Dick Francis IMPULS Z angielskiego przełożył Zbigniew Kański Świat Książki Tytuł oryginału Driving Force Ilustracja na okładce Jacek Kopalski Redakcja...
11 downloads
20 Views
2MB Size
Dick Francis
IMPULS Z angielskiego przełożył Zbigniew Kański
Świat Książki
Tytuł oryginału Driving Force Ilustracja na okładce Jacek Kopalski Redakcja Anna Szymańska Redakcja techniczna Alicja Jablońska-Chodzeń Korekta Irena Kulczycka Copyright © by Dick Francis 1992 © Copyright for the Polish edition by Świat Książki, Warszawa 1995 © Copyright for the Polish translation by Zbigniew Kański, 1995 Świat Książki, Warszawa 1995 Drukowano w GGP ISBN 83-7129-088-8 Nr 1094
Składam podziękowania firmie Lambourn Racehorse Transport i Johnowi Hughesowi Robertowi Schulmanowi Profesor Ellie J. C. Goldstein Profesorowi Jeremy'emu H. Thompsonowi oraz Merrickowi i Felixowi, jak zawsze
Rozdział 1
Mówiłem moim kierowcom, żeby nigdy, pod żadnym pozorem nie zabierali autostopowiczów, ale pewnego pięknego dnia, rzecz jasna, nie wytrzymali i przywieźli mi do domu trupa. Dzwonek do drzwi odezwał się właśnie wtedy, gdy odgrzewałem sobie resztki pieczeni wołowej na dość nudną kolację, jak przystało na samotnego mężczyznę. Westchnąłem tylko i nie przeczuwając niczego zgasiłem kuchenkę, odstawiłem rondel i poszedłem zobaczyć, kto przyszedł. Znajomi zazwyczaj wchodzili bez pukania, wywrzaskując moje imię, bo rzadko zamykałem drzwi na klucz. Pracownicy przeważnie najpierw pukali i zaraz potem wchodzili, też bez zbytnich ceregieli. Tylko obcy dzwonili. Tym razem było inaczej. Gdy otworzyłem drzwi, żółtawe światło z mieszkania padło na szeroko rozwarte, przerażone oczy dwóch moich pracowników, którzy stali zmieszani na wycieraczce i przestępując z nogi na nogę, z nie skrywaną udręką oczekiwali na rychły wybuch mojego gniewu. Te nieomylne sygnały katastrofy wywołały u mnie znajomy objaw panicznego przypływu adrenaliny, którego nie zdołał powstrzymać nawet bogaty zasób doświadczeń, zebranych w przeszłości w sytuacjach kryzysowych. Stara pompa przyspieszyła. Ze ściśniętego gardła wydobył się chrapliwy głos. ‒ O co chodzi? ‒ spytałem. ‒ Co się stało? W półmroku, na wyasfaltowanym parkingu, spostrzegłem z ulgą masywny kształt jednego z dwóch moich największych koniowozów. Od srebrzystego boku ciężarówki odbijały się światła mego domu. Przynajmniej nie wylądowali w rowie, przynajmniej doprowadzili wóz do domu. Cała reszta miała drugorzędne znaczenie. 7
‒ Freddie, zrozum. To nie nasza wina ‒ wyjęczał Dave Yates broniąc się. ‒ Co mianowicie? ‒ Ten okularnik, co żeśmy go podwieźli... ‒ Coście zrobili? ‒ A mówiłem ci, Dave, że nie wolno ‒ odezwał się młodszy z kierowców, Brett Gardner. Ten skomlał od razu na pełnych obrotach, bo wykręcanie się od odpowiedzialności weszło mu w nawyk. Już wcześniej znalazł się na mojej liście do odstrzału: zatrudniłem go ze względu na doskonałą kondycję fizyczną i smykałkę do mechaniki, nieświadom zrazu jego zrzędnego usposobienia. Właśnie kończył mu się okres próbny i nie miałem zamiaru przyjąć go na stałe. Był dobrym, ostrożnym kierowcą. Od samego początku powierzałem mu swoje największe i najdroższe wozy, lecz kilku dobrych klientów nie życzyło sobie, bym zlecał mu transport ich koni na wyścigi, gdyż jego malkontenctwo przenosiło się w mig na innych, jak złośliwy wirus. Chłopcy stajenni po podróży z nim wracali do domów w ponurym nastroju, ku utrapieniu swych chlebodawców. ‒ Bo koni żeśmy już nie wieźli ‒ starał się łagodzić sytuację Dave. ‒ Tylko my dwaj, Brett i ja. Powtarzałem wszystkim kierowcom do znudzenia, że branie łebków, gdy jechali z końmi, groziło utratą ubezpieczenia. Mówiłem im również, że zwolnię natychmiast każdego, kto się tego dopuści. Nie pozwalałem im też zabierać po drodze absolutnie nikogo, nawet jeśli w wozie nie było koni i nawet jeśli osobiście znali niedoszłego pasażera. ‒ Nigdy w życiu, Freddie, rozumie się ‒ mówili całkiem serio, a teraz byłem ciekaw, jak często lekceważą mój kategoryczny zakaz. ‒ Co z tym okularnikiem? ‒ spytałem z nie skrywanym gniewem. ‒ Co się właściwie stało? Dave wykrztusił z rozpaczą: ‒ Umarł. 8
‒ Wy... durnie... ‒ Wściekłość odebrała mi mowę. Mogłem go uderzyć, co zapewne zauważył, odsuwając się instynktownie, coraz bardziej przerażony. Przez myśl przebiegły mi w przyspieszonym tempie wszystkie możliwe scenariusze wydarzeń, z których żaden nie zapowiadał nic prócz kłopotów i serii rozpraw w sądzie. ‒ Co mu się stało? ‒ zapytałem ostro. ‒ Chciał wyskoczyć w biegu? Czy może przejechaliście go... ‒ O Boże, pomyślałem, tylko nie to. Dave zdumiony potrząsnął głową, oddalając przynajmniej te obawy. ‒ Jest w wozie ‒ powiedział. ‒ Leży na siedzeniu. Próbowaliśmy go obudzić w Newbury i powiedzieć mu, że ma wysiadać. Ale się nie udało. No bo... umarł. ‒ Jesteście pewni? Obaj przytaknęli niechętnie. Zapaliłem lampy przed domem, by oświetlić parking, i udałem się wraz z nimi na wizję lokalną. Szedłem między nimi, a oni, ustawiwszy się bokiem, wymachiwali błagalnie rękami, usiłując zrzucić z siebie odpowiedzialność, usprawiedliwić się, przekonać mnie, że stało się coś, owszem, przykrego, lecz absolutnie nie z ich winy, jak twierdził Dave. Dave, mojego wzrostu (metr siedemdziesiąt pięć) i w moim wieku (dobrze ponad trzydziestkę), był przede wszystkim koniuszym, a dopiero potem kierowcą. Zazwyczaj podróżował z końmi, z którymi nie wysłano dostatecznej liczby opiekunów. Tego dnia rano pojechał razem z Brettern przewieźć dziewięć dwulatków z pobliskiej miejscowości do Newmarket, ponieważ ich właściciel w napadzie złego humoru postanowił przewieźć całą stajnię od jednego doskonałego trenera do drugiego. Nie pierwszy zresztą raz i zapewne nie ostatni słono płacił za taką przeprowadzkę. Poprzedniego dnia wiozłem jego trzyletnie ogiery, a nazajutrz umówiony byłem na przewóz klaczy. Ma więcej forsy niż rozumu, pomyślałem. 9
Wiedziałem, że dziewięć dwulatków dotarło bezpiecznie do swego nowego domu, ponieważ Brett zgodnie z umową zadzwonił do mnie zaraz po przyjeździe na miejsce i tuż przed wyruszeniem w powrotną drogę. Wszystkie wozy wyposażyłem w telefony: regularne meldunki telefoniczne stanowiły dla mnie źródło pożytecznych informacji, jeśli nawet starsi kierowcy uważali, że to zawracanie głowy, i za plecami nazywali mnie upierdliwym Freddie'em. Jednak mając park czternastu koniowozów, które po całej Anglii woziły wielomilionowe fortuny na kopytach, nie mogłem sobie pozwolić na niedbalstwa i błędy. Kabiny większych koniowozów były całkiem przestronne, bo musiały pomieścić kilku opiekunów oraz kierowcę, a czasem nawet dwóch. W szoferkach wozów przeznaczonych do transportu dziewięciu koni mogło z powodzeniem podróżować osiem osób, może nie w przesadnie komfortowych warunkach, ale przynajmniej na siedząco. Długie miękkie siedzenie, znajdujące się za kierowcą i dwoma przednimi siedzeniami pasażerskimi, mieściło zazwyczaj cztery lub pięć szczupłych tyłków: w tym przypadku na całej jego długości leżał na wznak jeden mężczyzna, z nogami zwróconymi ku mnie, milczący i obojętny na upływ czasu. Wspiąłem się do kabiny, żeby mu się lepiej przyjrzeć. Spodziewałem się raczej jakiegoś pokrzywdzonego przez los włóczęgi, zarośniętego, w śmierdzącej marynarce i wyświechtanych dżinsach. Tymczasem był to zamożnie ubrany, tłustawy mężczyzna w średnim wieku, w garniturze i krawacie, z onyksowym sygnetem w złotej oprawie, w błyszczących butach na skórzanej podeszwie, zwróconych szpicami ku niebu, a więc człowiek, którego z wyglądu stać było na opłacenie sobie innego środka transportu. Nie żył, co do tego nie miałem najmniejszych wątpliwości. Nie próbowałem nawet sprawdzać pulsu ani zamykać opadniętej szczęki i na wpół otwartych oczu pod grubymi szkłami okularów. Za poduszkę służyła mu zwinięta końska derka. Jedno ramię zwisało z 10
boku, a ozdobiona sygnetem dłoń bezwładnie oparła się na podłodze, tuż obok czarnej teczki. Zeskoczyłem z szoferki, zatrzasnąłem drzwi i spojrzałem na strapione twarze moich ludzi, którzy nie potrafili już patrzeć mi prosto w oczy. ‒ Ile wam zapłacił? ‒ spytałem bez ogródek. ‒ Freddie! ‒ Dave wiercił się zmieszany, próbował zaprzeczać, jak zawsze beztroski, sympatyczny, lecz czasem głuchy na głos rozsądku. ‒ Nigdy bym... ‒ zaczął Brett z udawanym oburzeniem, które miał zawsze na podorędziu. Przerwałem mu ironicznym spojrzeniem. ‒ Gdzie wsiadł, dlaczego chciał jechać autostopem i ile wam proponował? ‒ Dave wszystko załatwił ‒ poskarżył Brett. ‒ Ale swoją dolę dostałeś. ‒ Wygłosiłem to jako pewnik nie wymagający potwierdzenia. ‒ Brett chciał od niego jeszcze więcej ‒ rzekł z wściekłością Dave. ‒ Kazał mu płacić z góry. ‒ No, dobrze, uspokójcie się. ‒ Ruszyłem w kierunku domu. ‒ Lepiej zastanówcie się, co zeznacie policji. Na przykład, czy podał wam nazwisko? ‒ Nie ‒ odrzekł Dave. ‒ Albo dlaczego tak podróżuje? ‒ Samochód mu nawalił ‒ wyjaśnił Dave. ‒ Natknęliśmy się na niego na stacji benzynowej w Mimms. Kręcił się, cały spocony, przy pompach z ropą. Najpierw próbował z kierowcą cysterny, chciał, żeby go podwiózł do Bristolu. ‒ I co dalej? ‒ No, facet miał w garści przygotowaną forsę, tylko że cysterna jechała do Southampton. ‒ A można wiedzieć, czegoście szukali przy pompach z ropą? ‒ spytałem. 11
Nie mieli powodu, żeby tankować na tak krótkiej trasie do Newmarket i z powrotem. ‒ Zatrzymaliśmy się na chwilę ‒ powiedział zagadkowo Dave. ‒ Dave'a bolał brzuch ‒ dodał Brett. ‒ Miał sraczkę. Musieliśmy stanąć i kupić jakieś krople. ‒ Imodium ‒ potwierdził Dave. ‒ Przechodziłem obok dystrybutora, jak wracałem do wozu. W smętnym nastroju zaprowadziłem ich do domu przez tylne drzwi do przedpokoju, a stamtąd w lewo do dużego pokoju o wielorakim przeznaczeniu, w którym spędzałem większość czasu. Odsunąłem zasłony w oknie z widokiem na parking i patrząc na wóz, zadzwoniłem na policję. Słuchawkę podniósł oficer, z którym dobrze się znałem, bo obaj kawał życia spędziliśmy w ośrodku wyścigów konnych Pixhill, dużej wiosce, czy też raczej małym miasteczku, położonym na równinnym obszarze hrabstwa Hampshire na południe od Newbury. ‒ Sandy? ‒ powiedziałem, gdy się zgłosił. ‒ Freddie Croft przy telefonie. Mam tu mały problem... Jeden z moich wozów podrzucił okazją faceta, który umarł po drodze. Mógłbyś przyjechać? Jest tu u mnie, nie na farmie. ‒ Umarł, powiadasz? ‒ spytał przezornie, po chwili milczenia. ‒ Umarł, powiadam. Na pewno nie oddycha. Policjant chrząknął. ‒ Nie robisz mnie w konia? ‒ Przykro mi, ale nie. ‒ No, dobrze. Za dziesięć minut będę. Symboliczny oddział policji w Pixhill składał się wyłącznie z Sandy'ego, zawiadującego posterunkiem na Dzikim Zachodzie, przyczółkiem prawa i porządku. Sam posterunek mieścił się w gabinecie, w domu Sandy'ego, gdzie jego głównym zajęciem było spisywanie raportów z codziennych patroli. Po godzinach, tak jak teraz, siedział zazwyczaj przed telewizorem w starych szmatach, popijał piwo i od czasu do czasu przytulał matkę swych dzieci, pulchną niewiastę, paradującą w kapciach przez cały boży dzień. 12
Przez dziesięć minut, nim dostojnie zajechał przed dom swym służbowym samochodem z włączonymi wszystkimi możliwymi światłami i kogutami, nie zdołałem dowiedzieć się niczego szczególnego o naszym nieproszonym gościu. ‒ Skąd miałem wiedzieć, że nam umrze? ‒ rzekł Dave z wyrzutem, gdy odłożyłem słuchawkę. ‒ I zrób tu komu przysługę... Dobra, wiem, że nie wolno nam nikogo brać, ale chłop jęczał, że musi dojechać do Bristolu na ślub córki, czy coś w tym rodzaju... Spojrzałem nań z niedowierzaniem. ‒ No, sam powiedz ‒ dodał wykrętnie ‒ skąd miałem wiedzieć? ‒ To wszystko pomysł Dave'a ‒ zapewnił mnie Brett. ‒ Rozmawialiście z nim? ‒ spytałem. ‒ Niewiele ‒ odrzekł Dave. ‒ Wolał siedzieć z tyłu. Chyba nie miał ochoty na rozmowę. ‒ Mówiłem Dave'owi, że nie wolno nam tego robić ‒ wyrzekał Brett. ‒ Zamknij dziób ‒ zbeształ go Dave. ‒ Mogłeś z nim nie jechać. Nie słyszałem, żebyś protestował. ‒ I żaden z was nie zauważył, że gość umiera, tak? ‒ podpowiedziałem z ironią. Zmieszali się nieco, ale nie, wyglądało na to, że nie zauważyli. ‒ Myślałem, że śpi ‒ powiedział Dave, a Brett to potwierdził. ‒ I wtedy ‒ ciągnął Dave ‒ kiedy nie mogliśmy go obudzić... sam widziałem, jak wygląda... to zjechaliśmy z autostrady przy skręcie na Newbury... chcieliśmy go tam wysadzić na stacji benzynowej Chieveley, żeby sobie złapał inną okazję do Bristolu... patrzymy, a facet sztywny, to przecież nie mogliśmy go wywalić zwyczajnie na ziemię, nie? Istotnie, nie mogli, przyznałem. Wobec czego podrzucili mi go pod drzwi, jak koty upolowanego ptaszka. ‒ Dave chciał go gdzieś wywalić ‒ uniósł się szlachetnością 13
Brett. ‒ Zostawiłby go tak. To ja mu powiedziałem, że tak nie wolno. Dave przeszył go wzrokiem bazyliszka. ‒ Rozmawialiśmy o tym ‒ wyjaśnił. ‒ Nic poza tym. ‒ Mielibyście spore nieprzyjemności, gdybyście go porzucili ‒ zauważyłem. ‒ I to nie tylko z mojej strony. W tej właśnie chwili przybył Sandy, który dopinając pospiesznie granatowy mundur, przejął kontrolę nad sytuacją w charakterystycznym dlań pompatycznym stylu, nabytym przez lata pracy. Ledwie spojrzał na zwłoki i natychmiast wezwał pomoc przez radio, co spowodowało rychły przyjazd lekarza i grad nader trudnych pytań. Denat, jak się okazało, miał przynajmniej nazwisko, odkryte w portfelu pełnym adresów i kart kredytowych. Sandy wziął portfel z wozu i podszedł z nim do mnie. ‒ K. K. Ogden. Kevin Keith Ogden ‒ rzekł, przeglądając zawartość pulchnymi palcami. ‒ Zamieszkały w Nottingham. Coś ci to mówi? ‒ Nie. ‒ Potrząsnąłem głową. ‒ Pierwszy raz słyszę. Sandy nie spodziewał się innej odpowiedzi. ‒ Na co umarł? ‒ spytałem. ‒ Prawdopodobnie zawał. Lekarz nic konkretnego nie stwierdzi przed sekcją. Żadnych śladów nieczystej gry, jeśli o to ci chodzi. Przestarzały zwrot „nieczysta gra” zawsze wydawał mi się nieco śmieszny, lecz w tym wypadku przyjąłem go z wdzięcznością. ‒ Mogę więc jutro używać wozu? ‒ spytałem. ‒ Nie widzę powodu, żebyś nie mógł. ‒ Zastanowił się i dodał roztropnie: ‒ Nie zaszkodzi, jeśli go porządnie wyczyścisz. ‒ Uhm. Codziennie czyszczę. Popatrzył na mnie z ukosa. ‒ O ile dobrze pamiętam, miałeś żelazną zasadę nie brać żadnych pasażerów. ‒ Dave i Brett mają ze mną na pieńku. 14
Z błyskiem współczucia w oku spojrzał na stojących przed drzwiami kierowców i rzekł: ‒ Nie bez powodu cieszysz się sławą żelaznej ręki, Freddie. ‒ A o aksamitnej rękawiczce zapomniałeś. ‒ Prawda, to też. Po czterdziestce Sandy przytył w pasie, zabawnie zaokrągliły mu się policzki i podbródek, ale pierwsze wrażenie wiejskiego chłopkaroztropka było zwodnicze. Przełożeni oddelegowali go niegdyś z dala od Pixhill, zgodnie z przekonaniem, że policjant przebywający za długo w niewielkiej społeczności staje się zbyt potulny i pobłażliwy; zastąpiły go samochody patrolowe przysyłane z zewnątrz. Podczas nieobecności Sandy'ego znacznie wzrosła drobna przestępczość w Pixhill, wykrywalność sprawców zaś wydatnie spadła, toteż nie trwało długo, nim po cichu przywrócono posterunkowego Sandy'ego Smitha do służby na poprzednim stanowisku, ku utrapieniu całej rzeszy miejscowych łotrzyków. Wytworny, młody doktor Bruce Farway, obywatel Pixhill świeżej daty, który nader wyniosłym sposobem bycia zdążył już zrazić do siebie połowę pacjentów, wysiadł z szoferki i oschle powiedział mi, żebym nie ruszał ciała, dopóki nie załatwi transportu. ‒ Nie miałem najmniejszego zamiaru ‒ powiedziałem spokojnie. Spojrzał na mnie z dezaprobatą. Nie lubiliśmy się od pierwszego spotkania przed kilkoma miesiącami. Do dziś nie wybaczył mi, że się ośmieliłem zakwestionować jego diagnozę, dotyczącą choroby jednego z moich kierowców, i zapłaciłem prywatnie za powtórne badania, które w końcu wykazały, że się mylił. Najczulszy rentgen nie wykryłby u Bruce'a Farwaya odrobiny skromności i jakże cennego okrucha człowieczeństwa, choć podobno miał niezłe podejście do dzieci. Pozostawiwszy go w samochodzie, gdzie przez telefon wydawał 15
stosowne polecenia, przeszliśmy z Sandym do mieszkania, by policjant mógł wstępnie przesłuchać Dave'a i Bretta. Poinformował mnie, że nie obędzie się bez oficjalnego śledztwa, co jednak nie powinno zabrać kierowcom zbyt dużo czasu. I tak za dużo, pomyślałem ze złością, co zresztą obaj bezbłędnie odczytali z mojej twarzy. Powiedziałem, że porozmawiam z nimi rano. Zrzedły im miny. Wkrótce Sandy zwolnił ich, by czym prędzej udali się do pobliskiego pubu, gdzie podzielą się z innymi sensacyjną wiadomością, zakrapiając ją miejscowym winem. Sandy zamknął notes, uśmiechnął się niefrasobliwie i pojechał do domu, aby stamtąd zadzwonić na policję w rodzinnym mieście autostopowicza. Pozostał jedynie Bruce Farway, niecierpliwie oczekujący przed swym autem na pojazd, który miał zabrać Kevina Keitha Ogdena w dalszą podróż. Podszedłem do niego ciekaw najnowszych wieści. ‒ Chcieli go tu zostawić do jutra ‒ wykrzyknął oburzony. ‒ Sandy i ja nalegaliśmy, żeby przyjechali jeszcze tej nocy. Wdzięczny za taki obrót sprawy, zaproponowałem mu, żeby poczekał u mnie w domu. Wzruszywszy ramionami, bez entuzjazmu przyjął zaproszenie. W salonie zaproponowałem mu alkohol, colę i kawę. Odmówił. Z niesmakiem patrzył na rząd wiszących na ścianie, oprawionych w ramki fotografii o tematyce jeździeckiej, przeważnie ze mną, jako dżokejem galopującym na koniu. Wioska żyła wyścigami koni pełnej krwi, a czworonożni arystokraci przysparzali jej mieszkańcom więcej miejsc pracy i dobrobytu niż wszystkie przemysły razem wzięte; Bruce Farway miał się podobno kiedyś wyrazić, że życie wyścigami konnymi to życie zmarnowane. Jedynie bezinteresowna służba innym, jakiej przykład dają lekarze i pielęgniarki, zasługiwała, według niego, na pochwałę. Kontuzje jeźdźców uznawał za samookaleczenia. Nikt nie miał pojęcia, dlaczego ktoś taki przybył właśnie do Pixhill. 16
Pomyślałem sobie, że mam świetną okazję, żeby go o to spytać, co też zrobiłem. Spojrzał na mnie zaskoczony, po czym podszedł do okna, by rzucić okiem na ogromną, nieruchomą ciężarówkę. ‒ Wierzę w bliski kontakt z chorymi ‒ odrzekł. ‒ W nieustanną służbę wiejskiej społeczności. Wierzę w leczenie całej rodziny, nie zaś pojedynczego przypadku. Wszystko bardzo pięknie, pomyślałem, gdyby tylko nie patrzył na mnie z taką wyniosłością i nie wygłaszał swych opinii ze świadomym poczuciem wyższości. ‒ Na co umarł nasz nieboszczyk? ‒ spytałem. ‒ Na otyłość i palenie tytoniu, śmiem twierdzić. ‒ Zacisnął i tak już wąskie usta. W innych czasach, pomyślałem, posyłałby czarownice na stos. Aby zbawić ich dusze, rzecz jasna. Szczupły, żarliwy, o fanatycznym wejrzeniu, kręcił się nerwowo przy oknie, aż wreszcie sam zadał mi pytanie. ‒ Dlaczego był pan dżokejem? Pełna odpowiedź była zbyt skomplikowana. Rzekłem krótko i węzłowato: ‒ Urodziłem się do tego zawodu. Mój ojciec trenował skoczków przez przeszkody. ‒ Czy to decydujący czynnik? ‒ Nie ‒ odparłem. ‒ Mój brat jest kapitanem statku, a siostra fizykiem. Odwrócił całkowicie uwagę od wozu na dworze i otworzył usta ze zdumienia. ‒ Poważnie? ‒ Owszem. Dlaczego nie? Nie potrafił odpowiedzieć, dlaczego nie, a od dalszego poszukiwania wyjaśnień wybawił go dzwonek telefonu. W słuchawce odezwał się nieco zadyszany głos Sandy'ego na tle szelestu pospiesznie wertowanych stron notesu. ‒ Policja w Nottingham ‒ oznajmił ‒ zechce się na pewno dowiedzieć, gdzie dokładnie jest South Mimms. ‒ Przecież powinni mieć mapę! 17
‒ Hmm. Niby tak, ale mnie chyba możesz powiedzieć, żebym mógł napisać lepszy raport. ‒ Ty też chyba masz mapę. ‒ Daj spokój, Freddie. Dałem się udobruchać, ‒ Stacja benzynowa South Mimms znajduje się na północ od Londynu, przy autostradzie M25. I coś ci powiem, Sandy: nasz przyjaciel Kevin Keith nie jechał bezpośrednią trasą z Nottingham do Bristolu. Tak się składa, że z Nottingham do Bristolu nigdy w życiu nie jechałbyś przez South Mimms, toteż możesz spokojnie zawiadomić policję w Nottingham, żeby podarowała sobie wątek rodzinny, albowiem cokolwiek nasz denat robił w South Mimms, z pewnością nie jechał prosto z domu na żaden ślub córki. Sandy przez chwilę trawił tę rewelację. ‒ Dzięki ‒ rzekł. ‒ Powiem im. Gdy odłożyłem słuchawkę, Bruce Farway zapytał: ‒ Ślub jakiej córki? Wyjaśniłem mu, jak to denat nakłonił Dave'a, żeby go podwiózł mimo mego wyraźnego zakazu. ‒ A więc nie wierzy pan w istnienie córki? ‒ dopytywał się Farway marszcząc brwi. ‒ Nie bardzo. ‒ Nie sądzę, aby to miało większe znaczenie, dlaczego znalazł się w... gdzie to było... South Mimms? ‒ Dla niego, owszem, już nie ‒ przyznałem ‒ ale szkoda czasu moich kierowców. Na śledztwo i tak dalej. ‒ Przecież ten człowiek nie umarł im na złość ‒ zaprotestował lekarz. ‒ Ale mamy intruza na głowie. Z jawną dezaprobatą Farway wrócił do obserwacji wozu za oknem. Upłynęło sporo nudnego czasu, który wykorzystałem na wypicie whisky z wodą (nie, ja dziękuję, wymówił się Farway), poczułem 18
apetyt na myśl o mojej znów zimnej pieczeni, odebrałem kilka telefonów. Wieść rozeszła się lotem błyskawicy. Jako pierwszy z żądaniem wyjaśnienia okoliczności zadzwonił właściciel przewiezionych do Newmarket dwulatków, jako drugi ‒ trener, któremu przypadł w udziale obowiązek odprawienia ich ze swojej stajni. Jericho Rich, właściciel, nigdy nie zawracał sobie głowy zbędnymi grzecznościami i rąbnął prosto z mostu: ‒ Co to za trupa znaleźli w twoim wozie? ‒ Jego głos, jak zresztą cała osobowość, był głośny, agresywny i zniecierpliwiony. Oficjalnie nazywał się Jerry Colin Rich. Jednakże Jericho pasowało doń lepiej, choćby ze względu na zgiełk, jaki czynił swym głosem. Przekazując mu, co się wydarzyło, miałem go przed oczami takiego, jakim widziałem go wielekroć podczas parad na hipodromie, przysadzistego, siwego pieniacza zapamiętale dźgającego paluchem powietrze. ‒ Posłuchaj, przyjacielu ‒ wrzeszczał do słuchawki. ‒ Nie zabieraj żadnych autostopowiczów, jak dla mnie pracujesz, zrozumiano? Sam się do tego zobowiązałeś i nie życzę sobie najmniejszych odstępstw. Jak wieziesz moje konie, nie bierz żadnych innych. Taka była między nami umowa i nie chcę żadnych zmian. Pomyślałem sobie, że po przewiezieniu mu całej stajni do Newmarket nie będę i tak miał okazji współpracować z nim w przyszłości, ale postąpiłbym nieroztropnie, zrażając sobie na dobre tego starego, pyszałkowatego szmaciarza. Kto wie, czy za rok, dwa nie będę mu przewoził całego majdanu z powrotem. ‒ I jeszcze jedno ‒ ciągnął. ‒ Chcę, żebyś jutro przewiózł moje klacze innym wozem. Jak wiesz, konie wyczuwają śmierć, a nie chcę, żeby moje klacze niepotrzebnie się zdenerwowały. Zapewniłem go, że pojadą innym wozem, choć przed porannym wyjazdem, o czym już nawet nie chciało mi się mówić, kabina wozu będzie śmierdziała bardziej środkami dezynfekującymi niż śmiercią. 19
‒ I nie wysyłaj mi tego samego kierowcy. ‒ Dobrze ‒ powiedziałem, bo nie warto było się spierać. Powoli tracił parę, to znaczy, zaczął się powtarzać. Podkładałem mu zawsze miękką poduszeczkę zgody, by w ten sposób stępić ostrze jego gniewu, zwłaszcza gdy jego złorzeczenia weszły w trzecią czy czwartą fazę. Powtórzyliśmy tę samą rozmowę jeszcze dwa razy. Po raz kolejny obiecałem mu, że wyślę inny wóz z innym kierowcą i wreszcie, pomrukując wciąż nie całkiem usatysfakcjonowany, odłożył słuchawkę. Kiedyś dość często dosiadałem pięciu czy sześciu jego koni, zdążyłem więc nabrać praktyki w radzeniu sobie z jego napadami szału, samemu nie tracąc spokoju. Siła głosu Richa sprawiła, że Farway musiał chyba usłyszeć tę powtarzaną w kółko wymianę zdań, gdyż nieoczekiwanie wyraził własną opinię. ‒ To przecież nie pańska wina, że kierowcy wzięli tego człowieka. ‒ Może ‒ odparłem i po chwili namysłu dodałem: ‒ Kapitan idzie na dno razem ze swym statkiem, jak powiada mój brat. ‒ Czyżby poczuwał się pan do winy? ‒ Spojrzał na mnie zdumiony. Uznałem jednak, że nie czas po temu, by rozważać kwestię ostatecznej odpowiedzialności w oderwaniu od faktów. Oczywiście wolałbym, by Kevin Keith wyzionął ducha gdzie indziej, niekoniecznie w moim wozie. Szkoda, że cysterna jechała akurat do Southampton. Michael Watermead w przeciwieństwie do Jericho Richa mówił przez telefon spokojnie, z namysłem, z akcentem wykształconego człowieka. Rozpoczął od pytania, czy dwulatki, które wyszły spod jego opieki tego ranka, dotarły bezpiecznie do Newmarket. Byłem święcie przekonany, że już i tak wie, lecz zapewniłem go, że owszem, dotarły. Michael miał wszelkie powody, by czuć się rozgoryczony po burzliwym rozstaniu z podopiecznymi, panował jednak umiejętnie 20
nad swymi uczuciami. Ten mniej więcej pięćdziesięcioletni mężczyzna, wysoki, jasnowłosy, niezależnie od roztaczanej wokół siebie aury niezdecydowania pewną ręką prowadził sześćdziesiąt dobrych stajni, zazwyczaj pełnych dobrych koni, w trzech atrakcyjnych regionach kraju. Konie lubiły go, co zawsze dobrze świadczy o charakterze trenera. Ocierały mu się pyskami o szyję, na odgłos jego kroków podchodziły i wyglądały z boksów. Nie jeździłem dla niego, ponieważ trenował wyłącznie konie wyścigowe, ale gdy zacząłem prowadzić przedsiębiorstwo transportowe i poznałem go bliżej, staliśmy się dobrymi przyjaciółmi, przynajmniej na płaszczyźnie zawodowej. Jako trzeci syn barona, dostał pracę trenera u dalekiego krewniaka z królewskiej rodziny ‒ trzydziesta któraś woda po kisielu, co przysporzyło mu takich snobujących się klientów jak właśnie Jericho Rich. Stosunki między nimi stopniowo pogarszały się po początkowym, obustronnym zresztą, zachwycie ‒ niewielu było już ludzi z tak licznymi stajniami, pełnymi utalentowanych koni jak stajnia Richa ‒ aż wreszcie sięgnęły dna. Przez cały ten czas obaj dzielili się ze mną uwagami dotyczącymi siebie nawzajem ‒ od początkowej euforii, po skrajne zniechęcenie. ‒ Z tym człowiekiem nie da się żyć! ‒ skwitował raz Michael ekstrawaganckie żądania Jericho Richa dotyczące transportu. ‒ Czysty absurd! ‒ Mój koń przegrał wyścig w drodze do Szkocji ‒ narzekał Rich. ‒ Po co on mi posyła konie tak daleko? Ogromne koszty, a zwierzęta przyjeżdżają zmęczone. ‒ Zupełnie zapomniał przy tym o uwieńczonych zwycięstwami podróżach Michaela do Francji z tymi samymi końmi. Starałem się zachować całkowitą bezstronność we wszelkich konfliktach między właścicielami a trenerami, kierując się silnym instynktem samozachowawczym już od pierwszych dni mojej kariery hippicznej, kiedy to nieostrożna uwaga krytyczna dotarła do niepowołanych uszu i o mały włos nie straciłem pracy. Opanowałem z 21
czasem sztukę wydawania przychylnych rozmówcy dźwięków bez wyraźnego komentarza, nawet w rozmowach z przyjaciółmi. Elastyczne traktowanie takich spraw ułatwiało mi znacznie drogę przez życie, a także pomagało w interesach. Lepiej się sprawdzałem w łagodzeniu konfliktów niż w bezpośrednim starciu, w perswazji niż stawianiu kategorycznych żądań, i niewiele ha tym traciłem. ‒ Czy to prawda, że twoim wozem przyjechał... nieboszczyk? ‒ spytał flegmatycznie Michael. ‒ Niestety, tak. ‒ Kto? Jeszcze raz opowiedziałem mu o Kevinie Keithu Ogdenie i poinformowałem, że Jericho Rich zażądał innego wozu i kierowcy na jutrzejszy transport swoich klaczy. ‒ Ten choleryk ‒ rzekł z goryczą Michael. ‒ Mimo dotkliwej dziury w mojej szkółce życzę mu wszystkiego najgorszego. Rozwydrzony pyszałek. ‒ Zapełnisz jakoś puste miejsca? ‒ Z czasem niewątpliwie tak. W każdej chwili mogę sprowadzić dziesięć zwierząt, które wcześniej wywiozłem w inne miejsce. Rozstanie z Jericho jest, owszem, przykre, ale nie katastrofalne. ‒ Świetnie. ‒ Wpadniesz na lunch w niedzielę? Maudie jeszcze zadzwoni do ciebie. ‒ Chętnie. ‒ Cześć. Można było utonąć w niebieskich oczach Maudie Watermead. O jej niedzielnych obiadach krążyły legendy. Farway, stojący wciąż przy oknie, zaczął się niecierpliwić. Co chwila spoglądał na zegarek, jakby tym sposobem mógł przyspieszyć bieg czasu. ‒ Whisky? ‒ zaproponowałem jeszcze raz. ‒ Dziękuję, nie piję. Interesujące, czy to wstręt czy nałóg, pomyślałem. A może po prostu rzeczywiście nie lubi. 22
Rozejrzałem się po moim przestronnym pokoju, byłem ciekaw, jak wygląda z jego perspektywy. Szara wykładzina z rozrzuconymi gdzieniegdzie dywanikami. Kremowe ściany, zdjęcia z zawodów hippicznych, pracowicie kompletowana przez moją matkę kolekcja porcelanowych papug w ściennej wnęce. Mahoniowe biurko w stylu Edwarda VII, fotel obrotowy z zielonej skóry. Sofy pokryte starym wyblakłym perkalem, taca z trunkami na bocznym stoliku, pikowane kremowe zasłony, sporo lamp stołowych, półki z książkami i roślina w doniczce, same liście, bez kwiatów. Pokój, w którym się mieszka, ani przesadnie schludny, ani powód do chwały dekoratora wnętrz. Po prostu dom. Bez widocznego entuzjazmu przywlókł się wreszcie na podwórze czarny furgon i zaparkował pomiędzy moją ciężarówką i drzwiami do domu. Miał długie burty i czarne bezokienne drzwi z tyłu. Zaraz zorientowałem się, że jest to po prostu karawan. W ślad za nim przybył Sandy swym służbowym wozem. Farway z okrzykiem ulgi wybiegł z domu na spotkanie policjantowi i trzem mężczyznom, którzy flegmatycznie wygramolili się z karawanu i zabrali do pracy. Wyszedłem za Farwayem i przyglądałem się, jak wyładowują wąskie nosze, przykryte dużą ciemną płachtą, spiętą kilkoma mocnymi pasami. Mężczyzna, który kierował akcją, przedstawił się jako urzędnik koronera i wręczył Farwayowi papiery do wypełnienia. Dwaj pozostali weszli z noszami do szoferki koniowozu, a za nimi Sandy, który zaraz wyszedł stamtąd z torbą podróżną i teczką. Obie sztuki bagażu były ze skóry, podniszczone, lecz w dobrym gatunku. ‒ Przedmioty należące do denata? ‒ spytał urzędnik. Farway wyraził przypuszczenie, że tak. ‒ Z pewnością nie należą do moich ludzi ‒ dodałem. 23
Sandy położył bagaż na asfalcie, po czym wrócił do szoferki, by po chwili wyjść z małym workiem foliowym, zawierającym skarby nieboszczyka: zegarek, zapalniczkę, paczkę papierosów, pióro, grzebień, pilnik do paznokci, chusteczkę, okulary i złoty sygnet z onyksem. Wyliczył wszystkie przedmioty na głos urzędnikowi, który spisał wszystko słowo w słowo, a następnie dołączył kartkę z napisem „Własność K.K. Ogdena” i wrzucił worek do samochodu. Gdy Sandy z urzędnikiem znów weszli do szoferki, kucnąłem przy bagażu i otworzyłem górny zamek błyskawiczny torby. ‒ Nie powinien pan tego robić ‒ zaprotestował Farway. Torba, wypełniona do połowy, zawierała rzeczy niezbędne w podróży ‒ przybory do golenia, piżamę, czystą koszulę, nie były nowe, nic nadzwyczajnego. Zasunąłem zamek i otworzyłem teczkę, której właściciel nie zamknął na kluczyk. ‒ No wie pan? ‒ powtórzył Farway. ‒ Jeśli ktoś umiera na moim terytorium ‒ rzekłem spokojnie ‒ chciałbym go bliżej poznać. ‒ Ale pan nie ma prawa... Nie bacząc na jego protesty, przeglądnąłem mizerną zawartość teczki, całkowicie zresztą bezwartościową jako źródło informacji. Kalkulator. Notatnik bez żadnego zapisu. Spięty gumką plik widokówek, jednakowych, przedstawiających wiejski hotel. Prospekty reklamowe. Fiolka z tabletkami aspiryny, pastylki na niestrawność, dwie małe butelki wódki z samolotu, obie pełne. ‒ Niech pan zrozumie... ‒ powiedział zakłopotany Farway. Zamknąłem teczkę i wstałem. ‒ Przekazuję ją do pańskiej dyspozycji. Sanitariusze nie spieszyli się. Wreszcie wynieśli Kevina Keitha, rzecz dziwna, przez drzwi pasażerskie, a nie te znajdujące się za nimi drzwi dla robotników stajennych, przez które wchodziliśmy do tej pory, by dostać się do tylnej kanapy z nieboszczykiem. Wyglądało 24
na to, że śmierć, dokonawszy swego usztywniającego dzieła, pozwoliła jedynie na przeniesienie nieboszczyka z kanapy na nosze, ułożone wzdłuż przednich siedzeń. Tak też właśnie opuścił samochód, nogami do przodu, umocowany pasami w bezkształtnym kokonie płótna. To ciało nie wyglądało typowo ‒ sprawiało wrażenie ciężkiego i zniekształconego, z nie dającym się wyprostować zgiętym prawym ramieniem. Trudno było w tej sytuacji mówić o elementarnym szacunku dla zmarłych, a sam problem był raczej natury czysto praktycznej, podobnie jak przy wnoszeniu zbyt szerokiego fortepianu do wąskiej mansardy o spadzistym dachu. Zauważyłem, że ludzie tej profesji przywykli do podobnych widoków. Jeden z sanitariuszy nie dość, że rzucał uwagi w stylu: „Podrzucę go teraz” i „Ta ręka nie chce przejść przez drzwi”, to jeszcze oceniał na głos szanse swojej drużyny futbolowej w sobotnim meczu. Bezceremonialnie wrzucili nosze przez otwarte tylne drzwi czarnego karawanu, jakby mieli do czynienia ze śmieciami. Zdążyłem jeszcze zobaczyć, jak przenoszą owiniętego płótnem Ogdena z noszy do otwartej metalowej trumny. Farway, bardziej oswojony z trupami niż ja, odbierał również całą przeprowadzkę bez emocji. Powiedział mi, że wprawdzie nie będzie sam przeprowadzał sekcji, sądzi jednak, że przyczyną zgonu był zwyczajny zawał serca. Pech. Śledztwo powinno okazać się czczą formalnością. Sam miał jedynie potwierdzić zgon, a mnie chyba nie trzeba będzie wzywać. Pożegnał się beznamiętnym tonem, wsiadł do samochodu i pojechał w ślad za oddalającym się karawanem. Sandy, z torbą i teczką denata, odjechał jako ostatni. Wszystko nagle ucichło. Popatrzyłem na gwiazdy, wieczne w obliczu śmiertelności. Zastanawiałem się, czy Kevin Keith Ogden wiedział, że umiera, leżąc na skóropodobnej kanapie za warkoczącym motorem. 25
Raczej nie. Zdarzało mi się tracić przytomność po upadku z konia, gdy przed oczyma stawał mi jeszcze na chwilę wirujący, zamazany obraz trawy i nieba. Po uderzeniu nie wiedziałbym, czy umieram. Odzyskując przytomność, nieraz myślałem, że nieświadoma śmierć byłaby błogosławieństwem. Po raz kolejny wszedłem do szoferki. Na zwiniętej derce wciąż odciskał się ślad głowy Ogdena, a w połowie długości kanapy zauważyłem nieprzyjemną plamę, wróżącą dalsze oględziny nazajutrz. ‒ Niech go diabli porwą ‒ pomyślałem. Brett zostawił kluczyk w stacyjce, kolejne wykroczenie przeciw moim przykazaniom. Wyjąłem kółko z kluczami, sprawdzając przy okazji, czy przynajmniej włączył hamulec. Zgasiłem wszystkie światła prócz oświetlenia kabiny. Na koniec, zgasiwszy również lampkę wewnętrzną, wyskoczyłem drzwiami pasażerskimi i zamknąłem je za sobą na klucz. Przednie drzwi pasażerskie i drzwi kierowcy zamykały się na ten sam firmowy klucz, którym zapalało się silnik: duży, o skomplikowanych nacięciach. Przekręciłem go w drzwiach kierowcy ‒ Brett tego nie zrobił i drugim, zwykłym kluczykiem na kółku zamknąłem drzwi dla pomocników stajennych. Trzeci służył do zamykania małego schowka pod deską rozdzielczą, gdzie znajdował się wyłącznik przenośnego telefonu i dokumenty. Sprawdziłem, niczego nie brakowało. Obszedłem jeszcze raz wóz, by dokonać ostatniej inspekcji. Wszystko było na miejscu: obie rampy dla koni prawidłowo podniesione i zaryglowane, pięć wejść dla ludzi: dwa na przednie siedzenia, trzy dla stajennych, wszystkie pozamykane jak należy, klapka na wlewie do baku z ropą zabezpieczona przed złodziejamisyfoniarzami czwartym ‒ ostatnim kluczykiem na kółku. Czując się mimo wszystko nieswojo, wróciłem do domu i zamknąłem na klucz tylne drzwi, co nie zawsze robiłem. Wyciągnąłem 26
rękę, by zgasić lampy na zewnątrz domu, lecz zmieniłem zamiar i zostawiłem zapalone światła. Cały mój tabor parkował zwykle w dostosowanym do tego celu, dawnym obejściu farmerskim, ogrodzonym murem z cegieł, z zamykaną na kłódkę solidną bramą. Dziewięciokonny wóz, samotnie stojący na moim podwórzu, był więc wyjątkowo narażony na niebezpieczeństwo, jeśli nawet ciężarówki tych rozmiarów rzadko padały łupem złodziei. Zbyt wiele numerów identyfikacyjnych wytłoczono na zbyt wielu częściach, niezależnie od napisu CROFT ‒ TRANSPORT KONI SPORTOWYCH, namalowanego przynajmniej w sześciu miejscach, toteż całość dość wyraźnie rzucała się w oczy ‒ niekorzystne jak dla kogoś, kto wolałby nie zwracać na siebie uwagi. Odgrzałem sobie zimną pieczeń, podlawszy ją czerwonym winem, aby polepszyć jej smak, a potem jadłem przy rozsuniętych zasłonach, żeby mieć bez przerwy wóz na oku. Absolutnie nic się nie wydarzyło. Uczucie niepokoju powoli mijało, w końcu przypisałem je samemu faktowi śmierci Ogdena. Zadzwoniłem jeszcze do kilku osób i odebrałem parę telefonów. Zależało mi zwłaszcza na tym, żeby mój szef kierowców potwierdził, czy wszystkie wozy wróciły na farmę. Okazało się, że tym razem reszta kursów przebiegła zgodnie z planem: żadnych kłopotów z harmonogramem, żadnych awarii silników, nic i nikt nie zawieruszył się po drodze. Kierowcy co do jednego wypełnili karty kursów i wrzucili je jak należy do skrzynki przed biurem. Brama zamknięta na kłódki. Klucze w bezpiecznych miejscach. Mimo martwego pasażera wszystkie meldunki sugerowały, że mogę się odprężyć i ze spokojną głową pójść spać. W końcu tak właśnie postąpiłem, choć z położonej nad salonem sypialni też miałem dobry widok na oświetlony wóz. Zostawiłem szeroko rozsunięte zasłony i mimo że nigdy nie zasłaniałem zupełnie okna na noc, budziłem się kilka razy, nie nawykły do aż takiej 27
jasności wpadającej z zewnątrz. Około trzeciej nad ranem przebudziłem się raptem na dobre. Ze snu nie wyrwało mnie tym razem zwyczajne światło, lecz przez powieki ujrzałem błysk, który przemknął po suficie, bezkształtny jak rozproszona błyskawica. W ostatnich dniach panowała umiarkowana pogoda, choć była połowa marca, ale zdawało mi się, że temperatura spadła w ciągu ostatnich kilku godzin o dziesięć stopni. Wstałem. Boso i tylko w szortach podszedłem trzęsąc się do okna. Na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniło. Wzruszywszy ramionami, już miałem wrócić do łóżka, gdy nagle zamarłem ciężko przerażony. Drzwi dla stajennych, przez które wszyscy wchodziliśmy wieczorem, były uchylone, a nie porządnie zamknięte, jak je zostawiłem. Otwarte. Wytężyłem wzrok, ale nie, o pomyłce nie mogło być mowy. Czarna linia cienia widniała dokładnie tam, gdzie drzwi miały przylegać równo i szczelnie do karoserii. Obudzić mnie musiał z pewnością błysk światła odbitego od szyby podczas otwierania drzwi. Nie zważałem na mój skąpy strój, zbiegłem na oślep po schodach do tylnego wyjścia. W pośpiechu wskoczyłem w kalosze, porwałem z wieszaka płaszcz przeciwdeszczowy i usiłując trafić w rękawy wybiegłem na podwórze. Gwałtownie otworzyłem na oścież drzwi wozu. W środku ujrzałem sylwetkę mężczyzny w czerni, równie zaskoczonego spotkaniem jak ja. Najpierw widziałem go od tyłu, gdy zaś odwrócił się raptownie wydając okrzyk, a może raczej jakiś zdławiony dźwięk niż jakieś konkretne słowo, spostrzegłem, że ma na głowie czarny kaptur z otworami ‒ banalne przebranie złodziei i terrorystów ‒ przez które spoglądały na mnie czujne oczy. ‒ Co pan tu robi, do cholery? ‒ wrzasnąłem do niego, usiłując desperacko wskoczyć do wozu. Głupi wyczyn w kaloszach: wgłębienia stopni nie były dostosowane do ich pokracznej szerokości. 28
Czarny kaptur chwycił złożoną derkę, zwinnym ruchem rozwinął ją na całą szerokość i narzucił na mnie, nim zdążyłem wejść do środka. Ześliznąłem się ze stopni, zrobiłem krok do tyłu w próżnię i, straciwszy równowagę, wyłożyłem się jak długi na ziemi. Ledwie widoczna czarna postać przemknęła do siedzenia kierowcy, odemknęła drzwi od środka, zeskoczyła zwinnie na asfalt i lekkimi susami pomknęła w mrok. Być może w tenisówkach nie dałbym za wygraną, ale w kaloszach i na wpół ubrany w płaszcz bez paska nie miałem najmniejszych szans. Zrzuciwszy z siebie derkę z uczuciem obrzydzenia, wstałem, zapiąłem poniewczasie płaszcz i nasłuchiwałem daremnie odgłosów oddalających się kroków. Żadna z tych czynności nie miała sensu, tak jak nie miało sensu stać w nieodpowiednim ubraniu, trzęsąc się z zimna w środku nocy. W wozie nie znajdowało się nic wartego kradzieży, może oprócz radia czy telefonu, ale osobnik w czerni nie wyglądał na zainteresowanego ani jednym, ani drugim. Właściwie, gdy zastałem go w wozie, nie zauważyłem, by cokolwiek szczególnie go zainteresowało. Ot, stał obrócony do mnie tyłem i nic więcej. Ubranie miał zakurzone i przybrudzone ziemią. O ile pamiętałem, nie miał też nic w rękach. Żadnych narzędzi, ba, nawet latarki. Jeśli więc otworzył drzwi dla stajennych kluczem albo wytrychem, musiał go włożyć do kieszeni. Zamek do drzwi dla stajennych znajdował się w klamce. Nie było w nim klucza ani widocznych zadrapań czy innych śladów włamania. Zmarznięty i wściekły wrzuciłem derkę z powrotem do kabiny i zatrzasnąwszy drzwi stajennych oraz kierowcy, wróciłem do domu po kluczyki, by na nowo zamknąć wóz. Z szacunku dla własnych dywanów zrzuciłem kalosze i podreptałem przez hol i salon do biurka, nie zawracając sobie głowy zapalaniem lamp, gdyż wpadające z zewnątrz światło zupełnie mi wystarczało. 29
Wyjąłem z szuflady kluczyki, wróciłem tą samą drogą, wzułem na nowo kalosze i poczłapałem do koniowozu. Podszedłszy bliżej, z niedowierzaniem spostrzegłem w kabinie poruszający się czarny cień. Niesamowite, pomyślałem; czego, na miły Bóg, on tu szuka? Stał za siedzeniem kierowcy i grzebał na półce ciągnącej się na całą szerokość kabiny, zamontowanej wysoko nad przednimi siedzeniami i wystającej do przodu przed szybę. Taki pakowny schowek znajdował się we wszystkich wozach mojego taboru i służył kierowcom oraz stajennym do przechowywania rzeczy osobistych, najczęściej zapasowej zmiany ubrania, a niekiedy śpiworów i poduszek. Był tam też stale duży materac dla tych kierowców, którzy sypiali w wozie podczas nocnych postojów, przedkładając to nad tanie hotele. Brett na początku wyznał mi, że oczekiwał czegoś lepszego. ‒ Wybór należy do ciebie ‒ zapewniłem go. Buszujący w kabinie osobnik spostrzegł mnie i znów wybiegł, nim dobrnąłem do wozu. Pobiegłem za nim ślamazarnie, jak po smole, z każdym krokiem niemal gubiąc zsuwające mi się z bosych stóp kalosze. Czarny pognał drogą wjazdową i roztopił się w mroku drzew przy wylocie na szosę. Daremnie dobiegłem aż do samej szosy, lecz straciłem go z oczu. Była to zwykła wiejska droga, nie ogrodzona, z otwartymi furtkami do innych domów. Gąszcz drzew i krzewów, kryjówek bez liku. Nawet policyjna obława nic by tu nie pomogła. Zdumiony i przygnębiony powlokłem się z powrotem do wozu. Drzwi kierowcy były na oścież otwarte, tak jak je zostawił. Wgramoliłem się do środka i zapaliwszy wewnętrzną lampkę, podobnie jak on stanąłem za fotelem kierowcy, by spojrzeć na półkę bagażową. Nie było tam nic, prócz materaca i plastikowej torby, której zawartość już na pierwszy rzut oka pozwalała rozpoznać typową dla Bretta dietę wyjazdową; zwinięte papierki po batonach czekoladowych, pusty plastikowy pojemnik po kanapce z nalepką „Wołowina 30
z pomidorem” i ceną pod spodem oraz dwie puste puszki po cocacoli. Odłożyłem torbę tam, gdzie była. Kierowcy sami musieli dbać o czystość w swoich wozach, nie miałem więc ochoty sprzątać za Bretta. Cokolwiek on i Dave robili owego feralnego dnia, wyglądało na to, że podwożenie konających biznesmenów to tylko początek. Będą musieli rano gęsto się tłumaczyć. Po raz drugi zamknąłem wszystkie drzwi na klucz i wróciłem do domu, lecz tym razem nie czułem się już tak pewnie. Przebiegły gość wtargnął za pierwszym razem do wozu nie wybijając szyb ani nie uciekając się do innych równie gwałtownych sposobów, toteż mogłem przypuszczać, że powtórzy ten numer. Nie mając zielonego pojęcia, o co mu chodzi, wolałem jednak, żeby nie wracał trzeci raz. Przyszła mi też do głowy niepokojąca myśl, że chciał być może coś w wozie zostawić lub też coś zniszczyć, a nawet unieruchomić go na dobre. Pełen obaw i wątpliwości zrzuciłem kalosze i płaszcz i pobiegłem na górę po rozsądniejszy ubiór w postaci dwóch swetrów, dżinsów, skarpet i butów, w których można biegać. Wyciągnąłem z szafy stary śpiwór i zerknąwszy przez okno, czy aby trzecia wizyta nie doszła tymczasem do skutku ‒ nic nie zauważyłem ‒ zszedłem na dół po pikowaną kurtkę i rękawiczki. Nie obawiałem się więc już chłodu, poszedłem kolejny raz do wozu i usadowiłem się na przednich siedzeniach pasażerskich w poczuciu komfortu fizycznego, jeśli nie psychicznego. Czas upływał. Drzemałem. Nikt nie przyszedł.
