CONN IGGULDEN POLE MIECZY Część III ROZDZIAŁ I Juliusz stał w otwartym oknie i błądził wzrokiem nad wzgórzami Hiszpanii. Zachodzące słońce złociło je ...
19 downloads
21 Views
1MB Size
CONN IGGULDEN
POLE MIECZY Część III
ROZDZIAŁ I Juliusz stał w otwartym oknie i błądził wzrokiem nad wzgórzami Hiszpanii. Zachodzące słońce złociło je jak u każdego schyłku dnia i z oddali wyglądały niby zawieszone w powietrzu, rozedrgane żyłki światła. Za jego plecami poskrzypywały ławy, szeleściły rozłożone na stołach mapy i nieustannie wznosił się i opadał szmer rozmów, ale on, pogrążony we własnych myślach, był głuchy na wszystko. Czuł w powiewach wiatru słodki zapach kapryfolium, przy którym odór własnego potu wydawał mu się bardziej cuchnący niż zwykle. Po długim dniu Juliusz czuł, jak wzbiera w nim zmęczenie. Ile setek wieczorów spędził na górnym piętrze warowni z tymi ludźmi? To była zwykła codzienność i załatwianie koniecznych spraw, ale była to także ucieczka od samotności, szukanie ukojenia we wspólnym piciu wina. To dzięki tym wieczorom Rzym jeszcze żył w ich sercach i czasami gotowi byli zapomnieć, że minęły cztery lata albo i więcej, jak żaden nie widział swojego domu. Na początku Juliusza pochłonęły kłopoty prowincji i rzadko myślał o Rzymie. Dzień upływał za dniem, dla niego każdy jednakowo odmierzany wschodami i zachodami słońca, gdy tymczasem legion Dziesiąty wznosił pośród dziczy barbarzyńskiego kraju kolejne cywilizowane osady. Leżącą nad brzegiem morza Walencję obłożono wapieniem i drewnem, pomalowano i odmieniono prawie nie do poznania. Zbudowano drogi, aby połączyć kraj, a przez rzeki przerzucono mosty, które dały osadnikom dostęp do dzikich wzgórz i zielonych dolin. W tych pierwszych latach Juliusz pracował z en14 Imperator tuzjastyczną energią, zmęczeniem usiłując zabić w sobie wspomnienia. Ale Kornelia i tak do niego przychodziła nocami; wyskakiwał wtedy z mokrego od potu łóżka i jechał na posterunki straży, po czym wyłaniał się z ciemności jak duch, aż Dziesiąty zrobił się tak samo zmęczony i nerwowy jak on. Pewnego dnia jego budowniczowie dróg odkryli dwa złoża złota, bogate jak żadne im znane. Żółty metal miał swój powab i kiedy Juliusz zobaczył pierwsze wydobyte grudki, rozsypane na materii przykrywającej jego stół, popatrzył na nie z nienawiścią. Wiedział, co oznaczają. Przybył do Hiszpanii z niczym, ale ziemia odsłoniła przed nim swoje tajemnice i wraz z bogactwem przyszła tęsknota za Wiecznym Miastem i za życiem, o którym powoli zapominał. Westchnął ciężko. Hiszpania okazała się takim skarbcem, że może być trudno ją opuścić, lecz czuł, że nie powinien się w niej zatracić ani zasiedzieć. Życie jest zbyt cenne i krótkie, by je marnować na krańcach świata. W pomieszczeniu było ciepło od natłoku ludzkich ciał. Na niskich stołach, przyciśnięte ołowianymi ciężarkami, leżały mapy nowych kopalni. Między Reniuszem a Brutusem toczył się jakiś spór. Domicjusz co chwila z czegoś rechotał. Tylko olbrzym Cyron milczał. Ale wszyscy czekali, by Juliusz do nich dołączył. To byli dobrzy żołnierze. Każdy z nich stawał u jego boku przeciwko wrogom i trwał przy nim podczas jego smutku i żałoby; nieraz Juliusz wyobrażał sobie, jak przemierza z nimi cały świat. To byli żołnierze, którzy zasługiwali na lepszy los, niż dać o sobie zapomnieć na obrzeżach imperium. Juliusz nie mógł znieść współczucia w ich oczach. Wiedział, że zasługuje jedynie na pogardę za przyprowadzenie ich w takie miejsce i za to, że zajmuje się tak błahymi sprawami. Gdyby żyła Kornelia, zabrałby ją z sobą do Hiszpanii i z dala od intryg Rzymu zaczęliby wszystko od nowa. Pochylił głowę, czując na twarzy mocniejszy powiew wieczornego wiatru.
Kornelia... to była stara rana i bywały dni, kiedy o niej nie myślał. Potem wina wypływała na powierzchnię i sny stawały się koszmarne, niby kara za to, czego nie dopilnował i w czym uchybił. -Juliuszu? Przy drzwiach czeka żołnierz - powiedział Brutus, dotykając ramienia przyjaciela. Rozdział I 15 Juliusz kiwnął głową i odwrócił się, aby poszukać wśród swoich mniej opatrzonej twarzy. Legionista rozglądał się nerwowo po zarzuconych mapami stołach i dzbanach wina, najwyraźniej onieśmielony. - No więc - zachęcił go Juliusz. Żołnierz spojrzał w oczy wodza. Twarde zaostrzone rysy twarzy nie wyrażały uprzejmości i młody człowiek lekko się zająknął. - Przy bramie stoi młody Celt, wodzu. Powiada, że jest tym, którego szukamy. Rozmowy umilkły i żołnierz wolałby być gdziekolwiek, byleby nie pod badawczym wzrokiem tych ludzi. - Jest bez broni? - Tak, panie. - Więc przyprowadź go do mnie. Chcę sam porozmawiać z człowiekiem, który przysporzył mi tak wiele kłopotu. Juliusz czekał u szczytu schodów, aż przyprowadzono tubylca. Z przykrótkiego ubrania wystawały patykowate golenie, a twarz nie nabrała jeszcze męskich rysów, chociaż w kościstej szczęce nie było nic z miękkości. Kiedy oczy obu się spotkały, chłopak zawahał się i potknął na ostatnim schodku. - Jak masz na imię, chłopcze? - Adan - padła cicha odpowiedź. - Czyżbyś to ty zabił mojego dowódcę? - spytał Juliusz, uśmiechając się szyderczo. Młody człowiek zbladł, potem skinął głową, nie wiadomo, bardziej wylękniony czy zrezygnowany. Twarze wszystkich obróciły się ku niemu i na myśl, że będzie musiał wejść pomiędzy nich, chyba opuściła go odwaga. Zatrzymał się na progu, ale strażnik pchnął go krok dalej. Juliusz, .nagle ogarnięty złością, warknął do legionisty: - Czekaj na dole. Adan nie pochylił głowy pod wrogimi spojrzeniami Rzymian, choć nie pamiętał, by kiedykolwiek był aż tak przerażony. Na szczęk zamykanych za legionistą drzwi drgnął mimo woli i przeklął w duchu własną nerwowość. Rzymski wódz usiadł naprzeciw niego, a nim zawładnął tępy strach. Czy powinien trzymać ręce wzdłuż boków? Całkiem nagle wydały się niezręczne. Może zało16 Imperator żyć je na piersiach albo spleść za plecami? Jak długo będzie trwała ta bolesna cisza? Jak długo będą się w niego wpatrywać? Przełknął z trudem. Nie, nie pokaże po sobie strachu. - Odpowiedziałeś, jak masz na imię. Zatem rozumiesz mnie, czy tak? - spytał Juliusz. - Rozumiem - odrzekł. Przynajmniej głos mu nie drżał. Rozprostował trochę ramiona i spojrzał na innych mężczyzn, prawie kurcząc się pod nagą wrogością wielkiego jak niedźwiedź jednorękiego człowieka, który zdawał się wprost powarkiwać z gniewu. - Przyznałeś się strażom, że jesteś tym, którego szukamy, tym, który zabił żołnierza powiedział Juliusz. Adan skierował na niego wzrok. - To prawda. Zabiłem go - odpowiedział szybko. - I torturowałeś - dodał Juliusz.
Adan znów przełknął ślinę. Wyobrażał sobie tę scenę, kiedy przemierzał ciemne dziedzińce twierdzy, gotów rzucić wyzwanie choćby całemu światu. A oto, wbrew własnym intencjom, teraz spowiada się przed tym człowiekiem jak przed ojcem. Jeszcze tylko powinien szurać nogami ze wstydu. - Usiłował zgwałcić moją matkę. Zawlokłem go do lasu. Próbowała mnie powstrzymać, ale jej nie słuchałem - wyrzucił z siebie zduszonym głosem, starając się powtarzać wcześniej przećwiczone słowa. Ktoś w pomieszczeniu cicho zaklął, ale Adan nie odrywał wzroku od wodza. Czuł mroczną ulgę. Że przyszedł. Że powiedział. Teraz go zabiją, ale rodziców uwolnią. Myśl o matce była błędem. Łzy nie wiadomo skąd napłynęły mu do oczu i aby się nie rozpłakać, zamrugał gwałtownie. Ona chciałaby, by był silny wobec tych ludzi. Juliusz go obserwował. Młodzieniec wyraźnie się trząsł, i miał powód. Wystarczy, że wyda krótki rozkaz, a wyprowadzą go na dziedziniec i stracą na oczach zgromadzonych szeregów. To byłby koniec historii, ale pamięć powstrzymała jego dłoń. - Dlaczego przychodzisz tu z własnej woli, Adanie? - Moją rodzinę wywleczono z domu na przesłuchanie, wodzu. Oni są niewinni. To mnie poszukujesz. - Myślisz, że twoja śmierć ich ocali? Rozdział I 17 Adan się zawahał. Jak miał wyjaśnić, że jedynie ta zwodnicza nadzieja przywiodła go tutaj? - Nie zrobili nic złego. Juliusz podrapał się po czole. - Byłem młodszy od ciebie, Adanie, kiedy stanąłem przed obliczem pewnego Rzymianina, przed Korneliuszem Sullą. Ten człowiek zamordował mojego wuja i zniszczył wszystko, co miałem cennego na świecie. Powiedział, że mogę odejść wolno, jeżeli rozwiodę się z żoną i okryję hańbą ją i jej ojca. Był złośliwy i uwielbiał poniżać innych. Rzymski wódz spoglądał przez chwilę w otchłań niewyobrażalnie odległej przeszłości i Adan poczuł na czole krople potu. Dlaczego ten człowiek z nim rozmawia? Już się przyznał do winy; to wszystko. Mimo strachu poczuł się zaciekawiony. Wydawało się, że Rzymianie mają jedną twarz. Usłyszeć, że współzawodniczą między sobą i że jeden drugiemu może być wrogiem, było jak odkrycie nieznanego lądu. - Nienawidziłem tego człowieka, Adanie - ciągnął Juliusz. -Gdybym miał przy sobie miecz, użyłbym go przeciw niemu, nawet za cenę własnego życia. Jestem ciekaw, czy pojmujesz taki rodzaj nienawiści. - Nie wyrzekłeś się swojej żony? - spytał Adan. Juliusz zamrugał, słysząc nieoczekiwane pytanie, i uśmiechnął się gorzko. - Nie. Sprzeciwiłem się jego woli. Pozwolił mi żyć. Posadzka u jego stóp była zbryzgana krwią mężczyzn, których torturował i zabijał, a przecież pozwolił mi żyć. Często zastanawiałem się dlaczego. - Nie sądził, że jesteś dla niego groźny - powiedział Adan, zdziwiony własną odwagą w rozmowie z rzymskim wodzem. Juliusz potrząsnął głową w zadumie. - Wątpię. Powiedziałem, że jak mnie puści wolno, nie spocznę, dopóki go nie zabiję. - Z rozpędu był gotów powiedzieć, że dyktatora otruł jego przyjaciel, lecz ta część historii nie mogła zostać wyjawiona nawet wobec mężczyzn w tym pomieszczeniu. Nawet wobec jego ludzi. Wzruszył ramionami. - Zginął z ręki kogoś innego. Zawsze będę żałował, że nie mogłem zrobić tego sam i przyglądać się, jak życie gaśnie w jego oczach. 18 Imperator
Adan musiał odwrócić wzrok na widok ognia w oczach Rzymianina. Uwierzył w opowiedzianą historię i zadrżał na myśl, że ten człowiek sam skazał się na śmierć. - W lochach twierdzy - odezwał się Juliusz po długim milczeniu - i w lochach Walencji przetrzymujemy kilku morderców. Jeden z nich zostanie powieszony za twoje zbrodnie tak samo jak za swoje. Ciebie zamierzam ułaskawić. Podpiszę odpowiedni akt, a ty wrócisz do domu razem z rodziną. I obym o tobie więcej nie słyszał. Reniusz parsknął, zdumiony takim obrotem sprawy. - Chciałbym zamienić słowo na osobności, wodzu - zazgrzytał, przewiercając Adana jadowitym wzrokiem. - To na nic, Reniuszu. Będzie tak, jak postanowiłem - odrzekł Juliusz, nie patrząc na starego. Przyglądał się chłopcu przez jakąś chwilę i czuł, że spada mu ciężar z piersi. Powziął słuszną decyzję. W oczach młodego Celta zobaczył siebie. Jak potworny wydawał się wtedy Sulla. Jak straszny musiał się wydawać teraz Adanowi on, Rzymianin zakuty w żelazną zbroję i twardsze od żelaza myśli. Był bliski wysłania chłopca na śmierć. Wbić na pal, spalić czy przybić do bram twierdzy. Tak, jak robił Sulla z wieloma ze swych wrogów. Zakrawało na ironię, że dawny kaprys dyktatora ocalił Adana, ale Juliusz powstrzymał się sam z wydaniem wyroku śmierci. Nie stanie się taki jak ludzie, których nienawidził, jeżeli będzie silny. Podniósł się i stanął z Adanem twarzą w twarz. - Nie sądzę, byś zmarnował dzisiejszą lekcję, Adanie. Nie oczekuj po mnie kolejnej. Adan był bliski płaczu. Gotował się na śmierć; wymknięcie się jej i obiecana wolność to było za wiele. Powodowany impulsem zrobił krok do przodu i przyklęknął na jedno kolano, nim ktokolwiek mógł zareagować. Juliusz spojrzał z góry na młodego człowieka. - Nie jesteśmy wrogami, chłopcze. Zapamiętaj to. Każę skrybie przygotować ułaskawienie. Zaczekaj na mnie na dole - powiedział. Adan wstał i przed opuszczeniem pokoju ostatni raz spojrzał w przenikliwe oczy Rzymianina. Kiedy drzwi się za nim zamknęły, Rozdział I 19 oparł się o ścianę i otarł z twarzy pot. Z nagłej ulgi zakręciło mu się w głowie. Nie mógł zrozumieć, dlaczego go oszczędzono. Strażnik u dołu schodów wyciągnął szyję, by dojrzeć w ciemności zataczającą się postać. - No więc, mam rozgrzewać sztylety? - Nie dzisiaj - odpowiedział Adan, ucieszony zmieszaniem Rzymianina. Brutus wcisnął Juliuszowi w dłoń kubek wina i spytał: - Dlaczego go uwolniłeś? Juliusz wypił jednym haustem i znów wyciągnął kubek. - Dlatego, że był dzielny - odparł. Reniusz potarł szczeciniastą brodę. - Chyba zdajesz sobie sprawę, że zrobi się sławny po miastach. Będzie tym, który stawił nam czoło i przeżył. Po śmierci starego Subia to on zajmie jego miejsce wśród starszyzny. Młodzi zbiegną się do niego i nim się zorientujesz... - Dosyć - przerwał mu Juliusz. Twarz mu poczerwieniała od mocnego wina. - Miecz nie jest odpowiedzią na wszystko. Musimy żyć z nimi bez obaw o naszych żołnierzy na ich ulicach. Nie możemy wysyłać ich parami i dopatrywać się zasadzki na każdym kroku. Juliusz, kreśląc dłońmi w powietrzu, szukał właściwych słów. - Oni muszą się stać takimi Rzymianami jak my, zdolnymi umierać za nas i przeciwko naszym wrogom. Pompejusz pokazał, jak to się robi, dzięki tysiącom, z których tu uformował legiony. Powiedziałem chłopcu prawdę, nie jesteśmy wrogami. Potrafisz to zrozumieć, Reniuszu? - Ja potrafię - głęboki bas Cyrona zagłuszył odpowiedź dawnego gladiatora.
Twarz Juliusza ożywiła nowa myśl. - Otóż to. Cyron nie urodził się w Rzymie. Przyszedł do nas dobrowolnie i stał się Rzymianinem. - Gorączkowo szukał dalszych słów. - Rzym jest... jest ideą, Rzym wiąże nas bardziej niż krew. Musimy działać tak, by dla tego Celta odrzucenie nas było jak wyrwanie sobie serca z piersi. Dziś wieczorem będzie się dziwił, dlaczego go nie zabito. Dziś wieczorem dotrze do niego, że Rozdział I oparł się o ścianę i otarł z twarzy pot. Z nagłej ulgi zakręciło mu się w głowie. Nie mógł zrozumieć, dlaczego go oszczędzono. Strażnik u dołu schodów wyciągnął szyję, by dojrzeć w ciemności zataczającą się postać. - No więc, mam rozgrzewać sztylety? - Nie dzisiaj - odpowiedział Adan, ucieszony zmieszaniem Rzymianina. Brutus wcisnął Juliuszowi w dłoń kubek wina i spytał: - Dlaczego go uwolniłeś? Juliusz wypił jednym haustem i znów wyciągnął kubek. - Dlatego, że był dzielny - odparł. Reniusz potarł szczeciniastą brodę. - Chyba zdajesz sobie sprawę, że zrobi się sławny po miastach. Będzie tym, który stawił nam czoło i przeżył. Po śmierci starego Subia to on zajmie jego miejsce wśród starszyzny. Młodzi zbiegną się do niego i nim się zorientujesz... - Dosyć - przerwał mu Juliusz. Twarz mu poczerwieniała od mocnego wina. - Miecz nie jest odpowiedzią na wszystko. Musimy żyć z nimi bez obaw o naszych żołnierzy na ich ulicach. Nie możemy wysyłać ich parami i dopatrywać się zasadzki na każdym kroku. Juliusz, kreśląc dłońmi w powietrzu, szukał właściwych słów. - Oni muszą się stać takimi Rzymianami jak my, zdolnymi umierać za nas i przeciwko naszym wrogom. Pompejusz pokazał, jak to się robi, dzięki tysiącom, z których tu uformował legiony. Powiedziałem chłopcu prawdę, nie jesteśmy wrogami. Potrafisz to zrozumieć, Reniuszu? - Ja potrafię - głęboki bas Cyrona zagłuszył odpowiedź dawnego gladiatora. Twarz Juliusza ożywiła nowa myśl. - Otóż to. Cyron nie urodził się w Rzymie. Przyszedł do nas dobrowolnie i stał się Rzymianinem. - Gorączkowo szukał dalszych słów. - Rzym jest... jest ideą, Rzym wiąże nas bardziej niż krew. Musimy działać tak, by dla tego Celta odrzucenie nas było jak wyrwanie sobie serca z piersi. Dziś wieczorem będzie się dziwił, dlaczego go nie zabito. Dziś wieczorem dotrze do niego, że 20 Imperator może być sprawiedliwość, mimo zabicia rzymskiego żołnierza. Będzie opowiadał tę historię i wątpiący się zastanowią. - Chyba że zabił człowieka dla rozrywki - powiedział Reniusz -i teraz rozpowie swoim przyjaciołom, że jesteśmy słabi i głupi. Stary nie był aż tak bardzo przekonany do własnych racji, by mówić dalej. Podszedł do Brutusa, wziął od niego amforę i przytrzymując ją w zgięciu łokcia, napełnił swój kubek. W złości wy-chlapał trochę wina na podłogę. Juliusz, patrząc na niego, zwęził oczy. - Nie będę Sullą czy Katonem. Potrafisz wreszcie to zrozumieć, Reniuszu? Nie będę rządził, bojąc się i nienawidząc, i węsząc truciznę w każdym posiłku. Rozumiesz to czy nie? Podniósł zaciśniętą pięść. Płonął gniewem. - Jeśli powiem słowo, Cyron dla mnie, Reniuszu, wyrwie ci z piersi serce. Urodził się na wybrzeżu obcego lądu, ale jest Rzymianinem. Jest żołnierzem Dziesiątego i jest mój. Nie zatrzymuję go przy sobie strachem, lecz miłością. Rozumiesz?!
Reniusz zamarł. - Rozumiem, oczywiście, ty... Juliusz, czując między oczami pierwsze ukłucie bólu, machnął dłonią. Z lęku, że dopadnie go atak na oczach tych mężczyzn, zapomniał o gniewie. Poczuł pustkę i zmęczenie. - Zostawcie mnie wszyscy i wezwijcie Kaberę. Wybacz mi uniesienie, Reniuszu. Spieram się z tobą tylko po to, by poznać własne myśli. Reniusz skinął głową, przyjmując przeprosiny, i wyszedł wraz z innymi. Gęstniejący mrok wieczoru przeszedł prawie w noc i Juliusz zapalił lampy, po czym postawił je w otwartym oknie, przycisnął pulsujące bólem czoło do chłodnego muru i cicho jęcząc, zaczął pocierać skronie kulistymi ruchami. To była szkoła Kabery. Było tak wiele do zrobienia, a cały czas jakiś wewnętrzny głos szeptał w nim drwiąco. Czy krył się między tymi wzgórzami? Kiedyś marzył o zdobyciu pozycji w senacie, teraz wyzbył się marzeń. Kornelia nie żyje, Tubruk nie żyje. Jego córka jest mu obca, mieszka w domu, w którym on na sześć lat spędził jedną noc. Bywało, że pragnął przeciwstawić siłę i rozum ludziom takim jak Sulla i Pompejusz, lecz teraz myśl o wdaniu się w grę o władzę przyRozdział I 21 prawiała go o mdłości. Lepiej, na pewno lepiej zamieszkać na kresach imperium, znaleźć jakąś kobietę i nigdy więcej nie oglądać ojczyzny. - Nie mogę wrócić - powiedział łamiącym się głosem. Reniusz znalazł Kaberę w stajniach. Stary uzdrawiacz nacinał ropień w żywym mięsie końskiego kopyta. Konie zawsze rozumiały, że próbuje im pomóc, i nawet najbardziej nerwowe po kilku wyszeptanych słowach i paru klepnięciach stały spokojnie. Byli sami i Reniusz odczekał, aż spod igły Kabery trysną pierwsze gęste krople ropy, a stare pokrzywione palce delikatnym uciskiem wyduszą całą resztę. Koń zadrżał, jakby obsiadły go muchy, lecz nie szarpnął nogą. Kabery nigdy nie kopnęło żadne końskie kopyto. - Jesteś mu potrzebny - odezwał się Reniusz. Kabera podniósł wzrok. - Podaj mi naczynie. Tamto. Reniusz sięgnął po kubek lepkiego dziegciu, służącego do zasklepiania ran. Kiedy wreszcie rana została opatrzona, stary uzdrawiacz zwrócił się do niego, jak zwykle pogodnie. - Martwisz się o niego, prawda? Reniusz wzruszył ramionami. - Martwię. On tutaj zabija sam siebie. Nie śpi, noce spędza na rozmyślaniach o tych swoich kopalniach i na kreśleniu map. I... i każda nasza rozmowa kończy się kłótnią. Kabera chwycił za twarde jak żelazo ramię Reniusza. - On wie, że w razie potrzeby jesteś przy nim - powiedział. -Dam mu dzisiaj zioła na sen. Nie zaszkodziłyby i tobie. Nietęgo wyglądasz. Reniusz pokręcił głową. - Zrób dla niego wszystko, co potrafisz, przyjacielu. On zasługuje na to. Kabera popatrzył za odchodzącym w mrok jednorękim gladiatorem. - Dobry z ciebie człek, Reniuszu - mruknął, zbyt cicho, by tamten go usłyszał. ROZDZIAŁ II Oerwilia stała przy burcie powoli przybijającego do nabrzeża małego kupieckiego statku. Na wodach wokół portu w Walencji unosiły się setki łodzi i kupiec już dwa razy nakazywał rybackim załogom, by trzymały się z dala od niego. Wydawało się, że nie ma tu żadnego porządku, i Serwilia uśmiechnęła się do siebie, kiedy kolejny młody mężczyzna uniósł w górę złowioną rybę i krzyknął swoją cenę. Rybak zręcznie balansował na swojej płaskodence, wzniesionej na fali. Miał na sobie jedynie wąską przepaskę zaplątaną wokół bioder, szeroki pas i nóż. Serwilia pomyślała, że jest piękny.
Właściciel statku machnął ręką na łódź, lecz rybak go zignorował, węsząc zarobek u kobiety, która tak ładnie śmiała się do niego. - Kupię ten jego połów, kupcze - powiedziała Serwilia. Rzymski kupiec ściągnął krzaczaste brwi. - To twoje pieniądze, ale ceny w porcie są niższe - powiedział szorstko. Serwilia wyciągnęła dłoń, poklepała go po ramieniu. Mężczyzna się zmieszał. - Och, słońce wciąż przygrzewa, a ja po tak długim przebywaniu na pokładzie marzę o czymś świeżym. Właściciel statku poddał się dość łaskawie, chwycił gruby zwój liny i przerzucił ją przez burtę. Rybak przywiązał jej koniec do leżącej na dnie łódki sieci, po czym wspiął się zwinnie na pokład. Był brązowy i silny, na skórze widać było białe smugi zaschniętej Rozdział II 23 soli. Skłonił się nisko przed Serwilia i zaczął wciągać sieć. Rzymian-ka okiem znawczyni obserwowała grę mięśni ramion. - Nie boisz się, że twoja łódka odpłynie? - spytała. Młody człowiek otworzył usta, by odpowiedzieć, lecz uprzedziło go pogardliwe parsknięcie właściciela statku. - Obawiam się, pani, że ten rybak mówi tylko swoim językiem. Niewiele mieli szkół, zanim Rzym się tu pojawił. Serwilia zauważyła błysk pogardy w oczach młodego mężczyzny. Od sieci do jego łodzi szła cienka lina i rybak jednym szarpnięciem nadgarstka przyciągnął łódź do burty i popukał palcem w węzeł w odpowiedzi na pytanie Serwilii. W sieci wiła się cała masa ciemnoniebieskich ryb. Serwilia wzdrygnęła się i odsunęła na bok, kiedy rzucone na pokład, zaczęły podskakiwać. Rybak zaśmiał się i chwycił największą za ogon. Ryba była długa jak jego ramię i wciąż niezmordowanie żywa, rybie oko poruszyło się gwałtownie, a łuski lśniły w słońcu. Serwilia skinęła głową i wyciągnęła w górę pięć palców. - Wystarczy pięć dla załogi, kupcze? - spytała. Rzymianin wychrząkał aprobatę i gwizdnął na dwóch swoich żeglarzy, by przyszli po ryby. - Wiedz, pani, że zadowoli go parę miedziaków - mruknął do Serwilii. Serwilia odpięła szeroki pas, owinięty wokół talii. Wybrała srebrną sestercję i wręczyła ją młodemu mężczyźnie. Ten uniósł brwi i nim zawiązał sieć, wyjął z niej jeszcze jedną rybę, największą z największych. Błysnął w stronę kupca triumfującym uśmiechem, wyrzucił za burtę swój żywy węzełek i zanurkował za nim w błękitną wodę. Serwilia wychyliła się i zaśmiała, widząc, jak podciąga się na łódkę. Błyszczał w słońcu jak jego ryby. Rybak wyciągnął sieć z wody i pomachał do niej. - Jaki piękny początek - powiedziała radośnie do kupca. Mężczyzna odburknął coś niezrozumiale. Przywołani przez niego żeglarze przynieśli ze schowka pod pokładem drewniane pałki i nim Serwilia się zorientowała, co robią, spuścili je na dół z głuchym uderzeniem. Błyszczące oczy zniknęły pod ciosami, wbite do środka, krew trysnęła na pokład. Serwilia skrzywiła się, widząc na ramieniu czerwoną kroplę. Żeglarze byli 24 Imperator wyraźnie rozradowani, jakby ożywiło ich zabijanie. Chichocząc i żartując, dokończyli straszliwego dzieła. Nim zdechła ostatnia z ryb, pokład zdążył spłynąć rybią krwią i srebrnymi łuskami. Serwilia przyglądała się wszystkiemu w milczeniu. W końcu żeglarze spuścili do morza płócienny koszyk i spłukali deski do czysta.
- W porcie jest tłoczno od statków, pani - odezwał się kupiec zza ramienia Serwiłii, mrużąc oczy pod słońce. - Podpłynę tak blisko, jak się da, ale będziemy stać na kotwicy przez kilka godzin, nim zrobi się miejsce na nabrzeżu. Serwilia popatrzyła na Walencję, ogarnięta nagłą tęsknotą za stałym lądem. - Jakoś to zniosę, kupcze - mruknęła. Wzgórza za portem zdawały się wypełniać cały horyzont, zielone i czerwone na tle ciemnoniebieskiego nieba. Gdzieś poza nimi przebywał jej syn, Brutus. Wspaniale będzie ujrzeć go po tak długim czasie. Dziwne - ścisnęło ją w dołku, kiedy pomyślała o tamtym młodym mężczyźnie, jego przyjacielu. Ciekawe, jak się zmienił przez te lata. Bezwiednie dotknęła włosów i przygładziła parę kosmyków, zwilgotniałych od morskiego powietrza. Do czasu, kiedy rzymski statek kupiecki zdołał się prześliznąć między rzędami zakotwiczonych łodzi i zająć wskazane mu miejsce przy nabrzeżu, upał zelżał i ziemię otuliła szara miękkość wieczoru. Serwilia przywiozła z sobą trzy najpiękniejsze dziewczęta, które teraz stały na pokładzie, podczas gdy załoga rzucała liny na brzeg i za pomocą wioseł sterowych podprowadzała statek bezpiecznie do solidnego oszalowania nabrzeża. Kupiec popisał się przy tym dużą zręcznością i doświadczeniem, porozumiewając się z człowiekiem na dziobie serią ręcznych sygnałów i głośnych zawołań. Wszystkich ogarnęło podniecenie, a robotnicy portowi nie skąpili młodym podopiecznym Serwiłii sprośnych uwag, śmiechu i docinków. Serwilia pozwoliła im się wdzięczyć; wszystkie trzy wciąż kochały swoją pracę, prawdziwa rzadkość w ich profesji. Waleria, najmłodsza, nieustannie się zakochiwała w swoich klientach, a ci nierzadko chcieli kupić ją na żonę. Ale cena zaskakiwała chyba Rozdział II 25 każdego i dziewczyna dąsała się przez wiele dni, dopóki nie spodobał jej się ktoś inny. Na czas podróży Serwilia ubrała wszystkie trzy tak skromnie, jakby były córkami wielkich domów. Bardzo dbała o ich bezpieczeństwo, wiedząc, że żeglarzom nawet krótka podróż morska daje poczucie swobody, a swoboda zawsze nastręcza kłopotu. Kroje sukni ukrywały zarysy młodych ciał, chociaż w podróżnych skrzyniach znajdowały się bardziej prowokujące stroje. Jeżeli listy, które słał do niej Brutus, mówiły prawdę, jej dziewczętom nie zabraknie pracy i te trzy będą pierwsze w jej nowym domu, który zamierzała kupić. Pochrząkujący i użalający się na ciężar przenoszonych skrzyń żeglarze zdziwiliby się niezmiernie, znając wagę ukrytego w nich złota. Rozmyślania Serwilii przerwał nagły pisk Walerii. Kątem oka dostrzegła odskakującego w popłochu żeglarza i udającą oburzenie dziewczynę. Dopłynęliśmy do lądu w samą porę, pomyślała. Kupiec przynaglił robotników portowych, by szybciej wiązali liny; jego załoga radośnie zakrzyknęła, ciesząc się z góry na przyjemności portowego miasta. Serwilia ściągnęła wzrokiem mężczyznę i ten podszedł do niej z nadspodziewanie łagodną miną. - Rozładujemy statek nie wcześniej niż jutro rano - powiedział. -Mogę polecić ci na lądzie kilka miejsc. Poza tym mam kuzyna, który wynajmie wam tyle wozów, ile zechcecie. Za przyzwoitą cenę. - Och, dzięki, kupcze, chętnie skorzystam. - Serwilia uśmiechnęła się do niego na widok zalewającego męską twarz rumieńca. Waleria nie jest jedyną na statku, która ma krąg adoratorów, pomyślała z pewnym zadowoleniem. Kupiec odchrząknął, nagle zdenerwowany. - Za jakiś czas zasiądę do wieczornego posiłku. Nie chciałabyś mi towarzyszyć? Dostarczą na statek świeże owoce i dobrze byłoby nie dać im się zepsuć. Serwilia położyła dłoń na ramieniu mężczyzny. Jego skóra płonęła, to się wyczuwało nawet przez tunikę.
- Następnym razem, obawiam się. Chcę być w mieście jeszcze przed świtem. Czy dasz radę wyładować moje skrzynie przed innymi? Poproszę legionistów, by postawili straże do czasu załadowania wozów. 26 Imperator Kupiec przytaknął, usiłując ukryć rozczarowanie. Wiedział od swoich ludzi, że kobieta uprawia nierząd, ale czuł, że zaoferowanie jej pieniędzy za to, by z nim została, byłoby okropnym poniżeniem. Przez moment wyglądał tak strasznie samotnie, że Serwilii przyszło na myśl, by zostawić mu na pocieszenie Walerię. Ta mała blondynka lubiła starszych mężczyzn. Zawsze okazywali się rozpaczliwie wdzięczni za tak niewielki wysiłek. Patrząc na człowieka przed sobą, Serwilia pomyślała, że prawdopodobnie odmówiłby propozycji. Mężczyźni w jego wieku często pragnęli towarzystwa dojrzałych kobiet tak samo jak cielesnych przyjemności, a żywiołowa otwartość Walerii wprawiłaby go tylko w zakłopotanie. - Twoje skrzynie będą na nabrzeżu pierwsze, pani. Było mi przyjemnie gościć cię na statku powiedział, patrząc tęsknie za oddalającą się prostytutką. Wielu z jego załogi stanęło przy burcie, na wypadek gdyby młodsze kobiety miały kłopoty z zejściem na brzeg. Kupiec po chwili namysłu ruszył za Serwiłią. Zawsze powinien służyć pomocą swoim ludziom. Juliusz był pogrążony w pracy, kiedy do drzwi jego pomieszczeń zastukał strażnik. - Co się stało? Legionista, oddając honory, wyglądał na zdenerwowanego. - Myślę, że powinieneś zejść do bramy, panie. Zobaczyć to na własne oczy. Wśród żołnierzy, cisnących się wokół bramy, panowało szczególne napięcie. Kiedy się rozstąpili, aby przepuścić wodza, zauważył, że ten i ów na próżno usiłuje zachować powagę. Ich rozbawienie z jednej strony i niemiłosierny upał z drugiej podsyciły w nim kłujący gniew, który mu towarzyszył od świtu do nocy. Za otwartą bramą ciągnął się długi sznur wyładowanych po brzegi wozów. Ubrania siedzących na kozłach woźniców pokrywała cienka warstwa kurzu. Przód i tyły dziwnego pochodu otaczała dwudziestka Dziesiątego. Mrużąc oczy, Juliusz rozpoznał dowódcę, odprawionego dzień wcześniej do służby w porcie. Na jego widok zawrzał jeszcze większym gniewem. Legioniści byli tak samo zakurzeni jak wozy, co znaczyło, że przemaszerowali piechotą całą drogę. Rozdział II 27 Juliusz spiorunował ich wzrokiem. - Nie przypominam sobie, bym wydawał rozkazy ochraniania wozów dostawczych z wybrzeża - warknął. - Byłoby lepiej, gdyby znalazł się jakiś nadzwyczajny powód opuszczenia waszego posterunku wbrew moim rozkazom. Sam takiego nie widzę, choć może mnie zaskoczycie. Dowódca pobladł lekko. - Ta kobieta, panie... - Kobieta? Jaka kobieta?! - przerwał mu szorstko Juliusz, zniecierpliwiony wahaniem mężczyzny, lecz wtedy odezwał się inny głos, a on zadrżał na jego brzmienie. - Powiedziałam twoim żołnierzom, że nie będziesz miał nic przeciwko temu, by pomogli pewnej starej przyjaciółce - powiedziała Serwilia, schodząc z wozu i zbliżając się do niego. Juliusz zaniemówił. Ciemne włosy kobiety wiły się niesfornie wokół jej głowy. Otoczona mężczyznami, wydawała się świeża i spokojna, doskonale świadoma poruszenia, jakie wywołała. Ubrana w brązową bawełnianą suknię, z odsłoniętą szyją i ramionami, miała
wdzięk kotki na łowach. Poza prostym złotym łańcuchem z wisiorkiem, ginącym gdzieś między piersiami, nie nosiła innych klejnotów. - Serwilio, nie powinnaś powoływać się na żadną przyjaźń -powiedział zduszonym głosem Juliusz. Kobieta wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się od niechcenia. - Mam nadzieję, że ich nie ukarzesz, wodzu. Nabrzeża nie są bezpieczne, a nie miałam nikogo innego, kto by mi pomógł. Juliusz popatrzył na nią chłodno, po czym wrócił wzrokiem do dowódcy. Mężczyzna słyszał wymianę zdań i teraz stał z zastygłym wyrazem twarzy, oczekując złych wieści. - Moje rozkazy były jasne, czy tak? - Tak, panie. - Zatem ty i twoi ludzie obejmiecie dwie kolejne warty. Twój stopień nakłada na ciebie więcej odpowiedzialności niż na nich, czy tak? - Tak, panie. - Zatem po służbie zgłosisz się do swojego centuriona, aby cię wychłostał. Powiedz mu, dwadzieścia uderzeń z mojego rozkazu 28 Imperator i twoje imię ma widnieć na liście winnych nieposłuszeństwa. A teraz... biegiem na wyznaczone pozycje. Dowódca oddał honory i okręcił się na pięcie. - Zawracamy! - krzyknął do swojej dwudziestki. - Biegiem do portu. Przy Juliuszu nikt nie śmiał jęknąć, chociaż wystarczyło przebiec mniej niż połowę drogi, a pełniąc zadane za karę warty, paść z wyczerpania. Serwilia starała się ukryć zdziwienie i poczucie winy za to, co spowodowała jej prośba. - Przybywasz, by zobaczyć się z synem? - zwrócił się do niej Juliusz. -Jest na ćwiczeniach z legionem. Powinien wrócić o zmierzchu. - Popatrzył na sznur wozów i porykujące woły, wyraźnie targany sprzecznymi uczuciami. Nieoczekiwane przybycie było irytujące, ale znał wymogi grzeczności. Po długim milczeniu złagodniał. - Możesz poczekać na Brutusa w środku. Każę napoić woły i podać ci posiłek. - Dziękuję za troskę - odpowiedziała Serwilia, uśmiechem pokrywając zmieszanie. Nie mogła pojąć różnicy, jaka zaszła w młodym człowieku. Cały Rzym wiedział, że stracił żonę, ale teraz stał przed nią zupełnie inny mężczyzna niż tamten, którego znała. Pod oczami miał ciemne worki, ale to nie było zwykłe zmęczenie. Kiedy widziała go ostatnio, gotował się do walki ze Spartakusem i prawie płonął od wewnętrznego żaru. Serce w niej zapłakało z żalu nad tym, co stracił. W tym momencie z ostatniego wozu zeskoczyła na drogę Wale-ria i coś zawołała. Oboje, ona i Juliusz, zesztywnieli na dźwięk dziewczęcego głosu. - Co to znaczy? - rzucił Juliusz, a jego oczy na nowo się zwęziły i pociemniały od gniewu. - To moja towarzyszka, wodzu. Zabrałam z sobą w podróż trzy młode damy. Coś w jej głosie sprawiło, że Juliusz spojrzał na nią podejrzliwie. - Czy one są... - Towarzyszkami, wodzu, tak - kobieta odpowiedziała pogodnie. - To dobre dziewczęta. Za dobrą cenę potrafią być znakomite - dodała cicho. Rozdział II 29 - Wystawię przy ich drzwiach straże. Moi ludzie nie są przyzwyczajeni do... - Zawahał się. Straże mogą się okazać niezbędne. Straże przy drzwiach. Ku cichej radości Serwiłii na policzki Juliusza zaczął wypełzać ciemny rumieniec. Jeszcze jest w nim odrobina życia, gdzieś głęboko, pomyślała, zagryzając w rozbawieniu dolną
wargę. I kiedy młody mężczyzna znikał za bramami, jej nozdrza zadrgały z podniecenia nadchodzącymi łowami. Brutus, przemierzając konno ostatnie mile dzielące go od twierdzy, leniwie rozciągał mięśnie pleców. Jego centuria jeźdźców wyborowych ciągnęła tuż za nim i kiedy oglądał się raz przez jedno, raz drugie ramię i widział doskonały szyk kłusujących koni, czuł prawdziwą dumę. Domicjusz zajmował pozycję po prawej stronie, Oktawian - kilka szeregów dalej. Końskie kopyta dudniły po równinie zgodnym rytmem, wzbijając tumany kurzu, który zostawiał w ustach legionistów gorzki smak ziemi. Powietrze było ciepłe, nastroje pogodne. Wszyscy padali ze zmęczenia, ale było to przyjemne zmęczenie po dobrze wykonanym zadaniu, a w perspektywie mieli solidny posiłek i twardy sen. Kiedy ukazała się twierdza, Brutus zawołał do Domicjusza, przekrzykując dudnienie końskich kopyt: - Dajmy im pokaz. Na sygnał rozdzielcie się i najedźcie na bramę z lewej i prawej. Wiedział, że straże przy bramie będą obserwować ich przybycie. Choć jeźdźcy wyborowi byli z sobą niecałe dwa lata, Juliusz dał mu to, czego chciał; najlepszych ludzi i najlepsze konie w całym Dziesiątym. Brutus mógł stawiać na każdego z nich przeciwko każdej armii świata. To oni łamali pierwsze linie wroga, to ich wysuwano na najbardziej niebezpieczne pozycje. Każdy z nich najlepiej władał mieczem i każdy stanowił jedno ze swoim wierzchowcem. Brutus był dumny ze wszystkich. Wiedział, że reszta Dziesiątego patrzy na nich jak na widowisko, nie na rzeczywistą siłę, ale też legion nie brał udziału w bitwie od czasu pobytu w Hiszpanii. Kiedy jeźdźcy wyborowi spłyną krwią i pokażą, na co ich stać, usprawiedliwi to poniesione na nich wydatki, był pewien. Same zbroje kosztowały małą fortunę; lekkie brązowe i żelazne 30 Imperator napierśniki, które pozwalały im na większą swobodę ruchu niż ciężkie pancerze legionistów trzeciego szeregu. Jeźdźcy wyborowi Brutusa mieli wyczyszczony na wysoki połysk każdy załomek metalu i teraz wszyscy błyszczeli w gasnącym słońcu. Brutus uniósł dłoń i zrobił krótki gest na lewo i na prawo. Pchnął swego konia do galopu w tej samej chwili, kiedy grupa sprawnie rozdzieliła się na boki, jak gdyby na ziemi czyjaś niewidzialna ręka wytyczyła linię graniczną. Wiatr smagnął Brutusa po twarzy i młody człowiek zaśmiał się z podniecenia; nie musiał patrzeć, by wiedzieć, że formacja, którą dowodzi, jest doskonała. Pochylił się w siodle i mocniej ścisnął udami końskie boki. Wydawało mu się, że frunie. Twierdza potężniała w oczach zadziwiająco prędko. Brutus, zachwycony chwilą, niemal się spóźnił z zasygnalizowaniem kolejnego rozkazu i obie grupy zlały się w jedną ledwie moment wcześniej, nim jeźdźcy ściągnęli wodze, lecz manewr i tak się udał. Jak jeden jego żołnierze zsiedli z koni i poklepali parujące szyje ogierów i wałachów, które Juliusz sprowadził z Rzymu. Do walki z jazdą "wroga można było używać jedynie kastratów, ogiery mogłyby wpaść w szał na sam zapach gotowych na ich przyjęcie klaczy. Poza tym oddawanie najlepszych koni jeźdźcom wyborowym i narażanie ich na padnięcie w bitwie kłóciło się z potrzebami prokreacji i podtrzymywania najsilniejszej rasy. Na widok takich wierzchowców nawet miejscowa ludność gwizdała z podziwem, zapominając o powściągliwości, okazywanej zazwyczaj rzymskim żołnierzom. Brutus śmiał się z czegoś, co powiedział Domicjusz, kiedy spostrzegł matkę. Oczy mu się rozszerzyły na moment, nim ruszył ku łukowi bramy, by ją uściskać. - Nie wspominałaś o tym w listach! - zakrzyknął, unosząc ją w górę i całując w policzki. - Nie chciałam, byś się zbytnio ekscytował - odpowiedziała Serwilia. Roześmiali się i Brutus postawił matkę na ziemię. Serwilia odsunęła go od siebie na długość ramion i uśmiechnęła się promiennie. Lata spędzone w Hiszpanii dobrze zrobiły jej
jedynakowi. Tryskał witalnością, która sprawiała, że w jego obecności inni mężczyźni kierowali wzrok ku górze i stawali prościej. Rozdział II 31 - Przystojny jak zawsze, widzę - powiedziała, mrugając porozumiewawczo. - Polują na ciebie wszystkie miejscowe ślicznotki, tak? - Nie śmiem pokazać się bez strażnika, matko. Nagle pojawił się Domicjusz, wyraźnie chcąc zostać przedstawionym. - Ach, tak, to Domicjusz, mój człowiek od oporządzania koni. A Oktawiana, matko, znasz? Krewnego Juliusza? - Szczerząc zęby do zmieszanego Domicjusza, kiwnął na drugiego legionistę. Oktawian podszedł, ociągając się, i jeszcze bardziej zmieszany niezdarnie wymamrotał pozdrowienie. Brutus się roześmiał. Jego matka zawsze wywierała podobne wrażenie na mężczyznach, ale tymczasem zostali otoczeni ciasnym kręgiem żołnierzy, przepychających się, by zobaczyć nieoczekiwanego gościa. Serwilia kiwnęła dłonią do nich zadowolona, że po nudnej podróży ściąga na siebie uwagę. Młodzi mężczyźni, wolni od niepokojów wieku dojrzałego czy śmierci, stali wokół niej jak niewinni bogowie i śmiałymi spojrzeniami dodawali jej ducha. - Czy widziałaś Juliusza, matko? On... - Brutus przerwał. Nad dziedzińcem zapadła nagła cisza. Pod sklepieniem bramy pojawiły się trzy młode kobiety i żołnierze rozstąpili się, robiąc im przejście. Najmłodsza miała jasne włosy, była drobna i wiotka. U jej boku szły dwie inne, o urodzie, która każe dojrzałym mężczyznom topić smutki w winie. Nagle ktoś gwizdnął cicho. Czar prysł, a tłum ożył. Serwilia spojrzała pytająco, kiedy Waleria stanęła przed nią. Dziewczyna zawsze wiedziała, co robi. Serwilia dostrzegła w niej ten talent od samego początku. O taką kobietę i o to, by ją ochraniać, mężczyźni się bili, a jej obecność w winiarni zwykle wystarczała, by szły w ruch pięści, nim skończył się wieczór. Serwilia poznała Walerię, kiedy dziewczyna podawała wino za pieniądze i służyła darmo tym, za co mężczyźni mogli dobrze zapłacić. Nie musiała jej długo przekonywać; w grę wchodziły duże pieniądze. Serwilia zatrzymywała dla siebie dwie piąte tego, co Waleria zarobiła w jej domu w Rzymie, a i tak dziewczyna stawała się bogata. Za parę lat zacznie myśleć o własnym przedsiębiorstwie, to pewne. - Martwiłyśmy się o ciebie, pani - skłamała wesoło Waleria. Brutus patrzył na nią z nie skrywaną ciekawością, a ona od32 Imperator dawała mu spojrzenie bez zmieszania. Chociaż powiedział sobie, że musi się pogodzić z profesją matki, myśl, że prawdę o niej poznali jego żołnierze, uzmysłowiła mu, że nie jest tak bezpieczny, jak mu się zdawało. - Czy przedstawisz nas sobie, matko? - spytał. Oczy Walerii rozszerzyły się na ułamek sekundy. - To twój syn? Jest taki, jak mówiłaś. Wspaniały. Serwilia nigdy nie rozmawiała z Walerią o Brutusie i nie przywiozła jej tutaj dla swojego syna. Tłum wokół nich gęstniał. To nie byli mężczyźni przyzwyczajeni do uprzejmości ze strony młodych kobiet. Coś jej mówiło, że wystarczyłby legion, by wróciła z Walencji z pełniejszymi skrzyniami złota. - To jest Waleria - powiedziała. Brutus się skłonił. Oczy dziewczyny rozbłysły rozbawieniem.
- Musicie dołączyć do nas przy stole wodza jeszcze dziś wieczorem. Ograbię piwnice najlepszego kupca w mieście i spłuczemy z was kurz podróży winem. - Mówiąc to, Brutus nie spuszczał oczu z Walerii. Przemawiał do jej zmysłów. Serwilia chrząknęła, by im przerwać. - Wprowadź nas do środka, Brutusie. Wyborowi się rozstąpili, robiąc przejście. Gorący posiłek, jaki na nich czekał w kwaterach, bez pikantnego towarzystwa kobiet nie wydawał się ani w połowie tak kuszący jak podczas jazdy powrotnej. Stali na dziedzińcu, dziwnie samotni, aż mały pochód zniknął wewnątrz budynku. Czar prysł raz jeszcze i wtedy przypomnieli sobie o koniach i ruszyli żwawo, by się nimi zająć. Wbrew protestom Walerii Serwilia zostawiła swoje trzy towarzyszki w wydzielonych im pomieszczeniach. Ktoś musiał rozpakować skrzynie, a pierwszego wieczoru Serwilia nie chciała dzielić się synem z nikim. Mimo wszystko nie sprowadziła podopiecznych do Walencji po to, by spośród nich wybrać żonę dla Brutusa. Juliusz nie zszedł na dół razem z innymi. Wymówił się, przez strażnika, paroma uprzejmymi słowami. Serwilia zauważyła, że odmowa nie zaskoczyła nikogo przy stole i jeszcze raz zdziwiła się zmianami, jakie w tych mężczyznach zaszły w czasie pobytu w Hiszpanii. Rozdział II 33 Dla uczczenia gościa posiłek składał się z miejscowych potraw, podawanych na stół w niezliczonych małych miseczkach. Oktawian rozkaszlał się od ostrych przypraw, aż wreszcie ktoś grzmotnął go w plecy i podsunął wino do przepłukania gardła. Chłopiec czuł respekt przed Serwiłią od chwili spotkania na dziedzińcu, z czego Brutus żartował, podczas gdy jego matka udawała, że nie zauważa skrępowania młodzieńca. Pomieszczenie oświetlały ciepłe płomienie lamp, wino było dobre, zgodnie z obietnicami Brutusa. Pogodny nastrój, panujący przy posiłku, i przekomarzania mężczyzn sprawiły Serwilii prawdziwą przyjemność. Domicjusz dał się uprosić i opowiedział jedną ze swoich historii, choć jej zakończenie zepsuł Kabera. - Słyszałem to, będąc jeszcze chłopcem - zagdakał z entuzjazmem, wyciągając rękę po porcję ryby z naczynia stojącego obok Oktawiana. Młody człowiek sięgał po to samo, ale Kabera trzepnął go po palcach i zgarnął tłusty kęsek dla siebie. Oktawian się wykrzywił, ale w porę przypomniawszy sobie o obecności Serwilii, zmełł przekleństwo w ustach. -Jak to się stało, że jesteś w Dziesiątym legionie, Domicju-szu? - spytała Serwilia. - Wszystko dzięki Brutusowi, pani. Kiedy walczyliśmy na południu, ze Spartakusem, dałem mu wygrać parę pojedynków, przez grzeczność, ale ogólnie biorąc, zobaczył, że może zyskać na moich naukach. - Łże jak najęty - roześmiał się Brutus. - Zapytałem go mimochodem, czy nie chciałby przejść do nowego legionu, a on z entuzjazmu o mało mi nie odgryzł ramienia. Juliusz musiał zapłacić legatowi fortunę tytułem odstępnego. Wciąż spodziewamy się zobaczyć, że będzie tego wart. Domicjusz odczekał cierpliwie, aż Brutus skończy mówić i zajmie się winem. -Jestem najlepszy w moim pokoleniu - oświadczył Serwilii, obserwując z rozbawieniem, jak Brutus się krztusi i czerwienieje ze złości. Dało się słyszeć kroki. Mężczyźni poderwali się z miejsc, aby powitać wodza. Juliusz zajął miejsce u szczytu stołu i dał znak, by 34 Imperator usiedli. Słudzy wnieśli świeże potrawy, a Brutus napełnił mu puchar winem.
Rozmowa potoczyła się dalej. W pewnej chwili Serwilia podchwyciła spojrzenie Juliusza i lekko skinęła głową. Odwzajemnił jej gest, akceptując jej obecność przy stole. Wreszcie odetchnęła głęboko. Dobre humory przy stole powróciły bardzo szybko. Koleżeński sposób bycia mężczyzn był zaraźliwy i Serwilia chętnie się poddała ogólnemu nastrojowi. Kabera zalecał się do niej wprost nieumiar-kowanie, puszczając oko w najmniej odpowiednich momentach. Raz, kiedy śmiała się do starego, przypadkiem spojrzała Juliuszowi w oczy. Na okamgnienie czas stanął w miejscu, ale to wystarczyło, by zrozumiała, że za fasadą posiłku kryje się surowsza rzeczywistość. Juliusz ją obserwował, zdziwiony wrażeniem, jakie wywiera na posępnym na co dzień zgromadzeniu. Słysząc jej naturalny śmiech, zadawał sobie pytanie, jak kiedykolwiek mógł o niej myśleć inaczej, niż że jest piękna. Jej skóra była ciemna i upstrzona piegami od słońca, a nos i broda trochę za duże, a mimo to przykuwała uwagę. Rozsądek podpowiadał, że Serwilia schlebia każdemu swoim zainteresowaniem. Rozum nakazywał mu dostrzegać, że ma do czynienia z kobietą, która lubi mężczyzn, a oni to czują. Juliusz potrząsnął głową. Denerwowało go, że tak na nią reaguje, lecz ona była tak inna od Kornelii, że nawet nie przyszło mu na myśl, by je z sobą porównywać. Nie był w kobiecym towarzystwie od dawna, jeśli nie liczyć okazji, kiedy Brutus go upił i było mu wszystko jedno. Patrzenie na Serwilię przypomniało mu o świecie, który istniał na zewnątrz ich twierdzy. Przy niej czuł się niepewnie, jak chłopiec. Przez głowę przemknęła mu myśl, że powinien być ostrożny i zachować dystans. Kobieta z jej doświadczeniem mogłaby go połknąć żywcem. Otrząsnął się. Irytowała go własna słabość. Pierwsza kobieta przy ich stole od kilku miesięcy, a on reaguje niewiele mądrzej niż Oktawian, choć może, jak miał nadzieję, nie zdradza się z myślami tak jak tamten. W przećiwnym razie Brutus kpiłby z niego do końca życia. Otrząsnął się raz jeszcze i zdecydowanym ruchem odsunął od siebie puchar. W końcu mało prawdopodobne, by ona 34 Imperator usiedli. Słudzy wnieśli świeże potrawy, a Brutus napełnił mu puchar winem. Rozmowa potoczyła się dalej. W pewnej chwili Serwilia podchwyciła spojrzenie Juliusza i lekko skinęła głową. Odwzajemnił jej gest, akceptując jej obecność przy stole. Wreszcie odetchnęła głęboko. Dobre humory przy stole powróciły bardzo szybko. Koleżeński sposób bycia mężczyzn był zaraźliwy i Serwilia chętnie się poddała ogólnemu nastrojowi. Kabera zalecał się do niej wprost nieumiar-kowanie, puszczając oko w najmniej odpowiednich momentach. Raz, kiedy śmiała się do starego, przypadkiem spojrzała Juliuszowi w oczy. Na okamgnienie czas stanął w miejscu, ale to wystarczyło, by zrozumiała, że za fasadą posiłku kryje się surowsza rzeczywistość. Juliusz ją obserwował, zdziwiony wrażeniem, jakie wywiera na posępnym na co dzień zgromadzeniu. Słysząc jej naturalny śmiech, zadawał sobie pytanie, jak kiedykolwiek mógł o niej myśleć inaczej, niż że jest piękna. Jej skóra była ciemna i upstrzona piegami od słońca, a nos i broda trochę za duże, a mimo to przykuwała uwagę. Rozsądek podpowiadał, że Serwilia schlebia każdemu swoim zainteresowaniem. Rozum nakazywał mu dostrzegać, że ma do czynienia z kobietą, która lubi mężczyzn, a oni to czują. Juliusz potrząsnął głową. Denerwowało go, że tak na nią reaguje, lecz ona była tak inna od Kornelii, że nawet nie przyszło mu na myśl, by je z sobą porównywać. Nie był w kobiecym towarzystwie od dawna, jeśli nie liczyć okazji, kiedy Brutus go upił i było mu wszystko jedno. Patrzenie na Serwilię przypomniało mu o świecie, który istniał na
zewnątrz ich twierdzy. Przy niej czuł się niepewnie, jak chłopiec. Przez głowę przemknęła mu myśl, że powinien być ostrożny i zachować dystans. Kobieta z jej doświadczeniem mogłaby go połknąć żywcem. Otrząsnął się. Irytowała go własna słabość. Pierwsza kobieta przy ich stole od kilku miesięcy, a on reaguje niewiele mądrzej niż Oktawian, choć może, jak miał nadzieję, nie zdradza się z myślami tak jak tamten. W przeciwnym razie Brutus kpiłby z niego do końca życia. Otrząsnął się raz jeszcze i zdecydowanym ruchem odsunął od siebie puchar. W końcu mało prawdopodobne, by ona Rozdział II 35 okazała zainteresowanie przyjacielem syna. Już sama myśl o tym była śmieszna. Z zadumy wyrwał Juliusza Oktawian. Sięgnął przez stół i podsunął Serwilii ostatnią porcję dania ciemnego od ziół. Młody Rzymianin pod opieką Brutusa i Domicjusza zmężniał i wiele się nauczył. Ciekawe, pomyślał Juliusz, czy teraz bałby się terminatorów rzeźnika. Na pewno nie. Chłopiec rozkwitał w towarzystwie szorstkich żołnierzy Dziesiątego, naśladował chód Brutusa, tak że Marek miał nowy powód do kpin. Oktawian był wciąż jak dziecko. Juliusza aż zdziwiła myśl, że on sam ożenił się prawie w jego wieku. - Nauczyłem się rano nowego zwodu, panie - oznajmił z dumą Oktawian. - Musisz mi to pokazać - odrzekł Juliusz i zmierzwił czuprynę chłopca. Oktawian się rozpromienił. - Poćwiczysz z nami jutro? - spytał, pewien, że spotka go odmowa. Juliusz pokręcił głową. - Nie, wybieram się z Reniuszem do kopalń złota. Może poćwiczę po powrocie, za kilka dni. Żaden z tych mężczyzn nie rozumiał jego pracy. Byli beztroscy jak chłopcy, i tylko on nie mógł sobie pozwolić na taki luksus. Zapominając o wcześniejszym postanowieniu, chwycił odstawiony puchar i opróżnił go do dna. Brutus, widząc przygnębienie przyjaciela, starał się wymyślić coś, czym mógłby go rozerwać. - Jutro zacznie pracować dla nas miejscowy kowal. Nie mógłbyś odłożyć podróży i zobaczyć, na co idą twoje pieniądze? Juliusz popatrzył na niego wzrokiem, od którego wszyscy poczuli się nieswojo. - Nie, przygotowania już trwają - rzucił krótko, napełniając ponownie puchar. Na stół kapnęło parę kropli. Zaklął cicho i popatrzył na ręce. Znów się trzęsą? Rozejrzał się, czy ktoś zauważył jego słabość. Tylko Kabera wyszedł mu naprzeciw wzrokiem. Twarz starego człowieka tchnęła życzliwością. Nagle zły na wszystkich, Juliusz opróżnił kolejny puchar. 36 Imperator Serwilia zanurzyła palce w miseczce z wodą i obmyła usta gestem, który przyciągnął wzrok Juliusza. Ona zdawała się tego nie zauważać. - Dobrze się bawiłam, bardzo dobrze, ale podróż była męcząca - powiedziała, uśmiechając się do wszystkich. - Wstanę rano, by popatrzeć, jak ćwiczysz, Oktawianie. Jeśli można. - Oczywiście, przyjdź i popatrz - odpowiedział za chłopca Bru-tus. - Przygotuję ci powóz. W porównaniu z legionami w innych prowincjach, nam się żyje luksusowo. Spodoba ci się tutaj. - Wystarczy mi dobry koń, nie potrzebuję powozu - odrzekła Serwilia, dostrzegając nagły błysk w oku Juliusza. Mężczyźni to dziwne stworzenia, pomyślała, ale chyba nie ma takiego, któremu nie podobałaby się piękna kobieta na koniu. - Mam nadzieję, że moje dziewczęta nie będą wam przeszkadzały. Jutro poszukam jakiegoś miejsca w mieście. Dobranoc. Mężczyźni podnieśli się i Serwilia jeszcze raz poczuła dziwny dreszcz podniecenia, kiedy napotkała wzrok Juliusza.
Wódz wstał natychmiast po jej wyjściu, lekko się chwiejąc. - Zostawię rozkazy w twoich kwaterach, Brutusie. Na czas mojej nieobecności. I niech dziewcząt pilnują straże. Dobranoc - powiedział i ruszył do drzwi, przesadnie sztywnym krokiem człowieka, który usiłuje ukryć efekty zbyt dużej ilości wina we krwi. Przy stole na moment zapanowała krępująca cisza. - Miło popatrzeć na nową twarz - odezwał się Brutus, unikając trudniejszych tematów. Serwilia ożywiła trochę to miejsce. Ostatnio bywało tu zbyt spokojnie.. Kabera gwizdnął cicho. - Przy kobiecie jak ta... mężczyźni głupieją - stwierdził stary uzdrowiciel. - Ona jest bardzo... wdzięczna - zgodził się Domicjusz, najwyraźniej z trudem dobierając ostatnie słowo. Brutus parsknął wzgardliwie. - A czego się spodziewałeś, widząc mnie z mieczem? Że pochodzę od konia pociągowego? - Pomyślałem sobie, że w twojej postawie jest coś z kobiety, tak - podchwycił Domicjusz, pocierając czoło i zbierając myśli. -Teraz rozumiem. Choć to bardziej pasuje do niej. Rozdział II 37 - W mojej postawie jest męski wdzięk, Domicjuszu. Z przyjemnością zademonstruję ci go jutro raz jeszcze. - Na twarz Brutusa powrócił dawny uśmiech, a jego oczy zwęziły się w udawanej obrazie. - A ja, Domicjuszu? Ja też mam męski wdzięk? - spytał Oktawian. Domicjusz skinął powoli głową. - Masz chłopcze, a jakże. To tylko Brutus walczy jak kobieta. Brutus wybuchnął śmiechem i rzucił w Domicjusza miską, ale legionista zdążył się uchylić i naczynie rozbiło się o kamienie posadzki, a wszyscy zastygli w udawanym przestrachu. Napięcie się rozładowało i przy stole znów zapanował pogodny nastrój. - Dlaczego twoja matka chce szukać domu w mieście? — spytał Oktawian. Brutus spojrzał na niego ostro, uświadamiając sobie z przykrością, że musi pozbawić go złudzeń i niewinności. - Dla interesu, chłopcze. Myślę, że dziewczęta mojej matki będą długo zabawiać legion. Oktawian rozejrzał się wokół zmieszany. Potem twarz mu się rozpogodziła. Wszyscy zawiesili na nim wzrok. -Jak myślisz, czy od kogoś w moim wieku zażądają pełnej opłaty? - spytał całkiem przytomnie. Miska, którą Brutus cisnął tym razem, trafiła w Kaberę. W swoim pokoju, leżąc w ciemnościach na wąskim żołnierskim sienniku, Juliusz usłyszał gromki śmiech mężczyzn. Zacisnął powieki. ROZDZIAŁ III Serwilia szybko polubiła małą Walencję. Ulice miasta były czyste i gwarne. Miejsce tchnęło atmosferą dostatku i bogactwa, ale miało też posmak świeżości, którą jej stary Rzym zatracił wieki temu. Walencja wydawała się bardziej niewinna. Nawet wyszukanie odpowiedniego domu było łatwiejsze, niż się spodziewała. Nie było żadnych urzędników, żądających opłat jeszcze przed podpisaniem dokumentów; cała rzecz sprowadzała się do znalezienia właściwego miejsca i zapłacenia złotem dotychczasowemu właścicielowi. To było pokrzepiające po doświadczeniach z bezdusznymi urzędami w Rzymie. Żołnierze, których Brutus wysłał z nią, szybko pokazali jej trzy całkiem znośne domy. Pierwsze dwa leżały blisko morza i prawdopodobnie przyciągałyby więcej robotników portowych, niżby chciała. Trzeci był odpowiedni.
Stał na cichej uliczce blisko targu i daleko od nabrzeża. Był to przestronny budynek z robiącą wrażenie elewacją z białego wapienia i ciemnego drewna. Serwilia od dawna wiedziała, że światu należy pokazywać przyjemne oblicze. Niewątpliwie w zaułkach Walencji skrywały się skromne domki, gdzie wdowy i nierządnice dorabiały sobie na ich zapleczach, ale miejsce, jakiego ona szukała, miało przyciągać dostojników i dowódców legionu, musiało więc mieć wyższą cenę. Mając do wyboru tak wiele nowych domów budowanych przez Dziesiąty, Serwilia wyczuła, że właściciela da się przycisnąć, i ostatecznie strony ułożyły się co do zapłaty, wliczając w nią wyposażenie. Niektóre rzeczy miały być sprowadzone z Rzymu drogą morską, Rozdział III 39 chociaż parę pospiesznych wizyt u miejscowych szwaczek zaowocowało niższymi cenami i ubiciem wielu korzystnych interesów. Już jako właścicielka domu wręczyła pewnemu odpływającemu z portu kupcowi ciężką sakiewkę, by zabrał do Rzymu listę jej potrzeb. Między innymi należało powiększyć grono zatrudnianych kobiet co najmniej o cztery. Serwiłia dokładnie określiła, jak mają wyglądać przyszłe podopieczne. To ważne, by od początku dbać o reputację. Po trzech dniach niewiele pozostało do zrobienia, poza nadaniem imienia domowi, choć to okazało się dość trudne. Mimo że nie było wyraźnych zarządzeń, wiedziała instynktownie, że nazwa powinna być dyskretna, a jednak sugestywna. W końcu zaskoczyła ją propozycja Walerii. „Aksamitna Dłoń" była dostatecznie zmysłowa. Możliwe, że Walerii chodziło o jej aksamitną karnację, ale i tak się zgodziła, a dziewczyna z radości ucałowała ją w oba policzki. Trzeciego ranka od przyjazdu do miasta Serwiłia przyjrzała się delikatnemu rysunkowi na tabliczce, zawieszonej na żelaznych hakach. Uśmiechnęła się. Kilku z Dziesiątego już szczerzyło zęby. Za chwilę rozgłoszą, że dom jest otwarty dla gości, i miała nadzieję, że pierwsza noc będzie pracowita. Za kilka miesięcy opiekę nad swoimi dziewczętami przekaże komu innemu. Myśl o podobnych przedsięwzięciach w każdym mieście Hiszpanii była kusząca. Najlepsze dziewczęta i smak Rzymu. Chętnych na jedno i drugie nie zabraknie, a pieniądze zapełnią jej skrzynie. Serwiłia odwróciła się ku strażom syna. - Mam nadzieję, że dostaniecie przepustki na dzisiejszą noc? -spytała od niechcenia. Żołnierze popatrzyli po sobie. - Może twój syn mógłby się za nami wstawić, pani - odrzekł dowódca. Serwiłia zmarszczyła czoło. Chociaż nie rozmawiała o tym z Bru-tusem, przypuszczała, że rozkręcenie jej interesu w Walencji stawia go w niezręcznej sytuacji. Była ciekawa, czy Juliusz wie o otwarciu nowego domu i co o tym myśli. Mógł nie słyszeć o jej planach, przebywając w tych swoich kopalniach na południu, chociaż - czy mógłby być im przeciwny? 40 Imperator Na myśl o młodym człowieku Serwilia leniwie przeciągnęła dłonią po szyi. Dzisiaj miał wrócić do miasta. Już pewnie zasiadł do posiłku w swoich kwaterach i jeżeli wyruszy, nie zwlekając, mogłaby dotrzeć do twierdzy jeszcze przed wieczorem. - Będę potrzebowała stałych straży do pilnowania domu. Jeżeli chcesz, poproszę wodza, by postawił tu ciebie i twoich ludzi -powiedziała do dowódcy. - Ostatecznie jestem obywatelką Rzymu.
Żołnierze znów popatrzyli po sobie niepewnie. Sam pomysł wydawał się wspaniały, jednak myśl o tym, że przy Cezarze wymieni się ich imiona jako strażników domu nierządu, wystarczyła, by ostudzić ich zapał. Ociągając się, potrząsnęli głowami. - Myślę, że wódz będzie wolał, by przy twoim domu stanęły miejscowe straże - burknął dowódca. Serwilia wzięła wodze z rąk jednego z żołnierzy i wskoczyła na siodło. Spodnie były na nią trochę za luźne, ale stola nie wydała jej się właściwym strojem. - Za mną, przyjaciele. Pojadę i sama go spytam. A potem zobaczymy - powiedziała, nawracając i okładając konia piętami. Kopyta zadudniły głośno o bruk ulicy, a miejscowe kobiety patrzyły ze zdziwieniem na Rzymiankę, która jechała jak żołnierz. Juliusz witał się z posuniętym w latach mężczyzną, kiedy stanęła u bram twierdzy. W dzień zostawiano bramy otwarte i straże, ledwo kiwnąwszy głowami, wpuściły jeźdźców na dziedziniec. Żołnierze towarzyszący Serwilii odprowadzili konie, by je nakarmić i napoić, i została sama. Być matką Brutusa okazywało się użyteczne. -Jeśli pozwolisz, chciałabym zamienić z tobą słowo, wodzu -zawołała, podchodząc do niego i prowadząc za sobą konia. Juliusz zmarszczył czoło. - To jest Subio, przywódca miejscowej starszyzny, Serwilio. Obawiam się, że nie dzisiaj. Dzisiaj nie mam czasu. Może jutro. Zawrócił, by wprowadzić swojego gościa do głównego budynku. Serwilia rzuciła szybko: - Zamierzałam odwiedzić okoliczne miasteczka. Czy mógłbyś polecić mi którąś z dróg? Juliusz przeprosił na chwilę mężczyznę. Rozdział III 41 Stary Subio skłonił się, spoglądając na Serwilię spod krzaczastych brwi. Gdyby był rzymskim wodzem, nie pozwoliłby kobiecie odymać ust w samotności. On wciąż jeszcze cenił sobie urodę i dziwił się poirytowaniu Cezara. Juliusz podszedł do Serwilii. - Te wzgórza nie są całkiem bezpieczne. Pełno tu włóczęgów którzy nie omieszkaliby cię napaść. Miałabyś szczęście, gdyby skończyło się na kradzieży konia, a tobie by pozwolono wrócić piechotą do miasta. - Nie chciałbyś mi towarzyszyć? Dla ochrony? - spytała miękko Serwilia. Zastygł w miejscu i spojrzał jej prosto w oczy. Serce mu załomotało, nim zdołał nad sobą zapanować. Tej kobiecie niełatwo było odmówić, lecz dzisiejszego popołudnia czekała go praca. Rozejrzał się po dziedzińcu. Ze stajni wychodził Oktawian. Juliusz gwizdnął przenikliwie. - Oktawianie, siodłaj konia. Wyruszasz w drogę w charakterze straży. Oktawian oddał honory i zniknął w ciemnych czeluściach stajni. Juliusz popatrzył na Serwilię bez wyrazu, jakby w ogóle nie rozmawiali. - Dziękuję - powiedziała, ale on już był zajęty starym Subiem. Kiedy Oktawian pokazał się ponownie, siedział na koniu i musiał nisko się pochylić, by nie zaczepić o łuk nad wrotami stajni. Uśmiech mu zniknął na widok miny Serwilii. Nigdy nie widział jej zagniewanej, a furia w jej oczach czyniła ją jeszcze piękniejszą. Nie rzuciwszy mu słowa, wskoczyła na konia i wypadła z bramy twierdzy, zmuszając strażników do odskoczenia na bok, jeśli nie chcieli być stratowani. Oktawian wytrzeszczył oczy i ruszył za nią. Serwilia pędziła jak szalona przez jakąś milę. Potem ściągnęła wodze i koń przeszedł w spokojny trucht. Oktawian zrównał się z nią. Zauważył, że prowadzi konia z wprawą jeźdźca wyborowego. Oczarowany stwierdził, że się nie odezwie, dopóki nie wymyśli wystarczająco
interesującego tematu. Ona jednak również milczała, w duchu wyładowując gniew na Juliusza. W końcu, lekko dysząc, puściła wodze wolno. Zachęciła Oktawiana gestem, by się zbliżył, i uśmiechnęła się. 42 Imperator - Brutus mówi, że jesteś spokrewniony z Cezarem. Opowiedz mi o nim. Chłopak odwzajemnił uśmiech, zupełnie niezdolny oprzeć się jej czarowi czy zdziwić prośbie. Juliusz już dawno odprawił ostatniego petenta i stał przy wychodzącym na wzgórza oknie. Podpisał rozkazy zatrudnienia kolejnego tysiąca ludzi w kopalniach i wypłacenia odszkodowań dla trzech właścicieli ziem, które zajęto pod nowe budynki na wybrzeżu. Ile takich spotkań miał za sobą? Dziesięć? Ręka bolała go od pisania i teraz, w chwili bezczynności, rozcierał ją lekko. Ostatni skryba przeszedł na zasłużony odpoczynek już miesiąc temu i Juliusz dotkliwie odczuwał jego brak. Zagłębiony w myślach odwiesił zbroję na drewniany stojak. Wystawił spocone ciało na kojące działanie wieczornego powietrza. Ciemniało, ale Oktawian i Serwilia wciąż przebywali nie wiadomo gdzie. Był ciekaw, czy ona celowo opóźnia powrót, by martwił się o chłopca, czy też coś się im przydarzyło. Może któryś z koni okulał i musiał być odprowadzony do twierdzy. Juliusz prychnął ze złości. Jeśli tak, będzie miała niezłą nauczkę. Z dala od głównych szlaków grunt był nierówny i wyboisty. Koń mógł łatwo złamać nogę, zwłaszcza wieczorem, kiedy na rowy i wilcze doły kładły się pierwsze cienie. To śmieszne, martwić się. Dwa razy tracił cierpliwość i odchodził od okna, ale wystarczyło, by przebiegł myślą obowiązki jutrzejszego dnia, a znowu sterczał przy oknie i wypatrywał pośród wzgórz pary jeźdźców. Tam, z dala od morskiego wiatru, może być duszno, pomyślał zaniepokojony. Powoli przestawał oszukiwać sam siebie, był zbyt zmęczony. Słońce kryło się za wzgórzami, kiedy na dziedzińcu rozległ się stukot kopyt. Juliusz odskoczył od okna. Nie chciał, by go zobaczyła. Kim, doprawdy, jest ta kobieta, by siać w jego myślach taki zamęt? Gdy wytrą konie i je napoją, wejdą do środka. Co dalej? Czy znów zasiądą do posiłku przy stole dowódców? Był głodny, lecz nie chciał zabawiać nieproszonego gościa. Każe sobie przysłać jedzenie na górę i... Drgnął, słysząc ciche pukanie do drzwi. Wiedział, że to ona, już w chwili, kiedy odchrząknął, by zawołać pewnym głosem: Rozdział III 43 - Wejść. Serwilia miała włosy w dzikim nieładzie, a na policzkach, od dotyku ręki, smugi brudu. Pachniała słomą i końmi. Juliusz poczuł, że na jej widok budzą się w nim zmysły. Wciąż była zła, widział to, zbierając się w sobie, by stawić opór jej ewentualnym żądaniom. Czy nie dość, że zjawia się u niego bez żadnej zapowiedzi? I co robi strażnik na dole? Czy ten człowiek śpi na służbie? Serwilia bez słowa podeszła doń i, nim zdążył zrobić najmniejszy ruch, przycisnęła dłoń do jego piersi, tam, gdzie głośno biło mu serce. - Wciąż ciepłe. A już zaczynałam w to wątpić - powiedziała miękko. Intymność jej głosu i gestu zmieszały Juliusza, zamiast rozgniewać, czego by się spodziewał. Serwilia cofnęła dłoń i stanęła tuż przy nim, twarzą w twarz. Nagle zauważył, że zrobiło się ciemno. - Brutus będzie się zastanawiał, gdzie jesteś - zauważył. - O tak, on się o mnie bardzo troszczy. Odwróciła się, by odejść, a on był bliski wyciągnięcia ręki, patrząc za nią.
- Nie sądziłem, że potrzebna ci czyjaś troska - mruknął bardziej do siebie niż do niej, ale wyczuł, że się uśmiecha. Potem drzwi się zamknęły i został sam, z chaosem myśli w głowie. Zaczynał się czuć jak zwierzyna, na którą się poluje, ale to nie było nieprzyjemne. Nagle zmęczenie ustąpiło i pomyślał, że dołączy do wieczornego stołu. Drzwi znów się otworzyły i stanęła w nich... Serwilia. - Pojedziesz ze mną jutro? - spytała. - Oktawian mówi, że znasz okolicę jak nikt. Skinął głową powoli, niezdolny przypomnieć sobie, co na jutro planował. Nieważne. Od jak dawna nie miał dnia wolnego od obowiązków? - Dobrze, Serwilio. Jutro. Wczesnym rankiem. Uśmiechnęła się wdzięcznie i cicho zamknęła za sobą drzwi. Juliusz odczekał, aż na schodach rozlegną się lekkie kroki, i odetchnął. Był zaskoczony, że już pragnie jutra. Kiedy dzień przygasał, palenisko kowalskie zamieniło kuźnię w miejsce blasków i cieni i oświetliło twarze rzymskich kowali, 44 Imperator którzy czekali niecierpliwie, by poznać sekret hartowanego żelaza. Za naukę u sławnego miejscowego kowala Juliusz zapłacił fortunę w złocie, lecz to nie było coś, czego można się nauczyć w jeden dzień. Ku udręce Rzymian Cavallus prowadził ich przez cały pro-cćs krok po kroku. Początkowo się opierali, by ich traktowano jak terminatorów, lecz potem bardziej doświadczeni zobaczyli, że stary jest dokładny, i zaczęli słuchać każdego słowa. Ścięli na jego polecenie cyprys i olchę i przez pierwsze cztery dni składali kłody do wypełnionego gliną dołu, wielkiego jak dom. Podczas gdy drzewo się zwęglało, Cavallus pokazał im swój piec do wytapiania rudy i zrobił wykład o płukaniu surowego kruszcu i jak należy go wytapiać. Wszyscy byli ludźmi zakochanymi w swoim rzemiośle i pod koniec piątego dnia płonęli z ciekawości, kiedy Cavallus wsunął grudę żelaza do swojego pieca, stopioną wlał do glinianych forem i w końcu ułożył grube metalowe pręty na kowalskiej ławie, by je sobie obejrzeli. - Olcha, paląc się, daje mniej ciepła niż większość drzew i spowalnia zmiany. To sprawa, że metal robi się twardszy, kiedy więcej wchłania węgla drzewnego, ale to tyłko część całości wyjaśniał, wpychając jeden z prętów w jasnożółty żar paleniska. Ledwo starczało w nim miejsca na rozgrzanie dwóch sztuk jednocześnie, tak że skupili się wokół drugiego, naśladując każdy ruch i słuchając każdego polecenia Cavalłusa. Ciasna kuźnia nie mogła pomieścić wszystkich, zmieniali się więc, wchodząc do środka lub wychodząc w chłodne nocne powietrze. Tylko Reniusz pozostawał na miejscu i spływając potem, w milczeniu starał się zapamiętać kolejne etapy obróbki. On także był zafascynowany. Choć przez całe dorosłe życie posługiwał się mieczami, nigdy nie widział, jak się je robi, i teraz docenił umiejętności tych surowych mężczyzn, którzy ziemię zamieniali w błyszczące ostrza. Cavallus wyklepał młotem pręt w kształt miecza, rozgrzewając go wciąż od nowa, aż ostrze wyglądało jak czarny zanieczyszczony gladius. Teraz należało je rozgrzać do właściwej temperatury, co rozpoznawano po kolorze. Za każdym razem, gdy miecz się rozgrzewał, Cavallus pokazywał go im, by dostrzegli cień żółci, zanim 44 Imperator którzy czekali niecierpliwie, by poznać sekret hartowanego żelaza. Za naukę u sławnego miejscowego kowala Juliusz zapłacił fortunę w złocie, lecz to nie było coś, czego można się nauczyć w jeden dzień. Ku udręce Rzymian Cavallus prowadził ich przez cały pro-cćs krok po kroku. Początkowo się opierali, by ich traktowano jak terminatorów, lecz potem bardziej
doświadczeni zobaczyli, że stary jest dokładny, i zaczęli słuchać każdego słowa. Ścięli na jego polecenie cyprys i olchę i przez pierwsze cztery dni składali kłody do wypełnionego gliną dołu, wielkiego jak dom. Podczas gdy drzewo się zwęglało, Cavallus pokazał im swój piec do wytapiania rudy i zrobił wykład o płukaniu surowego kruszcu i jak należy go wytapiać. Wszyscy byli ludźmi zakochanymi w swoim rzemiośle i pod koniec piątego dnia płonęli z ciekawości, kiedy Cavallus wsunął grudę żelaza do swojego pieca, stopioną wlał do glinianych forem i w końcu ułożył grube metalowe pręty na kowalskiej ławie, by je sobie obejrzeli. - Olcha, paląc się, daje mniej ciepła niż większość drzew i spowalnia zmiany. To sprawia, że metal robi się twardszy, kiedy więcej wchłania węgła drzewnego, ale to tylko część całości wyjaśniał, wpychając jeden z prętów w jasnożółty żar paleniska. Ledwo starczało w nim miejsca na rozgrzanie dwóch sztuk jednocześnie, tak że skupili się wokół drugiego, naśladując każdy ruch i słuchając każdego polecenia Cavallusa. Ciasna kuźnia nie mogła pomieścić wszystkich, zmieniali się więc, wchodząc do środka lub wychodząc w chłodne nocne powietrze. Tylko Reniusz pozostawał na miejscu i spływając potem, w milczeniu starał się zapamiętać kolejne etapy obróbki. On także był zafascynowany. Choć przez całe dorosłe życie posługiwał się mieczami, nigdy nie widział, jak się je robi, i teraz docenił umiejętności tych surowych mężczyzn, którzy ziemię zamieniali w błyszczące ostrza. Cavallus wyklepał młotem pręt w kształt miecza, rozgrzewając go wciąż od nowa, aż ostrze wyglądało jak czarny zanieczyszczony gladius. Teraz należało je rozgrzać do właściwej temperatury, co rozpoznawano po kolorze. Za każdym razem, gdy miecz się rozgrzewał, Cavallus pokazywał go im, by dostrzegli cień żółci, zanim Rozdział III 45 bladła. Obrabiał i bił miękki metal, a z niego samego lał się tłusty pot. Pręt obrabiany przez Rzymian był taki sam jak jego i kiedy wze-szedł księżyc, Cavallus pokiwał z zadowoleniem głową. Jego synowie rozpalili węgiel drzewny w panwi przypominającej koryto, długiej jak słusznego wzrostu mężczyzna, i przykryli ją metalową pokrywą. Podczas gdy kuty przez Cavallusa miecz rozgrzewał się raz jeszcze, on wskazał na rząd zawieszonych na kołkach skórzanych fartuchów, grubych i sztywnych ze starości. Prócz ramion pokrywały całe ciało, od szyi po stopy. Uśmiechnął się, kiedy posłusznie wciągnęli je na siebie. - Musicie mieć osłonę - powiedział, kiedy usiłowali się poruszać w krępujących ruchy, niewygodnych strojach. Na jego znak synowie zdjęli szczypcami pokrywę z panwi, w której tymczasem węgiel się rozżarzył jak w jego palenisku, i Ca-vallus zamaszystym gestem wyciągnął żółte ostrze z paleniska. Rzymscy kowale stłoczyli się tuż przy nim, wiedząc, że przyglądają się nieznanemu procesowi. Reniusz odskoczył do tyłu, owiany nagłą falą gorąca, i teraz wyciągał szyję, by widzieć, co się dzieje. W białym żarze węgla drzewnego Cavallus zaczął kuć ostrze od nowa, sypiąc iskrami i wzbijając w powietrze furkoczące płomienie. Jeden pomarańczowy języczek wpadł mu we włosy, lecz on tylko go przyklepał. Obracał ostrzem mnóstwo razy, a kowalski młot wznosił się i opadał rytmicznie, lecz coraz słabiej. Podzwa-nianie też było cichsze, ale wszyscy widzieli, jak powoli węgieł drzewny oblepia metal ciemną skorupą. - Tu liczy się czas. Metal nie może się za bardzo schłodzić, nim się zahartuje. Patrzcie na ten kolor... teraz!
Głos Cayallusa złagodniał, a oczy wypełniły się miłością do metalu. Kiedy czerwoność ściemniała, chwycił za szczypce i włożył miecz w wiadro z wodą, przy wtórze syczącej pary, która wypełniła małą kuźnię gęstym obłokiem. - A teraz z powrotem do ognia. To moment najważniejszy z całej obróbki. Jeżeli źle ocenicie kolor, wykuty miecz będzie łamliwy, a więc bezużyteczny. Musicie poznać właściwy odcień, inaczej wszystko, czego was nauczyłem, pójdzie na marne. Dla mnie jest 46 Imperator to kolor wczorajszej krwi, ale każdy z was musi określić go po swojemu i zapamiętać raz na zawsze. Drugi miecz był gotowy i Cavallus powtórzył cały proces w rozjarzonej panwi, raz jeszcze siejąc wokół iskrami i czerwonymi węgielkami. Jeden z Rzymian chrząknął z bólu, kiedy mikroskopijny ognisty pocisk wbił mu się w nagie ramię i przypalił ciało, a reszta zrozumiała, do czego służą kowalskie fartuchy. Miecze były rozgrzewane i wpychane w węgiel drzewny jeszcze cztery razy, nim Cavallus skinął zadowolony głową. Świt rozjaśnił wzgórza, lecz mężczyźni nie widzieli światła. Wpatrywali się tak długo w kowalskie palenisko, że teraz mieli przed oczami jedynie ciemność. Synowie Cavallusa przykryli długą panew i odsunęli ją z powrotem pod ścianę. Kiedy Rzymianie, ciężko dysząc, ocierali pot z oczu, kowal zamknął swoje palenisko, zabrał miechy spod otworów wentylacyjnych w dachu i powiesił je na hakach, by były gotowe do kolejnego użycia. W kuźni wciąż było potwornie gorąco, lecz wyglądało na to, że sprawy mają się ku końcowi, kiedy stanął naprzeciw nich, z mieczem w każdej dłoni, zaciskając palce wokół wąskich trzpieni, które przed użyciem miały być oprawione w rękojeść. Miecze były matowe i chropowate. Chociaż jedyną miarą, którą się posługiwał przy kuciu, było jego oko, oba miały identyczną długość i szerokość i kiedy były dość zimne, rzymscy kowale wzięli je w ręce. Oba ważyły tyle samo. Pokiwali głowami z uznaniem, już nie żałując czasu spędzonego z dała od swoich kuźni. Każdy zdawał sobie sprawę, że trafił im się wyjątkowy dar losu i uśmiechali się jak dzieci, wyciągając w górę nagie ostrza. Reniusz sięgnął po jeden z mieczy. Powstały na obcej ziemi, ale głaszcząc palcami szorstki metal, miał nadzieję, że potrafi uzmysłowić Juliuszowi wielkość takiej chwili. - Węgiel drzewny pokrywa twardą powłoką bardziej miękki rdzeń. Te ostrza nie pękną w bitwie, chyba że zostawicie w nich zanieczyszczenia lub je zahartujecie na niewłaściwy kolor. Pozwólcie, że wam pokażę - powiedział Cavallus, głosem wezbranym dumą. Wziął miecze z rąk Rzymian i wskazał gestem, by się cofnęli. Następnie uderzył każdym z całych sił o krawędź paleniska, aż Rozdział III 47 zadźwięczały jak głoszący świt dzwon. Miecze wytrzymały uderzenie, a on odetchnął powoli, z wyraźną satysfakcją. - Te dwa będą zabijać ludzi. Śmierć uczynią sztuką - mówił dalej, z wyraźną czcią, a oni go rozumieli. - Zaczyna się nowy dzień, przyjaciele. Wasz węgiel rozpali się do południa i wrócicie do swoich kuźni, aby zrobić wzory nowych mieczy. Chciałbym je zobaczyć, zobaczyć miecz każdego z was, za, powiedzmy... trzy dni. Pozostawcie je bez rękojeści, te zrobię razem z wami. Idę do łóżka. Posiwiali rzymscy kowale wymruczeli podziękowania i wyszli z kuźni, tęsknie spoglądając do tyłu, na miecze, które zrobili tej nocy. ROZDZIAŁ IV iompejusz i Krassus powstali ze swoich miejsc w cieniu, by pokazać się tłumowi. Zawodnicy, biorący udział w wyścigach w Cir-cus Maximus, pozdrowili swoich konsulów gromkimi okrzykami, których echo poniosło się przez ciasno wypełnione rzędy widzów. Pompejusz
podniósł ku nim dłoń, a Krassus uśmiechnął się kącikiem ust zadowolony, że tłum go zauważa. Zważywszy na wydane złoto, zasługiwał choć na to. Na darmowych glinianych krążkach, które należało okazywać przy wejściu, widniały imiona obu konsulów i Krassus słyszał, że od kilku poprzedzających wydarzenie tygodni, zaraz po tym, jak zaczęto je rozdawać, były w obiegu na równi z monetami. Wielu z tych, którzy teraz oczekiwali na pierwszy wyścig, słono zapłaciło za przyjemność jego obejrzenia. Nigdy nie przestawał cieszyć się tym, że ludzie potrafią zarabiać nawet na darach. Pogoda dopisała i nad głowami tłumów, stawiających zakłady, przepływały jedynie pojedyncze, zwiewne obłoki. W ławach panowała atmosfera podniecenia, ale Krassus nie zauważył wielu nobi-lów. To smutne, że radość wyścigów często zakłócały bójki na najtańszych miejscach, kiedy mężczyźni wszczynali kłótnie o przegrane stawki. Nie dalej jak miesiąc temu, aby zaprowadzić porządek, legioniści musieli opróżnić wszystkie ławy, a w czasie mniejszych zamieszek zabito pięciu ludzi, po tym, jak typowany na zwycięzcę zawodnik przegrał w ostatnim wyścigu dnia. Krassus miał nadzieję, że to się już nigdy nie powtórzy. Wyciągnął szyję w stronę szeregów Pompejusza, zgromadzonych przy Rozdział IV 49 bramach i głównych wejściach. Wystarczająco liczne, by zastraszyć wszystkich poza największymi szaleńcami, miał nadzieję. Nie chciał wracać pamięcią do tamtego roku domowych zamieszek, kiedy też był konsulem. O jego poparcie w nadchodzących wyborach wciąż warto było zabiegać, a choć do końca kadencji pozostało jeszcze więcej niż pół roku, w senackich stronnictwach następowało wyraźne przegrupowanie, w miarę jak ci, którzy mieli nadzieję na objęcie wyższych urzędów, stawali się coraz bardziej znani. Tu się toczyła największa gra w Rzymie i Krassus wiedział, że względy, na jakie sobie zasłuży, będą środkiem do władzy na następny rok, jeśli nie dłużej. Zerknął na drugiego konsula, zastanawiając się, czy Pompejusz też robi plany na przyszłość. Za każdym razem, kiedy miał ochotę złorzeczyć prawu, które go ograniczało, pocieszał się, że Pompejusz jest podobnie związany. Rzym nie chciał dać przyzwolenia innemu Mariuszowi, aby był konsulem bez końca. Te szalone dni minęły wraz z cieniem Sulli i koszmarem wojny domowej. A przecież nic nie mogłoby powstrzymać Pompejusza od wyszkolenia swoich faworytów, by go zastąpili. Krassus żałował, że nie potrafi otrząsnąć się z poczucia nieudolności, które go prześladowało w obecności Pompejusza. W odróżnieniu od jego kanciastych i oschłych rysów, Pompejusz wyglądał tak, jak tego po konsulu oczekiwano, z tą swoją szeroką, budzącą zaufanie twarzą i lekko siwiejącymi włosami. Krassus zastanawiał się w duchu, czy dostojny wizerunek nie jest wspomagany odrobiną białego proszku na skroniach. Nawet siedząc obok niego, nie był tego pewien. Jak gdyby bogowie i tak nie dali mu dość, Pompejusz zdawał się mieć ich błogosławieństwo w wojskowych przedsięwzięciach. Obiecał ludziom rozprawić się z piratami i już w parę miesięcy rzymskie okręty oczyściły Marę Internum z morskich rabusiów. Handel rozkwitł, jak Pompejusz obiecał. Nikt w mieście nie dziękował Krassusowi za pokrycie kosztów takiego ryzyka ani też nie współczuł z powodu strat poniesionych w okrętach. On był zmuszony sypać ludziom więcej złota, na wypadek gdyby o nim zapomnieli, gdy tymczasem Pompejusz mógł się pławić w ich uwielbieniu. 50 Imperator Krassus, pogrążony w myślach, popukał palcami o palce. To jasne, obywatele Rzymu darzą respektem tylko to, co mogą zobaczyć na własne oczy. Gdyby utworzył własny legion, by ten pilnował porządku na ulicach, i gdyby jeden z jego żołnierzy pochwycił złodzieja na gorącym
uczynku czy położył kres bijatyce, błogosławiliby go w każdej godzinie. Bez legionu, wiedział, że Pompejusz nigdy nie potraktuje go jak równego sobie. Myśl nie była nowa, jednak powstrzymywał się przed zatknięciem nowego proporca na Polu Marsowym. Zawsze pozostawał lęk, że sądy Pompejusza o nim są słuszne. O jakie zwycięstwo dla Rzymu mógłby się ubiegać? Bez względu na to, ilu by ubrał w lśniące zbroje, legionem należy odpowiednio dowodzić, i podczas gdy Pompe-juszowi, jak się wydawało, przychodziło to bez wysiłku, myśli o ryzyku kolejnego poniżenia Krassus nie mógł znieść. Kampania przeciw Spartakusowi była wystarczająco zła, pomyślał żałośnie. Dałby sobie głowę uciąć, że jeszcze wciąż go wyśmiewają za budowanie muru w poprzek cypla Italii. Żaden z senatorów nie wspomniał o tym publicznie, ale trudno było zamknąć uszy na to, co za swoimi dowódcami powtarzają żołnierze, a jego szpiedzy donosili mu, że ten mur wciąż jest powodem do kpin pośród rozplotkowanych mas Rzymu. Pompejusz powiedział, że nie ma się czym przejmować, ale sam pewnie się cieszył. Nieważne, kogo wybiorą na następny rok, Pompejusz wciąż będzie siłą w senacie. Na tor wniesiono siedem drewnianych jaj. Na początku każdego okrążenia jedno miało być usuwane i ostatnie sygnalizowało szaleństwo walki, do którego dochodziło w każdym wyścigu. Kiedy dopełniono rytuału otwarcia, Krassus dał znak za siebie i gustownie ubrany niewolnik wystąpił do przodu, by przyjąć od niego zakład. Pompejusz gardził takimi sposobami, Krassus jednak spędził pożyteczną godzinę z zawodnikami i ich końmi w ciemnych stajniach, zbudowanych pod ławami dla publiczności. Wierzył swojemu osądowi i był przekonany, że Paulusa z Hiszpanii, występującego w białych barwach, nic nie potrafi powstrzymać. Ale kiedy niewolnik czekał, by zgłosić jego stawkę swojemu panu, prowadzącemu zakłady, zawahał się. Dolina między wzgórzami zazwyczaj była doskonała dla koni, które lubiły miękki tor, lecz od Rozdział IV 51 tygodnia deszcz ledwo parę razy pokropił i teraz z suchej ziemi poniżej ławy konsulów podnosiły się spirale kurzu. Krassus miał podobnie suche usta, kiedy podejmował decyzję. Paulus był pewny siebie, a bogowie kochają śmiałków. To był jego dzień, mimo wszystko. - Trzy sestercje na Paulusa - powiedział po długim namyśle. Niewolnik skinął głową i okręcił się na pięcie, ale Krassus chwycił go kościstymi palcami za ramię. - Nie, tylko dwie. Tor jest całkiem suchy. Kiedy posłaniec odszedł, Krassus kątem oka zauważył uśmiech Pompejusza. - Doprawdy, nie rozumiem cię - powiedział. - Bez wątpienia jesteś najbogatszym człowiekiem w Rzymie, ale zakładasz się bardziej ostrożnie niż połowa widzów. Co znaczą dla ciebie dwie sztuki srebra? Puchar wina? Krassus prychnął. To była stara śpiewka. Pompejusz lubił się z nim droczyć, lecz wciąż żebrał o złoto, kiedy chciał utworzyć te swoje cenne legiony. To była cicha satysfakcja dla starego człowieka, choć był ciekaw, czy Pompejusz kiedykolwiek o tym myśli. Gdyby on, Krassus, był w takiej sytuacji, zatruwałby się nią jak powolną toksyną, ale Pompejusz nigdy nie tracił pogodnego nastroju. Ten człowiek nie miał żadnego zrozumienia dla wartości bogactwa, żadnego. - Konie skręcają nogi w każdym wyścigu, a powożący spadają z rydwanu. Podejrzewasz mnie, że traciłbym złoto, licząc na szczęście? Niewolnik zbierający zakłady wrócił. Krassus zacisnął w dłoni gliniany żeton. Pompejusz popatrzył na niego swoimi bladymi oczami z wyraźnym wstrętem, lecz Krassus udał, że niczego nie zauważa. - Poza Paulusem kto jeszcze bierze udział w pierwszej gonitwie? - spytał niewolnika Pompejusz.
- Trzy rydwany, panie. Jeden nowy z Tracji, Dacjusz z Mutiny i jeszcze jeden, który przypłynął z Hiszpanii. Ale mówią, że konie przeżyły burzę morską i są niespokojne. Większość obstawia Da-cjusza. Krassus rzucił niewolnikowi gniewne spojrzenie. 52 Imperator - Nie wspominałeś o tym wcześniej - warknął. - Paulus też sprowadził swoje konie z Hiszpanii. Czy płynęły tym samym okrętem? - Nie wiem, panie - odpowiedział niewolnik, pochylając głowę. Krassus poczerwieniał, myśląc gorączkowo, czy powinien wycofać się z zakładu, nim zacznie się wyścig. Nie, nie na oczach Pompejusza, chyba że znajdzie wymówkę i oddali się na kilka minut. Pompejusz, widząc rozterkę na jego twarzy, uśmiechnął się. - Zaufam ludziom. Sto sztuk w złocie na Dacjusza. Niewolnik nawet nie mrugnął, usłyszawszy kwotę wyższą niż jego wartość na targu. - Oczywiście, panie. Przyniosę ci żeton. - Zatrzymał się na moment, z niemym pytaniem w oczach, lecz Krassus tylko spojrzał na niego wściekle. - Szybko, wyścig prawie się zaczyna - dodał Pompejusz i niewolnik rzucił się do biegu. Do długiego rogu z brązu, ustawionego na końcu toru, podeszli dwaj mężczyźni niosący proporce. Tłum zawył z radości, róg zabrzmiał i wrota stajni stanęły otworem. Pierwszy pokazał się Rzymianin, Dacjusz, na lekkim rydwanie, zaprzęgniętym w wałachy o ciemnym umaszczeniu. Krassus zaczął się niespokojnie wiercić. Kiedy niski, krępy woźnica z arogancką miną prezentował swój rydwan, tłum wpadł w szał radości. Zawodnik pozdrowił ławę konsulów i Pompejusz wstał, aby odwzajemnić pozdrowienie. Krassus zrobił to samo, lecz Dacjusz już się odwrócił. - On dziś wygląda bojowo, Krassusie. A konie już rwą się do walki - powiedział pogodnie Pompejusz. Krassus go nie słuchał, obserwował na torze kolejny rydwan. Powożący był brodatym Trakiem, zawodnikiem bez doświadczenia, nosił barwy zielone i mało kto na niego postawił. Niemniej podniosły się obowiązkowe okrzyki, choć wielu już wyciągało szyje, by zobaczyć ostatnie dwa rydwany wyłaniające się z mroku stajni. Paulus strzelił długimi wodzami nad swoim hiszpańskim zaprzęgiem i konie runęły prosto w światło. Krassus uderzył pięścią o drewnianą poręcz ogrodzenia. Rozdział IV 53 - Dacjusza czeka ciężka praca, żeby pokonać takie bestie. Popatrz na ich kondycję. Wspaniałe, wspaniałe. Paulus wyglądał na pewnego siebie, kiedy pozdrawiał konsulów. Krassus dostrzegł błysk białych zębów w ciemnej twarzy nawet na odległość i zrobiło mu się lżej na duszy. Kiedy jego rydwan zajął miejsce obok innych, dołączył do nich ostatni, hiszpański zawodnik. Podczas oględzin -w stajni Krassus nie zauważył u koni niczego złego, lecz teraz wypatrywał w każdym oznak słabości. Wbrew głośnym zachwytom uznał nagle, że ogiery wyglądają na niespokojne w porównaniu z innymi i kiedy rogi odezwały się raz jeszcze i przestano przyjmować zakłady, z ociąganiem zajął swoje miejsce. Tymczasem wrócił niewolnik i wręczył Pompejuszowi gliniany żeton. Nad cyrkiem zaległa cisza. Konie Dacjusza coś spłoszyło i odskoczyły w bok, na konie Traka, zmuszając obu mężczyzn do trza-śnięcia z biczów nad głowami. Dobry zawodnik potrafił strzelić biczem o włos od każdego ze swoich koni, w pełnym galopie, i szybko przywrócić porządek. Krassus zauważył spokój Traka i to kazało mu się zastanowić nad swoimi szansami
na wygraną. Mały Trak całkiem dobrze sobie radzi pośród bardziej doświadczonych zawodników. Cisza trwała dalej, podczas gdy konie zaryły kopytami w ziemię i parskały w miejscu przez chwilę, potem róg zabrzmiał po raz trzeci, a jego lament zagubił się w ryku tłumów, kiedy rydwany runęły do przodu. - Świetnie się spisałeś, Krassusie - powiedział Pompejusz, spoglądając nad głowami tłumu. Wątpię, czy znajdzie się w Rzymie ktoś, kto nie zna twojej szczodrości. Krassus, węsząc kpinę, spojrzał na niego ostro, Pompejusz jednak minę miał obojętną. Konie znalazły się na pierwszym zakręcie. Lekkie rydwany, ciągnięte przez rwące naprzód rumaki, zakreśliły w miękkim piachu długie łagodne łuki. Powożący mężczyźni, wychyleni dla równowagi do przodu, trzymali się w miejscu tylko dzięki umiejętnościom i sile. Widowisko było imponujące i już po chwili Dacjusz prześliznął się gładko między dwiema drużynami i objął prowadzenie. Krassus, niezadowolony, ściągnął brwi. 54 Imperator - Zdecydowałeś już, kogo poprzesz na konsula? - spytał, siląc się na obojętny ton. Pompejusz się uśmiechnął. - Trochę za wcześnie, by o tym myśleć, mój przyjacielu. Na razie sam nim jestem, co oczywiście mnie cieszy. Krassus parsknął na tak bezwstydne kłamstwo. Zbyt dobrze znał Pompejusza, by wierzyć jego zaprzeczeniom. Pod presją jego spojrzenia Pompejusz wzruszył ramionami. - No cóż, myślę, że da się przekonać senatora Prandusa, by dał się wciągnąć na listę powiedział. Krassus, śledząc wzrokiem rydwany, zastanowił się, co wie o tym nobilu. - Zdarzały się gorsze wybory - wykrztusił w końcu. - Czy on już zaakceptował twoją... pomoc? Na torze sytuacja się nie zmieniała, Dacjusz wciąż prowadził, a oczy Pompejusza były jasne z podniecenia, choć Krassus nie był pewny, czy konsul nie udaje zainteresowania wyścigami tylko po to, by go zdenerwować. - Pompejuszu! - On - zaczął Pompejusz, wyciągając szyję w stronę toru - on nie będzie sprawiał kłopotu. Krassus ukrył zadowolenie. Ani Prandus, ani jego syn Swe-toniusz nie byli w senacie ludźmi wpływowymi, ale wprowadzenie słabych ludzi na stanowiska konsulów oznaczało, że on i Pompejusz nadal będą rządzić miastem, choć nieformalnie i po cichu. Powrót do anonimowości tylnych ław, po przewodzeniu Rzymowi, był niemiłą perspektywą dla nich obu. Ciekawe, pomyślał, czy Pompejusz wie, że rodzina Prandusów jest u niego zadłużona. Jeżeli Prandus zostanie wybrany, on znajdzie sposób, by na niego wpływać. - Zgodzę się na Prandusa, pod warunkiem że jesteś go pewny - powiedział ponad hałasem tłumów. Pompejusz odwrócił się do niego rozbawiony. - Doskonale. A Cynna? Stanie do wyborów? Krassus potrząsnął głową. - Od śmierci córki nic nie robi, tylko przesiaduje w domu. Czyżbyś coś słyszał? Rozdział IV 55 Nagle ożywiony schwycił Pompejusza za ramię, aż ten się skrzywił. Krassus poczuł w sercu ukłucie nienawiści do tego mężczyzny. Jakim prawem tak się wynosi, kiedy to on, Krassus, płaci rachunki za jego wspaniałe domy? - Nie, jeszcze nic, Krassusie. Ale jeśli nie Cynna, musimy znaleźć kogoś innego na drugie stanowisko. Być może nie jest za wcześnie podpowiedzieć ludziom nowe imię.
Na początku czwartego okrążenia Dacjusz prowadził o pełną długość, rydwan Traka zajmował drugą pozycję, Paulus był trzeci, a cierpiące na chorobę morską hiszpańskie konie zamykały tyły. Tłum zaryczał z aprobatą. Wszystkie oczy zawisły na rydwanach, które wzięły daleki zakręt i przegalopowały przez linię startu do piątego okrążenia. Drewniane jajko zabrano. Wrzaski.sięgnęły zenitu. - Nie zastanawiałeś się nad kandydaturą Juliusza? Jego kadencja w Hiszpanii dobiega końca ciągnął Krassus. Pompejusz spojrzał na niego, nagle czujny. Wciąż podejrzewał Krassusa o lojalność wobec Cezara, której sam nie podzielał. Czyż ten człowiek nie anulował długów Dziesiątego wkrótce po tym, jak Cezar objął dowodzenie? Pompejusz pokręcił głową. - Nie, nad nim nie, Krassusie. To pies, który ma ostre zęby. Jestem pewien, że nie życzysz sobie żadnych... zakłóceń, tak jak ja. Dacjusz zwiększył przewagę. Krassus mówił dalej uradowany, że udało mu się zmącić spokojne wody samozadowolenia Pompejusza. - Mówią, że Cezar dobrze sobie radzi w Hiszpanii. Panujemy nad nowymi ziemiami, nowymi miastami. Tak, mówią nawet o jego triumfie. Pompejusz popatrzył na Krassusa ostro. - O triumfie nic nie słyszałem i chcę, żebyś mnie dobrze zrozumiał. Kiedy wróci z Hiszpanii, wyślę go gdzie indziej. Może do Grecji. Zapomnij o swoich planach, Krassusie. Widziałem na własne oczy, jak moi ludzie mokli w strugach deszczu, by go zobaczyć w tym jego dębowym wieńcu. Moi właśni ludzie, honorujący obcego! Dobrze pamiętasz Mariusza. Nie chcemy drugiego takiego w mieście, zwłaszcza jako konsula. 56 Imperator Krassus się nie odezwał, a Pompejusz wziął jego milczenie za zgodę. Na torze Dacjusz zrównał się z jadącym na końcu rydwanem hiszpańskim i ruszył, by zdystansować go o całe okrążenie. Powożący, najwyraźniej zmęczony, skręcił gwałtownie w momencie, kiedy Dacjusz go mijał, i na mgnienie oka stracił panowanie nad rydwanem. To wystarczyło. Z trzaskiem głośniejszym od wycia tłumu rydwany wpadły na siebie, a z równych szeregów koni zrobiła się skłębiona masa. Mały Trak uniósł wodze, by ominąć rozbite pojazdy. Śmignął biczem nad środkowymi końmi, zmuszając je do skrócenia kroku na ostatnim zakręcie, i wyszedł na prostą. Tłum zamarł, przyglądając się, jak obcy przejmuje prowadzenie, lecz po chwili wielu podniosło się z miejsc, by wyrazić podziw dla jego talentu. Pompejusz zaklął pod nosem, widząc, że Dacjusz leży na piachu. Jedna noga była dziwnie wykręcona, kolano strzaskane i chociaż żył, już nigdy nie miał stanąć do wyścigów. - Daj znak strażom, Krassusie. Wystarczy, że tłum oprzytomnieje, a zaczną się bić. Krassus ze złości zacisnął szczęki; podchwytując spojrzenie centuriona, wyciągnął w górę pięść. Legioniści ruszyli między ławy w odpowiednim momencie. Po ekscytacji jatkami na torze tłum uświadomił sobie przegrane zakłady i ryknął jak jeden w szale zawodu. Na ostatnim okrążeniu nie było żadnego incydentu. Trak pierwszy przekroczył linię mety, ale to nikogo nie interesowało. Walki już wybuchły i legioniści przystąpili do akcji w pośpiechu, mieczami na płask rozdzielając bijących się mężczyzn. Pompejusz dał znak osobistym strażom, że jest gotów opuścić ławę konsulów, i zrobiono mu przejście. Na odchodnym wymienił spojrzenia z Krassusem i zobaczył w jego oczach niechęć, choć raz nie skrywaną. Na ulicy, zatopiony w myślach, nie słyszał narastających z tyłu odgłosów dokonywanego zniszczenia. Juliusz zsiadł z konia na skraju osady. Zapuścili się z Serwilią daleko w głąb lądu, pomiędzy wzgórza bez żadnych oznak życia. To był piękny kraj, z rozległymi lasami i wapiennymi urwiskami opadającymi na zielone łąki dolin. Nim dotarli do tego miejsca,
Rozdział IV 57 słońce zdążyło przewędrować więcej niż połowę nieba. Raz przebiegł im drogę cętkowany jeleń, raz stado dzików z kwikiem uciekło spod końskich kopyt. Juliusz wybierał długie, kręte szlaki. Chciał uniknąć spotkania z ludźmi i wyglądał na zadowolonego, że są tylko we dwoje. Ser-wilii to schlebiało i chwilami myślała, że są jedynymi żywymi istotami na świecie. Lasy były pełne cieni i ciszy, a oni jak duchy przemierzali ich mroczne ostępy. Potem drzewa ustępowały zalanym słońcem, trawiastym polanom i wtedy wypadali z mroku i galopowali dalej bez wytchnienia. Serwilia nie pamiętała cudow-niejszego dnia. Osada, do której Juliusz ją przywiódł, leżała u wylotu doliny. Było to dziwne miejsce. W pobliżu przepływała rzeka, ale podobnie jak w lesie, tutaj też żaden dźwięk nie mącił ciszy. Domy zapadały się w ziemię ze starości, a z ich wnętrza wychylały się na świat, przez okna, dzikie paprocie i bluszcz. Wszędzie widać było oznaki zniszczenia. Drzwi, dawniej wiszące na skórzanych zawiasach, teraz ziały pustymi otworami, a zdziczałe zwierzęta uciekały nieufnie, kiedy prowadzili konie uliczką ku środkowi osady. Spokój pustego miejsca sprawiał, że rozmowa rwała się i wydawała nie na miejscu. Serwilii przypomniały się odpowiadające echem wysokie sklepienia świątyni. Była ciekawa, dlaczego Juliusz ją tu przyprowadził. - Dlaczego ludzie stąd odeszli? - spytała. Juliusz wzruszył ramionami. - Z różnych powodów: inwazji wroga, jakiejś choroby. A może zwyczajnie chcieli sobie znaleźć miejsce do życia gdzie indziej. Za pierwszym razem spędziłem tu wiele dni, lecz domy zostały ograbione dawno temu i niewiele zostało ze świadectwa ich życia. To dziwne miejsce, choć bardzo je lubię. Jeżeli kiedyś legiony dotrą do tej doliny z naszymi mostami i szerokimi ulicami, będzie mi żal, że odeszło. Pod nogami zgrzytnął mu kawałek wyblakłej skorupy, która kiedyś mogła być glinianym znakiem. Juliusz przyklęknął, aby się jej przyjrzeć, i otarł ją z kurzu. Była bezbarwna i tak cienka, że mógłby ją przełamać palcami. - To miejsce pewnie wyglądało kiedyś jak Walencja. Targ i sprze58 Imperator dawanie płodów okolicznych pól, dzieci biegające razem z kurami. Teraz trudno to sobie wyobrazić. Serwiłia rozejrzała się, próbując wyczarować przed oczami miejsce pełne ruchliwego tłumu. Po ścianie tuż obok przebiegła jaszczurka i nim znikła pod obwisłym okapem, na chwilę wytrzeszczyła na nią oczy. Było coś niesamowitego w spacerowaniu po takim miejscu, jakby w każdej chwili ulice, puszczając w niepamięć ulotny moment niebytu, znów mogły się wypełnić życiem i zgiełkiem. - Po co tu przyjeżdżasz? Juliusz spojrzał na nią z ukosa. Uśmiechnął się dziwnie. - Pokażę ci - powiedział, skręcając za róg, na szerszą drogę. Tu domy wyglądały jak kopki zetlałego drewna i gruzu, ale za nimi widniał jakiś plac. Płaskie, duże kamienie, którymi był wybrukowany, porastała trawa i polne kwiaty, lecz Juliusz nawet na nie nie spojrzał; kroczył dalej, ze wzrokiem utkwionym w jakiś rozbity postument i w kawałki leżącego obok posągu. Zbliżył się tam z nabożną czcią, uwiązał oba konie u młodego drzewka, nachylił się nad posągiem i przesunął dłonią po jego kształtach. Potężnej postaci brakowało jednego ramienia. Serwiłia powiodła palcem po wyrytych na cokole niezrozumiałych słowach. - Wiesz, co tu jest napisane? - szepnęła.
- Aleksander Wielki, tak mi powiedział jeden z miejscowych mędrców. Głos Juliusza był szorstki ze wzruszenia. Serwiłia znów poczuła nieodpartą chęć, by dotknąć choćby skrawka skóry młodego człowieka i by wedrzeć się w jego myśli. Ku swemu zdziwieniu zobaczyła, że oczy wzbierają mu łzami. - Co się stało? - spytała zaniepokojona. - Widzisz, kiedy patrzę na niego... - zaczął i nie skończył, najwyraźniej nie mogąc oderwać wzroku od kamiennej postaci. W końcu się opanował, otarł oczy i przysiadł na popękanym cokole. - Ten człowiek podbił świat, nim doszedł do mojego wieku. Mówią, że był bogiem. W porównaniu z nim ja zmarnowałem życie. Serwiłia usiadła tuż przy nim. Ich uda ledwo się stykały, ale i tak czuła żar młodzieńczego ciała. - Kiedy byłem chłopcem - ciągnął Juliusz stłumionym głosem -lubiłem słuchać opowieści o jego bitwach i życiu. Aleksander był Rozdział IV 59 zdumiewający, doprawdy. Miał świat w swoich dłoniach, ledwo wyrósł z dzieciństwa. Zawsze sobie wyobrażałem, że... że kiedyś pójdę jego ścieżką. Serwilia wyciągnęła rękę i pogłaskała go po policzku. Popatrzył na nią. - Ta ścieżka wciąż jest przed tobą, jeśli tego pragniesz - powiedziała, sama nie wiedząc, czy daje mu nadzieję na sławę, czy na coś bardziej osobistego. On chyba dosłyszał w jej słowach jedno i drugie i ujął ją za rękę. - Tak, pragnę tego - szepnął, a ona nie potrafiłaby powiedzieć, kto pierwszy skłonił głowę do pocałunku. ROZDZIAŁY W następnych dniach czas zdawał się płynąć wolniej, kiedy Ser-wilia nie potrafiła znaleźć pretekstu, by znów wyruszyć na konną przejażdżkę. „Aksamitną Dłoń" odwiedzało wielu klientów, a z najbardziej krewkimi rozprawiali się sprowadzeni z Rzymu dwaj rozrośnięci w barach mężczyźni. Zamiast cieszyć się sukcesem, Ser-wilia nieustannie wracała myślą do dziwnego młodego człowieka, podatnego na zranienia, a zarazem budzącego w niej lęk. Postanowiła nie wychodzić mu naprzeciw i czekać na jego zaproszenie. Kiedy nadeszło, roześmiała się głośno, rozbawiona sobą i swoim podnieceniem. Przystanęła, by dodać kolejną łodyżkę do plecionego wianka. Szli pośród łanów kołyszącego się zboża i Juliusz przystanął także, spokojny i odprężony jak nigdy. Przygnębienie, które go wyniszczało, wydawało się znikać w jej towarzystwie i wprost trudno było uwierzyć, że pierwszą przejażdżkę po bezdrożach odbyli nie dalej jak kilka tygodni temu. Odsłonił wówczas przed nią tajniki swojej duszy i teraz czuł się tak, jakby znał Serwilię od zawsze. Przy niej koszmary, które dotychczas usiłował topić w winie, zaczęły się rozwiewać, choć czuł, że wciąż krążą wokół. Ona była jak błogosławieństwo Aleksandra, jak zapora odgradzająca od cieni, które pogrążały go w rozpaczy. Przy niej mógł zapomnieć, kim się stał, i zrzucić z siebie ciężki płaszcz władzy. Na godzinę czy dwie, każdego dnia, w słońcu, które rozgrzewało mu nie tylko skórę. Popatrzył na podnoszącą wzrok znad wianka kobietę, dziwiąc Rozdział V 61 się potędze uczuć, których była źródłem. W jednej chwili potrafiła odsłonić przed nim zapierającą dech w piersiach wiedzę o mieście i senatorach, w następnej była jak dziecko, kiedy śmiała się czy wybierała w zbożu kwiat, by wpleść go między inne. Brutus zachęcił go do tej przyjaźni już po pierwszej wyprawie do obalonego posągu. Zauważył, że Serwilia to balsam wlewany do skołatanej duszy przyjaciela, zaczynający uzdrawiać rany, które ropiały już za długo.
- Pompejusz nie miał racji, każąc krzyżować niewolników -powiedział Juliusz, przypominając sobie rząd krzyży i rozpięte na nich torturowane, oczekujące na śmierć ciała. Obrazy wielkiego powstania wracały do niego bolesnym wspomnieniem nawet teraz, nawet po czterech latach. Kruki obżerały się tak długo, aż były za ciężkie, by wzbić się w powietrze, i krakały w złości na jego ludzi, kiedy ci przepędzali je kopniakami z drogi. Juliusz zadrżał. Początkowo nie mieliśmy im nic do zaoferowania poza śmiercią. Wiedzieli, że nie pozwolimy, by uciekli. Pompejusz kazał ich powiązać i obwiesić nimi całą Via Appia. W odpowiedzi na paniczny strach, jaki zasiał w nim motłoch, umiał zrobić tylko tyle. Nie było w nim nic z wielkoduszności. - Ty byś tak nie postąpił, prawda? - Spartakus i jego gladiatorzy musieli umrzeć, ale w ich szeregach byli dzielni ludzie i ci stanęli twarzą w twarz z legionami i na początku je pokonali. Nie, ja bym stworzył z nich nowy legion i naszpikował go najtwardszymi, najbardziej bezlitosnymi centurionami ze wszystkich legionów. Sześć tysięcy zaprawionych w walkach dzielnych mężczyzn, Serwilio, a wszyscy straceni dla jego ambicji. Dla przykładu i przestrogi dla innych nie trzeba było wieszać buntowników na krzyżach, lecz Pompejusz nie jest w stanie wznieść się ponad te jego skostniałe prawa i tradycje. On trwa przy swoim, gdy tymczasem świat kroczy dalej. - Ludzie zgotowali mu owację, Juliuszu, i wybrali na konsula. Krassus zajął drugie miejsce, w jego cieniu. - Niechby raczej dali wsparcie niewolnikom - mruknął Juliusz. -Nosiliby głowy wysoko, zamiast pędzić i całować stopy Pompe-jusza. Lepiej uprawiać własne zboże, niż błagać Pompejusza i jemu podobnych, by cię nakarmili. My zawsze wybieramy mało wartoś62 Imperator ciowych ludzi na naszych przywódców. To tkwi w nas jak choroba. Serwilia przystanęła i zwróciła ku niemu twarz. Na upał, jaki panował tego dnia, wybrała stole z cienkiego lnu. Włosy związała na karku srebrną nicią. Każdego dnia, który z nią spędzał, zauważał coś innego. Teraz pragnął pocałować odsłoniętą szyję. - Rozprawił się z piratami, Juliuszu. Ty najbardziej powinieneś się z tego cieszyć. - No tak, cieszę się - powiedział z goryczą - choć wolałbym to sam zrobić. Pompejusz nie ma marzeń, Serwilio. Wokół nas pełno jest nowych lądów, bogatych w perły i złoto, lecz on, zamiast je zdobywać, urządza ludziom igrzyska. Na ich głód odpowiada wznoszeniem nowych świątyń, w których mogą się modlić o bogactwo i powodzenie. - Zrobiłbyś więcej? - spytała, ujmując jego ramię. Dotyk kobiecej dłoni był ciepły i zamiast ponurych myśli Juliusza ogarnęła niespodziewana fala namiętności. Był ciekaw, czy widać to po nim, kiedy zaciął się z odpowiedzią. - Zrobiłbym. Tutaj jest dość złota, by poprawić los najuboższego obywatela Rzymu, i nie można przepuścić takiej sposobności. Nasze miasto jest jedyne na świecie, nie ma mu równego. Mówią, że Egipt jest bogaty, ale my jesteśmy wciąż na tyle młodzi, by wypełnić dłonie bogactwem. Pompejusz jest ślepy, jeśli myśli, że granice pozostaną bezpieczne przy obecnej liczbie legionów. Trzeba utworzyć nowe i trzeba im płacić nowymi ziemiami i złotem. Ten mężczyzna, kiedy nie zamykał się w smutku i rozpaczy, emanował niezwykłą siłą i teraz wydobywał się ze swoich mroków z lękiem i z przyjemnością jednocześnie. Ten mężczyzna, który działał na nią jednym dotknięciem, niewiele miał wspólnego z tamtym, spotkanym po raz pierwszy u bram twierdzy. Ciekawe, pomyślała, co przyniesie jego przebudzenie. Świadomość, że wciąż do niego tęskni, niemal ją przestraszyła. To nie tak miało być. Mężczyźni, którzy ją kochali, pożądali jej ciała, dotyku jej skóry. Jej odpowiedzią na ich miłosny akt był co najwyżej przyjemny dreszcz. Ten dziwny młodzieniec wprawiał ją w zakłopotanie za każdym razem, kiedy ich spojrzenia się spotkały.
Rozdział V 63 Dziwne przenikliwe oczy, o ciemnych źrenicach, wrażliwych na ostre światło. Zdawały się widzieć wszystko, co było w niej nieprawdziwe; przebijały się przez gładkość jej słów i uśmiechów do nie objawianego światu wnętrza. Westchnęła, idąc u jego boku. To przecież nonsens. Nie można oszaleć dla mężczyzny w wieku własnego syna. Nieświadomie przeciągnęła dłonią po związanych włosach. Nie, włosy nie były stare. Ani ciało, które nacierała olejkami każdego wieczoru i zwracała uwagę na to, co je. Mężczyźni dawali jej trzydzieści lat, ale tak naprawdę przeżyła czterdzieści dwa. Czasami czuła się nawet starsza, zwłaszcza w Rzymie, kiedy przychodził do niej Krassus. Nieraz płakała bez powodu. Popadała z nastroju w nastrój. Wiedziała, że młody mężczyzna u jej boku mógłby mieć każdą młodą kobietę w mieście. Mógłby nie chcieć kobiety z jej przeszłością. Bogatą przeszłością. Skrzyżowała ramiona, niemal zgniatając wianuszek z kwiatów. Nie wątpiła, że potrafi wzbudzić w nim namiętność, jeśli tylko zechce. W porównaniu z nią był młody i niewinny. To byłoby łatwe i uświadomiła sobie, że coś w niej tego pragnie, że miłe jej będą jego dłonie, położone na niej w wysokiej trawie łąki. Potrząsnęła głową. Głupia, jeszcze raz głupia. Nigdy nie powinna go pocałować. Odezwała się pospiesznie, by pokryć zmieszanie, niepewna, czy go nie zauważył, czy nie dostrzegł, że się zaczerwieniła. - Dawno nie było cię w Rzymie, Juliuszu. Teraz jest tam wielu biednych. Armia niewolników zabrała ludzi z pól i żebracy roją się jak muchy. Pompejusz daje im posmakować sławy, nawet jeśli ich brzuchy są puste. Senatorowie nie sprzeciwiają mu się w niczym, by motłoch nie powstał i nie pożarł ich wszystkich. To był kruchy pokój, w chwili, kiedy opuszczałam Rzym, i wątpię, by od tamtej pory coś się zmieniło na lepsze. Nie masz pojęcia, jak im blisko do chaosu. Senat żyje w strachu przed następnym buntem następnego Spartakusa.. Każdy, kto może, otacza się strażami, a pospólstwo zabija się nawzajem na ulicach i nic w tej sprawie się nie dzieje. To nie jest łatwy czas, Juliuszu. - Być może powinienem wracać. Nie widziałem córki od czterech lat, a Pompejusz zaciągnął u mnie wielki dług wdzięczności. 64 Imperator Być może nadszedł czas upomnieć się o jego część i dać mu poznać, że jestem częścią całego mechanizmu władzy. Twarz Juliusza zapłonęła. Na moment stał się tym samym człowiekiem, który podczas procesu, biorąc odwet na swoich wrogach, pogwałcił wolę senatu. Ale po chwili, pełen goryczy, wypuścił powietrze z ust. - Nim to wszystko się stało, miałem żonę, by dzielić z nią radości i smutki. Miałem Tubruka, bardziej ojca niż przyjaciela; miałem dom. Przyszłość pędziła ku mnie jak... zabawa. Teraz nie mam nic poza nowymi mieczami i kopalniami i zapytuję sam siebie, po co mi to? Oddałbym wszystko, by wrócił Tubruk i zasiadł ze mną przy dzbanku wina, lub by zobaczyć Kornelię, tylko na moment, tylko po to, by zdążyć jej powiedzieć... przepraszam za niedotrzymanie obietnic. Potarł oczy i oboje ruszyli dalej. Serwilia, wiedząc, że jej dotyk sprawia mu ulgę, chciała wyciągnąć do niego dłoń. Powstrzymała się jednak. Dotyk prowadziłby dalej, i choć byłoby to po jej myśli, miała dość sił, by nie poddać się grze, którą znała dobrze, która była kwintesencją jej życia. Młodsza kobieta mogłaby wykorzystać chwilę jego słabości i zdobyć
go dla siebie, ale Serwilia wiedziała zbyt wiele, by się na to pokusić. Świat się dzisiaj nie kończy. Będą inne dni. Potem on się obrócił do niej, objął ją mocno i przycisnął usta do jej ust. Nie potrafiła się nie poddać. Brutus przejechał przez bramę twierdzy i zwinnie zsunął się z siodła. Dziesiąty odbywał ćwiczenia na pobliskich wzgórzach i Oktawian spisał się dobrze; przydzielonymi sobie oddziałami szybko i sprawnie oskrzydlił siły Domicjusza. Nie wahając się, syn Serwilii wbiegł prosto do budynków. Ponury nastrój Juliusza, który kładł się cieniem na wszystkich, był już tylko wspomnieniem i Brutus wiedział, że przyjaciel ucieszy się z postępów młodego krewniaka. Oktawian miał rozkazywanie we krwi, jak mawiał Mariusz 0 jemu podobnych. U podnóża schodów nie było straży. Stały parę kroków dalej 1 kiedy jeden z żołnierzy krzyknął ostrzegawczo, Brutus tylko się uśmiechnął i zadudnił butami, już pędząc na górę. Rozdział V 65 Juliusz leżał na sofie z Serwilią i hałaśliwe wtargnięcie Brutusa do pokoju sprawiło, że twarze obojga zapłonęły szkarłatem. Juliusz, nagi, poderwał się i doskoczył do przyjaciela. - Wynoś się! - ryknął. Brutus nie wierzył własnym oczom. Zastygł w miejscu, po czym twarz mu się wykrzywiła, okręcił się na pięcie i zatrzasnął za sobą drzwi. Juliusz odwrócił się i spojrzał na Serwilię bezradnie. Co robić? Co teraz robić? Naciągnął na siebie ubranie i z powrotem usiadł. W powietrzu pachniało perfumami Serwilii, a on pachniał nią. - Wyjdę do niego - powiedziała Serwilią, wstając. Rozgoryczony Juliusz ledwo zauważył jej nagość. To było szaleństwo, zasnąć w miejscu, gdzie każdy mógł ich znaleźć, ale stało się, co się stało. Potrząsnął głową, wiążąc rzemienie sandałów. - Pozwól, że porozmawiam z nim pierwszy. Ty nie masz go za co przepraszać. Oczy Serwilii stwardniały. - A ty? Przeprosisz za to, że byłeś ze mną? - spytała podejrzanie spokojnym głosem. Juliusz wstał i spojrzał jej w twarz. - Ani za jedną chwilę - powiedział miękko. Serwilią wtuliła się w jego ramiona. Był ubrany, a ona była naga i taka scena wydała mu się niezwykle zmysłowa. Odskoczył i wyszczerzył radośnie zęby, mimo kłopotów z Brutusem. - Brutusowi nic nie będzie, niech się tylko trochę uspokoi -zapewnił ją, nie wierząc własnym słowom. Pewnymi dłońmi przypiął do pasa miecz. Serwilią spojrzała na niego przestraszona. - Nie chcę, byś z nim walczył. Nie wolno ci. Juliusz zmusił się do śmiechu, który zdawał odbijać się echem w jego pustym żołądku. - Och, jeden drugiego jeszcze nigdy nie skrzywdził - rzucił, zamykając za sobą drzwi. Na dziedzińcu zastąpili mu drogę Domicjusz, Kabera i Cyron. Zdawało mu się, że już go oskarżają. - Gdzie on jest? - warknął. - Na placu ćwiczeń - odpowiedział Domicjusz. - Na twoim 66 Imperator miejscu zostawiłbym go w spokoju, wodzu. Krew w nim wrze, a kiedy krew w kimś wrze, tylko patrzeć kłopotów.
Juliusz zawahał się, ale dawna brawura wzięła górę. Trzeba płacić swoje rachunki. - Zostańcie tutaj - rzucił szorstko. - To mój najdawniejszy przyjaciel, a sprawa jest prywatna. Brutus stał sam na pustym placu. W jego dłoni błyszczał miecz zrobiony przez Cavallusa. Juliusz, czując na sobie pełne wściekłości spojrzenie, jeszcze raz się zawahał. Jeżeli dojdzie do rozlewu krwi, nie pobije Brutusa. Nawet gdyby udało mu się wykraść zwycięstwo, ze wszystkich ludzi na świecie nie mógłby odebrać życia temu jednemu. Brutus uniósł błyszczące ostrze i Juliusz w tym samym momencie odsunął na bok wszystkie myśli, tak jak go nauczył Reniusz. To był wróg i mógł go zabić. Obnażył swój miecz. - Płacisz jej? - odezwał się cicho Brutus, wytrącając go z równowagi. Juliusz starał się stłumić nagłą złość. Uczył ich kiedyś ten sam człowiek. Wiedział, że nie należy słuchać, co mówi przeciwnik. Zaczęli obchodzić jeden drugiego. - Myślę, że wiedziałem, ale nie wierzyłem w to - zaczął Brutus od nowa. - Wiedziałem, że mnie nią nie zawstydzisz, więc się nie przejmowałem. - To żaden wstyd - odrzekł Juliusz. - To wstyd - powiedział Brutus i ruszył do przodu. Juliusz znał styl jego walki bardziej niż czyjkolwiek inny, jednak ledwo zdołał wybić w górę ostrze skierowane prosto w serce. Cios był morderczy, a tego nie można darować. Złość zamieniła się w gniew. Stanął pewniej na nogach i zaczął się poruszać trochę szybciej. A więc dobrze. Skoczył do przodu, schylił się pod szerokim ciosem i zmusił Brutusa, by stanął na piętach. Pchnął mieczem do przodu, lecz Brutus odskoczył, zaśmiał się szyderczo i odpowiedział gradem ciosów. Odstąpili od siebie, dysząc. Juliusz zacisnął lewą rozciętą w poprzek dłoń. Rozdział V - Kocham ją - powiedział. - Kocham ciebie. Kocham za bardzo, jak na to. - Odrzucił miecz z obrzydzeniem i stanął przed przyjacielem. Brutus przyłożył mu ostrze do gardła i popatrzył w oczy. - Wiedzą wszyscy? Kabera, Domicjusz, Oktawian? Juliusz odwzajemnił spojrzenie, starając się nie wykonać najmniejszego ruchu. - Możliwe. Ale to nie było zaplanowane. Nie chciałem, byś nas zobaczył. Wydawało się, że miecz jest jedynym nieruchomym punktem w rozpędzonym świecie. Ogarnięty dziwnym spokojem Juliusz zacisnął szczęki, rozluźnił wszystkie mięśnie i stał, czekając, co będzie dalej. Nie chciał umierać, ale gdyby śmierć nadeszła, przyjąłby ją z pogardą. - To nie jest nic nie znacząca, przypadkowa historia, Marku. Ani dla mnie, ani dla niej. Miecz opadł, a z oczu Brutusa znikł błysk szaleństwa. - Łączy nas wiele, Juliuszu, bardzo wiele, ale jeżeli ją zranisz, zabiję cię. - Lepiej idź do niej. Martwi się o ciebie - odpowiedział Juliusz, ignorując groźbę. Brutus patrzył mu w oczy jeszcze chwilę, po czym zostawił go na pustym placu. Juliusz popatrzył za oddalającym się przyjacielem, potem, z grymasem bólu, otworzył zaciśniętą pięść. Jeszcze raz zawrzał gniew. Każdego innego, który by się odważył podnieść miecz przeciw niemu, kazałby powiesić. Nie byłoby żadnej wymówki. . Ale oni mieli wspólne dzieciństwo i to się liczyło. Być może to dość, by przełknąć zdradę ostrza skierowanego prosto w serce. Juliusz zmrużył oczy. Zamyślił się. Trudniej będzie zaufać temu człowiekowi następnym razem. Następne sześć tygodni wypełniało nieznośne napięcie. Chociaż Brutus rozmówił się z matką i dał związkowi skąpe błogosławieństwo, chodził zamknięty w swoim gniewie i samotności jak w ciasnym pancerzu. Bez słowa wyjaśnienia Juliusz znów przejął osobistą opiekę nad
68 Imperator Dziesiątym. Wyprowadzał żołnierzy z twierdzy na całe dni, wydawał rozkazy, a poza tym nie odzywał się do nikogo. Legioniści, ze swej strony, walczyli z własnym bólem i zmęczeniem, tylko dla jego niemego przytaknięcia, i to wydawało się więcej warte niż wylewne pochwały z innych ust. Kiedy był w swoich kwaterach, długo w noc pisał listy i rozkazy i sięgał hojną ręką do zapasów złota, które zgromadził. Pchnął do Rzymu posłańców, by zamówić u Aleksandrii nowe zbroje, a za nimi z miast Hiszpanii wyruszył w drogę przez góry długi sznur wozów z cennym kruszcem. Należało uruchomić kopalnie rudy żelaza, na miecze, które zaczęto wykuwać na wzór mieczy Ca-vallusa. Padały całe lasy, wypalane na węgiel drzewny, i nie było chwili, kiedy którykolwiek z pięciu tysięcy żołnierzy Dziesiątego nie miałby kilku rzeczy do zrobienia naraz. Jego dowódcy popadli w rozterkę. Bolało ich odsunięcie i czuli się niepotrzebni. Cieszyło - że Juliuszowi wróciła dawna energia. Na długo przedtem, nim wódz wezwał swoich podwładnych z posterunków, rozsianych po całym kraju, nie było takiego, który by nie czuł, że pobyt w Hiszpanii dobiega końca. Hiszpania była za mała dla wodza Dziesiątego. Juliusz wybrał najzdolniejszego kwestora, aby zajął jego miejsce, do czasu aż Rzym wyznaczy innego spośród swoich synów. Wręczył mu pieczęć swojego urzędu, a potem rzucił się w wir pracy. Zdarzało mu się nie spać przez trzy dni, dopóki nie padł ze zmęczenia. Po krótkim odpoczynku wstawał i zaczynał od nowa. Dowódcy krążyli wokół niego ostrożnie i nerwowo oczekiwali na rezultaty jego trudu. Brutus przyszedł do niego o pierwszych zorzach, kiedy obóz wokół jeszcze spał. Zapukał do drzwi i dopiero gdy usłyszał burk-liwe zaproszenie, wszedł do środka. Juliusz siedział przy stole zarzuconym mapami i glinianymi tabliczkami. Reszta leżała na podłodze, u jego stóp. Wstał na widok Brutusa i przez chwilę wydawało się obu, że panujący między nimi chłód uniemożliwi jakąkolwiek rozmowę. Dawne nawyki przyjaźni pokryła świeża rdza. Brutus przełknął z trudem. - Przepraszam - powiedział. Rozdział V 69 Juliusz milczał. Przyglądał mu się. Twarz miał jakąś obcą, i nie za taką Brutus tęsknił. Spróbował znowu. - Byłem głupcem, ale znasz mnie chyba dość długo, by puścić rzecz w niepamięć. Jestem twoim przyjacielem. Twoim mieczem, pamiętasz? Juliusz kiwnął głową. - Kocham Serwilię - powiedział po chwili. - Dowiedziałbyś się o tym wcześniej niż ktokolwiek, ale to wszystko stało się tak nagle. Nie prowadzę żadnej gry, lecz wiedz, że moje związki są moją sprawą. Nie będę się z nich tłumaczył nawet tobie. - Kiedy zobaczyłem was razem... Juliusz podniósł dłoń. - Nie. Nie chcę już tego słuchać. Stało się, co się stało. - Bogowie, nie ułatwiasz mi sprawy, przyznaj to sam - powiedział Brutus, potrząsając głową. - Nie powinienem. Zależy mi na tobie bardziej niż na kimkolwiek, ale przystawiłeś mi miecz do gardła. Chciałeś mnie zabić. Coś takiego trudno wybaczyć. - O czym ty mówisz?! - Ja wiem, Brutusie. Ja to czułem. Brutus zapadł się w sobie. Bez słowa sięgnął po stołek. Po chwili Juliusz sięgnął po swój. - Czy chcesz, bym cię dalej przepraszał? Byłem wzburzony. Pomyślałem, że wykorzystałeś ją jak... Pomyliłem się, przepraszam. Czego chcesz więcej?
- Chcę wiedzieć, że mogę ci ufać. Chcę, by to zostało zapomniane. Brutus wstał. - Możesz mi ufać. Wiesz dobrze, że możesz. Oddałem ci Pierworodnych. Kiedy patrzyli jeden na drugiego, na twarz Juliusza wypełzł uśmiech. - Zauważyłeś, jak odpowiedziałem na twój atak? Szkoda, że Reniusz tego nie widział. - Zauważyłem, oczywiście. Byłeś bardzo dobry - odpowiedział sarkastycznie Brutus. - Jesteś zadowolony? 70 Imperator - Myślę, że mogłem zwyciężyć - rzucił pogodnie Juliusz. Brutus zamrugał. - Nie przesadzasz, przyjacielu? Lody zostały przełamane i Juliusz się ożywił. - Zabieram legion do Rzymu - powiedział czym prędzej, uradowany, że odzyskał przyjaciela, z którym znów może dzielić swe plany. Ciekaw był tylko, czy tygodnie, które minęły od tamtej walki, zraniły Brutusa choćby w połowie tak mocno jak jego. - Wszyscy to wiemy, Juliuszu. Żołnierze plotkują jak staruchy. Czy to wyzwanie dla Pompejusza? - spytał zwyczajnie Brutus, tak jakby nie chodziło o życie tysięcy. - Nie, Pompejusz rządzi wystarczająco dobrze, z pomocą Krassu-sa. Wysunę swoją kandydaturę na urząd konsula na następny rok - powiedział, ciekaw reakcji Brutusa. - Myślisz, że mógłbyś wygrać? Będziesz miał tylko kilka miesięcy, a ludzka pamięć jest krótka. -Jestem ostatni z rodu Mariusza. Przypomnę im to, bądź pewien. Brutus poczuł dreszcz dawnego podniecenia. Ale jak to się stało, że w parę miesięcy przyjaciel doświadczył niemal nowych narodzin? Że wyzbył się wyniszczającego go latami gniewu? Jego matka odegrała w tym swoją rolę. Nawet jego ukochana mała Waleria czuła przed nią respekt i zaczynał rozumieć dlaczego. - Prawie świta.. Powinieneś się trochę przespać - powiedział. -Jeszcze nie teraz. Wciąż jest sporo do zrobienia, do czasu, kiedy zobaczymy Rzym. - Więc zostanę z tobą, jeżeli pozwolisz - zaofiarował się Brutus, tłumiąc kolejne ziewnięcie. Juliusz się uśmiechnął. - Pozwolę. Potrzebny mi ktoś, komu będę dyktował. ROZDZIAŁ VI lYeniusz stał pośrodku suchego łożyska rzeki i patrzył w górę, na most. Na budowie rojno było od Rzymian i tutejszych mężczyzn, wspinających się po drewnianym szkielecie, który przesuwał się i skrzypiał przy każdym przejściu przez kładzione właśnie przęsła. Dwieście stóp, od samego dna do kamiennej drogi powyżej! Kiedy most będzie ukończony, tama w górze rzeki zostanie usunięta, woda przykryje jego masywne podpory i będzie je obmywać jeszcze długo po tym, jak dzisiejszych budowniczych zjedzą robaki. Stary gladiator, stojący w jego cieniu, doznał dziwnego uczucia. Z chwilą, gdy popłynie woda, drugi raz nikt już nie postawi stopy na dnie rzeki. Potrząsnął głową z cichą dumą, wsłuchując się w rozkazy i nawoływania; pracująca przy kołowrotach grupa mężczyzn zaczęła podnosić kolejne kamienne bloki, by uformować łuk. Ich głosy niosły się echem pod mostem i Reniusz widział, że są tak samo dumni jak on. Ten most nigdy się nie zawali. Wiedzieli to. Droga nad jego głową prowadziła do żyznej doliny i biegła dalej, prosto nad brzeg morza. Zbuduje się miasta i wydłuży drogi, by sprostać potrzebom nowych osadników. Przybędą tu dla żyznej gleby, dla handlu, a przede wszystkim dla czystej, słodkiej wody płynącej podziemnymi akweduktami, których zbudowanie zajęło trzy lata.
