1 Lato 1814
Kapral Thorne potrafił sprawić, by
kobieta drżała, choćby nawet dzieliła go od niej przestrzeń całego pok...
16 downloads
25 Views
1010KB Size
1 Lato 1814
Kapral Thorne potrafił sprawić, by
kobieta drżała, choćby nawet dzieliła go od niej przestrzeń całego pokoju. Kate Tay lor uważała, że to bardzo kłopotliwa właściwość. Musiała z przy krością przy znać, że wcale się o to nie starał. Wy starczy ło, że wchodził do tawerny Ukwiecony By k, sadowił się na stołku, spoglądał ponuro na wielki cy nowy kufel z pokry wką i odwracał się szerokimi plecami do sali. Bez jednego słowa – a nawet i spojrzenia – mógł doprowadzić do tego, że biednej pannie Elliott zaczy nały drżeć palce, gdy ty lko doty kała klawiszy fortepianu. – Och, nie mogę – szeptała. – Nie mogę teraz śpiewać. Nie wtedy , kiedy on jest tutaj! I znów kolejna lekcja muzy ki szła na marne. Kate jeszcze rok temu nie miała takich kłopotów. Wcześniej w Spindle Cove mieszkały głównie kobiety , a lokal Ukwiecony By k by ł niezwy kle urokliwą herbaciarnią, gdzie podawano ciasta z lodami i bułeczki z konfiturami. Odkąd jednak utworzono lokalną straż miejską, stał się zarówno herbaciarnią, jak i tawerną. Kate nie miałaby nic przeciw temu podziałowi, ale w przy padku kaprala Thorne’a wszelki podział by ł czy mś niewy konalny m. Jego zwalista postać zdawała się zajmować całą przestrzeń pomieszczenia. – Proszę spróbować jeszcze raz – przy nagliła uczennicę, usiłując nie zwracać uwagi na onieśmielającą sy lwetę w drugim końcu sali. – Już prawie się nam udało. Panna Elliott zaczerwieniła się i splotła dłonie na kolanach. – Nigdy nie zdołam zagrać tego, jak należy . – Ależ zdoła pani. To ty lko kwestia wprawy , no i nie będzie pani wtedy sama. Popracujemy nad ty m duetem i zdołamy się przy gotować do wy stępu na niedzielny m salonie. Na sam dźwięk słowa „wy stęp” policzki dziewczy ny poczerwieniały . Annabel Elliott by ła ładną młodą damą, delikatną blondy nką o jasnej karnacji i, niestety , łatwo się rumieniła. Gdy ty lko by ła czy mś przejęta albo zdenerwowana, jej blade policzki tak płonęły , jakby dostała nagle po twarzy . A by ła przejęta lub zdenerwowana zby t często. Niektóre z młody ch dam przy jeżdżały do Spindle Cove, by szukać w tej miejscowości schronienia z powodu nieśmiałości, skandalu lub osłabienia po chorobie. Pannę Elliott wy słano tutaj w nadziei, że wy leczy się z lęku przed tremą. Kate uczy ła ją dostatecznie długo, by wiedzieć, że kłopoty panny Elliott nie wy nikały wcale z braku talentu lub przy gotowania. Trzeba jej by ło ty lko wiary we własne siły . – Może zagramy coś nowego? – podsunęła jej. – Potrzeba mi nieznanej jeszcze atrakcy jnej
muzy ki, która wprawiłaby mnie w lepszy nastrój niż kupno nowego kapelusza! – Spodobał się jej ten pomy sł. – Pojadę w ty m ty godniu do Hastings i zobaczę, co uda mi się wy szukać. W rzeczy wistości zamierzała się tam udać z całkiem innego powodu. Musiała złoży ć komuś długo odkładaną wizy tę. Kupno nowy ch nut by ło dobry m pretekstem. – Nie wiem, dlaczego jestem taka niemądra – biadała zarumieniona dziewczy na. – Przecież brałam doskonałe lekcje przez całe lata! No i lubię grać. Naprawdę lubię. Ale kiedy inni słuchają, zawsze drętwieję ze strachu. Jestem beznadziejna! – Ależ nie. Żadna sy tuacja nie jest beznadziejna. – Moi rodzice… – Rodzice też nie sądzą, że jest pani beznadziejna, bo inaczej by pani tutaj nie wy słali. – Chcą, żeby m bry lowała w sezonie. Nie ma pani pojęcia, jaki nacisk na mnie wy wierają. Nawet pani sobie tego nie wy obraża. – Nie – przy znała Kate. – Chy ba sobie nie wy obrażam. Panna Elliott spojrzała na nią zgnębiona. – Przepraszam. Strasznie przepraszam. Miałam na my śli co innego. Postąpiłam bardzo nieładnie. Kate zby ła przeprosiny machnięciem ręki. – Proszę nie mówić głupstw. Owszem, jestem sierotą. Ma pani zupełną rację, nie mogę wiedzieć, co to znaczy mieć zby t wy magający ch, ambitny ch rodziców. Ty lko że dałaby wszy stko, żeby tego doświadczy ć choć przez jeden dzień. – Wiem jednak – ciągnęła dalej – że jest pani wśród samy ch przy jaciół, a to wielka różnica. Proszę wziąć pod uwagę, że wszy scy w miasteczku pani sprzy jają. – Wszy scy ? Panna Elliott spojrzała nieufnie na zwalistego mężczy znę przy barze. – On jest taki ogromny – szepnęła. – I taki przerażający . Za każdy m razem, kiedy zaczy nam grać, widzę, że się krzy wi. – Proszę się ty m nie przejmować. To wojskowy , a wie pani przecież, że oni wszy scy ucierpieli od wy buchów bomb. – Kate poklepała pannę Elliott zachęcająco po ramieniu. – Nie trzeba zwracać na niego uwagi. Głowa do góry , uśmiechnąć się i gramy dalej. – Spróbuję, ale… raczej trudno nie zwracać na niego uwagi. No, rzeczy wiście. Całkiem jakby Kate o ty m nie wiedziała. Mimo że kapral Thorne ignorował także i ją samą w sposób wręcz imponujący , nie mogła zaprzeczy ć, że działał jej na nerwy . Skóra na niej cierpła, gdy by ł blisko niej, a jeśli już na nią spoglądał – choć robił to rzadko – jego wzrok zdawał się przewiercać ją na wskroś. Na szczęście jednak dla dobrego samopoczucia panny Elliott Kate nie dawała nic po sobie poznać. – Głowa do góry – przy pomniała jej półgłosem. – Uśmiechać się! Kate zaczęła grać początek duetu. Gdy jednak przy szła kolej na pannę Elliott, ta potknęła się już po kilku taktach. – Przepraszam, ale… – zniży ła głos.
– Czy znowu się skrzy wił? – Nie, jeszcze gorzej – jęknęła. – Teraz wzruszy ł ramionami! Kate westchnęła ze zgorszeniem i wy ciągnęła szy ję, żeby spojrzeć ku szy nkwasowi. – Nie. Wcale tego nie zrobił. Panna Elliott pokręciła głową. – Ależ zrobił. Coś okropnego. To przeważy ło. Mógł sobie lekceważy ć jej uczennice i krzy wić się, ale wzruszanie ramionami by ło czy mś niewy baczalny m, co przekraczało wszelkie granice. – Pomówię z nim – powiedziała Kate, wstając z taboretu. – Och nie, błagam! – jęknęła panna Elliott. – Proszę się nie martwić – zapewniła ją Kate. – Nie boję się go. Może by ć źle wy chowany , ale przecież nie gry zie. Przeszła przez salę i stanęła tuż za jego plecami. W ostatniej chwili powstrzy mała się od dotknięcia jego obszy tego frędzlami epoletu. W ostatniej chwili. Chrząknęła jedy nie: – Kapralu Thorne… Odwrócił się. W cały m swoim ży ciu nie zetknęła się jeszcze z mężczy zną, który spojrzałby na nią tak twardo. Twarz miał jak wy kutą z kamienia, złożoną z samy ch ostry ch kantów i płaszczy zn wy glądający ch jak ogołocone ze wszy stkiego pustkowia, na który ch nie sposób się ukry ć. Usta by ły zacięte, ciemne brwi zmarszczone z dezaprobatą. A oczy przy pominały zimny błękit skutej lodem rzeki w najbardziej mroźną, najsroższą zimową noc. Głowa do góry . Uśmiechać się. – Jak pan może zauważy ł – zaczęła lekkim tonem, jakby od niechcenia – udzielam tu lekcji muzy ki. Milczał. – Widzi pan, panna Elliott denerwuje się, kiedy zdarzy się jej grać w czy jejś obecności. – Chce pani, żeby m stąd poszedł? – Nie. – Zaskoczy ła ją własna odpowiedź. – Wcale nie chcę. To by łoby za proste. On zawsze sobie w końcu szedł i za każdy m razem tak właśnie się to kończy ło. Kate zebrała całą odwagę i usiłowała by ć przy jazną. Kapral zawsze znajdował sposobność, żeby szy bko opuścić tawernę. By ła to żenująca gra, a ona miała jej już zupełnie dosy ć. – Wcale nie żądam, żeby pan sobie poszedł – odparła. – Panna Elliott musi naby ć wprawy . Gramy obie w duecie. Zachęcam pana do jego wy słuchania. Utkwił w niej wzrok. Kate przy wy kła do tego, że się na nią gapiono. Gdy ty lko zawierała z kimś znajomość, by ła w przy kry sposób świadoma, że ludzie wpatrują się w duże, widoczne znamię na jej skroni. Przez
całe lata usiłowała je zasłaniać szerokimi rondami kapeluszy lub zręcznie ułożony mi włosami, ale bez skutku. Ludzie zawsze kierowali wzrok prosto na znamię. Nauczy ła się ignorować tę przy krość. Po pewny m czasie bowiem widzieli już nie ty lko samo znamię, ale dziewczy nę ze znamieniem, a w końcu stawała się w ich oczach po prostu sobą, Kate. Spojrzenie kaprala Thorne’a by ło czy mś odmienny m. Kate nie wiedziała, kim właściwie jest w jego oczach i ta niepewność sprawiała, że poczuła się teraz nieswojo, ale usiłowała odzy skać pewność siebie. – Ależ proszę zostać – zachęciła go. – Zostać i słuchać, kiedy będziemy grały dla pana najlepiej, jak ty lko potrafimy . Proszę bić brawo, kiedy skończy my , lub też przy tupy wać do taktu, jeśli pan to lubi. Dodawać otuchy pannie Elliott. Będę zachwy cona, jeśli dowiedzie pan, że ma w sobie choć trochę ży czliwości. Zdawało się, że całe wieki upły nęły , nim wreszcie odpowiedział – zwięźle i ze śmiertelną powagą: – No, to ja idę. Wstał i rzucił monetę na kontuar. A potem wy szedł, nie odwracając się. Gdy czerwone drzwi na dobrze naoliwiony ch zawiasach zamknęły się za nim, drwiąc sobie z niej głośny m trzaskiem, Kate pokiwała głową. Ten człowiek by ł niemożliwy . Panna Elliott postawiła zaś kropkę nad „i”, grając lekkie arpeggio. – Przy puszczam, że to załatwia całą kwestię – powiedziała Kate, próbując, jak zawsze, patrzeć na wszy stko z lepszej strony . – Z każdej sy tuacji istnieje jakieś wy jście. Fosbury , właściciel lokalu, mężczy zna w średnim wieku, zbliży ł się i wy płukał kufel Thorne’a, a potem przy sunął Kate filiżankę herbaty . Po wierzchu pły wał cienki jak wafel plasterek cy try ny . Doleciała ją woń brandy . Zrobiło się jej cieplej na sercu, nim jeszcze upiła ły k gorącego pły nu. Państwo Fosbury traktowali ją dobrze. By li jednak ty lko namiastką prawdziwej rodziny , a tej musiała nadal poszukiwać. Zdecy dowała jednak, że wciąż będzie to robić, choćby nawet wiele drzwi zatrzaśnięto jej tuż przed nosem. – Mam nadzieję, że nie bierze sobie pani gburowaty ch manier Thorne’a do serca, panno Tay lor? – Kto, ja? – zaśmiała się z przy musem. – Och, mam na to za wiele rozsądku. Dlaczego miałaby m brać sobie do serca słowa kogoś, kto wcale serca nie ma? – W zamy śleniu przesunęła palcem po brzegu filiżanki. – Ale niech pan mi wy świadczy jedną przy sługę. – Wszy stko, co pani zechce, panno Tay lor. – Gdy następny m razem spróbuję wy ciągnąć gałązkę oliwną do kaprala Thorne’a i potraktować go przy jaźnie… – tu uniosła brew i uśmiechnęła się ironicznie do Fosbury ’ego – proszę mi przy pomnieć, żeby m zamiast tego dała mu nią po głowie.
2 M oże jeszcze herbaty , panno Tay lor? – Nie, dziękuję. Kate upiła ły k wodnistej lury , usiłując się nie skrzy wić. Listki, zaparzone co najmniej po raz trzeci, zapomniały już chy ba dawno, że kiedy ś by ły herbatą. Uznała, że wszy stko to do siebie pasuje. Odległe wspomnienia wręcz się jej narzucały . Panna Paringham odstawiła filiżankę. – Gdzie pani, jak mówiła, bawi obecnie? Kate uśmiechnęła się do siwowłosej kobiety siedzącej naprzeciw niej w fotelu. – W Spindle Cove, panno Paringham. To znana miejscowość wy poczy nkowa dla dobrze urodzony ch młody ch dam. Zarabiam tam lekcjami muzy ki. – Cieszę się, że uzy skane wy kształcenie zapewniło pani godziwe utrzy manie. To więcej niż tak żałosna istota jak pani mogła się spodziewać. – Rzeczy wiście, miałam wiele szczęścia. Kate odsunęła okropną herbatę i spojrzała ku zegarowi na gzy msie kominka. Czas uciekał. Nie chciała tracić cenny ch chwil i prowadzić błahej rozmowy , mając ważniejsze py tania niemal na końcu języ ka. Ale gdy by je otwarcie zadała, nie otrzy małaby upragniony ch odpowiedzi. Zacisnęła palce na sznurku paczki trzy manej na kolanach. – Bardzo mnie zaskoczy ła wiadomość, że pani, moja dawna przełożona ze szkoły , osiadła właśnie tutaj, ledwie o kilka godzin drogi od Spindle Cove. Nie mogłam się oprzeć chęci odwiedzenia pani. Z wdzięcznością wspominam lata spędzone w Margate. Panna Paringham uniosła brwi. – Naprawdę? – Och, tak. – Kate usiłowała sobie przy pomnieć jakieś przy kłady . – Brak mi zwłaszcza… tej poży wnej zupy . A także naszy ch regularny ch nabożeństw modlitewny ch. Dziś trudno mi znaleźć całe dwie godziny na czy tanie kazań. Kate dobrze wiedziała, że miała znacznie szczęśliwsze ży cie niż większość sierot. Atmosfera szkoły dla dziewcząt w Margate by ła może surowa, ale nie bito jej tam, nie głodzono i nie chodziła w łachmanach. Zawarła w niej kilka przy jaźni i otrzy mała poży teczną edukację. A co najważniejsze, nauczono ją muzy ki i zachęcano do grania. Doprawdy , nie mogła się skarży ć. W Margate zadbano o wszy stkie jej potrzeby , prócz jednej. Miłości. Przez wszy stkie spędzone tam lata nie zaznała nigdy prawdziwej miłości, ty lko jej wątłą namiastkę. Inna dziewczy na może by od tego zgorzkniała. Kate najwy raźniej nie miała jednak skłonności do cierpiętnictwa. Mimo że niewiele zapamiętała z czasów, zanim znalazła się w Margate, zachowała coś w sercu. Odległe wspomnienia szczęśliwego ży cia dawały o sobie znać
wraz z każdy m jego uderzeniem. By ła kiedy ś kochana. Wiedziała o ty m, i choć nie mogła powiązać tej wiedzy z żadny m imieniem ani twarzą, nie by ła ona mniej realna. Niegdy ś, dawno temu, należała gdzieś do kogoś. Siedząca naprzeciw niej kobieta mogła by ć ostatnią nadzieją, żeby się czegoś o ty m dowiedzieć. – Czy pamięta pani, kiedy znalazłam się w Margate, panno Paringham? Musiałam by ć wtedy bardzo mała. Stara kobieta zasznurowała usta. – Miałaś najwy żej pięć lat. Nie mogły śmy jednak mieć pewności. – Oczy wiście, że nie. Nikt nie wiedział, kiedy przy szła na świat, nawet i ona. Jako przełożona szkoły panna Paringham postanowiła, że wszy stkie wy chowy wane tam sieroty będą obchodzić urodziny w dzień narodzin Pana, 25 grudnia. Zapewne po to, żeby pocieszały się, iż mają rodzinę w niebiosach, gdy wszy stkie inne dziewczęta wy jeżdżały wówczas do własny ch krewny ch z krwi i kości. Kate zawsze jednak podejrzewała, że za ty m wy borem kry ł się znacznie prakty czniejszy moty w. Skoro ich urodziny przy padały w święta Bożego Narodzenia, to nie musiano ich obchodzić kiedy indziej, nie by ło też uzasadnienia dla jakichś dodatkowy ch prezentów. Wy chowy wane przez szkołę sieroty otrzy my wały corocznie takie same dary : pomarańczę, wstążkę i starannie złożoną sztuczkę wzorzy stego muślinu. Panna Paringham nie by ła zwolenniczką słody czy . Najwy raźniej nie by ła nią również i teraz. Kate nadgry zła koniuszek suchego biszkopta bez żadnego smaku, który m ją poczęstowano, a potem odłoży ła go ostrożnie na talerz. Zegar na kominku zdawał się ty kać coraz szy bciej. Już ty lko dwadzieścia minut dzieliło ją od ostatniego dy liżansu do Spindle Cove. Jeśli nie zdąży na niego, może błąkać się po ulicach Hastings przez całą noc. Zebrała się na odwagę. Dość już miała wahań. – Kim oni by li? – spy tała. – Wie pani coś o nich? – Kogo masz na my śli? – Moich rodziców. Panna Paringham pry chnęła. – By łaś wy chowanką szkoły . Nie miałaś rodziców. – Zdaję sobie z tego sprawę. – Kate uśmiechnęła się, usiłując udawać beztroskę. – Ale przecież nie znaleziono mnie w kapuście ani nie wy lęgłam się z jajka, prawda? Miałam kiedy ś matkę i ojca. By ć może przez całe pięć lat. Usiłowałam sobie coś przy pomnieć, ale wszy stkie moje wspomnienia są niejasne i pogmatwane. Pamiętam, że czułam się bezpieczna. A także coś niebieskiego. Może pokój o niebieskich ścianach, ale nie mam pewności. – Potarła grzbiet nosa i zmarszczy ła brwi, wpatrując się w brzeg włóczkowego dy wanika. – Może tak strasznie pragnę sobie to przy pomnieć, że fantazjuję. – Panno Tay lor… – Pamiętam głównie dźwięki. – Przy mknęła oczy , zagłębiając się we wspomnienia. – Dźwięki,
ale bez obrazów. Ktoś mówi do mnie: „Bądź dzielna, moja Katie”. Może matka? Może ojciec? Słowa wry ły mi się w pamięć, ale nie potrafię ich powiązać z żadną twarzą, choćby m się nie wiem jak starała. A prócz tego muzy ka. Dźwięki fortepianu, wciąż te same, i piosenka, która też się ciągle powtarza. – Panno Tay lor! Głos starej nauczy cielki zabrzmiał ostro. Nie jak dźwięk stłuczonej porcelany , ale trzaśnięcie bicza. Kate wy prostowała się gwałtownie w krześle. Stara dama spoglądała na nią surowo. – Panno Tay lor, radzę pani porzucić naty chmiast te domy sły . – Jakże by m mogła? Proszę mnie zrozumieć. Przez całe ży cie nękają mnie te py tania, panno Paringham. Próbowałem, jak pani radzi, zadowolić się ty m, co los mi dał. Mam przy jaciół, mam za co ży ć, mam muzy kę. Ale wciąż nie znam prawdy . Chcę wiedzieć, skąd się wzięłam, nawet gdy by to by ła niełatwa prawda. Wiem, że moi rodzice już chy ba nie ży ją, ale może zdołałaby m odnaleźć krewny ch. Przecież gdzieś musi istnieć jakiś mój bliski. Najmniejszy drobiazg może mieć znaczenie. Nazwisko, miasto albo też… Stara kobieta stuknęła głośno laską w podłogę. – Panno Tay lor! Nawet gdy by m coś wiedziała, nigdy nie podzieliłaby m się z panią tą wiedzą. Zabrałaby m ją ze sobą do grobu. Kate zdrętwiała. – Ależ… Dlaczego? Panna Paringham nie odpowiedziała, zacisnęła ty lko z dezaprobatą suche jak papier wargi. – Nigdy mnie pani nie lubiła – szepnęła Kate. – Wiem o ty m. Zawsze dawała mi pani bez słowa do zrozumienia, że nie warto traktować mnie ży czliwie. – Słusznie. Masz rację. Nigdy cię nie lubiłam. Spojrzały obie na siebie. Cóż, teraz prawda wy szła na jaw. Kate siliła się, żeby nie ujawniać bolesnego rozczarowania. Trzy many na kolanach pakiet wy ślizgnął się jej z rąk i spadł na podłogę. Panna Paringham uśmiechnęła się nieznacznie. – Czy mogę spy tać, dlaczego? Przecież by łam za najmniejszy drobiazg wdzięczna. Nigdy się nie skarży łam. Uczy łam się pilnie i dostawałam dobre stopnie. – Ano właśnie. Nie by ło w tobie ani źdźbła pokory . Całkiem jakby ś miała takie samo prawo do radości, jak każda inna dziewczy na w Margate. Zawsze cała w uśmiechach. Zawsze rozśpiewana! By ło to tak absurdalne, że Kate nie wy trzy mała i się roześmiała. – Nie lubiła mnie pani, bo za często się śmiałam? Czy lepszy by łby żal i smutek? – Wsty d! – parsknęła ostro panna Paringham. – On by łby lepszy ! Dziecię hańby winno ży ć we wsty dzie. Kate oniemiała. Dziecię hańby ? – Co pani ma na my śli? Zawsze my ślałam, że jestem sierotą. Nigdy pani nie mówiła… – Ty nędzne stworzenie, nie trzeba by ło słów. Bóg sam cię napiętnował!
I panna Paringham wy mierzy ła w nią kościsty palec. Kate bez słów uniosła drżącą dłoń ku skroni. Końcami palców zaczęła bezmy ślnie pocierać znamię, tak samo jak robiła to niegdy ś – jakby mogła zetrzeć je ze skóry . Przez całe ży cie sądziła, że by ła kochany m dzieckiem, którego rodzice zmarli przedwcześnie. To straszne, że ją porzucono. Że jej nie chciano. Przestała trzeć znamię. Może ją porzucono z jego powodu? – Głupia dziewczy no! – Stara kobieta zaśmiała się szy derczo. – Coś ty sobie wy my śliła za bajkę? Że ktoś cię kiedy ś odnajdzie jak zaginioną księżniczkę? Kate powtarzała sobie w duchu, że musi zachować spokój. Najwy raźniej panna Paringham by ła osamotnioną, zgorzkniałą starą kobietą, która za wszelką cenę chciała się odgry wać na inny ch. Nie, nie da tej wstrętnej jędzy saty sfakcji i nie zdradzi, jak głęboko czuje się dotknięta jej słowami. Nie chciała też zostać tu ani chwili dłużej. Sięgnęła po pakiet z nutami leżący na podłodze. – Przepraszam, że panią niepokoiłam, panno Paringham. Pójdę już sobie. Nie musi pani mówić nic więcej. – Och, powiem coś więcej, powiem. Że też mając już dwadzieścia trzy lata, niczego się nie domy ślasz! Udzielę ci ostatniej lekcji. Muszę wziąć to na siebie. – Proszę się nie faty gować. – Kate wstała z krzesła i dy gnęła. Uniosła głowę i uśmiechnęła się wy zy wająco. – Dziękuję za herbatę. Muszę już iść, żeby zdąży ć na dy liżans. Sama trafię do wy jścia. – Imperty nencka dziewczy na! Stara kobieta machnęła ostro laską, trafiając nią Kate pod kolanem, tak że dziewczy na potknęła się przy wy jściu z salonu. – Uderzy ła mnie pani. Nie mogę uwierzy ć! – Powinnam to by ła zrobić wiele lat temu. Może by ś się wtedy przestała uśmiechać! Kate wsparła się o drzwi. Upokorzenie by ło czy mś jeszcze gorszy m od bólu. Chętnie by się zwinęła w kłębek na podłodze, ale wiedziała, że musi uciec z tego miejsca, a zwłaszcza przed ty mi słowami. Przed straszną, niewy obrażalną świadomością, która napiętnuje jej duszę tak jak znamię ciało. – Żegnam, panno Paringham. – Wsparła się na zdrowy m kolanie i zaczerpnęła gwałtownie tchu. Od drzwi dzieliło ją ty lko kilka kroków. – Nikt cię wtedy nie chciał! – W głosie starej niewiasty by ło pełno jadu. – Nikt! Kto, jak sądzisz, chciałby cię teraz? Ktoś taki musiał jednak gdzieś istnieć. Obojętne, kto i gdzie. – Nikt! – Nienawiść wy krzy wiła twarz starej nauczy cielki, gdy ponownie zamachnęła się laską. Kate usły szała, jak głośno stuknęła nią o framugę, ale ona w ty m czasie zmagała się już z zamkiem drzwi frontowy ch. Zebrała suknię i wy padła na brukowaną ulicę. Ale buty na niskich obcasach miały sfaty gowane zelówki. Poślizgnęła się więc i upadła. Ulice Hastings by ły wąskie i
kręte, pełne zatłoczony ch sklepów i oberży . Stara wiedźma z wy krzy wioną twarzą nie zdołałaby na szczęście za nią gonić. Mimo to Kate puściła się biegiem. Biegła desperacko przed siebie, chcąc uciec jak najdalej. Może gdy będzie biec jak najprędzej, prawda jej nie dopadnie? Gdy skręcała ku stajniom, ścisnęło ją ze strachu w gardle. Kościelny dzwon wy bijał donośnie godzinę. Raz, dwa, trzy , cztery … Och, nie. Oby ż nie uderzy ł jeszcze raz! Pięć. Serce jej załomotało. Zegar panny Paringham najwy raźniej źle chodził. Spóźniła się. Dy liżans odjechał bez niej. Następny będzie dopiero rankiem. Wprawdzie trwało jeszcze lato w pełni i do późna by ło jasno, ale za kilka godzin i tak zapadnie noc. A ona wy dała większość pieniędzy w sklepie muzy czny m, zostawiając sobie ty lko ty le, żeby wy starczy ło ich na powrót do Spindle Cove. Nie stać jej by ło na oberżę ani na posiłek. Dobiegła do postoju na zatłoczonej ulicy . Wokół niej pełno by ło wprawdzie ludzi, ale obcy ch. Nikt jej nie zechce pomóc. Wpadła w rozpacz. Sprawdziły się jej najgorsze obawy . Będzie sama. Nie ty lko teraz, ale zawsze. Bliscy opuścili ją dawno temu. Nikt jej nie chciał. Umrze samotnie w jakimś zaniedbany m pensjonacie, pijąc – niczy m panna Paringham – po raz trzeci parzoną herbatę, przeżuwając gorzkie my śli. „Bądź dzielna, moja Katie”. Przez całe ży cie trzy mała się kurczowo ty ch słów. A także przeświadczenia, iż są dowodem, że ktoś o nią kiedy ś dbał. Nie chciała ich w sobie zdusić. Panika nie pasowała do niej i nie przy dałaby się na nic. Przy mknęła oczy , nabrała tchu i wy liczała w my śli: jest przy zdrowy ch zmy słach, ma talent i młode, sprawne ciało. Tego nikt jej nie odbierze. Nawet ta okrutna, pomarszczona jędza z laską i wodnistą herbatą. Musi znaleźć jakiś sposób, żeby się stąd wy dostać. Czy mogłaby coś sprzedać? Różowa suknia z muślinu, którą miała na sobie, by ła niebrzy dka. Dostała ją w prezencie od jednej z uczennic. Ma falbanki i koronki, ale nie zdejmie jej przecież z siebie! Swojego najlepszego kapelusza zapomniała u panny Paringham, a wolałaby raczej spać na ulicy , niż wrócić po niego. Gdy by tego lata nie obcięła włosów na krótko, mogłaby je może sprzedać. Sięgały jej jednak do ramion i miały nieciekawy brązowy kolor. Żaden perukarz by ich nie chciał. Największą szansą by ł sklep muzy czny . Gdy by wy jaśniła, w jakim kłopotliwy m położeniu się znalazła i uprzejmie poprosiła, to właściciel przy jąłby może z powrotem nuty i zwrócił jej pieniądze. Wy starczy łoby ich na pokój w jakiejś porządnej oberży . Wprawdzie by ła sama i nie miała ze sobą nawet pistoletu, ale mogła zastawić drzwi krzesłem i czuwać przez całą noc z pogrzebaczem w garści, gotowa w razie czego narobić krzy ku. Miała już więc jakiś plan.
Gdy spróbowała przejść przez ulicę, ktoś szturchnął ją łokciem. Zachwiała się. – Oj – usły szała – proszę uważać, panienko! Odsunęła się ze słowami przeprosin. A wtedy pękł sznurek jej paczki. Białe stronice zatrzepotały i uleciały z wiatrem w letnie popołudnie niczy m stadko spłoszony ch gołębi. – Och, nie! Moje nuty ! Rozpaczliwie usiłowała je schwy cić obiema rękami. Kilka stronic zniknęło już jednak w głębi ulicy , kilka inny ch padło na bruk, prosto pod nogi przechodniów. Większość wy lądowała na środku uliczki, wciąż jeszcze zawinięta w brązowy papier. Sięgnęła po paczkę, desperacko usiłując uratować, co się ty lko da. – Patrz, gdzie leziesz! – huknął męski głos. Zaskrzy piały głośno koła, a gdzieś o wiele za blisko niej jakiś koń stanął dęba i zarżał ostro. Uniosła głowę znad paczki, nad którą przy kucnęła, i ujrzała dwie migające w powietrzu żelazne podkowy , wielkie jak talerze. Lada chwila mogły ją zmiażdży ć. Jakaś kobieta wrzasnęła. Kate rzuciła się z całej siły w bok. Podkowy wy lądowały tuż koło niej, po lewej stronie. Wóz z donośny m zgrzy tem zahamował ledwie kilka cali od jej nogi. Paczka z nutami upadła nieco dalej. Jej plan stał się teraz zabłoconą, rozjechaną przez koła stertą brudnego papieru. – Niech cię diabli! – zaklął woźnica z wy sokości kozła i zamachnął się batem, gdy ujrzał jej znamię. – Ty przeklęta mała wiedźmo! O mało przez ciebie nie wy waliłem wozu! – Ja… ja strasznie pana przepraszam, ale to by ł przy padek. Woźnica trzasnął batem o bruk. – Jazda mi stąd, podła nędznico! Uniósł bat do następnego uderzenia. Kate uchy liła się przed nim, chowając głowę w ramiona. Ale cios nie padł. Jakiś mężczy zna stanął między nią a wozem. – Zrób to jeszcze raz – zagroził woźnicy z nieludzkim wręcz pomrukiem – a ja ci wtedy tak przy łożę ty m biczem, że ciało zejdzie z twoich nędzny ch gnatów! Słowa by ły przerażające, ale skuteczne. Wóz pospiesznie odjechał. Gdy mocne ramiona podniosły ją z ziemi, wzrok Kate przesunął się po wielkim jak góra mężczy źnie. Ujrzała czarne, wy czy szczone do poły sku buty , bufiaste spodnie na potężny ch udach, a potem czerwony oficerski mundur. Serce jej załomotało. Znała ten mundur. To by ł uniform straży miejskiej Spindle Cove. By ła uratowana. A gdy uniosła głowę, spodziewała się zobaczy ć przy jazny uśmiech. Ty lko że… – Panna Tay lor… Ty lko że… Ty lko że to by ł on. – Kapral Thorne! – wy szeptała. Kiedy indziej rozbawiłaby ją ironia losu. Żeby ze wszy stkich mężczy zn, jacy mogli przy jść
jej z pomocą, by ł to akurat ten… – Panno Tay lor, co pani, u diabła, tu robi? Wszy stkie mięśnie w niej zeszty wniały na dźwięk szorstkiego tonu. – Ja… ja tu przy jechałam po nowe nuty dla panny Elliott i… – nie chciała nawet wspomnieć o wizy cie u panny Paringham – …i upuściłam paczkę, bo spóźniłam się na dy liżans. Jaka ja jestem głupia. Głupia, narwana, naznaczona piętnem hańby . Niechciana. – A teraz znalazłam się w okropnej sy tuacji. Gdy by m skądś wzięła pieniędzy , mogłaby m wy nająć pokój na jedną noc, a potem wrócić rano do Spindle Cove. – Nie ma pani pieniędzy ? Odwróciła się, nie mogąc znieść tego oskarży cielskiego spojrzenia. – Co sobie pani do licha my ślała, wy bierając się bez nikogo tak daleko? – Nie miałam wy boru. – Głos się jej załamał. – Jestem osobą samotną. Uścisk jego rąk na jej ramionach stał się jeszcze mocniejszy . – Ja tu jestem. Nie jest pani już samotna. Nie by ły to zby t poety czne słowa, ty lko proste stwierdzenie faktu. Nie by ły również zby t uprzejme. Gdy by prawdziwe wsparcie porównać do poży wnej kromki chleba, dostały się jej teraz stęchłe okruchy . Nieważne. Całkiem jak komuś zgłodniałemu brak jej by ło godności, żeby odmówić. – Strasznie przepraszam – wy jąkała, usiłując powstrzy mać szloch. – Pewnie się panu to wszy stko nie podoba. A potem padła w te jego potężne, twarde, niechciane objęcia – i zapłakała. Niech to diabli. Wy buchnęła płaczem. Na ulicy ! Jej śliczna twarz całkiem się wy krzy wiła. Pochy liła się tak mocno, że czołem dotknęła jego piersi, a potem donośnie zaszlochała. Później zrobiła to po raz drugi. I trzeci. Jego wałach przebierał nogami obok, a Thorne by ł równie zdenerwowany jak koń. Gdy by miał wy bierać między przy glądaniem się płaczącej Kate Tay lor a rzuceniem swojej wątroby sępom na pożarcie, to wy doby łby raczej nóż i rozpłatał własną pierś, nim choć jedna łza spły nęłaby znowu po jej twarzy . Cmoknął z cicha języ kiem, co wpły nęło kojąco na konia, ale nie na dziewczy nę. Jej smukłe ramiona wy gięły się żałośnie, gdy płakała wtulona w jego mundur. Wciąż ją za nie obejmował. Desperackim gestem przesunął po nich dłonią w górę, a potem w dół. Żadnego rezultatu. Chętnie by spy tał: co ci się stało? Kto ci wy rządził przy krość? Kogo mam posiekać na kawałki albo zatłuc za to, że tak się z tobą obszedł? – Przepraszam – powiedziała wreszcie i odsunęła się od niego po chwili. – Za co? – Za to, że się rozpłakałam w pana obecności. Pan tego z pewnością nie cierpi.
Wy ciągnęła chusteczkę z rękawa i otarła oczy . Nos i oczy miała całe czerwone. – To nie znaczy , żeby pan nie chciał trzy mać kobiety w objęciach. Wszy scy w Spindle Cove wiedzą, że lubi pan kobiety . Sły szałam więcej, niżby m chciała o pańskich… Zbladła i urwała. No i dobrze zrobiła. Ujął lejce jedną ręką, a drugą objął ją w pasie i sprowadził z ulicy . Gdy zeszli na bok, okręcił lejce wokół słupka i rozejrzał się za czy mś, na czy m mógłby ją posadzić. Nie miała gdzie usiąść. Nie by ło tam żadnej ławki ani nawet skrzy nki. Przeszkadzało mu to niesły chanie. Spojrzał ku tawernie po drugiej stronie ulicy – ku miejscu, do którego nigdy nie pozwoliłby jej wejść – ale całkiem serio rozważał, czy nie pójść tam, nie spędzić pierwszego lepszego pijaka ze stołka, a potem wy taszczy ć ten stołek na zewnątrz i posadzić ją na nim. Kobieta nie powinna płakać na stojąco. Tak się nie godzi. – Czy nie mógłby mi pan poży czy ć kilku szy lingów? – spy tała. – Wy szukałaby m sobie jakąś oberżę i nie sprawiałaby m panu dłużej kłopotu. – Panno Tay lor, nie mogę poży czać pani pieniędzy na spędzenie nocy w oberży . Tam jest niebezpiecznie. – Nie mam wy boru. Muszę tu zostać. Następny dy liżans do Spindle Cove odchodzi dopiero rankiem. Thorne spojrzał na wałacha. – Wy poży czę dla pani konia, jeśli umie pani jeździć. Pokręciła głową. – Nigdy się tego nie uczy łam. Niech to licho. Co mógł zrobić, żeby wy brnąć z tej sy tuacji? Miał dosy ć pieniędzy , żeby bez trudu wy nająć drugiego konia, ale nie starczy łoby ich na pry watny powóz. Mógł co prawda umieścić ją w oberży , ale za nic nie pozwoliłby jej tam zostać. Mógłby jednak zostać tam razem z nią. Nie z jakiegoś nieprzy stojnego powodu, ty lko jako jej obrońca. A na początek chciał znaleźć jakieś miejsce, gdzie mogłaby usiąść. Mógłby się upewnić, że będzie miała co jeść, pić i kołdrę do przy kry cia. A on by czuwał, żeby mieć pewność, że nic jej nie zagrozi podczas snu. Po ty ch wszy stkich miesiącach dojmującej tęsknoty może by mu to wy starczy ło. Może by wy starczy ło. – O Boże! – Odskoczy ła raptownie od niego. – Co się stało? Odwróciła wzrok i przełknęła z trudem ślinę. – Coś się tu rusza. – Skądże. Thorne dokonał w duchu milczącego przeglądu wszelkich aspektów swojej osoby . Wszy stko by ło w porządku. Przy innej okazji – gdy by w grę nie wchodziły łzy – taka fizy czna bliskość
mogłaby bez wątpienia wzbudzić w nim oznaki podniecenia, ale teraz Kate wspierała się przecież ty lko na jego piersi. Choć skręcał się wprost cały i łomotało w nim to, co jeszcze zostało z jego wy palonego na żużel serca. – Coś w pana tornistrze. – Wskazała na skórzaną sakwę wiszącą w poprzek jego piersi. – Coś… coś się tam wierci. Och, to. W cały m zamieszaniu zapomniał o ty m stworzeniu. Sięgnął pod skórzaną klapę i wy ciągnął je, unosząc do góry , tak żeby mogła mu się przy jrzeć. – To ty lko to. I nagle wszy stko się odmieniło. Całkiem jakby świat stanął na głowie ujrzany pod nowy m kątem. W mgnieniu oka twarz panny Tay lor przeobraziła się zupełnie. Łzy znikły , a elegancko wy gięte łuki brwi podjechały do góry ze zdziwienia. W oczach bły snęło ży cie – zajaśniały doprawdy niczy m dwie gwiazdy . Usta rozchy liły się w pełny m zachwy tu uśmiechu. – Och. – Przy cisnęła dłoń do policzka. – Och, to jest szczeniątko! Uśmiechała się. Boże wielki, co to by ł za uśmiech. A wszy stko z powodu ruchliwej kosmatej kulki, która najwy raźniej miała ochotę obsiusiać jej pantofelki i potarmosić je na strzępy . Sięgnęła po pieska. – Czy mogę? Jakżeby mógł jej odmówić? Wetknął jej szczenię w ręce. Bawiła się nim i przemawiała do niego czule jak do małego dziecka. – Skąd się tu wziąłeś, kochanie? – Z sąsiedniej farmy – odparł Thorne. – Chciałem go wziąć do zamku. Przy dałby mi się tam pies. Przechy liła głowę na bok, przy glądając się szczenięciu. – Czy to pies? – Pod pewny m względem. Powiodła palcami po rudej łatce wokół prawego ślepia. – A pod wieloma inny mi względami jeszcze nie? Zabawna kruszy nka. Uniosła szczenię w obu dłoniach na wy sokość swojej twarzy i stuliła wargi, wy dając czuły , szczebiotliwy dźwięk. Piesek liznął ją po twarzy . Szczęściarz z tego kundla. – Czy to paskudny kapral Thorne wsadził cię do wstrętnej ciemnej sakwy ? – Huśtała pieska w rękach z rozbawieniem. – Dużo bardziej wolisz by ć tutaj ze mną, prawda? Na pewno! Piesek zaszczekał. Roześmiała się i przy tuliła go mocno do siebie, trzy mając za kosmaty kark. Usły szał, jak do niego szeptała: – Jesteś absolutny m cudem. Dokładnie ty m, czego mi by ło dzisiaj trzeba. – Pogładziła go po grzbiecie. – Dziękuję ci. Thorne poczuł, że serce mu się gwałtownie ściska. Całkiem jakby coś od dawna skurczonego i zaschniętego nagle wracało do ży cia. Ta dziewczy na miała w sobie jakąś moc, która przy wracała mu odczuwanie. Zawsze tak na niego działała, nawet kiedy ś, w przeszłości. Dawno temu. Nie
mogła mieć żadny ch wspomnień z ty ch wczesny ch lat ży cia. Na całe szczęście. Ale Thorne je miał. Pamiętał wszy stko. Odchrząknął. – Lepiej ruszajmy w drogę. Będzie już ciemno, nim się znajdziemy w Spindle Cove. Przestała bawić się z psem i spojrzała na Thorne’a ze zdziwieniem. – Ale jak? – Pojedziemy oby dwoje na moim koniu. Wezmę panią na siodło. Jakby zastanawiając się, co ma wy brać, spoglądała to na konia, to znów na pieska. – Jest pan pewien, że się zmieścimy ? – Jak najbardziej. Przy gry zła wargę, jakby nie by ła tego pewna. Jej insty nktowny opór by ł szczery . A także zrozumiały . Thorne też nie miał na to zby tniej ochoty . Trzy godziny konnej jazdy z panną Kate Tay lor wciśniętą przed jego uda? Najczy stsza tortura, ale nie widział innej możliwości, żeby szy bko i bezpiecznie zawieźć ją do domu. Mógł temu jednak sprostać. Skoro spędził cały rok w tej samej co ona małej miejscowości, wy trzy ma też, mając ją tuż przy sobie przez kilka godzin. – Nie zostawię pani tutaj – powiedział. – Trzeba tak zrobić i już. Na jej ustach pojawił się zabawny , pełen zakłopotania uśmiech. Uspokoiło go to, ale zarazem i zdruzgotało. – Skoro pan tak uważa, nie potrafię odmówić. Na litość boską, oby tak nie mówiła. – Dziękuję – dodała. I delikatnie dotknęła jego rękawa. Miej litość nad sobą samą. Nie rób tego. Cofnął się przed jej dotknięciem. Wy glądała na urażoną, co sprawiło, że zapragnął ją ułagodzić, ale nie odważy ł się na to. – Proszę zważać na psa – powiedział. Pomógł jej wsiąść na konia i usadowić się w miejscu bliższy m raczej jego kolan niż ud. Potem sam dosiadł wałacha, ujął jedną ręką wodze, a drugą objął ją w pasie. Gdy popędził konia, osunęła się na niego, miękka i ciepła. Otoczy ł ją udami. Jej włosy miały zapach koniczy ny i cy try ny . Ta woń wzburzy ła mu zmy sły , nim je zdołał powściągnąć. Mógł odwieść ją od chęci gawędzenia z nim i doty kania go. Mógł pozwalać, by nadal bawiła się z psem. Ale jakże mógł zapobiec temu, że by ła kształtna i miała wprost niebiański zapach? Bicie, chłosta i całe lata więzienia to by ła przy ty m fraszka. Thorne miał pewność, że najbliższe trzy godziny będą najcięższą karą, jakiej doświadczy ł w ży ciu.
3 Najdziwniejsza rzecz zdarzy ła się podczas pierwszej godziny
jazdy . Kapral Thorne na oczach Kate przeistoczy ł się w zupełnie innego człowieka. W przy stojnego mężczy znę. Kiedy zerknęła na niego ukradkiem po raz pierwszy , pozwalając, by jej wzrok prześlizgnął się ostrożnie i z wolna od wy łogów jego munduru do twarzy – uznała wy gląd kaprala za równie srogi i onieśmielający jak zawsze. Popołudniowe słońce jaskrawo oświetlało jego ry sy . Aż się skurczy ła ze strachu. Ale potem, po kolejny ch stu jardach drogi, znów spojrzała na niego, gdy mijali kępę drzew. Ty m razem dojrzała jego profil w cieniu. Wy dał się jej wówczas nie ty le groźny , ile opiekuńczy . I silny . Potężna góra rozgrzany ch mięśni za jej plecami ty lko wzmagała to wrażenie, podobnie jak masy wne ramiona obejmujące ją w pasie i to, że bez żadnego widocznego wy siłku kierował koniem. Nie pokrzy kiwał, nie świstał biczem, ty lko łagodnie poruszał obcasami lub, od czasu do czasu, mówił coś spokojnie. Słowa te wnikały w nią głęboko niczy m dźwięki wiolonczeli, a każde z nich wzbudzało niski, głęboki rezonans w jej karku. Przy mknęła oczy . Głębokie dźwięki docierały w niej do najgłębszy ch zakątków ciała. Patrzy ła wprawdzie wprost przed siebie, na drogę, mimo to zaczęła o kapralu my śleć inaczej. W jej wy obraźni stawał się coraz mniej srogi i surowy , a coraz bardziej opiekuńczy i silny , aż wreszcie całkiem… Przy stojny . Dziko, niezwy kle, zuchwale przy stojny . Nie, nie, to niemożliwe. Wy obraźnia płatała jej figle. Kate wiedziała, że wielu kobietom z niższy ch klas kapral Thorne bardzo się podobał, ale nie rozumiała, dlaczego. Jego ry sy nigdy się jej nie wy dawały atrakcy jne – może dlatego, że zwy kle spoglądał na nią surowo i marszczy ł wtedy brwi. W rzadkich wy padkach, kiedy w ogóle na nią patrzy ł. Po kilku kolejny ch milach szczenię usnęło w jej objęciach. Kate zrobiła w my śli przegląd wielu niemiły ch sy tuacji, do jakich między nimi doszło, i w końcu uznała, że nie uważa go za pociągającego. Powiedziała sobie, że jeszcze raz na niego spojrzy – po prostu, żeby się upewnić. Ale gdy to zrobiła, zdarzy ła się najgorsza ze wszy stkich możliwy ch rzeczy . Spostrzegła, że i on na nią patrzy . Spojrzenia ich się spotkały . Przenikliwy błękit jego oczu wręcz ją zaatakował. Ku swojemu przerażeniu głośno, gwałtownie wciągnęła dech. A potem szy bko postarała się spojrzeć gdziekolwiek, by le nie na niego. Za późno.