Rozdział 2
Jak było do przewidzenia, obudziłem się sztywny i zmarznięty, gdy tylko system oświetleniowy matki natury zaczął wypełzać na swego elektrycznego konkurenta. Ziewając powlokłem się do ciepłej kuchni, żeby się ogrzać i napić kawy. Przyszły już gazety i poczta. Posortowałem rachunki, przejrzałem nagłówki, potem strony ze sprawozdaniami z wyścigów, zjadłem trochę płatków kukurydzianych i odebrałem pierwsze telefony w nowym dniu. Mój zwykły dzień zaczynał się o szóstej lub siódmej i zazwyczaj kończył się o północy, nie wyłączając niedziel, ale był to sposób życia z wyboru, nie zaś udręka. Tak samo podchodzili do tego trenerzy, którzy bez wyjątku wierzyli, że jeśli sami skoro świt mogą być na nogach i zajmować się końmi, to wszyscy pracownicy powinni również stawiać się do pracy o tej porze. Plany zmieniały się z godziny na godzinę. Jako pierwszy tego dnia, w piątek, zadzwonił trener konia, który przewrócił się i poturbował, gdy wierzgając nogami usiłował wstać. ‒ Głupek zwichnął sobie prawą tylną nogę. Mój stajenny mówi, że kuleje ‒ grzmiał w słuchawce tubalny, zdecydowany głos. ‒ Nie pobiegnie w Southwell. Cholera. Wykreśl go z listy, dobrze? Przyrzekłem mu, że tak właśnie zrobię. I dodałem: ‒ Dziękuję za wiadomość. ‒ Wiem, że masz napięty rozkład zajęć ‒ rzekł gromko. ‒ Moja czwórka na Sandown ma się dobrze. Tylko nie przysyłaj po nią tego zrzędy, Bretta, bo psuje mi stajennych. Zapewniłem go, że więcej nie dostanie Bretta. ‒ Świetnie, Freddie. Do zobaczenia na torze. 32
Nie tracąc czasu, zadzwoniłem do szefa kierowców i spytałem go, czy już wyjechały wozy do Southwell. ‒ Rozgrzewają się ‒ zapewnił mnie. ‒ Podarujcie sobie Larry'ego Della. Ich koń zwichnął nogę. ‒ Dobra. Odłożyłem słuchawkę kuchennego telefonu i przeszedłem do salonu, gdzie niemal całą powierzchnię biurka zajmował dokładny tygodniowy plan kursów, z którego jasno wynikało, który wóz dokąd jedzie z czyimi końmi. Dane zawsze nanosiłem ołówkiem ze względu na częstość dokonywanych zmian. Na stoliku, łatwo dostępnym z mojego obrotowego fotela na kółkach, pokrytego zieloną skórą, stał komputer z monitorem i klawiaturą. Teoretycznie prościej było wywoływać na ekran każdy wóz, by wprowadzić lub zmienić jego trasy, i rzeczywiście, przechowywałem w pamięci komputera szczegóły wyjazdów, gdy już doszły do skutku, lecz przy układaniu harmonogramu wolałem ołówek i gumkę. Na farmie zaś, w głównym biurze firmy, moje dwie inteligentne sekretarki, Isobel i Rose, sprawnie, na bieżąco i do ostatniej minuty wpisywały dane, załamując ręce nad moimi staroświeckimi metodami. Komputer w moim salonie był swego rodzaju stacją-klientem, na której pojawiały się wszelkie zmiany, jakie dziewczęta naniosły na głównym komputerze, i właśnie do tego przede wszystkim mi służył: żeby sprawdzić, co załatwiono lub zmieniono podczas mojej nieobecności. Odwzajemniałem się im wpisywaniem wszelkich zmian zachodzących przed lub po ich godzinach pracy i do tej pory nie zdarzyło nam się, byśmy kazali gotowemu do wyścigów zawodnikowi daremnie oczekiwać karety na bal. Sprawdziłem rozkład kursów na, zdawałoby się, typowy piątek w pierwszym tygodniu marca. Dwa wozy na północ do Southwell, gdzie na całosezonowym obiekcie odbywały się zarówno wyścigi płaskie, jak i skoki. Cztery wozy po zawodników na odbywający się 33
po południu bieg z przeszkodami w Sandown, na południe od Londynu. Jedna dziewiątka z transportem klaczy zarodowych do Irlandii, jedna szóstka z klaczami do Newmarket, druga do Gloucestershire, trzecia z klaczami do ogiera w Surrey: rozpłodowy sezon końskich arystokratów w całej pełni. Jeden wóz był wyłączony z gry, bo szedł do przeglądu. Kolejny jechał do Francji. Następny miał zawieźć młode klacze Jericho Richa do Newmarket. Brett ze swym wozem na dziewięć koni, który stał pod mym oknem w coraz jaśniejszym świetle poranka, miał kursować cały dzień pomiędzy Pixhill a Niziną Salisbury, skąd pewien trener przeprowadzał całą stajnię: krótkie, ale za to wielokrotne kursy, co z mojego punktu widzenia przynosiło godziwy zysk. W przyszłym tygodniu zaczynała się doroczna seria zawodów w Cheltenham, szczyt sezonu biegów z przeszkodami, a tydzień później wkraczaliśmy w gorący okres wyścigów płaskich; bogaty program oznaczał dla mojej firmy sześć tłustych miesięcy. W marcu mogłem odetchnąć z ulgą: zimowe mrozy i mgły rozluźniały paraliżujące pęta ‒ stojący dotąd bezczynnie w śniegu rząd koniowozów zaczynał przynosić dochody, a kierowcy pracowali na swoje pensje. Oddzwonił szef kierowców. Miał na imię Harvey, zdrobniale Harve. ‒ Pat ma grypę ‒ oznajmił. ‒ I leży w łóżku. ‒ Niech to diabli. ‒ To nie jej wina. W tym roku to wyjątkowa zaraza, ta grypa. Po prostu zwala człowieka z nóg. ‒ Jasne. A z Gerrym lepiej? ‒ Niestety nie. Moglibyśmy te klacze odłożyć do poniedziałku? ‒ Nic z tego, niedługo będą się źrebić. Obiecałem, że dziś odstawię je do Surrey. Coś wymyślę. Pat i Gerry to para kierowców, na których zawsze mogłem polegać. Jeżeli mówili, że nie mogą jechać, bo są chorzy, to znaczyło, że są naprawdę chorzy. Konieczne okazały się pewne przetasowania. 34
‒ Dave może zastąpić Pat i zawieźć te klacze z Gloucestershire ‒ powiedziałem. Był powolnym kierowcą i nie sadzałem go za kierownicą, jeżeli nie musiałem. ‒ Klacze mogą pojechać dłużej. ‒ Dobra. ‒ Ale niech Dave najpierw wpadnie do mnie. Jak tylko zjawi się na farmie, przyślij go tu razem z Brettern. ‒ Jasne. Czy chodzi o tego truposza? ‒ Tak. ‒ Głupie bałwany. ‒ Aha, i powiedz Joggerowi, że go natychmiast potrzebuję. Niech weźmie ze sobą wózek do podwozia. ‒ Będzie dopiero za pół godziny. ‒ Wystarczy. ‒ Coś jeszcze? ‒ Za pięć minut znów się coś znajdzie. Roześmiał się i odłożył słuchawkę. Po raz kolejny pomyślałem sobie, że z nim przynajmniej mi się poszczęściło. Kiedy byłem dżokejem, Harve pracował jako kamerdyner w sali wagowej: przynosił mi codziennie na wyścig czyste siodła i świeże bryczesy. Kamerdynerzy byli niemal jak garderobiani w teatrze, z tą różnicą, że jeden kamerdyner zwykle obsługiwał około dziesięciu dżokejów, z którymi łączyły go dość bliskie, niemal osobiste więzy: niewiele tajemnic dało się przed nim ukryć. Gdy już odwiesiłem buty na kołek i zainwestowałem w przedsiębiorstwo transportowe, Harve ku memu zaskoczeniu złożył mi wizytę. ‒ Przyszedłem, żeby się dowiedzieć, czy dasz mi robotę ‒ bez wstępów przeszedł do rzeczy. ‒ Ale ja już nie potrzebuję kamerdynera. ‒ Nie o to mi chodzi. Chcę zerwać z tą robotą. Mój stary umarł, a bez niego sala wagowa już nie jest taka jak za dawnych czasów. Potrzebna mi odmiana. Mam dość tamtych zabaw. Nie mógłbym 35
pracować u ciebie jako kierowca? I tak od dawna przejeżdżam setki mil każdego tygodnia. ‒ Tak, ale nie masz licencji kierowcy samochodów ciężarowych ‒ odparłem powoli. ‒ No to sobie załatwię. ‒ Koniowozy to nie zwyczajne auta. Będziesz musiał skończyć kurs. ‒ A jeżeli dostanę licencję, dasz mi pracę? Powiedziałem mu, że tak, bo zawsze dobrze nam się współpracowało, i w ten prosty sposób zdobyłem najlepszego adiutanta, jakiego można sobie wymarzyć. Miał jasne, rudawe włosy i muskularne ramiona. Był w moim wieku, wyższy ode mnie o dwa-trzy centymetry. W gorszym nastroju lubił obmawiać innych, lecz robił to w zabawny sposób. Jak kiedyś trafnie spostrzegł, Brett zrzucał na innych winę, zanim się spostrzegli. Zawsze miał pod ręką wymówki na każdą okazję. Poszedłem na górę, wziąłem prysznic, ogoliłem się, wyrównałem kapę na łóżku, by zaraz wrócić do biurka i znakomitego widoku na koniowóz. Jogger, mechanik firmy, zajechał na podwórze furgonetką i z piskiem hamulców zatrzymał się stykając się niemal z ciężarówką. Żwawy, z pałąkowatymi nogami, łysy, mówił cockneyem. Wyśliznął się z furgonetki i drapiąc się w głowę oglądał wóz. Następnie podszedł pod dom charakterystycznym krokiem, dzięki któremu właśnie zyskał swój przydomek: kiwał się na boki ze zgiętymi w łokciach rękami jak chodziarze, prawie biegł, lecz cały czas z jedną stopą przylegającą do ziemi. Wyszedłem mu naprzeciw i razem wróciliśmy do wozu. Niecierpliwie powstrzymywał żwawy krok, by dostosować się do mnie. ‒ No więc, jaki lot? ‒ spytał. Mówił własną odmianą cockneyá, rymowanym slangiem, a często odnosiłem wrażenie, że większość wyrażeń sam wymyśla. Zdążyłem 36
się już do tego przyzwyczaić. Lot, czyli lot i łopot, czyli kłopot. ‒ Po prostu sprawdź, czy wszystko gra ‒ odpowiedziałem. ‒ Przyjrzyj się dobrze silnikowi. Potem wejdź pod spód i sprawdź, czy nic nie cieknie i czy nie wozimy żadnych dodatków. ‒ Zrobi się. Patrzyłem, jak bystrymi oczami i delikatnymi palcami przegląda silnik, potwierdzając każde spostrzeżenie kiwnięciem głowy. ‒ Na razie wszystko w porządku na tacy ‒ oznajmił. ‒ Cacy. Rzucę okiem na resztę. Poszedł do swojej furgonetki i przyniósł giętki pręt z lusterkiem, za pomocą którego mógł dotrzeć do ukrytych zakamarków, a także niski wózek, na którym kładł się na wznak i wjeżdżał pod ciężarówki, by dokonać szybkiego przeglądu podwozia. ‒ Jak skończysz, będę w domu ‒ powiedziałem. ‒ Wiesz, czego szukamy? ‒ Wszystkiego, co wyda ci się dziwne. ‒ Ten wóz był wcześniej we Włoszech, nie? ‒ Spojrzał na mnie dociekliwie. ‒ Wyjechał w zeszły piątek, wrócił we wtorek wieczorem. ‒ Przytaknąłem. O ile mi wiadomo, nie było jednak żadnych problemów ani przestojów. ‒ Ten Brett nigdy porządnie wozu nie wyczyści. Nie ma rybki. Rybki i ości, pomyślałem: godności. ‒ Brett miał wolną środę. Harve zabrał tym wozem źrebięta do Newmarket. Wczoraj Brett pojechał nim do Newmarket i z powrotem. Zdarzyło się parę dziwnych rzeczy, więc... skończ ten przegląd. ‒ Mówisz o tym truposzu? ‒ Między innymi. ‒ Chyba nie zdążył zapaprać wozu. ‒ Wiem tyle samo co ty. I zabieraj się do roboty, bo za godzinę muszę mieć wóz wyczyszczony i gotowy do drogi. 37
Filozoficznie położył się na wózku i cały, z wyjątkiem stóp, zniknął ufnie pod z grubsza dziesięcioma tonami stali. Na samą myśl o podobnym wyczynie doznawałem uczucia zbliżonego do klaustrofobii, o czym Jogger dobrze wiedział, lecz wspaniałomyślnie mi wybaczał. Moja słabość wzmacniała w nim poczucie własnej wartości, i bardzo dobrze. Ledwie wróciłem do domu, zadzwonił Harve. ‒ Dave zaraz będzie u ciebie ‒ rzekł podnieconym głosem. ‒ Powiedział mi, że Brett pakuje manatki. ‒ Co robi? ‒ Dave mówi, że Brett nie jest kompletnym idiotą, dobrze wie, że kończy mu się trzymiesięczny okres próbny i że nie będziesz go trzymał. Chce wyprzedzić cios. Tym sposobem będzie mógł rozpowiadać wszem i wobec, że to nie ty go wylałeś, tylko sam się zwolnił. Będzie teraz użalał się na prawo i lewo, jak to musiał u ciebie ciężko harować i jak to nigdy go nie doceniałeś. ‒ Niech sobie gada, co chce ‒ powiedziałem. ‒ Tylko co zrobimy dzisiaj? ‒ Kilka kursów do stadniny Marigold ‒ informował Harve. ‒ To był dzisiejszy przydział Bretta. ‒ Właśnie. Kto go może zastąpić? Pytając już znałem odpowiedź. Zastąpić go mogłem ja sam. ‒ No cóż... ‒ wahał się. ‒ Dobra, pojadę, jeżeli nie ma nikogo innego. ‒ Mamy jeszcze jedną dziurę ‒ ciągnął strapiony Harve. ‒ Żona Vica mówi, że chłop ma ponad trzydzieści dziewięć stopni gorączki i za nic nie może jechać do Sandown. Bywały i takie dni. ‒ Oboje są tu na farmie, Vic i jego pani. On się wyrywa do jazdy, a ona mu grozi rozwodem. Ale widać, że chłop ledwie stoi na nogach. ‒ Poślij go do domu, bo pozaraża mi wszystkich grypą. 38
‒ Dobra, ale... ‒ Daj mi minutę, a natchnienie samo przyjdzie. ‒ Lepiej się pospiesz. ‒ Zachichotał i odłożył słuchawkę. Przygryzłem wargę. Gdyby trenerzy nie byli tacy kapryśni, mógłbym przewieźć te dwie klacze do Surrey w jednym wozie z końmi na wyścigi do Sandown. Potem wysadzilibyśmy zawodników, podrzucili klacze i wrócili do Sandown po konie wyścigowe. Zaryzykowałbym, gdybym nie był pewien, że trener dowie się o wszystkim od stajennych, a on za żadne skarby nie pozwoliłby, żeby jego konie podróżowały ze zwierzętami z cudzych stajni. Wysyłając jego pupilów w towarzystwie klaczy, nieodwołalnie straciłbym klienta. Poszedłem do wozu. Joggera ani widu, ani słychu, lecz kiedy wykrzyknąłem jego imię, spod auta ukazała się najpierw para butów, a w dalszej kolejności oblepione smarem spodnie, poplamiony wojskowy sweter i wreszcie ubrudzona twarz. ‒ Masz rację, obce ciało na pokładzie ‒ zameldował. I dodał szczerząc żółte zęby w uśmiechu: ‒ Wiedziałeś o tym? Musiałeś wiedzieć. ‒ Nie, nie wiedziałem. ‒ I bynajmniej nie odczuwałem satysfakcji. Byłem raczej wściekły. ‒ Sam zobacz ‒ zachęcał mnie, wstając z wózka i odstępując mi swoje miejsce. ‒ Wierzę ci na słowo ‒ powiedziałem, nie rezygnując z pozycji pionowej. ‒ Co znalazłeś? ‒ Coś jakby blaszana skrzynka, przymocowana do podwozia. Chyba magnesem ‒ odrzekł z namysłem. ‒ Jak duża kaseta na forsę, do góry dnem. ‒ Błyszcząca? ‒ spytałem. ‒ Jasne, że nie. Mam ją wydostać? ‒ Tak, ale poczekaj... hm... mamy trzech kierowców z grypą. Mógłbyś nam pomóc i sam zrobić jeden kurs? Wytarł usmarowane ręce o spodnie i spojrzał na mnie niepewnie. Jechać w kurs oznaczało umyć się, a Jogger znacznie lepiej czuł się 39
oblepiony smarem. Rzadko prosiłem go, żeby siadał za kierownicą, prócz pustych jazd kontrolnych, gdy wsłuchiwał się we wszelkie drgania silnika jak w język pełen znaczeń, wyłuskując słuchem awarie, zanim jeszcze do nich doszło. ‒ Klacze zarodowe, nie na wyścigi ‒ wyjaśniłem. ‒ No... a kiedy? ‒ W okolicach lunchu. ‒ Premia będzie? ‒ Ma się rozumieć, o ile oprócz tego odwalisz swoją normalną robotę na kanale. Wzruszył ramionami, ułożył się z powrotem na wózku i zniknął pod ciężarówką. Ja zaś wróciłem do biurka, zadzwoniłem do Harve'a i oznajmiłem krótko: ‒ Jogger. ‒ Pojedzie? ‒ Nie krył zdumienia. ‒ Zgodził się? ‒ Klacze do Surrey ‒ potwierdziłem. ‒ Wóz Phila poszedł do przeglądu, tak? Zbudź go, błagaj, łkaj, płacz rzewnymi łzami, powiedz mu, że musi przełożyć wolny dzień na później, a dziś pojedzie wozem Vica do Sandown. ‒ Dobra. ‒ To nam powinno załatwić sprawę. ‒ Trzymajmy kciuki. ‒ Wpadnij też do mnie, jak znajdziesz minutkę, dobrze? ‒ Nie ma sprawy ‒ rzekł prawie bez namysłu. Będzie się zastanawiał, czego od niego chcę, ale nie aż tak, żeby się niepokoić. Na tyle go znałem. W tym momencie wjechał na rowerze Dave i oparł swój zardzewiały wehikuł o stertę drewna. Dave wprawdzie miał samochód, jeszcze bardziej zżarty przez rdzę niż rower, zwykle jednak nie nadający się do jazdy. Zarzekał się od miesięcy, że da opony do bieżnikowania i znów będzie jeździł. Nikt mu nie uwierzył. Wszystkie pieniądze przepuszczał na wyścigach psów. Zapukał, wchodząc do domu, i pojawił się w drzwiach salonu z 40
miną cierpiętnika, dowiezionego karetką więzienną. ‒ Chciałeś się ze mną zobaczyć, Freddie? ‒ Był wyraźnie zdenerwowany, ale zgrywał chojraka, zresztą bezskutecznie. ‒ Macie z Brettern wyczyścić wóz. Wyjeżdża na trasę przed dziewiątą. ‒ Ale Brett... ‒ urwał. ‒ Mów. ‒ Harve już ci powiedział, nie? Brett powiedział, że czeka pod biurem na Isobel, bierze swoje papiery i zmywa się. ‒ Należy mu się jeszcze wypłata za robotę i urlop powiedziałem spokojnie. ‒ Wsiadaj na rower i powiedz mu, że może odebrać forsę tu i teraz, w gotówce, ale czyszczenie wozu to wczorajsza robota i jeśli nie zrobi tego, co do niego należy, jest zwolniony od wczoraj rano i traci wczorajszą dniówkę, jasne? ‒ Nie możesz tego zrobić ‒ rzekł niepewnie Dave. ‒ Zakład? Zgodnie z prawem, powinien złożyć wypowiedzenie z tygodniowym wyprzedzeniem. I spytaj go, czy nie będzie kiedyś potrzebował opinii. Dave gapił się na mnie tępym wzrokiem. ‒ Nie trać czasu, każ mu przyjść do mnie. I sam też przyjedź. Gdy tylko odjechał, włączyłem komputer i wywołałem na monitor wszystkie dane Bretta. Każda jego trasa z datami, godzinami, imionami koni, kosztami oraz uwagami. Wczorajszy kurs z dziewięcioma dwulatkami do Newmarket figurował pod nagłówkiem „zaplanowany”. Żaden trup nie zakłócał jeszcze obrazu całości. Przejrzałem jego kontrakt. Nie miałem żadnego kłopotu z obliczeniem przysługującej mu na dzisiaj wypłaty ‒ łącznie z przepracowanymi dniówkami i należnymi urlopami. Przygotowałem dla niego wydruk. Patrzyłem przez okno, jak Jogger gna do domu z szarobrązowym przedmiotem w kształcie pudełka po butach. Wszedł do salonu i rzucił 41
mi skrzynkę na grafik kursów, nie przejmując się tak przyziemną sprawą jak brud. Zdumiał się wielce, gdy poprosiłem go o podniesienie skrzynki, bym mógł podścielić pod nią gazetę. ‒ Naharowałem się jak dziki wół, żeby to wyciągnąć ‒ powiedział. ‒ Podczepiona jak mina magnetyczna pod statkiem. ‒ A gdzie magnes? ‒ spytałem. ‒ Nie dało się go zdjąć z podwozia. Trzyma jak po superkleju. Samą skrzynkę w końcu udało mi się oderwać, ale musiałem ją podważyć łyżką do opon. Jak pragnę zdrowia, widać, że nikt nie miał zamiaru jej zdejmować. ‒ Jak myślisz, jak długo tam była? Kaseta była oblepiona grubą warstwą brudu, z wyjątkiem czystej powierzchni wielkości spodka na dnie, którym stykała się z magnesem. ‒ Nie zaglądam tam zbyt często. ‒ Jogger bezradnie wzruszył ramionami. ‒ Tydzień? Miesiąc? Dłużej? ‒ Nie wiem ‒ odparł. Uniosłem skrzynkę w gazecie i potrząsnąłem nią. Była stosunkowo lekka, nic w niej nie grzechotało. ‒ Pusta ‒ potwierdził Jogger. Była to solidna, staroświecka kaseta na pieniądze, z szarego metalu, z zaokrąglonymi rogami, wgłębieniem na rączkę i mocnym zamkiem. Klucza oczywiście nie było. Miała około piętnastu cali długości, dziesięć szerokości i sześć głębokości. Na jednej ściance było widać wgniecenie po łyżce do opon. Rączki wciśniętej we wgłębienie nie dało się podnieść. ‒ Mógłbyś ją otworzyć tak, żeby nie uszkodzić zamka? ‒ spytałem. ‒ Poradzę sobie z zamkiem, jak przyniosę narzędzia, a ty będziesz się patrzył w inną stronę. ‒ Jogger spojrzał na mnie z ukosa. ‒ Dobra, do dzieła. 42
Postanowił otworzyć kasetę w swojej furgonetce i po chwili wrócił, szczerząc żółte zęby w tryumfalnym uśmiechu. Pusto w środku, ani pyłku kurzu. Przytknąłem nos do metalu. Zaskoczył mnie zapach czystości mimo pokładów brudu na zewnętrznych ściankach. Pachniał wręcz świeżo, jakby talkiem lub mydłem. ‒ Ciężko było ją znaleźć pod wozem? ‒ spytałem. ‒ Na wózku łatwo. Jeszcze łatwiej na kanale, jak wiesz, gdzie szukać. Ale o mały włos bym jej nie zauważył. Jest takiego samego koloru co cała reszta podwozia. I w tym rzecz, że nie zwrócisz na coś takiego uwagi, chyba że wiesz, czego i gdzie szukać. Musiałbyś zaparkować nad kanałem tą częścią podwozia. Zwykle się tego nie robi. ‒ Kiedy ostatnio miałeś wóz Bretta na kanale? ‒ Zmieniałem olej, sprawdzałem hamulce pneumatyczne, powiedzmy, pięć tygodni temu. Pełny przegląd robiłem mu pewnie przed Bożym Narodzeniem. Nie pamiętam dnia. ‒ Zmarszczył brwi, próbując sobie przypomnieć. ‒ Znajdę w komputerze ‒ powiedziałem. Jogger spojrzał na ciemny ekran bez cienia sympatii. Wolał sztukować swą pamięć fantazją, niż ją weryfikować. ‒ Dzięki, i tak bardzo mi pomogłeś ‒ powiedziałem ciepło. ‒ Sam nie znalazłbym tej kasety nawet za milion lat. ‒ Masz ochotę wejść pod spód, nie? ‒ Na chwilę znów się ukazały żółte zęby. Ale nie, nie miałem ochoty. Tymczasem na rowerze przyjechał Dave, a za nim wolniutko Brett swoim autem. Sądząc po ich minach, dzień nie zapowiadał się dla nich zbyt obiecująco. Weszli do salonu, przywitali się z Joggerem bez entuzjazmu i obojętnym wzrokiem spojrzeli na brudną szarą kasetę, która leżała otwarta na gazecie. ‒ Czy któryś z was widział to wcześniej? ‒ spytałem spokojnie. Zaprzeczyli, nie okazując najmniejszego zainteresowania przedmiotem. 43
‒ To nie moja wina, że wóz jest brudny ‒ odezwał się Brett, profilaktycznie próbując się tłumaczyć. ‒ Wczoraj wieczorem Sandy Smith nie pozwolił mi się do niego zbliżać ani na krok. ‒ To wyczyśćcie go teraz, a ja tymczasem przygotuję ci wypłatę. ‒ To Dave namówił mnie, żebyśmy wzięli tego faceta. ‒ Tak, już to słyszałem. ‒ Sam bym tego nie zrobił. ‒ Nie wykręcaj się, do cholery! ‒ protestował wściekle Dave. ‒ Zamknijcie się, jeden z drugim ‒ przerwałem im. ‒ Wyczyśćcie wóz. W bojowym nastroju wyszli z domu. Przez okno widziałem, jak kipiąc gniewem maszerowali do roboty. Niewątpliwie zabranie łebka po drodze to sprawka Dave'a, ale doszedłem do wniosku, że łatwiej mi przychodzi wybaczyć Dave'owi ten nieodpowiedzialny wybryk niż Brettowi obłudę. Obaj z pewnością podzielili się forsą od Kevina Keitha Ogdena, choć żadną siłą nie dało się z nich wycisnąć, ile tego było. ‒ Co mam z tym fantem zrobić? ‒ spytał Jogger, wskazując na kasetę. ‒ Nic... Zostaw ją tutaj. Dziękuję ci. ‒ Gdzie się dziś Brett wybiera tym wozem? ‒ spojrzał za okno w ślad za moim wzrokiem. ‒ Nigdzie. Odchodzi z firmy. Ja jadę dziś za niego. ‒ Poważnie? No to zrobię ci przysługę. Skupiłem uwagę na jego nie umytej, pomarszczonej twarzy pięćdziesięciotrzyletniego mężczyzny, na przebiegłym spojrzeniu starego żołnierza, który zna na wylot każdą sztuczkę i wie, co zrobić, żeby się wymigać od nie chcianych obowiązków, lecz sam w pewnych przypadkach stosuje się do własnego kodeksu uczciwości. Głównie w stosunku do wszystkiego, co porusza się na kołach. ‒ Pod spodem ciężarówki masz cholernie silny magnes ‒ ostrzegł mnie. ‒ Jak nie będziesz uważał, zaczniesz łapać po drodze 44
stalowe pręty i inne żelastwo. Możesz nawet przebić bak albo i gorzej. ‒ Co mi poradzisz? ‒ zapytałem, z podziwem kręcąc głową nad jego przenikliwością. ‒ Zakryję to czymś, jak chcesz. ‒ Dzięki, Jogger. Usłyszał w moim głosie prawdziwą wdzięczność i skinął głową, przyjmując to do wiadomości. ‒ Coś przewoziliśmy, nie? Sierotkę? ‒ Sierotkę? ‒ znów nie zaskoczyłem na czas. ‒ Marysię. Marihuanę. ‒ Aha ‒ zrozumiałem zbyt późno. ‒ Mam nadzieję, że nie. Ale zatrzymaj to wszystko dla siebie ‒ poprosiłem go po chwili zastanowienia. ‒ Dopóki sam nie wyjaśnię sprawy. Obiecał, że będzie trzymał język za zębami, ale nie miałem złudzeń: wytrzyma może do trzeciego kufla piwa tego wieczora w pubie i ani chwili dłużej. Z bliska czuć było od niego zapach oleju i ziemi, jego stałych towarzyszy, a także stary dym tytoniowy. Mniej mi to przeszkadzało niż mieszanina woni słodkawego płynu po goleniu i ostrego aptecznego płynu do płukania ust u jednego z kierowców. Ta straszna kombinacja przenikała cały wóz, zagłuszając nawet charakterystyczny zapach koni. O ile to było możliwe, każdy kierowca jeździł przez cały czas jednym samochodem, który dzięki temu stawał się jakby jego własnością. Zauważyłem, że wszyscy kierowcy woleli taki układ, gdyż w ten sposób lepiej się troszczyli o swoje maszyny, utrzymywali je w czystości, rozumieli ich indywidualne zachowania i traktowali z dumą, jak swą prywatną własność. Każdy kierowca zatrzymywał do wyłącznej dyspozycji klucze do swej ciężarówki i, jeśli tylko chciał, mógł sobie urządzić szoferkę wedle własnego gustu. Kilku z nich, którzy lubili spać w kabinie, nawet wyposażyło okna w zasłony. Pat, teraz chora na grypę, miała w swoim samochodzie kwiaty, a nawet 45
bardzo sprytną, składaną przebieralnię. Prawie bezbłędnie byłem w stanie odgadnąć, który samochód należy do kogo, przyglądając się tylko jego szoferce. Kabina Bretta nie miała w środku nic osobistego, co odzwierciedlało jego osobowość i niewielkie zaangażowanie w pracę. Pomyślałem, że jego odejście sprawi mi radość, mimo że negatywnie wpłynie na zdolność firmy do wywiązywania się ze zleceń. Ze słowami, że znajdzie coś na magnes i że powinien się pospieszyć, skoro ma jechać do Surrey z ciężarnymi klaczami, Jogger ruszył, kołysząc się, w stronę swej ciężarówki, schował wózek i odjechał. Dave spłukał karoserię wozu i wyczyścił szyby gąbką, Brett zaś niedbale wymiótł śmieci z wnętrza auta prosto na parking. Rozkład wnętrza wozu, długiego na dziesięć i pół metra, umożliwiał zastosowanie trzech zestawów po trzy przegrody z odstępami pomiędzy nimi. W odstępach było miejsce na głowy koni, często siadywali też tam pomocnicy, podróżujący z nimi. Szerokość wozu pozwalała na założenie trzech zestawów przegród tylko w przypadku, gdy konie były średniej budowy. Zwierzęta bardziej umięśnione lub starsze, które kiedyś skakały przez przeszkody, potrzebowały więcej miejsca i mogły podróżować tylko po dwa w rzędzie. Tak samo miała się sprawa z brzemiennymi klaczami. Wtedy trzy przegrody zmieniało się w jedną dużą. Czyli w jednym wozie można było zmieścić dziewięć dwulatków albo trzy klacze ze źrebakami. Tych szybkich zmian można było dokonać dzięki sprytnie pomyślanemu układowi wykonanych z drewna wahadłowych przegród, wyłożonych miękkimi podkładkami, by nie narażać koni na otarcia czy poważniejsze kontuzje podczas transportu. Ładowaliśmy po prostu konie i zaraz zamykaliśmy wokół nich przegrody w zależności od potrzeb. Podłogi samochodów wyłożone były grubą czarną gumą, dzięki czemu zwierzęta nie mogły się pośliznąć. Czasami, zwłaszcza na 46
dłuższych trasach, wysypywaliśmy podłogę wiórami, by ułatwić sobie późniejsze sprzątanie po koniach. Na miejscu przeznaczenia pomocnicy albo kierowca wymiatali wszystko do czysta i dezynfekowali, dlatego dziewiątka wróciła do bazy właściwie czysta, zrobiwszy pusty kurs z Newmarket. Wąska szafka z tyłu każdej ciężarówki mieściła miotły, śmieciarkę, wąż na wodę, gąbki i mopa do mycia podłogi. Zabieraliśmy też często kilka wiader, czasami jedzenie i kilka plastikowych kanistrów z wodą do picia dla koni. Skrzynki pod ławką dla pomocników, gdzie umarł Ogden, mieściły zapasowy sprzęt, a więc uzdy, postronki i uprząż, jedną lub dwie końskie derki i apteczkę pierwszej pomocy. Za siedzeniem kierowcy znajdowała się potężna gaśnica i to było właściwie wszystko, co zabieraliśmy z sobą w drogę, z wyjątkiem rzeczy osobistych pomocników, znajdujących się na półce z materacem. Robotnicy stajenni zwykle zabierali jedną zmianę czystego ubrania, by przeprowadzić konie po parkurze, i przebierali się z powrotem w ubrania robocze na drogę do domu. Dzień po dniu ciężarówki podobne do moich niezmordowanie przewoziły konie na wyścigi. Przez większość dni w roku dawało to po około sto koni dziennie na każde zawody, w gorsze dni zaś około trzydziestu. Niemal wszystkie konie trenowane w Pixhill podróżowały, na szczęście, moimi wozami, ponieważ przynajmniej ze dwudziestu pięciu trenerów prowadziło w okolicy swoje stajnie. Zarabiałem znakomicie, można nawet powiedzieć, że zbijałem małą fortunę. Wszyscy dżokeje po trzydziestce prędzej czy później musieli zadać sobie pytanie: „Co dalej?” Jedno życie było już za nimi, przed nimi zaś kawał czasu, z którym nie bardzo wiadomo, co zrobić. Ze mną sprawa była prostsza o tyle, że zanim skończyłem osiemnaście lat, prowadziłem koniowozy ojca, który miał własne przedsiębiorstwo transportowe. Jeździłem z niektórymi jego końmi na zawody, doglądałem ich, potem dosiadałem w wyścigach dla amatorów i nierzadko sam wracałem do domu. W wieku około dwudziestu lat stałem 47
się zawodowcem, znalazłem pracę w bardzo dobrej stajni i przez kolejne dwanaście lat kończyłem każdy sezon na miejscach od drugiego do szóstego w krajowym rankingu dżokejów. Brałem udział w ponad czterystu wyścigach przez przeszkody. Niewielu dżokejom udawało się dłużej utrzymać na szczycie, głównie z powodu urazów doznanych w wyniku upadków. Gdy miałem trzydzieści dwa lata, kontuzje dopadły i mnie. Przejście od dżokeja do pełnoetatowego przewoźnika koni radykalnie zmieniło mój styl życia, lecz nadal pozostawałem na znanym sobie gruncie. Trzy lata spędzone w nowym wcieleniu wydawały się rozsądnym sposobem na życie. Z sejfu wyjąłem pieniądze i, jak obiecałem, odliczyłem wypłatę dla Bretta. Potem wpisałem informacje do komputera, by w biurze Rose mogła wypełnić formularz P-45. Nie miała zbyt wiele praktyki w tym zakresie, gdyż kierowcy zmieniali się u mnie bardzo rzadko. Z kopertą w garści zbliżyłem się do wozu, obok którego znajdowali się Brett i Dave, spoglądając na siebie z nie ukrywaną wściekłością. Odłączywszy wąż od kranu w pobliżu stosu drewna, Dave stał z zarzuconymi na ramię zielonymi, sflaczałymi pętlami, najwyraźniej po dziecinnemu kłócąc się z Brettern o to, kto ma schować wąż w szafce. Nie mam już do nich siły, pomyślałem i poprosiłem Dave'a uprzejmie, żeby sam go schował. Z niechęcią wspiął się z wężem do środka, Brett zaś spoglądał na niego złośliwie. ‒ Dave przedtem też brał łebków ‒ powiedział. Nie zareagowałem. ‒ To jego powinieneś zwolnić, a nie mnie ‒ dodał. ‒ Nie zwolniłem cię. ‒ Prawie. Jego młoda twarz o ostrych rysach zdradzała wieczne niezadowolenie i w pewnej chwili zrobiło mi się go żal, że pisane mu było iść przez życie, wywołując u innych nieprzyjazną reakcję. Z drugiej 48
strony wiedziałem, że nigdy się nie zmieni, że będzie narzekał aż do samej śmierci. ‒ Będziesz musiał zostawić Isobel swój adres ‒ powiedziałem spokojnie. ‒ Mogą cię wezwać jako świadka w sprawie wczorajszego pasażera. ‒ Przecież wystarczy im Dave. ‒ Ale i tak zostaw adres. Na wszelki wypadek. Mruknął coś pod nosem, bez podziękowania przyjął kopertę z pieniędzmi i odjechał. Dave znalazł się koło mnie. Był przepełniony złością. ‒ Co powiedział? ‒ zapytał. ‒ Że brałeś łebków. ‒ Cały on ‒ Dave był wściekły. ‒ Nie rób tego więcej, Dave ‒ powiedziałem, z naciskiem. Zrozumiał intencję, z jaką wypowiedziałem te słowa, lecz zapytał: ‒ Czy to ma być żart? ‒ Nie, ostrzeżenie. ‒ Nie można tak zostawiać ludzi na ulicy. ‒ Może tobie wydaje się, że nie można, ale zaciśnij zęby i tak właśnie zrób ‒ zdobyłem się na rozkazujący ton. ‒ Dobrze... ‒ Uśmiechnął się do mnie niezbyt szczerze i obiecał, że wracając do domu po południu, po odstawieniu klaczy do Gloucestershire, nie weźmie nikogo do wozu. ‒ Mówię poważnie, Dave. ‒ Wiem ‒ powiedział z westchnieniem. Wyciągnął swój zardzewiały rower ze stosu drewna i skrzypiąc ruszył podjazdem, odsuwając się na bok, by zrobić miejsce dla Joggera, który właśnie wracał swą furgonetką. Jogger przywiózł z sobą kawałek drewna wielkości sporej książki, z wbitymi kilkoma gwoździami. Powiedział mi, że łebki gwoździ będą trzymały się magnesu, lecz nie na tyle mocno, by nie mógł 49
ściągnąć wszystkiego podczas kolejnego przeglądu, drewno zaś uniemożliwi magnesowi przyciągnięcie czegoś innego. Uwierzyłem mu na słowo i patrzyłem z podziwem, jak wyćwiczonym ruchem wsuwa się pod samochód i przez kilka sekund zakłada izolujący kawałek drewna. I znów był na nogach, uśmiechając się szeroko krzywym, żółtym uśmiechem. ‒ Nie zeszło ci zbyt długo ‒ skomentowałem z namysłem. ‒ Jak wiesz, gdzie szukać, nie ma nic łatwiejszego. W tej chwili zjawił się Harve, zajmując miejsce Joggera, który miał ruszyć w trasę. Poszliśmy razem do domu i pokazałem mu upapraną kasetę, wyjaśniając, w jakich okolicznościach znalazł ją Jogger. Był tak samo zdziwiony, jak ja. ‒ Ale po co to komu? ‒ zapytał. ‒ Jogger myśli, że nieświadomie przewoziliśmy narkotyki. ‒ Co? ‒ Pewnie kokaina. ‒ Niemożliwe ‒ Harve zaprotestował zdecydowanie. ‒ Nikt z nas nie mógł tego zrobić tak, żeby reszta nie zauważyła. Z żalem stwierdziłem, że może jeden z nas zauważył. Harve nie zgodził się, sugerując, że nasi kierowcy to aniołki. Wtedy powiedziałem mu o nocnym gościu, który w czarnym przebraniu przetrząsał koniowóz. ‒ Miał klucz do drzwi pomocnika. Musiał mieć. Zamki są nie uszkodzone. ‒ To prawda. ‒ Harve zamyślił się. ‒ Ale sam wiesz, że klucze do drzwi dla pomocników otwierają kilka wozów. Ja wiem na pewno, że do mojego wozu pasuje klucz Bretta. Popatrz. Sporo ich dorabialiśmy. Skinąłem głową. Kluczyki zapłonu robiono w fabryce na indywidualne zamówienie, lecz zamki drzwi dla pomocników miały mniejszy wybór kombinacji i kilka z nich pasowało do różnych aut. 50
‒ Co on robił w szoferce? ‒ zapytał Harve. ‒ Przecież schowek... no wiesz, ta kaseta... była pod spodem, nie? ‒ Nie wiem. Miał kurz na ubraniu. Może wcześniej zajrzał pod spód i zobaczył, że kaseta jest pusta. ‒ Co zamierzasz z tym zrobić? Powiesz Sandy'emu Smithowi? ‒ Możliwe. Kiedyś na pewno. Ale nie chcę na nas sprowadzać kłopotów, jeżeli nie muszę. Harve'owi to wystarczyło. ‒ Nie chcemy, żeby usłyszał o tym Urząd Celny ‒ zgodził się, kiwając głową. ‒ Będą nas zatrzymywać całymi godzinami za każdym kursem. Nie zdziwiłbym się, gdyby potraktowali to jako pretekst. Jego przystojna twarz zdradzała tylko nieznaczne zaniepokojenie, więc i mnie wydało się, że to nie chciane odkrycie nie zasługuje na ogłaszanie alarmu. ‒ W porządku ‒- powiedziałem. ‒ Komu w drogę, temu czas. Wpadnę na farmę po paliwo i jadę. Gdy Harve odjechał, zamknąłem dom, a potem ruszyłem na farmę, która leżała o milę w dół drogi, bliżej centrum Pixhill. Harve, jego żona i czworo jasnowłosych dzieci mieszkali tuż przy farmie, w dawnym budynku gospodarczym. Stara stajnia była teraz królestwem Joggera. Mieścił się w niej warsztat z kanałem do przeglądów i wszelkimi narzędziami, do których kupna zdołał mnie namówić. To, co kiedyś było oborą dla krów, teraz mieściło małą stołówkę oraz trzy pokoje, służące firmie za biura, z oknami wychodzącymi wprost na parking. Stąd można było przyglądać się ciężarówkom powracającym z trasy i wyruszającym w drogę; każda miała przypisane sobie miejsce na parkingu. Pomiędzy biurami a wysoką ścianą starej stajni znajdowały się boksy, które mogły wygodnie pomieścić trzy konie. Czasami 51
umieszczaliśmy tam naszych pasażerów, jeżeli mieli wyjeżdżać lub przybywać późną nocą. Zaczynał się normalny dzień pracy. Druga dziewiątka wyjechała po klacze, które miała zawieźć do Irlandii. Po dwóch ciężarówkach, zamówionych do Southwell, też zostały wolne miejsca na parkingu. Jogger wprowadzał ciężarówkę Phila do stajni na przegląd, a ja zatrzymałem się przy dystrybutorze oleju napędowego i nalałem do pełna. Zwykle napełnialiśmy zbiorniki wieczorami, by uniknąć kłopotów związanych z kondensacją wilgoci w niepełnych bakach, o czym dowiedziałem się od mego przyjaciela, lotnika. Wtedy też myliśmy samochody i czyściliśmy wnętrze wozów środkami dezynfekującymi, by rano były gotowe do wyruszenia w drogę. Brett, jak zauważyłem, usunął z szoferki resztki swego pikniku, lecz plamę na siedzeniu pomocnika przykrył tylko końską derką, zamiast potraktować odpowiednim środkiem. Zupełnie w jego stylu, pomyślałem. Isobel i Rose siedziały w biurze nad swymi maszynami, podkręcając grzejniki i przynosząc sobie co jakiś czas kawę ze stołówki. Rose powiedziała, że dała już Brettowi formularz P-45 i zanotowała adres jego matki. Wyglądała na zadowoloną, że się go pozbyła. Rose, pulchna kobieta w średnim wieku, prowadziła całą księgowość firmy ‒ rozliczenia, wypłaty, wysyłanie rachunków, przygotowywanie dla mnie czeków do podpisu ‒ dbając o każdego pensa. Isobel, młoda, zrównoważona i inteligentna, odbierała telefony, notowała rezerwacje i spędzała czas na bardzo użytecznych plotkach z sekretarkami wielu okolicznych trenerów, zbierając z wyprzedzeniem informacje o zapotrzebowaniach poszczególnych stajni. Obie miały osobne pokoje, w których pracowały od ósmej trzydzieści do czwartej. Trzeci pokój, zwany moim biurem, dzieliłem z Harve'em. Trzymaliśmy w nim całą dokumentację wozów i zapasowe kluczyki w starannie zamkniętej szufladzie. 52
Mimo grypy, mimo Bretta i mimo Kevina Keitha Ogdena praca w ten piątek szła, jak na razie, gładko. Kierowca, który miał przewieźć sześć źrebaków Jericho Richa do Newmarket, zjawił się już na parkingu, bo z jakiegoś nie znanego mi bliżej powodu Michael Watermead chciał, by opuściły jego stajnie rano wcześniej niż ładunek dwulatków poprzedniego dnia. Wyjaśniłem Nigelowi, któremu przypadł w udziale ten kurs, że Michael nie wysyła w drogę żadnego ze swych chłopaków do koni („Jericho może sobie gwizdać, ale na swoją służbę”), lecz samochód z pomocnikami przyjedzie od nowego trenera w Newmarket. ‒ Tak samo zrobili z Brettern wczoraj i przedtem z Harve'em, więc nie powinieneś mieć kłopotów ‒ powiedziałem. Nigel skinął głową. ‒ I nie zabieraj po drodze żadnych zwłok. Roześmiał się. Miał dwadzieścia cztery lata, wykazywał nie zaspokojone zainteresowanie płcią przeciwną, traktował życie z przymrużeniem oka i odznaczał się niewyczerpaną wprost energią, co w moich oczach było jego główną zaletą. Gdy potrzebowaliśmy kierowcy na długą trasę lub na noc, starałem się zawsze, o ile mogłem, wysyłać właśnie jego. Trenerzy często miewali swych ulubieńców pośród kierowców, kogoś takiego, kogo znali i komu mogli zaufać. Dla Michaela Watermeada był to kierowca nazwiskiem Lewis, który właśnie rozgrzewał sobie dłonie nad kubkiem herbaty i wysłuchiwał opowieści z ostatniej jazdy K. K. Ogdena. ‒ Mówił coś? ‒ zapytał Lewis z zainteresowaniem. ‒ Czy tylko spał? ‒ Nic. Dziwna sprawa, nie? Lewis zgodził się z tym, kiwnąwszy głową ostrzyżoną na jeża. Miał niewiele ponad dwadzieścia lat, jak większość kierowców, był chętny do pracy, zaradny i silny, z tatuażem smoka na przedramieniu. Za sobą miał karierę kolarza. Historie jego bijatyk w pubie 53
budziły moje zastrzeżenia, lecz za kółkiem swej błyszczącej superszóstki zachowywał się bez zarzutu, Michael zaś, który stawiał kierowcom bardzo wysokie wymagania, przywiązał się do niego na dobre. Dlatego właśnie Lewis woził prestiżowe konie na wielkie zawody. Stajnia Watermeada w tej chwili skoncentrowana była na przygotowaniach do klasycznych biegów płaskich. Konie z tej stajni startowały w tak ważnych zawodach, jak Guineas i Oaks, wszyscy kierowcy zaś obstawili już gwiazdę Watermeada, trzylatka Irkab Alhawa, którego, jeżeli wszystko dobrze pójdzie, Lewis zawiezie w czerwcu do Epsom na Derby. Tego ranka wyjeżdżał do Francji po dwulatki, których właściciel chciał, żeby były trenowane w stajni Michaela. Skoro jechał sam, bez zmiennika, co uzgodniliśmy wcześniej z Michaelem, będzie musiał zrobić przerwę na odpoczynek i wróci dopiero w poniedziałek. Jak zwykle, będzie spał w samochodzie, co zresztą wolał. Sprawdziłem, czy ma właściwe dokumenty, paszę i wodę dla koni i patrzyłem, jak z radością rusza w drogę. Przejrzawszy z Harve'em resztę harmonogramu na ten dzień, ruszyłem w drogę ku owianej przenikliwie chłodnym wichrem Nizinie Salisbury z dość poważnym zadaniem przewiezienia w jeden dzień wszystkich koni, należących do jednej z trenerek, co miało mi dość szczelnie wypełnić czas aż do wieczora i mogło przyprawić o ból głowy. Brał się on zawsze z kontaktu z głosem i osobowością trenerki, damy po pięćdziesiątce, o żelaznej woli, głosie oraz słownictwie papugi, trzymanej w koszarach. Zależało mi jednak na jej satysfakcji, bo liczyłem na zamówienia w przyszłości. Gdy zatrzymałem się na jej podwórzu, podeszła do mnie pewnym krokiem i zaskrzeczała na powitanie dnia. ‒ Sam szef! ‒ skomentowała ironicznie, rozpoznając moją twarz w szoferce. ‒ Skąd ten zaszczyt? 54
‒ Grypa ‒ powiedziałem zwięźle. ‒ Dzień dobry, Marigold. Spojrzała za mnie na puste siedzenia dla pomocników. ‒ Nie wziąłeś ze sobą nikogo do koni? Twoja sekretarka mówiła, że będzie was dwóch. ‒ Drugi musiał dzisiaj jechać w trasę. Przykro mi. Pokręciła głową z widoczną irytacją. ‒ Połowa moich chłopaków złapała tego wirusa. Niech go cholera weźmie. Wyskoczyłem z szoferki i opuściłem obie rampy, podczas gdy ona patrzyła i narzekała, szczupła, w puchowej kurtce i wełnianej czapce, z nosem sinym od zimna. Jak powiedziała dziennikarzom, przeprowadza się do Pixhill, bo jest tam cieplej dla koni. Podała mi kolejność, w jakiej mieli jechać jej podopieczni. Zdziesiątkowany grypą oddział jej pomocników wprowadzał konie po rampach do boksów, ja zaś zamykałem przegrody, jedną po drugiej, aż pierwszych dziewięć znalazło się bezpiecznie na miejscach. Marigold ‒ pani English, jak nazywali ją pracownicy ‒ przyspieszała załadunek różnymi epitetami, rzucanymi ochrypłym głosem, i wywoływała atmosferę niecierpliwości. Jakże przydałaby mi się umiejętność Dave'a uspokajania koni przy wprowadzaniu po rampie. Marigold straszyła je swoim krzykiem, tak że docierały do boksów bardzo zdenerwowane. Zdecydowała nagle, że pojedzie swoim samochodem do Pixhill, żeby być gotowa na nasze przyjęcie w nowych stajniach. Czterech jej chłopców jechało ze mną w szoferce, wszyscy najwyraźniej podnieceni perspektywą przeprowadzki, wyobrażając sobie nocne rozrywki w Pixhill jako coś naprawdę podniecającego w porównaniu z lodowatymi wiatrami Stonehenge. Jej nową zagrodą była stara zagroda w Pixhill, teraz unowocześniona i powiększona. Pierwszych dziewięciu mieszkańców ze stukotem kopyt zeszło z rampy, Marigold zaś z listą w dłoni kierowała je do właściwych boksów. Zebrałem łopatą odchody do plastikowych 55
worków, podanych mi przez chłopaków, i uprzątnąłem wóz na drugą turę. Marigold, zadowolona, powiedziała, że skoro sam się wszystkim zajmuję, nie musi przez cały dzień jeździć tam i z powrotem, by nadzorować przeprowadzkę, i że całkowicie zdaje się na mnie z dalszymi transportami. To rzekłszy, podała mi listę. Traktowała mnie uprzejmie. Z satysfakcją pomyślałem, że nim zapadnie zmierzch, zdobędę dla siebie jeszcze jednego wiernego klienta. Z takimi krzepiącymi myślami wyruszyłem w stronę Niziny Salisbury, lecz moje zadowolenie legło w gruzach po telefonie Joggera. ‒ Cześć, Silver ‒ powiedział radośnie. ‒ Mamy znów kilku chłopców. ‒ Jogger, nie nadążam za tobą... ‒ Pijawki, pąkle. Przyklejone do kadłubów statków ‒ poddał mi aluzję. ‒ Gdzie jesteś? ‒ zapytałem. ‒ W twoim biurze. ‒ Czy ktoś jest z tobą? ‒ Chyba wiesz, o co mi chodzi, nie? Chcesz pogadać z konstablem Smithem? Jest tu teraz. ‒ Poczekaj ‒ powstrzymałem go. ‒ Czy powiedziałeś to, co wydaje mi się, że powiedziałeś? Czy chłopcy to... obcy? ‒ Trafiony. ‒ Tacy jak kasetka? ‒ Tacy, ale nie bliźniacy ‒ Jogger przerwał, pozwalając mi usłyszeć znajomy bas Sandy'ego. ‒ Konstabl Smith ‒ powiedział Jogger ‒ chciałby wiedzieć, kiedy wrócisz. Mówi, że sztywniaka szukała policja.
