Redakcja stylistyczna Dorota Kielczyk Korekta Jolanta Kucharska Magdalena Stachowicz Projekt graficzny okładki Małgorzata Cebo-Foniok Zdjęcie na okładce © Elya Vatel/Shutterstock Tytuł oryginału A Cat Called Alfie Copyright © Rachel Wells All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana ani przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu bez zgody właściciela praw autorskich. For the Polish edition
Copyright © 2015 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 978-83-241-5728-0 Warszawa 2015. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 02-952 Warszawa, ul. Wiertnicza 63 tel. 620 40 13, 620 81 62 www.wydawnictwoamber.pl
Konwersja do wydania elektronicznego P.U. OPCJA
[email protected]
Xavierowi – jesteś moim słońcem
Rozdział 1
Ziewnąłem, przeciągnąłem się i zamrugałem wpatrzony w ciemną noc. Niebo było czyste, gwiazdy migotały wysoko nade mną, a księżyc oświetlał nas jak reflektor. – Chyba już pójdę, Tygrysko – stwierdziłem niechętnie. – Mogą się o mnie martwić. – Rzadko się zdarzało, że tak późno wracałem do domu, ale Tygryska i ja brykaliśmy sobie z innymi kotami z sąsiedztwa i straciłem poczucie czasu. – Dobra, Alfie, odprowadzę cię do domu. Co prawda Tygryska, moja najlepsza przyjaciółka, to kotka, czyli dziewczyna, ale jest twarda i o wiele groźniejsza niż ja. W sumie po tym wszystkim, przez co przeszedłem, cieszyłem się, że mam właśnie ją za ochroniarza. Nawet kiedy szliśmy razem Edgar Road, mijając ciemne domy, zapalone latarnie i zaparkowane samochody, nieraz aż podskoczyłem, tak się przestraszyłem własnego cienia. Nie czułem się zbyt pewnie w ciemności; wracały wspomnienia, przypominały mi się rzeczy, o których wolałbym zapomnieć. Jednak koło mnie maszerowała Tygryska, więc starałem się pamiętać, że teraz jestem bezpieczny. – Posłuchaj, Tygrysko! – krzyknąłem. Zapomniałem o strachu, gdy zatrzymaliśmy się przed domem tuż obok mojego, przy Edgar Road 48. – O rany, wygląda na to, że ktoś tu się sprowadza – zauważyła. – O tej porze? – Doprawdy przedziwne. Doskonale wiedziałem, że ludzie nocami śpią, a jeśli się przeprowadzają, to za dnia. Zakradliśmy się do ogródka i ukryliśmy w krzakach. Dobrze znaliśmy to miejsce. Stamtąd obserwowaliśmy przebieg wydarzeń. Nieraz buszowaliśmy w tym domu z Tygryską. Szczerze mówiąc, znaliśmy go prawie tak dobrze, jak nasze.
Kilka miesięcy temu obecny właściciel wyprowadził się i na trawniku pojawiła się tabliczka: do wynajęcia. Czasami udało mi się namówić Tygryskę, żeby razem ze mną śledziła rozwój sytuacji. Widzicie, nawet po tak długim czasie nie mogłem się oprzeć na widok pustego domostwa. Kilka lat temu wylądowałem na ulicy i wtedy pewien mądry kot nauczył mnie, że pusty dom zwiastuje nowych lokatorów, a więc potencjalną rodzinę dla kota w potrzebie. I tak puste domy wabiły mnie jak ćmę ogień. Choć teraz miałem kochającą rodzinę i absolutnie nie byłem kotem w potrzebie, nadal mnie fascynowały. Przed domem stał wielgachny biały samochód. Pojawiło się przy nim dwóch mężczyzn. Obaj byli ubrani w dżinsy i swetry. Jeden miał na głowie wełnianą czapkę, drugi bardzo mało włosów. Obaj wysocy; pierwszy szczupły, drugi ciut beczkowaty. Prawie się nie odzywali, tylko wyciągali ciężkie pudła z furgonetki i wnosili je do domu. Zamruczałem z podekscytowania. – Nowi właściciele! Nie mogę się doczekać, kiedy ich poznam – powiedziałem do Tygryski. – O, bracie, ale z ciebie kot wielorodzinny. Kiedy pojawia się nowa rodzina, nie możesz się powstrzymać, co? – No, trochę tak – przyznałem. – Ale kto się wprowadza w środku nocy? Fakt, pomyślałem. Nie mogłem zrozumieć, czemu, do diaska, muszą się wprowadzać ciemną nocą. Kiedy po raz pierwszy zawędrowałem na Edgar Road ponad trzy lata temu, dowiedziałem się, że tabliczka przed domem oznacza, że wprowadzą się do niego nowi lokatorzy. Przybyłem tu jako kot bezdomny i samotny, po tym jak moja poprzednia właścicielka umarła. Byłem przerażony, sam, bez własnego kąta, ale dzięki tym tabliczkom znalazłem cztery nowe przyjazne schronienia. Nie wiadomo kiedy stałem się kotem wielorodzinnym; kotem, który odwiedza wiele domów albo w nich pomieszkuje. Tym sposobem miałem pewność, że już nigdy nie będę głodny, że nie zabraknie mi pieszczot i czułości. Kiedy byłem na świecie sam jak palec, bez nikogo bliskiego, myślałem, że pęknie mi serce. I wiedziałem, że drugi raz czegoś takiego nie przeżyję. Początkowo na Edgar Road miałem cztery domy, ale po pewnym
czasie zrobiły się z nich dwa. Moje rodziny się przeprowadziły. Choć wydawało mi się, że jestem raczej bezpieczny, trudno się pozbyć starych nawyków, dlatego ciągle obserwowałem domy z tabliczkami. Kto wie, co przyniesie los. – To spory dom – zauważyła moja przyjaciółka. – Czyli pewnie wprowadzi się duża rodzina. Tygryska mieszkała kilka domów ode mnie, ale w mniejszym budynku. Moja główna rodzina – Jonathan i Claire – pobrali się w końcu, po tym jak ich wyswatałem, i zamieszkali u Jonathana, w wielkim domu, który aż się prosił o dużą rodzinę. Był za duży nawet dla dwóch osób; wystarczyłoby w nim miejsca dla gromadki rozbrykanych dzieci, bo nawet nie dla jednego dziecka, choć na razie ja byłem ich jedynym maleństwem. Nie żebym się na to jakoś specjalnie uskarżał. – Mam nadzieję, że wprowadzi się duża rodzina z dzieciakami. I że nie mają kota. – Dlaczego? – No wiesz, pomyślałem sobie, że może wtedy przydałby im się kot wielorodzinny. Tygryska ułożyła się w krzakach z zadumą na pyszczku. – Przecież masz kochające rodziny: Jonathana i Claire, Matta i Polly. Nie wydaje ci się, że najwyższy czas wbić sobie do głowy, że naprawdę nie musisz szukać nowego domu? – Tygryska ziewnęła przeciągle, leniwie; miałem wrażenie, że zawsze tak reaguje po tym, jak mnie poucza. W głębi serca wiedziałem, że ma rację, ale wiedzieć coś, a to czuć – to dwie zupełnie różne sprawy. Obserwowaliśmy, jak mężczyźni wynoszą z furgonetki ostatnie pudło i zamykają drzwi auta. Zatachali je do domu, a kilka minut później znów stali na zewnątrz. – Naprawdę nie wiem, jak ci dziękować – odezwał się szczuplejszy. Wydawał się smutny. Podczołgałem się bliżej, żeby lepiej słyszeć. – Nie ma o czym mówić. W końcu od czego jest rodzina? – odparł ten drugi i poklepał go po plecach. – Niby tak, ale teraz, po tym co się stało, sam … – Głos mu się
załamał. Szeroko otworzyłem oczy z wrażenia. – To wszystko? – Szczupły zmienił temat. – Tak, właściwie wszystko. Teraz. – Roześmiał się gorzko. – Nie przejmuj się, braciszku, jakoś się ułoży – zapewnił ten drugi. – Chciałbym – mruknął smutno beczułkowaty, potem wsiedli do furgonetki i odjechali. – O rany, ależ mnie zaintrygowali – stwierdziłem, gdy odprowadzaliśmy ich wzrokiem. – Alfie, słuchaj, naprawdę powinieneś już przestać szukać nowego domu – oznajmiła Tygryska z kolejnym ziewnięciem. Zerknąłem na nią i doszedłem do wniosku, że najwyższy czas spać. Może Tygryska wygląda na młodego kota, tak jak ja, ale, moi drodzy, bardzo potrzebowała snu. – Oczywiście, racja – odparłem. – Ale kto raz został kotem wielorodzinnym, być nim nie przestanie.
Rozdział 2
Kiedy wszedłem do domu przez kocie drzwiczki, otoczyła mnie ciemność. W sumie nic dziwnego, bo było już późno. Napiłem się wody, potem pobiegłem na swoje posłanie na półpiętrze. Początkowo, kiedy Claire i Jonathan zostali parą, nadal dzieliłem swój czas między ich dwa domy a pozostałe dwa mieszkania moich rodzin. Uważam, że to dzięki mnie są razem, bo dzięki mnie się poznali. Zabawna historia; od dawna zamierzałem ich jakoś ze sobą spiknąć, ale właściwie stało się to zupełnie przypadkiem. Kiedy dochodziłem do siebie u weterynarza, zjawił się Jonathan, który mnie szukał, i wtedy Claire zrozumiała, że jestem także jego kotem. A że byli dla siebie stworzeni, zakochali się w sobie i po pół roku Claire i ja wprowadziliśmy się do Jonathana. Rok później wzięli ślub. Po raz pierwszy brałem udział w takiej uroczystości. Odbyła się w malutkim kościele niedaleko naszej ulicy. Byłem bardzo rozentuzjazmowany, póki nie założyli mi obróżki i smyczy – co za hańba – ale wybaczyłem im, bo chcieli, żebym uczestniczył w ich wielkim dniu, a poza tym dali mi sardynki! Pycha! Potem wybrali się na, jak to nazwali, miesiąc miodowy, a ja w tym czasie ulokowałem się u swojej drugiej rodziny: Matta, Polly, Henry’ego i malutkiej Marty. Teraz jednak znowu mieszkałem z Claire i Jonathanem. Kiedy tak sobie leżałem i dumałem o nowej rodzinie, nie mieściło mi się w łebku, dlaczego ktoś miałby się wprowadzać w środku nocy. Nie mogłem też zapomnieć smutku, który wyczułem w mężczyźnie. Doświadczenie podpowiadało mi, że to człowiek w potrzebie, ktoś, komu przyda się moja pomoc. Głowiłem się nad tym tak długo, aż zasnąłem.
Następnego ranka obudziłem się później niż zwykle. Przeciągnąłem się porządnie, potem pobiegłem do sypialni Claire i Jonathana. Jeszcze spali. W weekend nie musieli rano wstawać, ale ja byłem głodny, a pora mojego śniadania już minęła. Na szczęście nie zamknęli drzwi na klamkę, więc wszedłem do środka. Wskoczyłem na łóżko, na Claire i miauknąłem głośno. – Ej, Alfie! – sapnęła i usiadła. – Dlaczego zawsze wskakujesz na mnie, nie na niego? Zamiauczałem, chciałem powiedzieć, że wskakuję na nią, bo Jonathan rano bywa bardzo marudny. Ona to mniejsze ryzyko. – Jasne, rozumiem – ciągnęła. – Czas na śniadanko. – Wzięła szlafrok z krzesła przy łóżku i go włożyła. – Skoro już wstałaś, mogłabyś zaparzyć kawę – zaproponował Jonathan, nadal z zamkniętymi oczami. Stanąłem nad nim i łaskotałem go ogonem w policzek, aż musiał unieść powieki. Usiadł. – Odczep się, Alfie. Nie znoszę tego – mruknął. Pogłaskał mnie, ale jednocześnie lekko odepchnął. – Nieźle, Alfie. – Claire zachichotała. Wzięła mnie pod pachę i zabrała na dół. – Claire, Claire! – Zdyszany Jonathan wpadł do kuchni trochę później. – Widziałaś może moje adidasy? – zapytał i pochylił się, żeby mnie pogłaskać. Zanim przyszedł, zdążyłem zjeść śniadanie i starannie umyć sobie pyszczek. – W szafce pod schodami, tam gdzie zawsze – odparła kąśliwie. Claire bardzo lubiła porządek; dom zawsze lśnił czystością, a jednak Jonathan ciągle nie mógł czegoś znaleźć. Mówiła, że to typowe dla facetów, choć na pewno nie dla mnie. Na szczęście jestem bardzo czystym i schludnym kotem, który ceni sobie ład, więc wszyscy razem jakoś dawaliśmy sobie radę. – Spojrzę jeszcze raz, sama wiesz, jaki jestem beznadziejny. – Pocałował ją. To był jeden z tych długich pocałunków, które widzi się w filmach, i miałem wrażenie, że im przeszkadzam, więc zakryłem sobie oczy łapkami. Kiedy je odsłoniłem, Jonathan uszczypnął ją w pośladek i
pobiegł na poszukiwanie zaginionych adidasów. Claire zarumieniła się ze szczęścia. Ilekroć widziałam ją w takim stanie, przypomniało mi się, dlaczego właściwie chciałem, żeby stworzyli parę. Związek nie był idealny, ale już zdążyłem się zorientować, że idealne związki chyba nie istnieją ani wśród ludzi, ani wśród kotów. Mimo to Jonathan i Claire wydawali się szczęśliwi i ogólnie tworzyliśmy pogodny, słoneczny dom. Tygryska miała rację – pofarciło mi się w życiu i czasami sam sobie musiałem o tym przypomnieć. – Są! – Jonathan wpadł do kuchni, tryumfalnie wymachując adidasami. – Dobra, kochanie, lecę na siłownię. Jak wrócę, skoczymy na lunch? – Jasne, super, a ja sobie odpocznę, kiedy cię nie będzie – odparła i go uściskała. – A tak przy okazji, pamiętasz, co dzisiaj jest, prawda? – Sobota? – upewnił się. – Wiesz, co mam na myśli – powiedziała cicho. Choć właściwie nie musiała szeptać, bo i tak nie rozumiałem, o co chodzi. – Nie zapomniałem, skarbie. – Uśmiechnął się i pocałował ją w policzek. – Zobaczymy się później. Widziałem, jak puścił do niej oko, zanim wyszedł. Ludzie, powtarzam często, to dziwne stworzenia. Bardzo ich kocham i cudownie się mną opiekują, ale nie sądzę, żebym kiedyś potrafił ich do końca zrozumieć. Weźmy Jonathana i jego adidasy. Wie doskonale, gdzie są, ale kiedy otwiera szafkę, w ogóle ich nie widzi, pyta Claire, a potem znajduje te buty tam, gdzie za pierwszym razem ich nie dostrzegał. Dla Claire to chyba zabawne i słodkie, według mnie to denerwujące. Przecież wcale nie jest głupi, chociaż czasami zachowuje się jak ktoś mocno nierozgarnięty. A Claire? W mojej obecności dużo szepcze, choć nie ma pojęcia, ile tak naprawdę ogarniam. Hm, prawdę mówiąc, całkiem sporo. Jestem przekonany, że kiedy mówi tak cichutko, chodzi o to, że chce mieć dziecko. Wiem, co to dziecko; mam już pewne doświadczenia z małym Henrym i Martą. Mieszkają kilka domów dalej. A poza tym my, koty, uwielbiamy dzieci – są nieduże, ciepłe i pod pewnymi względami dość podobne do nas. Ale na razie Claire nie jest w ciąży. Czuję, że to ją stresuje. To
mnie martwi, bo kiedy ją poznałem, była bardzo smutna. Choć teraz jest szczęśliwa, nigdy nie wiadomo, co przyniesie los – wszystko może się zmienić w jednej chwili. Jakiś czas po tym, jak Jonathan wyszedł, rozległ się dzwonek do drzwi. Podbiegłem do nich za Claire. Na progu stała Polly, z mojego drugiego domu. Uśmiechała się radośnie. Claire i Polly bardzo się zaprzyjaźniły. Do tego także ja się przyczyniłem. – Cześć. – Claire odwzajemniła uśmiech. Zamruczałem i podreptałem się przywitać. Kiedy ją poznałem, nigdy się nie uśmiechała, a teraz właściwie zawsze wyglądała pogodnie. Była tak piękna, że na widok jej uśmiechu każdy się rozpromieniał, nawet ja. Uważam, że wszyscy moi ludzie są piękni na swój sposób, ale Polly była oszałamiająca. Każdy tak mówił, tylko ona zbywała to śmiechem. To chyba najmniej zarozumiała osoba, jaką znam, a już na pewno mogę powiedzieć, że poświęcała pielęgnacji swojej urody mniej czasu niż ja. – Przepraszam, że tak wpadam znienacka, ale mówiłaś, że Jonathan wybiera się na siłownię. Matt zabrał dzieci do parku i udało mi się wyrwać na chwilę. Mogę? Nie przeszkadzam? – Nie wygłupiaj się! Wchodź, oczywiście, że nie przeszkadzasz. – Claire zaprosiła ją do środka. – Cześć, Alfie. – Polly pochyliła się i pogłaskała mnie. Teraz byliśmy przyjaciółmi, ale odkąd się poznaliśmy, pokonaliśmy długą drogę. Claire zaparzyła kawę. Usiadły przy okrągłym kuchennym stole, a ja usadowiłem się przy nogach Polly i od czasu do czasu muskałem je ogonem. – Właściwie nie wiem, czy powinnam pić kawę – zaczęła Claire, unosząc filiżankę do ust. – Jesteś…? – zaciekawiła się Polly. – Nie, nie jestem w ciąży, ale mam owulację. – Posłuchaj mnie, kochana, wyluzuj trochę. Ja, zanim zaszłam w ciążę, piłam rzeczy o wiele gorsze niż kawa. Nie przesadzaj. – Polly była zaniepokojona, więc otarłem się o jej nogi. – Sama sobie to powtarzam, ale wiesz, jaka jestem; nakręcam się i
stresuję wszystkim. Obawiam się, że odkąd podjęliśmy decyzję o dziecku, nie będę mogła myśleć o niczym innym, dopóki to się nie stanie, no wiesz. – Claire się zamyśliła. Mnie też to martwiło; wiedziałem, że ma skłonność do depresji, dlatego swój pomysł, żeby poznała Jonathana, uznawałem za przebłysk kociego geniuszu. Jonathan to bardzo złożony człowiek – pod wieloma względami podobny do mnie – ale jest dobry dla Claire. W pewnym sensie bardzo staroświecki; opiekuje się nią i jednocześnie pozwala, żeby ona opiekowała się domem, co chyba bardzo jej odpowiada. Jako kot nie do końca to rozumiem, ale szybko się uczę. Jonathan to silny mężczyzna, przy którym Claire nie musi się zbytnio denerwować, poza tym czuje się przy nim bezpieczna. Jasne, czasami Jonathan zachowuje się jak gbur, ale ma złote serce i jest wobec niej bardzo lojalny. A sam się przekonałem, że lojalność to ważna rzecz. – To najzupełniej normalne, chociaż naprawdę nie możesz pozwolić, żeby ta sprawa wszystko ci przesłoniła. Zastanów się, jak to jest z niechcianymi ciążami. Idę o zakład, że dziewczyny zaliczają wpadki właśnie dlatego, że tak obsesyjnie nie myślą o dzieciach. – Polly roześmiała się głośno. – Tylko że ja nie mogę się powstrzymać – wyznała Claire. – Choć oczywiście masz rację, powinnam wyluzować. – Podeszła do kredensu, wyjęła metalową puszkę z ciastkami i postawiła na stole. – A co na to Jonathan? – zapytała Polly, sięgając po ciastko. – Jak typowy facet uważa, że na razie powinniśmy rozkoszować się tym, że próbujemy, i starać się bawić jak najlepiej. – I właśnie tak powinniście robić. – Wiem, ale Jonathan, w przeciwieństwie do mnie, jest wybuchowy, szybko się nakręca, a potem równie szybko mu przechodzi; nie gryzie się jedną sprawą bez końca, na szczęście. Będzie cudownym ojcem. Polly pochyliła się i wzięła Claire za rękę. – Oboje będziecie wspaniałymi rodzicami. A już na pewno lepszymi niż ja – zapewniła ze smutnym uśmiechem. – Proszę cię, Polly! Kiedy wreszcie dasz sobie spokój? Kiedy poznałem Polly, była w kiepskiej formie. Okazało się, że
cierpi na depresję poporodową, cały czas chodziła bardzo smutna. W pewnym sensie to dzięki mnie uzyskała pomoc. Henry – zdrowy, radosny bobas – wkrótce wyrósł na pogodnego brzdąca, ale minęło sporo czasu, zanim stan Polly się poprawił. Kiedy nieco ponad rok temu urodziła córeczkę, obawiała się, że sytuacja się powtórzy, ale na szczęście to się nie sprawdziło. Teraz są szczęśliwą rodziną, a ja mam wspaniałych kompanów do zabawy: malutką Martę i Henry’ego. – Chyba nigdy – odparła po chwili. – Niby zdaję sobie sprawę, że to nie była moja wina, ale że z Martą wszystko poszło jak z płatka, do końca życia będę miała wyrzuty sumienia względem Henry’ego. Tak czy siak, po prostu muszę się z tą sytuacją pogodzić, ale ty się tym nie martw. – Polly spochmurniała. – Nie, no jasne, wystarczy, że się martwię tym, że nie mogę zajść w ciążę. – Claire przerwała na moment. – Moja przyjaciółka Tasha chodzi na akupunkturę. – Auuu. – Cóż, ona twierdzi, że to nie boli. Od jakiegoś czasu starają się o dziecko… Zaczęłam się zastanawiać, czy też nie spróbować. Ale Jonathan obawia się, że im bardziej zacznę się starać zajść w ciążę, tym może być gorzej. Taki zaklęty krąg. – Zgadzam się. Poza tym w życiu nie zdecydowałabym się na coś takiego; nienawidzę igieł. – Polly wzdrygnęła się. Claire dolała kawy. Uciąłem sobie drzemkę, kiedy rozmawiały o pracy i o domu i już nie poruszały niebezpiecznego tematu dzieci. – No dobrze, idę przygotować im obiad. – Polly dopiła kawę. – Nie zapomnij, że jutro przyjdą Frania i chłopcy. Bardzo chcą zobaczyć Alfiego. Otworzyłem oczy i miauknąłem głośno, że ja też bardzo chcę ich zobaczyć. – Mogłabym przysiąc, że ten kot rozumie wszystko, o czym mówimy – stwierdziła Claire. Wzięła mnie na ręce i razem odprowadziliśmy Polly do drzwi. Jejku, kocham swoich ludzi, ale czasami są strasznie głupi. Oczywiście, że wszystko rozumiem. No, prawie wszystko.
Rozdział 3
Mimo nieustających wysiłków Tygryski nie miałem ochoty na tradycyjny poranny spacer, bo bałem się, że stracę choćby minutę ze spotkania z Olkiem i małym Tomaszkiem. Olek to mój pierwszy dziecięcy przyjaciel; poznałem go, kiedy wprowadził się na Edgar Road. Bardzo szybko połączyła nas nierozerwalna więź. Choć uwielbiam jego młodszego brata Tomaszka – który, o dziwo, nazywa się tak samo jak jego ojciec – i oczywiście Henry’ego i Martę, to właśnie Olek jest moim najlepszym dziecięcym przyjacielem. – Poobserwujmy ten pusty dom – zaproponowałem Tygrysce. Był na tyle blisko domu Polly, że mogłem mieć na oku oba budynki i jednocześnie czekać na Olka. Od piątkowej nocy nic się nie działo, dlatego pusty dom wydawał się jeszcze bardziej tajemniczy. Chyba nadal nikt w nim nie mieszkał. – Alfie, tam cisza, spokój, nuda. Wiesz co, pójdę zobaczyć, co robią inne koty z naszej ulicy – mruknęła Tygryska naburmuszona. Spojrzałem na nią najbardziej uwodzicielsko, jak potrafię, ale nie patrzyła na mnie. Kobiety, mruknąłem pod nosem zupełnie jak Jonathan. – Dobra, pobawimy się później. – Chciałem ją udobruchać, ale odeszła bez słowa. Wiedziałem, że przez jakiś czas będzie się dąsać, a potem zapomni, że jest na mnie zła. Tygryska nie potrafi długo chować urazy, pewnie dlatego cały czas się przyjaźnimy, ale charakterek to ma niezły. Słyszałem od Jonathana, że większość kobiet jest właśnie taka. Kiedy to mówi, Claire zawsze na niego krzyczy, więc myślę, że gość ma rację. Sam pobiegłem do ogrodu przed pustym domem. Wcześniej
mieszkało tam pięć osób – wspólnie wynajmowali dom. Claire mówiła, że pracują w centrum. Mili ludzie, ale rzadko widywałem ich na Edgar Road i żadne z nich nie przepadało za kotami, więc nie wiedziałem, jak jest w środku. Nie widziałem nikogo, same pudła i meble, poza tym nadal zadziwiająco pusto. Ciągle nie rozumiałem, czemu ktoś przerzucił tu swoje rzeczy pod osłoną nocy, ale sam jeszcze się nie wprowadził. Tajemnica. Dałem susa na niski parapet okna na parterze, żeby się upewnić, ale sytuacja pozostawała bez zmian. Zeskoczyłem na ziemię i pogrążyłem się w rozmyślaniach, kto tu wkrótce zamieszka. Wyobraziłem sobie uroczą rodzinę, może ze starszymi dziećmi, bo takich jeszcze nie znałem. Może okażą się wielbicielami ryb: do jedzenia, nie do hodowania – mógłbym wtedy liczyć na mnóstwo smakołyków. No i oczywiście modliłem się, żeby nie ściągnęli ze sobą żadnego psa. Uśmiechnąłem się pod wąsem i pobiegłem do Polly. Kiedy poznałem ją i Matta, wynajmowali mieszkanie, ale teraz przeprowadzili się do domu. Był uroczy, przytulny. Polly włożyła sporo pracy, żeby go urządzić. W środku mnóstwo fotografii, obrazów, kolorowe poduchy w salonie. Było mi bardzo wygodnie, kiedy ich odwiedzałem. Specjalnie dla mnie mieli nawet kocie posłanie. W sumie to mój drugi dom. Stałem przed frontowymi drzwiami. Mogłem wejść od tyłu, bo tam – znowu specjalnie dla mnie – zainstalowali kocią klapkę, ale chciałem przywitać Olka, jak tylko się pojawi. Czekałem. Czułem, że łapki uginają się pode mną z wrażenia. Pogoda nadal dopisywała; było ciepło i czasami udawało się nawet znaleźć przyjemne miejsce, żeby się powygrzewać. Starannie obwąchałem kwiatki, które Polly zasadziła – czerwone, żółte i pomarańczowe. Uważałem, żeby nie zbliżać się do nich za bardzo; w zeszłym roku Tygryska wsadziła nos w kwiatek i użądliła ją pszczoła. Musiała iść do weterynarza i bardzo cierpiała, a potem dostawała okropne zastrzyki. Za żadne skarby świata nie pozwolę, żeby mnie to spotkało. Obwąchałem je więc z bezpiecznej odległości, a potem ułożyłem się w plamie słońca i czekałem. – Alfie! – odezwał się po pewnym czasie znajomy głos. Uniosłem powieki. Olek stał nade mną z szerokim uśmiechem. Wyrósł na dużego
chłopca, niedawno skończył siedem lat. Miał na sobie dżinsy i bluzę. Mieszka w Anglii od trzech lat i ilekroć go widzę, wydaje się bardziej angielski, choć nadal niewiele wiem o Polsce, kraju, z którego pochodzi. Wstałem i zamruczałem na powitanie. Olek wziął mnie na ręce. Wtuliłem się w niego. Mały Tomaszek pogłaskał mnie. Zamruczałem do niego, żeby wiedział, że cieszę się też na jego widok. – Dobrze, chłopcy, do domu. Ty też, Alfie – zawołała Frania, ich mama. Pochyliła się, żeby mnie pogłaskać. To urocza, spokojna kobieta. Robi wszystko, żeby jej rodzina zaaklimatyzowała się w Anglii. Wcześniej przez pewien czas pracowała w sklepie, ale teraz pomaga mężowi, dużemu Tomaszowi, w restauracji, kiedy chłopcy są w szkole. Nigdy tam nie byłem, bo to spory kawał od Edgar Road jak dla kota, ale słyszałem od swoich rodzin, że knajpa jest doskonała, popularna i interes idzie dobrze. Chętnie wybrałbym się do nich wizytą, po prostu żeby zobaczyć ich nowe kąty. Od czasu gdy przeprowadzili się do mieszkania nad restauracją, bardzo za nimi tęsknię. Kiedy mieszkali przy Edgar Road, widywałem się z Olkiem prawie codziennie; teraz spotykamy się tylko raz w tygodniu. Siedzieliśmy wszyscy w przytulnym saloniku Polly. Marta kurczowo trzymała się granatowej kanapy – właśnie stawiała pierwsze kroki. Okazało się, że choć koty potrafią chodzić od urodzenia, ludzkie dzieci trochę dłużej opanowują tę sztukę. Kolejna sprawa, która każe mi się zastanawiać, dlaczego mówi się, że ludzie są mądrzejsi od kotów. Moim zdaniem jest odwrotnie, i to nie dotyczy tylko chodzenia. Chłopcy od razu zaczęli się bawić pociągiem Henry’ego. Tomaszek jest od niego starszy, ale świetnie się dogadują. Słyszałem nieraz, jak Olek mówi, że jest za duży, żeby się bawić z maluchami, ale wiem, że czasami ma wielką ochotę do nich dołączyć. Zamiast tego bawi się ze mną. Zawsze, ilekroć nas odwiedza, ma dla mnie zabawki. Teraz też wyjął je z plecaka. Co prawda czasami wydaje mi się, że takie harce są poniżej mojej godności, mam w końcu już sześć kocich lat, ale chciałem sprawić mu przyjemność, więc pozwalałem, żeby machał mi przed nosem sztuczną myszą i rzucał piłeczkę, nawet uganiałem się za dzwoneczkami i sznurkami. Wymknąłem się Marcie, która starała się utrzymać równowagę i jednocześnie złapać mnie za ogon. Uciekłem bez
trudu; wiedziałem, że jeśli mała nadal będzie tego próbować, źle się to dla niej skończy. Kiedy Polly i Frania wróciły z kuchni, przyniosły gorące napoje dla dorosłych, sok dla dzieci i talerz ciasteczek. Chłopcy od razu rzucili się na słodycze. – Po jednym – zastrzegła Frania, ale widziałem, jak Olek z uśmiechem złapał dwa. Polly wzięła Martę na ręce, żeby ją nakarmić. Miauknąłem – chciałem o sobie przypomnieć. Polly się uśmiechnęła. – Franiu, nalejesz Alfiemu mleka? Najwyraźniej on też ma ochotę na małą przekąskę. – Pobiegłem za Franią do kuchni i szybko wypiłem mleko. Olek poszedł za mną. Zostaliśmy sami. W kuchni, w kąciku jadalnym stał mały okrągły stolik z czterema krzesłami. Na przeciwległej ścianie wisiały ciemne drewniane szafki. Nie bardzo się znam na wystroju wnętrz, w końcu jestem tylko kotem i na własność posiadam jedynie koszyk, ale widać, że Polly ma talent i dobre oko, bo jej dom wygląda trochę tak jak ona, jak żywcem wyjęty z jednej z tych kolorowych gazet, które Claire lubi czytać. Ba, Claire wspominała nawet, że poprosi Polly o pomoc przy remoncie naszego domu. – Tęsknię za tobą, Alfie – wyznał Olek, kiedy kończyłem mleko. Popatrzyłem na niego, umyłem sobie pyszczek. Starałem się wyczytać coś z oczu dzieciaka i serce stanęło mi w gardle. Widziałem smutek na jego małej twarzyczce. Już to sprawiało mi niemal fizyczny ból. Zawsze mocno przeżywałem uczucia swoich ludzi, ale cierpienie dzieci, a zwłaszcza Olka, było najgorsze. Otarłem się o jego nogi, żeby dać mu do zrozumienia, że ja też za nim tęskniłem. – Czasami sobie myślę, że byłoby lepiej, gdybyśmy nadal tu mieszkali. Wtedy moglibyśmy widywać się codziennie – ciągnął. Zgodziłem się pomrukiem. – Olek! – Tomaszek wpadł do kuchni jak burza, typowe. Olek jest wrażliwy, Tomaszek energiczny. – Co? – Przyszła Claire i ma dla nas prezenty. – Tomaszek aż się trząsł z podekscytowania, ale i Olkowi błyszczały oczy, gdy biegł do saloniku.
A więc to, co go gryzie, musi poczekać. – Alfie. – Claire wzięła mnie na ręce. – Szukałam cię. Mówię wam, ten kot ciągle mi znika. Ciekawe, czy znalazł sobie nową rodzinę. – Nie sądzę – odparła Frania. – Cóż, wiecznie gdzieś przepada. Kto wie? Najczęściej nocuje u nas, ale… – Za dnia często zagląda do nas – wtrąciła Polly. Miauknąłem głośno. Owszem, intrygowali mnie nowi mieszkańcy, ale mam swoje priorytety. Usadowiłem się na kolanach Frani i z dumą rozglądałem się po saloniku. Chłopcy grali w grę, którą przyniosła im Claire. Marta drzemała na kanapie obok Polly. Spod kocyka wystawały jej pulchne nóżki. Claire była ożywiona, Frania głaskała mnie i słuchała jej paplaniny, a Polly się uśmiechała. Ależ ze mnie koci farciarz, naprawdę. Zanim, tak jak Marta, uciąłem sobie drzemkę, pomyślałem, że to wielkie szczęście widzieć w tym pokoju miłość i radość moich rodzin.
Rozdział 4
Właśnie myłem się w kuchni po śniadaniu, kiedy usłyszałem trzask kociej klapki i do środka wskoczyła zasapana Tygryska. Często odwiedzaliśmy się w domach, choć musieliśmy uważać, żeby nas nie przyłapali właściciele, bo ludzie czasami dziwnie reagują na obce koty. Tygryska wiedziała jednak, że Jonathan i Claire są w pracy w tygodniu, więc nic jej nie groziło. – Co robisz? – zapytała. Była wyraźnie podekscytowana. – Wybieram się do Polly. Zazwyczaj idzie na spacer do parku, pomyślałem, że przejdę się z nią. – Może jednak pójdziesz ze mną. – W jej pyszczku zabrzmiało to jak rozkaz, nie zaproszenie. Pobiegłem za nią na dwór. Wskoczyła na płot, zatrzymała się i spojrzała na mnie. – Jak dzisiaj ze skakaniem? Tego dnia nie bolała mnie tylna łapka. Powiedziałem to Tygrysce, łypnąłem na nią i wykonałem imponujący skok. Kilka lat temu zostałem ranny. Pobił mnie były chłopak Claire. Choć teraz tylna łapka miała się dobrze, w niektóre dni bolała bardziej niż inne, więc wiedziałem, że nie powinienem za dużo skakać. Przypominała mi, przez co przeszedłem. Była jak bolesna blizna. Miałem dużo szczęścia, że wyszedłem z tamtej awantury cało, ale w tej chwili nie chciałem o tym myśleć. Miałem ważniejsze sprawy na łebku. Nadal nie wiedziałem, o co chodzi, dopóki Tygryska nie zaprowadziła mnie do ogródka na tyłach domu przy Edgar Road 48, do drzwi na patio, przez które mogliśmy zajrzeć do środka. Zobaczyłem kuchnię połączoną z jadalnią, zupełnie jak u Jonathana i Claire. Ale
okazało się, że ktoś już rozpakował pudła. – Wczoraj nie widziałem tu żadnych ludzi. Przyjechali rano? – zapytałem. – Nie, dlatego musiałam po ciebie przyjść. Dzisiaj wstałam bardzo wcześnie i kiedy przechodziłam koło tego domu, zobaczyłam, że rozpakowano pudła w salonie. Zanim się spotkaliśmy, poobserwowałam okolicę, ale też nie zauważyłam nikogo. Kiedyś, na początku naszej znajomości, Tygryska była bardzo leniwa. Dawniej często jej to zarzucałem. Jej właściciele to para w średnim wieku. Nie mają dzieci i bardzo ją rozpuszczają. Oczywiście nie uważam, że to coś złego, dawniej ja też byłem kotem kolanowym, kiedy mieszkałem ze swoją pierwszą panią. Najwyraźniej jednak miałem na Tygryskę dobry wpływ; odkąd się zaprzyjaźniliśmy, stała się bardziej obrotna. – Poszukajmy innych, może oni coś wiedzą – zaproponowałem. Pobiegliśmy za róg, gdzie zastaliśmy kilku znajomych. Kiedy Joe, były chłopak Claire, mnie pobił, Tygryska opowiedziała wszystkim okolicznym kotom, jak go sprowokowałem, żeby uchronić Claire przed związkiem z takim draniem; wiedziałem, że to okropny brutal. Mój plan wypalił, choć przy okazji omal nie zginąłem, ale kiedy wróciłem do zdrowia, okazało się, że zostałem czymś w rodzaju bohatera wśród miejscowych kotów. Nawet Tom, czasem naprawdę wredny, okazywał mi niechętny szacunek i już nie chciał ze mną walczyć. W końcu miałem więc kocich przyjaciół gotowych stanąć za mną murem, i to po długim czasie poczucia, że jestem na świecie sam jak palec. Elvis, Nelly i Rocky przywitali nas serdecznie. – Wiecie coś o ludziach spod 48? – zapytałem. – Owszem. – Nelly wydawała się bardzo zadowolona z siebie. – A co? – dopytywałem. – Wczoraj wieczorem, już bardzo późno, bo w żadnym domu nie paliły się światła, tylko uliczne latarnie… W każdym razie, byłyśmy z Ronnie na przechadzce. – Ronnie to kolejna kocia kumpelka, ale rzadko się z nią widuję, bo prowadzi wyłącznie nocny tryb życia. – No i co? – ponagliłem. Problem z Nelly polega na tym, że lubi odgrywać sceny.
– Spokojnie, już. No więc, jak mówiłam, spacerowałyśmy sobie, gdy nagle podjechał samochód, a pamiętajcie, że był środek nocy. – Do rzeczy! – sapnęła Tygryska. – Wyluzuj, bo ci wąsy opadną. No więc podjechał samochód i wysiadło z niego dwóch mężczyzn. Pewnie rozpakowywali pudła. Po kilku godzinach wsiedli do samochodu i odjechali. – No dobra. A jak wyglądali? – zapytałem. – Normalnie, jak ludzie. Jeden chudy i prawie łysy, drugi taki grubawy i siwy, tylko tyle mogę powiedzieć. Z jej opisu wynikało, że to ci sami mężczyźni, których i ja widziałem. – Czyli, o ile nam wiadomo, do tej pory jeszcze nikt się nie wprowadził? – Nie, odjechali. Ale może wkrótce ktoś tu zamieszka. – Super, Nelly, bez ciebie byśmy na to nie wpadli – prychnęła Tygryska pogardliwie. – Zawsze możecie zapytać, no wiecie, jego – podsunął Elvis. Żadnemu z nas ten pomysł nie przypadł do gustu. Chociaż Elvis nie wymienił imienia, wszyscy wiedzieliśmy, kogo ma na myśli. I to nie był kot, z którym się przyjaźniliśmy. – No, niby tak, ale czy naprawdę tego chcemy? – sapnął Rocky. – To ostatnia deska ratunku – przyznałem. – Naprawdę ostatnia – mruknęła Tygryska. Wszyscy się wzdrygnęliśmy. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, kot, o którym mówiliśmy, wyłonił się zza rogu i kroczył w naszą stronę. Zbiliśmy się w ciasną gromadkę, gdy Łosoś był coraz bliżej. To taki niesympatyczny kocur, który mieszka ze swoimi właścicielami, Vikiem i Heather Goodwinami, najbardziej wścibskimi mieszkańcami Edgar Road. Łosoś jest równie ciekawski jak jego ludzie, a do tego bardzo arogancki. I mieszka prawie naprzeciwko pustego domu. To gruby rudy kot o małych, wrednych ślepiach; nikt z nas go nie lubi i zawsze staramy się go unikać. Ma opinię brutala. – Co robicie? – zainteresował się, obserwując nas spod zmrużonych powiek.
– Gadamy sobie. – Tygryska odwzajemniła jego spojrzenie. Z nas wszystkich ona najmniej bała się Łososia. Nelly kuliła się za Elvisem, Rocky miał taką minę, jakby chciał uciec. I mnie też zrobiło się nieswojo, kiedy Łosoś obnażył ostre kły. – Rozmawialiśmy o nowych mieszkańcach domu pod 48 – wyjaśniłem. Wmawiałem sobie, że panuję nad sytuacją. – Co za nudy – stwierdził Łosoś złośliwie. – Pewnie, bo nic nie wiesz – rzuciła Tygryska. Czasami podziwiam jej bezczelność. – Nawet gdybym wiedział, nic bym wam nie powiedział. – Łosoś nadął się, syknął gniewnie i odszedł. – Nienawidzę tego kocura – burknęła Tygryska. Wszyscy w milczeniu przyznaliśmy jej rację i przez resztę popołudnia uganialiśmy się za ptakami, żeby zapomnieć o przykrej scenie. Kiedy wróciłem do domu, spotkałem Jonathana przy drzwiach wejściowych. Byłem z siebie bardzo zadowolony – mam świetne wyczucie czasu, a po całym dniu padałem z głodu. Nie zostałem kotem wielorodzinnym po to, żeby się ciągle objadać, ale też nie gardziłem smakołykami. Jak każdy kot. – Cześć, bracie – zagadnął Jonathan, a ja otarłem się o nogawki jego spodni od garnituru. Dawniej go to drażniło, rzekomo zostawiam sierść na materiale, ale z czasem stał się wobec mnie bardziej wyrozumiały. Zajęło mu to, bagatelka, trzy lata. – Przyszedłeś na kolację? Kupiłem ci świeże sardynki, ale nie mów o tym Claire. Dzisiaj na szczęście ma spotkanie klubu książkowego, więc zostaliśmy sami. Miauknąłem i pobiegłem za nim. Świetnie. Doprawdy idealnie. Jonathan nałożył mi kolację do miseczki, a sam poszedł na górę pod prysznic. Claire wierzyła, że najlepsze są saszetki z kocią karmą, ale Jonathan zawsze raczył mnie bardziej wyszukanym jedzeniem. Nie zgadzali się pod tym względem i żadne nie chciało ustąpić. Ja osobiście oczywiście wolę, kiedy karmi mnie Jonathan, ale i tak kocham Claire, więc starałem się być wdzięczny również za gotowe posiłki, które mi kupowała. Nie chciałem wyjść na kota, który oczekuje wyłącznie wykwintnych dań, ale przecież nie będę na nie wybrzydzał.
Kiedy Jonathan wrócił na dół, miał na sobie domowy strój: koszulkę i spodnie od dresu. Wyjął z lodówki puszkę piwa i poszedł do saloniku. Włączył telewizor, rozsiadł się na kanapie. Claire i Jonathan bardzo się od siebie różnią – on nie wytrzymałby w saloniku bez włączonego telewizora, ona często siedziała tam godzinami tylko z książką. Umyłem sobie pyszczek po pysznej kolacji i podreptałem za Jonathanem. Chwilę przeskakiwał po telewizyjnych kanałach, gdy nagle rozległ się dzwonek do drzwi. Poszedł otworzyć. Oczywiście pobiegłem za nim i nie posiadałem się z radości, kiedyzobaczyłem Matta. Stał na progu z sześciopakiem piwa pod pachą. Matt to mąż Polly, wysoki przystojny, dobry facet. On i Jonathan bardzo się zaprzyjaźnili po moim wypadku i we czworo spędzali razem dużo czasu. Często nazywali mnie kocim kupidynem i zaprzyjaźniaczem. To bardzo miłe. – Masz wychodne? – zapytał Jonathan z lekką nutą drwiny w głosie. – Polly układa dzieci do snu, a ja pomyślałem sobie, że może napiłbyś się ze mną piwka. Poza tym zaraz zaczyna się mecz. – Super, chodź. Matt pogłaskał mnie, a ja znowu poczułem dumę na myśl, że oni wszyscy zaprzyjaźnili się dzięki mnie. Może też nowa rodzina spod 48 stanie się częścią naszego małego świata. Często słyszę, jak ludzie mówią o miłości, rodzinie, związkach, przyjaźni, i kiedy ich obserwuję, widzę, jak bardzo w ich życiu ważni są inni ludzie. Choć to nie zawsze coś dobrego. Bo jedni drugich mogą uszczęśliwić, ale też skrzywdzić. Strasznie to wszystko skomplikowane. U kotów jest inaczej i dlatego czasami ludzie mówią, że koty są samolubne, choć tak naprawdę większość z nas też chce, żeby ktoś się nami zajmował. – Co tam w twojej restauracji? – zapytał Jonathan. – Nieźle, dużo się dzieje, ale więcej pracuję z domu, więc mogę więcej pomagać Polly. A co u ciebie? – Wiesz, kiedy zaczynałem tę pracę, byłem do niej sceptycznie nastawiony. Wydawało mi się, że firma jest niewiele warta, że to poniżej moich kwalifikacji. Okazuje się jednak, że podjąłem najlepszą decyzję w życiu. Kiedy w końcu schowałem dumę do kieszeni i zaangażowałem się
na sto procent, wszystko zaczęło się układać. – Czyli życie jest piękne. Wypijmy za to. – Stuknęli się butelkami. – A tak przy okazji, stary, moglibyście w sobotę zająć się naszymi dziećmi? Chciałbym zrobić Polly niespodziankę i zabrać ją na kolację. – Jasne, na razie nie mamy żadnych planów, zresztą to dobra wprawka. – Ale Claire nie jest… – Nie, przynajmniej wydaje mi się, że nie, jeszcze nie, ale mam nadzieję, że już wkrótce. – W przeciwieństwie do Claire, Jonathan był zupełnie spokojny, kiedy mówił o ich upragnionym dziecku. Niestety, nasz przyjemny męski wieczór zakłócił kolejny dzwonek do drzwi. Jonathan dźwignął się z jękiem. Pobiegłem za nim do drzwi. Otworzył je i stanął oko w oko z Heather i Vikiem Goodwinami, którzy z uśmiechem, czy raczej grymasem na twarzy, czekali na ganku. – Witaj, Jonathanie, jest Claire? – zapytał Vic. Wyjrzałem za niego i Heather i zobaczyłem, że towarzyszy im Łosoś. Czaił się przy furtce. Złośliwie zamachał ogonem. Zmrużyłem ślepia, ale postanowiłem go ignorować. Co za denerwujący kocur. No i miał wkurzających właścicieli. Byli starsi od moich, oboje już posiwieli. Ich dom, mniejszy od naszego, trochę podobny do domu Polly i Matta, stał po drugiej stronie ulicy. Zawsze ubierali się podobnie; dzisiaj mieli na sobie granatowe swetry z wyłożonymi kołnierzykami koszuli. Do tego Vic włożył sztruksowe spodnie, a jego żona – sztruksową spódnicę. Intrygowało mnie, czy może reprezentują specyficzny gatunek ludzi – żadna z innych znanych mi par nie ubierała się tak samo. – Nie, wyszła, jest na spotkaniu klubu książkowego – wymamrotał Jonathan nerwowo i zrobił krok do przodu, jakby chciał zatarasować sobą drzwi. Domyślałem się, że nie chce ich wpuścić do środka, ale wiedziałem też, że nie powinien lekceważyć Vica i Heather. – Spokojnie, spokojnie, z nami nie zginiesz – zapewniła Heather i ani się obejrzałem, a zdołali się wedrzeć do domu. Sierść stanęła mi dęba. Goście przeszli do saloniku, a zbity z tropu Jonathan zamknął drzwi. Nie oddalałem się od niego ani o krok, kiedy ruszyliśmy za Goodwinami. – O, Matt, też tu jesteś – zauważył Vic. – Świetnie, nie musimy się
do was osobno fatygować. – Cześć. – Kiedy Matt zerknął na Jonathana, w jego oczach malowała się panika. – Przyszliśmy… – Heather usadowiła się na kanapie. Skuliłem się pod krzesłem i zakryłem sobie oczy łapkami. To nie wróżyło nic dobrego. – W związku ze strażą sąsiedzką, oczywiście. – Oczywiście. – Jonathan i Matt wymienili znaczące spojrzenia. Jonathan stał, Matt siedział na fotelu w kącie, a Vic i Heather mościli się na kanapie. – Więc o co chodzi? – zapytał Jonathan grzecznie. – Cóż, jak wam wiadomo, ostatnimi czasy na naszej ulicy doszło do wielu zmian. A teraz, gdy znalazł się najemca pod 48, pomyśleliśmy sobie, że to dobry moment na opracowanie strategii – zaczął Vic. Na pierwszą wzmiankę o nowych lokatorach ciekawie nadstawiłem uszu. – Jakiej znowu strategii? – zdziwił się Matt. – Cóż, mój drogi, oczywiście zdajesz sobie sprawę, że mieszkańcy Edgar Road stanowią zżytą społeczność, i chcielibyśmy, żeby tak zostało. No i dlatego pomyśleliśmy, że kiedy nowi mieszkańcy wprowadzą się pod 48, powinniśmy zorganizować spotkanie, wytłumaczyć im, że jesteśmy zgraną wspólnotą i tutaj wszyscy się wszystkimi opiekują – wyjaśniła Heather. – Chcecie urządzić im parapetówkę? – Matt pytająco uniósł brwi. – Tak, Matt, właśnie tak – zapewnił Vic. – Tak jakby. – Mnie tam nikt nie witał – burknął Jonathan. – Owszem, ale ty nie zachowywałeś się podejrzanie – zauważył Vic. – Jak to? – zdziwił się Matt. – Wprowadzają się w środku nocy, rozpakowują po ciemku… Nie powiecie mi chyba, że to nie jest podejrzane. – Heather uśmiechnęła się prawie tak samo jak Łosoś, szczerząc zęby. Od razu znowu zakryłem oczy łapkami. – Mój znajomy mieszka kilka ulic od nas – dodał Vic. – Wyobraźcie sobie, że do wynajętego domu wprowadziło się tam ze dwudziestu cudzoziemców, a tego u nas sobie nie życzymy, prawda?
Jonathan był wyraźnie zbity z tropu. Ściągnął brwi zaskoczony. – Co ty opowiadasz, na miłość boską? – zapytał przerażony. – Cóż, pośrednik nie chciał nam powiedzieć, komu wynajął ten dom, ale nowi lokatorzy na razie zachowują się bardzo podejrzanie, więc dodaliśmy dwa do dwóch. Zresztą do podobnych sytuacji dochodzi w całym Londynie, więc musimy mieć rękę na pulsie. No wiesz, jako koordynatorzy straży sąsiedzkiej i troskliwi mieszkańcy. – Chwileczkę, czyli nawet nie wiecie, kto się wprowadza, a już planujecie śledztwo? – wtrącił się Matt zirytowany. – Wcale tego nie powiedzieliśmy, ale tak czy siak uznaliśmy, że warto zaprosić tych ludzi na spotkanie, gdy tylko się tu pojawią, żeby zobaczyli, jak funkcjonuje nasza ulica. I żeby wytłumaczyli, co wyrabiają po nocy. Na nas, jako na mieszkańcach i koordynatorach, spoczywa obowiązek zapewnienia wszystkim spokoju – wyjaśniła Heather. – W waszych ustach to brzmi tak, jakbyście reprezentowali rozjuszony tłum spragniony linczu. – Jonathan był oburzony. – Nie, skądże, oczywiście, że nie o to nam chodzi. W każdym razie pragnęliśmy was o tym poinformować, bo wiemy oczywiście, że i wy, i wasze żony stawicie się i wesprzecie nasze działania. – Vic się uśmiechnął, ale to był grymas równie złowrogi, jak jego żony i kota. – Chcemy tylko jasno postawić sprawę: jeśli na Edgar Road ma się wprowadzić grupa emigrantów, musimy im pokazać, że nie damy się zastraszyć. A jeśli to zwykła rodzina z klasy średniej, powitamy ją z otwartymi ramionami – tłumaczyła Heather. – No więc jak, możemy na was liczyć? Jonathan i Matt nadal się nie odzywali. Wylazłem spod krzesła i wskoczyłem na parapet. Łosoś ciągle siedział przy furtce. Machnąłem na niego ogonem. Widziałem, jak syknął w odpowiedzi; uśmiechnąłem się pod wąsem. Nie mógł się do mnie dostać, więc z przyjemnością go drażniłem. – Kiedy jest to spotkanie? – zapytał Matt. – Zorganizujemy je, jak tylko nowi lokatorzy się wprowadzą. Zakładam więc, że przyjdziecie? – Jeszcze nie wiem… – zaczął Matt.