Właśnie za pomocą grubych lin przesuwano kamienną arkadę. Bloczki popiskiwały żałośnie, a mężczyźni operujący linami napinali potężne muskuły. Cyron przechylił się przez poręcz, aby 72 Imperator naprowadzić ciężar na miejsce. Ludzie u jego boku rozrzucili zaprawę; Cyron objął blok ramionami i dołączył do monotonnego rytmu głosów. Reniusz wstrzymał oddech. Jeśli chodzi o siłę, nie miał sobie równych, ale gdyby blok się wysunął ze sznurów, był dostatecznie ciężki, by zgnieść na miazgę tych, którzy go podtrzymywali, i porwać ich z sobą na dół. Cyron pochrząkiwał, stawiając blok na miejsce, słychać to było nawet z dołu. Ściśnięta zaprawa rozprysnęła się i parę mokrych łat upadło na dno rzeki, tuż przy nogach Reniusza. Stary odskoczył i popatrzył w górę, pod słońce. Lubił tego wielkiego mężczyznę. Cyron nie mówił dużo, ale nie wzbraniał się przed ciężką pracą i Reniusz lubiłby go tylko za to. Cyron, przybysz zza mórz, chętnie uczył się od Reniusza tego, co bardziej doświadczeni legioniści mieli we krwi. Legionu nie mogły zatrzymać żadne doliny czy góry. Każdy człowiek na wysokim rusztowaniu wiedział, że nie ma rzeki, przez którą nie przerzuciliby mostu, i nie ma takiego miejsca na świecie, gdzie nie położyliby drogi. Cyrona napawały podziwem woda i mile wyciętych w skale tuneli, żeby sprowadzić ją z górskich źródeł. Teraz ludzie, którzy osiedlili się w dolinie, mieli latem, kiedy ich studnie mętniały i tęchły, nie doświadczać chorób. Być może pomyślą kiedyś o innych ludziach, o Rzymianach, którzy zbudowali im akwedukty. Łagodne myśli Reniusza przerwało pojawienie się na brzegu jeźdźca w lekkiej zbroi. - Masz dla mnie wieści? - spytał przybysza. Żołnierz zsiadł z konia. - Tak, panie. Wódz żąda, byś przybył do twierdzy. Powiedział, że masz przyprowadzić z sobą legionistę o imieniu Cyron. - Chłopcze, on kończy wznoszenie ostatniego przęsła. - Wódz chce widzieć was obu natychmiast, panie. Reniusz nachmurzył się, potem przechylił głowę i popatrzył na Cyrona. Tylko głupiec mógłby wykrzykiwać rozkazy do człowieka dźwigającego głaz tak ciężki jak on sam, ale już odstąpił do tyłu, ocierając pot z czoła kawałkiem szmaty. Reniusz nabrał powietrza w płuca. - Schodź na dół, Cyronie. Szukają nas. Rozdział VI 73 Mimo słońca Oktawian, owiewany wiatrem, czuł gęsią skórkę. Jego pięćdziesiątka galopowała na złamanie karku po najbardziej stromym zboczu, jakie kiedykolwiek widział. Gdyby wczesnym rankiem nie przejechał wzgórza wzdłuż i wszerz, nigdy by się nie odważył na takie szaleństwo, ale darń była równa i żaden z doświadczonych jeźdźców nie spadł z konia. Klinowali się w siodłach siłą mięśni ud, ale łęki wrzynały im się bezlitośnie w pachwiny i Oktawian zgrzytał zębami z bólu. Brutus wybrał wzgórze razem z nim. Chciał pokazać, jak wygląda prawdziwy, huraganowy atak. Czekał na nich z całą centurią wyborowych u stóp wzgórza i nawet z tej odległości Oktawian widział, że konie poruszają się płochliwie, instynktownie chcąc uskoczyć przed rozpędzoną pięćdziesiątką. Hałas był niemożliwy, kiedy Oktawian zawołał na swoich ludzi, by wyrównali linię. Atakujący szereg lekko się rozluźnił i Oktawian musiał ryknąć najgłośniej jak potrafił, by przyciągnąć uwagę falujących wokół niego jeźdźców, po czym sięgnął do miecza. Grunt się trochę wyrównał i chłopiec ledwo miał czas wyważyć swój ciężar w siodle, nim jego pięćdziesiątka popłynęła strumieniem przez zagradzające im drogę szeroko rozstawione szeregi. Twarze i konie zlały się w jedno przy tak szaleńczej prędkości, z jaką wpadli w centurię z jednej strony i wypadli z drugiej, co zdawało się trwać chwilę. Oktawian dostrzegł
bladość któregoś z mijanych w pędzie dowódców. Gdyby obnażył miecz, głowa tamtego pofrunęłaby daleko. Podniecony zawołał na żołnierzy, by zawrócili i przeformowa-li szyki. Kilku się roześmiało z ulgą, kiedy dołączyli do Brutu-sa i zobaczyli stężałe twarze mężczyzn, którymi dowodził tego dnia. - W innej sytuacji moglibyśmy się przestraszyć - powiedział Brutus podniesionym tonem, by każdy go usłyszał. - Na samym końcu o mało nie popuściłem z pęcherza, a wiedziałem, że tylko przejeżdżacie między nami! Jeźdźcy Oktawiana z uznaniem przyjęli jego słowa, choć żaden w nie nie uwierzył. Któryś klepnął chłopca po plecach, podczas gdy Brutus odwrócił się do nich z chytrym uśmiechem na twarzy. - Teraz wy poznacie smak strachu. Formujcie szeregi. Moi lu74 Imperator dzie ruszają na wzgórze. I nie złamcie szyków, kiedy będziemy przejeżdżać. Nauczycie się czegoś. Oktawian przełknął nagłe zdenerwowanie i się roześmiał, wciąż podekscytowany atakiem. Brutus zsiadł z konia, lecz nim go zaczął prowadzić w górę stoku, przycwałował do nich samotny jeździec. - Co tam znowu? - mruknął pod nosem Brutus. Żołnierz zeskoczył na ziemię i oddał honory. - Wódz Cezar chce widzieć Oktawiana i ciebie, panie. Brutus skinął głową. Już zaczynał się uśmiechać. - Oktawiana i mnie, rozumiem - potwierdził słowa posłańca i zwrócił się do ukochanych wyborowych: - Co by się stało, gdyby wasi dowódcy polegli w pierwszym ataku? Zapanowałby chaos? No to do roboty. I czekam na meldunek, kiedy wrócicie do obozu. Oktawian i Brutus ruszyli za posłańcem. Po chwili zmęczyło ich niemrawe tempo i przegalopowali obok niego. Kabera gładził palcami niebieski jedwab, zachwycony jak dziecko. Wyglądało na to, że nie wie, czy kosztowne wnętrza „Aksamitnej Dłoni" mają go śmieszyć czy tylko dziwić, i Serwilia powoli zaczynała tracić cierpliwość. Przerywał jej raz po raz, przenosząc zainteresowanie z jednego drogocennego przedmiotu na drugi. - No więc chcę - spróbowała ponownie - by mój dom cieszył się dobrą sławą, a niektórzy żołnierze używają sproszkowanej kredy, by ukryć te swoje wysypki... - Czego się nie robi dla przyjemności! - przerwał jej Kabera i mrugnął porozumiewawczo. Co do mnie, mógłbym tu nawet umrzeć. Serwilia się nachmurzyła, on tymczasem stanął na brzegu zagłębienia w podłodze, pełnego jedwabnych poduszek. Popatrzył błagająco, ale właścicielka „Aksamitnej Dłoni" pokręciła stanowczo głową. - Juliusz mówi, że znasz się na chorobach skóry. Płaciłabym ci dobrze, gdybyś był na zawołanie. - Musiała przerwać raz jeszcze; stary człowiek wskoczył w poduszki i chichocząc, zaczął się po nich tarzać. - To nie jest trudna praca - ciągnęła uparcie. - Moje dziewczęta rozpoznają problem, kiedy to zobaczą, ale w razie kłótni potrzebuję kogoś, kto zbada... no, tego, o którym mówimy. TylRozdział VI 75 ko do czasu, kiedy znajdę na stałe miejscowego medyka. -Przyglądając się ze zdziwieniem zabawie Kabery, dodała: - Zapłacę pięć sestercji miesięcznie. - Piętnaście - odpowiedział Kabera, poważniejąc w jednej chwili i szybkimi pociągnięciami palców wygładzając stare odzienie.
Serwilia zamrugała zaskoczona. - Dziesięć, to wszystko co mogę zaproponować, starcze. Za piętnaście miejscowy zgodzi się tu nawet mieszkać. Kabera parsknął z pogardą. - Miejscowi na niczym się nie znają. Szybko stracisz swoją dobrą sławę. Dwanaście, ale nie będę się zajmował żadną brzemienną. Do takiej poszukasz sobie kogoś innego. - Nie prowadzę pokątnego interesu - warknęła Serwilia. - Moje dziewczęta pilnują kalendarza jak każda kobieta. Jak nie dopilnują, dostają godziwą odprawę. I po odstawieniu dzieciaka od piersi większość do mnie wraca. Dziesięć, to moje ostatnie słowo. - Badanie gnijącego przyrodzenia żołnierzy jest warte kolejnych dwunastu sztuk srebra, każdy ci to powie - oznajmił pogodnie Kabera. - I dorzucisz kilka tych poduszek. Serwilia zgrzytnęła zębami. - Poduszki kosztują więcej niż twoje usługi, staruchu. Dwanaście, ale bez poduszek. Kabera klasnął w dłonie. - Dwanaście, za pięć miesięcy z góry, i kubek wina do przypieczętowania umowy. Serwilia otworzyła usta, ale usłyszała za sobą delikatne chrząknięcie. To była Antonia, jedna z nowo sprowadzonych do domu kobiet. Jej obwiedzione kohlem oczy były tak twarde, jak ciało miękkie. - Pani, u drzwi stoi posłaniec z legionu. - Przyprowadź go do mnie, Antonio - powiedziała Serwilia, zmuszając się do uśmiechu. Kiedy kobieta zniknęła, wykręciła się gwałtownie do Kabery. - Wyjdź stąd. Natychmiast. Mam dość twojego zawracania głowy. Stary, wygrzebując się spośród jedwabi, wsunął pod szatę jedną z poduszek, kiedy Serwilia odwróciła się, by pozdrowić posłańca. Mężczyzna był czerwony aż po linię włosów i Serwilia, widząc 76 Imperator znad jego ramienia uśmiech Antonii, nie miała wątpliwości, że jej nowa pracownica zdążyła szepnąć mu na ucho parę słów. - Pani, Cezar chce cię widzieć u siebie - oznajmił posłaniec, po czym zwrócił się do Kabery: Ciebie też, uzdrawiaczu. Mam was oboje dostarczyć do obozu. Konie czekają. Serwilia potarła w zamyśleniu kąciki ust. - Czy mój syn też tam będzie? Posłaniec przytaknął. - Wezwany został każdy, pani. Jeszcze tylko muszę znaleźć centuriona Domicjusza. - To się da zrobić. Jest na górze - powiedziała, śledząc wzrokiem obsuwający się w dół, na szyję i w wycięcie tuniki czerwony płomień. Prawie mogła wyczuć gorączkę młodego ciała. Zostawiłabym go tam chwilkę dłużej, gdybym była tobą. Zasiedli w długim pokoju, z widokiem na dziedziniec, i popatrzyli po sobie niespokojnie. Juliusz stał przy oknie, czekając, aż się pojawi ostatni wezwany. Wiejący od wzgórz wiatr powoli chłodził twarze, ale napięcie w każdej było niemal dotkliwe. Oktawian zachichotał nerwowo, widząc, jak Kabera wyciąga spod przechodzonego łachmana jedwabną poduszkę, a Reniusz zaciskał dłoń na kubku z winem mocniej niż zwykle. Kiedy strażnik zamknął za sobą drzwi, Brutus wypił wino i uśmiechnął się od ucha do ucha. - Powiesz nam w końcu, o co chodzi, Juliuszu? Wszyscy wpatrywali się w Cezara. Jego rysy były wolne od zmęczenia, plecy miał wyprostowane i błyszczącą oliwą zbroję. - Panowie, Serwilio. Koniec z Hiszpanią. Pora wracać do domu. Zapadła krótka cisza, a potem Serwilia aż podskoczyła, kiedy inni krzyknęli radośnie i się zaśmiali.
- Piję za to - powiedział Reniusz, przechylając swój kubek. Juliusz rozwinął mapę na stole i przycisnął rogi ciężarkami. Kiedy wszyscy mężczyźni stłoczyli się wokół, Serwilia poczuła się wyłączona i niepotrzebna. Juliusz podchwycił jej spojrzenie i uśmiechnął się do niej. Wszystko miało być dobrze. Podczas gdy on omawiał problemy związane z przemieszczeniem pięciu tysięcy legionistów, ona zaczęła kalkulować. „AksaRozdział VI 77 mitna Dłoń" ledwo zdobywała sławę i kto miałby poprowadzić dom, jeżeli ona odjedzie? Waleria nie była osobą o żelaznym charakterze. Klienci by jej nie płacili. Antonia, być może. Serce z kamienia i wystarczające doświadczenie, lecz czy można jej zaufać, że nie ukradnie połowy zysku? Nagle usłyszała swoje imię. - ...nie, tym razem nie lądem. Serwilia podsunęła mi pewien pomysł, kiedy spotkaliśmy się z właścicielem statku, który przywozi jej towary z Rzymu. Podpiszę rozkazy, by zarekwirować każdą jednostkę, która stoi w porcie, lecz na razie ma to pozostać w tajemnicy. Jeśli usłyszą o naszych zamiarach, uciekną na morze. - Chcesz wyjechać stąd przed czasem? Dlaczego? - spytał Kabera. Głosy przy stole ucichły. Juliusz, dotykając mapy palcem, wyprostował się jeszcze bardziej. - Mój czas tu się skończył. To nie jest miejsce, w którym być powinienem - odpowiedział. Sam mi to mówiłeś. Jeżeli dotrwam do końca mojej kadencji, Pompejusz wyśle mnie gdziekolwiek indziej, byle jak najdalej od Rzymu, a jeżeli odmówię, nie obejmę w przyszłości żadnego stanowiska. Ten człowiek nie daje drugiej szansy. - Juliusz postukał palcem po mapie, po maleńkiej kropce, która oznaczała jego ukochane miasto. - Pod koniec roku odbędą się wybory dwóch nowych konsulów. Wracam, by zostać jednym z nich. Kabera wzruszył ramionami i drążył dalej: - A potem? Czy wypowiesz miastu wojnę? Jak Sulla? Juliusz wbił oczy w starego uzdrawiacza. - Nie, mój wierny przyjacielu - powiedział miękko. - Potem nie będę obejmował stanowisk według widzimisię Pompejusza. Jako konsul będę nietykalny. Będę na nowo w samym sercu wydarzeń. Kabera zadowoliłby się tą odpowiedzią, gdyby nie jego zwykły upór. - Ale co potem? Każesz Brutusowi ćwiczyć legionistów Dziesiątego, podczas gdy sam będziesz ustanawiał nowe prawa, niezrozumiałe dla zwykłych ludzi? Czy zatracisz się w mapach i mostach, tak jak tutaj? Reniusz wyciągnął dłoń i zacisnął ją na ramieniu Kabery, aby go uciszyć, lecz stary człowiek go zignorował. 78 Imperator - Gdybyś miał oczy do patrzenia, mógłbyś zrobić coś znacznie więcej - powiedział, krzywiąc się, kiedy ciężka dłoń wpiła mu się w chude kości. - Jeżeli zostanę konsulem - powiedział wolno Juliusz - zabiorę to, co kocham, w najdziksze miejsce na świecie, jakie znajdę. Chcesz, żebym to właśnie powiedział? Że Hiszpania jest za spokojna dla mnie? Wiem o tym. Znajdę swoją ścieżkę w Rzymie, Kabero. Bogowie słuchają dokładniej tych, którzy są bliżej. Stąd oni mnie po prostu nie słyszą. - No dobrze - odezwał się Brutus, widząc, że w Juliuszu wzbiera gniew, choć pokrywa go uśmiechem - a jeżeli zaczniemy przejmować statki już dziś wieczorem, ile czasu zajmie przewiezienie Dziesiątego?
- Najwyżej miesiąc - odpowiedział Juliusz i skinął lekko głową, wdzięczny za pomoc. - By dopłynąć do Ostii, potrzebujemy jakieś trzydzieści jednostek, nie więcej. Senat, co oczywiste, nie pozwoli mi wkroczyć do Rzymu z całym legionem, więc legion zostanie na wybrzeżu, a dalej ruszę sam, choć ze złotem. Mamy go dość jak na to, co zamierzam. Serwilia obserwowała dyskutujących i kłócących się mężczyzn, gdy tymczasem za ich plecami zachodziło powoli słońce. Chyba żaden nie zauważył, że straże wkroczyły do pomieszczenia, by zapalić lampy. Wyszła chwilę później. Musiała poczynić własne przygotowania do podróży. Słyszała zapalczywe głosy jeszcze kiedy szła przez dziedziniec i gdy strażnicy, mijani przy bramach, zesztywnieli na jej widok. - Prawda to, pani, że wracamy do domu? - spytał jeden, sztywniejąc jeszcze bardziej. Nie zdziwiło jej, że ten człowiek słyszał jakieś pogłoski. Niektóre z jej najlepszych informacji w Rzymie pochodziły od prostych żołnierzy. - Prawda - odparła. Wartownik się uśmiechnął. - W samą porę - powiedział. Kiedy Dziesiąty ruszał, robił to szybko. W dzień po wieczornym spotkaniu dziesięć największych statków w porcie w Walencji Rozdział VI 79 obstawiono strażami, by nie dopuścić do ich ucieczki. Ku wściekłości właścicieli jednostek cenne towary wyładowano i zostawiono w portowych składach, aby zrobić więcej miejsca dla olbrzymiej masy sprzętu i ludzi tworzących razem legion. Złoto, zgromadzone w twierdzy, zamknięto w skrzyniach i powieziono na okręty, pod ochroną uzbrojonych od stóp do głów centurii, śledzących każdy krok podróży. Rozebrano kuźnie kowali wykuwających miecze, złożono je, pieczołowicie powiązane, na wielkich drewnianych platformach zaprzężonych w woły, i przetransportowano do portu, gdzie trafiły do ciemnych ładowni pod pokładami. Potężne balisty i onagery rozebrano na części, a burty ciężkich okrętów, zapełnianych nimi, coraz bardziej zanurzały się w wodę. Bez wysokiej fali nie zdołałaby ruszyć w morze ani jedna jednostka. Jak Juliusz obliczył, właściwy dzień.miał nastąpić równo za miesiąc od wydania oficjalnego obwieszczenia o zakończeniu posłannictwa legionu w Hiszpanii. Gdyby wszystko poszło dobrze, mieli przybyć do Rzymu na sto dni przed wyborami konsulów. Kwestor, który miał zarządzać prowincją, był ambitny i Juliusz wiedział, że będzie pracował jak niewolnik, byleby utrzymać swój nowy urząd. Gdy Dziesiąty odejdzie, w prowincjach nie można dopuścić do rozluźnienia dyscypliny. Kwestor rozporządzał siłą dwóch kohort; niektórzy z jego ludzi urodzili się na tej ziemi i dołączyli do armii rzymskiej wiele lat wcześniej. Dwie kohorty wystarczą, by utrzymać pokój. Juliusz się cieszył, że to już nie jego zmartwienie. Do czasu wyruszenia okrętów w morze należało uporać się z tysiącem spraw. Juliusz się nie oszczędzał, sypiał, w najlepszym razie, tylko co drugą noc. Jeździł po całej prowincji na spotkania z lokalnymi przywódcami, aby tłumaczyć, co się dzieje, a dary, które zostawiał, kupowały mu ich pomoc i błogosławieństwo. Kwestor był zdziwiony, kiedy Cezar mu powiedział, jak wydajne stały się nowe kopalnie za jego kadencji. Objechali je razem i tamten skorzystał ze sposobności, by zagwarantować sobie, że pożyczka ze skrzyń Dziesiątego będzie spłacona po pięciu latach. Nieważne, kto wtedy będzie zarządzał prowincją, dług pozostanie długiem. Kopalnie będą się rozwijać i bez wątpienia jakąś część nowego bogactwa trzeba będzie odesłać do Rzymu. Nie wcześniej, 80 Imperator
niż urząd zamieni się w stały, pomyślał Juliusz kwaśno. Na nic się zdaje podsycanie głodu ludzi pokroju Krassusa w Rzymie. Kiedy Juliusz wyszedł na dziedziniec, musiał przesłonić oczy przed ostrym słońcem. Bramy stały otworem i w twierdzy panowała atmosfera opustoszałego miejsca, co mu przypomniało o osadzie z posągiem Aleksandra. To była dziwna myśl, lecz wiedział, że nowe kohorty mają przybyć o świcie i wtedy twierdza ożyje na nowo. W jasnym blasku nie zauważył młodego człowieka, który stał przy bramie. Juliusz ruszył ku stajniom i z zadumy wyrwał go dopiero dźwięk obcego głosu. Jego ręka bezwiednie powędrowała do rękojeści miecza. - Wodzu? Poświęcisz mi chwilę? - odezwał się młodzieniec. Juliusz popatrzył na niego zwężonymi oczami. To był Adan, pamiętał; ten, którego oszczędził. - Czego chcesz? - spytał niecierpliwie. Adan zbliżył się i Juliusz mocniej zacisnął dłoń na rękojeści. Nie wątpił, że poradziłby sobie z młodym tubylcem, lecz mogli być inni, a on żył wystarczająco długo, by mieć się na baczności. Spojrzał ku bramom, czy poruszają się w nich cienie. - Wiem od starego Subia, że potrzebujesz skryby. Znam łacinę także w piśmie. Juliusz popatrzył na niego podejrzliwie. - A nie powiedział ci, że wracam do Rzymu? Adan kiwnął głową. - O tym wie każdy. Jestem ciekawy miasta, ale naprawdę chcę pracować. Juliusz spojrzał mu badawczo w oczy. Zawsze zawierzał własnemu instynktowi, a nie wyczuł żadnego podstępu w szczerej twarzy chłopca. Możliwe, że młody Celt mówi prawdę, lecz Juliusz nie mógł mu ufać, kiedy legion już stał w gotowości. - Darmowa podróż do Rzymu, a potem przepadniesz na którymś z targów, czy tak? Młody człowiek wzruszył ramionami. - Masz moje słowo. Nie mam nic innego do zaofiarowania. Ciężko pracuję i chcę zobaczyć więcej świata. - Ale dlaczego przychodzisz z tym do mnie? Jeszcze nie tak dawno splamiłeś swoje ręce rzymską krwią. Rozdział VI 81 Adan poczerwieniał, ale podniósł głowę, nie chcąc dać się zastraszyć. -Jesteś prawym człowiekiem, wodzu. To prawda, wolałbym, żeby Rzym nie założył jarzma na karki moich ludzi, ale ty mnie zadziwiasz. Nie pożałujesz, kiedy mnie zatrudnisz, przysięgam. Juliusz spojrzał na niego chmurnie. Ten chłopak wydawał się nieświadomy niebezpieczeństwa własnych słów. Przypomniało mu się, jak stał przed nim i przed jego ludźmi w twierdzy, usiłując panować nad strachem. - Powinienem móc ci wierzyć, Adanie, ale na to trzeba czasu. To, co usłyszysz ode mnie, zawsze będzie warte pieniędzy w oczach tych, którzy płacą za informacje. Można ci zaufać, że będziesz dotrzymywał moich tajemnic? -Jak powiedziałeś, dowiesz się z czasem. Mówię uczciwie. Juliusz powziął decyzję. Rozchmurzył się. - Dobrze, Adanie. Idź na górę i przynieś dokumenty z mojego stołu. Podyktuję ci list i ocenię twój charakter pisma. Potem będziesz miał czas na pożegnanie się z rodziną. Odpływamy do Rzymu za trzy dni. ROZDZIAŁ VII Orutus, wychylony za burtę, opróżniał treść żołądka do wzburzonego morza. - Zdążyłem już zapomnieć o czymś takim - poskarżył się żałośnie.
Cyron jedynie jęknął w odpowiedzi, po czym chlusnęły z niego ostatnie kubki wypitego w Walencji wina. Wiatr powiał gwałtowniej i obryzgał cuchnącym płynem obu. Brutus znieruchomiał z obrzydzenia. - Odsuń się ode mnie, ty wole - krzyknął przez wichurę. Mimo że miał pusty żołądek, bolesne skurcze zaczęły się od nowa i znów poczuł w ustach piekącą gorycz. Chmury napłynęły ze wschodu w tym samym momencie, kiedy za zachodnim horyzontem zniknęły wzgórza Hiszpanii. Burza, która rozszalała się na morzu, rozproszyła okręty. Te z wiosłami jeszcze zachowywały pozory kontroli, chociaż przy każdym przechyle pokładu wiosła wznosiły się wysoko ponad wodę raz z jednej, raz z drugiej strony. Kupcy, którzy zaufali wyłącznie żaglom, wlekli morskie kotwice, wielkie zwoje płótna i masztów za każdym z okrętów, by je spowolnić i dać potężnym sterom jakiś opór. To niewiele pomagało. Sztorm wcześnie sprowadził na świat ciemności i okręty, potraciwszy się z oczu, musiały walczyć z falami w pojedynkę. Przez rufę przewaliła się kolejna potężna biała grzywa i Brutus, gdyby w porę nie chwycił się poręczy, zostałby zmyty z pokładu. Patrząc na czarne góry wody i na walczące z nimi wiosła, zastanawiał się w duchu, czy nie roztrzaskają się nagle o jakiś ląd. Rozdział VII 83 Cyron stał blisko niego, mimo to sylwetka olbrzyma ledwo majaczyła w coraz bardziej gęstniejących ciemnościach, ale ani one, ani huk fal nie zagłuszały rozpaczliwych jęków i Brutus zacisnął oczy, pragnąc, by wreszcie się ta makabra skończyła. Wielkie, spienione fale zaczęły kołysać okrętem z boku na bok, a jego napadła czkawka i instynktownie pośpieszył ku burcie. To był koszmar, ale mógł się domyślać, że żołnierze, upchani jeden przy drugim w ładowniach, przeżywają większy. Resztką przytomności umysłu uświadomił sobie, że nim przybiją do nabrzeża w Ostii, przyjdzie im kotwiczyć na pełnym morzu jakiś dzień czy dwa, choćby tylko po to, by doszorować statek do białości i przywrócić blask Dziesiątemu. Gdyby wpłynęli do portu w tym momencie, robotnicy portowi wzięliby ich za uciekinierów z jakiegoś pogromu. Usłyszał za sobą kroki. - Kto idzie? - spytał, wykręcając głowę, by rozpoznać zbliżającą się postać. -Juliusz. Niosę ci wodę. Przynajmniej będziesz miał co oddawać morzu. Brutus uśmiechnął się słabo. Powinien zapytać przyjaciela, jak się czują ich ludzie lub czy okręt płynie właściwym kursem, lecz w stanie, w jakim się znajdował, niewiele go to obchodziło. Machnął przepraszająco ręką i znów zawisł nad burtą. Okręt tymczasem przechylił się pod niebezpiecznym kątem i coś w ładowni przewróciło się z głośnym hukiem. Zatoczyli się wszyscy trzej. Juliusz się pośliznął i zamiast na pokładzie, wylądował w silnych ramionach Cyrona i aż się zakrztusił jego oddechem. - Udaję, że o niczym nie wiem - powiedział do obu. - Jest ciemno i jesteśmy z dala od lądu. A ty - zwrócił się do Cyrona -jutro obejmiesz ze mną nocną wartę. Morze się uspokoi do tego czasu i widok gwiazd odświeży ci oddech. Mdłości nigdy nie trwają dłużej niż dzień, najwyżej dwa. - Mam nadzieję - mruknął powątpiewająco Cyron. Jeśli chodzi o niego, powiedziałby, że Juliusz nadweręża ich przyjaźń, z tą swoją wstrętną pogodą ducha, podczas gdy oni czekają, by ich śmierć zabrała. Oddałby miesięczny żołd za jedną godzinę spoko84 Imperator ju, by dogadać się z własnym żołądkiem. Potem mógłby stawić czoło wszystkim i wszystkiemu, był pewien. Juliusz ruszył w dalszą drogę. Zamierzał porozmawiać z właścicielem statku. Kupiec, choć dość opryskliwie, pogodził się z nową rolą i nawet posunął się do tego, że rozmawiał z
żołnierzami, kiedy ci urządzali się na jego jednostce. Przestrzegł ich, by z jednej strony dbali o statek, z drugiej o samych siebie. -Jak któryś wypadnie za burtę - powiedział legionistom - to już koniec. Nawet gdybym zawrócił, a klnę się na bogów, że tego nie zrobię, to i tak głowa człowieka jest trudna do wypatrzenia, nawet przy spokojnym morzu. Przy najlżejszym wietrze trzeba tylko nabrać powietrza w płuca i spokojnie pójść pod wodę. To szybsza śmierć. - Czy płyniemy właściwym kursem, kupcze? - spytał Juliusz, zbliżając się do ciemnej postaci, spowitej w gruby płaszcz i z trudem opierającej się wiatrowi. - Będę wiedział, kiedy uderzymy o brzeg Sardynii, ale to nie jest moja pierwsza podróż odpowiedział kupiec. - Wiatr wieje z południowego wschodu, a my idziemy w poprzek podmuchów. Juliusz nie widział twarzy wtopionej w ciemność, ale sądząc po głosie, mężczyzna nie wydawał się zmartwiony. Kiedy pierwsze porywy morskiej wichury uderzyły o burty, kupiec zmienił pozycję wioseł sterowych o kilka stopni i stanął na swoim stanowisku, od czasu do czasu rzucając rozkazy załodze, kiedy krążyła po pokładzie, choć tylko on ją widział. Oparty o burtę Juliusz radośnie poddał się kołysaniu okrętu. Czas, który spędził na Accipiterze pod dowództwem Gaditykusa, wydawał się odległy o całe wieki, ale gdyby pozwolił myślom płynąć swobodnie, w jednej chwili byłby gotów znów być na tamtym morzu, w tamtych ciemnościach. Był ciekaw, czy Cyron kiedykolwiek wspomina, choćby w duchu, tamten czas. Obaj ryzykowali życie niezliczoną ilość razy, uganiając się za piratem, który zniszczył ich mały okręt. Na myśl o tych, którzy zginęli podczas morskich łowów, Juliusz zacisnął powieki. Wszystko wtedy wydawało się proste, tak samo jak ścieżka, którą miał iść przez życie. Teraz tych ścieżek było więcej, niżby chciał. Gdyby został konsulem, mieszkałby w Rzymie Rozdział VII 85 lub zabrałby swój legion na jakiś nowy ląd, gdziekolwiek w świecie. Aleksander zrobił to przed nim. Młodzieńczy król poprowadził swoją armię na wschód, w podnoszące się słońce, do krajów tak odległych, że niemal legendarnych. Coś w nim wyrywało się ku wolności, zaznanej w Afryce i w Grecji. Nikogo nie przekonywać do własnego zdania, przed nikim nie odpowiadać, przecierać nowe ścieżki... Uśmiechnął się w ciemności do takiej myśli. Hiszpania była za nimi, a morska burza zdjęła mu z ramion brzemię zmartwień i codzienności... Nagły tupot stóp wyraźnie mówił, że ktoś inny spieszy oddać morzu swój ostatni posiłek. Juliusz usłyszał krzyk Adana, któremu wyrósł na drodze Cyron. - Co to takiego, słoń? Zrób mi miejsce, ty potworze! - warknął chłopak i Cyron zarechotał, rad, że podzieli swoje nieszczęście z innym. Z nieba lunęły potoki deszczu i ciemności przebił zygzak błyskawicy, aż mężczyźni wtulili głowy w ramiona przed nagłą jasnością. Niewidoczny dla innych Juliusz podniósł ręce w cichej modlitwie, witającej burzę. Rzym był gdzieś przed nimi, a w nim było dość życia, by zmierzyć się z nim kolejny raz. Z ciemnego nieba spływały na miasto strugi deszczu i noc zapadła wcześniej niż zwykle. Aleksandria szła w towarzystwie aż dwóch strażników, ale i tak była wystraszona. Ulice zdążyły opustoszeć, ludzie zamknęli się w domach, zapłonęły lampy. Kamienne przejścia zniknęły pod wolno sunącą falą brudów, które wirowały i oblepiały nogi. Aleksandria pośliznęła się i omal nie upadła. Skrzywiła się na myśl, że dotknęłaby nieczystości dłońmi.
Ulice nie były oświetlone. Każda ciemna postać wyglądała groźnie. W mieście grasowały bandy, goniące za bezbronnymi ofiarami, by je zgwałcić i okraść, i Aleksandrii pozostawała jedynie nadzieja, że Teddus i jego syn potrafią ją obronić. - Trzymaj się blisko nas, pani. Już dochodzimy - powiedział torujący drogę Teddus. Aleksandria odróżniała jego kształty jedynie po śmiesznym utykaniu na jedną nogę, ale znajomy głos podziałał na nią kojąco. 86 Imperator Nagły poryw wiatru przyniósł drażniący nozdrza odór ludzkich ekskrementów. Aleksandria zakrztusiła się i szybko przełknęła ślinę. Trudno się było nie bać. Teddus już nie był młodym ani silnym mężczyzną, a jego posępny syn prawie nigdy się nie odzywał i nie wiedziała, czy można mu ufać. Na każdej mijanej ulicy Aleksandria słyszała zamykanie drzwi i zapieranie ich żelaznymi drągami od środka. Uczciwych mieszkańców Rzymu nikt nie chronił i doszło do tego, że tylko ci, których stać było na straże, odważali się wychodzić z domów po zmierzchu. Na rogu przed nimi pojawiła się jakaś zbita grupa, niewyraźne cienie, które obserwowały trzy idące postaci. Aleksandria zadrżała. To była pewna śmierć, ale nie było odwrotu. Usłyszała, jak Teddus wyciąga zza pazuchy ostry nóż, a jego syn równa z nią krok, kiedy prawie otarł się o jej ramię, ale to nie dawało poczucia bezpieczeństwa. - Jesteśmy blisko domu - zapowiedział wyraźnie stary, bardziej na użytek mężczyzn na rogu niż Aleksandrii, która znała tutejsze ulice tak samo dobrze jak on. Nie przejawiał niepokoju i trzymał długie ostrze przy boku, kiedy mijali stojących. Było za ciemno, by dostrzec twarze, lecz nakładający się na wilgoć wełny ostry zapach czosnku był nieomylny. Aleksandrii serce podeszło do gardła, kiedy jeden z cieni szarpnął ją za ramię. Pewnie by upadła, gdyby nie syn Teddusa, który odgrodził ją nagim ostrzem miecza od pozostałych. Cienie nie drgnęły, ale Aleksandria czuła groźne spojrzenia i wystarczyłby jeden nieostrożny ruch z ich strony, by ich zaatakowano, była pewna. - Nie oglądaj się na nich, pani - mruknął stary, kiedy byli już za rogiem, a obaj ujęli ją mocno pod ramiona. Aleksandria kiwnęła głową, chociaż wiedziała, że w ciemnościach jej gest pozostanie niezauważony. Czy tamci szli za nimi, czy tropili ich jak zdziczałe psy? Czuła mrówki strachu na plecach, ale Teddus był nieustępliwy i nie zwalniał uścisku ani kroku. Kulał coraz bardziej, a jego oddech zrobił się krótki i urywany. Każdego wieczoru nacierał prawą nogę mazidłem, w przeciwnym razie rano nie utrzymałaby jego ciężaru. Uznawał to jednak za wyłącznie swoje zmartwienie i nigdy o tym nie mówił. Rozdział VII 87 Deszcz bębnił o dachy domów. Aleksandria zaryzykowała spojrzenie do tyłu, lecz nikogo nie zobaczyła. Nagle zawrzał w niej gniew. Senatorowie nigdy nie poruszali się bez uzbrojonych straży, a przestępcy wszelkiego pokroju schodzili z drogi przed większą siłą. Biedacy nie mieli żadnej ochrony i nawet za dnia na ulicach grasowali złodzieje i wybuchały nagłe bójki, po których nieraz zostawały trupy, a reszta odchodziła, wiedząc, że nikt ich nie ściga. -Jesteśmy na miejscu, pani - powiedział raz jeszcze Teddus i tym razem była to prawda. Aleksandria wyczuła ulgę w jego głosie. Tutaj domy były większe niż w krętym labiryncie mijanych zaułków, lecz nasiąknięte deszczem nieczystości płynęły jeszcze głębszym strumieniem. Aleksandria skrzywiła się, czując, jak stola oblepia jej kolana. Następna para sandałów zniszczona. Skóra już nigdy nie zapachnie czystością, choćby je czyściła i moczyła nie wiadomo jak często.
Pochrząkując cicho z bólu, Teddus podszedł do drzwi jej domu i zastukał. Czekali w ciszy; obaj mężczyźni spoglądali w górę i w dół ulicy, na wypadek gdyby ktoś się zaczaił w pobliżu i chciał wbiec za nimi do środka. To się zdarzyło parę dni wcześniej, na sąsiedniej ulicy. Napadniętym nikt nie ośmielił się przyjść z pomocą. Aleksandria usłyszała kroki za drzwiami. - Kto tam? - dobiegł ją głos Acji i odetchnęła z ulgą. Była we własnym domu. - To ja, Acjo - powiedziała. Drzwi się otworzyły, błysnęło światło i jedno za drugim szybko wsunęli się do środka. Teddus starannie zasunął drzwi żelaznym drągiem, schował nóż i wreszcie rozluźnił spięte ramiona. - Dziękuję wam obu - zwróciła się do nich Aleksandria. Syn milczał, lecz Teddus chrząknął, poklepał dłonią solidne drzwi, jakby dla upewnienia, i odparł: - To służba, za którą jesteśmy opłacani. Aleksandria zobaczyła, że mężczyzna opiera ciężar tylko na zdrowej nodze i serce jej się ścisnęło. Bywają różne oblicza odwagi. - Opatrz sobie nogę, a ja przyniosę wam po kubku czegoś gorącego. Ku jej zaskoczeniu mężczyzna lekko się zaczerwienił. 88 Imperator - Nie ma potrzeby, pani. Zadbamy o siebie sami. Może później. Aleksandria kiwnęła głową, niepewna, czy ma nalegać dalej. Teddus czuł się niezręcznie wobec przyjaznych gestów. Wyglądało na to, że nie chce nic więcej poza regularną zapłatą, a ona szanowała jego rezerwę. Tego wieczoru jednak wciąż się trzęsła ze strachu, i potrzebowała łudzi wokół siebie. - Na pewno jesteście głodni, a w kuchni jest zimne wołowe mięso. Sprawicie mi przyjemność, kiedy zjemy je razem. Acja zaszurała butami. Teddus spuścił wzrok i lekko zmarszczył czoło. -Jak sobie życzysz, pani - powiedział w końcu. Aleksandria odczekała, aż obaj mężczyźni znikną w swoich pomieszczeniach. Spojrzała na Ację i uśmiechnęła się na widok jej surowej miny. -Jesteś zbyt miła dla nich - powiedziała Acja. - Mało w nich dobroci. Daj im palec, a pochwycą całą rękę, jestem pewna. Słudzy powinni znać swoje miejsce. Ci, którzy im płacą, też. Aleksandria zachichotała. W gruncie rzeczy Acja była jej służącą, choć nigdy się o tym nie mówiło. Znały się od paru lat, od czasu, kiedy Aleksandria wynajmowała u niej skromny kąt i pomagała biednej kobiecie jak mogła. Teraz Acja prowadziła dom Aleksandrii i była tyranem dla innych sług. - Gdyby nie oni, Acjo, nie wiem, czy wróciłabym do domu cała i zdrowa albo czy w ogóle bym wróciła. Nie żałuj im paru kubków gorącego wina. No, ruszaj, trzęsę się ze strachu, ale także umieram z głodu. Acja odęła usta, ale poszła do kuchni, a Aleksandria za nią. Wnętrze gmachu senatu płonęło od świateł dziesiątek pryskających oliwą lamp rozmieszczonych na ścianach. Popołudnie upłynęło na podsumowywaniu dochodów i wydatków miasta i na całej serii głosowań, które miały zatwierdzić olbrzymie sumy dla legionów, utrzymujących pax Romana na odległych lądach. Sumy były odstraszające, lecz skarbiec na tyle bogaty, by miasto przetrwało przez następny rok. Kilku starszych senatorów, ukołysanych ciepłem, zapadło w drzemkę i tylko szalejąca na zewnątrz burza powstrzymywała ich od udania się na późny posiłek i do łóżka. Rozdział VII
89 Senator Prandus stał na rostrze i omiatał wzrokiem półkoliste rzędy ław, szukając wsparcia. Denerwowało go, że Pompejusz szepce coś do siedzącego obok kolegi, gdy tymczasem on, Prandus, zgłasza swoją kandydaturę na urząd konsula. To na życzenie Pom-pejusza zgodził się kandydować i ten człowiek przynajmniej powinien udawać zainteresowanie. -Jeżeli zostanę wybrany, zamierzam bić monety pod jednym dachem, a także ustanowić jeden wzorzec dla wszystkich. Obecnie znajduje się w obiegu zdecydowanie za dużo sztuk, które tylko udają złoto czy srebro, i każdy kupiec musi ważyć każdą przyjmowaną monetę. Jedna mennica senatu skończy z zamieszaniem i przywróci zaufanie. W tym momencie Krassus zmarszczył czoło i Prandus zaczął się zastanawiać, czy to ten człowiek jest odpowiedzialny za fałszowanie monet, które wyrządziły Rzymowi tak wiele szkód. To by go wcale nie zdziwiło. - Jeżeli obywatele obdarzą mnie urzędem konsula, będę działać w imię interesów Rzymu, odbudowując wiarę w autorytet senatu. Pompejusz podniósł wzrok, a on się zorientował, że popełnił błąd. Ktoś się zaśmiał, co jeszcze bardziej go zdenerwowało. - ...wiarę w autorytet senatu - powtórzył. - Szacunek dla władzy i rządów prawa. Wiarę w sprawiedliwość, wolną od przekupstwa i korupcji. - Znów przerwał. W głowie zaczynał mieć pustkę. - To zaszczyt służyć innym. Dziękuję - powiedział, po czym zszedł z mównicy z wyraźną ulgą i zajął miejsce w pierwszej ławie. Siedzący najbliżej poklepali go po ramieniu i Prandus powoli zaczął się odprężać. Ostatecznie, może nie mówił całkiem od rzeczy. Popatrzył na swojego syna Swetoniusza, by sprawdzić jego reakcję, lecz młody człowiek uparcie wbijał wzrok w przestrzeń. Pompejusz przeszedł między ławami i mijając Prandusa, uśmiechnął się. Ci, którzy wdali się w ciche rozmowy, zamilkli, gdy konsul pokazał się na rostrze. - Dziękuję kandydatom za ich słowa - zaczął i zatrzymał na nich wzrok w milczącym uznaniu. - Napawa mnie nadzieją, że to wielkie miasto wciąż może poszczycić się obywatelami, którzy chcą poświęcić życie dla niego, nie powodowani prywatą czy ambicjami. - Odczekał, aż umilkną chichoty uznania, pochylił się 90 Imperator do przodu, oparłszy dłonie o rostrę, i mówił dalej: - Wybory dadzą moim budowniczym sposobność, by powiększyć to miejsce, a na czas trwania robót jestem skłonny użyczyć senatowi mojego nowego teatru. Powinien być odpowiedni, jak sądzę. Senatorowie wiedzieli, że teatr jest dwa razy większy od budynku senatu i co najmniej dwa razy bardziej luksusowy. Nie było sprzeciwów. - Podobnie jak ci, których wysłuchaliśmy, każdy inny kandydat powinien zdeklarować się przed Wertumnaliami*, a więc nie dalej jak w dziesięć dni. Chciałbym o tym wiedzieć w odpowiednim czasie. Nim się odważymy wyjść na deszcz, chcę zapowiedzieć, że publiczne zgromadzenie na forum odbędzie się za tydzień. Proces Hospiusza zostaje odłożony na miesiąc. Potem Krassus i ja wygłosimy mowy do ludu. Jeżeli jacyś kandydaci chcą dołożyć swoje głosy do naszych, powinni się ze mną spotkać, nim opuszczę gmach senatu. Pompejusz wybiegł wzrokiem ku Prandusowi. Wszystko z góry zaplanowano i Prandus wiedział, że jego kandydaturę wesprze sojusz z bardziej doświadczonymi ludźmi. Musi ćwiczyć swoją wymowę. Mimo obietnic Pompejusza mieszkańcy Rzymu mogą się okazać wymagającą publicznością. - Dzień dobiegł końca, senatorowie. Powstańcie do przysięgi -powiedział Pompejusz. Jego głos zagłuszył deszcz, który pastwił się nad miastem. Burza morska trwała trzy dni, na oślep pędząc rozproszone po morzu okręty ku ich przeznaczeniu. Kiedy żywioły ucichły, flota wioząca legionistów Dziesiątego powoli się
pozbierała i na każdym okręcie zawrzało jak w ulu. Naprawiano żagle i wiosła i rozgrzewano smołę, by uszczelnić nią szpary w deskach, wypłukane przez wodę. Zgodnie z przypuszczeniami Brutusa Juliusz dał znak do kotwiczenia na zewnątrz portu i ledwo to zrobiono, od strony lądu przypłynęły małe łodzie, wioząc zapasy i cieśli, i upewniając ich, że są pod obserwacją. Słońce wysuszyło pokłady i Dziesiąty wy* Obchodzone w październiku święto ku czci Wertumnusa, rzymskiego boga dojrzewania wszystkich plonów (przyp. red.). Rozdział VII 91 szorował ładownie, usuwając odór wymiocin za pomocą morskiej wody i białego smaru. Kiedy kotwice wciągnięto i oskrobano z gliny i wodorostów, ruszyli do portu. Juliusz stał na pokładzie pierwszego okrętu z jednym ramieniem owiniętym wokół wyniosłego dziobu, i upajał się widokiem ojczystej ziemi. Za nim płynął rząd okrętów wyglądających jak ciemne groty strzał ujęte w białe pióropusze wioseł, a jeszcze dalej rząd innych, z dumnie postawionymi żaglami. Juliusz nie potrafiłby przełożyć swoich uczuć na słowa i nie próbował ich zgłębić. W porywach orzeźwiającego morskiego wiatru pozbył się bólu głowy i wypalił kadzidło w podzięce dla bogów za bezpieczną przeprawę przez burzę. Wiedział, że Dziesiąty rozłoży się stałym obozem na polach za portem, podczas gdy on wyruszy w drogę do Rzymu. Żołnierze byli tak samo podekscytowani jak dowódcy na myśl, że zobaczą rodziny i przyjaciół, ale każdy wiedział, że najpierw trzeba rozbić i zabezpieczyć obóz. Jego majątek nie mógł pomieścić pięciu tysięcy ludzi ani tylu wykarmić. W porcie były niższe ceny, ale i tak, gdyby tylko pozwolił, Dziesiąty jak szarańcza przejadłby całe hiszpańskie złoto. W portowych winiarniach i domach nierządu mogą sobie przepuścić własny żołd. Myśl o pobycie we własnym majątku była smutna i zarazem ekscytująca. Zobaczy, jak bardzo wyrosła córka, i przejdzie się nad rzeką, którą ojciec przegrodził i pokierował jej łożyskiem tak, by przepływała przez ich ziemię. Wspomnienie o ojcu zgasiło uśmiech na jego twarzy. Rodzinny grobowiec znajdował się przy drodze do miasta i przede wszystkim musi odwiedzić tych, których zostawił za sobą. ROZDZIAŁ VIII JAjassus, siedząc na podwodnym stopniu, zanurzony w wodzie po pas, delektował się ciepłą parą i chłodem marmurów, na których szeroko rozłożył ramiona. Kontrast między ciepłem i chłodem zawsze sprawiał mu niebywałą przyjemność. Przyzwał dłonią młodego niewolnika, by ten mu rozmasował zesztywniały i obolały kark. Mężczyźni, razem z nim zażywający kąpieli, byli jego klientami, a lojalność tych ludzi była więcej warta niż ich comiesięczne wynagrodzenie. Kiedy twarde kciuki niewolnika zaczęły uciskać sploty mięśni, Krassus zamknął oczy i pozwolił sobie na krótkie westchnienie rozkoszy. - Mój czas, jako konsula, nie wycisnął na mieście szczególnie oryginalnego piętna. Uśmiechnął się krzywo, na co mężczyźni poruszyli się w wodzie niespokojnie. Nim zdążyli zaprotestować, ich patron mówił dalej. - Uważam, że należało zrobić więcej. Niewiele jest rzeczy, na które mógłbym wskazać i powiedzieć: „To moje dzieło, wyłącznie moje". Zdaje się, że wynegocjowanie korzystniejszych niż poprzednio umów z kupcami to nie jest coś, co podnieca naszych obywateli. - Po jego twarzy przemknął cień goryczy. Spojrzał na swoich słuchaczy, zatoczył palcem parę kręgów na wodzie i mówił dalej: - Och, oczywiście, dałem im chleb, kiedy mówili, że go nie mają. Ale kiedy bochenki się rozeszły, wszystko pozostało po staremu. Dostarczyłem im kilkudniowej rozrywki w postaci wyścigów i ujrzeli odnowioną świątynię na forum. A jednak się zastanawiam, czy zapamiętają ten rok, czy kiedykolwiek wspomną o mnie jako o konsulu. Rozdział VIII
93 - My na pewno - powiedział jeden z mężczyzn, a inni przytaknęli mu żarliwie. Krassus kiwnął głową, wydychając swoją krzywdę prosto w parę. - Cóż, nie wygrałem dla nich żadnej wojny. I teraz płaszczą się przed Pompejuszem, a stary Krassus poszedł w zapomnienie. Klienci nie śmieli spojrzeć jeden na drugiego, nie chcąc zobaczyć, że prawda, zawarta w słowach patrona, odbija się na ich twarzach. Krassus przyjrzał się im uważnie, po czym zdecydowanie silniejszym głosem podjął wątek: - Przyjaciele, naprawdę nie chcę, by zapomniano o moim roku. Zapłaciłem za jeszcze jeden dzień wyścigów, na dobry początek. Chcę, by ci, którzy wynajmują u mnie domy, mieli wybór miejsc na trybunach, lecz chcę tam widzieć także możne rody. - Umilkł, aby sięgnąć po stojący za nim kubek zimnej wody. Niewolnik przerwał ugniatanie i wsunął naczynie w kościste palce. Krassus uśmiechnął się do chłopca. - Nowe sestercje, z moją głową na awersie, już są wybite - mówił dalej. - By je rozdać, potrzebuję was wszystkich. Mają trafić do najbiedniejszych domów, i nie więcej niż jedna na każdego mężczyznę i każdą kobietę. Macie zatrudnić straże i nosić przy sobie tylko małe sumy. - Mogę podsunąć pewien pomysł, konsulu? - spytał jeden z mężczyzn. - Oczywiście, Pareusie. - Zatrudnij łudzi do czyszczenia ulic. - Mężczyzna, pod spojrzeniem Krassusa, mówił zdecydowanie za prędko. - Cuchnie prawie całe miasto i ludzie będą ci za to wdzięczni. Krassus się roześmiał. - Czy jeśli usłucham twojej rady, ludzie przestaną wyrzucać śmieci na drogi? Nie, powiedzą, niech sobie wszystko fruwa, stary Krassus przyjdzie z koszami i znów posprząta. Nie, mój przyjacielu, jeżeli ludzie chcą czystych ulic, niech wezmą wodę i miotły i wyszorują je sami. Jak latem smród da im się we znaki, może będą musieli to zrobić, a to ich nauczy czystości. Widząc rozczarowanie na twarzy mężczyzny, dodał uprzejmie: - Podziwiam człowieka, który chce jak najlepiej dla naszego ludu, ale jest zbyt wielu, którym brakuje rozumu, by nie paskudzić na własne schody. Nie 94 Imperator ma sensu skakać wokół takich jak oni. - Krassus chichotał przez chwilę, rozbawiony tym pomysłem, po czym umilkł. Mężczyźni milczeli również. - Choć z drugiej strony, gdyby to miało mi przynieść popularność... Nie. Zdecydowanie nie. Nie przejdę do historii jako Krassus wymiatacz gówien. Jeszcze raz nie. - A uliczne bandy? - brnął uparcie Pareus. - W pewnych miejscach są poza zasięgiem sprawiedliwości. Kilka setek ludzi, z pozwoleniem rozprawienia się z nimi, może więcej zrobić dla miasta niż... - Chcesz jeszcze jednej bandy, by zapanowała nad innymi? A kto zapanuje nad nią? Upomnisz się o kolejną, jeszcze liczniejszą? -Krassus cmoknął, zdegustowany uporem człowieka. -Jedna centuria mogłaby... To znaczy, gdyby legion... Krassus wyprostował się gwałtownie, aż woda wokół niego się zmarszczyła. Podniósł dłoń, nakazując ciszę, i jego klienci jeszcze raz poruszyli się nerwowo. - Tak, Pareusie, legion mógłby zdziałać wiele, ale ja, jak wam wiadomo, nie mam żadnego. Każecie mi zatem błagać Pompejusza o żołnierzy do przepatrywania ubogich kwartałów? Już same straże, których zażyczył sobie na czas wyścigów, kosztowały mnie fortunę. Nie, doprawdy, dojadło mi ciągłe wspieranie jego reputacji moim złotem. Ludzie zobaczą na
ulicach jego pióropusze i zagłosują na Pompejusza! - Krassus machnął dłonią i strącił metalowy kubek na marmurową posadzkę łaźni. - Dosyć, panowie. Wyznaczyłem wam zadania na dzisiaj, o jutrzejszych porozmawiamy jutro. Zostawcie mnie. Klienci bez słowa wyszli z wody i oddalili się spiesznie od drażliwego patrona. Juliusz z ulgą zostawił za sobą zgiełkliwy port i razem z Oktawianem ruszył w drogę do miasta. Nie wątpił, że pod kierunkiem Brutusa wyładunek ludzi i sprzętu szybko skończy. Starannie wybrani centurionowie na pewno będą trzymać ludzi krótko, aż pierwszym grupom pozwoli się na opuszczenie obozu. Spojrzał na Oktawiana. Trudno było nie dostrzec, jak ten chłopiec dobrze prowadzi konia. Ćwiczenia z wyborowymi poskromiły jego dzikość i teraz jechał tak, jakby się urodził w siodle, nie jak p Rozdział VIII 95 uliczny łobuziak, który pierwszy raz dotknął konia, gdy miał dziewięć lat. Prowadzili wierzchowce po ciepłych kamieniach drogi, wymijając wozy ze zbożem i winem, drogimi kamieniami, skórami, narzędziami z żelaza i brązu, i tysiącami innych rzeczy przeznaczonych dla głodnych żołądków miasta, leżącego na wprost przed nimi. Woźnice strzelali z batów nad grzbietami wołów i osłów i Juliusz wiedział, że sznur pojazdów będzie się ciągnął nieprzerwanie od morza do serca Rzymu i jego targów. Słońce sięgało zenitu, kiedy uderzył piętami w boki wałacha. Oktawian natychmiast ruszył za nim i obaj pogalopowali do przodu, gonieni okrzykami uznania i gwizdami kupców, powoli niknących za nimi w tumanach kurzu. Rodzinny grobowiec nie wyróżniał się spośród innych. Zwykły prostokątny blok ciemnego marmuru, na poboczu drogi, niecałą milę od wielkich bram miasta. Juliusz zeskoczył na ziemię i podprowadził konia do bujnej trawy, którą wykarmiły prochy Rzymian. - To ten - wyszeptał, wypuszczając wodze z rąk. Przeczytał imię ojca, wykute w twardym kamieniu dziesięć lat wcześniej, a potem imię matki. Zacisnął powieki. Od dawna spodziewał się jej śmierci, jednak z fizycznością tego, co się dopełniło, trudno było się pogodzić, nie uroniwszy łzy. Juliusz przeniósł wzrok na trzecie imię i serce ścisnęło mu się świeżym bólem. Kornelia. Ukryta przed blaskiem dnia, niedostępna jego uściskom. Nie obejmie jej już nigdy więcej. - Masz wino, Oktawianie? - odezwał się po długiej chwili. Usiłował stać prosto, lecz kamień, na którym położył dłoń, zdawał się przyciągać go do siebie i namawiać, by został tu na zawsze. Słyszał, jak Oktawian grzebie w bagażach i wyciąga glinianą amforę. Nie było wina lepszego od falerna i jedna amfora kosztowała go więcej niż miesięczny żołd jego żołnierza, lecz tych, których kochał najbardziej, chciał uczcić najdoskonalszym. W marmurowej płycie wykuto płytką miseczkę, z otworem na dnie o średnicy niewielkiego miedziaka. Łamiąc pieczęć na amforze, Juliusz zastanawiał się, czy Klodia odwiedza grób, by nakarmić zmarłych, i czy kiedykolwiek przyprowadziła tu jego córkę. Nie sądził, by stara kobieta mogła zapomnieć o Kornelii. On nie mógł. 96 Imperator Ciemne wino chlusnęło szeroką strugą do marmurowego naczynia, a stamtąd do wnętrza grobu. - Ten kubek jest dla mojego ojca, który uczynił mnie silnym -wyszeptał. - Ten dla mojej matki, która dała mi swoją miłość. Ostatni jest dla mojej żony. - Przerwał zapatrzony w drogocenny napój, zataczający kręgi i znikający w grobie. - Dla mojej żony Kornelii, którą kochałem i którą wciąż czczę.
Kiedy oddawał amforę Oktawianowi, miał oczy czerwone od płaczu. - Zatkaj dobrze szyjkę, chłopcze. W majątku czeka na nas jeszcze jeden grób, a Tubruk upomni się o więcej niż parę kropli -powiedział, zmuszając się do uśmiechu. Brzemię smutku powoli z niego spadało. Dosiadł konia. Kiedy odjeżdżali, głośny stukot kopyt zakłócił wieczną ciszę długiego rzędu rzymskich grobów. Juliusz zbliżał się do majątku targany niepokojem. Dom był miejscem wielu wspomnień i niejednego bólu. Nawyk, wyniesiony z dzieciństwa, kazał mu zauważyć chwasty pośród wybujałego zboża, w zarośniętych zielskiem ścieżkach i w niezdarnie naprawianych murach nietrudno było wyczuć atmosferę powolnego upadku. Z uli dobiegało ciche brzęczenie pszczół i na ten dźwięk Juliusza zaszczypały oczy. Na widok białych murów wokół głównych budynków serce ścisnęło mu się nowym bólem. Farba, pocętkowana gołymi łatami cegieł i kamieni, świadczyła o braku troskliwej ręki gospodarza. Czy nie mógł nie czuć się winny? Dom wciąż krwawił ranami w jego pamięci, ale spod jego ręki nie wyszedł ani jeden list do córki czy do Klodii. Ściągnął wodze, by spowolnić chód konia. Słupek przy bramie. Ten sam, z którego wypatrywał ojca, wracającego z miasta. Bramy, a za nimi stajnie, gdzie zaznał smaku pierwszego pocałunku, i podwórze, gdzie zginąłby z ręki Reniusza. Mimo kiepskiego wyglądu to miejsce było kotwicą pośród wszystkich burz jego życia. Wciąż oddałby wszystko, niechby tylko u bram witał go Tubruk czy śmiech Kornelii. Zatrzymał się przy wjeździe i czekał w ciszy, zagubiony we wspomnieniach, które przylgnęły do niego, jakby mogły się stać Rozdział VIII 97 rzeczywistością i miały sprawić, że bramy się otworzą i wszystko odmieni się raz jeszcze. Na murach pojawił się mężczyzna, którego nie znał. Juliusz się uśmiechnął na myśl o schodach ukrytych z drogi. Znał je tak dobrze jak nic na świecie. Jego schody. Jego dom. - Co cię tu sprowadza? - spytał obojętnym tonem nieznajomy. - Chcę zobaczyć się z Klodią i własną córką - odpowiedział Juliusz. Mężczyzna wytrzeszczył niedowierzająco oczy, po czym zniknął. Najpewniej pospieszył z wieścią do innych. Bramy otworzyły się powoli i Juliusz, z Oktawianem o krok z tyłu, wjechał przez nie. W oddali ktoś wołał Klodię, ale kolejne wspomnienie kazało mu się zatrzymać. Wziął głęboki oddech. Jego ojciec umarł, broniąc tych murów. Tubruk przyniósł go we własnych ramionach pod bramę. Juliusz zadrżał. W tym miejscu było za dużo duchów. Czy tu, gdzie każdy załom muru i każdy kąt podwórza przypominał mu przeszłość, mógłby kiedykolwiek czuć się swobodnie? Z budynku wyszła pospiesznie Klodia i zamarła na jego widok. Kiedy zsiadł z konia, skłoniła się nisko. Minione lata nie obeszły się z nią łagodnie, pomyślał, biorąc kobietę w ramiona i unosząc w mocnym uścisku. Była potężna jak zawsze, ale jej bystrą twarz poryły zmarszczki wyprzedzające lata. Gdyby Tubruk żył, ona i on byliby szczęśliwą rodziną, lecz nadzieję na szczęście zabiły te same sztylety, które jemu odebrały Kornelię. Kiedy podniosła ku niemu twarz, zobaczył świeże łzy i na ich widok sam był gotów zapłakać. Podzielili kiedyś wspólną stratę, ale nie był przygotowany na odsłanianie uczuć, tak jakby czas się cofnął i nie było między nimi tych wszystkich lat, jakby znów stali na tym samym podwórzu, podczas gdy fala zbuntowanych niewolników przetacza się dalej, na południe. Obiecał zostać i wychowywać córkę. To były ostatnie słowa, które wyrzekł, nim odjechał. - Dawno nie słyszeliśmy o tobie, Juliuszu. Nie wiedziałam, dokąd wysłać wiadomość o twojej matce - odezwała się Klodia, zraszając słowa łzami.
- To się musiało stać, Klodio. Bardzo cierpiała? Klodia potrząsnęła głową. Otarła oczy. 98 Imperator - Nie, wcale. Mówiła o tobie i o Julii. - To dobrze - powiedział cicho. Jego matka była dla niego kimś dalekim od tak dawna, że był zdziwiony nagłym pragnieniem, by ją zobaczyć, usiąść przy jej łóżku, opowiedzieć o Hiszpanii i o bitwach, które widział. Ile razy przyszedł do niej, by zwierzyć się z własnego życia? Nawet kiedy choroba odebrała jej rozum, zdawała się go słuchać. Teraz nie miał nikogo. Ani ojca, by wybiec mu naprzeciw, ani Tubruka, by kpić sobie z niego, ani żadnej osoby na świecie, która by go kochała bezgranicznie. Serce mu się krajało. - A gdzie Julia? Policzki Klodii zapłonęły dumą i miłością. - Na przejażdżce. Twoja córka, Juliuszu, bierze swojego kuca, kiedy tylko przyjdzie jej ochota, i pędzi do lasu. Jest podobna do Kornelii. Te same włosy. Czasami, kiedy się śmieje, jakbym od-młodniała o trzydzieści lat i wróciła do czasów dzieciństwa jej matki. Och, nie bój się - powiedziała szybko, widząc lęk na jego twarzy. - Nigdy nie puszczam jej samej. Jest bezpieczna. Są z nią dwaj słudzy. - Sądzisz, że mnie pozna? - spytał niepewnie Juliusz. Popatrzył na bramy, jakby samo mówienie o Julii miało ją sprowadzić do domu. Sam ledwo pamiętał córkę. Kiedy opuszczał dom, była kruchym dzieckiem, które trzymał w ramionach i pocieszał, podczas gdy matka leżała w ciemnościach na marach. Tylko pamięć o wątłych rączkach owiniętych wokół jego szyi była dziwnie silna. - Pozna, jestem tego pewna. Zawsze prosi, by jej o tobie opowiadać, a ja mówię wszystko, co wiem. - Wzrok Klodii powędrował ku Oktawianów, który stał sztywno przy koniach. Oktawianie, to ty? - spytała, dziwiąc się zmianom, jakie zaszły w dawnym dziecku. Nim zdołał wykrztusić słowo, Klodia podbiegła do niego i z całych sił przytuliła go do siebie. - Zaschło nam w gardle, Klodio - powiedział Juliusz, śmiejąc się z zakłopotania chłopca. Będziesz nas tu trzymać cały dzień? - Och, nie, nie. Oddajcie konie stajennym, a ja biegnę do kuchni. W majątku jest tylko kilku niewolników i niełatwo mi nadążyć ze wszystkim. Bez twoich pełnomocnictw kupcy nie chcą mieć ze mną do czynienia. No i bez Tubruka, który zarządzał domem... Rozdział VIII 99 Juliusz poczerwieniał na widok jeszcze jednego strumienia łez kobiety. Nie wypełnił względem niej swoich obowiązków. Miała za sobą parę ciężkich lat, a on, ku własnemu wstydowi, mógł ująć jej ciężaru, lecz tego nie zrobił. Powinien przenieść prawo zarządzania majątkiem z Tubruka na nią. Klodia na pewno denerwuje się na myśl, że przyjechał do domu, który ona przyzwyczaiła się uważać za swój. Dotknął łagodnie jej ramienia. - Nie mógłbym prosić cię o więcej - powiedział. Jej napięcie zelżało. Kiedy odprowadzono konie, by je wyczyścić i nakarmić, Klodia wbiegła do środka, a oni ruszyli za nią. Juliusz, wchodząc do domu swojego dzieciństwa, poczuł suchość w gardle. Ledwo zasiedli do posiłku, usłyszeli stukot kopyt i radosny pisk, zwiastujący powrót Julii. Z ustami pełnymi chleba i miodu Juliusz poderwał się z miejsca i wyszedł na słońce. Postanowił, że pozwoli córce wejść do domu i przywitać się z nim formalnie, lecz na sam dźwięk jej głosu nie potrafiłby wytrwać w żadnym postanowieniu i nie chciał czekać. Choć miała tylko dziesięć lat, była żywym obrazem matki, a ciemny warkocz sięgał do pół pleców. Juliusz roześmiał się na widok dziewczynki, która już zdążyła zeskoczyć ze swojego
kuca i teraz kręciła się wokół niego i palcami jak grzebieniem wyczesy-wała mu z grzywy kolce i źdźbła trawy. Mała odwróciła się i rozejrzała, by zobaczyć, kto ma czelność śmiać się z niej w jej własnym domu. Ściągnęła podejrzliwie brwi, kiedy ich oczy się spotkały. Ruszyła ku niemu, przechylając głowę w niemym pytaniu, tak jak Kornelia. Szła pewnym krokiem, zauważył to z przyjemnością. Krokiem właścicielki majątku idącej na spotkanie gości. Miała na sobie podniszczoną tunikę i spodnie do jazdy, i z włosami odgarniętymi z czoła i bez śladu piersi pod ubraniem mogła uchodzić za chłopca. Jej nadgarstek zdobiła prosta srebrna bransoletka. Należała kiedyś do jej matki. Klodia wyszła na zewnątrz, ciekawa spotkania tej pary, i uśmiechnęła się do obojga z matczyną dumą. - To twój ojciec, Julio - powiedziała. 100 Imperator Dziewczynka przerwała strzepywanie kurzu z rękawa. Popatrzyła na Juliusza obojętnie. - Pamiętam cię - powiedziała powoli. - Wróciłeś, by zostać? - Na jakiś czas - odpowiedział poważnie. Dziewczynka zdawała się przetrawiać jego słowa. Kiwnęła głową. - Kupisz mi konia? Mój kuc jest już dla mnie za mały. Recydus mów, że przy odrobinie odwagi poradzę sobie na prawdziwym wierzchowcu. Juliusz mrugnął do niej rozbawiony. Przeszłość wydawała się znikać. - Znajdę ci najpiękniejszego - obiecał, nagrodzony uśmiechem takim samym jak tamtej, którą stracił. Aleksandria cofnęła się przed żarem kuźni, obserwując, jak Tabbik przenosi kubek stopionego złota i umieszcza go nad otworami w glinie. - Tylko niech ci nie zadrży ręka - ostrzegła niepotrzebnie, kiedy Tabbik, jak zwykle opanowany, zaczął obracać długą drewnianą rączką. Oboje traktowali płynny, syczący i bulgoczący w formie metal nabożnie, ale i ostrożnie. Wystarczy kropla, by wypalić ciało do kości. Tymczasem w otworach w glinie zagwizdała para i odgłosy bulgotania, w miarę jak forma wypełniała się złotem, robiły się coraz potężniejsze. Aleksandria z zadowoleniem kiwnęła głową. Kiedy złoto ostygło, gliniana skorupa została ostrożnie usunięta i odsłoniła się maska tak doskonała, jak sama twarz kobiety. Na prośbę jednego z senatorów Aleksandria podjęła się nieprzyjemnego zadania zdjęcia odlewu z twarzy zmarłej żony zaledwie w kilka godzin po śmierci. Należało tak odmienić rysy twarzy, by usunąć z niej zniszczenia dokonane przez długotrwałą chorobę, i nim powstała złota maska, poprzedziły ją trzy gliniane. Aleksandria niezwykle starannie odtworzyła wyżarty nos i w końcu mężczyzna zapłakał, widząc, że usunięto mu sprzed oczu obraz śmierci. Kobieta o twarzy ze złota miała pozostać wiecznie młoda, długo potem, kiedy mężczyzna, który ją kochał, sam zamieni się w proch. Aleksandria dotknęła gliny, czując uwięzione w niej ciepło i zastanawiając się, czy jest na świecie taki mężczyzna, który pokocha Rozdział VIII 101 ją dostatecznie mocno, by przechowywać jej maskę przez całe życie. Pogrążona w myślach nie usłyszała, że do warsztatu wchodzi Brutus, i tylko ta cisza, kiedy patrzył na nią, kazała jej się odwrócić. - Otwórz dobre wino, a potem się rozbierz - powiedział. Nie odrywał od niej oczu i nawet nie zauważył Tabbika, zastygłego z otwartymi ustami. - Wróciłem, dziewczyno. Juliusz też wrócił i obaj wywrócimy Rzym do góry nogami.
ROZDZIAŁ IX .Urutus pogłaskał Aleksandrię po udzie, ciesząc się, że czuje ją przy sobie. Zapadał zmierzch, jechali do majątku Juliusza. Po dniu spędzonym wspólnie w łóżku czuł się tak odprężony i tak pogodzony ze światem, jak chyba nigdy dotąd. Życzył sobie, by wszystkie powroty do domu były takie jak ten. Aleksandria, nie przyzwyczajona do konnej jazdy, chwyciła się go mocno i Brutus czuł łaskotanie kobiecych włosów na karku, co wydawało mu się nadzwyczaj zmysłowe. Przez te parę lat dawna krucha istota zdecydowanie zmężniała i tryskała zdrowiem i energią. Twarz dziewczyny też się trochę zmieniła, a czoło było naznaczone blizną w kształcie łzy, pamiątką po wrzącej kropli metalu. Wiatr powiał i zarzucił na jeźdźca połę czarnego płaszcza. Brutus schwycił za róg tkaniny, przyciągnął Aleksandrię bliżej, a ona objęła go ramionami przez pierś. Ziemia parowała ciepłem całego dnia i Brutus żałował, że nikt nie widzi, jak wspaniale wyglądają, jadąc przez pola do miejsca, gdzie się wychował. Zobaczył je z daleka. Światło pochodni zlało się w jedno i mury wyglądały jak płonąca korona pośród gęstniejących ciemności. Zwolnił. Przez chwilę chciał wierzyć, że przy otwartych bramach jak dawniej czeka na niego Tubruk. Juliusz stał w milczeniu, obserwując, jak powoli wytracają prędkość, zgadując myśli Brutusa i rozumiejąc każdą. Postanowił nie okazać zniecierpliwienia i podziękował w milczeniu za przybycie przyjaciela. Obaj uśmiechnęli się do siebie, świadomi łączących ich Rozdział IX 103 wspomnień. Brutus pomógł Aleksandrii zejść z konia i sam zeskoczył obok niej. Juliusz pocałował Aleksandrię w policzek. -Jestem zaszczycony, goszcząc cię w moim domu. Słudzy zajmą się tobą, a ja tymczasem zamienię słowo z Brutusem - powiedział i pomyślał, że jej oczy sypią iskrami tak samo jak tamtej szczególnej nocy. Ciekawe, czy ją pamięta i czy tak samo jak on. Kiedy Aleksandria znikła w drzwiach budynku, odetchnął głęboko i klepnął Brutusa po ramieniu. - Wciąż nie mogę uwierzyć, że nie ma tu Tubruka - powiedział, patrząc w dal ponad polami. Brutus milczał przez chwilę, po czym schylił się po garść ziemi. - Pamiętasz tamten dzień, kiedy zacisnął ci na niej dłoń? - spytał. Juliusz skinął głową i tak jak przyjaciel, zaczerpnął garść ziemnego pyłu, po czym rzucił go na wiatr. - Ziemia wykarmiona krwią tych, którzy odeszli przed nami -powiedział. - I naszą - dodał Brutus. - To był dobry człowiek. Musisz znaleźć kogoś innego, kto by znów uprawiał pola. Nigdy nie widziałem, by to miejsce było tak zapuszczone. Ale w końcu jesteś. Juliusz zmarszczył się gniewnie. - Właśnie zamierzałem spytać, gdzie się podziewasz, ale jak rozumiem, znalazłeś lepsze zajęcie niż doglądanie obozu w Ostii. Nie zamierzał się złościć na przyjaciela, jednak sprawy należało postawić jasno. - Reniusz wszystko trzyma w ręku, a ja wcale nie marnowałem czasu. Dowiedziałem się od Aleksandrii, że jutro na forum odbędzie się publiczna debata, i pędzę tu na złamanie karku, by ci to powiedzieć. - Wiem o tym. Od Serwiłii. Mimo to cieszę się, że cię widzę. I tak wysłałbym po ciebie, choć nie usłuchałeś moich rozkazów. Brutus popatrzył na przyjaciela, usiłując osądzić, jak poważnie go krytykuje. Zmęczenie i napięcie z czasów Hiszpanii znikło z twarzy Juliusza i wydawał się młody jak nigdy. Brutus odczekał chwilę. - Uzyskałem przebaczenie? - spytał.
104 Imperator - Uzyskałeś. Wchodź do środka i odnów znajomość z moją córką. Twój pokój czeka na ciebie, ale chcę, byś zaplanował ze mną moją kampanię. Przybyłeś ostatni. Juliusz otworzył drzwi do pomieszczenia wypełnionego łudźmi i gwarem rozmów i pochylił głowę, by wejść do środka. Poczuł pierwszy dotyk podniecenia. Ależ on tu zgromadził wszystkich, pomyślał Brutus, rozglądając się po twarzach przyjaciół i pozdrawiając ich. Wszystkie oczy błyszczały podnieceniem konspiratorów planujących, jak zdobyć rządy nad miastem. Serwilia, Kabera, Domicjusz, Cyron, Oktawian, wszyscy, których Juliusz powoli gromadził przy sobie. Jedynym obcym był młodzieniec, który przyjechał z nimi z Hiszpanii jako skryba Juliusza. Chłopiec przenosił wzrok z twarzy na twarz, tak samo jak Brutus, i kiedy oczy obu się spotkały, Brutus skinął mu głową, biorąc go za swojego, tak jakby życzył sobie Juliusz. Aleksandria czuła się nieswojo pomiędzy nimi. To było widać, i Brutus instynktownie ruszył ku niej. Juliusz to podchwycił. - Potrzebujemy ciebie, Aleksandrio - powiedział, by ośmielić młodą kobietę. - Nikt inny spośród nas nie mieszkał w mieście przez ostatnie kilka lat. Twoja wiedza jest na wagę złota. Aleksandria zaczerwieniła się ładnie, a Brutus, wykorzystując nieuwagę innych, ścisnął ją za pośladek. Jego matka spojrzała na niego ostro, a Aleksandria trzepnęła go po ręce, ale on uśmiechnął się do niej, zanim zwrócił się do Juliusza. - Gdzie twoja córka? - Był ciekaw zobaczyć dziecko. - W stajniach. Wyobraź sobie, że jeździ na koniu jak centaur. Przywołam ją, kiedy będzie szła do łóżka. - No więc, muszę postanowić, co zrobię jutro rano, kiedy stanę na forum i zgłoszę swoją kandydaturę na urząd konsula. Wszyscy usiłowali mówić jednocześnie i przez chwilę pukanie do drzwi zagłuszał gwar głosów, ale wyraz twarzy Klodii, która drzwi otworzyła, uciszył każdego. - To ktoś... kogo nie mogę nie wpuścić - powiedziała bezradnie. - Ktoś? To znaczy kto? - spytał Juliusz, chwytając ją za ramię, lecz w tej samej chwili drzwi otworzyły się z rozmachem. Stał w nich Krassus w todze, która na tle ciemnej skóry porażała Rozdział IX 105 bielą. Na ramieniu połyskiwała mu złota zapinka i Aleksandria, rozpoznając dzieło własnych rąk, zastanawiała się, czy to zwykły przypadek, czy też delikatne napomknięcie, że Krassus rozumie, co łączy ludzi zebranych w tym pomieszczeniu. - Dobry wieczór, Cezarze. Sądzę, że nie pozbawiono cię godności trybuna. Mam cię tak tytułować nadal, teraz, kiedy opuściłeś urząd propretora w Hiszpanii? Juliusz skłonił głowę, usiłując ukryć gniew. Jak ten człowiek śmie przychodzić do jego domu, nie proszony czy zapowiedziany? W głowie kłębiły mu się myśli. Czy na zewnątrz są żołnierze? Jeżeli tak, Krassusowi może być trudniej stąd wyjść, niż wejść, zaklął cicho. Puścił ramię Klodii. Nie oskarżał jej za wpuszczenie .Krassu-sa. Chociaż prowadziła dom jak zarządczyni, za długo była niewolnicą, by nie przestraszyć się jednego z najbardziej władczych ludzi w senacie. Żadne drzwi nie mogły być zamknięte przed konsulem Rzymu. Krassus zauważył zdenerwowanie młodego człowieka, przed którym stał i do którego mówił. - Uspokój się, Juliuszu. Jestem przyjacielem tego domu, tak jak byłem przyjacielem Mariusza. Sądzisz, że mogłeś sprowadzić legion z okrętów na moje wybrzeże bez mojej wiedzy? Wyobrażam sobie, że do tej pory nawet niezbyt rozgarnięci szpiedzy Pompejusza zdążyli usłyszeć, że wróciłeś. - Krassus zauważył Serwilię i pozdrowił ją lekkim skinięciem głowy.
-Jesteś tu mile widziany - odpowiedział Juliusz, usiłując zapanować nad sobą. Wiedział, że jego wahanie trwało za długo, i podejrzewał, że tego człowieka cieszy każda chwila zamieszania, które wynikło z jego przedwczesnego powrotu. - To dobrze. - Krassus uśmiechnął się. - No cóż, gdyby ktoś mi podsunął krzesło, dołączyłbym do was, za pozwoleniem. Potrzebujesz na jutro przekonującej mowy, jeżeli w przyszłym roku chcesz nosić togę konsula. Pompejusz się nie ucieszy, kiedy się o tym dowie, ale w tym cały smak. - Czy przed tobą nic się nie ukryje? - spytał Juliusz. Powoli odzyskiwał przytomność umysłu. Krassus uśmiechnął się. - Sam to potwierdzasz! Sądziłem, że kandydowanie na urząd 106 Imperator konsula to jedyny powód, dla którego mógłbyś opuścić urząd pro-pretora. Ufam, że przed odjazdem do Rzymu wyznaczyłeś kogoś na swoje miejsce. - Wyznaczyłem, a jakże. - Juliusza zaczynała cieszyć ta wymiana zdań. Krassus usiadł na krześle, które zwolnił dla niego Oktawian, i długimi palcami starannie wygładził fałdy togi. W pokoju zelżało napięcie. Reszta zebranych zaakceptowała jego obecność. - Ciekawi mnie, czy zamierzasz wkroczyć na forum i wejść, tak po prostu, na rostrę? - spytał Krassus. - Dlaczego nie? Serwilia mówi, że będzie przemawiał Prandus. Mam takie same prawa jak on. Krassus znów się uśmiechnął. Pokiwał głową. - Jestem pewien, że tak byś właśnie zrobił. Jednak na rostrze lepiej pojawić się na moje zaproszenie, Juliuszu. Pompejusz ci go nie wystosuje, on nie widzi cię w naszym gronie. Nie mogę się doczekać, by zobaczyć jego minę po tym, jak wpiszesz swoje imię na listy. Przyjął podany mu kielich wina i sącząc kroplę po kropli, skrzywił się lekko. - Czy zdajesz sobie sprawę, że Pompejusz może cię oskarżyć za przedwczesne porzucenie obowiązków? - powiedział, pochylając się w krześle do przodu. - Jako trybun jestem nietykalny - rzucił krótko Juliusz. - Chyba że staniesz pod zarzutem użycia siły, mój przyjacielu, choć przypuszczam, że opuszczenie takiego stanowiska jak twoje w Hiszpanii może ujść ci płazem. Pompejusz zna chroniące cię prawa, lecz jak twój czyn będzie wyglądał w oczach ludzi? Od teraz aż do wyborów, Juliuszu, musisz nie tylko postępować jak należy, ale zabiegać, by twoje postępowanie było widoczne, inaczej potrzebne ci głosy pójdą na innego kandydata. Krassus rozejrzał się po zebranych i uśmiechnął, kiedy jego oczy napotkały Aleksandrię. Chwilę pieścił palcami złotą zapinkę na ramieniu. Był to subtelny znak, że ją rozpoznaje, i Aleksandrię przeszył dreszcz trwogi. Po raz pierwszy, od kiedy Brutus odnalazł ją w warsztacie, zdała sobie sprawę, że Juliusz przyciąga do siebie tyle samo wrogów co przyjaciół, a kim jest Krassus, jeszcze nie była pewna. Rozdział IX 107 - Co zyskasz, pomagając mi? - spytał Juliusz wprost. - Masz legion, który to ja pomogłem wskrzesić, Juliuszu, jeszcze kiedy go zwano Pierworodnym. No cóż... żołnierze są potrzebni w mieście. Wyćwiczeni ludzie, tacy, którzy nie dadzą się przekupić ani nie zasilą ulicznych band. - Upominasz się o dług? - rzucił popędliwie Juliusz. Krassus przeniósł wzrok na Serwilię i tych dwoje wymieniło porozumiewawcze spojrzenie, niejasne dla Juliusza. - Nie. Wszystkie długi darowałem tak dawno temu, że rzecz niewarta wspominania. Za twoją pomoc moi klienci rozgłoszą po mieście twoje imię. Masz tylko sto dni, mój przyjacielu.
Nawet przy moim wsparciu to niewiele czasu. - Widząc wahanie na twarzy Juliusza, mówił dalej: - Byłem przyjacielem Mariusza i twojego ojca. Czy to za wiele, prosić, by syn mi zaufał? Serwilia usiłowała ściągnąć wzrokiem Juliusza. Znała Krassusa lepiej niż ktokolwiek inny w tym pomieszczeniu i miała nadzieję, że Juliusz nie okaże się głupcem i mu nie odmówi. Czekając na odpowiedź mężczyzny, którego kochała, wpatrywała się w niego niemal z bólem. - Dziękuję, konsulu - odrzekł sztywno ten mężczyzna. - Nigdy nie zapominam swoich przyjaciół. Krassus uśmiechnął się z prawdziwą przyjemnością. - Z moim bogactwem... - zaczął, lecz Juliusz potrząsnął głową. - Mam dosyć swego, Krassusie, chociaż dziękuję. Pierwszy raz od początku rozmowy Krassus spojrzał na młodego wodza z zaczątkami prawdziwego respektu. Pomyślał, że jego osąd był słuszny. Może z nim pracować i jednocześnie rozwścieczyć Pompejusza. - Wzniesiemy toast za twoją kandydaturę, prawda? - spytał, podnosząc w górę szklany kielich. Na potaknięcie Juliusza reszta sięgnęła po swoje kubki, choć dość niepewnie. Przez moment Juliusz żałował, że wino się skończyło, ale zmienił zdanie. Niech wzniesie nim toast Tubruk, gdziekolwiek jest. Julia zagłębiła się w mroki stajni, szukając pociechy w cieple koni. Przeszła obok przegród i poklepała ich miękkie pyski, mó108 Imperator wiąc cicho do każdego. Zatrzymała się przy olbrzymim wałachu przyjaciela jej ojca, który przywiózł do majątku tamtą kobietę. Dziwnie było wymawiać to słowo. Jej ojciec. Ileż to razy Klodia opowiadała jej o dzielnym mężczyźnie, który został odesłany z Rzymu przez zwykły kaprys konsula? Wymyśliła sobie jego obraz, przekonując samą siebie, że nie wraca do niej tylko dlatego, że zatrzymują go w świecie ważne obowiązki. Klodia zawsze mówiła, że w końcu wróci i wszystko będzie dobrze, ale teraz, kiedy już tu był, Julia uznała, że jest przerażający. Kiedy tylko postawił stopę w pyle podwórza, wszystko się zmieniło i dom miał nowego pana. Wydaje się taki srogi, pomyślała, zadzierając głowę, by potrzeć nosem o aksamitne chrapy wałacha. Koń zarżał cicho w odpowiedzi i dmuchnął jej w twarz ciepłym oddechem. Nie jest taki stary, jak się spodziewała. W jej wyobraźni ojciec miał posiwiałe skronie i spokojną godność członka senatu. Nocny powiew wiatru przyniósł zgiełk głosów z miejsca, gdzie zebrali się ci wszyscy nowi ludzie. Tak wielu! Dom nigdy nie był tak pełen gości, pomyślała. Wcześniej, z półki na zewnętrznych murach, obserwowała ich nadejście, potrząsając głową w zdumieniu. Byli inni od tych, których zapraszała Klodia, zwłaszcza ta stara kobieta z diamentami na szyi. Widziała, jak ojciec ją całował, kiedy nikt nie mógł widzieć, i gardło Julii zacisnęło się ze wstrętu. Próbowała sobie wmówić, że to tylko przyjaźń, ale w sposobie, w jaki kobieta wsparła się na ojcu, było coś bardzo poufałego i policzki Julii zapłonęły z zakłopotania. Kimkolwiek była, Julia poprzysięgła sobie, że nigdy nie zostaną przyjaciółkami. Teraz skracała sobie czas wymyślaniem sytuacji, w jakich ta kobieta będzie się starała zdobyć jej uczucie. Będzie dla niej bardzo nieprzystępna. Nie niegrzeczna; Klodia nauczyła ją pogardzać złym obyciem. Wystarczy być taką, by kobieta poczuła, że nie jest mile widziana. Na kołku, obok przegrody wałacha, wisiał gruby płaszcz i Julia rozpoznała, że otulał ostatnią parę gości. Pamiętała śmiech mężczyzny, kiedy niósł się przez pola. Mężczyzna był bardzo przystojny, pomyślała. Niższy od ojca, szedł przez podwórze tak samo jak człowiek, którego Klodia zatrudniła, by uczył ją, Julię, jazdy na
Rozdział IX 109 koniu, szedł tak, jakby miał tak wiele energii, że tylko z trudem powstrzymywał się, by nie tańczyć. Julia pomyślała, że jego towarzyszka na pewno go kocha. To było widać ze sposobu, w jaki przytulała się do jego pleców. Zakochani, pomyślała, zawsze zdają się dotykać jedno drugiego, prawie niechcący. Siedziała w stajniach przez długi czas, próbując zrozumieć, dlaczego od przyjazdu ojca czuje się inaczej. Zawsze tu się kryła, kiedy miała jakieś zmartwienie albo kiedy zdenerwowała Klodię. Pośród zapachu zwierzęcej sierści i słomy, w mroku, zawsze czuła się bezpiecznie. Główny budynek miał tak wiele pustych pokoi, które w nocy były zimne i ciemne. Kiedy przekradała się przez nie, by w świetle księżyca wspinać się na mury, zawsze sobie mogła wyobrazić spacerującą tam matkę i zawsze przejmował ją dreszcz. Łatwo było pomyśleć, że mężczyźni, którzy kiedyś ją zabili, skradają się na palcach, aż odwracała się, przerażona, i uciekała od zjaw, których nigdy nie mogła zobaczyć. Z domu buchnął śmiech. Julia poderwała głowę, by lepiej słyszeć, ale śmiech zamilkł i zapadła głęboka cisza. Nagle sobie uświadomiła, że obecność przyjaciół daje jej poczucie bezpieczeństwa. Nie będzie tej nocy żadnych morderców skradających się po murach, by ją zabić, żadnych koszmarów. Pogłaskała wałacha po chrapach, zerwała płaszcz z kołka i w przypływie złości rzuciła go na zakurzone klepisko. Przyjaciel jej ojca zasługuje na kogoś lepszego niż na tamtą, pomyślała, wciskając się w mrok. Pompejusz przemierzał pokój tam i z powrotem z dłońmi mocno splecionymi za plecami. Miał na sobie grubą białą togę, odsłaniającą nagie ramiona, i widać było, jak drgają mu mięśnie, kiedy wygina palce. Lampy w jego miejskim domu powoli zaczynały się wypalać, ale nie zawołał na niewolników, by dolali oliwy. Nikłe światło odpowiadało nastrojowi konsula Rzymu. -Tylko udział w wyborach może naprawić szkodę wynikłą z opuszczenia stanowiska. Nic innego nie jest warte ryzyka, które wziął na siebie, Regulusie. Jego najstarszy centurion stał w pełnej poszanowania postawie. Rozdział IX 109 koniu, szedł tak, jakby miał tak wiele energii, że tylko z trudem powstrzymywał się, by nie tańczyć. Julia pomyślała, że jego towarzyszka na pewno go kocha. To było widać ze sposobu, w jaki przytulała się do jego pleców. Zakochani, pomyślała, zawsze zdają się dotykać jedno drugiego, prawie niechcący. Siedziała w stajniach przez długi czas, próbując zrozumieć, dlaczego od przyjazdu ojca czuje się inaczej. Zawsze tu się kryła, kiedy miała jakieś zmartwienie albo kiedy zdenerwowała Klodię. Pośród zapachu zwierzęcej sierści i słomy, w mroku, zawsze czuła się bezpiecznie. Główny budynek miał tak wiele pustych pokoi, które w nocy były zimne i ciemne. Kiedy przekradała się przez nie, by w świetle księżyca wspinać się na mury, zawsze sobie mogła wyobrazić spacerującą tam matkę i zawsze przejmował ją dreszcz. Łatwo było pomyśleć, że mężczyźni, którzy kiedyś ją zabili, skradają się na palcach, aż odwracała się, przerażona, i uciekała od zjaw, których nigdy nie mogła zobaczyć. Z domu buchnął śmiech. Julia poderwała głowę, by lepiej słyszeć, ale śmiech zamilkł i zapadła głęboka cisza. Nagle sobie uświadomiła, że obecność przyjaciół daje jej poczucie
bezpieczeństwa. Nie będzie tej nocy żadnych morderców skradających się po murach, by ją zabić, żadnych koszmarów. Pogłaskała wałacha po chrapach, zerwała płaszcz z kołka i w przypływie złości rzuciła go na zakurzone klepisko. Przyjaciel jej ojca zasługuje na kogoś lepszego niż na tamtą, pomyślała, wciskając się w mrok. Pompejusz przemierzał pokój tam i z powrotem z dłońmi mocno splecionymi za plecami. Miał na sobie grubą białą togę, odsłaniającą nagie ramiona, i widać było, jak drgają mu mięśnie, kiedy wygina palce. Lampy w jego miejskim domu powoli zaczynały się wypalać, ale nie zawołał na niewolników, by dolali oliwy. Nikłe światło odpowiadało nastrojowi konsula Rzymu. - Tylko udział w wyborach może naprawić szkodę wynikłą z opuszczenia stanowiska. Nic innego nie jest warte ryzyka, które wziął na siebie, Regulusie. Jego najstarszy centurion stał w pełnej poszanowania postawie. 110 Imperator Był wierny swojemu wodzowi od ponad dwudziestu lat i znał jego nastroje jak nikt inny. -Jestem na twoje rozkazy, panie - powiedział, patrząc prosto przed siebie. Pompejusz zerknął na niego i to, co zobaczył, chyba go zadowoliło. - Jesteś moją prawą ręką, Regulusie, wiem to. Jednakże potrzebuję więcej niż posłuszeństwa, jeżeli Cezar nie ma odziedziczyć po mnie miasta. Potrzebuję pomysłów. Mów swobodnie i niczego się nie lękaj. To był rozkaz i Regulus rozluźnił się nieco. - Czy rozważałeś odwrócenie prawa tak, by ci pozwoliło powtórnie stanąć do wyborów? On nie wygra, mając ciebie za przeciwnika. Pompejusz zmarszczył brwi. Gdyby choć na moment uznał taką rzecz za możliwą, zastanowiłby się nad tym. Senat, nawet obywatele, podniosą wrzawę już na samą wzmiankę o powrocie do tamtych dawnych dni. Zakrawało na ironię, że przyłożył rękę do zaprowadzenia tych samych restrykcji, które teraz obróciły się przeciw niemu, ale tym się nie przejmował, lecz tak czy inaczej ani o krok nie był bliższy znalezienia rozsądnego rozwiązania. - To niemożliwe - powiedział przez zaciśnięte zęby. - Zatem musimy spojrzeć w przyszłość, panie - stwierdził Regulus. Pompejusz zatrzymał się; w jego oczach zajaśniała nadzieja. - Co masz na myśli? Regulus zaczerpnął tchu. - Pozwól, bym dołączył do jego legionu. Gdy tylko uznasz, że trzeba go powstrzymać, twój miecz będzie tuż przy nim. Pompejusz potarł szczękę, ważąc w myślach propozycję. Taka lojalność, do pary z taką gwałtownością w jednym człowieku. Chociaż czuł odrazę do haniebnych postępków, byłby głupcem, wyrzekając się broni na nadchodzące lata. Kto wie, co kryje przyszłość? - Musiałbyś zaciągnąć się w szeregi - powiedział powoli. Centurion aż sapnął, widząc, że jego pomysł nie został odrzucony bez wysłuchania. Rozdział IX 111 - To dla mnie żadna ujma, panie. Zostałem odznaczony na polu bitwy, twoją ręką. Wcześniej służyłem w szeregach. - A twoje blizny? Domyśla się po nich, kim jesteś. - Podam się za żołnierza najemnego. Potrafię zagrać tę rolę bez wysiłku. Pozwól mi się zbliżyć do Cezara, konsulu. Jestem twoim człowiekiem. Pompejusz obracał w myślach wszystkie za i przeciw. Westchnął. Do polityki trzeba podchodzić praktycznie. Polityka to, w końcu, interes.
- To może potrwać lata, Regulusie. Nie będziesz tęsknił? - Nie, panie. Nie mam nikogo na tym świecie. - Zatem robisz to z mojego rozkazu, Regulusie, i z moim błogosławieństwem. Regulus usiłował znaleźć właściwe słowa. - To... to dla mnie zaszczyt, panie. Jak zawezwiesz, będę blisko przy nim. Przysięgam. - Wiem, że będziesz, Regulusie. Wynagrodzę cię... - To zbędne, panie - powiedział pospiesznie centurion, sam sobie się dziwiąc. Przerywać konsulowi nie było w jego zwyczaju, ale pragnął dać jakiś znak, że zaufanie jest właściwie ulokowane. Jemu za nagrodę starczał uśmiech jego wodza. - Gdybym tylko miał więcej takich jak ty, Regulusie. Nikt nie doświadcza takiej lojalności jak ja. - Dziękuję, panie - odrzekł Regulus, prężąc pierś. Wiedział, że czekają go lata ciężkiej dyscypliny i zmniejszonego żołdu, lecz nie martwił się tym wcale. ROZDZIAŁ X JKzym był hałaśliwy dniem i nocą i kiedy nastał świt, szerokie przestrzenie forum wypełniły masy przemieszczających się ustawicznie obywateli. Ojcowie trzymali dzieci na ramionach, by mogły dostrzec konsulów choć z daleka i mówić, że widziały mężów, którzy pokonali Spartakusa i ocalili miasto. Dla Juliusza tłum nie miał twarzy i zdecydowanie go onieśmielał. Czy mówiąc, powinien patrzeć w przestrzeń, czy raczej skupić spojrzenie na którymś z nieszczęsnych słuchaczy? Ciekawe, czy choćby go usłyszą. Ucichli dla Pompejusza, lecz Juliusz nie wątpił, że konsul wmieszał w tłum dostatecznie wielu swoich klientów. Jeżeli na jego widok zaczną krzyczeć i szydzić, będzie to marny początek. Powtarzał w myślach mowę wciąż od nowa, modląc się, by się nie zająknąć czy nie stracić wątku. Kiedy skończy, niewątpliwie padną pytania, być może ze strony ludzi opłacanych przez konsula. Może doznać upokorzenia. Powoli złożył wilgotne dłonie na kolanach. Siedział na podwyższeniu razem z Krassusem i ojcem Sweto-niusza, nie patrząc na nich. Obaj przysłuchiwali się uważnie, jak Pompejusz dowcipkuje i podnosi dłonie, by uciszyć śmiech. Ten człowiek doskonale panował nad sobą, to było widać. Oratorskie zdolności konsula potwierdzała reakcja tłumów. Podnosili ku niemu twarze prawie z uwielbieniem i Juliusz poczuł ściskanie w dołku na myśl, że będzie następnym mówcą. Pompejusz spoważniał. Zaczął wyliczać swoje zasługi w roku swego konsulatu i tłum wybuchł aplauzem. Sukcesy wojskowe Rozdział X 113 były przeplatane obietnicami darmowego zboża i chleba, igrzysk i okolicznościowych monet. Krassus zesztywniał lekko na to ostatnie. Ciekawe, gdzie Pompejusz zdobędzie fundusze, by odbić swoją twarz w srebrze. Najgorsza ze wszystkiego była świadomość, że ten człowiek nie musi się uciekać do przekupstwa. Pompejusz panował nad tłumem, raz go rozśmieszając, raz nakazując powagę i wbijając w dumę. Po tym władczym występie Juliusz wstał i zmusił się do uśmiechu, podczas gdy Pompejusz zszedł z mównicy i wskazał na niego. Młody człowiek zazgrzytał zębami, zirytowany na wyciągniętą rękę, jak gdyby stawał przed publicznością z poręczenia ojcowskiego patrona. Kiedy się mijali, Pompejusz zagadnął go cicho: - Żadnych tarczy, Juliuszu? Myślałem, że i tym razem coś przygotowałeś. Cezar znów zmusił się do uśmiechu, jak gdyby słowa były żartobliwą uwagą, nie docinkiem. Obaj pamiętali proces, który wygrał na forum, kiedy tłumowi odsłonięto tarcze przedstawiające sceny z życia Mariusza. Pompejusz zajął swoje miejsce. Wydawał się spokojny i zaciekawiony. Juliusz zbliżył się do rostry i przystanął na moment, aby popatrzeć na morze twarzy. Ilu przyszło, by wysłuchać
dorocznych wystąpień konsulów? Osiem tysięcy, dziesięć? Wschodzące słońce jeszcze się kryło za świątyniami okalającymi wielki plac, i światło dnia było szare i zimne, kiedy te tysiące omiatał spojrzeniem. Nabrał powietrza w płuca, by jego głos był pewny i silny. To ważne, by usłyszeli każde słowo. - Nazywam się Gajusz Juliusz Cezar i jestem siostrzeńcem Mariusza, siedmiokrotnego konsula Rzymu. Kandyduję na ten sam urząd. Robię to nie dla pamięci tamtego męża, lecz by kontynuować jego dzieło. Czy chcecie usłyszeć, jak obiecuję rozdawnictwo złota i srebra, i chleba? Nie jesteście dziećmi, by oferować wam piękne rzeczy za lojalność. Dobry ojciec nie psuje dziecka podarunkami. Juliusz przerwał, rozluźniając się powoli. Wszystkie oczy spoczywały na nim i pierwszy raz, od kiedy wszedł na rostrę, uwierzył we własne siły. - Znam tych, którzy zginają karki, by uprawiać zboże na wasz Rozdział X 113 były przeplatane obietnicami darmowego zboża i chleba, igrzysk i okolicznościowych monet. Krassus zesztywniał lekko na to ostatnie. Ciekawe, gdzie Pompejusz zdobędzie fundusze, by odbić swoją twarz w srebrze. Najgorsza ze wszystkiego była świadomość, że ten człowiek nie musi się uciekać do przekupstwa. Pompejusz panował nad tłumem, raz go rozśmieszając, raz nakazując powagę i wbijając w dumę. Po tym władczym występie Juliusz wstał i zmusił się do uśmiechu, podczas gdy Pompejusz zszedł z mównicy i wskazał na niego. Młody człowiek zazgrzytał zębami, zirytowany na wyciągniętą rękę, jak gdyby stawał przed publicznością z poręczenia ojcowskiego patrona. Kiedy się mijali, Pompejusz zagadnął go cicho: - Żadnych tarczy, Juliuszu? Myślałem, że i tym razem coś przygotowałeś. Cezar znów zmusił się do uśmiechu, jak gdyby słowa były żartobliwą uwagą, nie docinkiem. Obaj pamiętali proces, który wygrał na forum, kiedy tłumowi odsłonięte tarcze przedstawiające sceny z życia Mariusza. Pompejusz zajął swoje miejsce. Wydawał się spokojny i zaciekawiony. Juliusz zbliżył się do rostry i przystanął na moment, aby popatrzeć na morze twarzy. Ilu przyszło, by wysłuchać dorocznych wystąpień konsulów? Osiem tysięcy, dziesięć? Wschodzące słońce jeszcze się kryło za świątyniami okalającymi wielki plac, i światło dnia było szare i zimne, kiedy te tysiące omiatał spojrzeniem. Nabrał powietrza w płuca, by jego głos był pewny i silny. To ważne, by usłyszeli każde słowo. - Nazywam się Gajusz Juliusz Cezar i jestem siostrzeńcem Mariusza, siedmiokrotnego konsula Rzymu. Kandyduję na ten sam urząd. Robię to nie dla pamięci tamtego męża, lecz by kontynuować jego dzieło. Czy chcecie usłyszeć, jak obiecuję rozdawnictwo złota i srebra, i chleba? Nie jesteście dziećmi, by oferować wam piękne rzeczy za lojalność. Dobry ojciec nie psuje dziecka podarunkami. Juliusz przerwał, rozluźniając się powoli. Wszystkie oczy spoczywały na nim i pierwszy raz, od kiedy wszedł na rostrę, uwierzył we własne siły. - Znam tych, którzy zginają karki, by uprawiać zboże na wasz 114 Imperator chleb. Karmiąc innych, nie obrastają w fortuny, lecz mają swoją dumę i są takimi samymi ludźmi jak wy. Znam wielu, którzy walczyli dla tego miasta, bez słowa skargi. Czasami widujecie ich na ulicach, bez oczu, rąk czy nóg. Mijając ich, patrzymy w bok. Zapominamy, że możemy śmiać się i kochać tylko dlatego, że ci żołnierze dali z siebie tak wiele. Wznieśliśmy to miasto na krwi i pocie tych, którzy odeszli przed nami, ale do zrobienia wciąż jeszcze jest dużo. Słyszeliście, że konsul Krassus mówi o żołnierzach, którzy uczynią ulice bezpiecznymi? Daję wam moich ludzi bez żalu, lecz kiedy wyruszając w poszukiwaniu
nowych lądów i bogactw dla Rzymu, zabiorę ich z sobą, kto inny zadba o wasze bezpieczeństwo, jak nie wy sami? Tłum zafalował niespokojnie i Juliusz zawahał się na moment. W głowie rodziła mu się wspaniała idea, ale szukał sposobu, by się jasno wyrazić. - Arystoteles powiedział, że mąż stanu powinien się troszczyć o wypracowanie pewnych cech u swoich obywateli, dążenie do prawości. Szukam jej w waszych sercach, i ona tam jest, gotowa ujawnić się na pierwsze wezwanie. To wy stanęliście na murach, by bronić Rzymu przed rebelią niewolników. Nie uchylaliście się przed swoją powinnością wtedy i nie uchylicie się teraz, kiedy was 0 to poproszę - mówił dalej, podnosząc głos. - Ustanowię fundusze dla każdego, kto nie ma pracy, jeżeli będzie sprzątał ulice 1 powstrzymywał bandy terroryzujące najsłabszych. Czy możemy mówić o chwale i majestacie Rzymu, żyjąc w strachu po zapadnięciu nocy? Ilu z was zapiera drzwi i nasłuchuje za nimi, czekając na pierwsze kroki mordercy czy złodzieja? Podziękował w duchu Aleksandrii za to, co mu powiedziała, a po potakujących głowach zorientował się, że potrącił właściwą strunę. - Konsul Krassus mianował mnie edylem, zatem to do mnie macie zanosić skargi na przestępstwa i nieporządek w mieście. Do mnie także niech kierują swoje kroki wszyscy niesłusznie oskarżeni, a rozpatrzę sprawę każdego i w razie braku obrońcy obronię go sam. Mój czas i moje siły od teraz należą do was. Moi klienci i moi ludzie dopilnują, by ulice stały się bezpieczne, a ja uczynię prawo równym dla wszystkich. Jeżeli zostanę konsulem, będę jak Rozdział X 115 rwąca powódź, która oczyści Rzym z brudu stuleci, ale nie dokonam tego w pojedynkę. To nie ja dam wam lepsze miasto. Odmie-nimy je razem. Zakręciło mu się w głowie, kiedy odpowiedziano. To było jak dotknięcie bogów. Wyprężył pierś, podczas gdy jego głos płynął nad tłumem. - Gdzie są bogactwa, które nasze legiony sprowadziły do miasta? Czy tylko na tym forum? To nie dość, jak myślę. Jeżeli wybierzecie mnie na konsula, nie będę się uchylał przed załatwianiem spraw pomniejszych. Drogi są zatłoczone, handel się dusi. Każę, by wozy dostawcze poruszały się nocą, i uciszę nie kończące się porykiwania woźniców i ich wołów. Tłum zarechotał i Juliusz uśmiechnął się do niego. Do swoich ludzi. - Więc co? Mam tego nie robić? Mam zużyć swój czas na wzniesienie jeszcze jednego wspaniałego gmachu, z którego nikt z was nigdy nie skorzysta? Ktoś krzyknął „nie!" i Juliusz się uśmiechnął. - Człowiekowi, który krzyknął „nie!", mówię „tak!" Powinniśmy, to jasne, budować niebotyczne świątynie i mosty, i akwedukty, które dostarczają miastu czystej wody. Jeżeli przybędzie do Rzymu obcy król, chcę, by wiedział, że bogowie błogosławią nam w każdej sprawie. Chcę, by przewracał oczami ze zdziwienia i wznosił je ku niebu... ale wtedy niech nie wdepnie w coś miękkiego na ziemi. Odczekał, by, zanim zacznie mówić dalej, ogólny śmiech przycichł. Słuchali go z tej prostej przyczyny, że jego głos rozbrzmiewał przekonaniem. Wierzył w to, co mówił, a oni słuchali go i duch w nich rósŁ - Jesteśmy praktycznymi ludźmi, wy i ja. Potrzebujemy ścieków i bezpieczeństwa, i uczciwych kupców, i niskich cen chleba, warzyw i mięsa. Ale jesteśmy także marzycielami, praktycznymi marzycielami, którzy przerobią świat tak, by mógł trwać tysiące lat. Budujemy, by trwać. Jesteśmy spadkobiercami Grecji. Jesteśmy silni, ale nie tylko siłą ciała. Wymyślamy nowe i udoskonalamy stare, aż w końcu nie ma nic doskonalszego nad Rzym. Jeśli zajdzie taka potrzeba, zbudujemy ulicę w jeden dzień. Juliusz zaczerpnął tchu, po czym mówił dalej:
Rozdział X 115 rwąca powódź, która oczyści Rzym z brudu stuleci, ale nie dokonam tego w pojedynkę. To nie ja dam wam lepsze miasto. Odmie-nimy je razem. Zakręciło mu się w głowie, kiedy odpowiedziano. To było jak dotknięcie bogów. Wyprężył pierś, podczas gdy jego głos płynął nad tłumem. - Gdzie są bogactwa, które nasze legiony sprowadziły do miasta? Czy tylko na tym forum? To nie dość, jak myślę. Jeżeli wybierzecie mnie na konsula, nie będę się uchylał przed załatwianiem spraw pomniejszych. Drogi są zatłoczone, handel się dusi. Każę, by wozy dostawcze poruszały się nocą, i uciszę nie kończące się porykiwania woźniców i ich wołów. Tłum zarechotał i Juliusz uśmiechnął się do niego. Do swoich ludzi. - Więc co? Mam tego nie robić? Mam zużyć swój czas na wzniesienie jeszcze jednego wspaniałego gmachu, z którego nikt z was nigdy nie skorzysta? Ktoś krzyknął „nie!" i Juliusz się uśmiechnął. - Człowiekowi, który krzyknął „nie!", mówię „tak!" Powinniśmy, to jasne, budować niebotyczne świątynie i mosty, i akwedukty, które dostarczają miastu czystej wody. Jeżeli przybędzie do Rzymu obcy król, chcę, by wiedział, że bogowie błogosławią nam w każdej sprawie. Chcę, by przewracał oczami ze zdziwienia i wznosił je ku niebu... ale wtedy niech nie wdepnie w coś miękkiego na ziemi. Odczekał, by, zanim zacznie mówić dalej, ogólny śmiech przycichł. Słuchali go z tej prostej przyczyny, że jego głos rozbrzmiewał przekonaniem. Wierzył w to, co mówił, a oni słuchali go i duch w nich rósł. - Jesteśmy praktycznymi ludźmi, wy i ja. Potrzebujemy ścieków i bezpieczeństwa, i uczciwych kupców, i niskich cen chleba, warzyw i mięsa. Ale jesteśmy także marzycielami, praktycznymi marzycielami, którzy przerobią świat tak, by mógł trwać tysiące lat. Budujemy, by trwać. Jesteśmy spadkobiercami Grecji. Jesteśmy silni, ale nie tylko siłą ciała. Wymyślamy nowe i udoskonalamy stare, aż w końcu nie ma nic doskonalszego nad Rzym. Jeśli zajdzie taka potrzeba, zbudujemy ulicę w jeden dzień. Juliusz zaczerpnął tchu, po czym mówił dalej: 116 Imperator - Patrzę na was i jestem dumny. Moja krew wsiąkła w fundamenty Rzymu i kiedy spoglądam na jego obywateli, nie widzę, by poszła na marne. Rzym to nasza ziemia. Ale na zewnątrz istnieje świat, który powinien się dowiedzieć, co stworzyliśmy. Nasze osiągnięcia są dostatecznie wielkie, by ich ideę zaszczepić wśród barbarzyńskich ludów, rozciągnąć na nie rządy prawa, tę dumę naszego miasta, tak by w jakimkolwiek miejscu na świecie, każdy z nas, kto tam trafi, mógł powiedzieć: Jestem obywatelem Rzymu", i mieć pewność, że będzie dobrze traktowany. Jeżeli zostanę konsulem, będę pracował na ten dzień. Skończył, choć tłum czekał cierpliwie, by usłyszeć, co powie jeszcze, i Juliusz prawie uległ pokusie, by mówić dalej, lecz nakazem wewnętrznego głosu tylko podziękował i zszedł z rostry. Kiedy cisza pękła w krzyk uznania, Juliusz poczerwieniał z eks-cytacji. Zapomniał o mężczyznach siedzących za nim, na podwyższeniu, i jedyne, co widział, to ludzi, którzy go chwilę wcześniej słuchali i z których każdy chłonął jego słowa. To było lepsze niż wino. Za jego plecami Pompejusz pochylił się do Krassusa, który podzielał aplauz tłumu. - Zrobiłeś go edylem? On nie jest twoim przyjacielem, Krassu-sie. Wierz mi. Na użytek tłumu Krassus uśmiechnął się do kolegi, ale jego oczy rozbłysły gniewem. - Wiem, jak się poznać na przyjacielu.
Pompejusz wstał i poklepał Juliusza po ramieniu, kiedy ten przechodził obok. Kiedy tłum zobaczył, że ci dwaj uśmiechają się do siebie, ponownie zafalował owacjami, a Pompejusz uniósł dłoń w geście uznania, jak gdyby Juliusz był jego ulubieńcem i dobrze się spisał, rozweselając ich. - Wspaniała mowa, Cezarze - powiedział. - Będziesz w senacie niby powiew świeżego wiatru, jeżeli ci się powiedzie. Praktyczni marzyciele, wspaniałe, wspaniałe określenie. Juliusz uścisnął podaną dłoń i odwrócił się, by wywołać Krassusa do przodu. Drugi konsul już ruszał z miejsca, zbyt zręczny, by przepuścić okazję do pokazania się obywatelom. Trzej mężczyźni stanęli razem, przyjmując owacje tłumu, a z daRozdział X 117 lęka ich uśmiechy wyglądały szczerze. Senator Prandus też się podniósł, ale nikt go nie zauważył. Aleksandria odwróciła się do Teddusa, stojącego razem z nią w tłumie. - No więc? Co o nim sądzisz? Stary żołnierz potarł szczeciniastą brodę. Przyszedł tu, ponieważ Aleksandria o to prosiła, ale nie obchodziły go obietnice mężczyzn, którzy rządzili jego miastem, a nie wiedział, jak to powiedzieć, nie urażając chlebodawczyni. - Był w porządku - mruknął po namyśle. - Choć nie słyszałem, by miał zamiar bić monety tak jak inni. Obietnice to jedno, pani, ale srebro to srebro. Za sztukę srebra można kupić pełną miskę i dzban wina. Aleksandria zachmurzyła się na moment, potem potrząsnęła nadgarstkiem, odpięła grubą bransoletę i wyjąwszy z niej sestercję, wręczyła ją Teddusowi. Mężczyzna uniósł brwi. - Na co to, pani? - Na pełną miskę i dzban wina - odpowiedziała. - Kiedy ją wydasz i będziesz znów głodny, Cezar wciąż tu będzie. Teddus pokiwał głową, jakby ją rozumiał, i starannie wcisnął sztukę srebra w fałdę tuniki. Rozejrzał się na boki, czy ktoś nie zauważył, gdzie trzyma pieniądze, ale tłum wydawał się wpatrzony w tamtych na podwyższeniu. Choć i tak w Rzymie opłacało się być ostrożnym. Serwilia patrzyła, jak Pompejusz klepie po ramieniu mężczyznę, którego ona kocha. Konsul wyczuł wiatr odnowy tak prędko jak nikt inny w senacie, choć była ciekawa, czy ten człowiek wie, że Juliusz nie pozwoli ustępującym konsulom nawet na pozory nadzoru nad sobą. Bywały chwile, kiedy nienawidziła tych ich ciągłych gier. Nawet umożliwienie Juliuszowi i Prandusowi odpowiedzi na oficjalne przemówienia konsulów było częścią kolejnej. Wiedziała o dwóch innych kandydatach na listach, a do końca zamknięcia rejestru jeszcze pozostawało kilka dni. Żadnemu z tamtych nie pozwolono umniejszyć znaczenia wystąpień konsulów i ich pustych obietnic. 118 Imperator Tłum zapamięta tylko trzech mężczyzn, a Juliusz był jednym z nich. Westchnęła ciężko. W odróżnieniu od większości zgromadzonych na forum nie potrafiła się odprężyć i cieszyć pięknymi oracjami. Kiedy naprzeciw tłumu stanął Juliusz, jej serce zabiło trwogą i dumą zarazem. Nie popełnił żadnego błędu. Mężczyzna, z którym się związała w Hiszpanii, był wciąż taki sam. Juliusz odzyskał dawną magiczną siłę oddziaływania na innych i nawet ona jej się poddała, słuchając jego przemowy i widząc jego jasny wzrok, przesuwający się po niej i wędrujący dalej. Był tak młody; czy tłum to zauważył? Pompejusz i Krassus, mimo całego ich rozumu i dowcipu, byli niczym blednące gwiazdy, a on należał do niej. Jakiś mężczyzna, torując sobie drogę pośród tłumu, znalazł się przy niej tak blisko, że Serwilii mignęła przed oczami błyszcząca od potu surowa, pokryta bliznami twarz. Nim zdążyła zareagować, czyjaś silna dłoń zacisnęła się na jego ramieniu. Mężczyzna krzyknął.
- Ruszaj w swoją drogę - wysyczał Brutus. Mężczyzna uwolnił się jednym szarpnięciem i cofnął, choć kiedy się znalazł w bezpiecznej odległości, splunął za siebie. Serwilia odwróciła się do syna, a on się do niej uśmiechnął, zapominając o incydencie. - Myślę, że postawiłaś na właściwego konia, matko - powiedział Brutus, patrząc na Juliusza. Nie czujesz tego? Wszystko idzie po jego myśli. Serwilia zachichotała zarażona jego entuzjazmem. Bez zbroi jej syn wyglądał bardziej chłopięco niż zwykle. Wyciągnęła dłoń, by czule zmierzwić mu włosy. - Jedna oracja nie czyni konsula, wiesz przecież. Praca zaczyna się dzisiaj. - Powiodła spojrzeniem za wzrokiem młodego człowieka, tam gdzie Juliusz już zanurzał się w tłum, ściskając wyciągnięte dłonie obywateli i odpowiadając na ich zawołania. Nawet z daleka widziała jego radość. - Ale zaczyna się dobrze - dodała. Swetoniusz szedł z przyjaciółmi przez puste ulice, pośród straganów, jeszcze pozabijanych deskami, i wzdłuż szeregów pozamykanych na głucho domów, coraz dalej od forum, od którego dobiegały stłumione głosy tłumu. Rozgoryczony, nie odzywał się od dłuższego czasu. Każdy Rozdział X 119 okrzyk tych sprzedajnych kupczyków wgryzał mu się w duszę, aż w końcu nie mógł tego dłużej słuchać. Juliusz, zawsze Juliusz. Cokolwiek by się wydarzyło, ten człowiek miał więcej szczęścia niż trzech innych razem wziętych. Kilka zdań rzuconych tłumowi, a ci głupcy już płaszczą się przed nim obrzydliwe, gdy tymczasem jego ojciec doświadcza poniżenia. To było przerażające, widzieć, jak tłum daje się nabierać na te jego sztuczki i piękne słówka, gdy tymczasem nie zauważa się uczciwego Rzymianina. Tak był dumny, kiedy jego ojciec wreszcie się zgodził, by zgłoszono jego kandydaturę. Rzym zasługuje na człowieka o jego godności i honorze, nie na jakiegoś Cezara, za którym nie stoi nic poza sławą. Swetoniusz zacisnął pięści i prawie warknął na wspomnienie tego, czego był świadkiem. Dwaj przyjaciele wymienili nerwowe spojrzenia. - On prze do zwycięstwa, czyż nie tak? - powiedział, nie patrząc na nich. - Możliwe. - Bibulus kiwnął głową. - Przynajmniej Pompejusz i Krassus chyba tak myślą. Ale twój ojciec może zostać drugim konsulem. Był ciekaw, czy Swetoniusz zamierza prowadzić ich na piechotę aż do swojego majątku pod Rzymem. Dobre konie i wygodne komnaty czekały na nich w całkiem innej stronie miasta, podczas gdy ten, oślepły z nienawiści, parł prosto przed siebie. Bibulus nie cierpiał chodzić, kiedy pod ręką miał konia. Jazdy też nie znosił, ale to była ulga dla nóg i mniej się pocił. - Opuszcza urząd w Hiszpanii i wkracza do miasta, by obwieścić, że chce zostać konsulem, a oni po prostu się na to zgadzają! Doprawdy zastanawiam się, ile złota przeszło z rąk do rąk, by coś takiego mogło się zdarzyć. On jest zdolny do przekupstwa, wierzcie mi. Znam go dobrze. Ten człowiek nie ma honoru. Pamiętam to ze służby na okręcie i z Grecji. Ten... ten bastard wraca, by mnie znów prześladować. Można by pomyśleć, że po śmierci żony zostawi politykę godniejszym ludziom, czyż nie? Tamta groźba powinna go czegoś nauczyć. Mówię wam, Katon być może narobił sobie wrogów, ale było w nim dwóch takich jak Cezar. Twój ojciec dobrze o tym wie, Bibulusie. Bibulus rozejrzał się nerwowo, czy nikt ich nie słyszy. Trudno 120 Imperator było przewidzieć, co Swetoniusz w takim nastroju może powiedzieć. Bibulusa cieszyła gorycz przyjaciela, kiedy byli w prywatnych komnatach. Był pełen podziwu dla Swetoniusza, że potrafi się tak złościć. Na ulicach jednakże czuł pod pachami nieprzyjemną wilgoć potu.
Swetoniusz wciąż maszerował, jak gdyby wschodzące słońce było tylko widokiem do podziwiania, podczas gdy upał narastał. Swetoniusz pośliznął się na obluzowanym kamieniu i zaklął. Zawsze ten Cezar, ku jego udręce. Kiedykolwiek pojawił się w mieście, losy jego rodziny odmieniały się na gorsze. Wiedział, że Cezar rzucał na niego obelgi, co odbierało mu szansę na dowodzenie w legionie. Widział pokątne uśmieszki i szepty i znał ich źródło. Kiedy zobaczył skradających się do domu Cezara morderców, doświadczył prawdziwej przyjemności. Mógł wszcząć alarm, mógł wysłać jeźdźców, by ich ostrzec. Mógł to powstrzymać, ale odszedł, nic nie mówiąc. Rozszarpali jego żonę. Pamięta, jak się śmiał, kiedy ojciec przybiegł z tą straszną wieścią. Ten starzec, jego ojciec, miał tak poważną minę, że Swetoniusz nie potrafił się nie śmiać. Osłupienie ojca rozśmieszało go jeszcze bardziej, do łez. Możliwe, że ojciec wreszcie się pozna na Cezarze, teraz, kiedy sam słyszał jego pochlebstwa i obietnice. Swetoniuszowi przyszła do głowy osobliwa myśl, że mógłby znów rozmawiać z ojcem, teraz, kiedy coś ich łączy. Nie mógł sobie przypomnieć kiedy ostatni raz ojciec powiedział więcej niż parę słów do niego, i ta oziębłość także była dziełem Cezara. Ojciec zwrócił ziemię, którą nabyli tak zręcznie, pod nieobecność młodego Juliusza. Zwrócił kawałek gruntu, na którym Swetoniusz miał zbudować własny dom. Wciąż jeszcze pamięta oczy ojca, kiedy zaprotestował. Nie było w nich miłości, tylko zimna ocena. On nigdy nie zadowalał ojca. Uniósł głowę i rozluźnił zaciśnięte pięści. Spotka się z ojcem i okaże mu współczucie. Być może, kiedy spojrzy mu w oczy, ojciec nie odwróci się z obrzydzeniem na to, co tam zobaczy. Być może nie będzie tak boleśnie rozczarowany synem. Bibulus zauważył zmianę w chodzie przyjaciela i skorzystał ze sposobnej chwili. - Zaczyna dobrze przygrzewać, Swetoniuszu. Powinniśmy zajść do tawerny. / Rozdział X 121 Swetoniusz przystanął i odwrócił się do niego. -Jak bardzo jesteś bogaty, Bibulusie? - spytał nieoczekiwanie. Bibulus zatarł nerwowo dłonie, jak zawsze, kiedy pojawiał się między nimi temat pieniędzy. Odziedziczył majątek na tyle duży, by nie musieć pracować, ale mówienie o tym wprawiało go w zakłopotanie. - Dosyć, wiesz dobrze. Nie jak Krassus, oczywiście, ale dosyć -odpowiedział ostrożnie. Czyżby Swetoniusz liczył na następną pożyczkę? Miał nadzieję, że nie. Dziwne, ale Swetoniusz obiecywał zwrot długu tylko wtedy, gdy prosił o następny. Kiedy miał pieniądze, nigdy się o tym nie wspominało. Kiedy Bibulus zdobywał się na odwagę, by podnieść kwestię zaległych sum, Swetoniusz stawał się drażliwy i zwykle kończyło się burzą, i to Bibułus musiał ją zażegnywać i przepraszać. - Dosyć, by być konsulem, Bibulusie? Został jeszcze dzień czy dwa, nim senat zamknie listę. Bibulus stanął zmieszany i przestraszony samym pomysłem. - Nie, Swetoniuszu, zdecydowanie nie. Nie zrobię tego nawet dla ciebie. Podoba mi się moje życie i moje miejsce w senacie. Nie chciałbym zostać konsulem, nawet gdyby mi to sami zaproponowali. Swetoniusz podszedł bliżej i chwyciwszy go za zapoconą togę, skrzywił się z niesmakiem. - Chcesz, by był nim Cezar? A czy ty w ogóle pamiętasz wojnę domową? Czy pamiętasz Mariusza i szkody, jakie wyrządził miastu? Jeżeli staniesz do elekcji, rozdzielisz głosy i zamiast Cezara wygra, razem z moim ojcem, ktoś inny. Jeżeli jesteś moim przyjacielem, nie będziesz się wahał.