Ry sy jego wry ły się w jej wy obraźnię. Po zamknięciu oczu widniały nadal pod powiekami, podobnie jak ów intensy wny , przeszy wający błękit tęczówek. Przy szło jej nagle na my śl, że jest może najprzy stojniejszy m mężczy zną, jakiego widziała – a by ł to sąd najzupełniej pozbawiony racjonalny ch podstaw. Kate zrozumiała, że ma poważny kłopot. Zawrócił jej w głowie. Albo też by ła bliska utraty zmy słów. By ć może jedno i drugie. A przede wszy stkim znalazła się w fatalnej sy tuacji. Serce łomotało jej przeraźliwie i z pewnością musiał to wy czuć, skoro znajdowali się tuż przy sobie. O Boże, na pewno je również sły szał. To gwałtowne, pospieszne bicie jawnie zdradzało wszy stkie jej sekrety . Równie dobrze mogłaby głośno zaśpiewać: „Jestem spragnioną uczucia, zbzikowaną krety nką, która nigdy , przenigdy nie by ła równie blisko jakiegoś mężczy zny ”. Rozpaczliwie usiłując się jakoś od niego odgrodzić, wy prostowała się, a potem pochy liła ku przodowi. Akurat w tej samej chwili koń przy spieszy ł tempo i Kate przechy liła się niebezpiecznie na bok. Poczuła przez moment, że nieuchronnie spadnie. A wtedy , równie szy bko, została pochwy cona. Thorne ścisnął konia udami. Jedną ręką ściągnął wodze, a drugą objął ją w pasie. Ruchy miał pły nne, mocne i insty nktowne – jakby całe jego ciało by ło pięścią, w której ją zacisnął. – Trzy mam panią mocno – powiedział. No i naprawdę to robił. Trzy mał ją tak mocno i tak blisko siebie, że dziurki od jej sznurówki chy ba mu odcisnęły na piersi okrągłe znaki. – Czy już dojeżdżamy ? – spy tała. – Nie. Zdusiła w sobie smętne westchnienie. Gdy słońce stało już nad samy m hory zontem, zatrzy mali się przy rogatce. Kate czekała, trzy mając pieska, gdy Thorne kupował miarkę mleka i trzy pajdy gorącego, chrupiącego chleba od wieśniaka. Poszła w ślad za nim do przełazu, gdzie ułoży ł prowiant na pobliskim zboczu. Siedli koło siebie na łące pełnej kwitnący ch wrzosów. Blask zachodzącego słońca zabarwił ich liliowe kwiatki na pomarańczowo. Kate złoży ła swój szal we czworo, a szczeniak okrąży ł go kilkakrotnie, nim zaczął tarmosić jego frędzle. Thorne podał jej jedną ze skibek chleba. – Wy starczy tego? – Ależ jak najbardziej. Chleb parzy ł dłonie. Zaburczało jej w żołądku. Znad przełamanej na pół pajdy uniósł się apety czny dy mek. Gdy ją jadła, chleb zdawał się po trochu łagodzić jej niemądre wewnętrzne rozterki. Z pełny m żołądkiem dużo łatwiej zdoby ć się na rozsądek. Zdołała nawet znowu spojrzeć na Thorne’a. – Muszę panu podziękować – odezwała się. – Nie przy pominam sobie, niestety , czy zrobiłam to wcześniej, ale naprawdę jestem bardzo wdzięczna. Przeży łam najokropniejszy dzień z całego
roku, a gdy na pana spojrzałam… – To by ło jeszcze gorzej. Zaśmiała się i zaprzeczy ła. – Wcale tak nie my ślę. – Dobrze pamiętam, że zaczęła pani płakać. Spojrzała na niego z ukosa. – Czy to ma by ć żart? Ze strony srogiego, onieśmielającego kaprala Thorne’a? Nie odpowiedział. Patrzy ła, jak karmi pieska kawałkami chleba maczanego w mleku. – Na miłość boską – ciągnęła – jaki będzie pański następny żarcik? Może puści pan do mnie oko albo się uśmiechnie? Ty lko nie to, bo jeszcze padnę zemdlona na wznak. Mówiła tonem łagodnej kpiny , ale słowa wy rażały coś całkiem poważnego. Wcale nie zapomniała, jakie wrażenie na niej zrobił jego wy gląd i siła. Gdy by zdoby ł się jeszcze na cięty żart, znalazłaby się w niemały m kłopocie. Na szczęście odpowiedział jej ze swoim ty powy m brakiem wdzięku: – Dowodzę strażą miejską Spindle Cove pod nieobecność lorda Ry cliff. A pani mieszka w Spindle Cove. Mam obowiązek pomóc pani odstawić ją bezpiecznie do domu i ty le. – W porządku – odparła. – Mam szczęście, że znalazłam się w orbicie pańskich obowiązków. Ale wy padkowi z wozem sama by łam winna. Biegłam ulicą na oślep. – A co się stało wcześniej? – Dlaczego uważa pan, że coś się stało wcześniej? – Niepodobne do pani to roztargnienie. Niepodobne do niej. Kate żuła powoli chleb. Chy ba miał rację, ale dziwne, że tak się wy raził. Unikał jej przecież jak diabeł święconej wody . No i jakie miał prawo decy dować o ty m, że coś jest do niej niepodobne? Nie mogła jednak nikomu się zwierzy ć ani nie miała powodu, żeby ukry wać prawdę. Przełknęła kolejny kęs chleba i objęła kolana ramionami. – Pojechałam odwiedzić moją dawną nauczy cielkę. Miałam nadzieję, że dowiem się czegoś o moim pochodzeniu. A także o krewny ch. Milczał przez chwilę. – No i udało się to? – Nie. Nie chciałaby mi pomóc w ich odszukaniu, gdy by nawet mogła, tak mi powiedziała. Bo oni nie chcą by ć odnalezieni. Zawsze sądziłam, że jestem sierotą, ale najwy raźniej… – Zamrugała mocno powiekami. – Pewnie by łam podrzutkiem. Nazwała mnie dzieckiem hańby . Nikt mnie nie chciał ani wtedy , ani teraz. Wpatry wali się oboje w hory zont. Jaskrawożółte słońce zachodziło za kredowobiałe wzgórza. Odważy ła się spojrzeć na niego. – Nic pan nie powie? – Nic, co by mogła usły szeć dama.
Uśmiechnęła się. – Nie jestem damą. Jeśli nie dowiem się niczego więcej o moim pochodzeniu, mogę tak uważać z całą pewnością. Kate mieszkała w ty m samy m domu co wszy stkie inne damy Spindle Cove, a kilka z nich by ło jej serdeczny mi przy jaciółkami, jak lady Ry cliff lub Minerva Highwood, od niedawna wicehrabina Pay ne. Wiele inny ch zapominało jednak o niej po wy jeździe. Uważały , że należy do tej samej kategorii co guwernantki i płatne damy do towarzy stwa. Ostatecznie mogła pełnić funkcję takiej damy , ale ty lko wtedy , gdy nie by ło pod ręką kogoś odpowiedniejszego. Czasami pisy wały do niej, a gdy miały zby t wiele strojów, dawały jej suknie, który ch już nie nosiły . Dotknęła swojej zabłoconej sukienki z różowego muślinu. By ła nie do uratowania. U jej stóp piesek do połowy ciała wlazł w garnuszek po mleku i uszczęśliwiony wy lizy wał go, w miarę jak z niego wy łaził. Kate sięgnęła po niego i przewróciła szczenię na grzbiet, żeby podrapać je po brzuszku. – Jesteśmy pokrewny mi duszami, prawda? – spy tała go. – Nie mamy własny ch domów ani rodowodów. Śmieszne z nas stworzenia. Kapral Thorne nie próbował wcale temu zaprzeczy ć. Kate przy puszczała, że zasłuży ła sobie na to, daremnie dopraszając się komplementów. – A pan, kapralu? Gdzie pan się wy chował? Ma pan jakichś ży jący ch krewny ch? Milczał przez dłuższą chwilę, co by ło dziwne, skoro zadała mu tak bezpośrednie py tanie. – Urodziłem się w Southwark, pod Londy nem. Ale nie widziałem tej miejscowości prawie dwadzieścia lat. Przy patrzy ła mu się uważniej. Mimo jego śmiertelnej powagi nie dałaby mu więcej niż trzy dzieści lat. – Musiał pan opuścić dom w bardzo młody m wieku. – Nie tak wcześnie, jak niektórzy inni. – A teraz, kiedy wojna się skończy ła, nie ma pan ochoty tam wrócić? – Ani trochę. – Przez chwilę zatrzy mał na niej wzrok. – Przeszłość lepiej zostawić za sobą. Niewątpliwie miał rację, jak uznała, biorąc pod uwagę swój katastrofalny dzień. Zerwała długie źdźbło trawy i poruszała nim nad szczenięciem. Zamerdało radośnie długim, cienkim ogonkiem. – Jak się będzie wabił? – spy tała. Wzruszy ł ramionami. – Jeszcze nie wiem. Może Łatka. – Ależ to okropne imię. Nie może go pan tak nazwać. – Dlaczego? Przecież ma łatkę. – Owszem, i właśnie dlatego nie wolno mu dawać takiego imienia. – Kate zniży ła głos, przy tuliła do siebie pieska i dotknęła palcem rudej plamki wokół prawego ślepia. – Będzie mu przy kro! Ja też mam coś podobnego, ale nie chciałaby m, żeby mnie tak nazy wano. Wcale mi nie trzeba o ty m przy pominać.
– To co innego. Przecież chodzi o psa. – To nie znaczy , że wolno go urazić. Kapral Thorne pry chnął lekceważąco. – Ale to ty lko pies. – Powinien go pan nazwać Rex – powiedziała, przechy lając na bok głowę. – Albo Książę. Odwrócił wzrok. – A jakby tak pies nazwał panią Wasza Królewska Mość? Co by się wtedy stało? – Nic. – Kate postawiła pieska na ziemi i patrzy ła, jak my szkuje pośród wrzosów. – Zrównoważy łby pan jego skromne pochodzenie, nadając mu imponujące imię. To by łoby zabawne. Całkiem jakby pan mnie nazwał Heleną Trojańską. Thorne zastanowił się i zmarszczy ł brwi. – A kim ona jest? Kate, chociaż z trudem, zdołała jednak ukry ć zaskoczenie. W porę sobie przy pomniała, że kapral by ł żołnierzem zaciężny m, a większość z nich odebrała bardzo skromną edukację. – Helena Trojańska by ła królową w staroży tnej Grecji – wy jaśniła. – Mówiono o niej, że ma „twarz, co ty siąc okrętów wy prawiła w morze”. By ła tak piękna, że pragnął jej każdy mężczy zna. Toczono o nią wojnę. Siedział bez ruchu przez dłuższą chwilę. – W takim razie, jakby panią ktoś nazwał Heleną… – Trojańską. – Aha. Heleną Trojańską. – Między jego ciemny mi brwiami pojawiła się zmarszczka. – Dlaczego by łoby to zabawne? Roześmiała się. – Niechże pan ty lko spojrzy na mnie. – No, patrzę. O Boże. Owszem, patrzy ł na nią. W taki sam sposób, jak robił wszy stko inne. Intensy wnie, ze spokojem i niezwy kłą siłą. Ziry towała się. Odruchowo uniosła dłoń do znamienia, ale w ostatniej chwili zdołała nią odrzucić pukiel włosów za ucho. – By łoby to zabawne, bo nie jestem legendarną pięknością. Żaden mężczy zna by o mnie nie walczy ł. – Uśmiechnęła się skromnie. – Do tego trzeba by łoby zresztą co najmniej dwóch zainteresowany ch mną mężczy zn. Mam już dwadzieścia trzy lata, a do tej pory , ani jeden się nie znalazł. – Bo ży je pani wśród samy ch kobiet. – W Spindle Cove są nie ty lko kobiety . Jest także paru mężczy zn. Kowal, no i pastor. Skwitował te przy kłady pogardliwy m mruknięciem. – No… jest także pan. Znieruchomiał. A więc stało się. Może nie powinna by ła stawiać go w kłopotliwej sy tuacji, ale przecież on sam
zaczął o ty m mówić. – Także i pan – powtórzy ła. – Ale pan mnie nie znosi. Próbowałam zachowy wać się przy jaźnie, kiedy pan przy by ł do Spindle Cove. Nic z tego nie wy szło. – Panno Tay lor… – Wcale nie dlatego, żeby się pan nie interesował kobietami. Wiem, że z niektóry mi się panu udało. Zamrugał, a ona poczuła się nieswojo. Zdumiewające. Jego mrugnięcie zrobiło na niej takie wrażenie, jakie osiągnąłby inny mężczy zna, waląc pięścią w dłoń. – No cóż, wszy scy o ty m wiedzą – ciągnęła, grzebiąc czubkiem pantofla w ziemi. – W miasteczku o wiele za dużo się mówi o pańskich… podbojach. Sły szę o nich, nawet jeśli nie chcę. Podniósł się i ruszy ł w stronę drogi. Masy wne plecy by ły wy prostowane, ciężkie kroki – miarowe. No i znowu sobie poszedł! Miała tego dość. Znuży ło ją wzruszanie ramionami na jego afronty i pokry wanie urażony ch uczuć uprzejmy m uśmiechem. – Nie widzi pan? – Wstała i brnęła przez wrzosy , usiłując nadąży ć za jego długim, wielkim cieniem. – Właśnie to miałam na my śli. Jeśli się uśmiecham, pan się odwraca. Jeśli podsuwam panu krzesło, pan woli stać. Czy ja pana drażnię, kapralu Thorne? Czy zapach mojego pudru zmusza pana do kichania? Albo czy coś w moim zachowaniu wy daje się panu okropne albo przerażające? – Proszę nie mówić bzdur. – Ale mnie pan unika, prawda? – Prawda. – Zatrzy mał się. – Unikam pani. – Niech mi pan powie, dlaczego. Odwrócił się ku niej, a jego lodowato błękitne oczy wpatrzy ły się uważnie w jej własne. Ale nie powiedział ani słowa. Kate westchnęła głośno i opuściła ramiona. – No, dalej! – jęknęła. – Niech pan to powie. W porządku. Po tak długim czasie to prawdziwa ulga usły szeć prawdę. Ty lko niech pan mówi szczerze. W gwałtowny m odruchu sięgnęła po jego rękę i przy sunęła ją ku swojej twarzy , tak że końcami palców dotknął znamienia. Próbował ją uwolnić, ale nie pozwoliła mu. Jeśli już ma ży ć z ty m piętnem, to Thorne zdoła wy trzy mać, kiedy go przez chwilę dotknie. Przy sunęła się bliżej niego, przy ciskając znamię do wnętrza jego dłoni. By ło zimne. – To jest powodem – powiedziała. – Czy ż nie tak? Z tego powodu nie interesuję pana. – Panno Tay lor, ja… – Zacisnął szczęki. – Nie. Nie dlatego. – W takim razie z jakiego? Nie odpowiedział. Twarz jej płonęła. Miała ochotę uderzy ć go w pierś, tak żeby pękła i się otwarła. – A więc dlaczego? Na miłość boską, dlaczego? Co we mnie jest takiego, że pan nie może tego ścierpieć ani wy trzy mać ze mną w jedny m pokoju? Zaklął pod nosem.
– Nie spodoba się pani, jak o ty m powiem. – Chcę w każdy m razie usły szeć, o co chodzi. Zanurzy ł rękę w jej włosach, a Kate zabrakło nagle tchu. Wpatrzy ł się jej w twarz, tak że wszy stkie nerwy miała napięte do ostateczności. Zachodzące słońce rzuciło na nich ostatni bły sk pomarańczowoczerwonego światła. Wszy stko dokoła zdawało się przez moment płonąć. – O to. Przy ciągnął ją do siebie zgięty m ramieniem i pocałował. Całkiem tak samo, jak robił wszy stko inne. Mocno i z pełną spokoju siłą. Przy warł do jej ust wargami, żądając odwzajemnienia. Kate odepchnęła odruchowo jego pierś. – Proszę mnie puścić. – Puszczę. Ale jeszcze nie teraz. Jego uścisk unieruchomił ją. Nie mogła mu się wy mknąć. A jednak nie bała się go. Nie, bała się tego, co nagle pojawiło się między nimi. Jawnego, zachłannego pragnienia w jego wzroku. Żaru pomiędzy ich ciałami. Nagłego ciężaru w brzuchu i piersiach. Szaleńczego galopu tętna. Powietrze wokół nich pełne by ło przemożnego pragnienia. I to nie ty lko z jego strony . Nachy lił się, żeby znów ją pocałować, ale ty m razem insty nkt kazał jej postąpić inaczej. Pchnął ją ku niemu. Gdy jego mocne wargi dotknęły jej własny ch, poczuła, że cała słabnie. Przy ciągnął ją do siebie, obejmując w pasie. Nawet nie próbowała mu się opierać. Głos sumienia w niej zamilkł, powieki zatrzepotały w oszałamiający m momencie kapitulacji. Podczas pocałunku wy rwało się jej westchnienie. Jawne wy znanie tęsknoty . Jakże ciepłe miał wargi. Mimo pozoru chłodnej obojętności by ły cudowne, kojące. Jak świeżo upieczony chleb i lekka gory cz piwa. Tego dnia widziała go już oczami wy obraźni pijącego samotnie piwo w mrocznej tawernie. Obraz ten tak dojmująco mówił o samotności, że zapragnęła go objąć. Wtuliła się w wy łogi jego munduru, przy warła do piersi. Pozwoliła rozewrzeć się swoim wargom, jakby chcąc go nimi wchłonąć. Uchwy cił ustami najpierw jej górną wargę, potem dolną. Jakby pragnął poznać jej smak. Całował chciwie kąciki jej warg, podbródek, tętniącą ży łkę na szy i, szy bko i mocno za każdy m razem. Każdy z ty ch pocałunków długo czuła na skórze. By ły jak płomień. Mówiły , że mu się podoba. Jej nabrzmiałe z namiętności wargi by ły upragnione. Miękko wy gięta szy ja… Pożądana. Krągły zary s policzka… Prześliczny . No i to znamię koloru ciemnego wina… Urocze. Zatrzy mał na nim usta przez dłuższą chwilę. Oddy chał ciężko, przebierając palcami w jej włosach. Wtuliła się w niego tak mocno, że czuła powściąganą z trudem siłę jego ciała. Cały drżał od wy czuwalnego wręcz doty kiem pożądania.
A potem odsunął się od niej. Przy warła do jego munduru, w głowie się jej kręciło. – Ja… – Nieważne. To się już więcej nie powtórzy . – Już nie? – Nie. – No więc dlaczego do tego doszło? Ujął ją palcem pod brodę i skierował jej twarz ku sobie. – Proszę nigdy nie my śleć, że żaden mężczy zna pani nie pragnie. To wszy stko. – Wszy stko? Spojrzała na tego twardego, przy stojnego i nieznośnego mężczy znę. Czy po to całował ją na wrzosowisku o zachodzie słońca, sprawił, że poczuła się piękna i pożądana, całe jej ciało wprawił w gwałtowne drżenie… żeby potem powiedzieć „to wszy stko”? Wy prostował potężne ciało, jakby miał zamiar od niej odejść. – Proszę poczekać! Schwy ciła go tak mocno, że nie mógł ruszy ć z miejsca. – A gdy by m tak chciała więcej?
4 Więcej. Thorne założy ł ręce na piersi. To słowo sprawiło, że ziemia uciekła mu spod nóg. Mógłby przy siąc, że stok wzgórza zachwiał się i zakoły sał. Więcej. Co to dla niej znaczy ło? Z pewnością coś innego niż jego własne wizje. Widział już, jak oby dwoje leżą spleceni ze sobą we wrzosach, wśród uniesiony ch fałd jej muślinowej sukni. Właśnie dlatego wy szukiwał sobie kobiety doświadczone, które pasowały do tego, co on rozumiał przez „więcej” – i bez żadny ch skrupułów dawały wy raźnie do zrozumienia, kiedy , gdzie i jak często lubią to robić. Ale panna Tay lor by ła damą, mimo że temu zaprzeczy ła. Niewinną, młodą damą snującą szaleńcze marzenia. Nie bardzo mógł sobie wy obrazić, co dla niej znaczy ło „więcej”. Czułe słówka? Zaloty ? Jakieś igraszki? On doświadczy ł wy łącznie igrania z niebezpieczeństwem. A bezsensowny pocałunek by ł tego kolejny m przy kładem. Ależ z niego głupiec. Jego własna matka ujęła to najtrafniej. „Masz łeb tak samo zakuty jak szpetny . Nigdy się niczego nie nauczy sz”. – Nie może mnie pan teraz po prostu zostawić – powiedziała Kate. – Nie po takim pocałunku. Musimy porozmawiać. To by ło jeszcze gorsze niż czułe słówka, niosło ze sobą większe niebezpieczeństwo niż zaloty . Ona chciała rozmowy ! Czemu kobieta nie pozwala, żeby czy n mówił sam za siebie? Gdy by chciał się posłuży ć słowami, zrobiłby to. – Nie mamy o czy m mówić – odparł. – Och, proszę, niech pan zmieni zdanie. Thorne patrzy ł na nią z zastanowieniem. Przez większą część ostatnich dziesięciu lat walczy ł jako żołnierz bry ty jskiej piechoty . Wiedział, kiedy odwrót jest najlepszy m wy jściem. Odwrócił się i gwizdnął na psa. Szczeniak przy biegł mu do nogi. Thorne poczuł zadowolenie. Nie by ł pewien, czy należało zostawić go na dłużej u hodowcy , ale dodatkowe ty godnie tresury wy raźnie się opłaciły . Wrócił tam, gdzie zostawił konia, żeby się pasł, koło drewnianego przełazu, jedy nego przejścia w sięgający m do pasa kamienny m murku otaczający m pole. Panna Tay lor podąży ła za nim. – Kapralu Thorne… Przekroczy ł przełaz, tak że mur znalazł się między nimi. – Musimy wracać do Spindle Cove. Spóźniła się pani tego wieczoru na lekcję z siostrami Youngfield. Będą się o panią niepokoić. – Zna pan rozkład moich lekcji? – spy tała z wy raźny m zaciekawieniem.
Zaklął pod nosem. – Nie wszy stkich. Ty lko ty ch iry tujący ch. – Och. Ty ch iry tujący ch. Rzucił psu kawałek suszonego mięsa z królika, które miał schowane w kieszeni, a potem zaczął sprawdzać uprząż konia. Wsparła obie dłonie na równo oty nkowany m szczy cie murka, podciągnęła się i usiadła na nim. – A więc moje lekcje i pana przesiady wanie przy kieliszku ty lko przy padkiem przy padają o tej samej porze i w te same dni, co oznacza, że wie pan, kiedy uczę, i pamięta o ty m. Rany boskie. Pokiwał głową. – Proszę sobie nie zmy ślać żadny ch senty mentalny ch history jek, że do pani wzdy cham. Jest pani całkiem niczego, a ja mam przecież oczy i potrafię patrzeć. To wszy stko. Zebrała jedną ręką suknię, uniosła nogi i przerzuciła je na drugą stronę murka. – A nigdy nie mówił pan ani słowa. Gdy siedziała na murku, niemal nie różnili się wzrostem. Odsunęła falujące pasmo włosów za ucho – w ten wdzięczny , odruchowy sposób, jakim kobiety przy wodzą mężczy zn do szaleństwa. – Ja nie umiem gładko gadać. Gdy by m powiedział, czego chcę, by łaby pani czerwieńsza od swojej sukni. To powinno ją odstraszy ć. Zarumieniła się lekko, ale nie zeskoczy ła z muru. – Wie pan, co sobie my ślę? – spy tała. – Że może całe pana srogie zachowanie wy nika z jakiejś dziwacznej męskiej skromności. Z chęci, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Niemal wsty dzę się przy znać, że dałam się na to nabrać przez większą część roku, ale… – Doprawdy , panno Tay lor… Spojrzała mu w oczy . – Ale teraz będę na pana zwracać uwagę. Do licha. A więc to tak. Właśnie tego unikał przez cały rok – możliwości, że któregoś dnia ona spojrzy na niego w kościele albo w tawernie i zatrzy ma na nim wzrok o ułamek sekundy dłużej niż zwy kle, potem zaś… przy pomni sobie wszy stko. Nie mógł na to pozwolić. Gdy by panna Tay lor kiedy kolwiek poznała otchłań plugastwa i grzechu, w jakiej przeży ła swoje najwcześniejsze lata, zdruzgotałoby to jej reputację, jej szczęście i odebrało źródło utrzy mania. Trzy mał się więc od niej z daleka. Niełatwe zadanie, skoro miasteczko by ło małe, a tej dziewczy ny – nie, już nie dziewczy ny , ale pociągającej kobiety – wszędzie w nim by ło pełno. No, a dzisiaj… Cały rok unikania jej i onieśmielania poszedł na marne w ciągu jednego popołudnia przez ten bzdurny , głupi, przeklęty i wspaniały pocałunek. – Niech pan na mnie spojrzy . Pochy lił się i wsparł ręce na kamienny m murku, stając z nią twarzą w twarz. Ośmielał w ten sposób i ją, i los. Jeśli kiedy kolwiek zdoła poznać, kim on jest, to właśnie teraz.
Gdy go objęła, przy jrzał się swojej zdoby czy . Chciwie chłonął wszy stkie szczegóły , który ch zauważenia odmawiał sobie przez długie miesiące. Śliczną różową suknię z falbankami koloru kości słoniowej okalający mi dekolt niczy m małe porcje lodów u cukiernika. Drobne piegi na piersiach, tuż poniżej obojczy ka. Zuchwały zary s podbródka i czarujące dołeczki w kącikach różowy ch ust. A potem poszukał wzrokiem by stry ch orzechowy ch oczu, badając, czy nie pojawi się w nich czujność lub bły sk świadczący , że go rozpoznaje. Nic. – Nie zna mnie pani? – spy tał. By ło to i stwierdzenie faktu, i py tanie. Pokręciła głową. A potem wy powiedziała najbardziej szalone i nieprawdopodobne słowa, jakie kiedy kolwiek usły szał. – Ale my ślę, że chciałaby m tego. Uchwy cił się kurczowo murka, jakby to by ł skraj przepaści. – Może mogliby śmy … – powiedziała. – Nie. Nie możemy . – Jeszcze nie skończy łam mówić. – Nieważne, co pani miała na my śli. Nie będzie tak i już. Odszedł gwałtownie od murka i chwy cił za lejce, odwiązując konia od słupka. – Powinien pan ze mną mówić od czasu do czasu. Przecież ży jemy w ty m samy m miasteczku. – Niedługo to potrwa. – Co pan ma na my śli? – Opuszczam Spindle Cove. Zamilkła na moment. – Dlaczego? Kiedy ? – Za jakiś miesiąc. O miesiąc za późno, jak się zdaje. – Przenoszą pana gdzie indziej? – Opuszczam armię. A także Anglię. Dlatego właśnie by łem dzisiaj w Hastings. Wy kupiłem przejazd do Amery ki na statku kupieckim. – Coś takiego! – Ręce jej opadły . – Do Amery ki. – Wojna się skończy ła. Lord Ry cliff pomógł mi zwolnić się ze służby wojskowej z uznaniem zasług. Chcę kupić kawałek ziemi. Drgnęła, jakby chciała zeskoczy ć z murka. Odruchowo objął ją w pasie i powoli postawił na ziemi. Ty lko że ona wcale nie zamierzała wy swobodzić się z jego ramion. – Przecież dopiero co się poznaliśmy – powiedziała. Och, nieprawda. To długo nie potrwa. Nie pragnęła go wcale, miała ty lko za sobą ciężki dzień i chciała szukać pociechy u pierwszej lepszej osoby .
– Panno Tay lor, my śmy się pocałowali, ale ty lko jeden raz. To by ł błąd. To się więcej nie powtórzy . – Jest pan pewien? Zarzuciła mu ręce na szy ję. Zeszty wniał, gdy wy czy tał jej zamiar z oczu. Dobry Boże. Ta dziewczy na zamierzała teraz pocałować jego. Mógłby dokładnie powiedzieć, w który m momencie ośmieliła się to zrobić. Jej wzrok spoczął na jego wargach. Usły szał, jak gwałtownie nabiera tchu. Uniosła się na palcach, a gdy zbliży ła swoje usta do jego własny ch, delektował się każdy m ułamkiem tej chwili, w której nie odstąpiła od swojego zamiaru i nie odwróciła się od niego. Przy mknęła powieki. On też powinien by ł zamknąć oczy , ale nie potrafił. Musiał patrzeć, żeby w to uwierzy ć. Przy cisnęła wargi do jego ust właśnie w chwili, gdy bły snął ostatni promień słońca i świat stał się miejscem, którego nie poznawał. Jak miło pachniała. Nie ty lko przy jemnie, ale właśnie miło. Czy sto. Słaba woń koniczy ny i cy try ny by ła istną esencją czy stości. Poczuł się dzięki temu zapachowi oczy szczony . Niemalże mógł sobie teraz wy obrazić, że nigdy nie łgał, nie kradł ani nie gnił w więzieniu. Nie poszedł na wojnę, nie krwawił. Ani też nie zabił czterech mężczy zn z tak bliska, że wciąż pamiętał kolor ich oczu. Czarne, niebieskie, jeszcze jedne niebieskie, wreszcie zielone. Niedobrze robi. Z jego piersi wy doby ł się głuchy pomruk. Nadal trzy mał ją oburącz w pasie, ale rozczapierzy ł palce. Jego kciuki sunęły w górę, przechodząc kolejno od żebra do żebra, póki wreszcie nie dosięgły miękkiej skóry poniżej piersi. Mały mi palcami obu dłoni dotknął delikatnej wy pukłości biodra. Jego dłoń obejmowała ty le jej ciała, ile się ty lko dało. Zmusił się, żeby ją z całej siły odepchnąć. Kiedy się rozdzielili, spojrzała na niego. Wy czekująco. – Nie powinna pani by ła tego robić – powiedział. – Chciałam tego. Czy stałam się przez to rozpustnicą? – Nie. Osobą, która ma źle w głowie. Młode damy , jak pani, nie zadają się z takimi mężczy znami, jak ja. – Jak pan? Czy ma pan na my śli mężczy zn, którzy ratują bezradne młode damy na ulicy i noszą szczenięta w tornistrze? – Udała, że się wzdry ga. – Boże, chroń mnie przed nimi! Uśmiechnęła się nieśmiało, samy mi kącikami ust. A on pragnął ją całą pożreć. Schwy cić w ramiona i nauczy ć, jakie są konsekwencje droczenia się z pełną dzikiej namiętności pry mity wną bestią. Ty lko że uratowanie jej by ło jedy ną godziwą rzeczą, jaką zrobił w cały m swoim ży ciu. Jakieś dziewiętnaście lat temu poświęcił resztki swojej niewinności, żeby okupić w ten sposób jej własną. Niech go diabli wezmą, jeśli teraz zrujnuje jej ży cie.
Stanowczy m ruchem strącił z siebie jej ramiona, oplecione wokół jego szy i. Chwy cił ją za nadgarstki tak mocno, jakby zakuwał je w kajdanki. Gwałtownie wciągnęła dech. – Proszę uważać, co pani robi, panno Tay lor. Biorę na siebie winę za ten pocałunek. To by ło zuchwalstwo i mój błąd. Dopuściłem do tego, żeby cielesny pory w sprowadził mnie z drogi obowiązku. Ale jeśli pani sobie wy obraża, że coś do niej czuję, są to ty lko fantazje. Szarpała się w jego uścisku. – Pan mnie przeraża. – No i dobrze – odparł ze spokojem. – Powinna się pani mnie bać. Zabiłem więcej mężczy zn, niż się uzbiera pocałunków w cały m pani ży ciu. Pani nie będzie już chciała niczego więcej robić ze mną, a ja nie będę niczego czuł do pani. Puścił jej ręce. – Więcej o ty m nie powiem.
Więcej o ty m nie mówił. A Kate pragnęła jedy nie tego, żeby więcej czegoś takiego nie przeży wać. Ty lko że, niestety , miała przed sobą jeszcze całe dwie godziny upokarzającej jazdy na końskim grzbiecie i przy ciśnięta do piersi Thorne’a rozpamięty wała swoje krańcowe poniżenie. Co za straszny dzień. Nie przy wy kła do jazdy na koniu. Po przejechaniu wielu mil mięśnie jej zdrętwiały . Plecy bolały ją tak, jakby ją zbito czy mś twardy m. A jej duma… och, jej duma ucierpiała najdotkliwiej. Co się działo z ty m człowiekiem? Całował ją, mówił, że jej pragnie, a potem bezwzględnie ją odepchnął. Po cały m roku obojętności powinna go chy ba by ła poznać lepiej. Dziś jednak łudziła się, że odnalazła w nim skry waną uczuciowość. Nie mogła się oprzeć chęci, żeby go sprowokować, ugodzić w czuły punkt. A on ją odepchnął. Co za upokorzenie. Jak mogła niewłaściwie odczy tać jego intencje? Należało odrzucić propozy cję powrotu do domu na jego koniu i spędzić noc, śpiewając na ulicach Hastings za marne grosze. By łoby to mniej poniżające. Nie czuł do niej absolutnie nic. Pocieszało ją ty lko, że za kilka ty godni miał wy jechać ze Spindle Cove, a ona się więcej do niego nie odezwie. Trudniej będzie nie my śleć o nim więcej. Obojętne, jak długo jeszcze poży je, to właśnie z nim całowała się po raz pierwszy . Albo gorzej – po raz pierwszy i jedy ny . Okrutny , nieznośny olbrzy m. Wreszcie dotarli do pierwszy ch znajomy ch domów. Na hory zoncie zajaśniały światła miasteczka, tuż pod blaskiem gwiazd.
Kate uśmiechnęła się w duchu ironicznie. Tego ranka opuszczała Spindle Cove pełna szaleńczy ch marzeń. Wieczorem powraca tam, uginając się pod ciężarem upokorzenia, z kundelkiem w ramionach. – Ja by m go nazwała Borsukiem – powiedziała, gdy nie mogła dłużej znieść jego milczenia. – My ślę, że to do niego pasuje. Widać mu ty lko nos, zęby i bez przerwy się wierci. Odpowiedział dopiero po dłuższej chwili. – Niech go pani nazwie, jak chce. Pochy liła się i wtuliła nos w psią sierść. – Borsuk! – szepnęła mu prosto w miękkie ucho. – Ty nigdy nie pogardzisz moim całusem, prawda? Szczenię liznęło koniec jej palca. Zdusiła w sobie głupią chęć do płaczu. Gdy by li już koło kościoła, w samy m środku miasteczka, spojrzała na Królową Ruby . Światła paliły się niemal w każdy m oknie. Ucieszy ło ją to szczerze. Borsuk zaczął machać ogonem, jakby wy czuł, że by ła teraz w lepszy m nastroju. Miała przy jaciół, którzy tam na nią czekali. Thorne pomógł jej zejść z konia i puścił go luzem na trawę. – Czy nie wejdzie pan do środka, żeby coś zjeść? – spy tała. Wzruszy ł ramionami. – Kiepski pomy sł. Zaczną o mnie gadać. Wróciłem z panią dobrze po zmroku. Ma pani podartą suknię i rozczochrane włosy . Ubodła ją ta uwaga, uwłaczająca jej próżności. – Rozczochrane? Mógł mi pan wcześniej powiedzieć. Wzięła Borsuka pod pachę, a wolną ręką sięgnęła ku szpilkom we włosach. Nie my lił się, niestety . W miasteczku zawsze wrzało od plotek. A ona wiedziała, że musi dbać o nieskazitelną reputację, jeśli ma nadal mieszkać w Królowej Ruby i uczy ć muzy ki młode damy spędzające tu letnie miesiące. – Proszę oddać mi szczeniaka. Muszę już iść. Odruchowo przy cisnęła pieska do piersi. – Nie chcę! – Czemu? – Pasujemy do siebie, więc go sobie zatrzy mam. My ślę, że lepiej mu będzie u mnie. Zmarszczy ł brwi tak srogo, że niemal ujrzała to mimo ciemności. – Nie może pani trzy mać psa w pensjonacie. Gospody ni na to nie pozwoli, a nawet gdy by pozwoliła… pies potrzebuje dużo miejsca, żeby się mógł wy biegać. – Ale potrzebuje też, żeby ktoś go kochał, kapralu Thorne. Czy może mu pan to zapewnić? – Schwy ciła pieska za kark. – Proszę mi powiedzieć, że kocha tego pieska, a zaraz go oddam. Nie odpowiedział. – Trzy krótkie słówka! – przekomarzała się z nim. – Kocham tego psa. A zaraz dam go panu. – Pies jest mój – odparł sucho. – Zapłaciłem za niego. – No to zwrócę panu pieniądze. Ale nie powierzę tej uroczej, bezbronnej kruszy ny komuś bez
serca. Niezdolnemu do uczucia. W tej chwili drzwi Królowej Ruby otwarły się gwałtownie. Pani Nichols wy biegła z nich, a przy najmniej starała się to robić, wy machując rękami. – Panno Tay lor, och, panno Tay lor! Jak dobrze, że wreszcie pani wróciła! – Przepraszam za kłopot, ale spóźniłam się na powrotny dy liżans. Kapral Thorne by ł tak uprzejmy , że… – A my śmy tu czekali i czekali! – Stara kobieta chwy ciła Kate za rękę i pociągnęła ją za sobą. – Goście czekają na panią od czterech godzin. Już wy piłam ze trzy szklanki herbaty i wy czerpałam wszelkie tematy do rozmowy ! – Goście? – spy tała Kate ze zdumieniem. – Kto mnie odwiedził? Pani Nichols owinęła się szalem. – Jest ich aż czworo. – Czworo? Czego sobie ży czą? – Nie chcą powiedzieć. Mówili ty lko, że koniecznie muszą na panią poczekać. Kate zatrzy mała się w progu, usiłując wy trzeć buty . Nie miała pojęcia, kim mogą by ć goście. Może jakaś rodzina szuka nauczy cielki muzy ki? Ale o tej porze? – Strasznie panią przepraszam za ten kłopot. – Żaden kłopot, moja droga. To prawdziwy zaszczy t gościć w moim salonie mężczy znę tak wy sokiego rodu. Mężczy znę? Wy sokiego rodu? – Wolałaby m ogarnąć się trochę na górze. Wy glądam okropnie po tej podróży . – Nie, nie. Nie wy pada, moja droga. – Gospody ni pociągnęła ją za sobą. – Nie można pozwolić, żeby markiz tak długo czekał. Markiz? Gdy pani Nichols zamknęła za nią drzwi, Kate odwróciła się i spojrzała ukradkiem w lustro. O mało nie podskoczy ła, gdy niemal zderzy ła się z kapralem Thorne’em. – My ślałam, że pan sobie poszedł – rzuciła oskarży cielsko z nosem tuż przy wy łogach jego munduru. – Rozmy śliłem się. Gdy wreszcie odważy ła się spojrzeć mu w twarz, ujrzała, że patrzy na nią nieufnie. – Zna pani jakiegoś markiza? Pokręciła głową. – Najwy żej postawiony człowiek, jakiego znam, to lord Ry cliff, a on jest hrabią. – Pójdę tam z panią. – Nie trzeba. To przecież salon, a nie jakaś spelunka. – Pójdę z panią tak czy owak. Nim zdołali skończy ć tę dy skusję, Kate poczuła, że gospody ni popy cha ją w kierunku salonu. Thorne szedł tuż za nią. Kilka mieszkanek pensjonatu stało w kory tarzu i spoglądało na nią z wielkim zaciekawieniem.
Kiedy doszli do salonu, pani Nichols wepchnęła Kate w jego drzwi. – Oto nareszcie panna Tay lor, panowie i panie. Z ty mi słowami zamknęła za nią drzwi. Kate usły szała jeszcze, jak po ich drugiej stronie wy prasza kobiety z kory tarza. Z początku by ła przekonana, że w salonie jest jakiś tuzin gości, choć po chwili doliczy ła się ty lko czworga. Zamożny ch, eleganckich. A ona stała przed nimi w podartej, zabrudzonej sukni i nawet bez szpilek we włosach. Dżentelmen w ciemny m stroju wstał i złoży ł jej ukłon. Kate ledwie zdołała jako tako dy gnąć, gdy raptem chóralne westchnienie gości o mało nie zgasiło świec. – To ona. To musi by ć ona! Kate z trudem przełknęła ślinę. – To znaczy , że ja… ee… muszę by ć kim? Ładna młoda kobieta wstała z fotela. Wy glądała na młodszą od Kate o kilka lat. Miała na sobie suknię z nieskazitelnie białego muślinu i haftowany jasnozielony szal. Wy szła na środek pokoju z niesły chanie zdumioną miną. – To bez wątpienia ona. Dziewczy na wy ciągnęła przed siebie dwa palce, wskazując znamię na skroni Kate. Kate cofnęła się odruchowo. Już nazwano ją dziś z jego powodu wiedźmą i dzieckiem hańby . A potem znalazła się nagle w czy imś uścisku. Borsuk, przy gnieciony ciałami oby dwu kobiet, zaskomlał donośnie. – Och, Boże! – Kate cofnęła się z przepraszający m uśmiechem na ustach. – Całkiem o nim zapomniałam. Młoda kobieta naprzeciw niej się roześmiała. – Pies ma powód do sprzeciwu. Gdzie się podziały moje dobre maniery ? Lepiej przedstawmy się najpierw sobie. – Wy ciągnęła ku niej dłoń. – Jestem Lark Gramercy . Witam. Kate uścisnęła podaną jej dłoń. – Miło mi panią poznać. Lark odwróciła się i wskazała na swoją towarzy szkę. – A to moja siostra Harriet. – Harry – sprostowała tamta. Wstała z krzesła i potrząsnęła mocno jej ręką. – Wszy scy mnie tak nazy wają. Kate usiłowała nie gapić się na nią w oszołomieniu. Harriet (lub też Harry ) by ła najpiękniejszą kobietą, jaką w ży ciu widziała. Nawet bez różu i klejnotów twarz miała absolutnie doskonałą: jasna, świetlista cera, wielkie oczy , usta czerwone jak wino. Małe znamię na kości policzkowej dodawało uroku ciemny m, wy gięty m rzęsom. Czarne jak węgiel włosy z przedziałkiem pośrodku, upięte w prosty kok, podkreślały łabędzią linię szy i. Ale mimo tej klasy cznej w sty lu kobiecej urody ubrana by ła w coś nasuwającego my śl o męskim stroju. Koszulowej bluzki nie zdobiła ani jedna falbanka, kamizelkę skrojono jak dla mężczy zny i – co najbardziej szokujące – rozdzielona na dwoje spódnica z szarej wełny by ła przy najmniej o parę cali za krótka, co urągało wy mogom
skromności. Wielkie nieba, Kate mogła nawet dostrzec jej kostki! – Mój brat Bennett podróżuje teraz po Hindukuszu, a nasza droga siostra, Calista, wy szła za mąż i ży je na północy Anglii. Ale jest z nami ciotka Marmoset[1] . – Lark położy ła dłoń na ramieniu starszej kobiety siedzącej w fotelu. – Chy ba się przesły szałam? – spy tała ze zdziwieniem Kate. – Czy pani powiedziała: „ciotka”… – Marmoset. – Lark uśmiechnęła się. – Właściwie nazy wa się Millicent, ale jako dziecko nie potrafiłam tego imienia należy cie wy mówić, no i już tak zostało. – Z każdy m rokiem bardziej na to miano zasługuję – powiedziała dobrodusznie ciotka. – A jakże, kochana staruszko – wtrąciła cierpko Harry . – Jeszcze mi kiedy ś przy jdzie narzekać, że muszę cię zdejmować z kolejnego drzewa. – Och, milcz. My ślałam o ty m, że jestem malutka, ruchliwa i nieodparcie urocza! – Drobna starsza pani wy ciągnęła ku Kate kościstą dłoń. Uścisk jej by ł serdeczniejszy i mocniejszy , niżby się spodziewała. – Ogromnie się cieszę, że mogę cię poznać, moja mała. Nim Kate zdołała zrozumieć, co ma na my śli, Lark przedstawiła ostatnią z osób. – A to nasz brat Evan. Lord Drewe. Kate odwróciła się ku mężczy źnie stojącemu przy oknie. A więc to jest ten markiz? Lord Drewe złoży ł jej głęboki, oficjalny ukłon, na który usiłowała odpowiedzieć możliwie najelegantszy m dy gnięciem. By ł mężczy zną w tak zwany m kwiecie wieku. Przy stojny m, pewny m siebie, światowcem. A choć bez wątpienia by ł odpowiedzialny za setki, jeśli nie ty siące dzierżawców i podwładny ch, wy dawał się jedy nie panem samego siebie. Kate poczuła się nieswojo w jego obecności. Zrozumiała teraz w pełni podniecenie pani Nichols. – Nasza rodzinna siedziba leży w Derby shire. Mamy też jednak majątek ziemski w Kenmarsh – wy jaśniła jej Lark. – Nazy wa się Ambervale. To w istocie wiejski domek. Spędzamy tam lato. – Miło mi państwa poznać. – Kate opadła na krzesło, żeby markiz również mógł usiąść. – A co państwa sprowadza do Spindle Cove? – Rzecz jasna, pani osoba, panno Tay lor. – Ach, chodzi zapewne o naukę muzy ki? Udzielam lekcji śpiewu, gry na fortepianie i harfie… Wszy scy czworo wy buchnęli śmiechem. Z ty łu za nią kapral Thorne chrząknął i zabrał głos. – Panna Tay lor ma za sobą ciężki dzień. Chy ba można z ty m poczekać do jutra? – Cenimy sobie pańską troskę, panie… – Lord Drewe odparł uprzejmie. – Thorne. – Kapral Thorne – uściśliła Kate. – Kapral dowodzi naszą strażą miejską. Mogła jakoś ładniej to ująć, dodając „jest przy jacielem lorda Ry cliff” albo „służy ł zaszczy tnie pod rozkazami Wellingtona na Półwy spie Ibery jskim”. W tej chwili nie by ła jednak do niego zby t ży czliwie nastawiona.
Uniosła w rękach Borsuka. – Podarował mi tego pieska. – I to ślicznego – zachwy ciła się ciotka Marmoset. Lark klasnęła niecierpliwie w dłonie. – Kapral Thorne ma słuszność. Zrobiło się strasznie późno. Harry , pokaż jej zaraz ten obraz. Harry wstała i wy stąpiła naprzód, trzy mając prostokątny przedmiot owinięty w papier. Gdy go zdejmowała, Lark ciągnęła: – Widzicie, chciałam coś mieć do roboty w lecie. Ambervale to spokojny zakątek, a ja po prostu wariuję, jeśli nie mam się czy m zająć. Postanowiłam więc pójść na stry ch. Znalazłam tam trochę rupieci i parę zniszczony ch książek, ale też wsunięty pod krokwie ten obraz. – Podniosła głos ze zniecierpliwieniem. – Och, pospiesz się, Harry . Harry nie przejęła się wcale. – Nie bądź taka prędka. Wreszcie rozpakowała to coś i przy sunęła ku światłu. Kate gwałtownie wciągnęła dech. – Och, Boże święty . Zasłoniła usta dłonią, przerażona przy padkowy m bluźnierstwem. Bluźnić w obecności markiza? Gramercy nie przejęli się jednak wcale. Siedzieli wszy scy spokojnie i bez słowa, gdy Harry pokazy wała jej olśniewający akt. Naga kobieta leżała pośród rozrzuconej pościeli na czerwonej aksamitnej narzucie. Pełne piersi z różowy mi sutkami wy glądały jak dwie poduszeczki nad wy pukły m, śmietankowej barwy łonem. Kobieta z portretu by ła najwy raźniej brzemienna. Wy glądała zaś całkiem jak Kate. Przy pominała ją ogromnie, inne by ły ty lko jej oczy i linia podbródka, no i nie miała żadnego znamienia. Podobieństwo biło w oczy , by ło wręcz zdumiewające i oczy wiste dla wszy stkich zebrany ch w pokoju. – Och, Boże święty – powtórzy ła Kate. – Czy ż to nie wspaniałe? – spy tała rozpromieniona Lark. – Kiedy ty lko go znaleźliśmy , od razu stało się jasne, że musimy panią odszukać. – Schowajcie to. – Thorne wy stąpił naprzód. – To malowidło jest wstrętne. – Bardzo przepraszam – sprzeciwiła się Harry , z dumą stawiając akt na gzy msie kominka i cofając się o krok, żeby go podziwiać. – Ciało kobiece jest piękne, widziane w całej swojej naturalnej krasie. To dzieło sztuki. – Schowajcie to gdzieś – powtórzy ł Thorne głuchy m, groźny m tonem – bo inaczej to spalę. – On ty lko chce się okazać opiekuńczy – powiedziała ciotka Marmoset. – Trochę jest za gwałtowny , ale ma dobre intencje. Harry zerwała zielony szal z ramion Lark i zawiesiła go na płótnie, zakry wając większą część aktu. – Ach, ci małomiasteczkowi Filisty ni! Kiedy pokazaliśmy go proboszczowi, oniemiał i czerwone plamy wy stąpiły mu na twarz.
– Czy państwo… – odezwała się z trudem Kate, wciąż wpatrzona w malowidło nad kominkiem – …pokazali to pastorowi? – Ależ oczy wiście – odparła Lark. – Właśnie w ten sposób zdołaliśmy panią odszukać. Kate skrzy żowała ręce na piersi. Czuła się całkiem jak obnażona, choć w niewy tłumaczalny sposób. Nachy lona ku malowidłu, wpatrzy ła się w twarz kobiety . – Ale przecież to nie mogę by ć ja! – Nie, panno Tay lor. To nie pani. – Lord Drewe z głębokim westchnieniem wstał i powiedział do sióstr: – Narobiły ście niezłego bigosu, chy ba same rozumiecie. Jeśli ona teraz nie będzie chciała nas znać, możecie mieć pretensję ty lko do siebie. O czy m on mówi? Kate miała w głowie jeden wielki zamęt. Kapral zwrócił się do obecny ch poważny m, rozkazujący m tonem: – Daję wam jedną minutę na wy jaśnienia, bo w przeciwny m razie każę się wszy stkim stąd wy nosić. Nie dbam, żeście lordowie i damy . Panna Tay lor jest pod moją opieką i nie pozwolę jej krzy wdzić! Lord Drewe powiedział do niej: – Krótko mówiąc, jak moja siostra próbowała już wy jaśnić, jestem głową tego wędrownego cy rku, przy sparzającego mi niemały ch kłopotów. Szukaliśmy pani, bo sądzimy , że może pani by ć jego częścią. – Przepraszam – spy tała – częścią czego? Wy konał szeroki gest ręką, jakby chodziło o coś całkiem oczy wistego. – Naszej rodziny .