– Rzecz w tym, że… – odezwał się Jonathan w tej samej chwili. – Moi drodzy. – Heather była jeszcze bardziej przerażająca niż zwykle. – Mam szczerą nadzieję, że zależy wam na tej okolicy na tyle, że jednak się pojawicie. Nie chciałabym pomyśleć, że nie dbacie o miejsce, w którym mieszkamy. Wy, ja i inni. – Święta racja, kochanie. – Vic objął ją ramieniem. – Do tej pory uważaliśmy was za wzorowych członków naszej społeczności. I wolelibyśmy nie zmieniać tej opinii. Matt był coraz bardziej przerażony. Wyglądał tak, jakby chciał wtopić się w krzesło. – Tak, przyjdziemy – zapewnił Jonathan. Matt spojrzał na niego zdumiony. – Żeby powitać nowych sąsiadów, bo mam nadzieję, że jednak taki jest cel tego spotkania – ciągnął stanowczym tonem. Byłem z niego bardzo dumny. – Ależ oczywiście – zapewnił Vic. – No, jeszcze wiele domów przed nami, więc już lecimy. Dobrze, że możemy na was liczyć. Znając Vica i Heather, musiałem przyznać, że Mattowi i Jonathanowi w sumie się upiekło. – Odprowadzę was. – Idąc z nimi do wyjścia, Jonathan dodał: – Wiecie, że nasi przyjaciele, Frania i Tomasz, to emigranci z Polski. Mieszkali przy Edgar Road. Nie sprawiali żadnych kłopotów. Wszyscy staliśmy przy drzwiach; skorzystałem z okazji, żeby jeszcze jeszcze raz łypnąć groźnie na Łososia. – To prawda. W ich przypadku mieliśmy szczęście, ale z cudzoziemcami nie zawsze tak bywa – odparła Heather z powagą. Słyszałem, jak w saloniku Matt krztusi się piwem. – Nie do wiary – mruknął Jonathan, gdy wrócił do pokoju. Poczerwieniał na twarzy, jak zawsze, gdy był zły. – Moim zdaniem są zabawni, oczywiście nie licząc tych megalomańskich uwag. Wiesz, ilekroć idę ulicą, widzę, jak poruszają się zasłony w ich oknach. – Z takimi mieszkańcami na Edgar Road będziemy mieli najmniejszą przestępczość w Londynie. Wyobrażasz sobie, ile byłoby gadania, gdybyś zrobił coś złego? – Jonathan parsknął śmiechem. – Albo gdyby w imię dobrej postawy obywatelskiej dokonali
zatrzymania złoczyńcy w tych swoich pulowerach. – Jedno ci powiem: nie wiem, kto się tam wprowadza, zwyczajna rodzina czy setka imigrantów, ale już im współczuję. Matt skinął głową. – Co racja, to racja. Dobra, nie myślmy o Goodwinach, oglądajmy mecz.
Rozdział 5
Odkąd Claire i Jonathan zamieszkali razem, zmieniły się nasze nocne zwyczaje, ale szybko do tego przywykłem. Kiedy każde z nich mieszkało osobno, jeśli spali sami, często wpuszczali mnie do sypialni, ale teraz postawili mój koszyk na półpiętrze i zamykali mi drzwi przed nosem. Nie odbierałem tego osobiście; wiedziałem, że ludzie potrzebują prywatności, gdy są we dwoje. I akceptowałem to, choć nie rozumiałem, czemu nie mogę przebywać wtedy w sypialni. Instynktownie wyczuwałem jednak, kiedy zadzwoni budzik, i sekundę później już drapałem w drzwi. Bardzo to bawiło Claire, która uważała, że jestem niesłychanie mądry, bo nigdy, przenigdy nie zawracam im głowy choćby minutę przed budzikiem. Często powtarzam, że gdyby ludzie mieli wewnętrzne zegary tak jak my, koty, świat byłby o wiele lepiej zorganizowany. Dzisiaj też drapnąłem w drzwi zaraz po budziku. Tym razem otworzył Jonathan. – Cześć, Alfie – mruknął odruchowo. Miał na sobie granatowy szlafrok. Ruszył prosto do kuchni, do ekspresu do kawy. Wiedziałem z doświadczenia, że dopóki rano nie napije się kawy, jest nie do wytrzymania. Wyjął filiżanki z szafki. Miauknąłem z nadzieją. – Spokojnie, poczekaj, mam dla ciebie wędzonego łososia, tylko nie mów nic Claire. Zamruczałem ochoczo. – Co tu robisz? – zdziwiłem się, gdy do naszej kuchni wpadła Tygryska. Akurat myłem się po śniadaniu. – Claire i Jonathan szykują się do pracy, będą tu lada chwila – syknąłem. – Szybko, Alfie, muszę ci coś pokazać. – Wydawała się bardzo z siebie zadowolona.
– Ale co? – Chodź ze mną, to się przekonasz. Mam dla ciebie prezent; coś wyjątkowego. – O rany – sapnąłem, gdy razem z Tygryską siedziałem przed domem pod 48. Wkradliśmy się do ogrodu, żeby przyjrzeć się bliżej. W domu paliły się światła, słyszeliśmy kroki, a kiedy dyskretnie zajrzeliśmy w okna, dostrzegliśmy kolejne rozpakowane pudła. A więc w końcu się wprowadzili. Przez chwilę zastanawiałem się, czy wścibscy Goodwinowie mają rację; nowi lokatorzy wprowadzili się, kiedy nikogo nie było w pobliżu? Co to może znaczyć? – Nie mówiłam, Alfie? Kiedy wieczorem szłam spać, nie było ich, a kiedy wybrałam się na poranny spacer, już się zjawili! – Była bardzo podekscytowana. – Czyli przyjechali w nocy, jak ich pudła – myślałem na głos. – Pewnie tak. Ale popatrz! – Tygryska pobiegła na tył domu. Ukryliśmy się w krzakach i stamtąd prowadziliśmy obserwację. Przez przeszklone drzwi na taras widziałem kobietę, trochę starszą od Claire, z siwymi pasmami włosów. Była bardzo chuda i spięta. Nerwowo wyjmowała rzeczy z pudeł. Po jakimś czasie dołączył do niej mężczyzna, jeden z tych, których już widzieliśmy, ten chudy i prawie łysy. Pocałował ją. Odpowiedziała smutnym uśmiechem. On też nie wyglądał na zbyt zadowolonego z życia. – Jest ich tylko dwoje? – upewniłem się. – Nie, więcej. Rano widziałam młodego. – Dziwne, że Łosoś ich nie szpieguje. – I całe szczęście. O, patrz! – Do kuchni wszedł nastolatek w dżinsach i bluzie z kapturem, z zachmurzonym wyrazem twarzy. Usiadł przy kuchennym stole, ale się nie odzywał. Matka (tak zakładałem) podeszła do niego i pocałowała go w czoło, ale zachowywał się tak, jakby tego w ogóle nie poczuł. – Nie wydaje się szczególnie sympatyczny – zauważyłem. – To nastolatek. Oni chyba z zasady nie są sympatyczni. Tak przynajmniej mówią moi właściciele. Podobno to właśnie nastolatki są największym problemem tego kraju. – Naprawdę? – Nie miałem doświadczenia, jeśli chodzi o ludzi w
tym wieku, więc fascynowało mnie to, co mówi. – Uhm… leniwi, niechlujni i mają w nosie cały świat. Tak w każdym razie mówią moi ludzie. – Ale nigdy nie miałaś kontaktu z nastolatkiem? – upewniłem się. – Nasi znajomi mają takie dzieciaki. One tylko burczą coś pod nosem i nigdy nie mówią „dziękuję”. – Straszne. – Fakt, ale potem dorastają i jest już lepiej, przynajmniej w większości przypadków. – To już coś, ale i tak boję się, co będzie, jak Olek wejdzie w ten wiek. – Hm, pomyśl tylko, że będzie taki, jak ten chłopak. Skrzywiliśmy się jednocześnie. Wtedy do kuchni weszła bardzo ładna jasnowłosa dziewczyna. Wycofaliśmy się przezornie, gdy zbliżyła się do okna, przez które zaglądaliśmy. Wydawała się starsza od naburmuszonego chłopaka, więc może już przestała być tą okropną nastolatką. Wysoka, wyższa niż mama, ale niższa od ojca. Miała piękne niebieskie oczy, ale gdy przyjrzałem się dokładniej, zobaczyłem, że są puste; stała w nowym domu, ale myślami błądziła gdzieś daleko. Nieraz widziałem to spojrzenie. Naprawdę niejeden raz. Co takiego ma w sobie nasza ulica? Po pewnym czasie Tygryska się znudziła i zaczęła zrywać liście z krzaka, ja jednak nadal z zainteresowaniem obserwowałem dom. Ludzie uważają dom za swoją siedzibę, ale dla mnie to też zbiór historii, smutnych i pogodnych, i właśnie to mnie w domach pociąga. – Możemy już iść? – Teraz Tygryska wpatrywała się w swoją łapkę. – Jeszcze nie – syknąłem. – Popatrzmy jeszcze chwilę. – Alfie, masz bzika na punkcie ludzi. Serio! – Komicznie przewróciła oczami, kiedy z krzaka opadł liść i spadł jej na łebek. – Lepsze to niż twój fioł na punkcie liści – zauważyłem, zerkając znacząco na kupkę liści przy jej łapkach. – Nieprawda. – Naburmuszyła się. – Spokojnie, zaraz pójdziemy, chcę się tylko upewnić, że jest ich czworo. Jeśli tak, nie jest źle. Kolejny dom, który mogę odwiedzać.
Może im się spodobam, a mają dużą kuchnię, więc… – Alfie, masz przecież dość kochających rodzin, kiedy to w końcu zrozumiesz? Poza tym nastolatek pewnie cię nie polubi. – Moja przyjaciółka wyraźnie traciła cierpliwość, że po raz kolejny musi powtarzać mi to samo. – Posłuchaj, Tygrysko, Margaret, moja pierwsza właścicielka, zawsze powtarzała jedno. – Urwałem, przypominając sobie starszą panią, którą kochałem całym sercem. – Nigdy nie wolno spoczywać na laurach. Nie do końca wiem, co to znaczy, ale chyba chodzi o to, że nie można niczego przyjmować za rzecz stałą i oczywistą. Obiecałem sobie, że będę żył w myśl tej zasady. A ty mogłabyś pójść w moje ślady. – Jestem na to zbyt leniwa. A jeśli coś się stanie moim ludziom, wierzę, że ty mi pomożesz i załatwisz co trzeba. – Uśmiechnęła się, bo oczywiście miała rację. Już taki ze mnie kot. Nagle zaskoczył nas hałas. – O rany, nawet tego nie zauważyliśmy – mruknęła Tygryska, gdy w drzwiach kuchennych drgnęła kocia klapka. – I tyle, jeśli chodzi o mój plan adoptowania tej rodziny – mruknąłem rozczarowany. Znieruchomieliśmy wpatrzeni w nieznajomego kota. – O kurczę – sapnąłem odruchowo. – A niech mnie – zawtórowała Tygryska. – Coście za jedni i co robicie w moim ogrodzie? – syknął wrogi głos, a ja stałem jak wryty i gapiłem się w najpiękniejsze kocie oczy na świecie.
Rozdział 6
Kim jesteście? – syknęła gniewnie ślicznotka. Chciałem coś zrobić, odpowiedzieć, zareagować, ale tylko stałem jak wryty. – Sąsiadami – odparła zaczepnym tonem Tygryska. – Twoimi sąsiadami. Ja jestem Tygryska, a to Alfie. Chcieliśmy cię powitać na Edgar Road. Zerknąłem na nią z ukosa; nie sprawiała wrażenia serdecznej sąsiadki. – No to świetnie, już mnie przywitaliście, a teraz wynocha. Nadal gapiłem się na tę kocią piękność. W życiu nie widziałem równie mięciutkiego i białego futerka, tak błękitnych oczu… A jej pyszczek… Istne dzieło sztuki. Była wspaniała, choć, przyznaję, niezbyt przyjazna. – Ale… moglibyśmy pokazać ci okolicę – wystękałem. Łapki mi się trzęsły. Dziwne uczucie. – Dzięki, sama sobie poradzę. Nie chcę być niegrzeczna, ale możecie w końcu iść sobie z mojego ogrodu? – I po co te złośliwości, białasko – prychnęła Tygryska. – Wpadliśmy się zakumplować, ale najwyraźniej marnujemy czas. – Owszem – odparła biała kotka, odwróciła się na pięcie i poszła do domu. – W życiu nie widziałam tak bezczelnej kocicy – stwierdziła Tygryska, gdy dreptaliśmy do furtki. – A ja tak pięknej – westchnąłem i przeciągnąłem się, usiłując odzyskać panowanie nad sobą. Szczerze mówiąc, cały czas byłem oszołomiony. Mój pierwotny pomysł, żeby zostać w tym domu kotem
wielorodzinnym, spalił na panewce, ale jak mógłbym się złościć, skoro szyki pokrzyżowała mi tak cudowna istota? Nie wiadomo dlaczego myśl o ślicznej kotce sprawiała mi przyjemność, ta „białaska” wcale mnie nie denerwowała. Błyskawicznie zmieniły mi się cele; już nie chciałem zostać kotem wielorodzinnym dla tej rodziny, tylko przyjacielem cud kocicy. Bardzo mi na tym zależało. – Naprawdę uważasz, że jest fajna? Jest okropna! – Tygryska była wyraźnie zła. – Nie powiedziałem, że jest fajna, tylko piękna – broniłem się słabo, ale mnie nie słuchała. Łypnęła na mnie pogardliwie i puściła się biegiem. Ruszyłem za nią do naszego ulubionego zakątka. Po drodze spotkaliśmy cztery inne koty. Elvis, Nellie, Rocky i wredny Tom kręcili się po okolicy. Tygrysce przeszedł zły humor – bardzo chciała opowiedzieć znajomym o nowej sąsiadce. Kiedy skończyła, wszystkie koty spojrzały na mnie. – A ty co o niej powiesz? – zagaił Tom, oblizując wąsy. – Oszałamiająca… – zacząłem i uchyliłem się przed ciosem Tygryski. Przypomniało mi się, jak zachowywał się Jonathan, gdy go poznałem: pierwszego dnia wyrzucił mnie z domu, a teraz bardzo mnie kocha. – Ale fakt, że też niezbyt miła – dodałem szybko. – Ciekawe, czy zechce się z nami bawić. – Nellie wyrwała mnie z zadumy. – Wydaje mi się, że będzie wolała trzymać się blisko domu – odparła Tygryska dyplomatycznie. – Szkoda, że on się nie trzyma blisko domu – mruknął Rocky, gdy podszedł do nas Łosoś. – Wiedziałem, że tu będziecie, jesteście tacy nudni i przewidywalni. Poznaliście już tę nową? – zapytał tym swoim pogardliwym tonem. Nie lubił nas tak samo jak my jego, ale korciło go, żeby usłyszeć najnowsze plotki. – Tak – odparła Tygryska i nie powiedziała ani słowa więcej. – I co, wydaje ci się, że jesteś taka wspaniała? Ja też ją poznałem – poinformował. – Idę o zakład, że nie chciała z tobą rozmawiać – wtrąciłem się. Zmrużyłem oczy. Nie wiadomo skąd poczułem przypływ odwagi.
– No, nie chciała. Idiotka uciekła, jak tylko do niej podszedłem. – Chyba go to denerwowało. – Wcale się jej nie dziwię – skomentowała Tygryska. Roześmialiśmy się wszyscy. Łosoś syknął gniewnie. Miał taką minę, jakby chciał zaatakować moją przyjaciółkę. – Wyluzuj. – Tom stanął obok Tygryski. – Naprawdę chcesz walczyć z nami wszystkimi? – Nie jesteście tego warci – prychnął Łosoś, odwrócił się i odmaszerował. – Jak ja nie cierpię tego kota. – Rocky wyraził uczucia naszej całej ferajny. Chciałem sobie wszystko przemyśleć, więc pobiegłem do naszego parku, a Tygryska wróciła do domu. Mówiła, że jest zmęczona, ale ja widziałem, że nadal jest na mnie zła i po prostu znów strzeliła focha. Zanim się rozstaliśmy, szturchnąłem ją pieszczotliwie, ale odepchnęła mnie szorstko. Postanowiłem, że później ją jakoś udobrucham, choć właściwie nie wiedziałem, co takiego zrobiłem. W parku, ku mojej radości, zastałem Polly i dzieci. Henry szalał na zjeżdżalni, a Marta uczyła się chodzić, ale co chwila upadała. Zaimponowała mi uporem, gdy tak raz za razem wstała i próbowała dalej. Polly cały czas ją zachęcała. – Alfie! – zawołał Henry na mój widok i puścił się biegiem. Ukląkł i zaczął mnie głaskać. Bardzo mi się to spodobało. Razem podeszliśmy do Polly, która wzięła na ręce szlochającą Martę. – Co jej się stało? – zmartwił się Henry. – Upadła i się uderzyła, skarbie – wyjaśniła Polly. – Cześć, Alfie. – Uśmiechnęła się do mnie. Miauknąłem i machnąłem ogonem na powitanie. – Wybieramy się na lunch do Frani, ale dla ciebie, Alfie, to spory kawał drogi – zastrzegła. Posadziła Martę w wózku i pytająco spojrzała na Henry’ego. – Idę sam – zdecydował. Nagle wpadłem na genialny pomysł. Do tej pory nie odwiedziłem Frani w nowym mieszkaniu przede wszystkim dlatego, że bałem się tak bardzo oddalać od domu. Kiedy straciłem swój pierwszy dom, po
śmierci Margaret, włóczyłem się tygodniami, zanim trafiłem na Edgar Road. Nieraz otarłem się o śmierć – wolę nie myśleć, ile razy musiałem przebiegać przez wielkie ulice – więc trochę się bałem, ale jednocześnie bardzo mi zależało, żeby zobaczyć, gdzie mieszka moja trzecia rodzina. A skoro Henry nie chciał jechać w podwójnym wózku, było miejsce dla mnie. Wskoczyłem na siedzenie. – Alfie! – skarciła mnie Polly. Henry i Marta zachichotali. – Dobra, możesz z nami jechać, ale jeśli Henry będzie chciał usiąść, weźmie cię na kolana. – Pokręciła głową z niedowierzaniem i pchnęła wózek. Spojrzałem na Martę. Uśmiechała się szeroko. Radośnie machnąłem ogonem – to nie taki zły sposób podróżowania Do Frani rzeczywiście było daleko. Mniej więcej w połowie drogi Henry się zmęczył i chciał usiąść, więc Polly posadziła mnie na jego kolanach. Edgar Road została hen za nami, na ulicach panował większy ruch, mijaliśmy więcej sklepów, samochodów i oczywiście ludzi. Polly zręcznie manewrowała podwójną spacerówką. Szybko odepchnąłem wątpliwości na bok i zapamiętywałem drogę, tak na wszelki wypadek. W końcu dotarliśmy do restauracji Tomasza i Frani. Nazywa się Ognisko. Polly zatrzymała się, zajrzeliśmy do środka przez duże okna. Bardzo tu przytulnie, stwierdziłem. Na zewnątrz ściany pomalowano na ciemnoniebiesko, wnętrze kusiło przyjazną atmosferą. Przy rustykalnych drewnianych stołach siedziało dużo gości. Chyba bardzo im smakowało jedzenie, które stało przed nimi na sztywnych lnianych obrusach. Niesamowicie mi się to spodobało. Widziałem restaurację Tomasza po raz pierwszy. A potem podeszliśmy do innych drzwi i Polly nacisnęła przycisk dzwonka. Frania otworzyła drzwi z szerokim uśmiechem, Polly zostawiła wózek w holu i poszliśmy na górę, do mieszkania. – O rany, przyprowadziłaś Alfiego! – Frania się rozpromieniła. Odpowiedziałem tym naszym typowym kocim uśmiechem. – Sam wskoczył do wózka, więc pomyślałam sobie: czemu nie? Choć z kotem w spacerówce czułam się jak wariatka. Roześmiały się obie. – Tomaszek? – Henry rozglądał się w poszukiwaniu przyjaciela. Zawsze mnie dziwiło, że w tej rodzinie i ojciec, i młodszy syn
mieli tak samo na imię. W myślach nazywałem ich dużym i małym Tomaszem, żeby mi się nie mylili, ale moim zdaniem to głupi pomysł nazywać tak samo dwie osoby mieszkające pod jednym dachem. – Przykro mi, skarbie, jest w przedszkolu, a Olek w szkole. Ale możesz się pobawić jego zabawkami. – Frania zaprowadziła Henry’ego do saloniku. W tym samym pokoju stał też stół jadalny. Tutaj ich salonik był o wiele większy i przytulniejszy niż tamten przy Edgar Road. Stół uginał się od jedzenia. Poczułem zapach sardynek. Smakołyk czekał na mnie, jakby Frania wiedziała, że przyjdę. Podszedłem do stołu i miauknąłem z nadzieją. – Dobrze, Alfie, dostaniesz sardynki. Masz szczęście, że je kupiłam, choć do głowy by mi nie przyszło, że dzisiaj mnie odwiedzisz. – Roześmiała się głośno i wytarmosiła mnie serdecznie. Urocze popołudnie. Obejrzałem całe mieszkanie. Dobrze było wiedzieć, gdzie teraz się podziewają. Duży Tomasz, mąż Frani, wpadł do nas po gorączce obiadowej w restauracji i bardzo się ucieszył na mój widok. „Duży Tomasz” – to do niego pasowało, bo był potężny, choć o wiele bardziej wrażliwy, niż na to wyglądał. Chciałbym go lepiej poznać, ale zawsze dużo pracował, więc miałem z nim najmniej kontaktu. Było mi smutno, gdy wracaliśmy do domu. Henry i Marta zasnęli, więc zwinąłem się w kłębek na kolanach Henry’ego, ale starałem się nie zasnąć po tylu przeżyciach. Przy domu Claire i Jonathana zeskoczyłem na ziemię i otarłem się o nogi Polly w podziękowaniu za wycieczkę. Bardzo chciałem się zdrzemnąć, musiałem jednak rzucić okiem na dom pod 48, choć na moment. Zawiesili zasłony we wszystkich oknach i teraz były zaciągnięte. Nie dostrzegłem najmniejszego ruchu i nawet śladu ślicznej białej kotki. Rozważałem, czy nie zajrzeć na tył, ale wolałem nie ryzykować kolejnej konfrontacji dopóty, dopóki nie wymyślę, jak podejść białaskę. Zawróciłem do siebie. Już miałem wejść do domu przez kocią klapkę, gdy coś sobie przypomniałem. Podbiegłem do ogrodzenia, które dzieliło nasz ogród od tego pod czterdziestkąósemką. Kiedy wprowadziłem się do Jonathana, odkryłem, że jedna ze sztachet jest obluzowana i kiedy ją odsunę, zobaczę, co się dzieje po drugiej
stronie. Wtedy tego nie robiłem – nie było powodu. Do dziś. Trąciłem sztachetę noskiem i z radością się przekonałem, że przesuwa się lekko, nie na tyle, żebym się przecisnął, ale widziałem kawałek ogrodu i drzwi kuchenne. Mogę więc wypatrywać ślicznej kotki, stwierdziłem i postanowiłem, że zrobię, co w mojej mocy, żeby się z nią zaprzyjaźnić. A kiedy wracałem do domu, wiedziałem, że nie ustanę, póki nie postawię na swoim.
Rozdział 7
Naprawdę nie mam nic przeciwko gotowaniu – powiedział Jonathan wpatrzony w swój największy skarb, ekspres do kawy, który pomrukiwał groźnie. Kiedy po raz pierwszy usłyszałem bulgoty i trzaski, obawiałem się, że to żywe stworzenie i pożre mnie żywcem, ale teraz już się przyzwyczaiłem. Jonathan lubił drogie, błyszczące gadżety, które robią okropnie dużo hałasu. Tak mi się przynajmniej wydawało. – Nie obraź się, skarbie, ale kiedy gotujesz, muszę po tobie sprzątać, a to zajmuje mi mnóstwo czasu. Zresztą, wiesz, jacy oni są, zjedzą wszystko. – No dobra, ale skoro ty gotujesz, czy to znaczy, że ja sprzątam? – Kochanie, daj spokój, oboje wiemy, że ja zostawiam po sobie porządek. Lepiej skocz po wino, kup kwiaty do domu i zafunduj mi nową sukienkę. – Aż tyle? – Rozbawiony usiadł z kawą przy kuchennym stole. – Niech ci będzie, bez sukienki, ale kwiaty i wino jak najbardziej. – Och, gdybyś chciała, kupiłbym ci wszystkie sukienki świata. – Jasne, jasne. Dlatego cię kocham. I znowu musiałem zasłonić sobie oczy łapkami, bo zaczęli się całować. Fajnie, że są szczęśliwi, ale czy ja naprawdę muszę na to patrzeć? Tasha żartowała sobie z Claire, nazywała to miesiącem miodowym. Nie rozumiem, co to znaczy, ale domyślałem się, że nie trwa wiecznie. Taką przynajmniej miałem nadzieję. Jestem jak najbardziej za czułością, ale ludzie czasami posuwają się za daleko. Prawie odebrało mi apetyt. Musiałem się zbierać. Obiecałem Tygrysce, że do niej wpadnę i
razem coś porobimy. Może też z innymi, jeśli kogoś spotkamy. Od kilku dni nie widziałem tej ślicznej białej koteczki. Ani, skoro już o tym mowa, jej właścicieli. Spędzałem sporo czasu na płocie, ale nie trafiłem ani na nią, ani na jej właścicieli. Nie wiedziałem nawet, jak się nazywa. A bardzo mi na tym zależało. Słyszałem, jak Claire mówi do Jonathana, że poszła do sąsiadów się przywitać, jednak nikt jej nie otworzył, choć była pewna, że słyszy głosy w domu. No tak, bardzo tajemniczy ludzie. Intrygowało mnie, czy Vic i Heather już do nich dotarli. Pewnie przez całą dobę obserwowali ich dom przez lornetki. Nadal nie miałem pojęcia, co zrobić, żeby znowu spotkać białą koteczkę, ale kombinowałem cały czas. Mój koci móżdżek pracował bez wytchnienia. Być może dzisiaj znowu ją zobaczę. Wyszedłem przez ogród na tyłach domu – przy okazji oczywiście zerknąłem na ogrodzenie – i pobiegłem do Tygryski. Czekała już na mnie, skończyła poranną toaletę i ruszyliśmy na codzienną przechadzkę. Ćwiczenia są dla mnie bardzo ważne, zwłaszcza po wypadku. Każdego dnia muszę rozruszać kości. Dlatego nabrałem zwyczaju codziennych spacerów do parku, czasami z Polly, czasami z Tygryską. Często też włóczyłem się po naszej uliczce. – Do parku? – zapytała. – Chyba czytasz mi w myślach – odparłem. Choć park na końcu naszej uliczki nie jest duży, uwielbiamy go. Pełno w nim krzaków i stworzeń do ganiania, a także, ma się rozumieć, dzieci; o tak, park dostarcza nam mnóstwo rozrywki. Był tam też staw, ale akurat o tym wolałem nie myśleć, raz omal się w nim nie utopiłem. Matt mnie wtedy uratował, ale miałem nauczkę i od tamtej pory trzymałem się z daleka od wody. W miarę możliwości unikałem nawet kałuż. W drodze do parku zerknęliśmy na dom pod 48, ciekawi, czy coś się wydarzyło, ale sytuacja pozostawała bez zmian. W oknach zaciągnięte zasłony, choć przebijało przez nie światło. Nie jestem kotem z uprzedzeniami, ale to wydawało się naprawdę podejrzane. – Właściciele Łososia mówili, że mieszka tam ze dwadzieścia osób – poinformowałem Tygryskę. – A widzieliśmy tylko czworo.
– Wczoraj Goodwinowie do nas przyszli i opowiadali moim ludziom o przestępcach. Twierdzili, że skoro tych nowych nikt jeszcze nie widział i mają wiecznie zasłonięte okna, na pewno coś knują. Wspominali o jakiejś melinie narkotykowej, ale nie bardzo wiem, co to jest. – Ja też nie. – Usiłowałem zrozumieć, skąd te tajemnice. – Ale pewnie wkrótce się dowiemy; wcześniej czy później przecież się pojawią. – Byłem podekscytowany, na myśl o spotkaniu z białą koteczką straciłem rozum. I właśnie w tej chwili otworzyły się drzwi, i wyszedł zachmurzony chłopak. Rozejrzał się niespokojnie na boki i naciągnął kaptur na głowę. Przeszył mnie dreszcz, gdy zobaczyłem kotkę przy jego nodze. – Popatrz, Tygrysko. – Trąciłem ją łebkiem. Oboje znieruchomieliśmy, wpatrzeni w nieznajomą. Chłopak doszedł do chodnika, pochylił się i ją pogłaskał. – Cześć, Śnieżko – burknął. – Życz mi szczęścia. Śnieżka zamruczała i z czułością otarła się o jego nogi. Zachowywała się zupełnie inaczej niż podczas naszego pierwszego spotkania. Wiedziałem, jak ma na imię! Nastolatek odszedł, a ona spojrzała prosto na nas. Obdarzyłem ją swoim najbardziej uwodzicielskim spojrzeniem, ale tylko zmrużyła oczy, odwróciła się i gniewnie machając ogonem, pobiegła z powrotem do domu. Jak zauważyłem, w progu stała jakaś kobieta. Uśmiechnęła się ponuro, wzięła kotkę na ręce i zamknęła za sobą drzwi. – Cóż, nie podoba mi się, że zgadzam się z Łososiem, ale oni naprawdę dziwnie się zachowują – zauważyła Tygryska. – Fakt, teraz jednak przynajmniej wiemy, jak ma na imię śliczna kotka. – Alfie, to wredna kocica! Może piękna, ale zimna jak lód. Nastroszyłem wąsy. Zimny był przede wszystkim głos mojej przyjaciółki. – A nie pamiętasz, Tygrysko, jaki był Jonathan, kiedy go poznałem? Okropny i zły, i mnie nie znosił, a teraz mnie uwielbia. Nie wszystko widać na pierwszy rzut oka i chciałbym się dowiedzieć, o co tu chodzi.
– Ten znów to samo. – Łypnęła na mnie groźnie. Poruszyłem się niespokojnie. Wiedziałem, o co jej chodzi. Zawsze starałem się pomagać ludziom; taka była moja rola, odkąd zamieszkałem na Edgar Road, i chociaż ostatnio panował tu spokój, nawet mały kotek nie zmienia swoich nawyków. Ludzie często mówią, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła; moim zdaniem to pierwszy stopień do wiedzy. Część naszej inteligencji to ciekawość wszystkiego; jestem o tym święcie przekonany. Po nieoczekiwanym spotkaniu wędrowaliśmy dalej w przyjaznym milczeniu. Co jakiś czas uganialiśmy się za muchą albo bawiliśmy się liściem, który kusząco dyndał nad ulicą. Chciałem ułagodzić Tygryskę i złapać dla niej muchę, ale skończyło się tak, że uganiałem się za tym wstrętnym owadem jak szalony, a moja przyjaciółka omal nie padła ze śmiechu. Wybaczyła mi wkrótce, ale intrygowało mnie, czemu ostatnio jest taka naburmuszona w moim towarzystwie. Park świecił pustkami. Pobiegliśmy do naszego ulubionego zakątka, tam gdzie rosły najgęstsze krzaki, kolorowe kwiatki i piękne drzewa. Bawiliśmy się w naszą ulubioną zabawę – chowanie i atakowanie. Trochę to głupie, ale przyjemne. Wtedy go zobaczyłem. – Nadciąga! – zawołałem do Tygryski. Wspięliśmy się na najbliższe drzewo. Pies, mały, beczkowaty, o krótkich łapach i długiej sierści, obszczekiwał nas wściekle, gdy syczeliśmy na niego z bezpiecznej wysokości. Ilekroć przychodziliśmy tu o tej porze, często trafialiśmy właśnie na tego psa i te spotkania stały się częścią naszego treningu. Kiedy łapka mnie bardziej bolała, musiałem się przed nim chować. Za krótkołapym zawsze biegła z krzykiem właścicielka. – Wracaj, Roli! Stój! Stój! – Siwowłosa pani wpadła na polankę, dysząc ciężko i sapiąc. Wymachiwała smyczą jak pejczem. Skręcaliśmy się ze śmiechu, gdy w końcu złapała swojego pupila na smycz. – Niegrzeczny piesek. Nie wolno gonić kotów – skarciła go. – Ile razy już ci to mówiłam? – Niewystarczająco, mam nadzieję – zażartowała Tygryska. Bo tak naprawdę nic nam nie groziło, a odrobina adrenaliny dodawała energii.
– Niesamowite… ludzie poświęcają tyle czasu i wysiłku, żeby chodzić do siłowni, a nam wystarczy zwariowany pies – zauważyłem. – I pomyśleć, że to oni uważają się za najmądrzejszych – odparła z krzywym uśmiechem. Kiedy wróciliśmy na Edgar Road, Tygryska poszła do siebie na drzemkę, a ja wybrałem się do Polly i Matta. Wiedziałem oczywiście, że Matt jest w pracy, ale miałem nadzieję, że zastanę dzieci. Wszedłem przez kocią klapkę i, ku mojej radości, w kuchni zobaczyłem Polly i Franię. – Alfie! – zawołała Frania. Wstała, żeby mnie pogłaskać. – W tym tygodniu często się widujemy. – Pewnie jesteś głodny. – Polly uśmiechnęła się, otworzyła puszkę łososia i nałożyła trochę do miseczki, którą kupiła specjalnie dla mnie. Nalała też wodę, cudownie. Po treningu bardzo chciało mi się pić. Niestety dzieci nie było; przypomniałem sobie, że chłopcy są pewnie w przedszkolu i szkole, a mała Marta śpi. Zwinąłem się w kłębek przy oknie w kuchni – cóż, zasłużyłem sobie na odpoczynek – i słuchałem obu kobiet. – Rzecz w tym, że Olek ze mną nie rozmawia – mówiła Frania. – To znaczy, pytam go, co w szkole, on odpowiada, że dobrze. I nie mówi nic więcej. – A ty myślisz, że coś się dzieje? – Polly wydawała się równie zaniepokojona jak ja. Przypomniało mi się, jaki zgaszony był Olek i jak czułem, że chce mi coś powiedzieć, gdy nam przerwano. – Często ma podarte ubranie i gubi rzeczy, na przykład piórnik. Stał się jeszcze bardziej cichy i nagle nie chce chodzić do szkoły. – Rozmawiałaś z nauczycielami? – Umówiłam się na spotkanie z dyrektorem, ale wiesz, jak to jest, jeśli chodzi o przemoc w szkole. Kto się do tego przyzna? Nie zniosłabym, gdyby ktoś skrzywdził Olka. – Wcale się nie dziwię, Franiu. Jako matki bez przerwy się martwimy o swoje dzieciaki. Denerwuję się, jak widzę, że obce dziecko szturcha moje, a na samą myśl, że nie wiem, co się dzieje… – No właśnie. Macierzyństwo jest wspaniałe, ale płaci się wysoką cenę. Te wieczne zmartwienia…
– I poczucie winy. – Polly spochmurniała. – Daj znać, co powiedzą w szkole i czy możemy wam jakoś pomóc. Olek bardzo lubi Matta, może z nim pogada. – Być wdzięczna bardzo. – Frania mówiła po angielsku coraz lepiej, ale jak się zdenerwowała, znów robiła błędy. – Tomasz próbował z nim porozmawiać, ale Olek zamyka się w sobie. Serce mi się ścisnęło. Od tak dawna panował spokój, że wcześniej czy później coś musiało się wydarzyć. Ale Olek? Tego się nie spodziewałem. Uznałem, że muszę trzymać łapę na pulsie, zarówno tutaj, jak i w sprawie tej nowej rodziny. Czułem, że wkrótce będę miał pełne łapki roboty. – Weekend? Może spotkamy się w niedzielę? – Super, poszlibyśmy razem do parku i wtedy Matt zagadnąłby Olka o szkołę. Oboje się staramy, ale… – Franiu, dzieci często nie chcą rozmawiać z rodzicami; nie rozumieją, że w ten sposób martwią nas jeszcze bardziej. Ale dowiemy się, o co chodzi, obiecuję. – Polly wzięła ją za ręce. Zamruczałem pod nosem, szczęśliwy, że kolejna przyjaźń, do której się przyczyniłem, umacnia się i rozwija. Utwierdziłem się w przekonaniu, że chcę pomagać ludziom: i Olkowi, i tej nowej rodzinie. Taki po prostu jestem. Zamiauczałem głośno i otarłem się o jej nogi. Oczywiście, że dowiemy się, co się dzieje. Podjąłem decyzję. Lista zadań do zrobienia była coraz dłuższa.
Rozdział 8
Poszły po chłopców, a ja w pewnym momencie musiałem się zdrzemnąć, bo kiedy się obudziłem, było już prawie ciemno. Przeciągnąłem się leniwie. Nie miałem pojęcia, jak długo spałem, ale wydawało mi się, że całe wieki. Wróciłem do Claire i Jonathana. Bardzo się ucieszyłem, ponieważ na kolację została zaproszona Tasha, jedna z moich ulubionych osób, ze swoim Dave’em. Facet niestety miał alergię na koty, ale kiedy do nas przychodził, łykał jakieś tabletki, żeby nie kichać. Wszystkich, poza mną, to bawiło, ja jednak odbierałem całą sytuację jako afront – coś takiego, tabletki na kota. Dawniej powtarzałem, że nie zaufam człowiekowi uczulonemu na koty, ale Dave wydaje się w porządku, a Tashę uwielbiam, więc musiałem go zaakceptować. Claire i Jonathan siedzieli w kuchni, przy stole. Oboje coś pili i wyglądali na szczęśliwych. Przycupnąłem przy drzwiach, przechyliłem łebek, popatrzyłem na nich; znowu poczułem się zadowolony i dumny. – Alfie – zawołali jednocześnie na mój widok. Claire uśmiechnęła się szeroko. Pacnąłem łapką o miseczkę, żeby dać do zrozumienia, że jestem głodny. – Już się robi, Alfie – powiedział Jonathan i podszedł do gigantycznej lodówki. – Kochanie, on naprawdę nie musi jeść wędzonego łososia. Zostaw to na jutrzejsze śniadanie. Kupiłam mnóstwo kociej karmy – fuknęła Claire, wyraźnie zirytowana. – Moja droga, zanim w ogóle dowiedziałem się o twoim istnieniu, zawsze karmiłem go rybami. Nie mogę teraz tak po prostu dawać mu tych samych paskudztw co ty.
– Jest rozpuszczony. – I dobrze; to wyjątkowy kot. – Jonathan pokroił łososia i ułożył go w mojej miseczce jak danie w pięciogwiazdkowej restauracji. Oblizałem się. – Tu muszę się zgodzić. – Claire uśmiechnęła się czule. Kiedy w końcu pojawili się Tasha i Dave, z kuchni dolatywały smakowite zapachy. Bardzo lubię Tashę i ilekroć do nas przychodziła, przypominały mi się dawne czasy, gdy mieszkaliśmy z Claire tylko we dwoje. Tasha była naszą pierwszą prawdziwą przyjaciółką. Pobiegłem się z nimi przywitać. Z tego rozpędu wpadłem Jonathanowi pod nogi, gdy otwierał drzwi. – Alfie, przewrócę się, jak będziesz mi się tak plątał pod nogami – skarcił mnie łagodnie. Fakt, przesadzałem trochę, ale byłem bardzo podekscytowany. – Cześć. – Jonathan odsunął się od drzwi, żeby wpuścić gości. Tasha od razu wzięła mnie na ręce. Dave wręczył Jonathanowi butelkę alkoholu i zerknął na mnie podejrzliwie. – Cześć, Alfie – mruknął, ale nie wykonał żadnego gestu, trzymał się ode mnie z daleka. Rozważałem, czy się o niego otrzeć, tak na przywitanie, ale doszedłem do wniosku, że muszę zaakceptować jego dystans i nie brać tego do siebie. – Tęskniłam za tobą, Alfie – wyznała Tasha, idąc ze mną do kuchni. Rozkoszowałem się jej bliskością, była taka ciepła i serdeczna, ale dzisiaj wyczuwałem w niej coś dziwnego. Coś dobrego, choć nie bardzo wiedziałem co. – Cześć, Tash. O, masz Alfiego. – Claire pocałowała w policzek Tashę i Dave’a, który był tuż za nią. – No dobrze. Co pijemy? – zapytał Jonathan. Tasha postawiła mnie na podłodze. – Dla mnie piwo – poprosił Dave. – Tash? Mamy wszelkie możliwe wina. Tasha i Dave wymienili znaczące spojrzenia. – Chodzi o to, że nie piję – zaczęła. – Ale dlaczego, co się stało? – zaniepokoiła się Claire. Stała tyłem, wsypywała jakieś drogie chrupki do miski.
– Nic takiego… tylko że jestem… jesteśmy w ciąży! – wypaliła Tasha, uśmiechnięta od ucha do ucha. Dave też promieniał. Jonathan poklepał go po plecach. – Super, kochani, nasze gratulacje! – Pocałował Tashę w policzek. Claire znieruchomiała na chwilę, z grymasem zacisnęła dłonie na blacie. Widziałem, jak ze sobą walczy, widziałem jej strach. Na szczęście wzięła się w garść i odwróciła z uśmiechem na twarzy. Wróciła moja cudowna Claire. – Fantastyczna wiadomość, kochani. Naprawdę wspaniała! – Uśmiechała się, całowała i ściskała przyjaciół, a ja odetchnąłem z ulgą. Przez cały wieczór kobiety paplały o dzieciach. Wyczuwałem głęboko ukryte napięcie Claire. Niby zachowywała się normalnie i gadały o wszystkim, ale rozmowa co chwila wracała do Tashy. – Myślisz, że to zasługa akupunktury? – dopytywała Claire. – Nie wiem, może. W każdym razie mi nie zaszkodziła. – Tasha się uśmiechnęła. – No wiesz, to jeszcze wcześnie, ale uczucie jest cudowne. – Poranne mdłości? – Poranne? Mam od rana do wieczora, nie wiem, czemu mówi się tylko o poranku. Ale wieczorem umieram z głodu, więc dzięki za kolację. – Roześmiała się. Tryskała radością. – To nic takiego, gdybym wiedziała, wymyśliłabym coś bardziej wykwintnego – zaczęła Claire. – Na szczęście nie ma skorupiaków ani wątróbki – zapewnił Jonathan. – Kto by pomyślał! – zażartowała Claire. – Ekspert ciążowy! – Mam nadzieję, że wkrótce do nas dołączycie – rzucił Dave. Claire nie odpowiedziała. Skoncentrowała się na jedzeniu. Z czasem zorientowałem się, że też dużo piła; jakby chciała wypić porcję swoją i Tashy. – Tak bardzo się cieszę – powtarzała raz za razem. Jon troskliwie obejmował ją ramieniem, gdy siedzieli przy stole, choć zazwyczaj tego nie robi. Claire nie miała problemu z alkoholem, ale kiedy dopadał ją stres, piła niemal na umór. Dawniej tak było, gdy czuła się bardzo nieszczęśliwa, i nie chciałem, żeby sytuacja się powtórzyła. Ale Tasha i Dave – przeszczęśliwi – poza sobą niczego nie widzieli. Wyszli tuż po
deserze, Tasha tłumaczyła, że jest tak zmęczona, że ledwo trzyma się na nogach. Kiedy się ze mną żegnała, pomyślałem sobie, że byłoby fajnie, gdyby dziecko nie odziedziczyło po Davie tej jego alergii na koty. W końcu zostaliśmy tylko we troje. Jonathan sprzątał ze stołu, a Claire dolała sobie wina. Wskoczyłem jej na kolana. Głaskała mnie odruchowo. – Wszystko w porządku? – zapytał Jonathan. Na jego twarzy malowało się napięcie. – Tak, to znaczy chyba tak. Ale martwię się, Jon. A jeśli nam się nie uda? – O rany, skarbie. – Odłożył ścierkę i usiadł obok niej. – Powinnam się cieszyć, że najlepsza przyjaciółka jest w ciąży, a ja myślałam tylko o jednym: żałowałam, że to nie ja. Straszne. – Kochanie, przecież nie staramy się o dziecko tak długo jak oni; minęło zaledwie kilka miesięcy, więc nie możesz się jeszcze tym martwić. – No, niby tak, ale wiesz też, że mam tendencję do zamartwiania się. I nie potarfię nad tym zapanować. Myślę tylko o ciąży. Wszędzie wokół słyszę ekspertów, jak powtarzają, że najlepiej urodzić pierwsze dziecko przed trzydziestką, a ja jestem już starsza. – Była tak przejęta, że ze współczucia chciało mi się płakać. – Więc może idź na tę akupunkturę, tak jak Tasha? To medycyna naturalna, na pewno ci nie zaszkodzi. Zrobimy wszystko, żeby cię odprężyć. Rozumiesz? Długie spacery, masaże… Nawet rzucimy pracę, jeśli tego chcesz. – To już chyba przesada. – Claire roześmiała się smutno. – A ty nie znosisz spacerów. – Akurat nie siebie miałem na myśli, ale zrobię, co w mojej mocy, żebyś czuła się szczęśliwa. O ile nie będziesz chowała mi bokserek do zamrażarki. – Niby dlaczego miałabym to robić? – zdziwiła się Claire. I ja. – Zapomnij, że to powiedziałem. O, wyrwiemy się razem na romantyczny weekend. – Zmrużyłem zaspane ślepia. Instynkt mi podpowiadał, że ta propozycja mnie nie dotyczy. – Claire, wiem, że bardzo chcesz mieć dziecko, ale nie popadaj w obsesję, dopóki nie
wiadomo, czy tak naprawdę mamy problem. – Mhm. Wezmę się w garść. Po prostu nie chcę umierać z zazdrości, ilekroć dowiem się, że ktoś jest w ciąży. – Wkrótce to ty będziesz. Na pewno. – Wstał, wziął ją za rękę, pocałował. Zeskoczyłem z jej kolan, Jon zaprowadził Claire do łóżka, a ja pobiegłem do swojego koszyka. Musiałem zwinąć się w kłębek, przemyśleć to i pospać.
Rozdział 9
Wstałem bardzo wcześnie, bo obudził mnie Jonathan, który wybierał się służbowo do Niemiec. Nie bardzo wiem, gdzie są te Niemcy, ale domyślam się, że gdzieś za granicą. Miał tam lecieć samolotem – to takie coś, czym ludzie podróżują, ogromny ptak; czasami obserwowałem takie na niebie. Wybywał na dwa dni. Często wyjeżdżał służbowo, a Claire twierdziła, że to jej odpowiada, bo wtedy nie musi zbierać po nim brudnych skarpetek i może spokojnie czytać. Moim zdaniem to oznaczało, że bardzo za nim tęskni. Tak jak ja. W końcu czekały mnie dwa całe dni zwykłego kociego żarcia. Jonathan nawet nie starał się zachowywać cicho, gdy zbierał się do wyjścia; trzaskał drzwiami i zaklął głośno, kiedy się o coś potknął. Obudził Claire i mnie. – Guten tag – zawołał. Claire jęknęła. Pobiegłem za nim na dół, w nadziei że jeszcze się załapię na przyzwoite śniadanie. Nie zawiodłem się, dostałem tuńczyka. Otarłem się o nogi Jona – dałem mu do zrozumienia, że będę za nim tęsknił. I choć kazał mi się odsunąć, bo zostawię mu sierść na spodniach, wiedziałem, że to sprawiło mu przyjemność. Jadłem, on pił kawę, potem w pośpiechu przeżuł grzankę, wziął torbę podróżną, pocałował w biegu Claire, która właśnie wynurzyła się z sypialni, i już go nie było. – Jest jak burza, co? – Claire nastawiła wodę na herbatę i spojrzała na mnie z uśmiechem. Miauknąłem twierdząco; Jonathan to istny żywioł i między innymi dlatego go kochamy, ale bez niego w domu było spokojniej. Owszem,
tęskniliśmy za nim, ale też rozkoszowaliśmy się ciszą i spokojem, choć oczywiście nigdy w życiu mu tego nie powiem. Kiedy Claire szykowała się do pracy, postanowiłem zajrzeć do nowych sąsiadów. Minął już miesiąc, odkąd Śnieżka i jej ludzie zamieszkali na naszej ulicy, a prawie nigdy ich nie widywałem. Coraz częściej wysiadywałem przy obluzowanej sztachecie – na darmo. Ciekawość zżerała mnie żywcem i – choć nie przyznałbym się do tego za żadne skarby świata – nie mogłem zapomnieć anielskiego pyszczka Śnieżki. Bez przerwy siedziała mi w głowie, nie dawała spokoju. Za wszelką cenę chciałem ją zobaczyć, choć sam nie wiedziałem, dlaczego; nie miałem też pojęcia, co zrobię, kiedy już do tego dojdzie. Znalazłem się w ich ogrodzie i podkradłem do domu, żeby zajrzeć do środka. Przez przeszklone drzwi na patio widziałem, że rodzina siedzi przy kuchennym stole. Kobieta miała na sobie niebieski uniform. Wyglądała na zmęczoną. Chłopak ślęczał przy komputerze. Też miał na sobie mundurek, ale inny niż jego matka. Kiedy ich obserwowałem, do kuchni weszła dziewczyna, ubrana podobnie jak brat, tylko w spódnicy zamiast spodni. Domyślałem się, że to ma coś wspólnego ze szkołą, tak jak u Olka, tylko dla starszych dzieciaków. Mężczyzna szykował śniadanie. Śnieżki, niestety, nie było nigdzie widać. Gapiłem się na nich zafascynowany, bezpieczny wśród krzaków. Przemknęło mi przez łebek, czy aby nie jestem kocią wersją stalkera, ale tacy prześladowcy są źli, a ja miałem jak najlepsze intencje. Po pewnym czasie kobieta pocałowała wszystkich na pożegnanie i wyszła. Ojciec wręczył dzieciom po pudełku. Wydawało się, że je pogania. Nie słyszałem słów, ale nagle kuchnia opustoszała. Uznałem, że to moja szansa. I zanim się obejrzałem, a już na pewno zanim to na spokojnie przemyślałem, ostrożnie przeciskałem się do domu przez kocią klapkę w tylnych drzwiach. Już w środku zastanawiałem się, co dalej, i wtedy usłyszałem kroki, coraz bliżej. Rozejrzałem się szybko, zobaczyłem otwartą szafkę. Wskoczyłem do środka. Była pełna kociej karmy – mnóstwo paczek z chrupkami tej firmy, którą najbardziej lubiła Claire. – No, chodź, Śnieżko – usłyszałem głos mężczyzny. – Śniadanie czeka. – Wstrzymałem oddech. Po chwili zobaczyłem nogi gospodarza.
