1 JEŚLI ISTNIEJE jakiś odpowiednik godziny duchów, tego czasu po północy, gdy panoszą się widma, albo wilczej godziny – czasu tuż przed świtem, gdy umiera najwięcej ludzi – to musi to mieć miejsce w niedzielę. Zapewne w niedzielę po południu. To czas, gdy wszystko zastyga. Może to właśnie wtedy umiera stary tydzień, a rodzi się nowy. Może to dlatego czas zachowuje się tak dziwnie między godziną trzecią a czwartą w niedzielne popołudnie. Czas po prostu zrzuca starą skórę. To wrażliwy czas, czas na refleksję. Godziny, gdy panuje największy spokój, ale lęk najłatwiej znajduje punkt zaczepienia. Cokolwiek się wtedy wydarza, ma szczególny blask. Nazwijmy ten czas czasem pękania. Bo to na pewno boli, kiedy czas pęka. A jeśli do tego nadchodzi jesień i umiera również lato, wtedy jest tak, jakby drżał mały kraj daleko na północy, na kuli ziemskiej krążącej bezładnie na obrzeżach nieskończonego wszechświata. Jeśli trochę się zbliżymy, możemy naprawdę zobaczyć, że kraj drży, możemy dostrzec spokój – i lęk. Ten mały kraj – podobnie jak wszystkie inne kraje – nie przypomina żadnego innego. Szczególna właściwość właśnie tego kraju polega na tym, że wkrótce zostanie uznany za najbardziej demokratyczny na tym małym globie. Ale bardzo niewielu w tym małym kraju to zauważy. I niewielu to obejdzie. Jeśli naprawdę bardzo, bardzo się zbliżymy do największego miasta w tym małym, maleńkim kraju na małej, maleńkiej kuli, zobaczymy rozproszonych w nim ludzi. Naturalnie nie są sami, chociaż – w porównaniu z resztą tego małego globu – miasto wcale nie ma tak wielu mieszkańców. Ale imponująco wielu z nich znajduje się teraz na zewnątrz. Pewnie wydaje im się, że cieszą się ostatnimi promieniami letniego słońca. Właściwie to
czas pęknięcia ich przenika, pozwala im czuć się tak, jakby mieli szczególny udział w tej niezwykłej mieszance spokoju i lęku, która jest być może najbardziej charakterystyczną cechą tego kraju. Bo właśnie teraz w Szwecji nastaje jesień. Jest tuż po trzeciej, niedzielne popołudnie, dwudziesty siódmy sierpnia, a tego, co wyróżnia naszą niewielką grupkę, nie widać na zewnątrz, bo znajduje się to w ich kieszeniach lub torbach. Są członkami specjalnej jednostki policji do zwalczania przestępczości międzynarodowej. I nie ma w nich niczego szczególnego, z wyjątkiem tego, że żaden z nich ani trochę nie myśli o przestępstwach międzynarodowych. A jednak to właśnie ich widzimy. Widzimy na przykład parę, której udała się ta sztuka, by ustawić wózek w cieniu. Oni sami rozkoszują się słońcem, które wydaje się mieć niemal podwójne oddziaływanie dzięki odbiciu w wodach zatoki Riddarfjärden. Właściwie to wózek stoi zbyt blisko sąsiedniego stolika, pod imitacją żagli – i właściwie jest zbyt mały dla ich obecnie czteroletniej córeczki. Stopy śpiącej dziewczynki wystają z wózka w taki sposób, że niedoświadczonego rodzica na pewno by to zaniepokoiło. Kto mógł przewidzieć, że tak urośnie? Na pewno nie ojciec, który sam musiał się nieźle nakombinować, by dostać się do wyższej szkoły policyjnej, bo czubek jego głowy nie sięgał zbyt wysoko nad ziemię. Być może matka, która co prawda nie była od niego wyższa o więcej niż dziesięć centymetrów, ale za to w jej rodzinie było wielu wysokich ludzi. Ona jednak wie lepiej niż on, że geny są nieobliczalne. Na szczęście jego ewentualne wątpliwości dotyczące ojcostwa skutecznie rozwiewa wyraźnie południowoamerykański wygląd ich córeczki. Poza tym – myśli matka, ponownie dziwiąc się słabości swoich genów – rozwiewa je również to. I przesuwa palcami po powiększającym się od pół roku, zaokrąglonym brzuchu. Za każdym razem, kiedy to robi, wypełnia ją tak wiele uczuć. Tyle myśli, tyle emocji. Całe ryzyko, z jakim wiąże się macierzyństwo, wszystkie możliwości,
cała ta… praca. Cały ten czas. Wszystkie siły. Isabel ma cztery lata i te cztery lata, które będą dzielić od siebie ich dzieci, naprawdę nie były usłane różami. Z drugiej strony nie było wcale tak źle – można by powiedzieć, że Sara Svenhagen i Jorge Chavez przebrnęli przez napięcia i nieporozumienia, wiążące się z życiową przemianą, jaką jest stawanie się rodzicami; może też odrobinę nierozważnie posunęli się za daleko, ale konsekwencje nie były tak uciążliwe, jak można się było spodziewać. Wciąż zdarza się, że zapada pomiędzy nimi cisza, czasem szybują między nimi niewypowiedziane czarne smugi, ale w tej chwili siedzą w pawilonie Mälar na północnej plaży jeziora Melar, ze stopami zaledwie o metr od coraz chłodniejszej wody, i oboje czują to samo. Zazwyczaj nie tak wygląda życie. Właściwie to nigdy nie wiemy, co czuje druga osoba; możemy jedynie przypuszczać, że na przykład to, co nazywamy zadowoleniem, to takie samo doznanie dla człowieka, który jest nam najbliższy na świecie. Ale właśnie teraz, gdy rozpoczyna się najintensywniejszy czas pękania w roku, oboje – mężczyzna i kobieta – naprawdę czują to samo zadowolenie. A poza tym widzą je nawzajem w swoich oczach, nie zamieniając nawet jednego słowa. I właśnie wtedy, gdy ich spojrzenia się spotykają, a Jorge wyciąga rękę, by pogłaskać wyraźnie zaokrąglony brzuch Sary, właśnie w tym momencie wiedzą, w banalny, romantyczny i całkowicie oczywisty sposób, że do siebie należą. Mimo wszystko. Tam ich zostawiamy. Trudno znieść aż tyle przesłodzonego sentymentalizmu, zwłaszcza na dłuższą metę. Oddalamy się od nich trochę i pozostawiamy za sobą to, co niemożliwe – nie tylko ten niemożliwy romantyzm, ale również niemożliwość, by zajrzeć w głąb ludzkiej duszy. Ale oczywiście to, co niemożliwe, będzie jeszcze miało kolejne szanse. Zamiast tego szybujemy na zachód, wzdłuż wybrzeża Kungsholmen, mijając wszystkie mosty. Najpierw most Väster, wyciągający się ku wyspie Långholmen i Södermalmowi, potem Essingeleden, który wiedzie przez Lilla i Stora Essingen
i dalej do Europy, a na koniec most Traneberg, sięgający ku Alvik i Bromma. Tyle tylko że tu się zatrzymujemy, dokładnie w miejscu, gdzie jezioro Melar wygina się w przypominającą kształtem kota zatokę Ulvsundasjön. Tam, w cieniu mostu Traneberg – z zapierającym dech w piersiach widokiem na jezioro roztaczającym się z czerwonego domku, który wydaje się przybity słupami do zbocza – siedzi inna para i gdy widzimy ich, jak tak siedzą przytuleni do siebie, ryzyko dalszego sentymentalizmu wydaje nam się dość duże. Duży jest również mężczyzna, kobieta wydaje się niknąć w jego objęciach. Za kilka tygodni usiądą w o wiele zbyt ciasnych fotelach lotniczych i znów polecą odwiedzić swój mały raj na ziemi. Raj, który niespodziewanie okazał się też całkiem dobrym interesem. Mały domek na zboczach północnego wybrzeża Chios, wśród greckich wysp, przez całe lato był wynajęty – głównie Szwedom, ale również paru bogatym Norwegom – i opłaty za wynajem nie tylko spłaciły roczny koszt jego utrzymania, lecz także sfinansowały Gunnarowi Nybergowi i Ludmile Lundkvist planowany pobyt na Chios w przyszłym miesiącu. Rok temu Gunnar Nyberg został postrzelony w rękę – kiedy to specjalna jednostka policji do zwalczania przestępczości międzynarodowej, czasami zwana też Drużyną A, skutecznie powstrzymała wwiezienie do Szwecji zabójczych tabletek – kill pills. Miesiąc, w trakcie którego był na zwolnieniu, spędził w domku na Chios – Ludmile udało się dostać urlop tylko na połowę tego czasu; była teraz profesorem Instytutu Slawistyki na Uniwersytecie w Sztokholmie – i ten czas spędzony w samotności i izolacji, którego tak się obawiał, okazał się fantastyczny. Gunnar spędził samotnie właściwie całe swoje dorosłe życie, jednak przez ostatnie kilka lat się od tego odzwyczaił. Nie czuł się już za dobrze, kiedy był sam. Nie był więc do końca pewien, jak to wszystko wyjdzie. Ale gdy Ludmila przybyła rozklekotanym samolotem greckich linii lotniczych na obskurne lotnisko, na spotkanie wyszedł jej zadowolony, opalony i wyjątkowo wesoły niedźwiedź grizzly. Właściwie nigdy do końca się nie dowiedziała, na co poświęcił
te dwa tygodnie, ale jedna z szuflad w małej szafce tuż przy wyjściu na taras okazała się nagle zamknięta. To nie nieufność – być może powtórzyła to sobie o kilka razy za dużo – ale ciekawość, podstawowy warunek rozwoju ludzkiego gatunku, skłoniła ją do działania. To ciekawość i nic innego sprawiła, że pewnej ciemnej, jesiennej greckiej nocy w podejrzanie zręczny sposób i mając za narzędzie jedynie kuchenny nóż, pokonała zamek szuflady. Gdy jednak zobaczyła, że leży w niej tylko sterta papierów, gruby stosik zabazgrany kanciastym stylem pisma, którego nie sposób było pomylić z niczyim innym, pomyślała, że nawet rozwój może posunąć się za daleko. Postanowiła wytyczyć granice swojej ciekawości. Wsunęła szufladę na miejsce, nie dotykając nawet kartek, bezgłośnie przekręciła zamek, przyjrzała się swemu dziełu i ku swemu zaskoczeniu pogrążyła się w refleksjach nad zdumiewającym rozwojem ludzkości od połowy osiemnastego wieku. Rozwojem, który prawdopodobnie będzie nas kosztował planetę. Następnego ranka, gdy Ludmila wyszła zjeść śniadanie na tarasie z zapierającym dech w piersiach widokiem, Gunnar siedział już przy stole z długopisem w ręce i tą grubą stertą papierów na kolanach. – Zacząłem trochę pisać – powiedział. Ludmila, obiecując sobie, że był to absolutnie ostatni raz, kiedy o cokolwiek podejrzewała swojego partnera, przywołała na twarz najbardziej niewinną, zdumioną minę i odparła: – Ależ to świetnie! – Musimy tu znów przyjechać następnej jesieni – stwierdził Gunnar, odłożył papiery i przyciągnął ją do siebie. Oboje spojrzeli na wąską cieśninę dzielącą wyspę od Turcji, która migotała mniej więcej tak samo, jak teraz migocze jezioro Melar, na które patrzą z baru Solstugan we Fredhäll. Różnica polega na tym, że po drugiej stronie jest nie Turcja, lecz Alvik. Ale ciemna smuga cienia, jaką dostrzega Ludmila na twarzy Gunnara, jest dokładnie taka sama jak wtedy, i choć nigdy nie rozmawiali o jego pisaniu, rozumie, że chodzi o to samo, o tę samą ciszę w ich życiu. O to, co zdarzyło się kiedyś w Wenecji
i czego absolutnie nigdy nie wolno poruszać. A Gunnar przyciąga Ludmilę jeszcze mocniej do swojego wielkiego ciała i widzi, że ona widzi. Wie, że Ludmila wyczuwa, że zabił człowieka. I że to uczucie nigdy tak naprawdę nie opuści jego ciała, bez względu na to, ile będzie pisał. Zabił obrzydliwego mordercę – nazywał się Wayne Jennings – i gdyby miał tę szansę jeszcze choćby sto razy, to za każdym razem zrobiłby dokładnie to samo. A jednak to w nim wciąż siedzi. Potem ciemność się wycofuje, bo mimo wszystko zawsze tak się dzieje, i oboje myślą równocześnie: to niemal szczęście, że tak właśnie jest. Inaczej mielibyśmy za dobrze. Od czystego szczęścia na dłuższą metę może człowieka zemdlić. I tam ich zostawiamy, mocno do siebie przytulonych, i dalej podążamy wzdłuż wybrzeża Kungsholmen do miejsca, gdzie kocia głowa jeziora Ulvsundasjö zwęża się pod północnym mostem Essingeleden, niespodziewanie wyrzuca z siebie język kameleona, który na wysokości niewielkiego mostu Ekelund zmienia się w jezioro Karlbergssjö, między wybrzeżem Kungsholmen i Klara. Wody Melaru zdążyły się już nieźle rozpędzić, w drodze do morza przepływają pod mostami St. Erik, Barnhus i Kungsbron, zanim pod wiaduktem Klaraberg i mostem Stadshus wpłyną do Riddarfjärden, który rozdziela się – jak dwaj bracia na rozstaju – otaczając Riddarholmen i sztokholmską starówkę. Na starówce, na zatłoczonym chodniku przy Österlånggatan, niedaleko zamku, siedzi wysoki mężczyzna i czuje się samotny. Myśli o tym, jak łatwo jest poczuć się samotnym w tłumie. Myśli o tym, ile już razy mu się to przytrafiało. A to tutaj można niemal nazwać tłumem – stoliki na chodniku są ustawione bardzo ciasno, a restauracja jest pełna ludzi, niemal samych mężczyzn. W nieco innych okolicznościach – których doświadczał niemal przez całe swoje życie – miałby wrażenie, że stłoczone kamienice starówki napierają na niego coraz bardziej, zamykają się wokół niego, sprawiając, że wszyscy ci weseli geje z restauracji Mandus wydają się o wiele za blisko. Ale tym razem to nie jest tego rodzaju samotność. Tak
naprawdę teraz nigdy nie odczuwa tego rodzaju samotności. To inna samotność i Jon Anderson jest w stanie studiować tę inną samotność, obracać ją na wszystkie strony, fascynować się nią, wręcz się nią bawić. To ten dziwny rodzaj samotności, jaką się odczuwa, gdy partner na chwilę znika, na przykład by pójść do toalety. To łagodna postać bycia porzuconym i człowiek wie, że zaraz przeminie. To tymczasowy, jakby badawczy niepokój związany z udanym byciem we dwoje. Nie ma nic wspólnego z doznaniem samotności typowym dla nieudanych związków, lecz raczej oznacza, że bycie we dwoje się sprawdza. To jego pierwsze bycie we dwoje i zdumiewa go, jak mu z tym dobrze. Jon Anderson lekko okręca pierścionek zaręczynowy i pogrąża się w tym chwilowym, przemijającym poczuciu bycia porzuconym. Sprawia mu to przyjemność, niczym lekkie samoumartwianie, chwilowa wizyta w minionym świecie, na który wreszcie może patrzeć z przymrużeniem oka, a nawet widzieć go w jasnych barwach. Rozgląda się wokół i pozwala, by jego myśli przeniosły się w czasy, które ukształtowały wszystkie te wąskie uliczki łączące Österlånggatan ze Skeppsbron. Jest piętnasty wiek i panuje tu niesłychany ruch. Smród wydaje się niemal nie do zniesienia, jedynie powiewy wiatru od strony morza, które od czasu do czasu docierają tu wszystkimi tymi wąskimi uliczkami, sprawiają, że jednak da się go wytrzymać. Widzi handlarzy ryb, handlarzy skór, importerów solonego mięsa, dziwki i marynarzy na Skeppsbron. A pośrodku tego wszystkiego, może przed jakąś karczmą z bimbrem na początku Österlånggatan, siedzi niezwykle wysoki i szczupły młody człowiek i wlewa w siebie czerpak smakującego jak ocet wina. Kim by wtedy był? Ze swymi wstydliwymi żądzami? Mnichem? Franciszkaninem, surowym szarym bratem z pobliskiego klasztoru, albo cystersem, który umartwia swoje grzeszne ciało w makabrycznie samotne noce w lodowato zimnej klasztornej celi? A może chłopcem okrętowym na jakimś statku handlowym kursującym do Niemiec, do Niemców, którzy budują to miasto, do Lubeki ze Związku Hanzeatyckiego albo jeszcze dalej? Być może – jako świetny strzelec, który rok temu
strzałem wytrącił pistolet z ręki przywódcy przestępczego syndykatu – byłby najemnikiem. Może po prostu władze miasta płaciłyby mu, by pilnował jego niesfornych, dzikich i szalonych obywateli, którzy każdego dnia toczą walkę o przetrwanie. A może jego codziennym fachem byłoby torturowanie ludzi? I wtedy, niczym zmieciona jednym pospiesznym gestem, cała ta scena, cały piętnastowieczny Sztokholm, zostaje wessana do obracającego się pierścionka zaręczynowego Jona Andersona i znika. Ktoś kładzie dłoń na jego dłoni. I znika cała samotność. Już nie obraca pierścionka na palcu. Spogląda w górę, w dwoje jasnoniebieskich oczu, i w nich tonie. Marcus wrócił z toalety. Siada obok Jona i wszystko jest dobrze. Samotność była miła, zabawna, wyzwalająca – bo krótka. Uśmiechają się do siebie i znów zabierają się do studiowania dziwnych kart dań. Oddalamy się stamtąd. Zostawiamy Melar i jego podzielone na liczne odnogi ujście do tego, co my, sztokholmczycy, zbyt lekko i swobodnie nazywamy morzem. Mieszkańcy Göteborga śmieją się z nas, gdy mówimy o morzu. Bałtyku, tego śmiesznego, małego morza wewnętrznego, które teraz jest w dodatku niemal całkiem wymarłe, nie można przecież nazywać morzem – a już tym bardziej tych jego części, które jakimiś zagadkowymi drogami sączą się przez miasto i zwężając się tak bardzo, jak to tylko możliwe, tworzą drobne zatoczki typu Brunnsviken, która przez wąziutką Ålkistan, dokładnie na granicy między Sztokholmem i Solną, łączy się z Saltsjö. Na zachodnim brzegu Brunnsviken położony jest Hagaparken, jeden z najpiękniejszych parków angielskich świata, który obecnie stanowi część Ekoparken, Narodowego Parku Miejskiego. W 1771 roku Gustaw III, wstępując na tron, sprawił sobie wiejską rezydencję w Haga, by móc tutaj uciekać przed napuszonym dworskim życiem. Rozpoczął też budowę zupełnie nowego zamku, przerwano ją jednak, gdy został zastrzelony w operze dwie dekady później. Jedynym, co skończono budować, były stajnie i kantyna dla gwardii przybocznej króla. Te specyficzne budynki nazywane są dziś
Miedzianymi Namiotami i stanowią wspaniałe miejsce, w którym rodzina z dziećmi może się pożegnać z latem. I to właśnie robi pewna bardzo duża rodzina – której być może nie do końca niekwestionowana głowa nagle nie jest pewna, czy może ją nadal nazywać „rodziną z dziećmi”. Dzieci mają w tej chwili dwadzieścia dwa, dwadzieścia, siedemnaście, piętnaście i dwanaście lat i nazywają się odpowiednio i po kolei: Mikaela, Linda, Peter, Stefan i Lina. A najbardziej zdumiewające jest to, że cała piątka zebrała się właśnie tutaj, przed Miedzianymi Namiotami, dokładnie w miejscu, gdzie równy teren zaczyna opadać ogromnym trawiastym stokiem w stronę Hagaparken. Lina w każdym razie wciąż jest jeszcze dzieckiem, myśli głowa rodziny, spoglądając na swą najmłodszą córkę ze szczególną czułością. To, że nadal żyje, to prawdziwy cud – zaledwie rok wcześniej niemal padła ofiarą policyjnej brawury swojego ojca. Arto Söderstedt myśli o śmierci, myśli o tym, że jest obecna w jego życiu – zwłaszcza w ciągu ostatniego roku. Jego myśli wędrują od córki, która otarła się o śmierć, do śmierci kolegów i bliskich. To był ciężki rok. Śmierć nie jest już abstrakcyjna, w tym roku stała się konkretna, bliska, rzeczywista. Głaszcze ramię swojej żony Anji i ogarnia go przemożna chęć, by coś powiedzieć – może nawet wygłosić mowę. Przygląda się swej dużej rodzinie, wszystkim tym śnieżnobiałym głowom w rozmiarach, które zaczynają się powoli wyrównywać, i czuje, że teraz, gdy wreszcie się zebrali, po prostu musi cieszyć się życiem. Kruchym, bardzo kruchym życiem. Znów przeszywa go wspomnienie bliskiej osoby, która niedawno odeszła. Wzdryga się i patrzy na swoje dzieci, jedno po drugim. Życie zamiast śmierci. A równocześnie tak straszliwie dużo potencjalnej śmierci. Mikaela – jaka ona jest teraz duża – pełna życia i raczej spięta dwudziestodwuletnia studentka wyższej szkoły handlowej o fińskich kościach policzkowych i uśmiechu, któremu nikt nie potrafi się oprzeć, a już na pewno nie
mężczyźni. Przestał już nawet liczyć tych wszystkich chłopaków, którzy przewinęli się od owego magicznego i tragicznego lata w Toskanii, bo Bóg raczy wiedzieć ile już upłynęło lat, odkąd przestała być dziewicą. Niedawno dostała własne mieszkanie, wreszcie, po dwóch latach w akademiku; nagle przestała narzekać na ubóstwo ojca i zaczęła czuć się jak w domu w tym bloku w Hägersten. I Linda, ta zawsze młodsza siostra, choć jest przecież starszą siostrą dla znacznej części rodzeństwa. W wieku dwudziestu lat człowiek powinien przynajmniej przeczuwać, czym chce się zająć w przyszłości. A zamiast tego wszystkie te podróże do najbardziej zapomnianych zakątków ziemi, leniwe dorywcze prace i mieszkanie w domu z rodzicami, aż będzie dość pieniędzy, by zacząć prawdziwe życie; podróże z różnymi obibokami, których relacje z co najmniej równie niedbałą Lindą są wyjątkowo niejasne. Arto Söderstedt dochodzi do wniosku, że większym cudem od tego, że zebrały się tu wszystkie jego córki, jest to, iż nie został jeszcze dziadkiem, i to wielokrotnym. Albo, skoro już o tym mowa, że żaden z jego synów nie ma jeszcze dzieci. Bo łagodnie mówiąc, pozostaje niejasne, co wyjątkowo atletyczny wiking Peter robi właściwie wieczorami w swoim gimnazjum z internatem. Chodzi do gimnazjum sportowego w Skövde, piłka ręczna. Wyprowadził się z domu już w wieku piętnastu lat. Jakkolwiek Arto by grzebał w bankach genów całej rodziny, nie potrafi zrozumieć, jak jego obecnie siedemnastoletniemu synowi udało się urosnąć niemal dwa metry i ważyć ponad dziewięćdziesiąt kilo. Peter niedawno debiutował w pierwszoligowej drużynie IFK Skövde i Arto był przy tym. Wciąż jeszcze nie przestała go zdumiewać cała ta skumulowana energia, która zostaje zużyta podczas elitarnego meczu piłki ręcznej. I on – który nigdy nie znajdował przyjemności w żadnym innym sporcie prócz lekkoatletyki – w głębi ducha jest bardzo, bardzo dumny. Czy jest również dumny ze Stefana, to już zupełnie inna kwestia. Stefan Söderstedt jest kopią ojca, biały jak kreda i smukły, a do tego nosi okulary. Odrabia lekcje lewą ręką i poświęca się różnym, niezbyt jasnym projektom naukowym, które często są związane z rozmaitymi teoriami
spiskowymi. Utrzymuje kontakt z mnóstwem różnych wspólnot w internecie, w których dyskutuje się o takich błahostkach jak faktyczne pochodzenie człowieka czy też polityczne rozwiązania kryzysu klimatycznego, który w nieunikniony sposób czeka Ziemię. Tak, myśli Arto, tak, jestem dumny z nich wszystkich, z każdego na swój sposób, nawet z małej Liny, która tam siedzi i przeżywa swój o wiele za wczesny okres dojrzewania, z ciągłym strumieniem nieustannych zmian stylu i zachowań. W tej chwili kocha wszystko, co gotyckie, i zamęcza go co najmniej pięć razy dziennie, żeby pozwolił jej pofarbować te „wstrętne białe kłaki” na kruczoczarny kolor. Z jaskraworóżowymi pasemkami. Mała Lina. Już samo to, że żyje, to cud; w głębi ducha Arto nie potrafi przestać się obwiniać. Rok temu w szkole, gdy wsadziła rękę w krzaki, ugryzła ją osa. Ręka spuchła jej tuż nad nadgarstkiem. Na skórze pojawiła się wypukłość. Klasyczne ukąszenie osy. Ale to nie było to. W krzakach na szkolnym podwórku zaczaił się morderca i wstrzyknął jej w rękę coś tak dziwacznego jak zdalnie otwierana ampułka z trucizną. Później ją wyjęli, ale wszystko wisiało na włosku. Ona sama nie miała o tym pojęcia, mała Lina – i za to jest nieskończenie wdzięczny. W tej właśnie chwili gdy Arto myśli o tym, jak bardzo dorastanie dzisiejszych dzieci różni się od jego własnego i że wszyscy ci ludzie, którzy teraz dorastają, będą w przyszłości zupełnie inni, Lina zerka złym wzrokiem na upartego ojca, który stoi na drodze jej kruczoczarnemu szczęściu – i właśnie to spojrzenie, które on traktuje jak honorowe odznaczenie, znów budzi w nim chęć, żeby wygłosić mowę. Kto wie, kiedy znów cała nasza siódemka będzie mogła się zebrać? – myśli, unosząc łyżeczkę w stronę stojącej przed nim szklanki latte. A co będzie, jeśli już nigdy się tak nie stanie? Niektórzy z nich widzą ten gest, kolejne białe głowy przyłączają się do pełnych niezadowolenia jęków i w końcu brzmi to tak jak stare rozstrojone organy. Jak organy rurowe. Gdy Arto Söderstedt wstaje i spogląda na całe to życie przed
nim, znów przenika go śmierć: gdy rozlega się dźwięk łyżeczki uderzającej o szklankę z latte, a jęki ustępują czemuś w rodzaju paradoksalnego wyczekiwania, stoi tak przez chwilę z przymkniętymi oczyma. Myśli: Viggo. I to wszystko. W tym momencie opuszczamy rodzinę Söderstedtów. Z góry, z wysoka, wyglądają jak siedem śniegowych kulek, zupełnie nie na miejscu na trawniku, gdy jesień zaczyna opanowywać Hagaparken, który ciągnie się dalej po drugiej stronie najruchliwszej drogi w Szwecji – E4 – na odcinku Uppsalavägen między Norrtull i północnym Haga. Tak naprawdę to Cmentarz Północny tam po drugiej stronie jest co najmniej równie wielkim terenem jak Hagaparken, ale zaplanowanym w o wiele bardziej skomplikowany sposób, niemal artystycznie, z przypominającą pajęczynę siecią ścieżek i mnóstwem niewielkich, specjalnie zaprojektowanych sekcji, które pojawiły się tu od czasu otwarcia w 1827 roku. W miarę jak kolejnym mieszkańcom Sztokholmu przychodziło do głowy, by umrzeć, cmentarz kilkakrotnie powiększano i są tu duże tereny z mauzoleami i różnymi wspaniale zdobionymi nagrobkami, zwłaszcza na tak zwanym wzgórzu Lindhagen, gdzie najbardziej imponujące pomniki próbują się nawzajem prześcignąć w pośmiertnej wielkości. I właśnie tamtędy wędruje w tej chwili samotny człowiek, drobna, ciemnowłosa kobieta z opuszczoną głową i zgiętym karkiem. Nie rozgląda się wokół, by podziwiać wspaniałe pomniki; zewnętrzny świat wydaje się do niej nie docierać, zamknęła się w sobie. Podczas wędrówki minęła grób Alfreda Nobla w najstarszej części cmentarza, położonej najbliżej autostrady. Minęła grób Augusta Strindberga pod piękną brzozą o dwóch pniach, przeszła obok bezpretensjonalnego, małego nagrobka Ingrid Bergman i tym bardziej pretensjonalnego grobu Gösty Ekmana, z uderzającym w struny aniołem Carla Millesa. A teraz mija gustowny, pamiątkowy gaj i nie zauważa zupełnie nic. Myśli o śmierci. Bo chyba mimo wszystko o to właśnie tutaj chodzi. Żeby myśleć o życiu przez pryzmat śmierci.
Kerstin Holm odwiedziła jeden grób i teraz zmierza ku drugiemu. Wędruje między nagrobkami. Jest szefem specjalnej jednostki policji do zwalczania przestępczości międzynarodowej i nie lubi śmierci. W rzeczywistości to ją właśnie zwalcza i to jest najgłębsza motywacja w jej pracy. A odwiedzanie grobu tego kolegi boli najbardziej. Umarł tak niedawno. Gdy opuszcza gaj pamięci i zapuszcza się w położone najbardziej na uboczu rejony Cmentarza Północnego, myśli sobie, że mimo wszystko wybrała zły zawód. Śmierć nie może być twoim wrogiem, gdy jesteś przez nią ciągle otoczony. Człowiek musi się nauczyć z nią żyć. Grób, do którego zmierza, stał się dla niej szczególnym miejscem, miejscem, gdzie może być sobą i pozwolić, by tłumiony ból życia wypłynął na powierzchnię, gdzie ból po śmierci kolegi może się połączyć z bólem jej własnego życia. Bólem samotności i poczucia winy. Bólem wszystkich paradoksów życia. Bólem życia, krótko rzecz ujmując. Jej życie nie jest złe, wcale nie. Jest lepsze niż życie większości ludzi. Jej kariera toczy się do przodu – choć w ostatnim czasie było dość mało spraw. I ma swojego syna, Andersa, który zaczyna już być naprawdę duży. I przez chwilę myślała, że… No tak, życie nie zawsze toczy się tak, jak sobie zaplanujemy. Wrażenie jest takie, jakby grób położony był w głębi lasu, zupełnie na uboczu, na polanie, i gdy spogląda w górę, wierzchołki drzew powoli się rozsuwają, aż jasnoniebieskie niebo na granicy lata i jesieni staje się wyraźnie widoczne. Dotarła do celu. Zawsze jest tutaj sama. Dookoła jest mnóstwo nagrobków, ale nikt tu nigdy nie przychodzi. To dobrze. Chce być sama ze swoim bólem. Z żałobą po swoim policjancie. Odwiedziła grób swojego pastora i dotarła do grobu swojego policjanta. Myśli o raku. O tej obłąkańczej, wewnętrznej truciźnie. Zastanawia się, dlaczego coś takiego istnieje.
Klęka. Zawsze klęka. Na szczęście trawa wciąż jest dość sucha, nie będzie musiała w niedzielne popołudnie nieść śladów swej żałoby jak stygmatów przez miasto. Bo to oczywiste, że pójdzie dalej. Później. Kiedy już uczucia odejdą. Spogląda na nagrobek. Wydaje się taki nowy. Wydaje się taki niepotrzebny. Nie musiałeś umierać. Spogląda w niebo i myśli o Viggo Norlanderze. Myśli o jego raku. Jej spojrzenie pada na nagrobek. Pada na trawę, na ziemię, w której rozkłada się ciało. A na nagrobku widnieje napis: „Bengt Åkesson”. Bengt Åkesson, data urodzenia z początku lat sześćdziesiątych i data śmierci na początku września ubiegłego roku. Tak nieoczekiwanie. Tak niepotrzebnie. Miesiąc po tym, jak obudził się z trwającej rok śpiączki, zabił go skrzep, który dotarł do mózgu. Podobno wcale nie było to takie nieoczekiwane po tak długim czasie w pozycji leżącej. Postrzelony przez szaleńca, który potem zabił siebie i swoją ukochaną i niemal dwa lata po własnej śmierci stał się również mordercą Bengta Åkessona. Kerstin zastanawia się, czy został później strącony do niższego kręgu piekieł. Ale właściwie to o to nie dba. Nie dba o mordercę. Tylko o Bengta. Jakie to było trudne. Wbrew wszelkim przewidywaniom się obudził – z początku mógł się porozumiewać, jedynie mrugając, potem zaczął mówić, choć niewiele i powoli. I według rokowań wkrótce miał zacząć jeździć na wózku inwalidzkim i wychodzić na zewnątrz. Umarł tuż za rogiem, w szpitalu Karolinska, zaledwie sto metrów dalej. Przez krótki czas był jej kochankiem. O wiele, wiele za krótko. I dokładnie wtedy, gdy się obudził, znów zbliżyła się do innego kolegi z pracy, z którym kiedyś, strasznie dawno temu, miała bardzo krótki związek. Paul Hjelm. Oboje mieli tajne zadanie w Berlinie. Zadanie poszło dobrze, dużo lepiej, niż można było oczekiwać, i podczas gdy trzeci kolega, który był z nimi w Berlinie, Jorge Chavez, opuścił miasto, by spotkać się
ze swoją Sarą Svenhagen na Rodos, oni zostali na miejscu. Oboje. Każdy w swoim pokoju, w tym samym hotelu. Przez kilka dni razem chodzili po mieście. Jednak za każdym razem, gdy byli naprawdę blisko, w jej głowie pojawiała się myśl o Bengcie Åkessonie, który walczy o życie w szpitalnym łóżku w Karolinska, i nie potrafiła zdecydować się na ten krok, bez względu na to, jak bardzo tego chciała. A Paul Hjelm to zaakceptował. Bardzo miło spędzili czas w Berlinie, jako przyjaciele. A potem Bengt Åkesson umarł. Całkiem nagle. Całkiem niespodziewanie. I całe jej życie legło w gruzach. Nie potrafiła o tym rozmawiać z Paulem. Znów się od siebie odsunęli. Właściwie z nikim nie potrafiła o tym rozmawiać. O tej dziwnej próżni, która pojawiła się po śmierci Bengta. Tak jakby jakaś wyższa siła celowo chciała ją uciszyć. Albo powiedzieć jej coś nieznanego. Ale rozmawia o tym z jego grobem. Tak jak teraz, klęcząc jakiś metr od niego i patrząc prosto w niebo. Rozmawia o tym ze swoimi łzami. I ma wrażenie, że grób jej odpowiada. Kerstin opłakuje swoje życie. I tam zostawiamy Kerstin Holm, na polanie między drzewami, z twarzą wzniesioną w górę, i przenosimy się na południe wzdłuż trasy E4, aż do miejsca, gdzie przechodzi w trasę Essingeleden, która na koniec krótkim mostem biegnie nad jeziorem Melar i krzyżuje się z inną drogą prowadzącą na Hornsberg i Lindhagensplan. Opuszczamy E4 i podążamy drogą na Marieberg, przez most Västerbro, mijamy Långholmen i spoglądamy w dół na dziwną oazę pośrodku ulicznego ruchu, po tej stronie Västerbro, gdzie leży dzielnica Södermalm. Są tam stoliki, mnóstwo stolików, które ukazują się naszym oczom otoczone gęstą zielenią. Siedzi tam pewien mężczyzna, ciemny blondyn w średnim wieku, ubrany w Tshirt, a naprzeciw niego siedzi mężczyzna, który jest do niego dość podobny, ale jakieś dwadzieścia lat młodszy. To Paul Hjelm siedzi w restauracji Lasse i Parken pod gołym niebem i rozmawia ze swoim synem Dannem. Danne chce zostać policjantem i właśnie skończyli rozmowę. W każdym
razie tak się Paulowi wydaje. Nie ma już nic więcej do powiedzenia. Nie powiedział wprost, że według niego to kiepski wybór zawodu – bo właściwie tak nie myśli – ale trochę nazbyt wyraźnie okazał swój sceptycyzm. Teraz nie za często się widują, a ich relacje są trochę napięte. Paulowi wydaje się, że dostrzega u swojego syna trochę za wiele sztywnych przekonań, typowych dla tych wszystkich młodszych funkcjonariuszy, których poznał na przestrzeni lat, tych, którzy jeszcze się nie sparzyli ani nie zgorzknieli pod wpływem realiów – albo, skoro już o tym mowa, tych nielicznych, którym udało się czegoś nauczyć ze swych doświadczeń i z biegiem czasu stali się nawet mądrzejszymi i rozsądniejszymi ludźmi. Czy on sam też się taki stał? Ilekroć spojrzy na Dannego, zawsze myśli o sobie w tym samym wieku, więc to pytanie pojawia się automatycznie. Może jednak tak. Może Paulowi Hjelmowi naprawdę się udało ominąć grożące wszystkim podwodne rafy zgorzknienia i rozczarowania życiem. W najlepszych chwilach tak właśnie myśli – choć teraz samotność jest naprawdę trudna. Pewnie, są takie chwile, kiedy czuje się wypalony, jasne, czasami zgorzknienie przebija się na powierzchnię. Ale go nie zżera. A może jednak zaczęło go zżerać w ciągu ostatnich sześciu miesięcy? Naprawdę wydawało mu się, że był na drodze ku prawdziwej życiowej przemianie. Znów zbliżył się do Kerstin Holm – po tak długim czasie – i wydawało mu się, że dokądś razem zmierzają. Co prawda to była przyjaźń, ale podobało mu się to uczucie. A potem Bengt Åkesson umarł i zabrał ze sobą do grobu wszystkie nadzieje. Paul i Kerstin oboje mieszkają teraz przy Hornstull, na starym Södermalmie. Nowe, trzypokojowe mieszkanie Kerstin przy Heleneborgsgatan i jednopokojowe, starokawalerskie mieszkanko Paula przy Slipgatan są od siebie oddalone o zaledwie dwieście metrów. Ale już się nie widują. Przestali nawet na siebie wpadać w Vivo przy stacji metra Hornstull. Jest tak, jakby się unikali. Znowu. Paul czuje, że nie wolno mu zakłócać jej bólu – czy
cokolwiek to jest – poczucia winy, depresji, niepokoju, odrętwienia. Jeszcze rok temu czuł się całkiem dobrze z całkowitą wolnością, jaka wiąże się z życiem kawalera. Poznawał, najczęściej w sieci, różne kobiety, które tak samo jak on nie chciały się wiązać. Ale ostatnie pół roku nie było dobre, cała wiosna i lato – to był niespokojny czas, jakby nagle zaczął na coś czekać. Nie potrafi tego sformułować w myślach. Nie do końca. To zbyt trudne. Znów spogląda na Dannego. Jego syn z kolei zerka niecierpliwie na zegarek i Paul z niechęcią zauważa, że to go irytuje. Ta mina wyrażająca moralną wyższość. Jakaś bezczelność i buta, co do której ma nadzieję, że szybko zniknie pod wpływem policyjnej praktyki, jaka czeka Dannego w ciągu najbliższych sześciu miesięcy. Rozmawiali, ojciec i syn, niezupełnie swobodnie, ale w każdym razie rozmawiali. O tym, że Danne mieszka we Frösundzie razem z trzema innymi studentami szkoły policyjnej, co Paulowi wydaje się dziwne, i o nowym mieszkaniu jego matki, Cilli, w Gärdet; przeniosła się tam po tym, jak ich córka Tova również wyprowadziła się z szeregowca w Norsborg. Najwyraźniej gdzieś w tle jest też jakiś mężczyzna, ale ponieważ w okresie gdy się rozwodzili, dzieci były w sumie pełnoletnie, nie ma żadnych konkretnych powodów, by miał się tym interesować. Ma nadzieję, że jest szczęśliwa, i nic poza tym. Tova, tak. To na nią czekają. Najwyraźniej córka nie pozbyła się starego, złego nawyku, by zawsze się spóźniać. W tej chwili jest dwudziestolatką, która gdzieś zniknęła – nie spotkali się przez całe lato. Paul szybko liczy w myślach i dochodzi do wniosku, że upłynęły chyba całe cztery miesiące, odkąd widzieli się po raz ostatni. Ostatnie, co o niej słyszał, to to, że zaczęła studiować teatrologię. Ale nie wie, czy to nadal aktualne. Nagle uderza go myśl, że wie o niej o wiele za mało. Jak długo człowiek musi mieć wyrzuty sumienia z powodu dzieci? Czy to dożywocie?
Odzywa się komórka Paula Hjelma. Wyjmuje ją i zerka na wyświetlacz. SMS z nieznanego numeru. Napisane jest tylko: „Musimy pilnie porozmawiać. Poniedziałek 09.00. B.K.”. Spogląda na komórkę. Upływa dłuższa chwila, nim zdaje sobie sprawę, że B.K. to inicjały szefa policji bezpieczeństwa. Główny dyrektor i szef policji bezpieczeństwa B.K. Pilnie? – myśli i nie zdąża nawet wsunąć telefonu do kieszeni, gdy pada na niego cień. Bardzo szczupły cień. Przy stoliku pod gołym niebem w Lasse i Parken stoi istota, która nie wydaje z siebie żadnego dźwięku. Jakby zobaczył ducha. Albo raczej szkielet. Istota jest tak chuda, że sprawia wrażenie, jakby w każdej chwili mogła się przełamać na pół. Jedynie słaby uśmiech na wymizerowanej twarzy uzmysławia Paulowi, że to naprawdę jego mała Tova. Fala uczuć, która w tym momencie przetacza się przez Paula Hjelma, zbiera cały jego niepokój, cały ból, wszystkie niedociągnięcia i skupia je w jednym twardym jak diament, czarnym, mrocznym spojrzeniu. Po drugiej stronie stolika Danne się zrywa i właśnie ma coś krzyknąć, gdy opuszczamy ich i udajemy się przez park do samego brzegu Pålsund, która oddziela Södermalm od Långholmen. Łodzie wciąż stoją przycumowane po obu jej brzegach aż do Melaru, ale my skręcamy na moście w kierunku na Reimersholme i tam, gdzie Liljeholmsviken zwęża się przy brzegu Bergsund i na wysokości małej pontonowej pływalni z 1929 roku przechodzi w wybrzeże Hornstull, podążamy za wodami Melaru do wysokiego mostu Liljeholm, który w tej chwili właśnie jest podniesiony, by ku irytacji podróżujących przepuścić leniwie płynącą barkę towarową. Po drugiej stronie mostu wznoszą się dziwne wzgórza Tanto, widać wszystko, od małych, malowniczych domków działkowych aż po potężne kolosy programu miliona, w których cieniu ciągną się jasnoszare fasady olbrzymiego budynku, nie do pomylenia z żadnym innym. To szpital Södersjukhuset i w szpitalnym ogrodzie na parkowej ławeczce wśród cienistych liściastych drzew, z widokiem prosto na migoczące wody Årstaviken, siedzi zupełnie łysy mężczyzna w brzydkim, zielonym
szlafroku. Jedną ręką powoli głaszcze swój sekretny, miękki amulet spoczywający w kieszeni, a drugą przesuwa po brzuchu. Jego spojrzenie wędruje ponad lśniącą powierzchnią wody aż za podwójny most Årstabro – stary i nowy most kolejowy tuż obok siebie – i dalej, aż do szczeliny, która otwiera się w oddali, dokładnie w miejscu, gdzie unosi się most Liljeholmsbro. Dostrzega zupełnie czarną sylwetkę barki sunącą po powierzchni z najdelikatniejszego złota i myśli o tym, że kiedyś już to widział. W swoich snach. W snach w bezpośredniej bliskości śmierci. Tę czarną barkę, która bezgłośnie sunie pod otwartym mostem, po płynnym złocie. To jest obraz śmierci. Śmierci w samym środku życia. Bo Viggo Norlander wciąż jeszcze żyje. W ciągu tego roku krojono i strugano jego ciało w sposób, który nigdy dotąd nie wydawał mu się możliwy. Jego pocięta jama brzuszna została też w dość bezwzględny sposób poddana działaniu wszelkiego rodzaju promieni gamma, więc brzuch, ten dawny sześciopak, z którego był tak dumny, ma teraz zupełnie inny wzór niż proste linie muskulatury. Teraz wygląda raczej jak chaotyczna pajęczyna blizn i poparzeń, coś w rodzaju erupcji dawnych osadów, w której różne ery pozostawiły swoje ślady i doświadczony chirurg plastyczny zapewne byłby w stanie ocenić ich wiek, podobnie jak geolog. Pierwsze duże cięcie mniej więcej rok temu. Poparzenia po naświetlaniu, które nastąpiło potem. Odkrycie pozostałości komórek rakowych, które być może – tylko być może – nie zdążyły się rozprzestrzenić. Kolejne operacje, nowa radioterapia, potem cytostatyki, te straszliwe leki, które sprawiły, że cała jego egzystencja zaczęła się chwiać w rytm wypadania pasemek niegdyś tak elegancko przeszczepionych włosów. Czuje się jak starzec, którym nigdy nie zamierzał się stać, poza tym wygląda teraz jak starzec, łysy, z przypominającą pergamin, zapadniętą, starczą skórą. Tak jakby starość, na oczach córek, po prostu go dogoniła. Jego partnerka Astrid i córki Charlotte i mała Sandra śledziły cały ten proces. Chciał je mieć blisko siebie jak najczęściej. Przez cały czas był przekonany, że umrze.
I równocześnie walczył z nieuniknionym całym swoim imponującym uporem. Ale teraz ich tu nie ma. Zaczęła się szkoła i przedszkole, po lecie, którego biedaczki nie spędziły w zbyt miły sposób. Jak one urosły! I ile niepotrzebnych rzeczy muszą oglądać. Czy powinien im tego oszczędzić? Wycofać się po cichu? Po prostu pójść do lasu i zniknąć jak stary Indianin? Nie, niech go diabli, jeśli zamierza umrzeć. Nie teraz. Niedługo podrepcze z powrotem w swoich śmiesznych kapciach i jeszcze śmieszniejszym szpitalnym szlafroku na oddział 36 na szóstym piętrze, gdzie pacjenci z nowotworem jamy brzusznej i inni zagubieni ludzie spędzają swoje niepewne dni. Ale jeszcze nie teraz. Nie w tej chwili. Chce tu jeszcze trochę posiedzieć. To trochę tak, jakby chciał wchłonąć w siebie ostatnie promienie letniego słońca, które być może po raz ostatni w tym roku sypie płatki złota na powierzchnię Melaru. Przesiedział tutaj godzinę. To była dziwna, nieruchoma godzina. Znalazł się poza czasem, ale nie tak, jakby umarł. To było raczej tak, jakby intensywnie żył. Życie poza czasem. Dziwna godzina. Bardzo, bardzo dużo życia w ciągu jednej godziny. Rokowania trudno uważać za optymistyczne, wie o tym, ale postanowił, że nigdy się nie podda. Nawet w chwili śmierci Viggo Norlander nie przestanie z nią walczyć, tyle wie na pewno. O przyszłości nie wie szczególnie wiele. Ale dowiaduje się o niej trochę więcej w chwili, gdy jakimiś niezbadanymi ścieżkami dociera do niego SMS. Wyciąga z kieszeni szlafroka komórkę razem z kłębkiem splątanych, zielonych nitek, które ostrzegają go, by nie trzymał jej w kieszeni. Zupełnie bez irytacji, która zaledwie rok temu towarzyszyłaby jeszcze temu gestowi, wyplątuje z komórki nitki, jedną po drugiej, i myśli, że może właśnie to jest życiowa mądrość. Po prostu wyczucie właściwych proporcji. W obliczu śmierci to, co ważne, nagle staje się ważne, a to,
co nieważne, wydaje się nieważne. Chyba pora się zbierać, myśli, czytając SMS-a. Treść wiadomości brzmi: „Właśnie minęła czwarta. Czas pękania się skończył. Sam wygłosiłem mowę, po której trzy osoby z mojej rodziny się porzygały. Nie powiem ci które. Masz dziś wieczorem w godzinach odwiedzin czas dla białego Fina?”. I wtedy, w tej samej chwili gdy most w oddali powoli się opuszcza, a czarna barka znika w migoczącym złocie, Viggo Norlander wybucha śmiechem. Śmieje się tak bardzo, że aż płacze, i równocześnie płacze tak bardzo, że aż się śmieje. Całe szczęście, że nikt go nie słyszy. Jakby to miało jakiekolwiek znaczenie, myśli i wystukuje na komórce dobitne „Tak!”. Wstając, wysyła swoją zwięzłą odpowiedź, powoli głaszcze miękki amulet w drugiej kieszeni i rozpoczynając chwiejny, przepełniony bólem spacer do budynku szpitala, myśli: Czas pękania? A potem myśli: Tak, Arto, chyba tak jest. Pewnie istnieje coś takiego jak czas pękania. A potem go zostawiamy. Naszą uwagę przykuwa inny, ostatni już człowiek, który znajduje się w zupełnie innej części miasta. Startujemy ze szpitalnego lądowiska dla śmigłowców, które z góry przypomina celownik optyczny, i mijamy cały Södermalm z południa na północ, docieramy aż do Slussen i podążamy dalej przez starówkę, znad jeziora nad morze, i dalej ze Strömmen do morskiej gardzieli Nybroviken mierzeją Blasieholmen. I potem dalej na północ, przez Östermalm, aż do jeszcze niedawno słynnej na cały kraj, a potem zamkniętej filii norweskiego banku naftowego niedaleko Karlaplan, w której dwa lata temu doszło do dziwnego wzięcia zakładników, a do tego jeszcze ewakuacji i szturmu. Obecnie mieści się tutaj sklep z owocami, a czas płynie teraz tak szybko, że nikt w pobliżu zdaje się już nie pamiętać tych dramatycznych dni, nikt z wyjątkiem pewnej młodej blondynki, która siedzi sama w ulicznej kawiarence naprzeciw gimnazjum Östra Real. Jej
wzrok utkwiony jest w dawnym banku za pasem zieleni przy deptaku. Może powinien być utkwiony zupełnie gdzie indziej i o to właśnie jej chodziło, gdy tutaj usiadła, w najczęściej odwiedzanej przez celebrytów kawiarence w Szwecji. A może jest tak, jak próbuje sobie wmawiać, że po prostu przechodziła tędy przypadkiem i niespodziewanie zobaczyła wolne miejsce przy stoliku Café Foam, na najbardziej eleganckim odcinku Karlavägen. Widziała już paru znanych ludzi, może niezupełnie tych najpopularniejszych, ale w każdym razie takich, których widywała w telewizji. Ale to jasne, że nie przyszła tu po to, by śledzić celebrytów. Tak nisko jeszcze nie upadła. Musi jednak przyznać przed samą sobą, że mimo wszystko jest tu dlatego, że klientela jest odpowiednia. Po prostu właściwi faceci. Właściwi dla niej. Do takiego wniosku doszła Lena Lindberg po ponadtrzydziestoletnim życiu singielki – z wyjątkiem jednego roku, którego wcale nie ma ochoty wspominać. Rok z Geirem, który kiedyś był szefem bezpieczeństwa banku po drugiej stronie Karlavägen, należy do mrocznych lat. Tak właściwie to był tylko jeden rok i to była ciemność, której szukała – razem z Geirem. Ale wszystko było nie tak i nie wyszło tak, jak chciała. Nie była tą osobą, którą sądziła, że jest, tą, której się bała. Jej agresja po prostu nie była taka. Nie potrafiła jej odreagować w świecie sadomasochistycznych klubów, gdzie co prawda mogła się porządnie wyżyć, ale zawsze czuła się nie na miejscu. Doszła do wniosku, że kobieca agresja jest równie zwyczajna jak męska i że przemoc może być paradoksalnym rozwiązaniem również dla kobiet. Kobieca przemoc wcale nie kieruje się tylko do wewnątrz, jak głoszą wyświechtane stereotypy, równie dobrze może się kierować na zewnątrz. W mieście panoszą się gangi dziewczyn, a kobiety bijące mężczyzn – albo, skoro już o tym mowa, inne kobiety – spotyka się coraz częściej. Może i można to nazwać rozwojem. Ale to nie jest rozwiązanie dla samej Leny. Przeżyła już swoją część przemocy – również, co wstyd przyznać, na służbie
– i teraz to musi wystarczyć. Szuka zwyczajnego, lecz eleganckiego – no dobra, jeśli to możliwe, to również dobrze sytuowanego – mężczyzny. W ostatnim roku było trochę krucho z tym towarem, żeby nie powiedzieć, że panowała kompletna posucha. Ale nadal jest dość dobra w wyrywaniu facetów. To oczywiste, że nie wyjdzie jej regularny podryw w kawiarence w to dziwnie nieruchome niedzielne popołudnie, choć byłoby świetnie, ale może nawiąże jakieś kontakty, które potem okażą się w jakiś sposób rozwojowe. Nikt z jej kręgu znajomych nie jest już singlem. Została sama. I teraz to już nie jest takie zabawne. A czy kiedykolwiek było? Czy nie było po prostu… wygodne? Może. Poza tym, czemu nie? Ale na wszystko jest w życiu właściwy czas, a teraz ten czas minął. Nie chce po prostu jesienią marznąć całkiem sama. Chce mieć ramiona, w które będzie się mogła wtulić. Tak po prostu. Czemu nie miałaby skorzystać z szansy w to wolne, niedzielne popołudnie? Chociaż ostatnia godzina naprawdę była dziwnie nieruchoma. Z drugiej strony mogła przemyśleć sporo ze swego życia. Decyzję podjęła dużo wcześniej, ale dopiero w ciągu ostatniej godziny na poważnie ją sformułowała. Potrzebuję faceta. Café Foam jest nowa, elegancka i supermodna, a stoliki na zewnątrz ciągną się wzdłuż chodnika niemal aż do skrzyżowania z Jungfrugatan. Lena Lindberg wpatruje się w tabliczkę z nazwą ulicy. Jungfrugatan. Tu, na Östermalmie, wszystkie nazwy brzmią tak elegancko. Sama od roku mieszka przy Götgatsbacken w samym środku Södermalmu, i zdążyła się już trochę zmęczyć szczególną atmosferą, która tam panuje. Każdego wieczoru te same wrzaski szczeniaków. Jak to często w życiu bywa, szuka czegoś innego. Trawy, która po drugiej stronie płotu jest zawsze bardziej zielona. Nie wie natomiast, że Jungfrugatan, która dziś biegnie tak spokojnie i anonimowo od kościoła Hedvig Eleonory przy
Östermalmstorg i kończy się dziwnym łukiem po drugiej stronie Valhallavägen, miała w przeszłości wyjątkowo złą sławę. Już pod koniec osiemnastego wieku Jungfrugatan nazywano „cuchnącym szambem”, a sto lat później ulicę ukoronowała ohydna kałuża bez odpływu, do której opróżniało swoje nieczystości dwadzieścia domostw i pralnia. Lena wciąż wpatruje się w tabliczkę z nazwą ulicy, gdy słyszy w oddali wycie syren. Jungfru, myśli, dziewica. Tak, to było dawno temu. Wycie syren staje się coraz głośniejsze. Nie obchodzi jej to. Dziś w mieście co chwilę słychać syreny. Próbuje przypomnieć sobie siebie jako dziewicę, ale jakoś jej nie wychodzi. Syreny stają się coraz głośniejsze. Dopiero gdy kątem oka dostrzega niebieskie światła zbliżające się od strony Humlegården, odwraca wzrok w stronę Karlavägen. I widzi mknący ulicą wóz policyjny. Zanim wóz zahamuje – z eleganckim piskiem opon – dokładnie przy skrzyżowaniu z Jungfrugatan, skręca w alejkę Karlavägen i mija Café Foam, z efektem Dopplera i całą resztą, zdąża się już podnieść i rzucić na stolik banknot o zbyt wysokim nominale. Tak naprawdę to już biegnie. Pędem mija róg Jungfrugatan i widzi, że wóz policyjny zatrzymuje się z piskiem opon około pięćdziesięciu metrów dalej. Widzi, że trzech policjantów wpada do jakiegoś sklepu, chyba wypożyczalni wideo, tuż za następnym skrzyżowaniem, i pędzi w tamtą stronę. To instynkt, na który Lena Lindberg nic nie może poradzić, ma to we krwi. Pędzi Jungfrugatan, przecina małą uliczkę Tyskbagargatan i dopada sklepiku. I faktycznie, to niepozorna wypożyczalnia wideo, położona w samym środku Övre Östermalmu, a gdy Lena dobiega do policyjnego wozu, zagląda do środka przez witrynę sklepową, gdzie wisi trochę przestarzała lista hitów na DVD, i widzi, że dwóch policjantów pochyla się nad kimś leżącym na podłodze, sądząc po butach, to kobieta, za ladą stoi mężczyzna z rękoma uniesionymi do góry, trzeci policjant zaś zgarnia dwoje klientów i przypiera ich do półki z komediami. Wchodzi do środka. Policjanci wrzeszczą na nią, ale unosi legitymację i przerywa ich wrzaski paroma jeszcze bardziej obcesowymi słowami. Dokładnie tak, jak się spodziewała
– jako pozornie słaba istota musi trochę mocniej podkreślić swój autorytet. – Proszę o szybki raport – mówi. Gdy jeden z policjantów wstaje, Lena widzi leżącą postać. To kobieta, która nie skończyła jeszcze dwudziestu lat, a po jej odrętwiałej twarzy płynie krew. Funkcjonariusz mówi: – Najwyraźniej napad rabunkowy. Zamaskowany mężczyzna zabrał kilkaset koron i przy okazji przyłożył tej dziewczynie. Troje świadków, wliczając właściciela wypożyczalni. – Wezwaliście karetkę? – pyta Lena Lindberg. – Tak – potwierdza funkcjonariusz. – Wygląda na to, że będzie potrzebna. Lena podchodzi do właściciela wypożyczalni stojącego za ladą. Mężczyzna chyba nie ma jeszcze czterdziestu lat i jest bliżej nieokreślonego cudzoziemskiego pochodzenia. Wciąż trzyma ręce nad głową. – Może pan już opuścić ręce – mówi, i mężczyzna robi to, sztywno i ostrożnie, jakby nie wiedział, komu właściwie może ufać. – Ćpun – mówi w końcu. – Na pewno ćpun. Miał na twarzy kominiarkę, ale trząsł się tak, że to było widać. – Jak wyglądał? – Czarna kominiarka, workowate luźne dżinsy, tenisówki. – Kurtka? – Chyba zielona. – A wy?! – woła Lena Lindberg w głąb sklepu. – Miał zieloną kurtkę? – Tak mi się wydaje – mówi mężczyzna przyciśnięty do półki z komediami. – Tak – potwierdza kobieta stojąca pod tą samą półką. – Kurtka khaki z kapturem. – Buty? – drąży niewzruszenie Lena. – Białe – mówi mężczyzna, a właściciel sklepu słabo potwierdza skinieniem. Kobieta niepewnie kręci głową. – Kiedy dostaliście zgłoszenie? – pyta szybko Lena. Upływa chwila, nim do policjantów dociera, że mówi teraz do nich. Lena zadaje pytanie po raz kolejny, znacznie głośniej,
i w końcu odpowiada jej ten sam policjant, który mówił wcześniej: – Nie więcej niż parę minut temu. Byliśmy w Humlegården. – Jazda! – krzyczy Lena. – Jazda! Gońcie go! Nie wyszedł od strony Karlavägen, czyli musiał pobiec Tyskbagargatan albo w stronę Valhallavägen. Valhallavägen wydaje się najbardziej prawdopodobna. Ja się tutaj wszystkim zajmę. Trzech policjantów patrzy po sobie sceptycznie, nim w końcu reagują. Najwyraźniej nie są przyzwyczajeni do tego, że zjawiają się na miejscu na czas. I że faktycznie mają szanse złapać przestępcę. Gdy wreszcie ruszają w stronę drzwi, Lena Lindberg woła za nimi. – Kurtka khaki z kapturem, luźne dżinsy, białe tenisówki, może czarna czapka na głowie! Ruszajcie! Gdy drzwi mają się już zatrzasnąć za policjantami, kobieta robi krok w ich stronę, chwyta za klamkę i też chce wyjść. – Halo! – woła do niej Lena. – Wszyscy zostają na miejscu. – Myślałam… – mówi niewyraźnie kobieta i wraca pod półkę z komediami. – Chodźcie tutaj, wy dwoje – nakazuje Lena i bardzo stanowczo ustawia mężczyznę i kobietę w zasięgu wzroku, obok leżącej na podłodze dziewczyny. Lena Lindberg pochyla się nad nią i wyczuwa jej puls. Wydaje się stabilny. Z drugiej strony, kobieta naprawdę mocno oberwała. Jest nieprzytomna. Lena sprawdza, czy normalnie oddycha, i układa ją w pozycji bocznej ustalonej. Potem szybko dzwoni przez komórkę, żeby sprawdzić, czy karetka faktycznie jest w drodze. Jest. Unosi ostrzegawczo palec w stronę obojga świadków i zwraca się do właściciela wypożyczalni. – Co się stało? Właściciel, który najwyraźniej zdążył się już przyzwyczaić do podkręconego tempa, odpowiada zwięźle: – Ta trójka była tu w sklepie, gdy wpadł do środka. Ta pobita dziewczyna właśnie miała płacić. Pozostali stali przy półkach i oglądali filmy. Wbiegł i wrzasnął, że chce całą kasę, i tyle.
– Miał jakąś broń? – Wymachiwał czymś, co wyglądało jak pistolet. Dostał wszystko, co było w kasie, co najmniej pięć tysięcy koron. Nie „kilkaset” koron, jak mówił ten drugi policjant. – I dał mu pan pieniądze bez żadnego oporu? – Tak. Takich jak on trzeba się jak najszybciej pozbyć. Przyłażą tu z Humlegården, tam się zbierają. Twierdzicie, że nie ma żadnych ćpunów w Humlegården, ale mogę was zapewnić, że są. – My? – Policja. Społeczeństwo. Gmina Sztokholm. Wy. – A dlaczego uderzył tę kobietę? – Nie wiem – mówi właściciel. – To było zupełnie niepotrzebne. Naprawdę nic nie zrobiła. – Pewnie stała za blisko – mówi świadek, dość elegancki pan z Östermalmu, po pięćdziesiątce. – Uderzył ją tym niby-pistoletem? – pyta Lena Lindberg, patrząc z ukosa na mężczyznę, który z całą pewnością jest nieznośnie przemądrzałym typem. – Tak mi się wydaje – mówi właściciel. – Tak to odebrałem. – Wydawało mi się, że dostrzegłem pomiędzy nimi coś w rodzaju kontaktu – podjął mężczyzna. – Jakby ją rozpoznał albo ona jego. – A może po prostu nienawidził kobiet – wtrąca kobieta i dopiero teraz Lena Lindberg zauważa, jaka jest niesamowicie szczupła. W jej wieku, około trzydziestki, ale szczuplutka jak modelka. – To znaczy jak według pana dokładnie wyglądał przebieg wydarzeń? – pyta Lena, kiwając głową w stronę mężczyzny. Ten drapie się chwilę po głowie i wreszcie odpowiada: – Szybko dostał pieniądze, to się zgadza. W ogóle nie zwracał uwagi na nas, klientów, póki nie dostał pieniędzy i się nie odwrócił. Zawahał się na chwilę, kiedy zobaczył tę biedną młodą kobietę. I wtedy ją uderzył. – I żadne z tych dwojga nic nie powiedziało? – Nic prócz: „Dawaj całą kasę! Szybko, kurwa!”. – Widział pan, czy jakoś zareagowała?
– Nie widziałem nic prócz kompletnego szoku. – Możecie sobie przypomnieć coś jeszcze? Spontanicznie? Nie mogą, cała trójka kręci głowami, a Lena mówi: – Jeszcze tylko jedno. Miał rękawiczki? Patrzą po sobie i w końcu odzywa się właściciel sklepu. – Nie wydaje mi się. – Co wy dwoje tu robiliście? – Chciałem wypożyczyć film, oczywiście – mówi zamożny pan niemal urażonym tonem. – Ja też – dodaje szczuplutka kobieta. – Komedię. – Będziemy musieli was jeszcze raz przesłuchać w trochę spokojniejszych warunkach, na posterunku. Poproszę wasze dokumenty i zostawcie mi numery komórek i adresy. Odbiera od nich prawa jazdy, spisuje nazwiska i numery PESEL, a potem sami uzupełniają pozostałe dane. Wreszcie w oddali słychać syreny. Szybko się zbliżają. Gdy ekipa z karetki wpada do wypożyczalni i pochyla się nad leżącą kobietą, Lena Lindberg mówi do całej trójki: – Jesteście nie tylko świadkami, lecz również ofiarami przestępstwa. Czy któreś z was odnosi wrażenie, że będziecie potrzebować pomocy z przepracowaniem tych przeżyć? Reakcje całej trójki są mniej więcej takie same. Mężczyzna uśmiecha się z wyższością, kobieta krótko kręci głową, a właściciel sklepu pyta: – A kto się zajmie wypożyczalnią? – Nikt – odpowiada Lena Lindberg – bo musimy tu przeprowadzić badania kryminalistyczne. Mógł zostawić odciski palców i ślady DNA. Właściciel zapada się w sobie i wzdycha. Lena dzwoni na główną centralę, by wezwać ekipę techników, i dowiaduje się, że ktoś wyższy rangą do niej oddzwoni. Gdy tylko personel karetki wychodzi z ranną, wypuszcza oboje świadków, pouczając ich, żeby jutro o wskazanym czasie stawili się na posterunku w celu przesłuchania. Już teraz Lena Lindberg ma nadzieję, że będzie mogła zająć się tą sprawą. Powinien, naprawdę powinien znaleźć się na to
czas. W tej chwili Drużyna A nie jest za bardzo przeciążona pracą. I wtedy ją to uderza. Rozgląda się po wypożyczalni, która najwyraźniej działa również jako totalizator wyścigów konnych dla miejscowych entuzjastów. Wie, że coś widziała. To było coś, co dostrzegła w tej samej chwili, w której weszła do sklepiku, ale wtedy trzeba było się zająć czymś innym. Powraca dokładnie do tamtej chwili, gdy wchodziła do sklepu. Widzi półki z filmami wideo i DVD. Myśli: naprawdę są jeszcze ludzie, którzy mają magnetowidy, klasyczne VHS? I na moment przedtem, nim jej spojrzenie skupia się na tym, na czym powinno – na trzech policjantach, trójce klientów, właścicielu sklepu, który wciąż trzyma ręce nad głową – przemyka wzrokiem po półce z filmami wideo za ladą, przy samej ścianie. U samego szczytu półki widzi coś, co przypomina małe oko, wyglądające spośród bardzo zakurzonych filmów wideo z tego rodzaju, którego nie warto wspominać. Znów tam spogląda. I faktycznie, tam w górze jest coś, co wygląda jak małe oko. Pokazuje na to palcem. Spojrzenie właściciela wędruje we wskazanym kierunku. – To jest to, co myślę? – pyta. Właściciel rozkłada ręce i mówi: – Nie działa od wielu lat. Lena zagląda w dziwne oko. Podchodzi do niego i wspina się na krzesło. Widzi, że kable przechodzą na drugą stronę ściany. Wchodzi na zaplecze i śledzi wzrokiem kable biegnące w dół po bardzo zaniedbanej ścianie i dalej, prosto do komputera, który stoi ze zgaszonym monitorem. Porusza lekko myszką na podkładce i monitor się włącza. Na ekranie widzi, że właściciel sklepu stoi i gapi się za nią podejrzliwie. Wraca do sklepiku i przyszpila go wzrokiem. Ale jego spojrzenie nie daje się przyszpilić. Jest rozbiegane i niechętnie ucieka w bok. – Co zamierzałeś? – pyta spokojnie. – Sam się nim zająć? Zebrać paru krewnych i skopać mu tyłek? – Już czwarty raz w ciągu trzech miesięcy obrabowały mnie
ćpuny – odpowiada opryskliwie właściciel. – Policja nic z tym przecież nie robi. Jeśli ma się dostać w tym kraju jakąś sprawiedliwość, to trzeba ją wziąć we własne ręce. Lena Lindberg zastanawia się nad tą dziwaczną konstrukcją językową i mówi powoli: – Tym razem coś z tym zrobią. Obiecuję. Patrzą sobie w oczy. Spojrzenie właściciela nie jest już rozbiegane. Kiwa powoli głową. – Dobra – mówi. – Zrobię kopię pliku. – Dobrze – mówi Lena. – Ale niczego nie dotykaj, zanim nie zjawią się technicy. Wyjdź ze mną na dwór. Wychodzą na Jungfrugatan. Wraca policyjny wóz. Jeden z funkcjonariuszy wychyla się przez opuszczone okno od strony pasażera i mówi: – Ani śladu. Sorry. Musiał zdążyć dobiec do metra. W tej samej chwili, gdy zaczyna dzwonić jej komórka, jej spojrzenie spotyka spojrzenie właściciela. Jest bardzo mroczne. Przez telefon szef laboratorium kryminalistycznego Brynolf Svenhagen informuje, że ekipa jest w drodze i powinna być na miejscu w ciągu pięciu minut. – Tylko niczego nie ruszać, na litość boską – to ostatnie słowa, które słyszy Lena Lindberg, zanim się rozłącza. Rozgląda się wokół i myśli, że ta niedziela przebiega zupełnie inaczej, niż to sobie planowała. Ale to niekoniecznie zmiana na gorsze. To wszystko przybiera kształty prawdziwej sprawy. Niemal naprawdę poważnej sprawy. Czas pękania minął. Czas zrzucił skórę. Gdy unosi twarz ku jasnobłękitnemu niebu i bierze kilka głębokich oddechów, naprawdę czuje, że w Sztokholmie zaczęła się jesień.
2 THINSPIRATION, PRZECZYTAŁ i spróbował zrozumieć, co czyta. Nie udało mu się. To się nie mieściło w głowie. Co takiego się działo w dzisiejszym świecie, o czym nie miał zielonego pojęcia? U góry, wśród symboli, w prawym górnym rogu monitora, widniała kompozycja liter i cyfr, które zmieniały się z niepokojącą szybkością. Teraz było tam napisane „pn. 08.47”. Nie podobało mu się to. To też. To mu kradło czas. Kradło mu czas, który zamierzał poświęcić „thinspiration” i „pro ana”. Według Paula Hjelma istniały trzy główne umartwienia w dzisiejszych czasach, trzy różne sposoby torturowania własnego niedoskonałego ciała. Wszystkie trzy były do pewnego poziomu do przyjęcia lub w miarę sensowne, dopiero gdy przekraczały ten poziom, stawały się patologią. Do tej trójki zaliczała się chirurgia plastyczna, piercing i tatuaż. Gdy chirurgia plastyczna wymykała się spod kontroli, prowadziło to nie tylko do eksplodujących warg, przeciekającego silikonu, uśmierconych połączeń nerwowych i zastygłego uśmiechu Jokera, lecz również do bezpośrednich deformacji, takich jak róg na czole, skóra jaszczurki czy koci ogon. Gdy piercing wymykał się spod kontroli, zmieniał całą twarz i narządy płciowe w zakażone wysypisko śmieci, i również tatuaż stosowany w nadmiarze miał tendencję, by całkowicie i na zawsze niszczyć ludzkie ciało. Przez długi czas widok przekłutego nozdrza czy wyraźnie odciągniętych do tyłu policzków budził namacalny wstręt. Teraz ludzie ledwie marszczyli nos na widok penisa przebitego osiemnastoma zardzewiałymi gwoździami. Rozwój przebiegł bardzo szybko. Wszystko to dotyczyło dorosłych ludzi – w każdym razie
dorosłych pod pewnym względem – ale gdy samoumartwienia chronicznie niedojrzałych dorosłych zaczynały szerzyć się również wśród niepełnoletnich, sprawa robiła się bardzo nieprzyjemna. Jedenastoletnie dziewczynki o nierozwiniętych piersiach domagały się od swych ojców operacji plastycznych na gwiazdkowy prezent, błagały milcząco, by po raz piąty móc sobie przekłuć język, i promieniały szczęściem, gdy trzeci pornograficzny tatuaż na pośladku w końcu był na miejscu. Ale mimo wszystko chodziło w tym o to, by się upiększyć, coś w rodzaju konstruktywnej destrukcji. Dopiero gdy przekraczało to granice i zmieniało się w szkodzenie samemu sobie, zaczynało naprawdę boleć. Boleć Paula Hjelma. Na komputerze wyświetliło się „pn. 08.51”. Skrzywił się. Uciekał mu czas. Zrozumiał, że to, z czym ma do czynienia, odciągnie go od pracy i być może pochłonie całą jego uwagę. Nie miał czasu, żeby teraz go to pochłonęło. Jego córka właśnie szła na dno. Była na najlepszej drodze, by zagłodzić się na śmierć, i żadna jego część nie potrafiła tego zrozumieć. Żadna. Nie rozumiała tego ani jedna komórka w całym jego ciele, a już tym bardziej komórki mózgu. Tova. Jego mała Tova. Siedział w dość elegancko urządzonym pokoju w wydziale wewnętrznym na posterunku w Sztokholmie. Pozostawało faktem, że był szefem jego sztokholmskiej sekcji i w całej policyjnej hierarchii miał nad sobą tylko jednego człowieka. Ten człowiek nazywał się Niklas Grundström i to była zupełnie inna historia. Komisarz Paul Hjelm siedział tam w swoim pełnym autorytetu fotelu, przy pełnym autorytetu biurku i czuł się kompletnie bezsilny. Nagle znów był w Lasse i Parken, w tamtej chwili, gdy zjawiła się Tova, a Danne zerwał się i krzyknął wystraszony, jak zwykle maskując to złością: „Cholera! Coś ty z sobą zrobiła?! Kompletnie ci odbiło, do diabła?!”. I to oczywiste, że z ust Dannego popłynęły słowa Paula Hjelma, bez cenzury, bez refleksji. Sam siedział, nie mówiąc ani słowa, zdruzgotany. Danne stamtąd uciekł, Tova wskazała za nim niezręcznym gestem, a Paul przyglądał się swoim dzieciom, patrzył na
Dannego, który z moralną wyższością, rytmicznym krokiem zniknął na Högalidsgatan, i patrzył na Tovę, która również znikała, tyle tylko że na swój własny sposób. W końcu lekko stuknął dłonią krzesło obok siebie. Usiadła obok niego i uściskała go. To było takie uczucie, jakby obejmował szkielet. Ciepły szkielet. Siedzieli przez chwilę i patrzyli na siebie. Ujął jej dłoń. Była taka straszliwie szczupła. Znikała w jego ręce. Rozmawiali przez chwilę, bardzo cicho. Dalej studiowała na uniwersytecie, na teatrologii, ale odniósł wrażenie, że właściwie była nieobecna. Ostrożnie zastosował podczas rozmowy profesjonalne techniki przesłuchania. Może i to zauważyła, ale w każdym razie została. Dowiedział się, że Tova właściwie cały czas, kiedy nie śpi, poświęca na walkę z kaloriami – czy z czym się tam teraz walczy w dzisiejszych czasach indeksu glikemicznego. Wszystko, czego wcześniej pragnęła, wszystkie ambicje, cała jej wola, przekształciły się w pogoń za jak najszczuplejszym ciałem. Ale wciąż nie rozumiał dlaczego. Rozstali się po przyjacielsku, jak ojciec i córka. Każde poszło w swoją stronę. Paul udał się na Slipgatan, sto metrów od Lasse i Parken, i spędził dość straszny wieczór w oparach alkoholu i smutku, który w końcu z nadejściem nocy przybrał nowy kształt. Kształt poszukiwania faktów. I ciąg dalszy tego poszukiwania nastąpił rano. I za bardzo się przeciągnął. Na komputerze wyświetlało się teraz „pn. 08.54”. W ostatnim czasie doszło do drastycznego wzrostu samookaleczeń i głodzenia się wśród młodych kobiet. To jasne, że takie przypadki najczęściej otoczone są wstydem i poczuciem winy, ale pojawił się tu również pewien nowy element. W dzisiejszych czasach ludzie chcieli coś takiego pokazywać. Mężczyźni ze skłonnościami do autodestrukcji robili z tego mit, który całkiem nieźle się sprzedawał. Muzycy rockowi, którzy przedawkowują narkotyki i topią się we własnych wymiocinach, ćpający kultowi pisarze, a teraz nawet cała branża w przemyśle telewizyjnym, gdzie mniejsi czy więksi
idioci narażają się na coraz bardziej wyśrubowane cierpienia i obrzydliwe przeżycia – Jackass, Dirty Sanchez, jest tego więcej. Być może istniał jednak jakiś związek pomiędzy wyładowywaną na zewnątrz autodestrukcją mężczyzn a zjawiskami takimi jak „thinspiration” i „pro ana”. Bo były to całkiem po prostu – albo w całkiem pogmatwany sposób – terminy oznaczające anorektyczki podżegające się nawzajem do nowych wielkich wyczynów w ramach szlachetnej sztuki głodzenia się na śmierć. Filmy, które Paul Hjelm zdążył obejrzeć na stronach takich jak YouTube, były głęboko przerażające. Dziewczyny, które filmowały się w stanie kompletnego niedożywienia. Dziewczyny pokazujące celebrytów z wyraźnymi zaburzeniami żywieniowymi w niekończących się kawalkadach obrazów jako inspirację do jeszcze bardziej zaawansowanych anorektycznych ćwiczeń. Umrzeć z głodu było prawdziwym ideałem. Najwyższym ideałem dobrobytu. Miał poczucie, że uchylił drzwi do piekła, piekła swojej własnej córki. Na monitorze wyświetliła się kombinacja „pn. 08.57”, a ponieważ wiedział, że potrzebuje co najmniej trzech minut, by szybkim krokiem przemierzyć posterunek i dotrzeć do wydzielonej części budynku, w której mieściło się Säpo, wstał. Pozostawił piekło za sobą i wyszedł na korytarz. Zegar rzeczywiście wskazywał 9.00, gdy pełna rezerwy sekretarka wpuściła go do gabinetu szefa Säpo. – Czemu jesteś taki zdyszany? – zapytał szef, próbując wyrwać sobie włos z nosa. – Czemu tak pilnie? – odbił piłeczkę zdyszany Paul Hjelm, próbując przyszpilić wzrokiem zawsze tak dobrze ubranego i nonszalanckiego prawnika, który miał pod sobą całą policję bezpieczeństwa w kraju. – Usiądź – powiedział szef Säpo, dalej majstrując przy włosku w dziurce od nosa. Hjelm usiadł w fotelu dla gości przy imponującym biurku i czekał na dalszy ciąg, próbując uspokoić oddech.
Dopiero gdy jego oddech znów był całkowicie regularny, szefowi Säpo wreszcie udało się wyrwać włosek i powiedział: – Jak wiadomo, nie mamy zbyt wielu zawodowych kontaktów z Biurem Spraw Wewnętrznych. – Jak świetnie wiesz, jesteśmy osobną jednostką, nad którą nawet Säpo nie ma żadnej władzy. Prowadzimy śledztwa również w waszych sprawach. – I bardzo dobrze – odparł szef Säpo, kiwając głową. – Innymi słowy, jesteś tu z zupełnie innego powodu. – Wiem, jestem tu z powodu czegoś „pilnego” – skwitował Paul Hjelm. – Według dość niejasnego SMS-a jaśnie miłościwego pana. – Taaak – przyznał z ociąganiem szef Säpo i zaczął arytmicznie stukać w biurko puszeczką od tabaki. – Tak. Faktycznie sprawa jest dość pilna. Potrzebujemy twojej pomocy. – Säpo potrzebuje mojej pomocy? – zapytał Paul Hjelm z całym sceptycyzmem, na jaki było go stać. – Pozwól, że ujmę to inaczej – rzekł szef Säpo, nie przestając stukać puszką od tabaki. – Proponuję ci pracę. Jedną z najlepiej płatnych w Szwecji policyjnych posad. Możemy to nazwać zastępstwem. – Pracę? – Jedną z najlepiej płatnych i należałoby dodać, tajnych. Hjelm przyglądał się szefowi Säpo, przekonując samego siebie, że należy podejść do tego minimalistycznie. Ani jednego zbędnego słowa. Ale jasne, że rozbudziły się w nim pewne nadzieje. Szef Säpo odłożył puszeczkę od tabaki i zaczął gapić się gorączkowo na swoje paznokcie. Jego repertuar tików był najwyraźniej niewyczerpany. – To, co tam sobie myślisz, jest całkowicie słuszne – oświadczył w końcu. – Myślę o swojej córce – odparł Paul Hjelm. – Wcale nie – zaprotestował szef Säpo. – Myślisz o szpiegostwie. Przez chwilę panowało milczenie. Hjelm czekał na kolejny
tik. Okazało się nim strzelanie w karku. Szef Säpo wykręcał szyję na wszelkie możliwe strony, wynosząc tym samym szlachetną sztukę strzelania w karku na nowe wyżyny. – Wiesz przecież – odezwał się, podczas gdy jego kark naśladował starą perkusję – że Säpo to narodowa służba bezpieczeństwa, której działalność ma miejsce wyłącznie na terytorium Szwecji. – Owszem – odparł Paul Hjelm. – Ale wiesz również, iż rozsądek podpowiada, że mamy pewną nieoficjalną, międzynarodową wymianę. Jak inaczej mielibyśmy sobie radzić? – Mów dalej – rzekł Paul Hjelm. – Przecież go spotkałeś – wybuchnął szef Säpo. – I nie udawaj, że nie wiesz, o kim mówię. – Zamiast cokolwiek udawać – stwierdził spokojnie Hjelm – czekam na dalszy ciąg. – Wybuch w metrze, rok temu – rzekł obojętnie szef Säpo. – Drużyna A wraz z szanownym panem wtargnęła na ważne spotkanie z zagranicznymi kolegami. To wtargnięcie doprowadziło później do bardzo nieoficjalnego wyjazdu szanownego pana do Berlina. A wszystko za sprawą jednego człowieka. – „Naszego międzynarodowego eksperta”? – spytał Paul Hjelm. Szef Säpo po raz pierwszy spojrzał mu w oczy i kiwnął głową. – Przecież wiedziałeś – powiedział. – Dokładnie pamiętasz waszą rozmowę, prawda? – Dokładnie to za dużo powiedziane. Pozostawało jednak faktem, że wspomnienie było dość wyraźne. Tak zwany międzynarodowy ekspert Säpo, który swobodnie obracał się w kręgu szych z CIA i niemieckiego wywiadu, był eleganckim panem, który wypowiedział na głos sporo nieprzyjemnych i kontrowersyjnych prawd na temat ceny demokracji. I również – oczywiście, że to pamiętał – na temat przyszłości Paula Hjelma. Szef Säpo odchrząknął i ciągnął dalej. – Chodzi o to, że teraz zaginął.
– Zaginął?! – wybuchnął Hjelm. – A wy, ze wszystkich ludzi, pytacie akurat mnie? Macie przecież całą kadrę własnych szpiegów. – On chciał ciebie. – Chciał mnie? – Jako swojego następcę. Przecież ci o tym powiedział. – Ale to było tylko takie gadanie. – Tore nie był człowiekiem, który gadał po próżnicy, możesz mi wierzyć. – Mówisz o nim w czasie przeszłym. – Chyba tak, masz rację – powiedział szef Säpo z lekko zdziwioną miną. – No, miejmy nadzieję, że się mylę. Są też inne komplikacje, ale to omówimy, jeśli przyjmiesz moją propozycję. – A jak konkretnie wygląda ta propozycja? Jak mówiłeś? Zastępstwo? Szef Säpo prychnął przeciągle, jakby próbował się nie roześmiać z własnego dowcipu. – Twoja praca będzie trochę paradoksalna – powiedział na koniec. – Będziesz jego zastępcą, ale tylko do chwili kiedy go znajdziesz. Jeśli go nie znajdziesz, staniesz się jego stałym zastępcą. Paradoks polega na tym, że jeśli ci się nie uda, skorzysta na tym twoja kariera. Natomiast jeśli ci się powiedzie, wrócisz z powrotem do swojej stosunkowo nisko płatnej biurowej służby w dość nieciekawym wydziale wewnętrznym. Jakby nic się nie stało. Nie jest to praca, w której faktyczne zasługi są publicznie ogłaszane albo choćby nagradzane premią. – O czym my tu mówimy? Niby o superszpiegu? – Trudniejsze zadania szpiegowskie przeprowadzane są z reguły przez MUST, wojskową służbę wywiadowczą, ale o tym oczywiście wiesz. Jednak nasze kontakty z cywilnymi służbami bezpieczeństwa z innych demokratycznych krajów świata mają naturalnie ogromną wagę dla bezpieczeństwa państwa. – Też muszę zacząć gadać takie rzeczy jak „bezpieczeństwo państwa”, jeśli się zgodzę? – A gadaj, co ci się żywnie podoba – odparł szef Säpo – pod
warunkiem że będziesz to gadał do siebie i do nikogo innego. Nie masz żadnej oficjalnej funkcji, nie wypowiadasz się publicznie. To autentycznie nieoficjalne stanowisko. Chodzi o ogólny ogląd. Ogląd własnych i obcych organizacji policyjnych oraz ich faktycznej działalności. – Dalej brzmi to dość niejasno – stwierdził Paul Hjelm. – I tak ma właśnie brzmieć – oświadczył szef Säpo, nagle rezygnując ze wszystkich tików. – Dopóki się nie zgodzisz. Paul Hjelm milczał. Myślał. Albo raczej próbował myśleć. Miał mętlik w głowie. Próbował połączyć te wszystkie wątki. Jakoś, jakkolwiek. Z kolei szef Säpo przyglądał się Hjelmowi. Paul nie potrafił znaleźć przysłówka, który opisywałby to spojrzenie. Nigdy nie dało się powiedzieć, że patrzył „uporczywie” albo „sceptycznie”, albo nawet „neutralnie”. Jego spojrzenie po prostu było. Jak nieodgadnione spojrzenie kota. W końcu szef Säpo zebrał się w sobie, by wygłosić dłuższą wypowiedź. – Nie mogę zaprzeczyć, że było trochę szumu na korytarzach, gdy Tore przedstawił swojego planowanego następcę. Bynajmniej nie był to wybór niebudzący kontrowersji. Większości wydawało się oczywiste, że to centralne stanowisko powinno zostać obsadzone kimś z wydziału, że powinno się je powierzyć funkcjonariuszowi policji bezpieczeństwa z wieloletnim doświadczeniem, ale Tore myślał dokładnie na odwrót. Braki wiedzy i doświadczenia miały według niego zostać z nawiązką zrekompensowane nową świeżą perspektywą, niezależną od wszystkich konwencjonalnych względów polityki bezpieczeństwa. To, co najważniejsze, kontakty, następca przejąłby bez problemu, a zdobyć wiedzę jest o wiele łatwiej, niż spojrzeć na wszystko z innej perspektywy. I to rozumowanie było, podobnie jak wszystko, co wiązało się z Torem, bardzo przekonujące. Jesteś naszym człowiekiem, Hjelm, nic na to nie poradzisz. Paul Hjelm powoli pokręcił głową. – Ale nie mam szczególnie dużo zasług – stwierdził. – Świetnie znamy twoje zasługi, Hjelm – odparł spokojnie
szef Säpo. – Spójrz tylko na to, co osiągnąłeś w ostatnich dziesięciu latach, i powiedz mi, że się mylę. Hjelm dał sobie jakąś minutę, by spojrzeć na minioną dekadę. Z początku widział tylko błędy, wszystkich przestępców, którzy mu się wymknęli, wszystkie wnioski, z którymi trafił jak kulą w płot, ale potem, spoza tych wszystkich pomyłek, faktycznie wyłoniło się całkiem niegłupie dziesięciolecie pracy. Rzeczywiście przymknął całkiem sporo paskudnych typów. I sporo trochę mniej paskudnych. – Ale nie zrobiłem tego sam – powiedział. – Oczywiście, że nie – wzruszył ramionami szef Säpo. – Ale jeśli szczegółowo przeanalizuje się te sprawy, rzuca się w oczy, że często to twoje szachowe posunięcia decydują o rozstrzygnięciu. A to rok temu w Berlinie było ostatecznym potwierdzeniem. Holm i Chavez okazali się co prawda prawdziwymi bohaterami, ale stałeś za tym ty. Hjelm znalazł się nagle w obłąkańczym kamiennym labiryncie z tysiącami przecinających się korytarzy. I gdzieś tam czaił się zimny jak lód zawodowy morderca, przeobrażony w zamachowca samobójcę. To były te minuty, do których nie miał szczególnej ochoty wracać. To było samo piekło. Przymknął oczy i… sprzedał duszę diabłu? – Co to znaczy: zaginął? – zapytał. Szef Säpo uśmiechnął się z samozadowoleniem, wysuwając jedną z szuflad biurka. – Jednego dnia tu był, a następnego go nie było. Bez śladu. – Och, nawet bez śladu? – powiedział Hjelm z całą ironią, którą był jeszcze w stanie wykrzesać ze swojej coraz mroczniejszej duszy. – Ale wszystko jest tutaj – oświadczył szef Säpo, strzepując kurz z grubej brązowej teczki, którą wyjął z biurka. – Wszystko, oprócz odpowiedzi. Żeby je znaleźć, będziesz musiał zaglądać pod różne kamienie, często niespodziewane. Oczekujemy nieoczekiwanego. Hjelm złapał za jeden z narożników teczki. Szef Säpo mocno trzymał za drugi. Przez krótką, absurdalną chwilę każdy ciągnął w swoją stronę.
– A więc mam to uważać za „tak”? – spytał szef Säpo. Hjelm skrzywił się i odparł: – Tak, tak. Szef Säpo puścił. Hjelm szarpnął teczkę w swoją stronę z większą siłą, niż się spodziewał, i sama ta siła postawiła go na nogi. – Czyli Tore? – Udało mu się zachować opanowanie, którym podczas całej tej rozmowy zaimponował samemu sobie. Szef Säpo pokiwał głową z rezerwą i powiedział: – Tak. Tore Michaelis. Jeden z największych w historii. – Największych? – Przestańmy się wygłupiać – powiedział szef Säpo. – Jeden z największych szwedzkich szpiegów w historii. – Kto by pomyślał – rzucił chłodno Paul Hjelm, zbierając się do wyjścia. – Jeszcze tylko jedno – dodał szef Säpo i zaczął się drapać pod pachą czymś, w czym Hjelm rozpoznał bardzo ekskluzywne wieczne pióro francuskiej marki Waterman. – Tak? – spytał Hjelm, zatrzymując się z ręką na klamce. Szef Säpo zaczął się drapać pod drugą pachą i przemówił tonem, którego Paul Hjelm jeszcze nigdy dotąd nie słyszał. Był to zapewne ten ton, który mimo wszystkich tików zapewnił mu zwierzchnictwo nad całą policją bezpieczeństwa w kraju. – Chcę jeszcze raz podkreślić, że to nie jest jakaś tam policyjna służba, Hjelm. To najwyższa policyjna służba w Szwecji, jaka w ogóle istnieje. Paul Hjelm poczuł, że uśmiecha się zgryźliwie. – Bo wszystko, co jest wyżej, trzymają w rękach prawnicy? Szef Säpo wydał z siebie gardłowy dźwięk. W pierwszej chwili Hjelm pomyślał, że przez pachę wbił sobie pióro Watermana prosto w serce. Ale po chwili zorientował się, że ten dźwięk, który ponownie się rozległ, był przeciągłym prychnięciem szefa Säpo, zapewne substytutem dawno zapomnianego, szczerego śmiechu. – Takie sformułowanie sprawy powinno być teoretycznie możliwe – powiedział w biegłym, prawniczym szwedzkim. Hjelm go zostawił. Podczas całej wędrówki przez posterunek
tylko jedna jedyna myśl kotłowała mu się w głowie. Co ja zrobiłem? Ale gruba brązowa teczka parzyła go pod pachą, sprawiając, że przyspieszył kroku. Nie wolno nie doceniać ciekawości jako siły napędowej człowieka. Paul Hjelm od niemal pięciu lat miał osobistą sekretarkę, ale wciąż jeszcze do końca się do tego nie przyzwyczaił. AnnaClara, którą właśnie minął, krótko kiwając głową, była zapewne jedną z najmniej aktywnych sekretarek w Szwecji. Co samo w sobie wydawało jej się pasować. Kiedyś przyłapał ją na czacie na nieco nieoczekiwanej stronie, ale ogólnie biorąc, była idealną osobistą sekretarką. Nie za bardzo on i nie za bardzo off, mówiąc nowoczesnym szwedzkim. Ale w jakiś leniwy sposób była zawsze gotowa. Wszedł do swojego pokoju i porządnie zamknął drzwi. Otworzył teczkę. Na samej górze było krótkie wprowadzenie, które zdecydowanie wydawało się napisane francuskim piórem marki Waterman. Wyjął karteczkę, położył ją na teczce i przeczytał: „Na razie masz pracować dalej we własnym, luksusowym gabinecie. I oczywiście ani słowa nikomu na całym świecie szerokim. Formalnie nadal jesteś szefem sztokholmskiej sekcji wydziału wewnętrznego. Spal tę karteczkę. Albo zresztą nie, nie pal jej, mógłby się włączyć system tryskaczy. Tych materiałów nie ma w żadnym komputerze. Dobrze ich pilnuj. Nie zamocz ich”. To wszystko było bardzo dziwne. Co się tak właściwie stało? Jakież to niezwykłe zadanie dostał? I co właściwie znaczyło „zaginął”? Dokładnie w chwili gdy Paul Hjelm miał na dobre otworzyć teczkę, jego spojrzenie padło na dwa zdjęcia stojące na biurku. Stały tam już od tak dawna, że przestał je zauważać. Właściwie stały tam, odkąd przeniósł się do tego gabinetu, czyli niemal od pięciu lat. Odruchowo postawił na biurku dwa nowsze zdjęcia swoich dzieci. Był to dwudziestoletni Danne, student literatury, który nie wbił sobie jeszcze w dupę tej moralnej szyszki. I Tova jako nastolatka. Wziął do ręki fotografię i przyjrzał jej się uważnie. Ten
niechętny lekki uśmiech pod nadal bardzo grzeczną blond fryzurą. Standardowa poza. Czy kiedykolwiek zadbał o to, by zrozumieć, jak myślała i co czuła? Czy kiedykolwiek udało mu się zajrzeć poza ten nastoletni bunt w domu, który zapewne poza domem zamieniał się w onieśmielenie? Czy kiedykolwiek naprawdę postrzegał swoją córkę jako jednostkę postrzegającą świat na swój własny sposób? Jako prawdziwego człowieka? Nic nie widziałem i nic nie rozumiałem, pomyślał. Nie dawałem rady, nie miałem czasu jej dostrzegać. Teraz muszę zdążyć. Teraz muszę dać radę. Muszę uratować jej życie. Teraz, w tej chwili, powinienem wziąć wolne i ratować życie mojej anorektycznej córce. I tak się stało, że Paul Hjelm siedział z fotografią Tovy w jednej ręce i teczką Torego w drugiej. I szale wagi były za bardzo wyważone, by mógł czuć się z tym dobrze. Był, czy tego chciał, czy nie, człowiekiem swoich czasów. Westchnął, postawił swoją małą Tovę z powrotem obok Dannego i otworzył teczkę z dziwną opowieścią o człowieku, który nazywał się Tore Michaelis.
3 KERSTIN HOLM ROZEJRZAŁA SIĘ po tak zwanej centrali dowodzenia na posterunku w Sztokholmie. To było jej dziedzictwo. I nic więcej. I do tej pory to wystarczało. Wystarczało, by uczynić z niej dość zadowoloną kobietę. Nie była do końca pewna, czy nadal jej to wystarcza. Przez cały czas istnienia Drużyny A, dziesięć długich lat, centrala dowodzenia była głównym miejscem ich wspólnych wysiłków. Do tej coraz smutniej prezentującej się salki wykładowej – której rażący kontrast z prawdziwymi, wojskowymi, naszpikowanymi nowoczesną technologią centralami dowodzenia sprawiał, że ta nazwa tak przypadła do gustu Drużynie A – członkowie ich jednostki przychodzili rok po roku z własnymi myślami, pomysłami i wnioskami, które z reguły przekształcały się i wyostrzały w tym wspólnym kotle, gdzie ich słowa spotykały się i stawały większe. Z zewnątrz nie było tego widać. To był jeden z tych lokali, których pokazywania dowództwo wydziału kryminalnego policji starannie unikało, gdy zjawiali się zagraniczni goście. Regularnie przyjeżdżały tu delegacje z różnych organizacji policyjnych z całego świata, którym pokazywano najświeższe nowinki szwedzkiej technologii policyjnej. Takie delegacje nigdy nie zapuszczały się w pobliże korytarzy, gdzie mieściła się specjalna jednostka do zwalczania przestępczości międzynarodowej – a już tym bardziej do centrali dowodzenia. Takie było ryzyko związane z działalnością polegającą na intensywnym myśleniu. Myśleć można gdziekolwiek, rozumowało dowództwo wydziału kryminalnego, a do prowadzenia rozmów wystarczy parę miejsc siedzących, im mniej wygodnych, tym lepiej. Centrala dowodzenia była po prostu konkretną manifestacją przekonania o kreatywnym ascetyzmie. Albo, żeby niepotrzebnie tego nie komplikować: to
przeciętniacy potrzebują blasku i komfortu. Ludzie o najwyższych kompetencjach poradzą sobie i bez tego. To rozumowanie na przestrzeni lat drażniło szefową operacyjną Drużyny A. Ale tylko od czasu do czasu – gdy nie działali zbyt intensywnie. Dlatego też jej propozycje nie były zgłaszane z tą gorączkowością, której potrzeba, by doprowadzić do zmian. Po prostu była zbyt zajęta, by otoczenie mogło ją dostatecznie zirytować. Jedynie w takie dni jak ten – gdy poziom aktywności był tak niski, że potrzebne by było sztuczne oddychanie, by w ogóle zaistniał – bolało ją, gdy widziała centralę dowodzenia w tak nędznym stanie. Farba na ścianach zaczęła się łuszczyć, na nagim suficie było coraz więcej pęknięć, co trzecia świetlówka się nie zapalała, co trzecia dziwnie mrugała i nasuwało się pytanie, kiedy po raz ostatni ktoś pospiesznie przejechał odkurzaczem po podłodze. W dni takie ja ten wiara w dobroczynny wpływ ascetyzmu przychodziła Kerstin Holm wyjątkowo trudno. Zegar wskazał dokładnie dziewiątą, był poniedziałek, dwudziesty ósmy sierpnia. Jedyną osobą, która wykazywała autentyczny entuzjazm, była Lena Lindberg. Kerstin Holm wiedziała dlaczego. Dlatego kazała jej czekać. – Poniedziałek rano – odezwała się komisarz Kerstin Holm. – Poproszę raport sytuacyjny od wszystkich trzech „zarejestrowanych par”, na początek Arto i Gunnar, potem Jon i Jorge, na koniec Sara i Lena. Nowo utworzona para, Arto Söderstedt i Gunnar Nyberg, nie należała do najbardziej zgranych. O ile różnice okazały się nieoczekiwanie produktywną siłą napędową we współpracy Arto Söderstedta i Viggo Norlandera, o tyle w obecnym duecie były raczej ciężarem. Dla Kerstin Holm było oczywiste, że Viggo było o wiele łatwiej grać drugie skrzypce za plecami Arto. Gunnar Nyberg był innym typem i miał własne ambicje. Przede wszystkim nie wiedział – w czysto praktycznym wymiarze – jak się podporządkować. Nie robił tego nigdy w całym swoim życiu. I nie było do końca tak, że Arto Söderstedt tego wymagał, wcale nie był jakąś operową diwą, ale cały jego styl prowadzenia
śledztwa wymagał pewnego wsparcia. Był jak niezależny, solowy gitarzysta. Bez basów trudno mu było utrzymać rytm. Teraz nie miało to zbyt dużego znaczenia. Świadomie przydzielała im sprawy z niskim priorytetem, dając im w ten sposób rok, żeby się dotarli. Ten czas jednak powoli się kończył i wciąż nie było widać żadnego światełka w tunelu. Być może będzie zmuszona rozdzielić jakąś bardziej zgraną parę. Ale którą? Sarę i Lenę? Najbardziej oczywistą kobiecą parę w szeregach szwedzkiej policji? Albo Jona i Jorge, którym udało się jakoś zapanować nad nie do końca jasną zdolnością do wzajemnej współpracy? A może staruszkowie będą musieli po prostu wziąć się w garść? Arto Söderstedt rzucił krótkie, znaczące spojrzenie Gunnarowi Nybergowi i uzyskał pozwolenie, by zabrać głos. – Oszustwa internetowe, jak wiadomo, wznoszą się na nowe wyżyny – zaczął. – We wszystkich czasach istniało coś, co nazywamy nigeryjskim listem. Warianty są nieskończone, ale sedno polega na tym, że ktoś w Nigerii rzekomo zdobył fantastyczny majątek, ale by ten majątek uwolnić, potrzebny jest pewien niewielki wkład. – Znów zerknął na Gunnara Nyberga i ciągnął dalej. – Teraz pojawiły się nowe pokolenia internetowych oszustw, które można nazwać międzynarodowymi. Przede wszystkim jest to pewien wariant, który obserwowaliśmy już parę lat temu i którego sprawcom zawsze udaje się wymknąć. Wyszukują ludzi, którzy sprzedają samochody i inne drogie towary w internecie. A więc przychodzi sympatyczny mail od kogoś, kto nazywa się na przykład Dr Mrs Nora Higgins i kto wyraźnie się różni od tych innych gburowatych buraków, jakich miałeś na karku, gdy próbowałeś sprzedać samochód. W dzisiejszych czasach nie da się przecież sprzedać samochodu dealerowi, zaniżają ceny do tego stopnia, że to kompletne zdzierstwo. Zupełnie jakby stać się ofiarą rabunku z bronią w ręku. Zamiast tego człowiek przegląda tak zwany prywatny rynek ogłoszeń, głównie w internecie, i pada ofiarą serii różnych dziwactw. Przychodzą pytania o dokładną datę ostatniej wymiany układu rozrządu
i oferta w stylu „szybki interes za pół ceny o godzinie czwartej rano w centrum Hallunda”. W takiej sytuacji oferta Dr Mrs Nory Higgins wydaje się niczym balsam dla zranionej duszy. Nyberg rzucił szybkie spojrzenie Söderstedtowi, co sprawiło, że ten z dużym zapałem i natychmiast zaczął mówić dalej: – Nie tylko jest ona doktorem, lecz również otworzyła „prywatną klinikę” w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Pilnie potrzebuje samochodu i dlatego kieruje się na „najbardziej renomowaną szwedzką stronę ofert z drugiej ręki”. Można sobie oczywiście wyobrazić, że również na Półwyspie Arabskim można by kupić ten czy inny samochód, ale do tej pory człowiek jest już tak zmęczony świrami z internetu, że gotów jest się zgodzić na wszystko, co tylko mu się trafi. Nawet na prawie mówiącą po angielsku kobietę, która podaje się za jakąś „Dr Mrs Norę Higgins” i jest dystyngowaną właścicielką kliniki w Abu Zabi, Adżmanie, Dubaju, Fudżajrze, Ras alChajmie, Szardży czy w Umm al-Kajwajnie i postanawia kupić sobie volkswagena w… Szwecji. – Puenta – odezwał się Gunnar Nyberg, rzucając swojemu partnerowi szybkie spojrzenie – jest taka, że Dr Mrs Nora Higgins jest niesamowicie spolegliwa. Jest gotowa pokryć wysokie koszty transportu ze Sztokholmu do Abu Zabi czy gdzie tam jeszcze i bardzo szybko wysyła czek, solidny czek wystawiony w amerykańskich dolarach. Suma nie do końca się zgadza z tą, którą ustaliliście, ale jest wyższa i dlatego jesteś gotów posunąć się dalej. Bierzesz czek do banku, a oni nie znajdują w nim nic, co byłoby nie tak. Wszystko wydaje się w porządku. Przelewają pieniądze na twoje konto w oczekiwaniu na ostateczne potwierdzenie ważności czeku. – Widzisz pieniądze na swoim koncie – mówi Arto Söderstedt, rzucając równie pospieszne spojrzenie swemu partnerowi – i wszystko wygląda dobrze. Teraz siedzisz i zastanawiasz się, jak wysłać samochód. Oczywiście, to niełatwa sprawa. Jak to właściwie masz zorganizować? Zaczynasz rozmawiać z różnymi międzynarodowymi firmami przewozowymi, a wtedy Dr Mrs Nora Higgins zauważa swój błąd. Przypadkiem zapłaciła ci kilkaset dolarów za dużo. Czy
nie mógłbyś odesłać jej tych pieniędzy czekiem? Naturalnie to załatwiasz, Dr Mrs Nora Higgins jest przecież taka miła. Upływa kilka dni. Wtedy znów się z tobą kontaktuje. Znalazła samochód gdzieś bliżej, powiedzmy w Ras al-Chajmie, i prosi cię o odesłanie pieniędzy. Bardzo jej przykro i mówi, że za fatygę możesz sobie zatrzymać tysiąc dolarów. Uważasz, że to trochę upierdliwe, ale z drugiej strony unikasz problemów z wysyłaniem samochodu, a poza tym zarabiasz parę groszy na tym interesie. – A więc – mówi Gunnar Nyberg – odsyłasz pieniądze i zarobiłeś sobie na tym tysiąc dolarów, czyli ponad siedem tysięcy koron. Wygląda super. Co prawda nie sprzedałeś samochodu, ale zarobiłeś sobie parę groszy, nie robiąc absolutnie nic. Czemu nie? – No tak – odzywa się Arto Söderstedt. – Ale bank przesłał pieniądze na twoje konto tylko prowizorycznie. Jeśli się dokładnie przyjrzysz, zauważysz, że transakcja ma zostać potwierdzona dopiero za jakiś tydzień. Te pieniądze, które widzisz na swoim koncie, są wirtualne. Staną się rzeczywiste dopiero wtedy, gdy czek zostanie ostatecznie uznany. A do tego nigdy nie dochodzi. Bo jest to mimo wszystko fałszywy czek. Co prawda jest to eleganckie fałszerstwo, bardzo wiarygodne. Kiedy już zwróciłeś niemal całą kwotę Dr Mrs Norze Higgins, okazuje się, że tych pieniędzy nigdy nie było na twoim koncie, tylko tak wyglądało. Dr Mrs Nora Higgins po prostu cię okradła. Bank domaga się od ciebie pieniędzy. A Dr Mrs Nora Higgins zrealizowała już czek w Mińsku czy w Seulu, czy w La Paz i ślad dawno po niej zaginął. – Ale teraz – wtrącił Gunnar Nyberg – z pomocą starych kolegów Arto z Europolu udało nam się zlokalizować Dr Mrs Norę Higgins w jednym miejscu. Nie jest żadną globtroterką, lecz raczej doświadczonym hakerem z Europy Zachodniej, który nigdy nie musiał nawet wychodzić z pokoju. Jesteśmy na jego tropie. W sumie w ciągu ostatnich trzech lat wyłudził prawie trzydzieści milionów koron. – Po prostu odkrył lukę w procedurach bankowych – dodał Arto Söderstedt. – Czasem wygląda to tak, że mamy na koncie
pieniądze, ale te pieniądze, które wydają się tam być, mają zostać przelane dopiero za tydzień. Trzeba dokładnie sprawdzać daty. Kerstin przyglądała się swoim podstarzałym adeptom i stwierdziła, że lody zostały przełamane. Tu i teraz. To dawało nadzieję. Poczuła się tak, jakby centrala dowodzenia znów mogła być dla niej źródłem szczęścia. – Nieźle razem pracujecie – powiedziała neutralnie. Nyberg i Söderstedt spojrzeli po sobie. W tych spojrzeniach było chyba więcej zdziwienia niż irytacji. – Jeśli chodzi o oszukiwanie innych, ludzka fantazja nie zna granic – powiedział głucho Gunnar Nyberg. – Ośmielę się sformułować pewną skromną hipotezę – odezwał się zgodnie ze swym zwyczajem Arto Söderstedt. – Gdzieś w ciągu ostatniego dziesięciolecia zarabianie pieniędzy nielegalnie stało się lepszą zabawą niż zarabianie ich legalnie. Wielkim zagrożeniem dla naszego zachodniego społeczeństwa jest nuda. Chcemy coś przeżyć za wszelką cenę. Twierdzimy, że mamy tak mało czasu, ale to są brednie. Mamy więcej czasu niż kiedykolwiek dotąd. Usprawnienia ludzkiej egzystencji sprawiły, że mamy do dyspozycji więcej czasu, bo nie musimy już poświęcać tyle sił i energii na zaspokojenie podstawowych potrzeb. Ale zamiast się uczyć albo w ten czy inny sposób się doskonalić, doświadczamy tego jako pewnej próżni. Tę próżnię nudy trzeba wypełnić napięciem. Szukamy go pod postacią seksualnych eskapad, hazardu albo nielegalnych działań. Cokolwiek, co sprawi, że przyspieszy nam puls. Cholera, przecież o wiele fajniej jest wyłudzać pieniądze, niż je zarabiać. Poza tym w ten sposób unikamy podatku. W dzisiejszych czasach nic nie daje tyle zadowolenia jak zrobienie czegoś podejrzanego w taki sposób, żeby nam to uszło na sucho. Potajemny kochanek, elegancki przekręt w internecie, czat z jakimś nieznajomym świrem, któremu można przywalić bez żadnego ryzyka, że poniesiemy za to jakieś konsekwencje. Łamanie pisanych i niepisanych praw jest tym, co daje nam adrenalinę, której najwyraźniej nam brakuje w naszym uporządkowanym, zachodnim społeczeństwie
dobrobytu. Kerstin Holm rozejrzała się po centrali dowodzenia. Polityczne dygresje Arto potrafiły czasem doprowadzić słuchaczy do głośnych westchnień. Ale tym razem było inaczej. Wszyscy czuli, że ich również to trochę dotyczy. To były naprawdę idealne czasy, by się udoskonalić, stać się w czymś dobrym, dużo się nauczyć. Gdybyśmy nie spędzali tyle czasu na narzekaniu, jak bardzo nam go brakuje, moglibyśmy zauważyć, że mamy go o wiele więcej, niż nam się wydaje. – Dziękuję – powiedziała Kerstin Holm. – W takim razie dalej namierzajcie hakera podającego się za Dr Mrs Norę Higgins. Ile powinno to potrwać, według Europolu? – Jeszcze tylko parę dni – powiedział Söderstedt. – Nie więcej. – Doskonale. A co u was, Jorge i Jon? – Dobrze – powiedział Jon Anderson. – Stawiamy trochę bardziej na naszą podstawową działalność, przestępczość o międzynarodowym charakterze. Ale nasza współpraca ma się dobrze i jest ogólnie uznawana w policyjnym środowisku. – Po prostu nie radzicie sobie jeden bez drugiego – stwierdził Gunnar Nyberg. – Wiecie, o co chodzi – powiedział Jorge Chavez, przeciągając się. – Nic nowego pod słońcem. Złodzieje kart kredytowych, którzy kręcą się przy bankomatach w mieście. Nowość polega na tym, że teraz zaczęli porywać swoje ofiary na czas, gdy opróżniają im konta. Żeby nie było żadnego ryzyka, że ktoś zdąży zablokować kartę. – Procedura jest bardzo prosta – podjął Jon Anderson. – Furgonetka podjeżdża w nocy do bankomatu, przy którym stoi jakiś samotny człowiek, najlepiej lekko podpity, i wciska guziki. Wysiada z niej mężczyzna i ustawia się w kolejce. Podgląda kod, a potem wszystko idzie szybko. Z furgonetki wysiada dwóch mężczyzn, zakładają człowiekowi worek na głowę i wciągają go do wozu. Facet z kolejki przejmuje kartę i wyjmuje maksymalną kwotę. Wszystko trwa jakąś minutę. Ale dla porwanego to piekielna minuta. – Potem po prostu wyrzucają tego człowieka na ulicę
i odjeżdżają – dodał Chavez. – Nikt nie ma czasu na reakcję. Obecnie coraz więcej bankomatów jest wyposażonych w kamery monitoringu i jak wiecie, liczba kamer w mieście też znacznie wzrosła. Ten gang niemal po darwinowsku dopasował się do nowych czasów, które nastały po jedenastym września. Wiedzą, że przez cały czas są na widoku, i bardzo zadbali o swoją anonimowość. Noszą kominiarki i rękawiczki, nie mówią ani słowa, używają ciągle tego samego samochodu, ale cały czas zmieniają mu rejestrację. Są szybcy i skuteczni i pozostawiają po sobie niezatarte przeżycia. W sumie uderzyli już ponad czterdzieści razy, przywłaszczyli sobie sporo gotówki i nie wykazują żadnych oznak, że chcieliby skończyć z tą działalnością. Szerzą przerażenie na mieście i w sumie mamy ponad godzinę filmów, na których ich widać. Ale żadnego punktu zaczepienia. – Jorge i ja naoglądaliśmy się tych filmów z kamer – podjął Jon Anderson – i wychodzimy z założenia, że gdzieś tam w tej fasadzie musi być jakaś mała rysa. Do tej pory żadnej nie znaleźliśmy, ale ona istnieje, jestem przekonany, że istnieje. – Ja nie jestem taki przekonany – powiedział Jorge Chavez. – Ale wolimy postrzegać różnice między nami jako kreatywne napięcie. – Miłość niejedno ma imię – stwierdziła neutralnie Kerstin Holm. Na chwilę zapanowało milczenie. W końcu do wszystkich obecnych dotarło, co miała na myśli, i z roztargnieniem pokiwali głowami. Cała sala potakiwaczy. – Ale konta nie zostają przecież opróżnione do końca? – podjęła Kerstin. – Jest przecież maksymalna kwota, którą można wypłacić z bankomatu? – Z tym jest bardzo różnie – odparł Jon Anderson. – Zależy, o jaką kartę chodzi i o jaki bank. Przeciętnie zgarniają sześć tysięcy koron z pojedynczego napadu. Najbardziej nieprzyjemne w tych przestępstwach jest właśnie to, że zgarniają tak mało. To o wiele za dużo cierpienia w przeliczeniu na jedną koronę, jeśli można tak powiedzieć. – Dobra – powiedziała Kerstin Holm. – W każdym razie
pracujcie nad tym dalej. – Dzięki – powiedział cicho Jorge Chavez. Kerstin Holm uśmiechnęła się do niego słodko, odwróciła się do wszystkich i podjęła: – W ostatnim czasie Sarze i Lenie trochę brakowało porządnych, prawdziwych zadań. Dlatego świetnie się składa, że zabieracie się za napad rabunkowy, którego Lena była świadkiem wczoraj po południu na Östermalmie. – Świadkiem?! – wybuchnęła Sara Svenhagen, spoglądając na koleżankę. – Świadkiem, świadkiem – powiedziała Lena Lindberg. – Dotarłam na miejsce parę minut po dokonaniu przestępstwa, równocześnie z niespodziewanie czujnym wozem patrolowym. Samo w sobie to nie było nic wyjątkowego. Zupełnie zwyczajny napad, prawdopodobnie jakiś ćpun z Humlegården, ale właściciel wypożyczalni miał najwyraźniej własne plany wymierzenia sprawiedliwości. W tej chwili on i dwoje z naszych pozostałych trojga świadków powinni być już na posterunku. Trzeci świadek to rzeczywista ofiara przestępstwa i ona właśnie sprawia, że ten przypadek to jednak trochę więcej niż zwyczajny napad. A mianowicie wygląda na to, że napastnik w jakiś sposób ją rozpoznał i z jakichś konkretnych powodów ją uderzył. – Uderzył ją? – spytała Kerstin Holm. – I to porządnie – odparła Lena Lindberg. – Ta kobieta wciąż leży nieprzytomna w szpitalu Karolinska. Wszystko wskazuje na to, że jest zupełnie zwyczajną dwudziestolatką z Östermalmu, ma dobrze sytuowanych rodziców i uporządkowane życie. Gdy uderzył ją tak, że straciła przytomność, trzymała w ręce film Smala Sussie, jeśli to komuś cokolwiek mówi. – Takie szwedzkie Pulp Fiction? – podsunął Arto Söderstedt. – Mniej więcej – przyznała Lena Lindberg. – Coś między Pulp Fiction a Porachunkami. Mocno pojechany film akcji, z dużą ilością przemocy i z zawrotnym tempem. Dzieje się w Värmlandzie.