5 Pokój zawirował jej przed oczami. Borsuk zeskoczy ł na podłogę, a Kate nie zrobiła nic, żeby go schwy cić. Wokół niej Gramercy spierali się zawzięcie. – Mówiłem ci, że nie powinniśmy by li zaskoczy ć jej w ten sposób. – Przecież to właśnie nas wszy stkich zaskoczy ło. Przecież wcale nie wiedzieliśmy , zaczy nając dziś rano… – Och, mój drogi. Jak ona strasznie zbladła! Wszy scy by li tacy … tacy familijni. Kate z trudem potrafiła uwierzy ć, że mogłaby by ć częścią tej rodziny . Pokusa nadziei by ła jednak wielka, a opty mizm łatwo jej przy szedł. Nie chciała jednak postępować niemądrze. Najpierw należało się w ty m wszy stkim nieco zorientować. Gdy pozostali zawzięcie rozmawiali, ciotka Marmoset siadła koło niej. Wy ciągnęła z kieszeni coś małego w papierku. – Weź sobie korzenny cukierek, moja droga. Kate ujęła go machinalnie w palce. – No, dalej – zachęcała ją staruszka. – Włóż go do ust. Kate, nie wiedząc, jak jej odmówić, rozwinęła cukierek i zrobiła to. Och, jakże ją zapiekło. Łzy napły nęły jej naty chmiast do oczu. Słodki ogień palił ją w języ k. Z największy m trudem zdołała się powstrzy mać przed wy pluciem cukierka. – Mocny , co? Z początku bardzo piecze, ale bądź cierpliwa, a po jakimś czasie poczujesz słody cz. – Ciotka Marmoset poklepała ją po ramieniu. – Ta rodzina całkiem go przy pomina. A potem rzuciła cierpkim tonem, zwracając się do wszy stkich obecny ch w pokoju: – Hej, wy tam, uspokójcie się. Naty chmiast ucichli. Nawet ten markiz. – My ślę, że nie ma innej rady , ty lko trzeba opowiedzieć całą tę historię. – Sucha jak papier, pokry ta starczy mi plamami ręka ciotki Marmoset spoczęła na jej ramieniu. – By ł sobie kiedy ś mężczy zna, który się nazy wał Simon Gramercy , młody markiz Drewe. Podobnie jak wszy scy Gramercy , miał skłonność do gwałtowny ch i niestosowny ch namiętności. Szczególnie upodobał sobie sztukę i bardzo nieodpowiednią dziewczy nę. Córkę dzierżawcy z jego majątku w Derby shire, wy obrażasz to sobie? Kate kiwnęła głową, wciąż z okropny m korzenny m cukierkiem przy klejony m do języ ka. – Matka Simona, wdowa, by ła ty m strasznie zgorszona. Rodzice dziewczy ny wy dziedziczy li ją. Simon nie chciał jednak o niczy m sły szeć. Uwił sobie z tą swoją muzą miłosne gniazdko w Ambervale. Ukry wali się w nim przez kilka miesięcy , spędzając wesoło czas na malowaniu, pozowaniu i namiętny m…
– Ciotko Marmoset… – Doprawdy , kiedy się zobaczy ten portret, nic już chy ba nie może człowieka mocniej poruszy ć – ciągnęła stara dama. – Ale tak czy owak zdrowie biednego Simona bardzo podupadło. Następną rzeczą, jaką rodzina o nim usły szała, by ła wieść, że nie ży je. Zmarł nagle i tragicznie. A nikt nie wiedział, co się stało z córką farmera. Najwy raźniej znikła bez śladu. Może i ona zachorowała? Może stała się muzą innego mężczy zny ? Nikt nie potrafił dojść prawdy . Ty tuł przeszedł na kuzy na Simona, mojego szwagra. A potem, po jego śmierci, na Evana. – Wskazała na lorda Drewe. – Czy wciąż pani nic nie rozumie? – spy tała Lark. – Sporządzimy później dla pani dokładny opis – powiedziała Harry . Kate wpatry wała się w malowidło. – Jestem do niej podobna, przy znaję, ale mam ty lko dwadzieścia trzy lata. No i… – Wskazała na swoje znamię. – Och, to ry s rodzinny – stwierdziła Lark. – Ma je wielu Gramercy ch. U Harry to ty lko nieduży pieprzy k, a moje znamię zakry wają włosy . Evan ma je za uchem. Pokaż jej, Evan. Lord Drewe odwrócił się naty chmiast, żeby widać by ło jego kark. Tak, miał ciemnoczerwone znamię pod starannie zawiązany m halsztukiem. – Teraz chy ba wszy stko jest zrozumiałe? – spy tała Lark. – Gdy znaleźliśmy ten obraz na stry chu, stało się jasne, że musi przedstawiać ukochaną Simona. Nikt z nas jednak nie wiedział, że by ła brzemienna. Co się stało z dzieckiem? – Doszliśmy do wniosku, że zmarło – przy znała Harry . – Bo inaczej z pewnością coś by śmy o nim usły szeli. Ale Lark nie potrafiła oprzeć się pokusie poszukiwań. Lark uśmiechnęła się. – Uwielbiam tajemnice. Gdy by dziecko przy szło na świat w Ambervale, wiedzieliby śmy , że musiał zostać jakiś ślad po jego narodzinach. Poszliśmy więc do miejscowej parafii, ale powiedziano nam, że kościół spalił się w 1782 roku i odbudowano go dopiero po dziesięciu latach. Jakiś wy padek z kadzielnicą i obiciem ścienny m… Lord Drewe chrząknął. – Ogranicz się do tego, co najważniejsze, Lark. Ze względu na pannę Tay lor. Lark skinęła głową. – A więc nie by ło żadny ch dokumentów. Później zaś parafię podzielono między trzy sąsiednie kościoły . Postanowiliśmy zrobić familijne wy cieczki, odwiedzając każdy z nich co ty dzień. – Ty lko nasza rodzina – powiedziała Harry – mogła uznać za wspaniałą rozry wkę żmudne przeglądanie zmurszały ch ksiąg parafialny ch w poszukiwaniu martwo urodzonej kuzy nki. Lark zignorowała słowa siostry . – Zaczęliśmy od kościoła St. Francis, bo leżał najbliżej. Nie mieliśmy szczęścia. W ty m ty godniu musieliśmy wy bierać między kościołem St. Anthony w Glen oraz St. Mary of the Marty rs. Przy znaję, że by łam za kościołem St. Anthony , bo podobała mi się ta pastoralna nazwa, ale…
– Ale nasza siostra postawiła na swoim i okazało się, że to właśnie by ł ten kościół, co trzeba. – Dzięki Bogu. Evan, pokaż księgę. Lord Drewe podał Kate opasły tom, który okazał się solidnie podniszczony m rejestrem parafialny m. Zdziwiło ją, że pozwolono mu zabrać ją z kościoła. No, ale w końcu to właśnie on płacił za utrzy manie pastora. Przy puszczała, że wszelkiemu żądaniu miejscowego markiza trudno by ło odmówić. Otworzy ł księgę na zaznaczonej uprzednio stronie, odnalazł palcem odpowiednią rubry kę i przeczy tał głośno: – Katherine Adele, urodzona dwudziestego drugiego lutego w roku 1791. Ojciec, Simon Langley Gramercy . Matka, Elinor Marie. – Katherine? – Serce Kate zaczęło gwałtownie łomotać. – Powiedział pan: Katherine? Lark podskoczy ła gwałtownie w fotelu, podniecona. – Tak. Przejrzeliśmy księgi z kilku następny ch lat. Żadnej wzmianki o śmierci. O chrzcie też nie, ale ani słowa o śmierci. Spy taliśmy pastora, czy sły szał o jakiejś Katherine w tej okolicy , która by łaby w odpowiednim wieku. Odrzekł, że nie. Powiedział jednak, że niedawno otrzy mał list…. – List? – Borsuk trącił ją nosem w nogę, posadziła go więc sobie na kolanach. – Mój list? Przez kilka ostatnich lat gry wała na organach podczas niedzielny ch nabożeństw w kościele pod wezwaniem św. Urszuli. Nie żądała za to zapłaty , ty lko pewnej przy sługi. Każdego ty godnia pan Keane pozwalał jej przez całą godzinę przeszukiwać archiwa probostwa. W jego ogromnej księdze adresowej Kościoła anglikańskiego wy brała jedną z parafii i napisała do niej list, prosząc o odnalezienie w jej rejestrach dany ch doty czący ch wszy stkich dziewczy nek urodzony ch między 1790 a 1792 rokiem i ochrzczony ch jako Katherine, które potem nie by ły już wy mieniane w lokalny ch dokumentach. Zaczęła od parafii w pobliżu Margate i konty nuowała te poszukiwania, posuwając się coraz dalej po okolicy . Robiła to powoli. Przez ty godnie, miesiące i lata. Pastor podpisy wał i wy sy łał te listy za nią. Wy świadczy ł jej też inną przy sługę: utrzy mał wszy stko w sekrecie. Wielu mieszkańców miasteczka wy śmiałoby ją za poświęcanie tak wiele czasu i wy siłku na bezcelowe przedsięwzięcie. By liby zdania, że równie dobrze mogłaby wkładać kartki do butelek rzucany ch w morze. Kate jednak nie potrafiła zrezy gnować ze swoich zamiarów. Pokładała nadzieje w ty m coty godniowy m zwy czaju. Za każdy m razem, gdy poczta przy nosiła jej kolejne, przy gnębiające „nie” – lub, jeszcze gorzej, gdy całe miesiące mijały bez żadnej odpowiedzi, co pozwalało jej sądzić, że znowu nie odkry ła niczego – słuchała głosu rozbrzmiewającego wewnątrz niej: „Bądź dzielna, moja Katie”. A teraz… Teraz cukierek ciotki Marmoset niemal się już rozpuścił w jej ustach i okazało się, że starsza pani miała rację. Kate poczuła na języ ku gęstą, cudowną słody cz. Delektowała się nią.
– Owszem – przy taknęła Lark – to by ł twój list. A ja poczułam w duszy , że naszą Katherine musisz by ć ty . Naty chmiast wy ruszy liśmy i jechaliśmy przez całe popołudnie, żeby tu przy by ć kilka godzin temu. – Pokazaliśmy twojemu pastorowi to – Harry wskazała na obraz – i gdy ty lko oprzy tomniał po doznany m wstrząsie, powiedział nam, że panna Kate Tay lor jest niezwy kle podobna do osoby z tego portretu. – Oczy wiście w górny ch partiach – zwróciła się Lark z dy skretny m uśmiechem do kaprala Thorne’a. – No i właśnie by łaś to ty , moja droga. – Ciotka Marmoset poklepała Kate ty m razem po kolanie. – Znaleźliśmy cię. Wszy stko wskazuje, że jesteś zapewne zagubioną dawno temu córką markiza. Te słowa niemal zwaliły ją z nóg, ale potem podniecenie nagle minęło. Tego by ło dla niej za wiele. Miała rodziców, którzy nazy wali się Simon i Elinor. Znała datę swojego urodzenia. Miała drugie imię. Jeśli to prawda. Jeśli temu wszy stkiemu można by ło uwierzy ć! – Ale ja nigdy nie ży łam w okolicach Kenmarsh – powiedziała. – Wy chowy wałam się w Margate School jako jej podopieczna i skończy łam ją ledwie cztery lata temu. Stamtąd przy jechałam tu, żeby dawać lekcje muzy ki. – A gdzie by łaś, nim się dostałaś do Margate? – spy tał lord Drewe. – Niestety nie pamiętam tego dokładnie. Chciałam spy tać o szczegóły moją nauczy cielkę. – O Boże, czy żby okropna wizy ta u panny Paringham odby ła się tego samego popołudnia? – Powiedziała mi, że by łam podrzutkiem. Kate spojrzała na kobietę z portretu, zapewne swoją matkę. Czy zmarła? Czy oddała niemowlę obcy m, niezdolna wy chować je na własną rękę? Ale czułość, z jaką trzy mała dłoń na zaokrąglony m łonie, świadczy ła, że kochała dziecko, które w nim spoczy wało. Jakież to zdumiewające, że ona, Kate, jest na ty m obrazie wewnątrz jej ciała, że porusza się w nim jako płód i… Że jest kochana. – Moje biedactwo – szepnęła Lark – nie potrafię sobie nawet wy obrazić, jak musiałaś cierpieć. Nie zdołamy już cofnąć ty ch lat, ale zrobimy dla ciebie, co ty lko można. – Naturalnie – przy taknął jej Drewe. – Musimy zainstalować cię w Ambervale najszy bciej, jak to ty lko możliwe. Kiedy wrócę wieczorem do domu, przy ślę tu służącą, żeby ci się pomogła spakować. – Nie potrzeba. – Czy masz własną służącą? Kate roześmiała się z zażenowaniem. – Nie, ale rzeczy do spakowania nie będzie zby t wiele. My ślę ty lko, że może nie wy pada wam zapraszać mnie do waszego domu. Lord Drewe zdziwił się, zaskoczony .
– Ależ oczy wiście, że wy pada. Przecież to nasza siedziba rodzinna. Siedziba rodzinna… Słowa te sprawiły , że boleśnie zaparło jej dech. – Ale… czy nie będę tam osobą kłopotliwą? – Skądże znowu! – rzuciła Harry . – Nasz brat Bennett skutecznie odgry wa taką właśnie rolę i zazdrośnie strzeże swojego przy wileju przed wszelkimi domniemany mi uzurpatorami. – No i dlaczego miałaby ś okazać się osobą kłopotliwą, moja droga? – spy tała ciotka Marmoset. – Jeśli nawet to, o czy m mówicie, jest prawdą… jestem ty lko nieślubną, daleką kuzy nką waszej rodziny , a urodziła mnie córka dzierżawcy . Kate czekała, jakie wrażenie wy wrą na nich te słowa. Czy żby ludzie tak wy soko postawieni jak Gramercy chcieli się spoufalać z nieślubną krewną? – Możesz się nie martwić, że wy niknie z tego jakiś skandal – powiedziała Lark. – Skandal zawsze łączy się z naszy m nazwiskiem, podobnie jak spora zamożność, ale nikt z nas o to zby tnio nie dba. Ciotka Marmoset od dzieciństwa wpajała nam naukę, że… – Należy się wy strzegać korzenny ch cukierków – wtrąciła Harry . – Rodzina przede wszy stkim – ciągnął lord Drewe. – Może jesteśmy dziwny mi ary stokratami, ale trzy mamy się razem i wspieramy podczas skandali, niepowodzeń oraz rzadkich chwil triumfu. – Wskazał na rejestr parafialny . – Simon uznał swoją córkę i dał jej nazwisko. Jeśli więc jest nią pani, panno Tay lor… Dramaty czna pauza sprawiła, że powietrze w pokoju jakby zgęstniało. – …to nie jest pani wcale panną Tay lor, ty lko Katherine Adele Gramercy .
Katherine Adele Gramercy ? Akurat! Thorne zacisnął szczęki. Nie by ł człowiekiem, któremu słowa przy chodzą z łatwością, a ta sy tuacja wy magała elokwencji. Natomiast on my ślał ty lko o działaniu. Miał szczerą ochotę otworzy ć drzwi na oścież i wy kopać ty ch wszy stkich wy gadany ch ary stokratów na zewnątrz. A potem porwać pannę Tay lor w ramiona i zanieść ją na górę, żeby sobie wy poczęła, jak należy , bo potrzebowała tego po kilku ostatnich godzinach. By ła śmiertelnie blada. Sam zaś chciałby położy ć się tam koło niej, ale nie śmiał tego zrobić. W przeciwieństwie do ty ch zarozumiały ch intruzów by ł bowiem człowiekiem powściągliwy m. Sły szał o ary stokraty czny m potomstwie, które by wa głupawe i ma kiepskie zęby . Ta rodzina wy rażała się z kolei tak, jakby cierpiała na chorobliwy słowotok. Wszy stko, co ci ludzie gadali, wy glądało na bzdury . Nie mógł uwierzy ć, że chcieli zabrać ze sobą pannę Tay lor. Nie mógł uwierzy ć, że ona bierze to pod uwagę. Przecież by ła rozsądna. Zaraz też dała do zrozumienia, że nie wszy stkiemu wierzy . – Jesteście bardzo uprzejmi, ale obawiam się, że nie mogę opuścić Spindle Cove zby t szy bko.
Mam tutaj pewne zobowiązania. Lekcje, uczniów. Doroczny jarmark odbędzie się już za ty dzień, a ja jestem odpowiedzialna za muzy kę i tańce podczas niego. – Och, uwielbiam jarmarki! – Najmłodsza z zebrany ch znów podskoczy ła na krześle. Thorne zauważy ł to i uznał za iry tujący nawy k. – To dosy ć skromny festy n, ale bawimy się na nim doskonale. Urządza się go głównie dla dzieci, w zrujnowany m zamku. Kapral Thorne i jego ludzie również przy ty m pomagają. Po chwili wahania panna Tay lor ciągnęła: – W każdy m razie państwo zapewne chcieliby potraktować to… to… pokrewieństwo trochę bardziej formalnie przed zaproszeniem mnie. No, bo gdy by wasze przy puszczenia okazały się my lne i gdy by m wcale nie by ła waszą kuzy nką… – A ten portret? – zaprotestowała młodsza z dam. – A rejestr parafialny ? A znamię? – Panna Tay lor ma słuszność – uznał lord Drewe. – Musimy dowieść, że to nie ty lko jakaś koincy dencja. Wy ślę ludzi, żeby zebrali wiadomości w szkole i zbadali okolicę wokół Ambervale. Nie wątpię jednak, że dość łatwo odkry jemy powiązania między pani dzieciństwem a szkołą w Margate, jeśli przeprowadzimy dokładne poszukiwania. Thorne wiedział, że ludzie lorda Drewe nie znajdą żadny ch powiązań między rejestrem parafialny m a szkołą w Margate. Mógłby wy jaśnić im dokładnie, gdzie Kate Tay lor spędziła najwcześniejsze lata ży cia. Przekonałaby się wtedy , jak długo ci ludzie będą obstawać przy ty m, że jest ich krewną. By łby to niesły chany skandal, a chodziłoby o krańcowe, niemoralne plugastwo. Powiedział jednak ty lko ty le: – Panna Tay lor nigdzie z państwem nie pojedzie. Wszy stko, o czy m tu by ła mowa, to ty lko domy sły . A my nawet nie wiemy dobrze, kim jesteście. Panna Tay lor przy gry zła wargę. – Kapralu Thorne, jestem pewna, że… – Nie, nie – zaprotestowała ta z sióstr, która nosiła się jak mężczy zna – nasz zacny kapral ma zupełną słuszność, panno Tay lor. Możemy by ć przecież szajką handlarzy biały mi niewolnikami, krwiożerczy mi ludożercami albo okulty stami szukający mi dziewicy stosownej do złożenia jej w ofierze. Thorne nie sądził, żeby Gramercy by li szajką handlarzy biały mi niewolnikami czy okulty stów, lecz wy dawali mu się łagodny mi wariatami. A choć wiedział, sporo o dzieciństwie Kate Tay lor, musiał przy znać, że nie ma pewności, czy nie są czasem jej kuzy nami. Całkiem możliwe. Nie urodziła się tutaj. Zgadzało się też imię i rok urodzenia. Wszy stkiego tego, łącznie z obrazem i znamieniem, nie można by ło łatwo odrzucić. A jednak coś mu się tu nie podobało. Nie ufał ty m ludziom ani całej tej historii. Może pomy lili się co do domniemanego pokrewieństwa, a wtedy panna Tay lor doznałaby upokorzenia i zapewne stała się pośmiewiskiem. Równie dobrze jednak mogli rzeczy wiście by ć jej krewny mi i w jakiś dziwny sposób zaniedby wali jej istnienie przez ponad dwadzieścia trzy lata, pozwalając jej wieść nędzne ży cie w samotności i ubóstwie.
W najlepszy m razie by li niedbali. W najgorszy m postąpili kary godnie. Nie ufał im, gdy by nawet chodziło o najbliższe pięć minut przy szłości panny Tay lor, a co dopiero o całe jej ży cie. – Ona nie pojedzie z wami – powtórzy ł. – Nie pozwolę jej. – Może wy jaśni mi pan – powiedział chłodny m tonem Drewe – kim właściwie jest dla panny Tay lor. Thorne zrozumiał, jakiego wy boru ma dokonać. By ło to jasne jak słońce. Albo powie głośno to, co już miał na końcu języ ka – słowa, o który ch nawet mu się wcześniej nie śniło – albo pozwoli pannie Tay lor zabrać się stąd razem z rodziną Gramercy i ty m samy m zrzeknie się wszelkich praw do dbania o jej bezpieczeństwo i szczęście. Raz na zawsze. Nie miał wy boru. Wy powiedział te słowa. – Jestem jej narzeczony m – oznajmił. – Zaręczy liśmy się i wkrótce weźmiemy ślub.
6 Kate poruszy ła się gwałtownie na krześle. Chy ba się przesły szała. Zaręczy ny ? Ślub? – Gratuluję ci, moja droga. – Ciotka Marmoset uścisnęła jej rękę. – Masz tu jeszcze jeden korzenny cukierek. – Ależ doprawdy – Kate wreszcie odzy skała mowę – ja wcale nie… Nim zdołała głośno zaprotestować, wielka dłoń Thorne’a spoczęła na jej ramieniu i ścisnęła je mocno. By ł to krótki, ale jednoznaczny sy gnał. Nie protestuj. – Nikt nam nie wspomniał o twoich zaręczy nach – powiedział lord Drewe, wodząc podejrzliwy m wzrokiem od Kate do Thorne’a i z powrotem. – Ani proboszcz, ani gospody ni… – Jeszcze nikomu o ty m nie mówiliśmy – odparł Thorne. – Zaręczy liśmy się całkiem niedawno. – A kiedy ? – Przy jęła moje oświadczy ny dzisiaj, kiedy śmy wracali z Hastings. – Thorne zdjął rękę z ramienia Kate i strzepnął źdźbło słomy z jej włosów, dając jej dy skretnie do zrozumienia, że powinna się uczesać. Kate poczerwieniała, bo jego aluzję zauważono w cały m salonie. Wszy scy unieśli brwi. Lark by ła rozpromieniona. – Och, wiedziałam, że coś się między wami szy kuje. No, bo dlaczego wróciłaś do domu późno, wy glądając tak… – tu zawiesiła głos i przy jrzała się zabrudzonej sukni Kate, a także jej zwichrzony m włosom – tak… naturalnie. Nogi krzesła zaskrzy piały , gdy Kate zerwała się z niego gwałtownie. – Kapralu Thorne, czy mogliby śmy zamienić kilka słów na osobności? Posłała Gramercy m nerwowy uśmiech na znak przeprosin. – Co pan najlepszego zrobił? – sy knęła, gdy poszedł w ślad za nią do kąta koło fortepianu. Wiedziała z doświadczenia, że mogą tam spokojnie porozmawiać i nikt ich nie usły szy . – Ledwie pan mi powiedział, że do mnie absolutnie nic… nie czuje, a teraz usły szałam, że jesteśmy zaręczeni! – Czuwam nad panią. – Czuwa pan? I śmie pan mówić, że my … że jesteśmy … – Oni już tak wcześniej my śleli – powiedział. – Proszę mi wierzy ć. Przy wiozłem panią do domu w nocy , a wy gląda pani, jakby się w sianie wy tarzała. – Ja… – A potem jeszcze usły szeli, że dałem pani szczeniaka. No to co innego mogli sobie pomy śleć? Policzki ją paliły . Odwróciła wzrok. – A te rumieńce też coś mówią.
Cóż mogła na nie poradzić? Zaczerwieniła się jeszcze mocniej, kiedy przy pomniała sobie, z jaką śmiałością przesunął palcami po jej włosach. – Nie ma rady – ciągnął. – Nie obejdzie się bez ślubu. – Ależ my nie… – W ciszy , jaka potem nastąpiła, Kate zlękła się, czy w jej głosie nie zabrzmiało rozczarowanie. – Oczy wiście, że nie możemy . Nie mam najmniejszej ochoty wy chodzić za pana. Powiem im o ty m naty chmiast. – By łby to błąd. – Jego ręce znów powędrowały ku jej ramionom, osadzając ją w miejscu. – Proszę mnie posłuchać. Nie ma pani innego wy jścia. – Nie mam innego? Głos się jej załamał. By ła zdruzgotana, wy czerpana, zdezorientowana. Przy najmniej częściowo z jego winy . Może nawet w większej części z jego winy . Musiała mu przy znać, że się tego nie zapierał. – Kończy się bardzo długi dzień – zaczął. – Stara nauczy cielka źle panią potraktowała. Woźnica także. A potem pojawili się ci ludzie i wy jechali ze swoją bajeczką, a także kieszeniami pełny mi słody czy . Chce ich pani widzieć z jak najlepszej strony , bo taką już pani ma naturę. Ale ja powiadam: coś tu nie jest w porządku i z nimi, i z tą ich history jką. – Czemu pan tak mówi? Po długim westchnieniu odparł: – Coś takiego czuję. Otworzy ła szeroko oczy i spojrzała na niego gniewnie. – Czuje pan? Coś podobnego. My ślałam, że pan nie czuje niczego. Zignorował jej uszczy pliwą uwagę. – Nie wie pani dokładnie, o co im chodzi. A oni znów nie całkiem ufają pani. To ry zy kowna sy tuacja, a pani nie ma opiekuna ani krewny ch, którzy by dbali o pani interes. Ty lko mnie. Ale ja nie mogę zadbać o panią, bo nie mam po temu żadny ch praw, chy ba że sam jakieś zgłoszę. Nie miał do niej praw. Kate nie wiedziała, jak ma przy jąć te słowa. Przez całe ży cie nikt nawet nie próbował zgłaszać do niej żadny ch praw. A tego wieczoru zdarzy ło się to aż dwukrotnie. Coś w ty m wszy stkim by ło nierealnego. Późna pora, zbieg okoliczności, całkowita obcość przy jezdny ch. Nie wiedziała, komu w tej chwili może wierzy ć. Po szalony m dniu, po ty m, jak po południu spotkała Thorne’a, najmniej chy ba mogła polegać na własny m zrozpaczony m sercu. Potrzebowała sprzy mierzeńca. Ale czy akurat jego? – Czy pan naprawdę sądzi, że powinniśmy się zaręczy ć? Pan i ja? Zmarszczy ł brwi. – Ja nie udaję, panno Tay lor. Nie ma w ty m żadnego oszukaństwa. My ślę o prawdziwy ch zaręczy nach, żeby pani ofiarować prawdziwą opiekę. Ale jak ty lko pani sy tuacja się wy klaruje, może pani ze mnie zrezy gnować. – Zrezy gnować – powtórzy ła za nim. – Zrezy gnować z zaręczy n. Dama zawsze może je zerwać, a jej reputacja na ty m nie ucierpi.
Jeśli się okaże, że jest pani naprawdę krewną Gramercy ch, nikt nie będzie się spodziewać, że mnie poślubi. – A jeśli nie uda się dowieść mojego pokrewieństwa? Zmarszczy ł czoło. – Nawet i wtedy nikt się tego nie będzie spodziewał. Również tak przy puszczała. Całe Spindle Cove wiedziało, że pasowali do siebie z Thorne’em akurat tak, jak ogień i woda. – W takim razie, dlaczego pan to zrobił? – spy tała, usiłując wy czy tać coś z jego twardy ch ry sów. – Czemu panu na ty m zależało? – Czemu… – Z głuchy m westchnieniem puścił ją. – Mam obowiązek dbać o panią, panno Tay lor. Za dwa ty godnie poproszę, żeby lord Ry cliff zwolnił mnie honorowo ze służby . Gdy by m oddał najbliższą przy jaciółkę jego żony pod kuratelę podejrzany m obcy m ludziom, mógłby odnieść się nieży czliwie do mojej prośby . – Ach, to już wy gląda sensownie – przy znała. No wreszcie. Twarda, pozbawiona emocji odpowiedź by ła czy mś względnie swojskim. – Przepraszam – powiedziała, odwracając się ku Gramercy m. – Powinnam by ła wcześniej wspomnieć o zaręczy nach. – Sięgnęła po dłoń Thorne’a, usiłując spojrzeć mu czule w oczy . – Ale one by ły czy mś tak niespodziewany m! Nie mieliśmy nawet czasu, żeby powiedzieć o ty m naszy m przy jaciołom, prawda… – urwała, uświadomiwszy sobie, że nie zna nawet jego imienia. Posłuż się jakimś czuły m słówkiem, powiedziała sobie w duchu. Mój drogi, mój kochany , kochanie, najdroższy . Jakimkolwiek. – … mój miły ? – zakończy ła, uśmiechając się błogo. Ach. Teraz błękit ty ch oczu przestał by ć lodowaty . Thorne mocniej uchwy cił jej dłoń. Wy raźnie się ziry tował, a ona poczuła nie wiadomo czemu ulgę. W jakiś dziwny , niespodziewany sposób sprawienie mu przy krości spowodowało, że wszy stko znów zdawało się wracać do normy . Lord Drewe stanął na środku pokoju, emanując wręcz godnością i władczy m charakterem. – Niech się więc tak stanie. Kate poczuła nagle absolutną pewność, że cokolwiek lord Drewe powie, to naprawdę się stanie. Nawet gdy by oświadczy ł, że z nieba zaczną spadać korzenne cukierki. – Panno Tay lor, widzę, że przy by liśmy trochę nie w porę. Ma pani pewne zobowiązania, niedaleki jarmark i osobiste sprawy do załatwienia. No i, oczy wiście, nie ma pani ochoty odjeżdżać stąd tuż po zaręczy nach. Wsparła się na ramieniu Thorne’a. – Ależ oczy wiście. – A więc nie możemy żądać, by zaraz opuściła pani Spindle Cove. Odetchnęła z ulgą. Dzięki Bogu, lord Drewe by ł trzeźwo my ślący m człowiekiem i wszy stko zrozumiał. Powróci teraz do Ambervale, będzie nadal prowadził poszukiwania i powiadomi ją o rezultacie. Może raczej na piśmie niż podczas wizy ty o późnej porze. – Ma pani wiele do roboty – ciągnął – podczas gdy my jesteśmy właściwie na wakacjach.
Dlaczego jednak nie mieliby śmy ich spędzić tutaj? Kate poczuła, że dławi ją w gardle. – A więc… a więc państwo zamierzacie się tu zatrzy mać? W Spindle Cove? W Królowej Ruby ? Wszy scy ? – Czy ż jest jakaś inna gospoda w miasteczku? Pokręciła głową. – Nie, ale ta nie przy jmuje męskich gości. Lord Drewe wzruszy ł ramionami. – Zauważy łem tawernę po drugiej stronie miejskich błoni. Z pewnością jej właściciel ma jakiś pokój do wy najęcia. Nie wy magam niczego nadzwy czajnego. Och, oczy wiście że nie. Ty lko że jest markizem. By ły to nieprzewidziane komplikacje. Inną rzeczą by ło powiedzieć ty m ludziom, że zaręczy ła się z Thorne’em, a inną – mieszkać tu, w Spindle Cove, jako jego narzeczona. O Boże. Nikt z miasteczka jej nie uwierzy . Drewe znów zabrał głos. – Pomówię z panią Nichols o pokojach dla pań i zaraz poślę po nasze rzeczy . – Ależ to chy ba niekonieczne – powiedziała Kate. – Wakacje rzadko są koniecznością – odparła ciotka Marmoset. – W ty m właśnie cały ich urok, kochanie. – Nie chcę sprawiać państwu kłopotu. – To żaden kłopot. Spindle Cove jest nadmorską miejscowością dla niety powy ch dam, prawda? – Lord Drewe rozłoży ł ręce, wskazując na siostry i ciotkę. – Tak się składa, że mam tu ze sobą trzy niety powe damy , a wszy stkie bardzo chciały by się rozerwać. Co zaś do mnie, zwy kłem moje sprawy załatwiać korespondency jnie. Mogę to robić wszędzie. – Umieram z ochoty , żeby zobaczy ć jarmark – oświadczy ła Lark. – Trochę morskich kąpieli świetnie mi zrobi – powiedziała ciotka Marmoset. – Ogromnie mi odpowiada my śl o zatrzy maniu się w Spindle Cove – stwierdziła Harry , obciągając kamizelkę i wstając z fotela. – Ames zzielenieje z zazdrości, co mnie niesły chanie cieszy . – Jak pani zatem widzi, panno Tay lor, jest to idealne wy jście. W ten sposób nie musimy odry wać pani od przy jaciół i będziemy mieć mnóstwo czasu, żeby tu pozawierać znajomości. – Owszem, ty lko że… – Kate przy gry zła wargę. – To jest małe miasteczko. Czy mogę prosić, by śmy zachowali dla siebie świadomość mego możliwego pokrewieństwa? Chciałaby m ograniczy ć do minimum domy sły i plotki… gdy by to wszy stko miało spełznąć na niczy m. Mogła ty lko ży wić nadzieję, że co najmniej trzy dziewczy ny nie podsłuchują ich teraz pod drzwiami salonu. – Oczy wiście. – Lord Drewe urwał i zastanawiał się przez chwilę. – My też szczerze nienawidzimy plotek. Wy chowano nas w niechęci do poufałości, choć to smutne. A co do ludzi spoza tego pokoju… to zatrudnimy panią w charakterze nauczy cielki muzy ki dla Lark.
Wy starczy ? Lark podeszła do niej. – Prawdę mówiąc, mogłaby m na ty ch lekcjach skorzy stać. Jestem do niczego, jeśli chodzi o grę na fortepianie, ale może spróbowałaby m sił na harfie? Ciepły uśmiech Lark wzruszy ł szczerze Kate, podobnie jak aprobata Harry , budzące zaufanie słowa lorda Drewe, a także smak cukierka ciotki Marmoset na języ ku. By li rodziną i chcieli spędzić czas razem z Kate. Chcieli ją poznać. Nawet jeśli miałoby to potrwać ty lko kilka dni, warto by ło podjąć takie ry zy ko. Nawet jeśli miało się to łączy ć ze znoszeniem kłopotliwego narzeczeństwa z Thorne’em. Aż za dobrze wiedziała, co on teraz czuje. – Zgoda – powiedziała, patrząc kolejno na wszy stkich Gramercy ch z ostrożny m uśmiechem. – Sądzę, że sprawa jest załatwiona.
Załatwiona. Gdy położy ła się później do łóżka, czuła, że nic nie jest załatwione. Kiedy po raz ostatni w nim poprzednio spała, by ła sierotą i starą panną. W ciągu tego szalonego dnia okazało się, że ma czworo potencjalny ch kuzy nów, dostała w prezencie wielorasowego pieska i zawarła ty mczasowe narzeczeństwo. Nic nie zostało załatwione. Wręcz przeciwnie. W głowie jej wprost szumiało z podniecenia i ry sujący ch się przed nią możliwości. No i ten pocałunek. Mimo wszy stkiego, co się łączy ło z rodziną Gramercy , nie mogła o nim zapomnieć. Co za okropność. By ła straszliwie znużona i wy czerpana. Rozpaczliwie pragnęła zasnąć, ale gdy zamy kała oczy , za każdy m razem czuła żar jego silny ch ust na swoich. Za każdy m razem. Gdy by ty lko zdołała nie zamy kać oczu podczas pocałunku, uniknęłaby zapewne skojarzeń. Ale nie. Wy starczy ło je zamknąć, a wspomnienie zaraz powracało. Kiedy przy my kała powieki, wargi jej nabrzmiewały , a całe ciało drżało od jakiegoś gwałtownego i zarazem niepożądanego wrażenia. Powinna się by ła dać komuś pocałować kilka lat wcześniej, może wtedy to wrażenie nie by łoby tak dojmujące. Któraż to dziewczy na całuje się po raz pierwszy w dwudziesty m trzecim roku ży cia? Nawet się jej nie podobał. Co za okropny , nieczuły człowiek. My śl o rodzinie – upominała siebie samą, wpatrując się w belki sufitu. – My śl o urodzinach w luty m. O bezwsty dnie obnażonej kobiecie z obrazu, z taką czułością gładzącej wy pukły brzuch. Może by ła twoją matką. Jeśli ma przeleżeć całą noc bezsennie, to niech właśnie te my śli nie dadzą jej usnąć. Nie pocałunek bez znaczenia, pocałunek mężczy zny , który nic do niej nie czuł, a w zaręczy nach z nią widział jedy nie sposób na ułatwienie sobie pewny ch zamiarów. Nie wolno jej my śleć o nim dłużej. Nie wolno.
Schwy ciła poduszkę, ukry ła w niej twarz i jęknęła głucho. A potem przy cisnęła ją z całej siły do piersi. Spójrz, w ogrodzie piękne kwiatki, Róże, orchidee rzadkie… Na wpół śpiewała, na wpół szeptała w ciemności znane sobie dobrze słowa, pozwalając, żeby melodia otulała ją wokoło niczy m kołdra. Niemądra dziecinna ry mowanka by ła jej najwcześniejszy m wspomnieniem z dzieciństwa i zawsze koiła jej nerwy . Chryzantemy krągłe z listkiem Tańczą, tańczą dla was wszystkie… Gdy ucichła ostatnia nuta, powieki Kate zamknęły się i już więcej nie podniosły . Śniła o gorący m, gwałtowny m pocałunku, który trwał całą noc.
7 Och, panno Tay lor! Miałam nadzieję, że się tu pani dziś pokaże. Kate zamarła, stojąc w drzwiach sklepu z towarami mieszany mi. Sally Bright, miejscowa sklepikarka i plotkarka, uniosła głowę znad książki rachunkowej i uśmiechnęła się do niej chy trze. – Nie mogę się doczekać, żeby o wszy stkim usły szeć. – Och, proszę nie pozwolić, żeby ta plotka obiegła całe miasteczko. Kate sama ledwie mogła uwierzy ć w rozmowę z rodziną Gramercy poprzedniego wieczoru, a jeszcze mniej miała ochoty na wy jaśnienia. – Usły szeć o czy m? – O pani i o kapralu Thorne. Panno Tay lor, musi mi pani o ty m opowiedzieć. Daruję pani cały kredy t, ale chcę znać każdy szczegół. Podobno się pani zaręczy ła. – Dziewczy na z naciskiem wy mówiła ostatnie słowo. Kate przy mknęła oczy . Ach, o to chodziło. Sprzedawczy ni chciała usły szeć o niej i o kapralu. Z trudem mogła widocznie w to uwierzy ć. – Mówi pani, że się zaręczy łam? Oczami wy obraźni Sally widziała już koronkowy czepek. Kate poprawiła ciężki koszy k na ramieniu. Pani Highwood stała w najdalszy m kącie sklepu. Towarzy szy ła jej najstarsza z trzech córek, Diana. – Kto się zaręczy ł? – spy tała starsza dama. Pani Highwood miała już swoje lata, ale gdy ktoś wspominał o małżeństwie, odznaczała się zdumiewająco wy czulony m słuchem, godny m psa gończego. Kate znalazła się jak w potrzasku między tą matroną, niesły chanie ciekawą wszy stkiego, co doty czy ło małżeństwa, a złaknioną plotek Sally . Niech już raz będzie po wszy stkim. – Panna Tay lor z kapralem Thorne – oznajmiła gorliwie Sally . – Dopiero co, wczoraj, kiedy wracali z Hastings. – Skąd pani już o ty m wie? – spy tała ze zdumieniem Kate. – Pani nowa uczennica przy szła tutaj. Lady Lark. Tak się nazy wa, prawda? Zajrzała do sklepu z samego ranka, żeby kupić proszek do zębów, i powiedziała mi o wszy stkim. Pani Highwood podeszła jak najbliżej do kontuaru. – Panna Tay lor zaręczona z kapralem Thorne’em? Nie mogę uwierzy ć. – Czy to prawda, Kate? – spy tała Diana. – Doprawdy , co za… niespodzianka. Oczy wiście, że to musiała by ć niespodzianka. Obie z Dianą by ły przy jaciółkami i Kate nie ty lko nigdy nie powiedziała starszej pani Highwood, że podoba się jej kapral Thorne, ale wręcz napomy kała, że go nie cierpi.
No, bo istotnie go nie cierpiała. By ł okropny , obojętny , bez głębszy ch uczuć, a teraz… – Prawda – odparła, choć w duchu zży mała się nieznośnie. – Zaręczy liśmy się. Przecież ty lko ty mczasowo, upomniała siebie samą bez słów. – Ale jak do tego doszło? – spy tała Diana. – Niespodziewanie. – Kate zrzuciła py chę z serca. – Pojechałam do Hastings po nowe nuty i spóźniłam się na ostatni dy liżans. Na ulicy spotkałam przy padkiem kaprala, a on się zaofiarował, że odwiezie mnie do domu. – No i co potem? – Potem zatrzy maliśmy się za rogatką, żeby koń odpoczął… i porozmawialiśmy o ty m, co by ło i co będzie. A kiedy późny m wieczorem wróciłam do Królowej Ruby , by liśmy już zaręczeni. No i to wszy stko by ło przecież prawdą. Sally odęła wargi. – To najmniej ciekawe opowiadanie, jakie kiedy kolwiek sły szałam! Powinna nam pani zdradzić więcej. Czy ukląkł na jedny m kolanie i oświadczy ł, że panią kocha? Czy by ł jakiś pocałunek? Kate nie wiedziała, co jej odpowiedzieć. Owszem, by ł pocałunek. Pierwszy pocałunek powinien by ć okazją do tego, żeby aż kipieć z podniecenia i zdradzić wszy stkim przy jaciółkom zapierające dech szczegóły . A ty mczasem ona pragnęła jedy nie ukry ć swoje upokorzenie. – Proszę ty lko na siebie spojrzeć – powiedziała Sally . – Jest pani czerwona jak lak do pieczęci. To musiał by ć bardzo solidny pocałunek. Ten mężczy zna nie jest mnichem. Będzie pani szczęśliwą panną młodą, panno Tay lor. Sły szałam o różny ch historiach… Zapisała coś w księdze rachunkowej. Pani Highwood z głośny m trzaskiem rozłoży ła wachlarz i zaczęła nim gwałtownie poruszać. – Upał jest nie do zniesienia. Słabe zdrowie Diany zmusiło nas do poby tu w tej nadmorskiej miejscowości, właśnie wtedy gdy cała Anglia świętuje zwy cięstwo sił sprzy mierzony ch. Tkwimy tutaj skazane na to, by nie przegapić szans matry monialny ch, całkiem jakby śmy wy patry wały statków na brzegu. A teraz sły szy my , że panna Tay lor się zaręczy ła! Diana uśmiechnęła się do Kate przepraszająco. – Mamo, chciałaś, jak sądzę, powiedzieć, że cieszy my się z tej wiadomości i ży czy my Kate wszy stkiego najlepszego? – Wszy stkiego najlepszego – mruknęła pani Highwood. – O tak, panna Tay lor może się cieszy ć, ale my ? Diano, py tam cię, z czego my miały by śmy się cieszy ć? Z czego? – Ostatnie słowo wy powiedziała tak przeciągle, jakby to by ł lament. – Każdy , kto się liczy , jest tego lata w Londy nie. Łącznie z twoją siostrą, która – przy pominam ci o ty m – poślubiła niedawno wicehrabiego. – Pamiętam o ty m, mamo – odparła Diana i odkaszlnęła z przy gnębieniem w chusteczkę. – Niestety , moje zdrowie nagle się pogorszy ło. – Jesteś dziś bardzo blada – powiedziała Kate.
Obie wy mieniły porozumiewawcze spojrzenia. Niedawne małżeństwo Minervy Highwood z lordem Pay ne by ło przy czy ną tego wy krętu. Gdy by pani Highwood postąpiła zgodnie z własny mi chęciami, zwaliłaby się na głowę nowożeńcom już w dniu ich przy jazdu do Londy nu, żądając składania wizy t zapoznawczy ch i wy dawania balów. Diana zaś chciała, by jej siostra spokojnie spędziła swój miesiąc miodowy , stąd nagłe i tajemnicze „pogorszenie się” jej zdrowia. – Powiadam ci – mruknęła pod nosem pani Highwood – że nawet suchoty , malaria i ty fus razem wzięte nie odwiodły by mnie od świętowania pokoju. – Ale chy ba nie bawiłaby się pani wtedy zby t dobrze – Kate nie potrafiła powstrzy mać się od ciętej uwagi – z kaszlem, dreszczami i gorączką? Pani Highwood spojrzała na nią ze szczerą niechęcią. W tejże chwili Sally zamknęła gwałtownie swoją książkę rachunkową. – Masz ci los! Panno Tay lor, wszy stko się rozsy pie! Ty m, co miało się rozsy pać, by ła zawartość koszy ka Kate. Borsuk zaczął się w nim wiercić, skórzana pokry wka pękła z trzaskiem i pies wy skoczy ł na zewnątrz, po czy m zaczął biegać po cały m sklepie, śmigając bły skawicznie z kąta w kąt. – Szczur, szczur! – wrzasnęła pani Highwood i z chy żością godną kobiety o dziesięć lat młodszej wskoczy ła naty chmiast na pobliską drabinkę sklepową. – To nie szczur, pani Highwood! Szczeniak wcisnął się pod regały . Kate przy kucnęła, usiłując odnaleźć go pod nimi. – Borsuk! Borsuk, wy łaź zaraz stamtąd! – Jeszcze gorzej! – jęknęła pani Highwood. – To borsuk! Która z młody ch kobiet nosi borsuka w koszy ku?! Koniec świata! – Chy ba to ty lko szczeniak, mamo – odezwała się Diana i uklękła koło Kate, pomagając jej w poszukiwaniach. – Gdzież on się podział? Kate na czworakach zajrzała pod regał. Borsuk wślizgnął się pod samą ścianę. Kate wsunęła tam z trudem rękę i usiłowała chwy cić go za kark. Niestety , nie mogła psa dosięgnąć. Diana przy sunęła się do niej. – Biedne stworzenie. Musiał się czegoś przestraszy ć. – Niech pani spróbuje zwabić go ty m! – Sally podała jej kawałek solonego boczku z bary łki w magazy nie. – Zanim zrobi kałużę. Kate westchnęła głęboko, odgarniając pasmo włosów, które spadło jej na oczy . Szczeniak zrobił już dwie kałuże w jej pokoju. Jedną na podłodze, a drugą w łóżku. Nim wróciła ze śniadania, niosąc mu plasterek szy nki i bułeczkę, zdąży ł też pogry źć rączkę jej najładniejszego wachlarza i jeden z najwy godniejszy ch pantofelków. – No chodź, chodź, Borsuk! Dobry piesek – powtarzała zachęcająco. Szczeniak pry chnął i trochę się do niej zbliży ł, ale nie na ty le, by móc go schwy tać. Kate przy pomniała sobie, jak kapral Thorne gwizdał na niego poprzedniego dnia, i spróbowała zrobić tak samo, stulając wargi. Poskutkowało! Piesek wy padł spod półek i skoczy ł jej prosto na
kolana. Kate podniosła się z westchnieniem ulgi. Z uśmiechem patrzy ła, jak Borsuk łapczy wie pożera boczek i oblizuje jej palce. – Ale mi narobiłeś kłopotu – mruknęła. – A ja nie potrafię cię nawet zbesztać, jak należy ! Borsuk o ty m dobrze wiedział. Przekrzy wił na bok łepek, zmarszczy ł nos, pomerdał ogonem. Całkiem jakby chciał powiedzieć: „spójrz, jaki potrafię by ć uroczy … i zadrży j”. – Och, cóż za nieznośne stworzenie! – westchnęła. – Właśnie z jego powodu tutaj przy szłam. Sally , czy masz coś, z czego mogłaby m zrobić smy cz? W koszy ku nie sposób go nosić. Albo coś, co mógłby sobie gry źć? Zeszłej nocy pozwoliłam mu potarmosić cały egzemplarz Mądrych rad pani Worthington. Sally skrzy żowała ręce na piersi. – Może mam tu gdzieś smy cz. A co do tego gry zienia… – zastanawiała się przez chwilę, aż wreszcie strzeliła palcami. – Już wiem! Może dać mu starą skórzaną protezę Finna? Ma teraz dużo lepszą. Kate wzdry gnęła się na my śl o Borsuku gry zący m jakikolwiek ludzki członek, choćby nawet sztuczny . Co za makabry czny pomy sł. – To jest… ee… bardzo ciekawy projekt, ale zostańmy lepiej przy pani Worthington. Będzie przy najmniej z tej książki jakiś poży tek. Pani Highwood zeszła ostrożnie z drabinki sklepowej. – Skąd pani wzięła tego paskudnego kundla? Kate szy bko pogłaskała Borsuka. – Kapral Thorne dostał go od jakiegoś farmera. Sally oży wiła się raptownie. – To jego pies? – Teraz mój. – Zakry ła szczenięciu uszy , żeby nie mógł sły szeć, jak mu uwłaczają. – Przecież jest ty lko kundelkiem. Kapral wziął go, bo taką miał akurat fantazję. Kate wiedziała, że nie ma warunków, żeby trzy mać w domu psa. Mogła go jednak kochać, a tego mu by ło najbardziej potrzeba. Sally pokiwała głową. – Na pewno? Rufus mi mówił, że Thorne potrzebuje psa gończego i chce mieć właśnie takiego, specjalnie ułożonego do polowań. Ale, rzecz jasna, szczeniaki są urocze. Kate spojrzała na tego, którego trzy mała w ramionach. Czy żby miał jakąś wartość? By ł ty lko zabawny m, ruchliwy m kłębuszkiem sierści z długimi, cienkimi łapkami, niezby t prosty mi i raczej skąpo owłosiony mi. Gdy by Thorne go cenił, na pewno by jej o ty m wspomniał. – Sally , czy się nie my lisz? To chy ba nie o tego psa chodziło? – Na świętą Urszulę! – krzy knęła pani Highwood, podbiegając do okna. – Właśnie dlatego tę miejscowość przezy wają Spinster Cove, przy tuliskiem stary ch panien! Niemądre dziewczęta, zawracacie sobie głowę kundlem, a tu idzie sobie ulicą prawdziwy dżentelmen! Wy soki, z
prezencją i laseczką, która musiała sporo kosztować. A wcale nie wy gląda mi na żonatego! – Mamo – powiedziała ze śmiechem Diana – przecież nie możesz się tego domy ślić ty lko z wy glądu. – Ależ mogę. Intuicja nigdy mnie nie zawodzi. – To lord Drewe – wy jaśniła Kate. – Przy jechał tu na wakacje z dwiema siostrami i ciotką. – Urwała dla lepszego efektu i odczekała dłuższą chwilę. – A poza ty m to markiz. – Mar… – Pani Highwood aż się zachwiała. – Nieżonaty markiz! Och, moje nerwy . Chy ba zaraz zemdleję!