Zbliżał się do szafki, w której się ukryłem, więc szybciutko czmychnąłem za pudełko, a potem, nie wiadomo kiedy, mężczyzna zamknął drzwiczki. Zamrugałem, czekając, aż oczy przyzwyczają się do ciemności. Starałem się opanować panikę. Byłem w pułapce. Nie miałem pojęcia, co się ze mną stanie, jeśli ktoś z rodziny przydybie mnie w szafce z kocim żarciem. Na samą myśl serce zabiło mi mocniej. Niemal słyszałem, jak wyrywa mi się z piersi. Dziwne, że szafka nie trzęsła się razem ze mną. Położyłem się, oddychałem głęboko i próbowałem myśleć pozytywnie. – Tak jest, Śnieżko. Grzeczna kotka – pochwalił białaskę mężczyzna. Usłyszałem jej pomruk, melodyjny jak muzyka. – No, dobra. Wracam do szukania pracy. – Urwał na chwilę. – Nie wiem, czy to ma jakiś sens, ale pójdę na górę, zamknę się w pokoju i będę poszukiwał nieistniejącej pracy w nadziei, że stanie się coś, co nas wszystkich ocali. – Słyszałem bezmiar smutku w jego głosie i bardzo żałowałem, że nie widzę wyrazu jego twarzy; chętnie zobaczyłbym, tak z ciekawości. – Wiesz, Śnieżko, czasami mam wrażenie, że tylko ty nie masz do mnie pretensji. Śnieżka miauknęła cicho, kojąco. Mówiła, że może na nią liczyć. – No cóż, rozmowa z tobą jest bardzo przyjemna, ale nie uratuje naszej rodziny. Czas na mnie. – Jeszcze chwila i usłyszałem, jak jego kroki się oddalają. Odetchnąłem głęboko. Rozważałem, czy nie zacząć miauczeć. Byłem pewien, że Śnieżce uda się mnie uwolnić – u nas w domu mogłem otworzyć każdą szafkę, jeśli mi zależało. Rozpatrywałem wszelkie opcje. Z jednej strony Śnieżka wpadnie w gniew, oczywiście jeśli mnie wypuści. Z drugiej – ryzykowałem, że będę siedział w tej szafce nie wiadomo jak długo, a że Śnieżka dopiero co jadła, mogło to być kilka godzin. Wybrałem pierwsze rozwiązanie – przynajmniej zobaczę swoją uroczą kotkę. Miauknąłem najgłośniej, jak się odważyłem. – A to co? – mruknęła i podbiegła do szafki. Miauknąłem znowu. Słyszałem, jak drapie w drzwiczki. W końcu –
jak mi się zdawało – po całej wieczności uchyliły się odrobinę. Wsunęła szczupłą łapkę do środka i otworzyła je na oścież. Stanęliśmy pyszczek w pyszczek. – Dziękuję – sapnąłem. Ulga wzięła górę nad strachem. – To znowu ty – syknęła. Piękne oczy ciskały gromy. – Przepraszam, Śnieżko. Na wypadek gdybyś zapomniała, jestem Alfie. Chciałem cię odpowiednio powitać na naszej ulicy i… no, cóż… – Najwyraźniej nie do końca to sobie przemyślałem. – I dlatego zakradasz się do mojego domu i chowasz w szafce z moim jedzeniem? Zwariowałeś? Była bardzo zła i bardzo piękna jednocześnie. Zakręciło mi się w głowie. Przywołałem na pomoc cały swój koci wdzięk. – Chciałem się tylko przywitać, bo nie widziałem cię, od kiedy się wprowadziłaś. To taki sąsiedzki gest. Zostańmy przyjaciółmi. – Nie potrzebuję żadnych przyjaciół, dziękuję bardzo – odparła. – Wszyscy potrzebujemy przyjaciół – zauważyłem. – A z tego, co widzę, nie jest u was najlepiej. – Nie twoja sprawa – prychnęła. Ależ oziębła kocica. – Ja tylko chcę pomóc. Dlaczego się tu przeprowadziliście? – Alfie, sama już nie wiem, czy jesteś tylko głupi, czy bardzo głupi. Posłuchaj, zjeżdżaj stąd. Nasze problemy to nasza sprawa i nie życzymy sobie, żeby ktokolwiek się wtrącał. – Gniewnie wyszczerzyła zęby. – Nie chcę się wtrącać, chcę pomóc. – Czyli jednak jesteś bardzo głupi. A teraz daj mi spokój, zanim naprawdę się zdenerwuję. – Jej oczy błysnęły groźnie i miała taką minę, jakby zamierzała mnie zaatakować. Wiedziałem, że przegrałem. Na razie. – Dobrze, pójdę, ale pamiętaj, każdy potrzebuje przyjaciół, nawet ty. A w razie czego wiesz, gdzie mnie szukać. – Oby nie w moim domu – syknęła, gdy wychodziłem. Prosto z jej ogrodu pobiegłem do Tygryski. Doszedłem do wniosku, że zachowanie Śnieżki to wielkie słowa, ale małe gesty. Może na razie nie wita mnie z otwartymi łapkami, ale z czasem to się zmieni.
W sumie jestem upartym kotem. Nagle przyszło mi do łebka, że muszę jej sprawić prezent powitalny, tak jak dawniej Jonathanowi. Mysz. Nie, lepiej ptaszka. Tak, ptaszek to bardziej wyrafinowany podarunek, bo trudniej go upolować i jest ładniejszy. Uśmiechnąłem się na widok Tygryski przed domem. Poluje lepiej ode mnie, więc przyda mi się jej pomoc. Teraz, gdy już miałem plan, to tylko kwestia czasu, zanim Śnieżka mnie polubi; ta myśl dodała mi energii i biegłem żwawo, prawie jakbym unosił się w powietrzu.
Rozdział 10
Jeszcze tego samego dnia położyłem ptaszka dla Śnieżki obok jej kociej klapki. Czekałem całe wieki, żeby wręczyć go jej osobiście, ale się nie pojawiała, więc nie miałem wyjścia, musiałem go zostawić. Tygryska pomogła mi go upolować. Oszukałem ją trochę, bo było mi głupio, i powiedziałem, że to dla jednego z moich ludzi. Bo widzicie, naprawdę chciałem się przyznać, dla kogo ten prezent, ale kiedy opowiedziałem o przygodzie z szafką i rozmowie ze Śnieżką, Tygryska zrobiła się dla mnie bardzo oschła. Zwłaszcza kiedy po raz kolejny wyznałem, że Śnieżka jest śliczna. Gdybym nie znał Tygryski lepiej, podejrzewałbym ją o zazdrość… ale to bez sensu. Chciałem jej wytłumaczyć, że Śnieżka i jej ludzie potrzebują pomocy, ale w ogóle mnie nie słuchała. Burknęła tylko, że mógłbym przestać się w końcu wtrącać w nie swoje sprawy i skupić bardziej na tych, którym na mnie zależy. Nie rozumiałem, skąd w niej taka wrogość. Cały czas dumałem o tym, że dwie kotki ważne w moim życiu mają do mnie o coś żal – choć wiedziałem, że Tygrysce szybko przejdzie. Pogrążony w tych rozmyślaniach pobiegłem do domu. Był pusty, ale wiedziałem, że Claire wróci lada chwila. Umyłem się czym prędzej i czekałem na nią przy drzwiach. Ledwie usłyszałem zgrzyt klucza, zamiauczałem. Po takim ciężkim dniu zasłużyłem na odrobinę czułości. – Cześć, Alfie, rzadko witasz mnie już w progu. Martwisz się, że tęsknię za Jonathanem? – Pogłaskała mnie po karku, a to jedna z rzeczy, które lubię najbardziej na świecie. Zamruczałem z rozkoszy. Claire wzięła prysznic, przebrała się, nakarmiła mnie i nalała sobie lampkę wina. Zjadłem w mgnieniu oka i razem usadowiliśmy się w
saloniku, ona z książką, ja – z łebkiem pełnym myśli o Śnieżce. Biała kocica zauroczyła mnie całkowicie. Z zadumy wyrwał nas dzwonek do drzwi. Pobiegłem sprawdzić kto to. – Polly! – zawołała Claire. – Chodź szybko i napij się ze mną wina, jeszcze zdążymy. Zdumiony przechyliłem łebek. Zdążą? Przed czym? Na co? – A może zabierzemy flaszkę ze sobą? Z alkoholem będzie łatwiej. – Wiesz, Pol, obawiam się, że nawet litr wódki tego nie ułatwi. Intrygowało mnie, o czym rozmawiają. – Nie mieści mi się w głowie, że naprawdę muszę tam iść – jęknęła Polly. – Właściwie dlaczego ty? – Rzucaliśmy monetą. Do trzech razy. Przegrałam. – Cóż, to przynajmniej uczciwe. Jestem przekonana, że Jonathan specjalnie tak zaplanował tę podróż służbową, żeby nie iść na spotkanie straży sąsiedzkiej. Ach, tak! Nagle zrozumiałem. Więc dzisiaj to wielkie zebranie Vica i Heather, na które nikt nie ma ochoty. Postanowiłem, że wpadnę do Matta, w innym wypadku siedziałbym sam przez cały wieczór, a po dzisiejszych przeżyciach wolałem tego uniknąć. – Pewnie nie dasz mu o tym zapomnieć. – Polly się roześmiała. – O, spokojna głowa; jeśli będzie tak strasznie, jak się tego obawiam, już ja się zemszczę. – Jak sądzisz, przyjdą ci nowi? – zainteresowała się Polly. – Nie wiem. Prawdę mówiąc, do tej pory ich jeszcze nie widziałam. Nie mam pojęcia, jak wyglądają. Kilka razy pukałam do drzwi z prezentem powitalnym, chciałam się przedstawić, ale nikt nie otworzył. Jaki kot, tacy właściciele. – Nie podoba mi się zachowanie Vica i Heather. Tak jakby ci nowi mieli coś strasznego do ukrycia, ale z drugiej strony sami też nie ułatwiają sytuacji, trzymając się od wszystkich z daleka – zauważyła Polly. – Fakt, trochę dziwne. Ale jestem pewna, że mają na to logiczne wyjaśnienie – mruknęła Claire.
– Oby tak było, dla ich dobra, bo inaczej Vic i Heather staną pod ich domem na czele tłumu żądnego krwi. – Obie parsknęły śmiechem, dopiły wino i zebrały się do wyjścia. Przez chwilę żałowałem, że nie mogę iść z nimi – ciekawiło mnie, co właściwie będzie się działo na takim spotkaniu, ale oczywiście Łosoś nie przywitałby mnie miło. Wolałem z nim nie zadzierać. Podreptałem do Matta. Zastałem go na kanapie, bardzo zadowolonego z siebie. – O, Alfie, fajnie, że do mnie wpadłeś na męski wieczór. – Zobaczyłem na stoliku otwartą butelkę piwa. Miauknąłem i wskoczyłem na miejsce obok niego. – No, całe szczęście, że nie muszę iść na to cholerne zebranie. Rozgość się, bo długo sobie na nasze panie poczekamy. – Uśmiechał się szeroko. Dobrze, że Polly go w tej chwili nie widzi, stwierdziłem w duchu. Nie byłaby zadowolona. Zwinąłem się w kłębek. Matt włączył film w telewizji. Westchnąłem głośno. Co za przyjemna chwila relaksu po tak ciężkim dniu. – Matt! – zawołał kobiecy głos. Zaskoczony uniosłem powieki. Matt też się ocknął. – Pobudka, panowie. Obaj strasznie chrapiecie! – ciągnęła Polly. – Przepraszam, najwyraźniej się zdrzemnąłem – mruknął Matt. Łypnąłem gniewnie na Polly. Ja nie chrapię. Też coś, wypraszam sobie. – Która godzina? – zapytał. – Po jedenastej. Jestem na ciebie wściekła, i na ciebie też, Alfie, że same musiałyśmy to wszystko dzisiaj znosić. – Opowiadaj, co tam się działo? – Miał taką minę, jakby za wszelką cenę starał się nie uśmiechnąć, choć jednocześnie był równie zaspany jak ja. – Hm, od czego tu zacząć? Nowi nie przyszli, choć Vic i Heather dobijali się od nich codziennie i wrzucali im kartki z informacjami do skrzynki. Podobno widzieli córkę, nastolatkę, jak wraca ze szkoły. Powiedziała, że bardzo jej przykro, ale rodzice są teraz zajęci. – A Goodwinowie oczywiście tego nie kupią – dokończył Matt. – Oczywiście, że nie. Staraliśmy się przemówić im do rozsądku, powtarzaliśmy, że podczas przeprowadzki miesiąc mija jak chwila i że
powinni dać im więcej czasu, oni jednak od razu wyciągnęli złe wnioski i stwierdzili, że ci nowi mają coś do ukrycia. I tak, po kilkugodzinnej naradzie, już nie wierzą, że kryje się tam tabun nielegalnych imigrantów; teraz uważają, że to melina narkotykowa. – Polly pokręciła głową. – Na jakiej podstawie? – Na żadnej, poza tym, że nikt tych nowych nie widział. Słuchaj, Matt, Vic i Heather naprawdę oszaleli! Twierdzą, że naszym obowiązkiem, a właściwie wszystkich mieszkańców Edgar Road, jest obserwować ten dom, zwłaszcza w nocy, i zdawać im sprawozdania. – Żartujesz. – Nie, zaproponowali nawet, że rozpiszą grafik dyżurów, ale stwierdziliśmy, że to się nie uda. No wiesz, mamy własne życie. Rany, Matt! A najgorsze, że część sąsiadów przyznaje im rację. Albo też oszaleli, albo za bardzo się ich boją.
Rozdział 11
Wyjaśnijmy coś sobie – sapnęła Tygryska. – Chcesz, żebym się zerwała bladym świtem i poszła z tobą taki kawał drogi do szkoły Olka? – Tak – odparłem krótko. Znowu się przyjaźniliśmy; Tygrysce szybko przeszedł zły nastrój. Nie widziałem Śnieżki od wpadki z szafką, ponad tydzień temu, i miałem dość oleju w łebku, żeby nie wspominać o tym Tygrysce. Nie chciałem z nią nawet rozmawiać o zebraniu straży sąsiedzkiej u Goodwinów. Słyszałem, jak Claire opowiada o nim Jonathanowi. Mówiła właściwie to samo co Polly, dodała jeszcze tylko, że Vic i Heather stwierdzili, że w takim razie oni będą cały czas obserwować dom pod 48 przez lornetki – a to oznaczało, że mogą szpiegować także i nas, zupełnie przypadkiem. Od tamtej pory Jonathan, tak na wszelki wypadek, opuszczał wszędzie rolety. – Możesz mi jeszcze raz wytłumaczyć, dlaczego? – dopytywała Tygryska. Już jej to mówiłem, ale jeden raz nigdy jej nie wystarczał. Musiała usłyszeć jakąś historię co najmniej dwa razy, zanim w pełni zrozumiała. Uknułem kolejny plan. Frania była u Polly na lunchu. Silna, poważna Frania, ostoja wszystkich moich rodzin, zalała się łzami, kiedy mówiła, że była w szkole Olka, ale ta wizyta nic nie dała. Usłyszała tam, że jeśli jest tak, jak Frania i duży Tomasz się obawiają, czyli Olka ktoś nęka, władze szkolne muszą czekać, aż chłopiec się do nich zwróci albo sami coś zobaczą, zanim będą mogli podjąć jakiekolwiek kroki. Jednak Olek za każdym razem twierdził, że wszystko jest w porządku. W szkole co prawda obiecali mieć na niego oko, ale Frani to nie wystarczyło. Dzieciak nie mówił, co się dzieje, jednak codziennie wracał do domu
posiniaczony, w podartym ubraniu, co stanowiło oczywisty dowód, że ktoś go krzywdzi. Frania w każdym razie była o tym przekonana. Kochana Frania umierała z niepokoju i czuła się zupełnie bezradna. A Olek, mój najlepszy ludzki przyjaciel, zasypiał zapłakany. Serce mi pękało, postanowiłem więc wziąć sprawę w swoje łapy. Sam pójdę do tej szkoły. Dowiem się, o co chodzi, i rozwiążę problem. – No więc tak: po wyprawie z Polly pamiętam, gdzie mieszkają. Wyruszymy bardzo wcześnie, bo nie wiem, ile czasu nam zajmie droga, a ostatnio jechałem w wózku. W każdym razie poczekamy tam i wybierzemy się za Olkiem do szkoły. – No dobra, a potem co? – Tygryska spojrzała na mnie jak na wariata. I właściwie byłem skłonny przyznać jej rację. – Hm, jeszcze nie wiem. – Wiedziałem tylko, że muszę dostać się do Olka i dać mu do zrozumienia, że może na mnie liczyć. Wiedziałem też, że muszę jakoś załatwić sprawę tego nękania, jeśli to prawda, ale nie miałem pojęcia, jak to zrobić. Co oni sobie myślą? W końcu jestem tylko kotem. – Czyli tak: czeka nas długi spacer, a potem się zobaczy co i jak? Wiesz, Alfie, lepiej, żeby to się okazał jeden z twoich genialnych pomysłów. Lepszy niż ten, żeby dać się zatłuc na śmierć przez byłego faceta Claire. Łypnąłem na Tygryskę; sarkazm kotu nie przystoi. – Okej, przyznaję, plan nie jest doskonały, ale nie mogę znieść myśli, że Olek cierpi. Zrozum, Tygrysko, muszę działać – wyjaśniłem błagalnie. – Tak, tak – mruknęła zrezygnowana. – Ale po tym wszystkim, co przeszedłeś, za żadne skarby świata nie pozwolę ci lecieć tam samemu, o nie. Idę z tobą. Ale jesteś moim dłużnikiem. Poważnie. – Wielkie dzięki. Przyjdę po ciebie jutro rano i obiecuję, że ci to wynagrodzę, naprawdę. Spojrzała na mnie, przeciągnęła się, uniosła wąsy. – Mam nadzieję, Alfie. Mam nadzieję. – Tygrysko, jesteś moja najlepszą kocią przyjaciółką – zapewniłem i potruchtałem do domu, żeby wypocząć przed długą drogą.
Kiedy się obudziłem, było jeszcze ciemno, ale ptasie trele zdradzały, że ranek już blisko; budziły mnie codziennie, tym razem jednak byłem im za to wdzięczny. Przeciągnąłem się i cichutko zbiegłem na parter, do kociej klapki. Poszedłem do domu Tygryski i wemknąłem się do środka. Zastałem swoją przyjaciółkę w kuchni, piła mleko. Ja też byłem głodny, ale o tak wczesnej porze nie było szansy na śniadanie, musiałem więc wytrzymać. Nawe gdybym chciał zostawić sobie na rano trochę wczorajszej kolacji, Claire sprzątnęłaby wszystko. Ludzie Tygryski przywiązywali mniejszą wagę do porządku. – Gotowa? – szepnąłem. Oblizała wąsy i wyszła na dwór w ślad za mną. Ponieważ od dawna – nie licząc spaceru z Polly – nie oddalałem się od domu, trochę się denerwowałem. Kiedy odwiedzaliśmy z Polly rodzinę Olka, starałem się zapamiętać drogę. Mijając dom Śnieżki, przystanęliśmy oboje. Ciemność przeciął biały błysk. Ktoś gonił jakieś stworzenie wśród krzaków. Patrzyliśmy zaskoczeni. – Wcześnie wstaje – zauważyła Tygryska. Zerknąłem na Śnieżkę – mierzyła nas wrogim spojrzeniem, ale ruszyłem dalej; miałem teraz większą rybę na oku. Och, dużo bym oddał, żeby w tej chwili naprawdę mieć jakąś rybkę na oku. Śnieżka nie drgnęła, gdy się oddalaliśmy. Pomyślałem, że może dobrze jej zrobi, jak pomyśli, że już mnie nie interesuje; Jonathan zawsze powtarzał, że kobiety lubią adrenalinę polowania, a on znał sporo kobiet, zanim ustatkował się z Claire, więc pewnie miał rację. – Jak to, nie pogadałeś z Królową Śniegu? – zapytała Tygryska, gdy szliśmy do parku. – Słuchaj, dzisiaj najważniejszy jest Olek, razem idziemy mu pomóc, więc dajmy sobie spokój ze Śnieżką. – Jeśli o mnie chodzi, w porządku – odparła. Niebo rozjaśniało się, gdy tak wędrowaliśmy. Robiło się coraz cieplej, bo słońce dawało o sobie znać. Choć cały czas czułem niepokój, w miarę jak zbliżaliśmy się do domu Olka, nabierałem pewności siebie. Im bliżej byliśmy, tym bardziej ulice budziły się do życia. Dziwnie się czułem, wędrując przez miasto. W ogóle o tej porze zazwyczaj smacznie śpię w ciepłym koszyczku, ale
teraz, w ten chłodny poranek, zobaczyłem inną stronę życia i uświadomiłem sobie, jak bardzo jestem rozpieszczony. Od wyprawy w poszukiwaniu nowego domu po śmierci Margaret, odkąd trafiłem na Edgar Road, nie chciałem za daleko odchodzić. Rzadko zapuszczałem się poza park na końcu naszej ulicy. Zerknąłem na Tygryskę, zadowolony, że jest u mojego boku. – To tutaj – stwierdziłem, gdy skręciliśmy za róg. Wiedziałem, że nietrudno będzie znaleźć mieszkanie nad restauracją, jeszcze kawałek i dotarliśmy do celu. To była długa droga, ale też się nie śpieszyliśmy. Tygryska nigdy nie lubiła biegać. Poza tym oboje staraliśmy się zapamiętać każdy charakterystyczny punkt, żeby bez trudu wrócić do domu. – Dobra, to tutaj – oznajmiłem, kiedy stanęliśmy przed Ogniskiem. Oczywiście w restauracji było ciemno. Ukryliśmy się w pobliżu. Starałem się nie myśleć o sardynkach Frani, gdy zaburczało mi w brzuszku. – I co teraz? – zapytała Tygryska. – Czekamy, aż Olek wyjdzie do szkoły, i idziemy za nim. Najważniejsze, żeby nas nie widział. – Dlaczego? – Bo chcę, żeby moje odwiedziny były niespodzianką. – A co zrobisz, jak już dojdziemy do szkoły? – Nie wiem, coś wymyślę. Tak między nami, nie miałem zielonego pojęcia, w co się pakuję, zwłaszcza że nigdy nie byłem w szkole. Cóż, mój plan miał pewne wady. – Obyś tylko nie wpakował nas znowu w tarapaty – sapnęła Tygryska. – To dzieci, nie dorośli – zauważyłem. – Poza tym do szkoły wejdę sam – dodałem z pewnością siebie, której wcale nie czułem. – Mogłabym iść z tobą, znaleźć tego drania i podrapać go do krwi – podsunęła, nieco zbyt ochoczo jak na mój gust. – Nie, Tygrysko. Żadnej przemocy, nie tym razem. Ten prześladowca jest pewnie okropny i już go nie lubię, bo krzywdzi Olka, ale to jednak tylko dziecko.
– Dobra, skoro tak się upierasz, będę cię tylko obserwować i się nie wtrącę. – Najeżyła się tak, jakby była zła, że nie pozwalam jej nikogo skrzywdzić. – Dzięki – mruknąłem. Czekaliśmy w milczeniu. Po niesamowicie długim czasie, jak mi się zdawało, z mieszkania najpierw wyskoczył mały Tomaszek, jak zwykle pełen energii, potem pojawiła się Frania, która odwróciła się w progu i coś powiedziała, i na końcu wyczłapał Olek. Przygnębiony, smutny; wyczuwałem niechęć w jego sposobie poruszania się, w wyglądzie. Schowaliśmy się z Tygryską, a potem ruszyliśmy za nimi. Nietrudno było się chować za krzakami czy płotem. Tomaszek paplał coś radośnie, za to Olek powłóczył nogami. – O, zobacz, szkoła – zauważyła Tygryska, gdy przycupnęliśmy za zaparkowanym samochodem. Obserwowaliśmy, jak Frania i chłopcy przechodzą przez jezdnię. – Dobrze, że to nie tak daleko – stwierdziłem, odprowadzając ich wzrokiem. – Czyli to jest szkoła. – Intrygował mnie budynek, w którym Olek i mały Tomaszek spędzali całe dnie. Oczywiście już wcześniej widziałem szkoły, ale tylko z zewnątrz, nigdy nie byłem w środku. Wszędzie dzieci. Frania pożegnała się z chłopcami przy bramie. Weszli na teren szkoły, najpierw na boisko, na którym roiło się od małych ludzi. Tomaszek pobiegł w jedną stronę, Olek trzymał się blisko bramy. Frania obejrzała się i posłała mu smutne pożegnalne spojrzenie. Uznałem, że czas wkroczyć do akcji. – Dobra – rzuciłem do Tygryski, wbiegając na jezdnię. – Bądź przy bramie. Gdyby coś mi się działo, będę miauczał na całe gardło. – Powodzenia, Alfie. – Skubnęła mnie w kark. Znowu się spiąłem, ale dzielnie przecisnąłem się między prętami ogrodzenia. Biegłem za Olkiem, gdy zmierzał do dużego budynku. I wtedy zobaczyłem grupę dzieciaków. Jeden z chłopców pomachał do Olka, ale inny, wyższy od mojego przyjaciela, zatrzymał go. – Cześć, beksa – powiedział złośliwie. Spojrzałem na resztę dzieciaków. Żadne z nich chyba nie lubiło tego drania, ale byli zbyt przerażeni, żeby jakoś zareagować. – Daj mi spokój – burknął Olek. Głos mu drżał.
– Bo co? Grupka przyglądała się im niespokojnie. Nikt nie wiedział, co robić. – Nie chcę się z tobą bić – odparł Olek. Za to ja chętnie bym mu dał nauczkę. Z przyjemnością podrapałbym łobuza do krwi, ale wiem, że przemoc nie rozwiąże problemów. – Bo jesteś beksa i mięczak. – Chłopak zaczął na niby szlochać. Podszedł do Olka. – Wiesz co? Odczepię się, jeśli oddasz mi drugie śniadanie. – Nie… nie oddam – wykrztusił Olek. Byłem z niego dumny; bał się, widziałem, ale nie ustępował. – A ja myślę, że jednak oddasz. Zastanawiałem się, gdzie są dorośli. Zauważyłem tylko jedną kobietę na drugim końcu boiska, nie widziała, co się tu dzieje. Zrozumiałem nagle, że dzieci wcale nie różnią się od dorosłych. Jedne są fajne, drugie nie, ale kiedy przyjrzałem się bliżej, zobaczyłem, że ten chłopak udaje gorszego, niż naprawdę jest. Nie mogłem jednak powiedzieć tego Olkowi, uznałem więc, że czas przystąpić do działania. Podszedłem do Olka i miauknąłem głośno. – Alfie? – zdziwił się. Zapomniał o strachu. – Co ty tu robisz? – Wziął mnie na ręce. Zamruczałem głośno. – To twój kot? – zapytało jedno z dzieci. – Tak. To znaczy, mieszka tam, gdzie my kiedyś, nie w naszym domu. Jest bardzo mądry. Chyba szedł za mną aż do szkoły! – Olek postawił mnie na ziemi i wszystkie dzieciaki rzuciły się mnie głaskać. Przybrałem swoją najbardziej czarującą minę, mruczałem głośno i rozkoszowałem się ich zainteresowaniem. – To tylko głupie kocisko – prychnął łobuz. Nie bałem się go; nie był nawet w połowie tak niebezpieczny jak kilka istot – ludzi i zwierząt – które spotkałem na swojej drodze. Kiedyś zaatakowała mnie mewa, a zły człowiek omal nie zabił, więc teraz to bułka z masłem. Ale nie mogłem nic poradzić, gdy paskudny chłopak nagle rzucił się na mojego przyjaciela i zabrał mu plecak. Olek walczył. Nie zdążyłem zareagować, gdy niechcący uderzyli plecakiem małą
dziewczynkę. Chyba tylko ja zauważyłem, że zalała się łzami i odbiegła. Nadal wyrywali sobie plecak. Olek wygrał. Spojrzałem na zapłakaną małą. Nie wiedziałem, co robić – byłem tam dla Olka, ale wiedziałem, że zdołałbym rozchmurzyć dziewczynkę, gdybym za nią pobiegł i jej zamruczał. Nie zdążyłem zdecydować. Łobuz spojrzał na Olka, który tulił plecak do piersi, i na mnie. Zrobił krok w moją stronę, jakby rozważał, co teraz. Nie dałem się zastraszyć, patrzyłem mu twardo w oczy. Zaskoczony cofnął się o krok. – Widzisz, nie lubi cię. On lubi tylko fajne osoby – powiedział Olek z większą pewnością siebie w głosie. Inne dzieci zaczęły się śmieć. Wredny małolat spojrzał gniewnie na Olka, potem na mnie. – Głupi kot – burknął. Machnąłem gniewnie ogonem i syknąłem na niego. Odsunął się. – Ha, ha, ha, Ralph boi się kota! – zawołał Olek. I wtedy zrozumiałem, wpatrzony w błyszczące oczy, że choć zrobiłem niewiele, dodałem swojemu druhowi odwagi – a tego właśnie potrzebował. Teraz śmiały się już wszystkie dzieci. Niespodziewanie coś zabrzęczało, dziwny dzwonek. Trzymałem się blisko Olka; uznałem, że chcę się bliżej przyjrzeć tej całej szkole. To dziwne, ale fascynujące miejsce. Otoczyło mnie morze nóg, gdy zmierzaliśmy – jak się później okazało – do klasy. Wszędzie mnóstwo rozgadanych dzieci, ale ja trzymałem się blisko swojego kumpla. Udało mi się w ślad za nim wejść do mniejszego pomieszczenia. Przemknąłem obok kobiety, którą nazywali panną Walton. Ralph był czerwony na twarzy i wyraźnie nieszczęśliwy. Każdy chciał dosiąść się do Olka, który dosłownie promieniał. Ralph siedział sam. – Sprawdzę listę – zaczęła panna Walton. Nadal mnie nie zauważyła. Była młoda i ciągle się uśmiechała. Dzieci po kolei mówiły: jestem. Coraz bardziej mi się tu podobało. – Molly? – wyczytała panna Walton. Cisza. – Widzieliście Molly?
– zapytała niespokojnie. – Była na boisku, proszę pani – powiedział ktoś. Domyśliłem się, że chodzi o tę dziewczynkę, którą Olek niechcący uderzył plecakiem. Poczułem się okropnie, że o niej zapomniałem, i wiedziałem, że muszę pomóc ją odnaleźć. Miauknąłem głośno. Nauczycielka spojrzała w naszą stronę i zobaczyła, jak – ku ogólnej radości – wskakuję na ławkę Olka. – A kogo my tu mamy? – Podeszła do nas. – To Alfie, mieszka tam, skąd się przeprowadziliśmy. To wyjątkowy kot – przedstawił mnie Olek dumnie. – Dzisiaj przyszedł za mną do szkoły, choć to kawał drogi. – Witaj, Alfie. – Pogłaskała mnie. – Niestety, nie wolno ci być z nami, to miejsce tylko dla ludzi. Zaśmiała się, a ja zeskoczyłem z ławki i podbiegłem do drzwi, cały czas pomiaukując. – A nie może zostać? Proszę? – jęknął Olek. Dołączyły do niego inne dzieci. Wszystkie poza Ralphem, który wbił wzrok w swoje stopy. – Nie, przykro mi. Posłuchajcie, kochani, poczekajcie tutaj, a ja wyprowadzę Alfiego na dwór i poszukam Molly. – Do klasy weszła kolejna dorosła osoba. Panna Walton powiedziała, że zaraz wróci, i ruszyła za mną. Usiłowałem sobie przypomnieć, jak się tu dostałem. Musiałem znaleźć Molly; przecież widziałem, w którą stronę poszła. – Nie tak szybko, Alfie – prosiła panna Walton, starając się nadążyć za mną. Zatrzymałem się na boisku, skupiłem się i zacząłem węszyć jak koci detektyw. Obszedłem budynek, w którym, jak mi się zdawało, zniknęła, choć teraz kierowałem się przede wszystkim węchem – jak przez mgłę wyczuwałem za sobą obecność panny Walton. Zatrzymałem się przed komórką, zobaczyłem drzwi uchylone na tyle wąsko, że prześlizgnąć się mogło tylko dziecko – albo kot. Zajrzałem – w środku było ciemno i ciasno, na ścianie wisiały zabłocone płaszcze przeciwdeszczowe, na podłodze poniewierały się kalosze. Nie widziałem dziewczynki, ale czułem, że tam jest. Panna Walton podbiegła zdyszana. – Molly – zawołała. – Molly, jesteś tu?
Odpowiedziała cisza. Spojrzałem w górę i na twarzy nauczycielki zobaczyłem niepokój, który powoli przeradzał się w panikę. Miauknąłem i wkroczyłem do środka. Błądziłem po omacku. Zaplątałem się w płaszcz przeciwdeszczowy i potknąłem o kalosze, ale za wszelką cenę chciałem znaleźć Molly. Siedziała w najciemniejszym kącie, skulona, zapłakana. Zamiauczałem głośno i pobiegłem do nauczycielki. Spojrzała zdumiona – cały czas kręciła się przy drzwiach, co chwila wołając małą po imieniu. Miauczałem i miauczałem, i ocierałem się o jej nogi, a potem zawracałem do komórki. Niespokojnie szła za mną, gdy prowadziłem ją prosto do zaginionej dziewczynki. – Tu jesteś, Molly! – zawołała ciepło, z troską w oczach i ulgą w głosie. Podobała mi się ta panna Walton; bardzo serdeczna istota. Zapłakana Molly podniosła głowę i zobaczyłem, że z nosa płynie jej krew. – Dziecko, co się stało? – Oberwałam plecakiem. Ralph bił się z Olkiem, a ja dostałam. – Znowu zaczęła płakać. – Chodź, najpierw umyjemy buzię. – Panna Walton pomogła swojej podopiecznej wstać i razem poszły do szkoły. Oczywiście pobiegłem za nimi, choć wiedziałem, że nie powinienem, ale byłem ciekaw, jak to wszystko się skończy. Panna Walton zaprowadziła dziewczynkę do innej miłej pani, która obiecała, że się nią zajmie, a potem wróciła do klasy. Wślizgnąłem się za nią. – Och, Alfie – westchnęła na mój widok. – Zapomniałam o tobie. – Alfie! – zawołał Olek. – Mówiła pani, że wyprawi go do domu. – I tak zamierzałam zrobić, ale masz rację, Olku, Alfie jest wyjątkowym kotem. To on znalazł Molly i dzisiaj jest naszym szkolnym bohaterem. Wszystkie dzieci wiwatowały głośno, a ja prężyłem się dumnie. Nie żebym się specjalnie natrudził tą całą akcją, ale przecież nie wzgardzę pochwałami. Podbiegłem do ławki Olka i wskoczyłem na blat. Pozostali uczniowie tłoczyli się wokół niego, a ja wspiąłem się na tylne
łapy i podniosłem przednią. – Słyszałam jednak, że doszło do szarpaniny na boisku, i jeszcze sobie o tym porozmawiamy. – Spojrzała na Ralpha, który poczerwieniał i zrobił taką minę, jakby zaraz miał się rozpłakać. – Piąteczka, Alfie – powiedział Olek, a ja wyciągnąłem łapkę i pacnąłem nią w jego dłoń. To sztuczka, którą ćwiczyliśmy za każdym razem, więc już osiągnąłem w niej mistrzostwo. – O rany! Ja też mogę? – zapytał ktoś. Przybijałem piątki ze wszystkimi. To było męczące, ale sprawiało im tyle radości, że nie miałem serca odmawiać. Nawet Ralph podszedł bliżej, ale nie odważył się dołączyć do zabawy. – Olek, znasz najwspanialszego kota na świecie. Mogę kiedyś do ciebie przyjść i go odwiedzić, jeśli akurat u ciebie będzie? – zapytało jedno dziecko. I nagle wszyscy chcieli się z nami spotykać. Poczułem, że moje zadanie w szkole dobiegło końca. – Ale teraz Alfie już naprawdę musi iść – stwierdziła panna Walton. – A może napiszemy o nim opowiadanie? O tym, jak tu do nas przyszedł? A potem go narysujemy! – Tak! – zawołali radośnie. – Świetnie. Więc kiedy ja po raz kolejny wyprowadzę Alfiego, wy pomyślicie o opowiadaniu. – Wzięła mnie na ręce i wyniosła na zewnątrz. Postawiła mnie dopiero przy furtce. – Cześć, Alfie, miło było cię poznać, ale lepiej nie wpadaj tu za często – powiedziała na pożegnanie. – I jak? – zagadnęła Tygryska. – Zadanie wykonane. W dodatku poszło jak z płatka! Olka teraz wszyscy lubią, a ten okropny chłopak już nie będzie mu dokuczał. – Byłem tego pewien, bo widziałem, jak dzieci reagują na mojego przyjaciela. Szkoda tylko, że nie słyszałem opowiadań o mnie. Na pewno przypadłyby mi do gustu.
Rozdział 12
No dobrze, przecież powiedziałem, że pójdę – zaczął Jonathan niechętnie. Akurat wszedłem do kuchni. To było dzień po mojej wyprawie do szkoły i Jonathan już wrócił z podróży służbowej. – Łaskawie zrób to, zanim roślina całkiem uschnie – warknęła Claire. Kupiła kwiatek nowym lokatorom mniej więcej tydzień po tym, jak rodzina Śnieżki wprowadziła się pod 48, jednak nie udało jej się wręczyć im tego prezentu, więc sama podlewała kwiat. Najeżyłem się. Najwyraźniej nie była w najlepszym humorze. – W porządku, skarbie. Na pewno dobrze się czujesz? – Czułość w jego głosie zdradzała, że martwi się o nią tak samo jak ja. – Tak, przepraszam. Po prostu uważam, że trzeba tych nieszczęśników ostrzec przed tym, co knują Goodwinowie. Widziałam dzisiaj Vica. Naprawdę się na nich uwziął. – Dobra, spróbuję. Trzymaj za mnie kciuki. – Pocałował Claire. – Alfie, chodź ze mną. Ty też jeszcze nie znasz nowych sąsiadów, co? Co on tam wiedział. Ale że nie mogłem się oprzeć pokusie, żeby znów spotkać Śnieżkę, potruchtałem za nim. Byłem ciekaw, czy Vic i Heather nas obserwują, gdy Jonathan zadzwonił do drzwi nowych sąsiadów. Dałbym sobie łapkę uciąć, że widziałem, jak drgnęły zasłony. Jonathan nie odpuszczał, ciągle naciskał dzwonek i po bardzo długim czasie usłyszeliśmy kroki. W progu stanął mężczyzna. A właściwie zaledwie odrobinę uchylił drzwi. – Tak? – zaczął nieufnie. Co to za ludzie?
– Dzień dobry. Nazywam się Jonathan, mieszkam z żoną w domu obok. Chcieliśmy powitać was na Edgar Road. Mężczyzna otworzył drzwi trochę szerzej. – Dzień dobry. Jestem Tim. Przepraszam, że jeszcze się nie poznaliśmy, ale mamy pełne ręce roboty. – Brzmiał normalnie, nie był tak smutny jak wtedy, gdy podsłuchałem jego rozmowę ze Śnieżką, która nagle zjawiła się u jego stóp, gdy panowie wymieniali uściski dłoni. – Bardzo mi miło. A to nasz kot, Alfie. – Śnieżka… – Spojrzał na nią. Panowie roześmiali się niepewnie. Śnieżka łypała na mnie groźnie; najwyraźniej nie była zachwycona moim widokiem. – Moja żona, Claire, chciała wam to dać. – Jonathan z głupią miną wręczył Timowi doniczkę. W sumie to mało męskie. – Była tu, ale chyba nikogo nie zastała. – Właściwie nigdy nie ma nas w domu. Karen, moja żona, pracuje w szpitalu i bierze teraz więcej dyżurów. Dzieciaki poszły do nowej szkoły, a wiesz, jak to jest. – Jeszcze nie mamy dzieci. – Zdziwiło mnie, że Jonathan to powiedział, a sądząc po wyrazie jego twarzy, sam był zdumiony swoją otwartością. – Proszę mi wierzyć, życie z nastolatkami, które zmieniają szkołę, to żadna przyjemność. – W jego śmiechu pobrzmiewały nuty goryczy. – Kiepska sprawa. Może masz ochotę na piwo? Albo któregoś dnia wpadnijcie do nas z żoną na kolację! – Bardzo chętnie, chociaż teraz to mało realne. Karen ciągle w szpitalu, a dzieci… – Jasne, jak tylko znajdziecie wolną chwilę. Zaproszenie jest zawsze aktualne. Chciałem też jeszcze was uprzedzić, że małżeństwo z naprzeciwka, Heather i Vic Goodwinowie… to tacy nasi miejscowi aktywiści, założyli straż sąsiedzką i trochę im odbiło. – Jonathan podrapał się w głowę, wyraźnie nieswój. Śnieżka wpatrywała się we mnie pięknymi, zimnymi oczami. Z trudem skupiałem się na rozmowie, do tego stopnia ta białaska mnie rozpraszała.
– Tak? – Mój przyjaciel, Matt, mówi o nich „zasłonowi podglądacze”. Ich zdaniem, skoro jeszcze się nie przedstawiliście i nie przyszliście na zebranie, jesteście… no, wiesz… podejrzani. – Jonathan poczerwieniał, Śnieżka spiorunowała mnie wzrokiem, Tim się najeżył. – Podejrzani? Bo nie przyszliśmy na zebranie? Poważnie? – Nie, nie, proszę, nie zrozum mnie źle! Tylko oni tak myślą, a ja chciałem was ostrzec, bo ich lornetki… Cóż, ich lornetki są skierowane na wasz dom. – Znowu się roześmiał. – To żart? – Tim zerknął na przeciwną stronę ulicy. Odwróciłem się i mógłbym przysiąc, że znów zafalowały zasłony. – To jakiś obłęd. Proszę posłuchać, po prostu wolimy trzymać się z daleka, więc dzięki za kwiatek, ale teraz już naprawdę czas na mnie. – Przepraszam, nie chciałem cię urazić, to tylko taka przyjacielska sąsiedzka wizyta – tłumaczył się Jonathan zbity z tropu. – Do widzenia. – Tim zatrzasnął drzwi, zanim Jonathan zdołał powiedzieć cokolwiek więcej. – Niech to szlag, Alfie, chyba wszystko spieprzyłem – mruknął Jon ponuro. – Claire mnie zabije. W milczeniu zastanawiałem się, co poszło nie tak. Nagle dotarły do mnie podniesione głosy, ale Jonathan był już za daleko, żeby też je usłyszeć. – Nienawidzę tej szkoły, tego domu, tej okolicy! Dlaczego nie możemy wrócić do siebie? – krzyknął wysoki głos. Nastolatka, domyśliłem się. – Daisy, wiesz doskonale, co się stało. Nie mamy innego wyjścia. – Tim. Zrozpaczony. – Jasne, ale to nie poprawia sytuacji – włączył się naburmuszony chłopięcy głos. – Na miłość boską, teraz nic nie poradzę, a do tego jeszcze mamy sąsiadów na karku – warknął Tim. – Uspokójmy się – zaproponował kobiecy głos, zapewne Karen. – To nie wina ojca, ale jeśli dalej będziemy się tak zachowywać, nasza rodzina całkiem się rozpadnie. Po chwili usłyszałem szloch. Chyba znowu dziewczyna.
– Alfie! – Zza drzwi dobiegło wołanie Śnieżki. Nadstawiłem uszu. – Tak? – Miałem nadzieję, że usłyszała w moim głosie, jak bardzo chcę się okazać pomocny. – Idź sobie. Daj nam spokój. Nikt z nas, a już na pewno ja, nie chce cię tutaj. – W jej tonie było jeszcze więcej jadu niż zwykle. – Ja tylko chciałem pomóc – zauważyłem. – Pomożesz, jak dasz nam spokój, razem z całą resztą. A przy okazji, jeśli to ty przyniosłeś mi ptaszka, mogłeś sobie darować. Słyszałem, jak się oddala, a gdy ucichły też inne głosy, nie pozostało mi nic innego, jak wrócić do domu. Nie wiem, co się tam działo, ale na pewno nic dobrego, choć jednocześnie instynkt podpowiadał mi, że nie robili żadnych złych rzeczy, o które podejrzewali ich Goodwinowie. Widziałem jednak, że potrzebują pomocy, choć, do licha, bardzo mi utrudniali sprawę, to fakt. Zawróciłem. Jonathan stał z kluczem w dłoni, ze zdezorientowaną miną. Już miałem do niego pobiec, gdy ktoś stanął mi na drodze. Łosoś. – Och, nie, tylko nie ty – syknąłem. – Alfie, naprawdę bardzo głupi z ciebie kot. To niedobrzy ludzie, a ta białaska jest nie lepsza. Mówię ci, to zła kotka. – Skąd to niby wiesz? – Wiedzą moi ludzie i jeśli masz trochę oleju w łebku, trzymaj się od tych tutaj z daleka. Zapewniam cię, nie zagrzeją miejsca na Edgar Road, moi tego dopilnują. – Jak to? – Nagle się przeraziłem. – Nie kupili tego domu, tylko go wynajmują, a właściciel nie będzie zadowolony, że prowadzi się tu jakieś ciemne interesy. – Jakie znowu ciemne interesy? – Otworzyłem szeroko oczy. – Jeszcze nie wiemy, ale spoko, dotrzemy do sedna sprawy. – Czyli macie tylko swoje przeczucie? – Chciało mi się śmiać. – Proszę bardzo, nabijaj się z nas, ale zapamiętaj moje słowa: na tej ulicy jeszcze wszystko będzie jak dawniej. – Łosoś, oszalałeś. Nie masz pojęcia, o czym mówisz. – Zamachnął się na mnie łapą, ale odskoczyłem w porę. – Nie chcę z tobą walczyć, po prostu uważam, że się mylisz.
– Czyżby? No, to poczekaj, przekonamy się, kto jest w błędzie. – Posłał mi wrogie spojrzenie, zamachał ogonem i zszedł mi z drogi.
Rozdział 13
Po dramacie poprzedniego dnia nie mogłem się doczekać swojej ulubionej chwili. Raz w miesiącu, w niedzielę, wszystkie moje rodziny spotykały się w jednym domu. Każda para szykowała smakołyki, dzieci bawiły się razem. Bardzo lubiłem patrzeć, jak są pod jednym dachem, wszyscy ludzie, których kocham. Chwilowo zapomniałem o Śnieżce i starciu z Łososiem, bo zająłem się najważniejszą rzeczą – miłością. A jednak wróciłem myślami do mojej uroczej białaski. Czułem do niej to, co chyba ludzie do siebie. Byłem niemal pewien, że się w niej zadurzyłem. Ilekroć ją widziałem, przeszywał mnie dreszcz, miałem ogień w żyłach, futerko prawie stawało mi dęba. A kiedy jej nie widziałem, tęskniłem za nią. Coraz częściej przesiadywałem przy obluzowanej sztachecie, żeby zobaczyć Śnieżkę choćby przez ułamek sekundy. Bardzo mnie wzięło. Kiedy rozległ się dzwonek do drzwi, aż się trząsłem z radości, że ich wszystkich zobaczę. Olek i Tomaszek podbiegli do mnie, potem weszli Frania i duży Tomasz. Nieśli siatki z jedzeniem i winem, serdecznie witali się z Jonathanem i Claire. Och, jak mi się podobało, gdy wszyscy się mną zajmowali, zwłaszcza Olek, który – ku mojej uldze – był taki jak dawniej, uśmiechnięty od ucha do ucha, z błyskiem w oku. Przewróciłem się na grzbiet, mruczałem i witałem gości najlepiej, jak umiałem. Jeszcze nie doszliśmy do siebie, a znów zabrzmiał dzwonek – tym razem przyszli Polly z Henrym uwieszonym jej ręki i Matt z małą Martą w ramionach. Radość dzieci była zaraźliwa i po chwili znowu każdy mnie głaskał i pieścił. Kiedy opadło pierwsze uniesienie, poszliśmy do kuchni.
Tomasz i Claire zajęli się szykowaniem jedzenia, a dzieci, poza małą Martą, wyszły za dom na trawnik. Olek przyniósł piłkę i chłopcy zaczęli grać w nogę. Już miałem do nich dołączyć, ale Frania wzięła mnie na ręce. – Nie uwierzycie, co się stało – zaczęła. – Co takiego? – zainteresował się Jonathan. Z szerokim uśmiechem obserwował bawiących się chłopców. – Alfie poszedł do szkoły Olka. Zapadła cisza. Całe towarzystwo patrzyło na mnie. – Jak to? – Matt podrapał się w głowę. – Nie wiemy, ale chyba czekał przed naszym mieszkaniem, a potem ruszył za nami. – O kurczę, Alfie, czasami naprawdę żałuję, że nie umiesz mówić, bo bardzo chciałabym wiedzieć, jak ty to wszystko robisz – powiedziała Claire z podziwem. Miauknąłem, a oni parsknęli śmiechem. – Wiecie, że Olek miał problemy w szkole – ciągnął Tomasz. – Taki jeden chłopak go nękał – uściśliła Frania. – Było naprawdę kiepsko. – No właśnie. Rozmawialiśmy z dyrektorem, ale bez dowodów nic nie mogli zrobić – opowiadał duży Tomasz. – A Olek nic nam nie mówił – wtrąciła Frania. – Ale co to ma wspólnego z Alfiem? – zapytała Polly. Znów miauknąłem. – No cóż, poszedł do szkoły Olka, wszedł za nim do klasy i dzieciaki się w nim zakochały. Teraz koledzy i koleżanki lubią Olka, a cała klasa robi projekt o Alfiem, piszą o nim opowiadanie i rysują jego portrety. Ten okropny łobuz dał Olkowi spokój i nawet chce się z nim zaprzyjaźnić. – To znaczy, że Alfie poszedł do szkoły i załatwił sprawę nękania? – powtórzył Jonathan z niedowierzaniem. – Tak, właśnie tak! – Frania była bardzo podekscytowana. – I dzieciaki robią o nim pracę? – upewnił się Matt zaskoczony. – Zgadza się, napisali razem opowiadanie i narysowali jego portret. Wzruszyłem się, słuchając opowieści Frani. Mój plan zadziałał i,
przyznaję, musiałem się bardzo starać, żeby nie pęknąć z dumy. Cieszyło mnie tyle pochwał, ale też to, że moi ludzie nie mogli uwierzyć, że jestem zdolny do takich wyczynów; lepiej trzymać ich w niepewności. – Pewnie chciałby znów pójść do szkoły i obejrzeć te rysunki. – Claire ubrała moje myśli w słowa. – Zabierzmy go tam! – zaproponowała Frania. – Zaprowadzę cię, chcesz, Alfie? Zamruczałem twierdząco. – Alfie, kocham cię, ale czasami to wszystko nie mieści mi się w głowie – powiedział Jonathan, co, jak wiedziałem, w jego ustach było komplementem. W końcu zeskoczyłem z kolan Frani i pobiegłem na dwór pograć w nogę, a raczej – w łapę. Po obiedzie Polly, Frania i Claire zbierały naczynia, panowie włączyli dzieciom film, a ja biegałem między pomieszczeniami, żeby być ze wszystkimi naraz. Marta spała na kanapie. Chłopcy – i mali, i duzi – oglądali film. Przerwał nam dzwonek do drzwi. Jonathan niechętnie zwlókł się z kanapy i poszedł otworzyć. Na progu stał Vic, wyjątkowo bez Heather. – Mamy gości – burknął Jon, zanim Vic w ogóle otworzył usta. – Nie będę wchodził, chciałem wam tylko powiedzieć o zebraniu kryzysowym. Jutro wieczorem u nas. – Ale po co? – zdziwił się Jonathan. – Oczywiście w związku z naszymi sąsiadami. Heather obserwuje ich bez przerwy. – Jonathan spojrzał nad jego ramieniem i zobaczył Heather w oknie saloniku. Z lornetką przy oczach. – Hm, i nawet się z tym nie kryje – zauważył Jonathan. – Cóż, czas finezji już minął – odparł Vic. – Coś się stało i zapewniam cię, że sytuacja jest bardzo poważna. – Ale o co chodzi? – Była u nich policja. Dziwne, że tego nie zauważyłeś. Długo stamtąd nie wychodzili, co mówi samo za siebie. Rano dzwonię do właściciela domu. Widzimy się jutro wieczorem, punkt siódma. Ustalimy, co dalej. – Vic obrócił się na pięcie i odszedł. Jonathan nie zdążył w żaden sposób zareagować.
Potem opowiedział pozostałym, co zaszło, a ja usiłowałem zrozumieć, po co policjanci przyszli do domu Śnieżki. Czułem, że ani ona, ani jej ludzie nie są źli, ale Goodwinowie chyba nie dadzą się tak łatwo przekonać. – Rzecz w tym, że ten cały Tim był trochę dziwny, jak z nim rozmawiałem – ciągnął Jonathan. – Nie żebym w czymkolwiek zgadzał się z Vikiem, ale sam już nie wiem. – Daliśmy im kwiatek, a oni nawet nie przyszli i nie podziękowali – zawtórowała mu Claire. – Fakt, wydają się dziwni. Kilka dni temu widziałam ich dzieci, dwoje nastolatków – włączyła się Polly. – Ale rodziców jeszcze nie spotkałam. – Moim zdaniem Goodwinowie zaczęli polowanie na czarownice – stwierdził duży Tomasz. – Znacie ich. W tej chwili wszystko sprowadza się do tego, że musimy iść na jakieś kolejne głupie zebranie. Bez względu na to, czy obok nas zamieszkała rodzina narkotykowych baronów, gangsterów czy zwykłych ludzi, uprzykrzają nam życie, więc już choćby z tego powodu myślę sobie, że mogliby się wyprowadzić – wyznał Jonathan. – Więc nie idźcie – podsunęła Frania. Uwielbiam jej zdrowy rozsądek, ale czasami bywa taka naiwna. Goodwinowie nie zainteresowali się nią, gdy tu mieszkała, dlatego nie wiedziała, jacy są okropni. – Nie możemy, nie ma takiej opcji – wyjaśnił Matt. – Na szczęście, chłopcy, teraz wasza kolej. Więc, Matt i Jonathan, bawcie się dobrze. – Polly się roześmiała. – Nie będę na ciebie czekała – dodała Claire i żartobliwie puściła oko.