-Jestem, oczywiście, ale to się nie uda! - bronił się Bibulus, usiłując się odsunąć. Myśl, że mógłby wyczuć jego pot, była poniżająca, ale dłoń Swetoniusza mocno zaciskała się na jego todze, odsłaniając białą skórę na tłustych, galaretowatych piersiach. - Nawet jeżeli stanę i zbiorę kilka głosów, mogę je odebrać tak samo Prandusowi jak Cezarowi, nie rozumiesz? Dlaczego nie staniesz sam, jeżeli tego chcesz? Opłacę ci kampanię, przysięgam. - Czy straciłeś rozum, każąc mi stawać przeciw własnemu ojcu? Nie, Bibulusie. Może nie jesteś takim wielkim przyjacielem czy 122 Imperator wielkim czymkolwiek, ale na liście nie ma nikogo innego, kto by się liczył. Jeżeli nic nie zrobimy, Cezar zniszczy mojego ojca. Wiem, jak on schlebia tłumowi, jak tłum go kocha. Ilu uszanuje mojego ojca, kiedy Cezar sprzedaje swoją chwałę jak nierządna kobieta ciało? Pochodzisz ze starej rodziny i masz pieniądze, by twoje imię stało się powszechnie znane ulicom. - Oczy Swetoniusza błyszczały złośliwie, kiedy rozważał ten pomysł. - Mój ojciec nie wyjeżdżał z Rzymu przez lata, pamiętaj, i ma zwolenników w kilku bogatszych centuriach wyborców, tych, które głosują pierwsze. Słyszałeś mowy. Cezar odwołuje się do niemrawego pospólstwa. Jeżeli osiągnęłoby się przewagę wcześniej, połowa Rzymu może nie być wezwana do głosowania. To da się zrobić. - Nie sądzę... - Bibulus się zająknął. - Och, przestań. Musisz to zrobić. Musisz dla mnie. Wystarczy, jak zagłosuje kilka pierwszych centurii, a Cezar, pohańbiony, opuści Rzym. Jeżeli zobaczysz, że przez twój udział cierpi sprawa mojego ojca, zawsze możesz się wycofać. Nic prostszego, chyba że wolisz, by Cezar wygrał bez walki. Bibulus spróbował raz jeszcze. - Nie mam pieniędzy, by płacić za... - Twój ojciec zostawił ci fortunę, przyjacielu; myślisz, że tego nie wiem? Myślisz, że chciałby widzieć na urzędzie konsula dawnego wroga Katona? Nie, te drobne pożyczki, których mi udzieliłeś w przeszłości, nic dla ciebie nie znaczą. Swetoniusz chyba wreszcie wyczuł sprzeczność między fizycznym napieraniem na przyjaciela a przekonywaniem go do własnych pomysłów, bo puścił go i wygładził zgniecioną togę kilkoma pociągnięciami palców. - Tak lepiej. A teraz zrobisz to dla mnie, Bibulusie? Wiesz, jak mi na tym zależy. Kto wie, może będziesz się cieszył, będąc konsulem razem z moim ojcem, jeśli do tego dojdzie. Najważniejsze jednak, by Cezarowi nie pozwolono dorwać się, jego sposobem, do władzy w tym mieście. - Nie. Słyszysz? Nie będę żadnym konsulem! - powiedział Bibułus, posapując ze strachu. Swetoniusz zmrużył oczy, chwycił go za ramię i odciągnął na bok. Kiedy był pewien, że jego głos nie doleci do dwóch pozoRozdział X 123 stałych towarzyszy, pochylił się nad spoconą twarzą młodego Rzymianina. - Pamiętasz, co mi powiedziałeś rok temu? Co zobaczyłem, zjawiwszy się w twoim domu? Wiem, dlaczego twój ojciec pogardzał tobą, dlaczego odesłał cię do twojego wspaniałego domu i wycofał się z senatu. Kto wie, może to dlatego pękło mu serce? Myślisz, że długo uda ci się ukrywać swoje gusty przed światem? Bibulus zbladł. - To był przypadek, tamta dziewczynka. Ona tylko miała swój czas... - Przyznałbyś się do tego publicznie, Bibulusie? - Swetoniusz napierał na niego jeszcze bardziej. - Widziałem skutki twojego... entuzjazmu. Mógłbym sam zaciągnąć cię przed sąd, a kary za coś takiego są nieprzyjemne, choć nie bardziej, niż zasługujesz. Ile małych
dziewczynek i chłopców przeszło przez twoje ręce w ciągu kilku ostatnich lat, Bibulusie? Ilu senatorów jest ojcami, jak myślisz? Wilgotne wargi Bibulusa zatrzęsły się z zawodu. - Nie masz prawa mi grozić! Moi niewolnicy są moją własnością. Nikt by cię nie słuchał. Twarz Swetoniusza wykrzywił grymas triumfu. - Pompejusz stracił córkę. Ten by słuchał. I upewniłby się, że odcierpisz za swoje przyjemności, to jasne. Jestem pewien, że nie odwróciłby się ode mnie, gdybym do niego przyszedł. Bibulus zapadł się w sobie. Do oczu nabiegły mu łzy. - Proszę... - wyszeptał. Swetoniusz poklepał go po ramieniu. - Nie wspominajmy więcej o tym, Bibulusie. Przyjaciele nie opuszczają się w biedzie powiedział i dla pocieszenia pogłaskał spływające potem ciało. - Sto dni, Serwilio - powiedział Juliusz, biorąc ją w ramiona na schodach senatu. - Moi ludzie badają najbliższe sprawy. Wybiorę najlepsze, aby zdobyć rozgłos, i przyjdą mnie słuchać całe rodziny. Bogowie, tyle jest do zrobienia! Chcę, żebyś każdego, kto ma długi, skierowała do mojej rodziny. Potrzebuję gońców, ludzi z otwartą głową, każdego, kto może agitować za mną na ulicach od świtu do zmierzchu. Brutus musi posłużyć się Dziesiątym i zapanować nad 124 Imperator ulicznym rozbojem. Dzięki Krassusowi to teraz mój obowiązek. Ten starzec to geniusz, przysięgam. Jednym posunięciem mam władzę i teraz muszę udowodnić, że potrafię przywrócić spokój na ulicach. To wszystko stało się tak prędko, że trudno mi... Serwilia przycisnęła palce do jego ust. Chciała powstrzymać wartki potok słów, ale Juliusz mówił dalej, nawet kiedy na sekundę zamknęła mu usta pocałunkiem, aż w końcu trzepnęła go lekko po policzku. Juliusz odskoczył ze śmiechem. - Mam się spotkać z senatem, a nie chcę kazać im czekać. Bierz się do pracy, Serwilio. Zobaczymy się tu w południe. Popatrzyła za nim, jak wbiega po schodach i znika w mrocznym wnętrzu, i lekkim krokiem zeszła do czekających na nią straży. Krassus czekał na niego u zewnętrznych drzwi. Starszy mężczyzna wyglądał dziwnie nerwowo, a koścista twarz spływała strużkami potu. - Muszę z tobą porozmawiać, Juliuszu. Ale tutaj. W środku jest za dużo uszu. - Coś się stało? - spytał, czując, jak uginają mu się ramiona. - Nie byłem z tobą całkiem szczery, mój przyjacielu - odrzekł Krassus. Siedzieli na szerokich schodach wychodzących na forum. Zza pleców dobiegał ich monotonny szum głosów senatorów. Juliusz kręcił niedowierzająco głową. - Nigdy bym nie pomyślał, że jesteś do tego zdolny, Krassusie. - Nie jestem zdolny - warknął konsul. - Mówię ci to teraz, zanim spiskowcy ruszą na Pompejusza. - Powinieneś ich powstrzymać, kiedy przyszli do ciebie. Mogłeś udać się prosto do senatu i zadenuncjować tego Katylinę, nim zdążył wyjść poza sam pomysł. Powiedz mi, zebrał już jakąś armię? Trochę za późno, by cię wybielać, Krassusie, choćbyś nie wiem jak się odżegnywał od całej sprawy. - Gdybym odmówił, zabiliby mnie, i kiedy obiecali mi rządy w Rzymie, dałem się skusić. Czy powinienem wydać ich Pompe-juszowi, aby chodził w glorii jeszcze jednego zwycięstwa? Miałbym się przyglądać, jak się kreuje ria dożywotniego dyktatora, tak jak Rozdział X 125
Sulła przed nim? Dałem się skusić, Juliuszu, i zbyt długo milczałem, ale teraz chcę to odmienić. Znam ich plany i wiem, gdzie się zbierają. Z pomocą twojego legionu możemy ich zniszczyć, nim dojdzie do jakiegoś nieszczęścia. - To dlatego zrobiłeś mnie edylem? Krassus wzruszył ramionami. - Oczywiście. Teraz na ciebie spada obowiązek powstrzymania ich działań. To wspaniale wspomoże twoją kampanię, ponieważ ludzie zobaczą, że nobilowie, tacy jak Katylina, odpowiadają za zbrodnie na równi z każdym innym obywatelem. Zobaczą, że jesteś ponad małostkowe więzi społeczne. Juliusz popatrzył na konsula współczująco. - A gdybym nie wrócił z Hiszpanii? - Znalazłbym inny sposób, by ich w porę pokonać. - Znalazłbyś? Naprawdę? - naciskał Juliusz. Krassus odwrócił się i zmierzył młodego człowieka gniewnym wzrokiem. - Nawet w to nie wątp. Ale wróciłeś i teraz moim sposobem jesteś ty. Tobie wskażę przywódców, a Dziesiąty rozprawi się z motłochem, który wokół siebie zgromadzili. Byli jedynie zagrożeniem, o którym jeszcze nikt nie wiedział. Ale ty wiesz i rozpędzisz ich łatwo, i urząd konsula będzie twój. Ufam, że wówczas nie zapomnisz swoich przyjaciół. Juliusz poderwał się i popatrzył z góry na konsula. Czy usłyszał całą prawdę, czy tylko to, co Krassus chciał mu powiedzieć? Możliwe, że winą tych, których mu zdradził, jest jedynie to, że są jego wrogami. Nie powinien wysyłać Dziesiątego do domów władczych ludzi jedynie na podstawie słów, których Krassus mógłby się wyprzeć. Konsul wiedział o tym, Juliusz był tego pewien. - Zastanowię się, Krassusie. Nie będę mieczem, którym uderzasz na swoich wrogów. Krassus wstał także. Jego oczy błyszczały tłumionym gniewem. - Polityka to rzecz perfidna, Juliuszu. Lepiej, żebyś dowiedział się o tym za wcześnie niż za późno. Czekałem za długo, by się z nimi rozprawić. Upewnij się, że nie popełniasz tego samego błędu. Obaj mężczyźni weszli do senatu razem, ale osobno. ROZDZIAŁ XI .Dom, który Serwilia wyszukała na potrzeby kampanii, był trzypiętrowy i wypełniony ludźmi, i co najważniejsze, leżał w samym środku Eskwilinu, w ruchliwej części miasta, dzięki czemu Juliusz mógł utrzymywać kontakty ze wszystkimi, którzy pragnęli się z nim widzieć. Od pierwszych godzin brzasku aż po zachód słońca jego klienci pędzili tam i z powrotem przez zawsze otwarte drzwi, załatwiając różne sprawy i niosąc rozkazy, gdy tymczasem Juliusz przystąpił do opracowywania swojej strategii. Dziesiąty działał w grupach i po trzech zajadłych starciach z bandami żołnierze oczyścili jedenaście ulic w najbiedniejszych kwartałach. Juliusz wiedział, że tylko głupiec uwierzyłby, iż te szumowiny zostały pokonane, ale w miejscach, które wybrał, nie śmiały się zbierać i na razie ludzie czując, że są pod ochroną legionu, śmiało chodzili po ulicach. Przyjął na forum trzy sprawy sądowe i pierwszą wygrał, a następna miała się odbyć za trzy dni. Młody orator ściągnął tłumy widzów i jego wyrok został nagrodzony głośną owacją, choć przestępstwo było względnie łagodne. Juliusz, wbrew rozsądkowi, nie przestawał mieć nadziei, że powierzą mu sprawę o morderstwo lub o inne poważne wykroczenie, które sprowadziłoby tysiące, by go słuchały. Aleksandrii nie -widział prawie dwa tygodnie, od czasu kiedy przyjęła zamówienie na zbroje dla zawodników, którzy mieli walczyć na miecze podczas wielkich zawodów organizowanych za murami miasta. Kiedy był zmęczony pracą, ruszał konno na Pole Marsowe i przyglądał się robotom przy nowo budowanej arenie. Rozdział XI
127 Brutus i Domicjusz, by zapewnić zawodom najlepszych zawodników, rozesłali stosowne wieści do wszystkich rzymskich miast i miasteczek w obrębie pięciuset mil. Mimo to obaj spodziewali się dojść do finału, a Brutus był tak przekonany o wygranej, że postawił na swój sukces większość rocznego żołdu. Kiedy Juliusz szedł na forum czy jechał za miasto, na miejsce przyszłej areny, poczytywał sobie za punkt honoru poruszanie się bez straży, słusznie przekonany, że ludzie muszą wiedzieć, iż im ufa. Brutus najpierw był temu przeciwny, potem podejrzanie łatwo poddał się postanowieniu Juliusza. Cezar zgadywał, że przyjaciel kazał ludziom śledzić każdy krok swojego wodza i w razie potrzeby go bronić. Nie miał nic przeciwko takiej taktyce, byleby ci ludzie nie rzucali mu się w oczy. Pozory są o wiele ważniejsze od rzeczywistości. Zgodnie z obietnicą Juliusz przeforsował w senacie zakaz poruszania się po Rzymie wozów kupieckich w ciągu dnia i obywatele mieli ulice tylko dla siebie. Jego żołnierze stali na każdym rogu, aby dopilnować spokoju po zmierzchu i po kilku głośnych utarczkach z rozzłoszczonymi kupcami zmiana została przyjęta dość szybko. Ze względu na jawne poparcie Krassusa przeciw nowym porządkom protestowało niewielu członków senatu. Juliusz przetarł zmęczone oczy. Jego klienci i żołnierze ciężko dla niego pracowali. Kampania toczyła się gładko i mógłby być zadowolony, gdyby nie kłopot, który podrzucił mu Krassus. Konsul naciskał na niego codziennie, by ruszył na tych, których on nazwał zdrajcami. Juliusz zwlekał, dręczyła go jednak myśl, że ci zdrajcy mogą uderzyć i miasto pogrąży się w chaosie, czemu powinien zapobiec. Jego szpiedzy obserwowali ich domy i miał pewność, że podejrzani spotykają się w prywatnych miejscach i łaźniach, gdzie niczyje ucho nie mogło im przeszkadzać. Wciąż jednak nie działał. Kiedy patrzył na spokojne ulice wokół domu, skąd prowadzono kampanię, wydawało się nie do uwierzenia, że istnieje spisek o rozmiarach opisanych przez Krassusa. Jednak widział wojnę, która kiedyś dotknęła Rzymu, i to wystarczyło, by wysłać Brutusa do zbadania kilku willi. Ot, brzemię odpowiedzialności, której pożądał, drwiąco przyznał w duchu Juliusz. Chociaż wolałby, by ktoś inny ryzykował 128 Imperator własną karierę i życie, decyzję złożono w jego ręce. Zdawał sobie sprawę z wysokości stawki. Nie mając dowodów w sprawie, jedynie parę imion, Juliusz nie mógł oskarżać senatorów o zdradę bez obawy o własny kark. Gdyby się pomylił, senat bez żalu zwróci się przeciw niemu. Gorzej, ludzie mogliby się bać powrotu czasów Sulli, kiedy nikt nie wiedział, kto następny zostanie wywleczony z własnego domu za zdradę. Rzymowi może bardziej zaszkodzić pomyłka, niż gdyby nie zrobił nic, i ta świadomość była prawie nie do zniesienia. Zostawiony sam sobie na kilka drogocennych chwil, Juliusz uderzył pięścią w stół, aż ten się zatrząsł. Jak mógł ufać Krassusowi? Jako konsul, ten starzec powinien wyjawić spisek Karyliny, ledwo przekroczył próg senatu. Jak nikt inny w Rzymie nie dopełnił podstawowego obowiązku, i choć zapewniał Juliusza o własnej niewinności, Cezar uznał, że trudno mu wybaczyć taką słabość. To nie groźba Sulli, że wprowadzi do miasta uzbrojoną armię, i nie pamięć tamtej nocy wciąż przyprawiała Juliusza o dreszcze. Widział Mariusza powalonego na ziemię przez żołnierzy spowitych w czarne płaszcze, rojnych niby tamte mrówki z afrykańskiego wybrzeża. Krassus powinien mieć więcej rozumu i nie słuchać ludzi pokroju Katyliny, bez względu na to, co obiecywali. Juliusz podskoczył, słysząc nagłe poruszenie na dole. Chwycił za rękojeść leżącego na stole miecza, ale szybko się odprężył, rozpoznawszy głos Brutusa. Oto, do czego doprowadził Krassus, do powrotu tamtego strachu, kiedy Katon groził jemu i kiedy każdy człowiek musiał być uważany za wroga. Gniew w nim wezbrał, kiedy uświadomił sobie, jak Krassus nim
manipuluje, a przecież wiedział, że ten starzec będzie miał to, czego chce. Spiskowców trzeba powściągnąć, nim uderzą. Ciekawe, czy można ich zastraszyć. Centuria Dziesiątego, nasłana na ich domy z najlepszymi dowódcami, być może. Jeżeli się zorientują, że ich plany zostały ujawnione, spisek umrze, nim się narodzi. Brutus zapukał i wszedł. Juliusz widział po jego twarzy, że przychodzi ze złymi wiadomościami. - Wysłałem moich ludzi na zwiady do willi, które wskazał Krassus. Myślę, że on mów prawdę - oświadczył bez wstępu Brutus. W jego zachowaniu nie było zwykłej niefrasobliwości. Rozdział XI 129 - Ile tamci mają mieczy? - Osiem tysięcy, może więcej, choć w rozsypce. Każde miasto stąd na północ jest pełne ludzi, o wielu za dużo, jak na zwykłą obronę. Żadnych znaków legionu czy proporców, po prostu przerażająco dużo ostrzy za blisko Rzymu, żeby to zlekceważyć. Gdyby moi chłopcy nie wiedzieli, czego szukają, mogliby ich przeoczyć. Myślę, Juliuszu, że to realne zagrożenie. - Zatem muszę uderzyć - rzekł Cezar. - Sprawy posunęły się za daleko, by tylko ich ostrzegać. Weź ludzi do domów, które były pod naszą obserwacją. Do domu Katyliny idź sam. Uwięź spiskowców i przyprowadź ich do senatu na popołudniowe posiedzenie. Wejdę na mównicę i powiem naszym senatorom, jak byli blisko własnej zguby. - Wstał i przypiął miecz do pasa. Bądź ostrożny, Brutusie. Muszą mieć swoich stronników w mieście, jeżeli rzecz miała się udać. Krassus powiedział, że na sygnał wzniecą ogień w ubogich kwartałach, więc musimy mieć na ulicach ludzi przygotowanych na to. Kto wie, ilu się wdało w ich sprawę. - Linia ataku Dziesiątego będzie zbyt cienka, jeśli mam nim obstawić całe miasto. Nie mogę utrzymywać porządku i jednocześnie walczyć z najemnikami. - Przekonam Pompejusza, by wysłał na ulice swoich ludzi. Na pewno zrozumie taką potrzebę. Po tym, jak przyprowadzisz zatrzymanych do senatu, daj mi godzinę na wyłożenie sprawy. Następnie ruszaj. Chcę dowodzić, ale gdybym nie dotarł do legionu w porę, idź sam przeciw buntownikom. Brutus milczał chwilę, zastanawiając się nad rozkazem Juliusza. -Jeżeli ruszę do bitwy bez rozkazu senatu, mogę być skończony, nawet gdybym zwyciężył powiedział cicho. - Jesteś pewny, że Krassus cię nie zdradzi? Juliusz się zawahał. Gdyby Krassus odmówił powtórzenia w senacie swoich oskarżeń, obaj będą skończeni. Stary człowiek ma umysł wystarczająco giętki, by wymyślić spisek tylko dla wyeliminowania kilku swoich przeciwników. Potrafiłby oczyścić senat z konkurentów, podczas gdy na nim nie byłoby jednej plamki. Lecz czy ma jakiś wybór? Nie może pozwolić, by rebelia wybuchła, jeżeli ma sposobność ją powstrzymać. - Nie mogę mu ufać, ale bez względu na to, kto odpowiada za 130 Imperator to gromadzenie żołnierzy, nie mogę pozwolić, by grożono Rzymowi. Uwięź ludzi, których wskazał po imieniu, nim dalsze zwlekanie spowoduje jakąś szkodę. Przejmę odpowiedzialność, jeżeli przedostanę się do ciebie. Jeżeli nie, decyzja należy do ciebie. Czekaj tak długo jak się da. Brutus poprowadził dwudziestkę swoich najlepszych żołnierzy, by wziąć Katylinę w jego własnym domu. Ku jego wściekłości, kiedy się włamali przez zewnętrzne bramy, byli spóźnieni o kilka decydujących chwil. Do czasu, gdy dotarli do prywatnych pomieszczeń, Katylina już grzał ręce przy żeliwnym kociołku wypełnionym płonącymi pergaminami. Mężczyzna wydawał się spokojny, pozdrawiając żołnierzy. Jego twarz była jak wyrzeźbiona
w twardym drzewie, a szerokość barów wskazywała na dbałość o zachowanie tężyzny fizycznej. Niecodziennie jak na senatora, nosił u boku miecz w ozdobnej pochwie. Wpadając do środka, Brutus rzucił w płomienie dzbanem wina. Kiedy zasyczały, zanurzył dłoń w rozmokły popiół, ale za późno. - Wasz rozkazodawca przekroczył dopuszczalne granice, panowie - zauważył Katylina. - Mam rozkaz, by cię zaprowadzić do kurii, senatorze. Odpowiesz na zarzut zdrady oświadczył Domicjusz. Katylina opuścił prawą dłoń na rękojeść miecza i obaj, Brutus i Domicjusz, zesztywnieli. - Spróbuj dotknąć miecza jeszcze raz, a umrzesz na miejscu -rzucił ciche ostrzeżenie Brutus i oczy Katyliny otworzyły się szeroko pod ciężkimi powiekami, kiedy zrozumiał zagrażające mu niebezpieczeństwo. - Jak się nazywasz? - spytał. - Marek Brutus. Legion Dziesiąty. - A więc, Brutusie, konsul Krassus jest moim dobrym przyjacielem, i kiedy będę wolny, porozmawiamy sobie z tobą bardziej szczegółowo. Teraz rób, co ci kazano, i prowadź mnie do kurii. Domicjusz wyciągnął rękę, by chwycić senatora za ramię, lecz Katylina odepchnął ją, najwyraźniej wzburzony pod pozornym spokojem. - Nie śmiej mnie dotykać! Jestem senatorem. Kiedy będzie po Rozdział XI 131 wszystkim, nie zapomnę obrazy, niech wam się nie zdaje. Wasz pan nie zawsze potrafi wybronić was przed prawem. Katyłina przemaszerował obok nich z morderczym wyrazem twarzy, a żołnierze Dziesiątego, wymieniając zmartwione spojrzenia, uformowali wokół niego szereg. Domicjusz nie powiedział nic więcej, kiedy wyszli na ulicę, ale przez wzgląd na wszystkich miał gorącą nadzieję, że inne grupy znalazły jakiś dowód pogrążający tych ludzi. W przeciwnym razie Juliusz sam sobie zgotuje klęskę. Ulicę wypełniał poranny tłum i Brutus, by zrobić przejście żołnierzom, był zmuszony posłużyć się płaską stroną miecza. Nacisk na obywateli był zbyt gwałtowny, by łatwo się mogli rozstąpić, i pochód posuwał się wolno. Brutus zaklął pod nosem, kiedy dotarli do pierwszego rogu, i nie wyczuł zmiany w tłumie, aż było niemal za późno. Dzieci i kobiety zniknęły, a żołnierze Dziesiątego zostali otoczeni przez ponuro wyglądających mężczyzn. Brutus obejrzał się na Katylinę. Twarz senatora zapłonęła triumfem. Brutus poczuł, że ktoś go popycha, i prawie go zemdliło, kiedy zrozumiał, że Katyłina był na to przygotowany. - Brońcie się! - ryknął. Równo z jego rozkazem błysnęły miecze tamtych, wyszarpnięte spod płaszczy i tunik, kiedy tłum zafalował gwałtem. Ludzie Katy-liny, ukryci między zwykłymi przechodniami, czekali, by uwolnić swojego przywódcę. Ulica zawrzała krzykami i zgęstniała od mieczy, podczas gdy pierwsi żołnierze Dziesiątego dali się zaskoczyć i zginęli. Widząc, że Katylinę odciągają na bok jego stronnicy, Brutus rzucił się, by go pochwycić. Kiedy wyciągnął ramię, ktoś ciął przez nie i trzeba było bronić się samemu. Naciskany zewsząd, bliski paniki, zobaczył, że Domicjusz wyrąbuje wokół siebie krwawą przestrzeń, i ruszył ku niemu. Żołnierze Dziesiątego trzymali nerwy na wodzy, tnąc stronników Katyłiny z ponurą skutecznością. Między nimi nie było ani jednego słabego człowieka, ale każdy miał przeciw sobie dwa czy trzy wymachujące szaleńczo miecze. Mimo braku umiejętności atakujący walczyli z fanatyczną energią, a nawet legionowe zbroje mogły odbić niewiele ciosów. 132
Imperator Brutus lewą ręką schwycił jakiegoś człowieka za gardło, cisnął go pod nogi dwóch innych i zabił ich dwoma pociągnięciami, kiedy jeden zmagał się z drugim. Tłukące mu się w piersiach serce na chwilę się uspokoiło, dając mu okazję zerknięcia w prawo i lewo. Uchylił się przed mieczem wymierzonym w jego uzbrojone ramię i przeszył gardło napastnika. Gardło i pachwina, najszybsza śmierć. Zatoczył się. Coś uderzyło go w krzyż. Poczuł, jak pęka jeden z rzemieni w napierśniku, przesuwając jego ciężar. Okręcił się wściekle, wbił miecz w czyjś obojczyk i cisnął napastnikiem w mieszaninę nieczystości i ciał u swoich stóp. Krew zabitego trysnęła mu prosto w twarz i zamrugał szybko, rozglądając się za Karyliną. Senator przepadł. - Dziesiąty, oczyść tę przeklętą ulicę! - krzyknął, a jego ludzie odpowiedzieli, torując sobie drogę. Ciężkie miecze rąbały wroga, odcinając ręce i nogi równie łatwo jak rzeźnicki topór. Razem z kilkoma, którzy wycofywali się z senatorem, liczba napastników malała i legioniści mogli rozdzielić pozostałych i do woli wpychać miecze w ciała, odpłacając za zniewagę ataku jedyną słuszną monetą. Było po wszystkim. Legioniści przystanęli, ciężko dysząc, a w kurz ulicy z wybłyszczonego metalu ich zbroi ściekały krople ciemnej krwi. Brutus wytarł miecz o człowieka, którego zabił, i schował go starannie, ale najpierw sprawdził krawędzie. Wyrób Cavallusa był bez skazy. Z całej dwudziestki zostało jedenastu, dwóch umierało. Brutus nie musiał wydawać rozkazu, jego ludzie sami podnieśli z ulicy swoich towarzyszy i podtrzymali ich, zamieniając z każdym ostatnie parę słów, podczas gdy życie z każdego wyciekało razem z krwią. Brutus usiłował się skupić. Ludzie Katyłiny byli przygotowani na to, by odbić go Dziesiątemu. Mógł już być w drodze, by dołączyć do rebelii, albo oni - do niego. Wiedział, że musi szybko podjąć decyzję. Jego ludzie patrzyli na niego w milczeniu, czekając na rozkaz. - Domicjuszu, zostaw tych dwóch rannych pod opieką w najRozdział XI 133 bliższych domach. Zanim nas dogonisz, zanieś meldunek Juliuszowi, do senatu. Nie możemy na niego czekać. Reszta biegiem za mną. Brutus ruszył szybkim truchtem, a jego ludzie ruszyli za nim tak prędko, jak który zdołał. W senacie zapanował chaos, kiedy trzystu senatorów usiłowało przekrzyczeć jeden drugiego. Najgłośniejsze protesty dochodziły ze środka sali, gdzie czterej skuci mężczyźni, uwięzieni z rozkazu Juliusza, domagali się dowodów swojej winy. Mężczyźni najpierw wyglądali na zrezygnowanych, lecz kiedy zrozumieli, że Katylina nie będzie tu przywłeczony i nie dołączy do nich, szybko odzyskali pewność siebie. Pompejusz czekał niecierpliwie na ciszę i w końcu był zmuszony dołożyć własny głos do ogólnej wrzawy. - Zająć miejsca! Milczeć! - zagrzmiał na zebranych, ciskając oczami błyskawice. Odczekał, aż resztki hałasów zatoną w pojedynczych szeptach. Ścisnął mocno krawędzie rostry, lecz nim mógł przemówić do krnąbrnego senatu, jeden z czterech oskarżonych zadzwonił łańcuchem. - Konsulu, domagam się, by nas uwolniono. Zostaliśmy wywleczeni ze swoich domów na podstawie... - Milcz albo każę zamknąć ci usta żelazem - przerwał mu Pompejusz. Mówił cicho, ale tym razem jego głos dotarł do najdalszych rzędów. - Będziesz miał sposobność odpowiedzieć na zarzuty, które postawił Cezar. - Zaczerpnął tchu. - Senatorowie, ci ludzie są oskarżeni o
spisek, który miał wzniecić zamieszki w mieście prowadzące do rebelii na wielką skalę i do pozbawienia władzy tego ciała, aż po wymordowanie naszych urzędników. Ci, którzy tak głośno upominają się o sprawiedliwość, powinni raczej się zastanowić nad powagą tych zarzutów. Zamilknijcie dla Cezara, który ich oskarża. Juliusz, krocząc ku rostrze, czuł na skórze pierwsze krople potu. Gdzie Katylina? Brutus miał dosyć czasu, by przyprowadzić go wraz z innymi, ale teraz każdy krok wydawał się Cezarowi powolnym marszem ku samounicestwieniu. Nie miał nic poza słowem 134 Imperator Krassusa, czym mógłby zaatakować tych ludzi czy rozwiać własne wątpliwości. Spojrzał w twarze swoich kolegów, zauważając buntownicze miny wielu. Swetoniusz siedział z Bibulusem, prawie na wprost rostry. Jeden i drugi aż się trzęśli z ciekawości. Cynna miał twarz nieprzeniknioną, kiedy skinął Juliuszowi głową. Od śmierci córki rzadko widywało się go w senacie. Nie było między nimi żadnej przyjaźni, ale Juliusz nie uważał go za wroga. Żałował, że nie może być równie pewny innych senatorów. Zbierał myśli. Jeżeli Krassus postawił go w takiej sytuacji, by rzucić wilkom na pożarcie, czeka go hańba, a może nawet wygnanie. Juliusz spojrzał mu w oczy, szukając w nich triumfu. Stary człowiek dotknął lekko swojej piersi, a Juliusz nie dał po sobie poznać, że to zauważył. - Oskarżam tych ludzi i jeszcze jednego, Lucjusza Sergiusza Katylinę, o zdradę przeciw miastu i jego senatowi - zaczął, a słowa odbiły się echem w martwej ciszy. Wydawało mu się, że drży mu nawet oddech. Nie było odwrotu. - Mogę potwierdzić, że w miastach na północ od Rzymu zebrano armię, w sile ośmiu do dziesięciu tysięcy. Z Katyliną jako przywódcą ci ludzie byli gotowi podpalić, na sygnał, wzgórza Rzymu, i jednocześnie wzniecić ogólny niepokój. Oczy wszystkich zwróciły się ku czterem mężczyznom, których stopy były skute łańcuchami. Cała czwórka miała buntownicze miny i płonące gniewem spojrzenia. Jeden potrząsnął głową, jak ktoś, kto nie wierzy własnym uszom. Nim Juliusz przeszedł do dalszego ciągu, podbiegł do niego posłaniec i wręczył woskową tabliczkę. Juliusz przebiegł wzrokiem krótki meldunek. Ściągnął brwi. - Mam kolejną wiadomość. Przywódca tych tu ludzi w łańcuchach uciekł żołnierzom, których wysłałem, by go uwięzić. Proszę teraz senat o szybki rozkaz, abym mógł poprowadzić Dziesiąty na północ, przeciw zgromadzonym szeregom rebeliantów. Nie mogę tu siedzieć w nieskończoność. Jeden z senatorów wyrósł ponad rzędy siedzących. - Co nam przedstawisz jako dowód? - Moje słowo i słowo Krassusa - rzucił Juliusz pospiesznie, Rozdział XI 135 wbrew własnym wątpliwościom. - W naturze spisku leży niepo-zostawianie zbyt wielu śladów, senatorze. Katylina uciekł, zabijając dziewięciu moich ludzi. Wcześniej wysłał do konsula Krassusa tych czterech, teraz skutych, oferując mu śmierć Pompejusza i nowy ład w Rzymie. Na dalsze informacje senat musi poczekać, aż zlikwiduję zagrożenie dla miasta. Wstał Krassus i Juliusz jeszcze raz spojrzał mu w oczy, niepewny, czy może mu ufać. Konsul popatrzył na skutych spiskowców. Jego twarz wykrzywił gniew. - Ogłaszam Katyłinę zdrajcą. Juliusza ogarnęła fala ulgi. Cokolwiek kryje się za działaniami tego starca, nie jego kariera legnie w gruzach. Krassus spojrzał na niego tak, jakby zaglądał w jego myśli.
-Jako konsul - podjął - udzielam przyzwolenia, by Dziesiąty opuścił Rzym i wyruszył w pole. Pompejuszu? Pompejusz wstał i zmierzył ostrym wzrokiem obu mężczyzn. On także czuł, że nie wyjawiono mu całej prawdy, ale po długim namyśle przytaknął Krassusowi. - Zatem ruszaj. Ufam, że potrzeba jest tak wielka, jak mi powiedziano, Juliuszu. Mój legion będzie pilnował miasta. Jednakże ci ludzie, których nazywasz spiskowcami, nie będą skazani przed twoim powrotem. Cieszę się, że sprawa jest oczywista. Przesłucham ich osobiście. Po ławach przeszedł szmer zdziwienia na tak zwięzłą wymianę zdań, podczas gdy trzej mężczyźni w milczeniu szacowali wzajemne pozycje. Żaden nie zamierzał ustąpić drugiemu. Krassus odezwał się pierwszy. Przyzwał skrybę, by spisał rozkaz, i wręczył go Juliuszowi, kiedy ten schodził z rastry. - Rób, co do ciebie należy, a będziesz bezpieczny - mruknął. Juliusz patrzył na niego przez chwilę. Potem wybiegł na forum. ROZDZIAŁ XII .Drutus jechał z wyborowymi na czele Dziesiątego, przepatrując okolicę z przodu i z boków kolumny. Z konieczności znaleźli się na północ i zachód od miasta, podczas gdy trzon legionu miał być zawezwany z obozu ulokowanego w pobliżu wybrzeża, by się przedrzeć na spotkanie centurii, którą Brutus przyprowadził z kwater dawnych Pierworodnych. Kiedy się połączyli, Brutus zapomniał o zdenerwowaniu, podniecony tym, że po raz pierwszy prowadzi legion przeciw wrogowi. Chociaż miał nadzieję ujrzeć nadjeżdżającego za nimi Juliusza, pragnął sam poprowadzić ich do bitwy. Jego wyborowi nawrócili końmi na jego rozkaz tak, jakby walczyli razem przez lata. Brutus rozkoszował się ich widokiem i niechęcią napawała go myśl o przekazaniu ich komu innemu. Reniusz został na wybrzeżu z pięcioma centuriami, aby chronić legionowe wyposażenie i złoto z Hiszpanii. Tak być musiało, jednak Brutus nie chciał tracić ani jednego człowieka, kiedy liczebność wroga była nieznana. Rzucił okiem do tyłu, na długą kolumnę, i serce wezbrało mu dumą. Maszerujący za nim żołnierze zaczynali od niczego poza złotym orłem i pamięcią o Mariuszu, lecz znów byli legionem, i to on ich prowadził. Spojrzał na pozycję Słońca i przypomniał sobie mapy, które wykreślili jego zwiadowcy. Siły Katyliny były dalej niż o dzień marszu od Rzymu, i to on musiał zdecydować, czy rozbić obronny obóz, czy maszerować nocą. Ludzie Dziesiątego byli niewątpliwie wypoczęci, dawno już odzyskawszy siły po morskiej podróży, Rozdział XII 137 która sprowadziła ich na ojczysty ląd. Jakaś niepokorna myśl podpowiadała mu, że Juliusz ich dopędzi, jeżeli będą obozować, i dowodzenie raz jeszcze przejdzie w jego ręce. Nierówny teren mógł się w ciemnościach okazać zdradziecki, ale Brutus postanowił prowadzić ludzi aż do spotkania z wrogiem. Etruria, w której Rzym stanowił najdalej na południe wysunięty punkt, była krainą wzgórz i wąwozów trudnych do przebycia. Aby utorować sobie drogę wokół zmurszałych ze starości skalnych turni i dolin, Dziesiąty musiał się rozciągnąć w szeroką linię, i Brutus przyglądał się z satysfakcją, jak formacje zmieniają szyki szybko i karnie. Przygałopował Oktawian, przesłaniając cały widok i popisowo ściągając wodze tuż przed Brutusem. - Daleko jeszcze? - krzyknął ponad szczękiem i tupotem szeregów. - Kolejne trzydzieści mil do wiosek, które przepatrzyliśmy -odpowiedział Brutus, szczerząc zęby. Widział swoje podniecenie, jak w lustrze, w twarzy Oktawiana. Chłopiec nigdy nie widział bitwy i jemu marszu nie zakłócały myśli o śmierci i bólu. Brutus powinien być odporny na wzruszenia, ale Dziesiąty błyszczał w słońcu i chłopiec, którym kiedyś był, rozkoszował się rolą dowódcy. - Weź setkę i ruszaj na zwiady na tyły - rozkazał, nie
zważając na rozczarowanie, które rozlało się płomieniem po twarzy chłopca. Przyszło mu to z trudem, ale wiedział, co robi, nie pozwalając Oktawianowi iść do ataku, dopóki chłopiec nie zapozna się lepiej z realiami bitwy. Oktawian zebrał jeźdźców i ruszył w doskonałym szyku na tyły kolumny. Brutus popatrzył za nim i pokiwał głową z satysfakcją. Podobało mu się, że może myśleć jak wódz. Przypomniał sobie, jak dawno temu przekazywał Pierworodnych Juliuszowi, i zawładnął nim gorzki żal, wcześniej, nim go zdążył stłumić. Dowodził legionem tylko w zastępstwie, do czasu przybycia Juliusza, ale wiedział, że każdy moment tego marszu zapadnie mu w pamięć na długo. Przybył w pośpiechu jeden ze zwiadowców i koń odskoczył w bok, kiedy jeździec gwałtownie ściągnął wodze. Twarz mężczyzny była blada z podniecenia. - Widać wroga, panie. Maszerują w stronę Rzymu. 138 Imperator - Ilu? - warknął Brutus i serce zaczęło mu bić szybciej. - Dwa legiony nieregularnych, panie, w luźnych czworobokach. Jazdy nie widziałem. Z tyłu ktoś krzyknął i Brutus odwrócił się w siodle prawie ze strachem. Od tyłu kolumny galopowało ku nim dwóch jeźdźców. Wiedział zatem, że Domicjusz dopełnił obowiązku i sprowadził Juliusza. Zacisnął szczęki, żeby nie wybuchnąć nieopanowanym gniewem. Odwrócił się do zwiadowcy i zawahał. Czekać na Juliusza i jemu oddać dowództwo? Nie, nie zrobi tego. To on wyda rozkazy. Zaczerpnął tchu. - Przekaż rozkazy. Szyk bojowy. Nawiązać kontakt z wrogiem. Lekkozbrojni do pierwszej linii. Wyborowi na skrzydła. Trębacze do rogów. Rozbijemy bastardów w pierwszym ataku. Zwiadowca oddał honory, nim odjechał, a Brutus długo patrzył na wzbity tuman kurzu, który obiecywał krew i bitwę. Teraz Juliusz mógł ich sobie doganiać. Na widok nadchodzącego legionu szeregi najemników zafalowały i zwolniły kroku. Dziesiąty sunął ku nim jak wielka srebrna bestia i wydawało się, że w rytm jego marszu drży cała ziemia. Wiatr rozwiewał wzniesione wysoko, niezliczone proporce, a przez powietrze płynął jękliwy lament rogów. Cztery tysiące tych, których skusiło złoto Karyliny, przybyło aż z Galii, i teraz ich przywódca zwrócił się do Rzymianina, kładąc mu na ramieniu potężną dłoń. - Człowieku, droga do R2ymu miała być wolna. - Masz dość ludzi, by ich pokonać, Glawisie - warknął w odpowiedzi Katylina, otrząsając się z ciężaru. - Wiedziałeś, że to będzie krwawa robota. Gal przytaknął, wpatrując się przez tumany kurzu w rzymskie szeregi. Błysnął zębami spomiędzy gęstej brody i wyciągnął z pochwy za plecami potężnych rozmiarów miecz. Otaczający go ludzie poszli w jego ślady i już po chwili nad ich głowami wyrósł las ostrzy. Byli gotowi do ataku. - To tylko ten mały legion, i jeden więcej w mieście. Pożremy ich - obiecał Glawis, przechylając głowę do tyłu, aby ryknąć. Rozdział XII 139 Galowie wokół niego odpowiedzieli i przednie szeregi oddzieliły się od reszty, ruszając szybciej przez nierówny grunt. Katylina wyciągnął własny miecz i otarł pot z czoła. Serce biło mu nieznanym lękiem i zastanawiał się, czy Gal to widzi. Potrząsnął głową z goryczą i przeklął Krassusa za jego kłamstwa. Wziąć Rzym w zamieszaniu i panice, pośród nocy, tak, to było możliwe, ale pobić legion w polu?
- My jesteśmy liczniejsi - szepnął do siebie, przełykając z trudem. Widział przed sobą płynącą masę koni. Ziemia się zatrzęsła pod gwałtownością ataku i Katylina nagle uwierzył, że umrze. Z tą chwilą przestał się bać i kiedy rzucił się do biegu, stopy poniosły go jak skrzydła. Juliusz przejął dowodzenie bez wahania, kiedy podjechał na spienionym koniu do Brutusa. Wręczył przyjacielowi woskową tabliczkę, sygnowaną przez konsulów. - Teraz działamy legalnie. Wydałeś rozkazy do bitwy? - Wydałem - odparł Brutus. Próbował nie okazać oziębłości, ale Juliusz patrzył daleko przed siebie, oceniając odległość między dwiema siłami. - Wyborowi już są gotowi na skrzydłach - powiedział Brutus. -Chciałbym dołączyć do nich. Juliusz skinął głową. - Chcę tych najemników szybko pokonać. Jedź na prawe skrzydło i poprowadź ich na mój sygnał. Dwa krótkie zawołania rogów. Przysłuchaj się dobrze. Brutus oddał honory i odjechał, rezygnując ze stanowiska dowódcy bez spojrzenia za siebie. Jego wyborowi zajęli pozycje w szeregach. Przeprowadzili konie do przodu, kiedy zobaczyli, że do nich dołącza, i kilka radosnych głosów rzuciło mu powitanie. Brutus ściągnął brwi, mając nadzieję, że nie są zbyt pewni siebie. Rzecz się miała jak z Oktawianem: jest różnica między rozbijaniem tarcz na drzazgi a rzucaniem oszczepami w żywych ludzi. - Równać linię - zadudnił nad ich głowami, piorunując najbliższych wzrokiem. Wyborowi się wyciszyli, choć ogólne podniecenie było prawie namacalne. Konie zakwiczały i szarpnęły, gotowe do biegu, ale 140 Imperator silne dłonie ściągnęły im wodze. Ludzie zrobili się nerwowi, Brutus to widział. Wielu raz po raz sprawdzało włócznie, poluzowując je w długich skórzanych futerałach zawieszonych u końskich boków. Teraz już mogli widzieć twarze rebeliantów, gęstą masę krzyczących, biegnących mężczyzn, którzy trzymali miecze wysoko nad głowami, do miażdżącego cięcia. Tysiące ostrzy odbijało tysiące słońc. Centurie Dziesiątego zwarły szeregi, każdy człowiek gotowy z obnażonym mieczem, z tarczą zasłaniającą człowieka po lewej. W ich szeregach nie było przerw, kiedy krok za krokiem biegli truchtem do przodu. Potem rogi jęknęły trzy razy i Dziesiąty rzucił się do biegu, zachowując milczenie aż do ostatniej chwili, kiedy ryknęli jak jeden i skierowali oszczepy w powietrze. Solidne żelazne ostrza zwaliły z nóg całą linię wroga i Brutus rozkazał wyborowym ciskać oszczepami odrobinę dalej. Zanim legiony zwarły się naprawdę, po tamtej stronie umarły setki, nie zabierając z sobą ani jednego rzymskiego życia. Wyborowi okrążyli skrzydła i Juliusz zobaczył, jak jeźdźcy, zataczając koło, odruchowo zasłaniają się tarczami, dając przepiękny pokaz zręczności i wprawy. Tymczasem pierwsze linie miażdżyły się nawzajem. Glawis wymierzył pierwszy potężny cios w tarczę i rozłupał ją na pół. Kiedy próbował odzyskać równowagę, czyjś miecz przeszył mu brzuch. Skrzywił się w oczekiwaniu na ból, który musiał nadejść, ale wzniósł miecz raz jeszcze, lecz nim złożył się do drugiego ciosu, uderzyła go tarcza innego Rzymianina i zwalił się na ziemię, a odrętwiałe palce wypuściły miecz. Ogarnęła go panika. Nad nim przetaczał się ruchomy las nóg i mieczy. Kopano go i deptano po nim i w kilka chwil jego ciało zostało przebite jeszcze czterokrotnie. Widząc własną krew, tryskającą w górę, i czując jej smak w ustach, splunął ostrożnie. Usiłował się podnieść, lecz nogi przyjaciół i wrogów już wspólnie odtańczyły na nim taniec śmierci. Nikt nie zauważył, kiedy oczy odpłynęły mu w głąb czaszki. Nie zdążył zobaczyć, jak pierwsza linia jego Galów się załamuje, kiedy ci uświadomili sobie, że nie potrafią przerwać bitewnego rytmu legionu.
Po tym, jak zabrakło Glawisa, Galowie zachwiali się i to był moment, na który czekał Juliusz. Krzyknął do trębaczy. Rogi jęknęły dwa razy. Rozdział XII 141 Brutus usłyszał podwójny sygnał i serce podskoczyło mu w piersi. Mimo liczebnej przewagi najemnicy nie wytrzymali ataku Rzymian. Niektórzy, porzucając miecze, już odpływali strumieniami z pola bitwy. Brutus wyszczerzył zęby, wzniósł pięść w powietrze i zamachnął się nią w stronę wroga. Wszystkie oszczepy już zostały wyrzucone i teraz mieli udowodnić, ile są warci naprawdę. Wyborowi odpowiedzieli tak, jak gdyby walczyli razem od urodzenia. Zatoczyli koło, by zrobić sobie miejsce, a potem wbili się we wroga jak najostrzejszy nóż i rozpruli jego szeregi. Każdy jeździec prowadził konia jedną ręką i każdy długi miecz ścinał głowy tych, którzy stanęli mu na drodze. Konie były dostatecznie ciężkie, by zwalić ludzi z nóg, i nic nie mogło oprzeć się samej ich wadze, kiedy coraz głębiej zanurzały się w szeregi, tratując rebeliantów. Pierwszy szereg Dziesiątego ruszył szybko na wroga, każdy świadomy, że jest ochraniany przez towarzysza z prawej. Byli niepowstrzymani i gdy pierwsze szeregi tamtych padły, przyspieszyli jeszcze, dysząc i chrząkając z wysiłku, kiedy ręce zaczynały się męczyć. Juliusz rzucił rozkazy kohortom, a centurionowie odkrzyknęli je dalej. Lekkozbrojni cofnęli się szybko i pozwolili wyjść do przodu trzeciemu szeregowi w ciężkich zbrojach. Pod naporem nie zmęczonych żołnierzy rebelianci się załamali. Setki ciskały broń, a następne uciekały, wbrew rozkazom przywódców. Dla tych, którzy poddali się za wcześnie, nie mogło być litości. Rzymska linia, prąc do przodu, chcąc nie chcąc zgarnęła ich ze sobą, i ci zostali zabici razem z resztą. Wyborowi zalali rebeliantów czarną masą parskających koni i krzyczących jeźdźców, zbryzganych krwią i strasznych jak senny koszmar. Otoczyli ich i, jak gdyby na sygnał jakiegoś wodza, tysiące ludzi rzuciło miecze i dysząc, uniosło w górę puste dłonie. Juliusz się zawahał. To był koniec. Jeżeli nie każe zadąć w rogi, by odwołać atak, Dziesiąty będzie parł naprzód do ostatniego żywego buntownika. Po części kusiło go, by na to pozwolić. Co mógłby zrobić z tak wieloma jeńcami? Tysiące z nich wciąż żyły i tych nie można było puścić wolno, do ich krain i domów. Czekał, czując na sobie oczy centurionów, podczas gdy oni czekali sygnału 142 Imperator do zaprzestania mordu. To była rzeź i już ci, skupieni najbliżej rzymskich szeregów, zaczynali sięgać po porzuconą broń, by przynajmniej umrzeć z honorem. Juliusz zaklął cicho. Przeciął dłonią powietrze. Trębacze zobaczyli ten ruch i zadęli w rogi. Tych, którzy przeżyli, szybko rozbrojono. Dziesiąty, podzielony na małe grupy, przeszukał najemników. Jeden Rzymianin odbierał miecze, podczas gdy inni przyglądali się w ponurym skupieniu, gotowi ukarać każdego, kto się gwałtownie poruszył. Dowódców najemników wywołano z szeregów, aby stanęli przed Juliuszem. Popatrzyli na niego z milczącą rezygnacją: dziwna, nędznie ubrana grupa, w przypadkowo skompletowanych zbrojach. Kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, przez pole bitwy powiał zimny wiatr. Juliusz powiódł wzrokiem po jeńcach klęczących rzędami. Ciało Katyłiny odnaleziono i wywleczono do przodu. Juliusz spojrzał na nie, pokłute i zakrwawione. Ten człowiek już nic nie wyjawi. Choć Cezar myślał, że zna prawdę o nieudanej rebelii, podejrzewał, że Krassus pozostanie nietknięty za swój w niej udział. Być może lepiej było nie ujawniać niektórych sekretów przed opinią publiczną. Nie zaszkodzi mieć dłużnika w najbogatszym człowieku Rzymu. Wyborowi w końcu się wykrwawili. Ludzie i konie byli zbryz-gani posoką i ziemią rozrzucaną spod kopyt w czasie ataku. Brutus stał między nimi, rozdając słowa pochwały.
Czekał na Juliusza, aby z tym skończyć. To nie był rozkaz, który go ucieszył, przyznał sam przed sobą, lecz Rzym nie mógł sobie pozwolić na okazywanie litości. Juliusz dał znak ludziom Dziesiątego, by dowódcy zebrali się przy nim. Zastępcy centurionów napadli z pałkami na najemników, powalając jednego na ziemię. Mężczyzna krzyknął gniewnie i rzuciłby się sam na nich, gdyby nie powstrzymał go inny. Juliusz słyszał, że się kłócą między sobą, ale nie rozumiał ich języka. - Czy jest między wami jakiś dowódca? - spytał wreszcie. Obcy spojrzeli po sobie i jeden wystąpił przed szereg. - Tymi spośród nas, którzy byli z Galii, dowodził Glawis - powiedział mężczyzna. Wskazał kciukiem przez ramię, w stronę stosu Rozdział XII 143 ciał, które zaścielały zdeptane pole. - Jest gdzieś tam. - Odwzajemnił Juliuszowi chłodne, szacujące spojrzenie i obejrzał się za siebie, na pole bitwy. Twarz mu posmutniała, ale kiedy znów się odezwał, jego głos był nabrzmiały gniewem. - Masz naszą broń, Rzymianinie. Nie jesteśmy już dla ciebie groźni. Pozwól nam odejść. Juliusz pokręcił powoli głową. - Nigdy nie byliście - powiedział i zauważył iskrę ognia w oczach Gala. Podniósł głos, by słyszeli go wszyscy. - Macie wybór. Albo umrzecie z mojego rozkazu... - zawahał się. Pompejusz wpadłby w szał, gdyby to usłyszał. - Albo złożycie mi przysięgę jako legioniści i przejdziecie pod moje rozkazy. Nagły zgiełk wybuchł nie tylko w szeregach najemników. Żołnierze Dziesiątego nie mogli uwierzyć własnym uszom. - Będziecie otrzymywali żołd pierwszego dnia każdego miesiąca. Siedemdziesiąt pięć sztuk srebra na głowę, choć część z tego będzie potrącona. - Ile? - krzyknął ktoś. Juliusz zwrócił się w stronę dobiegającego go głosu. - Tyle, by wystarczyło na sól, jedzenie, broń, zbroję i na dziesiątą część dla wdów i sierot. Resztę, czterdzieści dwa denary, każdy wyda jak zechce. - Zawahał się raz jeszcze, choć z innego powodu. Żołd dla aż tylu ludzi to tysiące monet. Trzeba fortuny, by utrzymać dwa legiony, i nawet złoto, które przywiózł z Hiszpanii, szybko stopnieje wobec takich wydatków. Z jakiego źródła czerpał pieniądze Katyłina? Odsunął nagłe podejrzenie na bok, by kontynuować. - Zasilę wasze szeregi moimi dowódcami i nauczę walczyć tak jak żołnierze, którzy sprawili, że wyglądacie dzisiaj jak dzieci. Dostaniecie dobre miecze i zbroje, a wasz żołd będzie płacony na czas. To albo natychmiastowa śmierć. Rozejdźcie się między swoich ludzi i powiedzcie im to. Przestrzeżcie też, że jak myślą o ucieczce, dogonię każdego i każę powiesić. Ci, którzy wybiorą życie, pomaszerują ze mną do Rzymu, ale nie jako jeńcy. Ćwiczenia będą ciężkie, choć na początek wystarczy odwaga. Wszystkiego innego można się nauczyć. - Czy oddasz nam naszą broń? - spytał któryś z dowódców. - Nie bądź głupcem. A teraz ruszajcie! Tak czy inaczej, do zachodu słońca sprawa się rozstrzygnie. 144 Imperator Nie mogąc znieść gniewnego wzroku Rzymianina, najemnicy cofnęli się i skierowali w stronę klęczących w błocie pobratymców. Legioniści, wymieniając zdumione spojrzenia, zrobili im przejście. Przy Juliuszu stanął Brutus. - Senat nie będzie zadowolony. Chcesz narobić sobie nowych wrogów? - Jestem na polu bitwy - odparł Juliusz. - Tutaj ja odpowiadam za miasto. Tu ja jestem Rzymem i decyzja należy do mnie.
- Ale mieliśmy rozkaz, by ich zniszczyć. - Brutus zniżył głos, by nikt nie podsłuchiwał. Juliusz wzruszył ramionami. - Jeszcze może do tego dojdzie, mój przyjacielu, ale powinieneś mieć nadzieję, że złożą przysięgę. - Dlaczego powinienem? - spytał podejrzliwie Brutus. Twarz Juliusza rozjaśnił uśmiech. - Dlatego, że to będzie twój legion. Brutus znieruchomiał. - Powstaną przeciw nam, Juliuszu. Sam Mars nie zrobiłby legionu z czegoś takiego. - Zrobiłeś to już raz, z Pierworodnymi. Poradzisz sobie z tymi. Powiedz im, że przeżyli atak najlepszego legionu, jaki kiedykolwiek miał Rzym, pod wodzem, któremu błogosławią bogowie. Spraw, by podnieśli głowy, Brutusie, a pójdą za tobą. - Będą tylko moi? Juliusz spojrzał mu w oczy. - Jeżeli nadal będziesz moim mieczem, przysięgam, nie będę się mieszał, choć podczas wspólnej walki to ja będę dowódcą. Pomijając to, jeżeli wstąpisz na moją ścieżkę, to wyłącznie z własnego wyboru... tak jak zawsze. Dowódcy najemników,- jeden po drugim, ponownie stanęli przed Juliuszem. Pokiwali ku sobie głowami, wyraźnie odprężeni. Cezar wiedział, że są jego, jeszcze nim ruszył ku niemu ich mówca. - Nie było wyboru - powiedział. - Żadnych... odstępców? - spytał cicho. Gal pokiwał głową. - To dobrze. Zatem każ im wstać. Po tym, jak każdy złoży przysięgę, zapalimy pochodnie i przy ich świetle pomaszerujemy do Rozdział XII 145 Rzymu. Czekają tam na was kwatery i gorący posiłek. - Zwrócił się do Brutusa: - Pchnij najmniej zmęczonych jeźdźców z wieściami do senatu. Nie będą wiedzieć, czy jesteśmy wrogami czy nie, a nie chcę wzniecać tej samej rebelii, której właśnie zapobiegliśmy. - Ale my jesteśmy wrogami, Juliuszu - mruknął Brutus. -Już nie, Brutusie. Żaden z tych ludzi nie zrobi kroku, dopóki nie zwiąże się przysięgą. Potem będą nasi. Miasto było zamknięte, kiedy Juliusz, otoczony strażą wyborowych, podjechał pod jego mury. Na wschodzie niebo zaczynało szarzeć pierwszym światłem i młody wódz poczuł zmęczenie w każdym stawie. Przed pójściem do łóżka czekało go jeszcze wiele pracy. - Otwierać bramy! - krzyknął, ściągając wodze i spoglądając w górę na stojącą mu przeszkodą mroczną masę belek i żelaza. Na murach pojawił się legionista w zbroi Pompejusza. Widząc niewielką grupę jeźdźców, wpatrzył się w drogę za nimi i zadowolony uznał, że nie przyczaiły się na niej żadne siły chcące zaatakować miasto. - Nie przed świtem, panie - krzyknął w dół, rozpoznając zbroję Juliusza. - Wykonuję rozkazy Pompejusza. Juliusz zaklął pod nosem. - Zatem rzuć mi linę. Mam nie cierpiącą zwłoki sprawę do konsula. Żołnierz zniknął, prawdopodobnie by się porozumieć ze swoim dowódcą. Jeźdźcy poruszyli się niespokojnie. • - Mieliśmy rozkaz, by cię chronić aż do drzwi senatu, wodzu -powiedział nieśmiało najodważniejszy. Juliusz odwrócił się w siodle i popatrzył na niego. - Jeżeli Pompejusz zamknął miasto, to znaczy, że jego legion śpi spokojnie. Nic mi nie grozi. - Tąk, panie - odrzekł jeździec. Żołnierska dyscyplina powstrzymała go od dalszych uwag.
Na murach pojawił się dowódca w pełnej zbroi, z pióropuszem na hełmie lekko poruszanym przez nocny wiatr. - Edyl Cezar? Spuszczę ci linę, edylu, jeżeli dasz mi słowo, że zjawisz się na murach sam. Konsul nie wziął pod uwagę, że wrócisz tak wcześnie. 146 Imperator - Daję ci słowo - odrzekł Juliusz i ledwo mężczyzna dał znak, o ziemię u podnóża bramy uderzyły grube pętle sznura. Juliusz zauważył, że z wieży przy bramie śledzą go pilnie oczy łuczników. Pompejusz nie był głupcem. Zsiadł z konia, schwycił za linę i popatrzył do tyłu, na wyborowych. - Wracajcie z rozkazami na stare kwatery Pierworodnych: do mojego powrotu dowodzenie przejmuje Brutus. Bez słowa zaczął się piąć na mury. ROZDZIAŁ XIII ZJaczynało siąpić, kiedy Juliusz ruszył przez puste miasto. O świcie ulice powinny się zapełnić sługami i niewolnikami. Powinny rozbrzmiewać krzyki domokrążców, razem ze zgiełkiem tysiąca kupców. Tymczasem wszędzie wokół było dziwnie spokojnie. Juliusz wtulił głowę w ramiona, chroniąc się przed deszczem, i wsłuchał w odgłos własnych kroków, odbijanych echem od domów po obu stronach ulicy. Widział twarze w oknach czynszówek; ale kiedy spieszył prosto na forum, nikt do niego nie zawołał. Nie było takiego rogu, na którym by nie stali ludzie Pompejusza, pilnujący, by obywatele nie poruszali się nocą. Na widok samotnej postaci jeden z nich sięgnął do miecza. Juliusz odrzucił do tyłu płaszcz, aby odsłonić zbroję, i pozwolili mu przejść. Miasto było jak kłębek nerwów, a na myśl o tym, jaką rolę grał w tym Krassus, Juliusz poczuł piekącą złość. Szedł szybko przez wąską Alta Semita, prowadzącą z Kwirynału na forum. Wielkie płaskie kamienie ułożone ku wygodzie' przechodniów pozwalały omijać suchą stopą lepki bród ścieków. Deszcz zaczynał spłukiwać miasto, ale aby spłukać do końca, musiałby przejść w ulewę. Juliusz jeszcze nigdy nie widział wielkich przestrzeni forum tak pustych. Wiatr, zatrzymywany przez ciasne rzędy domów, teraz uderzył go z całą mocą i odrzucił do tyłu obie poły płaszcza. Przy wejściach do świątyń stali żołnierze, a wewnątrz kapłani palili pochodnie dla szukających pocieszenia w modlitwie, ale Juliusza nic z nimi nie łączyło. Mijając świątynię Minerwy, mruknął do niej 148 Imperator parę słów, by mógł zgłębić tajniki umysłu Krassusa i rozplatać węzeł zasupłany przez starego konsula. Podzwaniając żelaznymi ćwiekami sandałów o kamienne płyty wielkiego placu, zbliżył się do gmachu senatu. Dwaj legioniści trzymali wartę absolutnie nieruchomo, mimo deszczu i wiatru smagającego ich obnażoną skórę. Kiedy Juliusz postawił stopę na pierwszym stopniu, dwaj mężczyźni wyciągnęli miecze, a on ściągnął brwi. Obaj byli młodzi. Bardziej doświadczeni nie sięgaliby do broni bez wyraźnej potrzeby. - Z rozkazu konsula Pompejusza nikt nie przekroczy progu tego gmachu aż do następnego posiedzenia senatu - wyskandował jeden z nich, przekonany o ważności swojej służby. - Muszę zobaczyć się z konsulami jeszcze przed posiedzeniem - odparł Juliusz. - Gdzie oni są? Żołnierze popatrzyli jeden na drugiego, niepewni, czy słusznie postąpią, udzielając informacji. Przemoknięty tymczasem do nitki Juliusz poczuł narastający gniew. - Kazano mi się zameldować, gdy tylko wrócę do Rzymu. Wróciłem. Gdzie wasz dowódca?
- W lochach, panie - odpowiedział żołnierz. Otworzył usta, by mówić dalej, ale zmienił zdanie, schował miecz do pochwy i wrócił do poprzedniej pozycji. Znowu obaj wyglądali jak wystawione na deszcz bliźniacze posągi. Do tego czasu nad miasto napłynęły ciemne chmury i wiatr przybrał na sile. Puste forum wypełniało jego wycie. Juliusz oparł się chęci szukania schronienia w jakimś załomku muru i ruszył sztywno do przylegającego do senatu małego budynku, z zaledwie dwoma lochami. Ci, których miano stracić, spędzali tu ostatnią noc swego życia. Nie było żadnych innych lochów w mieście: egzekucje i wygnania zapobiegały potrzebie budowania ich. Ponieważ Pompejusz tam był, Juliusz wiedział, czego może się spodziewać, i postanowił zmierzyć się z tym bez wzdrygnięcia. Zewnętrznych drzwi budynku strzegła inna para strażników Pompejusza. Kiedy Juliusz podszedł, skinęli mu głowami, jakby go oczekiwali, i odsunęli żelazne zasuwy. Zbroja, którą nosił, miała na sobie symbole Dziesiątego, tak więc doszedł o nic nie indagowany aż do schodów wiodących do Rozdział XIII 149 lochów. Pilnujący ich trzej żołnierze odstąpili na bok, kiedy się przedstawił, a czwarty ruszył w dół. Juliusz czekał cierpliwie, aż w końcu usłyszał swoje imię, wypowiedziane gdzieś w podziemiach, i dudniącą odpowiedź Pompejusza. Mężczyźni, którzy go obserwowali, byli sztywni z napięcia, oparł się więc o ścianę najbardziej niedbale jak potrafił, otarł ściekającą ze zbroi wodę i wyżął ją z włosów. Te drobne zabiegi pomogły mu się odprężyć i na widok Pompejusza i żołnierza potrafił się uśmiechnąć. - To jest Cezar - potwierdził Pompejusz. Wzrok miał twardy i żadnej odpowiedzi na uśmiech. Na potwierdzenie z ust wodza żołnierze zdjęli dłonie z rękojeści mieczy i odsunęli się jeszcze bardziej, robiąc przejście ku schodom. - Czy miastu nadal coś grozi? - spytał Pompejusz. - Już nic. Katylina nie przeżył bitwy. Pompejusz zaklął cicho. - To niedobrze. Pójdź ze mną na dół, Cezarze. Powinieneś w tym uczestniczyć. Otarł pot z linii włosów i wtedy Juliusz zobaczył krew na jego dłoni. Ruszył za nim, schodami w dół, z sercem bijącym w przewidywaniu najgorszego. W lochach był także Krassus. Wydawało się, że z jego twarzy odpłynęła cała krew, i w świetle lampy wyglądał jak woskowa figura. Podniósł wzrok na Juliusza. Jego oczy błyszczały gorączką. W powietrzu unosiła się mdła woń i Juliusz starał się nie patrzeć na czterech ludzi przywiązanych do krzeseł, stojących pośrodku niskiego pomieszczenia. Zapach świeżej krwi dobrze znał. - Co z Katylina? Przyprowadziłeś go z powrotem? - spytał Krassus, kładąc mu dłoń na ramieniu. - Został zabity w pierwszym ataku, konsulu - odrzekł Juliusz, obserwując jego oczy. Strach z nich zniknął, tak jak można się było spodziewać. Sekrety Katyliny umarły razem z nim. Pompejusz chrząknął, wskazując na oprawców, którzy stali przy udręczonych ciałach konspiratorów. - Szkoda. Te kreatury nazywają go swoim przywódcą, ale nie znają potrzebnych mi szczegółów. Do tej pory już by je wyjawili. Juliusz popatrzył na mężczyzn i zdusił w sobie dreszcz na widok 150 Imperator tego, co z nimi zrobiono. Pompejusz był dokładny i on także wątpił, by mężczyźni coś skrywali. Trzej leżeli cicho jak martwi, ale ostatni obrócił głowę w ich stronę. Z wykłutego oka spływała po policzku błyszcząca maź, ale w drugim, kiedy zobaczyło Juliusza, zapalił się nagły błysk.
- Ty! Oskarżam ciebie! - Mężczyzna splunął, potem zarechotał słabo, tryskając krwią na brodę. Juliusza ogarnęły mdłości na widok białych skorup zębów na kamiennej posadzce. Niektóre z nich jeszcze tkwiły w otoczce różowych dziąseł. - Ten człowiek postradał zmysły - powiedział cicho. Ku jego uldze Pompejusz przytaknął. - Tak, choć wytrzymał najdłużej. Przeżyją tę noc i doczekają egzekucji, i to będzie koniec. Muszę podziękować wam obu za powiadomienie senatu w odpowiednim momencie. To był szlachetny czyn, godzien waszych pozycji. - Pompejusz popatrzył na mężczyznę, który miał się ubiegać o urząd konsula już za niecałe dwa miesiące. - Kiedy cofnie się mój zakaz wychodzenia nocą na ulice, ludzie, jak myślę, będą się radować, że ominęła ich krwawa rebelia. Wybiorą ciebie, nie sądzisz? Jak mogliby nie wybrać? Oczy Pompejusza zadawały kłam lekkiemu tonowi i Juliusz, kiedy poczuł ich spojrzenie na sobie, odwrócił głowę. Czuł się tym wszystkim zawstydzony. - Być może wybiorą - wtrącił cicho Krassus. - My trzej będziemy musieli razem pracować dla Rzymu. Choć triumwirat przyniesie pewne problemy, jestem pewien. Być może powinniśmy... - Innym razem, Krassusie - warknął Pompejusz. - Nie teraz, kiedy płuca wypełnia mi odór tego miejsca. O wschodzie słońca spotyka się senat i przedtem chcę odwiedzić łaźnię. - Słońce już wstało, konsulu - powiedział Juliusz. Pompejusz zaklął i wytarł dłonie w jakiś gałgan. - W tych lochach zawsze jest noc. To mnie wykańcza. Dał rozkazy oprawcom, by torturowanych mężczyzn obmyto i by się dobrze prezentowali. Dwaj mężczyźni zmoczyli w wodzie grube gąbki i zaczęli spłukiwać co grubsze skorupy krwi do kamiennych ścieków w podłodze. - Zarządzę egzekucję na południe - obiecał Pompejusz, wyproRozdział XIII 151 wadzając konsula i edyla schodami na górę, do chłodnych pomieszczeń. Kiedy Juliusz i Krassus stanęli na forum, szare światło zdążyło już nabrać czerwonawego odcienia. Deszcz dudnił o kamienne płyty, rozpryskując się w tysiące drobnych kropli w porannej pustce placu. Chociaż Juliusz zawołał go po imieniu, Krassus ruszył szybko w ulewę. Cezar przyspieszył kroku, by się z nim zrównać. - Coś mi przyszło na myśl, kiedy tłumiłem rebelię wznieconą w twoim imieniu - zawołał za konsulem. Krassus stanął jak wryty i rozejrzał się dokoła. W pobliżu nie było nikogo. - W moim imieniu? Moim?! Juliuszu, to Katylina im przewodził. Czyż jego stronnicy nie mordowali twoich żołnierzy na ulicach Rzymu? - Możliwe, ale dom, który mi wskazałeś, był skromny, Krassu-sie. Z jakiego źródła Katylina czerpał tyle złota, by opłacić dziesięć tysięcy zbrojnych? W tym mieście niewielu stać na utrzymanie takiej armii, nie sądzisz? Jestem ciekaw, co by się stało, gdybym wysłał ludzi do przejrzenia jego rachunków. Czy znalazłbym zdrajcę z olbrzymimi zapasami jakiegoś skrywanego bogactwa, czy raczej powinienem szukać kogoś innego? Płatnika, powiedzmy. Krassus nic nie wiedział o spalonych dokumentach, które Brutus znalazł w tamtym domu, i błysk niepokoju, który Juliusz zobaczył w jego oczach, wystarczył, by potwierdzić jego podejrzenia. - Tak duża siła najemników, w połączeniu z zamieszkami i pożarami w mieście, rozprawiłaby się łatwo z jedynym strzegącym Rzymu legionem Pompejusza. To nie była jakaś czcza propozycja, Krassusie, ta, którą ci złożyli. Miasto mogło być twoje. Jestem zdumiony, że nie dałeś się skusić. Stałbyś teraz na stercie trupów, a Rzym byłby gotów poddać się dyktaturze.
Krassus otwierał usta do odpowiedzi, ale twarz Juliusza stwardniała i jego szyderczy ton nabrał mocy. - Ale bez ostrzeżenia z Hiszpanii sprowadzono inny legion. A zatem...? Musiałeś się znaleźć w bardzo kłopotliwej sytuacji. Zgromadzono najemników, jest spisek, ale Rzymu strzeże dziesięć tysięcy i zwycięstwo może ci się wymknąć z rąk. Jakiś ryzykant mógłby na to pójść, ale nie ty. Ty wiesz, kiedy gra jest skończona. 152 Imperator Ciekaw jestem, kiedy zdecydowałeś, że lepiej zdradzić Katylinę, niż stawiać na niepewne? Czy wtedy, kiedy przyszedłeś do mojego domu i planowałeś ze mną moją kampanię? Krassus położył rękę na ramieniu Juliusza. - Powiedziałem, że jestem przyjacielem twojej rodziny, Juliuszu, i dlatego puszczę w niepamięć twoje słowa... dla twojego dobra. -Przerwał na chwilę. - Spiskowcy nie żyją i Rzym jest bezpieczny. W gruncie rzeczy trudno o doskonalszy wynik. Niech ci to zatem wystarczy. Już nic innego nie może niepokoić twoich myśli. Zapomnij o tym. Krassus wtulił głowę w ramiona i odszedł, zostawiając Juliusza wpatrzonego w przygarbione, znikające w oddali plecy. J ROZDZIAŁ XIV szare chmury wisiały tuż nad głowami gęstych tłumów zgromadzonych na Polu Marsowym. Grunt był rozmokły, ale tysiące opuściły domy i swoje zajęcia, aby pospieszyć na wielkie pole i obejrzeć egzekucję. Żołnierze Pompejusza czekali w zwartych, błyszczących szeregach; po żadnym nie było widać trudu, jakiego wymagało wzniesienie podwyższenia dla skazańców czy ustawienia lasu drewnianych ław dla senatu. Nawet ziemia była pokryta suchym sitowiem, które trzeszczało pod niecierpliwymi nogami. Rodzice trzymali dzieci wysoko, aby każde mogło się przyjrzeć czterem nieszczęśnikom, a tłum rozmawiał między sobą przyciszonymi głosami, czując powagę chwili. Kiedy nadeszło południe, senat przerwał narady w kurii i senatorowie razem ruszyli na Pole. Żołnierze Dziesiątego dołączyli do ludzi Pompejusza przy zamykaniu miasta, odciskając woskowe pieczęcie na bramach. Pod nieobecność senatu miastu nadawano status oblężonego. Wielu z senatorów spoglądało leniwie ku zatkniętemu na janikulskim wzgórzu proporcowi. Miał zostać tam, dopóki miasto jest bezpieczne, i wstrzymano by nawet egzekucję zdrajców, gdyby pilnujący go żołnierze ściągnęli go na dół, aby ostrzec o zbliżającym się wrogu. Juliusz owinął się ciasno wilgotnymi fałdami swojego najlepszego płaszcza. Choć miał pod nim tunikę i grubą togę, drżał, patrząc na nieszczęsnych ludzi, których jego poczynania zaprowadziły na miejsce kaźni. 154 Imperator Skazani nie mieli żadnej osłony przed dokuczliwym wiatrem. Stało tylko dwóch i ci garbili się z bólu, w niemej niedoli przyciskając zakute ręce do ran zadanych nocą. Może dlatego, że śmierć była tak blisko, łapczywie wdychali zimne powietrze i wypełniali nim płuca, mimo żądlących ukłuć chłodu na obnażonej skórze. Najwyższy miał długie ciemne włosy, przesłaniające mu twarz przy każdym powiewie wiatru. Miał opuchnięte oczy, ale Juliusz widział błysk, ledwie widoczny pod okaleczonym ciałem, gorączkowy blask schwytanego w pułapkę zwierzęcia. Ten, który oskarżył Juliusza w lochu, łkał, owinąwszy głowę jakimś łachmanem. Na tkaninie pojawił się ciemny krążek krwi, znacząc miejsce, w którym kiedyś było oko. Juliusz zadrżał na tamto wspomnienie i mocniej owinął się płaszczem. Na szyi poczuł dotyk zimnego metalu, jednej z zapinek Aleksandrii. Spojrzał na Pompejusza i Krassusa, stojących na sitowiu
przerzuconym przez błoto niby kładka. Obaj konsulowie rozmawiali cicho, a tłum, z oczami błyszczącymi niecierpliwością, czekał na nich. W końcu mężczyźni odsunęli się od siebie. Pompejusz spojrzał znacząco na urzędnika i tłum zaszemrał, kiedy mężczyzna wszedł na podwyższenie i stanął twarzą do zebranych tysięcy. - Ci czterej zostali uznani za winnych zdrady przeciw miastu. Z rozkazu konsulów, Krassusa i Pompejusza, i z rozkazu senatu zostaną straceni. Ich ciała będą rozczłonkowane, ich wnętrzności rzucone dzikim ptakom. Ich głowy będą zatknięte na pal przy czterech bramach jako ostrzeżenie dla tych, którzy zagrażają Rzymowi. Taka jest wola naszych konsulów, których ustami przemawia Rzym. Wykonawca wyroku, potężnie zbudowany mężczyzna z krótko przystrzyżonymi siwymi włosami, był z zawodu rzeźnikiem. Nosił togę z grubej brązowej wełny, przepasaną pod wielkim brzuchem. Nie spieszył się, sycąc oczy skupionymi na sobie spojrzeniami tłumu. Srebro, które otrzyma za swoją robotę, było niczym w porównaniu z satysfakcją, jaką dawał podziw ludzi. Juliusz obserwował, jak mężczyzna robi publiczny pokaz ze sprawdzania swojego rzeźnickiego narzędzia, po raz ostatni przesuwając kamieniem po jego ostrzu. To był budzący grozę wąski Rozdział XIV 155 tasak o długości męskiego przedramienia, z trzpieniem osadzonym w solidnym drewnianym trzonku. Jego grzbiet był szeroki na palec. Jakieś dziecko zachichotało nerwowo, ale rodzice natychmiast je uciszyli. Długowłosy skazaniec, patrząc przed siebie szklistymi oczami, zaczął się głośno modlić. Być może dźwięk słów, a może aktorskie wyczucie chwili pokierowało krokami rzeźnika, który podszedł najpierw do niego i przyłożył tasak do jego szyi. Mężczyzna się cofnął, a jego głos, przerywany gwizdem gwałtownie wdychanego i wydychanego powietrza, zrobił się ostrzejszy. Ręce mu się zatrzęsły, a skóra nabrała barwy wosku. Zafascynowany tłum obserwował, jak rzeźnik odgarnął garść długich włosów i powoli przechylił głowę skazańca w jedną stronę, odsłaniając czystą linię szyi. - Nie, nie... nie - wyszeptał nieszczęśnik, a tłum nadstawił uszu, by usłyszeć jego ostatnie słowa. Nie zadął róg ani nie padła żadna zapowiedź. Rzeźnik mocniej zacisnął dłoń na garści włosów i zaczął powoli przesuwać tasakiem po gardle. Trysnęła krew na obu i skazany człowiek podniósł dłonie, by wpić się nimi w ostrze, które wchodziło w niego coraz głębiej, z potworną dokładnością z lewa na prawo i z prawa na lewo. Krzyknął i nogi się pod nim ugięły, ale rzeźnik był silny i trzymał go tak długo, aż tasak zazgrzytał o kość. Wtedy wyciągnął zakrwawione narzędzie z krwawej czeluści rany i po dwóch krótkich uderzeniach została mu w rękach tylko głowa, z wciąż drgającymi mięśniami policzków i otwartymi, parodiującymi życie oczami. Kiedy zwiotczałe ciało zsunęło się z podwyższenia na zielone sitowie, wszystkie ręce zakryły usta, zachłyśnięte budzącą dreszcz przyjemnością. Ludzie stawali na palcach i przepychali się do przodu dla lepszego widoku, gdy tymczasem rzeźnik, po którego ramieniu spływała krew i plamiła togę prawie na czarno, pokazywał głowę. Martwa już szczęka opadła, odsłaniając język i zęby. Jeden z pozostałych skazańców zwymiotował, a potem się rozpłakał. Jak na sygnał dołączyli do niego dwaj inni, zanosząc się łkaniem i bezsensownymi błaganiami. Tłum, pobudzony hałasem, otrząsnął się z napięcia, wybuchnął śmiechem i zaczął z nich głośno szydzić. Rzeźnik wepchnął odrąbaną głowę w płócienny worek i odwrócił się powoli, aby sięgnąć po człowieka, który był 156
Imperator najbliżej. Zamknął ciężką dłoń na jego uchu i podciągnął wrzeszczącego nieszczęśnika na nogi. Juliusz patrzył w bok aż do czasu, kiedy było po wszystkim. Widział, że Krassus popatruje na niego, ale ignorował jego spojrzenia i śledził reakcję tłumu, który każdą z trzech głów witał owacją. Zastanawiał się, czy wydarzenia, za które Krassus zapłacił, wywarłyby na plebsie choć w połowie takie wrażenie jak dzisiejsze widowisko. To byli jego ludzie, ta mroczna fala przelewająca się po mokrych gruntach Pola Marsowego. Nominalni panowie Rzymu, syci cudzego strachu i tym strachem oczyszczeni. Kiedy to się skończyło, zobaczył w twarzach ulgę, jakby każdy zrzucił z siebie wielki ciężar. Mężowie i żony żartowali między sobą, odprężeni, i on wiedział, że tego dnia w mieście niewielu stanie do swoich zajęć. Będą płynąć przez wielkie bramy i kierować się do tawern, aby rozmawiać o tym, co widzieli. Na kilka krótkich godzin ich własne troski i kłopoty staną się mniej ważne. Miasto osunie się w wieczór bez codziennej gorączki i bieganiny na ulicach. Będą dobrze spali i obudzą się odświeżeni. Szeregi Pompejusza rozstąpiły się, aby przepuścić senatorów. Juliusz ruszył razem z innymi i doszedł do bram w chwili, gdy pękał na nich wosk pieczęci i gdy się otworzyły na światła miasta. Musiał się przygotować do dwóch spraw w sądzie na forum, do opłaconych przez niego zawodów w walce na miecze pozostało nie więcej niż parę dni, lecz podobnie jak ciżby obywateli myśl o pracy nie przejęła go zbytnio. W taki dzień jak ten nie mogło być żadnych zmagań, a wilgotne powietrze, którym się zaciągnął, miało świeży smak. Tego wieczoru Juliusz stał w domu na Eskwilinie i bębnił palcami po stole. Zgiełk głosów umilkł tak szybko, jak pozwoliło na to dobre wino, i teraz czekał, rozglądając się po tych, którzy towarzyszyli mu w wyścigu o urząd konsula. Każda z osób przy stole wiele ryzyzkowała publicznym poparciem dla niego. Jeżeli przegra, wszyscy to odcierpią. Wystarczy jedno słowo Pompejusza, by Aleksandria straciła klientów i zbankrutowała. Jeżeli pozwolą mu zabrać Dziesiąty na jakieś odległe pogranicze, ci, którzy z nim Rozdział XIV 157 pójdą, zaprzepaszczą karierę, świat o nich zapomni i będą mieli szczęście, jeżeli zobaczą miasto na stare lata. Kiedy zapadła cisza, Juliusz popatrzył na Oktawiana, jedynego z obecnych związanego z nim pokrewieństwem. Widok młodego mężczyzny, zapatrzonego w niego jak w bohatera, był bolesny; wystarczyło pomyśleć o bezbarwnych latach, następstwie dzisiejszego upadku i wygnaniu. Czy Oktawian będzie wspominał kampanię z goryczą? - Zaszliśmy daleko - powiedział. - Niektórzy z was są ze mną prawie od początku. Ledwo pamiętam czasy, kiedy w moim świecie nie było Reniusza czy Kabery. Mój ojciec byłby dumny, widząc syna w otoczeniu takich przyjaciół. -Jak myślisz, o mnie też wspomni? - szepnął Brutus do Aleksandrii. Juliusz uśmiechnął się łagodnie. Zamierzał wznieść toast za tych, którzy staną do zawodów, ale myśl o porannych egzekucjach gnębiła go przez cały dzień i teraz nasunęła mu inne słowa. - Żałuję, że nie ma innych przy tym stole - mówił dalej. -Choćby Mariusza. Kiedy oglądam się wstecz, dobre wspomnienia gubią się pośród złych, ale znałem wielkich mężów. - Na te słowa serce zabiło mu głośniej. - Ścieżka mojego życia nigdy nie była prosta. Stałem u boku Mariusza, kiedy jechaliśmy przez Rzym, rzucając w tłum monety. Tłum odwzajemniał się kwiatami i owacją, a ja słyszałem, jak niewolnik szepce Mariuszowi do ucha, pamiętaj, jesteś śmiertelny. - Juliusz westchnął. Przed oczami jeszcze raz stanęły mu kolory i podniecenie tamtego dnia. - Byłem tak blisko śmierci, że nawet Kabera spisał mnie na straty. Straciłem
przyjaciół i opuściła mnie nadzieja. Widziałem upadek królów i Katona, podrzynającego sobie gardło na forum. Byłem tak pogrążony w śmierci, że wydawało mi się, że już nigdy się nie roześmieję ani do nikogo nie przywiążę. Popatrzyli na niego znad półmisków, którymi był zastawiony długi stół, lecz on błądził wzrokiem gdzieś daleko. - Byłem przy Tubruku, kiedy umierał, a ciało martwej Kornelii było tak białe, że dopóki jej nie dotknąłem, wydawała mi się nierealną istotą. - Głos zniżył mu się do szeptu. Brutus popatrzył na matkę. Była blada. Przyciskała dłoń do ust. 158 Imperator - Powiadam wam, nie życzę nikomu, by doznał tego, czego ja doznałem - powiedział jeszcze ciszej, ale wydawało się, że powoli zaczyna wyczuwać grozę, jaką powiało w pomieszczeniu od jego słów. - A przecież wciąż tu jestem. Szanuję śmierć, ale wykorzystam swój czas. Rzym widział tylko początki moich zmagań. Poznałem rozpacz i już się jej nie lękam. To moje miasto, a ten rok należy do mnie. Poświęciłem temu miastu młodość i poświęcę mu lata, jeśli tylko nadarzy mi się sposobność. Podniósł kielich do oszołomionych słuchaczy. - Kiedy patrzę na was wszystkich, nie potrafię wyobrazić sobie siły, która mogłaby nas powstrzymać - powiedział. - Wypijmy za przyjaźń i miłość, ponieważ reszta jest nic niewarta. ' Wstali powoli, podnieśli kielichy i wypili krwistoczerwone wino. ROZDZIAŁ XV Widok dwudziestu tysięcy obywateli Rzymu podrywających się na nogi jest wart zachowania w pamięci, pomyślał Juliusz, obejmując tłumy spojrzeniem. Każde miejsce każdego dnia zawodów było zajęte i gliniane żetony, które umożliwiały obejrzenie walk trzydziestu dwóch zawodników, wciąż jeszcze przechodziły z rąk do rąk i każdego ranka osiągały większą wartość. Na początku Juliusz był zdziwiony, widząc nawoływaczy przy wszystkich czterech bramach cyrku, oferujących się z kupnem tych cienkich glinianych krążków od napływających do środka tłumów. Przyjmujących zakłady, kiedy skończyły się wczesne eliminacje, było niewielu. Sektor konsulów znajdował się w chłodnym cieniu kremowego lnianego daszka rozpiętego między wysmukłymi kolumnami. Stąd był najlepszy widok na arenę i nie było takiego, kto by nie przyjął zaproszenia Juliusza. Wszyscy kandydaci na konsulów przybyli z rodzinami. Juliusz z rozbawieniem obserwował skrępowanie i niepewne miny Swetoniusza i jego ojca, którzy mimo wszystko skorzystali z jego wspaniałomyślności. Upał narastał przez cały ranek i w południe piasek parzył odkryte stopy. Wielu przyniosło ze sobą wodę i wino, lecz Juliusz i tak był przekonany, że zwrócą mu się koszty napojów i przekąsek, których sprzedażą zajęli się jego klienci. Wypożyczenie poduszek kosztowało tylko kilka miedziaków za dzień i ich stos znikł szybko. Pompejusz przyjął zaproszenie z wdzięcznością. Kiedy on i Kras160 Imperator sus zajęli miejsca, tłum się podniósł, pełen szacunku, i stał do chwili, kiedy rogi ogłosiły pierwszy pojedynek. Reniusz też tu był i Juliusz umieścił gońców blisko niego, na wypadek jakichś kłopotów w legionowych kwaterach. Nie potrafiłby odmówić staremu gladiatorowi jego miejsca, choć kiedy spośród trzydziestu dwóch, jak na razie, nie odpadł ani Brutus, ani Oktawian czy Domicjusz, pozostawało żyć nadzieją, że pozbawieni właściwego dozoru nowo zaciągnięci najemnicy dopilnują się sami jak należy. Mając to na uwadze, był zmuszony odmówić przyjemności obejrzenia walk całemu Dziesiątemu, chociaż straże kazał zmieniać trzy razy na
dzień, by pozwolić nabierać doświadczenia jak najliczniejszym szeregom. Wypróbowując swoją nową władzę, Brutus dodał do nich dziesięciu spośród najbardziej obiecujących nowych ludzi. Juliusz uznał to za przedwczesne posunięcie, lecz nie narzucał się ze swoim zdaniem, wiedząc, że nie należy podważać autorytetu wodza w oczach jego ludzi. Dziesięciu nowych poruszało się niezręcznie w legionowym ekwipunku, ale oddzielnie każdy wydawał się dosyć potulny. Zakłady jak zwykle wywołały ogólną gorączkę. Lud kochał ryzyko i Juliusz przypuszczał, że nim dojdzie do ostatnich pojedynków, będą wygrane albo przegrane całe fortuny. Nawet Krassus, wierząc słowu Juliusza, postawił pełną garść srebra na Brutusa. Brutus, mówiono, postawił na siebie wszystko, co posiadał. Gdyby wygrał, stałby się mniej zależny od Juliusza i uwolniłby się od wierzycieli. Jego przyjaciel znalazł się między trzydziestoma dwoma bez jednej porażki, ale poziom zawodów był wysoki i zwykły pech mógł zaszkodzić najlepszemu. Na gorącym piasku, poniżej sektora dla konsulów, stanęli ostatni zawodnicy. Srebrne zbroje oślepiająco lśniły i tłum na ten widok wydał z siebie zbiorowe westchnienie, już gotując owacje swoim ulubieńcom. Aleksandria przeszła samą siebie, wydobywając z metalu tak niezwykły połysk. Juliusz był przekonany, że postawa finalistów bierze się po części z obietnicy, iż po zakończeniu walk zbroje przejdą na ich własność. Za jeden zestaw, już z racji samej wagi, człowiek mógł sobie kupić małe gospodarstwo, a zdobyta w zawodach sława mogła zaowocować jeszcze większym zyskiem. Juliusz wolał nie myśleć, ile ci ludzie go kosztowali. Cały Rzym Rozdział XV 161 mówił o jego hojności, i, na bogów, ci w słońcu naprawdę wyglądali wspaniałe. Kilku zawodników obnosiło się z siniakami zarobionymi we wcześniejszych walkach. To były całkiem ucywilizowane dni, zginęło tylko czterech ludzi od przypadkowych ciosów zadanych w gorączce współzawodnictwa. Każdą walkę kończyła pierwsza krew i żadnej nie wyznaczano granic czasowych, poza zmęczeniem. Najdłuższa, do czasu finałów, trwała prawie godzinę i obaj mężczyźni ledwo trzymali się na nogach, aż jakieś niezdarne cięcie w poprzek łydki ustaliło zwycięzcę. Tłum wzniósł okrzyki na cześć przegranego równie głośne, jak na cześć człowieka, który przeszedł do finału. Pierwszego dnia zawodów na piasku stanęło jednocześnie sto par. Widok tylu błyszczących w słońcu ostrzy był równie ekscytujący jak indywidualne pojedynki ostatnich trzydziestu dwóch, choć prawdziwi znawcy woleli pojedyncze pojedynki, podczas których mogli się skupić na stylu i zręczności walczących. Przegląd mieczy i zdolności był oszałamiający. Juliusz zwrócił uwagę na pewną liczbę zawodników, postanawiając wciełić ich do nowego legionu. Do tej pory kupił sobie usługi trzech. Z konieczności musiał zatrudnić tych, którzy walczyli w rzymskim stylu, choć innych pominął z bólem. Wieść, że poszukuje ludzi, którzy potrafią dobrze władać mieczem, dotarła dalej niż jego wysłańcy i do zawodów stanęli mężczyźni ze wszystkich rzymskich lądów, a nawet z dalekich krain. Afrykanie mieszali się z ludźmi o mahoniowej skórze, z Indii i Egiptu. Człowiek o imieniu Sung miał skośne oczy ras, które żyły w krainach na wschodzie, tak odległych, że niemal mitycznych. Juliusz musiał wyznaczyć straże, aby powstrzymywały ręce usiłujące go dotknąć, kiedy się pojawiał na ulicach Rzymu. Tylko bogowie wiedzieli, co Sung porabiał tak daleko od swojej ojczyzny, ale za pomocą swojego długiego miecza przeszedł do ostatnich pojedynków, a we wszystkich poprzednich zwyciężał w najkrótszym czasie. Juliusz przyglądał mu się teraz, kiedy Sung kłaniał się nisko konsulom, i był zdecydowany złożyć mu propozycję, jeżeli dojdzie do ósemek, nieważne nawet, czy w rzymskim stylu czy nie. Nastąpił ostatni akt widowiska. Ogłoszono imiona mężczyzn 162
Imperator i każdy wystąpił do przodu, by lud Rzymu powitał go owacją. Bru-tus i Oktawian stali razem z Domicjuszem. Juliusz uśmiechnął się, widząc radość w ich twarzach. Bez względu na to, który wywalczy zwycięstwo, żaden nie zapomni takiego doświadczenia. Trzej Rzymianie wznieśli miecze ku tłumowi, a potem w stronę konsulów. Tłum ryknął i głosy ludzi runęły na arenę potworną ścianą dźwięków. Przez tuby z brązu, wzmacniające głos, popłynęła zapowiedź pierwszej pary. Domicjusz miał się zmierzyć z legionistą z północy, który przybył na zawody do rodzinnego miasta za zgodą swojego dowódcy. Przeciwnik był wysoki, miał potężne przedramiona i wąskie biodra. Kiedy inni opuścili arenę, ostrożnie zmierzył spojrzeniem Do-micjusza, który już rozciągał mięśnie, bez śladu napięcia w twarzy. Poczuł, jak serce bije mu szybciej, a inni w ławach konsulów poczuli to samo. Pompejusz wstał i klepnął go po ramieniu. - Czy powinienem postawić na twojego człowieka, Juliuszu? Jesteś pewien, że wejdzie do szesnastki? Juliusz odwrócił się i zobaczył nagły błysk w oczach konsula, ą na czole błyszczące krople potu. Kiwnął głową. - Spośród tych, których znam, Domicjusz włada mieczem jak nikt, poza jednym. Przyzwij niewolników przyjmujących zakłady, a postawimy na niego fortunę - powiedział. Obaj uśmiechnęli się jak chłopcy i trudno było pamiętać, że ten człowiek nie jest jego przyjacielem. Niewolnik przyszedł na pierwsze zawołanie. Pompejusz przewrócił białkami, widząc, jak Krassus odlicza trzy sztuki srebra, aby je wręczyć chłopcu. - Choć raz, Krassusie. Choć raz chciałbym zobaczyć, że stawiasz tyle, by w razie przegranej zrobiło ci to jakąś różnicę. Mały pieniądz, mała radość. To człowieka musi trochę użądlić. Policzki Krassusa zapłonęły purpurą, ale srebro wsunął z powrotem do sakiewki. - W porządku. Chłopcze, dajże mi tę swoją tabliczkę. Niewolnik podsunął mu kawałek nawoskowanego drewienka. Krassus odcisnął w wosku swój pierścień i odwracając się bokiem od dwóch pozostałych mężczyzn, szybko wpisał jakieś cyfry. Pompejusz zerknął mu przez ramię i cicho gwizdnął. Rozdział XV 163 - Prawdziwa fortuna, Krassusie. Zadziwiasz mnie. Jedna sztuka złota to więcej, niż postawiłeś kiedykolwiek na cokolwiek. Krassus prychnął ze złością i odwrócił wzrok ku dwóm zawodnikom zmierzającym na swoje pozycje i czekającym jedynie na głos rogu. - Postawiłem sto na twojego człowieka, Juliuszu. Stawiasz tyle samo? - spytał Pompejusz. - Stawiam tysiąc. Znam mojego człowieka. Na takie wyzwanie twarz Pompejusza stężała. - W takim razie ja też, Juliuszu. Obaj mężczyźni zapisali sumy i nazwiska na woskowanym drewnie. Reniusz odchrząknął. - Pięć sztuk złota na Domicjusza - oznajmił burkliwie. Wyciągnął monety, ale trzymał je w dłoni mocno i nie spuścił z nich wzroku, dopóki nie zniknęły w płóciennym woreczku niewolnika. Wtedy otarł pot z czoła i opadł na poręcz ławy. Sweto-niusz był bliski postawienia zakładu na własny rachunek, lecz gdy to zobaczył, zwrócił się do ojca po -większe fundusze. Stary Pran-dus postawił za obu dziesięć sztuk w złocie i wtedy woskowana tabliczka przeszła przez wszystkie ręce raz jeszcze i nawet Bi-bulus zaryzykował i odliczył ze swojej sakiewki parę sztuk srebra. Niewolnik rzucił się pędem do swojego pana, a Juliusz wstał, aby dać sygnał trębaczom. Na jego widok tłumy się uciszyły. Ciekawe, pomyślał, ilu z nich będzie pamiętać jego imię
podczas wyborów. Przez chwilę delektował się ciszą, potem kantem dłoni przeciął powietrze. Przez arenę poniósł się przenikliwy lament rogów. Domicjusz, kiedy sam nie walczył, oglądał pojedynek za pojedynkiem, gdy tylko nie wzywały go inne obowiązki. Zwracał uwagę na tych, którzy według niego mieli szansę na przejście do późniejszych walk, i z ostatnich trzydziestu dwóch tylko połowę uznał za naprawdę niebezpiecznych. Legionista z północy, z którym się miał zmierzyć, był wystarczająco wprawny, by zająć wysokie miejsce w zawodach, ale wpadał w panikę, kiedy się go przycisnęło. 164 Imperator Domicjusz poczuł na sobie wzrok przeciwnika, kiedy rozciągał mięśnie pleców i nóg, i natychmiast przywdział na twarz maskę niewzruszonego spokoju. Brał udział w wystarczająco wielu zawodach, by wiedzieć, że pojedynki wygrywa się często nie mieczem, lecz postawą przed walką. Jego dawny nauczyciel miał zwyczaj siadać przed swoimi przeciwnikami płasko na ziemi, rozrzucać nogi i trwać w absolutnej ciszy. Kiedy tamci podskakiwali i rozluźniali napięte mięśnie, on był jak skała i to ich wyprowadzało z równowagi. Kiedy w końcu podnosił się ku nim, jak słup dymu, walkę miał już w połowie wygraną. Domicjusz zrozumiał tę lekcję i od tamtej pory nigdy nie dawał poznać po sobie zmęczenia. Wprawdzie jego prawe kolano było boleśnie sztywne, po tym jak je wykręcił w którejś z wcześniejszych walk, ale nie skrzywił się, przechodząc od ćwiczenia do ćwiczenia płynnymi hipnotyzującymi ruchami. Czuł wielki spokój i ofiarował bogom cichą modlitwę za dawnego nauczyciela. Trzymając miecz nisko i z daleka od ciała, Domicjusz podszedł do swojej linii i zastygł. Jego przeciwnik zakołysał nerwowo ramionami i przerzucił głowę z boku na bok. Kiedy ich oczy się spotkały, legionista z północy zgromił go spojrzeniem. Domicjusz stał jak posąg, prezentując lśniące potem muskuły ramion. Srebrna zbroja ochraniała piersi obu wojowników, ale Domicjusz mógłby ściąć tamtemu w biegu kosmyk włosów, i na tę myśl poczuł się silny. Rogi go otrzeźwiły i skoczył do przodu, nim ich dźwięk zdołał w pełni dotrzeć do przeciwnika. Szybkość nóg człowieka z północy doprowadziła go do finałów i zanim ostrze go dosięgnęło, przesunął się poza jego zasięg. Domicjusz usłyszał jego oddech i skupił się na nim podczas kontrataku. Zrozumiał, że legionista posługuje się oddechem, aby wzmocnić siłę ciosu, i chrząka przy każdym wyprowadzeniu miecza. Domicjusz, aby dać mu się rozluźnić, podpuszczał go coraz bliżej przez jakieś dziesięć kroków, wypatrując oznak słabości. Przy ostatnim kroku, w chwili gdy przenosił ciężar ciała na prawą nogę, poczuł ból, jakby mu ktoś wbijał igłę prosto w rzepkę, i kolano się przegięło do tyłu. Zachwiał się, a tamten wyczuł jego słabość i natychmiast go przycisnął. Domicjusz starał się nie
Rozdział XV 165 myśleć o tym, co się stało, lecz nie śmiał dowierzać nodze. Szurając nogami, parł do przodu. Legionista cofnął się, by zdobyć wolną przestrzeń, ale Domicjusz szedł za nim i łamał rytm jego ciosów krótkimi poprzecznymi uderzeniami. Odskoczyli od siebie i zaczęli tańczyć jeden wokół drugiego. Domicjusz wsłuchiwał się w oddech przeciwnika i czekał na ten delikatny syk powietrza poprzedzający każdy atak. Nie miał odwagi spoglądać w dół, na kolano, choć przypominało mu o sobie boleśnie przy każdym kroku.
Przeciwnik próbował go zmęczyć gradem ciosów, lecz Domicjusz blokował jeden po drugim, odczytując w porę tamten oddech i czekając na odpowiedni moment. Słońce stało wysoko nad nimi i piekący pot zalewał im oczy. Legionista wciągnął powietrze. Domicjusz zaatakował. O tym, że cios jest doskonały, wiedział, nim ostrze sięgnęło przeciwnika i odcięło z czaszki płat skóry. Płatek ucha upadł na ziemię w tej samej chwili, kiedy z głowy polała się krew i legionista ryknął, tnąc mieczem na oślep. Kolano Domicjusza się odkształciło i strzeliło bólem aż do pachwiny. Legionista zawahał się. Oczy mu się rozszerzyły narastającym bólem i zobaczył, że spływa własną krwią. Domicjusz przyglądał mu się uważnie, usiłując zlekceważyć własne cierpienie. Tamten dotknął szyi i popatrzył na zakrwawione palce. Na jego twarzy pokazał się grymas rezygnacji. Skinął głową Domicjuszowi i obaj mężczyźni wrócili na swoje linie. - Powinieneś obwiązać kolano, mój przyjacielu. Inni to zauważą - powiedział cicho legionista z północy, wskazując na ocienione daszkiem miejsce, gdzie reszta finalistów oczekiwała na swoją kolej. Domicjusz wzruszył ramionami. Dotknął stawu i skrzywił się, tłumiąc krzyk. Legionista pokiwał głową ze zrozumieniem, po czym obaj pozdrowili tłum i konsulów. Domicjusz usiłował ukryć nagły strach. Kolano zachowywało się dziwnie. Powinien się modlić, by to było skręcenie czy częściowe przemieszczenie, które da się nastawić. Dla człowieka, którego całym życiem był miecz i Dziesiąty, myśl o czymś innym była nie do zniesienia. Kiedy obaj szli po gorącym piasku, Domicjusz, zgrzytając zębami z bólu, starał się nie utykać. Prosto w słońce wyszła inna para w srebrnej zbroi, by stanąć do 166 Imperator następnego pojedynku, i Domicjusz czuł ich pewność siebie, kiedy patrzyli na niego i się uśmiechali. Juliusz popatrzył za znikającym w cieniu przyjacielem i skrzywił się współczująco. - Wybaczcie. Muszę zejść na dół i sprawdzić, czy ich rany będą właściwie opatrzone powiedział. Pompejusz klepnął go po plecach, zbyt ochrypły od krzyku, by odpowiedzieć. Krassus zawołał o zimne napoje dla wszystkich i kiedy usiedli z powrotem, by obserwować następny pojedynek, nastroje się poprawiły i stały zaraźliwie lekkie. Swetóniusz przypuścił do ojca pozorowany atak i stary Prandus zaśmiał się razem z nim, jednakowo podekscytowany. Reniusz, siedzący na skraju sektora konsulów, podniósł się, gdy Juliusz go mijał, i zamieniwszy parę słów, obaj zeszli w przyjemny chłód, w przejście pod ławami. To był inny świat. Ryki tłumów były wyciszone, dalekie. Słońce, przypiekające na górze, tu ledwo się przesączało przez szpary w potężnym obelkowaniu i kładło na ziemię jasnymi pręgami, które się przesuwały przy każdym kroku łudzi powyżej. Pole Marsowe miało miękki grunt, bez warstwy piasku, który sprowadzano na arenę z wybrzeża. - Czy będzie jeszcze walczył? - odezwał się w końcu Juliusz. Reniusz wzruszył ramionami. - Kabera go wyleczy. Ten staruch wciąż promieniuje dziwną energią. Juliusz nie odpowiedział. Przypomniała mu się scena, kiedy Kabera dotknął dłońmi Tubruka, umęczonego, pokłutego ze wszystkich stron, podczas ataku na majątek, kiedy zginęła Kornelia. Kabera wzbraniał się mówić o swojej uzdrowicielskiej sile. Kiedyś powiedział, że to kwestia długości ludzkich ścieżek. Jeżeli czyjaś ścieżka się kończy, niczego nie potrafi zrobić, ale niektórym, choćby Reniuszowi, pomyślał Juliusz, trochę ją przedłużył. Zerknął na starego gladiatora. W miarę upływu lat ta przedłużona ścieżka poddawała się wiekowi. Twarz ponownie przybrała starczy, zgorzkniały wyraz, sprzed czasu, kiedy ten człowiek został wyrwany śmierci. Juliusz do tej pory nie rozumiał dlaczego. Kabera Rozdział XV
167 wierzył, że bogowie przyglądają się im wszystkim tak samo z miłością, jak i zazdrością i Juliusz żałował, że jemu brakuje takiej wiary. Kiedy on się modli, to tak, jakby krzyczał w próżnię, z której nigdy nie pada żadna odpowiedź, co doprowadza go do rozpaczy. Tłum powstał, by odpowiedzieć entuzjazmem na czyjś cios, i ziemia drgnęła podłużnymi pasami światła. Juliusz minął ostatnie dwie drewniane podpory i stanął na wprost otwartej przestrzeni. Dwie srebrne postaci pędziły jedna na drugą, jakby to był jakiś taniec. Ich miecze odbijały każdy promień słońca i szczękały równomiernie, a lud głośno tupał do taktu. Juliusz zamrugał, kiedy jakaś odrobina pyłu spłynęła z góry i siadła mu na skórze. Zadarł głowę i spojrzał na grube żerdzie podtrzymujące rzędy ław. Mógłby przysiąc, że drżą. Miał nadzieję, że drewno wytrzyma ciężar tysięcy. Kabera owijał Domicjuszowi kolano kawałkiem cienkiego płótna. Obok klęczał Brutus z Oktawianem, niepomni toczącej się na arenie walki. Obaj spojrzeli na Juliusza, kiedy do nich dołączył, a Domicjusz zamachał dłonią. - Prawie czuję, jak cała reszta pilnie mi się przygląda. Wilki, co do jednego - powiedział, łapiąc powietrze, kiedy Kabera silniej zacisnął opatrunek. - Jak z kolanem? - spytał Juliusz. Domicjusz nie odpowiedział, ale strach wyzierający mu z oczu wstrząsnął nimi wszystkimi. - Pękła rzepka - warknął Kabera, czując ciężar milczenia. - Nie wiem, jak wytrzymał do tej pory. Zrobię, co potrafię. - Domicjusz cię potrzebuje, Kabero - powiedział cicho Juliusz. Stary uzdrawiacz prychnął. - Jakie to ma znaczenie, czy stanie jeszcze raz do walki. Walka nie jest... - Nie, nie chodzi o to. Domicjusz jest jednym z nas. Ma przed sobą do przejścia długą ścieżkę. -Juliusz zaczynał się niecierpliwić. Gdyby musiał, błagałby starego, choćby na klęczkach. Kabera zesztywniał. Przysiadł na piętach. - Nie wiesz, o co prosisz, przyjacielu. Cokolwiek w sobie mam, nie mogę tego wykorzystywać do leczenia zadrapań czy złamanej kości. - Popatrzył na Juliusza. Wyglądał, jakby miał się przewrócić 168 Imperator ze zmęczenia. - Czy chcesz, bym to coś wytracił dla zaspokojenia czyichś ambicji? Wprowadzanie się w stan nieświadomości to... to jak agonia. Nie umiem ci tego wytłumaczyć, ale nigdy nie wiem, czy to ja wypędzam ból, czy to bogowie poruszają moimi dłońmi. Zapadła cisza. Juliusz mierzył go wzrokiem, chcąc go wypróbować. Zbliżył się do nich jeden z trzydziestu dwóch zawodników. Juliusz rozpoznał jednego z tych, których podziwiał.. Mężczyzna miał twarz koloru starego tekowego drzewa i jako jedyny nie nosił podarowanej mu zbroi, przedkładając nad nią wygodę prostej szaty. Skłonił się. - Nazywam się Salomin - powiedział i zamilkł, jakby jego imię było wszystkim znane. Kiedy nikt nie zareagował, wzruszył ramionami i spojrzał na Domicjusza. - Dobrze walczyłeś pochwalił go. - Dasz radę dalej? Domicjusz zmusił się do uśmiechu. - Odpocznę trochę, a potem zobaczymy. - Na opuchliznę trzeba przyłożyć zimny okład, przyjacielu. Tak zimny, jak to możliwe w tym upale. Mam nadzieję, że będziesz na nogach, kiedy zawezwą nas razem. Nie podobałaby mi się walka z kaleką. - Postaram się być na nogach. Specjalnie dla ciebie - odrzekł Domicjusz.
Salomin skłonił przed nimi głowę i odszedł, a Domicjusz popatrzył na bezradnie wyciągniętą na ziemi prawą nogę. - Nie móc maszerować to już koniec - poskarżył się prawie szeptem. Kabera, z zaciętą twarzą, pochylił się nad kolanem i zaczął roz-masowywać opuchliznę. Cisza przeciągała się w nieskończoność. Z czoła starego człowieka spłynęła kropla potu i zawisła na czubku nosa, ale jej nie starł. Nie słyszeli, jak wywołują Brutusa. Mężczyzna, który miał z nim walczyć, minął ich i wyszedł w słońce, nie oglądając się za siebie. To Sałomin podszedł raz jeszcze do grupki zmartwionych mężczyzn i szturchnął Rzymianina. - Twoja kolej - powiedział. Oczy miał wielkie i jeszcze bardziej ciemne niż jego tekowa skóra. Rozdział XV 169 - Rozprawię się z nim szybko - rzucił Brutus, obnażając miecz, prostując ramiona i ruszając za przeciwnikiem. Salomin potrząsnął głową w zdumieniu. Podszedł do granicy cienia i przesłonił oczy dłonią, by obserwować pojedynek. Juliusz wyczuł, że Kabera będzie trwał w swoim uporze, dopóki on nad nim stoi. Nowa walka była dobrym pretekstem do zostawienia go sam na sam z Domicjuszem. - Oktawianie, nie róbmy tu tłoku - powiedział i skinął jednocześnie na Reniusza. Oktawian, tak jak chwilę wcześniej Salomin, podszedł do granicy cienia i popatrzył w stronę Brutusa, który czekał niecierpliwie na dźwięk rogów. Juliusz z Reniuszem ledwo zdążyli przyspieszyć, kiedy tłum ryknął, a potem zapadła niesamowita cisza. Juliusz rzucił się do biegu i zdyszany wpadł między rzędy ław konsulów. Siedzący tam mężczyźni zastygli w zdumieniu. Brutus już odchodził sztywnym krokiem z areny, zostawiając za sobą rozciągniętą na piasku postać. - Co się stało? - spytał Juliusz. Pompejusz potrząsnął głową niedowierzająco. - Nigdy nie widziałem czegoś takiego. To trwało chwilę. Ze wszystkich obecnych tylko Krassus wyglądał na nieporuszo-nego. - Twój człowiek stanął jak posąg, uchylił się przed dwoma ciosami, nie odrywając stóp od ziemi, potem uderzył przeciwnika pięścią, a kiedy ten upadł, ciął mu mieczem przez nogę. Czy to można nazwać zwycięstwem? Coś takiego nie wygląda na uczciwą walkę. Pompejusz, pamiętając, ile postawił na Brutusa, powiedział szybko: - Brutus wytoczył pierwszą krew, nawet jeśli tamten człowiek stracił przytomność. To się liczy. Tłum się ocknął, kiedy te same wątpliwości ogarnęły dziesiątki ław. Wiele twarzy zwróciło się w stronę, gdzie siedzieli kon-sulowie, w nich szukając potwierdzenia czy zaprzeczenia, i Juliusz wysłał biegacza, by rogi potwierdziły zwycięstwo Brutusa. 170 Imperator Ci, którzy postawili przeciw młodemu Rzymianinowi, zaszem-rali, lecz większość tłumu wydawała-się zadowolona z tej decyzji. Juliusz zobaczył, jak ze śmiechem parodiują wymianę ciosów. Dwaj żołnierze z Dziesiątego ocucili przegranego zawodnika paroma klepnięciami w policzki i pomogli mu zejść z areny, ale ten, odzyskawszy zmysły, zaczął się im wyrywać, głośno protestując przeciw wynikowi. Legionistów nie poruszył jego protest. Nie tracąc zimnej krwi, zniknęli z oczu tłumu w głębi płóciennego daszku. Popołudnie dobiegło kresu wraz z ostatnimi walkami. Oktawian swojemu przeciwnikowi rozpłatał udo, kiedy ten usiłował zrobić unik. Tłum, bez żadnych daszków nad głową, mdlał z gorąca, lecz nie stracił ani chwili z całego widowiska.
Szesnastu zwycięzców w pełnych zbrojach jeszcze raz wyprowadzono przed trybuny, by widzowie okazali im uznanie. Ich walki miały się zacząć o zachodzie słońca, przy pochodniach, i miały w ostatnim dniu zredukować szesnastkę do ósemki, której dawano całą noc na opatrzenie ran i odzyskanie sił. Kiedy szesnastu wzniosło miecze, piasek wokół ich stóp zafalował monetami i kolorowymi kwiatami, gromadzonymi na tę chwilę od samego rana. Wywołano Domicjusza. Mężczyzna wszedł na arenę krokiem równym i pewnym jak zawsze. Słowa były niepotrzebne, lecz Juliusz zobaczył, że knykcie dłoni starego gladiatora, zaciśniętej na poręczy, pobielały, kiedy obaj patrzyli na piach i krzyczeli tak samo głośno jak tłum. . N ROZDZIAŁ XVI Derwilia dołączyła do ław konsulów w ostatnim dniu. Miała na sobie luźną suknię z białego jedwabiu, odsłaniającą szyję. Juliusz był rozbawiony, widząc, jak inni wydają się zahipnotyzowani głębokim wycięciem, które się odsłoniło, kiedy wstała, aby pozdrowić legionistów Dziesiątego. Po ostatnim pojedynku szesnastek Oktawian miał na policzku cięcie. Przegrał z Salominem i ten wszedł triumfalnie do ósemek razem z Domicjuszem, Brutusem i piątką innych, których Juliusz nie znał, poza tym, że podobali mu się w eliminacjach. Kiedy na arenie pojawiali się obcy, Juliusz dyktował Adanowi list za listem, milknąc tylko wówczas, kiedy emocje sięgały zenitu i młody skryba nie mógł oderwać oczu od pary zawodników. Chłopiec był zafascynowany widowiskiem i przerażony już samą masą ludzi na trybunach, a coraz wyższe sumy stawiane przez Pompejusza i Juliusza wprawiały go w zdumienie. Pierwsze walki dnia ciągnęły się długo, w spowolnionym tempie. Każdy zawodnik, który doszedł tak wysoko, był jedyny w swoim rodzaju i żaden nie liczył na szybkie zwycięstwo. Zmienił się także nastrój tłumu. Trybuny z zapartym tchem obserwowały każdą walkę, oklaskując co celniejsze uderzenie, i rozprawiały o technice i stylu. Salomin musiał się nieźle napracować, by wejść do ostatniej czwórki i walczyć podczas przesądzającego o ostatecznym zwycięstwie wieczoru. Mimo nawału pracy Juliusz przerwał dyktowanie, aby się przyjrzeć niskiemu zawodnikowi, o skórze jak stare 172 Imperator drewno tekowe. Decydując się na walkę bez srebrnej zbroi, Salo-min wyróżniał się spośród innych i sympatia tłumu już była po jego stronie. Mały człowiek walczył jak akrobata. Był w ciągłym ruchu. Padał na ziemię, przetaczał się, podrywał, podskakiwał i atakował Całymi seriami ciosów, co sprawiało, że jego przeciwnicy wydawali się niezdarni. Jednak ten, z którym Salomin walczył o wejście do czwórek, nie był nowicjuszem i nie przeceniał własnych możliwości. Reniusz pokiwał głową z uznaniem na pracę jego nóg, która nie pozwalała wirującemu Salominowi znaleźć dziury w jego obronie. - Salomin sam się wykończy, to pewne - powiedział Kras-sus. Cała reszta milczała, oczarowana widowiskiem. Miecz Salomina był o wiele dłuższy od rzymskich gladiusów i to przesądziło o jego zwycięstwie. Kiedy słońce przeszło na drugą połówkę nieba i kiedy w popołudniowym upale obaj mężczyźni spływali potem, Salomin zamaskował uderzenie pozorowanym ruchem ciała. Przeciwnik upadł na piasek, czerwony od jego krwi. Nigdy się nie dowiedział, że miecz wszedł mu prosto w gardło. Salomin nie zamierzał zadać śmiertelnego ciosu. Walka toczyła się wystarczająco blisko ław konsulów, by Juliusz mógł tego nie widzieć. Ciemny mały człowiek stał z trzęsącymi się rękami nad leżącym przeciwnikiem, porażony tym, co się stało. Potem ukląkł obok ciała i pochylił głowę. Rozwścieczony tłum poderwał się na nogi, ale minęła dłuższa chwila, nim jego ujadanie zdołało się przebić przez smutek i otępienie klęczącego. Salomin popatrzył ze złością po
rzędach ław. Nie podniósł miecza w zwyczajowym pozdrowieniu. Przeciągnął kciukiem i palcem wskazującym po ostrzu, aby je wytrzeć, i odszedł sztywno do ocienionego miejsca dla zawodników. - Och, widać, że to nie nasz człowiek - zaśmiał się Pompejusz. Wygrał kolejny zakład i duże pieniądze i nic nie mogło mu zepsuć dobrego humoru, choć w tłumie dały się słyszeć szydercze prych-nięcia, kiedy lud zrozumiał, że nie będzie żadnego pozdrawiania konsulów. Ciało odciągnięto i nim plebs stał się niespokojny, szybko zapowiedziano następną walkę. Rozdział XVI 173 - A jednak zarobił na miejsce w ostatniej czwórce - zauważył Juliusz. Domicjusz z trudem przebił się przez ósemki, ale i on miał się znaleźć w jednej z dwóch ostatnich par walczących w zawodach. Ostatecznie pozostało jedyne miejsce do obsadzenia i o nie miał walczyć Brutus. Cały Rzym śledził ich postępy, a biegacze wynosili wieści poza bramy cyrku, tym, którzy nie zdołali zdobyć miejsc w środku. Do wyborów pozostało mniej niż miesiąc i Juliusz już był traktowany tak, jakby zdobył urząd konsula. Pompejusz zauważalnie zmiękł i złagodniał, ale Juliusz i jemu, i Krassusowi odmawiał spotkań i planowania przyszłości. Nie chciał kusić losu, nim jego lud zagłosuje, chociaż w spokojniejszych chwilach śnił na jawie, że wygłasza mowę w senacie jako jeden z przywódców R2ymu. Ostatniego dnia w jego ławach pojawił się Bibulus. Juliusz zastanawiał się, co nim powoduje, by stawać do wyścigów o urząd konsula. W miarę, jak decydujący moment był coraz bliżej, wielu z wcześniej zgłoszonych kandydatów rezygnowało, jeden za drugim, polecając swoim potencjalnym wyborcom swoich kolegów. Bibulus, tak to przynajmniej wyglądało, zamierzał wytrwać do końca. Przecząc własnej wytrwałości, przemawiał marnie i obrona człowieka oskarżonego o kradzież skończyła się farsą. Mimo to jego klienci wciąż obiegali miasto z jego imieniem na ustach, a młodzież rzymska wprost oszalała na jego punkcie. Stare fortuny w Rzymie także mogły woleć jednego ze swoich przeciw Juliuszowi i Cezar nie mógł wykluczać jego zwycięstwa. Czekając, by Brutusa wezwano do pojedynku, gryzł się kosztami kampanii. Każdego ranka w domu u stóp Eskwilinu pobierało zapłatę więcej niż tysiąc ludzi. Czy zdobędą mu głosy, tego nie był pewien, ale zgodził się z argumentem Serwilii, że musi być widziany jako człowiek, który ma stronników. To była niebezpieczna gra, ponieważ przez zbyt wielką liczbę stronników wielu Rzymian mogło dojść do przekonania, że ich kandydat wygra i bez ich głosu, i pozostać w domu. To, że wolni obywatele głosowali całymi centuriami, było błędem systemu. Wystarczyło, by do głosowania stawało kilka określonych grup, które oddawałyby głosy za wszystkich. Przy obecnym systemie szansę były równe i równie dobrze mógł wygrać Bibulus czy senator Prandus. Obaj 174 Imperator zdawali się mieć na swoich usługach równie dużo ludzi jak Juliusz. Jednak jego udział w pokonaniu Katyliny stał się powszechnie znany i nawet jego wrogowie musieli przyznać, że rozgrywane zawody są sukcesem. Poza tym, trafnie obstawiając swoich ludzi, wygrał wystarczająco dużo, by zwrócić część długów zaciągniętych na kampanię. Adan prowadził rachunki, z których jasno wynikało, że z każdym dniem maleją zapasy hiszpańskiego złota i Juliusz był zmuszony do zaciągania nowych pożyczek. Czasami ich wysokość spędzała mu sen z oczu, ale gdy zostanie konsulem, żaden dług nie będzie miał znaczenia. - Mój syn! - powiedziała rozgorączkowana Serwilia, kiedy na arenie pojawił się Brutus. Jego przeciwnikiem był Aulus, wysmukły legionista z południa, spod stoków Wezuwiusza.
Obaj mężczyźni wyglądali wspaniale w srebrnych zbrojach. Juliusz uśmiechnął się do Brutusa, kiedy ten pozdrawiał ławy konsulów i puścił oko do matki, nim się odwrócił i wzniósł miecz w stronę widowni. Tłum ryknął zachwycony, a przeciwnicy ruszyli lekkim krokiem, każdy do swojej linii na samym środku areny. Reniusz parsknął lekceważąco, ale Juliusz widział, że drży z napięcia, podając się całym ciałem do przodu i wpijając ocz-ami w swojego ucznia. Juliusz miał nadzieję, że Brutus potrafi znieść porażkę równie łatwo, jak odnosił zwycięstwa. Już samo dostanie się do ósemki było sukcesem, wartym opowiadania wnukom, ale Brutus zapowiadał od samego początku, że dostanie się do finału. Nawet on wolał nie przysięgać, że wygra 'wszystko, ale wierzył w siebie aż nadto wyraźnie. - Postaw na niego wszystko. Sam przyjmę twoje zakłady - powiedział Juliusz owładnięty falą podniecenia. Pompejusz zawahał się. - Przyjmujący zakłady podzielają twoje przekonanie, Juliuszu, zatem słucham. - Jeden do pięćdziesięciu na Brutusa. Pięć do jednego na Aulu-sa - odpowiedział szybko Juliusz. Pompejusz się uśmiechnął. - Aż tak bardzo wierzysz, że zwycięży Marek Brutus? Kusisz Rozdział XVI 175 mnie, bym w zamian postawił na przeciwnika. Pięć tysięcy w złocie przeciw twojemu człowiekowi, w takim razie. Przyjmujesz? Juliusz popatrzył na arenę. Zawahał się. To był ostatni pojedynek ósemek. Salomin i Domicjusz już przeszli do czwórek. Czy na pewno nie ma wojownika, który może pokonać jego najdawniejszego przyjaciela? - Przyjmuję, Pompejuszu. Masz moje słowo - powiedział, czując pot na skórze. Adan był wyraźnie przestraszony i Juliusz wolał na niego nie patrzeć. Zachowując kamienną twarz, usiłował sobie przypomnieć, jak bardzo stopiły się jego zapasy po opłaceniu nowych zbroi dla najemników i po cotygodniowych wypłatach dla klientów. Jeżeli Brutus przegra, wystarczy dwadzieścia pięć .tysięcy w złocie, by doprowadzić go do zguby, ale wciąż drzemała w nim myśl, że kiedy będzie konsulem, lichwiarze i ich pieniądze będą się do niego ustawiać w kolejce. - Ten Aulus. Czy to zdolny zawodnik? - spytała Serwilia, by przerwać milczenie, które zapanowało w ich ławach. Bibulus przysiadł się bliżej i odpowiedział z czymś, co mu się wydawało zwycięskim uśmiechem. - Obaj są na tym samym poziomie, pani. Obaj wygrali siedem pojedynków, by dojść do tego miejsca, choć nie wątpię w przewagę twojego syna. Jest ulubieńcem tłumu, a mówią, że to dodaje człowiekowi ducha. - Dziękuję ci - powiedziała Serwilia i uśmiechnęła się. Bibulus, który uznał uśmiech kobiety za zaszczyt, poczerwieniał i splótł dłonie. Juliusz obserwował go dość niechętnie, zastanawiając się, czy za jego sposobem bycia nie skrywa się bystrzejszy umysł, czy też Bibulus jest tak beznadziejny, na jakiego wygląda. Odezwały się rogi i na pierwszy szczęk mieczy wszyscy rzucili się ku poręczy, walcząc o miejsce bez względu na własną pozycję. Serwilia oddychała szybko, a jej zdenerwowanie było na tyle wyraźne, że Juliuszowi wypadało dotknąć jej ramienia. Chyba tego nie poczuła. Na piasku błysnęły miecze i obaj mężczyźni zaczęli krążyć jeden wokół drugiego z nadzwyczajną w tym upale prędkością. Obaj byli podobnie zbudowani i wydawali się dobrze dobranymi przeciw176
Imperator nikami. Adan liczył po cichu ciosy, prawie nieświadomie, zaciskając pięści z podniecenia. Rachunki i listy leżały zapomniane na jednej z ław za nimi. Brutus naparł na przeciwnika serią trzech krótkich ciosów. Aulus je przepuścił przez swoją obronę, szukając sposobności do kontruderzenia i kiedy metal szczęknął o metal, tylko praca nóg uratowała Brutusa z opresji. Ciemne włosy jednego i drugiego już zlepiał pot. Odskoczyli od siebie na długą chwilę i Juliusz usłyszał niosący się nad piaskiem głos Brutusa. Nikt w ławach konsulów nie mógł zrozumieć słów, ale Juliusz wiedział, że są obraźliwe i że mają wyprowadzić Aułusa z równowagi. Aulus tylko się zaśmiał i prąc do przodu, zatrzymał się przerażająco blisko Brutusa, gdy tymczasem oba miecze wirowały i błyskały, rękojeści i ostrza zaczepiały się o siebie i ześlizgiwały jedno z drugiego z prędkością błyskawicy. Adan pogubił się w liczeniu i ze zdziwienia otworzył usta, a cały tłum zamilkł. W potwornym napięciu wielu -wstrzymywało oddechy, nie mogąc się doczekać pierwszej krwi. - Tam! - krzyknęła Serwilia na widok krwawej pręgi, która pojawiła się na prawym udzie Aulusa. - Widzicie? Widzicie?! - pokazywała gorączkowo, gdy tymczasem na arenie gra mieczy nabierała szaleńczej intensywności. Było oczywiste, że Aulus nie ma pojęcia, iż został ranny, i Brutus nie mógł zaprzestać walki, nie ryzykując w tak bliskim zwarciu śmiertelnego ciosu. Na znak Juliusza poniósł się przez arenę ostrzegawczy sygnał rogów. To było niebezpieczne, tak gwałtownie przerwać zawodnikom walkę, lecz obaj odstąpili od siebie natychmiast. Aulus dotknął uda i pokazał tłumom dłoń z czerwonymi smugami. Żaden nie mógł wydobyć z siebie głosu i Brutus zgiął się i oparł o kolana, łapczywie zachłystując się powietrzem, ponad uderzeniami serca, od których, jak mu się zdawało, drżała w nim każda cząstka ciała. Ponad głośnym rytmem pulsów obaj usłyszeli wiwatujący tłum i nim oba miecze powędrowały w górę, mężczyźni uścisnęli się krótko. Serwilia objęła się ramionami, wzruszona i roześmiana. - A więc wszedł do ostatniej czwórki. Mój ukochany syn. Był niezwykły, prawda? / Rozdział XVI 177 - Teraz ma sposobność zwyciężyć i przynieść honor Rzymowi -zauważył Pompejusz, patrząc kwaśno na Juliusza. - Dwaj Rzymianie w dwóch ostatnich parach. Bogowie tylko wiedzą, skąd się wzięli ci inni. Ten Salomin jest czarny jak noc, a ten drugi, ze skośnymi oczami, kto go wie? Miejmy nadzieję, że twój miecz dostanie się Rzymianinowi, Juliuszu. Po tym wszystkim wstyd byłoby patrzeć, jak wygrywa go jakiś obcy. Juliusz wzruszył ramionami. - Wszystko w rękach bogów. Czekał, by konsul poruszył temat ich zakładu, i Pompejusz, wyczuwając jego myśli, odezwał się: - Każę mojemu człowiekowi, by przyniósł ci pieniądze do domu. Trudno nosić je przy sobie i wyglądać jak szczenna suka. Juliusz szybko przytaknął. Wbrew pozorom przyjaźni każdy strzęp rozmowy w tych ławach przypominał bezkrwawy pojedynek, w którym szala zwycięstwa przechylała się raz na jedną, raz na drugą stronę. On tymczasem nie mógł doczekać się wieczoru i walk dwóch ostatnich par, choćby tylko po to, by wreszcie było po zawodach. - Oczywiście, konsulu. Będę na Eskwilinie zaraz, jak się skończą walki. Pompejusz nie sądził, że uda mu się zdobyć tak wielką sumę tak prędko, ale goście Juliusza przyglądali mu się uważnie, a Krassu-sowi błąkał się na ustach ten jego obmierzły uśmieszek. W Pom-pejuszu się zagotowało. Na tę jedną przegraną pójdzie wszystko, co wygrał. Poza
Krassusem nikt nie ma pod ręką takiej ilości złota. Niewątpliwie ten szakal gratuluje sobie teraz tej jednej jedynej sztuki, którą postawił na Brutusa. - Doskonale - powiedział Pompejusz, niechętny składaniu jednoznacznego zobowiązania. Nawet z całą wygraną nie będzie miał tyle, ile trzeba, ale wolałby zobaczyć płonący Rzym, niż prosić Krassusa o następną pożyczkę. - Zatem do zobaczenia, panowie, Serwilio - dodał, uśmiechając się skąpo. Dał znak strażom i z zadartą brodą opuścił ławy konsulów. Juliusz popatrzył za nim chwilę, potem wyszczerzył zęby. Pięć tysięcy! Dzięki jednemu zakładowi uratował swoją kampanię raz jeszcze. 178 Imperator - Kocham to miasto - powiedział na głos. Swetoniusz i stary Prandus wstali do wyjścia i choć przez grzeczność młody człowiek wymamrotał w przejściu jakiś banalny zwrot, na jego wymoczkowatej twarzy nie pojawił się cień uśmiechu. Bibulus podniósł się także, burknął podziękowanie i zerkając nerwowo na przyjaciela, ruszył za nim. Serwilia wstała. Tłum wypływał za bramy, by poszukać czegoś do zjedzenia, a żołnierze Dziesiątego byli w zasięgu wzroku, kiedy pocałowała go namiętnie. - Gdybyś kazał swoim ludziom opuścić niżej daszek, a potem się cofnąć, mielibyśmy odrobinę odosobnienia, by zabawić się jak niegrzeczne dzieci, Juliuszu. -Jesteś za stara jak na niegrzeczne dziecko, moja piękna kochanko - odpowiedział Juliusz, otwierając ramiona, by ją uścisnąć. Serwilia zesztywniała. Gniew zaróżowił jej policzki, oczy zrobiły się lodowato zimne. - Innym razem zatem - warknęła, mijając go zamaszystym krokiem. - Serwilio! - zawołał za nią, ale nie zawróciła. Juliusz został w pustych ławach, wściekły na własną niezręczność. ROZDZIAŁ XVII Juliusz chodził wzdłuż ław, niecierpliwe wypatrując pojawienia się Serwilii. Człowiek Pompejusza przysłał mu skrzynię monet w ostatnim momencie. Juliusz już wychodził z domu na finałowe pojedynki i upłynęło sporo czasu, nim udało mu się przywołać wystarczająco dużo legionistów do upilnowania takiej fortuny. Wszyscy inni przybyli na długo przed nim i Pompejusz uśmiechnął się krzywo na widok zmartwienia na twarzy Juliusza, który wbiegł po schodach i w pośpiechu zajął swoje miejsce. Co z Ser-wilią? Nie przyszła do niego na Eskwilin, ale chyba nie opuści ostatnich pojedynków syna? Nie potrafił usiedzieć w jednym miejscu i chodził wzdłuż ław, gryząc się. Arenę oświetlały pochodnie, a całodniowy upał zelżał, schłodzony łagodnymi powiewami wieczornego wiatru. Trybuny były pełne obywateli i senatorów w towarzystwie rodzin. Dopóki trwały zawody, w mieście nikt nie myślał o pracy, a atmosfera napięcia udzieliła się nawet najnędzniejszym ulicom. Ludzie zbili się na Polu Marsowym w bezkształtny tłum. Przybycie Serwilii zbiegło się z pierwszym dźwiękiem rogów, wzywających finałową czwórkę na arenę. Juliusz spojrzał na nią pytająco, kiedy usiedli, ale Serwilia nie wyszła na spotkanie jego oczom i wyglądała tak chłodno, jak nigdy dotąd. - Przepraszam - szepnął, pochylając ku niej głowę. Nie dała znaku, że słyszy, więc poczuł się urażony i postanowił, że nie ponowi próby. Tłum wstał, by uhonorować swoich ulubieńców, a niewolnicy 180 Imperator zaczęli zbierać zakłady. Pompejusz ignorował wszystkie. Juliusz to widział i czerpał złośliwą radość ze zmiany w zachowaniu, której był przyczyną. Spojrzał na Serwilię, ciekaw, czy ona to też zauważa, i kiedy się do niego odwróciła, zapomniał o podjętym chwilę wcześniej postanowieniu, zdziwiony widokiem zimnej maski. Pochylił się ku niej znów.
- Czy tak mało dla ciebie znaczę? - wyszeptał trochę za głośno, aż Bibulus i Adan podskoczyli, udając, że nic nie słyszą. Nie odpowiedziała. Juliusz zacisnął gniewnie szczęki i wpatrzył się w ciemny piach. Zwycięska czwórka zawodników wyszła z cienia prosto w światła pochodni. Tłum powitał ich na stojąco, dwudziestoma tysiącami gardeł krzyczących jak jedno. Brutus szedł obok Domicjusza, coś do niego mówiąc ponad ogólnym hałasem, Salomin trzymał się parę kroków za nimi, a na ostatniego tłum prawie nie zwrócił uwagi. Styl Sunga i jego zwycięstwa nie podziałały na wyobraźnię Rzymian. Skośnooki zawodnik nie okazywał emocji i pozdrowił ich niedbale. Był o wiele wyższy i masywniejszy od Salomina. Kiedy obnosił się z tą swoją płaską twarzą i ogoloną głową i szedł za tamtymi trzema prawie tak, jakby się skradał, wyglądał dość odpychająco. To on miał najdłuższy miecz z całej ostatniej czwórki i niewątpliwie to dawało mu przewagę, choć każdy z zawodników miał wolny wybór i mógł walczyć tak długim, jakim chciał. Brutus nawet to rozważał, mając pewne doświadczenia z mieczami Krajków, lecz w końcu wzięło w nim górę przywiązanie do swojskiego gladiusa. Juliusz przyglądał się czterem mężczyznom uważnie, wypatrując sztywności w ruchach czy delikatniejszego obchodzenia się z którąś kończyną. Salomin wydawał się szczególnie cierpiący i szedł z głową zwieszoną na piersi, ale posiniaczeni byli wszyscy i każdego zmęczyły kilkudniowe walki. W pewnej mierze o końcowym zwycięstwie mógł przesądzić nie talent, lecz wytrzymałość. Ciekawe, pomyślał, jak podzielą się pary, i czy Brutus będzie walczył z Domicjuszem, bo tylko to gwarantowało wejście do finału któremuś z Rzymian. Jako przyszły polityk, zdawał sobie sprawę, że tłum straci zainteresowanie ostatnim pojedynkiem, gdy na arenie pojawi się Salomin z Sungiem. Coś takiego pozbawi ducha obywateli Rzymu na tydzień lub dłużej i serce w nim zamarło, kiedy Rozdział XVII 181 usłyszał wywoływane pary: Brutus przeciw Salominowi; Domicjusz z Sungiem. Zakłady znów ruszyły w kakofonii nawoływań i nerwowego śmiechu, a nad ławami zawisło napięcie i mimo wieczornego chłodu i wiatru przeczesującego piasek Juliusz poczuł, że się poci. Czterej mężczyźni uważnie śledzili lot wyrzuconej w górę monety. Sung kiwnął głową na wynik, a Domicjusz coś mu szepnął. Wszyscy czterej byli uprzejmi wobec siebie, to było widać nawet z daleka. Każdy zdążył przyjrzeć się zwycięstwom innego i żaden się nie łudził, że łatwo wygra. Brutus rzucił Domicjuszowi przez ramię zachęcający okrzyk i obaj z Salominem ustąpili pola pierwszej walczącej parze. Salomin poruszał się trochę sztywno, jak ktoś, kto ma naderwany mięsień. Brutus przyjrzał mu się uważniej, zastanawiając się, czy niski człowiek go nie zwodzi. To by go nie zdziwiło. Na tym etapie zawodów każdy był gotów do podstępu, byleby zyskać przewagę. Tłum umilkł natychmiast i ciszę nad ławami zmącił jakiś pojedynczy nerwowy chichot. Trębacze spoglądali w górę, na znak od Juliusza. Juliusz czekał cierpliwie, podczas gdy Domicjusz przystąpił do swoich rozciągających mięśnie ćwiczeń. Sung ignorował Rzymianina. Gapił się na tłum, aż kilku to zauważyło i w odpowiedzi zaczęło słać groźne spojrzenia, a nawet wytykać go palcami. To wszystko brało się z podniecenia ostatniej nocy, i kiedy Juliusz spojrzał za siebie, zobaczył u boku rodziców setki małych dzieci, które najwyraźniej nie dały się zostawić w łóżkach na tę ostatnią noc. Domicjusz zakończył gimnastykę paroma podskokami na prawym kolanie, po czym twarz rozjaśnił mu uśmiech. Juliusz to widział i podziękował bogom za Kaberę, choć czuł się winny, że wymusił na starcu jeszcze jedno uzdrowienie. Kabera, po dopełnieniu swoich czarów, upadł na ziemię, a jego twarz przybrała barwę popiołu. Juliusz przysiągł sobie, że go
wynagrodzi, czym tylko tamten zechce. Nie śmiał nawet myśleć o życiu bez niego, ale czy ktoś wiedział, ile lat ma Kabera? Dłoń Juliusza przecięła powietrze i rogi jęknęły. Już od pierwszej chwili było jasne, że Sung zamierza wykorzystać przewagę długiego miecza. Trzeba mieć nadgarstki z żelaza, Juliusz pomyślał, 182 Imperator by móc trzymać coś takiego tak daleko od ciała i nie upuścić pod ciężarem ostrza Domicjusza. Jednak potężne nogi zdawały się wrastać w piach, a długi, srebrny błysk metalu wciąż nie pozwalał Domicjuszowi podejść przeciwnika. Po tylu dniach obserwowania się nawzajem jeden znał styl drugiego jak własny, i obaj zapędzali się w ślepą uliczkę. Domicjusz nie śmiał wejść w zasięg miecza Sunga, a Sung nie potrafił przebić się przez jego obronę. Reniusz uderzył pięścią w poręcz i rzucił krótką pochwałę, kiedy Domicjusz zmusił Sunga do odskoczenia i ten na chwilę stracił równowagę. Długi miecz Sunga zamiótł wielkie koło, Domicjusz zanurkował i wreszcie uderzył. Cios był doskonały, lecz Sung przesunął się lekko w bok, i to wystarczyło, by miecz Domicjusza ześliznął się po zakutej w zbroję piersi. Wtedy Sung uderzył Rzymianina w policzek rękojeścią własnego. To było imponujące uderzenie, ale większość widzów się skrzywiła. Juliusz potrząsnął głową, zdziwiony poziomem walki, choć niewprawnym oczom mogła się wydawać bezładna. Nie było perfekcyjnych ataków i kontrataków, kiedy to lepsi zawodnicy pokor nywali nowicjuszy. Tym razem każdy atak i każdy kontratak kończył się prawie tak szybko, jak się zaczynał, co sprawiało wrażenie zamieszania i nadmiaru brzydkich ciosów bez kropli rozlanej krwi. Domicjusz cofnął się pierwszy. Dotknął policzka. Sung, z mieczem gotowym do uderzenia, czekał cierpliwie na wynik oględzin, ale Domicjusz pokazał mu czystą dłoń. Policzek nie był rozcięty i obaj doskoczyli do siebie z jeszcze większą gwałtownością. Tylko głuche uderzenia pulsu uświadamiały Juliuszowi, że wstrzymuje oddech. Takiego tempa nie mogli wytrzymać długo, był pewien, i w każdej chwili można się było spodziewać rozstrzygającego cięcia. Rozdzielili się znów i znów zaczęli tańczyć wokół siebie. Dwa razy Domicjusz niemal zwabił Sunga w pułapkę, nagle łamiąc rytm swoich kroków i zmieniając kierunek, i za drugim razem wyprowadził, cios, który powinien odciąć tamtemu ramię, gdyby nie szarpnął nim do tyłu i nie przyjął uderzenia na zbroję. Wyczerpanie poprzednich dni zaczęło się dawać we znaki obu mężczyznom, być może bardziej Domicjuszowi, który wyraźnie dyRozdział XVII 183 szał. Juliusz wiedział, że walka, którą obserwuje, toczy się tak samo w ich głowach jak na ostrzach mieczy, i nie umiałby powiedzieć, czy to jakiś podstęp, czy Domicjusz rzeczywiście cierpi, ale zaczynał walczyć zrywami i wolniej poruszał ręką, jak gdyby zrobiła się cięższa. Sung także zachowywał się niepewnie i dwa razy zmarnował okazję do zadania ostatniego ciosu. Przechylił głowę na bok, jakby oceniał, co się z nim dzieje, i znów zaatakował Rzymianina oślepiającą serią ciosów na wprost. Błyskawiczna odpowiedź prawie zakończyła pojedynek. Domicjusz uderzył dłonią o płaską stronę miecza i ruszył w drugą stronę tak prędko, że Sung rzucił się na plecy. Reniusz krzyknął z podniecenia. Niewielu wiedziało, że upadek jest rozmyślny i kontrolowany. To był najszybszy sposób, by uniknąć uderzenia, ale tłum podniósł radosny wrzask, jak gdyby typowany przez nich zwycięzca już zwyciężył, i zawył, kiedy Sung, odskakując bokiem jak krab przed dźgnięciami Domicjusza, jakimś niezwykłym sposobem podniósł się na nogi.
Możliwe, że za sprawą rozczarowania niedoszłym zwycięstwem Domicjusz zatrzymał się w pędzie o chwilkę za późno i ostrze Sunga wbiło się w jego ciało tuż pod dolną krawędzią zbroi. Obaj zastygli i bystroocy w tłumie załkali ze złości, podczas gdy ich sąsiedzi dopiero wyciągali szyje, by zobaczyć, kto zwyciężył. Po nodze Domicjusza pociekła krew i Rzymianin bluznął potokiem przekleństw, choć zaraz zebrał się w sobie i wrócił na swoją linię. Na kamiennej twarzy Sunga nie odmalowały się żadne wzruszenia, lecz kiedy obaj stanęli naprzeciw siebie, ukłonił się pierwszy raz od początku zawodów. Ku zadowoleniu tłumu Domicjusz odwzajemnił ukłon i kiedy razem pozdrawiali trybuny, uśmiechnął się szeroko. Reniusz zwrócił się do Juliusza. Oczy mu błyszczały. - Za twoim pozwoleniem, panie. Gdybym miał Domicjusza, uczenie najemników Katyliny szłoby mi dużo lepiej. To myślący wojownik i na niego pewnie by zareagowali. Juliusz czuł, że każdy w ławach konsulów nadstawił uszu na pierwszą wzmiankę o jego nowym obszarpanym legionie. - Jeżeli on i Brutus się zgodzą, przyślę ci go. Obiecałem moich 184 Imperator najlepszych centurionów i ich zastępców do tego zadania. Dostaniesz go razem z nimi. - Potrzebujemy tak samo kowali i garbarzy... Juliusz pokręcił głową odmownie i Reniusz zamilkł. Serwilia wstała, kiedy Brutus i Salomin wyszli na arenę. Zadrżała bezwiednie, obserwując syna, i zacisnęła dłonie w pięści. W chwiejnych płomieniach pochodni było coś koszmarnie posępnego. Juliusz, świadomy każdego ruchu stojącej przy jego ramieniu kobiety, chciał ją dotknąć, ale powstrzymał odruch. Czuł jej zapach w nocnym powietrzu i czuł się jak na mękach. Złość i zakłopotanie, uczucia, do których Serwilia go doprowadzała, omal nie zepsuły mu chwili, kiedy stawiał swój pierścień przeciwko pięciu tysiącom złota na Brutusa. Na widok miny Pompejusza nastrój mu się poprawił i mrugnął do Adana, który stłumił błysk przerażenia w oczach. Razem sprawdzili zapasy; nie dało się ukryć, że hiszpańskie złoto, które przywiózł do Rzymu, było prawie na wyczerpaniu. Gdyby przegrał pięć tysięcy, byliby zmuszeni zdać się na kredyt aż do końca kampanii. Postanowił nie powiedzieć młodemu skrybie o czarnej perle, którą kupił dla Serwilii. Czuł jej ciężar w woreczku ukrytym na piersi i był tak ucieszony, że pragnął ją wręczyć bez względu na nastrój tej kobiety. Cena lekko go zmroziła, kiedy pomyślał, ile można by za nią kupić zbroi i zaopatrzenia dla legionu. Sześćdziesiąt tysięcy sztuk złota. Czyste szaleństwo. Doprawdy, to była rozrzutność, której nie można wykazać w rachunkach. Kupiec zaklinał się na pamięć swojej matki, że nie ujawni ceny, co znaczyło, iż wieść o olbrzymiej transakcji obiegnie cały Rzym nie później niż za parę dni. Juliusz czuł, jak ciężar jego postępku obciąga mu praktycznie togę, i od czasu do czasu sięgał pod nią prawie bezwiednie, by wyczuć gładką krągłość perły. Salomin również obserwował każdą walkę Brutusa, łącznie z tą, kiedy Rzymianin jednym ciosem pozbawił przeciwnika czucia, a potem prawie pogardliwie wytoczył mu z nogi pierwszą krew. Gdyby był w swojej najlepszej formie, mimo wszystko wolałby zmierzyć się z Domicjuszem czy nawet z leniwym Sungiem. Wiedział, że młody Rzymianin walczy bez przerwy na chwilę namysłu czy na zmianę taktyki, tak jak gdyby jego ciało i muskuły, raz wyćwiczoRozdział XVII 185 ne, od tej pory pracowały mechanicznie. Stanęli obok siebie na arenie i Salomin przełknął, pragnąc się skoncentrować, ale kiedy rozciągnął mięśnie ramion, poczuł, jak na plecach
pękają mu ledwo zaschnięte strupy i ogarnęła go rozpacz. Z potem spływającym z czoła stał i czekał na głos rogów. Żołnierze przyszli po niego tego popołudnia, kiedy po skromnym posiłku odpoczywał w skromnym zajeździe w pobliżu zewnętrznych murów miasta. Nie wiedział, dlaczego wyciągnęli go na ulicę i trzymali w żelaznym uścisku, chłoszcząc, aż do połamania kijów. Wtarł gęsi tłuszcz w każdą krwawą ranę i starał się zachować elastyczność ciała, ale jeśli nawet miał jakąś szansę, to ta szansa przepadła i tylko duma kazała mu stanąć w tym miejscu. Wymamrotał krótką modlitwę w języku swojego kraju i poczuł, że to go uspokoiło. Na dźwięk rogów zareagował instynktownie, chcąc się cofnąć. Plecy zapłonęły mu bólem i do oczu napłynęły łzy. Podniósł miecz na oślep. Brutus uskoczył, a on krzyknął z bólu i zawodu. Spróbował kolejnego ciosu i wyraźnie chybił. Pot ściekał mu z twarzy wielkimi kroplami, kiedy stał i myślał, jak się zmusić do dalszej walki. Brutus odsunął się na bok, zdziwiony i niezadowolony. Wymierzył miecz w ramię przeciwnika. Salomin wolał nie patrzeć, co będzie dalej, ale kiedy poczuł ukłucie, mimo woli strzelił oczami w stronę płytkiego cięcia na skórze. Pokiwał głową z rezygnacją. - Dzisiaj to nie pierwsze, przyjacielu. Mam nadzieję, że nie jesteś winien innym - powiedział cicho. Brutus spojrzał nań skonsternowany, kiedy podnosił miecz ku tłumom. Nagle zrozumiał powód niezdamości tego zwinnego małego człowieczka. - Kto to był? Salomin wzruszył ramionami. - Kto odróżni jednego Rzymianina od drugiego? Byli żołnierzami. Stało się. Brutus zbladł z gniewu i rzucił podejrzliwe spojrzenie tam, gdzie stał Juliusz i czcił jego zwycięstwo. Głuchy na owacje tłumu zszedł z areny. 186 Imperator Podczas dwugodzinnej przerwy przed finałową walką piach zagrabiono do czysta, a wielu rozemocjonowanych obywateli opuściło trybuny, aby wziąć kąpiel i zjeść późny obiad. Ławy konsulów szybko opustoszały i Juliusz zauważył, że senator Prandus wyszedł, nie czekając na syna. Swetoniusz ruszył w tłum z Bibulusem, udając, że nie zauważa ojca idącego o krok dalej. Juliusz usłyszał nadejście Brutusa po tym, jak przepływający w pobliżu tłum rozpoznał swojego bohatera i zaczął wiwatować z nowym entuzjazmem. Brutus, choć drżał od tłumionych emocji, zachował przytomność umysłu i wsunął miecz do pochwy, nim zobaczyły go straże rozstawione wokół ław konsulów. Ci ludzie rzuciliby mu wyzwanie z obowiązku, bez względu na jego nową pozycję. Juliusz i Serwilia podeszli doń szybko, ale słowa gratulacji uwię-zły Juliuszowi w gardle. Brutus był blady z gniewu. - Kazałeś pobić Salomina? - warknął, podchodząc. - Ten człowiek ledwo trzymał się na nogach. Ty to zrobiłeś, ty?! -Ja... - zaczął Juliusz, nie wierząc własnym uszom. Przerwał. Za zasłoną, która się rozsunęła, gdy wszedł Pompejusz, mignęli mu żołnierze konsula. Brutus sztywno oddał honory i stanął na baczność. Pompejusz patrzył gdzieś ponad nim. - To ja dałem rozkaz. Czy zyskasz coś na tym, czy nie, to mnie nie interesuje. Jakiś obcy, który nie oddaje honorów, nie może oczekiwać niczego lepszego i zasługuje na gorsze. Gdyby się nie znalazł w ostatniej czwórce, do tej pory już by wisiał chłostany wiatrem oświadczył chłodno, odwzajemniając ich zdumione spojrzenia. - Sądzę, że nawet obcego trzeba uczyć szacunku dla innych. A teraz, Brutusie, idź i odpocznij przed finałem. Odprawiony Brutus, odchodząc, rzucił bezradne, przepraszające spojrzenie przyjacielowi i matce.
- Może trzeba było z tym poczekać do końca zawodów - powiedział Juliusz. Coś w jadowitym spojrzeniu Pompejusza kazało mu uważać na słowa. Jego arogancja była większa, niż sądził. - Albo puścić w zapomnienie, czy tak? Konsul to Rzym, Cezarze. Nie można z niego drwić lub traktować go lekko. Być może z czasem to zrozumiesz, jeżeli obywatele dadzą ci szansę znaleźć się tam, gdzie ja jestem dzisiaj. Rozdział XVII 187 Juliusz chciał go spytać, czy postawił na Brutusa, lecz w porę powściągnął ciekawość. Takim pytaniem zniszczyłby sam siebie. Pompejusz nie postawił, to pewne. Wypaczone poczucie honoru tego człowieka nie pozwoliłoby mu czerpać zysku z kary, którą sam wymierzał. Nagle mając dość całego zamieszania, przytaknął słowom konsula i odsunął się, robiąc przejście Pompejuszowi i Serwilii. Serwiłia ominęła go wzrokiem, a on westchnął gorzko i ruszył za obojgiem. Wiedział, że oczekuje, by przyszedł do niej i się pokajał, i choć go to irytowało, nie miał wyboru. Przesunął dłonią po wybrzuszeniu pod tuniką, w miejscu, gdzie ukrył perłę, i zamyślony postukał po nim palcami. Właściciel gospody potwierdził, że Serwiłia wróciła do swojego pokoju. Zza drzwi dochodził plusk wody. Serwiłia kąpała się przed ostatnim pojedynkiem. Na odgłos kroków Juliusz mimo woli poczuł jedwabne łaskotanie podniecenia, ale głos, pytający „kto tam", należał do młodej niewolnicy, do której obowiązków należało przygotowywanie gościom kąpieli. - Juliusz - odpowiedział. Jego tytuł, być może, kazałby dziewczynie ruszać się trochę żwawiej, jednak wzdłuż ciasnego korytarzyka nasłuchiwały niejedne uszy i mógłby się ośmieszyć, przemawiając do zamkniętych drzwi niczym usychający z miłości chłopiec. Czekał zatem, wyłamując palce i pocieszając się myślą, że gospoda znajduje się na tyle blisko miejskich murów, że droga powrotna nie zajmie mu wiele czasu. Jego koń żuje siano w maleńkiej stajni, a jemu wystarczy chwila, by wręczyć Serwiłii perłę, poddać się jej delikatnym uściskom i pogalopować z nią na Pole, na ostatnią walkę, która miała się odbyć o północy. Niewolnica otworzyła w końcu drzwi i ukłoniła mu się. Nie mógł nie zauważyć rozbawienia w jej oczach, kiedy wyślizgiwała się na korytarz, ale zapomniał o niej, gdy tylko znalazł się w środku. Serwilię zdobiła prosta biała suknia i włosy upięte na karku w ciasny węzeł. Zdziwił się, że znalazła dość czasu, by nałożyć na twarz róż i olejki, ale ruszył prosto do niej. - Nie dbam o różnicę wieku. Czy w Hiszpanii miało to jakieś 188 Imperator znaczenie? - spytał, lecz kobieta, wyprostowana jak królowa, już podnosiła dłoń. - Niczego nie rozumiesz, Juliuszu. Oto jaka jest prawda. Próbował zaprotestować, lecz jej głos zagłuszył jego słowa. - Wiedziałam, że to jest niemożliwe, nawet w Hiszpanii. Ale tam wszystko było inne. Było tak, jak gdyby Rzym nie istniał i liczyłeś się tylko ty. Kiedy jestem tutaj, czuję upływ czasu, Juliuszu. Wczoraj skończyłam czterdzieści trzy lata. Kiedy ty będziesz w moim wieku, ja będę starą kobietą z siwymi włosami. Już teraz je mam, choć pod najlepszymi barwnikami z Egiptu. Pozwól mi odejść, Juliuszu. Nasz wspólny czas się skończył. - Nie dbam o czas, Serwilio! - warknął Juliusz. - Ty wciąż jesteś piękna... Serwilia zaśmiała się nieprzyjemnie. - Wciąż? Wciąż piękna, Juliuszu? Tak, to dziwne, że wciąż wyglądam tak samo, choć ty nigdy nie będziesz wiedział, ile wysiłku mnie kosztuje, by pokazać światu gładką twarz. Przez chwilę, marszcząc brwi, walczyła ze łzami. Odezwała się zmęczonym, smutnym
głosem. - Nie pozwolę, byś mi się przyglądał, jak się starzeję, Juliuszu. Nie ty. Wracaj do swoich przyjaciół, nim wezwę straże i nim cię wyrzucą za drzwi. Zostaw mnie, nie dokończyłam ubierania. Juliusz otworzył dłoń i pokazał perłę. Wiedział, że to na nic, ale wyobrażał sobie ten gest przez całą drogę z Pola i wysunął rękę prawie nieświadomie. Potrząsnęła głową z niedowierzaniem. - Czy teraz mam się rzucić w twoje ramiona? Mam się rozpłakać i powiedzieć: „Przepraszam, że kiedykolwiek brałam cię za chłopca?" Chwyciła perłę i cisnęła nią w Juliusza, prosto w czoło. Juliusz drgnął. Usłyszał, jak perła toczy się po podłodze i ten dźwięk zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Powiedziała powoli, tak jak" do kogoś niespełna rozumu: - A teraz wyjdź. Kiedy drzwi za Juliuszem się zamknęły, Serwilia potarła ze złością oczy i zaczęła przeszukiwać kąty pokoju. Kiedy jej palce zacisnęły się na perle, podniosła ją do światła i na chwilę jej twarz złagodniała. Na przekór swojej urodzie perła w jej dłoni była zimna i twarda, taka, jaką ona pokazywała się światu. I Rozdział XVII 189 Pogłaskała perłę opuszkami palców, myśląc o nim. Nie przeżył jeszcze nawet trzydziestu lat, i chociaż na razie nie zdawał się do tego dążyć, kiedyś zechce mieć żonę, która da mu synów. Na rzęsach Serwilii zalśniły łzy, gdy pomyślała o swoim wysychającym łonie. Od trzech miesięcy żadnego krwawienia i żadnego życia, które by się w niej poruszyło. Przez parę dni żyła kruchą nadzieją na dziecko, ale kiedy minął następny miesiąc, wiedziała, że młodość to dla niej czas miniony. Jej łono nie urodzi już żadnego syna i lepiej odprawić tego chłopca, nim zatęskni za dziećmi, których ona mu nie da. Lepiej niż czekać, aż on ją porzuci. On nigdy nie zrozumie jej lęków. Każdy, ale nie on, ten, który tak beztrosko trwoni swoje siły. Odetchnęła głęboko, aby się uspokoić. On dojdzie do siebie, to przywilej młodości. Kiedy o północy oczom tłumu pokazał się Brutus i Sung, na nowo nasączone oliwą pochodnie znów płonęły i arena błyszczała jasnym kręgiem pośród ciemności Pola Marsowego. Niewolników przyjmujących zakłady dyskretnie usunięto na bok. Wielu obywateli, skracając sobie czas oczekiwania na decydującą rozgrywkę, piło przez całe popołudnie, i Juliusz wysłał biegaczy, by wezwać więcej oddziałów Dziesiątego na wypadek zamieszek. Mimo nie najlepszego nastroju Juliusz poczuł dreszcz dumy, kiedy Brutus wzniósł miecz Cavallusa po raz ostatni. Ten gest miał osobiste, bolesne znaczenie dla tych, którzy go rozumieli, i Juliusz skinął głową z powagą. Starym nawykiem chciał sięgnąć po dłoń Serwilii, lecz się rozmyślił. Kiedy wygra Brutus, jej nastrój się odmieni, był tego prawie pewien. Na niebie podniósł się blady sierp księżyca i zawisł nad pochodniami. Choć było późno, wieści o walce finalistów obiegły miasto i cały Rzym był na nogach, oczekując na wynik. Brutus w razie wygranej stanie się sławny i Juliuszowi przyszła do głowy ironiczna myśl, że gdyby jego przyjaciel kandydował na konsula, mógłby sięgnąć po jeszcze jedno zwycięstwo. Kiedy trębacze zadęli w rogi, Sung zaatakował znienacka, próbując wygrać w pierwszych chwilach. Jego miecz spadł błyskawicą na nogi Brutusa, ale młody Rzymianin odbił uderzenie z głośnym 190 Imperator szczękiem metalu. Nie odpowiedział atakiem na atak i na moment Sung stracił równowagę, ale znów rzucił się do przodu, zataczając mieczem w powietrzu szeroki łuk.