Członkowie straży miejskiej w Spindle Cove nie by li zby t zaciekawieni wizy tą markiza. A to, że w Królowej Ruby zainstalowało się kilka kolejny ch kobiet, nie by ło niczy m odbiegający m od normy . Nie każdego dnia mieli jednak sposobność, żeby dokuczy ć swojemu dowódcy . – Zaręczy łeś się z panną Tay lor?! – wy krzy knął Aaron Dawes, gdy ty lko rano skończy ła się musztra. Thorne zignorował jego py tanie. Przekrzy wił głowę na bok tak mocno, że aż zatrzeszczało mu w karku. – My ślałem, że wy bierasz się do Hastings po psa my śliwskiego, a nie po żonę – ciągnął Dawes. Kowal pokiwał głową. – Ani mi w głowie nie postało, do czego to dojdzie. – Żadnemu z nas w głowie nie postało – powiedział Fosbury . – Jakeś ty ją w ogóle poderwał? – To wcale na niego nie patrzy – uznał Dawes. – On nie podry wa. On rozkazuje. – Ale panna Tay lor nic by sobie z tego nie robiła. Ma łeb na karku. – Nie pozwoli z siebie kpić – dokończy ł pastor. – No i ma rozsądek. Thorne w duchu zgadzał się z nimi. A także miała urodę, która mogła zawrócić w głowie, i takie słodkie usta, że całą noc o nich śnił i zbudził się z zeszty wniały m przy rodzeniem. – O tak, panna Tay lor to bardzo miła dziewuszka – powiedział Fosbury . Zerknął ku kapralowi z dobroduszny m zaciekawieniem. – Ale co ona w tobie widzi? Nic. Nie powinna niczego widzieć. – Dość tego! – odparł. – Mamy sporo do roboty , nim damy urządzą swój jarmark. Nie troszczcie się o mnie. – Nie my śl, że się troszczy my o ciebie – zaczął znów Dawes. – My się troszczy my o nią. Panna Tay lor ma wielu przy jaciół w Spindle Cove. Żaden z nas nie chce, żeby ją ktoś skrzy wdził. Ty lko ty le. Thorne zaklął w duchu. Gdy by wszy scy ci przy jaciele panny Tay lor znali całą prawdę, by liby mu szczerze wdzięczni. On chciał ją ty lko chronić przed dużo gorszy m zagrożeniem. Przed rodziną Gramercy . Po cóż się tak skwapliwie zainstalowali w Spindle Cove? A jeszcze mniej sensu by ło w ty m, że lord Drewe we własnej osobie pragnął się tutaj zatrzy mać. Thorne mógł z tego wy ciągnąć ty lko
jeden wniosek: markiz nie chciał panny Tay lor spuścić z oczu. Czemu tak się gorliwie troszczy ł o daleką kuzy nkę i to nieślubną? Thorne nie znał się na wy ższej matematy ce, ale potrafił dodać dwa do dwóch. – Kapralu Thorne! – zawołał Rufus Bright z wieży czki strażniczej. – Panna Tay lor tu idzie! Thorne kazał się im rozejść jedny m krótkim skinieniem. – To już wszy stko na dziś. Idźcie pomóc sir Lewisowi przy katapulcie. Burczeli trochę, ale posłuchali go. Przeszli pod sklepieniem i pomaszerowali ku cy plowi, na który sir Lewis Finch wtoczy ł swoją monstrualną machinę. Mieszkańcy Spindle Cove zanosili w duchu modły , gdy ty lko ten ekscentry czny staruszek brał się do cy ngla, lontu lub podsy py wania prochu – a w ty m przy padku do średniowiecznej katapulty , służącej niszczeniu cały ch miast. Ty lko że teraz, zamiast wy rzucać płonące kule na uforty fikowane cele, katapulta służy ła ty lko do wy strzeliwania melonów w morze. Żeby uświetnić letni jarmark. Mechanizm tej średniowiecznej broni by ł najwy raźniej bardziej delikatny i wrażliwy niż wewnętrzna strona kobiecy ch ud. Musiano dokony wać liczny ch prób, nim wreszcie wszy stko by ło, jak należy . Donośny bary ton sir Lewisa rozległ się ponad ruinami zamku. – Gotowi? Trzy … dwa… Potężny łomot i huk rozległ się przy słowie „jeden”, gdy członkowie straży zwolnili przeciwwagę katapulty . Wielka rzemienna pętla najpierw się wznosiła, potem gwałtownie przechy lała na bok i zamierała bez ruchu, aż wreszcie posy łała pocisk ku górze, w stronę morza. Właśnie. W stronę morza. Bo nie zawsze tam trafiał. Sądząc z doniosłego plaśnięcia, pocisk nie mógł przelecieć więcej niż pięćdziesiąt stóp, nim roztrzaskał się, rozpry skując miąższ na skały . – Kapralu Thorne! – Panna Tay lor? Nadeszła nie wiadomo skąd, kiedy on my ślał o czy m inny m. Borsuk trącał ją nosem w kostkę u nogi. – Muszę panu coś powiedzieć. Czy możemy porozmawiać w cztery oczy ? Poprowadził ją przez resztki sklepionego przejścia i wokół niskiego murku z piaskowca do zakątka odosobnionego wprawdzie, ale nie odgrodzonego. Arsenał nie by ł dla niej odpowiednim miejscem, ale on nie mógł jej zabrać do swojej kwatery , skoro przy szła tu sama jedna. Bo gdy by się znalazł z nią sam na sam tuż koło łóżka… To wtedy ty mczasowe narzeczeństwo przestałoby by ć ty mczasowy m. Wy starczy ło spojrzeć na nią tego ranka. Słońce nadawało jej włosom odcień cy namonu i sprawiło, że w oczach bły szczały jej złote cętki. Gdy się wspinała w stronę cy pla, widać by ło jej figurę w najkorzy stniejszy sposób. A znamię w kształcie podobny m do serduszka by ło najgorsze i najlepsze ze wszy stkiego. Boleśnie mu uświadamiało, że nie by ła nieziemskim zjawiskiem, ale kobietą z krwi i kości, której ciepło czułby , biorąc ją w ramiona.
Karcił siebie w duchu: ona nie by ła dla niego. Tak samo jak te utrefione starannie loki i nowe, nieskazitelnie czy ste rękawiczki, które nadawały jej dłoniom wy gląd bladej rozgwiazdy . Miała na sobie jasnobłękitną suknię z materiału, który wy glądał raczej jak delikatna pianka niż muślin. Subtelna koronka barwy kości słoniowej okalała czworokątny , głęboki dekolt. Nie powinien by ł wcale patrzeć na tę koronkę. A już na pewno nie należało wlepiać w nią uparcie oczu. Spojrzał jej raptownie prosto w twarz. – Co się stało? Czego pani chce? – Nic się nie stało, po prostu nie jestem przy zwy czajona do mieszkania ze szczeniakiem w jedny m pokoju. – Chce go pani oddać? – Skądże. Uwielbiam go. – Pogłaskała szy bko pieska. – Ale jak go powstrzy mać przed tarmoszeniem moich rzeczy ! – Nie ma rady . Po to się urodził, żeby łapać drobną zwierzy nę i rozry wać ją na strzępy . – Ojej, mały dzikus. Wy ciągnął z kieszeni trochę schowanego tam suszonego królika. Część rzucił psu, resztę wręczy ł jej. – Trzeba dawać mu to co jakiś czas. Wy starczy tego co najmniej na parę dni. – Czy można takie mięso kupić w sklepie, kiedy mi się skończy ? – Nie wiem. Ono nie jest ze sklepu. Spodziewał się, że spojrzy teraz na strzępki mięsa z lekkim obrzy dzeniem. A jednak patrzy ła na nie z taką samą łagodną czułością, jak na pieska. – Przy gotował pan to wcześniej? A więc ona miała rację. Pan sobie ceni tego psa. – Kto miał rację? Włoży ła do kieszeni resztki królika. – Sally Bright mi mówiła… – Sally Bright mówi różne rzeczy . – …że pan chciał tego szczeniaka wy szkolić na psa gończego. I jeszcze, że szczeniaki by wają cenne. Kapralu Thorne, jeśli panu zależy na Borsuku, zwrócę go. Chcę ty lko wiedzieć, czy się ktoś o niego będzie troszczy ł. – Pies będzie mój i ty le. – Czy jest coś złego w ty m, że się lubi jakieś stworzenie? Uczę muzy ki, jak pan dobrze wie, a muzy ka to jakby drugi języ k. Po ćwiczeniach nieznane zwroty stają się zrozumiałe. Niech pan powtórzy za mną, powoli: „Troszczę się o tego psa”. Nie powiedział nic. – Co za onieśmielająca mina – drażniła się z nim. – Założę się, że pan ją ćwiczy w lustrze. Pewnie wpatruje się pan w lustro tak groźnie, że ono później pęka. – Niech pani będzie rozsądna i pójdzie sobie stąd. – Niestety , nie mogę. Przy szłam tu, żeby pomówić z panem w cztery oczy , bo trzeba postawić sprawę jasno. Całe miasteczko sły szało już o pańskich zaręczy nach. Wszy scy mnie py tają, jak do
tego doszło, a ja nie wiem, co mam im odpowiedzieć. Czy ludzie nie py tają o to również i pana? Co im pan wtedy mówi? Wzruszy ł ramionami. – Nic. – Oczy wiście. Jak mogłam zapomnieć? Nikt się przecież nie spodziewa, żeby pan coś powiedział. Ale co innego z kobie… Przerwał jej wrzask z drugiej strony muru. – Gotowi? Trzy , dwa… Rozległ się łomot. A potem, po kilku sekundach, plusk. – Dosy pać więcej piasku do przeciwwagi! – krzy knął sir Lewis do swoich ludzi. – Już prawie się nam udało! – Z kobietami jest inaczej – panna Tay lor podjęła zdanie tam, gdzie je przerwała. – Pan tego nie rozumie. Kiedy dziewczy na się zaręcza, inne chcą wiedzieć o wszy stkim. O spojrzeniach, o uściskach, o każdy m wy szeptany m słowie. Nie mogę skłamać, nie ścierpiałaby m tego, wolę więc, żeby śmy trzy mali się prawdy . Zaręczy liśmy się wczoraj. Nasz pierwszy pocałunek nastąpił podczas powrotu z Hastings. My … Przerwał jej w pół słowa. – Zaraz, zaraz. To pani gada ludziom o pocałunku? Zaczerwieniła się. – Jak dotąd jeszcze nie. Ale my ślę, że będę musiała. Nie ufają mi. Nikt nie chce uwierzy ć, że się do siebie zalecaliśmy . No bo przecież nie robiliśmy tego. – Spuściła oczy . – Och, to beznadziejne. Nie powinnam się by ła nigdy zgodzić. – Skoro to pani przy sparza ty le kłopotu, niech pani zerwie zaręczy ny . Otworzy ła szeroko oczy . – Nie mogę tego zrobić od razu. Wzięto by mnie za osobę kapry śną, a nawet wy rachowaną. Która kobieta zaręcza się z mężczy zną jednego dnia, a następnego dnia z nim zry wa ty lko dlatego, że zmieniła zdanie? – Sporo kobiet tak robi. – Ale ja nie jestem jedną z nich. Thorne wiedział o ty m doskonale. – Może Gramercy naprawdę są moimi krewny mi – ciągnęła – i chcę, żeby mnie polubili i poznali taką, jaką naprawdę jestem. A ja nie jestem kobietą, która zawiera małżeństwo z rozsądku. Będę się więc czuła osobą nieuczciwą, chy ba że zaczniemy trochę udawać. Thorne zmarszczy ł brwi. Czy ona chciała, żeby się zachowy wał jak zainteresowany nią wielbiciel? Nawy kł do tego, by się kry ć z uczuciem do niej. Nie by ł pewien, czy potrafi zachowy wać się odwrotnie. Otwierał już usta, żeby coś powiedzieć, gdy spoza muru rozległ się kolejny krzy k: – Gotowi?!
A potem nastąpiło kolejne odliczanie: – Trzy , dwa… Padł jeszcze jeden strzał z katapulty . Ty m razem po kilku sekundach ciszy Thorne usły szał odległy plusk wody . – Lepiej! – zawołał sir Lewis. – Siła strzału jest w porządku, ale chy biliśmy celu. Muszę wy regulować mechanizm. – Zróbmy tak – powiedział Thorne, gdy mężczy źni zamilkli – jak pani mówi. – A więc, przede wszy stkim, co będziemy robić po ślubie? Podobno wy bierał się pan do Amery ki? – Rzeczy wiście. A więc pewnie pojechałaby pani ze mną. – Do Nowego Jorku? Do Bostonu? – Do Filadelfii, ale ty lko po to, żeby się tam we wszy stko zaopatrzy ć. Zamierzam kupić trochę ziemi w Indianie. – W Indianie? – Mina jej zrzedła. – To brzmi bardzo… pry mity wnie. Thorne przestąpił z nogi na nogę. Przez szczerby w ruinach zamku mógł dostrzec błękitnozielony poły sk zatoki i wody Kanału poza nią. Najwy raźniej rozległe przestrzenie nie pociągały jej tak jak jego. A on snuł już od pewnego czasu plany o własny m kawałku ziemi. Przy lgnął do niej my ślami tak mocno, że niemal czuł ją namacalnie pod palcami. By łoby tam dużo urodzajnej gleby dobrej do uprawy , zwierzy ny do polowania i łowienia w sidła, a także mnóstwo drzew do wy rębu. Prawdziwa wolność i szansa, żeby ży ć własny m ży ciem. – Gdzie by śmy mieszkali? – spy tała. – Zbudowałby m dom. – A co by łoby z moją muzy ką? Nie mogę z niej tak łatwo zrezy gnować. Teraz mówimy o mnie. Każdy wie, że nie zgodziłaby m się wy jść za pana – ani za nikogo innego – gdy by m musiała ją porzucić. – Postarałby m się dla pani o fortepian. – Nie miał pojęcia, jak dałoby się go przewieźć w głąb lasów, ale takie kłopoty niewiele dla niego znaczy ły . – A uczennice? Machnął niecierpliwie ręką. – W końcu pojawiły by się dzieci. – Uczy łam córki książąt i lordów. A tam miałaby m się zajmować dziećmi sąsiadów? – Nie, ja miałem na my śli nasze własne. Nasze dzieci. Uniosła brwi. Upły nęła dłuższa chwila, nim wreszcie powiedziała: – Och. Nie przeprosił ją za tę insy nuację. – Teraz mówimy o mnie. Wszy scy wiedzą, że nie złoży łby m pani ani innej osobie propozy cji ożenku, gdy by nie miało chodzić o małżeńskie poży cie. Zarumieniła się. Thorne ujrzał nagle oczami wy obraźni ich oboje w chacie z grubo ciosanego
drewna, na wy pchany m słomą sienniku i pod pikowaną kołdrą. Ty lko ich gorące ciała o piżmowej woni. Osłoniłby ją przed zimnem i zgrają wilków. Usy piałby , czując zapach jej włosów. To by ł obraz niemal rajski, a ty m samy m nieosiągalny . Rozumiał jednak, że jej wcale by się taki nie wy dawał. – A co z miłością? – spy tała. Uniósł raptownie głowę, zaskoczony . – Z miłością? – Czy kochałby mnie pan? A co z ty mi wszy stkimi dziećmi, które mieliby śmy spłodzić? Czy mam uwierzy ć, że śmiałby się pan i bawił razem z nimi, że otworzy łby pan przed nimi swoje kamienne serce? Wpatry wał się w nią. Gdy by sądził, że może jej kiedy kolwiek coś takiego dać, zrobiłby to już kilka miesięcy temu. – Nikt nie musi my śleć, że tu chodzi o miłość. – Ależ będą tak my śleć. A ja również chciałaby m tak my śleć. – Panno Tay lor… – To się nigdy nie uda. – Potarła czoło dłonią. – Nikt nie uwierzy , że zgodzę się porzucić przy jaciół, pracę, dom i kraj. Z jakiego powodu? Żeby przepły nąć ocean i zakopać się gdzieś w odległej chacie wśród dziczy z mężczy zną, który nie rozumie, czy m jest miłość? I to jeszcze w Indianie? Ujął ją za ramiona, zmuszając do patrzenia mu prosto w oczy . – Nie pasujemy do siebie. Wiem o ty m. Nigdy nie by łaby pani ze mną szczęśliwa. O ty m także wiem. Dużo niżej stoję od pani i mogę jej dać w najlepszy m razie nędzny ułamek tego, na co sobie zasłuży ła. Nie trzeba mi o ty m przy pominać. Spojrzała na niego łagodniej. Czuła żal. – Przepraszam. Bardzo przepraszam. Nie powinnam by ła… – Nie trzeba przepraszać. Powiedziała pani prawdę. Mogę się ty lko z ty m zgodzić. – Nie, nie. Nie pozwolę, żeby pan sądził, że ja by m… – Wy ciągnęła ku niemu ręce. O Boże. Wy ciągnęła ku niemu ręce, a nim zdąży ł skulić się, cofnąć albo wbić sobie w ciało szpadę, żeby temu zapobiec, jej obleczona rękawiczką dłoń spoczęła na jego policzku. Dotknęła go, ciepła i jedwabista. Odczuł to dotknięcie cały m ciałem. Kiedy się odezwała, powiedziała spokojnie, ale stanowczo: – Nie stoi pan wcale niżej ode mnie. Nigdy tak nie my ślałam. Owszem, stoisz niżej, przy pomniał sobie w duchu, broniąc się przed przepełniającą go błogością. Nie próbuj sobie nawet wy obrażać, że leży sz na niej czy też zwijasz się w kłębek obok niej. Albo że w nią wnikasz, a ona… Do diabła. Że też mógł w ogóle o ty m my śleć. Niby wstrętny prostak. Nie zasługiwał nawet, żeby go doty kała, choćby nawet najlżej. Zrobiła to ty lko z poczucia winy , żeby go przeprosić. Gdy by z tego skorzy stał, by łby nikczemnikiem.
Wiedział to wszy stko. A jednak objął ją ramionami i przy ciągnął do siebie. – Żałuje pani, że uraziła moje uczucia? – mruknął. Przy taknęła nieznaczny m ruchem. – Ja nie mam uczuć. – Zapomniałam o ty m. Niesły chane. Zdumiała go jej naiwność. Po wszy stkim, co powiedział, żałuje, że go uraziła? Tę drobną, niedużą kobietę przepełniało takie mnóstwo skry wany ch uczuć, że musiała nimi obdarzać uczniów, kundle albo niezasługujący ch na nie prostaków. Jak mogła w ogóle ży ć, kry jąc w sobie niezwy kły skarb? Jak mogła w ogóle istnieć? Czy gdy by ją pocałował tak, jak należy , i mocno objął, coś z tego żaru przeszłoby na niego? – Poczekajcie! – doleciał ich z oddali okrzy k. – Nie teraz! Może by ł to głos jego sumienia? Kate otworzy ła szeroko oczy . Wy dały mu się teraz większe i piękniejsze niż kiedy kolwiek przedtem. Jakież mnóstwo możliwości się otwierało wraz z ty mi ciemny mi źrenicami. A potem… Jej wzrok powędrował gdzieś w górę i w bok. Usta rozchy liły się ze zdumienia. Jakiś dziwny cień padł na jej twarz. Cień ten by ł okrągły i z każdą sekundą robił się coraz większy . Całkiem jakby jakiś pocisk bły skawicznie się do nich zbliżał. O Jezu, nie! Thorne niejednokrotnie przeży ł coś zbliżonego. W bitwach, poty czkach, podczas oblężeń. Miejsce my śli zajął w nim insty nkt. Chwy cił Kate z całej siły za ramiona. Coraz szy bszy łomot serca dodał mu siły . Z gardła wy darł mu się krzy k: – Padnij! A potem rzucił się na Kate, osłonił ją rękami i przy cisnął ku ziemi. Właśnie wtedy , gdy pocisk eksplodował.
8 Kate dopiero po kilku sekundach zrozumiała, co się stało. Chwilę wcześniej patrzy ła z niedowierzaniem na to, co leciało prosto ku niej. Znieruchomiała ze zdumienia. To by ło wprost absurdalne. Jakiś dziwny , okrągły obiekt zamajaczy ł na tle nieba, coraz większy , coraz bliższy … i coraz zieleńszy . Potem poczuła ty lko ty le, że znalazła się na ziemi, a kapral Thorne leży na niej i oby dwoje są pokry ci jakąś wilgotną, lepką miazgą. Miąższem melona. Kawałki jego skóry leżały wszędzie dokoła. Wy ostrzone zmy sły zalała dojmująca słody cz. Najwy raźniej sir Lewisowi nie udało się należy cie wy regulować mechanizmu katapulty . Doprawdy , nie sposób by ło tego wy tłumaczy ć inaczej. Nie mogła powstrzy mać śmiechu. Najpierw by ł cichy , lecz wkrótce cała się od niego zatrzęsła. Thorne nie podzielił jej rozbawienia. Nie podniósł się ani nie obrócił na bok. Nadal trzy mał ją w ramionach, osłaniając własny m ciałem. Wszy stkie mięśnie w nim zeszty wniały . Gdy poszukała wzrokiem jego oczu, spostrzegła, że patrzą gdzieś w dal, jakby tam czegoś wy patry wały . Nozdrza miał rozdęte, dy szał chrapliwie. – Czy nic się panu nie stało? Nie odpowiedział. Nie sądziła zresztą, by w ogóle zdolny by ł odpowiedzieć. By ł gdzieś daleko. Ty lko w ten sposób mogła to określić. Jego ciało leżało na niej, ciężkie jak wór ziarna. Wiedziała wprawdzie, że ży je, bo czuła bicie jego serca tuż koło swojego, ale jego umy sł przeby wał gdzie indziej. Na jakimś dy miący m, osmolony m przez ogień polu bitwy , gdzie okrągłe pociski spadające z przestworzy by ły o wiele bardziej niszczy cielskie niż przejrzały melon. Dotknęła ostrożnie jego twarzy . – Thorne? Już wszy stko dobrze. To by ł ty lko melon! Nie jestem ranna! A pan? Ścisnął ją ramionami tak mocno, że aż skrzy wiła się z bólu. Z trudem wy dał z siebie chrapliwy pomruk przez zaciśnięte zęby . Ten dźwięk by ł nieludzki, tak że zjeży ły się jej nawet drobne włoski na ramionach, jakby na znak kapitulacji, a tętno aż zadudniło w uszach. Bała się. O siebie i o niego. Leżała pod nim, słaba i bezbronna. Jeśli pomy lił ją z wrogiem na swoim urojony m polu walki, mógł jej wy rządzić krzy wdę. Pogładziła go po twarzy drżący mi palcami, usiłując odgarnąć z niej włosy . Czuła się tak, jakby gładziła nowo narodzone źrebię. Włosy , gęste i miękkie jak aksamit, zalane by ły miąższem melona. Serce się jej ścisnęło ze wzruszenia. – Wszy stko jest w porządku. Nic się nam nie stało. To jest Ry cliff Castle, Spindle Cove. – Kate usiłowała mówić cicho i spokojnie, jakby chciała uspokoić i jego, i siebie samą. – Jest pan tam, gdzie przedtem. A to ty lko ja, panna Tay lor. Uczę muzy ki, pamięta pan? I znam pana dobrze. Zacisnął szczęki by najmniej nie po przy jacielsku.
Nigdy nie by ła bardziej świadoma brutalnej siły męskiego ciała. Gdy by chciał, mógłby rozedrzeć ją na dwoje. Ty lko że zapewne na nierówne części – co by ło, jak uznała, jeszcze jedny m powodem, by chcieć tego uniknąć. W jakiś sposób musiała jednak przy pomnieć mu, że jest człowiekiem. Że jego kości, ścięgna i muskuły mogą też działać łagodniej. – Jestem panną Tay lor – powtórzy ła. – Wczoraj przy szedł mi pan z pomocą w Hastings. Przy wiózł mnie pan do domu na koniu. Zatrzy maliśmy się, żeby zjeść chleb, i… i pan mnie pocałował. Na wrzosowisku, o zachodzie słońca. Próbowałam o ty m zapomnieć, ale nie potrafię o niczy m inny m my śleć. Może pan sobie o ty m przy pomnieć? Musnęła kciukiem jego usta. Zary s ich złagodniał trochę i pod palcami poczuła słaby , drżący oddech. Uznała, że spojrzał na nią nieco przy tomniej. – Tak – powiedziała, chcąc dodać mu otuchy . – Nic się nie stało. Oby dwoje jesteśmy cali i zdrowi. To ty lko ja. Dreszcz wstrząsnął jego ciałem. Zamrugał gwałtownie, przy glądając się uważnie jej twarzy . Wy chry piał głucho: – Katie? O mało się nie rozpłakała z ulgi. – Tak, to ja. Spojrzał półprzy tomnie na miąższ melona pokry wający jej ramię. – Jest pani ranna. – Nie. Nie, to nie krew! Straż miejska chciała wy regulować katapultę sir Lewisa, ale zdarzy ł się wy padek. Spadł na pana melon, który mógł uderzy ć we mnie. Uśmiechnęła się, ale drżący mi wargami. On też się trząsł. Cały . Już nie znajdował się gdzieś daleko, ale też nie całkiem jeszcze stamtąd powrócił. Przesunęła dłonią po jego włosach, rozpaczliwie usiłując zwalczy ć i tę przeszkodę. By ć może zdołałaby się jakoś wy dostać z jego uścisku, ale nie mogła przecież zostawić go w ty m mroczny m świecie bomb, krwi i niewy obrażalnej grozy , w który m wciąż jeszcze częściowo przeby wał. – Wszy stko w porządku – szeptała – można tu już wrócić! – Uniosła głowę i ucałowała delikatnie kąt jego warg. – Jestem tutaj. A potem pocałowała go drugi raz. I trzeci. Za każdy m zetknięciem się ich warg jego usta by ły coraz cieplejsze. Modliła się w duchu, by z jego sercem stało się podobnie. – Proszę wrócić – szeptała. – Tu, do mnie. I wrócił. Och, jak najbardziej wrócił. Zaszła w nim gwałtowna zmiana, ale z kolei cały jej świat stanął na głowie. Ponownie brakło jej tchu i ledwie sobie zdawała sprawę z tego, co się wokół niej dzieje. Wiedziała ty lko, że całowała go w całkiem niewinny sposób.
Ale teraz jego języ k wniknął w jej usta, a ona poczuła, że staje się jakby częścią Thorne’a i palce ma splątane z jego lepkimi od melona, zmierzwiony mi włosami. Stopili się ze sobą. Tworzy li jedno ciało, a ona zdolna by ła ty lko do jednej jedy nej my śli: słody cz. Co za słody cz. Słodki zapach melona by ł wszechobecny . Całowała Thorne’a zapamiętale, pragnąc, by ty ch pocałunków by ło jeszcze więcej, i nieby wale szczęśliwa, że wrócił, że jest tu, a nie gdzieś daleko, na krańcach świata. Wciąż miała świadomość pierwotnej, przerażającej siły skry tej w jego ciele. Ty lko że teraz nie chodziło już o przeży cie, lecz o inny , równie przemożny ży wioł. Pożądanie. – Katie – wy charczał, przy ciągając ją ku sobie. Przy lgnęła płasko do jego szerokiej piersi. Gdy ją całował, jego sprężone ciało otarło się twardo o jej sutki. By ło to czy mś nie do zniesienia błogim. Przeniknęło ją do głębi i kazało zapomnieć o wszy stkim. Jego nogi wślizgnęły się między jej własne, zmuszając ją, by je rozchy liła. Gdy zagłębił gwałtownie języ k w jej ustach i uderzał biodrami o jej biodra, poczuła, że narasta w niej jakaś zdumiewająca rozkosz. Jęknęła, pragnąc nieświadomie doznać jej jeszcze więcej. Potem zaś Thorne nagle się pohamował, dy sząc ciężko. Uniósł głowę i zaklął. A wtedy Kate zdała sobie sprawę z tego, czego przedtem nie by ła w stanie dostrzec, usiłując przy wrócić go do przy tomności i trzy mając w objęciach. Wszy scy się na nich gapili. Sir Lewis Finch, członkowie straży miejskiej, a także… och, Boże… nawet pastor. Przy biegli tam w ślad za wy strzelony m melonem, a potem natknęli się na nich, złączony ch w uścisku. Całujący ch się zapamiętale niczy m para kochanków. Thorne obrócił się na bok, zasłaniając ją przed ich wzrokiem. Kate najchętniej zapadłaby się pod ziemię. On jednak zwy my ślał ty lko mężczy zn za złe celowanie i kazał im wrócić na miejsca. Kiedy odeszli, Borsuk wy padł z ukry cia i rzucił się na nią z wigorem, zlizując melon z jej rąk i twarzy . Thorne wstał i zaczął chodzić tam i z powrotem po niewielkim zakątku. – A niech to diabli. Ręce wciąż mu się jeszcze nieco trzęsły . Zacisnął je w pięści. – Wszy stko z panią w porządku? Nie zrobiłem pani nic złego? – Nie. – Naprawdę? Chcę mieć pewność, czy nie zrobiłem pani krzy wdy w jakikolwiek sposób. Bo ja… Nie dokończy ł zdania. – Nic mi nie jest. Daję słowo. Ale co z panem? Nadal chodził w kółko i zby ł jej py tanie lekceważący m machnięciem ręki. Jakby to, co się z nim działo, nie miało wcale znaczenia. – Czy … czy działo się tak z panem już wcześniej? – Nie jestem wariatem – odparł. – Jeśli pani to ma na my śli. – Ależ nie. Oczy wiście, że nie. To by ł ty lko przy padek. Żołnierz wie, co robić, gdy wokół niego
lecą granaty i kule armatnie. Nikt się jednak nie spodziewa, że trafi w niego melon. Rozumiem to doskonale. Zatrzy mał się raptownie. Nie patrzy ł na nią. Przy mknęła oczy , zgnębiona. – Nie powinnam by ła tak się wy razić, bo w gruncie rzeczy niczego nie rozumiem. Nie umiem sobie wy obrazić, jak to jest na wojnie. – Podeszła do niego i ostrożnie położy ła mu dłoń na ramieniu. – Ale gdy by pan chciał coś powiedzieć, jestem gotowa słuchać. Spoglądał na nią przez dłuższą chwilę zimny mi, błękitny mi oczami. – Nigdy nie będę pani ty m obarczał. – Mogłaby m tego wy słuchać. Czemu nie? Przecież jestem pańską narzeczoną. – Wciąż jeszcze? Skinęła głową. Nie mogła zaprzeczy ć, że coś się między nimi zmieniło. Oby dwoje powrócili z pola bitwy , nawet jeśli nie by ła to bitwa prawdziwa. Przeraźliwy łomot jej serca by ł czy mś realny m, pot na jego czole także. Długo uważała Thorne’a za wroga, ale teraz… Znaleźli się po tej samej stronie. Oby dwoje. Przeciw wszy stkim melonom na świecie. Kate uśmiechnęła się. Końcami palców strzepnęła pestki melona z jego rękawa. – Musi pan przy znać, że to rozwiązuje pewien problem. Wszy scy już teraz wierzą w nasze zaręczy ny . – Jeden problem by ć może to rozwiązuje, ale tworzy kilka inny ch. Zrozumiała, co miał na my śli. Jej reputacja zniknęła wraz z miąższem melona. Jeśli nie znajdzie się dowód, że naprawdę jest krewną Gramercy ch, co pozwoliłoby jej ży ć poza Spindle Cove – to zerwanie zaręczy n będzie prawie niemożliwe.
Kate odrzuciła propozy cję Thorne’a, który chciał ją odprowadzić do domu, i pospiesznie wróciła do Królowej Ruby . Gdy dotarła do ty lny ch drzwi, popołudniowe słońce wy suszy ło już plamy na jej ubraniu. Wbiegła na schody , przeskakując po dwa stopnie, i wpadła do swojego pokoju, żeby umy ć się i przebrać. Znużony Borsuk wtulił się w jej zniszczoną suknię i zwinął na niej w kłębek, a potem usnął. Gdy uznała, że znów może się pokazać ludziom, zeszła na dół, gdzie zastała wszy stkich Gramercy ch zebrany ch w saloniku. Już miała tam wejść, ale zamarła bez ruchu w drzwiach. Och, Boże, obraz! Wciąż jeszcze stał na gzy msie kominka. Co prawda częściowo by ł zakry ty , tak że zasłaniało to większą część nagiego ciała. Miała nadzieję, że nikt jeszcze nie zwrócił na niego uwagi. Powinna go zabrać do swojego pokoju. – Panna Tay lor! – Lark podniosła wzrok znad książki. – Co za miła niespodzianka. Lord Drewe, jak prawdziwy dżentelmen, wstał i złoży ł jej ukłon.
– Nie spodziewaliśmy się pani. Sądziliśmy , że udziela pani lekcji muzy ki w Ukwiecony m By ku. – Nie w tej chwili. My ślałam, że przy jdę i… i posiedzę tu trochę, jeśli nie będzie to państwu przeszkadzać. – Nie mów głupstw, moja droga. – Ciotka Marmoset wskazała jej ręką miejsce na kanapie. – Przecież przy jechaliśmy tu z twojego powodu. Jakże mogłoby nam to przeszkadzać? – Ależ niech państwo sobie nie przery wają. Proszę robić to samo, co przedtem. Harry zaśmiała się ze swojego miejsca przy biureczku. Odłoży ła pióro i posy pała list piaskiem. – Ty lko że my wcale nie jesteśmy czy mś zajęci. Lark sobie czy ta, ciotka Marmoset spokojnie siedzi, a ja właśnie skończy łam wy lewać swoje żale w liście do Ames. A co do Evana… – wskazała na brata, siedzącego przy kominku – to siedzi nad swoimi bezcenny mi pismami rolniczy mi i próbuje udawać, że nie kłębią się w nim dzikie namiętności. – Co takiego? – Evan spojrzał na siostrę znad rozłożonej gazety . – Nic się we mnie nie kłębi. – Ależ oczy wiście, że się kłębi. Tak jak inni namiętnie piją brandy . Codziennie po trochu, tak z nawy ku, i więcej niż to dla nich dobre, gdy ty lko nikt nie patrzy . Lord Drewe westchnął ze znużeniem i spojrzał ku Kate. – Czy ja wy glądam na człowieka, w który m coś się kłębi? – Ani trochę – odparła, przy glądając się jego spokojnej minie i obojętny m zielony m oczom. – Wy gląda pan na wcielenie opanowania. – No właśnie, Harriet. Zadowolona jesteś? – spy tał i znów się zagłębił w lekturze. – Lepiej się nie dać zwieść pozorom, panno Tay lor – szepnęła Lark. – Mój brat ty lko wy gląda na opanowanego. Już jakieś pięć razy się pojedy nkował. – Pięć razy ? – Och, tak. – Oczy Lark bły snęły . Policzy ła na palcach. – Zaraz. Jeden o Calistę. Wcześniej trzy o Harry … Kate spojrzała na Harry , która miała na sobie tę samą rozciętą spódnicę i męską kamizelkę. Wy glądała jak w stroju do konnej jazdy , ty lko że… w salonie wcale nie by ło konia. – O Boże, lady Harriet. Trzy ? Harry wzruszy ła ramionami, po czy m złoży ła i zapieczętowała list. – Miałam bardzo urozmaicony sezon. – No i jeden o Claire – skończy ła wy liczanie Lark, zaginając mały palec. – Claire? – spy tała Kate. – A kim ona jest? Ciotka Marmoset uniosła brwi. – My o niej nie mówimy . – Wprost przeciwnie – odezwał się lord Drewe zza gazety . – Mówicie o niej bez przerwy . Odmawiam włączenia się w tę dy skusję. – Bo wolisz, by się w tobie kłębiły namiętności – odparła Harry . – Bo nieładnie jest źle mówić o zmarły ch. – Ton jego głosu mówił każdemu, że lord Drewe uważa rozmowę za zakończoną. Ostry szelest gazety postawił kropkę nad „i”. Zapadła przeraźliwa cisza.
– Och, moja droga – powiedziała Lark. – Miałam nadzieję, że uda się tego uniknąć. Harry , sądzę, że by łoby dobrze, gdy by ś powiedziała pannie Tay lor całą prawdę. Prawdę? – Jaką prawdę? – spy tała Kate. Serce waliło jej jak szalone. Może Thorne ma rację, że oni coś przed nią ukry wają? Harry odsunęła kałamarz i papier listowy . – Prawdą jest, że… jak to by wa w ary stokraty czny ch rodzinach, my , Gramercy , nie jesteśmy , jak by to pani mogła nazwać… – Ludźmi cy wilizowany mi – podsunęła jej ciotka Marmoset. – Ty powy mi – poprawiła ją Harry . – To chy ba się łączy z naszy m dzieciństwem. Spędziliśmy je w całości na północy , w Rook’s Fell. W ogromny m stary m domostwie, gdzie by ło więcej pajęczy n niż zaprawy w murach. Nasz ojciec cierpiał przez całe lata na wy niszczającą go chorobę, a nasza matka pielęgnowała go z oddaniem. Służba nie zajmowała się nami i nikt nawet nie my ślał o posłaniu nas do szkoły . Nikt się też oczy wiście nie spodziewał, że Evan odziedziczy ty tuł; miał on przy paść w udziale tej gałęzi rodu, z której pochodził twój ojciec. Rośliśmy więc niczy m zdziczała winorośl w zaniedbanej winnicy , dopóki ciotka Marmoset się nami nie zajęła, a nawet i to przy szło za późno dla najstarszy ch z nas. Z wy jątkiem naszej drogiej Lark wszy scy staliśmy się w jakiś sposób zbakierowani. – Zbakierowani? – powtórzy ła jak echo Lark. – Harry , to zabrzmiało bardzo perwersy jnie. – Skoro Kate ma stać się jedną z nas, powinna o ty m wiedzieć. Oczy wiście nie można nas uważać za to, co się nazy wa „dobry m towarzy stwem”. Ale jesteśmy wprost nieprzy zwoicie bogaci, wy soko postawieni i tak fascy nujący , że socjeta nie może na nas kręcić nosem. – Ale to się wkrótce zmieni – powiedział lord Drewe. – To znaczy nastawienie socjety . Zrobię wszy stko, żeby Lark miała taki debiut, jak na to zasługuje. Dwa razy mi się nie udało zapewnić siostrom sukcesu. Sezon Harriet by ł kompletną katastrofą. – Ty lko jeśli go osądzasz wedle standardów „dobrego towarzy stwa”. – Ale przecież o to właśnie chodzi, żeby by ć osądzany m wedle jego standardów. A po ty m twoim sezonie by liśmy nie ty lko przez nie osądzani, ale potępieni, uwięzieni, postawieni pod pręgierzem i skazani na wy gnanie przez ładny ch kilka lat. – Lord Drewe złoży ł gazetę, odłoży ł ją na bok i potarł nos. – A Calista nigdy nawet nie wy brała się do Londy nu. – Bo nie chciała – odparła Lark i wy jaśniła Kate – gdy ż zakochała się w główny m stajenny m, panu Parkerze. Ży ją teraz razem w Rook’s Fell, a my śmy się stamtąd wy nieśli tego lata, żeby oni mogli tam gospodarzy ć. Calista zawsze uwielbiała konie i razem z Parkerem zajęli się gorliwie ich hodowlą. Ciotka Marmoset zachichotała. Kate siliła się, żeby nie pójść w jej ślady . – Co ja takiego powiedziałam? – Lark rozejrzała się dokoła zdumiona. – Ależ nic – uspokoiła ją Harry . – Nie zamartwiaj się ty m dziecino. Jesteś ty lko zacna i naiwna, nic więcej. Lark uśmiechnęła się niepewnie do Kate.
– Teraz już wiesz. Kiedy się jest jedny m z Gramercy ch, człowiek grzęźnie po uszy w jedny m skandalu po drugim. Czy już nami gardzisz? Czy pragniesz, żeby śmy się stąd wy nieśli? – Ależ skąd. – Kate rozejrzała się po pokoju. – Jestem tak szczęśliwa, że nie potrafię tego wy razić. Zachwy ca mnie, że nie okazujecie się zaściankowi i przy zwoici, bo nigdy by m do was nie pasowała. Czuję się jak w niebie, kiedy słucham waszy ch rozmów, żartów i szelestu gazet. Nie macie pojęcia, jaką mi sprawia radość by cie razem z rodziną. Z jakąkolwiek rodziną. – My nie jesteśmy „jakąkolwiek” rodziną – powiedziała Lark – my możemy by ć twoją rodziną. – Jeśli ty lko nas zechcesz – dodała Harry – bo nie będę cię wcale potępiać, jeśli nie będziesz chciała. Kate rozejrzała się wokoło i spojrzała na ich pełne nadziei twarze. – Niczego w ży ciu nie pragnęłam bardziej. Gdy jednak wy powiadała te słowa, miały one lekki posmak kłamstwa. Wcześniej tego samego dnia pragnęła doty ku mężczy zny z dziką, pierwotną intensy wnością. Pragnęła go bardziej niż dobroby tu, bardziej niż rodziny . Bardziej niż oddechu. Wciąż jeszcze czuła, jak domaga się go boleśnie jej ciało. Przy mknęła oczy , odpędzając niepożądane wrażenia. – Chciałaby m ty lko, żeby można się w jakiś sposób upewnić co do mojego pokrewieństwa. – Rozpocząłem już poszukiwania – odparł lord Drewe. – Poleciłem listownie, by wy słano kogoś z moich ludzi do Margate, żeby się przekonać, co można tam wy kry ć. Będziemy też próbowali dojść czegoś inny mi drogami. – Chy ba nie można zby tnio liczy ć, żeby ś… przy pomniała sobie coś? – spy tała Lark. – Nie chcę cię do niczego przy mierzać, ale sądziliśmy , że może po obejrzeniu portretu i poby cie wśród nas przy jdzie ci na my śl jakiś zapomniany szczegół? – Może z czasem. Ale doprawdy moje wspomnienia są nieliczne. – Kate wpatrzy ła się w przestrzeń. – Mnóstwo razy próbowałam je odtworzy ć. Czułam się, jakby m szła długim mroczny m i bezkresny m kory tarzem, na którego końcu tkwi moja przeszłość. Gdy by m ty lko zdołała otworzy ć drzwi na drugim końcu kory tarza, przy pomniałaby m sobie wszy stko. Ale nigdy tam nie dotarłam. Sły szę ty lko dźwięki fortepianu i pamiętam coś niebieskiego. – Może to ten brelok? – spy tała Lark i wskazała portret nad kominkiem. – Ten, który ona ma na szy i? Kate wpatrzy ła się uważnie w obraz. Zauważy ła już wcześniej wisiorek, ale poprzedniego dnia, w nocny m mroku, wy dawał się jej czarny . Teraz widziała, że w rzeczy wistości miał głęboki błękit indy go. Zby t ciemny jak na szafir. Może brelok zrobiono z lapis-lazuli? Uniosła głowę, podniecona. – Chy ba to ten błękit. Zwłaszcza jeśli moja matka zawsze nosiła swój klejnot. – Musiała tak właśnie robić – uznała Harry . – Nawet wtedy , gdy nie miała na sobie nic innego. Kate drgnęła. – Och, i jeszcze ta piosenka. O kwiatkach. Zaczy nała się tak: „Spójrz, w ogrodzie piękne
kwiatki…” Miałam ją ciągle w pamięci, ale przez cały ten czas, kiedy uczy łam muzy ki, nie spotkałam nikogo, kto by ją znał. Zawsze sobie wy obrażałam, że matka mi ją śpiewała. Czy ktoś z was ją sły szał? Wszy scy pokręcili przecząco głowami. – Ale to, że jej nie znamy , o niczy m nie świadczy – stwierdziła Lark. – Nigdy przecież nie zetknęliśmy się z twoją matką. Kate wy znała z przy gnębieniem: – Jakie to by łoby miłe, gdy by ta piosenka mogła by ć brakujący m ogniwem, żeby czegoś dowodziła. Ale chy ba miałam zby t duże nadzieje. – Nadzieje nigdy nie są zby t duże. – Ciotka Marmoset poklepała ją po ręce. – No i, moja droga, musimy zdecy dować, jak się do ciebie zwracać. Jeśli mamy by ć rodziną, „panna Tay lor” niezby t dobrze brzmi. – W gruncie rzeczy to wcale nie jest moje nazwisko – przy znała Kate. – Nazwano mnie tak w Margate. Bardzo by m się cieszy ła, gdy by ście zwracali się do mnie „Kate”. Tak jak moje przy jaciółki. Wprawdzie naprawdę nazy wała się Katherine, ale przy wy kła do Kate. Po prostu Kate do niej pasowało. Katherine by ło imieniem zby t wy rafinowany m i królewskim. „Kitty ” przy wodziło na my śl kapry śną dziewczy nę. Kate brzmiało jak imię rozsądnej, by strej młodej kobiety z mnóstwem przy jaciół. By ła Kate i ty le. Ty lko że dla kogoś zwała się niegdy ś Katie. „Bądź dzielna, moja Katie”. A dzisiaj, gdy Thorne przy gwoździł ją swoim ciałem, żeby chronić jej ży cie nawet za cenę własnego… nawet gdy zagrażał jej ty lko źle wy celowany owoc, a nie pocisk z moździerza… również nazwał ją Katie. Dziwne. Bardzo dziwne. – Czy pokażesz nam miejscowe widoki? – spy tała Lark. – Wprost umieram z chęci obejrzenia tego starego zamku na urwisty m cy plu. Kate przy gry zła wargę. – Może jutro? Straż miejska odby wa tam właśnie ćwiczenia. Ale z radością pokazałaby m wam wieżę kościelną. – Poczekaj z ty m na razie. – Lord Drewe odłoży ł gazetę, którą się zasłaniał. – Chy ba przy wieziono nasze rzeczy . Kate patrzy ła oniemiała, jak przed Królową Ruby zatrzy mują się aż trzy pojazdy wy pełnione po brzegi walizami i kuframi. By ło tam ty le różny ch rzeczy , że starczy łoby ich do założenia małej kolonii. – Dzięki Bogu – westchnęła ciotka Marmoset – że mam jeszcze moje trzy ostatnie korzenne cukierki.