Rozdział 3
Poprosiłem Sandy'ego do telefonu. ‒ Poszukiwany? Za co? ‒ Za oszustwa. Fałszywe czeki, czeki bez pokrycia. Ucieczki z hoteli bez zapłacenia za pobyt. Większość to drobne sprawki. Interesuje się nim policja w Nottingham. ‒ Szkoda ‒ powiedziałem. ‒ Widziałeś go już kiedyś wcześniej, Freddie? ‒ Nie przypominam sobie. ‒ Kiedyś, raz czy dwa, nie zapłacił bukmacherowi. Wyjaśniłem mu uprzejmie, że ludzie, którzy nie płacą bukmacherom, niekoniecznie należą do moich najlepszych przyjaciół. ‒ Prawda ‒ zgodził się Sandy. ‒ Ale musiał mieć coś wspólnego z wyścigami, jeżeli poprosił o podwiezienie akurat koniowóz. ‒ Dave mówił, że najpierw prosił kierowcę cysterny. Może miał coś wspólnego z przemysłem naftowym? ‒ Ale śmieszne. ‒ Daj mi znać, jak będziesz coś wiedział o wynikach sekcji, dobrze? ‒ Nie ma sprawy, ale nie myśl sobie, że dostanę go dzisiaj. ‒ Kiedy dasz radę ‒ powiedziałem. ‒ Wpadnij po służbie na jednego. Lubił do mnie zaglądać, bo czasami opowiadałem mu o najnowszych wyczynach miejscowych łobuzów i dzieliłem się podejrzeniami, które mnie nurtowały. Z drugiej strony, musiałem lepiej zbadać sprawę tajemniczych schowków pod moimi samochodami, zanim, jeżeli w ogóle, wspomnę mu o tym choć słówkiem. 57
Poprosiłem znów do telefonu Joggera, przypominając mu, żeby na pewno zadzwonił do mnie, gdy wróci z Surrey. ‒ Żeton. Z westchnieniem usłyszałem, jak odkłada słuchawkę i nim spoczęła na widełkach, wjechałem na podwórze starej stajni Marigold. Żeton albo mur ‒ beton. Przez większą część drogi rozmyślałem o pijawkach i zachodziłem w głowę, co powinienem zrobić. Wreszcie wpadłem na pomysł, że mogę zasięgnąć porady kompetentnej osoby bez specjalnych zobowiązań, więc zaparkowałem samochód na poboczu, wyciągnąłem mój notes i odszukałem w nim numer telefonu Sekcji Bezpieczeństwa Klubu Dżokeja w Londynie na Portman Square. Wystukałem go na klawiaturze i poprosiłem do telefonu jej szefa. Wszyscy zawodowo parający się wyścigami konnymi musieli znać Patricka Venablesa, większość z widzenia. Ci, którzy mieli coś do ukrycia, żałowali, że w ogóle się z nim zetknęli. Na szczęście, jego wprawne oko ominęło przewinienia, które ja miałem na sumieniu. Mogłem się do niego zwrócić o pomoc i chybaby mi uwierzył. Zastałem go w biurze. Zapytałem go, czy przypadkiem nie wybiera się następnego dnia na wyścigi do Sandown. ‒ Tak, ale jadę tam też dzisiaj ‒ powiedział. ‒ Jeśli to pilne, wpadnij dzisiaj. Wyjaśniłem mu sytuację w firmie, grypę i niedobór kierowców. ‒ Ale wpadnę jutro do Sandown. ‒ W porządku. Przed salą wagową. ‒ Wielkie dzięki. Wróciłem do przerwanej podróży, załadowałem wyznaczone konie i zawiozłem je z dwoma chłopakami do nowej siedziby Marigold. Powiedziała mi głośno, że powinienem był zabrać więcej chłopców do dziewięciu koni. Wyjaśniłem spokojnie, że oprócz jej stajennego został jeszcze jeden, który zresztą jest chory, a sam stajenny nie najlepiej się czuje. ‒ Niech go szlag trafi ‒ skrzeknęła. 58
‒ Trudno się spierać z wirusem ‒ powiedziałem uspokajająco. ‒ Muszę dzisiaj mieć tutaj wszystkie konie ‒ wrzasnęła. ‒ Tak, oczywiście, wszystkie dotrą na miejsce. Wyczyściłem samochód, uśmiechnąłem się, dodając jej otuchy, i wróciłem na trzecią część trasy. Dwadzieścia siedem przewiezionych koni, pomyślałem, patrząc, jak trzeci ładunek stuka kopytami po deskach rampy do swego nowego domu. Jeszcze dwie wyprawy przede mną, choć stajenny powiedział mi groźnie, że pani English źle sobie policzyła konie i zapomniała o swoim wierzchowcu i dwóch nie ujeżdżonych dwulatkach. Stajnie dzieliło mniej więcej trzydzieści mil i każdy kurs, włącznie z załadunkiem i wyładunkiem, zajmował mi dwie godziny. Przed zmierzchem, czyli siódmą wieczorem, wszystko, z wyjątkiem tych trzech koni, bezpiecznie znalazło się na miejscu, a Marigold po raz pierwszy wyglądała na zmęczoną. Jej stajenny poddał się wreszcie grypie i poszedł do domu. Sam też odczułem trudy podróży, bolały mnie prawie wszystkie mięśnie. Gdy zaproponowałem dokończenie pracy następnego dnia, zgodziła się z rezygnacją. Pocałowałem ją niezdecydowanie w policzek, na co zwykle bym sobie nie pozwolił, i ku memu zupełnemu zaskoczeniu, jej oczy wypełniły się łzami, natychmiast przegnanymi nerwowym ruchem odzianej w czapkę głowy. ‒ Długi dzień ‒ zagadnąłem. ‒ Planowałam go... i czekałam na niego przez całe lata. ‒ Więc cieszę się, że wszystko poszło sprawnie. Uważałem, że samotna dama, choć twarda na zewnątrz, stara się rozegrać najlepiej jak może karty dane jej przez życie. Wiedziałem ponadto, że zapewniłem sobie z jej strony przyszłe zamówienia i cieszyłem się, że sam kierowałem całym przewozem. Pozostawiłem ją krzątającą się wokół nowych stajni i nawołującą ożywionym głosem. Pojechałem swoim wozem na farmę, gdzie zatrzymałem się pod dystrybutorem i wypełniłem kartę drogową, swoją i wozu. W ciągu dnia kontaktowałem się z Isobel przez telefon kilka 59
razy dziennie, w pewnej chwili dowiadując się, że w biurze pojawił się Jericho Rich, aby sprawdzić rozkład tras na następny dzień. Co za bezczelność, pomyślałem. Harve zameldował mi, że cała zaplanowana na ten dzień praca została wykonana bez żadnych kłopotów, z wyjątkiem jednej klaczy z pary Joggera, która zaczęła się źrebić w drodze do Surrey, i że Jogger, mechanik, z wielkimi oporami odegrał rolę akuszerki. Jogger zaś opowiedział mi o tym incydencie ze wzburzeniem, ponieważ stajenny na miejscu odmówił przeprowadzenia klaczy do stajni, nim się nie oźrebi, co opóźniło powrót Joggera do Pixhill o ładnych kilka godzin. Mechanik najwyraźniej nigdy przedtem nie widział, jak rodzi się koń, i było to dla niego wydarzeniem tyleż uświadamiającym, co odrażającym. ‒ Czy wiedziałeś, że klacz potem wszystko zżera? O mało się nie zerzygałem. ‒ Nie myśl o tym ‒ poradziłem mu. ‒ Opowiedz lepiej, na których wozach wyrosły narośla. Obcy. ‒ Co? Aha, pod wozem Phila i pod tym, co teraz jeździ Dave, czyli przedtem Pat. Ale, widzisz, większość samochodów już wyjechała, zanim miałem czas zacząć szukać. Może ich być więcej. Głos jego brzmiał radośnie, ale nie dziwiłem się, to nie o jego interes tutaj chodziło. Gdy skończyłem wypełniać karty drogowe, napełniłem zbiorniki i odprowadziłem dziewiątkę do kąta, gdzie zwykle myliśmy auta po zjechaniu z trasy, Jogger jeszcze się nie pojawił. Pod silnymi światłami latarni wymyłem samochód i wyczyściłem okna. Przynajmniej raz nie miałem dużo roboty, bo było sucho przez cały dzień. Woda do mycia podawana była do węża pod ciśnieniem z pompy sprężonego powietrza i wylatywała w formie mgiełki, co oszczędzało wodę i ułatwiało mycie. Porządkowanie wnętrza zabrało mi więcej czasu, czterdzieści pięć koni bowiem i sztafeta pomocników pozostawiło swe ślady mimo sprzątania pomiędzy kursami. Gdy skończyłem zmywać podłogi 60
środkiem dezynfekującym i pozakładałem przedziały na jutro, żeby wszystko było gotowe, poczułem śmiertelne zmęczenie. A przecież została mi jeszcze szoferka. Panujący w niej nieporządek wołał o pomstę do nieba. Cała zasłana pomiętymi opakowaniami po kanapkach, wijącymi się powrozami, lejcami, a także innym sprzętem używanym podczas transportu, wyciągniętym z szafki pod siedzeniem. Otworzyłem szafkę i starannie złożywszy wszystek sprzęt, schowałem go do środka. Nawet tam chłopcy Marigold pozostawiali resztki jedzenia. Na miejsce kilku papierowych torebek włożyłem dwie końskie derki. Zamykając pokrywę znów zauważyłem plamę na siedzeniu, pozostałość z poprzedniego dnia, i zastanawiałem się, jak się jej pozbyć, nie powtarzając wypróbowanego rozwiązania Bretta, to jest nakrycia jej kocem. Prawda, że żaden z chłopaków, którzy na niej siedzieli, nie skarżył się, lecz nic nie wiedzieli o ostatniej wyprawie K. K. Ogdena. Uśmiechając się żałośnie zmiotłem śmieci do worka, który przed wyjazdem położyłem na widocznym miejscu w samochodzie, a który zdecydowanie zignorowali chłopcy Marigold i położyli obok małej torby foliowej. Ją też miałem zamiar wyrzucić, gdyby nie to, że była cięższa, niż się spodziewałem; jak się okazało, zawierała termos i paczkę nie zjedzonych kanapek. Ziewając pomyślałem, że oddam ją właścicielom z samego rana, bez względu na to, czy ja sam pojadę po konie Marigold, czy ktoś inny. Wreszcie zaprowadziłem ciężarówkę na jej stałe miejsce, zamknąłem wszystko, co dało się zamknąć, i wyrzuciłem worek ze śmieciami. Potem zaniosłem torbę z termosem do biura i wpisałem dane z całego dnia do komputera Isobel. Zrobiwszy to, siedziałem jeszcze przez chwilę, wywołując na ekran zamówienia na następny dzień, próbując wyliczyć, czy będziemy mieli dość kierowców, z nadzieją, że do rana nikt już nie zachoruje. 61
Zatelefonowałem do Joggera, żeby się dowiedzieć, gdzie się podziewa. Odpowiedział, że dziesięć minut od źródełka. Źródełkiem ‒ drugim domem Joggera ‒ był pub, gdzie co wieczór pił ze swymi kompanami. Dziesięć minut od źródełka oznaczało może ze dwanaście od farmy. ‒ Nie zatrzymuj się po drodze ‒ poprosiłem. Gdy czekałem na niego, przejrzałem komputerowe notatki z minionego dnia, czyli wszystko, co zostało wprowadzone do komputera, zanim Isobel i Rose wyszły koło czwartej po południu. Jedynym zaburzeniem rozkładu dnia był fakt, że źrebice Watermeada wyruszyły w drogę do Newmarket o półtorej godziny później, niż planowaliśmy. Ekran poinformował mnie o meldunku Nigela, że chłopcy z Newmarket pojawili się dopiero o wpół do jedenastej. Tessa zamówiła wczoraj samochód na dziewiątą, a Nigel wyjechał ze źrebicami o jedenastej. Zgłoszony przyjazd do Newmarket pierwsza trzydzieści, zgłoszony wyjazd z Newmarket druga trzydzieści. Nigel wrócił bez przygód, jak powiedział mi wcześniej Harve, a jego samochód stał wypucowany i lśniąco czysty na swoim miejscu. Tessa, o której mowa, była córką Watermeada, więc niczyja głowa nie spadnie za ten błąd. Pomyłki w podawaniu pory transportów zdarzały się nader często. Jeśli była to najgorsza rzecz, jaka wydarzyła się tego dnia, należało go zaliczyć do bardzo udanych. Ostatni fragment informacji od Isobel brzmiał: „Pan Rich osobiście przyszedł do biura i sprawdził nasze plany przeprowadzki jego koni. Udzieliłam mu wszelkich możliwych wyjaśnień i wyszedł zadowolony”. Światła Joggera minęły bramę i wóz potoczył się na luzie pod dystrybutory. Wyszedłem mu na spotkanie i zorientowałem się, że jest jeszcze wstrząśnięty krwawym doświadczeniem porodu. Sam widziałem wiele rodzących się źrebiąt i trochę innych zwierząt, lecz nigdy, jak rodzi się człowiek. Czy ja sam przeżyłbym to w podobny sposób? Moje jedyne dziecko, dziewczynka, urodziła się w czasie 62
mojej nieobecności dziewczynie, która przekonała innego mężczyznę, że jest ojcem, i szybko wyszła za niego za mąż. Widywałem ich często, razem z pozostałą dwójką ich dzieci, lecz nie odczuwałem porywu ojcowskich uczuć i wiedziałem, że nigdy nie będę się starał, by prawda wyszła na jaw. Jogger napełnił zbiorniki, przeparkował samochód i narzekając w głos zabrał się do porządków. Przekonany, że skorzysta z byle jakiego pretekstu, żeby przerwać sprzątanie, poczekałem, aż skończy, nim zadałem mu to jakże ważne pytanie. ‒ Gdzie rosną obcy? ‒ spytałem, dopasowując się do jego stylu. ‒ Nie zobaczysz ich po ciemku ‒ powiedział prychając. ‒ Jogger... ‒ Nawet za dnia trudno ich wyśledzić. ‒ Wytarł nos wierzchem dłoni. ‒ Chyba że chcesz się wsunąć pod spód na wózku z latarką. ‒ Nie. ‒ Tak myślałem. ‒ Opowiedz mi o nich. Szedł równo obok mnie, wskazując palcem. ‒ Wóz Phila. Miałem go na kanale. Do góry tylnego zbiornika paliwa jest przymocowany pojemnik w kształcie rury. Nad bakiem, ale pod podłogą wozu. Osłania go bok ciężarówki i nie da się go zauważyć ani z przodu, ani z tyłu, jak patrzysz tak sobie pod spód. Dobra robota. ‒ Co może się tam zmieścić? ‒ zapytałem, marszcząc brwi. ‒ Pytanie! Może z pół tuzina piłek futbolowych. Teraz jest pusty. Musiał mieć kiedyś przykręcane wieczko, bo jest gwint, ale nie ma przykrywki. Samochód Phila był superszóstką, tak jak połowa całego parku samochodowego. Superszóstka mogła przewieźć wygodnie sześć koni, miała bardzo przestronną szoferkę i w razie potrzeby mogła 63
zmieścić siódmego konia, stojącego na ukos. Lubiłem je prowadzić znacznie bardziej niż dłuższe dziewiątki. Pół tuzina piłek pod podwoziem wyglądało nie tylko niebezpiecznie, lecz także nieprawdopodobnie. ‒ Samochód Pat ‒ powiedział Jogger, wskazując palcem. ‒ To ten, co jechał z klaczami zarodowymi, pamiętasz? ‒ przerwał, przypominając sobie swoje własne doświadczenie. ‒ Nigdy więcej nie każ mi wozić klaczy zarodowych. ‒ W porządku, Jogger. A co z wozem Pat? Samochód Pat, mniejszy niż inne, zabierał cztery konie. Miałem pięć takich ciężarówek ‒ były poręczne, bardziej ekonomiczne, maluchy wśród koniowozów. W sezonie wyścigów płaskich samochód Pat wynajmował na cały czas jeden z trenerów z Pixhill, cierpiący na niemal chorobliwą niechęć do posyłania swych koni z końmi innych trenerów. Jeździł też często do Francji, chociaż Pat sama go nie prowadziła. ‒ Pod spodem ‒ powiedział Jogger ‒ jest rura takiej samej wielkości. Pusta, ale ma przykręcane wieczko. ‒ Myślisz, że jest tam od dawna? ‒ zapytałem. ‒ Brudna? ‒ Nie. ‒ Rzucę na nią okiem z rana. I, Jogger, zatrzymaj to wszystko dla siebie, dobrze? Jak zaczniesz wszystkim w pubie o tym rozpowiadać, wystraszysz faceta, który to tam przyczepił, i nigdy się nie dowiemy, co jest grane. Zrozumiał, o co mi chodzi. Powiedział, że będzie milczał, jak najęty (zaklęty), a ja zastanawiałem się, ile wieczornych kufli piwa przetrwa jego powściągliwość.
W sobotę z samego rana pojechałem jedną z czwórek na Nizinę Salisbury, zabrałem ostatnie konie Marigold i dostarczyłem je przed dziewiątą. Wtedy zorientowałem się, że zapomniałem zabrać ze sobą torby z jedzeniem któregoś z jej chłopaków. Gdy wspomniałem jej 64
o tym, głośno zapytała wszystkich, lecz żaden nie zgłaszał zguby. ‒ Wyrzuć ją ‒ poradziła mi. ‒ Wysyłam konie do Doncaster. Mam nadzieję, że możesz je zabrać? Zawody w Doncaster, odległe o dwanaście dni, uznawane były za uroczyste otwarcie sezonu biegów płaskich. Zapewniłem ją, że uczynię to z prawdziwą przyjemnością. ‒ Ale muszą jechać same ‒ dodała. ‒ Nie chcę, żeby się czymś zaraziły od innych. Moje konie nigdy nie jeżdżą z innymi. ‒ Świetnie ‒ zgodziłem się. ‒ Dobrze. ‒ Jej uśmiech, bardziej oczu niż ust, wart był tyle samo co przyrzeczenie lub uścisk dłoni na znak zawartej umowy. Gdy znów znalazłem się w domu, wypiłem kawę, zjadłem płatki, porozmawiałem z Harve'em, z Joggerem („Nie pisnąłem ani słowa przy źródle”) oraz sprawdziłem listę kursów na rozpoczynający się dzień, starając się wykonać wszystkie zamówienia mimo braku kierowców i przekonując Dave'a i Joggera, by znów zasiedli za kółkiem. Raczej wbrew jego woli przesunąłem Phila na dziewiątkę i sam zabrałem jego superszóstkę, pojechałem po konie z trzech różnych stajni i zawiozłem je wraz z chłopakami na tor wyścigowy w Sandown na popołudniową część zawodów. Przez przeszkody toru w Sandown przeprowadziłem więcej zwycięzców, niż mogłem spamiętać. Jego trudną trasę miałem tak zakodowaną w pamięci, że pokonałbym ją chyba z zawiązanymi oczyma, a z pewnością co trudniejsze jej momenty przeżywałem od czasu do czasu we śnie. Ze wszystkich tras ta wzbudzała we mnie najsilniejszą tęsknotę za światem bliskim, lecz już utraconym, za intymnym sprzężeniem dwóch ciał: człowieka i konia, za wspólnie przeżywanymi dreszczami podniecenia i napięcia. Osobom postronnym można było mówić, że jazda na wyścigach to „taki sam zawód jak każdy inny”, lecz nawet najbardziej powierzchowne wejrzenie w siebie 65
zadawało temu kłam. Jazda konna przez przeszkody z prędkością ponad trzydziestu mil na godzinę była, przynajmniej dla mnie, swego rodzaju duchowym uniesieniem, nigdy w żaden inny sposób nie osiągniętym ani niewyobrażalnym. Każdemu wolno wyznawać swą własną religię, pomyślałem. Jazda wielkimi końmi przez wielkie przeszkody była moją religią. Teraz w Sandown poczułem się ekskomunikowany. Może to bluźnierstwo, lecz dla mnie najprawdziwsza prawda. Spotkałem Patricka Venablesa przed salą wagową, jak mi to obiecał. Szef Sekcji Bezpieczeństwa Klubu Dżokeja, wysoki, szczupły mężczyzna, z jakże odpowiednim na tym stanowisku jastrzębim wejrzeniem, był w swoim czasie, jak szeptano po kątach, „kimś w kontrwywiadzie”, nigdy jednak nie podawano żadnych szczegółów. Znający się na rzeczy przysięgali, że urodził się jako potomek wykrywacza kłamstw i pijawki, bo nie można go było okłamać ani się go pozbyć. Jak wielu innych na tym stanowisku przed nim, wywąchując nowe afery, zanim ktokolwiek zdążył je wymyślić, z podziwu godną skutecznością dowodził nieliczną Sekcją Bezpieczeństwa i jemu głównie zawdzięczano w miarę uczciwe rozgrywanie zawodów. Przywitał mnie jak zwykle z powierzchownym, przyjacielskim uśmiechem, którego nigdy nie należało mylić, z zaufaniem. Spojrzawszy na zegarek, powiedział: ‒ Pięć minut, Freddie. Wystarczy? W jego języku oznaczało to, żebym się streszczał, ja zaś, poganiany, zacząłem wycofywać się z wcześniejszej prośby o radę. ‒ Nieważne ‒ powiedziałem nieprzekonywająco. Moje wahanie zamiast zmniejszyć jego zainteresowanie, wyostrzało jego zmysły. Kazał mi pójść za sobą do sali wagowej i wpuścił mnie do małego gabinetu, w którym znajdował się stół, dwa krzesła i niewiele więcej. 66
Zamknął drzwi. ‒ Usiądź ‒ powiedział ‒ i strzelaj. Opowiedziałem mu pokrótce o trzech pojemnikach, które Jogger odnalazł dotąd pod samochodami. ‒ Nie wiem, od jak dawna tam są ani co w nich było. Mój mechanik twierdzi, że są dość dobrze zakamuflowane i że może znaleźć ich więcej ‒ przerwałem na chwilę. ‒ Czy komuś kiedyś przytrafiło się coś podobnego? Potrząsnął głową. ‒ Nie przypominam sobie. Zawiadomiłeś policję? ‒ Nie. ‒ Dlaczego? ‒ Chyba z ciekawości. Chcę się sam dowiedzieć, kto ze mnie korzysta i w jakim celu. ‒ A mnie wykorzystujesz jako swoje ubezpieczenie ‒ powiedział, przyglądając się uważnie mej twarzy. ‒ Na wypadek, gdyby złapali któryś z twoich wozów na przemycie. ‒ Nie zaprzeczam. Ale wolałbym ich sam złapać. ‒ Aha. ‒ Wydął wargi. ‒ Muszę cię ostrzec, żebyś nie próbował. ‒ Nie mogę siedzieć i nic nie robić ‒ zaprotestowałem. ‒ Zastanowię się nad tym ‒ obiecał. ‒ Dziękuję. ‒ Mam nadzieję, że nie ma to nic wspólnego z tym mężczyzną, który zmarł w jednej z twoich ciężarówek. Słyszałem o tym. ‒ Tak naprawdę, to nie wiem. ‒ Opowiedziałem mu o zamaskowanym osobniku w koniowozie pod domem. ‒ Nie wiem, czego szukał. Jeżeli rzeczy zmarłego, to nie miał szans, bo wszystkie ma policja. Wtedy zastanowiłem się, czy przypadkiem czegoś jednak nie zostawił. Ubranie miał zakurzone i ubrudzone ziemią, dlatego poprosiłem mojego mechanika, żeby sprawdził, czy nic nie ma pod podwoziem samochodu. 67
‒ A myślisz, że coś przyczepił? ‒ Nie. Pojemnik był cały pokryty grubą warstwą brudu. Powiedziałem mu, że samochód, którym tego dnia przyjechałem do Sandown, ma dość sporą rurę przyczepioną nad tylnym bakiem. ‒ Trudno ją zauważyć, nawet jeśli się zagląda od spodu ‒ wyjaśniłem. ‒ Ciężarówki do przewozu koni buduje się tak jak autobusy. Ich burty znajdują się bliżej ziemi niż całe zawieszenie, co polepsza aerodynamikę i poprawia wygląd. Zresztą sam dobrze o tym wiesz. Moje wozy robią w Lamburn. Są bardzo dobre. W każdym razie boki zasłaniają i chronią mechanizmy podwozia, ale można tam też podczepić bomby. ‒ Rozumiem ‒ zapewnił mnie. ‒ Obawiasz się bomb? ‒ Raczej nie. Chyba narkotyki są bardziej prawdopodobne. Patrick Venables spojrzał na zegarek i wstał. ‒ Muszę już iść. Wróć tutaj po ostatnim wyścigu ‒ powiedział. Skinąłem potwierdzająco głową, lecz moje spojrzenie napotkało jego plecy. Zastanawiałem się, co sobie pomyśli i jak potraktuje całą sprawę. Po południu da mi znać, co postanowił, lecz sam wiedziałem już, że naprawdę muszę i chcę rozwiązać tę zagadkę, bez względu na to, czy mi pomoże czy nie. Poszedłem na widownię i spędziłem sporą część popołudnia na rozmowach, użytecznych dla podtrzymania kontaktów w interesach, lecz jakże odmiennych od natłoku wrażeń i pośpiechu startów w zawodach: zmiana barw, ważenie przed i po biegu, pośpiech, sam bieg, znów zmiana barw... Wystarczy. Z drugiej strony, nie musiałem już wciąż się odchudzać, już nie łamałem sobie kości, nie ukrywałem olbrzymich sińców rozsianych po ciele, nie śniły mi się po nocach koszmary o przegranej w wielkich wyścigach, o stracie zaufania właścicieli dobrych koni, o popadnięciu w szaleństwo albo utracie pracy. Teraz byłem wolny, jak nigdy dotąd, i doszedłem do 68
wniosku, że o ile nadal byłem zmuszony zadowalać właścicieli koni i trenerów, to trzeba przyznać, że dla osiągnięcia sukcesu w swym zawodzie zawsze trzeba było kogoś zadowolić, aktorzy ‒ publiczność, która płaci, prezydenci i premierzy ‒ społeczeństwo, które ich wybrało. Zauważyłem, że w takie popołudnia jak to w Sandown zachowuję się jak wszyscy moi kierowcy, to znaczy zwracam szczególną uwagę na konie, które sam przywiozłem na tor. Zwycięzca zawodów podnosił na duchu każdego kierowcę, padnięcie zaś konia podczas biegu, jak się czasami zdarzało, sprawiało, że wracali do domu przygnębieni. Niewątpliwe, lecz nielogiczne poczucie własności wywierało widoczny wpływ na to, jak szybko, z jaką radością i jak dokładnie zajmowano się samochodami po ich powrocie do bazy. Ponieważ dwa konie z tych, które przywiozłem tego dnia, należały do trenera, w którego barwach czasami jeździłem w przeszłości, można było się spodziewać, że prędzej czy później trafię na niego i na jego żonę. Benjy Usher i Dot wydawali się jak zwykle pogrążeni w sprzeczce, gdy nagle jego ramię wystrzeliło w moim kierunku i zatrzymało mnie w pół kroku. ‒ Freddie ‒ zawołał. ‒ Powiedz tej kobiecie, w którym roku zastrzelił się Fred Archer. Ona mówi, że w 1890, a ja twierdzę, że to bzdury. Spojrzałem na Dot i jej zwykły wyraz twarzy, połączenie rezygnacji i napięcia. Długie lata pożycia z wybuchowym mężczyzną wyryły głębokie zmarszczki na jej twarzy, co było widoczne nawet wtedy, gdy niezbyt często się uśmiechała, lecz choć prawie że pluli sobie w twarz, odkąd ich znałem, nadal byli razem. Oboje byli nadzwyczajnie przystojni, co dziwiło mnie jeszcze bardziej. Gustownie ubrani, tuż po czterdziestce, obyci w towarzystwie i inteligentni. Piętnaście lat wcześniej nie dałbym ich związkowi ani pięciu minut, co tylko potwierdza znany fakt, że tak naprawdę nie znamy swych bliźnich do końca. 69
‒ I co? ‒ ponowił pytanie Benjy. ‒ Nie wiem ‒ odpowiedziałem dyplomatycznie, choć byłem pewien, że było to w 1886 roku, gdy ten znakomity dżokej miał dwadzieścia dziewięć lat i 2749 wygranych biegów na swoim koncie. Miał zwyczaj wszędzie jeździć pociągiem. ‒ Nie ma z ciebie żadnego pożytku ‒ powiedział Benjy, na twarzy Dot zaś odmalowała się ulga. Benjy szybko zmienił temat, co było jeszcze jednym z przejawów jego nieokiełznanego temperamentu. ‒ Czy moje konie dojechały na miejsce? Całe i zdrowe? ‒ Oczywiście. ‒ Mój chłopak mówi, że sam je tutaj przywiozłeś. Skinąłem głową. ‒ Trzech moich ludzi ma grypę. Wielu trenerów miało zwyczaj bezpośrednio doglądać załadunku koni, lecz Benjy prawie nigdy tego nie czynił. Jeżeli zauważył coś, co mu się nie podobało, a zdarzało mu się to nader często, wolał krzyczeć na swych ludzi przez okno z pokoju na piętrze domu. Stajenni zmieniali się u niego częściej niż u innych. Chłopak Benjy'ego, który miał jechać z końmi do Sandown, porzucił pracę dzień wcześniej. Benjy zapytał, czy wiem o tym. Przyznałem, że tak. ‒ Więc zrób mi przysługę. Osiodłaj mi konie i chodź z nami na wybieg. Większość trenerów w takiej sytuacji sama oporządziłaby własne wierzchowce, lecz nie Benjy. Jak zauważyłem, nie lubił ich nawet dotykać. Teraz wiedziałem, że pytanie o Freddie'ego Archera było tylko pretekstem, żeby mnie wplątać. Powiedziałem mu, że z przyjemnością zajmę się jego końmi. Niezbyt mijałem się z prawdą. ‒ Świetnie ‒ krzyknął zadowolony. Zrobiłem tak, jak obiecałem, tymczasem on i Dot rozmawiali z właścicielami obu koni. Pierwszy pobiegł przyzwoicie, nic nie 70
zdobywając, a drugi wygrał bieg. Jak zwykle przy takich okazjach, na wybiegu podczas rozkulbaczania zwycięzców przystojna twarz Benjy'ego czerwieniała z rozkoszy. Właściciele poklepywali swego konia. Dot stwierdziła z powagą, że byłby ze mnie dobry stajenny. Uśmiechnąłem się. ‒ Ojej, co ja powiedziałam. ‒ Naprawdę byłbym niezły ‒ przyznałem. W Dot było coś, czego nigdy nie mogłem zrozumieć, jakaś głęboka naturalna powściągliwość. Po piętnastu latach znajomości wiedziałem o niej tyle, ile na początku. Dziwaczne metody treningowe Benjy'ego spowodowane były, jak można się domyślić, tym, że nie musiał w ten sposób zarabiać na życie. Odziedziczył wielomilionową fortunę, której część wydawał na kupno lepszych koni na kontynencie. Zajmowali się nimi inni trenerzy, więc wygrywały bardziej prestiżowe zawody we Francji i we Włoszech niż konie Benjy'ego w Anglii. Benjy'emu, jak wielu innym, opłacało się wystawiać swe konie w zawodach na kontynencie, gdzie pule nagród bywały większe, lecz z wyboru mieszkał w Pixhill i trenował konie innych ludzi, traktując to zajęcie jako hobby, do transportu zaś wynajmował moją firmę, co gwarantowało mu moją przychylność. Wraz z Dot zaprosili mnie na drinka, podwójny dżin dla nich, a tonik dla mnie, bo jedyną rzeczą, której nie mogłem stracić, było prawo jazdy. Benjy powiedział, że ma we Włoszech konia, który nadwerężył sobie ścięgno i ma zamiar go sprowadzić do Pixhill na odpoczynek i rekonwalescencję. ‒ Czy chciałbyś go przywieźć? ‒ Bardzo. ‒ Doskonale. Powiem ci, kiedy. ‒ Poklepał mnie po ramieniu. ‒ Jesteś dobry w swoim fachu. Możemy mu zaufać, prawda, Dot? Dot skinęła głową. ‒ No cóż, dziękuję wam ‒ wymamrotałem. 71
Na takich i podobnych rozmowach szybko minęło mi popołudnie i po ostatnim biegu czekałem na Patricka Venablesa przy sali wagowej. Wreszcie zbliżył się, na pół biegnąc, jak zwykle wciąż gdzieś się spieszył. ‒ Freddie ‒ zaczął. ‒ Powiedziałeś mi wczoraj, że brakuje ci kierowców. Czy ich potrzebujesz? ‒ Trzej mają grypę, a jeden odszedł na dobre. ‒ Mhm. Więc proponuję ci zastępcę. Kogoś, kto potrafi ci pomóc rozwiązać twój problem. Nie okazałem zbytniego entuzjazmu. ‒ Musi znać się na robocie ‒ powiedziałem z powątpiewaniem. ‒ To jest ona. I zobaczysz, że się zna. Załatwiłem, że przyjedzie do Pixhill jutro z samego rana. Pokażesz jej, o co chodzi, a ona zajmie się resztą. Podziękowałem mu bez przekonania. Uśmiechnął się lekko i poradził mi, bym przynajmniej spróbował. ‒ Nic nie stracisz, jak się nie uda. Nie byłem tego taki pewien, lecz skoro poprosiłem go o pomoc, należało ją przyjąć. Ruszył w swoją drogę, rzucając mi przez ramię ostatnią informację: ‒ Dałem jej twój adres. Zniknął, zanim przyszło mi do głowy zapytać, jak ma na imię, lecz nie miało to chyba większego znaczenia. Pocieszałem się, że okaże na tyle zdrowego rozsądku, by pojawić się, zanim pójdę na lunch do Maudie Watermead.
* Nazywała się Nina Young. Pojawiła się u mnie punktualnie o dziewiątej rano, zastając mnie w szlafroku kąpielowym, nie ogolonego i czytającego gazety przy kawie i płatkach. Dzwonek przywołał mnie do drzwi. Otworzyłem, nie bardzo wiedząc, z kim mam do czynienia. 72
Przyjechała czerwonym mercedesem i choć nie należała do najmłodszych, miała na sobie obcisłe dżinsy, białą romantyczną bluzkę z długimi rękawami, wyszywaną afgańską kamizelkę, ciężkie złote łańcuchy i roztaczała wokół siebie zapach drogich perfum. Jej błyszczące czarne włosy nosiły ślady działania znakomitego fryzjera. Wydatne kości policzkowe, długa szyja i spokojne oczy przypominały mi postaci z portretów arystokratycznych przodków, podobnie jak jej struktura kostna. Zupełnie nie odpowiadała memu wyobrażeniu o ciężko pracującym kierowcy koniowozu. ‒ Patrick Venables powiedział mi, żebym przyjechała wcześnie ‒ powiedziała, podając mi dłoń ze starannie pomalowanymi paznokciami. Głos arystokratki wykształconej w najlepszych prywatnych szkołach dla dziewcząt: Roedean-Benenden-St Mary's, Calne, maniery wyssane z mlekiem matki. Z mego egoistycznego, męskiego punktu widzenia jedynym minusem był jej wiek. Odgadłem, że jest już po czterdziestce. ‒ Wejdź ‒ powiedziałem, robiąc jej miejsce z myślą, że przynajmniej pasuje do scenerii, jeżeli nie do sprawy. ‒ Freddie Croft ‒ powiedziała, jakby widząc bohatera z gazet, który nagle ożył. ‒ We własnej osobie. ‒ Zgadza się ‒ przyznałem. ‒ Chcesz kawy? ‒ Nie, dziękuję. Czy dobrze wyczuwam pewną dozę irytacji w twym głosie? ‒ Bynajmniej ‒ powiedziałem. Idąc przodem, pokazałem jej drogę do pokoju gościnnego i zaproponowałem, by usiadła. Wybrała głęboki fotel, skrzyżowała długie nogi, odsłaniając zgrabne łydki nad zapiętymi na sprzączki skórzanymi dobrymi butami. Z torby wykonanej ze skóry równie szlachetnej wyjęła małą książeczkę, którą pomachała w moją stronę. ‒ Prawo jazdy, ważne na samochody ciężarowe ‒ powiedziała. ‒ Prawdziwe. ‒ Nie przysłałby cię tu bez niego. Jak je zrobiłaś? 73
‒ Woziłam myśliwych ‒ powiedziała najzwyczajniej w świecie. ‒ Poza tym swoje konie na pokazy i na zawody. Masz jakieś pytania? Luksusowe samochody bogatych nomadów, do których była przyzwyczajona, miały iście domowe wyposażenie i olbrzymią przestrzeń mieszkalną przed boksami dla koni. Widywałem takie na zawodach w Badminton i Burleigh. Musiała być w tych kręgach bardzo znaną osobą i, jak na moje potrzeby, zbyt wielu ludzi mogło ją zbyt łatwo rozpoznać. ‒ Chyba powinienem cię pamiętać ‒ zagadnąłem. ‒ Chyba nie. Nie ścigałam się. ‒ Ale będziesz musiała umieć znaleźć tory wyścigowe. ‒ Patrick powiedział, że masz jakąś mapę. Pomyślałem, że Patrick postradał zmysły. Przyglądała się mojej twarzy, na której malowały się poważne wątpliwości, z lekkim rozbawieniem. ‒ W moich wozach nie ma żadnych wygód ‒ ostrzegłem ją. ‒ Wersja podstawowa, żadnych lodówek, kuchenek czy łazienek. ‒ Ale mają silniki mercedesa, prawda? Skinąłem głową, zaskoczony. ‒ Jestem dobrym kierowcą. Możesz mi zaufać. ‒ W porządku. ‒ Uwierzyłem jej. Stwierdziłem, że choć jako oficer śledczy ma pewne braki, bardzo potrzebuję dodatkowej pary rąk do moich ciężarówek. Bałem się tylko na myśl o reakcji Harve'a i Joggera. ‒ Cieszę się ‒ powiedziała i po krótkiej pauzie zapytała: ‒ Czy prenumerujesz „Horse and Hound”? Przyniosłem jeszcze nie przeczytany, zeszło tygodniowy numer i podałem jej, przyglądałem się, jak kartkuje pismo do samego końca, gdzie publikowano ogłoszenia. Doszła do strony, na której raz w miesiącu reklamowałem swą firmę: „Croft ‒ transport koni sportowych”, i postukała w kartkę różowym paznokciem. ‒ Patrick pytał, czy to widziałeś. 74
Wziąłem od niej magazyn i przeczytałem ogłoszenie, które wskazała. W ramce, szerokości jednej kolumny widniały proste słowa: Masz kłopoty z transportem? My ci pomożemy. Wykonujemy wszelkie zlecenia.
Czwarta linijka zawierała numer telefonu. Zmarszczyłem brwi. ‒ Tak, widziałem. Od czasu do czasu znajduję je w kolumnie ogłoszeń o transporcie. Uważałem, że jest trochę bez sensu. ‒ Patrick chce, żebym to sprawdziła. ‒ Nikt przy zdrowych zmysłach nie afiszowałby się przecież z przemytem ‒ powątpiewałem. ‒ Niemożliwe. ‒ Dlaczego by nie spróbować? Podałem jej słuchawkę bezprzewodowego telefonu. ‒ Spróbuj. Wystukała numer, słuchała przez chwilę, potem zmarszczyła nos i oddała mi aparat. ‒ Automatyczna sekretarka ‒ powiedziała krótko. ‒ Zostaw numer i nazwisko, to oddzwonią. ‒ Kobieta czy mężczyzna? ‒ Mężczyzna. Spojrzeliśmy na siebie. Nadal nie wydawało mi się, by za tym ogłoszeniem kryły się jakieś nielegalne interesy, lecz powiedziałem: ‒ Może Patrick Venables mógłby wykorzystać swoje wpływy w „Horse and Hound” i dowiedzieć się, skąd pochodzi to ogłoszenie? ‒ Jutro się tym zajmie ‒ powiedziała, kiwając głową. Podszedłem do biurka i spojrzałem na jutrzejszy rozkład kursów. ‒ Dwa wozy pojadą na zawody do Taunton ‒ powiedziałem jej. ‒ Pat, mój kierowca, ma grypę. Możesz pojechać jej ciężarówką. 75
Mieszczą się w niej cztery konie, ale nie powinnaś mieć więcej niż trzy. Możesz jechać za drugim z moich wozów do Taunton, a do odbioru z tej strony poślę z tobą Dave'a. Zna stajnię, z której macie zabrać konie. Potem podrzucisz go do nas, do bazy, i pojedziesz za następnym. ‒ W porządku. ‒ Poza tym byłoby lepiej, gdybyś nie przyjeżdżała tutaj tym mercedesem. Posłała mi lekki uśmiech, czający się w kącikach warg. ‒ Jutro rano mnie nie poznasz. A jak się do ciebie zwracają kierowcy? Proszę pana? Szefie? ‒ Wystarczy Freddie. A ty jak masz na imię? ‒ Nina. Wstała, wysoka i spokojna, w każdym calu przeciwieństwo osoby, której potrzebowałem. Kurs do Taunton będzie jej pierwszym i ostatnim, zwłaszcza gdy zakosztuje zwyczaju mycia samochodu po powrocie do bazy. Uścisnęła mi dłoń ręką pewną i suchą i niespiesznie wyszła. Poszedłem za nią i patrzyłem, jak czerwona maszyna oddala się z charakterystycznym, drogim mercedesowskim pomrukiem. Żadne z nas, jak sobie przypomniałem, nie wspomniało o pieniądzach. Rosie będzie chciała wiedzieć, na ile się z Niną umówiłem. Nawet tajne misje specjalne Klubu Dżokeja nie mogły się odbyć bez wszechobecnej papierkowej roboty. Niedziele w firmie należały zwykle do spokojnych dni, rzadko kiedy nawet połowa składu była w drodze. Nic więc dziwnego, że niedobór kierowców nie dawał się tak bardzo we znaki. Harve, Jogger, Dave i kilku innych mogli sobie wziąć wolne. Większość kierowców lubiła jeździć w soboty i w niedziele, gdyż dostawali wtedy więcej pieniędzy. Trzeba przyznać, że to szczęście taki zespół, bo nie znosili, gdy robota dostawała się w ręce konkurencji, i jeździli nawet w swoje dni 76
wolne, by temu zapobiec. Przepisy dość ostro regulowały rozkład godzin pracy i odpoczynku kierowców, dlatego czasami trudno mi było ich przekonać, że będę miał poważne kłopoty, a nawet mogę stanąć przed sądem, jeślibym zanadto naginał reguły. Podobnie jak większość prac, związanych z wyścigami konnymi, prowadzenie koniowozów było czymś więcej niż sposobem zarabiania na życie, w związku z czym zajmowali się tym tylko prawdziwi zapaleńcy. Wymagano od nich sporej dozy wytrzymałości, pogodnego usposobienia i elastyczności. Brett był dużą pomyłką. Wiadomość o jego odejściu rozeszła się już w naszym światku i przed jedenastą tego ranka zatelefonowało dwóch kandydatów na jego miejsce. Obu odmówiłem. Jeden pracował wcześniej dla zbyt wielu firm, drugi zaś był grubo po sześćdziesiątce, zbyt stary jak na obciążenia fizyczne związane z zawodem i nie rokujący nadziei jako długoterminowa inwestycja. Zatelefonowałem do Harve'a i powiedziałem mu, że przyjąłem tymczasowo kobietę na miejsce Pat, dopóki nie wyzdrowieje. Pojedzie do Taunton, w trasę zaplanowaną dla chorej. ‒ Dobrze ‒ powiedział Harve, niczego nie podejrzewając. Do tej pory tydzień zapowiadał się na mniej pracowity niż ten, który właśnie minął, lecz biorąc pod uwagę okoliczności, nie było to wcale takie złe. Będę mógł pojechać na wyścigi do Cheltenham w charakterze zwykłego widza i przyglądać się, jak jacyś inni szczęściarze wygrywają Złoty Puchar lub łamią sobie kości. Telefon od Jericho Richa wyrwał mnie z niedochodowego nastroju. ‒ Więc sam zawiozłeś moje źrebice do Newmarket, prawda? ‒ krzyknął. ‒ Tak, Jericho. ‒ Trzymałem słuchawkę z dala od ucha. ‒ Chyba wiesz, że byłem u ciebie w biurze. Dobra robota, muszę ci przyznać. 77
Niemożliwe, pomyślałem. Niebo się zawali. ‒ Mam córkę ‒ mówił dalej tym samym, tubalnym głosem. ‒ Tak, wiem, poznaliśmy się na wyścigach. ‒ Kupiła sobie nowego konia. Dała mu jakieś dziwaczne imię i za cholerę nie mogę go sobie przypomnieć. Jest teraz we Francji. Poślij po niego wózek, dobrze? ‒ Z przyjemnością, Jericho. Kiedy i skąd mam go zabrać? ‒ Powie ci, tylko najpierw zadzwoń. Obiecałem jej, że zapłacę za transport, jeśli ty będziesz go wiózł, więc zrobię ci ten zaszczyt ‒ roześmiał się fortissimo, lecz jak na jego możliwości, prawie że pieszczotliwie. ‒ Ale nie posyłaj tego kierowcy. No wiesz, tego, co wziął autostopowicza. ‒ Zwolnił się ‒ zapewniłem go. ‒ Nie powiedziały ci moje dziewczyny? ‒ Ach, tak, coś mi mówiły. ‒ Podyktował mi numer telefonu córki. ‒ Zadzwoń do niej od razu. Kuj żelazo, póki gorące. ‒ Dzięki, Jericho. Zadzwoniłem, jak mi kazał, i zacząłem od szczegółów na temat konia: wiek, płeć, maść, wartość, wszystko dla moich agentów, którzy mieli przygotować całą papierkową robotę i załatwić nocleg dla kierowcy. Odniosłem wrażenie, że jest znacznie bardziej otwarta i mniej kapryśna niż jej ojciec. Prosiła mnie tylko o to, bym jak najprędzej przywiózł zwierzę, bo musi zdążyć z treningiem przed rozpoczęciem sezonu skoków przez przeszkody. Podała mi adres i numer telefonu we Francji i zapytała, czy mógłbym też posłać stajennego do doglądania konia. ‒ Mam kogoś, kto się nada ‒ zaproponowałem. ‒ Zaufany człowiek. ‒ To wspaniale. Prześlij rachunek mojemu ojcu. Powiedziałem, że tak zrobię. Jericho Rich, należy mu oddać sprawiedliwość, płacił bez zwłoki. Zwykle wystawiałem rachunki 78
trenerom za przewóz wszystkich ich koni w danym czasie, a oni z kolei ściągali należność od właścicieli zwierząt, lecz Jericho zawsze nalegał, by faktury wysyłać prosto do niego. Uważał, że trenerzy podadzą mu większą kwotę, niż sami zapłacili. Wszystko to dobrze współgrało z charakterystycznym dla niego zupełnym brakiem zaufania do osób, które dla niego pracowały. Tak, ludzie oskarżali innych o to, co sami robiliby na ich miejscu. Nieuczciwość zaczynała się w domu. Pamiętam, że kiedyś, gdy jeden z jego koni odpadł w eliminacjach, oskarżył mnie o wzięcie łapówki od bukmachera. Powiedziałem mu wtedy bardzo grzecznie, że więcej nie będę dla niego jeździł, a on tydzień później, jakby nigdy nic, zaproponował mi olbrzymie honorarium za dosiadanie jego koni w następnym sezonie. Okazało się to opłacalną transakcją: ja tolerowałem jego wrzaski, a on obdarowywał mnie szczodrze, ilekroć wygrywałem. Stałe utrzymywanie dystansu najlepiej opisywało nasze wzajemne stosunki. Rzuciłem okiem na zegarek i przełączyłem telefon do Isobel, która w niedziele przyjmowała rezerwacje, gdy ja byłem zajęty. Potem ubrałem się i wyszedłem do ogrodu, by nazrywać kwiatów. Był to wynik silnych nalegań mojej siostry i brata, którzy uważali, że od czasu do czasu powinno się złożyć bukiet kwiatów na grobie naszych rodziców. Skoro ja, najmłodsze dziecko, odziedziczyłem rodzinny dom i mieszkam w pobliżu cmentarza, to właśnie ja powinienem zanosić kwiaty na grób. Chodziło im o to, by kwiaty pochodziły z naszego ogrodu. Kupione nie byłyby takie same. W pierwszym tygodniu marca nie miałem zbyt wielkiego wyboru, zerwałem głównie żonkile, choć udało mi się nawet znaleźć kilka krokusów i wczesny hiacynt. Ułożywszy je w bukiet razem z zawsze zielonymi gałązkami cyprysu, zawiozłem na starannie uporządkowany cmentarz na stoku wzgórza, gdzie jakiś czas temu, w dwa lata po sobie, pochowaliśmy naszych rodziców. 79
Prawdę mówiąc, nie miałem nic przeciwko temu. Grób znajdował się wysoko na wzgórzu, z którego widok wynagradzał wszelkie trudy wspinaczki. Skoro na miejscu nie odczuwałem w żaden sposób ich bliskości, zostawiałem te kwiaty jako podziękowanie za moje spokojne, dobre dzieciństwo, ich dar. Oczywiście kwiaty i tak zwiędną. Liczy się sam fakt ich przyniesienia. Lunch u Maudie Watermead zaczął się w ogrodzie, skąpanym w wiosennym słońcu. Jej młodsze dzieci i dzieci gości podskakiwały z zapałem na batucie, starsi zaś grali w tenisa. Nadal było zbyt chłodno, by stać w miejscu, więc marcowe powietrze wpędziło co słabszych duchem z powrotem przez ogrodowe drzwi do bawialni, gdzie czekał na nich trzaskający wesoło ogień na kominku i koktajl szampański pomysłu Maudie, który, oparty na cierpkim wyciągu z ziół, bulgotał zimnymi, różowymi bąbelkami tuż pod brzegami lampek. Ciepło ubrani Benjy i Dot Usher grali w tenisa na twardym korcie ziemnym, kłócąc się ciągle o piłki. Gdy przyszedłem, ktoś rzucił propozycję, by zagrać w miksta. Ze swą partnerką, Dot, przegrywaliśmy większość sporów z Benjym i córką Watermeadow, Tessą. Benjy i Tessa tak dobrze pasowali do siebie, że Dot aż syczała ze złości, ku memu własnemu rozbawieniu, co skończyło się naszą wspólną przegraną. Benjy i Tessa, jako zwycięzcy, w następnej kolejności wyzwali na pojedynek syna Watermeadow, Eda, i siostrę Maudie, Lornę. Oczy Dot iskrzyły się złością, dopóki nie przekonałem jej do pójścia do bawialni, gdzie gości wciąż przybywało, gwar rozmów podniósł się zaś do takiego poziomu, że indywidualne głosy tonęły w zbiorowym szumie. Maudie podała mi lampkę szampana i powitała uśmiechem przyjaznych, niebieskich oczu, które, jak zwykle, sprowadziły na mnie całą chmarę cudzołożnych myśli. Całkowicie świadoma mego dylematu, 80
przez cały czas próbowała przenieść moje uczucia na swą siostrę, Lornę, której, choć podobnej z wyglądu: platynowe włosy, kształtna kibić i nogi aż do ziemi, brakowało w moim odczuciu wszystkiego, prócz atrakcyjności fizycznej. Maudie była pierwsza do zabawy, Lorna zaś wiecznie czymś zmartwiona. Maudie śmiała się uroczo, Lorna natomiast zajmowała się jakimiś ważnymi sprawami. Maudie robiła wspaniałe pieczone ziemniaki, Lorna dbała o linię. W opinii Maudie byłbym znakomitym partnerem dla Lorny, lecz ja nie miałem zamiaru znosić jej humorów ‒ groziło to nudą na krótką metę i katastrofą w dłuższej perspektywie czasu. Ja sam uważałem, że Lorna jest wprost wymarzona dla Bruce'a Farwaya. Znakomity ten człowiek we własnej osobie stał w tej chwili przy kominku z mężem Maudie. Bąbelki w lampce Farwaya były bezbarwne. Zgadłem, że pije wodę mineralną. Maudie spojrzała w ślad za moim wzrokiem i odpowiedziała na moje milczące pytanie. ‒ Michael stwierdził, że skoro doktor najwyraźniej ma zamiar zostać w Pixhill, lepiej od razu go nauczyć, że nie wszyscy jesteśmy prostakami bez wychowania. Uśmiechnąłem się. ‒ Miałby spore kłopoty z lekceważeniem Michaela, to wiem na pewno. ‒ Nie pocieszaj się. Moją uwagę przyciągnęła z kolei kobieta rozmawiająca teraz z Dot ‒ jasnowłosa i niebieskooka, tak jak Maudie. Miała trzydzieści osiem lat, odznaczała się niefrasobliwością. Była leworęczna. Bardzo lubiła grać na fortepianie. ‒ Znasz ją? ‒ spytała Maudie, patrząc w tę samą stronę co ja. ‒ Susan Palmerstone. Przyszła z całą rodziną. Skinąłem głową. ‒ Kiedyś jeździłem na koniach jej ojca. ‒ Naprawdę? Jak łatwo zapomnieć, że byłeś dżokejem. 81
Podobnie jak wiele żon trenerów z Pixhill, Maudie rzadko jeździła na zawody. Poznałem ją tylko dzięki firmie transportowej. Z drugiego końca pokoju Susan Palmerstone spojrzała wreszcie w moim kierunku i zbliżyła się. ‒ Cześć ‒ powiedziała. ‒ Hugo i dzieci są tutaj. ‒ Dzieci widziałem na batucie. ‒ Aha. Maudie, niewiele rozumiejąc z naszej rozmowy, podeszła w stronę Dot. ‒ Nie wiedziałam, że ty też tu będziesz. Nie znamy Watermeadów zbyt dobrze. Powiedziałabym im, że nie możemy przyjść ‒ tłumaczyła Susan. ‒ Nie ma sprawy. Przecież to nie ma żadnego znaczenia. ‒ Nie, ale... Wiesz, ktoś powiedział Hugo, że nie może mieć dziecka z brązowymi oczyma, i zamartwia się tym od tygodni. ‒ Hugo jest rudy i ma zielone oczy. Te geny mogą się okazać słabsze. ‒ Wolałam cię ostrzec. Powoli dostaje na ten temat obsesji. ‒ W porządku. Kolejni goście weszli z ogrodu do pokoju, wśród nich także Hugo Palmerstone, który doglądał dzieci. Przez okno zauważyłem moją córkę, stojącą na trawie z rękami pod boki, otwarcie krytykującą wyczyny na batucie swych braci, prostowłosych blondynów. Cinders, moja własna córka, miała brązowe oczy, ciemne, kręcone włosy, jak moje, i miała dziewięć lat. Ożeniłbym się z Susan. Kochałem ją i przeżyłem załamanie, gdy wybrała Hugo, ale to dawne dzieje. Nic z mego uczucia nie przetrwało do dzisiaj. Trudno mi było nawet sobie przypomnieć, co dokładnie wtedy czułem. Nie chciałem, by dawno zapomniana przeszłość rzucała cień na życie tego dziecka. 82
Susan odeszła ode mnie w chwili, gdy Hugo znalazł się w pokoju, lecz nie dość wcześnie, by nie zauważył, że rozmawia ze mną. Wyraz jego twarzy, gdy zmierzał prosto ku mnie, nie zwiastował niczego dobrego. ‒ Chodź ze mną na zewnątrz ‒ powiedział sucho, zatrzymując się o metr ode mnie. ‒ W tej chwili. Mogłem mu odmówić, lecz pomyślałem sobie, pewnie błędnie, że jeśli nie dam mu okazji powiedzieć tego, co miał zamiar powiedzieć, cała sprawa może się negatywnie odbić na jego rodzinie. Zaparkowałem więc spokojnie moją lampkę szampana i poszedłem za nim na trawnik. ‒ Mógłbym cię zabić ‒ zaczął. Na tę uwagę nie było żadnej sensownej odpowiedzi. Gdy się nie odezwałem, dodał gorzko: ‒ Moja cholerna ciotka otworzyła mi oczy. Eks-dżokej jest ojcem mojego dziecka! Powiedziała, żebym się dobrze przyjrzał, żebym sobie policzył. Cinders urodziła się siedem miesięcy po moim ślubie. ‒ Gdzie ty masz oczy ‒ mówiła. ‒ Ciotka nie wyświadczyła ci dobrej przysługi. Sam to rozumiał, lecz dla niego liczył się w tej chwili tylko jego gniew. ‒ To moja córka ‒ powiedział z naciskiem. Spojrzałem na Cinders, teraz z przejęciem podskakującą wysoko. ‒ Oczywiście ‒ zgodziłem się. ‒ Widziałem, jak się urodziła. Jest moja i kocham ją. Spojrzałem z żalem we wściekłe zielone oczy Hugo. Dyrektor średniego szczebla w londyńskim City, miał temperament tak ognisty jak włosy, z dużą domieszką uczuciowości. Nasz brak podobieństwa do siebie okazał się teraz naturalną barierą, utrudniającą zbliżenie z moją córką. Widziałem jasno, gdybym dał się wciągnąć do walki z nim, zniszczyłbym coś, czego nigdy nie powinno się nawet dotykać. 83
Na przemian ściskał i otwierał pięści, ale jeszcze się kontrolował. ‒ To ty zdobyłeś dziewczynę, której pragnąłem ‒ powiedziałem. ‒ Masz córkę i dwóch synów. Jesteś szczęśliwy. Byłbyś głupi, gdybyś to wszystko zniszczył. I co ci z tego przyjdzie? ‒ Ale ty... ty ‒ wykrztusił z nowym atakiem furii, chcąc, żebym padł trupem na miejscu. ‒ Możesz sobie czuć do mnie, co chcesz, ale nigdy nie mścij się na swojej rodzinie ‒ zakończyłem. Odwróciłem się od niego, prawie pewien, że mnie chwyci od tyłu i uderzy, lecz nie zrobił tego. Trudno mi było jednak oprzeć się wrażeniu, że jeśli znajdzie jakiś sposób, by wyrządzić mi krzywdę, może tego spróbować. Wróciłem do drzwi ogrodowych, Maudie zaś, stojąca przy oknie, zapytała: ‒ O co chodzi? ‒ O nic. ‒ Susan Palmerstone wygląda na przestraszoną. ‒ To prawda, pokłóciliśmy się z Hugo, ale zapomnij o tym. Proszę cię, przedstaw Lornę Bruce'owi Farwayowi i nie sadzaj mnie koło niej na lunchu. ‒ Co? ‒ roześmiała się, a potem zamyśliła. ‒ Jeśli cię posłucham, w zamian za to możesz oderwać Tessę od Benjy'ego Ushera. Nie chcę, żeby z nim flirtowała, a Dot jest już sina ze złości. ‒ Dlaczego ich zaprosiłaś? ‒ Mieszkają przecież obok nas. Zawsze ich zapraszamy. Robiłem, co mogłem, by oderwać jedno od drugiego, lecz bez powodzenia. Tessa do perfekcji opanowała sztukę posyłania innym wiele mówiących uśmiechów i co rusz odwracała się plecami do mnie, żebym nie usłyszał, co mówi do ucha Benjy'emu. Po kilku próbach pozostawiłem Benjy'ego sam na sam ze swą głupotą. Bruce Farway zainteresował się Lorną, śliczną siostrą Maudie, przepełnioną chęcią robienia dobrych uczynków. Susan stała pod rękę 84
z Hugo, radośnie dyskutując z Michaelem o koniach. Splątane nici intryg i wzajemnych powiązań, typowe dla małych wiosek, w których wszyscy zajmowali się prawie tym samym. Zmieniamy partnerów i gramy dalej. Zjedliśmy wspaniałe żeberka z chrupiącymi pieczonymi ziemniakami i deserem lodowym o smaku miodowo-orzechowym, wszystko roboty Maudie. Siedziałem pomiędzy nią a Dot i zachowywałem się przyzwoicie. Młodsze dzieci rozmawiały o królikach w ogrodzie, gdzie miłe te zwierzaki w ciągu zeszłego roku podwoiły swą liczbę. ‒ Kiedyś dostanie je rzeźnik ‒ mruknęła do mnie Maudie ze zmarszczonymi brwiami. ‒ Uciekają i jedzą moje dalie. ‒ Jednego królika brakuje ‒ stwierdziła stanowczo młodsza córka Maudie. ‒ Skąd wiesz? ‒ zapytał Michael. ‒ Jest ich przecież tak dużo. ‒ Bo liczyłam. W zeszłym tygodniu było ich piętnaście, a teraz jest ich tylko czternaście. ‒ Może psy zjadły jednego? ‒ Tatusiu! Lorna opowiadała Bruce'owi Farwayowi o starych koniach, jednej ze swych najnowszych fascynacji w zakresie dobrych uczynków, on zaś słuchał z zainteresowaniem. Nie do wiary. Rozmowa zeszła na Jericho Richa i jego przeprowadzkę ze stajni Michaela. ‒ Niewdzięczny drań ‒ wybuchnęła Maudie. ‒ Po tylu wygranych zawodach! ‒ Nienawidzę go ‒ powiedziała Tessa tak ostro, że zasłużyła sobie na karcące spojrzenie ojca. ‒ Dlaczego? ‒ zapytał. Zacisnęła usta, odmawiając mu odpowiedzi. Buntownicza siedemnastolatka przepełniona była nie sprecyzowanymi pretensjami do 85
życia, a przecież nigdy niczego jej nie brakowało. Najwyraźniej nie wystarczało jej to, co miała. Poza najróżniejszymi objawami wyzywającego zachowania, jak szeptanki z Benjym Usherem czy kwestionowanie poleceń ojca, miała zwyczaj gwałtownie odrzucać głowę, gdy tylko coś jej się nie spodobało. W mojej obecności zdawała się czynić to częściej niż kiedy indziej. Ed, jej brat, dość głupawy szesnastolatek, powiedział nagle: ‒ Jericho Rich chciał się przespać z Tessą, a ona mu dała w pysk i dlatego zabrał swoje konie. W kategorii piorunujących wrażeń jego słowa mogłyby mu przynieść Oskara, bo wszystkie rozmowy przy stole zamarły. Na szczęście milczenie przerwał dzwonek do drzwi. Przyszedł konstabl Sandy Smith. Przepraszająco powiedział Michaelowi, że musi się natychmiast zobaczyć z doktorem Farwayem i Freddiem Croftem. ‒ Co się stało? ‒ zapytał Michael, gdy znaleźliśmy się w holu. ‒ Chodzi o twojego mechanika, Freddie. O Joggera. Właśnie znaleźli go na farmie. Leży w stajni, w kanale przeglądowym. Nie żyje.