Brutus odbił także ten cios i szczęk metalu zabrzmiał jak dzwon nad zastygłym w milczeniu tłumem, z fascynacją śledzącym tę tak inną od poprzednich walkę. Szyję i twarz Brutusa pokryły czerwone cętki gniewu. Ciekawe, pomyślał Juliusz, czy nie mogąc zapomnieć o fałszywym zwycięstwie nad Salominem, Brutus zabije Sunga albo sam da się zabić. Sung atakował dalej, ale Brutus ani razu nie wyszedł poza własną linię. Odbijał trafne uderzenia, na inne, choć ledwo go omijały, nie reagował. Sung dyszał ciężko, ale rozemocjonowany tłum zaczynał z niego szydzić. Ludziom się zdawało, że Brutus daje mu lekcję Rzymu. Juliusz zauważył, że Brutus zmaga się sam z sobą. Rozpaczliwie pragnął wygrać, ale wstyd za haniebne potraktowanie Salomina wżerał się w jego myśli i zamiast dać nauczkę Sungowi, ledwo powstrzymywał jego ataki. To był mistrzowski pokaz: chłopiec, z którym Juliusz kiedyś dorastał, stał się mistrzem większym niż sam Reniusz. Sung nie mógł tego nie wiedzieć; strugi słonego potu spływały mu z czoła i gryzły w oczy, a Rzymianin wciąż stał przed nim. Na jego twarzy pokazał się gniew. Zaczął pochrząkiwać przy każdym ciosie i uderzać na oślep. Już nie po to, by wytoczyć pierwszą krew, lecz by zabić. Juliusz nie mógł znieść tego widoku. Przechylił się przez poręcz i zawołał do przyjaciela na cały głos: - Pokonaj go, Brutusie! Zwycięż dla nas! Lud, słysząc to, zawtórował. Brutus odparował cios Sunga i zdążył wbić łokieć w usta przeciwnika. Trysnęła krew. Czerwony strumień na białej skórze, doskonale widoczny, i Sung oszołomiony, cofnął się. Brutus podniósł rękę, mówiąc coś do niego, ale Sung pokręcił głową i runął na Rzymianina raz jeszcze. Brutus ożył i to wyglądało tak, jakby długo przyczajony kot rzucił się do skoku. Pozwolił, by długie ostrze prawie się otarło o jego żebra, i wykorzystując chwilę, kiedy Sung się odsłonił, wbił gla-dius w jego szyję, z gniewem, który wrzał w nim od kilku godzin. Rozdział XVII 191 Ostrze zniknęło pod srebrną zbroją, a Brutus ruszył przez arenę, nie obejrzawszy się za siebie. Sung popatrzył za nim z wykrzywioną twarzą. Szarpnął lewą dłonią za rzymski miecz, a usta otworzyły mu się do krzyku, lecz rozdarte płuca wyrzuciły z siebie tylko parę chrapliwych charknięć. Tłum zaczął szydzić i Juliusz poczuł wstyd za innych. Wstał i zawołał o ciszę, ale umilkli tylko ci, którzy byli najbliżej i go usłyszeli. Reszta sama zapadła w pełne napięcia milczenie, czekając, aż pokonany zwali się w piach. Sung splunął ze złością. Z twarzy zniknęły mu wszystkie kolory. Nawet z daleka było słychać, jak walczy o każdy oddech. Powoli, niebywale ostrożnie, odwiązał każdy rzemień zbroi i pozwolił, by się z niego osunęła. Ubranie, które miał pod nią, było przesiąknięte krwią i w świetle pochodni wyglądało jak czarne. Sung popatrzył na nie ze zdumieniem i podniósł ciemne oczy na rzędy obserwujących go Rzymian. - Odwagi, pokaż im, jak się umiera - wyszeptał Reniusz sam do siebie. Sung namaszczonymi śmiercią ruchami wsunął miecz do pochwy i wtedy zdradziły go własne nogi, i upadł na kolana. Wciąż patrzył wokół, po rzędach ław, a jego każde tchnienie było jak krzyk, każde krótsze od poprzedniego. W końcu upadł i tłum odetchnął. Pompejusz otarł spocone czoło i potrząsnął głową. - Musisz pogratulować swojemu człowiekowi, Cezarze. Nigdy nie widziałem lepszego powiedział.
Juliusz zwrócił ku niemu zimne oczy i Pompejusz pokiwał głową, chyba sam do siebie, po czym przyzwał straże, by odprowadziły go do miejskich murów. ROZDZIAŁ XVIII JJibulus patrzył z wściekłością, jak Swetoniusz przemierza tam i z powrotem długi pokój, w którym on zwykł przyjmować gości. Podobnie jak cały dom, tak i to miejsce było urządzone zgodnie z jego gustem i nawet teraz, obserwując Swetoniusza, czerpał pociechę z czystych kolorów sof i złota pokrywającego kolumny. Nienaganna czystość i porządek zawsze działały na niego kojąco i kiedy wchodził do któregokolwiek z pomieszczeń swojej willi, na pierwszy rzut oka wiedział, czy wszystko jest na swoim miejscu. Posadzka z czarnego marmuru błyszczała tak, że każdy krok Swetoniusza odbijał się pod jego stopami barwnym cieniem, jakby młody mężczyzna szedł po wodzie. Byli sami. Intymności ich spotkania nie zakłócał ani jeden niewolnik. Ogień na palenisku dawno wygasł i w powietrzu unosiła się para z ich oddechów. Bibulus chętnie zawołałby o wino rozgrzane rozżarzonym pogrzebaczem albo o jakąś potrawę, ale nie śmiał przerywać przyjacielowi. Zaczął liczyć kolejne okrążenia. To, że Swetoniusz jest zły, widać było po ściągniętych łopatkach i białych knykciach splecionych za plecami dłoni. Bibulus z odrazą znosił te nieustanne nocne wizyty, jednak Swetoniusz miał nad nim władzę i Bibulus musiał go słuchać, choć pogarda do tego człowieka rosła w nim z każdą chwilą. Nieoczekiwanie ciszę rozdarł ostry głos Swetoniusza. - Zabiję go przy pierwszej okazji, przysięgam. Na głowę Jowisza, Bibulusie, przysięgam! / Rozdział XVIII 193 - Nie mów tak - wyjąkał przestraszony Bibulus. Pewnych słów nie powinno się wypowiadać nawet we własnym domu. Swetoniusz zatrzymał się w pół kroku, jakby rzucono mu wyzwanie. Bibulus wbił się głębiej w miękkość sofy, niezdolny oderwać oczu od poruszających się ust i kropel białej piany w ich kącikach. - Nie znasz go. Nigdy nie widziałeś, jak odgrywa rolę szlachetnego Rzymianina, jak kiedyś jego wuj. Jakby obaj nie wywodzili się ze zwykłych kupców! Płaszczy się przed tymi, których potrzebuje, zapędzając ich do swojego orszaku jak kwoka kurczęta. Och, już ja mu pokażę. To mistrz w wynajdywaniu wielbicieli. Wszystko buduje na kłamstwie, Bibulusie. Przejrzałem to. - Spiorunował wzrokiem przyjaciela, jakby ten miał zamiar mu się sprzeciwić. -Jego próżność aż bije w oczy i nie mogę uwierzyć, że tylko ja to zauważam, jednak ustawiają się do niego w kolejce i nazywają lwiątkiem Rzymu. Swetoniusz splunął na wypolerowaną posadzkę, aż Bibulus spojrzał z rozpaczą na grudkę wilgotnej flegmy. Tamten uśmiechnął się szyderczo, a twarz mu zastygła w maskę goryczy. - Dla nich to zwykła gra, dla Pompejusza i Krassusa. Widziałem to, kiedy razem wróciliśmy z Grecji. Miasto było biedne, niewolnicy grozili największą rebelią w całej naszej historii, a oni zrobili Cezara trybunem. Powinienem wiedzieć, że nigdy nie zobaczę sprawiedliwości. Co on takiego zrobił, by na to zasłużyć? Byłem tam, kiedy walczyliśmy z Mitrydatesem, Bibulusie. Cezar nie był ważniejszym dowódcą niż ja, chociaż takiego udawał, a Mitrydates praktycznie nam się poddał. Nigdy nie widziałem, jak Cezar walczy. Nie mówiłem ci jeszcze o tym? Nigdy nie widziałem, by choć obnażył miecz, by nas wspomóc, gdy przelewaliśmy naszą, rzymską krew. Bibulus westchnął. Słyszał to wszystko zbyt wiele razy, by zliczyć. Kiedyś usprawiedliwiał Swetoniusza gniewem, ale za każdą pełną żalu opowieścią Cezar stawał się w oczach tamtego coraz większym nikczemnikiem.
- A Hiszpania? Och, mój drogi, wiem wszystko o Hiszpanii. Idzie tam goło i boso, i nagle wraca z taką masą złota, by móc się ubiegać o stanowisko konsula, lecz czy oni kwestionują jego 194 Imperator bogactwo? Czy karze go sąd i prawo? Napisałem do człowieka, który zajął jego urząd, i zapytałem o liczby, które nasz Cezar przedstawił senatowi. Zrobiłem to, co oni powinni zrobić, ci starzy głupcy. - I co ten człowiek na to? - spytał Bibułus, podnosząc wzrok znad wypielęgnowanych dłoni. To było coś nowego w jego tyradach, i to go zainteresowało. Czekał cierpliwie, aż Swetoniusz znajdzie odpowiednie słowa. Miał nadzieję, że nie wybuchnie złością raz jeszcze. - Nic! Napisałem drugi i trzeci raz i w końcu przysłał mi krótką notatkę, z ostrzeżeniem, bym się nie mieszał w sprawy namiestnika Rzymu. Zwykła groźba, Bibulusie, obrzydliwa podła groźba. No to już wiem, że ten człowiek jest jednym z ludzi Cezara. I że ma tak samo brudne ręce jak jego poprzednik. Nie bój się, Cezar dobrze się maskuje, ale ja go jeszcze przyłapię. Bibulus, zmęczony i głodny, nie mógł się oprzeć rzuceniu ironicznej uwagi. -Jeżeli zostanie konsulem, będzie nietykalny wobec prawa, nawet za najcięższą zbrodnię. Nie dobierzesz mu się wtedy do skóry. Swetoniusz zaśmiał się ironicznie, jednak się zawahał. Przypomniał sobie ciemne postaci mężczyzn skradających się do majątku Cezara, by zabić Kornelię i jej sługi. Bywały chwile, kiedy przed popadnięciem w obłęd chroniła go jedynie pamięć tamtego wydarzenia. Bogowie nie czuwali nad Juliuszem tamtego dnia. Juliusz został wysłany do Hiszpanii, w niełasce, jak mówiono, podczas gdy jego pięknej żonie poderżnięto gardło. Swetoniusz myślał wtedy, że uśmierzył swój gniew. Śmierć Kornelii była jak pęknięcie nabrzmiałego wrzodu, jak pozbycie się jadu trucizny. Westchnął. Tamten spokój ducha nie trwał długo. Juliusz nadużył swojego stanowiska w Hiszpanii, ogałacając kraj ze złota. Kogoś innego ukamienowano by w biały dzień, na środku ulicy, ale on wrócił i wmawiał swoje kłamstwa prostackim tłumom, podbijał ich serca i urządził zawody, które rozsławiły jego imię w całym Rzymie. - Czy to, że jego przyjaciel zwyciężył w zawodach, jest niespodzianką, Bibulusie? Nie, tłum wiwatuje bezmyślnie, choć każdy, I Rozdział XVIII 195 kto ma oczy, mógł zobaczyć, że Salomin ledwo trzymał się na nogach i ledwo stanął na swojej linii. To był prawdziwy Cezar. To był Gajusz Juliusz Cezar. Ten sam, którego znam od dziecka. Zrobić coś takiego na oczach tysięcy i zrobić to tak, by te tysiące niczego nie dostrzegły. Gdzie jest zatem ten jego bezcenny honor? - Swetoniusz znów zaczął krążyć po pokoju, wystukując swoje odbicie w marmurze każdym krokiem. - On nie może być konsulem, Bibulusie. Zrobię, co będę mógł, by do tego nie dopuścić. Cała moja nadzieja w tobie, przyjacielu. Jeszcze nic straconego. Jeszcze możesz zebrać glosy tylu centurii obywateli, by go pokonać, ale zapewniam cię, poszukam innego sposobu, gdy ten zawiedzie. - Ale jak cię na czymś przyłapią, ja... Swetoniusz machnął dłonią, by zamilkł. - Rób swoje, Bibulusie. Machaj do tłumów, uczestnicz w rozprawach, wygłaszaj oracje. - A jeżeli to nie wystarczy? - zapytał Bibulus, z góry bojąc się odpowiedzi. - Nie zawiedź mnie. Musisz przejść przez to do końca, chyba że twoje wycofanie pomoże mojemu ojcu. Czy proszę cię o zbyt wiele? - Ale co, jeśli...
- Męczysz mnie, przyjacielu - powiedział cicho Swetoniusz. -Chcesz, to mogę pójść do Pompejusza i powiedzieć mu, z jakiego to powodu nie nadajesz się na przedstawiciela Rzymu. Naprawdę chcesz tego? Chcesz, by poznał twoje tajemnice? - Nie - odrzekł Bibulus. Zapiekły go oczy od powstrzymywanych łez. W takich chwilach czuł do panoszącego się w jego domu człowieka jedynie nienawiść. Przez Swetoniusza cały świat wydawał się haniebny. Swetoniusz zatrzymał się przed nim i chwycił go za podbródek. - Gryźć potrafią nawet małe pieski, prawda, Bibulusie? Zastanawiam się, czy mógłbyś mnie zdradzić. Tak, oczywiście, że tak, przy sprzyjających okolicznościach. Tylko że wtedy byłoby po nas obu. Wiesz o tym, tak czy nie? - Ścisnął dwoma palcami fałdę tłuszczu i mocno nią zakręcił. Bibulus zadrżał z bólu. -Jesteś plugawym łajdakiem, Bibulusie, nic ponadto. A jednak cię potrzebuję i to wiąże 196 Imperator nas z sobą mocniej niż przyjaźń, mocniej niż krew. Nie zapominaj o tym, mój drogi. Nie wytrzymałbyś tortur, a mówią o Pom-pejuszu, że jest w tym skrupulatny. Bibulus szarpnął się i przycisnął miękkie białe dłonie do obolałej szyi. - Zimno tu. Zawołaj swoich ślicznych chłopców i każ na nowo rozpalić ogień - powiedział Swetoniusz i rozbłysły mu oczy. Brutus stojący u szczytu stołu w jadalni domu na Eskwilinie wzniósł kielich i popatrzył na przyjaciół. Ci wstali, by go.uczcić. Ich obecność pomogła mu otrząsnąć się z goryczy, jaką czuł w sercu z powodu Salomina. Juliusz spojrzał mu w oczy i Brutus zmusił się do uśmiechu, zawstydzony, że mógł posądzić przyjaciela o tak haniebny czyn. - Za co wypijemy? - spytał. Aleksandria odchrząknęła, ściągając na siebie oczy wszystkich zebranych. - Za Marka Brutusa, pierwszy miecz Rzymu. Powtórzono jej słowa i Brutus usłyszał wybijające się ponad inne głosy, basowe szczeknięcie Reniusza. Po zakończeniu zawodów stary gladiator rozmawiał z nim długo, a Brutus go słuchał, jakby to nie on był zwycięzcą, lecz jego dawny nauczyciel. Teraz wzniósł kielich w jego stronę, w osobistym podziękowaniu. Reniusz uśmiechnął się szeroko i Brutus poczuł, jak poprawia mu się nastrój. - Następny toast wznoszę za mojego pięknego złotnika - powiedział radośnie - tego, który kocha zwycięzcę nie tylko za zwycięstwo. Roześmiali się wszyscy, Aleksandria zrobiła się czerwona, a Brutus spojrzał pożądliwie w wycięcie jej sukni. - Upiłeś się, ty rozpustniku - odpowiedziała z rozbawieniem w oczach. Juliusz skinął na niewolnika, by ten ponownie napełnił kielichy. - Za tych, których kochamy, a których tu nie ma - powiedział i jakaś nuta w jego tonie sprawiła, że wszyscy przycichli. Kabera leżał na górze, w otoczeniu najlepszych medyków Rzymu, choć ani jeden nie miał nawet połowy jego talentów. Uzdrowił Rozdział XVIII 197 Domicjusza, ale przypłacił to własnym zdrowiem i jego choroba przygnębiła wszystkich. Każdy rozpamiętywał swoje straty. Juliusz popatrzył na odstawione od stołu puste krzesło. Krzesło Serwilii. Potarł czoło w miejscu, gdzie uderzyła go czarna perła. - Czy przestoimy całą noc? - spytał Domicjusz. - Oktawian o tej porze powinien być w łóżku. - O, nie. Mogę być tu tak długo, jak wytrzymam. Tak powiedział Juliusz - odparł beztrosko chłopiec i jednym haustem wypił wino.
Kiedy wszyscy usiedli, Juliusz popatrzył czule na krewniaka. Oktawian wyrastał na wspaniałego młodego mężczyznę, choć wciąż był trochę kanciasty, mimo że odwiedzał dom Serwilii, jak zauważył Brutus, aż za często. Oktawian zaśmiał się z jakiegoś powiedzenia Reniusza i Juliusz westchnął do bogów, by tej niezwykłej wiary w siłę własnej młodości nie odebrali mu zbyt nagle i okrutnie. Choć młody człowiek, nie poddany prawdziwej próbie, nigdy się nie zahartuje. Juliusz odmieniłby wiele rzeczy ze swojej przeszłości, ale bez nich byłby chłopcem sprzed czasów twardego nauczyciela Reniusza. Straszne, rozważać coś takiego, ale miał nadzieję, że Oktawian zazna choć trochę bólu, który go wprowadzi w wiek męski. To była droga, którą on sam przeszedł; być może nawet zapomni kiedyś o odniesionych triumfach, ale popełnione błędy ukształtowały go raz na zawsze. Na stole pojawiły się dania na srebrnych półmiskach, sporządzonych w Hiszpanii z hiszpańskiego srebra. Wszyscy byli głodni i przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywał. Brutus odchylił się w krześle, zakrył dłonią usta i cicho beknął. - A więc zamierzasz zostać konsulem, Juliuszu? - spytał. - Jeżeli zbiorę dość głosów - odpowiedział Cezar. - Aleksandria już ci robi zapinkę do płaszcza, godną przyszłego urzędu - ciągnął Brutus. Dziewczyna oparła głowę na dłoni. - Brutusie. to miała być niespodzianka. Powiedziałam przecież. - Och, przepraszam. Ale wierz mi, Juliuszu, jest piękna. - Miejmy nadzieję, że mi się przyda. Dziękuję, Aleksandrio -odrzekł Juliusz. - Żałuję tylko, że nie mogę być tak pewny zwycięstwa jak Brutus. I 198 Imperator - A dlaczego nie? Przegrałeś na forum sprawę, której nie wygrał nikt inny. Wygrałeś trzy, które powinieneś przegrać. Twoi klienci krążą po ulicach każdej nocy, rozsławiając twoje imię, i wszystko jest na dobrej drodze. Juliusz przytaknął, myśląc o długach, które musiał zaciągnąć na kampanię. Złoto wygrane od Pompęjusza poszło na niezbędne wydatki w ciągu kilku krótkich dni. Wbrew zdobytej opinii człowieka rozrzutnego żałował niektórych co szaleńszych wydatków, zwłaszcza zakupu perły. Jeszcze gorsza była poufałość, z jaką lichwiarze odnosili się do niego, w miarę udzielania kolejnych pożyczek. Tym ludziom chyba się zdawało, że po części posiadają go na własność, i tęsknił za dniem, kiedy uwolni się z ich szponów. Zaczerwieniony od wypitego wina Brutus wstał raz jeszcze. - Musimy wznieść inny toast - powiedział. - Za zwycięstwo, lecz zwycięstwo honorowe. Wszyscy się poderwali i każdy wziął do ręki kielich, a Juliuszowi zrobiło się żal, że nie widzi ich jego ojciec. / ROZDZIAŁ XIX W nieprzebranym tłumie, który wyległ za miasto, by oddać głosy, panowała wielka powaga. Juliusz przyglądał się z dumą, jak obywatele dzielą się na centurie wyborcze i biorą od diribitores woskowane tabliczki do głosowania. Miasto majaczyło na horyzoncie, podczas gdy na zachodzie zatknięty na wzgórzu Janikulum proporzec oznajmiał wszystkim, że Rzym jest bezpieczny i opieczętowany na czas głosowania. Ostatniej nocy nie przespał ani godziny i kiedy kapłani byli gotowi do wyjścia i poświęcenia gruntu, Juliusz był razem z nimi przy bramach. Zdenerwowany i nieco roztargniony przyglądał się, jak sposobią wielkie noże i wyprowadzają za miasto potężnego białego wołu. Zwierzę ofiarne podgięło kolana i osunęło się na ziemię blisko miejsca, gdzie stał w milczeniu, próbując zgłębić nastroje tłumu. Wielu skinęło mu głową, wielu się uśmiechnęło,
przechodząc obok i składając swoje tabliczki do wiklinowych koszy, lecz Juliusz nie miał z tego wiele radości. Liczyły się tylko głosy całych centurii i w sytuacji, kiedy najpierw głosowały warstwy najbogatsze, Prandus prowadził przed Bibulusem, siedem do czterech. Ani jedna z pierwszych jedenastu centurii nie opowiedziała się za Juliuszem i wraz z rosnącym upałem coraz bardziej się pocił. Wiedział od początku, że najtrudniej pozyskać głosy najbogatszych wolnych obywateli, lecz poznanie na własnej skórze realności każdego brakującego głosu okazywało się gorzkim doświadczeniem. Konsulowie i kandydaci stali na uboczu, w pełnej godności grupie, choć Pompejusz nie potrafił ukryć rozbawienia i kiedy 200 Imperator wyciągał kubek po zimne napoje, za każdym razem wdawał się w pogawędki ze swoim niewolnikiem. Juliusz usiłował zachować uprzejmy wyraz twarzy. Mimo całych przygotowań wcześnie oddane głosy mogły mieć wpływ na nastroje następnych centurii, co w rezultacie mogło oznaczać miażdżące zwycięstwo przeciwników politycznych. Pierwszy raz od powrotu do Rzymu zadał sobie pytanie, co zrobi, jeżeli przegra. Gdyby został w mieście rządzonym przez Bibulusa i Prandusa, byłby to dla niego koniec, to pewne. Jak nie Swetoniusz, to Pom-pejusz znalazłby sposób, by go zniszczyć. Żeby przeżyć rok, musiałby żebrać o nic nie znaczące stanowisko w jakiejś smętnej dziurze na krańcach rzymskich wpływów. Juliusz potrząsał bezwiednie głową, obracając w myślach coraz gorsze możliwości, gdy tymczasem oddawano kolejne głosy. Stronnicy Prandusa i Bibulusa radosnymi okrzykami głosili każdy sukces i Juliusz, kryjąc w sercu gorycz o smaku piołunu, uśmiechał się i gratulował jednemu i drugiemu. Powiedział sobie, że i tak nic na to nie poradzi, i to go na chwilę uspokoiło. Obywatele Rzymu głosowali w małych drewnianych wnękach i przekazywali swoje tabliczki diribitores, grzbietem do góry, by ukryć poczynione znaki. W tej fazie głosowania nie mogło być żadnego przymusu i przekupienie głosującego czy inne rozgrywki nic nie dawały, gdy obywatele, na moment odciśnięcia znaku na wybranych imionach kandydatów, zostawali sami. Ale oczekujący tłum słyszał wyniki i wkrótce głosował tak samo jak masy ludzi przed nim. Juliusz podczas niejednych wyborów widział, że centurie biedniejszych odsyłano do Rzymu, gdy tylko ktoś zdobył przewagę. Pomodlił się, by nie był to przypadek tego dnia. ...Cezar! - zawołał urzędnik i Juliusz poderwał głowę, by lepiej słyszeć. Zakończył głosowanie Rzym wielkich majątków i jeszcze większego bogactwa, a on zajął przedostatnie miejsce. Teraz przyszła kolej na tych z mniejszymi majątkami i jeszcze mniejszym bogactwem. Uśmiechnął się, usiłując nie pokazać po sobie zmartwienia. Najwięcej zwolenników miał pośród najuboższych, uważających go za człowieka, który sam osiągnął pozycję, ale kiedy pierwsi Rozdział XIX 201 prawie na niego nie głosowali, ci nawet nie będą mieli sposobności, by odcisnąć wosk na jego imieniu. Wyniki drugiej fazy były bardziej wyrównane i Juliusz stanął trochę prościej, kiedy usłyszał, że przyrasta mu głosów razem z innymi. Prandus prowadził do Bibulusa siedemnaście do czternastu. Na Juliusza głosowało pięć centurii więcej, budząc w nim pewne nadzieje. Zobaczył, że nie tylko on cierpi. Ojciec Swetoniusza aż zbladł z napięcia i Juliuszowi nietrudno było zgadnąć, że pragnie urzędu konsula tak samo jak on. Bibulus także się denerwował, i od czasu do czasu prawie błagalnie prześlizgiwał się wzrokiem po Swetoniuszu.
W ciągu następnej godziny prowadzenie zmieniało się trzy razy i w końcu wszystko, co zebrał ojciec Swetoniusza, dawało mu dopiero trzecią pozycję, z dużą różnicą głosów do dwóch pierwszych. Juliusz widział, jak Swetoniusz podszedł do Bibulusa. Grubas skurczył się w sobie, lecz Swetoniusz schwycił go za łokieć i zaczął coś szeptać do ucha. Jego nabrzmiały złością głos było dobrze słychać i Bibulus zrobił się purpurowy. - Wycofaj się, Bibulusie. Wycofaj się, teraz! - warczał Swetoniusz, ignorując spojrzenie Pompejusza. Bibulus zaczął nerwowo potakiwać, lecz Pompejusz położył masywną dłoń na jego ramieniu, jakby tamten był powietrzem, i młody Rzymianin, pamiętając o nietykalności urzędu konsula, odsunął się w pośpiechu. - Mam nadzieję, że nie myślisz tego zrobić, Bibułusie - powiedział konsul. Bibulus mruknął coś, co mogło być odpowiedzią, lecz Pompejusz ciągnął: - Zrobiłeś spore wrażenie na najświetniejszych obywatelach i może tak samo będzie z resztą. Przeprowadź rzecz do końca, a kto wie? Nawet jak ci się nie powiedzie, w senacie zawsze jest miejsce dla starych rodów. Bibulus rozciągnął wargi w mdłym uśmiechu, a Pompejusz poklepał go po ramieniu i pozwolił mu odejść. Swetoniusz odwrócił się tyłem, nie próbując już kolejnych nacisków, obserwował chłodno, jak Bibulus zdobywa następne głosy. Do południa każdy wynik był witany z entuzjazmem, a hand202 Imperator larze wina sprzedawali tłumowi swoje towary w nieograniczonych ilościach. Juliusz zdołał rozluźnić się na tyle, by wypić kubek, choć bez smaku. Zamienił parę banalnych słów z Bibulusem, ale senator Prandus pozostał wyniosły i ledwo skinął głową, kiedy Juliusz gratulował mu jego występu. Swetoniusz nie potrafił ukrywać emocji tak jak ojciec i Juliusz nieustannie czuł na sobie jego wzrok, co mu szarpało nerwy. Kiedy słońce minęło środek nieba, Pompejusz zawołał o daszki i trochę cienia. Zagłosowało już sto centurii - Juliusz był drugi i wyprzedzał Prandusa o siedemnaście głosów. Wyglądało na to, że urzędy zdobędą Bibulus i Juliusz i tłum zaczął okazywać zainteresowanie bardziej jawnie, hałasując radośnie i przepychając się między sobą, by się przyjrzeć kandydatom. Juliusz zobaczył, że Swetoniusz wyciąga zza togi wielki kawał czerwonego jedwabiu i wyciera nim czoło. Gest był dziwnie zamaszysty i Juliusz uśmiechnął się ponuro. Ze szczytu Janikulum rozpościerał się rozległy widok na Rzym i okolicę. W jego najwyższym punkcie wznosił się, osadzony w kamiennej podstawie, wysoki słup, a żołnierze, którzy strzegli miasta przed inwazją, nigdy nie spuszczali go z oczu. Zwykle była to łatwa służba, bardziej przydatna za dawnych dni, kiedy miastu nieustannie zagrażały wrogie plemiona i armie. Tego roku spisek Katyliny udowodnił słuszność jej kontynuowania i ci, którzy wylosowali tę służbę, byli ze wszech miar czujni. Było ich sześciu, czterech młodych żołnierzy i dwóch weteranów z legionu Pompejusza. Rozprawiali, przy zimnych racjach, o kandydatach na konsulów, radzi Z oderwania myśli od szarej codzienności. O zachodzie słońca dopełnili dnia zawołaniem długiego rogu i uroczystym opuszczeniem proporca. Tych, którzy skradali się za ich plecami, nie zauważyli do czasu, aż jakiś kamyk odpadł od skały i z hałasem poleciał na dół. Młodzi odwrócili się, by zobaczyć, jakie to zwierzę ich niepokoi i jeden krzyknął ostrzegawczo na widok uzbrojonych mężczyzn rwących pod górę. Było ich siedmiu, wielkich, pokrytych bliznami miejskich zbójów, którzy obnażyli zęby na widok tak małej liczby obrońców. Ludzie Pompejusza skoczyli na równe nogi, rozrzucając nie dojeRozdział XIX
203 dzoną strawę i przewracając gliniany dzbanek z wodą. Wyciągnęli miecze, a mimo to zostali otoczeni, lecz znali swoją powinność i pierwszy ze zbójów, ten, który podszedł najbliżej, zarobił uderzenie ostrzem na płask. Sześciu pozostałych zacieśniło krąg, a wtedy przeszył powietrze jeszcze inny głos. - Stójcie! Jeden ruch, a zginie każdy - krzyknął Brutus. Biegł ku nim z dwudziestką żołnierzy za plecami. Nawet gdyby był sam, też by wystarczyło. W Rzymie niewielu było takich, którzy nie rozpoznaliby jego srebrnej zbroi czy miecza ze złotą rękojeścią, wygranego w zawodach. Zbóje zamarli. Byli złodziejami i mordercami i nic w dotychczasowym doświadczeniu nie przygotowało ich na spotkanie z żołnierzami ich własnego miasta. Starczyła im chwila, by poniechać zamachu na proporzec. Uskoczyli w bok i rozpierzchli się po stoku na wszystkie strony. Paru się potknęło, przewróciło i potoczyło w dół, porzucając w panice noże i kije. Do czasu, nim Brutus stanął przy słupie z proporcem, zdążył się lekko zadyszeć i ludzie Pompejusza, z wypiekami na twarzy, pozdrowili go. - Gdyby kilku złodziei przerwało wybory, Rzym okryłby się hańbą, to pewne - powiedział Brutus, spoglądając w dół za malejącymi postaciami. - Tak, panie, ale też pewne, że Brynus i ja dalibyśmy im radę -odrzekł jeden z ludzi Pompejusza - choć ci chłopcy są dobrzy i niewątpliwie stracilibyśmy jednego czy dwóch. Mężczyzna przerwał. Przyszło mu do głowy, że w ten sposób nie okazuje wdzięczności za ratunek. - Radzi cię widzimy, panie. Pozwolisz im uciec? Podszedł z Brutusem do krawędzi skały i obaj popatrzyli za zbójami. Brutus pokręcił głową. - Na dole mam kilku jeźdźców. Nie przedrą się do miasta. - Dziękuję, panie - odrzekł żołnierz, uśmiechając się ponuro. -Miasto nie dla takich, panie. - Czy możesz zobaczyć, który z kandydatów przegrywa w tym momencie? - spytał Brutus, mrużąc oczy w stronę ciemnej masy obywateli w oddali. Wypatrzył miejsce, gdzie stał Juliusz, i dostrzegł, że na jednym z mężczyzn u jego boku pojawia się jakaś czerwona plama. Pokiwał głową z satysfakcją. Juliusz dobrze zgadywał. Żołnierz Pompejusza wzruszył ramionami. 204 Imperator - Niewiele stąd widać, panie. Myślisz, że tamta czerwień była dla nich sygnałem? Brutus zachichotał. - Tego się nigdy nie udowodni. Kusi mnie, by posłużyć się tymi zbójami w drugą stronę i za odrobinę złota nasłać ich na ich rozkazodawcę. To ciekawsze niż porzucenie ich ciał w przydrożnych krzakach. Co ty na to? Żołnierz uśmiechnął się ostrożnie. Wiedział, że jego wódz nie jest przyjacielem tego człowieka, lecz srebrna zbroja budziła w nim szacunek. Mógłby pochwalić się dzieciom, że rozmawiał z pierwszym mieczem Rzymu. - O wiele ciekawsze, panie. Jeżeli na to pójdą. - Och, nic się nie bój. Moi jeźdźcy potrafią być przekonujący -odparł Brutus, spoglądając na powiewający na wietrze nad jego głową proporzec. Swetoniusz starał się obojętnie patrzeć na proporzec na Janiku-lum. Wciąż powiewa! Zagryzł w złości dolną wargę, zastanawiając się, czy nie powinien jeszcze raz wyciągnąć z zanadrza czerwonej płachty. Czy oni się pospali? A może wzięli jego pieniądze i teraz siedzą w jakiejś winiarni i piją na umór? Wydawało mu się, że widzi na ciemnym wierzchołku poruszające się postaci. A może wynajęci przez niego ludzie nie mogą dostrzec jego sygnału? Rozejrzał się wokół niespokojnie i sięgnął po czerwony kawałek jedwabiu raz jeszcze. W tej samej chwili zobaczył, że Juliusz uśmiecha się do niego, a rozbawione spojrzenie jakby znało jego myśli.
Swetoniusz opuścił dłoń i stanął nieruchomo, boleśnie świadomy wypływającej mu na szyję i policzki purpury. Oktawian i jego wierzchowiec leżeli obok siebie w wysokiej trawie. Potężne boki zwierzęcia podnosiły się i opadały w długim, spokojnym oddechu. Wyborowi przyuczali konie przez długie miesiące, by potrafiły wytrzymywać nienaturalną pozycję, i teraz wystarczyło położyć dłoń na ciepłych chrapach, by żaden nie zarżał. Oktawian, obserwując, jak zbóje zsuwają się i zeskakują ze stoku Janikulum, wyszczerzył zęby. Juliusz miał rację, że ktoś mógłby próbować ściągnąć proporzec, gdyby wybory obróciły się przeRozdział XIX 205 ciwko niemu. Choć intryga była prosta, efekty mogłyby być druzgocące. Obywatele Rzymu odpłynęliby tłumnie do miasta i trzeba by było ogłosić, że dotychczasowe wyniki są nieważne. Możliwe, że minąłby miesiąc, nim znów by wszystkich zebrano, a przez miesiąc mogło się zmienić niejedno. Oktawian odczekał, aż uciekający mężczyźni znajdą się dość blisko, a potem cicho gwizdnął i wskoczył w siodło. Reszta jego dwudziestki poszła za przykładem młodzieńca i wskoczyła w siodła, nim ich wierzchowce zdążyły dźwignąć zady. Przerażonym zbójom wydawało się, że aby zagrodzić im dro-.gę, wyskoczyła gdzieś spod ziemi cała armia. Siedmiu jak jeden wpadło w panikę, dwóch padło plackiem, pięciu podniosło ręce, aby się natychmiast poddać. Oktawian sięgnął do miecza, nie spuszczając oczu z żadnego. Ich przywódca popatrzył na niego z rezygnacją, odwrócił głowę i splunął w wysoką trawę. - No, dalej. Skończcie z tym - powiedział. Zabrzmiało to jak pogodzenie się z losem, ale złodziej obrzucił krótkim spojrzeniem pozycje jeźdźców i rozluźnił się dopiero wtedy, gdy zobaczył, że nie ma żadnej drogi ucieczki. Słyszał kiedyś, że na krótkim dystansie człowiek może prześcignąć konia, lecz kiedy patrzył na lśniące wierzchowce wyborowych, wydało mu się to nieprawdopodobne. Podczas gdy zbójom odbierano ostatnie noże, Oktawian odwiązał hełm od siodła i włożył go sobie na głowę. Pióropusz, łagodnie poruszany wiatrem, dodawał mu wzrostu i przydawał groźnego wyglądu. Młody człowiek pomyślał, że jest wart części żołdu, jaką zapłacił, by go kupić. Zbóje z pewnością patrzyli teraz na niego, czekając posępnie na rozkaz ścięcia. - Nie spodziewam się, by waszemu panu kiedykolwiek postawiono zarzuty - powiedział. Przywódca splunął raz jeszcze. - Nie znam żadnego pana, żołnierzu, chyba że masz na myśli srebro. - Wyczuł, że coś się święci, i w jego oczach pojawiły się chytre błyski. - To byłaby hańba, dać mu się wymknąć i nawet nie wygarbować takiemu skóry. Dobrze mówię? - spytał niewinnie Oktawian. 206 Imperator Siódemka przytaknęła. Nawet najbardziej tępy zaczynał pojmować, że wywiną się śmierci. - Znajdę człowieka, tylko nas puść - powiedział przywódca, broniąc się przed przedwczesną nadzieją. Kogoś, kto wychował się w mieście, konie przerażały. Nigdy przedtem nie zdawał sobie sprawy z ich ogromu i zadrżał, gdy któryś parsknął za jego plecami. Oktawian rzucił w powietrze niewielką sakiewkę. Mężczyzna ją schwycił i nim zdążyła zniknąć w fałdach tuniki, szybko zważył ją w dłoni. - Załatw sprawę jak należy - powiedział Oktawian, wycofując konia, by przepuścić zbójów. Kilku niezdarnie oddało żołnierzom honory, po czym wszyscy ruszyli w stronę miasta. Żaden nie ośmielił się obejrzeć.
Nim oddały głosy ostatnie centurie, Juliusz już wiedział, że on i Bibulus będą konsulami w nadchodzącym roku. Porównał w duchu zbiegających się do nich senatorów do roju pszczół i uśmiechnął się do oszołomionego Bibulusa. Juliuszowi ściskały ramię i dłoń dziesiątki mężczyzn, których ledwo znał, i nim w pełni pojął zmianę swej pozycji, zarzucono go pytaniami i żądaniami na przyszłość, a nawet podsunięto parę pomysłów na korzystne inwestowanie kapitału. Obywatele Rzymu, zgromadzeni na Polu Marsowym, jako pełnoprawne comitia cen-turiata wykreowali nowe dwuosobowe gremium, które miało wyssać miasto. Juliusz poczuł się przytłoczony i zirytowany zainteresowaniem tak wielu. Gdzie byli ci teraz uśmiechnięci stronnicy, kiedy on prowadził swoją kampanię? W porównaniu ze zdawkową serdecznością senatorów, gratulacje Pompejusza i Krassusa sprawiły mu prawdziwą przyjemność, zwłaszcza że na co dzień Pompejusz prędzej by się udławił, niż kogoś pochwalił. Juliusz uścisnął podaną mu dłoń bez oznak radości, już wybiegając myślą w przyszłość. Bez względu na to, kogo wybrano i kto będzie przewodził senatowi, ustępujący konsulo-wie wciąż stanowili siłę w mieście. Tylko głupiec wzgardziłby nimi w chwili własnego triumfu. Urzędnik wspiął się na niewysokie podwyższenie, aby odpraRozdział XIX 207 wić ostatnie centurie obywateli. Ludzie pochylili głowy, kiedy dudniącym głosem odmówiwszy za nich modlitwę dziękczynną, zakończył tradycyjnym poleceniem: Discedite. Obywatele się rozeszli i ruszyli ku opieczętowanemu miastu w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Swetoniusz i jego ojciec złożyli Juliuszowi wyrazy szacunku, a on odpowiedział im ciepło, wiedząc, że to doskonała sposobność do przerzucenia mostów nad rzeką wzajemnej niechęci, narosłej podczas kampanii i wrośniętej korzeniami w przeszłość. Potrafił zmusić się do takiego gestu, a stary Prandus zdawał się akceptować jego dobrą wolę, pochylając się lekko przed konsulem-elektem. Jego syn Swetoniusz patrzył w przestrzeń, z pustką na twarzy po poniesionej porażce. Ludzie Pompejusza przyprowadzili konie i Juliusz podniósł oczy, kiedy przekazano wodze w ręce konsula. Pompejusz spojrzał na niego z grzbietu potężnego wałacha. Minę miał nieprzeniknioną. - Upłyną godziny, nim senat znów się zbierze i zatwierdzi wasze stanowiska, Juliuszu. Gdybyś pojechał z nami, mielibyśmy kurię tylko dla siebie. Krassus pochylił się nad szyją swojego konia i odezwał mniej urzędowo. - Zaufasz mi raz jeszcze? Juliusz spojrzał na obu mężczyzn. Czekali w napięciu na odpowiedź. Nie zawahał się. Przerzucił nogę przez siodło i podniósł ramię ku tym w tłumie, którzy obserwowali krótką wymianę zdań. Odpowiedziało mu kilka wiwatów, kiedy nawrócił koniem i ruszył przez szerokie pole z dwoma innymi i z centurią jazdy Pompejusza w charakterze straży. Tłum rozstąpił się przed nimi. ROZDZIAŁ XX JDez głosujących centurii obywateli miasto, które otworzyło się przed trzema jeźdźcami, było dziwnie puste. Juliuszowi przypomniała się tamta deszczowa noc, kiedy zszedł do lochów i zobaczył torturowanych ludzi Katyliny. Popatrzył na Krassusa, kiedy zsiedli z koni przed gmachem senatu, a stary człowiek uniósł brwi, jakby rozumiejąc jego myśli. Juliusz nigdy wcześniej nie był w kurii, gdy było tam pusto. Sala zgromadzeń dudniła niezwykłym echem, powtarzającym ich każdy krok, gdy zmierzali do ław w pobliżu rastry. Drzwi pozostawiono otwarte i słońce wpadało przez nie złotymi promieniami, przez co
marmurowe ściany wydawały się lekkie, a całe pomieszczenie bardziej przestronne. Niezwykłość sytuacji sprawiła, że Juliusz rozparł się na twardej drewnianej ławie z uczuciem przemożnej satysfakcji. Zaczynał rozumieć znaczenie tego, co się wydarzyło na Polu Marsowym, i na tę myśl omal się nie uśmiechnął. - Krassus i ja pomyśleliśmy, że rozmowa na osobności, przed posiedzeniem senatu, może być owocna. - Pompejusz zaczął chodzić przed nimi tam i z powrotem. - Nie bawiąc się w kwieciste słowa, powiem krótko: my trzej nie stanowimy dobranego grona przyjaciół. Poważamy się, mam nadzieję, ale jeden niezbyt lubi drugiego. - Przerwał i Krassus wzruszył ramionami. Juliusz milczał. -Jeżeli - mówił dalej - nie zawrzemy porozumienia, to następny rok będzie, jak myślę, czasem dla miasta straconym. Widzieliście, jak Swetoniusz potrafi wpływać na Bibulusa. Senat latami wysłuchiwał jego płaczliwych skarg pod twoim adresem. Razem ci dwaj będą ' Rozdział XX 209 opóźniać i udaremniać każdy twój zamysł, aż w końcu nic nie da się zrobić. To nie będzie z pożytkiem dla Rzymu. Juliusz spojrzał na niego, przypominając sobie chwilę, kiedy spotkał go po raz pierwszy, w tej samej sali. Pompejusz był znakomitym taktykiem w polu i w senacie, ale obaj, on i Krassus, stali w obliczu utraty władzy i szacunku, którym się jednakowo cieszyli. To, właśnie to było prawdziwą przyczyną spotkania we trzech. To, a nie troska o jak najlepsze wykorzystanie danego Juliuszowi czasu. Porozumienie, oczywiście, jest możliwe, ale to on musi określić warunki, które zadowolą każdego. - Przemyślałem już to i owo - powiedział. Swetoniusz wrócił konno do gospody położonej blisko miejskich bram, gdzie wynajął pokój na dzień wyborów. Ojciec prawie się do niego nie odzywał i tylko kiwnął głową, kiedy złożył mu wyrazy współczucia z powodu przegranej. Senator Prandus zjadł niewiele, szybko i w milczeniu i udał się do izby na górze, zostawiając syna, aby ten topił własne smutki w tanim winie. Drzwi do gospody stanęły otworem i Swetoniusz podniósł wzrok, mając nadzieję, że zobaczy w nich Bibulusa i że ten wreszcie do niego dołączy. Niewątpliwie jego przyjaciel najpierw wrócił do swego wspaniałego domu w środku miasta i dał się wymasować swoim pociągającym niewolnikom, nie dbając o nic innego. Swetoniusz jeszcze nie zaczął rozważać skutków wyboru Bibulusa na konsula. Najpierw przemknęła mu przez głowę nieprzyjemna myśl, że straci władzę nad tym człowiekiem, ale odsunął ją na bok. Z immunitetem czy bez Bibulus musi się bać, że jego zwyczaje staną się powszechnie w mieście znane. Kiedy ten grubas będzie przewodził senatowi, on, stojąc z boku, może na tym tylko skorzystać. Nie tak to sobie planował, ale mieć konsula, któremu można rozkazywać, może się okazać całkiem interesujące. Warto by go odwiedzić w domu, pomyślał. Warto przypomnieć o łączących ich związkach. ""Mężczyzna, który stanął w progu, był mu obcy i nic go nie obchodził. Wypił za dużo wina, by się przestraszyć, kiedy ten odchrząknął i przemówił. - Panie, chłopiec stajenny mówi, że z twoim koniem nie jest najlepiej. Mówi o cierniu w kopycie. 210 Imperator - Każę go wychłostać, jeżeli to prawda - warknął Swetoniusz i poderwał się zza stołu. Ledwo zauważył na ramieniu silną dłoń, która pokierowała nim do drzwi i dalej, w ciemność.
Nocne powietrze rozwiało opary wina i rozjaśniło mu myśli przynajmniej na tyle, by wchodząc do niskiej stajni, wyrwać się nieznajomemu. Mężczyzn, jak na tę porę i miejsce, było zbyt wielu. Wyszczerzyli do niego zęby, a jemu przerażenie ścięło krew w żyłach. - Kim jesteście i czego chcecie? - spytał z groźbą w głosie. Przywódca miejskich zbójów wyszedł z cienia i na widok jego twarzy Swetoniusz cofnął się ku wrotom stajni. - To dla mnie zwykła robota, choć wolę, jak mi za nią płacą -powiedział mężczyzna, krocząc ku młodemu Rzymianinowi. Swetoniusz zaczął się cofać, ale przytrzymały go czyjeś mocne ramiona i zatkano mu usta. Przywódca ugiął ręce w łokciach i zacisnął pięści. - Zgaście lampy, chłopcy. Niepotrzebne mi do tego światło. W ciemnościach, które raptownie ogarnęły stajnię, rozległ się głuchy łomot ciosów. Juliusz żałował, że nie przespał poprzedniej nocy. Zmęczeniem ciążyły mu powieki i całe ciało, a właśnie teraz, jak nigdy w życiu, potrzebował jasnego umysłu, jeżeli miał sobie poradzić z tymi dwoma naraz. - We dwóch wciąż jeszcze dysponujecie wystarczającym poparciem senatu, by przeprowadzić każdą rzecz. - Pod warunkiem, że konsul jej nie zawetuje - odpowiedział Pompejusz. Juliusz wzruszył ramionami. - Konsul Bibulus? Nie zawetuje. Moja w tym głowa. - Pompejusz zamrugał, ale Juliusz mówił dalej. - Chodzi jedynie o to, czym ja mam sobie zapewnić wasze wsparcie. - Nie sądzę... - zaczął sztywno Krassus, ale Pompejusz podniósł dłoń. - Pozwól mu mówić, przyjacielu. Dyskutowaliśmy o tym wiele razy i wciąż bez rezultatu. Chcę usłyszeć, co myśli nasz następca. - Krassus - powiedział Juliusz, rozśmieszony gorliwością PompęRozdział XX 211 jusza w ubijaniu interesu - chce mieć w swoich rękach handel. Obdarzmy go zatem, Pompejuszu, absolutnym monopolem na wszystkich rzymskich lądach. Dostanie licencję, powiedzmy, na dwa lata. Zaciśnie szpony na każdym miedziaku w prowincjach, ale nie wątpię, że powiększy ogólne bogactwo. Jak znam Krassusa, skarbiec Rzymu napęcznieje do granic wytrzymałości w mniej niż pół roku. Krassus uśmiechnął się, mile połechtany pochlebstwem, lecz nie wyglądał na szczególnie poruszonego. Juliusz miał nadzieję, że ten starzec da się skusić samą licencją, niemniej porozumienie powinno dać satysfakcję każdemu, jeśli nie miało być zerwane przy pierwszej próbie sił. - Ale to za mało, prawda? - powiedział, bacznie obserwując obu konsulów. W oczach Pompejusza pojawił się błysk zainteresowania, a Krassus się zamyślił. Myśl o położeniu ręki na całym rzymskim handlu była słodka i odurzająca. Wiedział lepiej od Juliusza, co może osiągnąć, dysponując taką władzą. Konkurenci zamienią się w żebraków za jednym posunięciem. Ich domy i ich niewolników wystawi się na aukcję. W krótkim czasie potrafi potroić liczbę swoich wiejskich posiadłości i stanie się właścicielem floty kupieckiej tak wielkiej, jakiej świat nie widział. Będzie mógł ignorować straty, jakie niosą ze sobą morskie burze, i wyśle swoje statki do dalekich krain, do Egiptu, do Indii, nawet do miejsc jeszcze nie nazwanych. Nie pokazał niczego po sobie. Zmarszczył czoło. Niech młodemu człowiekowi się zdaje, że musi go nadal przekonywać, gdy tymczasem jego przyszła flota już wypływa z rzymskich portów." - A ty, Juliuszu, na co liczysz? - spytał niecierpliwie Pompejusz. - Na pierwsze sześć miesięcy pracy przy wzajemnym wsparciu. Obietnice, które poczyniłem obywatelom Rzymu, nie były puste. Chcę zaprowadzić nowe prawa i wydawać nowe rozporządzenia. Niektóre z nich nie spodobają się konserwatystom i muszę mieć wasze głosy,
by się przebić przez ich protesty. Rzym wybrał mnie; nie dajmy się zawrócić z naszej drogi Bibulusowi czy jakiejś ławie bezzębnych starców. - Nie widzę tu żadnej korzyści dla siebie - stwierdził oschle Pompejusz. Juliusz uniósł brwi. 212 Imperator - Poza dobrem Rzymu, jak sądzę. - Uśmiechnął się, by złagodzić uszczypliwość uwagi, ale Pompejusz i tak poczerwieniał. Wiedział, że jeden fałszywy krok, a straci wszystko. - Twoje oczekiwania są dostatecznie oczywiste, mój przyjacielu - mówił dalej Juliusz. - Chcesz dyktatury, choć być może odpycha cię nazwa. Krassus i ja udzielimy ci poparcia w każdej sprawie, którą wniesiesz pod obrady senatu. W każdej. Mówiąc między nami, senat szybko będzie jadł nam z ręki. - To nie jest rzecz bez znaczenia - powiedział spokojnie Pompejusz. To, co proponował Juliusz, podkopywało sens urzędowania dwóch konsulów, tak by jeden ograniczał drugiego, lecz Pom-pejuszowi nie wypadało wspomnieć o tym. Juliusz przytaknął. - Nie mówiłbym tak, gdybyś był człowiekiem miałkim, Pompe-juszu. Nie zgadzaliśmy się z sobą w przeszłości, ale nigdy nie podawałem w wątpliwość twojej miłości do tego miasta, i kto zna ciebie lepiej niż ja? To my dwaj doprowadziliśmy Katona do zguby, pamiętasz? Rzym nie będzie cierpiał pod twoimi rządami, ja to wiem. Pochlebstwo być może było nadto oczywiste, choć ku własnemu zdumieniu Juliusz sam je uznał za prawdę, przynajmniej po części. Pompejusz był dobrym przywódcą i broniłby interesów Rzymu duszą i ciałem, choć pewnie nigdy by nie rozszerzył jego wpływów. - Nie wierzę ci, Cezarze - wyznał tenże bez ogródek. - Twoje obietnice mogą się okazać bez pokrycia, chyba że połączą nas silniejsze więzy. - Chrząknął. - Musisz mi dać coś, co by świadczyło o twojej dobrej woli, jakiś dowód twojego wsparcia, a nie puste słowa. - Mów, czego żądasz - odparł Juliusz, wzruszając ramionami. - Ile lat ma twoja córka? - spytał Pompejusz ze śmiertelną powagą na twarzy. Juliusz od razu zrozumiał sens pytania. - W tym roku kończy dziesięć - odpowiedział. - Za młoda dla ciebie, Pompejuszu. - Na razie. Połącz swoją krew z moją, a zaakceptuję twoje obietnice. Moja żona leży w grobie od ponad trzech lat, a mężczyzna Rozdział XX 213 nie jest stworzony do życia w samotności. Więc kiedy Julia skończy czternaście, przyślij ją do mnie. Pobierzemy się. Juliusz potarł oczy. Tak wiele zależało od dojścia do ładu z tymi dwoma starymi wilkami. Gdyby jego córka była jednym z jego żołnierzy, dla takiej stawki poświęciłby ją bez chwili wahania. - Szesnaście. Ożenisz się z nią, kiedy skończy szesnaście. Pompejusz błysnął uśmiechem i wyciągnął dłoń. Kiedy Juliusz ją ściskał, zrobiło mu się zimno. Będzie miał obu, wystarczy przedstawić całą rzecz do końca, ale co zrobić ze zmarszczonym czołem Krassusa? W ciszy zalegającej kurię dało się słyszeć echo kroków żołnierzy Pompejusza maszerujących po forum. Raptem Juliusz miał odpowiedź. - Licencja i legion, Krassusie - powiedział, myśląc szybko. -Nowy orzeł na Polu Marsowym, wzniesiony w twoim imieniu. Wyszkolę ci ludzi i przemieszam z moimi najlepszymi dowódcami w jakieś pół roku, nie dłużej. Roześlemy wieści po całym kraju, do dziesiątek tysięcy zwykłych mężczyzn, którzy nigdy nie mieli sposobności walczyć dla Rzymu. Staną
się twoimi, Krassusie, a wierz mi, że nie ma trwalszych więzi czy większej przyjemności niż uformowanie ich w jeden legion. Ja tego dokonam, ale ty będziesz nosił pióropusz wodza. Krassus popatrzył podejrzliwie na obu mężczyzn. Marzył o dowodzeniu własnym legionem od klęski w walce ze Spartakusem i wystawił go już dawno, ale zadręczał się myślą, że brakuje mu zdolności przywódczych Pompejusza i Cezara. Teraz, kiedy słuchał Juliusza, wydało mu się to możliwe, choć wolałby raz wreszcie wyjaśnić im swoje wątpliwości. Juliusz położył mu dłoń na ramieniu. - Sprowadziłem ludzi z Afryki i Grecji i zrobiłem z nich żołnierzy, Krassusie. Potrafię zrobić więcej, mając do czynienia z rzymską krwią. Katylina widział słabość, której musimy się pozbyć, jeżeli Rzym ma rozkwitać dzięki twojemu handlowi, nie sądzisz? Miasto, ponad wszystko inne, potrzebuje pewnych ludzi strzegących jego murów. Krassus dostał wypieków. - Być może ja... nie jestem człowiekiem, który potrafi im przewodzić, Cezarze - powiedział przez zaciśnięte zęby. 214 Imperator Juliusz wyobrażał sobie, ile go kosztuje takie wyznanie w obecności Pompejusza, lecz prychnął lekceważąco. - Nie byłem i ja, dopóki Mariusz i Reniusz i, tak, i Pompejusz własnym przykładem nie pokazali mi, jak się nim stać. W taką rolę nie wchodzi z miejsca żaden człowiek, Krassusie. Będę z tobą, kiedy będziesz stawiał pierwsze kroki, będzie tam także Pompejusz. On wie, że Rzym, aby się skutecznie bronić, potrzebuje drugiego legionu. Wątpię, by mógł pragnąć czegoś innego dla miasta, które nazywa swoim. Obaj spojrzeli na Pompejusza, a ten nie zwlekał z odpowiedzią. - Wszystko dla ciebie, Krassusie. On mówi prawdę. - Ledwo zdążyli się uśmiechnąć, Pompejusz mówił dalej: - Zadbałeś o nas obu jak się patrzy, Juliuszu. Krassus będzie miał swój handel, ja... przyszłą żonę i miasto, które kocham. Ale wciąż nie wymieniasz ceny za swoją hojność. No więc? Wtrącił się Krassus. - Przyjmuję warunki, ale z dwiema poprawkami. Licencja na pięć lat, nie dwa, i mój najstarszy syn, Publiusz, zostanie wcielony do Dziesiątego w stopniu dowódcy. Centuriona, powiedzmy. Jestem starym człowiekiem, Juliuszu. Mój legion poprowadzi kiedyś mój syn. - Zgoda - odparł Juliusz. Pompejusz chrząknął niecierpliwie. - Ale czego chcesz ty, Cezarze? Juliusz znów potarł oczy. Nigdy nie rozważał związku z rodziną Pompejusza, ale wystarczyło jedno zręczne posunięcie, a jego córka dostanie się do najwyższych warstw społecznych Rzymu. To. była uczciwa transakcja. Ci dwaj to zbyt wytrawni politycy, by miał się wzbraniać przed takim porozumieniem, a to, co on oferował, było o niebo lepsze od choćby częściowej utraty władzy i wpływów. Juliusz znał uzależniającą naturę rozkazywania. Nie ma większej satysfakcji, niż przewodzić. Popatrzył na nich jasnymi, przenikliwymi oczami. -Sześciu miesięcy na urzędzie konsula i wpisania do zwojów praw kilku moich. Reszta jest prosta. Chcę poprowadzić moje dwa legiony na nowe lądy. Pełnomocnictwa przekażę tobie, Pompeju-szu, i chcę, byście obaj podpisali rozkazy dające mi całkowitą swoRozdział XX 215 bodę przy zaciąganiu żołnierzy, zawieraniu układów i ustanawianiu praw w imię Rzymu. Nie będę słał żadnych meldunków, chyba że uznam to za konieczne. Będę odpowiadał sam przed sobą. - Czy to będzie legalne? - spytał Krassus. Pompejusz przytaknął.
- Tak, jeżeli zostawi pełnomocnictwa. Historia zna taki precedens. - Zamilkł, zmarszczył czoło, zastanawiając się nad czymś w myślach. - A można wiedzieć, dokąd poprowadzisz te swoje legiony? Juliusz uśmiechnął się szeroko, porwany własnym entuzjazmem. Ileż musiał się nawykłócać ze swoimi przyjaciółmi nad celem! Choć i tak nie miał wyboru. Aleksander poszedł na wschód i tamta ścieżka była dobrze przedeptana. On pójdzie na zachód. - Na barbarzyński ląd, panowie - powiedział. - Do Galii. Juliusz kroczył przez noc w pełnej zbroi, zmierzając prosto do domu Bibulusa. Pompejusz i Krassus byli przekonani, że zna sposób na trzymanie w ryzach swojego kolegi na urzędzie, ale prawda była taka, że nie miał żadnego pomysłu, jak powstrzymać Bibulusa i Swetoniusza przed wyszydzaniem każdego ich planu. Juliusz zacisnął pięści. Poświęcił własną córkę i przyrzekł czas, pieniądze i władzę Pompejuszowi i Krassusowi. W zamian za to obdarowano go swobodą działania, jakiej nie miał żaden rzymski wódz w historii miasta. Władza Scypiona Afrykańskiego nie miała takiego zasięgu i mocy, jaką miała posiadać władza konsula w Galii. Nawet Mariusz odpowiadał przed senatem. Juliusz wiedział, że to jest wartość, której nie może wypuścić z rąk przez jednego człowieka, bez względu na to, co musi zrobić. Tłum rozstępował się przed nim na każdej ulicy. Ci, którzy go rozpoznawali, milkli. Mina nowego konsula nie ośmielała do pozdrowień czy gratulacji i niejeden się zastanawiał, co go mogło wprawić w taką złość zaledwie parę godzin po elekcji. Juliusz, zostawiając za sobą spojrzenia i szepty, zbliżył się do wielkich bram i kolumn domu Bibulusa. Podniósł pięść, by zastukać do dębowych drzwi, z absolutną pewnością, że nic go nie odwiedzie od tego ostatniego kroku. Niewolnik, który odpowiedział na jego zawołanie, był chłopcem 216 Imperator o grubo umalowanej twarzy, co mu nadawało lubieżny wygląd. Rozpoznał gościa i wytrzeszczył ze zdumienia oczy. - Jestem konsulem Rzymu. Czy znasz prawo? Niewolnik przytaknął przestraszony. - Zatem wszystkie drzwi mają stać przede mną otworem. Dotknij mojego rękawa, a umrzesz. Przybywam, by zobaczyć się z twoim panem. Wprowadź mnie do środka. - Konsul... - zaczął niewolnik, próbując opaść na jedno kolano. - Prędzej! - wrzasnął Juliusz i chłopiec zawrócił i rzucił się pędem przed siebie, nie dbając o gościa ani o zostawione otworem drzwi. Juliusz poszedł za nim, mijając po drodze pomieszczenia z dziesiątkami podobnie umalowanych dzieci, które przyglądały mu się znieruchomiałe. Czyżby w tym domu nie mieszkał nikt z dorosłych? Ich ubiór przypominał mu bardziej nierządnice Serwiłii niż... Prawie zgubił niewolnika znikającego za kolejnym rogiem. Przyspieszył kroku, ale chłopiec zrobił to samo i obaj, pędząc przez korytarze, wpadli jak burza do jasno oświetlonego pokoju. - Panie! - zawołał chłopiec. - Konsul Cezar jest tutaj! Juliusz przystanął, lekko zdyszany z gniewu, który rozpalał mu krew w żyłach. Nad siedzącym na sofie Bibulusem pochylał się, szepcąc mu coś do ucha, Swetoniusz. W rogach długiego pomieszczenia tkwili młodzi niewolnicy o urodziwych twarzach, a dwóch nagich chłopców ułożyło się na posadzce u stóp obu mężczyzn. Mieli wypieki od nadmiaru wina, a ich oczy były starsze niż ciała. Juliusz zadrżał. Zwrócił się do Swetoniusza. - Wyjdź - powiedział. Swetoniusz podniósł się powoli, nie dowierzając własnym oczom. Chuda twarz zbrzydła mu ze złości jeszcze bardziej i chyba targały nim sprzeczne uczucia. Konsul był osobą nietykalną i nie było przed nim zamkniętych drzwi. Gdyby znieważył konsula, nie uratowałaby go nawet pozycja w senacie.
Juliusz położył dłoń na rękojeści miecza. Wiedział, że bez przyjaciela Bibulus będzie słabszy. Wiedział o tym, kiedy jeszcze nie miał powodu, by dobrać się grubasowi do skóry. Ale teraz jeden już znalazł. Swetoniusz popatrzył na Bibulusa, szukając w nim ratunku, ale Rozdział XX 217 w nalanej twarzy nie było nic poza grozą. Na marmurowej posadzce już dźwięczały kroki Juliusza, mimo to Swetoniusz zwlekał, licząc na jakieś słowo, które pozwoli mu zostać. Bibulus milczał i wytrzeszczył oczy na zbliżającego się Juliusza. Ten stanął przy Swetoniuszu i pochylił nad nim twarz. Swetoniusz wtulił głowę w ramiona. Zaczął się cofać w stronę drzwi. - Wyjdź - powtórzył cicho Juliusz i więcej nie zawracając nim sobie głowy, przeniósł wzrok na Bibulusa. - Tto mmój ddom - wyjąkał Bibulus, nagle odzyskując mowę. - Milcz, ty plugawcze! - ryknął Juliusz. - Śmiesz do mnie mówić, mając u stóp te dzieci?! Gdybym cię teraz zabił, byłoby to błogosławieństwem dla Rzymu. Nie, lepiej ci obetnę tę ostatnią i jedyną rzecz, która robi z ciebie mężczyznę. Obetnę, i to zaraz. Juliusz zbliżył się do sofy, obnażył miecz i przyłożył ostrze do pachwiny grubasa. Bibulus wrzasnął, a potem, wpijając się paznokciami w jedwab obicia, zapłakał grubymi łzami. - Proszę... - zaskomlił. Juliusz obrócił mieczem niepokojąco, aż wsunął się głębiej w grube fałdy togi. Bibulus wcisnął się w oparcie sofy. - Proszę, cokolwiek chcesz... Juliusz nie słuchał. Wiedział, że los wkłada mu w dłonie wszystko. W najzimniejszym zakamarku duszy cieszył się z odkrycia jeszcze jednej słabości Bibulusa. Kilka odpowiednich pogróżek i już nigdy nie ośmieli się pokazać w senacie. Ale nim zdążył cokolwiek powiedzieć, jeden z chłopców u ich nóg poruszył się i Juliusz spojrzał na niego. Chłopcu sterczały żebra, szyję miał posiniaczoną i wyciągał ją, aby nasycić oczy widokiem upadku pana. Pałał nienawiścią, nie pasującą do dziecinnej twarzy. Juliusz uzmysłowił sobie, że jego córka jest w tym samym wieku. Na nowo zwrócił swój gniew ku Bibulusowi. - Sprzedaj swoich niewolników. Sprzedaj tam, gdzie nikt ich nie skrzywdzi, i przyślij mi adresy, bym mógł dowiedzieć się o każdego. Będziesz żył w samotności, jeżeli w ogóle pozwolę ci żyć. Bibulus przytaknął. Broda mu się trzęsła przy każdym słowie. - Tak, zrobię to, zrobię, jak mówisz, tylko mi tego... nie obcinaj. - Rozełkał się na nowo, bełkotliwie, i Juliusz uderzył go dwa 218 Imperator razy przez twarz. Bibulus zatrząsł się, głowa odskoczyła mu do tyłu, a z ust popłynęła strużka krwi. -Jak zobaczę cię w senacie, twój immunitet cię nie obroni, przysięgam na bogów. Dopilnuję tego, byś przepadł dla świata i byś, złamany na duchu i ciele, dożywał dni w nędzy. Będziesz błagał śmierć o wybawienie. - Jestem konsulem! - wykrzyknął Bibulus, dławiąc się własnymi słowami. Juliusz dotknął go czubkiem miecza i wysyczał: - Tylko z nazwy. Nie będę trzymał w senacie ludzi twojego pokroju. Dopóki żyję. Tam twój czas dobiegł końca. - Czy teraz może mi zrobić coś złego? - spytał nieoczekiwanie mały niewolnik i podniósł się na nogi.
Juliusz pokręcił głową. - Nie? Więc daj mi jakiś nóż. Zabiję go sam - powiedział chłopiec. - Za taki czyn zostałbyś ścięty - ostrzegł go cicho Juliusz. Chłopiec wzruszył ramionami. -Jego śmierć jest warta mojej. Daj mi miecz, a zrobię to, zobaczysz. Bibulus otworzył usta i Juliusz zakręcił wściekle mieczem. - Milcz, kiedy rozmawiają mężczyźni - ryknął Juliusz. Odwrócił się do niewolnika i zobaczył, że dzieciak wyprostował wątły kark. - Nie powstrzymam cię, chłopcze, jeśli to jest to, czego pragniesz, ale ten człowiek bardziej mi się przyda żywy niż martwy. Przynajmniej na razie. Trup to nowa elekcja i nowy przeciwnik, który mógłby nie ulegać słabościom Bibulusa. Ale Juliusz jeszcze zwlekał z odesłaniem niewolnika. - Naprawdę chcesz go mieć żywego, panie? - spytał chłopiec. Juliusz odwrócił oczy i nim przytaknął, długo patrzył gdzieś przed siebie. - Dobrze, panie. Ale chcę odejść stąd jeszcze tej nocy. - Znajdę ci jakieś miejsce, chłopcze. Zasługujesz na moją wdzięczność. - Znajdź wszystkim, panie. Żadnych więcej nocy w tym domu. ,.,.. ,Rozdział XX 219 Juliusz spojrzał na niego zdumiony. - Wszystkim? - Wszystkim - odpowiedział mały niewolnik, wytrzymując spojrzenie konsula. Juliusz pierwszy odwrócił oczy. - Dobrze, chłopcze. Zbierz ich przy frontowych drzwiach, a mnie zostaw z Bibulusem. Za chwilę do was przyjdę. - Dzięki, panie - odpowiedział chłopiec i razem z innymi dziećmi zniknął za drzwiami. Ciszę, która zapadła w pokoju, mącił jedynie umęczony oddech Bibulusa. - J-jak się o tym dowiedziałeś? - wyszeptał Bibulus. - Dopóki nie zobaczyłem tych dzieci, nie wiedziałem. Ale i tak ociekasz winą - warknął Juliusz. - Pamiętaj, wystarczy, by jedno dziecko, chłopiec czy dziewczynka, przekroczyło drzwi twego domu, a będę o tym wiedział i nic mnie nie powstrzyma przed przyjściem jeszcze raz. Ostatni. Rozumiesz, co do ciebie mówię? Od tej chwili senat jest mój. Absolutnie. Przy ostatnim słowie Juliusz szarpnął za miecz. Bibulus wrzasnął i w skrajnym przerażeniu popuścił z pęcherza. Jęcząc głośno, zacisnął kurczowo dłonie na rozlewającej się po todze plamie moczu zabarwionego krwią. Juliusz schował miecz do pochwy i ruszył ku drzwiom frontowym, przy których zebrało się ponad trzydziestu małych uciekinierów. Każdy trzymał na ramieniu zawiniątko z osobistymi drobiazgami. W światłach lamp ich przerażone oczy zrobiły się ogromne, a cisza, nim do nich przemówił, była prawie bolesna. - No dobrze. Dzisiejszą noc spędzicie w moim domu. Jutro znajdę dla was rodziny, które straciły własne dzieci i które was pokochają. - Szczęście w ich twarzach kazało mu odwrócić oczy ze wstydu. Nie przyszedł do tego domu dla nich. ROZDZIAŁ XXI .Lato przyszło i odeszło, wraz z długimi, pracowitymi dniami, ale do zimy wciąż było daleko, kiedy Juliusz dosiadł konia przy bramie Kwirynalskiej, gotów dołączyć do legionów na Polu Marsowym. Biorąc do ręki wodze, rozejrzał się wokół, aby zachować w pamięci obraz miasta. Kto wie, jak długo będzie go podtrzymywał na duchu w dalekiej Galii? Podróżnicy i kupcy, których drogi zaprowadziły do małego rzymskiego obozu u podnóża Alp, twierdzili, że to ponure miejsce, zimniejsze od wszystkich im znanych. Juliusz zadłużył się ponad
wszelką miarę na futrzaną odzież i zaopatrzenie dla dziesięciu tysięcy żołnierzy. Wiedział, że kiedyś nadejdzie dzień obrachunków, lecz teraz nie dopuszczał do siebie myśli o długach. Nie chciał sobie psuć ostatnich chwil w mieście. Brama Kwirynalska była otwarta i Juliusz już widział przez nią Pole Marsowe i swoich żołnierzy, czekających cierpliwie w wybłyszczonych czworobokach. Wątpił, by gdziekolwiek na świecie istniał legion równy Dziesiątemu, i Brutus musiał się ciężko napracować, by przerobić na lepsze ludzi ze swojego zaciągu. Nie pozwolono odejść nikomu i nie zmarnowano ani jednego dnia z niemal całego roku, a ludzie, ze swej strony, potrafili wykorzystać daną im szansę. Juliuszowi podobała się nazwa, którą wybrał dla nich Brutus. Trzeci Galijski będzie twardniał i mężniał na ziemi, w imię której ich nazwano. Brutus i Oktawian siedzieli na koniach obok niego, gdy tymczasem Domicjusz po raz ostatni sprawdzał popręgi swojego siodła. Juliusz uśmiechnął się do siebie, patrząc na ich srebrne zbroRozdział XXI 221 je. Wszyscy trzej zasłużyli sobie, by je nosić, ale ich widok był niezwykły i na ulicach sąsiadujących z bramą nie brakowało gapiów. Każda część ich zbroi lśniła tak jasno jak nigdy i Juliusza przeszył dreszcz na myśl o wyprawie w imię Rzymu u boku takich ludzi. Byłoby wspaniale mieć przy sobie Salomina, pomyślał Juliusz. To, że nie potrafił przekonać małego wojownika do marszu na Galię, napawało go żalem. Salomin mówił długo o rzymskim honorze i Juliusz wysłuchał go uważnie. To było wszystko, co mógł ofiarować człowiekowi tak haniebnie potraktowanemu przez Pompe-jusza i uznał, że zrobi lepiej, kiedy uszanuje jego odmowę. Miesiące w senacie okazały się owocne ponad miarę, a trium-wirat radził sobie lepiej, niż Juliusz by się spodziewał. Krassus zaczynał opanowywać cały handel i jego wielka flota już mogła konkurować ze wszystkim, co kiedykolwiek wystawiła na morze Kartagina. Jego świeżo opierzony legion został jako tako uformowany przez najlepszych dowódców Dziesiątego, a po ich odejściu z miasta miał się nim zająć Pompejusz. Trzej mężowie stanu, chcąc nie chcąc, nabrali do siebie respektu podczas wspólnych miesięcy w senacie i Juliusz nie żałował zawartego porozumienia. W noc po elekcji Bibulus w ogóle nie pokazał się w senacie. Po mieście rozeszły się pogłoski o długotrwałej chorobie konsula, lecz o tym, co się naprawdę wydarzyło, Juliusz nie wspomniał nikomu. Dotrzymał obietnicy danej dzieciom. Wysłał wszystkie daleko na północ, do rodzin, wśród których miały dorastać otoczone miłością. Wstyd, że zyskał na ich niedoli, pchnął go do kupienia każdemu wolności, choć to nadwerężyło jego fundusze ponad miarę. Dziwne, ale ten prosty akt dał mu więcej satysfakcji niż cokolwiek innego w czasie półrocznego konsulatu. - Brutusie! - zawołał ktoś od strony miasta, zakłócając ciszę ostatnich chwil. Juliusz nawrócił koniem niemal w miejscu, a Brutus roześmiał się głośno na widok Aleksandrii przepychającej się przez tłum ku bramie. Dziewczyna stanęła przy nim, wspięła się na palce i nadstawiła usta do pocałunku, lecz mężczyzna w srebrnej zbroi wyciągnął ramię, uniósł ją i posadził przed sobą w siodle. Juliusz odwrócił wzrok. Nie, żeby oni zwracali na niego szczególną uwagę, Rozdział XXI 221 je. Wszyscy trzej zasłużyli sobie, by je nosie, ale ich widok był niezwykły i na ulicach sąsiadujących z bramą nie brakowało gapiów. Każda część ich zbroi lśniła tak jasno jak nigdy i Juliusza przeszył dreszcz na myśl o wyprawie w imię Rzymu u boku takich ludzi.
Byłoby wspaniale mieć przy sobie Salomina, pomyślał Juliusz. To, że nie potrafił przekonać małego wojownika do marszu na Galię, napawało go żalem. Salomin mówił długo o rzymskim honorze i Juliusz wysłuchał go uważnie. To było wszystko, co mógł ofiarować człowiekowi tak haniebnie potraktowanemu przez Pompe-jusza i uznał, że zrobi lepiej, kiedy uszanuje jego odmowę. Miesiące w senacie okazały się owocne ponad miarę, a trium-wirat radził sobie lepiej, niż Juliusz by się spodziewał. Krassus zaczynał opanowywać cały handel i jego wielka flota już mogła konkurować ze wszystkim, co kiedykolwiek wystawiła na morze Kartagina. Jego świeżo opierzony legion został jako tako uformowany przez najlepszych dowódców Dziesiątego, a po ich odejściu z miasta miał się nim zająć Pompejusz. Trzej mężowie stanu, chcąc nie chcąc, nabrali do siebie respektu podczas wspólnych miesięcy w senacie i Juliusz nie żałował zawartego porozumienia. W noc po elekcji Bibulus w ogóle nie pokazał się w senacie. Po mieście rozeszły się pogłoski o długotrwałej chorobie konsula, lecz o tym, co się naprawdę wydarzyło, Juliusz nie wspomniał nikomu. Dotrzymał obietnicy danej dzieciom. Wysłał wszystkie daleko na północ, do rodzin, wśród których miały dorastać otoczone miłością. Wstyd, że zyskał na ich niedoli, pchnął go do kupienia każdemu wolności, choć to nadwerężyło jego fundusze ponad miarę. Dziwne, ale ten prosty akt dał mu więcej satysfakcji niż cokolwiek innego w czasie półrocznego konsulatu. - Brutusie! - zawołał ktoś od strony miasta, zakłócając ciszę ostatnich chwil. Juliusz nawrócił koniem niemal w miejscu, a Brutus roześmiał się głośno na widok Aleksandrii przepychającej się przez tłum ku bramie. Dziewczyna stanęła przy nim, wspięła się na palce i nadstawiła usta do pocałunku, lecz mężczyzna w srebrnej zbroi wyciągnął ramię, uniósł ją i posadził przed sobą w siodle. Juliusz odwrócił wzrok. Nie, żeby oni zwracali na niego szczególną uwagę, 222 Imperator ale trudno było nie myśleć o Serwilii, kiedy się patrzyło na ich szczęście. Aleksandria stanęła na ziemi i Juliusz zauważył, że trzyma pod pachą spore zawiniątko. Kiedy wyciągnęła je do niego, zarumieniona z zakłopotania, że był świadkiem ich uścisków, Juliuszowi rozszerzyły się oczy. To był hełm, kunsztownej roboty żelazny hełm, ale najbardziej w nim osobliwa była żelazna twarz, wiernie odtworzona i przypominająca jego rysy. Juliusz ostrożnie włożył go na głowę i poczuł się tak, jakby miał na sobie idealnie dopasowaną drugą skórę. Popatrzył przez żelazne oczy. Na twarzach jego towarzyszy malował się podziw; Aleksandria osiągnęła zamierzony efekt. - Ma zimny wyraz - mruknął Oktawian. Brutus przytaknął, a Aleksandria wspięła się na strzemię Juliusza. Chciała powiedzieć coś, co było przeznaczone tylko dla niego. - Pomyślałam sobie, że będzie chronił twoją głowę lepiej niż ten, który zwykle nosisz. Na czubku jest szczelina na pióropusz, gdybyś chciał się upiększyć. To hełm, jakiego nie ma w całym Rzymie. Juliusz popatrzył na nią przez żelazną maskę, żałując przez krótką, bolesną chwilę, że należy do przyjaciela, nie do niego. - To wspaniały dar - powiedział. - Dzięki ci, Aleksandrio. Wyciągnął ramię, objął ją mocno i prawie się zachłysnął zapachem kobiecych perfum. Ogarnął go nieprzeparty impuls i kiedy Aleksandria się cofnęła, szybko zdjął z głowy hełm. Twarz mu płonęła o wiele bardziej niż od zwykłego upału. Nic się nie stanie, jak legion poczeka trochę dłużej, pomyślał. Odjazd to dobry powód, by odwiedzić Serwilię.
- Nim dołączymy do naszych ludzi, muszę załatwić w mieście pewną sprawę - oznajmił towarzyszom. Domicjusz natychmiast wskoczył na siodło, a pozostali dwaj uformowali szereg. Aleksandria pomachała mu dłonią, ale wszyscy czterej już pędzili ulicą pomiędzy odskakującymi na boki ludźmi. Kiedy zbliżyli się do domu Serwilii, blask, którym obdarzyła Brutusa Aleksandria, nagle przygasł. Brutus wiedział, że związek między Juliuszem a jego matką dobiegł końca, i był uszczęśliwiony. Rozdział XXI 223 Teraz, widząc w twarzy przyjaciela nowy żar, westchnął głęboko. Powinien wiedzieć, że Juliusz nie podda się tak łatwo. - Jesteś pewien tego, co robisz? - spytał przyjaciela, kiedy stanęli u drzwi i przekazywali wodze niewolnikom. - Jestem - odpowiedział Juliusz i ruszył do środka. Jako konsul mógł wchodzić nie zapowiedziany do każdego domu w Rzymie, ale ten dom każdy z czterech mężczyzn znał w inny sposób i dla Oktawiana i Domicjusza była to dogodna chwila, by jeszcze raz pożegnać się ze swoimi wybrankami. Brutus rzucił się na długą sofę i umościł wygodnie. On jeden nie przychodził tutaj w innym celu, niż żeby zobaczyć się z matką. Wydawało mu się, że odwiedzanie jej dziewcząt miałoby posmak kazirodztwa i starał się nie zauważać ich zainteresowania. Poza tym, mówił sobie, jest Aleksandria. Juliusz szedł korytarzami prosto do prywatnych pokoi Serwilii. Co ma jej powiedzieć? Nie rozmawiali z sobą od miesięcy, ale chwila odjazdu rządzi się własnymi prawami i towarzysząca jej aura niezwykłości mogła w obojgu wzbudzić na nowo uczucia, przynajmniej przyjacielskie. Duch się w nim podniósł, kiedy ją zobaczył. Miała na sobie ciemnoniebieską suknię z odkrytymi ramionami, a w miejscu, gdzie zaczynały się wznosić łagodne wypukłości piersi, widniała czarna perła oprawiona w złoto i Juliusz się uśmiechnął. Aleksandria zasługuje na swoją sławę, pomyślał. - Odjeżdżam, Serwilio - powiedział, podchodząc do niej. - Do Galii. Byłem już przy bramach, kiedy pomyślałem o tobie. - Wydawało mu się, że jej ust dotknął uśmiech i serce w nim zamarło. Jeszcze nigdy nie wyglądała tak pięknie i wiedział, że nie będzie mu trudno mieć przed oczami jej twarz w czasie długiego marszu. Ujął jej dłonie i spojrzał w oczy. - Dlaczego nie jedziesz z nami? Kazałbym dodać do kolumny najlepszy powóz w Rzymie. Na południu Galii jest rzymska osada i byłabyś ze mną. - Po to, byś zaoszczędził na własnych prostytutkach, Juliuszu? -powiedziała spokojnie. Martwisz się, co będziesz robić bez kobiety tak daleko od domu? W oczach Serwilii pojawiły się przerażająco zimne błyski. - Nie rozumiem, o czym mówisz - odrzekł Juliusz. 224 Imperator Cofnęła dłonie, ale stał wciąż dostatecznie blisko, by czuć woń jej perfum. To było czyste szaleństwo, nie móc jej dotknąć, po tym, jak należała do niego cała. Poczuł, że zalewa go gniew. - Jesteś okrutna, Serwilio - wysyczał, ale ona roześmiała mu się w twarz. - Czy wiesz, ilu odepchniętych kochanków, podobnie jak ty syczących, widziałam w tym domu? Konsulów także, Juliuszu, a może myślisz, że ci są zbyt potężni i wolno im więcej? Czegokolwiek chcesz ode mnie, tu tego nie ma. Rozumiesz? Gdzieś z głębi domu, zza jej pleców, dobiegł Juliusza męski głos. Juliusz stężał. - Krassus? On jest tutaj?
Serwilia zrobiła krok do przodu i odepchnęła go dłonią. Kiedy się odezwała, w jej głosie nie było nic z łagodności, którą kochał. - To nie twoja sprawa, z kim się widuję, Juliuszu. Juliusz zacisnął pięści w bezsilnym gniewie. Pomyślał, czy by nie zerwać z jej szyi perły, ale ona cofnęła się, jakby to wyczuła. - A więc teraz będziesz świadczyła swoje usługi jemu, czy tak? Przynajmniej jest ci bliższy wiekiem. Serwilia wymierzyła mu policzek. Nie pozostał jej dłużny, głowa kobiety odskoczyła do tyłu pod uderzeniem męskiej dłoni i cała reszta miała błyskawiczny przebieg. Serwilia wycelowała drugą dłoń prosto w jego oczy i rozdrapała mu policzek paznokciami. Juliusz warknął i ruszył do ataku. Ślepy z furii, powalił kobietę na podłogę jednym ciosem i wtedy gniew go odstąpił, a twarz wykrzywiła się goryczą. Z policzka, gdzie naznaczyły go jej paznokcie, pociekła krew. - Oto kim jesteś, Juliuszu - powiedziała Serwilia, stając przed nim nieruchomo jak posąg. Usta, które kiedyś całował, zaczynały puchnąć. Ogarnął go wstyd, ale ona uśmiechnęła się szyderczo. - Ciekawa jestem, co powie mój syn, kiedy cię zobaczy. Juliusz potrząsnął głową. - Oddałbym ci wszystko, Serwilio. Wszystko, co byś chciała -powiedział cicho. Kobieta odwróciła się i odeszła, zostawiając go samego. / Rozdział XXI 225 Stali we trzech, Brutus, Oktawian i Domicjusz, gotowi do wyjścia. Z wyrazu ich twarzy nietrudno było odgadnąć, że wszystko słyszeli. Brutus był blady, oczy miał puste i Juliusz, kiedy spojrzał na przyjaciela, zadrżał mimo woli. - Uderzyłeś ją? Juliusz dotknął zakrwawionego policzka. - Nie będę się przed tobą tłumaczył. Nawet przed tobą - odrzekł i zrobił krok, by ominąć stojących mężczyzn. Dłoń Brutusa opadła na złotą rękojeść i Domicjusz i Oktawian dotknęli własnych mieczy, ruszając, by stanąć między nim i Juliuszem. - Nie rób tego - warknął Domicjusz. - Cofnij się! Brutus przeniósł wściekłe spojrzenie z Juliusza na mężczyznę, który śmiał mu grozić. - Naprawdę myślisz, że mógłbyś mnie powstrzymać? Domicjusz popatrzył mu prosto w oczy. - Gdybym musiał, tak. Sądzisz, że sięgnięcie do miecza zmieni cokolwiek? To, co się dzieje między nimi, to ich sprawa. Tobie ani mnie nic do tego. Brutus cofnął dłoń. Otworzył usta, by coś powiedzieć, lecz się rozmyślił. Minął pozostałą trójkę, wyszedł do koni, wskoczył w siodło i skierował się do bram miasta. Domicjusz otarł pot z czoła. Popatrzył na Oktawiana i zobaczył, że na twarzy chłopca maluje się rozterka. - Uspokoi się, Oktawianie, możesz być pewien. - Wypoci swój gniew w marszu - dodał Juliusz. Miał nadzieję, że to prawda. Dotknął policzka raz jeszcze i się skrzywił. — Nie najlepszy to znak - mruknął pod nosem. - Ruszamy. Napatrzyłem się na to miasto dość, bym nie zapomniał o nim, bogowie wiedzą jak długo. Jeden krok za linię bramy, a uwolnimy się od tego wszystkiego. - Oby tak było - powiedział Domicjusz, ale Juliusz go nie usłyszał. Kiedy dojechali do bramy Kwirynalskiej, Brutus już stał w jej cieniu. Oczy, nabiegłe krwią, miały morderczy wyraz. Jułiusz ściągnął przy nim wodze. 226 Imperator
- Popełniłem błąd, wracając do niej, Brutusie - odezwał się, obrzuciwszy go spojrzeniem. Kochał swojego przyjaciela bardziej niż kogokolwiek na świecie, ale jeżeli Brutus sięgnąłby do rękojeści miecza, spiąłby konia i ruszył na niego, by uprzedzić atak. Napiął mięśnie ud i prawie uniósł się w siodle, ale Brutus popatrzył na Pole Marsowe. - Legiony są gotowe do wymarszu. Pora ruszać - powiedział. Oczy miał zimne i Juliuszowi słowa uwięzły w gardle. - Prowadź nas zatem - powiedział cicho, po dłuższej chwili. Brutus skinął głową. Bez słowa przejechał pod kamiennym łukiem i nie oglądając się za siebie, popędził w stronę Pola. Juliusz wbił pięty w boki konia. - Konsulu! - krzyknął ktoś w tłumie. Juliusz głośno westchnął. Czy temu nie będzie końca? Cień bramy był już tak blisko, już go przyzywał. Z ponurą miną zawrócił kolejny raz, zatrzymał konia i obserwował nadjeżdżających jeźdźców. Na ich czele jechał lichwiarz Herminiusz i kiedy Juliusz go rozpoznał, obrzucił bramę tęsknym spojrzeniem. - Rad jestem, że cię dopędziłem. Jestem pewny, że nie masz zamiaru opuścić miasta bez uiszczenia długów - powiedział mężczyzna, sapiąc z wysiłku. - Podjedź bliżej, przyjacielu - powiedział Juliusz, przyzywając go dłonią. Pokierował koniem w podcienia bramy, na otwierające się przed nimi Pole Marsowe, i Herminiusz zrobił to samo, niczego nie pojmując. Juliusz popatrzył na niego. - Widzisz tę linię, ten kamienny próg w bramie? - spytał. Herminiusz przytaknął niepewnie i Juliusz się uśmiechnął. - To dobrze. Zatem wiedz, że wydałem wszystko, co do ostatniego miedziaka, wszystko, co udało mi się pożyczyć czy wyżebrać, aby wyposażyć swoich ludzi na wyprawę do Galii. Samo zaopatrzenie, woły i osły, które je powiozą, kosztowało mnie prawie fortunę. Sól, skóry, żelazo, złoto na przekupienie chciwców, konie, włócznie, siodła; namioty, narzędzia, lista nie ma końca. - Panie? Czy chcesz powiedzieć... - Herminiusz zawiesił głos. Zaczynało mu coś świtać w głowie. - Chcę powiedzieć, że z chwilą, kiedy przekroczę tę linię, moje Rozdział XXI 227 długi zostaną za mną. Słowo konsula jest coś warte, Herminiuszu. Na mój honor, spłacę ci wszystko po powrocie. Ale dziś nie dostaniesz ode mnie ani jednej sestercji. Herminiusz zesztywniał z bezsilnego gniewu. Popatrzył po srebrnych zbrojach ludzi u boku Juliusza. Potem westchnął i zmusił się do uśmiechu. - Będę niecierpliwie wyglądał twojego powrotu, konsulu. - Ależ tak, Herminiuszu, wyglądaj - odrzekł Juliusz, chyląc głowę w ironicznym pozdrowieniu. Kiedy lichwiarz odjechał, Juliusz spojrzał przez bramę, do tyłu, po raz ostatni. Kłopoty miasta przestały być jego kłopotami, przynajmniej na jakiś czas. - A teraz - powiedział, odwracając się do Domicjusza i Oktawiana - ruszamy na północ. CZĘŚĆ II GALIA ROZDZIAŁ XXII W ięc dlaczego trwasz przy nim? - spytał Kabera. Niewielu w obozie odważyłoby się zadać Brutusowi takie pytanie. Patrzyli obaj, jak Juliusz wspina się po dębowych stopniach muru na stanowisko łuczników. Był za daleko, by rozpoznać szczegóły postaci, ale Brutus widział, jak w jego napierśniku
załamują się słoneczne promienie. W końcu odwrócił oczy i spojrzał ostro na Kaberę, jakby przypomniał sobie o jego obecności. - Popatrz na niego - odpowiedział. - Mniej niż dwa lata temu opuścił Hiszpanię, ledwo z paroma skrzyniami złota, poza tym z niczym, a teraz jest konsulem i senat dał mu wolną rękę we wszystkim, co zamyśli. Kto inny przyprowadziłby mnie tu, gdzie jestem, z moim własnym legionem? Kto inny kazałby mi zajmować się tobą? Głos Brutusa tchnął goryczą i Kabera lękał się jednakowo o obu mężczyzn, których znał od ich chłopięcych lat. Wiedział wszystko o rozstaniu Juliusza z Serwilią, choć jej syn nigdy o tym nie mówił. Pragnął go o to zapytać, choćby tylko dlatego, by Brutus wylał z siebie całą żółć. - On jest twoim najdawniejszym przyjacielem - powiedział. Brutus na te słowa tylko się wzburzył. - A ja jestem jego mieczem i włos mi staje na głowie od tego, co zrobił. Czy ci dwaj w Rzymie są głupcami, by nie widzieć, jak rozpiera go ambicja? Juliusz powiedział mi o tym ich porozumieniu, ale to rzecz nie do uwierzenia. Zastanawiam się, czy Pom-pejusz myśli, że to on jest głównym wygranym. To prawda, ma to 232 Imperator swoje miasto, ale siedzi w nim jak najemca, który czeka na powrót prawowitego właściciela. Ludzie to wiedzą. Widziałeś tłumy, które wyległy na Pole, by nas pożegnać. Pompejusz musi nie mieć rozumu, jeżeli mu się zdaje, że Juliusza zadowoli cokolwiek innego niż korona. Przerwał. Odruchowo rozejrzał się dookoła, czy jego głos nie dolatuje do czyichś uszu. Obaj mężczyźni siedzieli pod fortyfikacjami, których zbudowanie ciągnęło się całe miesiące. Dwadzieścia mil muru z kamienia i ziemi i nigdzie mniej niż na wysokość trzech tęgich żołnierzy. Te mury górowały nad Renem i panowały nad jego biegiem wzdłuż północnej granicy rzymskiej prowincji. Były równie solidną zaporą jak Alpy na wschodzie. Na tych murach zgromadzono dość kamienia i żelaza, by utopić każdą armię, która pokusiłaby się przekroczyć rzekę. Legiony, trzymające nad nią straże, były ufne we własne siły, ale ani jeden żołnierz nie wierzył, że Juliusz mógłby się zadowolić obroną. Nie wtedy, kiedy Rzym wyposażył go w ten jego dokument. Juliusz pokazał go pretorowi maleńkiej rzymskiej prowincji, która przykucnęła u podnóża Alp, i mężczyzna zbladł, śledząc kolejne słowa i dotykając wypielęgnowanym palcem pieczęci senatu. Jeszcze nigdy nie widział tak niejasno sformułowanego rozkazu, ale jedyne, co mógł zrobić, to mu się poddać. Pompejusz i Krassus nie spierali się o szczegóły; w gruncie rzeczy Brutus wiedział, że list do pretora Juliusz ułożył sam i wysłał go tamtym dwóm, by przyłożyli swoje pieczęcie i by przeszedł głosowanie w senacie. Był krótki i dawał Juliuszowi nieograniczoną władzę nad Galią. Wiedział o tym każdy legionista. Kabera potarł obwisły policzek i Brutus popatrzył na niego ze współczuciem. Słabość, która dopadła starego człowieka po uzdrowieniu Domicjusza, zostawiła ślad w postaci niedowładu lewej połowy ciała. Kabera już nigdy nie miał naciągnąć łuku i podróżował przez Alpy w wygodnej lektyce, którą nieśli żołnierze Dziesiątego. Nigdy się nie użalał. Brutus był skłonny wierzyć, że przy życiu trzyma go nieprzeparta ciekawość. Stary nie mógł umrzeć, kiedy w Galii, barbarzyńskiej i dziwnej, było tyle rzeczy do zobaczenia. - Boli cię coś? - spytał Brutus i popatrzył na niego z troską. Rozdział XXII 233 Kabera nie mógł jak dawniej wzruszyć ramionami. Odwzajemnił spojrzenie, spod opadającej lewej powieki i otarł cieknącą z lewego kącika ust ślinę. Ten gest stał się częścią jego życia. - Nigdy nie czułem się lepiej, ukochany rzymski wodzu, którego znałem jako impertynenckiego chłopca. Nigdy lepiej, choć chętnie bym zobaczył widok ze szczytu murów
i możliwe, że przydałby mi się ktoś, kto by mnie tam wniósł. Moja słabość czyni mnie starcem, a wspinaczka wymaga pary młodych nóg. Brutus wstał. - Wybieram się tam sam. Kiedy ci Helwetowie na drugim brzegu usłyszą, że Juliusz nie przepuści ich przez naszą małą prowincję, może dojść do interesującego widowiska. Podnoś się, staruszku. Bogowie, ty przecież nic nie ważysz! Brutus wziął go na płecy i objął za nogi potężnymi ramionami. Kabera zarzucił mu na szyję prawe ramię. Drugie zwisło bezużytecznie. - Powinieneś mieć na względzie jakość ciężaru, Brutusie, nie wagę - powiedział. Juliusz stał na szczycie wałów obronnych, patrząc w poprzek spienionych wiosenną powodzią, wartkich wód Renu. Po drugiej stronie szerokiej rzeki horyzont wypełniały nieprzebrane rzesze mężczyzn, kobiet i dzieci. Niektórzy siedzieli i moczyli nogi w wodzie, jakby nie było nic ważniejszego od kontemplowania uroków leniwego popołudnia. Dorośli, tak samo jak dzieci, nosili proste ubrania, przepasane lub ściągnięte sznurkiem. Włosy jednych były żółte, innych rude, tak samo jak bardziej pospolite brązowe. Ciągnęły za nimi woły i osły, obładowane żywnością i zapasami niezbędnymi do utrzymania w marszu armii o takich rozmiarach. Juliusz rozumiał, co to znaczy, on też miał problemy z wykarmie-niem swoich legionów. Przy tak wielu głodnych brzuchach nikt nie potrafiłby przebywać zbyt długo w jednym miejscu i ziemia, przez którą przeszli Helwetowie, na pewno została ogołocona ze wszystkich płodów i wyjałowiona na dziesięciolecia. W ślad za Hełwetami szła bieda. Ich wojownicy w ciemnych skórzanych zbrojach rzucali się w oczy. Krążyli pośród tłumów, pokrzykując na tych, którzy pod234 Imperator chodzili za blisko do rzeki. W pewnej chwili jeden obnażył miecz i idąc, uderzał nim na płask, by utorować drogę dźwigającym łódź. Zrobiło się zamieszanie i Juliusz usłyszał delikatną melodię graną przez niewidocznego w tłumie grajka. Helwetowie spuścili łódź na wodę w rytm żeglarskich zawołań i trzymali ją na płyciźnie, gdy tymczasem wioślarze zasiedli przy wiosłach. Choć było ich trzech po każdej stronie, Juliusz widział, że walczą z prądem, który mógł ich znieść w dół rzeki. Myśl, że teraz może nastąpić inwazja Helwetów, była śmieszna, i Rzymianie przyglądali im się bez napięcia. Policzenie ich, choćby setkami, było niemożliwe. Doniesiono Juliuszowi, że w marszu na południe spalili za sobą własne ziemie. Każde z wielkich plemion porzucało swoje domostwa i jeśli ich nie zatrzymano, ich ścieżka nieodmiennie wiodła przez małą rzymską prowincję u podnóża Alp. - Jeszcze nigdy nie widziałem takiej wędrówki ludów - mruknął Juliusz. Rzymski dowódca popatrzył na niego uważnie. Witał z zadowoleniem legiony, które Juliusz ze sobą przyprowadził, zwłaszcza weteranów Dziesiątego. Niektórzy z tych na placówkach, strzegący kupieckich szlaków, czuli się urażeni przesunięciem ośrodka władzy po pojawieniu się Cezara, ale dla innych było to jak nagły przypływ energii, którą promieniowało ich odwieczne miasto. W ich rozmowach wyczuwało się podniecenie i nową wiarę w sens ich służby. Nigdy już nie będą musieli znosić pogardy ze strony galijskich kupców i tego, że są tolerowani, ale nie akceptowani. Istnienie dysponującej jednym legionem pogranicznej placówki Rzym ledwo sobie uświadamiał i gdyby nie handel winem, prowincja poszłaby pewnie w kompletne zapomnienie. Ci, którzy nie zarzucili marzeń o wyższych stopniach i wojskowej karierze, witali Cezara z otwartymi ramionami, ale nikt tak gorąco jak ich dowódca, Marek Antoniusz. Kiedy Juliusz przedstawił mu się i przekazał rozkazy senatu, na twarz dowódcy wypłynął szeroki uśmiech.
- A więc wreszcie coś się zacznie dziać - powiedział. - Pisałem i wysyłałem do Rzymu list za listem i w końcu zacząłem tracić nadzieję. Rozdział XXII 235 Juliusz był przygotowany na pewne zaniepokojenie, nawet na nieposłuszeństwo. By zaprowadzić swoją wolę, przybył do rzymskiego miasteczka z twarzą na podobieństwo karzącego gromu, ale na tę odpowiedź rozpogodził się i zaśmiał głośno ze szczerego zadowolenia Marka Antoniusza. Jeden przyjrzał się drugiemu i obaj znaleźli w sobie coś, co można było polubić. Juliusz wysłuchał zwięzłego sprawozdania o najważniejszych problemach prowincji i z trudem wypracowanym, i wciąż niepewnym zawieszeniu broni z miejscowymi plemionami. Marek Antoniusz nie taił, że ma kłopoty, lecz mówił o nich w sposób wyważony i Juliusz natychmiast włączył go do kręgu swoich doradców. Czy inni czuli się urażeni nagłym pojawieniem się nowego człowieka, trudno było powiedzieć. Marek Antoniusz przebywał w podalpejskiej prowincji od czterech lat i odmalował Juliuszowi szczegółowy obraz splątanej sieci przymierzy i waśni, w której grzązł handel i która uniemożliwiała skuteczne administrowanie. - To nie tyle wędrówka ludów, panie, ile marsz w celach podboju - stwierdził Marek Antoniusz. - Każde mniejsze plemię na ich drodze straci kobiety, zboże, wszystko. - Człowiek z Rzymu budził w nim respekt, lecz on zawsze mówił to, co myślał. - A zatem riic ich nie zawróci? - spytał Juliusz, obserwując falujące na dalekim brzegu tłumy. Marek Antoniusz spojrzał w dół fortyfikacji, na legiony ustawione w szyku bojowym. Na myśl o sile, jaką prezentowały tamte czworoboki, przeniknął go radosny dreszcz. Poza dziesięcioma tysiącami, które przyprowadził z sobą Juliusz, z północy Rzymu zawezwano dodatkowo trzy inne legiony. To, jak nic innego, uwidaczniało nową władzę przyznaną Cezarowi. Wystarczyło, by wysłał jeźdźców z kopiami rozkazów senatu, a ci wrócili forsownym marszem przez Alpy z piętnastoma tysiącami żołnierzy. - Nic, panie. Zimą czekałaby ich śmierć głodowa. Wiem od moich zwiadowców, że poszło z ogniem czterysta wsi, z całym zapasem ziarna. Ci ludzie wiedzą, że nie mogą 'wrócić, i w rezultacie będą walczyć do ostatniego człowieka. Brutus wszedł na platformę i postawił Kaberę przy drewnianej poręczy, by stary mógł się o nią oprzeć i obserwować działania po jednej i drugiej stronie rzeki. Oddał honory, zbliżając się do Ju236 Imperator Iiusza, aby w oczach obcego zachować przynajmniej pozory dyscypliny. Niezbyt lubił Marka Antoniusza. To, że tutejszy dowódca zdawał się tak całkowicie zgadzać z celami i ambicjami Juliusza, brzmiało w uszach Brutusa fałszywą nutą, choć przecież Antoniusz nie dawał mu szczególnych powodów do zazdrości. To było nawet przyjemne, patrzeć, jak ci dwaj rozmawiają jak starzy przyjaciele i obserwują armię Helwetów na dalekim brzegu. Marek Antoniusz był wielkim, serdecznym mężczyzną w rodzaju tych, którzy rozbawiali Juliusza, choć spotykał ich niewielu. Brutus wiedział, że jego przyjaciela nic tak nie cieszy, jak dudniący echem śmiech i odwaga ludzi pokroju jego wuja Mariusza, a Marek Antoniusz wydawał się właśnie taki. Przewyższał Juliusza o głowę, a jego nos krzyczał całemu światu o jego rzymskim rodowodzie. Dominował w jego twarzy, pod krzaczastymi brwiami i ciężkim czołem, i kiedy Markiem nie wstrząsał śmiech, wyglądał surowo i majestatycznie. Przy najlżejszej zachęcie Marek Antoniusz wspominał swoją linię genealogiczną i zdawał się wierzyć, że w jego żyłach płynie szlachetna krew przez samą mnogość przodków, których nawet nie potrafił nazwać. Sulla niewątpliwie kochałby takiego człowieka, pomyślał z irytacją Brutus. Marek Antoniusz kipiał pomysłami, co mógłby zrobić i co osiągnąć, ale tak się składało, że nie zrobił jeszcze
nic na własną rękę. Brutus był ciekaw, czy ten rzymski nobil zdaje sobie sprawę, czego na jego miejscu dokonałby Juliusz, z legionem czy bez. Odsuwając na bok takie myśli, Brutus sam oparł się o poręcz i spojrzał w dół, gdy tymczasem łódź przybiła do rzymskiego brzegu i wioślarze wyskoczyli na płyciznę, aby wyciągnąć ją na brzeg. Stanęli w cieniu muru, który Rzymianie wznieśli, by ich zatrzymać. Choć było ich tylu, że wypełniali dolinę po horyzont, Brutus nie sądził, by próbowali przerwać rzymskie linie. - Chyba widzą, że zatopimy każdą łódź włóczniami i kamieniami wcześniej, nim przybije do naszego brzegu. Taki atak byłby samobójstwem - odezwał się Juliusz. - A jeżeli niosą nam pokój? - spytał Marek Antoniusz, nie spuszczając wzroku z posłańców, którzy stali trochę z boku od swoich wioślarzy. Juliusz wzruszył ramionami. / Rozdział XXII 237 - Wówczas pokażę im, co znaczy władza Rzymu. Tak czy inaczej, zdobędę sobie w tym kraju mocną pozycję. Brutus i Kabera zobaczyli w jego twarzy barbarzyńską radość. Obaj widzieli podobnie płonącą twarz u Marka Antoniusza, kiedy ten witał radę dowódców kilka miesiący temu. - Rad was tu widzę - powiedział wówczas. - Niewiele brakowało, a wycięliby nas w pień. Juliusz chce podbić ziemie barbarzyńców, pomyślał Brutus. Ci Helwetowie to zaledwie jedno z plemion w cichym zakątku nad Renem, a ile jest im podobnych w całym kraju, który Juliusz zamarzył sobie zdobyć dla Rzymu? W tym człowieku, który stoi z nimi na rzymskich fortyfikacjach, nie ma nic z ponurych nastrojów Hiszpanii. Czuli to wszyscy i Kabera zamknął oczy, kiedy wbrew własnej woli zobaczył splątane drogi przyszłości. Starzec zwiotczał i gdyby nie silne ramię Brutusa, osunąłby się na ziemię. Nikt inny się nie poruszył, kiedy przemówili posłańcy, a Juliusz zwrócił się do swojego tłumacza, by wsłuchał się w słowa wypowiadane kulawą łaciną, po czym oparłszy się dłońmi o szeroką poręcz, wychylił się ku posłańcom. - Nie. Nie przejdziecie tędy - zawołał i popatrzył na Marka Antoniusza. - A gdyby, aby nas ominąć, poszli dalej na zachód i tam przeprawili się przez Ren, kto wtedy stanie im na drodze na południe? - Na zachód, na wprost nas, zalegli Eduowie, a od tych ucierpią więcej, chociaż Ambarrowie i Allobrogowie... Juliusz mu przerwał. - Którzy z nich są najbogatsi? Marek Antoniusz się zawahał. - Eduowie, podobno, mają wiele stad bydła i... - Zawezwij do mnie ich dowódców. Wyślij najszybszych jeźdźców i zagwarantuj zawezwanym bezpieczeństwo - rzucił Juliusz i spojrzał w dół. Łódź już płynęła do drugiego brzegu, ale jeszcze zdążył zobaczyć gniew na twarzach posłańców. Dwa dni później mała warownia tonęła w ciszy, choć Juliusz słyszał tupot stóp, kiedy na murach zmieniały się straże. Dla żołnierzy, których przyprowadził z Rzymu, zbudowano nowe kwa238 Imperator tery, ale trzy legiony z Ariminium wciąż spały w swoich namiotach, w ufortyfikowanych obozach. Nie zamierzał budować dla nich nic stałego. Nie sądził, by to było konieczne. Czekał niecierpliwie, aż jego słowa zostaną przekazane wodzowi Eduów przez tłumacza, którego mu przyprowadził Marek Antoniusz. Człowiek zdawał się mówić od rzeczy dłużej, niżby Juliusz uznał to za usprawiedliwione, ale - dla zyskania przewagi - postanowił nie zdradzać, że Adan zna ich język. Młody skryba był poruszony, kiedy usłyszał pierwsze słowa
Galów. Jego lud mówił narzeczem tego samego języka i rozumiał większą część rozmowy. Możliwe, pomyślał Juliusz, że w odległej przeszłości jedni i drudzy byli jedną nacją, jakimś wędrownym plemieniem z odległych lądów, które osiadło w Hiszpanii i Galii, gdy Rzym był zaledwie małą wioską pośród siedmiu wzgórz. Potem Adan uczestniczył we wszystkich spotkaniach i udając, że pracowicie kopiuje listy, pilnie przysłuchiwał się każdemu słowu. Kiedy zostawali sami, Juliusz go odpytywał i pamięć chłopca za każdym razem okazywała się niezawodna. Juliusz zerkał na pilnego skrybę, podczas gdy tłumacz wdawał się w mętne wywody o zagrożeniu ze strony Helwetów. Przywódca Eduów był typowym przedstawicielem swojej rasy, ciemnowłosym i ciemnookim mężczyzną o twardej, mięsistej twarzy, częściowo ukrytej pod błyszczącą od olejków krótką kręconą brodą. Edu-owie zaklinali się, że nie mają żadnego króla i że Mhorbain jest tylko starszym plemienia, z wyboru, nie przez dziedziczenie. Juliusz pukał palcami jednej dłoni o drugą, podczas gdy Mhorbain przedstawiał tłumaczowi swoje racje. - Eduowie są skłonni zaakceptować twoją pomoc w odparciu Helwetów od ich granic wydukał w końcu tłumacz. Juliusz parsknął śmiechem, aż Mhorbain podskoczył. - Są skłonni? - powtórzył, szczerze rozbawiony. - Powiedz mu, że ocalę jego ludzi od zagłady, jak mi zapłaci zbożem i mięsem. Moi ludzie nie żyją powietrzem. Dla trzydziestu tysięcy mężczyzn dziennie trzeba zarżnąć co najmniej dwieście sztuk bydła. Zgodzę się na ekwiwalent w dzikiej zwierzynie czy baranim mięsie, tak samo w zbożu, chlebie, oliwie, rybach i przyprawach. Bez zapasów nie ruszę. Rozdział XXII 239 Zaczęto układać się poważnie, choć całą rzecz opóźniało powolne tłumaczenie. Juliusz najchętniej by się pozbył tłumacza i zastąpił go Adanem, lecz wciąż się powstrzymywał, gdy tymczasem godzina mijała za godziną i nad górami za nimi podniósł się pomarańczowy księżyc. To Mhorbain zdawał się tracić cierpliwość, i kiedy wszyscy czekali, aby tłumacz, wahając się przy każdym słowie, dokończył kolejne zdanie, Gal przeciął dłonią powietrze i przemówił czystą łaciną z miejskim akcentem Rzymu. - Dość tych bredni. Rozumiem, co mówisz, i bez niego. Juliusz wybuchnął śmiechem. - On się znęca nad moim językiem, to prawda. Ale ty? Skąd ty go znasz tak biegle? Mhorbain wzruszył ramionami. - Marek Antoniusz, kiedy się tu zjawił, rozesłał ludzi po wszystkich plemionach. Większość zabito, a trupy odesłano mu z powrotem, ale ja mojemu darowałem życie. To nędzne stworzenie uczyło się od tego samego człowieka, choć niesolidnie. Nie ma daru do języków, ale poza nim nie miałem nikogo. Potem negocjacje poszły szybciej. Juliusz był rozbawiony próbą ukrycia przez Mhorbaina jego wiedzy. Ciekawe, pomyślał, czy Gal domyślił się roli Adana. To było prawdopodobne. Przywódca Edu-ów był bystry i Juliusz czuł, aż do końca spotkania, że obserwuje chłopca spod oka. Wreszcie Rzymianin wstał i ścisnął Mhorbainowi ramię. Szorstka wełna kryła twarde jak kamień muskuły. Mężczyzna był bardziej wojownikiem niż starszym plemienia, przynajmniej Juliusz tak rozumiał jego rolę. Odprowadził go do koni i wrócił ,do Adana. - No więc? Czy przegapiłem coś ważnego, nim Mhorbain stracił cierpliwość? - W pewnej chwili spytał tłumacza, czy dasz radę zawrócić Helwetów, a tamten odpowiedział, że jego zdaniem jest to prawdopodobne. To chyba wszystko. Nie mają wyboru, jeżeli nie chcą zobaczyć, jak Helwetowie pochłaniają ich trzody.
- Wspaniale. Przekształciłem się z obcego najeźdźcy, równie groźnego jak Helwetowie, w Rzymianina spieszącego z pomocą osaczonemu plemieniu. Napisz to w meldunkach do miasta. Chcę, by obywatele myśleli dobrze o tym, co tu robimy. 240 Imperator - Czy to ważne? Juliusz parsknął śmiechem. -Jeszcze jak. Obywatele wolą nie znać prawdy o tym, jak się podbija cudze ziemie. Wolą myśleć, że obce armie poddają się raczej naszej moralnej przewadze niż naszej sile. Mimo pełnomocnictw senatu muszę postępować ostrożnie. Jeżeli w Rzymie zmieni się władza, w każdej chwili mogę być odwołany, a zawsze znajdą się wrogowie, których ucieszy moja hańba. Wyślij meldunki i tyle sztuk złota, by moje słowa odczytano na każdej ulicy i na forum. Niech wszyscy się dowiedzą o naszych postępach czynionych w ich imieniu. - Juliusz przerwał. Na myśl o nadchodzących kłopotach twarz mu się nachmurzyła. - Teraz wszystko, co możemy zrobić, to pokonać największą armię, jaką kiedykolwiek widziałem, a wówczas wyślesz do Rzymu naprawdę dobre wieści. Przyzwij Brutusa, Marka Antoniusza, Oktawiana, Domicjusza, całą moją radę. Reniu-sza również, jego opinia zawsze jest cenna. Powiedz Brutusowi, by rozesłał swoich zwiadowców. Chcę wiedzieć wszystko, gdzie znajdują się Helwetowie i jak są zorganizowani. Szybko, chłopcze. Musimy zaplanować bitwę i chcę być w marszu o świcie. W ROZDZIAŁ XXIII Juliusz leżał na brzuchu, aby lepiej widzieć, jak Helwetowie się poruszają na równinie. Choć poświęcał im całą uwagę, zauważał też bujną zieleń lasów i łąk. W porównaniu z nią ziemia Rzymu wydawała się uboga. Zamiast znanego mu krajobrazu jałowych gór południa i spopielonej ziemi zobaczył falujące, żyzne równiny i zapragnął ich z całą pierwotną żądzą człowieka, który musiał ciężko zapracować na własne zbiory. Galia mogła wykarmić imperium. Światło dnia zaczynało przygasać i wiatr przyniósł z daleka zawodzącą melodię rogów. Juliusz zacisnął pięści z podniecenia. Wielka kolumna zatrzymywała się na noc. Jeden z rzymskich zwiadowców zatrzymał się przy nim w pędzie i zdyszany padł płasko na ziemię. - To chyba wszyscy, panie. Nie wypatrzyłem ani tylnych straży, ani posiłków. Posuwają się szybkim marszem, ale w nocy muszą odpocząć, inaczej jutro trupy zaścielą równinę. Juliusz wyciągnął spod zbroi płaskie zawiniątko, położył je na ziemi i rozwinął. Żołnierz przyglądał się zafascynowany, jak wódz umieszcza w skórzanej tubie dwa wypolerowane krążki przezroczystego kamienia i spiął wszystko razem dwoma pierścieniami z brązu. To dziwne urządzenie należało do Mariusza i było zbyt stare i cenne, by powierzać je obcym dłoniom. Juliusz popatrzył przez nie na Helwetów i pokiwał głową. - Zatrzymali się. Czy rozpoznajesz szyk żołnierzy? Dla mnie to wygląda na grecką falangę włóczników. Ciekawe, czy to ich włas242 Imperator ny pomysł, czy też ich przodkowie przeszli kiedyś przez tamten kraj. Przy okazji chętnie o to spytam. Przeglądał równinę kawałek po kawałku, rozważając własne możliwości. Milę za sobą, w lesie, miał trzydzieści tysięcy legionistów gotowych spaść na Helwetów, ale po forsownym marszu, długim prawie na czterdzieści mil, ludzie byli zmęczeni. Pomyślał rozgoryczony, że brakuje tu wielkich balist i potężnych skorpionów, które zwykle stanowiły o sile legionu.
Równina byłaby do-, skonałym polem bitewnym dla takich machin, ale dopóki kraju nie przecięły drogi, jedne i drugie leżały na wozach, które sprowadził z Rzymu. - Możesz powiedzieć, panie, ilu mają wojowników? - wyszeptał zwiadowca, przerażony mrowiem ludzi, którym się obaj przyglądali. Helwetowie byli za daleko, by cokolwiek usłyszeć, ale już sam ich widok był przytłaczający i Juliusz, odpowiadając, również zniżył głos do szeptu. - Jakieś osiemdziesiąt tysięcy, ale nie wiem, ilu za nimi ciągnie. Takich tłumów jeszcze nigdy nie widziałem. To była za duża siła, by posłać legiony do ataku wprost, nawet jeśliby ludzie nie byli zmęczeni marszem. Juliusz przymknął jedno oko, by drugim spojrzeć przez soczewki. Ile by dał za to, by mieć je w Grecji, gdyby tak czas się cofnął. Wszystko, na co patrzył, było dwukrotnie większe niż przez gołe oko i prawie tak samo wy-raźniejsze. Zwiadowcy czasami przystawiali do oka zwiniętą dłoń, by skupić spojrzenie na jednym przedmiocie, lecz soczewki były warte tyle złota, ile ważyły. Zlustrował równinę wzdłuż i wszerz, szukając jakiegoś słabego punktu. - Przyprowadź mi Brutusa - rozkazał. Helwetowie przemaszerowali przez szeroką dolinę, która wyprowadziła ich na ziemię Eduów, i w szybkim tempie obeszli rzekę. Patrząc, jak rozkładają się obozem, Juliusz podziwiał ich siły witalne i doskonałą organizację. Jeżeli pozwoli im pójść dalej, zagłębią się w lasy i zwycięstwo wymknie mu się z rąk. Lasy Eduów to nieprzebyte ostępy o gęstym poszyciu, które pęta nogi koniom i sprawia, że nie można przeprowadzić żadnej zręcznej operacji bojowej. Samo przeprawienie się przez coś takiego zajęłoby cały dzień, nie mówiąc o pokonaniu osiemdziesięciu tysięcy ludzi. Rozdział XXIII 243 Plemię spaliło pierwszą osadę, gdy tylko dotarło do granicy z Eduami, i zwiadowcy donieśli, że nikt nie pozostał w niej żywy. Kobiety i zwierzęta zabrano do kolumny, resztę wyrżnięto. Wioska po wiosce, przejdą przez kraj jak szarańcza, chyba że on zatrzyma ich na równinie. Podziękował bogom, że Helwetowie nie posuwają się dalej przez noc. Niewątpliwie ze względu na swą liczebność przeceniają własne siły, choć nawet gdyby w jego wymęczone legiony wstąpił duch bojowy, trudno byłoby sobie wyobrazić, jak zaatakować tak wielu i zwyciężyć. Zwrócił się do Brutusa, który przysiadał przy nim w wilgotnej trawie. - Widzisz to wzgórze na zachodzie? - Wskazał na solidną skałę z pasami zieleni i szarości, ledwo majaczącą w oddali. To silna pozycja. Weź Dziesiąty i Trzeci, zajmijcie grań i bądźcie gotowi 0 pierwszym brzasku. Helwetowie zobaczą zagrożenie i nie zostawią cię w spokoju. Weź z sobą łuczników z Ariminium, ale nie trzymaj na pierwszej linii. Będzie z nich lepszy pożytek na twoim wzgórzu niż na równinie. - Uśmiechnął się posępnie i poklepał Brutusa po ramieniu. - Ci barbarzyńcy nigdy nie walczyli z legionami. O wschodzie słońca zobaczą naprzeciw siebie niepozorne dziesięć tysięcy. Ale ty dasz im pierwszą lekcję. Brutus popatrzył na niego. Słońce już zachodziło i jego ostatnie światło odbijało się w zawziętym spojrzeniu Juliusza. - Nim tam dotrę, zrobi się ciemno - mruknął. Takie stwierdzenie było najłagodniejszym zakwestionowaniem rozkazu, w obecności zwiadowców. Juliusz, jakby nie zauważywszy jego wątpliwości, mówił szybko dalej: - Nakaż ludziom milczenie. Kiedy Helwetowie cię spostrzegą 1 zaatakują, uderzę na nich od tyłu. Ruszaj czym prędzej. Brutus odpełznął do tyłu, po czym rzucił się biegiem do swoich ludzi.
- Na nogi, chłopcy - rozkazał, stanąwszy przy pierwszych rzędach Dziesiątego. - Chyba się nie wyśpicie tej nocy. Wraz z nadejściem świtu Juliusz był na powrót na swoim stanowisku. Słońce wstawało za jego plecami i nim wyjrzało zza gór, 244 Imperator równinę jeszcze długo spowijała mdła szarość. Helwetowie zaczęli się ustawiać do marszu i Juliusz widział wyraźnie, jak wojownicy siłą podrywają na nogi ciągnącą za nimi resztę. To oczywiste, że ci z mieczami i włóczniami cieszą się prestiżem. Nie ciągnęli wozów i nie dźwigali zapasów, i nic nie pętało im rąk i nóg, inaczej nie mogliby walczyć i biec do walki. Juliusz czekał na moment, kiedy zobaczą legiony ustawione w szyku na wzgórzu, i czas dłużył mu się w nieskończoność. Za jego plecami, poniżej, stał Marek Antoniusz ze swoim i z trzema innymi legionami, zmarzniętymi, ponurymi i o pustym żołądku. Trudno było sobie wyobrazić zmierzenie się z tak wielką armią, lecz Juliusz nie widział innego wyjścia. Kiedy przygalopował jeździec, Juliusz odwrócił się z furią i zamachał do mężczyzny, by się zatrzymał, nim go spostrzegą Helwetowie. Na widok pobladłej twarzy zwiadowcy, podniósł się do przysiadu. Mężczyzna zsunął się z siodła i dysząc ciężko, wysapał: - Panie, na wzgórzu na zachodzie stoi wróg. Nieprzebrane szeregi! Juliusz popatrzył na Helwetów. Byli gotowi do zwinięcia obozu i nikt by nie powiedział, że wpadli w panikę albo znaleźli jakiś powód do niepokoju. Czyżby wypatrzyli jego zwiadowców i przygotowywali się do oskrzydlenia? Jego respekt dla plemienia wzrósł odrobinę. A gdzie Brutus? Niemożliwe, by obie siły choćby się odnalazły w ciemnościach albo żeby odgłosy walki nie niosły się przez mile. Czy ten głupiec pomylił wzgórza albo kierunki świata? Wściekły na nieprzewidziane komplikacje, zaklął głośno, po czym sięgnął po teleskop Mariusza, lecz przy tak słabym świetle urządzenie okazało się nieprzydatne. Nie było sposobu, by się porozumieć ze zgubionymi legionami, a dopóki się nie odnajdą, nie próbował atakować. - Wyrwę mu oba jądra - obiecał sobie, po czym zwrócił się do żołnierzy u swego boku. Żadnych rogów. Żadnych sygnałów. Wycofać się. Przekazać rozkaz do przegrupowania przy strumieniu. Po ich odejściu Juliusz usłyszał delikatny jęk rogów. Helwetowie ruszali. Zawód, jaki go spotkał, był nie do zniesienia, a myśl o pokonaniu ich w gęstych lasach nie zapowiadała miażdżącego zwycięstwa, na które liczył. Rozdział XXIII 245 Brutus czekał, aż słońce przepędzi ze wzgórza wszystkie mroczne cienie. Ustawił żołnierzy Dziesiątego przed swoim Trzecim Galijskim, licząc na to, że ich większe doświadczenie oprze się każdej sile, którą Helwetowie mogliby wysłać przeciw niemu. W dodatku część jego legionu wywodziła się z Galii. Juliusz powiedział, że legion ma być uformowany w niespełna rok. Codzienność, wspólna praca i walka wiązały z sobą ludzi silniej niż cokolwiek innego, ale nigdy nie można się było opędzić od niespokojnych myśli, co się stanie, jeżeli dostaną rozkaz, by stanąć do walki z własną krwią. Kiedy Brutus pytał ich o Helwetów, wzruszali obojętnie ramionami. Żaden nie pochodził z tego plemienia, a ci, którzy przybyli do Rzymu dla złota, nie wydawali się specjalnie przywiązani do tych, których zostawili za sobą. To byli najemnicy. Dbali wyłącznie o żołd i znajdowali sobie towarzystwo wśród sobie podobnych. Brutus wiedział, że dla niektórych regularnie otrzymywane legionowe srebro i codzienna łyżka strawy to jak spełnione marzenie, ale i tak na przyjęcie pierwszego ataku wystawił ludzi Dziesiątego.
Mimo niewypowiedzianego zmęczenia wspinaczką musiał przyznać, że Juliusz ma oko do pięknej ziemi. Brutus żałował, że wyborowi zostali w obozie, ale nie mógł wiedzieć, że podejście będzie łatwe i skończy się jedynie na kilku zwichnięciach i jednym złamaniu ręki przy upadku w ciemnościach. Trzej ludzie zgubili miecze i teraz nieśli sztylety, ale cała reszta weszła na skalisty wierzchołek przed świtem i na daleki stok dotarli, nie tracąc ani jednego człowieka. Legioniście ze złamaną ręką przywiązano ją do piersi i mógł walczyć jako leworęczny. Wzgardził jednak pozycją na tyłach i przekonał Cyrona, stojącego w pierwszej linii, że olbrzym mógłby rzucać włóczniami także za niego. Wraz z pierwszym szarym światłem Brutus rozesłał ciche rozkazy, by formacje rozciągnęły się w poprzek stoków. Nawet weteranom Dziesiątego niełatwo było odnaleźć swoje pozycje w ciemnościach, a do zaprowadzenia porządku w jego Trzecim zastępcy centurionów musieli użyć pałek. Wszyscy, na jego oczach, poluzowali wiązania na swoich włóczniach, a ponieważ na każdego człowieka przypadały cztery sztuki, Brutus był pewien, że odeprą każdy atak. Helwetowie używali owalnych tarcz, lecz ciężkie włócznie powinny przyszpilić ich do ziemi, razem z tarczami. 246 Imperator Słońce wyjrzało zza gór, kiedy nieświadomi niczego Hełwetowie maszerowali ku rzymskim pozycjom. W Brutusie narastało znajome podniecenie, kiedy czekał, by ich wojownicy dostrzegli patrzący na nich z góry Dziesiąty i Trzeci. Wstało słońce i rzuciło zza górskich szczytów pierwsze skośne promienie. Brutus zaśmiał się głośno, a dziesięć tysięcy hełmów i kompletów zbroi w kilka minut z szarych zamieniło się w złote. Żółte pióropusze centurionów, z końskiego włosia, zdawały się płonąć i na równinie kolumna Helwe-tów zastygła w miejscu, kiedy wojownicy pokazywali na nie i krzyczeli ostrzegawczo. W oczach plemienia wyglądało to tak, jakby legion pojawił się znikąd, ale Helwetom nie zabrakło odwagi. Ochłonąwszy trochę, zobaczyli małą armię, która przylgnęła do stoków wzgórza, i ryknęli wyzywająco. -Jest ich tam z pół miliona. Klnę się na Marsa, że nie mniej -wyszeptał Brutus. Bojowe, najeżone włóczniami falangi przesunęły się do przodu i zaczęły przyspieszać. Ich frontowe szeregi niosły szerokie tarcze, by uderzać na wroga, ale formacje nie przedarłyby się przez poszarpane grzbiety wzgórza. Hełwetowie rzucili się w górę ruchomego piargu jak wilki. Brutus potrząsnął głową w zdumieniu. - Łucznicy, sprawdzić zasięg! - krzyknął. W powietrze wzbiły się cztery strzały, aby wyznaczyć najdalsze granice lotu. Rozporządzał jedynie trzema setkami tych ludzi, sprowadzonymi z Ariminium, i nie wiedział, co potrafią. Odkrytym piersiom ich ogień mógł nieść śmierć, ale Brutus wątpił, czy poza irytacją wyrządzą inną szkodę kryjącym się za tarczami Helwetom. - Przygotować włócznie! - zagrzmiał. Każdy legionista zgarnął w dłonie po cztery i sprawdził wszystkie po raz ostatni. Żołnierze nie celowali. Wyrzucali broń o ciężkich żelaznych grotach wysoko w powietrze, tak by włócznie uderzały niemal pionowo. To wymagało talentu, ale włócznicy byli zaprawieni w swoim zawodzie. - Zasięg! - krzyknął. Cyron przywiązał kawałek czerwonego płótna do końca drzewca jednej ze swoich włóczni, chrząknął i dźwignął ją do lotu. CyRozdział XXIII 247 ronowi nie było równych i kiedy grot zarył się w miękkie podłoże i zakołysał drzewcem, Brutus miał wyznaczony najdalszy punkt: pięćdziesiąt kroków przed linią, do której doleciały cztery strzały. Gdy atakujący Helwetowie ją przekroczą, będą biegli w deszczu pocisków.
Kiedy miną wbitą w ziemię włócznię Cyrona, czterdzieści tysięcy więcej spadnie na nich w czasie krótszym od dziesięciu uderzeń serca. Helwetowie zawyli, rzucając się w górę, a poranny wiatr prześliznął się po stokach i owiał tumanem kurzu równiny. - Łucznicy! - zawołał Brutus i dziesięć rzędów łuczników odpowiedziało mu jak echo. Brutus obserwował długi lot strzał i nawet widział, jak spadły na biegnących mężczyzn poniżej, jeszcze poza zasięgiem bardziej morderczych włóczni. Wiele grotów odbiło się o tarcze i barbarzyńcy biegli dalej, zostawiając za sobą nie więcej niż kilka ciał. Pierwszą krew wzięto. Brutus miał nadzieję, że Juliusz jest gotów. Juliusz siedział w siodle, kiedy usłyszał ryk plemienia. Szarpnął wściekle koniem i zawrócił w miejscu, rozglądając się za zwiadowcą, który przyniósł ostatnie wieści. - Gdzie on jest, ten, co powiedział, że na wzgórzu siedzi wróg? - wrzasnął, czując nagle czczość w żołądku. Jego wrzask poniósł się szeroko i zwiadowca przykłusował natychmiast. Był bardzo młody, z zaróżowionymi od porannego chłodu policzkami. Juliusz spojrzał na niego podejrzliwie. - Meldowałeś wroga. Mów, co widziałeś. Zwiadowca, porażony spojrzeniem wodza, zaczął się jąkać. - Na wzgórzu były tysiące, panie. W ciemnościach nie mogłem wszystkich policzyć, ale przysięgam, było ich, panie, wielu. Zasadzili się. Juliusz zacisnął powieki. - Przytrzymać go do czasu, aż zostanie ukarany. To były nasze legiony, głupcze. Myśląc gorączkowo, zatoczył razem z koniem jeszcze jedno kółko. Helwetowie nie odeszli dalej niż kilka mil. Może nie jest za późno. Odwiązał hełm od łęku, wcisnął go sobie na głowę i zwrócił żelazną twarz ku wpatrującym się w niego mężczyznom. 248 Imperator - Dziesiąty i Trzeci Galijski są bez wsparcia. Ruszamy najszybszym marszem, by zaatakować plemię. Natychmiast. Brutus czekał, aż Helwetowie przepłyną pod deszczem dzwoniących strzał. Gdyby dał rozkaz za wcześnie, stojący za nim Trzeci rzuciłby za blisko. Gdyby się z nim spóźnił, pierwsze szeregi atakujących przedarłyby się do przodu bez poważnych szkód. - Włócznie! - krzyknął najgłośniej jak potrafił, wyrzucając swoją w powietrze. Dziesięć tysięcy ramion szarpnęło się do przodu i sięgnęło do stóp po następne. Nim wylądowały pierwsze, Brutus wiedział, że Dziesiąty swoich będzie miał w powietrzu dwa razy tyle. Trzeci był powolniejszy, ale nie za bardzo, wyraźnie natchniony przykładem weteranów i nerwowym lękiem przed atakiem. Doskonale ocenił sytuację. Inne szeregi Dziesiątego i Trzeciego posłały wrogowi gwiżdżącą czarną chmurę żelaza. Większość pierwszych dziesięciu szeregów helweckich w okamgnieniu osunęło się na ziemię. Setki umarły pod zalewem pierwszej fali. Choć Helwetowie chowali się za tarcze, grube żelazne groty przebijały drewno i kość i grzęzły w miękkim gruncie pod stopami. Brutus widział, jak wielu wojowników plemienia usiłuje wyswobodzić swoją tarczę, często złączoną z drugą zachodzącymi na siebie brzegami. Wielu z nich wciąż żyło, ale nie mogli się podnieść i się wykrwawiali. Tymczasem atak zatrzymał się w pół kroku. Trzeci rzut włóczni spowodował mniejsze straty. Wojownicy odwrócili się i zaczęli zbiegać w dół, byle dalej od żołnierzy na wzgórzu. Dziesiąty zakrzyknął radośnie, a Brutus popatrzył na wschód, skąd powinien nadejść Juliusz. Gdyby rzucił swoje legiony do walki w tym momencie, mógłby Helwetów rozgromić. Na wschodzie nie było ani Juliusza, ani jego legionów. Helwetowie tymczasem przegrupowali się, tuż za linią zasięgu włóczni, i jeszcze raz ruszyli do przodu, po ciałach swoich najlepszych wojowników.
- Oni nigdy nie walczyli z rzymskim legionem! - zawołał Brutus do ludzi wokół siebie. Kilku się uśmiechnęło, lecz nikt nie oderwał oczu od rwących pod górę hord, pod których nogami zniknęły powalone ciała. Kilka Rozdział XXIII 249 legionowych włóczni wyszarpano z trupów i odrzucono Dziesiątemu, lecz zamiast sięgnąć celu, zsunęły się w dół stoku. - Do mieczy! - rozkazał Brutus i po raz pierwszy oba legiony obnażyły je i wzniosły wysoko, by odbijały słońce. Brutus rozejrzał się dokoła. Podniósł dumnie głowę. Pozwólmy się tamtym -wspinać, pomyślał. Nim Helwetowie zbliżyli się do rzymskich linii, formacje falang się rozpadły. Dziesiąty czekał spokojnie, każdy człowiek między dwoma przyjaciółmi, których znał od lat. W rzymskich szeregach nie było lęku. Rzymianie stali w doskonałych formacjach, a rogi były gotowe sygnalizować zmianę frontowych szeregów, kiedy te się zmęczyły. Ich miecze były wykute z twardego żelaza i wszystkie twarze płonęły gorączką oczekiwania. Niektórzy z legionistów nawet kiwali na wojowników, przynaglając ich do biegu. Olśniony Brutus zobaczył, tak jak Helwetowie, nieprzebyty mur ludzi i tarcz. Pierwsi z Helwetów zwarli się z Dziesiątym i zostali sprawnie i okrutnie zabici. Twarde rzymskie miecze wbijały się w nich wzdłuż całej linii, odcinając ręce i głowy pojedynczymi ciosami, ale długie włócznie Helwetów nie mogły przebić rzymskich tarcz. Brutus płonął radością, widząc ofiary po tamtej stronie. Stał w trzecim szeregu prawego skrzydła i odwrócił głowę od rzezi, aby przyjrzeć się pozycjom. W górę stoku pięła się masa mężczyzn ze wsparciem dla swoich współplemieńców, a jeszcze więcej spływało z doliny ku wzgórzu, by je oskrzydlić. Brutus poczuł na skórze świeży pot; zmrużył oczy pod słońce i spojrzał raz jeszcze ku wschodowi. - Szybciej, szybciej - powiedział na głos. Zanim Helwetowie zdołają otoczyć jego ludzi, może jeszcze upłynąć sporo czasu, jednak gdyby zdobyli grzbiet za jego plecami, Dziesiąty i Trzeci nie miałby, pola do odwrotu. Jęknął głośno. Na straży kobiet i dzieci została zaledwie mała grupka Helwetów. Atak od tyłu wywołałby natychmiastową panikę w szeregach wojowników. Sama liczba atakujących wystarczyła, by przerwać w paru miejscach zwarty mur tarcz pierwszej linii Dziesiątego. Lekkozbrojni byli szybcy i potrafili walczyć dwie godziny bez odpoczynku, Brutus jednak pomyślał o zastąpieniu ich ciężkozbrojnymi, aby tamci za250 Imperator chowali świeżość na wypadek odwrotu. Jeżeli Juliusz nie zjawi się dostatecznie szybko, będzie musiał zabrać legiony z powrotem na szczyt wzgórza i ludzie, by się bronić, będą zmuszeni iść tyłem. Choć byłoby gorzej, gdyby uciekali w dół, czując za plecami obnażone miecze Helwetów. Brutus popatrzył nad głowami swoich. Serce zabiło w nim gniewem. Jeżeli przeżyje odwrót, przysięga, że Juliusz zapłaci za rozbicie Dziesiątego. Po latach spędzonych razem w Hiszpanii znał prawie wszystkich i każda śmierć była jak cios. Nagle zobaczył w oddali wysrebrzone szeregi legionów Juliusza, wylewające się na równinę, i krzyknął z radości i ulgi. W kolumnie Helwetów jęknęły ostrzegawczo rogi i rezerwowe formacje ruszyły na spotkanie nowego zagrożenia. Rogom na równinie odpowiedziało jeszcze więcej rogów na wzgórzu, a wtedy wojownicy galijscy zatrzymali się i obejrzeli. Brutus ryknął triumfalnie, widząc, jak odstępują od Dziesiątego i jak między armiami otwiera się pusta przestrzeń. Nie dojdzie do żadnego oskrzydlenia! Helwetowie do obrony swoich łupów i ludzi rozpaczliwie potrzebowali każdego wojownika.