9 Thorne miał swoje stałe nawy ki. Tego wieczoru, gdy wszy scy już poszli do siebie, powrócił do swojej samotnej kwatery w jednej z czterech wieży czek strzelniczy ch zapewniający ch niegdy ś Ry cliff Castle obronę. Otrzepał kurz z oficerskiego szy nela i wy czy ścił do poły sku buty , żeby gotowe by ły na następny dzień. Potem usiadł przy mały m skromny m stoliczku, żeby zrobić w my śli przegląd wy darzeń tego dnia. Również i to by ło ruty ną. W piechocie służy ł pod pułkownikiem Bramwellem, teraz lordem generałem Ry cliffem. Po każdej bitwie Ry cliff siadał nad mapami i dziennikiem, aby z bolesną dokładnością odtworzy ć bieg wy padków. Thorne pomagał mu przy wołać w pamięci szczegóły . Wspólnie omawiali je po raz wtóry . Jaki by ł dokładny przebieg wy padków? W który m momencie podjęto rozstrzy gające decy zje? Jakie zdoby to tereny , ilu stracono ludzi? Najważniejszy m z py tań, które sobie zadawali, by ło: czy istniała możliwość, by coś zrobić inaczej, uzy skać korzy stniejszy wy nik. Uczciwa odpowiedź na ogół brzmiała: nie. Gdy by mogli wszy stko powtórzy ć, postąpiliby tak samo. Ten ry tuał tłumił w nich wszelkie echo żalu czy poczucia winy . Gdy by go poniechali, echo to rozbrzmiewałoby wewnątrz nich, wzmagając się coraz bardziej, szy bciej, groźniej wraz z upły wem ty godni, miesięcy i lat. Thorne znał te echa. Wy starczająco dużo z nich tłukło mu się po głowie. Nie potrzebował wcale nowy ch. A zatem tego wieczoru nalał sobie szklaneczkę whisky i zrobił przegląd wy padków najnowszego konfliktu. Bitwy z melonem. Czy mógł należy cie przewidzieć niebezpieczeństwo zagrażające pannie Tay lor? Przy puszczał, że nie. Katapulta strzelała zawsze w stronę morza, choć z rozmaitą siłą. Sir Lewis powiedział później, że nie mógłby powtórnie skierować pocisku w ty m samy m kierunku, nawet gdy by próbował. By ł to błahy wy padek, nic więcej. Czy jednak Thorne postąpił prawidłowo, chwy tając ją w ramiona? I ty m razem nie mógł czuć się winny . Nawet gdy by miał świadomość, że pocisk jest ty lko melonem, zapewne zrobiłby tak samo. Gdy by owoc by ł trochę mniej przejrzały , mógł się nie rozpaść przy uderzeniu. Zostałaby wówczas poważnie ranna. Głowa wciąż go jeszcze bolała od tego ciosu. Nie, chodziło o to, co się stało później. Właśnie wtedy popełnił błąd. Wstrząs jakby go przeniósł w jakieś inne miejsce, pełne dy mu i odoru krwi. A on czołgał się na brzuchu w stronę dźwięku jej głosu. Przez całe mile, jak mu się zdawało, z otarty mi kolanami i rękami. Póki nie trafił na źródło – czy ste, spokojne zwierciadło wody pośród ty ch okropieństw, gdzie widniało odbicie jej twarzy ,
a nie jego. Pochy lił głowę, aby się z niego napić, zaczerpnąć tego chłodnego, orzeźwiającego pły nu. Ale nie ty lko tego chciał. Pragnął też zanurzy ć się w nim, zatopić w niej. Ten pocałunek… Nawet gdy wróciła mu przy tomność, nie mógł się wy cofać. Przy najmniej nie od razu, a trzeba by ło właśnie tak zrobić. Nigdy sobie tego nie daruje. Mógł ją skrzy wdzić. O Boże, ale by ła taka słodka. Uniósł do ust – i wkrótce opróżnił – całą szklaneczkę whisky . Nie pomogło mu to. Nawet druga doza pły nnego ognia nie zdołała usunąć z jego warg jej smaku. Pozwolił głowie opaść tak daleko w ty ł, że aż stuknęła o nierówną kamienną ścianę. Taka słodka. Taka miękka w jego ramionach. Chry ste, ona znalazła się pod nim, dokładnie tak ciepła i ży wa, jak mu się wcześniej zdawało. Gładziła go po twarzy i włosach, szepcząc coś łagodnie. Wspomnienie to sprawiło, że poczuł w piersi ból, a w pachwinie szty wność. Dobry Boże. Dobry Boże. Znów sięgnął po whisky . Gdy usiłował ją przełknąć, jęknął głucho z ostrego bólu i z tego pragnienia. Nawet cała butelka whisky nie by łaby zdolna go stłumić. Wiedział ty lko, co go pohamowało. Wobec ty ch dziwny ch, zagadkowy ch Gramercy ch z ich obrazem ona wciąż potrzebowała jego opieki. Musiał by ć stale czujny . Gdy by się do niej zanadto zbliży ł, ry zy kował skompromitowanie jej i utracenie własnego celu, do którego dąży ł. A zatem nie mogło już dojść między nimi do żadnej fizy cznej bliskości. Ty lko do koniecznego jej minimum, jak pomoc przy wy siadaniu z powozu i tak dalej. Może by łby czasem zmuszony podać jej rękę. Jednego by ł pewien. Nie będzie więcej pocałunków. Nigdy . Ktoś załomotał do drzwi. – Kapralu Thorne! Kapralu Thorne, proszę wy jść! Serce zaczęło mu gwałtownie bić. Wciągnął pospiesznie buty i wstał. Biegnąc ku drzwiom, zerwał z kołka szy nel. – Co się dzieje? Otworzy ł na oścież drzwi i znalazł się naprzeciwko Rufusa Brighta, całego czerwonego i bez tchu. – Musi pan zaraz zejść do miasteczka! – Co się stało? Gdzie? – Coś w Ukwiecony m By ku. Nie umiem tego opisać. Sam pan zobaczy . Thorne nie potrzebował więcej wy jaśnień. Puścił się biegiem. Pędził, choć sam nie wiedział, w jakim celu. Nie miał pojęcia, co zaszło. Czy się rozchorowała? Czy coś jej zagrażało? Czy Gramercy usły szeli o incy dencie z melonem i odjechali z niesmakiem, zostawiając ją osamotnioną i ze złamany m sercem? Do diabła. Do diabła. Do diabła. Droga z zamku do miasteczka zajmowała mu zwy kle ze dwadzieścia minut. Teraz mniej, bo
zbiegał po zboczu, ale by ło już ciemno i musiał uważać, gdzie stawia nogi. A mimo to znalazł się na ulicach Spindle Cove ledwie po jakichś pięciu minutach. Kilka chwil później przemknął bły skawicznie przez błonia miejskie i wpadł do tawerny . Do diabła ciężkiego! Chy ba wszy scy ludzie z całego Spindle Cove zgromadzili się tam. Ujrzał mieszkańców miasteczka, straż miejską, damy z Królowej Ruby stłoczony ch jak ry by w beczce. Tworzy li jeden zwarty tłum ruchliwy ch ciał i wszy scy mieli pootwierane gęby . Odwracali się kolejno ku niemu, bez słowa, gdy wbiegł prosto w drzwi tawerny . Dy szał, spły wał potem i pomrukiwał złowrogo pod nosem, chcąc zrozumieć, co u licha, się tam dzieje. – Gdzie ona jest? Tłum zaszemrał i rozstąpił się, wy py chając pannę Tay lor przed siebie, jaby by ła ziarnem, które należy oddzielić od plew. Spojrzał na jej ciało, a potem wpatrzy ł się w twarz. By ła cała i zdrowa. Nie krwawiła. Oczy miała czy ste, a nie czerwone od łez. Już to wy starczało, by uznał, że nigdy nie widział nic piękniejszego. Zdołał dostrzec, że głęboko wy dekoltowana i dopasowana żółta suknia pozwala dokładnie ujrzeć całe jej ciało. Nie miała żadny ch siniaków ani złamań czy inny ch uszkodzeń pod ty m lśniący m jedwabiem. – To niespodzianka – wy jaśniła. – Przy jęcie. – Przy ję… – Thorne odetchnął z trudem. – Przy jęcie? – Tak. Przy jęcie zaręczy nowe. Na naszą cześć. Powiódł wzrokiem po zatłoczonej tawernie. To mogło się zacząć jako przy jęcie, a skończy ć jako czy jś pogrzeb. – Czy to nie by ł miły pomy sł? – spy tała z wy muszony m uśmiechem. – Urządzili je pańscy ludzie. – Och, oni? Thorne spojrzał ku kontuarowi, gdzie jego podkomendni stali w nierówny m szeregu, nieporządnie. Wy dy mali wargi jak trębacze, usiłując zdusić głośny śmiech. Chętnie by ich wszy stkich wy mordował. Jednego po drugim. Niestety , zostawił pistolet w zamku. Ale za to miał tutaj pod dostatkiem noży . Podeszła kilka kroków bliżej. Wraz z każdy m gwałtowny m oddechem docierał teraz do niego przy prawiający go o zawrót głowy zapach cy try ny i koniczy ny . Pod pewny mi względami uspokajał on Thorne’a, ale pod inny mi burzy ł w nim krew. – To by ł mój pomy sł – szepnęła ze spuszczony mi oczami. – Widzę, że się pan przeląkł. Strasznie mi przy kro. – Nie przeląkłem się – uciął. Gotów by ł ty lko stanąć do walki. A ona powinna by ła dać sobie spokój z ty m pełny m żalu spojrzeniem, bo miał szczerą chęć wy bić pięścią dziurę w ścianie. Fosbury , gospodarz tawerny i cukiernik, wy szedł z kuchni w haftowany m fartuchu, dźwigając wielką tacę. – No dalej, kapralu Thorne. Nawet pan musi raz coś świętować. Spójrz pan, jakie ciasto
zrobiłem. Thorne spojrzał na nie. Miało kształt melona i przy brane by ło zielony mi lodami. Widniały na nim napisy – zapewne jakieś ży czenia – ale jego zanadto rozpierała wściekłość i zmęczenie, żeby je odczy tać. Ta ostatnia zniewaga ubliżająca jego dumie dopełniła miary i sprawiła, że zrobiło mu się czerwono przed oczami. – Mucha na nim siedzi – powiedział. Fosbury cały się zjeży ł. – Gdzież tam. – Siedzi. Proszę lepiej popatrzeć. Na samy m środku. Fosbury nachy lił się i spojrzał. A wtedy Thorne złapał go za włosy i przy gniótł mu głowę, wpy chając ją prosto w warstwę lodów. Fosbury poderwał się naty chmiast, mrugając i wy pluwając zieloną słodką pianę. – A co, widzisz ją teraz? – spy tał Thorne. Gęsty sopel lodów skapnął Fosbury ’emu z czoła i pacnął z donośny m plaśnięciem na podłogę. Cała sala zamarła bez słowa. Wszy scy patrzy li na niego ze strachem, a ich przerażone spojrzenia zdawały się mówić: „Co cię napadło? Przecież jesteśmy twoimi sąsiadami i przy jaciółmi. Czy nie wiesz, jak się trzeba bawić na przy jęciu?” Nie wiedział. Nikt mu nigdy nie urządzał przy jęcia przez całe jego ży cie. A sposób, w jaki się na niego gapili, mówił wy raźnie, że nikt się więcej nie ośmieli tego zrobić. Potem zaś wszy scy wy buchnęli śmiechem. Pierwsza zaśmiała się melody jnie panna Tay lor, po niej coraz głośniej inni, aż wreszcie przerodziło się to w istną kaskadę rechotu. Ona się śmiała. Do niego. Śmiała się z tego głupiego ciasta, z pokry tej zieloną mazią twarzy Fosbury ’ego. Salwy melody jnego, serdecznego śmiechu odbiły się echem od belek sufitu, a potem zatrzęsły jego własną piersią. Nim serce Thorne’a zdołało uchwy cić ich ry tm, wszy scy się już zaśmiewali. Nawet Fosbury . Nastrój zmienił się z groźnego w roziskrzony jak tęcza, iry zujący niby morskie muszle. Przy jęcie znów by ło przy jęciem. Do licha. Gdy by miał w sobie dość miłości, gdy by mógł dać jej to, czego potrzebowała – zabrałby ją stąd i zachował na zawsze przy sobie. Żeby się z nim przekomarzała, żeby śmiała się radośnie, podczas gdy on trzy małby swoich przy jaciół w strachu. Żeby niemal poczuł się człowiekiem. W każdy m calu człowiekiem. Niemal człowiekiem. – Na litość boską – powiedziała, wciąż się śmiejąc spoza dłoni, którą zasłoniła usta – ktoś powinien temu nieszczęśnikowi dać serwetkę. Jedna z posługaczek, chichocząc, zerwała serwetkę z kontuaru, a panna Tay lor wzięła od Fosbury ’ego ciasto, żeby mógł sobie wy trzeć twarz do czy sta.
Wetknęła palec w lody , a gdy go oblizy wała, spostrzegła, że Thorne na nią patrzy . – Wspaniałe! – Wy ciągnęła przed siebie tacę. – Czy ktoś chce spróbować? O Boże w niebiesiech. Żaden mężczy zna by się temu nie oparł. Ostatecznie musiał znieść tak wiele. Sięgnął – nie, nie po ciasto, ale po jej nadgarstek. Gdy spojrzała na niego szeroko otwarty mi oczami, on również zanurzy ł jej palec w lodach, a potem wsadził go sobie do ust. Lizał tę gęstą, słodką masę, a potem jeszcze słodszą rzecz, którą by ł koniuszek jej palca. Przesuwał po nim języ kiem w górę, w dół i dookoła niego. Tak samo postąpiłby z jej sutkiem, a także z ty m skry ty m miejscem między jej nogami. Odetchnęła krótko i gwałtownie, a on wy obraził sobie, że zrobiła to z saty sfakcji. Gdy by należała do niego, postarałby się, aby wy dawała ten dźwięk każdej nocy . Puścił jej dłoń i oznajmił: – Naprawdę wspaniałe. Cały zgromadzony tłum wy dał gardłowy okrzy k radości. Spojrzała na niego karcąco. Policzki miała tak czerwone, jak jego mundur. Wzruszy ł ramionami, nie mając zamiaru przepraszać. – To nasze przy jęcie zaręczy nowe. Trzeba ludziom pokazać, co tu przy szli oglądać.
Jakiś czas później Kate siedziała przy narożny m stoliku z Thorne’em i trojgiem Gramercy ch. Napoczęte porcje ciasta stały przed każdy m z nakry ć. Trudno się jej by ło spodziewać rozmowy – nie ty lko dlatego, że w tawernie zrobiło się jeszcze głośniej po dwóch kolejny ch toastach, ale dlatego, że jej my śli zaprzątał całkowicie czy jś języ k. Jego języ k. Zapoznała się z nim dzisiaj gruntownie. By ł giętki, zuchwały i miał zwy czaj zatrzy my wać się na ty ch miejscach jej ciała, gdzie go wcale nie oczekiwała. Dawał jej też zaznać aż za wiele przy jemności, gdy nie uży wał go do prawienia jej przy kry ch słów. Teraz jednak by ł zapewne znużony ty m, co robił w ciągu całego dnia, bo wcale się nim nie posługiwał. Siedział przy stoliku co najmniej od pół godziny i nie powiedział jeszcze ani słowa. – Dlaczego nie mówiłaś nam o ty m, jakeście się z kapralem Thorne’em poznali? – spy tała ciotka Marmoset. Kate spojrzała na niego nerwowo. – Och, to nudna historia. Harry uniosła kieliszek. – Nic nie może by ć nudniejsze od zarządzania majątkiem ziemskim i uprawy roli, a o ty m zawsze sły szy my od Evana. Kate pod blatem stolika splotła kurczowo ręce na kolanach. Nie potrafiła zmy ślić ładnej history jki o zalotach. Nie chciała Gramercy m kłamać w ży we oczy , a posępny nastrój Thorne’a mógł zniweczy ć wszelką romanty czną idy llę, jaką zdołałaby wy koncy pować.
– To się stało przed jakimś rokiem – powiedziała. – Dawno temu. Doprawdy , nie mogę sobie nawet przy pomnieć, gdzie i kiedy po raz pierwszy … – To by ło tutaj. Te słowa wy mówił Thorne. Milcząca wy rocznia przemówiła. Wszy stkich tak to zaskoczy ło, że aż zagrzechotała zastawa na stoliku. Jeszcze bardziej zdumiewające okazało się to, że Thorne najwy raźniej miał zamiar dalej mówić. – Przy jechałem tu z lordem Ry cliff zeszłego lata, żeby pomóc przy formowaniu straży miejskiej. Pierwszego dnia poszliśmy do tej herbaciarni. Lord Drewe rozejrzał się wokoło. – My ślałem, że to tawerna. – Przedtem by ła herbaciarnią – wy jaśniła Kate. – Nazy wała się Pąsowy Bratek. Ale od zeszłego lata zmieniła nazwę na Ukwiecony By k. Częściowo jest herbaciarnią, a częściowo tawerną. – Niechże pan mówi dalej – ponagliła go ciotka Marmoset. – Wszedł pan do herbaciarni i… – …i by ła to sobota. Wszy stkie damy zebrały się tutaj na swoim coty godniowy m salonie. – Och – powiedziała ży wo Lark – już widzę, do czego pan zmierza. Panna Tay lor grała na fortepianie, prawda? Albo na harfie. – Śpiewała. – A więc ona też i śpiewa? – Drewe spojrzał ku Kate. – Musimy ją usły szeć. – Rzadko się to zdarzało – ciągnął Thorne. – Bo częściej towarzy szy ła na fortepianie którejś z uczennic. Ale tamtego dnia śpiewała. Lark, rozmarzona, wsparła podbródek na dłoni. – No i od razu, w jednej chwili, zrobił na panu wrażenie jej niebiański głosik i niebanalna, etery czna uroda? Kate aż się skręciła z zażenowania. Niebiański głosik? Lark stanowczo przesadziła. Z pewnością Thorne zaraz temu zaprzeczy . Ale on mruknął ty lko: – Mniej więcej. – Jakież to romanty czne! – westchnęła Lark. Ze wszy stkich słów, jakie można by ło skojarzy ć z Thorne’em, „romanty czne”, zdaniem Kate, najmniej tu pasowało. Prawie tak samo, jak „rozmowny ”, „urokliwy ” czy „chłopięcy ”. Musiała jednak przy znać, że udało mu się sprawić, by brzmiało ono wcale przekonująco, bez uciekania się do kłamstw. Pewnie się martwił, że zaprzeczy ła prawdzie, gdy zaczęła się wahać i zająkiwać. – A co miała na sobie? Py tanie zadał lord Drewe. Pobrzmiewała w nim ironia, a nie ży czliwa ciekawość. Jakby nie dowierzał temu, że Thorne mówił prawdę. – Lordzie Drewe, to by ło dawno temu – wtrąciła się Kate, usiłując skierować rozmowę na inny tor. I tak miała prawdziwe szczęście, że jak dotąd nie doszło do jakiejś gafy . – Nawet ja nie
pamiętam, jak by łam wtedy ubrana. – Na biało. – Thorne spojrzał ku lordowi Drewe poprzez stolik. – W suknię z białego muślinu. Na ty m nosiła szal indy jski wy szy wany w pawie. A we włosach miała niebieskie wstążki. – Czy to prawda? – spy tała ją Lark. – Jeśli… jeśli kapral Thorne tak mówi, to pewnie ma rację. Kate usiłowała ukry ć zdumienie. Pamiętała ten szal. Poży czy ła go jej pani Lange. By ł to prezent od męża, z który m się pogniewała, i dlatego pozwoliła go Kate nosić przez całe lato. Kate nigdy jednak nie przy puszczała, że Thorne go zapamięta. A jeszcze mniej, że będzie też pamiętał o dopasowany ch do koloru pawi wstążkach w jej włosach. Spojrzała na niego ukradkiem, gdy kelnerka zbierała puste kieliszki. Czy rzeczy wiście zrobiła na nim „niesły chane wrażenie”, jak się wy raziła Lark? – A zatem wpadłaś mu w oko właśnie tu, w herbaciarni – rzekła dramaty czny m tonem Lark – i od razu zrozumiał, że musi cię zdoby ć? Kate zaczerwieniła się, zażenowana. – Ależ skąd. – Nic nie wiesz o mężczy znach, ty naiwne stworzenie – powiedziała Harry . – Przecież to by ło cały rok temu. A kapral Thorne jest człowiekiem czy nu. Gdy by wbił sobie do głowy , że cię zdobędzie, zrobiłby to już dawno. – Ależ on wcale mnie nie lubił – stwierdziła Kate. – Przy najmniej na początku. Może wchodziło tu w grę jakieś powierzchowne zainteresowanie, ale bez żadnego uczucia. – Spojrzała na Thorne’a znad swego kieliszka z winem. – On nic nie czuł względem mnie. – Och, nie wierzę. – Ciotka Marmoset rozwinęła z papierka kolejny korzenny cukierek. – My ślę, że podobałaś mu się aż za bardzo. Ty lko że postanowił trzy mać się od ciebie z dala. Kate znów spojrzała na Thorne’a i stwierdziła, że się w nią wpatruje uważnie, z denerwującą intensy wnością. – No i co? – spy tała go Lark. – Czy moja ciotka ma słuszność? Kate zadała mu to samo py tanie, ale bez żadny ch słów. Nie wiedziała, jaka odpowiedź tkwi w ty ch jego zimny ch, niebieskich oczach, ale czuła, że wiele się w nich kry je. Jak na mężczy znę, który twierdził, że nie czuje niczego, to „nic” sięgało bardzo głęboko. – Panno Tay lor, czy chce pani zatrzy mać naszy ch nowy ch przy jaciół wy łącznie dla siebie? Kate ocknęła się raptownie. Za nią stała pani Highwood, a koło niej Diana i Charlotte. – Przedstaw nas, moja droga. – Pani Highwood uśmiechnęła się zaciśnięty mi ustami. – Ależ naturalnie. – Kate wstała. Mężczy źni siedzący przy stoliku zrobili tak samo. – Lordzie Drewe, lady Harriet, lady Lark, ciotko Marmoset, czy mogę wam przedstawić panią Highwood z córkami, Dianą i Charlotte? – Mam także trzecią córkę – oznajmiła wy niośle pani Highwood – ale ona niedawno wy szła za mąż. Za wicehrabiego Pay ne’a z Northumberland. Po czy m odwróciła się i niezby t zręcznie zatrzepotała wachlarzem.
– Moje gratulacje. – Lark uśmiechnęła się i do matrony , i do córek. – Wprawdzie widzieliśmy się już z panią w pensjonacie, ale cóż to za przy jemność, gdy się komuś zostaje przedstawiony m wedle wszelkich reguł! – Oczy wiście – odparła pani Highwood. – To prawdziwy zaszczy t gościć tak znaczną rodzinę w Spindle Cove. Tego lata wprost tęskniliśmy tutaj za kimś z dobrego towarzy stwa. Po czy m ponownie odwróciła się i znów zatrzepotała wachlarzem. – Czy pani odgania osę? – spy tała ciotka Marmoset. – Och, skądże! – Pani Highwood spojrzała z niepokojem w kąt sali. – Nie ma tu żadnej osy . Pozwolą panie, że się na chwilę oddalę? Na oczach Kate i wszy stkich Gramercy ch odwróciła się jeszcze raz, odeszła o dwa kroki dalej i machnęła wachlarzem z taką energią, że uderzy ła nim jakiegoś niepodejrzewającego niczego mężczy znę w ty ł głowy . – Muzy ka! – niemal krzy knęła. – Proszę grać! Urażony mężczy zna potarł kark, ale wy ciągnął zaraz skrzy pce i zagrał niepewnie kilka pierwszy ch taktów tańca. W całej tawernie goście wstali od stołów i zaczęli odsuwać krzesła. – Proszę ty lko spojrzeć – powiedziała pani Highwood, odwracając się raz jeszcze w stronę Gramercy ch z niewinny m uśmieszkiem. – Zaczy nają się tańce. Co za miła niespodzianka. Zmieszana Kate pokiwała głową. Najwy raźniej ta kobieta robiła, co ty lko mogła, by jej najstarsza córka zatańczy ła z lordem Drewe. Ty lko że nie by ł to dobry pomy sł. Kiedy Diana po raz ostatni tańczy ła w tejże tawernie, dostała ataku duszności, i to bardzo poważnego. – Lordzie Drewe, mam nadzieję, że wy świadczy nam pan ten zaszczy t – powiedziała pani Highwood. – W Spindle Cove nie ma wielu odpowiednich partnerów. – Po czy m szturchnęła łokciem Dianę, dając jej znak, żeby wy sunęła się naprzód. – Ehm… Kate niemal wpadła w panikę. Nie wiedziała, jak zapobiec tańcom. Lord Drewe, mimo że nie by ł wcale zainteresowany Dianą, nie zrobiłby jej afrontu, jakim by łaby odmowa. A Diana z kolei, zby t nieśmiała, nie sprzeciwiłaby się towarzy szącej jej matce. Kate spojrzała błagalnie na Thorne’a. Musiał przecież rozumieć, na co się zanosi. Nie by ł zaś człowiekiem, którego ety kieta powstrzy małaby od działania. Wstał i podniesiony m głosem zwrócił się do skrzy pka: – Żadny ch tańców! Nie tego wieczoru! Dźwięki muzy ki zamarły szy bko i jękliwie. Ludzie w całej sali zaczęli sarkać. Kolejny raz Thorne sam jeden zdołał zakłócić świąteczny nastrój. Jedy nie Kate znała prawdziwy powód. Nie by ła nim opry skliwość ani też brak empatii. Wręcz przeciwnie. Postąpił zgodnie z dobrocią skry tą w nim głęboko. Nie miał jednak dobry ch manier, które łagodziły by jego postępowanie. Wy buchał co jakiś czas niczy m wulkan, przerażając wszy stkich naokoło. Obojętne, czy chodziło o sąsiadów, który m nie pozwolił na tańce, czy też niezamężne panny całowane na wrzosowisku. Pamiętał, jakiego koloru miała wstążki we włosach pierwszego dnia, kiedy się spotkali. A ona przez cały czas nie potrafiła dostrzec jego prawdziwej natury .
– Oczy wiście, że nie może by ć żadny ch tańców – powiedziała z uśmiechem Diana, odzy skując spokój. – Jak mogliśmy w ogóle pomy śleć o ty m, skoro nie wy piliśmy jeszcze za zdrowie szczęśliwej pary ? – Prawda! – poświadczy ł ktoś z zebrany ch. – Musimy wznieść za nich toast! – Powiem tu coś, jakem gospodarz. – Fosbury sięgnął do ty łu po kieliszek stojący na kontuarze. – Nie my ślę, żeby m mówił coś niewłaściwego, ale te zaręczy ny zaskoczy ły każdego w Spindle Cove. Kate spojrzała na lorda Drewe z niepokojem. Czy podejrzewał, że coś tu nie jest w porządku? A Fosbury ty mczasem ciągnął: – Przez cały rok patrzy liśmy , jak ty ch dwoje wadzi się przy każdej sposobności. Dowiedziałem się też z pewnego źródła, że panna Tay lor ma kaprala Thorne’a za człowieka bez serca i zakuty łeb! Przez tłum przetoczy ła się fala śmiechu. – No, a zważy wszy takie niedostatki – tu oberży sta wskazał ręką, w której trzy mał kieliszek, na Thorne’a – kto by pomy ślał, że kapral dokona równie mądrego wy boru? – Fosbury uśmiechnął się do Kate. – My cię tu ogromnie lubimy , moja miła. My ślę, że powiem za całą naszą straż miejską: nie daliby śmy ci wy jść za kogoś gorszego od ciebie. Albo kto gorzej niż on potrafi nas na służbie musztrować! – Brawo, brawo! Wszy scy huknęli śmiechem i wy chy lili kieliszki, a ta powszechna ży czliwość sprawiła, że Kate ścisnęło w gardle. Co innego spowodowało, że ścisnęło się jej też serce. Fosbury miał słuszność. Przez cały rok, otwarcie albo za plecami, urągała Thorne’owi, podczas gdy on co najwy żej ją ignorował. Dopiero dzisiejszego wieczoru pojęła, że z jego strony by ły to jedy nie niezręczne próby , by się okazać człowiekiem ry cerskim. Znajdowała się wśród przy jaciół – i by ć może też krewny ch – którzy sądzili, że ona go kocha. Że zaręczy ła się z nim, bo chce za niego wy jść. A ty mczasem ona go w gruncie rzeczy źle traktowała. Powiedziała, że nie ma w nim uczuć, nie można więc ich urazić, ale przecież nikt nie może by ć ich zupełnie pozbawiony . A jeśli pod jego szorstkimi manierami kry je się dobroć? Spojrzała znowu na niego: skrzy żował ręce na piersi, ry sy miał jak wy ciosane z kamienia, spojrzenie lodowate. Jakby zakuty by ł w zbroję. Nie zdradzi dobrowolnie żadny ch sekretów. Jeśli naprawdę chciała poznać, co się w nim kry je, musi sprawić, by ta zbroja pękła. Ry zy kowny zamiar. Rozumna, by stra dziewczy na – czy li Kate – winna się przed nim cofnąć. Ale ona nie by ła w jego oczach Kate, ty lko Katie. Katie zaś miała w sobie odwagę. Nawet mimo lęku. „Bądź dzielna, moja Katie”. Tak. Będzie jej teraz trzeba dzielności.
10 M uszę powiedzieć, że czuję się rozczarowana. On nie ma fallusa. – Co takiego?! – Kate roześmiała się głośno. Gdy dotarły na miejsce pikniku, Harry , z rękami na biodrach i cy garem w zębach, zaczęła przy glądać się wielkiemu zielonemu zboczu poza pastwiskami. – Wcale nie ma fallusa – stwierdziła, wy puszczając obłoczek dy mu. – A spodziewałam się czego innego, zważy wszy że nazy wają go Długim Chłopem. Kate i Lark wy mieniły rozbawione spojrzenia, po czy m zaczęły przy patry wać się giganty cznej postaci męskiej wy ry tej na stoku kredowego wzgórza. Archaiczny ry t dominował nad cały m zboczem, a jego białe kontury odcinały się ostro od zieleni. – Ames i ja wy brały śmy się kiedy ś, żeby obejrzeć ry ty z Cerne Abbeas w Dorset – ciągnęła Harry . – Gigant wy ry ty na tamtejszy m zboczu jest po prostu wspaniale pogański. Ma okropny gry mas na twarzy i wy machuje ogromną pałą, którą trzy ma w ręce. Nie mówiąc już o ty m, że ma też wręcz monumentalną erekcję. Lord Drewe zmarszczy ł brwi. – Doprawdy , Harriet, dość już o fallusach. Nie uważam, by ście obie z Ames powinny tak się nimi interesować. Harry posłała bratu wiele mówiące spojrzenie. – Ależ oceniam je ty lko z arty sty cznego punktu widzenia. – Wskazała gestem na ry t. – Ten na przy kład został ledwie naszkicowany . Twarz nie ma żadnego wy razu. Jest raczej szty wny i staty czny , prawda? Ograniczony właściwie do konturu, jakby zamknięty w ty ch dwóch liniach. – Wy glądają całkiem jak szty wne pały – podsunęła jej Kate. – Może brak mu monumentalnej erekcji, ale za to ma aż dwie imponujące pały . Harry wy jęła z ust cy garo i spojrzała na nią zdumiona. – Ależ… panno Tay lor! Kate przez chwilę ogarnęła czarna rozpacz. Dlaczego łamie wszelkie reguły i wy raża się tak dwuznacznie? Gramercy by li ary stokratami. Ona – w najlepszy m razie ich ubogą krewną, a w najgorszy m kimś całkowicie obcy m. Harry może sobie pozwalać na skandaliczne żarty , ale to nie znaczy , że Kate wolno by ło robić to samo. Harry zwróciła się do brata: – Lubię ją. Może zostać z nami. – Zostanie, obojętne, czy ją lubisz, czy nie. – Pewnie tak – odparła Harry . – Gdy by grzeczne słowa miały decy dować o przy należności do rodziny , to Bennett powinien by ł się znaleźć na permanentny m wy gnaniu już całe lata wcześniej. Kate odetchnęła z ulgą. Wciąż ją jeszcze zdumiewało, że może by ć członkiem tej rodziny . Ty ch zwariowany ch, nierozsądny ch, ekscentry czny ch, pełny ch twórczej fantazji osób. Oni ją…
lubili! Ale czy Thorne by do nich pasował? Te pogańskie figury wy ry te na odległy m zboczu brały by ży wszy udział w rozmowie niż on. Oddalił się od nich pod pretekstem, by Borsuk mógł się wy biegać na wrzosowisku. Gdy Kate przy jrzała mu się uważniej, uznała, że Thorne tresuje psa. Nie mogła jednak zrozumieć, na czy m tresura polega, bo przy siadał za każdy m razem, gdy ty lko chciał pochwalić lub upomnieć pupila, i zasłaniał go jej wtedy swoimi udami. Ale nie ty lko fizy czna krzepa Thorne’a przy ciągała jej uwagę. Jego charakter również by ł solidny . Od dawna wiedziała, że jest surowy i mrukliwy , ale od czasu ich przy jęcia zaręczy nowego zaczęła dostrzegać zalety maskowane małomównością. Cierpliwość, wy trwałość, wiara w siebie, stanowczość. Cechy te nie domagały się uznania, ty lko po prostu… istniały , czekając, aż zostaną zauważone. Przez kilka ostatnich dni zauważanie ich stało się jej ulubiony m zajęciem. A im częściej je zauważała, ty m bardziej pragnęła wiedzieć o nim więcej. – Świetnie, to znakomite miejsce na piknik – powiedziała ciotka Marmoset, dołączając do nich. – Uwielbiam widok dobrze zbudowanego mężczy zny . – Nazy wają go Długim Chłopem z Wilmington. – Lark zapisała coś w swoim dzienniku. – Dziwne. Miałam wrażenie, że on się nazy wa kapral Thorne. – Ciotka Marmoset zbliży ła się i włoży ła rękę do kieszeni Kate. – Moja droga, trzy maj się go. Mocno, rękami i nogami. Kate zaczerwieniła się. – Nie wiem, co ciotka ma na my śli. – Wiesz, wiesz. Obie mamy podobny gust. Stara dama cofnęła rękę, a kieszeń Kate zrobiła się dziwnie ciężka. Zapewne od korzenny ch cukierków. – Pamiętaj, co ci mówiłam – szepnęła ciotka Marmoset. – Strasznie ostre. Ale po jakimś czasie poczujesz słody cz. Kate nie potrafiła powstrzy mać śmiechu. – Zaczy nam cię uwielbiać, ciociu Marmoset. Nawet jeśli nie jesteś moją prawdziwą ciotką. Przez ostatnie kilka dni nauczy ła się powoli rozeznawać w rodzinny ch powiązaniach Gramercy ch. Choć Harry pewnego dnia mówiła o ty m żartem, Kate zaczęła sobie po cichu tworzy ć obraz ich drzewa genealogicznego. Ciotka Marmoset by ła siostrą matki Evana i zamieszkała przy Gramercy ch, gdy ich ojciec się rozchorował. Ty m samy m stara dama nie należała do rodziny , nie mogła więc by ć jej krewną. Nie zmniejszało to jednak starań ciotki, by traktować Kate serdecznie i ży czliwie, a także dawać jej mnóstwo korzenny ch cukierków. Wszy scy Gramercy łatwo włączy li się w ży cie Spindle Cove. Drewe słusznie zauważy ł, że miasteczko jest przy tuliskiem niekonwencjonalny ch kobiet – a Harry , Lark i ciotkę Marmoset z pewnością można by ło zaliczy ć do tej kategorii. Z saty sfakcją zaczęły robić to samo, co miejscowe damy : spacerowały po okolicy , kąpały się w morzu i sporządzały dekoracje z okazji jarmarku.
Dziś jednak rodzina zdecy dowała się na wy cieczkę – nie ty lko po to, by Harry mogła zaspokoić swoją ciekawość co do Długiego Chłopa, ale żeby przez jakiś czas mogli by ć sami. W miasteczku zawsze istniało ry zy ko wy gadania się z czy mś. Tutaj mogli rozmawiać swobodnie. Kate z pewny m wahaniem podeszła do lorda Drewe. Jak zawsze jego ary stokraty czny wy gląd i męska prezencja onieśmielały ją. Już same ty lko rękawiczki przy kuwały jej uwagę idealną gładkością i kolorem karmelu. Dłonie, które okry wały , by ły zgrabne i eleganckie. – Czy nie ma jakichś wiadomości od pańskich ludzi? Nienawidziła tego, że musi go o coś py tać, ale dowiedziała się od Sally , że od czasu przy by cia do Spindle Cove wy prawił gdzieś kilku specjalny ch wy słanników. – Z Margate nie nadeszła jakakolwiek cenna wiadomość – odparł z żalem. – Nie otrzy małem żadny ch informacji. Kate cieszy łaby się, gdy by umiała udawać zaskoczenie. – Teraz jednak poszukują świadectw w Ambervale, rozglądając się za ludźmi, którzy niegdy ś służy li u Simona. Może ktoś z nich przy pomni sobie Elinor i dziecko. – Całkiem możliwe. Ty lko że by ła to możliwość bardzo wątła. Dłoń w rękawiczce dotknęła jej łokcia. Spojrzała mu w twarz. – Wiem, że trudno ci znieść niepewność, która nęka także i nas wszy stkich. Zwłaszcza Lark coraz bardziej przy wiązuje się do ciebie. Ale dziś powinniśmy po prostu czerpać przy jemność z tej wy cieczki. – Ach, oczy wiście. Dwóch służący ch w liberiach ustawiało w pocie czoła na płaskim, porośnięty m trawą terenie płócienną pagodę przy braną na szczy cie czerwony mi chorągiewkami, odcinający mi się od błękitu nieba. Gramercy zawsze zmieniali wszy stko w imponujące widowisko, co Kate zaczęła już rozumieć. Dwaj lokaje wy jęli z powozów duże koszy ki pełne po brzegi smaczny ch potraw i świeżo upieczony ch ciast, który ch dostarczy ła cukiernia z Ukwieconego By ka. Może to by ł i piknik, ale na pewno nie wiejski. Gdy obie z Lark pomagały rozpakować i ułoży ć na tacy kanapki z dżemem bły szczące jak małe klejnociki, Kate zdała sobie sprawę, że w jej imaginacy jny m drzewie genealogiczny m istnieje luka, której nie potrafi zapełnić. – Kim jest ten Ames, o który m zawsze wspomina Harry ? Inny m kuzy nem? Przy jacielem domu? – Nie – odparła Harry , która posły szała jej py tanie. – Nie kuzy nem, a już z całą pewnością wcale nie przy jacielem. – Doprawdy , Harry – rzekła Lark – ty lko dlatego, że oby dwie miały ście małą sprzeczkę… – Mała sprzeczka? – zakpiła ciotka Marmoset. – Raczej powtórzenie bitwy pod Trafalgarem, ty le że bez wody , z filiżankami i spodkami zamiast kul armatnich. – Ames zatem przy padłaby w udziale rola Nelsona? – spy tała Harry . – Bo odtąd jest ona dla
mnie jak umarła. – A więc to kobieta? – spy tała Kate, która przedtem sądziła, że chodzi o jakiegoś mężczy znę. Lark westchnęła i nachy liła się ku niej poufale. – Kiedy moje siostry i ja by ły śmy młodsze, panna Ames by ła naszą płatną damą do towarzy stwa. A teraz… teraz jest towarzy szką Harriet. Towarzy szką jej ży cia. – Och – powiedziała Kate. A potem, powoli, gdy już całkowicie dotarło do niej znaczenie ty ch słów, raz jeszcze to powtórzy ła. – Wiem, że to dość niecodzienne. Ale w mojej rodzinie wszy stko jest takie. Czy cię okropnie zgorszy łam? – Nie… nie okropnie. – Ty lko że ta rewelacja niewątpliwie kry ła w sobie jeszcze coś innego. – Ale co z ty mi wszy stkimi zaręczy nami? I z pojedy nkami stoczony mi przez lorda Drewe? – Harry starała się, jak mogła, podczas swego sezonu, no i bardzo się jej podobało, gdy wielbiciele bili się niemal o jej względy . Ty lko że nigdy nie potrafiła pogodzić się z małżeństwem – wy jaśniła Lark. – Jej serce należało wciąż do panny Ames. Niech cię nie zmy li jej pomstowanie. Obie są bardzo sobie oddane. Niekiedy zdarza im się poróżnić, ale zawsze po jakimś czasie się godzą. – Sły szałam, co mówiłaś – odezwała się Harry . – Ale jesteś w błędzie, Lark. Ty m razem zerwały śmy na dobre. Gdy by śmy by ły dobry mi towarzy szkami, jak się wy raziłaś, Ames pozwoliłaby mi pojechać z nią do Herefordshire. Lark przechy liła głowę na bok. – Och, Harry . Wiesz przecież, że rodzina panny Ames nie jest tak wy rozumiała, jak nasza. Chy ba niewiele można by znaleźć takich rodzin, uznała Kate. – Wiem o ty m dobrze. Traktują ją okropnie. – Harry kopnęła słupek namiotu kwadratowy m noskiem buta. – Zawsze zresztą tacy by li, bo inaczej nie musiałaby zostać płatną damą do towarzy stwa. Gdy by mi pozwoliła z nią pojechać, ochroniłaby m ją przed nimi. – Z pewnością bardzo za tobą tęskni – powiedziała Lark. Harry spojrzała w przestrzeń i westchnęła: – Przejdę się trochę. Może fallus Długiego Chłopa jest tak żenująco mały , że da się go obejrzeć ty lko z bliska? Gdy Harry ruszy ła ku pastwiskom, szeroko stawiając nogi w rozciętej spódnicy , Kate spojrzała w ślad za nią z pewny m smutkiem. Na pewno bolała nad rozłąką z ukochaną osobą. A co sprawiało ból Harry , sprawiało go również i jej. Najwy raźniej zaczy nała się przy wiązy wać do ty ch ludzi. Gdy by ich utraciła, by łoby to dla niej straszliwy m ciosem. Borsuk, jakby się domy ślał, że Kate trzeba poprawić nastrój, wy padł nagle z łąki, skoczy ł jej na suknię ubłocony mi łapami i zaczął węszy ć wokół potraw, liżąc ją i trącając cudownie chłodny m nosem. Thorne pojawił się zaraz w ślad za nim, ale nie zachowy wał się wcale tak jak Borsuk. Co za rozczarowanie! Ciotka Marmoset poklepała Kate po ramieniu ze słowami:
– Tam stoi bardzo malowniczy kościół. Zauważy łam go po drodze, ale nie mogę sobie przy pomnieć, pod jakim jest wezwaniem. Bądź tak dobra, Kate, i pomóż mi zaspokoić moją ciekawość. Kapralu Thorne – dodała – może zechce jej pan towarzy szy ć? Kate wstała z uśmiechem, zadowolona z pretekstu do przechadzki. Schowała do kieszeni kilka pasztecików dla Borsuka i we troje poszli przez pola ku kościołowi. Kiedy już nikt nie mógł ich usły szeć, Kate powiedziała łagodnie: – Powinien pan coś zrobić, żeby się okazać trochę bardziej towarzy ski. – Ja tam nie jestem wcale towarzy ski – odburknął. Uznała, że nie mijał się z prawdą. – Czemu pan tak nie lubi Gramercy ch? – Bo mam panią pod opieką. – Spojrzał przez ramię na piknik. – Coś z nimi jest nie tak. – Są ory ginałami, zgadzam się. Ale to ty lko ekscentry czność. A właśnie dzięki niej są zabawni, interesujący i sy mpaty czni. Właśnie dlatego spodziewam się, że mogą mnie przy jąć do swojego grona i polubić. Cenią sobie rodzinne więzi bardziej niż skandale, niezgodę, konwenanse towarzy skie. To ty lko pewne dziwactwo. Nie widzę powodu do podejrzeń. – A ja tak. Nie ufam im ani temu, co mówią. – Dlaczego? – spy tała ziry towana. Im bardziej stawała się rozdrażniona, ty m szy bciej szła. Przy spieszy li kroku tak bardzo, że Borsuk musiał biec, żeby ich dopędzić. – Nie wierzy pan, że mogę by ć krewną lordów i dam? Zatrzy mał się nagle, odwrócił i spojrzał jej prosto w twarz. – Jakby m przez ostatni rok nie miał pani za damę, to inaczej by wszy stko między nami wy glądało. Poczuła, że twarz ją pali. Zresztą inne części ciała także. Nie patrzy ła na niego przedtem z tak bliska, a teraz… Oszołomił ją. To by ło bolesne. Choć niezby t uprzejmy i bez uroku, zawsze jednak by ł starannie odziany , co teraz rzuciło się jej w oczy . Czy to w mundur, czy – jak teraz – w dopasowane spodnie i prosty , ciemny płaszcz opięty na szerokich barkach. Nic nie by ło w jego stroju wy szukane, ale za to bardzo schludne. Całkiem jakby tkanina nie śmiała się na nim marszczy ć. Żaden guzik nie wy skakiwał z równego szeregu. Buty miał tak wy czy szczone, że wprost oślepiały swoim poły skiem. A jego twarz… Ledwie ty dzień temu odwiózł ją do domu z Hastings i za każdy m razem, gdy na niego patrzy ła, wy dawał się jej teraz w niewy tłumaczalny sposób niesły chanie przy stojny . – Czy musi pan wszy stko utrudniać? – spy tała. – Jestem podenerwowana, zwłaszcza wobec Gramercy ch. Owszem, są bardzo mili. Chciałaby m by ć szczera i uczciwa, ale się boję, że mierzę za wy soko. Nie czuję się z nimi swobodnie, co już samo w sobie jest trudne do wy trzy mania, a co dopiero, kiedy pan mi wchodzi w paradę. Czuję się, jakby m by ła popy chana w różne strony . – Ja tam nigdzie pani nie popy cham. Trzy mam się ty lko blisko, żeby o panią dbać. W nic się nie wtrącam.
– Ależ wtrąca się pan. Nieznośnie, i to tak, że nie mogę nawet swobodnie oddy chać. Nie mogę pana ignorować, nigdy zresztą nie mogłam, nawet gdy by łam na pana zła. A teraz nie mogę spokojnie nic zrobić ani powiedzieć, bo albo pan nie zwraca na mnie wcale uwagi, albo… albo patrzy na mnie tak, jak w tej chwili! Jakby pan by ł wy głodzony m zwierzęciem, a ja… Zacisnął szczęki. Dokończy ła z zaciśnięty m gardłem. – …czy mś jadalny m. Oddy chał powoli, miarowo. Jak istny wzór powściągliwości. – No, co? – spy tała niecierpliwie. – Nie może pan zaprzeczy ć. Coś się między nami zaczy na dziać. – Prawie nic nas teraz nie dzieli, i to właśnie jest złe. Nie ma pani jakiejś skromniejszej sukni w garderobie? Do licha, proszę spojrzeć, w co się pani wy stroiła. Rzuciła okiem na swój strój. Włoży ła z okazji wy cieczki najlepszą podarowaną jej suknię z popielatego jedwabiu. Kolor by ł całkiem skromny , rękawy dość długie jak na lato. Idąc za jego wzrokiem, przekonała się jednak, że uwagę Thorne’a przy kuł rząd pętelek ze wstążki na przodzie stanika, łączący ch oba brzegi szarego jedwabiu za pomocą cienkiego wiązadła z białej koronki. Suknię uszy to tak zręcznie, że stwarzała złudzenie, iż ty lko dzięki temu szeregowi zasznurowany ch pętelek jest to odzienie skromne, a nie śmiały negliż. – Wy gląda pani – mruknął głucho – jakby się chciała komuś cała oddać. Mężczy zna nie może patrzeć na tę suknię, żeby nie pomy śleć o jej rozsznurowaniu. – To… to ty lko złudzenie – wy jąkała. – One są ze sobą zeszy te. Nie spuszczał wzroku ze stanika. Przy glądał mu się uważnie. Rozważał coś w my śli. – Mógłby m je jak nic rozpruć zębami. Poczuła niemądrą ochotę, żeby go raptem spy tać: „No, a co potem?” Stali tak, patrząc na siebie bez słowa, dy sząc gwałtownie i na zby t wiele pozwalając wy obraźni. Wreszcie Borsuk zaczął węszy ć koło jej pantofli, zniecierpliwiony ty m przestojem. Nie mogli w końcu stać tak i patrzeć na siebie przez cały dzień. – Trochę mnie poniosło – mruknął, kiedy znowu ruszy li. – To minie. Niedługo będzie pani mogła zerwać te zaręczy ny . Mogłoby ją to uspokoić, ale nie by ła o ty m całkiem przekonana. – Chciałaby m coś o panu wiedzieć – powiedziała, gdy się zbliżali do kościoła. – Lark zawsze mnie py ta o pana. O nas oboje. A ja nie wiem, co mam jej odpowiedzieć. Kiedy na przy kład obchodzi pan urodziny ? – Nie obchodzę ich. Nie wiem, kiedy się urodziłem. Kate uznała, że to dosy ć smutne, ale w końcu i ona ży ła przez całe dwadzieścia trzy lata, nie znając daty własny ch. – Jaki kolor lubi pan najbardziej? Spojrzał z ukosa na jej suknię. – Szary .