– I co to ma wspólnego ze sprawą? – spytała zgodnie z regulaminem Kerstin Holm. – Nic – odparła zgodnie z prawdą Lena Lindberg. – W każdym razie nasz właściciel wypożyczalni przekazał swój wideofilm… – Wideofilm? – Taki kuzyn pedofila – powiedział Arto Söderstedt i został bezwzględnie zignorowany. – Już się nie mówi nagranie – powiedziała Lindberg. – Mówi się film. I to właśnie w tej sprawie ściemniał nasz właściciel wypożyczalni. Udawał, że kamera monitoringu nie działała. Czyli można powiedzieć, że filmował po kryjomu. – Albo nagrywał po kryjomu – wtrącił Söderstedt i jeśli to możliwe, został tym razem zignorowany jeszcze bezwzględniej. – Filmował po kryjomu, żeby wziąć sprawę we własne ręce – podjęła Lindberg. – Z pomocą paczki krewnych. Teraz można chyba dodać, że szansa na to, by ci krewni zidentyfikowali napastnika, była jednak bardzo mała. Szybko przejrzałam film i doszłam do wniosku, że sprawca był bardzo dobrze zamaskowany. To, co trzyma w ręce, to nie żaden pistolet, ten przedmiot, którym uderzył w twarz tę młodą kobietę, to raczej jakaś metalowa rurka, którą trzyma w taki sposób, żeby wyglądała jak lufa pistoletu. – A dlaczego Drużyna A ma się zajmować sprawą napadu dokonanego przez jakiegoś ćpuna? – zapytał szczerze Jorge Chavez i w tej chwili można było odnieść wrażenie, że reakcja wszystkich w centrali dowodzenia jest identyczna. Wszyscy mieli takie miny, jakby ktoś przyłapał ich na gorącym uczynku. Zupełnie jakby kolega chilijskiego pochodzenia przypadkiem zdemaskował ich zakazany wewnętrzny monolog. Lena Lindberg powoli pokiwała głową, zupełnie nie próbując się bronić, choć właśnie tego można się było spodziewać. – To wy nauczyliście mnie tego pojęcia. Sami jesteście sobie winni. – Jakiego pojęcia? – Przeczucie – powiedziała Lena Lindberg, posyłając jasne, lodowatobłękitne spojrzenie Jorgemu Chavezowi. Zdumiony
zamrugał oczami. – Zamierzam pozwolić Lenie zatrzymać tę sprawę – odezwała się Kerstin Holm zza przedziwnego pulpitu, który w świadomości Drużyny A funkcjonował jako królewski tron. – Ale tylko pod warunkiem że dość szybko się okaże, że przeczucie było słuszne. – Tak naprawdę to nie wiem, skąd ono się bierze – odezwała się Lena Lindberg. – Może chodzi o ofiarę przestępstwa, nawiasem mówiąc, nazywa się Suzanne Ehrenkrona, ale równie dobrze może to być związane z właścicielem wypożyczalni, Aramejczykiem Naoumem Chamounem, albo z którymś ze świadków, Johannesem Åkerblomem lub Lisą Jakobsson. A może chodzi o coś zupełnie innego. Chcę się przyjrzeć tej sprawie bliżej. – Aramejczykiem?! – wrzasnął Gunnar Nyberg. – Ehrenkrona?! – wrzasnął Arto Söderstedt. – Kiedy ludzie tak wrzeszczą, robi się straszny bajzel! – wrzasnął Jorge Chavez. – Naprawdę powiedział, że jest Aramejczykiem? – spytał Gunnar Nyberg. – Niewielu tak o sobie mówi w dzisiejszych czasach. Jeśli chcecie, mogę wam opowiedzieć mnóstwo niesamowicie interesujących rzeczy o języku aramejskim, prócz tego, że był ojczystym językiem Jezusa… – Wszyscy wiemy o twoich nowych skłonnościach do dziwnych języków – wtrąciła Kerstin Holm – ale niech to będzie o wiele krótsze, niż naprawdę byś chciał. – Mówimy tu o naprawdę prastarym ludzie – zaczął Nyberg z zapałem, jaki tylko on był w stanie z siebie wykrzesać. – Aramejski to najstarszy język świata, który dziś wciąż jeszcze jest używany. Posługiwano się nim w sposób ciągły od trzech tysięcy lat. Posiada dość prosty alfabet, ale w tej chwili język jest podzielony na mnóstwo różnych dialektów i nowych narzeczy. Wynika to z faktu, że Aramejczycy, których czasami nazywa się również Syryjczykami, nie mieli własnego państwa od piątego wieku naszej ery. Choć większość z nich wciąż tam żyje, nie ma to nic wspólnego z Syrią, to nowy konstrukt z czasów po pierwszej wojnie światowej, gdy Bliski Wschód
został podzielony w dość bezwzględny sposób. No nie, pomyśleli wszyscy obecni. Temu człowiekowi brakuje piątej klepki. Coś mu się musiało stać. Zauważył ich reakcje i wzruszył ramionami. – Inni ludzie zbierają znaczki, ja zbieram języki. – Ty i Ludmila jesteście naprawdę dziwną parą – powiedział z podziwem Arto Söderstedt. – I jesteśmy z tego dumni – oświadczył Gunnar Nyberg i wreszcie się zamknął. – A dlaczego „Ehrenkrona” była warta takiej uwagi? – spytała Kerstin Holm, czując, że jest już trochę zmęczona. – Tylko sobie nie myślcie, że kolekcjonuję szlacheckie rody czy inne głupoty – powiedział Arto Söderstedt. – Rozpoznałem jedynie prawdziwie szlacheckie nazwisko, a dokładniej mówiąc, ród numer dwieście dziesięć w Domu Rycerstwa. – Nie! – odezwał się zdecydowanie Jorge Chavez i walnął pięścią w oparcie krzesła przed sobą. – Nie, jesteśmy za dziwni. Musimy przestać być tacy dziwni. Jesteśmy przecież policjantami, do cholery. Brakuje mi porządnych pościgów samochodowych i prawdziwych, godnych macho uprzedzeń. – Naprawdę? – spytała jego żona Sara Svenhagen, głaszcząc brzuch, w którym od sześciu miesięcy rozwijało się dziecko jeszcze nieznanej płci. Jej mąż rozłożył ręce i przyznał: – No dobra. Nie. Wcale nie. – Zakładam, że mimo wszystko w tych uwagach kryła się jakaś puenta? – spytała Kerstin Holm, surowo wbijając wzrok w Arto Söderstedta, który wyglądał tak, jakby przyłapano go na jakiejś pikantnej perwersji seksualnej i jakby teraz próbował wziąć się w garść. – Östermalm to w tej chwili teren nuworyszy – powiedział. – Starej szlachty jest tam coraz mniej. To by było na tyle. – Dzięki za te pouczające wyjaśnienia – skwitowała Kerstin Holm, wstając. – Sara pomoże Lenie podczas przesłuchań. A ja mam was wszystkich dość.
4 TORE MICHAELIS NIE POCHODZIŁ ze szlachty, choć to niezwykłe nazwisko sprawiło, że Paul Hjelm z początku tak myślał. Nie był również w żaden sposób spokrewniony ze znanym duńskim krytykiem literackim. Nie, nazwisko wzięło się po prostu z tego, że jego tata, który był piekarzem i młodym niemieckim socjaldemokratą, uciekł przed Hitlerem już w 1935 roku i osiadł w niewielkiej miejscowości Tierp w Upplandzie. Tuż po wojnie, gdy wreszcie się uwolnił od wszelkich złośliwych plotek, według których miał być nazistowskim szpiegiem, i zaczął zdobywać w okolicy uznanie jako piekarz, Heinz Michaelis z Wuppertalu poznał wspaniałą piękność z regionu Roslagen, Annę-Lisę, i parze tej urodził się syn – Tore. Po dość chaotycznych latach studiów na Uniwersytecie w Uppsali młody Tore ku przerażeniu rodziców postanowił zostać policjantem. Ukończył szkołę policyjną, niczym szczególnym się nie wyróżniając, przez kilka lat patrolował ulice Uppsali, a potem dostał awans – według załączonej oceny: za szczególne zdolności społeczne i dyplomatyczne – i zrekrutowano go do ówczesnego odpowiednika Biura Spraw Wewnętrznych, który w tamtym czasie był dość słabo rozwinięty. Tore Michaelis był jednym z ludzi, którzy zmodernizowali prace wewnętrznych jednostek kontroli w policji – analogiczne procesy zachodziły w całej Europie w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych – i nawiązał przy tym tak dużo kontaktów międzynarodowych, że zrekrutowano go do policji bezpieczeństwa. Ponownie jego rola polegała na modernizacji oraz, w jak największym możliwym zakresie, demokratyzacji. Z tym było już trudniej. Policję bezpieczeństwa powołano w 1914 roku i opierała się ona na współpracy pomiędzy policyjnymi detektywami a sztabem generalnym. Dział ten nazywano
Biurem Policyjnym i jego rola była raczej skromna. W nieco nowocześniejszym znaczeniu policja bezpieczeństwa narodziła się podczas drugiej wojny światowej, kiedy to była bezpośrednio podporządkowana rządowi i nie miała zupełnie nic wspólnego z demokracją czy nowoczesnością. Potem znów została podporządkowana państwowej policji. Gdy w połowie lat sześćdziesiątych cała organizacja policyjna została upaństwowiona, powstał specjalny wydział bezpieczeństwa, Wydział D, bezpośrednio podporządkowany nowej władzy centralnej, czyli Komendzie Głównej Policji. Dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych Säpo stało się osobną, niezależną jednostką, w której kluczową rolę odgrywał Tore Michaelis. Jednak w ściśle tajny sposób. Paul Hjelm westchnął głęboko i rozsiadł się w swoim niesamowicie wygodnym biurowym krześle. Jak do tej pory w materiale nie było żadnych większych niespodzianek. Spodziewał się, że do nich dojdzie, gdy zagłębi się w bardziej szczegółowy wykaz zasług. Włączył płytę Tuesday Wonderland Esbjörn Svensson Trio, pozwolił, by otoczyły go dziwne rytmy, po czym znalazł właściwą stronę w teczce. I faktycznie, wszystko było udokumentowane. Każdy miesiąc działalności Torego Michaelisa w Säpo. Co prawda nie było to specjalnie szczegółowe, jednak w miarę jak jego nazwisko znikało ze wszystkich oficjalnych dokumentów, tym skrzętniej zaczynało się pojawiać we wszystkich najbardziej nieoficjalnych, żeby nie powiedzieć ściśle tajnych. Powiązania z jego wojskowymi odpowiednikami nie zawsze wydawały się do końca jasne, wyglądało jednak na to, że współpracował z nimi o wiele ściślej, niż policja była gotowa przyznać. Wyjątkowo dużą część czasu, jaki przesłużył w Säpo, spędził za granicą. Wstąpił do ówczesnej policji bezpieczeństwa na dziesięć lat przed tym, nim stała się dzisiejszą Säpo, w 1979 roku, w wieku trzydziestu dwóch lat. Potem, ogólnie mówiąc, dałoby się spisać ćwierćwiecze historii świata, śledząc ruchy Torego Michaelisa. Był w Kabulu, gdy Związek Radziecki wkroczył do Afganistanu. Przebywał w kurdyjskim mieście Halabdża, gdy
wymordowano pięć tysięcy Kurdów za pomocą chemicznych środków bojowych. W jakiś sposób dostał się do Związku Radzieckiego tuż po śmierci Leonida Breżniewa, był na Falklandach zaraz po brytyjskiej inwazji i w Grenadzie zaraz po amerykańskiej. Spotykał się z członkami ruchów oporu w całym wstrząsanym drgawkami bloku wschodnim. W Londynie badał efekty nieustannych zamachów terrorystycznych IRA. W Madrycie badał skutki zamachów ETA i należał do międzynarodowej delegacji badającej pierwsze ofiary nowej dziwnej choroby, AIDS, w południowej Afryce. Przebywał w Moskwie, gdy Gorbaczow ogłosił głasnost i pierestrojkę. Był w Strefie Gazy, gdy rozpowszechniało się słowo „intifada”, i w Berlinie, gdy padł mur. Przebywał w pobliżu placu Niebiańskiego Spokoju, gdy chińska armia strzelała do demonstrujących tłumów, był w Santiago, gdy Chilijczykom udała się ta sztuka, by za pomocą głosowania zakończyć dyktaturę Pinocheta. A potem nadeszły lata dziewięćdziesiąte. Był w Republice Południowej Afryki, gdy uwolniono Nelsona Mandelę, i w Kuwejcie tuż po wybuchu wojny w Zatoce Perskiej. W byłej Jugosławii był świadkiem znacznej części pierwszej wojny w Europie od czasów drugiej wojny światowej. Udał się do Ruandy, gdzie dwie ekstremistyczne grupy z plemienia Hutu w ciągu stu krwawych dni zmasakrowały milion swych rodaków z plemienia Tutsi. Pojechał do Estonii dwa dni po zatonięciu promu „Estonia”, gdy zginęły osiemset pięćdziesiąt dwie osoby, w tym pięciuset jeden Szwedów. Był w Sarajewie, gdy odbywały się pierwsze wolne wybory w Bośni, udało mu się nawet dostać do Kabulu po tym, jak talibowie przejęli władzę w Afganistanie. A potem znalazł się w Izraelu, by badać skutki coraz częściej występującego zjawiska „zamachów samobójczych”. Na przełomie tysiącleci przebywał na posterunku w policji w Kungsholmen w Sztokholmie, by na wszelki wypadek być na miejscu, gdyby wbrew wszelkim przewidywaniom pluskwa milenijna miała sparaliżować Szwecję, ale zaledwie kilka tygodni później był już w Wiedniu, gdzie władzę, z czysto ksenofobicznych powodów, przejął Jörg Haider, a potem jego
pewnemu niesławnemu koledze po fachu udała się sztuka zostania prezydentem Rosji. W Hadze był świadkiem tego, jak były prezydent Jugosławii Slobodan Milošević staje przed sądem za ludobójstwo, a potem udało mu się znaleźć w głównej kwaterze FBI na Manhattanie, przy Federal Plaza, gdy samoloty uderzyły w World Trade Center. Przebywał na Bliskim Wschodzie, gdy liczba samobójczych zamachów sprawiła, że Izrael wzniósł betonowy mur otaczający niemal cały kraj, i udał się do Iraku, by z boku obserwować inspekcje ONZ pod przewodnictwem Hansa Blixa dotyczące uzbrojenia. Choć inspekcje nic nie wykazały, USA ogłosiły swą gotowość do inwazji na Irak, gdzie Tore Michaelis pozostał do czasu, gdy pierwsze bomby spadły na Bagdad. Udał się do Madrytu po atakach terrorystycznych Al-Kaidy na pociągi, kiedy to zginęło dwieście osób. Był w Darfurze w zachodnim Sudanie i widział, jak setki tysięcy ludzi giną wskutek ludobójstwa, na które nikt właściwie nie zwrócił uwagi. Nowy Rok świętował w dotkniętej tsunami Tajlandii, brodząc między tysiącami utopionych i zmasakrowanych ciał w poszukiwaniu martwych Szwedów, ponieważ pedofile bezczelnie wykorzystali tę katastrofę jako szansę, by uznano ich za martwych. Wbrew temu, czego można by oczekiwać, nastał kolejny rok i gdy jak zwykle anonimowo wędrował wzdłuż plaż Khao Lak z nozdrzami wypełnionymi wonią rozkładu, Tore Michaelis po raz pierwszy zaczął myśleć o tym, by się wycofać. Gdy następnym razem przybył do Londynu i patrzył na wagony metra po eksplozji, była to już wyraźnie sformułowana myśl i zaczął nawet dyskutować ze swoimi przełożonymi na temat wyboru swego następcy. A potem walnęło również w Sztokholmie i na jakiś czas odłożył na półkę plany przejścia na emeryturę. Gdy utajnione wydarzenia w Berlinie w ubiegłym roku zapobiegły kolejnemu dużemu atakowi terrorystycznemu na międzynarodową skalę, powrócił do Bagdadu i po kolejnych kilku miesiącach patrzenia na ból i śmierć poczuł się stary. Powrócił do Szwecji i zaczął przygotowywać drogę dla wybranego przez siebie następcy. Przebywał w domu od trzech tygodni, gdy nagle pewnego pięknego letniego dnia nie zjawił się w pracy. Całkiem po
prostu zaginął. Tore Michaelis rzeczywiście był „naszym międzynarodowym ekspertem”. A najdziwniejsze było to, że w tym wszystkim w jakiś sposób udało mu się pozostać ludzkim. Takie w każdym razie odnosił wrażenie w tej chwili już wykończony Paul Hjelm, jego następca. Potarł oczy, zastanawiając się, która może być godzina. Co prawda nie miało to właściwie żadnego znaczenia, bo nie zamierzał odkładać tej teczki, póki nie przeczyta jej od deski do deski. W związku z tym świadomie unikał zerkania na zegar. Wstał i włączył jeszcze raz Esbjörn Svensson Trio. Łagodne harmonie utworu Fading Maid Preludium wypełniły pokój, jakby w oczekiwaniu na muzyczną eksplozję, która miała wszystko zmienić. Poza tym w teczce była znaczna liczba wycinków z prasy, wypowiedzi z różnych debat, artykułów i esejów o palących problemach światowej polityki z lat osiemdziesiątych i dalszych. Publikacje były liczne, od największych szwedzkich gazet aż po broszury Szwedzkiej Międzynarodowej Agencji Rozwojowej SIDA i Instytutu Spraw Międzynarodowych oraz różnego rodzaju czasopisma specjalistyczne. Artykuły zostały napisane przez różne osoby zaangażowane w szwedzką politykę zagraniczną – ambasadorów, dyrektorów generalnych, dyplomatów, doradców kulturalnych, sekretarzy stanu, nawet przez kilku ministrów. Z początku sprawiały wrażenie chaotycznych, ale potem Paul zauważył coś, co dałoby się opisać jedynie jako pewien ton, jakiś uparty głos. Jeden głos. I po chwili Paul Hjelm zrozumiał, kim był w rzeczywistości ich autor. Albo raczej autor widmo. Człowiek, który zapewne wiedział więcej o zawiłościach polityki zagranicznej niż ktokolwiek inny w Szwecji, bywał wynajmowany jako autor widmo, gdy trzeba było wyjaśnić czy omówić ważne kwestie międzynarodowe. Człowiek, który abecadło polityki bezpieczeństwa miał w jednym palcu. Im więcej Paul czytał, tym bardziej mu się wydawało, że rozumie Torego Michaelisa. I był niemal podniecony myślą, że jego pierwsze podejrzenie okazało się aż tak słuszne. Miał do
czynienia z człowiekiem, który nie pozwolił, by połknął go twardy świat władzy i polityki realnej. Poznał na wylot reguły gry zapewne w najtrudniejszy możliwy sposób, ale sama gra nie sprawiła, że stał się cyniczny. Jego spojrzenia nic nie zaciemniało – widział wszystko dokładnie takim, jakim było, bez idealizowania i bez cynizmu. Świat według Torego Michaelisa był dość piekielnym miejscem, gdzie najsilniejszy zawsze wygrywał. Nie zachodził żaden rzeczywisty rozwój. Podstawowa zasada pozostawała taka sama: najsilniejszy wygrywa. Jedyną rzeczą, która w całej historii ludzkości zachwiała tym faktem, było to, co nazywamy demokracją. Co prawda wszystko w dotychczasowej historii świata, co nazywane było demokracją, w rzeczywistości nią nie było – bo któż by chciał mieć prawdziwe rządy motłochu – jednak największą zdobyczą w całej historii planety Ziemi było to, co Michaelis pod różnymi pseudonimami nazywał „instynktem demokratycznym”. A polegał on na tym, by naprawdę wziąć sobie do serca zasadę, że wszyscy ludzie są tyle samo warci. Ta myśl była obecna na świecie już od osiemnastego wieku, ale nigdy tak naprawdę nie znalazła punktu zaczepienia. Przyjęła się trochę bardziej w pewnych kulturach i w niektórych warunkach. Ale według Torego Michaelisa na tym właśnie polegał jedyny ratunek dla ludzkości. To właśnie wtedy, gdy Paul Hjelm to odkrył, postanowił za wszelką cenę go odnaleźć. Próbował pogodzić humanistyczne credo tych publikacji z tym, co Tore Michaelis powiedział mu osobiście ponad rok temu. Usiłował dokładnie przypomnieć sobie jego słowa, ale wymykały mu się raz za razem. W końcu je odnalazł. „Z naszej perspektywy wy nie stykacie się z prawdziwymi bandytami, bo ludzie, których ścigacie, wciąż balansują na marginesie moralności. Działają w jej szarej strefie. My działamy tam, gdzie moralność nie istnieje. W naszym świecie zło jest niezaprzeczalnym faktem, wręcz punktem wyjścia dla wszystkich spraw. Na dodatek nie postrzegamy go jako metafizycznej siły, lecz jako namacalną rzeczywistość”. Tak tak powiedział w zeszłym roku. I Hjelm przypomniał
sobie jeszcze więcej: „Taki świat naprawdę istnieje. Walczymy z nim, jak się da, ale – podobnie jak wy – nie jesteśmy w stanie udźwignąć wszystkiego, bo jednocześnie próbujemy wieść tak zwane normalne życie. Dlatego ekstremiści, nieważne, w jakiej dziedzinie, zawsze będą nas wyprzedzali o parę kroków”. I wszystko do siebie pasowało. Tore Michaelis był sumiennym, socjaldemokratycznym urzędnikiem, który na ćwierć wieku trafił do piekła i próbował odeprzeć zło. Oczywiście nie za pomocą jakichś radykalnych środków – mimo wszystko był jedynie szarym socjaldemokratą o humanistycznych poglądach – niemniej jednak jego działania miały odniesienie do twardych realiów. Podróżował po świecie i zapoznawał się ze złem pod wszelkimi możliwymi postaciami, i nie było żadnych wątpliwości, że jego zadaniem było dopilnować, aby jak najmniej tego zła dotarło do Szwecji. W jednym z artykułów pozornie napisanym przez ówczesnego szwedzkiego konsula we Florencji, który wszystkim znany był z tego, że obnosił się ze swoim analfabetyzmem, Tore Michaelis pisał: „Tu, w Toskanii, tak blisko raju, jak tylko człowiek może się znaleźć na tym świecie, mózg łatwo rozleniwia się od słońca, morza, oliwy, czosnku, czerwonego wina, sztuki, piękna. Być może właśnie to rozleniwienie czasami nazywamy dobrem – to dobre samopoczucie, które sprawia, że chcemy też dobrze dla innych (a przynajmniej nie chcemy ich krzywdy). Myślę, że właśnie z tego punktu, z tego stanu musimy oceniać życie innych ludzi. To jest punkt zerowy kultury zachodniej w odniesieniu do wszystkich innych. To wówczas, gdy oceniamy innych, kiedy sami czujemy się źle, wszystko się psuje. Patrząc globalnie, nie ma ani jednego człowieka Zachodu, który czuje się źle”. Paul Hjelm pozwolił, by to ostatnie zdanie przez jakiś czas pobrzmiewało mu w głowie, zanim przełożył kartkę. Pozostały jeszcze dwa dokumenty, pierwszy był prostym spisem znanych kontaktów międzynarodowych Michaelisa i zajmował aż pięć gęsto zapisanych arkuszy A4. Drugi był krótki, zwięzły i sporządzony za pomocą staromodnej maszyny
do pisania, na firmowym papierze z oficjalnym znakiem Säpo. Choć nie miał tytułu, Paulowi Hjelmowi wystarczyło przeczytanie zaledwie paru słów, by zrozumieć, że ten dokument dotyczy policyjnego śledztwa, które nie różniło się wcale aż tak strasznie od bardziej cywilnej procedury. Rzucał się w oczy kiepski język i typowa rozłączna pisownia dłuższych, bardziej skomplikowanych wyrazów. Dokument podpisano „Rudfeldt”, i to było na tyle. Było to po prostu wewnętrzne śledztwo Säpo w sprawie zniknięcia Torego Michaelisa. Czytając tekst, Paul Hjelm był zmuszony tłumaczyć go na normalny szwedzki. A więc Michaelis od trzech tygodni przebywał w domu, gdy trzy tygodnie temu zaginął. W czwartek trzeciego sierpnia nie przyszedł do swojego biura. Jego współpracownicy byli tak przyzwyczajeni, że znikał bez uprzedzenia, że w ogóle nie zareagowali na jego nieobecność. Dopiero po południu, gdy nie stawił się na spotkanie z najbliższym współpracownikiem szefa Säpo, Sunem, odkryto, że zaginął. Oczywiście mógł gdzieś nagle wyjechać, ale najwyraźniej zawsze bardzo dbał o to, by informować swoich szefów, dokąd jedzie i po co. Nie po to, by uzyskać ich zgodę – to był jego własny wyścig – ale tak jakby na wszelki wypadek. Jeśli w ogóle można tak powiedzieć w jego wątpliwym zawodzie. Na miejscu nie było laptopa ani komórki, papiery zaś, które po bliższym przeszukaniu znaleziono w jego biurku, nie dostarczyły żadnych tropów. Brak rzeczywistych współpracowników sprawiał, że nikt w jego pobliżu – bo po prostu nikogo takiego nie było – nie wiedział, czym się zajmował w ostatnim czasie. Nie było żadnych pogaduszek w pokoju socjalnym – „Tore nie był człowiekiem, który gadał po próżnicy, możesz mi wierzyć”, jak to wyraził szef Säpo – i nie miał też rodziny. Tore Michaelis poniósł konsekwencje swojego zawodu i pozostał kawalerem na całe życie. Które teraz być może dobiegło końca. Paul Hjelm myślał. Od czego u licha miał zacząć? Oczywiście musiał jeszcze raz porozmawiać z szefem Säpo i z tym nieznanym Rudfeldtem, który przeprowadził bezowocne śledztwo, i musiał…
Tak, naprawdę musiał w ten czy inny sposób się dowiedzieć, czym właściwie zajmował się Tore Michaelis po powrocie z Bagdadu. Bagdad, pomyślał Paul Hjelm, i wtedy jego myśli popędziły naprzód.
5 SARA SVENHAGEN I LENA LINDBERG oglądały nagranie. Nie mogło być mowy o nagraniu wysokiej jakości – nasuwało się pytanie, czy w ogóle można było zastosować termin „nagranie”. Może faktycznie istniały powody, by zadowolić się słowem „wideofilm”. Oglądały plik. Kamera monitoringu w wypożyczalni wideo aramejskiego imigranta Naouma Chamouna przy Jungfrugatan na Östermalmie w Sztokholmie bynajmniej nie była kamerą monitoringu, lecz raczej kamerą internetową z czasów gdy galopujący rozwój kamer znajdował się na etapie wczesnej młodości. W czasach gdy każda nastolatka miała własną kamerę podłączoną do komputera, by potwierdzić swoją egzystencję na obrazie – obrazie, z którego jednak z definicji była niezadowolona, ponieważ niezadowolenie z własnego wyglądu szerzyło się niczym pożar wśród ludzkości albo dokładniej mówiąc, jej kobiecej połowy – wydawało się dość nieoczekiwane, że kamera Chamouna z czasów dzieciństwa internetu dała jednak wystarczająco wyraźny obraz. Lena uruchomiła plik w wybranym miejscu. Widać było fragment pleców właściciela, Chamouna, który stał za ladą i porządkował oddane płyty DVD. Po jakiejś minucie do środka weszła wysoka, chuda kobieta i nie zaszczycając Chamouna ani jednym spojrzeniem, przystanęła przy półce z komediami przy witrynie wychodzącej na Jungfrugatan i zaczęła je z roztargnieniem przeglądać. – To świadek Lisa Jakobsson – powiedziała Lena Lindberg. – Najwyraźniej pierwsza zjawiła się na miejscu. Przez kilka kolejnych minut nie wydarzyło się nic szczególnego. Potem do wypożyczalni wpadła młoda, jasnowłosa dziewczyna. Przecisnęła się obok Lisy Jakobsson
i szybko sięgnęła po jakiś film z półki z komediami, znajdujący się na wysokości jej kolan. Lisa Jakobsson wydawała się nic nie zauważać. – A to jest Suzanne Ehrenkrona – powiedziała Lena – i za parę minut naprawdę mocno jej się oberwie. – Upadły anioł – stwierdziła Sara Svenhagen, przyglądając się, jak jasnowłosa burza pewnie porusza się po wypożyczalni. Suzanne Ehrenkrona dotarła już do lady, zamieniła parę niemych słów z Naoumem Chamounem, odrzuciła do tyłu głowę ruchem, który wydawał się dobrze wyćwiczony przed lustrem, i roześmiała się. W tej samej chwili drzwi znów się otworzyły, do środka wszedł spięty, elegancko ubrany mężczyzna w późnym wieku średnim i podkradł się do półki w przeciwległym kącie przy witrynie. Obraz znieruchomiał. Sara Svenhagen spojrzała na koleżankę. Lena Lindberg siedziała z dłonią na myszce i kiwała głową. – Nasz drugi świadek – stwierdziła. – Johannes Åkerblom. I chyba da się odczytać ten tekst nad jego głową? Sara poczuła, że jej nos niemal dotyka monitora, a w każdym razie poczuła drobne prądy wędrujące przez wspomniany organ. A jednak jedynie z trudem udało jej się odczytać tekst nad półką, przy której zamarła elegancka postać Åkerbloma. Wolałaby się narazić na prądy pełzające po długim nosie jeszcze przez kilka kolejnych lat, niż przyznać, że potrzebuje okularów. – No tak – powiedziała. – Tam jest chyba napisane „Erotyka”. – Tak – stwierdziła krótko Lena Lindberg i znów uruchomiła film. – Ale kiedy zjawiłam się na miejscu, stał przy półce z komediami. – Pewnie się wstydził – stwierdziła Sara. – W wypożyczalni są dwie kobiety – pokazała Lena. – Przed nimi się jakoś nie wstydzi. Już raczej wydaje się z tym obnosić. Taki sposób starego świntucha na podryw? Lisa Jakobsson nadal stała i przyglądała się niezdecydowana półce z komediami, Suzanne Ehrenkrona dostała już swoje DVD i w tej chwili grzebała w dość dużej białej torebce,
szukając pieniędzy. Film znów się zatrzymał. Lena Lindberg sprawiała wrażenie zamyślonej, gdy Sara Svenhagen się odwróciła, by zapytać, o co właściwie jej chodzi. – Czyż to nie prawdziwa Chloé Paddington? – spytała Lena. – Torebka? – Sara nagle poczuła bardzo dotkliwie, że jest matką małego dziecka. – Chyba najmodniejsza torebka w ostatnich latach – stwierdziła Lena. – Oczywiście istnieje mnóstwo podróbek, ale ta mi wygląda na autentyczną. Kosztuje jakieś dziesięć tysięcy. – Ile? – Dziwne, ale na mieście widuje się mnóstwo takich drogich torebek. A ta wygląda na autentyczną. – Po czym to poznajesz? – spytała Sara, znów dotykając ekranu czubkiem nosa. – Ogólne wrażenie… – Ale skąd tyle wiesz o takich rzeczach? – Chyba takie czasy – wzruszyła ramionami Lena. – Nie da się czytać bloga o modzie i nie dowiedzieć się przy tym, ile powinno się mieć rzeczy, których nigdy się nie będzie miało. Z braku innego sensu w życiu mężczyźni stają się hazardzistami, a kobiety zakupoholiczkami. I nie mogę powiedzieć, żeby mnie to nie dotyczyło. Teraz jest taka presja otoczenia, że łatwiej niż kiedykolwiek można wypaść z obiegu. – Ale kto właściwie zwraca na to uwagę? – spytała Sara, lekko zdumiona. – Mężczyźni? – Bynajmniej – odparła Lena. – To typowo babski terror. Sara Svenhagen podrapała się po czole. Poczuła, że między jej oczami pojawia się zmarszczka, zmarszczka, która wyraża troskę. I musiała przyznać, że nie podobało jej się to, co czuła. Pewnie takie czasy, jak mówiła Lena. – Zadowolimy się spostrzeżeniem, że dziewiętnastoletnia Suzanne Ehrenkrona nie tylko pochodzi ze szlacheckiej rodziny, ale jest też bogata i zna się na modzie? – spytała. – Na razie – odparła Lena Lindberg, znów uruchamiając film.
Suzanne Ehrenkrona pogrzebała w swojej wielkiej torebce Chloé Paddington i w końcu wyjęła z niej niemal równie obszerny portfel. – A to kosztuje trzy tysiące – rzuciła lakonicznie Lena Lindberg. Suzanne przez chwilę grzebała w portmonetce i zaczęła wymachiwać pięćsetkoronowym banknotem, śmiejąc się przy tym. Wtedy drzwi nagle się otworzyły i do środka wpadł mężczyzna. Miał czarną kominiarkę na twarzy, bardzo luźne dżinsy, kurtkę koloru khaki z kapturem i tenisówki, które kiedyś, u zarania dziejów, zapewne były całkowicie białe. Z zaciśniętej ręki w rękawiczce wystawał jakiś przedmiot, który w pośpiechu i zamieszaniu łatwo było pomylić z lufą pistoletu. A pośpiech był namacalny. – Teraz już idzie szybko – stwierdziła Sara Svenhagen. – Tak – potwierdziła Lena Lindberg. – Widać, że ma doświadczenie. Ale faktycznie ma szarpane ruchy, jak ćpun. Sara mogła jedynie stwierdzić, że Lena, która zawsze znajdowała się nieco bliżej szarej przestępczej codzienności niż ona sama, miała rację. Rzeczywiście domniemany pistolet porządnie się trząsł w ręce napastnika. W pewnej chwili mężczyzna odwrócił się lekko i skierował w stronę świadków przy ścianie obok drzwi, najpierw ku Lisie Jakobsson przy półce z komediami, a potem ku Johannesowi Åkerblomowi przy półce z filmami erotycznymi. Unieśli ręce do góry. Jak na razie napastnik wydawał się nie dostrzegać Suzanne Ehrenkrony, która z przerażeniem w oczach wycofała się pod ścianę po prawej stronie, na samych obrzeżach zasięgu kamery. Napastnik wymachiwał teraz intensywnie przedmiotem w stronę właściciela wypożyczalni i gdy w dziurze kominiarki pojawiły się otwarte usta, obraz znów zamarł. – Tu są dwie rzeczy – powiedziała Lena Lindberg, wskazując niezbyt dokładnie na monitor. – Spójrz na ten przedmiot. Sara spojrzała. Teraz, gdy obraz był zamrożony, widać było, co to naprawdę jest. Nie było żadnej rękojeści, tylko rurka. Sara powoli pokiwała głową. – Jakaś metalowa rurka – stwierdziła. – A to drugie?
– Spójrz na Suzanne Ehrenkronę – powiedziała Lena. Sara spojrzała na Suzanne Ehrenkronę. Jasnowłosa burza zastygła przy prawej krawędzi obrazu, unosząc ręce nad głowę. Ale czy faktycznie? Tak czy inaczej, w jej dłoni wciąż tkwił pięćsetkoronowy banknot. A do tego dochodził wyraz twarzy, który był naprawdę niespodziewany. Przerażenie sprzed kilku sekund nie wyglądało już tak samo. Właśnie zmieniało się w coś innego. – Jedź dalej – rzuciła Sara. Lena uruchomiła film. A mina Suzanne Ehrenkrony ze zdumiewającą szybkością przestała wyrażać przerażenie i teraz wyrażała wściekłość i być może nawet… pogardę? Wcześniej już unosiła ręce nad głowę, ale teraz zaczęła machać pięćsetkoronowym banknotem i dokładnie w chwili gdy napastnik dostał pieniądze od pozornie zszokowanego Naouma Chamouna, ich spojrzenia się spotkały i wyciągnęła w jego stronę banknot z bardzo ironiczną, otwarcie drwiącą miną. Suzanne Ehrenkrona chciała właśnie coś powiedzieć, gdy napastnik z całej siły uderzył ją w twarz metalową rurką. Padła jak długa, z banknotem w jednej ręce i filmem Smala Sussi w drugiej. Potem wyglądało to tak, jakby Lena znów zatrzymała film – napastnik na kilka sekund kompletnie zamarł – ale zaraz rzucił się biegiem i wypadł na zewnątrz w tej samej chwili, gdy Johannes Åkerblom zadzwonił z komórki na policję i podszedł do Lisy Jakobsson, opiekuńczo obejmując ją ramieniem. Zaraz potem do wypożyczalni wpadli policjanci w mundurach. Naoum Chamoun wciąż stał z rękoma uniesionymi nad głową. Lena Lindberg zatrzymała film. – Wygląda na to, że się znają? – spytała, patrząc na partnerkę. – Nic przecież nie powiedziała – odparła Sara Svenhagen, odwzajemniając spojrzenie. – Ale zgadza się, rozpoznała go i wygląda na to, że stało się to mniej więcej w chwili, gdy powiedział: „Dawaj całą kasę! Szybko, kurwa!” czy coś w tym stylu. – Jest zamaskowany – stwierdziła Lena – ale ona
rozpoznała go po głosie. – I w chwili, gdy go rozpoznała – dodała Sara – jej przerażenie natychmiast zmieniło się w absolutną pogardę. – A on instynktownie zareagował na tę pogardę i przyłożył jej, zanim zdążyła powiedzieć choćby słowo. – A potem, kiedy już to zrobił, był naprawdę zszokowany. Zamarł na tak długo, że przyzwyczajony do napadów Naoum Chamoun powinien zdążyć zareagować i go obezwładnić. – Ale zamiast tego Chamoun, człowiek, który ma w swojej wypożyczalni monitoring, by nasyłać swoich twardych krewniaków na ewentualnego napastnika, stoi bezradnie przez kilka minut z rękoma nad głową. To jest paradoks. – A tym, kto dzwoni na policję, jest nie kto inny, jak erotyczny Johannes. To chyba też paradoks. – Fakt pozostaje faktem – podsumowała z zadowoleniem Lena Lindberg – że nikt w tej wypożyczalni nie zachowuje się do końca tak, jak można by tego oczekiwać. – Ale z drugiej strony – zauważyła Sara Svenhagen – nikt też nie zachowuje się w wyraźny sposób podejrzanie. Doświadczone policjantki umilkły na chwilę, spoglądając na siebie. – Tak – powiedziała Lena. – Wciąż mam to przeczucie. – Tak – odparła Sara. – Ja też to czuję. Ale nie wiem do końca dlaczego. – No to przyjrzyjmy się sprawie dokładniej. Wyszły na korytarz, minęły pokoje Drużyny A i przeszły w stronę pomieszczeń pilnowanych przez surową recepcjonistkę. Ta wychyliła się ze swojej budki i powiedziała: – Każdy siedzi w swoim pokoju, zgodnie z życzeniem, tyle że obaj zaczynają się już trochę stawiać. – Są tylko dwie osoby? – spytała Lena Lindberg, marszcząc brwi. Recepcjonistka nie bez wysiłku odczytała z karteczki: – Johannes Åkerblom i Naoum Chamoun. – Nie ma Lisy Jakobsson? – Nie – odparła recepcjonistka lekko zgryźliwym tonem, jakby spodziewała się trochę więcej wdzięczności.
– Poczekamy trochę z naszym Aramejczykiem? – spytała Lena. – Ty zdecyduj – odparła Sara. – No to tak zrobimy – oświadczyła Lena. Po chwili siedziały w pokoju przesłuchań z bardzo zadbanym panem w mocno zaawansowanym wieku średnim, który opryskliwym tonem oświadczył: – Moje panie! Ponieważ przypuszczam, że całkiem świadomie kazałyście mi siedzieć i czekać przez ponad godzinę w klaustrofobicznej klitce, muszę też zakładać, że miałyście w tym jakiś cel. Ciekawym, co to takiego. Ponieważ pytanie było dobrze sformułowane i uzasadnione, Sara Svenhagen odparła w podobnym tonie: – Interesuje nas, dlaczego pan, panie Åkerblom, chciał wypożyczyć film porno w niedzielę o czwartej po południu? – Pani zainteresowanie podobnymi sprawami nie bardzo mnie obchodzi – odparł Johannes Åkerblom, wciąż dowcipnie, lecz z nową ostrością w głosie, która ujawniła się w jego dalszych słowach: – Proszę przejść do rzeczy. – Rozumiem, że jest pan stałym klientem – powiedziała Lena Lindberg. – I że pańska żona, Britta, z którą jest pan od trzydziestu lat, zdaje sobie z tego sprawę. A więc możemy do niej zadzwonić i z nią to omówić. – Nasze relacje małżeńskie nie mają nic wspólnego z waszym śledztwem i świetnie o tym wiecie. Dlatego pytam raz jeszcze: o co wam chodzi? Jestem o coś podejrzany? – Ależ nie – odparła pojednawczo Sara Svenhagen. – Próbujemy jedynie wyjaśnić sytuację. Wiemy oczywiście, że to pan zadzwonił na policję. – Jak zwykle – stwierdził gorzko Johannes Åkerblom. – Tak się człowiekowi dziękuje za to, że zgłosił przestępstwo? Oskarżając go, że jest zboczeńcem seksualnym? – Ach, a więc to zwyczajna sytuacja? – spytała Lena Lindberg. – Często się panu zdarza zgłaszać przestępstwa i być potem oskarżanym, że jest pan zboczeńcem? – Naprawdę nie ma żadnych powodów, żeby zadbać o dobre samopoczucie świadka? Czy to by wszystkim nie wyszło na
dobre? – Sprawdziłyśmy naturalnie pańską kartotekę – oświadczyła Sara Svenhagen i zaczęła wertować o wiele za grubą stertę papierów. – I wcale to za dobrze nie wygląda. Pełno przestępstw podatkowych z lat sześćdziesiątych i później. – Niedbale złożona deklaracja – odparł spokojnie Johannes Åkerblom. – Posłuchajcie, wiem, że to wszystko, co tam macie, to same głupoty. To wszystko już dawno zostało wyjaśnione. Czego właściwie chcecie? – Chcemy wiedzieć, kim pan jest – odarła chłodno Lena Lindberg – żeby ocenić, w jakim stopniu pańskie zeznania są wiarygodne. – Jesteście bardzo bliskie tego, żeby w ogóle nie usłyszeć żadnych zeznań. – Raczej nie sądzę. – Kiedy człowiek w końcu się uwolni od długów skarbowych z kilkudziesięciu lat – wtrąciła Sara Svenhagen – byłoby dość głupio utrudniać pracę policji. – I wzbogacić swoją kartotekę – dodała Lena Lindberg z uroczym uśmiechem. – Dlaczego uważacie, że musicie mi grozić? – spytał Johannes Åkerblom, szczerze zdziwiony. – W odróżnieniu od dziewięćdziesięciu procent ludzi, których zwykle przesłuchujecie, jestem świadkiem, który chce wam pójść na rękę. – Owszem – przyznała Sara. – Ale to nie znaczy, że jest pan wiarygodnym świadkiem. Musimy zadbać, żeby się pan takim stał. Musimy wyeliminować wszystko, co mogłoby stanąć temu na drodze. – Zazwyczaj nie zdradzamy swojej taktyki ludziom, których przesłuchujemy. – Chyba że są tak zdolni jak pan. – I potrafią nas natychmiast przejrzeć na wylot. – I rozumieją, że wiemy o wszystkim. – Widział pan coś, o czym nie wiemy? Johannes Åkerblom zamrugał oczyma. Wydawało im się, jakby ochronna warstwa z całego życia teraz zadrżała. Co
prawda nie odpadła, ale zadrżała i to wystarczało. – Chyba wiecie o wszystkim, co widziałem – powiedział w końcu, starając się, żeby nie zabrzmiało to potulnie. – Mamy zeznania, które złożył pan na miejscu – powiedziała Lena Lindberg. – Gdy stał pan przyciśnięty do półki z komediami. – A nie do półki z filmami erotycznymi – dodała Sara Svenhagen. – I te zeznania nie wystarczą. Brakuje w nich paru rzeczy. Proszę nam teraz powiedzieć, co pan widział i jak reagowali różni ludzie. Johannes Åkerblom spojrzał w stół, a potem podniósł wzrok. Jego spojrzenie było zupełnie spokojne. – Zastanawiałem się nad tym, co zaszło między napastnikiem i ofiarą. Była w tym nienawiść i była… miłość. – To znaczy co? – spytała Sara. – Byli kochankami? – Jeśli tak, to był to bardzo skomplikowany związek – odparł Åkerblom. – A pan z pewnością bez problemu może się do tego odnieść? – spytała uroczo Lena. Åkerblom mruknął coś pod nosem. – Coś jeszcze? – spytała Sara. – Cokolwiek? – Nie. To na tym się skupiłem. Wszystko działo się bardzo szybko. – A właściciel? Zna go pan, prawda? – W sumie to nie. Stoi tam i wypożycza filmy, to wszystko. Nie znam go. Nie należy do mojego kręgu znajomych. – Pewnie nie – powiedziała Lena. – Ale nie był tak zszokowany, żeby stać z rękoma uniesionymi nad głowę. – Nie był? – Ani trochę. Wydawał się w tym wszystkim dosyć trzeźwy. – W takim razie jak pan może zinterpretować jego zachowanie? – Nie mam żadnej interpretacji – odparł Åkerblom. Wypuściły go i sprowadziły Naouma Chamouna. Miał podkrążone oczy, wyzywającą minę i wydawał się zmęczony.
Sara i Lena spojrzały po sobie, próbując wyciągnąć wspólny wniosek. Nie do końca im to wyszło. – Dlaczego te ręce? – spytała Lena Lindberg. Naoum Chamoun spojrzał na nią i potrząsnął głową. Nie odezwał się ani słowem. – Dlaczego stał pan z rękoma nad głową przez kilka minut po tym, jak napastnik zniknął? – A co to ma wspólnego z napadem? – spytał Naoum Chamoun bez wyraźnego akcentu, ale też całkiem bezbarwnym tonem. – Nie wiem – powiedziała Lena. – Proszę odpowiedzieć. – Kompletnie zamarłem – powiedział Chamoun. – Ale przecież już wcześniej napadano na pańską wypożyczalnię. Osiem razy, według tego, co zgłaszał pan na policję. – Nigdy nie używali przemocy. Powiedział to tak bez wahania, że zrobiło to wrażenie na doświadczonych policjantkach. – Ale grozili przemocą? – spytała Sara. – Jasne, że tak – odparł Chamoun. – Ale nigdy nie użyli przemocy. – Zna pan ofiarę? Suzanne Ehrenkronę? – Nikogo nie znam. – Nikogo? – Wypożyczam im filmy. Nie znam ich. – Ale na tym filmie, który pan nam udostępnił, wygląda na to, że pan z nią żartuje i z czegoś się śmieje. – Czasami przychodzi. Jest zabawna. Ale nie znam jej. Nikogo z nich nie znam. Nie jestem pewien, czy postrzegają mnie jako człowieka. – A pozostali, którzy byli w sklepie? – spytała Lena Lindberg. – On też czasem pożycza filmy. Johannes Åkerblom. – W każdym razie zna pan jego nazwisko? – I numer PESEL. 440224-1054. – Dlaczego? – Często się spóźnia ze zwrotem filmów. Muszę mu wysyłać
upomnienia. – Filmów porno? – Tak – odpowiedział po prostu Naoum Chamoun. – Zawsze przychodzi sam? – spytała Lena Lindberg. – Tak. – A więc potrafi pan rozpoznać wszystkich, którzy znajdowali się w wypożyczalni, kiedy zjawił się napastnik? – Z wyjątkiem tej, która stała najdalej. Tej szczupłej. – Lisa Jakobsson – kiwnęła głową Sara. – Nigdy wcześniej u pana nie była? – Nie. – Zakładam, że nie trzeba pytać człowieka, który zna na pamięć numery PESEL swoich klientów, czy jest tego pewien? – Dobrze pani zakłada. – I nic więcej się panu nie rzuciło w oczy, jeśli chodzi o napastnika? – Tylko tyle, że był ćpunem. – I że był agresywny… – Nie znoszę przemocy. – Jeśli wziąć pod uwagę, że był pan gotów nasłać krewniaków na naszego ćpuna, to jest to dość nieoczekiwana wypowiedź. – Robi mi się niedobrze i sztywnieję. To prawda. – A pana krewni? – To jest jej pomysł – powiedział Chamoun, wskazując na Lenę. – I to nieprawda. – Przyznał pan to na miejscu – rzuciła Lena Lindberg. – Powiedział pan konkretnie: „Jeśli ma się dostać w tym kraju jakąś sprawiedliwość, to trzeba ją wziąć we własne ręce”. Nietrudno zapamiętać takie słowa. – Ale mówiłem to teoretycznie – odparł kwaśno Naoum Chamoun. – Dlaczego filmuje pan swoich klientów? – spytała Lena. – Bo ludzie kradną tyle filmów. Mówi się, że ci z Östermalmu są najgorsi, a ja się mogę z tym jedynie zgodzić. Jak tylko trzymają coś w ręce, od razu należy do nich. Sara i Lena popatrzyły po sobie. Odwrócone uprzedzenia
zawsze były interesujące same w sobie, ale z Naouma Chamouna niewiele się już dało wyciągnąć. Rozmówca, który wchodzi w klincz, nigdy nie jest pięknym widokiem. Zamiast tego wsiadły więc w służbowy samochód i wyjechały z policyjnego garażu od strony Bergsgatan, gdzie jasne słońce późnego lata natychmiast je oślepiło. Lena Lindberg otarła kratę bramy przednim zderzakiem i gdy podniosła osłonę przeciwsłoneczną, zobaczyła, że brama uparcie drapie przód samochodu. Równocześnie zauważyła spojrzenie dozorcy siedzącego w budce i spojrzenie to mówiło po prostu: baba za kółkiem. Sara Svenhagen obserwowała przebieg wydarzeń równocześnie rozbawiona i zaniepokojona. Był taki czas w życiu Leny Lindberg, gdy bez wahania wypadłaby z samochodu, dopadła do stróżówki i zagroziła dozorcy, że go zabije. Ślady tej mentalności wciąż w niej były, Sara to widziała, ale teraz na czole Leny pojawiła się jedynie niewielka zmarszczka. Zmarszczka ta była jednak z drugiej strony tak intensywna, że przypominała czarną dziurę w centrum wszechświata. Nasze fiksacje stają się zmarszczkami, kiedy się starzejemy, pomyślała Sara, ale na głos powiedziała: – Po co ich filmował? Lena Lindberg trochę niepotrzebnie dodała gazu, jadąc pod górę ulicą Bergsgatan, i wściekle skręciła w prawo w Polhemsgatan. – Wiem – powiedziała głucho. – To się nie zgadza. Milczały przez resztę drogi przez Kungsholmen, a na północnych obrzeżach Vasastan Sara spytała: – Dlaczego Lisa Jakobsson się nie zjawiła? Lena skrzywiła się i odparła: – Też dobre pytanie. Potem znów milczały, aż Sztokholm za szybą przeszedł w Solną i znalazły się na korytarzu szpitala Karolinska, naprzeciw pielęgniarki, która przyglądała im się surowo. – Sofie Ehrenswärd nie wolno jeszcze przeszkadzać – powiedziała ostro. – A jak się miewa Suzanne Ehrenkrona? – spytała niewinnie
Lena. Jeden policzek pielęgniarki lekko zadrżał, ale dalej się upierała. – Ma poważny wstrząs mózgu i dopiero dwie godziny temu neurolog mógł stwierdzić, że nie ma żadnych oznak trwałych uszkodzeń mózgu. A poza tym śpi. – Ale nie jest w narkozie? – Jest na silnych środkach przeciwbólowych, więc prawie na to samo wychodzi. – Musimy z nią porozmawiać – stwierdziła Lena Lindberg z odrobinę silniejszym naciskiem w głosie. Pielęgniarka westchnęła głęboko i kręcąc głową, wpuściła je na salę, gdzie stały cztery łóżka oddzielone przenośnymi ściankami. A potem znikła. We wszystkich czterech łóżkach leżały kobiety, które wydawały się zupełnie nieprzytomne. Zaczęły szukać Suzanne Ehrenkrony. – Potrafisz wyjaśnić takie zachowanie? – spytała cicho Lena. – Co ona tak właściwie chciała pokazać? – To dość ludzkie – odparła Sara, okręcając ostrożnie bransoletkę z nazwiskiem na nadgarstku kobiety leżącej na lewo od drzwi. Było na niej niewłaściwe nazwisko. – Ja raczej myślę, że to nieludzkie – odparła Lena, robiąc to samo z kobietą leżącą pod oknem. Pacjentka otworzyła oczy, przez kilka sekund gapiła się na nią pustym wzrokiem, a potem jej powieki znów opadły. To również nie była Suzanne Ehrenkrona. – Mają do czynienia z życiem i śmiercią – odparła Sara Svenhagen, podchodząc do drugiego łóżka przy drzwiach. – Stają w obliczu wielkiej zagadki życia i czują się mali i słabi. Są bezsilni wobec misterium człowieka, a do tego bezsilni w obliczu szpitalnej machiny. To wszystko wydaje się bardzo nieprzeniknione. Ale jest taki mały, maleńki sektor, w którym mają władzę, i dlatego to takie ważne, żeby go bronić. – I to niby ma być ludzkie? – spytała Lena Lindberg, okręcając kolejną bransoletkę. To również nie była Suzanne Ehrenkrona. – Może nawet kobiece – stwierdziła Sara Svenhagen.
I dodała: – Tu jest. Lena Lindberg podeszła w kilku krokach do łóżka na prawo od drzwi, rozglądając się po sali. Wszystkie kobiety były nieprzytomne, wszystkie miały różne bandaże na głowach. Dopiero teraz uderzyło ją, że to była sala dla kobiet, które padły ofiarą przemocy, a prawdopodobieństwo, że sprawcami byli mężczyźni, można by raczej uznać za pewność. Z całą pewnością leżały tu cztery kobiety, którym mężczyźni próbowali wbić czaszki do środka. Ogólnie mężczyźni bardzo rzadko bili kobiety – wciąż istniało tabu, granica, która zatrzymywała rękę. Mężczyźni ze skłonnościami do przemocy tylko wyjątkowo wyżywali się na kobietach. Tyle tylko że dotyczyło to miejsc publicznych. Gdy tylko ci mężczyźni ze skłonnościami do przemocy przekraczali próg prywatności, tabu pękało w szwach, nie było już granicy, która powstrzymuje rękę. Z chwilą gdy kobieta wpuszczała mężczyznę do swojego życia, narażała się tym samym na różnego rodzaju ryzyko. Lena Lindberg świetnie o tym wiedziała. Co prawda Geir jej nie bił – było nawet odwrotnie, choć w kontrolowanych warunkach – została jednak zwabiona do sadomasochistycznego świata, do którego właściwie nie pasowała. W sumie granica wcale nie była taka ostra. Niewiele kobiet, które znała, było równie twardych jak ona – żaden człowiek na świecie nie mógłby sobie wyobrazić Leny Lindberg pobitej przez jakiegoś faceta – ale mimo to czuła, że ta granica wcale nie jest taka wyraźna. Wszystkie te silne emocje… Zapewne również i ona mogła popaść w zależność emocjonalną, która sprawia, że kobiety pozwalają się bić, raz za razem. Dlaczego musi tak być? W kobietach jest za dużo autodestrukcji… Gdy Lena Lindberg dotarła do łóżka Suzanne Ehrenkrony, Sarze Svenhagen właśnie udało się tchnąć w nią życie. – Witaj, Suzanne. Jesteśmy z policji – odezwała się Sara. – Dasz radę odpowiedzieć na kilka pytań? Jasnoniebieskie oczy Suzanne Ehrenkrony wyjrzały zza mgły i widać było, że próbuje się zorientować w otoczeniu, które nagle ujrzała. W końcu kiwnęła głową.
– Znałaś go? – spytała Lena Lindberg. Suzanne Ehrenkrona spojrzała na Lenę. Z jej oczyma coś się stało. Jej spojrzenie jakby zwróciło się do środka, stało się defensywne. Lena dostrzegła grymas, który przemknął po twarzy Sary, i szybko potrząsnęła głową, ale się tym nie przejęła. Ciągnęła dalej: – To oczy rozpoznałaś? Wszedł zamaskowany, odwrócił się w twoją stronę i wtedy poznałaś jego oczy. Tak było, prawda? – Nie wiem, o czym mówisz – odparła ochryple Suzanne Ehrenkrona. – Daj spokój, Suzanne. Przecież nie chcesz, żebym przychodziła trzy razy dziennie wałkować to samo pytanie. Bo to się właśnie stanie, jeśli dalej będziesz okłamywać policję. – Nie kłamię. – Kłamiesz – odparła Lena Lindberg. – Jeśli nie poznałaś jego oczu, to głos. Ale rozpoznałaś go na pewno. Suzanne Ehrenkrona powoli odwróciła głowę, aż jej spojrzenie spotkało się ze spojrzeniem Sary Svenhagen. – Lena jest bardzo uparta – powiedziała Sara. – O mało co nie umarłam – powiedziała Suzanne Ehrenkrona. – Dlaczego mnie teraz męczycie? – Bo wiesz, kim jest napastnik – powiedziała Lena Lindberg. – Powiedz nam, a zostawimy cię w spokoju. – Tak jakbyście to wy były problemem… Lena i Sara spojrzały po sobie. Sprawa była jasna. – W twoim spojrzeniu bardzo szybko pojawiła się pogarda – podjęła Lena. – Gdy tylko go rozpoznajesz, twoją instynktowną reakcją jest pogarda. A on reaguje równie szybko, kiedy zauważa ciebie. To jakiś dawny, naprawdę pokręcony związek. Problem polega na tym, że masz dziewiętnaście lat i nie miałaś czasu na taki związek, nie, jeśli równocześnie chodziłaś do gimnazjum. Jeśli byłabyś w związku z naprawdę mocno uzależnionym narkomanem, a najwyraźniej z takim mamy tutaj do czynienia, powinnaś się pojawiać w policyjnej kartotece. Ale nigdzie się nie pojawiasz. Ćpasz? – Nigdy – wyrwało się Suzanne Ehrenkronie. – Jakieś młodzieńcze zauroczenie? Miałaś piętnaście lat, on
może osiemnaście, doświadczony i imponujący dzieciak ze Stureplan, tak uzależniony od kokainy, jak w tym wieku nikt nie powinien być. Bardzo, ale to bardzo się w nim zakochujesz, ale twoja miłość nie wystarcza, żeby on przestał się staczać. Dlatego zaczynacie się nienawidzić. Jego prawdziwą miłością jest ćpanie. Nie po raz pierwszy cię uderzył i nie po raz pierwszy nie zgłaszasz tego na policję. – Ale to się nie do końca zgadza – odezwała się nagle Sara. Lena posłała jej niemal równie surowe spojrzenie, jakim wcześniej obdarzyła ją Sara. Suzanne Ehrenkrona patrzyła na nie tylko ponuro. – Człowiek się tak nie zakochuje, kiedy ma piętnaście lat – podjęła Sara. – Albo inaczej: pewnie, że się zakochuje. Zakochuje się po uszy i nigdy później w życiu miłość tak całkowicie nie wypełnia ciała i nie kieruje jego działaniami. Ale to przechodzi równie szybko, jak się pojawia. A zwłaszcza w okolicy Stureplan, gdzie chłopaki z reguły są do siebie bardzo podobne. Jeśli jeden zaczyna ćpać, zawsze jest jakiś nowy tuż za rogiem. – Aha – wyrwało się Lenie i spróbowała zbyt późno zamaskować swoje olśnienie oczywistym stwierdzeniem: – Tego typu głębokie emocje są raczej zarezerwowane dla związków innego typu. Sara kiwnęła głową i ciągnęła dalej: – Ciekawa jestem, czy jakiś członek szlacheckiego rodu Ehrenkrona figuruje w dzisiejszych czasach w policyjnej kartotece. W każdym razie żadnego nie znalazłyśmy. – Czyli braciszek zmienił nazwisko – pokiwała głową Lena, spoglądając z wdzięcznością na Sarę. – Dzięki za podpowiedź. – Gadacie bzdury – stwierdziła nadąsana Suzanne Ehrenkrona. – Znajdziemy go – zapewniła spokojnie Sara Svenhagen. – Pewnie zaczęło się od porządnego buntu. Zderzenie z rzeczywistością musiało sprawić, że pojął, jaki sztuczny jest świat wyższych sfer, i nie miał ochoty mieć już nic do czynienia
ze szlachtą. Może nazywa się Persson, może zapisał się do SAC1. Chce się buntować. Niestety, płomień rewolucji nie jest już w Szwecji tak silny jak kiedyś. Te kręgi, do których trafił, zajmują się mniej więcej tym samym, co dzieciaki na Stureplan. Ćpają. – Zaczyna się pewnie nie od koki, tylko od trawki – podjęła Lena. – Ale on jest dość podatny i dość szybko przechodzi od marihuany i haszu do palenia heroiny. Jest narkomanem, a siostrzyczka nic nie może na to poradzić. – I tak Benjamin Ehrenkrona, który miał zostać dyrektorem firmy, stał się ćpunem i bandytą Bennym Perssonem. – To się stało tak łatwo, Suzanne. Nic nie jest stałe i z góry ustalone. Umilkły i patrzyły na dziewczynę. Powoli przymknęła oczy, nie mówiąc ani słowa. W kąciku mocno zaciśniętego oka pojawiła się mała łza. – Znajdziemy go. Wiesz o tym – powiedziała Sara. – Ale wtedy będziemy musiały tu wracać i powtarzać tę rozmowę jeszcze co najmniej kilka razy. Suzanne Ehrenkrona dalej milczała. Łza w kąciku jej oka potoczyła się powoli maleńką zmarszczką, aż stała się na tyle duża, by znów uformować kroplę. Przez chwilę zawisła u nasady nosa, a potem zmieniła się w strużkę, która powoli, powolutku spłynęła po nosie. – W takim wypadku będziemy musiały naprawdę porządnie pogrzebać w przeszłości rodziny Ehrenkronów – stwierdziła Lena. Łza dotarła do kącika ust i wydawało się, że sam jej słony smak sprawił, że usta dziewczyny się rozchyliły, a język – rozwiązał. – Nazywa się Andreas – powiedziała Suzanne. – Andreas. Andreas Bergström. I zaangażował się w ruch wegański. Idioci! – Dzięki – powiedziała Sara i położyła jej rękę na ramieniu. – Wiesz, gdzie się kręci? – spytała Lena, czując się trochę wypchnięta poza nawias. 1 SAC, Sveriges Arbetares Centralorganisation – Federacja Związków Zawodowych w Szwecji (przyp. tłum.).
– Nie – odparła Suzanne i rozpłakała się na dobre. – Nie wierzyłam, że naprawdę mnie uderzy. Nigdy dotąd tego nie zrobił. Nie był nawet w stanie zabić muchy i się przy tym nie rozpłakać. – Nie wiesz o żadnej jego kryjówce? – Trzymam się od tego najdalej, jak mogę. Nienawidzę go. – I kochasz? – spytała Sara. – Tak. Pieprzony Andreas. Niech to szlag. W drodze powrotnej na posterunek nie odezwały się ani słowem. Panowała całkowita cisza. Aż do chwili gdy Lena, tuż przed mostem St. Eriksbron, nagle zjechała w stronę chodnika i gwałtownie zatrzymała wóz. Przejeżdżające samochody zatrąbiły gorączkowo. Lena wjechała na chodnik. Sara spojrzała na drugą stronę mostu. Dokładnie tutaj zaledwie rok temu wysadzono wagon metra na chwilę przed tym, nim wjechał na most. Przeszył ją dreszcz i spojrzała na koleżankę. – Tylko ja czuję takie dziwne wibracje? – rzuciła Lena Lindberg. – Nie było mnie tam – odparła Sara Svenhagen. – Muszę polegać na twoich wibracjach. I polegam. Rzeczywiście rozwiązałyśmy tę sprawę. I to dość elegancko. – Wiem – powiedziała Lena. – Pozwól, że zgadnę – zaproponowała Sara. – Dobra. – To, że Johannes Åkerblom ogląda porno, samo w sobie wydaje się trochę zagadkowe. Podobnie jak to, że Naoum Chamoun filmuje klientów i że tak długo trzymał ręce nad głową. I cała ta gra między Suzanne Ehrenkroną i jej ćpającym bratem Andreasem. Ale tak jakby nic nie odbiega od normy. Wszystko wydaje się mieścić w granicach normalnych odchyleń, jeśli można tak to ująć. Normalne odchylenia. – Ale dlaczego Lisa Jakobsson się nie zjawiła? – spytała Lena Lindberg. – To może być cokolwiek – odparła Sara. – Od zwykłej opieszałości po rzeczywisty strach przed policją. I rozwiązałyśmy tę sprawę bez niej. – Strasznie długo stała pod tą półką z komediami, potem
spróbowała zwiać i twierdziła, że chciała wypożyczyć film, chociaż mieszka w zupełnie innej części miasta. Tutaj. – Tutaj? – Uderzyło mnie to, kiedy mijałyśmy Sankt Eriksplan. Mieszka przy Gästrikegatan. – Przy tej ulicy, którą przed chwilą minęłyśmy? – Właśnie – rzuciła Lena Lindberg, ruszając i biorąc jeden z najniebezpieczniejszych zakrętów w historii. Minęły co najwyżej dwie dziesiąte sekundy, nim Sara Svenhagen zaczęła myśleć o swoim nienarodzonym dziecku. I nie przestała o nim myśleć, póki samochód nie zwolnił przed wejściem do budynku przy Gästrikegatan, tuż obok St. Eriksplan. Lena zaparkowała elegancko między dwoma wozami w bocznej uliczce i po chwili obie skuteczne panie były już na schodach. Poprzedniej ciąży Sary Svenhagen towarzyszyły dziwne zachcianki na jedzenie skórek od ziemniaków. Obierała ziemniaka, żuła skórkę, a ziemniaka wyrzucała. Tym razem nic takiego się nie pojawiło. Była już w szóstym miesiącu i nie dręczyły jej żadne, choćby najmniejsze zachcianki. Być może z wyjątkiem niespodziewanie wielu seksualnych… Dotarły do drzwi na trzecim piętrze, gdzie nad szczeliną skrzynki na listy widniał napis „Jakobsson”. Zadzwoniły. Żadnej odpowiedzi, żadnej reakcji. Żadnych oznak życia. Przez chwilę spoglądały po sobie. Tradycyjna sytuacja dla pary policjantów. Nic szczególnego. Niemal codzienna sytuacja. Ale również niemal codzienny dylemat moralny. Najprościej i zgodnie z prawem byłoby to po prostu olać, postąpić zgodnie z regulaminem i być dobrym gliną. A najskuteczniej? Złamać prawo. Można sobie jak najbardziej wyobrazić, że ciężarna policjantka ma nieco inne normy moralne – albo raczej, że powraca do tych norm, których uczyli ją w szkole policyjnej. Jeśli to prawda, to wynika to zapewne z faktu, że taka policjantka doświadcza siebie jako jednej z wielu, w kontekście jakiejś większej całości. Ponieważ teraz należy do ludzi, którzy mają potomstwo, odczuwa silniejszą potrzebę, by robić to, co słuszne.
– Masz sprzęt? – spytała Sara Svenhagen. – Yes! – odparła Lena Lindberg. – Do it – powiedziała Sara Svenhagen. I dzięki wyżej wspomnianemu sprzętowi pół minuty później były w mieszkaniu Lisy Jakobsson. W mieszkaniu nie było niczego szczególnego. Może zaskakiwał nieco surowy gust, pewien brak tradycyjnej przytulności, ale z całą pewnością ani Sara, ani Lena nie miałyby nic przeciwko temu, by spędzić w takim mieszkaniu swoje miejskie młodzieńcze lata. Położenie było fantastyczne, a lekko japoński minimalizm bynajmniej nie odstraszał. Być może odstraszała tylko jedna rzecz, a mianowicie dziwaczna czystość. Niesamowicie imponujący porządek. Żadna z nich nie potrafiła sobie przypomnieć, by kiedykolwiek w latach młodości miały tak świetnie posprzątane w swoich mieszkaniach. W przedpokoju leżała dzisiejsza poczta. Była godzina druga i nie istniał żaden powód, by Lisa Jakobsson znajdowała się teraz w domu. Pod pocztą leżała poranna gazeta. – Nie nocowała w domu? – spytała Lena, pokazując na gazetę. Sara wzruszyła ramionami. – Jak często ci się zdarza nie zdążyć przeczytać „Dagens Nyheter”, bo musisz już pędzić, i zostawiasz ją tam, gdzie upadła? – Wygląda na to, że ona nie należy do tego typu ludzi, którzy wciąż gdzieś pędzą albo zostawiają rzeczy na podłodze. – Właśnie – stwierdziła Sara. Przeszły do kuchni. Wszystko było w idealnym porządku, z wyjątkiem filiżanki po herbacie stojącej w zlewie. Osad na filiżance świadczył, że pół centymetra na dnie wyparowało. – Nie nocowała w domu? – powtórzyła Lena, wskazując na filiżankę. – Hmm – mruknęła Sara, podchodząc do kuchennego stołu. Leżała tam „Dagens Nyheter” z niedzieli, wszystkie części ułożone w równy stosik, a spod niej wyglądało coś, co przypominało tygodnik. Sara wysunęła to.
– Teraz uważaj – rzuciła Lena. – Wiem – odparła Sara. Ukazało się czasopismo zatytułowane „Twoje Zdrowie”. Wyglądało na najzwyklejsze na świecie czasopismo o zdrowiu, z rodzaju tych nowoczesnych i niezbyt poważnych. Nagłówek na okładce brzmiał: „Sześć sposobów, jak szybko stracić na wadze”. – Hmm – mruknęła Lena, zastanawiając się, czy nie napisano rozłącznie czegoś, co powinno być napisane łącznie, i otwierając drzwi lodówki. W środku było niewiele, głównie jakieś napoje proteinowe i niskokaloryczne produkty. Lena przeszła do toalety. Również tutaj panował taki porządek, że pomieszczenie wydawało się niemal sterylne. Lena podniosła klapę i przykucnęła. Gdy pochyliła głowę tak nisko, że niemal zniknęła w muszli klozetowej, Sara zawołała z przedpokoju. – Ale byłby ubaw, jakby teraz weszła! – Wszystko wypucowane – stwierdziła Lena. – Czuć niemal tylko środki czystości. Niemal. Powąchaj. Sara Svenhagen westchnęła głęboko i niechętnie powąchała muszlę klozetową. Wzruszyła ramionami. – Nie czujesz wymiocin? – spytała Lena. – Taki jakby nieświeży zapach. Sara powąchała jeszcze raz i musiała przyznać, że mimo wszystko poczuła jednak coś w tym stylu. – Jest wyjątkowo szczupła – powiedziała Lena. – Zwróciłam na to uwagę już w wypożyczalni, ale wtedy musiałam myśleć o mnóstwie innych rzeczy. Teraz bardziej mi się to rzuca w oczy. Wszystko wskazuje na to, że Lisa Jakobsson jest anorektyczką. Ma wszystkie cechy: potrzeba kontroli, fiksacja na punkcie wagi, mania sprzątania. – A to z kolei nie ma zupełnie nic wspólnego z naszą sprawą – powiedziała Sara. – Tak – przyznała Lena. – I to z kolei bardzo mnie niepokoi. – Musimy już spadać – oświadczyła Sara. – Jeśli przyjdzie, na pewno wylecimy z roboty. – Dzięki, że mi przypominasz – powiedziała Lena Lindberg,
wstając. Gdy wóz zjechał do policyjnego garażu, odezwały się po raz pierwszy od Gästrikegatan. – Powiedz mi dokładnie, co cię gryzie – poprosiła Sara. Lena skończyła meandrować w dziwnym labiryncie garażu i odparła: – Ta Lisa Jakobsson nie pasuje do tej całej historii. Nie powinno jej tam być. – No to połapmy trochę bandziorów – zaproponowała Sara Svenhagen. – Musimy dorwać Andreasa Bergströma, z domu Ehrenkrona. – On ma drugorzędne znaczenie – powiedziała Lena Lindberg i zaparkowała.
6 W BARDZO MAŁYM POKOJU siedziało dwóch mężczyzn i oglądało film. W ostatnich tygodniach ci dwaj mężczyźni bardzo często razem oglądali filmy, a jednak upłynął ponad rok, odkąd którykolwiek z nich był w kinie. Każdy siedział przy swoim komputerze i oglądał napady, które były do siebie łudząco podobne. Samotny człowiek A stoi przy bankomacie, kiedy inny człowiek B, w kominiarce, podkrada się do niego od tyłu. Sekundę po tym, jak A wprowadza kod, ma już na głowie worek i zostaje odciągnięty przez C i D z kominiarkami na głowach. B przejmuje kartę, szybko wprowadza kod i wyciąga pieniądze. Następnie A zostaje z powrotem wrzucony w kadr, podnosi się i krzyczy ze strachu. Natomiast B,C i D zdążyli już dawno zniknąć. Dramaturgia była oczywista i zawsze identyczna. Jorge Chavez pokręcił głową i wstał. Jon Anderson dalej wpatrywał się w swój monitor. – Czy coś nam umyka? A może nie ma tu niczego, co mogłoby nam umknąć? – spytał Chavez. – Często o to pytasz – odparł Anderson – a ja dalej nie znam odpowiedzi. Chavez spojrzał na niego ponuro i wrócił na swoje miejsce przy komputerze. Uruchomił kolejną serię w sumie identycznych sekwencji. Ciemny samochód toczył się przez nocne miasto w różnych miejscach, obok parkingów, po mostach, wzdłuż wody. Był to bez wątpienia ten sam samochód, z tym samym wgnieceniem na błotniku, choć numery rejestracyjne się zmieniały. Również i tym razem Chavez, do którego największych cnót nie należała cierpliwość, nie miał powodu do radości. Więc zamiast się cieszyć, wybuchnął:
– Jedna jedyna kamera z tych wszystkich kamer przy bankomatach uchwyciła wóz. Potem cierpliwie namierzyliśmy ten sam pieprzony wóz na mnóstwie różnych innych filmów z kamer w całym mieście. Zawsze z innymi numerami rejestracyjnymi. – Miło, że podsumowujesz mi sprawę – powiedział Anderson, nie odrywając wzroku od monitora. – Żebym wiedział, czym się zajmujemy. – Czasem trzeba na coś spojrzeć trochę z boku – powiedział Chavez. – Wiem, że nie jesteś w tym najmocniejszy, ale spróbuj. – Dobra – stwierdził Anderson, dalej patrząc w monitor. – W tej chwili już wiemy, bez względu na to, jak bardzo przekonujemy samych siebie, że jest inaczej, że z tych filmów z kamer przy bankomatach nie wyłonią się żadne nowe tropy. To tablice rejestracyjne w końcu nas do nich doprowadzą. – Już to przerabialiśmy – odparł Jon Anderson. – Tablice zostały skradzione z różnych parkingów na północ, południe, wschód i zachód od miasta. To nie są żadne tropy. – Jestem całkowicie przekonany – upierał się Chavez – że mimo wszystko nas do nich doprowadzą. – No to popracuj nad tym, zamiast ciągle się gapić na te same filmy. – Ty to zrób. – Dobra, ale ja uważam, że coś znajdę. Ty tak nie uważasz. It makes all the difference in the world. – Naprawdę, jesteś matką wszelkich mądrości, Anderson. – I jestem z tego dumny. – A więc jest tak – powiedział Chavez, nabierając powietrza w płuca. – Ten sam wóz został zidentyfikowany z mnóstwem różnych rejestracji. Na tym samochodzie namierzono aż dwanaście różnych tablic rejestracyjnych. Wszystkie te tablice zostały ukradzione poza miastem, wszystkie zdjęto na parkingach niedaleko centrów handlowych. Oczywiście, że jest w tym jakiś trop. Zauważyłem na przykład, że w pobliżu wszystkich miejsc, gdzie ukradziono tablice rejestracyjne z pojazdów, był McDonald, punkt Stadium i sklep H&M.
– McDonald, Stadium, H&M – powtórzył Jon Anderson. – Bardzo oryginalnie. Te sklepy są we wszystkich centrach handlowych w całej Szwecji. Ale Chavez się nie poddawał; ciągnął dalej. – We wszystkich przypadkach znaleźli parkingi, na których nie było kamer monitoringu. Te chłopaki świetnie wiedzą, gdzie są kamery, to jasne. Gdy w pobliżu są kamery, działają tak, że nie ma to w sumie żadnego znaczenia. Ale również świetnie wiedzą, gdzie nie ma kamer. Do diabła, jeden z nich musi robić w tej branży. Jeden musi pracować przy kamerach monitoringu. Po raz pierwszy Jon Anderson oderwał wzrok od monitora. Zobaczył, że Jorge znów wstał i zaczął przemierzać niewielką wolną przestrzeń w ich wspólnym pokoju. – Albo przy planowaniu rozmieszczenia kamer – podjął Chavez. – Urbanistyka? W gminie lub w firmie montującej kamery. – Ale przecież to całe mnóstwo gmin – odparł Anderson. – Lidingö, Haninge, Bromma, Järfälla, Nacka, Solna, Tyresö, Värmdö, Österåker i diabli wiedzą, co jeszcze. I zakładam, że każda gmina zamawia własne kamery od wielu różnych firm ochroniarskich. – Tu nic nie trzeba zakładać – powiedział Chavez. – To trzeba sprawdzić. – Coś czuję, że zanosi się na jakieś rozkazy… – Skontaktuj się ze wszystkimi tymi gminami i sprawdź, w jaki sposób przebiega rozmieszczanie kamer monitoringu. – Na pewno jest też mnóstwo prywatnych – westchnął Jon Anderson. – Ale nie tam, gdzie zwędzili tablice rejestracyjne. Sprawdź, czy jest jakiś wspólny mianownik. Na przykład czy te gminy wynajmują jakąś jedną firmę. – A ty co będziesz robił, szefie? – Mówienie do mnie „szefie” świetnie do ciebie pasuje. Cudownie to brzmi w twoich ustach. – Oczywiście. – Ja sprawdzę, kto odpowiada za kamery przy bankomatach.
*** – Dr Mrs Nora Higgins – stwierdził z ociąganiem Gunnar Nyberg. – A więc to się stało naszą przyszłością? – Ostatnie oszustwa czekowe – powiedział również z ociąganiem Arto Söderstedt. – W przyszłości ludzie będą patrzeć na tego pajaca i z pobłażliwą nostalgią stwierdzą, że stary dobry sport, jakim były oszustwa czekowe, zaczął się już porządnie staczać, zanim wymarł równie definitywnie, jak skok w dal z pozycji stojącej. – Albo skok wzwyż z pozycji stojącej – zauważył Nyberg. – Doprawdy, widok godny bogów. Te filmy z lat dwudziestych z chudymi jak patyk facetami, którym jakoś udaje się skoczyć metr osiemdziesiąt z pozycji stojącej. – Tyle że najwyraźniej godny tylko bogów – zauważył Söderstedt. – A bogowie nie przynoszą żadnych dochodów. Zawiodła publiczność. Mniej więcej to samo dzieje się teraz z takimi pięknymi sportami jak siatkówka i tenis stołowy. – Dr Mrs Nora Higgins może tak właściwie zwracać się jedynie do ludzi, którzy nie potrafią korzystać z internetu i którym dalej wysyłanie czeków ślimaczą pocztą na drugą stronę kuli ziemskiej wydaje się zupełnie naturalne. – I którzy nie sprawdzają daty transakcji na swoim koncie. I tak długo wytrzymał. Ale teraz rozwój techniki dogonił Dr Mrs Norę Higgins. Kiedy następny raz spróbuje, pójdzie siedzieć. Söderstedt wpatrywał się w monitor w ich wspólnym pokoju. Wciąż był tak samo zdziwiony za każdym razem, gdy podnosił wzrok i po drugiej stronie biurka widział Gunnara Nyberga, a nie swego niemal odwiecznego partnera Viggo Norlandera. Tuż po lunchu znowu rozmawiali. Krótki telefon ze szpitala Södersjukhuset. Konieczna była kolejna operacja. Viggo nie pamiętał już, która to z kolei, ale pojawiły się nowe przerzuty. Znowu. Arto próbował podtrzymywać ich obu na duchu, ale pozostawało jedynie pytanie, jak długo to potrwa, nim będzie zmuszony zaakceptować fakty. To, że Viggo Norlander mimo
dzielnej walki z zawrotną szybkością coraz bardziej zbliżał się do punktu, w którym nie było już żadnej nadziei. Nie, pomyślał Arto Söderstedt, patrząc na swojego nowego, zdrowego jak ryba partnera. Tego nie zaakceptuje ani on, ani ja. Będę stał nad jego grobem i się z tym nie pogodzę, aż usłyszę, że sama ziemia pode mną jęczy w proteście, i nasze wspólne, nieme, ale potężne protesty poruszą samego Boga Ojca, i będzie musiał nam wszystkim wyjaśnić, dlaczego, u diabła, wynalazł tak idiotyczną rzecz jak rak. Gdy Arto Söderstedt powrócił do tego świata, poczuł, że Gunnar Nyberg wpatruje się w niego zza biurka. – Ja też o nim myślę – powiedział Nyberg. – Aha – mruknął Söderstedt. – Był też moim partnerem. Zanim został twoim. – U tak zwanego zarania dziejów. – Może pamiętasz zabandażowane łby NN? Nyberga i Norlandera z zabandażowanymi głowami po bohaterskich czynach w sprawie mordercy z Kentucky? – Pamiętam – odparł Söderstedt. – Ale to nic nie zmienia. – Może i nie – powiedział Nyberg. – Ale musisz pojąć, że nie chodzi tylko o ciebie. – Pojmuję, że chodzi tylko o Viggo – odparł Arto. – Więc całkowicie się z tobą zgadzam, że nie to utrudnia naszą współpracę. Ty ją utrudniasz, Gunnar. – Oczywiście – uśmiechnął się Nyberg. – A teraz opowiedz swojemu biednemu, gorszemu partnerowi, co się tak właściwie dzieje. Po twarzy Söderstedta też przemknął uśmiech. Odparł: – Od czterech godzin razem z policjantami z Europolu z jedenastu krajów UE jesteśmy podłączeni do tego serwera, z którego Dr Mrs Nora Higgins wysłała swoich pięć ostatnich maili. Gdy tylko wyśle następnego maila, dzięki imponującemu łańcuchowi wyszukiwania dotrzemy do tego, w którym europejskim mieście siedzi nasz cwaniaczek. Jeśli potem wyśle jeszcze jednego maila, będziemy wiedzieć dokładnie, gdzie siedzi. W którym pieprzonym mieszkaniu. – Dzięki – powiedział Nyberg. – Tak się cieszę, że
wyjaśniasz mi różne rzeczy. – Proszę bardzo – rzucił Söderstedt. Dokładnie w tej chwili całkowicie biały ekran przed nim zaczął się zmieniać. I zmieniła się również twarz Söderstedta, w związku z czym Nyberg natychmiast przeszedł na drugą stronę biurka i zawisł ciężko nad jego ramieniem. Całkowicie biały ekran zapełnił się skomplikowanymi kombinacjami cyfr i liter, a całość kończyła się literami STH. – To niemożliwe – powiedział Söderstedt bez tchu. – To niemożliwe, żeby siedział w Sztokholmie. Nie potrafi przecież pisać po angielsku. – A angielski Szwedów jest oczywiście nienaganny? – rzucił samozwańczy ekspert językowy Nyberg. Zadzwonił telefon. Söderstedt odebrał. Nastąpiła rozmowa w nie do końca nienagannym angielskim, podczas której rola Söderstedta polegała głównie na tym, by mówić „yes” w równych odstępach czasu. W końcu odłożył słuchawkę i powiedział: – Niech mnie diabli! Jest w Sztokholmie. Mamy coś, co nazwali red alert. Pewnie widzieli to w jakimś hollywoodzkim filmie. – My? – Ty i ja – kiwnął głową Söderstedt. – Cała nadzieja Europolu zależy teraz od tego, czy tobie i mnie uda się błyskawicznie dotrzeć pod właściwy adres. Jeśli Dr Mrs Nora Higgins jeszcze raz uruchomi swojego maila. Jednostka techniczna w głównej kwaterze w Hadze kieruje teraz na to wszystkie swoje wyszukiwawcze siły. A potem muszą, niechętnie, wyraźnie to słyszałem, pokładać wszystkie swoje nadzieje w nikomu nieznanych szwedzkich inspektorach policji Sadestatcie i Neeburgu z prowincjonalnego miasta Sztokholm na północy. Gunnar Nyberg kiwnął głową. Potem wrócił powoli na swoją stronę biurka, wziął swoje wyjątkowo odporne krzesło, przestawił je na drugą stronę i usiadł obok swego bladego kolegi. – No to czekamy – powiedział.
7 PAULOWI HJELMOWI wcale się to nie podobało, ale znowu znajdował się u szefa Säpo. Co sądził o tym sam szef Säpo, było już mniej jasne, ponieważ w tej chwili zajmował się obcinaniem paznokci u nóg. To był obrzydliwy widok. Potężny mężczyzna pochylił się na bok i podniósł prawą stopę, przyjmując pozycję podobną do siadu po turecku. Z paskudnym szelestem ściągnął skarpetę i z wielką precyzją przystąpił do dzieła. Wokół niego strzelały kawałki paznokci. W blasku biurkowej lampy wyglądało to tak, jakby otaczała go ulotna poświata świetlików. – Tore Michaelis zawsze składał wam raport, gdy miał dokądś pojechać, tak mi ostatnio mówiłeś – odezwał się Hjelm, próbując zignorować fakt, że kawałek paznokcia właśnie trafił go w czubek nosa. – Zgadza się – odparł powściągliwie szef Säpo. – W jaki sposób to robił? – Zawsze ustnie. Pojawiał się po prostu w biurze i zdawał mi krótki raport z tego, czym miał się zajmować. – A czym miał się z reguły zajmować? – Obserwacja, zbieranie albo wymiana informacji. Szkolenie innych służb bezpieczeństwa albo uczenie się od nich. – Czyli jego ostatnim zadaniem za granicą był Bagdad? O co tam chodziło? – Był przez jakiś czas w Bagdadzie po inwazji USA w marcu dwa tysiące trzeciego roku. Wchodził w skład międzynarodowej rady ekspertów, która miała pomagać irackiej policji w stworzeniu policji bezpieczeństwa na demokratycznych podstawach. – Czy to nie jest sprzeczność sama w sobie? – Wielu by powiedziało, że dokładnie na odwrót. – A co na to Amerykanie?
Szef Säpo spojrzał nagle na Paula Hjelma z obcinaczem w niepokojącej pozycji tuż przy małym palcu. – To było oczywiście z ich inicjatywy – oburzył się. Hjelm co najmniej po raz dziesiąty w ciągu ostatnich kilku godzin pomyślał, że musi przeorganizować mapę świata w swojej głowie. Tę zafałszowaną mapę świata, na której wychował się on sam i reszta naiwnych. – I jak poszło? – spytał. – Nie dotarły do mnie żadne skargi – odparł szef Säpo, precyzyjnie obcinając paznokieć na małym palcu, po czym zmienił nogę. Ściągana lewa skarpeta zaszeleściła jeszcze paskudniej niż prawa. – Naprawdę nic więcej mi nie możesz dać? Na przykład życie prywatne? Ma kogoś, komu trochę więcej się zwierza? – Nie jestem do końca pewny, czy Tore Michaelis miał prywatne życie – odparł z namysłem szef Säpo. – Znowu mówisz o nim w czasie przeszłym. – Chyba tak… – A kim jest Rudfeldt? Szef Säpo znów wydał z siebie to przeciągłe prychnięcie i odparł: – Może nie do końca właściwym człowiekiem, żeby prowadzić śledztwo w sprawie zaginięcia Torego, nie… – Jest tu na miejscu? Szef Säpo przestał obcinać paznokcie, uniósł obcinacz i potrząsnął nim w stronę Hjelma. – Oczekiwałem raczej, że zabierzesz się za kontakty międzynarodowe Torego zamiast za najmniej kompetentnego funkcjonariusza policji w Szwecji. A nie brakuje mu konkurencji, to mogę ci zagwarantować. – No to dlaczego przydzieliłeś tego Rudfeldta do takiego delikatnego zadania? – Bo zdawałem sobie sprawę, że wewnętrzne śledztwo nic nie da, a Rudfeldt, nie mając o tym oczywiście zielonego pojęcia, siedział bezczynnie przez ostatnich dziesięć lat. Sam jest przekonany, że to, co robi, stanowi o różnicy między bezpieczeństwem kraju a jego brakiem.
– Dlaczego wewnętrzne śledztwo miało nic nie dać? – Jeśli Tore został w jakiś sposób sprzątnięty albo wyeliminowany, to najprawdopodobniej zrobił to jakiś inny funkcjonariusz służb bezpieczeństwa, który zna wszystkie nasze rutyny i nie pozostawia po sobie żadnych śladów, które moglibyśmy odkryć. Między innymi w tym punkcie pojawiasz się ty, Hjelm. Nieszablonowe myślenie nie należy do naszych najmocniejszych stron. – Jeśli został sprzątnięty? – O alternatywie nie chcę nawet myśleć. – W takim razie ja to zrobię – powiedział Paul Hjelm. – Tore Michaelis na przestrzeni lat pozostawał w kontakcie w sumie ze wszystkimi służbami bezpieczeństwa na świecie. Czy istnieje jakiś powód, by podejrzewać, że mógł zmienić strony? Szef Säpo dotarł teraz do małego palca u lewej nogi i triumfalnie obciął wystający paznokieć. Opuścił stopę na podłogę za biurkiem i przez chwilę siedział, powiewając trzymanymi w ręce skarpetami. – Żadnego powodu – odparł. – Nawet coraz bardziej bezgraniczne poparcie Szwecji dla amerykańskiego ideału? – Dwadzieścia lat temu takie pytanie mogłoby mieć sens. Wtedy Rosja była czymś innym niż jeszcze brutalniejszą wersją USA. Ale dziś? Do kogo dziś można uciec? Do umierającego Castro? Do Al-Kaidy? Do Korei Północnej? Po prostu nie widzę takiego reżimu, który mógłby mu bardziej odpowiadać. – Jeśli nie chodzi po prostu o pieniądze. – Wydaje mi się, że kupić Torego byłoby bardzo trudno. – A nie mógł uciec, nie przechodząc na stronę jakiegoś innego kraju? Nie mógł się po prostu zmęczyć całą tą pieprzoną grą o władzę i wycofać się na jakąś starannie wybraną piaszczystą plażę? – Od dziesięciu lat mógł się wycofać z pełną emeryturą. Nie widzę powodu, żeby miał z tego rezygnować tylko po to, żeby pokazać mi środkowy palec. – Nie byliście najlepszymi przyjaciółmi? – Naprawdę czepiasz się wszystkiego, Hjelm. To dobrze,
podoba nam się to. – Do usług – odburknął Hjelm. – Ja uważałem, że był uciążliwym idealistą, a on miał mnie za biurokratę. Ale to był antagonizm, o którym wiedzieliśmy od początku, i nie mieliśmy żadnych problemów ze współpracą. – No to może gdzieś siedzi i pije? – Obawiam się, że był całkowitym abstynentem. – Rozwiń „uciążliwy idealista”. – Działalność służby bezpieczeństwa jest cholernie pragmatyczna. Kompetencje i zadania są dokładnie określone. Otrzymuje się wyraźne wytyczne i przestrzega się ich najlepiej, jak można. Ale są też w służbach ludzie, którzy upierają się, żeby w każdej chwili kwestionować wytyczne. Paul Hjelm milczał przez chwilę. Pozwolił sobie na odrobinę samozadowolenia. Nie pomylił się, jeśli chodzi o charakter Torego Michaelisa. – Daj mi trochę więcej – powiedział. Szef Säpo zaczął z paskudnym szelestem naciągać skarpety, które od dłuższego czasu zwisały mu z rąk. Powiedział: – Obawiam się, że nic więcej nie mam. Nadeszła już najwyższa pora na tę pracę detektywistyczną, z której jesteś tak znany. – Rudfeldt? – Sześć drzwi dalej na lewo. Hjelm wędrował powoli korytarzem Säpo. Wszystkie te wcześniej nieznane części posterunku teraz ukazywały się jego oczom. Nadeszła pora, by podbić nieznane. Przez znaczną część rozmowy Rudfeldt nadal nie miał imienia. Był wielkim zwalistym misiem, który promieniował negatywną energią z taką siłą, że trudno się było nie przyłączyć do jego mizantropii. Dla Rudfeldta człowiek był bez wątpienia bestią, którą trzeba ujarzmić. A już najbardziej należało ujarzmić ludzi z zewnątrz i intruzów takich jak Paul Hjelm. – Możesz mi powiedzieć coś więcej o tym, z kim rozmawiałeś i gdzie szukałeś, kiedy prowadziłeś śledztwo? – Wszystko jest tam – odparł Rudfeldt, wskazując na stertę papierów na kolanach Hjelma.
– To nie za wiele – odparł spokojnie Hjelm. – Przejrzałeś wszystkie materiały z jego biurka? Gdzie są te materiały? – W naszym wewnętrznym magazynie materiałów dowodowych, oczywiście. – Tutaj nic o tym nie ma. I nie ma też żadnej listy. – To były przecież tylko jakieś śmieci. – Ale naprawdę są w tym magazynie? Nie wyrzuciliście ich? – Naprawdę, dużo się musisz nauczyć o służbach bezpieczeństwa. – Mogę obejrzeć jego pokój? – Nie jest już jego – odparł Rudfeldt. – Trzy tygodnie niezgłoszonej nieobecności oznaczają utratę pewnych przywilejów. – To kto teraz siedzi w jego pokoju? – Ja. Paul Hjelm umilkł i rozejrzał się po dość dużym, ale autentycznie bezosobowym pokoju. A więc to tutaj Tore Michaelis, człowiek, który stał za współczesnymi szwedzkimi służbami bezpieczeństwa, spędził swoje dziesięciolecia w Säpo. Kiedy przebywał w kraju. Nie było tu niczego, co by zdradzało, że tutaj siedział, żadnych wyraźnych śladów, żadnych obrazów na ścianach, żadnego dywanu, nic prócz segregatorów na regałach. Biurko, za którym siedział jak na tronie wielki Rudfeldt, było bez wątpienia antykiem, ale bez jakichkolwiek osobistych akcentów. Domyślał się, że było to osobiste biurko Rudfeldta. – To jego biurko? – spytał Hjelm. – To biurko należy do rodu Rudfeldtów od kilkuset lat – odparł z dumą Rudfeldt. – Co oznacza, że biurko Michaelisa jest w magazynie? – Tak zakładam – rzucił obojętnie Rudfeldt, wzruszając ramionami. – Z kim o nim rozmawiałeś? – Z jego międzynarodowymi kontaktami. – I z nikim więcej? Żadnych przyjaciół? Żadnych krewnych? – Pracujemy w służbach bezpieczeństwa – odparł Rudfeldt, jakby to wystarczało za odpowiedź.
– I chcesz przez to powiedzieć, że…? – Żadnych przyjaciół ani krewnych, nie. – A te międzynarodowe kontakty nie miały nic do powiedzenia? – Narzekali trochę, jaka to tragedia, że taki absolutny profesjonalista gryzie ziemię, ale podkreślali też, że to coś, z czym w tej branży trzeba się liczyć. Takie tam głupoty. – A rozmowy telefoniczne? Sprawdzałeś je? – Oczywiście. Miał tylko jedną komórkę i sprawdziliśmy całą listę połączeń. Nic prócz tego, czego można się było spodziewać. Rozmowy z kontaktami i z nami tutaj. – Byłeś u niego w domu? – Tak – powiedział Rudfeldt. – Dziwne, ale mieszkał na Södermalmie. W skromnym mieszkaniu przy Varvsgatan. – No proszę – stwierdził Hjelm. – Wcale nie daleko od Slipgatan. Znalazłeś tam coś? – Kompletnie nic. Było posprzątane. Sam sprawdź. Rudfeldt wyciągnął w stronę Hjelma dwa klucze na kółku. – Zakładam, że to dorobione? – Dobrze zakładasz – powiedział Rudfeldt. – No dobra – powiedział Paul Hjelm. – W materiałach ze śledztwa nie było nic, co by pozwalało wyciągnąć jakieś konkretne wnioski. A ty sam co myślisz? Gdzie się podział? – Nie mam zielonego pojęcia – odparł Rudfeldt. – Ale myślę, że wygląda to tak, jakby się ulotnił. Z wielu różnych powodów Paul Hjelm doszedł do wniosku, że pora opuścić Rudfeldta. A zatem to właśnie uczynił. Po paru protestach udało mu się znaleźć drogę do wewnętrznego magazynu materiałów dowodowych Säpo i minąć obowiązkowo nieprzyjemnego strażnika. Wewnątrz, w dużym, ale ciemnym pomieszczeniu faktycznie stało biurko Torego Michaelisa, a na nim trochę kartonów. W jednym z nich, na samej górze, Hjelm znalazł listę wszystkich materiałów, które pozostały po jego zaginięciu trzeciego sierpnia. Teraz był poniedziałek, dwudziestego ósmego, i wszystko wskazywało na to, że Säpo spisało na straty swojego międzynarodowego eksperta. Już nie istniał. I z pewnością niedługo znikną również te materiały.