- Dziesiąty i Trzeci! - krzyknął raz i drugi, na lewo i prawo. Oba były gotowe na jego rozkazy. Podniósł ramię i machnął nim ku równinie. - Zewrzeć szyki! Łucznicy, zebrać groty, jeśli któryś je znajdzie! Dziesiąty naprzód! Trzeci naprzód! Dziesięć tysięcy mężczyzn ruszyło na jego słowo i Brutus pomyślał, że duma rozsadzi mu pierś. Helwetowie nie mieli jazdy, Juliusz więc wysłał wyborowych, by uderzyli na ich szeregi rozpaczliwie przeformowujące się do odparcia nowego ataku. Maszerując z Markiem Antoniuszem, obserwował, jak jeźdźcy Oktawiana zachodzą z boku falangi Helwetów. W pełnym galopie każdy sięgnął do zawieszonej u siodła długiej skórzanej tuby, wyciągnął cienki oszczep i cisnął nim w powietrze, pewny celu. Helwetowie podnieśli wrzask i zaczęli wywijać tarczami, lecz Oktawian nie miał zamiaru zrównać się z nimi, tylko wyzbyć się wszystkich oszczepów. Do czasu, nim Juliusz dotarł na tyły kolumny, falangi ogarnął chaos i nie było trudno się z nimi rozprawić. J Rozdział XXIII 251 Na jego rozkaz rogi dały sygnał do przyspieszenia tempa. Dwadzieścia tysięcy legionistów skróciło krok i truchtem, który zwykle pozwalał im pokonywać mile bez postoju, ruszyło prosto na wroga. Kolumna nieprzeliczonych rzesz, ciągnących za oddziałami Hel-wetów, obserwowała w milczeniu, kiedy przepływali obok jak rwący potok. Ze strony tych ludzi Rzymianom nic nie groziło. Juliusz mógł się zastanowić, jak najlepiej wykorzystać swoje pozycje. Tymczasem wojownicy, którzy zaatakowali wzgórze, w popłochu biegli w stronę kolumny. Juliusz uśmiechnął się na widok spływającej za nimi srebrnej rzeki zwartych czworoboków Dziesiątego i Trzeciego. Wzgórze było pokryte ciałami, a pozostali przy życiu Helwetowie pogubili drogę i kierunek i zapomnieli o swoich falangach. Strach ich osłabiał, a Juliusz chciał ich przestraszyć jeszcze bardziej. Był bliski ponownego zawezwania wyborowych, by nękali kolumnę, lecz w tym momencie Oktawian sam dał znak do ataku i wielka masa koni uformowana w klin wbiła się w biegnących wojowników. Juliusz odczekał, aż odskoczą, i kiedy zawracali do ponownego ataku, dał wyraźny sygnał Oktawianowi, by utrzymywał swoje pozycje. - Włócznie w górę! - krzyknął następnie do pieszych, ważąc w dłoni ciężar swojego drzewca. Twarze Helwetów robiły się coraz wyraźniejsze i wyglądało na to, że nim armie się spotkają, każdy wyrzuci nie więcej niż jedną włócznię. - Włócznie! - powtórzył rozkaz i cisnął swoją w powietrze. Niebo nad jego głową pociemniało żelazem i frontowe linie zostały rozbite. Nim zdążyli się pozbierać, pierwsze centurie zaatakowały i rozniosły ludzi na własnych mieczach. Spoza nich centurionowie utrzymywali stały ogień i włócznie zasypywały każdą grupę, która znalazła się w ich zasięgu. Juliusz ryknął, kiedy parli niepowstrzymanie, coraz głębiej, w masę plemienia. To były nieprzeliczone tysiące! Jego legioniści miażdżyli wszystko, co stało im na drodze, i posuwali się naprzód tak szybko, że pożałował wcześniejszej zachęty do oskrzydlającego manewru. Rogi powtórzyły jego rozkaz do poszerzenia linii ataku i idące za nim legiony z Ariminium rozciągnęły się, by otoczyć wroga. Wyborowi ruszyli razem z nimi, czekając na atak. 252 Imperator Juliusz poczuł na ustach rozpryśnięte krople czyjejś krwi. Splunął i szybko przetarł ręką twarz. Zawołał o następną falę włóczni, z dziesięciu rzędów jednocześnie. Nie widział, gdzie lądują żelazne groty. Było to niebezpieczne, ponieważ nic tak nie osłabia ducha walki w
żołnierzu, jak włócznie padające we własne szeregi, ale by zmniejszyć olbrzymią siłę plemienia, nie mógł się cofnąć przed niczym. Helwetowie walczyli z rozpaczliwą gwałtownością, usiłując przedostać się do swojej głównej kolumny, która została za rzymskimi legionami i której nie miał kto bronić. Ci, którym los oszczędził pierwszych szeregów, rozpierzchli się po całej dolinie jak stado spłoszonych wróbli. Juliusz uderzał coraz szerszym frontem, aż w końcu wszystkie cztery legiony miały tylko sześć rzędów głębokości i zagarniały wszystko, co było przed nimi. Przez jakiś czas Juliusz niewiele widział z toczącej się bitwy. Walczył jak żołnierz pośród innych, choć wolałby stanąć na skalnym występie i innymi dowodzić. Brutus rozciągnął Dziesiąty i Trzeci szeroko, aby uniemożliwić Helwetom odwrót, i oba legiony wyrąbywały sobie drogę w dół wzgórza, podczas gdy słońce szybko pięło się w górę i mocno przypiekało. Wzdłuż szeregów biegali chłopcy ze skórzanymi workami z wodą, rozdając ją tym, którzy już wypili niesione porcje, a walczyli dalej. Juliusz rozkazał swoim ludziom wyrzucić ostatnie włócznie na ślepo. Na płaskim gruncie wiele odesłano z powrotem tak szybko, jak zostały wyrzucone, ale miękkie żelazne groty wyginały się już przy pierwszym uderzeniu i drogę powrotną odbywały wolno i z małą siłą. Juliusz zobaczył, jak w pobliżu żołnierz wyszarpuje jedną z własnego ramienia, i usłyszał trzask pękającej kości. Zaczynał zdawać sobie sprawę, że Helwetowie będą walczyć do ostatniego człowieka i wezwał do siebie najważniejszego wodza z Ariminium. Wódz Berykus wyglądał świeżo i spokojnie, jakby armia rzymska nie walczyła z tysiącami, lecz była na ćwiczeniach. - Wodzu - powiedział Juliusz - chcę, byś wziął tysiąc żołnierzy i zaatakował kolumnę za nami. Berykus zesztywniał. / Rozdział XXIII 253 - Panie, nie sądzę, by kolumna była jakimś zagrożeniem. Mijając ją, widziałem tylko kobiety i dzieci. Juliusz przytaknął, zastanawiając się, czy powinien żałować, że jego ludzi prowadzi tak przyzwoity człowiek. - To rozkaz, wodzu. Niemniej masz moje przyzwolenie, byś robiąc swoje, robił więcej hałasu. Berykus się stropił, ale potem usta rozciągnęły mu się w uśmiechu zrozumienia. - Będziemy krzyczeć jak obłąkani, panie - powiedział, salutując. Juliusz popatrzył za nim i przywołał posłańca. - Przekaż wyborowym, że wódz z Ariminium może atakować jak chce. Niech mu nie przeszkadzają. Gdy tylko Berykus dotarł na swoje linie, jego ludzie, w miarę jak łańcuch rozkazów się wydłużał, zafalowali. Zaledwie w parę chwil dwie kohorty wycofały się z bitwy, i kiedy zastąpili je inni, podniosły wrzask i rozpoczęły marsz w przeciwną stronę, by zaatakować kolumnę. Berykus miał z sobą rogi i trębacze dęli w nie nieprzerwanie, aż nie było na równinie człowieka, który nie uświadamiałby sobie zagrożenia ze strony jego szeregów. Na początku wojownicy Helwetów walczyli ze świeżą energią, ale wyborowi na nowo zaczęli wbijać się w ich skrzydło i rzymska dyscyplina powstrzymała dzikie ataki wojowników plemienia. Nagle, przerażeni widokiem legionu wbijającego się w bezbronną kolumnę, stracili wszelką nadzieję. Gdzieś w oddali z gardeł dobył się radosny krzyk i Juliusz wyciągnął szyję, by zobaczyć, co się dzieje. Rozkazał kohortom przesunąć do pierwszej linii lekkozbrojnych i ruszył razem z
nimi, dysząc i sapiąc ze zmęczenia. Jak długo już walczą? Wydawało mu się, że słońce nad ich głowami stoi w miejscu. Radosne okrzyki dobiegały z lewego skrzydła, ale wcześniej, nim zdążyły napełnić Juliusza nadzieją, zagrodzili mu drogę dwaj wojownicy, którzy do złamania rzymskich szyków używali swoich tarcz. Pierwszy miał pianę na ustach. Juliusz rzucił się na niego z gladiusem i wbił twarde ostrze w miękkie ciało. Marek Antoniusz, maszerując po nim, podciął mu gardło. Drugiego jakiś legionista zbił z nóg i Juliusz usłyszał, jak mu pękają żebra, kiedy żołnierz opuścił się całym ciężarem na jedno kolano i wbił mu je w piersi. 254 Imperator Żołnierz się podniósł i rozejrzał za następną ofiarą, ale tymczasem Helwetowie z ogłuszającym szczękiem rzucili broń i stali, dysząc i rozglądając się wokół nieprzytomnie. Juliusz nakazał swoim ludziom zatrzymać się i rozpierany ponurą radością popatrzył do tyłu, na równinę, na porozrzucane masy trupów. Więcej było ludzkiego mięsa niż trawy i tylko dwie kohorty Berykusa poruszały się jeszcze po czerwonej od krwi ziemi. Kolumna kobiet i dzieci podniosła głośny lament, widząc, że ich obrońcy się poddali, a tymczasem Juliusz przypomniał sobie o radosnych okrzykach i rozpoznał w nich głosy Dziesiątego i Trzeciego. Wziął od najbliższego trębacza róg z brązu i zadął, nakazując, by Brutus powstrzymał ludzi, nim rozpoczną nowy atak. Oba legiony stanęły w doskonałym szyku. Juliusz się uśmiechnął. Cokolwiek by go spotkało, nie mógł się użalać na sprawność legionów, którymi dowodził. Zatrzymał się, zdjął hełm z głowy i wystawił twarz na wiatr. Wezwał centurionów i ich zastępców, by na powrót zebrali ludzi w jednostki. Rzecz należało przeprowadzić sprawnie, a czasami bezwzględnie, jeżeli chciał zatrzymać tych, którzy się poddali. Zgodnie z tradycją rzymskiej armii zysk ze sprzedaży jeńców w niewolę był dzielony między legiony, co zapobiegało niepotrzebnej rzezi, choć jak Juliusz wiedział, w gniewie i ferworze walki niejeden z jego legionistów nie myślał o niczym innym jak o zabiciu nieuzbrojonego wroga, zwłaszcza jeśli tamten chwilę wcześniej go zranił. Kazał trębaczom powtarzać sygnał do odwrotu tak długo, aż usłyszał go każdy, i na równinę zaczęło powracać coś na kształt porządku. Z pola bitwy, wciąż jeszcze strzeżonego przez wyborowych, zebrano i usunięto włócznie i miecze. Wojownikom Helwetów nakazano uklęknąć i związano im ręce za plecami. Ci, którzy poprosili, dostali wodę. Juliusz zaczął formować szeregi jeńców, krążąc między swoimi ludźmi, chwaląc tych, którzy na to zasługiwali, i po prostu chcąc być na widoku. Legionistów, liczących jeńców i trupy, rozpierała duma. Każdy wiedział, że uległa im liczniejsza siła. Jeden przyzwał chłopca z wodą do związanego wojownika i własnoręcznie go napoił. Juliusza nie mogły nie cieszyć podobne widoki. Rozdział XXIII 255 Kiedy chodził między Rzymianami, szacując straty, każdy wpatrywał się w niego z nadzieją, że pochwyci spojrzenie wodza, a ten, któremu się to udało, kiwał głową i cieszył się jak dziecko. Brutus przykłusował na zdobycznym koniu. - Co za zwycięstwo, Juliuszu! - zawołał, zeskakując z siodła. Stojący wokół żołnierze, rozpoznawszy jego srebrną zbroję, zaczęli go sobie pokazywać i szeptać z podziwem jeden do drugiego. Juliusz zaśmiał się szeroko. Kiedyś myślał, że noszenie w bitwie srebra jest niebezpieczne, bo srebro nie wytrzymuje porównania z twardym żelazem, ale Brutus się z nim nie rozstawał, mówiąc, że walka u boku najlepszego dodaje ludziom ducha.
- Nie powiem, bardzo się ucieszyłem, widząc cię na równinie -zauważył Brutus. Juliusz spojrzał ostro na niego, węsząc sarkazm. Uśmiechnął się niewyraźnie i rozkazał, by przywołano zwiadowcę. Brutus zdziwił się, widząc nieszczęsnego Rzymianina z dłońmi związanymi ciasno jak u jeńców. Chłopca zmuszono do marszu z legionami, a pałka zastępcy centuriona wbijała mu się w plecy przy każdym nie dość szybkim kroku. Juliusz ucieszył się, widząc go wciąż przy życiu, i w glorii zwycięzcy postanowił nie skazywać go na chłostę. - Rozwiąż go - polecił zastępcy. Zwiadowca wyglądał tak, jakby zaraz miał się rozpłakać, kiedy usiłował wyciągnąć się jak struna przed swoim wodzem i przed zwycięzcą zawodów w walce na miecze w Rzymie. - Ten młodzieniec przygalopował do mnie z meldunkiem, że wróg zajął wzgórze, na które kazałem wspiąć się tobie. W ciemnościach nocy pomylił uczciwe rzymskie legiony z ciżbą jakiegoś plemienia. Brutus roześmiał się na całe gardło. - I co, Juliuszu, nie wycofałeś się? Juliusz też się roześmiał i spojrzał na strapionego młodego zwiadowcę z udawaną srogością. - Czy masz pojęcie, chłopcze, jak trudno byłoby mi zyskać opinię geniusza taktyki, gdyby przypadkiem zobaczono, że wycofuję się przed własnymi ludźmi? - Wybacz, wodzu. Zdawało mi się, że słyszę galijskie głosy -wyjąkał chłopiec, czerwony ze zmieszania. 256 Imperator - Niewiele brakowało - powiedział pogodnie Brutus. - Ale teraz już wiesz, synu, do czego służy hasło. Powinieneś zawołać, zamiast uciekać jak zając. Młody zwiadowca zaczął się uśmiechać, lecz Brutus nagle spoważniał. - Oczywiście, gdybyś jeszcze bardziej opóźnił atak, obdarłbym cię ze skóry. Chłopiec znów poczerwieniał. - Masz potrącony trzymiesięczny żołd - dorzucił od siebie Juliusz — i nie dosiądziesz konia tak długo, aż twój dowódca będzie pewien, że można ci zaufać drugi raz. Chłopiec odetchnął z ulgą, ale oddawszy honory, nie śmiał spojrzeć na Brutusa. Przyjaciele popatrzyli na siebie z uśmiechem. - To był dobry plan, Juliuszu - powiedział Brutus. Juliusz przytaknął, po czym zawołał o konia, dosiadł go i ogarnął wzrokiem pole bitwy. Powoli zaprowadzano porządek. Rzymianie zszywali rany, unieruchamiali złamane kości i sposobili ciała do stosu pogrzebowego. Najciężej rannych kazał odesłać na kurację do rzymskiej prowincji. Zbroje tych, którzy padli, miały być odsprzedane na części zamienne. Poległych dowódców mieli zastąpić nowo promowani, z rozkazu Juliusza. Świat wracał w swoje zwykłe tory. Upał dnia zelżał. 256 Imperator - Niewiele brakowało - powiedział pogodnie Brutus. - Ale teraz już wiesz, synu, do czego służy hasło. Powinieneś zawołać, zamiast uciekać jak zając. Młody zwiadowca zaczął się uśmiechać, lecz Brutus nagle spoważniał. - Oczywiście, gdybyś jeszcze bardziej opóźnił atak, obdarłbym cię ze skóry. Chłopiec znów poczerwieniał. - Masz potrącony trzymiesięczny żołd - dorzucił od siebie Juliusz - i nie dosiądziesz konia tak długo, aż twój dowódca będzie pewien, że można ci zaufać drugi raz. Chłopiec odetchnął z ulgą, ale oddawszy honory, nie śmiał spojrzeć na Brutusa. Przyjaciele popatrzyli na siebie z uśmiechem. - To był dobry plan, Juliuszu - powiedział Brutus.
Juliusz przytaknął, po czym zawołał o konia, dosiadł go i ogarnął wzrokiem pole bitwy. Powoli zaprowadzano porządek. Rzymianie zszywali rany, unieruchamiali złamane kości i sposobili ciała do stosu pogrzebowego. Najciężej rannych kazał odesłać na kurację do rzymskiej prowincji. Zbroje tych, którzy padli, miały być odsprzedane na części zamienne. Poległych dowódców mieli zastąpić nowo promowani, z rozkazu Juliusza. Świat wracał w swoje zwykłe tory. Upał dnia zelżał. ROZDZIAŁ XXIV Juliusz siedział na składanym stołku w wielkim namiocie naczelnika Helwetów i pił ze złotego pucharu. Wśród mężczyzn, których zawezwał, panowały pogodne nastroje. Szczególnie dużo pili wodzowie z Ariminium. Juliusz ich nie powstrzymywał. Każdy zasłużył sobie na odpoczynek, choć wszystkich czekała praca niemal zniechęcająca. Juliusz początkowo nie zdawał sobie sprawy, ile wysiłku wymagają same spisy, i teraz noc rozbrzmiewała głosami żołnierzy, liczących i układających w stosy mienie Helwetów. Wysłał cztery kohorty pod dowództwem Publiusza Krassusa, by zaczęły odzyskiwać z pola bitwy włócznie i miecze. To nie było szczytne zadanie, lecz syn konsula zebrał swoich ludzi szybko i bez zbędnego zamieszania, przejawiając coś na kształt talentów organizacyjnych ojca. Do czasu, gdy słońce stanęło nad zachodnim horyzontem, Dziesiąty i Trzeci odzyskały groty swoich włóczni. Wiele się skrzywiło i te były bezużyteczne, lecz mimo to Krassus wyładował nimi wozy Helwetów, do naprawienia lub do przetopienia w legionowych kuźniach. Jak na ironię jedną z kohort dowodził Germiniusz Katon, po pobycie w Hiszpanii podniesiony do rangi dowódcy. Juliusz był ciekaw, czy za grzecznymi pozdrowieniami obaj mężczyźni przechowują w sercach dawną wrogość ojców. - Jest tu dość zboża i suszonego mięsa, by starczyło nam na całe miesiące, jeśli nic się nie zepsuje - zauważył z satysfakcją Domi-cjusz. - Same miecze mają wartość skromnej fortuny, Juliuszu. Niektóre są z żelaza, a te z brązu mają ciekawe rękojeści. 258 Imperator - Żadnych monet? - spytał od niechcenia Juliusz, obracając w dłoni złoty puchar. Reniusz otworzył leżący na ziemi worek i wyciągnął parę chropawych krążków. - To chyba to - powiedział. - Mieszanka srebra i miedzi. Niewiele warte, choć wyładowano nimi całe skrzynie. Juliusz wziął jedną monetę i podniósł ją do światła lampy. Zmatowiały krążek miał głębokie wcięcie z jednej strony, sięgające środka. - Dziwna rzecz. Na awersie to chyba ptak, choć bez tego wyciętego kawałka trudno powiedzieć, czy na pewno. Razem z Brutusem i Markiem Antoniuszem wpadł do środka powiew wieczornego wiatru. - Zwołujesz radę, Juliuszu? - spytał Brutus. Wódz przytaknął i Marek wystawił głowę za połę namiotu, by przywołać Cyrona i Oktawiana. - Co z jeńcami? - zainteresował się Reniusz. - Są bezpieczni? - Mężczyzn powiązaliśmy, ale nie mamy dość żołnierzy, by w nocy zapobiec ucieczce całej reszty, jeżeli zechcą - odpowiedział Marek Antoniusz. Zauważył worek monet, pogrzebał w nich i jedną wziął do ręki. - Ręcznie bite? - spytał Juliusz, widząc jego zainteresowanie. Marek Antoniusz kiwnął głową. - Ta na pewno, choć większe miasta biją monety nie gorsze od rzymskich. Polecam tutejsze wyroby z metalu. Bywają bardzo piękne. - Rzucił monetę w nadstawioną dłoń Reniusza. - Ale to w worku to poślednia robota. Juliusz wskazał mężczyznom stołki i puchary z ciemnym winem. Marek Antoniusz zakołysał swoim i westchnął z satysfakcją.
- Wina jednak poślednim bym nie nazwał - powiedział, kończąc myśl, i zmienił temat. - Czy już wiesz, co zrobić z resztą Helwetów? Służę radą, jeśli pozwolisz. Reniusz chrząknął. - Czy to się komu podoba, czy nie, odpowiadamy za nich. Edu-owie ich zabiją, niech tylko ruszą na południe bez swoich wojowników. - Tak, to jest problem. - Juliusz przetarł zmęczone oczy. - Albo Rozdział XXIV 259 raczej to. - Sięgnął po gruby zwój cienko wyprawionej skóry i wskazał na linie drobnych znaków. - Adan mówi, że to spis ich ludzi. Ślęczał nad nim godziny. - No więc, ilu ich tam jest? - spytał Marek Antoniusz. - Dziewięćdziesiąt tysięcy mężczyzn zdatnych do walki, trzy razy tyle kobiet, dzieci i starców. Liczby poraziły wszystkich. Oktawian wytrzeszczył oczy i odezwał się pierwszy. - A z tych dziewięćdziesięciu ilu wzięliśmy do niewoli? - Jakieś dwadzieścia tysięcy - odrzekł Juliusz. Twarz miał kamienną, ale reszta wybuchnęła śmiechem i zaczęli się nawzajem poklepywać po plecach. Oktawian gwizdnął. - Siedemdziesiąt tysięcy trupów. To tak, jakbyśmy zabili całe miasto. Słowa młodego człowieka otrzeźwiły innych. Każdy pomyślał o stosach ciał na równinie i na wzgórzu. - A znasz liczbę naszych? - spytał dociekliwie Reniusz. Juliusz wyrecytował szacunki jednym tchem. - Osiem tysięcy legionistów, w tym dwudziestu dwóch dowódców. Możliwe, że tyle samo rannych. Wielu znów będzie walczyć, jak ich pozszywamy. Reniusz potrząsnął głową z uznaniem. - To niewygórowana cena. - I oby tak było zawsze - skwitował Juliusz i wzniósł wysoko puchar. Inni wypili razem z nim. - Tak czy owak mamy w swoich rękach ćwierć miliona ludzi -zauważył Marek Antoniusz. - I stoimy na odkrytej równinie, gdy tymczasem Eduowie spieszą na podział łupów. Do jutrzejszego południa zjawi się tu nowa armia i upomni o bogactwa Helwe-tów. - Nasze, na dobrą sprawę, choć poza tymi pucharami mało co widziałem - sarknął Reniusz. - Nie, może podział ma sens - odezwał się Juliusz. - Eduowie stracili wioskę, bitwa rozegrała się na ich ziemi, to po pierwsze. Po drugie, potrzebujemy sprzymierzeńców wśród tego plemienia, a Mhorbain ma spore wpływy. - Zwrócił się do Berykusa, który wciąż był w zbryzganej krwią zbroi. - Wodzu, każ swoim ludziom 260 Imperator wziąć dziesiątą część ze wszystkiego, co wpadło w nasze ręce. Niech to zabezpieczą dla Eduów. Berykus wstał i oddał honory. Podobnie jak inni był blady ze zmęczenia, lecz opuścił namiot natychmiast i wszyscy słyszeli, jak donośnym głosem rzuca w noc rozkazy. - A co zrobisz z jeńcami? - spytał Brutus. - Rzym potrzebuje niewolników, Brutusie. Taka podaż obniży ceny, ale trudno, ta kampania nie obędzie się bez funduszy. Na razie mamy tylko te monety. Brakuje srebra na żołd Dziesiątego i Trzeciego, a sześć legionów potrafi w ciągu jednego miesiąca przejeść niezłą fortunę. Nasi żołnierze wiedzą, że pieniądze z jeńców wracają do nich i wielu już przelicza swoje nowe bogactwo. Antoniusz zrobił niewyraźną minę. Jego własny legion pobierał żołd prosto z Rzymu i wydawało mu się, że jest to normalna praktyka.
- Nie zdawałem sobie sprawy... - zaczął, ale przerwał. - Mogę mówić? Juliusz skinął głową. Antoniusz wyciągnął puchar w stronę Bru-tusa, by mu nalał wina, ale Brutus odwrócił wzrok. -Jeżeli sprzedasz tych ludzi Rzymowi, ziemie Helwetów opustoszeją po sam Ren. Plemiona germańskie aż się palą, by go przekroczyć i zająć bezbronny kraj. Galowie żywią cześć dla silnych wojowników, lecz nie mają nic dobrego do powiedzenia o ludziach zza rzeki. Nie chciałbyś ich mieć wokół granic rzymskiej prowincji, jestem pewny. - Sami zajmiemy tę ziemię - wtrącił się Brutus. Antoniusz pokręcił głową. - Zostawienie kilku legionów, by strzegły brzegów Renu, to żaden zysk. Ziemia jest zniszczona. Żywność trzeba będzie dostarczać tak długo, aż oczyści się pola i obsieje nowym ziarnem, a potem? Kto miałby na nich pracować? Nasi legioniści? Nie, zrobimy o wiele lepiej, odsyłając Helwetów do ich kraju. Niech pilnują za nas północnych granic. W końcu mają więcej do stracenia. - Czy nie będą ich najeżdżać tamte dzikie plemiona, o których wspomniałeś? - spytał Juliusz. - Zostało przy życiu dwadzieścia tysięcy wojowników. To całkiem sporo, a co ważniejsze, będą się bić do upadłego, by odeRozdział XXIV 261 przeć nowego najeźdźcę. Zobaczyli, co potrafią legiony, i w sytuacji, kiedy zamknęliśmy im drogę na południe, muszą trwać i walczyć o swoje pola i domy. Więcej wina, Brutusie. Brutus popatrzył na Marka Antoniusza z niechęcią, ale ten był najwyraźniej nieświadomy poprzedniej zniewagi. - Doskonale - powiedział Juliusz. - Chociaż ludzie będą niezadowoleni, zostawimy Helwetom tyle żywności, by starczyło jej na drogę powrotną. Resztę weźmiemy dla siebie. Uzbroję jednego na dziesięciu, by mogli ochraniać swoich współbraci. Wszystko inne wróci z nami, poza udziałem należnym Eduom. Dziękuję, Marku Antoniuszu. To dobra rada. - Juliusz rozejrzał się po twarzach dowódców. - Doniosę Rzymowi o naszych sukcesach. Kiedy my rozmawialiśmy, mój skryba już przygotowywał meldunki. Mam nadzieję, że nie jesteście zmęczeni. Chcę, by kolumna wyruszyła wraz z pierwszymi zorzami. - Nikt się nie odważył jęknąć głośno i Juliusz się uśmiechnął. - My zostaniemy, przekażemy Eduom ich część i spokojnym marszem udamy się w drogę powrotną. W prowincji będziemy pojutrze. Ziewnął, zarażając innych. - Potem będziemy mogli pójść spać. - Wstał, a oni wraz z nim. Do dzieła, noce latem bywają krótkie. Przygotowanie tak wielkich mas ludzi do wymarszu było dostatecznie trudne, ale odważenie dostatecznej ilości pożywienia, by nikt nie padł z głodu w czasie drogi, zabrało całe godziny. Ten obowiązek powierzono Dziesiątemu i już wkrótce ustawiły się długie kolejki do żołnierzy z miarkami i workami, wydzielających zapasy każdemu członkowi plemienia, który przeżył. Helwetowie wciąż byli oszołomieni nagłą odmianą losu. Eduów, których prowadzili ze sobą jako jeńców, musiano siłą odłączyć od reszty po dwóch porannych porachunkach przy użyciu noża. Kobiety Eduów wzięły odwet na swoich zdobywcach z okrucieństwem, które przeraziło nawet najtwardszych żołnierzy. Juliusz rozkazał powiesić dwie z nich i więcej takich incydentów nie było. Dochodziło południe. Juliusz właśnie się zastanawiał, czy kiedykolwiek wyprawią w drogę olbrzymią kolumnę, kiedy zza linii drzew wyszła armia Eduów. Juliusz pchnął ku nim zwiadowcę, z jednym słowem: „Czekać". Wiedział, że przy kilku tysiącach 262 Imperator gniewnych wojowników, którzy pałali chęcią zaatakowania pobitego wroga, chaos jedynie się pogłębi. By nie nadużywać ich cierpliwości, po godzinie uzupełnił słowo zwiadowcy
orszakiem wozów zaprzężonych w woły i wyładowanych mieczami i kosztownościami Helwetów. Aby pozbyć się kłopotu, wysłał także jeńców, których uwolnił. Był hojny wobec Eduów, choć Marek Antoniusz go ostrzegł, że bez względu na to, co i ile im pośle, będą go podejrzewać o zatrzymanie dla siebie najlepszych kęsków. W gruncie rzeczy zatrzymał złote kubki, rozdzielając je między wodzów legionów. Kiedy południe minęło, a Helwetowie wciąż byli na równinie, Juliusz poczerwieniał zirytowany opóźnieniem. Nie mógł nie wiedzieć, że po części bierze się ono z nieodwracalnego faktu, iż przywódcy plemienia padli w bitwie, zostawiając bezradną, falującą jak morze masę ludzi. Nie mógł, co nie znaczy, że go nie korciło, by kazać zastępcom centurionów użyć swoich pałek i pchnąć ich w drogę choćby w ten sposób. W końcu rozkazał zwrócić miecze dwóm tysiącom wojowników. Z bronią w dłoni mężczyźni stanęli trochę bardziej dumnie i stracili żałosny wygląd jeńców i niewolników. To oni wymusili na kolumnie nieco ładu i wtedy, wraz z niesionym przez wiatr jękiem jedynego rogu, Helwetowie ruszyli. Juliusz patrzył za nimi z ulgą, ale jak przepowiedział Marek Antoniusz, z chwilą, gdy wyraźnie skierowali się na północ, Eduowie zaczęli napływać na równinę, wołając i krzycząc za nimi. Juliusz rozkazał trębaczom wezwać za pomocą rogów sześć legionów, by zagrodziły drogę wojownikom Mhorbaina, lecz po tym, jak legiony zbliżyły się do tamtych, już nie był pewny, czy cokolwiek ich zatrzyma i czy dzień nie zakończy się nową bitwą. W nastroju, w jaki popadł, niemal jej pragnął. Szeregi Eduów przystanęły milę od równiny, w miejscu, gdzie toczyła się bitwa i gdzie dziesiątki tysięcy nie pogrzebanych ciał już zaczynały cuchnąć. Nie mogło być lepszego sposobu na zademonstrowanie potęgi legionów niż pokazanie pola trupów, które za sobą zostawiały. Eduowie wieść o tym poniosą dalej. Tymczasem Mhorbain oderwał się od swoich szeregów, a za nim dwaj inni, z łopoczącymi na wietrze godłami plemienia. Juliusz Rozdział XXIV 263 czekał na nich spokojnie - jego zniecierpliwienie ustąpiło wraz ze znikającymi w oddali Helwetami i choć wielu z jego ludzi rzucało niespokojne spojrzenia za oddalającą się kolumną, czując naturalną niechęć żołnierza do dostania się między dwie wielkie nieprzyjazne grupy, on zachował kamienną twarz. Mhorbain zsiadł z konia i otworzył ramiona do jowialnego uścisku. Kiedy Juliusz delikatnie się uchylił, przywódca Eduów pokrył zmieszanie śmiechem. - Jeszcze nigdy nie widziałem tylu martwych wrogów, Cezarze. To zdumiewające. Twoje słowo było dla mnie jak miód, a dary jeszcze słodsze, kiedy poznałem ich źródło. Przyprowadziłem bydło na wielką ucztę, dosyć, by brzuchy twoich pękły z przejedzenia. Przełamiesz się ze mną chlebem? - Nie - odrzekł Juliusz, ku nieskrywanemu zaskoczeniu tamtego. - Nie tutaj. Rozkładające się ciała wywołują zarazę. Leżą na twojej ziemi i powinny być zakopane lub spalone. Wracam do prowincji. To była wyraźna odmowa i Mhorbain się nachmurzył. - Uważasz, że powinienem spędzić dzień na kopaniu dołów na trupy Helwetów? Pozwólmy im zgnić, a będą przestrogą dla innych. Jako obcy możesz nie znać tutejszego zwyczaju ucztowania po bitwie. Trzeba pokazać podziemnym bogom, że żywi mają respekt dla zmarłych. Tych, których zabijamy, trzeba wyprawić w drogę, w przeciwnym razie zostaną i będą nas straszyć. Juliusz potarł oczy. Kiedy to było, kiedy spał ostatni raz? Szukał słów, by udobruchać Gala.
- Wracam z moimi ludźmi do podnóża gór. Będę się czuł zaszczycony, kiedy tam do mnie dołączysz. Wtedy zasiądziemy do uczty i wzniesiemy toast za zmarłych. - Dostrzegł, że Mhorbain patrzy chciwie za wycofującą się kolumną i głos mu stwardniał. -Helwetowie, ci, którzy przeżyli, pozostają pod moją opieką aż do powrotu na własne ziemie. Czy wyrażam się jasno? Gal popatrzył na Rzymianina z powątpiewaniem. Z góry założył, że kolumna zostanie wzięta do niewoli, i teraz trudno było mu pojąć, że Helwetów puszczono wolno. - Pod twoją opieką? - powtórzył powoli. - Wierz mi, ktokolwiek ich zaatakuje, stanie się moim wrogiem. 264 Imperator Mhorbain myślał chwilę, po czym wzruszył ramionami i pogładził się po brodzie. - A więc dobrze, Cezarze. Pojadę przodem z moimi strażami i będę tam czekał, by się z tobą spotkać. Juliusz poklepał go po ramieniu, odwrócił się i przywołał trębaczy. Widział, że Mhorbain patrzy na niego jak oczarowany. Tymczasem jęk rogów popłynął nad równiną i sześć legionów zawróciło w miejscu. Miękka ziemia zadrżała i Juliusz wyszczerzył zęby, kiedy odmaszerowali równymi szeregami, zostawiając. Mhorbaina i Eduów za sobą. Kiedy skryli się za linią drzew, na krańcu równiny, przywołał do siebie Brutusa. - Przekaż ludziom słowo. Nie dam się prześcignąć na własnej ziemi i dlatego pomaszerujemy przez noc. Będziemy ucztować po przyjściu na miejsce. - Juliusz wiedział, że jego ludzie podejmą wyzwanie, choćby padali z wyczerpania. Wysłał Dziesiąty na początek, aby narzucił krok. O świcie sześć legionów przekroczyło ostatni górski grzbiet przed rzymską osadą u stóp Alp. Legioniści przebiegli i przemaszerowali ponad czterdzieści mil i Juliusz prawie padał z nóg. Szedł razem ze swoimi ludźmi, wędząc, że jego przykład podziała na nich budująco. Dla tych, którymi dowodził, liczyły się takie małe rzeczy. Mimo pęcherzy na nogach ludzie zakrzyknęli na widok swoich kwater i po raz ostatni przyspieszyli kroku. - Powiedzcie im, że dostają osiem godzin na sen, a po przebudzeniu mają ucztować i napchać sobie brzuchy do pełna. Dla zaostrzenia apetytu każcie im podać zimne mięso i chleb. Jestem dumny ze wszystkich - powiedział do swoich posłańców Juliusz i pchnął ich z rozkazami do innych wodzów. Zastanawiał się leniwie, czy jego legiony mogłyby się równać armiom Sparty lub Aleksandra. Choć zdziwiłby się, gdyby przynajmniej nie prześcignęły tamtych w marszu. Do czasu, gdy Mhorbain dotarł na ten sam górski grzbiet z pięćdziesiątką swoich najlepszych żołnierzy, słońce wzeszło nad horyzontem, a Juliusz spał jak zabity. Mhorbain ściągnął wodze, patrząc na zmiany zaprowadzone przez Rzymian. Wzniesiony przez nich ciemny mur zakręcał na północ i wtapiając się w zieleń krajobrazu, Rozdział XXIV 265 ginął w oddali. Wszędzie, dokąd sięgało oko, wyrastały czworoboki budynków, rzędy namiotów i biegły pokryte kurzem drogi. Mhorbain przekroczył szłak legionów kilka mil wcześniej, ale wciąż nie mógł się nadziwić nowej rzeczywistości. Jakim sposobem został w tyle, w jeszcze mrocznym lesie. Pochylił się nad łękiem i obejrzał na masywną postać swojego najlepszego wojownika, Artorasa. - Jacy dziwni z nich ludzie - powiedział. Zamiast przytaknąć, Artoras zerknął do tyłu. - Zbliżają się jeźdźcy. Nie nasi. Mhorbain zawrócił i spojrzał w dół łagodnego zbocza.
- Gromadzą się przywódcy innych plemion, by zobaczyć nowego Rzymianina na naszej ziemi. Nie ucieszą się, że pobił Helwetów wcześniej, nim tu dotarli. Grupa jeźdźców podciągała coraz bliżej, wszyscy z proporcami głoszącymi pokojowe zamiary. Wyglądało to tak, jakby do rzymskiej osady słało swoich przedstawicieli każde plemię zamieszkujące kraj w obrębie najbliższych dwustu mil. Mhorbain popatrzył na rozległe obozowisko, poprzecinane rzędami równych ścieżek i otoczone fortyfikacjami. - Przy odrobinie przebiegłości dałoby się tu wiele zyskać - zauważył. - Po pierwsze, można by im sprzedawać żywność, lecz te wymuskane legiony nie są armią, która długo zalega w jednym miejscu. Z tego, co zdążyłem zobaczyć, ten Cezar nade wszystko łaknie wojny. No cóż, Eduowie mogą mu podsunąć kolejnego wroga. - Mhor, twoje intrygi doprowadzą do tego, że wybiją nas wszystkich - zadudnił Artoras. Mhorbain spojrzał ostro na człowieka, który siedział na potężnym ogierze jak na kucu. Artoras był największym znanym mu mężczyzną, choć lotność jego umysłu nijak się miała do 'szerokości barów i długości nóg. -Jak ci się zdaje, Artorasie, czy osobiste straże powinny odzywać się w ten sposób do swoich panów? - spytał. Artoras obrócił na niego niebieskie oczy i wzruszył ramionami. - Zatem mówię do ciebie jako brat, Mhorbainie. Widziałeś, co zrobili z Helwetami. Prędzej dosiądziesz niedźwiedzia, niż twój giętki język przechytrzy tych przybyszy. A przynajmniej prędzej go upolujesz. 266 Imperator -T Czasami nie mogę uwierzyć, że mieliśmy jednego ojca - odparł Mhorbain. Artoras zarechotał. - Nasz ojciec chciał wielkiej matki dla swojego drugiego syna, tak przynajmniej mówił. Zabił trzech Arwernów, by ją zdobyć. - A jakże, i by urodziła takiego wołu jak ty. Ale nie przywódcę, mój braciszku, zapamiętaj to sobie. Przywódca powinien umieć chronić swoich ludzi za pomocą czegoś więcej niż budzących strach muskułów. Artoras prychnął wzgardliwie, podczas gdy Mhorbain mówił dalej. - Potrzebujemy ich, Artorasie. Eduowie będą opływać w dostatki dzięki przymierzom, i taka jest rzeczywistość. -Jak ktoś, żeby pozbyć się szczurów, sprowadza węże, Mhor-bainie... Mhorbain westchnął. - Choć raz chciałbym rozmawiać z tobą bez tych przypowieści 0 zwierzętach. Jeśli ci się zdaje, że brzmi to mądrze, to przysięgam, dziecko wyraziłoby rzecz jaśniej. Artoras popatrzył na niego wilkiem, lecz zmilczał. Mhorbain pokiwał głową. - Dzięki, bracie. Myślę, że przez resztę dnia powinieneś w pierwszej kolejności uważać siebie za mojego strażnika, dopiero w drugiej za brata. No to co, idziesz ze mną? Dla ludzi Mhorbaina, czekających, aż Juliusz się obudzi, rozstawiono namioty. Mhorbain wysłał jeźdźców na tyły, by szybciej podpędzili prowadzoną na ucztę trzodę, i nim minęło południe, rozpoczęła się rzeź zwierząt, pod osobistym nadzorem Mhorbaina 1 Artorasa przy przygotowywaniu i przyprawianiu mięsa. Zaczęli napływać inni przywódcy. Mhorbain pozdrawiał każdego, ciesząc się z ich zaskoczenia, kiedy patrzyli, jak z czerwonymi po łokcie rękami wydaje rozkazy starszym i młodszym, podczas gdy ryczące bydło pada pod rzeźnickimi nożami, na ucztę dla trzydziestu tysięcy. Skwierczące mięso wypełniło powietrze gęstą mgłą zapachów, wkrótce po tym, gdy
wykopano w ziemi sto jam i rozpalono w nich sto ogni, a nad nimi ustawiono sto ciężkich żelaznych rożnów. Rozespanych legionistów wyrwano spod ciepłych ** Rozdział XXIV 267 derek, aby pomogli przy pracy, i nagrodzono smakiem, kiedy oblizywali poparzone palce. Kiedy Marek Antoniusz się obudził, kazał niewolnikom przynieść z rzeki parę wiader wody, by mógł się umyć i ogolić, i nikomu nie pozwolił się popędzać. Jeżeli Juliusz był gotów przespać największe, za pamięci żyjących, zgromadzenie przywódców plemiennych, on na pewno nie zamierzał wyjść do nich z dwudniową szczeciną na twarzy. Godzina mijała za godziną i to on był zmuszony osobiście budzić coraz więcej żołnierzy i puszczać mimo uszu dobiegające z namiotów przekleństwa, kiedy jego rozkazy przebijały się przez opary ich zmęczenia. Ich nastroje złagodziła obietnica gorącego posiłku, a głód uciszył narzekania. Każdy poszedł za przykładem Marka Antoniusza i umył się dokładnie przed włożeniem najlepszej zbroi. W rzymskiej prowincji u podnóża Alp było dużo małych wiosek i Marek Antoniusz rozesłał konnych po oliwę, marynowane ryby, zioła i owoce. Dziękował bogom, że rosły tam drzewa uginające się od jabłek i pomarańczy. Owoce były zielone, ale wyciśnięto je do dzbanów dla żołnierzy, a po wodzie kwaśny sok smakował lepiej niż wino. Juliusza, lepkiego od potu, obudzono prawie na końcu. Spał w solidnych zabudowaniach pierwotnej rzymskiej osady, teraz znacznie powiększonych i ulepszonych. Ktokolwiek je zaprojektował, na pewno podzielał rzymskie zamiłowanie do czystości. Juliusz mógł spłukać się zimną wodą w prawdziwej łaźni, potem wyciągnąć na twardych płaskich kamieniach, dać się natrzeć oliwą z oliwek i po zeskrobaniu brudu wreszcie poczuć się czystym i odświeżonym. Kiedy zasiadł do golenia, przyszło mu na myśl, że takim zabiegom powinien się poddawać każdy, by zachować prężną sylwetkę. Ogolony obejrzał swoje obrażenia, a przede wszystkim posiniaczony brzuch, jak gdyby to tę, a nie inną część ciała wystawiał na ciosy. Dziwne, ale nic nie pamiętał. Ubrał się powoli, znajdując przyjemność, w świeżej, chłodnej woni bielizny, zwłaszcza po tygodniach marszu i wdychania zapachu własnego potu, lecz kiedy sięgnął po grzebień, ogarnęło go przerażenie: włosy wychodziły mu całymi pasmami. Nie mógł sobie przypomnieć, 268 Imperator kiedy ostatni raz widział własne oblicze. Czyżby łysiał? To była potworna myśl. Drzwi się otworzyły i pokazał się w nich Brutus, a za nim Do-micjusz z Oktawianem, wszyscy trzej w swych srebrnych, świeżo wypolerowanych zbrojach. - Plemiona przysłały swoich przedstawicieli, Juliuszu - powiedział rozentuzjazmowany Brutus. - Ci ludzie chcą się z tobą widzieć. Wiesz, że na naszej ziemi mieszka co najmniej trzydzieści różnych grup? Każdy człowiek wymachuje pokojowym, proporcem i każdy jest tak samo ciekaw liczebności naszych legionów i naszej strategii, choć wszyscy starają się to ukryć. - Doskonale - odrzekł Juliusz, poddając się entuzjazmowi przyjaciela i dwóch pozostałych. Każ ustawić dla wszystkich jeden długi stół. Należy ich zebrać razem, chyba że nie lubią tłoku. - To już zrobione, wodzu - rzekł Domicjusz. - Oni tylko czekają, byś do nich dołączył, i Marek Antoniusz szaleje od paru godzin, ale my nie pozwoliliśmy, by cię zbudził przed czasem. Juliusz roześmiał się głośno. - A więc wyjdźmy do nich.
268 Imperator kiedy ostatni raz widział własne oblicze. Czyżby łysiał? To była potworna myśl. Drzwi się otworzyły i pokazał się w nich Brutus, a za nim Do-micjusz z Oktawianem, wszyscy trzej w swych srebrnych, świeżo wypolerowanych zbrojach. - Plemiona przysłały swoich przedstawicieli, Juliuszu - powiedział rozentuzjazmowany Brutus. - Ci ludzie chcą się z tobą widzieć. Wiesz, że na naszej ziemi mieszka co najmniej trzydzieści różnych grup? Każdy człowiek wymachuje pokojowym, proporcem i każdy jest tak samo ciekaw liczebności naszych legionów i naszej strategii, choć wszyscy starają się to ukryć. - Doskonale - odrzekł Juliusz, poddając się entuzjazmowi przyjaciela i dwóch pozostałych. Każ ustawić dla wszystkich jeden długi stół. Należy ich zebrać razem, chyba że nie lubią tłoku. - To już zrobione, wodzu - rzekł Domicjusz. - Oni tylko czekają, byś do nich dołączył, i Marek Antoniusz szaleje od paru godzin, ale my nie pozwoliliśmy, by cię zbudził przed czasem. Juliusz roześmiał się głośno. - A więc wyjdźmy do nich. ROZDZIAŁ XXV ±viedy Juliusz zasiadał u szczytu długiego stołu, powietrze w sali jadalnej było ciężkie od oddechów. Nie mógł się powstrzymać, by nie dotknąć przykrytego białym płótnem szorstkiego drewna. Kiedy przybył tu rano, stołu nie było. Uśmiechnął się na myśl o energii Marka Antoniusza i legionowych cieśli. Poprosił Mhorbaina, by usiadł po jego prawej ręce. Gal zrobił to z widocznym zadowoleniem. Juliusz polubił go i zastanawiał się teraz, ilu spośród innych stanie się jego wrogami albo przyjaciółmi w najbliższych latach. Każdy z mężczyzn przy stole wyglądał inaczej, choć rysy wszystkich wskazywały na to, że ich przodkowie pochodzili z jednego plemienia. Twarze były twarde, jak wyrzeźbione w drewnie. Wielu miało brody, ale równie wielu wąsy, ogolone czaszki lub długie warkocze. Tak samo różne były stroje czy zbroje. Niektórzy nosili srebrne i złote zapinki, które na pewno przykułyby uwagę Aleksandrii, podczas gdy inni zachowywali umiar i prostotę. Juliusz zauważył ukradkowe spojrzenia Brutusa rzucane na ozdobne zapięcie płaszcza Mhorbaina i postanowił wytargować od przywódcy Eduów kilka podobnych sztuk, aby dać je przyjaciółce po powrocie do Rzymu. Westchnął na tę myśl, zastanawiając się, kiedy zasiądzie do długiego stołu z własnymi ludźmi i będzie słuchał pięknej łaciny, a nie gardłowych pochrząkiwań Galów. Kiedy wszyscy usiedli, Juliusz skinął na Adana, by stanął u jego boku, i podniósł się, by pozdrowić wodzów plemion. - Witam was na mojej ziemi - powiedział i czekał, aż Adan 270 Imperator powtórzy jego słowa w ich języku. - Przypuszczam, że wiecie, iż odwiodłem Helwetów od chęci przekroczenia granic mojej prowincji i ziem Eduów. Zrobiłem to na prośbę Mhorbaina i chciałbym, żeby było to dla was świadectwem mojej dobrej woli. Podczas gdy Adan przekładał słowo po słowie, Juliusz obserwował srogie twarze. Taka chwila przerwy oznaczała miłą sercu przewagę nad zgromadzeniem. Miał czas zebrać argumenty i zobaczyć, jak, z oczami wbitymi w Adana, przetrawiają jego słowa. - Lud Rzymu nie trwa w ciągłym lęku przed atakiem wroga -ciągnął. - Lud Rzymu ma drogi, kupców, teatry, łaźnie, tani chleb i mięso, i ryby dla swoich rodzin. Ma czystą wodę i prawa, które go chronią.
To nie był opis, który by im trafiał do przekonania. Juliusz widział to po ich twarzach. Ci ludzie nie dbali o wygody i zbytki swoich poddanych. - Co ważniejsze - powiedział, nie dając dokończyć kwestii Ada-nowi - przywódcy Rzymu posiadają rozległe ziemie i domy, dziesięć razy większe od tej małej twierdzy. Mają niewolników, którzy zaspokajają ich potrzeby. Mają najlepsze na świecie wina i konie. Twarze drgnęły. - Tym, którzy zdecydują się sprzymierzyć ze mną, dane będzie poznać to wszystko. Zamierzam poprowadzić rzymskie trakty w głąb Galii i dostarczać rzymskie towary do najdalszych zakątków tej ziemi. Jak również zapewnić zbyt waszym. Kilku uśmiechnęło się i pokiwało głowami, ale wtedy podniósł się młody wojownik, a wszyscy Galowie popatrzyli na niego i znieruchomieli. Juliusz poczuł, że siedzący po jego lewej stronie Brutus wyraźnie się zjeżył. W człowieku, który stał od Juliusza o jakieś dwadzieścia stóp dalej, nie było nic niezwykłego. Gał miał krótko przystrzyżoną brodę i długie jasne włosy związane na karku. Podobnie jaki inni był niski, barczysty, ubrany w wełnę i znoszone skóry. A przecież, mimo młodego wieku, Gal obrzucił innych wyniosłym spojrzeniem. Jego twarz była poznaczona brzydkimi bliznami, a niebieskie oczy zdawały się kpić z każdego. - Nie sądzisz, że w naszych uszach twoje obietnice mogą brzmieć pusto? Gdy tylko Adan przetłumaczył jego słowa, podniósł się Mhorbain. Rozdział XXV 271 - Usiądź, Cyngeto. Chcesz do listy swoich wrogów dodać jeszcze jednego? Kiedy ostatnio ludzie twojego ojca zaznali pokoju? Mhorbain mówił we własnym języku i młody Gal odpowiedział za szybko, by Adan za nim nadążył. Obaj mężczyźni wrzasnęli na siebie poprzez stół i Juliusz poprzysiągł sobie, że nauczy się ich języka. Brutus już to robi i on postanowił dołączyć do jego codziennych lekcji. Żółto włosy wojownik odepchnął się gwałtownie od stołu, otworzył z trzaskiem drzwi i wybiegł na dwór. Mhorbain popatrzył za nim zwężonymi oczami. - Ludzie Cyngeta wolą walczyć, niż jeść - powiedział. - Ar-wernowie zawsze tacy byli, lecz niech to cię nie martwi. Jego starszy brat, Madok, jest spokojniejszy i to on powinien nosić koronę ich ojca. Ostra wymiana zdań wyraźnie zmartwiła Mhorbaina, mimo to, patrząc na Juliusza, zmusił się do uśmiechu. - Zignoruj nieobycie chłopca. Nie każdy myśli tak samo jak on. Juliusz zawołał o półmiski wołowego i baraniego mięsa. Przyniesiono je prosto z ognia, błyszczące oliwą i pachnące ziołami. Usiłował ukryć zdumienie, kiedy w ślad za nimi pojawiły się sterty świeżego chleba, plastry owoców i pieczone dzikie ptactwo. Marek Antoniusz był bardziej obrotnym człowiekiem, niż mu się wydawało. Kłopotliwą ciszę, wywołaną odejściem Cyngeta, przerwał głośny szczęk naczyń. Przedstawiciele plemion pochylili się ochoczo nad półmiskami, każdy z własnym nożem do krajania i do nadziewania na ostrze gorących mięs. Woda do obmywania palców, podana w miseczkach, została użyta do rozcieńczenia wina, ku niememu zdziwieniu sług, i ci szybko uzupełnili jej zapasy. Juliusz rozumiał, że mężczyźni nie chcą utopić w winie trzeźwości osądu, i po namyśle zrobił to samo. Brutus i Oktawian wymienili uśmiechy i poszli za jego przykładem. Nagły trzask zza zamkniętych drzwi poderwał dwóch z gości na nogi. Juliusz podniósł się razem z nimi, ale Mhorbain tylko zmarszczył czoło. - To na pewno Artoras, mój strażnik. Pewnie już znalazł kogoś chętnego, by się siłować. Kolejny trzask i chrząknięcie potwierdziły jego słowa i Mhorbain westchnął. 272
Imperator - Czy to ten olbrzym? - spytał Juliusz. - Ten sam. Zbyt łatwo się nudzi, ale co można zrobić z rodziną? By zdobyć dla niego matkę, mój ojciec najechał Arwernów, kiedy był o wiele za stary na tego rodzaju aktywność. Ludzie Cyngeta nie umieją wybaczać, choć przy każdej okazji zdobywają żony w ten sam sposób. - Kobiety są chyba bardzo nieszczęśliwe w takich małżeństwach - zauważył Juliusz.. Mhorbain roześmiał się na całe gardło. - Są, jeżeli w ciemnościach nie trafimy na tę, co trzeba, ale to historia bez początku i końca. Nie, Cezarze, kiedy plemiona spotykają się podczas celtyckiego święta Beltaine, aby wymienić między sobą płody ziemi i lasów, łączy się wtedy ze sobą mnóstwo par. Powinieneś coś takiego zobaczyć. Kobiety są przychylne młodym wojownikom, ale wykraść, nawet chętną, jej ludziom, to prawdziwe wyzwanie. Pamiętam, że moja żona walczyła ze mną jak wilczyca, ale nie zawołała o pomoc. - Dlaczego? - Boby ją uratowano! Myślę, że bardzo jej się spodobała moja broda. Kiedy próbowałem zarzucić ją sobie na ramię, wyobraź sobie, wyrwała mi pełną garść włosów i długo chodziłem z łysiną na czubku brody. Juliusz dolał wina Galowi i przyglądał się, jak Mhorbain miesza je z wodą. -Jeszcze nigdy nie widziałem czegoś takiego jak te miseczki z wodą — powiedział Mhorbain. - Choć to niezły pomysł. Zwłaszcza kiedy wino jest za mocne. Artoras zniżył się do półprzysiadu i przeniósł ciężar ciała lewej nogi na prawą. Domicjusz opadł na niego i został uniesiony w powietrze. To była chwila przerażającego lotu, a potem upadł na ziemię i leżał, jęcząc, podczas gdy wielki Artoras odetchnął lekko i zachichotał. -Jesteś silny jak na takie nic - powiedział, choć Mhorbain już mu uświadomił, że Rzymianie nie rozumieją prawdziwych słów. Ci ludzie nie wydawali się wielkiemu Galowi szczególnie rozgarnięci. Najpierw, kiedy wyciągnął monetę i na migi pokazał, że Rozdział XXV 273 chce się z nimi siłować, patrzyli na niego jak na człowieka niespełna rozumu. Potem jeden z nich podszedł za blisko. Artoras chrząknął i trzepnięciem dłoni powalił go na plecy. Dopiero wtedy ich olśniło. Pogrzebali w swoich sakiewkach i wyciągnęli monety, by porównać jedne z drugimi. Domicjusz był jego piątym przeciwnikiem i chociaż Artoras wciąż niedowierzająco nagryzał każdą wygraną sztukę srebra, nabierał coraz większej pewności, że do czasu, kiedy Mhor skończy się przymilać do przywódcy Rzymian, jego będzie stać na kupno nowego konia. W pewnej chwili zauważył stojącego z boku Cyrona. Spotkali się oczami tylko raz, lecz Artoras wiedział, że człowiek jest jego. Lubił wyzwania i z przyjemnością cisnął Domicjuszem pod nogi legionowego olbrzyma. - Jeszcze któryś? - zadudnił w stronę otaczającego go wianuszka mężczyzn, wskazując palcem każdego po kolei i poruszając krzaczastymi brwiami, jakby mówił do dzieci. Tymczasem Domicjusz podniósł się i uśmiechnął złośliwie. - Zaczekaj tu, słoniu - powiedział powoli. - Znam człowieka w sam raz dla ciebie. Artoras wzruszył ramionami. Kiedy Domicjusz rzucił się pędem w stronę zabudowań, popatrzył pytająco na Cyrona i pokazał monetę. Ku jego radości Cyron kiwnął głową i zaczął odpinać rzemienie zbroi. Artoras zakreślił kijem koło na udeptanej ziemi, po czym wskazał je przeciwnikowi. Uwielbiał walczyć z rosłymi mężczyznami. Niscy byli przyzwyczajeni do zadzierania głowy przez całe życie, ale wojownicy o rozmiarach Cyrona prawdopodobnie nigdy nie spotkali
człowieka, który by górował nad nimi tak jak Artoras. Ich pewność siebie dawała mu wielką przewagę, chociaż tłum gapiów nigdy o tym nie wiedział. Cyron zaczął prężyć i rozciągać ramiona i nogi. Artoras ustąpił z zakreślonego koła, żeby zrobić mu miejsce. Jemu, żeby się rozluźnić, wystarczyło parę szybkich podskoków. Po pięciu walkach to prawie nie było potrzebne, ale Artoras lubił się pokazywać tłumowi, a rzymscy żołnierze już tworzyli wokół nich potrójny krąg. Artoras zawirował i podskoczył, niezmiernie rad sam z siebie. 274 Imperator - Czy tam, skąd przybywacie, wielkoludów uważa się za powolnych? - rzucił z kpiną w kamienne twarze. Czuł się niezwyciężony. Kiedy Cyron wkroczył w zakreślone koło, za plecami żołnierzy dał się słyszeć zdyszany głos Domicjusza, biegnącego razem z Bru-tusem. - Cyronie, ustąp miejsca Brutusowi. Ty jeszcze zdążysz pobić tego wielkiego wołu. Na widok Artorasa Brutus stanął w pół kroku. - Chyba żartujesz, Domicjuszu - żachnął się. - Przecież ten twój wół ma siedem stóp wzrostu! Ruszaj, Cyronie. Nie czekaj na mnie. - Walczyłem z nim - żachnął się Domicjusz. - Niewiele brakowało, bym go pokonał. - Nie wierzę - powiedział stanowczo Brutus. - Masz jakieś siniaki? Jedno uderzenie taką pięścią, a nos by ci wyrósł po drugiej stronie głowy. - On nie bije pięściami. Uprawia coś w rodzaju greckich zapasów, jeśli je kiedyś widziałeś. Podstawia ci stopę, żebyś się potknął, i zwiera się z tobą. Jest bardzo zręczny, ale jak powiedziałem, prawie bym zwyciężył. Cyron czekał cierpliwie, a Artoras spojrzał pytająco na Brutusa, niczego nie rozumiejąc z toczącej się obok rozmowy. - Mogę go pokonać - odezwał się wreszcie Cyron. Brutus popatrzył na niego z powątpiewaniem. - Niby jak? To nie człowiek, to góra. Cyron wzruszył ramionami. - To nie są greckie zapasy. Mój ojciec, który był wielki jak dąb, nauczył się tej sztuki od Egipcjan i pokazał mi parę chwytów. Chcecie je zobaczyć?; -Jest twój - odpowiedział z wyraźną ulgą Brutus. Spojrzał na Artorasa, pomachał Cyronowi dłonią i stanął w pierwszym kręgu legionistów. Cyron i Artoras ruszyli na siebie jednocześnie i zwarli się z głuchym łoskotem. Twarze żołnierzy się wykrzywiły, ale Cyron wyrwał się błyskawicznie z uścisku potężnych ramion i odskoczył za linię wcześniej, nim stopa Gala zdążyła zatoczyć łuk wokół jego ¦ Rozdział XXV 275 kostek. Prześliznął się obok wielkiego cielska. Chciał odskoczyć w drugą stronę, ale Artoras był szybszy. Zawirował w miejscu, zgarnął go jedną ręką i doszło do następnego zwarcia. Czworo nóg splotło się ze sobą, kiedy jeden próbował cisnąć o ziemię drugim. Artoras wywinął się Cyronowi i już był bliski przerzucenia go sobie przez biodro, ale Rzymianin przysiadł tuż nad ziemią i runął do przodu, usiłując zbić Gala z nóg. Artoras jednak był zbyt wielkim przeciwnikiem. Zatoczył się tylko, po czym odruchowo skrzyżował ramiona, zacisnął je wokół szyi Cyrona i szarpnął legionistą do tyłu. To pewnie byłby koniec, gdyby Cyron nie podciął mu nóg. Artoras runął na ziemię jak ścięte drzewo, z przeciwnikiem na własnym brzuchu. Zanim Rzymianie zakrzyknęli, splecione ciała ruszyły do jeszcze szybszej walki, zamykając się raz po raz w morderczych uściskach ramion i wykorzystując każdy moment, by zastosować chwyt na stawy, które u słabszego mężczyzny już by były połamane.
Artoras raz jeszcze zacisnął potężne dłonie wokół gardła Cyrona, ale wtedy legionista chwycił go całkiem niewinnie za mały palec i wyłamał go jednym szarpnięciem. Gal warknął, lecz nie zwolnił uścisku. Cyron, zaczynając się dusić i purpurowieć, wymacał dłonią inny palec i zrobił z nim to samo co z pierwszym. Wtedy galijski olbrzym otworzył ramiona i ścisnął własną dłoń. Cyron, zataczając się lekko, pierwszy stanął na nogi. Wielki Gal podnosił się wolniej. Na jego twarzy po raz pierwszy pojawiła się złość. - Nie powinniśmy tego przerwać? - spytał Domicjusz, ale nikt mu nie odpowiedział. Cios Artorasa, wymierzony nogą, był chybiony i noga głucho uderzyła o ziemię. Cyron w porę uskoczył, schwycił Artorasa wpół, ale żeby go dźwignąć, musiałby mieć siłę dwóch Cyronów. Artora-sowi jeszcze się udało zacisnąć dłoń na nadgarstku Rzymianina, choć nie na długo. Nie miał władzy nad złamanymi palcami i nie minęła chwila, a ryknął prosto w ucho Cyrona, kiedy ten wbił mu stopę w kolano. Walka się skończyła. Cyron pokiwał głową nad rozciągniętym na ziemi Galem i pomógł mu stanąć na nogi. Artoras, choć z ociąganiem, sięgnął do woreczka przy pasie, aby 276 Imperator dać Cyronowi jedną z wygranych monet. Rzymianin machnął ręką i poklepał Gala po ramieniu. - No i co, Brutusie, będziesz walczył? - spytał podstępnie Do-micjusz. - Chętnie, Domicjuszu, ale byłoby nieuczciwe uszkodzić go jeszcze bardziej - odrzekł Brutus. - Zaprowadź go do Kabery i niech stary włoży mu rękę w łubki. Usiłował pokazać to Artorasowi na migi, ale olbrzym wzruszył ramionami. Miewał cięższe okaleczenia, a w woreczku przy pasie wciąż podzwaniało więcej srebra niż godzinę wcześniej. Był szczerze zdziwiony, widząc pogodne twarze stojących potrójnym kręgiem żołnierzy, nawet tych, których pokonał. Któryś przyniósł mu amforę pełną wina i złamał pieczęć na szyjce. Inny, nim odszedł, poklepał go po plecach. Mhorbain ma rację, pomyślał. To naprawdę dziwni ludzie. Na letnim niebie gwiazdy lśniły nieprawdopodobnie jasno. Chociaż Wenus już się skryła za horyzontem, maleńki krążek Marsa wciąż się czerwienił i Juliusz przepił do niego, a potem podsunął puchar Mhorbainowi, by ten go napełnił. Reszta Galów odeszła od stołu dawno temu i nim uczta się skończyła, nawet rozwodnione wino zdołało osłabić czujność najbardziej nieufnego. Juliusz rozmawiał z wieloma, ucząc się na pamięć ich imion i miejsc pobytu ich plemion. Czuł się dłużny Mhorbainowi za przedstawianie każdego po kolei i teraz, kiedy siedzieli tylko we dwóch, wydawało mu się, że darzy brodatego Gala prawdziwą, choć stępioną winem sympatią. Obóz wokół nich tonął w ciszy. Skądś dobiegło pohukiwanie sowy i Juliusz podskoczył. Popatrzył na puchar wina, usiłując sobie przypomnieć, kiedy przestał je mieszać z wodą. - To piękny kraj - powiedział rozmarzony. Mhorbain zerknął na Rzymianina. Chociaż nie wypił ani połowy tego co inni, naśladował ich ociężałe ruchy z prawdziwym talentem. - Czy to jest to, czego pragniesz? - spytał i wstrzymał oddech. Juliusz zdawał się nie zauważać napięcia w głosie człowieka, który siedział na wilgotnej trawie u jego boku i rozchlapując wino z przechylonego pucharu, wymachiwał ku gwiazdom. Rozdział XXV 277
- A czego może pragnąć mężczyzna? Czy gdybyś miał moje legiony, nie marzyłbyś o panowaniu nad tym miejscem? Mhorbain pokiwał głową sam do siebie. W Galii zaszły zmiany i on nie czuł wyrzutów sumienia, robiąc to, co musiał, aby ocalić własny lud. - Gdybym miał legiony, obwołałabym się królem. Przybrałbym imię Mhorbainryks. Albo Mhorryks, dla brata i przyjaciół. Juliusz popatrzył na niego mętnym wzrokiem. Zamrugał. - Ryks? - Ryks w naszym języku znaczy król. Król Mhorbain. Juliusz się zamyślił, a Mhorbain znów napełnił puchary. .- Ale nawet król potrzebuje silnych sprzymierzeńców. Twoja piechota potrafi się dobrze bić, lecz masz tylko garstkę jazdy, podczas gdy moi wojownicy to urodzeni jeźdźcy. Potrzebujesz Eduów, lecz czy mogę być pewny, że nie zwrócisz się przeciwko nam? Jak miałbym ci zaufać? Juliusz zwrócił ku niemu twarz. - Dotrzymuję słowa, Galu. Jeżeli nazwę cię przyjacielem, będziesz nim do końca mego życia. Z chwilą, gdy Eduowie zaczną walczyć u mego boku, ich wrogowie będą moimi wrogami, a przyjaciele moimi przyjaciółmi. - Mamy wielu wrogów, choć jeden zagraża mojemu ludowi szczególnie. Juliusz prychnął lekceważąco i żar wina wypełnił mu żyły. - Zdradź mi jego imię, a będzie martwy - powiedział. - To Ariowist, wódz Swebów i podległych im plemion. Swebo-wie to krew z krwi Germanów, Cezarze, to szarańcza okrutnych jeźdźców, którzy spędzają życie w siodle i żyją dla wojny. Każdego roku posuwają się dalej na południe. Ci, którzy stawili im opór, zostali zgładzeni, a ich ziemie zabrane prawem podboju. - Mhorbain pochylił się bliżej, a jego głos stał się natarczywy. - Ale ty, Cezarze, pokonałeś Helwetów. Z moją jazdą u boku twoje legiony będą ucztować na trupach białowłosych wojowników Ariowista, a wszystkie plemiona Galii będą spoglądać ku tobie. Juliusz wpatrzył się w gwiazdy. Milczał długo. - Mogę się okazać gorszy od Ariowista, przyjacielu - wyszeptał w końcu. 278 Imperator Mhorbain zmusił się do uśmiechu. Twarz miał twardą, a noc dodała jego oczom jeszcze więcej czerni. Choć przepowiadanie przyszłości i wiarę w omeny zostawiał swoim druidom, po tym, jak ten człowiek wkroczył do Galii, zaczął się bać o swoich ludzi. Mhorbain ofiarowywał swoją jazdę, by związać z nimi legiony. By zapewnić Eduom bezpieczeństwo. - Możesz, to prawda. Zobaczymy, co przyniesie czas. Ale jeżeli ruszysz na niego, musisz doprowadzić do bitwy przed zimą. Rok wojowników kończy się z pierwszym śniegiem. - Czy wasza zima bywa aż tak straszna? Mhorbain uśmiechnął się smutno. - Nic, co bym powiedział, nie przygotuje cię na nią. Pierwszy miesiąc nazywamy „Dumannios", najciemniejsza otchłań. Potem jest już tylko zimniej. Zrozumiesz to, kiedy przyjdzie, zwłaszcza kiedy udasz się na północ, bo to tam musisz pokonać moich wrogów. - Dasz swoją jazdę pod moje rozkazy? Mhorbain popatrzył mu w oczy. - Pod warunkiem, że zostaniemy sprzymierzeńcami - powiedział cicho. - Więc niech tak będzie. Ku zdziwieniu Mhorbaina Juliusz sięgnął do pasa, obnażył miecz i naciął swoją prawą dłoń, a zakrwawione ostrze skierował ku niemu. - Przypieczętujmy to krwią, Mhorbainie, w przeciwnym razie przymierze nie będzie ważne.
Mhorbain wziął miecz, naciął własną dłoń i pozwolił, by Juliusz mocno ją uścisnął. I kiedy on zastanawiał się po cichu, co wyniknie z takiego przymierza, Juliusz wskazał pucharem na wiszącą nad nimi czerwoną planetę. - Przysięgam w obliczu Marsa, że od tej chwili Eduowie mogą się nazywać moimi przyjaciółmi. Przysięgam to, jako konsul i wódz. Rozłączyli dłonie i Juliusz napełnił oba puchary winem z amfory, która kołysała się na jego podołku. - A więc stało się - powiedział. Mhorbain zadrżał i pierwszy raz tego wieczoru wypił wino aż do ostatniej kropli. Noc zrobiła się naprawdę zimna. ROZDZIAŁ XXVI rompejusz opierał się o balustradę białego marmurowego balkonu świątyni Jowisza, wznoszącej się na forum. Ze szczytu Kapi-tolu mógł zajrzeć miastu w samo serce i z tego, co zobaczył, był absolutnie niezadowolony. Krassus, patrząc na gęstniejący tłum, skrywał rozbawienie i milczał uporczywie. Pompejusz mruczał gniewnie pod nosem, w przerwach wskazując na jakąś kolejną denerwującą odsłonę całego widowiska. - O, tam, Krassusie, tam. Widzisz ich? Widzisz tych głupców?! Krassus poszedł wzrokiem za drżącym palcem, tam, gdzie długi orszak mężczyzn w czarnych togach sunął powoli z jednego krańca forum na drugi, do kurii, przystając co chwila, by zapalić kadzidło. Poprzez szum wiatru Krassus usłyszał towarzyszące ich krokom żałobne śpiewy i kiedy Pompejusz zesztywniał, jedyne, co mógł zrobić, to się nie roześmiać. - Czy im się zdaje, że w ten sposób wystawiają mnie na pośmiewisko? - krzyknął Pompejusz, purpurowiejąc z gniewu. - Pokazać się całemu miastu w tej ich żałobie! Na bogów, ściągają nieszczęście na własne głowy. No bo jak to się może skończyć? Krassusie, ludzie wykorzystają nieposłuszeństwo senatu jako wymówkę do nocnych rozruchów. Będę zmuszony wydać kolejny zakaz wychodzenia nocą na ulice i oskarżą mnie, że rządzę bez nich. Krassus pochrząkiwał, wyszukując w myślach ostrożniejsze słowa. Poniżej długi orszak senatorów znów się zatrzymał i dym kadzidła, spalanego w złotych kadzielnicach, zafalował na wietrze. 280 Imperator - Wiedziałeś, że mogą powstać przeciw naszemu porozumieniu, Pompejuszu. Sam mówiłeś, że ten-i ów zaczyna zrzędzić. - Tak, ale mimo kłopotów, jakie sprawiali mi w kurii, nie spodziewałem się aż tak publicznego pokazu niezadowolenia. Wiem, że stoi za tym ten głupiec Swetoniusz. Nadskakuje Klodiuszowi, jakby ten był kimś lepszym niż przywódcą płatnych morderców. Żałuję, że nie zniszczyłeś go całkowicie, Krassusie. Powinieneś posłuchać, jak roztrząsają każde słowo każdego mojego rozporządzenia. Jak gdyby którykolwiek siedział w senackiej ławie od pokoleń, a nie od wczoraj. To nie do zniesienia! Czasami doprowadzają mnie do tego, że jestem gotów sięgnąć po władzę, o co ten i ów mnie oskarża. Wtedy zobaczylibyśmy. Gdybym został dyktatorem, choćby na sześć miesięcy, pozbyłbym się tych wszystkich odstępców i rozprawił z tym... tym... - zabrakło mu słów i zamiótł dłonią nad forum. Orszak senatorów był już bliżej kurii i Krassus słyszał wyraźnie, jak tłum głośnymi okrzykami opowiada się za ich stanowiskiem, a przeciwko Pompejuszowi. Nie czuł odrobiny współczucia dla swojego kolegi. Pompejuszowi brakowało subtelności, by ugłaskać przeciwników. By zmusić senat do posłuszeństwa, Pompejusz wolał posłużyć się władzą.
Prywatnie Krassus się zgadzał z wieloma innymi senatorami, że Pompejusz już rządzi miastem jak dyktator, jednak miasto traciło powoli cierpliwość do jego autokratycznych rządów. Orszak dotarł do schodów senatu i tam się zatrzymał. Ci ludzie podejmowali niebezpieczne wyzwanie. Ich groteskowy pogrzeb republiki był w zamierzeniu publicznym ostrzeżeniem, ale gdyby Pompejusz, wyprowadzony czymś takim z równowagi, stracił resztki powściągliwości, ostatnie, ledwo tlące się ogniki demokracji rzeczywiście mogłyby zostać zduszone. Jeżeli dojdzie do rozruchów, Pompejusz poczuje się uprawniony do ich stłumienia, to pewne, a kiedy raz posunie się tak daleko, następnym krokiem będzie dyktatura. Wtedy, Krassus wiedział, wydrze mu ją z rąk jedynie wojna. - Gdybyś choć na chwilę wyzbył się gniewu - zaczął łagodnie - zdałbyś sobie sprawę, że oni nie chcą pchnąć cię dalej, niż już zaszedłeś. Czy to tak wiele, przywrócić to, co skasowałeś własnym podpisem? Nie wystarczy ci, że teraz masz te swoje kreatury, Rozdział XXVI 281 tych twoich trybunów ludu z Pompejuszowego nadania? Co ci szkodzi pozwolić, by następni zajęli ich stanowiska drogą zwykłych wyborów? Powstających przeciw tobie pozbawiłoby to części jadu i przynajmniej zyskałbyś trochę czasu. Pompejusz nie odpowiedział. Obaj mężczyźni obserwowali, jak senatorowie znikają w kurii i jak zamykają się za nimi ciężkie drzwi z brązu. Podekscytowany tłum pozostał na zewnątrz, falując i krzycząc prosto w posępne oczy żołnierzy Pompejusza. Widowisko żałobne dobiegło końca, ale rozochoceni obywatele, zwłaszcza młodsi, odmawiali rozejścia się po domach. Pompejusz miał nadzieję, że centurionowie będą mieli dość rozumu, by nie potraktować ich zbyt ostro. Kiedy Rzym był w takim nastroju, pożar gniewu mógł nim zawładnąć od najmniejszej iskry. W końcu Pompejusz przemówił. Z jego głosu przebijała gorycz. - Uniemożliwiali mi jakikolwiek ruch, Krassusie. Nawet kiedy miałem za sobą cały senat, ci synowie prostytutek, ci trybunowie stawiali moje rozporządzenia. To tak, jakby się na mnie zasadzili. Dlaczego nie miałem postawić własnych ludzi na ich miejsce? Teraz, przynajmniej, moja praca nie idzie na marne, nie niszczy jej czyjaś miałkość czy kaprys. Krassus popatrzył na współtowarzysza. Wystarczył ten jeden rok, by Pompejusz zmienił się prawie nie do poznania. Pod oczami napuchły mu sine worki i wyglądał na krańcowo zmęczonego. To nie był łatwy okres w życiu miasta i w sytuacji, kiedy obywatele bezwzględnie korzystali ze swobód i sprawdzali wytrzymałość przywódców, Krassus był zadowolony, że się uwolnił od wiecznych kłótni. Pompejusz się zestarzał pod ciężarem odpowiedzialności. Kto wie, może w głębi duszy żałuje zawartego porozumienia. Juliusz ma Galię, on swoją flotę statków i bezcenny legion. Pompejusz musiał walczyć o przetrwanie już od pierwszego dnia w senacie, kiedy przeforsował zostawione mu przez Juliusza pełnomocnictwa. Senat, początkowo, całkiem nieźle znosił zmianę władzy, ale potem zaczęły się tworzyć stronnictwa, a z chwilą, kiedy do senatu weszli nowi ludzie, tacy jak Klodiusz i Milon, gra stała się niebezpieczna dla nich wszystkich. Chodziły słuchy, że Bibulus został zabity czy okaleczony i dwa razy senat się domagał, by pokazano 282 Imperator go żywego i wytłumaczono jego nieobecność. Pompejusz pozwolił im wysłać listy do konsula, lecz Juliusz dotrzymywał słowa. Bibulus się nie pojawił, a ci, co poszli go odwiedzić, zastali dom zamknięty i ciemny. Po dwóch debatach niemal doszło do przemocy; Pompejusz kazał swoim żołnierzom pilnować porządku, ignorując protesty senatorów. Teraz obnosili się ze swoim
niezadowoleniem przed ludźmi, wewnętrzne sprawy senatu poddając publicznej dyspucie. Chociaż Krassus uznał dzisiejszą wściekłość Pompejusza za zabawną, martwił się, co z tego wyniknie. - Żaden człowiek nie rządzi Rzymem w pojedynkę, mój przyjacielu - mruknął. Pompejusz spojrzał na niego ostro. - Wskaż mi prawa, które złamałem! Moi trybunowie dostali swoje stanowiska drogą mianowania zamiast elekcji, to wszystko. Nie było moim celem doprowadzić do całkowitego ograniczenia władzy senatu, przy ich pomocy, i oni tej władzy nie ograniczają. - Równowaga w systemie została zachwiana, Pompejuszu. Zmiana, którą zaprowadziłeś, nie jest drobna. Trybunowie byli głosem plebsu. Ryzykujesz wiele, zrywając z raz ustalonym porządkiem. A senat, działając przeciwko tobie wspólnie, znów pokaże pazury - odpowiedział Krassus. Pompejuszowi nagle zwisły ramiona, ale Krassus nie potrafił mu współczuć. Ten człowiek traktował politykę zbyt prostolinijnie. Był dobrym wodzem, lecz marnym przywódcą miasta i ostatnim, który znał tę prawdę, był najwyraźniej on sam. To, że poprosił o spotkanie na osobności, stanowiło najlepszy dowód, że ma kłopoty, nawet jeśli nie poprosiłby otwarcie o radę. - Trybunowie, Pompejuszu, z natury rzeczy powinni ograniczać władzę senatu. Możliwe, że tamci popełnili błąd, uniemożliwiając ci absolutnie każdy ruch, lecz zastąpienie ich innymi nie dało ci nic poza gniewem miasta. - Pompejusz spurpurowiał raz jeszcze i Krassus mówił szybko dalej, starając się, by tamten go zrozumiał. - Jeżeli poddasz ich stanowiska pod głosowanie, odzyskasz wiele z tego, co straciłeś. Stronnictwa nabiorą przekonania, że odniosły zwycięstwo, i się rozpadną. Nie powinieneś pozwolić, by dalej obrastały w siłę. Na Jowisza, nie powinieneś. Dopiąłeś swego. Rozdział XXVI 283 Teraz pokaż im, że troszczysz się o tradycje Rzymu tak samo jak oni. - Mam tym psom, tym złośliwym prześmiewcom, znów pozwolić na weto? - warknął Pompejusz. Krassus wzruszył obojętnie ramionami. - Tym lub wszystkim innym, których obywatele wybiorą. Jeżeli to będą ci sami ludzie, przez jakiś czas będzie ci ciężko, ale tym miastem nie rządzi się łatwo. Nasz lud jest karmiony strawą demokracji od dzieciństwa. Czasami myślę, że ma niebezpiecznie wygórowane oczekiwania. Nie lubi być pozbawiany własnych przedstawicieli. - Przemyślę to - powiedział niechętnie Pompejusz, odwracając wzrok od forum. Krassus wątpił, by zrozumiał niebezpieczeństwo. Pompejuszowi się wydawało, że opór senatu to rzecz przemijająca, a nie ziarno, z którego może wykiełkować otwarta rebelia. - Wiem, że podejmiesz właściwą decyzję - zakończył Krassus. Juliusz potarł twarz zmęczonym gestem. Jak długo spał? Nie pamiętał, kiedy i jak trafił do łóżka, ale niebo, pomyślał, chyba już dobrze pojaśniało. Kolory zielonej prowincji się rozmyły, a głos Marka Antoniusza nabrał jękliwego tonu, nie pasującego do tego człowieka. Podczas gdy połowa legionów miała zaczerwienione oczy i blade twarze, Marek Antoniusz wyglądał tak, jakby był gotów na uroczysty przegląd legionów. Juliusz był przekonany, że czuje moralną wyższość nad tymi, którzy pofolgowali sobie ostatniej nocy, i kiedy opowiedział mu o umowie między nim a Mhor-bainem, Marek Antoniusz ściągnął usta w wąską kreskę. - Najpierw trzeba się było mnie poradzić, dopiero potem przyrzekać wsparcie - powiedział oschle.
- Z tego, co mówi Mhorbain, w końcu ten Ariowist stanie się dla nas kłopotliwy. Lepiej rozprawmy się z nim wcześniej, niż zapuści korzenie po tej stronie Renu. Potrzebujemy sprzymierzeńców, Marku Antoniuszu. Eduowie obiecują mi trzy tysiące jazdy. Marek Antoniusz wyraźnie powstrzymywał złość. - Eduowie mogą obiecywać cokolwiek, panie, ale ja nie wierzę w ich obietnice. Ostrzegałem cię, Mhorbain to sprytny przywódca, 284 Imperator i czy nie miałem racji? Wychodzi na to, że potrafił tak pokierować sprawami, by dwie największe armie w Galii skoczyły sobie do gardła. Niewątpliwie Ariowist obiecał mu przyjaźń tak samo jak ty i przywódca Eduów zamierza zyskać na wojnie, która zniszczy jego obu wrogów. - Nie widziałem w Galii niczego, co by się mogło zmierzyć z naszą siłą - powiedział lekceważąco Juliusz. - Bo nie widziałeś germańskich plemion. Żyją dla wojny. Wojowników, gotowych wymaszerować w pole o każdej porze dnia i nocy, utrzymuje reszta społeczności. A poza tym Ariowist jest... -Marek Antoniusz westchnął. - Ariowista nie można tknąć. Nazwano go przyjacielem Rzymu dziesięć lat temu. Gdybyś wypowiedział mu wojnę, senat mógłby pozbawić cię dowództwa. Juliusz odwrócił się i zacisnął dłonie na ramionach potężniejszego mężczyzny. - Nie sądzisz, że powinien mi ktoś o tym powiedzieć? - spytał popędliwie. Marek Antoniusz popatrzył na niego, czerwieniejąc. - Nie sądzę, że powinieneś składać takie przyrzeczenia Mhor-bainowi, panie. Ledwo go znasz! Jak mogłem przewidzieć, że obiecasz poprowadzić legiony prawie trzysta mil w głąb kraju? Juliusz odstąpił o krok od swojego dowódcy. - Ariowist to bezwzględny, pozbawiony skrupułów najeźdźca, Marku Antoniuszu. Poprosili mnie o pomoc jedyni sprzymierzeńcy, których mam. Powiem ci uczciwie, nie obchodzą mnie żadne nadzieje Mhorbaina i nie dbam o to, czy Ariowist jest dwa, czy trzy razy tak straszny, jak go przedstawiasz. Jak myślisz, dlaczego przyprowadziłem moje legiony do Galii? Widzisz ten kraj? Mógłbym rzucić garść ziarna gdziekolwiek, a zboże by wyrosło, nimbym zdążył się obrócić. Tu jest dość lasów, by zbudować całą flotę, tu są trzody bydła, wielkie nie do policzenia. A dalej? Co jest za Galią? Chcę zobaczyć wszystko. Trzysta mil to pierwszy krok na drodze, którą widzę oczami wyobraźni. Nie przyszliśmy tu na jedno lato. Przyszliśmy tu, by zostać, i zostaniemy, niech tylko wytnę ścieżkę dla reszty, która po nas przyjdzie. Marek Antoniusz słuchał, nie kryjąc zdumienia. - Ale Ariowist to jeden z naszych! Nie możesz tak po prostu... Rozdział XXVI 285 Juliusz szybko przytaknął i podniósł dłoń. Marek Antoniusz umilkł. - Potrzebuję miesiąca, aby zbudować drogę stąd na równinę dla balist i onagerów. Drugi raz bez nich nie wyprawię się na wojnę. Wyślę posłańca do Ario wista, prosząc o spotkanie. Powitam go z respektem należnym przyjacielowi mojego miasta. Czy to cię zadowoli? Marek Antoniusz odetchnął z ulgą. - Oczywiście. Mam nadzieję, że nie czujesz się urażony moimi słowami. Miałem na myśli twoją pozycję w Rzymie. - Rozumiem. Może przysłałbyś mi posłańca, po list - odpowiedział Juliusz, uśmiechając się.
Marek Antoniusz skinął głową i opuścił pokój. Juliusz zwrócił się do Adana, który słuchał całej rozmowy z wytrzeszczonymi oczami. - Na co się tak gapisz? - warknął Rzymianin, natychmiast żałując ostrych słów. W głowie mu huczało, a w żołądku czuł nieprzyjemne ssanie po nocnych wymiotach. Przypominał sobie niejasno, jak wtoczył się po nocy do łaźni i jak trysnął do ścieku strumieniem ciemnego płynu. Zamiast smaku wina miał teraz w ustach smak gorzkiej żółci. Adan nie od razu odpowiedział. Widać było, że szuka właściwych słów. - Pewnie to samo stało się kiedyś z moim krajem. Rzymianie wybrali dla nas przyszłość, tak jakbyśmy nie mieli nic do powiedzenia. - Myślisz, że Kartagińczycy rozpaczali po tym, jak Rzym ich podbił? A czy twoi ludzie nie zdecydowali za tych, których zastali, zjawiając się w Hiszpanii? Ci wszyscy Celtowie przyszli z jakiegoś obcego lądu. Myślisz, że twoi przodkowie przejmowali się losem pierwotnych mieszkańców? Zresztą może nawet oni są najeźdźcami z jakiejś odległej w czasie przeszłości. Nie sądź, że twój lud jest lepszy od mojego, Adanie. - Juliusz ścisnął grzbiet nosa i zamknął oczy. - Szkoda, że przez ten koszmarny ból głowy nie mogę ci powiedzieć, o co mi chodzi. Ale wiedz jedno. To nie siła się liczy. Kartagina była silna, jednak pokonanie jej odmieniło świat. Grecja była swego czasu największą potęgą, ale potem pojawiliśmy się 286 Imperator tam my, Rzymianie, i odtąd Grecja jest nasza. Bogowie, wypiłem za dużo wina, żeby jasno argumentować. Adan milczał. Czuł, że Rzymianin ma mu do powiedzenia coś ważnego, i aż wychylił się w krześle, żeby lepiej słyszeć. Głos Cezara, który tymczasem przeszedł prawie w szept, działał na niego hipnotyzująco. - Kraje zdobywa się krwią. Kobiety się gwałci, mężczyzn zabija. Każdy koszmar, jaki można sobie wyobrazić, powtarza się tysiące razy, ale potem koszmar się kończy i zwycięzcy osiadają w podbitym kraju. Uprawiają ziemię, wznoszą miasta i ustanawiają prawa. Ludzie się bogacą, chłopcze. Potem nastaje sprawiedliwość i rządy prawa. Ci, którzy żerują na krzywdzie sąsiadów, są zabijani, wyrywani spośród reszty jak chwasty. Są, Adanie, ponieważ nawet najeźdźcy się starzeją, a starzy ludzie cenią sobie pokój. Krew najeźdźców miesza się z krwią podbijanych i setki lat później to już nie są Celtowie czy Kartagińczycy, czy nawet Rzymianie. To jak... wino i woda, nie do rozdzielenia. Wszystko ma początek w walce, ale każda nowa fala dźwiga nas wyżej, Adanie. Mówię ci, jeżeli uda mi się znaleźć kraj, który nie będzie pogrążony we krwi i walce, pokażę wam, barbarzyńcom, jak się wznosi miasta i buduje potęgę. - Wierzysz w to, wodzu? - spytał Adan. Juliusz otworzył oczy. Źrenice mu pociemniały jak w gorączce. - Nie wierzę w miecz, Adanie, ponieważ go widzę. To, co widzisz, nie wymaga wiary. Rzym to więcej niż żelazne miecze i twardsi od innych mężczyźni. Ja tych tutaj dźwignę wyżej. Galia będzie cierpiała pod moją ręką, ale uczynię ją większą, niż mogą to sobie wyobrazić. Przysłany przez Marka Antoniusza posłaniec stanął przy drzwiach i chrząknął znacząco. Obu wyrwano z marzeń. Juliusz jęknął i złapał się za głowę. - Znajdź mi coś chłodnego do ubrania i zobacz, czy Kabera ma te swoje specyfiki na ból rozkazał młodemu żołnierzowi i odwrócił się znów do Adana. Chłopiec miał posępną minę. - To dziwny pogląd, wodzu - zauważył nieśmiało. - Rozumiem, dlaczego myślisz o czymś takim, mając armię gotową do marszu na Rozdział XXVI 287
Galię. Ale twoje plany to niewielka pociecha dla rodzin, które niedługo stracą swoich synów. Juliusza ogarnęła złość, na ból głowy i na chłopca. - Myślisz, że kiedy my tu siedzimy, oni się pozdrawiają gałązkami oliwnymi? Plemiona skaczą sobie do gardeł, chłopcze. Czterdziestoletni Mhorbain to jeden z najstarszych spośród Eduów. Pomyśl o tym! Choroby i wojny zabierają ich, nim zdążą posiwieć. Być może nas nienawidzą, ale o wiele bardziej nienawidzą jedni drugich. Ale zostawmy to na inną porę. Muszę ci podyktować list do Ariowista. Poprosimy tego przyjaciela Rzymu, by ustąpił spokojnie z ziem, które podbił, i by odszedł z Galii. - Myślisz, panie, że zechce? Juliusz nie odpowiedział. Brodą wskazał Adanowi stół do pisania i zaczął dyktować list do króla Swebów. Wycięcie lasów pod nową drogę na równinę trwało dłużej, niż Juliusz przypuszczał. Chociaż legiony pracowały całymi dniami, każdy dąb musiał być ścięty i przez drwali i woły odciągnięty na stronę. Kabera przyuczył kilku chłopców do zestawiania złamanych kości i opatrywania ran. Dwa miesiące ciągnęły się w nieskończoność, nim położono pierwszy kamień, ale po czterech miesiącach następne już leżały na przestrzeni prawie czterdziestu mil, szerokie, płaskie i wystarczająco mocne, by mogły się po nich potoczyć wielkie machiny oblężnicze. Pośród wzgórz wykopano nowe kamieniołomy i granitowe słupy wyznaczyły nowe granice Rzymu, rzucające cień dalej, niż sięgał poprzednio. Juliusz zebrał swoją radę w najobszerniejszym pomieszczeniu rzymskiej twierdzy. W grupie Rzymian zasiedli także Mhorbain z Ar-torasem, jego najulubieńsi sprzymierzeńcy. Juliusz rozejrzał się po twarzach i zatrzymał spojrzenie na Adanie, który patrzył na niego dziwnie. Młody skryba przetłumaczył posłania krążące między Ario-wistem i rzymską prowincją i jedyny spośród zgromadzonych wiedział, co powie jego wódz. Czy, pomyślał Juliusz, on sam był kiedykolwiek tak niewinny jak młody skryba? Jeżeli nawet, to zbyt dawno, by o tym pamiętać. Do Ariowista niełatwo było dotrzeć. Dwaj pierwsi posłańcy zostali odesłani z krótką odpowiedzią, w której odrzucał on dalszą 288 Imperator wymianę listów z Rzymianinem i jego legionami. Marek Antoniusz nalegał, by Juliusz obchodził się z królem ostrożnie, ale królewskie słowa były lekceważące i doprowadzały do furii. Pod koniec pierwszego miesiąca Juliusz tylko czekał, by ukończono drogę, zanim poprowadzi legiony i pobije Ariowista, czy jest on przyjacielem Rzymu czy nie. Choć należało pokazać innym, że robi co może, by sprawę załatwić pokojowo. Wiedział, że Adan nie jest jedynym z jego ludzi, który śle listy do Rzymu. Pompejusz mógł mieć szpiegów i mógł być doskonale we wszystkim zorientowany, a ostatnią rzeczą, której by on, Juliusz, pragnął, byłoby ogłoszenie go wrogiem miasta za zbytnią aktywność. Pod rządami Pompejusza było to całkiem możliwe. Niewątpliwie ten człowiek trzymał w garści cały senat i dysponował wystarczającą liczbą głosów, by pozbawić Juliusza władzy. Tygodnie mijały dość wolno, dni wypełniało układanie się z przywódcami plemion, obiecywanie im wszystkiego, co zechcą, w zamian za pozwolenie na przejście przez ich ziemie i dostarczenie zapasów maszerującej armii. Brutus, ku zaskoczeniu ich obu, podchwycił miejscowy język nadspodziewanie szybko i już mógł brać udział w negocjacjach, choć przy każdej okazji Galowie śmiali się do łez z jego wysiłków. Adan odwrócił spojrzenie, kiedy Juliusz się do niego uśmiechnął. Im dłużej przebywał w towarzystwie rzymskiego przywódcy, tym częściej popadał w zmienne nastroje. Bywały dni, kiedy poddając się osobistemu urokowi Rzymianina, rozumiał, dlaczego idzie za nim aż tak wielu. Ale bywały i takie, kiedy nie mógł uwierzyć w bezduszność wodzów decydujących, podczas tych swoich narad, o losach nie znanych im ludów. Zapytany, nie umiałby
odpowiedzieć, czy Juliusz jest tak bezwzględny jak ludzie podobni Reniuszo-szowi, czy raczej naprawdę wierzy, że sprowadzenie Rzymian do Galii wskaże plemionom lepszą ścieżkę niż ta, którą by sami znaleźli. Te sprawy liczyły się dla młodego człowieka. Gdyby wiedział, że Cezar wierzy we własne słowa o chwale cywilizacji, byłoby mu łatwo usprawiedliwić we własnych oczach respekt, którym go darzył. Ale jeżeli to była gra czy maskowanie pięknymi słowami grozy podboju, znaczyłoby to, że on opuszczając własną ziemię i idąc za Rzymianinem, popełnił najgorszy błąd w swoim młodym życiu. 7 Rozdział XXVI 289 - Ariowist wzgardził moimi posłańcami raz jeszcze - powiedział Juliusz do swoich wodzów. Ci wymienili spojrzenia. - Mimo że Marek Antoniusz wyraził pragnienie, bym respektował nadany temu królowi tytuł przyjaciela, buty i arogancji tolerować nie mogę. Zwiadowcy donoszą, że u jego granic stoi wielka, gotowa do dalszych podbojów armia, a ja obiecałem Eduom, że moje legiony będą chronić ich ziemie. - Zerknął na Marka Antoniusza, lecz widząc, że ten nie odrywa oczu od długiego stołu, ciągnął dalej: -Jazda Mhorbaina będzie towarzyszyć naszym wyborowym, za co mu dziękuję. - Przywódca Eduów pochylił głowę i uśmiechnął się kwaśno. - Ponieważ w przeszłości Ariowist oddał Rzymowi przysługę, nie zaprzestanę w czasie marszu słać do niego posłańców. Będzie miał niejedną okazję, by spotkać się ze mną i wynegocjować pokojowe rozwiązanie. Zawiadomiłem senat o mojej decyzji. Oczekuję odpowiedzi, choć ta może nie przyjść, nim wyruszę. Rozwinął mapę z cienko garbowanej cielęcej skóry i umieścił w jej rogach ołowiane ciężarki. Ludzie wstali, by popatrzeć na lądy, które przed nimi odsłaniał. - Zwiadowcy już oznaczyli strategiczne wzgórza. Kraj, który mam na myśli, to Germania, trzysta mil od nas, na północny zachód. - Graniczy z ziemią Helwetów - mruknął Brutus, wpatrując się w podarowaną przez Mhorbaina mapę. Zaznaczono na niej niewiele, kilka krain bez żadnych szczegółów, ale pochyleni nad stołem Rzymianie nigdy nie widzieli tej części Galii. Byli zafascynowani. -Jeżeli nie odsuniemy Swebów za Ren, Helwetowie nie przeżyją następnego lata odpowiedział Juliusz. - A potem, czego nie można wykluczyć, Ariowist skieruje oczy dalej na południe, na naszą prowincję. To nasz obowiązek, ustanowić Ren naturalną granicą Galii. Zapobiegniemy każdej próbie jego przekroczenia, bez względu na to, kto ją podejmie. W razie konieczności zbuduję na nim most i w odwet poprowadzę armię w głąb ich własnej ziemi. Ariowist wbił się w pychę. Senat stanowczo za długo pozwalał mu na samowolę. Zignorował skrzywienie ust Marka Antoniusza. - A teraz każmy legionom stanąć w szyku do wymarszu. Choć mam nadzieję na pokój, musimy przygotować się do wojny. ROZDZIAŁ XXVII Xo tamtym pośpiechu, z jakim wyruszono, by zatrzymać i zawrócić Helwetów, ten raczej formalny marsz wzdłuż nowo położonej drogi był dla weteranów legionu niemal odpoczynkiem. Choć dni wciąż były upalne, drzewa zmierzały ku kolejnej porze roku i nabierały tysięcy odcieni żółci, czerwieni i brązu. Spłoszone stada kruków podrywały się z ziemi ze złym, ostrzegawczym krakaniem. Na pustych równinach legionistom łatwo było sobie wyobrazić, że są jedynymi ludźmi na przestrzeni tysięcy mil. Juliusz pchnął do pierwszych szeregów Dziesiąty i wyborowych. Jeźdźców Eduów powierzono opiece Domicjusza i Oktawiana i zaczęto im wpajać dyscyplinę, której Juliusz wymagał od swoich sprzymierzeńców. Chociaż był wdzięczny Mhorbainowi za dodatkową siłę, dał im wyraźnie do zrozumienia, że muszą się nauczyć słuchać rozkazów i hartować się
na rzymski sposób. Wyborowi mieli wiele roboty z galijskimi jeźdźcami, którzy wyglądali na indywidualistów i nie byli przyzwyczajeni do zorganizowanych ataków. Marszowi towarzyszyły wielkie machiny wojenne, solidnie zabezpieczone na drogę. Każda z ciężkich balist miała swoją nazwę, wyrytą na wielkich bukowych kłodach. Każdy legion wolał używać własnej i wierzył, że jego balista wyrzuca kamienie dalej i celniej niż jakakolwiek inna. Skorpiony jechały na wozach i rozłożone na części wyglądały całkiem niewinnie, jednak do napinania ich ramion trzeba było siły aż trzech mężczyzn, a wyrzucane przez nie pociski potrafiły przeszyć jednego konia i zabić tego, który stał za Rozdział XXVII 291 nim. To była cenna broń i legioniści uważali, że dotknięcie żelaznego skorpiona przynosi szczęście. Sześć legionów w drodze na równinę Helwetów rozciągnęło się na długość dziesięciu mil, ale na otwartej przestrzeni Juliusz rozkazał ścieśnić formacje. Łączność nie była mocną stroną prowincji, ale na pierwszy sygnał o zagrożeniu legiony mogły się przefor-mować w szerokie obronne czworoboki, odporne na wszystko, co dotąd widział w Galii. Juliusz wiedział, że ma ludzi i wodzów takich, jakich potrzebuje. W razie porażki tylko on okryje się hańbą. Mhorbain oparł się pokusie dołączenia do nich przeciw swojemu wrogowi. Choć był w rozterce, żaden przywódca Eduów nie mógł przebywać tak długo z dala od swojego ludu, jeżeli jego miejsca nie mieli zająć jacyś uzurpatorzy. Juliusz pożegnał go na najodleglejszym krańcu rzymskiej prowincji. Legiony w lśniących zbrojach stały napięte jak psy myśliwskie. Mhorbain popatrzył ponad znieruchomiałymi szeregami, które czekały na swojego wodza, i potrząsnął głową, podziwiając ich dyscyplinę. Jego wojownicy przed wymarszem, kręciliby się wokół bez celu. W porównaniu z nimi Rzymianie robili na nim przygnębiające, a zarazem przerażające wrażenie. Juliusz już się odwracał, kiedy Mhorbain zdecydował się rzucić za nim pytanie, dręczące go od pierwszej chwili, kiedy zobaczył potęgę armii wyprawianej przeciw Ario wistowi. - A twoja własna ziemia, Juliuszu? Kto jej teraz będzie strzegł? Juliusz przystanął i przewiercił Gala ostrym spojrzeniem. - Ty, Mhorbainie. Ale nie sądzę, by wymagała ochrony. Mhorbain spojrzał z ukosa na rzymskiego wodza w jego wypolerowanej zbroi. - Jest wiele plemion, które mogą chcieć wykorzystać twoją nieobecność, przyjacielu. Mogą powrócić Helwetowie, a Allobrogowie są zdolni ukraść wszystko, co im wpadnie w ręce. Juliusz naciągnął na głowę hełm o żelaznej twarzy. Wyglądał jak posąg, który ożył. Jego napierśnik błyszczał od oliwy, a brązowe ramiona były silne i poznaczone białymi bliznami. - Helwetowie wiedzą, że my też wrócimy, Mhorbainie. A Allobrogowie dowiedzą się o tym od nich - odpowiedział i uśmiechnął się pod żelazem. 292 Imperator Po pierwszej mili, kiedy pot zaczął szczypać Juliusza w oczy i przesłaniać wzrok, żelazny hełm wrócił na swoje miejsce przy łęku. Mimo najlepszych intencji Aleksandria nigdy nie szła setki mil w pełnej zbroi, choćby najpiękniejszej. Od miasteczek, które leżały na ich drodze, Juliusz przyjmował daninę w postaci zboża lub mięsa. Nigdy nie było wystarczająco dużo żywności, i martwił się, że musi zostawić straże, by miały oko na zapasy napływające od Mhorbaina. Pierwsza łączność z północą została nawiązana poprzez nocne obozowiska legionów. Z czasem pojawią się trwalsze drogi i kupcy rzymscy będą się coraz głębiej zapuszczać w kraj, wioząc wszystko, co da się sprzedać. Wiedział, że wystarczą dwa czy trzy lata, a przy drogach wyrosną warownie i strażnice. Rzymianie, którzy nie posiadają żadnej ziemi, napłyną tutaj, założą nowe gospodarstwa, rozpoczną na nowo życie i z czasem dorobią się fortun.
Takie marzenia przyprawiały Juliusza o zawrót głowy, choć podczas tego pierwszego marszu na Ariowista jego legiony nigdy nie były dalej od śmierci głodowej niż o dziesięć posiłków na krawędzi przepaści. Miał wrażenie, że jego armia krwawi, kiedy wydawał rozkazy przemieszanym oddziałom jazdy i lekkozbrojnych, by zabezpieczały drogę dla spodziewanego z tyłu ratunku. Rozciągnął linię dostaw do granic wytrzymałości, ale Galia była za duża, by mógł utrzymać stały kontakt z Eduami, i poprzysiągł sobie, że gdy rozprawi się z Ariowistem, znajdzie kilku innych sprzymierzeńców. Czasami mu się zdawało, że sama ziemia ich powstrzymuje. Twarde kępy traw uginały się pod stopami, jeszcze bardziej spowalniając marsz. Zrobili najwyżej dwadzieścia mil w ciągu dnia. Kiedy zwiadowcy zameldowali o jeźdźcach szpiegujących legiony, Juliusz z ulgą rzucił na bok swoje rejestry i rachunki. Poza tym, że byli to uzbrojeni mężczyźni, nikt nic nie wiedział, ale legiony nieco zwarły szyki. Każdej nocy żołnierze oliwili ostrza staranniej niż dotychczas i mniej pojawiało się imion w rejestrach niezdyscyplinowanych. Juliusz rozkazał najszybszym z wyborowych przetrząsnąć okolicę, lecz ci stracili trop swojej zwierzyny w lasach i dolinach, a jeden z najlepszych wałachów złamał nogę w pełnym galopie i zabił swoim ciężarem jeźdźca. Rozdział XXVII 293 Juliusz był przekonany, że szpiedzy są ludźmi Ariowista, ale pojawienie się samotnego jeźdźca, w chwili gdy legiony zrobiły sobie przerwę na południowy posiłek, zdecydowanie go zaskoczyło. Człowiek wyjechał spomiędzy spiczastych drzew na ostrym granitowym stoku, na linii marszu, powodując lawinę sygnałów i ostrzegawczych zawołań rogów. Na taki hałas wyborowi zostawili nie tknięte racje, rzucili się do koni i wskoczyli na siodła. - Stać! - krzyknął Juliusz, podnosząc dłoń. - Dopuścić go bliżej. Legiony uformowały szeregi w budzącej grozę ciszy; każde oko skupione było na jeźdźcu, który zbliżał się do nich bez lęku. Juliusz rozwinął teleskop Mariusza, ustawił soczewki na właściwą ostrość i spojrzał przez nie. To, co zobaczył, zaniepokoiło go, ale na razie postanowił milczeć. Obcy zsiadł z konia, kiedy dojechał do pierwszych szeregów Dziesiątego. Rozejrzał się po twarzach, po czym kiwnął głową, zobaczywszy Juliusza w jego zbroi, a wokół niego wachlarz proporców i krąg wyborowych. Kiedy ich oczy się spotkały, Juliusz starał się nie pokazać po sobie skrępowania, ale wśród legionistów Dziesiątego rozległy się nerwowe szepty, a kilku nakreśliło na sobie broniące od złego znaki. Jeździec miał gołe łydki, prostą szatę i skórzaną zbroję, a na ramionach okrągły żelazny napierśnik, który poszerzał je jeszcze bardziej. Był wysoki, chociaż Cyron przerastał go o szerokość dłoni, a Artoras spoglądałby na niego z góry. To jego twarz i czaszka sprawiały, że Rzymianie wymieniali niespokojne spojrzenia, kiedy szedł wzdłuż szeregów. Wyglądał jak żaden inny znany Juliuszowi człowiek, z tą swoją tak przesadnie wysuniętą pręgą kości nad oczami, że zdawały się wyzierać ze stałego cienia. Głowę miał ogoloną aż do podstawy czaszki, skąd wyrastał długi ogon włosów, kołyszący się przy każdym kroku i obciążony ozdobami z ciemnego metalu. Sama czaszka była poważnie zdeformowana drugą twardą pręgą, biegnącą w poprzek czoła równolegle do pierwszej. - Odpowiadaj, jeżeli mnie rozumiesz. Jak się nazywasz ty i twoje plemię? - spytał Juliusz. Wojownik przyglądał mu się w milczeniu. Juliusz aż zadrżał w środku. Mężczyzna z pewnością zdawał sobie sprawę, jakie robi 294 Imperator wrażenie. A Ariowist wybrał go na posłańca z tego właśnie powodu.
-Jestem Redulf z plemienia Swebów. Nauczyłem się waszego języka, kiedy mój król walczył za was i kiedy go nazwaliście przyjacielem na całe życie. Dziwnie było słyszeć swój język w ustach kogoś tak odmiennego od całej reszty świata, ale Juliusz skinął głową zadowolony, że nie musi zdawać się na tłumaczy Mhorbaina. - A więc przybywasz od Ariowista, tak? - Już to powiedziałem. Juliusz poczuł pierwsze ukłucie irytacji. Ten człowiek był równie butny jak jego pan. - Zatem mów, co ci kazano, chłopcze. Nie będę przez ciebie zwlekał z dalszym marszem. Mężczyzna zesztywniał, słysząc tak jawną drwinę i Juliusz zobaczył, jak na zdeformowanym czole rozlewa się szkarłat gniewu. Czy była to deformacja od urodzenia, czy też w ten sposób naznaczano mężczyzn zza Renu podczas jakiegoś dziwnego obrządku? Juliusz kiwnął na posłańca i kazał mu przyprowadzić Kaberę na front kolumny. Kiedy posłaniec, posłuszny rozkazowi, pędził wzdłuż szeregów, wojownik Ariowista przemówił donośnym głosem. - Król Ariowist chce się z tobą spotkać przy skale zwanej Ręką. Nie wolno ci przyprowadzić pieszych żołnierzy. Król Ariowist przybędzie tylko z jeźdźcami i na to samo pozwala tobie. Takie są jego warunki. - Gdzie jest ta skała? - spytał Juliusz. - Trzy dni marszu na północ. Jej szczyt wieńczą skalne palce. Rozpoznasz ją. Król Ariowist będzie na ciebie czekał. - A jeżeli zignoruję jego warunki? Wojownik wzruszył ramionami. - Wtedy uzna się za zdradzonego. Oczekuj wojny, która będzie trwała tak długo, aż jedna z armii polegnie. Rozejrzał się po rzymskich dowódcach z szyderczym uśmiechem, jakby już przesądzał wynik, i zatrzymał wzrok na zbliżającym się, 'wspartym na kiju i ramieniu posłańca Kaberze. Stary uzdra-wiacz był wymizerowany po ciągłych marszach, ale jego niebieskie oczy patrzyły z fascynacją na niezwykłą czaszkę wojownika. T Rozdział XXVII 295 - Powiedz swemu panu, że spotkam się z nim tam, gdzie mówisz, Redułfie - oświadczył Juliusz. - Uszanuję przyjaźń, którą moje miasto go obdarzyło, i spotkam się z nim w pokoju. Wracaj i opowiedz mu o wszystkim, co widziałeś i słyszałeś. To była bezceremonialna odprawa, ale Redulf zapanował nad gniewem, zadowolił się jeszcze jednym szyderczym uśmiechem pod adresem rzymskich szeregów i odmaszerował sztywno do konia. Tymczasem Brutus uformował wyborowych w dwa rzędy, pomiędzy którymi posłaniec Ariowista, chcąc ruszyć na północ, był zmuszony przejechać. Człowiek minął je, nie patrząc na lewo ani na prawo, i szybko zmalał w oddali. Brutus przykłusował do Juliusza i zsiadł z konia. - Na Marsa, ależ on był dziwny - powiedział. Ten i ów z Dziesiątego znów nakreślił na sobie chroniące przed złem znaki i Brutus zmarszczył czoło; ludzie pod jego rozkazami byli jeszcze bardziej przesądni. - Kabera, widziałeś go? - spytał Juliusz. - Czy to jest deformacja, z którą się urodził? Kabera popatrzył za znikającym pośród drzew jeźdźcem. - Deformacje, z którymi się rodzimy, nie są aż tak regularne. Ta wygląda, jak zrobiona rozmyślnie. Nie wiem, wodzu. Gdybym mógł go obejrzeć z bliska, nabrałbym jakiejś pewności. Pomyślę 0 tym. - Myślę, że ten Ario wist nie szuka pokoju. Gdyby było inaczej, nie wybierałby na posłańców tak oszpeconych ludzi - zauważył Brutus.
- Na razie postanowił spotkać się ze mną, choć dopiero po tym, jak podciągnęliśmy do niego z naszymi siłami. Dziwne, jak rzymskie legiony potrafią wpływać na ludzkie umysły odrzekł Juliusz 1 nagle przypomniało mu się całe przesłanie króla. - Chce, bym zabrał ze sobą tylko jazdę, Brutusie. - Co takiego?! Mam nadzieję, że się nie zgodziłeś. Nie zostawię cię w rękach naszych galijskich jeźdźców, Juliuszu. Nigdy w życiu. Jest czy nie jest przyjacielem Rzymu, nie możesz dać mu się schwytać w pułapkę - przeraził się Brutus. - Rzym nas obserwuje. Co do tego Marek Antoniusz ma rację. Ariowist musi być traktowany z szacunkiem. I 296 Imperator - Mhorbain powiedział, że jego ludzie to jeźdźcy, którzy spędzają życie w siodle. Widziałeś, jak ten sukinsyn odjechał? Jeżeli wszyscy są tacy jak on, jak możesz tam wyruszyć jedynie z Eduami i garstką wyborowych? - Nie przejmuj się, Brutusie. Przyzwij mi tu Eduów. - Co zamierzasz zrobić? Juliusz wyszczerzył się jak chłopiec. - Posadzić na konie Dziesiąty, przyjacielu. Trzy tysiące moich weteranów i wyborowi to chyba wystarczy, by go oskrzydlić, prawda? Pompejusz zakończył swoją mowę i przed głosowaniem poprosił o wystąpienia senatorów. Choć twarze trzech setek mężczyzn, zgromadzonych w kurii, były lekko spięte, groźba przemocy, jeżeli nie na ulicach, to przynajmniej w ich debacie nieco zelżała. Pompejusz popatrzył ponad głowami, tam, gdzie siedział Klodiusz, mężczyzna o wielkiej, ogolonej głowie i byczym karku, wywodzący się z miejskich szumowin. Doszedł do swojej pozycji jedynie dlatego, że był bardziej bezwzględny niż jego konkurenci. Kiedy Krassus zagarnął handel dla siebie, Klodiusz, zamiast się poddać i wycofać w domowe zacisze, zapobiegł dalszym stratom i stanął do wyborów do senatu. Pompejusza przeszył dreszcz na widok ordynarnej, płaskiej twarzy. Część z tego, co słyszał, to na pewno gruba przesada, powiedział sobie. W przeciwnym razie należałoby uznać istnienie w Rzymie innego miasta, tego, którym Klodiusz już rządził. Ten człowiek pojawiał się uparcie na każdej sesji senatu. Gdyby go nie wpuszczono, bandy złoczyńców przeszłyby przez miasto, siejąc spustoszenie, a na widok legionowych straży wsiąkłyby w labirynt uliczek i zaułków jak w mrok. Klodiusz był dość przebiegły, by oskarżać te bandy publicznie i rozkładać ręce ze zdumienia za każdym razem, kiedy ich akty przemocy zbiegały się z jego ambicjami. Przywrócenie głosowania nad stanowiskami trybunów ludu nadkruszyło jeden z filarów popularności Kłodiusza. Po haniebnej żałobnej procesji sprzed dwóch miesięcy Pompejusz posłuchał rady Krassusa. Ku jego zadowoleniu do senatu wrócił tylko jeden z poprzednich trybunów. Zmienna w upodobaniach publiczność r Rozdział XXVII 297 przy obsadzeniu drugiego stanowiska głosowała na kogoś, kogo nie znał, i choć wrogowie Pompejusza umizgiwali się do niego aż nadto niegodziwie, on wciąż się nie deklarował z lojalnością wobec żadnej strony. Być może Klodiusz po prostu nie maczał palców w jego wyborze, choć Pompejusz w to wątpił. Ten człowiek, dla osiągnięcia własnych celów, nie powstrzymałby się przed grożeniem najznamienitszym rodom i Pompejusz uczestniczył już w takim głosowaniu, kiedy to przyzwoici ludzie zwracali się przeciwko niemu bez wyraźnego
powodu. Nawet nie chcieli mu spojrzeć w oczy, stając po stronie Klodiusza, i Pompejusz z trudem powstrzymywał gniew w obliczu chłodnego triumfu kupca. W rezultacie zboże rozdawane obywatelom sięgnęło piątej części całego dochodu miasta i każdego miesiąca wyciągały po nie rękę następne tysiące. Pompejusz wiedział, że Klodiusz wynajduje swoich najbardziej okrutnych i bezwzględnych popleczników właśnie spośród tych bezdomnych, napływających do miasta włóczęgów. Nie mógł tego udowodnić, lecz podejrzewał, że z górą dziesiąta część darmowego ziarna nigdy nie trafia do najgłodniejszych ust, ale idzie do tamtego mroczniejszego Rzymu, gdzie Klodiusz i jemu podobni kupowali życie równie łatwo, jak sprzedawali ziarno. Pompejusz wskazał na Swetoniusza i usiadł, podczas gdy młody Rzymianin wstał i odchrząknął. Na twarzy Pompejusza nie pokazał się nawet cień niechęci, choć pogardzał człowiekiem, który rzuca się na każdy ochłap jak wygłodniały pies. Swetoniusz nabrał pewności siebie od czasu, kiedy Klodiusz obsypał go pochwałami i srebrem. Przemawiał na tyle dobrze, by przyciągnąć uwagę senatu, a jego związek z Klodiuszem dał mu nietypową pozycję, czym się wyraźnie rozkoszował. - Senatorowie, trybunowie - zaczął - nie jestem żadnym przyjacielem Cezara, jak wielu z was wie. - Słysząc chichoty z ław, pozwolił sobie na słaby uśmieszek. - Wszyscy słyszeliśmy o jego zwycięstwie nad Helwetami w Galii, tej wspaniałej bitwie, którą obywatele musieli uczcić wiwatami na targowiskach. A przecież sprawa jego długów wcale nie jest pomniejszym zmartwieniem. Mam tu rachunki. - Tu zrobił pokaz ze sprawdzania jakiegoś dokumentu, choć znał liczby na pamięć. - Herminiuszowi jest winien blisko milion sestercji. Inni wierzyciele razem, następny milion 298 Imperator dwieście tysięcy. To nie są małe sumy, panowie. Bez tych pieniędzy ludzie, którzy pożyczyli mu je w dobrej wierze, mogą zostać wpędzeni w ubóstwo. Mają prawo apelować do nas, kiedy Cezar nie przejawia żadnych oznak czy chęci powrotu do miasta. Prawo Dwunastu Tablic wyraża się całkiem jasno w kwestii długów i nie powinniśmy wspierać wodza, który w ten sposób pogardza ustawami. Przynaglam senat, by zażądał jego powrotu i by kazał mu się oczyścić wobec miasta. A jak to się nie uda, zażądam zapewnienia ze strony Pompejusza, że pobyt w Galii ma jakieś granice, tak by ci, których dotknęły kłopoty wynikłe z długów konsula, mogli liczyć na ich spłatę w jakimś konkretnym czasie. Będę głosował za odwołaniem Cezara. Usiadł i Pompejusz miał już wskazać następnego mówcę, kiedy w ławach podniósł się nowy trybun. - Masz coś do dodania, Polonusie? - spytał Pompejusz, uśmiechając się do niego. - Tylko tyle, że chyba usiłuje się tu ukręcić bicz na zwycięskiego wodza - odpowiedział trybun. - Tak jak ja to rozumiem, te długi obciążają Cezara, chociaż pożyczonych pieniędzy użył na wyposażenie swoich żołnierzy. Kiedy wróci do miasta, jego wierzyciele będą nastawać na niego i jeżeli się nie wypłaci, spotka go surowa kara. Aż do tego czasu nie -widzę tu dla senatu żadnej roli. Jaki jest sens w żądaniu, by wracał prosto w ręce prostackich lichwiarzy? Przez ławy przeszedł pomruk aprobaty i Pompejusz zdusił uśmiech. Wielu senatorów miało długi, stąd Swetoniusz musiałby być jakimś geniuszem, każąc im przyzywać wodza do powrotu, by zaspokoić odrażające żądania ludzi pokroju Herminiusza. Pompejusz był zadowolony, że trybun opowiedział się przeciw głosowaniu. Mimo wszystko, chyba nie jest na żołdzie Klodiusza. Podchwycił spojrzenie Polonusa i skinął głową na następnego mówcę, jakiegoś młodszego syna nobila, niewartego słuchania. Pompejusz wiedział, że wielu uważało pozbycie się przez niego trybunów, a następnie przywrócenie za arbitralne posunięcie. Starsi senatorowie szczególnie liczyli na to, że obejmie
przywództwo i będzie siłą, która potrafi się przeciwstawić nowym graczom w grze. Wielu przychodziło do niego po cichu, ale w senacie strach ich obezwładniał i mało który odważył się ryzykować wrogość kogoś Rozdział XXVII 299 takiego jak Klodiusz. Nawet on, Pompejusz, na samą myśl, że pewnego dnia Klodiusz może zostać konsulem, zaczynał się pocić. Kiedy młody senator brnął wytrwale przez swoją mowę, wzrok Pompejusza powędrował do innego homo novus, Tytusa Milona. Tak jak Klodiusz przed nim, tak i ten pojawił się w senacie, kiedy upadło jego kupieckie przedsięwzięcie. Możliwe, że z powodu podobnego pochodzenia ta para nawzajem się nie cierpiała. Milon miał twarz czerwoną z przepicia i obrastał tłuszczem w miejscach, gdzie Klodiusz prężył muskuły. Obaj byli tak ordynarni jak najgorsza uliczna prostytutka. Ciekawe, pomyślał Pompejusz, czy dałoby się nastawić jednego przeciw drugiemu. Tak, pomyślał, to by było całkiem zręcznym rozwiązaniem. Głosowanie poszło szybko. Stronnicy Pompejusza choć raz się nie zawahali. Klodiusz się nie odezwał i Pompejusz wiedział, że tej nocy nie będzie żadnych doniesień o bandach przewracających kupieckie stragany. Klodiusz zauważył zamyślone spojrzenie Pompejusza i skinął masywną głową jak równy równemu. Pompejusz odwzajemnił gest odruchowo, choć w głowie mu huczało od najpotworniejszych pogłosek. Mówiono, że Klodiusz zatrudnił straże, które w jego sprawie posługują się gwałtem jak zwykłym narzędziem perswazji. To była jeszcze jedna z opowieści, krążących nad miastem jak rój much. Pompejusz zacisnął zęby na widok rozbawienia w oczach Klodiusza. W takich momentach zazdrościł Juliuszowi Galii. Mimo całych trudów kampanii jego bitwy będą prostsze i czystsze niż te, do których stawał on, Pompejusz. ROZDZIAŁ XXVIII Orutus wykrzykiwał gniewne rozkazy Dziesiątemu, który zmierzał na galijskich kucach w stronę masy jeźdźców, zbitej u stóp zerwy skalnej zwanej Ręką. Rozumiał Juliusza, że chce mieć ze sobą swoich weteranów, ale ci jego ludzie zachowywali się jak krnąbrne dzieci. Pomijając spacerowe tempo marszu, konie wpadały jeden na drugiego i na najgładszym gruncie zrzucały zakłopotanych żołnierzy na ziemię, zmuszając ich do biegu, dopóki nie udało się któremuś dźwignąć z powrotem w siodło. Jakby tego nie było dość, dowództwo nad legionami, które pozostawały w odwodzie, powierzono Markowi Antoniuszowi. Kiedy Brutus się o tym dowiedział, zagotowało się w nim ze złości. Mógł się pogodzić z tym, że Juliusz chce mieć obok siebie jego i Oktawiana, by miał kto dowodzić wyborowymi, lecz Marek Antoniusz nie zasłużył sobie na to, by być zastępcą Juliusza. Był we wściekłym humorze, kiedy zawrócił w miejscu, by zareagować na zamieszanie za swoimi plecami. - Trzymać mocno wodze, na Marsa, albo każę was wy chłostać! - krzyknął do jakiejś niefortunnej, falującej nierówno grupy trzecich szeregów, które w ciężkich chrzęszczących zbrojach bardziej przypominały przerzucone przez końskie grzbiety worki ziarna niż legionistów. Nie wyobrażał sobie ewentualnej bitwy. Dziesiąty był przyzwyczajony do rytmu pieszych szeregów, a w spoconych, przeklinających wokół Brutusa mężczyznach nie było nic ze zwykłego spokoju i opanowania rzymskiej armii. Rozdział XXVIII 301 Oktawian przegalopował obok. Mężczyźni wymienili spojrzenia i młodszy, najwyraźniej rozbawiony całą sytuacją, wyszczerzył zęby. Brutus przeklął pod nosem Dziesiąty, kiedy tuż przed nim dwa konie spięły się uprzężami i wystraszone wrzaskiem bezradnych jeźdźców spłoszyły się i poniosły. Brutus dogonił je błyskawicznie i przytrzymał do czasu, gdy obaj
legioniści odzyskali przytomność umysłu. Nie oczekiwał, by jedna konna przejażdżka zrównoważyła tym ludziom tysiące godzin ćwiczeń, ale Juliusz powinien mieć dość rozsądku i zatrzymać ten żałosny pochód wcześniej niż na oczach Ariowista. Wojowników spędzających życie w siodłach nie zwiodą żadne pozory. Zanim wyruszyli, Juliusz podszedł do niego. Widział w twarzy Brutusa chłód i niechęć i wyraźnie chciał go udobruchać. - Muszę cię mieć pod ręką, przyjacielu - powiedział. - Wyborowi to jedyni utalentowani jeźdźcy, jakich mam, a są przyzwyczajeni do twoich rozkazów. - I aby nikt go nie podsłuchał, podszedł jeszcze bliżej. - No a w razie gdybym był zmuszony walczyć, nie chcę mieć Marka Antoniusza u mego boku. Stanowczo za dużo myśli o tym Ariowiście i jego przyjaźni z Rzymem. Brutus kiwnął głową, choć słowa przyjaciela nie mogły złagodzić uczucia zdrady. Liczyły się czyny. Zwiadowcy zobaczyli Rękę i zameldowali o tym przed południem. Kiedy Dziesiąty zbliżył się do skały, Brutus zobaczył z przodu tysiące jeźdźców w perfekcyjnie równych szeregach. Ariowist wybrał na spotkanie miejsce ograniczone z obu stron stromymi wąwozami. Szczyt skały, którą Germanie nazywali Ręką, wznosił się od wschodu. Zachodnie zbocze porastał gęsty las. Brutus był ciekaw, czy Ariowist ukrył między ciemnymi dębami swoich ludzi. Wiedział, że tak być może, i miał jedynie nadzieję, że legiony nie idą prosto w potrzask. Pewne było jedno: jeżeli dojdzie do odwrotu i przyjdzie uciekać przed germańskimi jeźdźcami, Dziesiąty albo zrobi to na własnych nogach, albo zginie. Rogi dały sygnał do zejścia z koni, uzgodniony przed opuszczeniem obozu, i Dziesiąty, gdy tylko dotknął stopą gruntu, wyzbył się niezręczności, a Brutus odetchnął z ulgą. W siodłach zostali jedynie wyborowi, aby zabezpieczać skrzydła. Kuce musiały pójść z ludźmi Dziesiątego i ci ruszyli do przo302 Imperator du, zaciskając zęby ze złości. Brutus nie przestał ich popędzać, wołając do centurionów, by pilnowali ładu i porządku, kiedy idą na miejsce spotkania i przed oblicze króla germańskich Swebów. Napięcie rosło w miarę zbliżania się do wroga, a wróg rósł w oczach Rzymian i przybierał coraz wyraźniejsze kształty. Brutus zobaczył Ariowista po raz pierwszy, kiedy król wyjechał do przodu z trzema innymi i zatrzymał się dwieście stóp od czoła swoich ludzi. Juliusz pospieszył mu na spotkanie, wziąwszy Domicjusza i Oktawiana. Wszyscy trzej byli sztywni z przejęcia. Brutus rzucił ostatnie spojrzenie na Dziesiąty. - Bądźcie gotowi! - zawołał i ruszył kłusem, by dołączyć do swojego wodza. Kiedy zrównał się z Domicjuszem i Oktawianem, hałas czterech tysięcy nerwowo strzygących uszami koni przycichł za nimi. Juliusz miał na głowie hełm Aleksandrii i kiedy Brutus odwrócił się w jego stronę, by go pozdrowić, na widok żelaznych rysów rzymskiego wodza wstrząsnęły nim dreszcze. - Zobaczmy zatem, co ten ich król ma mi do powiedzenia -usłyszał stłumiony głos Juliusza. Cezar rozpoznał Redulfa u prawego boku Ariowista. Zdumiony zauważył, że dwaj inni, towarzyszący królowi wojownicy są tak samo dziwnie oszpeceni jak ów posłaniec. Jeden miał dokładnie wygoloną czaszkę, drugi koronę ciemnych włosów, ale na obu czołach wypiętrzały się dwie poprzeczne kości. Obaj nosili brody i wyraźnie wybrano ich ze względu na srogi wygląd i potężne bary. Swebowie przystroili się w złoto i srebro, Juliusz więc się ucieszył, że w charakterze honorowych straży towarzyszą mu najlepsze miecze Rzymu. Srebrne zbroje zaćmiewały blaskiem wojowników Swebów i Juliusz wiedział, że jego towarzysze będą bardziej niebezpieczni.
Ariowist nie miał prążkowanego kośćmi czoła. W jego twarzy dominowały ciemne brwi i nie przystrzyżona bujna broda, zasłaniająca połowę twarzy. Miał bladą cerę, a oczy miotające na Juliusza błyskawice były tak niebieskie jak oczy Kabery. Król pozostał nieporuszony, kiedy Juliusz podjechał i zatrzymał się bez pozdrowienia. i 1 Rozdział XXVIII 303 Nic nie przerywało głębokiej ciszy, w której obaj spoglądali na siebie i żaden nie chciał przemówić pierwszy. Brutus popatrzył na stojące za nimi szeregi koni i dalej, tam, gdzie liczniejsze siły wyznaczały południowy kraniec ziem, które zdobył Ariowist, piętnaście mil w głąb od szerokich rozlewisk Renu. W oddali widać było dwa ufortyfikowane obozy, które wyglądały na bliźniaczo podobne do rzymskich. Masa jeźdźców Swebów nie stała w sztywnym szyku, ale Brutus dostrzegł, że oczyścili grunt przed sobą i mogli przypuścić atak bezzwłocznie. Na widok długich włóczni zaczął się pocić. Każdy żołnierz rzymskiej piechoty wiedział, że konie opierają się atakowi na ścianę tarcz równie mocno jak na rząd drzew. Dopóki legiony utrzymałyby swoje czworoboki, legioniści mogliby przeć do przodu przez siły Ario wista bez realnego zagrożenia. Ale teoria była niewielkim pocieszeniem w obliczu tak wielu bla-doskórych, brodatych wojowników. Juliusz, pod zimnym spojrzeniem króla, stracił cierpliwość. - Przybywam do ciebie, tak jak prosiłeś, przyjacielu mojego miasta - zaczął. - Choć ziemia, na której stoję, nie jest twoja, przyjąłem twoje warunki. Teraz mówię ci, że musisz usunąć swoje armie za naturalną granicę Renu. Usuń je natychmiast, a nie będzie między nami żadnej wojny. - A więc taka jest rzymska przyjaźń? - zagrzmiał Ariowist. -Walczyłem przeciw waszym wrogom dziesięć lat temu i obdarzono mnie tytułem przyjaciela, ale po co, pytam? Po to, by mnie zawrócono od ziem, które zdobyłem w słusznej walce, kiedy wam to odpowiada? - W gęstych kędziorach brody pokazały się obnażone żółte zęby, a pod ciężkimi brwiami błysnęły oczy. - To żadna słuszność, zdobywać ziemie, na które ma się ochotę - odrzekł Juliusz. - Twój dom jest za rzeką i niech ci go wystarczy. Rzym nie pozwoli, byś miał Galię czy choćby jej część. - Rzym jest daleko, wodzu. Ty go jedynie reprezentujesz, a przecież nigdy nie widziałeś wściekłości moich jasnoskórych żołnierzy. Jak śmiesz mówić do mnie w ten sposób? Najechałem Galię, kiedy ty byłeś zaledwie dzieckiem! Ziemie, które podbiłem, są moje prawem podboju, starszym prawem niż twoje. Są moje, ponieważ miałem dość siły, by je zatrzymać, Rzymianinie! Gniewne dudnienie głosu płoszyło konia Juliusza. Wyciągnął 304 Imperator dłoń, by poklepać zwierzę po szyi, i opanowawszy gniew, odpowiedział: -Jestem tutaj, Ariowiście, ponieważ dziesięć lat temu zostałeś nazwany przyjacielem. Szanuję cię ze względu na moje miasto, ale powtarzam ci raz jeszcze, przekroczysz Ren i opuścisz ziemie Rzymu i jego sprzymierzeńców. Jeżeli chcesz żyć prawem podboju, wówczas zniszczę twoją armię w imię takiego samego prawa! Juliusz wyczuł, że Brutus siedzący na koniu po jego prawej stronie poruszył się niespokojnie. Spotkanie nie przebiegało tak, jak zamierzali, lecz rozdrażniła go arogancja Ariowista. - A co ty, Cezarze, robisz? Jakim prawem odbierasz plemionom ich ziemie? Może zostały ci nadane przez twoich greckich bogów? - Ariowist, uśmiechając się szyderczo, uniósł dłonie i wskazał na otaczające ich zielone łąki i lasy. - Odsyłając twoich posłańców z pustymi rękami, dałem ci wystarczającą odpowiedź - ciągnął. -Nie chcę niczego ani od ciebie, ani od twojego
miasta. Ruszaj w swoją stronę i zostaw mnie w spokoju, w przeciwnym razie umrzesz. Walczyłem o te krainy i zapłaciłem za nie cenę krwi. Ty nie zrobiłeś nic prócz odesłania nędznych Helwetów do ich ojczystego kraju. Sądzisz, że to ci daje prawo postępowania ze mną jak równy z równym? Jestem królem, Rzymianinie, a królowie nie zawracają sobie głowy ludźmi takimi jak ty. Nie boję się twoich legionów, zwłaszcza jeźdźców za twoimi plecami, którzy nawet nie potrafią uspokoić własnych koni. Juliusz oparł się chęci spojrzenia za siebie. Nie mógł nie zauważyć doskonałości szeregów Swebów i wiedział, że w jego szeregach nic nie przypomina ich chłodu i opanowania. Poczerwieniał pod żelazną maską. -Ja jestem Rzymem - powiedział. - Zwracając się do mnie, zwracasz się do rzymskiego senatu i rzymskiego ludu. Obrażasz moje miasto i wszystkie kraje pod naszym panowaniem. Kiedy ty... Nad ich głowami zawarczało coś, co leciało od linii Swebów i Ariowist zaklął. Juliusz podniósł wzrok. W stronę jego drogocennego Dziesiątego zataczało łuk kilkanaście długich strzał. Zwrócił się ostro do Ariowista. - A więc taka jest twoja dyscyplina? - warknął. Król Swebów wyglądał na równie rozwścieczonego jak on sam. Rozdział XXVIII 305 To nie on wydał rozkaz do ataku. Obie armie poruszyły się niespokojnie i w powietrze wzbiła się jeszcze jedna strzała. - Moi ludzie są żądni wojny, Cezarze. Oni z niej i dla niej żyją - odwarknął i popatrzył przez ramię na swoje szeregi. - Wracaj do nich. I spodziewaj się, że przyjdziemy po ciebie -zadudnił spod maski Juliusz. Ariowist zwrócił twarz ku niemu. Strach, który mu wyjrzał z oczu, był dla Juliusza czymś nowym w tym człowieku. Rzymianin nie rozumiał jego przyczyny. Nim król zdążył odpowiedzieć, strzał posypało się więcej i Juliusz z okrzykiem „ha!" zmusił konia do galopu w stronę swoich szeregów. Brutus, Domicjusz i Oktawian ruszyli za nim, przy głośnym dudnieniu końskich kopyt. Ariowist także wbił pięty w swojego wierzchowca i jego ludzie zakrzyknęli z radości, widząc, że do nich wraca. Po powrocie do Dziesiątego Juliusz zasypał swoich ludzi rozkazami. Najszybsi z wyborowych pogalopowali na południe, do Marka Antoniusza. Niech natychmiast przybywa ze wsparciem. Innych wysłano do lasów na zachód, aby wypatrzyli ukrytych łuczników czy inną niespodziewaną siłę. Galijskie kuce zabrano na tyły i Dziesiąty nareszcie pozbył się kłopotu. Legioniści uformowali olbrzymi obronny czworobok, ze ścianą tarcz zachodzących jedna na drugą, przeciw atakowi jazdy. Przygotowano oszczepy i skompletowano strzały i łuki. Pierwszy szereg czekał cierpliwie na odparcie pierwszego ataku. Ten nie nadszedł. Ku zaskoczeniu Juliusza Ariowist wtopił się w masę jeźdźców i nagle Swebowie, tak jak stali, rozpoczęli odwrót. Paru z Dziesiątego obrzuciło ich szyderstwami, lecz zwiadowcy nie wrócili z lasów na zachodzie i Juliusz nie chciał ryzykować natarcia, nie wiedząc, kto się czai w zielonych głębiach. Ariowist wyprowadził swoich ludzi poza zasięg oszczepów, i dalej, poza zasięg strzał, i zarządził ponowny postój. Chociaż Swe-bom wyraźnie nie brakowało porywczych młodych głów, dowiedli swojej dyscypliny w czasie odwrotu, kiedy wycofujące się oddziały kryły się szczelnie nawzajem, a gdy ostatni dołączył do reszty, na miejscu spotkania nie został żaden maruder. 306 Imperator - Co on zamierza? - mruknął półgębkiem Brutus, wychylając się z siodła. - Zwleka z bitwą, jakby nie wiedział, że daje nam czas na ściągniecie posiłków.