– Proszę mówić serio. Jestem z panem zaręczona, choćby nawet ty mczasowo, a nic nie wiem ani o panu, ani o pańskiej rodzinie czy dzieciństwie. Po przy jęciu zaręczy nowy m wiedziała już, że bardzo uważnie ją obserwował. – Nie warto o ty m mówić. – Niemożliwe. Wy chowałam się w szkole dla ubogich dziewcząt, ale nawet ja mam zabawne wspomnienia z dzieciństwa. Pewnego razu przy padła na mnie kolej pomagania w kuchni i uznałam, że trzeba jakoś przy prawić zupę na kolację. Ty lko że wsy pałam do niej z rozmachu całą zawartość pieprzniczki i bałam się do tego przy znać. Nadeszła pora kolacji, a ja wciąż nie pisnęłam ani słowa. Nigdy nie zapomnę, jak patrzy łam na koleżanki i nauczy cielki, kiedy brały pierwszą ły żkę do ust… Przerwała i wy buchnęła śmiechem. – Och, dostało mi się wtedy strasznie. Oczy wiście wszy scy poszli spać głodni. Kazano mi potem przez kilka dni przepisy wać Przysłowia Salomonowe. Spodziewała się, że i on sobie przy pomni coś w ty m rodzaju. Przecież każdy chy ba miał jakieś zabawne wspomnienia z czasów młodości. Ale czekała na próżno. Nim zdąży ła zadać mu kolejne py tanie, Borsuk nagle nadstawił uszu, które zaczęły mu sterczeć pionowo niczy m dwie wieży czki. Potem położy ł je po sobie i śmignął ku kościołowi jak bły skawica. – Borsuk, stój! – krzy knęła, biegnąc za nim. Thorne zrównał się z nią bez trudu. – Nie trzeba go odwoły wać. Zwęszy ł pewnie zająca, a może szczura. Ułożono go do polowania. Borsuk wpadł na mały cmentarz przy kościelny , za główny m korpusem budowli. Widocznie stworzenie, które gonił, uciekło przez dziurę u stóp kamiennego muru. Pies wślizgnął się w ten otwór i znikł im z oczu. – Do licha – powiedziała zdy szana Kate – będziemy musieli obejść kościół naokoło. – Chodźmy tędy . Okrąży li cmentarzy k, dochodząc do bramy z kutego żelaza. Thorne otworzy ł ją. Kate wbiegła na pełen grobów cmentarz. Omszałe nagrobki stały tam krzy wo, niczy m rzędy zepsuty ch zębów. – Borsuk, Borsuk, gdzie jesteś? – Kate okrąży ła rząd nagrobków, poty kając się na nierówny m gruncie i rozglądając wokoło. Przy pomniała sobie o pasztecikach w kieszeni i wy ciągnęła jeden z nich, wy machując nim jak przy nętą. – Do nogi piesku! Mam coś dobrego dla ciebie! Thorne okrąży ł duży grób, zatrzy mał się na środku cmentarza i gwizdnął. Po chwili Borsuk wy biegł zza rozsy pującej się kamiennej pły ty . – Dzięki Bogu! Czy złowił coś? Kate bała się niemal spojrzeć na psa. – Nie. Ale następny m razem pobiegnie na pewno szy bciej. W głosie Thorne’a zabrzmiała prawdziwa duma. Ze szczery m wzruszeniem przy kląkł, poskrobał Borsuka za uszami i pogłaskał. Z pewnością lubił go, choć się do tego nie chciał
przy znać. By ło w nim o wiele więcej ludzkich uczuć, niż pozwalał się tego domy ślać. A teraz, gdy znajdowali się daleko od Gramercy ch, od plotek Spindle Cove i w ogóle od całej reszty świata, mogła to by ć jedy na sposobność, żeby z niego wy doby ć jakieś zwierzenia. – Niechże mi pan coś powie o sobie – powiedziała błagalnie. – O ty m, co robił pana ojciec, jakie imiona nosiło rodzeństwo, o domu, gdzie pan wy rósł. O przy jacielu. O ulubionej zabawce. O czy mkolwiek. Thorne podniósł się z posępną miną. – Na litość boską, ja nawet nie wiem, jak panu na imię! Chciałam sobie przy pomnieć, ale na próżno się nad ty m głowiłam. Przecież ktoś w miasteczku musiał choć raz się zwrócić do pana po imieniu. Może by ło zapisane w książce rachunkowej Sally albo lord Ry cliff się nim kiedy ś posłuży ł? Na przy kład w kościele. Ale im dłużej rozmy ślałam, ty m bardziej nabierałam pewności, że… nikt w Spindle Cove go nie zna. – To nie ma znaczenia. – Ależ ma, na pewno. – Chwy ciła go za rękaw. – Bo pan ma znaczenie. Trzeba, żeby pan komuś pozwolił je poczuć. Spojrzał na nią tak, że zamarła w miejscu, i burknął z cicha: – Proszę mi dać spokój. Kiedy silny , nieprzewidy walny mężczy zna spojrzy w ten sposób na dziewczy nę, insty nktownie musi się ona cofnąć. Thorne to dobrze wiedział i posłuży ł się ty m chwy tem przeciw niej. – Nie ustąpię – powiedziała – póki mi pan czegoś nie powie. – Dobra – odparł i zaczął mówić bezbarwny m, pozbawiony m emocji głosem, jakby recy tował ćwiczenie albo sporządzał jakiś spis. – Nie znałem mojego ojca. Nie chciałem tego zresztą. Zrobił mojej matce dziecko, kiedy by ła na to o wiele za młoda, w dodatku nieślubne, a potem porzucił nas oboje. Została wtedy dziwką i znalazła sobie miejsce w burdelu. Sy piałem tam na stry chu, żeby się zanadto nie rzucać w oczy gościom. Nigdy nie chodziłem do szkoły ani nie wy uczy łem się żadnego fachu. Moja matka chlała ty lko gin i coraz bardziej mnie nienawidziła, bo się robiłem coraz podobniejszy do ojca. Nie przepuściła żadnej okazji, żeby mi powiedzieć, że jestem do niczego, głupi, wstrętny i paskudny . A kiedy miała coś ciężkiego w ręce, łoiła mi solidnie skórę. Uciekłem stamtąd, kiedy mi się ty lko nadarzy ła sposobność, i nigdy nie wróciłem. Kate zaniemówiła. Brakło jej słów. – No, masz – powiedział, biorąc od niej pasztecik, o który m całkiem zapomniała, i rzucając go wy czekującemu psu. – Miła history jka, co? W sam raz do opowiadania przy śniadaniu. Milczała. Chciała prawdy . Zmusiła go, żeby ją ujawnił, a teraz pozwoliła, żeby ją odepchnął. Koniecznie chciała mu coś powiedzieć. Cokolwiek, co by łoby miłe. – Ja… – przełknęła z trudem ślinę. – Ja… uważam pana za niezwy kle przy stojnego. – Panno Tay lor… – Thorne spojrzał na nią zdumiony .
– Ależ tak. Uważam, że pan jest niezwy kle, niesły chanie wprost przy stojny . Nie zawsze tak my ślałam. Ale od kiedy wróciliśmy z Hastings… trudno mi nawet czasami spojrzeć na pana. Pewnie to dla pana nie jest niespodzianką, bo dobrze pan wie, że podoba się wielu kobietom. Pry chnął z ironią. – Niekoniecznie dlatego, żeby m by ł przy stojny . Kate zamilkła i nagle dotarła do niej świadomość inny ch jego przy miotów. Siły , władczości, insty nktu opiekuńczego. Zapewne te właśnie cechy dały asumpt do „mnóstwa historii”, o który ch wspominała Sally w sklepie. – Na pewno podoba się pan kobietom z wielu powodów. Ale ja mówię ty lko za siebie. Uważam pana za ogromnie przy stojnego. Zmarszczy ł brwi. – Po co to mówić? Nie potrzebuję tego sły szeć akurat od pani. – Może i nie. By ła jednak przekonana, że jest inaczej. Może nie potrafiła wy obrazić sobie okropności, jakim stawiał czoło na polu bitwy , ale wiedziała, co to znaczy by ć niechciany m dzieckiem, uważany m przez osobę, która się nim opiekuje, za brzy dkie i nic nie warte. Wiedziała, jak nieży czliwe słowa przez całe ty godnie, miesiące i lata niszczą jego wiarę w siebie. Siniaki znikną ze skóry , ale zniewagi już zawsze, niby wczepione w ciało pasoży ty , niszczą jego duszę. Wiedziała, jak wiele serdeczności trzeba, by temu przeciwdziałać i jak należy przy ty m unikać banalny ch komplementów, nawet gdy chodzi o dorosły ch, aby nie odbierano ich jako nieszczere. No, bo czy mogły by ć prawdziwe? Złe, okrutne słowa nieustannie bowiem tkwiły w duszy , odporne na wszy stkie wy siłki. By ły niczy m ludzkie szczątki na ty m cmentarzu. Mimo że zakopano je głęboko, mimo że rosły nad nimi kwiaty , i tak nadal tam istniały . Nienawistne słowa mogą by ć trwalsze niż ziemia. Tak, wiedziała o ty m. Nie mogła patrzeć na jego ból i nie zrobić niczego, by go złagodzić. – Uważam pana za ogromnie przy stojnego – powtórzy ła. – Wiem, że jest pan skromny , powściągliwy i wcale nie ma ochoty o ty m sły szeć. Ale ja muszę o ty m mówić. Dotknęła ostrożnie jego policzka. Drgnął, grdy ka uwy datniła mu się na szy i. – Niech pani przestanie. Z całą saty sfakcją nie usłuchała go i ujęła jego twarz w dłonie. Musnęła czubkami długich palców ciemne włosy . Zmierzy ł ją jednak tak lodowaty m spojrzeniem, że poczuła dreszcz. Spojrzała więc na jego usta, dziwiąc się – nie po raz pierwszy – że te zaciśnięte wargi mogły się stać tak gorące podczas pocałunku. Powiodła kciukiem po wgłębieniu w policzku. Mogłoby się przeobrazić w miły dołeczek, gdy by go kiedy kolwiek zmusić do uśmiechu. Ogromnie pragnęła ujrzeć, jak się uśmiecha. Chciała, żeby się śmiał, donośnie i długo. – Jest pan przy stojny – powtórzy ła znowu. – Bzdury .
– Jeśli mówię bzdury , to pana wina. Ten ostry kant podbródka – przesunęła po nim palcem – nawiedza mnie w snach, a pana oczy … Jest w nich jakaś zagadka. Chciałaby m ją rozwiązać. – Lepiej nie próbować. Nie zna mnie pani. – Jego głos brzmiał głucho, ale we wzroku widniało pożądanie. Jawne pożądanie. Poczuła, że jest już bliska triumfu. – Wiem, że zasłonił mnie pan przed melonem wy strzelony m z katapulty . – Uśmiechnęła się. – A kiedy patrzy pan na mnie tak jak teraz, sama siebie nie poznaję. Czuję się wtedy tak bardzo kobietą, jak nigdy przedtem. Ale też i dziewczy ną. Muszę uważać, żeby nie zrobić wtedy czegoś niemądrego, na przy kład żeby nie rozburzy ć sobie włosów albo stanąć na palcach. To chy ba ostateczny dowód, że pan jest przy stojny . Przy najmniej w odczuciu jednej kobiety . A może się my li… może ten bły sk w jego oczach świadczy o głęboko skry wany m pragnieniu… Kate uznała, że wy starczy , jeśli spodobała się jednemu mężczy źnie. Objął ją w pasie i przy ciągnął ku sobie. Zaparło jej dech. Zaskoczy ły ją gwałtowność i siła tego gestu. Podejrzewała, że chciał, by tak się właśnie poczuła. – Nie boję się pana – powiedziała. – A powinna pani. – Objął ją jeszcze mocniej i bły skawicznie przy gniótł do muru w pobliżu. Gęsta zielona zasłona bluszczu otoczy ła jej włosy i twarz. – A powinna się pani tego bać. Odkąd stoimy na ty m cmentarzu, ry zy kuje pani utratę reputacji. Może pani utracić wszy stko, czego najbardziej pragnie. Wiedziała, że mówił prawdę. Kilkaset jardów dalej znajdowało się czworo ludzi ofiarujący ch jej coś, o czy m od dawna marzy ła i co miała nadzieję uzy skać. Więzi towarzy skie, miłość rodzinną. Gramercy uosabiali jej najskry tsze pragnienia. A jednak znalazła się tutaj, złączona z nim krańcowo niestosowny m uściskiem, na poświęconej ziemi i ty lko ze zmarły mi w charakterze przy zwoitek. Czy żby straciła rozum? By ć może. A może spełniała czy jeś najgłębsze, bezgraniczne pragnienia? Czy ż dziewczy na może chcieć czegoś więcej? Gramercy sprawili, że poczuła się akceptowana. Ale to Thorne spowodował, że czuła się pożądana. Upragniona. Dawniej nie miała pojęcia, że można tego pragnąć tak gorąco. – Co pan ze mną wy rabia? – wy szeptała. – Dużo mniej niżby m chciał. Uśmiechnęła się. Znów ten bły sk cierpkiej, rozbrajającej ironii. Och, miała doprawdy straszny kłopot. Prędzej miód wy try śnie z kamienia, niż ona skłoni tego człowieka do okazania serdeczniejszy ch uczuć. Doprowadził ją jednak do tego, że nie mogła się oprzeć chęci sięgnięcia po coś więcej. Nie kry j się przede mną – błagała go w my śli. – Nie cofaj się. – Przy stojny – szepnęła, usiłując za wszelką cenę przebić pancerz, który m się osłonił. – Pociągający . Niezwy kły . Szlachetny . Pięk…
Jego pocałunek zaprzeczy ł jej słowom. Beztrosko powiedziała mu, że się go nie boi – ale to by ło przedtem, zanim jeszcze zmiażdży ł ustami jej wargi. Zanim jego języ k wtargnął do wnętrza jej ust, zanurzając się w nie coraz głębiej. Badając ich wnętrze, żądając czegoś. Wzbudzając emocje, który ch nie potrafiła kontrolować. Z głuchy m pomrukiem napierał na nią twardy m, męskim ciałem, tak że zatonęli oby dwoje w gęstwinie bluszczu. Zalała ją ciemna lśniąca zieleń. Cienkie pędy zagarnęły ją całą, drapiąc jej skórę niczy m małe pazurki i każąc poczuć się częścią czegoś większego od niej, czegoś ży wiołowego i naturalnego, pradawnego. Podczas pocałunku jego silne dłonie wędrowały po cały m jej ciele, żądając czegoś, co z pewnością by ło złe, ale wy dawało się niezbędne. Gdy by by ła kobietą bardziej doświadczoną, to w jaki sposób powinna go by ła doty kać? Czy na przy kład należało objąć go w pasie? A może wsunąć dłoń pod płaszcz, żeby wy macać tam kontur piersi? Nie zdoby ła się na to. Dotknęła ty lko jego podbródka, wy datnego i twardego, gdzie już mimo dość wczesnej pory kiełkował zarost. Przesunęła dłonią wokół potężnej jak kolumna szy i, pozwalając sobie końcami palców musnąć włosy na karku. Pogłaskała je ostrożnie i czule. Bo każdy zasługuje na to, by okazać mu nieco czułości, a i ona sama rozpaczliwie jej pragnęła. On zaś dał jej zaznać czegoś o wiele bardziej pierwotnego. Chwy cił ją mocno, jęknął i przy warł do niej ciasno. Poczuła gwałtowny wstrząs w najdalszy ch nawet zakątkach ciała, który ją całą rozpalił. Thorne wy mamrotał niewy raźnie jakieś przekleństwo, gdy jego wargi ześlizgiwały się wzdłuż jej szy i, jakby całował ją wbrew własnej woli, na przekór wszy stkiemu. Zadrżała, sły sząc, że zaklął na poświęconej ziemi. Zdumiała ją świadomość, że właśnie tu, na ty m mały m, otoczony m murem cmentarzu, zdołała przełamać jego opory . Utracił poczucie obowiązku, puściły wszy stkie jego hamulce. I ona tego dokonała. A potem… A potem stało się to, co się stało. Całował ją coraz niżej po lewej stronie szy i, a jego prawa ręka sunęła w górę, powy żej talii, całkiem jakby i usta, i ręka miały się zetknąć razem w określony m punkcie. A ten krągły , zaróżowiony , zbawienny punkt, który teraz uwy puklał się i nabrzmiewał pod jej suknią, skwapliwie tego oczekiwał. Przemknęła jej przez głowę my śl, że powinna temu położy ć kres. Przemknęła i znikła bez śladu, bo Kate nie dbała już o nią wcale. Gdy jego dłoń pogładziła jej pokry tą tkaniną pierś, niemal osłabła z rozkoszy i ulgi. Dłoń spłaszczy ła pierś, a potem jego kciuk odnalazł sprężony czubek sutka i zaczął go trącać w zachwy cający sposób. Całe jej ciało przeniknęła ostra, bolesna błogość. Ucałował potem wrażliwą skórę nad jej bijący m donośnie sercem i uniósł całą pierś w dłoni ku górze, wtulając twarz w ciepłe, kobiece ciało.
Wtulił się w nią. Kto by powiedział, że ten zimny , bezlitosny mężczy zna może się w cokolwiek wtulić? – Katie – wy chry piał. – Pragnę cię. Pragnę. By ło to ty lko parę wy powiedziany ch zdławiony m głosem słów, ale ona uznała, że w ustach kogoś tak małomównego równają się cały m tomom poezji. Pragnął jej. Te słowa tchnęły żarem. By ły niebezpieczne jak pożar. Żar pożądania odmienił ją. Pończochy tak teraz paliły jej skórę, że zapragnęła zedrzeć je z siebie. Pomiędzy nogami czuła bolesną nabrzmiałość. Piersi rozpy chały gorset za każdy m razem, gdy gorączkowo nabierała tchu. Uniosły się ku górze i drżały , jakby błagając o więcej jego zręczny ch dotknięć. Zaczepił o stanik sukni zgięty m palcem i pociągnął nim w stronę jej ramienia na ty le, by z niego zsunąć tkaninę. Kciukiem obniży ł brzeg dekoltu, całując jednocześnie jej szy ję. Już prawie doty kał obnażonej piersi. Zamierzała mu pozwolić, żeby tak zrobił. Niech to się stanie zaraz. Naty chmiast. Błagała o to. Ucałował jej usta, wsuwając jednocześnie palce pod stanik i obejmując nimi pierś. Z zadowoleniem powitała jego głuchy , zmy słowy pomruk. To, czego doznawała, by ło tak intensy wne, że wy gięła się cała w łuk i wsparła o porośnięty bluszczem mur, bezwiednie podając mu usta. Jej brzuch zetknął się z czy mś zeszty wniały m i pulsujący m. O Boże! Przy pomniały się jej słowa lady Harriet. No, tak. W Wilmington doszło mimo wszy stko do monumentalnej erekcji! Wy dał głuchy pomruk tuż przy jej ustach, ściskając i gładząc jej ciało, wodząc końcem palca po sutku, a potem okrążając go nim raz za razem. Kate czuła coś tak cudownego, że wprost pragnęła wy skoczy ć ze skóry . – Ja muszę. – Thorne przestał ją całować, dy sząc ciężko. – Katie, ja muszę cię mieć. Muszę. – Tak – przy nagliła go. – Tak. Wsunęła dłoń pomiędzy ich ciała, sięgając ku pętelkom ze wstążki. Niezupełnie kłamała, gdy wcześniej powiedziała, że są z suknią zszy te. Owszem, by ły zszy te, wszy stkie prócz jednej. Patrzy ła, jak się zdumiał, gdy poluzowała wiązadełko. Całkiem jakby mu dała teraz cały stos prezentów, na Boże Narodzenie i na urodziny za jedny m zamachem. Nie martwiła się już ty m, że zawsze uważała swoje piersi za zby t małe, a obwódki wokół sutków za zby t ciemne… Wszy stko to rozwiało się w jednej chwili, gdy szarpnął za suknię, wy stawiając je na chłód powietrza i własne rozpalone, zachłanne spojrzenia. Może nie by ła idealnie piękna, ale najwy raźniej spodobało mu się to, co ujrzał. A przy najmniej doszła do takiego wniosku, gdy usły szała jego szept: – Boże przenajświętszy !
Pokręcił jednak głową, choć nadal wpatry wał się w jej nagie piersi. – To się nie może stać! – Ależ może. Już się przecież staje. Miała nadzieję, że jeszcze więcej stanie się za chwilę. – Nigdy nie naduży ję zaufania kobiety . Przenigdy . – Przecież to wcale nie naduży cie. – A także nie wy korzy stam niewinnej dziewczy ny . Za nic. Na litość boską, on jej wcale nie wy korzy sty wał, a poza ty m nie by ła już dziewczy ną. Może trzeba go poprosić? Czy to by pomogło? Im dłużej zwlekał, ty m bardziej nabrzmiewał czubek jej sutka. By ł już prawie tak duży , jak malina. Malina na ły żeczce pełnej bitej śmietany . Gotowej do łapczy wego połknięcia. – Thorne! – Kate wy ginała się, przy ciskając pierś do jego dłoni. – Mnie… mnie czegoś trzeba. Przy gwoździł ją wzrokiem. – Dobrze wiem, czego – powiedział tak głuchy m głosem, że odczuła jego słowa cały m ciałem. – Błagam. – Wpiła palce w jego płaszcz, chcąc przy ciągnąć go bliżej. – Błagam. Po długim wahaniu naciągnął suknię z powrotem na jej ramię i zakry ł pierś. – Tu trzeba czegoś więcej niż ukradkowy ch uścisków – powiedział. – Starania, afektu. I kochania. Raptem zasznurował pętelki przy staniku i się cofnął. – Potrzeba pani innego mężczy zny . Lepszego niż ja.
11 Ledwie to zrobił i cofnął się, choć cały
jeszcze rozgorączkowany , na cmentarz wbiegła Lark Gramercy . Szy bko stanął za kamienny m krzy żem, na szczęście dość wy sokim. Nie by ł on jednak w stanie skry ć jego głośnego dy szenia. Zresztą Kate również dy szała. – Och, tutaj jesteście? – spy tała Lark z uśmiechem. – Przez chwilę obawiałam się, że to coś w rodzaju schadzki. A za nic nie chciałaby m sprowokować Evana do szóstego pojedy nku. – Wy buchnęła śmiechem. – Pięć to już niemało, ale sześć… sześć zakrawałoby na złą wróżbę. Katie (panna Tay lor, jak upomniał w duchu samego siebie) strzepnęła liść bluszczu z włosów, odsuwając się od muru. Policzki i szy ję miała mocno zaróżowione. – Mieliśmy pewien kłopot – powiedziała. – Borsuk wślizgnął się na cmentarz przez dziurę w murze i poszliśmy go szukać. Niech to diabli porwą! Thorne rozglądał się wśród grobów. Pies znów się gdzieś zapodział. Co za nędznik z niego. Nie ty lko o mało co nie odebrał cnoty pannie Tay lor – i to na cmentarzu! – rujnując nieodwracalnie jej przy szłość, odbierając nadzieję na zamożność i wy godne ży cie, ale w dodatku zgubił przeklęte psisko. Przejechał dłonią po włosach, wściekły na siebie. – Proszę wrócić z lady Lark – odezwał się do panny Tay lor. – Już ja go znajdę. Potrzebował kilku minut, żeby okiełznać swoje pragnienia. Gdy ty lko obie odeszły , gwizdnął. Pies przy biegł do niego naty chmiast. A potem Thorne przez dobry kwadrans odczy ty wał napisy na każdy m z cmentarny ch nagrobków, robiąc to, jak zwy kle, w boleśnie wręcz powolny m tempie. W końcu spoufalił się jakoś z ty mi ludźmi, który m dał ujrzeć tak nieprzy zwoite widowisko. Później, gdy już obszedł całe cztery rzędy z grobami zmarły ch mieszkańców Wilmington, a jego ciało odzy skało spokój, uznał, że może znów przy tomnie my śleć. Gdy opuszczał cmentarz z Borsukiem u nogi, przejechał po włosach oby dwiema rękami. Co on, u diabła, zrobił? Czy ż nie oznajmił jej wcześniej, że to się nie powtórzy ? Wiedział, jak powstrzy mać fizy czną pokusę, ale jej urok by ł siłą, z jaką nigdy się jeszcze nie zetknął. Gdy by się w odpowiedniej chwili nie powstrzy mał… gdy by lady Lark przy biegła ledwie kilka sekund wcześniej… Katie… nie, panna Tay lor… zostałaby zaskoczona w jego objęciach, i to na wpół rozebrana. A on by ł półprzy tomny niczy m napalony smarkacz, któremu po raz pierwszy udało się pomacać babski cy cek. Thorne powiedział Kate prawdę. Nigdy nie zniewolił kobiety . Dorastał w burdelu i dlatego pogardzał każdy m amatorem płatnej miłości. Widy wał już mężczy zn, którzy odwoły wali się do władzy , przy wilejów, majątku i fizy cznej przemocy , żeby ty lko dogodzić swoim chęciom. Czasami brzy dził się wtedy , że jest mężczy zną.
Ty lko że on nim również by ł. Takim jak wszy scy inni, podległy m niskim popędom. Brał sobie więc kochanki – ale ty lko wtedy , gdy wiedział, że oby dwu stronom to wy starczy , będzie nieskomplikowane i potrwa niedługo. W przy padku panny Tay lor nic jednak nie by ło nieskomplikowane. A co do krótkości… to w końcu coś ich łączy ło od cały ch dziesięcioleci. Ty lko że dziś kusiło go, by tak czy inaczej ją zniewolić. Och, upierałby się, że też tego chciała. Wiedział jednak, czego w ży ciu pragnęła naprawdę. Z pewnością nie opierania się o cmentarny mur i obnażania piersi przed prostakiem, niewy kształcony m by ły m więźniem. Gdy by uległ jej błaganiom i własnej pożądliwości, to by ją właśnie zniewolił. Czułby się wtedy mocniejszy , silniejszy . A także bardziej ludzki. Powiedziała mu, że jest kimś zasługujący m na uznanie. Że powinien dać to komuś poznać. Nikt nie mógł jednak poznać jego prawdziwy ch uczuć. Opancerzy ł się przeciw temu solidnie. Nikt prócz niej. By ła mu bliska na długo przedtem, nim ów pancerz powstał. A choć nie pamiętała ani jego twarzy , ani imienia, zdołała pokonać wszy stkie przeszkody i utorować sobie drogę do jego duszy . A w niej kry ły się wszelkie możliwe demony . Musiał znaleźć sposób, żeby ją od nich odgrodzić, nim spotka ją jakaś krzy wda. I tak za wiele jej zdradził ze swojej przeszłości. Nie mógł pozwolić, żeby dowiedziała się czegoś więcej. Zrujnowałoby jej to ży cie. Gdy groteskowa pagoda pikniku Gramercy ch ukazała się jego oczom, stanął pośrodku łąki i zaczął się jej przy patry wać. Najwy raźniej ci ludzie wszędzie, gdzie ty lko się znaleźli, zaczy nali wznosić swoje małe, pry watne królestwo – a on zawsze pozostawał poza jego zasięgiem. Borsuk siedział tuż przy nim, czekając na rozkaz. Thorne rzucił mu w nagrodę za cierpliwość trochę suszonego mięsa wy ciągniętego z kieszeni. Od dawna chciał mieć takiego właśnie psa. Wy soko urodzeni mogli sobie sprawiać rasowe charty , żeby potem urządzać polowanie na lisa. Zwy kły m ludziom wy starczał mieszaniec, zwinny , by strooki i rozumny . Taki pies mógł łowić króliki i dzikie ptactwo. A nawet lisy i sarny . Pies w rodzaju Borsuka by łby dobry m towarzy szem w amery kańskiej puszczy . Przy uczony do posłuszeństwa, szy bkiego biegu, pogoni i uśmiercania zdoby czy . Panna Tay lor by o to wszy stko nie dbała. Oczami wy obraźni widział, jak załamuje ręce na samą my śl o Borsuku łapiący m polną my sz. A jednak mówiła, że go lubi. Za co? Za zby t długi py sk albo łaty na sierści? Za to, że zawzięcie tarmosił jej rzeczy ? Im dłużej patrzy ł na psa, ty m bardziej mu się to wy dawało bezsensowne. Co ona, u diabła, w nim widzi?
– Och, Borsuk! Co my oboje widzimy w ty m człowieku?
Gdy Kate baraszkowała tego wieczoru ze szczeniakiem, wy ciągnęła mu z sierści ukry tą zadrę. – Ty go też lubisz – powiedziała do niego. – Nie próbuj zaprzeczać. Rozpły wasz się z zachwy tu, kiedy okaże ci choć trochę serdeczności, a jeśli się do ciebie zbliży , cały aż ziejesz z radości. Westchnęła, gładząc spiczasty py szczek. – Zdradzić ci pewien sekret? Ze mną jest całkiem podobnie i tak samo rzuca się to w oczy . Borsuk złapał w zęby skórzaną oprawę Mądrych rad pani Worthington dla młodych dam. – Jazda, rozerwij ją na strzępy – zachęcała go. – I tak zostanie mnóstwo inny ch. Tej nieznośnej i niemądrej książeczki o ety kiecie by ło w istocie pełno w cały m miasteczku, a także w cały m kraju. Jako oficjalna patronka Spindle Cove, Susanna Finch – obecnie lady Ry cliff – uznała za swoją osobistą misję wy kluczenie z obiegu możliwie jak największej liczby egzemplarzy . Borsuk bardzo chętnie tarmosił je jeden po drugim, a Kate nic by teraz nie przy szło z odpowiedniego dla młodej damy zachowania. Rzuciła się na łóżko i wpatrzy ła w sufit, rozpamiętując z saty sfakcją to, co przeży ła. Jej piersi spręży ły się pod nocną koszulą. Przy każdy m oddechu cienki materiał ocierał się o nie. Pragnęła poczuć na nich jego dłonie. A także usta. A na sobie całe jego ciało. Ciężkie i mocne. Pragnęła ujrzeć pożądanie w jego błękitny ch oczach. Pragnęła jego pocałunków. Och, Thorne. Uniosła dłoń ku piersiom i lekko dotknęła przez muślin wgłębienia między nimi. Gdy by ż nie uległ tam na cmentarzu nagły m wy rzutom sumienia! Co prawda by ła dość zadowolona z tego, że Thorne się pohamował tuż przed nadejściem Lark. Ale gdy by znajdował się teraz koło niej, by łoby inaczej. Odpięła jeden guzik koszuli. Potem drugi. Zamknęła oczy , przy wołując zapach paproci i bluszczu wraz z silną wonią męskiej skóry . Rozpamięty wała szorstkość zarostu pod swoją dłonią. Wsunęła ją pod nocną koszulę, próbując oży wić to, co wtedy czuła. Co on sobie mógł pomy śleć o jej skórze? Że jest gładka. Jak ciepły atłas albo jak wewnętrzna strona jej stary ch, ulubiony ch rękawiczek z giemzy . Spręży sty ch i miękkich jak ciasto wy rabiane na chleb, tak że kusiły , by je gnieść palcami. A obwódki sutków… zabawnie pofałdowane, jak surowy jedwab. Ujęła sutek w palce, próbując odtworzy ć podniecenie i błogość tego doty ku. Wy obrażała sobie jego usta i zręczny języ k. By ło jej dobrze. Bardzo dobrze. Ty lko że nawet w przy bliżeniu nie równało się to temu, co przeży ła. Ży cie ją nauczy ło, że żadne fantazjowanie nie pozwoli jej zapomnieć o samotności. Jeśli miała rzeczy wiście odtworzy ć ten intensy wny , zakazany dreszcz, musiał w ty m uczestniczy ć również Thorne. Westchnęła i wy jęła rękę spod nocnej koszuli, po czy m założy ła ją pod głowę. Ale już w następnej chwili musiała parsknąć śmiechem. Borsuk bowiem uznał wewnętrzną stronę jej ramienia za coś niezwy kle interesującego i zaczął ją tam lizać.
– Dość, dość! – wołała w ataku niepohamowanego chichotu. – Dość, ty mały łobuzie! Borsuk wsunął zimny nos pod jej łokieć, węsząc i trącając ją py szczkiem. Musiała zatkać sobie usta dłonią, żeby nie krzy knąć głośno. By ła to tortura, ale… wprost cudowna. Gdy wreszcie zdołała przewrócić się na bok, pies zeskoczy ł z łóżka i zaczął węszy ć, biegając w kółko po dy wanie. Kate zerwała się na równe nogi. Och, nie. Och, ty lko nie tu! Pospiesznie wsunęła nogi w pantofle i narzuciła szlafrok na koszulę, zawiązując by le jak pasek w talii. – Poczekaj, kochanie, ty lko chwilkę… Chwy ciła go jedną ręką za kark, a drugą ujęła lichtarz ze świecą, otworzy ła łokciem drzwi sy pialni i ostrożnie pobiegła wzdłuż kory tarza. By ło już dobrze po północy , a ona nie chciała nikogo obudzić. Zeszła pospiesznie po schodach, otwarła frontowe drzwi. Chłodne noce powietrze owiało jej odsłoniętą szy ję. Posadziła Borsuka na ziemi i owinęła się ciasno szlafrokiem. – No, dalej! – Kiwnęła na niego ręką. – Załatw swój interes i zaraz wracaj. Ja tu poczekam. Gdy Borsuk popędził w podskokach, żeby wy brać odpowiednie miejsce, ujrzała nagle jakieś światło. W Ukwiecony m By ku paliła się lampa. Dziwne. Wprawdzie by ła to tawerna, ale w prowincjonalny m miasteczku i Fosbury zawsze zamy kał ją o dziewiątej, najpóźniej o dziesiątej. Ży cie w Spindle Cove zaczy nało się o świcie. Który ż mężczy zna chciałby się napić o tak późnej porze? Pewnie jakiś mężczy zna nękany podobny mi my ślami, co jej własne, bo wszy stkie kobiety już spały . To musiał by ć Thorne. A ona musiała go zobaczy ć. Poprawiła na sobie szlafrok, zawiązując go jak najstaranniej. Zresztą by ło przecież ciemno. Nikt nie mógłby dojrzeć zby t wiele. Zdmuchnęła świecę i postawiła lichtarz na mały m stoliczku przy wejściu. Potem zamknęła za sobą drzwi i przeszła przez ogród, przy wołując cichy m cmoknięciem Borsuka. – Chodźmy – powiedziała mu. – Czeka nas jakaś przy goda. Dreszcz przebiegł jej wzdłuż kręgosłupa, gdy szła przez mrok, ale obecność psa dodawała jej otuchy . Co prawda by ł ty lko szczeniakiem, ale mógł przy najmniej zmusić napastnika, żeby się cofnął. Gdy doszła do pomalowany ch na czerwono drzwi Ukwieconego By ka, namacała po ciemku klamkę i nacisnęła ją ostrożnie. Drzwi nie by ły zamknięte. A za nimi coś by ło sły chać. Wstrzy mała dech i nadstawiła uszu. Z wnętrza tawerny dobiegały ciche dźwięki fortepianu.
Ale dolaty wały do niej jakby z bardzo daleka. Obudziły one w Kate odległe, mgliste wspomnienie. Znów znalazła się w długim, mroczny m kory tarzu. Ktoś grał na fortepianie. Gdzieś niżej? Odległe dźwięki czuła jakby pod stopami. Zaczęło ją w nich mrowić. Spójrz, w ogrodzie piękne kwiatki… Kory tarz by ł ciemny , mroczny i ciągnął się bez końca. Ale w ty m mroku kry ło się coś niebieskiego. „Bądź dzielna, moja Katie”. Kate otrząsnęła się z transu i gwałtownie zaczerpnęła tchu. Zacisnęła palce na klamce tak kurczowo, że aż zbielały ich kostki. Wzięła Borsuka pod pachę, a potem otwarła drzwi i wślizgnęła się do środka. To, co tam zobaczy ła, zdumiało ją. Przy fortepianie siedział lord Drewe. Nie zauważy ł jej wejścia. W świetle małej lampki dojrzała, że miał na sobie rozpiętą pod szy ją koszulę z podwinięty mi mankietami i ciemne spodnie. Stopy trudno by ło dostrzec w mroku, sądziła jednak, że jest bosy , bo dostrzegła ich blady zary s na ciemny ch deskach podłogi. Grał na fortepianie, ale bez podniesionego wieka i z wciśnięty m pedałem forte. Mógł więc uderzać w klawisze nawet z duży m ferworem, ale uzy skiwał jedy nie słaby dźwięk podobny do pozy ty wki. Zaśmiałaby się z rozbawieniem, gdy by nie obawa, że ją zauważy . Widok możnego markiza grającego w taki sposób na fortepianie… by ł doprawdy czy mś zaskakujący m. Borsuk wy swobodził się z jej uścisku. Kate zaparło dech, gdy pobiegł przed siebie, stukając pazurkami w posadzkę. Dłonie lorda Drewe zamarły na klawiszach. Uniósł raptownie głowę. Długo wpatry wał się w mrok, nim ją spostrzegł. – Kto tu jest? – spy tał ostro. Na jego podbródku widniał już słaby cień zarostu. Po raz pierwszy wy dał się jej nie ty le eleganckim markizem, co mężczy zną. – To ty lko ja – zdołała wy szeptać. – Ja, Kate. – Och. – W jednej chwili zdołał powściągnąć zdziwienie. Wstał z taboretu i kiwnął ku niej dłonią. – Chodź, chodź. Co za niespodzianka. Pożałowała, że widzi ją w szlafroku, ale skradanie się w ciemności by ło czy mś znacznie gorszy m. – Strasznie mi przy kro. Wy szłam ty lko na chwilę, żeby wy prowadzić Borsuka na dwór, ale zobaczy łam światło i zaciekawiło mnie, kto tu jest. Nie zamierzałam przery wać… – przy gry zła wargę – pańskiego marzenia. Roześmiał się łagodnie. Kate odetchnęła z ulgą. – Miło mi sły szeć, że pan się śmieje.
– Czy uważasz, że nie powinienem? – Nie by łam pewna, czy panu nie przeszkodzę, ale nie mogłam się temu oprzeć. – Podeszła do fortepianu. – Nie wiedziałam, że pan gra. – O, tak. Mój brat Bennett również, a przy najmniej grał kiedy ś. Choć to dziwne, żadna z moich sióstr nie zdradzała skłonności do muzy ki. Najwy raźniej ten talent przekazy wany jest w rodzinie Gramercy ty lko męskim potomkom. – Uśmiechnął się lekko. – To znaczy w naszej linii rodu. – Nie wie pan, czy … czy Simon Gramercy umiał grać? – My ślę, że tak. – Lord Drewe wstał z taboretu i gestem zaprosił ją, by na nim też usiadła. – Może zagramy na cztery ręce? – Bardzo chętnie. Wy brała prosty utwór – jeden z łatwy ch duetów, którzy wszy scy początkujący pianiści poznają dzięki nauczy cielom. Kate grała go mnóstwo razy ze swoimi uczniami. Zagrała partię tenorową, a lord Drewe szy bko zaczął towarzy szy ć jej w basowej. Grał dobrze. Bardzo dobrze. Poznała to już po kilku taktach. Miał długie, sprawne palce i mógł objąć nimi wiele klawiszy , czego mu pozazdrościła. Ale by ł nie ty lko zręczny , lecz prawdziwie utalentowany – miał wrodzoną muzy kalność, której nawet dobry nauczy ciel nie jest w stanie przekazać. Rzadko miewała równie sprawny ch uczniów, choć niektórzy z nich by li tego bliscy . Po raz pierwszy od lat uznała, że naprawdę ktoś jej dorównuje. By ło to zachwy cające. Czuła, że jego partnerstwo ją uskrzy dla. Szy bko zaczęła swobodniej kształtować melodię. Podąży ł za nią, poddając jej niekiedy sugestię w nowy , zaskakujący sposób. Trudno to wy jaśnić komuś, kto nie potrafi grać, ale duet fortepianowy jest rozmową. Rozmawiali więc wzajemnie, dostosowując do siebie tempo i dy namikę. Kończy li swoje frazy , a nawet żartowali ze sobą. Miał nieskazitelną techniką i powściągliwy sty l. Czuła jednak, że kry je się pod ty m autenty czne zamiłowanie. Gdy skończy li duet figlarny m ozdobnikiem i końcowy m, zamierający m akordem, spojrzeli na siebie. – Ano, cóż – odezwał się – to wszy stko rozstrzy ga. Musisz by ć naszą krewną. Serce w niej zamarło. – Czy udało się panu odkry ć coś nowego dzięki poszukiwaniom? – Jeszcze nie. – Drewe pokręcił głową. – Ale jest ty le inny ch, pośrednich świadectw. Spędziliśmy z tobą cały ty dzień i wszy scy sądzimy , że do nas pasujesz. To – wskazał na fortepian – jest kolejny m dowodem. Moim zdaniem śledztwo należy zakończy ć. Chy ba sama również to czujesz? Kate nie czuła jednak niczego pewnego prócz tego, że zaraz się rozpłacze. Usiłowała pohamować łzy , ale kilka spły nęło jej po twarzy . Wy tarła je wierzchem dłoni. Dopiero po dłuższej chwili by ła w stanie mówić. – Lordzie Drewe, nie wiem, jak mam panu dziękować. – Zacznijmy od tego, że musisz się do mnie zwracać po imieniu. Jestem Evan. A żadny ch
podziękowań mi nie trzeba. Kate wsunęła stopy pod szlafrok i spojrzała na niego uważnie. Jeśli naprawdę by ł jej kuzy nem, miała prawo troszczy ć się o niego. – Czemu zasiedziałeś się do późna, Evanie? – Mógłby m ci zadać to samo py tanie. – Uniósł jedną z ciemny ch brwi. – Nie wierzę, że powodem by ł wy łącznie pies. Kiedy usiłowała coś wy jąkać, machnął ty lko ręką. – W porządku. Nie musisz niczego zmy ślać. Cała nasza rodzina jest trochę… nawiedzona. Moja siostra Calista, którą wkrótce poznasz, zawsze najbardziej kochała naturę! Harriet ży je dla teatru, a Lark uwielbia zagadki. Nasz brat Bennett powiedziałby ci zapewne, że jego namiętnością jest wy stępek, ale niegdy ś jego cele by ły szlachetniejsze. – A więc twoja miłość do muzy ki… Pokręcił głową. – Bardzo lubię muzy kę i bardzo często szukam w niej schronienia. Ale nie jest ona ty m, co sprawia, by m… – …płonął uniesieniem – dokończy ła za niego. – Właśnie – odparł i uśmiechnął się. – A więc cóż to takiego? – spy tała i zaraz tego pożałowała. – Przepraszam. Nie powinnam py tać. – Owszem, powinnaś, bo jesteś teraz częścią tego czegoś. Moją namiętnością jest rodzina, Kate. Ty tuł, który odziedziczy łem, odpowiedzialność za kierowanie kilkoma majątkami. Chcę by ć dobry m rządcą. Dbać o ludzi pod moją opieką. Chronić moje rodzeństwo przed nim samy m. Patrzy ł w daleki kąt, Kate zy skała więc sposobność, by mu się przy jrzeć. Dostrzegła nieznaczne zmarszczki w kątach oczu i srebrzy ste pasemka wśród ciemny ch włosów. A jednak nawet z ty mi subtelny mi oznakami upły wu lat by ło mu do twarzy . Harmonizowały ze światowy mi manierami, jakby jego ciało odzwierciedlało dojrzałość wewnętrzną. By ł przy stojny m mężczy zną pod każdy m względem i przy puszczała, że lata najlepszego wy glądu ma jeszcze przed sobą. Przesunął ręką po włosach. – Kapral Thorne nie lubi mnie. Zaskoczy ła ją nagła zmiana tematu. – Och, nie wierz temu. Sądząc z pozorów, kapral Thorne nie lubi nikogo. Jest bardzo… powściągliwy . – By ć może. Ale do mnie czuje jakąś szczególną niechęć, i nie bez powodu. Uważa, że powinienem by ł wiedzieć o twoim istnieniu i próbować cię odnaleźć. Wiem, że ma rację. – Przecież nie miałeś o niczy m pojęcia. By łeś młody m chłopcem, kiedy odziedziczy łeś ty tuł. – Ale ty by łaś małą dziewczy nką, osamotnioną i bez grosza. – Potarł dłonią skroń. – Jak już się pewnie mogłaś przekonać… gwałtowny temperament jest jedną z moich wad. Nie mam żadny ch względów dla ty ch, którzy wchodzą w drogę naszej rodzinie.
Kate uznała, że to dość ostre stwierdzenie, biorąc choćby pod uwagę jego pięć pojedy nków. Gdy by wy szedł z nich nietknięty raz czy drugi, już by łoby to wręcz imponujące, a ich by ło… Pięć. Evan westchnął ciężko. – To coś, czego kapral Thorne nie docenia. Nikt nie może osądzać mnie surowiej niż ja sam. My lisz się, Kate, nie będę nikogo wy zy wał na pojedy nek. Nie by ło tu wcale złej woli, ty lko zaniedbanie. Kiedy ś poproszę cię o wy baczenie. Ale nie dzisiejszej nocy . Kate odważy ła się położy ć mu dłoń na ramieniu. – Nie trzeba mi przeprosin. Wierz mi, nie czuję żadnego rozgory czenia ani urazy , ty lko radość i wdzięczność. Jestem szczęśliwa, że nareszcie mam rodzinę. – Miło mi to sły szeć. – Ujął ją za rękę i spojrzał na nią uważnie. – Czy ci na nim zależy ? – Na kapralu Thorne? – Zawahała się, ale ty lko dlatego, że nie znalazła od razu właściwy ch słów. Odparła insty nktownie: – Zależy mi, i to bardzo. – Kochasz go? By ło to py tanie, które obawiała się zadać sobie samej. Nie mogła jednak tracić sposobności, by zrzucić ciężar z serca. Evan należał do rodziny . – My ślę, że mogłaby m go pokochać – odparła. – Gdy by mi ty lko pozwolił. Evan zatoczy ł powoli kciukiem koło na grzbiecie jej dłoni. – Najwy raźniej masz dzielne i wielkoduszne serce. Wy daje mi się, że mogłaby ś pokochać każdego, gdy by ś ty lko sobie tak postanowiła. Ale zasługujesz na mężczy znę, który mógłby odwzajemnić twoją miłość. Kate zaśmiała się krótko i nerwowo. Uścisk jego ręki by ł ciepły i mocny . – Chcę się o ciebie zatroszczy ć i pragnę, żeby ś o ty m wiedziała. Jeśli Simon nie zostawił ci nic w majątku, zapewniam, że coś dostaniesz. Staniesz się wtedy kobietą niezależną i zamożną. Kobietą, która może wy bierać. Położy ł nacisk na ostatnim słowie. Przełknęła z trudem ślinę. – Nie musisz tego dla mnie robić. Nigdy nie ży wiłam nadziei… – Ale ja pokładałem w sobie samy m pewne nadzieje, Kate. – Oczy bły snęły mu w ciemności. – Moją namiętnością jest ochrona rodziny . A ta namiętność obejmuje teraz i ciebie. Zamilkli oby dwoje. Gdy przy glądali się sobie wzajemnie, ciekawość Kate wciąż rosła. On ży wił względem niej namiętność! Aż ją zaczęło mrowić po wewnętrznej stronie łokci. Co to właściwie znaczy ło? – Kapral Thorne jest dobry m człowiekiem – powiedziała. – By ć może. Ale czy to jest najlepszy człowiek dla ciebie? – Spojrzał na ich dłonie, wciąż złączone w uścisku. – Kate, by ć może nie zdołamy zgromadzić dostateczny ch dowodów, by przekonać sąd o twojej tożsamości. Ale to nie jest jedy na droga, by m ci mógł zapewnić rodowe
nazwisko. Spojrzała na niego uważnie mimo mroku. Co on miał na my śli? Z pewnością nie chodziło mu o aluzję do… Deski podłogi zaskrzy piały . Kate drgnęła gwałtownie. Evan puścił jej dłoń. – To ty lko pies. Nie obawiaj się. Poczuła ogromną ulgę. Nie doszło między nimi do niczego niestosownego. A przy najmniej nie sądziła, aby tak by ło. Potrafiła sobie jednak wy obrazić, jakie wrażenie ta scena mogłaby zrobić na rozplotkowany ch mieszkańcach miasteczka. Ależ by łoby gadania w sklepie Sally Bright – panna Tay lor z lordem Drewe trzy mali się za ręce, choć jest zaręczona z kapralem Thorne’em! Nikt by jednak tej plotce nie uwierzy ł, zapewniała się w duchu. Czy żby do takiej jak ona dziewczy ny mogło się zalecać dwóch imponujący ch, władczy ch mężczy zn? Niemądrze robi, choćby przez chwilę biorąc pod uwagę podobną my śl. Owinęła się ciasno szlafrokiem, wstała z taboretu i wzięła na ręce Borsuka. – Lepiej już wrócę do siebie – powiedziała. – Proszę cię, nie zasiedź się tu do późna, rozmy ślając tęsknie o mnie. Spojrzał na nią uważnie, z dwuznaczny m uśmiechem. – Niczego nie obiecuję.