Rozdział 4
Jogger miał złamany kark. Staliśmy nad kanałem i patrząc na niego, zwróciliśmy uwagę na nienaturalny kąt wygięcia głowy. ‒ Musiał wpaść ‒ odezwał się Farway, otwarcie stwierdzając to, co każdy z nas uważał za oczywiste. Z drugiej strony kanału Harve spojrzał mi w oczy, najwyraźniej podzielając moje myśli, że aby Jogger przypadkowo wpadł do kanału, musiał być naprawdę bardzo pijany. Ale nawet wtedy założyłbym się, że jego niesamowity instynkt byłby w stanie go uratować. Jakby odgadując moje myśli, albo przynajmniej ich połowę, Sandy Smith westchnął: ‒ Nieźle dał sobie w gaz wczoraj wieczorem w pubie. Wygadywał coś o chłopcach pod ciężarówkami, o jakichś obcych, i tym podobne rzeczy. W końcu zabrałem mu kluczyki do samochodu i zawiozłem do domu. Inaczej musiałbym go przymknąć za pijaństwo. ‒ Czy powiadomił pan jego żonę? ‒ zapytał Bruce Farway z gorliwością, która była cokolwiek nie na miejscu. ‒ Nie był żonaty ‒ odparł Sandy. ‒ Nie miał w ogóle żadnych bliskich ‒ dodałem. ‒ Mam spis krewnych wszystkich moich pracowników, a on nie miał nikogo. Farway wzruszył ramionami, zszedł po metalowych stopniach drabiny, przykręconej do ścianki kanału, i profesjonalnie przykucnął nad wygiętym ciałem, lekko dotykając szyi Joggera. Potem wyprostował się, skinął głową i zameldował mi prawie oskarżycielskim tonem: ‒ Tak, ten też nie żyje. 87
Wydawał się sugerować, że dwa ciała znalezione u mnie to trochę za dużo. Michael Watermead, który z nami opuścił lunch, by mi towarzyszyć w drodze ku kolejnej katastrofie na farmie, zapytał ciekawie: ‒ Co to znaczy „też”? ‒ Autostopowicz ‒ powiedziałem krótko. ‒ We czwartek. ‒ Ach tak, oczywiście. Zapomniałem. Po odwiezieniu dwulatków Jericho Richa. ‒ Wspomnienie tego człowieka wywołało grymas na szlachetnych rysach twarzy Michaela. Najwyraźniej jeszcze nie przemyślał, nie przetrawił rewelacji swego syna, Eddiego. Jak się domyślałem, Michaela przywiodła na miejsce mieszanina zwykłej, niezdrowej ciekawości, chęci wsparcia przyjaciela w potrzebie i typowego dla arystokratów poczucia odpowiedzialności za miejscową wspólnotę, które sprawiało, że wiele wymiarów życia na angielskiej wsi pozostawało wciąż w granicach zdrowego rozsądku. Jego obecność dodawała też powagi całej procedurze, czego każdemu z nas z osobna ‒ Harve'owi, Sandy'emu i Farwayowi ‒ mogło nie dostawać. ‒ Jak długo nie żyje? ‒ spytałem. ‒ To znaczy... parę godzin? Wczoraj w nocy? ‒ Jest już dość zimny ‒ powiedział z wahaniem w głosie Bruce Farway. ‒ Ale powiedziałbym, że zmarł późnym rankiem. Zrozumieliśmy, że bliższe określenie pory śmierci jest teraz niemożliwe. W kanale, jak wszędzie, było zimno. Lekarz wyszedł z kanału i zaproponował, by Sandy wezwał specjalistów. ‒ A co ze zdjęciami? ‒ zapytałem. ‒ Mam w biurze aparat. Wszyscy z powagą przyjęli moją propozycję. Szybkim krokiem przeciąłem podwórze, otworzyłem biuro, zabrałem mego Nikona i wróciłem do stajni. Pozostali znajdowali się tam, gdzie ich zostawiłem, wokół kanału, spoglądając na nieprzeniknioną twarz Joggera. 88
Chociaż przez okno wychodzące na podwórze wpadało do środka sporo dziennego światła, zawsze musieliśmy korzystać z dodatkowego oświetlenia, by można było normalnie pracować. Jarzeniówki pod sufitem też się świeciły, lecz wszystkie zdjęcia wykonałem z lampą błyskową, robiąc kilka ujęć z brzegu kanału i kilka innych z samego kanału, tuż obok mego biednego mechanika. Jednak nie dotknąłem go, choć nachyliłem się, żeby sfotografować jego głowę. Leżał w kącie między poczerniałym od oleju dnem kanału i chropowatą zatłuszczoną smarem ścianą. Wydawał się wpatrywać w ścianę, znajdującą się o sześć cali od jego nosa. Miał otwarte oczy, jak to się zdarza przy nagłej śmierci. W półotwartych ustach widniały żółte, nierówne zęby. Miał na sobie stary wojskowy sweter, wybrudzone spodnie i stare, popękane buty. Z zaskoczeniem stwierdziłem, że nadal czuć od niego olej i ziemię, a nie śmierć. Kanał miał pięć stóp głębokości. Gdy się wyprostowałem, w polu mego bezpośredniego widzenia znajdowały się łydki Sandy'ego, Harve'a i Michaela. Bruce Farway stał za mną. Przez straszną chwilę jakiś prymitywny instynkt ostrzegł mnie, żebym nie stał tak z szyją narażoną na niespodziewany cios, więc zaraz schowałem się z powrotem w kanale, lecz odwróciwszy się szybko, ujrzałem, że Farway niegroźnie pisze coś w swym notesiku, i poczułem się głupio. Wyszedłem z kanału i spytałem Harve'a, jak to się stało, że znalazł Joggera właśnie o tej porze. ‒ Nie wiem ‒ Harve wzruszył ramionami. ‒ Po prostu kręciłem się, jak zwykle, po placu. Wszystkie samochody, które miały dziś trasy, już wyjechały. Byłem tu wcześniej, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. A potem, tak dla zabicia czasu do lunchu, wróciłem tu znowu. Skinąłem głową ze zrozumieniem. Harve bez przerwy był na nogach, zawsze w ruchu. ‒ Wtedy zauważyłem światło w stajni ‒ mówił dalej Harve. ‒ Pomyślałem, że mógłbym zaoszczędzić trochę prądu, więc wszedłem, 89
bo przypomniałem sobie, że nie widziałem, żeby wcześniej ktoś tu wchodził. Nikt stąd niczego nie potrzebował. Nie przejmowałem się, widzisz, bo wpadłem tylko, żeby się rozejrzeć i, jak powiedziałem, żeby zgasić światła ‒ przerwał. ‒ Nie pytajcie, dlaczego podszedłem do kanału. Nie wiem. Po prostu podszedłem. Kanał znajdował się dość daleko od wejścia, po drugiej stronie stajni, właśnie dlatego, żeby ludzie nie wpadli przez nieuwagę. Wielkie, odsuwane drzwi na rolkach umożliwiały najazd ciężarówką wprost na kanał. Mniejsze drzwi od strony podwórza, z którego korzystali piesi, otwierały się na część warsztatową, a narzędzia trzymaliśmy obok, w sporym magazynku, do którego drzwi znajdowały się w kącie. ‒ Myślisz, że Jogger leżał tu przez cały czas, gdy kierowcy przychodzili i wyjeżdżali samochodami? ‒ zapytałem. ‒ Nie wiem ‒ Harve zmartwił się. ‒ Możliwe. Aż ciarki człowieka przechodzą, nie? ‒ Sekcja zwłok wykaże, co, Bruce? ‒ powiedział Michael, Bruce zaś, lekko się pusząc, gdy usłyszał swe imię, przyznał, że wszelkie domysły można by spokojnie odłożyć na tę właśnie okazję. Michael złapał rozbawione spojrzenie, jakie rzuciłem w jego kierunku, i mrugnął do mnie lekko. Jak widać, czynił postępy w zdobywaniu sympatii doktora. Farway wraz z Sandym wyjęli swe telefony komórkowe i wezwali właściwe swym zawodom posiłki. Michael zapytał, czy może skorzystać z telefonu w moim biurze. Powiedziałem mu, że jest otwarte. Poszedł tam sam, gdy zaś weszliśmy do biura obaj z Harve'em, byłem zmartwiony i niepewny, Michael rozmawiał z telefonu Isobel, pierwszego, na jaki się natknął: ‒ Szkoda biednego Freddiego. Bez wątpienia wypadek. Teraz muszę już iść. Do zobaczenia. Odłożył słuchawkę, podziękował i pożegnał się, uśmiechając się 90
łagodnie, zadowolony, że osobiście nie będzie miał żadnych nieprzyjemności z powodu śmierci Joggera. ‒ Co o tym myślisz? ‒ zapytał mnie Harve, gdy dotarliśmy do naszego ustronia i zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby to wszystko rozważyć. ‒ Uważasz, że rzeczywiście wpadł do środka? ‒ odpowiedziałem pytaniem. ‒ Nie chcę nawet myśleć o niczym innym. ‒ Ani ja ‒ zgodziłem się. ‒ Ale jeżeli nie wpadł... ‒ pozostawił niedopowiedziane zdanie, a ja nie ośmieliłem się dokończyć. ‒ Kto był wieczorem w pubie z Joggerem? Harve zaczął automatycznie wyliczać: ‒ Oczywiście Sandy, Dave też, jak zwykle... Ja nie miałem wczoraj czasu... ‒ przerwał, tknięty nagłą myślą. ‒ Sądzisz, że ktoś, kto był w pubie i słyszał, jak mówi o obcych pod ciężarówkami potem go...? Niemożliwe... nie... Potrząsnąłem przecząco głową, chociaż, jak można było nie snuć domysłów? ‒ Zaczekamy na opinię biegłego ‒ powiedziałem. ‒ Jeśli uznają, że pośliznął się na plamie oleju i uderzył szyją w krawędź kanału, co jest całkiem możliwe, wtedy postanowimy, co robić dalej. ‒ Ale kaseta pod samochodem była pusta ‒ upierał się Harve. ‒ Nikt nie zabiłby Joggera tylko dlatego, że znalazł pustą metalową skrzynkę. Nie zrobiliby tego. To niemożliwe. ‒ Nie ‒ przyznałem. Harve spojrzał zmartwionym wzrokiem na rząd milczących ciężarówek. ‒ Kiedy go znalazłem, poszedłem do domu i zatelefonowałem od razu na twój numer domowy, ale odezwała się automatyczna sekretarka, jak zawsze, kiedy ma cię nie być przez godzinę albo dwie ‒ powiedział Harve. ‒ Ale nie mogłem już dłużej czekać, więc zatelefonowałem po Sandy'ego. Dobrze zrobiłem? 91
‒ Nie mogłeś inaczej postąpić. ‒ Nie wiedzieliśmy, gdzie jesteś. Wreszcie zadzwoniliśmy do Isobel, a ona nam powiedziała, że możesz być u Watermeadów, bo Nigel wspomniał jej, że ich córka pomyliła pory odjazdów. Chyba Tessa mu o tym powiedziała. Więc Sandy obiecał, że wpadnie po ciebie. Skinąłem głową ze zrozumieniem, ale i ze zdumieniem. Zaiste, wieści rozchodziły się po Pixhill lotem błyskawicy. Harve zaczął okazywać zniecierpliwienie, co, dzięki naszej długiej znajomości, bez trudu przypisałem nurtującym go wątpliwościom, czy powinien mi opowiedzieć o czymś, czego może nie zechcę usłyszeć. ‒ Mów ‒ powiedziałem z rezygnacją. ‒ Wiesz... Nigel powiedział, że Tessa chciała z nim pojechać do Newmarket, razem z klaczami. Po prostu wsiadła do samochodu gotowa do drogi. ‒ Mam nadzieję, że jej nie zabrał. ‒ Nie, ale był wyraźnie zakłopotany. To znaczy, z jednej strony ty groziłeś, że zwolnisz każdego kierowcę, który podrzuca autostopowiczów, a z drugiej ‒ córka trenera chce się przejechać ‒ zawahał się przez moment. ‒ Ta dziewczyna jest już prawie dorosła, a z Nigela jest kawał chłopa, jak mówi moja żona. Nie zrozum mnie źle, ale wolałem, żebyś wiedział. ‒ Jestem ci wdzięczny ‒ powiedziałem zgodnie z prawdą. ‒ Takich kłopotów nam nie trzeba. Nie zamierzam stracić zamówień Michaela Watermeada tylko dlatego, że jego córce spodobał się jeden z naszych kierowców. Lepiej nie posyłajmy tam więcej Nigela. Rzecz jasna, Michael wolał Lewisa, lecz bardzo często koni Watermeada było za dużo na jeden wóz. Fakt, że nie mogłem posłać do niego Nigela, drastycznie zmniejszał moje pole manewru. Harve zasugerował, żeby Pat jeździła dodatkowo dla Watermeada, Nigela zaś związać z Marigold English. Dodał, że będą się nawzajem 92
denerwować, z dobrym wynikiem dla obu stron. Wkrótce wśliznął się przez bramę samochód policyjny, przywożąc inspektorów z wydziału kryminalnego i lekarza sądowego. Harve i ja poszliśmy do stajni, gdzie Sandy pokazywał ciało Joggera swym ubranym po cywilnemu kolegom, a Bruce Farway z powagą rozmawiał ze swym policyjnym odpowiednikiem. Policyjny fotograf zrobił oficjalne zdjęcia, których ujęcia dokładnie odpowiadały moim. Harve złożył zeznanie, które potem odczytano mu dziwnie brzmiącą urzędową angielszczyzną, jaką cechowały się tego typu dokumenty. Harve podpisał się, choć słowa zeznania nie były jego własnymi. Potem Farway, Sandy i ja potwierdziliśmy, że ciało znajduje się w takiej samej pozycji, jak je zastaliśmy na początku, i że nic nie zostało zmienione w jego otoczeniu. Koledzy po fachu Sandy'ego, zupełnie bezosobowi, zachowywali się jak automaty. Oznajmili nam, że wszystkie wypadki śmiertelne objęte są szczegółowym śledztwem i że bez wątpienia jutro nastąpi kolejna seria przesłuchań. Ten sam czarny karawan, który zabrał ciało Kevina Keitha Ogdena, lub bardzo do niego podobny, zajechał na parking i wkrótce kolejne ciało odjechało z mego terytorium, przykryte płótnem i umocowane pasami w metalowej trumnie. Policja z powagą ruszyła za karawanem. Farway, Sandy i ja patrzyliśmy, jak odjeżdżają. Odetchnąłem z ulgą. ‒ Bardzo to wszystko smutne ‒ powiedział z pewnym ożywieniem Farway, którego najmniej ze wszystkich obchodziła ta sprawa. ‒ Miejscowy chłopak ‒ skinął głową Sandy. Dosyć skromnie jak na epitafium, pomyślałem. ‒ Sandy, czyim autem odwoziłeś Joggera do domu wczoraj wieczorem: twoim czy jego? ‒ zapytałem. ‒ Wczoraj? Moim. Ten jego stary wrak będzie pewnie jeszcze pod pubem. 93
‒ Ten stary wrak należy do mnie ‒ powiedziałem. ‒ Wpadnę po niego później. Masz kluczyki? Jak się okazało, zabrał je do domu dla bezpieczeństwa. Po chwili z westchnieniem ulgi odjechał, by uratować resztki wolnej niedzieli. W ślad za nim ruszył Bruce Farway, skinąwszy chłodno głową na pożegnanie. Nie okazywał mi zbytniego szacunku, jaki żywił dla Michaela czy lekarza policyjnego. Harve wrócił do domu na długo odkładany lunch, ja zaś kręciłem się po stajni, spoglądając w pusty teraz kanał i sprawdzając, czy wszystkie narzędzia w warsztacie znajdują się na swoim miejscu. Magazynek był pomieszczeniem bez okien, dość sporych rozmiarów, gdyż mierzył dziesięć stóp na dwadzieścia. Otworzyłem drzwi, włączyłem światło i ogarnąłem spojrzeniem królestwo Joggera: komplet podnośników hydraulicznych do pracy w trudnych warunkach, pełny zestaw różnych kluczy, opatrzone naklejkami skrzynki z częściami zamiennymi do samochodów, grube zwoje kabli, łańcuchy, puszki z olejem, beczki ze smarem oraz komplet nowych opon Michelina, czekających na założenie. Podłoga była brudna, lecz wszystkie narzędzia czyste, co było typowe dla Joggera. O ile mogłem się zorientować, nic nie zakłócało wzorowego porządku panującego w warsztacie. Ostro kontrastowała z nim ciężarówka Joggera, w której panował nieopisany bałagan, a jednak potrafił on bezbłędnie wyłowić właśnie te narzędzia, których akurat potrzebował. Wyłączyłem światło, zamknąłem magazynek na klucz i wyszedłem, mijając długi, zbity z grubych desek stół, na którym nie znajdowało się absolutnie nic oprócz przymocowanych na stałe dwóch imadeł, dużego i małego. Ani śladu żadnych porzuconych narzędzi. Nic, o co mógł się potknąć mężczyzna, bez względu na to, jak bardzo był pijany. Przygnębiony wyszedłem ze stajni, zgasiwszy światła, lecz jak zwykle nie zamknąłem drzwi na podwórze. Bez przesady, pomyślałem. Narzędzia są zamknięte na klucz, brama tak samo. Troska o 94
bezpieczeństwo firmy łatwo może przerodzić się w obsesję, poza tym zamki chronią tylko przed złodziejami, nie przed przemytnikami. Przed śmiercią też nie. Z bólem omijałem to słowo. Nie mogłem uwierzyć. Nie chciałem w to uwierzyć. To przecież nie mogło się zdarzyć. Nie Joggerowi. Nie z powodu pustej kasety i dwóch probówek. Nie dlatego, że wlewał w siebie ogromne ilości alkoholu. Miałem uczucie, że zbyt pochopnie wyciągam wnioski. Zaczekam na wyniki sekcji. Usiadłem w biurze, myśląc o Joggerze, nie o jego śmierci, lecz o człowieku, takim, jakim był. Samotnik, stary żołnierz, wojskowy kierowca, dla którego jedyną wyprawą wojenną była granica Irlandii Północnej. Prawie nigdy o tym nie wspominał, chociaż w czasie wykonywania jednego z zadań jego koledzy, jadący w samochodzie przed nim, wylecieli w powietrze. Jego usługi trafiły mi się jak meble czy inne części nieruchomego majątku, razem z farmą i samochodami, wynik transakcji, która najwyraźniej odpowiadała mu, ja zaś wkrótce zorientowałem się, jakie mam szczęście. Gdzie mógłbym znaleźć kogoś tak dobrze znającego się na rzeczy, tak mało wymagającego i tyle serca wkładającego w swą pracę? Brakowało mi go jako człowieka, bez związku z firmą. Było mi żal, że odszedł człowiek. Na swój sposób żył pełnią życia, nie potrzebował tego, czego w opinii innych mu brakowało. Nikt nie ma prawa narzucać innym własnego pojęcia szczęśliwego życia.
* Chwilę później, gdy popołudnie stawało się z wolna zmierzchem, poszedłem do domu Sandy'ego i odebrałem kluczyki do samochodu Joggera. Wydał mi je bez słowa. Podpisałem tylko rewers, bo Sandy 95
wiedział, że samochód należał do mnie. Nie podejrzewał chyba, że reszta kluczy na kółku też może należeć do Joggera. Wstąpiłem do ulubionego pubu Joggera i od razu rzucił mi się w oczy samochód na parkingu. Z początku nie zauważyłem nic szczególnego, lecz gdy podszedłem bliżej, dostrzegłem, że tylne drzwi są uchylone i w środku, na miejscu, gdzie powinien być wózek i stos narzędzi w wielkiej skrzyni z czerwonego plastiku, nie było nic oprócz rdzawego pyłu na gołej metalowej podłodze. Westchnąłem. Cały pub widział, jak Sandy zabiera Joggera do domu, zostawiając cały samochód najróżniejszych rzeczy, które mogły się komuś przydać. Chyba powinienem się cieszyć, że samochód też nie odjechał i że miał nadal opony, koła, benzynę w baku i silnik. Podjechałem nim kawałek do mieszkania Joggera, o którym dotąd wiedziałem tylko tyle, że wygląda jak rozlatujący się garaż z nadbudowanym piętrem. W bliżej nie określonej przeszłości mieszkał tam szofer właściciela niewielkiego pałacyku, chociaż dom, który obsługiwał, dawno już zniknął z powierzchni ziemi. Informując mnie na bieżąco, Jogger prowadził regularną wojnę z dobrymi ludźmi w miejscowych władzach, którzy koniecznie chcieli uznać budynek za nie nadającą się do zamieszkania ruderę. Jogger zaś utrzymywał z całą stanowczością, że jego dom wygląda tak jak zawsze, zmieniły się tylko poglądy władz. Z tego punktu widzenia można było nawet bronić jaskini, lecz tyleż niezłomny, co nielogiczny upór Joggera sprawiał, jak dotąd, że był stroną zwycięską w potyczkach z władzami. Zostawiwszy samochód na zewnątrz, z trudnością otworzyłem jedno ze starych, niemiłosiernie skrzypiących skrzydeł drzwi i wpuściłem do garażu trochę światła ulicznej latarni, na tyle, bym mógł dostrzec pustą przestrzeń w środku. Droga do jego mieszkania, jak mówił, wiodła przez garaż i dalej w górę, po wąskich schodach przy tylnej ścianie. Znalazłem tam cienkie drzwi, które poddały się od 96
razu, gdy spróbowałem nacisnąć klamkę. Nie trzeba kluczy. Znalazłem wyłącznik światła, przekręciłem go i po raz pierwszy wkroczyłem w prywatny świat Joggera, czując, że wtargnąłem tam wbrew jego woli, lecz także świadom, że on sam chciałby, żeby ktoś poszedł tam i ostatni raz rzucił okiem na wszystko, chroniąc jego dom przed świętokradztwem późniejszych wizyt. Mieszkanie Joggera zastałem w takim stanie, w jakim je pozostawił. Panował w nim bałagan z pewnością nie tknięty przez człowieka, który ukradł mu narzędzia. Zarabiał bardzo dobrze przez wiele lat, lecz najwyraźniej z wyboru żył tak, jakby bieda nie przestawała zaglądać mu w oczy. Wysiedziane krzesło nakryte było starym brudnym obrusem, stół przykrywała gazeta, podłogę zaś tanie linoleum. Wojsko mogło go kiedyś zmusić do czyszczenia śliną butów na wysoki połysk, lecz jedynie w pracy można było zaobserwować, że trening przeważa nad tym, co, jak się domyślałem, było sposobem życia znanym mu z dzieciństwa. Po prostu tutaj czuł się wygodnie, jak w swych popękanych starych butach. Nie było kuchni, jedynie kilka kubków i talerzy stało na blacie komody obok cukru, herbaty, mleka w proszku i paczuszek ciastek. Szuflada, którą otwarłem, odsłoniła stos pomiętych, starych ciuchów. Ubranie i koszula, których używał do jazdy, wisiały na wieszaku po wewnętrznej stronie drzwi. Łóżko, a właściwie mówiąc kanapa z plątaniną koców w kolorze khaki, było nie zasłane we właściwym sensie tego słowa. Nie można było stwierdzić, czy spał w nim poprzedniej nocy, czy nie. Po chwili dotarło do mnie, że jest tam cieplej niż na zewnątrz, i odnalazłem pierwszą oznakę luksusu: mały grzejnik konwektorowy, który z powodzeniem hamował zapędy zimnej aury. Był tam też kolorowy telewizor, trzy skrzynki piwa, błyszczący, elektryczny czajnik i telefon. Pod jedną ścianą leżał stos pornograficznych czasopism ‒ możliwe, że kupował po jednym numerze na tydzień przez 97
kilka lat. W pudełku po butach na półce znalazłem jego akt urodzenia, papiery z wojska oraz książeczkę towarzystwa budowlanego. Wysokość jego oszczędności sprawiła, że uniosłem brwi ze zdumienia. Teraz wiedziałem, na co przeznaczał swoją pensję. Pozostawiłem jego papiery na miejscu i zajrzałem do maleńkiej łazienki, która wyglądała tak, jak się spodziewałem. Niezupełnie zadbana, lecz nie odrażająca, usiana jednorazowymi maszynkami do golenia i szczątkami szczerbatych grzebieni. Zostawiłem wszystko tak, jak zastałem, także działający grzejnik. Całe mieszkanie nadal przesiąknięte było zapachem Joggera: mieszaniny oleju, ziemi i pyłu. Dopóki jego zapach pozostanie, on sam też nie zniknie. Lecz niedługo ‒ władze skorzystają z okazji i wszystko wyburzą. Zamknąłem drzwi wejściowe na klucz, także drzwi do garażu i odprowadziłem ciężarówkę na farmę, zastanawiając się, dlaczego Jogger udał się do stajni bez swego samochodu i bez kluczyków... i kiedy... i jak... i z kim? Na biurku Isobel leżała karta drogowa Joggera, gotowa do wpisywania danych do komputera. Zabrałem ją do swego gabinetu i usiadłem, zagłębiając się w lekturę. Same fakty z podróży. Żadnych komentarzy ani ozdobników. Zabrał cztery konie ze stajni w Pixhill i zawiózł je autostradą M4 na konkurs skoków przez przeszkody w Chepstow. Czas wyjazdu z bazy, czas odbioru koni, czas przyjazdu, czas wyjazdu z zawodów, czas zdania koni w stajni, powrót do bazy. Zużycie oleju napędowego w litrach. Odnotowane wskazania licznika kilometrów. Mycie samochodu. Całkowita liczba przepracowanych godzin. Liczba godzin spędzonych za kierownicą. I ani słowa o obcych ani o pijawkach. Przygnębiony odłożyłem dokument Joggera na biurko Isobel i stwierdziłem, że nic pożytecznego już nie wymyślę. Cztery wozy były nadal na trasie, nie licząc jednego we Francji i jednego w 98
Irlandii, lecz Harve poradzi sobie z nimi, kiedy wrócą. I tak da mi znać, jeśli coś się wydarzy. Ziewnąłem, zamknąłem biura i poszedłem do domu. Ożywiony najlepszym z produktów Szkocji, siedziałem w swoim fotelu obrotowym i przewinąłem kasetę z automatycznej sekretarki, zainstalowanej na mej prywatnej linii. Telefon firmy przełączyłem do Isobel, która w razie czego będzie przyjmować zamówienia, lecz prywatne telefony odbierałem pod zupełnie innym numerem. W niedzielę włączyłem automatyczną sekretarkę, gdy poszedłem na górę do łazienki wziąć prysznic, i nie wyłączałem jej, gdy poszedłem ścinać kwiaty, a potem zawiozłem je na cmentarz. Tak samo, gdy poszedłem na lunch do Watermeadów. Dopiero teraz przypomniałem sobie o niej. Taśma przewijała się pracowicie na początek. Nacisnąłem przycisk odtwarzania i o mało nie spadłem z fotela. Pierwszym głosem, który usłyszałem, był chrapliwy, spokojny, nie obawiający się niczego głos Joggera, ze znajomym akcentem londyńskiego cockneya. ‒ Nienawidzę tej cholernej maszyny ‒ powiedział. ‒ Gdzie cię poniosło, Freddie? Ktoś gwizdnął mi auto. Nie ma go w garażu, jakaś złota rączka podprowadziła mi go, jak ciąłem komara. Lepiej powiedz Sandy'emu... Nie, zaczekaj... ‒ przerwał na chwilę, a potem, z pewnym zakłopotaniem mówił dalej: ‒ Wiesz co, Freddie, zapomnij o tym. Wiem, gdzie jest. Przy źródełku. Skasuj to, dobra? Rozłączył się, lecz następna wiadomość również pochodziła od Joggera. ‒ Przypomniałem sobie, co z autem. Sandy ma kluczyki. Skoczę najpierw na farmę, a potem wezmę je od niego. Poza tym, chciałem ci powiedzieć, żebyś sobie powąchał za skoczkiem. W zeszłym roku znalazłem jednego w kanale. Nieżywy, cały oblazł, a Polak miał w lecie, w zeszłym roku takie same rybki na koniu. Ten koń potem padł. Co o tym myślisz? Koniec nagrania, a ja nie miałem pojęcia, o czym właściwie mówi. 99
Skoczek w kanale! Do tego martwy, tak jak on. Biedny, stary Jogger, nawet po śmierci zostawił mi zagadkę. Dlaczego nigdy nie mógł niczego powiedzieć wprost? Wcześniej jego skłonność do gier słownych nie miała znaczenia, lecz teraz doprowadzała mnie do prawdziwej pasji. „Gwizdnąć” i „podprowadzić” oznaczało „ukraść”, „złota rączka” oznaczała „złodzieja”, a „powąchać” pochodziło od „węszyć”, czyli „przyglądać się” albo „śledzić”. Wszystkie te słowa były w powszechnym użyciu, na stałe weszły do języka. Ale „skoczek”, „oblazł” i „Polak”? Potrzebowałem dobrego słownika rymowanego slangu i postanowiłem z samego rana kupić sobie taki. Włączyłem automatyczną sekretarkę około jedenastej rano. Jogger jeszcze wtedy żył. Skoro był już zimny, gdy znalazł go Harve, musiał umrzeć niedługo po tym telefonie. Siedziałem spoglądając na maszynę, jakby w jakiś sposób mogła mi przywrócić do życia mechanika. Gdybym mógł z nim wtedy porozmawiać, może żyłby do dziś. Nie usłyszałem brzęczenia telefonu, gdy myłem się pod prysznicem ani kiedy goliłem się maszynką elektryczną. Może właśnie wtedy dzwonił, ale dlaczego nie zauważyłem lampki, sygnalizującej nagraną wiadomość? Drugi raz spróbował, gdy wyszedłem po kwiaty i pojechałem na cmentarz. Minąłem się z nim nie więcej niż o kilka sekund. Głęboko zasmucony, przesłuchałem resztę kasety z pozostałymi wiadomościami i odpowiadając na telefony, powiedziałem jednej czy dwóm osobom o śmierci Joggera. Cała wioska i tak będzie o tym wiedzieć przed kolacją. O siódmej trzydzieści następnego ranka, po niespokojnie spędzonej nocy, byłem na farmie, rozmawiając z kierowcami, którzy zabierali konie wyścigowe do Southwell, na północny wschód od Nottingham. Znajdował się tam bardzo dobry, wielosezonowy tor, jeden z najbardziej popularnych w światku hodowców i trenerów koni 100
wyścigowych. Jego nawierzchnia nie pękała, nie zamarzała ani nie namiękała jak darń podczas zmiennych warunków pogodowych. Jedynym minusem, jeżeli chodzi o trenerów z Pixhill, była odległość ‒ prawie sto pięćdziesiąt mil od domu. Jeśli zaś o mnie chodzi, większa odległość oznaczała większe wpływy. Było to chyba najdalsze miejsce, do którego moje wozy mogły obrócić w jeden dzień. Podróż tam oznaczała wczesne wyjazdy i późne bardzo powroty. W trasy do dalej położonych miejscowości kierowcy wyruszali ze zmiennikami lub robili sobie przerwy. W poniedziałek sześć wozów jechało na wyścigi, dwa zabierały ciężarne klacze, dwa przebywały za granicą, a cztery stały na miejscu, biorąc pod uwagę brak kierowców spowodowany szalejącą grypą, nie było to znów takie złe. Stałem i rozglądałem się właśnie po podwórzu, gdy przez bramę wjechał prowadzony przez kobietę mały ford, który dość dawno temu opuścił salon samochodowy. Zatrzymał się koło biura. Wysiadła zeń wysoka, szczupła kobieta, z włosami zawiązanymi z tyłu głowy w niechlujny koński ogon. Miała na sobie dżinsy i puchową kurtkę. Żadnego makijażu, nie malowane paznokcie, żadnych pretensji do młodości. Przybyła tak, jak zapowiedziała, zmieniona nie do poznania. Podszedłem do niej. ‒ Nina? ‒ zapytałem. ‒ Przyjechałam dość wcześnie. ‒ Uśmiechnęła się na powitanie. ‒ To nawet dobrze. Przedstawię cię pozostałym kierowcom, ale najpierw opowiem ci, co się wydarzyło. Gdy usłyszała o znalezieniu ciała Joggera, natychmiast zapytała, czy powiadomiłem o tym Patricka Venablesa. ‒ Jeszcze nie ‒ odparłem. ‒ Ja to zrobię. Zadzwonię do niego do domu ‒ zaofiarowała się. Zabrałem ją do mego gabinetu i przysłuchiwałem się rozmowie. 101
‒ Równie dobrze mógł to być wypadek ‒ powiedziała swemu szefowi. ‒ Przynajmniej Freddie ma taką nadzieję. Sprawę prowadzi miejscowa policja. Co mam zrobić? Słuchała przez chwilę, powtórzyła parę razy „tak”, potem podała mi słuchawkę ze słowami: ‒ Patrick chce z tobą rozmawiać. ‒ Freddie Croft przy telefonie ‒ przedstawiłem się. ‒ Ustalmy najpierw parę szczegółów, dobrze? Nie żyje ten kierowca, który znalazł puste pojemniki pod ciężarówkami, zgadza się? ‒ Tak. Mój mechanik. ‒ Poza nami dwoma, kto wie, że je znalazł? ‒ Każdy, kto słyszał, jak opowiadał o tym po kilku piwach w pubie w Pixhill i rozumie slangowe gry słów. ‒ Gdy zaklął soczyście, wyjaśniłem mu językowe zwyczaje Joggera. Miejscowy policjant słyszał, co mówi, ale też nie wszystko zrozumiał. Jednak ktoś, kto wie, że pojemniki tam są, zrozumiałby wszystko. Chłopcy pod ciężarówkami. Miał na myśli obcych. Jasne jak słońce. ‒ Masz rację ‒ przyznał Patrick Venables. ‒ Kto jeszcze był w pubie? ‒ Pub jest dosyć popularnym miejscem w wiosce. Zapytam właściciela i obiecam, że postawię piwo każdemu, kto był tam w sobotę wieczorem, gdy Jogger odwiedził go po raz ostatni. Coś jak wieczór wspomnień. ‒ Nie zaszkodzi ‒ powiedział z rozbawieniem w głosie. ‒ Poza tym wybadam policję, co oni myślą. Śmierć Joggera może być tylko nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności. ‒ Mam taką nadzieję ‒ powiedziałem z przekonaniem. Patrick chciał znów rozmawiać z Niną, która powtórzyła „tak” jeszcze kilka razy, po czym zakończyła słowami: „do widzenia, Patrick”. ‒ Chce, żebym do niego później zadzwoniła. I kazał ci uważać w pubie. 102
Powiedziałem jej o ostatniej wiadomości Joggera, nagranej na sekretarce. Obiecałem, że spiszę ją dla niej słowo po słowie, ale ostrzegłem, że nic z niej nie rozumiem. ‒ Sam sobie tworzył różne rymy, których nikt wcześniej nie słyszał. ‒ Ty miałeś więcej praktyki niż ktokolwiek inny ‒ spojrzała na mnie ciekawie. ‒ Niby tak. Zastanawiałem się nad słownikiem rymowanego slangu, ale w większości to sprawa trafienia na właściwe skojarzenie. To znaczy, że kiedy mówił „sierotka”, miał na myśli narkotyki. Sierotka Marysia, czyli marihuana. Nie tylko trzeba znaleźć parę albo rym do słowa, ale czasem też kolejne słowo, jakieś skojarzenie, które zrodziło się tylko w mózgu Joggera. ‒ A gdyby nie umarł, mógłbyś go po prostu zapytać, co chciał przez to powiedzieć ‒ skinęła głową, dopowiadając resztę. ‒ Tak. Po prostu lubił grać. Wydaje mi się, że w pewien spokojny sposób wyzywał mnie na słowny pojedynek. Nie zrozum mnie źle, on nawet myślał w ten sposób. Przychodziło mu to bez żadnego trudu. Kłopot w tym, że nie wiem, czy to, co powiedział wczoraj, jest nadzwyczaj ważną wiadomością czy tylko komentarzem. Nie mam pojęcia, czy bardzo ważna wiadomość daje się przekazać grą słów. Komentarze na pewno. Gdy Harve zjawił się w biurze, przedstawiłem mu Ninę jako naszego tymczasowego kierowcę. Z całych sił starał się patrzeć na nią podejrzliwie, bo dobrze wiedział, że wolę młodych kierowców ze względu na ich większą odporność na zmęczenie, obecny zaś, a raczej obecna, wkrótce mogła zacząć niańczyć wnuki. ‒ Musimy dać Pat przynajmniej dwa tygodnie, żeby wyszła z tej grypy ‒ zauważyłem, przypominając sobie z poprzednich doświadczeń, że zbyt wczesny powrót po chorobie do tak ciężkiej pracy oznaczał kolejne opuszczone dni. ‒ Nina jest bardzo doświadczonym 103
kierowcą, a my będziemy jej wskazywać drogę. Usłyszał w moim głosie nutkę zdecydowania i nie protestował. Poprosiłem go, by zaprowadził Ninę do stołówki, nauczył wypełniać kartę drogową i pokazał, gdzie się tankuje, a gdzie myje auta. Wyszła posłusznie za nim z gabinetu, cień wczorajszej kobiety i namiastka wczorajszej atrakcyjności. Zaczęła się praca. Dwie ciężarówki do Southwell wyruszyły z bazy po ładunek, w stołówce zaś zaczęli się zjawiać kolejni kierowcy, od razu kierując swe kroki po herbatę i tosty. Dave przytoczył się na swym skrzypiącym rowerze. Nigel, jak zwykle dbający o swą kondycję, przybiegł w popielatym dresie. Wszyscy wiedzieli już o Joggerze, podobnie jak Isobel i Rose, które przed chwilą przyjechały do pracy, odebrawszy po drodze mleko i gazety. Na parkingu zamieniłem parę słów z Niną na osobności, zanim wyjechała z Davidem po konie do Taunton. ‒ Samochód, którym dzisiaj jedziesz, ma pod spodem pojemnik. Nie sądzę, żeby ktoś dzisiaj próbował go wykorzystać, ale dobrze, żebyś wiedziała ‒ poinformowałem ją. ‒ Dzięki ‒ odparła krótko. ‒ Będę się pilnować. Patrzyłem, jak zapala i odjeżdża. Z pewnością była doświadczonym kierowcą, bo wyjechała z łatwością przez bramę i zgrabnie znalazła się na ulicy. Nawet Harve nie mógł niczego skrytykować. Wzruszył ramionami i uniósł brwi w moją stronę, odkładając swój werdykt na później. Pół godziny później, gdy wróciła, zatrzymując się na chwilę przed bramą, Dave wyskoczył z kabiny i z uśmiechem zameldował Harve'owi i mnie: ‒ Ta dziewczyna potrafi zawrócić ciężarówkę w miejscu, a konie ją uwielbiają. Gdzie ją znalazłeś? ‒ Zgłosiła się na miejsce Bretta ‒ odparłem. ‒ Tak samo czterech innych wczoraj przez telefon. Dwóch ma dzisiaj przyjść na rozmowę. Rozeszła się wieść, że potrzebujemy kierowcy. 104
‒ Czyli Nina nie zostaje z nami? ‒ spytał rozczarowany Dave. ‒ Zobaczymy, jak jej pójdzie. Drugi samochód do Taunton minął Ninę i zatrąbił, wtedy ona spokojnie ruszyła za nim. ‒ Mogło być gorzej ‒ skomentował Harve. ‒ Na razie wydaje się niezła. Powiedziałem Dave'owi, że jak skończy się papierkowa robota, pojedzie do Francji po nowego konia dla córki Jericho Richa. Phil będzie prowadził i zostaną na noc po drugiej stronie kanału La Manche. Dave wyglądał na zadowolonego, bo lubił takie wycieczki, lecz kiedy się oddalił, Harve zapytał, dlaczego wybrałem właśnie Phila. ‒ Chcesz posłać Phila w superszóstce? Po jednego konia? Skinąłem głową. ‒ Ma doświadczenie. Najlepiej, jak on pojedzie. Poza tym nie chcę już żadnych przygód z końmi Jericho Richa. Phil wróci bez autostopowiczów, żywych czy martwych. Uśmiechnął się, zmarszczył brwi i przyznał mi rację. Gdy znalazłem się znów w biurze, poprosiłem Isobel, by przynagliła trochę naszych agentów z dokumentami na tę wyprawę. Do załatwiania papierkowej roboty, związanej z wyjazdami zagranicznymi, korzystaliśmy z usług specjalistycznej agencji, bo znali nasze potrzeby, pracowali szybko i rzadko się mylili. ‒ Szybko i dokładnie, motto firmy „Croft ‒ transport koni sportowych” ‒ powiedziała radośnie. ‒ Szybko i znośnie ‒ wystarczy. Wziąłem plik gazet do swego gabinetu i przejrzałem je. W poniedziałki nie było zbyt wielu wiadomości na temat wyścigów konnych. Ani słowa o Joggerze. W artykule redakcyjnym jednej z gazet była mowa o pladze końskiej grypy, która szalała na północy, praktycznie wyłączając całe stajnie z zawodów na parę miesięcy. Zachodzi obawa, że wirus może przenieść się do Newmarket. Autor artykułu 105
twierdził, że trenerzy niechętnie godzą się na przesyłanie swych koni w transportach mieszanych, obawiając się infekcji. Mogłem temu tylko przyklasnąć. Z całego serca byłem za osobnym transportowaniem koni. O ile, oczywiście, Pixhill omijała infekcja. Wystarczyło, że chorowali kierowcy. Końska odmiana grypy mogła utrzymywać się znacznie dłużej, poważnie zmniejszając liczbę moich klientów. Końska grypa, infekcja górnych dróg oddechowych, jak mówił dalej artykuł, znana była dawniej jako koński kaszel. Nie istniało na to żadne lekarstwo prócz czasu. Co jeszcze słychać? Sięgnąłem po inną gazetę. Ta również, poddając się katastroficznemu nastrojowi, opisywała zeszłoroczny wybuch epidemii gorączki i biegunki u koni na kontynencie. Nikt nie wiedział dokładnie, co było jej przyczyną, lecz trenerzy obawiali się, że może powrócić. Ceny oleju napędowego mogą pójść w górę, czytałem dalej. Nie znosiłem artykułów opartych na przypuszczeniach. Tak samo jak rubryki „lekarze ostrzegają”. Lekarze powinni ostrzegać czytelników przed rubryką „lekarze ostrzegają”. Wszystko po to, żeby człowieka zdenerwować. Kolejny artykuł, oparty na zasadzie „być może”. Sunny Drifter może nie pobiec w Mistrzostwach Anglii. Rząd może zwiększyć podatek od zakładów. Michael Watermead może wystawi Irkab Alhawa w jakimś wcześniejszym biegu, zanim wystąpi w walce o dwa tysiące gwinei. Poniżej, otworzywszy szeroko ze zdumienia oczy, dostrzegłem wiadomość, że Marigold English zakończyła przeprowadzkę do Pixhill. „Dzięki osobistemu zaangażowaniu Freddiego Crofta przeprowadzka odbyła się bez najmniejszych zakłóceń”. Umie się znaleźć, pomyślałem, i natychmiast zatelefonowałem do niej, żeby jej podziękować. ‒ Zrobiłeś kawał dobrej roboty ‒ powiedziała zadowolona. Od dziewiątej trzydzieści telefon prawie nie przestawał brzęczeć, jak zwykle w poniedziałki, gdy trenerzy planowali rozkład tygodnia. 106
Isobel zajmowała się wszystkimi zgłoszeniami. W pewnej chwili podeszła do drzwi i powiedziała: ‒ Dzwoni ktoś i pyta o pracę po Bretcie. Wygląda, że się nadaje. Co mam zrobić? ‒ Zapytaj, czy może dzisiaj przyjść na rozmowę. Odeszła, a potem znów wróciła, by mi powiedzieć, że przyjdzie. W dziesięć minut później zjawił się kolejny chętny, a potem następny. Jeśli tak dalej pójdzie, zbierze się nam przed farmą cały tłum. Rozmowy zacząłem około dziesiątej. Przybyło czterech mężczyzn, a nim upłynęła godzina, zjawił się piąty. Wszyscy mieli wymagane papiery, doświadczenie, wszyscy twierdzili, że pracowali w dużych firmach przewozowych. Piąty powiedział, że jest też mechanikiem. Nie zdziwiłem się, bo większość kierowców była także do pewnego stopnia mechanikami. Ten dał mi referencje ze stacji obsługi mercedesa w Londynie. Nazywał się Aziz Nader. Dwadzieścia osiem lat. Czarne kręcone włosy, oliwkowa cera i błyszczące, czarne oczy. Pewny siebie i otwartego usposobienia, szukał pracy, lecz nie proponował służby. Mówił z akcentem kanadyjskim, lecz nie wiedziałem dlaczego. ‒ Skąd pan pochodzi? ‒ zapytałem neutralnie. ‒ Z Libanu ‒ przerwał na chwilę, potem mówił dalej: ‒ Moi rodzice są Libańczykami, lecz wyemigrowali do Kanady, gdy zaczęło się robić niespokojnie. Większość życia spędziłem w Quebecu i tam się wychowałem, mam obywatelstwo kanadyjskie, a mieszkam tutaj od ośmiu lat. Mam zezwolenie na pracę, jeżeli o to panu chodzi. Przyjrzałem mu się w zamyśleniu. ‒ W jakim języku rozmawia pan z rodzicami? ‒ Po arabsku. ‒ A... francuski? Uśmiechnął się olśniewająco białymi zębami i przemówił do mnie 107
szybko w tym języku. Znałem tylko parę francuskich słów, głównie podsłuchanych na wyścigach. Aziz był dla mnie za szybki. Latem wysyłałem wiele koni arabskim klientom, których pracownicy bardzo słabo lub w ogóle nie mówili po angielsku. Kierowca, który mógłby się z nimi dogadać, a na dodatek dobrze się czuł we Francji, był prawie że darem niebios. ‒ Jak pan sobie radzi z końmi? ‒ zapytałem. Stracił trochę pewności siebie. ‒ Myślałem, że szuka pan kierowcy-mechanika. A jednak nikt nie jest doskonały. ‒ Moi kierowcy powinni umieć radzić sobie z końmi. To specyfika zawodu. ‒ Ja... się nauczę. Nie było to wcale tak łatwe, jak się wydawało, lecz nie skreślałem go z listy potencjalnych kandydatów. ‒ Powiedziałem każdemu, że pojadę z nim na jazdę próbną, zanim zdecyduję, kto dostanie pracę. Pan przyszedł ostatni, czy może pan zaczekać? ‒ Choćby cały dzień. Jazdy próbne były ważne, gdyż ładunek musiał pewnie trzymać się na nogach. Dwóch kierowców zbyt nerwowo operowało biegami i hamulcem, trzeci był zbyt wolny, czwartego zaś przyjąłbym, gdyby był jedynym, który mi pozostał do wyboru. Gdy wspinałem się do kabiny na siedzenie obok Aziza, zrozumiałem, że zamierzam mu dać pracę z powodu znajomości języków i jego doświadczenia w zawodzie mechanika, o ile potrafi jeździć. Nie olśnił mnie, trzeba przyznać, lecz przynajmniej prowadził równo i ostrożnie, podjąłem więc decyzję na długo przed tym, zanim wróciliśmy na farmę. ‒ Kiedy może pan zacząć? ‒ zapytałem, gdy zahamował. ‒ Jutro. ‒ Obdarzył mnie kolejnym skrzącym się uśmiechem, obiecując, że będzie się przykładał do pracy. 108
Podziękowałem pozostałym, którzy czekali z nadzieją, i poprosiłem, żeby podali Isobel swe nazwiska i numery telefonów na wszelki wypadek. Odeszli rozczarowani. Aziz musiał wywrzeć na Isobel i Rose ogromne wrażenie, bo zareagowały na jego obecność zauważalnym wzrostem kobiecości. Nigel znalazł wreszcie godnego siebie współzawodnika. Trzy miesiące na próbę, o ile referencje będą w porządku, powiedziałem, proponując pensję i warunki. Rose zaofiarowała się wpisać jego dane do komputera, spytała o adres. Powiedział, że wynajmie w wiosce pokój i poda go później. Rose napomknęła mu o miejscu, w którym mieszkał Brett. Pokój mógł być jeszcze do wynajęcia. Aziz podziękował jej, wysłuchał wskazówek i zadowolony odjechał bardzo starym, lecz zadbanym małym peugeotem. Zastanowiłem się, w jakim stopniu samochód jest odzwierciedleniem osobowości właściciela. Niedzielna Nina pasowała do swego mercedesa, poniedziałkowa zaś do starego forda. Aziz miał chyba zbyt silny charakter jak na swój samochód. Z drugiej strony ja miałem jaguara XJS, kochaną maszynę, która pozostała mi w spadku po dżokejskich czasach. Zabierałem go na wyścigi, lecz po Pixhill i okolicach poruszałem się terenowym dżipem z napędem na cztery koła. Możliwe, że każdy z nas ma dwusamochodową osobowość i zastanawiałem się, jaki samochód wybrałby dla siebie Aziz. By się zabezpieczyć, sprawdziłem jego referencje. Londyńska stacja obsługi powiedziała, że pracował u nich, dobrze się spisywał, lecz odszedł na własną prośbę jakiś czas temu. Trener, którego prywatną ciężarówką jeździł, niedawno zamknął interes z powodu trudności finansowych. Powiedział, że Aziz Nader był dobrym pracownikiem, lecz wszyscy jego ludzie stracili pracę. Gdy rozmawiałem przez telefon, na farmie pojawiły się dwa samochody. Jak się później okazało, nie przyjechały razem, lecz w podobnym celu. Z pierwszego wyskoczył przedstawiciel prasy w 109
postaci młodego indywiduum z orlim nosem na pająkowatych nogach, uzbrojonego w magnetofon i notes, z drugiego zaś miejscowi tropiciele w cywilu, inni niż dzień przedtem. Bez odrobiny entuzjazmu wyszedłem im na powitanie. Nie było żadnych uśmiechów, żadnych uścisków dłoni, przedstawili się odsłonięciem odznak. Nie przesadzali z uprzejmością ani nie próbowali zdobyć mego zaufania. Dziennikarz i policjanci zaczęli mi zadawać dociekliwe pytania, miejscami po prostu chamskie, z widocznym sceptycyzmem reagując na każdą moją odpowiedź. Poza Sandym moje kontakty z policją były niezbyt liczne, lecz zupełnie wystarczające, by mnie przekonać, że nigdy nie powinno się im mówić ani słowa ponad to, co się naprawdę musi, jeśli się nie chce sprowadzić na siebie oskarżeń o jakieś zadawnione sprawki, zanim nie udowodni się ponad wszelką wątpliwość swej niewinności. Nigdy, przenigdy nie powinno się w ich obecności żartować. W tym nawet Sandy nie był wyjątkiem. Według mnie policja mogła tylko siebie winić za to, że społeczeństwo podchodzi do nich nieufnie, chociaż z pewnością pracowali tam w większości wspaniali chłopcy. Rzucanie się na ludzi na podobieństwo drapieżnych ptaków należało do repertuaru ich naturalnych odruchów, bez czego nie byliby skuteczni. Ja zaś nie znałem nikogo, kto miał zamiar z własnej woli stać się ofiarą, zwłaszcza jeśli był niewinny. Dziennikarz najwyraźniej traktował swą misję nader poważnie, niczym prowadzący własne dochodzenie dziennikarz z „Washington Post”. Policjanci, ku memu rozbawieniu, starali się mu w tym przeszkodzić i gdyby mogli coś na to poradzić, pewnie nigdy nie poprowadziłby już żadnego śledztwa. Przez chwilę przysłuchiwałem się wymianie ostrych zdań, wreszcie mężczyzna zniknął w swym samochodzie, niezadowolony, i czekał, policjanci zaś wyciągnęli notesy. ‒ A teraz ‒ zaczęli groźnie ‒ prosimy o wydanie nam kluczy do 110
mieszkania człowieka, którego ciało odnaleziono wczoraj na pańskiej farmie. I tak dałbym im klucze Joggera, lecz ich szorstkość wzmocniła jedynie moje negatywne uczucia w stosunku do nich i nie miałem zamiaru pomóc im tak, jak powinienem. Bez słowa wróciłem do gabinetu, zdając sobie sprawę, że idą krok w krok za mną, jakbym miał zamiar zniszczyć jakieś ślady, skoro tylko na chwilę spuszczą mnie z oka. Isobel i Rose spoglądały na procesję z otwartymi ustami. Nie zadałem sobie trudu dokonania prezentacji. Dwóch agentów zatrzymało się przy moim biurku. Otworzyłem szufladę, wyjąłem komplet kluczy Joggera i zdjąłem z kółka jego klucze od domu. Wzięli je bez słowa i zapytali, co Jogger robił w niedzielę rano na farmie. Odpowiedziałem, że wszyscy moi pracownicy mogą tu przychodzić, kiedy tylko chcą, także w niedziele, kiedy często pracujemy. Zapytali mnie, czy pił. Powiedziałem, że w pracy nigdy nie pokazywał się pijany, a poza tym była to jego prywatna sprawa. Pomyślałem, że jeśli rzeczywiście był pijany, gdy wpadł do kanału, sekcja zwłok to wykaże. Domysły nie miały sensu. Starszy z policjantów zapytał mnie, czy ktoś był obecny przy tym, jak Jogger wpadł do kanału. Powiedziałem, że nikogo takiego nie znam. Czy ja sam tam byłem? Nie. Czy byłem na farmie w sobotę po dziesiątej albo w niedzielę rano o jakiejkolwiek porze? Nie. Zapytałem, dlaczego muszą znać takie szczegóły, i dostałem odpowiedź, że we wszystkich takich przypadkach należy przeprowadzić dokładne śledztwo. Koroner będzie żądał na rozprawie informacji dotyczącej ustalenia przyczyny zgonu. Z ich doświadczenia wynikało, dodał chłodno, że ludzie znający szczegóły często milczą, nie chcąc być w nic zamieszani. Powstrzymałem się i nie zapytałem ich, czyja to wina. Bezowocne przesłuchanie ciągnęło się jeszcze przez kilka minut. 111
Przyglądali mi się bacznie, informując, że będą zadawać pytania także moim kierowcom. Skinąłem głową beznamiętnie, spodziewając się tego. Poprosili o listę wszystkich kierowców, którzy pracowali w sobotę lub w niedzielę. Zabrałem ich do gabinetu Isobel i poprosiłem o wydruk komputerowy z zaznaczeniem czasu wyjazdu i powrotu. Potrząsnęła głową z niesmakiem. ‒ Posłuchaj, Freddie ‒ powiedziała. ‒ Bardzo mi przykro, ale nie mogę tego dzisiaj wydusić z komputera. Kiedy już wszystko wpiszę, zaraz zajmę się tymi danymi. ‒ Wskazała na stos kart drogowych. ‒ Wszystkie informacje są tutaj, muszę je tylko wpisać. ‒ Pewnie ‒ powiedziałem obojętnie. ‒ Czy mogłabyś na początek napisać same nazwiska? Po staremu, ołówkiem na papierze? Posłusznie spisała nazwiska z okładek i podała wykaz jednemu z policjantów, który wziął flegmatycznie kartkę. Gdy sobie poszli, zrobiła minę i powiedziała: ‒ Mogliby chociaż podziękować. ‒ Mogliby ‒ przyznałem, podzielając jej niechęć do stróżów prawa. Pająkowaty młodzieniec wyskoczył z samochodu jak zając ze swej nory, gdy tylko policyjny samochód odjechał. Ja zaś spędziłem kolejne dziesięć minut zapewniając go, że Jogger był świetnym mechanikiem, że wszystkim nam go brakuje, że policja bada przyczyny wypadku, że będzie trzeba zaczekać na wyniki śledztwa i tak dalej, i tak dalej, cała masa frazesów, ale najprawdziwsza prawda. Odjechał niezadowolony, lecz nic nie mogłem na to poradzić. Szybkie spojrzenie na zegarek uświadomiło mi, że minęło dość sporo czasu, ja zaś nie zacząłem nawet organizować wieczoru pożegnalnego dla Joggera, więc od razu popędziłem do pubu, żeby porozmawiać z właścicielem. On sam, sporej tuszy, z brzuchem namiętnego piwosza, panował nad skromnie urządzonym pubem, w zamierzeniu dającym komfort 112
psychiczny ludziom nie przywykłym do zbyt wielkiego luksusu. Zadowalał klientelę złożoną zarówno z pracowników stajni, jak i intelektualistów, łatwo nawiązując kontakt z obiema grupami. ‒ Stary Jogger nikomu nie szkodził ‒ oznajmił. ‒ Regularnie co sobota dawał sobie w gaz. Nie pierwszy raz Sandy odwoził go do domu. Sandy to dobry chłopak, to mu trzeba przyznać. ‒ I spytał: ‒ Czym mogę ci służyć? Poprosiłem go, żeby zrobił listę wszystkich, którzy byli w pubie z Joggerem ostatniego wieczoru i dał im na mój rachunek po dwa, trzy kufle, by uczcić jego pamięć. ‒ To ładnie z twojej strony, Freddie ‒ powiedział i od razu zaczął spisywać listę, zaczął od Sandy'ego Smitha, wpisał Dave'a i Nigela, moich kierowców, potem ludzi z wszystkich okolicznych stajni w Pixhill, łącznie z nowymi robotnikami od Marigold English, których nazwisk jeszcześmy nie znali. ‒ Pytali w wiosce o najlepszy pub i ludzie skierowali ich do mnie ‒ powiedział z dumą. ‒ Znakomicie ‒ odparłem. ‒ Zdobądź ich nazwiska, a my zrobimy coś w rodzaju pamiątkowej listy, oprawimy i zawiesimy ją na ścianie. Nie posiadał się z zadowolenia. ‒ Stary Jogger byłby dumny. Ucieszyłby się. ‒ Nie zostawił po sobie jakichś słów? ‒ powiedziałem w zamyśleniu. ‒ „To samo”! ‒ wykrzyknął tryumfalnie właściciel, uśmiechając się szeroko. ‒ Jego ulubione słowa. Mówił o jakichś obcych pod twoimi samochodami, ale zanim wyszedł, potrafił tylko powiedzieć „to samo”. Ale Jogger zawsze umiał się znaleźć, nigdy nie było z nim żadnych kłopotów, nigdy się nie bił po pijanemu jak Dave. ‒ Dave? ‒ spytałem. ‒ Masz na myśli mojego Dave'a? ‒ Pewnie. Rzuca się na każdego, jak sobie wypije. Zupełnie wtedy nie kontaktuje, nic nie widzi. Wtedy przestaję mu podawać i każę iść do domu. Sandy zabiera go czasami do domu, kiedy nie 113
może utrzymać równowagi na rowerze. Dobry z niego chłopak, ten Sandy. Za dobry na glinę. ‒ Racja ‒ powiedziałem i dałem mu zaliczkę za piwo, obiecując resztę po zakończeniu imprezy i obsłużeniu wszystkich. ‒ A może byśmy też zebrali ich podpisy? ‒ zaproponował. ‒ Będzie bardziej osobiście. Zacznę dziś wieczór, dobrze? ‒ Świetny pomysł, ale zapisz ich pełne nazwiska koło podpisów, żeby każdy wiedział, kto tu był. ‒ Pewnie. Kupiłem jeszcze u niego trochę kornwalijskiego pasztetu na wynos, bo nie jadłem lunchu. Zostawiłem go na poszukiwaniach arkusza papieru, godnego pełnić funkcję listy honorowej. Popołudnie spędziłem wraz z Rose i najnowszymi czekami, analizując bieżącą sytuację finansową, a potem z Isobel opracowaliśmy prowizoryczny plan kursów na nadchodzący tydzień. Gdy Isobel była jeszcze w moim gabinecie, niechcący kopnąłem torbę, którą zostawili chłopcy od Marigold English, i podniósłszy ją, poprosiłem Isobel, by ją wyrzuciła. Wyniosła ją z biura, lecz za parę minut wróciła, z wyrazem niezdecydowania, malującym się na twarzy. ‒ W środku był całkiem dobry termos. Pomyślałam sobie, że nie można go tak od razu wyrzucać, i wzięłam do stołówki, może spodoba się któremuś z kierowców. I wtedy... zresztą sam chodź i zobacz. Jej zdziwienie wystarczyło, bym od razu poszedł za nią i sprawdził, o co chodzi. Powiedziała, że wyjęła kanapki i położyła je na suszarce obok zlewu, potem odkręciła korek termosu i wylała znaczną część jego zawartości do zlewu, gdy zorientowała się, że jest tam jeszcze coś więcej niż sam płyn. Spojrzałem na to, co mi pokazywała, chociaż już wcześniej to spostrzegłem. W zlewie leżały cztery szklane pojemniki, z wyglądu przypominające probówki, długie na trzy i pół cala, o średnicy jakieś 114
pół cala, w kolorze bursztynu, z czarnym korkiem przyklejonym czymś, co przypominało wodoodporną czarną taśmę klejącą. ‒ Wypadły, kiedy wylewałam ten płyn z termosu ‒ oznajmiła. ‒ Co to jest? ‒ Nie mam pojęcia. Probówki pokryte były nieprzezroczystym mlecznym napojem, który znajdował się w termosie. Wziąłem termos, zajrzałem do środka i widząc, że jeszcze trochę cieczy zostało, przelałem ją do kubka. Z termosu wypadły jeszcze dwie probówki, a sam płyn był zimny i lekko pachniał kawą z mlekiem. ‒ Nie pij tego! ‒ wykrzyknęła Isobel, gdy podniosłem kubek do nosa. ‒ Tylko wącham ‒ uspokoiłem ją. ‒ Kawa, prawda? ‒ Tak mi się wydaje. Wziąłem papierowy talerz z pojemnika, który był zawsze pod ręką, i położyłem na nim cztery probówki ze zlewu. Potem na stołówkową tacę postawiłem mniejszy talerz, kubek, termos, korek wraz z zakrętką oraz paczkę kanapek, wziąłem foliową torbę w drugą rękę i zaniosłem wszystko na biurko w moim gabinecie. Isobel szła za mną jak cień. ‒ Co to może być? ‒ zapytała chyba po raz czwarty, a ja mogłem tylko powiedzieć, że jakoś się dowiem. Papierowym ręcznikiem wytarłem mleczny osad z pierwszej z brzegu probówki. Na szkle wycięte były jakieś cyfry, które z początku wyglądały obiecująco, lecz podawały tylko pojemność probówki ‒ 10 cm3. Podniosłem probówkę pod światło i potrząsnąłem nią. Zawartość była płynna i przezroczysta, lecz poruszała się znacznie leniwiej niż woda. ‒ Nie otworzysz jej? ‒ spytała podekscytowana Isobel. ‒ Nie teraz ‒ powiedziałem. Odłożyłem probówkę i odsunąłem 115
od siebie tacę. ‒ Wracajmy do pracy, zastanowimy się nad tym później. Isobel stopniowo straciła zainteresowanie dla tacy i jej zawartości, co pozwoliło nam szybko zakończyć wstępne planowanie kursów, po czym Isobel wróciła do swego gabinetu, by wprowadzić wszystkie dane do komputera. Za pięć minut znów stanęła w moich drzwiach, ubrana do wyjścia, patrząc na mnie z przejęciem. ‒ Co się stało? ‒ zapytałem. ‒ Komputer się zepsuł. Nie możemy sobie z Rose z nim poradzić. Mógłbyś wezwać faceta od komputerów, żeby go naprawił? ‒ Pewnie ‒ powiedziałem, wyciągając rękę po książkę telefoniczną. ‒ Dzięki za wszystko i do zobaczenia jutro. Nim odnalazłem numer, mój wzrok padł znów na tacę i leżące na niej probówki. Zamiast zadzwonić do serwisu komputerowego, zatelefonowałem do swej siostry.