Rozdział 14
Muszę ją uprzedzić – syknąłem do Tygryski. – Tak sobie myślę, Alfie, że byłoby fajnie, gdybyś prawdziwym przyjaciołom poświęcał choć połowę tego czasu, co kotce, której właściwie nie znasz. – Tygrysko, oboje doskonale wiemy, jak boli nieszczęście. Przypomnij sobie, jak załatwiłem problem Olka. Muszę zrobić to samo dla Śnieżki, a przynajmniej spróbować. Idę o zakład, że jest taka nieprzystępna, bo jej ludzie są nieszczęśliwi. A jeśli uda nam się pomóc jej ludziom, pomożemy też jej. Chciałem się do niej przytulić, ale odsunęła się ode mnie. Nie była w najlepszym humorze. Zaproponowała, żebyśmy poszli pohasać z innymi kotami, ale nie miałem na to ochoty. Przecież moi sąsiedzi mieli problem z Goodwinami. Pragnąłem dać Śnieżce szansę jakoś to załatwić. – Posłuchaj, Tygrysko, pójdę tam i postaram się zwrócić na siebie jej uwagę, a potem dołączę do was. Przykro mi, ale wiesz, jaki jestem, a każdy kot musi robić to, co do niego należy. – Posłałem jej czarujący uśmiech, zanim odeszła. Potem jeszcze odwróciła się do mnie i wiedziałem, że mi wybaczy, znowu. Kiedyś. Kiedy Tygryska zniknęła z pola widzenia, pobiegłem do ogrodu Śnieżki. Na razie nie miałem żadnego planu, liczyłem, że sam ułoży mi się w łebku, gdy przyjdzie co do czego. Choć oczywiście obiecywałem sobie, że już nie będę taki głupi i nie dam się zamknąć w żadnej szafce. W powietrzu była wilgoć, zanosiło się na deszcz. Czułem to w kościach, szczególnie w tylnych łapkach. Dziwne, ale pogoda miała wpływ na moje kości po tamtym wypadku. Przeszył mnie tępy ból, gdy zbierałem się w sobie, żeby przeskoczyć przez ogrodzenie do ogrodu Śnieżki.
Myślami wróciłem do poranka. Wstaliśmy bladym świtem. Zbiegłem do kuchni na śniadanie i nagle zobaczyłem coś na wycieraczce. Miauknąłem, żeby zwrócić na to uwagę. To była biała koperta z imionami moich ludzi. Claire otworzyła ją i wyjęła kartkę. Później, gdy do kuchni zszedł Jonathan, pokazała mu ją. – Czyli jednak podziękowali – stwierdził. – Hm, tak: „Dziękujemy za kwiatek, to miło z waszej strony. Tim, Karen, Daisy i Christopher”. – Przynajmniej umieją się zachować. Dziwne jednak, że nie zadzwonili do drzwi, kiedy to podrzucali. Wczoraj poszliśmy spać dość późno, a ty wstałaś bardzo wcześnie, więc albo położyli to w środku nocy, albo nad ranem. – Dziwne, Jon. Nie chciałabym przyznawać Goodwinom racji, ale to naprawdę podejrzane. – Może – mruknął, upił łyk kawy i posmarował grzankę masłem. – Może prowadzą nocny tryb życia. Jak nietoperze. Jak Batman. – Otworzył szeroko oczy. – Chcesz powiedzieć, że naszym sąsiadem jest Batman? – Claire pytająco uniosła brwi. – Cała Bat-rodzina. Za dnia są zwykłymi ludźmi, a pod osłoną nocy czyszczą ulice z przestępców i złoczyńców. – Jesteś równie stuknięty jak Goodwinowie. – W każdym razie przedstawię tę teorię na dzisiejszym zebraniu. To ich dopiero zbije z tropu. – Zachichotał. – Jeszcze chwila i skuszę się, żeby pójść tam z tobą. – Pocałowała go w czubek głowy. – Zawsze możesz to zrobić – zauważył. – Wiem. Zeskoczyłem na trawnik i zatrzymałem się gwałtownie; dziewczyna o imieniu – jak byłem prawie pewien – Daisy stała w ogrodzie, paliła papierosa i wpatrywała się w wyświetlacz telefonu. Zesztywniałem, nie wiedziałem, co dalej, nagle ona odwróciła się i krzyknęła. – O rany, przestraszyłeś mnie – powiedziała, ale w jej tonie nie było gniewu. Schyliła się i spojrzała na moją zawieszkę. – Cześć, Alfie.
Śliczny z ciebie kotek. Przechyliłem łebek i mrugnąłem na powitanie. Wolałbym, żeby powiedziała, że jestem przystojny, ale „śliczny” też może być. Zamruczałem, gdy zdusiła niedopałek i pogłaskała mnie. Po chwili przysiadła na górnym stopniu. Wydawała się bardzo smutna. Wyczułem szansę. Otarłem się o jej nogi. Miała na sobie szkolny mundurek. Było już późno, więc zastanowiło mnie, czemu jeszcze nie jest w szkole. Zerknąłem przez przeszklone drzwi do domu, ale w środku nie zobaczyłem nikogo. – O rany – mruknęła z dłonią w moim futerku. – I co mam teraz robić? – Wtuliłem się w nią. Czułem, że chce pogadać, a ja chciałem posłuchać. – Zrywam się z lekcji, po raz pierwszy w życiu. Ale z drugiej strony, odeszłam ze starej szkoły w trakcie egzaminów! To znaczy oczywiście rozumiem, że musieliśmy się przeprowadzić, ale to nie ułatwia sprawy. – Westchnęła głęboko. Miauknąłem cicho, zachęciłem ją, żeby mówiła dalej, bo na razie nie bardzo ogarniałem, o co chodzi. – Jasne, nie powinnam obwiniać taty, ale Chris jest w kiepskiej formie, mama zaharowuje się na śmierć, i fakt, to nie była jego wina, ale… wszyscy na tym ucierpieliśmy. Jak życie może się tak diametralnie zmienić w tak krótkim czasie? Nigdy tego nie zrozumiem. Znowu miauknąłem. To akurat rozumiałem aż za dobrze. W końcu sam przez to przeszedłem. Godna pożałowania sytuacja doprowadziła mnie do Edgar Road, a przecież nie chciałem żadnych zmian. – Żałuję, że nie podchodzę do tego na spokojnie, tylko wiecznie się na wszystkich wściekam. – Delikatnie, bardzo przyjemnie pociągnęła mnie za futerko. Szczęściara z tej Śnieżki, pomyślałem. – I oni też. To nie jest szczęśliwy dom, o nie. – Wstała. – Dobra, Alfie, pójdę jednak do szkoły, zanim zadzwonią do rodziców i rozpęta się kolejna awantura. – Już miała odejść, ale w ostatniej chwili odwróciła się i zapytała: – Poznałeś naszą Śnieżkę? – Miauknąłem w odpowiedzi. Roześmiała się. – Polubiłaby cię. Byłaby z was słodka kocia parka. – Uśmiechnęła się smutno. Serce podeszło mi do gardła. Akurat, pomyślałem. Wpatrywałem się w pusty dom i rozważałem: wejść czy nie –
zakładając oczywiście, że naprawdę jest pusty. W końcu bardzo ciekawski ze mnie kot. Nagle usłyszałem za sobą syknięcie. Choć pełne agresji, dla mnie brzmiało jak najpiękniejsza muzyka. Odwróciłem się. – Cześć – zacząłem. – Kiedy w końcu do ciebie dotrze, że masz dać nam spokój? – Gdzie byłaś, kiedy rozmawiałem z Daisy? – Rozmawiałeś z Daisy? – Śnieżka wściekła się chyba jeszcze bardziej. Wyszczerzyła kły. – Tak, opowiadała mi o tym, jak musieliście się tu przeprowadzić. – Naprawdę liczyłem, że nie będzie wobec mnie taka oschła, i posłałem jej swój najpiękniejszy uśmiech. – Fakt, musieliśmy się przeprowadzić, a ze względu na pracę Karen trafiliśmy właśnie tutaj. Wszyscy są wiecznie spięci, a teraz jeszcze ta sprawa z policją. Dzieciaki przedtem chodziły do dobrych szkół. Nikomu ta zmiana się nie podoba. Mnie też nie. – Była przerażona. – Więc czemu dusicie to w sobie? – zapytałem z oczami jak spodki. Bardzo chciałem dowiedzieć się więcej. – Och, i tak już za bardzo się wygadałam. Zapomnij, że cokolwiek ode mnie słyszałeś, i proszę cię, zostaw nas w spokoju. Już wystarczająco dużo ludzi wtrącało się w nasze życie i narobiło nam problemów. Sami sobie poradzimy. Moja rodzina to porządni ludzie, ale przeszli istne piekło, i to nie ze swojej winy. – Urwała, ale po chwili, na szczęście, odezwała się znowu: – Tima spotkała wielka niesprawiedliwość i ucierpiała na tym cała rodzina. Musieliśmy wyprowadzić się z dawnego domu. Chcemy, żeby już nikt nie wtykał nosa w nasze sprawy. – Posłuchaj, Śnieżko, rozumiem, czemu tak się czujesz, ale moje życie to też nie tylko łososie i sardynki. – A co to ma z nami wspólnego? – zdziwiła się. – Chciałem tylko, żebyś wiedziała, że byłem w podobnej sytuacji. Nie znasz mojej historii, ale zanim tu zamieszkałem, straciłem swoją panią i miałem być oddany do schroniska. Wylądowałem na ulicy. Mało brakowało, a umarłbym, zanim tu dotarłem. Kiedy w końcu zamieszkałem na Edgar Road, znalazłem sobie nowe rodziny, ale
przedtem było mi bardzo ciężko, więc naprawdę wiem, jak okrutne bywa życie. – Za wszelką cenę chciałem jej udowodnić, że mi zależy, ale nic nie szło po mojej myśli. – Zrozum, Śnieżko, ja tylko chcę pomóc. Mogę wam pomóc, czuję to, mogę uszczęśliwić twoich ludzi, przedstawiając ich swoim, ale musisz dać mi szansę. Daisy ze mną rozmawiała, to czemu ty się odwracasz? – Nie wydaje mi się… – zaczęła cicho. – Ale naprawdę trzeba coś zrobić. Ludzie gadają za waszymi plecami, a już Goodwinowie są bezwzględni. Uwierz mi, pomogę ci, jeśli mi pozwolisz. – Alfie, w tej sprawie nic nie zdziałasz. – Wróciła dawna wrogość, choć wydawało mi się, że osiągnęliśmy porozumienie. Śnieżka machnęła gniewnie ogonem, odwróciła się na łapie i już chciała odejść. – Co takiego ich spotkało? – zapytałem cicho. – I tak już za dużo wypaplałam. Proszę cię, nie nachodź nas. Sami sobie poradzimy. – Bez jednego spojrzenia zniknęła w kociej klapce. Chociaż miałem więcej pytań niż odpowiedzi, czułem, że posuwam się do przodu. Zamierzałem zrobić dokładnie to, co powiedziałem Śnieżce: połączyć nasze rodziny, a tym samym też nas. Leżałem sobie na grzbiecie w plamie słońca w ogródku Matta i Polly, patrzyłem w niebo i myślałem. W domu chyba nikogo nie było, ale mnie to nie przeszkadzało. Fakt, trochę burczało mi w brzuchu, za ważniejsze uznałem jednak przemyślenie, co się dzieje i co mogę na to poradzić. Przypomniała mi się Śnieżka i aż zakręciło mi się w głowie. Oczywiście, była opryskliwa, ale też piękna. Cały czas miałem przed oczami jej lśniące ślepia i to cudowne białe futerko… nigdy w życiu nie czułem nic podobnego do innego kota. Nie wiem, jak to opisać, ale marzyłem o jednym – być z nią. Z zadumy wyrwało mnie głośne miauknięcie. Odwróciłem się na brzuch. Przede mną stał mój kumpel Rocky. – Od dawna tu jesteś? – zapytałem i się przeciągnąłem. Zesztywniały mi tylne łapki, co sugerowało, że leżałem na słońcu dłużej, niż sądziłem. – Od kilku minut. Wydajesz się bardzo zadowolony z siebie.
Uśmiechałeś się od ucha do ucha. – Myślałem o Śnieżce – przyznałem. – No wiesz, tej białej kotce, która wprowadziła się niedawno. – Wiem, wiem. Spotkałem ją kilka wieczorów temu, ale potraktowała mnie okropnie. W pierwszej chwili myślałem, że się na mnie rzuci, ale po prostu nie chciała tylko, żebym się do niej odzywał. – Bywa… hm… trudna – przyznałem. – Alfie, „trudna” to mało powiedziane. Poza tym Tygryska nam o niej opowiadała. – A co takiego? – Zmrużyłem ślepia. – Że jest wredna, a ty za wszelką cenę chcesz się jej przypodobać. Tygryska tego nie pochwala. Podejrzewa, że się zadurzyłeś w tej nowej. – Więc to tak? Ale co racja, to racja. Nie mogę przestać myśleć o tym puszystym białym futerku, a te oczy… – O, bracie, nieźle cię trafiło. Pozwól, że udzielę ci pewnej rady, między nami facetami: uważaj, kobiety to skomplikowane istoty. Weźmy taką Tygryskę. – Tygryskę? Nie myślę o niej jak o kobiecie. – I tu, że się tak wyrażę, leży pies pogrzebany. Przyjaźnicie się, jednak Tygryska to kobieta, a z kobietami trudno się przyjaźnić. Jeśli rozumiesz, co mam na myśli. – Nie, nie rozumiem. – Mówiłem serio. Przyjaźniłem się przecież z Agnes, kotką z mojego pierwszego domu, przyjaźniłem się z kobietami wśród ludzi, więc czemu miałbym się nie przyjaźnić z Tygryską? – No dobra, ona coś do ciebie czuje, no… kumasz, nie tylko przyjaźń. Widzi w tobie kogoś więcej. Mało brakowało, a bym padł z wrażenia. Nie wierzyłem własnym uszom. – Nie, Rocky, to jakaś pomyłka. Tygryska wcale o mnie tak nie myśli. – Bracie, uwierz mi, że tak jest, tylko tego nie widzisz. Żałuj, że jej nie słyszałeś. Jest bardzo zazdrosna. – Zazdrosna? – To wszystko było dla mnie nowe. – Ale z ciebie głuptas, Alfie. Uważaj, jeśli nie chcesz stracić Tygryski jako przyjaciółki. – Rocky usiadł z poważną miną. – Ona też
tego nie chce, ale musisz szanować jej uczucia, zwłaszcza jeśli naprawdę podoba ci się Śnieżka. – Stary, muszę sobie to wszystko przemyśleć. Dzięki, dobry z ciebie kumpel. Zależy mi na Tygrysce, to moja najlepsza przyjaciółka i nie chcę jej skrzywdzić. Nie mogę jednak przestać myśleć o Śnieżce. – Wymieniliśmy z Rockym poważne spojrzenia. – Alfie, od czego są przyjaciele? Dobra, na mnie już czas. Obiadek czeka. Pożegnaliśmy się i nagle poczułem, jak przytłacza mnie ciężar tego świata. Ile jeszcze wytrzymam? Teraz miałem na łebku nowe problemy. Bałem się, że zaraz pęknę. Pobiegłem do domu. Koci instynkt podpowiadał mi, że teraz najrozsądniej będzie trzymać się od całego towarzystwa z daleka. Wszedłem do domu przez kocią klapkę. Wiedziałem, że Jonathan i Claire jeszcze nie wrócili i będę mógł w ciszy i spokoju całą sytuację przemyśleć. Przebiegłem przez kuchnię i już miałem skoczyć na ulubione miejsce na kanapie, gdy nagle znieruchomiałem, bo tam siedziała zapłakana Claire, a obok niej Frania, która starała się ją uspokoić. Serce stanęło mi w gardle. Kolejna osoba, którą kocham, wpadła w jakieś tarapaty. Ledwie kot rozwiąże jeden problem, pojawiają się następne. Tak przynajmniej się dzieje w moim przypadku.
Rozdział 15
Claire, zobaczyć, wszystko dobrze. – Frania głaskała ją po włosach, tak samo jak swoich synków, kiedy płakali. Widać znów się denerwowała, bo mówiła niepoprawnie i z silnym akcentem, tak jak wtedy, gdy dopiero co zamieszkała przy Edgar Road. Byłem przerażony i zagubiony. Kiedy rano wstałem, wydawało mi się, że wszystko jest w porządku. Claire nakarmiła mnie, ubrała się i wyszła z domu razem z Jonathanem; uśmiechali się i całowali. A teraz siedziała w piżamie, cała czerwona na twarzy i zapuchnięta. – Przepraszam, Franiu, ale byłam już pewna, a potem to… – szlochała głośno. – Claire, kochanie, nie denerwuj się. Nic w ten sposób nie osiągniesz. Zdaję sobie sprawę, że każdy ci to mówi, ale masz czas, nie musisz się spieszyć. – Tak, tak… ale nic nie poradzę na to, co czuję. Naprawdę myślałam, że jestem w ciąży, okres mi się opóźniał, czułam, że to właśnie to, a potem, dzisiaj w pracy… bóle jak przy miesiączce. Przepraszam, to nieracjonalne, ale boję się, że oszaleję. – Od dawna staracie się o dziecko? – Od ośmiu miesięcy. – To jeszcze nic. Dopiero po roku zaszłam w ciążę. – Frania cały czas gładziła ją po włosach. Trzymałem się z daleka. Nie chciałem im przeszkadzać. – Naprawdę? – Claire podniosła zapłakane oczy. – Ale wiesz, mam już swoje lata, a tak bardzo bym chciała, żebyśmy już byli pełną rodziną. Po rozwodzie nie mogłam uwierzyć, że tak mi się poszczęściło: poznałam Jonathana, stworzyliśmy fajny związek, dobrze nam się
układa. Ale jednocześnie widzę waszych chłopców i dzieciaki Polly… Naprawdę tego chcę. Rozpaczliwie. – I będziesz to miała, ale musisz przestać płakać i nie przejmować się tak bardzo. Pewnie w kółko to słyszysz: przestań się stresować, ciesz się próbami i wszystko będzie dobrze. – Och, tylko żeby Jonathan nie widział mnie w takim stanie. Nie chodzi o to, żeby coś przed nim ukrywać, ale on tak bardzo stara się mnie chronić przed przykrościami. Opowiedziałam mu o rozwodzie i o fatalnym związku z Joem i od tego czasu niesamowicie się o mnie troszczy. Nie chcę go martwić. – Dobrze, w takim razie zaparzę ci kawy, umyjesz się, a kiedy Jon wróci z pracy, powiesz mu po prostu, że się kiepsko czujesz, i pójdziesz do łóżka. Będzie mógł się tobą zaopiekować, a przy tym nie zamartwi się na śmierć. – Co ja bym bez ciebie zrobiła, Franiu? Uznałem, że najwyższy czas dać im o sobie znać, więc miauknąłem. – Alfie, nie wiedziałam, że jesteś w domu. – Claire nerwowo wycierała oczy. Wskoczyłem jej na kolana i otarłem się o szyję. Pogłaskała mnie po łebku, w moim ulubionym miejscu. Potem poszedłem przywitać się z Franią. – No, to zaparzę nam kawy i dam Alfiemu coś do jedzenia, dobra? – Super. Dzięki, Franiu. Kiedy Frania szła do kuchni, byłem jak przyklejony do jej nogi. Jeśli chodzi o jedzenie, wolałem nie ryzykować, wskoczyłem więc na kuchenny blat i wskazałem pyszczkiem szafkę, w której trzymają tuńczyka. Wspiąłem się na tylne łapki i podrapałem drzwiczki. Co prawda nie udało mi się ich otworzyć, ale Frania zorientowała się, o co mi chodzi. Nie jestem łakomy, ale zgłodniałem po przeżyciach tego dnia. – Już dobrze, Alfie, spokojnie. – Wyjęła puszkę tuńczyka, otworzyła, przełożyła zawartość do miseczki, a potem nalała mi mleka. Zamruczałem z wdzięcznością i zabrałem się do pałaszowania. Zanim Frania wyszła, przygotowała termofor dla Claire i wysłała ją do łóżka. Zastanawiałem się, czy do niej nie dołączyć, ale miałem tyle
spraw do przemyślenia, że postanowiłem zostać na dole i jakoś to wszystko ogarnąć. Tylko że teraz pojawiły się nowe problemy. Tygryska, Śnieżka i jej rodzina, a do tego jeszcze Claire. Za dużo jak na mnie, zwłaszcza gdy mam pełny brzuszek. Tak więc z łebkiem pełnym myśli zwinąłem się w kłębek na kanapie, w plamie słońca, i smacznie zasnąłem. Obudziłem się chyba kilka godzin później, bo usłyszałem w zamku szczęk klucza. Przeciągnąłem się leniwie i zeskoczyłem z kanapy, żeby się przywitać z Jonathanem. – Cześć, Alfie. – Odłożył klucze na mały stolik i pochylił się, żeby mnie pogłaskać. Zamruczałem i tradycyjnie podniosłem łapkę, żeby przybił mi piątkę. – Dobra, pójdę zobaczyć, jak się miewa nasza pacjentka. Zdjął buty i pobiegł na górę. Ruszyłem za nim, starając się dotrzymać mu kroku. Otworzył drzwi do sypialni, wszedł do środka. Claire leżała z książką w ręce. Wydawała się bardziej opanowana niż jakiś czas temu. – Cześć, skarbie, jak się czujesz? – Jonathan podszedł i pocałował ją w czubek głowy. – O wiele lepiej. Po prostu bolał mnie brzuch, no wiesz, jak co miesiąc. – Uśmiechnęła się przy tych słowach. W oczach Jonathana chyba dostrzegłem smutek, ale szybko wziął się w garść. – W takim razie skoczę na siłownię, a wracając, wezmę coś na wynos. Na co masz ochotę? – Na tajską kuchnię. – Claire uśmiechnęła się szeroko. Kamień spadł mi z serca. Wskoczyłem na łóżko i usadowiłem się obok niej. – Co prawda nie jestem w najlepszej formie, ale apetytu nie straciłam. – Więc będzie tajskie. A teraz lecę. – Pocałował ją jeszcze raz, podrapał mnie po łebku i zniknął w garderobie, żeby się przebrać w strój sportowy. Byłem zadowolony, że Claire czuje się lepiej, przynajmniej chwilowo. Zeskoczyłem z łóżka i pobiegłem na parter. Wyszedłem z domu przez kocią klapkę, kierując się kocim instynktem. Uznałem, że najwyższy czas naprawić sytuację z inną ważną kobietą w moim życiu –
z Tygryską. Nie miałem czasu przemyśleć tego, co powiedział mi Rocky, ale stwierdziłem, że w tej chwili najważniejsze to dopilnować, żeby nic nie zagrażało naszej przyjaźni. Nie miałem pojęcia, jak się do tego zabrać – nigdy przedtem nie byłem zakochany, nigdy też nie byłem obiektem niczyjej miłości, a Rocky twierdził przecież, że Tygryska mnie kocha. Wiedziałem tylko, że muszę działać ostrożnie. Chciałem dać Tygrysce do zrozumienia, że jest dla mnie bardzo ważna, oczywiście jako przyjaciółka. Znalazłem ją szybko i bez trudu, bo była u siebie w domu i jadła kolację. Wsunąłem łebek przez kocią klapkę, żeby zobaczyć, czy droga wolna. Ludzie nie kręcili się w pobliżu. Pisnąłem cicho, żeby dać znać o swojej obecności. Odwróciła się i zobaczyła mnie. Chyba zapomniała, że jest na mnie zła, bo w pierwszej chwili wydawała się zadowolona, dopóki sobie o wszystkim nie przypomniała. Naburmuszyła się. – Wyjdziesz? – zapytałem. Wolałem nie wchodzić do środka i ryzykować spotkania z jej rodziną. Ludzie nie lubią, jak obce koty kręcą się im po domu. – Jem kolację. Skończę, to wyjdę – odparła wyniośle. Nie skomentowałem tego, uśmiechnąłem się tylko najbardziej czarująco, jak potrafię, i wycofałem się na zewnątrz. Cierpliwie czekałem na nią przy różach. Przeczuwałem, że nie będzie się śpieszyć. I miałem rację. – Już prawie zapomniałem, po co tu przyszedłem – mruknąłem, kiedy się w końcu pojawiła. – Alfie, nie jesteś pępkiem świata. – Wiem, wiem. – Tak naprawdę cały czas martwiłem się o innych, nie o siebie, ale uznałem, że to nieodpowiednia chwila, żeby o tym wspominać. Nie teraz, gdy Tygryska znowu się nadąsała. Przypomniało mi się, co powiedział Rocky, i musiałem przyznać, że chyba źle odczytywałem sygnały. Naprawdę była na mnie zła. Wróciłem pamięcią do naszego pierwszego spotkania. Szybko przypadliśmy sobie do gustu. Tygryska stała się moją najlepszą kocią przyjaciółką. Zrobiłbym dla niej wszystko. Była wobec mnie bardzo opiekuńcza, tak jak wtedy, gdy poszła ze mną do szkoły Olka i
pilnowała, czy nic mi nie grozi. A jednak coś się zmieniło i może rzeczywiście nie zauważyłem zmiany w naszych relacjach. Nie rozumiałem, czemu ostatnio jest wobec mnie taka oschła. – Wiesz, Alfie, to bywa frustrujące – stwierdziła ze smutkiem. – A ty wiesz, że nigdy celowo nie sprawiłbym ci przykrości, prawda? – odparłem, patrząc jej w oczy. Przechyliła łebek. – Mam nadzieję – mruknęła cicho. Nie pojmowałem, skąd w niej tyle smutku, ale było mi przykro, że to przeze mnie. – Mam pomysł, chodźmy do parku popatrzeć na odbicie księżyca w wodzie – zaproponowałem, żeby rozładować sytuację. – O rany, naprawdę ci przykro – stwierdziła nie bez racji. Uwielbiała obserwować odbicie księżyca w tafli stawu. Pochylała się bardzo nisko nad wodą, a ja umierałem ze strachu po tym, jak kiedyś mało nie utonąłem. Rzadko z nią tam chodziłem, a jeśli już, trzymałem się z daleka. Teraz jednak chciałem pokazać, ile dla mnie znaczy nasza przyjaźń, i pomyślałem sobie, że jak pokonam strach i zejdę nad staw, to będzie najlepszy dowód. Szliśmy w milczeniu. Mijaliśmy domy i żywopłoty, ale nie zaglądaliśmy do cudzych ogrodów. Koncentrowałem się na Tygrysce. Park był pusty. Oczywiście słyszałem różne odgłosy, ale wszelkie zwierzęta kryły się w ciemności. Pobiegliśmy nad staw. Tygryska stanęła nad brzegiem. Ostrożnie szedłem za nią. – Najbardziej lubię okrągły księżyc – wyznała, patrząc na wielką kulę, która mieniła się na powierzchni wody. – Piękny – przyznałem. Stałem niebezpiecznie blisko brzegu. Jednym okiem łypałem na księżyc, drugie miałem zamknięte. Czułem, jak dygoczą mi łapki. Bardzo chciałem być dzielny, ale nie najlepiej mi to wychodziło. – Rany, Alfie, przecież ty umierasz ze strachu! Ale doceniam, że zrobiłeś to dla mnie. – Tygryska roześmiała się cicho i na szczęście odeszliśmy od stawu. – Przepraszam, że się kłóciliśmy – powiedziałem. – Strasznie tego nie lubię.
– Wiem. I rozumiem, że fascynują cię ta biała kotka i jej cholerna rodzina. – Nie chciałem tego – zapewniłem. – Nigdy tego nie chcesz, ale to silniejsze od ciebie. Zawsze musisz kogoś ratować, a kiedy nikt nie ma problemu, sam go wynajdujesz. – Trochę tak jest – mruknąłem. – Nawet w ciągu tych kilku lat, gdy wszystko wydawało się w porządku u twoich rodzin, ty i tak zamartwiałeś się o dzieci, Polly, no i oczywiście o Claire i Jonathana. Taki po prostu jesteś. – Nic na to nie poradzę. Wydaje mi się, że kiedy trafiłem na Edgar Road i los dał mi drugą szansę na szczęście, dał mi też odruch, żeby pomagać ludziom. – Westchnąłem; czasami miałem już dosyć tych ciągłych zmartwień, ale jednocześnie czułem, że taki mój los. Tygryska też westchnęła. – Właśnie dlatego tak cię lubię i właśnie dlatego się na ciebie złoszczę. No dobra, a teraz opowiedz mi, co się wydarzyło rano u Śnieżki. Pewnie nie możesz już wytrzymać. – Wydawała się speszona, ale chętnie jej zdałem relację. To był bezpieczniejszy temat. Kurczę, jak w ogóle mogłem zapomnieć, żeby podzielić się z nią informacjami? Wydawało się, że od tamtej pory minęło mnóstwo czasu i wydarzyło się tyle innych rzeczy. Gdy więc ruszyliśmy w drogę powrotną pod osłoną ciemności, opowiedziałem Tygrysce o spotkaniu z Daisy, a potem ze Śnieżką, i nagle poczułem, jak coś we mnie drgnęło. Może jeszcze nie wszystko sobie z Tygryską wyjaśniliśmy, ale jednego byłem pewien – nasza przyjaźń tylko się umocniła. Przed domem Goodwinów nie oparliśmy się pokusie i wskoczyliśmy na murek. Akurat tym razem ani Heather, ani Vica nie było w oknie, był za to Łosoś. Drażniliśmy go, bo wiedzieliśmy, że nawet gdyby raczył pofatygować się na dwór, spokojnie zdążymy uciec. Zaśmiewaliśmy się z Tygryską do rozpuku, gdy warczał jak pies, szczerzył kły i gniewnie machał ogonem. Przekomarzaliśmy się z nim jeszcze chwilę, a potem ruszyliśmy do domu. Szliśmy łapa w łapę i wydawało się, że wszystko jest w porządku. Postanowiłem na razie nie zawracać sobie łebka tym, co usłyszałem od Rocky’ego. Miałem listę zadań długości mojego ogona i
wiedziałem, że nie spocznę, dopóki tego wszystkiego nie załatwię.
Rozdział 16
Pierwszy zobaczyłem Polly. Była sama, wracała do domu z zakupami. Nuciła coś pod nosem. Jednocześnie zobaczyłem, że drzwi w domu Śnieżki się otwierają. Postanowiłem wykorzystać okazję. Rzuciłem się biegiem i gdy Polly doszła do furtki, wyrosłem przed nią jak spod ziemi w nadziei, że uda mi się doprowadzić do spotkania. Pochyliła się, żeby mnie pogłaskać, a tymczasem w drzwiach stanęła Karen, matka. Miała na sobie dżinsy i koszulę. Rozejrzała się niespokojnie, wyszła z domu i podeszła do furtki. – Och – sapnęła zaskoczona na nasz widok. Miała cienie pod oczami. Wydawała się zaniedbana. Czy może raczej nie tak zadbana jak na przykład ja. Ja nigdy nie wychodzę z domu ze zwichrzonym futerkiem. Dobry wygląd ma dla mnie ogromne znaczenie. – Dzień dobry. Jestem Polly. – Przełożyła siatkę do drugiej ręki i wyciągnęła dłoń. Karen miała taką minę, jakby coś podobnego spotkało ją po raz pierwszy. Uścisnęła dłoń i zalała się łzami. – Karen – chlipnęła. – Ej… – zaczęła Polly tym kojącym głosem, który zawsze mnie uspokajał. – Co się stało? – Nie mogę, nie tutaj – mruknęła Karen. Spojrzała na drugą stronę ulicy, na dom Heather i Vica. Polly skinęła głową. – Mieszkam dosłownie kilka kroków dalej. Jestem sama, mąż zabrał dzieci na spacer. Może wstąpisz na herbatę? – Nie powinnam… – zaczęła Karen. – Ale chyba nic się nie stanie, jeśli jednak wpadniesz? Odetchniesz
trochę. No, proszę. – Polly nie dawała za wygraną. Nie przyjmowała odmowy do wiadomości. Podobnie jak ja, więc podreptałem za nimi. Karen była niższa od Polly, choć to akurat nic nowego. Była mniej więcej wzrostu Frani. Ciemnoblond włosy zebrała w koński ogon. Polly szła dumnie wyprostowana, z pewnością siebie i wdziękiem; Karen człapała, jakby z każdym krokiem bardziej zapadała się w sobie. Niemal czułem jej ciężar; powłóczyła nogami tak, jakby dźwigała na plecach jeszcze jedną osobę. Chyba mnie nawet nie zauważyła, kiedy biegłem kilka metrów za nimi. Nie mogłem przepuścić takiej okazji. Polly otworzyła drzwi. W domu powitała nas cisza, a to u nich rzadkość. Chciało mi się śmiać, bo kiedy była sama (oczywiście nie licząc mnie), często zdejmowała buty, wyjmowała czekoladę z tajnego schowka, nakładała maseczkę na twarz i oglądała w telewizji programy, których – jak zapewniała Matta – szczerze nie znosiła, albo czytała kolorowe czasopisma. Oczywiście nie dzisiaj. Karen weszła za nią do kuchni, a Polly w milczeniu nastawiła wodę na herbatę. – Przepraszam – zaczęła Karen. – Niepotrzebnie tu przyszłam. – Ale dlaczego? – zdziwiła się Polly. – Posłuchaj, naprawdę możesz ze mną porozmawiać. – Nie o to chodzi. Po prostu ustaliliśmy, że nie chcemy z nikim utrzymywać kontaktów, nie po tym, co się wydarzyło. – W porządku, ale gdybyś chciała pogadać, wiesz, gdzie mnie szukać. – Polly z uśmiechem wlała herbatę do filiżanek i usiadła naprzeciwko Karen. – Dziękuję, ale teraz nie mam na to siły. I nic nie poradzę na to, że tamci uważają nas za przestępców. – Och, chodzi o Goodwinów. Na twoim miejscu nie przejmowałabym się nimi; to po prostu nasi plotkarze. – Ciągle do nas przychodzą, dobijają się do drzwi. Ja zazwyczaj jestem w pracy, ale Tima, mojego męża, doprowadza to do szału. Mówiłam mu, że może powinien im otworzyć, to dadzą spokój, ale nie chce.
– Cóż, dziwi ich, że nie pojawiliście się na żadnym zebraniu straży sąsiedzkiej – zauważyła Polly. – Edgar Road to spora ulica, ale w tej części niestety rządzą Goodwinowie. – Usiłowała się roześmiać, ale wypadło to bardzo blado. – Nie jesteśmy na to gotowi. Jeszcze nie. Nie wiem, czy kiedykolwiek będziemy. Tim widział, jak nas obserwują, gdy przyjechała policja. Chcieliby wszystko wiedzieć, a ja nie mogę odpowiadać na te pytania. – Karen była na granicy histerii. Pomyślałem sobie, że chyba już wiem, czemu Śnieżka jest taka wroga; musiała mieć łapy pełne roboty. – Przyznaję, trochę przesadnie interesują się tym, co się wokół dzieje, ale ignorując Goodwinów, tylko podsycacie ich zainteresowanie – zauważyła Polly po chwili wahania. – Nie jesteśmy kryminalistami. – Nie, w ogóle nie miałam tego na myśli. – Jesteśmy zwykłą rodziną, przechodzimy trudne chwile i po prostu chcielibyśmy mieć spokój. – Ale teraz jesteś tu ze mną. Samotność nie zawsze wychodzi nam na dobre. Wiem coś o tym, sama przez to przechodziłam. A my tylko chcemy pomóc. – Tak, rozumiem. – Karen miała taki wyraz twarzy, jakby naprawdę jej uwierzyła. Siedziałem pod stołem i słuchałem uważnie. Zachowywałem się cichutko, żeby nie zawracać na siebie uwagi. – I przepraszam, nie chcę być niegrzeczna, ale jeszcze nie jestem gotowa na kontakty z ludźmi. Ledwo żyję, dużo pracuję. Nie chodzi o to, że kogokolwiek odtrącamy, tylko na razie potrzebujemy spokoju. – Ależ oczywiście. – Polly robiła dobrą minę do złej gry, ale wyczuwałem jej zagubienie. Nie miała pojęcia, co się dzieje. Podobnie jak ja. – Pokłóciłam się z synem. Christopher ma czternaście lat i wiecznie chodzi zły. – Bunt nastolatka? – Coś więcej. Moje biedne dzieci tyle przeszły… Przepraszam, że tak dziwnie się zachowuję, ale… – Spokojnie. – Polly rozłożyła ręce. – Naprawdę, mów, ile uznasz
za stosowne. A gdybyś zdecydowała się szczerze pogadać, zawsze zapraszam. Nie chciałabym, żebyś uważała, że wszyscy jesteśmy jak Heather i Vic. – Polly była bardzo empatyczna; ta cecha łączyła wszystkie moje urodziny. Karen wstała. – Bardzo przepraszam, muszę już iść. – Podeszła do drzwi, pożegnała się szybko, niespokojnie rozejrzała na boki i odeszła. – Cóż, jak na kogoś, kto nie ma nic do ukrycia, dziwnie się zachowuje. – Polly wzięła mnie na ręce i zaczęła głaskać. – Rozumiesz, Alfie, nie wierzę, że to przestępcy, ale nikt mi nie wmówi, że to całkiem zwyczajna rodzina. Miauknąłem twierdząco. W tej rodzinie wszyscy byli zagadkowi i nawet półsłówkami nie uchylali rąbka tajemnicy. A my nadal nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Doszedłem do jednego wniosku – jeśli nie mają nic do ukrycia, to może sami się ukrywają. Przed kimś. Albo, równie dobrze, przed wszystkimi. Po pewnym czasie otworzyły się drzwi. Siedzieliśmy z Polly na kanapie. Ona przeglądała gazety, ja rozmyślałem. Do pokoju wpadł Henry, tupiąc małymi nóżkami. – Mamusiu! Mamusiu! Widzieliśmy królika i krowy! Alfie! Alfie! Uwielbiam jego entuzjazm. – Gdzie wyście byli? – zdziwiła się Polly, gdy pojawił się Matt. – W sklepie z zabawkami – odparł ze śmiechem. – Mieli tam małą farmę i Henry nie mógł od niej oczu oderwać. Obiecałem mu, że na urodziny dostanie plastikowe zwierzątka. – Gdzie moja księżniczka? – zapytała Polly. Henry tymczasem wdrapał się mamie na kolana i ściskał ją serdecznie. – Śpi w wózku. Cześć, Alfie. – Matt wcisnął się do nas na kanapę. – Przydałaby się większa – stwierdziła Polly. – Albo ten kawaler będzie zajmował mniej miejsca – odparł Matt, łaskocząc synka. Henry wił się i piszczał. – Tatusiu! – zawołał. – A tak przy okazji, wpadłam dzisiaj na sąsiadkę spod czterdziestkiósemki. Ma na imię Karen. Była w kiepskiej formie, więc
zaprosiłam ją na herbatę. Przyszła, ale była taka spięta, że chwila moment i się zabrała. Nie mam pojęcia, o co tu chodzi. Nie sądzę, żeby stanowili zagrożenie dla innych mieszkańców, jak się niektórym wydaje, ale przyznaję, są dziwni. – To samo mówił Jonathan. Że zachowują się tak, jakby wszyscy ostrzyli sobie na nich zęby. – Właśnie. – A Goodwinowie tylko pogarszają sytuację – zauważył. – Mają obsesję na ich punkcie; to już chorobliwe. – Cóż, może jeśli sprawimy, że Goodwinowie dadzą im spokój, zaczną się zachowywać normalniej. – Masz pomysł, jak powstrzymać Heather i Vica? – zdziwił się Matt. – Poza tym, żeby ich zamknąć? Nie. – Roześmiała się. – Ale pamiętasz, jaka byłam nieszczęśliwa, kiedy się tu sprowadziliśmy? Kiedy Frania wyciągała do mnie rękę, odpychałam ją. Może w tym przypadku jest tak samo? – Skarbie, byłaś wtedy chora. Oni może mają poważne problemy, ale nie zmusimy ich do szczerości, jeśli sami nie zdecydują się z nami porozmawiać. – To prawda, jednak powstrzymanie Goodwinów to byłby dobry pierwszy krok – nie odpuszczała. Miauknąłem. Najwyraźniej, przynajmniej w tej chwili, zgadzaliśmy się z Polly. Miała rację; jeśli nowi jeszcze nie chcą nam powiedzieć, co się dzieje, może sytuacja się zmieni, jeśli opanujemy zapędy Goodwinów. A więc trzeba to zrobić. Musiałem ruszyć swoim kocim rozumiem.
Rozdział 17
Zadrżałem na widok kociego transportera; zazwyczaj oznaczał wizytę u weterynarza, a to nigdy nie wróżyło nic dobrego. Minęły cztery dni, odkąd poznałem Karen. Nadchodził weekend. Claire postawiła przy drzwiach też moje kocie posłanie i paczkę karmy. Otworzyłem szeroko oczy: czyżby zamierzali mnie oddać? Nie przypominałem sobie, żebym zrobił coś strasznego. Chociaż wczoraj, kiedy zaglądałem przez płot do sąsiadów, czekając na Śnieżkę, znalazłem się nos w nos z okropną małą myszką. Była tak przerażona, że jak głupia wpadła prosto na mnie, do naszego ogrodu. Naprawdę chciałem ją przegonić, ale nie wiadomo dlaczego, pewnie przez moje, jak to mówi Tygryska, żałosne umiejętności łowieckie, mysz wbiegła do domu. Miałem ją dogonić, ale moją uwagę odwrócił piękny zapach i o niej zapomniałem. Zająłem się wypranymi ubraniami, które czekały w koszyku, aż Claire rozłoży je na miejsce. Na samym wierzchu leżał mój – i Jonathana – ulubiony sweter z kaszmiru. Taki piękny, taki mięciutki, że nie mogłem się oprzeć pokusie, wskoczyłem na niego i nagle zasnąłem. Obudziły mnie hałasy; rozpętało się istne piekło. Claire wrzeszczała na całe gardło i chwiała się na krześle w kuchni. Jonathan biegał w kółko z miotłą w dłoni, a kiedy wyszedłem, oboje spojrzeli na mnie oskarżycielskim wzrokiem. – Przyniosłeś tu mysz? – zapytała gniewnie Claire. Miauknąłem, bo przypomniałem sobie, że o niej zapomniałem. Ale na swoją obronę muszę dodać, że ją wywęszyłem i przegnałem z powrotem do ogrodu. Tylko że wtedy Jonathan sięgnął po sweter. – Znowu na nim spałeś! – warknął groźnie. – Popatrz, Alfie, cały jest w twojej sierści! Ile razy mam ci powtarzać, żebyś się na nim nie
kładł? – krzyczał. Oboje byli na mnie źli, a teraz, gdy zobaczyłem transporter, zacząłem podejrzewać, że kara będzie bardzo surowa. – Gotów na wakacje? – Claire wzięła mnie na ręce. Przechyliłem łebek i spojrzałem na nią. – Pamiętasz, Alfie? Mówiłam ci, że wyjeżdżamy z Jonathanem na weekend, a ty zostaniesz z Franią i chłopcami. Kamień spadł mi z serca. Znowu mogłem oddychać. No tak! O tym też zapomniałem. Jonathan zarezerwował im wyjazd, do jakiegoś Paryża, chyba za granicą. Wybierali się na trzy dni. Zazwyczaj w takich sytuacjach mieszkałem u Polly i Matta, ale tym razem Frania chciała zabrać mnie do szkoły Olka, żebym obejrzał, co dzieci zrobiły na mój temat. A wcześniej miałem spędzić z nimi cały weekend. Czekały mnie chwile z ludźmi, których bardzo kocham, zastanawiałem się tylko, jak wytrzymam tak daleko od swojej ulicy. Bałem się oddalać od Edgar Road i nie czułem się pewnie w nowych miejscach. Przekonałem się na własnej skórze, że przygody nie zawsze są fajne, ba, często są po prostu koszmarne. Sierść stanęła mi dęba na wspomnienie trudnych chwil. Wyrwałem się z ramion Claire i uciekłem od transportera. Wiedziałem, że muszę się uspokoić, powtarzałem sobie w kółko, że już przecież byłem u Frani, więc nie wyruszam w nieznane. Nieraz musiałem sobie przemawiać do rozumu. Wspomnienia mojej drogi na Edgar Road nadal budziły we mnie przerażenie. Czasami zapominałem, że jestem bezpieczny i kochany, więc w kółko musiałem sobie o tym przypominać. – Nie bądź kocim głuptaskiem. – Claire podeszła i pogłaskała mnie. – Alfie, będziesz się świetnie bawił, tak jak my, mam nadzieję. – Pocałowała mnie w czubek nosa i postawiła na ziemi. Nie znoszę być w klatce, ale wiedziałem, że nie ma innego wyjścia, a na myśl o kilku dniach z Olkiem i resztą nie mogłem się nie uśmiechnąć. No i oczywiście liczyłem na pyszne sardynki Frani. Przekonywałem się, że naprawdę będzie świetnie. Tak, odpocznę sobie na wakacjach. Choć będzie mi brakowało wypatrywania Śnieżki. W drodze do Frani i Tomasza Claire bez przerwy nawijała, opowiadała, jak bardzo się cieszy na wyjazd z Jonathanem. Ze
wszystkich znanych mi ludzi ona rozmawiała ze mną najwięcej i bardzo mi się to podobało. Chyba nabrała tego zwyczaju, gdy mieszkaliśmy tylko we dwoje, zanim przeprowadziła się do Jonathana. Szukając miejsca do zaparkowania na uliczce Frani, zdążyła mi wyznać, że ma nadzieję, że po weekendzie w luksusowym hotelu w końcu będzie w ciąży. Nie posiadałem się ze szczęścia, kiedy widziałem, że jest taka pogodna – owszem, miewała też gorsze chwile, ale kto ich nie ma? Jej jednak zdarzały się częściej niż innym i dlatego bardzo mi zależało, żeby spełniło się jej marzenie. Po pierwsze, cieszyłbym się, gdyby nasza rodzina się powiększyła; po drugie, pragnąłem, żeby to szczęście było trwałe. Zawsze się obawiałem, że zaraz zniknie. Szczęście jest wspaniałe, ale też przerażająco ulotne. WITAJ NA WAKACJACH! Taki napis czekał na mnie. Olek zrobił go sam i dodał mój portret. Był z siebie dumny, ale chyba trochę też zawstydzony, gdy wszyscy wychwalali jego talenty plastyczne. Z miauknięciem skoczyłem mu prosto na ręce – to nasza nowa ulubiona sztuczka. Myślał, że to on mnie jej nauczył, ale przecież wszyscy wiemy, kto tu jest nauczycielem. Cała rodzina biła brawo, a ja czułem się tak, jakbym wrócił do domu. Bardzo mi brakowało tej cudownej ferajny. Wiele dla mnie znaczyli, bo choć pokonali o wiele dłuższą drogę niż ja, zanim też znaleźli się na Edgar Road, zawsze będzie nas łączyła specyficzna więź. Duży Tomasz tłumaczył mi kiedyś, że są imigrantami, czyli nie urodzili się w tym kraju. Ale to dobrzy, pracowici ludzie i wiedziałem, że właśnie tutaj, przy mnie, jest ich miejsce. Albo moje przy nich. Claire i Frania poszły do kuchni pogadać, Tomaszek i Olek zabrali mnie do saloniku, w którym czekało mnóstwo zabawek. Co za frajda! Uganiałem się za plastikowymi myszami i samochodzikami, biegałem w kółko, aż w końcu padłem jak długi na grzbiet i dałem się chłopcom pieścić i głaskać. Byłem zmęczony, ale niesamowicie szczęśliwy, gdy Claire przyszła się pożegnać. Uściskała mnie serdecznie, zaznaczyła, że mam być grzeczny – jakby mogło być inaczej – i poszła. – Alfie, co powiesz na kolację? – zapytała Frania. – A mogę ja go nakarmić? – poprosił Tomaszek. Pobiegłem za nimi do kuchni. Frania uszczęśliwiła mnie, wyjmując
z szafki puszkę sardynek. Naprawdę starałem się okazywać cierpliwość, kiedy Tomaszek pomagał otworzyć puszkę i niezdarnie przekładał jej zawartość do mojej miski. Kiedy w końcu postawili ją na podłodze, ochoczo zabrałem się do jedzenia. Tomaszek stał przy mnie z dumną miną. Moi chłopcy szybko rosną. Kiedy ich poznałem, Tomaszek był jeszcze malutki, dużo spał i dopiero uczył się chodzić. A teraz on i Olek to prawdziwi ludzie. Drzwi otworzyły się i usłyszałem donośny głos. Do kuchni wszedł duży Tomasz, niosąc paczki z jedzeniem. Olek biegł za ojcem. – Tata! – zawołał radośnie Tomaszek. – Kolacja – oznajmił duży Tomasz i postawił jedzenie na stole. Uściskał obu synów, roześmiał się głośno. Tomasz to naprawdę potężny mężczyzna, o wiele wyższy od żony. Pochylił się, by ją pocałować. – O, jest nasz gość. Witaj, Alfie. – Wziął mnie na ręce i pogłaskał. Zamruczałem wtulony w jego umięśniony kark. – Ile masz czasu? – zapytała Frania. – Jesteśmy dzisiaj bardzo obłożeni robotą, więc za godzinę muszę lecieć z powrotem. – W takim razie szybko to odgrzej. – Uśmiechnęła się. – Przykro mi, kochanie, wrócę najszybciej, jak to możliwe. – Wiem, wiem, ale skoro masz taki ruch, nie możesz kogoś zatrudnić? – Mogę, ale niełatwo o dobrych pracowników. W tym tygodniu czekają mnie rozmowy z kolejnymi kandydatami, więc trzymaj kciuki. – Jasne. Bo wiesz, fajnie, że jest dużo pracy, ale jeszcze fajniej byłoby widywać się częściej. – Frania powiedziała to z uśmiechem. Wiedziałem, że tak naprawdę wcale się nie złości. Intrygowało mnie, czy nie czuje się trochę samotna, kiedy jej mąż całe dnie spędza w pracy. Później tego popołudnia stałem przy wyjściu i miauczałem. Chciałem iść na dwór, ale w drzwiach mieszkania na piętrze nie było kociej klapki. Ustawili mi co prawda kuwetę w łazience, ale gardziłem takimi wynalazkami. Mogłem z niej korzystać w sytuacji awaryjnej, ale naprawdę tylko w ostateczności. Nie jestem takim kotem. Frania skinęła na mnie, żebym za nią poszedł, otworzyła boczne
drzwi, których wcześniej nie widziałem, i sprowadziła mnie ze schodów. Znaleźliśmy się na małym podwórku. – To tyły restauracji. Zostawię ci uchylone drzwi, ale nie chcę, żeby myszy weszły nam do domu – wyjaśniła. Zadowolony z tej ograniczonej wolności, znalazłem sobie odpowiednie krzaki i załatwiłem co trzeba. W wąskim zaułku stało kilka kontenerów. Otaczały mnie kuszące zapachy, czułem zwierzynę, myszy i nawet okropne wielkie szczury. No tak, to wszystko do siebie pasuje, stwierdziłem w duchu; gryzonie zawsze są tam, gdzie odpadki. Frania nie musiała mi mówić, żebym się pośpieszył; sam nie chciałem zbyt długo tam przebywać. Choć nie widziałem żadnego stworzenia, doskonale zdawałem sobie sprawę, że czekają wśród cieni i ostrzą sobie kły na wyrzucone resztki. Biegiem wróciłem na górę. Frania zamknęła drzwi. Chyba jej ulżyło, że znowu jesteśmy w środku. – Po prostu nie chcę, żeby jakaś mysz albo szczur wleciały nam do domu – wyjaśniła. Popatrzyła na synów: Olek i Tomaszek siedzieli na kanapie w piżamach i oglądali telewizję. – To cena za mieszkanie nad restauracją – dodała. Współczująco przechyliłem łebek. Fakt, niezbyt przyjemne takie sąsiedztwo. Oczywiście poradziłbym sobie z kilkoma myszami, ale szczurów wolałem unikać, zwłaszcza że niektóre są prawie tak duże jak ja. – A Śmieciarz? – zapytał Olek. – O, tak, Śmieciarz daje sobie z nimi radę, ale ciągle wracają. Miauknąłem ciekaw, co to za Śmieciarz. Spojrzeli na mnie i się roześmiali. – Śmieciarz to kot, który mieszka przy śmietniku. Dziwne, że się nie spotkaliście. Dokarmiamy go, a on przegania myszy i szczury. To wielki kocur. – O wiele większy od ciebie, Alfie. I nigdy nie wchodzi do domu, nigdy – dodał Olek. Zaintrygował mnie. Zastanawiałem się, czy go poznam podczas swojego pobytu. – Brzydko pachnie – włączył się Tomaszek. – I ma zmierzwione
futerko, nie takie jak ty. Rzeczywiście, ja mam futro śliczne, lśniące, szarosrebrzyste z nutą błękitu, poza tym zdrowe oczy, okrągły pyszczek, odpowiedniej proporcji względem ciała. – To prawda, nie jest tak śliczny jak Alfie – przyznała Frania. Napuszyłem się dumnie. – Ale to dobry kot i nie wolno go obrażać. – Nie, mamo, ja go bardzo lubię – zapewnił Tomaszek z uśmiechem. – Nie jest kotem domowym, jak Alfie, ale to ciągle kot. – Też mi odkrycie. Koty są różne, głuptasie – wyjaśnił Olek. Uśmiechnąłem się pod wąsem. To prawda, różne są koty i różni ludzie. Taki świat. W nocy obudziłem się i w pierwszej chwili nie wiedziałem, gdzie jestem. Owszem, spałem w swoim koszyku, ale kiedy uniosłem powieki, zobaczyłem dwa łóżka. Na jednym swobodnie leżał odkryty Olek, na drugim Tomaszek – starannie otulony kołdrą. Wcześniej Frania mówiła, że Olek znowu lubi chodzić do szkoły, a cała sprawa z nękaniem to już przeszłość. Uważała, że to moja zasługa. Uśmiechnąłem się, gdy przypomniałem sobie, że jestem na tak zwanych wakacjach, w towarzystwie ludzi, których bardzo kocham, zwinąłem się w kłębek i zasnąłem. W sumie na wakacjach trzeba odpoczywać. I właśnie taki miałem plan.