Tak samo bez śladu jak sam Tore Michaelis. Hjelm przejrzał materiały. Żadnego harmonogramu, żadnych samoprzylepnych karteczek z istotnymi albo chociaż zagadkowymi informacjami. Spora liczba oficjalnych wiadomości od prawej ręki szefa Säpo, Sunego, które wydawały się dotyczyć jakichś wewnętrznych rozliczeń. Wyglądało na to, że Tore odkładał je nieprzeczytane na jedną stertę. Do tego było jeszcze sporo pism z Instytutu Spraw Międzynarodowych oraz zagranicznych podobnego charakteru, głównie wydanych przez Organizację Narodów Zjednoczonych. Poza tym nic z wyjątkiem dwóch kabli od laptopa, co sugerowało, że Michaelis pracował na laptopie, a komputera stacjonarnego w ogóle nie używał. To, że laptop zaginął, samo w sobie nie było dziwne – nigdy go nie zostawiał na posterunku – ale gdyby zniknął na przykład podczas spaceru, laptop powinien się znaleźć w jego mieszkaniu przy Varvsgatan. Tak się najwyraźniej nie stało. Laptop i jego ewentualny harmonogram zniknęły razem z Michaelisem. Niewiele w tym było informacji. Z jakiegoś powodu miał przy sobie laptop, kiedy zniknął. Najbardziej prawdopodobne wydawało się chyba, że ktoś przyszedł do niego do domu, wieczorem, w środę drugiego sierpnia, zgarnął Michaelisa i wszystkie istotne materiały, w tym również laptopa, i zniknął z kraju. W najgorszym wypadku Michaelis był teraz poddawany powolnym torturom, podczas których powoli, ale nieuchronnie zdradzi wszystko o organizacji szwedzkich służb bezpieczeństwa. A do tego z pewnością również wszystko, co wiedział o Must, szwedzkim wywiadzie wojskowym. Dlaczego bardziej się o niego nie niepokoili? Co takiego wiedziało Säpo, czego nie wiedział Paul Hjelm? Czy chodziło o Irak? Oczywiście niekoniecznie – ten człowiek był globtroterem wśród szpiegów, z kontaktami we wszystkich zakątkach świata – ale mimo wszystko to w Iraku był pod koniec najbardziej aktywny. Hjelm przejrzał pisma Instytutu Spraw Międzynarodowych. Było tu wszystko. Ziemia na początku dwudziestego pierwszego wieku w postaci smutnej kawalkady trosk. Wszystkie pisma
wydawały się dokładnie przeczytane, ale nie było w nich żadnych notatek. Zupełnie żadnych. Zapewne Tore Michaelis nie był po prostu takim typem człowieka, który potrzebuje notatek. Paula Hjelma znów ogarnęła nieufność. Dlaczego, u licha, człowiek taki jak Tore Michaelis wybrał akurat jego na swojego następcę. Jeśli Paul Hjelm miał różne rzeczy zapamiętać, to z całą pewnością musiał robić notatki. Nie był Torem Michaelisem i nigdy nim nie będzie. Jedyny ślad we wszystkich pismach znajdował się pod koniec drugiego numeru z serii „Världspolitikens Dagsfrågor” z bieżącego roku – niewielkiego woluminu zatytułowanego Zaproszenie z kuksańcem – Turcja i UE, napisanego przez jakiegoś badacza z Instytutu Spraw Międzynarodowych. Mały rysunek ołówkiem. Trudno było powiedzieć, co przedstawia. To było coś jak dziura, a z tej dziury wypadały jakieś kanciaste przedmioty, które wyglądały mniej więcej jak zęby. Zęby tryskające z dziury w ziemi – taka była pierwsza myśl Paula Hjelma. Ale to nie miało zupełnie żadnego znaczenia. Hjelm sam rysował często różne rzeczy, kiedy był rozkojarzony, na przykład kiedy rozmawiał przez telefon. Gdy później przyglądał się dokładniej swoim dziełom, nie dało się powiedzieć, co to takiego. Ręka poruszała się mimowolnie, bez pomocy mózgu. Wyglądało to mniej więcej podobnie. Problem polegał jedynie na tym, że nigdzie nie było podobnych rysunków. Żadnej ogólnej tendencji, by coś sobie bazgrać podczas rozmów telefonicznych czy intensywnego wysiłku intelektualnego. Zupełnie nic. Tylko ta jedna rzecz – to źródło…? – która wypluwała z siebie zęby albo ziarna kukurydzy czy co tam jeszcze. Hjelm wsadził po prostu Zaproszenie z kuksańcem – Turcja i UE do wewnętrznej kieszeni, z nadzieją, że nikt nic nie zauważy. Poza tym nic nie dało się wycisnąć z rzeczy, które Michaelis pozostawił na posterunku. Hjelm miał nadzieję, że znajdzie coś w jego domu. Ale to prawdopodobieństwo wydawało się bardzo niewielkie. Fakty były takie, że tradycyjne
metody z pewnością zostały już maksymalnie wykorzystane. I zdecydowanie nie z pomocą tradycyjnych metod Paul Hjelm odnajdzie Torego Michaelisa. A znajdzie go na pewno. Ruszył w drogę. Nieoczekiwanie szybko udało mu się przemknąć po moście Västerbron i wjechać do Högalid. Varvsgatan ciągnie się od Hornsgatan niemal aż do Söder Mälarstrand. Niemal – ponieważ jej północny koniec zawisa wysoko nad cieśniną, na której drugim brzegu widać Långholmen. Dokładnie tam, na tym małym wyrostku robaczkowym, mieszkał Tore Michaelis. Co prawda nieruchomość i samo mieszkanie były dość skromne jak na człowieka z „najwyższej policyjnej służby w Szwecji”. Ale położenie nie było skromne. Było fantastyczne. Paul Hjelm stał w kuchni Torego Michaelisa i spoglądał na Riddarfjärden, na stocznię na Långholmen dokładnie po drugiej stronie Pålsundet i dalej ku wspaniałym fasadom ratusza i Riddarhomen. W mieszkaniu był balkon – Hjelm na niego nie wyszedł. Też miał balkon w swojej wstrętnej kawalerce przy Slipgatan, ale nigdy, absolutnie nigdy jego noga na nim nie postała. Czuł, że to śmiertelnie niebezpieczne. Kuchnia była starannie posprzątana, a naczynia nie tylko umyte, lecz także poodkładane na miejsce. Jeśli sprawca zaskoczył Michaelisa wieczorem drugiego sierpnia, ten zdążył po sobie porządnie pozmywać. A może to sprawca pozmywał… W takim wypadku również posprzątał, bo w trzypokojowym mieszkaniu Torego Michaelisa było naprawdę nienagannie czysto. Umeblowanie było oszczędne i z pewnością można by tu znaleźć niejeden przedmiot, który pamiętał lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte. Dało się odczuć, że mieszkał tu kawaler w wieku około sześćdziesięciu lat. To było rozsądne mieszkanie, bez żadnych ekscesów, ale też nic nie wskazywało na to, by chyliło się ku upadkowi. Nie wiedząc nic na temat właściciela, można było go sobie wyobrazić jako człowieka schludnego i zamkniętego w sobie. Dżentelmen starej daty. Można to było także zauważyć po ilości książek z wielu dziedzin
– od tematyki polityki zagranicznej, czego można się było spodziewać, aż po bardziej nieoczekiwaną lirykę. Zbiór przekładów poezji był imponujący. Wyglądało na to, że Tore Michaelis darzył szczególnym upodobaniem tradycję poetycką Europy Środkowej. Ale było jeszcze wiele różnych rzeczy. Między innymi całkiem sporo powieści szpiegowskich, „spy-fi”, jak czasem nazywano ten gatunek, autorów takich jak Tom Clancy, Robert Ludlum, Frederick Forsyth i Craig Thomas. Sami starsi panowie. Na regale stało sporo dość podniszczonych książek dotyczących polityki zagranicznej i prawniczych. Stało tu również kilka starych książek, które Paul Hjelm rozpoznał – z wyższej szkoły policyjnej. Gdy Paul studiował, pokazywano mu je jako przykład literatury policyjnej starej daty. I tym właśnie były. Hjelm był o ponad dziesięć lat młodszy od Michaelisa, a to były najwyraźniej lektury z czasów, gdy ten ostatni uczęszczał do szkoły policyjnej – kiedyś u zarania dziejów. Hjelm podszedł i roztargniony przewertował kilka książek, głównie po to, by sprawdzić, czy skurczybyk również w tamtych czasach nie musiał nic podkreślać ani robić notatek. I tak faktycznie było. Było wyraźnie widać, że książki były wielokrotnie czytane, ale nie było w nich żadnych notatek. Tylko w jednym miejscu widniał wytarty gumką podpis – albo raczej inicjały. Hjelm zobaczył pierwszą literę, T – była wyraźna – ale potem sprawa się komplikowała. Tą drugą literą powinno być M, ale nie była już równie czytelna. A potem było napisane: 70, czyli rok poprzedzający ten, gdy Michaelis zdał egzamin policyjny. Hjelm odstawił książkę na półkę i cofnął się o kilka kroków. Czy było tu coś jeszcze do odkrycia? Nie, na pewno nie. Nie w ten sposób. Potrzeba było czegoś więcej. Hjelm usiadł w surowym fotelu z lat pięćdziesiątych i pogrążył się w myślach. Jeśli Michaelis został schwytany przez jakąś obcą służbę bezpieczeństwa, nieważne którą, Hjelm nie miał żadnych szans. W takim wypadku Säpo miałaby lepsze zasoby, by go odnaleźć. Nie, jeśli ma mieć jakiekolwiek szanse, to musi znaleźć coś w nieoczekiwanym miejscu i w nieoczekiwany sposób, z czego niemal wynikało, że ten
monstrualny Rudfeldt wyciągnął słuszne wnioski: „wygląda to tak, jakby się ulotnił”. A w takim wypadku być może istnieje jakaś wskazówka pozostawiona specjalnie dla osobiście wybranego następcy. Czy ten dziwny rysunek był taką wskazówką? Czy może to zbyt naciągane zakładać, że dziwaczne źródło wypluwające z siebie zęby miałoby być skierowane właśnie do Paula Hjelma? Przeszedł do sypialni. Łóżko było starannie posłane, nocny stolik – pusty. Naprzeciw łóżka, przy ścianie, stał regał z książkami. W odróżnieniu od dużego pokoju, gdzie książki uporządkowane były według gatunku, tutaj znajdowały się w stanie gatunkowego chaosu. Ale i w tym był pewien porządek, a mianowicie posegregowane były w porządku alfabetycznym według nazwiska autora. Na dodatek zrobiono to bardzo skrupulatnie. Hjelm sprawdził dokładnie cały rząd od Abramsa do Överlunda, książka po książce. I nagle coś się nie zgadzało. Jedna książka stała w niewłaściwym miejscu. Między Hanssonem a Holmströmem stała książka pisarza o nazwisku Cornwell. Był to podręcznik agronomii, a Jeremy Cornwell okazał się profesorem uniwersytetu w Melbourne w Australii. Hjelm wyjął książkę i zapatrzył się w pustą przestrzeń. To puste miejsce było przeznaczone dla niego. Między Hanssonem a Holmströmem był Hjelm. Zaczął wertować The Ancient Art of Cropping Jeremy’ego Cornwella i odnalazł notatkę sporządzoną ołówkiem. Napisano tam po prostu „PM”. Wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki Zaproszenie z kuksańcem – Turcja i UE Instytutu Spraw Międzynarodowych i przyjrzał się źródłu wyrzucającemu z siebie zęby. Obie notatki wyglądały na sporządzone tym samym ołówkiem i mniej więcej w tym samym czasie – to znaczy dość niedawno. A gdy wzrok Paula Hjelma znów padł na dziwne źródło, nagle zmieniło ono charakter. Nie wyrzucało już z siebie zębów, tylko kukurydzę. Ziarna kukurydzy. Kukurydziane źródło. A cornwell. Hjelm zmarszczył czoło i spojrzał nowymi oczyma na książkę
Jeremy’ego Cornwella. Czy to się naprawdę działo? A może to tylko jego nadgorliwa uważność płatała mu figle? Potrzeba, by za wszelką cenę coś znaleźć? Trzeba było jednak sprawdzić tę teorię aż do gorzkiego końca. Co oznaczało to PM, które znalazł w książce Cornwella? Nie miał ani cienia wskazówki. Jak na razie. Znów zaczął przeglądać półkę z książkami, od H.M. Abramsa i dalej. Zabrało mu to sporo czasu, ale wszystko się zgadzało, nie odkrył żadnych odchyleń. Niemal aż do samego końca, gdy zabrał się do sprawdzania najniższej półki. Znalazł tam książkę, która stała po prostu do góry nogami. I to wszystko. Stała do góry nogami i była napisana przez człowieka o nazwisku J. Wayne Zeugma. Tytuł brzmiał Nom De Plumes Of The World. Hjelm przez chwilę stał i tylko się jej przyglądał. Co właściwie znaczy nom de plume? Słyszał to wiele razy, ale jakoś nie udało mu się zapamiętać. Aż do chwili gdy wyciągnął książkę z półki i wczytał się uważnie. Wtedy zobaczył, że nom de plume po francusku oznacza mniej więcej tyle, co „imię pióra”, czyli coś w stylu „pseudonimu”. I faktycznie, J. Wayne Zeugma wyliczał w swojej książce znane pseudonimy w historii świata – autorów, którzy pisali pod innym nazwiskiem niż ich prawdziwe, używając „imion pióra”. Dopiero na pustych stronach pod koniec Paul Hjelm znalazł to, czego szukał. Notatkę wykonaną ołówkiem. Tym razem brzmiała „18***”. Hjelma ogarnął entuzjazm. Co prawda to wszystko wciąż było strasznie zagadkowe, ale nie miał już żadnych wątpliwości: Tore Michaelis się z nim komunikował. Bez względu na to, czy był martwy, czy też wciąż żył, prowadził bezpośrednią i świadomą rozmowę ze swoim następcą Paulem Hjelmem. Ale po co, u diabła? Jaki miał w tym cel? Jedyne, co miał, to te notatki. „PM” i „18**”. No i rysunek z tym pieprzonym Cornwellem. Przez chwilę siedział i przyglądał się całemu zestawowi. Otworzył podręcznik agronomii Jeremy’ego Cornwella na stronie osiemnastej, ale nie było tam nic istotnego. A potem wyszukał Cornwella w *Nom De Plumes Of The World J. Wayne’a Zeugmy.
I było tam coś, co Paul Hjelm powinien był już wiedzieć. Figurował tam zupełnie inny Cornwell – David John Moore Cornwell – posługujący się nom de plume, czyli pseudonimem, pod którym był znacznie bardziej znany. David John Moore Cornwell zasłynął jako John Le Carré. Paul Hjelm podniósł się pospiesznie i zataszczył wszystkie książki do dużego pokoju. Skupił się na kąciku, w którym były powieści szpiegowskie autorstwa starszych panów – „spy-fi” – i tuż obok Toma Clancy’ego, Roberta Ludluma, Fredericka Forsytha i Craiga Thomasa znalazł właśnie Johna Le Carrégo. Było tu jego kilkanaście książek, niektóre po angielsku, inne w szwedzkim przekładzie. Klasyka, taka jak Ze śmiertelnego zimna, i jeszcze bardziej klasyczna powieść Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg. Po szwedzku znalazł na przykład Russia House, Szpiega doskonałego i Pieśń misji. Pieśń misji… Upłynęłoby dużo czasu, nim Paul Hjelm potrafiłby opisać, jakie to było uczucie, gdy odnalazł wyjaśnienie „PM”. Ale teraz nie miał nawet czasu się tym nacieszyć. Przysunął sobie krzesło, wdrapał się na nie, zdecydowanie sięgnął po Pieśń misji Johna Le Carrégo w zupełnie nowym przekładzie – „PM” – otworzył ją na stronie osiemnastej i w górnej połowie strony zobaczył trzy małe gwiazdki oddzielające dwa fragmenty – „18***”. Przeczytał to, co było po gwiazdkach: „Ale brat Michael znał też moje słabe strony”. Nie było to coś, co natychmiast i bezpośrednio trafiło do Paula Hjelma. Poza tym, że przyszło mu do głowy, że Tore Michaelis nie miał przecież żadnego brata. Był jedynym synem niemieckiego imigranta Heinza Michaelisa i jego żony AnnyLisy z Tierpu. Z drugiej strony w książce Johna Le Carrégo „brat Michael” też nie był niczyim bratem. „Brat” oznaczało tu mnicha, misjonarza. Brata w wierze. Ale Tore Michaelis nie mógł mieć przecież żadnego chrześcijańskiego brata spowiednika, Hjelmowi bardzo trudno byłoby w coś takiego uwierzyć. Nie, wrócił do dosłownej interpretacji, a na jego czole pojawiły się głębokie zmarszczki. Coś się pojawiło. Podszedł do półki ze starymi policyjnymi
podręcznikami. Otworzył jedyną książkę, w której była notatka, wymazane gumką inicjały i rocznik 70. Wpatrywał się w odciśnięte zagłębienie, gdzie kiedyś były litery. I bez wątpienia było tu „T”, ale drugą literą nie było „M”. To było „H”. Paul Hjelm wyjął komórkę i zadzwonił. Usłyszał przy uchu: – Wyższa szkoła policyjna. – Chciałbym rozmawiać z dyrektorką działu nauczania Gertrud Larsson. Upłynęła chwila, nim odezwał się kobiecy głos. – Tak, tu Gertrud Larsson. – Witaj, tu Paul Hjelm. – Och! Witaj! – Jak daleko wstecz sięgają wasze archiwa studenckie? – Hmm, no cóż… Możemy się cofnąć całkiem spory kawałek. – Również do czasu, zanim staliście się szkołą wyższą? – Tak. Wszystko jest teraz skomputeryzowane. – Wspaniale. Interesuje mnie rocznik absolwentów, którzy najprawdopodobniej zostali przyjęci w sześćdziesiątym ósmym i zdali egzaminy w siedemdziesiątym pierwszym. – Już sprawdzam – odparła Gertrud Larsson, a stukanie jej klawiatury było doprawdy bardzo imponujące. – Macie tam niejakiego Torego Michaelisa? – Michaelis… Nikogo takiego nie widzę. Nie wśród rekrutów z sześćdziesiątego ósmego. – Nie ma go? – Jest inny Tore. Tore Hagström. – Ach – westchnął Paul Hjelm. – Ale wygląda na to, że nie zdał egzaminu w siedemdziesiątym pierwszym – podjęła Gertrud Larsson. – Wygląda to tak, jakby w ogóle nie zdał egzaminu. Ale to dziwne… – Co takiego? – Wyobraź sobie, pojawia się zamiast niego twój Tore Michaelis. – To ta sama osoba – odparł dobitnie Paul Hjelm. – Jestem ci bardzo wdzięczny. Musiał zmienić nazwisko na ostatnim
roku szkoły policyjnej. – Proszę bardzo – powiedziała Gertrud Larsson, czekając na wyjaśnienie. Ale Paul Hjelm już się rozłączył. Podrapał się po głowie i zadzwonił do gminy Tierp. Przedstawił się i zapytał, czy starszy mężczyzna o nazwisku Heinz Michaelis figuruje gdzieś w danych gminnej opieki nad starszymi ludźmi. W odpowiedzi usłyszał wyjaśnienie, że określenia „opieka nad starszymi ludźmi” już się nie używa, bo jest niepoprawne politycznie. Gdy Hjelm podkreślił, że niekoniecznie jest to informacja, o którą mu chodziło, głos stał się wyraźnie uszczypliwy i chłodno odparł, że nikt taki nie zamieszkuje w granicach gminy. – A może Heinz Hagström? – spytał Paul Hjelm. – Nie – odparł głos przypominający piłę tarczową. – A mieliście jakichś Hagströmów w gminie w ciągu ostatnich dziesięciu lat? – Możemy się cofnąć tylko do lat osiemdziesiątych – zabrzmiał metaliczny głos. – Bardzo bym prosił – powiedział Paul Hjelm. – Egil Hagström, zmarł w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym szóstym. Potem mamy małżonków, AnnęLisę i Hansa Hagströmów… – Hansa? – spytał Hjelm. – To chyba ich mamy. – Proszę mi nie przerywać – uciął głos potwora. – Anna-Lisa Hagström zmarła na raka w osiemdziesiątym dziewiątym, Hans Hagström przebywa w domu opieki Täppan i ma dziewięćdziesiąt dwa lata. – Dziękuję – odparł Paul Hjelm. – I nie ma w waszym rejestrze żadnego Torego Hagströma ani Michaela Hagströma? – Nie – warknął okrutny głos. – Przecież już mówiłam. Paul Hjelm zakończył rozmowę. Siedział przez chwilę i próbował dojść do siebie. To wszystko było bardzo dziwne. Piekarz Heinz Michaelis był prześladowany podczas wojny, bo był Niemcem – chociaż uciekł przed nazistami. Ożenił się z Anną-Lisą i mieli syna, Torego. Jednak najwyraźniej lokalne prześladowania trwały dalej również po wojnie. I były na tyle dokuczliwe, że Heinz Michaelis w końcu zmienił nazwisko na
Heinz Hagström. Urodził im się wtedy kolejny syn, Michael, który nigdy nie nosił nazwiska Michaelis. Ale było pewnie na odwrót: jego imię stanowiło coś w rodzaju przypomnienia, że rodzina kiedyś nazywała się Michaelis. Z jakiegoś powodu nie było żadnej wzmianki o zmianie nazwiska wśród informacji Säpo o ich najstarszym pracowniku – ani też żadnej wzmianki o drugim synu. Dopiero pod koniec studiów w wyższej szkole policyjnej starszy syn Tore poczuł się na tyle mocny, by powrócić do swego majestatycznego rodowego nazwiska Michaelis. Tak to musiało być. Powód, dla którego wszyscy Hagströmowie zostali usunięci z systemu Säpo, z pewnością był bardzo prosty. Tore ich chronił. Wymazał z systemu wszelkie dane o ich istnieniu, by nie było żadnych krewnych, w których można by uderzyć. Szpiegowi nie wolno mieć bliskich. Paul Hjelm westchnął ciężko i zaskoczył samego siebie, wychodząc na balkon. Stał tam przez jakiś czas, rozkoszując się powietrzem dokładnie na granicy lata i jesieni. Sztokholm za oknem pokazywał swoje najbardziej czarujące oblicze, a Riddarfjärden lśnił w chłodnym popołudniowym słońcu. Paul Hjelm głęboko wciągnął powietrze. A potem pojechał do Tierpu.
8 TO BYŁO COŚ, co po prostu rzuciły, ale okazało się całkowicie zgodne z prawdą: w kartotece policyjnej faktycznie nie figurował żaden Ehrenkrona. Było za to wielu Bergströmów, a nawet wielu Andreasów Bergströmów. Jeden z nich był bez wątpienia utraconym bratem Suzanne Ehrenkrony. Jego niezbyt czarująca twarz pojawiała się teraz powoli na monitorze przed oczami Svenhagen. Podczas gdy Andreas Bergström przybierał coraz więcej wspólnych cech z Suzanne Ehrenkroną, Sara przeglądała listę. Listę przestępstw popełnionych przez Andreasa Bergströma. Była naprawdę imponująca jak na dwudziestodwulatka. Długi szereg przestępstw związanych z narkotykami – włamania, rabunki, oszustwa, kradzieże kieszonkowe – ale ani jednego przestępstwa z użyciem przemocy. Aż do wczoraj wieczorem. I ani jednego adresu. Andreas Bergström był po prostu bezdomny. Generalnie trzeba było pewnie pójść do ćpunów i zacząć wypytywać. A to bynajmniej nie wydawało się motywującym scenariuszem na przyszłość. Sara zerknęła nad biurkiem w stronę Leny Lindberg. Lena siedziała zupełnie bez ruchu i w absolutnym skupieniu wpatrywała się w monitor. – Dlaczego mam wrażenie, że nie zajmujesz się naszym przestępcą? – spytała Sara. Lena nie odpowiedziała. Zamiast tego mrugnęła i zaczęła klikać myszką, raz za razem, aż w końcu na jej twarzy pojawił się wyraz zadowolenia. – Teraz możesz tu przyjść – powiedziała. – Przecież to ten sam pieprzony film – stwierdziła Sara.
– Jak najbardziej – odparła Lena. – Ale teraz widzę coś zupełnie innego. I ty też to zobaczysz. No chodź tu! Sara Svenhagen pojęła, że w tej chwili nic nie może na to poradzić. Jej koleżanka nie zamierzała się poddać. Sara pochyliła się nad nią. Lena podniosła wzrok, uniosła palec wskazujący i powiedziała: – Patrz tylko na Lisę Jakobsson. Cały czas. Uruchomiła znajomą sekwencję filmową z wypożyczalni filmów przy Jungfrugatan. Chuda postać, Lisa Jakobsson, trzydzieści lat, weszła do wypożyczalni i zaczęła przeglądać filmy na półce z komediami. – Spójrz, pod jakim kątem trzyma głowę – powiedziała Lena Lindberg. Sara Svenhagen tak zrobiła. I doszła do wniosku, że spojrzenie Lisy Jakobsson wcale nie było skierowane na film, który trzymała w ręce, albo skoro już o tym mowa, na filmy na półce. Nie: jej spojrzenie przez cały czas było skierowane na ulicę. Z wyjątkiem jednej krótkiej chwili, gdy zerknęła na komórkę, którą trzymała w drugiej ręce. – Gdzie ona patrzy? – spytała Sara. – No cóż – odparła Lena. – Na ulicę. Albo raczej… Poczekaj, teraz wpada Suzanne. Właściwie rzuca się pod spódnicę Lisy Jakobsson i łapie film Smala Sussi, prawda? Ale Lisa nic nie zauważa. Jest skupiona na czymś zupełnie innym. – A teraz wchodzi Johannes Åkerblom – powiedziała Sara. – I teraz też Lisa w ogóle nie reaguje – zauważyła Lena. – Dalej patrzy za okno, lekko w górę. – W górę? Tak myślisz? – Jestem prawie pewna – odparła Lena Lindberg. – I zaraz ci pokażę dlaczego. Ale teraz zjawia się Andreas Bergström. Zamaskowany bandyta wpadł do wypożyczalni. Zaczął wymachiwać metalową rurką i wrzeszczeć, że będzie strzelał do ludzi. Spojrzenia skierowały się na niego, również spojrzenie Lisy Jakobsson. Ale tylko na krótką chwilę. Zaraz znów odwróciła wzrok w stronę ulicy. Jej spojrzenie pozostało tam utkwione nawet w chwili, gdy Andreas uderzył siostrę metalową rurką i wybiegł. Gdy drzwi się za nim zamknęły,
widać było wyraźnie, że Lisa Jakobsson chce podążyć za nim i również opuścić wypożyczalnię. Przeszkodził jej Johannes Åkerblom, który odszedł od półki z filmami erotycznymi i objął ją ramieniem. Widać było, że lekko się wzdrygnęła. – Czy ona próbuje mu się wyrwać? – spytała Sara. – Tak mi się wydaje – odparła Lena. – Wygląda na to, że naprawdę nie ma ochoty tam zostać. – Teraz znowu wygląda przez okno. Gdzie ona patrzy? – Na to – stwierdziła Lena Lindberg, zatrzymując film. Przybliżyła jakiś rozmyty kształt na lewo za oknem. Upłynęła chwila, nim słaba rozdzielczość filmu trochę się poprawiła. Jednak w chwili gdy to się stało, przedmiot stał się widoczny. Była to kamera. Kamera monitoringu. – A to co znowu? – zdziwiła się Sara Svenhagen. – Jeszcze jedna kamera monitoringu? Gdzie? – Na fasadzie po drugiej stronie Jungfrugatan – odparła Lena Lindberg. – Wcześniej jej nie widziałyśmy. Nie miałyśmy żadnego powodu, żeby jej szukać. – Ale co to za cholerna kamera? – Trudno powiedzieć – stwierdziła Lindberg. – Teraz są przecież wszędzie na mieście. Jedne prywatne, inne publiczne. Trudno powiedzieć, kto widzi to, co widzą kamery, i do czego to zostanie użyte. – Musimy tam jechać. – Tak. I tak zrobiły. Gdy dotarły do celu, spostrzegły, że wypożyczalnia znów jest otwarta. Gdy mijały ją samochodem, jadąc Jungfrugatan, zobaczyły, że Naoum Chamoun jak zwykle stoi przy kontuarze i sortuje filmy. Zaparkowały tak, by ich nie widział, i wysiadły z wozu. Ich spojrzenia zwróciły się na drugą stronę Jungfrugatan. I nie dostrzegły żadnej kamery monitoringu. Rząd okien biegnący po drugiej stronie Jungfrugatan znajdował się sporo ponad głowami przechodniów, ponad trzy metry od chodnika. Tam, gdzie powinna być kamera, nic nie było widać.
– Chyba mamy w schowku lornetkę? – spytała Sara Svenhagen. Lena Lindberg przez dłuższą chwilę szperała w przepełnionym schowku pod deską rozdzielczą i udało jej się znaleźć małą lornetkę. – Co to za śmieszna lornetka? – spytała, podając ją Sarze. Sara wzięła ją i skierowała na rząd okien. Upłynęła chwila, nim znalazła właściwe miejsce. I faktycznie nie było tam żadnej kamery. – Ale to dziwne – stwierdziła Sara, opuszczając lornetkę. – Przywidziało nam się? – Na pewno nie – rzuciła Lena, wyrywając jej lornetkę z rąk. Po chwili udało jej się namierzyć miejsce, gdzie powinna znajdować się kamera. Było widać jedynie kilka otworów po śrubach w fasadzie. – O do diabła! – wyrzuciła z siebie. – Ktoś ją przecież zabrał. – Naprawdę tak myślisz? – Ktoś ją zdemontował. Przez chwilę spoglądały po sobie. Wreszcie Lena Lindberg spróbowała podsumować sytuację. – Lisa Jakobsson świetnie zdawała sobie sprawę z istnienia tej kamery, kiedy znajdowała się w wypożyczalni. Zerkała na komórkę, żeby sprawdzić, czy ktoś się z nią nie skontaktował. Reagowała na tę kamerę. Co to za cholerna kamera? – Musimy zadzwonić do urzędu gminy i sprawdzić, czy to oficjalna kamera monitoringu. – Zrobimy to po drodze – stwierdziła Lena Lindberg i ruszyła w stronę wozu. – Dobra – zgodziła się Sara, wyjmując komórkę. Skończyła rozmowę dokładnie w chwili, gdy samochód wślizgiwał się na nieoczekiwanie wolne miejsce parkingowe przy Gästrikegatan. Gdy forsowały drzwi wejściowe, nie zawracając sobie głowy domofonem, Sara powiedziała do majstrującej przy zamku Leny: – To nie była oficjalna kamera. – Ostatnio poszło tak łatwo – powiedziała Lena. – Ty się przecież trzęsiesz – zauważyła Sara Svenhagen.
– Nie czujesz tego? Jesteśmy blisko. – Może. Ale blisko czego? – Czegoś, co wydaje się naprawdę chore – stwierdziła Lena Lindberg i wreszcie otworzyła zamek. – Naprawdę cholernie pokręcone. Gdy wchodziły po znanych im już schodach, Sara odparła: – Najgorsze jest to, że się z tobą zgadzam, ale nie mam pojęcia dlaczego. – Kto zakłada prywatną kamerę monitoringu na fasadzie budynku? I dlaczego kieruje ją na jakąś niepozorną wypożyczalnię? To, co się tutaj dzieje, to coś, czego nigdy wcześniej nie widziałyśmy, jestem o tym przekonana. I to ma związek z Lisą Jakobsson. A teraz, gładko i tak po prostu, wejdziemy do mieszkania. Sara powstrzymała rękę Leny. Przedmioty przypominające klucze, które trzymała w ręku, cicho zabrzęczały. – Może powinnyśmy najpierw zadzwonić? – rzuciła. – Dzwoń, jeśli chcesz – odparła Lena. – To i tak nie ma żadnego znaczenia. – Dlaczego? – Bo czuję całym moim śmiesznie doczesnym ciałem, że Lisa Jakobsson nie żyje. Sara puściła rękę Leny i spojrzała na nią. – Mówisz poważnie? – Wiem, wiem… I to ja nienawidzę, kiedy ty się robisz metafizyczna. – Ale dlaczego? – spytała Sara, dzwoniąc do drzwi. – Ma fioła na punkcie kontroli. Nigdy nie pozwoliłaby sobie nie przyjść na wezwanie na posterunek. Niezjawienie się na spotkaniu to jedna z tych rzeczy, które wytrącają ją z równowagi. To chyba nawet najgorsze ze wszystkiego: nie dać rady. – Ale miała przecież coś do ukrycia. Może po prostu dlatego się nie zjawiła. Zatajała coś przed policją. – I gdyby tego nie zrobiła, to dzisiaj wciąż by żyła – stwierdziła Lena Lindberg, otwierając drzwi. – Jesteś szalona – powiedziała Sara Svenhagen, wchodząc
do mieszkania. – Ty też – rzuciła Lena Lindberg i ruszyła za nią. W mieszkaniu wszystko było po staremu. Ta sama atmosfera całkowitej kontroli. Kontrolowana przestrzeń w niekontrolowalnym świecie. Kosmos pośrodku chaosu. Absolutnie niewzruszone centrum kręcącego się świata. Lena Lindberg ruszyła prosto do sypialni Lisy Jakobsson i włączyła komputer. Czas wrażliwości i taktu definitywnie się skończył. Podczas gdy komputer zaczął szumieć, obie policjantki udały się do kuchni i jak dwie siostry podzieliły się stertą czasopism na stole. Lenie przypadła „Dagens Nyheter”, Sara dostała czasopismo z pomysłowym tytułem „Twoje Zdrowie”. Przy akompaniamencie upartego, głuchego pomruku komputera zaczęły wertować swoje gazety, Lena szerokimi, zamaszystymi, trochę niedbałymi ruchami, Sara spokojnie i precyzyjnie. Startujący komputer w sypialni dalej szumiał, obie to słyszały. Sara Svenhagen dotarła do rubryki ogłoszeń w „Twoim Zdrowiu”. Zgromadzono tu cały szereg zdumiewających, wypaczonych przejawów alternatywnego myślenia. Można tu było kupić balsam, który natychmiast usuwał najbardziej uparte brodawki, tynktury, które równie szybko miały sprawić, że niepożądane owłosienie wypadnie, a pożądane wyrośnie, mikroigły z preparatem „przypominającym botoks”, który należało wstrzykiwać bezpośrednio w czoło, by pozbyć się zmarszczek, krem samoopalający „dający trwałe rezultaty” – „Uwaga! Unikać kontaktu ze śluzówkami” – i jakąś silną „leczniczą” pomadkę do ust, która powiększała wargi „właściwie bez żadnego ryzyka dla zdrowia”. Spojrzenie Sary zatrzymało się na dłuższą chwilę na słowie „właściwie”. Nawet nie zauważyła, że Lena, przejrzawszy do połowy „Dagens Nyheter”, opuściła kuchnię i przeszła do sypialni. Teraz jednak usłyszała, jak woła: – Komputer się uruchomił! Miejmy nadzieję, że ma włączoną historię! – Historię?! – odkrzyknęła Sara, odkleiła wzrok od słowa
„właściwie” i dalej przeglądała tę stertę bzdur. – Żeby było widać, na jakie strony wchodziła w internecie! – odkrzyknęła Lena i niemal natychmiast zawołała: – Yes! – To dobrze! – odkrzyknęła Sara, która zmęczyła się już tym krzyczeniem. Przez chwilę panowała cisza. Sara dalej szukała wśród coraz mniejszych i coraz bardziej podejrzanych drobnych ogłoszeń. Lena Lindberg zawołała z sypialni: – Thinspiration! – Co? – Thinspiration i Pro ana. Wiesz, co to? – Nie… – Anorektyczki, którym znudziło się już wstydzić i zamiast tego przedstawiają anorektycznych celebrytów jako ideał. A poza tym pokazują własne, umierające z głodu ciała. W pięknym świecie żyjemy. – Czyli ma takie rzeczy w komputerze? – Prawie tylko takie. – Jaka Anna? Profesjonalna bokserka o imieniu Anna? – Nie. „Pro ana” znaczy „pro anoreksja”. Taki fanklub anorektyków. – Ale co się, u diabła, dzieje?! – powiedziała Sara Svenhagen, poruszona. – Takie mają być dzisiejsze kobiety? – Dumne i szczupłe – odparła Lena. – Szczupłe za wszelką cenę. I to naprawdę za wszelką cenę. Lepiej umrzeć szczupłą, niż żyć z paroma gramami za dużo. – Dokąd to, u diabła, zmierza? – powiedziała Sara, a jej spojrzenie padło na słabo zakreślone ogłoszenie. Tak, faktycznie było zakreślone długopisem. Sara Svenhagen wyprostowała plecy i przeszła do Leny w sypialni Lisy Jakobsson. Jej oczom ukazał się przerażający widok. Z monitora patrzył na nią więzień obozu koncentracyjnego. Było dokładnie tak jak na tych rozchwianych obrazach z filmów, na których pierwsi alianccy żołnierze wchodzą do nazistowskich obozów koncentracyjnych. Ale ten żywy trup śmiał się i machał ręką. Na koniec kobieta powiedziała po angielsku, z amerykańskim akcentem:
– Dziś upłynął miesiąc, odkąd cokolwiek zjadłam. Nie wzięłam do ust nawet odrobinki, nawet najmniejszego ziarenka kurzu. Udało mi się. Jestem wolna. A potem zniknęła. Lena Lindberg podniosła wzrok od monitora. Ich spojrzenia się spotkały. Przez dłuższą chwilę spoglądały na siebie. Były w stanie dokładnie odczytać swoje myśli. A myślały: Co się, u diabła, dzieje na tym świecie? Jak to się mogło tak potoczyć. I żadna z nich nie znała na to odpowiedzi. – Znalazłam coś – powiedziała Sara. – Lisa zakreśliła to ogłoszenie. A brzmi ono: „Chcesz naprawdę schudnąć?”. „Naprawdę” zaznaczono kursywą, a dalej adres internetowy. – Tylko tyle? – spytała Lena. – Tak – odparła Sara. – Wygląda na to, że to miało być skierowane do najbardziej hardcore’owych i wtajemniczonych dziewczyn od thinspiration – stwierdziła Lena, tak składając czasopismo, żeby widzieć adres. Brzmiał: thinspiration.se. Wpisała go. Pojawiła się strona internetowa. Miała bardzo podstawowy design, bez żadnych ozdobników. Opisywano tu prosto i jasno nowe, nieoficjalne postępy w badaniach farmaceutycznych. Chodziło o amerykański farmaceutyk, który na razie nosił nazwę Anamagica i nie był jeszcze dostępny na rynku. W dość zawoalowany, lecz zgrabnie sformułowany sposób wyjaśniano, że chodzi o preparat, który aktywnie przyczynia się do spalania tłuszczu w organizmie. „To po prostu pierwszy lek na świecie, który spala tłuszcz” – informowano na stronie. – To unikalna szansa, by skorzystać z jedynego naprawdę skutecznego leku spalającego tłuszcz, jaki istnieje na świecie – i pozostaje pytanie, czy jakiekolwiek ewentualne skutki uboczne naprawdę mogą powstrzymać oddanego spalacza kalorii”. – Spalacza kalorii? – przeczytała na głos Sara Svenhagen. – Co to jest? – zastanawiała się Lena Lindberg. – Komuś wpadł w łapy supertajny testowany lek z jakiejś amerykańskiej firmy farmaceutycznej? – Tak to trochę brzmi. Sprawdź dokładnie, jak to ma działać.
– Tutaj to mam. „Zażywaj Anamagicę przez tydzień, a schudniesz dziesięć kilo. Jest to udokumentowane, ale oczywiście wiąże się z pewnym ryzykiem dla zdrowia”. – Można to zamówić? – Tu jest link do strony ze składaniem zamówień. Weszły tam. Tutaj ton stał się wyraźnie ostrożniejszy. Brzmiało to niemal jak jakaś historia szpiegowska. Opisywano, że magazyn znajduje się w pewnym tajnym miejscu w Sztokholmie i żeby zakwalifikować się jako klient, trzeba zgłosić zainteresowanie zakupem, podając numer PESEL i numer telefonu komórkowego za pośrednictwem formularza internetowego. Po nadejściu odpowiedzi należało natychmiast udać się do magazynu i tam czekać na dalsze polecenia. – Po nadejściu odpowiedzi… – powiedziała Sara Svenhagen, przeciągając słowa. – Odpowiedzi na komórkę czy mailem? – Fuck! – warknęła Lena Lindberg i otworzyła program pocztowy Lisy Jakobsson. Wczytywał się boleśnie długo, a gdy wreszcie się wczytał, nie znalazły w skrzynce odbiorczej żadnego maila z interesującej je domeny. – Shit! – mruknęła dla odmiany Lena. – Sprawdź kosz – rzuciła Sara. Lena spojrzała na nią z wdzięcznością. I tam to było. Naprawdę tam było. W koszu programu pocztowego. Co prawda mail został wysłany z bardziej prywatnego adresu niż adres domeny, ale to z pewnością było to. Jako pierwsze ich uwagę przykuły ostatnie słowa: „Upewnij się, że porządnie skasowałaś tego maila”. – Trochę dziwne, że pedantka Lisa okazała się aż tak niechlujna – zauważyła Lena Lindberg. Sara Svenhagen przeczytała na głos: – „Gratulacje, Liso. Zostałaś wybrana jako jedna z nielicznych, którzy będą mogli skorzystać z przełomowej skuteczności Anamagiki. Dziś, w niedzielę, o godzinie czwartej przyjdź do wypożyczalni filmów przy Jungfrugatan na Östermalmie w Sztokholmie. Tam ktoś się z tobą skontaktuje.
Najważniejsze są trzy rzeczy. 1) Pamiętaj, by mieć przy sobie telefon komórkowy z tym samym numerem, który podałaś w swoim zgłoszeniu. 2) Pamiętaj, by mieć przy sobie dwadzieścia tysięcy koron w gotówce. 3) Upewnij się, że porządnie skasowałaś tego maila”. – Niech mnie diabli – powiedziała Lena Lindberg, zaciskając pięść. – Mamy to! Sara Svenhagen przycisnęła pięść do pięści koleżanki i poczuła tę samą falę adrenaliny. – Monitorowali wypożyczalnię. Po napadzie uznali, że zrobiło się za gorąco. Zdemontowali kamerę i się zwinęli. Może tylko na jakiś czas. – W takim razie już ich nie ma. – To wcale nie takie pewne. Wciąż możemy ich dorwać. Zostawiły mieszkanie Lisy Jakobsson w takim stanie, w jakim je zastały. W drodze do samochodu Sara Svenhagen powiedziała: – Tylko że nie do końca rozumiem, jak to pasuje do twojej hipotezy, że Lisa Jakobsson nie żyje. A potem zadzwoniła do Kerstin Holm.
9 KERSTIN HOLM znajdowała się głęboko w lesie. W tym, co wydawało się najmroczniejszym ze wszystkich lasów. Dopóki nie podniosła wzroku. Tam w górze wierzchołki drzew powoli się rozsuwały, aż jasnoniebieskie niebo na granicy lata i jesieni stało się wyraźnie widoczne. Klęczała przy grobie Bengta Åkessona i patrzyła w górę, w lodowato zimne, obojętne niebo, które spoglądało na nią jak jasnoniebieskie, obojętne oko. Była całkowicie sama. To była ta święta chwila, kiedy komórka nie miała prawa dzwonić. Mogła naturalnie zadbać o to, by tak się nie stało. Mogła z góry temu zapobiec. Mogła po prostu na jakiś czas wyłączyć komórkę. Z drugiej strony była tu w czasie pracy. Gdyby była niedostępna, popełniłaby wykroczenie. A pracy w każdym razie nie zaczęła zaniedbywać. Aż tak nisko jeszcze nie upadła. Tak więc komórka zadzwoniła w samym środku tej świętej chwili. Kerstin powoli oderwała wzrok od oka nieba, wyjęła komórkę, spojrzała na wyświetlacz, zobaczyła, że dzwoni Sara Svenhagen, i podjęła decyzję. – Tak, Saro? – odebrała. – Myślę, że znalazłyśmy coś naprawdę ważnego – powiedziała Sara Svenhagen. – Potrzebujemy zgody na rewizję. A poza tym przydałoby się niewielkie wsparcie. – Co się stało? – Długa czy krótka wersja? – Na tyle długa, żeby udało ci się mnie przekonać. – Za napadem w wypożyczalni wideo na Östermalmie kryje się inne grubsze przestępstwo. – Ten ćpun? – On ma drugorzędne znaczenie, jak słusznie zauważyła
Lena. Natomiast jeden ze świadków odgrywa kluczową rolę. Lisa Jakobsson miała kupić nielegalne środki odchudzające w budynku naprzeciwko. Musimy się tam jak najszybciej dostać. Wszystko wskazuje na to, że teraz właśnie zwijają interes. Poza tym być może ona sama jest tam przetrzymywana jako zakładniczka, bo zniknęła. – Środki odchudzające? – Najgorszego rodzaju. Prawdopodobnie bardzo szkodliwe dla zdrowia. – A czy one wszystkie takie nie są? – Nie tak jak Anamagica, zapewniam cię. – Dobra – powiedziała Kerstin Holm, wstając. – Załatwię nakaz rewizji u dyżurnego prokuratora i zorganizuję wam wsparcie. Gunnar się nada? – Jak najlepszy miałby się niby nie nadać? – spytała Sara Svenhagen. – Tyle tylko że teraz włóczy się za nim takie małe białe coś. – No cóż, coś za coś. Proponuję zbiórkę na rogu Jungfrugatan i Tyskbagargatan. – Nie wchodźcie, zanim nie przyjadą – powiedziała Kerstin Holm. – Jeśli naprawdę chodzi o jakąś szajkę. Wyślę wam SMS-a, kiedy tylko prokurator podejmie decyzję. Rozłączyła się i starła ślady trawy z kolan dżinsów. Westchnęła głęboko i podeszła do nagrobka. Przesunęła powoli palcami po świeżo wyrytych literach i powiedziała: – Dziś było krótko, Bengt. Wiesz, jak to czasem bywa. A potem zadzwoniła do Gunnara Nyberga. *** Gunnar Nyberg i Arto Söderstedt siedzieli pochyleni przy komputerze. Siedzieli tak już dosyć długo. Monitor był kompletnie biały i lśniący – Już trzy godziny – powiedział Arto Söderstedt. – Zaczynam dostawać śnieżnej ślepoty. – Może nie musimy być aż tacy uważni? – powiedział Gunnar Nyberg. – Może przesadzamy. – Pomyśl tylko. Móc posadzić taki wyrafinowany
przestępczy mózg jak Dr Mrs Nora Higgins. Coś takiego jest warte trwałych zaburzeń wzroku. – W każdym razie powinno nam się to udać zrobić na dzisiejszej zmianie. – Przynajmniej teoretycznie. Potem umilkli i znów podjęli swoją specyficzną inwigilację. I tak siedzieli. Nie tak długo, by zaczęły im krwawić oczy, lecz do chwili gdy zadzwoniła komórka. W tym samym momencie na białym monitorze zaczęły się pojawiać litery i cyfry. – Co, u diabła – warknął zaskoczony Gunnar Nyberg, odbierając telefon. – Nie mów tak do swojego szefa – powiedziała Kerstin Holm. – Ale to się dzieje właśnie teraz, akurat teraz! Na naszych oczach. – Nie jestem pewna, czy chcę wiedzieć co… – Dr Mrs Nora Higgins właśnie wysłała drugiego, fatalnego dla niej maila. Mamy sukinsyna. – To wspaniale. Problem polega na tym, że potrzebuję was jako wsparcia dla Sary i Leny. – To koordynowana i bardzo kosztowna operacja Europolu, której powodzenie zależy od tego, czy uderzymy wtedy kiedy trzeba. A trzeba właśnie teraz, niech mnie diabli. – Nie musisz mi mówić, o co toczy się gra. Wysyłam zamiast was Jona i Jorgego. – O co tam chodzi? – Szajka sprzedająca leki. Wygląda na to, że może być niebezpiecznie. Niewykluczone, że mają zakładnika. – I do tego zamierzasz wysłać Żwirka i Muchomorka? Do diabła! Zdążymy z jednym i z drugim. – Na pewno? – Na bank. – Zbiórka na rogu Jungfrugatan i Tyskbagargatan. Natychmiast. Gunnar się rozłączył i spojrzał na Arto Söderstedta. – Prawie gotowe – powiedział Söderstedt. – To będzie jakieś
północne przemieście. Sollentuna, Täby, gdzieś tam. – Jak zauważyłeś, mamy coś jeszcze do zrobienia – powiedział Nyberg. – To ty powiedziałeś, że zdążymy z jednym i z drugim. Potem milczeli, póki adres nie został namierzony do końca. Tym razem zadzwoniła komórka Söderstedta. Odebrał i usłyszał głos z Hagi mówiący kiepskim angielskim. – Mamy tu coś, co interpretujemy jako Engdjelsvagen. – Też to mamy – odparł Söderstedt – tylko że wymawia się to raczej Ingjaldsvägen. I istnieje taka droga. Wydaje mi się, że to w miejscu, które nazywa się Täby Kyrkby. Na północ od Sztokholmu. – Dziwne, ale nie udało nam się uzyskać numeru mieszkania – powiedział głos z Hagi. – Nie ma w tym nic dziwnego – odparł Arto Söderstedt. – Tam nie ma mieszkań. Domyślam się, że to rejon willi albo szeregowców. – Zajmiecie się tym? Macie numer domu? – Jesteśmy na dobrej drodze – powiedział Söderstedt. Haga się rozłączyła. A niedobrana para ruszyła w drogę. Z magazynu wzięli cztery kamizelki kuloodporne. W swoje ubrali się po drodze do garażu. Ponieważ w samochodzie prowadzonym przez dzikiego Gunnara Nyberga jakakolwiek konwersacja była niemożliwa, podczas całej drogi padła tylko jedna uwaga. Nyberg powiedział: – Dlaczego kiedy się długo czeka, potem zawsze wszystko zwala się naraz? Söderstedt próbował jedynie nie myśleć o tym, że zaraz zwali się na niego autobus albo dwa. Styl jazdy Nyberga był niemal jak zapowiedź śmierci. Söderstedt wzdrygnął się i otrząsnął z tej myśli. Skręcili z Karlavägen w Jungfrugatan przy Café Foam i zobaczyli służbowy wóz Leny Lindberg nieprzepisowo zaparkowany przy następnym skrzyżowaniu. W małej uliczce Tyskbagargatan stały Sara Svenhagen i Lena Lindberg. Nyberg
elegancko skręcił za róg i zaparkował na przejściu dla pieszych. Wysiedli i kiwnęli głowami koleżankom. Söderstedt rzucił obu kamizelki kuloodporne, w które natychmiast zaczęły się ubierać. – Kawałek dalej ulicą – rzuciła Sara. – W środku może być zakładniczka, więc kiedy już wyłamiemy drzwi, powinniśmy działać szybko. – Jak duże jest to mieszkanie? – spytał Nyberg. – Nie zdążyłyśmy sprawdzić. – Cholera – mruknął Nyberg. – Ale dobra. – Nie potrzebujemy jakiegoś tarana? – spytała Lena Lindberg. Na to Sara i Arto bez słowa wskazali na Gunnara, który tylko przewrócił oczami. W kieszeni Sary coś zapiszczało. Wyjęła komórkę, szybko odczytała wiadomość i powiedziała: – Dobra, mamy zielone światło. Ruszyli. Przeszli pod oknem, przy którym jeszcze nie tak dawno temu zamontowana była dziwna kamera, i dotarli do wejścia naprzeciw wypożyczalni. Lena Lindberg wyjęła swoje podobne do kluczy narzędzia i z imponującą szybkością rozpracowała zamek. Trening czyni mistrza. Czwórka policjantów zatrzymała się na klatce schodowej, sprawdzając nazwiska mieszkańców. Larsbrant, Kulle, Huldt, Reymersson, Åkerblom, Bagge, Rydh-Schildt, Nilsson i Spinroth. I to by było na tyle. To był dość niewielki dom. Zapewne z dość dużymi mieszkaniami. Gęsiego ruszyli po schodach. Na klatce schodowej panował półmrok, jakby światło sączyło się przez jakieś grube draperie. Budynek sprawiał wrażenie dziewiętnastowiecznego, w stylu secesyjnym. To było tak, jakby stąpać po grubych dywanach. Piętro wyżej znajdowało się dwoje drzwi, nie więcej. Tylko na jednych widniała tabliczka z nazwiskiem przy otworze na listy. Były to drzwi do mieszkania, które powinno wychodzić na Jungfrugatan. Nazwisko brzmiało „Tiina Spinroth”.
Zebrali się pod drzwiami. Wszystkie spojrzenia skierowały się na Gunnara Nyberga, wszyscy mieli już w rękach broń. Arto Söderstedt wpatrywał się w drugie drzwi, te, na których nie było tabliczki przy otworze na listy. Zmarszczył czoło. Gdy wszyscy byli gotowi, Nyberg westchnął głęboko i kopniakiem rozwalił drzwi w drzazgi. Gdy wpadł do mieszkania, natychmiast poczuł zapach, którego nie miał najmniejszej ochoty poczuć. Zapach krwi. Jego oczy nie mogły się przyzwyczaić do gęstych ciemności panujących w mieszkaniu. Krzyknął w mrok swoim potężnym basem. – Policja! Wyjść z rękami w górze! Ale w ciemności nic nie było słychać. Dołączyła do niego Lena Lindberg i powoli ruszyli w głąb mieszkania. Sara Svenhagen nacisnęła włącznik, ale nie zapaliło się żadne światło. Spróbowała nacisnąć inny. Tym razem też nie zapaliło się światło. Nyberg i Lindberg wyjęli latarki i poświecili w dziwną, jakby zagęszczoną ciemność. Svenhagen szła tuż za nimi. Söderstedt wciąż się ociągał przy drzwiach wejściowych. Coś sprawiało, że chciał tam zostać. To nie był strach, wmawiał sobie, tylko coś o wiele bardziej profesjonalnego. Ale nie wiedział co. I to go dręczyło. Dręczyło go naprawdę mocno. Nyberg i Lindberg weszli do pomieszczenia, które musiało być dużym pokojem, ale w którym nie było żadnych mebli. W środku stał jedynie duży surowy stół roboczy pokryty plamami farby. Stożki światła z ich latarek zatańczyły na zniszczonych, na wpół zdartych tapetach. Zapach krwi stawał się coraz silniejszy. Wtedy usłyszeli dźwięk. Kroki, coraz szybsze. W drugim pokoju. Lena Lindberg rzuciła się na korytarz. Dostrzegła cień pędzący w przeciwną stronę i pobiegła za nim. Zniknął w głębi mieszkania. – Stać! – wrzasnęła, czując tuż za sobą Gunnara Nyberga. Arto Söderstedt poruszał się natomiast w przeciwną stronę, z powrotem ku drzwiom wejściowym i dalej na klatkę
schodową. Wpatrywał się w drugie drzwi, te bez nazwiska. Drzwi bez nazwiska to drugie drzwi do tego samego mieszkania – zdążył pomyśleć. To muszą być drugie drzwi. Skierował w ich stronę służbowy pistolet i w tej samej chwili drzwi otworzyły się gwałtownie. Pojawił się w nich wysoki mężczyzna o wyglądzie południowca z małym pistoletem maszynowym w ręku. Strzelili do siebie. Straszna kanonada rozbrzmiała echem na klatce schodowej. W tej samej chwili gdy w Arto Söderstedta uderzyły trzy kule, postrzelił mężczyznę w ramię. Impet odwrócił Arto, który padł jak długi na podłogę. Zdążył jeszcze dostrzec, że mężczyznę odrzuca do tyłu w artystycznej chmurce krwi. Zatrzymało go to tylko na chwilę. Mężczyzna rzucił się w dół po schodach i zniknął na Jungfrugatan. Za nim nadbiegła Lena Lindberg. Podbiegła do Arto, który leżał sromotnie na podłodze. Zjawił się też Gunnar Nyberg i zaczął zbiegać po schodach. Po chwili wrócił i gdzieś zadzwonił. Do Leny dołączyła Sara. Razem zaczęły rozpinać kurtkę Arto i upłynęło dużo czasu, nim mogły stwierdzić, że wszystkie trzy kule tkwią w kamizelce. – Au! – jęknął Arto Söderstedt. Nyberg wrzeszczał w komórkę. – Jungfrugatan, tak! Posiłki od strony Valhallavägen i Karlavägen. Natychmiast. Wysoki mężczyzna o wyglądzie południowca, może Latynos albo Indianin. Uzbrojony w pistolet maszynowy. I bardzo niebezpieczny. Postrzelony w lewe ramię. Arto Söderstedt nigdy dotąd czegoś takiego nie czuł. Uderzenia w żebra pobrzmiewały w nim jak kościelne dzwony. Postrzały bolały, chociaż kulom nie udało się dosięgnąć ciała. I kiedy tak leżał, dotarło do niego, jakie miał niesamowite szczęście. – Wracajcie do środka – powiedział słabym głosem. – Zabezpieczcie mieszkanie, wszyscy troje. Zaraz do was dołączę. Niechętnie wrócili do koszmarnego mieszkania, z bronią
w rękach. Stara ekipa, pomyślała Sara Svenhagen, ekipa z Ångermanlandu, z Vätö. Sara, Lena i Gunnar. Z powrotem do pustego przedpokoju, do pustego dużego pokoju, do pozostałych trzech sypialni. Ten wysoki mężczyzna musiał się przyczaić w tej środkowej. Wszystkie pomieszczenia były dziwnie puste. Jedynym meblem w całym mieszkaniu był ten zapaćkany stół w dużym pokoju. Sara podeszła do okna wychodzącego na Jungfrugatan i zdarła ciężką, ciemną zasłonę. Do dużego pokoju wpadło światło. Przez krótką chwilę mrugała, oślepiona, patrząc na wypożyczalnię po drugiej stronie ulicy. Potem spojrzała w głąb pokoju. Gunnar i Lena stali i przyglądali się stołowi. Wcześniej wydawało im się, że to jakiś stół roboczy, coś w rodzaju stołu stolarskiego, ale się mylili. I to, co na nim było, to nie była farba. Było zaschnięte, ale farbą nie było na pewno. To była krew. A w narożach stołu znajdowały się skórzane uchwyty na ręce i nogi, solidnie przymocowane do łańcuchów. – Ożeż kurwa! – wyrwało się Gunnarowi. Sara Svenhagen podeszła bliżej. Lena Lindberg stała z dłonią na ustach i wpatrywała się w stół. Pokryty był warstwami w różnych czerwono-brązowych odcieniach, jakby raz za razem zalewała go krew. A na powierzchni blatu widniały bruzdy, jakby wycięte nożami o bardzo różnych ostrzach. Sara Svenhagen pochyliła się i zajrzała pod stół. Nic tam nie było. Gdy wstała, Leny Lindberg nie było już w pokoju. Sara ruszyła za nią na korytarz. W pierwszej sypialni było pusto, zupełnie pusto. W drugiej, tam gdzie czaił się wysoki mężczyzna z pistoletem maszynowym, nie było już tak zupełnie pusto. Leżała tam ręka. – Och – jęknęła Lena Lindberg i kucnęła przy niej. Była to bez wątpienia kobieca ręka, niesamowicie szczupła i brutalnie odcięta tuż poniżej stawu ramiennego. Miała bardzo długie, zakrzywione paznokcie pomalowane we wszystkie kolory tęczy. Również sama ręka mieniła się różnymi barwami. Arto Söderstedt wszedł do pokoju i przykucnął, opierając się
ciężko o framugę drzwi. Wpatrywał się w pstrokatą rękę i wyglądał tak, jakby zaraz miał zwymiotować. Gunnar Nyberg również zjawił się w pokoju. Zanim zauważył rękę, zdążył powiedzieć: – Reszta jest w każdym razie pusta. Potem ją dostrzegł i dodał: – Tutaj siedział i obściskiwał odrąbaną rękę. Pieprzony świr. – Był chyba w tym pokoju? – spytała Sara. – To stąd wyszedł, tak – odparła Lena. Sara Svenhagen wsunęła pistolet do kabury i przez chwilę trzymała ręce przy zamkniętych powiekach. – Coś widziałam – powiedziała. – Chyba wszyscy coś widzieliśmy – stwierdził Gunnar, nie chowając broni. – Ja też coś widziałem – odezwał się Arto. – Był dobrze ubrany. Garnitur, krawat, no i niesamowicie profesjonalnie się obchodził z tym małym uzi, czy co to tam było. Niech mnie diabli, jeśli on tutaj siedział i pieścił się z odrąbaną ręką. To nie on jest naszym psychopatą. To był zawodowy morderca, międzynarodowej klasy. – Też tak myślę – powiedział Gunnar. – Widziałam to na dole – rzuciła Sara. – Przy wejściu na klatkę. I poszła. Gunnar Nyberg ruszył za nią po schodach. Zatrzymali się przed spisem lokatorów. Larsbrant, Kulle, Huldt, Reymersson, Åkerblom, Bagge, Rydh-Schildt, Nilsson i Spinroth. Sara wskazała na jedno z nazwisk. – Johannes Åkerblom – powiedziała. – Świadek z wypożyczalni. Chodź ze mną, Gunnar. Weszli dwa piętra wyżej i zatrzymali się przed drzwiami z tabliczką „Åkerblom”. Sara nacisnęła dzwonek. Dzwonił długo, niosąc się pustym echem. Potem odwróciła się do Gunnara i pokazała na drzwi. Westchnął głęboko i rozwalił je kopniakiem. I nadepnął na udo Johannesa Åkerbloma. Świadek napadu w wypożyczalni po drugiej stronie ulicy leżał tuż za drzwiami swojego mieszkania. Głęboka rana obejmowała pół głowy, a jedyne oko,
jakie mu zostało, wpatrywało się w nich pustym wzrokiem. – Ożeż kurwa! – zaklął Gunnar Nyberg. – Może już wystarczy? – Już na pewno nic więcej nie będzie – zapewniła go Sara Svenhagen i wyciągnęła do niego rękę. Ujął ją i powędrowali w dół po schodach. W przedpokoju Tiiny Spinroth zeszli się wszyscy razem. Był tu zgięty wpół Arto Söderstedt, blada Lena Lindberg, poruszony Gunnar Nyberg i opanowana Sara Svenhagen. Stali bardzo blisko siebie. – Johannes Åkerblom leży martwy w swoim mieszkaniu piętro wyżej – powiedziała Sara stłumionym głosem. Lena spojrzała na nią zdumiona. A jednak było tak, jakby jej twarz się nie zmieniła. Po prostu nie mieściło się na niej więcej zdumienia. – Chyba nadeszła pora na prawdziwego seryjnego mordercę – odezwał się Arto Söderstedt. – Tego staromodnego typu, chorego na wskroś. Cholera, jakoś nie mam na to w tej chwili ochoty. – A kiedy by ci lepiej pasowało? – spytał Gunnar Nyberg. Wtedy usłyszeli ciche kroki na klatce schodowej. Dwójka, która wciąż miała w rękach broń – Gunnar i Lena – uniosła ją i stała dalej w przedpokoju. Drzwi wejściowe rozchyliły się lekko. I do środka zajrzała bardzo, bardzo chuda dziewczyna w wieku około dwudziestu lat. Patrzyła prosto w dwie lufy pistoletów. – Anamagica? – spytała bardzo cicho. Wydawała się zupełnie nieświadoma faktu, że celuje do niej dwoje ludzi. Zupełnie jakby w tym wychudzonym ciele nie było na to dość energii. To Arto Söderstedt ją rozpoznał. Podszedł do niej chwiejnym krokiem, położył rękę na jej niemal nieistniejącym ramieniu i powiedział: – Chyba cię poznaję. Nie masz przypadkiem na imię Tova? Wymizerowana dziewczyna pokiwała głową. I powiedziała: – Tak. Nazywam się Tova Hjelm. Sprzedajecie tu
Anamagicę? – Nie poznajesz mnie? – spytał Söderstedt. – Nie poznajesz nas? Pracowaliśmy z twoim tatą, Paulem, kiedy byłaś młodsza. Jej spojrzenie wędrowało pomiędzy czwórką policjantów, ale nie zapaliła się w nim nawet najmniejsza iskierka. – Miałam przekazać pozdrowienia od Tiiny – powiedziała dziewczyna. A potem na całym Östermalmie rozległy się policyjne syreny.
10 DO TIERPU BYŁO znacznie dalej, niż się Paulowi Hjelmowi wydawało. Ujechał już spory kawałek na północ trasą E4, gdy GPS w jego nowym służbowym wozie wyrzucił z siebie trasę o długości piętnastu mil. Wzdrygnął się i zaczął agresywnie pukać w mały monitorek, jakby to był jakiś prosty błąd urządzenia. Ekranik jednak bez mrugnięcia dalej wyświetlał swoje piętnaście mil i Paul Hjelm musiał się z tym pogodzić. Gdy przejeżdżał przez skomplikowaną pod względem organizacji ruchu drogowego Uppsalę, słuchał już po raz drugi Tuesday Wonderland. Naprawdę kochał ten album. Nie było żadnych wątpliwości, że Esbjörn Svensson Trio dokonało kolejnego kroku w swoim rozwoju. Gdy w samochodzie rozległy się absolutnie wyjątkowe tony Eighthundred Streets By Feet, poczuł się jak w domu. Naprawdę w domu. Najzabawniejsze było to, że pod wpływem tej płyty nabrał ochoty na słuchanie Bacha. To było dziwne pragnienie. Niewiele już słuchał muzyki klasycznej. Jednak coś w nowej fazie rozwoju tria wydawało się dotykać samego źródła. Samej esencji. Zaczął przerzucać stertę płyt CD przy podłokietniku i ku swemu zadowoleniu odkrył, że właściwie cała kolekcja Bacha jest na miejscu. Miał Wariacje Goldbergowskie w interpretacji Glenna Goulda, miał Koncerty brandenburskie, Suity na wiolonczelę, Das Wohltemeperierte Klavier, Pasję według św. Jana i Oratorium na Boże Narodzenie. I miał też Wielką mszę h-moll. To na nią padł wybór. To była najpiękniejsza muzyka, jaka istniała. Wielka msza h-moll Johana Sebastiana Bacha – dalej nikt inny nie dotarł. Brnął dalej na północ, przez Uppland, w swoim nowym, przyjaznym dla środowiska samochodzie na etanol i czuł, jak wóz unosi się ponad powierzchnią ziemi. Może nie do końca, nieszczególnie
brawurowo, ale konsekwentnie. Życie stało się po prostu lepsze, niż było wcześniej. Wszystko wydawało się unosić. Każdy szczegół życia stawał się silniejszy i pozłacany. Paul Hjelm stawał się lepszym człowiekiem. Wytrzymał nawet rozmowę telefoniczną, która gwałtownie przerwała muzykę Bacha dokładnie w chwili, gdy wjeżdżał do gminy Tierp. Była prosta, krótka i zwięzła i w normalnych okolicznościach by go zabiła. Dzwoniła Sara Svenhagen, która poinformowała go, że Drużyna A zlokalizowała coś, co wygląda na makabryczny warsztat seryjnego mordercy, i że pierwszą osobą, która się tam pojawiła, była Tova. Jego Tova. Tova, córka Paula Hjelma. Cały świat runął mu na głowę. Co się z nim działo? Jak właściwie wyglądały jego priorytety? Czy był już zupełnie niezdolny do pojmowania ludzkich decyzji? Moja Tova… Sara Svenhagen czekała po drugiej stronie. Ta kobieta opanowała sztukę czekania w taki sposób, że człowiek w ogóle nie czuł się ponaglany. W końcu spytał: – Co ona tam robiła? – Chciała kupić nielegalne środki odchudzające. – O kurwa! – powiedział Paul Hjelm. – Cała sytuacja ma jeszcze inny, lepszy aspekt, Paul. – Jak to możliwe? – Gdyby wczoraj po południu pewien ćpun nie napadł na wypożyczalnię filmów na Östermalmie, twoja córka padłaby ofiarą seryjnego mordercy. Teraz jest bezpieczna. – Bezpieczna? Próbuje się zagłodzić na śmierć, do diabła. – Zatrzymam ją, póki nie przyjedziesz. Potem musisz zadbać o to, żeby udzielono jej pomocy. – Dobra. Dzięki, Saro. Przepraszam. Było ciężko? – Nie da się opisać. Wzdrygnął się, gdy GPS zaprowadził go na parking przy domu opieki Täppan w Tierpie. Wciąż siedział w wozie, z dłońmi na kierownicy, a Wielkiej mszy h-moll Bacha nie udało się unieść go choćby na nędzny centymetr nad
powierzchnię ziemi. W końcu wszedł do budynku. Nastał wieczór, w poniedziałek 28 sierpnia. Czas odwiedzin u starszych ludzi. Hans Hagström, niegdyś Heinz Michaelis, fizycznie całkiem dobrze się trzymał jak na dziewięćdziesięciodwulatka. Miał surowy, żylasty, germański wygląd, który świadczył o długim i zdrowym życiu. Nie do końca tak człowiek wyobraża sobie piekarza. Można się było tylko zastanawiać, czy jego umysł był w równie dobrej formie. W każdym razie na to wskazywałoby jego spojrzenie. Miał szaroniebieskie, bystre oczy. – Trochę czasu minęło, odkąd Tore pana odwiedzał, prawda? – spytał Paul Hjelm. – Przykro mi – odparł Hans Hagström z ledwie zauważalnym niemieckim akcentem. – Nie rozumiem, o czym pan mówi. Kto to jest Tore? – Pański syn – powiedział Paul Hjelm. – Przykro mi – odparł starzec o bystrych oczach. – Nie mam syna. – Rozumiem, że prosił, by tak pan mówił – stwierdził Paul Hjelm. – A pan, kim pan jest? – zapytał Hans Hagström. – Przepraszam, nie przedstawiłem się. Nazywam się Paul Hjelm. – Na jakiej ulicy pan mieszkał, kiedy miał pan sześć lat? Hjelm się zawahał. Przyglądał się staruszkowi. Z pewnością było to pytanie, którego można się było spodziewać po kimś, kto mieszka w domu starców. Jedyne wspomnienia, jakie mu pozostały, pochodziły z dawnych czasów. Ale spojrzenie Heinza Michaelisa mówiło coś innego. On faktycznie czekał na odpowiedź. – Segersjövägen – odparł Paul Hjelm. – Na Segersjövägen w Tumbie. Hans Hagström z zadowoleniem pokiwał głową. – Wie pan, że Tore zaginął? – zapytał Hjelm. – Niemal przeczuwałem, że coś takiego się stanie – odparł Hagström. – Czy to było wtedy, gdy widział się pan z nim po raz
ostatni? To wtedy pana poinstruował, jak ma pan zidentyfikować potencjalnego gościa o nazwisku Paul Hjelm? – Tak – przyznał Hagström. – Ponad trzy tygodnie temu. – I wie pan też, dlaczego tutaj jestem? – Powiedział, że pan przyjdzie. Powiedział mi, o co mam zapytać i jaką odpowiedź powinienem usłyszeć. Segersjövägen. – Jestem tutaj, żeby go odnaleźć. A żeby to zrobić, muszę porozmawiać z pańskim drugim synem, Michaelem. Hans Hagström się uśmiechnął. To był smutny uśmiech. – Michael – powiedział. – Michael Michaelis. Archanioł archaniołów. – Gdzie on jest? – Był dla nas niespodzianką. Chcieliśmy mieć tylko jedno dziecko. Anna-Lisa i ja byliśmy zadowoleni z Torego. Wystarczał nam. Ale wtedy Bóg dał nam jeszcze jedno dziecko, po tym jak wszyscy byliśmy zmuszeni zmienić nazwisko. Kiedy wciąż byli wobec nas złośliwi i nazywali nas nazistami. Jest o piętnaście lat młodszy od Torego. – I jest archaniołem? – Nie przebywa wśród nas, innych ludzi – powiedział Hans Hagström z tym samym smutnym uśmiechem. – No to gdzie przebywa? – Tego nie wie nikt. Ale znajduje się w zakładzie w Järnie. Nigdy nie wiedziałem, co myśli. – I od tego czasu Tore się nie odzywał? W ogóle nie dawał znaku życia? – Nie. Przyzwyczaiłem się, że na długo znika. Ale tym razem było inaczej. Powiedział, że się u mnie zjawisz. Ale nie chodzi tylko o to. On też był inny. Jakby miał innego rodzaju zadanie. – Jak to innego rodzaju? – Nie wiem. Ważniejsze. – Nic więcej nie mówił? – Nie. Nie rozmawiał o swojej pracy. Graliśmy w szachy. Teraz już od dawna nie grałem. Przez krótką chwilę Paul Hjelm się zastanawiał, czy nie powinien zostać w Tierpie i rozegrać z tym staruszkiem partyjki szachów. Ale wtedy rzeczywistość go dogoniła. Tova. Dzieci.
Dzieci, które sprawiają kłopoty. – Czy Michael zawsze przebywał w tym zakładzie? – Próbowaliśmy zatrzymać go w domu, ale było trudno. Miał napady. Nie tak łatwo sobie z czymś takim poradzić. Nie mieliśmy już czasu dla siebie. – Dlaczego Järna? – Antropozofowie mają tam ośrodek. Dobrze się dla niego nadawał. Ma tam spokój, którego potrzebuje. Tyle że nie nazywa się Michael Michaelis ani Michael Hagström. Nazywa się Michael Larsson. – Dlaczego? – To był pomysł Torego. Michael uważał, że tak jest dobrze. Dlaczego nie? Tak, pomyślał Paul Hjelm. Dlaczego nie? Bo w sumie czym jest nazwisko? Wstał. Poczuł, że nie może sobie znaleźć miejsca. To był eufemizm, który oznaczał coś o wiele gorszego. Coś, co mówiło mu, że niemal pozwolił, by jego córka wpadła w ręce szalonego seryjnego mordercy. Jakby i bez tego nie przeżywała tortur. Oparł się o krzesło dla gości w domu starców Täppan w Tierpie i spojrzał na staruszka i szachy, które ten z nadzieją wyjął. – Następnym razem zagramy w szachy, Hans. Obiecuję ci to. – Następnym razem zagram z Torem – odparł Hans Hagström. *** Tak, Sara Svenhagen rozpoznawała rysy Paula w twarzy Tovy Hjelm, choć twarz dziewczyny wyglądała jak obciągnięta skórą czaszka. To było tak, jakby siedzieć naprzeciw stracha na wróble. Stracha na wróble, który wyglądał jak Paul Hjelm. Bardzo dziwne uczucie. Jak można się było zagłodzić aż do tego stopnia? Zerknęła na siedzącą obok Lenę Lindberg i zobaczyła, że myśli dokładnie o tym samym. Jaka była motywacja? Skąd ta niesamowita fiksacja na punkcie własnego wyglądu? Musiały to pytanie ująć w nawias. Na razie. Zapewne anorexia nervosa miała bezpośredni związek ze sprawą, ale na
razie ważniejsze było coś innego. Bardziej bezpośrednie i konkretniejsze kwestie, z którymi trzeba było się naprawdę pospieszyć. – A więc miałaś przekazać pozdrowienia od Tiiny? – spytała Sara. – Tak – odparła Tova o wielkich sarnich oczach w wymizerowanej, napiętej twarzyczce. – Co to znaczy? Znasz ją? – Nie, ale powiedziała, że mam przekazać pozdrowienia czwórce policjantów u niej w mieszkaniu. – Tak właśnie powiedziała? „Czwórce”? – Tak. – Opowiedz wszystko, co wiesz o Tiinie. – Niewiele jest do opowiadania. Znalazłam w internecie stronę, na której sprzedawali superskuteczny środek odchudzający Anamagica. Uznałam, że to dobrze brzmi, i wysłałam zgłoszenie o zainteresowaniu zakupem. – Nigdy ci nie przyszło do głowy, że to może być nielegalne? – spytała Lena Lindberg. – To raczej nie jest pierwsza rzecz, o której człowiek myśli… – A więc nie pomyślałaś też o tym, co by się stało z twoim ciałem, gdybyś naprawdę schudła dziesięć kilo w ciągu tygodnia, tak jak obiecują na tej stronie? – Byłabym szczuplejsza – odparła po prostu Tova. – I bardziej martwa – stwierdziła równie po prostu Lena. – W tej chwili wygląda na to, że Anamagica nie istnieje – powiedziała Sara Svenhagen. – To był po prostu sposób, by zwabić najbardziej skrajne spośród szwedzkich anorektyczek. Żeby potem móc je spokojnie zamordować. – Oczywiście, że Anamagica istnieje – stwierdziła Tova Hjelm, a spojrzenie, które rzuciła Sarze i Lenie, mówiło, że i tak nic innego do niej nie dotrze. W sumie trudno było nawet nazwać to spojrzeniem. Widziały już wcześniej coś takiego. Gdy rozmawiały z różnego rodzaju fanatykami. I właśnie z tego zdały sobie teraz sprawę. Osoba, z którą rozmawiały, w bardzo niewielkim stopniu przypominała córkę Paula Hjelma. Dziewczynę, którą kiedyś znały. Ta, z którą teraz
rozmawiały, była maszyną, maszyną do zbijania wagi. To był najsilniejszy narkotyk, najważniejsze zadanie, nieunikniona misja. Tę dziewczynę trzeba będzie porządnie przeprogramować, to było jasne. Sara wróciła do zasadniczego pytania. – Co się dzisiaj wydarzyło? – Dostałam odpowiedź na moje zgłoszenie zainteresowania zakupem. Miałam pójść do wypożyczalni filmów po drugiej stronie Jungfrugatan i poczekać, aż ktoś się ze mną skontaktuje. Po kilku minutach zadzwoniła moja komórka i jakaś kobieta powiedziała mi, że mam wejść na klatkę schodową w budynku po drugiej stronie ulicy. Dostałam kod do domofonu. Potem miałam wejść piętro wyżej i znaleźć drzwi z tabliczką „Tiina Spinroth”. A tam miałam przekazać pozdrowienia czwórce policjantów, którzy byli w mieszkaniu. Od Tiiny. – Czyli to był kobiecy głos? – Tak. – Co możesz o nim powiedzieć? – Niewiele. Może lekko ochrypły. Głęboki. – Tak jak głos mężczyzny? – Nie, to był głęboki kobiecy głos. – Tiina Spinroth – powiedziała Sara. – Wiesz, co z tego wyjdzie, jeśli poprzestawia się litery? Tova Hjelm pokręciła głową z absolutną obojętnością. – Thinspiration – powiedziała Sara Svenhagen. Lena Lindberg spojrzała na nią zaskoczona, ale szybko odnalazła się w sytuacji. – Wiesz, co to jest, tak? – spytała. – Thinspiration, pro ana? – Oczywiście, że wiem – odparła bez wyrazu Tova Hjelm. – Możesz to wyjaśnić? – Ludzie chcą być szczupli. – I to wszystko? – Tak – powiedziała Tova Hjelm. Lena przyglądała się chudziutkiej istocie po drugiej stronie stołu w małym pokoju przesłuchań i poczuła, że nie ma najmniejszych szans, by do niej dotrzeć. Ta dziewczyna po
prostu była gdzieś indziej. – Możesz powiedzieć coś więcej o Tiinie Spinroth? – wtrąciła się Sara Svenhagen. – Cokolwiek… – Nie wydaje mi się… – Nie powiedziała, że masz coś przekazać tej czwórce policjantów? – Tylko tyle że mam ich pozdrowić… W tej chwili otworzyły się drzwi i do pokoju przesłuchań Drużyny A wpadł Paul Hjelm. Podszedł prosto do córki i ją objął. W ogóle na to nie zareagowała, a jednak przytulał ją dalej. Długo, długo. W końcu wyprostował plecy, odwrócił się do Sary i Leny i kiwnął im głową. W oczach miał łzy. – Skończyłyśmy – Sara Svenhagen też kiwnęła głową. – Jedźcie do domu. I podsunęła mu po stole złożoną karteczkę. Szybko ją rozłożył i zobaczył kilka pedantycznie wynotowanych numerów telefonów. Rozpoznał nawet styl pisma Sary. Z wdzięcznością pokiwał głową. Udało mu się postawić córkę na nogi. Przez chwilę się chwiała, jakby grawitacja dołączyła do reszty sił życiowych, które nie stały już po stronie Tovy Hjelm. Ale w końcu się udało. Zrobiła kilka kroków. Ostrożnie obejmując szczupłe, szczuplutkie ramię, Paul Hjelm przeprowadził ją przez próg i dalej w świat. Sara i Lena przez chwilę za nimi patrzyły. – Jak wygląda mózg kogoś, kto morduje takie dziewczyny jak Tova? – spytała w końcu Sara. – Nie mam pojęcia – odparła Lena. – Naprawdę nie mam pojęcia. Człowiekowi się wydaje, że zaczyna poznawać zło, że jakoś rozumie przestępców, ale zawsze znajdzie się coś gorszego. To makabryczne, kiedy człowiek sobie to uświadomi. – Nie pójdzie mu z nią tak łatwo – stwierdziła Sara. – Wiem – przyznała Lena. – Z kimś o takim spojrzeniu nie ma żartów. Co to były za telefony? – Różne telefony kryzysowe. Kontakt do Krajowego Stowarzyszenia Walki z Anoreksją i Bulimią, ośrodki dla
anorektyków, terapeuci, placówki lecznicze. Wszystko, co udało mi się znaleźć. – Co byś powiedziała na coś bardziej konkretnego? – Bardzo chętnie. – Na przykład na rozmowę z naszym starym przyjacielem Naoumem Chamounem? Przypuszczam, że ma sporo interesujących filmów… Sara kiwnęła głową i wstała. – To był długi dzień – stwierdziła. – Zmierzch długiego dnia – powiedziała Lena Lindberg. *** Noc. Kawalerka przy Slipgatan, niedaleko Hornstull. Stary Södermalm. Czuć, że nadciąga jesień. Teraz nocami jest bardzo ciemno. Paul Hjelm stoi w ciemności i wygląda przez okno. Po drugiej stronie ulicy w mieszkaniach gasną kolejne światła. W końcu nie pozostaje ani jedno. Zapada całkowita ciemność. Widzi Gwiazdę Polarną. To było dawno temu. A potem ostrożnie otwiera drzwi na swój balkon. I po raz pierwszy w życiu na niego wychodzi. Wciąż jest dość ciepło. Ciepło dnia nagromadziło się w ścianach budynków i nadal z nich promieniuje. Paul opiera ręce o poręcz balkonu i stoi. Nie wie, czy w ogóle myśli. Jeśli tak, to myśli się samo, w nim, dla niego. On sam jest całkowicie pusty. Nie dociera do niego ani jedna myśl. A jednak dzieją się w nim różne rzeczy, procesy, do których nie potrafi dotrzeć, nie potrafi zrobić wiele więcej, niż je po prostu przeżywać. Gdy tylko zaczyna sam myśleć, pojawiają się jedynie refleksje, że był złym tatą, nie dość dobrym ojcem. A coś takiego zupełnie nie wystarcza. Już lepiej zdać się na te procesy, to, co myśli się w nim samo i pochodzi z jakiegoś innego, nieznanego miejsca. Nauczył się, by mimo wszystko polegać na tych procesach. Stoi tak, aż Gwiazda Polarna znika. Pewnie to jakaś niewidoczna nocna chmura zasłoniła gwiazdę, która od zawsze pomagała człowiekowi nawigować przez nieznany świat.
Kilka dni temu widział w telewizji pewnego człowieka. Nie wiedział, kim był ten człowiek, może jakimś naukowcem, ale w każdym razie w przykładny sposób podsumował ludzkie tajemnice. Właściwie istnieją tylko trzy pytania nurtujące ludzkość. Trzy nędzne zagadki, które jednak pewnie wystarczą, by wypełnić naszą przyszłość. Pytanie o początki wszechświata. Pytanie o początki życia. Pytanie o to, jak działa ludzki mózg. Paulowi Hjelmowi więcej nie trzeba. W tym mieściły się wszystkie tajemnice, całe zdumienie i podziw, które mimo wszystko muszą popychać nas naprzód. W tych trzech pytaniach mieści się po prostu wszystko. Tak myślał wtedy, kilka dni temu. Wtedy te trzy pytania wystarczały. Teraz nie jest już taki pewien. Zajmuje się jedną z najbardziej fascynujących spraw w swoim życiu – zniknięciem Torego Michaelisa – i został skonfrontowany z obłąkańczym i wieloaspektowym otarciem się o śmierć własnej córki. I nie wie, czy oba te zjawiska naprawdę mieszczą się w tych trzech głównych tajemnicach. Pewnie mimo wszystko tak. Ale Paul Hjelm wcale tak nie czuje. Gwiazda Polarna znów się pojawia. I zaraz znowu znika. Paul czuje się jak obserwator na szczycie grotmasztu szesnastowiecznego okrętu żeglującego po wodach, po których nie żeglował jeszcze żaden człowiek. Wtedy człowiek przynajmniej wiedział, gdzie jest północ. Gwiazda Polarna jest stałym punktem, w którym zgromadziło się całe ludzkie poczucie bezpieczeństwa, jakie jeszcze pozostało wśród ogromu niepewności. Ale teraz znika. Paul wchodzi do środka. I widzi dziwne, sarnie spojrzenie swojej córki. Dziewczyna leży na sofie, z kocem podciągniętym pod brodę, i patrzy na niego bez wyrazu. Paul podchodzi do niej i siada. Przez chwilę patrzą na siebie. W końcu Tova mówi: – Tato?
– Tak? – Naprawdę jestem chora? Nie czuję się chora. – Tak, Tova. To choroba. Próbowałem ją zrozumieć, ale nie potrafię. Naprawdę nie potrafię. Oboje potrzebujemy pomocy. – Zawsze uważałam, że jestem gruba. Paul się uśmiecha i przysuwa trochę bliżej. Ujmuje jej drobną, szczuplutką dłoń, a ona mu na to pozwala. Głaszcze ją ostrożnie po grzbiecie dłoni, która niemal niknie pod jego kciukiem. – Ale nigdy taka nie byłaś – mówi Paul Hjelm. – Nigdy nie byłaś ani trochę gruba. Paul Hjelm w ogóle nie śpi tej nocy.
11 KERSTIN HOLM otworzyła oczy. Leżała przez chwilę, próbując zrozumieć, gdzie się znajduje. Upłynęło absurdalnie dużo czasu, nim pojęła, że leży we własnym łóżku. To było jedyne miejsce, w którym się budziła od ponad roku. Odkąd mała rodzina przeprowadziła się na Heleneborgsgatan na Högalid, nie spędziła ani jednej nocy w żadnym innym miejscu prócz własnej sypialni. I było bardzo niewiele takich nocy, gdy budziła się sama. Za każdym razem gdy otwierała oczy i próbowała pojąć, gdzie się znajduje, pierwszym, co widziała, był jej syn. Anders Holm miał teraz dwanaście lat i właściwie nie powinien spać w łóżku mamy. Ale nie miała serca, żeby mu to powiedzieć. Najwyraźniej przyzwyczaił się do tego, by przychodzić w środku nocy i kłaść się w jej łóżku. A ona nie mogła zaprzeczyć, że to było miłe uczucie. Wciąż postrzegała go jak cud. Nigdy nie zapomni, jak go zdobyła, jak wokół niej eksplodowało piekło, a gdy kurz opadł, on tam stał i wyciągał ku niej ręce. To on był tym, co istniało po drugiej stronie piekła. Pocieszeniem. I tym też dla niej był, gdy umarł Bengt Åkesson. Pocieszeniem po drugiej stronie. Anders. Nie potrafiła do końca zrozumieć swojej potrzeby codziennego odwiedzania grobu Bengta. Pewnie było w tym jakieś poczucie winy. Ale poczucie winy? Z jakiego powodu? Bo już nic do niego nie czuła? Bynajmniej, bo z każdym postępem, jakiego dokonywał w rehabilitacji, rozlewało się w niej ciepło. Pierwsze chwiejne kroki z tymi dziwnymi kulami, podskoki w basenie, mozolny powrót zdolności mówienia. Nie upłynęłoby pewnie dużo czasu, nim mogliby usiąść razem w ogrodzie szpitala Karolinska i zacząć planować przyszłość.
Ale to chyba było to, co ją odrzucało. To właśnie wtedy, gdy sięgała myślą do tego punktu, czuła palącą potrzebę, by odwiedzić jego grób. Działanie zastępcze. Zadośćuczynienie za to, że nie chciała mieć wspólnej przyszłości z Bengtem. To było aż tak okropne. Nie można było zamykać oczu na prawdę. Już tak dawno wykreśliła Bengta Åkessona ze swojego życia, że gdy nagle powrócił, nie było już dla niego miejsca. Budził w niej czułość, cieszyła się jego postępami, nie miała problemu z tym, by spędzać z nim czas. Ale nie chciała z nim żyć. Ich przyszłość nie była wspólna. Mimo wszystko cieszyła się, że nie zdążyła mu tego powiedzieć, zanim umarł. Zmarł we śnie, zupełnie niespodziewanie. I umarł w niewiedzy. Ona natomiast dalej pokutowała. Dalej pokutowała. Codziennie. Obudziła Andersa i szybko zjedli razem śniadanie, jak zwykle trochę spóźnione. Na szczęście Anders odziedziczył kiepski poranny humor Kerstin, więc rano zamieniali niewiele słów. Dobrze, że rozmawiali trochę więcej po południu i wieczorem. Stał się tak po męsku małomówny. Mówili sobie wiele za pomocą niewielu słów. Kerstin to pasowało. Dało się dalej tak żyć. Można by przeżyć całe życie tym samym utartym trybem. Ale mimo wszystko potrzebowała trochę więcej, to było coś, z czego zdała sobie sprawę niedawno, i nie potrafiła od tej myśli uciec. Potrzebowała trochę więcej. Na pożegnanie uścisnęli się bez słowa na przystanku autobusowym przy Långholmsgatan tuż przy południowym filarze mostu Västerbron. Widziała, jak idzie powoli ulicą w stronę szkoły na Högalid. Ani razu się nie odwrócił. Zaczynał dorastać. Albo w każdym razie był o tym przekonany. Czekała na autobus numer czterdzieści, czując grudę w gardle. Kiedy wreszcie przyjechał, był pełny. Udało jej się wcisnąć jako ostatniej i rozkoszowała się widokiem z Västerbron w jesiennym świetle, przyciśnięta do drzwi, na
których trzy tabliczki ostrzegawcze mówiły każda trochę inaczej: w żadnym wypadku nie należy się opierać o drzwi. Gdy wysiadła z autobusu na Hantverkargatan, była trochę spóźniona. Dzisiaj być trochę spóźnioną to nie był dobry pomysł. Najpierw miała spotkanie z Waldemarem Mörnerem, formalnym szefem Drużyny A, który w ostatnim czasie stonował nieco swój szczery kretynizm. Miała nadzieję, że to spotkanie pójdzie szybko. Bo potem mieli się zająć seryjnym mordercą, jakiego Sztokholm chyba jeszcze nie widział. Wcale jej się nie podobały takie widoki na przyszłość. Gdy Kerstin Holm weszła do pokoju Waldemara Mörnera, niemal go nie poznała. Nie było ani śladu głupkowatej jowialności, ani cienia bezmyślnych seksistowskich komentarzy, najmniejszych pozostałości niezgrabnie wyrzucanych z siebie uwag. Jedynie ciężka powaga. Przywitali się z rezerwą, a potem Waldemar Mörner powiedział: – Chyba ciężka sprawa z tym seryjnym mordercą? – Może jednak powinniśmy trochę poczekać z tym wnioskiem. – Oficjalnie tak. Ale nieoficjalnie bynajmniej, prawda? – Może i nie. – Wezwałem cię, bo mamy nowe cięcia budżetowe. – Znowu? Z budżetem chyba wszystko dobrze? – No cóż, zaszły pewne zmiany. Summa summarum Drużyna A znów kiepsko na tym wyszła. Kerstin Holm westchnęła głośno. – Tylko nie to, nie znowu – powiedziała. – Wiem – przyznał Mörner. – Nie wiem do końca, skąd tym razem przyszedł ten pomysł, ale jesteście solą w oku wielu ludziom we władzach policji. – Uciążliwy zbiór artystów wśród biurokratów i buraków – rzuciła bez namysłu Kerstin Holm. Waldemar Mörner zmarszczył brwi i odparł: – Nigdy w ten sposób o tym nie myślałem. – I nie zaczynaj. Gdyby taka myśl zapuściła korzenie na metaforycznym
gruncie umysłu Mörnera, nie wiadomo, co mógłby przekazać dowództwu. – O czym konkretnie mówimy? – podjęła Kerstin Holm. – Rozwiązanie jednostki najpóźniej do końca roku – odparł Waldemar Mörner. – W podziękowaniu za dziesięć lat niezrównanej policyjnej pracy… – Decyzja zapadła. W tej chwili możecie zrobić tylko jedno. – A mianowicie? – Rozwiążcie sprawę tego cholernego seryjnego mordercy i zróbcie to brawurowo. Udowodnijcie wszystkim, o ile gorsza byłaby cała szwedzka policja bez specjalnej jednostki do zwalczania przestępczości międzynarodowej. To wszystko, co mogę ci poradzić. Kerstin Holm wyszła od niego. Niech to szlag, jaki początek dnia! Jakby nie dość było tych przerażających informacji o córce Paula Hjelma, które dotarły do niej wczoraj wieczorem. Zastanawiała się przez chwilę, jak się czuł. A teraz jeszcze to. Ona, która tak nienawidziła tajemnic, teraz była zmuszona dźwigać świadomość, że za kilka miesięcy Drużyna A zostanie rozwiązana. I z nikim nie mogła się tą wiedzą podzielić. Powędrowała prosto do centrali dowodzenia. Z kamienną twarzą podeszła do pulpitu na przodzie i spojrzała na swoich współpracowników. Bił od nich entuzjazm, co do tego nie było żadnych wątpliwości. Pojawiło się coś dużego i żadne z nich nie chciało tego przegapić. To było dokładnie to, do czego byli stworzeni. A wkrótce wszystko miało się skończyć. Była taka zmęczona żałobą. Czy jak tam nazwać to, co robiła. – No dobra – powiedziała tylko. – Co, u diabła, się wczoraj stało? – Złapaliśmy Dr Mrs Norę Higgins – pochwalił się Arto Söderstedt. – Bo zakładam, że o to ci chodziło? – Naturalnie – odparła Kerstin Holm i poczuła się trochę podniesiona na duchu. – Dwóch braciszków z Täby Kyrkby, szesnaście i siedemnaście lat. W sumie wyłudzili prawie trzydzieści
milionów koron, które prawie natychmiast przegrywali w internetowego pokera. – Trochę się zdziwili, gdy się zjawiliśmy – dodał Gunnar Nyberg. – A zwłaszcza gdy na ich ganku stanął poraniony bohater, który dopiero co oberwał trzy kule z pistoletu maszynowego w samą pierś. – Wciąż czuję ucisk w klatce piersiowej – poskarżył się Söderstedt. – Wygląda na to, że chłopaki staną przed Trybunałem Sprawiedliwości Unii Europejskiej – dodał Nyberg. – Naciągali ludzi z całej Europy. Rodzice mogą drogo za to zapłacić. Przypuszczam, że dziś przy śniadaniu byli w kiepskim nastroju. A w ogóle to ich matka pracuje w banku. – Tak naprawdę to mama podsunęła im ten pomysł – wyjaśnił Söderstedt. – Pewnego dnia, trzy lata temu, siedziała przy obiedzie i narzekała na opóźnienia w banku, na lukę między datą przelewu a pojawieniem się pieniędzy na koncie. Według chłopaków powiedziała nawet: „Prędzej czy później jakiś geniusz zauważy, jakie to daje możliwości manipulacji”. A wtedy ci dwaj braciszkowie, Żwirek i Muchomorek, spojrzeli na siebie znacząco i to przypieczętowało ich kryminalny los. – Myślałem, że to my jesteśmy Żwirek i Muchomorek – burknął Jorge Chavez. Gunnar Nyberg spojrzał ze złością na swoją szefową. Kerstin Holm wzruszyła tylko dwuznacznie ramionami i powiedziała: – Chyba wszyscy pamiętają tę dobranockę? – Siedzą wystraszeni w swoim domku i boją się wyjść, kiedy trochę wieje – upierał się Chavez. – No dobra, dość tego – stwierdziła Kerstin Holm. – Sprawa braci… Jak oni się nazywają…? – Żwirek i Muchomorek – wypalił Chavez. – Lindfalk – poprawił go Söderstedt. – Sprawę braci Lindfalk przekazujemy Europolowi w Hadze, a sprawę napadów przy bankomatach – sztokholmskiej policji. Ze skutkiem natychmiastowym. A więc możemy w komplecie zająć się dokładnie tym, o czym teraz opowie nam Sara.
– Proponuję, żeby zrobiła to Lena – odparła Sara. – Gdyby nie jej instynkt, nie tylko to wszystko by nam umknęło, lecz także córka Paula Hjelma byłaby jedną z ofiar. – A czym jest „to wszystko”, Leno? – spytała ugodowo Kerstin Holm. Lena Lindberg zerknęła trochę zaskoczona na swoją partnerkę i powiedziała: – Według raportu z Państwowego Laboratorium Kryminalistycznego z dzisiejszego ranka nie możemy jeszcze oficjalnie mówić o seryjnym mordercy, ponieważ nie odnaleziono żadnych ofiar. Ale w mieszkaniu przy Jungfrugatan znaleziono krew, mnóstwo krwi czterech różnych osób. DNA całej czwórki znajdowało się w dużych ilościach na czymś w rodzaju roboczego stołu stojącego w największym pokoju, nazwijmy go dużym pokojem. Stół był po prostu pokryty krwią czworga ludzi. Poza tym w mieszkaniu nie zidentyfikowano żadnego innego materiału genetycznego. Tylko krew czterech osób, i wszystko wskazuje na to, że żadna z nich nie była sprawcą. Mamy tu do czynienia z tak wielką ilością krwi, że zabezpieczono DNA całej czwórki. Jeśli pojawi się zgodność z jakimiś zarejestrowanymi próbkami DNA, powinniśmy o tym zostać poinformowani w ciągu dnia. Technika idzie naprzód. – Ale już mamy jedną zgodność – dodała Sara Svenhagen. – DNA z krwi jednej z ofiar jest zgodne z DNA z włosów Lisy Jakobsson pobranych z jej szczotki w mieszkaniu przy Gästrikegatan. – Ta krew była najświeższa – wyjaśniła Lena Lindberg. – Według techników zaczęła krzepnąć na krótko przed naszym przybyciem. A to oznacza, że Lisa Jakobsson znajdowała się w mieszkaniu najwyżej cztery godziny przed tym, nim tam dotarliśmy. Gdybyśmy myśleli trochę szybciej, wtedy… – Inne DNA jest zgodne z tym pobranym z ręki – dodała Sara. Lena kiwnęła głową i ciągnęła dalej: – Ręka znaleziona w mieszkaniu należy do anorektycznej, niezidentyfikowanej kobiety. Mamy teraz trzy anorektyczki,
które możemy powiązać z tym mieszkaniem. Z dużym prawdopodobieństwem możemy założyć, że mamy tu do czynienia z seryjnym mordercą, który zabija anorektyczki albo przynajmniej torturuje szczupłe kobiety. – No dobrze – stwierdziła Kerstin Holm. – Jeśli chodzi o tę rękę… Czy laboratorium kryminalistyczne nie ma o niej nic więcej do powiedzenia? – Ma – odparła Lena Lindberg. – Kolejną najbardziej rzucającą się w oczy cechą są paznokcie. Są nienormalnie długie. Jak z Księgi rekordów Guinnessa, no wiecie. Rekordowo długie paznokcie. Mają ponad dziesięć centymetrów długości i zaczęły się zakrzywiać. W niewielu zawodach człowiek poradziłby sobie z takimi długimi paznokciami. – Bieganie? – podsunął Chavez. – Czy to przypadkiem nie jakaś sprinterka miała takie długie paznokcie? – Ponieważ człowiek z takimi paznokciami nie byłby w stanie posprzątać własnego domu, to musi być do tego odnoszącym sukcesy biegaczem albo kimś takim – dopowiedziała Lena Lindberg. – Florence Griffith-Joyner? – spytał Arto Söderstedt. – Rekordzistka świata na sto metrów, która brała tyle środków dopingujących, że aż zmarła. Czy ona nie miała takich paznokci? – Mają też służbę, żeby podcierała im tyłek? – burknął Gunnar Nyberg. – Jakie w takim razie wyciągniemy wnioski z tego faktu, w połączeniu z anoreksją? – spytała Kerstin Holm. – No i oczywiście w połączeniu z tym, że „biegaczka” chciała kupić fikcyjny preparat Anamagica? – Żadnych – stwierdziła Sara Svenhagen. – Nie można z tego wyciągnąć żadnych wniosków. Jeszcze nie teraz. – No to dlaczego zostawił tę rękę? – Wydaje mi się, że akurat na to mamy odpowiedź – powiedziała Lena. – Chyba to właśnie wyciągnęłam z faksu na parę sekund przed tym, nim przyszliśmy do centrali dowodzenia. Przysłał go Brynolf Svenhagen z laboratorium
kryminalistycznego. Właśnie próbowałam go przeczytać. – No to posłuchajmy – powiedziała Kerstin Holm. – Brazylia – stwierdziła Lena Lindberg z twarzą pochyloną nad papierami. – Co wiecie o wielkim mieście São Paulo w Brazylii? – Trudne miasto – rzucił Arto Söderstedt. – Wielkie, surowe, twarde, króluje bezprawie. Mniej więcej coś w tym stylu. – Wszystko się zgadza – pochwaliła go Lena. – São Paulo znane jest właściwie z dwóch rzeczy: brutalnej i świetnie zorganizowanej przestępczości oraz kadry chirurgów plastycznych gotowych przeprowadzić dosłownie każdy zabieg, jakiego się od nich zażąda, bez zadawania niepotrzebnych pytań. Te dwie rzeczy idą ze sobą w parze. W ostatnim czasie pewna organizacja mafijna znana jako Związek Zawodowy Więźniów, PCC, sterroryzowała dwudziestomilionowe São Paulo do tego stopnia, że porwania są teraz na porządku dziennym. W związku z tym bogacze z miasta wymyślili nową metodę, by chronić się przed tym zagrożeniem. Ich bliscy sojusznicy, chirurdzy plastyczni, zaczęli wszczepiać do ich ciał nadajniki telemetryczne. Mikrochipy. W ten sposób policja, albo raczej prywatna firma ochroniarska, którą się wybrało, może za pomocą satelity namierzyć porwanego dyrektora firmy albo polityka w ciągu zaledwie godziny. Z drugiej strony PCC zdaje sobie z tego sprawę i na początku każdego porwania dość brutalnie sprawdza każdą ofiarę w poszukiwaniu mikrochipów. Można to chyba nazwać klinczem. – Albo piekłem na ziemi – zauważył Arto Söderstedt. – Puenta w każdym razie jest taka, że w naszej ręce pod skórą znaleziono taki nadajnik telemetryczny – stwierdziła Lena Lindberg. – To na pewno dlatego została odrąbana. – I najprawdopodobniej – podjęła Sara Svenhagen – to właśnie dlatego natknęliśmy się w mieszkaniu na płatnego mordercę o południowoamerykańskim wyglądzie. – Powinniśmy mieć również jego DNA – zauważył Arto Söderstedt. – Postrzeliłem go. Widziałem, jak tryska jego krew. – Została zabezpieczona – odparła Lena Lindberg. – Nie
martw się. Twoje bohaterstwo nie pójdzie na marne. – Czekajcie! – przerwała im Kerstin Holm. – Bądźcie przez chwilę cicho. I tak się stało. W centrali dowodzenia nieoczekiwanie zapadło milczenie. – Potrzebuję jakiejś hipotezy, co się właściwie stało – podjęła Holm. – Zaczyna nas ponosić. Sara i Lena popatrzyły po sobie. Lena dała znak Sarze, która powiedziała: – Wydaje mi się, że mieszkanie zostało opuszczone ze względu na ten nadajnik telemetryczny, a nie z naszego powodu. Z pewnością można sobie wyobrazić, że Lisa Jakobsson, która, jak wszystko wskazuje, udała się do tego mieszkania natychmiast, gdy tylko Lena przesłuchała ją na miejscu w wypożyczalni, mogła opowiedzieć o napadzie. Ale prawdopodobieństwo, że my się tam zjawimy, nie było duże. Morderca natomiast dowiedział się o tym, że jedna z ofiar ma wszczepiony w rękę nadajnik telemetryczny. I wtedy zaczęło mu się spieszyć. – Jakoś nie jestem zadowolona – stwierdziła po prostu Kerstin Holm. – Zacznijcie od początku. – Domyślam się, że to wygląda tak – zaczęła Sara Svenhagen. – Mamy do czynienia z tylko jednym mordercą. To osoba, która rozmawiała z Tovą Hjelm. Tova jest jedynym żywym człowiekiem na wolności, który słyszał głos mordercy. Twierdzi, że to był ochrypły kobiecy głos. Ale my z kolei wiemy, że za pomocą prostych urządzeń manipulujących głosem można zrobić mnóstwo rzeczy, a statystyka bez wątpienia mówi swoje. Wydaje się więc sensowne założyć, że chodzi tutaj o mężczyznę. Ten mężczyzna ma jakąś formę fiksacji psychopatologicznej na punkcie szczupłych kobiet, skrajnie szczupłych kobiet, chorobliwie szczupłych. Torturuje je i zabija. Nie tak dawno temu wynajął mieszkanie, żeby zaspokajać swoje chorobliwe żądze. To mieszkanie jest położone przy Jungfrugatan na Östermalmie. Jego właściciel, Rainer Kruse, mieszka podobno na wyspie Guernsey, na wodach kanału La Manche, i nie udało się jeszcze z nim skontaktować. Z tego co
nam mówiono, wybrał się w samotny rejs dookoła świata. Nasz morderca wpada na genialny pomysł, umieszcza w specjalistycznej prasie ogłoszenie i zakłada stronę internetową, na której prezentuje magiczny preparat spalający tłuszcz o nazwie Anamagica. To ma zwabić do mieszkania odpowiednią klientelę. Najpierw jednak trzeba dokładnie sprawdzić, czy dana kobieta jest samotna i ma przy sobie pożądane dwadzieścia tysięcy koron. Jest to sprawdzane na dwa sposoby. Przede wszystkim za pomocą kamery monitoringu, którą morderca przyśrubował do fasady domu przy oknie, a która teraz jest zdemontowana. A do tego z pomocą… Johannesa Åkerbloma. – Świadka napadu – podjęła Lena Lindberg. – Wszystko wskazuje na to, że ten amator pornosów został wynajęty, by eskortować kobiety do budynku. Elegancko nie dopuścił do tego, by Lisa Jakobsson uciekła w panice po napadzie, i zręcznie doprowadził ją do mieszkania w budynku naprzeciwko, należącego do niejakiej „Tiiny Spinroth”, co jest grą słów na podstawie niezbyt zabawnego wyrazu „thinspiration”. – Anagram – zauważyła Sara Svenhagen. – Z opinii lekarzy sądowych wynika, że właścicielka ręki wówczas również znajdowała się w mieszkaniu, odurzona. W odciętej ręce, która wtedy jeszcze nie była odcięta, znaleziono ślady silnych środków nasennych. Zapewne umieszczono je w osobnych pokojach, w jednym kobietę od ręki, w drugim Lisę Jakobsson. Dwóch pierwszych ofiar wtedy nie było na miejscu; prawdopodobnie były już martwe. Dwie pozostałe były silnie odurzone, zapewne po to, by można je było torturować. Ale wtedy coś się wydarzyło. Właścicielka ręki, która wtedy miała je obie, zaczyna wrzeszczeć, że ma wszczepiony nadajnik telemetryczny. Prawdopodobnie postrzega to jako swoją ostatnią szansę wydostania się na wolność, udaje jej się przekonać mordercę, że to prawda, morderca zaś robi jedyną rzecz, która jest w tej sytuacji możliwa. Odcina jej rękę i zmywa się stamtąd. Trudno powiedzieć, co się wtedy dzieje z Lisą Jakobsson, ale morderca,
by nie pozostawić po sobie żadnych śladów, zabija swojego pomocnika Johannesa Åkerbloma. – Który co prawda jest żonaty, ale od lat nie żyje z żoną – wtrąciła Sara. – Mordercy udaje się zniknąć, zanim na miejscu pojawia się profesjonalny płatny zabójca. Zamiast na niego wpada na nas, a my na niego. Niestety, ślad po nim ginie na Jungfrugatan. Prawdopodobnie miał w pobliżu zaparkowany samochód i udało mu się odjechać. – Mimo precyzyjnego strzału w ramię – powiedział Arto Söderstedt. – Ale nie chodzi chyba o jakąś bogatą kobietę z São Paulo? – zapytała Kerstin Holm. – Musi chyba chodzić o coś innego? – To specyficzna sprawa – zauważyła Sara Svenhagen. – Anorektyczka o jasnobrązowej cerze i superdługich paznokciach z wszczepionym nadajnikiem telemetrycznym, która sprowadza na miejsce zawodowego mordercę. Co myślicie? – Przestępczość zorganizowana – powiedział Jon Anderson. – Prostytucja? – podsunęła Kerstin Holm. – Ale powiedzmy sobie szczerze… jakie usługi seksualne mogła świadczyć z takimi paznokciami? – zaprotestował Jorge Chavez. – Słuszna uwaga – powiedziała nieoczekiwanie Kerstin Holm. – I do jakich wniosków to nas prowadzi? – Że raczej była córką jakiegoś bogatego człowieka z kręgów dyplomatycznych – odparł Chavez. – Czy to nie w jakichś rejonach Indii uważa się, że to piękne zapuszczać paznokcie absurdalnej długości? Może ten wasz płatny morderca był ochroniarzem jakiegoś hinduskiego dyplomaty? – Nie był Hindusem – powiedział Söderstedt. – Dałbym głowę, że był Indianinem. – Kowbojskie marzenia – mruknął Gunnar Nyberg. – Chciałbyś, żeby postrzelił cię Indianin. – Ten little Indians – powiedział Jon Anderson. – No to może Indianin zatrudniony przez Hindusa – zauważył Chavez. – Albo coś w tym stylu.