- Może chce nas wciągnąć w zasadzkę. Nie podobają mi się te lasy - odpowiedział Juliusz. W tym momencie do rzymskich linii przygalopował pierwszy z jego zwiadowców. - Nic, panie - wydyszał żołnierz, kiedy podciągnął bliżej i pozdrowił wodza. - Żadnych śladów czy wygasłych ognisk. Żadnych oddziałów w ukryciu. Juliusz kiwnął głową. Przypomniała mu się historia z Brutusem i Helwetami, kiedy przyjął meldunek zwiadowcy i nie zażądał potwierdzenia go przez innych; teraz więc postanowił wysłuchać swoich dwóch następnych ludzi, którzy właśnie wyłaniali się z lasu. Ci powtórzyli słowa pierwszego. Juliusz wyzbył się wątpliwości, choć był zaskoczony. Zanosiło się na szaleńczy atak ze strony Ariowista, gdy tymczasem nie działo się nic, a jego ludzie byli obojętni na zachęcające gesty pierwszej linii Dziesiątego. Juliusz postukał palcami o siodło. A może pułapką miała być dzieląca ich przestrzeń? Mało prawdopodobne. Najeżone kolcami doły byłyby większą przeszkodą dla ich własnej armii, przeważającej liczebnie nad pojedynczym rzymskim legionem. - Czy będziemy czekać na Marka Antoniusza? - spytał Brutus. Juliusz obliczył czas potrzebny legionom na dotarcie do ich pozycji i ciężko westchnął. Nim Marek Antoniusz się zjawi, by go wesprzeć, miną całe godziny. - Będziemy - odpowiedział. - Ale jest tu coś, czego nie rozumiem. Swebowie są od nas szybsi i kiedy Ariowist przyzwie swoje główne siły, będą dwa razy liczniejsi. Powinien atakować, chyba że jedynie udaje gniew, chociaż czemu miałoby to służyć? Nie zaryzykuję niczyjego życia i nie wpędzę Dziesiątego w pułapkę, dopóki się nie doczekam wsparcia. Stojący w pobliżu legioniści wymienili zadowolone spojrzenia, ale Juliusz, wpatrzony w linie wroga, nie zauważył tego. Wódz, który troszczy się o swoich ludzi, jest cennym dowódcą, jeśli to ich dotyczyło. Konni Swebów stali w milczeniu tysiąc kroków od Dziesiątei Rozdział XXVIII 307 go. Juliusz, patrząc na ich szeregi, słyszał nad głową bzyczenie muchy. - Przygotować się, żołnierze. Na razie czekamy. Do czasu, kiedy wielka kolumna legionów dołączyła do Dziesiątego, Ariowist przyzwał swoje główne siły. Według możliwie najdokładniejszych szacunków zwiadowców, tych, którzy nie bali się narazić na strzałę czy oszczep wrogiej jazdy, wojowników Swebów było jakieś sześćdziesiąt tysięcy. Każdy jeździec prowadził ze sobą biegnącego żołnierza, który trzymając się końskiej grzywy, dorównywał koniowi kroku. Juliusz przypomniał sobie opowieści o Spar-tanach podążających na pole bitwy w ten sam sposób i miał nadzieję, że nie spotka przeciwnika o podobnych wojennych talentach. Brutus rzucił jakąś drwiącą uwagę o bitwie pod Termopilami, zapamiętanej z lekcji sprzed lat, lecz wódz Spartan bronił zaledwie wąskiej górskiej przełęczy, podczas gdy on, Juliusz, mógł zostać oskrzydlony czy nawet otoczony przez łatwo przemieszczającą się siłę. Lepszym przykładem byłaby bitwa pod Kannami, gdzie Rzymian spotkała zagłada, pomyślał, ale głośno wolał tego nie mówić. Nim minęło południe, zmontowano i wymierzono w kierunku wroga sześć potężnych skorpionów. Były doskonałymi machinami obronnymi, choć przesuwanie ich z miejsca na miejsce nastręczało wiele kłopotu, stąd zwykle, po pierwszych strzałach, pozostawały poza linią natarcia. - Zanosi się na bitwę, jakiej jeszcze nie widziałem, Brutusie, ale oni czekają za długo. Każ Oktawianowi i jego wyborowym odnawiać nasze skrzydła. Reszta zależy od nas. Przeciął dłonią powietrze i wzdłuż wszystkich szeregów jęknęły rogi, pojedynczą nutą, która nie odpowiadała żadnemu rozkazowi. Dźwięk miał jedynie przestraszyć wroga, i tak się
chyba stało, bo linie Swebów drgnęły niespokojnie. Chwilę później niebo nad pustą przestrzenią między Rzymianami a Swebami pociemniało od gradu pocisków długości całkiem sporego żołnierza, lecących szybciej, niżby wróg je zobaczył czy zdążył się uchylić. Wystraszone konie z jego frontowych linii, czując szalejącą za nimi śmierć, zarżały i stanęły dęba. Podczas gdy żołnierze obsługujący śmiercionośne machiny gorączkowo pracowali, by je ponownie zała308 Imperator dować, Juliusz zasygnalizował natarcie i legiony, z Dziesiątym na czele, z oszczepami w dłoniach, rozpoczęły bieg ku wrogowi. Choć poruszali się szybko, nikt nie zgubił miejsca w szeregu i gdyby Swebowie ich zaatakowali, potrafiliby uformować szczelne czworoboki, niemal nie zwalniając kroku. Z godną podziwu dyscypliną legiony rozciągnęły linie, gdy tylko dotarły do skrawka ziemi między lasem a Ręką. Brutus dowodził na prawym skrzydle Trzeciego, a Marek Antoniusz na lewym. Kiedy znaleźli się w zasięgu strzał łuczników, tarcze podniosły się równocześnie, ale Swebowie jeszcze raz zarządzili odwrót, o wiele szybszy niż natarcie Rzymian, i tysiące wojowników odjechało i przeformowało szeregi pół mili dalej. Odległość nie była duża, Juliusz jednak się obawiał, że Swebowie chcą go wyciągnąć na zielone pola. Już widział przed sobą pierwszy z ich obozów i to, jak usiłuje się zamknąć jego bramy, a także jak szturmują je setki wozów z woźnicami, pragnącymi się dostać do środka. Juliusz potrząsnął głową zdumiony, że Ariowist zostawił ich na łaskę losu. Berykus odłączył i ruszył na zachód, prosto na palisadę Swebów, a miejsce jego pięciu tysięcy gładko zajął inny z legionów arimiń-skich. Przemaszerowali obok palisady w chwili, gdy Berykus już wziął stłoczonych za nią ludzi, bez zamieszania czy rozlewu krwi. Juliusz zobaczył podniesione w przerażeniu ramiona, ale reszta Swebów jeszcze raz ruszyła i zwarte formacje popłynęły przed siebie, aby się przeformować kolejne pół mili dalej. Juliusz zasygnalizował postój i zdyszane legiony z chrzęstem zbroi zastygły w miejscu. Z prawego skrzydła przygalopował Brutus. - Pozwól mi wziąć wyborowych. Zatrzymam tych tchórzy dostatecznie długo, byś zdążył podprowadzić resztę - powiedział, patrząc gniewnie w stronę wroga. - Nie, nie będę ryzykował moich jedynych dobrych jeźdźców -odpowiedział Juliusz, obrzucając spojrzeniem wrzeszczące, nierówne szeregi Eduów, zachwyconych odzyskaniem kuców. - Ani nie zamierzam wyniszczyć armii, goniąc za Ariowistem przez całą Galię. Chcę wokół palisady rozbić główny obóz wojenny, a wokół niego resztę mniejszych. Chcę, by nim noc zapadnie, legiony znalazły się za fortyfikacjami i bramami. Gdy podciągną wozy, każ Rozdział XXVIII 309 ludziom przygotować balisty, a kuchniom coś gorącego. Nie wiem jak ty, ale ja umieram z głodu. - Popatrzył na ciemne masy jeźdźców Swebów i potrząsnął głową. - Ariowist nie jest głupcem. Musi być jakiś powód takiego tchórzostwa. Kiedy obozy będą gotowe, wezwij moją radę. ROZDZIAŁ XXIX Obudowanie ufortyfikowanych obozów pod samym nosem wroga było nowym doświadczeniem dla każdego z sześciu legionów. Ci, co nie kopali zewnętrznych fos, wznosili z całych ton wykopanej ziemi wysokie na trzech tęgich mężczyzn wały. Zakreślonych granic pilnowali wyborowi i dwa razy podczas długiego popołudnia najechały na nich dwie małe grupki, obrzuciły ich włóczniami i uciekły do siebie. Byli to tylko młodzi, popisujący sie
odwagą ludzie, lecz Juliusz i tak nie mógł rozgryźć planów Ariowista. Jego wojownicy zdawali się rwać do walki, ale cała armia wciąż zachowywała stałą odległość i obserwowała, jak Rzymianie ścinają drzewa i wznoszą fortyfikacje. Pod koniec dnia Juliusz poczuł niesiony z wiatrem zapach przypraw i wiedział, że Swebowie pracowicie przygotowują kolację dla swoich ludzi, tak samo jak on miał przygotować dla swoich. Wczesnym wieczorem obozy stanęły i legiony wmaszerowały do środka przez bramy tak solidne, jakich nie widział w całej Galii. Zastępy cieśli miały wprawne dłonie w zamienianiu grubych pni w ostre pale i ziemne obwałowania były naszpikowane na tyle gęsto, by się oprzeć najbardziej zawziętemu atakowi. Wśród ludzi panował optymistyczny nastrój. Widok wroga w odwrocie nadzwyczaj podniósł w nich ducha i Juliusz miał nadzieję, że tak już będzie dalej. Zebrał swoją radę w namiocie dowódców, wewnątrz fortyfikacji, dopiero po tym, jak kuchnie przygotowały gorący posiłek i nakarmiono legiony. Konie Eduów rozpaczliwie uszczupliły jego zapasy Rozdział XXIX 311 ziarna, ale Swebowie byli za blisko, by wypuścić zwierzęta na galijskie pastwiska. Kiedy zapadła noc, Juliusz czekał już tylko na Brutusa. Zapalono lampy i pierwsze nocne straże, zostawiwszy tarcze, wspięły się po drewnianych schodach na wały, aby wypatrywać w ciemnościach ataku. Juliusz popatrzył po swojej radzie z cichą satysfakcją. Oktawian wyrósł na wspaniałego przywódcę i Cyron także zasłużył na stanowisko centuriona. Publiusz Krassus był nieulękłym dowódcą i Juliusz z góry żałował, że go straci, kiedy młody człowiek przejmie legion po ojcu. Reniusz dalej ćwiczył żołnierzy we władaniu mieczem i Juliusz nigdy się nie wahał w nadawaniu stopni tym, których mu polecił. Słowo Reniusza zawsze się liczyło. Domicjusz był zdolny dowodzić pełnym legionem, a jego żołnierze kochali srebrną zbroję, którą teraz nosił stale. W tym czasie i w tym miejscu ta piątka była najlepsza, a on, Juliusz, był dumny ze wszystkich. Kiedy Brutus do nich dołączył, Kabera wyjął z wilgotnego płótna kulę brunatnej gliny, i posługując się palcami zdrowej ręki, wydobył z niej nos, wykłuł paznokciami oczodoły i uformował kulę w coś na podobieństwo twarzy. -Jeżeli umieści się na niej sznurek w ten sposób, to da się odmienić kształt czaszki powiedział, owijając kawałek sznurka wokół glinianego czoła. Następnie końcówki sznurka zacisnął patykiem i zaczął nim obracać jak kołowrotem, tak długo, aż glina wypiętrzyła się nad oczami w gruby wałek. Wtedy powtórzył cały proces trochę wyżej i na zgromadzonych wokół mężczyzn spojrzała dziwna twarz Swebów. - Ale czy prawdziwa czaszka by nie pękła? - spytał Oktawian, robiąc grymas do glinianego Sweba. Kabera potrząsnął głową. - Czaszka dorosłego mężczyzny, tak, ale nowo narodzone dziecko ma miękkie kości i umiejętne ściśnięcie, poza deformacją, nie wyrządza żadnej krzywdy. Ci ludzie to nie demony, choć co drugi wasz żołnierz tak uważa i choć to okrutna rasa. Zszedłem świat, ale nie słyszałem o żadnej innej, która by się tak obchodziła z własnym potomstwem. Dziecko znosi męki przez rok albo i dwa. Albo całe życie. I wojownik Swebów jest wojownikiem od urodzenia. - Musisz to pokazać w każdym obozie, Kabero - powiedział 312 Imperator
Juliusz, wbijając wzrok w zdeformowaną głowę. - Swebowie nie potrzebują żadnej przewagi liczebnej. Wystarczą im przesądy naszych ludzi. Niezwykłe o tej porze poruszenie na zewnątrz namiotu poderwało na nogi całą radę. Straże warknęły stłumionymi głosami, a potem dał się słyszeć odgłos walki wręcz. Brutus podszedł do wyjścia i odrzucił klapę. Na ziemi wili się z bólu dwaj eduańscy jeńcy Swebów. - Wybacz,, panie - powiedział jeden z żołnierzy, po oddaniu honorów. - Konsul Cezar dał rozkaz, by mu nie przeszkadzać, a ci dwaj nie chcieli słuchać mojego ostrzeżenia. - Dobrze zrobiłeś - odrzekł Brutus. Pochylił się i pomógł wstać jednemu. - Więc co było aż tak ważne, by dać się pobić? Człowiek spojrzał spode łba na straże, a potem przemówił, lecz z gwałtownego potoku, którym popłynęły, Brutus nie rozumiał ani słowa. Spojrzał na pilnującego wejścia legionistę. - Nie przypuszczam, by zrozumiał wasze ostrzeżenia. Adanie? Mógłbyś tu przyjść i powiedzieć, czego chcą ci dwaj? Przy Adanie Edua mówił jeszcze prędzej. Jego towarzysz sam dźwignął się na nogi, stał i z ponurą miną rozcierał sobie brzuch. - Macie zamiar spędzić tu całą noc? - spytał Juliusz, wychodząc do nich. - Sądzę, panie, że warto ich posłuchać - odrzekł Adan. - To przynajmniej wyjaśnia, dlaczego nie dają się wciągnąć do bitwy - powiedział Juliusz. Jeżeli ten Ariowist jest na tyle głupi, by słuchać swoich kapłanów, możemy tylko na tym skorzystać. I zrobię to, trzy dni przed nowiem. Zepchnę go na powrót do Renu i wbiję wszystkich w rzekę. Chyba że wcześniej sam na nas ruszy. Juliusz odzyskał dobry humor. Jego eduańscy jeźdźcy też się ucieszyli, widząc swoich ludzi pomiędzy całą resztą, a najistotniejsza część dostarczonych informacji wyjaśniała sporo z zachowania króla Swebów. Juliusz wysłuchał całej opowieści za pośrednictwem Adana. Ario-wistowi powiedziano, że umrze, jeżeli przystąpi do walki przed nowiem. To znaczyło, że gniewne spotkanie było grą pozorów Rozdział XXIX 313 i Juliusz dopiero wtedy wyprowadził z równowagi króla, kiedy rozkazał Dziesiątemu formować bitewne oddziały. Przypomniał sobie błysk strachu w oczach Sweba i wreszcie zrozumiał jego przyczynę. To słabość przywódcy pozwala kapłanom wpływać na działania armii, Juliusz był pewien. Wolę Greków także paraliżowały przepowiednie wieszczek i wyroczni. Nawet rzymscy wodzowie potrafili zwlekać z bitwą i tracić zdobyte pozycje, jeżeli wnętrzności ptaków lub ryb wróżyły im klęskę. Juliusz odmawiał zabierania kapłanów i wróżbitów na swoje pola bitew, przekonany, że robią więcej szkody niż dobra. Na stole, przyciśnięta ołowianymi ciężarkami, leżała mapa Galii. Juliusz wskazał na czarną linię, która oznaczała Ren, wykręcający na północ mniej niż piętnaście mil od nich. Taką odległość mogli łatwo pokonać przed nowiem, nawet ciągnąc za sobą długi sznur ciężkich wozów, i Juliusz pobłogosławił bogów za zesłanie mu drogocennego daru w postaci dwóch zbiegłych z niewoli Eduów. - Zwijamy obóz na godzinę przed świtem - oznajmił Juliusz swoim wodzom. - Chcę, by pociągnęły za nami balisty, onagery i skorpiony, dokąd pozwoli grunt. Jeżeli zostaną z tyłu, sprowadzi się je powoli na rozstrzygającą bitwę. Oktawian będzie dowodził wyborowymi, Marek Antoniusz stanie na moim prawym skrzydle. Berykus na lewym i wszystkie skorpiony mają być podciągane na pierwszą linię przy każdym postoju. Dziesiąty i Trzeci Galijski zajmą środek. Niech żołnierze dostaną porządne śniadanie i niech każdy napełni swój worek wodą z
beczek. I sprawdzi swoje oszczepy i miecze. Wszystko, czego dowiedzieliśmy się tej nocy, niech dotrze do każdego bez wyjątku. To doda ludziom ducha. Przerwał, czekając, aż Marek Antoniusz doleje sobie wina. Rzymianina, po wyznaczeniu go na prawe skrzydło, rozsadzała radość. Słyszał o bucie Ariowista podczas spotkania przy Ręce i zgodził się, że jego przyjaźń z Rzymem dobiega kresu. Niewątpliwie wrogowie Cezara podniosą w senacie wrzask, ale to nie był kłopot na tę noc. Krassus wzdychał pod dłońmi młodej niewolnicy, która masowała mu obolały kark i ramiona. Mrożone owoce wciąż chłodziły mu żołądek, a po tym, jak się całkowicie odpręży na marmurowej ławie, czeka go luksus gorącej kąpieli. Naprzeciw niego leżała na 314 Imperator miękkiej sofie Serwilia i patrzyła w gwiazdy. Księżyc nie świecił, niebo było czyste i szybko wypatrzyła maleńki czerwony krążek Marsa, wprost nad linią terakotowego dachu, który otaczał atrium. Woda w basenie jaśniała pod światłem lamp, a spasione ćmy leciały prosto w płomienie i umierały z głośnym chrzęstem. - To miejsce jest warte każdej sztuki złota - mruknął Krassus, krzywiąc się lekko, kiedy niewolnica nacisnęła bolesne miejsce między łopatkami. - Wiedziałam, że potrafisz je docenić. - Serwilia uśmiechnęła się z prawdziwą przyjemnością. - Tak niewielu z tych, którzy przychodzą do mojego domu, zauważa piękne rzeczy, ale czym byśmy bez nich byli? Powiodła wzrokiem po świeżo położonym tynku na nowym skrzydle jej miejskiego domu. Krassus pozyskał grunt, a ona bez żalu zapłaciła pełną rynkową cenę. Nie chciała ochłodzenia ich wzajemnych stosunków, lubiła i szanowała starego człowieka, który leżał w swobodnej pozie pod silnymi palcami jej młodej Nubijki. - No więc, nie zamierzasz wydusić ze mnie żadnych informacji? - spytał, nie otwierając oczu. - Nie jestem ci już przydatny? Serwilia zachichotała. Usiadła. - Staruszku, milcz, jeśli chcesz milczeć. Mój dom jest twoim tak długo, jak go potrzebujesz. Bez żadnych zobowiązań. - Ach, to najgorsze - powiedział, uśmiechając się do siebie. -Zatem co chcesz wiedzieć? - Ci nowi ludzie w senacie, Klodiusz i teraz Tytus Milon, właściciel targu mięsnego. Są niebezpieczni? - Chociaż mówiła pogodnym tonem, Krassus wiedział, że jest skupiona i czeka na odpowiedź. - Bardzo. Staram się nie zaglądać do senatu, kiedy oni tam są. Serwilia prychnęła. - Nie zwiedziesz mnie tym swoim nagłym oddaniem się ku-piectwu, staruszku. Wątpię, czy jest jakieś słowo, które tam wypowiedziane, nie znajduje drogi do ciebie. Uśmiechnęła się do niego słodko, a on otworzył oczy i mrugnął do niej, po czym przesunął się pod dłońmi niewolnicy, naprowadzając je na pewne nowe miejsce. Serwilia pokiwała głową na te jego zabawy. - Jak wygląda twój nowy legion? / Rozdział XXIX 315 - Całkiem dobrze, moja droga. Kiedy mój syn, Publiusz, wróci z Galii, być może zrobię z ludzi jakiś użytek. Pod warunkiem, że uda mi się przeżyć obecne niepokoje. - Jest aż tak źle? Krassus podparł się na łokciach; twarz mu spoważniała. - Aż tak. Ci nowi ludzie wpływają na nastroje tłumu i z każdym dniem powiększają szeregi swoich band. Ulice przestały być bezpieczne nawet dla członków senatu, Serwilio. Bądźmy wdzięczni bogom, że ten Milon aż tak bardzo pochłania uwagę Klodiusza. W razie gdyby
jeden zniszczył drugiego, zwycięzca miałby wolną rękę i w krótkim czasie miasto zostałoby spustoszone. Słyszałem, że podzielili je między siebie i poplecznicy Klodiusza nawet za dnia nie mogą wkraczać na niektóre ulice, nie ryzykując pobicia. Większość Rzymu nie widzi tej walki, ale ona się toczy. Sam widziałem ciała w Tybrze. - A Pompejusz? Nie rozumie grozy sytuacji? Krassus wzruszył ramionami. - Co może zrobić Pompejusz wobec ich zmowy milczenia? Złoczyńcy boją się swoich panów bardziej niż tego, co mógłby im zrobić Pompejusz i jego prawa. Jak któryś zginie ze sztyletem w plecach w jakimś ciemnym zaułku, Pompejusz nie zaatakuje ich rodzin. Wystarczy wspomnieć o procesie, a świadkowie znikają lub nagle tracą pamięć. To hańba, widzieć coś takiego, Serwilio. To tak, jakby miasto nawiedziła jakaś zaraza, i ja nie widzę sposobu, jak temu nieszczęściu położyć kres. - Westchnął z niesmakiem. - Budynek senatu jest ośrodkiem tego zła i to prawda, że jestem zadowolony, iż interesy nie pozwalają mi tam przesiadywać. Klodiusz i Milon spotykają się tam otwarcie, aby się obwąchiwać i drażnić jeden drugiego, a potem, nocą, spuszczają te swoje psy z łańcuchów i terroryzują miasto. Senat nie przejawia woli, aby nad nimi zapanować. Wszystkie tamtejsze miernoty zgadzają się raz z jednym, raz z drugim i Pompejusz ma mniej wsparcia, niż mu się zdaje. Ani nie ma czym przekupywać, ani grozić bardziej niż oni. Czasami chciałbym, żeby Juliusz już wrócił. On nie dałby swojemu miastu popaść w chaos. Serwilia spojrzała w rozgwieżdżone niebo, usiłując ukryć zaciekawienie. Krassus miał oczy otwarte i bacznie się jej przyglądał. 316 Imperator Mało było rzeczy, o których jej stary przyjaciel nie wiedział lub których nie zgadywał. - Słyszałeś coś o Juliuszu? - spytała w końcu. - Słyszałem. Kusi mnie koncesjami na handel z Galią, choć myślę, że odmalowany przez niego obraz jest dużo piękniejszy niż rzeczywistość. Gdyby tylko połowa z tego, co pisze, była prawdą, byłbym głupcem, przepuszczając taką sposobność. - Widziałam na ulicach ogłoszenia - powiedziała cicho Serwilia, myśląc o Juliuszu. - Ilu na nie odpowie? - Kiedy Klodiusz i Milon, walcząc ze sobą o wpływy, innych wpędzają w biedę, to można sądzić, że na wiosnę Alpy przekroczą tysiące. Ziemia do wzięcia. Niewolnicy i handel dla każdego, kto ma dość energii, by wyruszyć w podróż. Kto oprze się takiej ofercie? Gdybym był młodszy lub biedny, sam bym się nad nią zastanowił. Oczywiście jestem gotów zapewnić składy i towary każdemu, kto chce odwiedzić jego baśniowe nowe prowincje. Serwilia się roześmiała. - Nieodmienny kupiec, tak? - Król kupców, Serwilio. Juliusz użył tego określenia w jednym z listów i nie powiem, by mi się nie spodobało. - Odprawił niewolnicę leniwym gestem i usiadł. - On robi więcej dobrego, niż o tym wie. Kiedy miasto zbyt długo skupia się na wewnętrznych rozgrywkach, rodzą się ludzie tacy jak Klodiusz czy Milon, których nie obchodzi świat ani jego losy. Meldunki, jakie Juliusz przysyła i płaci, żeby były czytane na każdym rogu ulicy, podnoszą ducha w najbiedniejszym garbarzu i farbiarzu na targu. - Zachichotał. - Pom-pejusz to rozumie, chociaż sukcesom Juliusza przygląda się niechętnym okiem. Jest zmuszony walczyć w jego imieniu za każdym razem, kiedy Swetoniusz sprzeciwia się choćby drobnemu naruszeniu prawa, i gorzki to dla niego łyk do przełknięcia, ale bez Juliusza i jego podbojów Rzym stałby się mętną sadzawką, w której ryby z rozpaczy pozjadałyby się nawzajem. - A ty, Krassusie? Co tobie przyniesie przyszłość? Krassus podniósł się z marmurowej ławy i zanurzył w gorącej kąpieli, jakby nieświadomy swojej nagości.
- Myślę, że starczy wiek jest doskonałym balsamem na rozszalałą ambicję, Serwilio. Moje marzenia są przy moim synu. Rozdział XXIX 317 Oczy mu rozbłysły w świetle gwiazd, ale ona mu nie wierzyła. - Dołączysz do mnie? - spytał. Serwilia wstała i odpięła zapinkę podtrzymującą jedwabną suknię. Była pod nią naga i Krassus uśmiechnął się na widok jej ciała. -Jak też ty uwielbiasz teatr, moja droga - powiedział z rozbawieniem. Juliusz zaklął, kiedy rzymskie czworoboki się zachwiały. Po dwóch dniach pogoni zmusił Swebów do stawienia czoła Rzymianom nie dalej niż kilka mil od Renu. Powinien się spodziewać, że odwrócą się i zaatakują, i tak się stało, lecz ich atak był nagły i obie armie zwarły się ze sobą wcześniej, niż legiony zdążyły rozwiązać swoje oszczepy. Wojownicy Ariowista rzeczywiście byli bezwzględni. Nie ustępowali pola, chyba że kopyta ich koni zaczynały deptać po trupach ich braci, i jazda kłębiła się niby gęsty dym wokół rzymskich czworoboków od pierwszej chwili, kiedy te ruszyły do natarcia. - Marku Antoniuszu! Wesprzyj lewe skrzydło! - krzyknął Juliusz, wypatrując wodza w gęstej masie walczących, ale nic nie wskazywało na to, by rozkaz przebił się przez szczęk broni. Pole bitwy ogarnął chaos i po raz pierwszy Juliusz zaczął się bać porażki. Przy każdym jeźdźcu Swebów biegł, uwieszony u końskiej grzywy, pieszy wojownik, a wszystko działo się w potwornym pędzie i prawie uniemożliwiało natarcie Rzymianom. Juliusz z przerażeniem zobaczył, że na lewym skrzydle dwa z legionów arimiń-skich są bliskie zmiażdżenia i nic nie świadczyło o tym, by ktoś spieszył im z pomocą. Wciąż nie widział tam Marka Antoniusza, a Brutus wdał się w walkę za daleko, by go wzywać. Juliusz wyrwał tarczę z rąk najbliższego legionisty i rzucił się biegiem w poprzek pola bitwy. Do czasu, kiedy się do nich zbliżył, szczęk broni się wzmógł i przybyło konających żołnierzy. Juliusz wyczuł strach wśród własnych legionistów i zaczął wołać ich po imieniu. Ogniwa w łańcuchu rozkazów najwyraźniej popękały i Juliusz był zmuszony zebrać przy sobie centurionów i ich zastępców, by osobiście wydać im rozkazy. - Połączyć Dwunasty z Piątym! Podwoić czworoboki! - wykrzyczał co tchu w piersiach. 318 Imperator Centurionowie i ich zastępcy zaczęli zaprowadzać ład wśród falujących szeregów. Jego wyborowi zajmowali stanowiska na skrzydłach, aby chronić legiony przed okrążeniem. Gdzie ten Marek Antoniusz! Zdenerwowany Juliusz wykręcał szyję na wszystkie strony, ale po dowódcy nie było śladu. Pod zalewem nieustających rozkazów dwa legiony połączyły się i obróciły, aby walczyć plecami do siebie, podczas gdy Swebowie wykruszali krańce ich czworoboków, zabijając ludzi chmurą strzał i gradem kamieni. Raz po raz konie galopowały na legiony, ale nie było takiego, który by nie stanął dęba na widok lasu tarcz. Rzymscy legioniści atakowali, kiedy jeźdźcy usiłowali zawrócić i rzeź była przerażająca. Mając Ren za plecami, Swebowie nie mieli dokąd uciekać i Juliusz był bliski paniki, kiedy zobaczył, jak pierwsze szeregi jego ukochanego Dziesiątego zaczynają padać pod rzucanymi w pełnym galopie oszczepami. Tarcze jednak ocaliły wielu i ci się podnieśli oszołomieni, i jeszcze raz włączyli się do walki razem z przyjaciółmi. Legiony parły naprzód. Sprowadzono wielkie balisty i onagery i z szeregów wroga zrobiono krwawą miazgę. Kiedy Juliusz dołączył do swoich ludzi, Dziesiąty zagrzmiał tysiącami głosów i pod bacznym okiem wodza walczył jeszcze dzielniej.
Widząc, że oba skrzydła wciąż się trzymają i że na prawym, z szaleńczą odwagą, siłę ataku Swebów stępia Brutus z garstką wyborowych i z jazdą Eduów, Juliusz rozkazał natarcie środkiem i bitewna gwałtowność formacji wymusiła na Swebach szybki odwrót. Juliusz był dumny. Jego dowódcy znali się na wojennym rzemiośle i robili swoje nawet bez jego rozkazów. Kiedy piesi wojownicy Swebów ruszyli na oddziały Rzymian, rozciągnęli linię, by dopuścić do ataku tyle mieczy, ile się dało. Kiedy natarła jazda, zwarli czworoboki, nie zaprzestając walki. Także balisty i onagery wyrzucały pociski raz za razem, aż w końcu zostały za daleko w tyle, by można było ryzykować pogrom we własnych szeregach. Ariowist zebrał wokół siebie osobiste straże, jakiś tysiąc najlepszych ze Swebów, to było widać gołym okiem. Każdy przewyższał Rzymian o głowę i każdy miał na czole deformację, która przera/ Rozdział XXIX 319 żała legionistów. Zaatakowali środek Dziesiątego i Juliusz zobaczył, że czworobok sformował się za późno, by zapobiec wtargnięciu uzbrojonych jeźdźców w głąb szeregów, i środek się wybrzuszył. Dziesiąty ryknął z gniewu. Juliusz przypomniał sobie, jak odtworzono go na trupach tych, którzy zawiedli, i usta mu wykrzywił okrutny uśmiech. Tych ludzi nic nie powstrzyma i nic nie zawróci. Dziesiąty nigdy nie ucieknie z pola bitwy. . Popłynął do przodu razem z falą żołnierzy, wołając, by skrzydła zawinęły i zdusiły napastników. Zauważył kątem oka, jak ciemne konie Eduów nadchodzą z lewej i odcinają grupę Swebów od ich głównej siły. Dziesiąty, by dosięgnąć wroga, wspiął się na stosy trupów. Ziemia poczerwieniała i zrobiła się śliska, kiedy nabierali prędkości, i Ariowist, aby nie wpaść w ręce Dziesiątego i Trzeciego, był zmuszony odjechać z frontowej linii. Odwrót króla dostrzegły wszystkie szeregi Rzymian i odpowiedziały równym podniesieniem głów. Juliusz promieniał. Ren był bliżej niż o milę i już było widać jego lśniące wody. Przywołał do siebie trębaczy, rozkazał, by wyrzucono oszczepy, i przyglądał się, jak ciemna masa pocisków udaremnia Ariowistowi każdą próbę przeformowania szeregów. Między armiami zrobiła się przestrzeń. Wiedział, że należy to wykorzystać, i nie namyślając się, ponaglił swoich ludzi. - Sprowadzić balisty i skorpiony! - rozkazał posłańcom i rzucili się na tyły, by pomóc ociekającej potem obsłudze przetoczyć ciężkie machiny po nierównym gruncie. Nie widział, co się stało, ale Swebowie, w całej swej masie i potędze, przypuścili kolejny atak i uderzyli jak piorun na rzymskie linie. Oszczepy zrzuciły kilku z siodeł i zabiły parę koni, które z kolei zbiły z nóg inne. Juliusz wiedział, że poderwali się do boju po raz ostatni, i jego ludzie ustawili się w ciasne czworoboki wcześniej, nim zdążył im to rozkazać. Długie rzymskie tarcze zachodziły jedna na drugą i ludzie za nimi^ wsparli jeden drugiego, by przyjąć uderzenie, każdy z mieczem w dłoni. Ani jedna część z rzymskich szeregów nie cofnęła się przed przerażającym widokiem rozpędzonych koni. Gdyby tak się stało, legiony zostałyby rozdarte na pół. Rzymianie zaczęli spychać armię Ariowista ku rzece. Dla wy320 Imperator borowych i Eduów zabrakło miejsca. Juliusz wiedział, że w takiej sytuacji Swebowie mogą zmiażdżyć Rzymian, ale chociaż raz po raz wbijali się w rzymskie skrzydła, legiony kontynuowały natarcie, zabijając wszystko, co stanęło im na drodze. Brzegi Renu zaroiły się od ludzi i koni; Swebowie, ryzykując życie, rzucili się w poprzek prądu. Wielka rzeka była szeroka prawie na sto żołnierskich kroków i ci bez wierzchowców, do których mogliby przywrzeć, zostali porwani przez falę i utonęli. Juliusz widział, jak
kruche łupinki rybackich łódek wypełniają się zdesperowanymi wojownikami. Widział, jak jedna wywraca się do góry dnem i jak ciemne podskakujące głowy Swebów znikają pod wodą, i ten widok był smutny. Na lewym skrzydle jakiś tysiąc rzucił broń i poddał się legionom z Ariminium, których nie udało mu się rozbić. Juliusz parł dalej ze swoim Dziesiątym, aż stanęli na brzegu rzeki i spojrzeli na masy tonących mężczyzn, którzy wypiętrzyli wodę od brzegu aż po najgłębszą toń. Ci z Dziesiątego, którzy byli zdolni do współczucia czy mieli w ręku włócznie, rzucili je w fale, ale wielu zostało uderzonych i zginęło w chwili ostatniego ratunku. Na drugim brzegu jedna z łódek dobiła do płycizny, wyczołgał się z niej sam Ario wist i opadł ciężko na kolana. - Cyronie! - zawołał Juliusz. Jego głos, powtarzany głosami żołnierzy, poniósł się echem wzdłuż szeregów Dziesiątego. Dyszący z wysiłku potężny legionista stanął przed Juliuszem w okamgnieniu i ten wcisnął mu w dłoń włócznię i wskazał mężczyznę na dalekim brzegu. - Dosięgniesz go? Cyron spojrzał w poprzek szerokiej rzeki, a stojący wokół żołnierze odsunęli się, robiąc mu więcej miejsca. - Szybko, nim się podniesie - warknął Juliusz. Cyron zrobił pięć kroków do tyłu i potem szybko się poderwał i uniósł w powietrze ciężkie drzewce. Ludzie Dziesiątego zamarli. Włócznia wzniosła się wysoko, zatoczyła łuk w słońcu i opadła. Ariowist był zwrócony twarzą do Rzymian, na drugim brzegu, i nigdy jej nie zobaczył. Włócznia zbiła go z nóg, przedziurawiając skórzaną zbroję tuż nad żołądkiem. Król zamachał bezradnie raRozdział XXIX 321 mionami, a ci z jego straży, którzy przeżyli, szybko odciągnęli go między drzewa. Po chwili nabrzmiałej grozą ciszy legiony ochrypłymi głosami wzniosły parę wiwatów, a Cyron wzniósł ramię, oddał im honory i uśmiechnął się, kiedy Juliusz klepnął go w plecy. - Prawdziwy rzut herosa, Cyronie. Na bogów, nigdy nie widziałem doskonalszego. Sam Herkules nie rzuciłby lepiej. - Juliusz zakrzyknął triumfalnie, razem ze swoimi ludźmi, i poczuł radość, która bierze się ze zwycięstwa, kiedy krew zdaje się pędzić przez żyły jak płomień, a zmęczone mięśnie wzbierają świeżymi siłami. -Mój wspaniały Dziesiąty! zakrzyknął powtórnie. - Moi bracia! Czy jest coś, czego nie potraficie osiągnąć? Ty, Belinusie, ty, który powaliłeś trzech wojowników jednym ciosem. Regulusie, to ty zebrałeś na nowo swoją centurię, kiedy padł biedny Decydus. Okażesz mu szacunek, ozdabiając hełm jego pióropuszem. Wywoływał jedno po drugim imiona cisnących się wokół niego żołnierzy, wychwalając ich odwagę. Nie przeoczył niczego z całego dnia walki. Stali wyprostowani, kiedy jego wzrok omiatał ich twarze. Inne legiony podeszły bliżej, aby go słyszeć, i Juliusz brał ich dumę i ich radość za swoją. Podniósł głos, by usłyszeli go najdalej stojący. - Po tym, co stało się dzisiaj, czy czegoś nie potrafimy osiągnąć wszyscy, jak tu jesteśmy? spytał, na co wszyscy, jak tam byli, zakrzyknęli zgodnie i radośnie. - Jesteśmy synami Rzymu i powiadam wam, ten kraj będzie nasz! Każdy żołnierz, który walczył dla mnie, będzie miał ziemię i złoto, i niewolników, którzy będą dla niego pracować. Staniecie się nowymi nobilami rzymskimi i będziecie pić wino wystarczająco dobre, byście utopili w nim swe smutki. Na mój honor, przysięgam to w obliczu was wszystkich. Przysięgam to jako konsul. Przysięgam to w Galii, jako sam Rzym. Juliusz pochylił się nad brzeg rzeki, nad spienione błoto zmieszane z krwią Swebów. Zaczerpnął go pełną garść i wzniósł ku zgromadzonym legionom.
- Widzicie tę glinę? Tę zakrwawioną glinę, którą trzymam w dłoni? Powiadam wam, jest wasza. Należy do mojego miasta tak samo jak wyścigi rydwanów czy miejskie targowiska. Podnieście ją i potrzymajcie w swoich dłoniach. Nie czujecie tego? 322 Imperator Przyglądał się z niewypowiedzianą radością, jak legiony ze śmiechem naśladują jego gest. Wyszczerzyli się do niego, każdy ze swoim kawałkiem ziemi, i Juliusz zacisnął pięść, aż glina spłynęła mu między palcami. - Może nigdy nie wrócę do domu - wyszeptał do siebie - ale to jest mój czas. To jest moja ścieżka. ROZDZIAŁ XXX 1 abbik i Aleksandria, szczelnie owinięci płaszczami, zbliżali się do zamkniętych drzwi sklepu. Ulice były powleczone brudną skorupą błota i Aleksandria, żeby nie upaść, przytrzymywała się ramienia Tabbika. Jej straże obrzuciły wzrokiem jeden i drugi koniec ulicy, po czym Tabbik wsunął klucz w zamek i zaklął pod nosem, kiedy klucz się zaciął. Wokół nich, walcząc z zimnymi podmuchami wiatru, spieszyli do swoich zajęć i sklepików podobni im obywatele Rzymu i kilku, mijając Aleksandrię, skinęło jej głową. - Zamek zamarzł - oznajmił Tabbik, wyciągając klucz i uderzając pięścią w ozdobną framugę. Aleksandria rozcierała ramiona i czekała spokojnie. Wiedziała, że lepiej nie spieszyć z żadną radą. Tabbik potrafił być irytujący, lecz wszystkie swoje zamki robił własnoręcznie i jeżeli ktoś mógłby je otworzyć, to tylko on. Podczas gdy ona próbowała udawać, że nic sobie nie robi z wiatru, sięgnął do torby z narzędziami i po paru zabiegach zamek szczęknął i drzwi otworzyły się z rozmachem, odsłaniając mroczne wnętrze. Aleksandria dzwoniła z zimna zębami. Wiedziała, że minie sporo czasu, nim się rozgrzeje i będzie mogła się zabrać do pracy. Jak zwykłe pomyślała z żalem, że Tabbik mógłby zatrudnić niewolnika, który przychodziłby wcześniej i rozpalał palenisko ich maleńkiej kuźni. Stary człowiek nie chciał o tym słyszeć. Nigdy nie zatrudniał niewolników i zezłościł się na sugestię Aleksandrii, mówiąc, że kto jak kto, ale ona powinna coś wiedzieć o stanie niewolniczym. 324 Imperator Jakby tego nie było dość, istniało prawdopodobieństwo, że niewolnik mógłby być podsunięty przez jedną z miejskich band i ich wszystkie cenne zapasy powędrowałyby do skrzyń Klodiusza czy Milona. Ten sam powód powstrzymywał ich przed wynajęciem nocnych straży. Aleksandria była wdzięczna bogom każdego ranka, kiedy zastawali sklep nietknięty. Nie licząc wszystkich pułapek i zamków Tabbika, jak dotąd mieli szczęście. Niedługo mieli się przenieść do nowo nabytego obszernego miejsca, w kwartale mniej niepokojonym przez złodziei i złoczyńców. Tabbik w końcu zgodził się na to, skuszony perspektywą nowych zamówień, które stanowiły istotę ich sukcesu. Tabbik ruszył, by rozpalić palenisko, a Aleksandria zamknęła drzwi przed wiatrem i z uczuciem błogości rozprostowała zeszty-wniałe palce. - My już sobie pójdziemy, pani - powiedział Teddus. Jak każdego ranka po odbyciu drogi do sklepu noga mężczyzny ledwo utrzymywała jego ciężar. Teddus zachowywał się zawsze tak samo i choć nigdy nie odesłała go z powrotem prosto w zimno ulicy, za każdym razem próbował dać jej taką sposobność. - Nie wcześniej, niż obaj rozgrzejecie sobie żołądki - powiedziała stanowczo. To był dobry człowiek, choć jego syn, zwłaszcza rankami, straszył posępną miną i tak rzadko się odzywał do tych, których strzegł razem z ojcem, że Aleksandria równie dobrze mogłaby zatrudniać niemowę.
Kiedy na palenisku zatrzeszczały smoliste szczapy, Aleksandria podeszła do drewnianej beczułki, rozbiła cienką skorupę lodu i nalała wody do starego żelaznego garnka, zrobionego własnoręcznie przez Tabbika. Zwykłe codzienne czynności podziałały na nią kojąco i kiedy w pomieszczeniu zrobiło się cieplej niż na zewnątrz, stężałe z zimna twarze zaczęły się wygładzać. Niespodziewanie dla wszystkich ktoś pchnął drzwi od ulicy. Aleksandria podskoczyła. To nie była pora przyjmowania zamówień. - Przyjdźcie później! - zawołała i głos uwiązł jej w gardle. Do ciasnego pomieszczenia weszli trzej groźnie wyglądający mężczyźni i starannie zamknęli za sobą skrzypiące drzwi. Rozdział XXX 325 - Mam nadzieję, że nie będziemy musieli - odezwał się pierwszy. Był typowym produktem ciemnych zaułków Rzymu. Zbyt przebiegły, by interesować się legionami, i zbyt występny, by podjąć się normalnego zajęcia. Aleksandria prawie się cofnęła, kiedy uderzył ją w nozdrza nieświeży odór niemytego ciała. Mężczyzna pokazał jej w szerokim uśmiechu ciemne, pożółkłe zęby w pokurczonych dziąsłach. Nie musiał się do niej zbliżać, by wiedziała, że jest jednym ze zbirów Klodiusza czy Milona. Właściciele pobliskich sklepów opowiadali straszne historie o ich pogróżkach i dokonywanych gwałtach. Aleksandria miała jedynie nadzieję, że Teddus ich nie sprowokuje. Jej strażnik był po prostu za stary, by poradzić sobie z trzema napastnikami. - Sklep jest zamknięty - odezwał się zza jej pleców Tabbik. Aleksandria usłyszała cichy szczęk. Nie obejrzała się za siebie, ale spojrzenia intruzów i tak spoczęły na Tabbiku. Przywódca parsknął wzgardliwie. - Nie dla nas, staruchu. Chyba że chcesz, by był zamknięty dla wszystkich - powiedział. Był butny i pewny siebie i Aleksandria, oprócz odrazy, poczuła do niego nienawiść. Niczego nie stworzył ani niczego nie dokonał, lecz mimo to wydawało mu się, że ma prawo wchodzić do sklepów i domów ciężko pracujących ludzi i siać postrach. - Czego chcecie? - spytał Tabbik. Przywódca trzech podrapał się po karku i przyjrzał się czemuś, co tam znalazł, a potem zgniótł coś czarnego między paznokciami. - Dziesiątej części, staruchu. Ta ulica nie będzie bezpieczna, dopóki nie będziesz jej płacił. Osiemdziesiąt sestercji każdego miesiąca, a nic ci się nie przydarzy. Nikt nie zostanie pobity w drodze do domu. Nic wartościowego nie spłonie. - Przerwał i mrugnął do Aleksandrii. Nikt nie zostanie zaciągnięty w ciemną uliczkę i zgwałcony. Będziemy nad wami czuwać. - Ty śmieciu! - krzyknął Tabbik. - Jak śmiesz przychodzić do mojego sklepu ze swoimi groźbami? Wynoś się, i to już, albo wezwę straże. Wynoś się razem ze swoimi szczerzącymi się głupio przyjaciółmi! Trzej mężczyźni zrobili znudzone miny. - Daj spokój, staruchu - powiedział pierwszy i zakołysał potę326 Imperator żnymi barami. - Odłóż ten młotek albo się z tobą policzę. A może najpierw z chłopcem? Na twoich oczach, jeśli chcesz. Tak czy siak, nie wyjdę stąd, dopóki nie dostanę pierwszej zapłaty. Klodiusz nie lubi tych, którzy sprawiają kłopot, a ta ulica od dziś należy do niego. Lepiej płać, co masz zapłacić, i daj mi spokojnie odejść. -Zachichotał, a Aleksandria zadrżała. - Pomyśl sobie, że płacisz miastu kolejny podatek, i zaraz ci ulży. - Dość mi tych, co płacę! - wrzasnął Tabbik. Zamachnął się ciężkim młotkiem w stronę mężczyzny. Mężczyzna drgnął, a dwaj pozostali zaszurali nogami i stanęli bliżej.
Teddus szarpnął za swój krótki rzymski miecz i atmosfera w sklepie zgęstniała w okamgnieniu. Napastnicy sięgnęli po broń, ale widać było wyraźnie, że Teddus lepiej umie się obchodzić z mieczem niż z kulawą nogą, i na twarzy przywódcy pokazała się złość. Żaden z trzech nawet nie spojrzał, kiedy syn Teddusa wyciągnął swój sztylet. Młodszy mężczyzna, w porównaniu ze starszym, nie był dla nich żadnym zagrożeniem i przywódca to wiedział. Co więcej, wiedział, że albo musi zabić człowieka z mieczem, albo wyjść. - Nie będę cię ostrzegał. Wynoś się - powiedział powoli Teddus, patrząc mu w oczy. Przywódca szarpnął głową do przodu i do tyłu w krótkim spazmie, jak walczący kogut. Teddus ruszył z miejsca, ale tamten ryknął ordynarnym śmiechem. - Co się tak spieszysz? Nie wiesz, że widok krwi z rana psuje mi apetyt? Zdążysz zginąć, jak się ściemni, i w jakimś zaułku - zapowiedział i wrócił spojrzeniem do Tabbika, który wciąż trzymał nad ramieniem młotek. - Osiemdziesiąt sestercji pierwszego dnia każdego miesiąca i zaczynamy od dzisiaj. To zwykła praktyka, stary ośle. Płacisz czy mam raz po raz przychodzić? Znów mrugnął do Aleksandrii. Aż się skurczyła pod zapowiedzią w jego oczach. - Nie. Płacę teraz. Potem, kiedy pójdziesz, wezwę straże. I to będzie twój koniec. Tabbik sięgnął w zanadrze. Na brzęk srebra wszyscy trzej się uśmiechnęli. Przywódca cmoknął głośno. j Rozdział XXX 327 - Nie, nie będzie - powiedział. - Mam przyjaciół. Wielu przyjaciół, którzy wpadną w gniew, jeżeli zostanę zawleczony na Pole Marsowe i rzeźnik przyłoży mi nóż do gardła. Twoja żona i dzieci odcierpią gniew moich przyjaciół. Zręcznie schwycił rzuconą sakiewkę, szybko przeliczył monety i wetknął je pod brudną tunikę wprost na gołe ciało. Zaśmiał się z min Aleksandrii i Tabbika i splunął na terakotową posadzkę kłębem ciemnej flegmy. - W ten sposób, staruchu, dobiliśmy targu. Do zobaczenia za miesiąc. Trzej mężczyźni wyszli na ulicę i gnani wiatrem rozpłynęli się w szarości poranka. Tabbik zamknął drzwi od środka na żelazny drąg. Rzeczywiście wygląda jak stary człowiek, pomyślała Aleksandria, kiedy omijając jej spojrzenie, odłożył młotek na półkę, chwycił długą miotłę i zaczął zamiatać podłogę. Był blady i trzęsły mu się ręce. - I co teraz zrobimy? - spytała Aleksandria. Tabbik milczał. Milczał tak długo, że była bliska wykrzyczenia tego samego raz jeszcze, byleby przerwać przygnębiającą ciszę. - Co zrobimy? - powtórzył w końcu jak echo. - Nie będę ryzykował życia rodziny, za nic w świecie. - Możemy zamknąć sklep do czasu, kiedy będzie gotowe nowe miejsce. To po drugiej stronie miasta, Tabbiku. W lepszym kwartale. Tam będzie inaczej. Na twarzy Tabbika pokazała się rozpacz zmieszana ze zmęczeniem. - Nie. Tego bandyty nie obchodzi, czy sklep jest zamknięty, czy otwarty. Zażąda tej swojej dziesiątej części, nawet jak nie sprzedamy choćby jednej sztuki. - Więc niech tak będzie, ale tylko przez miesiąc. Potem się wyprowadzimy - powiedziała, pragnąc dodać ducha pogrążonemu w swoim nieszczęściu mężczyźnie. Tabbik nienawidził złodziei. Oddanie złodziejom sestercji, na które pracował całymi dniami, było dlań dotkliwsze niż cielesny ból. Ścisnął mocniej miotłę, machnął nią kilka razy, a potem spojrzał na Aleksandrię. - Nie ma żadnego innego miejsca, dziewczyno. Czy nie wiesz Rozdział XXX
327 - Nie, nie będzie - powiedział. - Mam przyjaciół. Wielu przyjaciół, którzy wpadną w gniew, jeżeli zostanę zawleczony na Pole Marsowe i rzeźnik przyłoży mi nóż do gardła. Twoja żona i dzieci odcierpią gniew moich przyjaciół. Zręcznie schwycił rzuconą sakiewkę, szybko przeliczył monety i wetknął je pod brudną tunikę wprost na gołe ciało. Zaśmiał się z min Aleksandrii i Tabbika i splunął na terakotową posadzkę kłębem ciemnej flegmy. - W ten sposób, staruchu, dobiliśmy targu. Do zobaczenia za miesiąc. Trzej mężczyźni wyszli na ulicę i gnani wiatrem rozpłynęli się w szarości poranka. Tabbik zamknął drzwi od środka na żelazny drąg. Rzeczywiście wygląda jak stary człowiek, pomyślała Aleksandria, kiedy omijając jej spojrzenie, odłożył młotek na półkę, chwycił długą miotłę i zaczął zamiatać podłogę. Był blady i trzęsły mu się ręce. - I co teraz zrobimy? - spytała Aleksandria. Tabbik milczał. Milczał tak długo, że była bliska wykrzyczenia tego samego raz jeszcze, byleby przerwać przygnębiającą ciszę. - Co zrobimy? - powtórzył w końcu jak echo. - Nie będę ryzykował życia rodziny, za nic w świecie. - Możemy zamknąć sklep do czasu, kiedy będzie gotowe nowe miejsce. To po drugiej stronie miasta, Tabbiku. W lepszym kwartale. Tam będzie inaczej. Na twarzy Tabbika pokazała się rozpacz zmieszana ze zmęczeniem. - Nie. Tego bandyty nie obchodzi, czy sklep jest zamknięty, czy otwarty. Zażąda tej swojej dziesiątej części, nawet jak nie sprzedamy choćby jednej sztuki. - Więc niech tak będzie, ale tylko przez miesiąc. Potem się wyprowadzimy - powiedziała, pragnąc dodać ducha pogrążonemu w swoim nieszczęściu mężczyźnie. Tabbik nienawidził złodziei. Oddanie złodziejom sestercji, na które pracował całymi dniami, było dlań dotkliwsze niż cielesny ból. Ścisnął mocniej miotłę, machnął nią kilka razy, a potem spojrzał na Aleksandrię. - Nie ma żadnego innego miejsca, dziewczyno. Czy nie wiesz 328 Imperator 0 tym? Dziwię się jedynie, że nie odwiedzili nas wcześniej. Pamiętasz Geranasa? Aleksandria kiwnęła głową. Człowiek ten był jeszcze starszy niż Tabbik i wyrabiał przepiękne złote ozdoby. - Kiedy nie chciał płacić, zmiażdżyli mu młotkiem prawą rękę. Możesz uwierzysz? Teraz nie potrafi zarobić nawet na życie, ale ich to nie obchodzi. Oni chcą, żeby wieść o tym rozeszła się szeroko. Chcą, żeby tacy ludzie jak ja potulnie oddawali to, na co harują od świtu do nocy. - Tabbik rzucił miotłę w kąt. - Dosyć - powiedział. - Lepiej rozłóż swoje narzędzia, Aleksandrio. Bierzemy się do roboty. - Mam przyjaciół, Tabbiku. Juliusz i Brutus pewnie są daleko, ale zna mnie Krassus. Spróbuję coś u niego wskórać. To lepsze, niż siedzieć z założonymi rękami. - Możesz spróbować. To nie zaszkodzi. Stojący na uboczu Teddus westchnął i w końcu schował miecz do pochwy. - Tak mi przykro - powiedział półgłosem, bardziej do siebie niż do Aleksandrii czy Tabbika. - Całkiem niepotrzebnie - burknął stary. - Ten zarozumiały zbir, mimo przechwałek, chyba wolał nie mieć z tobą do czynienia. - To dlaczego mu zapłaciłeś? - spytała Aleksandria. - Zapłaciłem, bo twój człowiek byłby go zabił, i mogliby przyjść 1 nas spalić. Gdyby wygrał z nimi choć jeden, przestałaby płacić cała reszta. Odwrócił się do zmieszanego Teddusa i poklepał go po ramieniu potężną dłonią.
- Zrobiłeś, co do ciebie należało, ale na twoim miejscu zastąpiłbym syna kim innym. Przy robocie takiej jak twoja człowiek musi mieć odwagę zabijać. Potrzebujesz mordercy. A teraz zjedzcie coś szybko i wypijcie po kubku gorącego wina. Ruszajcie w swoją drogę, ale chcę was tu widzieć o pierwszym zmierzchu. -Ja będę na pewno - obiecał Teddus, zerkając na poczerwieniałą twarz syna. Tabbik popatrzył mu w oczy i kiwnął głową zadowolony. - Dobry z ciebie człowiek - powiedział. - Żałuję tylko, że skończyło się na odwadze, a nie na czymś więcej. Rozdział XXX 329 Brutus dotykał popękanego szkła. Miał zdrętwiałe palce, nawet w futrzanych rękawicach. Pragnął jedynie wrócić do kwater i jak niedźwiedź zapaść w sen zimowy. Jednak codzienność legionowa wymagała stałej pieczy i musiała iść dalej raz wdrożonym torem. Chociaż zimno dokuczało żołnierzom bardziej niż jakakolwiek inna zaznana w życiu niedola, zmiany straży odbywały się regularnie i były odmierzane trzygodzinnym przesączaniem się wody z jednego szklanego naczynia do drugiego. Brutus zaklął cicho, kiedy pod dotykiem dłoni kawałek szkła się obsunął i upadł w śnieg głucho. Potarł gęstą brodę. Juliusz uznał za korzystne zarzucenie golenia na czas zimowych miesięcy, lecz Brutus już po godzinie przebywania na powietrzu miał na brodzie twardą skorupę lodu, od samego oddechu. - To wszystko na nic. Pod każdym naczyniem trzeba rozpalić ognisko. Niewielkie, byleby woda nie zamarzała. Pozwalam ci wziąć parę polan z naszych zapasów. Ognia niech pilnują kolejne straże i niech przy okazji ogrzeją sobie ręce. Każ kowalom zrobić żelazną osłonę na szkło i drewno, w przeciwnym razie wygotujesz połowę wody. - Tak zrobię, panie. Dziękuję - odparł tesserarius, żołnierz podający tabliczki z hasłem od dowódcy uszczęśliwiony, że go nie zganiono, a Brutus uznał w duchu, że ten człowiek jest idiotą, jeżeli sam o tym nie pomyślał, i w rezultacie stracili jedyną możliwość, odmierzania długości warty. Żołnierze rzymscy zrozumieli w końcu, dlaczego plemiona galijskie nie wyruszają na wojnę zimą. Pierwszy śnieg zarwał dachy żołnierskich kwater, zamienił przytulne, zbite z surowych desek łóżka w kłębowisko wiatru i lodu. Następnego dnia zaspy zrobiły się głębsze, a po miesiącu Brutus ledwo pamiętał, jak to jest czuć ciepło. Chociaż każdej nocy rozpalali pod murami wielkie ogniska, ciepło wywiewane nieustannym wiatrem sięgało nie dalej niż kilka stóp. Brutus widział na Renie lodowe kry wielkości wozów, a czasami śnieg padał tak gęsto, że ścielił się białą ruchomą powłoką od brzegu do brzegu. Był ciekaw, czy do wiosny rzeka zamarznie na dobre. Zdawało im się, że całe dnie spędzają w ciemnościach. Juliusz wypędzał żołnierzy do wznoszenia nowych budynków tak długo, 330 Imperator jak się dało, ale zmarznięte ręce ześlizgiwały się z narzędzi i cała seria obrażeń wymusiła na nim wstrzymanie robót. Musiał w końcu pogodzić się z zimą. Brutus szedł przez obóz, ślizgając się niezdarnie w oblodzonych koleinach zostawionych przez wozy z ciężkim sprzętem legionowym. Pozbawieni pastwisk, przy ograniczonych zapasach ziarna, byli zmuszeni wybić większość wołów. Choć dzięki temu jest świeże mięso, pomyślał posępnie. Obrzucił spojrzeniem stertę zwierzęcych tusz przykrytych grubą warstwą śniegu. Mięso było twarde jak kamień, jak wszystko inne w tym kraju. Brutus wspiął się na otaczające obóz ziemne wały i wpatrzył się w szarość. Miękkie białe płatki osiadały mu na policzkach. Nie topniały na zimnej skórze. Nie widział niczego poza pniami po pierwszych rzędach drzew, które ścięto i ściągnięto z lasu, by ogrzać armię.
Las, dopóki stał, przynajmniej chronił ich przed wiatrem. Teraz wiedzieli, że najbliższe drzewa powinno się wycinać na końcu, ale nic, czego Rzymianie dotychczas doświadczyli, nie przygotowało ich na gwałtowność tej pierwszej zimy. To było zabójcze zimno. Brutus wiedział, że wielu żołnierzy nie ma ciepłego ubrania. Ci, których obdzielono skórami zabitych wołów, natłuszczali je codziennie, ale wciąż były jak żelazo. Cena za parę futrzanych rękawic już przekroczyła wysokość miesięcznego żołdu i rosła dalej, z każdym w obrębie stu mil upolowanym przez miejscowych i sprzedanym legionom zającem i lisem. Juliusz zdobył na Ariowiście dość srebra i złota, by w końcu wypłacić zaległe za trzy miesiące żołdy. W Rzymie wszystko przeciekłoby im przez palce na prostytutki i wino, ale tu niewiele dało się zrobić poza grą w kości i wielu ludzi w kilka dni popadło od nowa w ubóstwo. Bardziej odpowiedzialni wysłali część żołdu do krewnych i tych, którzy byli na ich utrzymaniu w Rzymie. Brutus zazdrościł tym, których odesłano przez Alpy do Arimi-nium, jeszcze zanim przełęcze alpejskie zasypał śnieg. Ten gest ucieszył ludzi, chociaż jak wiedział, kryła się za nim zwykła konieczność. Podczas tak ciężkiej zimy samo przeżycie było dostatecznie trudne. Swebscy wojownicy, którzy wyszli cało z bitwy, nie mogli być strzeżeni przez tak wiele mrocznych miesięcy. Lepiej Rozdział XXX 331 było ich sprzedać, rozdzielić między szkoły gladiatorów czy straże domowe i nauczyć rzymskich zwyczajów. Zgodnie z tradycją zysk z walk niewolników trafiał do legionistów. Każdy Sweb, z tysięcy pokonanych, miał wzbogacić przynajmniej o sztukę złota każdego, który z nimi walczył. Wiatr powiał mocniej i Brutus zaczął liczyć w myślach do pięciuset, zmuszając się do ustania co najmniej tak długo w jednym miejscu. Ci, którzy pełnili wartę na górze, byli pogrążeni w szarej niedoli i powinni widzieć, że dowódca znosi ją razem z nimi. Brutus owinął się ciaśniej płaszczem, krzywiąc przy każdym oddechu, który palił go w gardle, wciąż boleśnie tkliwym mimo braku czucia w całym ciele. Posłuchał wcześniejszych ostrzeżeń Kabery i ocieplił sandały dwiema parami wełnianych skarpet, choć to specjalnie nie pomagało. Od kiedy spadł pierwszy śnieg, osiemnastu ludzi straciło palce nóg czy dłoni, a bez pomocy Kabery straciłoby więcej. To się stało w kilku pierwszych tygodniach, zanim żołnierze nauczyli się poważnie traktować zimno. Brutus widział jeden, skurczony czarny klocek, obcięty kowalskim narzędziem, ale najdziwniejsza była bierność w twarzy legionisty. Nawet kiedy żelazne szczęki przecinały mu kość, nie poczuł żadnego bólu. Najbliżej stojący żołnierz wyglądał jak posąg i kiedy Brutus podszedł do niego, zobaczył, że ma zamknięte oczy i bladosiną twarz pod długą brodą. Karą za spanie na warcie była śmierć, ale Brutus klepnął zesztywniałe plecy typowym gestem dowódcy i udał, że nie zauważa błysku strachu w nagle otwartych oczach. Żołnierz wyciągnął spod tuniki skurczone sine palce i stanął na baczność. - Gdzie masz rękawice, chłopcze? - Zgubiłem je, panie. Brutus pokiwał głową. Bez wątpienia legionista był tak samo dobrym graczem jak strażnikiem. - Obetną ci ręce, jak nie będziesz ich trzymał w cieple. Weź moje. Mam inną parę. Młody człowiek przyjął je bez słowa, ale kiedy usiłował je naciągnąć na dłonie, rękawice upadły w śnieg. Brutus podniósł jedną i drugą i nasunął na zmarznięte palce. Miał nadzieję, że nie za 332
Imperator późno. Powodowany impulsem rozwiązał rzemienie podbitego futrem płaszcza i owinął go wokół ramion młodego żołnierza, starając się nie krzywić, mimo że wiatr przenikał każdą część jego ciała. Żeby nie dzwonić zębami, zacisnął szczęki. - Ależ panie, nie mogę przyjąć twojego płaszcza - powiedział strażnik. - Będzie ci w nim ciepło do końca służby, chłopcze. Potem możesz dać go temu, który cię zastąpi. - Tak zrobię, panie. Dzięki. Brutus odczekał, aż policzki żołnierza trochę się zaróżowiły, i ruszył w drogę powrotną. Czuł się dziwnie radośnie. Po części dlatego, że kończył obchód obozu, oczywiście. Gorąca duszona wołowina i łóżko ogrzane gorącymi kamieniami pomogą mu się pogodzić ze stratą jedynego płaszcza i rękawic. Miał nadzieję, że dobry nastrój go nie opuści następnej nocy, kiedy ruszy w obchód bez nich. Juliusz wyjął z paleniska pogrzebacz i zanurzył go w pucharach z winem. Rozgrzane do czerwoności żelazo zasyczało i strzeliło w górę obłoczkami pary. Rzucił pogrzebacz z powrotem w płomienie i jeden puchar podał Mhorbainowi. Rozejrzał się wokół. Prawie wierzył w trwałość nowych budynków. Jego legiony, nawet w tym krótkim czasie między zwycięstwem nad Swebami a pierwszym śniegiem, wydłużyły drogę z rzymskiej prowincji do nowych obozów na północy niemal o pięć mil. Drzewa, które wtedy ścięli, wykorzystał przy budowie nowych kwater i cieszył się, że prace posuwają się szybko, dopóki pewnej nocy nieoczekiwanie nie nadeszła zima i następnego ranka na obozowych fortyfikacjach znaleziono zamarzniętego strażnika. Zaprzestano prac w kamieniołomie i rytm ich życia się odmienił. Wszystkie wysiłki, aby stworzyć stałe połączenie z południem, zamieniły się w bardziej istotną walkę o przetrwanie. Juliusz jednak nie tracił czasu. Eduowie umieli sobie radzić z ciężkimi zimami i zgodzili się, by zatrudnił ich w charakterze posłańców i rozesłał do wszystkich znanych im plemion. W ostatecznym rachunku zawarł przymierze z dziewięcioma i upomniał się o ziemie trzech więcej, tych, które graniczyły z krajem opuszRozdział XXX 333 czonym przez Ariowista. Czy taki rachunek nie zmieni się do końca zimy, nie wiedział. Jeżeli ci ludzie dotrzymają obietnic, będzie miał dość ochotników, by na wiosnę utworzyć dwa nowe legiony. Niewątpliwie dla wielu z mniejszych plemion był to sposób na poznanie siły, która zniszczyła Helwetów i Swebów, i na podpatrzenie jej sposobów walki, ale Juliusz wraz z Markiem Antoniuszem zamierzali nasycić legiony najbardziej zaufanymi legionistami. Tak samo postąpił, kiedy Katon podrzucił mu swoich ludzi, aby ci chronili jego syna, i zrobił legionistów nawet z najemników Katyliny. Wiedząc o tym czy nie, Galowie, którzy przyjdą do niego, staną się tak solidnymi Rzymianami jak Cyron czy on sam. Bardziej martwiły go plemiona, które nie odpowiedziały na jego wezwanie. Belgowie oślepili posłańca Eduów, a potem podprowadzili jego konia pod rzymskie obozy, by zwierzę samo odnalazło drogę do ciepłych stajni. Nerwiowie odmówili spotkania z jego człowiekiem i trzy inne plemiona poszły za ich przykładem. Juliusz nie mógł się doczekać wiosny. Chwila egzaltacji, której doświadczył po pokonaniu Ariowista, minęła, ale dziwna pewność siebie wciąż go nie opuszczała. Galia będzie jego. - Plemiona, które wymieniasz, nigdy nie walczyły razem, Juliuszu. Łatwiej sobie wyobrazić Eduów stających plecami do Arwer-nów, niż że się stają braćmi. - Mhorbain upił kolejny łyk wina i odprężony przysunął się bliżej ognia. - Możliwe - zauważył Juliusz - ale moi ludzie ledwo odcisnęli swój ślad w Galii. Wciąż są tacy, którzy nawet o nas nie słyszeli. Czy ty sam akceptowałbyś rządy kogoś, kogo nawet nie widziałeś?
- Nie możesz podbić ich wszystkich, Juliuszu. Nawet twoje legiony nie mogą - odrzekł Mhorbain. Juliusz parsknął. - Nie bądź tego taki pewny, przyjacielu. Moje legiony mogłyby zabić samego Aleksandra, gdyby stanął przeciw nim, ale z tą zimą na karku doprawdy nie wiem, dokąd mam je dalej prowadzić. Na północ? Na zachód? Mam wypatrywać silniejszych plemion i pokonywać je jedno po drugim? Ja prawie wierzę, że będą walczyć razem, Mhorbainie. Jeżeli uda mi się złamać najsilniejsze, inne zaakceptują nasze prawo do tej ziemi. Rozdział XXX 333 czonym przez Ariowista. Czy taki rachunek nie zmieni się do końca zimy, nie wiedział. Jeżeli ci ludzie dotrzymają obietnic, będzie miał dość ochotników, by na wiosnę utworzyć dwa nowe legiony. Niewątpliwie dla wielu z mniejszych plemion był to sposób na poznanie siły, która zniszczyła Helwetów i Swebów, i na podpatrzenie jej sposobów walki, ale Juliusz wraz z Markiem Antoniuszem zamierzali nasycić legiony najbardziej zaufanymi legionistami. Tak samo postąpił, kiedy Katon podrzucił mu swoich ludzi, aby ci chronili jego syna, i zrobił legionistów nawet z najemników Katyliny. Wiedząc o tym czy nie, Galowie, którzy przyjdą do niego, staną się tak solidnymi Rzymianami jak Cyron czy on sam. Bardziej martwiły go plemiona, które nie odpowiedziały na jego wezwanie. Belgowie oślepili posłańca Eduów, a potem podprowadzili jego konia pod rzymskie obozy, by zwierzę samo odnalazło drogę do ciepłych stajni. Nerwiowie odmówili spotkania z jego człowiekiem i trzy inne plemiona poszły za ich przykładem. Juliusz nie mógł się doczekać wiosny. Chwila egzaltacji, której doświadczył po pokonaniu Ariowista, minęła, ale dziwna pewność siebie wciąż go nie opuszczała. Galia będzie jego. - Plemiona, które wymieniasz, nigdy nie walczyły razem, Juliuszu. Łatwiej sobie wyobrazić Eduów stających plecami do Arwer-nów, niż że się stają braćmi. - Mhorbain upił kolejny łyk wina i odprężony przysunął się bliżej ognia. - Możliwe - zauważył Juliusz - ale moi ludzie ledwo odcisnęli swój ślad w Galii. Wciąż są tacy, którzy nawet o nas nie słyszeli. Czy ty sam akceptowałbyś rządy kogoś, kogo nawet nie widziałeś? - Nie możesz podbić ich wszystkich, Juliuszu. Nawet twoje legiony nie mogą - odrzekł Mhorbain. Juliusz parsknął. - Nie bądź tego taki pewny, przyjacielu. Moje legiony mogłyby zabić samego Aleksandra, gdyby stanął przeciw nim, ale z tą zimą na karku doprawdy nie wiem, dokąd mam je dalej prowadzić. Na północ? Na zachód? Mam wypatrywać silniejszych plemion i pokonywać je jedno po drugim? Ja prawie wierzę, że będą walczyć razem, Mhorbainie. Jeżeli uda mi się złamać najsilniejsze, inne zaakceptują nasze prawo do tej ziemi. 334 Imperator - Juliuszu, już podwoiłeś posiadłości Rzymu - przypomniał mu Mhorbain. Juliusz zapatrzył się w płomienie. - Nie mogę siedzieć i czekać, by przyszli do mnie sami. Rzym może mnie odwołać w każdej chwili. Na moje miejsce może być wyznaczony ktoś inny. - Zamilkł, dostrzegłszy niebezpieczny błysk zainteresowania w oczach Mhorbaina. Przymierze z tym człowiekiem jest cenne, owszem, ale jemu wino zanadto rozwiązało język. Ostatni list od Krassusa, zanim zima zamknęła przełęcze nad Alpami, był niepokojący. Pompejuszowi wymykała się z rąk władza nad miastem i Juliusz był wściekły na słabość senatu. Niemal pragnął, by Pompejusz ogłosił dyktaturę i skończył z tyranią ludzi takich jak Klodiusz czy Milon. Ci dwaj to były dla niego puste imiona, lecz Krassus najwyraźniej uznał
zagrożenie za sprawę poważną na tyle, by zwierzyć się ze swych obaw, a on wiedział, że stary człowiek nie jest z tych, którzy boją się własnego cienia. Zastanawiał się nawet, czy nie wrócić do Rzymu i nie wesprzeć Pompejusza w senacie, ale galijska zima zdecydowała za niego. Strasznie było myśleć, że podczas gdy on zdobywa nowe lądy, miasto, które kocha, popada w korupcję i przemoc. Już dawno pogodził się z tym, że podbój jakiegoś kraju wymaga ofiary krwi, ale taka wizja własnego miasta doprowadzała go do szału. -Jest tu tak wiele do zrobienia! - powiedział, znowu sięgając po pogrzebacz. - Tymczasem zadręczam się planami na przyszłość i listami, których nie mogę wysłać. Mówiłeś, jak mi się zdaje, że tylko patrzeć odwilży. Kiedy przyjdzie ta twoja obiecana wiosna? Mhorbain wzruszył ramionami. - Niedługo - powiedział to samo, co wiele razy przedtem. ROZDZIAŁ XXXI JNiedy wiosna przyszła, ponad siedem tysięcy rodzin zalało drogi na północ od Rzymu. Ludzie ruszyli z rojnych ulic miasta, aby się upomnieć o nową ziemię, którą obiecał Juliusz. Ci, którzy bali się potęgi Klodiuśza czy Milona, wyruszali w nowe życie, z dala od zbrodni i brudów Rzymu, wyprzedając całe mienie, aby kupić narzędzia i zboże, i woły, które by ciągnęły ich wozy. To była niebezpieczna podróż, więcej niż trzysta mil do podnóży Alp, a dalej nieznane zagrożenia. Legiony, które Juliusz zabrał z Ariminium, ogołociły północ z żołnierzy i praktycznie ten region kraju został pozbawiony opieki Rzymu. Chociaż przydrożne zajazdy i strażnice dalej obsługiwano, na długich odcinkach między nimi szerzyła się plaga złodziei; wiele rodzin zaatakowano i zrozpaczone porzucono na drodze. Kilka zabrali ze sobą ci o litościwych sercach. Wiele musiało błagać o parę miedziaków albo głodować. Bogatsze rodziny wynajmowały straże i wbijały oczy w ziemię, kiedy mijały płaczących i stojących w wiosennym deszczu, z bezradnie rozłożonymi rękami. Trwało nadzwyczajne posiedzenie senatu, na którym Pompejusz miał zapoznać zebranych z meldunkami o zwycięstwach Juliusza, przesłanych na jego ręce. To była gorzko-słodka rola, a także ironia losu: podpierać się Cezarem, by zapanować nad nowymi ludźmi w senacie. Krassus mu uzmysłowił, że zwycięstwami w Galii można się posłużyć, by uchronić miasto przed wybuchem paniki w sytuacji, kiedy Kłodiusz i Milon walczą o przewagę w swoich potajemnych, krwawych rozgrywkach. Mimo realnej władzy, jaką 336 Imperator obaj zdobyli, i wpływów, z których umieli korzystać równie skutecznie i brutalnie jak z pałki, nie zrobili nic dla Rzymu poza tym, że na nim żerowali. Ani Klodiusz, ani Milon nigdy by nie przepuścili okazji wysłuchania meldunku. Ich sposób myślenia kształtowały zakazane kwartały miasta, ale byli ciekawi szczegółów bitew, rozgrywanych w ich imieniu, tak jak każdy obywatel. Początkowo, aby nad nimi zapanować, Pompejusz był gotów ogłosić dyktaturę. Nie ograniczany prawem mógłby kazać ściąć obu bez procesu. Krassus odradzał tak radykalny krok. Gdyby ich zabito, powiedział, ich miejsce zajęliby inni i Pompejusz, a może sam Rzym, już by tego nie przeżył. Hydrze, zrodzonej wśród rzymskiego motłochu, odrosłyby nowe głowy i ktokolwiek by ich zastąpił, byłby za mądry na obnoszenie się w senacie. Krassus przemawiał do rozsądku swojego starego kolegi całymi godzinami i Pompejusz dopatrzył się mądrości w jego sugestiach. Zamiast się przeciwstawiać, zaczął schlebiać i nagradzać. Zgłosił Klodiusza na wysoki urząd i wydał na jego cześć wspaniały obiad. Razem wybrali kandydatów na konsulów, miałkich ludzi, którzy nie mieli się wtrącać w ich kruchy rozejm.
W ten sposób Pompejusz zrównoważył nieco siły swoje i Klodiusza, choć wiedział, że tamten zdecydował się na taki krok po części dlatego, by zyskać jego pomoc przeciw Milonowi. Pompejusz czytał najświeższy meldunek, myśląc o obu mężczyznach, którzy jak zwykle zasiedli w ławach na wprost rostry i obaj nie spuszczali z niego wzroku. Wyniesieniem na stanowisko jednego zarobił sobie na wrogość drugiego i kiedy spojrzał na siedzącego na wprost Milona, w jego oczach nie zobaczył nic poza nienawiścią. Jednak Klodiusz teraz wymawiał jego imię z dumą kogoś, kto się szczyci ze związku z wielkim człowiekiem. Kiedy wiosna przeszła w lato, Pompejusz nawet odwiedził jego miejski dom i dla odmiany to jemu tam schlebiano i do niego się umizgiwano. To była niebezpieczna gra, ale dyktatura mogła doprowadzić do wojny domowej, a on wcale nie był przekonany, że wyjdzie z niej zwycięsko. Pompejusz odchrząknął, aby przemówić, skinął głową Klodiu-szowi i dostrzegł, że mężczyznę cieszy nawet najlżejsza oznaka respektu. To było to, co Krassus widział w nowych ludziach w se336 Imperator obaj zdobyli, i wpływów, z których umieli korzystać równie skutecznie i brutalnie jak z pałki, nie zrobili nic dla Rzymu poza tym, że na nim żerowali. Ani Klodiusz, ani Milon nigdy by nie przepuścili okazji wysłuchania meldunku. Ich sposób myślenia kształtowały zakazane kwartały miasta, ale byli ciekawi szczegółów bitew, rozgrywanych w ich imieniu, tak jak każdy obywatel. Początkowo, aby nad nimi zapanować, Pompejusz był gotów ogłosić dyktaturę. Nie ograniczany prawem mógłby kazać ściąć obu bez procesu. Krassus odradzał tak radykalny krok. Gdyby ich zabito, powiedział, ich miejsce zajęliby inni i Pompejusz, a może sam Rzym, już by tego nie przeżył. Hydrze, zrodzonej wśród rzymskiego motłochu, odrosłyby nowe głowy i ktokolwiek by ich zastąpił, byłby za mądry na obnoszenie się w senacie. Krassus przemawiał do rozsądku swojego starego kolegi całymi godzinami i Pompejusz dopatrzył się mądrości w jego sugestiach. Zamiast się przeciwstawiać, zaczął schlebiać i nagradzać. Zgłosił Klodiusza na wysoki urząd i wydał na jego cześć wspaniały obiad. Razem wybrali kandydatów na konsulów, miałkich ludzi, którzy nie mieli się wtrącać w ich kruchy rozejm. W ten sposób Pompejusz zrównoważył nieco siły swoje i Klodiusza, choć wiedział, że tamten zdecydował się na taki krok po części dlatego, by zyskać jego pomoc przeciw Milonowi. Pompejusz czytał najświeższy meldunek, myśląc o obu mężczyznach, którzy jak zwykle zasiedli w ławach na wprost rostry i obaj nie spuszczali z niego wzroku. Wyniesieniem na stanowisko jednego zarobił sobie na wrogość drugiego i kiedy spojrzał na siedzącego na wprost Milona, w jego oczach nie zobaczył nic poza nienawiścią. Jednak Klodiusz teraz wymawiał jego imię z dumą kogoś, kto się szczyci ze związku z wielkim człowiekiem. Kiedy wiosna przeszła w lato, Pompejusz nawet odwiedził jego miejski dom i dla odmiany to jemu tam schlebiano i do niego się umizgiwano. To była niebezpieczna gra, ale dyktatura mogła doprowadzić do wojny domowej, a on wcale nie był przekonany, że wyjdzie z niej zwycięsko. Pompejusz odchrząknął, aby przemówić, skinął głową Klodiu-szowi i dostrzegł, że mężczyznę cieszy nawet najlżejsza oznaka respektu. To było to, co Krassus widział w nowych ludziach w seRozdział XXXI 337 nacie. Chociaż byli prostakami, pragnęli poważania ze strony urzędu, a od kiedy Pompejusz ruszył nowym kursem, ani jeden z jego klientów nie ucierpiał z rąk zbirów Klodiusza. Ale na tym sprawa się nie zamykała. Kiedy Pompejusz wyraził życzenie odnowienia areny, Klodiusz zaoferował mu pomoc w postaci nieograniczonych funduszy. Oczywiście Pompejusz się odwdzięczył. Wzniósł jego posąg i wychwalał w senacie jego hojność. Milon odpowiedział
ofertą naprawienia Via Appia i Pompejusz, kryjąc radość z jego odkrycia się, pozwolił mu umieścić swoje imię na Porta Capena, bramie, przez którą droga wkraczała do miasta od południa. Po raz pierwszy od ponad roku Pompejusz poczuł, że władza nad miastem znów wraca w jego ręce, kiedy obaj mężczyźni nieco złagodnieli w swych zbrodniczych działaniach, obaj jednakowo spragnieni uznania i aprobaty. Nowi konsulowie byli świadomi swoich niepewnych pozycji i żaden nie robił nic bez zgody swego mocodawcy. Zapędzono się w ślepą uliczkę i prywatne wojny toczyły się dalej. Pompejusz czytał spis plemion, które Juliusz pokonał w pierwszych bitwach tej wiosny, znajdując prawdziwą przyjemność w milczącym skupieniu senatu. Senatorowie przysłuchiwali się z podziwem i grozą liczbom niewolników, których odesłano przez Alpy. Remowie stali się wasalami. Nerwiowie zostali wybici prawie do ostatniego człowieka, Belgowie - zmuszeni do złożenia broni i poddania się. Atuatuków zapędzono za mury jednego miasta, a potem zaatakowano. Na rzymskich targach sprzedano pięćdziesiąt trzy tysiące niewolników tylko z tego ostatniego plemienia. Pompejusz czytał meldunki Juliusza i nawet on ledwo pojmował kryjący się za nieskomplikowanymi wyliczeniami i prostymi słowami konflikt. Juliusz nie zrobił nic, by sprzedać swoje zwycięstwa senatowi, ale suchy ton robił większe wrażenie przez to, czego nie dopowiadał. Pompejusz przebrnął przez cały tekst, aż po końcowe uwagi, w których Cezar polecał swój meldunek senatowi i szacował roczne dochody z podatków z ziem, które podbił. W kurii panowała niczym nie zmącona cisza, kiedy Pompejusz dotarł do ostatniej linijki. - „Oświadczam, że Galia została spacyfikowana i od teraz będzie podlegać prawom Rzymu". 338 Imperator Senatorowie poderwali się na nogi i ochrypłymi okrzykami radości pogratulowali sami sobie. Pompejusz musiał wznieść dłoń, a gdy w końcu zgromadzenie przywołało się do porządku, jego głos sięgnął aż po ostatnie z najdalszych ław. - Nasi bogowie nagrodzili nas nowymi ziemiami, senatorowie. Musimy udowodnić, że jesteśmy godni, aby nimi rządzić. Tak jak zanieśliśmy pokój do Hiszpanii, tak samo zaniesiemy go na tę bardziej barbarzyńską ziemię. Nasi obywatele zbudują tam drogi i zasieją zboża, by karmić nimi nasze miasta. Będzie się o nich mówić w dalekich królestwach, które obdarzymy naszą władzą. Zaniesiemy do nich Rzym nie dlatego, że mamy niezwyciężone legiony, lecz dlatego że racja leży po naszej stronie i że jesteśmy sprawiedliwi, i dlatego że kochają nas bogowie. - Spacyfikowana? Powiedziałeś im, że Galia została spacyfiko-wana? - spytał zdziwiony Brutus. - W Galii są takie miejsca, gdzie nawet o nas nie słyszano! Co ci też przyszło do głowy? Juliusz się nachmurzył. - Wolałbyś, bym powiedział „wciąż niebezpieczna, lecz prawie spacyfikowana"? Czy takie słowa byłyby wystarczającą zachętą, by przeprowadzić naszych osadników przez alpejskie przełęcze, Bru-tusie? -Ja bym poprzestał na „prawie spacyfikowana". To jest bliższe prawdy, która jest taka, że ci barbarzyńcy chętnie by „spacyfiko-wali" nas i to tyle razy, że wolę o tym nie pamiętać. Że walczyli jedni z drugimi od pokoleń, aż znaleźli wspólnego wroga w Rzymie i teraz wsadziliśmy ręce w najgorsze gniazdo os, jakie w życiu widziałem. Coś takiego byłoby przynajmniej prawdziwsze. - Niech ci będzie, Brutusie, ale stało się i dajmy temu spokój. Znam sytuację tak dobrze jak ty. Plemiona, które nigdy nie słyszały o rzymskich żołnierzach, zobaczą nas tak prędko, jak tylko zbudujemy drogi przez kraj. Jeżeli senat zobaczy we mnie zdobywcę Galii, skończy się z gadaniem o odwołaniu Juliusza Cezara czy zmuszeniu go do spłaty długów. Niech sobie dobrze policzą złoto, które im wysyłam, i niech dzięki nowym niewolnikom obniżą ceny
pszenicy i innego ziarna. Ja będę miał wolną rękę, przejdę przez cały kraj, do morza, i pójdę nawet dalej, nawet za morze. To Rozdział XXXI 339 moja ścieżka, Brutusie; czy nie widzisz, że wreszcie ją znalazłem? To ścieżka, dla której się urodziłem. Wszystko, o co proszę, to kolejne kilka lat, pięć może, a Galia rzeczywiście będzie spacyfi-kowana. Powiadasz, że są miejsca, gdzie nawet o nas nie słyszano? Zatem dobrze, zdobędę ziemie, o których istnieniu nie wie Rzym! Zobaczę świątynie Jowisza wznoszące się nad ich miastami jak marmurowe urwiska. Zaniosę naszą cywilizację, naszą naukę, naszą sztukę ludziom, którzy żyją w zwykłej nędzy. Zaprowadzę nasze legiony tam, gdzie ląd spotyka się z morzem. Zawiodę za morze. Kto wie, co się kryje za dalekim brzegiem? Nie mamy nawet map tamtejszych krain, Brutusie. Są tylko legendy Greków o wyspach we mgle, na samym końcu świata. Czy to nie rozpala twojej wyobraźni? Brutus milczał niepewny, czy przyjaciel oczekuje odpowiedzi. Już widywał Juliusza w tym nastroju, który czasami udzielał się i jemu. Teraz jednak ogarnęło go zwątpienie, czy aby Juliusz rozważył, czym się skończą ich podboje. Nawet weterani porównywali swojego młodego wodza do Aleksandra, a Marek Antoniusz robił to całkiem bezwstydnie. Kiedy przystojny Rzymianin napomknął o tym na spotkaniu rady, Brutus się spodziewał, że Juliusz wzgardzi jego słowami, biorąc je za niezręczne pochlebstwo, ale on się tylko uśmiechnął, ścisnął Marka Antoniusza za ramię i dolał mu wina. Równina Helwetów została zamknięta, wielkie połacie ziemi pocięte na gospodarstwa dla osadników z Rzymu. Juliusz spieszył się ze swoimi obietnicami i aby je spełnić, musiał pozostawać w polu. Ze zwykłej konieczności płacenia legionom w srebrze musiał grabić miasta i walczyć nie dla sławy, ale dla napełnienia skrzyń i wysłania dziesiątej części senatorom. Brutus, osamotniony pośród rady Juliusza, nie widział kresu tego wszystkiego i zaczynał wątpić w cel tej wojny. Jako Rzymianin mógł zaakceptować destrukcję, która była zwiastunem pokoju, ale jeżeli miała ona zadowolić żądzę władzy Juliusza, nie mogło mu się to podobać. Juliusz nigdy się nie wahał. Chociaż wiosną plemiona belgijskie, połączone wspólnym celem, napierały na nich ze wszystkich stron, legiony zaraziły się od swojego wodza pewnością siebie i plemię za plemieniem zostało bez litości odparte. Jak gdyby wszyscy 340 Imperator uwierzyli w swój los i nie mogli przegrać. Czasami nawet Brutus zarażał się tym i zdzierał gardło, wiwatując człowiekowi, który wznosił ku nim swój miecz, w żelaznym hełmie przypominającym twarz nieżyczliwego boga. Ale Brutus znał człowieka, który się za nią krył, wystarczająco, by spokojnie iść za nim, tak jak szli legioniści. Chociaż odnosili zwycięstwa dzięki własnej sile i prędkości, za sprawcę tego wszystkiego uważali jedynie Juliusza. Dopóki on żył, wiedzieli, że nie mogą być pobici. Brutus westchnął. Być może mają rację. Cała wschodnia Galia była pod kontrolą legionów i budowano drogi całymi setkami mil. Rzym wyrastał z tutejszej ziemi, a Juliusz był ziarnem, z którego wyrastały zmiany. Popatrzył na przyjaciela i owładnęła nim nieprzeparta duma. Poza rzedniejącymi włosami i bliznami był prawie tym samym człowiekiem, którego znał od zawsze. Choć żołnierze mówili, że jest wybrańcem bogów. Jego obecność na polu bitwy warta była co najmniej jednej dodatkowej kohorty, podczas gdy oni starali się walczyć tak, by zasłużyć na jego pochwałę. Brutus poczuł się zawstydzony swoimi małostkowymi urazami i żądłem niechęci. Postanowił je zwalczyć.
Publiusz Krassus dostał dwa legiony, z którymi wyruszył na północ, i obecny nastrój Juliusza brał się z tego, że syn senatora doprowadził do prawie całkowitego poddania się plemion Normandii. Mieli tę swoją ścieżkę do morza i chociaż Brutus był przeciwnego zdania, wiedział, że nic nie powstrzyma Juliusza przed zabraniem swoich bezcennych legionów na wybrzeże. Śnił sen o Aleksandrze i o krańcach świata. Rada Juliusza wkroczyła do długiego pomieszczenia ufortyfikowanego obozu. Oni także się zmienili, stwierdził w duchu Brutus. Oktawian i Publiusz Krassus, podczas kilku lat galijskiej kampanii, stracili ostatnie ślady młodości. Obaj mieli blizny i obaj zmężnieli. Cyron dowodził swoją kohortą tak oddany Juliuszowi, że Brutus nazywał go w myślach wiernym psem. Podczas gdy on potrafił się dzielić swoimi wątpliwościami z Domicjuszem czy Reniuszem, Cyron, jak zauważył, natychmiast oddalał się z miejsca, gdzie usłyszał choćby cień krytyki. Obaj żywili do siebie niechęć, usilnie maskowaną przez wzgląd na Juliusza. Jak bardzo my przed nim udajemy, pomyślał Brutus. W obecRozdział XXXI 341 ności Juliusza wszyscy, zostawiając za drzwiami wzajemne nieporozumienia, odgrywali braci. Jakby nie mogli znieść myśli, że go rozczarowali. Juliusz odczekał, aż wino zostanie rozlane do wszystkich pucharów, i odłożył pergaminy na długi stół. Znał już na pamięć meldunki, nie musiał do nich zaglądać. I choć Brutusa ogarnęły złe przeczucia, mimo woli, pod niebieskim spojrzeniem usiadł prościej, i dostrzegł, że inni zareagowali tak samo. Pod koniec dnia wszyscy jesteśmy jego psami, pomyślał, sięgając po swój puchar. - Twój pakt z Wenetami nie wytrzymał próby, Krassusie - powiedział Juliusz do młodego Rzymianina. Syn senatora potrząsnął głową z niedowierzaniem i Juliusz przemówił uspokajająco: - Nie spodziewałem się, że będzie trwały. Za mocno przylgnęli do morza, by czuli się z nami związani. Pakt był tylko po to, by ich powstrzymać, zanim dotrzemy na północny zachód. Będę musiał kontrolować wybrzeże, jeżeli mam w ogóle przekroczyć morze. -Juliusz zapatrzył się przed siebie. - Napadli na kohortę, którą zostawiłeś, wzięli jeńców i traktując ich jak zakładników, domagają się uwolnienia swoich ludzi. Musimy zniszczyć ich na morzu, jeżeli chcemy, by jeszcze raz zasiedli do negocjacji. Pewnie myślą, że Rzym walczy tylko na lądzie, ale wśród nas jest kilku, którzy wiedzą lepiej. Przerwał, by mogli się roześmiać, i spojrzał porozumiewawczo na Cyrona. - Zatrudniłem mistrzów okrętowych i cieśli, by zbudowali nowy port i okręty. Pompejusz dostarczy załogi, które przepłyną obok Słupów Heraklesa i wokół Hiszpanii, aby spotkać się z nami na północy. To całkowicie odpowiada moim planom. Nie pozostawimy tych zrywaczy umów bez odpowiedzi. Mhorbain mówi, że inne plemiona są niespokojne i jak jastrzębie wypatrują każdego wyzwania, by zobaczyć, czy mu sprostamy. - A ile potrwa zbudowanie okrętów? - spytał Reniusz. - Będą gotowe następnej wiosny, jeśli będę miał czym zapłacić. Napisałem do senatu list z żądaniem, by przejął na siebie ciężar płacenia za nasze nowe legiony. Krassus zapewnia, że udzieli mi 342 Imperator pożyczki, jeżeli senat zawiedzie, ale tych starców pewnie cieszą nasze postępy. Być może tegoroczna zima nie będzie tak ciężka jak poprzednia i przygotowania do wymarszu podejmiemy podczas mrocznych miesięcy. - Zabębnił palcami o stół. - Mam meldunek od zwiadowcy znad Renu. Granicę naszej ziemi przekroczyły kolejne germańskie plemiona i te muszą być odparte. Wysłałem pięciu Eduów, by potwierdzić zwiad i ocenić ich liczebność.
Chcę wypowiedzieć im bitwę, nim posuną się za daleko w głąb naszej własnej ziemi. Gdy już zostaną pobici, zamierzam przekroczyć rzekę i ścigać ich do skutku, co powinienem zrobić ze Swebami. Nie mogę pozwolić barbarzyńcom znad naszej rzeki, na atakowanie naszych skrzydeł, gdy tylko wyczują jakąś słabość. Dam im odpowiedź, jakiej nie zapomną przez pokolenia, a gdy będę wracał, uszczelnię Ren. Rozejrzał się wokół, dając każdemu czas na przetrawienie wieści. - Aby zniszczyć zło w zarodku, musimy bezzwłocznie wyruszyć. Jeszcze jedno zwycięstwo i Rzym będzie sięgał od jednego krańca Galii po drugi. Poprowadzę nad Ren mój Dziesiąty i Trzeci Galijski pod dowództwem Brutusa. Jeden z nowych legionów galijskich będzie zamykał tyły. Nie może być żadnych konfliktów i oznak nieposłuszeństwa w obliczu takiego wroga. Mhorbain zgodził się jeszcze raz dać mi swoją jazdę. Reszta z was będzie działać niezależnie, w moim imieniu. Krassusie, oczekuję, że wrócisz na północny zachód i zniszczysz siły lądowe Wenetów. Spalisz ich okręty albo przynajmniej odepchniesz je od wybrzeża. Nie pozwolisz, by przypływały po zapasy. Domicjuszu, weźmiesz Czwarty Galijski, aby go wesprzeć. Marku Antoniuszu, ty zostaniesz tutaj, ze swoim legionem. Dwunasty i Piąty Arimiński zostaną z tobą. Będziesz moim punktem odniesienia. Spodziewam się, że pod moją nieobecność nie stracisz żadnej z ziem, które zwyciężyliśmy dla Rzymu. Bądź ostrożny, ale uderzaj, jeżeli zajdzie potrzeba. Ostatnie zadanie jest łatwe, Berykusie. Twój Arimiński zapracował na odpoczynek, a ja potrzebuję właściwego człowieka, który będzie miał pieczę nad osadnikami przybywającymi zza Alp. Senat ma przysłać czterech pretorów do zarządzania nowymi prowincjami i trzeba ich będzie wprowadzić w realia tutejszej sytuacji. Berykus jęknął i przewrócił oczami, co widząc, Juliusz się roRozdział XXXI 343 ześmiał. Posadę piastunki tysięcy wiejskich osadników trudno było nazwać idealnym stanowiskiem, ale Berykus był dobrym administratorem, a legion naprawdę zapracował na chwilę przerwy między nieustannie staczanymi bitwami. Juliusz tak długo wydawał rozkazy i wyznaczał stanowiska, aż każdy człowiek znał zakres swoich obowiązków i zasięg swojej władzy. Uśmiechnął się, kiedy zareagowali z humorem, i odpowiedział na każde pytanie z całkowitą znajomością rzeczy, czego się po nim zresztą spodziewali. Legioniści uparcie twierdzili, że zna imię każdego człowieka pod swoimi rozkazami, i czy to była prawda, czy nie, Juliusz panował nad każdym aspektem życia legionów. Nie opuszczał rąk, zawsze od razu odpowiadał na każde pytanie i to wszystko jeszcze bardziej przekonywało ludzi do niego. Brutus rozejrzał się wokół stołu i nie zobaczył niczego prócz determinacji w twarzach tych, którzy dostali zadania oznaczające niewygodę, ból i być może śmierć. Kiedy Juliusz rozłożył mapy i wdał się w bardziej szczegółowe kwestie dotyczące terenu i zaopatrzenia, Brutus obserwował go, ledwo słuchając słów. Zastanawiał się, ilu spośród zgromadzonych w tym miejscu znów zobaczy Rzym. Kiedy Juliusz śledził palcem bieg Renu i przedstawiał im swoje szacunki, on nie potrafił sobie wyobrazić, by kiedykolwiek człowiek, za którym szedł, mógł być powstrzymany. ROZDZIAŁ XXXII J esiennego dnia czwartego roku podbojów Juliusza w Galii Pom-pejusz i Krassus spacerowali po forum pochłonięci rozmową. Wielkie otwarte przestrzenie w środku miasta wypełniały wokół nich tysiące obywateli i niewolników. Oratorzy przemawiali do tych, którzy dali się przekonać do słuchania, na setki różnych tematów, a ich głosy niosły się nad głowami tłumu. Niewolnicy z bogatych domów spieszyli z zawiniątkami i zwojami swoich panów. Panowała moda na ubieranie domowych niewolników w jasne kolory i wielu nosiło niebieskie czy złociste tuniki, w niezliczonych odcieniach, które nakładały się na ciemniejsze
czerwienie i brązy ich ciężej pracujących braci i kupców. Wzdłuż rzędu budynków sunęły majestatyczne, uzbrojone straże, każda ze swoim chlebodawcą w środku. To było ruchliwe, bijące ciągłym pośpiechem serce miasta i ani Pompejusz, ani Krassus nie zauważyli lekkiej zmiany w nastroju otaczającego ich tłumu. Na Pompejusza wpadł, popchnięty przez kogoś, jego legionista i to był pierwszy znak nadchodzących kłopotów. Najzwyklejsze zdziwienie wzięło górę nad instynktem przeżycia i Pompejusz się zatrzymał. Tłum zgęstniał jeszcze bardziej, ą twarze wykrzywił grymas. Krassus oprzytomniał szybciej. Szarpnął Pompejuszem w stronę budynku senatu. Jeżeli to miały być następne rozruchy, należało zejść jak najprędzej z oczu tłumowi i wysłać straże na zewnątrz, dla zaprowadzenia porządku. Przestrzeń wokół senatorów wypełniła się masą napierających, szydzących ludzi, a nad ich głowami przeleciał kamień i trafił w koRozdział XXXII 345 goś innego. Pompejusz zobaczył, jak jeden z jego łiktorów przewraca się pod uderzeniem kawałka żerdzi. Strach schwycił go za gardło, lecz zdobywając się na odwagę, wyciągnął sztylet i skierował ostrze do dołu. Nie zawahał się, kiedy ktoś z tłumu naparł za blisko. Rozpłatał mu policzek i tamten upadł z krzykiem na ziemię. - Straże! Do mnie! - ryknął. Tłum zawył w odpowiedzi. Trzech zwalistych mężczyzn przygniotło legionistę Pompejusza do ziemi i zadźgało go na śmierć. Krzyk jakiejś kobiety podjęli porażeni strachem obywatele, gromadzący się za plecami ludzi, którzy atakowali jego i Krassusa. Ludzi Milona, był pewien. Gdy ich przywódca poczuł się w senacie osamotniony, Pompejusz powinien się tego spodziewać, lecz teraz miał przy sobie tylko garstkę żołnierzy i łiktorów, a to nie było wiele. Jeszcze raz posłużył się sztyletem i zobaczył, jak Krassus podnosi zaciśniętą pięść i łamie nią nos jednego z atakujących. Liktorzy byli uzbrojeni w urzędowe topory i pęki rózg. Kiedy je rozwiązali, ich urzędowa broń okazała się niezwykle skuteczna i topory dosłownie wycinały drogę dla Pompejusza i Krassusa, prosto do senatu. Ale gdy tłum obrzucił łiktorów nożami, liczba toporów zmalała i bezpieczny krąg wokół dwóch senatorów się skurczył. Pompejusz usłyszał niosące się przez forum zawołanie rogów i obudziła się w nim nadzieja, choć przemieszana z rozpaczą. Jego legion przybywał, ale mogło być za późno. Czyjeś palce wczepiły mu się w togę. Odciął je jednym cięciem i rzucił się z pomocą Krassusowi, zbitemu z nóg celnym uderzeniem kamienia. Podciągnął go do góry i przytrzymał, aż przyjdzie do siebie. Krassus miał krew na ustach. Pompejusz wiedział, że jego może czekać to samo. Hałas, który do tej pory jedynie narastał, nagle się zmienił. Pojawiły się nowe twarze, jeszcze liczniejsze, i ci ludzie zaczęli kłaść pokotem tych, którzy usiłowali dopaść senatorów. Z całej masy wydzieliła się grupa mężczyzn walczących nie jak legioniści, lecz za pomocą tasaków, haków rzeźniczych i kamieni. Pompejusz zobaczył twarz jakiegoś człowieka zamienioną, pod gradem ciosów, w krwawą miazgę. Człowiek runął pod nogi innych. Schody senatu były blisko, ale wciąż za daleko, by do nich dotrzeć w sytuacji, kiedy w kręgu walczących nie dało się zrobić 346 Imperator kroku. Pompejusz kłuł sztyletem wszystko, czego mógł dosięgnąć, ogarnięty furią, i nawet nie wiedział, że krzyczy w bezsensownym gniewie. Napór ciał zelżał, zdawałoby się, bez przyczyny i Pompejusz zobaczył zakrwawione noże zbirów wzniesione niemal tak, jakby każdy oddawał honory. Napastnicy odstępowali. Zmiażdżone ciała i krzyczący ranni leżeli wszędzie wokół, ale oni nie atakowali. Pompejusz kiwnął na któregoś, trzymając sztylet w pogotowiu, z ostrzem wyciągniętym jak przedłużenie
przedramienia. Spływał potem i przyglądał się, nie wierząc własnym oczom, jak mężczyźni się cofnęli, aby uformować przejście do marmurowych schodów. Rzucił okiem w tamtym kierunku. Ciekawe, pomyślał, dokąd by dotarł, gdyby się zdecydował pobiec, i zdecydował inaczej. Nie pokaże im swoich pleców. W tym momencie zobaczył zbroje swoich legionów przebijających się przez tłum i Klodiusza. Przywódca motłochu wydawał się solidny jak skała w porównaniu z innymi. Nie był wysoki, ale wszyscy wiedzieli, jak jest silny, i tłum instynktownie rozstępował się przed nim, jak wilki, które odwracają ślepia od najbardziej okrutnego osobnika w stadzie. Jego wygolona głowa w porannym słońcu błyszczała od potu. Pompejusz mógł tylko patrzeć. - Rozproszyli się ci, którzy żyją - zwrócił się do niego Klo-diusz. - Odwołaj swoich żołnierzy. - Prawą rękę miał wilgotną od krwi, trzymał sztylet złamany przy samej rękojeści. Pompejusz odwrócił się, kiedy jakiś dowódca z jego legionu podniósł miecz, aby zabić Klodiusza. - Stać! - krzyknął, zrozumiawszy w końcu, co się stało. - To są sprzymierzeńcy. Tymczasem legion skupił się wokół niego i już formował zwarty czworobok. Klodiusza zaczęto odpychać, ale Pompejusz chwycił go za ramię. - Czy mam zgadywać, kto stoi za tym atakiem? - spytał. Klodiusz wzruszył masywnymi barami. - On już jest w budynku senatu. Nie będzie prowadził do niego żaden ślad, możesz być pewny. Milon jest dość sprytny, by mieć czyste ręce. -Jak na ironię, Klodiusz rzucił na ziemię złamany sztylet i wytarł zakrwawione pięści skrajem togi. 1 Rozdział XXXII 347 - Trzymałeś ludzi w pogotowiu? - spytał Pompejusz. Nie znosił tej jego nieustającej podejrzliwości. Klodiusz zmrużył oczy. - Nie. Nigdy nie pojawiam się na forum bez pięćdziesiątki własnych chłopców. Wypróbowany sposób, by zjawić się tam, gdzie nas potrzebują. Dopóki to się nie zaczęło, nie wiedziałem o niczym. - A więc zawdzięczamy życie twojej szybkiej decyzji. - Pompejusz usłyszał w pobliżu jakiś jęk i błyskawicznie się rozejrzał. -Został ktoś przy życiu, bym go mógł przesłuchać? - Nie teraz. W tego rodzaju robocie nikt nie zna niczyich imion. Wierz mi, ja to wiem odpowiedział Klodiusz. Pompejusz pokiwał głową, starając się stłumić wewnętrzny głos, który wmawiał mu dość uporczywie, że rzecz została zaaranżowana przez Klodiusza. To była nieprzyjemna myśl, ale zaciągnął u tego człowieka dług, który zwiąże go z nim na łata. Dla wielu w senacie byłoby to warte śmierci kilku z ich sług, a Klodiusz był znany z bezwzględności. Pompejusz spojrzał w oczy Krassusowi. Zgadywał, że stary człowiek myśli podobnie. Nagle uzmysłowił sobie, że wciąż zaciska dłoń na sztylecie, i rozkurczył palce. Czuł się staro przy tej byczej krzepie Klodiusza. Najchętniej zmyłby krew ze skóry i zanurzył się w gorącą kąpiel gdzieś w domowym zaciszu i z dala od tego wszystkiego, bezpiecznie, ale wiedział, że oczekuje się po nim więcej. W zasięgu głosu stały setki mężczyzn i zanim noc zapadnie, cały ten straszliwy incydent będzie powtarzany ze szczegółami przy każdym straganie i w każdej winiarni miasta. - Spóźniam się do senatu, panowie - powiedział twardym głosem. - Kiedy wrócę, tej krwi ma tu nie być. Nie będzie zwłoki w płaceniu podatków od zboża. Dla nikogo. To nie było zbyt dowcipne, ale Klodiusz zachichotał. Z Krassusem u boku Pompejusz przeszedł wzdłuż szpaleru ludzi Klodiusza. Wiele głów pochyliło się przed nim z szacunkiem.
Dziesiąty wycofywał się w panice. Równe szeregi się załamały i zapanował kompletny chaos. Goniły ich tysiące jazdy Senonów, które się oderwały od centrum bitwy. Główna bitwa toczyła się dalej, legiony arimińskie natomiast walczyły nieugięcie i utrzymywały linię. m 348 Imperator Do ufortyfikowanego obozu była niecała mila i Dziesiąty pokonał ją prawie biegiem. Juliusz nie odstępował ich ani na krok. Wyborowi osłaniali tyły przed dzikimi atakami Senonów i do czasu, kiedy Dziesiąty wpadł przez solidne bramy do środka, nikt nie zginął. Senonowie okazali się trudnym przeciwnikiem. Juliusz stracił wielu z Trzeciego Galijskiego w pułapce lesistego terenu. Plemię nauczyło się nie stawać do bezpośredniej bitwy z legionami. Wojownicy Senonów prowokowali drobne utarczki i natychmiast odskakiwali, wykorzystując swoją jazdę do ustawicznego nękania sił Rzymian i nie dając się pochwycić tam, gdzie dałoby się ich wybić do nogi. Wyborowi pojawili się przy bramach obozu wkrótce po Dziesiątym i dokładnie je zamknęli. To było poniżające, ale obóz, zamieniony w tymczasową warownię, był przeznaczony właśnie do takiego celu. Podobnie jak dawał ochronę w nocy, tak samo pozwalał legionom na odwrót na silniejsze pozycje. Jeźdźcy Senonów wyli z wyraźnej uciechy, kręcąc się wokół wysokich, pochyłych murów, choć każdy uważał, by trzymać się poza zasięgiem pocisków. Juliusz już dwa razy był zmuszony przyprowadzić z powrotem całą armię w obręb fortyfikacji i teraz, za trzecim razem, Senonowie zawyli jeszcze głośniej. Ich wódz jechał razem z nimi. To było widać po długich proporcach zatkniętych na włócznie przy jego siodle. Juliusz obserwował z murów, jak przywódca Senonów wymachuje mieczem na ludzi w obozie. Ten człowiek najwyraźniej z nich szydził. Juliusz obnażył zęby. - Teraz, Brutusie! - krzyknął na dół. Senonowie nie widzieli, co się dzieje w obozie. Ponad grzmotem kopyt własnych koni nie usłyszeli dudnienia wyborowych, kiedy ci zebrali się w odległym krańcu i puścili galopem przez wielki obóz, prosto na mury w pobliżu bram. Kiedy zwolnili, czekająca na nich pięćdziesiątka Dziesiątego wyłamała kołkami luźne bloki ziemi, z których zrobione były mury. Odpadły, zostawiając otwór wystarczająco duży, by przejechało tamtędy pięć koni jeden obok drugiego. Wyborowi wyskoczyli jak strzały, prosto na wodza Senonów. A Rozdział XXXII 349 Zanim jego jeźdźcy zdążyli zareagować, został otoczony i ściągnięty z konia. Legioniści zawrócili na oczach wroga i popędzili z powrotem przez wybite przejście, z wrzeszczącym Galem przewieszonym w poprzek siodła Brutusa. Juliusz otworzył bramy i Dziesiąty przemaszerował przez nie triumfalnie. Pozorowany strach i panika zniknęły i ludzie Juliusza napadli na falujące szeregi Senonów z głośnym krzykiem. Dziesiąty uderzył włóczniami i mieczami i odpychał Galów od obozu. Dziurę w ścianie za nimi zatkano wozami, które zostawiono w tym celu, i Juliusz wskoczył w siodło, aby gonić za nimi. Wzniesienie fałszywych murów zabrało im jedną bezksiężycową noc, ale nie mogłoby to lepiej wypaść. Wyeliminowanie z bitwy wodza Senonów, który potrafił reagować na każdy podstęp szybko i błyskotliwie, było najważniejsze w pokonaniu plemienia. Juliusz podjechał na pierwszą linię Dziesiątego i zobaczył w oczach swych ludzi radość na jego widok. Legiony arimińskie wciąż trwały na swoich pozycjach, tak jak zapowiedziano, teraz więc Dziesiąty mógł uderzyć na tyły Senonów i zgnieść ich między dwiema siłami.
Od pierwszej chwili, kiedy Dziesiąty dotarł do ich linii, -widać było różnicę w poruszaniu się i przemieszczaniu mas jeźdźców i pieszych żołnierzy. Od początku zdali się za bardzo na swojego wodza i gdy jego zabrakło, byli bliscy paniki. Jeszcze próbowano dzielić się na jednostki i odskakiwać na boki, tak jak w poprzednie dni, ale karność armii się ulotniła. Zamiast uporządkowanego odwrotu, dla zwykłej taktycznej przewagi, zaczęły padać sprzeczne polecenia i jedni wpadali na drugich. Dziesiąty, zrzuciwszy ich z siodeł, ruszył dalej. Konie bez jeźdźców rozbiegły się po polu bitwy i Senonowie zostali pobici, całymi setkami porzucając broń i poddając się na wieść o pojmaniu swego wodza. Trzy mile dalej leżało ich największe miasto. Juliusz poprowadził Dziesiąty ku niemu, gdy tylko rozbrojono oddziały i ludzi powiązano tak jak niewolników. Pieniądze z ich sprzedaży miały wypełnić jego skrzynie jeszcze bardziej, a miasto było znane z zamożności. Miał nadzieję, że gdy wypłaci się senatowi, zostanie mu dość, by powiększyć flotę i w końcu móc przepłynąć przez posęp350 Imperator ne wody kanału między Galią i wyspami. Zdobyli na Wenetach dziewięć okrętów, ale potrzebował dwudziestu kolejnych galer, by zabrać na morze nie tylko zwiadowczą siłę. Jeszcze jeden rok, by je zbudować, a potem zaprowadzi swoich najlepszych ludzi do krajów, których nigdy nie widział żaden Rzymianin. Kiedy Dziesiąty maszerował do twierdzy Senonów, Juliusz śmiał się głośno, podniecony tak wspaniałą perspektywą, nawet kiedy zaprzątały mu głowę tysiące szczegółów dotyczących chwili obecnej. Za dwa dni miał się spotkać z przedstawicielami trzech plemion z wybrzeża i spodziewał się po nich daniny i nowego paktu. W sytuacji, kiedy flota Wenetów została zatopiona czy osadzona na mieliźnie, tamta część północy już mu się poddała i teraz, kiedy Senonowie zostali usunięci z równiny, połowa Galii należała do niego. Do tej pory nie było już plemienia, które by nie słyszało o legionach. Galia huczała od wieści o jego podbojach i rzadko zdarzał się dzień, kiedy przywódcy nie podróżowali do jego obozów i nie czekali na jego podpis na traktatach, paktach i umowach. Adan miał pełne ręce roboty i musiał zatrudnić trzech innych skrybów, by nadążyć z nie kończącym się kopiowaniem i tłumaczeniem z jednego języka na drugi. Juliusz zastanawiał się, co zrobić z pojmanym wodzem. Zostawić go przy życiu znaczyło zgodzić się, by najdalej za kilka lat wszczął nową rebelię. Wybitne talenty przywódcze króla nie pozwalały okazać mu łaski i Juliusz zdecydował o jego losie bez żalu. W oddali ujrzał miasto Senonów. Juliusz patrzył na nie z przyjemnością, już wyobrażając sobie świątynie wewnątrz murów. Wszyscy wiedzieli, że Senonowie kochają swoich bogów i że objawiają tę miłość, obsypując ich złotem i kosztownościami. Przez lata stworzyli w ten sposób prawdziwe skarbce. Gdy już legionowi kowale przetopią cenny metal na sztaby, a sztaby przekują na monety, Juliusz pozbawi każdy dom prywatny i gmach publiczny wszystkiego, co cenne. Ludzi może zostawić przy życiu i pod opieką legionów, ale by iść dalej, potrzebuje ich złota. Od równiny powiał zimny wiatr i Juliusz zadrżał od pierwszego chłodu kolejnej zimy. Zmrużył oczy. Patrzył na wschód i wyobrażał sobie Alpy i odległości, które musi pokonać. Po raz pierwszy nie / Rozdział XXXII 351 spędzi zimnych miesięcy w Galii. Wyruszy do Ariminium, na spotkanie, które zdecyduje o jego przyszłości.
Przypomniał sobie o liście od Krassusa; miał nadzieję, że nadal może wierzyć w obietnice tego starca. To nie była odpowiednia pora, by być odwołanym. Nie teraz, gdy Galia stoi przed nim otworem. Nie, gdy jego sny prześladują wyspy za morzem. Wciąż jeszcze byli tacy, którzy się zaklinali, że one nie istnieją, ale Juliusz stał na przybrzeżnych urwiskach i widział je, błyszczące bielą w oddali. Miasto Senonów poddało się, a jego bramy rozwarły szeroko. Juliusz wjechał pod łuk sklepienia, już myśląc o Ariminium i przyszłości. ROZDZIAŁ XXXIII otraże legionowe na murach Ariminium były dobrze zabezpieczone przed zimnem. Kiedy zapadła noc, legioniści naciągnęli na zbroje grube płaszcze i szczelnie owinęli twarze szerokimi pasami płótna, zza których wyglądały jedynie wąskie szparki oczu. W żelaznych koszach wzdłuż całego kamiennego grzbietu paliły się ognie i legionistom wolno było zbijać się wokół nich w gromadki. Większość z nich pochodziła z nowego zaciągu, z miast na południu. Zastępowali tych, którzy walczyli dla Cezara w Galii. Ich młodość przejawiała się w opowiadaniu szeptem żołnierskich dowcipów i w piciu zakazanych rozgrzewających trunków, od których się tylko krztusili i jeden drugiego poklepywał po plecach. Ariminium było miastem pracowitym i kiedy zapadała zimowa noc, płonęło niewiele lamp. Przed świtem ulice znów były pełne wozów dostarczających produkty dla okrętów. Mimo wiszącej nad miastem zasłony ciszy jeden ze strażników podniósł wzrok i wpatrzył się w ciemność. - Zdawało mi się, że słychać konie na drodze - powiedział. Dwaj inni zostawili ciepło ognia i stanęli przy nim. Nic nie mąciło spokoju znieruchomiałego nad zamarzniętą ziemią powietrza i już mieli wrócić do swoich towarzyszy, kiedy nagle wszyscy coś usłyszeli. Dźwięk, choć odległy, zdawał się nie milknąć. Na zewnątrz murów poza ponurością zimowej nocy nie było nic, ale najmłodszy legionista mógłby przysiąc, że ciemności się poruszają, gdziekolwiek spojrzał. Cienie zlały się w wyraźniejsze kształty i chłopak zesztywniał. A Rozdział XXXIII 353 - Tam! - pokazał palcem. - Jeźdźcy... trudno powiedzieć, jak wielu. Innym brakowało jego ostrości wzroku i mogli jedynie 'wpatrywać się w noc tam, gdzie pokazywał. - Czy to nasi? - spytał jeden, skrywając strach. Wyobraźnia, sycona żołnierskimi opowieściami o barbarzyńskich plemionach, już mu podpowiadała, jak atakują mury ich miasta, i zrobiło mu się jeszcze zimniej. - Nie wiem. Czy powinienem zawezwać Starego Łucznika? Pytanie zawisło w próżni. Budzenie centuriona z powodu fałszywego alarmu oznaczało proszenie się o kłopoty. Teras był najstarszy z całej trójki. Nie miał więcej doświadczenia niż inni i dołączył do legionów później, gdy nie powiodło mu się w kupiectwie. Ale tamci dwaj patrzyli na niego, tak samo jak wtedy, gdy chodziło o pieniądze czy młode kobiety. Teras niewiele wiedział o jednym czy drugim, ale nie miał nic przeciwko temu, by go uważano za człowieka, który wszystko wie, i to robiło wrażenie na młodszych żołnierzach. Tymczasem siły jeźdźców nadciągnęły bliżej i metaliczny chrzęst uprzęży mieszał się już z miarowym krokiem maszerujących ludzi. Nocny wiatr uderzył w długie proporce i zafalowały nieprzyjemnie. Ciemne postaci zmierzały prosto ku bramom. - W porządku, idźcie po niego - powiedział Teras, przygryzając niepewnie wargę.
- Podejść do bram! - krzyknął ktoś z dołu. Teras i dwaj pozostali stanęli na baczność, tak jak ich przyuczono. - Nie da się, jesteśmy zamknięci. Lepiej wróćcie tu rano - odkrzyknął któryś ze stojących przy ogniach, a jego towarzysze zdusili śmiech. To pewnie ten, który łamie zakazy, trzeba go było przeszukać, nim wszedł na mury, pomyślał gorzko Teras. Chętnie by tego głupca nauczył rozumu, ale słowa już padły. Teras zamknął oczy i czekał. - Odnajdę tego, który to powiedział, i obedrę go ze skóry. -Głos był ten sam, co poprzednio, ale było w nim tyle samo gniewu, co rozbawienia. - Otwierać bramy! Teras spojrzał w dół, ku żołnierzom przy żelaznych zasuwach. 354 Imperator Czasami żałował, że nie jest kupcem, choć kiedy nim był, stracił -więcej srebra, niż zarobił. - Otwórzcie je - powiedział. Młody człowiek na dole popatrzył w górę z niewyraźną miną. - Nie trzeba by poczekać na... - Och, po prostu je otwórz. Jest zimno, a tamci to Rzymianie. Naprawdę myślisz, że gdyby byli barbarzyńcami, czekaliby, aż skończymy się kłócić? Zazgrzytały ciężkie żelazne zasuwy i oba skrzydła bram odciągnięto zgrabnie na bok. Brutus przejechał przez nie pierwszy. Zsiadł z konia i rzucił wodze najbliższemu z miejskich straży. - W porządku. A teraz, gdzie jest ten zuchwalec z murów? Bramy minął inny jeździec, opatulony równie grubo jak straże na murach. Postać była imponująca i Teras widział, jak ludzie za jego plecami odczekali, nim wjechali za nim do miasta. Dowódca; Teras wyczuwał takich na mile. - Nie mamy czasu, Brutusie - rzucił mężczyzna. - I tak już jestem spóźniony. Nie czekając na nikogo, popędził przez ciemne ulice. Reszta bez słowa ruszyła jego śladem. Teras doliczył się pełnej centurii, nim Stary Łucznik wspiął się na mury i stanął obok niego. Bramy znów zamknięto i młodzi żołnierze zajęli swoje pozycje, nie śmiejąc podnieść wzroku na centuriona. Ten był weteranem i jeżeli wierzyć opowiadanym o nim historiom, uczestniczył w każdej większej bitwie od czasów Kartaginy. Wbrew oczywistej prawdzie, że musiałby mieć setki lat, mówił o tamtych dniach jak o swoich, niedwuznacznie dając do zrozumienia, że tylko jego obecność we wszystkich dziejowych wydarzeniach ocaliła republikę przed najeźdźcami, rozprzężeniem dyscypliny i każdą inną zarazą. Jakakolwiek byłaby prawda, był poznaczony bliznami, gderliwy i głęboko urażony, że dano mu niedoświadczonych młokosów, by zamienić ich w coś zbliżonego do legionisty. - Ty, ty i... ty - powiedział stary żołnierz ponuro, wskazując na końcu na Terasa. - Nie wiem, co robiliście tej nocy, za to jutro Rozdział XXXIII 355 wykopiecie doły kloaczne przy drodze do Fameny. Wiem to dobrze. Odwrócił się bez słowa i powlókł w dół śliskich schodów, klnąc pod nosem i ciągnąc za sobą smugę słodkiego zapachu wina. Teras czuł to dobrze. Młody legionista, który odkrzyknął Brutusowi, zaszurał nogami, kiedy Teras wrócił na swoje miejsce przy ogniu i grzał dłonie. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć. - Zamilcz - warknął Teras. - Albo cię zabije tak jak stoisz. Juliusz trafił na miejsce spotkania bez większego kłopotu. Tajemnicze przesłanie od Krassusa przypomniało mu, gdzie swego czasu planowali pokonanie Spartakusa. Chociaż Juliusz nie widział Ariminium od dziesięciu lat, poruszał się po nim bez trudu, a wybrany dom był
jedynym oświetlonym na pustej uliczce blisko portu. Juliusz strzegł tajemnicy jak tylko potrafił i zostawił Galię bez słowa ostrzeżenia, bojąc się donosicieli, a potem maszerował tak szybko, jak się dało, z setką Dziesiątego. Pierwsze sześćdziesiąt mil zrobili mniej więcej w dziesięć godzin, a żaden z jego ludzi się nie użalił ani razu ani nie poprosił o odpoczynek dłuższy niż krótkie postoje na posiłek i wodę. Kiedy się upewnił, że nawet najszybsi szpiedzy zostaliby za nimi, pozwolił na wolniejszy krok przez alpejskie przełęcze, choć prawdę mówiąc, w przejmującym zimnie i rozrzedzonym powietrzu nie mogliby iść szybciej. Do czasu, gdy znaleźli się po drugiej stronie, Juliusz był pewien, że ten, kto szedł ich śladem, będzie musiał poczekać na wiosnę. Cezar zostawił Brutusa z centurią, by strzegli drogi. Podszedł do drzwi, które pamiętał ze starej kampanii, i zastukał, wtulając się w płaszcz przed zimnem. Otworzył mu mężczyzna o bezmyślnej twarzy. - Tak? - spytał krótko. - Galia - odrzekł Juliusz. Człowiek zrobił mu przejście i wskazał na kolejne drzwi. Juliusz usłyszał potężny trzask bierwion na palenisku wcześniej, nim znalazł się w środku. Pompejusz i Krassus podnieśli się, by go powitać, i Juliusz poczuł, jak na widok obu mężczyzn ogarnia go fala ciepła. Oni wydawali się równie ucieszeni. 356 Imperator - Dawno się nie widzieliśmy, przyjacielu. Czy przyprowadziłeś mojego syna? - spytał Krassus. - Tak jak chciałeś. Czy mam go poprosić do środka? Juliusz dostrzegł rozterkę na twarzy Krassusa. - Nie, nie wcześniej, niż porozmawiamy - odpowiedział z ociąganiem stary człowiek. - Na stole jest jedzenie, a przy ogniu gorące wino. Usiądź i rozgrzej się. Juliusza ogarnęło poczucie winy, kiedy pomyślał o swoich ludziach drżących z zimna tuż za progiem. Jeśli zgodnie z prośbą Krassusa spotkanie miało się odbyć potajemnie, tamtym należało znaleźć jakiś kąt i dać łyżkę strawy, nim zrobi się widno. Ciekawe, pomyślał, czy przewidziano dla nich nocleg w jakimś bezładnie zbudowanym arimińskim domu, czy będą spali w stajniach. - Od dawna tu jesteście? - spytał. - Od kilku dni - odpowiedział Krassus. - Za długo. Powinienem wrócić do Rzymu. Cieszę się, że przybywasz. -Jak mógłbym nie przybyć po tak tajemniczym wezwaniu? Hasła i nocne marsze przez skutą lodem północ. Bardzo ekscytujące. - Juliusz uśmiechnął się do starszych mężczyzn. - Prawdę mówiąc, wolę być tutaj niż zimą w Galii. Nie macie pojęcia, jak trudno tam wytrzymać w czasie długich mrocznych miesięcy. Dwaj byli konsulowie wymienili spojrzenia i Juliusz pomyślał, że czas złagodził ich dawną wzajemną niechęć. Czekał cierpliwie, aż wyłuszczą powód spotkania, choć teraz, kiedy był z nimi, chyba żaden nie wiedział, jak zacząć. Czekał, żując kawałek zimnej jag-nięciny. - Pamiętasz nasze porozumienie? - odezwał się w końcu Pom-pejusz. Juliusz kiwnął głową. - Oczywiście. I przystał na nie każdy, o ile pamiętam. -Jednak czas nie stoi w miejscu. Musimy zrewidować warunki. - Rozumiem. Są nowi konsulowie i dręczy was myśl, czy jeszcze da się coś ze mnie wyciągnąć. Słucham. Czego potrzebujecie? Krassus cicho zachichotał. - Bezpośredni jak zawsze, ten nasz Juliusz. No dobrze. Od czasu, kiedy opuściłeś miasto, senat bardzo się zmienił.
- Wiem o tym - odpowiedział Juliusz i Krassus się uśmiechnął. Rozdział XXXIII 357 - Tak, jestem pewny, że masz własne źródła. Zatem wiesz, że mówi się o odwołaniu cię z Galii. Wypadami za Ren nie zyskałeś sobie przychylności senatorów. Plemion germańskich nie powinieneś był tykać, stąd Pompejusz bywał w ciężkich opałach, kiedy cię bronił. Juliusz wzruszył ramionami. - Więc jestem mu wdzięczny. Utrzymanie granicy na Renie uznałem za konieczne. Pompejusz wychylił się do przodu. Grzał dłonie przy ogniu. - Znasz niestałość senatorów, Juliuszu. Jednego roku pieją na twoją cześć, a następnego domagają się głowy. Tak było zawsze. - Czy potraficie przeciwdziałać odwołaniu? - spytał Juliusz, starając się panować nad sobą. Wiele zależało od odpowiedzi. - Oto powód, dla którego tu jesteśmy. Ty chcesz przedłużyć swój pobyt w Galii, a ja mogę ci to zaoferować. - Kiedy opuszczałem Rzym, nie było mowy o żadnych granicach czasowych - przypomniał mu Juliusz. Pompejusz ściągnął brwi. - Ale teraz sytuacja się zmieniła. Nie jesteś już konsulem. W najbliższych latach nie może nim być żaden z nas. W senacie jest zbyt wielu ludzi, którzy znają cię tylko jako wodza, gdzieś niemożliwie daleko. Oni czekają, że któryś z twoich meldunków będzie ostatni, Juliuszu. Cezar patrzył na niego spokojnie. Nie odpowiadał. Pompejusz parsknął. - Zostawiłeś północ na łasce losu, zabierając legiony z Arimi-nium. Aby to zrobić, potrzebowałeś z naszej strony wiele wsparcia i obaj wciąż ledwo odzyskujemy siły. Twoi wierzyciele ścigają cię poprzez senat. Mówi się nawet o wytoczeniu ci procesu za zabicie Ariowista. To wszystko razem przekłada się na żądanie, byś złożył dowództwo i wrócił do domu. - A więc czym mam zapłacić, by stało się przeciwnie? Córkę ci już obiecałem - powiedział cicho Juliusz. Pompejusz zmusił się do uśmiechu. Wyglądał na bardzo zmęczonego i pierwszy przemówił Krassus. - Cieszy mnie, że się rozumiemy, Juliuszu. Ceną za moje wsparcie będzie powrót mojego syna, by mógł poprowadzić mój legion. 358 Imperator Pompejusz zapewni mi jakąś prowincję i tam będę kontynuował edukację Publiusza, po tym, czego się nauczył od ciebie. Dobrze mówi o tobie w swoich listach. - O jakim kraju myślisz? - spytał szczerze zainteresowany Juliusz. - O Syrii. Partowie wzbraniają mi dostępu do handlu z Syrią. Wódz legionu może dotrzeć tam, dokąd zwykły kupiec nigdy się nie ośmieli. - Znam zatem cenę kupca - mruknął Juliusz, na co Krassus uśmiechnął się szeroko. - Nawet kupiec musi mieć sprawny legion. Od czasu do czasu. Juliusz obrócił się, by patrzeć Pompejuszowi prosto w twarz. - Tak więc Krassus ma podbić dla Rzymu Syrię. Daję mu syna i niech tak się stanie. Czego mógłby chcieć ode mnie Pompejusz? Słyszałem, że Klodiusz i Milon wywołują na ulicach zamieszki. Chcesz mojego wsparcia? Mógłbyś je mieć, Pompejuszu. Jeżeli chcesz, bym głosował na ciebie, jako na dyktatora, mogę wrócić z Dziesiątym i rozprawić się ze wszystkim, co się wydarzy. Na mój honor, mogę. Wciąż mam tam przyjaciół i mógłbym ci tę dyktaturę załatwić.
Pompejusz uśmiechnął się lekko. - Brakowało mi w mieście twojej energii, Juliuszu. Naprawdę brakowało. Nie, Klodiuszowi założyłem pęta, a Milon to zużyta siła. Masz nieaktualne informacje. A co do moich potrzeb, są prostsze. Znów popatrzył na Krassusa. Juliusz zdziwił się tak nagłej przyjaźni między nimi. To dziwne, pomyślał, jak ludzie potrafią się zmieniać. Nigdy by nie uwierzył, że ci dwaj będą wobec siebie kimkolwiek więcej niż - i co najwyżej - niechętnymi sobie sprzymierzeńcami, ale teraz wydawali się tak spoufaleni jak bracia. Był ciekaw, czy Pompejusz poznał prawdę o zaangażowaniu się Krassusa w spisek Katyliny. W Rzymie nie mogło nie być tajemnic. - Potrzebuję złota, Juliuszu - powiedział Pompejusz. - Krassus mówi, że znalazłeś w Galii nieprzebrane bogactwa, dużo więcej, niż miasto kiedykolwiek miało z podatków. Juliusz zerknął na Krassusa z nowym zainteresowaniem, zastanawiając się, jak dobre są jego źródła co do szacunku tychże bogactw. Pompejusz mówił dalej, i teraz słowa popłynęły wartkim potokiem. Rozdział XXXIII 359 - Moje prywatne dochody to za mało, by odbudować miasto, Juliuszu. Zostało po części zniszczone w czasie zamieszek, a senat nie ma żadnych funduszy. Jeżeli ty je masz, poszłyby na wykończenie już wznoszonych świątyń i domów. - A Krassus? Nie mógł ci pożyczyć? - spytał Juliusz. Pompejusz poczerwieniał. - Mówiłem ci, Krassusie - warknął do swojego kolegi. - Mówiłem, że wyjdę na żebraka... Krassus przerwał, kładąc dłoń na ramieniu Pompejusza, by go uspokoić. - Nie chodzi o pożyczkę, Juliuszu. Pompejusz prosi o dar. -Uśmiechnął się drwiąco. - Nigdy nie zrozumiem, dlaczego pieniądze są tak niewygodnym tematem. Sprawa jest dość prosta. Skarbiec senatu nie jest na tyle zasobny, by wyłożyć miliony potrzebne do odbudowy paru części miasta. Kolejny akwedukt, świątynie, nowe ulice. To wszystko kosztuje. Pompejusz nie chce zaciągać nowych długów, nawet u mnie. Juliusz pomyślał ze smutkiem o okrętach, które czekały na wypłatę. Podejrzewał, że Pompejusz nie do końca zna list Krassusa i nie wie, czym były objuczone konie Dziesiątego w czasie przeprawy na drugą stronę Alp. Czasami bezceremonialność najbogatszego obywatela Rzymu okazywała się błogosławieństwem. - Więc dobrze - powiedział. - Mam złoto. Mam fundusze. Chociaż w zamian chcę wciągnąć Dziesiąty i Trzeci na listę wypłat senatu. Ich żołd nie może dalej obciążać mojej prywatnej sakiewki. - To jest... do zaakceptowania - zgodził się Pompejusz. Juliusz sięgnął po następną porcję zimnego mięsa i jadł je w zamyśleniu. - Moje pełnomocnictwa muszą być potwierdzone pisemnie, to jasne. Kolejne pięć lat w Galii, z najsolidniejszymi zapewnieniami, jakie potrafisz zdobyć. Nie chcę odnawiać warunków za rok. Krassusie, twój syn czeka na twoje rozkazy. Szkoda mi stracić tak wspaniałego dowódcę, ale to było częścią naszego porozumienia, a ja je respektuję. Życzę ci powodzenia w twojej prowincji. I wierz mi, że przecieranie nowych ścieżek dla Rzymu nie jest łatwym zadaniem. Pompejusz milczał. To Krassus upomniał się o niego. 360 Imperator - A gdzie złoto? - Zaczekajcie tu - odpowiedział Juliusz, wstając. Wrócił z Publiuszem i Brutusem, pomagając im dźwigać długą cedrową skrzynię, solidnie okutą żelazem. Krassus podszedł do syna, by wziąć go w objęcia, ale w skrzyni, którą Juliusz
otworzył, było dość grubych żółtych monet, by zrobiły wrażenie nawet na nim. Zostawił syna i przesunął dłonią po złocie. - Mam ze sobą trzy razy tyle, panowie - powiedział Juliusz. -Na wagę więcej niż trzy miliony sestercji. Czy tyle starczy? Pompejusz też nie mógł odwrócić spojrzenia od cennego metalu, - Starczy - powiedział prawie szeptem. - Doskonale. Potrzebuję noclegu dla moich ludzi, tu albo w jakiejś gospodzie, jeżeli możecie jakieś polecić. Zasłużyli sobie na gorącą strawę i kąpiel. Wrócę tu o świcie, by omówić szczegóły. - Jest jeszcze coś, co mogłoby cię zainteresować, Cezarze - powiedział Krassus i oczy mu rozbłysły. Popatrzył na Brutusa, po czym wzruszył ramionami. - Pewien przyjaciel, który podróżował razem z nami z Rzymu. Wskażę ci drogę. Juliusz uniósł brew, ale Pompejusz także zdawał się podzielać wesołość tamtego. - Prowadź zatem - powiedział Juliusz, wychodząc za Krassusem na zimny korytarz domu. Pompejusz czuł się skrępowany przy mężczyznach, których Juliusz wprowadził do pomieszczenia. Publiusz wyczuł to i chrząknął. - Za pozwoleniem, konsulu, muszę przynieść resztę złota. - Oczywiście - powiedział Pompejusz. Wziął płaszcz z kołka na drzwiach i wyszedł z nimi w noc. Krassus wziął lampę ze ściany i poprowadził Juliusza długim korytarzem na tyły posiadłości. - Czyj to dom? - spytał Juliusz, rozglądając się po bogatym wyposażeniu. - Mój - powiedział Krassus. - Właściciel popadł w kłopoty i udało mi się go nabyć za wspaniałą cenę. Juliusz wiedział, że właściciel to na pewno jeden z tych, których doprowadził do ruiny monopol na handel, czyli część Krassusa, W Rozdział XXXIII 361 wynikająca z pierwotnego porozumienia ich trzech. Ciekawiło go, że stary człowiek nie próbuje przedłużyć swojej licencji, choć z drugiej strony prowincja, którą obdarzał go Pompejusz, wystarczała, by miał się czym zająć. Juliusz miał nadzieję, że Krassusowi nie zabraknie rozumu i pozwoli synowi na podejmowanie własnych decyzji. Z dwóch Krassusów to syn miał cechy wodza. Doskonałego wodza. - To tutaj, Juliuszu - powiedział Krassus, wręczając mu lampę. Juliusz zobaczył dziecinną radość w pomarszczonej twarzy Krassusa, co go wprawiło w zdumienie. Otworzył drzwi i zamarł. Serwilia nigdy nie wyglądała piękniej. Leżała na długiej sofie, ubrana w suknię, czerwoną jak krew, na tle jej skóry. W pokoju było ciepło od ogromnego paleniska. Nie dotykał ich żaden podmuch wyjącego na zewnątrz wiatru. Juliusz upajał się widokiem kształtów kobiety i nie znajdując słów, milczał przez długi czas. - Chodź tutaj - powiedziała Serwilia, wyciągając dłonie ku niemu. Na nadgarstkach zadzwoniły srebrne bransoletki. Przeszedł przez pokój i wziął ją w ramiona. Słowa nie były potrzebne. Pompejusz żałował, że wyszedł z ciepłego domu na zimową ulicę, ale ciekawość wzięła w nim górę. Skrzynie ze złotem zaniesiono do domu i teraz przechadzał się przed frontem milczących żołnierzy, w naturalny sposób wcielając się w rolę rzymskiego dowódcy. Żołnierze stanęli na baczność i pozdrowili go, gdy tylko się pojawił. Dla nich taki przegląd był całkiem normalny, a nawet spodziewany.
Prawdę mówiąc, Pompejusz czuł się odpowiedzialny za Dziesiąty. To z jego rozkazu scalono Pierworodnych z legionem, który zhańbił się w bitwie, i czytał meldunki Juliusza w senacie z zainteresowaniem prawnego właściciela. Dziesiąty składał się z najbardziej zaufanych ludzi Juliusza, nie mógł się więc zdziwić, widząc ich w szeregach, z którymi Cezar przybył na to potajemne spotkanie. Pompejusz zagadnął kilku, a każdy odpowiedział mu nerwowo, patrząc prosto przed siebie. Wszyscy zaciskali szczęki, nie chcąc się zdradzić z jakąkolwiek słabością. 362 Imperator Pompejusz zatrzymał się przed centurionem i pogratulował mu dyscypliny jego ludzi. - Jak masz na imię? - spytał, choć to imię nie było mu nieznane. - Regulus, panie. - Miałem przyjemność powiedzieć senatowi, jak świetnie Dziesiąty radził sobie w Galii. Czy to było trudne? - Nie, panie. - Podobno, jak mówią, legionista uważa czekanie za najcięższą część wojny. - To żaden ciężar, panie. - Miło mi to wiedzieć, Regulusie. Z tego, co słyszałem, twój miecz nie zdążył pokryć się rdzą. Nie wątpię, że czeka go więcej bitew. - Mój miecz i ja jesteśmy gotowi do każdej, panie - odparł Regulus. Krassus wrócił do ciepłego pokoju. Jego syn czekał na niego i stary człowiek się rozpromienił. - Jestem bardzo z ciebie dumny, chłopcze. Juliusz dwa razy wymienił twoje imię w meldunkach do senatu. Dobrze się spisałeś w Galii, właśnie tak, jak bym sobie życzył. Czy teraz jesteś gotów poprowadzić legion swojego ojca? - Jestem - odrzekł Publiusz. i 1 ROZDZIAŁ XXXIV Juliusz obudził się przed świtem. Leżał w cieple, które biło od ciała Serwilii. Zostawił ją tej nocy tylko raz, na krótką chwilę, i za pozwoleniem Krassusa zabrał swoich ludzi z ulicy i wprowadził ich do środka. Kiedy Krassus otworzył przed nimi dom, kiedy zawołał o jedzenie i derki dla całej centurii, Juliusz zamknął za sobą drzwi raz jeszcze i zapomniał o nich. Teraz, w ciemnościach, słyszał chrapanie żołnierzy, wciśniętych w każdy kąt domu. Niewątpliwie kuchnie przygotują im śniadanie. On też powinien się podnieść i zaplanować dzień. Jednak żal mu się zrobiło chwili przyjemnego letargu, spowitego w przytulny mrok. Przeciągnął się. Serwilia powiedziała coś przez sen, czego nie zrozumiał. Oparł się na łokciu i zapatrzył w jej twarz. Niektóre kobiety wyglądają najkorzystniej w słońcu, ale Serwilia była najpiękniejsza wieczorem lub przy świetle księżyca. Jej rysów nie przecinała żadna twarda linia, nie psuł żaden ostry grymas, który zdarzyło mu się kiedyś zobaczyć. Wciąż jeszcze pamiętał jadowitą pogardę, z jaką go pożegnała, gdy opuszczał Rzym. Było dla niego tajemnicą, jak mógł wzbudzić w niej tak otwartą nienawiść, a mimo to teraz mieć ją w swoim łóżku, zwiniętą w kłębek jak śpiący kot. Być może cofnąłby się po tamtym pierwszym uścisku, parę godzin wcześniej, gdyby nie jej pełne dziwnego smutku oczy. Nigdy nie umiał się oprzeć łzom pięknej kobiety. Łzy go poruszały tak jak żaden uśmiech czy zalotność. Ziewnął leniwie. Gdyby tylko życie było tak proste, jak by sobie życzył. Gdyby mógł się ubrać i odejść, rzuciwszy tylko ostatnie 364
Imperator spojrzenie, w jego pamięci Serwilia na zawsze pozostałaby kobietą, którą kochał. Dzisiejsza noc wystarczyła, by się pozbyć choć części bólu, jaki mu zadała. Przyglądał się jej bezwiednemu uśmiechowi i na wspomnienie zmysłowych doznań, prześladujących jego sny podczas pierwszych miesięcy w Galii, pochylił się nad jej uchem i zaczął powtarzać szeptem własne imię, raz po raz, szczerząc się sam do siebie. Niech ona też o nim śni. Zastygł w bezruchu. Serwilia podniosła dłoń, by przez sen potrzeć płatek ucha i miękka tkanina pościeli odsłoniła kusząco jej lewą pierś. Czas zostawił na Serwilii swoje ślady, ale ta pierś lśniła jak przepiękny alabaster. Juliusz przyglądał się z fascynacją, jak odsłonięta brodawka twardnieje i ciemnieje i zaczął rozważać w myślach, czy nie dotknąć jej ustami i nie obudzić swojej kochanki. Westchnął i opadł na plecy. Wystarczy, żeby Serwilia się obudziła, a świat narzuci się im raz jeszcze. Krassus potrafi dochowywać tajemnic, ale trudno sobie wyobrazić, by Brutus nie dowiedział się o przyjeździe do Ariminium własnej matki. Juliusz nachmurzył się, zastanawiając się nad reakcją Brutusa na wiadomość, że Serwilia jeszcze raz dzieliła łoże z jego przyjacielem. Widział, z jaką ulgą Brutus przyjął koniec ich związku, przypieczętowany dwoma głośnymi policzkami. Miałby teraz zobaczyć, że w obojgu płomień rozpala się na nowo? To by go przygniotło. Niewątpliwie. Juliusz założył dłonie za głowę i myślał. Przed wiosną nie może być mowy o powrocie do Galii; wiedział o tym od początku. Zasypanych kopnym śniegiem przełęczy nie pokona żadna żywa istota. Może odbyć podróż do Rzymu? Nie, chyba że odbyłby ją w tajemnicy i przez nikogo nie rozpoznany, w przeciwnym razie stałby się zbyt silną pokusą dla swoich wrogów, mając jedynie setkę ludzi do obrony. Rzym był równie nieosiągalny jak alpejskie przełęcze i Juliusza, na myśl o spędzeniu miesięcy na posępnych ulicach Ariminium, ogarnęło uczucie klaustrofobii. Przynajmniej jego listy tam dotrą, pomyślał. Mógłby także wyprawić się na wybrzeże, by zobaczyć zamówioną flotę. Wydawało się próżną nadzieją, by właściciele stoczni pozwolili odpłynąć statkom zaledwie po wpłacie zadatku, bez względu na to, co obiecał. A przecież bez okrętów planowaną wyprawę na nieznane wyspy trzeba będzie odłożyć. Może nawet do następnego roku. / Rozdział XXXIV 365 Westchnął raz jeszcze. W Galii zawsze były jakieś bitwy do stoczenia. Nawet jeżeli plemię płaciło trybut przez dwa łata, na trzeci rok mogli zatknąć żerdzie swoich proporców w twardym gruncie i wypowiedzieć wojnę. Albo wytępi ich całkowicie, albo musi pogodzić się z tym, że takie rebelie będą na porządku dziennym, dopóki tam pozostanie. Twardych ludzi nie da się łatwo poskromić. Miał zimne oczy, myśląc o plemionach galijskich. Żadne nie było podobne do mężczyzn i kobiet, których znał w Rzymie, będąc chłopcem. Śpiew i śmiech przychodziły im łatwiej, mimo ich krótkiego, ciężkiego życia. Wciąż pamiętał, jak był zdumiony, kiedy pewnego razu siedział z Mhorbainem i słuchał, jak wędrowny bard snuje dla nich starą opowieść. Możliwe, że Adan zgubił jakiś wątek, tłumacząc słowo po słowie, ale Juliusz widział łzy w oczach starych wojowników, a na zakończenie historii Mhorbain płakał jak dziecko i wcale go to nie krępowało. - O czym myślisz? - spytała Serwilia. - Masz taką okrutną twarz. Juliusz napotkał spojrzenie ciemnych oczu. Zmusił się do uśmiechu. - O pieśniach Galów. Odęła wargi, podciągając się na poduszce i wtulając w pościel. Ogień dawno wygasł. Zrobiło się zimno.