Rozdział 18
Obsesyjnie chciałem poznać tego kota, Śmieciarza, a to dlatego, że najwyraźniej stanowił część życia mojej polskiej rodziny. Po śniadaniu Frania wypuściła mnie na podwórko, ale nigdzie go nie widziałem, wypatrzyłem tylko kilka myszy. Przyglądały mi się podejrzliwie, ale nie zwracałem na nie uwagi, bo zjadłem porządne śniadanie. Zobaczyłem alejkę prowadzącą w głąb zaułka, jednak nie uśmiechała mi się wyprawa w nieznane. Ciekawosci więc nie zaspokoiłem. Wróciłem do domu. Cały ranek spędziliśmy w mieszkaniu nad restauracją. Duży Tomasz miał wolne. Frania poszła na zakupy, a my, mężczyźni, graliśmy w gry komputerowe. Chciałem się włączyć, złapać ptaszka, który fruwał po ekranie telewizora, wyciągałem po niego łapę, ale nagle straciłem moją niewiarygodnie wspaniałą równowagę i spadłem z szafki z telewizorem. Chłopcy zwijali się ze śmiechu. Upokorzony, zainteresowałem się konsolą, którą mieli w rękach, ale nie dawali mi się pobawić. Koniec końców ograniczyłem się do roli obserwatora. – Alfie, Olek idzie dzisiaj na mecz – oznajmił duży Tomasz, gdy Frania wróciła i zawołała chłopców na obiad. Pobiegłem za nimi. Nie liczyłem na posiłek, ale chciałem być tam, gdzie coś się dzieje. – A może Alfie pójdzie z nami? – zapytał Olek z nadzieją. Zamruczałem i wskoczyłem Tomaszowi na kolana. Nie miałem pojęcia, o co chodzi, ale za wszelką cenę chciałem z nimi iść. Poprosiłem, żeby mnie wypuścili, zanim usiądą do obiadu, i wybiegłem na dwór. Tym razem miałem szczęście – natknąłem się na kota, który na pewno był Śmieciarzem. Przyznam szczerze, że otaczał go specyficzny zapaszek (i nie jest to komplement), a sierść sterczała mu na
wszystkie strony. Do tego był wielki, prawie jak pies. Znieruchomiałem, bo nie wiedziałem, jak zareaguje na mój widok. Odwrócił się do mnie. – Cześć, a ty to kto? – zapytał ciekawie, ale przyjaźnie. – Alfie. Przez kilka dni będę mieszkał tu na piętrze. – A, u dużego Tomasza. Śmieciarz jestem. To nie jest moje prawdziwe imię. Szczerze mówiąc, nie wiem, jak naprawdę mam na imię. Tak mnie nazwali ci z góry i właściwie równie dobrze może być Śmieciarz. – Choć zdecydowanie dziki, był też bardzo grzeczny. – Nie chcę wkraczać na twoje terytorium – zastrzegłem szybko. Machnął łapą. – Nawet mi to nie przyszło do głowy, zresztą chętnie się podzielę. – Uśmiechnął się, szczerząc bardzo ostre kły. Co za ulga, że się na mnie nie złościł. Ani nie chciał mnie zjeść. – Mieszkam tam, gdzie oni kiedyś, a moi właściciele chwilowo wyjechali. Bardzo mi miło. – Mnie też, Alfie. Pewnie strasznie cię rozpuszczają? – Tak – przyznałem. – Przez pewien czas byłem bezdomny, mieszkałem na ulicy i szczerze mówiąc, nie wiem, jak sobie z tym radzisz. Uwielbiam ogień w kominku, ciepłe kolana, jedzenie serwowane w miseczce. – Uśmiechnąłem się. Śmieciarz roześmiał się głośno. – Cóż, są gusta i guściki. Przyznaję, brzmi wspaniale, ale to nie dla mnie. Cenię sobie wolność, a jedzenia mam tu w bród. Dopóki trzymam w szachu myszy i szczury, dokarmiają mnie też w restauracji. – A zimno? – Można się przyzwyczaić. Nie brakuje tu miejsc, w których można się schować, a lubię stać na własnych łapach. – Nie doskwiera ci samotność? – dopytywałem. – Mam przyjaciół. Tak jakby. Jest tu nas całkiem sporo, kotów wolno żyjących, więc nie jest źle. – Zachichotał. Za żadne skarby świata nie chciałbym żyć tak jak on. Poczułem, jak bardzo jestem rozpieszczony. – Alfie! – zawołała Frania, zanim zadałem kolejne pytanie. – Pójdę już, ale później jeszcze pogadamy. Fajnie, że cię poznałem. – Jasne, stary, ja też się cieszę. Na razie.
Wróciłem na górę. Cały czas rozmyślałem o tym, jaki świetny kot z tego Śmieciarza. Trochę nieokrzesany, ale bardzo miły. Jak mówił, w życiu bywa różnie. Byłoby nudno, gdybyśmy wszyscy byli tacy sami, i koty, i ludzie. Duży Tomasz zaniósł mnie na mecz. Obawiali się, że się zgubię, więc wziął mnie na ręce, gdy ze szkoły szliśmy na boisko. Olek, w krótkich spodenkach i koszulce z numerem na plecach, prawie pękał z emocji. – Oszczędzaj energię – poradził mu ojciec. Frania śmiała się głośno; prowadziła za rękę małego Tomaszka. Byłem podekscytowany jak Olek, choć właściwie nie wiedziałem, czego się spodziewać. Dokoła boiska tłoczyło się już mnóstwo dzieciaków i dorosłych. Mężczyzna dmuchnął w gwizdek i wszystkie dzieci wybiegły na boisko. – Powodzenia, Olek! – zawołali moi ludzie. Odwrócił się, uśmiechnął i pomachał nam. Tomasz trzymał mnie cały czas, i bardzo dobrze, bo wokół tłoczyli się ludzie, a do tego było dość chłodno. Wtuliłem się w kurtkę Tomasza. Zaczął się mecz. Wiem sporo o piłce nożnej, bo oglądam ją z Mattem i Jonathanem, ale jeszcze nigdy nie widziałem meczu na żywo. Zwłaszcza w wykonaniu dzieci. I może dobrze. Kiedy zaczęli grać, na boisku panował chaos. Chyba nikt nie wiedział, w którą stronę biec, i mimo wskazówek wykrzykiwanych przez dorosłych, dzieciaki zupełnie się gubiły. Piłka przeleciała tuż koło mnie po jakimś niefortunnym kopnięciu. Frania i Tomasz śmiali się głośno, nawet mały Tomaszek bił brawo. Inni ludzie też coś krzyczeli. Wydaje mi się, że niektórym wcale ten mecz się nie podobał. Dzieciaki miały mnóstwo energii, choć pojęcia o grze w piłkę już niewiele. Rozległ się gwizdek i Olek podbiegł do nas, a za nim prawie cała drużyna. – Olek! – skarcił go Tomasz. – Miałeś porozmawiać z trenerem, nie z nami! – Ale tato, chciałem wszystkim pokazać Alfiego! Dzieciaki w takich samych koszulkach jak Olek tłoczyły się wokół mnie, każdy chciał mnie pogłaskać. W drużynie byli i chłopcy, i dziewczynki. Niektóre buzie pamiętałem z poprzedniej wizyty w szkole.
Wydawało się, że mój widok sprawiał im prawie taką samą frajdę jak mecz. Dzieciaki cały czas zachwycały się mną, gdy podszedł do nas mężczyzna. – Dzień dobry – zaczęła Frania. – Dzień dobry. – Był trochę speszony, że nam przeszkadza. Domyśliłem się, że jest tu szefem. – Dzieciaki, czas na drugą połowę. – Skinął głową w stronę Tomasza i Frani. – A właściwie co tu robi kot?? – To Alfie – wyjaśnił Olek. – Przyszedł na mecz. To nasza maskotka. Przyniesie nam szczęście. – Olek dumnie wydął pierś, więc zrobiłem to samo. Choć jak na razie, raczej nie przyniosłem im szczęścia, bo nie strzelili ani jednego gola. – No dobrze. Alfie, załatw nam gole w drugiej połowie – zażartował pan Armstrong. Miauknąłem w odpowiedzi; niby jak mam to zrobić, skoro nie pozwalają mi grać? Nie wiadomo, jakim cudem przyjaciele Olka znowu uznali mnie za bohatera. Widziałem nawet, że gra też ten okropny chłopiec, który dawniej dokuczał Olkowi. Ode mnie co prawda trzymał się z daleka, ale z Olkiem chyba się zaprzyjaźnili, sądząc po tym, jak rozmawiali na skraju boiska. Kiedy Olek strzelił gola, cała rodzina wiwatowała. Duży Tomasz poderwał się tak energicznie, że prawie mnie upuścił, Frania piszczała, mały Tomaszek bił brawo, a ja uśmiechałem się od ucha do ucha. A kiedy dziewczyna z drużyny Olka strzeliła kolejnego gola tuż przed gwizdkiem kończącym mecz, wszyscy podbiegli do mnie i zapewniali, że wygrali dzięki mnie. Czasami po prostu uwielbiam być kotem; nic nie zrobiłem, a i tak obsypywano mnie pochwałami. W niedzielę restauracja była zamknięta, ale Tomasz wpuścił nas do środka. – Alfie jeszcze jej nie widział. Co prawda nie wolno tu wprowadzać zwierząt, ale przecież nikt się nie dowie. – Znacząco mrugnął do Frani. – A później pobawi się ze Śmieciarzem – powiedziała. Dorośli zajęli się czymś w restauracji, a chłopcy wyszli na dwór ze mną. Przywitali się ze Śmieciarzem jak ze starym znajomym. Ja też.
Oczywiście w ich obecności nie mogłem z nim swobodnie pogadać, ale kiedy poszli odrabiać lekcje, mieliśmy chwilę dla siebie. – Jak ci mija weekend? – zapytał Śmieciarz. – Świetnie. Wczoraj byliśmy na meczu Olka, a jutro, zanim wrócę do siebie, wybieram się do szkoły. – Masz interesujące życie – zauważył. – Fakt, nie ukrywam, są pewne zalety. Ale kiedy byłem bezdomny, bardzo cierpiałem i bałem się, że nie przeżyję na ulicy. Do dzisiaj czasami się zastanawiam, jak mi się udało ujsć z życiem. Chyba szczęściarz ze mnie, że otacza mnie tylu wspaniałych ludzi. – Owszem. Ja z kolei zawsze mieszkałem na ulicy i nie odnalazłbym się w domu. Frania nawet sugerowała Tomaszowi, żeby mnie adoptowali, ale wcale tego nie chcę. Zwłaszcza że to podobno oznacza kąpiel i wizytę u weterynarza! – Ani jedno, ani drugie nie należy do przyjemności, uwierz mi – zapewniłem z powagą. – Nie nadaję się do życia w domu. Jasne, lubię Olka i Tomasza, ale nie chciałbym musieć się z nimi w kółko bawić. – Roześmiał się. – Odpowiada mi moja wolność. – Więc to twój wybór? – upewniłem się. – Nie wiem, czy można w ogóle mówić o wyborze. – Zamyślił się. – Taki się urodziłem i taki jestem. Tomasz mnie karmi, a ja w zamian odstraszam gryzonie. To prawie jak praca. – Za swoich bezdomnych czasów, widziałem ludzi mieszkających na ulicy. Byli pijani i źli. Poznałem też sporo ulicznych kotów. Niektóre mnie przerażały, inne okazywały się wspaniałe. – Nie wszyscy ludzie mieszkający na ulicy to pijacy. Pamiętaj, ten świat nie jest doskonały; cóż, może twój tak, ale inni nie mieli tyle szczęścia. Znam wiele osób, które mieszkają na ulicy, bo nie mają innego wyjścia, a nie dlatego że tego chcą. To bardzo smutne. – Czyli nadal nie wiem mnóstwa rzeczy o świecie – mruknąłem. – Nikt z nas nie wie wszystkiego, Alfie, więc ciesz się tym, co masz, i dbaj o ludzi, którzy cię kochają. – Pewnie. Śmieciarzu, chciałbym jeszcze z tobą pogadać. Mam nadzieję, że jeśli tu wrócę, to się spotkamy.
– Jasne, Alfie. Może nauczę cię, jak polować. – Roześmiał się. – Moja przyjaciółka Tygryska twierdzi, że nie ma gorszego myśliwego ode mnie. – Nie poddałem się jednak i poszedłem za Śmieciarzem. Niestety Tygryska miała rację. Zamachnąłem się na mysz, która czmychnęła mi spod łapy. Odwróciłem się niezbyt szybko, potknąłem o własny ogon i wyrżnąłem jak długi. Nie dawałem za wygraną, zaczaiłem się na kolejną mysz, ale zaatakowałem za szybko i paskuda wyrwała mi się z pyszczka, a na dodatek ugryzła mnie w nos. – Au! – pisnąłem i upuściłem ją. Śmieciarz zwijał się ze śmiechu. Uznałem, że lepiej dać spokój, dopóki ucierpiały tylko mój nos i duma. Pomachaliśmy sobie ogonami na pożegnanie. Doszedłem do wniosku, że to bardzo fascynujący kot.
Rozdział 19
Dzisiaj miałem iść do szkoły razem z Olkiem. Wszyscy byli bardzo podekscytowani, poza małym Tomaszkiem. Złościł się, że nie odwiedzę jego klasy. – To niesprawiedliwe – marudził. – Nie zachowuj się jak dziecko, Tomasz. Wy nie robiliście projektu o Alfiem. Może innym razem – ucięła Frania. Tomaszek skrzyżował ręce na piersi i wydął wargi. Podszedłem do niego i połaskotałem ogonem – wiedziałem, że to go rozbawi. Roześmiał się, wziął mnie na ręce i uściskał. Choć miał dopiero pięć lat, był bardzo duży jak na swój wiek. Jonathan mówił o nim „czołg” i to określenie doskonale go opisywało. – Skoro Alfie nie może iść ze mną do sali, to chociaż go poniosę, co? – Dobrze, ale zabieram transporter, na wypadek gdyby się zmęczył – zastrzegła Frania. Świetnie, znowu mnie zamkną. Akurat ta część planu odpowiadała mi najmniej. Jednak nawet taka perspektywa nie popsuła mi humoru. Nie mogłem się już doczekać, kiedy opowiem o wszystkim Tygrysce. Poczułem ukłucie w sercu. Od początku wakacji właściwie wcale o niej nie myślałem. Za to o Śnieżce – owszem; poświęcałem jej ostatnią myśl, zanim zasnąłem, i pierwszą, gdy tylko rano otwierałem ślepia. Było mi głupio wobec Tygryski, ale co zrobić? Tęskniłem za wszystkimi z Edgar Road, ale za Śnieżką najbardziej. Za kotką, którą znałem zaledwie od dwóch miesięcy. Jak to o mnie świadczy? Kiedy chłopcy włożyli szkolne mundurki, Olek wsadził mnie do transportera. Był bardzo podekscytowany, nerwowo przestępował z nogi
na nogę. Oczy mu błyszczały. – Wiesz, Olek, szkoda, że nie zawsze tak się cieszysz na myśl o szkole – zażartowała Frania. – Szkoda że Alfie nie zawsze ze mną idzie – odparł dowcipnie. Miauknąłem głośno. Wykluczone, żebym codziennie chodził do szkoły; nie mam na to czasu. Nagle do mnie dotarło, że skoro pomogłem im wygrać mecz, stanę się jeszcze bardziej popularny. Co za szczęście, że nie jestem zarozumiały; zdawałem sobie sprawę, że to tylko dziecięce emocje, i pilnowałem, żeby woda sodowa nie uderzyła mi do głowy. Ale jednak było mi bardzo przyjemnie. Frania zaprowadziła Tomaszka, który mnie niósł, do jego klasy, wzięła mnie na ręce i poszliśmy dalej, do Olka, gdzie wszyscy już czekali. Dzieci otoczyły mnie kółkiem. Przytuliłem się do Frani. Panna Walton, ta ładna nauczycielka, która poprzednio musiała mnie wyprosić, teraz powitała mnie serdecznie. Postawiła mnie na swoim biurku. Dzieci podchodziły po kolei. Wszystkie były bardzo delikatne, nawet ten okropny chłopiec chyba się zmienił. W końcu kazała uczniom wrócić na miejsce, a Frania wyszła z klasy. Skorzystałem z okazji, żeby rozejrzeć się dokoła. Za pierwszym razem do tego stopnia pochłaniali mnie Olek i zaginiona Molly, że nie zwracałem uwagi na otoczenie. Z przodu klasy wisiała wielka biała tablica, przy ławkach stały kolorowe krzesełka, wszędzie porozwieszane rysunki. Na ścianach wisiały rysunki, w rogu, na regale, było więcej książek, niż widziałem w całym moim życiu.Nieco dalej stała klatka z chomikiem, który przyglądał mi się podejrzliwie. Było to jasne, pogodne pomieszczenie i bardzo się cieszyłem, że znowu tu jestem. Potem dzieci czytały fragmenty swoich opowiadań. Wszystkie, które o mnie napisały. Wszystkie były o kocie imieniem Alfie (oczywiście), który ma magiczną moc. Potrafi poprawić ludziom humor i zapobiegać nieszczęściu; mówiąc krótko, żadne szkolne i domowe problemy nie są mu straszne. Olek przeczytał swoje dzieło – o tym, że czarodziejski kot sprawia, że dzieci stają się grzeczne. Bardzo wzruszające, choć miejscami nijak się miało do rzeczywistosci. Koty przecież nie latają i nie noszą peleryn. Tak czy inaczej, pod koniec
wzruszenie ściskało mnie za gardło. Miauknąłem głośno z aprobatą, na co wszyscy zareagowali śmiechem. Nauczycielka wzięła mnie na ręce, żebym obejrzał moje portrety, dzieła dzieci, zdobiące ściany klasy. Wpatrzony w nie, przyznaję, puchłem z dumy. Czułem, że jestem wyjątkowy i wielki ze mnie szczęściarz. Nagle do mnie dotarło, jak daleko zaszedłem od czasów, gdy byłem bezdomnym, niekochanym kotem. Kiedy wysłuchałem wszystkich opowiadań i pożegałem się ze wszystkimi dziećmi, panna Walton zaniosła mnie do Frani. Nie byłem zachwycony, gdy wsadziły mnie do transportera. W mieszkaniu byliśmy tylko we dwoje z Franią. Bardzo mnie to cieszyło, bo łączyła nas wyjątkowa więź. Zdjęła kurtkę i otworzyła drzwiczki transportera. Pobiegłem za nią do kuchni. Nastawiła wodę na herbatę i nalała mi mleka do miseczki. – Musisz przyznać, Alfie, że to był nie lada poranek. Bardzo się cieszę, że Olek znowu lubi chodzić to szkoły, a to wszystko twoja zasługa. – Zaparzyła sobie herbatę i usiadła w kuchni. Wskoczyłem na wysoki barowy stołek, żeby dotrzymać jej towarzystwa. – Fajnie, że u nas jesteś. Bardzo za tobą tęsknię – powiedziała, gładząc mnie po karku dokładnie tam, gdzie lubię. Zamruczałem melodyjnie. – Wiesz, że zawsze możesz nas odwiedzać. Oczywiście Claire i Polly to poważne rywalki, ale u nas też możesz zamieszkać. – Zamyślona, upiła łyk herbaty. Na jej twarzy błąkał się tajemniczy uśmiech. Pytająco przechyliłem łebek. Myślami była chyba daleko stąd. – Kiedy cię poznałam, dopiero co przyjechaliśmy z Polski. Byłam przerażona. – Miauknięciem dałem jej do zrozumienia, że w tamtym okresie jechaliśmy na tym samym wozie. – Pamiętam, jak cię zobaczyłam. Byłeś takim słodkim kotem i wszyscy pokochaliśmy cię od pierwszej chwili. Co prawda wszyscy mieliśmy wzloty i upadki… biedaku, omal nie zginąłeś, ale w końcu wszystko się nam poukładało. Mam ładne mieszkanie, mój mąż odnosi sukcesy, chłopcy dobrze się uczą. W Polsce nie mogliśmy znaleźć pracy i wydawało mi się, że już nigdy nie odetchnę z ulgą. Ale ty jesteś częścią naszego szczęścia. – Znowu miauknąłem. Czułem to samo. – No dobrze, a teraz muszę posprzątać w moim ładnym
mieszkaniu. Dotrzymasz mi towarzystwa. – Zsunęła się ze stołka. Ja też zeskoczyłem na ziemię. Tak, chciałem dotrzymać jej towarzystwa. I choć przez kolejnych kilka godzin prawie ze mną nie rozmawiała, dopóki nie musiała iść do szkoły po chłopców, czułem łączącą nas więź. To moja przyjaciółka, cudowna kobieta, silna i dobra. Wspaniale, że los się do niej uśmiechnął. A właściwie uśmiechnął się do nas obojga.
Rozdział 20
Zanim wróciłem do Claire i Jonathana, którzy witali mnie czule, zrobiło się późno. Claire przyjechała po mnie wieczorem. Ucieszyłem się na jej widok, lecz było mi smutno, że rozstaję się z Franią i jej rodziną. Zwłaszcza z Olkiem. Bardzo żałowałem, że nie mieszkają nadal na Edgar Road. Ale chciałem też pogadać z Tygryską; choć minęło tylko kilka dni, zdążyłem się za nią stęsknić. I oczywiście chciałem poznać najnowsze plotki. Jonathan i Claire najwyraźniej świetnie się bawili; oboje byli uśmiechnięci i odprężeni, więc kiedy po kolacji poszli odpocząć do saloniku, uznałem, że mogę wyjść. Tygryska była w swoim ogrodzie; wpatrywała się w księżyc widoczny na ciemniejącym niebie. Wyglądała jak kot z obrazka, majestatycznie wyprostowana, z wyciągniętą szyją, otulona ogonem. Na jej widok poczułem przypływ czułości; stęskniłem się za przyjaciółką. – Tygryska – zagaiłem cicho. – Cześć, Alfie. Już wróciłeś? – Uśmiechnęła się i mrugnęła na powitanie. – Mam wrażenie, że nie było mnie całe wieki – przyznałem. – Wiem, dziwnie się czułam, nie widząc cię w okolicy. Chodźmy na spacer, a po drodze opowiem ci, co tu się działo, kiedy cię nie było. – Dobra, prowadź. – Szliśmy w milczeniu. Nie chciałem naciskać, bo wiedziałem, jak bardzo ją zdenerwuję choćby wzmianką o Śnieżce. – Mieliśmy tu mały melodramat – zaczęła w końcu, gdy kroczyliśmy naszą uliczką. Przyznaję, że z ulgą witałem znajome widoki; na wakacjach było fajnie, ale dobrze jest wrócić do domu.
– Tak? Jak to? – zainteresowałem się. – No wiesz, widziałam Śnieżkę, ale na mój widok zaraz czmychnęła do domu. Jest albo bardzo nerwowa, albo nieśmiała, albo niegrzeczna, albo wszystko naraz. – Moim zdaniem przed czymś ucieka – mruknąłem. – Wszyscy wiemy, jakie jest twoje zdanie. – Tygryska westchnęła. Postanowiłem postępować ostrożniej. – Przepraszam, mów dalej. – No więc rozmawiałam z Rockym, który wspominał, że widział, jak walczyła z Tomem. Rocky nie był pewien, kto zaczął, ale na pewno doszło do walki, widział krew na jej futerku. Podszedł zapytać, czy wszystko w porządku. Odbiegła bez słowa i nie mógł jej znaleźć. – Zabiję Toma. Śnieżka musi wiedzieć, że ma w nas przyjaciół, że… – zacząłem. Zapomniałem o wcześniejszym postanowieniu, że postaram się unikać tego tematu. – Alfie, nie możesz nikogo zmusić do przyjaźni. Nie wiem, jaki ona ma problem, ale jeśli odważyła się walczyć z Tomem, jest w niej dużo gniewu. – Zatrzymaliśmy się tam, gdzie odbicie księżyca i latarni pokrywało chodnik nieregularnymi wzorami. Skakaliśmy między nimi, obserwując, jak się zmieniają. – Pogadam z Tomem i powiem mu, żeby tak czy siak dał jej spokój – stwierdziłem w końcu. Nie mogłem pozwolić, by ktokolwiek, kot czy człowiek, był prześladowany, zresztą sam też miałem problemy z Tomem, gdy zjawiłem się na Edgar Road, i wiem, że potrafi być bardzo agresywny. – Pójdę z tobą, choć szczerze mówiąc, niewykluczone że Tom chciał z nią tylko pogadać. A z innych wieści: Łosoś panoszy się na całej ulicy. – Ojej, a dlaczego? – Twierdzi, że jego ludzie lada chwila dowiedzą się, co za tajemnice skrywają Snellowie, i wtedy już nic ich nie uratuje – będą musieli uciekać z Edgar Road. – O nie! – Oczywiście nikt mu tak naprawdę nie wierzy, naszym zdaniem i on, i jego ludzie to banda świrów. – Zachichotaliśmy oboje.
– No dobrze, ale co zrobimy? – zapytałem. – My? – Tygryska miała taką minę, jakby nie była pewna, czy mnie dobrze słyszała. – Proszę cię, przecież jesteś moją wspólniczką. Nie poradziłbym sobie na wyprawie do szkoły Olka, gdyby nie ty. – Tak jest, Alfie, nie ma to jak komplementy, wszystko nimi załatwisz. Ale co ty właściwie chcesz zrobić? – Do końca jeszcze nie wiem, przede wszystkim chcę pogadać z Tomem, a potem powinniśmy rozmówić się z Łososiem. – No tak, nie mogę pozwolić, żebyś sam robił coś takiego, pożrą cię żywcem. Chyba muszę ci pomóc. – Choć nie wydawała się zachwycona, na razie była po mojej stronie. Jutro zmierzymy się z Tomem i Łososiem. Umówiłem się z nią na następny dzień i pobiegłem do domu. Claire i Jonathan tulili się do siebie na kanapie. Oglądali film w telewizji. Zatrzymałem się w progu i obserwowałem ich przez chwilę. Naprawdę do siebie pasowali. Warto było przejść przez to wszystko, co mnie spotkało w przeszłości, żeby widzieć taki finał. Serio. Podszedłem powoli i wskoczyłem na kanapę, na kolana Claire. – Alfie! – zawołała ze śmiechem. – Tęskniłeś za nami? Miauknąłem twierdząco. Położyłem Jonathanowi łapkę na piersi, żeby nie myślał, że o nim zapomniałem. – Wspaniale, my za tobą też, choć byliśmy bardzo zajęci. – Jonathan mrugnął do Claire, która roześmiała się i żartobliwie pacnła go w rękę. – Cicho bądź! – zachichotała i się zarumieniła. – Ale dlaczego? Alfie na pewno nie ma nic przeciwko temu, jeśli oczywiście rozumie. Spojrzałem na niego znacząco, dając mu do zrozumienia, że oczywiście rozumiem, choć sam wcale nie byłem tego pewien. – No tak, ale mam nadzieję… wiesz, to był wspaniały weekend, od pierwszej do ostatniej chwili. Jesteś cudownym mężem, Jon, i tak bardzo pragnę mieć z tobą dziecko, bo wiem, że stworzymy idealną rodzinę. – Skarbie, nie ma idealnych rodzin – zauważył. – Może nie, ale nasza będzie. Idealna w moich oczach. – Wtuliła
się w niego, a ja usadowiłem się między nimi. Drzemałem uśpiony ich ciepłem, a oni dalej oglądali film. Byłem w domu. No tak, ale ja zawsze i wszędzie byłem w domu.
Rozdział 21
Obudziłem się bardzo z siebie zadowolony, dopóki sobie nie przypomniałem, że dzisiaj czeka nas rozmowa z Tomem i Łososiem. Claire nuciła pod nosem, dając mi kocią karmę na śniadanie. Jednocześnie parzyła kawę i robiła grzanki dla siebie i Jonathana. Cały czas śpiewając, poszła pod prysznic. Ba, śpiewała jeszcze wtedy, gdy po kąpieli wyszła z łazienki gotowa do pracy. Obserwowałem oboje, gdy szykowali się do wyjścia. Jonathan jak zwykle nie mógł znaleźć kluczy, które, oczywiście, leżały w miseczce na stoliku przy drzwiach, jak zawsze. Claire poganiała go, nadal radośnie nucąc pod nosem. Przez kilka minut rozkoszowałem się ciszą pustego domu. Od dawna nie byłem sam i choć bardzo lubię towarzystwo ludzi i innych kotów, fajnie przez chwilę przebywać w samotności. Myślałem o nadchodzącym dniu i postanowiłem później poszukać Śnieżki. Musiałem ją zobaczyć, choć rzucić okiem na to śliczne białe futerko, i z nią porozmawiać, choćby miała znowu na mnie warczeć. Tęskniłem za nią. Serce zabiło mi szybciej na samą myśl. Usłyszałem stuknięcie kociej klapki – to koci odpowiednik dzwonka do drzwi. Pobiegłem do kuchni. Tygryska czekała na zewnątrz. – Mogłaś wejść – zauważyłem. – Nie byłam pewna, czy twoi ludzie już poszli. – Chyba nie mieliby nic przeciwko temu. Mnie też nikt nie zapraszał, gdy po raz pierwszy wszedłem do ich domu. – Fakt, ale Jonathan bywa marudny, więc wolałam nie ryzykować. – Prawda. – Przewróciłem się na grzbiet i przez chwilę wpatrywałem się w błękitne niebo. Słońce czaiło się za chmurami,
zapowiadało się na ciepły dzień. Miałem nadzieję, że okaże się też dobry. Wygrzewaliśmy się w słońcu przez kilka minut, a potem ruszyliśmy w drogę. – Wiesz, gdzie zastaniemy Toma? – zapytałem. Podjąłem nieudaną próbę zebrania w sobie odwagi na myśl, że mam mu powiedzieć, by dał Śnieżce spokój. – Wszystko będzie dobrze, Alfie, jestem przy tobie – zapewniła Tygryska, jakby czytała w moich myślach. Tom mieszkał w domu na końcu ulicy, ale rzadko tam przesiadywał. Był to mały domek. Zajmował go z mężczyzną nie tak starym, jak moja Margaret, ale niewiele od niej młodszym. Postanowiliśmy stamtąd zacząć. Z Tygryską u boku czułem się o wiele pewniej. Na początku, gdy tylko przybyłem na Edgar Road, miałem kilka starć z Tomem; jako samotnik z natury nikogo nie lubił. Jak jego właściciel. Zabawne, że ludzie twierdzą, że koty upodabniają się do swoich właścicieli – czy też do swoich ludzi, jak my to określamy; w końci my lepiej wiemy, kto tu jest czyim właścicielem. Na przykład Łosoś jest wścibskim plotkarzem, jak jego ludzie. I Tom, i jego człowiek to samotnicy. Ludzie Tygryski to domatorzy; a ona, dopóki się ze mną nie zaprzyjaźniła, niechętnie wychylała pyszczek za próg. A ja? Cóż, ja mam tylu ludzi, że pewnie jestem połączeniem ich wszystkich czy raczej każde z nich ma cząstkę mnie. Zastaliśmy Toma w ogródku. Mył sobie łapki. Jego ogródek był wiecznie zarośnięty i zaniedbany; jego człowiek miał szczęście, że nie wpadł w oko Goodwinom, bo inaczej nie opędziłby się od liścików i upomnień. A może robili to już dawniej, a on ich po prostu zlekceważył. – Cześć, Tom. Wszystko w porządku? – zapytałem najgrzeczniej, jak umiałem. – Rzadko miewam gości. Czemu zawdzięczam ten zaszczyt? Przy słowie „zaszczyt” oblizał się, jakby chciał nas zjeść, ale zaraz złagodniał. – Słuchaj, Tom, nie szukamy guza, ale słyszeliśmy, że doszło do nieporozumienia między tobą a Śnieżką spod czterdziestki ósemki.
Jesteśmy ciekawi, co się właściwie stało. – Czyli Rocky nie utrzymał języka za zębami. Ależ z niego plotkarz. – Wiesz, kierowała nim troska, jak nami – zauważyłem. Tom wyprostował się, ale nie było w nim agresji. Odprężyłem się odrobinę, dając mu do zrozumienia, że nie dążę do bójki. – No dobra, jeśli już naprawdę musisz wiedzieć, zapytałem ją, czemu jest taka niemiła, na co burknęła coś jeszcze bardziej opryskliwie, i wtedy sytuacja wymknęła się spod kontroli. – Co zrobiłeś? – zapytała Tygryska. – Słuchajcie, to ona zaczęła, naprawdę. No dobra, może niepotrzebnie ją zaczepiłem, ale od jakiegoś czasu prawie wszystkie koty na tej ulicy się dogadują i chciałem się dowiedzieć, dlaczego się nawet ze mną nie przywita. – Ale co zrobiłeś? – Tygryska nie dawała za wygraną. – Nie chciałem zrobić jej krzywdy, ale mnie poniosło, zamachnąłem się i zahaczyłem ją pazurem. Krwawiła, a ja szybko się opamiętałem i wycofałem. Zanim zdążyłem ją przeprosić, uciekła. Byłem na niego wściekły, ale też zaskoczony jego skruchą. – Nie możesz być taki agresywny – sapnęła Tygryska, a Tom speszył się jeszcze bardziej. – Wiem, Tygrysko, i kiedy tylko odbiegła, pożałowałem tego, co zrobiłem. Chciałem ją przeprosić, ale nigdzie nie mogę jej znaleźć, pewnie nie wychyla nosa z domu. – Daj jej spokój, dobrze? – syknąłem. Tom skinął łebkiem. Byłem na niego zły, ale widziałem, że żałuje tego, co zrobił. To jednak nie załatwiało problemu. Teraz Śnieżka czuła się pewnie jeszcze bardziej osamotniona. – No dobra, jeden załatwiony, został jeszcze jeden – mruknąłem, gdy wyszliśmy z ogródka Toma. – Co właściwie myślisz o tym, co nam powiedział? – zainteresowałem się. – Nie wydaje mi się, żeby naprawdę chciał zrobić jej krzywdę – zaczęła Tygryska powoli. – Po prostu czasami Tom zapomina, że nie jest już tak agresywny, jak dawniej. – W takim razie zobaczmy, co Łosoś ma do powiedzenia.
– Jasne, w porównaniu z Tomem rozmowa z Łososiem to będzie… bułka z masłem! – Zaśmiała się do siebie. Udaliśmy się na poszukiwanie Łososia. Po drodze mijaliśmy znajome koty, ale nie chcieliśmy, żeby do nas dołączyły. Jak stwierdziła Tygryska, nierozsądnie byłoby iść do niego całą gromadą, skoro chcieliśmy informacji, a nie awantury. I nie chcieliśmy go przestraszyć. Zastanawialiśmy się, jak się do tego zabrać, i wtedy uknułem pewien plan. Potrafię oczarować większość ludzi i sporo kotów, ale Łosoś był jak zły pies, uparcie traktował nas wszystkich wrogo. Nie dość, że był wścibski, do tego uważał się za człowieka i tym samym za istotę lepszą od nas, zwykłych kotów. I dlatego tak trudno było go podejść. – Rozbroimy go łagodnością – oznajmiłem. – Pierwszą część rozumiem, drugiej nie bardzo. Może jednak zawołamy resztę, przyciśniemy go do ściany i dopilnujemy, żeby powiedział wszystko, co wie? – Oj, Tygrysko, czasami przeraża mnie twoja agresja. Mówisz jak Tom! Uśmiechnęła się pod nosem. Ostra z niej kocica. Doszliśmy do domu Łososia. Siedział na parapecie okna w salonie. Firanka spływała za nim. – I co teraz? – zapytała Tygryska. Wskoczyłem na parapet tak, że dzieliła nas tylko szyba. Łosoś wydawał się zaskoczony, gdy posłałem mu promienny uśmiech. Łapką dałem mu znak, żeby wyszedł. Skrzywił się. Widziałem, jak rusza wąsami, zastanawiając się, co teraz. Po dłuższej chwili zniknął z parapetu. – Chodźmy za dom – rzuciłem do Tygryski. Czekaliśmy na niego przy tylnych drzwiach. – Nie wyjdzie – stwierdziła Tygryska po, jak nam się zdawało, strasznie długim czekaniu. Ułożyliśmy się na starannie przystrzyżonym trawniku Goodwinów. Trzeba przyznać, że mają bardzo przyjemny ogródek. Mnóstwo kwiatów i ładne krzewy, idealne do zabawy i łapania motyli. Szkoda, że Łosoś nigdy nas nie zapraszał. Tygryska turlała się po trawniku, ja bawiłem się liśćmi kołyszącymi się na wietrze, i wtedy usłyszeliśmy szczęk kociej klapki, i
w końcu zjawił się Łosoś. – Cześć – rzuciłem lekko. – Co słychać? Zmrużył ślepia, machnął ogonem i wyszczerzył kły. – Co tu robicie? – zapytał, ale zanim zdążyłem odpowiedzieć, dodał jeszcze: – Nie myślcie sobie, że mi się podoba, że mnie tak nachodzicie z zaskoczenia. – Przepraszamy, chcieliśmy po prostu z tobą pogadać. Bo wiesz, moi ludzie rozmawiali po ostatnim zebraniu u was, no wiesz, na temat tych okropnych sąsiadów – zacząłem. Tygryska chciała zaprotestować, ale uciszyłem ją spojrzeniem. – Okropni sąsiedzi? – Łosoś cały czas przyglądał mi się podejrzliwie. – O ile pamiętam, bardzo chciałeś ich poznać, a przynajmniej te ich białą kotkę. – Nie, to nie tak, to znaczy… no dobra, chciałem, ale słyszałem, jak moi właściciele powtarzają, że to nie są ludzie na Edgar Road. – Zacząłem wcielać w życie mój plan: zbliżyć się do Łososia i podstępem wyciągnąć z niego informacje. Byłby ze mnie superszpieg, stwierdziłem. – Doprawdy? Cóż, najwyższy czas, żeby pozostali mieszkańcy przyznali nam rację. Vic i Heather bardzo przeżywają, że mało kto się z nimi zgadza. – Och, wkrótce się przekonają, że będzie inaczej – zapewniłem i miałem nadzieję, że nie zabrzmiało to aż tak fałszywie, jak w moich uszkach. Tygryska odwróciła się do nas plecami. Pewnie usiłowała powstrzymać śmiech. – No i dobrze. – Nadal nie wydawał się przekonany. – A przy okazji, słyszałem, że ta ich biała kotka fatalnie cię potraktowała, więc chcieliśmy wyrazić nasze współczucie. – Naprawdę? – Jasne – zapewniłem. – Syknęła na mnie. – Syczy na wszystkich. – To akurat prawda. – Nieważne. Powiem wam, co mi tam. Lada dzień dowiemy się, co oni knują. Policja znowu u nich była i choć na razie nikogo nie aresztowali, dla wszystkich jest jasne, że to gang bandytów udający zwykłą rodzinę.
– Co takiego? – Nie wierzyłem własnym uszom. – W życiu nie słyszałem większej… – Zobaczyłem, jak Łosoś przygląda mi się podejrzliwie, mrużąc ślepia i przypomniałem sobie własny plan. – To znaczy, naprawdę? Brzmi niewiarygodnie, ale w sumie to ma sens – poprawiłem się szybko. – Vic i Heather widzieli kiedyś taki film i tam było podobnie. O ludziach, którzy mieszkają na zwykłej ulicy i udają normalnych obywateli, ale tak naprawdę to geniusze zbrodni. – A jakie dokładnie przestępstwa popełniają? – zapytałem. Moim zdaniem to był stek bzdur, ale nie mogłem oprzeć się ciekawości. – No właśnie tego jeszcze nie wiemy, ale policja już depcze im po piętach. Choć z drugiej strony Vic mówi, że gliniarze bywają okropnie głupi, więc już niczego nie można być pewnym. – I co chcecie zrobić? – zapytałem. To wszystko naprawdę nie trzymało się kupy. Śliczna gniewna kotka, załamany ojciec, matka na krawędzi załamania nerwowego, dziewczyna, która opowiadała mi o samotności, i naburmuszony chłopak: żadne z nich nie pasowało do kryminalnego półświatka. – Cóż, moi ludzie mają wiele teorii. Niewykluczone, że chodzi o tak zwane przestępstwa finansowe, pranie brudnych pieniędzy albo fałszerstwa. Słyszałem też coś o kradzieży klejnotów – wyliczał Łosoś z przejęciem. Po dawnej wrogości nie było śladu. Oczy lśniły mu gorączkowo; jako kot lokalnych plotkarzy, nie mógł się oprzeć soczystym ploteczkom. – O rany – sapnąłem. – A to ciekawe. – Spokojnie, Alfie, mamy łapę na pulsie. Pozbędziemy się ich z naszej ulicy. Wiesz, oni tylko wynajmują ten dom, nie są jego właścicielami, więc to tylko kwestia czasu. I właśnie to powiedziałem Śnieżce. Niech się oswaja z perspektywą bezdomności. – Czyżby? – wycedziłem przez zęby. – Cóż, w każdym razie jakby co, wiesz, gdzie nas szukać, prawda, Tygrysko? – Co? – sapnęła. Do niedawna wygrzewała się w słońcu na trawniku Łososia, a teraz uganiała się za motylem. – Powiedziałem, że jeśli zajdzie taka potrzeba, pomożemy Łososiowi.
– A, tak, jasne. – Zdałem sobie sprawę, że w ogóle nas nie słuchała. Taki z niej ochroniarz. Poszliśmy do parku, bo chciałem gdzieś w spokoju to wszystko przemyśleć. Po drodze streściłem jej rozmowę z Łososiem. – Nie mieści mi się w głowie, że nas nie słuchałaś – sapnąłem. – Moją uwagę odwróciły cienie tańczące na trawniku. Fajnie się je ganiało. – Miała przynajmniej dość przyzwoitości, by powiedzieć to ze skruchą. – I co zrobisz, jeśli Łosoś naprawdę poprosi nas o pomoc? – zapytała, gdy już wszystko jej opowiedziałem. – Nie poprosi. Ale dzięki temu wiem teraz, co knują Goodwinowie, z czym mamy do czynienia. Teraz muszę się jeszcze dowiedzieć, co tak naprawdę trapi rodzinę Śnieżki. To kolejny krok. – Super, Alfie. – Tygryska pokręciła głową. – Nadal nie pojmuję, czemu tak bardzo ci na tym zależy. – Wygrzewaliśmy się na rabatce, od niechcenia odpędzając muchy. – Znasz mnie, wiesz, że chcę, żeby wszyscy byli szczęśliwi, i ludzie, i koty. To dla mnie bardzo ważne. – Kochasz ją? – zapytała poważnie. – Nie wiem – odparłem szczerze. – Co do niej czujesz? – Nagle Tygryska wstała i zajrzała mi w oczy. Zdawałem sobie sprawę, że to drażliwy temat, ale chciałem być z nią szczery. – Jest wredna, a i tak chcę się z nią spotykać. Myślę o niej, zanim zasnę i zaraz po przebudzeniu. Mój żołądek fika salta, ilekroć ją zobaczę, nawet z daleka. Chcę być jak najbliżej niej, choć ona tego nie chce. To mniej więcej tyle. – Cóż, zdecydowanie się zakochałeś – orzekła. – Skąd wiesz? – Jeśli o to pytasz, nie jesteś taki mądry, jak ci się wydaje. – Co? – Wiem, Alfie, bo to samo czuję do ciebie. Byłem w szoku. Tygryska spojrzała na mnie jeszcze raz, a potem odeszła, zostawiając mnie samego, na rabatce, z muchą bzyczącą koło ucha.
Rozdział 22
Cóż, ta informacja podziałała na mnie jak płachta na… hm… kota. Jeśli sądziłem, że po tej rozmowie znajdę Śnieżkę, gorzko się rozczarowałem. Zdawałem sobie sprawę, że ostatnimi czasy Tygryska zachowywała się wobec mnie dość dziwnie – a dokładnie odkąd Śnieżka wskoczyła na scenę, inni też sugerowali, że Tygryska coś do mnie czuje, ale tak bardzo ceniłem sobie jej przyjaźń, że po prostu chyba nie chciałem o tym myśleć. A teraz nie miałem wyjścia, tylko że nie miałem pojęcia, jak się do tego zabrać. Kręciło mi się w łebku. Zdawałem sobie sprawę, że w tej chwili nie jestem w stanie się z tym zmierzyć. Tak naprawdę musiałem sobie to wszystko przemyśleć. A o pustym żołądku myśli się naprawdę kiepsko. Co prawda nie nadeszła jeszcze pora kolacji, ale wyliczyłem sobie, że jeśli zastanę Polly w domu, mam szansę na przekąskę, a to na pewno pozwoli mi się lepiej skoncentrować. Wszedłem przez kocią klapkę i ku mojej radości zastałem Polly w kuchni, szykowała coś do jedzenia. Dzieci także tam były – Henry przy stole, rysował, a mała Marta zajadała marchewkę w wysokim dziecinnym foteliku. Miauknąłem głośno. – Alfie! – Henry się rozpromienił. Odpowiedziałem uśmiechem i zamrugałem. Polly pogłaskała mnie i bez słowa podeszła do lodówki, wyjęła mleko, wlała do miseczki, a potem wyjęła z szafki specjalne kocie ciasteczka i nasypała na mój talerzyk. Nawet lubię te ciasteczka, są smaczniejsze, niż na to wyglądają, i bardzo pasują do mleka. Spałaszowałem wszystko, umyłem pyszczek i wąsy i wróciłem myślami do wyznania Tygryski.
Zwinąłem się w kłębek na sofie w salonie, a Polly włączyła Henry’emu film na DVD. Bajka wkrótce go pochłonęła. Mała Marta z równym przejęciem ćwiczyła chodzenie – w końcu chyba załapała, o co chodzi. Polly opadła na kanapę. Wdrapałem się jej na kolana. Dobrze mi tu było, choć w łebku tłoczyły się dziwne, poplątane myśli o Tygrysce. Fakt, Rocky mnie uprzedzał, że ona coś do mnie czuje, ale nie chciałem o tym myśleć i szczerze mówiąc, nie traktowałem tego poważnie. A tak naprawdę po prostu nie chciałem się z tym zmierzyć. Tygryska to moja kumpelka, przyjaciółka, i nie chciałem tego zmieniać. Im więcej o tym myślałem, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że nie mam pojęcia, jak się do tego zabrać. Wydawało mi się, że ledwie uporam się z jednym problemem, pojawia się następny. Najchętniej pogadałbym z Jonathanem, bo zanim poznał Claire, spotykał się z wieloma kobietami. Chociaż, jak sobie teraz o tym myślę, szybko się ich pozbywał. A one nie były z tego zbyt zadowolone. Nie chciałem pozbywać się Tygryski, lubiłem ją jako przyjaciółkę, ale nie miałem wobec niej romantycznych zamiarów. Musiałem jej szczerze powiedzieć, co czuję, lecz nie chciałem przy okazji jej zranić. Co za galimatias! Przychodziło mi do głowy jedno rozwiązanie – sen. Polly głaskała mnie czule. Co jakiś czas odzywała się do dzieci. Henry odpowiadał radośnie, Marta co chwila piszczała boleśnie. Zasnąłem. Polly przesunęła mnie lekko, budząc przy okazji. Ziewnąłem, przeciągnąłem się, miauknąłem na pożegnanie i pobiegłem do Claire i Jonathana. W domu było pusto, udałem się więc na ulubione miejsce w salonie, tam, gdzie słońce wpada do środka przez okno. Ułożyłem się w słonecznej plamie i rozkoszowałem się ciepłem słońca i miękkim dywanem pod futerkiem; było to równie przyjemne jak opalanie się na zewnątrz, ale w przytulnym wnętrzu własnego domu. Po pewnym czasie usłyszałem szczęk klucza w zamku i weszła rozpromieniona Claire. Zamruczałem na powitanie. – Cześć, Alfie, Jonathan zostanie w pracy do późna, więc urządzam babski wieczór. Zaintrygowało mnie, czy odwiedzi nas nasza wspólna przyjaciółka Tasha. – Tak, Alfie, Tasha też przyjdzie – powiedziała Claire, jakby
czytała w moich myślach. – I Polly i Frania. – Zamruczałem z aprobatą. Moje ulubione kobiety pod jednym dachem. Zapowiadał się cudowny wieczór, nawet jeśli będę jedynym mężczyzną. Przygotowałem się należycie – zjadłem kolację i wypucowałem się, żeby wyglądać jak najlepiej. Usiadłem przed lustrem w przedpokoju i wygładziłem sobie futerko, żeby nie sterczało. Przechylałem łebek, żeby obejrzeć się ze wszystkich stron. W końcu byłem zadowolony ze swojego wyglądu. Claire roześmiała się na mój widok. – Alfie, ależ z ciebie próżny kociak! – zawołała. Najeżyłem się. Wcale nie jestem próżny, po prostu, jak każdy szanujący się kot lubię dobrze wyglądać. Ciągle oburzony, pobiegłem za nią do kuchni. Wyjęła z kredensu kieliszki do wina i smakołyki z lodówki. Nadal był w niej ten poparyski blask, nadal nuciła pod nosem, szykując się do wizyty przyjaciółek. Pierwsza zjawiła się Frania z butelką wina pod pachą. Przygotowałem się na pierwszą falę pieszczot. Potem do drzwi zadzwoniła Tasha z tak wielkim bukietem, że prawie nie było jej zza niego widać. Claire przywitała się z nią i zaprosiła do kuchni, do Frani, i wtedy zobaczyłem, że zaczyna już być widać jej brzuch. Przypomniała mi się Polly, gdy była w ciąży z Martą; wtedy myślałem, że wygląda jakby połknęła piłkę, ale teraz już wiedziałem, że kiedy dziecko rośnie, matka robi się gruba – i kocia, i ludzka. Co za ulga, że to dotyczy tylko kobiet. Skuliłem się na kolanach Tashy. Kobiety siedziały przy kuchennym stole. Wiedziałem, że Claire nie będzie zachwycona – nie lubi, kiedy zbliżam się do ludzkiego jedzenia, ale zaryzykowałem i miałem szczęście – nic nie powiedziała. Claire i Frania sączyły wino, Tasha – sok. Zastanawiały się, dlaczego jeszcze nie ma Polly, bo spóźnianie się nie jest w jej stylu. – Napiszę do niej SMS. Może dzieci nie chcą iść spać? – podsunęła Frania. Sięgnęła po telefon. Claire tymczasem skoncentrowała się na Tashy. – Jak w pracy? – zapytała. Kiedy zamieszkałem na Edgar Road, pracowały razem, ale to już przeszłość. Wiedziałem, że Claire nadal za nią tęskni.
– W porządku, choć wolałabym wrócić na stare śmieci. Tutaj zależy im tylko na wydajnym pracowniku. Szczerze mówiąc, moja ciąża chyba trochę ich wkurza; pracuję tam zaledwie od roku, a do tego ten awans… – odparła. – Aż tak źle? – Frania włączyła się do rozmowy. – Właściwie chyba nie, po prostu jestem przewrażliwiona. Po prostu tyle się dzieje, a mnie nikt nie traktuje tak ulgowo, ile bym chciała – przyznała z krzywym uśmiechem. Zaśmiały się. – Czyli nikt nie traktuje cię jak delikatnego kwiatuszka? – zażartowała Claire. – No właśnie. Przerwał im dzwonek do drzwi. Claire zerwała się na równe nogi. Czekałem z Tashą, wyjątkowo spokojny, i zdziwiłem się tak samo jak pozostałe, gdy wróciła w towarzystwie nie tylko Polly, ale też Karen Snell. – Kochane, to jest Karen – przedstawiła Polly. – Karen, poznaj Claire, Franię i Tashę. – Cześć. – Tasha przyglądała się jej z zainteresowaniem. Ja też. – Cześć. – Karen czuła się chyba nieswojo, wyglądała, jakby miała zaraz obrócić się na pięcie i uciec. – Przysuń sobie krzesło, Karen. Karen to nasza nowa sąsiadka – wyjaśniła Claire, gdy Karen siadała z wahaniem. Nie przypominam sobie, żebym widział na czyjejś twarzy większą niechęć. Wydawało się, że żadna z nich nie wie, co powiedzieć. Claire postawiła przed Karen i Polly kieliszki wina. – Dziękuję – mruknęła Polly. – Jak ci się podoba na Edgar Road? – zagadnęła Tasha niewinnie. Karen spojrzała na nią jak na kosmitkę. – Karen ma pewne problemy z sąsiadami – wtrąciła się Polly. Przy tych słowach Karen zalała się łzami. – O nie, nie płacz! – krzyknęła Claire. Frania przysunęła sobie krzesło do Karen i objęła ją ramieniem. – Spotkałam Karen, gdy zaatakowali ją Goodwinowie. Ktoś musiał jej pomóc, sama nie dałaby sobie z nimi rady! – wyjaśniła. Atmosfera się zmieniła, zgęstniała nagle.