– Mówmy po prostu Indians, po angielsku, i wtedy problem sam się rozwiąże – podsunął szarmancko Jon Anderson. – Ale w każdym razie ta Hinduska musiała gdzieś w internecie znaleźć ogłoszenie – stwierdziła Kerstin Holm. – Jon i Jorge, wy dwaj wygrzebiecie wszystko, co tylko się da, o internetowym ogłoszeniu Anamagiki. Czy można się dowiedzieć, kiedy, gdzie i jak zostało zamieszczone. Jakie maile przysyłano na domenę i jakie z niej wysyłano? I tak dalej, i tak dalej. Ogłoszenie w tym czasopiśmie o zdrowiu musiało na przykład zostać przez kogoś opłacone. – Robota dla Żwirka i Muchomorka – mruknął kwaśno Chavez. – Ale jak wplątała się w to córka Paula Hjelma? – spytał Jon Anderson. – Znamy przecież odpowiedź na to pytanie – odparła Sara. – A poza tym – dodała Lena – mamy dokładne pory i numer telefonu. Wszystko z komórki Tovy Hjelm. Natomiast komórki Lisy Jakobsson przez cały czas nikt nie odbiera. – Sześć minut po tym, jak nasz płatny morderca wybiegł na Jungfrugatan z zakrwawionym ramieniem, „Tiina Spinroth” zadzwoniła do Tovy Hjelm, która wówczas znajdowała się w wypożyczalni. Dzwoniła z niezarejestrowanego numeru na kartę. Nie mamy więc nazwiska właściciela numeru, ale przy odrobinie szczęścia uda nam się wydostać listę numerów, na które ta osoba dzwoniła. – Tyle tylko że to się wydaje mało prawdopodobne – zauważył Arto Söderstedt. – „Tiina Spinroth” umyślnie przysłała przecież do nas Tovę Hjelm, to miał być taki ironiczny gest. To oczywiste, że Tova nie mogła nam zdradzić żadnych ważnych rewelacji. – Niemniej popracujemy nad tym numerem – stwierdziła Kerstin Holm. – Ta osoba mogła zasilać telefon przez internet, mogła prowadzić inne istotne rozmowy telefoniczne. Sprawdź to, Arto. – Ja? – Zrobi to ten, kto to powiedział. A jak tam z filmami, Leno? – Wczoraj rozmawiałyśmy z Naoumem Chamounem.
Przyznał, że Johannes Åkerblom, który wypożyczał od niego pornosy, czasem zachowywał się dziwnie wobec kobiet w wypożyczalni. Zarekwirowałyśmy komputer Naouma Chamouna oraz sporą liczbę zewnętrznych dysków twardych, które były w szafce w wypożyczalni. To mnóstwo materiału filmowego, który trzeba przejrzeć. Ale jeśli uda nam się to skoordynować z rozmowami telefonicznymi i DNA, będziemy mogli dotrzeć do tożsamości i dokładnych pór. – W każdym razie możemy to trochę ograniczyć w czasie – zauważyła Sara. – Rozmawiałyśmy wczoraj z prezesem spółdzielni mieszkaniowej, niejakim Axelem Rydh-Schildtem. Właściciel Rainer Kruse z Guernsey wynajął swoje czteropokojowe mieszkanie cztery miesiące temu, od pierwszego maja, z umową „odnawialną co roku”, osobie o nazwisku Tiina Spinroth. Niestety, spółdzielnia mieszkaniowa była bardzo pobłażliwa, jeśli chodzi o kontrolę tożsamości najemcy. Podany numer PESEL był oczywiście fałszywy, a Axel Rydh-Schildt nigdy nie spotkał się z najemcą. – Ale ten fałszywy numer PESEL jest faktycznie kobiecy – zauważyła Lena. – Przedostatnia cyfra jest parzysta. – W jaki sposób Spinroth płaciła Rainerowi Krusemu? – spytała Kerstin Holm. – Tu powinien być jakiś punkt zaczepienia. – No cóż – powiedziała Sara Svenhagen, wertując swoje papiery. – Tu nic o tym nie ma. Kruse płaci miesięczny czynsz spółdzielni mieszkaniowej za pośrednictwem firmy rachunkowej z Guernsey, która zajmuje się jego sprawami, ale jak on sam otrzymuje opłaty od najemcy, tego już historia nie zdradza. – A więc należy to sprawdzić. No to jak, spróbujemy teraz wszystko podsumować? – Gail Devers – powiedział Jon Anderson. – Że co? – rozległ się chór wielu głosów. – Florence Griffith-Joyner miała co prawda długie paznokcie, ale te naprawdę długie miała płotkarka Gail Devers. Dokładnie ooo takie! – Uch! – jęknęła Kerstin Holm. – Wielkie dzięki. No to
może spróbujemy…? – Ale naprawdę, dokładnie takie długie. Teraz kiedy o tym myślę, wydaje się to trochę straszne. – Dobrze, będziemy mieć to na uwadze, gdy już przejdziemy dalej – przerwała mu zdecydowanym głosem Kerstin Holm. – Pozwólcie, że szybko podsumuję. Pewnego dnia kilka miesięcy temu Tiina Spinroth postanawia zaspokoić swoje dawne żądze, polegające na torturowaniu i mordowaniu anorektyczek. W tym celu wynajmuje nieumeblowane czteropokojowe mieszkanie i montuje przy oknie kamerę monitoringu. Zwabia do siebie ofiary, wymyślając superpreparat odchudzający Anamagica. Korzysta z pomocy sąsiada, Johannesa Åkerbloma, który zapewne nie jest w to wszystko jakoś szczególnie zaangażowany. I w ten sposób rozpoczyna swoją morderczą działalność. Odurza ofiary, prawdopodobnie dość długo utrzymuje je przy życiu, zamknięte w osobnych sypialniach. Potem torturuje je na stole w dużym pokoju. Nie wiadomo, co dokładnie robi, ale w każdym razie jest przy tym dużo krwi. I pewnego razu przypadkiem popełnia błąd. Jedna ze zwabionych kobiet należy do świetnie zorganizowanego kręgu prostytucji, który kontroluje swoje prostytutki za pomocą wszczepionych nadajników telemetrycznych w postaci mikrochipów. Gdy tylko Tiina Spinroth zdaje sobie z tego sprawę, przechodzi do dobrze opracowanego planu ucieczki. Odcina ofierze rękę i zostawia ją w mieszkaniu. Wszystko wskazuje na to, że równocześnie trzyma w tym mieszkaniu dwie żywe, lecz odurzone kobiety, tę, której odcięto rękę, i Lisę Jakobsson. W jaki sposób je stamtąd zabiera? Czy ktoś w budynku coś widział? Trzeba wypytać mieszkańców. Poproście o pomoc sztokholmską policję. Proponuję, żeby zajął się tym przede wszystkim Gunnar. A więc podział pracy będzie taki: Arto rozpracowuje numer na komórkę, Jon i Jorge – stronę internetową, Gunnar – sąsiadów, Sara sprawdzi transakcje finansowe, a Lena skupi się na identyfikacji ofiar, zwłaszcza tej, której odcięto rękę. Mniej więcej. Brzmi sensownie? – Zastanawiam się, czy Tiina Spinroth nie jest jednak
kobietą – zauważyła Sara Svenhagen. – Nic innego nie jest dla kobiet przedmiotem tylu obsesji co własne ciało. – Ale nie wolno nam zapominać o statystyce – powiedziała Kerstin Holm. – Mimo wszystko kobiety bardzo rzadko popełniają przestępstwa o tak brutalnym charakterze. Warto to mieć na uwadze. – Ale z drugiej strony, czy to nie jest taka przemiana? – upierała się Sara. – Czy nie właśnie to tutaj widzimy? Przemiana z kobiecej agresji skierowanej do wewnątrz w kobiecą agresję skierowaną na zewnątrz? Mimo wszystko takie są teraz tendencje w społeczeństwie. – I tak jeszcze się zastanawiam – wtrącił Jorge Chavez – czy Johannes Åkerblom faktycznie pomagałby mężczyźnie. Czy nie wypożyczał tych filmów pornograficznych, żeby obejrzeć je z jakąś kobietą? Z Tiiną Spinroth? To była jego zapłata… – Widzę, że rodzina jest naprawdę zgodna – zauważyła Kerstin Holm. – Co za rzadkość! Sara i Jorge popatrzyli na siebie sceptycznie. – No to ruszamy do roboty – poleciła Holm. – Tiina Spinroth, kimkolwiek jest, straciła swoją salę tortur. Nasz cel jest najprostszy z możliwych: żadnych kolejnych ofiar.
12 KOBIETA PATRZYŁA NA NIEGO bystrymi, ciemnobrązowymi oczyma, a on zastanawiał się, czy właśnie coś takiego budzi w ludziach zaufanie. I czy rzeczywiście można coś takiego udawać. Myślał o swojej pracy, o tym, jak mimo wszystko zdążył już dobrze poznać ludzi. Oszukanie go nie powinno być możliwe. Naprawdę nie powinno. A jednak nie mógł zaprzeczyć, że ostatnio przytrafiało mu się to nazbyt często. Dwa lata temu pozwolił się potwornie oszukać pewnej kobiecie, Christine Clöfwenhielm, która potem jakby zapadła się pod ziemię. A teraz, teraz pozwolił się zwieść… własnej córce. Zaczęło mu się wydawać, że kobieta trochę za długo patrzy mu w oczy. Czy to wstępne, bezwarunkowe zaufanie nie powinno po chwili trochę osłabnąć? – Mamy tutaj ogromne doświadczenie – powiedziała w końcu kobieta. – Ani przez chwilę w to nie wątpiłem – odparł. – Jest pan policjantem, prawda? – spytała kobieta. – Nie da się zaprzeczyć – przyznał. – To oznacza, że przebierał pan w różnych możliwościach, kierując się wieloma racjonalnymi kryteriami, zanim pan tutaj trafił. Mam rację? – Dostałem parę wynotowanych numerów telefonów i wybrałem ten, który wyglądał najsolidniej. – No właśnie – odparła kobieta, wyciągając rękę do niego i Tovy. – W każdym razie nazywam się Anita Kochs i jestem tu, w Äppelviken, kierowniczką. – Paul Hjelm – powiedział Paul Hjelm. – Tova Hjelm – powiedziała Tova Hjelm. – Prywatny ośrodek w Äppelviken specjalizuje się, jak państwo wiecie, w leczeniu kobiet chorujących na anorexia
nervosa i bulimia nervosa. Wiemy dokładnie, na co cierpisz, Tova, i dziewięćdziesiąt procent osób, które widzisz tu na korytarzach, cierpi dokładnie na to samo. Anorexia nervosa to dość kiepskie określenie. Znaczy dosłownie „nerwowy brak apetytu”, a to się zupełnie nie zgadza. Anoreksja charakteryzuje się bardzo niską wagą, wyraźnym i intensywnym strachem przed przybraniem na wadze, zanikiem menstruacji i zaburzeniami postrzegania własnego ciała. Jedzenie prowadzi do niepokoju, który jest naturalną psychologiczną konsekwencją, jeśli człowiek czuje się za gruby i uważa, że powinien schudnąć. Pragnienie utraty wagi niemal zawsze wiąże się z szeregiem innych psychologicznych czynników, takich jak potrzeba kontroli i perfekcjonizm, które w połączeniu z różnymi reakcjami fizjologicznymi utrudniają spontaniczne wyzdrowienie. Jedzenie i przybieranie na wadze odbierane są jako utrata kontroli, a to się wydaje straszne. Dlatego niemal zawsze choroba ta dotyka bystrych, świetnie zorganizowanych kobiet. Inteligentnych kobiet z silną potrzebą kontroli. Najczęściej, powiedzmy to wprost, z wyższych warstw społecznych. To nie przypadek, że nasz ośrodek jest położony tutaj, w Äppelviken. Paul Hjelm zerknął na córkę. Patrzyła w dół, na kolana, na których spoczywały jej drobne, szczupłe dłonie. Rozpoznał tę pozę. Dokładnie tak siedziała, kiedy była malutka i przyłapali ją na tym, że zjadła cukierka braciszkowi Dannemu. Paul Hjelm się uśmiechnął i poczuł grudę w gardle. – Nasza metoda polega na tym, że musisz tu zostać, dopóki nie wyzdrowiejesz, Tova – ciągnęła dalej Anita Kochs. – Uważamy, że niemożliwe jest leczenie anoreksji bez kontroli dwadzieścia cztery godziny na dobę. Zostaniesz więc hospitalizowana i nie będziesz mogła wychodzić poza teren. To jest silniejsze niż jakikolwiek narkotyk. I wtedy zdarzyło się coś dziwnego: drzwi do eleganckiego, lecz pedantycznie urządzonego biura otworzyły się szeroko i do środka wpadła jakaś kobieta. Tak, naprawdę wpadła i to przesadne wejście sprawiło, że upłynęło kilka sekund, nim Paul Hjelm rozpoznał swoją byłą żonę Cillę.
Bo zmieniło się wszystko, zupełnie nic się nie zgadzało. Nie widział Cilli od blisko dwóch lat i naprawdę przeszła ogromną przemianę. Blond włosy zawsze uczesane na pazia były teraz czarne i krótko obcięte, ubranie surowe i czarne, a jej kości policzkowe o wiele bardziej rzucały się w oczy. Poczuł, że się na nią gapi. Po chwili, gdy jej rozbiegany wzrok wreszcie znalazł punkt zaczepienia, ona również zagapiła się na niego. Z jedynym, co można było w tym wszystkim przewidzieć: z wściekłością. – Jak, u diabła, mogłeś czekać do następnego dnia, żeby z tym do mnie zadzwonić? – warknęła. – Nie uważasz, że mam takie samo prawo jak ty, by wiedzieć, co się dzieje z moją córką? Paul Hjelm nie odpowiedział. To nie była sytuacja, w której można było sobie pozwolić na kłótnię. Poza tym nie czuł żadnej potrzeby, by się bronić. I najwyraźniej Anita Kochs się z nim zgadzała. Ponownie wyciągnęła rękę, przedstawiła się i powiedziała: – Państwa córka ma dwadzieścia jeden lat i mieszka sama. Żadnego z państwa nie można obciążać winą za jej obecny stan, nie jest za to odpowiedzialny nikt oprócz niej samej i dlatego proponuję, byście państwo ewentualną potrzebę agresji odłożyli na później. Brzmi sensownie? – Jestem pielęgniarką – powiedziała zdezorientowana Cilla. – A ja jestem lekarzem – odparła Anita Kochs z oszałamiającym uśmiechem. Tak w każdym razie pomyślał Paul Hjelm, któremu, ku jego ogromnemu zdumieniu, udało się zachować milczenie. Tova przyglądała się matce z nieodgadnioną miną. W końcu powiedziała: – Odchudzałaś się. – Ale Tova, kochanie – to było wszystko, co wykrztusiła z siebie Cilla. – Właśnie przedstawiłam strategię prywatnego ośrodka terapeutycznego w Äppelviken – powiedziała Anita Kochs. – Stosujemy hospitalizację i ścisły nadzór. Naszym celem jest leczyć, nie łagodzić chorobę. Anoreksji nie da się złagodzić.
Albo człowiek ją ma, albo też z niej wychodzi. Nie ma żadnych stadiów pośrednich. A jeśli uda się ją wyleczyć, przez całe życie istnieje groźba nawrotów. – Należycie do kasy chorych? – spytała Cilla. Paul czuł, że zmaga się ze sobą. Dlaczego nie był zdziwiony, że jej pierwsze pytanie dotyczyło finansów? Ale nadal milczał. – Oczywiście, że tak – odparła Anita Kochs z pobłażliwym uśmiechem. A potem zaczęła powtarzać wszystko, co powiedziała do tej pory. Paul zapadł w medytacyjny stan, w którym dokładne powtórzenia zaczęły przypominać mantrę. Przez całą noc nie zmrużył oka i nie miał najmniejszego problemu z pogrążeniem się w buddyjskim stanie absolutnej nieobecności. Coś w nim zdało sobie jednak sprawę z tego, jakie to by było niestosowne, gdyby tutaj zasnął, więc w ciągu kolejnych minut jego jedyne świadome działanie polegało na próbach niezaśnięcia. Reszta rozgrywała się na zupełnie innym poziomie. Nie do końca wiedział, jak to się stało, ale Anita Kochs nagle zniknęła z pokoju. Cilla patrzyła na niego i powiedziała: – No i? Próbował logicznie myśleć. Zapewne Anita Kochs opuściła pokój, żeby mogli spokojnie przedyskutować sprawę. A więc to właśnie postanowił zrobić. – Uważam, że to całkiem nieźle brzmi – zaryzykował. – Jak znalazłeś to miejsce? – spytała Cilla. – Jest przecież całe mnóstwo ośrodków terapeutycznych. – Lepszych niż ten? – spytał Paul. – Tego nie wiem – odparła Cilla. – Ale w każdym razie mogliśmy przejrzeć alternatywy. – Nie było na to czasu – powiedział Paul. – Trzeba było działać. – Nie tylko to – odezwała się nagle Tova. – Nie tylko się odchudzałaś. A niech mnie diabli, zrobiłaś sobie lifting. Cilla Hjelm gapiła się na córkę. W końcu odnalazła się w sytuacji i odparła: – A co ty zrobiłaś, jest chyba zupełnie jasne. – Przestańcie już – powiedział instynktownie Paul Hjelm.
– Co wy wyprawiacie? Jak myślisz, Tova, uważasz, że to dobry pomysł? Tova wzruszyła ramionami i znów położyła dłonie na kolanach. Siedziała tak i patrzyła na nich. – Myślę, że się zdecydujemy – podjął Paul. – Mają dobrą opinię i wysoki procent wyleczonych pacjentów. – I będzie tutaj zamknięta – rzuciła Cilla. – To ci się podoba. – Przestańcie! – wrzasnęła Tova, nie odrywając wzroku od rąk. – No to zdecydujemy się na ten ośrodek, Tova – powiedział Paul. – Będę cię codziennie odwiedzał, obiecuję. – I ja też – powiedziała Cilla. – Obiecuję. – Tylko nie równocześnie – mruknęła Tova. Paul i Cilla spojrzeli po sobie. Patrzyli tak przez dłuższą chwilę. A potem wybuchnęli śmiechem. Równocześnie. – Dobrze – powiedział Paul. – Nie równocześnie – dodała Cilla. Cilla wyszła z pokoju, by przyprowadzić z powrotem Anitę Kochs. Paul wyciągnął rękę do Tovy i położył ją na jej dłoniach. Nic nie powiedział, a jej sarnie oczy szybko spojrzały w jego oczy. Ona też nic nie powiedziała. Ale nie cofnęła też dłoni. Gdy wróciły Cilla i Anita Kochs, Paul i Tova już wstali. Cilla przytuliła Tovę i być może Paulowi tylko się wydawało, że wyszło to trochę sztywno. Potem również Paul przytulił córkę i po raz pierwszy poczuł na plecach jej kościstą rękę. Miało mu to nie pozwolić zasnąć przez resztę dnia i natychmiast zdał sobie z tego sprawę. Gdy wychodzili z prywatnego ośrodka terapeutycznego w Äppelviken, jeszcze raz zerknął na swoją byłą żonę. Faktycznie, profil był zupełnie inny. Ale postanowił, że nie zapyta. Sama mogła to poruszyć, gdyby miała ochotę. Przystanęli na werandzie przed wejściem. Od werandy wielkiej willi opadał trawnik aż do samego brzegu jeziora Melar. Trzecie co do wielkości jezioro Szwecji lśniło urzekająco w jesienny poranek. Na chwilę Paula Hjelma ogarnęła melancholia. Ale towarzyszyło jej uczucie, że zrobił wszystko, co było w jego mocy.
– Nasza córka – powiedział pojednawczo, zapatrzony w piękny widok. – Ja też to miałam – rzuciła Cilla, patrząc w tę samą stronę. – Co? – spytał Paul i zerknął na nią pospiesznie. – To kobieca choroba – powiedziała. – Cały ten wstyd… – Ale kiedy? – W tym samym wieku. Kilka lat przed tym, nim się poznaliśmy. – I teraz zrobiłaś sobie lifting? To nie tak miało być. Wcale nie zamierzał tego powiedzieć. Na chwilę mocno zmrużył oczy i odwrócił wzrok z powrotem w stronę jesiennego, błyszczącego Melaru. Czuł, że Cilla wciąż się w niego wpatruje, z boku. – Wreszcie poznałam mężczyznę, któremu na mnie zależy – powiedziała w końcu i odwróciła się na pięcie. Śledził ją wzrokiem, gdy na bardzo wysokich obcasach drobnym kroczkiem zeszła po schodach werandy i ruszyła w stronę parkingu po drugiej stronie żywopłotu. Dostrzegł tam dach samochodu i to właśnie tam zmierzała. Do ogromnej miejskiej terenówki. Te monstrualne pojazdy stworzono tylko w jednym celu: by zapewnić pasażerom bezpieczeństwo dzięki temu, że to ten drugi samochód zostaje zmiażdżony. To były mordercze maszyny. Cilla wsiadła, a morderczy pojazd odjechał szybciej, niż ona byłaby w stanie go uruchomić. Patrzył za nim i dostrzegł cień mężczyzny za kierownicą. Roześmiał się i ruszył w stronę swego przyjaznego dla środowiska samochodu. Wielka msza h-moll Bacha towarzyszyła mu, gdy jechał E4 na południe, gdy mijał wyspy Essingen, Gröndal i Aspudden, Liljeholmen i Midsommarkransen, a kiedy przejechał Skärholmen i Vårberg, ekologiczny wóz zaczął naprawdę unosić się nad ziemię. Wrócił. Nie było łatwo, ale teraz wrócił. Msza h-moll poprowadziła go z powrotem. To ona sprawiła, że przeżeglował obok krajobrazu przeszłości w Botkyrce, nie czując żadnego ciężaru. Johann Sebastian Bach był zapewne najbardziej produktywnym geniuszem w historii muzyki. Żył w czasach,
gdy zapotrzebowanie na nową muzykę było nienasycone, a jego chęć tworzenia była równie nienasycona. Stworzył nową epokę i wiedział o tym. Był młody, radykalny i widział możliwości, których nikt przedtem nie dostrzegał. Nagle zaistniał nowy świat i to za sprawą Johanna Sebastiana. W ciągu roku potrafił skomponować więcej muzyki niż współczesny kompozytor tworzy przez całe życie. Boska Wielka msza h-moll była zaś właściwie zbieraniną różnych niewykorzystanych fragmentów. Najdziwniejsze było to, że ten szwedzki stół z całej kariery Bacha – najmłodsze i najstarsze fragmenty mszy dzieliło ćwierćwiecze – został spojony w taką idealną, przepiękną całość. Równocześnie Wielka msza h-moll stanowiła doskonały przykład na to, jak z czasem zmieniał się styl Bacha oraz muzyczna moda. Jednak przede wszystkim była to po prostu cudownie piękna muzyka, która sprawiała, że nieskończenie łatwiej było oddychać. Tych dwieście pięćdziesiąt lat, jakie dzieliły kantora z Lipska od policjanta w ekologicznym samochodzie, po prostu nie istniało. Więź pomiędzy nimi była natychmiastowa i bezsprzeczna. Dotarł do Järny. Czas w ogóle nie upłynął. Po prostu rozpłynął się i zniknął. Muzyka nadal sprawiała, że czas znikał, chociaż był zmuszony ją wyłączyć, i dopiero gdy usiadł naprzeciw dziwnej postaci o imieniu Michael Larsson, zegar znów zaczął tykać. Za to teraz z nawiązką. Michael Larsson miał ponad czterdzieści lat i wyglądał jak karykatura swojego starszego brata. Można było u niego rozpoznać wszystkie rysy Torego Michaelisa, były jednak jakby szersze, większe i wyraźniejsze. W każdym razie nie było żadnej wątpliwości, że byli braćmi. – Szukam Torego, Michael – zaczął ostrożnie Paul Hjelm. Larsson mu się przyglądał. Jego spojrzenie było zupełnie nagie. W ogóle w całej jego postaci było coś nagiego, gdy tak siedział w ciasnym pokoju w skromnym domu opieki prowadzonym przez antropozofów w Järnie. Michael Larsson bez wątpienia był człowiekiem nieposiadającym żadnych wałów
ochronnych. – Od dawna go nie widziałem – powiedział Larsson. – Wiem – odparł Hjelm i wyjął z torby książkę. Była to Pieśń misji Johna Le Carré. Michael Larsson przyglądał się jego poczynaniom z niewzruszonym spokojem. Hjelm otworzył książkę na stronie osiemnastej i przeczytał: – „Ale brat Michael znał też moje słabe strony”. Brat Michael nadal wpatrywał się w Hjelma, jakby ten w ogóle nic nie powiedział. – O jakie słabe strony chodzi Toremu? – zapytał Hjelm. Spojrzenie Michaela Larssona było naprawdę dziwnie wodniste. To było tak, jakby przez jego głowę przepływała rzeka. – Kim jesteś? – zapytał w końcu. Wtedy Hjelma uderzyło, że znów zapomniał się przedstawić. Zastanawiał się, czego to może być oznaką. – Komisarz Paul Hjelm. Zastępuję twojego brata, Torego, w policji. Ponieważ Tore zaginął. Próbuję go odnaleźć. – Jak się nazywał królik twoich kuzynów? Hjelm spojrzał na eterycznego brata szpiega i pomyślał, że właśnie na takie pytania człowiek się naraża w zakładzie dla psychicznie chorych. Uśmiechnął się i odparł: – Muppan. A zresztą to był królik rasy baran. – Najpierw trzeba przeczytać o silnych stronach – stwierdził Michael Larsson. Hjelm mu się przyglądał. Nie był pewien, czy hasło „Muppan” odniosło jakikolwiek skutek. – Przypuszczam, że masz te silne strony, Michaelu. – Możesz je sobie pożyczyć. Ale musisz je oddać. – A kiedy je oddam, dasz mi słabe strony? – Nie. Jeśli dobrze przeczytasz, będziesz je już miał. – No dobrze… – stwierdził z ociąganiem Paul Hjelm. – Jeśli dobrze odczytasz silne strony, znajdziesz też słabe strony. Michael Larsson powiedział to z kamienną twarzą i wodnistym spojrzeniem. Był wyrocznią wypowiadającą wyryte
w granicie życiowe mądrości. To wszystko było po prostu dosyć dziwne. Michael Larsson wstał. Jego ubranie było bardzo specyficzne. Miał na sobie brązowy, nylonowy dres z lat siedemdziesiątych. Spodnie były o jakieś dziesięć centymetrów za krótkie i odsłaniały różowe księżycowe buty rocznik 1975. Poruszając się tak, jakby był zdalnie sterowany, wyprowadził Hjelma na ascetyczne korytarze domu opieki. Dotarli do jednej z toalet. Była to bardzo ciasna toaleta, jak mógł stwierdzić Hjelm, gdy stanęli po obu stronach muszli klozetowej. Jego twarz znajdowała się dziesięć centymetrów od dziwnej, karykaturalnej twarzy Michaela Larssona. Jego oddech pachniał jak jakiś słodkawy rozpuszczalnik. Larsson wbił w Hjelma wodniste spojrzenie – jeśli takie spojrzenie w ogóle można było wbić – i powiedział: – Właź na górę. Gdy Paul Hjelm stał, balansując, na muszli klozetowej w prowadzonym przez antropozofów zakładzie psychiatrycznym w Järnie, zastanawiał się przez krótką chwilę, czy to rzeczywiście jest jego życie. Czy nie zaszła tu jakaś boska pomyłka? Czy przypadkiem nie znalazł się w życiu kogoś innego? – Klapka na lewo od lampy – powiedział Michael Larsson. Hjelm gapił się w sufit. Składał się on z białych kwadratowych perforowanych płyt, które pewnie przy odrobinie dobrej woli można by nazwać klapkami. A więc na lewo od lampy była jakaś klapka. Pchnął ją lekko w górę, tak że przechyliła się na bok. Wziął ją do rąk i podał Michaelowi Larssonowi, który stał przez chwilę i gapił się na nią jak zwykle wodnistym spojrzeniem. W końcu powiedział: – Pomacaj w stronę lampy. Dłoń Hjelma zaczęła się ostrożnie przesuwać w kierunku lampy. Przez pięć lat należał do specjalnej jednostki policji do zwalczania przestępczości międzynarodowej i w tym czasie co najmniej raz w roku narażony był na bezpośrednie zagrożenie życia, na bezpośrednie śmiertelne niebezpieczeństwo. Następnie został szefem sztokholmskiej sekcji wydziału śledztw
wewnętrznych i również w tej roli rok w rok narażony był na różne niebezpieczne dla życia sytuacje. Innymi słowy, wyjątkowo głupio byłoby umrzeć wskutek porażenia prądem w toalecie antropozofów w Järnie. Tak się jednak nie stało. Musnął co prawda kiepską instalację, ale tylko po to, by natychmiast zmienić kierunek i wydobyć coś, co wyglądało na zeszycik w okładce z ceraty. Był to po prostu notatnik. Hjelma uderzyło, że chociaż wszędzie pod sufitem było mnóstwo kurzu, notesik wcale nie był tak bardzo zakurzony. Nie minęło zbyt wiele czasu, odkąd ktoś w nim pisał albo go czytał. Hjelm podał zeszycik Larssonowi, który z kolei podał klapkę Hjelmowi, który z kolei umocował ją w suficie. Następnie zszedł na dół i znów znalazł się twarzą o dziesięć centymetrów od twarzy Michaela Larssona. – Musisz go oddać – powtórzył Larsson. – Obiecuję – zapewnił Hjelm. Larsson przyglądał mu się neutralnie jak kamienny posąg. O wiele za długo, by Hjelm mógł się z tym czuć swobodnie. A potem wyszedł z toalety. Policjant odetchnął i ruszył za nim. Wrócili do pokoju Michaela Larssona. Ten ostatni ceremonialnie podał zeszycik Hjelmowi, który przyjął go, kiepsko naśladując pełne namaszczenia ruchy. Otworzył notatnik na pierwszej stronie. Było tam napisane: „Moje mocne strony – TM”. Hjelm przerzucił parę stron. Charakter pisma Torego Michaelisa był pedantycznie staranny i bardzo jednolity. Kiedyś, przy pewnej okazji, której w tej chwili już dokładnie nie pamiętał, złożył wizytę bardzo seksownej grafolog z Kristineberg, która oceniła, że ma styl pisma „kreatywnego niedojdy”. Hjelm przypuszczał, że charakter pisma Michaelisa mógłby raczej sugerować określenie „moralny pedant”. A to całkiem dobrze się zgadzało z wyobrażeniem Paula Hjelma o jego poprzedniku. To był ktoś, kto grał zgodnie z regułami i nie złościł się na nie. Ktoś, kto działał całkowicie w ramach systemu. A równocześnie ktoś, kto nie miał zupełnie nic przeciw temu, by zmieniać ten system od wewnątrz. Będzie
niesamowicie interesujące przeczytać jego notatki – czy cokolwiek to było – i zobaczyć, czy to wyobrażenie się zgadza. Pożegnał się z Michaelem Larssonem, który oczywiście nadal miał taki sam wyraz twarzy. Gdy wyszedł na parking naprzeciwko równoległego świata antropozofów, zobaczył Larssona w oknie. Siedział dokładnie w takiej samej pozycji i wyglądał tak, jakby oświetlało go własne, wewnętrzne światło. Paul Hjelm zastanawiał się przez krótką chwilę, kim właściwie był ten człowiek. Jak spędzał swoje dni. Co działo się w jego głowie za tym dziwnym, wodnistym spojrzeniem. Ale potem skupił uwagę na zeszyciku w oprawie z ceraty. Niecała połowa liczącego mniej niż sto stron notesu wypełniona była opatrzonymi datami notatkami. Zamierzał wrócić na posterunek, żeby tam przejrzeć notes, ale ten przykuł jego uwagę już w pierwszej sekundzie. Siedział w samochodzie za zaparowaną szybą, która coraz wyraźniej oddzielała go od zewnętrznego świata. W końcu nie istniał żaden związek między światem we wnętrzu i światem na zewnątrz. Zwłaszcza że czytając, włączył Wielką mszę h-moll Bacha.
13 CZWARTEK 25 MAJA Trudno powiedzieć, kiedy wszystko się zaczyna. W mojej branży nauczono nas nie pisać, nic po sobie nie pozostawiać. Zamiast tego pamiętamy. Gromadzimy rzeczy w pamięci. W końcu pamięć staje się tak ciężka, że mózg ugina się i zapada. To wtedy tracimy rozum. Jeśli mamy szansę tego dożyć. W pewien sposób oczywiście mam szczęście. Żyłem w Szwecji. Zgaduję, że średnia długość życia szwedzkiego szpiega jest najwyższa na świecie. Zastanawiam się, dlaczego tak się stało. Dlaczego w ogóle Szwecja jest takim bezpiecznym krajem. Mimo wszystko. Jeśli ktoś powinien znać odpowiedź na to pytanie, to tym kimś jestem ja. Ale ja stoję i nie wiem, co począć. Jesteśmy zatem narażeni na większe ryzyko niż inni ludzie, że nasz mózg stanie się tak ciężki, że się zapadnie. To wtedy tracimy rozum. Albo musimy pisać. A to przecież mniej więcej to samo. Dużo przeżyłem. Życie – zwłaszcza dla kogoś takiego jak ja – w znacznym stopniu polega na tym, by zacisnąć zęby i nie pozwolić, by wydarzenia miały na nas zbyt osobisty wpływ. Wytyczony cel powinien być prosty. Mamy chronić demokrację – spokojne codzienne życie ludzi – przed wrogami demokracji. I zdarza się, że musimy to robić niedemokratycznymi metodami. To wszystko to rzeczy powszechnie znane. O tym wiedzą wszyscy. Ludzie nie wiedzą natomiast, ile mimo wszystko istnieje zła. Zresztą rzadko jest to prawdziwe zło. Rzadko się zdarza, żeby czyimś celem rzeczywiście było szkodzenie innym ludziom. Natomiast jest to często nieuniknione, jeśli pragnie
się zdobyć władzę i pieniądze. A niestety wokół tego wszystko się kręci. Wokół władzy i pieniędzy. Może też trochę wokół seksu. Jestem strasznie zmęczony władzą i pieniędzmi. Seksem chyba nie. Ale to oczywiście nie wystarczy jako wyjaśnienie. Wyjaśnienie faktu, że zrobiłem ten krok. Nikt inny nie będzie tego czytał (może z wyjątkiem Michaela). To moja próba, by dla samego siebie zbadać, czy postępuję słusznie. Istnieją czyny, które być może nie mogą być słuszne. Widziałem więcej niż większość ludzi. Ale zawsze trzymałem się reguł gry. Wiedziałem, że mimo wszystko są dobre. Reguły gry są tym, co jednak nas spaja, co sprawia, że nie eksplodujemy z żądzy władzy. Ale nie jestem pewny celu. Dlaczego to robię? Czy naprawdę nie potrafię zdefiniować własnych działań nawet dla samego siebie? Nie, oczywiście, że to potrafię. Do tego zmierzam. Po prostu trochę to trwa, nim pióro zapłonie żarem. Ujmę to tak: moje życie od trzydziestu lat rozgrywało się poza wszelkimi normalnymi granicami tego, co człowiek może znieść. To jasne, że widziałem więcej zła, więcej cierpienia, niż dałby radę znieść „zwyczajny” człowiek. Tyle tylko że moje granice od samego początku znajdowały się o wiele dalej. Właściwie to właśnie było moim podstawowym szkoleniem, moim międzynarodowym podstawowym szkoleniem. Przesuwanie granicy tego, co można znieść. Potrafić nad sobą panować, gdy granica innych ludzi dawno została przekroczona. W zamian za to nie stałem się jednak pozbawiony granic – tak jak wielu z nas. Nasi najgorsi wrogowie zawsze są ludźmi takimi jak my, dokładnie takimi samymi, z tym jednym maleńkim wyjątkiem, że zatracili granice. W całej naszej walce – we wszystkim tym, co w choćby najdrobniejszy sposób może odróżniać zło od dobra w tym świecie, w którym słowo takie jak „dobro” zawsze ma czysto parodystyczne znaczenie – chodzi o tę linię graniczną.
Linię dzielącą bardzo mocno przesunięte granice i brak granic. To tutaj rozgrywa się ta walka. A gdy walka posunie się zbyt daleko, również ludzie tacy jak ja docierają do swoich najdalszych granic. To wtedy robi się naprawdę trudno. Ponieważ wtedy musimy wybierać, czy pójdziemy na dno, czy zatracimy granice. Ja dokonałem wyboru. I zamierzam ponieść tego konsekwencje. Zaczęło się w latach siedemdziesiątych. Widziałem stosunek do ludzkiego życia w grupie Baader-Meinhof – właśnie to mnie ukształtowało. Frakcja Czerwonej Armii. Pachołki śmierci. Idealiści aż po grób. Ideały bez zakotwiczenia w życiu. Ale to jasne, że wcale nie byli najgorsi. Mimo wszystko zawsze byli ludźmi. W Ruandzie było trudniej. Może to Ruanda była najgorsza. Somalia i Sudan to też nie były przelewki. Palestyńczycy i Izraelczycy w sumie również. Kliniczna nienawiść. Reżimy wojskowe w Argentynie i Chile. Pachołkowie Idi Amina. Pol Pot, Czerwoni Khmerzy. Handlarze narządów z Brazylii, rosyjska mafia, talibowie, chiński wymiar sprawiedliwości. IRA u szczytu swej działalności. CIA w swoim najgorszym wydaniu. Wszelki europejski prawicowy ekstremizm. Piekło w Jugosławii, AlKaida oczywiście. Spotkanie z Osamą bin Ladenem w afgańskich górach. Taki łagodny człowiek. Nie wspominając o sycylijskiej mafii. Znaczna część amerykańskiej armii. Ani śladu, naprawdę ani śladu instynktu demokratycznego. Instynkt demokratyczny. Tak prosty i tak skomplikowany wał ochronny. Postrzeganie człowieka przez rosyjską mafię, przez siły paramilitarne w byłej Jugosławii, przez ekstremistyczne grupy Hutu, przez latynoamerykańskich generałów, somalijskie dzieci-żołnierzy. Gdzieś tam. W punkcie przecięcia. Tam można odnaleźć podobieństwo z tym, co zmusiło mnie do przekroczenia granicy. Ale w moim przypadku było to jeszcze trochę gorsze. To, co
widziałem. To, z czego zdałem sobie sprawę. To, co zaczęło się przebijać w ostatnich latach. Nigdy się tego nie pozbędę. Bagdad. Równie dobrze mogę napisać to słowo. Brzmi tak pięknie. To wręcz przytulne słowo. Zapach Baśni z tysiąca i jednej nocy. Zapach. Zapach korzeni. Ale kiedy było tak po raz ostatni? Tak naprawdę? Bagdad stał się mitem. W rzeczywistości to nic innego jak piekło. Zdecydowanie najniebezpieczniejsze miejsce na ziemi. Dzięki nam. Dzięki Zachodowi. Dzięki niezaspokojonemu zapotrzebowaniu USA na ropę. Bagdad to wielkie miasto. To szalone miasto. I jest w nim sporo szaleńców. Ale przede wszystkim jeden. Widziałem tych najgorszych. Spotykałem się i rozmawiałem z ludźmi, którzy z pewnością byli o wiele gorsi niż Hitler. On miał tylko do dyspozycji trochę więcej siły. Ściskałem dłonie ludziom, którzy bez chwili wahania byliby gotowi wysadzić w powietrze całą ziemię, gdyby tylko mieli taką możliwość. Uśmiechałem się do ludzi, którzy osobiście odcinali kończyny dziesiątkom niemowląt. To było częścią mojej codzienności. Dziwne, że w takim kontekście może istnieć człowiek, który wybija się jeszcze ponad to. Na pewno nie chodzi tylko o niego. Na pewno chodzi też o mnie. To z pewnością osobista chemia. Ale to on sprawił, że przekroczyłem granicę. On i nikt inny.
14 LENA LINDBERG CZUŁA, że nie powinna mieć czasu ani możliwości, by czuć się wytrącona z równowagi. Nie teraz. Nie z tym widokiem przed oczyma. Nie z dwoma stojącymi równolegle stołami do sekcji w Państwowym Instytucie Medycyny Sądowej w Solnej. Nie, patrząc na Johannesa Åkerbloma z rozwaloną głową i na rozciętą przebarwioną rękę na stole obok. Ale to było coś w tych spojrzeniach. Były dwa, tak bardzo od siebie różne. To one razem robiły jej coś dziwnego. Każde z osobna by wytrzymała – zdarzało się jej to już przedtem – ale równoczesne spojrzenia Sigvarda Qvarfordta i Brynolfa Svenhagena to było już trochę za wiele. Czuła się wytrącona z równowagi. Wydawało się zupełnie nieprawdopodobne, że Sigvard Qvarfordt nadal był głównym lekarzem sądowym. Ten człowiek przekroczył setkę nie wiadomo jak dawno temu. A jego spojrzenie wydawało się bardziej zamglone niż u pacjenta z zaćmą. Prawdopodobnie to ta pozorna ślepota w połączeniu z bystrym klinicznym spojrzeniem Svenhagena były tak trudne do zniesienia. Brynolf Svenhagen był szefem Państwowego Laboratorium Kryminalistycznego i tatą jej partnerki. Choć z trudem przychodziło jej używanie słowa „tata” w odniesieniu do tego surowego jak skała szefa techników. Bez wątpienia aż do szpiku kości zrobiony był z granitu. – Porządna rana – wydusiła z siebie, wskazując trochę niezręcznie na nagie ciało Johannesa Åkerbloma. – I do tego trudno ją ocenić – mruknął niewyraźnie Sigvard Qvarfordt. – Ale mimo wszystko pewne oznaki wskazują na siekierę. – Siekierę? – Ale nie zwyczajną siekierę. Trudno mi to dokładnie
określić. Specjalna siekiera, której jednym ciosem udało się wyłupać pół mózgu razem z okiem. – Uch! – jęknęła Lindberg. – Widzę. Może czekan? – Wy, detektywi, za bardzo się podniecacie czekanami. Bardzo niewielu ludzi ma coś takiego pod ręką. – Coś więcej o Åkerblomie? – Tylko tyle, że to jedyna rana. Bardzo kliniczna, skoro już pytasz mnie o zdanie. Pewny, śmiertelny cios. – No to przejdźmy do ręki – zaproponowała Lena. – Czy da się stwierdzić, kiedy została odcięta? – Nie do końca – zaskrzeczał Qvarfordt. – Ale kiedy do nas trafiła, była odcięta nie dłużej niż dobę, pewnie nawet krócej. – I została odcięta żywej osobie? – To przynajmniej jest całkowicie jasne. – Co więcej możesz powiedzieć? – Poważne niedożywienie. Długość i grubość ręki wskazują, że była to kobieta, która co prawda nie była wysoka, około metra sześćdziesięciu, ale ważyła bardzo mało, zapewne od trzydziestu pięciu do czterdziestu kilogramów. – Trzydziestu pięciu?! – wybuchnęła Lena Lindberg. – Może raczej bliżej czterdziestu. Ale mimo wszystko poważnie niedożywiona. – Kolorowa? – Powiedziałbym, że Mulatka – odparł Qvarfordt. – Słyszałem, że mieliście też na tapecie jakichś Hindusów, ale nie wydaje mi się, żeby tak było. Kolor skóry to raczej mieszanka europejskiego i afrykańskiego typu. – Coś więcej? – Wygląda na to, że rękę odcięto w pośpiechu. Odcięto ją niechlujnie, za pomocą niezbyt subtelnej piły. No i jeszcze te paznokcie – ciągnął dalej Qvarfordt. – Nie wiem, co o nich powiedzieć. W każdym razie są prawdziwe. – Było pod nimi sporo substancji organicznych – podjął Brynolf Svenhagen. – Przeprowadzamy pełną analizę, ale wygląda na to, że nie znajdziemy żadnego obcego DNA. Nie tam. Wciąż mamy tylko DNA czterech kobiet, to przynajmniej jest jasne, i jedno z nich jest zgodne z DNA waszej Lisy
Jakobsson. Straciła w tym mieszkaniu co najmniej litr krwi. Do tego mamy też DNA waszego tak zwanego Indianina. Wkrótce przyjdzie odpowiedź z Anglii. Już w tej chwili możemy powiedzieć, że w mieszkaniu było sporo odcisków palców, między innymi pochodzących od tej ręki. Nie ma ich natomiast w policyjnej kartotece. Przynajmniej nie w szwedzkiej. Wysłaliśmy je za granicę, czekamy na odpowiedź. No i dokładnie sprawdzamy wszystkie odciski palców w różnych bazach komputerowych. Na razie nie ma żadnych trafień. – No dobra – powiedziała Lena Lindberg. – Macie coś jeszcze? – To drugie mieszkanie – odparł Svenhagen. – Johannesa Åkerbloma, piętro wyżej. Zostało, że tak to ujmę, dokładnie posprzątane. W całym trzypokojowym mieszkaniu nie było DNA Åkerbloma. No i oczywiście mamy ten nadajnik telemetryczny – dodał, unosząc w ręce mały zapieczętowany woreczek. Lena Lindberg wzięła go do ręki. Brynolf Svenhagen wypuścił go bardzo niechętnie. – Opowiedz mi o nim – poprosiła, przyglądając się nadajnikowi przez plastik. Był bardzo mały. – Trudno ustalić markę – odparł Svenhagen, patrząc na nią surowo. – Co prawda nie ma aż tak wielu producentów, ale ktoś świadomie zadbał, żeby ten nadajnik był anonimowy. Zdrapano numer seryjny za pomocą jakiegoś mikronarzędzia. – A to nasila wrażenie, że chodzi o międzynarodową przestępczość. – Bez wątpienia. Zrobiono to celowo. – Ale przypuszczam, że istnieją jednak różne modele? – Oczywiście. Ale nie zawsze są takie oficjalne. Chodzi przecież o jakąś tajną działalność, nawet jeśli jest legalna. Chyba wiecie, jak to wygląda w São Paulo. Lena Lindberg kiwnęła głową, obracając w palcach niewielki przedmiot i zastanawiając się równocześnie, o co jeszcze mogłaby zapytać. – Zakładam, że został sfotografowany i powiększony? – Dostaniecie zdjęcia z następnym raportem.
Saved by the bell, pomyślała Lena Lindberg, gdy zaczęła dzwonić komórka Svenhagena. Odebrał, wymruczał parę niewerbalnych sylab, a potem się rozłączył i odwrócił do niej. – O wilku mowa – powiedział. – Zidentyfikowaliśmy odcisk palca z mieszkania. – Ach tak? – zareagowała z nadzieją Lena Lindberg. – Niejaka Åsa Karlsson, jeśli coś ci to mówi. – Kompletnie nic. – A powinno – zauważył Brynolf Svenhagen. – Bo ona nie żyje. Znaleziono ją zamordowaną pod koniec czerwca. Jej chłopak siedzi w areszcie oskarżony o morderstwo. – Ach – jęknęła Lena. – Do diabła. To morderstwo w środku lata? Sprawą zajmuje się chyba sztokholmska policja? – W tej chwili raczej sąd rejonowy. Wstępne śledztwo zostało zakończone, a prokurator zdecydował się postawić zarzuty jej chłopakowi. Będzie się musiał nad tym jeszcze raz zastanowić. – O cholera. No to świetnie. Ale w takim razie powinno być też jej DNA? – Rozsądek podpowiada, że tak – odparł Svenhagen. – Jak już mówiłem, powinniśmy jeszcze dziś otrzymać odpowiedź z Anglii. Było prościej, kiedy mieliśmy bezpośredni materiał porównawczy, tak jak w przypadku Lisy Jakobsson. – Dobra, dzięki – powiedziała Lena i zostawiła obu mężczyzn w smutnym prosektorium Państwowego Instytutu Medycyny Sądowej w Solnej. W drodze do samochodu wyjęła komórkę. Głos po drugiej stronie odezwał się w tej samej chwili, gdy wsiadła do wozu, by ruszyć prosto na posterunek. – Sara – usłyszała przy uchu. – Chyba mamy identyfikację jednej z dwóch pierwszych ofiar – powiedziała Lena. – I teraz to już oficjalnie morderstwo. Ta kobieta, Åsa Karlsson, nie żyje. – Morderstwo w środku lata?! – wybuchnęła Sara Svenhagen na drugim końcu miasta. – Jej chłopak jest prawdopodobnie niewinny – powiedziała Lena. – Znalazłaś coś?
– Nie tyle co ty – odparła Sara. – Nie dziękuj mnie, tylko swojemu tacie. – Nigdy w życiu – odparła Sara i ciągnęła dalej: – Ale coś tam jednak znalazłam. Chodzi o tę firmę rachunkową na Guernsey, jeśli pamiętasz. Właściciel mieszkania Rainer Kruse co miesiąc otrzymuje czynsz w wysokości siedemnastu tysięcy. Czynsz jest płacony w gotówce, bardzo regularnie, dwudziestego piątego każdego miesiąca, od maja tego roku. – Czyli ostatni raz tylko kilka dni temu? – W ubiegły piątek. A do tego zawsze w placówce Handelsbanken na Vasagatan jedenaście przy Norra Bantorget. – Kamery monitoringu? – Powinny jakieś być. Właśnie tam idę. Przechodzę teraz przez Barnhusbron. – No to zmienię cię na posterunku – rzuciła Lena Lindberg. – Mogłabyś zadzwonić z drugiej komórki i zdobyć numer śledczego prowadzącego sprawę tego morderstwa w środku lata? – Sekunda – odparła Sara Svenhagen. Lena usłyszała jakieś niewyraźne pomruki i w czasie niewiele dłuższym, niż wspomniała Sara, ta odezwała się ponownie w słuchawce: – Komisarz Laila Hyllfors. – Ojej – jęknęła Lena. – Aż tak źle? – Jeszcze gorzej. Na moim roku w wyższej szkole policyjnej wszyscy jej dokuczali. Powinnam była jej bronić jak siostra… – Ale nie broniłaś? – Niezupełnie – odparła Lena Lindberg, a wstyd w jej głosie zabrzmiał aż nazbyt wyraźnie. – No to powodzenia – powiedziała Sara i uśmiechnęła się słabo do siebie. A potem spojrzała z mostu Barnhusbron na Klara Strand. Postanowiła iść pieszo, bo odcinek z posterunku do Norra Bantorget jakoś szczególnie jej nie odstraszał. Niestety, miała dość skomplikowane nastawienie do wielu sztokholmskich mostów. Nie miała ochoty nazywać tego lękiem wysokości – choć lekarz bez wątpienia tak właśnie by to nazwał – ale na mostach zawsze ogarniało ją jakieś zwątpienie we
własne siły. Poręcze były takie niskie i wystarczyła sekunda nieuwagi, by polecieć w dół na spotkanie pewnej śmierci. A właśnie tych sekund nieuwagi bała się najbardziej – nagłej utraty całego instynktu zachowawczego. Jedna brzemienna w skutki sekunda bez udziału superego i wszystko byłoby skończone. Zupełnie wszystko. Ale tym razem było inaczej. Stała, patrząc na jeden z najstraszniejszych widoków w całym Sztokholmie, i doświadczała jedynie piękna. A potem pojęła dlaczego. Spadło to na nią przez powietrze i otuliło jak ciepły miękki koc. Uśmiechnęła się, powoli pogłaskała wyraźne zaokrąglenie brzucha i powędrowała dalej. Placówka Handelsbanken na Vasagatan 11 faktycznie była położona przy Norra Bantorget. I rzeczywiście w suficie były kamery monitoringu. Poprosiła o rozmowę z kimś będącym nowoczesnym odpowiednikiem dyrektora banku i ku swemu ogromnemu zdumieniu nie więcej niż dziesięć minut później miała do własnej dyspozycji pokój na zapleczu i pakiet skrupulatnie oznaczonych filmów z kamer monitoringu. A raczej plików z kamer monitoringu. Według wyciągu wpłata na rzecz Rainera Krusego z Guernsey została zarejestrowana o godzinie 14.21 w piątek 25 sierpnia. Udało jej się jakoś dotrzeć do godziny 14.15. Wtedy zatrzymała film i spojrzała na lokal. W banku było nie więcej niż trzech, czterech klientów. Znów uruchomiła film i po jakiejś minucie otworzyły się drzwi. I do banku wszedł Johannes Åkerblom. Sara westchnęła głośno i zadzwoniła do męża. Jorge Chavez siedział i przeglądał długą listę numerów rejestracyjnych, gdy odezwała się jego komórka. Poza tym od dłuższego czasu czuł, że przykleiło się do niego spojrzenie pewnego wysokiego mężczyzny. Wysoki mężczyzna powiedział, nie przestając się w niego wpatrywać: – Komórka ci dzwoni. – Twoja spostrzegawczość jest naprawdę zdumiewająca – odpalił Chavez.
– Jeśli nie chcesz się zajmować tym, czym powinniśmy się zajmować, to równie dobrze możesz pogadać z żoną – powiedział Jon Anderson. – Skąd wiesz, że to moja żona? – To jej dzwonek. Chavez przyglądał się partnerowi ze zmarszczonym czołem. A potem odebrał. – Chcę ci tylko przypomnieć, o czym rozmawialiśmy dziś rano – usłyszał w słuchawce głos Sary. – No proszę – powiedział Chavez. – Ponieważ wiem, że nie słuchałeś, powiem to jeszcze raz. Dziś w przedszkolu jest dzień sprzątania. – No proszę. – A to znaczy, że Isabel trzeba odebrać najpóźniej o trzeciej. – Dzięki, że mi to wyjaśniłaś. – Jesteś pewien, że się tym zajmiesz? – Tak, tak. Co robisz? – Siedzę w placówce Handelsbanken przy Vasagatan jedenaście. Niestety, czynsz za czteropokojowe mieszkanie przy Jungfrugatan płacił nie kto inny jak Johannes Åkerblom. – To przykre – stwierdził Chavez. – Jego już tak jakby mamy. – A jak wam idzie? – spytała Sara. – Przeglądam numery rejestracyjne – odparł zgodnie z prawdą Chavez. – A nie mieliście przypadkiem sprawdzić tej strony internetowej? – Wiem, że tutaj jest odpowiedź. Gdzieś wśród tych numerów. – Ale sprawa napadów przy bankomatach została przecież przekazana sztokholmskiej policji. – Wszyscy wokół mi o tym ględzą. – Pewnie dlatego, że to prawda. – Nie mogę tak po prostu zostawić sprawy. Przykro mi, nie jestem tak skonstruowany. – Ale przecież seryjny morderca jest chyba bardziej interesujący niż jakiś napad?
– Może tak, może nie. Jon Anderson w końcu poczuł, że musi zakończyć tę stymulującą wymianę zdań, zanim oszaleje i rzuci się na najbliższe otoczenie z jakąś dziwną siekierą, a może nawet z czekanem. – Chyba musimy kontynuować – powiedział nieśmiało. A wtedy Sara Svenhagen skorzystała z okazji i się rozłączyła. Jorge Chavez patrzył przez chwilę na komórkę, a potem powiedział: – W przypadku trzech skradzionych tablic rejestracyjnych sprawa nie została zgłoszona na policję. W jednym przypadku istnieje tego oczywista przyczyna. Po prostu usiłowali się włamać do El Giganten w Ulvsundzie. W dwóch pozostałych przypadkach odpowiedzi jakoś nie widać. – Na pewno sobie poradzą – odparł Jon Anderson bez zainteresowania w głosie. – Czy jest coś, co chciałbyś wiedzieć o stronie internetowej naszego seryjnego mordercy? A może czujesz, że takie informacje są ci zbędne? – Jakiś ty dobry i obowiązkowy. – Słuchaj teraz uważnie. Domena www.thinspiration.se została założona w maju. Mamy adres IP osoby, która zamieściła stronę. Mamy nawet liczbę odwiedzin na stronie. Poza tym mamy odpowiedzi wysłane na stronę za pośrednictwem formularza. I mamy wszystkie zgłoszenia o zainteresowaniu zakupem, które zostały przesłane na tę domenę. Mamy też całkiem sporo maili zwrotnych, być może nawet wszystkie, ponieważ wygląda na to, że nie używano serwisu pocztowego. W takim wypadku wszystko tam jest, przynajmniej dopóki skrzynka odbiorcza w programie pocztowym się nie przepełni. – Trudno mi w to uwierzyć – powiedział Chavez. – Co? – spytał Anderson. – Mówimy tu o kimś, kto zwabił do siebie córkę Paula Hjelma i wysłał ją do czterech zszokowanych policjantów, żeby dla żartu przekazała im pozdrowienia. Jeśli ten ktoś pozostawił po sobie tyle rzeczy, to zrobił to świadomie. Zapewniam cię. Jon Anderson przyglądał się koledze, jakby na chwilę
zapomniał, kim on jest. I teraz mu się przypomniało. – Ale ten ktoś mógł popełnić jakiś prosty błąd. – Jasne – odparł niezbyt przekonująco Chavez. – A teraz słuchaj. Od jak dawna to trwało? – Mieszkanie zostało wynajęte na początku maja. – A teraz jest koniec sierpnia. To jedno lato, nie więcej. I to ktoś, kto świetnie zdaje sobie sprawę z tego, co robi. Mówimy o kamerze monitoringu na fasadzie budynku. Ten człowiek, bo zamierzam teraz mówić o nim on, szybko i elegancko opuszcza mieszkanie, gdy dowiaduje się o nadajniku w ręce. Prawdopodobnie ma ze sobą dwoje żywych więźniów, a przy tym obie te kobiety były torturowane, a jedna nie ma ręki. To nie jest jakiś amator. – Ale na pewno popełnił jakieś błędy – upierał się Jon Anderson. – Mamy właściciela wypożyczalni filmów, który wszystko filmował. Ta osoba, bo ja zamierzam o nim mówić on lub ona, mężczyzna lub kobieta, wiąże się z dziwakiem takim jak Johannes Åkerblom i każe mu załatwiać różne rzeczy. Każe mu się pojawiać w wypożyczalni raz za razem i wyprowadzać stamtąd młodą, nienormalnie szczupłą kobietę. Rozsądek podpowiada, że człowiek o tak dobrej pamięci jak Naoum Chamoun powinien, ogólnie rzecz biorąc, zapamiętać, jakie kobiety wyprowadzał Åkerblom. A więc nie mów mi, że nie mógł popełnić błędu. Mordercy nie są nieomylni. Tę osobę można złapać i my to zrobimy. I wiesz o tym. – Też tak myślę – przyznał Chavez. – Ale to się stanie dlatego, że jesteśmy inteligentni, a nie dlatego, że on jest głupi. – A czy przestępcy w ogóle nie są porządnie stuknięci? – zapytał Jon Anderson. – Oczywiście – zgodził się Chavez. – A ci pozostali trafiają do nas. – A więc siedzę tu po prostu z formularzami mailowymi od jedenastu kobiet i jednego mężczyzny, które przysłano Tiinie Spinroth. Odpowiedziała na pięć. Trzy z tych osób już znamy: Åsa Karlsson, Lisa Jakobsson i Tova Hjelm. Myślisz, że powinienem ci przeczytać nazwiska dwóch pozostałych? A może czujesz, że te informacje są ci zbędne?
– Ale czekaj, czekaj – przerwał mu Jorge. – Co ty, u diabła, mówisz? – Próbuję co nieco zdziałać – odparł Jon. – Od mężczyzny? – Najwyraźniej. Ale nie dostał odpowiedzi. Klasyczna dyskryminacja płci. – Teraz podejdźmy do tego bardzo, ale to bardzo spokojnie – powiedział Chavez. – A więc masz zarówno zgłoszenia o zainteresowaniu zakupem, jak i odpowiedzi Tiiny Spinroth? – Zostały w poczcie – odparł Anderson. – Ale chyba bez nazwisk? – Pozwolę sobie zrobić małe podsumowanie, jeśli to wielmożnemu panu pasuje. Zanim Tiina Spinroth wynajęła czteropokojowe mieszkanie przy Jungfrugatan, nie było żadnych śladów jej działalności. Niezbyt przekonujące nazwisko Tiina Spinroth przedtem się nie pojawia. Potem, dwunastego maja, zarejestrowano domenę thinspiration.se, a czternastego maja zamieszczono stronę internetową. Pierwsze cztery zgłoszenia o zainteresowaniu zakupem przychodzą w drugiej połowie maja. Wszystkie prowadzą do pewnej wymiany maili, ale koniec końców Tiina Spinroth je odrzuca. Nie uzasadnia tego. Ta czwórka, włącznie z mężczyzną, podaje swoje pseudonimy, nicki, które nie odpowiadają żadnym sensownym szwedzkim imionom. I pewnie właśnie to sprawia, że Tiina Spinroth ich odrzuca. Nikt z całej czwórki nie chce też podać swojego numeru na komórkę. Od samego początku wydaje się jasne, że on albo ona nie życzy sobie żadnych niespodzianek. Ale potem, na przełomie maja i czerwca, przychodzi mail od dziewczyny, która nazywa się Åsa Karlsson. To już kontakt innego rodzaju. Teraz robi się poważnie. Rozpoznajemy zarówno adres mailowy, jak i numer komórki ze śledztwa w sprawie morderstwa prowadzonego przez sztokholmską policję. Nie ma żadnych wątpliwości, że to ta sama Åsa Karlsson. Tiina Spinroth po raz pierwszy wysyła instrukcje, w jaki sposób się z nią skontaktować. Åsa ma się udać do wypożyczalni i tam ktoś ma się z nią skontaktować. To te same instrukcje, które
później wysłano do Lisy Jakobsson. – Morderstwo w środku lata – powiedział Chavez. – I przełom maja i czerwca. Wydaje mi się, że ta luka w czasie coś nam mówi. – Åsę Karlsson znaleziono martwą w Lill-Jansskogen w nocy z dwudziestego trzeciego na dwudziestego czwartego czerwca. W noc świętojańską. – A kiedy była w wypożyczalni Naouma Chamouna? – Trzeciego czerwca. – Trzy tygodnie – stwierdził Jon Anderson, powoli kiwając głową. – Trzy tygodnie w piekle. – A gdy ją znaleziono, zwłoki były świeże? – Co za straszne sformułowanie. – Zajmujemy się strasznymi rzeczami. Tak na wypadek, jakbyś nie zauważył. – Tak. Znaleziono ją o godzinie dwudziestej trzeciej czterdzieści sześć w piątek dwudziestego trzeciego czerwca. Według Sigvarda Qvarfordta była wtedy martwa od najwyżej pięciu godzin. – Była przez trzy tygodnie w mieszkaniu przy Jungfrugatan – powiedział głucho Chavez. – Trzy pieprzone tygodnie. – Ciało nosiło ślady długotrwałych tortur. Wszystko się zgadza. Niestety. – A dwa pozostałe nazwiska? – Kontakt z dwudziestego czerwca z niejaką Louise Strömberg. Dwudziestego drugiego czerwca była w wypożyczalni filmów. W tym przypadku nie mamy bezpośredniego potwierdzenia tożsamości, jedynie adres na Hotmailu –
[email protected] – oraz numer na komórkę bez abonamentu. Na kartę. Choć nie ma żadnego ostatecznego potwierdzenia tożsamości, Tiina Spinroth ją akceptuje. Może teraz zaczęła trochę rozluźniać swoje rygorystyczne środki bezpieczeństwa. Zajmowała się Åsą Karlsson przez niemal trzy tygodnie. Jest bardziej pewna swego. Wie, że to wszystko jest wykonalne. Dwa tygodnie później, na początku lipca, gdy Åsa już nie żyje, z Tiiną kontaktuje się kobieta posługująca się nazwiskiem Marisa Santos. Skoro już mowa o brazylijskich
nazwiskach… – Daj spokój – powiedział Chavez. – Tylko mi nie mów, że ten związek z São Paulo to tak na poważnie. – Tego już historia nie zdradza. Ale w tym przypadku jest jeszcze bardziej oczywiste, że chodzi tutaj o nick. Marisa Santos nie istnieje w rzeczywistym świecie. – Ale jej ręka zdecydowanie tak. – Tyle tylko że nie może się tak nazywać. Natomiast Lisa Jakobsson nie zadała sobie żadnego trudu, by chronić swoje prawdziwe nazwisko. Natychmiast była gotowa wyłożyć dwadzieścia tysięcy koron na Anamagicę. Bez żadnego kamuflażu. – A więc ofiary Tiiny Spinroth nazywają się Åsa Karlsson, Louise Strömberg, Marisa Santos i Lisa Jakobsson. I na szczęście nie ma wśród nich Tovy Hjelm. – Z poważnymi zastrzeżeniami co do autentyczności dwóch środkowych nazwisk – zauważył Jon Anderson. – Są dwie rzeczy, których nie potrafię zrozumieć – powiedział Jorge Chavez. – No mów. – Dlaczego, u diabła, Tiina Spinroth zostawia te informacje w serwisie pocztowym? – Bo jest głupia? – Ani trochę. Tiina Spinroth ma w tym jakiś cel. Zastanawiam się tylko jaki. Ten facet wysyła do nas Tovę. Wie, że policja zaczęła już działać i że przeczyta jego maile. Ale co? Nie zależy mu? Albo wręcz podsuwa nam błędne tropy? – Nie możesz dalej mówić na Tiinę Spinroth „on”. Robi się z tego okropne zamieszanie. – Właśnie że przy tym obstaję. Zmieniłem zdanie na ten temat. Jestem przekonany, że to mężczyzna. – To jasne, że musimy wziąć pod uwagę błędne tropy. Ale nie możemy też zignorować tych informacji. – Nie chcesz wiedzieć, jaka jest druga rzecz, której nie potrafię zrozumieć? – Tak, tak – powiedział Jon Anderson lekko poirytowany. – Z tego co rozumiem, domena i serwer musiały zostać
opłacone w maju – powiedział Jorge Chavez. – Jak to się odbyło? Jon Anderson wydawał się trochę rozdrażniony. Chavez ciągnął dalej: – Jeśli się pospieszysz, powinieneś zdążyć złapać Sarę, zanim wyjdzie z banku przy Vasagatan. A ja dalej będę sprawdzał te numery rejestracyjne. W pokoju rozległ się sygnał telefonu. Nie rozpoznali go. Obaj przyglądali się swoim komórkom, jakby jakaś złośliwa osoba z bliskiego otoczenia (zapewne sąsiad siedzący przy tym samym biurku) zmieniła im sygnał. Ale było inaczej. Wreszcie wzrok obu panów padł na zakurzony szary rupieć stojący na środku ich wspólnego biurka. Nie było żadnych wątpliwości, że interkom był wymierającym zjawiskiem. – Słyszałem go – powiedział Arto Söderstedt w słuchawce. – Przyznaj się, że nie wiedzieliście, co to. – Czego chcesz? – burknął Chavez. – Tylko was poinformować, że sprawdzanie czterech numerów komórkowych na razie nic nie dało. Mówiliście, że chcecie to wiedzieć. – Chcieliśmy, żebyś nas zawiadomił, jeśli coś znajdziesz, a nie, że nic nie znalazłeś. – A wy? – Nic specjalnego – odparł Chavez. – Tylko tożsamości wszystkich czterech ofiar. Nawet nam nie przyszło do głowy, żeby ci z tego powodu przeszkadzać. – Co? – powiedział Söderstedt. – Åsa Karlsson, Louise Strömberg, Marisa Santos i Lisa Jakobsson. – Tyle że dwa środkowe nazwiska nie są pewne – zawołał z boku Jon Anderson i został obdarzony złym spojrzeniem zza biurka. Arto Söderstedt się rozłączył. Siedział tuż za ścianą. Był samotnym człowiekiem, który wcale nie czuł się samotny. Jego zainteresowanie tym, czym powinien się zajmować – beznadziejnymi numerami komórkowymi, prowadzącymi do kart telefonicznych, których nie sposób było namierzyć – było
ograniczone. Ale szczęśliwy zbieg okoliczności, który oczywiście wcale nie był zbiegiem okoliczności, dał mu dostęp do pewnej wspólnoty, której od kilku lat mu brakowało. Nazwijmy ją europejską wspólnotą. Arto Söderstedt przeprowadzał wszelkiego rodzaju wyszukiwania w bazach danych Europolu. Jak do tej pory nie uzyskał żadnych trafień, które można by uznać za istotne, ale czuł, że jest na jakimś tropie. Upłynęło już dużo czasu, odkąd na poważnie czuł swój Europa blues. Naprawdę mu się nie podobało, że czas leczy wszystkie rany. Potrzebował kontaktu, porządnego kontaktu ze swoimi współpracownikami z całej Europy. Po prostu pragnął znów usłyszeć, jak ludzie zwracają się do niego „mister Sadestatt”. Dziwne, naprawdę bardzo dziwne było to, że przez cały czas powracał do jednego nazwiska. I nie było to „mister Sadestatt”. Chodziło o zupełnie inne nazwisko. Gail Devers. To nazwisko padło z ust Jona Andersona i przywołało w pamięci Arto Söderstedta cały świat lekkoatletyki. Choć nie oglądał już sportu w telewizji, kiedyś niemal fanatycznie śledził transmisje z zawodów lekkoatletycznych. Innymi dyscyplinami nigdy się nie interesował, ale lekkoatletyka w jakiś sposób wydawała mu się samym sednem i początkiem wszystkich sportów. Biegać najszybciej, skakać najdalej, skakać najwyżej, osiągnąć jak najwięcej. Podstawowe wielkości w uprawianiu wszystkich sportów. I przeciwieństwo bandy. I naprawdę zupełnie na poważnie tęsknił za skokiem w dal z pozycji stojącej. Zamiast tego dostaliśmy trójskok. I pewnie dostaliśmy to, na co sobie zasłużyliśmy. Dostaliśmy też Gail Devers. Przez wiele lat była najlepszą płotkarką i sprinterką. Kobieta, która miała kompletnie gdzieś, co myślą o niej inni. Zapuściła nieproporcjonalnie długie paznokcie, wyćwiczyła sobie ogromne mięśnie, a jej skóra zaczęła się przebarwiać na żółto, co według wielu ekspertów świadczyło o poważnym nadużywaniu środków dopingujących.
Innymi słowy, Devers była bardzo muskularną kobietą, zupełnie inaczej niż… jak ona się nazywała? Marisa Santos, której odcięte ramię można było raczej określić jako całkowite przeciwieństwo muskularnego. A jednak pewna liczba cząsteczek w ciele Söderstedta nie chciała zostawić tego tropu w spokoju. Zupełnie jakby na coś nalegały. Söderstedt coraz szybciej przełączał na monitorze zbliżenia rąk Marisy Santos i Gail Devers. W końcu się zatrzymał i zamyślił. Nadajnik telemetryczny w postaci wszczepionego mikrochipa. I łudzące podobieństwo do celebrytki. Czy gdzieś już czegoś takiego nie widział? Albo nie słyszał? A może o tym czytał? Albo widział w kinie? Ellroy, zaskoczyło w nim wreszcie. Ale to były lata czterdzieste w Los Angeles. Oczywiście wtedy nie było nadajników telemetrycznych. Były natomiast prostytutki po operacjach plastycznych, które miały je upodobnić do znanych kobiecych symboli seksu. Hollywoodzkie aktorki. Tajemnice Los Angeles Jamesa Ellroya. Ale to były tylko fantazje. Chore pomysły autora kryminałów. Według Arto Söderstedta wszyscy autorzy kryminałów byli głupcami. Sama myśl o zajmowaniu się czymś tak wątpliwym jak wymyślanie przestępstw – jakby nie dość ich było w rzeczywistym świecie – przepełniała go niesmakiem. Zupełnie inną sprawą było to, że czytał całkiem sporo kryminałów. Tak czy inaczej, zaczął urozmaicać swoje wyszukiwania w europejskich kartotekach policyjnych. Do słów takich jak prostitution i international dorzucił takie jak celebrity, plastic surgery i microchips. Podczas gdy komputery w całej Europie zajmowały się myśleniem, myśleniem długim i głębokim, Arto Söderstedt poświęcił się przeciwieństwu tej czynności. Wykonał swój obowiązek. A to jest często przeciwieństwem myślenia. Sprawdził po prostu te numery komórkowe. Od momentu gdy strona Tiiny Spinroth
www.thinspiration.se pojawiła się w internecie, zgłoszenie o zainteresowaniu zakupem przysłało jedenaście kobiet i jeden mężczyzna. Takie informacje dostał mailem od Jona Andersona. Najwyraźniej Jon nie chciał przeszkadzać swojemu bardzo zajętemu i drażliwemu partnerowi. Spośród tych osób osiem podało numery swoich komórek. Pięć kobiet zostało wybranych, pozostałą trójkę, w tym mężczyznę, odrzucono. Arto Söderstedt poświęcił teraz z poczucia obowiązku kilka minut na odszukanie i identyfikację tych ośmiu numerów komórkowych. Należały do różnych sieci i żaden z nich nie był powiązany z abonamentem. Dokładnie tak jak podejrzewał, żaden z numerów nie był zarejestrowany pod nazwiskiem. Westchnął cicho i zaczął się kontaktować ze wszystkimi firmami telekomunikacyjnymi, by uzyskać listy połączeń. Oczywiście z numerem Tiiny Spinroth włącznie. To okazało się najłatwiejsze. Szybko nadeszła odpowiedź od jednej z nowo założonych firm i była to odpowiedź, która wiele mówiła. Tiina Spinroth użyła komórki jedynie pięć razy. Logika podpowiedziała mu, że zapewne zrobiła to, by skontaktować się z Åsą Karlsson, Louise Strömberg, Marisą Santos, Lisą Jakobsson i Tovą Hjelm. Tym samym pojawiło się również pięć punktów w czasie, gdy ta piątka stała, przebierając nogami, przy półce z komediami w wypożyczalni Naouma Chamouna po drugiej stronie ulicy. Trzy odrzucone numery komórkowe, pod które Spinroth nigdy nie zadzwoniła, należały do osób o nazwiskach Linda Pilsk, Ingela Kärnfrisk i Lasse Luus. Istniały wyraźne powody, dla których przynajmniej pierwsza i ostatnia zostały odrzucone. Mimo to Arto Söderstedt włączył je również do swoich obszernych poszukiwań. I na tym zadania się skończyły. Całkiem nagle. Teraz pozostawało tylko czekać, a czekanie nie należało do silnych stron Arto Söderstedta. Natychmiast poczuł, że nie może sobie znaleźć miejsca, tak jak przytrafia się to tylko Arto Söderstedtowi. Czyli dramatycznie. Wstał i zaczął przemierzać pokój. Równocześnie ogarnęła go tęsknota za czasami, gdy wbijał szpile Viggo Norlanderowi i nazywał go pożeraczem kiełbasek, podczas gdy on oskarżał go o bycie arystokratą.
I wtedy, jak list pocztą, przyszła odpowiedź z Europy. Komputer wydał z siebie dźwięk i już była odpowiedź. Nadeszła z północnej Portugalii, a dokładniej mówiąc, z miasta Braga. I adresowano ją ni mniej, ni więcej, tylko do „senhor Sadestatt of the Swedish police”. Okazało się, że jest to kanciasto sformułowany raport w sprawie morderstwa popełnionego mniej więcej miesiąc temu. Policjant prowadzący śledztwo, którego tytuł należało zapewne tłumaczyć mniej więcej tak jak tytuł Arto – inspektor policji kryminalnej – nazywał się Duarte Ferreira da Silva i opowiadał o świadku, którego niedawno przesłuchiwał w związku z zamordowaniem pewnego alfonsa działającego od niedawna w Bradze. Świadkiem tym był pewien bogaty biznesmen z Lizbony, który najwyraźniej przypadkiem wpakował się w prawdziwe piekło. Z początku nie było jasne, jak właściwie popełniono morderstwo, bo na to rozwlekły angielski Duartego Ferreiry da Silvy był zbyt kanciasty, ale szanowny inspektor policji kryminalnej zaczął w każdym razie podejrzewać biznesmena. Na pewno nie było tak, jak twierdził ten ostatni, że po prostu przypadkiem przechodził ulicą. Absolutnie nie było to miejsce, gdzie człowiek mógłby przechodzić sobie przypadkiem, a zwłaszcza o godzinie wpół do drugiej w nocy – i zwłaszcza jeśli dotyczyło to człowieka wożonego z reguły przez prywatnego szofera, który teraz gdzieś się zapodział. Nie, ten biznesmen musiał tam być z jakiegoś konkretnego powodu i na pewno prowadził jakieś negocjacje z zamordowanym później alfonsem. Duarte Ferreira da Silva ku przerażeniu swych przełożonych dość mocno przycisnął biznesmena, zagroził, że o wszystkim opowie jego żonie, dzieciom, teściowej oraz kontaktom biznesowym, że policja skarbowa zamrozi wszystkie jego środki w ośmiu różnych spółkach akcyjnych et cetera, et cetera. I biznesmen – który od początku poważnie przejął się tym, czego był świadkiem, a więc nie był w najlepszej formie – w końcu się przyznał. Wyznał, że dokonał zamówienia. Już od młodości zawsze miękły mu kolana na widok aktorki Lauren Bacall. Duarte Ferreira da Silva w swym dość rozwlekłym raporcie stwierdzał, że fiksacja
biznesmena na punkcie Bacall zaczęła się od arcydzieła kina noir Howarda Hawksa Wielki sen z 1946 roku opartego na wyśmienitym scenariuszu Williama Faulknera, a potem jedynie się nasilała. Nagle pojawiła się szajka, która oferowała prostytutki będące dokładnymi kopiami sławnych kobiet. Pojawiła się możliwość, by po prostu kupić własną, specjalnie zaprojektowaną Lauren Bacall. Co prawda trzeba było poczekać kilka miesięcy, aż design będzie gotowy, a wszystkie rany porządnie się zagoją, ale oprócz tego nie było żadnych innych przeszkód. I dokładnie w chwili gdy mieli dobić targu, pojawili się mordercy. Jakby odkleili się od fasad zaniedbanych budynków w tej obskurnej dzielnicy. Duarte Ferreira da Silva zacytował nawet wypowiedź biznesmena: „Pojawili się, jakby sunąc, z bocznych uliczek. Ciemne, chude postacie. Zupełnie jakby odklejali się od fasad budynków. Ubrani na czarno, w obcisłych strojach zakrywających całe ciało i czarnych, ciasnych kapturach, niczym kaci z jakiegoś koszmaru”. Arto Söderstedt się wzdrygnął. Poczuł się dokładnie tak jak wtedy, gdy został postrzelony. Trzy kule z pistoletu maszynowego w samą pierś. To było coś bardzo znajomego. A równocześnie zupełnie nieznanego. Żadnych wiszących ciał, żadnych długich igieł w korze mózgowej w samym ośrodku bólu. Ale kolejny zamordowany alfons. Arto nie potrafił powstrzymać się od cichego śmiechu. Niech to diabli, to były stare Erynie. Nagle znów był w pałacu w centrum Mediolanu, ponad pół dekady temu. Jego zęby wybito lufą pistoletu i nigdy nie był tak bliski śmierci. Jednak zamiast umrzeć – a było już dla niego całkowicie jasne, że umrze, zdążył się ze wszystkim pożegnać i jedną nogą stał głęboko w grobie – został uratowany przez kobiety w czarnych obcisłych kapturach, jak u katów, które zjawiły się i ocaliły mu życie. Naturalnie były morderczyniami. Torturowały i mordowały ludzi. Nie było szans, by w jakikolwiek sposób sympatyzować z tym, czym zajmowały się Magda Kouzmin i jej towarzyszki. Ale bez wątpienia uratowały mu życie.
A teraz? Czyżby naprawdę znów się pojawiły? Po wydarzeniach w Mediolanie Erynie nie dawały żadnego znaku życia. Od czasu do czasu ich szukał, by sprawdzić, czy gdzieś się nie pojawią. Ale zniknęły. Nigdzie ich nie było. Myślał, że może mimo wszystko się zsocjalizowały i poczuły, że mają dość przemocy i złej, nagłej śmierci. Że ich misja po prostu dobiegła końca. Że Erynie rzeczywiście stały się Eumenidami. Ale wszystko wskazywało na to, że znów się ujawniły. I co zrobiły? Nie wróciły już do starych metod tortur ukradzionych z nazistowskiego ośrodka medycznego w Weimarze. Te czasy się już skończyły. Teraz wydarzyło się coś zupełnie innego. Obdarły twarz alfonsa ze skóry. Söderstedt przeczytał jeszcze raz nieoczekiwanie lakoniczne sformułowanie Duartego Ferreiry da Silvy. Tak, to musi być jedyne możliwe wytłumaczenie. Westchnął i ogarnęło go… rozczarowanie. Nie potrafił tego określić w żaden inny sposób. Magda, pomyślał. Tylko nie to. Czy to naprawdę było konieczne? Cięcie przebiegło w poprzek płata potylicznego. Potem skóra została przeciągnięta przez głowę i zdarta z twarzy. Wspomniany alfons żył, kiedy to się działo. A biznesmen to widział. Nic dziwnego, że zmiękł. Arto Söderstedt przez chwilę siedział bez ruchu. Wziął kilka naprawdę głębokich oddechów, jakby jego krew domagała się więcej tlenu. Potem poszerzył swoje wyszukiwanie, dodając face skinning i pimps. Zadzwoniła komórka. Wyjął ją i zobaczył „Gunnar” na wyświetlaczu. – Kerstin Holm – odebrał. – Spadaj – powiedział Gunnar Nyberg. – Ona jest kobietą. – Kerstin Holm? Tak – przyznał Arto Söderstedt. – No właśnie. Ale Tiina Spinroth też.
– Jesteś pewien? – Raczej – odparł Nyberg. – Siedzę tutaj z sąsiadką, EvąLisą Reymersson. Dwukrotnie widziała kobietę w pobliżu drzwi Tiiny Spinroth na pierwszym piętrze. – A może to transwestyta? – podsunął Söderstedt. – Domyślam się, że twój świadek jest emerytką. – Zgadza się. – Pod osiemdziesiątkę? – Coś koło tego. – W takim razie wiesz, że mogą się pojawić pewne nieścisłości. Zadawaj jej właściwe pytania. – Will do – powiedział wesoło Nyberg. – A jak tam idzie mojemu genialnemu partnerowi? – Erynie znów się panoszą – odparł równie wesoło Söderstedt. – I tym razem chcą dorwać nowy syndykat. Produkujący sobowtóry celebrytek przy użyciu chirurgii plastycznej i sprzedający je temu, kto najwięcej zapłaci. Gunnar Nyberg naprawdę umilkł. Milczał tak długo, że pojawiła się ta dziwna, całkowita cisza, która czasami pojawia się w rozmowach prowadzonych przez komórkę. Söderstedt go przeczekał. – Dużo zrobiłeś – stwierdził w końcu Nyberg. – Ale to się ma nijak do telefonów komórkowych. – Człowiek bierze to, co może – odparł Söderstedt i się rozłączył. Gunnar Nyberg spoglądał przez chwilę na swój telefon. Potem zwrócił się ponownie do starej, pomarszczonej damy po drugiej stronie nakrytego ceratą kuchennego stołu i zapytał: – Jest pani zupełnie pewna, pani Reymersson? – No, doprawdy! Słyszałam tę rozmowę – oświadczyła ze skwaszoną miną Eva-Lisa Reymersson. – Pewne nieścisłości! No, doprawdy… Gunnar Nyberg spróbował się nie roześmiać. I zupełnie mu się to nie udało, co sprawiło, że na twarzy, która wydawała się już i tak bardzo pomarszczona, pojawiły się kolejne zmarszczki. – Dwa razy – powiedziała pani Reymersson. – Wiem, o czym mówię. Raz była razem z Johannesem, drugi raz sama.
– Z Johannesem Åkerblomem? – Przystojny mężczyzna. Ale nie powierzyłabym mu nawet najdrobniejszej sprawy do załatwienia. Wiadomo, jak to z takimi jest. Taka już zaleta z tego, że się długo żyje. Jak człowiek dostatecznie się w życiu namęczy, to nabiera wyczucia. – A jak to jest z „takimi”? – Jest na mojej liście zupełnie nierzetelnych mężczyzn. Przystojni, czarujący i zupełnie nierzetelni. – Jak to wyglądało, gdy Tiina Spinroth i Johannes Åkerblom pojawili się razem na klatce schodowej? – To było bardzo niedawno, więc wyraźnie to pamiętam. Przyszli razem i wydawali się dość spięci. Johannes próbował co prawda rozluźnić atmosferę, ale ta młoda kobieta miała zaciętą minę. – Zaciętą? – Zdecydowanie zaciętą. Gunnar Nyberg rozparł się wygodniej na prastarym kuchennym krześle i próbował złapać małą komórkę mózgową, która właśnie wybrała się na wakacje. – Jak dawno temu to mogło być? – zapytał. – Ach, jakieś parę dni temu – odparła Eva-Lisa Reymersson. Nyberg wyjął zdjęcie z wewnętrznej kieszeni swojej starej, od dawna spisanej na straty grubej kurtki i pokazał je starszej pani. – Czy to była ona? – zapytał. – Niech się pani nie spieszy. – Pan konstabl uważa, że stetryczałam? – odparła Eva-Lisa Reymersson, wyrywając mu z ręki fotografię. Przyglądała jej się przez chwilę, a potem odparła: – Tak, to ona. Weszli razem po schodach, a potem poszli do mieszkania Rainera. – Rainera? – Wielkie nieba, na pewno jest pan z policji? – Niestety – przyznał Gunnar Nyberg. – To przecież mieszkanie Rainera Krusego. Przystojny mężczyzna. Ale zawsze gdzieś żegluje. – A poza tym, pani Reymersson, nie powierzyłaby panu Krusemu nawet najdrobniejszej sprawy do załatwienia?
– Oczywiście, że nie. – A więc to ta kobieta? – Zdecydowanie. – Czy to mogło być przedwczoraj? W niedzielę? – Bardzo możliwe – odparła pani Reymersson. Gunnar Nyberg westchnął bezgłośnie, kiwnął głową i schował zdjęcie. Przedstawiało Lisę Jakobsson. – A więc widziała pani wcześniej w budynku tę kobietę? – spytał. – Tak – potwierdziła. – I wtedy była sama, tak? Kiedy to było? – To musiało być na początku lata. Wtedy nie była taka strasznie chuda. – Rozumiem – powiedział Gunnar Nyberg, wstając. Wyciągnął do niej rękę. Ujęła ją, a między jej oczami pojawiła się kolejna zmarszczka. Spytała: – Nie potrzebujecie mojej pomocy przy identyfikacji? Nie chcecie, żebym wam pomogła stworzyć portret? – Nie sądzę, żeby była taka potrzeba – odparł Gunnar Nyberg i udało mu się stłumić westchnienie znacznie lepiej niż wcześniej śmiech. Wyszedł. Był już bardzo zmęczony tą klatką schodową przy Jungfrugatan. Było blisko, ale nie zdobył zupełnie nic. Nienawidził, kiedy tak się działo. Gdy wyszedł na ulicę, musiał jednak uznać swoją klęskę i podzielić się ze światem swoimi brakami postępów. Wybrał numer na komórce. Gdy po drugiej stronie ktoś odebrał, oświadczył: – Mam w każdym razie potwierdzenie, że Lisa Jakobsson poszła z Johannesem Åkerblomem do mieszkania Tiiny Spinroth w ostatnią niedzielę. – I tylko tyle? – spytała Kerstin Holm. – Myślałem, że coś jest na rzeczy – odparł Nyberg. – Ale świadek była zdezorientowana. Twierdziła, że Lisa Jakobsson była tam już wcześniej tego lata. Nie widziała Tiiny Spinroth. Widziała natomiast zapewne Lisę Jakobsson i na przykład Åsę
Karlsson. A potem je ze sobą pomyliła. Ma około osiemdziesiątki. – Rozumiem – powiedziała Kerstin Holm. – A gdzież to znajduje się teraz szefowa? – W ruchu – odparła szefowa, rozłączyła się i zwróciła do swego innego, choć przebywającego na zwolnieniu podwładnego. Faktycznie była w ruchu. Niesamowicie trudno jej było usiedzieć w miejscu, a na posterunku było najgorzej. Coś nieokreślonego sprawiało, że nie mogła sobie znaleźć miejsca, i było to uczucie graniczące z obłędem. Odwiedzała na przemian swoich zmarłych i swoich umierających, jak w niezbyt przemyślany sposób sformułowała to w myślach. Teraz, gdy patrzyła na zupełnie łysego Viggo Norlandera na ławeczce w ogrodzie Södersjukhuset, myśl ta natychmiast wywołała w niej wyrzuty sumienia. Głównie dlatego, że naprawdę wydawał się umierający. – Gunnar? – spytał, głaszcząc powoli swój miękki, mały amulet w kieszeni szlafroka. Kiwnęła głową i odparła: – Tak. Nic nie znalazł. – Aha – powiedział Viggo Norlander i jego spojrzenie powędrowało nad Årstaviken. W ostatnim czasie naprawdę dużo patrzył w tamtą stronę. Wychodził do ogrodu dwa razy dziennie. Coś go tam wzywało. Pewnie strach przed leżeniem. – Kolejne przerzuty? – spytała Kerstin Holm. – Tak twierdzą – odparł Viggo Norlander. – Trzeba przeprowadzić kolejną operację. Już za parę dni. – Masz miejsce na kolejne blizny? – Miło, że tak bardzo mnie lubisz – odparł spokojnie Viggo. – Pytałam poważnie – odparła Kerstin. – Dość mocno cię już pokroili. – Zawsze znajdzie się miejsce na kolejną bliznę. Przez chwilę milczeli. Dziwne było to, że to wcale nie była niezręczna cisza. Tak jakby nic pomiędzy nimi nie mogło być niezręczne.
– Nie rozumiem tego – odezwał się Viggo – co to za typ seryjnego mordercy. Mówimy tu o poważnych problemach psychicznych? – Nie jestem tego pewna – odparła Kerstin Holm. – Na pewno mówimy o silnych emocjach, ale niekoniecznie o chorobie psychicznej. – W takim razie musi tu chodzić o zemstę – stwierdził Viggo. – Może jakaś poważna trauma z dzieciństwa? Seks, maltretowanie, niedożywienie przez całe dzieciństwo? Albo odwrotnie, otyłość? – Może. Ale to jest też bardzo specyficzne. Wygląda na to, że chodzi o powolne tortury, z dużym rozlewem krwi. Ludzie są tygodniami trzymani przy życiu. – Jak to miło, że tutaj przychodzisz i pocieszasz umierającego. – Nie jesteś umierający. Nie zamierzam tego akceptować. – Dobrze. No to jest nas dwoje. – Ale ostatnie informacje sugerują, że to są dwie sprawy. Szalony seryjny morderca i szajka zajmująca się prostytucją. I w obu tych sprawach chodzi o modyfikację ludzkiej powierzchowności. Anoreksja i chirurgia plastyczna. Nic tutaj nie dotyczy żadnych głębszych wartości. – Jak powiedziałaś? – Dobrze, dobrze… Wiesz, o co mi chodzi. – Wiem lepiej niż kiedykolwiek wcześniej, o co ci chodzi. Może nawet po raz pierwszy. – Tak myślałam. – Musicie szukać w przeszłości – powiedział Viggo. – To jakaś trauma, zapewniam cię. – Ale w czyjej przeszłości? Nie wiemy nawet, czy morderca jest mężczyzną, czy kobietą. – Ofiar, do diabła. Sprawdźcie te dwie, których jesteście pewni. Pierwszą, Åsę Karlsson, i ostatnią, Lisę Jakobsson. – Jak na razie – stwierdziła ponuro Kerstin Holm – Mordercy przeszkodzono. Skorzystajcie z tego. Stracił swoją rzeźnię, musi zaczynać od początku. Minie trochę czasu, nim będzie się można obawiać kolejnych ofiar. Właśnie teraz
można komuś uratować życie. Teraz powinniście zabrać się do tego na pełnych obrotach. – Rany, jaki ty się zrobiłeś mądry. Człowiek nie robi się mądry tylko dlatego, że udaje chorego. – Wezmę się w garść – zapewnił Viggo Norlander ze śmiertelną powagą. – Dobrze – odparła również ze śmiertelną powagą Holm. A potem ich spojrzenia znów odpłynęły w stronę jeziora Melar. Nie mieli już sobie nic więcej do powiedzenia, więc razem milczeli. Robili to wiele razy w ciągu ostatniego roku. Ileż to razy Kerstin Holm tu siedziała, przekonana, że po raz ostatni widzi kolegę, o którego martwiła się cała Drużyna A. I wkrótce siedziała tu znowu. Zamierzała to robić jeszcze wiele razy. Samo to, że straciło się jednego, nie oznacza, że drugi też musi umrzeć. Zadzwoniła komórka. Kerstin odebrała. To była Lena Lindberg. – Chciałabym pogadać z konkubentem Åsy Karlsson – powiedziała. – No proszę – stwierdziła Kerstin Holm. – Siedzi w areszcie i czeka na proces. Chcę mieć twoją zgodę, kiedy będę rozmawiać z komisarz Lailą Hyllfors ze sztokholmskiej policji. – Tylko nie mów, że to ta dziewczyna, której wszyscy dokuczali? – Wiem… – Masz moją zgodę. I to, po co naprawdę dzwonisz. – Ach tak? – Masz też moje całkowite wsparcie. Trudno jest zapuszczać się w przeszłość. Wiem o tym, możesz mi wierzyć. Lena Lindberg uśmiechnęła się i zakończyła rozmowę. Potem wzięła głęboki oddech i uniosła rękę. I wreszcie zapukała do drzwi. Laila Hyllfors była w wieku Leny, ale wyglądała co najmniej dziesięć lat starzej. Zaczęła już nawet mieć ciotkowaty styl.
To było dziwne, ale Lena uznała, że to do niej pasuje. W wyższej szkole policyjnej preferowała styl grzecznej dziewczynki ze Smalandii, a to w jakiś sposób budziło w młodych kogutach chęć, by się nad nią znęcać. Co prawda od czasu do czasu dołączało też do nich parę dziewczyn, które drwiły z Laili w typowo kobiecy sposób, ale przede wszystkim to była robota chłopaków. Tak naprawdę nawet nie myśleli o tym, że codziennie zajmowali się molestowaniem seksualnym. Społeczeństwo, w którym napaść wydarza się w sposób nieświadomy, nie jest zdrowym społeczeństwem. Feminizm miał jeszcze wciąż mnóstwo do zrobienia, to jasne. Ale cóż, to było dwanaście lat temu. Lena miała nadzieję i wierzyła, że mimo wszystko sytuacja przez cały czas się poprawia. Wkrótce będzie można mówić również o błędach dziewczyn, nie tylko facetów. Ale na to trzeba będzie jeszcze trochę poczekać. Lena nigdy nie kpiła z Laili – a przynajmniej nic takiego sobie nie przypominała – ale też nigdy nie stanęła w jej obronie. Z tego co pamiętała, przede wszystkim czuła ulgę, że to nie jej dokuczali. Nie, nawet jeden jedyny raz nie stanęła w jej obronie. Nawet raz nie stanęła po stronie Laili. Laila Hyllfors w starszym wydaniu miała co prawda dość wyraźną zmarszczkę na czole, ale ogólnie można było odnieść wrażenie, że stopiła się w jedno ze swoim trochę ciotkowatym stylem. A smalandzki akcent jej został. Okolice Vetlandy, przypomniała sobie Lena, wyciągając do niej rękę, o której nie można było powiedzieć, że nie jest ani trochę spocona. Dłoń komisarz Laili Hyllfors była ciepła i sucha, a jej uścisk mocny. Uścisk ręki komisarza. Zanurkowała w przeręblu i wypłynęła z innego. A teraz zdążyła już wyschnąć. Pojawiało się jedynie pytanie, ile zostało z wewnętrznych odmrożeń. – Szmat czasu – stwierdziła Hyllfors, wskazując na krzesło po drugiej stronie biurka. – Można tak powiedzieć – odparła Lindberg, siadając. Czuła, że siada na samej krawędzi krzesła, nie była jednak w stanie nic na to poradzić.
– A więc uważasz, że Johnny Stensson jest niewinny? Wiesz, ile mamy na tego gościa? Sekundy, jakie upłynęły, gdy Lena Lindberg próbowała skojarzyć nazwisko Johnny’ego Stenssona, wydawały jej się najdłuższe w życiu. Czuła, że głupawo się uśmiecha. W końcu zaskoczyło. – Pojawiły się pewne fakty, które wydają się o tym świadczyć. – Johnny Stensson ma kartotekę, która ciągnie się stąd aż do Mory. I ogólnie rzecz biorąc, to sama przemoc: bójki, pobicia, usiłowanie zabójstwa. Do tego regularnie bił Åsę Karlsson. Próba wydobycia Stenssona zza krat to nie jest dobry uczynek. Zapewniam cię. – Muszę się z nim spotkać. – Zobaczymy – odparła Laila Hyllfors, wbijając wzrok w Lenę. – Możesz streścić sprawę? – Ty pierwsza – odparła Laila Hyllfors i w jej ustach zabrzmiało to jak wyjątkowo wspaniałomyślna oferta. Lena szybko i niespodziewanie zwięźle podsumowała przebieg wydarzeń na Jungfrugatan. Hyllfors przyglądała się jej coraz mniej neutralnie i oficjalnie, a gdy Lindberg skończyła, spytała: – Seryjny morderca? To naprawdę są tacy w Szwecji? – Teraz w każdym razie tak. – Coś mi się wydaje, że nie możecie wykazać nawet jednej ofiary morderstwa. – Mamy Åsę Karlsson. – Która z pewnością została zamordowana przez swojego potwornego chłopaka. – Mówił, że zaginęła trzy tygodnie wcześniej? – Musisz zrozumieć, jaki to był rodzaj związku. Opierał się na terrorze. Åsa Karlsson nie miała żadnych przyjaciółek, żadnych przyjaciół i nie wolno jej się było kontaktować z rodziną. Ogólnie mówiąc, Johnny Stensson więził ją w mieszkaniu przy Untravägen i Hjorthagen. Czasem zabierał ją na spacery do Lill-Jansskogen tuż obok. Zrobił to również
w noc świętojańską. Znalazła ją paczka wesołych imprezowiczów o godzinie dwudziestej trzeciej czterdzieści sześć w piątek dwudziestego trzeciego czerwca pod jedną z sosen obok zbiornika wodnego przy Kattrumpsbacken. Była wtedy martwa od najwyżej pięciu godzin. Do tego jeszcze pewna kobieta, która spacerowała z psem w pobliżu zbiornika gazu, zidentyfikowała Johnny’ego Stenssona, który sam wychodził z Lill-Jansskogen o godzinie ósmej wieczorem. – A co mówił sam Johnny? – Że szukał Åsy. To było tak głupie, że potem cała reszta jego obrony legła w gruzach. – A reszta jego obrony opierała się na tym, że Åsa zaginęła trzy tygodnie wcześniej? – Mniej więcej. – A według niego w jaki sposób zaginęła? – Jak mówiłam, w sumie to trzymał ją pod kluczem i przebywali ze sobą dwadzieścia cztery godziny na dobę. Strzegł jej jak jastrząb. To zupełnie nie trzymało się kupy, żeby w takiej sytuacji mogła zniknąć. I do tego jeszcze nie wracać do domu przez trzy tygodnie. Kompletnie ją od siebie uzależnił. Ale on twierdzi, że się wymknęła, kiedy uciął sobie drzemkę. – Czy to możliwe, że stało się to około drugiej w piątek drugiego czerwca? – Co ty tu właściwie robisz?! – wybuchnęła Laila Hyllfors. – Przecież widać, że czytałaś wstępne wyniki śledztwa. – Nie czytałam – zaprzeczyła Lena Lindberg z całym spokojem, na jaki było ją w tej chwili stać. – Natomiast nasz morderca skontaktował się z nią przez komórkę tuż po wpół do trzeciej. Wszystko wskazuje na to, że stała wtedy w wypożyczalni filmów przy Jungfrugatan i że była na nią skierowana kamera monitoringu umieszczona po drugiej stronie ulicy. Jakąś minutę później została wprowadzona na klatkę schodową, torturowano ją przez trzy tygodnie, a potem wyrzucono ciało w Lill-Jansskogen. Jak wyglądały zwłoki? – Nie podoba mi się, że próbujesz unieważnić moje śledztwo – powiedziała z poirytowaniem Laila Hyllfors. – Rozumiem to. I jestem całkowicie przekonana, że zrobiłaś
to, co najlepsze, z materiałem, który był ci dostępny. Ale teraz pojawiły się nowe rzeczy. Wiesz, że czasami tak bywa. – Nie chcę wypuszczać Johnny’ego Stenssona – odparła szczerze Laila Hyllfors. – Ten człowiek to diabeł. Nie minie dużo czasu, a w jego sieć wpadnie nowa bezbronna dziewczyna. – A nie możesz go posadzić za coś innego? – Chcę go posadzić właśnie za to, że zgotował Åsie Karlsson piekło na ziemi. To, że być może później trafiła do jeszcze gorszego piekła, jest dla mojego śledztwa zupełnie nieistotne. Wiem, że to irracjonalne i błędne z prawnego punktu widzenia. Ale Åsa Karlsson, w sumie dość zwyczajna dziewczyna, może trochę bezwolna, może z niską samooceną, żyła wśród nas w piekle. To się działo za kulisami, w samym środku naszego uporządkowanego, spokojnego życia. Wśród nas, tu i teraz. A ta niesprawiedliwość, że Åsa po tym wszystkim, co zrobił jej ten pieprzony Johnny, padła ofiarą waszego szaleńca, doprowadza mnie do szału. Nie ma żadnej sprawiedliwości na tym pieprzonym świecie. Lena Lindberg przyglądała się Laili Hyllfors. Tego, co płonęło pod tą trochę ciotkowatą powierzchownością, nie sposób było pomylić z niczym innym. To była policjantka, która nie przepadała za niesprawiedliwością. A Lena Lindberg wiedziała dlaczego. – Przepraszam – powiedziała. Laila Hyllfors zmarszczyła brwi i przyszpiliła ją spojrzeniem. – Za co? – spytała. – Że nigdy… nie stanęłam po twojej stronie… Laila Hyllfors wybuchnęła śmiechem. Było w nim co prawda trochę goryczy, ale w gruncie rzeczy przede wszystkim słychać w nim było zaskoczenie. – Byłaś za słaba – odparła. – Myślę, że byłaś taka jak Åsa. Za niska samoocena, żeby coś zrobić. – Co masz na myśli? – Chyba przecież najbardziej zadowolona byłaś z tego, że to nie tobie dokuczają? – Tak. – Byłaś kompletną egocentryczką, wszystko kręciło się tylko
wokół ciebie i twojego wyglądu. Reszta świata prawie nie istniała. – Myślę, że masz całkowitą rację – odparła ze zdumieniem Lena Lindberg. – Nigdy źle o tobie nie myślałam – podjęła spokojnie Laila Hyllfors. – Ale myślałam za to, że powinnyśmy połączyć siły. Ty, ja i jeszcze parę dziewczyn spoza tego wielkiego sprzysiężenia macho. Dlaczego tego nie zrobiłyśmy? Dlaczego nie pomyślałyśmy nigdy, żeby się wspierać? – Za niska samoocena? Laila Hyllfors śmiała się głośno i długo, niemal hałaśliwie. W końcu powiedziała: – Trzech z nich pracuje teraz pode mną. Trzech. Jocke, Agge i Roffe. Agge i Roffe wciąż łażą w mundurach i jeżdżą wozem patrolowym. A ja jestem ich szefową. I mogę ci powiedzieć tyle: nie dostają zbyt interesujących zadań. Na taką małostkowość mogę sobie pozwolić. Lena Lindberg się roześmiała, jakby z ulgą. – Myślę, że masz całkowitą rację – powiedziała. Siedziały przez chwilę, pozwalając, by czas płynął. I to ani trochę nie bolało. – Paskudne jest to, że mnie to wzmocniło – odezwała się w końcu Laila Hyllfors. Przez głowę Leny przemknęło mnóstwo pustych frazesów. Była bardzo zadowolona, że udało jej się ani jednego nie wypowiedzieć na głos. – Pytałaś o zwłoki – powiedziała Laila Hyllfors dawnym tonem, z którego promieniowała skuteczność. – To nie było zabawne. To wtedy, gdy zobaczyłam ciało Åsy Karlsson, wiedziałam, że Johnny Stensson nie może wyjść na wolność. – Jak wyglądały obrażenia? – To były z całą pewnością rany od tortur. Przede wszystkim rany cięte, zadane kilkoma różnymi narzędziami o różnej ostrości. Jedno z nich prawdopodobnie przypominało piłę. Do tego rany miażdżone, od uderzeń, również za pomocą różnych narzędzi. I rany od ściskania jakimiś obcęgami. To było nie do opisania. Było też mnóstwo dawnych, na wpół zaleczonych ran,
blizn, śladów poparzeń, które były znacznie starsze niż trzy tygodnie. I była kompletnie wychudzona, jej ciało było tak szczupłe, że ledwie je było widać pod tą sosną. Jakby ten skurwysyn na domiar wszystkiego ją głodził. Biedna Åsa Karlsson była tak bliska Jezusa Chrystusa, jak to możliwe na tym świecie. Wzięła na siebie wszystkie ludzkie grzechy, samo jej ciało musiało znieść całe zło, do jakiego my, ludzie, jesteśmy zdolni. A to, kurwa, niemało. Również teraz Lena Lindberg nie była w stanie odpowiedzieć. Nie dało się tego podsumować lepiej, niż zrobiła to Laila Hyllfors. – W każdym razie zagłodziła się sama. – To było wszystko, co udało jej się z siebie wydobyć. – I można niemal zrozumieć dlaczego – odparła Hyllfors. I dodała: – Chyba w tym wszystkim chodzi o to, żeby nie stać się mizantropem. – Pewnie tak – powiedziała Lena Lindberg, wstała i wyciągnęła rękę. – Mam nadzieję, że nie minie kolejne dwanaście lat, zanim znów się spotkamy. – Też mam taką nadzieję – odparła Laila Hyllfors. – Na całe szczęście człowiek mądrzeje z upływem lat. Nie tylko staje się coraz starszy i bardziej pomarszczony, i coraz mniej lubi ludzi. Staje się też trochę mądrzejszy. A potem podała Lenie Lindberg grubą teczkę. – Śledztwo – powiedziała. – Gdyby tak się złożyło, że przypadkiem znajdziesz coś, dzięki czemu Johnny Stensson zostanie w pudle, będę to uważać za osobistą przysługę. – Dzięki – powiedziała Lena. – Będę cię informować na bieżąco, co się dzieje. Przyda nam się twoja pomoc. Lena Lindberg wyszła na korytarz w części posterunku zajmowanej przez sztokholmską policję. Przez chwilę stała i myślała. Myślała o przeszłości i o tym, że dobrze jest czasem do niej wrócić. Żeby nie zgniła i żeby ta zgnilizna nie rozprzestrzeniła się na całe życie. Myślała o zdolności, by się podźwignąć z poniżenia i bólu. Myślała o tym, jaką władzę ma nad nami wszystkimi
przeszłość. Myślała, jakie potężne uczucia potrafi budzić. Myślała o Tiinie Spinroth. Myślała, że rozwiązanie musi się znajdować w przeszłości. Że torturowanie kolejnych anorektyczek całymi tygodniami coś oznacza. Oznacza coś dużego, odrażającego, przemożnego. Co nie mieści się w tym, co ludzkie. Myślała o swojej niskiej samoocenie w młodości. Nie była pewna, czy teraz ta samoocena stała się wyższa. Czy nie była nadal kompletną egocentryczką? A potem pomyślała o Åsie Karlsson. O życiu ofiary wykorzystywanej i poniżanej. I o tym, jak sama to wszystko skierowała do wewnątrz i karała samą siebie. W ten pieprzony, kobiecy sposób. Zbierała razy od tego sukinsyna Johnny’ego Stenssona i karała samą siebie, stając się anorektyczką. Dlaczego jesteśmy takie cholernie głupie, myślała. Otworzyła teczkę i spojrzała na zdjęcia z Lill-Jansskogen i z prosektorium w Solnej. Åsa Karlsson faktycznie była chudziutka jak patyk. Już wcześniej była poważnie niedożywiona, a potem nastąpiły trzy tygodnie tortur, podczas których jedzenie bynajmniej nie stało w centrum. Lena patrzyła na jej twarz. Jaka dziwnie ładna. I jakby spokojna. Nareszcie spokojna. Wszystko się w niej skręcało. Wszystko bolało. Kolejna fotografia. Åsa Karlsson jako młoda gimnazjalistka. Studencka czapka na głowie i promienny uśmiech na już wówczas szczupłej twarzy. Wtedy coś pękło. Lena Lindberg stała na korytarzu posterunku i płakała. Cicho, krótko i intensywnie. I tyle musiało jej wystarczyć. Wyjęła komórkę i zadzwoniła. Po dość dużej liczbie sygnałów usłyszała głos: – Tak, tu Sara? Jak zwykle ze znakiem zapytania na końcu. Lena otarła łzy, uśmiechnęła się i przez krótką chwilę myślała o tym, że kobiety mogą być jak siostry. I powiedziała:
– Właśnie oglądam zdjęcia Åsy Karlsson. – Straszne? – Trudno to znieść. Zwłaszcza jeśli pomyśleć, że jest tylko jedną z wielu ofiar, które na pewno wkrótce znajdziemy. – Zaczynam mieć naprawdę dość przemocy wobec kobiet – powiedziała Sara Svenhagen. Znów była w placówce Handelsbanken przy Vasagatan. Znów dostała do dyspozycji pokój na zapleczu i pakiet skrupulatnie oznaczonych filmów z monitoringu. – Co robisz? – spytała Lena Lindberg w słuchawce. – Zaraz ją będę miała – powiedziała Sara Svenhagen. – Co? – Dwunasty maja – wyjaśniła Sara Svenhagen. – Przejrzałam cały rejestr razem z dyrektorem banku, czy jak on się tam teraz nazywa. Tiina Spinroth płaciła gotówką za trzy rzeczy. Opłaciła hosting, gdy rejestrowała domenę www.thinspiration.se, opłaciła ten sam hosting za mnóstwo miejsca na serwerze i płaciła za ogłoszenie w czasopiśmie „Twoje Zdrowie”. Stało się to o godzinie trzynastej trzydzieści dziewięć w piątek dwunastego maja. I zaraz do tego dotrę. Na filmie z kamery. – Jesteś pewna, że nie zobaczysz znowu jej sługusa Johannesa? – Istnieje takie ryzyko – odparła Sara. – Ale bardziej prawdopodobne jest to, że jeszcze się nie związała z Johannesem Åkerblomem. Wynajmowała to mieszkanie dopiero od dwunastu dni. – Teraz mnie naprawdę zaciekawiłaś. – Na filmie jest teraz godzina trzynasta trzydzieści pięć. Przewinę trochę do przodu. Sara kliknęła myszką. W lokalu banku ludzie biegali histerycznie w tę i z powrotem. Pewnie wciąż jeszcze była pora lunchu. W lewym dolnym rogu ekranu wyświetlany czas zmienił się na 13.36, potem na 13.37, a następnie na 13.38. W tym miejscu Sara zatrzymała film. A potem uruchomiła go bardzo powoli, nadal z telefonem komórkowym przy uchu. Cyfry na ekranie zmieniły się.