12 Zgodnie
z trady cją panującą w Spindle Cove letni jarmark by ł świętem dla dzieci, lecz przy gotowanie zrujnowanego zamku z czasów Normanów do tego radosnego festy nu wy magało zapobiegliwości i strategii godnej kampanii wojennej. Trzeba by ło ukończy ć przy gotowania do jego rozliczny ch atrakcji, jak muzy ka, tańce, poczęstunek, pokazy i powszechna zabawa. Kate by ła odpowiedzialna za dwa pierwsze punkty z listy , ale pracowała też ciężko nad ty m, aby sukcesem zakończy ły się i trzy pozostałe. Przedostatniego ranka obawiała się jednak, że wszy stko przepadnie. Najpierw panna Lorrish przy niosła fatalne wiadomości o dekoracjach. Girlandy nie chciały się trzy mać na południowo-wschodniej wieży czce. Kate osłoniła oczy dłonią i spojrzała na purpurowe festony smętnie zwisające z blanków. – Poproszę członków straży , żeby wdrapali się tam i umocnili je. Potem panna Apperton zaczęła lamentować: – Och, panno Tay lor, pękła mi ostatnia dobra struna w lutni. – Mogę pani poży czy ć moją – zaofiarowała się Kate. Po godzinie większość zmartwień wy dawała się należeć do przeszłości, a dzieci z rodzinami tłumnie zaczęły napły wać do zamku z okolicy i z samego miasteczka. Ale potem zawiodła panna Elliott. Biedna, zdrętwiała ze strachu panna Elliott. Nieszczęsna dziewczy na przy biegła do Kate tuż przed rozpoczęciem przez damy madry gału. – Nie mogę. – Nawet spod szerokiego ronda kapelusza widać by ło jej zaczerwienione policzki. – Po prostu nie mogę tego zrobić. – Nie będzie pani wy stępować solo – uspokajała ją Kate. – Wszy stkie zaśpiewamy razem. – Ale tu jest mnóstwo ludzi. Nie miałam pojęcia, że ich będzie tak wielu. – Głos się jej załamał. – Niech mnie pani nie zmusza. – Proszę nie płakać. – Kate objęła ją serdecznie. – Oczy wiście, że nie będę pani do niczego zmuszać. Ale nie zrezy gnuję z tego wy stępu, chy ba pani sama rozumie? Po prostu odbędzie się. – Po czy m przechy liła głowę, usiłując zajrzeć pod kapelusz panny Elliott. – Głowa do góry ! Uśmiechać się! W porządku? Panna Elliott pociągnęła nosem i usiłowała się uśmiechnąć. – Oczy wiście. Biedna dziewczy na. Gdy Kate pomy ślała, że mogłaby , nie daj Boże, mieć taką rodzinę jak panna Elliott, uznała, że jej brak może czasem by ć niesły chany m szczęściem. Spojrzała ku Gramercy m, siedzący m pod baldachimem zarezerwowany m dla honorowy ch gości. Pośrodku stały dwa przy brane kwiatami trony . Kate poprosiła Evana, aby wy stąpił jako ceremonialny król jarmarku, a Dianę Highwood o odegranie roli jego pełnej łask królewskiej
żony . Po tańcach mogła nieco odpocząć, bo rozpoczęły się dziecięce wy ścigi w toczeniu obręczy . Podeszła do baldachimu, chcąc się przekonać, czy ciotce Marmoset jest wy godnie. Przeszkodziła jej w ty m pani Highwood, odciągając ją pospiesznie na bok. – Czy ż nie tworzą razem pięknej pary ? Zawsze wiedziałam, że Diana zrobi lepsze wrażenie niż Minerva. Minerva jest co prawda wicehrabiną, ale Diana zostanie markizą! – Ależ pani Highwood – sy knęła Kate przez zęby – proszę ciszej. Obie siedzą ledwie o kilka kroków stąd. Pani Highwood ciągnęła jednak dalej, nieustraszona: – Musiała wpaść w oko lordowi Drewe. No bo dlaczego zatrzy mał się na tak długo w naszy m miasteczku? – Udzielam lady Lark lekcji muzy ki. Pani Highwood wy buchnęła śmiechem. – Och, doprawdy , panno Tay lor! Chy ba nie spodziewa się pani, by mężczy zna tak przy stojny , inteligentny , o świetny ch manierach i wspaniałej pozy cji mógł tkwić w mały m miasteczku ty lko z pani powodu? Nigdy w to nie uwierzę. Kate westchnęła. Nie, nie spodziewała się, by pani Highwood uwierzy ła w coś takiego. Nie spodziewała się, by ktokolwiek w to wierzy ł. Dwa dni upły nęły , odkąd zastała Evana grającego na fortepianie w gospodzie Ukwiecony By k, ale owe dwa dni by ły wy pełnione po brzegi przy gotowaniami do dzisiejszego festy nu. Nie miała żadnej sposobności, by z nim pomówić. Wciąż my ślała o jego zagadkowy ch słowach wy powiedziany ch tej nocy : „To nie jest jedy na droga, by m ci mógł zapewnić rodowe nazwisko”. Nigdy w ży ciu nie marzy ła nawet, by jakiś markiz mógł choćby napomknąć o zamiarze poślubienia jej. Pani Highwood nie my liła się, nikt by w to nie uwierzy ł. Zresztą jakie to miało znaczenie, skoro Kate by ła zaręczona z kim inny m. Jej oficjalne zaręczy ny , pry watne zainteresowanie i coraz cieplejsze uczucia doty czy ły wy łącznie mężczy zny , który właśnie ukazał się na miejskich błoniach. Wy ścigi z obręczami skończy ły się i członkowie straży miejskiej skupili na sobie całą uwagę krótką paradą z karabinami. Gdy ustawiali się do przemarszu, Kate by ła zachwy cona, że ma sposobność ją oglądać. Duma przepełniła jej serce. Thorne wy glądał imponująco. Oczy wiście miał na sobie swój najlepszy szy nel. Uniform by ł uszy ty w ten sposób, by każdy mężczy zna wy glądał w nim na wy sokiego i postawnego, ale on by ł z natury taki i prezentował się w nim po prostu wspaniale. – Rzecz jasna – ciągnęła pani Highwood – nie musi się pani martwić, panno Tay lor. Dla młodej niewiasty w pani sy tuacji złapanie na męża kaprala jest doprawdy czy mś nie do pogardzenia. Choć uważam, że mogła pani zaręczy ć się z porucznikiem. To by by ło nawet lepsze. – Naprawdę? Kate nie mogła sobie wy obrazić, by jakiś mężczy zna mógł teraz wy glądać na
postawniejszego, silniejszego lub bardziej atrakcy jnego niż Thorne. Nie zamieniłaby go nawet na księcia. Ostatnio wszy scy – pani Highwood, Evan, a nawet sam Thorne – uparcie dawali jej do zrozumienia, że zasługuje na innego mężczy znę. By ć może zdrowy rozsądek podpowiadałby jej to samo. Ale jej serce mówiło co innego, a ona nie mogła tego dłużej ignorować. Coś ich łączy ło. Jakaś więź, której po prostu nie mogła zerwać. Parada straży miejskiej się skończy ła, a sir Lewis przy gotowy wał swój wielki finał z katapultą, przy który m Kate musiała by ć obecna. Odeszła od baldachimu i zdjęła bły szczący metalowy hełm z wy stawiony ch na pokaz kompletów średniowieczny ch zbroi. Przebiegła przez trawnik i podała go Thorne’owi. Musiała się znaleźć koło niego. – Proszę to włoży ć – powiedziała bez tchu, ale z uśmiechem – na wy padek melonów. Wziął od niej hełm, ale spiorunował ją wzrokiem. – Nawet się pan nie uśmiechnie? – spy tała, przechy lając głowę. – Miałam nadzieję, że jednak pan to zrobi. No cóż, przy puszczam, że ja w takim razie muszę go przy mierzy ć. Spojrzał na nią lodowato. – Nie. Skrzy wiła się, urażona oschłą odprawą. Najwy raźniej wszy stko, co zdołała osiągnąć w Wilmington, przepadło z kretesem. Znów jakby się opancerzy ł, nie dając jej dostępu do siebie. Chciała go jednak uzy skać. – Zamierzam zostać tu po festy nie, żeby pomóc w sprzątaniu. Musimy porozmawiać ze sobą. W cztery oczy . – Nie przy puszczam, żeby śmy … – Musimy porozmawiać. To ważne. Uznała jego milczenie za niechętną zgodę. – Panno Tay lor! Kate odwróciła się i ujrzała, że Lark biegnie prosto ku niej niczy m kula do gry tocząca się po trawie. Z uśmiechem uścisnęła jej rękę. – Zabieram ją, kapralu Thorne. Niech pan nawet nie próbuje protestować. Choć Lark niewiele wiedziała, Kate nie spodziewała się wielkiego oporu ze strony Thorne’a. Najwy raźniej by ł zresztą rad, że ona musi się od niego na jakiś czas oddalić. – Co się stało? – spy tała, gdy Lark zaciągnęła ją w odległy zakątek ruin. – Och, Kate! – Lark rozłoży ła szeroko ręce i zamknęła ją w serdeczny m uścisku. – Umieram wprost z chęci, żeby pomówić z tobą na osobności. To najodpowiedniejszy moment, bo wszy scy przy glądają się teraz katapulcie. – O co chodzi? – Ależ o nic. Wszy stko układa się wprost idealnie. Evan powiedział mi, że ogłosimy to oficjalnie. Sprowadził tu notariuszów, żeby się spotkali z tobą i załatwili tę sprawę, jak należy .
Zamierzamy uznać cię oficjalnie za członka rodziny . – Głos Lark zabrzmiał o cały ton wy żej z podniecenia. – Będziemy kuzy nkami! Czy to nie wspaniałe? – O, tak! – Kate uśmiechnęła się szeroko. – Na pewno. Lark chwy ciła Kate za ręce i okręciła ją wokół siebie. – Nasze wakacje skończą się wkrótce. Wy jeżdżamy ze Spindle Cove. – Będzie mi was ogromnie brakowało. – Niemądra dziewczy no! – Lark ścisnęła ją za ręce. – Przecież pojedziesz z nami do Londy nu. Zawsze muszę kupić mnóstwo rzeczy na sezon. O ileż przy jemniej będzie to robić razem z tobą! Harry zupełnie nie zna się na piórach i kapeluszach. No i przy puszczam, że powinnam też trochę poćwiczy ć muzy kę. Kate odwróciła głowę, mrugając szy bko. – Czy coś jest nie w porządku, moja droga? – Nie, ale… – Kate usiłowała się uśmiechnąć – trudno mi w to uwierzy ć. Chciałaby m ty lko wiedzieć, dlaczego wy mnie chcecie? Lark położy ła jej ręce na ramionach. – Dlatego, że jesteś sobą. No i krewną naszej rodziny . A rodzina to coś, co jest czy mś ponad wszy stko. – Spojrzała przelotnie na zewnętrzny mur zamku. – Prawdę mówiąc, nie jestem pewna, czy właśnie ty nas chcesz. Niewiele za nami przemawia prócz tego, że nie brak nam pieniędzy . – Nie! – Kate gwałtownie potrząsnęła głową. – Nie. Chciałaby m znaleźć się wśród was, gdy by ście nawet by li hodowcami świń z wy sp Scilly . Lark wy buchnęła śmiechem. – Wiesz, Evan przy wiązuje ogromną wagę do rolnictwa. Czasami to raczej nudne. Nie martw się o nic. Może będzie trochę plotek, ale nasza rodzina przetrwała niejeden skandal. Gdy ludzie z dobrego towarzy stwa zy skają szansę, żeby cię poznać, mogą jedy nie zacząć o nas lepiej my śleć. Kate nie bardzo temu wierzy ła. Już samo ży cie wśród Gramercy ch zapewniało jej społeczną akceptację. Co zaś do socjety , chciała ty lko w niczy m się jej nie narazić. – Och! – krzy knęła Lark. – Jaka jestem głupia, że o ty m zapomniałam. Właśnie z tego powodu chciałam dziś z tobą porozmawiać. Evan chce, by śmy trzy mali to w tajemnicy jeszcze przez kilka dni. Ale ty , oczy wiście, chciałaby ś o wszy stkim powiedzieć kapralowi Thorne’owi. Teraz, kiedy weszłaś do rodziny , on też się w nią wżeni. Kate zabrakło nagle tchu. – Nie pomy ślałam wcale o ty m. Do licha. Jeśli jakiś mężczy zna potrzebował akceptacji czy jejś rodziny , to by ł nim Thorne. Mimo że początek jego znajomości z Evanem nie by ł budujący , to Gramercy z pewnością zaakceptowaliby też Thorne’a. Po cóż miałby ży ć w zimnej, samotnej chacie na amery kańskim pustkowiu, skoro mógł stać się częścią takiego grona? Ale to znaczy ło, że musi go poślubić. I by ć jego żoną aż do końca ży cia. Niełatwa perspekty wa. – Czy chciałaby ś brać ślub w Ambervale? – spy tała Lark. – Sądziłam, że tak, skoro twoi rodzice
by li tam tak szczęśliwi. Wiesz przecież, że się tam urodziłaś. To twój prawdziwy dom. Prawda, masz pewnie własne plany , ale obiecaj mi, że zastanowisz się nad ty m z kapralem Thorne’em. – Obiecuję – odparła Kate. – Pomy ślimy o ty m.
– Czy pozwala pani psu tarmosić książki? – Coś takiego! – Kate uśmiechnęła się. – Kapralu Thorne, chciałam z panem pomówić w cztery oczy , ale nie o wy chowaniu Borsuka. Powiedziałam Gramercy m, że będę u nich na obiedzie. Nie mamy zby t wiele czasu. Thorne rozejrzał się po szy bko pustoszejący m zamku. Jarmark się skończy ł, nadchodził zmierzch. Wszy scy zeszli do miasteczka napić się czegoś i zjeść coś w Ukwiecony m By ku. Thorne wy ciągnął z kieszeni małą zieloną książeczkę i pomachał jej ty m tomikiem przed oczami. – Musiałem mu ją wczoraj wy rwać z zębów, a ona należy do lorda Drewe. – Wskazał jej pogry zioną oprawę. – Teraz jest już do niczego. Nie wiem, co począć. – Proszę się ty m nie przejmować. Lord Drewe ma z pewnością wiele inny ch książek do czy tania. Thorne pry chnął. Całkiem jakby o ty m nie wiedział! Fosbury mówił mu, że markiz przy wiózł dwie skrzy nki książek do miasteczka razem z inny mi rzeczami. Dwie całe skrzy nki! Kto może mieć z ty lu książek uży tek? Ta zagadka iry towała go. A nie by ły to nawet poży teczne książki. Spojrzał z niechęcią na zniszczony tomik. – Co to u diabła jest… – zmruży ł oczy i zmarszczy ł czoło, usiłując odczy tać ty tuł. – Ary … Wzięła od niego książkę i spojrzała na grzbiet. – Ary stoteles. To greckie nazwisko. – Znowu jacy ś Grecy ? Chy ba nie chodzi o któregoś z ty ch, co się bili o Helenę Trojańską? – Ten by ł filozofem – westchnęła. – W tej chwili to nieważne. – Właśnie że ważne. Trzeba by ło odebrać tę książkę Borsukowi, żeby jej nie pogry zł. – Wiem, wiem. Pewnie ją porwał, kiedy nie patrzy łam. – Wzruszy ła ramionami. – Możemy ją zastąpić jakąś inną. Evan nie będzie się gniewał. – Evan? – Thorne uniósł gwałtownie głowę, zaskoczony . Poczuł nagły wy buch nieuzasadnionej zazdrości. – To on jest już Evanem? – Właśnie to chciałam panu powiedzieć. Co za wspaniałe nowiny ! Lord Drewe… Przerwała gwałtownie i zasłoniła dłonią usta. Wy starczy ło mu ty lko spojrzeć szy bko w dół, żeby zrozumieć, dlaczego to zrobiła. U jej stóp leżał dopiero co zagry ziony szczur. Jego bezwłosy ogon wciąż jeszcze drgał. Pies za to, dumny ze swojej zdoby czy , merdał swoim jak szalony . Różowy języ k zwisał mu z otwartego py ska. – Proszę nie krzy czeć – ostrzegł ją półgłosem Thorne, który przy kucnął koło psa, głaszcząc go z uznaniem po grzbiecie – i nie karcić go, bo ty lko mu pani zamąci w głowie. A zrobił dobrze.
– Dobrze? – jęknęła słabo spoza dłoni osłaniającej usta, wskazując drugą na nieży wego szczura. – To ma by ć coś dobrego? Chy ba właśnie mnie się mąci w głowie! – Po jarmarku ludzie mnóstwo naśmiecili wokół zamku. Ogry zki jabłek, resztki ciasta. To przy ciąga szkodniki. Borsuk zwęszy ł szczura, złapał go, ale go nie zjadł. Odmówił sobie tej przy jemności. Do tego właśnie go przy zwy czajono. Zasłuży ł na pochwałę. – Co mam z ty m zrobić? – spy tała, wciąż patrząc szeroko otwarty mi oczami na nieży wego szczura. – Ty lko proszę nie żądać, żeby m go wzięła do ręki! Nie zrobię tego! Przecież on dopiero co przestał się ruszać! – Nie musi pani brać go do ręki, ty lko zachować się tak, żeby pies uznał to za najlepszą rzecz, jaką zrobił w swoim krótkim ży ciu. Odwróci to jego uwagę, a ja wtedy zrzucę to truchło z urwiska. – Dobrze. Kiedy czule chwaliła pieska, Thorne wy szukał szufelkę i wy rzucił szczura. Potem otarł ręce, wrócił i ujrzał, że Kate ujęła psią mordkę w obie dłonie. – Jesteś najby strzejszy m psem w cały m hrabstwie Sussex – przemawiała do niego czule. – Wiesz o ty m? I najdzielniejszy m. Po prostu cię uwielbiam! Thorne przy glądał się jej bez słowa, zaskoczony . Łatwo jej przy chodziły słowa serdecznej zachęty ! Łatwiej niż wielu inny m kobietom. Sama zresztą zasługiwała na pochwały . Ktoś powinien ująć jej śliczną buzię w dłonie i powiedzieć, że jest by stra, piękna, dzielna, godna uwielbienia. Ty lko że on nie miał do tego talentu. Urodził się bez niego, nigdy go też czegoś takiego nie uczono. Jeśli miłość porównać do muzy ki, by ł całkiem pozbawiony słuchu. – No i jakie są wspaniałe nowiny od Evana? – spy tał. – Ach, o to chodzi… – Poklepała psa czule, wy puściła go z objęć i wstała. – Lord Drewe powiedział, że rodzina uzna mnie oficjalnie za kuzy nkę. Thorne aż się cały zjeży ł. Rzeczy wiście, wspaniałe wieści. – Znaleźli jakieś dowody ? – spy tał. Pokręciła głową. – Nie, ale Evan mówi, że wy starczą te, które już są. Znamię, rejestr parafialny , obraz. A także powiedział, że… ja po prostu do niech pasuję. I że przy jmą mnie do rodziny . Chcą, żeby m pojechała z nimi do Londy nu, do Ambervale… wszędzie. Twarz się jej rozjaśniła przy ty ch słowach. Mówiła dalej, uszczęśliwiona i rozradowana, ty lko że już nie w jego zasięgu. Upomniał siebie samego w duchu, żeby nie by ć grubiański. Może to i najlepsze wy jście. Gramercy by li co prawda trochę dziwni, ale w końcu nie złowrodzy . Jeśli ją przy jmą jak swoją i nie będą zgłębiać jej przeszłości… to Katie może czekać nowe, wspaniałe ży cie. Nigdy nie będzie musiała stanąć twarzą w twarz z okropną prawdą. Tak będzie dla niej najlepiej. Ale dla niego także. Może teraz jechać do Amery ki i nie martwić się o nią. Zawsze będzie o niej my ślał, ale nie musi się już martwić.
– Powinien pan pójść tam ze mną – szepnęła. – Oni tego oczekują. Pokręcił głową. – Nie mam już czasu. Mój statek odpły wa z Hastings za parę ty godni. Odprowadzę ty lko panią aż do… Nakry ła jego dłoń swoją. – Nie proszę wcale, żeby mnie pan odprowadzał – powiedziała łagodnie – ty lko o to, żeby razem ze mną poszedł. I został ze mną. Z rodziną. Zostać? Z rodziną? Spojrzał na nią z niedowierzaniem. – Skoro nie czuje się pani z nimi bezpieczna, to nie trzeba tam wcale iść. – Czuję się absolutnie bezpieczna. Co innego miałam na my śli – urwała. – Chcę, żeby pan ze mną by ł. Wiem, że pańskie dzieciństwo… wcale nie by ło wesołe. – Rzeczy wiście nie by ło – burknął. – Może zy ska pan teraz możliwość wejścia do kochającej się, chociaż dziwnej rodziny ? Nie pragnie pan tego w głębi serca? Choć trochę? – Nigdy by m nie mógł by ć częścią tej rodziny . – Dlaczego? Odetchnął ciężko. – Nie zna mnie pani. Przy gry zła wargę. – Ależ znam. Naprawdę znam, bo znam siebie samą. A ja też by łam osamotniona. – Zbliży ła się do niego o jeden krok, wy jaśniając mu łagodnie: – Wiem, jak samotność ciąży na duszy . Jak potrafi niszczy ć serce. Przez całe ty godnie może pan spokojnie pracować i nie odczuwać przy gnębienia, ale nagle widzi się jakiś drobiazg… Na przy kład ktoś otwiera list. Albo zeszy wa czy jeś podarte ubranie. A wtedy człowiek czuje, że jest zupełnie sam. Że nie ma nikogo. – Ja nie… – Proszę mi nie wmawiać, że brak panu uczuć. Że jest pan niezdolny do nich. Wiem, że ma pan wielkie serce. Najwy raźniej je miał. Ten przeklęty organ łomotał wewnątrz niego niczy m nieznośny bęben. – Niechże się pani zastanowi – rzekł surowo. – To bez sensu. Jeśli Gramercy przy jmą panią do rodziny , będzie się pani obracać w całkiem inny ch kręgach, a może nawet wy jść za dżentelmena. – Który chciałby mnie poślubić ze względu na koneksje albo pieniądze? Zapewne. Ty lko że ja akurat znam mężczy znę, który mnie pragnie. – Zarzuciła mu ręce na szy ję. – Przecie mi pan to mówił. Jej bliskość sprawiła, że cierpiał katusze. Podobnie jak inne tutejsze damy , zadbała dziś o szy kowny wy gląd. Suknię koloru lawendy zdobiły haftowane kwiaty . Wy soki stan uwy puklał piersi niczy m dwie poduszeczki obramione złocistą koronką. We włosach miała wstążki i kwiaty dobrane do koloru. By łoby to o wiele za łatwe. Znaleźli się sami. Zanadto sami.
– Jasne, że tak – odparł szorstkim tonem. – Ty lko o pani my ślę przez cały czas. O ty m, żeby pani doty kać i robić takie rzeczy , który ch pani w swojej niewinności nawet sobie nie wy obraża. Nie wiem nic o muzy ce ani o Ary stotelesie. Jestem do szpiku kości nędzny m prostakiem i o ty le niżej od pani stoję, że mógłby m się nawet znajdować po drugiej stronie ziemi. Policzki jej poczerwieniały . – Już mówiłam, że wcale tak nie jest. Do diabła. Jak jej to wy tłumaczy ć? – Mam cztery książki. Cztery . Zaśmiała się lekko. – A cóż to znaczy ? – Wszy stko. Pani ży cie niedługo się zmieni. Na zawsze. Nie pozwolę, żeby się pani mnie trzy mała. To nie w porządku. To nie jest dobre. Podeszła do niego jeszcze bliżej. – Możemy się pobrać, Thorne. Nie żądam za wiele. Wy starczy , żeby … by ł pan sobą, a ja spróbuję pana uszczęśliwić. Wiem, że to wy zwanie, ale bardzo by m chciała spróbować. – Na litość boską, Katie. Dlaczego? – Nie umiem tego wy jaśnić. – Spojrzała mu w twarz. – By ł pan kiedy ś okropnie głodny ? Nie chodzi mi o brak jednego czy dwóch posiłków, ale o długą głodówkę. Zwlekał przez kilka sekund, nim odparł: – Przez całe ty godnie. Przez lata. – W takim razie musi pan to rozumieć. Nawet i dziś jedzenie wy daje się pewnie panu czy mś inny m niż inny m ludziom, prawda? Inaczej smakuje i więcej znaczy . Choć minęły całe lata, nie może pan pozwolić, żeby najmniejsza nawet jego ilość się zmarnowała. Skinął energicznie głową. – W takim razie nie pozwólmy , żeby to się teraz zmarnowało – wy szeptała, wy ciągając ku niemu ręce. – Nie wiem, co się teraz między nami zacznie dziać, ale ja doświadczałam takiego głodu przez całe ży cie. Może inne kobiety mogły by go w sobie pokonać, ale ja nie. Ja nigdy . – Dotknęła jego policzka. – My ślę, że pan też go zna. Nie miała o ty m żadnego pojęcia. W jego sercu nie pozostało nic, co mógłby komuś dać. By ło puste, wy palone. Uśmiechnęła się, szeroko i figlarnie. – Proszę ty lko pomy śleć, co mogliby śmy zy skać. By liby śmy dwojgiem niechciany ch sierot, biorący ch szturmem londy ńską socjetę! Każda chwila przy nosiłaby nam więcej saty sfakcji, niż ludzie pokroju Gramercy ch doznają jej w ciągu całego roku. Czy powie mi pan całkiem szczerze, że nie chce pan spróbować tego ży cia? Zostając w Anglii i ży jąc z łaski lorda Drewe? Wy trzy my wać niezliczone bale, obiady i polowania? Czuć się zawsze jak intruz, wiedząc, że ona zasługuje na kogoś dużo lepszego? Nie mógłby jej nawet wspierać jak prawdziwy mężczy zna.
Zajrzał jej w oczy . – Nie chcę próbować takiego ży cia. Już czas, żeby pani zerwała zaręczy ny . Jej śliczne, orzechowe oczy spojrzały na niego z czułością. – Nie mogę tego zrobić. Po prostu nie mogę – odparła. – Nie pozwolę panu odejść.
13 Pocałuj mnie, prosiła go bez słów. Błagam. Przecież ci oddałam serce. Pocałuj mnie, bo umrę z rozczarowania. Wiedziała, że go to kusiło. Wpatry wał się w jej usta tak natarczy wie, że mogła niemal odczuwać miękkość, siłę i żar jego warg. Jej własne nabrzmiały w odpowiedzi. Mogła już sobie wy obrazić cały pocałunek. Ona będzie go zapraszać, uległa, chętna. A on będzie ją całował tak gwałtownie, by doznała przy pły wu podniecenia. Przy lgnie wtedy do niego, a jego wielkie dłonie zaczną wędrować po cały m jej ciele. Pocałunek będzie z początku szaleńczy , potem zaś zmieni się w powolny , błogi. – Thorne. Pochwy ciła jego spojrzenie. Źrenice miał tak rozszerzone, że oczy wy dawały się niemal czarne. Mimo to błękit cienkiego rąbka jego tęczówki by ł tak intensy wny i przenikliwy , że wręcz czuła, jak ją do głębi przenika. Nagle zdała sobie gwałtownie sprawę, że w jej wy obraźni by ł to ty lko pocałunek, natomiast w jego własnej robili coś o wiele bardziej inty mnego. Bardziej zwierzęcego i w znacznie większy m negliżu. Ta my śl ją rozpaliła. Choć nie by ła kobietą doświadczoną, wiedziała jednak dość, by się zorientować, jaką siłą rozporządza w tej sy tuacji. Mógł nie dbać o rodzinę, dostatek, koneksje. Ale czy zdołałby odrzucić tę siłę? Pochy liła się ku niemu, tak że dwa ich policzki zetknęły się ze sobą. By ło to ty lko zetknięcie dwóch naskórków, ale niepodobne do niczego, co kiedy kolwiek czuła. – Czy … – usiłowała go spy tać – …czy zawsze jest tak jak teraz? Z twoimi inny mi kobietami? Pokręcił z wolna głową. Gdy jego zarost otarł się o jej podbródek, poczuła, że ogarnia ją szaleństwo. Ale nie poprzestała na ty m. – Nie? – przy nagliła go. Musiała usły szeć, co teraz powie. Musiała usły szeć, że mówi cokolwiek. Jego głos mógł w nią zapaść głęboko. Wreszcie usły szała tę odpowiedź. – Nie. Mroczna, przeszy wająca sy laba wy dy szana jej gorący m szeptem w samo ucho, przeszy ła ją do głębi. – No i co? – spy tała, oddy chając ciężko. – Co teraz zrobimy ? Jęknął głucho i cały zadrżał, a ona podejrzewała, że w my śli sporządza cały katalog rzeczy , które pragnąłby w tej sy tuacji robić. Jakiś rodzaj książeczki ćwiczeń miłosny ch z wszelkimi możliwy mi manewrami jasno określony mi. Nie znała co prawda dokładnie jej zawartości, ale gotowa by ła i chciała się tego nauczy ć. Bezwsty dnie objęła go za szy ję i przy ciągnęła ku sobie, by móc pocałować go w ucho.
Westchnął. – Nie mogę dać ci tego, czego potrzebujesz. – Och, my ślę, że możesz. – Uchwy ciła koniuszek jego ucha zębami i zaczęła się nim bawić. Z głuchy m pomrukiem się poddał. Pochy lił głowę, a jego silne wargi musnęły jej puls. – Sama nie widzisz, jaka jesteś – powiedział. – Kiedy przestajesz z Gramercy mi, to jakby płomień się w tobie budził – mówił, całując ją wzdłuż szy i. – A kiedy jesteś ze mną, nic w tobie nie płonie. Przy warła do niego. – Ależ płonie! Nigdy jeszcze czegoś takiego nie czułam. Nawet nie wiedziałam, że chcę to w ten sposób odczuwać. Rozwiązała mu halsztuk, ucałowała mroczne wgłębienie u podstawy szy i i wciągnęła w nozdrza jego zapach. Chrapliwy oddech Thorne’a wzbudził w niej nadzieję. Docierała do niego. Przebijała się przez kolejne warstwy jego pancerza. Najpierw musiała porozpinać guziki. Mocowała się z najwy ższy m drżący mi palcami. – Mówiłeś, że się boję – powiedziała – i rzeczy wiście czuję lęk. Ale nie taki, jak my ślisz. Jestem przerażona ty m, że się z tobą rozmijam i że mogę potem przeży ć całe ży cie bez tego czegoś. Odważy ła się spojrzeć na niego błagalnie. Prosząc, by uległ jej, by zrobił cokolwiek, nim będzie zmuszona podrzeć na sobie stanik i powiedzieć coś krańcowo żenującego, na przy kład „uczy ń mnie kobietą”. – Czujesz ty lko pożądanie – powiedział surowo, z dezaprobatą. – I ciekawość. Gdy by m postąpił zgodnie z twoimi chęciami, pogardziłaby ś mną potem. – Nigdy by m tobą nie mogła gardzić. – Owszem, mogłaby ś. Robiłaś to cały rok. Zaklęła pod nosem. Czy musiał jej to wy tknąć? – By łam głupia. Nie znałam cię dobrze. Nie znałam własnego serca. Spojrzał na nią gniewnie. – Co ci każe my śleć, że znasz je teraz? – Nie wiem – przy znała szczerze. – Nie wiem. Ale dziś po południu Lark Gramercy przy szła do mnie i zaofiarowała mi coś, czego chy ba pragnęłam od zawsze. Rodzinę. Dom. Bezpieczeństwo, przy jaźń, więzi towarzy skie. Zamożność większą niż mogłam o ty m marzy ć. A wtedy zrozumiałam, że to nie wszy stko. Albo jestem najbardziej zachłanną i niewdzięczną kobietą w Anglii, albo… Boże, czy żby to by ła prawda? Serce mówiło jej, że tak. Nic innego nie miało sensu. – Thorne, ja się chy ba w tobie zakochałam. – Katie. – Ujął jej twarz w ręce. Szorstkim ruchem i z taką siłą, że aż zadrżała. Między brwiami uformowała mu się głęboka zmarszczka. – Katie, ty jesteś taka… Ciekawa by ła, jaki pełen niechęci epitet wy bierze ty m razem. Przewrotna? Niemądra?
Uparta? Najwy raźniej chodziło mu o to, że pragnął ją pocałować. Dał spokój słowom i zamiast mówić, zrobił to z namiętnością, o jakiej nie śmiała nawet marzy ć. Jedna z jego dłoni ześlizgnęła się wzdłuż jej pleców po jedwabiu sukni, aż dotarła do podstawy kręgosłupa. Ale nie zatrzy mał się tam. Sięgnął niżej. Rozczapierzy ł palce i ujął w dłoń cały jej pośladek, a potem uniósł go i ścisnął. Przeniknęła ją rozkosz. Jęknęła podczas pocałunku i objęła go za szy ję tak mocno, że z pewnością jej paznokcie musiały zostawić na niej ślad, ale on nie zwracał na to wcale uwagi. Całował ją zachłannie, rozchy lając szeroko jej usta i biorąc w siebie jej rozpaczliwe jęki błogości. Wy ginała się pod nim i przy wierała do niego, chcąc odczuć to, co jawnie dowodziło jego pożądania. Jego przy rodzenie pulsowało tuż przy niej. Pragnęła odczuć je tam, gdzie by ło jego miejsce – w sobie. Gdy się całowali, otoczy ła jedną z nóg jego ły dkę w wy sokim bucie i schwy ciła go kurczowo za ramiona, unosząc się ku niemu coraz wy żej… i bliżej… Do diabła! Borsuk wy płoszy ł ich z raju, gdy znaleźli się niemal u jego bram. Zaczął zaciekle ujadać o kilka jardów od nich. – Nie zwracaj na niego uwagi – mruknęła i próbowała nakłonić go znów do pocałunku, chwy tając ustami jego dolną wargę. – Poradzi sobie. – Poradzi sobie – powtórzy ł jak echo. – To pewnie kolejny szczur. – Tak. Tak. Jego ręka zsunęła się po krągłościach jej ciała, krótko i cudownie ściskając jej pośladek, nim zaczęła pieścić jej udo. Chwy cił całą garścią za suknię, przy ciągając Kate do siebie właśnie tak blisko, jak pragnęła, i odsłaniając kostki jej nóg, tak że owionęło je chłodne wieczorne powietrze. Jedną dłoń wsunął głęboko pod suknię i halkę, obejmując udo mocny m uściskiem. Doty k jego szorstkiej dłoni na obciągniętej pończochą nodze by ł czy mś oszałamiający m. Zapragnęła go jeszcze mocniej, gdy dłoń skierowała się wy żej. Ponad krawędź podwiązki, ponad wrażliwą skórę wewnętrznej powierzchni uda i… …dotarła tam. Zdumiało ją, jak łatwo przy znał sobie prawo sięgnięcia ku jej najinty mniejszy m, niedoty kalny m miejscom i jak mało odczuła przy ty m zażenowania. Czubki jego palców przesuwały się łatwo po nabrzmiały m ciele. – Jakie wilgotne – mruknął. Te słowa zaszokowały ją. Chciała usły szeć ich więcej. Zamarł bez ruchu, wsparty czołem o jej skroń. Włosy unosiły się jej od jego oddechu, gdy sunął palcem wzdłuż tego najskry tszego miejsca, głaszcząc je powolny mi, kuszący mi ruchami. – Wilgotne… dla mnie? – wy szeptał. Schry pnięty głos poruszy ł ją głęboko. Ucałowała go w podbródek. – Dla ciebie, ty lko dla ciebie.
Odwzajemnił się jej czy mś równie śmiały m. Zręczny m ruchem wsunął wielki, chropowaty palec do środka. Wy rwał się jej nagły okrzy k radości. – Cicho! – uspokajał ją. – Cicho, nie chcę posuwać się za daleko. Pozwól mi ty lko, żeby m ci sprawił ulgę. – Dotknął delikatnie jej ucha i szy i, gdy wsuwał się coraz głębiej. – Poczujesz się potem lepiej. Na razie to wy starczy . Wy starczy ? Skądże. Nigdy nie czuła tak nieby wałego, zmy słowego odprężenia i rozpaczliwego pragnienia, by doznać go jeszcze więcej. Pocałował ją łapczy wie, a ich jęk rozległ się jednocześnie, gdy uchwy cił ją tam zręczną, przemy ślną ręką. Języ k i palce zagłębiły się w nią w jedny m ry tmie, stopniowo sięgając coraz głębiej delikatny mi, lecz nieustępliwy mi ruchami. Schwy ciła go kurczowo za ramiona, koły sząc się w ry tmie kolejny ch fal przewrotnej rozkoszy . Tak. Och, tak. Pragnęła, by znalazł się wewnątrz niej. Żeby się oby dwoje złączy li. Nigdy nie by łoby jej tego dość. Zawsze pragnęłaby coraz więcej i więcej. Więcej. Jego dłonie znieruchomiały . Kate z trudem zaczerpnęła tchu. Czy coś się stało? Najwy raźniej. Cofnął rękę, pozwalając jej sukni opaść w dół, a jej oszołomiony umy sł zrozumiał w końcu dlaczego. To znów by ł Borsuk. Ujadał jeszcze głośniej. Jeszcze więcej robił harmidru. Coraz bardziej wszy stko niweczy ł. Do licha. Thorne zaklął z cicha i rozejrzał się za psem. – Zobaczy ł coś. – Pewnie znów szczura. – Może. Pies wcisnął się w kąt ruin zamku, warcząc i jazgocząc nieustannie. – Może to coś innego. – Thorne puścił ją z westchnieniem dowodzący m jawnego żalu. – To niepodobne do niego, żeby tak się zachowy wał. A więc odpowiednia chwila przeminęła. Thorne poszedł pospiesznie w stronę psa. Kate, zrezy gnowana, zebrała suknię i pobiegła za nim. Okrąży li narożnik zrujnowanego muru z piaskowca. Borsuk zapędził swoją zdoby cz w mroczną wnękę i pilnował jej, warcząc na coś, co osaczy ł. – Nie widzę tu żadnego szczura – powiedziała Kate, podchodząc bliżej. – Może to ty lko my sz polna? Zbliży ła się do psa jeszcze bardziej, chcąc przy jrzeć się temu uważniej. Thorne schwy cił ją nagle za ramię i odciągnął w ty ł. – Stój! Zamarła w miejscu. Kiedy mówił takim tonem, by ł to rozkaz, którego musiała usłuchać. A potem zrozumiała w jednej chwili, czemu tak zrobił. Borsuk zapędził do kąta nie szczura czy
my sz polną, ale żmiję. Długa i gruba, zwinięta w ósemkę, pręży ła się w kępie trawy ledwie o jard od jej pantofli. Wy sunęła cienki języ k, a jej sy k sprawił, że dreszcz przebiegł Kate po plecach. Szczeniak – dzielny , ale niemądry – zaparł się czterema łapami w ziemię, wciąż zawzięcie szczekając, gotów rzucić się na gada. Łatwo mogła sobie wy obrazić, co się teraz stanie. Żmija wpełzła w kąt bez wy jścia i na pewno – Kate miała świadomość tego, co ona teraz czuje – rozumiała, że jedy ną możliwość ucieczki zapewni jej atak. – Och, ona go ukąsi! – Kate usiłowała uwolnić się z uścisku Thorne’a. – Borsuk, nie! Zostaw to paskudztwo! Sięgała już po niego, gdy Thorne odciągnął ją w ty ł. – Ani słowa! – sy knął. – Ja to zrobię. Nie ruszaj się! – Puścił jej ramię. Kate kurczowo zacisnęła pięści, chcąc zachować spokój. Paznokcie wpiły się jej w dłonie. Thorne rozstawił mocno nogi na porośnięty m trawą gruncie, a potem, jedny m przeraźliwie powolny m ruchem, wy ciągnął prawą rękę, rozczapierzając palce. Gdy się nachy lił, cały m swoim stwardniały m udem przy lgnął do jej nogi. Czuła hamowaną, lecz potężną siłę w każdy m, najdrobniejszy m nawet jego ruchu. Jeszcze trochę, jeszcze ty lko kilka cali, a Thorne zdoła chwy cić szczeniaka za kark i uratować go, unosząc do góry . Och, szy bciej, szy bciej! – błagała go w my śli, choć rozumiała, że nagły ruch wy wołałby katastrofę. Thorne zamarł nieruchomo. Jego wy ciągnięte prawe ramię nawet nie drgnęło. Wy czuwała energię napięty ch muskułów tak wy raźnie, że zjeży ły się jej włosy na karku. Całkiem jakby zaraz miał gdzieś w pobliżu huknąć piorun. Wtedy gad śmignął jak bły skawica. Thorne rzucił się do przodu, wy ciągając ramię – i schwy tał go. W kilka sekund by ło po wszy stkim. Gdy Thorne trzy mał już żmiję w garści, pręży ła się wciąż cała, miotając ciałem, ale chwilę później jak zwinięty w kłębek brudnoszary sznur padła bezwładnie na ziemię. Borsuk wciąż jeszcze szczekał. Kate padła na kolana i porwała psa na ręce, tuląc go do siebie i okry wając pocałunkami. – Czemu to zrobiłeś? – spy tała Thorne’a. – Przecież wy starczy ło sięgnąć po psa i odciągnąć go na bok. Pokręcił głową. – Nie. Właśnie wtedy by zaatakowała – odparł. – Gdy by m ty lko schwy cił Borsuka, wbiłaby ci zęby w kostkę u nogi, zamiast w niego. Dobry Boże! A więc on nawet nie miał zamiaru ratować Borsuka, wolał schwy cić żmiję gołą ręką, niż ry zy kować, że gad ją ugry zie. Co za śmiałość i odwaga! – Czy to by ło konieczne? Thorne wsparł się o kamienny mur, kiwając zwieszoną dłonią to w jedną, to w drugą stronę.
– Miałem nadzieję, że szczęście mi dopisze. Serce w niej zamarło. – Co miałeś na my śli? Ugry zła cię? Gdy nie odpowiadał, puściła Borsuka i zerwała się na nogi. – Daj mi zobaczy ć. – Sięgnęła szy bko ku jego ręce. Nie stawiał oporu, gdy unosiła jego wielką i szorstką dłoń ku światłu, chcąc ją dokładnie obejrzeć. – Och, nie! Dwa okrągłe, małe punkciki widniały tuż przy nadgarstku. Ciało wokół nich zaczy nało już sinieć i puchnąć. – Musimy naty chmiast pójść do twojej kwatery . Czy masz apteczkę pierwszej pomocy ? Ranę trzeba zaraz opatrzy ć! – To nic wielkiego. – Nic wielkiego? Ugry zienie przez żmiję? Wzruszy ł ramionami. – Przecież chodzi ty lko o małą rankę. – Ale pełną jadu! Podwinęła mu rękaw i pociągnęła go w stronę zamku. – Trzeba czegoś więcej, żeby mnie zmogło, niż paru kropli jadu. Mimo to pozwolił się zaprowadzić do kwatery w kącie strażnicy . Gdy pchnął drzwi lewą ręką, spostrzegła, że krok miał niepewny i potknął się o nie. – Czy kręci ci się w głowie? – Ech… nie. Ty lko się… potknąłem. Ale nie ruszy ł z miejsca, wsparty cały m ciałem o drzwi. Oczy miał półprzy tomne. – Pozwól, niech spocznę przez chwilę. Dobre sobie! Przez chwilę! Ramię tak mu spuchło, że nie chciała czekać ani sekundy . Znalazła pod niewielkim stołem taboret i pchnęła go energicznie pod ścianę. – Usiądź! – zażądała. Mógł sobie by ć potężny m, onieśmielający m oficerem piechoty , nawy kły m do tego, by kazać inny m maszerować, ładować broń i strzelać na jego komendę – ale teraz nie mógł się przeciwstawić jej rozkazom. Chwy ciła go za zdrowe ramię i pociągnęła za nie najsilniej, jak ty lko mogła. Uff. Ledwie drgnął. O Boże, jakiż z niego by ł potężny mężczy zna – muskularny i w ciężkich butach. Niemały kawał chłopa, jak mógłby o sobie powiedzieć. – Nic mi nie jest – zaprotestował. – Obawiam się, że jest. Rób, co ci każę. Zdołała go nakłonić, by usiadł, i upewniła się, że siedzi mocno wsparty plecami o ścianę. Borsuk podbiegł ku niemu, obwąchał mu buty i zaskomlał. Gdy Thorne bezpiecznie siedział, zabrała się do jego szy nela z czerwonej wełny . – Przepraszam, ale muszę go zdjąć. Zaczęła od rękawa na zranionej prawej ręce, ostrożnie ściągając go w dół, póki nie zdołała jej
odsłonić. Podłoży ła mu dłoń pod ramię, żeby łatwiej mógł je wy dostać. Dreszcz wstrząsnął jego mięśniami, jakby Thorne dopiero teraz przy znawał, że stawił czoło niebezpieczeństwu. Kate również zadrżała, jakby w odpowiedzi na ten odruch. Oparła o stół zraniony nadgarstek, chcąc się mu dokładnie przy jrzeć. Thorne przekręcił się na bok i ściągnął szy nel z drugiej ręki. Czerwony kabat osunął się i spadł na podłogę. Thorne spojrzał na zrzucony mundur z żalem. Wiedziała, że musi mu sprawiać przy krość uniform leżący niechlujnie na ziemi. Nie schy lił się jednak, żeby go podnieść. – Chy ba coś ze mną nie tak – przy znał. Puls mu gwałtownie przy spieszy ł. Jeśli sam stwierdził, że marnie się czuje, musiało by ć z nim bardzo źle. Na stole leżał nóż z ząbkowany m ostrzem. Sięgnęła po niego. – Nie ruszaj się teraz – uprzedziła go. Niezręcznie manewrując ostrzem, rozcięła rękaw lnianej koszuli aż do samego łokcia. Wąskie, krwawe smugi ciągnęły się od ukąszonego miejsca aż do połowy muskularnego ramienia. Mogła je dostrzec nawet pod porastający mi rękę czarny mi włosami. Potrzebowała opaski uciskowej. Gdy uniosła głowę, żeby spy tać, gdzie ona może by ć, spostrzegła, że cały zbladł. Cienka warstwa potu pokry ła mu ciało, oddech stał się ury wany . Rozwiązała drżący mi rękami jego halsztuk. Przechy lił głowę, żeby jej to ułatwić. Gdy dotknęła świeżo wy golonego gardła, wy czuła puls tętniący gwałtownie poniżej podbródka, jakby moty l trzepotał skrzy dłami pod jego skórą. Grdy ka mu się poruszała. – Rozbierasz mnie? – spy tał głuchy m głosem. – Nie obejdzie się bez tego. – Ja się tam nie skarżę. Kiedy zdjęła halsztuk, złoży ła go wpół i okręciła mu nim ramię tuż poniżej łokcia. Przy trzy mała jeden koniec płótna zębami, a za drugi pociągnęła oburącz. Stęknął słabo z bólu. Gdy zdołała w końcu założy ć opaskę, dy szała z wy siłku i spły wała potem tak samo jak on. – Gdzie twoja apteczka pierwszej pomocy ? – spy tała, rozglądając się po pokoju. Wskazał jej wzrokiem sfaty gowane drewniane pudełko na wy sokiej półce. Kate podbiegła do niej. Musiała wspiąć się na palce, żeby go dosięgnąć. Kiedy z nim wracała, o mało go nie upuściła. Zobaczy ła, że Thorne trzy ma w lewej ręce nóż. Zmarszczy ł spocone czoło z wy siłku, a potem wbił ząbkowane ostrze w spuchniętą i zaognioną skórę nadgarstka. – Och, nie… Thorne skrzy wił się cały i machnął po raz wtóry nożem. Jęknął z bólu przez zaciśnięte zęby , ale dłoń mu się nie zatrzęsła. Nim zdąży ła przy nim stanąć, obrócił nóż pod inny m kątem i znów ciął nim na ukos po ręce. Ze skrzy żowany ch nacięć try snęła obficie krew. Thorne upuścił nóż na stół i wsparł się o ścianę, dy sząc ciężko. – Czemu to zrobiłeś? – spy tała, stawiając pudełko na stole. – Żeby ś nie musiała tego robić ty .