– To miejscowi wścibscy społecznicy – wyjaśniła Claire Tashy. – W każdym razie grozili, że zawiadomią właściciela domu, jeśli Karen im nie powie, czemu była u nich policja. Bardzo to wszystko głupie, ale też niepokojące, jak sobie wyobrażacie. – Policja? – Frania wybałuszyła oczy. – Nieważne. – Polly spojrzała na nią znacząco. – W każdym razie teraz i ja naraziłam się Goodwinom. – Potrzebujemy pomocy – wychlipała Karen przez łzy. Ściskała w dłoni kartkę, ale nie widziałem, co na niej jest. – A co się stało? – zapytała niespokojnie Claire. Nadstawiłem uszu. – Nasza kotka, Śnieżka. Zaginęła. – Podniosła kartkę i nagle patrzyłem na miłość mojego życia. Czy raczej na jej portret.
Rozdział 23
Kobiety zerwały się z miejsc, żeby pomóc Karen szukać Śnieżki, która przepadła bez śladu po bójce z Tomem i kłótni z Łososiem, a ja uznałem, że muszę pogadać z Tygryską, choć bardzo się tego bałem. Wiedziałem, że czeka nas rozmowa na wiadomy temat, szczera, jak to kot z kotem, ale teraz, gdy Śnieżce, być może, groziło niebezpieczeństwo, wszystko inne zeszło na dalszy plan. Bałem się mnóstwa rzeczy, ale dwie przerażały mnie najbardziej – utrata Śnieżki i przyjaźni Tygryski. Zdaję sobie sprawę, że mężczyźni nie są najlepsi w takich sprawach, ale przysiągłem sobie, że zrobię to, co i kobiety, i mężczyźni powinni robić w trudnych chwilach. Zamiast kłamać i wymyślać nic nieznaczące banały, powiem prawdę i przemówię z głębi serca. Bo teraz potrzebowałem Tygryski bardziej niż kiedykolwiek. Zaryzykowałem spotkanie z rodziną Snellów, wchodząc do domu przez kocią klapkę. Tygryska zjawiła się niemal natychmiast. Słyszałem ludzkie głosy gdzieś w głębi domu, ale na razie byłem bezpieczny. – Co tu robisz? – zdziwiła się. – Słuchaj, wiem, że musimy pogadać, ale przed chwilą widziałem Karen Snell. Była zrozpaczona, bo Śnieżka zaginęła. Od awantury z Tomem i Łososiem nie wróciła do domu. – Sam słyszałem grozę w moim głosie, ale w tej chwili naprawdę tak się czułem. Martwiłem się o Śnieżkę i rozumiałem zdenerwowanie Karen. – Myślisz, że oberwała bardziej, niż Tom i Łosoś chcą przyznać? – No, nie wiem, Rocky też mówił, że zwiała o własnych siłach. Nie mogła bardzo cierpieć, skoro uciekła, prawda? – No dobra, zwołamy innych i sami jej poszukamy. Nie martw się,
znajdziemy ją. – Spojrzała na mnie z otuchą i wiedziałem, że w życiu nie będę miał lepszej przyjaciółki. – Jeśli chodzi o to wcześniejsze… – zacząłem, gdy szliśmy do domu Nellie. Tygryska zachowała się wspaniale wobec zaginięcia Śnieżki, ale co, jeśli nie zechce się ze mną dłużej przyjaźnić? Powtarzałem sobie, że przesadzam z tym melodramatem, ale kociego charakteru nie zmienisz. – W porządku, Alfie. Wiem, że nic do mnie nie czujesz. Nie w tym kontekście – mruknęła. – Wiesz? – zdziwiłem się. – Alfie, nie jestem głupia. Znam cię od trzech lat; poznałeś białaskę i od razu wpadłeś po uszy. Nie martw się, wiem, że jesteśmy tylko przyjaciółmi, i wiem, że w głębi duszy szanujesz moje uczucia, ale jak większość facetów o tym zapominasz. – O rany. – Tylko tyle wykrztusiłem. I nagle już wiedziałem, czemu moi panowie zawsze powtarzali, że kobiety są o wiele lepsze w te klocki. Miałem wrażenie, że czyta w moich myślach. – Chciałem ci szczerze powiedzieć, co czuję. Kocham cię, Tygrysko, ale jako przyjaciółkę; lepszej sobie nie wyobrażam. I masz rację, ze Śnieżką jest inaczej. Nie wiem, na czym to polega, ale inaczej. – Wiem, Alfie. Gdybyś czuł do mnie to samo, co ja, wszystko byłoby łatwiejsze, ale nie czujesz, więc musimy jakoś żyć z tym dalej. – I pomyśleć, że bardzo się obawiałem tej rozmowy – mruknąłem zbity z tropu. Znowu nie wiedziałem, co myśleć, ale w inny, lepszy sposób. – Alfie, nie chcę cię stracić, a to oznacza, że muszę się pogodzić z tym, że będziemy tylko przyjaciółmi i że muszę przestać być zazdrosna o Śnieżkę. – Tygrysko, jesteś wspaniała. Lepszej przyjaciółki żaden kot nie mógłby sobie wymarzyć. – Zawsze tak mówisz. – Bo to prawda. Na pewno wszystko w porządku? – Nadal byłem niespokojny. – Jeszcze nie, ale będzie. Zrozum, Alfie, ja też chcę, żeby było jak dawniej, a jeśli to oznacza, że muszę wysłuchiwać o białej ślicznotce i
jej ludziach, to trudno. – Uśmiechnęła się na znak, że to tylko żarcik. – Dziękuję, Tygrysko. Nie masz pojęcia, jak wiele to dla mnie znaczy. – Mówiłem szczerze. – No dobra, to teraz chodźmy poszukać Śnieżki, zanim coś jej się stanie. Na rogu spotkaliśmy Nellie wpatrzoną w księżyc. Pobiegła poszukać Rocky’ego i Elvisa, a my mieliśmy rozejrzeć się za Śnieżką, ale wtedy wpadliśmy na Toma. – Słuchaj, na pewno nie zraniłeś jej bardziej, niż mówiłeś? – zacząłem gniewnie. Byłem zmartwiony i niespokojny i mimo cudownego wsparcia Tygryski robiło mi się słabo na myśl o Śnieżce, przerażonej i rannej. – Serio, to nie było nic poważnego. Odbiegła o własnych siłach. Dlaczego właściwie znowu do tego wracamy? Mówiłem przecież, że mi przykro. – Speszył się, gdy Tygryska podeszła bliżej. – Zaginęła – wyjaśniła. – Jej właścicielka poprosiła rodziny Alfiego o pomoc, szukają jej teraz. Nie było jej w domu od bójki z tobą i kłótni z Łososiem. – Nie miałem złych zamiarów, naprawdę. – Nawet ja musiałem przyznać, że Tom był bardzo poruszony. – Zrobię, co w mojej mocy, żeby ją odnaleźć. – Akurat ciebie pewnie nie chce teraz oglądać – zauważyłem. – Więc lepiej jej nie szukaj. Tylko ją wystraszysz. – Dobra, ale i tak chcę wam pomóc. – Pogadaj z innymi kotami, a jeśli dowiesz się czegoś nowego, daj nam znać – poprosiła Tygryska, zanim odeszliśmy. Oboje szukaliśmy do późnej nocy, my w parku na końcu naszej ulicy, inne koty na drugim krańcu. – To, że jej nie widzimy, może oznaczać, że nie jest tak poważnie ranna, żeby się ukrywać – zauważyła Tygryska. – No tak, ale jest pewnie przerażona i głodna. Myślisz, że bzdury Łososia o tym, że jej rodzina wyląduje na bruku, mogły tak na nią podziałać? – Niewykluczone. Wiem, że ciężko jest się jej zaaklimatyzować. Może wróciła do starego domu – podsunęła Tygryska.
– Teraz powinniśmy iść do domu i trochę odpocząć. Nie możemy tak łazić do rana. – Byłem zmęczony, przemarznięty i powoli traciłem nadzieję. Musiałem odzyskać siły i przemyśleć spokojnie, gdzie ona może być. Najważniejsze to wypracować strategię, ale na razie nie byłem w stanie myśleć logicznie. Na wszystkich słupach, które mijaliśmy w drodze do domu, wisiały zdjęcia Śnieżki; jej piękny pyszczek był wszędzie. Nigdy w życiu tak bardzo się nie martwiłem, ale teraz dałem sobie spokój i poszedłem do domu się przespać. I choć wiedziałem, że nie wypocznę porządnie, dopóki jej nie odnajdziemy, zwinąłem się w kłębek w koszyku.
Rozdział 24
Nie spałem najlepiej, co w sumie nie powinno nikogo dziwić. Zbiegłem na parter. Claire i Jonathan już siedzieli przy stole. – Pisała do mnie Polly; dzwoniła do Snellów. Po Śnieżce nadal ani śladu. – Boże, pamiętam, jak martwiłem się o Alfiego, gdy zniknął, bo był u weterynarza, a ja nie miałem o tym pojęcia. – Wzdrygnąłem się na to wspomnienie. I na słowo: weterynarz. – O, jesteś, bracie. Widziałeś gdzieś Śnieżkę? – Wstał, żeby mnie nakarmić. Miauknąłem, że nie, nie widziałem. – Drukują kolejne plakaty. Polly zobowiązała się rozwiesić je też nieco dalej od Edgar Road, zabierze dzieci na dłuższy spacer. Ja niestety muszę iść do pracy, ale obiecałam, że po południu pomożemy oboje. – Dobrze, skarbie, postaram się nie spóźnić. Po śniadaniu i porannej toalecie wyszedłem na dwór. Chciało mi się płakać na widok Polly i Karen oraz ślicznej mordki Śnieżki na plakatach. Czy jeszcze kiedyś ją zobaczę? Często się słyszy o zaginionych kotach, które przepadają bez śladu. Spotyka je straszny los i niestety dzieje się to częściej, niż byśmy chcieli. Bałem się, że serce mi pęknie. Karen chyba czuła to samo. Stała koło Polly i szlochała, gdy ta objęła ją serdecznie. Dzieci patrzyły smutno. – Przepraszam – szepnęła Karen. – Ale Śnieżka jest częścią naszej rodziny. Daisy ją uwielbia, ta kotka jest z nami, odkąd była malutka. Nie zniosę utraty jeszcze i jej, po tym wszystkim, co już straciliśmy. – Skarbie, spokojnie, znajdziemy ją. Po pracy jej poszukamy, Matt, Claire, Jonathan i ja. Rozwiesiliśmy wszędzie jej zdjęcia. Na pewno lada chwila wróci do domu cała i zdrowa. – Miałem nadzieję, że Polly ma
więcej pewności, niż słyszałem w jej głosie. Kiedy odchodziłem, Tim dołączył do żony i po raz pierwszy widziałem, jak okazywali sobie czułość. Przytulili się do siebie. Kiedy Tim zaproponował, że przejedzie się po po okolicy w poszukiwaniu Śnieżki, chciała jechać razem z nim. Musiałem odnaleźć tę kotkę, za wszelką cenę. Po kilku krokach zobaczyłem Tygryskę pochłoniętą rozmową z Łososiem. Przyśpieszyłem kroku. Może on wie, gdzie jest Śnieżka. – Cześć, Tygrysko – zagaiłem. – A, więc to twój wspólnik. Znam twój sekret, Alfie – syknął Łosoś. – Co takiego? – zdziwiłem się. – Przepraszam, Alfie, musiałam mu powiedzieć, że tylko udawaliśmy, że jesteśmy po jego stronie, bo teraz najważniejsze to odnaleźć Śnieżkę. – Już o tym zapomniałem. – Co to kogo obchodzi. I tak już po niej. – Jak to? – syknąłem. – To oczywiste. Porwali ją wspólnicy Snellów. Pewnie ich wykiwali czy coś, a ci z zemsty porwali im kota. – W życiu nie słyszałam takich bzdur – prychnęła Tygryska. – Zobaczymy – sapnął Łosoś i odszedł. – Nie zwracaj na niego uwagi, Alfie. Na pewno nic jej nie jest – powiedziała do mnie. Chciała poprawić mi humor. Uśmiechnąłem się z wdzięcznością, choć w głębi serca traciłem powoli nadzieję. Przecież nikt jej nie widział. Szukaliśmy wszędzie i powoli kończyły nam się pomysły. Tego wieczoru po raz pierwszy od dawna na Edgar Road powróciła miłość. Polly, Matt, Claire, Jonathan i Snellowie razem szukali Śnieżki. Miałem łzy w oczach, gdy ich obserwowałem. Od dawna chciałem im pomóc zbliżyć się do siebie, ale przecież nie kosztem Śnieżki. Patrzyła na mnie z plakatu na każdej latarni. Powtarzałem sobie, że ją znajdziemy, ale z trudem udawało mi się zachować optymizm. – Nie mam pojęcia, gdzie jeszcze moglibyśmy szukać – stwierdził Tim. Stali przed naszym domem. Moje rodziny wymieniły niespokojne spojrzenia.
– Ależ tato, nie możemy się poddać! – zawołała zapłakana Daisy. Ojciec objął ją ramieniem. – Oczywiście, że nie, księżniczko. – Uściskał ją. – Już wiem! – Matt silił się na optymizm. – Może tym razem się rozdzielimy? Tak, szukaliśmy jej już, ale może się zgubiła i nie umie wrócić do domu? Tim i Christopher, pójdziecie ze mną i Jonathanem, zaczniemy od wschodu, panie od zachodu. Spotkamy się przy naszym domu. Wszyscy się zgodzili, choć czułem, że zrobili to tylko dlatego, że nie mieli innego pomysłu. Jedyny pożytek z tego wszystkiego, pomyślałem ponuro, to fakt, że Snellowie przekonają się, jacy mili są mieszkańcy Edgar Road, oczywiście poza Goodwinami. – I co teraz? – zapytała Tygryska. Inne koty nadal szukały zaginionej, ale i nam, podobnie jak ludziom, kończyły się pomysły. Już miałem popaść w rozpacz, gdy przypomniałem sobie, kim jestem. – Pamiętasz moje wakacje u Frani? – zapytałem. Tygryska skinęła łebkiem. – Poznałem tam dzikiego kota, nazywa się Śmieciarz. Pracuje u Tomasza, za restauracją, odgania mu szczury i myszy. – Świetna fucha – mruknęła Tygryska. – Ale nie do końca rozumiem… – To mistrz przetrwania. Mieszka daleko od nas, ale może pomógłby nam w poszukiwaniach. – Czułem, że pójdzie mu to lepiej niż nam. – Alfie, robi się ciemno, a to kawał drogi. Naprawdę? – zapytała. Miała rację, to było naprawdę daleko i wcale mi się nie uśmiechała ta wyprawa. – Muszę odnaleźć Śnieżkę, a nic innego nie przychodzi mi do głowy – wyznałem. – Naprawdę ją kochasz – stwierdziła ze smutkiem. – Ciebie szukałbym z takim samym zaangażowaniem – odparłem szczerze. Ją też kochałem, inaczej, ale jednak kochałem. – Wiem, wiem. No, to idziemy do tego całego Śmieciarza. Szliśmy szybkim krokiem, ponaglani przeczuciem, którego poprzednio w nas nie było, ale też z większą pewnością siebie.
Wiedzieliśmy, że bez trudu trafimy z powrotem. Najtrudniej było, gdy już dotarliśmy do restauracji i szukaliśmy zaułka na jej tyłach; poprzednio przecież wychodziłem tam przez mieszkanie. Ale po kilku minutach błądzenia trafiliśmy we właściwe miejsce. – Śmieciarz! – zawołałem. Spod kontenera na śmieci wysunął się łebek. Chyba jadł kolację. – Alfie? To ty? – Wylazł spod kontenera. – Tak. Cześć. To moja przyjaciółka, Tygryska. Słuchaj, Śmieciarz, potrzebujemy twojej pomocy. – Widziałem przerażenie na pyszczku Tygryski, gdy pokrótce opowiadałem, co się stało. Tygryska, choć dzielna, nigdy nie mieszkała na ulicy, jak ja. Albo Śmieciarz. Szybko zdałem sobie sprawę, że mój pomysł ze Śmieciarzem był genialny; zwołał gromadę brudnych, bezpańskich kotów, o przerażającym wyglądzie, ale złotych sercach, skorych do pomocy. Opisałem im Śnieżkę – my, koty, nie potrzebujemy zdjęć, zapewniam was – łącznie z jej zapachem, choć Tygryska twierdziła, że przesadziłem, mówiąc o krzewach różanych, porannej rosie i letniej bryzie. Miłość nie wybiera, tłumaczyłem, gdy inne koty śmiały się głośno. Tygryska opisała ją bardziej przyziemnie, wspomniała też, że Śnieżka może wcale nie chcieć, żeby ją znaleziono, i reagować agresywnie. Dobrze, że o tym powiedziała. Śmieciarz kazał nam czekać na podwórku, co zupełnie przeraziło Tygryskę. Poszli. Widziałem, że moja przyjaciółka jest zdenerwowana jeszcze bardziej niż ja. – Co to było? – Drgnęła nerwowo. – Twój cień. – Przewróciłem oczami i machnąłem ogonem. Oczywiście zaznałem bezdomności, choć tylko przez krótki czas. Nie lubiłem tych wspomnień, ale znałem to podwórko i tutaj niczego się nie bałem. Dobrze, że myszy i szczury trzymają się z daleka, przemknęło mi przez łebek, gdy czekaliśmy. Chciało mi się spać, ale zdenerwowanie Tygryski nie pozwalało mi zmrużyć oka. Zazwyczaj była ode mnie twardsza, ale chyba tym razem odkryłem jej piętę achillesową. Śmieciarz i jeden z jego kumpli wrócili o świcie i jakimś cudem przyprowadzili ze sobą Śnieżkę. W pierwszej chwili zastanawiałem się,
czy nie mam omamów ze zmęczenia, ale kiedy podeszli bliżej, przekonałem się, że to naprawdę ona, i chciało mi się skakać z radości. – Dobrze zrobiłeś, zwracając się do nas – mruknął Śmieciarz. Spojrzałem na Śnieżkę. Nie wyglądała najlepiej. Była bardzo chuda, jakby nie miała w pyszczku nic, odkąd zaginęła, czyli od czterech dni. Nie była już też taka biała. A mimo to na jej widok serce zabiło mi szybciej, choć jednocześnie bardzo się o nią martwiłem. Czy wszystko będzie dobrze? – Śmieciarz? Jakim cudem? – Nie byłem w stanie mówić. – Wieści rozchodzą się szybko. Znaleźli ją jakieś trzy kilometry od waszej Edgar Road. Zgubiła się, ukrywała się w parku, blisko wielkiego centrum handlowego, więc groziło jej spore niebezpieczeństwo. Mieliśmy szczęście, jeden z moich kumpli przypomniał sobie, że taką białaskę widział, odnalazł ją, dał mi znać, a potem udało nam się sprowadzić ją do was. – Śmieciarz był z siebie bardzo dumny. Podziękowałem mu, ocierając się o niego, choć był bardzo brudny. – Śmieciarzu, nie wiem, jak ci dziękować. – Nie ma sprawy, Alfie, cała przyjemność po mojej stronie. Ta mała nie wygląda najlepiej. Jak ją zabierzecie na Edgar Road? – Nie wiem. – Nie mieściło mi się w głowie, jakim cudem tak szybko ją znaleźli. Nie miałem pojęcia, jak zabrać ją do domu. Była zbyt słaba, żeby iść. – Tomasz! – Podniosłem się. Był już prawie ranek, jednak musiałem poczekać, aż się obudzą. – Ale jak zwrócić ich uwagę? – zastanawiałem się. – I tu masz szczęście. Frania co rano sprząta restaurację, bardzo wcześnie, zanim chłopcy wstaną. – Ufff… – Kamień spadł mi z serca. Tygrysce też, sądząc po jej minie. – A na razie przytulmy się do siebie, żebyśmy nie zmarzli. Tygryska wydawała się przerażona, ale posłusznie przysunęła się do mnie. Śnieżka cały czas nie odezwała się ani słowem, chyba była w szoku. Ułożyła się koło Śmieciarza. Przywarłem do niej z drugiej strony, żebyśmy obaj ogrzewali ją własnym ciałem, a także dlatego, że pragnąłem być przy niej, gdy dotrze do mnie w końcu, że ją
odnaleźliśmy. Oby tylko nie była bardzo chora. Zmartwiony, zapadłem w niespokojny sen. – A co to ma być? – Usłyszałem głos Frani. Obudziliśmy się wszyscy. Wróciła na górę i zaraz znowu wyszła, z dużym Tomaszem, ciągle w piżamie. – Alfie? – zdziwił się. – Owszem, nasz Alfie, z tą kotką, która zaginęła, i tą drugą z Edgar Road. – Frania najwyraźniej zapamiętała Tygryskę. – I nasz Śmieciarz. Co tu się dzieje? Zamiauczeliśmy jednocześnie, wszyscy poza Śnieżką, która nadal milczała. – Ta mała nie wygląda najlepiej. – Tomasz wziął Śnieżkę na ręce. Podniosła łebek i spojrzała na niego, co nam wszystkim dodało nadziei. – No dobrze, ale skąd one się tu wzięły? – dziwiła się Frania. – Nie mam pojęcia. Musimy odstawić je do domu. Zostań z chłopcami, ubiorę się i je odwiozę. – Nie mamy transporterów! – Kochanie, nie ma czasu, żeby zawracać sobie tym głowę. Tomasz ułożył nas na tylnym siedzeniu. Śnieżka zdążyła jeszcze podziękować Śmieciarzowi, zanim wyruszyliśmy w drogę. Potem podziękowała też Tygrysce i mnie. To był najwspanialszy dźwięk w moich uszach, cudowny trzepot motylich skrzydeł. Chciałem cieszyć się przejażdżką, ale przepełniały mnie emocje. Udało nam się, a raczej Śmieciarzowi; mój plan zadziałał. Nie do wiary! Nie mogłem się doczekać powrotu do domu. Chciałem, żeby Śnieżka doszła do siebie, choć miałem okropne przeczucie, że bez wizyty u weterynarza się nie obejdzie. Tomasz zatrzymał się przed domem Claire i Jonathana i zadzwonił do drzwi. Niósł Śnieżkę na rękach, a ja stałem u jego stóp. Tygryska już się pożegnała, poszła do domu – jeść, spać i się umyć. Marzyłem o tym samym. W końcu otworzył naburmuszony, zaspany Jonathan w szlafroku. – Tomasz? Co ty tu robisz? – zdziwił się i wtedy zobaczył Śnieżkę. – Znalazłeś ją? Jakim cudem? – Spojrzał na mnie. – Nie mam pojęcia, Jonathan. Na podwórku za restauracją zastałem
Alfiego, tę zaginioną kotkę i Śmieciarza z naszej uliczki. – Nic z tego nie rozumiem – mruknął Jonathan. – Ja też nie – przyznał Tomasz. – Ale wygląda na to, że Alfie znowu maczał w tym pazury. Zjawiła się Claire i objęła nas wzrokiem. – Co tu się dzieje? – Znalazł Śnieżkę! Wygląda na to, że nasz Alfie znowu dokonał cudu, a my nigdy się nie dowiemy, jak do tego doszło. – Jonathan usunął się na bok, jakby chciał wpuścić Tomasza do domu. – Jest w kiepskiej formie, lepiej zanieść ją do jej właścicieli. – Tomasz nie ruszał się z progu. – Pójdę z tobą – zaproponował Jonathan. Snellowie mieli w oczach łzy szczęścia na widok Śnieżki, ale spoważnieli, widząc, w jakim jest stanie. – Podwieźć was do weterynarza? – zapytał Tomasz. – Nie, dzięki, jesteśmy bardzo wdzięczni, że ją odwiozłeś, ale teraz poradzimy sobie sami. – Snellowie zatrzasnęli im drzwi przed nosem, a Jonathan i Tomasz wymienili znaczące spojrzenia; najwyraźniej Snellowie chcieli jak najszybciej pozbyć się i ich, i mnie. – Rzeczywiście dziwni – przyznał Tomasz. – Nie zapytali nawet, jak ją znalazłem, ani nic. – No właśnie, a wczoraj już mi się wydawało, że jest lepiej. To znaczy oczywiście nie pisnęli słowa o sobie, ale zaprosili nas na herbatę i choć byli poruszeni, zachowywali się całkiem zwyczajnie. Obaj wzruszyli ramionami. Zastanawiało mnie, co to oznacza – że Snellowie wracają do starych nawyków, czy może jednak wtopią się w społeczność Edgar Road? Liczyłem, że to drugie, choć obawiałem się, że niestety to pierwsze.
Rozdział 25
Za wszelką cenę chciałem teraz wymyślić plan, jak pomóc Śnieżce i jej ludziom. Tak jak się obawiałem, po powrocie Śnieżki Snellowie znowu wycofali się do swojej skorupy. Przyszli do nas, żeby powiedzieć Jonathanowi, że Śnieżka ma się dobrze, była tylko bardzo odwodniona. Weterynarz przepisał jej lekarstwa, ale poza tym wszystko w porządku. Podziękowali nam i nawet w końcu zapytali, gdzie ją znaleźliśmy. I tyle ich widzieliśmy. Chcąc za wszelką cenę zobaczyć Śnieżkę, godzinami wysiadywałem przy obluzowanej sztachecie. Trzy dni po tym, jak ją znaleźliśmy, wreszcie się doczekałem. – Wszystko w porządku? – zapytałem. – Teraz tak, bardzo dziękuję. Dziękuję też, że zaangażowałeś się w poszukiwania. – Mówiła bardzo sztywno jak na kota, któremu właściwie uratowałem życie. – Jak my wszyscy, koty z Edgar Road i mój przyjaciel Śmieciarz. Nawet Tomowi przykro, że cię uderzył. Czemu właściwie uciekłaś? – zainteresowałem się. – Miałam tego dosyć. Moja rodzina się rozpada, Tom i Łosoś byli okropni i pomyślałam sobie, że skoro mam być bezdomna, równie dobrze mogę zacząć już teraz. A kiedy ochłonęłam i chciałam wracać do domu, nie miałam pojęcia, gdzie jestem, dopóki tamten kot mnie nie znalazł. – Pamiętam, jak przerażająca bywa ulica – mruknąłem. – Jeszcze raz wielkie dzięki, Alfie. Pewnie się ucieszysz, gdy ci powiem, że moja rodzina jest teraz silniejsza. Kiedy zaginęłam, przypomnieli sobie, jak bardzo się kochają, więc też lepiej się ze sobą
dogadują. Przynajmniej jedna korzyść z tego wszystkiego… – Bardzo się cieszę. Gdybyśmy wszyscy zostali przyjaciółmi… – Nie tak szybko. Nadal chcemy mieć spokój, moi ludzie muszą się uporać z mnóstwem problemów, a skoro o problemach mowa… obawiam się, że dzisiaj po południu Tim umocuje tę obluzowaną sztachetę. Kiedy zobaczył, jak bardzo jest obluzowana, postanowił, że to naprawi. Dzięki, że mnie odnalazłeś, ale teraz już daj nam spokój. To było tydzień temu i od tego czasu ani razu jej nie widziałem, nawet z daleka. Tim rzeczywiście naprawił ogrodzenie, więc nie mogłem jej wypatrywać. To bolało po tym wszystkim, co dla niej zrobiłem. Doszedłem jednak do wniosku, że nie mogę się poddać. Uznałem, że najwyższy czas pogadać z nią i raz na zawsze się dowiedzieć, co właściwie dzieje się w jej rodzinie. Musiałem poznać prawdę. Postanowiłem, że jeśli będzie trzeba, zdobędę się na odwagę i wejdę do domu; znałem rozkład i tym razem nie dam się zamknąć w szafce. Nadal byłem z siebie bardzo zadowolony. Pobiegłem do sąsiadów, przeskoczyłem ogrodzenie, zamiast zajść od frontu. Z wysokości ogrodzenia rozejrzałem się uważnie, ale nikogo nie widziałem, więc zeskoczyłem do ogrodu. I tu było pusto wiedziałem, ledwie pociągnąłem nosem. Zajrzałem do domu przez przeszklone drzwi. Od frontu dom zawsze spowijała ciemność, ja jednak zaglądałem od kuchni. Starałem się nie zwracać uwagi na moje odbicie w szybie. Kuchnia była pusta. Postanowiłem zaryzykować i przez kocią klapkę wszedłem do środka. Tak, kuchnia była zdecydowanie pusta i dość zabałaganiona – w zlewie piętrzyły się naczynia, przydałoby się tu w ogóle porządne sprzątanie. Jako kot pedant trochę się zjeżyłem na ten widok, ale starałem się nie zwracać na to uwagi. Na podłodze stały miseczki Śnieżki – w jednej było trochę kociej karmy, w drugiej – resztka wody. Kusiły mnie, ale ich nie tknąłem – wiedziałem, że to wyprowadzi ją z równowagi. A poza tym cieszyło mnie, że na tyle doszła do siebie, że znowu je. Poczłapałem przez korytarz do saloniku. Podobny do naszego, tylko nie taki schludny. Poduchy na kanapie miały zagniecenia – dowód, że ktoś na nich siedział. Wypatrzyłem też białe kłaczki. Nie oparłem się pokusie, musiałem je obwąchać, dzięki czemu poczułem, że obiekt
moich westchnień jest bliżej mnie. Zasłony w oknach były, jak zawsze, zaciągnięte. Niechętnie wróciłem na korytarz i stanąłem u stóp schodów. Kusiło mnie, żeby rozejrzeć się na górze, ale wtedy usłyszałem ruch w kuchni. Zamarłem. Przyłapią mnie na gorącym uczynku? Zastanawiałem się, gdzie się schować, ale nie widziałem żadnej kryjówki, stałem więc nieruchomo. To był Christopher, ten chłopiec, o którym rozmawiali. Zatrzymał się na mój widok i zaraz się uśmiechnął. – Śnieżka nie będzie zachwycona, gdy cię tu zobaczy – zauważył. – Chyba, że jesteś jej kumplem. Czy koty w ogóle mają kumpli? – Pochylił się, pogłaskał mnie, przeczytał moje imię na obroży. – Och, to ty ją odnalazłeś. Super. Miauknąłem w odpowiedzi, ale chyba nie słyszał. Cisnął plecak na ziemię, poszedł do saloniku, rozsiadł się na kanapie. Zastanawiałem się gorączkowo, co robić. Z jednej strony miałem okazję, żeby wyciągnąć z niego więcej informacji. Z drugiej – nie wiedziałem, jak zareaguje Śnieżka, kiedy wróci do domu i przydybie mnie na rozmowie z kolejnym z jej ludzi. Pokusa była jednak zbyt wielka, więc starając się na razie nie myśleć o konsekwencjach, wskoczyłem na kanapę i usiadłem koło Christophera. – Nie powinienem tu być – mruknął. Oczy mu pociemniały. – Tylko w szkole. Jeśli rodzice się dowiedzą, będą strasznie dużo gadać, a ostatnio lepiej się nam układa, więc nie chcę ich martwić. – Wydawał się smutny i chyba trochę zły. – Na szczęście oboje wyszli. Mama, jak zawsze, pracuje, a tata szuka nowej pracy, ale kiepsko mu to idzie. Jest tak źle, że nic dziwnego, że Śnieżka chciała uciec. Mruknąłem ze zrozumieniem, choć właściwie niczego nie rozumiałem. – Właśnie w tym rzecz – ciągnął. – Nie mam z kim pogadać. Starzy kumple od razu o mnie zapomnieli, a nowej szkoły po prostu nie znoszę. Daisy żyje we własnym świecie, właściwie mnie nie zauważa, tak samo rodzice, nawet ta cholerna kotka nie chce mnie słuchać. Śnieżka to kot Daisy, więc nie zwraca na mnie uwagi. Miauknąłem, chcąc dać mu do zrozumienia, że chętnie go posłucham.
– Rozumiem, czemu rodzice są tacy podejrzliwi, to jasne po tym wszystkim, co się stało. Ludzie bywają okropni. Kumple ignorują mnie na Facebooku albo piszą, że mój tata to kryminalista, a to nieprawda. Wrzucają zdjęcia z imprez, na które nikt mnie nie zaprasza, wakacji, na które nas nie stać… A kiedy do nich piszę, nigdy mi nie odpowiadają. Nie miałem pojęcia, co to ten Facebook, ale rozumiałem, o co mu chodzi. Po przeprowadzce stracił starych przyjaciół, jak ja. Szturchnąłem go lekko. Kiedy jest się samemu, jest najciężej. Dobrze o tym wiedziałem. – Kiedy Śnieżka zaginęła, sąsiedzi okazali się super, ale teraz rodzice znowu wszystkich ignorują. – Westchnął. Zamruczałem na znak, że uważam, że powinni się z nami zaprzyjaźnić. – Dlaczego on mu to zrobił? Teraz musimy znosić wizyty policjantów. Wiem, że chcą nam pomóc, ale widok radiowozu nie pomaga, kiedy sąsiedzi o nas plotkują. To nie była nasza wina. Tata nie zrobił nic złego, choć chyba za rzadko mu to mówię. Wstrzymałem oddech: jaki on? I co takiego zrobił? Czyżbym w końcu miał się dowiedzieć, co spotkało Snellów? Przerwał nam głośny, gniewny odgłos. Odwróciłem się; przy kanapie siedziała Śnieżka. Nie była w najlepszym humorze. Nie zorientowałem się, kiedy przyszła, więc nie miałem pojęcia, ile słyszała. Syknęła na mnie. Christopher się roześmiał. Tak się ucieszyłem na jej widok, że nie przejmowałem się jej gniewem. Ulżyło mi także, że wróciła do dawnej formy. – Na miłość boską, Śnieżko! Alfie cię uratował! – Syknęła znowu. Nadal nie wiedziałem, co robić. Wodziłem wzrokiem od Christophera do mojej wielkiej miłości. Nadal ją kochałem, ale musiałem przyznać, że ma fatalne wyczucie czasu. Przyszła akurat wtedy, kiedy miałem się w końcu czegoś dowiedzieć. – Dobrze, spokojnie – powiedział w końcu i wziął mnie na ręce. – Przykro mi, Alfie, ale musisz iść. Najwyraźniej w tym domu jest miejsce tylko dla jednego kota. – Otworzył drzwi, uśmiechnął się do mnie i delikatnie postawił na ziemi. Zanim zamknął drzwi, dostrzegłem jeszcze pyszczek Śnieżki, z miną jak chmura gradowa. O rany, tego nie było w moim planie. W domu zaraz pobiegłem do koszyka. Życie jest skomplikowane, i
kotów, i ludzi, choć powoli dochodziłem do wniosku, że najwięcej komplikacji wprowadzają związki. Myślałem o tym, jak inni wpływają na nas, na nasze życie, zarówno dobrze, jak i źle. Wiedziałem, że mój specjalny dar to łączenie ludzi, i postanowiłem robić to dalej, mimo kłód rzucanych pod łapki. Bo koniec końców związki są tego warte, nawet jeśli po drodze zaboli cię serce, pomyślałem, zanim zapadłem w niespokojny sen.
Rozdział 26
Dlaczego zawsze ja muszę wszystko robić? – Ze snu wyrwał mnie przenikliwy głos Claire. Wstałem, przeciągnąłem się, otrząsnąłem z resztek snu i pobiegłem do kuchni. Claire rzadko podnosi głos; nie przywykłem do tego. Byli w kuchni; ona zdenerwowana, Jonathan chyba trochę przestraszony. – Przepraszam, nie wiedziałem, że chciałaś, żebym w drodze z pracy zrobił zakupy. – Bo nigdy nawet o to nie zapytasz! Spodziewasz się, że jedzenie pojawi się na stole jak za skinieniem czarodziejskiej różdżki, choć wiesz, że ja też ciężko pracuję. Może nie zarabiam tyle co ty, ale też dokładam się do tego domu! – wrzasnęła Claire. – Skarbie, wiem o tym i nigdy nie sugerowałem nic innego. Posłuchaj, daj mi listę i skoczę teraz. – Jonathan był zbity z tropu, jak kot w świetle reflektorów na środku drogi. – Oczywiście, teraz pójdziesz, bo na ciebie nawrzeszczałam. Wiesz co? Daruj sobie. Sam sobie zrób kolację. Ja idę na spacer. – Claire wyszła, trzaskając drzwiami. Jonathan spojrzał na mnie. – Nie mam pojęcia, co ją ugryzło, bracie, ale nie podoba mi się to. Miauknąłem twierdząco. Mnie też nie. To nie moja Claire, która nigdy nie podnosi głosu. Nie byłem pewien, czy się już martwić, ale czułem, że niestety tak. Jonathan nakarmił mnie, wrócił do stołu i myślał bezradnie. Po godzinie wróciła Claire. Jonathan przeprosił ją, choć czułem, że nie ma zielonego pojęcia, za co. Nalał jej kieliszek wina. Kiedy wszystko sobie wyjaśnili, wybaczyła mu w końcu. Bardzo to wszystko dziwne. Claire i Jonathan poszli spać w dobrych humorach, za to ja
zamartwiałem się o Śnieżkę. Nie pojmowałem, czemu się na mnie gniewa. Pomogłem ją odnaleźć i poszedłem z wizytą, chcąc się przekonać, jak się czuje, a mimo to zachowywała się, jakbym robił coś złego. Jakby nigdy nie miała mi wybaczyć, za nic, za żadne śmietanki świata. A przecież tylko się o nią martwiłem. Bardzo to wszystko skomplikowane. Po niespokojnej nocy zdecydowałem, że pójdę w ślady Jonathana i przeproszę, choć teoretycznie nie zrobiłem nic złego. Rozważałem, czy nie zanieść Śnieżce prezentu, ale wolałem nie przesadzać. Bez trudu mógłbym zdobyć dla niej ptaszka albo mysz – czy raczej poprosiłbym Tygryskę, żeby mi je załatwiła, bo poluje o wiele lepiej niż ja – ale tak naprawdę musiałem ją szczerze, z głębi serca przeprosić i liczyć, że mi wybaczy. Miałem jednak przeczucie, że jest twardsza niż Claire; i ja, i Jonathan owinęliśmy ją sobie wokół pazura i palca. Ze Śnieżką nie pójdzie tak łatwo. Podjąłem decyzję i przystąpiłem do działania. Szybko zjadłem śniadanie, umyłem się starannie, żeby wyglądać jak najlepiej. Pobiegłem do Snellów i ukryłem się w krzakach. Siedziałem i czekałem, obserwując, jak w kuchni rozgrywa się znajoma już scena. Tim zmywał po śniadaniu, Daisy jadła grzankę wpatrzona w wyświetlacz telefonu, Christopher był jeszcze bardziej ponury niż wczoraj, a Karen piła kawę. Chyba wszyscy milczeli. Wypatrzyłem też Śnieżkę zajadającą śniadanie z dużo pogodniejszą miną niż poprzednio. Czekałem cierpliwie. W końcu Tim zebrał naczynia, Karen wyszła, Daisy i Christopher poszli za nią. Chyba wybierali się do szkoły. Tim włożył naczynia do zmywarki. Śnieżka wyszła na dwór. Opuściłem moją kryjówkę. – Ty! – syknęła. – Posłuchaj, chciałem cię przeprosić. Przepraszam, że wczoraj wszedłem do domu; chciałem się z tobą zobaczyć, upewnić się, że wszystko już w porządku. Nie spodziewałem się, że Christopher zechce ze mną rozmawiać. – Co powiedział? – Zmrużyła oczy. – Że ktoś coś zrobił jego ojcu, ktoś, kogo uważał za przyjaciela. Nic więcej.
– Dobrze. I tak za dużo. – Nerwowo machnęła ogonem. – Posłuchaj, Śnieżko, czuję, że coś się dzieje, coś złego, a czasami warto o tym pogadać. Miałem w życiu wiele problemów, z którymi udało mi się uporać; były to kłopoty natury i kociej, i ludzkiej. Uwierz mi, jestem w tym naprawdę dobry, że pozwolę tak sobie powiedzieć. – Nawet ty nam nie pomożesz. – Mógłbym spróbować – nalegałem. – O co ci chodzi? Dlaczego po prostu nie odpuścisz? Nie potrzebujemy twojej pomocy. – No dobrze. Proszę cię o jedno. Opowiem ci moją historię: jak do tego doszło, że tu zamieszkałem, skąd w moim życiu wzięli się ci wszyscy ludzie. Wysłuchasz mnie? A jeśli później będziesz chciała, żebym dał ci spokój, uszanuję to. Zmrużyła oczy. Znowu. Naprawdę przypominały lśniące szafiry. – Jeśli cię wysłucham, pójdziesz sobie? – Jeśli będziesz tego chciała. – O, to na pewno. Ale proszę bardzo. Postaram się nie zasnąć. Ta kotka to twardy orzech do zgryzienia, ale nie mam nic przeciwko wyzwaniu. – Widzisz, jestem kotem wielorodzinnym. Zanim tu zamieszkałaś, rozważałem, czy nie dodać tej nowej rodziny do listy moich rodzin, ale oczywiście okazało się, że mają już ciebie. – Zebrałem na pomoc cały mój wdzięk, gdy opowiadałem smoją historię. O mojej pierwszej właścicielce, Margaret, o bezdomności, o kotach, które mi pomogły, i o tych, które chciały mnie skrzywdzić. Opowiadałem o mojej drodze na Edgar Road, o podróży, o tym, jak poznałem moje rodziny, jak im pomogłem, jak je połączyłem. Nie ukrywałem przed nią niczego. – Jak widzisz, sprytny ze mnie kot – mruknąłem. – To wszystko prawda? – upewniła się. – Oczywiście. Ja nie kłamię. – Naburmuszyłem się trochę, choć zdawałem sobie sprawę, że opowiedziałem jej wszystko naraz. Wyprostowałem się, otuliłem ogonem i zastanawiałem, co o tym sądzi. – Niezła przygoda. Fakt, okazałeś się bardzo pomocny, ale nie rozumiem, jak się to ma do nas. – Nie rozumiesz, że kiedy będę wiedział, co dręczy twoją rodzinę,
może będę mógł wam pomóc? – Nie pomożesz nam. – Skąd wiesz? – Po prostu wiem i już. Posłuchaj mnie, Alfie. Nie wątpię, że jesteś bardzo fajnym kotem. Być może w innych okolicznościach moglibyśmy się nawet zaprzyjaźnić. Ale teraz nie jest odpowiedni moment. Moja rodzina się rozpada, dosłownie. W tej chwili łączy ich tylko nieszczęście, a na dłuższą metę to za mało. Ilekroć mi się wydaje, że będzie lepiej, robi się jeszcze gorzej. Jest strasznie, wszyscy mają już tego dość. Jestem przekonana, że gdyby coś można było zrobić, wpadłabym na to już dawno temu. – Tak, ale gdybym znał waszą historię… mógłbym na to spojrzeć świeżym okiem. – Fakt, miałeś niewiarygodne przygody, ale to się nijak ma do naszej sytuacji. Zgoda, pomogłeś wielu innym, jednak nam nie dasz rady. – Ale może… – Byłem bardzo pewny siebie. – Alfie, powiedziałeś, że mam wysłuchać twojej historii. – No, tak. – I obiecałeś, że jeśli nadal będę się upierała, dasz mi spokój. – Tak. – No więc upieram się. Daj nam spokój, mnie, mojej rodzinie, a zwłaszcza Christopherowi. – Naprawdę? – Kurczowo czepiałem się resztek nadziei. – Naprawdę. – Uderzała ogonem na boki. Wystarczyło jedno spojrzenie na nią, bym zrozumiał, że poniosłem klęskę. Śnieżka zniknęła w domu, a ja doszedłem do wniosku, że po raz pierwszy w życiu przeceniłem moje umiejętności. Powoli, łapa za łapą, szedłem do domu załamany myślą, że przegrałem i być może nigdy się z nią nie zaprzyjaźnię; że od tej pory będę ją widywał tylko z daleka i już nigdy więcej nie usłyszę jej głosu. Było mi przykro, że jej rodzina nie stanie się częścią naszego życia. Zawiodłem jako kot wielorodzinny. Zawiodłem na każdej linii. Czułem na barkach ciężar całego świata, gdy człapałem do domu.
Rozdział 27
Martwię się o Alfiego. – Słyszałem głos Claire, ale nie podniosłem łebka. – Dlaczego? – zdziwił się Jonathan. – Moim zdaniem wygląda w porządku. – Bo ty nigdy niczego nie zauważasz – syknęła. Chyba nadal była w złym humorze. – Od kilku dni prawie nie je. Wczoraj musiałam wyrzucić łososia. – Naprawdę? – Jonathan zaczął słuchać uważnie. – Naprawdę, naprawdę. Myślisz, że jest chory? Cały czas leży w koszyku, prawie nie wychodzi na dwór. A jeśli nie leży, gapi się w okno. Martwię się o niego, Jon. I miała rację. Coś się ze mną działo, to fakt. Odkąd Śnieżka wyrzuciła mnie ze swojego życia, nie byłem w stanie jeść, nic mnie nie interesowało, nie chciałem nawet spotykać się z Tygryską. Właściwie nie wychodziłem z domu, chyba że już naprawdę musiałem. Tygryska czekała przy kociej klapce, chciała mnie namówić na wspólną zabawę, ale powiedziałem, że się źle czuję. Przyjęła to niechętnie. Rzecz w tym, że naprawdę kiepsko się czułem. Claire miała rację, to do mnie niepodobne zostawiać łososia w miseczce, ale zupełnie straciłem apetyt. Godzinami gapiłem się w przestrzeń, nie miałem energii do zabawy, chciałem tylko zwinąć się w kłębek w koszyku albo wpatrywać się w nicość za oknem. Nie byłem chory, ale nie byłem też sobą. I nie rozumiałem, co jest nie tak. – Zabierzemy go do weterynarza? – zapytał Jonathan. Chciałem zaprotestować, ale nawet na to nie miałem siły. – Tak, jeśli do jutra mu się nie poprawi, pojadę z nim do lecznicy.
Tylko widzisz, Jon, on się zachowuje, jakby miał depresję. – A koty w ogóle miewają depresję? – zdziwił się. – Nie wiem, ale Alfie jest taki jak ja, gdy tu zamieszkałam. Markotny i ospały. – A niech mnie… kot z depresją, coś takiego. Albo może po prostu ma złamane serce. – A koty miewają złamane serce? – zdziwiła się Claire. Jonathan wzruszył ramionami. Poszli sobie. Tak, właśnie tak. Jonathan trafił w dziesiątkę. Miałem złamane serce. Byłem ponury, senny, smutny. Wiedziałem, że tylko się nad sobą użalam, ale tak chyba jest, kiedy obiekt twoich uczuć gardzi twoją miłością. Wydawało mi się, że straciłem Śnieżkę na zawsze. Nie żebym kiedykolwiek ją w ogóle miał, ale straciłem nadzieję, że kiedykolwiek będziemy razem. A z reguły nie tracę nadziei. Nastawiłem uszu. Claire dalej mówiła coś o weterynarzu, a to zły znak. Weterynarze macają i kłują tam, gdzie nikt tego nie chce, i owszem, czasami robią coś dobrego, ale na mojej liście osób do odwiedzenia byli jednak na samym dole. Miałem za dużo na łebku, żeby marnować czas u weterynarza, zwłaszcza że moja rzekoma choroba to efekt złamanego serca. O nie, nie pojadę tam. Uznałem, że czas wziąć się w garść. Pogrążyłem się w myślach. Śnieżka chciała, żebym dał im spokój, fakt, ale chyba nie na zawsze? Bo problemy jej rodziny same się nie rozwiążą, prawda? Nie, czułem, że potrzebują mnie bardziej niż kiedykolwiek, nawet jeśli sama Śnieżka nie zdaje sobie z tego sprawy. Jeśli pomogę jej rodzinie, na pewno będzie taka szczęśliwa, że w końcu zechce się ze mną zaprzyjaźnić. Co najmniej. Oczywiście na razie zamierzałem uszanować jej wolę, ale przecież nie wyrzuciła mnie na zawsze. Może nawet nie na długo. Odzyskałem animusz, ale nie apetyt; wiedziałem jednak, że jeśli mam się na coś przydać, muszę odzyskać siły, więc zebrałem resztki energii, wstałem, podszedłem do Claire i miauknąłem tak jak zawsze, gdy byłem głodny. Wydawała się zachwycona, chwaliła mnie, że jestem w lepszej formie. Doprawdy, czasami to wręcz dziecinnie łatwe.
Zmusiłem się do jedzenia. Nie, nie było mi niedobrze, po prostu nie miałem apetytu, ale po kilku kęsach i odrobinie wody poczułem się lepiej. Wiedziałem już, że z użalania się nad sobą nic nie wyniknie i nikt niczego tym sposobem nie osiągnie. Po czterech dniach w koszyku najwyższy czas stanąć na cztery łapy. Poszedłem do Tygryski. Nie było jej w ogrodzie, więc pobiegłem do naszego zakątka. Była tam, z Nellie, Rockym i Elvisem. Wygrzewali się leniwie w słońcu. Dołączyłem do nich. – Lepiej? – zapytała Tygryska. Skinąłem głową. – A co było nie tak? – zainteresowała się Nellie. – Nie wiem, byłem trochę nie w sosie – odparłem wymijająco, wolałem zmienić temat. Owszem, miałem złamane serce, ale im mniej kotów o tym wie, tym lepiej. Musiałem zadbać o moją reputację. – Nie uwierzysz, Alfie! – zagaił Elvis. – W co? – Ciekawie nadstawiłem uszu. – Tom zabujał się w naszej Tygrysce – wypalił Rocky. – Zamknij się – syknęła Tygryska. – Przyniósł jej prezent. Mysz – oznajmiła Nellie. Tygryska tylko na mnie spojrzała. – Od dawna wodzi za nią ślepiami, a nas to trochę bawi, a trochę nam go żal. – Dość tego! – odezwała się Tygryska. – Tom ma swój charakterek, ale odkąd przestał się bić, jest w porządku. – A co ze Śnieżką? – zapytałem. – Jej ucieczka otworzyło mu oczy, choć przyczynił się do niej raczej Łosoś, moim zdaniem. Alfie, wiesz przecież, że Tom bardzo nam pomagał w jej poszukiwaniach. Chyba zasłużył na drugą szansę. Pytająco uniosłem wąsy. Skoro Tygryska chciała dać Tomowi drugą szansę, chyba go choć trochę polubiła. I fakt, zrehabilitował się za dawne grzechy. Ucieszył mnie rozwój wydarzeń. Miłość, nawet nieodwzajemniona, ma to do siebie, że chce się, żeby wszyscy ją czuli. – Tom jest teraz w porządku – poparłem ją. Tygryska miała niewyraźną minę. – Dawniej tak nie uważałeś – zauważyła Nellie. – Bo dawniej chciał mnie ugryźć, ale teraz to się skończyło, a poza
tym obiecał, że nie będzie już nikogo zaczepiał – zauważyłem wielkodusznie. – Miło mi to słyszeć, Alfie, ale to, że ja mu się podobam, nie znaczy, że czuję to samo. – Tygyska poruszyła się nerwowo, utwierdzając mnie w moich przypuszczeniach. – A czujesz? – zapytałem. – Kto chce łapać motyle? – Tygryska zmieniła temat. Oddaliliśmy się razem. Obiecałem jej, że pomogę łapać motyle, choć w głębi duszy miałem jeszcze inny powód. Chciałem z nią pogadać. – Naprawdę byłeś chory? – zapytała, gdy doszliśmy do parku i skręciliśmy w stronę krzaków z motylami. – Nie, szczerze mówiąc było mi po prostu smutno. Wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy, dopiero teraz to widzę. – Jak ludzie, gdy mają depresję – domyśliła się. – Trochę tak. Nie miałem apetytu, byłem wiecznie zmęczony, nie miałem na nic energii. – A teraz? – Trochę lepiej. Szczerze mówiąc, nie zdawałem sobie sprawy, że to takie oczywiste, ale kiedy moi ludzie zaczęli rozważać wizytę u weterynarza, uznałem, że muszę coś zrobić, więc wziąłem się w garść i wyszedłem z domu. – Och, Alfie, to zupełnie nie w twoim stylu! Chodzi o Śnieżkę? – Wydawała się zła, ale nie zazdrosna. – To trochę niezręczna sytuacja, ale tak, chodzi o Śnieżkę. Jestem smutny, bo ona nie chce mieć ze mną nic wspólnego. – Słuchaj, Alfie, musisz mieć nowy cel, bo inaczej znowu zaczniesz wzdychać do tej niewdzięcznej kocicy – prychnęła Tygryska. – Najchętniej powiedziałabym jej, co o niej myślę! – Nie, Tygrysko. Tak, masz rację, potrzebuję nowego zadania, bo dzięki niemu zapomnę o bólu złamanego serca. – Rany, co za dramat! Posłuchaj, pomogę ci. Co prawda na to nie zasługujesz, ale i tak ci pomogę. – Mrugnęła do mnie. Zastanawiałem się, dlaczego nie zakochałem się w niej. Byłem dla niej ważny i wszystko byłoby o wiele łatwiejsze, ale jak to mawiają moi
ludzie, serce nie sługa. Tak po prostu jest.