I u góry obrazu pojawiła się wysoka kobieta. Wyglądała dość dziwnie, intensywne różowe barwy, dziwaczna, różowa tiulowa spódniczka i złote kręcone włosy. Prawie nie było widać jej twarzy. Jej spojrzenie było zwrócone na kontuar, na stukoronowe banknoty, które powoli przeliczała. – Widzę ją – powiedziała Sara, wstrzymując oddech. – Opowiadaj! – Strasznie trudno to opowiedzieć. W końcu stukoronowe banknoty były już przeliczone. Ręka pracownika banku zgarnęła stosik i zniknęła. Wtedy ta dziwna istota powoli spojrzała w górę. Teraz patrzyła prosto w kamerę monitoringu. Miała przesadny makijaż w gotyckim stylu, trochę jak niedbała piętnastolatka, i był on równie barwny, co źle zrobiony. I był jak maska. Powoli uniosła obie ręce w stronę kamery. Dłonie były zaciśnięte. Zaczęła wysuwać palec po palcu, jakby liczyła. W końcu trzymała w górze obie dłonie, rozcapierzając do kamery osiem z dziesięciu palców o różowych paznokciach. A potem Tiina Spinroth uśmiechnęła się promiennie do Sary Svenhagen.
15 WIDZISZ SWÓJ PROMIENNY UŚMIECH rysujący się na tle wieży. Jest tak, jakby to wieża się uśmiechała. Gdy przesuwasz się kilkadziesiąt centymetrów w bok, twoja twarz, twoja straszna, źle umalowana twarz unosi się obok wieży. I już się nie uśmiecha. Już od dawna myślisz o sobie w drugiej osobie liczby pojedynczej. Wszystko jest w ten sposób prostsze, wiesz o tym. Nie możesz się do siebie zwracać inaczej niż „ty”. To dla ciebie świetne rozwiązanie. Komputer stoi na parapecie okna. Wieża też tam jest. Możesz to oglądać na żywo. To naprawdę niezła zabawa. Nazywają to Colour By Numbers. To takie dzieło sztuki. Interaktywne dzieło sztuki. Można o tym przeczytać w internecie. Wieża ma ponad ćwierć wieku, kiedyś L.M. Ericsson używało jej do eksperymentów z mikrofalami. Ale chodziło nie tyle o to, do czego ją wykorzystywano, ile o to, co mówiono. A mówiono: oto jesteśmy, oto jest technologia przyszłości. Szwecja była przodującym krajem w branży telekomunikacyjnej i wokół tego nowego rejonu produkcji telefonów wyrosła cała dzielnica. Wszystko, co zbudowano w okolicy, przeznaczone było dla pracowników nowej, przyszłościowej firmy. A wieża stała tam jak palec i wskazywała na piękny nowy świat, który miano stworzyć w tym przodującym w dziedzinie telekomunikacji kraju. A potem nagle wieża przestała spełniać jakąkolwiek funkcję. Palec nie był już połączony z żadnym ciałem. Po prostu stała. Stała tak, dopóki paru artystom nie przyszło do głowy, by ją wykorzystać. Steruje się tym samemu. Za pomocą telefonu komórkowego.
To dlatego stoisz tu teraz z komórką przy uchu. Czekasz. Okna wieży świecą pstrokatą mieszaniną kolorów. To błogie zestawienie czerwieni, zieleni i niebieskiego. Nie podoba ci się to. W tej chwili wieżą steruje ktoś inny, może siedzi w sąsiednim mieszkaniu i wygląda przez okno, podziwiając swój bezsensowny wybór. A może siedzi w Kirunie i ogląda swoje dzieło na żywo w internecie. Tak czy inaczej, koniec z tym. Teraz twoja kolej. Komórka podaje, że teraz twoja kolej. Wiesz, co masz zrobić. Najpierw wybierasz piętra, które chcesz zabarwić, za pomocą przycisków od 0 do 9. 0 to najwyższe piętro, a 9 – najniższe. Na koniec masz dodać #. Wciskasz 0123456789#. Sterujesz teraz równocześnie kolorami, które pojawiają się na tych piętrach. Pora wybrać kolor. Za pomocą przycisków numerycznych na telefonie możesz teraz mieszać czerwień, zieleń i niebieski, aż uzyskasz pożądaną barwę. Od 1 do 3 to czerwony, od 4 do 6 – zielony, od 7 do 9 – niebieski. Wyższa cyfra oznacza silniejszy odcień. Wciskasz tylko 3. Tylko cyfrę 3. I na koniec wpisujesz #. Za oknem wieża zmienia kolor. Wszystkie dziewięć pięter zabarwiają się na czerwono. Cała wieża świeci czerwienią. I to jest twoje dzieło. Zabarwiasz świat na czerwono. Stoisz przez kilka minut i patrzysz na czerwoną, świecącą wieżę. Aż do chwili gdy intensywną czerwień znów zastępuje jakaś blada, mdła pstrokacizna. Ktoś inny przejął kontrolę. Odwracasz się od okna i przechodzisz przez puste, ciemne mieszkanie. Podchodzisz do jednych z drzwi. Otwierasz je i zaglądasz do środka. Małą, pustą sypialnię rozjaśnia bardzo słabe światło. Ledwie możesz ją dostrzec, leży na podłodze, w pozycji embrionalnej. Jest taka niesamowicie szczupła. Srebrna taśma na ustach jest tam, gdzie powinna. Podobnie skórzane rzemienie wokół nadgarstków i kostek u nóg. Dziwisz się, że ona może spać. Ją zachowasz. Będziesz ją długo trzymać. Ma tę zaletę, że wie dlaczego. Dlaczego to wszystko się dzieje.
Zamykasz drzwi i idziesz dalej korytarzem. Przekręcasz klucz w następnych drzwiach. Tu jest jeszcze ciemniej. Ona nie śpi. Nie może spać. Podchodzisz do niej, do miejsca, gdzie leży. Łzy spływają po srebrnej taśmie. Zaglądasz w jej ciemne oczy. Widzisz w nich śmierć. I podoba ci się to. Wiesz przecież, że ci się podoba. Dotykasz mocno napiętego skórzanego rzemienia wysoko na ramieniu. Nie tak miało być. Ale sama jest sobie winna. Potem obejmujesz dłonią bandaż. Znów jest cały zakrwawiony. Bandaż, który jest tam, gdzie powinna być ręka. Głaszczesz ją powoli po kruczoczarnych włosach. I widzisz w jej spojrzeniu, że ona wie, że przyszła pora. Wie, że przyszła pora. Poluzowujesz skórzane pasy wokół nóg i podnosisz ją. Ledwie jest w stanie ustać na nogach. Musisz ją niemal zanieść do dużego pokoju, gdzie stoi nowy roboczy stół. Do tej pory używany był tylko dwa razy, raz dla każdej. Przypinasz ją i patrzysz za okno. Okna wieży lśnią, tworząc jakiś bezsensowny, pstrokaty wzór. Z irytacją, hałaśliwie otwierasz skrzynkę z narzędziami.
16 PIĄTEK 26 MAJA Nigdy nie czułem nienawiści. Czułem wiele rzeczy, ale nienawiść poczułem po raz pierwszy niecały rok temu. To był rok, kiedy próbowałem się zmierzyć z tym uczuciem. Z uczuciem nienawiści. Nie mogę powiedzieć, że mi się ono podoba. Ale to ono mnie napędza. W tej chwili właśnie ono mnie napędza. I wiem, do czego chce mnie doprowadzić. Właśnie na tym polega problem. Muszę być bardzo ostrożny. Bo to oczywiste, że teraz mnie szukają. Będzie to zapewne trudne lato. I najważniejsze, żeby nic nie dać po sobie poznać. Zupełnie nic. Jestem starym, doświadczonym szpiegiem. Widziałem wszystko. Spotykałem ich wszystkich, wszystkich tych morderców, wszystkich politruków bez sumienia. Zwalczałem ich, ale zawsze w ramach tego, co dozwolone. Co prawda w świecie, w którym żyję, granice tego, co dozwolone, są zupełnie inne niż w zwykłym demokratycznym społeczeństwie. Ale jednak się w nich trzymałem. Co mam zrobić teraz, kiedy to już nie wystarcza? Jakie mam możliwości? Jeśli się dobrze zastanowię, to odpowiedź brzmi: wszystkie. Mam wszystkie możliwości tego świata. Nikt w znanym wszechświecie nie ma tylu międzynarodowych kontaktów co ja. Oczywiście, że mogę sobie z tym poradzić. I mogę też działać poza ramami tego, co dozwolone. Muszę się cofnąć do tamtej chwili. Chwili gdy po raz pierwszy poczułem nienawiść. To przecież dlatego to piszę, by móc wyjaśnić swoje działania samemu sobie. Nie po to, by opowiedzieć, co zrobię. To się jakoś ułoży.
Potrzebuję autorefleksji. I niczego więcej. A więc kiedy zacząłem nienawidzić? Mogę wskazać dokładny moment. Potrafię podać dokładny czas, co do sekundy. I jestem przekonany, że nikt nic nie zauważył. To przecież moja specjalność. Dbać o to, by nic nie było widać. Szpiegów, którym nagle przyjdzie do głowy, by przejrzeć się w lustrze, niemal zawsze ogarnia obrzydzenie do samych siebie. W imię czego poświęcili zwyczajne, cywilizowane życie? I czy było warto? I przede wszystkim: kim się stali? Jakimi właściwie stali się ludźmi? Większość z nas zabijała. Właściwie wszyscy. Ja też zabijałem. Przeglądam się w lustrze i widzę człowieka, który zabijał. Faktem jest, że zabijałem we wszystkich częściach świata. Zabijałem szpiegów przemysłowych w Szwecji, bojówkarzy w Jugosławii, milicjantów w Sudanie, zabiłem seryjnego mordercę w USA, zabijałem nazistów w Urugwaju, przemytników broni jądrowej w Korei Północnej, paru mafiosów w Rosji, a nawet kilku zamachowców samobójców w Australii. To wszystko było uzasadnione. Od dawna nie żywię złudzeń co do tego, że jestem dobrym człowiekiem. Niemniej, w ostatecznym rozrachunku, pracuję dla słusznej sprawy. Nie chcę przestać w to wierzyć. Dopiero gdybym przestał, z trudem przychodziłoby mi przeglądanie się w lustrze. Tak więc nie mogę powiedzieć, by ta autorefleksja wzbudzała we mnie obrzydzenie do samego siebie. Nie bardziej niż u większości starszych ludzi. Niczego nie żałuję i nie tęsknię za tym, czego nie dostałem. Nigdy nie żałowałem, że nie mam dzieci. Nie wiem, czy coś ze mną jest nie tak. Brakuje mi natomiast partnerki, życiowej partnerki trochę bardziej stałego typu. Kogoś, kto rozumiałby mnie co najmniej równie dobrze, jak ja sam siebie rozumiem. Musiałem się zadowolić partnerkami innego rodzaju. To było w porządku. Dziewczyna w każdym porcie. Albo
przynajmniej w każdym kraju na kuli ziemskiej… Ale to brzmi niemal jak przechwałki. Czyżbym siedział i przechwalał się przed samym sobą? Kompletnie idiotyczny pomysł. Naprawdę nie o tym miałem pisać. Miałem pisać o tej chwili, gdy ogarnęła mnie nienawiść. Z początku nawet nie rozumiałem, co takiego czuję. Tak bardzo odbiegało to od moich normalnych reakcji. A wywołały to tylko słowa. Powściągliwe słowa pewnego człowieka. Dotkniętego człowieka. Przeżyłem o wiele gorsze rzeczy. Wówczas słowo „dotknięty” było faktycznie na miejscu. To nie podlegało dyskusji. W tym przypadku wyglądało to jednak inaczej. Nadeszło tak nieoczekiwanie. Cierpienie, które nadeszło z niespodziewanej strony. A dokonał tego – właśnie on. Człowiek, którego widziałem w zupełnie innej akcji i w zupełnie innych miejscach na ziemi. Wtedy po raz pierwszy naprawdę dotknęło mnie zglobalizowane zło. Trudno to wyjaśnić. Może byłem trochę bardziej podatny po ostatnim wyjeździe do Bagdadu. Bagdad. Tak, to jest piekło na ziemi. Naprawdę tak jest. Poznałem Bagdad na wylot. Widziałem różne frakcje – szyitów przeciwko sunnitom we wszystkich możliwych wariantach – i widziałem, jak zabijają się nawzajem, bez litości, na oślep, nie okazując żadnych emocji. Byłem świadkiem tego, jak zamachowcy samobójcy z czegoś skrajnego i wyjątkowego zmienili się w jedną z powszechnie używanych broni. I widziałem, co sprawiło, że stało się to możliwe. Próbowałem pomóc Irakowi stworzyć służbę bezpieczeństwa opartą na demokratycznych podstawach. Ale jak miałoby to być możliwe bez demokratycznych podstaw? Moja praca w ostatnich latach była paradoksem. Czy USA mają uczyć świat demokracji? Sztuki pozywania do sądu wyników wyborów?
Ale połączenie słów „służby bezpieczeństwa” i „demokracja” się nie sprawdza. Nie sprawdzało się nigdy i nigdzie. Tego się nauczyłem w ostatnich latach. Wszystko, w co wierzyłem, stanęło na głowie. Zawsze pracowałem dla niedemokratycznej instytucji. Zostawiano mnie w spokoju, ponieważ byłem skuteczny i zręczny. Byłem dobrym mordercą. Ale na moje ideały patrzono przez palce. Dobra, dobra, zostawcie M w spokoju, niech sobie wierzy, w co tylko chce, w reżim idiotów, w rządy ignorantów, w raj głupców, whatever. Dobrze, że w to wierzy, bo chyba podtrzymuje go to na duchu. Dzięki temu nie trzęsie mu się celownik. On nie czuje nienawiści, to dobrze. Dzięki temu pozostanie skuteczną maszyną do zabijania. A tego właśnie potrzebujemy. Potem zacząłem nienawidzić. Nie sądzę, żeby to zauważyli, nie potrafię sobie wyobrazić, by coś widzieli. Nikt nie wie, co myślę, nikt nie przeczuwa, co czuję. Pod tym względem tak naprawdę nie istnieję. Zastanawiam się, czy kiedykolwiek istniałem.
17 GDY SPOGLĄDAŁ na nieskończenie ponure wewnętrzne podwórze posterunku, widział okna Drużyny A. Pokój po pokoju. 301, 302, 303, 304 i nowy 305. No i 300, centralę dowodzenia, która w ogóle nie miała żadnych okien. Wszystkie te stare pokoje. Już od wielu lat pracował dla wydziału wewnętrznego. Był komisarzem, szefem. Od czasu do czasu był zmuszony prowadzić śledztwo dotyczące dawnych kolegów. Nie był już jednym z nich. A jednak nie miał żadnych wątpliwości, że jego serce wciąż jest tam. Czasem pracowali razem. Pewnie trochę częściej, niż powinni. I pewnie trochę zbyt często przymykał oczy na różne rzeczy. Zastanawiał się, co teraz robią. Niklas Grundström, szef całego wydziału wewnętrznego, był u niego przed chwilą i co nieco mu opowiedział. Paul Hjelm bardzo starannie przeanalizował zachowanie Grundströma. Czy coś świadczyło o tym, że wiedział? Czy miał jakiekolwiek pojęcie, czym zajmuje się jego najbliższy współpracownik? Nie, uważał, że do tej pory zdążył już dostatecznie dobrze poznać Grundströma. Grundström nie wiedział. Jeszcze nie. Paul Hjelm to widział. Niklas Grundström nie wiedział również o tym, że seryjny morderca Drużyny A zbliżył się do córki Paula Hjelma. I tak powinno pozostać. Jeśli to możliwe. Wrócił do Torego Michaelisa. Przeczuwał, że jego postępująca „autorefleksja”, jego „mocne strony” są w jakiś sposób związane z Drużyną A. Ale nadal nie do końca rozumiał jak. Być może wszystko to zrozumiał kompletnie na opak. Ale tak właśnie czuł. I nauczył się polegać na swoich uczuciach. Stały
się częścią jego racjonalnej skrzynki z narzędziami. Westchnął głośno, włączył Wielką mszę h-moll Bacha i zastanawiał się nad tym, co przeczytał. Tore Michaelis był mniej więcej takim człowiekiem, za jakiego go uważał. Z jednym wyjątkiem. Całe to zabijanie. Nie zdawał sobie sprawy, ilu ludzi zabił Michaelis. „Kilku zamachowców samobójców w Australii”, cóż to znowu za brednie. Nienawiść, myślał Paul Hjelm. Tore Michaelis nienawidzi. To dlatego zniknął. Bo nagle, w wieku sześćdziesięciu lat, po raz pierwszy w życiu ogarnęła go nienawiść. Chciał kogoś dorwać. Tak to musiało być. I mimo wszystko wiele świadczyło o tym, że zginął, próbując tego kogoś dorwać. Że nienawiść go zaślepiła, sprawiając, że po raz pierwszy zaczął się zachowywać irracjonalnie. Co, u diabła, mogło sprawić, że taki doświadczony szpieg i – powiedzmy to sobie wprost – zawodowy morderca do tego stopnia stracił koncepcję? Z jaką nieludzką siłą przyszło mu się zmierzyć? Paul Hjelm zapadł się w nieziemskie harmonie Bacha. Jakie to dziwne, że ten drobnomieszczański protestant stworzył najbardziej przełomową muzykę w historii świata. Jak to możliwe? Wciąż jeszcze nie zrozumiał tajemnicy sztuki i stało się to dla niego boleśnie jasne. Trzeba się stopić w jedno ze swoim dziełem i ten proces z drapieżną brutalnością oddziera części artysty, karmiąc nimi dzieło. To, co pozostaje w zewnętrznym świecie, rzadko bywa szczególnie imponujące. Znów wyjrzał na wewnętrzne podwórko posterunku. Na zewnątrz było ciemno. Upłynęły ponad dwa miesiące od przesilenia letniego i najkrótszej nocy w roku. Szwecja od dawna zmierzała ku mroczniejszym czasom. Ale po drugiej stronie podwórza płonęła lampa pilności. Nie był w stanie dokładnie ustalić, w których oknach, ale wyglądało to tak, jakby płonęła we wszystkich. Od Kerstin Holm aż po tych niżej w hierarchii. Jakby istniała w ogóle jakaś hierarchia.
Zastanawiał się, co robili. Potem wrócił do mocnych stron Torego Michaelisa. Nie wydawały się na tyle mocne, by nie można go było pokonać. Poszukał tych słabych. Od ścian jego pokoju odbijały się dźwięki glorii z Wielkiej mszy h-moll Bacha: Qui tollis peccata mundi, miserere nobis. Qui tollis peccata mundi, suscipe deprecationem nostram. „Który gładzisz grzechy świata, zmiłuj się nad nami. Który gładzisz grzechy świata, przyjm błaganie nasze”.
18 „ROZWIĄZANIE JEDNOSTKI najpóźniej do końca roku”, myślała Kerstin Holm, rozglądając się po pokoju numer 300 na posterunku w Sztokholmie, bardziej znanym jako centrala dowodzenia. Było to określenie do tego stopnia ironiczne, że w tej chwili wydawało się wręcz żałosne. Dziesięć ciężkich lat, dziesięć lat smutków i trosk, przemocy, której nie da się opisać, niesamowitej ilości ludzkiego zła – i dziesięć lat fantastycznej współpracy w sumie zwyczajnych ludzi, którzy nauczyli się żyć w piekle. Czy to naprawdę musi się teraz skończyć? Na krótką chwilę ogarnęła ją silna, ponura melancholia. Prawdziwie staromodna i całkowicie egocentryczna chandra. Co z nią będzie, jeśli Drużyna A zostanie rozwiązana? Jak przeżyje w zwyczajnej, mniej czy bardziej prestiżowej grupie, wśród gliniarzy macho, którzy myślą, że IQ to zespół rockowy? Ale bynajmniej nie powinna się w tej chwili nad sobą użalać. Czuła, że powinna się powstrzymać nawet przed sentymentalizmem, przynajmniej na razie. I przemówiła: – Sądząc po zgłaszanych nadgodzinach, wyjątkowo zresztą kosztownych, wczoraj wieczorem w naszych korytarzach płonęła lampa pilności. Chciałabym teraz usłyszeć, nad czym tak świeciła. Zgromadzeni członkowie Drużyny A spoglądali po sobie. Kerstin Holm odniosła wrażenie, że po prostu próbują zrozumieć, co takiego powiedziała. Uśmiechnęła się pod nosem. A oni to zauważyli. Arto Söderstedtowi jak zwykle bardzo trudno było pogodzić się z takim ukradkowym uśmiechem. – To są po prostu dwie sprawy, które się ze sobą łączą – powiedział.
A potem zamilkł i zapadł się gdzieś głęboko w siebie. – Możliwe, że będziesz musiał rozwinąć tę myśl – stwierdziła Kerstin Holm, świetnie zdając sobie sprawę, że nie doczeka się żadnej odpowiedzi. – Albo możemy sformułować to tak – odezwała się Lena Lindberg. – W tej chwili gdzieś w tym mieście prawdopodobnie co najmniej dwie kobiety są torturowane. Dokładnie w tej chwili. Bardzo szybko od tego umrą. Każdą sekundę, w której nie pracujemy po godzinach, odbieram wręcz jako zbrodnię. – Jak najbardziej skłonna jestem się z tobą zgodzić, ale chciałabym, aby Arto rozwinął swoją myśl. Arto jednak najwyraźniej zupełnie nie zamierzał rozwijać swojej myśli. – No to zacznijmy od czegoś bardzo namacalnego – zaproponowała Sara Svenhagen, jakby chciała trochę rozładować atmosferę. – Z Anglii przyszła odpowiedź w sprawie DNA. W centrali dowodzenia natychmiast zaległa cisza. – Takie informacje dostajemy z wyprzedzeniem – powiedział Jorge Chavez. – To jest ta wielka zaleta bycia zięciem szefa techników. – Albo być może jego córką – odparła niewzruszenie Sara i ciągnęła dalej: – Jak wiecie, chodzi o cztery DNA z mieszkania i jedno spoza mieszkania. Mimo dalszych badań ekipie z Państwowego Laboratorium Kryminalistycznego nie udało się poza tym wyizolować żadnego innego materiału genetycznego. A to oczywiście świadczy o tym, że osoba, którą dla wygody nazywamy Tiiną Spinroth i która zapewne spędziła tam cztery miesiące, wie, jak posprzątać mieszkanie. I mam tu na myśli „posprzątać” w najściślejszym znaczeniu tego słowa. Sara Svenhagen przerwała na chwilę, rozejrzała się wśród skupionych milczących kolegów w centrali dowodzenia i ciągnęła dalej: – Ofiary nazywają się kolejno: Åsa Karlsson, Louise Strömberg, Marisa Santos i Lisa Jakobsson. DNA Åsy Karlssons było już w naszej bazie, ponieważ jakiś czas temu znaleziono ją martwą. Do niedawna nazywano tę
sprawę „morderstwem w środku lata”. Osoba, która najprawdopodobniej była ofiarą numer dwa, Louise Strömberg, mieszkała w małej miejscowości o nazwie Verveln w Östergötlandzie, niedaleko granicy ze Smalandią, między Kisą a Vimmerby. Wczoraj mieszkanie Louise Strömberg w Verveln zbadała ekipa z Państwowego Laboratorium Kryminalistycznego i znaleziono DNA zgodne z tym zidentyfikowanym w Anglii. Najwyraźniej sami jesteśmy w stanie dokonywać tego typu porównań tutaj w Szwecji. Miejscowi świadkowie byli zgodni, że Louise Strömberg w chwili zaginięcia była poważnie niedożywiona. – Cóż za niespodzianka – powiedział Gunnar Nyberg. – Trasę jej podróży w czwartek dwudziestego drugiego czerwca potwierdziły Szwedzkie Koleje Państwowe. Tuż po czwartej po południu wsiadła do pociągu Kustpilen na stacji w Vimmerby, przesiadła się na Dworcu Centralnym w Linköping i dotarła pociągiem X2000 na Dworzec Centralny w Sztokholmie o godzinie dziewiętnastej czterdzieści. Tuż po godzinie dwudziestej znajdowała się w wypożyczalni filmów przy Jungfrugatan na Östermalmie, a o dwudziestej siedem odebrała połączenie z numeru komórkowego, którego użyto jedynie przy pięciu okazjach. Jej późniejsze losy są niepewne, ale technicy oceniają, że na tak zwanym stole roboczym w mieszkaniu Tiiny Spinroth przy Jungfrugatan było półtora litra jej krwi. – Czyli Louise Strömberg przyjechała z Virveln do Sztokholmu tylko po to, by kupić superpreparat odchudzający Anamagica? – spytała Kerstin Holm. – Verveln – poprawił ją Arto Söderstedt. – Mieszkał tam pisarz Olle Hedberg. Jeśli ktokolwiek go pamięta. Człowiek, który nigdy się nie śmiał. – Gdzie się miała zatrzymać w Sztokholmie? – Nie wiadomo – odparła Sara Svenhagen. – Ale z Verveln do dworca w Vimmerby dojechała na rowerze. Zdrowa, szczęśliwa anorektyczka na rowerze. A potem mamy coś zupełnie innego i przypuszczam, że Arto nastawia już uszu. – Nastawiam uszu o wiele częściej, niż się ludziom wydaje
– oświadczył z roztargnieniem Arto Söderstedt. – Wiem – pocieszyła go Sara. – Kolejna ofiara nie mogłaby być bardziej odległa od zdrowej, szczęśliwej anorektyczki. Kobieta, która w kontaktach z Tiiną Spinroth podawała nazwisko Marisa Santos, nazywa się w rzeczywistości Armanda Carneiro i pojawia się stosunkowo często w europejskich kartotekach. – Europejskich? – spytał Arto Söderstedt. – Mówiłam przecież, że cię to zainteresuje. – Wiem – pocieszył ją Arto. – W kilku hiszpańskich, paru francuskich, ale przede wszystkim w dużej liczbie portugalskich śledztw. – Ach – powiedział Arto Söderstedt i znowu zamilkł. – Armanda Carneiro jest Portugalką z Lizbony. Jej ojciec jest Portugalczykiem, a matka pochodzi z Mozambiku. Innymi słowy, jest Mulatką. Chciałabym wam teraz pokazać dwa jej zdjęcia. Sara Svenhagen wstała i podeszła do pulpitu, na którym stał komputer. Kliknęła kilka razy myszką i wyświetliła zdjęcie wesoło uśmiechniętej, brązowoskórej dziewczyny, która mogła mieć niecałe dwadzieścia lat. Nos miała dość szeroki, a rysy były raczej afrykańskie niż europejskie. Sara kolejny raz kliknęła myszką i pojawił się zupełnie inny obraz. Jakby patrzyła na inną kobietę. Nos był wyraźnie węższy, niemal spiczasty, a skóra miała lekko żółtawy odcień. – Jest tu też trzecie zdjęcie – powiedziała Sara i pokazała je. Przedstawiało kobietę, która z wyjątkową zręcznością przerzuca nogę przez płotek. Ubrana była w amerykański strój olimpijski rocznik 1992. – Gail Devers w biegu po złoto podczas igrzysk olimpijskich w Barcelonie w 1992 roku – powiedziała Sara Svenhagen i znów pokazała poprzednie zdjęcie. – A to jest Armanda Carneiro rok temu. Twarze były faktycznie łudząco podobne. – Chciałabym jednak zwrócić waszą uwagę na różnice pomiędzy tymi kobietami – podjęła Sara Svenhagen. – Armanda Carneiro, jak widzicie na tym zdjęciu, jest dość
poważnie niedożywiona. – Ale po operacji plastycznej, żeby wyglądać tak jak Gail Devers – zauważył Arto Söderstedt. – Jeśli wziąć pod uwagę, że Devers była jedną z najbardziej muskularnych sportsmenek w USA, anoreksja niewątpliwie burzyła tę iluzję – stwierdziła Sara Svenhagen. – Co zapewne rozwścieczyło zamawiającego – dodał Söderstedt. – Teraz twoja kolej, Arto – powiedziała neutralnie Kerstin Holm. – Na pierwszą informację natknąłem się wczoraj. Miało to miejsce w Portugalii – zaczął Söderstedt ze wzrokiem utkwionym w nieporządnej stercie papierów. – Pewien bogaty biznesmen zamówił sobie kopię aktorki Lauren Bacall, no wiecie, żony Humphreya Bogarta. Ale kiedy spotkał się z alfonsem w podejrzanej bocznej uliczce w Bradze, w północnej Portugalii, zjawiła się grupa mrocznych szczupłych cieni i zamordowała alfonsa, obdzierając mu ze skóry głowę i twarz. Na oczach zszokowanego biznesmena. – O do diabła! – wybuchnęła Kerstin Holm. – Erynie? – Na to wygląda – przyznał Söderstedt. – Z nieco zmodyfikowanym modus operandi. Szukałem dalej w całej Europie i znalazłem jeszcze kilka interesujących spraw. Kilka miesięcy temu w Madrycie pewnego alfonsa spotkał ten sam przykry los. Nie ma natomiast żadnych wzmianek o jakichś prostytutkach po operacjach plastycznych. Takie wzmianki pojawiają się natomiast w dwóch innych miejscach. Jeszcze jedna w Portugalii, na przedmieściach Lizbony, gdzie podczas nalotu ujęto prostytutkę, która wyglądała dokładnie jak Angelina Jolie. No wiecie, Lara Croft, córka Jona Voighta i partnerka Brada Pitta. Ponoć podobieństwo było „wręcz zdumiewające”. I jeszcze dziewczyna w Paryżu, która była kropka w kropkę jak Madonna i świadczyła usługi seksualne według książki In Bed With Madonna. Wszystko to miało miejsce w ciągu ostatniego roku. Poza tym o tej szajce sporo się plotkuje w internecie. Ludzie spekulują, w jaki sposób właściwie mogliby sobie „zamówić” swoją idolkę. Spekuluje się
również o cenie, która podobno ma wynosić około miliona euro. – W tym kontekście dobrze byłoby wrócić do kwestii DNA – zauważyła Sara Svenhagen. – Naszemu zabójczemu Arto udało się postrzelić na klatce schodowej w budynku przy Jungfrugatan brazylijskiego płatnego mordercę o imieniu Thiago. Nie wiadomo do końca, kim jest, posługuje się jedynie imieniem Thiago i wynajmuje swoją broń i mordercze zdolności temu, kto najwięcej płaci. – A w tym wypadku tym, kto najwięcej płaci, jest szajka zaopatrująca bogatych mężczyzn w opatrzone mikrochipami prostytutki po operacji plastycznej, które mają być podobne do dziewczyny z ich mokrych snów – dodał Arto Söderstedt. – Thiago tam był, by sprowadzić z powrotem uznaną za zbiegłą sobowtórkę Gail Devers, Amandę Carneiro – powiedziała Kerstin Holm. – Ale zamiast tego stanął oko w oko z jej odciętą ręką. – Jeśli można stanąć oko w oko z ręką – zauważył Arto Söderstedt. – Musimy się dowiedzieć wszystkiego, co tylko możliwe, o tym Thiago. Brazylijczyk? Czy to mimo wszystko brazylijska szajka z europejską bazą w Portugalii? – Całkiem prawdopodobne – zgodził się Söderstedt. – Potem powoli rozprzestrzeniają się na Hiszpanię i Francję. I z jakiegoś powodu na Szwecję. A teraz polują na nich antyczne greckie boginie, które zwą się Eryniami. – Możesz poszerzyć swoje międzynarodowe wyszukiwania na Brazylię? – spytała Kerstin Holm. – Myślę, że jak najbardziej – odparł Söderstedt. – I dalej. Czy na przykład istnieje jakiś szwedzki fanklub Gail Devers? Dowiedz się wszystkich takich rzeczy. Na pewno istnieje jakiś chatroom dla mężczyzn, którzy siedzą cały czas w internecie i mają fiksację na jej punkcie. Z drugiej strony nie jest pewne, czy imitacja Devers została zamówiona w Szwecji. Wszystko przecież wskazuje na to, że próbowała się zagłodzić na śmierć, gdy Tiina Spinroth dorwała ją w swoje szpony. Może faktycznie uciekła przed syndykatem. Z Europy Południowej.
– To by wyjaśniało, dlaczego minęło tyle czasu, zanim ją znaleźli – kiwnął głową Söderstedt, zaglądając w swój chaotyczny stos papierów. – Kiedy kontaktowała się przez komórkę z Tiiną Spinroth? W tym miesiącu, tak? No tak, dwunastego sierpnia. Upłynęły ponad dwa tygodnie, nim Thiago ją odnalazł. – I dwa tygodnie, nim Armanda Carneiro wyjawiła Tiinie Spinroth, że ma nadajnik – dodała Sara Svenhagen. – Zrobiła to, kiedy się już poddała – pokiwał głową Söderstedt. – Przez cały ten czas żyła w przekonaniu, że po nią przyjdą. Że ktoś przyjdzie i ją uwolni. Była torturowana dzień po dniu i w końcu nadzieja stopniała. Wtedy to powiedziała. Wyciągnęła swojego asa z rękawa. I odcięto jej rękę. Może myślała, że Spinroth ją wypuści, kiedy się o tym dowie. Ale do tej pory powinna była już wiedzieć, z kim ma do czynienia. – Nie rozumiem jednak, co ona robi w Szwecji – powiedziała Kerstin Holm. – Chyba naprawdę uciekła przed syndykatem. – Logika podpowiada, że w każdym razie musi mówić po szwedzku – stwierdził Jon Anderson. – W przeciwnym razie nie mogłaby przeczytać tej strony internetowej. Nie ma angielskiej wersji strony www.thinspiration.se. – A w każdym razie nic nam o tym nie wiadomo – dodał Jorge Chavez. – Obdzierają skórę z twarzy? – spytał nagle Gunnar Nyberg. – Kiedy ofiary jeszcze żyją – odpowiedział Söderstedt. – Mam zdjęcia. Chcesz zobaczyć? – Niekoniecznie – odparł Nyberg. – W każdym razie wygląda na to, że nasze Erynie lubią przesadzać. Skądś już to znamy. – Ostatnio zabijały ludzi samym bólem – stwierdził Söderstedt. – A więc czemu nie? – A więc to miałeś na myśli? Kiedy mówiłeś o dwóch sprawach, które się ze sobą łączą? – spytała Kerstin Holm. – Tak. Tak się złożyło, że Tiina Spinroth przypadkiem wybrała prostytutkę z tego syndykatu na swoją ofiarę. Armanda Carneiro była anorektyczką i sama wpakowała się w jej sieci. Tak jak wszystkie pozostałe. Gdy tylko Spinroth
dowiaduje się, że Carneiro ma wszczepiony nadajnik telemetryczny, zapewne tak samo jak wszystkie inne prostytutki z syndykatu, odcina jej rękę i opuszcza to miejsce. Policja zjawia się mniej więcej równocześnie z zawodowym mordercą, ale wtedy Spinroth zdążyła już zwinąć swoje manatki i zwiać. Zdaje sobie sprawę, że z tymi chłopakami nie ma żartów i że szajka do tej pory powinna już być na tropie swojej zaginionej, specjalnie zaprojektowanej dziwki. Wpada w coś w rodzaju bardzo racjonalnej paniki i opuszcza mieszkanie. Ale najpierw profesjonalnie po sobie sprząta. Być może wtedy zabija pozostałe ofiary. A może nadal żyją. Ale jak wyciągnęła dwie żywe ofiary tortur z mieszkania w środku miasta, to już pozostaje zagadką. Jak to było możliwe? – Były uśpione – stwierdziła Sara Svenhagen. – We krwi z mieszkania wykryto przecież sporo środków usypiających. – To niemal jeszcze gorzej – zauważył Söderstedt. – Jak by je wtedy wydostała? Zwłoki można jeszcze poćwiartować i wynieść w kawałkach. – Ale przyjemna rozmowa – zauważył Jorge Chavez. – Niestety, to niezbyt przyjemny świat – odparł mu Söderstedt. – Jest silna – powiedziała Svenhagen. – Usypia je i wynosi w walizkach. – Skąd wiesz, że jest silna? Sara Svenhagen, która wciąż stała na podwyższeniu obok pulpitu Kerstin Holm, znów odwróciła się do komputera i zaczęła klikać myszką. Zdjęcie Armandy Carneiro po operacji plastycznej zastąpione zostało zdjęciem z banku. Jakaś starsza pani właśnie znikała z obrazu po lewej stronie, ręka pracownika banku spoczywała na przycisku zmieniającym numer w kolejce, a na górnej krawędzi obrazu zaczęła się pojawiać czyjaś noga. Była to noga kobieca, w dziwnych różowych butach na wysokim obcasie. Sara wskazała na nogę. – To noga Tiiny Spinroth – powiedziała. – Właśnie ma zapłacić rachunki za domenę, hosting i ogłoszenie w czasopiśmie. Teraz, panie i panowie, zobaczycie, jak wygląda.
– A więc to ona?! – wybuchnął Jorge Chavez. – Właściwie to Lena i ja spędziłyśmy cały wczorajszy wieczór, zadając sobie to pytanie. Zobaczcie sami. Film ruszył. Wysoka, dziwnie ubrana kobieta zjawiła się w kadrze z całą baterią intensywnych różowych kolorów, w dziwacznej tiulowej różowej spódnicy i z wielką czupryną żółtych, kręconych włosów. Przez dłuższą chwilę liczyła stukoronowe banknoty, nie pokazując twarzy. Ręka pracownika banku zgarnęła stos banknotów i zniknęła. Wtedy ta dziwna istota powoli podniosła wzrok. Teraz patrzyła prosto w kamerę monitoringu. Sara zatrzymała film. – Tak, przyjaciele. Oto ona. Drużyna A przez dłuższą chwilę przyglądała się dziwnie umalowanej kobiecej twarzy. – Czy to na pewno sama Spinroth? – spytał Chavez. – Posługiwała się swoim chłopcem na posyłki przy dokonywaniu innych opłat w tym samym banku. Czy to na pewno nie jakiś wynajęty pajac? Popatrzcie na to spojrzenie. Wie, że jest filmowana. Nabija się z nas. Wzięła najgorszą idiotkę, jaką mogła znaleźć na ulicy, i zapłaciła jej. I poinstruowała ją, jak się ma zachowywać przed kamerą. – Pewnie może tak być – przyznała Svenhagen. – Ale dyskutowałyśmy o tym wczoraj z Leną i doszłyśmy do wniosku, że to mimo wszystko ona. Obejrzyjmy dalej. Film na ścianie znów ruszył. Kobieta powoli uniosła obie dłonie do kamery. Były zaciśnięte w pięści. A potem zaczęła wysuwać palec po palcu, tak jakby liczyła. W końcu trzymała w górze obie ręce, rozcapierzając osiem z dziesięciu palców i jakby pokazując je do kamery. Uśmiechała się przy tym szeroko. Potem wrócił pracownik banku, dał jej pokwitowanie i zniknęła. – I to by było na tyle – stwierdziła Sara Svenhagen. – A jak wyglądało wasze wczorajsze rozumowanie? – spytała Kerstin Holm. – Dlaczego ma to być ta prawdziwa Tiina Spinroth? – Upłynęło dwanaście dni, odkąd wynajęła mieszkanie przy
Jungfrugatan. Możliwe, że poznała już Johannesa Åkerbloma, ale nie zdążyła jeszcze owinąć go sobie wokół palca. I absolutnie nie bierze nikogo z ulicy. Unika jakiegokolwiek kontaktu z ludźmi. Nie chce pozostawić po sobie żadnych świadków. Pomyślcie tylko, co spotkało Johannesa. Nie, robi to sama. Ale przebiera się za to straszydło. – To facet, do diabła – powiedział Gunnar Nyberg, wskazując na w tej chwili pustą ścianę. – To do tego właśnie musimy dojść – odparła Sara Svenhagen. – Czy to mężczyzna przebrany w dziwny kobiecy strój, czy też kobieta przebrana w dziwny kobiecy strój. – Puść to jeszcze raz – poprosił Arto Söderstedt. I tak się stało. Sekwencja się powtórzyła i kilka razy po drodze została zatrzymana w różnych miejscach. I naprawdę trudno było stwierdzić, czy to mężczyzna, czy kobieta. – Jeśli to kobieta, to naprawdę bardzo wysoka – powiedział Nyberg. – Już nie jesteś taki pewien? – spytał Chavez. – Tak, niech mnie diabli. Nie mam pojęcia – odparł Nyberg. – Nie da się powiedzieć. To jakiś cholerny rodzaj nijaki. – Widziałem w życiu sporo transwestytów – odezwał się Jon Anderson. – Zwykle jestem dość wyczulony na przynależność płciową i tak dalej… Ale naprawdę nie wiem. Równie dobrze to może być transwestyta. Kiepski transwestyta. – A jeśli to kobieta? – spytał Gunnar Nyberg. – Co w takim razie można o niej powiedzieć? Poza tym, że jest wysoka. – Próbuje nas przekonać, że jest mężczyzną – odparła Lena Lindberg. – To swoją kobiecość ukrywa pod makijażem. Taki paradoks. – Niestety, chyba będziemy musieli odłożyć decyzję na później – stwierdziła Kerstin Holm. – Rozmawiałyście z tym pracownikiem banku? – Tak – potwierdziła Sara Svenhagen. – Niestety, nie miał nic nowego do dodania. – Szkoda. No tak… A co my mamy do dodania? – Palce – powiedziała Sara. – Pokazuje osiem palców, jeden po drugim. Co to znaczy? Osiem ofiar? Do tej pory? Czy może
taki wyznaczyła sobie cel? – To chyba głównie z tego powodu doszłyśmy do wniosku, że to prawdziwa Tiina Spinroth – stwierdziła Lena. – Ona przekazuje nam wiadomość. Wtedy nie porwała jeszcze ani jednej dziewczyny, a przynajmniej nic nam o tym nie wiadomo. Pierwsza, Åsa Karlsson, zostaje porwana dopiero na początku czerwca. Ale tutaj już planuje na dobre. Albo, tak jak mówiliście, zamordowała już osiem osób. Gdzieś indziej… – Portugalia? – spytał Arto Söderstedt. – Czyżby istniało takie powiązanie? – Raczej nie, co? – mruknęła Kerstin Holm. – To tylko jedna z pięciu. – Pięciu, tak – powiedział Jorge Chavez. – Pięciu, wliczając Tovę Hjelm. Czy ona była jedną z zaplanowanych ośmiu? Czy to jest wymierzone w Paula? W nas? W policję? – A nie można spojrzeć na to odwrotnie? – spytała Sara Svenhagen. – To, że wypuściła do nas Tove, może raczej oznaczać, że córka Paula nie jest jedną z tych ośmiu. – Dlaczego tak myślisz? – zainteresowała się Kerstin. – Czy nie zostawiłaby sobie Tovy, gdyby naprawdę chciała się nią na poważnie zająć? Mogła jej wcale do nas nie przysyłać. Tovy właściwie nigdy nie było w jej planie. – Całe to planowanie w ogóle brzmi dosyć dziwnie – zauważył Gunnar. – To przecież one kontaktują się z nią przez stronę internetową, a nie na odwrót. W tych konkretnych osobach nie może być nic specjalnego. Uosabiają jedynie coś, co ona chce niszczyć. Anorektyczki. Szczupłe dziewczyny. Dlaczego wytycza sobie jako cel akurat osiem, skoro wybiera je na chybił trafił? Coś się tutaj nie zgadza. – Może te osiem palców oznacza coś innego? – podsunął Arto. – Jak na przykład? – Cokolwiek. Jakiś adres, tajny znak dla wtajemniczonych, fajny gest, czysty obłęd. – To również będziemy musieli zostawić – powiedziała Kerstin. – Na razie. Technicy wypracują jak najlepszy jej portret, a wtedy roześlemy list gończy w całym kraju. Pozostaje
nam tylko kwestia strony internetowej, domeny i tak dalej. Jon? – Istnieje adres IP, z którego treści załadowano na stronę – powiedział Jon. – Ciągle go sprawdzam. To dość skomplikowany proces w dzisiejszych czasach sieci i łączy szerokopasmowych. Formularz na stronie jest wysyłany pod anonimowy adres Hotmail, który założono z komputera o tym samym IP. – Jak bliski jesteś tego, żeby go namierzyć? – Dość bliski. Nie będę was zamęczał szczegółami i zgłoszę się, jak tylko będę wiedział coś więcej. Te numery IP to naprawdę dżungla, łagodnie powiedziawszy. Zaczęliśmy też, a raczej ja zacząłem, bo szczerze mówiąc, Jorge zajmuje się głównie rejestracjami i bankomatami, sprawdzać komputery ofiar. Skąd wchodziły do sieci i jak znalazły www.thinspiration.se. W większości przypadków to całkiem jasne. Lisa Jakobsson ze swojego laptopa przy Gästrikegatan, Louise Strömberg ze swojego starego komputera stacjonarnego w Verveln w Östergötlandzie, Åsa Karlsson z jeszcze starszego komputera w domu czy jak to nazwać, w Hjorthagen. Sprawa natomiast jest trochę bardziej skomplikowana z Armandą Carneiro. Wysłała zgłoszenie o zainteresowaniu zakupem z publicznego komputera w Bibliotece Królewskiej w Sztokholmie. Co świadczy albo o tym, że była tu tylko z wizytą na jakiś czas, bez komputera i stałego adresu, albo że dość dobrze zna się na komputerach i nie chce pozostawić po sobie śladów. – Albo po prostu dostała instrukcje od syndykatu, dla którego pracowała, żeby zawsze używać publicznych komputerów – podsunął Jorge. – Jasne – powiedział Jon. – Ale w takim razie była w Bibliotece Królewskiej, surfowała w sieci i przypadkiem znalazła thinspiration.se? To się wydaje jakieś dziwne. – A numery komórkowe? Arto? – Numery komórkowe wszystkich pięciu ofiar zostały zidentyfikowane i otrzymałem listy z wydrukiem połączeń. Teraz właśnie próbuję ustalić, z kim łączyły się te numery.
A więc do kogo jeszcze dzwoniły nasze ofiary i kto do nich dzwonił mniej więcej w czasie, gdy zaginęły. – Świetnie – stwierdziła Kerstin, którą już to wszystko zmęczyło. – A teraz do roboty! Wracajcie do rzeczywistości.
19 SOBOTA 27 MAJA Sobota. Pomyśleć tylko, że nigdy nie czułem różnicy między dniem powszednim a weekendem. Dla większości ludzi „sobota” ma szczególne brzmienie. W moim przypadku tak nie jest. Dla mnie to tylko nazwy, niekończący się strumień określeń, które niczym się nie różnią od innych. Brzmi to tak, jakbym się skarżył. Nie skarżę się. Moje życie było mniej więcej takie, na jakie liczyłem. Niewielu przeżyło to, co ja. Dziś podjąłem decyzję. Dorwę go. Teraz sprawy przybrały poważny obrót. Chwila, gdy po raz pierwszy poczułem nienawiść, przyszła tak nieoczekiwanie. Powinno się to stać w Jugosławii, Ruandzie, Sudanie albo w Afganistanie. Ale nie stało się nawet w Iraku. To było w Sztokholmie. Spędziłem noc, wybierając rodzynki z ciasta wśród moich mocno zapomnianych, ulubionych autorów. Benedetti, Cochinescu, Drigo, Reginève, Bordewijk, Sezaock, Dimitrowa, Herfanda, Eschine, Gunesekera. Mówili tym samym, jasnym językiem. Zwłaszcza trzecie zdanie u Bordewijka przepełniło mnie takim smutkiem. Pomyśleć tylko, że żadnego z nich od tak dawna nie czytałem. To było w Sztokholmie, niecały rok temu, i byłem taki nieprzygotowany. I na domiar złego to był policjant. Nie osierocone, okaleczone dzieci w Ruandzie, nie więźniowie obozów koncentracyjnych w Bośni, nie zwłoki niemowląt, których sudańskie matki nie chcą puścić z objęć całymi tygodniami. Przeszedłem przez to wszystko i nic takiego nie wzbudziło mojej nienawiści. Natomiast sprawił to dziwny los prostego policjanta. Teraz z tym kończę. To będzie ostatni dzień notatek.
Wydawało mi się chyba, że będą dłuższe – wystarczy tylko spojrzeć na ambitną grubość tego notesu – ale jak zwykle w moim życiu przechodzę do czynu. Wielu gada, niewielu działa. Takie było kiedyś moje motto. Czyżbym teraz wyczuwał w nim powiew ironii? A może to jedyna rzecz, jaką potrafię robić? Czy to wszystko, do czego jestem zdolny? Ślepe działanie? A jednak chcę to wypowiedzieć. Właśnie to. Kiedy narodziła się moja nienawiść. Chcę to zrobić, nawet jeśli przeczyta to tylko Michael, a szczerze mówiąc, nie jestem pewien, czy on potrafi czytać. Jeśli jednak to przeczytasz, Michaelu, wybacz mi. Wiem, że twoje serce potrafi wybaczać. Powściągliwość tego policjanta. Nie wiem, czy kiedykolwiek uda mi się ją zrozumieć. On również postanowił działać. Nie udało mu się. Ale zrobił wszystko, co było w jego mocy. Nie jestem jednym z tych, którzy wychwalają swoich przełożonych; z reguły ich nawet nie bronię. Tak często skupiają się nie na tym co trzeba. Ludzie, którzy zostają szefami, to najczęściej tacy, którzy chcą zostać szefami, a nie ci, którzy są w tym dobrzy. Zawsze w ten sposób na niego patrzyłem. Na mojego szefa. Przewinęło się tak wielu. Byli mniej lub bardziej kompetentni. Tego uważałem za przeciętnego, mimo wszystkich jego tików. Nie należał do tych lepszych, ale też nie był jednym z najgorszych. Są tacy ludzie, których nie da się w żaden sposób opisać. Ale akurat w tamtym czasie bardzo zyskał w moich oczach. Akurat tę sprawę załatwił wyjątkowo błyskotliwie. Właściwie to był bunt. Niesubordynacja, sprzeciwienie się rozkazom, wręcz zbrodnicza samowola. Gdyby szef zareagował instynktownie, wszyscy siedzieliby teraz w więzieniu. Widziałem, że Sune był tego bliski. Ale szef? On był kompletnie spokojny. Cool under fire. To zawsze jest trochę podejrzane. No i oczywiście moja osobista specjalność… Siedzieliśmy we czterech na sofie, szef i Sune w swoich
fotelach. Właśnie zdaliśmy sobie sprawę, jak to wygląda. Dyskutowaliśmy, co należy zrobić w zaistniałej sytuacji. Właściwe międzynarodowe kontakty były na miejscu. To wtedy się pojawili. Jeszcze raz czytam to trzecie zdanie. Jest niezwykle prawdziwe. Weszli, cały niewielki oddział. Dowodził ich były szef, który formalnie odpowiadał za śledztwo. Byli niezadowoleni z tego, jak prowadziliśmy naszą część dochodzenia. To była trudna sytuacja. Znaczną część trzeba było utajnić. W tym miejscu przerywam samemu sobie. Teraz rozumiem, że próbuję usprawiedliwić pewne wątpliwe działania. To jakby część mojej pracy. Niech to diabli. W każdym razie zrozumieliśmy dość wcześnie, a niektórzy z nas już od pierwszej chwili, czyje to było dzieło. Nie cofnął się nawet przed czymś takim. Nawet przed tym, by wykorzystać bomby w londyńskim metrze dla własnych, wątpliwych celów. Już samo to właściwie wystarczało. Zlikwidował naszego infiltratora – i równocześnie zamordował jeszcze kilkanaście osób. I nie mogliśmy go za to posadzić, to było niemożliwe, a on o tym wiedział. Niemal słyszałem jego śmiech. Takie rzeczy zwykle nie wytrącają mnie z równowagi. Stykam się z tym właściwie ciągle, to rozdęte ego, to nieskończone samozadowolenie tych, którzy mają władzę. Ale potem stało się to. Wpadli do pokoju. Nie powinni tam być. Mój planowany następca był również wśród nich i potem zamieniłem z nim parę słów. To, że przy tym był, wytrąciło mnie trochę z równowagi. Pewnie bardziej, niż dałem to po sobie poznać. Tak zwykle bywa. Nigdy nie było więcej niż dwóch policjantów, których brałem pod uwagę jako moich następców, i nagle ta dwójka się tu znalazła. Nagle widzieli moją twarz, obaj, jak intruzi. To ten drugi, numer dwa na liście składającej się z dwóch nazwisk, zaczął opowiadać historię swojej córki.
Niesamowicie mnie to poruszyło. Prawdopodobnie to właśnie wtedy opuściłem gardę. Córce wszczepiono w rękę ampułkę z trucizną. On to zrobił. Sam diabeł. I w każdej chwili mógł ją zdalnie uaktywnić. To właśnie wtedy przeniknęły mnie te obce fale. Upłynęła dłuższa chwila, nim zrozumiałem, że to nienawiść. Na szczęście jednym z siedzących na sofie był nasz ekspert techniczny. Już wcześniej miał do czynienia z jego niesławną bronią. Wydobył ampułkę z trucizną. Córka tam przyszła, a on na miejscu przeprowadził operację. Zachowaliśmy ampułkę, żeby zobaczyć, czy koniec końców zostanie aktywowana. I tak się stało, jakiś dzień później. Gdyby wówczas tkwiła w ręce tej dziewczynki, umarłaby straszliwą śmiercią. I znów trudno mi wyjaśnić, dlaczego akurat to mnie tak bardzo poruszyło. Czy mimo wszystko człowiek jest zapatrzony we własne podwórko? Czy to dlatego, że ta mała dziewczynka była Szwedką o blond włosach? Czy jakaś mała czarna dziewczynka wśród uchodźców w Darfurze wywarłaby taki sam wpływ? Nigdy nie poznam odpowiedzi na to pytanie. Przechwycili natomiast jego wysyłkę narkotyków – i to podziałało. Opuścił kraj i myślałem, że już nigdy go nie zobaczę. Ale go zobaczyłem. A przede wszystkim widziałem skutki jego działań. W Bagdadzie. Wszystkie drogi prowadzą do Bagdadu. „Osioł nie stanie się koniem, nawet jeśli pójdzie do Bagdadu” – jak mówi stare arabskie przysłowie. Można to również zinterpretować tak: przestępca nie stanie się uczciwym człowiekiem, nawet jeśli uda się do Bagdadu i sprzymierzy się z okupantem. I dało się to zauważyć. Dało się to zauważyć na co dzień. Jego działalność jest złożona. Jego macki wyciągają się wszędzie. Produkuje mikrobroń, elektroniczne i chemiczne środki bojowe. Zaopatruje zamachowców samobójców w skuteczne bomby i w kill pills, metaamfetaminę w nowych, ekscytujących kombinacjach. A wszystko to dzieje się za
wiedzą i zgodą amerykańskiej armii. Jest dla nich ważny. Za każdym razem gdy jestem w Bagdadzie i wszelkimi sposobami, jakie są w mojej mocy, próbuję zorganizować iracką służbę bezpieczeństwa, natykam się na jego dzieło. Dzieło diabła. On musi zniknąć. To naprawdę aż tak proste. Kończę teraz pisanie. To wystarczy. Tam, gdzie kończą się słowa, zaczynają się czyny. Kości zostały rzucone.
20 ET RESURREXIT TERTIA DIE secundum scripturas, et ascendit in coelum, sedet ad dexteram Patris, et iterum venturus est cum gloria judicare vivos et mortuos, brzmiała Wielka msza h-moll Johanna Sebastiana Bacha. „I zmartwychwstał dnia trzeciego, jak oznajmia Pismo. I wstąpił do nieba, siedzi po prawicy Ojca. I powtórnie przyjdzie w chwale sądzić żywych i umarłych”. Tak, pomyślał Paul Hjelm, odkładając zeszyt z okładką z ceraty. To by się naprawdę przydało. A potem pomyślał: Per Naberius. Myślał o wysadzonym wagonie metra w Sztokholmie. Myślał o najmłodszej córce Arto Söderstedta, Linie. I myślał o Torem Michaelisie. I go rozumiał. Oczywiście, że go rozumiał. Oczywiście, że rozumiał tę chwilę, ten moment, w którym po prostu było już tego wszystkiego za dużo. Chwilę gdy jedna kropla sprawia, że czara się przelewa. Siedział przez chwilę, chłonąc muzykę Bacha. Muzykę jako triumf życia nad śmiercią. Trzy dni, myślał. Trzy dni notatek, to było wszystko, co zostawił po sobie Tore Michaelis. Potem zmartwychwstał. A teraz z całą pewnością siedział po prawicy Ojca i sądził żywych i umarłych. Przewertował pozostałe strony notatnika. Były puste, kompletnie puste. Nie było nic więcej. To były mocne strony Torego Michaelisa. Trzy fragmenty, nic więcej. A potem cisza. Ale gdzie były słabe strony? „Ale brat Michael znał też moje słabe strony”.
Paul Hjelm myślał o swojej niemającej żadnego znaczenia obecności w tekście Michaelisa. Przez krótką chwilę myślał również o sformułowaniu „ten drugi, numer dwa na liście składającej się z dwóch nazwisk”. „Nigdy nie było więcej niż dwóch policjantów, których brałem pod uwagę jako moich następców, i nagle ta dwójka się tu znalazła”. A potem to musiało wystarczyć. Jego obowiązkiem było znalezienie martwego ciała Torego Michaelisa. Wstał, wysunął płytę CD z miniwieży stereo i ruszył w drogę. Na dole przy wyjściu wpadł, ku swemu wielkiemu zdumieniu, na „tego drugiego, numer dwa na liście składającej się z dwóch nazwisk”. Arto Söderstedt zaciągnął go na stronę i powiedział po prostu: – Erynie. Hjelmowi nieco trudno było utkwić spojrzenie w białej jak kreda postaci, myślami był gdzieś indziej. Powiedział: – Co? – Wróciły – odparł Söderstedt. – Naprawdę masz na myśli bandę Magdy Kouzmin? Söderstedt kiwnął głową i powiedział: – Obdzierają twarze ze skóry członkom szajki zaopatrującej bogatych mężczyzn w wyposażone w mikrochipy prostytutki po operacjach plastycznych, które mają je upodabniać do dziewczyn z ich mokrych snów. Hjelm poczuł, że szczęka opadła mu do kolan, i zanim wydobył z siebie jakiś dźwięk, Söderstedta już nie było. On również był głęboko pogrążony w swoim własnym świecie. Upłynęła jakaś minuta, nim Paul Hjelm odzyskał zdolność poruszania się. Erynie, pomyślał. A potem był zmuszony wymazać ze swojej świadomości to, co przed chwilą usłyszał. To było tak, jakby mózg mimo wszystko był w stanie pomieścić tylko ograniczoną liczbę informacji. A jego mózg był w tej chwili zarezerwowany dla Torego Michaelisa. Wsiadł do swojego ekologicznego służbowego samochodu,
wsunął płytę do stereo i dalej słuchał Wielkiej mszy h-moll Bacha w drodze na Varvsgatan na Södermalmie. I znów przez chwilę stał i oddychał na balkonie Torego Michaelisa. W dole lśnił Riddarfjärden. Jakby Sztokholm zapomniał, że nadchodzi jesień. Wrócił do środka i przewertował nieliczne zapisane strony notatnika z okładką z ceraty. Znalazł to, czego szukał. Stojąc w kawalerce Torego Michaelisa, przeczytał na głos: – „Spędziłem noc, wybierając rodzynki z ciasta wśród moich mocno zapomnianych, ulubionych autorów. Benedetti, Cochinescu, Drigo, Reginève, Bordewijk, Sezaock, Dimitrowa, Herfanda, Eschine, Gunesekera. Mówili tym samym, jasnym językiem. Zwłaszcza trzecie zdanie u Bordewijka przepełniło mnie takim smutkiem. Pomyśleć tylko, że żadnego z nich od tak dawna nie czytałem”. Znów odwrócił się w stronę obszernego regału Torego Michaelisa. Półki zajmowały każdy centymetr kwadratowy na ścianach dużego pokoju. I zaczął szukać. Znalazł hiszpańskojęzyczną powieść zatytułowaną Gracias por el fuego, której autorem był Mario Benedetti z Urugwaju. Odłożył ją na mały stolik przy sofie. Potem przemieszczał się dalej, w porządku alfabetycznym. Znalazł powieść Bunt Ferdinanda Bordewijka po niderlandzku. Położył ją na powieści Benedettiego. Znalazł niemiecki przekład rumuńskiego pisarza Ioana Mihaiego Cochinescu zatytułowany Traktat der Kalligrafie. Również i tę książkę odłożył na kupkę. Namierzył bułgarską autorkę Błagę Dimitrową i jej powieść Face w angielskim przekładzie. Znalazł Fine d’anno Paola Drigo po włosku. Jeśli chodzi o pochodzącego ze Sri Lanki brytyjskiego pisarza Romesha Gunesekery, znalazł powieść The Sandglass. A w przypadku Ahmaduna Yosiego Herfandy trafił na indonezyjskie oryginalne wydanie zbioru poezji Sembahyang Rumputan. Paul Hjelm przyjrzał się powstałej kupce i stwierdził, że nie ma w niej żadnych książek pisarzy o nazwiskach Reginève, Sezaock i Eschine. Oczywiście Tore Michaelis mógł wypożyczyć książki
wspomnianych pisarzy z biblioteki, a następnie je oddać. Ale jak wiadomo, nie prowadzi się żadnych rejestrów tego, co ludzie wypożyczają w bibliotekach, więc Paul Hjelm miał przechlapane. Przyglądał się tym trzem nazwiskom i uderzyło go, że żadnego z nich nie zna. No dobra, nie znał też Herfandy i Gunesekery. To nic nie znaczyło. Michaelis sam przecież nazwał ich swoimi „mocno zapomnianymi, ulubionymi autorami”. Żaden z nich nie był szeroko znany na świecie. Hjelmowi, który mimo wszystko uważał się obecnie za dość oczytanego, wydawało się, że rozpoznaje nazwisko bułgarskiej pisarki Błagi Dimitrowej. Czy w którymś momencie nie zasiadała w bułgarskim rządzie? Ale poza tym nie znał nikogo. Reginève brzmiało oczywiście z francuska, choć nie kojarzył tego nazwiska. Nazwisk Sezaock i Eschine nie dało się skojarzyć z żadną narodowością, chociaż oba wydawały się absolutnie sensownymi nazwiskami. Przejrzał pozostałe regały w mieszkaniu. Nigdzie nie było żadnych książek wspomnianych autorów. Ale znów: to nic nie znaczyło. Albo raczej: to mogło znaczyć cokolwiek. Zakończył swą wizytę w mieszkaniu Torego Michaelisa na północnym końcu Varvsgatan, otwierając na pierwszej stronie powieść Bunt Ferdinanda Bordewijka. Zerknął na trzecie zdanie. Było po niderlandzku, ale nieszczególnie długie ani trudne. Prowizoryczne tłumaczenie Paula Hjelma brzmiało: „Zapamiętaj to i szukaj gdzie indziej”. Stał tak przez chwilę i wątpił we własne tłumaczenie. Naturalnie trzeba je było sprawdzić, ale miał wrażenie, że wszystko się zgadza. „Zapamiętaj to i szukaj gdzie indziej”. Przez jakiś czas przetrawiał to zdanie, nim posłuchał tego, co mu nakazywało. Otworzył notes z okładką z ceraty i wybrał trzecie zdanie z każdego z trzech drastycznych, majowych dni, gdy Tore Michaelis podjął swą dramatyczną decyzję. W rezultacie otrzymał: „Zamiast tego pamiętamy. To był rok, w którym próbowałem się zmierzyć z tym uczuciem. Dla większości ludzi sobota ma szczególne brzmienie”.
Nie miało to kompletnie żadnego sensu. Położył notesik Michaelisa na szczycie sterty książek i wziął wszystko na ręce. Zniósł stertę na dół do ekologicznego wozu i pojechał na posterunek. Tam ruszył prosto do komputera i zaczął szukać w sieci Reginève’a, Sezaocka i Eschinego. Reginève dało dwanaście trafień, ale żadne z nich nie było prawdziwym nazwiskiem. Sezaock nie dał ani jednego trafienia, a Eschine trzydzieści tysięcy trafień. Trzydzieści tysięcy? – pomyślał Paul Hjelm i zaczął od początku. Znalazł właściwie tylko jedną osobę, greckiego oratora Ajschinesa, który po francusku i włosku zwany był Eschine. Czy mógł to być pisarz, o którego chodziło? Ale nie było żadnych książek tego Ajschinesa/Eschinego. Był mówcą wywodzącym się ze szkoły Sokratesa. Sokrates zaś był o wiele zbyt sceptyczny wobec samego siebie, żeby spisywać swoje myśli. Być może największy myśliciel w historii świata był w dodatku analfabetą. I to samo wydawało się odnosić do Ajschinesa. A Reginève? Nie, to nie było żadne nazwisko, tyle było jasne. Przejrzał francuskie książki telefoniczne, które znalazł w sieci. Takie nazwisko nie istniało. To wtedy zaczął przestawiać litery. To było jak instynkt. Gdy już przebrnął przez mniej czy bardziej udane słowa, takie jak Ginerève, Gevinère, Nirèvege i Greinvèe, nagle pojawiło się coś znajomego. Nazwisko Vigenère. Z całą pewnością gdzieś już je spotkał. Ale gdzie? Znalazł to w sieci. I pomyślał: niech mnie diabli! Jeśli mam być szpiegiem, muszę dać radę rozpoznać szyfr. Chodziło o szyfr Vigenère’a, czy też algorytm Vigenère’a, jedną z naprawdę klasycznych metod szyfrowania. Została wynaleziona, albo raczej udoskonalona, przez francuskiego dyplomatę i kryptografa Blaise’a de Vigenère’a w połowie szesnastego wieku. Punkt wyjścia stanowiła tabela. Była ona prosta, lecz genialnie sporządzona. Przepisywało się po prostu alfabet od
„a” do „z”, dwadzieścia sześć razy, jeden rząd pod drugim. W pierwszym rzędzie zaczynało się od „a”, w rzędzie poniżej od „b”. Wypisywało się cały alfabet, zaczynało od początku i kończyło literą „a”. Trzeci rząd biegł w ten sam sposób od „c” do „b”, czwarty od „d” do „c” – i tak dalej aż do „z”. W ten sposób powstawał duży kwadrat, dwadzieścia sześć na dwadzieścia sześć liter, które w każdej linijce przesuwały się o jedno miejsce. Wychodziło się od kryptogramu i słowa klucza. Razem tworzyły one tekst jawny. Kryptogram składał się z tej samej liczby liter co tekst jawny, podczas gdy słowo klucz mogło być znacznie krótsze. Załóżmy, że chciało się poinformować batalion, że ma wyruszyć o świcie. Tekst jawny mógł mieć wówczas postać „wymarszoswicie”. Do tego miało się słowo klucz, na przykład „biel”. Wtedy powtarzało się po prostu słowo klucz tak, by liczba liter była taka sama jak w tekście jawnym: „bielbielbielbi”. Teraz nadeszła pora, by z tekstu jawnego i słowa klucza stworzyć kryptogram. Umieszczało się tekst jawny („wymarszoswicie”) pionowo wzdłuż tabeli i powielało się słowo klucz („bielbielbielbi”) poziomo, a następnie podążało się za literami do punktu, w którym się spotykały. W punkcie przecięcia – w tym przypadku „w” i „b” – była litera „x”. Tak więc kryptogram rozpoczynał się od litery „x”. Następnie brało się „y” i „i” i znajdowało się „g” w ich punkcie przecięcia. Tak więc kryptogram zaczynał się od „xg”. I im więcej Paul Hjelm czytał w sieci i wgryzał się w szyfr Vigenère’a, tym prostsze mu się to wydawało. Znów przyjrzał się pisarzom Torego Michaelisa. Vigenère został złamany, to był jedynie prosty anagram. Pozostawali Sezaock i Eschine. I faktycznie mieli tyle samo liter, więc w tym wypadku chodziło o najprostszy możliwy wariant szyfru, taki, w którym słowa klucza nie trzeba powtarzać. A więc pora to sprawdzić. Chciał, żeby tekst jawny pojawił się poziomo nad tabelą, więc umieścił potencjalny kryptogram pionowo, po lewej stronie. Pozostawało teraz pytanie, które słowo – Sezaock czy Eschine – było kryptogramem, a które kluczem. Zaczął od Eschine jako kryptogramu. Zaczął więc od
„e” po lewej i przesunął się wzdłuż rzędu „efghi” i tak dalej do „s”. Od „s” pośrodku tabeli przesunął palec w górę i wylądował na „o”. A więc pierwszą literą tekstu jawnego powinno być „o”. Kolejną literą było „m”, a potem nastąpiły „x”, „h”, „g”, „p” i „u”. Innymi słowy, tekst jawny brzmiał „Omxhgpu”. Paul Hjelm jęknął. Zaczynał być trochę zmęczony wszelkiego rodzaju szpiegami. Albo to był początek nowej rundy rozszyfrowywania, albo jakiś nieregularny baskijski czasownik, albo… błąd. Dla uproszczenia przyjął to ostatnie założenie i zamienił miejscami kryptogram i słowo klucz. Teraz umieścił słowo „Sezaock” w pionie, na lewo od tabeli. Zaczął od „s” i podążył wzdłuż linijki „stuvw” i tak dalej, aż dotarł do pierwszej litery w ewentualnym słowie kluczu „Eschine”. Przy „e” w linii „s” podążył za kolumną w górę i wylądował na „m”. Od „e” przemieścił się dalej ku „s” i znalazł na górnej krawędzi tabeli „o”, od trzeciej zaś litery „z” trafił przez „c” ze słowa klucza na literę „d”. I w ten sposób, litera po literze, pojawiło się coś, co być może było tekstem jawnym Torego Michaelisa. Wyszło mu „Modhult”. Brzmiało to w każdym razie o wiele bardziej obiecująco niż „Omxhgpu”. Zaczął szukać „Modhult” w sieci. Znalazł jedno jedyne trafienie. W protokole z zebrania radnych w gminie Nykvarn ponad pół roku temu. W jednym zdaniu mowa była o pewnych trudnościach z siecią elektryczną w – jak wszystko wskazywało – mikroskopijnej wsi o nazwie Modhult. W końcu Hjelm znalazł Modhult na szczegółowej mapie dla taksówkarzy. Leżało na zachodnim krańcu gminy Nykvarn w samym środku lasu. Udał się prosto do policyjnego garażu, wsiadł do swojego ekologicznego wozu, wsunął Bacha do odtwarzacza i ruszył do Modhult w gminie Nykvarn. W Södertälje skręcił na E20, dotarł do miejscowości Nykvarn i brnął dalej coraz gorszymi i węższymi drogami, które w końcu przeszły po prostu w ścieżki prowadzące przez
coraz gęstszy iglasty las. Blade, zielonkawe światło sączyło się przez nieskończone nagromadzenie igliwia, zgrywając się doskonale z harmoniami h-moll Bacha. Wszystko razem tworzyło przerażająco piękny nastrój melancholii. A potem był u celu. Bardzo mała tabliczka na kompletnym pustkowiu informowała, że to jest Modhult. Dla świata naprawdę nie wyglądało to imponująco. Dwie działki z domami i różnymi przybudówkami. Parę na wpół zarośniętych chwastami samochodowych wraków na jednej działce, starannie przystrzyżone nieznane mu jesienne kwiaty na drugiej. Pierwszy dom wydawał się opustoszały, z komina drugiego cienka, cieniutka smuga dymu unosiła się ku bladoniebieskiemu niebu. Podszedł tam i zadzwonił do drzwi. Po ponad minucie zjawiła się drobna kobieta w wieku około siedemdziesięciu lat i przyjrzała mu się podejrzliwie. Przedstawił się najuprzejmiej, jak potrafił, i zapytał: – Może to pytanie zabrzmi dziwnie, ale czy ostatnio w okolicy zdarzyło się coś niezwykłego? Mniej więcej w ciągu ostatniego miesiąca? Staruszka naprawdę wyglądała tak, jakby się zastanawiała. Przez dłuższą chwilę. A potem w jej lekko zmętniałych od zaćmy oczach pojawił się jakiś błysk i wskazała na sąsiedni dom z wrakami samochodów. – Jansson – powiedziała. – Jedna z jego opuszczonych chat spaliła się kilka tygodni temu. Paul Hjelm się zastanowił. A potem zapytał: – Do czego Jansson ich używa? – Chyba trzyma w nich rzeczy, które zostały mu po małżeństwie – powiedziała starsza pani. – Rozwiódł się w siedemdziesiątym trzecim i sprowadził się tutaj z Södertälje. Wciąż trzyma wszystkie rzeczy po rozwodzie. Szczerze mówiąc, komisarzu, Jansson to trochę dziwak. Dzisiaj wyjechał, chce kupić kolejny samochód i zasadzić na działce. Czasami myślę, że sobie ubzdurał, że wykiełkują i wyrosną z nich małe śliczne samochodziki. – A gdzie jest ta spalona, opuszczona chata?
– Wystarczy pójść ścieżką z obrzydliwego ogrodu Janssona. Paręset metrów w głąb lasu. – Wie pani, czy Jansson zgłosił pożar na policję? – Nie sądzę – zachichotała dama. – Jansson nie ufa żadnym władzom. Podziękował staruszce i wkroczył do „obrzydliwego ogrodu Janssona”. Nie był chyba gorszy niż inne wiejskie gospodarstwa. Paul Hjelm miał natomiast trudności z odnalezieniem jakiejś ścieżki. W końcu udało mu się bardziej wyczuć, niż znaleźć coś, co przypominało ścieżkę. Ruszył nią. I faktycznie, nie trwało to długo, nim jego oczom ukazała się mała chatka w samym środku lasu. A niedaleko tej małej chatki były ruiny. Poczerniałe ruiny. Pusta chatka faktycznie się spaliła. Do cna. Hjelm kucnął przy pogorzelisku. Wziął patyk i zaczął grzebać w czarnych zgliszczach. Przeszukiwał spaloną chatę z coraz większą starannością. Podniósł największe spalone belki i dotarł do najniższej warstwy popiołu. Grzebał w nim coraz bardziej zawzięcie. Ale najbardziej ekscytującą rzeczą, jaką znalazł, była kombinacja siedmiu nadtopionych i spojonych ze sobą widelców. W prawym rogu pogorzeliska leżała jakaś pokrzywiona metalowa rzeźba, która najprawdopodobniej była pozostałościami łóżka. Była duża i masywna i po kilku niezręcznych próbach Hjelm musiał porzucić pomysł, by przetoczyć ją na bok za pomocą kijków. Westchnął i przełknął tę gorzką pigułkę. Wkroczył na pogorzelisko i jego czarne, włoskie buty zapadły się całkiem głęboko w lepki szary popiół. Chwycił krawędź metalowej rzeźby, uniósł ją do góry i cisnął w bok, wyrzucając poza ruiny. Uniosła się ogromna, przypominająca pióropusz chmura popiołu, która na chwilę odebrała mu oddech. Gdy popiół znów opadł, odnalazł swój stary patyk i zaczął grzebać w popiele, który jeszcze przed chwilą krył się pod zdeformowanym łóżkiem. I wtedy znalazł kość. Im dłużej gapił się na kość, coraz bardziej urzeczony, tym
bardziej przypominała mu kość promieniową. Jedną z tych kości w przedramieniu. W ludzkim przedramieniu. Grzebał dalej, coraz bardziej gorączkowo. I znalazł strzaskaną czaszkę. Patrzył na niekompletne uzębienie dolnej szczęki. I pomyślał, że Tore Michaelis się do niego uśmiecha.
21 SIEDZIELI KAŻDY PRZY SWOIM komputerze. Bynajmniej nie należało to do rzeczy niezwykłych w pokoju 304. Tym natomiast, co można by określić jako niezwykłe, był fakt, że żaden z komputerów nie należał do nich. Jorge Chavez siedział przy komputerze Louise Strömberg sprowadzonym prosto z Verveln, Jon Anderson zaś garbił się nad komputerem Lisy Jakobsson z Gästrikegatan. – Louise naprawdę gorączkowo szukała szybkich sposobów, by jeszcze bardziej stracić na wadze – stwierdził Chavez. – Historia wyszukiwarki obejmuje około stu różnych mniej lub bardziej legalnych preparatów odchudzających. Zamówiła kilkanaście z nich. Jeśli wliczyć nieistniejący produkt Anamagica, który miał przecież kosztować dwadzieścia tysięcy gotówką, jej wydatki z tygodnia przed zaginięciem dochodzą niemal do pięćdziesięciu tysięcy. Była na zwolnieniu lekarskim. Pracowała jako młodsza pielęgniarka w domu opieki w Vimmerby i raczej nie mogła dysponować taką kwotą. – To dziwne – powiedział Jon Anderson. – To się faktycznie staje jak narkotyk. Anoreksja i używanie heroiny zdają się mieć sporo wspólnego. Również Lisa Jakobsson, dziewczyna z biura podróży, przekroczyła stan swojego konta o kilkadziesiąt tysięcy koron. Była porządnie zadłużona. – A wszystko tylko po to, żeby być szczuplejszą – stwierdził Chavez. – Czy kiedykolwiek uda nam się zrozumieć kobiety? – Zupełnie nie mam takich ambicji – odparł Anderson. – Ale czy to nie to samo, co kulturyści i ich sterydy anaboliczne? Chavez przyglądał się partnerowi, zdumiony jego objawiającą się niekiedy zdolnością trafienia w samo sedno. – W pewien sposób – przyznał. – Ale tu mimo wszystko chodzi o jakieś osiągnięcia sportowe. A w tym pierwszym
przypadku tylko o wygląd. Triumf powierzchowności. – Kobiety i geje są powierzchowni – stwierdził ze śmiertelną powagą Anderson. – Ale za to heteroseksualni mężczyźni mają głębię. – Dobra, dobra – mruknął Chavez. A potem każdy z nich znów zanurkował w swoje wirtualne głębiny. – Interesujące – odezwał się po dłuższej chwili Jon Anderson. – Niesamowicie – odburknął Chavez. – U Lisy Jakobsson jest mail reklamowy, w którym jest mowa o Anamagice. – Ale przecież przeszukałeś chyba jej program pocztowy? – Oczywiście – odparł Anderson. – Z Anamagiką było tylko jedno trafienie i tamten mail był nam już świetnie znany. To tutaj jest z literówką, z dwoma „n”. „Annamagica”. – Hmm – Chavez zamruczał niczym Sherlock Holmes i odsunął palce od klawiatury. – Tak właśnie myślałem, że to wyciśnie z ciebie ten dźwięk – stwierdził Anderson. – A kiedy przyszedł ten mail reklamowy? – Na dzień przed tym, nim Lisa Jakobsson weszła na stronę www.thisnpiration.se i wysłała swoje zgłoszenie. Chavez potarł się po podbródku i powiedział: – A więc nie znalazła tego na własną rękę. Została tam zwabiona. – Faktycznie na to wygląda. Tyle że z zupełnie innego adresu mailowego. – I z literówką w nazwie preparatu… Jest tam wspomniane thinspiration.se? Chociaż zakładam, że „thinspiration” też szukałeś. – Tak… – odparł z ociąganiem Jon Anderson. – Ale teraz widzę, dlaczego nie miałem trafień. Wyraz „thinspiration” jest rozbity na dwa słowa. Mam tutaj „thin”, łącznik, „spiration”. Chavez wstał i obszedł ich wspólne biurko. Zerknął na monitor Andersona i przeczytał na głos: – „Najlepszy preparat odchudzający na świecie. Do Szwecji
dotarła specjalna dostawa najlepszego preparatu odchudzającego, jaki kiedykolwiek wynaleziono: Annamagica. Znajdziesz go na thin-spiration.se”. – I wysłano to z innego adresu na Hotmailu – stwierdził Jon Anderson. – Widzisz chyba, że to coś zupełnie innego, nie? Jak to znalazłeś? – Przejrzałem wszystkie maile w koszu na śmieci. Sporo tego było. – W tym mailu też na końcu jest napisane: „Pamiętaj, żeby wyrzucić i skasować tego maila”. – Czasem to dobrze, że nie wszyscy świetnie się znają na informatyce. – Jasne – zgodził się Chavez. – Ale jeśli to również napisała Tiina Spinroth, to tutaj wygląda to zupełnie inaczej, niż gdy zostawiała wszystko w poczcie. Tu wysyła wszystko z jednego adresu i do tego robi dwie literówki, żeby mail nie został wychwycony. Na przykład przez policję. – Jest coś podobnego u Louise Strömberg? – spytał Anderson. – Dobre pytanie – stwierdził Chavez i pospieszył na swoją stronę biurka. Zaczął gorączkowo stukać w klawiaturę i znalazł odpowiedź na to dobre pytanie. – Nie, nic. Albo Louise Stroemberg posłusznie skasowała maila, albo też nic takiego nie dostała. – Można to interpretować na dwa sposoby, prawda? – spytał Jon Anderson. – Może Tiina Spinroth jest teraz po prostu bardziej wygłodniała, chce zwiększyć tempo, szybko zabić więcej ofiar? Znajduje jakąś listę anorektyczek i zaczyna ją przerabiać. Albo też rzeczywiście po raz pierwszy mierzy w konkretną ofiarę. – Chcesz powiedzieć, że te poprzednie miały być przygotowaniem? – spytał Chavez. – To przecież tylko hipotezy, póki nie sprawdzimy, co wysyłano z tego adresu na Hotmailu. – I nawet wtedy nie będziemy mieć pewności, bo równie dobrze mogła używać różnych adresów mailowych do każdej
tak zwanej wysyłki reklamowej. Jon Anderson rozparł swe długie ciało na biurowym krześle, sprawiając, że to ostatnie nagle zaczęło wydawać się bardzo maleńkie. Powiedział: – I dlatego naprawdę myślę, że to sensowna hipoteza. Spinroth autentycznie nienawidzi anorektyczek. To ogólna nienawiść. Ale jest w tym też coś bardziej konkretnego i do tego się właśnie teraz zbliża. To coś z przeszłości. Gdy bardziej przypadkowo wybierała swoje ofiary, poszło jej nie tak, jak chciała. Nie z pierwszymi, Åsą Karlsson i Louise Strömberg, ale na pewno z Armandą Carneiro. Złowiła na haczyk nie tylko prostytutkę, ale też cały pieprzony mafijny syndykat, a do tego płatnego mordercę i tak dalej. Miała tego dość. Nadeszła pora, by zająć się tym, co naprawdę chciała zrobić. Pora na prawdziwą grupę docelową. Zaplanowane ofiary. – I w takim wypadku Lisa Jakobsson byłaby pierwszą. – A w takim razie powinniśmy bliżej się przyjrzeć przeszłości Lisy Jakobsson. – No to tak zróbmy. Każdy znów zniknął w swoich wirtualnych głębinach. Jak zwykle szybko straciło to górnolotny wymiar i w imponującym tempie przekształciło się w rywalizację bardzo małych dzieci. Miejsce zabawy: piaskownica. – Lisa Jakobsson urodziła się piątego kwietnia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego szóstego roku w Skanii – oświadczył Jon Anderson. – A dokładniej mówiąc, w Skurup, absolutnie nie mylić ze Sturup, międzynarodowym lotniskiem w Malmö, którego z kolei nie należy mylić z Kastrup, międzynarodowym lotniskiem w Kopenhadze. Gmina Skurup leży między Malmö i Ystad. – Może to i prawda – odparł Jorge Chavez – ale o wiele ważniejsze jest to, że jej matka tuż po rozwodzie, w czasie gdy Lisa kończyła podstawówkę, zabrała ją w okolice Sztokholmu. A dokładniej do Upplands Väsby. Uczyła się w klasie o profilu nauk społecznych w gimnazjum Vilunda tuż przy centrum handlowym w Väsby i mieszkała tam jeszcze przez kilka lat, zanim przeprowadziła się do Sztokholmu. Najpierw na Gärdet,
przy Rindögatan, a później na Gästrikegatan, gdzie mieszka od trzech lat. – Ale to nie jest aż tak ważne jak to, że zaraz po gimnazjum zaczęła pracować w biurze podróży Willman & Ström i ostatnio awansowała na kierownika regionalnego. – Największe znaczenie ma jednak fakt, że od ponad roku żyje samotnie po trzyletnim związku ze starszym od niej o sześć lat Hansem Jörgenem Brattem, wicedyrektorem czegoś o nazwie stopIT AB. – Ale dla nas – oświadczył spokojnie Jon Anderson – najistotniejsze jest to, że od czasów gimnazjum stale cierpi na mniej lub bardziej poważne zaburzenia odżywiania. Teraz ma trzydzieści lat i była hospitalizowana już osiem razy z powodu poważnych zaburzeń odżywiania, w tym trzykrotnie w stanie zagrażającym życiu, ostatnio niecałe pół roku temu. – Ale nie mogłeś tego przecież znaleźć w sieci! – wybuchnął Chavez. – Oszukujesz. – Włamałem się do kartoteki pacjentów szpitala w Danderyd – stwierdził Jon Anderson, kończąc tym samym dyskusję. – Jesteś okropny – powiedział z zazdrością Chavez. – Ile razy sam złamałeś prawo w ciągu ostatnich piętnastu minut? – Ale nie tak poważnie jak ty! Największe zagrożenie dla prywatności danych w dzisiejszej Szwecji nosi nazwę Jon Anderson. – Nazywa się to Mandometerklinik w Danderyd. To prywatna część szpitala w Danderyd, która zajmuje się leczeniem pacjentów z wszelkiego rodzaju zaburzeniami odżywiania. – I pół roku temu była bliska śmierci? – Poważne niedożywienie. Ale dwa lata wcześniej było jeszcze gorzej. Z tego, co tu mam, wynika, że już stwierdzono zgon, gdy nagle znów zaczęła oddychać. – O do diabła! – powiedział Jorge Chavez. – Mam już naprawdę dość tej całej pieprzonej autodestrukcji. – Wiem – odparł Jon Anderson. – Dlaczego chcemy sobie
robić taką krzywdę? Skąd się bierze cała ta pogarda dla samego siebie? Przez chwilę milczeli. W gorączkowej egzystencji na krótką chwilę pojawiło się miejsce na refleksję. Wyparowała z nich cała chęć rywalizacji. To było tak, jakby obaj nagle sobie przypomnieli, o co w tym wszystkim chodzi. Czemu poświęcili swoje życie. Temu, żeby świat mimo wszystko stał się trochę lepszym miejscem. Patrzyli na siebie i myśleli o zaślepieniu i ciągłym gnaniu naprzód. O tym, jak łatwo zgubić to, co naprawdę się liczy. I o ile prościej jest po prostu pędzić naprzód. – Poruszamy się tu trochę po cienkim lodzie – stwierdził w końcu Chavez. – Może Lisa Jakobsson jako ofiara nie ma w sobie niczego szczególnego… – Dostała bezpośrednie zaproszenie. Z tego co wiemy, żadna inna go nie dostała. Musimy wyjść z tego założenia. – Zgadzam się z tobą. A gdzie się kryje największe zagrożenie? – Mam wrażenie, że to ta klinika – odparł Anderson. – To tam gromadzą się anorektyczki. Jeśli ja tak łatwo się włamałem do kartoteki pacjentów, to ktoś tak cwany jak Tiina Spinroth też może to zrobić. Jak myślisz? – Instynkt mi podpowiada, że to ma coś wspólnego z mężczyznami – odparł Chavez. – Dawny chłopak, coś w tym stylu. Jeśli ty pojedziesz do szpitala w Danderyd, ja zabiorę się za firmę stopIT AB. Whatever it may be. – Ale – dodał Anderson – potem się spotkamy i zahaczymy o Upplands Väsby. Myślisz, że to dobry plan? – Świetny – stwierdził Jorge Chavez.
22 Tiina Spinroth była naprawdę mocno powiększona. I wyczyszczona. A to sprawiało, że jej makijaż wydawał się jeszcze paskudniejszy. Lena Lindberg zatrzymała się na schodach, podzieliła serię zdjęć, rozłożyła je jak wachlarz w dłoni i przyglądała się jej. Technicy komputerowi wyprodukowali serię znacznie poprawionych zatrzymanych kadrów. Problem polegał na tym, że nie było ani trochę łatwiej stwierdzić, kim była. Prędzej już maska jeszcze wyraźniej wydawała się maską. Zdumiewające było natomiast to, że mogła tak chodzić po mieście i nie przykuć niczyjej uwagi. Coś takiego mogło się zdarzyć tylko w Sztokholmie. Tutaj jesteśmy przyzwyczajeni do wszystkiego. Tacy tolerancyjni. Albo może tacy zblazowani. Albo tacy ślepi. W każdym razie tak to wyglądało przy Jungfrugatan. Wróciły. Pokazały zdjęcia Tiiny Spinroth z banku wszystkim sąsiadom. Były też z nimi u Naouma Chamouna. Pokręcił tylko głową. – Złapaliście tego bandytę? – spytał za to. Sara i Lena popatrzyły po sobie i stwierdziły, że potrzebowały mniej więcej tyle samo czasu, by skojarzyć, o co mu chodziło. – Sprawa została przekazana sztokholmskiej policji – odparła w końcu Lena Lindberg. Chamoun stał za swoją ladą i kiwał głową. – Czyli może w każdej chwili tu wrócić, tak? – stwierdził. – Macie to gdzieś? – Nie sądzę, żeby miał pan powody do niepokoju
– powiedziała Sara Svenhagen. A potem podzieliły się klatkami przy Jungfrugatan, naprzeciw wypożyczalni. Nikt nie widział nikogo, kto przypominałby tę dziwaczną istotę na zdjęciach. Wielu natomiast nie omieszkało wyrazić swojej odrazy. Zeszły się z powrotem na ulicy. – Powinnyśmy móc zrobić coś lepszego – stwierdziła Sara. – Nie mogę się z tobą nie zgodzić – przyznała Lena. – Problem, jak wiadomo, polega na tym, że nie bardzo wiemy co. Jon i Jorge zwędzili nam sprzed nosa komputery, a Gunnar i Arto ukradli nam europejski trop. A my, chociaż to nasza sprawa, stoimy tu i przestępujemy z nogi na nogę. To niesprawiedliwe. – I zupełnie do nas nie pasuje – dodała Sara i odebrała natarczywie dzwoniącą komórkę. A potem zaczęła mówić po angielsku, bardzo krótkimi sylabami. Rozłączyła się i powiedziała: – Jest coś podejrzanego w tym samotnym rejsie Rainera Krusego. – Angielska policja? – Z Guernsey. Znaleziono porzucony jacht w odludnej zatoce, na niewielkiej, sąsiedniej wyspie. – Kiedy on właściwie wypłynął? – Wypłynął to ładnie powiedziane. – Cicho bądź. – Na początku maja, chyba siódmego. – No to naprawdę długi rejs. I nikomu go nie brakowało? – Ludzie, którzy wyprawiają się w samotne rejsy, to z reguły samotnicy. Ale to się całkiem dobrze zgadza z porami, które nas interesują, prawda? Tiina Spinroth wynajęła mieszkanie od pierwszego maja i nawiązała kontakt z pierwszą ofiarą, Åsą Karlsson, miesiąc później. Dwunastego maja zarejestrowała domenę thinspiration.se, a czternastego maja uruchomiła stronę. Musimy wysłać fotografie na Guernsey i zobaczyć, czy to coś da. Mam przeczucie, że tam była. Pora posprawdzać trochę biletów lotniczych i tak dalej. To może być autentyczny trop. – Ale jeśli zabiła Krusego w maju – odparła Lena Lindberg
– to dlaczego potem dalej płaciła czynsz? – Nie zadawaj takich trudnych pytań – westchnęła Sara Svenhagen. Weszły już spory kawałek po schodach wąskiego budynku przy Jungfrugatan. Bez słowa, nie wymieniając choćby jednego spojrzenia, ruszyły do koszmarnego mieszkania. Przyciągało je jak magnes. Przed jednymi i drugimi drzwiami na pierwszym piętrze rozpięto sporo biało-niebieskiej taśmy. Przeszły pod nią i przystanęły w pustym przedpokoju. Naprawdę nic nie świadczyło o tym, że przebywał tu jakiś człowiek. Szef techników kryminalnych i ojciec Sary, Brynolf Svenhagen, jakąś godzinę wcześniej oprowadził je po raz ostatni po mieszkaniu. „Nasza robota tutaj się skończyła”, jak to wyraził. „To naprawdę imponujące, że komuś udało się usunąć cały materiał genetyczny z wyjątkiem krwi”. – „To naprawdę imponujące, że komuś udało się usunąć cały materiał genetyczny z wyjątkiem krwi” – zacytowała Lena Lindberg, stojąc w jednej sypialni. Sara, która znajdowała się w innej, skrzywiła się lekko. Pochyliła się nad kaloryferem i przyglądała się śladom krwi, na które wskazywał jej ojciec. „Tu siedziała jedna z nich, Lisa Jakobsson, związana, zapewne czymś w rodzaju rzemienia”. Sara zawołała: – I do tego w pośpiechu! Właśnie się dowiedziała, że w każdej chwili może się tu zjawić płatny morderca. A mimo to usuwa cały materiał genetyczny z wyjątkiem krwi. Naprawdę nie wiem, jak to wyjaśnić. – Ja też nie! – odkrzyknęła Lena. – I to mnie niepokoi. Jeśli naprawdę uciekała w lekkiej panice, a o tym przecież świadczy ta odcięta ręka, to musiała poruszać się po mieszkaniu ubrana w jakiś strój, który zapobiega zostawianiu materiału genetycznego. A przecież tutaj nie mieszkała. – Musi być inne mieszkanie – podsumowała Sara. – Cały czas musiało być drugie mieszkanie. – I jeszcze jedno – podjęła Lena. – Dlaczego po prostu nie zabrała tej ręki i nie wywiozła do lasu? Wystarczyło ją przecież
wyrzucić w Gärdet. To znacznie łatwiejsze, niż opróżnić całe mieszkanie i zabrać ze sobą martwe albo żywe ofiary. Spotkały się w dużym pokoju. Przyprawiający o ciarki „stół roboczy” świecił nieobecnością. Technicy zabrali go ze sobą do Linköping. – Mam wrażenie, że wiele rzeczy w tym wszystkim wydaje się dziwne – stwierdziła Sara Svenhagen. – Za wiele pytań i niepewności. – Ale zdecydowanie tutaj nie mieszkała – powiedziała Lena Lindberg. – Przychodziła tu tylko od czasu do czasu i torturowała swoje ofiary. A potem znów wychodziła. Stały tak przez chwilę. Coś unosiło się ze ścian. Pożeglowało w dół i opadło przy nich. To był czysty ból. Lena i Sara popatrzyły po sobie. To Lena powiedziała to na głos: – Musimy złapać tego skurwysyna, i to szybko. Sara Svenhagen dokładnie przyjrzała się ścianie i powoli pokiwała głową.
23 PIÓRO DOSKONAŁEJ francuskiej marki Waterman było używane do masakrowania porcji tabaki. Na tacy, obok niedojedzonej kanapki z szynką, leżał zużyty kawałek tabaki w swoim małym woreczku i stanowił żałosny widok. Z każdą upływającą sekundą wyglądał coraz żałośniej. Pióro marki Waterman z dużą precyzją robiło mu sekcję. W końcu miejsce katastrofy na biurku szefa Säpo zaczęło przypominać spaloną chatę w Modhult w gminie Nykvarn, na obrzeżach hrabstwa Sztokholm. – A więc to naprawdę on? – spytał szef Säpo, z ogromną starannością wycierając pióro w serwetkę. – Tak – odparł Paul Hjelm. – Właśnie przyszło potwierdzenie z laboratorium. To spalone zwłoki Torego Michaelisa leżą w tej opuszczonej chacie w Modhult. Szef Säpo pokiwał głową i odłożył pióro na biurko. – Ale wiedzieliście o tym, prawda? – ciągnął dalej Hjelm. Szef Säpo skrzywił się lekko i odparł: – Nie wiem, jak to zrobiłeś, ale wykonałeś kawał świetnej policyjnej roboty, Hjelm. Chyba pora, żebyśmy sformalizowali naszą współpracę. – Nie, jeśli nie zaczniecie ze mną grać w otwarte karty – odparł Paul Hjelm. – Musisz się przyzwyczaić do odrobiny dwuznaczności, jeśli chcesz wejść w ten świat – powiedział szef Säpo. – Wcale nie jestem taki pewny, czy chcę w niego wejść. – Możesz mi wierzyć albo nie – powiedział szef Säpo – ale naprawdę nie wiedzieliśmy. Ale domyślaliśmy się. I skorzystaliśmy z okazji, żeby zobaczyć cię w akcji. – A dlaczego się domyślaliście? Szef Säpo wydał z siebie przeciągłe prychnięcie. Paula Hjelma przestał już dziwić ten dziwaczny dźwięk. Tak po
prostu śmiał się człowiek, który zapomniał, jak to się robi. – Dostaliśmy list – powiedział szef Säpo, wysuwając szufladę biurka. – Dostaliście list – powtórzył Hjelm, z całą swoją powściągliwą zgryźliwością. – Albo raczej: ja dostałem list. Szef Säpo siedział ze wzrokiem utkwionym w liście. Napisany był odręcznie i nawet na odległość Paul Hjelm z łatwością rozpoznawał charakter pisma. Szef Säpo kiwnął głową i powiedział: – A więc Per Naberius? Hmm. – Ale ładnie powiedziane – stwierdził Paul Hjelm. – Przypuszczam, że jeśli ktoś chce dorwać takiego człowieka, to nie uchodzi mu to bezkarnie. Wiesz przecież, do czego jest zdolny. – O tak, wielkie dzięki – powiedział Hjelm. – Michaelis zawsze miał przecież wolną rękę – podjął szef Säpo. – Jeśli zdecydował się na coś takiego, to niewiele mogliśmy zrobić. Powiedziałbym, że w chwili gdy to zrobił, skazał się na śmierć. Gdy tylko postanowił, że na stare lata zajmie się tym we własnym zakresie. – Mogę zobaczyć list? – Przeczytam ci go – odparł szef Säpo. – Jest dość krótki. – Więc nie zamierzasz dać mi kopii? Nie mam kontynuować tej sprawy? – Trochę z tym poczekamy. A teraz słuchaj, Hjelm. „Do rąk B.K., drugiego sierpnia”. Nietrudno zauważyć, że to dzień przed zaginięciem Torego Michaelisa. – Kto by pomyślał – powiedział Paul Hjelm. Nawet nie zastanawiając się nad tym, czy nie udać, że jednak usłyszał uwagę Hjelma, szef Säpo dalej czytał natchnionym głosem: – „Przez jakiś czas badałem w Bagdadzie trop prowadzący do handlarza bronią, przemytnika narkotyków i masowego mordercy Pera Naberiusa. Robiłem to na własną rękę i bez jakiejkolwiek autoryzacji z góry. Otóż rzeczone problemy historii eskalują: unikalne spotkanie. Będzie ono miało miejsce
dziś w nocy, z drugiego na trzeciego sierpnia. W tej chwili trudno przewidzieć, jak ono przebiegnie. Twój T.M.”. – I to wszystko?! – wybuchnął Paul Hjelm. – To był cały list? – Jest lakoniczny, w stylu Torego – odparł szef Säpo, odkładając list do szuflady. – Teraz już wiemy, jak się skończyło to unikalne spotkanie. W czymś tak pozbawionym jakiegokolwiek smaku jak Modhult. Człowiek, który ze wszystkich szpiegów chyba najwięcej jeździł po świecie, kosmopolita szwedzkiej służby bezpieczeństwa, kończy swoje dni spalony w opuszczonej chacie na szwedzkim zadupiu. Może w tym wszystkim jest jakaś logika, ale ja jej nie widzę. Z wyjątkiem jednego, i to jest najważniejsze: ktoś, kto w tej branży zaczyna działać na własną rękę, nie żyje długo. Może i Tore był samotnikiem, ale zawsze go wspieraliśmy. Bez naszego wsparcia był łatwym łupem. – Czyli nie dostanę tego listu? – spytał Paul Hjelm. – Nie, dopóki nie dostanę kompletnego raportu o tym, w jaki sposób go odnalazłeś. Dopiero wtedy przyjdzie pora na zastanowienie się nad dalszym ciągiem. – Czyli nie mam dorwać Pera Naberiusa? – Zakładam, że ta ostatnia uwaga to przejaw słynnego poczucia humoru Paula Hjelma. Trochę oschłego. – Byłoby miło, gdybyś mówił wprost – odparł Paul Hjelm, panując nad sobą. – Wykonałeś świetną robotę – stwierdził szef Säpo. – Potwierdziłeś to, co chcieliśmy potwierdzić: że w czasie, jaki spędziłeś w wydziale wewnętrznym, nie straciłeś swoich śledczych zdolności. Zrobiłeś dokładnie to, czego od ciebie oczekiwaliśmy. Znalazłeś zwłoki Torego Michaelisa. Jesteśmy ci za to wdzięczni i nasza oferta pracy jest teraz bardzo konkretna. Tutaj mam kontrakt. – Nie brzmi to tak, jakbyś opłakiwał Torego. Szef Säpo akurat machał jakimś innym papierem. Przestał nim machać i powiedział: – Opłakiwał? – Czyż to nie wielka strata dla szwedzkich służb
bezpieczeństwa, że Tore Michaelis nie żyje? – Nie do końca. I tak, jak wiadomo, miał wkrótce odejść. Jego czas dobiegł końca. Sam wybrał, by w nadgodzinach ryzykować tę resztę życia, jaka mu została. To był idiotyczny wybór. Ale jeśli chcesz, chętnie napiszę dla niego nekrolog. – I gdzie zostanie opublikowany? – Absolutnie nigdzie. – Kto poinformuje jego bliskich? – Nie miał żadnych bliskich – odparł szef Säpo, mrużąc oczy. – A może jednak miał? – Nic mi o tym nie wiadomo – odparł Paul Hjelm i ugryzł się w język. – A więc oczekuję w ciągu trzech dni kompletnego raportu – powiedział szef Säpo. – I w ciągu trzech dni oczekuję też decyzji, co dalej. Weź kontrakt i przejrzyj go. Ale nikomu nie pokazuj. – Rozumie się samo przez się – odparł Hjelm i zagarnął kontrakt. Kiedy jednak stamtąd wyszedł, nie poświęcił kontraktowi ani jednego spojrzenia czy myśli. Wszystkie jego myśli skupione były na czymś innym. Myślał o trzecim zdaniu. Myślał o notatce w „mocnych stronach” Torego Michaelisa. Myślał o holenderskim pisarzu Ferdinandzie Bordewijku. „Zwłaszcza trzecie zdanie u Bordewijka przepełniło mnie takim smutkiem”, napisał Michaelis. A trzecie zdanie w powieści Bordewijka Bunt brzmiało: „Zapamiętaj to i szukaj gdzie indziej”. Trzecie zaś zdanie w liście pożegnalnym do szefa Säpo mówiło: „Otóż rzeczone problemy historii eskalują: unikalne spotkanie”. To nie wyglądało jak słowa Torego Michaelisa. To musiało coś znaczyć. Kolejny pieprzony szyfr. Więcej szpiegowskich szyfrów. I jeszcze wyraźniej skierowany był do niego. Akurat do Paula Hjelma. Do następcy.