Rozdział 5
Jak zwykle, trudno ją było odszukać. Zostawiałem dla niej wiadomości na całym wydziale fizyki uniwersytetu w Edynburgu, nawet w sekcji administracyjnej oraz w afiliowanych laboratoriach badawczych i obserwatorium, spróbowałem nawet zadzwonić na prywatny numer telefonu żony rektora, który ostał mi się z poprzednich poszukiwań. Bez skutku. Czekanie, aż wróci do domu wieczorem, mijało się z celem, bo rozdzielała swój czas pomiędzy spotkania i posiedzenia różnych zamkniętych komisji, złapanie jej zaś między przebudzeniem a wyjściem do pracy sprowadzało się do pięciu minut. Po sześciu próbach i zostawieniu wiadomości, gdzie tylko mogłem („zadzwoń do Freddiego”), dałem sobie spokój i próbowałem połączyć się z serwisem komputerowym, oddalonym o kilkanaście mil. Ta czynność zakończyła się sygnałem „nie ma takiego numeru”, potem miły głos poinformował mnie, że numer został zawieszony. Ponowna próba zakończyła się takim samym wynikiem. Poirytowany, zadzwoniłem do mego fryzjera, który miał swój salon o cztery sklepy od nich i zapytałem, co się dzieje. ‒ Zniknęli jednej nocy w zeszłym tygodniu ‒ powiedział mi lekko. ‒ Po prostu zwinęli interes i fru. Zabrali dosłownie wszystko, lokal zostawili zupełnie pusty. Odkąd podnieśli nam czynsze, wszyscy tu klepiemy biedę. Nie zdziwię się, jeśli szewc pójdzie następny. ‒ Niech to szlag ‒ powiedziałem. ‒ Przykro mi, stary. Przećwiczyłem palce na żółtych stronach i wydębiłem od jakiegoś nieznanego mężczyzny niepewną obietnicę, że wciągnie mnie na swą listę. 117
‒ Nie, nie mogę przyjść jutro, nie ma mowy. Z westchnieniem znów przekartkowałem książkę i w jednej z księgarń znalazłem słownik rymowanego slangu. Ostrzegli mnie, że to już ostatni egzemplarz, ale obiecali zatrzymać dla mnie. Gdy tym razem odłożyłem słuchawkę, telefon zabrzęczał od razu. Porwałem słuchawkę i zapytałem z nadzieją: ‒ Lizzie? ‒ Czekasz na panienkę, co? ‒ Sandy pozwolił sobie na żart. ‒ Przykro mi, ale chyba się nie nadam. ‒ Lizzie to moja siostra. ‒ No pewnie. ‒ W czym mógłbym ci pomóc? ‒ Odwrotnie ‒ powiedział. ‒ Obiecałem ci, że dam ci znać o tym autostopowiczu. Zrobili sekcję i okazało się, że zmarł na atak serca. Zwykły zawał. Przestało tykać. Na czwartek wyznaczyli termin rozprawy. Potrwa najwyżej pół godziny, potwierdzenie tożsamości i tym podobne. Raport doktora Farwaya. Mogą chcieć przesłuchać tego twojego kierowcę, Bretta. ‒ Brett się zwolnił. Dave nie wystarczy? ‒ Pewnie tak. ‒ Po tonie jego głosu zorientowałem się, że nie zaprzątał sobie tą sprawą głowy. ‒ Dzięki, Sandy, dzięki z całego serca ‒ powiedziałem szczerze. ‒ A co z Joggerem? ‒ Sprawa wygląda trochę inaczej. ‒ Nagle jego głos stał się ostrożny. ‒ Nie ma nic o nim w raporcie. Z tego, co wiem, jeszcze go nie pocięli. Zawsze w poniedziałki mają dużo roboty. ‒ Dasz mi znać, jak się dowiesz? ‒ Nie mogę ci nic obiecać. ‒ Postaraj się. Niepewnie powiedział, że się postara, a ja zastanawiałem się, czy agenci nie przeciągnęli go na swoją stronę, przedstawiając mnie jako kogoś z drugiej strony barykady. Ale przecież dotrzymał słowa w 118
sprawie Ogdena. Może nasza długa znajomość okaże się trwalsza niż niedługie dochodzenie. Siedziałem przez chwilę, rozmyślając o wszystkim, co się zdarzyło przez ostatnie pięć dni, dopóki telefon nie odezwał się znowu. Tym razem nareszcie była to moja siostra. ‒ Czy jest ktoś, kogo zostawiłeś w spokoju? ‒ zapytała na wstępie. ‒ Zasypała mnie cała lawina wiadomości „zadzwoń do Freddiego”. Co się stało? ‒ Przede wszystkim, gdzie jesteś i jak się masz? ‒ Chyba nie nadałeś sygnałów SOS, żeby sobie poplotkować przy kominku! ‒ Nie. Ale jakby nas rozłączyło, gdzie będziesz? Podała mi numer, który dopisałem do listy. ‒ Mieszkanie profesora Quippa ‒ dodała zwięźle. Zastanawiałem się, czy wszyscy z wyjątkiem mnie wiedzieli, gdzie jej szukać. Miała kilku kochanków, prawie wszystkich brodatych, wszystkich z uniwersytetu, ale nie wszystkich naukowców. Profesor Quipp był najnowszy. Nie popełniłem jednak gafy i nie starałem się odgadnąć, kim jest. ‒ Zastanawiałem się, czy nie mogłabyś czegoś dla mnie sprawdzić ‒ poprosiłem nieśmiało. ‒ Masz kogoś w laboratorium? ‒ Czego? ‒ Jakiegoś nie znanego mi bliżej płynu w probówce o pojemności 10 centymetrów sześciennych. ‒ Mówisz poważnie? ‒ Jej głos brzmiał tak, jakby brała mnie za wariata. ‒ Co to jest i skąd to wziąłeś? ‒ Gdybym wiedział, co to jest, nie musiałbym cię o nic prosić. ‒ Ależ, braciszku... ‒ nagle wydała mi się bardziej przyjazna. ‒ Opowiedz mi wszystko. Opowiedziałem jej o torbie, znalezionej w jednym z moich samochodów, i o sześciu probówkach z termosu. ‒ Ostatnio wydarzyło się tu dość sporo dziwnych rzeczy ‒ powiedziałem. ‒ Chcę wiedzieć, co wiózł mój samochód, a oprócz ciebie 119
mogę się zwrócić jedynie do Klubu Dżokeja. Dam im jedną lub dwie probówki, żeby być w porządku, ale sam najpierw chcę znać odpowiedź, a gdy powierzę to jakiejś instytucji, stracę nad wszystkim kontrolę. Dobrze wiedziała, co to znaczy stracić kontrolę nad wynikami badań. Przydarzyło jej się to kiedyś i nigdy się z tym nie pogodziła. ‒ Myślałem, że znasz kogoś, kto ma dostęp do chromatografu gazowego, czy jak to się tam nazywa, i mogłabyś załatwić sprawę po znajomości. ‒ Tak, mogłabym to zrobić, ale czy jesteś pewien, że to konieczne? Nie chcę stracić przysługi, którą są mi winni. Co jeszcze się stało? ‒ mówiła powoli. ‒ Dwóch martwych mężczyzn i parę pustych pojemników przyczepionych do podwozi przynajmniej trzech moich ciężarówek. ‒ Jacy mężczyźni? ‒ Autostopowicz i mój mechanik, który znalazł pojemniki. ‒ Jakie pojemniki? ‒ Może służyły do przemytu? Nie wiem. Nic nie odpowiedziała. Zastanawiała się. ‒ Nie jest wykluczone, że mogą cię uznać winnym tego, co się stało ‒ powiedziała wreszcie. ‒ No. Nawet pewne, biorąc pod uwagę stosunek do mnie dwóch policjantów, którzy tu dzisiaj przyszli. ‒ A ty, oczywiście, uwielbiasz policję. ‒ Jestem przekonany, że jest wielu uprzejmych, inteligentnych i wykształconych policjantów, którzy poświęcają się dla dobra społeczeństwa ‒ powiedziałem. ‒ Tylko ja mam szczęście do takich, którym jakoś się nie układa. Przypomniała sobie, tak samo jak ja, pewien wypadek z przeszłości, kiedy błagałem policję (nie Sandy'ego i nie w Pixhill), żeby obronili młodą kobietę przed atakami jej gwałtownego męża. Powiedzieli mi z pogardą, że domowe sprawy ich nie interesują. Tydzień 120
później zmarła po kolejnym pobiciu. To, co mnie wprawiło wtedy we wściekłość, to reakcja policjantów ‒ tylko wzruszali ramionami, a nie żal za utraconą kochanką, gdyż poznaliśmy się przypadkiem. Urzędnicy zachowywali się z iście kamienną obojętnością. Parę lat później uznano, że w sprawach domowych dopuszcza się interwencję policji, lecz dla mnie było za późno. We mnie dokonał się przełom, gdy miałem dwadzieścia lat i byłem jeszcze idealistą. ‒ Jak leci poza tym? ‒ spytała Lizzie. ‒ Firma pracuje pełną parą. ‒ A życie uczuciowe? ‒ W zawieszeniu. ‒ A kiedy ostatni raz zaniosłeś kwiaty na grób naszych drogich? ‒ Nie uwierzysz, jak ci powiem, że wczoraj. ‒ Naprawdę? ‒ Nie wiedziała, czy przyjąć moje słowa za dobrą monetę. ‒ To znaczy, że nie żartujesz? ‒ Naprawdę. Po raz pierwszy od Bożego Narodzenia. ‒ Znowu ta twoja szczerość. Mówię ci, będziesz miał przez to sporo kłopotów... ‒ przerwała, znów się zastanawiając. ‒ Jak masz mi zamiar przesłać te tajemnicze probówki? ‒ Może pocztą. Nie, lepiej przez kuriera. ‒ Hm. A co robisz jutro? ‒ Jadę do Cheltenham. Mistrzostwa kraju w skokach przez przeszkody. ‒ Niemożliwe. Odkąd przestałeś rzucać się z tymi zwierzętami przez płoty, straciłam kontakt z zawodami konnymi. Co byś powiedział, jakbym przyleciała? Mam parę zaległych dni wolnego. Obejrzelibyśmy sobie biegi w telewizji, ty opowiedziałbyś mi wszystko i zaprosił gdzieś na obiad. Wróciłabym w środę rano. Przygotuj mi mój stary pokój. Co ty na to? ‒ Do domu czy na farmę? ‒ Do domu ‒ powiedziała zdecydowanie. ‒ Będzie łatwiej. ‒ W południe? 121
‒ Tak, punktualnie, jak się da. ‒ Lizzie, dziękuję ‒ powiedziałem z wdzięcznością. ‒ Jesteś twardym facetem ‒ powiedziała sucho. ‒ Więc daj sobie spokój ze łzami. ‒ Gdzie się nauczyłaś takiego języka? ‒ W kinie. Z uśmiechem pożegnałem się z nią i odłożyłem słuchawkę. Przyjedzie, jak zawsze, pchana wewnętrznym przymusem spieszenia na pomoc młodszym braciom. Najstarsza z dzieci, matkowała najpierw memu bratu, Rogerowi, młodszemu o pięć lat, a potem, przez sześć lat ‒ mnie, jak zawzięta kwoka. Gdyby miała własne dzieci, instynkt ten umarłby śmiercią naturalną, tak samo jak wygasł w stosunku do Rogera, który ze swą przyjemną żoną miał trzech synów, lecz skoro ja, podobnie jak ona, jeszcze nie zmieniłem stanu cywilnego, wydawałem się być nie tylko jej jedynym bratem, ale zastępczym synem. Niewysoka i szczupła, ze spiętymi w kok włosami, ostatnio z lekka przyprószonymi siwizną, poruszała się pośród własnego otoczenia albo w czarnej todze uniwersyteckiej, albo w białym fartuchu laboratoryjnym. Jej lotny umysł zajęty był parsekami, skokami kwantowymi oraz białoczarnymi karłami. Publikowała wiele, wykładała, wyrobiła sobie nazwisko i wyglądała na zadowoloną z życia, tak w pracy, jak i w łóżku. Minęło dobre pół roku, odkąd wybrałem się pociągiem do niej do Szkocji, by spędzić z nią dwa dni. Pół roku rozmów skupione w dwóch dniach. Trudno, tak wolała. Jej krótka wycieczka na noc do Pixhill była czymś typowym dla jej charakteru, nigdy nie potrafiła usiedzieć bezczynnie nawet tygodnia. Myśląc o niej, czekałem na Ninę. Wróciła z pustą ciężarówką, odwiózłszy sprinterów bezpiecznie do stajni. Zaparkowała przy dystrybutorach i napełniwszy baki paliwem, weszła ziewając do biura, żeby wepchnąć swą kartę drogową przez otwór na listy, jak nauczył ją Harve. 122
‒ Jak poszło? ‒ zagadnąłem ją. ‒ W pewnym sensie nudno, a w innym nadzwyczaj ciekawie. A tutaj coś się wydarzyło? Potrząsnąłem głową. ‒ Raczej nie. Policja znowu przyjechała w sprawie Joggera. Zorganizowałem wieczór na jego pamiątkę, jutro powinniśmy mieć całą listę nazwisk. Poza tym zepsuł się komputer. A jak skończysz myć samochód, coś ci pokażę. Spojrzała z dezaprobatą na zakurzony wóz. ‒ Czy naprawdę mam go sama umyć? ‒ Harve tego wymaga. W środku i na zewnątrz. Rzuciła mi znajome, ironiczne spojrzenie. ‒ Nie sądzę, żeby Patrick Venables tak to sobie wyobrażał. ‒ Incognito znaczy incognito ‒ powiedziałem łagodnie. ‒ Jeżeli zacznę to robić za ciebie, mój autorytet stopnieje do zera. Oddać jej trzeba sprawiedliwość ‒ nie skarżyła się więcej i zajechała samochodem na miejsce do mycia i z werwą atakując go strumieniem wody pod ciśnieniem, szorowała, aż błyszczały szyby. Harve pojawił się, gdy była zajęta myciem, i nie zwrócił na nią uwagi. W czasie gdy tankował, wróciłem do swego gabinetu i nieco poprzestawiałem rzeczy na tacy zabranej ze stołówki, usunąłem z niej cztery zagadkowe probówki i schowałem je głęboko do szuflady biurka. Miałem trochę czasu, sięgnąłem więc po nie otwarte kanapki i przeczytałem naklejkę „Wołowina z pomidorem”. Była tam też metka z ceną i datą przydatności do spożycia, która minęła w zeszły piątek. W piątek przewoziłem konie Marigold i znalazłem torbę z termosem. Piątkowe kanapki. Ale nigdzie się nie zatrzymywałem, nie kupowałem kanapek ani nic innego. Zmarszczyłem brwi. Widziałem już taki papier firmowy wczoraj lub przedwczoraj, ale gdzie? Odpowiedź nasunęła się powoli. W śmieciach Bretta, w dziewiątce. 123
Nina weszła do gabinetu i ustawiła fotel naprzeciw mnie, po drugiej stronie biurka. ‒ Co robię jutro? ‒ zapytała. ‒ Wiele się dziś dowiedziałam o zawodach konnych, ale ani trochę o przemycie. Patrickowi wydawało się chyba, że od razu zauważę, co się dzieje, ale równie dobrze mogę być tu przez cały miesiąc, jeśli sądzić po dzisiejszym dniu. ‒ Nikt nic nie widział ‒ przypomniałem jej. ‒ Może jesteś tu, żeby sprawdzić, czy coś w ogóle mogło się stać? ‒ Wiesz to lepiej ode mnie. ‒ Nie sądzę. Powiedziałbym, że niewiele się wokół mnie dzieje po prostu dlatego, że jestem w pobliżu. Chciałbym cię wysłać do Francji, Włoch albo Irlandii, ale jest tu pewien problem. ‒ Jaki? Nie mam nic przeciwko temu, a nawet podoba mi się ten pomysł. ‒ Muszę wysłać dwóch kierowców ze względu na ilość godzin za kółkiem. ‒ W porządku. ‒ Właśnie że nie. ‒ Uśmiechnąłem się. ‒ Żony kierowców mają mi za złe, że posyłam ich za granicę z kobietami. Pat, jedyna kobieta, która u mnie pracuje, z tego powodu nigdy nie jeździ za granicę, ku jej wiecznemu niezadowoleniu. Oczywiście, mógłbym cię wysłać z Nigelem, który jest kawalerem, ale Pat nie pojedzie z nim, bo uwiódłby nawet zakonnicę. ‒ Ze mną by się mu nie udało ‒ stwierdziła stanowczo, lecz ja nie byłem co do tego zupełnie przekonany. ‒ Zobaczymy, gdy trafi się jazda ‒ powiedziałem. ‒ A co do jutra, nie mamy zbyt wielu zajęć, jak zwykle w czasie zawodów w Cheltenham, bo w te trzy dni nic się nigdzie nie organizuje. W piątek znowu będziemy zajęci, a w sobotę zapowiada się istne urwanie głowy, jeżeli będziemy mieli szczęście. Czy pracujesz w soboty? ‒ Wygląda na to, że powinnam. Skinąłem głową i pochyliwszy się wziąłem jedną z dwóch pozostałych na papierowym talerzu probówek i zapytałem ją, czy kiedyś widziała już coś podobnego. 124
‒ Nie sądzę. Dlaczego pytasz? ‒ Przewożono je w jednym z moich wozów, ukryte w tym termosie. Natychmiast skoncentrowała się, jej zmęczenie ulotniło się. ‒ Co to jest? ‒ Nie wiem. Ale jest możliwe ‒ możliwe to właściwe słowo ‒ że właśnie ich szukał zamaskowany człowiek w kabinie mojej dziewiątki. I właśnie tam się znajdowały. W torbie ‒ z tymi kanapkami i termosem, pełnym kawy. Wzięła ode mnie jedną probówkę i podniosła ku światłu. ‒ Co jest w środku? ‒ Nie wiem. Myślałem, że Patrick Venables mi pomoże. Odłożyła probówkę i spojrzała na mnie, opanowując podniecenie. ‒ To pierwszy konkretny dowód, że coś się tu dzieje. Podałem jej paczkę kanapek i pokazałem naklejki. ‒ Brett, kierowca, który jechał dziewiątką do Newmarket w zeszły czwartek z dwulatkami... ‒ Ten, co się zwolnił? ‒ przerwała mi pytaniem. Skinąłem głową. ‒ Brett ‒ chyba on, bo Dave miał biegunkę. W każdym razie jeden z nich kupił po drodze kanapki, takie jak te, bo w kabinie znalazłem taki sam papier firmowy. Wyrzucili śmieci w piątek rano, kiedy czyścili samochód. Załóżmy, że kanapki Bretta pochodziły ze sklepu na stacji obsługi w South Mimms, i załóżmy, że... dlaczego mielibyśmy nie zakładać... że te kanapki pochodzą z tego samego miejsca? ‒ przerwałem, lecz ona tylko słuchała, nie komentując ani nie spierając się. Mówiłem dalej: ‒ Dave wziął autostopowicza w South Mimms. Więc... te kanapki i termos musiały podróżować z Kevinem Keithem Ogdenem. Jej rozumowanie najwyraźniej podążało tymi samymi torami: ‒ Jeżeli probówki należały do pasażera, nie mogą mieć związku z pojemnikami pod ciężarówkami. W ogóle mogą nie mieć związku z 125
tobą. Ten mężczyzna nie wiedział, że umrze. Miał chyba zamiar zabrać je ze sobą. ‒ Właśnie tego się obawiałem. ‒ W każdym razie jest to dosyć interesujące przypuszczenie. Poza tym... ‒ zamyśliła się. ‒ Tak? Przedstawiła mi swoje wnioski, a ja pokiwałem głową. ‒ To daje do myślenia, prawda? ‒ Ty mnie tu wcale nie potrzebujesz, Freddie ‒ stwierdziła. ‒ Potrzebuję twych oczu. Harve zakończył pracę i dołączył do nas, spytał Ninę, jak sobie radzi i czy ma jakieś kłopoty. Podziękowała mu, wymawiając słowa nieco mniej dystyngowanie niż zwykle, lecz nie na tyle, by go obrazić. Zastanawiałem się, jak często przeobraża się dla Patricka Venablesa. Gdy zadzwonił telefon, pierwszy podniosłem słuchawkę. W moim uchu rozległ się głos Sandy'ego. ‒ W sprawie Joggera ‒ zaczął. ‒ Właśnie przyszedł termin rozprawy. Środa, dziesiąta rano, Sąd Rejonowy w Winchester. Formalnie tylko otworzą sprawę i zawieszą w oczekiwaniu na wyniki śledztwa. Normalka w takich przypadkach. Pytałem, czy będziesz im potrzebny, ale oni powiedzieli, że jeszcze nie. Będą chcieli Harve'a i oczywiście doktora Farwaya. W sprawie Kevina Keitha Ogdena będzie potrzebny Dave. Powiem im, gdzie mają iść. W porządku? ‒ Tak. Dziękuję ci, Sandy. Odłożyłem słuchawkę i powiedziałem Harve'owi, że będzie potrzebny we środę. Skrzywił się z niesmakiem i wzruszył ramionami. Telefon odezwał się jeszcze raz, jakby kontynuacja tej samej rozmowy, lecz w słuchawce zabrzmiał dziwny nosowy głos, pełny butnej wyniosłości. ‒ Mówi John Tigwood ‒ zaczął. ‒ Tak, słucham. 126
‒ Maudie Watermead powiedziała, żebym zadzwonił w sprawie koni. ‒ John Tigwood, przyjaciel siostry Maudie, Lorny? ‒ Dyrektor Domu Centaura ‒ poprawił mnie od razu. ‒ Tak, wiem. ‒ John Tigwood ‒ mruknął z niezadowoleniem Harve. ‒ Nadęty kurdupel. Zawsze chce coś wyłudzić. ‒ Co mogę dla pana zrobić? ‒ spytałem uprzejmie. ‒ Przewiezie pan dla mnie kilka koni ‒ stwierdził Tigwood. ‒ Bardzo chętnie ‒ zgodziłem się z radością. Cokolwiek sądziłem o nim prywatnie, w interesach chodziło mi głównie o jego pieniądze. ‒ Zamykają farmę dla starych koni w Yorkshire ‒ oznajmił złowieszczo. ‒ Zgodziliśmy się zabrać konie i znaleźć im nowe domy. Watermeadowie mają wziąć dwa na dolny wybieg. Benjy Usher bierze także dwa. Zamierzam też przekonać Marigold English, chociaż jest tutaj nowa. A pan? Czy mógłbym pana wciągnąć na listę? ‒ Przykro mi, ale nie ‒ powiedziałem stanowczo. ‒ Kiedy mam je przewieźć? ‒ Jutro. Można? ‒ Oczywiście. ‒ Znakomicie. Lorna chce pojechać waszym samochodem jako opiekunka. ‒ W porządku, zgadzam się. Dał mi wskazówki, gdzie pojechać, a ja podałem mu cenę. ‒ Miałem nadzieję, że zrobi to pan dla sprawy. ‒ Niestety nie mogę ‒ głos mój brzmiał przyjaźnie i trochę przepraszająco. ‒ Ale to dla Lorny! ‒ nalegał. ‒ Nie sądzę, żeby Maudie powiedziała panu, że zrobię to za darmo. ‒ Ostrzegała mnie ‒ powiedział niechętnie po chwili milczenia. 127
‒ Mhm. Wobec tego, czy mam je dla pana przewieźć, czy nie? ‒ zapytałem. ‒ Zapłacę panu ‒ powiedział wreszcie ze śladem rozdrażnienia w głosie. ‒ Ale sądzę, że mógłby pan być bardziej szczodry. Przecież to w zbożnym celu. ‒ Może poprosi pan kogoś innego? ‒ zaproponowałem. ‒ Może inna firma zrobi to za darmo? Milczenie z drugiej strony sugerowało, że już próbował kogoś namówić. Może nawet wielu. Z Pixhill do miejsca w Yorkshire, skąd miałem odebrać siedem starych koni, ledwo trzymających się na niepewnych nogach, było dość daleko. Gdy Tigwood rozłączył się, podałem szczegóły Harve'owi. Nina, która przysłuchiwała się z boku rozmowie, zapytała, o co chodzi. Harve powiedział jej z oburzeniem: ‒ Ten John Tigwood prowadzi schronisko dla bardzo starych koni. Rozsyła je wszystkim po okolicy. Każe właścicielom starych koni płacić za ich utrzymanie, ale ani pensa nie daje tym, którzy tu na miejscu je utrzymują. To granda! I jeszcze ma czelność prosić Freddiego o darmowy transport w zbożnym celu. Uśmiechnąłem się. ‒ To jedna z miejscowych akcji dobroczynnych. Ludzie organizują imprezy, żeby sfinansować utrzymanie tych zwierząt. Niektórzy dają po dobroci, niektórych przymuszają. Powinienem był mu zaproponować transport za darmo, ale nie lubię, jak mnie ktoś zmusza albo kłamie w żywe oczy. Założę się, że właściciele tych koni słono mu płacą, żeby się ich pozbyć, więc nie widzę powodu, dla którego on nie miałby zapłacić mnie. ‒ Kto pojedzie? ‒ zapytał Harve. ‒ Ktokolwiek to będzie, musi zabrać z sobą Lornę Lipton, siostrę pani Watermead, jako opiekunkę ‒ powiedziałem, patrząc na plan kursów. ‒ Będziemy musieli wysłać dziewiątkę. Nowy kierowca, Aziz, czy jak mu tam, będzie teraz jeździł autem Bretta. Może 128
równie dobrze zacząć od geriatryków. ‒ Co to za kierowca? ‒ spytał znów Harve. ‒ Przyjąłem go dzisiaj rano, po twoim wyjeździe. Najlepszy z piątki tych, co się zgłosili. Wpisałem Dom Centaura w rubryce kursów dziewiątki, a u góry wpisałem imię Aziz. Dom Centaura, bo tak nazywała się instytucja prowadzona przez Tigwooda, tak bardzo przypominał mi napis „Do Centaura” na strzałce wskazującej pub Centaur, że przez długie lata myślałem, iż o ten właśnie przybytek chodzi. Zajmował maleńką, jednopiętrową chatę, wybudowaną bardzo skromnymi środkami, bo inaczej nie można było tego określić, na skraju dwuakrowej posiadłości pod Pixhill. Sąsiadował z drewnianymi stajniami, znajdującymi się w stanie bliskim kompletnej ruiny, zdolnymi pomieścić sześciu biednych pensjonariuszy o niewielkich wymaganiach. Ledwo spełniał przepisy i zaliczał kontrole, gdyż od wybuchów złej woli władz chronił go status instytucji dobroczynnej. Działalność publiczna Johna Tigwooda podniosła tę instytucję w zbiorowej świadomości Pixhill do rangi jednej z większych akcji dobroczynnych. Byłem przekonany, że wiele osób, które ofiarowywały datki na ten szlachetny cel, nigdy nie widziało kwatery głównej. Okrągłe puszki na pieniądze dla Domu Centaura rozmieszczone były po domach w całym Pixhill. Napis zachęcał, by każdy wrzucił datek na „spokojną jesień życia dla starych przyjaciół”. John Tigwood przyjeżdżał regularnie, opróżniał puszki i wypisywał przesadnie pochwalne podziękowania. Kiedyś zostawił nawet jedną puszkę w naszej stołówce, lecz był wściekły, gdy znalazł w niej dary w postaci guzików, nadgryzionych ciastek i prezerwatywy. ‒ Ciesz się, że nie dali ci używanej ‒ powiedziałem, lecz jemu nie wydało się to zabawne. Harve przyglądał się rozkładowi kursów i z filozoficznym spokojem przyjął do wiadomości, że komputer nie działa. Podobnie jak ja, 129
wolał mieć do czynienia z dużym wygodnym kawałkiem papieru wypełnianym ręcznie, choć przedtem przywiązany był też do tablicy i kredy, dopóki ich nie wyrzuciłem. Komputer nie przepadał za kredowym pyłem. Powiedziałem Harve'owi, że z ciężarówki Joggera zginęły wszystkie narzędzia. Zaklął krótko, lecz nie widział w tym nic dziwnego. Dodałem, że potrzebujemy nowego wózka do sprawdzania podwozi naszych samochodów, Harve zaś, skinąwszy głową, poradził, bym kazał Nigelowi zrobić nowy. ‒ Potrzebuje tylko kawałka płyty wiórowej i paru kółek ‒ powiedział Harve. ‒ Ma smykałkę do majsterkowania, to mu trzeba przyznać. Stłumiłem uśmiech. ‒ Więc może się tym jutro zająć ‒ powiedziałem. Zastanowiłem się przez chwilę i podjąłem decyzję. We środę Nigel pojedzie do Francji po konia dla córki Jericho Richa. Nina zabierze się z nim jako zmiennik. Harve, zaskoczony, spojrzał na nią spod oka i komicznie uniósł w górę brwi. ‒ Ostrzegałem ją ‒ powiedziałem. ‒ Ale twierdzi, że jest odporna na Nigela. ‒ Nie zna go jeszcze! ‒ Ma doświadczenie z końmi ‒ wyjaśniłem. ‒ Córka Jericha chce, żebyśmy posłali kogoś do opieki. Nina może połączyć to z jazdą. ‒ Ale wcześniej mówiłeś, że pojedzie Dave z Philem w jego szóstce ‒ zaprotestował Harve. ‒ Zmieniłem zdanie. Nina pojedzie z Nigelem. Mogą zabrać czwórkę, którą Nina dziś prowadziła. Tak będzie bardziej ekonomicznie. ‒ Do Niny zaś powiedziałem: ‒ Będą ci potrzebne rzeczy na zmianę. Przygotuj wszystko, dobrze? 130
Skinęła głową potakująco, a gdy Harve wyszedł na spotkanie kolejnemu wozowi, wracającemu do bazy, zapytała: ‒ Jedno z nas będzie musiało spać w samochodzie, prawda? ‒ Tak. To auto ma na spodzie schowek ‒ powiedziałem. ‒ Dobrze. Wyłóżmy przynętę. Wszyscy wiedzą, że jedzie do Francji. Ktoś może połknąć haczyk. ‒ Nikt nie oczekuje od ciebie, że zrobisz coś, co zagraża twemu bezpieczeństwu ‒ stwierdziłem z wahaniem. Uśmiechnęła się lekko. ‒ Nie bądź taki pewny. Patrick potrafi być bardzo wymagający. Poza tym, tak naprawdę, nie będę skakać na spadochronie poza linię frontu ‒ rzuciła, nie przejmując się zbytnio. Była typem kobiety, które dokonywały takich wyczynów podczas drugiej wojny światowej, stwierdziłem w duchu. Nina, jakby czytając mi w myślach, skinęła głową i powiedziała: ‒ Moja matka właśnie tak zrobiła i przeżyła, żeby mnie potem urodzić. ‒ Trzeba na to trochę odwagi. ‒ Mam ją we krwi. ‒ Czy masz dzieci? ‒ zapytałem. Zamachała długimi palcami lekceważącym gestem, właściwym matkom, którym pomagają niańki. ‒ Troje. Wszystkie już wyrosły z koni na biegunach i wszystkie poleciały już sobie z gniazda. Mój mąż nie żyje od dawna. Życie nagle zrobiło się puste i nudne, nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. Więc Patrick przyszedł mi z pomocą. Chcesz jeszcze coś wiedzieć? ‒ Nie. Rozumiałem ją doskonale, a ona wiedziała o tym, poruszona głębiej wewnętrzną falą emocji i samoświadomości. Pokręciła głową, jakby nie przyznając się do tego, i wstała, wysoka i sprawna, kobieta od koni, której konie nie wystarczały. ‒ Skoro mnie jutro nie potrzebujesz, mogłabym podrzucić te 131
probówki Patrickowi do Londynu i przedyskutować z nim parę rzeczy. Wróciłabym w środę. O której? ‒ Będziesz musiała wyjechać stąd o siódmej. Popłyniecie promem z Dover do Calais i będziecie na miejscu około szóstej wieczorem. We czwartek będziecie musieli dojechać do córki Jericho Richa, żeby wyładować konia. Do bazy wrócicie dość późno, może nawet koło dziewiątej. ‒ W porządku. Uważnie zawinęła dwie bursztynowe probówki w chusteczkę i włożyła do torebki. Potem, skinąwszy mi głową na pożegnanie, wyszła do samochodu i nie zwracając niczyjej uwagi odjechała. Wyciągając cztery pozostałe probówki z szuflady biurka, zawinąłem każdą z osobna w serwetkę i włożyłem do kieszeni marynarki. Potem wlałem zawartość kubka z powrotem do termosu, zakręciłem korek i wraz z kanapkami umieściłem znowu w torbie, by zabrać wszystko do domu. Kończył się pracowity dzień. Niektóre auta były nadal w drodze, lecz nie miałem zamiaru czekać na ich powrót. Kierowcy nie byli do tego przyzwyczajeni, a nadmiar uwagi z mej strony mogliby sobie poczytać za brak zaufania. Niemniej jednak w ciągu dnia napływały do bazy systematyczne meldunki przez telefon. Dziewiątka, którą wysłałem do Irlandii z klaczami zarodowymi, i szóstka z Francji, która wiozła dwulatki do stajni Michaela Watermeada, zgłosiły, że nie będą z powrotem w domu wcześniej niż o drugiej, trzeciej w nocy. Dla nas było to zupełnie normalne. Dla Michaela Watermeada musiało być straszliwą niewygodą. Załatwiłem z kierowcami, że przyjadą prosto do bazy i że oba młode konie zostaną w stajni aż do rana, lecz zorientowałem się, że zapomniałem powiedzieć o tym samemu Michaelowi. Dusząc w sobie ziewnięcie, wystukałem jego numer i znalazłem go w domu. ‒ Druga w nocy! ‒ wykrzyknął. ‒ Wiesz, że tego nie lubię. Cała 132
stadnina się budzi, sam wiesz. Światła, ruch, hałas, kiedy starsze konie już śpią. Potrzebują dobrze wypocząć. ‒ Jak chcesz, możemy je przechować w naszych stajniach do rana ‒ zaproponowałem, jakbym dopiero w tej chwili o tym pomyślał. ‒ Nic im się nie stanie. Mój kierowca mówi, że dobrze znoszą podróż. Są spokojne i jedzą. ‒ Mogłeś to lepiej zorganizować ‒ narzekał Michael, robiąc mi łagodną wymówkę, jak zwykle zmieniwszy wyrazistsze emocje w powściągliwość, co świadczyło o jego dobrych manierach. ‒ Prom z Calais jest opóźniony ‒ wyjaśniłem. ‒ Twoje konie będą w Dover dopiero koło dziesiątej. Bardzo mi przykro, Michael, ale tego nie mogliśmy przewidzieć. ‒ Tak, tak, oczywiście, rozumiem. Ale to denerwujące. Chyba masz rację, nic im się nie stanie, jak przenocują u ciebie. Tylko przywieź je do mnie z samego rana. O wpół do szóstej albo chwilę później, kiedy moi chłopcy przyjdą do pracy. Dobrze? ‒ Od razu ‒ potwierdziłem. ‒ W porządku. ‒ Przerwał na chwilę, by zmienić temat. Czy... czy masz już jakieś wiadomości w sprawie tego biedaka, twojego mechanika? ‒ Policja była u mnie i zadawała pytania, jak zwykle w takich przypadkach. ‒ Szkoda, że tak się stało. ‒ Nawet bardzo. ‒ Daj mi znać, gdybym mógł w czymś pomóc. ‒ Dzięki, Michael. ‒ Maudie przesyła gorące pocałunki. Odłożyłem słuchawkę z westchnieniem, żałując, że to nieprawda. Po chwili połączyłem się z farmą ogierów, która oczekiwała na transport z Irlandii. ‒ Wasze klacze ‒ powiedziałem uspokajająco ‒ są teraz na promie, ale dojadą do Fishguard dopiero koło jedenastej w nocy, a jeśli mielibyśmy przywieźć je od razu, będą u was trochę po trzeciej. Czy wam to odpowiada? 133
‒ Nie ma sprawy. I tak wszyscy będziemy na nogach, bo źrebią się nam klacze. Wykonawszy, co do mnie należało, wstałem z uczuciem zmęczenia, wziąłem torbę, zamknąłem na klucz zewnętrzne drzwi biura, zostawiając stołówkę otwartą dla kierowców, i wyszedłem. Zająłem się grzebaniem w moim koniu pociągowym, terenowym dżipie. Gdy siadałem za jego kółkiem, odnosiłem wrażenie, że zupełnie opuszcza mnie osobowość jaguara XJS. Lecz gdzieś w głębi, pod statecznym biznesmenem, krył się dżokej i nadal pulsowała krew zawodnika. Podjąłem decyzję, że koniecznie muszę utrzymać przy życiu tę część swej osobowości, nie pozwolić, by skapcaniała do reszty, by nadal codziennie chciała ryzykować głową, nawet jeśli już nie było takiej potrzeby. Pojechałem do domu, zjadłem kolację i położyłem się spać. Będę spuszczał jaguara ze smyczy częściej niż dotąd, postanowiłem. Tuż po wpół do siódmej rano byłem, już ubrany, najedzony i pośród budzącego się dnia podążałem na farmę, by sprawdzić, co się tam dzieje. Ciężarówka z Francji z dwulatkami dla Michaela stała spokojnie na swym właściwym miejscu, a jej ładunek spał w stajni. Kierowcy nigdzie nie było. Jednak za wycieraczką zatknięta była kartka od niego. Otworzyłem ją i przeczytałem: „Czy ktoś mógłby zabrać źrebaki do Watermeada? Mam gorączkę, źle się czuję i chyba mam grypę. Przepraszam, Freddie”. Podpisano „Lewis”, godzina 2.30 we wtorek. Niech szlag trafi tę grypę, pomyślałem z przekonaniem. I wszystkich niewidzialnych wrogów. Otworzyłem drzwi do biura i poszedłem do swego gabinetu po zapasowe klucze do ciężarówki Lewisa, z przekonaniem, że wolę sam zawieźć źrebaki do Michaela, niż czekać na pojawienie się jakiegoś kierowcy. Odemknąłem ciężarówkę, załadowałem na nią 134
cierpliwych i nadzwyczaj spokojnych gości z mej stajni i zawiozłem ich niecałą milę dalej. Michael chodził już niecierpliwie po podwórzu, patrząc ostentacyjnie na zegarek, który wskazywał siódmą, zamiast uzgodnionej szóstej trzydzieści. Gdy wyskoczyłem z szoferki, jego niezadowolenie ustąpiło, lecz niezupełnie zanikło. Jak na niego, był dzisiaj w złym nastroju. ‒ Freddie! A gdzie jest Lewis? ‒ zapytał na wstępie. ‒ Lewis wrócił z trasy z grypą ‒ powiedziałem smętnie. ‒ A niech to! ‒ Michael coś sobie liczył. ‒ A Doncaster? Ta grypa trwa trochę za długo. ‒ Dam ci dobrego kierowcę ‒ obiecałem. ‒ To nie to samo. Lewis pomoże osiodłać konie i potrafi wszystkiego doglądnąć. Niektórzy z twoich leniuchów jadą na zawody i tylko śpią w samochodzie, a potem wracają do domu. Brett był taki. Nie znosiłem go. Wydając z siebie współczujące pomruki, opuściłem rampę i odwiązałem pierwszego dwulatka, żeby go wyprowadzić. ‒ Myślałem, że te cholerne żabojady poślą z nimi kogoś ‒ gderał dalej łagodnym głosem jasnowłosy Michael, odrzuciwszy głowę do tyłu. W każdym innym człowieku niezadowolenie objawiłoby się straszliwym wybuchem gniewu. Na przykład u Jericho Richa, człowieka, który nie znał, co to opanowanie. ‒ Lewis powiedział nam wczoraj przez telefon, że chłopak z Francji wrócił się do domu z Calais ‒ powiedziałem. ‒ Bał się, że dostanie morskiej choroby. Lewis zapewnił mnie, że sam sobie da radę, więc postanowiliśmy nie tracić więcej czasu na szukanie innego pomocnika. Gdzie mam ci zaprowadzić tego chłopaka? Dwulatek skakał wesoło na postronku. Stajenny Michaela nadbiegł ku niemu, by zabrać go na miejsce w nowym domu. Po bezpiecznym rozładowaniu drugiego konia irytacja Michaela 135
ustąpiła miejsca charakterystycznej dla niego dobroduszności i zaproponował mi filiżankę kawy przed odjazdem. Weszliśmy razem do jego domu, wprost do jasnej, gościnnej kuchni, gdzie goście rozsiadywali się bezceremonialnie za długim stołem z sosnowych desek, częstując się sokami i tostami. Maudie też tam była, w dżinsach i bluzie od dresu. Jej włosy nosiły ślady snu, była bez makijażu. Z roztargnieniem przyjęła mój pocałunek na dzień dobry i zapytała o Lewisa. ‒ Grypa ‒ oznajmił zwięźle Michael. ‒ Ale on zawsze pomaga dzieciom przy królikach! A niech to. Chyba sama będę musiała się tym zająć. ‒ Czym? ‒ spytałem nieuważnie. ‒ Czyszczeniem klatek i wybiegu. ‒ Uważaj ‒ ostrzegł mnie wesoło Michael ‒ bo zagoni cię do roboty przy tych cholernych królikach. Niech dzieci same się nimi zajmą, Maudie. Są już przecież duże. ‒ Są już ubrane do szkoły ‒ sprzeciwiła się Maudie. I rzeczywiście, dwoje młodszych dzieci, dziewczynka i chłopiec, w schludnych popielatych mundurkach zbiegło po schodach z góry. Objęły ojca na dzień dobry. Głośno domagały się śniadania. W ślad za nimi, ku memu wielkiemu zaskoczeniu, pojawiła się moja córka, Cinders. Ubrana była w taki sam popielaty strój. Z rozmowy domyśliłem się, że chodzi do tej samej szkoły co one i że zatrzymała się na noc u Watermeadów. Hugo nie mógł przecież wiedzieć, że przyjdę rano na śniadanie. Powiedziała do mnie „cześć”, niedbale, jak do kogoś, kogo przelotnie zauważyła na przyjęciu dwa dni wcześniej i traktowała jak znajomego jej rodziców. Uwagę natychmiast skierowała ku dzieciom, z którymi chichotała w najlepsze. Próbowałem na nią nie patrzeć, lecz byłem świadom jej obecności, jakby nagle włączył mi się szósty zmysł. Siedziała naprzeciw 136
mnie, ciemnowłosa, schludna i wesoła, bezpieczna i kochana. Nie moja. I nigdy nie będzie moja. Jadłem tosta, żałując, że sprawy nie potoczyły się inaczej. ‒ Jak Lewis ma grypę, to kto będzie doglądał królików? ‒ spytała Maudie córka. ‒ Może Ed? ‒ Maudie zaproponowała swego starszego syna. ‒ Mamo! Przecież wiesz, że on palcem nie kiwnie. Taki brat jest do niczego. Lewis kocha króliki. Głaska je, czesze im futerko. Idą mu do ręki. Nikt sobie tak z nimi nie radzi jak Lewis. Szkoda, że nie jest moim bratem. Michael uniósł brwi porozumiewawczo, spoglądając na Maudie, bynajmniej nie zachwycony nagłym awansem Lewisa na syna. ‒ Kto to jest Lewis? ‒ zapytała Cinders. ‒ Jeden z kierowców Freddiego ‒ powiedziały jej dzieci, opowiadając przy okazji o moich ciężarówkach. ‒ Aha ‒ powiedziała, niezbyt zainteresowana. Michael obiecał, że każe jednemu z chłopców stajennych zająć się królikami po południu, a Maudie popędzała trójkę dzieci, by prędzej skończyły jeść, ubrały się w płaszcze i wsiadły do samochodu, żeby zdążyła je odwieźć do szkoły na ósmą trzydzieści. Kuchnia po ich wyjściu wydała mi się pusta i ponura. Skończyłem kawę i wstałem, dziękując Michaelowi za towarzystwo. ‒ Cała przyjemność po mojej stronie. Moje spojrzenie padło na puszkę z datkami Johna Tigwooda, stojącą na parapecie okna. ‒ Aha ‒ powiedziałem, przypominając sobie. ‒ Jeden z moich samochodów przywozi dzisiaj z Yorkshire tabun wiekowych koni, dawnych skoczków. John Tigwood mówi, że weźmiesz dwa z nich na dolny wybieg. Co mam z nimi zrobić? Chcesz, żeby najpierw wszystkie do ciebie przywieźć? To znaczy, które dwa chcesz wziąć? Na samo wspomnienie tematu poderwał się, jak ukąszony. 137
‒ Lorna znów mnie na to namówiła. Niech ona i ten jej okropny mały człowieczek umieszczą je sobie w tych ruderach. Zobacz, czy będziesz mi mógł przywieźć dwa, które nie zdechną od razu. Powiedziałem Tigwoodowi, żeby ostatnie zabrał do rzeźni, po co mają się dalej męczyć. To sentymentalny przesąd, żeby za wszelką cenę utrzymywać te biedne wraki przy życiu. Nie mogę tego oczywiście mówić na głos przy dzieciach. One nie rozumieją konieczności śmierci. Gdy wyszedł na podwórze, zaproponował mi, bym pojechał z nim na wybieg, żeby przyjrzeć się jego koniom, kończącym poranną rozgrzewkę. Wspomniał też o Irkab Alhawa, który miał tego dnia ćwiczyć prędkość. Bez zastanowienia przyjąłem tę propozycję, bardzo zadowolony, bo z tego, co wiedziałem, był to z jego strony i komplement, i dar. Zabrał mnie tam swym shogunem o wysokim zawieszeniu. Zatrzymaliśmy się w dogodnym punkcie obserwacyjnym w pobliżu całorocznego wybiegu treningowego, położonym wyżej niż cała stadnina. Stamtąd rozpościerał się doskonały widok na trzy galopujące konie, które niebawem minęły nas, by zatrzymać się o sto jardów dalej. Niezliczone ranki większej części mego życia spędziłem trenując konie do galopu. Nadal to robiłem, kiedy miałem okazję. Nie było jednak żadnej szansy, żebym mógł to powtórzyć z końmi Watermeada, ponieważ dżokeje moich rozmiarów, na emeryturze czy nie, bywali zbyt ciężcy i zbyt silni dla młodych koni wyścigowych. ‒ Jak idzie Irkabowi? ‒ zapytałem. ‒ Fantastycznie. Głos Michaela przepełniało zadowolenie, podszyte troską o właściwe przygotowanie konia, o którym mówiono, że wygra derby w cuglach. W czerwcu na pewno Michael nie prześpi ani jednej nocy. Gdy ujrzeliśmy już trzy z czterech trójek, mijających nas w ustalonej wcześniej kolejności, Michael powiedział: 138
‒ Irkab będzie w następnej trójce, najbliżej nas. Poznasz go po białej strzałce na głowie. ‒ Świetnie. Nagle pojawiły się przed nami trzy trójki, z łatwością połykając przestrzeń, szybkie cienie błyskawic na brązowym torze. Irkab Alhawa, o trudnym do wymówienia arabskim imieniu, był późno rozwijającym się dwulatkiem, który nie ujawnił pełni swych możliwości aż do Middle Park Stakes w październiku zeszłego roku. Lewis zawiózł go do Newmarket tamtego jesiennego dnia jako kolejnego konia ze stajni Watermeada i wrócił z rewelacją, która przyciągnęła do Pixhill stada dziennikarzy. Apetyt, rozbudzony zawodami w Middle Park, potwierdziło w tydzień później błyskotliwe zwycięstwo o sześć długości w Dewhurst Stakes, ostatnim wyścigu sezonu dla dwulatków, usuwając w cień wszystkie asy, przygotowane przez trenerów z Newmarket do startu na własnym torze. Skutkiem tego przez całą spokojną zimę Irkab Alhawa stał się niemal obiektem kultu, w którym niepoślednią rolę odgrywało dziwne imię. Prasa przetłumaczyła je jako „Powietrzny Jeździec”, co oczywiście działało na wyobraźnię ludzi, chociaż gdzieś słyszałem, że tłumaczenie nie jest całkiem dokładne. Nieważne, Irkab Alhawa był zwiastunem dobrej nowiny dla Michaela, dla Pixhill, dla Lewisa i bynajmniej nie najgorszą dla Freddiego Crofta. Koń, o którym mowa, z widoczną z daleka wąską białą strzałką na łbie, wdzięcznie łącząc pracę poszczególnych mięśni z ruchem całego ciała, bez wysiłku płynął nad torem. Niewielu szczęśliwcom natura ofiarowała dar harmonijnego poruszania się i szybkości. Poczułem, jak zawsze w obecności wielkich koni, dziwny rodzaj zazdrości: nie, nie pragnąłem być na ich grzbiecie, lecz wcielić się w nie, by pędzić na wietrze. Zdrowy rozsądek nie miał tu nic do rzeczy, lecz po tak wielu latach zżycia się z nimi te wspaniałe stworzenia 139
były w pewnym sensie przedłużeniem mej osobowości, zawsze obecne gdzieś w mojej świadomości. Nie każdemu było w smak pojawienie się cudownego dziecka w stajni Michaela. Pewna część światka wyścigowego ucieszyłaby się, gdyby koniowi przytrafiło się coś złego. Michael nie zwracał na to uwagi. ‒ Jak świat światem, zawsze będzie zazdrość i niechęć. Spójrz na niektórych polityków, jaki dają innym przykład! Dlaczego ja mam się przejmować, jeśli ktoś mi zazdrości, przeklina czy złorzeczy? Przecież to jego kłopot. Michael, człowiek łatwy w obejściu i kulturalny, nie potrafił zrozumieć niszczącej siły niczym nie sprowokowanej nienawiści. Irkab Alhawa galopował przed nami majestatycznie, emanując siłą i spokojem. Michael spojrzał na mnie z lekkim uśmiechem i zorientował się, że nie potrzebuje mówić ani słowa. Koń, taki jak ten, przekraczał opisowe możliwości języka. Gdy wróciliśmy do stajni, podziękowałem mu. Skinął głową w dziwny sposób, przez ten galop staliśmy się sobie bliżsi i bardziej przyjaźni, jakby zaczęło nas łączyć, prócz interesów, coś więcej. Odwiozłem superszóstkę Lewisa na farmę, gdzie nawał obowiązków skutecznie ściągnął mnie z powrotem na ziemię. Aziz zgłosił się do pracy z pełnym radości życia uśmiechem i lśniącymi oczyma, które sprawiały, że matowe oczy Harve'a zaczynały też błyszczeć. Harve przywitał z radością moje przybycie i powiedział, że właśnie stara się wyjaśnić Azizowi, niezadowolonemu ze swej pierwszej roboty, że praca to praca i nic więcej. ‒ W tym interesie jest wiele przyziemnych rzeczy do zrobienia ‒ zapewniłem go. ‒ Są takie dni, kiedy przewozisz kliniczne przypadki, a kiedy indziej trafi ci się zwycięzca derby. Liczy się tylko dowiezienie całego i zdrowego ładunku do końca podróży. ‒ W porządku. 140