Rozdział 28
Alfie, zagramy w piłkę? – zapytał Olek, idąc do drzwi. Pobiegłem za nim. To był kolejny dzień rodzinny u nas, a ja już prawie wróciłem do dawnej formy. Przy moich ludziach – i kotach – byłem już w pełni sobą, jednak w chwilach samotności zdarzało mi się jeszcze użalać nad sobą. Serce mnie bolało na myśl o Śnieżce, choć wiedziałem, że nic z tego nie będzie; nie panowałem nad sobą. Ale znowu jadłem, ćwiczyłem i w ogóle czułem się o wiele lepiej. Kilka razy widziałem Śnieżkę, tylko z daleka, bo rzeczywiście Tim naprawił ogrodzenie, a nie chciałem ryzykować wyprawy do jej ogrodu. Na razie. Tomaszek pobiegł za nami, a za nim – mały Henry. Chłopcy kopali piłkę, a ja obserwowałem; nic dziwnego, zwłaszcza że piłka była prawie tak duża jak ja. Tomaszek wpadł na Olka, aż ten się przewrócił, a potem kopnął piłkę wysoko w niebo. – Przestań, Tomaszek – jęknął Olek, masując obolałą nogę. – Przepraszam, nie chciałem. – Nie ma piłki – zauważył Henry. Patrzył na ogrodzenie. Szukaliśmy jej wszyscy, ale zniknęła. – Jestem bardzo zły – burknął Olek do Tomaszka, wstał, przełknął łzy i wszedł do domu. Pobiegłem za nim, zostawiając młodszych na dworze. Dorośli siedzieli w kuchni, szykowali smakowicie pachnące jedzenie – nawet ja z moim brakiem apetytu nagle zgłodniałem. – Mamusiu, Tomaszek kopnął piłkę za płot, a potem na mnie wpadł. – Wrażliwy Olek przytulił się do mamy. – W którą stronę poleciała? – zapytał Jonathan. – Tam. – Olek wskazał ogród Snellów.
– O rany, bracie, może się okazać, że nikt nam nie otworzy. – Kto pójdzie? – zapytała Claire. – Wiecie, po tym, jak wydawało się, że lody zostały przełamane po poszukiwaniach Śnieżki, wszystko jest jak dawniej – zauważył Jonathan. – Tak? – zdziwił się Tomasz. – Ja pójdę – zdecydowała Polly. Ledwie wstała, ja też poderwałem się na równe łapki. Nie mogłem przepuścić takiej okazji. Poszliśmy do sąsiadów. Polly szła szybkim krokiem i musiałem biec, żeby za nią nadążyć. Cieszyłem się, że być może uda mi się zobaczyć Śnieżkę. Nie widziałem jej, odkąd kazała mi dać jej spokój. Jednocześnie denerwowałem się na myśl o jej reakcji. Polly miała niewyraźną minę, gdy dzwoniła do drzwi. Słyszałem kroki w głębi domu, aż w końcu, po bardzo, jak nam się zdawało, długim czasie, drzwi się uchyliły. – Dzień dobry, Polly. – Daisy uśmiechnęła się serdecznie. – To Polly – krzyknęła przez ramię. Nie słyszeliśmy reakcji domowników. Nikt więcej nie wyszedł na zewnątrz. – Przykro mi, mama jest uwiązana w kuchni. – Miałem nadzieję, że nie dosłownie. – My tylko przyszliśmy po piłkę. – Polly uniosła brwi. – Synek mojej przyjaciółki kopnął ją tak mocno, że wpadła do waszego ogrodu. Przepraszam, że zawracamy głowę, ale mogłabyś po nią pójść? – Oczywiście, nie ma sprawy. – Zdziwił mnie dobry humor Daisy, bo pamiętałem, w jak kiepskiej formie była ostatnio. Nie zamknęła za sobą drzwi, kiedy poszła po piłkę, więc zajrzałem do środka, ale nigdzie nie dostrzegłem Śnieżki i nie mogłem ukryć rozczarowania. Daisy wróciła po kilku minutach z piłką Olka. – Dzięki, skarbie. Kamień spadnie mu z serca. Więcej nie będziemy zawracali ci głowy. – Nie ma sprawy. – Daisy wydawała się onieśmielona. – Mogę panią o coś zapytać? Jest pani modelką? – Już nie, ale kiedyś byłam, zanim urodziłam dwoje dzieci. – Polly się roześmiała. – I oczywiście nie żadną topmodelką, choć byłam na kilku okładkach i wybiegach. A co, interesuje cię to? – Bardzo, ale rodzice…
– Daisy, masz odpowiedni wzrost i wygląd, nie wiem tylko, jak wychodzisz na zdjęciach. Ile masz lat? – Szesnaście. – Daisy zarumieniła się po uszy, ale i tak dostrzegłem, że jest śliczna. Dziwne, że wcześniej tego nie zauważyłem. – Wiesz, co ci radzę? Najpierw zdaj egzaminy, a potem pomyśl o modelingu. To ciężka praca, ale jeśli naprawdę tego chcesz, a rodzice się zgodzą, podam ci namiary na kilka agencji. – Naprawdę? – Jasne. Ale najpierw muszą się zgodzić rodzice, i poczekaj do egzaminów. Z wewnątrz dobiegały krzyki; jakby pytali, co zatrzymało Daisy. Speszyła się. – Muszę już iść. Obiecuję, że porozmawiam z rodzicami. – Dzięki za piłkę – rzuciła Polly, zanim Daisy zamknęła drzwi. Ogarnęło mnie rozczarowanie. Wiedziałem, że Śnieżka jest w domu, czułem to, ale najwyraźniej nie chciała mnie widzieć. W milczeniu szliśmy do domu. Ledwie Claire otworzyła drzwi, podbiegł do nas Olek. Ulżyło mu na widok piłki. – Na drugi raz nie kop tak mocno, bo jej nie odzyskamy – uprzedziła Polly. – To nie ja, tylko Tomasz – zauważył Olek. – W takim razie powiedz mu, żeby bardziej uważał, skarbie. – Polly zmierzwiła mu włosy i oddała piłkę, a potem razem z Claire poszła do kuchni. Pozostali siedzieli już przy stole. Mała Marta siedziała w wysokim foteliku, który specjalnie dla niej przynieśli. Kiedy Polly usiadła, zaczęli jeść. – Jak było u sąsiadów? – zainteresował się Jonathan. – Ci ludzie są jak bohaterowie telenoweli: wszyscy się głowią, co tamci planują i czemu postępują tak, a nie inaczej! Ale nie wiem; drzwi otworzyła Daisy, nikt inny się nie pokazał. – Intryguje mnie, o co im chodzi. Jaka była wobec ciebie? – zainteresowała się Claire. – Bardzo miła, pytała, czy byłam modelką. Powiedziałam, że jeśli jej rodzice się zgodzą, mogę jej pomóc znaleźć pierwsze zlecenia, ale nie sądzę, żeby się zgodzili.
– A może to nowi ludzie? – podsunął duży Tomasz. Siedziałem przy nogach Olka. Dzieci skupiły się na jedzeniu, dorosłych bardziej interesowała rozmowa. – Jacy nowi ludzie? – zdziwił się Matt. – No wiesz, nagle pojawiają się nowi ludzie i nikt nie wie, kim są naprawdę – tłumaczył Tomasz. – Masz na myśli program ochrony świadków – domyśliła się Claire. – Cóż, to tłumaczyłoby, czemu nie chcą się z nikim spotykać – zauważyła Polly. – I dlaczego co jakiś czas odwiedza ich policja – dodał Jonathan. – Fakt, ale ludzie objęci programem ochrony świadków zachowują się tak, żeby nie zwracać na siebie niczyjej uwagi – stwierdził Matt. – Racja. – I znowu wrócili do punktu wyjścia, o czym świadczyły ich zagubione miny. Po obiedzie, kiedy sprzątnięto wszystkie naczynia, moje też, postanowili iść na spacer, bo było słonecznie, choć chłodno. Gdy dzieci były w kurtkach, a mała Marta w wózku, uznałem, że choć jest fajnie, chętnie zostanę na chwilę sam. Życzyłem im miłej zabawy i wróciłem do siebie, żeby się powygrzewać na słońcu. Przelazłem przez kocią klapkę i ze zdumieniem zobaczyłem niespodziewanego gościa w ogródku. Śnieżkę. Nie wierzyłem własnym oczom. – Cześć, co tu robisz? – zapytałem zaskoczony. – Zawarliśmy umowę, tak mi się przynajmniej wydawało. Czemu przyszedłeś do mnie do domu? Była wroga i chłodna jak zawsze. I równie piękna. – Śnieżko, nie możesz mieć mi tego za złe. Pomagałem Polly odzyskać piłkę Olka. Od kilku dni do was nie zaglądałem. – Chyba wciskasz mi kit, Alfie. – Skądże. Spojrzała na mnie znacząco. No dobra, może czasami, ale nikt nie może mieć mi za złe, że próbuję. – W każdym razie Daisy bardzo się ucieszyła na widok Polly. – Fakt. – Śnieżka posmutniała nagle. Odkryłem jej słaby punkt:
Daisy. – Ale niestety później rozmawiała z rodzicami i nie byli zachwyceni. Powtarzali jej, że modeling to ciężka praca i zabójcza konkurencja, że mało komu się udaje. A Daisy była szczęśliwa po raz pierwszy od wielu miesięcy; mogliby okazać jej więcej wsparcia. – Mogliby, to fakt. Czemu tacy są twoim zdaniem? – Oni się boją, Alfie, bardzo się boją. Jak my wszyscy. Wiem, że ci okropni ludzie Łososia uważają nas za złoczyńców, a inni sąsiedzi za dziwaków, ale to nie tak. My się boimy. Umieramy ze strachu, a do tego nie potrafimy nikomu zaufać. – To nie lada ciężar, co? Ale dlaczego tak się zmieniliście? – Nie mogę ci powiedzieć, wiesz dlaczego – zauważyła. – W porządku – zacząłem ostrożnie. Nigdy jeszcze nie była dla mnie taka miła i nie chciałem tego zepsuć. – Rozumiem to, Śnieżko, naprawdę rozumiem, bo ja też byłem w trudnej sytuacji, mówiłem ci przecież. Na pewno jest coś, co da się zrobić. Nie możesz męczyć się z tym sama. – Spojrzałem na nią, w jej oczy wypełnione smutkiem, który najchętniej wziąłbym na siebie. – Z nami, kotami, jest tak samo. Potrzebujesz przyjaciela, a ja chcę nim być. Wstała i krążyła w kółko, jakby musiała coś sobie przemyśleć. W końcu spojrzała na mnie. – Alfie, dobry z ciebie kot i przepraszam, że byłam wobec ciebie taka niemiła, ale muszę robić to, czego ode mnie oczekuje moja rodzina. Czyli zachowywać dystans. – I naprawdę nie chcesz, żebym ci pomógł? – Na razie nie. Przykro mi. – Spojrzała na mnie. – Naprawdę mi przykro, Alfie. Zaniemówiłem. Wiedziałem, że nagle coś się zmieniło, tu, w moim małym ogródku. Było inaczej. Nie wiedziałem na razie, co z tego wyniknie, ale czułem, że zrobiliśmy wielki krok naprzód. Odwróciła się, słysząc głosy. Wracały moje rodziny. Śnieżka rozpłynęła się w białym obłoczku. – Alfie ma minę kota, który zgarnął całą śmietankę – zauważyła Claire później, gdy wszyscy sobie poszli. Fakt, uśmiechałem się bez przerwy od spotkania ze Śnieżką. Co prawda nie dała mi specjalnej nadziei, ale też po raz pierwszy rozmawialiśmy bez wrogości. Byłem w
siódmym niebie. – Skoro tak wygląda, niech tak będzie. Trochę zostało z deseru. – Jonathan mrugnął do niej. Claire zachichotała, a ja się oblizałem. Takie chwile są naprawdę bezcenne. A do tego wszystkiego załapałem się na wielką miskę śmietanki.
Rozdział 29
Przejdziemy się do parku? – zapytała Tygryska. Wylegiwaliśmy się leniwie w naszym zakątku na końcu ulicy. Nasza paczka – Elvis, Nellie, Rocky i Tom, nasz najświeższy nabytek, urządziliśmy sobie zawody w ściganiu myszy. Jak zwykle przegrałem. Tom wygrał, a my widzieliśmy, że przede wszystkim chciał zaimponować Tygrysce. – Niestety, muszę wracać do domu, Claire jest nie w formie – wyjaśniłem. – Innym razem. – Ja się z tobą przejdę. Tygrysko – zaproponował Tom ochryple. – Oho! – zażartowała Nellie. – Cicho, Nellie. Chodź, Tom. – Tygryska odeszła, nie zaszczycając nas ani jednym spojrzeniem. Tom pobiegł za nią. Niezły widok: Tygryska kroczy dumnie, a Tom, niby samiec alfa, drepcze za nią potulnie. W sumie fajna z nich para – na swój sposób. Naprawdę martwiłem się o Claire. Obawiałem się, że przez to całe zamieszanie ze Śnieżką zaniedbywałem moją rodzinę. Przebiegłem wszystkich w myślach; Matt, Polly i dzieciaki? Wszystko w porządku. Frania i jej stadko? Też. Co do Claire i Jonathana nie byłem jednak taki pewien. Jonathan był taki jak zawsze, porządny i godny zaufania, ten sam, którego pokochałem. Claire była na zmianę wściekła i zrozpaczona. W jednej chwili wydawała się szczęśliwa, w kolejnej – warczała na Jonathana albo szlochała. Naprawdę się o nią martwiłem. Wiedziałem, że chce mieć dziecko, ale nie rozumiałem, czemu tak się zachowuje. Jonathan mówił mi niedawno, że ciągle chodzi na paluszkach i kończy mu się cierpliwość, której nigdy nie miał w nadmiarze. Ilekroć pytał, co się stało, warczała, że nic, niemal z nienawiścią w
głosie. Usiłowałem poprawić jej humor, tuląc się do niej, ale często zalewała się łzami i bałem się, że tylko pogarszam sprawę, choć mruczałem najbardziej kojąco, jak potrafię. Ani Jonathan, ani ja nie wiedzieliśmy, jak jej pomóc. Kochałem ją tak bardzo, że nie mogłem znieść tej bezczynności, choć jednocześnie nie potrafiłem nic poradzić. Jonathan też nie wiedział, co robić. Był czuły i troskliwy, ale nie chciał jej przytłaczać – to nie ten typ. Kupował jej kwiaty, co nie wiadomo dlaczego bardzo ją denerwowało; zarzucała mu, że chce ją kupić, cokolwiek to miało znaczyć. To jej dziwaczne zachowanie nie trwało na tyle długo, żebym zaczął się poważnie martwić, ale czułem, że Claire jest na równi pochyłej i w zastraszającym tempie wraca do dawnych mrocznych dni samozniszczenia. Jonathan był jak niewinny przechodzień, chciał jej pomóc, ale nie miał pojęcia, jak to zrobić. Jak dobrze znałem to uczucie! Wszedłem do kuchni. Wyglądało na to, że miałem doskonałe wyczucie czasu. Claire stała pośrodku kuchni i szlochała nad zbitym talerzem. Osunęła się na podłogę, oplotła kolana ramionami i płakała coraz głośniej. Podszedłem do niej i otarłem się o jej nogi, ale nawet mnie nie zauważyła. Jonathana nigdzie nie było widać. Nie miałem pojęcia, co dalej. Musiałem wziąć sprawy w swoje łapy, pobiegłem więc do Polly i Matta. Wszyscy byli w domu. Coś jedli, Matt karmił małą Martę. Miauknąłem głośno. – Cześć, Alfie – mruknął i przestał ją karmić. Marta zaczęła płakać, więc zaraz znów uniósł łyżeczkę. W takich chwilach żałuję, że nie umiem mówić, więc tylko miauczałem na całe gardło. Henry upuścił kanapkę. Mat i Polly przyglądali mi się uważnie. – Co jest? – zapytał Matt. – Myślisz, że naprawdę coś się stało? – zaniepokoiła się Polly. Znowu miauknąłem – oczywiście, że się stało. Podbiegłem do kociej klapki na znak, że mają za mną iść. – Może zajrzę do Claire? Dasz sobie tu radę? – upewniła się Polly. – Jasne. Wstała i wyszła. Biegłem za nią tuż przy jej nogach. Chciałem dać
do zrozumienia, że jej potrzebuję, a inaczej nie umiałem tego zrobić. – Alfie, jeszcze się przewrócę – mruknęła i wzięła mnie na ręce. Zadzwoniła do naszych drzwi. Nic. – Jest tam kto? – zapytała. Miauknięciem zapewniłem, że tak. Zadzwoniła po raz kolejny. I jeszcze raz, i jeszcze. W końcu w progu stanęła Claire. – A niech mnie – westchnęła Polly na jej widok, czym doskonale wyraziła też moje odczucia. Claire miała oczy zapuchnięte od płaczu, rozczochrane włosy i w ogóle wyglądała okropnie. Jakby przeszła metamorfozę. – Dzięki, Pol – burknęła, ale wpuściła ją do środka. Przeszły do saloniku. – Przepraszam. – Polly się speszyła. – Co się dzieje? Alfie przybiegł do nas, miaucząc przeraźliwie, i pomyślałam, że może masz jakiś problem. – Bo mam. W tej chwili siebie nie znoszę, lada dzień stracę Jonathana. W tym tygodniu od poniedziałku pracuje do późna. – A co to wszystko ma z tym wspólnego? – Nie chce ze mną być pod jednym dachem. Dziwisz się? – Nie wygłupiaj się. Kocha cię, wszyscy to widzą. – Może i kochał dawną mnie, ale teraz jestem wariatką, z którą nikt nie wytrzyma. – I znowu zalała się łzami. Polly wyszła, zaraz jednak wróciła z chusteczkami dla Claire. – Co się tak naprawdę dzieje? – zapytała, siadając koło niej na kanapie. – Nie wiem. Chodzi o dziecko. Od dawna się o nie staramy. Nic nie mogę na to poradzić, że ilekroć zbliża mi się okres, ogarnia mnie rozpacz i rozczarowanie i nie mogę już tego wytrzymać. Tym razem jest najgorzej. Od kilku tygodni czuję się fatalnie, wiem, że lada dzień dostanę okres, i to mnie już całkiem dobija. – Claire, wybacz, ale niemożliwe, żebyś tak reagowała co miesiąc. – A jednak. I co mam zrobić? W jednej chwili chcę kogoś zabić gołymi rękami, w następnej ryczę jak bóbr. – Jakby dla potwierdzenia tych słów zalała się łzami. Polly objęła ją serdecznie. – Posłuchaj, kochana, coś tu jest nie w porządku. Napięcie przedmiesiączkowe nie może być aż tak dokuczliwe.
– Moje jest. Pewnie coś mi jest i powinnam iść do lekarza. Znając moje szczęście, to superwczesna menopauza. I do tego popatrz na moją cerę. Mam trądzik jak nastolatka. – Wiesz co, Claire? Moim zdaniem to nie menopauza i nie trądzik. Ani nie Napięcie przedmiesiączkowe – powiedziała Polly cicho. – O Boże, myślisz, że to coś gorszego? – Od kiedy taka z ciebie hipochondryczka? – zdziwiła się Polly. – Nie, skądże. – Więc co to? – Claire, a nie pomyślałaś… – Polly uśmiechnęła się. – Nie pomyślałaś, że jesteś w ciąży? Claire spojrzała na nią ponuro. Nie takiej reakcji się spodziewaliśmy. – Przepraszam cię. Posłuchaj, wiem, że bardzo tego chcesz, więc nie złość się na mnie, ale jeśli to nie ciąża, musisz iść do lekarza w sprawie tych wahań nastrojów, a pierwsze, co sprawdzi, to czy nie spodziewasz się dziecka. – Polly mówiła tak rozsądnie i spokojnie. Jak dobrze, że udało mi się ją sprowadzić. – O rany. – Claire patrzyła na Polly, na której twarzy malował się cień nadziei. – Zrobić test? – Drżała na całym ciele. – Domyślam się, że masz je w domu? – upewniła się Polly. – Z pięćdziesiąt, w łazience. – Cała moja Claire, zawsze przygotowana. Po kilku minutach wróciła na dół. Polly była w kuchni. Zdążyła już zebrać resztki talerza z podłogi. Claire nadal wyglądała okropnie. – No i? – Oboje z Polly wstrzymaliśmy oddech. – Wynik pozytywny. – Zrobiłaś test? – Zrobiłam cztery. O Boże, jestem w ciąży, naprawdę jestem w ciąży! – Claire była w szoku, ale promieniała ze szczęścia. – Claire, będziesz miała dziecko! – Polly ściskała ją z całej siły. – O Boże. – W progu stał Jonathan. Żadne z nas nie słyszało, kiedy wszedł, do tego stopnia pochłonęły nas wydarzenia w kuchni. Patrzyłem, jak na jego twarzy pojawia się promienny uśmiech. A
potem Polly roześmiała się głośno, Claire uśmiechnęła, Jonathan wziął ją w ramiona i oboje śmiali się i płakali jednocześnie. Polly wymknęła się cichutko; ja także, bo w takiej chwili powinni zostać sami. W końcu będziemy prawdziwą rodziną! Byłem bardzo podekscytowany i kamień spadł mi z serca. Claire znowu będzie szczęśliwa. Najbardziej na świecie chciała dziecka i teraz będzie je miała. I ona, i my wszyscy.
Rozdział 30
Patrz, Alfie! – Tygryska wskazała łapą. Vic i Heather Goodwinowie stali na chodniku przed swoim domem w towarzystwie nieznajomego mężczyzny. Miał na sobie garnitur i nie wydawał się specjalnie szczęśliwy. Przybiegłem do Tygryski, żeby podzielić się radosną nowiną i zarazem dać Jonathanowi i Claire chwilę dla siebie. – Musimy się dowiedzieć, co się tam dzieje – zdecydowałem, ciekaw, czy chodzi o Snellów. – Zostaw to mnie. – Tygryska ukradkiem przebiegła przez jezdnię i ukryła się pod samochodem. Nie wiedziałem, czy iść w jej ślady, ale zanim podjąłem decyzję, zjawił się Łosoś. Wskoczył na murek i przyglądał mi się paciorkowatymi oczami. Na szczęście chyba nie zauważył Tygryski. Musiałem czekać sam i starać się nie wzbudzać niczyich podejrzeń. Mężczyzna w garniturze oddalił się, przeszedł przez jezdnię, zbliżył się do domu pod 48 i zadzwonił do drzwi. Teraz już naprawdę się martwiłem. Goodwinowie i Łosoś obserwowali ich z tym samym uśmieszkiem zadowolenia na ustach. Kiedy była pewna, że wszyscy patrzą w przeciwnym kierunku, Tygryska podeszła do mnie i razem ukryliśmy się w moim ogródku, z dala od wzroku okropnego Łososia. – No i? – naciskałem. – To chyba właściciel domu Snellów. Goodwinowie mówili, że to podejrzane ziółka, i choć zapewniał ich, że w domu nie dzieje się nic złego, nie uwierzyli. Chyba nie dawali mu spokoju i dlatego w końcu uległ i obiecał, że porozmawia ze Snellami. – Myślisz, że jest na nich zły? – Na nich nie, raczej na Goodwinów. Słyszałam, jak mówi, że
płacą czynsz w terminie i nie sprawiają problemów, choć Goodwinowie nie podzielają tego zdania. W końcu obiecał, że z nimi porozmawia i powie, że sąsiedzi się niepokoją. I tyle. – Dobrze. Nie chciałbym, żeby polowanie na czarownice w wykonaniu Goodwinów skończyło się po ich myśli. – Z drugiej strony nie odpuszczą. Moim zdaniem mają za dużo wolnego czasu. W kółko powtarzają, że przy takich sąsiadach wartość nieruchomości zacznie spadać, cokolwiek to znaczy. – Co na to twoi ludzie? – zapytałem. – Cóż, słyszałam, jak rozmawiali z Goodwinami i chyba dali się przekonać. No wiesz, moi są super i w ogóle, ale cenią sobie święty spokój. Goodwinowie wmówili im, że za sprawą Snellów na ulicy będzie panował chaos, więc są gotowi poprzeć Vica i Heather. Wyszliśmy na ulicę, żeby zobaczyć, czy wydarzyło się coś nowego. Zniknęli i Goodwinowie, i Łosoś, ale po mężczyźnie, nie było śladu – pewnie był teraz w domu Snellów. Zerknąłem na Tygryskę. – Przeczucie mówi mi, że to zwykły bałagan, który można by bardzo łatwo posprzątać. – Tak ci podpowiada koci instynkt? – Mhm, ale teraz muszę lecieć do domu, chyba czas na uroczystą kolację. – Liczysz, że dostaniesz rybę, bo będą mieli dziecko. – Mam taką nadzieję. – No dobrze, w takim razie wpadnij po mnie jutro i zobaczymy, jak tam sprawy stoją. – A przy okazji, jak było w parku z Tomem? – zapytałem. Na razie Tygryska niewiele na ten temat mówiła. – Fajnie, dzięki – mruknęła i odeszła szybko. Miałem rację, ledwie przyszedłem do domu, Jonathan uraczył mnie rybą. Zabrałem się do jedzenia, a on szykował kolację. Claire czekała przy stole. – Wiesz – zaczęła. – To dopiero początek. Wie Polly, więc także Matt, czyli musimy powiedzieć Frani i Tomaszowi, ale może na razie nikomu więcej.
– Jak chcesz, kochanie. I tak musisz iść od lekarza, żeby o wszystko zadbać, a potem zobaczymy. – Chyba nigdy nie widziałem Jonathana tak podekscytowanego. – Oczywiście, zadzwonię jutro rano. Jonathan, jestem tak niewiarygodnie szczęśliwa, ale jednocześnie umieram ze strachu, że coś pójdzie nie tak. – Wszystko będzie dobrze, Claire. Wiesz o tym w głębi serca, prawda? – Miauknąłem, bo ja wiedziałem, że tak właśnie będzie. Z twarzy Claire nagle zniknął niepokój. Zachichotała, autentycznie zachichotała. – Tak, wiem. Czasami myślę sobie, że nie zasłużyłam na tyle szczęścia. Mam ciebie, ten wspaniały dom, pracę, którą uwielbiam, Alfiego, ma się rozumieć, cudownych przyjaciół, a teraz jeszcze dziecko. Ale jednocześnie w głębi duszy wiem, że tak właśnie ma być. Zasłużyłam na to szczęście, zapracowałam na nie, więc teraz powinnam się nim cieszyć. – Mój Boże, Claire! Od kiedy ci to powtarzam? Cudownie, że w końcu sama to dostrzegasz! – Jon podszedł i pocałował ją w czubek głowy. – Tak, tak, mój ty mądralo – uśmiechnęła się. – Niełatwo mi uwierzyć w szczęście, ale teraz się postaram. Kocham cię i będziemy wspaniałą rodziną. Z nadzieją, że ja także się do niej zaliczam, wskoczyłem jej na kolana. Wzięła mnie na ręce i pocałowała w nos. – Alfie, będziemy mieli dziecko, ale ciebie zawsze będę kochała – zapewniła. Szczęście aż od niej biło. – Zawsze będziesz moim maleństwem. Uśmiechnąłem się. Wiedziałem na pewno, że zawsze będę kochany.
Rozdział 31
Mama Polly, która przyjechała z wizytą, została z dziećmi. Polly i Matt siedzieli u Claire i Jonathana. Sączyli wino, wszyscy poza Claire, która w ciąży zrezygnowała z alkoholu. – Czyli według lekarza jesteś w trzecim miesiącu? – upewniła się Polly. – Tak, ale to ciągle pierwszy trymestr. – Nie martw się, wszystko będzie dobrze. I dziękuj losowi, że nie masz ciągle mdłości! – Wiem, a najbardziej się cieszę, że między naszym dzieckiem a Tashy będzie mała różnica wieku. Marta też nie jest o wiele starsza. – Chcecie znać płeć? – Tak. Nie lubię niespodzianek, a Jonathan jest przekonany, że to chłopiec, więc ciągle mówi o dziecku „on”. Wyobraża sobie, że on, Alfie i dziecko stworzą tu męski świat dominacji. – Jest szczęśliwy, co? – Polly się roześmiała. – I to bardzo. Cudownie jest widzieć, jak stary niedźwiedź daje się poznać od innej, wrażliwszej strony. Oczywiście wiem, że bardzo kocha Alfiego, ale teraz to już szaleństwo. – A ty ciągle lewitujesz. Dobra, powiedz coś strasznego, zanim nas zemdli od tej słodyczy. – Roześmiali się. W tej chwili rozległ się dzwonek do drzwi. – Spodziewamy się gości? – zdziwił się Jonathan. – Nie, Frania jest z chłopcami, a Tomasz nie mógł wyrwać się z pracy. – Claire wstała i ruszyła do drzwi. Pobiegłem za nią i z przerażeniem zobaczyłem Goodwinów na progu. No i już po naszym małym święcie.
– Dzień dobry – zaczęła Claire niespokojnie. – Nie chcę być niegrzeczna, ale mamy gości. – Nie zajmiemy wam dużo czasu. – Mało brakowało, a Heather odepchnęłaby ją, żeby wejść do środka. Vic szedł za nią ze złowrogim uśmiechem. – Świetnie – stwierdził, wchodząc do saloniku. – Matt i Polly też tu są. Wszystkich zamurowało. – Dlaczego macie na sobie swetry z motywami świątecznymi? Jest czerwiec – wykrztusił w końcu Jonathan po dłuższej chwili gorączkowego myślenia, co powiedzieć. Rzeczywiście, na ich swetrach widniały bałwany. Jeśli na naszej ulicy ktoś stanowił prawdziwe zagrożenie, to właśnie oni. – Och, to na naszą specjalną kartkę świąteczną. Łosoś też ma taki sweter – wyjaśnił Vic. – Tak, lubimy być przygotowani, więc fotograf przyszedł już dzisiaj, po prostu nie zdążyliśmy się przebrać. – To… eee… cudowne… – Polly uniosła brew. Nie wiedziała, co powiedzieć. – O co chodzi? – Claire położyła dłoń na ramieniu Jonathana. – O Snellów. – No jasne. – Jonathan teatralnie przewrócił oczami. – Rozmawialiśmy z właścicielem domu, ale niestety nic to nie dało. Powtarza, że płacą czynsz i nie są przestępcami, więc mogą u niego mieszkać. – Super, więc możemy dać już temu spokój? – zapytała Claire. – Niestety nie. To porządna ulica, a nie dalej jak wczoraj widziałam ich córkę z papierosem. – Typowe dla nastolatek – zauważył Jonathan. – Nie, to oznaka degeneracji młodzieży. Ta rodzina jest zepsuta do szpiku kości. Nie chcą się z nami spotkać, więc na pewno mają coś do ukrycia. Nie będziemy tego tolerować. – Z głosu Vica biła determinacja. Błysnął zębami w przerażającym uśmiechu. – Moim zdaniem powinniście im odpuścić – zaczął Matt. – Po co nam polowanie na czarownice? Nikomu nic nie zrobili, a to, że kilka
razy była u nich policja, jeszcze nie znaczy, że to kryminaliści. Na pewno jest inne wyjaśnienie. – Wiecie co, czasami się zastanawiam, czy w ogóle poważnie myślicie o naszej ulicy – syknęła Heather z irytacją. – No właśnie – zawtórował jej Vic. – W każdym razie powiedzieliśmy właścicielowi domu, że będziemy zbierać podpisy pod petycją o eksmisję, a gdy wszyscy podpiszą, nie będzie miał wyjścia, będzie musiał ich eksmitować – wyjaśnił. – O matko, chcecie wyrzucić Bogu ducha winnych ludzi z domu? Chociaż mają dzieci? – Jonathan podniósł głos. Byłem z niego dumny. – Wystarczy, że nam powiedzą, czemu się przed nami ukrywają. No więc podpiszecie tę petycję czy nie? – W ich głosach pojawiła się wrogość. – Wiecie co? Znosiliśmy was już wystarczająco długo. Przychodzimy na wasze niekończące się zebrania i co z tego wynika? Nic! Zero treści. – Jonathan wstał, ale cały czas trzymał się z daleka od Goodwinów. – Zero – zawtórował Matt. Sądząc po jego minie, żałował straconego czasu. – Ale nie pozwolimy, żeby nasza ulica stała się wroga i ksenofobiczna, a przez was tak się dzieje. Uwzięliście się na ludzi, których nie znacie, z wyimaginowanych powodów. Nie, nie podpiszemy żadnej petycji i, jeśli nie zejdziecie na ziemię, nie weźmiemy udziału w żadnym zebraniu straży sąsiedzkiej – zakończył Jonathan. – Jak śmiesz! – ryknął Vic. – Podejdźmy do tego spokojnie – zaczęła Polly. – Nikt z nas nie przeczy, że Snellowie rzeczywiście zachowują się trochę dziwnie, ale rozmawialiśmy z Karen i Timem i jesteśmy przekonani, że oni po prostu mają kłopoty rodzinne. I tylko dlatego trzymają się od wszystkich z daleka. – Och, Polly, doprawdy, nie bądź taka naiwna. Dałaś się nabrać, a powinnaś się zdać na nasze doświadczenie i nam zaufać. – Heather mówiła z wyraźną wyższością. – Co za stek bzdur! – Jonathan znowu tracił panowanie nad sobą. – Nie chcemy mieć nic wspólnego z waszymi wymysłami, więc proszę,
dajcie nam spokój i wyjdźcie z mojego domu. Na Boga, Snellowie dobrze robią, że was ignorują. Mają do tego właściwe podejście! – Szkoda, że jesteście właścicielami waszych domów, w innym wypadku pozbylibyśmy się i was! – odciął się Vic. Skuliłem się pod krzesłem; w głosach mężczyzn słyszałem wyraźnie agresję. – A jeśli myślicie, że w tym roku dostaniecie jedną z naszych specjalnych kart świątecznych, to jesteście w błędzie! – dodała Heather, zanim wyszli. Kiedy byliśmy już pewni, że sobie poszli, wszyscy parsknęli śmiechem. – O nie, co za straszliwa kara: nie dostaniemy kartki na święta! – Dużo dałabym, żeby być ich fotografem – sapnęła Polly. Popłakała się ze śmiechu. – Wyobrażacie to sobie? Oni i kot w tych pulowerach? – Claire zgięła się wpół. – Gdzie w ogóle kupuje się takie same swetry dla ludzi i kotów? – zainteresował się Matt. – Pewnie ona robi je na drutach – odparła Polly. – Może i my w przyszłym roku zrobimy coś takiego – zaproponował Jonathan. – Ty, ja, dziecko i Alfie w takich samych sweterkach. – Nie jestem pewna, czy twoi krewni wychwyciliby ironię – mruknęła Claire. – A kto tu mówi o ironii? – zdziwił się Jonathan.
Rozdział 32
Miłość porusza świat. Widać ją wszędzie, na każdym kroku. Zwłaszcza u nas, na Edgar Road. W uśmiechach, gestach, spojrzeniach, wszędzie widać miłość. Emanuje mocą otulającą wszystkich w jej zasięgu. Otacza cię, daje poczucie bezpieczeństwa, ogrzewa. Świat staje się piękniejszy, słońce cieplejsze, kwiaty bardziej kolorowe, wszystko pięknieje. Matt, Polly i maluchy byli pełni tej miłości; Claire i Jonathan mieli jej jeszcze więcej niż dawniej i na pierwszy rzut oka było widać, jak bardzo Frania i Tomasz kochają siebie i swoje dzieci. Oni wszyscy kochali też mnie. Nawet Goodwinowie się kochali, choć dziwiło mnie, że największą przyjemność sprawiało im wtrącanie się w życie innych. Nie wątpiłem jednak, że kochają siebie i Łososia dziwną miłością, objawiającą się takimi samymi swetrami. Minął miesiąc, odkąd Tygryska i Tom zaczęli się spotykać i byli już prawie zakochani. Co prawda było jasne, że Tom jest bardziej zaangażowany, ale sądząc po zachowaniu Tygryski w jego obecności, jego specyficzny urok zaczynał na nią działać. A więc zostałem ja. Kochałem mnóstwo ludzi i kotów, ale w moim sercu było też miejsce na romantyczne uczucie do Śnieżki. Okazało się, że jest wiele rodzajów miłości. Szczęśliwa, taka, która otaczała mnie i moje rodziny, i smutna, jak ta wokół Śnieżki i Snellów. Kochali się, ale jednocześnie pogubili i nie byli szczęśliwi; ich miłość przepełniał smutek. Musiałem coś z tym zrobić, także po to, żeby w końcu zdobyć serce Śnieżki. Brzmi to bardzo egoistycznie, ale wcale nie o to mi chodziło, przecież i tak lubię pomagać ludziom. Widzicie, miłość jest tak ważna, bo naprawdę rządzi światem.
Po tym, jak Jonathan się postawił, Goodwinowie atakowali Snellów ze zdwojonym zapałem. Wiedziałem od Tygryski, że naprawdę zebrali podpisy pod petycją, chodząc od drzwi do drzwi po całej naszej długiej ulicy. Bez sensu i bez szans na powodzenie, bo większość mieszkańców nie miała pojęcia, kim są Snellowie. Znaliśmy wielu sąsiadów tylko z widzenia i nawet na zebrania nieszczęsnej straży sąsiedzkiej przychodzili tylko nieliczni. Martwiło mnie co innego, co usłyszałem w rozmowie Claire i Jonathana. Jeśli Snellowie naprawdę cierpią, poczują się jeszcze gorzej, gdy sąsiedzi dadzą im do zrozumienia, że ich tu nie chcą. Może nawet zechcą się wyprowadzić, a to oznaczało rozstanie z moją Śnieżką! Choć Goodwinowie sami w sobie nie stanowili zagrożenia, ich działania mogły jednak narobić nieodwracalnych szkód. Zamiast rozwiązywać wszystkie problemy tego świata, postanowiłem zdobyć się na wielki gest. Widziałem to w telewizji i w życiu. Wielki gest to dowód miłości, sposób, by pokazać ukochanej osobie, jak bardzo ci na niej zależy. Zazwyczaj wiąże się z wielkim poświęceniem. A więc musiałem wymyślić jakiś wielki gest wobec Śnieżki. Musiałem ją oczarować. Pokazać, że mówię szczerze, że nie jest sama. Od tamtej rozmowy w ogrodzie właściwie jej nie widywałem, a minęło już kilka tygodni. Nie żebym się nie starał, po prostu okazała się bardziej nieuchwytna. Musiałem wymyślić coś nowego. Wykluczyłem muzykę i poezję, bo to nie jest kocia dziedzina. Mógłbym oczywiście przynieść jej coś w prezencie, ale to za mało. Nie miałem się kogo poradzić; gdybym zwrócił się z tym do Tygryski, posłałaby mi miażdżące spojrzenie i parsknęła śmiechem. A więc byłem zdany tylko na siebie. Nie mogłem zapominać, że jestem kotem. Owszem, pomysłów nam nie brakuje, ale nie mamy tych samych możliwości, co ludzie. Zdecydowałem się na kwiaty, bo wszyscy znani mi mężczyźni sięgają po kwiaty, chcąc zdobyć kobietę. Przypomniały mi się śliczne kwiatki w ogródku Polly. Chyba nic się nie stanie, jeśli wezmę sobie kilka z nich? Wybrałem się po kwiaty; ciągle nie miałem jasno określonego
planu, ale wierzyłem, że coś przyjdzie mi do łebka. Przy rabatce okazało się, że zrywanie kwiatków wcale nie jest takie łatwe, jak się wydawało. Walnąłem jeden łapką, ale tylko się zgiął. Potem usiłowałem go podrapać, ale tylko oberwałem płatki. Chciałem je odgryźć – też nic z tego. Musiałem kopać. To ciężka praca – nie jestem jakimś tam głupim psem. Kopałem i kopałem, i już dochodziłem do wniosku, że to jednak nie był taki świetny pomysł, ale w końcu udało mi się dokopać do korzeni. Usiadłem i pyszczkiem i łapkami wyrwałem kwiaty z ziemi. Potem pojawił się kolejny problem – jak je przenieść? Miałem do dyspozycji tylko pyszczek, więc ułożyłem je, pochyliłem łebek i podnosiłem jeden po drugim, nie zwracając uwagi na ziemisty posmak. Niestety, zanim dotarłem do Snellów, nie wyglądały już tak ładnie jak na rabatce. Miałem tylko nadzieję, że Claire ma rację, kiedy powtarza, że liczy się gest. W ogródku Śnieżki nie było żywego ducha, na parterze też nie. Chciałem tylko zostawić jej kwiaty, ale skąd będzie wiedziała, że są ode nie? Zastanawiałem się, co zrobić, bo podarowanie bukietu wymęczonych kwiatów nie wydawało się już takim świetnym pomysłem. Spojrzałem na drzewo pośrodku ogrodu i wpadłem na genialny pomysł. Gdybym siedział na drzewie, kiedy mnie zobaczy, mógłbym zejść i osobiście wręczyć jej kwiaty. To dopiero zrobi wrażenie! Nie wspinam się co prawda najlepiej, ale determinacji mi nie brakuje, więc zabrałem się do dzieła. Wdrapywanie się z kwiatkami w pyszczku było jeszcze trudniejsze niż wędrówka z nimi, ale zacisnąłem zęby i brnąłem w górę. Nie patrzyłem w dół, dopóki nie dotarłem do drugiej gałęzi. Niezbyt wysoko, ale wystarczy, stwierdziłem i cierpliwie czekałem na Śnieżkę. Właściwie całkiem tu przyjemnie, pomyślałem, rozglądając się dokoła. Nie widziałem pokoi na piętrze, bo okna były zasłonięte, za to obserwowałem ptaki, które leciały prosto na mnie i skręcały w ostatniej chwili. Szczęka mnie rozbolała od ściskania kwiatków, ale gdybym otworzył pyszczek, straciłbym wszystkie. Z czasem zapragnąłem się poruszyć, ale nie mogłem. Było coraz zimniej, aż w końcu zaczęło padać.
Kiedy wyruszałem, świeciło słońce, ale potem niebo się zachmurzyło i nagle lunął deszcz. Czułem, jak futerko smętnie przykleja mi się do skóry, i zacząłem wątpić, czy cała akcja to naprawdę był taki wspaniały pomysł. A potem z kociej klapki wynurzyła się Śnieżka. – Co ty wyprawiasz? – zapytała z uśmiechem, czy raczej ze śmiechem. Tak, śmiała się, i to ze mnie – widząc mnie, przemoczonego na wylot, kurczowo wczepionego w gałąź. Nieważne, przemoknięty czy nie, miałem teraz okazję zejść na ziemię i wręczyć jej kwiaty, zgodnie z planem. Tadam! I wtedy wyszła na jaw kolejna skaza mojego genialnego planu – tylne łapki mi zesztywniały. Dało o sobie znać dawne pobicie, jak często podczas deszczu. Naprawdę tego nie przemyślałem. Zbyt długo siedziałem w jednej pozycji, Musiałem się przeciągać. Tylko że siedziałem na drzewie. Z kwiatami w pyszczku. I co tu robić? – Alfie, wszystko w porządku? – W głosie Śnieżki pojawił się niepokój. Nie miałem wyjścia. Otworzyłem pyszczek i kwiaty poleciały na ziemię, a jeden wylądował na jej łebku. Chyba zrozumiała, przynajmniej tyle. Ale nie wydawała się równie zachwycona, jak na to liczyłem. Otrząsnęła się, zrzucając mokre kwiatki. – Miały być dla ciebie. – Alfie, co ty właściwie wyprawiasz? – Pomyślałem sobie, że dam ci kwiaty, co, tak przy okazji, dla kota jest nie lada wyczynem. A potem przyszło mi do łebka, że poczekam tu na ciebie, zeskoczę i wręczę ci je osobiście. – Ale po co? – U ludzi to działa. – Byłem obolały i coraz bardziej naburmuszony. – A teraz, co ci jest? – Cóż, czasami mam pewien problem z tylnymi łapkami i chyba tu utkwiłem. – Utkwiłeś? – Tak. Nie mogę się ruszyć. Po raz kolejny próbowałem je rozprostować, ale były do niczego. – No dobrze, co mam robić? – Nie była już taka chłodna, choć nie
pozbierała kwiatów. Ani nawet nie podziękowała za nie, jak się nad tym zastanowić. Jeśli wierzyć legendom miejskim, koty z drzew zdejmują strażacy. I to się rzeczywiście zdarza co głupszym spośród nas, ale nie tak często, jak się ludziom wydaje. Dla każdego szanującego się kota to gorzkie upokorzenie. – Idź po Tygryskę – poprosiłem załamany. Nie bardzo wiedziałem, jak nam pomoże, ale znała moje problemy zdrowotne, więc liczyłem, że coś wykombinuje. – Dobra, spróbuję, choć ten deszcz wcale mi się nie podoba. Powiedziałem, gdzie może zastać Tygryskę, i Śnieżka niechętnie wyruszyła w drogę. Usiłowałem się przeciągnąć – nic z tego. Było mi zimno, przemokłem, nie mogłem się ruszać. Wyglądało na to, że wielki gest okazał się jednym z moich gorszych pomysłów. Wydawało mi się, że minęła cała wieczność, zanim zobaczyłem Tygryskę wbiegającą za Śnieżką do ogrodu. Spojrzała na mnie i parsknęła śmiechem. – Dzięki – mruknąłem. Przynajmniej przestało padać, równie nagle, jak zaczęło, i to już coś. – Co ty wyprawiasz? – Utkwiłem na drzewie, niech to ci wystarczy. Łapki mi zdrętwiały. – Widziałem, jak Tygryska ogarnia wzrokiem mnie, Śnieżkę i smętne kwiatki. – Och, Alfie. Idę do ciebie. Nigdy nie umiałeś łazić po drzewach. – Wspięła się szybko. Śnieżka przyglądała się nam z dołu. – Nie możesz się ruszać? – Tygryska w końcu okazała troskę. – Łapki mi zesztywniały. Chciałem je rozprostować, ale nie mogę. Tygrysko, obiecaj mi, że nie dopuścisz do tego, by wezwali straż pożarną. – Nawet gdybyś miał tu zostać na wieki? – Miałaś mi pomóc. – Wiem, ale nie dam rady cię znieść. Musisz skoczyć. – To za wysoko, a jak wyląduję na tylnych łapkach, będzie jeszcze gorzej. – Alfie, dlaczego zawsze masz takie głupie pomysły?
– Nie pomagasz, Tygrysko. – Może zamiast się kłócić, powiecie mi, co mam zrobić? – odezwała się Śnieżka, a nas nagle zamurowało; nie mieliśmy pojęcia ani co zrobić, ani co powiedzieć. Drzwi do domu otworzyły się nagle i na dwór wyszedł Christopher. Popatrzył na Śnieżkę i na drzewo. – On cię uratuje – szepnęła Tygryska. – Złaź, wtedy zobaczy, że tu utkwiłem – zdecydowałem. Tygryska ześlizgnęła się z drzewa z godną zazdrości zręcznością. Podeszła do Śnieżki. – A więc masz już przyjaciół, Śnieżko? Idzie ci lepiej niż mnie – stwierdził ponuro Christopher. – Czy to nie Alfie tam na drzewie? – zdziwił się. Śnieżka miauknęła. – Nie może zejść? Potwierdziła miauknięciem. Christopher się uśmiechnął. – Spokojnie, bracie, zaraz cię uratuję. – Usiłował wleźć na drzewo, ale było za wysoko. – Cholera, nie dam rady – mruknął pod nosem, a ja przeraziłem się jeszcze bardziej. Poszedł do komórki na narzędzia. Kamień spadł mi z serca, kiedy wrócił z drabiną. – Już po wszystkim, Alfie – stwierdził kilka minut później, bardzo z siebie zadowolony, i postawił mnie na mokrej ziemi. Zamruczałem i otarłem się o niego z wdzięcznością. Odstawił drabinę do komórki, a ja przeciągnąłem się i poczułem, że odzyskuję kontrolę nad łapkami. – Nie mogę się doczekać, kiedy wszystkim o tym opowiem – powiedział i wydawało mi się, że pod maską ponurego nastolatka zobaczyłem małego chłopca. – Co to miało znaczyć? – zapytała Śnieżka, gdy się oddalił. Zmrużyła ślepia. – Chciałem ci zaimponować. Kwiaty, drzewo i ja. Mój wielki gest – wyjaśniłem. Kiedy powiedziałem to na głos, nie brzmiało już tak fantastycznie, jak w moim łebku.Tygryska spojrzała na Śnieżkę i się uśmiechnęła. – Najwyraźniej nie wszystko poszło zgodnie z planem –
zażartowała. – Nie do końca – przyznałem. – Ale to był miły gest. Dobra, Alfie, chodź, zaprowadzę cię do domu – zdecydowała. Miała rację, Nie chciałem rozstawać się ze Śnieżką, ale musiałem się wysuszyć i dać odpocząć łapkom w ciepłym, wygodnym koszyku. – Przepraszam za… – zacząłem, ale Śnieżka tylko czule machnęła ogonem. – Nie ma sprawy – zapewniła, wstydliwie wyginając grzbiet. Poczułem łaskotanie w wąsach. Oddaliłem się niechętnie. – Wiesz co – rzuciła Tygryska do Śnieżki na pożegnanie. – Alfie czasami miewa idiotyczne pomysły, snując te swoje głupie plany, ale w sumie niezły z niego kot. Śnieżka odpowiedziała uśmiechem, autentycznym uśmiechem. Rozpromieniony pokuśtykałem do domu.
Rozdział 33
Następnego ranka zdrętwienie ustąpiło i znowu mogłem się ruszać. Postanowiłem się oszczędzać przez dzień czy dwa, żeby wszystko sobie przemyśleć. Ilekroć bolały mnie łapki, powracały wspomnienia z przeszłości i popadałem w refleksyjny nastrój. Dumałem wtedy o wydarzeniach, ludziach i kotach w całym moim życiu. W sumie miałem szczęście: w tej chwili w moim świecie wszystko było dobrze, wszystkie rodziny były szczęśliwe. W układance Claire i Jonathana odnalazł się ostatni kawałek. Rzadko się widzi szczęśliwszych ludzi niż oni. Dziecko, kiedy w końcu się urodzi, będzie najbardziej upragnionym, rozpieszczanym maluchem, i nie miałem nic przeciwko temu, pod warunkiem oczywiście, że nie zapomną o mnie. Bo to nie będzie nowy przyjaciel, ale młodszy brat albo siostra, tylko że w ludzkiej skórze. Będę miał łapki pełne roboty, zajmując się maluchem jako starszy brat, tak samo, jak Olek zajmuje się Tomaszkiem a Henry Martą. Nie śpieszyłem się z poranną toaletą, a później rozważałem, czy nie wyskoczyć do Tygryski. Nie planowałem jednego z naszych długich spacerów, ale uznałem, że mała przechadzka dobrze mi zrobi. Wyszedłem przez kocią klapkę i natknąłem się na Śnieżkę. – Cześć. – Nagle ogarnęła mnie nieśmiałość. – Witaj, Alfie. Chciałam zobaczyć, jak się dzisiaj czujesz. – Miło z twojej strony – odparłem. – Już dobrze, dziękuję. Głupio trochę, że to wszystko poszło… – Nie tak? Owszem, ale i tak mnie rozbawiłeś. A Christopher był pełen energii po tym, jak cię uratował; można by pomyśleć, że zrobiłeś to specjalnie dla niego. – Szkoda, że sam o tym nie pomyślałem – mruknąłem szczerze.