- Podróżuję przez trzysta mil i rzucam ci się w ramiona i rozpustną noc, a ty wciąż nie możesz zapomnieć o tych swoich odrażających barbarzyńcach? Zadziwiasz mnie. Juliusz zachichotał, objął ją ramieniem i przyciągnął do piersi razem z całą pościelą. - Nie obchodzi mnie, w jakim celu tu przyjechałaś. Wystarczy, że jesteś - powiedział. To chyba ją ucieszyło. Przechyliła głowę do pocałunku. Juliusz na pół się odwrócił, by spełnić niemą prośbę, i zapach jej perfum wzbudził w nim dawną niewinną namiętność. To było prawie zbyt bolesne. - Tęskniłam za tobą - powiedziała. - Bardzo. Chciałam cię znów zobaczyć. Juliusz popatrzył na nią, walcząc ze sprzecznymi uczuciami. Chciał, by wziął w nim górę gniew. Zadała mu tyle bólu, że nie366 Imperator nawidził jej przez długi czas, albo wierzył, że nienawidzi, a jednak, parę godzin wcześniej, wcale się nie zawahał. Teraz zagojone rany otworzyły się na nowo i poczuł się podatny na zranienie jak każdy inny nieopierzony głupiec. - A więc zabawiłaś się mną tej nocy, tak? - spytał. - Kiedy opuszczałem twój dom w Rzymie, chyba nie targały tobą żadne wątpliwości. - Targały, nawet wtedy. Gdybym cię nie odesłała, zmęczyłbyś się, mając w łóżku starą kobietę. Nie przerywaj. Jeżeli teraz tego nie powiem... Juliusz czekał, podczas gdy ona wpatrywała się w ciemność. Jej dłoń zaciskała się powoli na rogu poduszki. - Widzisz, Juliuszu, twój syn, kiedy zechcesz go mieć, nigdy nie będzie moim synem. Juliusz zawahał się z odpowiedzią. - Jesteś pewna? Westchnęła, podnosząc wzrok na niego. - Tak, oczywiście że jestem. I byłam, kiedy opuszczałeś Rzym. To całkiem możliwe, że już myślisz o dzieciach, które by przedłużyły twój ród. Zwrócisz swoje uczucia w stronę młodej dziewczyny o szerokich biodrach, by ci je dała, a ja zostanę sama. - Mam córkę - przypomniał jej. - Syn, Juliuszu! Czy nie chcesz mieć synów, którzy pójdą w twoje ślady? Ileż to razy słyszałam, jak wspominasz własnego ojca? Nigdy nie zadowolisz się córką, która nie może postawić stopy w gmachu senatu. Córką, której nie da się przekazać swoich legionów. - To dlatego mnie zostawiłaś? - powiedział, wreszcie ją rozumiejąc. - Mogę znaleźć żonę w każdej rzymskiej rodzinie, jeżeli chodzi o przedłużenie rodu. Między nami nic by się nie zmieniło. Serwilia pokręciła głową. - Zmieniłoby się, Juliuszu. Musiałoby się zmienić. Patrzyłbyś na mnie, czując się winny za każdą razem spędzoną godzinę. Nie zniosłabym czegoś takiego. - Więc dlaczego jesteś tutaj? - Juliusz nagle się zezłościł. - Co się zmieniło, byś wszystko postawiła na głowie raz jeszcze? - Nic się nie zmieniło. Są takie dni, kiedy w ogóle o tobie nie T Rozdział XXXIV 367 myślę, i inne, kiedy myślę nieustannie. Kiedy mi Krassus powiedział, że jedzie na to spotkanie, dołączyłam do niego. Możliwe, że nie powinnam tego robić. Moja przyszłość przy tobie nie przyniosłaby mi szczęścia.
- Nie rozumiem cię ani trochę - powiedział cicho Juliusz, dotykając jej twarzy. - Ja nie dbam o synów, Serwilio. A jeśli kiedyś ich zapragnę, poślubię córkę jakiegoś senatora. Dopóki mam ciebie, nie pokocham żadnej innej. Zamknęła oczy. W pierwszym świetle poranka zobaczył spływające po policzkach łzy. - Nie powinnam tu przyjeżdżać - szepnęła. - Powinnam pozwolić ci zostać samemu. - Byłem sam - powiedział, biorąc ją w ramiona - ale teraz ty jesteś ze mną. Zimowe słońce wstało na dobre, kiedy Juliusz znalazł Brutusa na niewielkim dziedzińcu, pogrążonego w rozmowie z Krassusem. Obaj mężczyźni zastanawiali się nad właściwym rozlokowaniem centurii Dziesiątego. Obok nich stało, od nocy, dziesięć przyprowadzonych z Galii wierzchowców. Były spętane i okryte derkami przed zimnem. Brutus dosypał im ziarna do worków na obrok i połamał cienkie tafle lodu, na wodę do picia. Na odgłos kroków podniósł wzrok. - Chciałbym zamienić z tobą słowo - powiedział Juliusz. Krassus wyczuł, co się święci, i zniknął. Brutus podszedł do swojego konia. Powolnymi, długimi pociągnięciami zaczął czesać zmierzwioną sierść. - No więc? - Przyjechała twoja matka. Ręka Brutusa zawisła w powietrzu. - Zobaczyć się ze mną czy z tobą? - Z obydwoma. - A więc najpierw podnosisz na moją matkę pięść, a teraz ona wczołguje się znów do twojego łóżka, czy tak? Juliusz stężał z gniewu. - Chociaż raz pomyśl, zanim się do mnie odezwiesz. Nie ścier-pię więcej twojej złości, Brutusie. Przysięgam. Jeszcze jedno słowo, wypowiedziane takim tonem, a każę cię powiesić tu, gdzie stoimy. Sam zaciągnę sznur. Brutus odwrócił się do niego twarzą i Juliusz zobaczył, że ma przy sobie miecz. To nawet dobrze, pomyślał. - Ty wiesz, Juliuszu - zaczął Brutus powoli, jakby się zmuszał do każdego słowa - że dałem ci wiele. Zliczyłbyś bitwy, które dla ciebie wygrałem? Byłem twoim mieczem przez wszystkie lata mego życia i byłem lojalny, zawsze i tylko lojalny. Ale wystarczy, że użądlił cię gniew, a już mi grozisz sznurem. - Pochylił się bliżej Juliusza. - Zapominasz się. Trwam przy tobie od samego początku, od wtedy, kiedy wszystko się zaczęło. I co zyskałem? Czy wychwalasz moje imię tak jak imię Marka Antoniusza? Czy dajesz mi prawe skrzydło, choć to ja ryzykuję dla ciebie życie? Nie, ty wychodzisz na dziedziniec i grozisz mi jak psu. Juliusz wpatrywał się jak oniemiały w pobladłego z gniewu Bru-tusa, w wykrzywione szyderczym grymasem usta. - Bardzo dobrze, Juliuszu. Nie obchodzisz mnie ani ty, ani ona. Ani ja jej. Ale nie zostanę tu, by się przyglądać, jak spędzasz zimę... odnawiając wasz związek. Czy wyrażam się wystarczająco uprzejmie? Juliusz najchętniej uciekłby się do słów, które by złagodziły ból przyjaciela, ale po groźbach, które mu rzucił, żadne nie zabrzmiałoby szczerze. W końcu zacisnął szczęki. Będzie oziębły. - Nie zatrzymam cię, jeżeli zechcesz odejść - powiedział. Brutus pokręcił głową. - Nie, to nie tak. Po prostu niepotrzebny ci taki świadek. Niepotrzebny wam obojgu. Pojadę do Rzymu i zostanę tam do wiosny. Nic tu po mnie. -Jeżeli sam tego chcesz... Brutus nie odpowiedział. Kiwnął głową, odwrócił się, poluzował wędzidło swojego konia. Kiedy go dosiadł, popatrzył na dół, na mężczyznę, którego czcił nade wszystko. Juliusz stał w nabrzmiałej bólem ciszy, wiedząc, że powinien coś powiedzieć, ale Brutus go uprzedził.
- Jak to się skończy tym razem? Znów ją uderzysz? - Nie twoja sprawa. - Nie chciałbym widzieć, że traktujesz ją jak swoje podboje, Rozdział XXXIV 369 Juliuszu. Ciekawe, kiedy się nimi nasycisz. Nawet Galia to dla ciebie za mało, przy tych dwudziestu, nowo budowanych okrętach. Każda kampania powinna się kiedyś zakończyć. Każdy legion, po wojnie, powinien wrócić do domu, a nie szukać następnej. -Jedź do Rzymu - odrzekł Juliusz. - Odpocznij przez zimę. Tylko pamiętaj, na wiosnę będziesz mi potrzebny. Brutus rozwinął podbity futrem płaszcz i zarzucił go sobie na ramiona. Miał dość złota za pasem, by kupić jedzenie w drodze na południe. Ale kiedy wziął wodze do rąk i spojrzał w nieszczęśliwą twarz przyjaciela, wiedział, że nie może odjechać, nie odezwawszy się do niego raz jeszcze. - Na wiosnę tu będę - powiedział. Krassus i Pompejusz wyruszyli w drogę do Rzymu następnego ranka, pozwalając Juliuszowi rozporządzać domem wedle własnej woli. Juliusz po tygodniu popadł w rutynę pisania rankami listów i meldunków z Adanem i spędzania reszty dnia z Serwilią. Podróżował z nią na wybrzeże, gdzie budowano jego okręty, i przez tamte tygodnie czuli się tak, jak świeżo poślubiona para. Błogosławił moment, w którym zdecydowała się do niego przyjechać. Po zmęczeniu kampaniami w Galii odwiedzanie teatrów w rzymskim mieście i słuchanie własnego języka z każdych ust na każdej ulicy było prawdziwym wytchnieniem. Choć zarazem przypominało o Rzymie i Juliusz poczuł wielką tęsknotę. Jednak nawet w Ariminium musiał być ostrożny. Wystarczyło, by lichwiarze odkryli, że wrócił do kraju, a każdy by się upomniał o spłatę, gdy tymczasem jemu zostało niewiele nawet na wykarmienie ludzi przez zimę. Ratowało go tylko to, że ludzie tacy jak Herminiusz czyhali bardziej na jego złoto niż na jego krew. Gdyby go schwytano i siłą sprowadzono do miasta, skończyliby na niczym. Ale na wszelki wypadek jego legioniści nosili płaszcze na zbrojach, a on sam unikał domów ludzi, których znał. Rozkoszował się Serwilią. Jej czułość była dla niego jak woda na pustyni i myślał, że nigdy nie ugasi pragnienia i że zapach jej ciała przylgnie do niego na zawsze. Kiedy zima zaczęła łagodnieć i dni się wydłużyły, myśl o rozstaniu już bolała jak odcięta kończyna. Czasami Juliusz myślał, by zabrać Serwilię ze sobą albo urządzić 370 Imperator rzecz tak, by go odwiedzała jak najczęściej. Albo - zbudować tam dla niej mały przytulny dom. Tysiące innych osadników już siało i zbierało plony na dziewiczej ziemi, którą on zdobył dla Rzymu, i choć nie mógł jej kusić luksusem, obiecywał wygody. To było marzenie, nic więcej. Wiedzieli o tym oboje. Serwilia nie mogła opuścić miasta tak samo, jak nie opuściłby go senat. Miasto było jej częścią: z dala od niego była stracona. To dopiero ona uświadomiła Juliuszowi, jak daleko posunęli się obaj, Klodiusz i Milon, w dążeniu do zdominowania biedniejszych kwartałów. Miał nadzieję, że zdając się na Pompejusza, właściwie ulokował swoje zaufanie, i wysłał mu jeszcze jeden list, z przyrzeczeniem wsparcia, jeżeli Pompejusz zechce wymusić głosowanie nad dyktaturą. Temu człowiekowi nigdy nie mógłby zaufać w pełni, wiedział o tym, ale tym razem jego oferta była szczera, a niewielu było innych mężczyzn tak silnych i równie zdolnych do zapanowania nad miotanym ciągłymi falami rozruchów, niespokojnym miastem. Lepiej mieć Pompejusza w roli dyktatora niż anarchię, pomyślał.
Do czasu, gdy lody zaczęły puszczać, Juliusz zdążył się zmęczyć mizerną imitacją Rzymu, czym było Ariminium. Nie mógł się doczekać spłynięcia górskich śniegów. Ale koniec zimy niósł tajemny lęk i rozbudzał w nim poczucie winy. Każdy mijający dzień przybliżał go coraz bardziej do chwili, kiedy albo zobaczy powrót swojego najdawniejszego przyjaciela, albo będzie wiedział, że przekroczy Alpy bez niego. ROZDZIAŁ XXXV Jjrutus zrzucił płaszcz z ramion na ostatnim etapie podróży na południe. Rozgrzewała go sama jazda. To nie było rzymskie lato, ale rzymska zima w niczym nie przypominała zimy po drugiej stronie Alp, a powietrze, choć ostre, nie zamieniało twarzy w sopel lodu, jak w Galii. Swojego wałacha zostawił już przy pierwszej strażnicy na Via Flaminia. Zapłacił, by go doglądano, i miał go zabrać w drodze powrotnej. System koni rozstawnych pozwalał mu zmieniać wierzchowca co trzydzieści mil i cała podróż trwała tylko siedem dni. Po pierwszej radości z przekroczenia bram miasta serce szybko wypełniło mu się goryczą. Rzym, na pozór, był wciąż tym samym Rzymem, ale jego żołnierski instynkt kazał mu się mieć na baczności. Aleksandria w listach, mimo że nie były pogodne, nie wspomniała ani razu o atmosferze paniki, którą się wyczuwało na każdym kroku. Połowa mijanych mężczyzn była uzbrojona. Wyćwiczone oko spostrzegało to natychmiast. Oni chodzili inaczej z ukrytą w zanadrzu bronią i Brutus czuł napięcie, którego nigdy przedtem nie doświadczał na ulicach swojego miasta. Nikt nie przystawał na rogach i nikt z nikim nie rozmawiał. Miasto było jak w stanie oblężenia. Spiesząc do sklepu Aleksandrii, bezwiednie zaczął naśladować tłumy. Sklep był zabity deskami i pusty. Brutus wpadł w popłoch i zaczął wołać imiona Aleksandrii i Tabbika, ale żaden z przechodniów nie śmiał nań spojrzeć, choć i tak było ich niewielu. Nawet żebracy poznikali z ulic. Miasto było przerażone. Widział to już przedtem pośród tych, którzy zdawali sobie sprawę, że nadchodzi wojna. Właściciele sąsiednich sklepików bledli nerwowo na jego widok 372 Imperator i trzech pierwszych na pytanie, gdzie się podział Tabbik, odpowiedziało pustym spojrzeniem. Czwarty był rzeźnikiem i chwycił za ciężki tasak. Żelazne ostrze chyba dodawało mu pewności siebie, brakującej innym, i ten skierował Brutusa do kwartału odległego o wiele ulic. Kiedy Brutus zamykał za sobą drzwi, człowiek wciąż ściskał w dłoniach morderczą broń. Narastało w nim uczucie niesamowitości i grozy. Nim trafił na wskazane miejsce, był prawie pewny, że powinien wydostać Aleksandrię z miasta, nim ono eksploduje. Nie chciał, by była w środku tego, co nadchodziło. Nowy sklep zajmował dwa całe piętra dobrze utrzymanej czynszówki. Brutus podniósł dłoń, by zastukać, kiedy zobaczył, że drzwi są otwarte. Nie namyślając się, bezszelestnie obnażył miecz i skoczył w cień. Niebezpieczne sytuacje należało przewidywać. Wnętrze było pięć razy takie jak poprzedni maleńki sklepik Tabbika. Brutus wśliznął się do środka, nie spuszczając oczu z kręgu postaci na drugim końcu pomieszczenia. Aleksandria i Tabbik z dwoma mężczyznami. I naprzeciw nich czterech innych, takich samych jak ci, których idąc tu, mijał aż za często. Ci czterej nie oglądali się na drzwi. Brutus, stawiając ostrożnie krok za krokiem, ruszył ku nim. Trzask ognia, rozpalonego w wielkim kowalskim piecu, zagłuszył chrzęst jego sandałów i był tuż za plecami mężczyzn, kiedy jeden pochylił się w stronę Aleksandrii i pchnął ją na kamienną posadzkę. Na krzyk Brutusa, który runął do przodu, mężczyźni się odwrócili. Dwaj mieli noże, a dwaj miecze, takie jak jego własny, ale on nie przystanął. Przed pierwszym ciosem powstrzymała go jedynie rozpacz w głosie Aleksandrii. - Nie, Brutusie! - krzyknęła. - Nie rób tego!
Mężczyźni, którzy grozili jej i Tabbikowi, byli wynajętymi mordercami, widział to. Stanęli plecami do ściany, by nikomu więcej nie dać się zaskoczyć. Brutus opuścił miecz i wszedł w zasięg ich broni, jakby nie robiła na nim żadnego wrażenia. - Co się tu dzieje? - spytał, patrząc groźnie na tego, który przewrócił Aleksandrię. - Nie twoja sprawa, przyjacielu - odezwał się inny i szarpnął mieczem. Rozdział XXXV 373 Brutus drgnął, ale spojrzał na zbira beznamiętnie. - Czyżbyś naprawdę nie wiedział, do kogo mówisz? - spytał, szczerząc złośliwie zęby. Trzymał miecz przy boku jakby od niechcenia i zataczał nim w powietrzu małe kółka. Ledwo widoczny ruch zdawał się przyciągać oczy innych mężczyzn, ale ten, który się odezwał, nie śmiał oderwać wzroku od twarzy Brutusa. Coś ich przerażało w swobodnej postawie i jego pewność siebie onieśmielała wszystkich. - Kim oni są, Aleksandrio? - Poborcami Klodiusza - odpowiedziała, podnosząc się na nogi. - Żądają więcej pieniędzy, niż mamy. Więcej, niż zarabiamy. Ale nie wolno ci ich zabić. Brutus zmarszczył czoło. - Dlaczego nie? Nikt nie będzie po nich płakał. Odpowiedział mu jeden ze zbirów. - Dlatego, że tej młodej damie nie spodobałoby się to, co nasi przyjaciele by jej zrobili, chłopcze. Więc odłóż miecz... Brutus przebił gardło człowieka i ten osunął się na ziemię, a on powiódł wzrokiem po innych. Choć ich ostrza niemal go dotykały, żaden nie śmiał się ruszyć. - Kto następny? - spytał. Wytrzeszczyli na niego oczy. Żaden nie spojrzał w dół, skąd dochodziło rzężenie. - O bogowie, nie - szepnęła Aleksandria. Brutus nie słuchał. Przypomniał sobie scenę z Pola Marsowego, kiedy Reniusz zastraszył kilku naraz, ale to byli nieopierzeni głupcy. Czekał, aż któryś z mężczyzn przerwie ciszę i patrzył, jak jeden po drugim ostrożnie wycofują się z zasięgu jego gladiusa. Brutus zrobił ku nim gwałtowny krok. - Żadnych śmiesznych pogróżek, przyjaciele. Żadnego krzyku, jak wyjdziecie. Wyjdźcie, to wszystko. Znajdę was, jeżeli będę musiał. Mężczyźni wymienili spojrzenia, ale żaden się nie odezwał. Minęli piec kowałski i jeden po drugim przechodzili przez drzwi na ulicę. Ostatni zamknął je cicho za sobą. Aleksandria była blada z gniewu i strachu. - A więc to tak - jęknęła. - Nie wiesz, co zrobiłeś. Oni tu wrócą 374 Imperator i spalą nas doszczętnie. Bogowie, Brutusie, nie słyszałeś, co powiedziałam? - Słyszałem, przecież tu jestem. - Brutus wytarł miecz o stygnące u swoich stóp ciało. - Jesteś? A na jak długo? Wrócisz do tych swoich legionów, gdy my tymczasem musimy żyć z nimi. Nie rozumiesz tego? Brutus poczuł, jak ogarnia go płomień gniewu. Jak na razie miał dość krytycznych uwag Juliusza. - Miałem się tylko przyglądać, czy tak? Nie jestem tym, za kogo mnie bierzesz, jeżeli myślisz, że mogę stać bezczynnie i wysłuchiwać czyichś gróźb. - On ma rację, Aleksandrio - wtrącił się Tabbik. - Stało się, co się stało, ale Kłodiusz nie zapomni o nas. Ani o tobie, Brutusie. Przez kilka nocy będziemy musieli spać w sklepie. Zostaniesz z nami? Brutus spojrzał na Aleksandrię. Niezupełnie tak wyobrażał sobie powrót do domu, kiedy pędził na południe, ale w końcu wzruszył ramionami.
- Czemu nie. Oszczędzę przynajmniej na kwaterunku. A teraz, czy ktoś mnie tu przywita jak należy? I nie o tobie myślę, Tabbiku. - Najpierw usuń to ciało - powiedziała Aleksandria. Nagle zaczęła dygotać. I kiedy Tabbik zakrzątnął się, by dać jej coś gorącego do picia, Brutus westchnął, schwycił trupa za kostki u nóg i przeciągnął przez kamienny próg. Milczący do tej pory Teddus pochylił się do Aleksandrii. - Nigdy nie widziałem tak szybkiego ciosu - powiedział. Popatrzyła na niego, biorąc z rąk Tabbika kubek gorącego napoju. - Zwyciężył w zawodach Cezara, pamiętasz? Teddus gwizdnął cicho. - Srebrna zbroja? Nie do uwierzenia. Choć sam trochę na nim wygrałem. Chcesz, bym został tu na noc? Może być długa, jeżeli Kłodiusz się dowie o swoim człowieku. - A mógłbyś? Stary żołnierz spojrzał w bok zmieszany. - Pewnie - odpowiedział szorstko. - Sprowadzę także syna, jeżeli pozwolisz. - Odchrząknął, by pokryć zakłopotanie. - Wyślemy kogoś na dach, by wypatrywał ludzi Klodiusza. 374 Imperator i spalą nas doszczętnie. Bogowie, Brutusie, nie słyszałeś, co powiedziałam? - Słyszałem, przecież tu jestem. - Brutus wytarł miecz o stygnące u swoich stóp ciało. - Jesteś? A na jak długo? Wrócisz do tych swoich legionów, gdy my tymczasem musimy żyć z nimi. Nie rozumiesz tego? Brutus poczuł, jak ogarnia go płomień gniewu. Jak na razie miał dość krytycznych uwag Juliusza. - Miałem się tylko przyglądać, czy tak? Nie jestem tym, za kogo mnie bierzesz, jeżeli myślisz, że mogę stać bezczynnie i wysłuchiwać czyichś gróźb. - On ma rację, Aleksandrio - wtrącił się Tabbik. - Stało się, co się stało, ale Kłodiusz nie zapomni o nas. Ani o tobie, Brutusie. Przez kilka nocy będziemy musieli spać w sklepie. Zostaniesz z nami? Brutus spojrzał na Aleksandrię. Niezupełnie tak wyobrażał sobie powrót do domu, kiedy pędził na południe, ale w końcu wzruszył ramionami. - Czemu nie. Oszczędzę przynajmniej na kwaterunku. A teraz, czy ktoś mnie tu przywita jak należy? I nie o tobie myślę, Tabbiku. - Najpierw usuń to ciało - powiedziała Aleksandria. Nagle zaczęła dygotać. I kiedy Tabbik zakrzątnął się, by dać jej coś gorącego do picia, Brutus westchnął, schwycił trupa za kostki u nóg i przeciągnął przez kamienny próg. Milczący do tej pory Teddus pochylił się do Aleksandrii. - Nigdy nie widziałem tak szybkiego ciosu - powiedział. Popatrzyła na niego, biorąc z rąk Tabbika kubek gorącego napoju. - Zwyciężył w zawodach Cezara, pamiętasz? Teddus gwizdnął cicho. - Srebrna zbroja? Nie do uwierzenia. Choć sam trochę na nim wygrałem. Chcesz, bym został tu na noc? Może być długa, jeżeli Kłodiusz się dowie o swoim człowieku. - A mógłbyś? Stary żołnierz spojrzał w bok zmieszany. - Pewnie - odpowiedział szorstko. - Sprowadzę także syna, jeżeli pozwolisz. - Odchrząknął, by pokryć zakłopotanie. - Wyślemy kogoś na dach, by wypatrywał ludzi Klodiusza. Rozdział XXXV 375 Tabbik popatrzył na stojącą przed nim parę i pokiwał głową, jakby powziął decyzję.
- Zabiorę żonę i dzieci do domu jej siostry, na parę dni. Potem wstąpię na naszą dawną ulicę. Spróbuję sprowadzić do pomocy paru tamtejszych osiłków. Może się chłopcy ucieszą, mając okazję do odwetu, kto wie. Zamknijcie drzwi za mną, kiedy wyjdę. Ludzie Klodiusza wrócili po nocy, niosąc ze sobą pochodnie. Mieli spalić sklep aż po fundamenty. Syn Teddusa zadudni butami po schodach, zbiegając z dachu, i krzyknął ostrzegawczo. Brutus zaklął na głos. Odzyskał broń, zostawioną na ostatnim postoju pod murami miasta, i teraz zapinał sprzączki i wiązał rzemienie napierśnika. Rozejrzał się po różnorodnej grupce, która zebrała się przy piecu kowalskim. Brązownik sprowadził młodych ludzi ze sklepików na swojej dawnej ulicy. Przynieśli ze sobą solidne miecze, chociaż Brutus wątpił, czy potrafią użyć ich inaczej niż do rąbania. W ostatniej godzinie przed zapadnięciem zmierzchu nauczył ich cennego powtarzania ciosów i kazał ćwiczyć tak długo, aż sztywne mięśnie nabrały giętkości. Teraz stał przed nimi, w świetle lampy, a oni pochłaniali błyszczącymi oczami srebrną zbroję wojownika. - Musimy wyjść i spotkać się z nimi na ulicy, jeżeli przychodzą, by wzniecić pożar. To miejsce ma drewniany szkielet. Lepiej będzie, jak przygotujemy dość wody, na wypadek gdyby się przez nas przedarli. Jeżeli idą całą masą, będzie, powiedziałbym... trudno. Kto rusza ze mną? Wszyscy czterej, których Tabbik przyprowadził, podnieśli w odpowiedzi swoje nowe miecze. Teddus podniósł dłoń z innymi, ale Brutus potrząsnął głową. - Nie ty. Jeden więcej, na zewnątrz, nie zrobi nam różnicy, ale gdyby się przedarli do środka, ktoś musi być przy Aleksandrii. Nie chcę, by została sama. Brutus popatrzył na nią. Nie był zadowolony. Odmówiła pójścia z żoną i dziećmi Tabbika, i teraz musiał się o nią bać. -Jeżeli przyjdą, Teddus ich zatrzyma, a ty udasz się na tylne schody, dobrze? Jego syn wyprowadzi cię nimi na boczną uliczkę, skąd szybko uciekniesz. To znaczy, jeśli nadal chcesz tu zostać. Ale 376 Imperator to nie jest miejsce dla ciebie. Mogą przyjść całym tłumem. Widziałem, co się wtedy dzieje. Wystraszyła się, ale podniosła wyzywająco podbródek. - To mój sklep. Nie będę nigdzie uciekać. Brutus popatrzył na nią ze złością. Podziw mieszał się w nim z gniewem. Cisnął w nią małym sztyletem, a ona schwyciła go w locie i sprawdziła ostrze. W mroku jej skóra była biała jak mleko. -Jeżeli się przedrą przez nas, musisz - powiedział łagodnie. -Nie chcę się martwić tym, co ci mogą zrobić. Zanim odpowiedziała, na ulicy podniosły się krzyki i Brutus westchnął. Wyciągnął miecz i poruszył głową, by rozluźnić mięśnie. - Zatem dobrze, panowie. Na nogi. Róbcie, co wam każę, a będziecie mieli co wspominać. Chwila paniki, a wasze matki przy-wdzieją czerń. Czy to jasne? Tabbik zachichotał, a pozostali przytaknęli milcząco ze strachu przed srebrnym wodzem. Nie czekając na nich, Brutus ruszył, zadudnił sandałami o posadzkę i rzucił się do drzwi. Pomarańczowe płomienie odbiły się w metalu, który miał na sobie, i już go nie było. Przełknął na widok masy ludzi przysłanych, by zrobić z nich przykład. Zbliżający się tłum zafalował, aby się zatrzymać, kiedy wyszedł i stanął przed nimi, z pięcioma ludźmi formującymi pojedynczy szereg u jego boków. Co innego straszyć właścicieli sklepu na bocznych uliczkach, co innego zaatakować w pełni uzbrojonych żołnierzy. Każdy człowiek w tłumie rozpoznawał srebrną zbroję Brutusa i krzyki i śmiechy zamarły ludziom na ustach. Brutus słyszał suche trzaski pochodni i widział wpatrzone w siebie oczy, odbijające pomarańczowe światło i świecące jak u sfory psów.
Reniusz kiedyś powiedział, że jeden silny mężczyzna może poradzić sobie z tłumem, pod warunkiem że przejmie inicjatywę i nie wypuści jej z rąk. I że żaden człowiek, kiedy jest otoczony przyjaciółmi, nie spodziewa się śmierci i gotów jest stanąć przeciw wielu mieczom tam, gdzie działający w pojedynkę by się nie ośmielił. Brutus miał nadzieję, że nie będą pijani. Wstrzymał oddech. - To jest bezprawne działanie - zagrzmiał. - Jestem wodzem Trzeciego Galijskiego i powiadam wam, wracajcie do swoich doRozdział XXXV 377 mów i rodzin. Mam łuczników na dachu. Nie okrywajcie się hańbą, atakując starego człowieka i kobietę. W tym momencie pożałował, że nie ma przy nim Juliusza. On znalazłby słowa, by ich zawrócić. Bez wątpienia skończyłoby się na tym, że ponieśliby go przez ulice na własnych ramionach i dołączyliby do nowego legionu. Uśmiechnął się na tę myśl, mimo napięcia, i ci, którzy to zobaczyli, zawahali się. Kilku zerknęło w bok, ale w ciemnościach, za kręgiem światła pochodni, trudno było coś zobaczyć. Prawdę mówiąc, nic tam nie było. Gdyby dano mu parę dni, mógłby znaleźć kilku odważnych mężczyzn i obstawić nimi dach. Tymczasem stał tam tylko nieuzbrojony syn Teddusa. Coś trzasnęło. Każdy podskoczył mimo woli lub przeklął i Bru-tus był już bliski rzucić się z mieczem do przodu, kiedy z dachu poleciał w tłum kawałek dachówki. Nikt nie odniósł szkody, ale głowy zadarły się w górę i rozległy się nerwowe szepty. Brutus nie wiedział, czy atak był rozmyślny, czy ta niezdara się pośliznęła i za chwilę wyląduje w tłumie. - Lepiej zejdź nam z drogi! - krzyknął czyjś chrapliwy głos, któremu zawtórowało powarkiwanie tłumu. Brutus zaśmiał się ironicznie. -Jestem rzymskim żołnierzem! - zagrzmiał. - Nie uciekałem przed niewolnikami. Nie uciekałem przed galijskimi plemionami. Co jest w was takiego, czego w nich nie było? Tłumowi brakowało przywódcy, widział to. Zafalowali i jeden drugiego zaczął wypychać do przodu, ale żaden nie miał tyle autorytetu, by zmusić resztę do pójścia na miecze ludzi przed sklepem. - Powiem tylko tyle - zawołał Brutus. - Zdaje się wam, że jesteście chronieni, czy tak? Kiedy Cezar wróci z Galii, znajdzie każdego, kto groził jego przyjaciołom. Takie czyny nie uchodzą bezkarnie i kilku już zasłużyło na jego zapłatę. Dostanie spisy imion i adresów. Bądźcie tego pewni. Przejdzie między wam jak rozgrzane do białości ostrze sztyletu. W ciemnościach trudno było mieć pewność, jednak Brutus pomyślał, że tłum rzednieje, kiedy ci na brzegach zaczęli odpływać. Jedną z pochodni ktoś rzucił, ktoś inny ją podniósł. Bez względu na to, jaką władzę miał Klodiusz, imię Juliusza czytano przez lata 378 Imperator na każdym rogu ulicy i miało magiczną siłę nad tymi, którzy wślizgiwali się w noc jak cienie. W krótkim czasie Brutus został z niespełna piętnastoma. To byli ci, którym Klodiusz rozkazał ich spalić. Żaden nie mógł się wycofać, nie oczekując, że z nastaniem świtu zostaną wywleczeni z łóżek. Brutus popatrzył po twarzach, błyszczących potem na widok topniejących szeregów. Przemówił łagodnie, wiedząc, że ostrzejsze słowo może ich pchnąć za daleko. - Na waszym miejscu, chłopcy, na jakiś czas opuściłbym miasto. Ariminium wystarczy, a w porcie jest zawsze praca dla tych, którzy się jej nie boją. Ci, co stanowili trzon grupy, odpowiedzieli złymi spojrzeniami. Wciąż było ich za wielu, by w razie ataku mógł mieć szansę wygranej. Światła pochodni odbijały się złowieszczo w ich
mieczach, a w zawziętych twarzach nie było cienia słabości. Popatrzył na ludzi u swego boku; byli spięci. Jeden Teddus wydawał się spokojny. Z grymasem obrzydzenia jeden z trzymających pochodnię cisnął nią o bruk i prężąc plecy, odszedł. Dwaj następni zrobili to samo, a inni popatrzyli po sobie porozumiewawczo. Odeszli w grupkach. Na ulicy zostało kilku. - Gdybym był mściwy, kusiłoby mnie rozprawić się z każdym, w tej chwili - powiedział Brutus. Jeden się skrzywił. - Klodiusz nie pozwoli, by ci to uszło na sucho, wiesz o tym. Jego złość rozsadzi całe miasto. - Możliwe. Choć warto, żebym z nim porozmawiał, zanim to zrobi. Może okaże się rozsądny. - Nie znasz go, prawda? - Mężczyzna wyszczerzył zęby. Brutus zaczynał się odprężać. - To co, wybieracie się do domów? Jest za zimno, by przestać na dworze przez noc. Mężczyzna rozejrzał się po ostatniej parze kompanów. - Ja bym chyba się wybrał. Czy to prawda, co mówisz? - Prawda o czym? - spytał Brutus, myśląc o nieistniejących łucznikach. Rozdział XXXV 379 - O tym, że jesteś przyjacielem Cezara. - Jesteśmy jak bracia - rzucił pogodnie Brutus. - To właściwy człowiek dla Rzymu. Paru z nas nie miałoby nic przeciw jego powrotowi. Przynajmniej tych paru z rodzinami. - Galia nie zatrzyma go na zawsze - stwierdził Brutus. Mężczyzna pokiwał głową i rozpłynął się w mroku razem z przyjaciółmi. ROZDZIAŁ XXXVI JDrutus spał na kamiennej posadzce w sklepie przez cały tydzień. W noc po nieudanym ataku odwiedził miejski dom Kłodiusza w samym środku miasta, ale cała posiadłość była bardziej strzeżona niż twierdza i najeżona uzbrojonymi ludźmi. Uczucie niepokoju tylko się w nim pogłębiało, podczas gdy dni wolno płynęły. To było tak, jak gdyby miasto wstrzymało oddech. Tabbik posłuchał jego rady; trzymał rodzinę z dala od sklepu. Natomiast Aleksandria wciąż spała na twardej podłodze i z dnia na dzień robiła się coraz bardziej poirytowana. Całe swoje bogactwo włożyła w nowe miejsce, od ścian i dachu do zapasów cennych metali i wielkich pieców. Nie zostawiłaby tego, a dopóki była w niebezpieczeństwie, Brutus nie mógł wrócić na północ. Młodzi ludzie, którzy razem z nim oparli się poborcom Kłodiusza, także trwali na posterunku. Tabbik, traktując ich jak chwilowe straże, zaproponował każdemu zapłatę, ale żaden jej nie przyjął. Cała czwórka jednakowo uwielbiała wodza w srebrnej zbroi, który potrzebował ich pomocy, i w zamian, przez kilka godzin każdego dnia, Brutus oswajał każdego z jego mieczem. Napięcie tłumów malało koło południa, kiedy większa część miasta robiła przerwę na jedzenie. Brutus wychodził wtedy, z jednym czy z dwoma młodymi ludźmi, by powrócić z mięsem, chlebem, warzywami i nowymi wieściami, ale zwykłe plotki na targach teraz szeptano na ucho i w najlepszym razie udawało mu się podchwycić kilka głośniejszych słów, przy jednym czy drugim straganie. Żałował, że w mieście nie ma matki. Bez niej szczegóły Rozdział XXXVI 381 obrad senatu były nieznane i Brutus czuł narastające rozgoryczenie i bezradność, gdy tymczasem każdej nocy miasto zamykało się coraz szczelniej.
Chociaż Pompejusz wrócił do Rzymu, wydawało się, że nie ma porządku na ulicach, zwłaszcza po zmierzchu. Nieraz Brutusa i resztę wyrwały ze snu stłumione odgłosy ulicznych potyczek. Wychodzili wtedy na dach i obserwowali, z daleka, pomarańczową poświatę pożaru w plątaninie ślepych uliczek i zaułków. Nie było drugiego ataku na sklep i Brutus się martwił, że rozkazodawcy tamtej bandy wdali się w poważniejszą walkę. W połowie drugiego tygodnia rzymskie targi nagłe przemówiły i Rzym obiegła wieść, że banda Klodiusza napadła na dom Cy-cerona, głośnego mówcy, i podłożyła ogień. Cyceron tylko dlatego nie spłonął, że miał odwagę uciec, ale nie podniósł się ani jeden głos oburzenia na Klodiusza. Dla Brutusa był to kolejny sygnał, że w mieście zapanowało bezprawie. Jego kłótnie z Aleksandrią przybrały na sile i w końcu Aleksandria zgodziła się przeczekać kryzys w majątku Juliusza. Rzym szybko stał się polem bitwy, jeśli nie w dzień, to w nocy, i sklep nie był wart niczyjego życia. Jednak dla kogoś, kto kiedyś był niewolnikiem, sklep był symbolem wszystkiego, co udało mu się osiągnąć, i Aleksandria zapłakała gorzko na myśl o zostawieniu go dla band. Kierując się jej wskazówkami, Brutus zaryzykował wyprawę do innej części miasta, do jej domu, po parę sztuk odzieży, i wrócił z Acją. Matka Oktawiana dołączyła do reszty, która zbijała się w sklepie w gromadkę, gdy tylko na ulicy zapadały ciemności. Każdy dzień niósł młodemu wodzowi coraz więcej rozgoryczenia. Gdyby był sam, byłoby dość łatwo dołączyć do legionu Pompejusza. Tymczasem tłum ludzi, który szukał u jego boku bezpieczeństwa, zdawał się z każdym dniem rosnąć. Do bezpiecznej przystani sklepu sprowadziła się siostra Tabbika z mężem i dziećmi, a do samego Tabbika dołączyły jego trzy małe córki. Liczbę uciekinierów jeszcze bardziej powiększyły rodziny czterech młodych ludzi i Brutus truchlał na samą myśl o zorganizowaniu jakiegokolwiek przejścia przez ogarnięte przemocą miasto, dla dwudziestu siedmiu osób. Nawet za dnia. Kiedy senat wydał zakaz wychodzenia z domów po zmierzchu, Brutus zdecydował, że nie 382 Imperator będzie czekał godziny dłużej. Tylko praworządni obywatele byli posłuszni edyktowi senatu. Zakazu nie przestrzegały włóczące się bandy i tej samej nocy sąsiadująca ze sklepem ulica została podpalona, a żałosne krzyki rozbrzmiewały w ciemnościach tak długo, aż pochłonął je ogień. Kiedy następnego ranka ponure miasto otworzyło oczy, Brutus uzbroił swoją grupę we wszystko, co Tabbik miał pod ręką, od mieczy po noże i zwykłe żelazne pręty. - Przeprawa przez ulice potrwa dobrą godzinę i być może zobaczycie rzeczy, które sprawią, że wolelibyście się cofnąć. - Wiedział, mówiąc to, że patrzą na niego z nadzieją na ocalenie; musiał zachować pogodę ducha. - Nieważne, co się stanie, my się nie zatrzymamy, czy każdy to rozumie? Gdy nas zaatakują, tniemy, czym kto ma, i ruszamy dalej. Byleby dotrzeć do bram. Majątek leży tylko parę godzin drogi od miasta. Tam będziemy bezpieczni. Przeczekamy, aż sprawy się rozstrzygną. - Miał na sobie srebrną zbroję, chociaż srebro było matowe od kurzu i sadzy. Jeden po drugim przytaknęli jego słowom. - Obecne kłopoty miną za kilka dni czy tygodni - dodał. - Widziałem gorsze, wierzcie mi. Pomyślał o tym, co mu opowiadał Juliusz o wojnie domowej między Mariuszem i Sullą, i jeszcze raz pożałował, że nie ma z nim przyjaciela. Chociaż czasami go nienawidził, niewielu było mężczyzn, których wolałby mieć u swego boku w godzinę próby. Jedyny Reniusz mógłby być większą pociechą. - Wszyscy gotowi? - spytał, wziął głęboki oddech, otworzył drzwi na ulicę i rozejrzał się na boki. Śmieci i nieczystości gromadziły się na rogach i zdziczałe wychudzone psy warczały i rzucały się jeden na drugiego, walcząc o resztki. W powietrzu unosił się swąd spalenizny, a grupa
uzbrojonych mężczyzn stała na skrzyżowaniu, w niedbałych pozach, jakby każdy się czuł właścicielem miasta. - W porządku. Chodźcie za mną - powiedział. Ledwo wyszli na ulicę, a grupa poruszyła się i zesztywniała. Brutus zaklął pod nosem. Jedna z małych dziewczynek zaczęła płakać i siostra Tabbika wzięła ją na ręce i uciszyła. - Pozwolą nam przejść? - szepnął Tabbik w ramię Brutusa. - Nie wiem - odpowiedział Brutus, przyglądając się bacznie gru\ Rozdział XXXVI 383 pie. Było ich dziesięciu, a może dwunastu, wszyscy czarni od sadzy i z czerwonymi oczami. Po tym, co zrobili w nocy, należało się spodziewać, że zaatakują na pierwszy objaw słabości. Mężczyźni sięgnęli po miecze i wyszli niespiesznie na środek ulicy, by zagrodzić im drogę. Brutus zaklął jeszcze raz. - Tabbiku? Jeżeli zginę, nie zatrzymujcie się. Aleksandria zna majątek równie dobrze jak ja. Nie odprawią jej z powrotem. Mówiąc to, Brutus wydłużył krok, wyciągnął miecz. Ogarnęła go wściekłość, że ludzie, tacy jak ci, mogą grozić niewinnym obywatelom. To godziło w jego najgłębsze przekonania, a ponaglał go płacz dzieci, których był obrońcą. Mężczyźni rozpierzchli się na boki, kiedy Brutus ściął głowę pierwszemu, pchnął go ramieniem na ziemię i zabił dwóch innych, gdy ci już zawracali z placu boju. Nie minęła chwila, a reszta uciekała w różnych kierunkach, krzycząc ze strachu. Brutus nie ścigał żadnego, odwrócił się do grupy, którą prowadził Tabbik z Aleksandrią. Oboje usiłowali zasłonić dzieciom widok rozciągniętych na ziemi, zakrwawionych trupów. - Szakale - stwierdził krótko, kiedy do nich dołączył. Dzieci popatrzyły na niego z przerażeniem i wtedy zdał sobie sprawę, że jego srebrna zbroja jest zbryzgana krwią. Najmniejsze zaczęło płakać, pokazując na niego. - Idźcie ku bramom! - warknął, nagle zły na nich. Jego miejsce było w legionach Rzymu, a nie przy trzódce wystraszonych dzieciaków. Obejrzał się za siebie; mężczyźni z rogu zbierali się na nowo. Każdy patrzył spode łba za oddalającą się grupą, ale żaden nie próbował ponownej zaczepki. Brutus odchrząknął i splunął z odrazą. Ulice były praktycznie puste. W miarę możliwości wybierał główne drogi, ale nawet tam nie było widać oznak normalnego życia. Wielki targ mięsny, dawna własność Milona, był wyludniony, a po pustych straganach hulał wiatr, aż w powietrzu wirowały suche liście i kurz. Minęli cały rząd strawionych ogniem sklepów i domów i jedno z dzieci zaczęło krzyczeć na widok zwęglonych zwłok na pół przytrzaśniętych drzwiami. Aleksandria zasłoniła dziecku oczy dłonią. - Bramy są tam - powiedział Tabbik, żeby pocieszyć resztę, ale w chwili, kiedy to mówił, zza rogu wytoczyła się gromada śmieją384 Imperator cych się, pijanych mężczyzn i zamarła na widok Brutusa. Podobnie jak poprzedni, byli brudni od sadzy i popiołu pożaru, który wzniecili nocą. W oblepionych brudem twarzach zabłysły oczy i zęby, a dłonie zaczęły niezdarnie sięgać po broń. - Pozwólcie nam przejść - ryknął Brutus, przestraszywszy znów dzieci. Mężczyźni zaśmiali się szyderczo na widok nierównego orszaku, ale Brutus szybko zamknął im usta. Jego miecz był wykuty przez najlepszego hiszpańskiego kowala. Każdy z jego ciosów ciął na kawałki ich ubrania i członki. I kiedy krew tryskała wokół wielkimi kroplami, nie słyszał własnego krzyku i nie czuł, jak ostrza ich mieczy ześlizgują się po jego zbroi.
Potężny cios rzucił go na jedno kolano. Brutus warknął jak zwierzę i podnosząc się z nową energią, wbił miecz od dołu w najbliższe piersi. Żelazne ostrze przeszło między żebrami w chwili, kiedy Brutus zatoczył się pod uderzeniem topora. Mordercze narzędzie było wymierzone w jego szyję, ale rozcięło srebrną zbroję i się w niej zaklinowało. Nie czuł bólu i ledwo zauważał, że dołączył do niego Tabbik i ich czterej młodzi pomocnicy. Wreszcie miał okazję zatracić się w walce i nie miał zamiaru tłumić w sobie żądzy zabijania. Gdyby nie zbroja, na pewno by nie przeżył, ale w końcu głos Tabbika przebił się przez jego wściekłość i Brutus zatrzymał się i rozejrzał po dokonanej rzezi. Żaden ze zbirów nie przeżył. Bruk były usłany członkami i ciałami, każde otoczone ciemną kałużą. - W porządku, chłopcy, już po wszystkim. Głos Tabbika brzmiał jak z oddali, ale Brutus czuł na szyi, w miejscu, gdzie utkwił topór, ucisk silnych palców mężczyzny i powoli zaczęła mu powracać jasność myśli. Spojrzał w dół, gdzie spod zbroi, po udzie, spływały powoli strużki krwi. Dotknął głębokiej rany na pół świadomie, zdziwiony, że nie odczuwał bólu. Brutus wskazał mieczem ku bramom. Były tuż obok i myśl, że mogliby nie znaleźć się po ich drugiej stronie po tym, jak przeszli przez całe miasto, była nie do zniesienia. Zobaczył, że Aleksandria oddarła brzeg swojej szaty, by owiązać mu nogę. Dysząc jak pies, czekał, kiedy złapie oddech i nakaże im iść dalej. - Nie mam odwagi wyciągnąć tego topora, nie wiedząc, jak Rozdział XXXVI 385 głęboko utkwił - powiedział Tabbik. - Zarzuć mi ramię na plecy, chłopcze. Poniosę twój miecz. Brutus zgodził się, przełykając gumowatą ślinę. - Nie przystawajcie - powiedział z wysiłkiem, stawiając pierwszy krok. Jeden z czwórki młodych pomocników podtrzymał go z drugiej strony i razem ruszyli w cienie bram. Nie były strzeżone. Kiedy wyczuli pod nogami inny kształt kamieni, zaczął padać drobny śnieg i gryzący zapach dymu i krwi rozpłynął się w podmuchach wiatru. Klodiusz zaciągnął się lodowatym powietrzem. Stał na forum i ze zdziwieniem przyglądał się widokowi wokół. Podjął ostatnią próbę i by doprowadzić Milona do upadku, zaangażował w nią wszystkie swoje siły. Walka przetoczyła się przez sam środek miasta i w końcu rozlała się po forum. W prószącym śniegu zmagało się ze sobą w grupach i parami, na śmierć i życie, więcej niż trzy tysiące mężczyzn. Nie zastosowano żadnej taktyki ani nie uciekano się do podstępów i każdy walczył w nieustannym lęku przed tymi, którzy go otaczali, ledwo odróżniając przyjaciela od wroga. Ten, który już zwyciężał, jeszcze mógł dostać sztyletem w plecy albo paść z podciętym gardłem. Śniegu przybywało i topniejąc pod nogami straży Klodiusza, już się zamieniał w krwawe błoto, kiedy grupa gladiatorów Milona rzuciła się w jego stronę. Klodiusz mimo woli cofnął się do schodów najbliższej świątyni i wbiegłby do środka, gdyby nie świadomość, że jego wrogowie nie szanują żadnych azylów. Czy zwyciężają jego ludzie? Tego nie wiedział. Zaczęło się całkiem dobrze: legion Pompejusza został zwabiony na wschód miasta, do stłumienia fałszywych zamieszek i długiego ciągu pożarów. Ludzie Milona rozbiegli się po całym mieście i wtedy Klodiusz uderzył na jego dom i zburzył bramy. Ale Milona tam nie było i atak się nie powiódł. Klodiusz szukał go, dążąc do bezpośredniego starcia, zdecydowany położyć kres ciągłemu patowi władzy, który musiał się skończyć śmiercią jednego, lub drugiego. Nie umiałby powiedzieć, kiedy ich cicha wojna przerodziła się w otwarty konflikt. Każda noc pchała ich do zwarcia, i oto stoi na forum i w gęstych płatkach śniegu walczy o własne życie.
386 Imperator Klodiusz odwrócił głowę. Z bocznej uliczki wybiegło jeszcze więcej mężczyzn. Odetchnął z ulgą. To byli jego ludzie, a prowadził ich człowiek, którego sam mianował dowódcą. Podobnie jak gladiatorzy Milona, tak i oni nosili zbroje i przebijali się przez walczących mężczyzn, by spieszyć mu na ratunek. Klodiusz bardziej wyczuł, niż zobaczył to, co miało nastąpić. Okręcił się gwałtownie i stanął twarzą w twarz z trzema napastnikami, każdy z obnażonym ostrzem. Pierwszy padł pod miażdżącym ciosem jego miecza, ale drugi wbił mu sztylet prosto w piersi. Kłodiusz westchnął łagodnie. Czuł każdy kawałek metalu, zimniej-szy niż śnieg, który kładł się tak lekko na jego skórze. Ktoś próbował odciągnąć go na bok, ale trzeci atakujący przedarł się przez żywą zaporę i Klodiusz ryknął w agonii. Wbijał mu się w ciało, cios po ciosie, drugi sztylet. Opadł na jedno kolano, tracąc siły, które przez całe życie stawiały go ponad innymi, ale napastnik nie ustępował i dźgał go dalej, gdy tymczasem przyjaciele Klodiusza wpadli w szał. W końcu atakującego dopadnięto i oderwano od Klodiusza, ale wtedy Klodiusz osunął się bezwładnie w krwawy śnieg. W chwili śmierci patrzył na schody senatu i słyszał dalekie odgłosy rogów legionu Pompejusza. Odwet był gorzki, ale Milon musiał go sobie wywalczyć; legion uderzył w otwartą przestrzeń forum zwartym czworobokiem i ci, którzy byli zbyt powolni albo wplątani we własne walki, padli pod bezwzględną machiną. Widząc, co się dzieje, ryknął na swoich ludzi, by odstąpili, nim zostaną zniszczeni. Kiedy zginął Klodiusz, zawył z podniecenia, ale teraz musiał znaleźć bezpieczne miejsce, by zaplanować dalsze posunięcie i na nowo zebrać siły. Teraz Rzym będzie należał do niego, oby tylko przeżyć atak legionu. Pośliznął się na śniegu i pobiegł za innymi, uciekającymi jak szczury z płonącego domu. Wielu ludzi Klodiusza zamknięto w pułapce placu, nim zdążyli się rozpłynąć, i w sytuacji, kiedy legion niszczył wszystko, na co się natknął, ci też byli zmuszeni do panicznej ucieczki. Forum zaczęło pustoszeć, boczne ulice i uliczki wypełniły się biegnącymi bandami, ignorującymi przeciwne siły w obliczu większego zaRozdział XXXVI 387 grożenia. Ranni biegli, bo ten, kto się przewrócił, już się nie podniósł, rozniesiony na strzępy przez przetaczający się szereg legionistów. W krótkim czasie wielkie forum opustoszało. Zostały jedynie ciche, zastygłe na zawsze ciała pod białym puchem śniegu. Wiatr zawył i przeleciał wzdłuż szeregu świątyń. Dowódcy legionu naradzili się i wykrzyczeli rozkazy swoim jednostkom. Kohorty zostały odesłane na swoje posterunki, rozrzucone po całym mieście. Zaczęły nadchodzić meldunki o nowych zamieszkach, tym razem pod Eskwilinem. Pompejusz był w pełnej zbroi. Zostawił tysiąc żołnierzy do kontrolowania serca miasta i poprowadził trzy kohorty, ulicami na północ, aby przywrócić złamany zakaz poruszania się po zmroku. - Oczyścić ulice - rozkazał. - Niech siedzą w domach, dopóki nie zapanujemy nad bandami. Za nim, na szarym niebie zapłonęły nowe łuny pożarów. Śnieg padał nieprzerwanie. Tamtej nocy miasto eksplodowało. Ciało Kłodiusza zaniesiono do świątyni Minerwy i na budynek natarły tysiące mężczyzn, oszalałych z żalu i gniewu po śmierci swojego rozkazodawcy. Szeregi legionistów zostały rozdarte na pół i całe miasto stanęło w pożarach, kiedy ci, co opowiadali się za Klodiuszem, urządzili polowanie na Milona i jego stronników. Na ulicach toczono zażarte walki przeciw ludziom Pompejusza i legioniści dwa razy byli zmuszeni do odwrotu, dwa razy zaatakowani ze wszystkich stron. Niektórzy pogubili się w labiryncie zaułków, niektórych zwabiono w pułapkę budynków i spalono razem z nimi. Innych pochwyciły liczniejsze grupy i dziki motłoch rozerwał ich na strzępy, a jeszcze innych
dowódcy Kłodiusza zwabili na krzyk kobiet i ci, których nie zadźgano bezsensownie na śmierć, byli zmuszeni uciekać. Legiony nie nadawały się do walki w mieście. Sam Pompejusz wycofywał się przed ogromem uzbrojonych mężczyzn w stronę budynku senatu. W końcu uporał się z nimi, za trzecim atakiem tarcz, ale wciąż napływali nowi i wydawało się, że w całym Rzymie nie ma takiego, który by nie chwycił za broń i nie wyszedł na ulicę. Wobec tak dużej przewagi atakujących Pompę388 Imperator jusz postanowił zająć pozycje na schodach senatu i wykorzystać budynek do skoordynowania pozostałych sił, jednak kiedy wypadł na otwartą przestrzeń forum, osłupiał z przerażenia na widok tysięcy pochodni skupionych wokół budynku. W ich świetle i na oczach Pompejusza ludzie Klodiusza rozbili drzwi z brązu, a następnie, dźwigając wysoko nad głowami zakrwawione zwłoki nieszczęsnego senatora, wnieśli je w głąb mrocznego wnętrza. Forum było pełne uzbrojonych mężczyzn, krzyczących tysiącami gardeł. Pompejusz się zawahał. Nigdy przed niczym nie uciekał, nigdy w całym swoim życiu, a to, czego był świadkiem, kładło kres wszystkiemu, co kochał w Rzymie, ale wiedział, że jego ludzie zostaną wybici do nogi, jeżeli wprowadzi ich na forum. Wydawało się, że jest tam całe miasto. We wnętrzu ciemnego gmachu zamigotały płomienie i na białe od śniegu schody wysypali się mężczyźni, wiwatując i wyjąc na przemian, i wymachując w powietrzu mieczami. Za nimi, przez otwór po rozbitych drzwiach, buchnęły kłęby szarego dymu. Pompejusz poczuł na zimnej skórze policzków ciepłe łzy. - Do mojego teatru. Przeformować się w moim teatrze - zawołał do oczekujących na rozkazy ludzi. Legioniści zawrócili, zostawiając za sobą falujący wokół senatu tłum. Pompejusz zawrócił razem z nimi. Nie mógł patrzeć na płomienie, które już ogarnęły dach. Nie chciał słyszeć trzasku pękających marmurowych tablic, niosącego się echem po forum. Nie wyobrażał sobie gorszego bólu niż ten, którym ścisnęło mu się serce na widok roztańczonych na tle płomieni, barbarzyńskich postaci. Jego ludzi ratowała jedynie ciemność i poczuł wściekłość i rozgoryczenie, że został zmuszony do wycofania się z serca miasta. Bandy zniszczyły rządy prawa i były pijane swoją nową władzą. Ale kiedy nastanie świt, będą oszołomione i zmęczone, przerażone tym, czego dokonały. Wtedy on zaprowadzi porządek i zapisze go żelazem i krwią. Słabe światło poranka sączyło się leniwie przez wysokie okna teatru Pompejusza, oświetlając ciasno stłoczone rzędy obywateli, zawezwanych z całego miasta. Był cały senat, ale Pompejusz wysłał Rozdział XXXVI 389 także parę centurii, aby przyprowadziły trybunów, urzędników, edylów, kwestorów, pretorów i każdego, kto reprezentował władzę w Rzymie. Więcej niż tysiąc mężczyzn siedziało wznoszącymi się w górę szerokimi kręgami i patrzyło na Pompejusza. Każdy był ponury ze strachu i zmęczenia. W wyniku zamieszek kilku osób brakowało i reszta zdawała sobie sprawę z powagi sytuacji. Pompejusz odchrząknął i potarł gęsią skórkę na odkrytych ramionach. Teatr nie był ogrzewany i widział, jak oddechy obserwujących go w milczeniu ludzi zamarzają w powietrzu. - Ostatniej nocy byłem bliski ujrzenia zagłady Rzymu - zaczął. Nie drgnął nikt. Każdy wyglądał jak posąg o zdeterminowanej
twarzy. W obliczu wydarzeń ostatniej nocy zapomniano o wzajemnej niechęci i małostkowym współzawodnictwie i Pompejusz wiedział, że ci ludzie zgodzą się na wszystko, byle tylko przywrócić pokój w mieście, nim zapadnie kolejna noc. - Jak wszyscy zapewne wiecie, Klodiusza zabito podczas walki, a jego ciało spalono w kurii, ją samą zamieniając w popiół. Większa część miasta spłonęła w pożarach. Stosy trupów leżą na każdej ulicy i w każdym ścieku. Miasto pogrążyło się w chaosie. Brakuje żywności i wody. Do wieczora większość obywateli będzie głodna i przemoc zbierze swoje żniwo raz jeszcze. Przerwał, choć niepotrzebnie. W jego teatrze panowała niczym nie zmącona cisza. - Moi żołnierze pochwycili senatora Milona o wschodzie słońca, kiedy próbował uciec z miasta. Zamierzałem wykorzystać światło dnia, by przeszukać Rzym i wyłapać cały łańcuch jego dowódców, ale procesy dałyby ich zwolennikom czas do przegrupowania i ponownego uzbrojenia. Na coś takiego pozwolić nie mogę. -Zaczerpnął tchu. - Zwołałem was tutaj, senatorowie, byście obdarzyli mnie władzą dyktatora. Ograniczony waszymi prawami nie jestem w stanie odpowiadać za pokój w tym mieście ani tej nocy, ani żadnej innej. Chcę, byście przez powstanie z miejsc zatwierdzili moje stanowisko. Prawie jak jeden członkowie klasy rządzącej wstali. Niektórzy poderwali się bardziej ochoczo niż inni, ale w końcu Pompejusz pokiwał głową z prawdziwą satysfakcją i kiwnął dłonią, by na powrót zajęli swoje miejsca. 390 Imperator - Staję przed wami jako dyktator. Niniejszym ogłaszam stan wojenny w całym Rzymie. Na ulice zostaną wysłane oddziały wymuszające przestrzegania godziny nocnej i ci, którzy zostaną zatrzymani na ulicach, będą natychmiast straceni. Mój legion wychwyci przywódców i zadane tortury wskażą nam najważniejsze imiona w szeregach ulicznych band. Oświadczam, że do czasu odbudowania kurii miejscem posiedzeń senatu będzie gmach tego teatru. Żywność będzie rozdzielana na forum, a także przy północnych i południowych bramach miasta, każdego ranka do czasu, aż minie zagrożenie. Popatrzył wokół, po swoich ludziach, i uśmiechnął się krzywo. Jego słowa zaczynały trochę boleć. - Każdy z was dostarczy dziesiątą część albo stu tysięcy sester-cji, albo waszego majątku, zależy, co jest większe. Skarbiec senatu świeci pustkami, a po to, by miasto znów postawić na nogi, potrzebujemy funduszy. Każdy dostanie zwrot swojej części, kiedy skrzynie zapełnią się raz jeszcze, ale do tego czasu takie środki zaradcze są niezbędne. Rozeszły się pierwsze pomruki zaniepokojenia, ale nieliczne. Reszta była zmuszona spojrzeć przytomnie na kruchość tego, co postrzegano jako opokę, i nie wzdragała się przed płaceniem za własne bezpieczeństwo. Pompejusz żałował, że wśród innych zabrakło Krassusa. Mógłby go nieźle złupić. Błagalny list nie odniesie skutku równego osobistemu żądaniu, ale na to nie było rady. Po krótkim przejrzeniu swoich zapisków Pompejusz zaczął mówić dalej: - Odwołam legion z Grecji, ale dopóki nie znajdą się w mieście, potrzebni nam są mężczyźni zdolni do walki. Ci z was, którzy zatrudniają straże, przed odejściem podadzą skrybom odpowiednie liczby. Muszę wiedzieć, ilu ludziom możemy zaufać i ilu uzbroić na wypadek dalszych zamieszek. Mój legion poniósł tej nocy ciężkie straty i ci żołnierze muszą być zastąpieni przede wszystkim, jeżeli mamy zdusić motłoch, nim na powrót zbierze siły. Każę stracić zwolenników Milona i Klodiusza. Ta noc będzie najtrudniejsza. Jeżeli ją przeżyjemy, porządek da się powoli przywrócić. Ostatecznie, dla odbudowania miasta, nałożę podatek na wszystkich rzymskich obywateli we wszystkich prowincjach. j
Rozdział XXXVI 391 Wciąż widział blady strach na twarzach, ale na wielu pokazały się pierwsze przebłyski nadziei. Niektórzy zaczęli pytać o szczegóły nowego administrowania. Pompejusz, udzielając odpowiedzi, odprężył się. Z twarzy zgromadzonych setek zaczął znikać wyraz oszołomienia. Wracała codzienność senatu. Należało być dobrej myśli. ROZDZIAŁ XXXVII JJrutus odłożył kij i przysiadł na pniu starego dębu, który ścięli kiedyś obaj z Tubrukiem. W zieleni lasu łatwo było przypomnieć sobie uśmiech starego gladiatora z tamtego dnia, kiedy stary witał go w domu. Krzywiąc się, wyciągnął przed siebie nogi i podrapał się po purpurowej prędze, biegnącej od kolana prawie do samej pachwiny. Druga, podobna linia, biegła pod obojczykiem i wyraźnie świadczyła, jak był blisko śmierci. Obie rany wyglądały paskudnie i z pierwszego tygodnia po powrocie do majątku pamiętał niewiele. Klodia powiedziała, że tylko szczęśliwcy wychodzą cało z takich opresji, ale brzegi rany w końcu się zrosły, chociaż szwy swędziały okropnie. Powróciły do niego niejasne obrazy kąpieli, opatrunków i własnej nagości, i z zakłopotania znowu się skrzywił. Julia wyrosła na młodą kobietę, niezwykle podobną do matki. Pomyślał, że Aleksandria musiała jej szepnąć, na osobności, jakieś słówko, kto tu ma się nim opiekować. Pewne było, że przez parę dni nie zbliżała się do niego, i kiedy ją zobaczył, jej oczy błysnęły jak kiedyś u Kornelii, kiedy była zła. Od tego czasu pot i brud zmywała z niego tylko Aleksandria. Brutus uśmiechnął się smutno. Obchodziła się z nim bezlitośnie, jak z okulałym koniem, i nie mógł się doczekać dnia, kiedy zażyje sam gorącej kąpieli. Jeżeli w porę nie wstanie z łóżka, Aleksandria zedrze z niego całą skórę, dobrze wiedział. Las przynosił spokój i ukojenie. W drzewach obok śpiewał ptak i w splątanej linii ścieżek Brutus zobaczył dawnych dwóch chłop/ Rozdział XXXVII 393 ców pędzących przez zarośla ku własnej męskości. Wtedy przyjaźń była prostą rzeczą, czymś, co dla niego i Juliusza było oczywiste. Brutus przypomniał sobie, jak złączyli zakrwawione dłonie, jakby całe życie sprowadzało się do prostych przysiąg i jeszcze prostszych aktów. Dziwnie było przypominać sobie tamte dni, teraz kiedy się tak wiele wydarzyło. Bywały chwile, kiedy rozpierała go duma z mężczyzny, którym się stał, i bywały inne, kiedy oddałby wszystko, by znów być tamtym chłopcem i mieć przed sobą wszystkie swoje wybory. Wiele było spraw, które by zmienił, gdyby mógł. Przez tamte długie lata wydawało się im, że są nieśmiertelni. Wiedzieli, że Tubruk zawsze będzie ich ochraniał i że przyszłość to nic innego jak sposobność do przeniesienia przyjaźni w dalsze lata i na inne lądy. Nic nie mogło zajść między nimi, nawet gdyby sam Rzym się rozpadł. Brutus wyjął sztylet zza pasa, wsunął go pod pierwszy szew i przeciął nić, po czym ostrożnie wyciągnął ją z ciała. To nie było bezbolesne i kiedy się podniósł, zakręciło mu się w głowie. Pomyślał, że szwy na szyi jeszcze zostawi na jakiś czas, choć swędziały go tak samo okropnie. - Pomyślałam sobie, że cię tu znajdę - usłyszał głos Julii. Odwrócił się i uśmiechnął, widząc jej niepewną minę. Był ciekaw, jak długo go obserwuje. Ile ma lat, szesnaście? Długonoga i piękna. Aleksandrii nie byłoby miło usłyszeć, że rozmawiali ze sobą w lesie. Postanowił jej o tym nie wspominać. - Chciałem się trochę przejść. Noga robi się silniejsza, choć minie jeszcze sporo czasu, nim porządnie się na niej oprę - odpowiedział.
- Kiedy całkiem wydobrzeje, wrócisz do mojego ojca. To nie było pytanie, ale Brutus przytaknął. - Najpóźniej za kilka tygodni. Teraz, kiedy Pompejusz jest dyktatorem, miasto jest dość spokojne. Odjedziemy stąd wszyscy i to stare miejsce znów będzie całkiem ciche i przytulne. - Nie dbam o to - odpowiedziała pospiesznie. - Lubię, jak są tu ludzie. Nawet jak są dzieci. Wymienili porozumiewawcze spojrzenia i Brutus zachichotał. Mimo najlepszych starań Tabbika i jego siostry już po kilku dniach najmłodsze biegały szaleńczo po majątku, zafascynowane drzewa394 Imperator mi i rzeką. Klodia uratowała jedno od utonięcia w głębokim zakolu, i to trzykrotnie. Aż trudno zrozumieć, jak szybko odzyskały dobre samopoczucie po koszmarze ucieczki z miasta. Brutus zgadywał, że kiedy po latach obejrzą się na tamten straszny rok w ich życiu, nie będą pamiętały widoku trupów, a jeżeli, to znacznie słabiej niż pierwszą przejażdżkę na koniu wokół podwórka, pod opieką troskliwej ręki Tabbika, trzymającej w siodle. Dzieci to dziwna rasa. Julia odziedziczyła coś z wdzięku swojej matki, nietrudno to było zauważyć. Jej włosy, tak jak Kornelii, były długie i przewiązane na karku kawałkiem kolorowej szmatki. Kiedy mówił, zdawała się wpatrywać w jego twarz z niezwykłą intensywnością, jakby nie chciała uronić ani słowa. Zastanawiał się, jakie miała dzieciństwo. Urodziła się i wychowała w tym majątku i podczas gdy on zawsze miał przy sobie Juliusza, ona, poza nauczycielami i Klodia, mogła liczyć tylko na samotność. - Opowiedz mi o moim ojcu - poprosiła, podchodząc bliżej. Brutus poczuł na nowo ból w nodze i aby uprzedzić skurcze, podparł się kijem i opuścił na ten sam pień. Sięgnął myślami w przeszłość. - Twój ojciec i ja zawsze chodziliśmy po drzewach - zaczął. -Juliusz był przekonany, że potrafi się wspiąć na każde, a potem wisiał na dolnych gałęziach, próbując dostać się wyżej. Jak byłem przy nim, stawał nogą na moje złączone dłonie, ale nawet wtedy kolejna gałąź rosła za wysoko, by mógł do niej sięgnąć, nie skacząc. Wiedział, że jak nie trafi, spadnie głową na dół i może ja razem z nim. - Przerwał i znów zachichotał, rozśmieszony wspomnieniami. Julia usiadła obok, na najdalszym brzegu szerokiego pnia, ale i tak czuł zapach ziół, których używała do kąpieli. Pachniały latem i jakimiś ciemnymi kwiatami. Odetchnął głęboko i przez chwilę wyobraził sobie, że całuje chłodną skórę jej szyi. - A czy kiedyś spadł? Brutus parsknął. - Dwa razy. Za drugim razem pociągnął mnie i skręciłem rękę. On miał siniaka na połowę twarzy, ale nie ustąpiliśmy i przy następnej próbie wreszcie sięgnął tej swojej gałęzi. Westchnął sam do Rozdział XXXVII 395 siebie. - To był ten sam dąb, na którym teraz siedzimy. Nie sądzę, by kiedykolwiek potem wspinał się na niego. Dla niego nie było tam już nic do roboty. - Szkoda, że nie znałam ciebie wtedy - szepnęła Julia, a on popatrzył na nią, kręcąc głową. - Nie żałuj. To była trudna dwójka chłopców, twój ojciec i ja. Dziwne, że w ogóle przeżyliśmy. - Miał szczęście, mając ciebie za przyjaciela - powiedziała, czerwieniąc się lekko. Brutus pomyślał nagle, jak taką scenę widziałaby Aleksandria, gdyby przypadkiem zawędrowała do lasu. Dziewczyna za bardzo go pociągała, by popisywać się przed nią jak wracający z pierwszej w życiu wojny, butny młody żołnierz. Nie minęłaby chwila, a chciałby
się wesprzeć na jej ramieniu w drodze do domu i ukradłby szybki pocałunek. Zaciągnął się jeszcze raz zapachem lata i kwiatów i wziął się w garść, by odpędzić nieprzystojne myśli. - Chyba będę wracał, Julio. Bezwiednie przesunął spojrzeniem po jej szyi i wzgórkach piersi. Wiedział, że to zobaczyła. Zły na siebie, uciekł wzrokiem między drzewa. Wstał. - Wracasz i ty? - zapytał. - Niedługo zrobi się ciemno. - Twoja noga znów krwawi. Za wcześnie wyciągnąłeś szwy. - Nie. Widziałem dość ran, by wiedzieć coś o swojej. Od dziś każdego dnia będę jeździć konno, by odzyskać siły. - Dotrzymam ci towarzystwa, jeżeli zechcesz - zaproponowała. Jej oczy były szerokie i ciemne. Brutus pokrył wahanie chrząknięciem. - Nie sądzę, by taka ładna dziewczyna... - Och, wspaniale. Zająknął się, wolał nie kończyć myśli. - Dziękuję, muszę radzić sobie sam. - Wszedł sztywno na prowadzącą do domu ścieżkę między drzewami, przeklinając pod nosem własną niezdarność. Pod zimowym rozgwieżdżonym niebem Brutus prowadził swoją klacz przez podwórze, do stajni, lekko dysząc po długiej jeździe. Pomyślał o śpiącej w swoim pokoju Aleksandrii i się nachmurzył. Nic nie było tak proste, jak by sobie życzył, zwłaszcza z kobietami w jego życiu. Jeżeli chciałby kłótni i napiętej ciszy, wziąłby sobie 396 Imperator żonę. Uśmiechnął się kwaśno na taką myśl, patrząc na księżyc i ciesząc się zwykłą ciszą. Oboje cierpieli z powodu tych długich pustych miesięcy w majątku, nie mając nic do roboty poza rekonwalescencją i zapominaniem o okropnościach zamieszek. Bywały chwile, kiedy aż go swędziało, żeby wsiąść na konia i pogalopować albo walczyć, lub wziąć ją do łóżka na jedno popołudnie. Wtedy jego rana doprowadzała go do szału. Nienawidził własnej słabości. Pomyślał, że ją kocha na swój sposób, ale za dużo było dni, kiedy sprzeczali się o drobiazgi i w końcu jedno i drugie milkło i każde czuło się zranione. Nienawidził przeciągającego się milczenia bardziej niż czegokolwiek. Czasami się zastanawiał, czy w ogóle byli zakochani, kiedy przebywał poza Rzymem. Mimo chłodu nocy i zimnych gwiazd w stajniach było ciepło. Światło księżyca wpadało przez wysokie okno, kładąc na dębowe przegrody bladą poświatę. To było spokojne miejsce, zwłaszcza kiedy za jedyne towarzystwo miało się ciemne kształty koni. Brutus wycierał boki klaczy, kiedy tuż za nim zachrzęściła słoma. Zamarł na moment, zastanawiając się, kto poza nim nie śpi o tak późnej porze. Odwrócił się niepewnie. To była Julia. Stała oparta o drewnianą belkę, z twarzą bladą jak księżycowa poświata. - Daleko dojechałeś tym razem? - szepnęła. Z włosami puszczonymi luźno na ramiona wyglądała tak, jakby wyszła prosto z łóżka. Była owinięta miękkim prześcieradłem i mocno zaciskała je na piersiach. - Niedaleko. Parę mil. Za zimna noc, jak dla mojej staruszki -powiedział. Klacz parsknęła delikatnie i trąciła go pyskiem, przypominając o sobie. - Odjeżdżasz niedługo, prawda? Słyszałam, co mówi Tabbik. Pompejusz rozbił uliczne bandy. - Rozbił. To twardy człowiek. Brutus słyszał napięcie w jej głosie i czy to przez ciepło stajni, czy zapach skóry i słomy, czy po prostu przez jej bliskość poczuł się pobudzony i mógł jedynie być wdzięczny przyjaznym ciemnościom. Obrócił się bez słowa do klaczy i na powrót zaczął ją czyścić. Rozdział XXXVII 397
- Mój ojciec obiecał mnie Pompejuszowi. Powiedział ci o tym? -wyrzuciła z siebie nieoczekiwanie Julia. Brutus przerwał swoje zajęcie i popatrzył na nią. - Nie, nie powiedział. - Klodia mówi, że powinnam się cieszyć. Ojciec nie był nawet konsulem, kiedy obaj uzgodnili małżeństwo, ale teraz będę żoną dyktatora. - Odjedziesz stąd - powiedział cicho. - Po co? By każdego dnia być malowana przez niewolnice i nie móc jeździć konno? Widziałam żony senatorów. To stado wron w pięknych sukniach. Każdej nocy jakiś starzec będzie mnie sobą przygniatał. Mój ojciec jest okrutny. - Możliwe, że jest - odrzekł Brutus. Chętnie by jej opowiedział 0 biedzie i nędzy, które widział w mieście. Jako żona Pompejusza Julia nigdy nie zazna głodu czy strachu. Juliusz dokonał wyboru dla swojej córki z wyrachowania, ale bywały gorsze wybory i trudniejszy sposób na życie, i taki wybór dawał mu Galię. Brutus zrozumiał w jednej chwili, jak to małżeństwo zwiąże oba rody i być może da Juliuszowi dziedzica. Zrozumiał także, jak bardzo musiano chronić 1 osłaniać Julię, by przedwcześnie nie poznała prawdy o świecie. - Kiedy to się stanie? Ze złością odrzuciła włosy do tyłu. - Stałoby się już, gdyby mój ojciec nie był poza Rzymem. Pom-pejusz czeka przez zwykłą grzeczność. Sprawa jest przypieczętowana i odwiedził mnie nawet posłaniec z mnóstwem miłych słów i naręczem podarunków. Dosyć złota i srebra, bym się udławiła. To cena, za jaką Pompejusz kupuje sobie niewolnicę. - Nie, dziewczyno, nie będziesz jego niewolnicą, nie ty, córka Cezara. Owiniesz go sobie dookoła palca, i to z miejsca. Zobaczysz. Julia podeszła bliżej i Brutus znów poczuł zapach ciemnych kwiatów. Kiedy sięgnęła ku niemu, rzucił szczotkę w słomę i chwycił ją za nadgarstki. - Co ty sobie myślisz? - szepnął gardłowym głosem. Nic z tego, co się działo, nie wydawało się realne, nawet jasna linia jej szyi wychylająca się z cieni. - Myślę, że nie będę dziewicą, kiedy do niego pójdę - szepnęła, pochylając się tak, że jej usta musnęły bliznę pod jego obojczykiem. 398 Imperator Brutus poczuł zdyszane ciepło jej oddechu i nic na świecie nie było warte choćby połowy tej chwili. - Nie - powiedział w końcu - nie będziesz. Uwolnił z uścisku oba nadgarstki i rozwinął białe prześcieradło, aż po talię. Z mroku wychyliły się blade, pełne piersi. Julia zadrżała. Brutus pochylił się i pocałował jeszcze zamknięte usta. Bez słowa wziął Julię w ramiona i zaniósł na stertę słomy. Ból, który przenikał go jeszcze przed chwilą, stał się nagle odległym wspomnieniem. Rozbierał się powoli; nie chciał się spieszyć. Pochylił się nad Julią, a ona otworzyła usta do krzyku. Zebrana na podwórku i gotowa do powrotu do Rzymu grupa w niczym nie przypominała zakurzonych, przestraszonych uciekinierów, którzy zastukali do bram prawie dwa miesiące wcześniej. Klodia powiedziała dzieciom, że mogą ją odwiedzać, kiedy tylko zechcą, i ostatniego ranka trzeba było je odrywać od niej siłą. Stara piastunka uwielbiała swoich nowych podopiecznych i nie obyło się bez łez z obu stron. Tabbika irytowała każda chwila spędzona na próżniactwie w majątku i w dniu powrotu ledwo starczyło mu cierpliwości, by się pożegnać. Jedyny z całej grupy wyprawiał się kilka razy do miasta, gdy miejskie bramy na powrót obsadzono legionem Pompe-jusza. Sklep przetrwał
okoliczne pożary. Chociaż był doszczętnie ograbiony, wielkie palenisko, sam trzon jego pracy, wyszło z grabieży bez uszczerbku. W miejsce wyłamanych drzwi Tabbik już planował nowe i myślał o doskonalszych zamkach, i takie wieści 0 nowym ładzie przyniósł do majątku ostatnim razem. Pompejusz bezwzględnie tropił przywódców band, w rezultacie czego przynajmniej za dnia miasto zaczynało przypominać to, czym powinno być. Podobno Krassus miał przysłać senatowi olbrzymią sumę 1 przy odbudowie pracowały setki cieśli. Na pewno minie trochę czasu, nim obywatele pomyślą o takim luksusie jak złote i srebrne pierścienie, naszyjniki czy zapinki, ale Tabbik chciał być na to przygotowany. Jego praca była drobnym, lecz istotnym darem dla miasta, a pozbieranie porozrzucanych narzędzi było pierwszym krokiem do zaprowadzenia ładu i zapomnienia o horrorze rozruchów. Brutus miał wielką ochotę odpoczywać trochę dłużej, ale przez r / Rozdział XXXVII 399 ostatnie dni od Aleksandrii wiało coraz większym chłodem. Nie sądził, by wiedziała, co się wydarzyło w stajniach, jednak bywały chwile, kiedy spoglądała na niego z ukosa, jakby się zastanawiając, kim on właściwie jest. Był pewien, że jeżeli zostanie, kiedy ona odjedzie, więcej jej nie zobaczy. Byli na południu, gdzie wiosna przychodzi wcześnie, i drzewa w lesie już zaczynały kwitnąć. Daleko na północy Juliusz wyglądał go niecierpliwie, Brutus w to nie wątpił i wiedział, że pora wyruszyć w drogę. Pora wrócić do szorstkiego towarzystwa swoich legionistów, chociaż myśl o tym nie napawała go wielkim entuzjazmem, tak jak zazwyczaj. Brutus ustawił drewniany klocek, aby wsiąść na konia, i biorąc wodze w dłonie, rozejrzał się ukradkiem po podwórku. Julii nie było, za to czuł na sobie oczy Aleksandrii. Domowy niewolnik rozwarł szeroko ciężkie bramy, tak by mogli zobaczyć szlak prowadzący do głównej drogi do miasta. - A więc tu jesteś! - zawołała Klodia na widok wychodzącej z domu Julii. - A już myślałam, że przegapisz ich odjazd. Julia obeszła wszystkich po kolei, żegnając każdego i przyjmując podziękowania jako pani domu. Brutus obserwował spod oka pożegnanie z Aleksandrią, ale obie kobiety, zamieniając ze sobą parę słów, uśmiechnęły się jedna do drugiej bez cienia napięcia w twarzach. Odprężył się nieco i wtedy Julia podeszła do niego, uniosła głowę, by go pocałować, i szybko przycisnęła język do jego warg. Brutus zdrętwiał zmieszany. Jej usta miały smak miodu. - Wróć - szepnęła, kiedy sadowił się w siodle, nie śmiąc spojrzeć na Aleksandrię. Czuł, jak przewiercają go jej oczy, i wiedział, że płoną mu policzki, kiedy próbował udawać, że nic się nie stało. To nie była historia dla Juliusza, tego był pewien. Dzieci zawołały i zamachały chórem i ruszyli w stronę miasta. Klodia przygotowała dla wszystkich zawiniątka z mięsa duszonego z papryką i niektórzy już oblizywali ociekające tłuszczem palce. Brutus rzucił ostatnie spojrzenie na majątek, który znał od dziecka. Chciał go zapamiętać na zawsze. Kiedy wszystko inne w jego życiu odmieniało się nie do poznania, pewne rzeczy trwały niezmiennie i napawały go spokojem. ROZDZIAŁ XXXVIII JNad głowami wojowników błyszczała, w świetle pochodni, złota korona Arwernów. Kapłan, który ją trzymał, na znak żałoby był umazany krwią zmieszaną z ziemią, co sprawiało, że zdawał się wtapiać w cienie świątyni. Piersi miał nagie, a brodę pozlepianą gliną w ostre białe kolce, które drgały, kiedy mówił. - Stary król nie żyje, Arwernowie. Jego ciało będzie spalone, chociaż jego imię i czyny przetrwają w naszych ustach do końca naszych dni. Stary król był mężczyzną, Arwernowie.
Jego trzody szły w tysiące, a ręka, w której trzymał miecz, była silna do końca. Rozsiał swoje nasienie szeroko, by sprowadzić synów na świat, i jego żony rwą włosy z głowy i ranią piersi w żałobie. Nie zobaczymy go już więcej. Kapłan spojrzał na stłoczone w świątyni plemię. Dla niego była to gorzka noc. Przez dwadzieścia lat był przyjacielem starego króla i doradcą, i dzielił z nim jego lęk o przyszłość, kiedy wiek i słabość zaczęły spłycać królewski oddech. Który spośród synów ma dość siły, by przeprowadzić plemię przez tak trudne czasy? Najmłodszy, Brigh, był zaledwie chłopcem, a najstarszy, próżny i zarozumiały, za słaby tam, gdzie król powinien wykazać się siłą. Madok nie mógł być królem. Kapłan spojrzał w oczy Cyngecie, średniemu, stojącemu na ciemnym marmurze obok swoich braci. Tylko ten miał w sobie dość z wojownika i tylko ten mógłby być ich przywódcą, lecz jego porywczość już była słynna wśród Arwernów. Zabił trzech mężczyzn w pojedynkach, nim sam osiągnął wiek męski, i stary kapłan Rozdział XXXVIII 401 oddałby wszystko za kilka lat życia więcej, by zobaczyć, kim będzie w przyszłości. Kapłan, wciągnąwszy powietrze, poczuł chłód w sercu. Wiedział, że te słowa muszą paść: - Który z was przyjmie koronę z mojej ręki? Który z was zasłużył na prawo przewodzenia Arwernom? Trzej bracia wymienili spojrzenia i Brigh uśmiechnął się i pokręcił głową. - Korona jest nie dla mnie - powiedział i cofnął się o krok. Cyngeto i Madok obrócili na siebie ciemne oczy. Cisza stawała się przytłaczająca. -Jestem najstarszym synem - przemówił w końcu Madok. Na jego policzkach zapłonął gniew. - To prawda, ale nie jesteś człowiekiem, którego potrzebujemy - rzekł cicho Cyngeto. Ktokolwiek weźmie koronę, musi przygotować się na wojnę, w przeciwnym razie nasze plemię zostanie rozproszone. Madok zaśmiał się szyderczo. Był wyższy od brata i wykorzystywał wzrost do onieśmielania niższych od siebie. - Widziałeś jakieś armie na naszych ziemiach? Pokaż mi, gdzie one są. Pokaż mi je - splunął słowami na brata, ale Cyngeto słyszał to już przedtem. - One nadchodzą. Poszły na północ, ale wrócą wystarczająco szybko. Poznałem ich przywódcę i wiem, że nie pozwoli dożyć nam naszych dni. Jego poborcy podatkowi już okradają Senonów i sprzedają tysiące w niewolę. Senonowie go nie powstrzymali i teraz ich kobiety płaczą na polach. On musi być pokonany, bracie. Ty byś.tego nie zrobił. Madok raz jeszcze zaśmiał się szyderczo. - To byli tylko Senonowie, bracie. Arwernowie to mężczyźni. Jeżeli tamci przyjdą, by nas niepokoić, stratujemy ich końmi. - Czy zawsze widzisz tylko czubek własnego nosa? - warknął Cyngeto. - Jesteś ślepy, tak jak ślepi byli Senonowie. Ja zrobię z Arwernów pochodnię, która zapłonie w ciemnościach, a jej blask przyciągnie inne plemiona. Poprowadzę je przeciw Rzymianom i przegnam ich z Galii. Arwernowie sami dłużej nie przetrwają. 402 Imperator - Za bardzo się ich boisz, tych swoich Rzymian, braciszku, by być królem - powiedział Madok, obnażając zęby. Cyngeto uderzył go z rozmachem prosto w usta i pchnął do tyłu. - Nie będę się przyglądał, jak gotujesz zagładę mojemu plemieniu. Jak mi nie ustąpisz, wygram koronę próbą ognia. Madok oblizał usta, smakując krew. Wzrok mu stwardniał.
-Jak chcesz, braciszku. Zatem zdajmy się na ogień i bogów. Tak będzie słusznie. Obaj mężczyźni zwrócili się na powrót do kapłana i obaj kiwnęli głową. - Przynieś żelazne pręty. Zdecyduje ogień. Kapłan westchnął do bogów, by dali odwagę właściwemu człowiekowi i by to on przeprowadził Arwernów przez nadciągające mroczne dni. Juliusz, prowadząc konia przez wysoką przełęcz, ciężko dyszał. Powietrze było rozrzedzone i chociaż wiosna zapanowała w dolinach, na szczytach gór każdy oddech rozdzierał płuca nawet najsprawniejszemu legioniście. Popatrzył na Brutusa, który wlókł się, utykając, daleko za centurią Dziesiątego. Brutus stracił wiele sił, dochodząc do siebie po odniesionych ranach, i czasami Juliusz żałował, że go nie zostawił i nie kazał dołączyć do nich później. Brutus z uporem trwał na szlaku, choć za każdą przełęczą dosiadał konia. Kiedy Cezar zobaczył na ulicach Ariminium pokrytego kurzem jeźdźca, serce zabiło mu mocniej na samą myśl, że usłyszy, co dzieje się w Rzymie. Ale chłód oficjalnego meldunku, jaki Brutus mu złożył, wprawił go w prawdziwe zmieszanie. Chciał potrząsnąć mężczyzną, który z trudem pokonał schody domu Krassusa i mówił o swoich przeżyciach niechętnie i z rezerwą. Słuchając go, na nowo zapłonął starym gniewem, ale mu się nie poddał. Serwilia wyjechała i do niego należało załagodzić niezgodę między nimi. Juliusz mógł się powołać na tysiące sytuacji, kiedy uciekał się do kilku słów czy przesadzonych pochwał, czy nawet potaknięcia, by podnieść ducha w ludziach wokół siebie. To smutne uzmysłowić sobie, że jego najdawniejszy przyjaciel potrzebuje takich samych nieszkodliwych kłamstw. Co innego klepnąć żołnierza po plecach Rozdział XXXVIII 403 i zobaczyć, że staje trochę prościej. Co innego wyzbyć się szczerości tam, gdzie w grę wchodziła najstarsza przyjaźń i Juliusz jeszcze się wahał. Po tamtym pierwszym meldunku niewiele ze sobą rozmawiali. Myśli Juliusza zwróciły się ku Regulusowi, z którym od dłuższego czasu brnął przez śnieg ramię w ramię. Regulus, wraz z paroma innymi, formował trzon legionu. W szeregach Rzymu niektórych niewiele dzieliło od zwierząt, ale tacy jak Regulus zdawali się nigdy nie zatracać resztek człowieczeństwa. Potrafili okazać uprzejmość wobec kobiety czy dziecka, a potem iść do walki i oddać swoje życie za coś więcej niż siebie. Senatorowie na ogół widzieli w nich jedynie narzędzia do zabijania, nigdy ludzi zdolnych pojmować, co znaczy Rzym. Legioniści zawsze stawali do wyborów, jeżeli nadarzała się sposobność. Pisywali do domu, przeklinali i znaczyli śnieg własnym moczem jak każdy inny i Juliusz rozumiał Mariusza. Rozumiał miłość, jaką ich darzył. Przewodzić takim ludziom, to nie była łatwa do udźwignięcia odpowiedzialność. Spodziewali się po nim jedzenia i schronienia, i uporządkowania życia. Trudno zdobywało się ich szacunek, ale traciło przez jedną chwilę tchórzostwa czy niezdecydowania. Nie miałby go w żaden inny sposób. - Pobiegniemy, Regulusie? - spytał między jednym a drugim bolesnym oddechem. Centurion skrzywił w uśmiechu usta. W Ariminium powrócił zwyczaj golenia się i Juliusz zobaczył, że twarz człowieka była czerwona i spękana od wiatru. - Lepiej nie zostawiać za sobą koni, panie - odpowiedział Regulus. Juliusz klepnął go po plecach i skorzystał z okazji, by rzucić okiem na góry. Były nieludzko piękne. Rażąca oczy biel wysokich szczytów lśniła w słońcu. Poniżej Brutus usiłował nie stracić reszty z oczu. Regulus zauważył spojrzenie Juliusza biegnące w dół wijącej się drogi. - Wrócić do niego panie? Wódz kuleje coraz bardziej. - Wróć. I powiedz, że go wreszcie prześcignę. On zrozumie sens tych słów. Ik.
404 Imperator Madok i Cyngeto, rozebrani do pasa, stali na marmurowych płytach świątyni, pocąc się i czekając, aż czubki żelaznych prętów rozpalą się do czerwoności w płomieniach ognia. Obserwowały ich wszystkie rody i żaden z obu braci nie mógł pokazać po sobie, że się boi. W końcu stary kapłan odwrócił się do obu. Ich piersi były bledsze niż ramiona i twarze, widział to. Madok był rozrośnięty i potężny jak kiedyś jego ojciec. Cyngeto, zwarty w sobie, prężył mu-skuły, na których nie było fałdy tłuszczu. Starzec się wyprostował, by przemówić do milczących Arwernów. - Król musi mieć siłę, ale także musi być zdecydowany na wszystko. Strach to ludzka rzecz, ale on musi go przezwyciężyć w czas wielkiej potrzeby. - Przerwał na chwilę, delektując się słowami rytuału. Jego dawny nauczyciel posługiwał się długim kijem, kiedy głosy towarzyszącego mu chóru młodych adeptów brzmiały nierówno. Nienawidził go wtedy, lecz teraz ten sam kij pojawił się w jego dłoni, w tym samym celu. Słowa były ważne. Dziedzictwem krwi ci dwaj zostali wybrani na próbę ognia. Jeden weźmie koronę, a drugi będzie wypędzony ze wszystkich ziem Arwernów. Tak nakazuje prawo. Jednak mąż, który ma nam przewodzić, musi mieć umysł ostry jak jego miecz. Musi być równie przebiegły jak dzielny. Za sprawą bogów taki mąż staje dzisiaj przed nami. Obaj bracia milczeli, przygotowując się na to, co miało nadejść. Kapłan wyjął z płomieni pierwszy pręt i wyciągnął go do Ma-doka. - Zaczyna starszy - powiedział z oczami utkwionymi w rozżarzony koniec. Madok chwycił pręt z chłodnej strony. Oczy błyszczały mu złośliwie, kiedy odwrócił się do Cyngeta. - Okaże się, braciszku, który z nas wart jest namaszczenia -szepnął. Cyngeto nie odpowiedział, chociaż spływał potem. Madok podsunął pręt pod piersi brata i jasne włoski zaczęły skwierczeć i cuchnąć spalenizną. Wtedy dotknął skóry i jednym pchnięciem wbił żelazo głęboko w ciało. Cyngecie zabrakło w płucach powietrza. Każdy mięsień zeszty-wniał w nim z bólu nie do zniesienia, ale nie krzyknął. Madok obRozdział XXXVIII 405 serwował twarz brata, dopóki jasna czerwień żelaza nie zbladła, i wtedy on sam stężał i wrzucił narzędzie próby w ogień. Cyngeto popatrzył na brązową obwódkę, która wykwitła mu na skórze, na płynący z niej biały płyn. Zaciągnął się głęboko powietrzem i uspokoił. Teraz była jego kolej na zadanie tortury. Madok zaczął oddychać szybciej. Chrząknął pod dotykiem żelaza i nie panując nad sobą, chwycił na ślepo za inny pręt. Kapłan skrzywił się pogardliwie. Madok opuścił dłoń wzdłuż boku i otworzył usta jak do krzyku. Próba ognia się rozpoczęła. Pod koniec drugiego dnia przeprawy przez Alpy prowadzący ich szlak zaczął opadać na stronę Galii. Juliusz przystanął, oparł się o skałę i popatrzył za siebie, na płaskowyż wysokiej przełęczy. Nie do wiary, jak daleko go zostawili. Był głodny i spragniony snu, tak jak cała reszta, ale nagle ogarnęła go dziwna jasność widzenia, jakby sam górski wiatr wyostrzał zmysły. Pod nim Galia rozciągała się zielenią przekraczającą granice wyobraźni. Odetchnął pełną piersią, raz i drugi, z czystej radości przebywania w takim miejscu. Brutus myślał, że droga przez góry nigdy się nie skończy i że wlecze się po niej od początku świata. Nie wyleczona noga drżała przy każdym stąpnięciu i już dawno powinien upaść w pierwszą przydrożną zaspę. Podczas gdy centuria odpoczywała, on i Regulus człapali krok za krokiem do kolumny na przedzie. Juliusz słyszał, jak kilku z jego ludzi rzuciło w ich stronę
zachęcające okrzyki. Odwrócił się, by na nich popatrzeć, i kiedy para odpowiedziała na zachętę szybszym marszem, uśmiechnął się pod nosem. Poczucie braterstwa u jego żołnierzy zawsze napełniało go dumą. Juliusz spojrzał na rozpościerającą się u jego stóp Galię. Wyglądała zwodniczo spokojnie, niemal tak, jakby mógł zrobić jeden krok i znaleźć się w samym jej sercu. Miał nadzieję, że pewnego dnia jakiś podróżnik z górskich przełęczy popatrzy na dół i zobaczy miasta tak wielkie jak Rzym. Dalej, za Galią, było morze, które go przyzywało. Wyobraził sobie prujące jego fale okręty Dziesiątego i Trzeciego. Plemiona będą płacić podatki własnym złotem, a on je zużyje na to, by zobaczyć, co leży za spowitymi Rozdział XXXVIII 405 serwował twarz brata, dopóki jasna czerwień żelaza nie zbladła, i wtedy on sam stężał i wrzucił narzędzie próby w ogień. Cyngeto popatrzył na brązową obwódkę, która wykwitła mu na skórze, na płynący z niej biały płyn. Zaciągnął się głęboko powietrzem i uspokoił. Teraz była jego kolej na zadanie tortury. Madok zaczął oddychać szybciej. Chrząknął pod dotykiem żelaza i nie panując nad sobą, chwycił na ślepo za inny pręt. Kapłan skrzywił się pogardliwie. Madok opuścił dłoń wzdłuż boku i otworzył usta jak do krzyku. Próba ognia się rozpoczęła. Pod koniec drugiego dnia przeprawy przez Alpy prowadzący ich szlak zaczął opadać na stronę Galii. Juliusz przystanął, oparł się o skałę i popatrzył za siebie, na płaskowyż wysokiej przełęczy. Nie do wiary, jak daleko go zostawili. Był głodny i spragniony snu, tak jak cała reszta, ale nagle ogarnęła go dziwna jasność widzenia, jakby sam górski wiatr wyostrzał zmysły. Pod nim Galia rozciągała się zielenią przekraczającą granice wyobraźni. Odetchnął pełną piersią, raz i drugi, z czystej radości przebywania w takim miejscu. Brutus myślał, że droga przez góry nigdy się nie skończy i że wlecze się po niej od początku świata. Nie wyleczona noga drżała przy każdym stąpnięciu i już dawno powinien upaść w pierwszą przydrożną zaspę. Podczas gdy centuria odpoczywała, on i Regulus człapali krok za krokiem do kolumny na przedzie. Juliusz słyszał, jak kilku z jego ludzi rzuciło w ich stronę zachęcające okrzyki. Odwrócił się, by na nich popatrzeć, i kiedy para odpowiedziała na zachętę szybszym marszem, uśmiechnął się pod nosem. Poczucie braterstwa u jego żołnierzy zawsze napełniało go dumą. Juliusz spojrzał na rozpościerającą się u jego stóp Galię. Wyglądała zwodniczo spokojnie, niemal tak, jakby mógł zrobić jeden krok i znaleźć się w samym jej sercu. Miał nadzieję, że pewnego dnia jakiś podróżnik z górskich przełęczy popatrzy na dół i zobaczy miasta tak wielkie jak Rzym. Dalej, za Galią, było morze, które go przyzywało. Wyobraził sobie prujące jego fale okręty Dziesiątego i Trzeciego. Plemiona będą płacić podatki własnym złotem, a on je zużyje na to, by zobaczyć, co leży za spowitymi 406 Imperator mgłą białymi urwiskami. Zabierze Rzym na koniec świata, tam, gdzie nie był przed nim nawet Aleksander. Stanął przy nim Brutus. Wokół oczu miał ciemne obwódki. Droga w górę wyraźnie go zmęczyła, ale to zmęczenie powoli zdawało się topić skorupę lodu, w którą się zakuł od powrotu z Rzymu. Kiedy ich oczy się spotkały, Juliusz wskazał przed siebie. - Widziałeś kiedyś coś piękniejszego? Brutus wziął z rąk Regulusa worek z wodą i przechylił go do spękanych ust. - Ścigamy się czy nie? - powiedział. - Nie zamierzam tu sterczeć całe życie.
Zataczając się, ruszył w dół stoku i Juliusz popatrzył na niego z czułością. Regulus się zawahał. - Idź, bądź przy nim - zachęcił go Juliusz. - Dogonię was na dole. Świątynię wypełnił swąd przysmażanego ciała. Obaj mężczyźni krwawili; ich skóra otwierała się przy każdej nowej próbie żelaza. Jedenaście razy wytrzymywali ból i Cyngeto teraz chwiał się, sycząc przez obnażone zęby, gotowy na dwunasty. Nie spuszczał oczu z twarzy brata. Próba bardziej była sprawą umysłu niż ciała i każdy z zebranych wiedział, że może się zakończyć tylko wtedy, kiedy jeden odmówi dotknięcia drugiego. Po każdym przyżeganiu ciała obaj wiedzieli, że muszą się zmierzyć przynajmniej z następnym i to odbierało im siły. Madok zacisnął palce wokół czarnego końca żelaza i się zawahał. Jeżeli wyjmie pręt z ognia i przyłoży go do ciała młodszego brata, będzie musiał znieść to samo na własnej skórze. Nie wiedział, czy da radę, chociaż przemożnie pragnął, by choć raz zobaczyć upokorzonego Cyngeta. Próba żelaza była gorzka. Pomiędzy kolejnymi falami bólu jedyne pocieszenie stanowiła myśl, że za moment dręczyciel doświadczy tego samego. Determinacja i siła niewiele znaczyły wobec takiej tortury i Cyngeto poczuł nadzieję, kiedy wahanie jego brata się przedłużało. Czy jest aż tak okrutny, by przeciągać chwilę, czy w końcu stracił ochotę na następny dotyk żelaza? - Bogowie dadzą mi siłę raz jeszcze - usłyszał szept Madoka i prawie krzyknął, kiedy rozżarzony koniec wyszedł z płomieni. Rozdział XXXVIII 407 Zobaczył, jak Madok dźwiga pręt w górę i zamknąwszy oczy, skulił się przed bólem, ale tak samo z przerażenia, że kiedy on będzie miał decydować o kontynuowaniu próby, nie starczy mu na to woli. Duch czynił człowieka zwycięzcą, nie ciało, i Cyngeto, jak nigdy, zrozumiał to teraz. Jakiś dźwięk odbił się echem o mury świątyni i oczy Cyngeta rozwarły się ze zdumienia. Madok rzucił rozgrzany pręt. Stał przed nim z pustymi rękoma, ze śmiertelnie znużoną twarzą. - Wystarczy,. braciszku - powiedział i byłby upadł, gdyby nie wyciągnięte do podtrzymania ramię młodszego brata. Kapłan uśmiechnął się z radości, kiedy dwaj mężczyźni zwrócili ku niemu twarze. Już planował własny dodatek do historii plemienia. Próba jedenastu żelaznych prętów wytrzymana przez książąt Arwernów! Nie pamiętał więcej niż dziewięć i nawet Ailpein, wielki król sprzed trzystu lat, aby zdobyć koronę, wytrzymał tylko siedem. To był dobry znak i kapłan poczuł, że ubywa mu nieco ponurej troski. - Jeden weźmie koronę, a drugi zostanie wypędzony ze wszystkich ziem Arwernów powtórzył przed zebranymi rodzinami wypowiedzianą wcześniej formułę. Wyszedł do przodu, do Cyngeta. Nałożył mu na czoło złotą opaskę i otoczył napięte ścięgna szyi złotym naszyjnikiem. - Nie - powiedział Cyngeto, patrząc na brata. - Nie stracę ciebie po tej nocy, mój bracie. Czy zostaniesz i będziesz walczył przy moim ramieniu? Będę cię potrzebował. Kapłan wpatrzył się w niego z przerażeniem. - Prawo... - zaczął. Cyngeto uniósł dłoń, zmagając się z bólem, który go prawie obezwładniał. - Będę cię potrzebował, Madoku. Czy pójdziesz za mną? Starszy brat się wyprostował. Piersi spłynęły mu świeżą krwią i usta wykrzywił nowy ból. - Pójdę, bracie. Pójdę. - A więc musimy zawezwać plemiona.
Julia podeszła do schodów senatu i zadrżała na widok wielkiej przestrzeni forum. Powietrze wciąż było przesycone swądem spa408 Imperator lenizny, a zamieszki nietrudno sobie wyobrazić, nawet w miejscu takim jak to. Już wznoszono nowy budynek i zgiełkowi sąsiednich ulic towarzyszyły uderzenia młotów i okrzyki budowniczych. Kręcąca się obok Klodia nie kryła niezadowolenia. - Niepotrzebnie ryzykujesz, sama widzisz, co tu się działo. Miasto nie jest bezpieczne dla młodej kobiety, nawet teraz. Julia popatrzyła na nią wzgardliwie. - Widzisz tych żołnierzy? Pompejusz panuje nad sytuacją, Brutus tak powiedział. Jest zajęty tymi swoimi posiedzeniami i oracjami. Całkiem możliwe, że o mnie zapomniał. - Opowiadasz bzdury, dziewczyno. Nie spodziewaj się, że będzie wystawał pod twoim oknem jak jakiś młodzik. Nie przy jego pozycji. - No tak, ale jeżeli ma nadzieję wziąć mnie do łóżka, powinien wykazać odrobinę zainteresowania, nie sądzisz? Klodia rzuciła okiem w jedną i drugą stronę, by zobaczyć, czy ktoś w tłumie nie nadstawia ucha. - To nieodpowiedni temat! Twoja matka załamałaby ręce, słysząc jak bezwstydnie mielesz językiem - powiedziała, ściskając Julię za ramię. Dziewczyna szarpnęła się i odsunęła. Uwielbiała wprawiać Klo-dię w zakłopotanie. - To znaczy, jeżeli nie jest za stary na takie rzeczy. Myślisz, że jest? - Skończ z tym, dziewczyno, albo szybko zetrę ci z twarzy ten głupi uśmiech! - syknęła Klodia. Julia wzruszyła ramionami. Uśmiechała się na wspomnienie dotyku skóry Brutusa. Była za mądra, żeby opowiedzieć Klodii o nocy w stajniach. O tym, jak przestała się bać za pierwszym szarpnięciem bólu. Brutus obszedł się z nią delikatnie i uznała, że zapał Pompejusza może się okazać całkiem miły, kiedy w końcu zostanie jego żoną. Jakiś głos wdarł się nieproszony w jej myśli, sprawiając, że się wzdrygnęła jak przyłapana na gorącym uczynku. - Zgubiłyście się, prawda? To smutny widok, dwie całkiem opuszczone kobiety przy nie całkiem dopalonych schodach. Zanim Julia zdążyła odpowiedzieć, zobaczyła, że Klodia pochy408 Imperator lenizny, a zamieszki nietrudno sobie wyobrazić, nawet w miejscu takim jak to. Już wznoszono nowy budynek i zgiełkowi sąsiednich ulic towarzyszyły uderzenia młotów i okrzyki budowniczych. Kręcąca się obok Klodia nie kryła niezadowolenia. - Niepotrzebnie ryzykujesz, sama widzisz, co tu się działo. Miasto nie jest bezpieczne dla młodej kobiety, nawet teraz. Julia popatrzyła na nią wzgardliwie. - Widzisz tych żołnierzy? Pompejusz panuje nad sytuacją, Brutus tak powiedział. Jest zajęty tymi swoimi posiedzeniami i oracjami. Całkiem możliwe, że o mnie zapomniał. - Opowiadasz bzdury, dziewczyno. Nie spodziewaj się, że będzie wystawał pod twoim oknem jak jakiś młodzik. Nie przy jego pozycji. - No tak, ale jeżeli ma nadzieję wziąć mnie do łóżka, powinien wykazać odrobinę zainteresowania, nie sądzisz? Klodia rzuciła okiem w jedną i drugą stronę, by zobaczyć, czy ktoś w tłumie nie nadstawia ucha.
- To nieodpowiedni temat! Twoja matka załamałaby ręce, słysząc jak bezwstydnie mielesz językiem - powiedziała, ściskając Julię za ramię. Dziewczyna szarpnęła się i odsunęła. Uwielbiała wprawiać Klo-dię w zakłopotanie. - To znaczy, jeżeli nie jest za stary na takie rzeczy. Myślisz, że jest? - Skończ z tym, dziewczyno, albo szybko zetrę ci z twarzy ten głupi uśmiech! - syknęła Klodia. Julia wzruszyła ramionami. Uśmiechała się na wspomnienie dotyku skóry Brutusa. Była za mądra, żeby opowiedzieć Klodii o nocy w stajniach. O tym, jak przestała się bać za pierwszym szarpnięciem bólu. Brutus obszedł się z nią delikatnie i uznała, że zapał Pompejusza może się okazać całkiem miły, kiedy w końcu zostanie jego żoną. Jakiś głos wdarł się nieproszony w jej myśli, sprawiając, że się wzdrygnęła jak przyłapana na gorącym uczynku. - Zgubiłyście się, prawda? To smutny widok, dwie całkiem opuszczone kobiety przy nie całkiem dopalonych schodach. Zanim Julia zdążyła odpowiedzieć, zobaczyła, że Klodia pochyRozdział XXXVIII 409 la się w ukłonie. Nagła służalczość starej kobiety kazała jej spojrzeć na mężczyznę, który je zaczepił, jeszcze raz. Nosił togę nobilów, ale wyglądał na takiego, któremu nie brakowałoby pewności siebie i bez niej. Zadbane włosy lśniły od olejków, Julia to zauważyła, a mężczyzna się uśmiechnął, najwyraźniej rad, że wzbudza zainteresowanie. Przy okazji spuścił oczy na jej piersi. - Właśnie ruszamy dalej, panie - powiedziała szybko Klodia. -Jesteśmy umówione z przyjaciółmi. Julia nachmurzyła się, kiedy jej ramię znów się znalazło w mocnym uścisku pięciu palców. - To szkoda - powiedział młody człowiek, przypatrując się kształtom Julii. Julia się zaczerwieniła. Nie była ubrana jak na wizytę, tylko całkiem zwyczajnie. - Przyjaciele mogą poczekać. Mam w pobliżu nieduży dom i proponuję kąpiel, owoce i wino. Chodzenie po mieście męczy, zwłaszcza gdy się nie ma gdzie odpocząć. Mówiąc to, mężczyzna zrobił subtelny gest w okolicach pasa i Julia usłyszała cichy brzęk monet. Klodia szarpnęła ją za rękę, ale ona miała ochotę zakpić z buty mężczyzny. - Nie przedstawiłeś się - powiedziała, uśmiechając się szerzej, na co mężczyzna wyraźnie się napuszył się jak paw. - Swetoniusz Prandus. Jestem senatorem, moja droga, ale nie każde popołudnie spędzam na pracy. - Słyszałam... tak, słyszałam to imię - powiedziała Julia powoli, grzebiąc w pamięci. Swetoniusz przytaknął, jak ktoś, kto się spodziewa, że jest powszechnie znany, ale Klodia zbladła. - Twój przyszły mąż czeka na ciebie, Julio - powiedziała ponaglająco i nawet udało jej się odprowadzić podopieczną parę kroków dalej, lecz Swetoniusz ruszył za nimi, nie poddając się. Położył dłoń na ramieniu Klodii, aby je zatrzymać. - My tylko rozmawiamy. Nie ma w tym żadnej ujmy. Monety zabrzęczały raz jeszcze i Julia prawie się roześmiała. - Czy chcesz kupić moją przychylność, Swetoniuszu? - spytała. Mężczyzna zamrugał zaskoczony tak otwartym postawieniem sprawy. Podejmując grę, mrugnął. 410 Imperator
- Nie przeszkodzi to twojemu mężowi, prawda? - powiedział i pochylił się bliżej. Coś w jego zimnych oczach w jednej chwili zmieniło nastrój. Julia ściągnęła brwi. - Pompejusz jeszcze nie jest moim mężem, Swetoniuszu. Możliwe, że nie będzie dbał o to, że spędzę popołudnie z tobą; jak myślisz? Swetoniusz nie od razu pojął sens jej słów, ale już po chwili twarz mu stwardniała i stała się brzydka. - Znam twojego ojca, dziewczyno - mruknął prawie do siebie. Julia podniosła powoli głowę. - Wiedziałam, że znam to imię! O tak, znam cię. - Zaczęła się śmiać i Swetoniusz poczerwieniał z bezsilnej złości. - Mój ojciec opowiada o tobie wspaniałe historie, Swetoniuszu. Powinieneś je usłyszeć, naprawdę. Złapał cię kiedyś w dół na wilki, prawda? Pamiętam, jak opowiadał o tym Klodii. To było bardzo zabawne. Swetoniusz uśmiechnął się z przymusem. - Obaj byliśmy bardzo młodzi. Żegnam. - Odchodzisz? Myślałam, że pójdziemy do ciebie coś zjeść. - Może innym razem - odrzekł. Oczy z gniewu omal nie wyszły mu z orbit, kiedy Julia pochyliła się do niego i szepnęła z udawanym przejęciem: - Uważaj na ulicach, senatorze. Złodzieje usłyszą pobrzękiwanie twojej sakiewki. Sama je słyszałam. - Pozdrów ode mnie swoją matkę, jak ją zobaczysz - powiedział nagle, przesuwając językiem po dolnej wardze. W jego spojrzeniu było coś nieprzyjemnego. - Moja matka nie żyje - odpowiedziała Julia. Zaczynała żałować, że wdała się w tę rozmowę. - Och, tak. To była okropna rzecz - powiedział Swetoniusz, ale jego słowa zabrzmiały nieszczerze, przez błysk uśmiechu, którego nie mógł powstrzymać. Kiwnął głową i ruszył w poprzek forum. Julia uniosła pytająco brwi. - Zirytowałyśmy go, prawda? - powiedziała do Klodii, wpadając w poprzedni niefrasobliwy ton. - Jesteś groźna sama dla siebie - warknęła Klodia. - Im szybciej Rozdział XXXVIII 411 zostaniesz żoną Pompejusza, tym będzie lepiej. Mam jedynie nadzieję, że potrafi cię zbić w razie potrzeby. - Nie odważy się. Mój ojciec odarłby go ze skóry. Klodia, zupełnie nagle, wymierzyła jej mocny policzek. Julia przycisnęła dłoń do twarzy i zmierzyła opiekunkę zdumionym spojrzeniem. Ale stara kobieta trzęsła się z gniewu i wcale nie żałowała swego czynu. - Życie jest twardsze, niż ci się zdaje, moja droga. Król Arwernów naparł na drzwi obszernego pomieszczenia, by je zamknąć przed wiatrem, nawiewającym do środka pokłady śniegu. Odwrócił się do przedstawicieli najstarszych plemion Galii, którzy zebrali się na jego wezwanie. Przybyli Senonowie i Kadurko-wie, Piktonowie, Turonowie, dziesiątki innych. Niektórzy byli zależni od Rzymu, innym pozostawiono żałosny ułamek władzy, którą kiedyś sprawowali; ich armie sprzedano w niewolę, a bydło rozkradziono, by wykarmić legiony. Mhorbain, przywódca Eduów, nie przyjął jego wezwania, ale inni spodziewali się po nim przywództwa. Razem mogli zebrać armię, która złamałaby kark rzymskiej dominacji nad ich ziemią. Cyngeto prawie nie czuł chłodu zimy, kiedy obserwował ich jastrzębie twarze. - Przyjmiecie moje rozkazy w tej sprawie? - zapytał ich łagodnie. Wiedział, że się zgodzą, w przeciwnym razie żaden nie odbyłby zimą takiej podróży.
Jeden po drugim wstał i zaprzysiągł wsparcie swoje i swoich wojowników. Choć nie pałali miłością do Arwernów, lata wojny otworzyły ich na argumenty Cyngeta. Każdy, pozostawiony sam sobie, musiałby zginąć, ale pod jednym przywódcą, królem królów, mogli wypędzić najeźdźców z Galii. Cyngeto wziął na siebie tę rolę, a oni, z czystej rozpaczy, zgodzili się na niego. - Na razie czekajcie i czyńcie przygotowania. Kujcie miecze i zbroje. Gromadźcie zboże i przesypujcie solą ćwiartkę każdego byka zarżniętego na potrzeby plemienia. Nie powtórzymy błędów poprzednich lat i nie zmarnujemy sił w próżnych atakach. Ruszymy wszyscy razem i tylko wówczas, gdy Rzymianie rozciągną zanadto swoje szeregi i będą przez to słabi. Wtedy się dowiedzą, że Galii nie da się wykraść jej ludowi. Powiedzcie swoim wojownikom, że 412 Imperator będą maszerować pod wodzą króla królów, zjednoczeni tak samo jak tysiąc lat temu, kiedy nic na świecie nie mogło się nam oprzeć. Nasza historia uczy nas, że byliśmy jednym ludem, jeźdźcami z gór. Nasze języki i zwyczaje świadczą o braterstwie. Stał przed nimi z surową twarzą, potężny i władczy. Żaden z królów plemiennych nie spuścił wzroku. Madok trwał przy jego ramieniu i to, że pozwolił młodszemu bratu przejąć koronę ojca, nie uszło uwagi żadnego. Słowa Cyngety dotykały dawniejszej lojalności niż więź plemienna i każdemu serce zabiło żywiej na myśl o ponownym zjednoczeniu. - Od tego dnia wszystkie plemienne kłótnie umilkną. Od tego dnia niech żaden Gal nie zabije innego Gala. Od tego dnia ostrze każdego miecza zwróci się przeciw wrogowi. W razie protestów posłużcie się moim imieniem - zakończył łagodnie Cyngeto. -Powiedzcie wszystkim Galom, że Wercyngetoryks wzywa ich do broni. ROZDZIAŁ XXXIX Juliusz objął ramieniem wysoki dziób galery i spoglądał niecierpliwie na rosnący w oczach biały brzeg. Doświadczony katastrofą pierwszej wyprawy, tym razem wyruszył na morze wcześniejszą porą roku. Flota, długimi wiosłami burząca wody wokół niego, była setki razy większa od tamtej i kosztowała go całe złoto i srebro wymuszone na plemionach galijskich. Zredukował swoje siły obronne na to uderzenie przez wodę, ale na białych urwiskach Brytanii raz już poniósł porażkę i nie mógł sobie pozwolić na drugą. Nie mógł zrozumieć krwistoczerwonej piany, gdy jego galery przybiły do brzegu i zostały rozbite. Tamta pierwsza noc, kiedy niebieskoskóre plemiona zaatakowały ich w wodzie, wryła się w jego pamięć na zawsze. Ścisnął mocniej drewnianą belkę, przypominając sobie, jak Dziesiąty schodził na ląd pośród huku rozszalałego żywiołu i otchłani ciemności. Zbyt wielu zginęło w wodzie i unosiło się na falach pod krzykiem szukających żeru mew, kiedy rzymskie okręty roztrzaskiwały się o brzeg. Tamte trzy tygodnie były katastrofą. Przenikliwie zimny deszcz padał każdego dnia z oślepiającą siłą. Ci, którzy przeżyli rzeź na lądzie, byli bliscy rozpaczy. Dzień mijał za dniem, a oni nie wiedzieli, czy któraś z galer przetrwała sztorm. Choć skrył przed ludźmi uczucie ulgi, nigdy nie był tak wdzięczny bogom jak wtedy, gdy zobaczył swoją okaleczoną flotę. Jego legiony walczyły dzielnie z Brytanii, ale on i tak wiedział, że nie utrzyma się bez zapasów wiezionych na okrętach. Przyjął hołd Kommiusza, ich wodza, jednak myślami był już przy następnej wiośnie. 414 Imperator Juliusz wychylił się do przodu i omiótł wzrokiem brzeg, wypatrując wymalowanych wojowników. Lekcję, której mu udzieliło to poszarpane wybrzeże, zapamiętał bardzo dobrze. Tym razem nie będzie żadnego odwrotu. Jak sięgnąć okiem galery szły do przodu nieustępliwie. Setki okrętów, które wyżebrał, kupił i wynajął, aby dowiozły pięć pełnych legionów na wyspę raz jeszcze. W przegrodach, na
kołyszących się pokładach wiózł dwa tysiące koni, które miały roznieść na kawałki wymalowane plemiona. Z dreszczem, który więcej miał wspólnego z pamięcią niż zimnem, Juliusz dostrzegł linie wojowników zajmujących pozycje na wysokich urwiskach, ale tym razem pogardzał nimi. Niech sobie obserwują największą flotę świata, jaka kiedykolwiek przypłynęła do ich wybrzeży. Fale nie szalały tak jak rok wcześniej. Teraz w połowie lata, ich grzebienie ledwo kołysały ciężkie galery. Juliusz usłyszał sygnał rogów wzdłuż całej linii. Dla Dziesiątego spuszczono łodzie. Juliusz skoczył do wody prosto z pokładu. Nie mógł uwierzyć, że to ten sam kawałek wybrzeża, ale jego legioniści już wciągali łodzie na żwir, daleko poza zasięg sztormów, i już wrzała praca, padały rozkazy, dźwigano ładunki i zbroje. Kiedy wytyczono granice obronne, długie, lśniące brązem rogi przyzwały następne jednostki. Juliusz zadrżał, czując na skórze nieprzyjemny dotyk zmoczonego płaszcza. Ruszył przez piach i obejrzał się na morze. Miał nadzieję, że wymalowani Brytowie obserwują armię, która miała wbić się w ich ląd. Podczas przemieszczania tak wielu szeregów z galer na łodzie i z łodzi na wybrzeże należało się spodziewać jakichś błędów. Jedna z małych jednostek wywróciła się do góry dnem, kiedy legioniści wspięli się na jej burtę, aby wyskoczyć na ląd, i pod jej ciężarem zastępca centuriona doznał zmiażdżenia nogi. Zawiniątka z rzeczami osobistymi i włócznie, które wpadły do morza, ich właściciele, popędzani przez klnących dowódców musieli wyławiać. Jednoręki Reniusz pośliznął się, wyskakując z łodzi, i zniknął pod wodą. Nie utonął, lecz kiedy go wreszcie wyciągnięto, wciąż grzmiał oburzeniem. Mimo wszystkich trudności lądowanie tak liczebnej armii bez strat w ludziach było świętem samym w sobie. Do czasu, kiedy Rozdział XXXIX 415 słońce zaczęło osuwać się za horyzont, Dziesiąty wbił swoje orły w ziemię, wyznaczył pierwszy obóz i zabezpieczył drogę powrotną. Wciąż nie byli u siebie. Brytowie, po krótkiej obserwacji desantu, odstąpili i nie było widać żadnych innych oznak obecności plemion, które tak zażarcie broniły swojej ziemi rok temu. Juliusz uśmiechnął się na myśl o zamieszaniu w ich obozach i miasteczkach. Ciekawiły go dalsze losy Kommiusza, władcy południowych wzgórz. Mógł sobie jedynie wyobrażać, co czuł ten człowiek, kiedy pierwszy raz zobaczył jego legiony i wysłał niebieskoskórych wojowników na brzeg morza z rozkazem odparcia najeźdźcy. Juliusz zadrżał na wspomnienie wielkich psów, które walczyły razem z nimi i zadały dziesiątki ran, nim je zabito. Ale psy to też za mało, by pobić weteranów Galii. Kommiusz poddał się, kiedy bitwa na wydmach i na polach za wydmami rozstrzygnęła się na korzyść Rzymian. Król zachował godność, przychodząc do naprędce urządzonego obozu na piaskach wybrzeża, aby ofiarować swój miecz. Straże o mało go nie zatrzymały, ale Juliusz machnął dłonią ku nim. Serce zabiło mu szybciej. Pamiętał tamten strach, kiedy w końcu przemówił do ludzi uważanych przez Rzymian prawie za mitycznych. Ale wbrew barbarzyńskiemu wyglądowi ci wojownicy rozumieli język galijski, choć on sam stracił wiele długich zimowych wieczorów, by się go nauczyć. - Za wodą rybacy mówią o was „Prytowie", ci, którzy malują swoje ciała - powiedział Juliusz, ważąc w dłoni ciężar miecza. -Jakie macie imię dla nich? Niebieski król popatrzył na swoich towarzyszy i wzruszył ramionami. - Nie myślimy o nich. Nie za wiele - odpowiedział. Juliusz zachichotał na to wspomnienie. Miał nadzieję, że Kommiusz przeżył ten rok. Kiedy morski brzeg zabezpieczono, Brutus sprowadził swój Trzeci Galijski dla wsparcia Dziesiątego, a Marek Antoniusz powiększył szeregi Rzymian na górującym nad wybrzeżem
płaskowyżu i jedna kohorta osłaniała drugą, kiedy posuwali się w głąb lądu odmierzonymi stadiami. Wraz z zapadnięciem pierwszej nocy galery znalazły się na pełnym morzu, gdzie nie mogły być zaskoczone, a legiony były zajęte budowaniem fortyfikacji. Po latach spędzonych w Galii nikt nie wymagał pouczania. Wszystkie prace przebiegały sprawnie i skutecznie. Wyborowi przemieścili się na krańce stanowisk, gotowi zareagować na każdy alarm i powstrzymać atak do czasu sformowania czworoboków. Wały obronne z ziemi i ściętych drzew wzniesiono szybko i sprawnie tak że nim gwiazdy i księżyc wyznaczyły połowę nocy, Rzymianie byli bezpieczni. Juliusz wezwał swoją radę dopiero wówczas, gdy wydano jego ludziom gorący posiłek, na który tak ciężko zapracowali, i kiedy przyjął od kucharza miskę duszonych jarzyn i dla przykładu z uznaniem pociągnął nosem. Jego ludzie cenili takie gesty. Uśmiechnęli się do niego, a on przeszedł wśród szeregów, przystając, aby zamienić słowo z każdym, kto podchwycił jego spojrzenie. Berykus został w Galii z jednym zaledwie legionem i nieregularnymi jako siłą, która miała pokryć całe olbrzymie terytorium. Wódz z Ariminium był doświadczonym, solidnym żołnierzem, który nie ryzykowałby życia swych ludzi. Brutus jednak uważał za rzecz absolutnie groźną pozostawienie tak niewielu żołnierzy dla utrzymania Galii pod ich nieobecność. Juliusz przeczekał jego protesty i kontynuował swoje plany. Brutus nie uczestniczył w pierwszym zejściu na brzeg, kiedy sztorm zapędził jego galerę daleko na morze. Nie rozumiał, dlaczego Juliusz chce uczynić drugie zejście ciosem ostatecznym. Nie widział morza czerwonego od krwi ani legionistów padających pod nawałą niebieskoskórych tubylców i ich monstrualnych psów. Tym razem, przysiągł sobie Juliusz, Brytowie klękną przed nim albo zostaną zgnieceni. Miał ludzi i okręty. Pora roku była odpowiednia. Wszedł do oświetlonego pochodniami namiotu dowódcy i postawił miskę z jedzeniem na stole, by wystygła. Ciągłe napięcie pozbawiło go apetytu. Rzym był równie daleki jak marzenia i zdarzały się chwile, kiedy potrząsał głową w zdumieniu, że dzieli go od niego pół świata. Gdyby tylko Mariusz lub jego ojciec mogli być tutaj. Mariusz zrozumiałby jego satysfakcję. Sam dotarł wystarczająco daleko w głąb Afryki, by to wiedzieć. Jego rada w końcu się zebrała i Juliusz zapanował nad swoimi Rozdział XXXIX 417 uczuciami, by ich oficjalnie przywitać. Polecił przynieść wszystkim wieczorny posiłek. Czekając, aż zjedzą, splótł dłonie za plecami i patrzył przez odchyloną klapę namiotu na nocne niebo. Z tamtego pobytu na wyspie zostały mu mapy, z grubsza wskazujące północ. Zwiadowcy, którzy je wykreślili, wyruszą tam już jutro, by oszacować siłę przeciwnika. Juliusz nie mógł się doczekać świtu. Wieści o flocie rozeszły się szybko. Kiedy cała potęga najazdu stała się oczywista, Kommiusz odstąpił od swoich planów obrony wybrzeża. Nie można się było mylić co do intencji tak wielkiej siły i nie było żadnej szansy na to, by Trynowantowie mogli się im oprzeć. Wycofali się za łańcuch górskich twierdz, dwanaście mil w głąb lądu, i Kommiusz rozesłał posłańców do wszystkich okolicznych plemion. Wezwał Cenymagnów i Ankalitów. Wezwał Segontiaków i Bibroków i przyszli do niego z czystego strachu. Nikt za swego życia nie widział tak wielkiego nagromadzenia sił wroga, a nie mogli nie wiedzieć, jak wielu Trynowantów zostało zabitych rok wcześniej przez mniejszą liczbę atakujących. Tamta pierwsza noc upłynęła na kłótni, kiedy Kommiusz usiłował ocalić im życie. - Nie pokonaliście ich ostatnim razem! - powiedział do przywódców. - To było marne kilka tysięcy, a i tak was złamali. Wobec tej armii nie macie żadnych szans. Musimy ich znosić, tak jak się znosi zimę. To jedyny sposób, by przeżyć najście.
Kommiusz dostrzegł złość w twarzach mężczyzn. Gdy Beran, wódz Ankalitów, wstał, Kommiusz, spojrzał na niego z rezygnacją, z góry wiedząc, co powie. - Katuwelaunowie mówią, że będą walczyć. Ich król przyjmie pod swoje proporce każdego z nas, jako braci od miecza. To przynajmniej lepsze niż niewola. Kommiusz westchnął. Wiedział o ofercie młodego króla Kasywe-launusa, i mógł na nią splunąć. Wydawało się, że nikt z tych ludzi nie rozumie stopnia zagrożenia ze strony armii, która wylądowała na ich wybrzeżu. Nie widać było jej końca i Kommiusz wątpił, czy dałoby się ją zepchnąć do morza nawet wtedy, gdyby każdy człowiek na wyspie chwycił za broń. Króla Katuwelaunów zaślepiała ambicja, by przewodzić plemionom, a Kommiusz nie chciał 418 Imperator uczestniczyć w podobnej głupocie. Kasywelaunus zmądrzeje tylko w jeden możliwy sposób, tak jak Kommiusz przed nim. Dla innych jednak wciąż była nadzieja. - Niech Kasywelaunus zbiera plemiona, ale i tak to nie wystarczy, nawet z nami. Powiedz mi, Beranie, ilu ludzi możesz zabrać z pól i od trzód i powołać pod broń? Beran poruszył się niespokojnie. - Może dwanaście setek. Mniej, jeżeli zatrzymam ludzi do obrony kobiet. Pod surowym wzrokiem Kommiusza jeden po drugim dodali do rachunku swoje liczby. - Zatem wszyscy, jak tu jesteśmy, zbierzemy osiem tysięcy wojowników. Jak dobrze pójdzie. Kasywelaunus ma trzy, a plemiona wokół niego mogą wystawić kolejne sześć. Jeśli go posłuchają. Siedemnaście tysięcy, a przeciw nam moi ludzie doliczyli się aż dwudziestu pięciu tysięcy i o wiele więcej na koniach. - Znam gorsze rzeczy - powiedział z uśmiechem Beran. Kommiusz posłał mu wściekłe spojrzenie. - Nie, nie znasz. Straciłem przeciw nim trzy tysiące moich najlepszych ludzi, na brzegu morza i pośród pół. To są twardzi ludzie, moi przyjaciele, ale nie mogą nami rządzić zza morza. To się jeszcze nikomu nie udało. Musimy ich przeczekać. Musimy przetrwać do zimy. Zima odeśle ich z powrotem. Oni już wiedzą, co sztormy potrafią zrobić z ich okrętami. Beran nie ustępował. - Trudno będzie zażądać od moich ludzi, by odłożyli miecze. Znajdzie się wielu, którzy zechcą dołączyć do Katuwelaunów. - Więc niech dołączą! - krzyknął Kommiusz, tracąc resztki cierpliwości. - Niech każdy, kto chce umrzeć, stanie pod proporcem Kasywelaunusa i niech walczy. Ale niech wie, że tamci zetrą ich na proch. - Potarł w złości grzbiet nosa. - Bez względu na waszą decyzję najpierw muszę myśleć o Trynowantach. Zostało nas niewielu, ale nawet gdybym miał tysiące, czekałbym i patrzył, jak Katuwelaunowie radzą sobie w pierwszej bitwie. Król, który tak się pali do przewodzenia naszym plemionom, musi pokazać, że ma na to dość siły. Mężczyźni popatrzyli po sobie. Szukali zgody. Współdziałanie Rozdział XXXIX 419 było dla nich niezwykłym doświadczeniem, ale od tamtego ranka, kiedy pokazała się flota, nic nie było zwykłe ani normalne. Beran przemówił pierwszy. - Nie jesteś tchórzem, Kommiuszu. Dlatego przybyłem i dlatego cię słucham. Poczekam i zobaczę, jak radzi sobie Kasywelaunus w pierwszych potyczkach. Jeżeli potrafi sprawić, że ci zza morza spłyną krwią, dołączę do niego na sam koniec. Nie chcę stać bezczynnie, z pochyloną głową, kiedy będą zabijać moich ludzi. To byłoby za trudne. -Jeszcze trudniej będzie ci oglądać wasze zburzone świątynie i Ankalitów zamienionych w popiół - warknął Kommiusz. Rób to, co uważasz za słuszne, ale Trynowantowie nie będą tego częścią. -Rzucił się do drzwi niskiego pomieszczenia i zostawił ich samych. Beran popatrzył za nim, marszcząc czoło.