Zaczęła go boleć głowa. A zamierzał przecież wziąć wolne popołudnie i pojechać do prywatnego ośrodka w Äppelviken. Zobaczyć, jak się miewa Tove. Minął swoją bezczynną sekretarkę Annę-Clarę, kiwnął jej głową i wszedł do swojego gabinetu. Położył przed sobą kontrakt, ale nie udało mu się przeczytać ani linijki, ani słowa, ani jednej najmniejszej literki. Doskonale świadomy tego, że szpieg nie powinien absolutnie niczego zapisywać, zapisał następujące słowa na żółtej, samoprzylepnej karteczce. „Otóż rzeczone problemy historii eskalują: unikalne spotkanie”. To chyba jasne, że Tore Michaelis w swój szczególny sposób skierował jego uwagę na to zdanie? Nie był tego całkowicie pewien, ale, do diabła, takie właśnie miał przeczucie. A jak wiadomo, jego przeczucia stały się już częścią jego racjonalnej skrzynki z narzędziami. Pozostawało pytanie, dlaczego Tore zwabił go do Modhult. Gdyby tam nie zginął, co wtedy znalazłby Paul Hjelm? Prawdopodobnie nic. A więc spodziewał się, że tam zginie. W całym tym skomplikowanym sposobie, w jaki dotarł do tekstu jawnego „Modhult”, chodziło o to, by ktoś znalazł ciało Torego, gdyby zginął. Czy to się zgadza? Czy to naprawdę pasowało do Torego Michaelisa, którego poznał? „Gdybym zginął, zabierzcie moje ciało i pochowajcie mnie”? Brzmiało to za bardzo sentymentalnie. A z drugiej strony nie do końca błędnie, jeśli się temu dobrze przyjrzeć. Następca może pokazać, co potrafi, znajdując zwłoki swojego poprzednika. Ale z drugiej strony wysyłać następcę na pustkowie zupełnie na próżno, jeśli udałoby mu się to, co sobie zamierzył? To by było dziwne. I co takiego zamierzył sobie Tore Michaelis? Spotkać się z Perem Naberiusem i go załatwić? W Modhult? To wszystko było dosyć dziwne. Chyba że…
Hmm, pomyślał Paul Hjelm, tak jak zwykł to robić Jorge Chavez. Chyba że zadanie Paula Hjelma polegało na tym, by przekonać szefa Säpo, że Tore Michaelis nie żyje. By świat się dowiedział, że nie żyje i nie jest już niebezpieczny. Ale to się nie zgadzało. Zidentyfikowano go ponad wszelką możliwą wątpliwość. Stuprocentowa identyfikacja na podstawie uzębienia. Z drugiej strony był doświadczonym szpiegiem z nieskończenie wielką siecią kontaktów. Gdyby naprawdę chciał zdobyć fałszywe zęby, to oczywiście byłby w stanie to zrobić. A w takim wypadku istniał wyraźny dalszy ciąg rzeczywiście przeznaczony wyłącznie dla oczu Paula Hjelma. I w takim wypadku był on tutaj, przed jego oczyma. W trzecim zdaniu. „Otóż rzeczone problemy historii eskalują: unikalne spotkanie”. Czy potrafi na nie spojrzeć jak szpieg? Owszem. Ku jego ogromnemu zdziwieniu spojrzenie padło dokładnie tam, gdzie powinno. Pierwsza litera każdego słowa. Aż dziwne, jakie to było wyraźne, kiedy już się to dostrzegło. „Otóż rzeczone problemy historii eskalują: unikalne spotkanie”. Orpheus. Jakie to dziwne. Paul Hjelm zanurkował w letnich wodach pamięci. Coś go stamtąd wzywało. To była ta pisownia. Orfeusz odgrywał co prawda pewną rolę w jednej z najstarszych spraw Drużyny A, ale w parze z Eurydyką. Jednak Orpheus przez „ph” też się pojawił przy jakiejś okazji. Hjelmowi wydawało się, że skulił się w mentalnej pozycji embrionalnej. Znikły marynarki, krawaty, prywatne sekretarki, wewnętrzne śledztwa i samotna praca. Był członkiem zespołu, świetnie zgranego zespołu, który dopiero co ujrzał światło dzienne. Nowa, specjalna jednostka policji do zwalczania
przestępczości międzynarodowej właśnie stała się jednostką stacjonarną pod dowództwem starego komisarza Jana-Olova Hultina, po sukcesach, jakie odnieśli z tak zwanym Maktmord. Byli wtedy dziesięć lat młodsi i wszystkich przepełniał wielki entuzjazm: partnerów Paula Hjelma i Jorgego Chaveza, Kerstin Holm i Gunnara Nyberga, Viggo Norlandera i Arto Söderstedta. Entuzjazm mieli co prawda nadal – u niektórych z nich postarzał się z wdziękiem – ale wtedy wszystko otaczała też aura nowości. Dla wszystkich to było jak objawienie, że praca policyjna może tak wyglądać, że to wcale nie musi być szara, rutynowa praca, lecz kreatywne myślenie. To właśnie wtedy po raz pierwszy zostali skonfrontowani z… Irakiem. Pierwsza wojna w Iraku. Operacja Pustynna Burza. Wojna w Zatoce. Drużyna A deptała po piętach amerykańskiemu seryjnemu mordercy, który przyjechał do Szwecji. Złapali go, ale im się wymknął. Drużynę A rozwiązano. Trzeba było masakry w Sickli, żeby znowu powstała. Była w to zamieszana jakaś organizacja humanitarna, zanim wszystko przesłoniła krew. Zanim ona spłynęła krwią. Zginęli jej szwedzcy przedstawiciele. Małżonkowie Lindberger. Paul Hjelm był teraz głęboko pogrążony w wodach pamięci. Nie były już letnie, były lodowato zimne. Drużyna A niemal wszystko zrozumiała na opak, okazało się, że byli pionkami nieoficjalnej amerykańskiej służby bezpieczeństwa i aktywnie przyczynili się do zniszczenia organizacji humanitarnej, która działała na rzecz praw człowieka w Iraku. Myślenie o tym bolało. Woda wokół niego była bardzo zimna. Ta organizacja miała sporo pieniędzy. Tuż po śmierci małżonków Lindberger wszystkie pieniądze zniknęły z kont. Nikt nie wiedział, czy zostały skonfiskowane, czy uratowane. Ta organizacja humanitarna z szeroką siecią kontaktów w Iraku nazywała się Orpheus Life Line. Przez „ph”. To nie mógł być zbieg okoliczności. Tore Michaelis mu na to wskazywał. Organizacja musiała przetrwać. A w takim wypadku znów działała podczas nowej wojny w Iraku. Pewnie
zajmowała się działalnością na rzecz praw człowieka. Nie było to pewnie zbyt łatwe w dzisiejszym Iraku. Tore Michaelis musiał posłużyć się Orpheus Life Line, żeby przedostać się do Iraku, a może także by upozorować własną śmierć. Paul Hjelm musi ich znaleźć. Musi znaleźć Orpheus Life Line. Był w to zamieszany ktoś jeszcze. Teraz coraz trudniej było dotrzeć do wspomnień. Byli małżonkowie Lindberger… i jeszcze ktoś. Drużyna A go aresztowała, ale potem wypuściła. Jak on się nazywał? Wody pamięci nie były już wodami. Były lodem. Siedział zamrożony w bryle lodu, jak zahibernowany mamut na Syberii. Irackie nazwisko. Usunęli to ze wszystkich oficjalnych dokumentów. Nazwisko tego trzeciego nigdzie nie figurowało, Drużyna A o to zadbała. Wszystko zależało od pamięci. Od ich pamięci. A ponieważ nie mógł poprosić innych o pomoc, wszystko zależało od pamięci Paula Hjelma. Zaczął sobie przypominać. Justine Lindberger uciekła spod obserwacji w hali targowej Östermalmshallen. Wymknęła się przez kawiarnię, której właścicielem był Irakijczyk. Okazało się, że to on był tą trzecią osobą ze szwedzkiej filii Orpheus Life Line. I nazywał się… Fawzi Ulaywi. Czy to się naprawdę zgadza? – myślał, czując, że lód topnieje wokół jego ciała. Wydawało mu się, że tak. Czuł po prostu, że to jest to. Fawzi Ulaywi. Ale nawet jeśli tak było, to nie miało żadnego znaczenia. To oczywiste, że zapadł się pod ziemię osiem lat temu i już nigdy nie powróci do tego nazwiska. W każdym razie spróbował. Zaczął od wyszukiwania w Google. To było na nic. Nie było żadnego Fawziego Ulaywiego. Spróbował też wejść na starą stronę internetową Orpheus Life Line, którą również jakimś cudem przywołał z grobu pamięci: www.orphlin.se. To również na nic się nie zdało. Już nie istniała. Wolał myśleć o tym jak o produktywnym ślepym zaułku.
Bynajmniej nie był to zwyczajny ślepy zaułek. Zaszedł daleko. Teraz trzeba było w jakiś zmyślny sposób, tak by nie zwietrzyło tego Säpo, dowiedzieć się, gdzie jest Orpheus Life Line. Bo najwyraźniej nadal istniała jej szwedzka filia. W przeciwnym razie Paul Hjelm miał definitywnie przechlapane. Poza Szwecją nigdy ich nie namierzy. Nie tak, żeby nie dowiedziało się o tym Säpo. Bo było przecież chyba tak, że Tore Michaelis go wzywał. Chyba mówił swemu niedoświadczonemu, ale nie do końca głupiemu jak but następcy, żeby ruszył za nim? Żeby do niego dołączył? A następca był gotów to zrobić. Następca był gotów pomóc Toremu Michaelisowi dorwać Pera Naberiusa. Pozostawało tylko pytanie, jaką cenę gotów był za to zapłacić. To wszystko mogło być oczywiście zbiegiem okoliczności, a cała ta sieć powiązań mogła być jedynie wytworem jego wyobraźni. Może Tore Michaelis rzeczywiście był zupełnie martwy. Ale Paul Hjelm czuł, że musi to doprowadzić do końca. Pójść za linią życia. Orpheus Life Line.
24 ARTO SÖDERSTEDT projektował stronę internetową. Robił to za pomocą staromodnych kodów HTML, ręcznie, bez choćby cienia jakiegokolwiek programu do tworzenia stron. Gunnar Nyberg zawisł mu nad ramieniem i spoglądał na nieprzenikniony tekst. To było jak szyfr. – Co robisz? – spytał po prostu. – Stronę internetową – odparł Söderstedt. – Zamierzam zamieścić tam wszystkie znane mi nazwiska Magdy. Nie spodoba jej się to. – Magdy Kouzmin? – spytał Nyberg. – Przywódczyni Erynii? Tej wschodnioeuropejskiej szajki byłych prostytutek? – Widzę, że twoja pamięć nie jest taka zła – stwierdził Söderstedt i otworzył stronę w przeglądarce. Była prosta i czarno-biała. Tekst natomiast był duży. Trzy linijki, jedna pod drugą, krzyczały: Magda Kouzmin, Magda Sheinkman, Elena Basedow. A poniżej, trochę mniej rzucającą się w oczy czcionką, napisane było: If you want this site removed rather than expanded, immediately contact the whitest guy in Tuscany. You know how to find me. It’s all unofficial. – Mówisz poważnie? – spytał Gunnar Nyberg. – I to ma się nazywać policyjna praca? – Nie jestem do końca pewien szyku – odparł Söderstedt. – Powinno być immediately contact czy contact immediately? Ale w każdym razie zamierzam to teraz zamieścić w starym dobrym World Wide Web. – Nie ma ryzyka, że całe to gówno wybuchnie ci w pysk? – Zawsze zakładam, że jest takie ryzyko. – Co masz nadzieję osiągnąć? – Myślę, że Erynie wiedzą najwięcej na całym świecie o tej
całej szajce. Chcę, żeby się ze mną podzieliły wiedzą. – Więcej niż brazylijska policja? – To akurat nie jest takie pewne. Ale mniej niż oni powiedzieć nam nie mogą. Kontakt z Brazylijczykami nie był najlepszy. Nie dostaliśmy od nich nic prócz imponującej liczby przekleństw w łamanym angielskim. – Zakładamy, że są skorumpowani? – To może być nawet prostsze. Nic nam nie powiedzą, jeśli sami nic z tego nie będą mieli. There is no such thing as free lunch. – Proponuję, żebyśmy przeszli na szwedzki – stwierdził z rezerwą Gunnar Nyberg. – Dobrze – zgodził się Arto Söderstedt. – A ty co znalazłeś? – Niestety, nie ma tego imponująco wiele. Przeglądałem internet w poszukiwaniu syndykatu, który oferuje szyte na miarę prostytutki. Ale nie ma czegoś takiego. To się musi opierać na sporej i obustronnej dyskrecji. – Chyba tak. To naprawdę tajna działalność. Gunnar Nyberg kiwnął głową i powiedział: – Taka, w której udaje się nawet nie rzucać w oczy the eye in the sky, mówiąc językiem, który tak uwielbiasz. – The eye in the sky? – Żyjemy w monitorowanym społeczeństwie, które w niewłaściwych rękach może się stać o wiele gorsze niż dawne NRD. Wszystko, co robimy, jest widziane i rejestrowane. Żyjemy pod okiem nieba, które widzi wszystko. Wszędzie są kamery monitoringu, satelity zaglądają w każdy najmniejszy zakamarek, w sieci wszędzie pozostawiamy po sobie ślady, każdą koronę, jaką wydajemy, można namierzyć, ludzie wszędzie robią zdjęcia, wszystko, co mówimy, prędzej czy później trafia do jakiegoś bloga, telewizja wdziera się coraz głębiej w nasze prywatne życie, urządzenia do podsłuchu stają się coraz bardziej wyrafinowane, nasze komórki dokładnie pokazują, w którym miejscu kuli ziemskiej się znajdujemy, nasze rozmowy, esemesy i maile są przechowywane. W ciągu jednego dnia zostawiamy setki śladów, nawet o tym nie myśląc. – Ty za to dużo o tym myślałeś.
– Ale niemal równie dużo myślałem o czymś przeciwnym – odparł Gunnar Nyberg. – Jakie to ma znaczenie, że jesteśmy trochę monitorowani? Naprawdę mamy aż tak dużo do ukrycia? Dlaczego potrzebujemy tak niesamowicie dużo prywatności? Czy to nie pozostałość starego społeczeństwa, w którym byliśmy zmuszeni mieć dwa życia, oficjalne i nieoficjalne? W dzisiejszych czasach nawet oficjalnie można być trochę niedbałym. Czy to nie oznaka siły społeczeństwa, że jego obywatele mają odwagę pokazać się takimi, jakimi są? – Nie, jeśli się stworzy kompletnie monitorowane społeczeństwo, którego jedynym gwarantem jest to, że żyjemy w demokracji. – Doszedłem mniej więcej do tego samego wniosku – stwierdził Gunnar Nyberg – ale równocześnie nie możemy udawać, że tego rozwoju nie ma i że nie dzieje się to absolutnie nieodwołalnie. – I gotowe – oświadczył Arto Söderstedt, klikając myszką. – Teraz strona jest w sieci. Tak łatwo jest w dzisiejszych czasach obsmarowywać człowieka w ogromnej przestrzeni publicznej. Człowiek może swobodnie obmawiać, kogo tylko chce i jak chce, i nie ma szans, żeby wymiar sprawiedliwości go dosięgnął. – I szanowny pan bez zahamowań to wykorzystuje. – Jasne. Przez chwilę tak siedzieli. Potem Arto Söderstedt stwierdził: – Chyba nie powinniśmy siedzieć i czekać na odpowiedź. Komuś mogło by przyjść do głowy, że jesteśmy za mało aktywni.
25 SPOTKALI SIĘ NA HÖTORGET. Tak to z góry ustalili i ku zdumieniu ich obu wszystko wyszło tak jak trzeba. Żaden z nich nie musiał czekać, przestępując z nogi na nogę, przy jakimś stoisku z warzywami dłużej niż dziesięć minut. Jon Anderson od początku się domyślał, że to jego to spotka. Przyglądał się badawczo papai, która była tak duża, że właściwie powinna się nazywać pawpaw. Podczas podróży do Tajlandii poplątały mu się definicje. Wyglądało na to, że papaja, jeśli trochę za bardzo urośnie, zmienia nazwę. To było mniej więcej tak jak z tą niejasną granicą pomiędzy kabaczkiem a cukinią. One również leżały na straganie, tuż obok, w bladym jesiennym słońcu. Mieszanina dużych i małych, pokrytych żółtymi kropkami, przypominających ogórki zakrętasów – a on dalej nie wiedział, które to kabaczki, a które cukinie. Czy to były tylko różne nazwy, czy też istniała jakaś faktyczna biologiczna różnica? A obok leżały te cholerne żółte banie i krzyczały, że są papajami, chociaż naprawdę to były pawpaw. Właśnie zaczął pogrążać się w stanie, który mógł się przerodzić w nieuzasadnioną wściekłość, gdy poczuł na ramieniu dłoń, która przywróciła światu właściwe proporcje. – Jakoś wątpię – powiedział Jorge Chavez. – Ja też – odparł Jon Anderson. – Cholerne pawpaw. – Wiesz, że jesteś wariatem, nie? – Owszem. Czym się różni kabaczek od cukinii? – Aż tak długo mnie nie było? Ruszyli w stronę służbowego wozu, który Jon Anderson zaparkował niepokojąco blisko przystanku autobusowego przy Kungsgatan. – Trudno mi patrzeć na Hansa Jörgena Bratta, wicedyrektora stopIT AB, jak na mordercę – stwierdził Chavez.
– Jak mówiłem, jakoś wątpię. To zarozumiały sukinsyn, ale nie morderca. Czasem bardzo dziwni ludzie zostają szefami. Wsiedli do wozu, zapięli pasy i Anderson powiedział: – Czy to nie pewien paradoks? Ci, którzy chcą zostać szefami, rzadko nadają się na szefów. A ci, którzy nadają się na szefów, nie chcą nimi zostać. – Może i tak jest – przyznał Jorge. – Spójrz tylko na Kerstin. – Na Kerstin? – Zgnuśniała przecież jako szefowa. Pora na jakąś odnowę. – Masz na myśli Kerstin Holm? – spytał Jon i w swoim zdumieniu popełnił śmiertelny grzech, skręcając w lewo w Sveavägen na najbardziej ruchliwym skrzyżowaniu w Szwecji. – Odbiło ci? Nigdy w życiu nie miałem tak dobrego szefa. – Ale teraz – podjął Jorge, spoglądając niespokojnie na żądne linczu tłumy w trąbiących samochodach – dokładnie teraz, czym ona właściwie się zajmuje? Czy pomogła nam jakoś zapanować nad tymi różnymi sprawami? Wszystko opiera się tylko na tym, że jesteśmy profesjonalistami z własną, dobrze rozwiniętą kreatywnością. – Tyle że chyba zawsze tak było – stwierdził Jon. – Jak było w stopIT AB? – To podupadła firma informatyczna. Hans Jörgen Bratt wydawał się za bardzo zrezygnowany jak na typowego szefa firmy informatycznej. Prawdopodobnie są bliscy bankructwa. Jego związek z Lisą Jakobsson się skończył, bo cała jej uwaga, wszystkie jej pragnienia, były skupione na własnym ciele. Na tym, żeby jej ciało zniknęło. „Mogła się głodzić w nieskończoność, ale i tak nie było szans, żeby stała się naprawdę drobna. Miała na to za grube kości”. – Mam nadzieję, że gdzieś tam po drodze zaczął się cytat. – Ja też mam taką nadzieję. – Empatyczny facet. – Obawiam się, że to nowoczesna, wielkomiejska para – stwierdził Chavez. – A jak tam poszło w szpitalu w Danderyd? – Nowoczesna i prężna prywatna placówka lecząca
wszelkiego rodzaju zaburzenia odżywiania – stwierdził Anderson. – Po korytarzach spacerowali pacjenci ze straszną nadwagą i też tacy strasznie niedożywieni; jedni jak z koszmaru tych drugich. Jedynymi ludźmi z normalną wagą był personel. – I rozmawiałeś z tą… Adrianą Rubert? – Z dyrektorką, tak. Bardzo interesująca rozmowa. Mnóstwo się dowiedziałem o anoreksji i bulimii. Tak naprawdę wcale nie dotyczy tylko kobiet. Teraz rozumiem, dlaczego wśród moich kolegów jest tylu bardzo szczupłych. – Geje mogą być albo grubi, albo szczupli – stwierdził Chavez. – Albo Lasse Flinckman, albo Christer Lindarw. Nie ma nic pomiędzy. – A Chilijczycy nie mają uprzedzeń. – No właśnie. – Ale mimo wszystko wśród ludzi cierpiących na tę chorobę jest zdumiewająco dużo kobiet i sama ich liczba jest też zdumiewająca. Jestem wysoki i szczupły, a jem jak koń. Nie rozumiem tego. Jakoś nie mieści mi się to w głowie. – Szczerze mówiąc, rozumienie kobiet nie jest twoją najmocniejszą stroną – stwierdził Chavez. – To prawda, przyznaję – odparł Anderson. – Ale myślę, że ludzi rozumiem całkiem dobrze. Tak jakby poza płcią. A tam, diabli wiedzą, co to było. Dlaczego niemal same inteligentne, kreatywne, przedsiębiorcze kobiety na to chorują? – Nie dostałeś na to odpowiedzi? – Nie bezpośrednio. Ktoś, kto dużo myśli, ma też dużo refleksji na własny temat. Jak do tej pory, rozumiem. Mogę też w znacznym stopniu zrozumieć niezadowolenie z własnego wyglądu. Sam chętnie byłbym bardziej umięśniony i o jakieś dziesięć centymetrów niższy. Ale z tego powodu nie zaczynam sobie piłować kości. – Dziewczyny z klasy robotniczej objadają się i tyją, a dziewczyny z burżuazji głodzą się i są anorektyczkami? – To nie dotyczy wszystkich – odparł Jon Anderson. – W sumie to większość ludzi ma dość zdrowe podejście do swojego ciała. Przynajmniej według Adriany Rubert. Byli już w Sollentunie. Minęli Häggvik. Chavez go nie
poznawał. Cała duża gmina na przedmieściu wyglądała jak po jakiejś operacji plastycznej. Albo może dopadła ją bulimia. – A tak konkretniej? – spytał Chavez. – Pewnie powiedziałeś im, że włamałeś się do ich kartoteki pacjentów. Jon Anderson odchrząknął. Miał zawstydzoną minę. – Chyba możemy to nazwać testem bezpieczeństwa… Faktycznie zwróciłem uwagę na to, że powinni lepiej chronić swoją kartotekę pacjentów. Pani Rubert stwierdziła, że na pewno się tym zajmą. – Pamiętała Lisę? – Tak, pewnie, że ją pamiętała. Adriana Rubert określiła Lisę Jakobsson jako, cytuję: „trudny przypadek”. Anorektyczne myślenie wgryzło się w nią już tak głęboko, że trudno było do niej dotrzeć. W jej przypadku potrzebna była długotrwała terapia, do której nie miała cierpliwości. Ostatnim razem, niecałe pół roku temu, wpadła we wściekłość, przerwała leczenie i już nigdy nie wróciła. – Mniej więcej pół roku temu zakończyła też związek z Hansem Jörgenem Brattem – stwierdził Chavez. – Zostawił ją, kiedy była w dołku. Nie dbając o konsekwencje. A konsekwencje były takie, że anoreksja mocno się nasiliła. – Można i tak na to spojrzeć – odparł Anderson. – Nie figuruje nigdzie w bazie danych szpitala w Danderyd, więc przypuszczam, że nigdy nie był jej szczególnie bliski. – Znalazłeś coś więcej? Coś w stylu „terenu, gdzie szalony psychopata może zrobić zwiad wśród anorektyczek”? – Ani trochę. Jeśli nasze przestępstwa mają swój początek w tej klinice, to stało się to przez internet i w żaden inny sposób. Skontaktowałem się z działem ochrony danych szpitala w Danderyd, żeby zobaczyć, jakie mają archiwa zalogowań. Jeśli ja tam będę, to znaczy, że w ich nieskuteczną sieć mogła też wpaść jakaś paskudniejsza ryba. – Co za cudowna metafora – stwierdził Chavez. – Sieć, która zapobiega wejściu do sieci. – Dupek z ciebie. – Ponieważ ty, biedaku, musiałeś się telepać całą drogę do Danderyd, ja zdążyłem jeszcze złożyć wizytę w centrum.
W biurze podróży Willman & Ström, gdzie Lisa Jakobsson pracowała jako kierowniczka regionalna. Rozmawiałem z trzema osobami, które podobno były z nią najbliżej, w tym również z jej szefem, i wszyscy kategorycznie zaprzeczali, jakoby cierpiała na jakiekolwiek zaburzenia odżywiania. Co prawda może nie zawsze wychodziła z nimi na lunch, no dobrze, może to się nawet nigdy nie stało, ale zawsze miała przy sobie opakowanie z jedzeniem, cytując szefa: „starannie przygotowane domowe jedzenie”. Dalsze dociekania na temat tego „starannie przygotowanego domowego jedzenia” wykazały, że przy jednej okazji ktoś widział na jej biurku plastikowe pudełko, cytuję, „typu Tupperware”. Trudno powiedzieć, że w biurze Willman & Ström ludzie są ze sobą szczególnie blisko. – To cudownie – stwierdził Jon Anderson, skręcając z E4 na wielkie rondo unoszące się nad autostradą jak aureola. Wziął zakręt na dwóch kołach i wylądował na zachód od E4, na Mälarvägen, po czym skręcił w prawo w Husarvägen i w lewo w Drabantvägen. I już był u celu, pod gimnazjum Vilunda. Zgrana, ale nie do końca równa wzrostem para po kilku chwilach błądzenia znalazła drogę do recepcji, skąd po kolejnej chwili błądzenia dotarła do gabinetu rektora. Rektora nie było, ale za to szybko wpuszczono ich do dyrektora działu nauczania, który okazał się wyjątkowo skuteczną damą w sukni i z naszyjnikiem z pereł. Bez ogródek podała panom z policji następujące informacje: – Lisa Jakobsson ukończyła profil nauk społecznych w Vilundzie wiosną tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego roku. Chodziła do klasy S3D. Wychowawczynią była nauczycielka szwedzkiego i angielskiego, Ann-Britt Grundin, i właśnie drukuję panom ostatnie wspólne zdjęcie klasy S3D. O, już jest! Z pewnym zdumieniem przyglądali się niesamowicie skutecznej dyrektor działu nauczania. Chavez odebrał z jej rąk wspomniane klasowe zdjęcie, kolorowe i w ogóle. – Ma pani jakieś osobiste wspomnienia związane z tą klasą? – spytał, na próżno szukając na zdjęciu twarzy Lisy Jakobsson.
Dyrektor działu nauczania odparła: – Zaczęłam pracę w Vilundzie dopiero w dwa tysiące pierwszym roku. A więc to było wiele lat przede mną. Proponuję, żebyście panowie porozmawiali z wychowawczynią. Ann-Britt Grundin w dwa tysiące trzecim roku przeszła na emeryturę i mieszkała wtedy na Hasselgatan sześć, przy Väsbyskogen. Czy mogę panom jeszcze jakoś pomóc? Stwierdziwszy, że obsłużono ich należycie, i serdecznie podziękowawszy, obaj policjanci znaleźli się na Drabantvägen szybciej, niż mogli przypuszczać w swoich najśmielszych wyobrażeniach, które przesycone były uprzedzeniami do nieskutecznych pracowników sektora publicznego. Takich jak oni sami. – No tak – stwierdził Chavez. – Jest jeszcze jej matka. Mieszka przy ulicy o fantazyjnej nazwie Radhusvägen. Wolisz porozmawiać z matką czy z nauczycielką? – Z nauczycielką – odparł Jon Anderson i osiem minut później siedział w schludnym szeregowcu przy Radhusvägen w Upplands Väsby i patrzył głęboko w oczy mniej więcej sześćdziesięcioletniej kobiecie Evie Jakobsson. Miała dziwnie wrażliwe, kocie oczy i Jon Anderson nie potrafił w nie patrzeć, nie myśląc przy tym o własnej mamie, a wtedy zbierało mu się na płacz. Zwłaszcza gdy Eva Jakobsson powiedziała: – Zaginęła? Bo dopiero w tej chwili Jon Anderson zdał sobie sprawę, że nikt nie powiadomił matki Lisy Jakobsson, co się stało z jej córką. Pomyślał o tym, co Jorge powiedział o Kerstin Holm. Uznał, że to jej wina. To ona powinna powiadomić Evę Jakobsson o tym, co się stało. A teraz on był zmuszony to zrobić. Ale wybrał tchórzliwe rozwiązanie. – Od paru dni nie było jej w domu – odparł. – Próbujemy ją odnaleźć. Ma pani może jakieś pojęcie, gdzie może być? – Ostatnio nieczęsto się kontaktujemy – odparła Eva Jakobsson i dopiero teraz Jon Anderson dostrzegł wyraźny skański akcent. Skurup. Między Malmö i Ystad. – Kiedy ostatnio się z panią kontaktowała?
– Zadzwoniłam do niej parę tygodni temu. Przez chwilę rozmawiałyśmy, ale nie jestem pewna, czy mnie słuchała. Słyszę, kiedy zaczyna myśleć o czymś innym. – Co mówiła? – Niewiele. Chyba przypadkiem wspomniałam, że to dobrze, że pozbyła się tego całego Hansa Georga, czy jak tam się nazywał. To był taki okropny nudziarz. Nie była jakoś szczególnie zdenerwowana, z tego co pamiętam. Co pan ma na myśli, mówiąc, że zaginęła? – Nie wiemy, gdzie jest – powiedział tchórzliwie Jon Anderson. – Dziwne, że policja tak szybko reaguje na zniknięcie dorosłej kobiety – stwierdziła Eva Jakobsson. – Nie mówisz mi wszystkiego, Jon. I znów patrzył w oczy swojej matki. – Co pani wie o jej nawykach żywieniowych? – udało mu się z siebie wydobyć. – Chodzi ci o anoreksję? No tak. To długa, długa historia. Potwornie się zadręczałam. Czy to moja wina? Czy to się zaczęło, gdy ja i Åke się rozwiedliśmy i przeprowadziłam się z Lisą do Sztokholmu? – To było pod koniec podstawówki, prawda? – Chyba w ósmej klasie. Trafiła prosto do obcej klasy. Ale miałam wrażenie, że szybko się dopasowała. Ledwie upłynął miesiąc, a już przestała mówić ze skańskim akcentem. Jest bardzo uzdolniona do języków, może to wiesz, Jon. Mówi płynnie czterema. To dlatego jest kierowniczką w biurze podróży. – Czy już wtedy zaczęły się zaburzenia odżywiania? – Nie, to było w gimnazjum. Była naprawdę beznadziejna, nie dało się już z nią rozmawiać. Ale też niesamowicie śliczniutka, muszę to przyznać. Znalazła parę przyjaciółek i to była naprawdę zgrana paczka. Wszystkie śliczniutkie i niebezpieczne dla starszych chłopaków. – I to wtedy zaczęła mieć zaburzenia odżywiania? – Pod koniec pierwszego roku gimnazjum, tak. Ale teraz musisz mi powiedzieć, co się stało. To moja jedyna córka. Moje
jedyne dziecko. Chociaż wiem, że straciłam ją dawno temu. – Straciła ją pani? – Wyobraź sobie, Jon, że pewnego dnia masz młodą, piękną i świeżą córkę. Przeszła już przez najgorsze burze okresu dojrzewania i pojawia się po drugiej stronie jako piękność. Nie jakaś wyjątkowa piękność, ale jest ładna, jest atrakcyjna, będzie przyciągać do siebie mężczyzn. Patrzysz sobie na nią i myślisz: dała radę. Nie zabiłam jej rozwodem. Była na tyle silna, by przez to przejść. I wtedy przychodzi to. Opętuje ją diabeł, który ani myśli jej opuścić. Który nigdy jej nie opuści. Widzisz to i wiesz, że nic nie możesz zrobić. Oczywiście i tak próbujesz. Robisz wszystko, co w twojej mocy, i jeszcze więcej. Widzisz, że należy do paczki, która jest o wiele, wiele silniejsza niż mama. To ich ideał piękna się teraz liczy. To one decydują. – Mówi pani teraz o tej paczce koleżanek? – Cztery dziołchy – stwierdziła Eva Jakobsson i skrzywiła się lekko. – I te… dziołchy… co one robiły? – Przecież wiesz, co dziołchy robią w gimnazjum. Też chodziłeś do gimnazjum, Jon. Przecież wiesz. Dopiero w tej chwili Jon zaczął przeklinać Jorgego. Wcześniej bez większych problemów się zgodził i zaakceptował może niezbyt formalne, ale jednak, zwierzchnictwo Jorgego. Kiedy Jon powiedział „z nauczycielką”, Jorge powiedział „z matką” i to nie był jakiś wielki problem. Ale teraz, dopiero teraz, pojawił się problem. Znalazł się w kobiecym świecie, do którego kompletnie nie potrafił się odnieść. W gimnazjum nie zauważał dziewczyn. Za to tym lepiej zauważał chłopaków w saunie. Wszystkie te młode, rozkwitające, hiperaktywne penisy, które niemal prosiły, żeby ich dotknąć. Piersi nie interesowały go od czasów niemowlęcych. To wtedy, gdy był zmuszony ukryć swoją pierwszą erekcję w saunie, zrozumiał z mrożącą krew w żyłach jasnością, że jest stuprocentowym homoseksualistą. A potem następne dziesięć lat upłynęło mu na tym, by to ukryć. Uśmiechnął się do Evy Jakobsson i powiedział zażyłym tonem:
– Lepiej opowiedz mi to własnymi słowami, Evo. – Myślę, że to one decydowały w klasie, Jon. Myślę, że powstała jakaś klika, która decydowała. Ale nie wiem… Nie mogę powiedzieć, że wpuszczała mnie do swojego życia. A potem już tak zostało. I tak już pewnie będzie. – Decydowały? – Uch, nie decydowały. Ale… jak to się mówi?… ustalały zasady. Mówiły, co jest fajne. Zakładam, że Lisa należała do tych fajnych dziewczyn. Tych, które wszyscy podziwiali i, no nie wiem, słuchali. – Można powiedzieć, że były trendy? – Chyba tak – odparła Eva Jakobsson. – Ale tak naprawdę to nie mam pojęcia o tych innych dziołchach. Wtedy już zniknęłam z jej życia. Umilkła. Jon Anderson umilkł razem z nią. W końcu powiedziała tylko: – Moja mała Lisa. *** Jorge Chavez siedział naprzeciwko kobiety, co do której był absolutnie przekonany, że to jego dawna nauczycielka francuskiego z gimnazjum. Co prawda nazywała się inaczej, co prawda było to Upplands Väsby na północy, a nie Rågsved na południu – a jednak musiał przywołać cały arsenał racjonalnego myślenia, by przekonać samego siebie, że to nie jest kobieta, która doprowadziła do wyrzucenia go z gimnazjum w Rågsved, bo położył jej na krześle osiemnaście pinezek. Twierdzono potem powszechnie, że taniec deszczu, który odprawiła, doprowadził do legendarnego oberwania chmury w okolicy Rågsved i zalania metra. Nie, powtarzał sobie Jorge, to nie ona. Ona cię nie poznaje. To jest inna, bardzo podobna osoba. Rozsiadł się wygodnie na balkonowym krześle, trzy piętra nad poziomem Hasselgatan, z widokiem na lasek Väsbyskogen, i powiedział najbardziej urzędowym tonem, na jaki go było stać:
– Pani Grundin, czy pamięta pani Lisę Jakobsson z S3D, wiosną dziewięćdziesiątego piątego, w gimnazjum Vilunda? Ann-Britt Grundin zmarszczyła jeszcze mocniej swoje i tak pomarszczone czoło i odparła: – Dlaczego pan konstabl sądzi, że mogłabym zapomnieć ucznia? – Inspektor policji kryminalnej – poprawił Chavez, nie mając pojęcia, dlaczego to zrobił. – Domyślam się, że pan inspektor policji kryminalnej nie był najbardziej przykładnym uczniem? – Ale dlaczego pani tak mówi?! – wybuchnął Chavez, nie mając bladego pojęcia, dlaczego wybuchnął. – Bo wiem, z kim mam do czynienia – odparła spokojnie Ann-Britt Grundin. – Prawdopodobnie pinezki. Teraz Jorge Chavez zaczął się pocić pod pachami. Wyraźnie czuł, jak zalewa się potem. Starał się z całych sił robić dobrą minę do złej gry. Ciągnął dalej: – A więc Lisa Jakobsson? – Dość utalentowana językowo – odparła spokojnie AnnBritt Grundin. – Ale oczywiście zmarnowała swój talent, podobnie jak wiele dziewcząt. Chłopcy pielęgnują swoje mierne zdolności, aż w końcu ich to uszlachetnia. Dziewczęta wyrzucają swój talent na śmieci i pielęgnują swoją mierną przyszłość. – To znaczy, że wszyscy chłopcy są pozbawieni talentu? – zapytał Chavez i w tym momencie brak kontroli nad własnymi słowami zaczął go już wprawiać w zakłopotanie. – Oczywiście, że nie – odparła Ann-Britt Grundin. – Ale naprawdę utalentowani chłopcy zachowują się mniej więcej tak jak dziewczęta. To dlatego światem rządzą mierni mężczyźni z kompletnie wypaczonym wyobrażeniem o sobie. Nie jest to całkowicie niesprawiedliwa analiza, pomyślał Chavez, uspokoił swój poruszony umysł i podjął: – Może jednak, mimo wszystko, uda nam się wrócić do Lisy Jakobsson? – Oczywiście, że nam się uda. Zaczęło się dość dobrze w pierwszej klasie. Może nie była jakąś prymuską, ale miała
dobre ucho do języków. Problemy zaczęły się, gdy została wciągnięta do paczki Hanny. Wtedy zaczęło się robić coraz trudniej. Biedna Lisa bynajmniej nie była wybitnym przykładem silnej osobowości. – A czy ktokolwiek nim jest w wieku szesnastu lat? – spytał Chavez. – Doprawdy rzadko rozmawia się z człowiekiem, który traktuje osobiście dosłownie wszystko, co się powie – uśmiechnęła się Ann-Britt Grundin. – Czy pan komisarz policji kryminalnej miał może trudny okres w gimnazjum? – Wróćmy do Lisy Jakobsson. – Właśnie próbowałam. Wtedy Jorge Chavez się roześmiał. Być może jego śmiech nie brzmiał tak jak zwykle, był trochę pusty i głuchy. Niemniej przełamał lody. Powiedział: – Wiem i przyznaję się. Ann-Britt Grundin uśmiechnęła się słabo i odparła: – Pinezki, prawda? – Osiemnaście – przyznał Chavez. – Głupio – stwierdziła Ann-Britt Grundin. – Wiem – powiedział Chavez. – Na szczęście widzę, że panu inspektorowi dobrze się ułożyło. – Naprawdę do tej pory nie wiem, dlaczego to zrobiłem. Lubiłem przecież tę panią od francuskiego. I ona też mnie lubiła. – Jako nauczyciel człowiek się uczy – odparła Ann-Britt Grundin, kładąc bardzo szczupłą, niemal przezroczystą dłoń na jego dłoni – że w tym wieku mnóstwo rzeczy robi się, nie wiedząc dlaczego. Ale tym, którzy nie robią nic, wiedzie się jeszcze gorzej. – Jestem policyjnym kujonem – nie mógł się powstrzymać Chavez. – Nikt się dalej nie kształci z takim zapałem jak ja. Ale z gimnazjum mnie wyrzucili. – To traumatyczny okres – stwierdziła Ann-Britt Grundin. – Czas, który wszyscy pamiętają. Nikogo nie pamięta się tak dobrze jak nas, dawnych nauczycieli. I to nam wszystkim
przedłuża życie. Nawet tej nauczycielce, która wbiła sobie pinezki w tyłek. – Paczka Hanny? – spytał Jorge i się uśmiechnął. – Nie było w tym właściwie nic dziwnego – powiedziała Ann-Britt Grundin, bez najmniejszych problemów nadążając za nagłymi zmianami tematu inspektora policji kryminalnej. – W gimnazjum chłopcom udaje się trochę dogonić dziewczęta. Ale i tak to dziewczęta są zawsze najsilniejsze w klasie. Kilka decyduje o kodeksie moralnym klasy, a ten rzadko się zgadza ze zwyczajnym kodeksem moralnym. – A Lisa Jakobsson? – Naprawdę miło rozmawiać z kimś, kto zawsze wraca do konkretów. Lisa Jakobsson została wciągnięta do kręgu, któremu przewodziła Hanna Hörnblom. To była grupa, w której wygląd odgrywał bardzo wielką rolę. W kilku przypadkach doprowadziło to do wyraźnych zaburzeń odżywiania, między innymi u Lisy, bo wszystkie dziewczęta chciały się po prostu upodobnić do chudej jak patyk, ale z tego co wiem, niebędącej anorektyczką Hanny. Problem polegał na tym, że w tamtych czasach nie mieliśmy właściwie żadnych narzędzi, by radzić sobie z zaburzeniami odżywiania. Nie rozumieliśmy ich. Nie wiedzieliśmy, czym są. – Tak się też mówi o mobbingu. – Święta prawda. Problem polega na tym, że my, nauczyciele, nigdy się nie uczyliśmy, jak sobie radzić z mobbingiem. Robimy uniki. Jeśli mamy sobie z tym poradzić, musimy otrzymać porządne wykształcenie, musimy pojąć mechanizmy i wiedzieć, jak się zachować w konkretnych sytuacjach. I to samo dotyczy anoreksji. – Proszę mi wybaczyć, ale to brzmi tak, jakby ta paczka dręczyła innych uczniów… – Możliwe, że tak było, ale nie miałam na to żadnego wpływu. Ze wspomnianych przyczyn. – Czy niektórzy byli dręczeni bardziej niż inni? – Nie mogę powiedzieć, żeby ktoś był bezpośrednio dręczony przez tę paczkę. Ale, niestety, w klasie zawsze jest jakaś hierarchia. Zaczynam myśleć, choć bardzo nad tym
ubolewam, że to ma podłoże biologiczne. W dojrzewaniu chodzi o to, żeby się wybić i zwrócić na siebie uwagę. Dopiero kiedy mamy to za sobą, możemy zrobić kolejny krok w ludzkim procesie rozwoju. – A jak wyglądała hierarchia w S3D? – Najpierw Hanna, potem jej grupa. A potem dużo stadiów pośrednich, że tak to ujmę, a na samym końcu paru outsiderów. – Ale nikt nie był naprawdę poważnie dręczony. Ann-Britt Grundin milczała. Zapatrzyła się na Väsbyskogen i im więcej upływało czasu, tym głębiej jej spojrzenie pogrążało się w niewielkim lasku. – Nie wiem – powiedziała w końcu. – Ale…? – podsunął Chavez. – Ale było kilku uczniów, którzy nie czuli się dobrze. Fredrik, jeśli dobrze pamiętam. Anders, Ulla. Może Sofia i Lasse. – Aż tylu? – Zawsze tak jest. – I co z tym robicie? – Tak jak mówiłam: niewiele. Próbujemy dodawać otuchy i zadbać, żeby jakoś to przetrwali. Chciałabym na starość móc idealizować zawód nauczyciela, ale nie potrafię. Jesteśmy tylko ludźmi i niemal codziennie stajemy przed traumą, która może trwać całe życie. – Fredrik, Anders, Ulla, Sofia, Lasse? – I może jeszcze Jocke… Chavez wyjął szkolne zdjęcie wydrukowane przez dyrektorkę działu nauczania i porównał nazwiska. – Fredrik Ahlberg, Anders Koskinen, Ulla Johansson, Sofia Rimstedt, Lars Persson, Joakim… Bergsten? – Nie Sofia Rimstedt – zaprotestowała Ann-Britt Grundin. – Ona była gdzieś pośrodku. Sofia… Larsson-Olsson? Podwójne nazwisko… – Naprawdę nigdy nie zapomina pani uczniów – stwierdził Chavez, patrząc na klasowe zdjęcie. – Sofia Olsson-Larsson. Trudne nazwisko. Wie pani, co się z nimi stało? I z tą
popularną grupką też? Jak one się nazywały? – To odwieczny problem – stwierdziła Grundin. – Wszystkie te nazwiska… – Hanna Hörnblom, Lisa Jakobsson… – To dopiero wyzwanie… Była oczywiście Hanna, była Lisa… Była Alice i… Matilda. Chavez znów przeczytał z klasowego zdjęcia: – Alice Nordin i Matilda Broman? – Tak. I to były wszystkie. Lisa i Matilda miały najpoważniejsze zaburzenia odżywiania i potem wyglądały tak. Hanna była w naturalny sposób szczupła, wyglądała jak modelka. Alice też była szczupła, ale nie w chory sposób. – I wie pani, co się z nimi stało, z którąkolwiek z nich? – Zastanawiam się, czy Matilda nie studiowała politologii na uniwersytecie. Miałam z nią potem sporadyczny kontakt. Mówiło się, że Fredrik wyrósł na kryminalistę, ale nic mi o tym nie wiadomo. Biedny Jocke odebrał sobie życie, rzucił się pod pociąg, tak jak Ted Gärdestad. I też tutaj w okolicy, w Sollentunie. A poza tym to naprawdę nic nie wiem. – Teraz przejdę do sedna – powiedział Chavez, unosząc spojrzenie ku niebu z przyjemnego balkonu Ann-Britt Grundin. – Jak bardzo to było poważne? O jak ciężkiej traumie tu mówimy? Proszę na chwilę zapomnieć o ewentualnym własnym poczuciu winy i spróbować naprawdę jasno ocenić sytuację. Spojrzenie Ann-Britt Grundin powędrowało w stronę tego samego nieba, w które patrzył Chavez. Było widać, że się zastanawia, naprawdę się zastanawia. – O wiele łatwiej jest zapamiętać ich nazwiska i twarze – powiedziała w końcu. – Człowiek wypiera problemy. Sama siebie przyłapałam na romantycznych myślach o młodym mężczyźnie, który powiesił się w szkolnych czasach na strychu w szkole. Zapamiętałam go jako młodego, zdrowego i pełnego życia. Pamięć kłamie. Pamięć musi kłamać, żeby to wszystko znieść. W tym przypadku naprawdę nie jestem obiektywnym świadkiem. Ale faktycznie nie potrafię sobie przypomnieć nic, co mogłoby spowodować rzeczywiście poważną traumę. Bo
zakładam, że to tego szukasz? – Tak. – Domyślałam się tego. Lisa nie żyje? – Lisa została porwana i prawdopodobnie nie żyje. A jeśli żyje, to jest w tej chwili torturowana. Ann-Britt Grundin się wzdrygnęła. Przymknęła oczy. – Mówię pani o tym, chociaż jest to ściśle tajne – ciągnął dalej Chavez. – Myślę, że potrafi pani zachować to dla siebie. Ale robię to po to, by zebrała pani naprawdę wszystkie siły i spróbowała sobie przypomnieć. Przypomnieć sobie naprawdę jasno i wyraźnie. Grundin otworzyła oczy. Powoli i ostrożnie. Tak jakby światło mogło ją oślepić. Odparła: – Nie, nie wiem. Ale wiem, że gdyby to się stało, byłabym ostatnią osobą, która by się o tym dowiedziała. *** Spotkali się ponownie na Hasselgatan przy Väsbyskogen. Stali oparci o maskę samochodu. Leżało na niej zdjęcie, zdjęcie klasowe. Wiele nazwisk zakreślonych było niebieskim długopisem. Niektóre zakreślone były podwójnie, pozostałe tylko raz. – Czyli podwójne zakreślenie to fajne dziołchy? – spytał Jon Anderson. – Dziołchy – powtórzył sceptycznie Chavez. – To skański – odparł Anderson. – Skański ze Skurup. – A reszta to nasi tak zwani outsiderzy – stwierdził Chavez. – „Stopnie pośrednie” nie są zakreślone. – Ta szara masa, do której człowiek sam należał – powiedział Anderson. – Choć tak naprawdę aż iskrzył się od barw. We wszystkim chodziło tylko o to, żeby za wszelką cenę wyglądać tak, jakby się należało do tej szarej masy. – W sumie aż tak bardzo się od siebie nie różnimy – stwierdził Chavez. – Tyle tylko że ja popełniłem błąd, który mnie wykluczył z tej pięknej szarej masy. – Ja też – przyznał Anderson. – Stanął mi w saunie. – Proszę, proszę. – Chavez w roztargnieniu pokiwał głową.
– Pozostaje jeszcze pytanie, czy tu i teraz uda nam się dowiedzieć, którzy z nich wciąż mieszkają w Väsby i okolicach. – Fajna paczka: Hanna Hörnblom, Lisa Jakobsson, Alice Nordin i Matilda Broman. – Outsiderzy: Fredrik Ahlberg, Anders Koskinen, Ulla Johansson, Sofia Olsson-Larsson, Lars Persson, Joakim Bergsten. – Jasne, że możemy to sprawdzić – odparł Jon Anderson, sięgając po mikrofon policyjnego radia w wozie. Jorge położył rękę na jego dłoni i powstrzymał go. – Ale w takim razie musimy być zgodni co do podstawowych założeń – powiedział. – Chyba jesteśmy. Ofiary mogą pochodzić z fajnej paczki, mniej czy bardziej dotkniętej anoreksją. A morderca może być w grupie outsiderów. Popraw mnie, jeśli się mylę. – Pozostaje tylko pytanie, czy zgadza nam się podstawowa koncepcja. Czy naprawdę powinniśmy się z tym cofać aż do gimnazjum? – Jestem o tym całkowicie przekonany – odparł Jon Anderson. – Uważam, że po prostu powinniśmy pójść na całość. – No to wreszcie jesteśmy zgodni – stwierdził Jorge Chavez i puścił rękę partnera.
26 ZDĄŻYŁ NASTAĆ WIECZÓR w środę 30 sierpnia. Ku zdumieniu Paula Hjelma szef Säpo zaglądał do jego opuszczonego gabinetu, w którym pięcioosobowy chór wyśpiewywał tak, że aż trzęsły się ściany: – Et exspecto resurrectionem mortuorum et vitam venturi saeculi. Na widok szefa Säpo w drzwiach Hjelm wyłączył muzykę dokładnie w chwili, gdy druga część Wielkiej mszy h-moll, Symbolum Nicenum, miała osiągnąć punkt kulminacyjny. Nagle zapadła cisza. Wydawało się, że muzyka zamarza i pęka. Jej fragmenty odpadały ze ścian. Hjelm ujrzał przed sobą na podłodze chaotyczną zbieraninę kawałków i każdy kawałek tej układanki był fragmentem pięknego brzmienia. – Co oni śpiewają? – spytał jakby nigdy nic szef Säpo. – I oczekuję wskrzeszenia umarłych i życia wiecznego w przyszłym świecie – odparł Paul Hjelm. – A ja oczekuję wkrótce raportu – oświadczył szef Säpo, wskazując palcem na laptopa Hjelma. – Jestem w trakcie – odparł Hjelm, wskazując na ten sam laptop. A wtedy szef Säpo zniknął, krótko skinąwszy głową. Nie, pomyślał Paul Hjelm, wpatrując się przez dłuższą chwilę w zamknięte drzwi. Wcale nie jestem w trakcie pisania raportu. W trakcie jest natomiast wskrzeszenie umarłych i życie w przyszłym świecie. Fawzi Ulaywi i Orpheus Life Line z pewnością figurowali w archiwach Säpo. Od czasów drugiej wojny światowej służby bezpieczeństwa w tej czy innej postaci analizowały właściwie każdą organizację, która choć trochę odstawała od normy. Ale nie miał odwagi wejść do archiwów. Wiedział, że zostawi po sobie ślady.
A co ze śladami Torego Michaelisa? Żadnych nie było. Tore świadomie unikał archiwów Säpo. I zrobił to również Paul Hjelm. Był zmuszony rozwiązać problem w inny sposób. Zaczął od złożenia wizyty w administracji hali targowej w Östermalmshallen. Dzięki znacznej pomocy pewnej starszej pani z bardzo zakurzonych, położonych w piwnicy archiwów w Övre Östermalm udało mu się uzyskać oryginał umowy wynajmu sprzed jedenastu lat. Dotyczyła ona niewielkiego zakątka w hali targowej, gdzie niejaki Fawzi Ulaywi, wtedy od niedawna obywatel Szwecji, miał założyć kawiarnię. Nie było w tym nic dziwnego. Żadnych tropów. Adres w Alby, gdzie oczywiście od dawna nie było śladu po Fawzim Ulaywim. Numer komórkowy, pod którym teraz zgłaszała się firma transportowa w Borås. Z westchnieniem podziękował chętnej do pomocy administratorce z Östermalmshallen i zabrał ze sobą kopię umowy. We wtorkowy wieczór uważnie ją przejrzał. Jego uwagę przykuł przede wszystkim podpis Fawziego Ulaywiego. Co prawda był nieco niedbały, tak jak to zwykle bywa z podpisami, ale wciąż jeszcze nie zatracił wyraźności typowej dla kogoś, kto niedawno nauczył się zupełnie nowego alfabetu. I nie było tam napisane Fawzi Ulaywi. Bynajmniej nie to było napisane. Teraz, ze wzrokiem wciąż utkwionym w drzwiach, za którymi przed chwilą znikł szef Säpo, nie był do końca pewny, jakimi torami biegły jego myśli, gdy udał się do seksownej grafolog, która kiedyś interpretowała jego charakter pisma. Usiadła tuż obok niego przy kuchennym stole w Kristineberg. Próbował się skupić na powiększonym podpisie Fawziego Ulaywiego, a równocześnie zastanawiał się, dlaczego przyjęła go w domu o tak późnej porze. Może była po prostu idealistką. Albo była dobra. – Dlaczego miałby napisać inne nazwisko? – spytał Paul Hjelm. – To przecież bezdennie głupie. – Nasze podpisy siedzą głęboko w nas – odparła grafolog, patrząc mu głęboko w oczy. – Gdy mamy złożyć fałszywy podpis i jakikolwiek drobiazg odwróci naszą uwagę, wtedy
łatwo może się zdarzyć, że nasz prymitywny, gadzi mózg każe ręce napisać ten właściwy. Myślenie i intelekt w ogóle nie biorą w tym udziału. – Czyli chcesz powiedzieć, że może wcale nie przybył do Szwecji pod nazwiskiem Fawzi Ulaywi? – To się wydaje prawdopodobne – kiwnęła głową grafolog. – Tylko pod jakim…? – Interpretuję imię jako Rawan. Jak sądzisz? – Widzę tu chyba „w”… i nic więcej nie mogę rozczytać. – No to całe szczęście, że to ja jestem ekspertem – stwierdziła grafolog z urzekającym uśmiechem. – Z nazwiskiem będzie trudniej. – Z irackimi nazwiskami jest trudno – powiedział Hjelm. – Saddam Husajn w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym siódmym roku zakazał nazwisk, ponieważ było mu wstyd, że cały reżim nosi nazwisko al-Tikriti. Wszyscy pochodzili z jego rodzinnego miasta Tikrit. – Ale ci, którzy przed nim uciekli, w nowym kraju z pewnością powrócili do swoich nazwisk – powiedziała grafolog, przyglądając się podpisowi. – Nie wiadomo tylko, czy w takim wypadku wydano im paszporty – zauważył Hjelm. – Jeśli się nie mylę, to cała sprawa nazwiska i imienia jest w krajach arabskich niezwykle skomplikowana – stwierdziła grafolog i dodała: – Interpretuję to jako Fahaidawi. Rawan Fahaidawi. Spoglądał na grafolog. Ona spoglądała na niego. Potem uprawiali seks w jej łóżku z widokiem na most Tranebergsbron. To było spore zaskoczenie. Gdy opuścił Kristineberg, poruszał się po świecie z zupełnie nową lekkością. Poniosła go do otwartego wieczorem supermarketu z elektroniką po drugiej stronie mostu. Nabył tam przedmiot, o którym czytał, ale nie był pewien, czy rzeczywiście istnieje. Istniał. Było to urządzenie w sieci 3G. Podłączało się do laptopa taki mały wihajster i można było gdziekolwiek i kiedykolwiek
serfować w internecie, nie pozostawiając po sobie śladów. Nie przechodząc przez żadne wewnętrzne sieci i nic po sobie nie zostawiając. To był właśnie ten mały wihajster, który w tej chwili sterczał z boku jego laptopa. Położył na nim otwartą książkę, żeby nie było go widać. I był całkiem pewien, że szef Säpo go nie zauważył. Wyszukał w internecie nazwisko Rawan Fahaidawi i powoli przeglądał wszystkie międzynarodowe trafienia. Spory kawałek w dół listy znajdowała się szwedzka strona internetowa. Nazywała się www.blomsterimport.se. Wszedł na nią. Rawan Fahaidawi figurował na liście pracowników. Był stróżem w Blomsterimport AB tuż przy hurtowniach Årsta Partihallar. Tak jak to oceniał Hjelm, istniały trzy możliwości. Mógł to być po prostu inny Rawan Fahaidawi, być może to nazwisko występowało częściej, niż przypuszczał. Ale w takim wypadku powinien znaleźć więcej osób o takim nazwisku w Szwecji. Albo też rzeczywiście był to ten sam człowiek, który kiedyś nazywał się Fawzi Ulaywi, teraz w cywilu i zdeklasowany do pozycji stróża w firmie kwiaciarskiej. Tak więc Hjelm postawił wszystko na trzecią możliwość: że Blomsterimport AB było jedynie przykrywką dla Orpheus Life Line. Zerknął na zegar. Upłynęły dokładnie dwie godziny, odkąd kliknął na nazwisko Rawana Fahaidawi i uzyskał adres mailowy. Z anonimowego konta Hotmail
[email protected] wysłał wiadomość. Brzmiała ona: „OLL? TM?”. I nic więcej. Orpheus Life Line? Tore Michaelis? Jeśli coś w tym było, powinni to zrozumieć. Powinni też być w stanie zinterpretować jego adres na Hotmailu, ponieważ „casco” znaczyło po włosku „hełm”2. Superzmyślny szyfr, pomyślał z ponurym grymasem. Nadzieja opuszcza człowieka jako ostatnia, pomyślał. 2 Hjälm w języku szwedzkim oznacza „hełm” i czyta się tak samo jak „Hjelm” (przyp. tłum.).
A potem przyszło mu do głowy, że najpewniejszą oznaką tego, że nadzieja rzeczywiście człowieka opuściła, jest bekanie przysłowiami. Samo w sobie brzmiało to niemal jak nowe przysłowie. Odczekał kolejną godzinę, przez cały czas otoczony cudownymi harmoniami Bacha. W ciągu tej godziny jego wzrok zwracał się na wewnętrzne podwórze posterunku. Coś się działo w korytarzach Drużyny A, to było jasne. Zastanawiał się co. Wielka msza h-moll Bacha wkroczyła w cięższą partię, brzmienie było bardziej głuche, smutniejsze. Dźwięki zbierały się wokół niego niczym msza żałobna. Spoglądał w stronę dawnych kolegów i czuł, jak są daleko, jak odsuwają się od niego coraz dalej. Przeszywał go jakiś smutek. Ale to był piękny smutek. Tak jakby wkroczył w śmierć z uczuciem, że w sumie wszystko jest dobrze. Tak jakby zrobił wszystko, co chciał, i osiągnął to, czego potrzebował. Jakby śmierć nie życzyła mu niczego złego. Nie wiedział, skąd brało się to uczucie. Wiedział oczywiście, że igra ze śmiercią. Że nie można się zbliżyć do Pera Naberiusa, nie zbliżając się o wiele kroków również do niej. Że miał zostawić za sobą jakiekolwiek poczucie bezpieczeństwa. Że lód pod jego stopami stawał się coraz cieńszy. To mogło być to. Ale mogło być też coś innego. Jednak to uczucie go nie opuszczało. Również wówczas, gdy Bach powrócił do swojego boskiego, radosnego brzmienia, to uczucie trwało dalej. Nie potrafił go wyjaśnić. Ale je czuł. Czuł je przez godzinę. Czuł je, gdy gasły światła w kolejnych oknach w pokojach specjalnej jednostki policji do zwalczania przestępczości międzynarodowej. Odczuwał je nawet wtedy, gdy coś się wydarzyło w skrzynce odbiorczej dobrego pana Casco. Przyszedł mail. Od Rawana Fahaidawi. Jego treść brzmiała: „Ślady?”. I nic więcej.
Odpisał natychmiast: „Nienamierzalne”. A potem znów czekał. Tym razem nie trwało to więcej niż kwadrans, nim nadeszła odpowiedź: „Gotów na to samo?”. Dopiero w tej chwili Paul Hjelm poczuł, że wszystko wskoczyło na swoje miejsce. Nie wyobrażał sobie tego wszystkiego. Znalazł misternie utkany trop, ruszył jego śladem i zrobił to z wielką precyzją. Na kilka krótkich sekund pozwolił sobie na uczucie zadowolenia z siebie. Potem uniósł dłonie nad klawiaturą; zawisły nad nią, jedynie muskając klawisze. To naprawdę była ta chwila. To był ten moment, gdy wszystko stanęło na ostrzu noża. To były te krótkie sekundy, które decydowały nie tylko o przyszłości Paula Hjelma, lecz także o jego życiu. Decydowały, czy w ogóle będzie jakaś przyszłość. Nie było odwrotu. Gdyby teraz zmienił zdanie, żałowałby tego przez całe życie, przez całą przyszłość. Odpisał: „Tak”. Czekał przez kolejny kwadrans. Aż przyszła odpowiedź. Brzmiała: „Omxhgpu, 11.00”. Zesztywniał. Naprawdę poczuł, jak jego ciało stało się zupełnie sztywne i zimne. Tak jakby zaczynało się nowe, pieprzone rozwiązywanie szyfru. Całe ciało mówiło mu, że więcej już nie da rady. Ale wtedy to rozpoznał. To było pierwsze rozwiązanie szyfru Vigenère’a. To niewłaściwe, w którym kryptogram i słowo kluczowe zamienione były miejscami. Roześmiał się. Właściwy tekst jawny brzmiał oczywiście: „Modhult”.
27 WIEŻA BYŁA CZERWONA. Każde okno lśniło jasną czerwienią. I tak ma być. Odkładasz komórkę i spoglądasz na dziewięć pięter lśniącej czerwienią wieży. Po pięciu minutach jednorodne czerwone światło zostaje zastąpione nudną i rozwodnioną pstrokacizną. Wtedy się odwracasz. Jak zwykle w mieszkaniu jest zupełnie ciemno. Nie masz żadnych lamp. Żyjesz jedynie światłem z zewnątrz. W zupełności wystarcza do twoich celów. W przedpokoju przy drzwiach stoi walizka. Duża walizka. Taszczysz ją do dużego pokoju. Pomieszczenie wypełnia pozbawione gustu, pstrokate światło. Dotykasz palcem stołu roboczego. Powoli przesuwasz nim po krwi. Teraz to nie ma żadnego znaczenia. I tak nikt cię nie znajdzie. Teraz jest bezpiecznie. Pozostawiasz wyraźny odcisk palca w na wpół zakrzepłej krwi. Przez chwilę na niego patrzysz. Potem otwierasz walizkę. Rozkłada się jak stara książka. Wielokrotnie czytana więzienna Biblia. Zawierająca ostateczną prawdę. Teraz ją będziesz czytać. Jej włosy są takie jak dawniej. Świetnie je rozpoznajesz. Są jasne, gęste. Nie ma znaczenia, jak się upiększają i jak się głodzą. I tak je dorwiesz. Wszystkie ich wysiłki okazują się bezsensowne. Śmiejesz się z tego. Wszystko, co robiły, żeby być w centrum uwagi. Już dość trenowania. Ćwiczenia dobiegły końca. Zaczęło się. Dwie z nich już tu są. Teraz zaczyna się na dobre. Pochylasz się nad nią. Leży w walizce, skulona w pozycji
embrionalnej. Usta ma zaklejone srebrną taśmą, tak na wszelki wypadek. Wciąż mocno śpi. Jeszcze krótka chwilka. Podnosisz ją i kładziesz na stół. Jest tak samo lekka jak pozostałe. Młody pisklak. Zaciskasz skórzane pasy wokół jej szczupłych, bardzo szczupłych nadgarstków i to wtedy, gdy patrzysz na te szczupłe dłonie, wszystko powraca. Szczupłe dłonie klaszczą. Widzisz to w zwolnionym tempie, jakby poruszały się w syropie. I dźwięk też jest dziwny. Brawa brzmią bardziej jak zniekształcone krzyki z najmroczniejszej głębi. Śmiechy i dopingujące okrzyki są jak powolne, przeciągłe diabelskie ryki. Podskakujące ciała to wyciekające kolory, krew, która zalewa obraz. I wszystko razem na filmie, który potem pokazują. Twoja nienawiść zaczyna słabnąć, gdy niesiesz tego pisklaka na roboczy stół. Ale teraz powraca. Teraz powraca na dobre. Znów odwracasz się w stronę wieży. Otwierasz okno i poprawiasz kamerę monitoringu przymocowaną do fasady tuż obok. Stoisz przez dłuższą chwilę i patrzysz, jak barwy wieży się zmieniają. I w końcu wszystkie okna znów są czerwone. Mimo wszystko gdzieś tam jest ktoś, kto myśli tak jak ty. To wtedy ona budzi się za twoimi plecami. Słyszysz dźwięki. Odwracasz się.
28 TO BYŁO DZIWNE MIEJSCE na spotkanie, ale zarazem jedyna słuszna decyzja. Wszystko po to, by oszczędzić trochę czasu. Ocalić trochę czasu. Wczoraj wieczorem siedzieli do późna w swoich pokojach i próbowali zajść najdalej, jak się dało. Przygotować dzień, który musiał być pełen akcji. A jeśli nie akcji, to przynajmniej działania. Centrum handlowe Väsby bynajmniej nie było piękne. W bladym świetle późnego lata piętrzyło się nad nimi jak ogromny plac budowy. W tej chwili akurat przeprowadzano remont. Centrum handlowe miało zostać odnowione, miało pozostawić za sobą atmosferę lat siedemdziesiątych, która od tak dawna je otaczała. Drużyna A zgromadziła się na parkingu między zaparkowanymi wozami. Kerstin Holm oparła się o otwarte drzwi swojej toyoty prius i zabrała głos: – Wiecie, co trzeba zrobić. Każdy bierze kogoś z dawnych kolegów i koleżanek z klasy Lisy Jakobsson. Większość mieszka i pracuje tu w okolicy. Jeśli dobrze policzyłam, wystarczy dla każdego. Przesłuchujemy ich, każdego z osobna, a potem po południu spotykamy się w centrali dowodzenia. – Jon zorganizował nawet ciągnięcie losów – stwierdził Jorge Chavez, wskazując na kolegę. – Dojdziemy do tego – odparła Kerstin Holm. – Po tym, jak umówiliśmy się na to spotkanie, większość z nas pracowała przecież dalej, i zanim się rozejdziemy, pozostaje pytanie, czy pojawiło się coś nowego. Ponieważ krąży plotka, że nie nadaję się już na szefa, zamierzam teraz przejąć dowodzenie i przydzielać wam głos według własnego uznania. No właśnie. Arto? – Nie nadajesz się już na szefa? – spytał Arto Söderstedt,
pocierając zmarznięte dłonie. Było dość chłodne przedpołudnie. – Nie mamy dziś na to czasu – przerwała mu lakonicznie Kerstin Holm. – Dobra. Zakładam, że ewentualna brazylijska szajka zajmująca się prostytucją nie jest już najwyższym priorytetem. Niemniej jednak mnie i Gunnarowi udało się wynegocjować trochę informacji z Brazylii. Rzeczywiście jakieś pół roku temu odnaleziono tam dwóch martwych alfonsów i w obu przypadkach mieli zdartą skórę z twarzy. – Wynegocjować? – spytała Kerstin Holm. – Co musieliście im za to dać? – Wymiana informacji – odparł Arto Söderstedt. – Dostali wszystko, co mieliśmy o Armandzie Carneiro alias Marisie Santos. – I naprawdę się tym zadowolili? – Może nie do końca – mruknął Gunnar Nyberg, czym zasłużył sobie na nie do końca koleżeńskie spojrzenie Söderstedta. – Arto? – spytała Holm z groźbą w głosie. – Wysłaliśmy im mikrochip – musiał przyznać Söderstedt. – To oni są ekspertami od nadajników telemetrycznych. Mają z nimi na co dzień do czynienia. – Laboratorium kryminalistyczne wydobyło z niego wszystkie dane, jakie dało się wydobyć w Szwecji – zapewnił Nyberg, spoglądając pojednawczo na partnera. – Może brazylijska policja ma szanse znaleźć coś więcej. – A więc to rzeczywiście brazylijska szajka? – spytała Kerstin Holm. – W każdym razie wiele o tym świadczy – odparł Arto Söderstedt i znów kilkakrotnie potarł dłonie. W pewnej chwili zrobił trochę zbyt zamaszysty gest i stuknął Gunnara Nyberga w nos. – Sara? – podjęła Kerstin. – Mamy właściwie tylko jeden prawdziwy trop – powiedziała Sara Svenhagen, ciaśniej otulając szyję chustą. – Chodzi o właściciela mieszkania przy Jungfrugatan, Rainera
Krusego, samotnego żeglarza zameldowanego na wyspie Guernsey na kanale La Manche. Jak wiecie, odnaleziono jego łódź ukrytą na pobliskiej odludnej wysepce. Policja z Guernsey przeszukała jacht i znalazła sporo DNA, które może nas zainteresować. Ale na tę odpowiedź musimy poczekać. A więc teraz najlepsze, co możemy zrobić, to przejrzeć bilety lotnicze ze Sztokholmu, by ewentualnie znaleźć Tiinę Spinroth na jakiejś liście pasażerów. – Problem polega na tym – podjęła Lena Lindberg – że nie ma żadnych bezpośrednich połączeń z Arlandy na Guernsey. Konieczna jest przesiadka w Londynie. Trzeba więc będzie przeanalizować naprawdę mnóstwo danych. Ile lotów odchodzi codziennie ze Szwecji do Londynu? Trasa Heathrow–Guernsey jest oczywiście mniej uczęszczana, ale jest to krajowy lot na terenie Wielkiej Brytanii i nie trzeba okazywać paszportów. – Po prostu szukamy dalej – powiedziała Sara Svenhagen. – Według dziennika portowego w Guernsey Rainer Kruse wypłynął swoim jachtem „Rosmunda” rankiem siódmego maja. A łódź odnaleziono dopiero wczoraj. Szukamy przede wszystkim wśród podróżnych w dniach przed siódmym maja. Ale jak do tej pory nic nie znalazłyśmy. – Dobra – powiedziała Kerstin Holm. – A wy, moi panowie? Jakieś nowości? – Wczoraj po południu postanowiliśmy, że spróbujemy się skontaktować z jak największą liczbą osób z naszej listy – powiedział Jorge Chavez. – Przede wszystkim – dodał Jon Anderson – zamierzaliśmy ostrzec trzy pozostałe osoby z „fajnej paczki” z klasy S3D. Ale nie udało nam się skontaktować z ani jedną z nich. Dwie nadal mieszkają w Väsby, a jedna w centrum. Ale nie udało nam się ich zlokalizować. – Jeszcze coś nowego? – spytała Kerstin Holm. – Nie, tylko tyle że wiemy, gdzie powinna się w tej chwili znajdować większość osób z listy. – W takim razie to ja mam dla was wiadomość – powiedziała Holm. – Przyszła dokładnie w chwili gdy skręcałam z E4 i niemal wjechałam przez to w jadącego przede
mną TIR-a. Ciało Armandy Carneiro odnaleziono w LillJansskogen, dokładnie w tym samym miejscu, gdzie w noc świętojańską znaleziono Åsę Karlsson. Spojrzeli po sobie. Wszyscy, każdy na każdego, aż ta informacja naprawdę do nich dotarła. – Brynolf Svenhagen tam jest – podjęła Kerstin Holm. – Poinformowałam go, że nie musimy być na miejscu, bo myślę, że wy również zdajecie sobie sprawę, co to może oznaczać. – Tiina Spinroth uzupełnia magazyn – powiedział Jorge Chavez. – O kurwa, pomyśleć tylko, że ten sukinsyn dorwał wczoraj jedną z dziewczyn z „fajnej paczki”, kiedy tam byliśmy i ich szukaliśmy. Jon Anderson skrzywił się, wyraźnie pokazując, jak bardzo jest zdegustowany samym sobą. – Albo w najgorszym przypadku później – powiedział cicho. – Mogliśmy się bardziej wysilić, żeby je odnaleźć. Kerstin Holm odchrząknęła i powiedziała głośno i wyraźnie: – Przecież wcale nie wiecie, czy coś takiego się wydarzyło. A więc proponuję, żebyśmy teraz przeszli do działania, dokładnie tak, jak zaplanowaliśmy. Ciągniemy losy? – W tej sytuacji to chyba nie za bardzo na miejscu – powiedział Jon Anderson. – Ale to zróbmy. – Tu jest karton po butach, w którym są karteczki z następującymi nazwiskami: Hanna Hörnblom, Alice Nordin, Matilda Broman, Fredrik Ahlberg, Anders Koskinen, Ulla Johansson, Sofia Olsson-Larsson, Lars Persson, Joakim Bergsten. To ci, którzy wchodzili w skład „fajnej paczki”, i ci, którzy byli outsiderami w klasie S3D w gimnazjum Vilunda w połowie lat dziewięćdziesiątych. – Jest tu dziewięć nazwisk – powiedział Jorge Chavez. – Nas jest siedmioro. Dwoje z nich nie mieszka w okolicy Sztokholmu. Ulla Johansson przeprowadziła się do Melbourne w Australii, a Anders Koskinen do Los Angeles w USA. Te nazwiska mają drugorzędne znaczenie. Do tego mamy ustne informacje, że Joakim Bergsten popełnił samobójstwo, ale
mamy jego adres. Ten, który dostanie karteczkę z jego nazwiskiem, będzie to musiał po prostu wyjaśnić. – Jeśli wylosujecie karteczkę z nazwiskiem Ulli Johansson albo Andersa Koskinena, musicie wybrać nową – podjął Jon Anderson. – Troje z pozostałych nie mieszka już w Upplands Väsby, ale nie przeprowadzili się daleko. – Do tego rozesłaliśmy maila – odezwał się Chavez – i zawarliśmy w nim wszystkie informacje, które udało nam się uzyskać o tych osobach. Powinniście go byli dostać wczoraj wieczorem, ale rozdam go wam jeszcze teraz na wszelki wypadek. Jon Anderson podsunął im karton po butach z dziewięcioma zgniecionymi w kulki karteczkami. Każdy wziął swoją. Na koniec w kartonie zostały dwie karteczki, dokładnie tak, jak miało być. Kerstin Holm odchrząknęła i powiedziała: – No to ruszamy. Mam nadzieję, że będziemy mogli się spotkać w centrali dowodzenia zaraz po lunchu. Jeśli pojawi się choćby cień przełomu w śledztwie, dzwońcie. Bez dalszych słów rozproszyli się po peryferiach miasta.
29 GDY PATRZYŁ głęboko w oczy osoby siedzącej po drugiej stronie stołu, nie tylko po raz pierwszy dostrzegł, jak bardzo przypominają jego własne. Dostrzegł też, że dawno nie było w nich tyle życia. O wiele więcej życia. Ucieszyło go to. Uśmiechnął się do niej. Odpowiedziała uśmiechem. Jej dłonie spoczywały na stole. Wciąż były bardzo, bardzo szczupłe, ale wydawały się jakieś inne, silniejsze. – Jak się czujesz, Tova? – spytał Paul Hjelm i położył ręce na dłoniach córki. Po prostu zniknęły. Nigdy jego własne ręce nie wydawały mu się takie duże. Nawet wtedy, gdy w szpitalu położniczym łapała opuszki jego palców malusieńkimi rączkami noworodka, własne dłonie nie wydawały mu się takie wielkie. Naprawdę uśmiechnęła się jeszcze bardziej. – Jest w porządku – odparła. – Czuję się lepiej. – Wspaniale – powiedział. – Cieszy mnie to. – Jestem chora – stwierdziła. – Teraz to rozumiem. Wyzdrowieję. Musiał się przemóc, żeby przełknąć wszystkie pytania, jakie cisnęły mu się na usta. Zdławił je. Zdławił wszystko. Zdławił nawet to, że właśnie ta rozmowa – dokładnie ta – być może była jego pożegnaniem z życiem. – Nie masz nic przeciwko temu, żeby tu jeszcze trochę zostać? – spytał. – Nie – odparła. – Tu jest dobrze. Mam spokój. – A co robicie? Rozmawiacie? – Tak – powiedziała Tova. – Dużo rozmawiamy. Umilkli. Widział po niej, że wszystko jest dobrze. Przynajmniej na razie. Miał odwagę ją zostawić.
Miał odwagę zostawić ją samą na świecie. – Pójdę już – powiedział Paul Hjelm, wstając. – Dbaj o siebie, kochanie. Pochylił się i ją objął. Wciąż siedziała, ale słabo, ostrożnie odwzajemniła uścisk. Wyszeptał jej do ucha: – Kocham cię. Gdy wypuścił ją z objęć, zobaczył, że jakoś dziwnie na niego patrzy. Upłynęła o wiele zbyt długa chwila, nim zrozumiał dlaczego. Po raz pierwszy powiedział swojej córce, że ją kocha. Coś ścisnęło go głęboko w gardle. Przymknął oczy. I usłyszał słaby kobiecy głos, który na wpół wyszeptał: – Ja też cię kocham. Zostawił ją siedzącą przy smutnym stoliku dla gości w prywatnym ośrodku Äppelviken. Pomachał jej po raz ostatni i wyszedł na werandę. Stał tam przez chwilę w bladym porannym słońcu, które odbijało się absolutną bielą od powierzchni jeziora Melar. Czuł wielki i głęboki smutek. Smutek, który jednak w jakiś dziwny sposób wydawał się… godny. Może po prostu opłakiwał sam siebie. Potem wsiadł do swojego ekologicznego wozu i pojechał na zachód. Dotarł do miejscowości Nykvarn i podążał dalej coraz węższymi drogami na pustkowie. Przez cały czas w głośnikach rozbrzmiewał Bach niczym nieprzerwany hołd dla życia. Była godzina 10.54, gdy dotarł do małej tabliczki informującej, że dwa małe domki za zakrętem to Modhult. Jeszcze przez chwilę siedział w samochodzie i patrzył na znajomą scenerię. Potem wjechał w pobliską leśną drogę i zaparkował samochód poza zasięgiem wzroku. Ruszył w stronę opuszczonych chat Janssona, tej spalonej i tej nietkniętej, tak żeby dotrzeć do nich od tyłu. W jednym miejscu ścieżkę przecinała biało-niebieska policyjna taśma. Przeszedł nad nią, równocześnie wyciągając służbową broń z kabury.
Zawahał się i przystanął. A potem przykucnął pod wielką jodłą, której gałęzie tworzyły naturalny szałas z igliwia. Kucał tak przez chwilę, skulony. Wziął kilka głębokich oddechów i poczuł, że mu niedobrze. Nie jakoś bardzo, ale mimo wszystko. To były głębsze mdłości niż te zwyczajne, fizyczne. Sięgały do samego jądra jego egzystencji. Siedział tam w szałasie z igliwia i czuł, jak mijają minuty. To było tak, jakby wszystko, czemu się poświęcał w ciągu ostatnich dziesięciu lat, zgromadziło się w nim i zbuntowało. Jakby całe zło, które widział, którego był częścią i które próbował zwalczać, powróciło z nagłą siłą, zapuściło korzenie w jego kręgosłupie i wrastało jak pleśń w najgłębsze zakamarki jego duszy. Zrobiłem wszystko, co mogłem, pomyślał i najciszej, jak potrafił, odbezpieczył broń. Chyba zrobiłem wszystko, co mogłem? Wyszedł spod gałęzi jodły i ruszył dalej ścieżką. Po krótkiej chwili zobaczył nietkniętą, opustoszałą chatę wznoszącą się na małym pagórku. Podszedł do niej z bronią gotową do strzału. Zaczął iść wzdłuż ściany. W pobliżu nie było ani żywej duszy. Znów przystanął i przykleił plecy do ściany. Obok była spalona chata. Otaczały ją niebiesko-białe plastikowe taśmy świadczące o tym, że porządnie zbadano miejsce zbrodni. Szczątki Torego Michaelisa wywieziono. Do Paula Hjelma nie uśmiechała się już żadna czaszka. Przesunął się dalej, wciąż opierając plecy o ścianę opuszczonej chaty. I skręcił za róg. Jałowy trawnik ciągnący się na jakieś osiem metrów w stronę lasu był pusty. Ani żywej duszy. Ale wtedy coś usłyszał. Może mu się tylko wydawało. Ale to usłyszał. Jakby trzasnęła jakaś gałązka. Na skraju lasu pojawił się smagły mężczyzna. Paul Hjelm ledwie rozpoznał Fawziego Ulaywiego znanego również jako Rawan Fahaidawi. Przesłuchiwał go krótko, lecz intensywnie przed ośmiu laty. Twarz mężczyzny była całkowicie neutralna. Ale uniósł rękę na powitanie.
Paul Hjelm celował do niego z pistoletu. Dopiero gdy naprawdę wycelował, zauważył, jak bardzo trzęsie mu się ręka. W spojrzeniu Rawana Fahaidawiego było coś, co nie było dobre. Na Paula Hjelma spadło wszystko. Tore Michaelis z pewnością zginął tutaj, tuż obok. Jego ciało spalono do kości, a czaszkę zmiażdżono. A Paul Hjelm został całkowicie, całkowicie oszukany. Przed jego oczyma pojawiła się twarz. Zupełnie sama z siebie. Twarz otoczona ciemnymi włosami. To była twarz Kerstin Holm. Pomyślał: Naprawdę nigdy nie powiedziałem mojej córce, że ją kocham. Rawan Fahaidawi przesunął się na bok. Za nim stał inny mężczyzna. Miał na plecach jakiś duży cylinder, a w rękach trzymał coś, co przypominało rurę. Nad rurą unosił się niewielki płomyk. Paul Hjelm po raz pierwszy zobaczył miotacz płomieni. A potem świat zmienił się w płonące piekło.
30 KERSTIN HOLM: Wiem, że to trudne, człowiek nie wraca przecież często do czasów gimnazjum. SOFIA OLSSON-LARSSON: Ale przecież jest na odwrót. Wszyscy tutaj to robią. Zupełnie jakby to były najlepsze czasy w życiu. I dla wielu chyba tak było. KERSTIN HOLM: Tak myślisz? SOFIA OLSSON-LARSSON: W każdym razie dla nich. Dla Hanny i jej paczki. Mam wrażenie, że potem niewiele się wydarzyło w ich życiu. To były najlepsze czasy, ale właściwie też koniec. KERSTIN HOLM: Ale ty też zostałaś w Väsby? SOFIA OLSSON-LARSSON: Oczywiście. Nigdy nie wyjadę z Väsby. To mój dom, na zawsze. Całkiem sympatyczna, wyluzowana, robotnicza gmina. Ale miałam szczęście, że znalazłam coś swojego. To tutaj. KERSTIN HOLM: Piękne miejsce. Można je chyba nazwać komuną artystyczną? SOFIA OLSSON-LARSSON: Tylko spróbuj nazwać to inaczej. (śmiech) KERSTIN HOLM: Jak rozumiesz, moje pytanie jest bardzo konkretne. Przychodzi ci do głowy ktoś, kto miałby powody, by nienawidzić Hanny, Lisy, Alice i Matildy? Naprawdę mocno nienawidzić? SOFIA OLSSON-LARSSON: Nie da się zaprzeczyć, że strasznie dręczyły wielu ludzi. Ja byłam kimś w stylu postpunkówy, nienawidziły mnie. Nie wolno było wyglądać tak jak ja, jeśli było się dziewczyną. To było tak, jakby się pluło na inne dziewczyny. Raz spuściły mi lanie, ale nie były szczególnie silne. Nie za wiele mięśni, że tak to ujmę. Ale nienawidzić? Nie, nie wiem… KERSTIN HOLM: Zastanów się dobrze. Przypomnij sobie
całe gimnazjum. Poczekam. Coś się stało. Wiem, że stało się coś, czego się nie da porównać z niczym innym. Spróbuj sobie przypomnieć. SOFIA OLSSON-LARSSON: Moja strategia przetrwania w czasach gimnazjum polegała na tym, żeby być naprawdę dziwną, zupełnie poza nawiasem. To się chyba później przyczyniło do tego, że zostałam artystką. Ale znaczyło to również, że nie brałam szczególnego udziału w życiu klasy. Najgorzej miał chyba ten najgrubszy chłopak… Miał zdaje się na imię Fredrik. Ale nie mieliśmy ze sobą nic wspólnego. Nie potrafiłam ani nie chciałam mu pomóc. KERSTIN HOLM: Fredrik Ahlberg? SOFIA OLSSON-LARSSON: Tak, tak się nazywał. Ale, cholera, żadnych wielkich dramatów nie mogę sobie przypomnieć. To była potwornie nudna, kołtuńska, robotnicza klasa i dziękuję mojej szczęśliwej gwieździe, że teraz nie muszę się z nimi spotykać. *** SARA SVENHAGEN: Masz teraz jakiś kontakt z innymi dziewczynami? Z Hanną, Lisą, Matildą? ALICE NORDIN: Wcale. Wydaje mi się, że Lisa przeprowadziła się do centrum i została szefem w jakiejś firmie. Matilda studiowała na uniwersytecie. Zostałyśmy ja i Hanna. Chyba pracuje na stacji benzynowej OKQ8 w Runby. A ja wylądowałam tutaj. Coop Extra w centrum handlowym Väsby. Rozwiedziona, troje dzieci. Ale czemu nie? Fuck. SARA SVENHAGEN: Z tego co zrozumiałam, byłyście przecież bardzo zgraną paczką. Dlaczego przestałyście się spotykać? ALICE NORDIN: Tak już chyba jest po gimnazjum. Jesteś mniej więcej w moim wieku. Z iloma starymi koleżankami z gimnazjum regularnie się spotykasz? SARA SVENHAGEN: Rozumiem, co masz na myśli. Z żadną. Ale z drugiej strony nigdy nie należałam do żadnej zgranej paczki. Byłam dziwną, wiecznie zamyśloną outsiderką. ALICE NORDIN: To nie ma żadnego znaczenia. Po
gimnazjum człowiek chce pójść dalej. SARA SVENHAGEN: Ale chyba nie do końca tak jest? Jeśli człowiek razem dorasta w małej miejscowości i z kimś się naprawdę blisko przyjaźni, to wyobrażam sobie, że tak już zostaje na resztę życia. Przedmieść Sztokholmu też to dotyczy. W pewien sposób człowiek nigdy nie pozostawia za sobą gimnazjum. Gdy patrzy wstecz, wydaje mu się, że to najlepsze czasy w jego życiu. ALICE NORDIN: Gdzie tam. Było cholernie trudno. SARA SVENHAGEN: Wiele osób zdaje się sądzić, że to wy byłyście cholernie trudne. ALICE NORDIN: Ach ta szwedzka zawiść… SARA SVENHAGEN: Ale nie byłyście dość nieprzyjemne? Nie miałyście dość szczególnego… ideału piękna? ALICE NORDIN: Nigdy nie miałam żadnych zaburzeń odżywiania, jeśli o to ci chodzi. Potem może byłyśmy dosyć zarozumiałe, ale to chyba jest związane z wiekiem. I z tym, jak człowiek ma w domu. Moi rodzice się rozwiedli, kiedy miałam szesnaście lat, i zawsze w ten czy inny sposób panował chaos. SARA SVENHAGEN: Ale niektóre osoby miały zaburzenia odżywiania, prawda? ALICE NORDIN: Lisa i Matilda, tego jestem pewna. Z Lisą było najgorzej. Była trochę pulchna, kiedy przyszła do ósmej klasy. Nasza czwórka chodziła też do tej samej klasy pod koniec podstawówki. A ona się zjawiła i gadała pieprzonym skańskim. SARA SVENHAGEN: Ona też się odchudzała? ALICE NORDIN: Tego nie wiem… SARA SVENHAGEN: Daj spokój. To przecież nie jest nic strasznego. ALICE NORDIN: No dobra. Strasznie uważała na to, co jadła, że tak powiem. SARA SVENHAGEN: Sama jesteś w świetnej kondycji jak na matkę trójki dzieci. ALICE NORDIN: Dzięki. Tak, sporo trenuję. Dużo biegam. SARA SVENHAGEN: Chciałabym mieć na to czas. ALICE NORDIN: Dzieciaki radzą sobie same lepiej, niż człowiek myśli. Trzeba tylko przeciąć pępowinę.
SARA SVENHAGEN: Można powiedzieć, że Hanna wam przewodziła? ALICE NORDIN: Była bardzo dominująca. No i do tego była taka szczupła. Wszystkie chciały być do niej podobne. Teraz też tak wygląda. Kiedyś wpadłyśmy na siebie, najdalej pięć lat temu. I naprawdę wyglądała tak jak wtedy. Chuda jak patyk. Zamieniłyśmy parę słów. SARA SVENHAGEN: Unikacie się? ALICE NORDIN: Dlaczego miałybyśmy to robić? SARA SVENHAGEN: Takie mam wrażenie. Co sprawiło, że paczka się rozpadła? Dlaczego nie macie już ochoty się widywać? ALICE NORDIN: Teraz naprawdę nie wiem, o czym gadasz. SARA SVENHAGEN: Czy był ktoś, kogo dręczyłyście bardziej niż innych? Ktoś, kto może dalej być… zły? ALICE NORDIN: Słuchaj, muszę lecieć. Kończy mi się przerwa na kawę. Na razie. Miło się gadało. SARA SVENHAGEN: Poczekaj! To ważne. Ktoś porwał Lisę. Torturuje ją. I myślę, że wiesz kto. ALICE NORDIN: Torturuje? O do diabła! SARA SVENHAGEN: Tak, to prawda. Co zrobiłyście? I komu? Wrócę i będę dalej pytać, dzień po dniu, póki mi nie odpowiesz. Chociażby po to, by dopilnować, żeby ciebie nikt nie porwał i nie zaczął torturować. ALICE NORDIN: Muszę wracać na kasę. Nie stać mnie na to, żeby mnie znowu wylali z roboty. *** GUNNAR NYBERG: Nie dało się ich po prostu unikać? LARS PERSSON: Człowiek przez trzy lata codziennie siedzi z nimi w tej samej klasie. Nie da się tego unikać. Trzeba wytrzymać. Bez względu na to, jak ci dokuczają, trzeba po prostu wytrzymać. GUNNAR NYBERG: Dokuczały ci? LARS PERSSON: Mnie i mnóstwu innych ludzi. Nie było przecież tak, że mieliśmy jakąś alternatywną grupę, która mogłaby się im przeciwstawić. Większość z nas była
samotnikami. Niechętnie, ale jednak. Chyba nikt nie chciał bardziej należeć do jakiejś grupy niż my. Ale to nie leżało w naszej naturze. Przeciwko nim zawsze się było samemu. GUNNAR NYBERG: I co one robiły? Tak dokładniej? LARS PERSSON: Niemal zawsze chodziło o wygląd. Że w ten czy inny sposób beznadziejnie się wyglądało. Ja byłem niski, nosiłem okulary i byłem kujonem. Tak uważały. Tyle tylko że potem łatwo mi poszło. Kiedy tylko skończyło się to piekło w gimnazjum, przeprowadziłem się do miasta. Moja noga nigdy więcej nie postanie w Väsby. Nawet kiedy muszę przejeżdżać przez to gówno w drodze na Arlandę, ogarnia mnie niepokój. GUNNAR NYBERG: Często bywasz na Arlandzie? LARS PERSSON: Całkiem sporo. Głównie dużo konferencji. Mnóstwo. Moja firma jest liderem na rynku oprogramowania księgowego dla średnich przedsiębiorstw. Stajemy się też liderami w krajach nadbałtyckich. Do tego Polska, Węgry, Słowenia. Piękne widoki na przyszłość. GUNNAR NYBERG: Co najgorszego cię spotkało? LARS PERSSON: Chyba ten incydent z porno. GUNNAR NYBERG: Incydent z porno? LARS PERSSON: To było w sumie jeszcze przed czasami internetu. Gimnazjaliści nie byli tacy zblazowani i obojętni na porno jak dzisiaj. Wciąż było trochę szokujące patrzeć, jak olbrzymi fiut penetruje cipę. Nie tak jak dziś. Chyba było w to też zamieszanych paru starszych chłopaków. Włamali się do mojej szafki i dosłownie wytapetowali ją twardym porno. Kiedy to sprzątałem, wpadłem na kilku nauczycieli, którzy zobaczyli mnie z tymi zdjęciami w rękach. Byłem trzykrotnie na dywaniku u dyrektora na wniosek trzech różnych nauczycieli. GUNNAR NYBERG: Ale wtedy miałeś przecież szansę, żeby je usadzić? U dyrektora? LARS PERSSON: Lepiej było dać sobie spokój. Żeby wszystko jak najszybciej rozeszło się po kościach. W tym wszystkim chodziło przecież o jak najmniejszy ból. GUNNAR NYBERG: To ciebie najbardziej dręczyły? LARS PERSSON: Gdzie tam. Gruby Fredrik miał
przechlapane. Poza tym był trochę zapóźniony. Nie był kimś, z kim można by razem lizać rany. Jocke też miał kiepsko, chyba odebrał sobie potem życie. I Ulla też miała strasznie przechlapane, do tego była przecież trochę spora. No i oczywiście Anders Koskinen, hardrockowiec Anders, któremu nigdy się nic nie udawało i o niczym nie miał pojęcia. Kompletna oferma. Potem chyba uciekł do USA. GUNNAR NYBERG: Pamiętasz jakiś szczególnie przykry incydent? Coś naprawdę diabolicznego? LARS PERSSON: Pamiętam jeden. Hanna i jej paczka zgadały się z paroma silnymi chłopakami i weszły do szatni, kiedy gruby Fredrik i hardrockowiec Anders siedzieli w saunie. Też jeszcze tam byłem, ale zdążyłem się ubrać i szybko się wymknąłem. Hanna i reszta zwędzili im ciuchy, a potem na nich czekali. Nie wiem dokładnie, co się wydarzyło. Fredrik nigdy nie chciał o tym mówić. Anders zrobił z tego wielką sprawę, że był nago z czterema ładnymi dziewczynami. Ale nikt nie wie, co się tak właściwie stało. Poza nimi samymi. GUNNAR NYBERG: Nie za dobra klasa, co? LARS PERSSON: Człowiek się cieszy, że udało mu się wyjść z tego cało. *** FREDRIK AHLBERG: Ale ty jesteś szczupły. JON ANDERSON: Ale o wiele za wysoki. FREDRIK AHLBERG: Daj spokój. Nie ma nic gorszego, niż być niskim i grubym. Wtedy ma się naprawdę przechlapane. Człowiek nie daje rady się podnieść. JON ANDERSON: To dlatego dalej nie masz pracy? FREDRIK AHLBERG (śmiech): Jest chyba wiele powodów. Kto by mnie chciał? Ale zajebiście mi idzie w internetowego pokera. Żyję z tego. A do tego jestem Szwedem, który zaszedł najdalej w World of Warcraft. I pomyśleć tylko, że przez całe pieprzone gimnazjum musiałem słuchać, że jestem zapóźniony. Cóż za sprawiedliwa ocena. JON ANDERSON: To jakaś gra komputerowa? FREDRIK AHLBERG: Nie masz pojęcia, co?
JON ANDERSON: Masz rację. Ale właściwie, kiedy się nad tym zastanowię, to słyszałem o World of Warcraft. Gra się w sieci i interaktywnie zdobywa mnóstwo poziomów. Człowiek biega, wykonuje różne zadania i pnie się coraz wyżej i wyżej. FREDRIK AHLBERG: No widzisz. JON ANDERSON: Czyli mówiły na ciebie Gruby Fredrik. FREDRIK AHLBERG: Hanna to wymyśliła. Miała dziewczyna fantazję. Uważały, że to fajne mi dokuczać. Ale właściwie najbardziej przechlapane miały dziewczyny. Ta punkówa z podwójnym nazwiskiem nie miała lekko. No i jeszcze ta… Ulla… JON ANDERSON: Sofia Olsson-Larsson i Ulla Johansson? FREDRIK AHLBERG: Tak. Jedna została artystką, a druga zaczęła ćpać. JON ANDERSON: Ćpać? FREDRIK AHLBERG: Tak. Słyszałem, że potem wyjechała do Australii. Nie wiem, czy dalej ćpa. JON ANDERSON: Opowiedz coś więcej o Ulli Johansson. FREDRIK AHLBERG: Ona też była dość gruba, więc na początku gimnazjum zaczęliśmy się trochę kumplować. Ciągnęło nas do siebie. Ale potem wpadła w złe towarzystwo. Zaczęła pić, a potem, pod koniec gimnazjum, ćpać. Odsunęliśmy się od siebie. JON ANDERSON: Przed chwilą słyszałem przez telefon historię o tobie, Andersie Koskinenie i saunie… FREDRIK AHLBERG: No tak. Cóż… Tak, to musiało wyjść. Ale teraz to nie ma żadnego znaczenia. Hanna, Lisa, Matilda i… jak się nazywała ta ostatnia, najbardziej stuknięta dziewczyna? Alicia? JON ANDERSON: Alice. Alice Nordin. FREDRIK AHLBERG: No właśnie. Alice. Tak, Anders i ja siedzieliśmy w saunie po jakiejś cholernej lekcji wuefu, chyba po hokeju, i dochodziliśmy do siebie. Nawet fajny był z niego pajac, hardrockowiec, który zawsze przekręcał nazwy kapel i o niczym nie miał pojęcia. Stworzył sobie swój własny świat i konsekwentnie w nim żył, chociaż ten świat nie miał nic a nic wspólnego z rzeczywistością. Wtedy się pojawiła ta cholerna
paczka i ukradła nam ubrania, ręczniki, wszystko. A potem tak stały, ubrane, i gapiły się na nas, kiedy próbowaliśmy się schować. Ale nie było gdzie się schować. Tańczyły dookoła i krzyczały, że mamy małe fiuty. W końcu Anders się poddał i zaczął walić konia, aż stanął mu jak włócznia. Można powiedzieć, że mnie uratował. Ale to przecież było nic w porównaniu z tym, co się stało z Jockem. JON ANDERSON: Co się stało z Jockem… Bergstenem? FREDRIK AHLBERG: No właśnie. Nikt nie wie. Ale był bardzo bliski popełnienia samobójstwa. Rzucił się pod pociąg. JON ANDERSON: No to opowiedz, co słyszałeś. FREDRIK AHLBERG: Były w to zamieszane te same dziewczyny. Tyle wiem. Podżegały Jockego, żeby zrobił coś, czego nigdy sam z siebie by nie zrobił. Ale nie wiem, co to było. Jocke potem się przeprowadził. Krążyła plotka, że nie żyje. Że rzucił się pod pociąg. JON ANDERSON: Jak myślisz, co się stało? FREDRIK AHLBERG: To musiało mieć jakiś związek z seksem. Ale więcej nie wiem. *** ANNA ROBERTSSON: Mhm… Dystrybutor? ARTO SÖDERSTEDT: Dystrybutor? ANNA ROBERTSSON: Przy którym dystrybutorze pan tankował? ARTO SÖDERSTEDT: Aha. Nie, nie tankowałem. Chcę z tobą porozmawiać. ANNA ROBERTSSON: Wielu by chciało. ARTO SÖDERSTEDT: Potrafię to zrozumieć. Ale jestem z policji. Czy kolega może cię na chwilę zastąpić? ANNA ROBERTSSON: Rille, zastąpisz mnie na chwilę? Tak, tak, możemy na chwilę wejść na zaplecze. O co chodzi? ARTO SÖDERSTEDT: Szukam Hanny Hörnblom. Ale chyba jej tu nie ma? ANNA ROBERTSSON: Zwiała wczoraj w czasie lunchu. Niech to cholera. Ale to nie był pierwszy raz. ARTO SÖDERSTEDT: Zwiała?
ANNA ROBERTSSON: Zniknęła bez uzgodnienia. To była jej zmiana. Zastąpiłam ją. Teraz wisi mi już mnóstwo godzin. Powinnam dzięki niej mieć zupełnie wolny weekend. ARTO SÖDERSTEDT: W jaki sposób zniknęła? ANNA ROBERTSSON: Nie wiem. Wyszłam do baru na lunch, a kiedy wróciłam, biedny Rille stał tutaj sam, kompletnie zdezorientowany, i próbował sobie poradzić z całym tym bajzlem. ARTO SÖDERSTEDT: Macie kamerę monitoringu? ANNA ROBERTSSON: Tak, ale nie wiem, jak to działa. ARTO SÖDERSTEDT: Sprowadź natychmiast kogoś, kto wie. Rille tu jest? ANNA ROBERTSSON: Stoi przy kasie. Znowu sam. Zadzwonię do Roggego. On jest szefem, powinien być gdzieś w pobliżu. ARTO SÖDERSTEDT: Nie przyszło ci do głowy, żeby zgłosić jej zniknięcie? ANNA ROBERTSSON: Cholera, przecież ona ciągle znika. *** LENA LINDBERG: A więc jesteś doktorantką politologii na Uniwersytecie Sztokholmskim? MATILDA BROMAN: Tak. LENA LINDBERG: Frescati to dość specyficzne środowisko. Coś pomiędzy placówką oświatową a więzieniem. MATILDA BROMAN: Święta prawda. Najlepiej mi się pracuje w różnych bibliotekach. A jeszcze lepiej w domu. LENA LINDBERG: Tak, dalej mieszkasz w Väsby. Mieszkasz sama? MATILDA BROMAN: Pewnie, że tak. LENA LINDBERG: Musisz być silna, skoro wyrwałaś się z takiego środowiska jak klasa S3D. MATILDA BROMAN: Ach, to o to chodzi? O moje stare czasy w gimnazjum? Kogo może interesować coś tak nudnego jak moje nijakie dorastanie w Väsby? LENA LINDBERG: Kogoś interesuje, i to bardzo. Na tyle, żeby torturować i zabijać.