‒ I pamiętaj, że konie śpią, a nawet miewają sny, kiedy je wieziesz ze stałą prędkością po autostradzie, ale kiedy zjeżdżasz z niej i zwalniasz przed jakimś skrzyżowaniem, budzą się, nie wiedzą, gdzie są, i podskakują, starając się utrzymać na nogach. Wszystkie konie tak się zachowują, ale z tymi bardzo starymi trzeba uważać, bo i tak niezbyt pewnie stoją na nogach. Inaczej wrócisz z tymi siedmioma rzucającymi się po podłodze. Jeśli przeżyją, i tak nasze starania nie zostaną docenione. Aziz wysłuchał mej homilii najpierw z niedowierzającym uśmieszkiem, a potem z widoczną uwagą. Powinien był jednak przez cały czas przytakiwać. ‒ Przecież woziłeś konie, prawda? ‒ powiedziałem wolno. ‒ Tak ‒ odparł natychmiast. ‒ Oczywiście. Ale lokalnie, koło Newmarket. I na biegi w Yarmouth. Po autostradach niewiele jeździłem. Harve zmarszczył brwi, lecz nie drążył tematu, w moim umyśle zaś pojawiło się wiele pytań, kolących jak krzak głogu. To prawda, że we wschodniej Anglii nie było zbyt wielu długich autostrad, lecz niewiarygodny wydawał się fakt, że stajnia w Newmarket nie posyłała swych koni na zawody gdzieś dalej. Miałem zamiar zadać Azizowi jeszcze kilka pytań, lecz w tym samym momencie siostra Maudie, Lorna, minęła bramę swym drogim, purpurowym range roverem, arystokratą wśród terenowych aut, zbudowanym tak, by wytrzymał jałowe, kamieniste pustynie Afryki i równe drogi Pixhill. Lorna, spięta i zamyślona, wyskoczyła zza kierownicy i podeszła do mnie, by pocałować mnie w policzek. Bogato rozwiedziona trzydziestoletnia śliczna blondynka, długonoga, niebieskooka, spojrzała mi prosto w oczy i powiedziała, że to świństwo żądać zapłaty za przewóz starych koni. ‒ Ale przecież John bierze pieniądze od ich właścicieli, prawda? ‒ zauważyłem. 141
‒ To zupełnie co innego. ‒ Nie, jeśli chce się zarobić pieniądze z obu stron. ‒ Dom Centaura potrzebuje tych pieniędzy. Przywołałem na twarz uśmiech i przedstawiłem jej Aziza, któremu przypadła w udziale ta trasa. Lorna mrugnęła oczyma. Aziz, ściskając jej dłoń, posłał jej olśniewająco biały uśmiech i błysk ciemnych oczu. Lorna zapomniała o moim skąpstwie i z ożywieniem zaczęła opowiadać Azizowi, że wybierają się we wspaniałą podróż i że to prawdziwe wyróżnienie brać udział w ratowaniu starych przyjaciół. ‒ To prawda ‒ zgodził się Aziz. Posłał mi ślad skrzywionego uśmiechu, jakby wyzywając mnie do potępienia jego hipokryzji. Aziz, jesteś draniem, pomyślałem, lecz tacy dobrze wpływali na samopoczucie innych. Oczywiście do pewnego momentu. Właśnie tę chwilę wybrał John Tigwood, by zaszczycić nas swą osobą, bez której równie dobrze mogłem się obejść. Nadęty kurdupel, jak wyraził się o nim Harve, wynurzył się z furgonetki koloru kawy, z olbrzymim białym napisem „Dom Centaura dla starych przyjaciół”, i ruszył w naszym kierunku, krocząc z powagą. Nosił popielate sztruksowe spodnie, rozpiętą koszulę i gruby sweter. W ręku niósł kurtkę. ‒ Dzień dobry, Freddie. Choć bardzo się starał, pełen wyniosłości ton głosu nie mógł ukryć pustki, która się pod nią kryła. Tak naprawdę Tigwood był miernotą, co stara się wynaleźć rolę dla siebie, samo w sobie nic dziwnego czy odstręczającego. Cóż innego mógł robić? Pełznąć naprzód, załamując ręce, jak Uriasz Heep? Zawsze traktowałem Dom Centaura jako część naszego życia społecznego, lecz w ten wtorek zastanawiałem się, czy Tigwood przypadkiem sam nie powołał go do życia i czy utrzymywał się z datków na swoich podopiecznych, a jeśli tak, to czy Pixhill powinno się temu przeciwstawić. Z drugiej strony, zawsze były gdzieś stare 142
konie, spokojnie drzemiące sobie w słońcu. Jeśli ludzkie współczucie miało jakieś znaczenie, takie przedsięwzięcie musiało zasługiwać na szacunek. ‒ Dzień dobry, Lorna ‒ powiedział dobroczyńca. ‒ John, mój drogi. ‒ Lorna pocałowała go w szczupły policzek, gdzieś ponad rzadką brodą, która rozrastała się nieregularnie wokół jego ostrego podbródka. Nawet jego broda, pomyślałem, próbując opanować zniecierpliwienie, była do niczego. Podobnie jego chuda szyja z ostro sterczącym jabłkiem Adama, czemu sam nie był już winien. ‒ W czym mogę ci pomóc, John? ‒ zapytałem. ‒ Pomyślałem, że przejadę się z Lorną ‒ oznajmił. ‒ Siedem koni i dwie pary rąk to lepiej niż jedna. Czy to nasz kierowca? Lorna rzuciła szybkie spojrzenie na Aziza, niepewna, czy chce, by John z nimi jechał, lecz nadęty kurdupel podjął już decyzję i było jasne, że za nic jej nie zmieni. ‒ Bardzo miło z twojej strony ‒ powiedziała Lorna nieszczerze. ‒ Macie długą drogę przed sobą ‒ powiedziałem do wszystkich. ‒ Lepiej już ruszajcie. ‒ Tak, tak ‒ powiedział Tigwood, wyraźnie zaaferowany, przejmując dowództwo. ‒ Chodź, kierowco. ‒ Ma na imię Aziz ‒ powiedziałem łagodnie. ‒ Ach tak? Więc chodźmy, Aziz. Patrzyłem, jak wspinają się do szoferki ‒ dwóch zupełnie nie pasujących do siebie mężczyzn i jedna nawiedzona pomiędzy nimi. Aziz z ponurą miną wyjrzał przez okno w moją stronę, straciwszy resztki entuzjazmu do podróży. Nie mogłem mieć mu tego za złe. Za nic nie chciałbym się z nim zamienić. Pod dziewiątką, pomyślałem, gdy Aziz zręcznie wyjechał za bramę, znajduje się magnes, który znalazł Jogger. Uwierzyłem mu na słowo, że gwoździe w izolującym kawałku drewna nadal trzymają 143
się mocno. Nie ostrzegłem Aziza przed potencjalnym niebezpieczeństwem. Nie powiedziałem mu też, by uważał na obcych, którzy będą próbowali dostać się pod samochód w okolicy zbiorników z paliwem. Wszystko dlatego, że nie potrafiłem sobie wyobrazić nikogo, kto chciałby przewieźć cokolwiek w tak wielkiej tajemnicy z Yorkshire do Pixhill, gdy równie dobrze mógł wejść z tym do samochodu. Harve wyjechał pięć minut za Azizem po dwa konie wyścigowe na zawody w Cheltenham. Kolejny wóz wyruszył w tym samym kierunku, dwa pojechały na lotnisko w Bristolu po irlandzkie konie przylatujące na Puchar Anglii, trzy zaś wiozły klacze zarodowe. W sumie nieźle, zważywszy na okoliczności. Wróciłem do biura, gdzie Isobel i Rose patrzyły bezradnie na puste ekrany komputerów i pytały, co mają zrobić z resztą dnia. ‒ Może poodpisujcie na listy na dobrej, starej maszynie? ‒ zaproponowałem. ‒ Chyba będziemy musiały ‒ oznajmiła Rose z obrzydzeniem. ‒ Człowiek od komputerów obiecał, że przyjdzie jutro ‒ dodałem jej otuchy. ‒ I ani chwili wcześniej ‒ powiedziała Rose. Puszka Tigwooda stała na biurku Isobel, więc podniosłem ją i potrząsnąłem. Nie więcej niż trzy lub cztery monety. ‒ Pan Tigwood przyszedł w zeszłym tygodniu, żeby ją opróżnić ‒ powiedziała Isobel. ‒ Nie było tego dużo. Powiedział, że powinniśmy bardziej się starać. ‒ Możliwe. Wsiadłem do mojego dżipa i pojechałem do Newbury, by oddać do wywołania film ze zdjęciami Joggera i odebrać zamówiony słownik rymów. Nigdy nie miałem niczego podobnego w ręku, więc usiadłem w parku, by przeczekać godzinę do odbioru zdjęć i wprawić się w korzystaniu ze słownika. Ułożony był alfabetycznie nie według kolejnych słów, lecz rozpoczynającymi się od samogłosek końcówkami. 144
‒ Anie ‒ zacząłem ‒ branie, dranie, granie, kranie, lanie. Anina ‒ babranina, cackanina, gadanina, gmatwanina, plątanina... Setki i tysiące rymów, gotowe, pod ręką, lecz bezużyteczne. Zorientowałem się, że muszę mieć tajemnicze zwroty Joggera na piśmie przed oczyma, nie tylko w pamięci. Może wtedy coś mnie olśni, coś wyskoczy ze słownika, z haseł takich, jak Ówka ‒ biodrówka, harówka, miętówka, solówka... Należało przy tym pamiętać, pomyślałem z przygnębieniem, że w wymowie Joggera kąt stawał się kontem lub kotem, meta ‒ metą. Poza tym połykał końcówki i mogły w ogóle być niesłyszalne. Zamknąwszy książkę, odebrałem zdjęcia martwego Joggera, były ostre, bardzo smutne, i wróciłem do domu posprzątać pokój siostry, co sprowadzało się do zasłania łóżka i otwarcia okien, by wpuścić do środka to, co marzec raczył ze sobą przynieść. Zebrałem jeszcze trochę żonkili i włożyłem je do flakonu, a punktualnie w południe przybyła moja siostra. Przyleciała prosto z nieba, helikopterem.
Rozdział 6
Lizzie miała jedną czwartą udziałów w maleńkim Robinsonie 22, jedynej ekstrawagancji, na którą sobie pozwoliła za przypadającą jej część spadku po naszych rodzicach. Dla mnie ten helikopter był odpowiednikiem statków Rogera i moich wyścigów konnych, stanowił dobitną manifestację starszej siostry, że skoro chłopcy mogą mieć swoje zabawki, dziewczętom też się coś należy. Gdy byliśmy dziećmi, pokazywała każdemu z nas po kolei, w jaki sposób ustawić skomplikowaną kolejkę. Uczyła nas, jak bez obawy uderzać piłkę do krykieta kijem, wspinała się po drzewach jak kot, a jako nastolatka prowadziła nas w gęste puszcze i przepastne groty, broniła nas i kłamała za nas, gdy coś przeskrobaliśmy. Dzięki niej dorastaliśmy, poznając wiele twarzy odwagi. Wyłączyła silnik i gdy łopaty śmigła zatrzymały się, wyskoczyła z małej szklanej kuli i podeszła spokojnie do mnie, czekającego na wyasfaltowanym parkingu przed domem. ‒ Cześć ‒ powiedziała ‒ mała, lekka, zwinna, zadowolona z życia. Przytuliłem ją. ‒ Masz coś na lunch? ‒ zapytała. ‒ Nie. ‒ To dobrze. Przywiozłam jedzenie na piknik. Wróciła do helikoptera i wyjęła torbę, którą razem wtaszczyliśmy do domu. Nigdy nie przychodziła z pustymi rękami. Nigdy nie traciłem czasu na przygotowywanie czegokolwiek, gdy miała przyjechać, z wyjątkiem zamrożenia szampana. Otworzyłem i nalałem od razu, ona zaś usiadła w fotelu, upiła duży, gazowany łyk i przyglądała się mnie, jak to robią starsze siostry. 146
‒ Jak ci się leciało? ‒ spytałem. ‒ Trochę rzucało nad wrzosowiskami. Jest jeszcze gdzieniegdzie trochę śniegu. Wpadłam do Carlisle, żeby zatankować. Cztery godziny od moich drzwi do twoich. ‒ Trzysta pięćdziesiąt mil ‒ przypomniałem. ‒ Prawie wystarczy na jeden dzień. ‒ Wspaniale cię znów widzieć. ‒ No ‒ przeciągnęła się, mrucząc z zadowoleniem. ‒ Opowiedz mi o wszystkim. Opowiedziałem jej sporo, wyjaśniając, kim są wszyscy: Sandy Smith, Bruce Farway, Watermeadowie, Jericho Rich, Brett, Dave, Kevin Keith Ogden i Jogger. Opowiedziałem jej o Ninie Young oraz jej metamorfozie. Przyjrzała się pustej kasetce, pyszniącej się swym brudem na gazecie. Pokazałem jej słownik rymów i odtworzyłem z kasety ostatnią wiadomość od Joggera, lecz cała giętkość umysłu pod siwiejącą wiechą ciemnych włosów nie potrafiła rozwikłać, co miał na myśli stary żołnierz. ‒ Głupiec ‒ stwierdziła Lizzie. ‒ Sam spadł czy ktoś go zepchnął? ‒ Spychanie kogoś w półtorametrowy kanał nie jest zbyt pewnym sposobem na zabójstwo. ‒ Więc zepchnął go przypadkiem. ‒ Nikt się do tego nie przyznał. Z pewnym wahaniem zaproponowałem, że pokażę jej zdjęcia Joggera w dole. ‒ Nie jestem wrażliwa ‒ zaprotestowała ‒ dawaj je tu na stół. Patrzyła na nie długo i z uwagą. ‒ Nie można z nich nic wywnioskować. ‒ Masz rację ‒ przyznałem, chowając zdjęcia do koperty. ‒ A co z tymi probówkami w termosie? ‒ zapytała po chwili. Wyjąłem dwie z nich z mego sejfu, gdzie schowałem je na noc, i podałem jej. Rozpakowała je po kolei z serwetek i obejrzała jedną pod światło. 147
‒ Dziesięć centymetrów sześciennych ‒ odczytała maleńkie cyferki. Innymi słowy, jedna łyżka stołowa. ‒ Tylko jedna? ‒ byłem lekko zaskoczony. ‒ Myślałem, że zawierają więcej. ‒ Tylko jedna ‒ potwierdziła Lizzie. ‒ Duży łyk. ‒ Niech to diabli. ‒ No cóż, wypicie tego bez sprawdzenia nie jest najlepszym pomysłem. Zawinęła probówki z powrotem w serwetki i włożyła do torebki, dokładnie tak jak Nina. ‒ Pewnie wyniki są potrzebne na wczoraj, prawda? ‒ Bardzo by mi to pomogło. ‒ Pojutrze ‒ obiecała. ‒ Szybciej się nie da. ‒ Uzbroję się w cierpliwość. ‒ Nie była nigdy twoją mocną stroną. Powąchała zawartość termosu i nalała trochę do pustej szklanki, przybliżając nos blisko do powierzchni. ‒ Kawa z mlekiem ‒ stwierdziła. ‒ Skwaśniałym. ‒ Jest w termosie przynajmniej od wtorku. ‒ Czy to też chcesz oddać do analizy? ‒ A co ty o tym sądzisz? ‒ zapytałem. ‒ Myślę, że kawa tam była tylko po to, żeby utrzymać probówki w stałej temperaturze. ‒ Więc zostaw ją ‒ zgodziłem się. Wypiliśmy jeszcze szampana i rozpakowali obiecany piknik ‒ wspaniały dar najlepszej chyba restauracji w Szkocji, La Potinière w Gullane, w East Lothian. ‒ Pozdrowienia od Brownów ‒ powiedziała Lizzie, mówiąc o właścicielach. ‒ Chcą się dowiedzieć, kiedy wpadniesz. Chcieliby wiedzieć pół roku wcześniej i nawet wtedy można było się nie dopchać do stolika. Czasami Lizzie, ich bliska przyjaciółka, padała przed nimi na kolana. Tym razem przysłali kurze piersi nadziewane śmietankową pianką i orzechami laskowymi, calvados oraz sałatkę warzywną, doprawioną olejem z orzechów laskowych. Na 148
deser zaś był lekki cytrynowy sernik, który rozpływał się w ustach w istną ambrozję. Rzadko dbałem o to, co jem. Lizzie ubolewała nad tym i kiedy tylko mogła, dokształcała mnie. Po każdym jej wykładzie byłem gotów ukończyć studia w La Potinière. Razem obejrzeliśmy pierwszy bieg na zawodach w Cheltenham. Nie było sensu wspominać, że dziś mijały trzy lata, odkąd ukończyłem jako drugi słynny bieg z przeszkodami, słodko-gorzka porażka tego dnia. ‒ Ciesz się, że nie musisz się już tym martwić ‒ powiedziała Lizzie, widząc jak z wypiekami na twarzy patrzę na dżokejów. ‒ Czym martwić? ‒ Że ktoś inny dostanie twojego konia do jazdy. Uśmiechnąłem się. Dla wszystkich dżokejów było to najgorsze zmartwienie, więc przyznałem jej rację. ‒ To duża ulga. Teraz martwię się tylko o inne firmy transportowe podkradające mi klientów. ‒ Chyba niezbyt często ci się to zdarza. ‒ Do tej pory nie. Zadzwoniła Isobel z raportem na temat postępu prac. ‒ Wszystko w porządku ‒ powiedziała. ‒ Ten nowy człowiek, Aziz, zadzwonił z Yorkshire i mówił, że tamci chcą przywieźć z powrotem osiem zwierząt, a nie siedem, i że ósme jest na wpół łysym kucykiem, który ledwo idzie o własnych siłach. Co ma robić? ‒ John Tigwood jest na miejscu. Jeżeli weźmie odpowiedzialność za to, że kucyk padnie po drodze, to przewieziemy. Powiedz Azizowi, żeby kazał Tigwoodowi napisać oświadczenie, zwalniające nas od odpowiedzialności za kucyka. Ma je podpisać, łącznie z datą i godziną. ‒ Dobrze. ‒ Jak się czuje Aziz? ‒ Ma dość ‒ powiedziała Isobel radośnie. ‒ Nie mam mu tego za złe. ‒ O co w tym wszystkim chodzi? ‒ spytała Lizzie leniwie, gdy 149
odkładałem słuchawkę, więc powiedziałem jej o transporcie starych koni i opisałem pokrótce Johna Tigwooda, filantropa nastawionego na zysk. ‒ Fanatyk? ‒ Nie ma dwóch zdań. Obejrzeliśmy pozostałe biegi, to znaczy te, które pokazano. W środku programu znów odezwała się Isobel, żeby powiedzieć, że wszystko idzie dobrze i że zbiera się do domu. Zapytała, czy zauważyłem, że wygrał jeden z koni, które Harve zawiózł do Cheltenham. ‒ Tak, zauważyłem. Cieszę się. ‒ Dobry interes dla pubu ‒ zauważyła bystra dziewczyna, przypominając mi przy okazji, że nie sprawdziłem tego dnia pamiątkowej listy. ‒ Więc nie sądzisz, że to był wypadek! ‒ wykrzyknęła Lizzie, gdy opowiedziałem jej o zafundowanej przeze mnie imprezie. ‒ Chciałbym, żeby tak było. Gdy biegi się skończyły, wyłączyliśmy telewizor i rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Potem Aziz zadzwonił do mnie do domu, mówiąc, że ma nadzieję, że nie przeszkadza, lecz biuro jest zamknięte i wita go mój własny głos, nagrany na automatycznej sekretarce. ‒ Nie, oczywiście, że nie. Gdzie jesteś? ‒ Przy stacji obsługi w Chieveley, na północ od Newbury. Jestem w budce telefonicznej. Chciałem z tobą pogadać, żeby oni nie słyszeli. ‒ O co chodzi? ‒ To mój pierwszy dzień u ciebie i... ‒ przerwał, szukając właściwych słów. ‒ Czy mógłbyś ‒ powiedział pospiesznie ‒ wyjechać do tego wozu, tam dokąd mam dotrzeć? ‒ Do Domu Centaura? ‒ Tak. Konie są bardzo słabe i nie wiem, czy są w stanie wytrzymać dalszą podróż. Powiedziałem o tym panu Tigwoodowi, ale nalegał, żebyśmy je przywieźli. Pani Lipton martwi się, że padną, zanim je wyładujemy... 150
‒ W porządku ‒ powiedziałem zdecydowanie. ‒ Jak będziesz w pobliżu Pixhill, zadzwoń znów z wozu i zaraz przyjadę. Nie spuszczaj ramp, zanim tam się nie zjawię. Siedź w samochodzie i wypisuj kartę drogową. Rób cokolwiek. Rozumiesz? ‒ Dzięki ‒ jedno słowo, a cały repertuar znaczeń. ‒ Na razie ‒ powiedziałem. Kiedy opowiedziałem Lizzie, o co chodzi, chciała pojechać ze mną i gdy Aziz znów się odezwał, ruszyliśmy w drogę. Na zapuszczonym wybiegu w Domu Centaura trawa była niemal doszczętnie wyjedzona. Pomiędzy pojedynczymi kępkami widać było ziemię. Nakryty krzywym dachem parking poprzerastały chwasty, mały budynek biurowy z betonu nosił ślady rdzawych smug deszczu. Stojące z tyłu stajnie wyglądały tak, jakby wystarczył lekki wietrzyk, by je powalić. Lizzie spoglądała na tę wspaniałą posiadłość w milczeniu, gdy zatrzymaliśmy się tuż przy drzwiach frontowych, z których obłaziła płatami zielona farba. Czekaliśmy ledwo minutę, gdy Aziz skręcił powoli z głównej drogi i bardzo delikatnie zatrzymał dziewiątkę. Podszedłem do okna po jego stronie, zaś Tigwood i Lorna wysiedli z drugiej strony, z miejsc dla pasażerów. Aziz otworzył okno i powiedział: ‒ Mam nadzieję, że jeszcze żyją. Z tyłu rozległy się odgłosy spuszczanych ramp, więc pobiegłem tam i kazałem Lornie i Tigwoodowi przestać. ‒ Nie wygłupiaj się ‒ powiedział Tigwood. ‒ Przecież musimy je wyładować. ‒ Wolałbym je najpierw zobaczyć ‒ powiedziałem stanowczo. ‒ Po co? ‒ Stare konie lubią sobie o tej porze odpocząć. Nie ma się gdzie spieszyć, prawda? ‒ Zaraz się ściemni ‒ zauważył. ‒ Tak czy owak, John, tylko potrę im nosy. 151
Otworzyłem tylne drzwi dla obsługi, nie czekając na dalsze sprzeciwy, i znalazłem się na poziomie koni. Trzy cierpliwe pary oczu spojrzały na mnie, ich zmęczenie było wyraźnie widoczne w kącie pochylenia szyi i sennie poruszających się uszach. W przedziale przed ich głowami, gdzie często jechał pomocnik, stała nietknięta wiązka siana i rząd plastikowych pojemników z wodą, wszystkie pełne. Wyskoczyłem z przedziału i otworzyłem środkowe drzwi dla obsługi, znów wspinając się ku przestrzeni pomiędzy środkowymi i przednimi trzema boksami. Znajdowało się tam kolejne trzęsące się trio, ze zwieszonymi ze zmęczenia głowami. Przepchałem się do przodu przez pusty trzeci boks i zbadałem resztę ładunku ‒ konia tak słabego, że mogło się wydawać, iż utrzymują go na nogach jedynie przegrody boksu, oraz jeszcze słabszego kucyka, z całymi połaciami bezwłosej skóry i zamkniętymi oczyma. Zszedłem na ziemię i powiedziałem Tigwoodowi i Lornie, że chcę wezwać weterynarza, żeby im się przyjrzał, zanim je wyładujemy. Chciałem zachować opinię zawodowca, mieć zaświadczenie, że moja firma dowiozła je na miejsce w tak dobrym stanie, jak to tylko możliwe. ‒ To nie twój interes ‒ rzucił wściekle Tigwood. ‒ I obraza dla Domu Centaura. ‒ Posłuchaj, John ‒ powiedziałem pojednawczo. ‒ Skoro właściciele dbają o te konie na tyle, że chcą im zapewnić dom na starość, na pewno nie pożałują na weterynarza, żeby stwierdził, czy nic im się nie stało w podróży. To miłe stare konie i wydaje mi się, że powinieneś być wdzięczny, że ktoś ci pomógł o nie właściwie zadbać. ‒ John ‒ powiedziała Lorna. ‒ Jestem pewna, że Freddie ma rację. Powinniśmy wezwać weterynarza. Są o wiele słabsze, niż się spodziewałam. ‒ Czy dostały coś do picia przed wyjazdem? ‒ zapytałem. Lorna spojrzała na mnie zmartwionym wzrokiem. 152
‒ Myślisz, że chce im się pić? Aziz jechał strasznie powoli. ‒ Hm. Przez otwarte drzwi dla pasażerów poprosiłem Aziza, żeby podał mi telefon, i bez dalszych ceregieli połączyłem się z miejscowym weterynarzem, wyjaśniając mu, czego mi potrzeba. ‒ Pięć minut, tylko rzucisz okiem, to chyba wszystko. Ale zaraz, jeśli możesz. Obiecał, że będzie zaraz, i dotrzymał słowa, stary wypróbowany przyjaciel, który wiedział, że nie wzywałbym go na próżno. Dokonał tego samego przeglądu co ja i na koniec posłał mi spojrzenie, które mówiło więcej niż słowa. ‒ I co? ‒ spytał John Tigwood, wyczekując na werdykt ze zmarszczonymi brwiami. ‒ Są lekko odwodnione i prawdopodobnie głodne. Trochę wychudzone, choć ogólnie dobrze zadbane. Potrzebują dobrego siana, wody i dużo odpoczynku. Poczekam z wami, aż je wyładujecie. Czekając na jego przybycie, przedstawiłem Lizzie Tigwooda i Lornę. Nie zwracali na nią szczególnej uwagi, skoncentrowani na koniach, Lizzie zaś tylko patrzyła i słuchała. Wreszcie opuściłem tylną rampę, a John Tigwood odwiązał pierwszego pasażera i sprowadził go na ziemię. Kopyta ślizgały mu się niepewnie, stukając po deskach rampy. Gdy dotarł na stały ląd, stał spokojnie, lekko drżąc, z przestrachem w oczach. ‒ Lorna, ile te konie mają lat? ‒ zapytałem. Wyjęła listę i nic nie mówiąc podała mi ją. Były na niej imiona, wiek i nazwiska właścicieli koni. Niektóre z nich tak dobrze mi znane, że żywo się nimi zainteresowałem. ‒ Ja przecież jeździłem na dwóch z nich! ‒ krzyknąłem. ‒ To były kiedyś świetne konie. ‒ Pewnie wiedziałeś o tym ‒ skomentowała cierpko Lorna. 153
‒ Nie wiedziałem. Który jest który? ‒ Mają imiona na uzdach. Podszedłem do konia, którego trzymał Tigwood, podczas gdy weterynarz badał go, i odczytałem jego imię: Peterman. Pogładziłem stary nos i przypomniałem sobie wszystkie zawody, w których zwyciężaliśmy i przegrywaliśmy, dwanaście i więcej lat temu, gdy drżące teraz ciało było jędrne i silne, dumny książę, rzucający głową, gwiazda w swoich czasach. Wiek dwadzieścia jeden lat, który widniał na liście, odpowiadał dziewięćdziesięciu latom u człowieka. ‒ Jest w porządku ‒ stwierdził weterynarz. ‒ Tylko zmęczony. Tigwood spojrzał na mnie tryumfalnie i zaprowadził mego starego przyjaciela do stajni. ‒ Jest najmłodszy ‒ zwróciłem uwagę, czytając listę. Robiło się ciemno, a rozładowywanie jeszcze trwało, więc włączyłem wszystkie światła wozu ‒ w środku i na zewnątrz. Weterynarz przepuścił warunkowo wszystkich podróżnych, z wyjątkiem ostatniej dwójki z przednich boksów. Pokręcił nad nimi głową. Wiekowy kucyk był w najgorszym stanie. Biedne stworzenie ledwo stało, nie było mowy o samodzielnym zejściu z rampy. ‒ Zaawansowana choroba skóry ‒ powiedział weterynarz. ‒ Najlepiej go uśpić. ‒ Wykluczone ‒ powiedział z gniewem Tigwood. ‒ Jest bardzo kochanym zwierzęciem. Obiecałem stworzyć dla niego komfortowe warunki i zamierzam tego dotrzymać. Jego właścicielka ma piętnaście lat. Kazała mi to przysiąc. Przypomniałem sobie uwagę Michaela Watermeada o swych własnych dzieciach: „Nie rozumieją konieczności śmierci”. Tigwood rozumiał ją doskonale, lecz podtrzymywanie życia za wszelką cenę było punktem, gdzie stykały się jego fanatyzm i dochody. 154
‒ Przynajmniej dam mu coś na tę jego alopecję ‒ zaproponował weterynarz, mówiąc o wyłysieniu, na co dotknięty Tigwood powiedział, że jutro, i prawie że wypchnął biednego zwierzaka, póki ten nie musiał albo ruszyć chwiejnym krokiem przed siebie po rampie, albo upaść na ziemię. ‒ To okropne ‒ powiedziała Lizzie cicho. Lorna usłyszała ją i warknęła: ‒ Ci ludzie, którzy zabijają stare konie, są okropni. Stare konie mają prawo żyć. Zauważyłem, że próbuje stłumić własne wątpliwości. ‒ Dom Centaura jest wspaniałą instytucją ‒ dodała. ‒ Zapewne ‒ odpowiedziała sucho Lizzie. Lorna rzuciła jej nieprzyjazne spojrzenie, które potem przeniosła na mnie. ‒ Nie doceniacie pracy Johna ‒ oskarżyła nas. ‒ I nie wstawiajcie mi głodnych kawałków o skracaniu cierpień zwierzętom. Nie wiecie do końca, czy rzeczywiście jest im źle. Pomyślałem, że całkiem łatwo to stwierdzić, lecz nie miałem zamiaru się spierać, a poza tym znałem wiele koni, które szczęśliwie żyły dłużej niż dwadzieścia lat. Mój ojciec, trener koni, dbał o swoje ulubione zwierzęta, nim ze starości nie padły na polach, karmiąc je owsem przez całą zimę, by nie opadły z sił, i trzymając w cieple. Wszystkie wyglądały lepiej niż wychudzona gromadka w instytucji Tigwooda. ‒ Miło znów widzieć starego Petermana. Jestem pewien, że właściciele docenią twoje starania. ‒ I Johna! ‒ I Johna ‒ dodałem posłusznie. We trójkę patrzyliśmy, jak Tigwood prowadzi na wybieg kucyka z obolałymi kopytami, wzdragającego się przed każdym krokiem, z głową schyloną nisko z bólu. Piętnastoletnia właścicielka była pełna miłości, lecz nie umiała współczuć. Co za okrutna kombinacja. 155
Lorna poprawiła swoje jasne włosy, nie dopuszczając tym gestem słów krytyki. Weterynarz potrząsnął głową, Lizzie nadal wyglądała na oburzoną, Aziz zaś wzruszył ramionami. Przywiózł je żywe i na tym kończyła się jego rola. Tigwood puścił kucyka na wybieg i wrócił, by otworzyć drzwi do swego biura. Weszliśmy wszyscy za nim, szczelnie wypełniając wolną przestrzeń o powierzchni około półtora metra kwadratowego, oświetlone jarzeniówkami i obstawione kartotekami. Brązowa podłoga z tworzywa stonowana była dwoma wielkimi wzorzystymi dywanami, a oprawione w ramki zdjęcia starych koni na zalanych słońcem polach wisiały gęsto na ścianach. Tigwood podszedł do jednego z dwóch metalowych biurek, stojących jedno tuż obok drugiego. Na pierwszym stał komputer i drukarka, na drugim zaś zwykły sprzęt ery przedkomputerowej. Kolekcja puszek pyszniła się na jednej szafce, a ekspres do herbaty na drugiej. Półki z książkami wypełnione były publikacjami medycznymi dotyczącymi głównie pielęgnacji wiekowych koni. Były też trzy fotele, chyba dość wygodne, pokryte wełnianą materią oraz porządne niebieskie zasłony na dwóch oknach. Jeżeli kiedykolwiek któryś z właścicieli pojawił się w tych progach, wystrój wnętrza pozwoli mu zrozumieć, że każdy pens poświęcany jest tu dla sprawy, lecz właściwą uwagę zwraca się też na odrobinę luksusu, do którego przywykli właściciele koni wyścigowych. Oddaj mu sprawiedliwość, pomyślałem. Tigwood czyni dobrze, przynajmniej w duchu. Weterynarz napisał na jego żądanie krótką opinię, że sześć koni (z załączonymi imionami) przebyło drogę z Yorkshire i przyjechało na miejsce w dobrej kondycji. Jeden z nich (imię) wykazywał oznaki wyczerpania i wymaga specjalnej troski. Jeden kucyk cierpiący na łuszczycę potrzebował opieki weterynarza. Wszystkie zostały przewiezione przez firmę „Croft ‒ transport koni sportowych” i oddane w opiekę Domu Centaura. 156
Tigwood, zadowolony, zrobił odbitkę opinii i podał mi ją z uśmieszkiem, mówiąc: ‒ Zrobiłeś wiele hałasu o nic, Freddie. Nie zamierzam płacić za weterynarza. Wzruszyłem ramionami. Skoro sam wezwałem pomocy i otrzymałem ją, nie miałem nic przeciwko zapłaceniu. Opinia weterynarza ubezpieczała mnie przed oskarżeniami o niedbałość, o co Tigwood mógłby zacząć mnie oskarżać po otrzymaniu mego rachunku. Powiedziałem, że cieszę się, iż konie czują się dobrze, i że doprawdy miło jest być tego pewnym. Z mieszanymi uczuciami wyszliśmy z biura. Weterynarz odjechał, machając dłonią, Tigwood i Lorna zaś wspięli się do mego wozu, żeby ich podwieźć na farmę, gdzie tego ranka oboje zostawili swe samochody. Lizzie i ja jechaliśmy za wozem. Pytała, czy nie spowodowałem przypadkiem burzy w szklance wody. ‒ Czy twój kierowca czasem nie przesadził? ‒ zapytała. ‒ Możliwe. Ale jest całkiem nowy. I musi nieźle prowadzić, skoro przywiózł je wszystkie na czterech nogach. Lorna i Tigwood opuścili farmę osobno, każde poirytowane na swój sposób. Aziz powiedział niepewnie: ‒ Przepraszam za to wszystko. Bez białych zębów. Błyszczące oczy wbite w ziemię. ‒ Nie ma za co ‒ dodałem mu otuchy. ‒ Dobrze zrobiłeś. Lizzie i ja zostawiliśmy go tankującego paliwo i pojechaliśmy do domu, decydując się zostać tam chwilę i coś zjeść. Na sekretarce zastałem trzy wiadomości: dwie w interesach i jedna od Sandy'ego Smitha. Wykręciłem najpierw do niego i wysłuchałem, jak asekuruje się, że to, co mówi, odbywa się poza godzinami i nieoficjalnie. ‒ Dzięki, Sandy. ‒ No cóż, zrobili wczoraj sekcję Joggera w szpitalu w Winchester. Przyczyna śmierci ‒ złamanie podstawy czaszki. Cios w tył głowy u 157
samej podstawy. Dwa górne kręgi przemieszczone tak jak u wisielca, ale nie został powieszony, bo nie znaleźli żadnych śladów po sznurze. Śledztwo zaczyna się jutro w Winchester. Chcą tylko identyfikacji zwłok, co zrobię sam, skoro nie ma żadnych krewnych, do tego akt zgonu doktora Farwaya i zdjęcia policyjne. Potem koroner odłoży sprawę na trzy tygodnie do zbadania. Normalka przy wszystkich wypadkach. Nie będą cię potrzebować. ‒ Bardzo ci dziękuję, Sandy. ‒ Rozprawa o ustalenie przyczyn zgonu Ogdena odbędzie się we czwartek, w tym samym miejscu, to znaczy na posterunku policji w Winchester. Opinia będzie brzmiała ‒ zgon z przyczyn naturalnych. Nie odłożą tego. Doktor Farway sporządzi raport. Pani Ogden zidentyfikowała męża. Wydaje się, że miewał kłopoty sercowe, lecz nie przepadał za pigułkami. Lepiej, żeby Dave wpadł, chociaż mogą go nie wezwać. Ja też tam będę, rzecz jasna. ‒ Świetnie, Sandy, jeszcze raz dzięki. ‒ Wypiłem wczoraj wieczorem w pubie za Joggera ‒ powiedział. ‒ Przyszło całkiem sporo ludzi. Wielu podpisywało się na pamiątkowej liście. Dostaniesz astronomiczny rachunek. ‒ Wszystko w zbożnym celu. ‒ Biedny stary Jogger. ‒ Tak ‒ powiedziałem. Lizzie i ja usiedliśmy do obiadu w starej wiejskiej gospodzie dziesięć mil od Pixhill, której specjalnością była pieczona kaczka glazurowana miodowym sosem: chrupiąca, przypieczona skórka, a w środku soczyste mięso. Nie było tu z pewnością jak w La Potinière, lecz było to z dawna ulubione miejsce Lizzie, której podobało się mroczne wnętrze, ciężka dębowa powała i pochylone ściany. Ponieważ jadało tam sporo mieszkańców Pixhill, nie byłem zbytnio zaskoczony widząc Benjy'ego i Dot Usher, obok siebie przy oddzielnym stoliku za przepierzeniem po przeciwnej stronie sali. 158
Niedostępni dla otoczenia, jak zwykle w samym środku sprzeczki, dwie twarze blisko siebie, z malującą się na nich furią. ‒ Co to za jedni? ‒ zapytała Lizzie idąc śladem mojego spojrzenia. ‒ Milioner z Pixhill, który bawi się w trenera, i jego nieodłączna żona. ‒ Zadaj głupie pytanie... ‒ A dostaniesz dokładną odpowiedź. ‒ Naprawdę? ‒ Gdyby kiedykolwiek przestali się kłócić, ich małżeństwo rozpadnie się z nudów. Opowiedziałem jej o dniu spędzonym z nimi na biegach w Sandown i o dziwnym zwyczaju Benjy'ego, który nigdy nie dotykał koni. ‒ I on jest trenerem? ‒ W pewnym sensie. Ale jest także klientem mojej firmy, więc dla mnie jest w porządku. Popatrzyła na mnie z wyrozumiałością starszej siostry. ‒ Pamiętam, jak kiedyś powiedziałeś, że gdybyś jeździł na zawodach tylko dla ludzi, których lubisz, żałowałbyś, że nie wygrałeś pucharu. ‒ Mhm. Ta sama teoria. Wynajmę moją wiedzę każdemu, ale za opłatą. ‒ Przypomina to prostytucję. ‒ A co nią nie jest? ‒ Czysta praca naukowa, na przykład. Jesteś zupełnym prymitywem. ‒ Goliat też taki był... kawał chłopa. ‒ Dostał z procy. ‒ Jesteś podstępna. Lizzie uśmiechnęła się z radością. ‒ Tęsknię za tobą ‒ przyznała. ‒ Ja za tobą też. Opowiedz mi o profesorze Quippie. 159
‒ Wiedziałam, że nie powinnam była się chwalić, że nikt mnie nie znajdzie. Zawsze musisz wygrać rozdanie. ‒ Mów dalej. ‒ Jest miły ‒ w jej głosie wyczułem sympatię, nie próbę obrony. Dobry znak, zważywszy na charakter kilku poprzednich brodaczy. ‒ Jest o pięć lat młodszy ode mnie i wprost uwielbia jeździć na nartach. Wybraliśmy się na tydzień do Val d'Isère i ścigaliśmy się po górach ‒ Lizzie prawie że mruczała, jak kotka. ‒ A... jakiego koloru ma brodę? ‒ Żadnej brody. Ani nawet wąsów. Co z ciebie za bestia! Zabrzmiało to poważnie. ‒ W czym siedzi? ‒ zapytałem. ‒ Chemia organiczna, jeśli chcesz wiedzieć. ‒ Aha. ‒ Jeszcze jedno „aha” i nikt ci nie zrobi analizy zawartości probówek. ‒ Już nic mi się nie wypsnie. Zjedliśmy chrupiącą kaczkę, a przy kawie Benjy Usher przestał zwracać uwagę na swą żonę na tyle długo, że zauważył mnie po drugiej stronie sali. ‒ Freddie! ‒ zawrzasnął, sprawiając, że głowy wszystkich gości obróciły się w jego stronę. ‒ Chodź no tu, stary draniu. Najlepszym rozwiązaniem wydawało się podejść. Zatrzymałem się przy stole i powiedziałem „cześć” do Dot. ‒ Chodź i przysiądź się do nas ‒ władczym głosem powiedział Benjy. ‒ Przynieś ptaszka. ‒ To moja siostra. ‒ Pewnie, stać cię na coś lepszego. Benjy wypił o jednego za dużo. Dot wyglądała na zakłopotaną. Tak naprawdę to ze względu na nią wróciłem do Lizzie i przekonałem, by poszła ze mną. Przyjęliśmy zaproszenie na kawę od Dot i oparliśmy się propozycji 160
Benjy'ego wypicia olbrzymich kufli porto. Gdy Benjy zamówił kolejny kufel dla siebie, Dot powiedziała obojętnym tonem. ‒ Teraz jest w stadium impotencji. Następny etap to paraliż. ‒ Ty żmijo ‒ odwzajemnił się Benjy. Oczy Lizzie otwarły się szerzej ze zdziwienia. ‒ Potem wymioty, a na koniec łzy, rozczuli się nad sobą i zacznie płakać. I on nazywa siebie mężczyzną ‒ dorzuciła Dot. ‒ Napięcie przedmiesiączkowe ‒ naśmiewał się Benjy. ‒ Chroniczny przypadek. Lizzie spojrzała na ich miłe, przystojne twarze, gustowne ubrania, na brylanty na palcach Dot i złoty zegarek Benjy'ego. Żaden komentarz nie wydawał się właściwy. Nie było potrzeba. Przyjemność sprawiały im nie pieniądze, lecz wymiana złośliwości. ‒ Kiedy pojedziesz do Włoch po mojego źrebaka? ‒ zapytał mnie Benjy. ‒ W poniedziałek ‒ zaproponowałem. ‒ Zajmie nam to trzy dni. Może tu być we środę wieczorem. ‒ Który kierowca pojedzie? Nie chcę tego, co go wołają Brett. Michael mówi, że nigdy więcej nie weźmie Bretta. ‒ Zwolnił się. Nie będzie Bretta. ‒ Przyślij Lewisa. Michael daje głowę za niego, poza tym wiele razy już woził moje konie. Wiesz, że ten źrebak jest sporo wart. I poślij kogoś, kto może się nim zająć w podróży. Daj mi tego, co ma na imię Dave. On sobie z nim poradzi. ‒ Czy tak trudno go okiełznać? ‒ Znasz źrebaki ‒ powiedział wylewnie Benjy. ‒ Wyślij Dave'a. Będzie w porządku. ‒ Nie wiem, dlaczego nie zamienisz go na ogiera rozpłodowego we Włoszech ‒ powiedziała Dot. ‒ Nie wtrącaj się do tego, co cię nie dotyczy ‒ odparł jej mąż. Próbując powstrzymać ich od wybuchu kolejnej kłótni, wspomniałem, że tego dnia przywiozłem transport starych koni z Yorkshire i że dwa z nich były jego własnością. 161
‒ Te stare szkapy! ‒ krzyknęła Dot. ‒ Nie chcę ich już więcej widzieć. ‒ Czy macie jeszcze poza tym jakieś stare konie? ‒ zapytała Lizzie. ‒ Poprzednie padły ‒ odpowiedziała jej Dot. ‒ Nienawidzę tego widoku. Nie chcę ich więcej widzieć. ‒ To nie patrz na nie ‒ powiedział Benjy. ‒ Ty je przywiązałeś za oknem mojego pokoju. ‒ Następnym razem wsadzę ci je do środka. Powinnaś się ucieszyć. ‒ Dziecinniejesz na starość. ‒ A ty do cna zgłupiałaś. Lizzie powiedziała słodko: ‒ Bardzo mi było miło was poznać ‒ i wstała, gdy zaś siedzieliśmy już w jaguarze, zapytała: ‒ Czy oni tak zawsze? ‒ Mogę zaświadczyć o piętnastu latach takiego pożycia. ‒ Nie może być ‒ ziewnęła, najedzona, odprężona i senna. ‒ Śliczny dzisiaj księżyc. Znakomity do latania. ‒ Nie myślisz chyba lecieć dzisiaj w nocy! ‒ Nie, tak mi się tylko powiedziało, z przyzwyczajenia. Myślę o niebie w kategoriach latania, tak jak ty o ziemi ‒ miękkiej lub twardej dla koni. ‒ Chyba masz rację. ‒ Ładny samochód ‒ westchnęła z przyjemnością. Jaguar mruczał sunąc przez noc, silny, bliski, najlepszy samochód, jaki kiedykolwiek miałem. Dżokeje ostatnio jakby przestawali kupować szybkie auta i przerzucali się na średniej klasy kombi rodzinne, niezawodne, lecz bez wyrazu. Moja odrobina ekstrawagancji, żywa w mych dłoniach, nie była już w dobrym stylu wśród nowych, poważnych ludzi w przebieralni dla dżokejów. Ich strata, pomyślałem. Patrząc wstecz, uświadomiłem sobie, że w tych latach śmiałem się dosyć dużo. I kląłem, i bolało mnie, i pieniłem się na niesprawiedliwość. I doskonale się bawiłem. 162
Ostatni fragment drogi od obiadu do łóżka wiódł obok podwórza. Zwolniłem automatycznie, by spojrzeć na szereg koniowozów, błyszczących w świetle księżyca. Brama była otwarta, co oznaczało, że jeden lub dwa wozy były jeszcze w drodze. Zmierzając do domu zastanawiałem się, które to. Robinson 22 Lizzie świecił w świetle księżyca na parkingu przed domem, gdzie przedtem stała dziewiątka z Kevinem Keithem Ogdenem na pokładzie. ‒ Wybiorę się koło dziewiątej rano ‒ powiedziała. ‒ A po południu zajmę się twoją analizą. ‒ Świetnie ‒ mój głos musiał zabrzmieć niepewnie, bo odwróciła się i zaczęła mi się przyglądać. ‒ Co ci jest? ‒ zapytała. ‒ Nic. Ty idź się już położyć. A ja wyskoczę na podwórze zamknąć bramę. Nie mam już na trasie żadnych transportowców, albo raczej nie powinienem mieć. Nie zejdzie mi długo. Ziewnęła. ‒ Do zobaczenia rano. ‒ Było mi bardzo miło. Objęliśmy się przez moment, a ona nadal się uśmiechała. Miałem nadzieję, że profesor Quipp będzie ją kochał dłużej, bo nigdy przedtem nie widziałem jej tak spokojnej. Wsiadłem do jaguara i wróciłem na farmę, zatrzymując się przy bramie. Ktoś chodził po podwórzu, jak to często robił Harve, troszcząc się o różne rzeczy, więc skierowałem się ku ledwo widocznej w półmroku osobie, wołając: ‒ Harve? Żadnej odpowiedzi. Szedłem dalej przed siebie, docierając do najbliższego samochodu, ciężarówki, którą jeździł Harve, i znalazłem się w smudze cienia. ‒ Harve! ‒ krzyknąłem. Nikt nie odpowiedział, lecz coś uderzyło mnie bardzo mocno w tył głowy. 163
* Później zorientowałem się, jak długo byłem nieświadom świata: godzinę i czterdzieści minut. Pierwszym moim odczuciem po obudzeniu się był tępy ból głowy. Drugim ‒ wrażenie, że mnie ktoś niesie. Trzecie miało coś wspólnego ze słuchem, bo dotarło do mnie, że jakiś głos robi bezsensowną uwagę: ‒ Jeżeli od tego nie dostanie grypy, to ja nie wiem. Oczywiście śniłem. Tak. Wkrótce miałem się obudzić. Poczułem, że lecę w dół. Nie znosiłem snów o spadaniu, bo zawsze spadało w nich się z budynków, a nigdy z koni. Wpadłem do wody, tak niesamowicie zimnej, że aż dech mi zaparło. Wpadłem w nią nie walcząc, bezwładnie. Od razu całkowicie zanurzony. Głęboko. Okropny sen. Dopiero instynkt przywrócił mnie do rzeczywistości. Nie był to sen, Freddie Croft tonął w ubraniu. Pierwszym okropnym odruchem było wzięcie głębokiego oddechu i znów, podświadoma wiedza, nie teraźniejsza myśl, która mnie przed tym powstrzymała. Zacząłem kopać, próbując się wynurzyć, i poczułem, że woda wciąga mnie na dół, i, ściśniętego prądem, rzuca w próżni jak szmacianą lalką. Zacząłem znów kopać z rosnącym przerażeniem, instynkt pobudził działanie rąk i nóg, mięśnie zwijały się, pracowały z wysiłkiem, klatka piersiowa bolała, w głowie waliło jak młotem. Płyń, na miłość boską. Płyń... do góry. Wynurzyłem się szaleńczymi ruchami, powodowanymi paniką. Płynąłem, jakby w poziomie, rzucając ramionami, kopiąc nogami, ale wiedziałem także, że prąd znosi mnie na bok, lecz ja nie mogę sobie z nim poradzić. Pod wodą mogłem spędzić niewiele ponad minutę. Przepłynąłem żabką przez ciemności nocy i nabrałem ze świstem haust powietrza w moje wygłodzone płuca, lecz w chwili gdy przestałem pływać, 164
zamoczone rzeczy i wypełnione wodą buty znowu, znowu, znowu, ściągały mnie w dół, jak huśtawka, budząca największe z możliwych przerażenie. Tonąłem już dwa razy, to i trzeci raz się uda... mądrość gorzkich doświadczeń. Płynąłem coraz słabiej ku powierzchni, przeciw wadze mego ubrania i sile wody, jej nieubłaganemu, wirującemu ssaniu, nie widząc nigdzie światła, tylko ciemność, westchnąłem z trudem i moja głowa powędrowała znów pod wodę, siła woli próbowała mnie wynieść ku górze, słone morze zaś połykało, jako własną ofiarę. Słone morze... Przełknąłem wodę, krztusząc się. Każde, dalekie wspomnienie tego, że byłem atletą, skierowałem na utrzymanie mego nosa nad wodą i kopałem wodę, by nos tam został. W pewnym sensie wiedziałem, że przegrywam walkę z żywiołem, lecz nie mogłem się z tym pogodzić. Jeśli wyrzucili mnie z łodzi, jeśli byłem daleko od brzegu, koniec nadejdzie szybko ‒ była to myśl nie do zniesienia. Na próżno protestowałem ze złością przeciw dokonywanemu na mnie morderstwu. Zauważyłem odbicie jasności na wodzie, błysk światła. Prąd niósł mnie z ciemności wprost na nie. Światło elektryczne! Lampa... stojąca wysoko nad wodą... Nie zdawałem sobie sprawy, do jakiego stopnia straciłem nadzieję, dopóki odkrycie, że elektryczne lampy nie miały zwyczaju wyrastać z niczego w samym środku morza, nie uderzyło mnie jak trochę bardziej przyjazny cios w głowę. Lampy oznaczały ląd. Ląd oznaczał życie. Życie zależało od dopłynięcia do lampy. Proste. Niekoniecznie. Siły wystarczyło mi na tyle, żeby utrzymać głowę na powierzchni, lecz prąd znosił mnie powoli w stronę lampy, ale od niechcenia, powoli, obojętny na mój los. Dwie lampy. Znajdowały się nade mną, na szczycie jakiegoś muru. Wreszcie woda rzuciła mną o mur, ja zaś nie widziałem żadnych świateł na wysięgnikach, lecz wiedziałem, że tam są. Znów znalazłem się w 165