- Czy on ma rację? - powiedział na głos. To samo pytanie zadawali sobie wszyscy, ale on mówił dalej. - Niech zatem Katu-welaunowie razem z tymi, których uda im się zebrać, wydadzą im bitwę. Wyślę moich zwiadowców i jeżeli usłyszę, że ci „Rzymianie" mogą być pobici, pomaszeruję. - Bibrokowie będą z tobą - powiedział ich przywódca. Inni dodali swoje głosy i Beran się uśmiechnął. Rozumiał, dlaczego król Katuwelaunów chciał zebrać plemiona pod swoim dowództwem. Ludzie w tym pomieszczeniu mogli przyprowadzić na pole bitwy prawie osiem tysięcy wojowników. Jaki to byłby widok! Beran ledwo mógł sobie wyobrazić tak wielu ludzi zjednoczonych razem. Juliusz podciągnął pod górskie twierdze Trynowantów, dwanaście mil od wybrzeża. Odgłosy i zapachy morza zostały daleko za maszerującymi kolumnami i ci legioniści, którzy patrzyli w przyszłość, pomrukiwali z uznaniem, mijając łany zbóż, a nawet winnice, i nie przepuścili ani jednemu białemu kwaśnemu gronu. W upalnym schyłku lata Juliusz cieszył się, widząc, że kraj jest wart podbicia. Wybrzeże niewiele mówiło o obietnicach pól za nimi, ale jego oczy uparcie szukały ciemnych blizn kopalni. Obiecał Rzymowi cynę i złoto z Brytanii, a bez tego, jak wiedział, chciwości senatu nigdy się nie zadowoli. 420 Imperator Legiony rozciągały się na przestrzeni mil, oddzielone ciężkimi ładownymi -wozami. Mieli zapasów na miesiąc, narzędzia i ekwipunek, by przekraczać rzeki i budować mosty, a nawet wznieść miasto. Juliusz nie zaniedbał niczego, planując drugą wyprawę na białe urwiska. Dał znak trębaczom, by rogi zatrzymały olbrzymią kolumnę. Formacje drgnęły i marszowe dwójki żołnierzy ustawiły się w pozycji bardziej obronnej. Kiwnął głową z satysfakcją. Oto, jak Rzym powinien prowadzić wojnę. Każde ogniwo w biegnącym przez kraj luźnym łańcuchu twierdz było solidną konstrukcją z drewna i kamienia, górującą nad szczytami ostro wznoszącego się lądu. Poniżej płynęła rzeka zaznaczona na jego mapach jako „Sturr", i Juliusz wysłał nosicieli wody, by uzupełnili legionowe zapasy. Jeszcze nie byli w potrzebie, ale Galia go nauczyła nigdy nie wzgardzać okazją do gromadzenia wody i jedzenia. Jego mapy kończyły się na tej rzece i z tego, co wiedział, mogło to być ostatnie źródło słodkiej wody, nim staną nad Tamesą, „ciemną rzeką", sześćdziesiąt mil w głąb lądu od ich wybrzeża. Jeżeli taka rzeka w ogóle istniała. Juliusz przyzwał Brutusa i Oktawiana, by z kohortą weteranów Dziesiątego zbliżyli się do twierdz. Po wydaniu rozkazów zobaczył maszerującą przez szeregi, potężną postać Cyrona. Juliusz uśmiechnął się na widok zmartwionej miny legionowego wielkoluda i odpowiedział na pytanie wcześniej, niż padło. - Doskonale, Cyronie, dołącz do nas. Twarz Cyrona się rozpogodziła, Juliusz widział to wyraźnie. Nie chcąc okazać wzruszenia nieugiętą lojalnością człowieka, odwrócił oczy i popatrzył na porażające blaskiem zbroje Dziesiątego. Ogarnęło go niecodzienne podniecenie. W każdej chwili mogły się pojawić armie Brytów w barbarzyńskim ataku, ale legiony były gotowe i coś z pewności siebie Juliusza pokazało się na ich twarzach. W czystym jasnym powietrzu nad głową Juliusza rozśpiewały się ptaki. Jechał powoli w górę stoku do największej twierdzy i zastanawiał się, czym ją skruszyć, w razie gdyby obrońcy się nie poddali. Mury były dobrze zbudowane i każda siła szturmująca bramy mogła się spotkać z gradem strzał. Juliusz wyobraził sobie rozmiary taranów, niezbędnych do wyłamania tak potężnych belek, ale i Rozdział XXXIX 421
nie było mu do śmiechu. Zobaczył na szczycie fortyfikacji ciemną linię głów i świadomy, że jest obserwowany, usiadł prościej w siodle. Wewnątrz twierdzy rozległy się okrzyki i sygnały rogów i ciężkie główne bramy otworzyły się szeroko. Juliusz zesztywniał. Stojące przed nim szeregi sięgnęły do mieczy bez rozkazu; każdy się spodziewał ataku. To właśnie zrobiłby on, gdyby zajmował pozycje na wzgórzu, ale teraz, na widok ciemnego wnętrza twierdzy, tylko mocniej ścisnął wodze. Tymczasem zamiast zwartych szeregów w cieniach stała mała grupa mężczyzn i jeden z nich podniósł ramię w geście powitania. Juliusz rzucił kohorcie rozkaz, by schowała miecze, co rozładowałoby choć trochę napięcie. Oktawian wyjechał krok do przodu. - Pozwól, że najpierw wprowadzę do środka pięćdziesiątkę, wodzu. Okaże się, czy to pułapka. W oczach młodego człowieka nie było cienia strachu czy wahania i Juliusz popatrzył ciepło na krewniaka. Jeżeli to była pułapka, ci, którzy wejdą do twierdzy pierwsi, zostaną zabici. Cieszył się, że jeden z jego krwi okazał wobec innych taką odwagę. - Doskonale, Oktawianie. "Wejdź i przytrzymaj dla mnie bramy - odpowiedział z uśmiechem. Oktawian rzucił rozkazy pierwszym pięciu rzędom i te rzuciły się do biegu przez ostatni odcinek wzgórza, ale Brytowie stali niewzruszenie, bez żadnych oznak strachu. Rozczarowali Juliusza. Oktawian, w lśniącej zbroi, przynaglił swojego wierzchowca do krótkiego galopu, minął bramy, zatoczył koło na głównym dziedzińcu i ruszył z powrotem. Do czasu, gdy Juliusz podprowadził resztę kohorty, już stał na ziemi i obaj wymienili krótkie spojrzenia. To wystarczyło, by Cezar uśmiechnął się radośnie. Środki ostrożności nie były potrzebne, lecz on wiedział coś o ryzyku. W Galii bywały takie chwile, kiedy nie pozostawało mu nic innego jak atak i nadzieja, ale na szczęście rzadko. Kiedyś już Juliusz doszedł do wniosku, że im więcej myśli i planuje, tym rzadziej musi się zdawać wyłącznie na siłę i dyscyplinę swoich ludzi. Juliusz zsiadł z konia w podcieniach bram. Czekający na niego mężczyźni przeważnie byli mu obcy, ale Kommiusza znał i wziął go w objęcia. To był oficjalny gest, na użytek wojowników w twierdzy. Możliwe, że obaj wiedzieli, iż jedynie rozmiary rzymskiej armii wymuszają na obu przyjaźń, ale nie to się liczyło. - Rad cię tu widzę, Kommiuszu. Moi zwiadowcy sądzili, że ta ziemia jest nadal ziemią Trynowantów, choć nie byli pewni. -Juliusz mówił szybko i płynnie, aż Kommiusz uniósł brwi w zdziwieniu. Rzymianin uśmiechnął się pobłażliwe i ciągnął: - Kim są ci inni? Kommiusz przedstawił przywódców plemion. Juliusz pozdrowił wszystkich po imieniu, starając się je zapamiętać, zachwycony w duchu ich niepokojem. - Witam cię na ziemi Trynowantów - przemówił w końcu Kommiusz. -Jeżeli twoi ludzie zechcą poczekać, każę wynieść jedzenie i picie. Wejdziesz do środka? Juliusz spojrzał mężczyźnie w oczy. Nie do końca był pewien, czy podejrzenia Oktawiana nie okażą się słuszne, ale to, że wypró-bowuje się jego odwagę, było oczywiste. Dość tej ostrożności, pomyślał. - Oktawianie, Brutusie... Cyronie. Za mną. Pokaż mi drogę, Kommiuszu, i zostaw bramy otwarte, jeśli łaska. Dzień jest za gorący, by zamykać je przed wiatrem. Kommiusz popatrzył na niego chłodno i Juliusz się uśmiechnął. Nim ruszył za Brytami, skinął na centuriona Regulusa. - Zaczekaj na mój powrót z pojedynczą strażą. Wiesz, co masz robić, jeżeli się w porę nie pokażę. Na groźne potaknięcie Regulusa rysy Kommiusza stężały. Juliusz wiedział, że te słowa nie padły na próżno. Twierdza wydawała się większa, niż oceniali ją z drogi na wzgórze. Razem z innymi Brytami Kommiusz powiódł Rzymian przez dziedziniec, ale Juliusz nie podniósł wzroku, słysząc
szuranie stóp wojowników Trynowantów, którzy wykręcali szyje, by ich zobaczyć. Nie chciał, by czuli się zaszczyceni, że ich słyszy, choć Cyron się zjeżył, kiedy zerknął na mury. Kommiusz wprowadził ich do długiego, wąskiego pomieszczenia, wzniesionego z grubych, miodowozłocistych belek. Juliusz rozejrzał się po ścianach, udekorowanych włóczniami i mieczami, i domyślił się, że to tu właśnie Kommiusz zwołuje swoją radę. Stół Rozdział XXXIX 423 i okalające go ławy wskazywały, gdzie siedzi król ze swoimi ludźmi. Drugi, odległy koniec izby był jakimś miejscem kultu - osadzony w ścianie święty kamień okadzała srebrna smuga dymu. Kommiusz zasiadł u szczytu stołu i Juliusz bez zastanowienia ruszył w drugą stronę, by usiąść naprzeciwko. To było dość naturalne, Rzymianie z jednej strony, Galowie z drugiej, i kiedy usiedli, Juliusz czekał cierpliwie, by Kommiusz przemówił. Uczucie zagrożenia minęło. Kommiusz wiedział, że legiony na zewnątrz mogą zamienić twierdzę w popiół i krew, jeżeli ich wódz do nich nie wyjdzie, i Juliusz był przekonany, że taka groźba zapobiegnie każdej próbie zatrzymania go czy zabicia. W przeciwnym razie, pomyślał, Brytowie byliby zdziwieni okrucieństwem, jakie mogłoby się rozszaleć. Już same miecze Brutusa i Oktawiana w ich dłoniach nie były zwykłymi mieczami, a pojedynczy cios Cyrona mógł złamać kark niemal każdemu. Kommiusz chrząknął. - Trynowantowie nie zapomnieli przymierza z poprzedniego roku. Cenimagnowie, Ankalitowie, Bibrokowie i Segontiakowie godzą się respektować ten pokój. Czy dotrzymasz danego słowa? - Dotrzymam - odrzekł Juliusz. - Jeżeli ci ludzie sami zdeklarują się jako moi sprzymierzeńcy, poza wzięciem zakładników i rozsądną wysokością danin nie będę ich niepokoił. Inne plemiona zobaczą, że z mojej strony nie mają się czego obawiać, jeśli są cywilizowane. Będziecie im służyć za przykład. Juliusz rozejrzał się wokół stołu, ale Brytowie niczego po sobie nie zdradzali. Sam Kommiusz chyba odczuł ulgę i Rzymianin rozsiadł się wygodniej do negocjacji. Kiedy w końcu wyszedł, Brytowie zebrali się pod wysokimi murami twierdzy, by zobaczyć, jak odjeżdża. Twarze mieli napięte i Regulus nie spuszczał ich z oczu, gdy jego wódz podniósł ramię w pozdrowieniu. Kohorta zawróciła w miejscu i zaczęła maszerować w dół wzgórza, do oczekujących na dole legionów. Z tej wysokości widać było rozmiary sił najeźdźczych i Regulus uśmiechnął się na myśl, jak łatwo rozegrali bitwę. Kohorta była jeszcze w drodze, kiedy Juliusz wysłał jeźdźca, by sprowadził do niego Marka Antoniusza. - Ruszam na północ, podczas gdy te twierdze zostają za moimi 424 Imperator plecami - oznajmił młodemu dowódcy. - Zostaniesz tutaj ze swoim legionem i przyjmiesz zakładników, których przyślą. Nie prowokuj ich do bitwy, ale jeśli sami chwycą za broń, zniszcz ich całkowicie. Czy moje rozkazy są jasne? Marek Antoniusz popatrzył na twierdze, które majaczyły nad ich pozycjami. Wiatr przybierał na sile i młody mężczyzna nagle zadrżał. To nie było łatwe zadanie, ale nic więcej nie mógł zrobić, poza oddaniem honorów. - Wystarczająco, wodzu. Ogromna potęga legionów rzymskich ruszyła z tupotem, który wstrząsnął ziemią. Z zachodu nadciągnęły ciemne chmury. Do czasu, kiedy zaczęły się pokazywać pierwsze mury obozu, strugi deszczu zamieniły ziemię w oblepiającą rzymskie sandały ciężką glinę. Namiot Marka
Antoniusza dopiero rozstawiano. Ciekawe, pomyślał, jak długo przyjdzie mu pilnować sprzymierzeńców w ich suchych, ciepłych twierdzach. Tamtej nocy o wybrzeże uderzył letni sztorm. Na czterdziestu rzymskich galerach najpierw połamał wiosła i maszty, a potem cisnął je o białe urwiska i rozbił doszczętnie. Wiele innych, zerwanych z kotwicy, ze zrozpaczonymi załogami, przewieszonymi z drągami przez burty, by odpychać się nawzajem i nie dać się staranować, bezradnie poddało się sile żywiołu. Już sama ich liczba czyniła taką noc nocą grozy. Setki straciło życie podczas kolizji, setki się utopiły i kiedy przed świtem wiatr złagodniał, flota, która ledwo torowała sobie drogę do żwirowatego brzegu, nie miała wiele wspólnego z potęgą Rzymu. Świadkowie poprzedniej wyprawy, mając wciąż w pamięci tamto krwawe okrucieństwo, teraz jęknęli ze zgrozy na widok wyrzucanych przez morze ciemnych skorup trupów i drewna. O świcie pozostali przy życiu dowódcy okrętów zaczęli zaprowadzać porządek. Galery powiązano ze sobą, a metalowe części machin oblężniczych wykorzystano jako prowizoryczne kotwice. Stracono dziesiątki łodzi transportowych, ale te, które nie oderwały się od burt, spędziły ranek na podróżowaniu z okrętu na okręt, rozdzielając zapasy świeżej wody i narzędzia. Ciemne ładownie trzech galer wypełniły się rannymi i krzyki ludzi były głośniejsze od wiatru. Rozdział XXXIX 425 W sytuacji, w jakiej się znaleźli, kilku dowódców zagłosowało za natychmiastowym powrotem do Galii. Ci jednak, którzy dobrze znali Juliusza, odmówili zanurzenia w wodę, bez jego rozkazów, choćby jednego wiosła. Wobec takiego oporu wysadzono na ląd posłańców. Mieli odnaleźć Juliusza, a flota miała czekać. Posłańcy odnaleźli najpierw Marka Antoniusza. Huragan zatracił moc kilka mil od wybrzeży i nad namiotem rzymskiego wodza przeszła tylko gwałtowna burza, tak więc mimo dramatycznych meldunków nie od razu potrafił zebrać myśli. Juliusz nie przewidział kolejnego sztormu, który miałby zniszczyć flotę, ale gdyby tu był, wydałby taki sam rozkaz. Galer nie można zostawić na morzu i skazać na to, by się zamieniły w dryfujące kawałki drewna, kiedy toczy się kampania. Marek Antoniusz otworzył usta, by zarządzić powrót do Galii, kiedy nagle wyobraził sobie, jaka furia ogarnęłaby Juliusza, i to mu podsunęło inny pomysł. - Mam tutaj pięć tysięcy żołnierzy - powiedział. - Za pomocą lin moglibyśmy ściągnąć galery i zbudować dla nich śródlądowy port. W moim obozie mało kto odczuł siłę sztormu, ale nie ma potrzeby uciekać tak daleko od wybrzeża. Pół mili i mur zapewni flocie bezpieczeństwo i pełną gotowość na powrót Cezara. Posłańcy popatrzyli na niego dziwnie. - Wodzu, tam są setki okrętów. Nawet gdybyśmy sprowadzili do pracy załogi niewolników, i tak to, o czym mówisz, zajęłoby miesiące. Marek Antoniusz uśmiechnął się krzywo. - Załogi niewolników odpowiadałyby za własne statki. My do pracy mamy liny i ludzi. Myślę, że dwa tygodnie wystarczą, a potem sztormy mogą szaleć do woli. Rzymski wódz przyzwał swoich dowódców. Ciekawe, czy kiedykolwiek przedtem ktoś się podjął takiego wyzwania. On o tym nie słyszał, chociaż nie ma portu, gdzie nie wystawałby z wody rozbity kadłub. To przecież takie samo zadanie, tyle że większe. Z tą myślą zapomniał o wątpliwościach i zagłębił się w obliczenia. Do czasu, kiedy jego dowódcy byli gotowi, by wprowadzono ich w sprawę, Marek Antoniusz miał dla nich całą serię rozkazów. ROZDZIAŁ XL
Oą uderzająco podobni do Galów, pomyślał Juliusz, rzucając legiony do ataku. Plemiona Brytów z głębi lądu nie malowały się, tak jak niebieskoskórzy z wybrzeża, ale jedni i drudzy nosili stare imiona, które Juliusz słyszał w Galii. Jego zwiadowcy, penetrujący kraj na zachodzie, meldowali o plemieniu, które zwało siebie Belgami, może była to ta sama linia, którą on zniszczył po tamtej stronie morza. Niewysokie szczyty okolicznych pagórków zlewały się w jeden rozległy grzbiet, po którego stokach legiony pięły się pod lawiną strzał i włóczni. Rzymskie tarcze były odporne i natarcia legionów nie sposób było powstrzymać. Sporo się napociły, by wciągnąć ciężkie balisty na górę, ale okazało się, ile są warte, kiedy Brytowie usiłując utrzymać płaskowyż, nauczyli się je szanować. Biytowie nie mieli nic, co by odpowiadało choćby samej sile skorpionów, i ich ataki szybko stały się bezładne. Juliusz wiedział, że część jego przewagi bierze się z prędkości, z jaką rzymski żołnierz potrafi przemierzać otwarte przestrzenie, i kiedy plemiona zgromadzone pod proporcami Kasywelaunusa cofały się za każdą zdobytą przez Rzymian pozycją, rzymskie linie parły naprzód. Mimo napotykanego oporu Juliusz nie mógł się oprzeć podejrzeniu, że plemiona świadomie wciągają ich w miejsce wybrane przez siebie. Mógł jedynie utrzymać tempo ataku. Polecił Oktawianowi i Brutusowi nękać wycofującego się wroga niespodziewanymi najazdami. Grunt, po którym legiony kroczyły, był zarzucony zużytymi strzałami i włóczniami, ale niewiele z nich sięgnęło ciała i natarcie się nie załamywało. Rozdział XL 427 Drugiego ranka zostali dwa razy zaatakowani z boku przez ludzi, których zostawiły główne siły Brytów. Kohorty nie wpadły w panikę i dawały odpór wrogowi tak długo, aż nadjechali wyborowi i ich rozpędzone konie bezlitośnie stratowały każdego atakującego. Z nadejściem nocy Juliusz kazał dąć w rogi na postój i rozłożyć się legionom obozem. Wozy dostawcze sprowadziły jedzenie i wodę dla żołnierzy, ale noce były trudniejsze od dni. Niepokorne plemiona robiły wiele zgiełku, który prawie uniemożliwiał spokojny sen. Wyborowi objeżdżali straże rozstawione wokół obozu, by odpierać ewentualne nocne ataki, i straty w ludziach spowodowane niewidocznymi strzałami były większe niż kiedykolwiek indziej. Jednak nawet na wrogiej ziemi życie obozowe musiało się toczyć swoim torem. Zbrojarze naprawiali broń i tarcze, a obozowi medycy ratowali rannych. Juliusz był wdzięczny Kaberze, że przyuczył do swego zawodu innych, chociaż dotkliwie odczuwał nieobecność starego przyjaciela. Choroba, która go złamała po uzdrowieniu Domicjusza, była jak złodziej wykradający mu powoli resztki zmysłów i rozumu. Kabera nie czuł się na tyle dobrze, by przekroczyć morze po raz drugi, i Juliuszowi pozostawało jedynie mieć nadzieję, że stary będzie żył, gdy wrócą. Juliusz najpierw myślał, że złamie plemiona nad rzeką, tak jak to kiedyś uczynił ze Swebami nad Renem. Ale król Katuwelaunów spalił mosty, zanim dotarły do nich legiony, i miał czas na wzmocnienie swojej armii wojownikami ze wszystkich okolicznych regionów. Pod nieustającym ogniem strzał z przeciwnego brzegu Juliusz wysłał swoich zwiadowców, by znaleźli miejsce na przeprawę, ale tylko jedno odpowiadało potrzebom legionów, choć nawet wtedy musiał zostawić za sobą ciężki sprzęt, który zgniótł pierwsze ataki Brytów, zmuszając ich do długiego odwrotu. Chcąc nie chcąc, Juliusz ustawił balisty, onagery i skorpiony wzdłuż brzegu, skąd miały ubezpieczać przeprawę. Nagle przyszło mu na myśl, że nawet najlepsza z najlepszych taktyk w konfrontacji z trudnym terenem może się okazać zawodna. Jego legiony uformowały kolumnę na szerokość zaznaczoną przez zwiadowców rzymskimi orłami zatkniętymi w miękki grunt nad Tamesą. W takim miejscu nie mogło być żadnego podstępu. Ogień zaporowy balist sięgał przez rzekę i prawie sto stóp dalej. Jeszcze dalej czoło kolumny pochłonęliby Brytowie. Dzięki rzece plemiona
zapewniły sobie absolutną przewagę i Juliusz wiedział, że to może być przełomowy moment walki. Wystarczy, by jego ludzie ugrzęźli z konieczności na przeciwnym brzegu, a reszta legionów nie będzie mogła przekroczyć brodu. Wszystko, co zyskał na wybrzeżu, mogło pójść na marne. Było coś niesamowitego w przygotowaniach do wojny z wrogiem, który był tak blisko i którego jednocześnie dało się tylko obserwować. Juliusz słyszał, jak tamci dowódcy rzucają rozkazy formującym się szeregom, i słyszał także echo podobnych okrzyków w oddali. Po chwili obserwacji wysłał biegaczy do każdego ze swoich wodzów. Brytowie wyglądali na dość pewnych siebie, pohukując na Rzymian. Juliusz zobaczył grupę, która wystawiła w ich stronę gołe tyłki i poklepywała się po nich, ku ogólnej radości przyjaciół. Spłynął nerwowym potem. Zrozumiał, skąd się bierze ta ich buta. Legiony będą wystawione na ogień strzał i włóczni zaraz po przekroczeniu rzeki i żniwo śmierci może być obfite ponad miarę. Nie namyślając się długo, rozesłał zwiadowców raz jeszcze, w górę i w dół Tamesy. Potrzebne były inne brody, przez które dałoby się pchnąć skrzydła, ale rzeka ciągnęła się całymi milami. Czasami nawet najlepsi wodzowie musieli zdać się na talent i wolę walki prowadzonych szeregów. Juliusz nie był pośród tych, którzy pierwsi przekroczyli rzekę, choć Oktawian poprowadził wyborowych na ochotnika, z Dziesiątym za plecami. Młody Rzymianin miał szczęście, że udało mu się przeżyć, lecz to był jego wybór i Juliusz nie miał prawa chronić go ponad potrzebę. Dziesiąty runął za jazdą i zrobił wolną przestrzeń dla innych, depczących mu po piętach. Juliusz przeprawił się z Trzecim Galijskim i Brutusem. Za nim zrobili to samo Marek Antoniusz i Domicjusz. Słońce świeciło jasno, kiedy Juliusz włożył na głowę żelazny hełm i obrócił zimną żelazną twarz ku Katuwelaunom. Wzniósł miecz wysoko. Kilku zauważyło jego gest i zaczęło kiwać na niego dłonią. Juliusz popatrzył na Oktawiana, który nie spuszczał z niego Rozdział XL 429 oczu, czekając na sygnał. Wyborowi mieli srogie miny, a ich miecze lśniły, kiedy trwali na swoich pozycjach. Do czasu, gdy powita ich drugi brzeg, będą w pełnym galopie. Jego ludzie poniosą śmierć Brytom. Przeciął dłonią powietrze. Rogi jęknęły wzdłuż i wszerz kolumny. Juliusz usłyszał ryk Oktawiana i fala wyborowych runęła w płytką wodę. Konie spieniły nurt Tamesy, podczas gdy rzymska jazda opuściła miecze nad łby koni i pochyliła się nad ich szyjami, gotowa na pierwsze krwawe zdobycze. Strzały i włócznie przesłoniły niebo i konie zaczęły rżeć żałośnie, a ludzie krzyczeć. Woda szybko zrobiła się czerwona od osuwających się w nią ciał. Bryto-wie zaryczeli. Każdy człowiek stojący przy ciężkiej baliście był gotów. Gdy tylko Brytowie poderwali się do przodu, by się zewrzeć z wyborowymi, Juliusz dał znak obsłudze i ładunek żelaza i kamieni przeleciał nad głowami galopujących Rzymian, rozrywając pierwsze nierozważne szeregi na strzępy. W siłach wroga pokazały się wielkie wyłomy i Oktawian skierował w taką dziurę swojego wałacha, który dopiero co stanął na suchym gruncie i jeszcze się chwiał z wysiłku. Oktawian usłyszał ryk tysięcy Dziesiątego, atakujących bród tuż za nim. Rzymscy bogowie przyglądali się synom swojego miasta, nawet z daleka, Oktawian był tego pewny. Podczas tamtego pierwszego ataku nie było miejsca na myślenie. Obaj, on i Brutus, wybrali wyborowych z powodu ich umiejętności w panowaniu nad koniem i mieczem i ci sformowali klin bez rozkazu, uderzając na Brytów i wycinając głębokie ścieżki w ich szeregach. Dziesiąty nie mógł wykorzystać włóczni, nie niszcząc własnej jazdy, ale to byli weterani z Galii i znad Renu i każdego, kto stanął im na drodze, spotykała śmierć. Brytowie uciekali w
nieładzie, nawet nie próbując ataku. Ich przewaga topniała w oczach. Tymczasem Dziesiąty szedł coraz szerszą linią i przestrzeń, którą wywalczył, wypełniły inne legiony. Kiedy na skrzydłach uformowały się czworoboki, wyborowi zajęli pozycje między nimi i ich prędkość i zwinność uchroniła jeźdźców i konie przed włóczniami i mieczami Katuwelaunów. 430 Imperator Juliusz usłyszał płacz rogów nad głowami wroga i w tej samej chwili Brytowie rozsunęli się na boki, formując pośrodku szeroką drogę. To przez nią Juliusz zobaczył chmurę kurzu, a dalej ścianę koni i wozów bojowych pędzących z samobójczą prędkością. Rzymscy trębacze dali sygnał do zwarcia szeregów i czworoboki stanęły w miejscu, a ludzie osłonili się tarczami i zaparli nogami w obcą ziemię, by utrzymać pozycje. Wozy bojowe obsadzali dwaj wojownicy. Jeden prowadził konie do ataku, a drugi, włócznik, ryzykował życie przy takiej prędkości. Każdy czekał do ostatniej chwili i Juliusz zobaczył, jak jego legioniści padają pod falą grotów, wyrzucanych z dostateczną siłą, by przebić nawet rzymskie tarcze. Widząc rzeź we własnych szeregach, Oktawian wykrzyczał nowe rozkazy i wyborowi odskoczyli od skrzydeł i wcięli się w linię wozów, nim te zdążyły posłać w powietrze nowy ładunek śmierci czy zawrócić. Do walki dołączyły szeregi Brytów i nie trzeba było długo czekać, by wnętrzności koni i ludzi się przemieszały. Krew tryskała ze wszystkich stron. Dziesiąty i Trzeci runęły do przodu i zamknęły środek, obezwładniając walczącą na śmierć i życie obsadę wozów. Konie niektórych Brytów zaczęły stawać dęba i ponosić; legionistów tratowały puste wozy ciągnięte przez oszalałe zwierzęta. - Wyborowi zwalniają miejsce! - usłyszał Juliusz skierowany do niego okrzyk Brutusa i kiwnął głową, dając znak swoim włóczni-kom. To nie był wyjątkowo zdyscyplinowany atak. Wielu Rzymian straciło broń w walce, ale i tak kilka tysięcy włóczni wzniosło się w górę i pogłębiło chaos w usiłujących się przegrupować szeregach Katuwelaunów. Juliusz obejrzał się za siebie. Dwa inne legiony wciąż tkwiły w rzece, niezdolne pójść dalej inaczej niż po ciałach własnych ludzi. Zasygnalizował natarcie i Trzeci odpowiedział z dyscypliną, jakiej można się było po nim spodziewać, zazębiając brzegi jednej tarczy o drugą i wymuszając przejście na wrogu. Kiedy wyborowi wrócili, by ochraniać skrzydła, rzymska linia znów się rozszerzyła. Szaleństwo pierwszego ataku przerzedziło ich szeregi, ale Oktawian wciąż był na swoim miejscu i na jego Rozdział XL 431 widok Juliusz zakrzyknął radośnie. Jego młody krewniak spływał cudzą krwią, twarz miał nabrzmiałą i czarną od rozlewających się po niej siniaków, ale jego ludzie stanęli w nowym szyku. Na odkrytym terenie legiony były nie do zatrzymania. Katuwe-launowie atakowali ich linie raz po raz i tak samo często byli odpierani. Juliusz maszerował nad bezkształtnymi bryłami ciał, które znaczyły każdą nieudaną próbę. Dziesiąty i Trzeci przemogły gwałtowny atak wozów bojowych jeszcze dwa razy, wtedy z rogów nieprzyjaciela popłynęła inna nuta i Katuwelaunowie zaczęli się cofać. Między dwiema armiami po raz pierwszy od przekroczenia rzeki zrobiła się pusta przestrzeń. Rogi Rzymian dały sygnał do przyspieszenia tempa, a dowódcy legionów, wprawieni w doborze właściwych słów we właściwym miejscu, przekonali ludzi do zachowania formacji. Ranni Brytowie zostali szybko wytropieni i wyczerpani wojownicy padali natychmiast pod rzymskimi mieczami.
Dnia ubywało, kiedy Juliusz biegł, dysząc, razem z innymi. Jeżeli król Katuwelaunów myślał, że uda mu się prześcignąć jego legiony, należało dać mu nauczkę. Juliusz nie widział niczego poza determinacją w oczach otaczających go szeregów i czuł się tak samo dumny jak jego ludzie. Legiony rozniosą ich ze szczętem. Jednak nawet wtedy nie poniechał myśli o pułapce, chociaż wątpił w jej możliwość. Kasywełaunus wszystkie nadzieje pokładał w zatrzymaniu Rzymian na rzece i rzuciłby wszystko, co miał, do tamtych pierwszych ataków. Jednakże Juliusz stoczył zbyt wiele bitew, by dać się zaskoczyć, i jego wyborowi nękali wroga z przodu, podczas gdy mniejsze grupy ruszyły na zwiady. Juliusz czuł się niemal rozczarowany, kiedy usłyszał opadającą, smutną nutę rogów wroga. Odgadł jej znaczenie wcześniej, nim zobaczył pierwszych Brytów z obrzydzeniem rzucających broń. Reszta zrobiła to samo. Juliusz nie musiał wydawać rozkazów do przyjęcia kapitulacji. Jego ludzie byli wystarczająco doświadczeni i prawie nie zauważył, kiedy Dziesiąty ruszył między tamte szeregi, zmuszając je, by usiadły, a legioniści zebrali broń, by zaprowadzić całkowity pokój. Od tej pory, ku jego satysfakcji, nie został zabity ani jeden wojownik. Rozejrzał się wokół. Bliżej niż o milę przed nim widniało skupisko domów. Legiony znajdowały się na obrzeżach miejscowości leżących nad rzeką, i Kasywelaunus poddał się na oczach swoich ludzi, zanim tocząca się bitwa zaprowadziłaby armie na ulice. To była honorowa decyzja i Juliusz pozdrowił wodza Brytów bez urazy, kiedy go doń przyprowadzono. Kasywelaunus był młodym czarnowłosym mężczyzną o mięsistej twarzy. Nosił wyblakłą, spiętą pasem szatę i długi wełniany płaszcz, zarzucony na potężne ramiona. W oczach miał gorycz, mimo to przyklęknął na jedno kolano i pochylił głowę. A potem wstał. Juliusz zdjął żelazny hełm i wystawił twarz na świeży powiew -wiatru. -Jako dowódca armii Rzymu przyjmuję twoją kapitulację -oznajmił uroczyście. - Koniec zabijania. Twoi ludzie będą tak długo jeńcami, aż wynegocjujemy zakładników i trybut. Kasywelaunus popatrzył na niego bez słowa i przeniósł wzrok na szeregi Rzymian. Nie mógł nie widzieć, jak są zorganizowane. Mimo stoczenia bitwy formacje były zwarte. Podjął właściwą decyzję, choć kosztowało go to wiele. Znów spojrzał na Rzymianina. Na jego zakurzoną zbroję, ubrudzone krwią sandały i trzydniowy zarost. Potrząsnął niedowierzająco głową. Stracił ziemię, którą dał mu ojciec. ROZDZIAŁ XLI Wercyngetoryks wbił włócznię w ziemię przed bramami Awa-rikum i nadział na nią głowę Rzymianina, swoje potworne trofeum. W mieście czekali na niego przywódcy plemion, zwołani w jego imieniu. Leżące w sercu Galii, otoczone murami obronnymi Awarikum liczyło czterdzieści tysięcy mieszkańców. Większość z nich wyległa na ulice, by się gapić na króla królów i pokazywać go jeden drugiemu. Wercyngetoryks przejechał między nimi, nie rozglądając się na boki. Myślami wybiegał naprzód, do kampanii. Zostawił konia na wielkim dziedzińcu, niecierpliwym krokiem przemierzył długie podcienia i znalazł się w sali, w której zwykle zbierała się starszyzna. Mężczyźni podnieśli się, by go powitać. Wercyngetoryks omiótł ich twarze spojrzeniem zimnych oczu, skinął sztywno głową, zajął miejsce pośrodku. Czekał na ciszę. - Między nami a naszą ziemią stoi samotne pięć tysięcy ludzi. Cezar wyjechał, by zaatakować jakieś wymalowane na niebiesko plemię, tak jak kiedyś przybył do Galii. Oto czas, który planowaliśmy sobie cierpliwie, krok po kroku. - Przeczekał burzę głosów i podnieconych okrzyków, które odbiły się echem od kamiennych ścian. - Do zimy zgotujemy mu ciepły powrót, obiecuję wam. Pokonam ich ukradkiem, dziesiątkami i setkami naraz. Nasza jazda zniszczy ich zapasy żywności i paszy i głód wypędzi ich z Galii.
Przywódcy plemion ryknęli radośnie. Spodziewał się tego, ale jego oczy pozostały zimne. Musiał im powiedzieć, czym za to zapłacą. - Legiony mają tylko jedną słabość, przyjaciele: cienką nić do434 Imperator staw. Kto w tym pomieszczeniu nie stracił przyjaciół i braci w walce z nimi? W otwartym terenie nie powiedzie się nam lepiej niż kiedyś Helwetom. Wszystkie nasze armie, nawet złączone w jedną, nie złamią ich w otwartej walce. Zapadła przytłaczająca cisza. Przywódcy plemienni czekali na dalsze słowa wodza. - Ale oni nie mogą walczyć bez jedzenia, a zatem musimy spalić wszystkie plony i każdą wieś w Galii. Musimy usunąć naszych ludzi ze ścieżki Cezara i do nakarmienia rzymskich ust nie zostawić mu nic poza spaloną ziemią. Kiedy osłabną z głodu, obsadzę moimi ludźmi twierdze, takie jak ta w Gergowii, i zobaczą, ilu straci życie na ich murach. Obrzucił Galów piorunującym spojrzeniem, z cichą nadzieją, że wznieci w nich złość i będą mieli siłę, by wejść na tę najstrasz-niejszą ze strasznych ścieżkę. - Możemy zwyciężyć. Możemy ich w ten sposób złamać, ale to będzie trudne. Gdy nasi ludzie usłyszą o usunięciu ich z własnej ziemi, wpadną w rozpacz. Kiedy zapłaczą, powiecie im, że wieki temu przejechali trzy tysiące mil, by tu dotrzeć. Byliśmy i wciąż jesteśmy jednym ludem. Celtowie muszą się podnieść i odpowiedzieć na zew dawnej krwi. Wstali w milczeniu i uderzyli mieczami o miecze i sztyletami 0 sztylety, a głośny szczęk żelaza odbił się o sklepienie i wstrząsnął głazami fundamentów. Wercyngetoryks wzniósł ramię, ale nie od razu powróciła cisza. Twarze jego ludzi płonęły entuzjazmem. Oni wierzyli w niego. - Jutro zaczniecie wyprowadzać wasze plemiona daleko na południe. Zostawicie tylko tych, którzy są spragnieni wojny. Zabierzecie ze sobą cały zapas ziarna, ponieważ moi jeźdźcy spalą wszystko, co znajdą. Galia będzie znów nasza. Mówię to nie jako jeden z Ar-wernów. Mówię to jako ten, w którego żyłach płynie krew dawnych królów. Oni teraz czuwają nad nami i obdarzą nas zwycięstwem. Miecze i sztylety uderzyły o siebie raz jeszcze. Wercyngetoryks pośród ogłuszającego szczęku zmierzał ku drzwiom. Za murami miasta niecierpliwiła się jego armia. Przejechał cwałem przez ulice 1 bezwiednie pochylił głowę pod łukami bram Awarikum. Kiedy dotarł do swoich jeźdźców, usiadł prosto w siodle i spójRozdział XLI 435 rzał z czułością na proporce Galii. Pośród dziesięciu tysięcy -swoich przedstawicieli miały dziesiątki plemion, a on naprawdę czuł się jak jeden z dawnych królów. - To dobry dzień, by wyruszyć - powiedział do Madoka. - Dobry, mój królu - odpowiedział jego brat i ruszyli galopem przez równinę. Juliusz siedział na wzgórzu, na płaszczu rzuconym na wilgotną ziemię. Poprzez szare smugi drobnego deszczu patrzył na galery, które na jego rozkaz opłynęły wybrzeże i teraz stały w miejscu, gdzie ciemna rzeka wlewała swoje wody do morza. Obok niego siedzieli Brutus i Reniusz, a w dole ludzie Dziesiątego i Trzeciego wyładowywali zapasy. - Wiedzieliście, że dowódcy okrętów znaleźli jakąś spokojną zatokę, trochę na wschód od naszego miejsca? - zwrócił się do nich Juliusz, po czym westchnął. - Gdyby doniesiono mi o tym w porę, sztorm, który zabrał tak wiele moich jednostek, uderzyłby na próżno. Osłonięta przez skały i z głęboką wodą, z pochyłym brzegiem dla łodzi. No cóż, przynajmniej wykorzystamy ją w przyszłości. -Przesunął dłonią po mokrych włosach i się otrząsnął. - Oni to nazywają latem? Nie widziałem słońca od czterech tygodni, przysięgam.
- Ta ich pogoda sprawia, że robię się chory z tęsknoty za Rzymem - burknął Brutus. - Och, wyobrazić sobie drzewa oliwkowe w słońcu i świątynie na forum. Nie mogę uwierzyć, jakie to wszystko dalekie. - Podobno Pompejusz wszystko odbudowuje i przebudowuje. -Wzrok Juliuszowi stwardniał. Gmach senatu, schody, na których stałem z Mariuszem, to już tylko wspomnienia. Kiedy wrócimy do domu, Brutusie, Rzym już nie będzie tym samym miastem. Zapadło milczenie. Każdy rozważał prawdę tych słów. Juliusz nie widział Rzymu od lat, ale jakoś zawsze się spodziewał, że miasto czeka na jego powrót, niezmienione, jak gdyby życie zastygło w miejscu, do czasu, kiedy będzie gotowy pchnąć je do przodu raz jeszcze. To było marzenie dziecka. - A więc wrócisz? - spytał Brutus. - Zaczynałem myśleć, że każesz nam tutaj dożywać starości. 436 Imperator - Wrócę - odrzekł Juliusz. - Dokonałem tego, co chciałem, i aby trzymać Brytów w garści, wystarczy jeden legion. Być może, kiedy będę starym człowiekiem, a Galia będzie tak spokojna jak Hiszpania, wrócę tutaj i poniosę żagiew wojny dalej na północ. Zadrżał nagle i powiedział sobie, że z zimna. W powietrzu wisiał dziwny spokój, załogi galer pracowały swoim rytmem, otaczające Tamesę wzgórza miały łagodne stoki i gdyby nie ciągła mżawka, gotów byłby uwierzyć, że świat konfliktu nigdy nie dotknie ich trójki. Marzyć zawsze łatwo. - Bywały chwile, kiedy chciałem, by to wszystko się skończyło, Brutusie - powiedział. Tęsknię za twoją matką. Tęsknię również za córką. Jestem na wojnie od niepamiętnych czasów i myśl o powrocie do majątku, by się zająć ulami i wygrzewać na słońcu, to wielka pokusa. Reniusz zachichotał. - Taka, której rok za rokiem skutecznie się opierasz. Juliusz popatrzył ostro na jednorękiego gladiatora. - To moje najlepsze lata, Reniuszu. Nie chcę, by świat znał moje imię tylko dzięki Galii. Odruchowo dotknął cofającej się linii włosów. Wojna dotyka mężczyznę bardziej niż mijające lata, pomyślał. Podczas gdy kiedyś czuł się tak, jakby nigdy nie miał się zestarzeć, teraz bolały go stawy od wilgoci i ranek przynosił sztywność, która z każdym rokiem trwała dłużej. Zobaczył, że Brutus zauważył jego gest, i zmarszczył czoło. - To zaszczyt służyć z wami dwoma - odezwał się nagle Reniusz. - Czy już to kiedyś mówiłem? Nie widzę dla siebie miejsca nigdzie indziej. Dwaj młodsi mężczyźni popatrzyli na swojego dawnego nauczyciela, poznaczonego bliznami i otulającego się szczelniej przed mżawką. - Robisz się sentymentalny na starość - powiedział Brutus z uśmiechem. - Tobie też przydałoby się trochę słońca. - Możliwe - zgodził się Reniusz, przeciągając między palcami źdźbła trawy. - Walczyłem dla Rzymu całe życie i mam swój udział w tym, że miasto trwa, jak trwało. - Chcesz wracać? - spytał go Juliusz. - Jeśli tak, zejdź na dół Rozdział XLI 437 i każ się tam zawieźć którejś z galer, przyjacielu. Nie wzbronię ci tego. Reniusz zapatrzył się na ruchliwy tłum na rzece. Oczy wezbrały mu tęsknotą, ale wzruszył ramionami. - Może za rok - warknął po swojemu. - Zbliża się posłaniec - powiedział nagle Brutus.
- Żeby szukać mnie tak wysoko, musi mieć złe wieści. -Juliusz, z zupełnie odmienioną twarzą, poderwał się na nogi. Melancholijny nastrój popołudnia na wzgórzu się rozwiał. Trzej obserwujący samotnego jeźdźca mężczyźni poczuli się zmęczeni nieustanną wojną i ciągłymi kłopotami. - Co się stało? - rzucił ostro Juliusz, gdy mężczyzna był na tyle blisko, by go słyszeć. Posłaniec, speszony badawczymi spojrzeniami, niezgrabnie zsunął się z konia i równie niezgrabnie oddał honory. - Przybywam z Galii, wodzu - powiedział. Juliuszowi serce zamarło. - Od Berykusa? Z czym? - Panie, plemiona powstały. Wszystkie trzy legiony zostały ostro zaatakowane. Juliusz zaklął. - Plemiona powstają każdego roku. Jak wiele tym razem? Posłaniec popatrzył nerwowo na dowódców. - Myślę... wódz Berykus powiedział, że wszystkie, panie. Juliusz popatrzył na niego pustym wzrokiem, po czym skinął głową z rezygnacją. - Zatem muszę wracać. Jedź do galer i powiedz, by nie odpływały beze mnie. Każ wodzowi Domicjuszowi wysłać jeźdźców na wybrzeże, do Marka Antoniusza. Flota musi wypłynąć w morze przed zimowymi sztormami. Juliusz stał w deszczu i patrzył za jeźdźcem, kierującym się ku rzece i galerom. - A więc jeszcze raz wojna - powiedział. - Jestem ciekaw, czy Galię kiedykolwiek za mojego życia ogarnie pax Romana. - Wyglądał na zmęczonego takim brzemieniem i Brutusa ogarnęła czułość dla starego przyjaciela. - Zwyciężysz ich. Przecież zawsze zwyciężasz. 438 Imperator - Kiedy zima nadciąga - zauważył z goryczą Juliusz. - Czekają nas trudne miesiące, przyjacielu. Może trudniejsze niż dotychczas. - Dużo go kosztowało, by zapanować nad sobą i obrócić się do nich z twarzą jak maska. - Kasywelaunus nie może o tym wiedzieć. Jego zakładnicy są już na galerach, jego syn pośród innych. Zabierz legiony z powrotem na wybrzeże, Brutusie. Ja dopłynę przez morze i niech flota czeka na mnie. - Przerwał i zacisnął usta z gniewu. - Nie tylko ich zwyciężę, Brutusie. Zetrę ich z powierzchni ziemi. Obrócę ich w pył. Reniusz popatrzył na mężczyznę, którego kiedyś uczył, a któremu każdy rok wojny odbierał coraz więcej łagodności. On nigdy nie odpocznie, pomyślał ze smutkiem i popatrzył na południe, wyobrażając sobie wybrzeża Galii. Jej mieszkańcy będą żałować, że rozpętali nową wojnę z Cezarem. ROZDZIAŁ XLII IN ieregularna armia Galów przyjęła w swoje szeregi prawie wszystkie plemiona. Wiele z nich walczyło dla legionów od pięciu i więcej lat i ci działali i myśleli jak Rzymianie. Ich żołd był wypłacany tym samym srebrem, a ich zbroje i miecze były wykute w kuźniach regularnego wojska. Kiedy do zagwarantowania dostaw zboża Berykus wysłał trzy tysiące spośród nich, niewielu dostrzegało delikatne różnice między tymi szeregami a resztą sił Rzymu. Nawet dowódcy byli miejscowi, po tak długim pobycie w polu. Co prawda na początku Juliusz zasilił ich szeregi najlepszymi ze swoich ludzi, lecz wojna i awanse odmieniły strukturę tej armii. Na rozkaz Berykusa z Hiszpanii przyszły wozy z pszenicą. Miały być osłaniane przez całą drogę od północnych portów. Było tego wystarczająco, by wykarmić miasta i wsie, które
zachowały lojalność. Dość, by utrzymać ich przy życiu przez zimę, w sytuacji, gdy Wercyngetoryks spalił wszystko, co znalazł. Nieregularni maszerowali na południe w perfekcyjnym porządku, w tempie najpowolniejszego wozu. Ich zwiadowcy penetrowali okolicę na mile wokół, by w porę ostrzec przed ewentualnym atakiem. Każdy człowiek wiedział, że ich zboże to zagrożenie dla rebelii, kiedy ta zbierała siły w sercu kraju, i dłonie prawie się nie odrywały od rękojeści mieczy. W marszu jedli zimne mięso, z własnych znikających w oczach racji, i zatrzymywali się każdego wieczoru, ledwo mając czas rozbić obóz. Jeżeli się czegoś spodziewali, to nie ataku. Przez szeroką rów440 Imperator ninę, grzmiąc o ziemię kopytami koni, szedł na nich ciemny szereg jeźdźców. Zwiadowcy przygalopowali w chwili, gdy kolumna formowała szyki na nowo, przesuwając wozy w środek obronnego kręgu i przygotowując włócznie i strzały. Oczy wszystkich skupiły się na wrogu. Na sam widok niezliczonych tysięcy jadących ku wozom przez błoto i trawę ludzi ogarnął strach. Ostatnie promienie słońca wyzłociły ich broń i wielu Galów zaczęło się modlić do dawnych bogów, zapomnianych od lat. Marwen był żołnierzem rzymskim od chwili, gdy cztery lata temu swój głód zamienił na jego srebro. Liczebność przeciwnych sił nie pozwalała wątpić, że nie przeżyje, i to, że zostanie zabity przez własnych ludzi, uznał za gorzką ironię losu. Marwena nie obchodziła polityka. Kiedy Rzymianie przyszli do jego wioski i zaproponowali mu miejsce u siebie, przyjął ich szczodrość i oddał ją swojej żonie i dzieciom, nim wyszedł, by walczyć dla Rzymu. To było lepsze, niż patrzeć, jak umierają z głodu. Awans był jak jeszcze jeden dar losu. Marwen był jednym z try-bików wielkiej machiny walk z Senonami i to on pojechał z Bru-tusem, by wykraść ich króla z samego serca ich plemienia. To dopiero był dzień! Pogrążony w gorzkich wspomnieniach, nie od razu zauważył twarze ludzi, którzy go otoczyli, spodziewając się rozkazów. Ktoś chrząknął i Marwen wzruszył ramionami. - Oto miejsce, gdzie otrzymamy naszą zapłatę, chłopcy - powiedział cicho. Czuł, jak ziemia drży mu pod stopami. Jeźdźcy byli coraz bliżej. Obejrzał się na szczelny krąg obrony wokół wozów, na przygotowane do odparcia ataku, wbite w błoto włócznie. Nie mieli nic więcej do zrobienia poza czekaniem, a tego Marwen nienawidził. Budziło w człowieku lęk. Odezwały się rogi i linia atakujących koni zafalowała, by zaryć się w ziemię tuż poza zasięgiem ich włóczni. Marwen ściągnął brwi, widząc, jak jeden z jeźdźców zeskakuje na podmokły grunt i idzie prosto ku nim. Wiedział, kim jest ten człowiek, wcześniej, nim rozpoznał płowe włosy i gruby złoty naszyjnik, który zdobił mu szyję w czas walki. Wercyngetoryks. - Milczeć i stać w miejscu - cisnął rozkazem we własnych ludzi Rozdział XLII 441 Marwen, nagle przejęty, że któryś z łuczników mógłby wypuścić strzałę. Krew nabiegła mu do twarzy, kiedy obserwował zbliżającego się króla. Wiedział, tak jak inni, że to akt samobójczej odwagi, i wielu w szeregach szeptało coś w podziwie, sposobiąc miecze, by rozsiec tamtego na kawałki. Wercyngetoryks stanął przed nimi i spojrzał w oczy Marwenowi, zauważywszy jego płaszcz i hełm dowódcy. Marwen nigdy nie widział go z tak bliska, z tym jego wielkim mieczem u boku, i teraz wydało mu się, że doświadcza czegoś wspaniałego. - Mów, z czym przybywasz - powiedział.
Oczy króla błysnęły i żółta broda rozdzieliła się na pół, kiedy uśmiechnął się szeroko. Zobaczył dłoń Marwena zaciśniętą na rękojeści miecza. - Zabiłbyś swojego króla? Marwen, zmieszany, opuścił dłoń. Popatrzył w zimne oczy człowieka, który stał przed nim tak odważnie, i zadrżał. - Nie. Nie zabiłbym. - Więc chodź ze mną - powiedział Wercyngetoryks. Marwen spojrzał na boki, na łudzi, którymi dowodził, i zobaczył, że przytakują. Spojrzał znów na Wercyngetoryksa i powoli, nie odwracając oczu, opuścił się na jedno kolano, w błoto. Jak we śnie, poczuł na ramieniu królewską dłoń. - Kim jesteś? Marwen się zawahał. Jego rzymski stopień i nazwa jednostki nie przeszłyby mu przez gardło. -Jestem Marwen Ridderin, z Nerwiów - powiedział w końcu. - Nerwiowie są ze mną. Galia jest ze mną. Na nogi, Galu. Marwen się podniósł. Trzęsły mu się ręce. Głos Wercyngetoryksa przebił się raz jeszcze przez jego rozszalałe myśli. - A teraz spal ziarno. -Jest wśród nas kilku Rzymian. Nie wszyscy wywodzimy się z Galii. Król zmierzył go zimnymi oczami. - Chcesz zostawić ich przy życiu? Twarz Marwena stwardniała. - Byłoby to słuszne - odpowiedział, podnosząc buntowniczo głowę. 442 Imperator Wercyngetoryks uśmiechnął się i poklepał go po ramieniu. - Więc każ im odejść, Galu. Odbierz im tarcze i miecze i puść ich wolno. Kiedy galijscy nieregularni pomaszerowali za królem, oczekujący ich jeźdźcy podnieśli miecze i powitali ich radosnymi okrzykami. Za nimi, za łąką rozdeptanego błota wozy bezcennego ziarna znikały w trzasku pomarańczowych płomieni. Kiedy Juliusz dobijał do bezpiecznej zatoki na wybrzeżach Galii, zobaczył bijące w niebo, w oddali, wielkie brązowe słupy dymu. Nawet powietrze miało smak bitwy i na myśl o wymierzonej w niego kolejnej rebelii -zapłonął wielkim gniewem. Nie tracił czasu podczas morskiej podróży i już był zajęły wydawaniem rozkazów i planowaniem tego, co trzeba zrobić, nim zima zamknie górskie przełęcze. Musiał się ścigać z czasem, by Rzym otrzymał wieści o jego drugiej wyprawie przeciwko Brytom, ale miały mu one przynieść życzliwość ulic miasta, coś, czego potrzebował jak nigdy. Senat nie miał dostać swojej dziesięciny, nie w tym roku, kiedy jemu jest potrzebna każda sztuka złota, by raz na zawsze rozprawić się z plemionami Wercyngetoryksa. To imię powtarzały wszystkie usta, ale on sam ledwo pamiętał rozzłoszczoną twarz młodego człowieka, który wypadł jak burza z ich pierwszego spotkania z wodzami plemion, osiem lat wcześniej. Obaj już nie byli tacy młodzi jak wtedy. Cyngeto został królem i Juliusz wiedział, że nie może mu pozwolić żyć. Obaj przeszli długą drogę i ich lata wypełniły się krwią i wojną. Juliusz wspiął się na ląd, pochłonięty tak samo rozmową z Bru-tusem, jak dyktowaniem Adanowi kolejnego listu. Najszybsi z wyborowych zostali wysłani, aby zawezwać Berykusa, i gdy tylko ten przybył, Juliusz zwołał radę i zaplanował kampanię. Wystarczało jedno spojrzenie na brązowy dym na horyzoncie, by się utwierdził w swoim postanowieniu. To była jego ziemia i ponieważ każdy mężczyzna w Galii podniósł przeciw niemu broń, nie może się zawahać. Powracające legiony zajęły port i wznosiły swoje obozy ze zwykłą rutyną, chociaż napięcie i zmęczenie w szeregach czuło się na milę. Legioniści walczyli u boku Juliusza od lat, tak jak on, Rozdział XLII
443 i ogarniały ich mdłości na myśl o kolejnym roku czy może latach wojny. Nawet najtwardsi zadawali sobie w myślach pytanie, kiedy się to wszystko skończy i kiedy otrzymają obiecaną zapłatę. Na trzeci dzień Juliusz zebrał swoją radę w przybrzeżnej twierdzy. Wznieśli ją sami i miała być pierwszym ogniwem w łańcuchu wielu, które pewnego dnia zapanują nad wybrzeżem Galii. Domicjusz wszedł pierwszy, w swej srebrnej zbroi, która już straciła wiele ze swego blasku. Szczególnie ucierpiał napierśnik, świadectwo wojen, które stoczył dla Juliusza. Bez słowa uścisnął Cezarowi dłoń i ramię i zajął swoje miejsce. Marek Antoniusz wziął swego wodza w ramiona. Juliusz był zadowolony, zwłaszcza po przejrzeniu rejestrów ich skarbca. Zapasy złota i srebra szły w tysiące, chociaż topniały z dnia na dzień, kiedy miasta i miasteczka Galii przyczaiły się w oczekiwaniu na rezultat rebelii. Zapasy żywności już się kończyły i Juliusz był wdzięczny Markowi Antoniuszowi za to, że wziął na siebie część jego brzemienia. Należało nakarmić i napoić tysiące legionistów, by mogli walczyć, a już było jasne, że Wercyngetoryks próbuje odciąć legiony od każdego źródła żywności. Płonące pióropusze dymu stały nad wszystkimi gospodarstwami. Po przybyciu na miejsce wyborowi zastawali zwęglone spichrze i wypalone po fundamenty domy. Juliusz wbrew sobie czuł podziw dla bezwzględności nowego króla. Wercyngetoryks postanowił, że wciąż wierne legionom wsie i miasta obróci w popiół. Przez tę wierność umrą tysiące jego własnych ludzi i więcej, jeżeli legiony szybko nie położą kresu takiemu barbarzyństwu. To była wysoka cena, ale głód wykończyłby Rzymian tak samo pewnie jak miecze. Juliusz wybrał na naradę pomieszczenie z widokiem na morze i ptaki, krążące nad falami i krzyczące na szarych skałach. Pozdrowił każdego, kto wszedł, z nie udawaną radością. Berykus odniósł rany w pierwszej bitwie z Wercyngetoryksem i miał zabandażowane ramię i pierś. Chociaż wódz z Ariminium wyglądał na zmęczonego, nie potrafił nie odpowiedzieć na uśmiech, z którym Juliusz wskazał mu miejsce i włożył w zdrową dłoń kubek wina. W środku dyskusji o taktyce jazdy przyszedł Oktawian z Brutusem i Reniuszem. Mężczyźni pozdrowili Juliusza, a ich pewność siebie wywołała jeszcze jeden uśmiech na jego twarzy. Chyba nie po444 Imperator dzielali jego wątpliwości ani nie przejmowali się jego zmartwieniami, choć nie dziwił się temu. Byli przyzwyczajeni, że to on jest ratunkiem na wszystko. Oni mieli jego. On nie miał nikogo. Kiedy się zebrali, ich nastrój dodał mu ducha. Lata wojny nie złamały jego przyjaciół. Mówili o najświeższej rebelii z gniewem i optymizmem, nie jak o kolejnym dopuście bogów. Wszyscy zainwestowali parę lat życia w nieprzyjazny kraj i każdy był zły, widząc, że ich przyszłość jest zagrożona. Rozmawiali między sobą, ale każdy obserwował Juliusza i wyczekiwał na jakiś znak, że zacznie mówić. On był ich jądrem. Kiedy go brakowało, tracili cały zapał i energię. Wiązał ze sobą tych, którzy w innych okolicznościach nie znieśliby własnego towarzystwa. Ale patrząc na nich, jak się sadowią wygodnie, wątpił, by myśleli o jakichkolwiek więziach. Był wśród nich, po prostu, a oni stawali się bardziej ożywieni niż przedtem. W końcu pojawił się Kabera. Wnieśli go dwaj legioniści Dziesiątego, ci sami, którzy zajmowali się nim na co dzień. Juliusz podszedł do starego uzdrawiacza, gdy tylko go usadzono, i uścisnął jego kruche dłonie.
- Byłem na krańcach świata. To tam mnie widziałeś, dawno temu? Dalej niż dojdzie jakikolwiek inny człowiek w Rzymie... pamiętasz, Kabero? - Juliusz mówił za cicho, by usłyszeli go inni poprzez hałas, który czyniły mewy i wiatr. Z początku Kabera zdawał się go nie słyszeć. Juliusza zasmuciły zmiany, do których przyczyniła się choroba razem ze starością. Ale on też czuł się winny. To na jego żądanie Kabera uzdrowił roztrzaskane kolano Domicjusza i tamten akt woli był zbyt dużym wysiłkiem dla starzejącego się organizmu. Od tamtego dnia Kabera już nie wydobrzał. W końcu starcze powieki się uchyliły, a kąciki suchych, spękanych ust uniosły się jak do uśmiechu. - Jesteś tutaj, ponieważ postanowiłeś, że tu będziesz, Gajuszu -powiedział stary człowiek. Jego głos był niewiele głośniejszy od zanikającego oddechu. Juliusz pochylił się nad nim. Nigdy cię nie widziałem w tej strasznie zimnej izbie. - Kabera przerwał, po czym wyszeptał jeszcze ciszej: - Czy powiedziałem ci, że widziałem cię zabitego przez Sulłę? Rozdział XLII 445 - Sulla już dawno nie żyje, Kabero. Starzec kiwnął głową. - Wiem, ale widziałem, jak leżysz zamordowany w jego domu, a potem jeszcze raz, pod pokładem pirackiego statku. Widziałem cię martwego tak często, że czasami trudno mi było zrozumieć, dlaczego wciąż żyjesz i skąd w tobie tyle siły. Te wizje to dla mnie rzecz niepojęta, Juliuszu. Sprawiły mi więcej bólu, niżbym mógł sobie wyobrazić. Na widok łez w wyblakłych oczach serce Juliusza wezbrało żalem, ale wtedy z ust Kabery wydobył się suchy chichot. Na pół sparaliżowany starzec objął go zdrowym ramieniem i przyciągnął jeszcze bliżej do siebie. - Nie zamieniłbym ani jednego dnia swojego życia. Zbliża się koniec, ale nim to się stanie, masz wiedzieć, że nie żałuję niczego, co się wydarzyło, od kiedy wstąpiłem w progi twojego domu. - Wtedy nie przeżyłbym bez ciebie, staruszku. Nie zostawiaj mnie i teraz - szepnął Juliusz. Kabera parsknął i potarł twarz. - Niektóre wybory nie należą do nas, Gajuszu Juliuszu. Niektórych ścieżek nie da się uniknąć. Ty też kiedyś przekroczysz tę rzekę. Widziałem to na więcej sposobów, niż mogę ci powiedzieć. - Co widziałeś? - spytał Juliusz. Choć zdrętwiał ze strachu, aż do bólu chciał się dowiedzieć prawdy. - Kto to wie, dokąd cię zaprowadzą twoje wybory? - wysyczał słabnący głos. - Ale nigdy nie widziałem cię jako starca, przyjacielu, a raz zobaczyłem, jak padasz od sztyletów w pierwszym dniu wiosny. W idy marcowe, w Rzymie. - Nigdy nie będę w Rzymie w idy marcowe. Dla twojego spokoju, przysięgam. . Kabera uniósł głowę, ominął wzrokiem Juliusza i zapatrzył się w miejsce, gdzie krzyczące mewy biły się ze sobą o jakąś zdobycz. - Są rzeczy, o których lepiej nie wiedzieć, Juliuszu. Tak myślę. Poza tym mąci mi się w głowie. Czy powiedziałem ci o sztyletach? Juliusz położył obie dłonie starca na podołku i poprawił poduszki za jego głową, by mógł siedzieć prosto. - Powiedziałeś, Kabero. Ocaliłeś mnie raz jeszcze. - To dobrze - odrzekł Kabera, zamykając oczy. 446 Imperator Juliusz usłyszał jeden długi oddech, a potem krucha postać zastygła w bezruchu. Krzyknął cicho, widząc, że życie uchodzi ze starego uzdrawiacza, i wyciągnął dłoń, by dotknąć pomarszczonego policzka. Był ciepły, ale piersi już nigdy nie poruszy oddech.
- Żegnaj, stary przyjacielu - szepnął Juliusz. Skrzypnęła podłoga. Przy Cezarze stanął Reniusz i Brutus. Nagle zniknęły lata dzielące ich od pewnej sceny z dzieciństwa. U boku nauczyciela stali dwaj chłopcy, przyglądając się, jak jakiś mężczyzna bez drgnienia ramion napina ciężki łuk. Juliusz usłyszał, jak za ich plecami wstają inni członkowie rady, i pojął, co się stało. Obrócił zaczerwienione oczy ku swoim ludziom. - Czy dołączycie do mnie w modlitwie za zmarłego, przyjaciele? Nasza wojna może poczekać jeszcze jeden dzień. Krzykowi mew, niesionemu z wiatrem, zawtórował głęboki pomruk zebranych. Juliusz jeszcze raz spojrzał na skurczone ciało starego człowieka. - A teraz jestem zdany na łaskę losu - powiedział cicho. Usłyszał go tylko Brutus, jeszcze stojący u jego boku. ROZDZIAŁ XLIII Adan siedział w skąpym blasku świecy łojowej, umożliwiającej mu w ogóle pisanie w mroku namiotu. Obserwował Cezara, który leżał na ławie, z rozłożonymi do opatrzenia ramionami. Na pierwszych warstwach płótna była krew, a same płótna, odarte z jakichś zwłok, były brudne. Juliusz chrząknął, kiedy medyk, kończąc opatrywanie, zaciągał na nich gruby supeł. Oczy zaszły mu mgłą zmęczenia, Adan to widział. Mężczyzna pozbierał swoje instrumenty i wyszedł, wpuszczając do środka, między wyziewy choroby i mdłą woń świecy, powiew świeżego powietrza. Adan i Juliusz zostali sami i skryba myśląc, że ranny wódz zapadł w pokrzepiający sen, zaczął zbierać swoje przyrządy, ale Juliusz zacisnął palce na przepoconej, poplamionej tunice. Nie spał i Adan, przysiadając z powrotem na brzegu ławy, potrząsnął z przerażeniem głową. Zmiany, jakie zaszły w tym człowieku, były ogromne. Wszyscy byli głodni, ale zima wysuszyła wodza tak samo jak prostego żołnierza i łysiejącą czaszkę ciasno opinała pożółkła skóra, a pod oczami wisiały ciemne worki, niby zwiastuny śmierci. Galia zabierała więcej, niż dawała. - Na czym skończyłem? - spytał Juliusz, nie otwierając oczu. Jego głos był jak złowróżbne skrzeczenie ptaka, aż Adanowi przeszły ciarki po skórze. - Awarikum. Medyk przyszedł, kiedy pisałem o ostatnim dniu. - Ach tak. Jesteś gotów pisać dalej? -Jak sobie życzysz, panie. Choć pewnie byłoby lepiej, gdybyś trochę odpoczął - zauważył Adan. 448 Imperator Juliusz poskrobał się po nie ogolonej brodzie. - Awarikum było zaraz po wymordowaniu trzech kohort pod Berykusem. Piszesz? - Piszę - szepnął Adan. - Zbudowaliśmy podjazd pod mury i przypuściliśmy atak na miasto. Nie mogłem powstrzymać ludzi po tym, co zobaczyli. Nie próbowałem. - Juliusz przerwał i nad zgiełk legionów na zewnątrz wybił się jego chrapliwy oddech. - Przeżyło ośmiuset, Adanie. Zapisuj dla mnie prawdę. Po dokonaniu naszego dzieła z czterdziestu tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci zostało osiem setek. Wypaliliśmy miasto wokół nich i zabraliśmy im całe zboże, jakie jeszcze było w spichrzach. Ale i tak dało się policzyć żebra moim żołnierzom. Wercyngetoryks tymczasem nie przestawał siać zniszczenia i każde miasteczko na naszej drodze witało nas czarnymi dziurami okien. Pędził przed sobą bydło, nie zostawiając nam nic poza dzikim ptactwem i zającami. Nic, dla czterdziestu tysięcy żołnierzy. Dla wykarmienia, Adanie, czterdziestu tysięcy. Gdyby nie zapasy z Awarikum, już byłoby po nas. Atakowaliśmy ich nieustannie, na pierwszy widok na otwartej przestrzeni, ale do niego dołączyły wszystkie plemiona Galii i za każdym razem ten człowiek przewyższał nas
liczebnie. Berykus padł w trzecim miesiącu, może w czwartym, nie pamiętam dobrze. Wciągnęli go w pułapkę jego dawni nieregularni. Ciała nie znaleźliśmy. Juliusz przypomniał sobie, że Berykus nie chciał uwierzyć, iż ludzie, których karmił i uczył, mogliby go zabić. Wódz z Ariminium był uczciwym człowiekiem i zapłacił życiem za tę wiarę. - Wercyngetoryks ruszył dalej, w stronę Gergowii i górskich twierdz. Nie udało mi się zdobyć jej murów. Adan popatrzył na wykrzywione w gniewie usta. Juliusz leżał nieruchomo, z zamkniętymi oczami, i skrzeczący głos zdawał się wydobywać prosto z głębi trzewi. - Straciliśmy w Gergowii osiem setek żołnierzy, a kiedy nastała wiosna, moi ludzie jedli zielone pędy zbóż. Choć nawet wtedy zniszczyliśmy armie, które odważyły się stanąć do otwartej bitwy. Brutus i Oktawian stratowali ich proporce, ale te liczby, Adanie... Każde plemię, które obdarzyłem przyjaźnią, powstało przeciw nam i są takie chwile... Nie. Wykreśl to. Nie będę się z nikim dzielił wątpliwościami. Rozdział XLIII 449 Nie dało się wziąć go głodem w Gergowii i nasi ludzie zaczęli słabnąć. Byłem zmuszony ruszyć na zachód, by zdobyć zapasy, ale znajdowaliśmy ledwo tyle, by wymykać się śmierci. Wercyngetoryks wysyłał za nami swoich dowódców i ci nękali nasze tyły, gdy tymczasem sam, pod osłoną nocy, zachodził nam drogę z przodu. Tego ostatniego roku, Adanie, przemaszerowałem tysiące mil. Ze śmiercią u boku. - Ale teraz zamknąłeś go w Alezji - wtrącił cicho Adan. Juliusz podciągnął się do pozycji siedzącej. Zwiesił głowę. - Największa twierdza, jaką kiedykolwiek widziałem w Galii. Miasto na czterech wzgórzach. Tak, zamknąłem go. I głodujemy na zewnątrz, podczas gdy on czeka, aż wymrzemy. - Teraz, kiedy nadchodzi ziarno i zboże z południa, najgorsze minęło - powiedział Adan. Trudno było ocenić, czy Juliusz wzruszył ramionami, czy to był tylko oddech. - Możliwe. Pisz dalej. Wokół Alezji wykopaliśmy rowy i -wznieśliśmy fortyfikacje, długie na osiemnaście mil. Dźwignęliśmy w górę trzy wielkie kopce z ziemi, kamieni i drewna, tak solidne, by móc na nich zbudować wieże strażnicze. Wercyngetoryks nie wymknie się nam, dopóki tu zostaniemy... a zostaniemy. Pojmani jeńcy mówią o nim jako o królu Galów i dopóki nie zginie albo nie wpadnie w nasze ręce, powstanie będzie trwało. Możemy wycinać ich tysiącami, a każdej wiosny będą nadciągać ich bracia, dopóki on nie umrze. Pozwólmy dowiedzieć się o nich Rzymowi, Adanie. Niech Rzym zrozumie, co my tutaj robimy. Klapa namiotu podniosła się i do środka wszedł Brutus. Popatrzył na Adana. - Juliuszu? - spytał niepewnie. - Tu jestem - odszepnął wódz. - Musisz wyjść na zewnątrz raz jeszcze. Wrócili zwiadowcy. Mówią, że nadciąga armia Galów. Chcą odbić Alezję. Juliusz popatrzył na niego oczami w czerwonych obwódkach, oczami, w których nie było już dawnego blasku. Wstał, zataczając się z wyczerpania. Brutus podszedł, by pomóc mu włożyć zbroję i czerwony płaszcz. Ludziom był potrzebny taki widok. - A więc tamci, którzy uciekli z twierdzy, mieli sprowadzić jakąś 450 Imperator armię - mruknął Juliusz bardziej do siebie niż do Brutusa, który już wiązał na nim rzemienie napierśnika. Obaj mężczyźni byli brudni i cuchnęli potem. Adana uderzyła czułość, z jaką Brutus przetarł z brudu zbroję Cezara i podał mu rzucony w kąt namiotu, zapomniany miecz. Adan zdjął z
kołka czerwony płaszcz. Pomógł go udrapować. Możliwe, że to była gra wyobraźni, ale wydawało mu się, że Juliusz się wyprostował. - Zawezwij radę, Brutusie, i przyprowadź do mnie zwiadowców. W razie potrzeby będziemy walczyć na dwie strony. Trzeba skończyć z tym królem. - A potem do domu? - spytał Brutus. - Potem tak. Ale najpierw musimy przeżyć, przyjacielu. Rzymscy dowódcy, którzy wkroczyli do głównego obozu u podnóża Alezji, nosili ślady stoczonych bitew. Woda pitna była tak samo racjonowana jak jedzenie i żaden nie miał jej tyle, by się ogolić czy zmyć z twarzy brud miesięcy spędzonych w polu. Opadli na ławy i siedzieli apatycznie, zbyt zmęczeni, by rozmawiać. Wypalona ziemia i nieustanna, od powrotu zza morza, wojna, dotknęła wszystkich i ten ostatni cios doprowadził ich na skraj rozpaczy. - Słyszeliście meldunki zwiadowców. Niewiele mam do dodania - oznajmił Juliusz. Sięgnął po worek z wodą, aby przepłukać gardło. - Żołnierze wreszcie mają co jeść, choć dostawy są skąpe i marnej jakości. Bez ofiarnych wyrzeczeń ze strony naszych osadników mielibyśmy jeszcze mniej. Galowie postawili przeciw nam wszystkie plemiona i z naszych szeregów zniknęła nawet jazda Eduów, by dołączyć do reszty. Mhorbain w końcu mnie zdradził. Juliusz przerwał i potarł dłonią twarz. - Jeżeli zwiadowcy się nie mylą, mamy nikłe szansę na przeżycie bitwy. Gdybyście mnie o to poprosili, spróbowałbym się poddać na jakichś honorowych warunkach i ocaliłbym legiony. Wercyn-getoryks pokazał, że nie jest głupcem. Sądzę, że pozwoliłby nam zabrać osadników i razem z nimi wrócić przez Alpy do Rzymu. Takie zwycięstwo zapewniłoby mu na stałe pozycję króla królów. Czy tego chcecie? - Nie - odezwał się Domicjusz. - Ludzie tego od nas nie przyjRozdział XLIII 451 mą, ani od ciebie. Pozwól im walczyć, Cezarze. Zniszczymy tamtych raz jeszcze. - On mówi w moim imieniu - dodał Reniusz i inni kiwnęli potakująco głowami. Brutus i Marek Antoniusz dołączyli do tych głosów, a Oktawian poderwał się na nogi. Na przekór zmęczeniu wciąż byli zdeterminowani. Juliusz się uśmiechnął. Oto, jak wygląda lojalność. - Zatem Alezja to zwycięstwo albo śmierć. Jestem dumny, że znam was wszystkich. Jeżeli to tu bogowie wyznaczyli kres naszym dniom, niech tak się stanie. Będziemy walczyć do końca. Podrapał szczecinę na twarzy i uśmiechnął się smutno. - Może powinniśmy zmarnować trochę wody, by wyglądać jutro jak Rzymianie. Żołnierzu, przynieś mi mapy. Zastanowimy się, jak upokorzyć plemiona raz jeszcze. Wercyngetoryks patrzył znad wysokich murów Alezji na równinę. Pospieszył na targany wiatrem punkt obserwacyjny, otrzy-mawszy pierwsze meldunki od swoich straży, i teraz, widząc podpływające ku nim morze pochodni, zacisnął dłonie na kamiennej krawędzi. - Czy to Madok? - spytał niecierpliwie Brigh. Król popatrzył na najmłodszego brata i chwycił go za ramię w na-nagłym przypływie uczucia. - Kto inny, jak nie on? Prowadzi armie galijskie, by przepędzić ich z naszej ziemi. - Rzucił okiem dokoła i przysunął twarz do twarzy Brigha. - Książęta Arwernów to twardzi mężczyźni, nie da się ich pokonać, nieprawda? Brigh uśmiechnął się do niego szeroko. - Zaczynałem tracić nadzieję. Zapasów starczy na miesiąc, nie dłużej... - Powiedz ludziom, niech tej nocy dobrze się najedzą. Jutro pobijemy Rzymian, a potem zniszczymy ich twierdze i mury i odbierzemy im Galię. Nasza ziemia przez pokolenia nie zobaczy legionów. - A ty będziesz królem? - spytał Brigh. Wercyngetoryks się zaśmiał.
-Ja już nim jestem, braciszku. Jestem królem dużego narodu. 452 Imperator Plemiona przypomniały sobie o więzach krwi i teraz nic na świecie nas nie powstrzyma. Świt położy kres całemu złu i będziemy wolni. Pierwsze szare światło odsłoniło obóz jeźdźców galijskich, który rozciągał się na trzy miłe. Kiedy legiony się przebudziły, usłyszały echo radosnych okrzyków i metalicznych odgłosów z wielkich murów Alezji. Jej mieszkańcy zobaczyli tych, którzy przyszli ich uwolnić. Ranek był zimny, mimo zapowiedzi łata. Przygotowano, a następnie wydano w cynowych miskach jedzenie sprowadzone z rzymskiej prowincji u stóp Alp. Był to dla wielu żołnierzy pierwszy gorący posiłek od wielu dni. Jedli jednak bez smaku, mając naprzeciwko Galów ustawionych w szyku bojowym. Rzymskie fortyfikacje wokół Alezji były wystarczająco groźne, by Galo wie byli zmuszeni rozważyć najlepszy sposób ataku. Mury sięgały dwudziestu stóp, a obsadzono je czterdziestoma tysiącami najlepszych pieszych żołnierzy na świecie. To nie było łatwe zadanie, nawet dla nieprzeliczonych szeregów. Sam Madok nie miał pojęcia, ilu ma ludzi - Madok nigdy nie widział tak wielkiej armii zgromadzonej w jednym miejscu. Mimo to był ostrożny. Słuchał Wercyngetoryksa. Kiedy uciekał z Alezji, aby zawezwać plemiona, wódz Arwernów go przestrzegł. - Pamiętaj o Helwetach - powiedział. Ale Rzymianie odnosili zwycięstwo nad każdą armią, nawet liczniejszą niż ich siły i ci, którzy wyszli cało ze wszystkich bitew, byli teraz weteranami, a z takimi walczy się najtrudniej. Madok chciałby mieć przy sobie brata. On umiał dowodzić konnymi. Madok czuł na sobie oczy obrońców Alezji i ich nadzieję i to go onieśmielało. Już wiedział, że jego brat jest lepszym królem, niż byłby nim on sam. On sam nie potrafiłby tak zjednoczyć plemion. Stare waśnie zostały zapomniane i w końcu każde z nich wysłało swoich najlepszych wojowników do pomocy królowi królów i aby złamać kark rzymskim najeźdźcom. Teraz wszystko zależało od jego słowa i kiedy słońce się podniosło, czekały na niego dziesiątki tysięcy. Juliusz wspiął się na wzgórze, by przemówić do ludzi, z któryRozdział XLIII 453 mi walczył w Galii od dziewięciu lat. Znał setki z imienia, kiedy więc stanął na wierzchołku i oparł się o podmurówkę wieży strażniczej, zobaczył znajome twarze oczekujące na jego słowa. Czy wiedzieli, jak jest zmęczony? Dzielił niedostatki marszu i bitew przez Galię. Widzieli, że daje z siebie więcej niż inni, idąc bez snu dzień za dniem, dopóki nie było w nim nic poza żelazną wolą, która trzymała go na nogach. - Nie proszę, byście walczyli dla Rzymu! - ryknął do nich. - Co Rzym o nas wie? Co wie senat i czy rozumie, co tutaj robimy? Kupcy, niewolnicy, budowniczowie i prostytutki... nikt z nich nie był z nami w naszych zmaganiach. Kiedy myślę o Rzymie, nie myślę o nich, są za daleko. Moimi braćmi są ci, których widzę przed sobą. W obliczu legionów słowa przychodziły mu łatwo. Znał ich wszystkich i paru odkrzyknęło zachęcająco, kiedy ich oczy się podniosły na postać w czerwonym płaszczu. Nie mógłby wytłumaczyć, jaka łączy go z nimi więź, jakiemuś obcemu, ale to nie było konieczne. Wystarczało, że oni go znali. Widzieli, że odnosi obrażenia jak jeden z nich, i dostrzegli jego zmęczenie po marszu. Każdy nosił w pamięci chwilę, kiedy wódz mówił do nich, że są cenniejsi niż srebro, którym im płaci. - Nie proszę, byście ten ostatni raz walczyli dla Rzymu. Proszę, byście walczyli dla mnie powiedział, a oni podnieśli głowy wyżej, by go słyszeć, i szeregi rozbrzmiały okrzykami. Kto ma czelność nazwać się Rzymem, gdy my żyjemy? Miasto bez nas to tylko kamień i
marmur. My jesteśmy jego krwią i jego życiem. My jesteśmy jego celem. - Juliusz zamiótł dłonią ku zgromadzonym hordom galijskiej armii. - Jaki to zaszczyt, mieć tak wielu przeciwko sobie! Oni znają naszą siłę, znają moje legiony. Oni wiedzą, że nie można w nas złamać ducha. Powiem wam, gdybym mógł zamienić się miejscami i być tam, lękałbym się tego, co stoi przede mną. Byłbym przerażony. Oni to nie my. Aleksander byłby dumny, idąc z wami, tak jak ja idę. Byłby dumny, widząc wasze miecze podniesione w jego imieniu. Popatrzył na dół, na tłum, i zobaczył Reniusza. Stary gladiator wpatrywał się w niego. - My nie ustajemy w marszu, kiedy nasze serca i ramiona są 454 Imperator zmęczone - zagrzmiał Juliusz. - Nie ustajemy, kiedy nasze brzuchy są puste, a usta zaschnięte. My idziemy dalej. Przerwał znów i uśmiechnął się do nich. - Przyjaciele, jesteśmy weteranami. Czy rozniesiemy tych ignorantów na kawałki? Szczęknęli mieczami i tarczami jak jeden i każde gardło wykrzyczało aprobatę. - Oni nadchodzą! - krzyknął Brutus i legiony pobiegły na swoje pozycje. Żołnierze stali wyprostowani, kiedy Juliusz zbiegł na dół i przeszedł między nimi, dumny ze wszystkich. Na widok rzymskich linii wokół Alezji Madok poczuł dotyk strachu. Kiedy nie dalej jak przed miesiącem uciekał, w glinie kopano pierwsze rowy, a teraz na jego drodze stały solidne mury obsadzone żołnierzami. - Podpalić pochodniami ich bramy i wieże! - rozkazał, widząc linie światła strzelające ponad głowami plemion. Trzask płomieni był głosem wojny i serce Madokowi zabiło szybciej. A jednak wciąż się martwił, patrząc na fortyfikacje, które rozsiadły się w poprzek lądu i czekały na nich. Czym, przy takiej zaporze, jest prędkość galijskich koni? Albo skusi Rzymian do wyjścia na zewnątrz, albo każdy krok będzie znaczony krwią. - Do włóczni! - zawołał. Tysiące oczu spoczęły na nim, kiedy wyciągnął długi miecz i wskazał ku rzymskim siłom. Jego ukochani Arwernowie stali na prawym skrzydle w pełnej gotowości. Wiedział, że pójdą za jego rozkazami. Szkoda, że w wirze walki nie będzie równie pewny innych. Gdy tylko zaczną umierać, stracą tę odrobinę dyscypliny, którą im wpoił. Podniósł pięść i gwałtownie opuścił ją w dół, spinając konia do galopu, by ich poprowadzić. Za nim rozległ się grzmot, który pochłonął wszystkie inne dźwięki, i wtedy Galowie ryknęli. Konie popłynęły ku murom i każda ręka trzymała włócznię gotową do wyrzucenia. - Do balist! Do onagerów i skorpionów! Czekać na rogi! - krzyczał Brutus na prawo i lewo. W Rozdział XLIII 455 Nikt nie próżnował podczas ciemnych godzin nocy i teraz każda machina była zwrócona na zewnątrz, by zmiażdżyć liczniejszego wroga. Wszystkie oczy na murach obserwowały galopującą ku nim hordę i wszystkie twarze błyszczały niecierpliwym wyczekiwaniem. Podpalono potężne, nasączone oliwą kłody i dym wgryzał się w gardła, ale nie stłumił entuzjazmu tych, którzy byli gotowi zrzucić je na głowy Galów. Brutus kiwnął głową, oceniając zasięg. Popukał w ramię najbliższego trębacza. Ten wziął głęboki oddech, ale długa nuta rogów przepadła prawie natychmiast w hałasie setek uwalnianych z zatrzasków dębowych ramion. Kamienie i żelazo pofrunęły z jękiem w powietrzu i Rzymianie obnażyli zęby, czekając na pierwsze użądlenie śmierci. Na widok ataku Madok zacisnął powieki w krótkiej modlitwie. Słyszał dokoła siebie trzaski, głuche uderzenia pocisków i zamierające krzyki, które szły w ślad za nimi. Zdziwiony, że żyje, otworzył oczy i krzyknął głośno z czystej radości. Między plemionami powstały wyłomy, ale w miarę, jak odstęp od legionów się kurczył, ludzie zwarli się na powrót i każdy odzyskał zimną krew.
Galowie cisnęli tysiącami włóczni z furią ludzi, których nie zdołały pokonać rzymskie machiny. Madok dotarł do szerokich rowów biegnących u podnóża rzymskich obwarowań; trzydzieści tysięcy jego najlepszych wojowników wyskoczyło z siodeł i podpierając się mieczami, zaczęło pchać się w górę najeżonego kolcami gruntu. Madok, w jednym szeregu z innymi, już widział nad głową legionistów, gdy ziemia ustąpiła mu spod nóg i opadł na dół. Zaklął wściekle i ruszył w górę raz jeszcze, ale wtedy usłyszał trzask płomieni i zobaczył grupę Rzymian przerzucających przez krawędź coś masywnego. Nie zdążył uskoczyć. Płonąca kłoda roztrzaskała mu kości i wbiła go w ciemność. Juliusz obserwował atak z murów i widział moment, w którym zachwiały się linie atakujących. Rozkazał machinom nie zaprzestawać ostrzału i wyrzucane przez nie kłody i kamienie, tocząc się, łamały nogi koni. Bramy w murach płonęły, ale to nie miało znaczenia. Nie zamierzał czekać, aż spłoną do końca. 456 Imperator Wzdłuż osiemnastu mil fortyfikacji legiony miażdżyły tych, którzy w szale kłębiących się tarcz i mieczy do nich dotarli. U podnóża murów zaczynały się piętrzyć stosy ciał i Juliusz się zawahał. Wiedział, że tempo, jakie przybrała walka, jest zabójcze dla jego wycieńczonych żołnierzy. Jednak wyglądało na to, że Galowie są skłonni raczej zginąć od rzymskiego żelaza, niż odstąpić od bezpośredniego ataku. Było ich mrowie. Nawet wielka masa jeźdźców nie mogła się przedrzeć przez własnych ludzi i sięgnąć rzymskich linii, i Juliusz bał się, że jeżeli wyśle legiony poza mury, to mrowie natychmiast je pochłonie. Twarz mu stężała, kiedy podjął decyzję. - Oktawianie, poprowadź przeciw nim wyborowych. Mój Dziesiąty i Trzeci będą za tobą, tak jak w bitwie z Brytami. Ich oczy spotkały się na moment i Oktawian oddał honory. Przywiązane do bram grube powrozy wciągnęły ich skrzydła do środka. Płomienie, do tej pory ledwo liżące drewno, którym były oblicowane żelazne pręty, pod podmuchem świeżego powietrza strzeliły wysoko i wyborowi z głuchym dudnieniem końskich kopyt przegalopowali przez nie, by pobić wroga. Zniknęli w dymie. Za nimi wylały się na zewnątrz, Dziesiąty i Trzeci. Juliusz zobaczył grupy zadeptujące płomienie i zamykające bramy przed szturmującymi Galami. To były niebezpieczne chwile. Jeżeli wyborowi nie zmuszą Galów, by ci się cofnęli choć o parę kroków, następne legiony, gotowe ich wesprzeć, nie ruszą z miejsca. Juliusz zmrużył oczy i poprzez dym obserwował legionowego orła, który z trudem posuwał się naprzód, nad skłębioną masą plemion. Orzeł upadł, ale dźwignął go w górę jakiś nieznany żołnierz. Dwunasty Arimiński był gotowy do wyjścia. Co go czekało za bramami, tego nikt nie wiedział. Spojrzał za siebie, na mury Alezji i na ludzi, którzy mogli go zaatakować w każdej chwili. Jak wielu miał zostawić sobie w rezerwie? Jeśli Wercyngetoryks da upust swojemu gniewowi, Juliusz był pewien, że jego legiony w końcu się zachwieją, uderzone z obu stron. Do tego nie może dojść. Rzymski wódz skrzyżował spojrzenie z jednorękim człowiekiem. Reniusz kręcił się przy nim od dłuższego czasu i teraz podszedł, gotów go osłaniać własną tarczą. Juliusz uśmiechnął się przy/ 456 Imperator Wzdłuż osiemnastu mil fortyfikacji legiony miażdżyły tych, którzy w szale kłębiących się tarcz i mieczy do nich dotarli. U podnóża murów zaczynały się piętrzyć stosy ciał i Juliusz się zawahał. Wiedział, że tempo, jakie przybrała walka, jest zabójcze dla jego wycieńczonych
żołnierzy. Jednak wyglądało na to, że Galowie są skłonni raczej zginąć od rzymskiego żelaza, niż odstąpić od bezpośredniego ataku. Było ich mrowie. Nawet wielka masa jeźdźców nie mogła się przedrzeć przez własnych ludzi i sięgnąć rzymskich linii, i Juliusz bał się, że jeżeli wyśle legiony poza mury, to mrowie natychmiast je pochłonie. Twarz mu stężała, kiedy podjął decyzję. - Oktawianie, poprowadź przeciw nim wyborowych. Mój Dziesiąty i Trzeci będą za tobą, tak jak w bitwie z Brytami. Ich oczy spotkały się na moment i Oktawian oddał honory. Przywiązane do bram grube powrozy wciągnęły ich skrzydła do środka. Płomienie, do tej pory ledwo liżące drewno, którym były oblicowane żelazne pręty, pod podmuchem świeżego powietrza strzeliły wysoko i wyborowi z głuchym dudnieniem końskich kopyt przegalopowali przez nie, by pobić wroga. Zniknęli w dymie. Za nimi wylały się na zewnątrz, Dziesiąty i Trzeci. Juliusz zobaczył grupy zadeptujące płomienie i zamykające bramy przed szturmującymi Galami. To były niebezpieczne chwile. Jeżeli wyborowi nie zmuszą Galów, by ci się cofnęli choć o parę kroków, następne legiony, gotowe ich wesprzeć, nie ruszą z miejsca. Juliusz zmrużył oczy i poprzez dym obserwował legionowego orła, który z trudem posuwał się naprzód, nad skłębioną masą plemion. Orzeł upadł, ale dźwignął go w górę jakiś nieznany żołnierz. Dwunasty Arimiński był gotowy do wyjścia. Co go czekało za bramami, tego nikt nie wiedział. Spojrzał za siebie, na mury Alezji i na ludzi, którzy mogli go zaatakować w każdej chwili. Jak wielu miał zostawić sobie w rezerwie? Jeśli Wercyngetoryks da upust swojemu gniewowi, Juliusz był pewien, że jego legiony w końcu się zachwieją, uderzone z obu stron. Do tego nie może dojść. Rzymski wódz skrzyżował spojrzenie z jednorękim człowiekiem. Reniusz kręcił się przy nim od dłuższego czasu i teraz podszedł, gotów go osłaniać własną tarczą. Juliusz uśmiechnął się przyRozdział XLIII 457 zwałająco. Stary wyglądał blado, ale przepatrywał nieustannie pole pod murami, by w porę obronić swego wodza. Juliusz dostrzegł, że na spływającej krwią ziemi pojawia się wolna przestrzeń, pokryta ledwo drgającymi ciałami i trupami. Niektórzy to Rzymianie, ale w większości - przekłuci włóczniami i stratowani wrogowie. Dziesiąty odepchnął ich i szedł po ciałach, za szczelną ścianą własnych tarcz. Juliusz widział, że Galom zaczyna brakować włóczni. To była ta chwila. - Dwunasty i Ósmy do wsparcia! - zawołał. - Otworzyć bramy! Jeszcze raz powrozy się naprężyły i szarpnęły i dziesięć tysięcy ludzi ruszyło na zewnątrz. Machiny wojenne ucichły, kiedy legiony zaczęły wycinać sobie drogę wśród Galów. Ciasne czworoboki zostały otoczone i zniknęły z pola widzenia, potem się pojawiły, jak kamienie niesione powo-dzią, wciąż żywe, wciąż w jednym kawałku, potem znów zniknęły. W polu był Dziesiąty, Trzeci, Dwunasty i Ósmy, mimo to Juliusz rzucił za bramy jeszcze jeden legion, zostawiając niewielu do utrzymania murów i obserwowania twierdz za ich plecami. Trębacze trwali przy boku Juliusza, czekając na znak. Wódz popatrzył na nich twardo. - Na pierwsze moje słowo sygnał do odwrotu. Chwycił nerwowo brzeg czerwonego płaszcza i zaczął go miąć w dłoni. Trudno było zrozumieć, co się dzieje, ale rzymskie głosy rzucały rozkazy i wzdłuż całych murów Galowie wycofywali się prosto pod miecze. Juliusz nakazał sobie spokój i czekanie.
- Teraz. Dąć w rogi. Szybko! - warknął w końcu i kiedy przez powietrze popłynęło długie płaczliwe zawołanie, popatrzył na pole bitwy. Legiony zapędziły się daleko i walczyły na wszystkie strony, ale nie dopuściłyby do pogromu. Czworoboki będą się wycofywać przed jazdą krok po kroku, zabijając cały czas. Kiedy legiony wywalczały sobie drogę z powrotem, Galowie ruszyli za nimi jak spieniona fala, ponad wirami wrzasku i rozpaczy konających mężczyzn. Juliusz krzyknął obłąkańczo, widząc, jak orły znikają raz jeszcze. Uniósł ramię, ale zadrżało. Bramy się otworzyły, legiony wlały się do środka i na nowo wspięły na mury, by rzucić wrogowi buntownicze okrzyki. 458 Imperator Galowie popłynęli naprzód. Juliusz spojrzał na obsługi balist, czekające z rozpaczliwą niecierpliwością. Przez pole pod murami pędziła cała armia galijska i teraz moment był odpowiedni, ale dopóki nie wiedział na pewno, że legiony znów są bezpieczne, nie śmiał dać ludziom rozkazu. Na pół odwrócony nie zauważył wypuszczonych włóczni, za to Reniusz pchnął tarczę w górę, przeciw porażającej sile uderzenia jękliwych grotów. Chrząknął i Juliusz odwrócił się do niego. Na widok krwi płynącej z szyi Reniusza twarz mu się zapadła. - Wodzu, machiny! - krzyknął trębacz. Juliusz patrzył, jak Reniusz się osuwa. - Wodzu, daj rozkaz machinom. Teraz! Ledwo rozumiejąc jego słowa, Juliusz wzniósł i opuścił ramię i wielkie balisty huknęły w odpowiedzi. Tony kamieni i żelaza rozerwały galijskich jeźdźców raz jeszcze, znacząc pole wielkimi łatami pustki. Plemiona zbiły się za ciasno. Nie mogły uniknąć ognia zaporowego, i padły tysiące ludzi. Kiedy Galowie wycofali się poza zasięg balist, na murach zrobiło się dziwnie cicho. Juliusz jak przez mgłę słyszał radosne krzyki swoich ludzi, kiedy ci zobaczyli na polu morze trupów. Podszedł do Reniusza i zamknął wpatrzone w niebo oczy. Nie zapłakał. Nie miał w sobie więcej miejsca na smutek. Ku jego przerażeniu dłonie zaczęły mu drżeć i w ustach poczuł smak metalu. Oktawian, torując sobie drogę pośród legionistów, przycwało-wał na miejsce, gdzie klęknął drżący od zimnego potu Juliusz. - Jeszcze jeden, wodzu? Jesteśmy gotowi. Juliusz był oszołomiony. Usiłował sam przed sobą zaprzeczyć temu, co się działo. Od lat nie miał napadów i nie mógł dostać ataku na oczach ich wszystkich, po prostu nie mógł. Ostatnim wysiłkiem woli stanął chwiejnie na nogi. Trzeba zapanować nad sobą, skupić się na jakiejś czynności, pomyślał. Zdjął hełm i zaczął głęboko oddychać, lecz ból w skroniach narastał i przed oczami pojawiły mu się jasne błyski. Oktawian się skrzywił, widząc jego szkliste oczy. - Legiony wciąż trwają, wodzu. Są gotowe wydać im bitwę raz jeszcze, jeśli tego chcesz. Juliusz chciał coś powiedzieć, ale nie mógł. Zgiął się wpół i OkRozdział XLIII 459 tawian zeskoczył z konia, by go przytrzymać. Ledwo spojrzał na ciało starego gladiatora i krzyknął do trębacza, by sprowadził Bru-tusa. Brutus zjawił się prawie natychmiast. Zrozumiał, co się stało, i zbladł. - Zabierajmy go do namiotu, szybko, nim to ludzie zobaczą. -Chwycili za ręce i nogi powykręcane ciało, które zrobiło się lekkie po miesiącach głodu i wojny, i wnieśli je do cienistego wnętrza stanowiska naczelnego wodza. - I co teraz? - spytał Oktawian. Brutus wyrwał żelazny hełm z zesztywniałych palców. - Rozbierz go. Zbyt wielu widziało, jak go wnosiliśmy. Teraz muszą zobaczyć, jak wychodzi.
Żołnierze zakrzyknęli radośnie, kiedy Brutus wyszedł na słońce w hełmie i zbroi Juliusza. Za nim, w namiocie, Juliusz leżał nagi, z zębami zaciśniętymi na grubo zwiniętym, oddartym brzegu tuniki, a Oktawian przyciskał wijące się spazmatycznie ciało do ławy. Brutus pobiegł na mury, by ocenić stan wroga, i zobaczył, że Galowie jeszcze wciąż się zataczają pod drugim druzgocącym atakiem balisty. Tymczasem legiony kierowały wzrok ku niemu, czekając na rozkazy. Brutus poznał moment najprawdziwszej paniki. Ani razu nie dowodził sam, od czasu postawienia stopy na galijskiej ziemi. Juliusz był obecny w każdej bitwie. Brutus wyjrzał przez oczy hełmu. Był bliski rozpaczy. Przychodziło mu na myśl tylko jedno rozwiązanie. Otworzyć bramy i zabić wszystko, co się rusza. Juliusz by tego nie zrobił, ale Brutus nie mógł przyglądać się z murów, jak giną jego ludzie. - Konia! - zagrzmiał. - Nie zostawiać żadnych odwodów. Wychodzimy do nich. Kiedy bramy znów się otworzyły, Brutus przejechał przez nie, prowadząc legiony. To była jedyna droga, którą znał. Kiedy plemiona zobaczyły pełną siłę legionów, wychodzących w pole, zafalowały w chaotycznym strachu, nie chcąc dać się zmiażdżyć machinom wojennym po raz trzeci. Ich dowódcy padli w pierwszych atakach i teraz w ich liniach powstało zamieszanie. 460 Imperator Brutus spostrzegł, że wiele drobniejszych plemion, niewiele myśląc, nawraca końmi w miejscu i odjeżdża z pola bitwy. - Dobrze robicie! - krzyknął za nimi. Jego wyborowi, z wciąż zakrwawioną, gotową do ataku bronią zmusili konie do galopu. Legiony ryknęły, przyspieszając biegu przez równinę, i kiedy wdarły się w pierwsze linie, nie było niczego, co by ich zatrzymało. ROZDZIAŁ XLIV Wraz z zapadnięciem nocy Galowie, którzy przeżyli, opuścili pole bitwy i odpłynęli strumieniami do swoich domów i plemion, by zanieść wieści o klęsce. Rzymskie legiony spędziły większość nocnych godzin na równinie, odzierając ciała i chwytając najlepsze konie do własnego użytku. W ciemnościach Rzymianie rozdzielili się na kohorty, które rozpełzły się przez mile wokół Alezji, dobijając rannych i zabierając zmarłym zbroje i miecze. Kiedy nadszedł kolejny świt, wrócili za mury i obrócili wrogie spojrzenia na milczące twierdze. Juliusz wypłynął na powierzchnię swych umęczonych snów długo po zachodzie słońca. Gwałtowność ataku osłabiła okrutnie już i tak wyniszczony organizm i kiedy atak ustąpił, Juliusz zapadł w sen, który był na granicy śmierci. Oktawian trwał przy nim w namiocie, obmywając jego ciało wodą. Kiedy Brutus wrócił, schlapany krwią i błotem, przez długi czas stał i patrzył na wymizerowaną postać. Bladą skórę pokrywało wiele blizn i bez oznak władzy należnych wodzowi leżący człowiek wydawał się bardzo bezbronny. Brutus uklęknął u jego boku i zdjął hełm. - Byłem twoim mieczem, przyjacielu - wyszeptał. Ale Juliusz nie słyszał tego i nie przebudził się, kiedy obaj z Oktawianem najostrożniej jak się dało ubrali go na nowo, chociaż na moment jego oczy otworzyły się nieprzytomnie. Kiedy odstąpili, by się przyjrzeć swemu dziełu, postać na ławie, na nowo w zbroi, była rzymskim wodzem. Tym, którego obaj znali. - Czy odzyska przytomność? - szepnął Oktawian. 462 Imperator - Tak, ale we właściwym czasie - odparł Brutus. - Zostawmy go teraz samego. Piersi Juliusza podnosiły się i opadały równym rytmem. To była dobra zapowiedź.
- Będę go pilnował - zaofiarował się Oktawian. - Znajdą się jacyś, którzy zechcą go zobaczyć. Brutus popatrzył na niego i potrząsnął głową. - Nie, chłopcze. Idź i zajmij się swoimi ludźmi. Zaszczyt pilnowania wodza należy się mnie. Oktawian odszedł. Brutus zajął pozycję na zewnątrz namiotu i znieruchomiał w ciemnościach. Brutus nie skierował do Wercyngetoryksa żądania kapitulacji. Zdawał sobie sprawę, że Adana nie zwiedzie swoim przebraniem. Poza tym taki honor należał się Juliuszowi. Kiedy wzeszedł księżyc, Brutus trwał wiernie przy namiocie, odsyłając z powrotem tych, którzy przychodzili pogratulować. Wieść się rozeszła i zostawiono go w spokoju. Skryty w mroku Brutus mógł wreszcie zapłakać po Reniuszu. Wezwany przez Oktawiana do Juliusza, zobaczył osunięte na ziemię ciało, ale nie od razu mógł się nim zająć. Teraz wydawało mu się niemożliwe, że nie ma wśród żywych tego, który Brutusowi, tęskniącemu przez całe życie za ojcem, najbardziej go przypominał i zastępował. - Odpoczywasz wreszcie, stary bastardzie - mruknął, uśmiechając się i płacząc jednocześnie. Żyć tak długo tylko po to, by umrzeć od grotu włóczni, było czymś nieprzyzwoitym, chociaż Brutus wiedział, że Reniusz przyjąłby taką śmierć wzgardliwym parsknięciem, tak jak przyjmował każde inne ciężkie doświadczenie. Jeżeli zamiast siebie zasłonił tarczą Juliusza, z góry godził się na taką cenę i najwyraźniej uznał ją za uczciwą. Brutus nadstawił ucha. W namiocie zachrzęściły płytki zbroi; Juliusz wreszcie się obudził. - Brutusie? - spytał, odrzucając klapę namiotu i wpatrując się w ciemność. - Trwam na stanowisku, Juliuszu - odpowiedział Brutus. - Wziąłem twój hełm i poprowadziłem ich. Myśleli, że to ty. Rozdział XLIV 463 Poczuł na ramieniu dłoń przyjaciela i po twarzy popłynęły mu świeże łzy. - Czy pobiliśmy Galów? - Przetrąciliśmy im kark. Ludzie się spodziewają, że zażądasz, by ich król się poddał. To jest ostatnia rzecz do zrobienia. Potem wrócimy do domów. - Wiesz, że Reniusz zginął? Trzymał nade mną tarczę - powiedział Juliusz. - Wiem, widziałem go. Zapadła cisza. Obaj znali go od chłopięcych lat i każdy wiedział, że słowa zubażają niektóre smutki. - Poprowadziłeś ich? - spytał Juliusz. Chociaż głos mu zaczynał twardnieć, sam wciąż wydawał się zmieszany. - Nie, Juliuszu. Oni poszli za tobą. O świcie Juliusz pchnął posłańca do Wercyngetoryksa i czekał na odpowiedź. Niemożliwe, żeby nie nadeszła. Niemożliwe, by w Alezji znalazł się ktoś, kto nie słyszał o rzezi w Awarikum. Niemożliwe, by nie przerażały ich bezlitosne twarze żołnierzy wpatrujących się w ich twierdzę. Juliusz zaofiarował się oszczędzić każdego mężczyznę, każdą kobietę i każde dziecko, jeżeli Wercynge-toryks podda się do południa, ale słońce wzeszło, a odpowiedzi nie było. Miał przy sobie Marka Antoniusza i Oktawiana, ale w sytuacji, kiedy poza czekaniem nie było nic do zrobienia, u jego boku zebrali się wszyscy inni, którzy trwali przy nim od początku. Mogło się wydawać, że nieobecni zapłacili zbyt wysoką cenę. Berykus, Ka-bera, Reniusz i tylu innych. Juliusz pił bez smaku podane mu wino i zastanawiał się, czy Wercyngetoryks będzie walczył do upadłego. Po rzezi na polach bitwy w legionach nigdy nie zapadała cisza. Każdy miał przyjaciół, przed którymi mógł się przechwalać, i snuto wiele opowieści o odwadze i męstwie. Wielu już nie mogło odpowiedzieć na swoje imiona, kiedy nastał świt i pozbierano bez-krwiste ciała jako świadectwo wspólnych zmagań. Juliusz usłyszał przejmujący krzyk bólu, kiedy któryś z
żołnierzy rozpoznał jedno z ciał i upadł na kolana, zanosząc się łkaniem, aż w końcu inni z jego centurii odciągnęli go na bok i upili. 464 Imperator Śmierć Reniusza dotknęła każdego. Mężczyźni, którzy walczyli u boku starego gladiatora, obwiązali mu szyję brzegiem oderwanej tuniki i ułożyli ciało razem z mieczem. Od Juliusza po najniższego stopniem legionistę - każdy przeszedł przez jego nauki i poznał siłę jego pięści, ale teraz, kiedy odszedł, ludzie przyszli w cichym smutku, by dotknąć jego dłoni i pomodlić się za jego duszę. Stojąc przy swoim zmarłym, Juliusz patrzył na mury Alezji i myślał nad sposobami wykurzenia Galów z ich twierdzy. Nie mógł siedzieć bezczynnie, mając ich w garści. W końcu. Żadnych rebelii więcej. Wieść o klęsce dotarłaby lotem błyskawicy do najmniejszej wioski i najmniejszego miasteczka w całym rozległym kraju. - Nadjeżdża - powiedział Marek Antoniusz, przerywając mu tok myśli. Wszyscy się poderwali, żeby zobaczyć króla, który podążał w dół stromej ścieżki do oczekujących legionów. Był sam. Wercyngetoryks nie był tamtym zapalczywym młodym wojownikiem, którego Juliusz pamiętał. Jechał na siwym koniu i miał na sobie pełną zbroję, odbijającą pierwsze światło poranka. Juliusz nagle zobaczył plamy krwi i ziemi na swoim czerwonym płaszczu i już chciał go strząsnąć z ramion, ale się powstrzymał. Nie był winny królowi żadnego szczególnego szacunku. Jasne włosy Cyngety były związane i splecione w ciężkie warkocze. Spod gęstej, błyszczącej od oliwy brody prześwitywały złote ogniwa naszyjnika. Król siedział w siodle prosto, jedną dłonią prowadził konia, w drugiej trzymał ozdobną tarczę. Wielki miecz złożył na udzie. Legiony w milczeniu czekały na człowieka, który przyniósł ich szeregom tyle smutku i bólu. Coś w jego majestacie nakazywało im spokój i szacunek dla ostatnich chwil królewskiej godności. Na powitanie króla Juliusz ruszył razem z Markiem Antoniuszem i Brutusem. Szli piechotą i kiedy znaleźli się na drodze, reszta rzymskich wodzów w milczeniu dołączyła do nich. Wercyngetoryks popatrzył z góry na Rzymianina. Był porażony różnicą, jaka zaszła w nim przez niespełna dziesięć lat. Jego młodość została na polach Galii i tylko zimne, niebieskie oczy patrzyły tak samo. Z ostatnim spojrzeniem na twierdze Alezji WercyngeRozdział XLIV 465 toryks zsiadł z konia i uniósł tarczę i miecz. Rzucił je Juliuszowi pod nogi. - Oszczędzisz resztę? - Dałem ci moje słowo. Wercyngetoryks przytaknął. Uwolnił się od ostatniego zmartwienia. Potem uklęknął w błocie i skłonił głowę. - Przynieście łańcuchy - powiedział Juliusz i cisza pękła, kiedy legiony uderzyły mieczami o tarcze w kakofonii dźwięków głośniejszych nad wszystkie inne. ROZDZIAŁ XLV IN im nadeszła zima, Juliusz przeprowadził przez Alpy cztery ze swoich legionów i rozłożył się obozem wokół Ariminium. Wozy przywiozły pięćset skrzyń złota, dość, by po raz setny wypłacić dziesiątą część senatowi. Jego żołnierze maszerowali, pobrzękując zatkniętymi za pas sakiewkami, i dobre jedzenie i odpoczynek przywróciły im blask i siłę. Galia wreszcie się uspokoiła i nowe drogi połączyły urodzajny kraj, od wybrzeża po wybrzeże. Chociaż Wercyngetoryks spalił tysiąc rzymskich gospodarstw, świeżo spalone jeszcze przed końcem
lata zajęli nowi osadnicy i tych, zwabionych obietnicą plonów i pokojem, przybywało z każdym dniem. Bitwy w Galii przeżyło zaledwie trzy tysiące Dziesiątego. Juliusz nagrodził ziemią i niewolnikami każdego żołnierza pod swoim dowództwem. Dał im złoto i dał im wreszcie korzenie. Wiedział, że są mu oddani. Oni nie walczyli dla Rzymu czy senatu. Walczyli dla swojego wodza. Juliusz wiedział to od Mariusza. Nie słyszał, by choć jeden spędzał noce na otwartym powietrzu, i każdy dom w Ariminium nagle stał się domem dla dwóch czy trzech żołnierzy, wnoszących do miasta ożywienie i monety. Ceny podskoczyły w ciągu jednej nocy i pod koniec pierwszego miesiąca wysuszono każdy dzban wina w całym mieście, aż do portu. Brutus przyszedł ze swoim Trzecim Galijskim i gdy tylko uwolnił się od służby, zaczął się upijać do nieprzytomności. Strata Re-niusza dotknęła go mocno, i w meldunkach, które docierały do Juliusza, nieodmiennie powtarzało się imię przyjaciela, każdej nocy zamieszanego w różne bijatyki. Juliusz cierpliwie wysłuchiwał Rozdział XLV 467 narzekań właścicieli winiarni i płacił rachunki bez słowa protestu. W końcu wysłał Regulusa, by centurion uchronił Brutusa przed zabiciem kogoś w pijanym szale, ale od tego czasu w meldunkach zaczęły się pojawiać oba imiona, a obaj mężczyźni terroryzowali miasto razem, powodując więcej szkód niż jeden Brutus. Po raz pierwszy od czasów Hiszpanii Juliusz nie wiedział, czego ma się spodziewać po następnym roku. W Galii straciło życie milion ludzi, by dogodzić jego ambicjom, a drugi milion został sprzedany do rzymskich kamieniołomów i do wiejskich gospodarstw, od Afryki po Grecję. Miał więcej złota niż kiedykolwiek widziały jego oczy, i przepłynął morze, by pobić Brytów. Spodziewał się, że taki triumf przyniesie mu radość. Dorównał Aleksandrowi. Odkrył świat nie istniejący dotychczas na mapach. Podbił więcej lądów przez dziesięć lat niż Rzym w ciągu stu. Gdyby mógł zobaczyć klęczącego Wercyngetoryksa, kiedy był chłopcem, wpadłby w zachwyt, olśniony własnymi dokonaniami. Ale nie wiedziałby, ile szło za tym śmierci. Marzył o posągach i o tym, by jego imię powtarzano w senacie. Teraz, kiedy to wszystko stało się realne, on tym gardził. Nawet zwycięstwo było czcze, bo oznaczało, że zmagania dobiegły końca. Miał w sercu za dużo żalu. Juliusz zajął dom Krassusa, położony w środku miasta. Nocami wydawało mu się, że wciąż czuje zapach perfum Serwilii. Nie posłał po nią, chociaż był samotny. Myśl, że może wyrwać go z depresji, była zbyt ciężka do zniesienia. Upajał się ciemnymi dniami zimy, które odbijały się w nim jak w zwierciadle, i powitał zły nastrój jak odzyskanego przyjaciela. Nie chciał chwycić za wodze swego życia i pędzić dalej. W odosobnieniu domu Krassusa wytracał dni na bezczynności, a popołudnia na obserwowaniu ciemnego nieba i pisaniu książek. Meldunki, które sporządził dla rodzinnego miasta, nie przypominały dawnych sprawozdań. Zapisywanie wspomnień wydawało się sztuczne. Rylec nie potrafił oddać strachu i bólu, i rozpaczy, i tak być powinno. Brak emocji ułatwiał mu opisywanie każdego roku w Galii i zostawianie czarnych rzędów liter dla Adana, by je skopiował. Marek Antoniusz wprowadził się do niego pod koniec pierwszego tygodnia. Zarządził, by przetarto kurz po kątach, i zadbał, by 468 Imperator Juliusz przynajmniej raz dziennie zjadł solidny posiłek. Juliusz znosił troskliwość w miarę łaskawie. Cyron i Oktawian pojawili się w domu kilka dni później i Rzymianie, zakasawszy rękawy, wysprzątali go jak legionową galerę. Wymietli z głównych pomieszczeń sterty starych pergaminów i narobili zamieszania, które Juliuszowi coraz bardziej zaczynało się
podobać. Chociaż na początku cieszyła go samotność, lata obozowego życia przyzwyczaiły go do tego, że miał wokół siebie swoich dowódców i tylko uniósł brwi w udawanym oburzeniu, kiedy pojawił się Domicjusz, by zająć kolejny pokój. Następnej nocy Regulus przydźwigał przerzuconego przez ramię Brutusa. Lampy paliły się po całym domu, i gdy Juliusz zszedł następnego dnia do kuchni, zastał tam trzy miejscowe kobiety zajęte pieczeniem chleba. Zaakceptował ich obecność bez słowa. Drogą morską przybyły dostawy wina z Galii i zostały łapczywie przechwycone przez obywateli. Marek Antoniusz zdobył prywatną baryłkę i w nocy, kiedy udało im się zapomnieć o zależnościach służbowych, upili się do nieprzytomności, aby ją skończyć za jednym posiedzeniem. Każdy padł tam, gdzie stał. Rano, na widok niezbornych ruchów przyjaciół, Juliusz pierwszy raz od tygodni roześmiał się głośno. Galia, odcięta przełęczami, równie odległa jak Księżyc, w końcu przestała dręczyć jego sny. Myśli Juliusza zwróciły się w stronę Rzymu i pisał listy do każdego, kogo znał, choć z trudem przywoływał przed oczy dawne twarze. Serwilia. Nowy gmach senatu, do tej pory na pewno wykończony. Rzym przybierał świeże oblicze, by zakryć stare blizny. Rankami Juliusz zamykał się w swoim pokoju i wreszcie pisał do córki, próbując przerzucić most między sobą i kobietą, której nie znał. Udzielił pozwolenia na jej małżeństwo pod swoją nieobecność, dwa lata wcześniej, ale od tamtej pory nic o Julii nie słyszał. Czy czytała te listy, czy nie, samo pisanie było jak balsam dla jego sumienia i Brutus namawiał do ponawiania prób. Juliusz nie uległ pokusie, by niespodziewanie, w kilka koni wrócić do miasta. Nieufnie patrzył na zmiany, które mogły się dokonać pod jego nieobecność. Nie chroniony immunitetem konsula, mógł stać się łatwym łupem dla swoich wrogów. Nawet staW Rozdział XLV 469 nowisko trybuna, jeśli z woli senatu był nim dalej, nie chroniło go przed oskarżeniami za zabicie Ariowista czy za przekroczenie pełnomocnictw z powodu wyprawy za Ren. Senat był winien Juliuszowi więcej niż jeden triumf, ale Cezar wątpił, by Pompejusza cieszyły wiwatujące na jego cześć ulice. Mając za żonę jego córkę, Pom-pejusz mógłby choć raz pohamować swoją cichą złość, lecz Juliusz zbyt dobrze go znał, by ufać jego dobrej woli czy zlekceważyć jego ambicje. Zima mijała w leniwym dobrobycie. Rzadko rozmawiali o stoczonych bitwach, chociaż kiedy Brutus był pijany, robił kulki z chleba, rozstawiał na stole armie i pokazywał Cyronowi, co powinni zrobić Helwetowie. Zimowe przesilenie legiony uczciły zapaleniem lamp na każdym domu w mieście tak, by każda ulica poczuła zapowiedź wiosny. Ariminium lśniło jak klejnot w ciemnościach i prostytutki pracowały przez całą noc na dwie zmiany. Od tego momentu atmosfera i nastroje lekko się zmieniły. Po tym, jak najdłuższa noc była za nimi, meldunki o szkodach i pijackich bijatykach zaczęły trafiać do Juliusza z większą częstotliwością, aż w końcu prawie uległ pokusie, by odesłać co drugiego na równinę za miastem i nie pozwolić wypuszczać z obozu. Powoli coraz większą część każdego dnia zaczął poświęcać sprawom dostaw i żołdu, popadając na nowo w rutynę codzienności, która podtrzymywała go przy życiu przez wszystkie dorosłe lata. Brakowało mu Reniusza i Kabery bardziej, niż sam mógł w to uwierzyć. Któregoś dnia ze zdziwieniem odkrył, że jest najstarszym z mężczyzn dzielących z nim dom Krassusa. Podczas gdy inni zdawali się oczekiwać po nim, by zaprowadził porządek w ich życiu, on nie miał nikogo, a nawyki wojenne były zbyt silne, by odłożyć je na bok lekką ręką. Chociaż znał niektórych współloka-torów od lat, to on był wydającym rozkazy wodzem i zawsze w ich stosunku do niego czuło się lekką rezerwę. Czasami Juliusz zastawał ruchliwy dom dziwnie
pusty, ale zbliżająca się wiosna wypełniła mu serce pobłażliwością i dobrą wolą. Zaczął objeżdżać przedmieścia z Brutusem i Oktawianem i wszyscy trzej powoli odzyskiwali tężyznę. Cyron obserwował go bacznie, tęskniąc za dawnym wodzem, ale czas leczył rany Juliusza tak samo jak każ470 Imperator dego i chociaż wciąż zdarzały się mroczne dni, duch w każdym rósł. Paczka listów, która przyszła bladym świtem, wyglądała jak każda inna. Rozpoznał pismo Serwilii na liście do syna i ucieszył się, kiedy na samym dnie znalazł inny, zaadresowany do niego. Był w nastroju przyjemnego oczekiwania. Poszedł ze swoim do frontowego pokoju domu, rozpalił ogień i drżąc, złamał pieczęcie, by go otworzyć. W trakcie czytania poderwał się na nogi i stanął w pełnym blasku wschodzącego słońca. Przeczytał list od Serwilii trzy razy, nim zaczął weń wierzyć, a potem zapadł się w krzesło, pozwalając, by list wysunął mu się z dłoni. Książę kupców zginął. Krassus i jego syn nie przeżyli ataku Partów w Syrii. Większa część legionu, który Juliusz wyszkolił, wyrwała się z okrążenia, lecz Krassus poprowadził szalony atak, kiedy zobaczył, że jego syn został strącony z konia i wróg odciął go od reszty Rzymian. Legioniści odnaleźli jego ciało i Pompejusz ogłosił dzień żałoby dla starego człowieka. Juliusz siedział i wpatrywał się w słońce, aż jego blask zaczął go razić. Znajome stare twarze odchodziły jedna po drugiej, a mimo wszystkich swoich wad Krassus był mu przyjacielem w najtrudniejszych chwilach. Nietrudno było wyczytać żal Serwilii, z równych rządków liter, kiedy opisywała tragedię, ale Juliusz nie myślał o niej. Wstał i zaczął przemierzać pokój tam i z powrotem. Na równi z osobistym poczuciem straty Juliusz był zmuszony ocenić, jak śmierć Krassusa mogła zachwiać równowagą sił w Rzymie. Nie podobały mu się wyciągnięte wnioski. Pompejusz ucierpi najmniej. Jako dyktator, stał ponad prawem i triumwiratem i mogło mu brakować jedynie złota Krassusa. Ciekawe, pomyślał, kto odziedziczy fortunę starego człowieka, teraz, kiedy Publiusz nie przeżył ojca. Kwestia pieniędzy właściwie jednak nie miała znaczenia. Dyktator Pompejusz nie potrzebował żadnego zwycięskiego wodza i to było dużo ważniejsze. W zwycięskim wodzu Pompejusz mógł widzieć groźbę dla siebie. Twarz Juliusza posępniała. Gdyby Krassus żył, wykuliby pewnie W Rozdział XLV 471 we trzech jakiś nowy kompromis, ale nadzieje zgasły w Partii. W głębi serca Juliusz musiał jednak przyznać, że gdyby to on był Pom-pejuszem, szybko pozbyłby się każdego, kto mógłby mu zagrażać. Polityka to krwawy interes. Krassus mu to kiedyś powiedział. Nagle rzucił się do stołu i otworzył resztę listów. Spoglądał tylko na pierwsze linijki każdego, aż przy jednym zamarł i wziął głęboki oddech. Pisał Pompejusz i w trakcie czytania pompatycznych rozkazów Juliusza ogarnęła furia. Dyktator nie wspominał o Krassusie ani jednym wierszem! To było obrzydliwe. Juliusz rzucił list na podłogę i podjął niespokojny spacer po pokoju. Wiedział, że nie należało się spodziewać po dyktatorze niczego więcej, jednak nie mógł nie doznać wstrząsu, dowiadując się z listu o własnej przyszłości. Drzwi otworzyły się z trzaskiem i do pokoju wpadł Brutus, z własnym naręczem listów. - Słyszałeś? - zawołał od progu. Juliusz potaknął. W głowie już miał nowe plany. - Roześlij ludzi i każ zbierać legiony, Brutusie. Spaśli się i rozleniwili przez zimę. Chcę ich widzieć za miastem jutro do południa. Zaczynamy ćwiczenia. Brutus gapił się na niego, niczego nie rozumiejąc.
- Wracamy do Galii? A co z Krassusem? Nie sądzę... - Czy ty mnie słyszysz? - Juliusz ryknął na niego. - Nie rozumiesz, że połowa naszych ludzi prawie do niczego się nie nadaje, przez te ich prostytutki i wino? Powiedz Markowi Antoniuszowi, że wychodzimy. Każ mu zacząć od portu i niech spędzi wszystkich, co do jednego. Brutus znieruchomiał. Pytania cisnęły mu się na usta, lecz wdrożony do dyscypliny oddał honory i wyszedł bez słowa. Juliusz słyszał, jak podrywa na nogi całą resztę. Jeszcze raz wrócił myślą do listu Pompejusza i do zdrady. Żadnej wzmianki o Krassusie. Żadnego napomknienia o latach, kiedy jeden znał drugiego. To był oficjalny rozkaz do powrotu. Samotnego powrotu. Powrotu do jedynego człowieka na świecie, który mógł się go bać aż tak bardzo, by chcieć go zabić. Zakręciło mu się w głowie. Pompejusz nie miał żadnych innych konkurentów do władzy poza nim i Juliusz nie uwierzył ani na 472 Imperator moment jego zapewnieniom o bezpiecznej podróży. Jednak nieposłuszeństwo mogło zapoczątkować walkę na śmierć i życie, walkę, która równie dobrze mogła zniszczyć miasto i wszystko, co Rzym zdobył przez stulecia. Juliusz potrząsnął głową. Dosyć, powiedział sobie. Dusi się w tym mieście od dawna i od dawna tęskni za wiatrem i za rozległymi równinami. Tam myśli płyną swobodniej. Tam zaplanuje odpowiedź. Zbierze ludzi na brzegu Rubikonu, a potem poprosi bogów o mądrość. Musi dokonać właściwego wyboru. Regulus stał sam w wąskim korytarzu domu Krassusa i patrzył na list w dłoni. Skreśliła go na pergaminie czyjaś nieznana ręka, ale jego autorem mógł być tylko jeden człowiek. Dwa słowa, jak czarne pająki pośrodku białej strony, a przecież czytał je wciąż i wciąż, ze stężałą twarzą i zaciśniętymi szczękami. „Zabij go". Regulus pamiętał ostatnią rozmowę z Pompejuszem. W tym samym Ariminium, parę lat temu. Nie zachwiał się wtedy, ale potem przepłynął morze z Juliuszem i widział go w bitwach w Awarikum, Gergowii, w Alezji. Zwłaszcza w Alezji. Regulus widział, jak Juliusz prowadzi legiony dalej niż do miejsca, gdzie każdy inny dałby się pobić i zniszczyć. Wiedział wtedy, że idzie za większym człowiekiem niż Pompejusz, a teraz trzymał w ręku rozkaz zabicia wodza. To byłoby łatwe. Juliusz ufał mu całkowicie, po tylu wspólnych latach, i Regulus pomyślał, że to, co ich łączy, nosi imię przyjaźni. Juliusz pozwoliłby mu podejść do siebie blisko. Reszta byłaby niczym więcej niż dodaniem innego życia do tych, które Regulus wziął dla Rzymu. Niczym więcej niż jeszcze jednym rozkazem do wykonania, podobnie jak wykonywał wiele tysięcy przedtem. Centurion rozdarł list na drobne strzępy, które uniósł zbudzony brzaskiem wiatr. To był pierwszy rozkaz, którego nie wykonał. Regulus odzyskał spokój. ROZDZIAŁ XLVI JTompejusz opierał się o kolumnę świątyni Jowisza i patrzył na wysrebrzone księżycem miasto poniżej Kapitolu. Dyktator. Potrząsnął głową i uśmiechnął się w ciemnościach na tę myśl. Ulice były spokojne i trudno było sobie wyobrazić, że nie tak dawno rządziły nimi bandy i wybuchały na nich rozruchy i pożary, a wszystko razem wydawało się końcem świata. Pompejusz popatrzył na nowy gmach senatu. Pamiętał płomienie i krzyki tamtej nocy. Minie kilka lat i Klodiusz i Milon będą już tylko wspomnieniem, ale Rzym trwał i należał tylko do niego. Senat przedłużył mu dyktaturę bez najmniejszego nacisku z jego strony. I tak samo będzie w przyszłości, tak długo, jak sam zechce. Senat widział potrzebę twardej ręki, by skasować
wszystkie prawa, którymi w swojej głupocie sam się ograniczył. Czasami to było niezbędne, dla zwykłego funkcjonowania miasta. Po trosze Pompejusz żałował, że Krassus nie żyje i nie zobaczy, co on zrobił z tamtego chaosu. Zadziwił go własny żal na wieść o śmierci tego starca. Znali się od dobrych trzydziestu łat, w czas wojny i pokoju, i Pompejuszowi brakowało towarzystwa starego człowieka. Uważał jednak, że można się przyzwyczaić do wszystkiego. W swoim życiu widział wiele śmierci. Bywały chwile, kiedy nie mógł uwierzyć, że tylko on przeżył burzliwe lata, podczas gdy Mariusz i Sulla, Katon i teraz Krassus - wszyscy przepłynęli na drugi brzeg rzeki. Ale on był i trwał i miał przed sobą więcej niż jeden wyścig. Czasami, by odnieść triumf, wystarczyło żyć, gdy inni umierali. To także może być talentem. 474 Imperator Muśnięcie wiatru sprawiło, że Pompejusz zadrżał, lecz w chwili gdy zaczął rozważać powrót do domu i odpoczynek, jego myśli popłynęły do Juliusza i do listów, które wysłał na północ. Czy Re-gulus zdecyduje za niego? Niechby tak było. Powodowany resztkami poczucia honoru czuł się zawstydzony tym, co rozkazał, i wciąż się jeszcze zastanawiał. Pomyślał o córce Juliusza, brzemiennej nowym życiem. Julia miała silny charakter, który pozwolił jej przebrnąć przez presję bycia żoną najpotężniejszego człowieka w Rzymie. Nie mógł jednak powierzać swoich planów komuś, w czyich żyłach płynęła krew Juliusza. Julia wypełniła swój obowiązek i dotrzymała starej umowy między nim a jej ojcem. Niczego więcej od niej nie potrzebował. Władzą nie mógł się dzielić, nie teraz, kiedy to wreszcie zrozumiał. Juliusz albo zostanie zabity na północy, albo będzie posłuszny jego rozkazom. Co na jedno wyjdzie. Pompejusz westchnął na taką myśl i potrząsnął głową, zdjęty szczerym żalem. Cezarowi nie można pozwolić żyć, w przeciwnym razie pewnego dnia wkroczy do senatu i lata krwi zaczną się na nowo. - Nie pozwolę na to - wyszeptał Pompejusz, ale nie było nikogo, kto by go usłyszał. Juliusz siedział na brzegu Rubikonu i patrzył na południe. Żałował, że nie ma przy sobie Kabery czy Reniusza, zawsze chętnych do udzielenia dobrej rady, ale w końcu decyzja i tak należała tylko do niego. Ta i wiele innych przed nią. Jego legiony rozciągały się w noc, wokół niego i poza nim, a kroki straży nie milkły w ciemnościach, tak samo jak hasła, które dawały poczucie normalności i bezpieczeństwa. Księżyc świecił jasno na czystym wiosennym niebie. Juliusz uśmiechnął się, kiedy popatrzył po twarzach towarzyszących mu mężczyzn. Przy jednym ramieniu miał Cyrona, a Brutus i Marek Antoniusz siedzieli przy drugim, patrząc na jasną nitkę rzeki. Oktawian stał w pobliżu, z Regulusem, a Domicjusz leżał na plecach i patrzył w gwiazdy. Wśród tylu innych nietrudno było sobie wyobrazić Reniusza i Kaberę. W jakiś sposób zawsze widział obu takich, jacy byli za dni sprzed okaleczenia i choroby. Publiusz Rozdział XLVI 475 Krassus i jego ojciec odeszli, a także Berykus. Jego ojciec i Tubruk, i Kornelia. Śmierć szła za nimi i zabierała jedno po drugim. -Jeżeli poprowadzę legiony na południe, będzie to oznaczało wojnę domową - powiedział Juliusz cicho. - Moje biedne, sponiewierane miasto zobaczy więcej krwi. Jak wielu umrze tego roku dla mnie? Długo milczeli. Juliusz wiedział, że z trudem wyobrażają sobie zbrodnię zaatakowania własnego miasta. Nawet sam nie śmiał dopuścić do siebie takiej myśli. Sulla to zrobił i okrył się wzgardliwą pamięcią. Dla żadnego z nich, po takim czynie, nie było odwrotu. - Powiedziałeś, że Pompejusz zapewniał bezpieczną podróż -odezwał się w końcu Marek Antoniusz.
Brutus parsknął złością. - Nasz dyktator nie ma honoru, Juliuszu. Nie zapominaj o tym. Bo gdzie go miał, każąc pobić do krwi Salomina? On nie jest godzien kroczyć ścieżką Mariusza. Jeśli pójdziesz sam, jesteś stracony. Dopadnie cię ze sztyletem, ledwo pokażesz się w bramach. Wiesz to równie dobrze jak każdy z nas. - Jaki masz wybór? - spytał Marek Antoniusz. - Wojna domowa przeciw własnym obywatelom? A czy ludzie pójdą za nami? - Pójdą - zabrzmiało w ciemnościach basowe warknięcie Cyro-na. - My pójdziemy. Żaden z nich nie wiedział, co odpowiedzieć legionowemu olbrzymowi. Zapadła krępująca cisza. Każdy siedział i słuchał plusku wody i pomrukujących głosów ich ludzi. Świt był blisko, a Juliusz wciąż nie wiedział, co powinien zrobić. - Byłem na wojnie tak długo, jak pamiętam - przemówił w końcu. - Czasami pytam sam siebie, w imię czego miałbym się zatrzymać w miejscu, gdzie jestem. W imię czego tracili życie moi przyjaciele, jeżeli teraz mam potulnie pójść na śmierć? - To nie musi być śmierć! - zaprzeczył Marek Antoniusz. - Mówicie obaj, ty i Brutus, że znacie tego człowieka, ale on zapewnił... - Nie - przerwał mu Regulus. Podszedł krok bliżej do Juliusza. - Nie, Pompejusz nie pozwoli ci żyć. Ja to wiem. Juliusz dostrzegł napięcie w twarzy centuriona i poderwał się na nogi. - Jak to, wiesz? 476 Imperator \ - Ponieważ byłem jego człowiekiem. Nie miałeś opuścić Arimi-nium. Dostałem jego rozkaz, by cię zabić. Teraz poderwali się wszyscy i Brutus stanął pomiędzy Regulu-sem i Juliuszem. - Ty sukinsynu. O czym ty mówisz? - zażądał odpowiedzi, kładąc dłoń na rękojeści miecza. Regulus patrzył prosto w oczy Juliuszowi. - Nie mogłem wykonać rozkazu. Juliusz przytaknął. - Bywają takie, których nie powinno się wykonywać, przyjacielu. Cieszę się, że to zrozumiałeś. Siadaj, Brutusie. Myślisz, że gdyby chciał mnie zabić, najpierw by o tym powiedział? Siadajmy wszyscy! Ociągając się, usiedli z powrotem na trawie, chociaż Brutus, wciąż niepewny Regulusa, patrzył na niego złym okiem. - Pompejusz ma tylko jeden legion do pilnowania Rzymu -zauważył jakby od niechcenia Domicjusz. Juliusz spojrzał na niego i tamten wzruszył ramionami. - Chcę powiedzieć, że to się da zrobić, jeżeli ruszymy na tyle szybko, by nie zdążył się wzmocnić. Przyspieszając kroku, staniemy pod murami za tydzień. Przy naszych czterech legionach weteranów on nie utrzyma miasta nawet przez jeden dzień. Domicjusz zachichotał, widząc przerażenie na wielkiej twarzy Marka Antoniusza. Zrobiło się jaśniej i mężczyźni patrzyli jeden na drugiego ostrożnie, gdy tymczasem Domicjusz ciągnął, podnosząc dłonie: - To się da zrobić, powtarzam. Jeden ryzykuje dla pełnego garnka. Jeden dla Rzymu. '¦¦¦ - Myślisz, że potrafisz zabijać legionistów? - spytał Juliusz. Domicjusz potarł twarz i spojrzał przed siebie. - Może nie będę musiał. Nasi żołnierze zahartowali się w Galii i wiemy, co potrafią. Nie sądzę, by Pompejusz miał cokolwiek, czym mógłby nam dorównać.
Brutus popatrzył na mężczyznę, za którym szedł od dzieciństwa. Zaznał więcej goryczy podczas tych wspólnych lat, niż to było do uwierzenia, w zamian obdarowując Juliusza swoją dumą, swoim honorem, swoją młodością. Wszystkim. W to, by Juliusz to sobie Rozdział XLVI 477 uświadamiał, szczerze wątpił, ale znał go lepiej niż którykolwiek z całej reszty i nie mógł nie dostrzec blasku w oczach przyjaciela, kiedy ten się zastanawiał nad nową wojną. Ciekawe, ilu z nich przeżyje, by zaspokoić jego ambicje. Popatrzył po siedzących. Biła od nich taka ufność, że wolał raczej zacisnąć powieki, niż dać się porwać fali obrzydzenia. Jednak wbrew temu wszystkiemu wiedział, że pójdzie za Juliuszem dalej. Wystarczy jedno słowo i pójdzie. Domicjusz chrząknął. - To twój wybór, Juliuszu. Jeśli chcesz, byśmy wrócili jako osadnicy do Galii, nie powiem: nie. Bogowie wiedzą, że widzieliśmy dość różnych miejsc, by wybrać takie, gdzie nas nikt nie znajdzie. Ale jeśli chcesz iść do Rzymu i zaryzykować wszystko ostatni raz, wciąż nie powiem: nie. - Ostatni raz? - spytał Juliusz i było to pytanie postawione wszystkim. Jeden za drugim przytaknęli. Pozostał tylko Brutus. Juliusz uniósł brew i uśmiechnął się po chłopięcemu. - Nie dokonam tego bez ciebie, Brutusie. Wiesz o tym. - Zatem ostatni raz - szepnął Brutus, nim odwrócił wzrok. Kiedy słońce wstało, legiony weteranów z Galii przekroczyły Rubikon i pomaszerowały na Rzym. NOTA HISTORYCZNA JVlyślę, że podobnie jak przy dwóch poprzednich tomach, nota wyjaśniająca przyda się i tym razem, zwłaszcza kiedy historia potrafi zaskakiwać bardziej niż fikcja. Aleksandra Wielkiego wspominam w całej książce, jako bohatera Juliusza Cezara. Z pewnością życie tego greckiego wodza było dobrze znane wszystkim wykształconym Rzymianom, żywo interesującym się kulturą helleńską. Scena, kiedy u podnóża posągu Aleksandra Cezar wzdycha nad marnością swoich dokonań, opisana przez Swetoniusza, historyka i biografa żyjącego na przełomie I i II w.n.e., miała miejsce raczej w Gadesie, współczesnym Kadyksie, a nie w wyludnionej hiszpańskiej wiosce. Trzydziestojednoletni Juliusz Cezar, w porównaniu z Aleksandrem, jeszcze nic nie osiągnął. Oprócz żon Juliusz Cezar podobno miał wiele prominentnych kochanek, chociaż według Swetoniusza najbardziej ze wszystkich kochał Serwilię. Kupił jej perłę wartą półtora miliona denarów. Możliwe, że powodem najazdu na Brytanię była chęć znalezienia innych. W Hiszpanii najpierw piastował urząd kwestora, potem, po pretorze, przypadło mu w udziale jej namiestnictwo; pominąłem to ze względu na tempo akcji. Cezar był niezwykle zajętym i zapracowanym człowiekiem, i nie wiem, czy jakikolwiek pisarz mógłby się pokusić o przedstawienie wszystkich faktów z jego życia. Ja usiłuję przedstawić je w bardzo skondensowanej wersji, ale i tak te książki pękają w szwach. Dla rozsławienia w Rzymie swojego imienia organizował walki Nota historyczna 479 gladiatorów i sprawiał im solidne srebrne zbroje, zadłużając się po uszy. To prawda, że w pewnym momencie uciekł z miasta przed wierzycielami. Swojego współkonsula, Bibulusa, po jakimś nieporozumieniu skutecznie wypędził z senatu i w Rzymie żartowano, że dokumenty są podpisywane przez Juliusza i Cezara. Rzecz mniej istotna, ale falerniańskie wino, które Juliusz wlał do rodzinnego grobowca, było tak drogie, że koszt jednego kubka równał się tygodniowemu żołdowi legionisty. Niestety
winnice, z którego pochodziło, porastały Wezuwiusz od strony Pompejów i w 79 roku p.n.e. jego smak został stracony dla przyszłych pokoleń. Sprzysiężenie Katyłiny było wydarzeniem porównywalnym ze spiskiem prochowym w siedemnastowiecznej Anglii. Zostało ujawnione, kiedy któryś ze spiskowców zwierzył się swojej kochance i ta nie dochowała tajemnicy. Cezara posądzano o udział w całej historii, prawdopodobnie niesłusznie, ale Krassus rzeczywiście należał do spisku. Obaj mężczyźni przeżyli wrzenie bez plamy na honorze. Katylina opuścił miasto, by dowodzić rebelią, podczas gdy jego przyjaciele mieli wywołać chaos i zamieszki na ulicach. Część dowodów, które przeciwko nim zebrano, świadczyła, że do walki w polu przyłączyło się jakieś galijskie plemię. Po burzliwej debacie co do ich losu pomniejsi konspiratorzy zostali uduszeni. Katylina padł w walce. Podbój Galii i Brytanii zajmuje prawie całą drugą część książki. Przedstawiłem najważniejsze wydarzenia, które się zaczęły od wędrówki Helwetów i pokonania Ario wista. Warto zauważyć, że czasami dzieła Cezara są jedynym źródłem, które przetrwało, jeśli chodzi o szczegóły tej kampanii, zapisuje on jednak błędy i klęski tak samo wiarygodnie jak zwycięstwa. Na przykład opisuje całkiem szczerze, jak z powodu błędnego meldunku wziął swoich żołnierzy za wroga i zamiast spieszyć z pomocą, wycofał się. W swoich komentarzach podaje liczbę Helwetów i sprzymierzonych plemion na 386 tysięcy. Do domów odesłano tylko 110 tysięcy. On miał tylko sześć legionów i wojsk pomocniczych - co najwyżej 35 tysięcy. Bitwy, które toczył, rzadko były zwykłą próbą sił. Cezar zawierał przymierza z małymi plemionami i potem korzystał z ich porno480 Imperator cy. W razie konieczności walczył nocą, w zróżnicowanym terenie, oskrzydlając, przekupując i przechytrzając wroga. Kiedy Ariowist zażądał, by przybył na spotkanie tylko z jazdą, Juliusz Cezar rozkazał piechocie Dziesiątego wsiąść na konie - i to z pewnością robiło wrażenie. Zastanawiałem się nad tym, czy w swoich relacjach nie wyolbrzymiał pokonywanych odległości, aż w końcu moja kuzynka wzięła udział w sześćdziesięciomilowej wycieczce. Ona i jej mąż przeszli ten odcinek w dwadzieścia cztery godziny, ale żołnierze z regimentu Gurkhów - w niespełna dziesięć godzin. Dwie i jedna trzecia długości maratonu, bez przerwy. W dzisiejszych czasach, kiedy nawet emeryci są zdolni zjeżdżać na nartach z Everestu, wszystko wydaje się możliwe, niemniej sądzę, że legiony w Galii mogły dorównać tempu Gurkhów, i jak oni, potrafiły walczyć do końca. Nie byłoby zbytnim nadużyciem założenie, że Adan mógł rozumieć język Galów, a nawet, w pewnej mierze, dialekt Brytów. Pierwotni Celtowie zajmowali tereny dzisiejszej Hiszpanii, Francji, Brytanii i Niemiec. Sama Brytania dostała się pod wpływy kultury rzymskiej, a potem anglosaskiej dużo później, i ta odmienność, tkwiąca korzeniami w różnych przodkach, zachowała się do dzisiejszych czasów. Trudno sobie wyobrazić pogląd Juliusza Cezara na świat. Uwielbiał czytać i mógł znać dzieła Herodota. Wiedział, że Aleksander podróżował na wschód, a Galia była o wiele bliżej. Słyszał o Brytanii od Greków, po tym jak Pyteasz, ten pierwszy prawdziwy turysta, podróżował tam dwa i pół wieku wcześniej. Do naszych czasów zachowały się jedynie fragmenty jego dzieła Peri Okeanu („O oceanie"), ale mogło być ono dostępne wtedy. Cezar zapewne słyszał o perłach, cynie i złocie i to one mogły go zwabić na Wyspy. Myślał, że Brytania leży dokładnie na wschód od Hiszpanii, nie na północ, a Irlandia - między nimi. A gdy do niej pierwszy raz dopłynął, mógł nawet sądzić, że to kontynent tak wielki jak Afryka. Pierwsza wyprawa do Brytanii, w 55 roku p.n.e., była katastrofą. Sztormy rozbiły jego okręty i gwałtowny opór wymalowanych niebieskim barwnikiem z jałowca plemion i ich rozwścieczonych psów niemal doprowadził go do zguby. Dziesiąty dosłownie mu-
Nota historyczna 481 siał wywalczyć sobie drogę w przybrzeżnej pianie. Cezar został tam tylko trzy tygodnie. Następnego roku wrócił z ośmiuset okrętami i tym razem podprowadził je do Tamesy. Mimo wielkości floty wdarł się w ląd za daleko i nie powrócił trzeci raz. Wercyngetoryks zająłby podobne miejsce w historii i legendzie jak król Artur, gdyby zdołał zwyciężyć w wielkiej bitwie przeciw Juliuszowi Cezarowi. Zjednoczył plemiona i zastosował jedyny sposób, by pokonać Rzymian: taktykę spalonej ziemi i pozostawienie legionów na pastwę głodu. Również jednak jego nieprzeliczona armia ostatecznie została pokonana przez legiony. Wielkiego króla Galów zakuto w łańcuchy, odtransportowano do Rzymu i stracono. Szczegóły triumwiratu z Krassusem i Pompejuszem nie są znane. Z pewnością porozumienie było korzystne dla wszystkich trzech. W każdym razie pobyt Juliusza Cezara w Galii trwał wiele lat po tym, jak jego konsulat dobiegł końca. Interesujące, kiedy wyszedł z legionami z Galii i Pompejusz rozkazał mu samemu wrócić do Rzymu, prawie dopełnił dziesięcioletniej przerwy, wymaganej prawem, by móc drugi raz ubiegać się o stanowisko konsula. Gdyby wtedy Cezar zagwarantował sobie drugą kadencję, byłby nietykalny, czego Pompejusz musiał się obawiać. Klodiusz i Milon nie są fikcyjnymi postaciami. W czasie, kiedy Juliusz był w Galii, obaj mężczyźni przyczynili się do chaosu, który prawie zniszczył Rzym. Bandy uliczne, zamieszki i mordy były na porządku dziennym i kiedy Klodiusza w końcu zabito, jego stronnicy rzeczywiście spalili go w senacie, a przy okazji puścili z dymem cały gmach, po fundamenty. Pompejusza wybrano jedynym konsulem i obdarzono mandatem do zaprowadzenia porządku. Triumwirat być może trwałby dalej, ale Krassus zginął w bitwie z Partami i Pompejusz się zorientował, że ten trzeci, jako jedyny człowiek na świecie, mógł konkurować z nim o władzę. Ostatecznie mogłem zirytować historyków nie więcej niż dwa razy. Jest dyskusyjne, czy Rzymianie mieli stal, czy nie, chociaż możliwe, że utwardzali miękkie żelazo przez kucie go w węglu drzewnym. Stal w końcu to też żelazo, tyle że z niewielkim dodatkiem węgla. Nie sądzę, by tego nie wiedzieli. Podobnie wyposażenie Cezara w teleskop, nieważne jak elementarny, może wydawać się anachroniczne. Na swoją obronę 482 Imperator muszę przypomnieć, że sporo osiągnięć rzymskiej technologii przepadło w mrocznych wiekach, które nastały po upadku Rzymu. Na przykład ich receptę na beton, który dało się osadzać nawet pod wodą, odkryto na nowo dopiero po setkach lat. Jednakże i to mogłoby się okazać słabym argumentem za wprowadzeniem do powieści teleskopu, gdyby nie fakt, że kryształowe soczewki odkryto w Troi, na Krecie, w Efezie i Kartaginie. Wszystkie sprzed czasów Rzymu i, oczywiście, Galileusza. Soczewki znajdujące się dziś w Muzeum Brytyjskim Layard odkrył w Iraku i są datowane na ósmy wiek przed Chrystusem. Mogły być wykorzystywane przy rzeźbieniu zawiłych ornamentów i w jubilerstwie, jak również w astronomii. Teleskop w końcu to tylko dwie soczewki osadzone oddzielnie. Być może dla niektórych siedem stóp Gala Artorasa to przesada, ale Anthony Payne, osobisty strażnik sir Bevila Grenville'a był wyższy od tamtego o cztery cale. Śmiem twierdzić, że Payne mógłby przerzucić Artorasa przez ramię. Mógłbym umieścić w książce setki więcej drobnych faktów, gdyby było miejsce. Jeżeli odmieniłem bieg historii, mam nadzieję, że świadomie, nie przez zwykłą omyłkę. Poza tym starałem się być w miarę precyzyjny. Tym, którzy chcieliby dowiedzieć się czegoś więcej ponad te kilka stron, polecam fascynujący Caesars Legion Stephena Dando-Collinsa, a także Tbe Complete Roman Army Adriana Gołdsworthy'ego czy każdy inny tytuł tego autora.
Żywoty cezarów Swetoniusza powinny być obowiązkową lekturą w każdej szkole. Ja posługiwałem się wersją w tłumaczeniu Roberta Gravesa, a powiedziałbym, że to, którego cesarza lubi się najbardziej, odsłania człowiekowi własny charakter. Wreszcie ci, którym jeszcze nie dość Juliusza Cezara, niech przeczytają Caesara Christiana Meiera. Conn Iggulden w sprzedaży nEBIB IMPERATOR B RAMY RZYMU •> Conn Iggulden IMPERATOR. BRAMY RZYMU Bramy Rzymu to pierwszy tom epickiego fresku historycznego o czasach i życiu Juliusza Cezara. Młody Gajusz wraz z przyjacielem Markiem wspólnie znoszą trudy tradycyjnej edukacji, przygotowując się do kariery politycznej i wojskowej. Później, zmuszeni do szukania własnych dróg w najbardziej ekscytującym mieście świata, doświadczają jego pokus i niebezpieczeństw. Gajusz - krewny sięgający po jedynowładztwo konsula Mariusza - nagle znajduje się w samym centrum krwawego konfliktu, który aż po fundamenty wstrząsa republiką. 171 IMPERATOR ŚMIERĆ KRÓLÓW Conn Iggulden IMPERATOR. ŚMIERĆ KRÓLÓW Drugi tom cyklu Imperator wypełniają barwne, pełne niebezpieczeństw dzieje młodego Juliusza Cezara: porwanie przez piratów i spektakularne wyswobodzenie się z niewoli, udział w pokonaniu króla Pontu Mitrydatesa i później - gdy Rzym staje w obliczu bezprecedensowego niebezpieczeństwa, powstania niewolników pod wodzą Spartakusa - udział w krwawym stłumieniu tego buntu. Kapitalne połączenie historii i przygody w tej efektownej powieści, w której szczęk oręża i miarowy krok sandałów legionistów miesza się z odgłosami tętniącego życiem serca imperium, Rzymu - sprawia, że książkę czyta się z przyjemnością.