MATILDA BROMAN: Jak to?! LENA LINDBERG: Czy masz kontakt z którąkolwiek z dziewczyn z waszej klasowej paczki? Z Hanną, Lisą, Alice? MATILDA BROMAN: Nie za bardzo. Ale jak to, torturować i zabijać? Mówisz o jakichś strasznych rzeczach. LENA LINDBERG: Nie tylko byłyście fajną paczką w klasie, prawda? Byłyście też szczupłą paczką. Widzę, że wciąż jesteś dość szczupła. MATILDA BROMAN: No i? LENA LINDBERG: Masz dalej zaburzenia odżywiania, prawda? MATILDA BROMAN: A co to ma niby wspólnego z torturowaniem? LENA LINDBERG: Dziwne, ale sporo. Opowiedz mi o incydencie z Grubym Fredrikiem i Andersem Hardrockowcem w saunie. MATILDA BROMAN: Dobry Boże! To przecież nie było nic strasznego. Zwędziłyśmy im ubrania, no dobra, trochę nam pomogło paru starszych chłopaków. A potem się z nich nabijałyśmy, kiedy byli nadzy i latali w kółko jak pieprzone kurczaki. LENA LINDBERG: Albo koguty. MATILDA BROMAN: Nie powiedziałabym. O, nie. LENA LINDBERG: Podobno hardrockowiec Anders się zreflektował i przestał biegać w kółko. MATILDA BROMAN: To był taki szkolny kawał, nic wielkiego. No dobra. Stanął mu i zaczął przy nas walić konia. To było trochę zaskakujące. LENA LINDBERG: Nie byłyście zbyt miłą paczką, prawda? MATILDA BROMAN: Pewnie nie. Byłyśmy młode i robiłyśmy wszystko, żeby być trendy i popularne. A jeśli ktoś ma być trendy i popularny, to inni muszą być poza nawiasem. Zadbałyśmy o to, by sporo ludzi było poza nawiasem. Ale z drugiej strony tak działa świat. Wystarczy parę lat postudiować politologię, żeby pojąć, że wszystko kręci się wokół przewagi. Życie nie jest łatwe. LENA LINDBERG: Ale gorsze rzeczy też się zdarzały,
prawda? Coś, co sprawiło, że dawna paczka już się nie spotyka? MATILDA BROMAN: Nigdy nie byłyśmy złe. Szkodziłyśmy najbardziej sobie. Lisa naprawdę poważnie wpadła w anoreksję. I mnie też się oberwało. I wszystko tylko dlatego, że próbowałyśmy być podobne do Hanny. LENA LINDBERG: Dlaczego Jocke Bergsten rzucił się pod pociąg? MATILDA BROMAN (długie milczenie) LENA LINDBERG: Umilkłaś. Nie słyszałaś, o co pytałam? MATILDA BROMAN: Słyszałam. Ale nie wiem dlaczego. Poza tym on przeżył. Był tak pijany, że nie trafił na tory i tylko wystawił sobie bark. LENA LINDBERG: Dobrze wiesz, co się stało z Jockem. Dlaczego? MATILDA BROMAN: Słyszałam o tym. To wszystko. LENA LINDBERG: Co mu zrobiłyście? Co to takiego było, skoro incydent w saunie i incydent z pornografią przy tym bledną? MATILDA BROMAN: Nie wiem, o czym mówisz. LENA LINDBERG: Masz dużo do stracenia, rozumiem to. Ale zapewniam cię, że to, co się w tej chwili dzieje, może kosztować cię o wiele, wiele więcej. Lisa kilka dni temu została porwana i jest poddawana najgorszym torturom, jakie mogą człowieka spotkać. Wszystko też wskazuje na to, że również Hanna została porwana, niecałą dobę temu. Są teraz torturowane, Matildo. W tej chwili, kiedy rozmawiamy. Są torturowane i wkrótce zostaną zamordowane. A wtedy przyjdzie twoja kolej. Twoja i Alice. Ta osoba nie przestanie, póki wszystkie cztery nie będziecie martwe. A ja chcę, u diabła, wiedzieć dlaczego! MATILDA BROMAN: Boże! LENA LINDBERG: Bóg ci tu nie pomoże. Zresztą można sobie zadać pytanie, co to za Bóg, który dopuszcza, by działy się takie rzeczy. To, co zrobiłyście Jockemu, teraz spotyka was. Przed pewnymi rzeczami nie można uciec, Matildo, i to jest jedna z takich rzeczy. Wcześniej czy później i tak mi opowiesz, teraz albo po wielu godzinach przesłuchań. Sama wybieraj. Nie
wyjdę stąd, dopóki nie opowiesz mi wszystkiego, i dobrze o tym wiesz. Widzisz to. MATILDA BROMAN: Ale to nie może być prawda. Coś takiego jest niemożliwe. LENA LINDBERG: Po prostu opowiedz. A ja zdecyduję, czy to możliwe. MATILDA BROMAN: Jocke był z nich wszystkich największym mięczakiem, chociaż miał naprawdę mocną konkurencję. Był takim mięczakiem, że ledwo był w stanie mówić. A na widok dziewczyn odbierało mu dech. Dosłownie przestawał oddychać. Po prostu się nim bawiłyśmy. Nic więcej nie mam do powiedzenia. Nie pamiętam. Naprawdę nie pamiętam. LENA LINDBERG: Pewnie dlatego, że od tego odchudzania straciłaś pół mózgu. Cholera, to jakiś cud, że możesz się zajmować badaniami akademickimi. Zabieramy ciebie i Alice na posterunek. W dziesięciu procentach po to, żeby was chronić. W dziewięćdziesięciu, żeby wydobyć z was prawdę. Po raz pierwszy w życiu. Jakie seksualne zabawy wyprawiałyście na oczach Jockego, że chciał odebrać sobie życie? MATILDA BROMAN: Bez komentarza. *** JOAKIM BERGSTEN: Pogłoski o mojej śmierci były mocno przesadzone. JORGE CHAVEZ: Miło mi to słyszeć. Dobrze, że udało mi się ciebie złapać. JOAKIM BERGSTEN: Miałeś szczęście. Właśnie skończyłem. Teraz wracam spacerem do domu na lunch. JORGE CHAVEZ: Pozwolisz, że się przyłączę? JOAKIM BERGSTEN: Zakładam, że to pytanie retoryczne. JORGE CHAVEZ: Dobrze zakładasz. (pauza) A więc tam pracujesz? W starym dobrym Erikssonie przy Telefonplan? JOAKIM BERGSTEN: Po totalnie nic niedającym profilu nauk społecznych zrobiłem licencjat z technologii telekomunikacyjnych. Jestem informatykiem. To jest moja bajka.
JORGE CHAVEZ: Mieszkasz w pobliżu? JOAKIM BERGSTEN: Zaczyna do mnie docierać, że świetnie wiesz, gdzie mieszkam. Ale tak, mieszkam w pobliżu. Midsommarkransen. JORGE CHAVEZ: Pamiętasz dawne koleżanki z klasy S3D w gimnazjum Vilunda w Upplands Väsby? Hannę Hörnblom, Lisę Jakobsson, Matildę Broman i Alice Nordin? JOAKIM BERGSTEN (zatrzymuje się): Pamiętam je, tak. O co chodzi? JORGE CHAVEZ: Wiesz, co się w tej chwili z nimi dzieje? JOAKIM BERGSTEN: Skąd niby miałbym to wiedzieć? JORGE CHAVEZ: Bo wszystko wskazuje na to, że to, co się dzieje, ma związek z tym, co sprawiło, że rzuciłeś się pod pociąg w Sollentuna. JOAKIM BERGSTEN: Tak jak Ted Gärdestad. JORGE CHAVEZ: Tyle że Tedowi się udało. JOAKIM BERGSTEN: Alkohol mnie uratował. (znów zaczyna iść) Życie jest pełne paradoksów. Naprawdę chciałem odebrać sobie życie. Porządnie się upiłem, żeby się na to zdobyć. I tylko dlatego zrobiłem fałszywy krok na peronie i wylądowałem obok torów. Ale zapewniam, i tak porządnie boli, kiedy pociąg wystawi ci bark. Nawet jeśli się przedtem piło. JORGE CHAVEZ: Co sprawiło, że chciałeś się rzucić pod pociąg? JOAKIM BERGSTEN: Choćbyście mnie torturowali na śmierć, i tak tego nie powiem. A więc to kiepski pomysł. JORGE CHAVEZ: Interesujący dobór słów. Torturować na śmierć… JOAKIM BERGSTEN: Nie wiem nawet, o co jestem podejrzewany. JORGE CHAVEZ: Nic nie szkodzi. Wystarczy, że my to wiemy. JOAKIM BERGSTEN (wybucha śmiechem): A więc torturowałem na śmierć te dziewczyny, tak? Wszystkie cztery? JORGE CHAVEZ: Bawiły się tobą, Jocke. Myślały, że śmieszny z ciebie pajac. Byłeś tak nieśmiały, że nie byłeś
w stanie mówić. Kiedy zjawiały się w pobliżu, tylko się rumieniłeś. Przestawałeś oddychać. To je podniecało. Sprawiało, że czuły swoją przewagę. Nie mów mi, że ich nie nienawidziłeś. JOAKIM BERGSTEN: To były potwory. Diablice. JORGE CHAVEZ: To wcale nie takie trudne. Opowiedz mi tylko szybko, co ci zrobiły. To mi wystarczy. JOAKIM BERGSTEN: Nigdy ci nie wystarczy. (zatrzymuje się) JORGE CHAVEZ: No i stoimy pod twoimi drzwiami, Jocke. Mogę wejść? JOAKIM BERGSTEN: Przypuszczam, że znasz odpowiedź na to pytanie. JORGE CHAVEZ: Ładnie tu sobie mieszkasz. Widok prosto na rejon Erikssona, wieżę telekomunikacyjną i tak dalej. JOAKIM BERGSTEN: Żegnam. JORGE CHAVEZ: Do zobaczenia.
31 NIKLAS GRUNDSTRÖM był szefem wydziału wewnętrznego na cały kraj. Był przykładnie rozsądnym człowiekiem, który nie pozwalał sobie na to, by niepotrzebnie się denerwować. W tych nielicznych przypadkach, gdy pozwolił sobie, by się zdenerwować tym, co widział – nadużywaniem władzy, niepotrzebną przemocą, rasizmem i uprzedzeniami – działy się różne rzeczy. Kilka lat temu pozyskał najbliższego współpracownika, który pod wieloma względami stanowił jego przeciwieństwo. To było dokładnie to, czego potrzebował, by rozbudzić kreatywność. Jego najbliższy współpracownik nazywał się Paul Hjelm. Tymczasem w ostatnich dniach Paul Hjelm był strasznie rozkojarzony, żeby nie powiedzieć, nieobecny duchem. Za każdym razem, gdy wpadali na siebie, Hjelm miał w spojrzeniu coś zaszczutego. A Niklas Grundström jako najzręczniejszy śledczy wydziału wewnętrznego w kraju (być może mógł konkurować o to miano z samym Hjelmem) nie miał najmniejszego problemu, by zorientować się, że coś się dzieje. Coś, co wykracza daleko poza ramy zwyczajności. Mogło to naturalnie być prawdą, ta pogłoska, którą słyszał – że chodzi o córkę Hjelma. Podobno nie tylko miała poważną anoreksję, lecz w dodatku niemal padła ofiarą seryjnego mordercy. To mogła być prawda – być może to dlatego Hjelm był taki nieobecny duchem i miał zaszczute spojrzenie. Ale Niklas Grundström w to nie wierzył. Wyczuwał, że to jakaś sprawa zawodowa. To nie mogło być po prostu prywatne zmartwienie. Było w tym coś więcej. Grundström rozważał, czy nie powinien zacząć grzebać w tej sprawie. To właśnie nad tym się zastanawiał, gdy ktoś zapukał do
drzwi jego dość imponującego gabinetu. – Proszę! – zawołał. I do środka wszedł szef Säpo. Nic nie powiedział. Stał tylko tuż za progiem. To były te spojrzenia. To były spojrzenia, które wszystko sobie mówiły. Obaj wiedzieli, co oznaczają. A spojrzenie szefa Säpo trafiło go prosto w splot słoneczny. Poczuł, jak zgina się wpół na krześle. W tamtej chwili Niklas Grundström doświadczył najczystszej, najbardziej przeszywającej formy smutku. *** Arto Söderstedt stał na podwyższeniu w centrali dowodzenia i męczył się z komputerem. Kerstin Holm przez chwilę cierpliwie go obserwowała, a potem przebiegła wzrokiem po wszystkich zebranych. Próbowała odczytać coś z ich twarzy. Doprawdy nie było to trudne. To była determinacja w najczystszym znaczeniu tego słowa. Byli już blisko, naprawdę blisko. To się czuło. – No – powiedział w końcu Arto Söderstedt. – Zaraz ruszy. I ruszyło. Na ścianie za jego plecami ukazało się w dość kiepskiej rozdzielczości wnętrze stacji benzynowej. Przy kasach poruszały się dwie osoby. Widać było tylko tyły ich głów. Söderstedt zatrzymał obraz i powiedział: – To są Rille i Hanna Hörnblom na stacji benzynowej OKQ8 w Runby. Za chwilę Hanna powie coś Rillemu, po czym Rille zniknie z obrazu, zapewne pójdzie na zaplecze. Wtedy macie uważać. Zatrzymany obraz znów ruszył i Hanna powiedziała coś do Rillego, który zniknął. Kilka sekund później w kadrze pojawił się człowiek. Była to wysoka kobieta ubrana w intensywny róż z dziwną różową tiulową spódniczką i wielką czupryną żółtych, kręconych włosów. Stała z konsekwentnie spuszczoną głową, rozmawiając z Hanną Hörnblom. Wtedy Hanna zawołała coś
do Rillego i zaczęła obchodzić ladę. Gdy na krótką chwilę znikła z kadru, dziwacznie ubrana kobieta spojrzała w kamerę monitoringu i z promiennym uśmiechem na zakrytej tapetą makijażu twarzy uniosła sześć palców do kamery. Wtedy Hanna Hörnblom znów pojawiła się w kadrze po drugiej stronie lady, razem ruszyły do wyjścia i zniknęły z obrazu. – Była godzina dwunasta osiemnaście, wczoraj, w porze lunchu – powiedział Arto Söderstedt. – Jeśli to jakieś pocieszenie dla Jona i Jorgego, została porwana, zanim próbowaliście się z nią skontaktować wczoraj po południu. – Dzięki ci, dobry Boże – powiedział Jon Anderson. – Jeśli w ogóle można tak powiedzieć w związku z tą sprawą – stwierdził Söderstedt i dodał: – To jeszcze nie koniec. Kolejna sekwencja filmu. Przy jednym z dystrybutorów. Kamera skupiała się na samochodzie, który stał i tankował. Była to srebrzystoszara toyota prius z numerem rejestracyjnym HGL470, tankującym zaś był mężczyzna ze spiczastą bródką, około czterdziestki. Za nim, w tle, coś się działo. Dalej na parkingu. W miniformacie. Stał tam van, szara furgonetka bliżej nieokreślonej marki. Maska była podniesiona, a dwie osoby stały i patrzyły na silnik. Jedna z nich była jasnowłosa i szczupła, w stroju OKQ8, druga wysoka w różowej tiulowej spódnicy i z wielką czupryną żółtych kręconych włosów. Nagle blondynka zgięła się wpół, a wysoka błyskawicznie wrzuciła ją do furgonetki. Poszło to niesamowicie szybko. Furgonetka zbliżyła się do kamery. Mężczyzna ze spiczastą bródką w ogóle nie zareagował. A potem van skręcił za róg i znikł. Söderstedt cofnął trochę film. Furgonetka właśnie skręcała za róg. Przód wciąż był skierowany w stronę kamery. Zatrzymał obraz. – Nie ma tablicy rejestracyjnej – powiedział. – Ale powinno się dać zidentyfikować markę. – To chyba chevrolet – powiedział Gunnar Nyberg. – Ale nietrudno się tego dowiedzieć.
Söderstedt kiwnął głową i cofnął jeszcze trochę. Aż do chwili, w której postać z żółtymi kręconymi włosami uniosła sześć palców w stronę kamery. – Jak myślicie? – spytał. – Czy Tiina Spinroth to Joakim Bergsten? Kerstin Holm zerknęła na zebranych w centrali dowodzenia i stwierdziła, że ich spojrzenia są absolutnie skupione. – Ta sama budowa ciała – ocenił Jorge Chavez. – To może być on. – Musimy się dostać do jego mieszkania – powiedział Gunnar Nyberg. – Powinniśmy byli od razu to zrobić. Bez ostrzeżenia. – Dobrze wiesz, że wszystko się wyjaśniło dopiero dziś rano podczas przesłuchań – odparła Kerstin Holm. – Nie mamy jeszcze żadnych dowodów. A jeśli cię tam poślemy, żebyś rozwalił drzwi w drzazgi, to nigdy nie będziemy mogli tego wykorzystać w sądzie. – Jeśli znajdziemy tam dwie torturowane dziewczyny i będziemy je mogli uratować, to świat nam chyba wybaczy. – Zarządziłam obserwację mieszkania – powiedziała Kerstin Holm. – W tej chwili nic więcej nie mogę zrobić. Wie, że jest obserwowany, będzie siedział cicho. Poza tym poszedł do pracy, więc w tej chwili nikogo nie torturuje. Potrzebujemy więcej dowodów, mamy parę godzin, zanim wróci do domu. W tej chwili widzę tylko dwie ścieżki, którymi możemy podążać. Dalej mocno przyciskać Alice Nordin i Matildę Broman i znaleźć ten pieprzony numer IP, dzięki któremu będzie można zidentyfikować komputer. Jak ci z tym idzie, Jon? Dlaczego to takie strasznie trudne? – Powiedziałbym, że dlatego, że Joakim Bergsten jest informatykiem – odparł Jon Anderson. – Ale nie mogę przecież wykorzystać tego, co mam dopiero udowodnić. W każdym razie jest już blisko, znaleźliśmy dostawcę internetowego. – To jedź z tym dalej i spiesz się jak diabli. Z punktu widzenia prawa to może być wystarczający powód, żebyśmy mogli zgarnąć Joakima Bergstena na przesłuchanie. A jak tam
z Alice i Matildą? – Solidnie je przesłuchujemy – odparła Sara Svenhagen. – Ja zajęłam się Alice, a Lena Matildą. Uparcie milczą, nie pojmuję dlaczego. Po spotkaniu się zamienimy i przyciśniemy trochę mocniej. W każdym razie są tutaj bezpieczne. I wtedy nagle tuż za drzwiami rozległy się kroki. Drzwi centrali dowodzenia otworzyły się szeroko i do środka weszło dwóch bardzo elegancko ubranych panów. Byli to szef Säpo oraz Niklas Grundström. Na ich twarzach widać było napięcie. Szef Säpo zatrzymał się tuż za progiem. Niklas Grundström podszedł do podwyższenia i stanął pomiędzy siedzącą Kerstin Holm i stojącym Arto Söderstedtem. Pokazał palcem w stronę krzeseł i Söderstedt wrócił na swoje miejsce. Niklas Grundström odchrząknął. Upłynęło parę chwil, zanim zaczął mówić. To była chwila, w której w centrali dowodzenia coś zrozumiano, coś zatrzasnęło się nad Drużyną A niczym ciężkie wieko i sprawiło, że bardzo trudno było oddychać. Niklas Grundström przemówił: – Mam bardzo bolesny obowiązek powiadomić was, że wasz kolega i były współpracownik Paul Hjelm nie żyje. Nikt, kto znajdował się w tamtej chwili w centrali dowodzenia, nie był później w stanie opisać tego uczucia. Kerstin Holm wydobyła z siebie cichy dźwięk. Dźwięk, który nie miał w sobie nic ludzkiego. Poza tym panowała absolutna cisza. Powietrzem nie dało się oddychać. Z początku nikt nie patrzył na kolegów. Wszyscy spoglądali w siebie. Widzieli obrazy Paula Hjelma. Wszystko było straszne. W końcu Jorge Chavez powiedział ochryple: – Nie żyje? – Zginął na służbie – odparł Niklas Grundström. – Zidentyfikowano jego zwęglone ciało w opuszczonej chacie w gminie Nykvarn. – Jak to zidentyfikowano? – nie dawał za wygraną Chavez. Musiał mówić, nie mógł inaczej, musiał nawiązać kontakt z mową, której zdolność utracił. – Na podstawie uzębienia, najwyraźniej – powiedział
Grundström. – Ale to nie dla mnie akurat wtedy pracował. Szef Säpo powoli przeszedł kilka kroków do przodu. Wspiął się na podwyższenie i stanął obok Grundströma. – Paul Hjelm był zaangażowany w pracę dla służby bezpieczeństwa – powiedział. – To nasi technicy go zidentyfikowali. Obawiam się, że identyfikacja jest w stu procentach pewna. – Pieprzone, cholerne Säpo – wycedził przez zęby Chavez. – Pieprzone, cholerne, jebane Säpo. – Nie zmuszaliśmy go – odparł spokojnie szef Säpo. – Kto go zabił? – ciągnął Chavez, wstając. – Kto, u diabła, zabił mojego najlepszego przyjaciela na całym pieprzonym świecie? – Wszystko wskazuje na to, że to wasz stary znajomy – powiedział szef Säpo. – Jak rozumiecie, całe śledztwo jest utajnione. Ale mimo wszystko zamierzam wam powiedzieć, że najprawdopodobniej zamordował go Per Naberius. Arto Söderstedt powstał. Nikt jeszcze nigdy nie widział, by pobladł. Do teraz. Teraz jego biała skóra stała się jeszcze bielsza. Jak u trupa. – Naberius – powtórzył. – Jak rozumiecie, nie mogę wam powiedzieć więcej – podjął szef Säpo. – I z tego co zauważyłem, macie teraz mnóstwo roboty. Macie dalej zajmować się tym, co robicie, i nie próbować się dowiedzieć, co się stało z Hjelmem. Traktujcie to jak bezpośredni rozkaz. W Säpo prowadzone jest śledztwo na szeroką skalę. Wyszli. Niklas Grundström przytrzymał drzwi szefowi Säpo i obaj zniknęli. W centrali dowodzenia znów zapadła cisza. Teraz było bardzo cicho. Aż do chwili gdy Kerstin Holm odrzuciła do tyłu głowę, spojrzała bez sensu w sufit i znów zwróciła spojrzenie na nich. W jej oczach była determinacja, gdy powiedziała: – Chciałby, żebyśmy złapali Tiinę Spinroth. Tego najbardziej by sobie teraz życzył. Musimy odłożyć żałobę na później. Albo uczynić z niej motywację. Ale nie możemy dopuścić, żeby
zatrzymało nas to choćby na sekundę. A teraz ruszajcie. Mamy złapać seryjnego mordercę. Grupa się rozproszyła. Kerstin Holm patrzyła za nimi, gdy wychodzili ze spuszczonymi głowami. I widziała, jak pęka więź. Jak pęka więź, która ich łączyła. Widziała, jak Drużyna A rozpada się na jej oczach. Odczekała, aż ostatnie resztki Drużyny A zostaną wymiecione za drzwi. Potem odczekała jeszcze minutę. Chciała mieć pewność, że nikomu nie przyjdzie do głowy zmienić zdania i zawrócić. Później powoli oparła czoło o pulpit na podwyższeniu w centrali dowodzenia. I płakała.
32 NAD MIASTEM wisiało ciężkie wieko. Wisiało nad całym miastem. Znajdowali się w różnych miejscach, ale wszyscy to czuli. To było namacalne. Wieko. Twarde, ciężkie wieko, które tylko przytłaczało ich coraz bardziej. Arto Söderstedt usiadł przy komputerze w swoim pokoju i czuł, że powietrze stało się gęste, lepkie. Każdy oddech wymagał świadomego wysiłku. Jakby naprawdę było tak, że odejście bliskiej osoby na chwilę zbliża nas do śmierci. Gunnar Nyberg również to czuł, ale próbował nie dać się wbić w ziemię. Nie przepadał za żałobą. Był kiepski w opłakiwaniu. Wszystko w nim się przed tym broniło. Nie stał się zatwardziały, wcale tak nie sądził, ale nie chciał pozwolić, by śmierć była ważniejsza od życia. Lena Lindberg i Jon Anderson też to czuli, przedzieleni cienką jak papier ścianą. Byli sami w swoich pokojach i nieobecność partnerów sprawiała, że tym wyraźniej odczuwali ciężar wieka. Sami nie mieli bliskich relacji z Paulem Hjelmem i właściwie dopiero teraz, gdy siedzieli każdy po swojej stronie ściany i myśleli to samo – nie dzieliła ich żadna odległość – pojęli, jak głęboko Hjelm był obecny w krwiobiegu Drużyny A. Sara Svenhagen to czuła. Ale najbardziej odbierała to przez swojego męża. Zaprowadziła go do pustego pokoju przesłuchań, żeby ten cios dotarł do nich, gdy będą sami. Teraz Sara Svenhagen i Jorge Chavez siedzieli naprzeciw siebie przy stole i nie patrzyli sobie w oczy. Sara czuła, że nie nadeszła jeszcze ta chwila, że jeszcze przez jakiś czas wzrok Jorgego musi błądzić w pustce i raz za razem, aż do krwi, obijać się o ciężkie, przytłaczające wieko. W końcu jego wzrok przestał
błądzić. Powrócił do niej, a rozmiar bólu, który zobaczyła w jego oczach, udowodnił jej raz na zawsze, że to w ramionach tego mężczyzny sama kiedyś umrze. Chciała się razem z nim zestarzeć. – Nie – powiedział cicho Jorge. – Nie Paul. Potem pochylił się nad stołem i ją przytulił. Mocno i długo. Odwzajemniła jego uścisk. Nawet Viggo Norlander, który siedział w ogrodzie szpitala Södersjukhuset i czekał na śmierć, poczuł, że niebo pociemniało. To było tak, jakby rozproszone strzępy letnich chmur nagle się zsunęły, połączyły i ich lekka jak bawełna biel wessała w siebie błękit nieba, przekształcając go w ciężką szarość. To było tak, jakby niebo wspólnie podjęło decyzję, że pora zmienić porę roku. Norlander patrzył w górę. Czuł się tak, jakby nad jego głową powstało wielkie, ciężkie wieko. Czuł, że to zapowiedź śmierci, i był przekonany, że to jego własna śmierć. To jego nagrobek unosił się tam w górze. Uniósł twarz ku ciężkiemu wieku i pokazał mu środkowy palec, szczerze i z pełną ekspresją. Pokręcił głową, wyjął z kieszeni swój miękki amulecik – mały, futrzany pomarańczowy pomponik – i zaczął powoli głaskać jego miękką, kosmatą powierzchnię. To dziwne, ale ruch palców na tym miękkim przedmiocie naprawdę pozwalał mu trzymać w szachu lęk przed śmiercią. Wtedy przyszedł SMS. Viggo wsunął amulet z powrotem do kieszeni szlafroka i z drugiej kieszeni wyjął komórkę. Przyglądał się wiadomości. Zwiesił głowę. Siedział tak przez jakiś czas. A potem wyciągnął spod ławeczki przemyconą puszkę piwa, otworzył ją, uniósł ku niebu i powiedział na głos: – No tak, Paul. Wkrótce się zobaczymy. Nie, myślała Kerstin Holm, spoglądając na niebo przez przednią szybę samochodu. Nie, to nie jest żadne wieko. To coś innego. Zastanawiała się co. Podróżuję pomiędzy moimi umierającymi i moimi zmarłymi, myślała. I jest ich coraz więcej i więcej. A co, jeśli to ja ich zabijam? Samą swoją obecnością. Ale ona nie umrze, myślała Kerstin, wjeżdżając na most Tranebergsbron. Dopilnuję, żeby przynajmniej Tova nie
umarła. I wszędzie w myślach widziała Paula Hjelma, od pierwszych nieśmiałych spotkań w czasach Maktmorden, poprzez fantastyczną współpracę w lokalu Kvarnen i w czasach Europa blues Arto Söderstedta, w okresie odrażającego chaosu, jaki szerzył Dag Lundmark, i później, aż do wydarzeń z ubiegłego roku w Berlinie. Wtedy wydawało się, że wszystko się ułoży. Wtedy wydawało się, że może się wydarzyć wszystko to, co powinno było się wydarzyć dziesięć lat temu. Zbliżyli się do tego. Postanowili dać sobie trochę czasu. A potem Bengt Åkesson umarł i wszystko się zmieniło. A teraz było za późno. Teraz naprawdę było za późno na wszystko. Coś się w niej ścisnęło. Znowu. Jakby to pieprzone wieko, czy co to było, wyciągnęło rękę, szponiastą łapę, zacisnęło jej gardło i zdusiło każdy organ służący do oddychania. Na chwilę dotknęła skroni w miejscu, gdzie kiedyś ją postrzelono i gdzie nie miała kości, nie miała muru pomiędzy mózgiem a światem. Leżała obok Paula Hjelma, który też został postrzelony, i wpatrywała się w zasnute, deszczowe niebo. Nigdy nie zapomni, jak krople deszczu stawały się coraz większe i większe. I nigdy nie zapomni słów: Kocham cię, Paul. Byłam idiotką, myślała Kerstin Holm. Jedynym pocieszeniem może być to, że on też był idiotą. A teraz, niech to diabli, uratuje jego córkę. Znajdowała się w najwyższym punkcie mostu Tranebergsbron i w chwili gdy spojrzała na jezioro Melar, pojęła, że ciężkie, gęste wieko nie było żadnym wiekiem. To było oko. Oko nieba. *** Gunnar Nyberg obserwował swojego partnera. Jeszcze nigdy nie widział Arto Söderstedta tak białego, tak niezdolnego do niczego. Siedział pochylony nad swoim komputerem, a jego plecy były bardziej przygarbione niż kiedykolwiek dotąd.
Nyberg myślał, że widzi Söderstedta takiego, jak będzie wyglądać za dwadzieścia lat, i nie był to piękny widok. Zastanawiał się, jak sam wygląda. Był kiepski w opłakiwaniu. Paul bez wątpienia był jednym z jego najlepszych przyjaciół, ale umysł Gunnara, jego dusza nie były nastawione na żałobę. Zamiast tego Paul pojawiał się w jego myślach zupełnie żywy. Nigdy się nie pokłócili, nie wisiały pomiędzy nimi żadne niewypowiedziane słowa. Paul Hjelm oznaczał dla Gunnara Nyberga wyłącznie pozytywne wspomnienia. W jakiś sposób udało mu się je utrzymać. I doświadczał lekkiego poczucia szczęścia, że znał Paula Hjelma. Pewnie coś z nim było nie tak. – Dostałem maila – powiedział ponuro Arto Söderstedt. – Magda? – Od „
[email protected]”. Nie znam zbyt dużo Magd z Toskanii. – Co pisze? – Remove site immediately, you stupid white boy. I’m on MSN an hour from now. Time’s running out. – MSN? – spytał Gunnar Nyberg, obchodząc ich wspólne biurko. – Czy to nie jakiś program do czatu? – Tak – potwierdził Arto Söderstedt, logując się do wspomnianego programu. O wiele zbyt rutynowo, pomyślał Gunnar, i zanim Arto dodał „magdatuscany” do kontaktów, zobaczył listę kontaktów Arto Söderstedta. Była nieoczekiwanie długa. Jakby to miało jakiekolwiek znaczenie, pomyślał Nyberg, przenosząc krzesło na stronę kolegi. „Hi, Magda”, napisał Arto. „Long time no see”. „You stupid man”, odpisała Magda. „Are you trying to kill me?”. „Gdybym chciał cię zabić, zrobiłbym to dawno temu, moja piękna”, odpowiedział Arto w stylowym anglosaskim angielskim. „Zawsze możesz przecież próbować”, napisała Magda i dodała mały smiley.
Gunnar Nyberg uznał, że to dziwaczne. Dostali smiley, małą uśmiechniętą buźkę, od wielokrotnej morderczyni. Rozmowa przybrała inny ton wraz z kolejną repliką Arto: „Zakładam, że obdzieracie ze skóry twarze alfonsów, żeby dać do zrozumienia, że chodzi o chirurgię plastyczną”. Po drugiej stronie przez dłuższą chwilę panowało milczenie. „Are you sure this is unofficial?”, napisała Magda. „Bardziej nieoficjalne już być nie może”, odpisał Arto. „Opowiedz, co to za jedni. To na nich polujemy, nie na was”. „Ale lubisz przecież upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu”. Wtedy zadzwonił telefon i Gunnar Nyberg musiał prowadzić rozmowę po angielsku, równocześnie próbując śledzić czat w tym samym języku. W końcu był zmuszony się poddać i popatrzeć w inną stronę. „Nie tym razem”, odpisał Arto. „Jesteście najwyraźniej ekspertami, jeśli chodzi o ten syndykat. Opowiedz mi o nich”. „Jeśli uważasz, że postępujemy brutalnie, zemdlejesz, jak ci opowiem”. „Już zemdlałem”. „To brazylijska tajna szajka. Właśnie zaczęli opanowywać Europę, od Portugalii. Zbierają dzieci z ulicy w Ameryce Łacińskiej i importują dziewczyny z Europy Wschodniej, tak jak zwykle. Ale są gorsi niż inni. I trudno ich znaleźć, naprawdę trudno. Do tej pory znalazłyśmy tylko siedmiu”. „Wiem tylko o czterech przypadkach”, odpisał Arto. „Musisz szukać dalej”, napisała Magda. I znów dodała smiley. „Mów dalej”. „To piekło na ziemi. Tu, wśród nas. Robią z dziewczyn niewolnice i znakują je jak bydło, tyle że za pomocą zaawansowanej technologii, żeby zawsze wiedzieć, gdzie się znajdują”. „Nadajniki telemetryczne w postaci mikrochipów?” „Tak. Skąd wiesz?”. „Znaleźliśmy taki nadajnik”. „Kiepsko mi to brzmi”.
„Bo tak jest. Naprawdę musimy złapać tę szajkę”. „Oni się nie dają złapać. To dlatego znów działamy. Byłyśmy już na emeryturze. Naprawdę”. „Stałyście się Eumenidami?” „Coś w tym stylu. Ale jeśli naprawdę chce się coś załatwić, trzeba od czasu do czasu zmienić się w Erynie”. „Opowiedz o tych operacjach plastycznych”. „Bogaty mężczyzna z fetyszystycznym upodobaniem do znanej kobiety albo pewnego typu kobiet kontaktuje się z syndykatem, który szyje mu na miarę, wedle życzenia, prostytutkę-niewolnicę”. „Musiało być coś, co skłoniło was do działania. Jeśli naprawdę przeszłyście na emeryturę, to potrzeba było naprawdę wiele, żeby znów skłonić was do powrotu”. „Był przypadek, który to wywołał, tak…”. „Powiedz mi o wszystkim, Magdo”. „Przecież cały czas to robię. Gdybym powiedziała, co naprawdę myślę, język by eksplodował. Albo raczej implodował”. „Okej”. „Pewien bogaty Francuz miał fetyszystyczne marzenia o deformacjach ciała. Marzył o kobietach z bardzo krótkimi nogami i rękami. Padło na dziewczynę z moich rodzinnych stron, niedaleko Odessy. Odpiłowali jej ręce i nogi i przyszyli z powrotem dłonie i stopy. Nie mogła poruszać dłońmi ani stopami, zwisały tylko jak płetwy. I nie mogła się sama poruszać, była kompletnie zdana na tego szalonego Francuza. Wykorzystywał ją przez niecały rok, bawił się z nią we wszystkie okrutne, dziecięce gry, a potem zażyczył sobie, żeby ktoś z syndykatu powoli ją udusił na jego oczach”. Arto Söderstedt nagle nie był w stanie pisać. Język faktycznie implodował. Wszystko się w nim ścisnęło. „Jesteś tam jeszcze?”, spytała Magda. „Nie wiem”, odpisał Arto. „Wykorzystasz nasz kontakt, żeby mnie znaleźć?” Ręce Arto spoczywały całkowicie nieruchomo na klawiaturze. Ogarnął go intensywny wstręt. Świat był jeszcze
bardziej chory, niż był to sobie w stanie wyobrazić, chociaż miał całkiem niezłą wyobraźnię. Rzeczywistość zawsze przewyższała fikcję. Jak obłędnie źle czuł się właściwie współczesny człowiek? Jakie było pocieszenie, jaka ulga? Stał na skraju urwiska, słońce paliło jego białą skórę, wyciągał ręce ku niebu i krzyczał: dlaczego? Wielkie, wielkie „dlaczego”. Bóg nie odpowiadał. Został tylko spalony słońcem Arto i urwisko. Odpisał: „Nie”. „Dotrzymałeś wcześniej słowa, białasie. Wierzę ci”. „Natomiast może tak się zdarzyć, że niedługo będę wiedział więcej”. Teraz nadeszła kolej Magdy – gdziekolwiek na świecie się znajdowała – aby milczeć. Tekst przestał się pojawiać. Arto Söderstedt wpatrywał się w monitor. Czuł, że jeszcze tam jest. Czuł, że myśli. „Mówisz poważnie?”, napisała w końcu. „Tak”, odpisał. I pomyślał, że nikt nie może tego przeczytać. „Zamierzasz nam dostarczyć informacji? Nam? Złym morderczyniom?”. A Arto odpisał: „Tak”. Wtedy się rozłączyła. Wyłączył MSN i zdjął stronę internetową z jej nazwiskami z sieci. W tej samej chwili Gunnar Nyberg skończył rozmawiać po angielsku i znów podszedł do Arto Söderstedta. – Zdejmujesz ją? – spytał Gunnar. – Tak – odparł Arto. – Jak tylko wróci mi zdolność mówienia, opowiem ci pewną historię. Ale w tej chwili nie dam rady. – Rozumiem – powiedział Gunnar. – W takim razie to ja ci opowiem pewną historię. – To byli Brazylijczycy?
– Tak. Przyjrzeli się dokładniej nadajnikowi telemetrycznemu z ręki Armandy Carneiro. I zidentyfikowali go. Naszemu laboratorium kryminalistycznemu nie udało się ustalić producenta. Ale ich technicy tego dokonali. Kiepsko, Brynolf… – No i? – Został wyprodukowany przez brazylijską firmę o nazwie Bodia Eletrônica S/A. Są nowi we wciąż rozrastającej się branży nadajników telemetrycznych. – Słyszę, że dochodzisz do jakiejś puenty – stwierdził Arto. Gunnar Nyberg powoli pokiwał głową i odparł: – Bodia Eletrônica S/A jest, choć bardzo pokrętnymi drogami, filią Naberius Enterprises Ltd. *** Sara Svenhagen wpatrywała się w bardzo szczupłą doktorantkę o ciemnoblond włosach po drugiej stronie stołu. Właśnie zsunęła na czoło eleganckie okulary w czarnej oprawce. Na jej twarzy widać było upór. – Ale co możesz zyskać, jeśli nam nie powiesz? – spytała szczerze zdziwiona Sara. – To się wydaje takie dziwne. – Nie ma nic do opowiadania – odparła Matilda Broman. – To należy do przeszłości. – Ale przecież wcale tak nie jest. Przeszłość jest tutaj. Wróciła. Z całą perwersyjną siłą tego, co wypierasz. – Bardzo ładnie sformułowane – stwierdziła ironicznie Matilda Broman. – Dzięki – odparła Sara, szukając luk, szczelin, słabości, czegokolwiek. Niewiele znalazła. Co prawda Matilda Broman niewątpliwie przeżyła szok, gdy usłyszała o poczynaniach Tiiny Spinroth. Los dawnych przyjaciółek, Lisy Jakobsson i Hanny Hörnblom, bynajmniej nie był jej obojętny. Ale to jej nie złamało. Raczej tylko nasiliło jej upór, dodało jeszcze więcej determinacji. Robiła teraz karierę akademicką i nie zamierzała tego poświęcać, by wyznać coś, co na zawsze by ją napiętnowało. Potrzeba będzie bardzo wiele, żeby skłonić ją do mówienia.
Lenę Lindberg uderzyło, jak innym typem była Alice Nordin. Trudno było sobie wyobrazić, że może istnieć choćby najmniejsze powiązanie pomiędzy nią a Matildą Broman. Alice Nordin była klasyczną rozwiedzioną matką z przedmieścia, jeśli istniało coś takiego. Absolutne przeciwieństwo otrzaskanej, akademickiej Matyldy. Ale z co najmniej równie silną determinacją. Tutaj stawką nie była kariera – chodziło o dzieci. O reputację matki w oczach dzieci. Trójki dzieci, które wychowywała sama ze swoją nędzną pensją z Coop Extra w centrum handlowym Väsby. – A jeśli zagwarantujemy, że twoje dzieci o niczym się nie dowiedzą? – spróbowała Lena. – A jak mi możecie cokolwiek zagwarantować? – spytała Alice Nordin z bardzo zdecydowaną miną na dość zniszczonej twarzy trzydziestolatki. – Wiadomo przecież, jak to jest, kiedy policja się czegoś dowie. Sprzedajecie to brukowcom szybciej, niż człowiek zdąży powiedzieć „przeciek”. – Żadne szczegóły nie opuszczą tego pokoju – zapewniła Lena Lindberg. – No jasne – rzuciła Alice Nordin, wskazując na włączony magnetofon na stole pomiędzy nimi. – Wiesz, że chodzi o życie Lisy i Hanny. Miejmy nadzieję, że wciąż żyją, ale jeśli tak, to ich życie wisi na włosku. A później, kiedy będziemy musieli wypuścić ciebie i Matildę, on przyjdzie po was i to też wiecie. – On? – spytała Alice Nordin. – Albo ona – dodała Lena Lindberg i spytała z naciskiem: – Ona? – Ale gdzie tam – prychnęła Alice. – A więc on? Widziałaś przecież zdjęcia. Przyjrzyj im się jeszcze raz. Alice Nordin pogrzebała trochę wśród różnych wydruków ukazujących dziwną postać Tiiny Spinroth, które leżały przed nią na stole. – To przecież jakiś wariat – powiedziała, nonszalancko wskazując na fotografię. – Jakiś pajac. Klaun transwestyta. – Wygląda jak mężczyzna? Jak transwestyta?
– Albo transwestytka, nie wiem. W każdym razie nigdy nie widziałam tego wariata. Sara Svenhagen pomyślała nagle, że znalazła małą rysę w obronnym murze Matildy Broman. Postanowiła spróbować. – Świetnie to rozumiem. To zaszło za daleko. To wszystko wiąże się z mnóstwem wstydu. Bo chodzi raczej o wstyd niż o winę. Człowiek nie bawi się w takie seksualne gry, nie czując przy tym odrobiny wstydu. Kiedy chodzi o seksualność, łatwo dać się wciągnąć w rzeczy, nad którymi nie do końca ma się kontrolę. Matilda Broman spojrzała na nią znad okularów. To samo pełne wyższości spojrzenie, które posłała jej przed chwilą. To nasunęło Sarze na myśl przeszłość Leny Lindberg. Taka skrajna potrzeba kontroli znajduje ujście w przemocy i przymusie – zarówno wobec własnego ciała, jak i ciał innych ludzi. Spojrzenie skrępowanej. Prawdopodobnie Matilda Broman była uległym typem, dziewczyną z potrzebą kontroli, która pragnie zostać naprawdę porządnie zdominowana. – Co chcesz przez to powiedzieć? – spytała ostro Matilda Broman. – Nie jesteś kobietą, która stroni od seksu, prawda? – A ty od niego stronisz? – Ani trochę. Kocham mojego męża. Cudownie jest móc puścić kontrolę i po prostu pozwalać, by rzeczy się działy. – Jaka czuła sielanka! – prychnęła z pogardą Matilda Broman. – Heteroseksualna normalność – pokiwała głową Sara Svenhagen. – Drugie dziecko? – spytała Broman, wskazując na jej brzuch. – Skąd wiesz? – spytała Sara, z nadzieją, że trafiła dokładnie w ten właściwy ton, który miał pokazać, że zrobiło to na niej wrażenie. – Jesteś typową kobietą, która chciała mieć tylko jedno dziecko, ale się poddała i pogodziła z drugim. Co jest równoznaczne z ostateczną śmiercią seksualności. – Nie za bardzo do ciebie przemawia heteroseksualna
normalność? – Obrzydliwe wyobrażenie o rodzinnym szczęściu. Które zawsze oznacza tylko tyle, że seksualność mężczyzny tłumi seksualność kobiety. – Tyle tylko że dla ciebie czasy sadomaso zaczęły się po gimnazjum, prawda? Matilda Broman gapiła się na nią. Tak jakby naprawdę chciała wyrzucić z siebie całą pogardę. Ale nadal nie opuszczała gardy. – Jak to się stało, że zaczęłaś szukać sadomasochistycznych relacji? – podjęła spokojnie Sara. – Nic o mnie nie wiesz – rzuciła Matilda. – No to opowiedz. Naprawdę bardziej mnie interesują twoje doświadczenia lepszego seksu niż ta czuła sielanka. Wkrótce przecież mój czas się skończy. – Powinnaś tylko wiedzieć… Lena Lindberg pochyliła się w stronę Alice Nordin i szepnęła: – Wiem naprawdę sporo o dziwnych formach seksu. Alice Nordin skrzywiła się z niesmakiem. – A co to niby ma ze mną wspólnego? – Dużo – odparła Lena Lindberg. – Troje dzieci z trzema różnymi mężczyznami. – Co jest, do diabła! – wybuchnęła Nordin. – Wiesz co? Odczep się! – To ty byłaś ta puszczalska w waszej paczce, co? Seksualna trauma może mieć bardzo różne konsekwencje. U Lisy i Matildy doprowadziła do potrzeby kontroli. Kariera. Mnóstwo kontrolowanego, dziwnego seksu z akcentem dominacji. A ty zamiast tego stałaś się materacem dla całego Väsby. – Niech cię szlag! – wrzasnęła Alice Nordin, zrywając się. – I ty myślisz, że jesteś kobietą! – A Hanna? – spytała Lena Lindberg lodowatym tonem. – Co się z nią stało? Najbardziej dominująca z was wszystkich. To ona przejęła inicjatywę, kiedy to coś wymknęło się spod kontroli? Coście zrobiły z Jockem Bergstenem? To ten incydent w saunie was zainspirował? Hardrockowiec Anders, który
nagle postawił wszystko na głowie i przestał być ofiarą? – Przestań, do diabła – powiedziała Alice Nordin, kurczowo chwytając krawędź stołu. Kostki jej dłoni stały się zupełnie białe. – Jeśli mnie do tego zmusisz, to opowiem to, kurwa, twoim dzieciom, jednemu po drugim, w cztery oczy. Sara Svenhagen pokiwała głową. Powiedziała: – Dużo tego seksu. Cała szafka Larsa Perssona poobklejana twardą pornografią. Incydent w saunie z Grubym Fredrikiem i Hardrockowcem Andersem. No i jeszcze ten najpoważniejszy, najbardziej skrajny incydent z mięczakiem Jockem. Co to było? Dlaczego byłyście takie skrajne? – W seksie chodzi o władzę – odparła Matilda Broman. – To był wasz sposób na umocnienie swojej pozycji w klasie? – W szkole. – To było ekstrawertyczne, dominujące zachowanie. Dlaczego zmieniło się w uległość, kiedy zaczęłaś eksperymentować? – Próbowałam wielu rzeczy, zapewniam cię. – Wierzę ci. I równocześnie udawało ci się robić karierę. Pewnie wielu na uniwersytecie wie o twoich skłonnościach sadomaso. To naprawdę takie straszne? Naprawdę może zaszkodzić twojej karierze? Matilda Broman znów milczała. Do diabła, pomyślała Sara, spoglądając na zegar. Zbliżał się wieczór. Godziny przeciekały między palcami. – Krępowanie to nie przestępstwo – powiedziała Matilda Broman. Sara Svenhagen pokiwała głową i nagle ogarnął ją spokój. Mimo wszystko była na właściwym tropie. Jej coraz bardziej zakrwawione palce powoli, ale nieubłaganie wdzierały się coraz głębiej w szczelinę w obronnym murze Matildy Broman. – A więc tamto było przestępstwem? – spytała. Alice Nordin zasłoniła twarz dłońmi i siedziała. Lena Lindberg poczuła, że zaczyna ją ogarniać coś, co nie było do końca nieprzyjemne – ale też nieszczególnie pozytywne. Upłynęło dużo czasu, odkąd siedziała sama w pokoju
przesłuchań z podejrzanym, który za wszelką cenę musiał powiedzieć prawdę. I brakowało jej tego, tęskniła za tą grą. Chociaż to się w nią wwiercało coraz głębiej i głębiej, sięgając coraz mroczniejszych pokładów. Pokładów, które naprawdę z całego serca próbowała pozostawić za sobą. – Jeśli powiesz mi teraz, nic ci nie będzie – powiedziała z obrzydliwie łagodną obojętnością. – Inaczej jeszcze poznasz, co to jest przeciek. Inaczej się dowiesz, jakie mam układy z brukowcami i telewizją. Prasa napiętnuje twoje nazwisko. Nie będziesz się mogła pokazać w całej pieprzonej Skandynawii. Będziesz musiała zabrać dzieciaki i przeprowadzić się do USA. Tam ci się na pewno świetnie ułoży. Zostaniesz gwiazdą filmową. – Pieprzysz bzdury – mruknęła pod nosem Alice Nordin. – Nie słyszę, co mówisz! – wrzasnęła nagle Lena Lindberg. – Mamroczesz coś pod nosem jak szara myszka. – Nie jestem żadną szarą myszką. – Byłaś najwspanialsza i najbardziej sexy piętnaście lat temu. Teraz jesteś tylko cieniem, kompletnie anonimową, pieprzoną, harującą w supermarkecie matką trójki dzieci. Nienawidziła tego i to kochała. Nie czuła się za dobrze. Ale teraz Alice Nordin złapała się na haczyk. Utkwił w niej głęboko. I nie zamierzała jej wypuszczać. Gdy Sara Svenhagen oparła się o ścianę, nagle ogarnął ją lekki niepokój. Co takiego Lena Lindberg mogła znaleźć po drugiej stronie? Wstała, żeby wyprostować plecy i postać trochę, opierając się o ścianę. Brzuch sprawiał, że trudno jej było przez dłuższy czas usiedzieć w jednym miejscu. – Będzie miał na imię Paul – powiedziała, mocniej przyciskając plecy do ściany. – A jeśli to będzie dziewczynka? – spytała Matilda Broman, rozprostowując nogi pod stołem. – Paula – odparła Sara Svenhagen. Wróciła do stołu i powiedziała: – A więc tamto było przestępstwem? – Nie wiem, o czym mówisz.
– Naprawdę dasz radę zacząć wszystko jeszcze raz od początku? – Wygląda na to, że to ty nie dajesz rady. A poza tym dopóki tutaj siedzę, jestem bezpieczna. Niezaprzeczalny fakt, pomyślała Sara Svenhagen. Nie, dwa. – Seks nigdy nie stał się dla ciebie normalny, prawda? Zawsze był związany ze skrajnościami, perwersjami? Myślę nawet, że długo zwlekałaś ze swoim prawdziwym debiutem seksualnym. Skończyłaś gimnazjum jako dziewica? – Nie żartuj sobie. – A więc to prawda? Oparłaś swoją seksualność na paru dziwacznych incydentach z gimnazjum. A potem odłożyłaś ją na półkę, żeby gniła przez całe lata celibatu. A gdy wreszcie nadeszła pora, by twoja seksualność wybuchła, nie pozostało w tobie ani grama heteroseksualnej normalności. – I całe szczęście. – Zabawiasz się odgrywaniem ról? – Tego w każdym razie się nie dowiesz, więc niepotrzebnie się napalasz. To prawda, że kiedy jest się w ciąży, człowiek jest non stop napalony? – Z ciałem dzieje się mnóstwo fascynujących rzeczy. Powinnaś spróbować. Matilda Broman wybuchnęła śmiechem. Dźwięk, który odbijał się echem od sufitu i ścian w małym pokoju przesłuchań, był naprawdę przerażający. Śmiech na ostrzu noża. – Opowiedz o odgrywaniu ról – powiedziała Sara. – Jesteście czterema dziewczynami, które robią co…? – Nabijają się z pieprzonej policjantki, pieprzona suko. Alice Nordin siedziała przypięta kajdankami do stołu. Jej oczy były ponure, gdy szarpała brzęczący metal. – To było konieczne – powiedziała Lena Lindberg. – Dla twojego własnego bezpieczeństwa. – Pieprz się – warknęła Alice Nordin. – Jesteśmy tu ofiarami, nie kapujesz? Nie jesteśmy przestępcami. – I dlatego wolno ci uderzyć policjanta? – To ty mnie uderzyłaś.
– Wyłącznie w samoobronie. Ale może teraz będzie trochę inaczej. – Że co? Zamordujesz mnie czy co? – Czwórka fajnych dziewczyn i Jocke Bergsten. Co się dzieje? – Nie możesz… – Wszystko mogę – odparła Lena Lindberg. – I mam nadzieję, że już cię przekonałam, że zrobię wszystko, na co mi przyjdzie ochota. Zamierzam uratować twoje koleżanki, chociaż robisz wszystko, żeby je zabić. Tak bardzo ich nienawidzisz? Były szczuplejsze od ciebie? Ładniejsze? Fajniejsze? To twoja zemsta? – Zasłużyłyśmy na taką karę. – Co powiedziałaś? Alice Nordin umilkła. Lena Lindberg również. Patrzyły na siebie. Iskry strzelały pomiędzy nimi, elektromagnetyczne pole nienawiści. – A więc przez te wszystkie lata od gimnazjum czekałaś na zemstę? Wiedziałaś, że nadejdzie. Coście zrobiły? – To był pomysł Matildy… A potem Alice Nordin pękła. Matilda Broman siedziała nieruchomo i obserwowała policjantkę po drugiej stronie stołu. Widać było, że napawa się tą sytuacją. To ona miała kontrolę, ona decydowała. I faktycznie było tak, że Sara Svenhagen nic a nic nie mogła z tym zrobić. Naprawdę tak było. Sara pogłaskała się po brzuchu i pomyślała o heteroseksualnej normalności. Zaliczanie się do tej kategorii wydawało się przyjemniejsze niż kiedykolwiek dotąd. I pomyśleć tylko, że zawsze była trochę sceptyczna wobec całego tego zjawiska. Myślała, że czas w jednostce policji do zwalczania pornografii dziecięcej na zawsze zniszczył w niej wiarę w mężczyzn i w miłość. Ale przeszła przez to. Naprawdę tego dokonała. A Matilda Broman zdecydowanie nie. Przeszłość była z nią każdego dnia.
– Bywasz kiedykolwiek szczęśliwa? – spytała Sara. Matilda Broman pokręciła głową i odparła: – Nie. A potem zadzwoniła komórka. Sara tylko słuchała. Nie powiedziała ani słowa. Ale w oczach Matildy można było dostrzec, że coś się musiało stać ze spojrzeniem Sary. Pojawił się w nim jakiś błysk. Bo równocześnie coś zgasło w oczach Matildy Broman. – No to po sprawie – powiedziała Sara Svenhagen. – Alice opowiedziała o wszystkim. Matilda milczała. Jej spojrzenie było mroczne. Sara ciągnęła dalej: – To było pod koniec trzeciej klasy. Wasza czwórka, pod twoim przewodnictwem, zwabiła Jockego Bergstena do ciemnego magazynu. Tam go związałyście i rozebrałyście. Stawiał dziki opór. Na koniec leżał nagi. – Tylko tyle opowiedziała Alice? – Nie czuje się w tej chwili za dobrze – odparła Sara. – Ale wkrótce opowie resztę. Więc równie dobrze możesz uzupełnić luki. – Wynajęłyśmy prostytutkę – stwierdziła dość obojętnie Matilda. – Jej zadanie polegało na tym, żeby trochę rozruszać biednego Jockego. Chciałyśmy zobaczyć, czy jest w nim jakieś życie. Sara się jej przyglądała. Nie wiedziała, co właściwie czuje. Ulgę? Być może. Tak, pewnie to była ulga. Bo wszystko się zgadza. Bo przeczucie okazało się słuszne. Bo policyjny instynkt działał. Ale było w tym też pewne rozczarowanie. Rozczarowanie stosunkową przewidywalnością tego wszystkiego. – A więc nadal twierdzisz, że nie rozpoznajesz postaci na tych zdjęciach? – spytała Sara. – Tak – odparła Matilda. – Zdecydowanie tak twierdzę. Ale upłynęło wiele lat. Ludzie się zmieniają. – Co się wtedy stało? – No cóż, szybko go rozruszała. Może i Jocke był prawiczkiem, ale nie po raz pierwszy mu stanął.
– A wy co robiłyście? – Stałyśmy dookoła, biłyśmy brawo i wesoło pokrzykiwałyśmy. Świetnie mu poszło, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę późniejsze doświadczenia. Podeszłyśmy blisko i patrzyłyśmy. Pokrzykiwałyśmy i kibicowałyśmy mu. Wzbudził w nas respekt. – A kilka miesięcy później próbował odebrać sobie życie. – Nikt nie wie, czy to miało z tym cokolwiek wspólnego. – Naprawdę? – Pewnie. Podobało mu się to. Pierdolił ją jak opętany. Pomogłyśmy beznadziejnemu, pieprzonemu nieudacznikowi stracić dziewictwo. – Ale twoje pozostało nietknięte – powiedziała Sara. – Stałaś sobie obok, podskakiwałaś, pokrzykiwałaś i biłaś brawo. I nagle byłaś o wiele bardziej dziewicą niż Jocke. – No i co? – Wiesz, że to Jocke to zrobił, co? Wiesz, że to on jest na tych zdjęciach? Z tym beznadziejnym makijażem, w idiotycznej tiulowej spódnicy i z tą chorą peruką na głowie? Wtedy Matilda Broman znów umilkła. – Nie wiem – powiedziała w końcu. – Nie poznaję go. – Ale wiesz, że to on? – To powinien być on – powiedziała Matilda. – Powinien. *** – Sześć – powiedział Jorge Chavez. – Jesteś pewien, że powinieneś tu być? – spytał Jon Anderson. – Straciłeś najlepszego przyjaciela. Nie powinieneś jechać do domu i trochę odpuścić? Pobyć z córką? Wziąć się w garść? – Isabel jest u babci – powiedział Chavez. – Mam nadzieję, że dziadek pracuje. Wtedy jest spokojniej. – Ale mimo wszystko. – Dlaczego miałoby niby być lepiej, gdybym siedział sam w domu i obgryzał paznokcie? – Co sześć? – spytał Jon Anderson. – Palców – odparł Jorge Chavez.
– Nie – powiedział Jon. – Nie nadążam. – I to już od dawna – odparł Jorge. – Sześć palców wyciągniętych do kamery na stacji benzynowej. Dlaczego? – Powiedzmy, że na przykład sześć ofiar. – To znaczy Åsa Karlsson, Louise Strömberg, Armanda Carneiro, Lisa Jakobsson i Hanna Hörnblom? Jon Anderson przez chwilę milczał. Jorge widział, jak w myślach liczy na palcach. W jego głowie działy się zupełnie inne rzeczy. Po prostu przepracowywał ból po utracie przyjaciela. Tyle tylko że na swój własny sposób. – I to ja, który właśnie namierzam ten adres IP – powiedział Jon. – Nie musisz tym kłopotać swojego małego móżdżku – odparł Jorge. – Już do tego doszedłem. To było wcześniej. Parę miesięcy przed zamordowaniem Åsy Karlsson. Takie morderstwo testowe. Andrea Ottosson z Östersundu. Dziewczyna, która w gimnazjum podjudzała chłopaka do gwałtu. Cała sprawa wyszła na jaw, a ona została zamordowana. Były też ślady tortur. Mężczyzna podżegany do gwałtu wciąż siedzi w areszcie, jest podejrzany o morderstwo. – Nie da się nikogo zmusić do popełnienia gwałtu – stwierdził Jon. – Możliwe, że masz rację – powiedział Jorge. – Ale wszystko było filmowane. Przez okno. Film dość długo wisiał w internecie. Namierzyłem kopię. Kamera znajdowała się za oknem, po skosie, a na filmie przez cały czas widać było fragment fasady budynku i to okno. – Wow! – skwitował to Jon Anderson. – Tak jak ta kamera monitoringu przy Jungfrugatan? – Tak – potwierdził Jorge Chavez. – Można by nawet pomyśleć, że to była bezpośrednia inspiracja. Od tego się zaczęło. Jocke Bergsten zobaczył ten film w sieci podczas nocnego surfowania i rozpoznał własną traumę z czasów młodości. Filmowaną być może w ten sam sposób zza okna. To był potworny szok, wszystko, co wypierał, do niego wróciło. Kiedy przyjrzał się temu trochę bliżej, usłyszał też o sprawie
z Östersundu. Podobieństwa uczyniły z niego mordercę, sprawiły, że przeobraził się w dziwaczną postać Tiiny Spinroth. Zamordowanie Andrei Ottosson w Östersundzie jest samym początkiem. To tutaj Jocke Bergsten staje się mordercą. – Czy Andrea cierpiała może na zaburzenia odżywiania? – W każdym razie była bardzo szczupła – odparł Jorge Chavez. – Interesujące – stwierdził Jon Anderson. – Teraz matematyka lepiej się zgadza. – Ale również profil psychologiczny – dodał Jorge Chavez. – Który jak ma wyglądać? – Jocke Bergsten staje się mordercą, bo nagle pewnego wieczoru widzi w internecie film, który przypomina mu o traumie z gimnazjum. Zdaje sobie sprawę, że to wtedy został poniżony w sposób, który upośledził go psychicznie na resztę życia i sprawił, że próbował popełnić samobójstwo. Od tego czasu wykształcił się na informatyka i został szarym pracownikiem Erikssona przy Telefonplan, bez żadnych przyjaciół i kompletnie pozbawionym zdolności społecznych. Jego życie składa się z surfowania po internecie, pewnie ogląda też sporo pornosów. To tam natrafia na film, który budzi do życia ideę zemsty. Zemsty na szczupłych dziewczynach w ogólności, ale też na bardzo konkretnej grupie, a mianowicie tych, które podżegały go, by zrobił to, co zrobił, cokolwiek to było. Zaczyna do siebie zwabiać różne szczupłe dziewczyny, anorektyczki, i na nich ćwiczy. Nabiera wprawy. Kiedy przychodzi pora na debiut, robi to na północy, w Norrlandzie, i wybiera przypadek, który w znacznym stopniu przypomina jego własny. Jego pierwszą ofiarą jest Andrea Ottosson z Östersundu. – Ale gdzie miałby ją w takim wypadku torturować? Nie miał wtedy żadnego lokalu. A już zwłaszcza nie na północy w Jämtlandzie. – Z drugiej strony jest tam znacznie więcej opuszczonych domów niż w Sztokholmie. W każdym razie po tym nabiera apetytu i postanawia zacząć działać na większą skalę. Wynajmuje sobie „mieszkanie robocze” przy Jungfrugatan od
zamieszkałego za granicą Szweda Rainera Krusego, którego później zabija na Guernsey, żeby pozbyć się wszystkich świadków. Zakłada stronę internetową thinspiration.se, lansuje fałszywy preparat Anamagica i w ten sposób przyciąga do siebie strumień anorektyczek, które do tego wszystkie mają przy sobie dwadzieścia tysięcy w gotówce. Załatwia sobie w budynku pomocnika, wielbiciela pornosów Johannesa Åkerbloma, który ma dbać o to, by ofiary trafiły pod właściwy adres, gdy Spinroth sprawdzi je już przez kamerę monitoringu, którą samowolnie zamontowała na fasadzie budynku. Kamera pełni podwójną funkcję: filmuje również tortury, z tej samej perspektywy, z której kiedyś filmowano jego własne poniżenie. Zemsta jest filmowana z tej samej perspektywy. – A więc powinien też być film z samego zdarzenia – wybuchnął Jon Anderson. – Stary film z dziewięćdziesiątego czwartego, dziewięćdziesiątego piątego. – Jestem tego prawie pewien – stwierdził Jorge. – I do tego myślę, że ma go któraś z dziewczyn. – Mów dalej – ponaglił Jon. – Zaczyna dostawać przez swoją stronę zgłoszenia. Wybiera tylko odpowiedzi, które wydają się poważne, żadnej tam Lindy Pilsk czy Lassego Luusa, decyduje się natomiast na Åsę Karlsson, której życie mocno dało popalić. Ona ma być inauguracją działalności przy Jungfrugatan. Zanim Åsa w końcu umrze, Tiina zdąża tam już zwabić kolejną dziewczynę, Louise Strömberg z Verveln w Östergötlandzie. Prawdopodobnie są torturowane na zmianę, aż w końcu, w okolicy nocy świętojańskiej, ciało Åsy nie wytrzymuje. Zostaje wyrzucona w Lill-Jansskogen, być może po to, by skierować podejrzenia na jej chłopaka potwora, Johnny’ego Stenssona. Zastępuje ją inna dziewczyna, która zgłosiła zainteresowanie Anamagicą, a mianowicie Armanda Carneiro alias Marisa Santos, przekształcona z pomocą chirurgii plastycznej w płotkarkę Gail Devers. Armanda prawdopodobnie ucieka przed działającym głównie w Brazylii i w Europie Południowej syndykatem, zajmującym się prostytucją. Wkrótce umiera również Louise Strömberg i jej
ciało zostaje wyrzucone w nieznanym miejscu. I teraz nadeszła pora. Teraz zemsta skieruje się na właściwe osoby, stanie się osobista. Jocke Bergsten wysyła maila reklamowego o Anamagice bezpośrednio do Lisy Jakobsson, najbardziej anorektycznej z czterech dziewczyn, które w czasach gimnazjum naraziły go na molestowanie seksualne. Jakobsson chwyta przynętę. Problem polega na tym, że wypożyczalnia po drugiej stronie Jungfrugatan, punkt obserwacyjny Jockego, zostaje napadnięta, gdy znajduje się w niej nie tylko Lisa, lecz również Johannes, jego chłopak na posyłki. Ale mimo wszystko istnieje możliwość, że nie opuściłby mieszkania, gdyby Armanda Carneiro mniej więcej w tym samym czasie nie zdradziła, że ma wszczepiony nadajnik. Zjawiają się Lisa i Johannes, na których natyka się emerytka Eva-Lisa Reymersson. Prawdopodobnie Johannes nigdy nie był w mieszkaniu, zostawiał te kobiety po prostu pod drzwiami Tiiny Spinroth. W każdym razie Jocke Bergsten nagle zdaje sobie sprawę, że wielki międzynarodowy syndykat przestępczy i policja obwąchują mu już tyłek. Pakuje swoje wciąż żywe ofiary, Armandę i Lisę, i się zmywa. I dokładnie wtedy nawiązuje też kontakt z Tovą Hjelm. Jako ironiczne pozdrowienie dla policji wysyła ją do nich, możliwe, że nawet wie, że Paul jest policjantem. Był policjantem… Chavez umilkł. Anderson mu się przyglądał. Czuł, że musi coś powiedzieć. – Jeśli Tiina Spinroth to faktycznie Joakim Bergsten, to czy teraz jest jak zwykle w pracy? – Tak przypuszczam – odparł Jorge, patrząc niewidzącym wzrokiem za okno i dalej, ku ciemniejącemu niebu wyglądającemu spomiędzy betonowych bloków posterunku. – A teraz przeniósł swoją działalność do siebie do domu? – spytał Jon. – Do mieszkania w Midsommarkransen? Teraz, gdy Armanda Carneiro nie żyje i zastąpiła ją Hanna Hörnblom? – Wszystko chyba na to wskazuje – odparł cicho Jorge, dalej patrząc gdzieś za okno. – Wszystko zdecydowanie na to wskazuje – powiedział
o wiele głośniej Jon. – Bo teraz wreszcie ten adres IP został złamany. Jorge odwrócił wzrok w jego stronę. Jon patrzył ze sporym zainteresowaniem, jak w jego oczy powraca życie. Wznosiło się niczym woda zalewająca suche grunty przy wzniesionej tamie – z początku tylko się sączy, zamienia w małe strumyczki, aż wreszcie zalewa wszystko. – Złamany? – spytał ten przywrócony do życia. – W rzeczy samej – potwierdził ten dumny. – Trwało to tak długo, bo dostawca internetowy miał problem z identyfikacją numeru IP; ciągle przekierowywano go na wiele zmyślnych sposobów. Teraz im się udało dzięki niejakiemu Tommy’emu H., geniuszowi komputerowemu. Adres to Bäckvägen dziewięćdziesiąt pięć w Midsommarkransen. Tam mieszka Joakim Bergsten. Sam byłeś w porze lunchu pod drzwiami jego domu. – Ale dlaczego, do diabła, nic nie powiedziałeś? – Właśnie dostałem odpowiedź od dostawcy. Ten Tommy H. pracował po godzinach. Na czyjeś polecenie. – Natychmiast dzwoń do Kerstin – powiedział Jorge. Jon Anderson podniósł z biurka swoją komórkę. Zaczęła dzwonić. Niemal ją upuścił z wrażenia. Odebrał. – Jon. – Tu Kerstin – powiedziała Kerstin Holm. – Zaraz wchodzimy. Mimo wszystko. – Dobry pomysł – stwierdził Jon Anderson. – Ten adres IP prowadzi do mieszkania Joakima Bergstena. Teraz jest zupełnie jasne, że to stamtąd załadowano w maju stronę thinspiration.se. – Tak! – krzyknęła Kerstin. – Dzięki. Wreszcie jakiś dowód. My dalej mamy tylko przesłanki. Ale przesłuchania przeprowadzone przez Sarę i Lenę wreszcie dały nam wystarczające powody do rewizji w jego mieszkaniu. Prokurator to zatwierdził. – Jak to? – Zmusiły Joakima Bergstena, żeby przespał się z prostytutką na ich oczach. Potem próbował odebrać sobie
życie. – Jest dalej w Erikssonie? – Według zwiadowców – tak. Ale światło w pokoju, w którym pracuje, właśnie zgasło. Jest w drodze do domu. – No to na co czekamy? – spytał Jon Andersson. – Na was – powiedziała Kerstin Holm. – Jesteśmy już w garażu.
33 WCHODZISZ PO SCHODACH, po dwa stopnie naraz, dokładnie tak jak zwykle. A jednak nie czujesz się tak jak zwykle. Nic nie jest do końca tak jak zwykle. Wyczuwasz to w powietrzu. Stoisz przed drzwiami mieszkania. Wyglądają tak zwyczajnie. Wszystko, co się dzieje za zamkniętymi drzwiami mieszkań, myślisz. Wszystko, co się tam wydarza. Otwierasz drzwi, zamek po zamku. Wchodzisz do środka. Wieża wznosi się za oknem. Świeci nudnym, nieznośnie pstrokatym światłem. Rozglądasz się po dużym pokoju. Nie, faktycznie nie jest tak jak zwykle. Jest bardzo, ale to bardzo posprzątane. I zostało jeszcze dużo do zrobienia. *** Jadą jednym samochodem, starym minibusem Arto Söderstedta marki Toyota Picnic. Prowadzi Gunnar Nyberg. Chce, żeby poszło szybko. Jak najszybciej. I faktycznie idzie szybko. A jednak nikt tego nie komentuje. Oni też chcą, żeby było szybko. Jak najszybciej. Przez krótką chwilę Kerstin Holm, która siedzi na miejscu pasażera, myśli, że narażają się na realne ryzyko kolizji. Jakoś szczególnie jej to nie rusza, nie osobiście, ale myśli o tym, że dowództwo policji pewnie westchnęłoby z ulgą, gdyby tak się stało. Cała Drużyna A z głowy. Czy można sobie wyobrazić oszczędniejsze rozwiązanie? Potem się odwraca i patrzy na nich wszystkich. Może to jest
ich ostatnia wielka wspólna akcja. Może zupełnie, zupełnie ostatnia. Brakuje tylko Paula Hjelma. Ale za to brakuje go bardzo mocno. Zjeżdżają z E4 przy wiadukcie Västberga, zjeżdżają w dół, na rondo, skręcają ostro w prawo i są już w Midsommarkransen. Wieża telefoniczna w rejonie Erikssona – który teraz w połowie przejęła wyższa szkoła plastyczna Konstfack – świeci. Okna wieży świecą pstrokatymi kolorami. Dziwnie to wygląda. Jadą dalej, ulicą L.M. Erikssona, zjeżdżają na Kransbindarvägen, skręcają w lewo na Pingstvägen i są już na Bäckvägen. Lawirują między budynkami i docierają na Bäckvägen 95. Stoi tam wóz ze zwiadowcami, strasznie rzuca się w oczy. A kawałek dalej stoi też furgonetka, szary van bez tablic rejestracyjnych. Arto Söderstedt widzi go i myśli: naprawdę jesteśmy we właściwym miejscu. Tym razem trafiliśmy. Podchodzą do wozu zwiadowców. Kerstin Holm pochyla się i pyta przez okno: – Czyli wrócił do domu? – Jakieś parę minut temu – kiwa głową kierowca. – Siedźcie tutaj i miejcie oczy otwarte. Wchodzimy. I wchodzą. Wchodzą wszyscy, Kerstin Holm, Gunnar Nyberg, Arto Söderstedt, Sara Svenhagen, Lena Lindberg, Jorge Chavez i Jon Andersson wspinają się po schodach i gromadzą przy drzwiach z tabliczką „Bergsten”. Gunnar Nyberg wskazuje pytająco na drzwi. Kerstin Holm kręci głową. Tym razem żadnego rozwalania w drzazgi. W każdym razie jeszcze nie teraz. Dzwoni. Po prostu dzwoni do drzwi. Wyjmują broń i czekają. Czekają długo. W końcu za drzwiami słychać kroki. Wizjer w drzwiach ciemnieje. Joakim Bergsten wygląda. Widzi ich. Widzi ich wszystkich. Z wyciągniętą bronią i w ogóle. I otwiera drzwi.
Wchodzą do środka. Mieszkanie jest surowe, niemal nieumeblowane. Za oknem wieża świeci jednolitą czerwienią. Wszystkie okna wieży są czerwone. Mieszkanie jest skąpane w czerwieni. Wszystko jest czerwone, każdy zakamarek. I mieszkanie jest niesamowicie starannie posprzątane. Lena Lindberg stoi naprzeciwko Joakima Bergstena w przedpokoju. Kieruje w niego broń. Bergsten posłusznie unosi ręce do góry. Jeden kącik jego ust unosi się lekko w uśmiechu. Wygląda tak nieśmiało. Wydaje się taki obojętny. Jakby świat tak do końca go nie dotyczył. Wychodzą z pokojów, jeden po drugim, i kręcą głowami. Nic tutaj nie ma.
34 SŁOŃCE STOI W ZENICIE. Znajduje się prosto nad głową mężczyzny, który zdecydowanym krokiem przedziera się przez tłum na placu targowym. Jeśliby porównać słońce do oka, to byłoby to ślepe oko, wypalone oko. To ten rodzaj słońca, na które nie da się patrzeć i nie zostać oślepionym. I nie oślepnąć. Mężczyzna wydostaje się z zatłoczonego placu targowego. Zatrzymuje się na chwilę i rozgląda swymi czarnymi oczyma. To jedyne, czego nie ukrywa szal owinięty wokół jego głowy. Widzi miasto wibrujące w upale. Wie, co by widział, gdyby znajdował się na pustyni, w Al-tash, w swoich rodzinnych stronach. To było tak nieskończenie dawno temu. A jednak pamięta miraże. Chodziło tylko o pragnienie, a jednak zawsze były erotyczne. Pragnienie jak nagie kobiety… Przez chwilę uśmiecha się na to wspomnienie. A potem rusza dalej przez upał. Dociera do budynku. To niemal ruina. Wchodzi do środka, lawiruje wśród nieznośnie śmierdzących śmieci, piętrzących się za podziurawionym kulami wejściem. Pokonuje po cztery stopnie naraz. Wcześniej dawał radę przeskakiwać po pięć. Zaczyna się starzeć. Klatka schodowa jest skąpana w wilgotnym upale. Smród byłby nie do zniesienia, gdyby nie był do niego przyzwyczajony. Zatrzymuje się przy drzwiach i puka. W końcu otwiera je starszy mężczyzna, mężczyzna z pobrużdżoną twarzą. Starszy mężczyzna otwiera ramiona i go obejmuje. Wygląda, jakby składał się z samych mięśni. Nie jest wysoki, ale wszystko to mięśnie. Gdy ich ciała odsuwają się od siebie, kiwa krótko głową starszemu mężczyźnie. Starszy mężczyzna uśmiecha się
i odpowiada skinięciem. A potem zaczyna owijać chustę wokół głowy. Tak trzeba, słońce nie zna litości dla łysych głów. Idzie za nim. Wędrują przez wibrujące w upale miasto. Docierają na plac targowy. Przedzierają się przez obłąkańcze tłumy. Nikt by się nie domyślił, że przedwczoraj wybuchła tu bomba i zabiła pięćdziesiąt trzy osoby. Nikt by się nawet nie domyślił. I bardzo niewielu o tym wie. Bardzo niewielu za granicą. Dzień jak co dzień. Wychodzą po drugiej stronie placu targowego. Przedzierają się przez mały park ze wszystkimi wyrzutkami. Trudno powiedzieć, którzy są martwi. Granica jest tu raczej strefą. Wielką szarą strefą pomiędzy życiem a śmiercią. Są u celu. Budynek jest bardzo podobny do poprzedniego. I piętrzą się w nim takie same góry śmieci. Wyglądają dokładnie tak samo jak tamte góry śmieci. Wejście na klatkę schodową jest skąpane dokładnie w tym samym wilgotnym upale. I nawet drzwi, do których puka wyższy mężczyzna, do złudzenia przypominają drzwi, za którymi czekał starszy mężczyzna. Za tymi tutaj jest inny mężczyzna. Trzeci. Ten trzeci otwiera. Obserwuje mężczyzn z zasłoniętymi twarzami, gdy powoli odwijają szale. Kiwa szybko głową wyższemu, który się uśmiecha i mówi po szwedzku niemal zupełnie bez akcentu: – Przypuszczam, że domyślasz się, kogo przyprowadziłem. – Chyba tak – mówi ten trzeci i kiwa głową starszemu mężczyźnie. – Ale nie wiem, jak mam się do ciebie zwracać. Starszy mężczyzna kręci głową, uśmiecha się i mówi: – Może być Tore Michaelis. Ten trzeci wyciąga rękę i mówi: – Paul Hjelm. Starszy mężczyzna ujmuje jego dłoń, potrząsa nią długo, śmieje się i mówi: – Wiem. Już się spotkaliśmy.
35 DZIWNE BYŁO TO, że nigdy nie przedyskutowali tej sprawy. Było ich troje i nie było żadnych wątpliwości, że to oni i nikt inny przeprowadzą to przesłuchanie. Ale pozostali pracowali co najmniej równie intensywnie. Po drugiej stronie stołu w pokoju przesłuchań siedział łagodnie uśmiechnięty mężczyzna w ubraniu, które pasowałoby lepiej do starszego o dwadzieścia lat biurowego gryzipiórka. Prosty, ale nudny garnitur. Wąski, jednokolorowy krawat. I jeszcze ten wyraz twarzy. Ten łagodny uśmiech, który lawirował po skomplikowanym polu gdzieś pomiędzy nieśmiałością, infantylnością i ironią. I być może czystą żądzą mordu. Byli to Kerstin Holm, Jorge Chavez i Sara Svenhagen, i teraz usiedli na swoich krzesłach naprzeciw niego. – Joakim Bergsten – odezwała się Kerstin Holm. – Co z nimi zrobiłeś? – Nie wiem, o czym pani mówi – uśmiechnął się Joakim Bergsten. – Oczywiście, że nie – odparła Kerstin Holm. – Ale rozpoznajesz nazwiska Hanna Hörnblom, Lisa Jakobsson, Alice Nordin i Matilda Broman? – Chodziliśmy razem do gimnazjum. – Czy to były szczęśliwe czasy? – Ani trochę. – Wiosną tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego piątego roku próbowałeś odebrać sobie życie. Zgadza się? – Tak. Nie za bardzo mi wyszło. – Dlaczego próbowałeś odebrać sobie życie? – Chyba czułem się totalnym nieudacznikiem. Nie umiałem funkcjonować w tym świecie. Byłem bublem. Takim, który powinno się po prostu wysłać z powrotem do fabryki
i zniszczyć. – Nie kryło się za tym coś bardziej konkretnego? – Oczywiście w teorii wiedziałem, jak rozmawiać z ludźmi, jak nawiązywać z nimi kontakt i z nimi obcować. Ale w praktyce to zupełnie nie działało. – I byli pewni ludzie, którzy to wykorzystywali, prawda? – Można powiedzieć, że byłeś ofiarą mobbingu? – spytała Sara Svenhagen. – Nie do końca wiem, jak to się definiuje – odparł przytomnie Joakim Bergsten. – Czy czułeś grudę w gardle każdego ranka, kiedy miałeś iść do szkoły? – Czułem ją za każdym razem, kiedy miałem gdzieś wyjść. I nie mogę powiedzieć, żeby mi do końca przeszło. Ale miło usłyszeć, że istnieją też kobiety, które tak to przeżywają. Sara Svenhagen poczuła, że się uśmiecha. Nie powinna się uśmiechać. Siedziała naprzeciwko domniemanego mordercy kobiet, seryjnego mordercy, i się uśmiechała. Niedobrze. A może jednak dobrze. Joakim Bergsten też się uśmiechał. – A może jednak… – powiedział. – Chyba to przecież wiem. W tamtej klasie całkiem sporo ludzi nie czuło się za dobrze. Dziewczyny też. – Pewnie dość przeciętna klasa gimnazjalna – odezwał się Jorge Chavez. – Mnie wyrzucili ze szkoły. Położyłem osiemnaście pinezek na krześle nauczycielki od francuskiego. Odtańczyła taniec deszczu. – Co?! – wybuchnęła Sara Svenhagen. – Skoro już tak się spowiadamy – powiedział Jorge Chavez. – Ale przecież skończyłeś gimnazjum? – Rok później. Przywrócili mnie do łask. Mój ojciec błagał ich na kolanach; tak przynajmniej mówi rodzinna legenda. – Ja natomiast zacząłem jeszcze raz gimnazjum – podjął Joakim Bergsten, który wydawał się autentycznie zainteresowany tą rozmową. – Moja matka upierała się, że powinienem się uczyć na profilu nauk społecznych. Ale całym sobą czułem, że wolę przedmioty ścisłe. – Dusza informatyka – pokiwał głową Chavez. – Masz
w domu dość skomplikowane połączenie z internetem. Mnóstwo różnych trików z adresami IP. – Przyznaję się – odparł z uśmiechem Joakim Bersten. – To taka moja metoda, żeby się łączyć z internetem za darmo. – Siedzisz tutaj i przyznajesz się do przestępstwa? – Chyba tak. – No to może powiesz coś więcej? Wiem, że pod koniec podstawówki może być bardzo ciężko i w gimnazjum też. Dziewczyny są wtedy o wiele bardziej rozwinięte niż my. Zawsze patrzą na ciebie z góry, z pogardą albo tak, jakby się nad tobą litowały. Sam nie wiem, co jest gorsze. Kerstin Holm i Sara Svenhagen przyglądały mu się sceptycznie. Zignorował je. Czuł, że Bergsten połknął rzucony przez niego haczyk. – Nie wiem, co im takiego zrobiłem – odparł Bergsten, wbijając wzrok w stół. – Ale to one nie były dla ciebie miłe. A ty za nic na świecie nie mogłeś zrozumieć dlaczego. Pamiętasz, jak je nazwałeś, kiedy ostatnio rozmawialiśmy? – Nie. – Potwory. Diablice. – Bo to chyba prawda. – Powiedziałeś też: „Choćbyście mnie torturowali na śmierć, i tak tego nie powiem. A więc to kiepski pomysł”. – Czego nie powiem? – Nie udawaj głupiego. – Pamiętam też, że twierdziłeś, że zamęczyłeś te cztery dziewczyny na śmierć. – Chyba powinienem trochę uważać na to, co mówię. – Sam zrezygnowałeś z prawa do obecności adwokata. – Zastanawiam się, czy nie zmienić zdania. Kerstin Holm przejęła pałeczkę. – Dzisiaj jesteś starszy, Joakimie – powiedziała. – Wiesz, że istnieje też mnóstwo miłych kobiet. – Wiem? – Zastanów się. Masz trzydzieści lat. Pracujesz co prawda w sektorze zdominowanym przez mężczyzn, ale na pewno są
wokół ciebie kobiety, które ci się podobają. – Wciąż do końca nie wiem, jak mam z nimi rozmawiać. – Rozmawiasz przecież ze mną. I wszystko jest dobrze. Chavez siedział, trochę nadąsany, że jego strategia nie wypaliła. Był na dobrej drodze, ale zrobił fałszywy krok. „Nie udawaj głupiego” to nie było coś, co się mówi do człowieka takiego jak Joakim Bergsten. Kieszeń jego spodni zaczęła wibrować. Zerknął na wielkie lustro na ścianie w pokoju przesłuchań, a potem szybko spojrzał na komórkę. SMS od Jona: „Wyjdź na chwilę”. Wstał i powiedział: – Zaraz wracam. A potem zniknął. Kerstin Holm powiedziała: – Jest godzina dziewiętnasta czterdzieści trzy. Inspektor Chavez właśnie opuścił pokój. Kontynuujemy. Oczywiście, że wszystko jest dobrze. Dlaczego miałbyś mieć jakieś problemy z rozmawianiem z kobietami? – Nie wiem, jak kobiety myślą. – Powiedziałabym, że tak jak mężczyźni. Zupełnie jak mężczyźni. Zło i dobro jest w nas wszystkich. Nie ma żadnej różnicy. – Mogły zniszczyć mój stosunek do kobiet na całe życie – oświadczył Joakim Bergsten i zapatrzył się głęboko w tragiczny stół. – Mogły? – podchwyciła zachęcająco Kerstin Holm. – Tak. – Dlaczego tak trudno ci o tym mówić? Jeśli wolisz o tym powiedzieć mężczyźnie, ja i Sara możemy wyjść z pokoju. – To nie ma z tym nic wspólnego. – Chcesz, żebyśmy wyszły? Jorge może nas zastąpić. – Nie – powiedział zdecydowanie Joakim Bergsten. – Wiemy, że to był jakiś ciemny magazyn położony na uboczu. Jak cię tam zwabiły? – Teraz naprawdę zaczynam się zastanawiać nad adwokatem. – Myślę, że chcesz o tym opowiedzieć – wtrąciła Sara
Svenhagen. – Myślę, że naprawdę tego chcesz. Wiesz, że poczujesz się potem o wiele lepiej. – Może nawet uda ci się ułożyć sobie życie – dodała Kerstin Holm. – Nie musisz się już więcej przebierać – powiedziała Sara Svenhagen, rozkładając na stole serię zdjęć. Joakim Bergsten je podniósł i przyglądał im się po kolei. Wszystkie przedstawiały Tiinę Spinroth, wszystkie postacie miały różową, tiulową spódniczkę, dziwny makijaż i żółtą perukę. – I co to ma przedstawiać? – spytał głucho Bergsten. – Ciebie – odparła Svenhagen. – Mnie? Drzwi się otworzyły i Jorge Chavez wrócił z jakimiś papierami w rękach. Jeden podał Kerstin Holm. Resztę zatrzymał. Kerstin przeczytała: „Żadnych innych lokali zarejestrowanych na J.B. ani z nim związanych. Gunnar”. „Ekspertka tutaj twierdzi, że Tiina może być J.B. Lena”. „Wysłałem ludzi, żeby zgarnęli furgonetkę z Midsommarkransen. Niedługo zaroi się tam od techników. Arto”. – Tam na zewnątrz stoi ekspertka. – Kerstin wskazała na wielkie lustro. – Twierdzi, że to możesz być ty. W roli mordercy, Tiiny Spinroth. – Macie nie po kolei w głowach – odparł Joakim Bergsten, odsuwając od siebie zdjęcia gestem przypominającym odrazę. – Mówiłeś, że cię zniszczyły – podjęła Sara. – Zniszczyły twoją seksualność, prawda? Teraz musisz odgrywać role, żeby mieć z tego przyjemność. – Wcześniej twoja seksualność była całkiem normalna – powiedziała Kerstin Holm. – Może byłeś prawiczkiem w wieku osiemnastu lat, ale to nie jest znowu takie niezwykłe. Nawet dzisiaj, kiedy się uważa, że zahamowania seksualne należą do przeszłości. Onanizowałeś się, miałeś pozytywny stosunek do swojego ciała. Nie było w nim nic dziwnego. Ale
potem wydarzyło się to, i również ta część twojego życia zniknęła. – Możesz ją odzyskać – powiedziała Sara Svenhagen. – Twojego pożądania nie musi rozpalać przemoc i okrucieństwo. – Takie rzeczy naprawdę nie rozpalają mojego pożądania. – Obawiam się, że niestety tak. – Opowiedz, co się stało – powiedziała Kerstin Holm. – Później wszystko będzie dużo prostsze. Hanna Hörnblom, Lisa Jakobsson, Matilda Broman, Alice Nordin, pusty magazyn i jeszcze jedna osoba. Jak cię tam ściągnęły? – Zapytały mnie – odparł Joakim Bergsten. – Zapytały cię? – Zapytały, czy chcę przyjść. – Jak to? – Pytały, czy słyszałem o tym, co się stało z Andersem Koskinenem, i chciały wiedzieć, czy mam ochotę spróbować czegoś podobnego. – I to naprawdę była kusząca propozycja? – Tak mi się wtedy wydawało. Nigdy tak bardzo nie żałowałem swojej decyzji. – A co w tym było kuszącego? – To były strasznie ładne dziewczyny. – I tylko tyle? – To nie jest tylko tyle dla napalonego osiemnastolatka. Idealnie pasowały do modelu ładnej dziewczyny, wszystkie cztery, i wiedziały o tym. Świetnie o tym wiedziały. – Standardowy model? – Nie miałem nic innego. Jak miałem znaleźć alternatywę? – I co się stało? Joakim Bergsten umilkł. Umilkł gwałtownie i próbował przebić wzrokiem stół. Naprawdę wyglądało to tak, jakby miał rentgen w oczach. Niechętny rentgen. – Możemy trochę poczekać z tym pytaniem? – spytał w końcu. Sara i Kerstin popatrzyły po sobie, ale gdy spróbowały spojrzeć na Jorgego, stwierdziły, że kolega uparcie wbija wzrok
w papiery leżące na jego kolanach. – Robimy pięciominutową przerwę – postanowiła Kerstin Holm, wstając. Sara Svenhagen również się podniosła. Spytała: – Chcesz coś, Joakimie? Kawę, wodę? – Poproszę trochę wody – powiedział cicho Bergsten. Zostawiły ich i przeszły do pokoju obok. Stali tam wszyscy. Był Arto Söderstedt i Gunnar Nyberg, była Lena Lindberg i Jon Anderson. I wszyscy wpatrywali się uparcie w przejrzystą płaszczyznę weneckiego lustra. – I jak myślicie? – spytała Kerstin Holm. – Trudno powiedzieć – odparł Arto. – Oczywiście może być takim typem, który dostaje napadów. Spokojny, miły facet z temperamentem szaleńca. Możliwe, że całe życie czekał na tę chwilę. Na godzinę zemsty. Jasne, że to mogło się w nim gotować. Ale w tej chwili wydaje mi się to dość mało prawdopodobne. – A ja jednak myślę, że jest winny – powiedział Gunnar. – Ale przecież często mam inne zdanie. Naprawdę uważam, że on prowadzi podwójne życie. Jest nawet taka możliwość, że Joakim nie ma tak naprawdę kontaktu z Tiiną. Ale są jedną i tą samą osobą. – Ja nie jestem taka pewna – odezwała się Lena. – Ale nie mogę tego niczym umotywować. To jest przeczucie i zamierzam je teraz wyrazić w niepoprawnej politycznie formie. Niech mnie diabli, on nie ma dość jaj, żeby to zrobić. – Jest jak wrzący kocioł frustracji – stwierdził Jon. – Jestem całkowicie przekonany, że to zrobił. W całej jego osobowości nie ma ani jednego stałego punktu. A do tego w jego komputerze, który właśnie sobie przejrzałem, jest pełno brutalnych pornosów. – To nad tym Jorge tak siedzi? – spytała Sara. – Kompletnie urzeczony? – Nie do końca – odparł Jon. – To raczej kwestia pewnych anomalii. Z ukrytych w ścianach głośników rozległ się nagle nienaturalnie donośny głos:
– Miło się na chwilę pozbyć dziewczyn, co? – I ten nienaturalny głos brzmiał jak Jorge. Siedział bez ruchu, ale mówił dalej: – Tak mi się wydaje. Sara rzuciła się, by otworzyć drzwi, ale Kerstin położyła jej rękę na ramieniu. – Daj mu chwilę – powiedziała. Jorge ciągnął dalej: – No to teraz możemy trochę pogadać o komputerach. Joakim Bergsten popatrzył na niego z rezerwą, ale nic nie powiedział. – Na twoim komputerze aż się roi od brutalnych pornosów – mówił dalej Jorge tym samym, trochę rozkojarzonym tonem. Ciało Bergstena lekko drgnęło na krześle, ale dalej się nie odzywał. – A więc Sara miała rację – stwierdził Jorge. – Faktycznie to przemoc i okrucieństwo rozpalają w tobie pożądanie. – Mam pewne powracające fantazje – odparł Bergsten – ale to tylko fantazje. – Nic nie jest tylko fantazją, i doskonale o tym wiesz. Kiedy człowiek ma jakieś fantazje, prędzej czy później musi je zrealizować. Ale tak naprawdę to nie o tym chcę z tobą porozmawiać. Masz bezprzewodowe łącze szerokopasmowe. Masz w domu sieć bezprzewodową, prawda? – Tak – odparł Bergsten i faktycznie wydawał się trochę zdumiony. – Pewnie znasz się na tym o wiele lepiej niż ja, ale chyba jest przecież tak, że adresy IP są przydzielane przez router szerokopasmowy, jeden dla każdego aktywnego komputera w sieci bezprzewodowej? – Tak – potwierdził Bergsten. Chavez wskazał na papiery, które trzymał na kolanach, i powiedział: – Zauważyłem, że w twojej sieci często były aktywne dwa komputery, ale znaleźliśmy u ciebie w domu tylko jeden. – Przez jakiś czas miałem też laptopa – odparł Bergsten, rozluźniając się. Teraz poruszał się po znanym terenie. – To wyjaśnia sprawę – stwierdził Chavez. – Miałeś?
– Sprzedałem go. Wystarczał mi sam stacjonarny. – Rozumiem. A kiedy sprzedałeś laptopa i komu? – Mam w domu kopię kwitka. – Pamiętasz, kiedy go sprzedałeś? – Chyba w połowie czerwca. Koledze z pracy, z Erikssona. Chavez przez chwilę kiwał głową. A potem spytał: – To dlaczego od tego czasu kilkanaście razy zdarzyło się, że w twojej sieci bezprzewodowej były zalogowane dwa komputery? – Jakoś nie mogę sobie tego wyobrazić – odparł Bergsten i zmarszczył czoło. – Widać to tutaj, w logo z twojego routera – powiedział Chavez, wskazując na papiery. – Jeśli logowaliście się na mój router jako administratorzy, to przypuszczam, że sprawdziliście też adres MAC. – Naprawdę tu jest? – spytał Chavez. – O czym, u diabła, ten wariat gada?! – krzyknął Gunnar Nyberg w ciasnym pomieszczeniu sąsiadującym z pokojem przesłuchań. – To jest piękne – oświadczył Arto Söderstedt. – Jorge nie stracił zdolności improwizacji. Skłania Bergstena do mówienia, a równocześnie wykorzystuje jego zawodowe umiejętności przeciwko niemu samemu. Za chwilę sam się uniewinni albo pogrąży. – Co to jest adres MAC? – spytała Sara Svenhagen. – Unikatowa kombinacja liter i cyfr – odparł Jon Anderson – która stuprocentowo identyfikuje konkretny komputer. I Bergsten ma rację. Niech mnie diabli, adres MAC naprawdę jest w logo routera. – Szsz… – syknęła Kerstin Holm. – Tak – stwierdził Joakim Bergsten. – Przyjrzyj się dokładnie. Jorge wertował gorączkowo swoje papiery. Zmarszczył czoło i zakreślał coś na różnych stronach. – Tutaj się pojawia trzeci adres MAC – stwierdził po chwili. – Od początku maja. A od połowy czerwca do sieci loguje się tylko on i twój komputer stacjonarny. Nie masz hasła WEP do
swojej sieci bezprzewodowej? – Mam – odparł Bergsten, marszcząc brwi. – To co to może być? – spytał Chavez. – Skąd się bierze ten trzeci komputer? Joakim Bergsten faktycznie wydawał się odrobinę zatroskany. – To musi być sąsiad – powiedział z przejęciem. – Albo wyrafinowana próba Joakima Bergstena, by wywieść nas w pole – rzucił Chavez. – Stary syndrom, zrzuć winę na sąsiada, w upgradowanej wersji. Skąd ten „sąsiad” miał twoje hasło WEP? – Nie wiem – odparł Bergsten. – Jest takie, że nie da się go złamać drogą cyfrową. – Masz je gdzieś zapisane? Bergsten mrugnął i zrobił to dość wyraźnie. Mniej więcej tak, jak się mruga, gdy soczewki kontaktowe ułożą się nie tak i znajdują się w drodze z ciemnej, tylnej strony gałki ocznej do mózgu. – Ale w takim razie musiał być w moim mieszkaniu… – On? – Hasło WEP składa się z dwudziestu sześciu znaków. Człowiek czegoś takiego nie zapamięta. Zapisałem je na wewnętrznej stronie pokrywy od drukarki. – Albo łżesz w żywe oczy – stwierdził spokojnie Chavez. – Nie – zaprzeczył Bergsten, wystraszony. – Ktoś był w moim mieszkaniu, żeby móc się zalogować do mojej sieci bezprzewodowej. To dziwne. Sąsiad? Nie znam żadnych sąsiadów. – Już pora – oświadczyła Kerstin w pomieszczeniu obok i wkroczyła do środka z Sarą Svenhagen. Chavez i Bergsten wydawali się nie zauważać, że weszły. Wsunęły się cicho i nie rzucając w oczy na swoje miejsca. Kerstin powiedziała: – Joakim Bergsten, Hanna Hörnblom, Lisa Jakobsson, Matilda Broman, Alice Nordin, opuszczony magazyn i jeszcze jedna osoba. Co się stało? – Gdzie moja woda? – spytał Bergsten.
Kerstin Holm skrzywiła się lekko i machnęła w stronę wielkiego lustra. Zaledwie pół minuty później zjawił się Jon Anderson ze szklanką wody. Skąd on, u diabła, wytrzasnął szklankę, pomyślała Kerstin, odbierając ją z rąk Jona i podając Joakimowi Bergstenowi. Pił, jakby był na pustyni, jakby jego organizmowi groziło całkowite odwodnienie. Gdy dopił do końca, powiedział nieoczekiwanie wyraźnie: – Bawiły się mną. To były potwory. Diablice. Kiedy wszedłem do magazynu, napadły mnie. Ściągnęły ze mnie ubranie. W końcu byłem nagi, a one krzyczały z radości. Krzyczały i klaskały. Leżałem tam nagi, a one wrzeszczały, że będę miał seks. Wrzeszczały, że zaraz przyjdzie jeszcze jedna, jeszcze jedna dziewczyna i że będzie tak samo naga jak ja. „Lepiej go już postaw, miękki Jocke!” – krzyczały. I związały mi ręce za plecami i dotykały mojego penisa, i były tak strasznie, tak okrutnie, tak brutalnie seksowne, kiedy tańczyły i wrzeszczały, i pieściły mojego penisa w ten ostry sposób, który tak uwielbiam. I wtedy dwie z nich ją wprowadziły i faktycznie była tak naga jak ja. Kerstin Holm westchnęła i spytała: – Wiedziałeś, że to była prostytutka? Joakim Bergsten podniósł wzrok. Jego spojrzenie było zupełnie nagie. – Ale to nie była żadna prostytutka – powiedział. – To była przecież biedna Ulla. A ja ją rżnąłem, chociaż nie chciała. Było widać, że nie chce. Krzyczała i szarpała się. W oczach miała przerażenie. Ale ja byłem taki strasznie napalony. A te szczupłe, seksowne dziewczyny krzyczały i mnie dopingowały. – Biedna Ulla? – powtórzyła Kerstin Holm. – Ta wysoka dziewczyna z klasy – odparł Joakim Bergsten. – Biedna Ulla Johansson.
36 TYM RAZEM ZATASZCZENIE walizek do samochodu idzie dość łatwo. Tak jakby cię to naprawdę wzmocniło. Dziwna forma treningu siłowego, myślisz, zatrzaskując drzwi szarej furgonetki. Obchodzisz wóz i zerkasz na miejsce, gdzie powinna się znajdować tablica rejestracyjna. Kopiesz lekko w bok samochodu i wskakujesz na miejsce kierowcy. Pozwalasz sobie na chwilę odpoczynku, zanim uruchamiasz silnik. Wyjmujesz komórkę i wprowadzasz numer. Wstukujesz serię cyfr, a na koniec naciskasz #. Wieża telefoniczna przestaje lśnić głupawą pstrokacizną i staje się całkowicie czerwona. Uśmiechasz się i czujesz, że widzisz to po raz ostatni. A potem stamtąd odjeżdżasz. Trzymasz się E4, mijasz Norrtull, północne Haga, mijasz Järva Krog i Ulriksdal, Helenelund i Tureberg, i Häggvik, przejeżdżasz Rotebro i Bollstanäs, a potem zjeżdżasz na Upplands Väsby. Home, sweet home, myślisz – i czujesz, że twój uśmiech nie jest do końca normalny. Naprawdę to czujesz. Objeżdżasz duże rondo nad autostradą, a potem przebijasz się węższymi ulicami, aż stajesz pod o wiele za dużym blokiem. Wpatrujesz się w dwa oświetlone okna i czekasz. Wreszcie w jednym z okien pojawia się sylwetka. Wyraźnie widać, że to kobieta, choć kontury są takie drobne i szczupłe. Dziko gestykuluje. Jakby się z kimś kłóciła. Jakby w mieszkaniu był ktoś jeszcze. Bo faktycznie jest. Druga kobieca sylwetka o mniej więcej podobnych konturach pojawia się jakiś metr obok pierwszej. I gestykuluje niemal równie dziko.
A ty się uśmiechasz. Dokładnie tak, jak można było przypuszczać. Znów się zmówiły. I jak zwykle kłócą się i wrzeszczą. Matilda Broman i Alice Nordin znowu razem. A całkiem niedługo będziecie całą czwórką, dokładnie tak, jak kiedyś. Spotkanie starej paczki z gimnazjum. Poprawiasz dziwaczną, różową tiulową spódniczkę i odchodzisz stamtąd. Ruszasz w noc. Znowu.
37 SIEDZIELI W DUSZNYM, śmierdzącym pokoju i przyglądali się sobie. Zupełnie spokojnie. Jakby w tym wszystkim nie było nic dziwnego. Jakby nie zostawili za sobą, w Szwecji, tego całego chaosu. Jak ojciec i syn. – Wysoka cena – stwierdził Paul Hjelm. – Którą byłeś gotów zapłacić – odparł Tore Michaelis. – Zmusiłeś mnie, żebym był gotów ją zapłacić. – Wrócisz, zanim zdążą cię pochować. Nie martw się. A potem znów przez chwilę milczeli i przyglądali się sobie jeszcze uważniej. Na krótką chwilę wzrok Paula Hjelma powędrował w stronę drzwi, gdzie na straży stał Rawan Fahaidawi. Dym z jego papierosa bez filtra unosił się powoli w stronę sufitu niczym jakieś trudne do zinterpretowania sygnały dymne. Poza tym byli skupieni tylko na sobie. – Czy to naprawdę było konieczne? – spytał Paul Hjelm. – Obawiam się, że tak – odparł Tore Michaelis. – Żeby to przeprowadzić, potrzebujemy total deniability, jak nazywają to nasi angielscy koledzy. Poza tym byłem zmuszony cię ze sobą zabrać. W pewien sposób w tym wszystkim chodzi o ciebie. I o twoich przyjaciół. Będę potrzebował twojej pomocy, żeby niektóre rzeczy zinterpretować. No i oczywiście, żeby móc się dostać do środka. – Dostać się do środka? – Żebyśmy my się dostali do środka. Miałeś dobrą podróż? – Takie gadanie po próżnicy wydaje się jednak trochę nie na miejscu – stwierdził Hjelm. – Nie jestem człowiekiem, który gada po próżnicy – odparł Michaelis. – Chcę wiedzieć, czy jesteś w na tyle dobrej formie, żeby to przeprowadzić. Podróż do Bagdadu jest mimo wszystko
dość uciążliwa, zwłaszcza jeśli człowiek zmuszony jest cztery razy zmieniać samolot i przez cały ten czas nie widzi nawet cienia porządnego siedzącego miejsca. – Całkiem nieźle się wyspałem na trasie Warszawa– Taszkient – odparł Hjelm. – Tam przynajmniej nie musiałem stać przez pięć godzin obok jakiegoś głucho warczącego Mongoła, który miał chyba czosnek pod pachami. – Współczesna praca humanitarna – stwierdził Michaelis, wzruszając ramionami – nie wygląda już tak jak kiedyś. Odeszła daleko od Lutherhjälpen3, że tak to ujmę. – Rozumiem, że Orpheus Life Line nie może działać tak otwarcie jak kiedyś – odparł Hjelm. – Widziałem wtedy skutki takiej otwartości. – Wszyscy widzieliśmy – powiedział Michaelis. – A zwłaszcza Rawan. Rawan Fahaidawi kiwnął głową, a jego sygnały dymne nagle przybrały kształt zygzaków. – No i można sobie pomyśleć – podjął Hjelm – że miotacz płomieni i kompletny zestaw uzębienia niekoniecznie muszą stanowić standardowe wyposażenie humanitarnej organizacji pomocowej. – Tak można by sądzić – stwierdził Tore Michaelis. Znów umilkli. – Wygląda na to, że całkiem dobrze rozwiązałeś moje małe zagadki – dodał po chwili Michaelis. – Dzięki – odparł Hjelm. – Ale teraz już dość tych anachronicznych szpiegowskich zagrywek. – Jeszcze się nawet na dobre nie zaczęło – odparł Michaelis. – Zapewniam cię. – No to dokąd mamy się „dostać”? Michaelis pokiwał głową. – Zgadzam się z tobą – powiedział. – Później będziemy mogli spędzić trochę czasu razem. – Albo i nie. – To również całkiem możliwa alternatywa – oświadczył 3 Lutherhjälpen – organizacja pomocowa działająca w ramach Kościoła Szwecji (przyp. tłum.).