Kate by ła mu wdzięczna. Wiedziała, że postąpił we właściwy sposób. Trzeba by ło uwolnić spuchnięte ciało od jadu, puszczając krew, żeby nie zdołał przeniknąć dalej. Ale na widok mnóstwa krwi stanęła bez ruchu, jakby jej nogi wrosły w ziemię. Raz czy dwa pomagała Susannie przy leczeniu chorób i ran mieszkańców miasteczka, lecz wówczas asy stowała ty lko zręcznej, znającej się na rzeczy kobiecie. A tu by ło jedy nie ich dwoje, jednakowo osamotniony ch i przerażony ch. Thorne mógł umrzeć. Poczuła falę mdłości. Zdusiła ją w sobie, przy kładając dłoń do żołądka i siląc się na spokój. Otwarła pudełko i znalazła w nim starannie złożoną gazę. Starła nią krew z pły nącej rany . – Nie opatruj jej – powiedział. – Jeszcze nie w tej chwili. – Wiem. – Kiwnęła głową. – Co teraz? – Wróć do miasteczka. Albo wy ży ję, albo nie. Słowa te zabrzmiały tak absurdalnie, że parsknęła śmiechem. – Czy ty masz dobrze w głowie? Nie zostawię cię. Przeszukała buteleczki i słoiczki w pudełku, usiłując odcy frować wy blakłe ety kiety . Żadna nie wy glądała znajomo. – Mówiłeś, że masz cztery książki. Czy któraś traktuje o medy cy nie? Wskazał na półkę. Kate znalazła na niej wy świechtany zbiór ćwiczeń wojskowy ch, zakurzoną Biblię i sporo pism geograficzny ch. – Aha, to ta. – Schwy ciła opasły , czarny tom i spojrzała na ty tuł. Leczenie chorób… jej nadzieje rozwiały się, gdy odczy tała cały na głos: Leczenie chorób koni i bydła. – Thorne, to jest książka dla wetery narzy ! – Mówiono mi nieraz, że ze mnie by dlę. Zamknął oczy . Kate uznała, że nie należy przejmować się szczegółami. Szy bko wertowała strony , póki nie natrafiła na ustęp o ukąszeniach i użądleniach. – O jest. Ukąszenie przez żmiję. „Rzadko się zdarza, aby by ło śmiertelne”. No cóż, to brzmi uspokajająco. Czułaby się jednak dużo lepiej, gdy by tam napisano: „ukąszenie przez żmiję nigdy nie by wa śmiertelne”. Słowa, że jest ono „rzadko śmiertelne”, brzmiały całkiem podobnie jak „nieraz by wa śmiertelne”, a Thorne nie mógł się spodziewać, aby stanowił wy jątek od reguły . By ł jednak potężnej postury , choć musiała przy pomnieć o ty m samej sobie. No i młody , zdrowy , mocny . Bardzo mocny . Książka mówiła też o możliwy ch do uży cia lekach. Przeczy tała głośno: – „Najpierw trzeba krew puścić”. – No, to już zostało zrobione. W porządku. – Niecierpliwy m ruchem odgarnęła z twarzy pasmo włosów i czy tała dalej. – „Weź garść przy tulicy , co nieco gencjany i ruty , ugotuj z tego wy war z hiszpańskim pieprzem i pędami szczodrzeńca, a kiedy będzie gotów, odcedź go. Potem gotuj to po raz wtóry , dodawszy białego wina, przez jakąś
godzinę”.Przez jakąś godzinę! – jęknęła. A niech to licho. Nie miała czasu, żeby szukać mnóstwa różny ch ziół i w dodatku gotować je przez godzinę. Nie ośmieliłaby się nawet zostawić Thorne’a samego na tak długo, by pobiec do miasteczka po pomoc. Znów spojrzała na niego. Boże, jaki by ł blady . A ramię mu już całe spuchło. Mimo opaski czerwone smugi sięgały znacznie ponad łokieć. Na palcach pojawiły się gdzieniegdzie czerwone plamy . – Ty lko spokojnie – powiedziała, choć głosem znacznie wy ższy m niż zwy kle. – Jest jeszcze kilka inny ch przepisów. Wróciła do przeglądania książki. Kolejny przepis mówił: „obmy j ukąszone miejsce słoną wodą i…” Ury ną. Och, Boże. Przy najmniej ta substancja nie by ła trudna do uzy skania, ale… nie zrobiłaby tego za nic. Albo może zrobiłaby , gdy by miało to komuś uratować ży cie. Ty lko że nie potrafiłaby już potem na tego uratowanego człowieka spojrzeć. Zanosiła w duchu modły , by następny lek mógł uratować zarówno jego ży cie, jak i godność ich oby dwojga. Przeczy tała na głos z pośpiechem: – „Nałóż na rzeczone miejsce balsamu uczy nionego z miętki, terpenty ny i wosku żółtego. Daj też zwierzęciu do picia co nieco miętki parzonej na kształt herbaty albo rozczy nionej mlekiem”. Kate zajrzała znów do pudełka, szperając wśród buteleczek. Odkorkowała jedną z nich. By ło w niej jakieś suszone ziele o obiecujący m wy glądzie. Gdy przy tknęła ją do nosa, uznała, że nie może to by ć nic innego, jak ty lko miętka. Rozejrzała się po pokoju. Trzeba by ło zrobić mnóstwo rzeczy . Rozpalić ogień, zagotować wodę, stopić wosk, sporządzić balsam, zaparzy ć herbatę. A ty mczasem Thorne chwiał się niebezpiecznie na taborecie, gdzie go posadziła. W każdej chwili mógł się osunąć na stolik, a potem runąć na podłogę. Uznała, że z jego rany uszło już dostatecznie dużo krwi. Opuchlizna spowolniła w każdy m razie jej upły w. Owinęła mu nadgarstek kawałkiem lnianego płótna jak luźny m bandażem, a potem podeszła do niego od strony zdrowej ręki. – Unieś się – zażądała, wsuwając pod nią ramię. – Zabieram cię do łóżka. Gdy pomagała mu się podnieść, poczuła na sobie jego spojrzenie. Ciężkie i uważne. – Czy sprawiłam ci ból? – Zawsze to robisz. Za każdy m razem, kiedy się do mnie zbliży sz. Odwróciła się, żeby ukry ć wy raz twarzy . – Przepraszam. – Nie to miałem na my śli. – Wy glądał jak pijany . Zdrową ręką uniósł jej podbródek w ten sposób, żeby twarzą by ła skierowana do niego. – Jesteś za piękna. Właśnie to mi sprawia ból. Niesły chane. Miał chy ba przy widzenia. Dotarła jakoś do wy sokiego łóżka. Stało ledwie kilka stóp dalej, ale wy dawało się jej odległe o
całe mile. Uginała się pod przeraźliwy m ciężarem Thorne’a. Wreszcie dobrnęła do skraju materaca. Obróciła jego ciało w taki sposób, żeby mógł usiąść na brzegu łóżka, gdy ona cofnie podtrzy mujące go ręce. Opadł na plecy . Nie musiała go wcale do tego zachęcać. No, dobrze. Ramiona i tułów miała już z głowy . Teraz trzeba by ło położy ć na materacu jego nogi. – Dziwnie się czuję – mruknął sennie. – Jakby m by ł cały ciężki. – No, bo jesteś – mruknęła, wy silając się, żeby unieść jedną nogę w gruby m bucie z podłogi i umieścić ją na łóżku. Kiedy znalazła się już tam, gdzie trzeba, z drugą poszło jej łatwiej. Borsuk wskoczy ł na łóżko i zwinął się w kłębek między nimi. Nachy liła się, żeby podłoży ć choremu poduszkę pod głowę. – Mógłby m ci jak nic zajrzeć w stanik – wy mamrotał. Przebiegł ją dreszcz. – Doprawdy , Thorne. Nie czas teraz na to. Położy ła mu dłoń na czole. Niemal parzy ło przy dotknięciu. – Masz gorączkę. Muszę ściągnąć z ciebie resztę koszuli, żeby ś ochłonął i mógł łatwiej oddy chać. Ujęła nóż, wy tarła go z krwi i nacięła nim koszulę u samej szy i. Potem rozdarła ją na dwoje i ściągnęła po kolei każdą połowę oby dwiema rękami, a na końcu zdjęła rękaw ze zdrowej ręki. Gdy obnaży ła mu pierś, znieruchomiała ze zdumienia. Nie zauważy ł tego, a ona nie wiedziała, czy jego zamroczenie jest zły m, czy dobry m znakiem. Skoro jednak nie reagował… przy jrzała mu się uważnie. Pierś miał twardą, muskuły pokry te śniadą skórą. Dostrzegła rosnące na niej tu i ówdzie ciemne włosy , kilka zabliźniony ch już ran i… Tatuaże. Mnóstwo tatuaży . Sły szała o nich. Wiedziała, że wielu mary narzy ma na skórze ry sunki wy tatuowane tuszem, ale nigdy ich na własne oczy nie oglądała, zresztą nie miałaby na to ochoty . A już na pewno nie widziała ich z tak bliska. Nie wszy stkie by ły ornamentami lub obrazkami. Rozmaite abstrakcy jne moty wy znajdowały się na górnej części piersi. Otaczały medalion niewiele mniejszy od jej dłoni. Na barku widniał nieduży , niezdarny ry sunek kwiatu dość podobnego do róży Tudorów. Rząd cy fr ciągnął się po wewnętrznej stronie lewego ramienia. Z boku żeber dojrzała litery B i C. Litery by ły ogromnie pry mity wne i zarazem ogromnie frapujące. Nie mogła się powstrzy mać przejechania po nich palcem, zastanawiając się, co oznaczały . Może to inicjały jakiejś poprzedniej ukochanej? Wiedziała, że miał kochanki, ale nie mogła go sobie wy obrazić z kobietą. Wy dawało się jej to absurdalne. Prawie tak samo, jak ukłucie zazdrości, które w sobie poczuła. Gdy ty lko jednak dotknęła jego rozpalonej skóry , przy pomniała sobie, że stoi przed nią niełatwe zadanie. Utrzy mania tego potężnego, upartego, wy tatuowanego mężczy zny przy ży ciu. Usiłowała wstać z łóżka, ale jego zdrowe ramię zamknęło ją nagle w uścisku. Wciąż jeszcze miał widocznie w sobie sporo siły i posłuży ł się nią, żeby ją przy sobie zatrzy mać.
– O co ci chodzi? – spy tała. – Tak pięknie pachniesz. – Oczy miał zamknięte, ale powiedział powoli, z wy siłkiem. – Jak koniczy na. Poczuła, że coś ją dławi w gardle. – Nawet nie wiem, jak ona pachnie. – W takim razie powinnaś się w niej dobrze wy tarzać. Zaśmiała się niepewnie. Jeśli mógł żartować, nie by ło z nim chy ba całkiem źle. Lecz nagle jego uścisk osłabł, oczy uciekły mu w ty ł głowy i osunął się raptownie w dół. Podłoży ła pod niego ręce, ale musiała uży ć całej siły , żeby uchronić go przed wy padnięciem z łóżka. By ł bezwładny i ciężko dy szał. Odszukał ręką jej rozpuszczone włosy . Wsunął w nie dłoń. – Kate, ja umieram. – Nie umierasz. Ukąszenie żmii rzadko by wa śmiertelne. Tak mówi twoja książka. Ale muszę sporządzić balsam i zaparzy ć herbatę. Trzy mał ją jednak mocno i nie mogła się ruszy ć. – Umieram. Nie odchodź. Ogarnęła ją rozpacz, choć się przed nią usiłowała bronić. Przy pomniała sobie, co jej kiedy ś powiedziała Susanna: że silni mężczy źni zawsze są najgorszy mi pacjentami, zupełnie jak dzieci. Podczas zwy kłego przeziębienia potrafią narzekać i jęczeć, jakby lada chwila mieli umrzeć. Miała nadzieję, że Thorne też jest taki. Dotknęła jego spoconego czoła. – Wy zdrowiejesz. Odejdę ty lko na chwilę, żeby ci zrobić… – Ty mnie nie znasz. – Znam. Dużo lepiej, niżby ś się spodziewał. Wiem, że jesteś dzielny , dobry i… – Nie znasz. Nie pamiętasz mnie. Ale tak jest lepiej. Kiedy tutaj przy by łem, bałem się, że możesz mnie poznać. Choć czasami prawie miałem na to nadzieję. Ale… – nabrał chrapliwie tchu – …tak jest lepiej. – Co przez to rozumiesz? – spy tała, pełna niesły chanego napięcia. – Pod jakim względem lepiej? – Doskonale sobie poradziłaś, Katie. Gdy by mogła cię zobaczy ć, by łaby … by łaby z ciebie dumna… Głos mu się załamał. Zamknął oczy . Co on takiego powiedział? Cofnęła ramię. – Zaśpiewaj dla mnie – poprosił. – Twój głos będzie ostatnim, jaki usły szę. Zabiorę ze sobą jego echo, nawet jeśli pójdę do piekła. Nie miała pojęcia, co znaczą te chaoty czne zdania. Może po prostu bredził? Tak, to by wszy stko wy jaśniało. – Muszę utrzeć zioła – wy jąkała z trudem. – Zrobię ci balsam. A potem herbatę.
– Zaśpiewaj. – Dłoń mu osłabła, palce wy sunęły się z jej splątany ch włosów. – Ty lko nie… nie o ogrodzie. No i piękny ch kwiatkach. Tego mi nie śpiewaj. Zdumiała się. – Skąd znasz tę piosenkę? Kiedy sły szałeś, żeby m ją śpiewała? – Nienawidziłem jej… jak ją śpiewałaś. Zawsze. Usiłowała sobie przy pomnieć, czy naprawdę śpiewała ją w jego obecności. Nie przy puszczała, by to kiedy kolwiek zrobiła. A jeśli nawet, czemu jej nie cierpiał? – Czy mnie może szpiegowałeś? Podsłuchiwałeś? Nie odpowiadał. Ona jednak potrzebowała odpowiedzi i zamierzała ją uzy skać. Oswobodziła się z jego uścisku. – Leż spokojnie i pozwól mi zrobić sobie ten balsam. Pomówimy ze sobą, kiedy wy dobrzejesz. – Katie, zaśpiewaj mi. Ja umie… Potrząsnęła nim gwałtownie, zmuszając go, żeby otworzy ł oczy . Źrenice miał tak rozszerzone, że niemal nie widać by ło niebieskich tęczówek. – Nie umierasz – powiedziała. – Sły szy sz mnie? – Tak. – Jego oczy powoli prześlizgnęły się po jej twarzy . – Ale gdy by m… Przy ciągnął ją do siebie i zakry ł jej usta pocałunkiem. Dzikim, gorączkowy m pocałunkiem, jakby na krawędzi śmierci. Zaskoczy ł ją znienacka. Rozchy liła wargi. Wy nikła z tego namiętna gmatwanina języ ków i zębów. Nie czuła w ty m pocałunku nic czułego ani uwodzicielskiego. By ł gorący , zachłanny , dziki, jakby miał się stać ostatnim w jego ży ciu. Jego języ k raz po raz zanurzał się głęboko w jej ustach. Mogła odczuć desperację i pożądanie Thorne’a, aż do bólu wnikające w jej ciało. Nagle zorientowała się, że mu ten pocałunek odwzajemnia, czy sto insty nktownie. Że pozwala, by jej języ k ocierał się o jego własny . Za każdy m razem pożądanie wzmagało się wewnątrz niej w zawrotny m tempie. Wy dał głuchy jęk gdzieś tuż przy samy ch jej wargach i objął ją tak mocno, że poczuła ból. Kiedy się od siebie oderwali, poczuła zawrót głowy . By ła jednak w lepszej sy tuacji niż on, bo Thorne osunął się na łóżko nieprzy tomny . – Nie. Nie! Gorączkowo szukała mu na szy i pulsu, wy czuła go jednak łatwo. Uderzał równo, choć raczej w szy bkim tempie. Musiała działać niezwłocznie. Wstała z łóżka. Schwy ciła fiolkę z miętką. Najpierw balsam. Potem herbata. A na trzecim miejscu – modlitwa. Dokładne przesłuchanie później. Przemówiła do niego energicznie, jakby krzesała ogień. – Nie umrzesz, rozumiesz mnie? Nie pozwolę na to. Zamierzam uratować ci ży cie, nawet gdy by m musiała się targować o to z samy m diabłem! Niezależnie od tego, jaką tajemnicę ukry wał przed nią Thorne, nie pozwoli mu jej zabrać ze sobą do grobu. Pragnęła otrzy mać odpowiedź.
Pragnęła również i jego.
14 Śnił mu się ogromny wąż. Gruby jak lina i złowieszczy , sunął przez wąskie zaułki Londy nu. Wił się w ogrodach i zaroślach Kentu. Wreszcie wczołgał się na niskie, faliste wzgórza Sussex, podążając za wonią soli przez całą drogę wiodącą do oceanu. Gonił go i tutaj, w ty m stary m zamku, gdzie wpełzł przez dy mnik do wieży czki strażniczej i wspiął się do niego na łóżko. A potem owijał się cały , raz za razem, wokół jego ramienia. Dusił go. Do diabła! Ucisk by ł tak silny , że Thorne czuł, jak całe jego ciało się rozpada. Potem zaś, jakby tego przeszy wającego bólu by ło mu za mało, wąż ze snu usadowił mu się na piersi. Każdy oddech by ł walką o zrzucenie jego ciężaru z żeber. Thorne zmagał się z tą pokry tą łuskami bestią przez wiele godzin, miotając się z bólu. Wreszcie, na całe szczęście, wąż rozwiał się w mroku. Jakiś czas później Thorne zbudził się nagle. Wszędzie by ło ciemno prócz blasku bijącego od kominka. Nie mógł się ruszy ć. Wielokrotnie usiłował unieść nogi lub podciągnąć się do siedzącej pozy cji, ale bez rezultatu. Ciało odmawiało mu posłuszeństwa. Wpatrzy ł się w sufit, dy sząc ciężko. Krople potu spły wały mu z czoła. W pokoju unosiła się silna woń ziół i łoju. Ile czasu już upły nęło? Godzin? Dni? Usły szał jakiś szelest koło kominka. – Katie? – wy chry piał. Nie usły szała go. Poruszała ogień w palenisku, nucąc jakąś melodię. Zamknął oczy i wrócił pamięcią do tamtego pierwszego dnia. Kiedy wszedł do tawerny Ukwiecony By k, a ona tam stała. I śpiewała. Nie rozpoznał jej od razu. Jakże by mógł to zrobić? By ła teraz kobietą i miała prawie dwadzieścia lat więcej niż wtedy , gdy ujrzał ją po raz pierwszy . A także zwrócona by ła do niego profilem od tej strony , na której nie miała znamienia. W jego oczach znużonego żołnierza by ła po prostu ładną dziewczy ną w bieli, choć niejasno znajomą. Ale jego uszom wy dała się kimś w rodzaju anioła. Wzięła jedną nutę – delikatną, melancholijną – i to by ło to. Wiedział już, że wpadł na dobre. Ta nuta dotknęła słabego miejsca w jego opancerzonej duszy , weszła w nią głęboko, wwierciła się w nią. Jej głos by ł jak najsłodsza trucizna. Przeniknął do jego krwi, do serca, pulsował w cały m ciele, nim zdąży ł zebrać siły do obrony . Wzmógł w nim wszelkie możliwe impulsy : powinowactwo duchowe, opiekuńczość, pożądanie. A także silne i nagłe pragnienie jej aprobaty . Rzecz jasna, dobrze wy chowana i ułożona dama nie spojrzałaby nawet na kogoś takiego, jak
on. Ani też nie powinna by ła spojrzeć. Nie miał żadnej nadziei. Sama jednak świadomość, że mógł coś podobnego odczuwać, by ła niczy m prawdziwy cud. A tak długo ży ł nieczuły jak głaz. Wzięła ostatnią nutę i muzy ka ustąpiła miejsca całkowitej, szumiącej w uszach ciszy . Nie usły szałby najsłabszego nawet szmeru z ulicy . Potem odeszła od fortepianu, żeby usiąść gdzie indziej. Wtedy ujrzał na jej skroni znamię i prawda objawiła mu się w nagły m rozbły sku. Dobry Boże, to by ła ona. Katie. Utracona sierotka, prześliczna Katie, teraz już duża, dorosła. Wszy stko nabrało nagle sensu. Nie bez powodu wy dała mu się znajoma – przecież ją znał. Budziła w nim opiekuńcze insty nkty , bo kiedy ś się nią opiekował. A to gwałtowne pragnienie jej aprobaty … ono też miało swoje korzenie w dawno minionej przeszłości, kiedy patrzy ła na niego tak, jakby wielbiła go wzrokiem. Wszy stko to kłębiło się w nim jak echa czegoś zagubionego. Jak wspomnienie o człowieczeństwie, które z niego dawno wy bito, wy gnano i unicestwiono. Rzecz jasna, nie poznała go. Nie mogła go pamiętać, by ła wtedy zby t mała, a teraz zby t wiele ich dzieliło. W młodości wy wodzili się z ty ch samy ch społeczny ch nizin, ale potem podąży li inny mi drogami. Teraz ziała między nimi otchłań i Katie nigdy by go nie dostrzegła, choćby nie wiem jak wy tężała wzrok, bo stała na jej przeciwległy m brzegu. Liczy ło się jednak to, że przeży ła. Że zy skała nowe ży cie z dala od upiornej nędzy , w której niegdy ś oby dwoje się znajdowali. Poprzy siągł sobie, że niezależnie od tego, jak bardzo go do niej ciągnęło, nigdy nie zrobi niczego, co mogłoby narazić na szwank jej szczęście. Przez rok udawało mu się jej unikać. A potem zrobił krety ński błąd, pozwalając jej zatrzy mać psa. Szczeniaka aż za dobrze przy uczonego do jego, Thorne’a, własny ch celów. Kundla, który osaczy ł w kącie pierwszego węża, na jakiego w ży ciu natrafił. Borsuk leżał skulony w nogach łóżka. Thorne spojrzał spode łba na śpiący kłębek sierści. To wszy stko twoja wina. Mam nadzieję, że o ty m wiesz – pomy ślał sobie. – Ocknąłeś się? – Ktoś podszedł do łóżka lekkim krokiem. Chłodna dłoń spoczęła na jego czole. – Jestem przy tobie. – Jak długo leżałem bez przy tomności? – Od wczorajszego wieczoru. Chy ba daleko jeszcze do świtu, tak mi się przy najmniej zdaje. – Odgarnęła mu kosmy k włosów z czoła. – Dzięki Bogu, gorączka ci spadła, a i opuchlizna znacznie się zmniejszy ła. Przekręcił głowę na bok i spojrzał na swoje ciało. Większą jego część okry wało czy ste, białe, lniane prześcieradło, z wy jątkiem chorej ręki spoczy wającej na wierzchu. Opaska uciskowa znikła. Ranę zakry wał plaster o aromaty cznej woni, przy mocowany do ramienia paskiem flaneli. Całą rękę miał czy sto umy tą, a opuchlizna istotnie się zmniejszy ła. Pozostały jednak przebarwienia – czerwone pręgi i sinoczarne plamy nadal widniały na skórze. Całe ramię wy glądało tak, jakby dostało się pod prasowalnicę do odzieży . Najgorsze miał za sobą. Ręka prawie go już nie bolała. Czuł się jednak unieruchomiony . Wy pręży ł mięśnie i usiłował zacisnąć dłoń w pięść, ale jego palce ledwo drgnęły .
Spróbował unieść nogi. Bez skutku. Zaniepokoił się. – Wy pij to. Przy sunęła mu do ust kubek. Nachy lił głowę i upił trochę pły nu. Miał ziołowy , znany mu skądś smak. Przy pomniał sobie niejasno, że nocą wlewała mu go ły żeczką w spieczone wargi. – By łaś tu ze mną – powiedział. – Przez całą noc. Kiwnęła głową. – Nie mogłam zrobić inaczej. – Jestem twoim dłużnikiem. – Zastanowię się, w jaki sposób będziesz mi mógł spłacić ten dług. Uśmiechnęła się ironiczne i tajemniczo. Spojrzał znów na swoje obezwładnione ciało i zawahał się. – Ja… ja nie mogę się ruszy ć. Potrafię ty lko kręcić głową powy żej szy i. Nie okazała konsternacji ani przerażenia, jakich mógłby oczekiwać. – Och, wiem, że nie możesz. Zaniepokoił się zaskoczony . Sięgnęła ku rąbkowi prześcieradła i uniosła je tak, by mógł zajrzeć pod spód. Liczne paski oddarte z prześcieradła i halsztuka łączy ły jego tułów i lewe ramię z łóżkiem. By ł do niego przy wiązany . Więzy ! Teraz zrozumiał, że unieruchamiały też nogi. Wszy stkie węzły znajdowały się poza zasięgiem jego ręki. – Dlaczego to zrobiłaś? – Przede wszy stkim dlatego, że strasznie się rzucałeś. Do diaska. Gdy by ją walnął, kiedy leżał nieprzy tomny , nigdy by sobie tego nie wy baczy ł. – Czy ja… – słowa utknęły mu w gardle. Odchrząknął i zakaszlał z niepokojem. – Czy ci zrobiłem coś złego? – Nie. Dzięki Bogu. – Ale leżałeś w delirium i bałam się, że to właśnie ty sobie zrobisz coś złego. No i związałam cię. A potem zostawiłam te więzy , bo… – Kate przy kry ła go ponownie prześcieradłem, przy sunęła do łóżka krzesło i spojrzała na niego zuchwale – …jesteś mi winien pewne wy jaśnienia. Serce zaczęło mu walić. – Nie rozumiem, o czy m mówisz. – Nie? Kiedy wczoraj by ło z tobą źle, sporo mówiłeś. O sobie i o mnie. – Pewnie bredziłem w delirium. – Spojrzał na kubek w jej ręce. – Napiłby m się jeszcze trochę herbaty , jeśli pozwolisz. – Jeszcze nie teraz. – Koły sała w dłoniach cy nowy kubek tam i z powrotem. – Podobno znaliśmy się przedtem. – Znamy się teraz.
– Znaliśmy się też kiedy ś – powiedziała. – Jako dzieci. Zaczęło go dławić w gardle. Znów usiłował rozerwać więzy , szarpiąc się w nich mocniej niż przedtem. – Chy ba coś ci się poplątało. Nie pamiętam, żeby m mówił coś takiego. – A ja my ślę, że tak. – Odstawiła kubek na bok i sięgnęła po kartkę. – Na szczęście zapisałam sobie wszy stko. Do diabła. Wy gładziła kartkę. Usiłował wy glądać na znudzonego. Zaczęła czy tać komicznie gruby m i mrukliwy m głosem, naśladując, jak przy puszczał, jego własny . – „Doskonale sobie poradziłaś, Katie. Gdy by mogła cię zobaczy ć, by łaby z ciebie dumna”. Odłoży ła kartkę. – O kim mówiłeś? Kto miałby by ć dumny ? Pokręcił głową. – Powinnaś mnie rozwiązać, żeby m mógł odesłać cię do domu. Jesteś przemęczona. Wy obrażasz sobie nie wiadomo, co. Pomachała mu przed oczami kartką. – Nie wy obraziłam sobie tego! Jej głośne protesty obudziły psa. – Mówiłeś też coś o strachu, że mogę cię rozpoznać. A także o ty m, że mógłby ś mi zajrzeć w stanik i że bardzo pięknie pachnę. – Panno Tay lor… – Co, wracamy do „panny Tay lor”? A cóż się stało z „Katie”? – zajrzała mu w oczy . – Widzisz, to kolejna dziwna rzecz. Mam na imię Katherine. Przy jaciele nazy wają mnie Kate. Nikt się do mnie nie zwraca jako do Katie. Przy najmniej nikt tego nie robił, odkąd by łam bardzo mały m dzieckiem. – Rozwiąż mnie! – usiłował przy brać rozkazujący ton. – A potem idź do siebie. Nie przy stoi, żeby ś tu by ła razem ze mną. A już na pewno nie sama i nie o tej porze. – Nigdzie stąd nie pójdę, póki mi nie odpowiesz na kilka py tań. – No, to posiedzisz tutaj bardzo długo. Mogła go trzy mać związanego nawet przez miesiąc, a on nadal by łby nieustępliwy . Przeży ł dużo gorsze uwięzienie z dużo mniej urodziwy mi oprawcami. Wy trwałby całe lata. – Jak tam twoje ramię? – spy tała, zmieniając temat. – Jakby by ło z drewna. – Sporo zdołałam przeczy tać, kiedy spałeś. Będzie jeszcze szty wne, ale najwy żej przez kilka dni. – Jej suknia zaszeleściła, gdy Kate przeszła na drugą stronę łóżka. Ujęła i odkorkowała buteleczkę z olejem. Nachy liła ją, wy lewając niewielką jego ilość na dłoń. – To ci pomoże na zeszty wnienie, tak mówi twoja książka. To ty lko zwy kły olej z twoich zapasów. Dodam do tego
później jakiegoś aromatu. Odstawiła buteleczkę i potarła o siebie obie dłonie, rozprowadzając po nich olej. A potem położy ła je na jego gołej skórze i zaczęła masować zdrętwiałe ciało. Zręczne palce ugniatały je, usuwając szty wność przedramienia. Niestety , zeszty wnienie nie opuściło całkowicie jego ciała, ty lko przesunęło się gdzie indziej, a mianowicie do pachwiny . Pod prześcieradłem zaczęło się formować coś dobrze mu znanego. – Przestań! – stęknął. – Czy źle ci to robi? Przeciwnie, by ło mu za dobrze. – Czy lepiej się poczujesz, jeżeli coś ci zaśpiewam? – spy tała kokietery jnie. – Zeszłej nocy prosiłeś, żeby m to zrobiła. Zanuciła melodię, a potem zaśpiewała słowa, które dobrze znał. – Spójrz, w ogrodzie piękne kwiatki… Westchnął i zamknął oczy . Boże, jak on tej piosenki nienawidził. – Róże, orchidee rzadkie… – nuciła łagodnie. – Przestań – parsknął gniewnie. – Dość! Przesunęła dłonie niżej po jego ramieniu, aż do bandaża na nadgarstku. Odwróciła je ku górze i splotła palce z jego własny mi. – Przy glądałam ci się uważnie przez całą noc. Usiłowałam sobie przy pomnieć coś z moich najmłodszy ch lat. A im dłużej na ciebie patrzy łam, ty m wy raźniej czułam, że kry je się w ty m jakaś zagadka, którą powinnam rozwikłać. Ale fragmenty łamigłówki nie układają mi się w całość. A jeśli nie chcesz mi dobrowolnie tego wy jaśnić… Wciągnął gwałtownie dech. – …to nie mam wy jścia i będę się musiała odwołać do najbardziej bezwzględny ch sposobów, żeby wy doby ć je z ciebie siłą. – Traktujesz mnie bezlitośnie! – powiedział z ironią. – Nie sądzisz, że to we mnie głęboko tkwi? Schwy ciła za prześcieradło i ściągnęła je z niego do pasa. Goła pierś ukazała się w pełny m świetle. Każdy znak, każdy tatuaż, każda zabliźniona rana. Poczuł się upokorzony . Ona jednak nie okazała wcale zaskoczenia, jedy nie ciekawość, i to o jawnie zmy słowy m charakterze. Bez wątpienia dobrze się mu przy jrzała wcześniej. Pozbawiło ją to w jeszcze większej mierze niewinności, co w nim wzbudziło nienawiść. Ale sposób, w jaki na niego patrzy ła, odruchowo oblizując wargi… Znowu odkorkowała buteleczkę i nachy liła ją nad jego piersią, póki olej nie zaczął z niej skapy wać kroplami. Rozprowadziła lepki pły n powoli na jego piersi. Potem przeszła do mięśni brzucha, omijając więzy , i sięgając aż ku czarny m włosom schodzący m klinem w dół ku pachwinie. Dobry Boże. Wszy stko to by ło przewrotnie zmy słowe. Jakie jeszcze miała chy tre zamiary ? Gdy by przesunęła miękkimi dłońmi wzdłuż jego gołej, natłuszczonej piersi, mógłby przestać się
martwić, że chce z niego siłą wy doby ć wy znanie. Rozpły nąłby się wtedy z zachwy tu. – Wiem, jakim sposobem mam cię zmusić do mówienia – powiedziała z cy niczny m uśmiechem. – Przy gotuj się na cios mojej sekretnej broni. Thorne zeszty wniał. – Oto on. O Chry ste! Schwy ciła oburącz psa i uniosła go tuż nad jego bły szczący m od oleju torsem, tak że nos Borsuka znalazł się nad pełny m oleju pępkiem. Thorne napiął mięśnie brzucha. A więc to by ł jej wielki, przewrotny plan. Chciała z niego wy doby ć prawdę z pomocą psa! – Borsuk by ł z nami przez całą noc. Nie jadł nic prócz starej skórki od sera, którą wy węszy ł w twojej szafie. – Twarz jej wy krzy wił złośliwy gry mas. – Jesteś bardzo, bardzo głodny , prawda, kochanie? – odezwała się do psa. – Nie zrobisz tego! – stęknął Thorne. – Och, popatrz ty lko na mnie. – Katie, jak śmiesz?! Uniosła brwi. – Ach. Wracamy teraz do Katie? A więc moja takty ka działa! Zacisnął szczęki i spiorunował ją wzrokiem. – Jeśli wiesz cokolwiek o ty m, co wy cierpiałem w ży ciu, to powinnaś rozumieć, że nie można mnie pokonać dzięki psu. – No to się przekonasz. Thorne zaklął w duchu. Nie pozwoli się pokonać psu, ale ta kobieta… ona by ła prawdziwy m niebezpieczeństwem. Spojrzała mu w oczy . Z powagą. – Przez całe ży cie chciałam się dowiedzieć czegoś o mojej przeszłości. Przez całe ży cie, Thorne. Nie spocznę, póki mi nie wy znasz prawdy . – Nie mogę. Opuściła psa jeszcze trochę niżej. Dreszcz przebiegł mu po grzbiecie. – Borsuk, nie! – rozkazał psu, choć wiedział, że to daremne. Pies, jak to pies. Szczeknął, warknął, a potem zabrał się do dzieła. Boże, zmiłuj się. Zaczął go lizać.
Pierwsza faza tortury trwała krótko. Kate pozwoliła Borsukowi ty lko na kilka sekund entuzjasty cznego lizania. Thorne ry czał jak zwierzę. Jak rozszalałe zwierzę. Nozdrza miał rozdęte, mięśnie brzucha
naprężone i twarde. Ścięgna zeszty wniały mu i uwy pukliły się na szy i, ży ły zdrowego ramienia nabrzmiały . O Boże. Oddech Kate przy spieszy ł. Thorne, mężczy zna masy wny , silny i wściekły , znalazł się na jej łasce. By ł bestią, ale wspaniałą. Uniosła po chwili psa, czując wręcz zawrót głowy od swojej wszechmocy . – Czy już dosy ć? Dy szał ciężko, głos miał schry pnięty . – Przestań. Przestań naty chmiast. – Proś mnie o litość. – Akurat. Za nic. Opuściła psa ponownie. Ty m razem Thorne spręży ł się i wy giął w łuk, a rama łóżka zatrzęsła się tak mocno, że całe uniosło się ku górze. Krople potu wy stąpiły mu na czoło. Powtórzy ła całą operację. – A teraz? – Pożałujesz tego. – Wątpię. Opuściła psa jeszcze raz, pozwalając mu teraz lizać bok Thorne’a, pod najniżej położony m żebrem. Z trudem nabrał tchu. – Dobra – warknął w końcu. – Dobra. Wy grałaś, ty lko zabierz go ode mnie! – Powiesz mi wszy stko? – Powiem. Kate poczuła smak zwy cięstwa. – Wiedziałam, że się poddasz. – Nie proszę o litość dla mnie – dy szał z wzrokiem wbity m w sufit – ty lko dla psa. Ty m twoim olejem sprawisz ty lko ty le, że się porzy ga. Uśmiechnęła się pod nosem, wiedząc, że trafiła w jego piętę achillesową. – Wiem, że ci na nim bardzo zależy . Przy tuliła Borsuka do piersi, chwaląc psa głośno, nim postawiła go na podłodze. Potem poświęciła całą uwagę Thorne’owi. Patrzy ł na nią tak, jakby chciał ją zamordować. – Słucham – powiedziała. – Najpierw mnie rozwiąż. – Kiedy tak się na mnie wściekasz? Może jestem zuchwała, ale nie głupia. – Sięgnęła po kubek. – Ale mogę ci dać trochę herbaty . Podeszła do wezgłowia łóżka i zbliży ła naczy nie do jego warg, unosząc mu głowę, żeby mógł pić. Gdy ją opuścił na poduszkę, szarpnęła go za kosmy k zmierzwiony ch włosów. – No, jazda. Thorne westchnął.
– Tak, znałem cię jako dziecko. By łaś jeszcze bardzo mała, kiedy widzieliśmy się po raz ostatni. Miałaś jakieś cztery lata. Ja by łem starszy , może liczy łem sobie ich dziesięć czy jedenaście. Nasze matki… Przy słowie „matki” zaczęło ją dławić w gardle. – Nasze matki? – chwy ciła go za zdrową rękę. – Musisz mi powiedzieć wszy stko. Wszy stko, Thorne. Stęknął z niechęcią. – Powiem ci więcej, daję ci słowo. Ale najpierw mnie rozwiąż. Żeby ci o ty m opowiedzieć, muszę mieć choć trochę godności. Namy ślała się przez chwilę. – Zgoda. Wzięła ze stołu nóż. Precy zy jny mi ruchami przecięła po kolei wszy stkie więzy . Niektóre z nich otaczały jego nogi odziane w bry czesy , inne gołą pierś i brzuch. Żeby je unieść i przeciąć, musiała przesunąć rękami po ciepłej, pokry tej olejem skórze. Siliła się na obojętność, ale by ło to trudne. Kiedy przecięła ostatnie pasma płótna, wsparł się na łokciu zdrowej ręki i powoli siadł na łóżku. Śpiący gigant zaczął się budzić. Jego buty huknęły głośno o podłogę dwoma bliźniaczy mi łupnięciami. Nie pofaty gowała się przedtem, żeby je ściągnąć. Potarł kanciaste, nieogolone szczęki, przejechał dłonią po włosach. Spojrzał na swoją nagą, posmarowaną olejem pierś. – Masz jakąś gąbkę albo mokrą szmatę? Podała mu wilgotny ręcznik ze stolika obok. Ujął go w lewą rękę i wy tarł szy ję, a potem kark. Gdy przechy lał głowę to w jedną, to w drugą stronę, Kate przy glądała się jego atlety czny m barkom z napięty mi ścięgnami i twardy m zary sem muskułów. Nie by ło w jego ciele niczego o łagodny m zary sie. Widniały tam za to te intry gujące tatuaże. Kiedy opuścił rękę niżej i zaczął wy cierać pierś, zaschło jej w ustach. Odwróciła wzrok, uświadomiwszy sobie, że się na niego gapi. Stanowczo powinna mu znaleźć jakąś koszulę. Wąska szafa tuż przy drzwiach wy glądała na garderobę. W niej właśnie powiesiła jego czerwony oficerski szy nel zeszłej nocy , gdy niebezpieczeństwo minęło. Podeszła do niej teraz i znalazła tam świeżo wy prasowaną koszulę z miękkiego lnu. Odłoży ł wilgotny ręcznik, a ona odwróciła wzrok, gdy podawała mu koszulę. Po chwili jednak spojrzała na niego. Zdołał wsadzić głowę w szeroki, otwarty pod szy ją kołnierz, a także wsunąć zdrowe ramię w lewy rękaw. Widziała jednak, że trudno mu ruszać zraniony m. Zbliży ła się do niego. – Pozwól, niech ci pomogę. Cofnął się.
– Poradzę sobie sam. Po ty m burknięciu zrezy gnowała z pomocy . – Dobrze. Widzę z zadowoleniem, że wy trzy małeś torturę, zachowując nietkniętą dumę. Wy jdę z Borsukiem na chwilę. Ranek by ł chłodny i wilgotny , popędzała więc Borsuka, żeby prędzej załatwił swój interes, nie chcąc ry zy kować, że natknie się na kolejnego węża. Gdy wróciła, Thorne siedział przy stole nad odkorkowaną flaszką. By ł już w mundurze. – Powinienem się ogolić i zawiązać halsztuk, ale… – Wskazał na prawe ramię, zwisające bezwładnie. – Nie mów głupstw. – Siadła przy nim i podparła się łokciem. – Nie trzeba. Wolę sobie nawet nie wy obrażać, jak ja w tej chwili wy glądam. – Pięknie – powiedział to całkiem serio. Spojrzał na nią uważnie. – Zawsze wy glądasz pięknie. – Wy ciągnął rękę, żeby ująć nią pasmo jej włosów. – Ona też miała falujące włosy , ale nie by ły takie ciemne. – Gdzie to by ło? – Znów zaczęło ją dławić w gardle. – Gdzie ży ły śmy ? – W Southwark, jak już ci mówiłem. Niedaleko więzienia. W miejscu paskudny m i bardzo niebezpieczny m. – Nazy wałeś mnie wtedy Katie? Skinął głową. – Jak wszy scy . – A jak cię ja nazy wałam? Pierś uniosła się mu i opadła z wolna. – Samuel. Samuel. Imię zgadzało się z ty m, co pamiętała. Wspomnienia majaczy ły niejasno, jakby na skraju jej pamięci. Gdy próbowała je sobie dokładniej uświadomić, pierzchały . Czuła jednak, że gdzieś tam tkwią i czekają – mgliste, mroczne. – Nasze matki mieszkały w ty m samy m domu – ciągnął. – Ale mówiłeś mi, że twoja matka stała się ladacznicą. Zacisnął usta tak mocno, że utworzy ły jedną cienką linię. – Tak. Och, nie. Kate z wielkim trudem zaczerpnęła tchu. Ta prawda by ła zby t okropna, żeby ją przy jąć do wiadomości. – Czy moja… czy ona jeszcze ży je? Zaprzeczy ł z powagą. – Nie. Umarła. Właśnie dlatego znalazłaś się w szkole. Kate wpatry wała się tępo w bruzdy na blacie stołu. Nagle zaczął w niej narastać gniew. Chciała głośno krzy czeć, płakać, walić w coś pięściami. Nigdy nie doświadczy ła takiej bezsilnej wściekłości i nie umiałaby nawet powiedzieć, z jakiego powodu czuje ją teraz.
– Przy kro mi, Katie. Prawda nie jest przy jemna. – Tak. Jest nieprzy jemna. Ale to moja własna prawda. – Odepchnęła stół i uderzy ła się pięścią w nogę. – A także moje ży cie. Nie mogę uwierzy ć, że ukry wałeś to przede mną. Przeciągnął dłonią po twarzy . – Daj mi się upewnić, że to rozumiem – ciągnęła. – Kiedy zeszłego lata znalazłeś się w Spindle Cove, poznałeś mnie? – Tak. – Po ty m? – Dotknęła znamienia. – Tak. – A więc rozpoznałeś mnie od razu jako kogoś znanego ci w dzieciństwie. A teraz uważasz, że jestem… – Machnęła gwałtownie ręką, wskazując na siebie – wcale niezgorsza, jak się kiedy ś wy raziłeś? – Więcej niż niezgorsza. – Jak bardzo? – Wstała i z ironią rozłoży ła szeroko ręce. – Ładna? Piękna? Olśniewająca tak, że nie sposób wy razić tego słowami? – To trzecie – parsknął krótko. – Najbardziej pasuje to trzecie. Kiedy nie miotasz się jak rozgniewana kura, my ślę sobie nieraz, że jesteś najpiękniejszą kobietą na cały m świecie. Ręce jej opadły . Po kłopotliwej pauzie zaczęła: – Nie jestem taka, rozumiesz? Nie jestem nawet najładniejszą dziewczy ną w Spindle Cove. Uniósł dłoń. – W takim razie bardzo pociągająca. Uważam cię za bardzo pociągającą. – Ale zamiast mi o ty m powiedzieć, wolałeś mnie onieśmielać i unikać przez cały rok. Chociaż wiedziałeś, że uważałam się za podrzutka. Chociaż musiałeś rozumieć, jak rozpaczliwie staram się poznać cokolwiek z mojej przeszłości. Jak mi to mogłeś zrobić? – Bo my ślałem, że tak będzie najlepiej. Niewiele pamiętałaś i to by ło prawdziwe błogosławieństwo. Ży liśmy w miejscu, o który m lepiej by łoby zapomnieć. Nie chciałem, żeby ś się o ty m dowiedziała. – Ale wy brałeś co innego! – Wskazała gestem na ocean gdzieś poza murami zamku. – Nie wierzę ci. Pojechałby ś do Amery ki, nie mówiąc mi ani słowa. I zostawiłby ś mnie, żeby m się zawsze nad ty m głowiła. Nie patrzy ł na nią. Zaczęła chodzić tam i z powrotem po pokoju. Borsuk uganiał się z kąta w kąt za jej rozwianą suknią. – Gdy by Gramercy nie znaleźli tego obrazu i nie przy jechali, żeby mnie odszukać… – Nagle przy szła jej do głowy okropna my śl. – Och, Boże. Czy oni naprawdę szukali mnie? Czy moja matka wy glądała tak, jak na portrecie? Czy nosiła brelok z szafirowy m kamieniem? – Nie wiem. Moje wspomnienia o niej nie są o wiele wy raźniejsze od twoich. Kiedy ją widy wałem, by ła zazwy czaj uróżowana i miała umalowane oczy . A potem zbladła, bo chorowała. Ellie Rose by ła…
– Ellie Rose? – Kate zbliży ła się do niego gwałtownie. – Moja matka miała na imię Ellie Rose? – Tak w każdy m razie ją nazy wano. Pewnie to nie by ły jej prawdziwe imiona. Ellie Rose. Czy mogła by ć tą samą kobietą, która zwała się Elinor Marie, czy też by ła jakąś inną nieszczęsną kobietą? Och, Boże. Kim by ła Kate? Córką markiza? Dzieckiem ladacznicy ? A może jedny m i drugim? Osunęła się na ziemię odrętwiała. Borsuk wskoczy ł jej na kolana, jakby triumfował w grze, w którą się oboje bawili. Nie zwracała na niego uwagi. Nawet on nie mógł jej teraz pocieszy ć. Z nawy ku uniosła palce do skroni. Panna Paringham nazwała ją dzieckiem hańby , które winno ży ć we wsty dzie. „Bądź dzielna, moja Katie”. W niejasny ch chwilach największego osamotnienia te słowa dodawały jej wielkiej nadziei. Nie mogła jej teraz utracić. Ktoś ją gdzieś kiedy ś kochał. Jeśli nawet ów ktoś by ł upadłą kobietą, a owo „gdzieś” nędzny m burdelem – to jednak miłość pozostawała miłością. – Rozumiesz teraz – spy tał Thorne – dlaczego chciałem uchronić cię przed prawdą? Zapomnij o przeszłości, Katie. My śl o swoim dzisiejszy m ży ciu. O ty m, do czego doszłaś, o przy jaźniach, jakie zawarłaś. Znalazłaś rodzinę, która cię zechce. Gramercy . – O Boże – westchnęła. – Muszę im wszy stko powiedzieć. – Nie! – Thorne rąbnął w stół zdrową pięścią. – Nie możesz im powiedzieć niczego. – Ależ muszę! Nie rozumiesz? To przecież może by ć brakujące ogniwo. Jeśli Ellie Rose rzeczy wiście by ła Elinor… to będą już wiedzieć z całą pewnością, że jestem córką Simona. – Ano tak, i dowiedzą się wówczas, że przez pierwsze cztery lata ży cia mieszkałaś w burdelu. Dadzą sobie wtedy z tobą spokój. Nie będą chcieli mieć nic wspólnego z tobą. Kate pokręciła głową. – Gramercy nigdy by mi tego nie zrobili. Rodzina liczy się dla nich ponad wszy stko. Zawsze tak mówią. Przetrwali już wiele skandali. – Te ich skandale by ły z wy ższy ch sfer, a twój jest inny . To nie to samo. Wiedziała, że miał słuszność. To nie by ło to samo. Gdy by chodziło o luksusową kurty zanę dla elity , skandal może nie by łby tak duży . Ale dziwka z nędznego burdelu w Southwark? Mimo to jednak… – Winna im jestem prawdę. Nie mogę pozwolić, żeby mnie przy jęli do rodziny , jeśli istnieje możliwość, że to wszy stko pomy łka. Uderzy ła ją nowa my śl, która naty chmiast nią owładnęła. Wstała z podłogi. – Może właśnie ty się my lisz? Pomy ślałeś o ty m? Znałeś kiedy ś dziewczy nkę ze znamieniem. Ale to by ło dwadzieścia lat temu. Nie możesz mieć pewności, że to ja. – A co z tą piosenką, Katie?
Skrzy żowała ręce na piersi i uniosła podbródek. – To ty lko głupia piosenka. Czego ma dowodzić? Nieważne, że przez wszy stkie lata w Margate i po ty lu spędzony ch na uczeniu muzy ki nigdy nie poznała nikogo, kto by ją znał. Przez chwilę miała wrażenie, że Thorne chce się z nią spierać. Ale potem porzucił najwy raźniej te my śli. – W porządku – powiedział, unosząc z rezy gnacją prawe ramię. – Masz rację. Musiałem się omy lić. Nigdy nie znałem cię jako dziecka. Nigdy nie by łaś córką dziwki. Ty m bardziej więc nie powinnaś Gramercy m o ty m mówić. – Ależ muszę – wy szeptała. – Zasługują na to, żeby wiedzieć. By li dla mnie tacy dobrzy , tak bardzo mi zaufali. Muszę im powiedzieć. Dzisiaj. Dźwignął się z trudem na nogi. – No to pójdę z tobą. – Nie! – pry chnęła. – Nie chcę, żeby ś tam szedł. Próbowałam ujrzeć w tobie wszy stko, co najlepsze, mimo twojej opry skliwości. Broniłam cię w duchu, mimo że mnie brutalnie odrzucałeś, a wczoraj… By łam gotowa wy jść za ciebie, ty człowieku bez serca! My ślałam niemądrze, że zaczy nam cię kochać. Głos się jej załamał. – A ty mnie okłamy wałeś. Przez cały czas, od pierwszej chwili, kiedy ty lko znalazłeś się w naszy m miasteczku i zobaczy łeś mnie, jak śpiewałam w poży czony m indy jskim szalu. Okłamałeś mnie. Zmusiłeś do tego głupiego narzeczeństwa. Wy stry chnąłeś na dudka wobec wszy stkich moich przy jaciół i ludzi, który ch, jak się spodziewam, będę mogła nazy wać swoją rodziną. A robiłeś to wszy stko, choć wiedziałeś dobrze, ile to dla mnie znaczy . Nie mogę pozwolić, żeby ś mnie nadal ranił. Miałeś rację wtedy , na cmentarzu. Potrzeba mi kogoś zdolnego do współczucia i troskliwego. Znalazłam lepszego mężczy znę. – Katie… – Nie nazy waj mnie w ten sposób. Nie rób tego nigdy więcej. Schwy cił ją za ramię. – Kate, nie mogę pozwolić ci odejść. Nie teraz. – Dlaczego? – Bo… Jej gwałtownie bijący puls nagle stał się nierówny . Gdy by powiedział jej tutaj, w tej chwili, „bo ja cię kocham”, nie potrafiłaby odejść. Nawet po ty m wszy stkim, co jej zrobił, nie by łaby do tego zdolna. Na pewno o ty m wiedział. No, już – ponaglała go w my śli – ty lko trzy słowa, a jestem twoja. – Bo spędziłaś tutaj całą noc – odparł. Przy mknęła oczy . Tchórz. – Spędziłaś całą noc w mojej kwaterze – powtórzy ł. – Jeśli ktoś się o ty m dowie, twoja reputacja zostanie zrujnowana. Całkowicie.
– Zary zy kuję. Wolę raczej mieć zrujnowaną reputację, niż zostać z tobą. – Wy rwała się z jego uścisku i ruszy ła do drzwi. – Koniec z naszy m narzeczeństwem! – Masz słuszność, koniec – odparł. – Bo jutro weźmiemy ślub.
ciąg dalszy nastąpi… W czerwcu 2015
Tessa Dare
Dama o północy Tom 2
Przypisy [1] Marmozeta, mała małpka Amery ki tropikalnej (przy p. tłum.).