cieniu pod ścianą, lecz odwracając się zauważyłem światła wszędzie, jasne, nieruchome, cały las ulicznych latarni. Mur był śliski i gładki, bez żadnych występów, których mógłbym się uchwycić. Woda niosła mnie wzdłuż muru powoli, oddalając mnie od niego, to znowu rzucając na mur, podczas gdy ja kopałem mur nogami ze strachem i wzbierającym zniechęceniem do walki o pozostanie na powierzchni. Próbowałem wołać o pomoc. Plusk wzbierającego przypływu i chlupot wody zagłuszały moje wołanie. Gdy wziąłem głęboki oddech, by znów krzyknąć, słona woda wdarła mi się z powrotem w usta i niemal się dusiłem. Wydawało się śmieszne tonąć, gdy można było dotknąć lądu, wtedy gdy fala unosiła mnie, igrając z życiem, a jakieś pięć metrów nade mną można było postawić suchą stopę. Przeżyłem dzięki szczęściu. Dzięki projektantowi, który wbudował w mur schody. Jedna fala wepchnęła mnie w swoistą niszę w gładkiej ścianie i, powracając, o mało nie wyciągnęła mnie stamtąd znowu. Rzuciłem dłonie do przodu, łapiąc za śliski beton, z desperackim postanowieniem, że nie dam się znów zmyć do wody... czekając... czekając... na wodę, by znów uniosła mnie w pustkę, i wiedząc, że jest to ostatnia szansa, że się uratuję, jeśli wystarczy sił. Wraz z wodą wtoczyłem się w niszę i przycisnąłem ciało do ostrego stopnia, czułem ciąg odpływającej wody i walczyłem z nim, korzystając z zabójczej wagi butów, spodni i marynarki, aby się zakotwiczyć. Z następną falą podniosłem się o stopień wyżej i leżałem na nim nieruchomo, z głową i ramionami nad wodą, z zanurzonymi wciąż nogami. Kolejna fala pomogła mi się podnieść o jeszcze jeden stopień w górę, tak że leżałem na pochylonych schodach, czując, jak twardy ląd obejmuje mnie, jakby wybaczając, jakby mówiąc: „Dobrze, więc jeszcze nie teraz”. Schody wpuszczone były w mur i biegły równolegle do niego, otwarte w stronę wody. Podczołgałem się jeszcze jeden stopień w 166
górę i po prostu leżałem tam, wyczerpany, drżący, przemarznięty, z łupiącym bólem w czaszce, bez żadnych myśli w puszce mózgowej. Moje stopy, wciąż zanurzone w wodzie, podnosiły się i opadały w płynnym rytmie i dopiero gdy kolejna fala chlapnęła mnie po kolanach i próbowała znów wypłukać na zewnątrz, leniwie zdałem sobie sprawę, że przypływ podnosi poziom wody i że jeśli nie zacznę się wspinać w górę, wrócę tam, skąd przyszedłem, tym razem bez sił na kolejną walkę. Podrzuciłem się jeszcze o dwa schody. O trzy. Na górze stała latarnia. Gdy tylko powracała mi odrobina siły, czołgałem się dalej, przyciskając się do wewnętrznej ściany, tchórzliwie odsuwając od krawędzi schodów, by znów nie ześliznąć się w morze. Prawdziwe koszmary nie polegają na spadaniu z budynków, lecz ze schodów, wybudowanych w celu wygodnego wsiadania do łodzi. Nie kończąca się, jak mi się wydawało, wspinaczka skończyła się nagle. Wśliznąłem się na twardą, pokrytą pyłem powierzchnię drogi, podczołgałem się słabnąc do lampy i położyłem jak długi, z jedną ręką zahaczoną wokół niej, jakby przekonując się, że to nie sen. Nie miałem pojęcia, gdzie jestem. Byłem zbyt zajęty walką o przeżycie, żeby martwić się takimi drobiazgami. W głowie mi pulsowało, gdy próbowałem sprawdzić, dlaczego moja pamięć zgubiła się we mgle. Usłyszałem zbliżające się kroki, stukające po chodniku. Przez jedną, pełną rozpaczy chwilę myślałem, że ludzie, którzy mnie tam wrzucili, znów mnie odnaleźli, lecz głos, który przemówił nade mną, niósł z sobą inny rodzaj groźby: ciężką obrazę małej władzy. ‒ Nie wolno tu leżeć ‒ powiedział. ‒ Spływaj stąd. Przewróciłem się na plecy i znalazłem się twarzą w twarz z oczyma wielkiego, groźnego psa. Pies napinał smycz, trzymaną przez krzepką sylwetkę w mundurze marynarki, noszącą czapkę z daszkiem i błyszczącą srebrną odznaką. Pies miał lekki kaganiec, 167
który wyglądał jak ozdoba. ‒ Nie słyszałeś, co mówię? Spływaj. Spróbowałem coś powiedzieć, lecz wydałem z siebie jedynie jakiś skrzek. Władza wyglądała na niezadowoloną. Pies, nieprzyjazny rotweiler, gestem znamionującym głód zniżył głowę do mojej. Ponawiając próbę, wy stękałem wreszcie: ‒ Wpadłem do wody. Tym razem wiadomość dotarła do celu, lecz z mizernym skutkiem. ‒ Nie interesuje mnie, czy przepłynąłeś przez kanał La Manche. Wstawaj i zmywaj się stąd. Z wysiłkiem spróbowałem usiąść. Udało mi się tylko oprzeć na jednym łokciu. Pies ostrożnie wycofał się o krok, pozostawiając sobie swobodę wyboru reakcji. ‒ Gdzie jestem? ‒ spytałem. ‒ W dokach, oczywiście. W dokach. A gdzieżby indziej? ‒ W jakich dokach? ‒ powtórzyłem pytanie. ‒ W jakim porcie? ‒ Co?! ‒ Nie... nie wiem, gdzie jestem. Moja ewidentna słabość nie dodała mu pewności siebie. Trzymając psa gotowego do ataku, powiedział podejrzliwie: ‒ Przecież jesteśmy w Southampton. Doki w Southampton. Dlaczego właśnie doki w Southampton? Moje zdumienie wzrosło. ‒ Wstawaj i ruszaj się. Nikomu nie wolno tu przebywać, kiedy doki są zamknięte. A ja nie znoszę pijaków. ‒ Uderzyłem się w głowę ‒ wyjaśniłem. Już otwierał usta, jakby po to, żeby mi powiedzieć, że nie interesuje go, czy obcięli mi głowę, lecz powiedział niechętnie: ‒ Wypadłeś ze statku? 168
‒ Nie wiem. ‒ I tak nie możesz tu leżeć. Nie byłem zupełnie przekonany i, jak mi się wydawało, on także musiał to dostrzec, bo nagle wyciągnął rękę i pomógł mi. Postawił mnie silnym szarpnięciem na nogi, ja zaś trzymałem się lampy, poczułem, że kręci mi się w głowie. ‒ Potrzeba ci lekarza ‒ powiedział oskarżycielskim tonem. ‒ Chwileczkę. ‒ Nie możesz tutaj zostać. To sprzeczne z regulaminem. Widziany teraz z tego samego poziomu, był wyglądającym bojowo osobnikiem po pięćdziesiątce, z dużym nosem, małymi oczkami. Ponury, zawzięte usta, z wyrazem wiecznej przezorności. Wiedziałem, że się mnie boi. Nie miałem nic przeciwko jego zachowaniu. Bycie nocnym stróżem w dokach oznaczało wystawianie się na niebezpieczeństwo, na złodziei i bandytów, więc mężczyzna, leżący tam, gdzie nie powinien, musiał być traktowany jako potencjalny bandyta, chyba że udowodniłby, że jest nieszkodliwy. ‒ Czy jest tu telefon? ‒ Tak, w stróżówce. Nie powiedział, że nie mogę z niego skorzystać, co było wystarczającym zaproszeniem. Puściłem latarnię i zrobiłem kilka niepewnych kroków, zataczając się co chwilę i bardzo starając zachowywać się z większą, niż było mnie na to stać, dozą rozsądku. ‒ Trzymaj ‒ powiedział, szorstko chwytając moją rękę. Przewrócisz się i wpadniesz znowu. ‒ Dzięki. Trzymał mnie za rękaw, niezupełnie mnie podpierając, lecz zawsze była to jakaś pomoc. Z nogami, które jakby nie należały do mnie, powoli pokonałem drogę wzdłuż doku, aż wreszcie zjawiliśmy się obok jakiegoś wielkiego budynku. ‒ Tędy ‒ powiedział, szarpiąc mnie za rękaw. 169
Minęliśmy wysoką żelazną bramę w wysokim ogrodzeniu i znaleźliśmy się na chodniku. Parking leżał przed nami, a za nim niski mur, za którym znajdowała się zwykła ulica. Żadnego ruchu. Próbowałem rzucić okiem na zegarek i tu napotkałem pewien kłopot ‒ zegarka nie było. Spojrzałem na drogę, gdy strażnik wkładał klucz do zamka, i ja stwierdziłem, że patrzę na charakterystyczny punkt orientacyjny, miejsce, w którym kiedyś byłem, punkt określający dokładnie, gdzie jestem, lecz nie ‒ dlaczego. ‒ Wejdź ‒ zaprosił mnie strażnik. ‒ Telefon jest na ścianie. Oczywiście będziesz musiał zapłacić. ‒ Mhm ‒ wymamrotałem potwierdzająco, szukając swego portfela i monet, lecz nie znalazłem niczego. Wszystkie moje kieszenie były wypróżnione. Strażnik obserwował moje poszukiwania ze zrozumieniem. ‒ Czy ktoś cię napadł? ‒ Na to wygląda. ‒ Nie pamiętasz? ‒ Nie. ‒ Spojrzałem na telefon. ‒ Zadzwonię na rachunek odbierającego ‒ powiedziałem. Skinął dłonią zgadzając się. Zdjąłem słuchawkę z aparatu i zorientowałem się, że jeśli zadzwonię do własnego domu, odpowie mi automatyczna sekretarka. Można ją było wyłączyć na odległość, lecz nie w przypadku dzwonienia na erkę. Wzdychając, połączyłem się z numerem, wysłuchałem mego głosu, mówiącego, że mnie nie ma, proszącego o pozostawienie wiadomości, i rozłączyłem się. Strażnik zapytał z gniewem, co robię. ‒ Dzwonię na centralę ‒ powiedziałem ponownie wykręcając numer. Telefonista zadzwonił do mnie, lecz poinformował mnie, że nikt nie odpowiada. ‒ Proszę dalej próbować ‒ powiedziałem niespokojnie. Wiem, że tam ktoś jest, ale śpi. Będzie pan musiał ją obudzić. 170
Sypialnia Lizzie była obok mojej, gdzie dzwonił telefon. Szeptem mówiłem do niej, żeby się obudziła, żeby dotarło to do jej świadomości, żeby wstała i odebrała. Lizzie, rusz się... obudź się wreszcie. ‒ Halo? ‒ Minęły całe wieki, nim wreszcie powiedziała to słowo głosem niewyraźnym z rozespania. Telefonista, zgodnie z moimi instrukcjami, zapytał, czy odbierze telefon od brata, pana Crofta z Southampton. Gdy przemówiła do mnie bezpośrednio, w jej głosie dało się odczuć zaskoczenie. ‒ Czy to ty, Roger? Myślałam, że jesteś na Karaibach. ‒ To ja, Freddie ‒ powiedziałem. ‒ Ale ty nie możesz być w Southampton. To statek Rogera płynie do Southampton. Wyjaśnienia były niemożliwe, poza tym strażnik wsłuchiwał się chciwie w każde słowo. ‒ Lizzie ‒ zacząłem z rozpaczą w głosie. ‒ Przyjedź tu po mnie. Okradli mnie z pieniędzy, ze wszystkiego... Wpadłem do wody, jest mi zimno, uderzyłem się w głowę i prawdę mówiąc czuję się paskudnie. Przyjedź dżipem, stoi na parkingu. Kluczyki znajdziesz na haczyku za tylnym wejściem. Proszę cię, przyjedź. ‒ Ojej! Gdzie?! ‒ Główną drogą do Newbury, ale skręć na południe. Trafisz na A34. Zbiega się z obwodnicą do Winchester. Potem jedź do Southampton, kierując się znakami, a jak już tam będziesz, pojedź drogą na przystań promową do doków i na wyspę Wight. Znaki są wszędzie. Jestem... Jestem koło doków. Przystań promowa jest trochę w dół drogi. Pójdę tam... i będę na ciebie czekał. ‒ Czy ty się trzęsiesz? ‒ zapytała domyślnie. Zakaszlałem ostro. ‒ Przywieź mi trochę ubrań. I pieniądze. ‒ Freddie... ‒ w jej głosie było i przerażenie, i niepewność. 171
‒ Wiem ‒ powiedziałem ze skruchą ‒ jest środek nocy. Zabierze ci to ze trzy kwadranse, koło... ‒ Ale co się stało? Myślałam, że jesteś tutaj w łóżku, ale nie odpowiadałeś na telefon. Jak się znalazłeś w Southampton? ‒ Nie wiem, Lizzie. Po prostu przyjedź. Podjęła decyzję. ‒ Prom na wyspę Wight. Doki w Southampton. Czterdzieści pięć minut. Ponadto pięć na ubranie. Czekaj tam, braciszku. Kawaleria nadciąga. ‒ Wiele z tego jest winą kina. ‒ Przynajmniej zachowałeś jeszcze swoje poczucie humoru. ‒ Ledwo mi się udało. ‒ Przyjadę ‒ obiecała na koniec i odłożyła słuchawkę. Podziękowałem strażnikowi i powiedziałem mu, że przyjedzie po mnie siostra. On pewno myślał, że powinienem był zadzwonić na policję. ‒ Wolę pojechać do domu ‒ powiedziałem i zdałem sobie sprawę, że nie pomyślałem nawet o wezwaniu na pomoc policji. Zadawaliby zbyt wiele pytań, a ja nie miałem na nie dość odpowiedzi. Poza tym nie miałem siły siedzieć na twardym krześle na posterunku ani też ochoty na badanie moich siniaków. Źródło kłopotów nie leżało w Southampton, ale w Pixhill, i o ile przejazd z jednego miejsca do drugiego był ciągle białą plamą, o tyle niejasno pamiętałem jazdę jaguarem i moje wołanie do Harve'a. Kłopoty miałem pod samym nosem, w domu, na podwórzu, pod ciężarówkami, w mojej firmie. Chciałem wracać do domu, żeby je rozwiązać.
Rozdział 7
Lizzie, jak można się było spodziewać, przybyła małemu braciszkowi na ratunek. Strażnik pozwolił mi spędzić prawie cały czas oczekiwania w jego pokoju, a nawet poświęcił się na tyle, że zaparzył mi filiżankę herbaty, widząc moje dreszcze, a wszystko to pod groźnym i uważnym spojrzeniem jego psa. Gdy wskazówki zegara stanęły na godzinie drugiej, powiedział, że muszę wyjść, bo nadszedł czas na jego obchód, więc podziękowałem mu i poszedłem, nie... pokuśtykałem drogą w stronę przystani promowej i usiadłem w cieniu budynku, na chodniku, oparty plecami o ścianę, obejmując rękami kolana. Bywałem w gorszych sytuacjach. No, prawie. Niedaleko, po drugiej stronie żelaznego ogrodzenia, światło latarni odbijało się w wodzie. Spojrzałem na scenę błędnym wzrokiem, potem jednak z namysłem. Wydaje mi się, że było wiele miejsc jak to, gdzie w ciemności można było wrzucać do wody półprzytomnych ludzi, i nikt tego by nie zauważył. Całe mile brzegu w dokach Southampton nadawały się do tego. Pojawił się dżip, zwolnił, z wahaniem wjechał na parking i zatrzymał się. Wstałem, przytulając się do ściany w poszukiwaniu oparcia, i zrobiłem kilka kroków przed siebie, w stronę świateł. Lizzie zobaczyła mnie i wyskoczyła z samochodu, zatrzymując się jak wryta o kilka stóp ode mnie, z szeroko otwartymi oczyma i najwyraźniej wstrząśnięta. ‒ Freddie! ‒ Nie, nie wyglądam aż tak źle ‒ zaprotestowałem. 173
Nie powiedziała mi, jak wyglądam. Podeszła, a ja zawiesiłem ramię na jej plecach i poszliśmy do samochodu. ‒ Zdejmij tę mokrą marynarkę ‒ rozkazała. ‒ Umrzesz z przemarznięcia. To tylko trochę lepiej niż utonąć, pomyślałem, choć nie powiedziałem tego głośno. Gdy znalazłem się w środku przysadzistego maleństwa, pozbyłem się wszystkich mokrych rzeczy i włożyłem suche ubranie, a także buty na futrze i najcieplejszą puchową kurtkę, jaką miałem. Gdy Lizzie wkraczała do akcji, szła na całość. Poprosiłem, żebyśmy podjechali jak najbliżej stróżówki. Strażnik i jego pies wrócili do domu i wyszli do nas, przepełnieni podejrzliwością. Gdy zaproponowałem mu pieniądze za pierwszy telefon, za kłopoty i troskę, z początku odmówił z gniewem, co spowodowało wzrost mojej opinii o soli brytyjskiej ziemi. ‒ Proszę to wziąć ‒ przynagliłem go. ‒ I wypić za moje zdrowie. Wziął banknot z wahaniem, z trudem tylko ukrywając zadowolenie. ‒ A jak dostanie pan zapalenia płuc, to nie będę się przynajmniej dziwił ‒ powiedział. Czułem się tak, że mógł mieć rację. Lizzie jechała z powrotem do domu tą samą drogą, którą przyjechała, zerkając na mnie co kilka sekund. Dreszcze spowodowane przemarznięciem powoli ustępowały, w końcu nawet w kiszkach poczułem ciepło, lecz wraz z ciepłem przyszły zmęczenie i senność, chciałem położyć się i zasnąć. ‒ Ale co się stało? ‒ zapytała Lizzie. ‒ Pojechałem na farmę. ‒ Powiedziałeś, że wychodzisz zamknąć bramę ‒ powiedziała. ‒ Tak? No cóż... ktoś uderzył mnie w głowę. ‒ Freddie! Kto? ‒ Nie wiem. Kiedy się obudziłem, wrzucali mnie do wody. Nawet dobrze, że się obudziłem, naprawdę. 174
Zgodnie z moimi oczekiwaniami była przerażona. ‒ Chcieli, żebyś utonął! ‒ Tego nie jestem pewien. ‒ Zastanawiałem się nad tym cały czas, od chwili odzyskania przytomności. ‒ Jeśli chcieli mnie zabić, dlaczego nie skończyli ze mną mocniejszym ciosem w głowę? Po co wieźli mnie taki szmat drogi do doków? A nawet jeśli chcieli mnie utopić, jest znakomity staw tutaj, w Pixhill. ‒ Nie żartuj sobie z tego. ‒ Dlaczego nie? ‒ powiedziałem. ‒ Jedyną rzeczą, jaką pamiętam, są słowa: ‒ Jak od tego nie dostanie grypy, to ja nie wiem. ‒ Ależ to nie ma sensu! ‒ Mhm. ‒ Ilu ich było? ‒ Musiało ich być przynajmniej ze dwóch, bo przecież słyszałem rozmowę. ‒ Jesteś pewien, że to właśnie powiedzieli? ‒ No, chyba raczej tak. ‒ Jaki mieli akcent? Czy poznałeś głos? ‒ Nie ‒ odpowiedziałem najpierw na drugie pytanie. ‒ Akcent bynajmniej nie z Oksfordu. Trochę prymitywny. ‒ Będziesz musiał to powiedzieć policji ‒ stwierdziła Lizzie. Nic nie odpowiedziałem, więc spojrzała na mnie odrywając wzrok od drogi. Trochę zbyt długo, nawet biorąc pod uwagę niezbyt duży ruch na ulicach o tej porze. ‒ Będziesz musiał ‒ powtórzyła. ‒ Uważaj na drogę. ‒ Kawał drania z ciebie. ‒ No. Jechała dalej, zwracając teraz nieco więcej uwagi na to, aby dowieźć nas do domu cało i zdrowo, a ja zastanawiałem się, w czym policja mogłaby mi pomóc. Najpierw zaprotokołują zeznania. Sprawdzą u strażnika, czy rzeczywiście wyczołgałem się z wody w 175
Southampton. Mogłem im powiedzieć, że skoro do samego końca nie wiedziałem, że wybieram się na podwórze, nie było mowy o zastawieniu na mnie żadnej pułapki. Trafiłem po prostu niespodziewanie na coś, oni zaś zręcznie zatroszczyli się o to, żebym się nie dowiedział, co robią. Do Southampton musieli mnie zabrać w chwili natchnienia. Wrzucenie do wody żywego, lecz najwyraźniej nieprzytomnego człowieka oznaczało, że nie interesowało ich zbytnio, czy przeżyję, czy umrę... prawie tak, jakby nie zdecydowali się jeszcze co do tego i pozostawili wszystko zrządzeniu losu. Nonsens, jak powiedziała Lizzie. Wszyscy, także policja, podejdą do tego sceptycznie. A jak mogli mi pomóc? Nie mogli, a i z pewnością nie byli w stanie obronić mnie przed nielogiczną próbą zabójstwa. Jeżeli ponownie nie pójdę w nocy w ciemne miejsce, dlaczego ktoś miałby mnie znów zaatakować? Niewykluczone, że wiele z mego niezbornego rozumowania było wynikiem wstrząsu. Ale najprawdopodobniej brało się to z nieprzyjaznego przesłuchiwania, gdzie przestępstwo widziano jako winę ofiary. Delikatnie dotknąłem dłonią pulsującej tępym bólem głowy i wzdrygnąłem się. Krew, jaka mogła tam być, została zmyta przez wodę. Włosy mi wyschły. Zostały guz i ból, ale nie było żadnej rany w czaszce. W kategoriach obrażeń, gdy porównywałem to z mymi doświadczeniami z toru wyścigowego, było to „do jutra się zagoi”. Utrata przytomności podczas zawodów oznaczała wyłączenie przez lekarzy nawet na trzy tygodnie. Ja miałem zamiar przespać noc i odłożyć wyjazd do Cheltenham do czwartku. Powinno wystarczyć. Dżip wiózł nas do domu, mrucząc miło, a droga była odtąd prosta. W Southampton znajdowała się najbliższa Pixhill głęboka woda, gdzie niewidoczne ciała mogły zniknąć z odpływem tuż przed brzaskiem. Przestań o tym myśleć, nakazałem sobie. Żyłem i byłem suchy. Koszmary mogą poczekać. 176
Lizzie skręciła przez bramę i zajechała przed dom, a wtedy odkryliśmy, że podczas naszej nieobecności stało się coś nieopisanie strasznego. Mój jaguar XJS, mój piękny samochód, został z rozpędem wtłoczony w Robinsona 22 mojej siostry. Dwie wspaniałe maszyny splątane razem, zamknięte w głębokim, metalicznym uścisku, pogięte i zgruchotane, z maską jaguara wznoszącą się ku kabinie helikoptera, którego okrągła szklana bańka rozpękła się z przodu w drobny mak. Wspornik podwozia wygiął się do tyłu tak, że cała masa helikoptera została wciśnięta w dach samochodu, łopaty śmigła nachylały się pod dziwacznym kątem ku ziemi, a jedno z nich złamało się przy końcu. Można było się pocieszać, że na szczęście ani nic się nie zapaliło, ani nie wybuchło. Jednakowoż, jakkolwiek by na to patrzeć, obie maszyny, nasza radość, nasi przyjaciele, były martwe. Zewnętrzne oświetlenie domu odbijało się od podwójnego wraku. Makabryczne, błyszczące połączenie, na swój sposób bardzo widowiskowe. Lizzie zahamowała dżipa nagłym szarpnięciem, siedziała oszołomiona, z dłonią przytkniętą do ust, nie dowierzając własnym oczom. Powoli wysiadłem z samochodu i podszedłem na miejsce wypadku, lecz nic się nie dało już zrobić. Potrzebny był dźwig i samochód holowniczy, by rozdzielić tych dwoje. Wróciłem do Lizzie, która stała na parkingu, powtarzając: ‒ O Boże... ‒ hamowała płacz. Objąłem ją ramieniem. Zaszlochała na mej piersi. ‒ Dlaczego? ‒ o mało nie zakrztusiła się tym słowem. ‒ Dlaczego? Nie miałem dla niej żadnej odpowiedzi, tylko czysty ból, bo ona, bo ja, ta potworna masakra tych cudownych maszyn. Żal Lizzie zmienił się szybko we wściekłość i pragnienie zemsty. ‒ Zabiję tego drania. Zabiję. Poderżnę mu gardło. 177
Obeszła helikopter, waląc weń pięścią. ‒ Kocham tę cholerną maszynę. Kocham ją. Zabiję tego drania, przysięgam... Czułem to samo. Pomyślałem sobie, że przynajmniej oboje żyjemy, chociaż w moim przypadku trochę mniej, ale może wystarczy. ‒ Lizzie, chodź. W zbiornikach jest paliwo. ‒ Nic nie czuję ‒ odparła, lecz podeszła do mnie. ‒ Jestem tak nabuzowana, że zaraz pęknę. ‒ Chodźmy do środka i napijmy się. Niepewnym krokiem podeszła ze mną do tylnych drzwi. Jedna z szyb była wybita. ‒ Nie! ‒ krzyknęła Lizzie. Nacisnąłem klamkę. Otwarte. ‒ Zamknęłam na klucz ‒ powiedziała. ‒ Mhm. Trzeba było sobie jakoś z tym poradzić. Wszedłem do dużego pokoju i spróbowałem włączyć światło, lecz włącznik został wyrwany ze ściany. Tylko przy świetle księżyca mogłem ocenić rozmiary zniszczenia. Można było odgadnąć, że zostało dokonane za pomocą siekiery w napadzie szału. Zawartość pokoju nie była po prostu zdewastowana, była wprost unicestwiona. Było dość jasno, żeby zobaczyć cięcia na meblach, porozbijane lampy stołowe, szczątki telewizora, monitor komputera przecięty na pół, podarty skórzany fotel, strzępy żywego drewna wystające z mego antycznego biurka. Nic, jak się wydawało, nie uszło uwagi szaleńca. Książki i dokumenty leżały poszarpane na podłodze. Żonkile, które zerwałem dla Lizzie, były podeptane, a z flakonu Waterforda, w którym stały, zostały szczątki. Zdjęcia z czasów moich wyścigów zostały zerwane ze ściany i bezpowrotnie unicestwione. Rzadka kolekcja porcelanowych ptaków naszej matki należała już do przeszłości. Właśnie ptaki wydawały się najbardziej smucić Lizzie. Siedziała na podłodze zalewając się łzami i podnosząc kawałki ptaków do ust, 178
jakby chciała je pocieszyć. Płakała z żalu za naszym dzieciństwem, za naszymi rodzicami, za życiem, które przeminęło. Ruszyłem na obchód reszty domu, lecz żaden inny pokój nie został naruszony, tylko samo serce domu, gdzie mieszkałem. Telefon na moim biurku już nigdy się nie odezwie. Automatyczna sekretarka rozwalona na dwoje. Wyszedłem do telefonu w dżipie i obudziłem Sandy'ego Smitha. ‒ Przepraszam ‒ powiedziałem. Przyjechał samochodem w rozpiętym granatowym mundurze, naciągniętym na piżamę, spod której widać było owłosioną klatkę piersiową. Stał nieruchomo, patrząc w bezgranicznym zdumieniu na związek jaguara z helikopterem. Zapalił latarkę, gdy weszliśmy do domu. Snop światła trafił na Lizzie, ptaki i łzy. ‒ Nieźle cię urządzili ‒ powiedział do mnie Sandy, a ja skinąłem głową. ‒ Dzień dobry pani ‒ odezwał się do Lizzie dziwnym w tych okolicznościach powitaniem, lecz ze szczerą intencją, a mnie zapytał: ‒ Nie wiesz, kto to zrobił? ‒ Nie. ‒ Wandalizm ‒ stwierdził. ‒ Okropne. Nagle poczułem przerażenie i poprosiłem go, żeby zawiózł mnie na farmę. Zrozumiał, co czuję, i od razu się zgodził. Lizzie wstała, nadal trzymając skrzydło i główkę ptaka, i powiedziała, że pojedzie z nami, że nie możemy zostawić jej samej w domu. Pojechaliśmy samochodem Sandy'ego z błyskającymi światłami, lecz bez sygnału. Brama farmy nadal była otwarta, lecz prawie że omdlałem z ulgi, bo koniowozy były nie tknięte. Biuro było zamknięte. Klucze już dawno mi skradziono, lecz przez okna trzy pokoje wyglądały porządnie, jak zwykle. Stołówka, choć z otwartymi drzwiami, wyglądała na nie naruszoną. Poszedłem do stajni. Schowek na narzędzia był w porządku. Nic nie budziło moich podejrzeń. Wróciłem więc do Sandy'ego i Lizzie 179
i zameldowałem, że nie widać żadnych szkód i nikogo nie ma. Sandy spojrzał na mnie dziwnie. ‒ Panna Croft powiedziała mi, że ktoś próbował cię zabić ‒ stwierdził. ‒ Lizzie! ‒ zaprotestowałem. ‒ Konstabl Smith chciał wiedzieć, gdzie byliśmy, gdy zaczęło się... to wszystko. Musiałam mu powiedzieć. Nie mogłam milczeć. ‒ Nie wiem, czy ktoś rzeczywiście miał zamiar mnie zabić ‒ powiedziałem i pokrótce streściłem Sandy'emu przebudzenie w Southampton. ‒ Może stało się tak, bo chcieli mieć trochę czasu na zdewastowanie domu. Sandy przemyślał wszystko jeszcze raz, z roztargnieniem dopiął guziki munduru i oznajmił, że w obliczu tych wydarzeń powinien zameldować o wszystkim centrali. ‒ Nie można z tym poczekać do rana? ‒ zapytałem. ‒ Chciałbym się trochę przespać. ‒ Od zeszłego czwartku znaleźliśmy u ciebie dwa trupy ‒ przypomniał Sandy. ‒ A teraz to. Będę miał kłopoty, Freddie, jeśli od razu o tym nie zamelduję. ‒ Te dwa zgony to przypadek. ‒ Twój dom już nie. Wzruszyłem ramionami i oparłem się o jego samochód, a on telefonował. Nie, mówił, nie ma ofiar, nikt nie jest ranny, są tylko szkody materialne. Podał adres mojego domu i wysłuchał instrukcji, a potem mi je powtórzył. Okazało się, że miało do nas niedługo przyjechać dwóch inspektorów po cywilnemu. ‒ Co to znaczy niedługo? ‒ spytała Lizzie. ‒ Są na jakiejś akcji w Winchester ‒ odparł Sandy. ‒ Więc... przyjadą, jak tylko się wyrobią. ‒ Dlaczego powiedział pan, że nikt nie jest ranny? ‒ głos Lizzie nabrzmiewał złością. ‒ Przecież Freddie dostał w głowę. 180
Sandy spojrzał na nią wzrokiem, w którym było wieloletnie doświadczenie. ‒ Ranny znaczy dla niego z połamanymi obiema nogami i flakami na wierzchu ‒ powiedziałem. ‒ Ach, wy, mężczyźni! ‒ skomentowała Lizzie. ‒ Chcesz, żebym zadzwonił po doktora Farwaya? ‒ zapytał mnie Sandy. ‒ Nie, dziękuję. Uśmiechnął się do Lizzie, słysząc moją zdecydowaną odpowiedź. ‒ No i widzi pani. ‒ Która jest godzina? ‒ spytałem. Sandy i Lizzie jak na komendę spojrzeli na zegarki. ‒ Trzecia trzydzieści dwie ‒ powiedział precyzyjnie Sandy. ‒ Wiadomość do centrali przesłałem o trzeciej dwadzieścia sześć. Nadal stałem oparty o samochód Sandy'ego, nie mogłem się zdecydować, czy pilnować domu czy firmy. Szkody już wyrządzone mogły być dopiero wstępem do czegoś poważniejszego. Przy tak bezsensownym zachowaniu i zapamiętałym szale niszczenia, jak na przykład deptanie kwiatów, logiczne przewidywanie nigdzie nie zaprowadzi. Napisy na murach, rzucanie kamieniami w okna, plądrowanie, niszczenie dla samej radości niszczenia były naturalnymi objawami nieokiełzanej ludzkości. To cywilizacja i sumienie społeczne były sztuczne. Boczne drzwi domu Harve'a otworzyły się wprost na podwórze. Wybiegł w dżinsach, wciskając ramiona w kurtkę, z troską widoczną na twarzy. ‒ Freddie! Sandy! ‒ jego ulga była tylko połowiczna. ‒ Jedno z dzieci wstało na siusiu i powiedziało mi, że samochód policyjny stoi przy wozach. Co się stało? ‒ spojrzał na nienaruszony szereg pojazdów i powtórzył, zdziwiony: ‒ O co chodzi? ‒ Jacyś wandale włamali mi się do domu ‒ wyjaśniłem. Przyjechaliśmy tutaj, żeby sprawdzić, czy ich tu nie było, ale na szczęście nie. 181
Harve zmartwił się jeszcze bardziej. ‒ Obchodziłem całe podwórze późno w nocy. Wszystko było w porządku ‒ powiedział. ‒ O której? ‒ spytałem. ‒ Mniej więcej koło dziesiątej. ‒ Nie byłeś tu przypadkiem jakąś godzinę później? Nic nie słyszałeś? Potrząsnął przecząco głową. ‒ Jak skończyłem, poszedłem do domu oglądać mecz na wideo, potem spać. ‒ Nadal wyglądał na zmartwionego. ‒ Dlaczego pytasz? ‒ Przyjechałem tutaj koło wpół do jedenastej. Brama była otwarta i ktoś chodził po podwórzu. Myślałem, że to ty. ‒ Nie, tak późno nie chodzę. Zamknąłem bramę o dziesiątej. Wszyscy już wtedy byli w bazie. ‒ Dzięki, Harve. ‒ Kto tu był o wpół do jedenastej? ‒ zapytał. ‒ O to właśnie chodzi, że nie wiem. Nie widziałem nikogo na tyle blisko, żeby stwierdzić, czy ich znam czy nie. ‒ Ale jeśli nic nie zrobili... po co tu przyszli? ‒ Harve zmarszczył brwi. Warto było znać odpowiedź na to pytanie, ale w tym momencie nie miałem zamiaru wypowiedzieć na głos jedynego powodu, który przyszedł mi do głowy. Był bowiem logiczny, może zbyt logiczny, jak na irracjonalne wydarzenia, które miały miejsce tej nocy. Sandy i Lizzie opowiedzieli Harve'owi o mojej kąpieli w morzu. Był przerażony. ‒ Mogłeś się utopić! ‒ wykrzyknął. ‒ Mhm. Ale nie utonąłem. ‒ I poprosiłem Harve'ego o trzymanie farmy na oku przez resztę nocy ‒ trochę późno. ‒ Prześpij się w swoim wozie i zadzwoń do mnie, jak tylko zobaczysz coś dziwnego. Obiecał, że zrobi to, jak tylko opowie się żonie i weźmie sobie coś gorącego do picia oraz koc, a ja wróciłem do domu z Sandym i 182
Lizzie, zostawiłem ich w kuchni, plotkujących o życiu nad dymiącą herbatą, a sam poszedłem zmęczony na górę. Miałem zamiar wziąć prysznic, lecz zamiast tego położyłem się na kołdrze w ciepłych butach i zimowej kurtce. Poczułem, że świat zawirował mi przez moment i natychmiast zapadłem w twardy sen. Obudził mnie dopiero zaniepokojony głos Lizzie. ‒ Freddie! Freddie, nic ci nie jest? ‒ Mhm ‒ odrzekłem z otchłani snu. ‒ O co chodzi? ‒ Policja przyjechała. ‒ Co? Świadomość i wspomnienia wróciły z niemiłą ostrością. Jęknąłem. Poczułem się źle. Pomyślałem sobie ni stąd, ni zowąd o Alfredzie, królu Wessexu, który ocalił swój kraj przed duńskim najazdem, chociaż cierpiał na połowę chorób znanych w dziewiątym wieku. Co za hart ducha! Poza tym pisał i tłumaczył z łaciny. ‒ Freddie, policja chce z tobą rozmawiać. Kiedyś także czytałem, że król Alfred miał hemoroidy. Nic dziwnego, że przy takiej ilości spraw nie miał kiedyś czasu dopilnować ciasta swojej kucharce. ‒ Freddie! ‒ Powiedz im, że zejdę za pięć minut. Gdy wyszła, zdjąłem ubranie, wziąłem prysznic, ogoliłem się, znów się ubrałem w świeże rzeczy, starannie uczesałem włosy i przynajmniej na zewnątrz wyglądałem jak pan Frederick Croft, właściciel kilku rzeczy, którym wolałby się nie przyglądać. Pokój gościnny nie wyglądał lepiej w opalizującym świetle poranka i wszelka duchowość uleciała z powyginanej kupy metalu, która kiedyś była moim drogim, cennym samochodem. Chodziłem od jednego nieszczęścia do drugiego z policjantami, jeszcze innymi niż ci, którzy odwiedzili mnie w sprawie Joggera. Byli starsi, bardziej zmęczeni, ciężko spracowani i niezbyt przejęci moimi kłopotami, które, jak milcząco sugerowali, sam sprowadziłem na siebie. li
Na ich pytania odpowiadałem monosylabami, częściowo z osłabienia, częściowo z niewiedzy. Nie, nie wiem, kto to mógł zrobić. Nie, nie potrafię się domyślić. Nie, nie wiem, kto z konkurencji mógł mieć coś do mnie. Czy zwolniłem jakiegoś pracownika? Nie. Jeden niedawno odszedł na własną prośbę. Czy mam jakichś osobistych wrogów? Nic o tym nie wiem. Powiedzieli, że muszę mieć przynajmniej kilku wrogów. Każdy przecież ich ma. Cóż, pomyślałem sobie, przywołując na myśl Hugo Palmerstonea, nie miałem żadnego wroga, który mógł być pewien, że mój dom będzie pusty w środę o drugiej w nocy, w dzień zawodów w Cheltenham. Chyba że ktoś założył mi podsłuch w głowie... ‒ Kto pana tak bardzo nienawidzi? ‒ Gdybym wiedział, z pewnością bym się tym z wami podzielił ‒ odparłem. ‒ Czy coś zginęło? To pytanie zaskoczyło mnie. Tyle rzeczy zostało zniszczonych, że nie pomyślałem o kradzieży. Mogli mi ukraść samochód. Mój telewizor, komputer, ptaszki z porcelany, waza waterfordzka ‒ wszystko miało wartość. ‒ Nie, do sejfu nie zaglądałem ‒ powiedziałem niepewnie. Znów weszli ze mną do środka, z takimi minami, jakby nie wierzyli, że nie sprawdziłem najpierw zawartości sejfu. ‒ Nie ma tam wiele ‒ powiedziałem. ‒ Pieniędzy? ‒ Tak, pieniędzy. ‒ Ile to jest niewiele? ‒ Mniej niż tysiąc funtów ‒ odpowiedziałem. Sejf stał w kącie za moim biurkiem, a jego metalowe ognioodporne ścianki kamuflowała wypolerowana drewniana szafka. Nie tknięte drzwiczki otworzyły się łatwo, lecz zamek cyfrowy w środku nosił ślady działania tego samego narzędzia co wszystko inne. Zamek wytrzymał atak, lecz mechanizm zaciął się. 184
‒ Nic nie zginęło ‒ powiedziałem. ‒ Sejf się nie otworzy. Telefaks stojący na szafce z sejfem nie wyśle już więcej żadnych wiadomości. Kopiarka na stole obok nie przyda się więcej do niczego. Prosty, celny cios zakończył ich życie. Mój własny gniew, nie nagły i płonący, jak gniew Lizzie, lecz powolne wewnętrzne gorąco wściekłości, nabrał znacznej intensywności wobec złośliwego rozwalenia maszyn, które mogliśmy łatwo zastąpić nowymi ‒ ja oraz polisa ubezpieczeniowa. Chodziło o okrucieństwo. Ktokolwiek to wszystko zrobił, ktokolwiek wrzucił mnie do wody, chciał, żebym cierpiał, chciał, żebym się czuł tak, jak się czułem. Nie miałem zamiaru nikomu dawać tej dodatkowej przyjemności słyszenia, jak krzyczę i złorzeczę. Dowiem się, kto i dlaczego to zrobił, i wyrównam rachunki. Policjanci wypytywali mnie o wycieczkę do Southampton, lecz nie mogłem im wiele powiedzieć: wrzucono mnie do wody, wypłynąłem, wygramoliłem się i zatelefonowałem do siostry, która po mnie przyjechała. Nie, nie zauważyłem, kto mnie uderzył. Nie, nie wezwałem lekarza. Nie było takiej potrzeby. Gdy zacząłem odpowiadać im na pytania, nie pamiętałem prawie nic z podróży do Southampton, lecz w miarę upływu czasu narastało we mnie przekonanie, że miałem otwarte oczy, przynajmniej przez część drogi. Widziałem światło księżyca. Nawet coś powiedziałem: „świetna noc do latania”, czy coś w tym rodzaju. Wszystko w delirium. „Jak od tego nie dostanie grypy, to ja nie wiem”. Wiedzieli, że jestem na pół przytomny, gdy mnie wrzucali. Efektów wstrząsu nie dało się przewidzieć, jak przekonałem się przy innych okazjach. Strzępki wspomnień wypływały na powierzchnię długo po wypadku. Można było wydawać się przytomnym, ludzie mówili, że chodziłeś i coś mówiłeś, ale nie można sobie było potem tego przypomnieć. Całkowity powrót pamięci mógł zdarzyć się paręgodzin, dni lub tygodni po wypadku, albo nie zdarzał 185
się wcale. Kiedyś po wypadku pamiętałem, jak trawa uderza mnie w twarz, pamiętałem przeszkodę, na której upadłem w drugim biegu tego dnia, i konia, na którym jechałem. Ale nie pamiętałem absolutnie nic z jazdy na miejsce zawodów ani pierwszego biegu, który, jak mówiły mi księgi rekordów, wygrałem o siedem długości na pół godziny przed upadkiem. Do Southampton zawieźli mnie w bagażniku zwykłego samochodu. Świadomość tego powoli mi wracała. Nie miałem pojęcia, skąd to wiem, ale byłem pewien. Policja sprowadziła fotografa, który zrobił kilka zdjęć aparatem z lampą błyskową i poszedł sobie, oraz specjalistę od odcisków palców, który został dłużej, lecz wyraził swą opinię jednym zwięzłym słowem: „Rękawiczki”. Lizzie chodziła wokół swego helikoptera jęcząc, głaskając go od czasu do czasu i mrucząc pod nosem: „dranie”. Powiedziała, że będzie musiała wrócić do Edynburga samolotem, bo ma po południu wykład. Przysięgła, że jej wspólnicy od helikoptera uduszą i obedrą ze skóry sprawcę zniszczenia. Najpierw go znajdźcie, pomyślałem. Ranek przebiegał chaotycznie. Policja spisała protokół w języku policyjnym, referujący, co tu zastali i co sam im powiedziałem, ja zaś podpisałem go w kuchni. Sandy zaparzył herbaty. Drugi policjant, popijając gorący płyn, powiedział: ‒ Dzięki. ‒ Dzięki ‒ powiedziałem. Dość lekkomyślnie. Jeden z policjantów stwierdził, że uważa, iż zniszczenie dokonane w moim domu jest osobistą zemstą. Zaproponował, żebym to sobie przemyślał. Sądził, że mogę wiedzieć, kto mnie zaatakował. Ostrzegł mnie też przed próbą zemsty. ‒ Nie wiem, kto to zrobił ‒ powiedziałem zgodnie z prawdą. ‒ Gdybym wiedział, powiedziałbym wam. Nie dowierzał mi. ‒ Proszę się zastanowić. 186
Stłumiłem nagły wybuch irytacji i podziękowałem mu za przyjście. Lizzie weszła do kuchni, mówiąc całkiem wyraźnie: „dranie”. O mało się nie roześmiałem. Wzięła kubek z herbatą i wyszła. ‒ To dobre chłopaki ‒ powiedział Sandy z zakłopotaniem, gdy jego koledzy sobie poszli. ‒ Nie wątpię. ‒ Widzieli już zbyt wiele ‒ dodał. ‒ Ja sam też zbyt wiele już widziałem. Trudno bez przerwy odczuwać współczucie. W końcu nie czujemy zupełnie nic. Rozumiesz? ‒ To ty jesteś dobry, Sandy ‒ powiedziałem. Wyglądał na zadowolonego i odwzajemnił się, chwaląc tym razem mnie: ‒ Lubią cię w Pixhill ‒ powiedział. ‒ Nie słyszałem nigdy, żeby ci ktoś ubliżał. Myślę, że gdybyś miał jakichś wrogów, wiedziałbym o tym. ‒ Mnie się zdawało, że też bym o tym słyszał. ‒ Niszczyli dla samego niszczenia. Musiało im to sprawić przyjemność. ‒ To prawda ‒ westchnąłem. ‒ W zeszłym tygodniu ktoś zniszczył wózkiem z supersamu parę samochodów na parkingu w Newbury. Wszystko pogięte i porysowane. Bez żadnego powodu, tylko po to, żeby niszczyć. Ludzie przychodzą i patrzą, a najgorsza jest bezradność. Teraz zatrudnili strażnika, ale nikt jeszcze nie złapał drania. Na taki wandalizm nie da się nic poradzić. A jak go kiedyś złapią, dostanie najwyżej nadzór kuratora. ‒ Jest chyba nastolatkiem. ‒ Ci są najgorsi ‒ Sandy skinął głową. ‒ Ale pamiętaj, że podpalacze są zwykle trochę starsi. A do ciebie, jak mi się zdaje, nie dobrał się nastolatek. ‒ Ile mógł mieć lat, jak sądzisz? ‒ Dwadzieścia, może trzydzieści parę. Niewiele ponad czterdziestkę. Potem człowiek słabnie. Nie wyobrażasz sobie chyba sześćdziesięciolatka z taką kondycją. Ci stają przed sądem za oszustwa. 187
Zastanowiłem się nad kilkoma rzeczami i powiedziałem wreszcie: ‒ Wiesz, że skradli Joggerowi narzędzia z samochodu? ‒ Słyszałem. ‒ Miał tam też siekierę. ‒ Myślałem, że wszystkie narzędzia były typowo samochodowe. ‒ Sandy spojrzał na mnie z uwagą. ‒ W wielkiej czerwonej skrzynce z plastiku miał podnośnik hydrauliczny, klucze, łyżki do opon, kable do akumulatora, kombinerki, jakieś druty, oliwiarkę, szmaty do czyszczenia, różne drobiazgi... i siekierę, taką, jaką mają strażacy, zawsze woził ją ze sobą, odkąd drzewo zwaliło się kiedyś na jedno z naszych aut. Zanim jeszcze kupiłem firmę. ‒ Pamiętam ‒ skinął głową Sandy. ‒ W czasie jednego z tych huraganów. ‒ Mógłbyś się rozejrzeć za rzeczami Joggera w wiosce. ‒ Powiem, komu trzeba ‒ zgodził się chętnie. ‒ Daj znać, że będzie nagroda. Nic wielkiego, ale warta zachodu za dobrą informację. ‒ W porządku. ‒ Niedługo zaczną sprawę Joggera ‒ powiedziałem. Sandy spojrzał na swój zegarek z przerażeniem. ‒ Muszę już iść. Nie zdążyłem się ogolić ani przebrać. ‒ Zadzwonisz później? Obiecał, że zadzwoni, i odjechał. Lizzie weszła do kuchni i ziewając oznajmiła, że gdybym jej potrzebował, będzie spała na górze. Prosiła, żebym obudził ją o jedenastej i odwiózł na lotnisko Heathrow na samolot. Właśnie skończyła rozmawiać z aparatu w mojej sypialni z jednym z udziałowców Robinsona 22. Powiedziała, że głos dosłownie uwiązł mu w gardle. Gdy go odzyskał, obiecał, że powiadomi firmę ubezpieczeniową i że pewnie się ze mną skontaktują, bo zamierzali wysłać inspektora. Zapytała, czy mam coś przeciwko pozostawieniu samochodu tam, gdzie jest, aż do przybycia inspektora. Zgodziłem się. 188
Pocałowała mnie z roztargnieniem w policzek i poradziła, żebym poszedł spać. ‒ Jadę na farmę ‒ powiedziałem. ‒ Jest dużo roboty. ‒ Więc zamknij za sobą drzwi na klucz, kochany braciszku. Zrobiłem tak, jak prosiła, i pojechałem na farmę, gdzie zastałem Ninę pijącą kawę w barku z Nigelem. Omawiali szczegóły podróży do Francji po konia córki Jericho Richa. Nina wydawała się nie zwracać uwagi na ciemne rzęsy Nigela ani na jego zmysłowe usta. Od Harve'a usłyszeli o tym, co stało się w nocy, i ucieszyli się, że jestem na nogach. Nina przyniosła mi kawę i poszła za mną do gabinetu. ‒ Czy na pewno nic ci nie jest? ‒ Mniej więcej. ‒ Mam dla ciebie wiadomość ‒ powiedziała i przerwała. ‒ Ale... ‒ Strzelaj. Czy chodzi ci o te probówki? ‒ Co? Nie, nie o to, jeszcze nic nie przyszło. Mam na myśli ogłoszenie w „Horse and Hound”. Cofnąłem się myślami do niedzieli. Tak wiele wydarzeń się nawarstwiło od tamtego dnia. ‒ Aha, to ogłoszenie o transporcie. „Wykonujemy wszelkie zlecenia”. ‒ Tak, to ten. Patrick wydobył od gazety, kto je zamieścił. Ciekawe... ‒ Mów dalej. ‒ Niejaki pan K. K. Ogden z Nottingham. ‒ Niemożliwe! ‒ Moje brwi powędrowały ku górze. ‒ No, no, niezwykła sprawa. ‒ Wiedziałam, że tak sobie pomyślisz. W gazecie powiedzieli, że sprawdzili go za pierwszym razem, kiedy zamieszczał ogłoszenie. Chcieli się upewnić, czy nie ma w tym nic kryminalnego. Wygląda na to, że przekonał ich o czystości swych intencji ‒ usługi w charakterze doradcy czy kuriera, coś w rodzaju uniwersalnej ciotki. Numer telefonu w ogłoszeniu jest numerem jego własnego domu. Sprawdzili to. To ogłoszenie musiało przynosić mu zlecenia, skoro je ponawiał. 189
‒ Patrzcie no ‒ powiedziałem beznamiętnie. ‒ A przecież nie powodziło mu się zbyt dobrze. Jest poszukiwany za czeki bez pokrycia i inne pomniejsze oszustwa. Mógł się im wydawać dobrym klientem, może zresztą kiedyś takim był, ale wydaje mi się, że w pewnej chwili przestał się martwić legalnością swych transakcji, o ile dostawał za nie pieniądze. ‒ Nie masz na to żadnych dowodów ‒ zaprotestowała gorąco. ‒ Racja. ‒ Wzruszyłem ramionami. ‒ Pozwólmy wątpliwościom przemawiać na jego korzyść. Może nie wiedział, że w termosie jest sześć probówek. Ale nie dam za to głowy. ‒ Cynik. ‒ Po wczorajszej nocy jestem cyniczny wobec całego świata. ‒ Co policja sądzi o napadzie na ciebie? ‒ Nie powiedzieli zbyt wiele. Stwierdzili, że dobrze jest znać własnych wrogów, lub coś w tym guście. ‒ A ty ich znasz? ‒ mrugnęła do mnie. ‒ Chyba Sandy Smith ma rację. To, co u mnie zrobili, jest wandalizmem, który wyrwał się spod kontroli, niszczeniem dla samej przyjemności. Nadal uważam, że napadli mnie, bo niespodziewanie znalazłem się tam, gdzie mnie nie oczekiwali, a reszta była po prostu dorabianiem tła. Dziecinnym żartem. Zdziczenie, dziecinny impuls niszczenia. ‒ Niezły kawał dzieciaka, jak słyszałam. ‒ Więc niedojrzały dorosły. ‒ Albo psychopata. ‒ Już lepiej. Dokończyła pić kawę. ‒ Chyba lepiej będzie, jak już wyjedziemy, jeżeli mamy złapać ten prom. Jak myślisz, czy coś dziwnego stanie się tym razem? ‒ Nie wiem. Czy powiedziałem ci dokładnie, gdzie jest pojemnik pod twoją ciężarówką? ‒ Nie, niezbyt dokładnie. ‒ Wygląda jak metalowa rura, i przymocowana jest w dwóch miejscach, w wolnej przestrzeni pod deskami podłogi i nad zbiornikami z 190