Tore Michaelis i niewzruszenie ciągnął dalej: – To bardzo szczególne centrum informacyjne, w ramach amerykańskich sił zbrojnych. – Dlaczego się domyślałem, że powiesz „amerykańskie siły zbrojne”? – spytał Paul Hjelm. – Bo to tak ładnie brzmi? – No tak. – W moich słowach były inne rzeczy, na których powinieneś był się skupić, prawda? – Masz na myśli „centrum obserwacyjne” i „w ramach”. Tore Michaelis się uśmiechnął. – Właśnie to miałem na myśli, tak. – Przypuszczam, że „w ramach” oznacza po prostu, że chodzi o główną kwaterę Pera Naberiusa, która znajduje się pod ochroną USA. To niezupełnie amerykańskie siły zbrojne, ale jest „w ramach” amerykańskich sił zbrojnych. – Naprawdę jesteś niemal równie błyskotliwy, jak ja – stwierdził Tore Michaelis. – Rzeczywiście wyjątkowo dobrze znam się na ludziach. – Nie wspominając już nawet o tym, jaki jesteś skromny – dodał Paul Hjelm. – I chyba trochę stuknięty. – To budynek na terenie wewnętrznej strefy bezpieczeństwa amerykańskiej kwatery głównej w zachodniej części Bagdadu. Mieści się tam lokalna filia Naberius Enterprises Ltd. – Która po prostu obejmuje też samego Świętego Pera 4? – Zastanawiam się, czy jego raczej diaboliczne nazwisko nie mówi więcej niż jego anielskie imię. Ale miejmy nadzieję, że go tam nie będzie. Bo wtedy będziemy mieli problem. – A „centrum obserwacyjne”? – Obserwacja satelitarna – wyjaśnił Tore Michaelis. – The eye in the sky. Ale czuję, że trochę nadużywam anglosaskich określeń. Jak to najlepiej przetłumaczyć? – Oko nieba? – podsunął Paul Hjelm. – Bardzo poetyckie – stwierdził Michaelis. – Nie nadeszła przypadkiem pora, żeby omówić to wszystko od samego początku? Nawet jeśli cię od tego odrzuca? 4 W języku szwedzkim Per to Piotr
– Znasz początek – odparł Tore Michaelis. – Wszystko, co napisałem w moich „mocnych stronach”, było prawdą. – Tyle że nie jestem pewien, czy udało mi się znaleźć te słabe – zauważył Paul Hjelm. – W przeciwnym razie by cię tu nie było. – A więc córka Söderstedta, Lina? – Można to określić na wiele sposobów – powiedział Michaelis. – Kropka nad i. Kropla, która przepełnia czarę… Od tak dawna polowaliśmy na Pera Naberiusa, a potem on zdetonował w Sztokholmie bombę, żeby ukryć przemyt kill pills, i na koniec próbował jeszcze zamordować niewinne dziecko. – Które na szczęście nie umarło. – Na pewno można też odnaleźć głębsze psychologiczne przyczyny. Zaczynam wkraczać w ten wiek, kiedy się pragnie, by życie nie było tak kompletnie wyrzucone na śmietnik. Moje życie dobiega końca i co właściwie z nim zrobiłem? Poświęciłem je egzystencji incognito, żyłem pod znakiem przemocy. Czy naprawdę jest w tym choć najmniejszy ślad czegoś dobrego? A może jestem kolejnym z tych starych, zgorzkniałych szpiegów, którzy w samotności zapiją się na śmierć? – W to akurat mocno wątpię – zauważył Paul Hjelm. – Potem w każdym razie Naberius uciekł do Bagdadu, chyba opisałem to w moich notatkach: naprawdę starałem się tutaj zrobić co tylko w mojej mocy, ale przez cały czas tak wiele rzeczy stało temu na drodze. Oczywiście cała nienawiść, ciągłe konflikty między Arabami i Kurdami, sunnitami i szyitami, Irakijczykami i Amerykanami, ortodoksami i liberałami, biednymi i bogatymi, ale też problemy bardziej bezpośredniej natury, takie jak zamachy samobójcze, mordercze pigułki, a nawet prostytucja. I wszystkie te ślady w ten czy inny sposób zawsze prowadziły do Pera Naberiusa. – Prostytucja? – Szczególny rodzaj prostytucji, który rozprzestrzenił się w irackiej klasie wyższej i w najwyższych warstwach amerykańskiej armii. Po prostu składa się specjalne
zamówienie na prostytutkę, która jest potem „wykonywana” wedle życzenia. Można dostać każdą kobietę, jaką się chce. Często grupa żołnierzy robi zrzutę i wspólnie zamawiają sobie Marilyn Monroe, Madonnę albo Kim Basinger. Łatwo sobie wyobrazić dalszy ciąg. – Ale ja przecież o tym słyszałem – zdziwił się Hjelm, próbując obudzić w mózgu komórki, które najwyraźniej zapadły w sen zimowy. – To w Iraku zupełnie nowe zjawisko, więc byłoby to naprawdę imponujące. – Zastanawiam się, czy Drużyna A właśnie się czymś takim nie zajmuje. Arto coś mi o tym wspominał. Co to ma wspólnego z Naberiusem? – Nie wiem – odparł Tore Michaelis. – Ale jego nazwisko pojawia się w tym kontekście. Raz za razem. Może po prostu poszerzył swoją działalność, handel bronią i narkotykami, i dołączył do niej również prostytucję. Wszystkie najlepsze rzeczy, jakie nasz świat ma do zaoferowania. – Czyli Amerykanie aktywnie go chronią? Dlaczego? – Jest dla nich ważny. Nie wiem dokładnie, ile wiedzą o jego nielegalnej działalności, ale wygląda na to, że trzeba by było naprawdę wiele, żeby interweniowali. Wszystko wskazuje na to, że jego systemy uzbrojenia odgrywają absolutnie kluczową rolę dla wszystkich ich sił uderzeniowych w tym kraju. – No to co tu jeszcze robimy? – spytał Paul Hjelm. Tore Michaelis uśmiechnął się słabo i pokiwał głową. – Na pewno jesteś w dobrej formie? – spytał w końcu. – Jak na trupa? – odparł Paul Hjelm. – Zdecydowanie. – Jet lag nie daje ci się za bardzo we znaki? – Nie martw się o mnie. Opowiedz mi teraz. – Otworzyliśmy drogę do samego serca Naberius Enterprises Ltd. Będziemy mieli dość mało czasu. Wchodzimy i wychodzimy. Mamy godzinę. Potem możesz powrócić do żywych. – Wciąż mi nie mówisz, co mamy zrobić. – Lepiej, żebyś dokładnie nie wiedział. Twoje spojrzenie powinno być tak świeże i pozbawione uprzedzeń, jak to
możliwe. – Moje spojrzenie… A co z moją bronią? – Będziesz uzbrojony, ale to nie jest operacja militarna. Chodzi o klasyczne szpiegostwo. Może trochę szarpiące nerwy, ale nic brutalnego. – Moja inicjacja w szpiegowski świat? Tore Michaelis zaśmiał się cicho. – Może tak – odparł. – I mam po prostu zdać się na ciebie? Ot tak, bez zastrzeżeń? Czy to naprawdę zachowanie godne przyszłego szpiega? – Już i tak się na mnie zdałeś, udając martwego wobec wszystkich swoich bliskich. Chociaż wiedziałeś, jakiego cierpienia im to przysporzy. W odróżnieniu od mojej śmierci. Masz za dużo przyjaciół, Paul. Za dużo bliskich i całego tego gówna. – Sam nie wierzysz w to, co mówisz. Przeklinasz każdą sekundę swojego samotnego życia. Tore Michaelis uśmiechnął się przelotnie. To było tak, jakby irackie niebo przecięła błyskawica. Jakąś milisekundę później znów wszystko było jak wcześniej. – Tak, Hjelm, masz się na mnie zdać. Po raz ostatni. Tore Michaelis wbił w niego wzrok. Hjelm spojrzał mu w oczy. Było w nich widać za dużo. O wiele za dużo jak na jednego człowieka. Paul Hjelm pokiwał głową. – I kiedy to ma się stać? – spytał. – Teraz – powiedział Tore Michaelis, wstając. – Dlatego po ciebie przyszliśmy.
38 STALI W CIEMNOŚCI, blisko miejsca parkingowego. Było puste. Ta pustka świeciła w nocnym mroku. Ale jej światło bynajmniej nie było ciepłe. – Powinniśmy byli od razu wysłać po nią ludzi – stwierdził Arto Söderstedt. – Zakładaliśmy na całkiem racjonalnych podstawach, że ta szara furgonetka bez tablic należała do Joakima Bergstena – stwierdziła Kerstin Holm. – Ale nie należała – powiedział Jorge Chavez. – Za to widziałem ją już wcześniej. Na filmie z kamery monitoringu. – Co?! – spytało kilka osób bliżej nieokreślonej tożsamości. – Powinienem był skojarzyć – powiedział Chavez. – To był jeden z tych samochodów, z którego moja bankomatowa banda ukradła przednią tablicę rejestracyjną. Jedną z tych trzech, których kradzieży nie zgłoszono. W sumie nie ma o czym mówić. Wóz należy bez wątpienia do niejakiej Ulli Johansson z Midsommarkransen. Z Bäckvägen dziewięćdziesiąt pięć. Spojrzeli na budynek przy Bäckvägen 95. W niewielu oknach paliły się światła. – Ale przecież nie było szans, żeby to skojarzyć – powiedział Jon Anderson. – To było niemożliwe. – Niech to szlag. Byłem na dobrej drodze – rzucił Chavez, ruszając w stronę domu położonego zupełnie anonimowo w szeregu zupełnie identycznych budynków. – Gdyby tylko nazwisko nie było tak cholernie pospolite! W nie tak zwartej jak ostatnio grupie ruszyli w stronę budynku. Kerstin Holm odwróciła się do Leny Lindberg i spytała: – Czy policji z Väsby udało się nawiązać kontakt z dziewczynami? – Nikogo nie zastali ani u Matildy Broman, ani u Alice
Nordin – pokręciła głową Lena Lindberg. Kerstin Holm z irytacją, niemal agresywnie potrząsnęła głową i weszła na klatkę schodową. Wspięła się po schodach, po dwa stopnie naraz, dokładnie tak jak przedtem. Minęła drzwi oznaczone tabliczką „Bergsten” i dotarła piętro wyżej. Drzwi po przeciwnej stronie klatki schodowej oznaczone były tabliczką z nazwiskiem „Johansson”. Nie było w tym zupełnie nic niezwykłego. Z wyjątkiem tego, co mieli znaleźć za nimi. Gdy Kerstin Holm dotarła na górę, Chavez i Nyberg stali już pod drzwiami. Söderstedt i Svenhagen pojawili się tuż po niej. Anderson i Lindberg zostali trochę z tyłu. Poczekała na nich. Na wszystkich. A potem wskazała na Gunnara Nyberga. Westchnął i kopniakiem rozwalił drzwi w drzazgi. Mieszkanie, w którym się znaleźli, przypominało do złudzenia to przy Jungfrugatan. Za oknem wieża telefoniczna świeciła bezsensowną, pstrokatą kombinacją barw. A w dużym pokoju był stół roboczy. Ze skórzanymi pasami i całą resztą. I krew. Duże ilości krwi. Kerstin Holm westchnęła. Zawsze za późno. Czuła się tak, jakby zawsze przybywali za późno. Zebrali się na klatce schodowej. Coś się musiało stać. Kerstin Holm powiedziała: – Dobra. Wszystko wskazuje na to, że Ulla Johansson alias Tiina Spinroth zabrała ze sobą Lisę i Hannę. Żywe. Poza tym prawdopodobnie pojmała Matildę Broman i Alice Nordin. Ma ze sobą wszystkie cztery. Wszystkie cztery, które kiedyś poszczuły młodego, sfrustrowanego, nieszkodliwego chłopaka, żeby ją zgwałcił. – Zdążyłam ją sprawdzić – powiedziała Sara Svenhagen. – Ulla Johansson figuruje w rejestrze pomocy społecznej i w kartotece policyjnej. Faktycznie pod koniec gimnazjum została narkomanką i kilka razy była leczona, zanim dopuściła się poważnego pobicia podczas napadu na stację benzynową w Örnsköldsvik. Przesiedziała trzy lata w Hinsebergu
i podobno kiedy wyszła, była po porządnym odwyku. Wkrótce potem wyemigrowała do Australii. Wróciła pół roku temu. Prawdopodobnie z jednym jedynym celem. – Tym – kiwnęła głową Kerstin Holm. – Dokładnie tym. – Całkiem nieźle to rozegrała. Trzeba jej to przyznać – stwierdził Arto Söderstedt. – Jeśli zgarnęła Matildę i Alice, to teraz jest osiem ofiar. Tak jak osiem palców. – Tyle że chyba jest ich dziewięć – zauważyła Sara Svenhagen. – Pamiętaj o Johannesie Åkerblomie. – Nawet dziesięć – dodał Gunnar Nyberg. – Nie zapominajmy Rainera Krusego z Guernsey, który też najprawdopodobniej nie żyje. Z przemocą rzadko wychodzi tak, jak sobie człowiek zaplanował. Zawsze jest tego więcej. – Nie – powiedziała Lena Lindberg. – Jest sześć ofiar. Tylko sześć. Nie dziewięć czy dziesięć. Gdzieś tam są cztery dziewczyny w mniej lub bardziej tragicznym stanie i uratujemy je, do cholery. I istnieje tylko jeden człowiek, który wie, gdzie są. Wszystkie spojrzenia skierowały się na nią. Wyczuła to. Na chwilę przymknęła oczy i powiedziała: – To chyba egzorcyzm, prawda? – Co? – zdziwiła się Kerstin Holm. – Przepędzanie demonów – odparła Lena Lindberg. – Rozumiem samo słowo… – Przepędza ze swojego ciała, z siebie, te cztery demony. Nie miała nic przeciwko temu, żeby Joakim Bergsten poszedł za to siedzieć, ale to nie na niego polowała. Mimo wszystko zaliczał się do tej samej kategorii co ona. Wróciła z Australii, dowiedziała się, gdzie mieszka Jocke, wynajęła mieszkanie tuż obok i wykorzystała jego bezprzewodowe łącze szerokopasmowe, by posiać diaboliczne nasienie swojego planu. A plan polegał na tym, by wypędzić cztery szczupłe diablice z jej na zawsze skalanego ciała, i zrobiła to, wykorzystując ich anorektyczne zapędy poprzez thinspiration. Ale w tym wszystkim chodziło o to, by wypędzić diabła w tym samym miejscu, gdzie wszystko się stało. – Magazyn w Väsby – pokiwała głową Kerstin Holm.
– A jedynym człowiekiem, który wie, gdzie to jest… – podjął Arto Söderstedt. – …jest Joakim Bergsten – dokończyła Lena Lindberg. Zeszli po schodach w zupełnie innym tempie, niż wchodzili na górę. – Sprawdźcie, czy wciąż tam siedzi, do diabła – rzucił Gunnar Nyberg. – Pieprzona Ulla Tiina Spinroth-Johansson mogła tam być i go zgarnąć. Kerstin Holm zaczęła dzwonić przez komórkę, gdy niemal biegiem zmierzali w stronę starego, zdezelowanego minibusa Arto Söderstedta, który stał zaparkowany tuż przed nadal niesamowicie irytującą dziurą po szarej furgonetce Ulli Johansson. Wyjechali na E4, Gunnar Nyberg nadal prowadził. Kerstin Holm rozłączyła się i powiedziała: – Tak, Jocke Bergsten wciąż jest na miejscu. Wóz policyjny ma go jak najszybciej dowieźć do zjazdu na Hornsberg. Masz oczywiście koguta, Arto? – Koguta? – zdziwił się Arto Söderstedt. – W życiu czegoś takiego nie używałem. – I to między innymi z takich powodów chcą nam obciąć jaja – mruknęła Kerstin Holm. Arto Söderstedt spojrzał na nią. Nikt inny jej nie dosłyszał, ale Arto pokiwał głową i powiedział: – O do diabła. Ale to musiało wystarczyć. Na więcej będzie czas później. Było tu i teraz. I to im aż nadto wystarczało. Wóz dosłownie przemknął przez Essingeleden i przepchnął się niczym tłok przez tunel we Fredhäll. I faktycznie, przy zjeździe na Hornsberg stał już intensywnie mrugający niebieskim światłem policyjny wóz. Gunnar Nyberg wsunął się przed niego. – No i widzisz – powiedział Arto Söderstedt. – Niepotrzebny był kogut. – Niech mnie diabli, chłopaki. Ale daliście czadu – powiedział Gunnar Nyberg, wyskakując z wozu i spoglądając na czterech dość masywnie zbudowanych umundurowanych funkcjonariuszy. Przekazali mu porządnie skutego Joakima
Bergstena i oddalili się bez słowa. Nyberg szybko zapakował go do minibusa, między Jorgego Chaveza i Arto Söderstedta. Na samym tyle siedzieli Lena Lindberg, Jon Anderson i Sara Svenhagen. – Gdzie jest ten magazyn? – spytała ostro Kerstin Holm. – Co wy wyprawiacie? – spytał wystraszony Joakim Bergsten. – Co się dzieje? Dlaczego mam kajdanki, jak w jakimś pieprzonym serialu z lat siedemdziesiątych? – Bo oceniliśmy, że jesteś niebezpieczny i możesz próbować uciec. – Ale dajcie spokój! – Bez mrugnięcia okiem wyrzucimy cię w czasie jazdy – zapewnił cicho Jorge – jeśli nam nie powiesz, gdzie jest ten magazyn. – A jak zauważyłeś, jeździmy dosyć szybko – dodała Kerstin. – Rozmowa z kierowcą podczas jazdy zabroniona – burknął Gunnar. – Ale ja nie pamiętam – powiedział Joakim Bergsten. – Przez większą część życia próbowałem o tym zapomnieć. – Minęliśmy już północne Haga – oświadczyła Kerstin Holm. – Zamknij oczy, zapomnij, że tu jesteśmy, i myśl. Musisz sobie przypomnieć. I rzeczywiście, w minibusie zapadła całkowita cisza. Sunęli na północ trasą E4 z imponującą prędkością. I wciąż było absolutnie cicho. – Wsiadłem w autobus pod centrum handlowym w Väsby – odezwał się w końcu Jocke Bergsten. – To było w jakimś rejonie przemysłowym. Sara Svenhagen siedziała na samym tyle busa z rozłożoną mapą dla taksówkarzy. – Rejon przemysłowy Bredden? – spytała. – Rejon przemysłowy Njursta? Rejon przemysłowy Rosendal? Joakim Bergsten obejrzał się przez ramię na Svenhagen. Był zdezorientowany. – Nie włóczyłem się za często po rejonach przemysłowych. – No właśnie – podchwyciła Sara. – To było wyjątkowe. To było szczególne. I dlatego to pamiętasz. Jeśli się dobrze
zastanowisz, przypomnisz sobie nawet numer autobusu, jestem tego pewna. – Te nazwy nic mi nie mówią – powiedział Bergsten i naprawdę wydawał się bardzo zdezorientowany. To było trzynaście lat temu albo coś takiego. – Nie wiem, czy Bredden nie zbudowali później – zauważył Arto Söderstedt. – A co z Njursta? Istnieje chyba od dość dawna? – Njursta… – powtórzył Bergsten. – Älvsundavägen, Jupitervägen, Saturnusvägen – czytała Sara Svenhagen z tylnego siedzenia minibusu, które właściwie przeznaczone było na bagaż. – To chyba mogło być Njursta – powiedział Bergsten. – Pamiętam jakąś starą tablicę. Cementownia Skånska? Albo coś w tym stylu… – Autobus numer pięćset trzydzieści pięć, pięćset siedemdziesiąt dziewięć? – dopytywała Sara wpatrzona w mapę. – Nie wiem. Brzmi znajomo. Może. Gunnar Nyberg zdążył już przejechać Sollentunę. W ciemności nie było właściwie żadnych punktów odniesienia, żeby ocenić prędkość. I całe szczęście. Zjechali przy rondzie unoszącym się nad autostradą i nienagannie pilotowani przez Sarę dotarli do Jupitervägen w Uppland Väsby, obierając kierunek na południe, na niewielkie Njursta. Po chwili po lewej stronie ukazało się coś, co bez wątpienia było rejonem przemysłowym. Nyberg zwolnił. Nagle minibus pełzł przez Väsby. – Jest ciemno – stwierdził Joakim Bergsten. – Ale jest oświetlenie – rzuciła Kerstin Holm. – No, spróbuj. – Nie wiem… Minibus powoli, powolutku sunął przez rejon przemysłowy. Wszystkie spojrzenia w wozie – może z wyjątkiem Gunnara Nyberga – zwróciły się na Joakima Bergstena. Od jego zawodnej pamięci zależało ludzkie życie. Życie czterech osób. – Naprawdę nie wiem – powiedział.
– Przypomnisz sobie coś – rzuciła Kerstin Holm. – Tylko się odpręż. Minibus pełzł dalej. Rejon przemysłowy ciągnął się jeszcze kawałek, ale gdy Kerstin spojrzała przed siebie, zobaczyła, że zaraz się skończy. Skrzywiła się lekko. Nie chciała nawet o tym myśleć. Widziała, jak budynki przemysłowe stają się powoli coraz rzadsze, i nie chciała o tym myśleć. O tym, że wkrótce nadzieja zgaśnie. Że niedługo dla Lisy Jakobsson, Hanny Hörnblom, Matildy Broman i Alice Nordin nie będzie żadnej nadziei. Niedługo Spinroth zadręczy je na śmierć. I wtedy, niczym wycie samotnego rogu mgłowego wśród absolutnej ciszy bezkresnego, spowitego mgłą morza, wzniósł się głos Joakima Bergstena. – Ale to tutaj pamiętam. Gunnar Nyberg o wiele zbyt gwałtownie nacisnął hamulec. Ale nikogo to nie obeszło. Nikt nie dbał o to, co pasy bezpieczeństwa robiły z ich mniej czy bardziej starymi kośćmi. – Co pamiętasz? – spytała Kerstin Holm. – Tamtą tablicę – wyjaśnił Bergsten, wskazując na bardzo zamazany szyld, tkwiący na fasadzie i pachnący późnymi latami osiemdziesiątymi. – W związku z czym pamiętasz tę tablicę, Jocke? – Przechodziłem obok niej. Gunnar Nyberg błyskawicznie skręcił furgonetką w niewielką boczną uliczkę między budynkami. Przejechali tuż pod tablicą. – Prosto – rzucił Joakim Bergsten, patrząc sztywno przed siebie. Minibus pojechał dalej prosto i dotarł do osamotnionego budynku. Był to hangar przemysłowy o bardzo klasycznym wyglądzie. – Powinniśmy się tu chyba zatrzymać – stwierdziła Kerstin Holm, kładąc rękę na ramieniu Gunnara Nyberga. Gunnar się zatrzymał, znów trochę zbyt gwałtownie, i natychmiast wyłączył silnik.
Stali w ciemności, zupełnie bez ruchu. – Czy to ten budynek? – spytała Kerstin Holm, wskazując prosto przed siebie. Znów było kompletnie cicho. W każdym razie nigdzie nie było widać ani śladu szarego vana. – Tak mi się wydaje – powiedział Joakim Bergsten, powoli kiwając głową. Jego spojrzenie było całkowicie nieobecne, absolutnie zafiksowane. Całkowicie niedostępne. Wyszli z minibusu i poruszając się gęsiego, przemknęli przez pusty asfaltowy plac, ciągnący się niczym pustynia przed samotnym hangarem przemysłowym. Dotarli do bramy. Oczywiście powinna być zamknięta. I wyglądała na zamkniętą. U szczytu potężnych rolet drzwiowych sięgających w dół aż do asfaltu wisiała wielka kłódka. Wyglądało to beznadziejnie. Aż do chwili gdy Arto Söderstedt przyjrzał się kłódce dokładniej i zobaczył, że jest uszkodzona. I użyto przy tym naprawdę dużej siły. Wysunął ją, powoli, dobitnie pokiwał głową i zaczął bardzo ostrożnie unosić rolety do góry. Rozległ się ledwie słyszalny dźwięk, który nie powinien nieść się bardzo daleko w dużym budynku. Nie podniósł ich wyżej niż na jakiś metr. I pierwszy wszedł skulony do środka. Zdążył się już trochę przyzwyczaić do tego, że do niego strzelają. Tyle tylko że teraz żadne z nich nie miało kamizelki kuloodpornej. Wsunęli się za nim do środka, jedno po drugim. Znaleźli się w dużej hali przemysłowej, w której najwyraźniej mieściła się jakaś drukarnia. Wielkie prasy drukarskie stały jedna obok drugiej. Kerstin Holm odwróciła się do Joakima Bergstena. Przez chwilę się rozglądał, czekał, aż jego wzrok choć trochę przyzwyczai się do niemal absolutnej ciemności. A potem kiwnął głową i wskazał w lewo. Było ich tak wielu. Ktoś powinien był na coś wpaść, zahaczyć
o coś nogą albo coś upuścić. Ktoś powinien wydać z siebie dźwięk, który zabiłby cztery kobiety. Ale nikt tego nie zrobił. Nikt nie wydał z siebie tego dźwięku. Nie wydali w ogóle żadnego dźwięku. Przynajmniej dopóki nie dotarli do schodów. Bergsten wskazał na górę. Schody wydawały się chwiejne, wykonano je z metalowej kraty, która na pewno będzie trzeszczeć i dudnić, kiedy się na nią wejdzie. – Tylko piętro wyżej – wyszeptał Bergsten. – Na lewo odchodzi korytarz, który prowadzi do małych drzwi. Za nimi jest bardzo duże pomieszczenie. Kerstin Holm kiwnęła głową. A potem wskazała na Lenę Lindberg, której cała postać się wyprężyła pod wpływem wycelowanego w nią palca. Nieskończenie ostrożnie zrobiła pierwszy krok po schodach. Nic nie było słychać. Kolejny krok. Dalej bezgłośnie. Zatrzymała się. Kerstin dalej dawała znaki – ostre, szybkie ruchy ręką. Lena przeszła już całą drogę. Nie rozległ się żaden dźwięk. Była na górze. Skuliła się lekko i wyjęła służbową broń. Również wtedy, gdy ją odbezpieczyła, nie było słychać absolutnie nic. Gunnar Nyberg nad czymś się zastanawiał. Doszedł do wniosku, że zapewne waży ponad dwa razy tyle co Lena Lindberg. Pokazał gestem, jakby chciał dać do zrozumienia, że powinien odczekać i pójść ostatni. Kerstin natychmiast to pojęła i kiwnęła głową. Trochę wytrąciło go to z równowagi. Wchodzili po schodach, jedno po drugim. Gunnar widział, jak suną w górę. Widział, że Jocke Bergsten rozmawia szeptem z Kerstin, widział, jak coś pokazują. I widział, jak ruszają. Zrobił pierwszy krok. Nic się nie stało. Zrobił drugi. Wciąż absolutnie cicho. To wtedy, gdy zrobił trzeci krok, sporo się wydarzyło. Miał wrażenie, że całe schody zaczynają się chwiać. Poczuł wibracje na długo przed tym, nim usłyszał dźwięk. Ale gdy dźwięk już nadszedł, nie dało się go pomylić z niczym innym. To był łoskot, potężny przeciągły jęk, dziwny brzęk, który wydawał się wykorzystywać całe pomieszczenie jak pudło rezonansowe.
Gunnar zatrzymał się i odczekał. A potem pokonał biegiem resztę schodów. Gdy rozległ się dźwięk, byli już pod drzwiami. Kerstin Holm niemal się tego spodziewała. Bergsten wskazał na drzwi. Jorge Chavez przykucnął i obejrzał zamek. Wstał, ledwie dostrzegalnie skrzywił się w ciemności i pokiwał głową. Bardzo ostrożnie położył rękę na klamce. Kerstin powstrzymała go, kładąc mu rękę na ramieniu, odwróciła się do Joakima Bergstena i szepnęła ledwie słyszalnie: – Tuż za drzwiami? Bergsten wydawał się przez kilka sekund zastanawiać. Białka jego oczu błyszczały w ciemności. A potem kiwnął głową. Dokładnie wtedy dobiegł dźwięk od strony schodów. Niczym zakonserwowane echo. Kerstin cofnęła rękę z ramienia Jorgego, który szarpnął drzwi. Były otwarte. Wpadli do środka z uniesioną bronią. I zatrzymali się gwałtownie tuż za drzwiami. To było całkowicie otwarte pomieszczenie, strych bez żadnych zakamarków. Było tu za to mnóstwo kurzu, który wzbił się, przesłaniając im trochę widok. A ten był na tyle wstrząsający, że zatrzymał ich wszystkich. Jakby w jednym i tym samym ruchu, z jednym i tym samym gestem. Zamarli. I stali w miejscu. Ciemne pomieszczenie oświetliły nagle z boków dwie przypominające reflektory lampy. Na środku podłogi, w kręgu, leżały cztery nagie kobiety. Były skrępowane skórzanymi pasami umocowanymi do rąk i nóg i wyglądało na to, że ledwie żyją. Wszystkie były nieprzytomne, dwie z nich do tego zakrwawione. Pośrodku kręgu siedziała postać, która wyraźnie się różniła od czterech kobiet. Była znacznie wyższa, ubrana w intensywne różowe kolory, w dziwnej, tiulowej różowej spódniczce i z wielką czupryną żółtych kręconych włosów. A przesadny makijaż był równie
jaskrawy, co źle zrobiony. Był jak maska. W lewej ręce trzymała czekan, w prawej pistolet. Głowica czekana dotykała głowy najbliższej z kobiet, a pistolet był wycelowany w drugą, leżącą obok. – Dziękuję – powiedziała kolorowo odziana kobieta głuchym głosem. – Za co dziękujesz? – spytała ochryple Kerstin. – Po pierwsze za to, że odłożycie broń. – Wiesz przecież, Ulla, że nie możemy tego zrobić – odparła Kerstin. – Natomiast nie będziemy strzelać, jeśli nic nie zrobisz. Nie chcemy podejmować żadnego ryzyka. – Może być – stwierdziła Tiina Spinroth. – Jeśli czegokolwiek spróbujecie, natychmiast je zabiję. – Jesteśmy ostrożnymi ludźmi – odparła Kerstin Holm. – A po drugie? – Po drugie i co najważniejsze – kontynuowała Tiina Spinroth – dzięki, że sprowadziliście tu Jockego. Trudno mi było go znaleźć. Ktoś go wsadził do aresztu na posterunku. Kerstin Holm się rozejrzała. Zobaczyła, że wszyscy członkowie Drużyny A są gotowi do oddania strzału. Ich skupiona energia była niemal fizycznie namacalna. Materializowała się w powietrzu. – Wiesz też, że nie oddamy ci Joakima – powiedziała Kerstin Holm. – To tak nie działa. Wydawało się, że gdzieś zza maski Tiiny Spinroth wyjrzała Ulla Johansson. Na jej twarzy pojawił się uśmiech, który sprawiał, że wyglądała zupełnie inaczej. – Proponuję, żebyśmy po prostu zapytali Jockego – zapytała. – Chyba to pamiętasz, Jocke? Joakim Bergsten lekko kiwnął głową. Zrobił krok do przodu i kiwnął trochę wyraźniej. Kerstin Holm położyła mu rękę na ramieniu. Zatrzymał się. Ale wyczuła, że tylko na chwilę. Ulla Johansson ciągnęła dalej: – Nie byliśmy sobie szczególnie bliscy, Jocke. Oboje byliśmy zajęci sobą. Próbowaliśmy przeżyć. Ja byłam tą wielką brzydulą, która samym swoim istnieniem drwiła ze
wszystkiego, co według tych lasek świadczyło o kobiecości. Ale przecież czasem zdarzało się, że nasze spojrzenia się spotykały w milczącym porozumieniu. Twoje spojrzenie i moje, Jocke. Prawda? – Tak – potwierdził Joakim Bergsten ściśniętym głosem. – Pamiętam. – Kiedy z nas drwiły. Kiedy na nas pluły. Sikały na nas. Rzygały. Pamiętasz chyba? – Tak. Dłoń Holm wciąż spoczywała na ramieniu Bergstena. – Ostrożnie, Jocke – szepnęła Kerstin. – Ani kroku dalej. – No to jak do tego doszło? – spytała Tiina Spinroth. – Jak to się stało? To w tym pieprzonym magazynie? Jak mogłeś, Jocke? – Nie wiem. – Taką miały władzę nad wami, facetami. Tak właśnie było. Mogły na was pluć, ile chciały, a wy i tak ich pożądaliście. Chcieliście je mieć za wszelką cenę. Wiedziały, że to nie ma żadnego znaczenia, jak was traktują. I tak pragnęliście ich szczupłych, szczupłych ciał. – Tak – wyszeptał Joakim Bergsten. – Nie mogliśmy inaczej. – I dalej jest tak samo. Naprawdę jesteście tak zaprogramowani, wy, faceci? – Nie wiem – szepnął Bergsten. – Próbowałeś sobie odebrać życie, a kiedy ci się nie udało, stałeś się maniakiem komputerowym. Ja zaczęłam ćpać i popełniać brutalne przestępstwa. To były trudne lata, te czasy w gimnazjum. Decydujące lata. Niemal tak, jakby los tak chciał. I Ulla Johansson się roześmiała. Lufa pistoletu ani na sekundę nie odsunęła się od głowy Matildy Broman. Nie było szans, żeby czegokolwiek spróbować. – Chodziłam w Australii na terapię – powiedziała Ulla Johansson. – To nie były przelewki. Nie ma ostrzejszej terapii. Musiałam się skonfrontować z mnóstwem rzeczy, żeby odnaleźć w życiu równowagę. Zwłaszcza z tym. Muszę to przeżyć jeszcze raz. Zagrzebać się w najgorszym bólu. Muszę to
zrobić znowu, Jocke. Jesteś ze mną? – Wygląda na to, że Hanna i jej paczka nie są w nastroju, żeby was dopingować – rzuciła Kerstin Holm. – Chyba pora już to skończyć, Ulla. Zrozumieliśmy, co chcesz powiedzieć. – Naprawdę? – spytała Tiina Spinroth. – Ilu was jest? Ilu z was dręczyło słabszych? Podnieście ręce. Nikt nie podniósł ręki. – Dwoje z was kłamie – powiedziała Ulla Johansson. – Tak mówią statystyki. Co najmniej dwoje z was aktywnie dręczyło innych i zniszczyło życie ludziom, którzy byli od was trochę inni. Chcę wiedzieć, którzy z was to robili. Którzy ze sławnej Drużyny A dręczyli słabszych. Nikt się nie odezwał. Nikt się nie poruszył. – Chodź tutaj, Jocke – podjęła Ulla Johansson. – Musimy znów to zrobić. Musimy to wyrzucić ze swojego życia. Joakim Bergsten stał bez ruchu. A potem zdjął dłoń Kerstin Holm ze swojego ramienia i zaczął iść w stronę Ulli Johansson. To była wędrówka w absolutnej ciszy. Cała uwaga skupiła się na Bergstenie. Sunął ku niej, był coraz bliżej i bliżej kręgu kobiet, tak jakby popychała go naprzód jakaś wielka ręka. Ręka losu. Wtedy za plecami Ulli Johansson wyrósł cień. Reflektory rzuciły cień tak ogromny, że powinna była zareagować na jego obecność za plecami. Ale uwaga Ulli Johansson była skupiona na czymś innym. Nie widziała Gunnara Nyberga nawet wtedy, gdy był już metr za jej plecami. I zdecydowanie nie zobaczyła rąk, które chwyciły jej ręce i szarpnęły je do góry. Czekan padł na podłogę, pistolet padł na podłogę. A Nyberg wykręcił jej ręce tak mocno na plecy, że poleciała głową do przodu. Nie uderzyła głową w betonową podłogę tylko dzięki temu, że Gunnar tak mocno trzymał ją za nadgarstki. Leżała z twarzą przy betonowej podłodze całkowicie nieruchomo. Nyberg jeszcze mocniej wykręcił jej ręce na plecach. – Było tylne wejście – powiedział.
39 RAWAN FAHAIDAWI rozwoził słodkie wypieki. To nie była nawet przykrywka, sprytnie wymyślony kamuflaż. Rozwożenie słodyczy było po prostu tym, z czego się utrzymywał. Rozwoził baklawę i chałwę po udręczonym wojną Bagdadzie. I dostarczał je wszędzie. Robił to od czasu, gdy powrócił do Iraku dziesięć lat temu. Po tym, jak szwedzka jednostka specjalna zwana Drużyną A odkryła jego szwedzką tożsamość i nie mógł być dłużej Fawzim Ulaywim. Nadal jednak kierował organizacją pomocową Orpheus Life Line i robił to na miejscu. Rawan Fahaidawi zawsze miał dwóch pracowników, którzy roznosili jego ociekające miodem skrzynki i kartony. Ci dwaj pomocnicy często mieli szale owinięte wokół głów. Nie był to w Bagdadzie jakiś szczególnie niezwykły widok, a gdy chodziło o to, by chronić wypieki przed bakteriami, te szale wydawały się jeszcze bardziej na miejscu. Dzisiaj było dokładnie tak jak zwykle. Samochód z wypiekami Rawana Fahaidawiego toczył się po ulicach Bagdadu. To było miasto, które próbowało się przebudzić z koszmaru, odrodzić się ze swoich ruin. To było piekielne miasto, gdzie można było w każdej chwili zginąć. Zdecydowanie najniebezpieczniejsze miasto świata. Samochód z wypiekami dotarł do pierwszego posterunku w murze otaczającym główną kwaterę amerykańskich sił zbrojnych. Rawan Fahaidawi wiedział, że będą jeszcze trzy, zanim zbliżą się do samego jądra, i że na każdym będzie coraz trudniej. Nowo przybyła żandarmeria wojskowa zawsze trafiała na peryferie strefy, najbliżej prawdziwego chaosu w Bagdadzie, im dłużej zaś wytrzymało się w Iraku, tym bliżej samego jądra się trafiało. Pierwsi żołnierze stojący na warcie, na najbardziej wysuniętym posterunku, zawsze byli najbardziej
podenerwowani. Zazwyczaj objazd wozu z wypiekami po głównej kwaterze trwał godzinę i piętnaście minut. Było tu mnóstwo sekcji, wiele małych kawiarenek i kantyn, wielu Amerykanów, którzy pokochali swoją baklawę, chałwę i basbusę, swój katajef i kanafeh. Ale wtedy roznosili wypieki we trzech. Dzisiaj Rawan Fahaidawi pracował sam, dwóch pracowników w tylnej części furgonetki miało zupełnie inne zamiary. Dziś był zmuszony pracować bardzo, ale to bardzo szybko. Z drugiej strony robił to już wcześniej. Samochód z wypiekami przejeżdżał przez kolejne posterunki jak przez kolejne warstwy cebuli, ale w odróżnieniu od cebuli tutaj istniało jądro, absolutne centrum. I było wielkie. To dlatego samochód miał pozwolenie, żeby pozostawać na terenie przez godzinę i piętnaście minut. Ale nie dłużej. Rawan Fahaidawi wysłał swoich pomocników przez pierwsze, zwyczajne wejście. Każdy z nich niósł ociekający miodem karton. Z irytacją machnął za nimi ręką – pełen wyższości gest szefa – a potem wziął swój karton i ruszył w drugą stronę. Dwaj pomocnicy weszli na korytarz. Po chwili dotarli do toalety. W toalecie było sześć drzwi do kabin. Na najdalszej z nich wisiały tabliczki powtarzające wielokrotnie Out of order. Kabina była zamknięta. Jeden z pomocników wyjął klucz, wsunął go do górnego zamka i otworzył drzwi. Obaj weszli do małej kabiny. Potwornie tam śmierdziało. Cała muszla klozetowa tonęła w rzadkich odchodach. Młodszy się cofnął. – Sporo potrzeba, żeby ludzie trzymali się z daleka – stwierdził po szwedzku starszy pomocnik. A potem odstawił w kąt ociekający miodem karton, podniósł klapę muszli przy spłuczce, wyłowił plastikowy worek z pełnego wody wnętrza muszli klozetowej, wyjął z niego dwa pistolety, jeden podał młodszemu pomocnikowi i eleganckim ruchem zsunął z siebie dopasowany kaftan piekarza, pod którym ukazał się mundur z dość dużą liczbą gwiazdek. Bez wątpienia Tore Michaelis był bardzo przekonujący jako amerykański pułkownik. Wsunął broń do kabury i kiwnął
głową młodszemu pomocnikowi, któremu trochę trudniej szło wydobycie się z kaftana. Gdy wreszcie udało mu się z niego uwolnić, na mundurze Paula Hjelma widać było znacznie mniej gwiazdek. Ale i tak było ich sporo. Wyszli z toalety i minęli kilka nieobsadzonych posterunków kontrolnych. Hjelm ocenił, że zdecydowanie powinny być obsadzone. Spojrzał pytająco na Torego Michaelisa, który szepnął: – Mamy godzinę. Sporo to kosztuje, ale jest tego warte. Wzrok Hjelma powędrował w stronę sufitu. Miał wrażenie, jakby wszędzie były kamery monitoringu. Michaelis tylko się uśmiechnął, widząc spojrzenie Hjelma. Dotarli do ostatnich drzwi, skromnych i wyposażonych w skomplikowany, napakowany elektroniką mechanizm zamków. Tore Michaelis je otworzył i już byli w środku. – Tutaj możemy rozmawiać trochę swobodniej – powiedział Michaelis. Był to w pełni wyposażony, lecz dość niewielki pokój, który przypominał pomieszczenie kontrolne w studiu telewizyjnym. Stoły mikserskie, panele kontrolne, klawiatury, piloty. I całe mnóstwo ekranów. Cała ściana przed nimi pokryta była ekranami, monitorami, telewizorami, które ukazywały najróżniejsze miejsca widziane z góry. Były tu obrazy pustyni i miast, obrazy lasów i dróg, morza i stepów, i wszystkie się poruszały. Wszystko było w ruchu. Krótszą ścianę pokrywały opatrzone w solidne zamki metalowe szafki, które wyglądały tak, jakby były w stanie przetrwać wybuch bomby atomowej. – Centrum obserwacyjne – powiedział Paul Hjelm. Tore Michaelis podszedł do metalowych szafek i otwierał je jedna po drugiej. Jego zestaw kluczy wydawał się nigdy nie kończyć. – Pamiętaj o czasie – powiedział Michaelis i wskazał do wnętrza jednej z metalowych szafek na szeregi przedmiotów, które Hjelm uznał za twarde dyski. Dyski były oznaczone różnymi kodami. Michaelis przejrzał je od góry do dołu i wziął do ręki dwa.
– Zaczynamy od końca – rzucił i w kilku energicznych, żołnierskich krokach podszedł do wielkiego panelu kontrolnego. – Wyjaśnij mi teraz – powiedział Hjelm, siadając na krześle obok niego. Michaelis podał mu jeden z twardych dysków i wskazał na otwór w panelu kontrolnym. Wsunął swój dysk do odpowiedniej szczeliny po swojej stronie panelu, a Hjelm poszedł za jego przykładem. Na ekranach naprzeciw nich obrazy z pustyni zastąpiły różne niewyraźne obrazy miasta. Michaelis sięgnął po klawiaturę leżącą przed Hjelmem i zatrzymał film. To samo zrobił po swojej stronie. – To pomieszczenie należy do Naberius Enterprises Ltd. – powiedział Tore Michaelis. – Zazwyczaj siedzą tu dwaj zatrudnieni na pełen etat pracownicy i Per Naberius zjawia się tu osobiście kilka razy w tygodniu, żeby odebrać bezpośredni raport. Ale obaj ci pracownicy są teraz na lunchu, i jak się okaże, zajmie im to trochę więcej czasu niż zazwyczaj. Hjelm przyglądał się Michaelisowi. Był całkowicie opanowany, na jego pokrytej zmarszczkami twarzy nie było widać ani śladu stresu. Ciągnął dalej: – W ostatnim roku pojawiła się plotka, że Per Naberius, człowiek, który nie zostawia żadnych śladów, jednak pozostawił po sobie ślad i spędził znaczną część roku, próbując go namierzyć. Ponieważ pracował pod presją, w pewnym momencie był zmuszony w niekonwencjonalny sposób przekazać pewną liczbę numerów kont bankowych swojej prawej ręce w Sztokholmie. Podobno nie dało się tego zrobić elektronicznie, więc ktoś musiał się tym zająć osobiście. Najwyraźniej jedyną okazją, jaka się pojawiła, było dostarczenie numerów kont wraz z dostawą narkotyków. Dostawa ta miała miejsce na Torö, w południowej części sztokholmskich szkierów w sierpniu ubiegłego roku. Nie udało się. Policja przeprowadziła nalot i zarekwirowała, po raz pierwszy i jak dotąd jedyny, ładunek kill pills. – Z czymś mi się to kojarzy – powiedział Paul Hjelm. – I powinno – pokiwał głową Tore Michaelis. – Bo kilka
tygodni temu dowiedziałem się, że Per Naberius w ciągu ostatniego roku nabył prawa do znacznej liczby satelitów. Szukał czegoś szczególnego. I szukał tego drogą satelitarną. Minęło trochę za dużo czasu, nim udało mi się skojarzyć te fakty. Najwyraźniej któryś z policjantów przeprowadzających nalot na Torö przywłaszczył sobie ten ślad, wziął numery tajnych kont, które mogły zdemaskować handel narkotykami prowadzony przez Naberiusa. – Ale nie wykorzystał tego śladu? – Zapewne z tego prostego powodu, że on albo ona nie wie, że to ślad. Prawdopodobnie chodzi o napisaną odręcznie karteczkę, która jest w coś wsunięta, ukryta w czymś zupełnie innym, czymś, co ten policjant zabrał ze sobą z łodzi przemytniczej. A ludzie, którzy pracują w tym pokoju, szukają tego na pełen etat. I ty też będziesz teraz szukał. Pomożesz mi zauważyć coś niezwykłego w tych sekwencjach filmowych. – Dlaczego ja? – Bo masz niezrównaną ekspercką wiedzę na temat specjalnej jednostki wydziału kryminalnego policji do zwalczania przestępczości międzynarodowej – odparł Tore Michaelis i uruchomił film na ekranie Hjelma. Hjelm gapił się na niego. Najpierw była woda, potem wielkie płótna żaglowe trzepoczące na wietrze, tuż nad wodą. Potem pojawiła się para nóg, mocno zaokrąglony brzuch, krótko przystrzyżone jasne włosy. Naprzeciw siedział śniady mężczyzna i wygrzewał się na słońcu. A pod płótnami żaglowymi stał wózek ze śpiącym dzieckiem. Hjelm zamrugał oczami. Nie od razu dotarło do niego, co widzi, ale to było niesamowicie znajome. To byli ludzie, których świetnie znał. – Północna plaża jeziora Melar? – spytał niepewnie. – Pawilon Mälar? – Film pochodzi z monitoringu satelitarnego tuż po godzinie trzeciej po południu, w niedzielę, dwudziestego siódmego sierpnia. – Czas pękania – wybuchnął Paul Hjelm. – O do diabła!
A więc to naprawdę Jorge Chavez i Sara Svenhagen? – Najwyraźniej z małą Isabel – stwierdził rzeczowo Tore Michaelis. – Przypuszczam, że później pójdzie bardzo szybko. Patrz uważnie. Ja też będę to obserwował na swoim ekranie. Szukamy anomalii, czegoś, co wyda się niezwykłe. Najlepiej jakichś małych przedmiotów. Wszystkiego, w czym mogą być schowane tajne numery kont. Hjelm znów uruchomił film. I faktycznie, teraz poszło bardzo szybko. Gdy Jorge wyciągnął rękę, by pogłaskać wyraźnie zaokrąglony brzuch Sary, obraz się przełączył i teraz ukazywał jakąś parę na werandzie, wysoko nad powierzchnią jeziora Melar. Gunnar Nyberg jeszcze mocniej przycisnął Ludmilę do swojego wielkiego cielska. – O cholera – powiedział Paul Hjelm. – Wszyscy? – Tylko poczekaj – odparł Tore Michaelis, wpatrując się we własny ekran. Na ekranie Hjelma ukazał się teraz samotny Jon Anderson, który siedział w restauracji pod gołym niebem na starówce i obracał na palcu pierścionek zaręczynowy aż do chwili, gdy wrócił jego Marcus i cała postawa Jona się zmieniła. Potem ukazały się miedziane namioty w Hagaparken. Bardzo biały mężczyzna wstał od stolika na trawiastym zboczu naprzeciw dużej liczby innych białych głów, jakby chciał wygłosić przemówienie. Hjelm nie musiał widzieć twarzy, żeby rozpoznać rodzinę Söderstedtów. A później na ekranie ukazała się drobna, ciemnowłosa kobieta, która wędrowała w cieniu pomiędzy grobami. Czasem znikała pod koronami drzew, ale satelita dość dokładnie śledził jej wędrówkę, aż dotarła na małą, położoną na uboczu polanę. Tam opadła na kolana przy grobie. Klęczała metr od grobu, z oczyma utkwionymi prosto w niebo. Gdy jej spojrzenie spotkało się ze spojrzeniem oka nieba, z jej oczu płynęły łzy. Paul Hjelm zatrzymał film. Zatrzymał płaczącą Kerstin Holm, zamroził jej łzy. – Mam nadzieję, że jej teraz nie zabiłem – powiedział cicho. Tore Michaelis tylko na niego spojrzał. Hjelm wziął głęboki oddech i oglądał dalej. Ujrzał samego
siebie. Paul Hjelm w restauracji Lasse i Parken razem ze swoim synem Dannem. Zatrzymał obraz. – Ja? – zapytał. – Dlaczego ja? Nie było mnie na Torö. I Kerstin też nie było. I Jorgego. – Najwyraźniej Naberius woli dmuchać na zimne – odparł Michaelis, zerkając na zegarek. – Zostało nam czterdzieści pięć minut. Chyba nie pozwolisz, by przeszkodziły ci jakieś sentymentalne względy, Paul? – Oczywiście, że nie – odparł Paul Hjelm, uruchomił film i ujrzał samego siebie spoglądającego na komórkę. – Tutaj się dowiaduję, że zostanę twoim następcą – powiedział. – No proszę – stwierdził Michaelis bez zainteresowania. Obraz się zmienił. Pojawił się bardzo szczuplutki cień. Danne zerwał się, krzyknął i uciekł. Szczuplutki cień przysiadł się do ojca. Jego przerażone spojrzenie było bardzo, ale to bardzo widoczne, gdy chuda jak patyk Tova pochyliła się nad stolikiem. Ugięła się pod absurdalnym naciskiem współczesnego świata. A potem znalazł się w ogrodzie szpitala Södersjukhuset, na drzewach wciąż jeszcze było dużo liści. Jakiś bardzo stary, skulony człowiek w zielonym szlafroku siedział zupełnie bez ruchu na parkowej ławce. Paula Hjelma uderzyło, że powinien był częściej odwiedzać Viggo Norlandera. W dole szpitalne lądowisko śmigłowców rysowało się jak krzyż celownika. A potem zobaczył Lenę Lindberg w kawiarence przy Karlavägen. Ujrzał policyjny wóz z migającym niebieskim światłem, który skręcił na skrzyżowaniu tuż obok niej, zobaczył, jak się zerwała i wybiegła na Jungfrugatan. Widział, jak wpada do wypożyczalni filmów, pod którą zatrzymał się policyjny wóz. I w tym miejscu kończył się film. Tu kończył się czas pękania. – I nic? – spytał Tore Michaelis. – Chyba będziemy zmuszeni trochę zwiększyć tempo. – Nic, co byłoby jakieś niezwykłe – odparł Paul Hjelm.
– Tylko nasze życie. Michaelis podał mu nowy twardy dysk. Wsunął go do szczeliny i zobaczył nową sekwencję, zapewne trochę starszą. Znów przewijała się tu większość członków Drużyny A, ale chyba już nie tak wyraźnie. Nie wszyscy równocześnie przebywali na zewnątrz. Ale byli tam, w najróżniejszych sytuacjach. – Jak to się dzieje? – spytał Paul Hjelm, wpatrując się w monitor. – Komórki – odparł Tore Michaelis, zapatrzony we własny ekran. – Satelity ustawiają się według waszych komórek. Gdyby ludzie wiedzieli, ile można zrobić za pomocą telefonów komórkowych, trochę częściej by je wyłączali. To samo tutaj. Udało mi się przesterować kamery monitoringu, ale pod żadnym pozorem nie wolno nam używać komórek ani wysyłać stąd żadnych maili. Zapamiętaj to. – O tak – powiedział Paul Hjelm. Oglądali dalej. Czas powoli się kończył. Hjelm zauważył nową zmarszczkę na czole Michaelisa. Podszedł do szafki, żeby przynieść nowy dysk – wydawało mu się, że już się nauczył, w jakiej są kolejności. Wtedy jego wzrok padł na segregator na samym dole. Zupełnie zwyczajny segregator. Z zupełnie zwyczajnymi papierami. Ale w jakiś sposób wydawał się ważny. Hjelm go otworzył i szybko przejrzał. Jeden papier wydawał się ważniejszy od wszystkich pozostałych. To było coś w rodzaju listy, spisu klientów. Spis nabywców nadajników telemetrycznych. Cywilnych nabywców. Wyjął papier, złożył go i wsunął do tylnej kieszeni. Gdy wrócił z nowym dyskiem w ręce, Tore Michaelis zapytał, nie odrywając wzroku od ekranu, na którym Arto Söderstedt wyprawiał akurat coś tak dziwacznego jak taniec ludowy w Skansenie. – Co to był za papier? – Nadajniki telemetryczne – odpowiedział szczerze Hjelm. – Spis klientów. – Ach – mruknął Michaelis. – Ten syndykat od prostytutek. Tak, tak. Dobrze. Ale to niebezpieczne, zostawiamy po sobie
ślady. – O cholera – mruknął Hjelm, sięgając do tylnej kieszeni. Michaelis położył mu rękę na ramieniu i spojrzał mu głęboko w oczy. Pokręcił głową i powiedział: – To nie ma żadnego znaczenia. Jest okej. Hjelm próbował pojąć, co zobaczył w oczach Michaelisa, ale nie było na to czasu. Zostało dziesięć minut, potem musieli iść. Michaelis przykucnął i z kieszeni na piersi munduru wyjął małą kopertę. Wysunął z niej jakieś małe, maleńkie urządzenie. Zdarł ochronny płatek, pomacał ostrożnie taśmę samoprzylepną i umocował urządzenie pod panelem kontrolnym. – Podsłuch – powiedział i wrócił do ekranu. – Bo teraz już nic nie zdążymy znaleźć. Hjelm wsunął do otworu ostatni dysk. Z góry wyglądało to jak celownik. Rozpoznał to. To było lądowisko śmigłowców szpitala Södersjukhuset. Oko nieba odnalazło tę samą starą ławeczkę w szpitalnym ogrodzie, na której zawsze siadywał Viggo Norlander w swoim starym, podniszczonym szlafroku. Tym razem wydawał się bardziej skulony i przygarbiony niż zwykle. Biedak naprawdę nie czuł się dobrze. Satelita zbliżył ujęcie. Viggo był teraz widoczny prosto z góry. Jego zupełnie łysa głowa lśniła w bladych promieniach słońca. Viggo Norlander zwrócił twarz w stronę nieba i pokazał mu środkowy palec, szczerze i z ekspresją. Pokręcił głową, wyjął z kieszeni mały, pomarańczowy pomponik i powoli przesunął palcami po jego miękkiej futrzanej powierzchni. A potem wsunął amulet z powrotem do kieszeni szlafroka i z drugiej kieszeni wyjął komórkę. Wpatrywał się w nią. Opuścił głowę. Siedział tak przez jakiś czas. Później wyjął spod ławeczki puszkę piwa, otworzył ją i uniósł w stronę nieba. Paul Hjelm zobaczył wyraźnie, że jego wargi ułożyły się w słowa: – No tak, Paul. Wkrótce się zobaczymy. Uśmiechnął się i pomyślał: niech mnie diabli, Viggo, masz całkowitą rację. Tyle że nie tam, gdzie myślisz. Wątpię, żeby
któryś z nas trafił do nieba. I wtedy film się zatrzymał. Zupełnie sam z siebie. – Co, u diabła?! – wybuchnął Paul Hjelm. – Zatrzymałeś go – stwierdził Michaelis. – Wcisnąłeś coś? – Nie. Zatrzymał się sam z siebie. Na twarzy Michaelisa pojawiło się zainteresowanie. Wpatrywał się w monitor Hjelma. Sekwencja zaczęła się od początku, tym razem w dużym zbliżeniu. I w zwolnionym tempie. – Ktoś to musiał zrobić – powiedział Michaelis. – To osobny, przetworzony plik. Powoli, powolutku dłoń Viggo Norlandera, która teraz była bardzo duża, ale w kiepskiej rozdzielczości, poruszała się w stronę kieszeni szlafroka. Powoli, powolutku dłoń wyjęła z kieszeni mały, pomarańczowy pomponik i zaczęła przesuwać palcami po jego miękkiej futrzanej powierzchni. Potem obraz znów się zatrzymał. Ze zbliżeniem na mały, pomarańczowy, futrzany pomponik. – Aha – powiedział z naciskiem Tore Michaelis. – Poznajesz to? – Niby co, pomponik? – spytał Hjelm. – Tak. To chyba jakiś amulet, taka maskotka, którą przyczepia się do pęku kluczy. Były popularne chyba w latach siedemdziesiątych. Widziałeś go wcześniej? – Nie wydaje mi się. Nie. – To jest to – oświadczył Tore Michaelis, wstał i zaczął zbierać leżące obok niego rzeczy. – Sprawdź czas tej sekwencji i przetworzonego pliku. Hjelm zdążył się już nauczyć odczytywać cyfry w prawym dolnym rogu ekranu. Sekwencja została sfilmowana przez satelitę poprzedniego dnia, dokładnie wtedy, gdy poinformowano o rzekomej śmierci Paula Hjelma. Ale przetworzono ją dopiero dziś rano. O godzinie 09.46. A teraz była 12.34. – Trzy godziny temu – powiedział Hjelm, wyszarpując z kieszeni komórkę. Była wyłączona, tak jak kazał mu Michaelis. Właśnie miał ją włączyć, gdy Michaelis położył dłoń
na jego ręce i powiedział: – Dopiero jak będziemy na zewnątrz. Hjelm się skrzywił, ale jakoś się z tym pogodził. W ostatnich minutach Michaelis zaczął się wyraźnie spieszyć. Wciąż z tym samym spokojem na twarzy powiedział: – Musimy opuścić pokój za czterdzieści sekund. Hjelm wysunął twardy dysk i rzucił go Michaelisowi, który szybko wepchnął go na miejsce i zamknął ostatnie metalowe drzwiczki. A potem jeszcze raz omiótł wzrokiem panel kontrolny. Ostatnie, kontrolne spojrzenie szpiega. Wszystko wyglądało dokładnie tak jak wtedy, gdy tu weszli. Opuścili pokój, dostojnie i z godnością przewędrowali korytarzem, minęli wciąż nieobsadzone punkty kontrolne, wyszli na ostatni korytarz, dotarli do toalety z tabliczką Out of order, stanęli ściśnięci po obu stronach zatopionej w rzadkich odchodach muszli toaletowej i spróbowali wbić się w kaftany. Było to znacznie trudniejsze, niż je z siebie zdjąć. – Minuta i piętnaście sekund – poinformował spokojnie Tore Michaelis. Był już gotów i wyszedł z kabiny. Hjelm nie mógł włożyć tego pieprzonego kaftana. Po prostu się nie dało. – Czterdzieści pięć sekund – powiedział Michaelis. – Przejście zajmuje trzydzieści. Hjelm owinął tę cholerną tkaninę wokół ciała, podniósł ociekające miodem kartony i wyszedł. Michaelis przyjrzał mu się krytycznie i zamknął drzwi toalety. A potem wziął jeden z kartonów i ruszył. Na zewnątrz, przy platformie załadunkowej, czekała furgonetka, w której nie było już żadnych słodkich wypieków. Rawan Fahaidawi wpuścił ich, lekko kręcąc głową, i odjechał. – Co za wyczucie czasu – powiedział, gdy minęli trzeci z posterunków, wyjeżdżając z głównej kwatery. I to były jedyne słowa, które padły w samochodzie. Paul Hjelm i Tore Michaelis spoglądali na siebie. Hjelm siedział, trzymając w ręku komórkę. Widział, jak ręka się trzęsie. Dziwne było patrzeć, jak własna ręka tak bardzo drży.
Furgonetka z wypiekami dotarła do ostatniego posterunku. Młodzi, niedoświadczeni, żyjący w nieustannym strachu amerykańscy żołnierze zerknęli na papiery Rawana Fahaidawiego i go wypuścili. – Jeszcze sto metrów – powiedział po ojcowsku Michaelis do Hjelma. Po siedemdziesięciu pięciu metrach Hjelm włączył komórkę. Szybkość, z jaką wprowadził numer, miała go potem zadziwiać przez całe życie. Coraz wyraźniejsze drżenie ręki wydawało się bardziej pomagać przy wstukiwaniu numeru, niż przeszkadzać. Przysunął telefon do ucha. Tore Michaelis usłyszał, że po drugiej stronie ktoś odbiera. Paul Hjelm powiedział: – Viggo? A potem wyraźnie pobladł.
40 VIGGO NORLANDER podjął decyzję. To była bardzo zaskakująca decyzja. Zapewne długo drzemała w najgłębszych zakamarkach jego świadomości. Dojrzewała, zapuszczała korzenie, parła ku powierzchni i w końcu wydała owoce. Ostatnia rozmowa z lekarzem była… – jak to się mówi? – … kroplą, która przepełniła czarę. Nienawidził przysłów. Takich jak: „Każde życie jest święte”. Pieprzyć to. Gdy siedział na parkowej ławeczce w ogrodzie Södersjukhuset, w uszach brzmiały mu słowa lekarza: „Niestety, sytuacja wygląda tak, że nie może się pan spodziewać niczego prócz kilku miesięcy coraz silniejszego bólu”. Myślał o swojej partnerce Astrid, o córkach, Charlotte i małej Sandrze, i to wszystko bolało. Bolało o wiele bardziej niż ten ból, którego sam miał doświadczać. Już i tak naraził je na o wiele więcej, niż były w stanie znieść. Gdzieś musiał być punkt, w którym wszystkie te negatywne rzeczy zdominują wspomnienia, jakie po sobie pozostawi. Punkt, w którym wszystko pozytywne, co – miejmy nadzieję – w życiu zrobił, zostanie połknięte przez te negatywy. Punkt, za którym wspomnienie o ojcu będzie tylko pełne bólu. Nie mógł znieść tej myśli – i to sprawiło, że mimo wszystko podjął decyzję. Wbrew wszelkiemu rozsądkowi. Sam chętnie walczyłby dalej. Chociaż wiedział, że umrze, walczyłby do ostatniej kropli krwi. Ale nie chodziło o niego. Chodziło o innych ludzi, o wiele ważniejszych. Chodziło o to, co zrobi najważniejszym ludziom w swoim życiu. O to, jak go będą pamiętać po śmierci.
Decyzja przyszła do niego we śnie. Najpierw tabletki, przeciwbólowe i nasenne, spokojne, senne spojrzenie na Årstaviken, zanim jesień ostatecznie obejmie ją w posiadanie. Będzie całkowicie znieczulony. A potem klasyczne, głębokie cięcia wzdłuż tętnic na przedramionach. Ostatni wysiłek, żeby zdobyć właściwe tabletki. Sprytny nalot na skład leków. A potem jeszcze zwędzić skalpel dyżurnemu chirurgowi. Nic szczególnie skomplikowanego. A teraz siedział w ogrodzie szpitala Södersjukhuset i czuł, że tabletki działają. Ból brzucha osłabł. Stawał się coraz bardziej senny. W prawej ręce, którą wsunął do kieszeni szlafroka, bo od tych tabletek zaczął marznąć, zupełnie spokojnie leżał sobie skalpel. Viggo Norlander zaraz to zrobi. Już bardzo niedługo wbije skalpel w nadgarstek i poczuje, jak życie powoli i spokojnie go opuszcza. Świat był bardzo zamazany. Poczuł, że się uśmiecha. Pewnie trochę to potrwa. Pewnie dopiero gdy dorośniecie, Charlotte i Sandro, zrozumiecie, że zrobiłem to dla was. Ale wtedy zrozumiecie też dlaczego. Zwróciłem wam wolność. Wolność od obłąkańczej presji raka. Pojawił się jakiś mężczyzna. Viggo Norlander ledwie był w stanie skupić na nim wzrok. Miał na sobie lekarski fartuch, ale bynajmniej nie wyglądał jak lekarz. Był za duży. Miał za długie włosy. A pod fartuchem coś się wyraźnie wybrzuszało. I był za bardzo Indianinem. Indianin podszedł bliżej. Był teraz bardzo blisko. Przysunął do twarzy Viggo Norlandera mały pistolet maszynowy. Viggo Norlander uśmiechnął się do niego i pomyślał: Jaki dziwny sen. Jaki dziwny, głupawy, ostatni sen. Naprawdę się wkurzył na ten absurdalny sen. Indianin powiedział: – Give it to me. Norlander powiedział: – My name is John Wayne.
Indianin powiedział: – The mascot, quickly. A wtedy Viggo Norlander wbił mu skalpel głęboko w oko. Kaskada kul, która prysnęła ku niebu, bardzo przypominała zdyscyplinowane chińskie fajerwerki. Norlander obejrzał swoje ciało. Wyglądało na to, że nie trafiła go ani jedna kula. Znów się roześmiał. Indianin leżał na jego kolanach i z oka wystawało mu tylko kilka centymetrów skalpela. Zadzwoniła komórka. Spojrzał na nią, rozbawiony. To był jednak całkiem zabawny sen. – Viggo – powiedziała komórka. – Paul – powiedział Viggo. – Ty nie żyjesz. A ja właśnie zabiłem Indianina. Przez chwilę panowała cisza. – Że też zamierzałem odebrać sobie życie – stwierdził trzeźwo Viggo Norlander.
41 BYLI Z POWROTEM w dusznym, śmierdzącym pokoju. Siedzieli tam wszyscy trzej, Rawan Fahaidawi, Tore Michaelis i Paul Hjelm. – Wszystko wskazuje na to, że to był brazylijski płatny morderca o imieniu Thiago – stwierdził Michaelis. – Krążyły plotki, że wcześniej pracował dla Pera Naberiusa. – Przypuszczam, że Viggo go zaskoczył – powiedział Paul Hjelm. – W swoim czasie niejednego zaskoczył. – I ma amulet pod kontrolą? – Tak – odparł Hjelm. – Obiecał, że trochę poczeka z samobójstwem. Michaelis spojrzał na niego i kiwnął głową. – A ty? – spytał. – Jesteś gotów powrócić do żywych? – Chyba tak – odparł Hjelm. – Na pewno nie chcesz mi towarzyszyć? – To dobry sposób, żeby przejść na emeryturę – uśmiechnął się Michaelis. – Teraz zajmę się na całego Orpheus Life Line. Może zanim umrę, uda mi się zrekompensować choć trochę tego, co zrobiłem. – Nie wydaje mi się, żebyś miał dużo do rekompensowania. – No cóż – powiedział Tore Michaelis, rozkładając laptopa. – Jeśliby podejść do tego naprawdę biblijnie, to jest przynajmniej jedna taka rzecz. Chociaż jeszcze nie została skończona. Przez chwilę milczeli. Fahaidawi wskazał na zegar. Michaelis kiwnął głową. – Masz lot za ponad godzinę – poinformował. – Bezpośredni przelot do domu. Pod prawdziwym nazwiskiem. – Ten czosnkowy Mongoł był naprawdę malowniczy – stwierdził Paul Hjelm. – A więc jednak nie potrafiłeś się powstrzymać przed
wysłaniem maila – spytał Tore Michaelis. – Tylko mi nie mów, że mnie monitorowałeś? – Nie – roześmiał się Michaelis. – Ale skaner działa. Wskazał na niespodziewanie nowoczesny sprzęt komputerowy na stole przy oknie. – A więc zeskanowałeś listę i wysłałeś ją mailem? – Nie odpowiadam na takie pytania – uśmiechnął się Paul Hjelm. – W porządku – odparł Michaelis. – Jestem przecież emerytem. Kliknął w klawiaturę i po chwili pokazał się obraz. Obraz pomieszczenia. Pomieszczenia z mnóstwem stołów mikserskich, paneli kontrolnych, klawiatur, pilotów, ekranów, monitorów, telewizorów. Nieruchomy obraz przedstawiał dobrze wyposażony, lecz niewielki pokój przypominający pomieszczenie kontrolne w studiu telewizyjnym. – Kupiłem trochę dodatkowego czasu w kamerach – stwierdził Tore Michaelis. Hjelm przyjrzał mu się. A potem przyjrzał się nieruchomemu obrazowi na ekranie laptopa. Upłynęło parę minut. Nikt się nie odzywał. I nic się nie działo. Aż do chwili gdy się okazało, że to wcale nie jest nieruchomy obraz. Drzwi do centrum obserwacyjnego się otworzyły. Do środka wszedł mężczyzna. Rozejrzał się zaskoczony po pokoju, jakby się zdziwił, że jest sam. Gdy zwrócił się w stronę kamery, Paul Hjelm zobaczył, że to wysoki, surowy, spięty mężczyzna, który wyglądał na jakieś czterdzieści siedem lat, ale był po sześćdziesiątce. I dokładnie w tej chwili Hjelm ujrzał, jak do Pera Naberiusa to dociera, jak ogarnia go śmiertelne przerażenie. Rzucił się do drzwi. Ale było już za późno. Jego usta otworzyły się szeroko, ręce na próżno chwyciły za gardło, oczy wyglądały tak, jakby miały za chwilę wystrzelić w przestrzeń kosmiczną, by okrążać Ziemię
jak oczy nieba. A potem upadł. Hjelm westchnął i odwrócił się do Torego Michaelisa. Stary szpieg siedział z pilotem w ręce, małym, grafitowoszarym pilotem z zielonym przyciskiem, który jego kciuk bardzo zdecydowanie wcisnął. A potem wyrzucił pilota do kosza na śmieci. – Podsłuch? – spytał Hjelm. – Nigdy nie wierz w to, co ci mówi szpieg – odparł Tore Michaelis. – Ale ty jesteś przecież na emeryturze. Michaelis uśmiechnął się smutno i odparł: – To była obietnica. – Wiem – powiedział Paul Hjelm. – Czytałem twoje „mocne strony”. – W całej tej cholernej pisaninie nie było ani jednej mocnej strony – odparł Tore Michaelis. Hjelm się roześmiał, wskazał na monitor, na którym widać było zwłoki Pera Naberiusa, i spytał: – Co mu się stało? – Bomba biologiczna z Naberius Enterprises Ltd. Bakterie, które niszczą jego ciało, a potem znikają bez śladu. Kiedy go znajdą, będzie to wyglądało na zawał. – Kto by pomyślał, jakie sprytne rzeczy człowiek potrafi wynaleźć – mruknął Paul Hjelm. I zatęsknił za domem.
42 ARTO SÖDERSTEDT DOSTAŁ MAILA. Siedział w swoim pokoju i nie rozpoznał adresu. Adres brzmiał: „
[email protected]”. Wydawało mu się, że powinien go skądś znać. Casco? Otworzył maila. Nie było żadnego tekstu, żadnego nagłówka, tylko załączone zdjęcie. Otworzył je. I zobaczył jakąś dziwną listę. Listę klientów. Próbował ją jakoś zinterpretować. W końcu mu się udało. To była lista nabywców nadajników telemetrycznych w formie mikrochipów. Produkowanych przez Bodia Eletrônica S/A, filię Naberius Enterprises Ltd. A niech mnie diabli, pomyślał Arto Söderstedt. Skąd przyszedł ten mail? Nie upłynęło wiele czasu, nim skojarzył. „Casco” znaczyło po włosku „hełm”. Arto Söderstedt oparł się na krześle. Spojrzał w obskurny sufit i pomyślał o losie. Przez krótką chwilę pomyślał o losie. Było jasne, że Paul Hjelm żyje. A w takim razie jak mógł wyglądać dalszy ciąg? Arto siedział zupełnie bez ruchu. Pozwalał, by krew krążyła w ciele. I nagle poczuł, że strasznie dobrze jest żyć. Tak po prostu. Poczuł, że strasznie dobrze jest żyć. To, że czekał go ciężki moralny wybór, to była już inna sprawa. Rzadko rzeczy wyglądały tak niewyraźnie jak właśnie teraz. Rzadko sprawiedliwość, wymiar sprawiedliwości, demokracja i praworządne społeczeństwo stały tak bardzo na ostrzu noża jak właśnie w tej chwili. Mógł przekazać ten dokument oficjalnym władzom i tym
samym, miejmy nadzieję, uruchomić niezwykle powolne młyny sprawiedliwości. Być może wtedy, w ciągu jakichś pięciu lat, jeśli do sprawy włączyłby się Interpol, udałoby się pociągnąć do odpowiedzialności nielicznych członków brazylijskiego syndykatu. Podczas tego pięcioletniego okresu każdego roku sprzedano by i wykorzystano setki dziewcząt zmienionych w gwiazdy filmu i sportu przez pozbawionych skrupułów chirurgów plastycznych. Czy w wymiarze sprawiedliwości nie chodziło mimo wszystko o to, by powstrzymać niesprawiedliwość? By chronić słabych? By upewnić się, że silni, bezwzględni, pozbawieni skrupułów przynajmniej nie zawsze wygrywają? Ale z drugiej strony, jeśli wyśle listę klientów Magdzie Kouzmin, to skaże wielu ludzi na dość potworną śmierć. Czy miał sumienie i był dostatecznie przekonany, żeby to zrobić? Czy poczucie sprawiedliwości Arto Söderstedta naprawdę aż tak bardzo odbiegało od tego, co ogólnie przyjęte? I czy w takim wypadku nie znajdował się na skraju dogmatyzmu? Zdał się wyłącznie na uczucia i wysłał maila. Prosto do „
[email protected]”. Wiedział, że to go będzie dręczyć przez resztę życia. A potem wstał i wyszedł na korytarz. Wędrował przez posterunek, czując się moralnie podniesiony na duchu. A równocześnie coś innego mówiło mu, że powinien raczej zapaść się ze wstydu pod ziemię. To była długa i dziwna wędrówka. Była równocześnie lekka i ciężka, lekka jak piórko i ciężka jak ołów. Gdy dotarł do aresztu, wszyscy byli na miejscu. Stali w pomieszczeniu sąsiadującym z dużym pokojem przesłuchań i zaglądali do środka przez weneckie lustro. Przyłączył się do nich. Patrzyli na Kerstin Holm siedzącą naprzeciw nieumalowanej Ulli Johansson. Odczarowanej Tiiny Spinroth. Bez dziwnego makijażu i jeszcze dziwniejszego ubrania Ulla
Johansson sprawiała bardzo pospolite wrażenie. Była dość wysoką kobietą, która wcale nie wydawała się głupia, i rzucało się w oczy, że nie po raz pierwszy siedzi na posterunku i jest przesłuchiwana. Ale rzucało się również w oczy, że ta akurat sytuacja – tego rodzaju przesłuchanie – nie była dla niej czymś na porządku dziennym. – Naprawdę sprawiło ci to przyjemność? – spytała Kerstin Holm. – Nie wiem – odparła Ulla Johansson. – Co cię do tego popychało? Dlaczego to było takie ważne? – Zniszczyły mi wszystko. W podstawówce dobrze mi szło. Mniej więcej do połowy szkoły nikt nie zwracał uwagi, że jestem wyższa od innych. Trochę się zaczęło w późniejszych klasach, ale wtedy tak świetnie radziłam sobie z nauką, że to nie był żaden problem. Wszystko zaczęło się na dobre w gimnazjum. Naprawdę nas sterroryzowały. Mnie, Jockego, Fredrika, Andersa, Sofię i Lassego. Dlaczego nigdy nie połączyliśmy sił? – Myślę, że nawet się nie zastanawiały nad tym, co robią – powiedziała Kerstin Holm. – To się po prostu działo. – Naprawdę w to wierzysz? Też taka byłaś? – To, że człowiek wyładowuje się na zewnątrz, często wynika z wewnętrznych problemów. – Byłaś taka jak one! – wybuchnęła Ulla Johansson. – Mówimy teraz o tobie – przerwała jej spokojnie Kerstin Holm. – Jesteś dowodem, że to mit, że kobiety zawsze kierują wściekłość do wewnątrz. Nie stałaś się anorektyczką, stałaś się morderczynią. Ale jakoś trudno mi myśleć, że to lepsze. – W każdym razie poczułam się od tego lepiej. – Przypuszczam, że zamordowałaś też Rainera Krusego? – Pewnie – odparła Ulla Johansson, wzruszając ramionami. – Naprawdę musiałaś zabijać jego i Johannesa Åkerbloma? Nie zasłużyli przecież chyba na śmierć. Nic ci nie zrobili. – Nie? Obleśne świntuchy. Pornolowy Johannes mi pomagał, bo oglądałam razem z nim pornosy. Wydaje mi się, że w przeciwnym razie by na mnie doniósł; widział rzeczy, których nie powinien był widzieć. A ten stary świntuch Rainer
próbował mnie uwieść na tej swojej śmiesznej łodzi. Zatopiłam go z kotwicą na pięciuset metrach. – Co zrobiłaś ze zwłokami Louisy Strömberg? Nie znaleźliśmy jej. – Pochowałam ją niedaleko innych, w Lill-Jansskogen. Czułam, że przyda mi się trochę treningu. – A Åsa Karlsson? I tak miała już piekło na ziemi z tym swoim potwornym chłopakiem. Czym ona sobie zasłużyła na tortury i śmierć? – Wszyscy, którzy akceptowali warunki tej wstrętnej wymyślonej przeze mnie Anamagiki, byli straceni. „To unikalna szansa, by skorzystać z jedynego naprawdę skutecznego leku spalającego tłuszcz, jaki istnieje na świecie – i pozostaje pytanie, czy jakiekolwiek ewentualne skutki uboczne naprawdę mogą powstrzymać oddanego spalacza kalorii”. To był dla mnie punkt wyjścia. Ale wszystko do mnie powróciło w związku z tą dziewczyną z Östersundu. Ona zrobiła przecież dokładnie to samo co Hanna, Lisa, Matilda i Alice. – Znaleźliśmy film – powiedziała Kerstin Holm. – Był w starym dobrym formacie VHS w domu Matildy Broman. – Pewnie oglądała go sobie od czasu do czasu. Była przecież najbardziej chora z nich wszystkich. Seksualnie. Lisa była najbardziej chora fizycznie. – A więc zamontowały kamerę za oknem tam, w Njursta? – Tak – potwierdziła Ulla Johansson. – Wisiała na jakimś stelażu. Potem ten film kursował w klasie. Gdzieś w tamtym czasie znalazłam wśród ćpunów moich jedynych przyjaciół. Byli, no nie wiem, tacy prości i naturalni. Brali człowieka takiego, jakim był. – Wróciłaś z Australii do Szwecji ubiegłej zimy, w lutym. Dlaczego? – Miałam tylko jakiś niejasny pomysł, że muszę się uporać z moją przeszłością. Przez ponad dziesięć lat gotowałam się z wściekłości. Już nie dawałam rady. Musiałam się z tym zmierzyć w ten czy inny sposób. A potem znalazłam ten drugi, podobny film w sieci. – I namierzyłaś jedną z osób odpowiedzialnych za ten film,
Andreę Ottosson w Östersundzie. Zamordowałaś ją w kwietniu. Gdzie? – W opuszczonym domu pod Östersundem – odparła Ulla Johansson. – Było ciężko. Ale pod koniec poczułam, że trochę mi puszcza. Zrozumiałam, że jeśli naprawdę mam to przeprowadzić, muszę to porządnie zaplanować. Doszłam do wniosku, że potrzebuję jeszcze trzech osób na próbę, zanim zabiorę się za tę czwórkę. W sumie osiem. – Zabiłaś sześć – powiedziała Kerstin Holm. – Może siedem, jeśli Lisa Jakobsson nie przeżyje. Jesteś najgorszą kobietą wśród seryjnych morderców, jakich kiedykolwiek mieliśmy w Szwecji. – Na pewno się jakoś przyczynię do rozwoju badań – uśmiechnęła się słodko Ulla Johansson. – Po kolei powinni to być: Andrea Ottosson, Rainer Kruse, Åsa Karlsson, Louise Strömberg, Armanda Carneiro i Johannes Åkerblom. – Ta Brazylijka była jakaś dziwna. – Była Portugalką – wtrąciła Kerstin Holm. – Jak to dziwna? – Wyglądała dokładnie tak jak płotkarka, która parę lat temu odnosiła spore sukcesy. Powiedziała, że ucieka przed złymi ludźmi, i w końcu mi zdradziła, że ma w ręce jakiś gadżet i że dzięki temu ci źli ludzie ją odnajdą. Odcięłam jej rękę. Przyszła pora, żeby się zbierać z Jungfrugatan. Gdy tylko zobaczyłam ten napad, dotarło do mnie, że niedługo traficie na mój ślad. – Na szczęście miałaś inne mieszkanie… – Nietrudno było znaleźć Jockego. Z początku zamierzałam z nim nawiązać kontakt, ale potem poczułam, że nie dam rady. Zamiast tego przeprowadziłam się do jego bloku. Było tam mieszkanie do wynajęcia. Przez jakiś czas biłam się z myślami, czy jednak się z nim nie skontaktować, ale potem postanowiłam, że go wrobię. Mimo wszystko to on mnie zgwałcił. – Ale nigdy nie zamierzałaś go zabić? – Chciałam zebrać ich wszystkich w tym magazynie,
powtórzyć to całe gówno i zobaczyć, jak zareagują. Gdyby Jocke zareagował niewłaściwie, pewnie jego też bym zabiła. – To wszystko kosztowało też sporo pieniędzy. Ile zgarnęłaś z Anamagiki? – Osiemdziesiąt tysięcy. Ale miałam też gotówkę z paru napadów w Australii… – A te ubrania, szminka? – Żeby móc to zrobić, musiałam się stać kimś innym. A poza tym dzięki temu myśleliście przecież, że jestem facetem. – Tiina Spinroth była całkiem sprytna… – Czy ktoś w ogóle potrafi zrozumieć, jakie chore jest to całe „thinspiration” w sieci? Przy czymś takim wydaję się całkiem zdrowa. – To jest właśnie w tobie najgorsze, Ulla. Ty jesteś zdrowa. Nigdy cię nie wyślą do zakładu psychiatrycznego. – Wiem – odparła Ulla Johansson z krzywym uśmiechem. – W każdym razie i tak wolę więzienie. Kerstin Holm westchnęła i pokiwała głową. Czuła się bardzo, ale to bardzo zmęczona. – Właściwie to w tym wszystkim chodziło chyba o jedno – stwierdziła na koniec Ulla Johansson. – O podstawową siłę w życiu. – Jaką? – spytała Kerstin Holm. – O zemstę – odparła Ula Johansson.
43 PAUL HJELM PODRÓŻOWAŁ pierwszą klasą. Nigdy dotąd tego nie robił. Usiadł w przedniej części samolotu i miał mnóstwo miejsca na nogi. Na lotnisku w Bagdadzie, ku swemu ogromnemu zdumieniu, natknął się na stoisko antykwaryczne z książkami. Gdy przeglądał wszystkie te stare, piękne, arabskie księgi, zobaczył nagle bardzo starą książkę napisaną po angielsku, przełożoną z łaciny w 1613 roku w Londynie. Kompletnie się rozpadała i kupił ją za bezcen. Tytuł brzmiał: The Admirable History of the Possession and Conversion of a Penitent Woman. Autor był najsłynniejszym ówczesnym egzorcystą, wypędzicielem diabła, a ponadto wielkim inkwizytorem Świętej Inkwizycji. Podczas egzorcyzmów pewnej opętanej kobiety we Francji autor natknął się na ogromną liczbę diabłów i skorzystał z okazji, by bardzo dokładnie je sklasyfikować. Paul Hjelm trochę się zdziwił, że autor nazywał się Michaelis. Sebastian Michaelis. I zdziwił się też trochę tym, że jeden z najgorszych diabłów nazywał się Naberius. Potem przestał o tym myśleć – nie miał przecież metafizycznych skłonności – nasunął na uszy słuchawki, włączył iPada i odsłuchał całą Wielką mszę h-moll Johanna Sebastiana Bacha. Jego uwagę przykuł przede wszystkim piękny śpiew, z tekstem Qui tollis peccata mundi, miserere nobis. Qui tollis peccata mundi, suscipe deprecationem nostram. „Który gładzisz grzechy świata, zmiłuj się nad nami. Który gładzisz grzechy świata, przyjm błaganie nasze”. A potem zasnął. Na Arlandzie nikt nie wyszedł mu na spotkanie. Nie było
w tym nic dziwnego. Dla większości wciąż jeszcze przecież nie żył. Wsiadł do taksówki i podczas jazdy zadzwonił z komórki zmarłego. Nikt nie odebrał. Niemal pod samym Sztokholmem poprosił taksówkarza, żeby zjechał z autostrady. Taksówka wjechała pod górę i objechała rondo, potem skręciła z głównej drogi i Paul Hjelm poprosił kierowcę, żeby się zatrzymał. Wysiadł. Naprawdę można tak zrobić? – pomyślał i minął bramę. *** Zemsta, myślała Kerstin Holm, wędrując pod koronami drzew. Zaczynał zapadać zmrok, zimny podmuch wiatru przeniknął przez jej zbyt cienką czarną kurtkę. To było tak, jakby była daleko od miasta, gdzieś na kompletnym odludziu. Czy naprawdę zemsta była podstawową siłą w życiu? Samej było jej bardzo, ale to bardzo trudno patrzeć na to w ten sposób. Wokół niej umierało zbyt wielu ludzi. Myślała o rozmowie z Ullą Johansson alias Tiiną Spinroth. Ta rozmowa przebiegała tak swobodnie, jakby Johansson stała się zupełnie innym człowiekiem, gdy tylko zniknął ten dziwny strój. A może faktycznie się oczyściła. I zapłaciła za to wysoką cenę. Nigdy nie wyjdzie z więzienia. I Kerstin Holm też nie. Nigdy nie wyjdzie z więzienia samej siebie. I powrócił smutek, jak potężna fala. Musiała przykucnąć obok jakiegoś nagrobka. Przymknęła oczy. Wszystko bolało. Świat bolał. Do diabła, pomyślała. Dlaczego mi umieracie? W końcu zdołała wstać. Doszła do polany na Cmentarzu Północnym, na której znajdował się grób Bengta Åkessona. To było tak, jakby wchodziła do lasu. Ktoś już stał przy grobie Bengta. To było dziwne. Bengt Åkesson naprawdę nie miał zbyt wielu
przyjaciół. Dokładnie tak jak ona. Mężczyzna stał zwrócony do niej plecami. Podeszła bliżej. Była już niemal przy nim, gdy powiedział: – Zastanawiam się, czy kiedykolwiek zdołasz mi wybaczyć? Odwrócił się. To był Paul Hjelm. Nie było co do tego najmniejszych wątpliwości. Po prostu rzuciła się na niego. Objęła go mocno, bardzo mocno. A on odpowiedział w ten sam sposób. Stali tam tak długo, że zdążył zapaść zmierzch. Stali przytuleni przy grobie Bengta Åkessona i czuli jego aprobatę. Jego uśmiech. Cały chłód zniknął. Wszystko, co złe, zostało przepędzone. Był Paul. I była Kerstin. Byli oni. W końcu uderzyła go w twarz. Plask rozległ się wśród drzew. Uśmiechnął się. – Czujesz się teraz lepiej? – spytał. – Ani trochę – odparła. A potem się pocałowali.
44 TO BYŁ CUDOWNY, jesienny poranek. Przybyli ze wszystkich stron i wszyscy zatrzymali się na chwilę na schodach posterunku, żeby wczuć się w nastrój chwili. Nie, to wcale nie było takie straszne, że nadeszła jesień. To też przeżyją. Zebrali się w centrali dowodzenia. Byli tam wszyscy. Arto Söderstedt i Gunnar Nyberg, Jorge Chavez i Jon Anderson, Sara Svenhagen i Lena Lindberg. I było dwóch niespodziewanych gości, Viggo Norlander w szlafroku i JanOlov Hultin, który po raz trzeci przeszedł na emeryturę. A na koniec, tak naprawdę to właśnie w tej chwili, zjawili się też Paul Hjelm i Kerstin Holm. Przyszli, trzymając się za ręce, i odsunęli się od siebie dokładnie w drzwiach. Jakby chcieli sprawdzić, kto zobaczy. Hjelm rozejrzał się dookoła. Wydawał się trochę zaskoczony, bo nikogo nie zdziwiło, że jest wśród żywych. – Wygadałem się – powiedział wesoło Arto Söderstedt. – I ja też – powiedział Viggo Norlander. – I ja – dodała Kerstin Holm i usiadła z przodu, przy pulpicie. – Chciałabym podziękować wam wszystkim, że tutaj przyszliście, zwłaszcza Viggo, któremu udało się wyrwać z machiny opieki zdrowotnej, i Janowi-Olovowi… – Któremu też się udało wyrwać z machiny opieki zdrowotnej – dokończył Jorge Chavez. Zebrał za to kilka tłumionych śmiechów i grzmiąco neutralne spojrzenie Hultina. Jorge Chavez wstał i wyszedł na spotkanie Paula Hjelma. A potem po prostu go uścisnął. Solidnie i długo. Hjelm czuł, jak jego nordyckie ręce przesuwają się trochę niezręcznie po tułowiu jego najlepszego przyjaciela, aż wreszcie porządnie
uścisnęły latynoskie plecy. Stali tak przez dłuższą chwilę. Kerstin Holm uśmiechnęła się i powiedziała trochę bardziej oficjalnym tonem: – Zebrałam was tutaj, Drużynę A wraz z przyjaciółmi, czy jak to powinniśmy nazywać, żeby przekazać wam parę rzeczy dotyczących przyszłości nas wszystkich. Trochę zdezorientowani zaczęli mrugać oczyma i rozglądać się dookoła. Najwyraźniej to nie było to, czego się spodziewali. – Ale najpierw – oświadczyła nieco deprymująco Kerstin Holm – chcę, żebyśmy powiązali wszystkie wydarzenia, jakie miały miejsce w ciągu tego dramatycznego tygodnia. Jakie wątki nam zostały? Rozejrzeli się, słabo protestując. – Ale nie możesz tak przecież robić – powiedziała Lena Lindberg. – Nie możesz powiedzieć a i nie powiedzieć b. – A właśnie że mogę – odparła Kerstin Holm. – Chcę usłyszeć wasze szybkie i precyzyjne sprawozdanie. – No daj spokój – powiedział Jorge Chavez, ocierając coś z kącików oczu. – Siedzą tutaj ludzie, którzy przyjechali tu w swoim wolnym czasie. Płacą za to, żeby tu siedzieć. Inni, tak jak nasz zmartwychwstały przyjaciel, musieli wziąć wolne, żeby mieć przyjemność tutaj siedzieć. Skoro tak się poświęcają, to nie powinni być zmuszeni słuchać, jak się podniecamy swoimi starymi sukcesami. – To raczej kwestia higieny umysłowej – odparła Kerstin Holm. – Źle się czujesz, kiedy są jakieś niepowiązane wątki, Jorge. – Tu masz rację – pokiwał głową Jorge. – Nie pomyślałem o tym. – Poza tym nic nie wiem o tym, żebym był na jakiejś służbie, od której muszę sobie brać wolne – dodał Paul Hjelm. – Saro – zaczęła Kerstin Holm. – Byłyście w szpitalu Löwenströmska. Jak wygląda sytuacja z naszymi ofiarami? – Dziwne, ale wydaje się, że wszystkie dojdą do siebie – odparła Sara Svenhagen. – Nawet Lisa Jakobsson. Zostanie jej jednak sporo blizn. Pewnie czeka ją dużo operacji plastycznych.
– I pewnie też długa terapia – dodał Jorge Chavez. – No i czego się z tego nauczyliśmy? – spytała Kerstin Holm. – Że nie powinno się dręczyć i prześladować ludzi w swoim otoczeniu? – A kto powiedział, że mieliśmy się czegoś nauczyć? – spytała Sara Svenhagen. – Może z wyjątkiem tego, że chyba trudno jest uciec przed złem. I może też jeszcze, że zawsze będziemy mogli jakoś mu się przeciwstawić. Przynajmniej dopóki jest w nas dość życia. – A poza tym? – spytała Kerstin Holm. – Jocke Bergsten? – Wrócił do domu cały i zdrowy – odparł Jorge Chavez. – Ale był porządnie roztrzęsiony. Mówił bez ładu i składu. Zbudował sobie całkowicie przewidywalne życie, żeby nie musieć spoglądać w przepaść. Bo jeśli taka przepaść już się zjawi, zawsze jest bardzo głęboka. I on, i ja byliśmy tam dzisiaj znowu. Wydawał się trochę żywszy. Myślę, że się pozbiera. – A sam gwałt – dodał Jon Anderson – przecież się przedawnił. Jedyną osobą, którą dziś karze prawo, jest ofiara. Gwałciciel i podżegacze są wolni. – Może nie powinniśmy zapominać – wtrącił Gunnar Nyberg – że ofiara stała się seryjnym mordercą. To chyba też powinno się znaleźć w tym równaniu. – Jeszcze dwie rzeczy – powiedziała Lena Lindberg. – Komisarz Laila Hyllfors informuje, że Johnny Stensson popełnił samobójstwo. Rozejrzeli się dookoła, żeby zobaczyć, czy ktokolwiek skojarzył. – Diaboliczny chłopak Åsy Karlsson – wyjaśniła cierpliwie Lena. – Dwie rzeczy? – spytała Kerstin Holm. – Tak – powiedziała Lena Lindberg. – Andreas Bergström poszedł siedzieć. Drużyna A wraz z przyjaciółmi przyglądała jej się sceptycznie. I tym razem miny wszystkich świadczyły, że zupełnie nie wiedzą, o co chodzi. – Ten ćpun – wyjaśniła Lena Lindberg. – Ten, który napadł na wypożyczalnię filmów i od którego zaczęła się dla nas cała ta
sprawa. Brat Suzanne Ehrenkrony, jeśli ktoś sobie przypomina. – Poszedł siedzieć? – spytała Kerstin Holm. – Napadł na inną wypożyczalnię filmów. Tym razem właściciel okazał się trochę twardszym typem i przyłożył mu kijem bejsbolowym. – Tyle tylko że to nie od niego zaczęła się dla nas cała ta sprawa – zauważyła Kerstin Holm. – Zaczęła się od ciebie, Leno. A wtedy Lena Lindberg naprawdę się zarumieniła. I cała grupa zaczęła jej bić brawo. – Ale to nie ja zamknęłam tę sprawę – powiedziała w końcu Lena. – Gunnar to zrobił. A Gunnar Nyberg się nie zarumienił. Ale otrzymał brawa, które zbył machnięciem ręki i powiedział: – Nie. Wszystkie te sprawy, ile ich tam było, rozwiązaliśmy wszyscy. Razem. Bardzo kolektywnie. – Ja nie – powiedział Jan-Olov Hultin. Rozległy się śmiechy, znów trochę niepewne i stłumione. – To prawda – powiedział Nyberg. – Ale nie wiem też, czym zajmował się Hjelm. Z wyjątkiem tego, że to było strasznie top secret, oczywiście. – Unieszkodliwiłem Pera Naberiusa – powiedział łagodnie Paul Hjelm. – To znaczy…? – podjął Nyberg. – To znaczy, że niedługo przeczytacie, iż założyciel i właściciel Naberius Enterprises Ltd. doznał ataku serca i w wielkim pośpiechu odszedł na tamten świat. – Ale czy to nie było strasznie top secret? – spytał zdumiony Hultin. – Było – przyznał Hjelm. – Ale ufam wam. A poza tym myślę, że niektórzy z was zasłużyli, żeby o tym wiedzieć. Spojrzał szybko w stronę Arto Söderstedta, który też odpowiedział mu szybkim spojrzeniem. Hjelmowi wydawało się, że dostrzegł w nim odrobinę wdzięczności. – No i był jeszcze amulet Viggo – powiedział Hjelm. – Faktycznie była w nim ukryta karteczka z kilkoma numerami kont, którą przemytnicy narkotyków schwytani na Torö mieli
dostarczyć najbliższemu współpracownikowi Naberiusa. Wszystko wskazuje na to, że te numery kont mogą pogrążyć całe Naberius Enterprises Ltd. – Co ty właściwie zrobiłeś, u diabła? – spytał Arto. – Po prostu zwędziłeś ten amulet z łodzi? – Nawet o tym nie myślałem – odparł Viggo Norlander. – Był tam przecież straszny chaos, postrzelili Gunnara i w ogóle. Chyba ten mały pomarańczowy pomponik po prostu sam wsunął mi się do kieszeni. Kto mógł przewidzieć, do czego to doprowadzi? Przyszłość jest zawsze nieprzewidywalna. – A to nas prowadzi z powrotem do podstawowego pytania – powiedziała Kerstin Holm. – Pytania o przyszłość Drużyny A. Co, u licha, teraz będzie? – Dopiero co odnieśliśmy spore sukcesy – powiedziała Sara Svenhagen. – Złapaliśmy jednego z najgorszych seryjnych morderców w historii Szwecji. Zaczęliśmy demaskować zaawansowaną, międzynarodową szajkę zajmującą się prostytucją. Chyba logika podpowiada, że możemy się tylko rozrosnąć? Że teraz porządnie w nas zainwestują? – Obawiam się, że niestety tak nie jest – powiedziała Kerstin Holm. – Według Waldemara Mörnera rozwiązanie jednostki nastąpi najpóźniej do końca roku. Zebrani w centrali dowodzenia wymienili spojrzenia. Pokrętne ścieżki biurokracji i administracji nie zawsze łatwo było pojąć, ale to był czysty absurd. Rozwiązanie Drużyny A? – Wiecie przecież – odezwał się Hultin – jak to jest z tymi wszystkimi, którzy decydują o naszej przyszłości, kimkolwiek oni są. Życie zawsze jest niepewne. Równie dobrze za tydzień może przyjść nowa decyzja. Żyłem z tym przez całą swoją karierę. – Co prawda nie jestem już częścią tej grupy – powiedział Paul Hjelm – i istnieje taka możliwość, że będziecie mnie widywać jeszcze rzadziej niż dotąd, jeszcze się do końca nie zdecydowałem, ale teraz myślę, że po prostu postanowimy, jak będzie wyglądać przyszłość. Ja i wy. – Jak to? – spytała Kerstin Holm. – Zdecydujemy sami?
– Ale to przecież tak nie działa – powiedział Jon Anderson. – Nie mamy przecież żadnej władzy. – Załóżmy na chwilę, że mamy władzę – odparł Paul Hjelm. – Że nasza władza jest nieograniczona. Że tu i teraz decydujemy o naszym własnym losie. Ktoś przez dziesięć lat twierdził, że będziemy mogli istnieć tylko przez dziesięć lat, przez jedną dekadę. A potem nasza historia dobiegnie końca. I może tak jest. W tej postaci. Co sądzicie? Co byście chcieli, żeby się z wami stało? Dokąd chcecie się udać? – A co z realiami? – spytała Lena Lindberg. – Co na to twarde realia rzeczywistości? – Powiedzmy tylko, że żyjemy w świecie, gdzie one nie istnieją, gdzie realia na chwilę zostały zniesione. Powiedzmy nawet, że to dlatego ten świat wciąż fascynuje, cokolwiek by się działo w tych twardych realiach. Dokąd chcesz pójść, Leno? – Chcę zostać w Drużynie A – powiedziała Lena Lindberg. – Chcę, żebyśmy dalej razem pracowali. Dobrze nam idzie, to jest przyjemne, to jest wyzwalające i zabawne. To Drużyna A trzyma mnie na nogach, nie pozwala mi się zbliżyć do moich głębokich wewnętrznych przepaści. Chcę dalej pracować z Sarą Svenhagen. Nigdy w życiu nie czułam się tak inteligentna jak w jej towarzystwie. Sprawia, że ludzie stają się inteligentni. To najwyższy rodzaj inteligencji. Wszystko świetnie działa tak, jak jest teraz, w tej chwili. – A więc powinniśmy pracować dalej dokładnie tak jak teraz? – spytał Paul Hjelm. – Waldemar Mörner ma wycofać swoje pogróżki i wrócić do roli policyjnego pajaca? Mam zostać międzynarodowym ekspertem Säpo – może ktoś z was chce przejąć moje stanowisko u Niklasa Grundströma w wydziale wewnętrznym? – A niech mnie! – wyrwało się Arto. – Nie miałbym nic przeciwko temu, gdybyśmy się stali trochę bardziej nieoficjalną jednostką – powiedział Jorge Chavez. – A najbardziej stymulujące byłoby, gdybyśmy się trochę zbliżyli do Säpo i pod dowództwem Paula Hjelma stworzyli trochę lepszą i prężniejszą alternatywę służb bezpieczeństwa. Najchętniej o międzynarodowej orientacji.
Może z odrobiną nowoczesnego, współczesnego kontrwywiadu. Chciałbym znów pracować z Paulem Hjelmem. Tęskniłem za tym. Nie żebym miał coś do ciebie, Jon, wcale nie. Teraz jesteśmy świetnie zgrani. Ale moglibyśmy pracować dla Paula. – A ja myślę, że powinniśmy zostać Drużyną B – powiedział Viggo Norlander i niektórzy obok niego pomyśleli, że wciąż jest pod wpływem swojego koktajlu środków nasennych i przeciwbólowych. – Dzięki, Viggo – powiedział neutralnie Paul Hjelm. – No daj spokój – podjął Viggo. – Byłoby superfajnie. Taka hardcore’owa parodia. Znów te same sprawy, wszystkie dziesięć, tyle że wszystko robimy źle. Mordercy wygrywają, a my padamy jak muchy. Drużyna B. Mogłoby być naprawdę świetnie. Jak Tom i Jerry. Przejeżdża nas walec, a my wstajemy. Wpadamy w miksery i wyżymarki, rozpadamy się na drobne kawałki, a w następnej scenie znów jesteśmy. Chorujemy na raka, a potem znów wracamy do gry. – Drużyna B? – Właściwie to chcę tylko wyzdrowieć – powiedział Norlander. – To chyba wszystko, czego chcę. – To wyzdrowiej – powiedział Paul Hjelm. – Musimy mieć chyba jakieś pieprzone korzyści z tego, że żyjemy tu, gdzie żyjemy. – Myślę, że odejdę, zamieszkam na stałe na Chios i spróbuję dokończyć moją książkę – powiedział Gunnar Nyberg. – Naprawdę mnie zmęczyła ta policyjna robota. Zostanę wyrocznią z wyspy, a wy będziecie mogli się ze mną kontaktować w trudnych chwilach. – Jedna taka wyrocznia już jest – burknął Jan-Olov Hultin. – Strasznie mi było trudno przejść na emeryturę. Teraz robię to na serio. Drużyna A powinna dalej działać dokładnie tak, jak jest, zgadzam się z Leną. Ale pozwólcie mi wreszcie przejść na emeryturę. Ciągle mnie w coś wciągacie i wciągacie. Myślałem, że tym razem poradzicie sobie sami, ale i tak na koniec mnie w to wplątaliście. Co ja tutaj robię? – Stworzyłeś Drużynę A – powiedział Paul Hjelm. – Masz prawo wiedzieć, co się z nią stanie.
– Pozwólcie mi siedzieć w saunie i gapić się na jezioro Ravalen – powiedział Hultin. – To mi wystarczy. – No to mogę być tą wyrocznią? – spytał Gunnar Nyberg. – Tak. Ja w każdym razie nie mam ochoty nią być, do diabła – odparł Jan-Olov Hultin. – Ale możecie ze mnie zrobić szefa policji. – Jesteś za stary – powiedział Hjelm. – Pewnie tak – przyznał Hultin. – Potrafię sobie wyobrazić, że kilkoro z nas odejdzie i zostanie konsultantami – powiedziała Sara Svenhagen. W tych czasach prywatyzacji moglibyśmy w całkiem fajny sposób dopracować ideę prywatnych detektywów. Wszyscy zostaniemy konsultantami. Mörner będzie musiał czołgać się do nas na kolanach, a my sami będziemy ustalać cenę. To jest wizja tego, jak w następnych latach będzie funkcjonował wymiar sprawiedliwości. Wynajmowani prywatni policjanci będą bardzo na czasie. Trochę science fiction, trochę dystopii, trochę Blade Runnera. – Interesujące – powiedział Arto Söderstedt. – Moje myśli biegły podobnym, a jednak zupełnie innym torem. Zostałbym prywatnym ekspertem, który zajmowałby się przestępstwami niemającymi nic wspólnego z przemocą. Koniec z brutalnymi przestępstwami. Można przecież stworzyć napięcie bez przemocy i tortur. Ekscytujące, historyczne przestępstwa z literackim podtekstem. Mnóstwo fascynujących odkryć zaginionych skarbów literatury i sztuki. Rozchwytywany na całym świecie wielki detektyw Sadestatt w tweedowej marynarce i z fajką w kąciku ust. – A jaką rolę zaplanowałeś dla swojego starego partnera? – spytał Viggo Norlander. – Kamerdynera – odparł Arto Söderstedt. – Pozwoliłbym ci awansować z pożeracza kiełbasek. – Chętnie bym zobaczył bardziej osobiste historie – stwierdził Jon Anderson. – Więcej psychologii, więcej wnętrza. Fajnie byłoby mieć jakąś jednostkę, która byłaby zorientowana bardziej psychologicznie. Rozwiązywalibyśmy przestępstwa wyłącznie w najgłębszych zakamarkach ludzkiej
duszy i bylibyśmy w to osobiście zaangażowani. – Czy to nie był całkiem niezły opis minionych dziesięciu lat? – spytał Söderstedt. – Co by w tym było nowego? – Nie byłoby ciebie – odburknął Jon Anderson. – Chętnie skorzystam z okazji i wrócę do tego międzynarodowego szpiegostwa – powiedział Paul Hjelm. – Mam już dość śledztw wewnętrznych. I niestety teraz jestem raczej samotnikiem niż team playerem, tak jak dawniej. Chętnie przesunąłbym to wszystko bardziej w stronę współczesnych historii szpiegowskich. – Ale wtedy zostałbyś sam – zauważył Jorge Chavez. – My, szpiedzy, jesteśmy skazani na kroczenie tą drogą. – Nie, jeśli zdecydujesz się na moją drogę – powiedział Chavez. – Cała grupa ukierunkuje się bardziej na szpiegostwo. W ten sposób będziemy mogli dalej pracować razem. Oczywiście po drodze możemy się pozbyć odrobiny balastu, ale to się mieści w regułach gry. – Hmm – mruknął w zadumie Paul Hjelm, tak jak Sherlock Holmes. – Chcę, żebyśmy kontynuowali tak jak teraz – powiedziała Kerstin Holm. Chcę, żebyśmy dalej szli tą samą drogą co dotychczas. Jesteśmy w tym cholernie dobrzy. Ale chyba byłoby nieźle, gdyby każdy dostał swoją sprawę, żeby to się działo z perspektywy jednej osoby. Gdyby chodziło o książki, pierwsza nosiłaby tytuł „książka Kerstin”, potem byłaby „książka Paula”, „książka Jorgego”, „książka Sary” i tak dalej. – Ale nie chodzi o książki, prawda? – powiedział Jan-Olov Hultin. – Chodzi o przyszłość jednej z najlepszych jednostek policyjnych w kraju. Takie są twarde realia ekonomicznopolityczne. – Tak – powiedział Arto Söderstedt i klasnął w dłonie. – Droga realizmu społecznego. – Wystarczy już – stwierdziła Kerstin Holm. – Nigdy nie moglibyśmy się zgodzić, nawet gdyby to zależało od nas. Ale teraz tak nie jest. Możemy jednak ustalić jedną rzecz. Że zbierzemy trochę dobrych, ciekawych historii, spotkamy się w przyszłym roku mniej więcej o tej samej porze i po prostu je
sobie opowiemy. Co o tym sądzicie? Jedenasty rok z dziesięciu. – Ustalmy to już teraz – powiedział Paul Hjelm. – Jedenastka. Umilkli. To było tak, jakby nie zostało już wiele więcej do powiedzenia. Nie teraz. Ale wciąż mieli niesamowicie dużo do powiedzenia, czuli to. Tylko nie w tej chwili. – Chyba byliśmy dość dobrzy? – spytała Kerstin Holm. – Mimo wszystko? – W każdym razie złapaliśmy paru paskudnych typów – powiedział Paul Hjelm. – I jeszcze więcej nam uciekło – dodał Arto Söderstedt. Rozstali się. To było dość chaotyczne pożegnanie. Mnóstwo najróżniejszych uczuć wciąż wirowało w powietrzu. Jeden po drugim wyruszali w rozpoczynającą się jesień. Aż w końcu w centrali dowodzenia pozostali tylko Paul Hjelm i Kerstin Holm. Paul wstał i podszedł do Kerstin. Pomógł jej zejść z podwyższenia. Wzięli się za ręce i Paul Hjelm powiedział: – Chodź, pójdziemy do domu. – Tak – odparła Kerstin Holm. – Tak zróbmy.