Nie musiałbym wtedy rozkopywać rabatki Polly. – Zawsze powtarzałeś, że mógłbyś nam pomóc, i naprawdę to zrobiłeś, troszeczkę. Ale tak w ogóle to chciałam cię zapytać, czy wybierzesz się ze mną na spacer? – Z tobą? – zapytałem z niedowierzaniem: czyżby zapraszała mnie na randkę? – Oczywiście, że ze mną. Chciałam z tobą porozmawiać. – Dobrze, pod warunkiem że pójdziemy powoli. Nadal jestem obolały. – Nie miałem zamiaru odgrywać macho, bo z tego tylko wynikłyby dalsze kłopoty. – Nie ma sprawy. – Spojrzeliśmy na siebie i po raz kolejny poczułem łaskotanie w wąsach. Miałem nadzieję, że łapki nie odmówią mi posłuszeństwa. Wyruszyliśmy. Wolałem nie natknąć się na inne koty, więc skręciłem w stronę parku. – Byłaś tam już kiedyś? – zapytałem. – Nie, wolę za bardzo nie oddalać się od domu. – A gdzie dawniej mieszkaliście? – zainteresowałem się. – W Kent. W sumie niedaleko Londynu, ale mieszkaliśmy w wielkim domu z wielkim ogrodem. – Nasze domy są przecież duże – zauważyłem. Mój pierwszy dom był malutki, a dom Jonathana to największy budynek, jaki widziałem. – Może, ale to i tak nic w porównaniu z tamtym naszym. Rzadko kiedy wychodziłam poza nasz ogród. Był taki wielki, że mogłam się po nim włóczyć całymi dniami. Miałam tam kwiaty, drzewa, nawet staw. Było super. – Więc tam nie było jak tutaj? – Nie wyobrażałem sobie takich luksusów. Nie do wiary. – Nie, zupełnie inaczej. Nie mieliśmy sąsiadów, nie tak blisko, wokół mnóstwo przestrzeni. Szczerze mówiąc, nasz dom był o wiele za duży. Choć mieszkaliśmy wszyscy razem, zdarzało się, że godzinami nikogo nie widziałam. – Po co im był taki duży dom? – Nie wiem, ludzie tacy są. Mieli mnóstwo pieniędzy, a jak ludzie mają mnóstwo pieniędzy, kupują sobie duże domy. Mieli też więcej
samochodów, nie tylko dwa. Daisy i Christopher chodzili do takich szkół, za które się płaci, a Karen, nie uwierzysz, ale miała tyle ubrań, że nie mieściły się w garderobie! Zawsze wyglądała rewelacyjnie. Ale pracowała na pół etatu, bo nie lubiła tylko siedzieć w domu, nie tak jak teraz. – Jak to? – Teraz pracuje cały czas, w szpitalu, bierze każdy dyżur, bo tylko ona zarabia. – Śnieżka posmutniała. Doszliśmy do parku. – Chodź, pokażę ci najfajniejsze krzaki – zaproponowałem. Wpełzliśmy pod krzew. Było tu przytulnie, spokojnie i bardzo intymnie. Usiedliśmy obok siebie. – I co się z tym wszystkim stało? – Nie powinnam ci tego mówić. – Niby nie, ale dla ciebie utknąłem na drzewie. – Uśmiechałem się i chciałem się o nią otrzeć, ale odepchnęła mnie zawstydzona. – No dobrze. Więc mieliśmy tyle pieniędzy, bo Tim zna się na komputerach i prowadził firmę. Dużo pracował i Karen wiecznie narzekała, że nigdy nie ma go w domu. Jeździli na egzotyczne wakacje, a wtedy oddawali mnie do kociego hotelu, za czym nie przepadałam, ale wracali z tych wakacji bardzo szczęśliwi. – Koci hotel? – W życiu o czymś takim nie słyszałem. – Tak. Śpisz w klatce, dostajesz jeść, ale są tam też inne koty i nikt nie poświęca ci tyle uwagi, co w domu. – Coś jak klinika weterynaryjna. – Nie, nie do końca. W każdym razie Tim miał przyjaciela, Simona, który był też jego wspólnikiem. Był świadkiem na ich ślubie, widziałam zdjęcia. Dzieciaki mówiły do niego: wujku. Nie miał własnych dzieci, za to ciągle nowe dziewczyny. Karen ich nie lubiła. – Śnieżka przewróciła się na grzbiet i westchnęła. – Przypomina mi trochę Jonathana, zanim poznał Claire – mruknąłem. – No więc ten Simon zawsze się koło nas kręcił. Byli z Timem bardzo blisko, Tim ufał mu bezgranicznie. A potem to się stało. – Ale co? – Nie mogłem wytrzymać. – Simon okazał się złym człowiekiem. Bardzo złym. Zrobił coś, co
się nazywa defraudacja i uciekł ze wszystkimi pieniędzmi. – Jak to? – Nie rozumiałem. – Nie wiem dokładnie, co zrobił, ale firma zbankrutowała, czyli nie miała ani grosza, tak mi się przynajmniej zdaje. Zostawił Tima z całym tym bałaganem na głowie. – A Tim niczego nie podejrzewał? – Nie, ufał mu. A potem okazało się, że ma ogromne długi, przez Simona, i musiał zamknąć firmę. To było straszne. Policja go szuka, ale Tim i Karen mówią, że nawet jak go złapią, niczego to nie zmieni. Zaczynałem rozumieć, czemu Snellowie za wszelką cenę trzymają się od wszystkich z daleka. Nic dziwnego, że nikomu nie ufają. – A potem było jeszcze gorzej. Stracili nie tylko pieniądze i dom, także przyjaciół. Niektórzy wytykali Tima palcami; choć stracił wszystko, uważali, że ma coś na sumieniu. Odwracali się do nich plecami, ledwie wyszło na jaw, że są biedni. To było straszne. Wszyscy ci, którzy przychodzili na nasze imprezy, pili naszego szampana i jedli nasze jedzenie, nie odbierali telefonów od Karen. Musieli sprzedać dom, dzieci odeszły z drogich szkół, przyjaciele zniknęli. I wtedy Karen znalazła pracę tu niedaleko, i tak trafiliśmy na Edgar Road. – Myślą, że Tim maczał w tym palce? – zapytałem, żeby mieć jasność sytuacji. – Ludzie wyciągają pochopne wnioski, Alfie. Tim jest niewinny, i kiedy tu zamieszkali, bał się z kimkolwiek zaprzyjaźnić, żeby nie uznano go za kryminalistę. – Ironia losu polega na tym, że właśnie dlatego, że trzymają się od wszystkich z daleka, Goodwinowie mają ich za przestępców. – Wiem, ale to, co się stało, dotknęło go tak boleśnie, że nie myśli logicznie. Żadne z nich nie myśli. – Smutna historia. Chociaż chyba nigdy nie zrozumiem, czemu ludzie tak sobie cenią pieniądze, bardziej niż wszystko inne. Koty ich nie mają, a patrz, jakie jesteśmy szczęśliwe. Do szczęścia wystarczy nam motyl do ganiania, ciepłe posłanie w domu i kolana kochającego człowieka. – Też tego nie rozumiem. – I mówi się, że to koty są powierzchowne! Ale jak przyjdzie co do
czego, jesteśmy bardziej lojalne niż większość ludzi. – Racja, Alfie. – Spojrzała na mnie, aż serce zabiło mi żywiej. – Teraz już wiesz, co się stało – ciągnęła. – Policjanci przychodzą do nas ze względu na Simona. Ale Karen i Tim nadal cierpią i nie chcą nikogo poznawać. Odcięli się od świata, a Goodwinowie wszystko pogarszają, i to akurat teraz, gdy wydawało się, że nasze życie wreszcie wróci do normy. – To prawda. Kiedy jest się w dołku, wydaje się, że już nigdy nie będzie lepiej. – No właśnie, ze mną też tak było przez dłuższy czas. Martwię się o dzieciaki. W nowej szkole wszyscy śmieją się z Christophera, bo chodził do prywatnej. Ale świetnie gra w piłkę i gdyby to pokazał, byłoby lepiej. Tyle że on nie chce. Daisy wszyscy lubią, bo jest ładna. Szczerze mówiąc, zawsze była małą księżniczką, więc trudno jest się jej odnaleźć w nowej rzeczywistości, choć, co Karen często podkreśla, ma więcej szczęścia niż większość ludzi. – To prawda. I ona, i wy wszyscy. Ale nic dziwnego, że kiedy się coś miało i to utraciło, każdy za tym tęskni. Przypomniało mi się, co mówił Śmieciarz: że niektórzy ludzie też nie mają domów i to wcale nie jest ich wybór. Posmutniałem. – Niektórzy w ogóle nie mają domu, co dopiero takiego ładnego jak wasz – zauważyłem miękko. – Wiem i masz rację. Ale ja też tęsknię. Za dawnym życiem, za moim ogrodem. Kiedy tu zamieszkaliśmy, byłam nieszczęśliwa i nie chciałam się z nikim zaprzyjaźniać. – Coś takiego, nigdy bym na to nie wpadł – zażartowałem. – No tak, ale wtedy zjawił się ten kot, Alfie, i w ogóle nie chciał słuchać, co mówię. – I co, żałujesz? – zapytałem, nagle przejęty. Śnieżka przytuliła się do mnie i nagle poczułem się panem całego świata. Oparłem pyszczek na jej karku. – Raczej nie – mruknęła. Co tam zdrętwiałe łapki; po tych słowach aż do wieczora bujałem w siódmym niebie.
Rozdział 34
Słuchajcie, poszedłbym do nich, ale ostatnio tylko pogorszyłem sytuację, więc pewnie nawet nie otworzą mi drzwi – mówił Jonathan. Choć było już późno, Polly i Matt wpadli do nas z dziećmi. Claire bawiła się z Martą, a Henry i ja ganialiśmy za plastikową piłeczką. – Nie wpuszczą nikogo. Ale musimy coś zrobić. – Możemy napisać liścik – zaproponowała Claire. – Niezły pomysł – zawtórowała Polly. Usiłowałem nadążać za rozmową, ale przychodziło mi to z trudem, bo w myślach cały czas przeżywałem wczorajszy spacer ze Śnieżką. Po naszej cudownej randce spałem jak zabity i miałem mnóstwo cudownych snów. Jeszcze nigdy nie byłem tak zakochany. Choć do wczoraj bez wzajemności. Co prawda jeszcze nie do końca uległa mojemu urokowi, ale wyraźnie złagodniała i kiedy zapytałem, kiedy się znowu zobaczymy, odparła, że wkrótce. Nadal zachowywała dystans, ale już nie tak bardzo jak przedtem. Musiałem po prostu zdobyć się na cierpliwość. Skupiłem się na rozmowie. Wywnioskowałem, że Polly znowu starła się z Goodwinami. Tego dnia nie widziałem Śnieżki – i teraz już wiedziałem dlaczego. Polly była wzburzona. Wracając do domu z przedszkola Henry’ego, zobaczyła Goodwinów i dwoje policjantów przed domem Snellów. Mówiła, że Goodwinowie mieli na sobie strój maskujący – jak żołnierze – i twierdzili, że chcieli niepostrzeżenie obserwować Snellów. Policjanci tłumaczyli, że przyjechali do nich w innej sprawie, ale Goodwinowie nie odpuszczali i ciągnęli ich za język. Polly mówiła, że zachowywali się jak szaleńcy, i nie zdziwiłaby się, gdyby aresztowano ich za zakłócanie porządku publicznego.
Heather i Vic przesłuchujący policję – choć zazwyczaj jest odwrotnie. Policjanci powtarzali, że nie mogą udzielać żadnych informacji, a mimo to Goodwinowie wypytywali ich w kółko, czy Snellowie należą do przestępczego półświatka, wspomnieli o swojej petycji, pod którą jakimś cudem zebrali ponad dwadzieścia podpisów. W tym momencie Polly wkroczyła do akcji i kazała im przestać. Goodwinowie zarzucili jej, że też należy do szajki, a policjanci patrzyli na nią ze współczuciem, gdy w końcu udało im się uciec przed Goodwinami i podejść do domu Snellów. – Szybko, wracajmy na punkt obserwacyjny – zarządziła Heather i oboje ukryli się za krzakiem w swoim ogrodzie. A Polly rozjuszona poszła do domu. – W sumie to całkiem zabawne, jak się nad tym zastanowić – zauważył Jonathan. – Posłuchajcie tylko: przebierają się w moro, żeby wyśledzić coś, czego prawdopodobnie w ogóle nie ma. – Wszyscy wiemy, że nie zdołają eksmitować Snellów, ale to musi być okropne uczucie wiedzieć, że toczy się krucjata przeciwko tobie, nieważne, z jak idiotycznego powodu. Moim zdaniem trzeba im powiedzieć, że nie podzielamy zdania Goodwinów i w razie czego służymy wsparciem. Musimy pokazać, że nie wszyscy są tacy straszni. – Polly była oburzona i za to kochałem ją jeszcze bardziej. – Zgadzam się – zawtórowała Claire. – Napiszmy dzisiaj list i wszyscy go podpiszemy. – Dobrze. Matt, połóż dzieci spać, a ja napiszę z Claire ten list. – Więc Jonathan pomoże mi zabrać brzdące do domu. I wypije piwko, kiedy je uśpimy. – Świetny plan – ożywił się Jonathan. Claire i Polly przewróciły oczami. Zamruczałem głośno, by wyrazić aprobatę, choć nie wiem, czy mnie zrozumieli. Doskonale. Snellowie muszą wiedzieć, że ktoś ich wspiera. Po tym, czego się dowiedziałem, obawiałem się, że Goodwinowie bardzo ich zranią. Nie mogłem się doczekać, kiedy opowiem o wszystkim Śnieżce. Oczywiście chciałem ją też zobaczyć. Postanowiłem zaryzykować, gdy kończyły pisać liścik, a Polly podrzuciła go w drodze do domu. Ja też pobiegłem do sąsiadów,
przeskoczyłem przez ogrodzenie, licząc, że nic sobie nie zrobię w łapki. Podszedłem do drzwi kuchennych, ale opuścili żaluzje. Zakradłem się do kociej klapki i z duszą na ramieniu, wsadziłem łebek do środka. Czułem zapach Śnieżki – rozkoszowałem się nim przez chwilę – ale jej samej nie widziałem. Położyłem się. Był już wieczór, ale jeszcze dość jasno. Znalazłem zaciszny kącik i czekałem. Wydawało mi się, że słyszę krzyk, potem trzaśnięcie drzwiami. I kolejne. Dziwny odgłos, głośne miauknięcie, i znowu trzaśnięcie drzwiami. Zdawałem sobie sprawę, że nie powinienem tego robić, że to nieodpowiedni moment, że nikt mnie tu nie chce, ale nie mogłem się opanować. Bez namysłu wskoczyłem do kuchni przez kocią klapkę. Otoczyła mnie ciemność. Dom był pusty. Śnieżki tu nie było. Sprawdzałem wszędzie, na dole i na górze, ale nigdzie jej nie znalazłem. A jeśli stało się coś złego? Wiedziałem, że nie powinienem włamywać się do cudzego domu, ale musiałem poczekać na ich powrót. A jeśli mimo wszystko mieli dosyć i postanowili się wyprowadzić? Spanikowałem. A jeśli już nigdy nie zobaczę Śnieżki? Skuliłem się pod fotelem w saloniku, starając się opanować strach. Wydawało mi się, że leżałem tam całe wieki, zanim usłyszałem ciche kroki kocich łap. – Alfie! – zawołała Śnieżka. – Co tu robisz? – Martwiłem się. – Czemu? – Myślałem, że wyjechaliście. Wiem od Polly o Goodwinach i policji, a potem Claire i Polly napisały do was liścik, no wiesz, że jesteśmy z wami. Ale słyszałem krzyki i trzaskanie drzwiami, i przeraziłem się, że uciekacie. Że już nigdy cię nie zobaczę. Tak się zmartwiłem, że musiałem tu poczekać. Nie mogłem odejść. – Rany, Alfie, ale masz bujną wyobraźnię. – Może i tak, ale pomyśl tylko: wczoraj byłaś w otchłani rozpaczy, a teraz promieniejesz. – Szukałam cię! Wiesz, co się stało? Policjanci przyszli nam powiedzieć, że aresztowano Simona. Co prawda pewnie nie odzyskają pieniędzy, ale Tim będzie oczyszczony z zarzutów, a Simon trafi do więzienia. Moi ludzie są bardzo szczęśliwi. Karen przeczytała list od
twoich, odczytała go Timowi i zaczęli się ściskać i obejmować. A potem dzieci, tutaj i ja maczałam w tym łapkę, zapytały, czy teraz wszystko będzie jak dawniej. Pierwszym krokiem na drodze do normalności było to, że wszyscy razem, jako rodzina, poszli po jedzenie na wynos. Byłam taka szczęśliwa, że pobiegłam do ciebie, a ty siedziałeś tutaj! – Więc to dlatego te krzyki? – Owszem, byli dość głośni, ale to z radości. – O rany, teraz czuję się jak idiota. – Sentymentalny idiota. Nie zdążyłem uciec, gdy otworzyły się drzwi i dom wypełniły szczęśliwe, rozbawione głosy. Śnieżka się uśmiechnęła. – Chodź, poznaj ich w końcu. – Nie będą się złościć? – Dzisiaj nawet lwa powitaliby z otwartymi ramionami. Pobiegłem za nią do kuchni, gdzie jej rodzina nakładała jedzenie na talerze i nalewała napoje. – Szkoda, że to nie szampan, skarbie – powiedział Tim, podając Karen kieliszek wina. – Szampana mam dość do końca życia – zapewniła z uśmiechem. – Ja też mogę? – zapytała Daisy. – Mały łyczek – zastrzegł ojciec. – A ja? – wtrącił się Christopher. – Ej, Daisy ma szesnaście lat, a ty dopiero czternaście! Niestety, nie. – Tim czule zmierzwił mu włosy. To była zupełnie inna rodzina. Uśmiechnąłem się do Śnieżki. Odpowiedziała tym samym. – Czy to nie kot sąsiadów? – zapytała Karen na mój widok. – Tak, to Alfie – odparł Christopher. – Pamiętacie, jak opowiadałem, jak ściągałem go z drzewa? Chyba zaprzyjaźnił się ze Śnieżką. – Nawet kota mają miłego – stwierdziła Karen. – Wzruszył mnie ten liścik i głupio mi, że zachowałam się jak wariatka, ale chyba nie jestem jeszcze gotowa, by opowiadać na prawo i lewo, co nas spotkało. – Tak, to jeszcze zbyt świeże – przyznał Tim. – Potrzebujemy jeszcze trochę czasu.
– I musimy jakoś spławić tych cholernych Goodwinów. Słyszałaś, co mówiła policja. Obserwują nas z krzaków! – Wariaci – prychnęła Daisy. – Jeszcze nie jestem na nich gotowa – szepnęła Karen. – Karen, Daisy, Christopher, chciałem powiedzieć, że bardzo mi przykro z powodu tego wszystkiego. Wiem, że bardzo przeżyliście przeprowadzkę i konieczność zmiany szkoły, ale teraz, gdy aresztowano Simona, czuję, że nasze życie powoli wróci do normy. Do nowej, ale zawsze normy. Tim znowu posmutniał. Najwyraźniej nawet gigantyczny krok naprzód nie był dość duży. Śnieżka ukradkiem wyprowadziła mnie na dwór. – Sprawy zmieniają się błyskawicznie – stwierdziła na zewnątrz. – Tim chyba nigdy sobie nie wybaczy, że zaufał Simonowi, ale przynajmniej teraz, gdy drania aresztowano, mój pan poczuje, że sprawiedliwości stało się zadość. – Myślisz, że odzyskają pieniądze? – Nie, myślę, że już ich dawno nie ma; przepuścił je na hazard i kiepskie inwestycje, o ile mi wiadomo, ale przynajmniej mają dom. Może nie taki, do jakiego przywykli, ale to i tak więcej niż mają inni. Sam mnie tego nauczyłeś. – Wszyscy wydawali się w lepszym humorze. No, może poza Christopherem – zauważyłem. – Nadal tęskni za dawnym życiem. Chyba nie znalazł sobie jeszcze nowych przyjaciół; nie widziałam go z nikim i cały czas jest bardzo zamknięty w sobie, bardziej niż reszta. Ale jestem kotką Daisy i Christopher nie lubi mnie aż tak bardzo. Ilekroć kłóci się z siostrą, ma pretensje do mnie. – Jest dla ciebie niedobry? – zaniepokoiłem się. – Nie, czasami tylko mówi mi przykre rzeczy, nazywa głupim sierściuchem, ale wiem, że wcale tak nie myśli. Udaje, że nie znosi Daisy, a w gruncie rzeczy bardzo ją kocha – wyjaśniła. – Nadal uważam, że nasze rodziny powinny się zaprzyjaźnić. Naprawdę, dzięki temu twoi ludzie poczują się potrzebni i lubiani. – Może kiedyś. Naprawdę się cieszę, że cię poznałam, Alfie. –
Przytuliła się od mnie, a ja czułem się, jakbym wygrał los na loterii.
Rozdział 35
O rany, to trochę tak jak wtedy, gdy Jonathan i Claire umawiają się gdzieś z Mattem i Polly – stwierdziłem. Trzy pyszczki odwróciły się w moją stronę. Tygryska, Tom, Śnieżka i ja byliśmy w parku, na rabatkach. Coś jak podwójna randka, pomyślałem. Choć na razie byliśmy ze Śnieżką tylko przyjaciółmi, wiedziałem, że kolejny krok to tylko kwestia czasu. Tygryska i Tom oficjalnie nie byli jeszcze parą, on jednak chodził za nią jak zakochany szczeniak. Widać było, że się jej podoba, ale zupełnie jak Śnieżka udawała nieczułą. Jednak miło razem spędzaliśmy czas, więc nie narzekałem. O dziwo, Śnieżka i Tygryska w końcu przypadły sobie do gustu, a Tom zmienił się nie do poznania. Wyobrażałem sobie, że w przyszłości staniemy się zgraną paczką, i bardzo mi to odpowiadało. Choć w moim dawnym życiu niczego nie brakowało, fakt, że wkroczyła w nie Śnieżka, dodał mu nowego wymiaru. Ślepia lśniły mi nieco bardziej, uśmiechałem się nieco szerzej, a kiedy śniłem, to tylko o miłych rzeczach. A Śnieżka… jej stosunek do mnie zmieniał się błyskawicznie. Kolejny etap to miłość. Podobnie jak jej rodzina. Widywałem ich często. Śnieżka mówiła, że zawsze jestem u nich mile widziany, więc jakby trochę dodałem ich do mojej listy domów, choć bywałem tam najrzadziej. Chciałem, żeby poznali moje pozostałe rodziny i się z nimi zaprzyjaźnili, bo tego właśnie kot pragnie najbardziej – łączyć ludzi. Choć nie byli już tacy smutni i ucieszyli się z liściku Polly i Claire, nie rzucili się im w ramiona. I nawet to rozumiałem. Kiedy cierpisz, kiedy wszystko tracisz, także zaufanie, trzeba czasu, zanim znowu odważysz się komuś zaufać.
Nadal jednak musieliśmy zrobić coś, żeby się zaprzyjaźnili, jak my. Kiedy tak siedzieliśmy w parku, uznałem, że to dobry moment, żeby coś zaplanować. – Kiedy ostatnio chciałeś połączyć ludzi, mało nie zginąłeś – zauważyła Tygryska. – Tego nie powtórzę – przyznałem. – Zostało mi już tylko sześć żyć, o ile dobrze liczę, więc muszę wymyślić coś równie efektownego. – Jak na przykład znowu utknąć na drzewie – zażartowała. – Nie, to zbyt… – urwałem. Podsunęła mi pewien pomysł. Naszą uwagę odwrócił nisko latający motyl. Tom i Tygryska zamachnęli się na niego jednocześnie i zderzyli łapkami. – Przepraszam – mruknął Tom zawstydzony. – Sama nie wiem, Alfie. Może wystarczy, że nie są już tacy smutni. I zaczęli rozmawiać z sąsiadami. Może to dosyć? – Nie wydaje mi się. – Jestem bardzo upartym kotem. – Ale żadne z nas nie ma pojęcia, co zrobić. – Śnieżka położyła się i ze smutkiem ułożyła łebek na łapkach. – Martwię się, że wyjadą. Owszem, mówią, że jest lepiej, ale nadal nie są do końca szczęśliwi. A ja nie chcę stąd wyjeżdżać. Była taka smutna, że na jej widok pękało mi serce. Nie mogłem dopuścić, żeby zniknęła z naszej ulicy. – Chyba wiem, co zrobić – stwierdziłem. Przypomniałem sobie wcześniejszy genialny pomysł. – O rany! Wolę tego nie słuchać. – Tygryska zakryła sobie uszy łapkami. – Znając ciebie, to coś niebezpiecznego! – A ja chcę. Mów, Alfie! – naciskał Tom. – Nie, zobaczycie, kiedy to zrobię. Tygrysko, powiedz Śnieżce, że potrafię skłonić ludzi, by robili to, czego chcę. – To prawda. Zmusi ludzi do wszystkiego. Mnie nie nabierze, ale ludzie łapią się za każdym razem. – Chyba nie mamy nic do stracenia. – Śnieżka nie wydawała się przekonana. – Za to wiele do zyskania – dokończyłem. Kiedy szliśmy do domu, przepełniało mnie poczucie misji. Kroczyłem u boku Śnieżki, Tygryska i Tom dreptali za nami. Widać
było, że jedno w drugim budzi beztroskę. Byliśmy już niemal przy furtce Śnieżki, gdy zaskoczył nas Łosoś. Prawie o nim zapomniałem. – Proszę, proszę, kogo my tu mamy – stwierdził, złowrogo oblizując pyszczek. – Co za sielanka. Śnieżka syknęła groźnie. Zasłoniłem ją sobą. – Łosoś, odczep się, dobra? Ty i twoi wścibscy ludzie. Snellowie nie mają nic do ukrycia, więc moglibyście w końcu dać im spokój. – Niby dlaczego? Bo mi każecie? – prychnął pogardliwie. – Nie, bo wychodzicie na idiotów, i to z własnej woli. Wkrótce staniecie się pośmiewiskiem całej ulicy. – Wcale nie czułem odwagi, jaka brzmiała w moim głosie. – Już jesteście – zauważyła Tygryska zza moich pleców, dodając mi pewności siebie. – No właśnie, z waszej petycji nic nie wyszło, a my, koty, rozważamy, czy nie napisać petycji przeciwko wam – zażartował Tom. Odkąd zakochał się w Tygrysce, miał nawet poczucie humoru. – Koty nie umieją pisać – wypalił Łosoś. – Nabazgrzemy to mysią krwią na waszym ogrodzeniu – odparł Tom żartobliwie. Tak mi się przynajmniej zdawało. – Nie odważycie się! – Łosoś po raz pierwszy okazał niepokój. – Chcesz się przekonać? – rzuciłem. Obrócił się na łapie i odbiegł. – Mój bohater – szepnęła Tygryska. – Imponujące. – Ty też jesteś moim bohaterem – mruknęła do mnie Śnieżka.
Rozdział 36
Claire była zawiedziona. Chyba myślała, że po liściku Karen przyjdzie im podziękować, może nawet zaprosić na herbatę. Skarżyła się Jonathanowi, że liścik od Karen był zdawkowy i mdły. Dobrze więc, że uknułem własny plan. Potrzebowali pomocnej łapy. Całe szczęście, że mieli mnie. Zawsze uważałem, że szczęście jest zaraźliwe. Patrzyłem na moje rodziny na naszej ulicy i rozmyślałem, jacy wszyscy są szczęśliwi. Nawet my, koty, nie mialyśmy powodów do zmartwień. Wszyscy byli zadowoleni i wiedziałem, że jeśli uda nam się dotrzeć do Snellów, przekażemy odrobinę tego szczęścia także tej rodzinie. Dosłownie zarazimy ich radością. Zjadłem śniadanie w pogodnym domu Claire i Jonathana. Ostatnio ciągle pozwalała mu karmić mnie konserwami rybnymi, więc byłem w siódmym niebie. Instynkt podpowiadał mi, że kiedy urodzi się dziecko, będą bardzo zajęci i wtedy skończą się takie rarytasy, ale zawsze miałem zapasowe domy. Na razie nie chciałem, by cokolwiek mąciło mi radość. Nawet Łosoś, który mierzył wszystkie koty podejrzliwym spojrzeniem, ale z bezpiecznej odległości. W głębi serca był tchórzem. Szczególnie wkurzało go to, że Polly podejrzewała go o wykopanie jej kwiatków. Po moim wielkim geście zapomniałem całkiem o jej rabatce, ale kiedy przyłapała Łososia na swoim trawniku, doszła do wniosku, że to jego sprawka. Bardzo mi to odpowiadało. – Alfie, nie będzie cię tylko kilka godzin, a żegnasz się, jakbyśmy rozstawali się na zawsze – mruknęła Tygryska, gdy poszedłem się z nią zobaczyć, zanim wcielę w życie mój nowy genialny plan. – Nieprawda. Ale gdyby coś poszło nie tak, pożałujesz, że nie
byłaś dla mnie milsza. – Alfie, ale z ciebie artysta. Sam mówiłeś, że z tym planem nie łączy się żadne niebezpieczeństwo. – Wiem, ale chciałbym, żeby wszyscy docenili to, co zrobię. – Ale my nie wiemy, co to jest! – Wyczuwałem irytację Tygryski, powiedziałem jej więc, co wymyśliłem. Tym razem słuchała uważnie. – Oszalałeś – stwierdziła. – Po ostatnim razie? – Chyba jej nie zaimponowałem. – I właśnie dlatego to genialny plan. Teraz już wiem, czego nie robić. Nikomu ani słowa – zastrzegłem. – To tajemnica. – Tygryska uniosła wąsy, pokręciła łebkiem i się uśmiechnęła. – Nigdy się nie zmienisz, co? Uważaj na siebie. Oby ci się udało. Po południu pobiegłem do Śnieżki. Powiedziałem, że ją odwiedzę. Czekała w kuchni. Nie wiedziała, co planuję, więc musiałem jej powiedzieć. – Wracam na drzewo – zacząłem. – Dlaczego? – zdziwiła się. – Bo wtedy twoi pójdą po moich i połączy ich chęć uratowania mnie. – Byłem przekonany, że mój plan zadziała. Wszystko zaplanowałem. Co prawda wielki gest nie wyszedł tak, jak chciałem, ale mnie zainspirował. Znowu wejdę na drzewo, udam, że nie mogę zejść (bo tym razem dopilnuję, żeby mi łapki nie zdrętwiały), Śnieżka pobiegnie po pomoc. Już to sobie wyobrażałem: już widziałem, jak rozmawiają, jak mnie ściągnąć z drzewa. Snellowie zrozumieją, że dobrze mieć przyjaciół wśród sąsiadów, ja tymczasem dyskretnie zejdę o własnych siłach. A oni tak się ucieszą, że zaraz się zaprzyjaźnią. Pewniak, nie plan. – A jeśli Christopher znowu pójdzie po drabinę? – zauważyła Śnieżka. – Wziąłem to pod uwagę. Wejdę wyżej, tak że będzie musiał zaangażować dorosłych. – Pamiętałem, że drabina sięgała tylko do gałęzi, na której siedziałem, wcale nie tak wysoko. Teraz wejdę wyżej. – I myślisz, że to się uda? – Na pewno. Nie wierzysz mi? – A twoje łapki?
– Nie martw się. Życz mi szczęścia. I uwierz, to ich połączy, nie wiem jak, ale połączy. – Powodzenia. Wiesz co, Alfie? Jesteś albo geniuszem, albo wariatem. Mam nadzieję, że to pierwsze. Śnieżka pobiegła za mną do ogrodu. Spojrzałem na drzewo. Byłem bardzo pewny siebie. Zrobiłem to już raz, a tym razem nie krępowały mnie kwiaty, więc będzie łatwiej. Zacząłem się wspinać. Był wczesny wieczór, pogoda bardzo mi odpowiadała; ciepłe słońce, błękitne niebo. Widziałem ptaki nad sobą i słuchałem ich świergotu, gdy wspinałem się coraz wyżej, gałąź po gałęzi. Bez trudu minąłem miejsce, z którego ściągnął mnie Christopher, i piąłem się dalej. Czułem wiatr w futerku i rosnącą determinację wraz z każdą mijaną gałęzią. Po długiej, męczącej wspinaczce poczułem nagle, jak bardzo dała mi się we znaki, i zatrzymałem się, żeby sprawdzić, czy już wystarczy. Usadowiłem się na gałęzi i spojrzałem w dół. O rany, pomyślałem. Co się stało? Śnieżka nagle zrobiła się malutka. Spojrzałem jeszcze raz i nagle do mnie dotarło, jak wysoko się wspiąłem. Zakręciło mi się w łebku. Kurczowo chwyciłem się gałęzi. Zamiauczałem, ale nie była to część planu, tylko wyraz przerażenia, gdy panika zjeżyła mi futerko. Nigdy w życiu nie byłem tak wysoko. Spanikowałem. Rozważałem, czy nie zejść, rezygnując z planu, ale nie mogłem się ruszyć. Byłem dosłownie sparaliżowany ze strachu. Nie widziałem jej pyszczka, ale obserwowałem Śnieżkę, jak biegnie do domu, miaucząc głośno. Na szczęście po chwili wróciła, prowadząc Karen i Tima. Christopher i Daisy szli za nimi. Wszyscy patrzyli na mnie. Niestety nie słyszałem ich słów, porywał je wiatr. Tkwiłem żałośnie na czubku drzewa, a oni przyglądali mi się z dołu. Daisy zniknęła za domem. Upewniłem się, że siedzę w miarę pewnie na gałęzi, i zasłoniłem ślepia łapkami, żeby przestało mi się kręcić w łebku, ale wtedy nie mogłem wytrzymać, nic nie widząc. Przywarłem do gałęzi i zastanawiałem się rozpaczliwie, czy zostanę tu na zawsze. Czy to będzie mój nowy dom? Jak mi się zdawało, po wielu godzinach, do ogrodu weszli Matt i Polly. Zaintrygowało mnie, gdzie są Claire i Jonathan. Czułem na sobie
ich spojrzenia, widziałem, jak kręcą głowami. Matt podszedł do drzewa i coś krzyknął, ale usłyszałem tylko moje imię. Miauknąłem najgłośniej jak potrafię, nie wiem jednak, czy mnie usłyszał. Chciało mi się płakać. To jednak nie był taki wspaniały plan, jak mi się wydawało. Wszyscy ciągle sterczeli w ogrodzie. Przez gałęzie widziałem, że Tim gdzieś dzwoni. Matt ciągle coś do mnie mówił, ale wiatr porywał jego słowa. Tak bardzo chciałbym być teraz w jego ramionach. W czyichkolwiek ramionach. Zrobiło mi się niedobrze. Kurczowo wbiłem pazury w korę. Po mniej więcej półgodzinie siedzenia na gałęzi usłyszałem w oddali syreny i od razu wiedziałem, co oznaczają. Co za hańba! Najgorsze obawy się sprawdziły. Matt i Tim pobiegli przed dom i wkrótce wrócili, prowadząc czterech strażaków. Spojrzeli na mnie. Znowu zakryłem ślepia. Nigdy tego nie zapomnę i jeśli dzięki temu moje rodziny się nie zaprzyjaźnią, tak straszliwe upokorzenie pójdzie na marne. Zniknęli, by wrócić z wielką drabiną. Oparli ją o drzewo, wysunęli i jeden z nich zaczął się wspinać. Aż w końcu dotarł do mnie. – Dobra, Alfie, już jesteś bezpieczny – powiedział i wziął mnie na ręce. Dosłownie siłą oderwał mnie od gałęzi, ale ledwie znalazłem się w jego objęciach, odetchnąłem z ulgą. Więc jednak nie zostanę na drzewie do końca życia. Kiedy schodziliśmy po drabinie, miałem zamknięte ślepia. Nadal było mi niedobrze. Podał mnie zapłakanej Polly. – Dziękuję bardzo – szepnęła – Och, Alfie, jak mogłeś? A gdybyś spadł? – skarciła mnie. – Napijecie się herbaty? – zapytała Karen strażaków. – Dzięki, szanowna pani, lada chwila może być wezwanie do prawdziwego pożaru! – Roześmiał się. – Ale pilnujcie tego kociaka, to pierwszy, którego ściągałem z drzewa! A służę ponad dziesięć lat. W życiu nie byłem tak upokorzony. Polly nie wypuszczała mnie z objęć, gdy obchodziliśmy dom. Śnieżka biegła za nami z wyrazem ulgi na pyszczku. Jeszcze nie miałem okazji z nią porozmawiać. Pierwsze, co zauważyłem, to spory tłumek – wóz strażacki zaintrygował mieszkańców Edgar Road i teraz tłoczyli się przy nim.
Oczywiście poza Goodwinami, ci pewnie obserwowali wszystko zza firanek. – Boże, nic ci nie jest? – Słyszałem panikę w głosie Claire, gdy przez ulicę podbiegła do Polly. – Wróciliśmy właśnie i zobaczyliśmy wóz strażacki. Pali się? – Nie, Claire. Alfie utknął na drzewie w ogrodzie Snellów – wyjaśnił Matt, wyraźnie poruszony. Było mi naprawdę głupio, że narobiłem im zmartwień, ale powtarzałem sobie, że działałem w imię większego dobra. Dostrzegłam też moich kocich przyjaciół, obserwujących wszystko z krzaków. Tygryska uśmiechnęła się do mnie. Odpowiedziałem bladym grymasem, ciągle wstrząśnięty przygodą na drzewie. – Wszedł bardzo wysoko – wyjaśniła Karen. – Biedactwo, nie wiedzieliśmy, co robić, więc Tim wezwał straż. – Nic ci nie jest? – Claire wzięła mnie z ramion Polly i przytuliła. Zamiauczałem i wtuliłem się w nią; nadal kręciło mi się w łebku, ale tak bardzo mi ulżyło, że nie jestem już na drzewie, że nie zwracałem na to uwagi. – Przepraszam bardzo, jestem Rob – odezwał się mężczyzna, którego znałem z widzenia z naszej ulicy. – Pracuję w lokalnej gazecie i chciałbym o tym napisać; rzadko zdarza się taka historia. Naprawdę musiał mi o tym przypominać? Cala ulica wrzała radośnie, gdy wróciłem w objęcia strażaka i zrobiono mi zdjęcie. Do gazety! Gorzej już być nie mogło. – Dobra – zaczął Jonathan. Tymczasem chyba wszyscy mieszkańcy Edgar Road zdążyli mnie obejrzeć i przy okazji przedstawić się Snellom, onieśmielonym, ale i zadowolonym. – Zapraszamy do nas, żeby opić to cudowne ocalenie. Spodziewałem się, że Snellowie zaraz się wymówią, oni jednak skinęli głowami. – Bardzo chętnie – powiedział Tim ku powszechnemu zdumieniu i wszyscy razem ruszyliśmy do domu. Polly poszła po dzieci, które zostały u sąsiadów. Byłem zachwycony, gdy naszą kuchnię wypełniły głosy i śmiechy, tak jak lubię. Matt, Polly, Claire i Jonathan siedzieli za stołem – i Snellowie także.
Marta spała w wózku, Henry bawił się kartami na podłodze. Daisy i Christopher, ożywieni, rozmawiali ze wszystkimi, a Tim w końcu się przełamał i opowiedział, co ich spotkało. Zanim to zrobił, spojrzał pytająco na Karen. Lekko skinęła głową i ścisnęła go za rękę. Chciałem uciec do Śnieżki, ale Claire i Polly miały mnie na oku, więc leżałem spokojnie i słuchałem historii, którą już znałem od Śnieżki. Tim nie ukrywał niczego. Moi ludzie wodzili po sobie przerażonym wzrokiem. – To straszne. Szkoda, że nie wiedzieliśmy wcześniej – powiedział Jonathan. – Choćby dlatego, by spławić tych nieszczęsnych Goodwinów. – Tak, ale kiedy już wiemy, co przeszliście, nikt nie ma wam za złe takiego podejścia – dodała Claire i serdecznie uścisnęła dłoń Karen. Nadal byłem wstrząśnięty po koszmarnych przeżyciach, o upokorzeniu nie wspomnę, jednak widząc pogodne twarze w mojej kuchni, przypomniałem sobie, że dostałem to, czego chciałem. No, prawie. Usłyszałem trzask kociej klapki. Wszyscy odwrócili się do drzwi, w stronę Śnieżki. – Śnieżka! – zawołała Daisy. – Przyszła sprawdzić, czy z Alfiem wszystko w porządku! – Była bardzo zadowolona. Śnieżka miauknęła i podeszła do mojego koszyka. Uśmiechnęła się i zamachała ogonem, więc wiedziałem, że jest szczęśliwa. Ułożyła się obok mnie. – Boże, to najsłodsza rzecz, jaką widziałam – stwierdziła Polly. – A niech mnie, Alfie znalazł sobie dziewczynę – podsumował Jonathan. On i Matt przybili piątki, pozostali zaczęli się śmiać i rozmawiać o nas z ożywieniem. Claire zarumieniła się z radości. Spojrzałem na Śnieżkę. Ze zrozumieniem skinęła łebkiem. Ludzie bywają bardzo dziecinni, ale i tak ich kocham.
Epilog
Nadszedł kolejny dzień rodzinny, sześć miesięcy po tym, jak utknąłem na drzewie. Och, tego nikt nigdy nie zapomni, a już na pewno nie moi koci przyjaciele, którzy uważali, że to świetna anegdota. Tygryska w kółko powtarzała, że ostrzegała mnie, bo się kiepsko wspinam, a wtedy włączali się inni. Co gorsza, ta sprawa trafiła do gazety, na pierwszą stronę. Claire oprawiła moje zdjęcie ze strażakiem i codziennie przypominało mi ono o tamtym upokorzeniu. Ale najważniejsze, że mój plan zadziałał. Bo co znaczy jedno upokorzenie wobec innych, ważniejszych rzeczy? Trochę trwało, zanim Snellowie stali się częścią naszej gromadki, ale w końcu zaczęli nam ufać. Tim, Matt i Jonathan razem oglądali mecze, Karen okazała się cudowną towarzyszką, gdy nie była taka spięta, i już od jakiegoś czasu towarzyszyli nam podczas dni rodzinnych. Ponieważ zapowiadał się piękny dzień, wybieraliśmy się na piknik do parku, a takie dni rodzinne lubię najbardziej. Zapowiedzieli się wszyscy i nie mogłem się już doczekać. Zanim wyszliśmy, Claire naszykowała mnóstwo smakołyków. Pałętałem się jej pod nogami, Jonathan nerwowo szukał koców i składanych krzeseł, które oczywiście były tam, gdzie zawsze. A mała Summer, która zjawiła się miesiąc temu, spała smacznie w nosidełku. Nie mogłem oderwać od niej oczu, taka była śliczna. Claire żartowała, że jestem jej aniołem stróżem. Na moje szczęście, na razie nie było to zbyt skomplikowane, bo Summer właściwie tylko jadła. I spała – trochę jak Tygryska, kiedy ją poznałem. Kocham wszystkie moje ludzkie dzieci, ale kiedy przywieźli Summer ze szpitala, całkiem straciłem dla niej łebek. Była moją małą siostrzyczką i zrobiłbym dla niej wszystko. Była taka, jak jej imię;
ledwie wkroczyła w nasze życie, wypełniło je słońce. Nikt nie narzekał, nawet gdy budziła się w środku nocy, a Claire i Jonathan byli szczęśliwi, jak nigdy przedtem. Zaraz dołączyli do nas Polly i Matt z dziećmi w wózku, a także kolejną porcją jedzenia i składanych krzeseł. Czekaliśmy przy bramie. Jonathan, z małą Summer w nosidełku, poszedł po Snellów. Otworzyła Karen z nieśmiałym uśmiechem, zawołała resztę i dołączyli do nas. Uśmiechnąłem się do Śnieżki. Jednocześnie spojrzeliśmy w okna Goodwinów i widzieliśmy drgnięcie firanek. Nasi ludzie im pomachali, a oni im odmachnęli. Nie zaprzyjaźnili się z nami, ale zaakceptowali Snellów, zwłaszcza że Snellowie poszli na zebranie straży sąsiedzkiej i zabrali ze sobą domowe ciasto. Śnieżka uśmiechnęła się do mnie, gdy wyruszyliśmy do parku. Jonathan i Matt rozkładali koce, gdy przyszli Frania, Tomasz i chłopcy. Olek, ku mojej radości, przyniósł piłkę. – Zagramy przed obiadem? – rzucił Christopher. Tyle się zmieniło. My mieliśmy małą Summer, a Snellowie byli szczęśliwi. Tim znalazł pracę i odzyskał humor. Karen pracowała mniej i nie była już taka zmęczona. Po egzaminach Polly zaprowadziła Daisy do agencji modelek i załatwiła jej parę zleceń na wakacje, przed rokiem szkolnym. Christopher grał w szkolnej drużynie i był jej gwiazdą. A Śnieżka i ja byliśmy przyjaciółmi. Najprawdziwszymi przyjaciółmi, na dobre i na złe, choć na razie na tym się kończyło. Nie chciałem naciskać, dawałem jej czas; wszystko się zmieniało, ale widziałem, że jeszcze nie jest gotowa. Teraz jednak czułem, że dzisiaj zdobędę się na krok, który planowałem od wielu miesięcy. A zaczęło się od tego, że utknąłem na drzewie. – Tak jest! – krzyknął Olek i razem z Christopherem pobiegli z piłką na trawnik. Mały Tomasz pognał za nimi. Jego tata krzyczał, żeby tym razem nie zgubił piłki. Henry dreptał za nimi, ale kiedy zaczęli grać, zatrzymał się niepewnie, a Śnieżka i ja razem z nim. Obserwowaliśmy, jak Christopher pokazuje oszołomionemu Olkowi piłkarskie triki. Matt, Jonathan i Tim podeszli do nas. – Jest świetny – stwierdził Matt.
– Został gwiazdą szkolnej drużyny, choć się tym nie chwali. – Tim puchł z dumy. – Dołączmy do nich – zaproponował Jonathan. Wszyscy wbiegli na mały trawnik. Choć tylko Christopher miał pojęcie o grze, bawili się świetnie. – Dzięki tobie do naszego życia wróciła radość, Alfie. – Śnieżka zdawała się czytać w moich myślach. – Wiesz, że zrobiłem to dla ciebie – mruknąłem cicho. – Panowie, lunch! – zawołała po chwili Frania. Podszedł do nas Matt z Henrym na rękach. Dzieci siedziały na jednym kocu, dorośli na drugim. Daisy była z dorosłymi, za to Chris – przy swoim największym fanie, Olku. Olek go uwielbiał, a Christopher traktował go prawie jak młodszego brata, co bardzo mnie cieszyło. Ułożyłem się wygodnie i wygrzewałem w słońcu ze Śnieżką u boku, a nasi ludzie gawędzili przyjaźnie, zajadając smakołyki; już się cieszyłem na późniejszą ucztę. – Aż trudno uwierzyć, ile się zmieniło w ciągu tego roku – zauważyła Frania. Często popadała w refleksyjny nastrój, gdy siedzieliśmy razem. Duży Tomasz objął ją ramieniem. – Przetrwaliśmy burzę – przyznał Tim. – I za to wypijmy – rzucił Jonathan i panowie unieśli butelki z piwem. – Jonathan, a pamiętasz, jak powiedziałeś, że to Bat-rodzina? – rzucił Matt. – Dzięki za przypomnienie, Matt. To była tylko przenośnia. – Jonathan się roześmiał. – Wybaczcie mojemu mężowi, czasami jest równie szalony jak Goodwinowie. – Claire czule pogładziła go po ramieniu, a Frania pogłaskała śpiącą Summer. – Chyba zadziałało. Odnoszą się do nas przyjaźnie – zauważyła Karen. – Tak, ale pamiętajcie, to delikatna sprawa. Lepiej ich za bardzo nie ośmielajcie, bo będą was w kółko odwiedzać. – Dobrze, na wszelki wypadek raz w tygodniu zaciągniemy
zasłony – zażartował Tim. Rozległ się szczęk kieliszków, a Śnieżka i ja poszliśmy na rabatki. – Z perspektywy czasu trzeba przyznać, że twój plan, choć szalony, przyniósł efekty – mruknęła. – Specjalnie dla was dałem się uratować strażakom. – Nawet teraz, kilka miesięcy później, domagałem się pochwał i uznania za ten wyczyn. – Święta racja i wielkie dzięki. To naprawdę szczęśliwe zakończenie. – Śnieżka przeciągnęła się i ziewnęła. Szczęście i słońce zmęczą każdego kota. – Nie do końca – zacząłem znacząco. – Najwyższy czas, żebym zebrał się na odwagę – oznajmiłem. – A kiedyś zabrakło ci odwagi, Alfie? – zażartowała. – Niby nie, ale jeszcze ci nie powiedziałem… no, chyba wiesz, co chcę ci powiedzieć? – Czułem się nagi, zakłopotany i niepewny siebie. – Chyba musisz wyrażać się jaśniej – odparła, patrząc mi głęboko w oczy, aż łapki się pode mną ugięły. – Jesteś najbardziej denerwującą kotką, jaką znam. Bardziej niż Tygryska. Ale i najpiękniejszą. Przy tobie czuję, że żyję, że staję się lepszym kotem. I chciałbym wiedzieć, czy czujesz to samo do mnie. – Och, Alfie, oczywiście, że czuję to samo. Jeszcze nikt nigdy nie wlazł dla mnie na drzewo, i to dwa razy, nie dał się znieść strażakowi i nie rozgrzebał rabatki. Zresztą nawet i bez tego uważam, że jesteś wspaniałym, przystojnym kotem i nie wyobrażam sobie życia bez ciebie. – Czule otarłem się o jej kark. I wtedy podbiegł Olek. – Alfie i Śnieżka, zakochana para! – zawołał. Pozostali dołączyli do niego. Olek trzymał brata za rękę. Daisy stała obok Christophera. Henry i Marta przyglądali się nam, trzymając się poręczy. Jonathan obejmował Claire z małą Summer na ręce. Polly i Matt trzymali się za ręce, Tim tulił do siebie Karen. A Śnieżka i ja, wtuleni w siebie, patrzyliśmy na ludzi, którzy kochali siebie i nas. Niemal czułem otaczającą mnie miłość. Patrząc na twarze moich rodzin, uśmiechałem się najszerszym kocim uśmiechem. Poznałem w życiu miłość, stratę i znowu miłość, ale w tych chwilach szczęścia i smutku zawsze wierzyłem w jedno.
Ten tutaj kot wielorodzinny to najszczęśliwszy kot na całym świecie.
Podziękowania To dla mnie zaszczyt, że po raz drugi mogę pisać o Alfiem; jestem wdzięczna wielu osobom. Dziękuję swojej redaktorce Helen Huthwaite za to, że nadal towarzyszy mi w tej podróży; to dla mnie przyjemność znowu pracować z Tobą i całą ekipą z wydawnictwa Avon. Jestem niezmiernie wzruszona, gdy widzę, jak bardzo zależy wam na Alfiem. Nie udałoby mi się, gdyby nie moje fantastyczne agentki, Kate i Diane, i ich ekipa w agencji Diane Banks Associates. Zawsze służyłyście mi dobrą radą, choć w tym roku miałyście niewdzięczne zadanie pilnować, żebym nie oszalała – a to nie była łatwa robota. Moi najbliżsi zasługują na oklaski, bo znosili mnie i ogromnie wspierali, ilekroć tego potrzebowałam. Thom – cudownie dużo wiesz o kotach. Mamo, dzięki za pomoc przy Xavierze, a tobie, Xavier, dziękuję, że pozwalasz mamie pisać, kiedy musi to robić. Dziękuję też Jo za fantastyczne wsparcie. Bardzo was wszystkich kocham. Podziękowania dla Helen, Becky, Martina i Jacka – wspaniale opiekowaliście się Xavierem, kiedy pracowałam; wiedzieć, że jest przy nim kochająca druga rodzina, to bezcenne. Szczególnie chciałabym podziękować cudownym kobietom, które uważam za swoje przyjaciółki, zwłaszcza Jo, Jas, Tam, Tammy, Tyne, Jessice, Sally i Tinie – uwielbiam Was i mam wielkie szczęście, że stanowicie część mojego życia. Prosecco dla wszystkich! Ukłony także dla Frani i ekipy w Morans w Westward Ho! To idealne miejsce do pisania, w którym nigdy nie zabrakło niezbędnej kawy, pysznego jedzenia i inspiracji – wielkie dzięki, Tomaszu! Alfie to połączenie wszystkich kotów, które miałam szczęście poznać i pokochać w życiu, i dlatego dla mnie jest bardzo prawdziwy. Nie wiem, jak dziękować tym wszystkim, którzy sięgnęli po tę książkę, za to, że przyjęli do serca tego wyjątkowego kota.