paliwem. Nie dotyka głównych elementów zawieszenia i zasłaniają to boki ciężarówki. Nie można tego zobaczyć z zewnątrz ani od strony podwozia, ale jeśli wiesz, że tam jest, łatwo się do tego dostać. Możesz przykręcić albo odkręcić wieko bez żadnych kłopotów. ‒ Wejdę pod spód i rzucę okiem. Lepiej, żeby ona niż ja. ‒ Nigel miał zrobić nowy wózek do przeglądów podwozi ‒ powiedziałem. ‒ Tak, zrobił go. Pokazywał Harve'owi. ‒ Weź go, jak chcesz. Powiedz Harve'owi i Nigelowi, że ci mówiłem, że pod spodem jest taka szklana rurka kontrolna do diesla w przewodzie paliwa między zbiornikami a silnikiem. Dzięki niej możesz sprawdzić, czy silnik jest czysty. Jeżeli tak, rurka jest czysta. Każdy brud w paliwie opada do niej, można ją potem zdjąć i wyczyścić. Kiedyś dostarczyli nam brudny olej. Rurka była aż czarna od osadu. W każdym razie, najpierw powiedz Harve'owi, że chcesz ją zobaczyć. ‒ Miałam coś takiego w moim własnym wozie. ‒ Przepraszam, zapomniałem. ‒ Zobaczę ‒ uśmiechnęła się. Wyszła i zrobiła tak, jak powiedziała. Gdy wróciła, otrzepując się z kurzu, oznajmiła, że Harve i Nigel sądzili, że wydziwia. ‒ Mógłbyś wszystko przemycić w takiej rurze ‒ dodała. ‒ Będę miała na nią oko. Jedno słówko do Patricka, dobrze? ‒ zapytała, spoglądając na telefon. ‒ Proszę bardzo. Zatelefonowała do niego do domu z powodu wczesnej pory i opowiedziała mu historię wydarzeń tej nocy w wersji Harve'a, uzgadniając ze mną każde stwierdzenie ruchem brwi. Skinąłem kilka razy głową, ogólny zarys był prawdziwy, skróty moje własne. ‒ Patrick chce wiedzieć, na co się nadziałeś ‒ powiedziała. ‒ Kiedy się dowiem, powiem mu. ‒ Mówi, żebyś uważał na siebie. 191
‒ Mhm. Harve zastukał w okno, wskazując na swój zegarek. ‒ Muszę iść ‒ powiedziała Nina. ‒ Cześć, Patrick. Cześć, Freddie. Ruszam w drogę. Było mi smutno, że wyjeżdża. Z wyjątkiem Sandy'ego i Lizzie była jedyną osobą, której mogłem bez zastrzeżeń ufać. Podejrzliwość nie jest najmilszą towarzyszką. Nigel wyjechał z podwórza. Nina pomachała do mnie przez okno szoferki. Licząc na to, że wszyscy odpowiedzialni właściciele koni będą już o tej porze na nogach, zadzwoniłem do córki Jericho Richa i powiedziałem jej, że transport jest już w drodze i że powinna mieć swego konia następnego wieczoru, tuż po ósmej, jeżeli jej to odpowiada. ‒ Tak szybko? Co za tempo! ‒ wykrzyknęła. ‒ Posłałeś tego chłopaka, znaczy Dave'a, prawda? Tego, o którym wspominał mój ojciec? ‒ Nie Dave'a, ale kogoś równie dobrego. ‒ Świetnie. Dziękuję. ‒ Cała przyjemność po mojej stronie ‒ powiedziałem, i było to zgodne z prawdą. Radość z dobrze wykonanej pracy, a ponadto coś więcej niż zwykłe zadowolenie klientów. Kolejny klient, bardziej niż zadowolony, w tej chwili wjechał na podwórze dżipem, który przez lata ciężkiej służby tracił po kolei wszelkie atrybuty fabrycznego luksusu. Marigold English, jak zwykle w roboczym stroju i wełnianej czapce, wyskoczyła niemal, zanim wóz przestał się toczyć, i rozejrzała się po farmie, szukając oznak życia. Wyszedłem, żeby się z nią przywitać. ‒ Cześć, Marigold. Jak sobie radzisz? ‒ Cześć, Freddie. Czuję się, jakbym mieszkała tu od zawsze. ‒ Uśmiech pojawił się na jej twarzy i zanikł. Darła się, jakby rozmawiała z głuchym. ‒ Jadę do Downs, ale pomyślałam, że wpadnę na 192
słówko. Telefonowałam do ciebie do domu, ale jakaś kobieta powiedziała, że jesteś tutaj. ‒ Moja siostra ‒ wyjaśniłem. ‒ Doprawdy? Posłuchaj, co ty wiesz o tym Johnie Tigwoodzie i jego programie emerytur dla koni? Ten facet chce mnie w coś wrobić. Co mam począć? Powiedz mi szczerze. Nikt cię tu nie podsłucha. Mów! Powiedziałem jej na tyle otwarcie, na ile to wydawało mi się właściwe. ‒ Facet ma powołanie, przekonuje wielu ludzi dookoła, żeby dali starym koniom przyzwoite miejsce na starość. Michael Watermead bierze dwa konie z nowego transportu, które wczoraj przywieźliśmy do Pixhill. Banjy Usher też, chyba że Dot postawi na swoim. Nic to nie szkodzi, jeśli tylko się ma miejsce i trochę trawy. ‒ Zgodziłbyś się na to? ‒ Cóż, jest to właściwie jedyna instytucja charytatywna w Pixhill. ‒ Zastanowiłem się przez chwilę i dodałem: ‒ Prawdę mówiąc na jednym z nich jeździłem wiele lat temu. Wspaniały koń. Wspaniały przyjaciel. Czy mogłabyś poprosić Johna Tigwooda o tego właśnie konia? Na imię ma Peterman. Jeśli będziesz mu regularnie dawać owies, żeby nie był głodny, zapłacę za niego. ‒ Więc jednak jest tam gdzieś w środku miękkie serduszko! ‒ dokuczała mi. ‒ Cóż... wygrywał dla mnie zawody. ‒ W porządku, zadzwonię do tego Tigwooda i zaproponuję mu interes. Peterman, tak? Skinąłem głową. ‒ Nie mów mu nic o owsie. Spojrzała na mnie krzywo, z przyjaznym rozbawieniem. ‒ Kiedyś twoje dobre uczynki wyjdą na jaw. Skoczyła z powrotem do dżipa, dodała gazu i zdarła kolejny milimetr z bieżnika opon. Przez otwór, gdzie kiedyś musiała znajdować się szyba, krzyknęła, tocząc się już do przodu: 193
‒ Moja sekretarka zadzwoni do ciebie w sprawie Doncaster! Odkrzyknąłem podziękowania, lecz chyba nie usłyszała ich wśród pisku i chrzęstu starożytnej skrzyni biegów. Sądziłem, że spodoba jej się w Pixhill, i miałem nadzieję, że się jej powiedzie. Kolejni kierowcy zjawiali się w pracy i wchodzili do stołówki. Opowiadanie Harve'a o mych nocnych przypadkach sprawiło, że znów wychodzili na zewnątrz z szeroko otwartymi oczyma, trzymając kubki z kawą, i przyglądali się mnie, jakbym był w jakiś sposób nierzeczywisty. Pojawił się też kierowca, ulubieniec Watermeadów, świetnie radzący sobie z królikami. Zdziwiłem się, bo miał leżeć w łóżku. ‒ Co z grypą? ‒ zapytałem go. ‒ Pewnie to zwykłe przeziębienie ‒ powiedział, okropnie pociągając nosem. ‒ Nie mam w ogóle temperatury, widzisz? ‒ Rzekłszy to, jął kichać i kaszleć, zarażając innych. ‒ Lepiej, żebyś nie rozsiewał tu swoich bakterii ‒ poradziłem mu. ‒ Weź jeszcze dzień wolnego. ‒ Od razu? ‒ Wracaj w piątek. W weekend jest sporo roboty. ‒ W porządku ‒ wycharczał nonszalancko. ‒ Siądę przed telewizorem i będę oglądał Cheltenham. Dzięki. Phil, uprzejmy, flegmatyczny, niezbyt spostrzegawczy, bezinteresowny i godny zaufania, zagadnął mnie: ‒ Czy to prawda, że włamali ci się do domu? ‒ Niestety. ‒ A jaguar? ‒ Też. ‒ Zabiłbym skurwiela. ‒ Niech go tylko dostanę. Inni przytaknęli, rozumiejąc moje uczucia. Według ich etosu, nikt nie mógł wyciągnąć ręki po ich rzeczy bez narażenia się na zemstę. ‒ Żaden z was nie kręcił się wczoraj koło jedenastej po podwórzu, prawda? 194
Najwyraźniej żaden. ‒ Nie zauważyłeś, kto się do ciebie dobrał? ‒ zapytał Lewis. ‒ Nikogo nie słyszałem ani nie widziałem. Rozpytajcie się, dobra? Obiecali, że zapytają, pełni zwątpienia i dobrych chęci. Kierowcy na pierwszy rzut oka byli bardzo podobni do siebie, pomyślałem, przyglądając się grupie. Wszyscy poniżej czterdziestki, raczej szczupli. Przeważnie z ciemnymi włosami, żaden ani bardzo niski, ani zbyt wysoki ‒ tacy najlepiej sprawdzali się w tej pracy. Co do charakteru... to już inna sprawa. Lewis najął się do pracy dwa lata temu i nosił wtedy długie, kręcone włosy. Kiedy inni kierowcy ochrzcili go „panienką”, zapuścił wąsy i sporo namachał się pięściami, by uciszyć sarkastyczne uwagi. Potem skądś wytrzasnął cizię z blond włosem w czerwonych szpilkach i znów pięściami młócił dookoła, by uciszyć bezczelne gwizdy kolegów. W zeszłym roku ostrzygł sobie włosy i zgolił wąsy, dziewczyna zaś urodziła syna, na którego punkcie oboje zwariowali. Lewis często powtarzał, że nie może się doczekać, kiedy z nim zagra w piłkę. ‒ Tylko nie kichaj na dziecko ‒ powiedziałem, on zaś, przerażony, odpowiedział mi: ‒ Nie ma mowy. Dave wtoczył się przez bramę na skrzypiącym zardzewiałym rowerze, wesoły, pełen tupetu i jak zwykle nieodpowiedzialny. Jego uśmiech i piegi sprawiały wrażenie wiecznej młodości, jak u Piotrusia Pana. Żona matkowała jemu i dwóm córkom, z wyrozumiałą wielkodusznością tolerując zwyczaje bywania w pubach i grę na wyścigach psów. Aziz też się wkrótce pojawił, błyskając ciemnymi oczyma i białymi zębami. Harve podał rozkład zajęć na dzień, sprawdzając to z grafikiem, dbając, by każdy kierowca wiedział dokładnie, gdzie ma jechać, jakie konie zabrać i kiedy przyjechać. Zostawiłem ich, jak opowiadali Dave'owi i Azizowi o moich nocnych przygodach, a słysząc pewne przekłamania, nie zawracałem 195
sobie głowy ich prostowaniem. ‒ Doki w Portsmouth ‒ mówił Phil, Dave zaś kiwał głową ze zrozumieniem. Chociaż nigdy nie korzystaliśmy z Southampton jako portu docelowego dla koni, od czasu do czasu wysyłaliśmy je promem z Portsmouth do Havru. Wszyscy kierowcy znali doki w Portsmouth, mimo że wolałem wysyłać konie drogą Dover-Calais, bo droga była krótsza. Wiele koni cierpiało na morską chorobę w czasie długich podróży, co jeszcze pogarszał fakt, że nie mogły wymiotować. Kiedyś w jednym z moich wozów padł na morską chorobę ogier, co uświadomiło mi ogrom ryzyka. ‒ Doki w Portsmouth... Wszyscy kierowcy kiwali głowami. Portsmouth, oddalone o parę mil od Southampton wzdłuż brzegu, wydawało się bardziej znane. ‒ Skasowali mu jaguara... Wybili wszystkie szyby w oknach... Po jednym głębszym, jak powiedziałby Jogger, wyrzuciliby mnie z promu Portsmouth-Havr o północy i dodaliby jaguara wrzuconego przez okno do pokoju. Pojawiły się Isabel i Rose i poskarżyły się na nie działający komputer. Pomyślałem o moim znacznie bardziej nie działającym urządzeniu i z wysiłkiem przypomniałem sobie, że tego dnia miał właśnie przyjść człowiek do naprawy. Obie z wyrazem cierpienia na twarzy zdjęły osłony z mechanicznych maszyn do pisania. Zadzwoniłem do agencji zajmującej się obsługą moich kart kredytowych i powiedziałem im, żeby zablokowali wszystkie moje konta, a potem połączyłem się z firmą ubezpieczeniową, która obiecała zaraz przesłać odpowiedni formularz. Zapytałem, czy przyślą również kogoś, kto sprawdzi stopień zniszczenia jaguara i wielu innych rzeczy, oni zaś odparli, że wystarczy chyba kopia protokołu policyjnego. Potem usiadłem w fotelu i przysłuchiwałem się memu bólowi głowy, Harve zaś kończył planowanie dnia. Aziz wszedł do gabinetu, bardziej ożywiony niż zwykle, i zapytał, czy może dla mnie coś zrobić. Uznałem, że bardzo to miło z jego strony, zwłaszcza że zapytał 196
jakby mimochodem i, o ile mogłem zauważyć, nie podlizywał się. ‒ Harve mówi, że nie ma dzisiaj dla mnie żadnego kursu ‒ powiedział. ‒ Kazał mi się zapytać, czy mam zrobić przegląd, bo straciłeś mechanika. Powiedział, że w dwóch wozach trzeba zmienić olej. ‒ Bardzo by się przydało. ‒ Wyjąłem z biurka klucze do magazynka z narzędziami i podałem mu. ‒ Wszystko, czego potrzeba, znajdziesz na miejscu. Weź od Isabel listę i oddaj jej z powrotem, jak ją wypełnisz i podpiszesz. ‒ Dobrze. ‒ I, Aziz... ‒ moja boląca głowa wpadła na znakomity wprost pomysł. ‒ Nie pojechałbyś moim dżipem na Heathrow, żeby odwieźć moją siostrę na samolot do Edynburga? ‒ Bardzo chętnie. ‒ O jedenastej pod moim domem. ‒ Punktualnie ‒ zgodził się. Gdy Aziz wjechał autem Lewisa do garażu na zmianę oleju, inni zaś powoli wybierali się w trasy, pojechałem do domu, żeby się pożegnać z Lizzie i prosić ją o wybaczenie, że wysyłam ją z Azizem. ‒ Bardziej cię boli, niż chcesz się przyznać ‒ oskarżyła mnie. ‒ Powinieneś odpoczywać w łóżku. ‒ Pewnie. Potrząsnęła głową, a była w tym dezaprobata starszej siostry, i pogłaskała mnie po plecach w geście, którym zawsze okazywała uczucia dwóm małym chłopcom, którzy uważali pocałunek za coś dziewczyńskiego. ‒ Dbaj o siebie ‒ powiedziała. ‒ Mhm. Ty też. Nagle zadzwonił telefon. W słuchawce rozległ się podniecony głos Isobel. ‒ Jest tu ten facet od komputerów ‒ oznajmiła. ‒ Mówi, że jakiś wirus zniszczył nam wszystkie dane.
Rozdział 8
Chłopak od komputerów miał może ze dwadzieścia lat i długie brązowe włosy, które co chwilę przygładzał artystycznym gestem. Zaprzestał prób ożywiania naszego sprzętu na długo, zanim dotarłem do biura. ‒ Jaki wirus? ‒ zapytałem, zatrzymując się przy biurku Isobel, i podświadomie czułem, że spotkało nas wszystko złe, co tylko mogło. Mieliśmy grypę, obcych, martwe ciała, wandali i wstrząs. Wirus w komputerze nie tylko przepełniał kielich goryczy, lecz także powiększał go do niespotykanych rozmiarów. ‒ I wszystkie nasze dane ‒ martwiła się Isobel. ‒ I nasze rozliczenia ‒ zawtórowała jej Rose. ‒ Trzeba zawsze robić kopie ‒ powiedział im z ironicznym współczuciem chłopak od komputerów. ‒ Zawsze, moje panie. ‒ Jaki wirus? ‒ zapytałem. ‒ Pewnie Michał Anioł ‒ zaczął, wzruszając ramionami, i włączył mnie do swego rankingu głupoty. ‒ Michał Anioł uaktywnia się 6 marca i jeszcze jest dość sporo jego kopii na komputerach. ‒ Proszę mi powiedzieć o tym coś więcej. ‒ Zna się pan chyba trochę na komputerach? ‒ Wszystko już zapomniałem. Opowiedział więc wszystko po kolei, jak analfabecie. ‒ 6 marca wypadają urodziny Michała Anioła. Jeżeli komputer jest zarażony wirusem i włączy się go tego dnia, wirus się uaktywnia. ‒ Aha. Ale 6 marca była niedziela. Nikt tego dnia nie włączał komputera. 198
‒ To prawda ‒ wielkie oczy Isobel rozwarły się szerzej. ‒ Michał Anioł jest wirusem, który zaraża boot-sektora ‒ powiedział specjalista, a na widok naszych nierozumiejących spojrzeń wyjaśnił z cierpieniem, malującym się na twarzy. ‒ Wystarczy włączyć komputer, poczekać minutę albo dwie i wyłączyć. Zastartować go, w naszym języku. Michał Anioł od razu kasuje wszystkie zbiory na dysku i wyświetla napis: „Śmiertelny błąd dysku”. Właśnie to przytrafiło się waszej maszynie. Wszystkie dane zniknęły i nie da się ich odzyskać. Isobel spojrzała na mnie, przerażona i strapiona, najwyraźniej czując wyrzuty sumienia. ‒ Mówiłeś nam, żebyśmy robiły kopie na dyskietkach, pamiętam. Zawsze nam powtarzałeś. Tak mi przykro. Tak bardzo mi przykro. ‒ Powinieneś był naciskać ‒ powiedziała Rose. ‒ To znaczy, powinieneś był nas zmusić. ‒ Nawet nie wydajesz się zmartwiony ‒ zauważyła Isobel. ‒ Czy wirus uaktywnia się też na dyskietkach? ‒ zapytałem eksperta, nie zwracając na razie uwagi na jęki dziewczyn. ‒ Dość prawdopodobne. ‒ Ale przecież prawie że ich nie mamy ‒ lamentowała Isobel. Tak się składało, że mieliśmy na dyskietkach kopie wszystkiego, co sekretarki wprowadziły do komputera, aż do zeszłego czwartku. Wiedziałem, że traktują całą tę procedurę codziennego kopiowania dyskietek jako nudny i niepotrzebny obowiązek. Widziałem, że często odkładały wszystko na kilka dni. Przypominałem im o tym raz po raz i byłem świadom, że ich zdaniem niepotrzebnie zrzędziłem. Komputer wydawał się tak bardzo godny zaufania, prawie niezniszczalny. W końcu sam zająłem się robieniem codziennych kopii na komputerze w moim pokoju; dyskietki chowałem w szafie. Moja matka mawiała, że jeżeli chcesz, żeby wszystko było zrobione porządnie, musisz sam się tym zająć. Jednak w tej chwili, choć 199
dyskietki istniały, nie można się było do nich dostać z powodu zniszczonego siekierą cyfrowego zamka sejfu. Mogłem je uspokoić, mówiąc, że mamy wszystko, i w normalnych warunkach tak bym zrobił, lecz powstrzymała mnie podejrzliwość, zresztą nie wiadomo, czego dotycząca. Ale fakt, że komputer przestał pracować dokładnie o tej porze, był już nieco zbyt dużym zbiegiem okoliczności. ‒ Nie jest pan w tym odosobniony ‒ powiedział chłopak od komputerów. ‒ Lekarze, firmy prawnicze, wiele firm traci z dnia na dzień wszystkie swoje dane. Pewna kobieta straciła całą książkę, nad którą długo pracowała. A robienie zapasowych kopii nic nie kosztuje. ‒ Ojej ‒ Isobel była bliska płaczu. ‒ Co to właściwie jest wirus? ‒ zapytała Rose. ‒ To program, który mówi komputerowi, żeby przekręcił dane albo skasował wszystko, co jest na nim zapisane. ‒ Najwyraźniej temat ten bardzo mu odpowiadał. ‒ W obiegu jest przynajmniej ze trzy tysiące wirusów. Na przykład Jerozolimski II, który zaczyna działać w każdy piątek trzynastego. Ten dopiero jest niebezpieczny. Dość sporo ostatnio namieszał, ten wirus. ‒ Ale po co? ‒ Wandalizm ‒ powiedział z radością. ‒ Niszczenie i kasowanie danych dla samego niszczenia. ‒ Przygładził dłonią włosy. ‒ Na przykład sam mógłbym napisać ślicznego małego wiruska, który powodowałby, że nie zgadzałyby się żadne wasze rozliczenia. Nic tak spektakularnego jak Michał Anioł, ale wystarczy, żeby was diabli wzięli. Wprowadzi tylko kilka błędów, tak że przez cały czas będziecie sprawdzać i dodawać i nigdy nic wam się nie będzie zgadzać. ‒ Widać było, że podoba mu się ten pomysł. ‒ Po napisaniu takiego programu trzeba go rozmnożyć. Chodzi o to, że komputer może się nim zarazić od innego komputera, na tym polega jego piękno. Trzeba tylko mieć dyskietkę z wirusem. Wsadza się ją do komputera, 200
kopiuje dane z niej do pamięci maszyny i bęc, komputer jest zarażony. A wirus czai się w środku. ‒ Jak go powstrzymać? ‒ zapytałem. ‒ Jest teraz na rynku wiele programów, które wykrywają i neutralizują wirusy. A całkiem spora grupa ludzi próbuje wymyślać wirusy, których nie można się pozbyć. To cały przemysł. Wspaniałe... to znaczy okropne ‒ zmitygował się. Domyśliłem się, że wirusy oznaczały dla niego dochody. ‒ Jak można sprawdzić, czy wirus jest w komputerze? ‒ nie dawałem za wygraną. ‒ Trzeba sprawdzić wszystkie dane. Program, którego sam używam, wykrywa ponad dwieście najbardziej rozpowszechnionych wirusów. Powiem wam, czy zostaliście zainfekowani przez Michała Anioła czy przez Jerozolimskiego. Gdybyście mnie wezwali w zeszłym tygodniu, mogłem jeszcze na to poradzić. ‒ W zeszłym tygodniu nie wydawało mi się to konieczne. Poza tym... hm, skoro ten Michał Anioł, czy jak mu tam, uaktywnia się tylko 6 marca, to w zeszłym roku nie mieliśmy go tego dnia. Nasz ekspert rozstał się z jeszcze jedną dawką informacji. ‒ Michał Anioł został napisany jakiś czas po 6 marca 1991 roku i uruchamia się tylko na maszynach kompatybilnych z IBM, jak pańska. ‒ To żadna dla mnie pociecha. ‒ Ma pan rację. Ale wyczyszczę wszystko i dam panu niezawirusowany program wyjściowy. Będziecie musieli uważać na to, co przychodzi do komputera z zewnątrz. Przyjaciele, znajomi mogą dać zainfekowane dyskietki. I... czy macie jeszcze jakieś inne końcówki? ‒ Mam jeden w domu ‒ powiedziałem. ‒ Ale ktoś go zniszczył. ‒ To, to znaczy jakiś inny wirus? ‒ ekspert wydawał się wstrząśnięty. ‒ Nie. Siekiera. 201
Widać było ból na jego twarzy, co spowodowało fizyczne zniszczenie komputera. Wewnętrzne choroby były jego codziennym chlebem, lecz zniszczenie fizyczne było chorobą szczególnie okrutną. ‒ Według mnie wirusy komputerowe działają ze szczególnym okrucieństwem. ‒ Tak, ale to jest gra. ‒ Niekoniecznie, jeżeli straciło się pracę całego życia ‒ zauważyłem. ‒ Jeżeli nie robi się kopii zapasowych, jest się idiotą. Zgadzałem się z nim całkowicie, jeśli chodzi o kopie zapasowe, lecz nie uważałem wirusów jedynie za grę. Moim zdaniem były tak samo ohydne jak wojna chemiczna. Słyszałem o wirusie komputerowym, który zniszczył wszystkie dane dotyczące badań geologicznych z takim skutkiem, że nie wywiercono żadnych studni na czas i ponad tysiąc osób umarło z pragnienia. Mówiło się, że autor tego wirusa jest wniebowzięty z powodu jego skuteczności. Zmarli? A, to szkoda. ‒ Nie ma sposobu stwierdzić, czy wirus dostał się do komputera przez pomyłkę, czy został wprowadzony umyślnie? ‒ drążyłem temat. ‒ Umyślne zarażenie to oznaka wrogości ‒ powiedział, poprawiając dłonią włosy. ‒ Większość z nich zaraża się przypadkiem, jak AIDS. ‒ Jak długo mogą siedzieć bezczynnie? ‒ Można mieć wirusa bardzo długo, zanim obudzi się do życia. ‒ Jego oczy promieniały smutnym doświadczeniem tego pokolenia. ‒ Trzeba przedsiębrać środki ostrożności. Powiedziałem mu, że żałuję, iż się wcześniej nie spotkaliśmy, i wspomniałem nazwę firmy, z której usług korzystaliśmy w przeszłości. Gdy usłyszał jej nazwę, roześmiał się. ‒ Połowa komputerów, które sprzedawali, jest zawirusowana. Sami korzystali z zainfekowanych dyskietek kontrolnych, poza tym 202
sprzedawali ponownie zarażony osprzęt niczego nie podejrzewającym klientom. Zniknęli z dnia na dzień, bo wiedzieli, że po 6 marca ludzie puszczą ich z torbami. Mimo że była to niedziela, mieliśmy wiele takich przypadków jak pański w tym tygodniu. Nie nasi stali klienci, lecz ich klienci. Na twarzy Isobel odmalował się szok. ‒ Ale zawsze byli tacy uprzejmi i chętni, przychodzili, kiedy ich potrzebowaliśmy. ‒ I nagrywali wam programy, żebyście przez cały czas ich potrzebowali. Nie dziwię się ‒ powiedział specjalista z tylko trochę zamaskowanym podziwem. ‒ Jeśli zrobi pan to mnie ‒ powiedziałem uprzejmie ‒ sam puszczę pana z torbami. ‒ Nie zrobię ‒ spojrzał na mnie w zamyśleniu i dodał, jakby zabezpieczając się przed przyszłymi niesprawiedliwymi oskarżeniami: ‒ proszę nie zapominać, że najczęstszą przyczyną utraty danych jest pomyłka obsługi. Chciałem powiedzieć, że można skasować wszystko z twardego dysku, pisząc po prostu komendę DEL i adres pliku. Patrzyliśmy nań nie rozumiejąc. ‒ Przypuśćmy, że napisze pani DEL, gwiazdka, kropka, gwiazdka i wystarczy ‒ zwrócił się do Isobel. ‒ Działa tak samo jak Michał Anioł. Można stracić wszystko na zawsze. ‒ Niemożliwe! ‒ wykrzyknęła przerażona. ‒ Tak ‒ uśmiechnął się. ‒ Ale dla ludzi piszących wirusy takie rzeczy nie są zabawne. ‒ Ale dlaczego? ‒ zapytała Isobel, nadal nieszczęśliwa. ‒ Po co ludzie piszą wirusy, które powodują takie kłopoty? ‒ Żeby się pokazać ‒ powiedziałem. Oczy eksperta od komputerów otwarły się szerzej. Jak mi się wydawało, niespecjalnie obchodziło go moje zdanie w tej kwestii. Za bardzo podziwiał biegłość zawodową i nie potępiał ludzi tworzących wirusy, którzy ulegali takim zachciankom. 203
‒ To prawda, że wielu autorów wirusów podpisuje się pod swymi dziełami ‒ powiedział powoli. ‒ Jest, na przykład, taki Eddie, który napisał kilka z nich. ‒ Niech pan znów pozwoli nam działać ‒ przerwałem mu, znudzony tematem. ‒ Proszę odtąd regularnie sprawdzać, czy wszystko jest w porządku. Zastanowimy się nad regularną umową serwisową. ‒ Z rozkoszą ‒ odparł, gładząc włosy na dwa tempa. ‒ Jutro wszystko będzie działać jak należy. Zostawiłem go, przygotowującego listę potrzebnych części (dość długą i drogą), i poszedłem do swego gabinetu, żeby zatelefonować do firmy, która wyprodukowała mój sejf. ‒ Siekiera? ‒ wykrzyknęli ze zdumieniem. ‒ Jest pan pewien? ‒ Tak ‒ potwierdziłem. ‒ Muszę się dostać do środka. Podali mi telefon najbliższego przedstawiciela, który bez wątpienia wyśle ślusarza. Podziękowałem. Przedstawiciel nie wyraził zbytniego entuzjazmu i z powątpiewaniem w głosie zaproponował przyszły tydzień. ‒ Jutro ‒ powiedziałem. W słuchawce rozległ się odgłos wciąganego powietrza. Mogłem sobie wyobrazić wydęte wargi i mądre miny. Może piątek po południu, powiedzieli. W drodze wielkiego wyjątku. Odłożyłem słuchawkę i pomyślałem, że gdybym sam pozwolił sobie na choćby cień niechęci w tonie, jakim zwracam się do swych klientów, niedługo znalazłbym się na zielonej trawce. Nie tylko sam jeździłem w różne miejsca, gdy nie było żadnego wolnego kierowcy, lecz czasami wypożyczałem nawet dodatkowy wóz od konkurencji, żeby tylko nie przepuścić żadnej okazji. Prawie nigdy nie zdarzyło się, bym nie mógł wysłać żadnego wozu w drogę. Oczywiście chodziło o zawodową dumę, ale właśnie to sprawiało, że w interesie był ruch. Aziz wpadł do biura po kluczyki do dżipa, żeby zawieźć Lizzie 204
na Heathrow. Podałem mu je i poprosiłem, żeby jechał ostrożnie. ‒ Zwalniać na zakrętach? ‒ zapytał z błyszczącymi oczyma. ‒ Ach, ty ‒ po raz pierwszy tego dnia zachciało mi się śmiać. ‒ Tak. Ma zdążyć na samolot. Gdy zniknęli, siedziałem przez chwilę, zastanawiając się nad tym i owym, a potem znów zatelefonowałem do eksperta od komputerów. Od razu podniósł słuchawkę, z zadowoleniem odpowiadając, że właśnie naprawia ofiarę działania kolejnego Michała Anioła i że przyjdzie do nas znów następnego dnia rano. ‒ Świetnie ‒ powiedziałem ‒ ale... czy mógłby mi pan odpowiedzieć na jedno pytanie? ‒ Proszę strzelać. ‒ Czy można zmienić datę na komputerze? Czy można przestawić mu zegar, żeby 6 marca w ogóle się na nim nie pojawił? Czy można zmienić 6 na 7? ‒ Pewnie ‒ odparł szybko. ‒ To bardzo znany sposób unikania tej feralnej daty. Przesunięcie zegara do przodu, a potem, kilka dni później, wróci na właściwą datę. Łatwe, jeżeli się wie, jak to zrobić. ‒ A... oczywiście można ustawić dowolną datę tak, żeby wypadał 5 albo 7 marca? ‒ Tak ‒ namyślił się chwilę. ‒ Ale to byłoby czystym wandalizmem. Trzeba by na sto procent wiedzieć, że jest wirus w środku. ‒ Ale czy jest to w ogóle możliwe? A czy można też zmienić godziny? ‒ Tak. ‒ Jak długo zabrałoby panu przestawienie zegara? ‒ Mnie samemu? Jakąś minutę, co najwyżej. ‒ A gdybym ja to sam zrobił? ‒ Cóż ‒ zastanowił się. ‒ Gdyby ktoś napisał panu krok po kroku, co robić, albo gdyby miał pan instrukcję obsługi, musiałby pan mieć jakieś pięć minut spokoju, żeby się skoncentrować. Ale czy 205
poważnie pan myśli, że ktoś mógł przestawić zegar w pana komputerze? Bo teraz jest ustawiony na właściwą datę. ‒ Nie wiem, po prostu pytam. ‒ Zawsze do usług ‒ odparł. ‒ Do widzenia. Do zobaczenia jutro. Walczyłem z cieniami, jak mi się wydawało. Dostrzegałem bandytów za każdym krzakiem. Istniało prawdopodobieństwo, że mój własny komputer, jak wiele innych, uległ atakowi wirusa zupełnie przypadkiem. A jeżeli nie... gdzieś w danych musi być informacja, której potrzebuję, żeby rozwikłać otaczające mnie tajemnice. Informacja, o której istnieniu wiedzą jacyś moi wrogowie. Zniszczenie takich danych następuje przez zwykłe wpisanie DEL, gwiazdka, kropka, gwiazdka. Ale w tym celu na miejscu musiałby być obecny człowiek i skasowanie dysku nastąpiłoby natychmiast. Zmiana czasu na komputerze, by uaktywnić Michała Anioła, oznaczała, że można było wybrać dowolną godzinę, zupełnie jak w bombie zegarowej. Sandy Smith zajechał swym samochodem i zaparkował za oknem biura. Wszedł do mnie, ściągając czapkę z daszkiem. Zawsze mile widziany, rozsiadł się w fotelu naprzeciwko. ‒ Skończyliśmy sprawę Joggera ‒ oznajmił, wycierając czoło. ‒ Jak poszło? ‒ Przesunięta na późniejszy termin, jak mówiłem. Zidentyfikowałem go, a doktor Farway podał przyczynę zgonu. Koroner przejrzał zdjęcia i przeczytał wyniki sekcji. Odłożył sprawę w oczekiwaniu na dalsze dowody ‒ Sandy westchnął głęboko. Ostrzegam cię, że nie był zadowolony. Słyszałem, że Jogger zmarł w wyniku pogruchotania i przemieszczenia kręgu szczytowego i że w miejscu obrażenia znajdowały się ślady rdzy. ‒ Rdzy! ‒ powtórzyłem i od razu mi się to nie spodobało. 206
‒ Wokół kanału znajdzie się chyba trochę rdzy ‒ powiedział Sandy. ‒ Mam nadzieję, że tak. Spojrzeliśmy na siebie z zakłopotaniem, wciąż nie ważąc się ubrać w słowa oczywistego domysłu. ‒ Koroner twierdzi, że śmierć nastąpiła około południa. Będzie trochę pytań. Chcieli wiedzieć, co robiłeś o tej godzinie ‒ powiedział Sandy. ‒ Z pewnością będą o to pytać. Ścinałem kwiaty, położyłem je na grobie rodziców i pojechałem na lunch do Maudie Watermead. Niezbyt wymyślne alibi. ‒ Chodźmy do pubu na jednego ‒ zaproponowałem. ‒ Nie mogę ‒ odparł trochę oburzony. ‒ Jestem na służbie. ‒ Napijemy się tylko coli ‒ powiedziałem. ‒ Muszę wpaść i rozliczyć się za wieczór ku czci Joggera. ‒ Aha ‒ twarz Sandy'ego wyrażała ulgę. ‒ W porządku. ‒ Moglibyśmy pojechać twoim autem? Mój dżip wyjechał w interesach. Z jednej strony nie chciał mnie wziąć, z drugiej ‒ niezręcznie mu było odmówić. ‒ Nie martw się, Sandy ‒ powiedziałem przekomarzając się z nim. ‒ Nie mam zamiaru cię skompromitować. Pojadę starą ciężarówką Joggera. Nie musisz jechać, jak nie chcesz. Ale chciał. Małym konwojem pojechaliśmy do ulubionego pubu Joggera, gdzie wystawiłem gospodarzowi pokaźny czek. Był bardzo zadowolony z obrotów i tak jak mógł najlepiej, wywiązał się z przyjętego na siebie obowiązku zebrania podpisów, które zapełniały stronę papieru wielkości gazety i zawierały sentencje w rodzaju: „Stary Jogger zrobił ostatnie okrążenie”. „Szeroką drogą do gwiazd. Ruszaj, Jog”. ‒ W górę do gwiezdnych wrót ‒ zinterpretował Sandy, czytając razem ze mną. 207
‒ Poszedł na wielką zmianę oleju do nieba ‒ powiedział właściciel, wskazując na kolejny napis. ‒ To moje. ‒ Ze wszech miar właściwe ‒ zapewniłem go. Nazwiska połowy Pixhill widniały na papierze, lecz niestety napisane chaotycznie, rozrzucone po całej stronie, a nie w równych kolumnach, jak sobie to przedtem wyobrażałem. Większość moich kierowców się wpisała, nawet Lewis, który w tamtą sobotę był we Francji po dwulatki Michaela. Zauważyłem to. Gospodarz przyznał mi rację i stwierdził, że więcej osób się wpisało, niż rzeczywiście było w pubie w sobotę, i wyjaśnił mi, że w ten sposób chcieli okazać staremu Joggerowi swój szacunek. ‒ I napić się piwa za darmo ‒ dorzucił Sandy. ‒ Wiecie sami, Jogger był dobrym kumplem. ‒ Mhm ‒ zgodziłem się. ‒ Więc którzy z nich byli tutaj naprawdę w sobotę? Sandy, ty tu byłeś. Powinieneś wiedzieć. ‒ Nie byłem na służbie ‒ zaprotestował. ‒ Ale nie oślepłeś nagle. Sandy spojrzał na listę nazwisk i wskazał kilka sękatym palcem. ‒ Z twoich kierowców Dave był na pewno, on przecież prawie tu mieszka. Potem Phil z dziewczyną i Nigel, który starał się ją poderwać ku niezadowoleniu Phila, zaglądnął też Harve. Brett też, ten, który jechał z nieboszczykiem, był na pewno, mimo że miał wyjechać z Pixhill. Narzekał na ciebie, że pomieszałeś mu szyki. Jego spojrzenie przeleciało przez resztę nazwisk. ‒ Bruce Farway! Podpisał. Nie widziałem go tutaj. ‒ Doktor? ‒ gospodarz skinął głową. ‒ Często przychodzi tu z tymi od książek, co siedzą w kącie i chcą zaprowadzić w świecie ład. Pije Aqua Libra ‒ skoncentrował wzrok na płachcie papieru, czytając do góry nogami. ‒ Cała grupa chłopaków od Watermeada i połowa stajni w Pixhill. Ta nowa kobieta, pani English, i kilku jej chłopaków, też przyszli. Nowe twarze. Niezła gromadka. I John Tigwood, on zawsze 208
szybko wpada i odjeżdża. I córka Watermeada z bratem byli tu w niedzielę, ale od tego czasu nie zaglądnęli, dlatego nie ma tu ich nazwisk. ‒ Tessa i Ed? ‒ spytałem zaskoczony. ‒ Tak. ‒ Ale są niepełnoletni ‒ powiedział z powagą Sandy. ‒ Nie mają jeszcze osiemnastu lat. ‒ Podawałem im tylko napoje bezalkoholowe ‒ gospodarz udał obrażonego. ‒ Oboje lubią Diet Coke. A jej podoba się Nigel, ten twój kierowca ‒ powiedział do mnie konfidencjonalnie. ‒ A co on na to? ‒ Podoba mu się wszystko, co ma cycki ‒ roześmiał się. ‒ Będziesz miał kłopoty, jak podasz im coś bez dorosłego towarzystwa ‒ ostrzegł go Sandy. ‒ Powiedziała, że stawia Nigel. ‒ Będziesz miał kłopoty ‒ powtórzył Sandy. ‒ Nie zostali długo ‒ bronił się gospodarz. ‒ Wyszli chyba nawet, zanim ty tu przyszedłeś. Prawdę mówiąc nie sądzę, żeby wszyscy chłopcy stajenni mieli skończone osiemnaście lat. ‒ Uważaj, bo możesz stracić pozwolenie prędzej, niż myślisz. ‒ O której Jogger był już pijany? ‒ zapytałem. ‒ Nie podaję pijanym ‒ powiedział cnotliwie gospodarz, na co Sandy prychnął z niedowierzaniem. ‒ Więc kiedy Jogger zaczął mówić o obcych, małych zielonych ludzikach i chłopcach pod samochodami? ‒ Był tutaj od szóstej, dopóki Sandy nie odwiózł go do domu ‒ powiedział gospodarz. ‒ Ile pił kufli na godzinę? ‒ Przynajmniej dwa ‒ powiedział Sandy. ‒ Jogger był w stanie dotrzymać tempa najlepszym. ‒ Nie był pijany ‒ utrzymywał gospodarz. ‒ Może nie mógł prowadzić samochodu, ale nie był pijany. 209
‒ Trochę się zataczał ‒ dodał Sandy. ‒ Mówił coś o obcych, zanim tu przyjechałem koło ósmej. I opowiadał wszystkim, jak Polak miał rybki na koniu zeszłego lata. ‒ Dlaczego? ‒ zapytał gospodarz. ‒ I co miał na myśli? ‒ Właśnie, co miał na myśli? ‒ zawtórował mu Sandy. ‒ Bóg jeden wie. ‒ Jogger w niebie wie ‒ gospodarz zachwycił się swą błyskotliwością. ‒ Słyszeliście? Jogger w niebie wie. ‒ Znakomite ‒ przyznał z trudem Sandy. ‒ Czy coś jeszcze się stało? Kto ukradł narzędzia z jego ciężarówki? ‒ zapytałem. Odpowiedział, że nie ma pojęcia. ‒ Dave kazał Joggerowi się zamknąć ‒ powiedział Sandy. ‒ Co? ‒ Jogger zaczynał działać mu na nerwy. I tylko się śmiał, więc Dave zamachnął się na niego. ‒ Przewrócił mu kufel ‒ uzupełnił gospodarz. ‒ Uderzył Joggera? ‒ powiedziałem zaskoczony. Jogger, odznaczający się znakomitą pracą nóg, zawsze potrafił instynktownie szybko się uchylić. ‒ Nie trafił. Trzeba wstać wcześnie, żeby to zrobić ‒ rzucił Sandy. Słuchaliśmy w milczeniu tego, co przed chwilą powiedział. ‒ Na mnie już czas ‒ powiedział Sandy, podnosząc się z miejsca. ‒ Muszę wrócić na służbę. Zostajesz, Freddie? ‒ Nie. Wyszedłem za nim, zostawiając gospodarzowi listę do oprawienia i zawieszenia na ścianie. ‒ Ta Tessa Watermeadów jest dość dzika ‒ zaczął Sandy, stając się z powrotem policjantem. ‒ Nie chodzi mi o to, że lubi się zabawić. Czuję przez skórę, że jak jej nie przypilnują, wyląduje w poprawczaku. 210
Uważałem, że przesadza, lecz potraktowałem poważnie jego opinię. Spędził całe życie wśród drobnych przestępców, jak każdy posterunkowy w niewielkich wioskach, lecz był nie do pobicia, jeśli chodzi o prewencję. ‒ Nie wiem, czy mógłbyś ostrzec Michaela Watermeada? ‒ poprosił. ‒ Trudna sprawa. ‒ Spróbuj. Oszczędź łez pani Watermead. ‒ W porządku ‒ zgodziłem się, zaskoczony słownictwem Sandy'ego. ‒ Dzięki. ‒ Sandy... Zatrzymał się w pół kroku. ‒ Tak? ‒ Jeśli ktoś rzeczywiście zabił Joggera... jeżeli nie upadł... złap tego drania. Wyczuł napięcie w moim głosie. ‒ I mam złapać tego, kto cię zabrał do Southampton? I tego, co rozwalił ci dom i samochód, i ptaszki twojej siostry? ‒ Jeśli możesz. ‒ Nie ufasz moim kolegom. Nie pomagasz im. ‒ Gdyby traktowali mnie jak sprzymierzeńca, a nie jak podejrzanego, lepiej by nam się współpracowało. ‒ Taki już mają sposób bycia. Spojrzeliśmy na siebie ze zrozumieniem, jak starzy przyjaciele; przyjaciele do pewnych granic. Gdybyśmy byli tylko sami, śledztwo szłoby na całego. Ale gdy wkraczali do akcji jego koledzy, zawodowy mur wyrastał między nami jak smocze zęby z bajki. Ziemia niczyja zatrzyma go w okopach przeciwnej strony, chociaż potajemnie prześle mi jakieś wiadomości. Będę musiał się z tym pogodzić. On też. Wróciłem autem Joggera na farmę i znów zaparkowałem w pobliżu stajni. Dwoje tylnych drzwi było nadal otwartych, a w środku nie było nic więcej, prócz czerwonoszarego pyłu. Przejechałem palcami po pyle i obejrzałem go, niezbyt zadowolony z tego, co zobaczyłem. 211
Widoczne gdzieniegdzie czerwonawe cząstki w szarej masie kurzu na oko podejrzanie przypominały rdzę. Otrzepawszy dłonie z kurzu, wszedłem do środka i przyjrzałem się podłodze, zwłaszcza brzegom kanału. Było tam sporo smaru i jakichś brudów. Z pewnością musiało się też tam znaleźć trochę rdzy. Stal i wilgoć dawały w wyniku tlenek żelaza. Nie ma wątpliwości, rdza musiała tam być. Niemniej jednak przejrzałem w pamięci skradzione narzędzia Joggera: stary wózek, ostra siekiera, różne małe klucze, zwoje drutu... ponadto łyżka do zmiany opon. Stara, mocna łyżka, długa jak ramię mężczyzny. Metal ‒ aż się prosił o rdzę. Wróciłem do biura i zastanawiałem się, ile z niepewności skrytej we mnie ma coś wspólnego z ciosem w głowę, a ile z wyimaginowanym chrzęstem uderzenia zardzewiałej łyżki w głowę Joggera. Trzeba wstać wcześnie, żeby trafić Joggera. Przecież zginął w samym środku dnia. To musiał być wypadek. Nie chciałem, żeby zginął dlatego, że pracuje dla mnie. Z atakami na mnie mogłem sobie poradzić sam. Nie chciałem ponosić winy za czyjąś śmierć. Aziz wrócił z Heathrow. Jego niezmiennie dobry nastrój wyrażał się w cieniu uśmiechu, gdy razem ze mną żałował jaguara. ‒ Nie jest łatwo rozpędzić samochód do takiej prędkości i walnąć nim w helikopter. Nie na płaskim terenie. Ktokolwiek to zrobił, ryzykował własnym życiem. ‒ To żadne pocieszenie ‒ zwróciłem mu uwagę. ‒ Rzuciłem okiem na wrak ‒ powiedział. ‒ Myślę, że pedał gazu był dociśnięty cegłą. ‒ Cegłą? Nie mam żadnych cegieł. ‒ Więc co tam w środku robi cegła? Potrząsnąłem głową. ‒ Musiał być szybki ‒ mówił dalej. ‒ Gdy prędkość była wystarczająca, miał tylko parę sekund. 212
‒ Jaguar ma... miał automatyczną skrzynię biegów ‒ powiedziałem z namysłem. ‒ Rusza wolno, gdy zostawić go samemu sobie. ‒ Jest problem ‒ pokiwał głową z radością. ‒ Jak byś go rozwiązał? Z pewnością myślał już nad tym, bo odpowiedział bez wahania. ‒ Otworzyłbym okienko od strony kierowcy. Umocowałbym cegłę do kija z jednej strony, a drugi koniec wystawałby przez okno. Usiadłbym na miejscu kierowcy, zapalił silnik, włączył bieg, wyskoczył na małej szybkości i zatrzasnął drzwi, a potem przez okno nacisnąłbym pedał gazu cegłą i uskoczył przed uderzeniem ‒ uśmiechnął się. ‒ Ale do tego trzeba odwagi. I zacząć trzeba o dobry kawałek od helikoptera, żeby zdążył dobrze przyspieszyć, sądząc po rozmiarach zniszczeń. Pod koniec trzeba by biec. ‒ Musi być jakiś prostszy sposób ‒ powiedziałem. ‒ Nikt dla czegoś takiego nie ryzykowałby życiem. ‒ Nie masz tutaj do czynienia ze zdrowym rozsądkiem ‒ przypomniał mi Aziz. ‒ Twoja siostra pokazała mi, co zrobił z twoim pokojem. Gdzieś tu szaleje maniak niszczyciel. Nie słyszysz go? Krzyczy do ciebie: „Popatrz na mnie, co potrafię zrobić, jaki jestem zdolny”. Taki rodzaj ludzi lubi podejmować ryzyko. To krew ich życia. To daje im kopa. ‒ Skąd wiesz? ‒ zapytałem beznamiętnie. Błyszczące oczy zamigotały filuternie. ‒ Z obserwacji ‒ odpowiedział. ‒ Kogo? ‒ spytałem. ‒ Różnych ludzi. Nikogo szczególnego ‒ odpowiedział. Nie nalegałem dalej, bo i tak by mi nie powiedział. Zainteresowała mnie natomiast jego wersja wydarzeń. Dość wiernie odpowiadała osobowości ludzi piszących wirusy komputerowe, określonej przez eksperta od komputerów, „patrz na mnie, jaki jestem zdolny”. Wszechogarniający podziw dla samego siebie, który mógł wyrazić się tylko w zniszczeniu. 213
‒ Czy jeden wandal zachęca drugiego? ‒ zapytałem, powoli wymawiając słowa. ‒ Czy słyszałeś kiedyś o kibicach piłkarskich? ‒ odpowiedział pytaniem, a miał tak cwaniacki wyraz twarzy, jakiego jeszcze nie spotkałem. Morderczy instynkt. Podziękowałem mu za podwiezienie Lizzie. ‒ Miła pani ‒ powiedział. ‒ Zawsze do usług. Potarłem dłonią twarz i poprosiłem Aziza, by sprawdził u Harve'a, co jest do zrobienia na jutro, i powiedziałem Isobel i Rose, że wrócę dopiero rano następnego dnia. Podczas krótkiej drogi do domu zauważyłem u mego sąsiada stos cegieł w pobliżu bramy wjazdowej. Cegły znajdowały się tam od tygodni, lecz ja nigdy nie zwróciłem na nie uwagi. Zatrzymałem swego gruchota przy szczątkach jaguara i zajrzałem przez dziurę, która kiedyś była bocznym okienkiem kierowcy. Rzeczywiście, była tam cegła, lub jej resztki, w ściśniętej przestrzeni. Cegła pękła na trzy kawałki. Były kruche, a pył czerwonawy jak rdza. Zakręciło mi się w głowie. Wszedłem do domu, używając kluczy, które Aziz wziął od Lizzie, potem włączyłem telewizor w sypialni, by obejrzeć zawody konne w Cheltenham. Usiadłem najpierw w fotelu, potem przeniosłem się na łóżko, na koniec zaś zapadłem nieodwołalnie w sen, zupełnie jak gdybym stracił przytomność. Obudziłem się, gdy ostatni koń dawno minął już linię mety.
W czwartek rano, w dzień zawodów o złoty puchar Cheltenham, niegdyś witany przeze mnie biciem serca i skrywaną w duchu nadzieją, ogarnęło mnie pragnienie zwinięcia się w kłębek i pozostawienia spraw ich biegowi. Zamiast tego, powodowany bardziej ciekawością niż poczuciem obowiązku, założyłem koszulę i krawat i 214
pojechałem do Winchester, zatrzymując się na pięć minut u Isobel i Rose. Zaproponowałem im, by zajęły się zrobieniem listy wszystkich osób, które w ubiegłym tygodniu przekroczyły próg mego biura. Spojrzały na mnie dziwnie. Przez biuro przewijały się całe tłumy ludzi, poczynając od kierowców. Powiedziałem, że ich nie muszą notować. Potrzebowałem listy wszystkich innych osób, z zaznaczeniem gwiazdkami tych, którzy byli tu i w piątek. Wątpiły, czy sobie to przypomną, więc poprosiłem, żeby spróbowały. Zabrałem Dave'a ze stołówki i zawiozłem do Winchester, choć nie bardzo chciał jechać i spędził całą dwudziestominutową drogę w nietypowym dla niego milczeniu. Ustalenie przyczyny śmierci Kevina Keitha Ogdena było dość prostą sprawą, jak obiecał Sandy. Koroner, spokojny, kompetentny, przeczytał protokół, zanim przyszedł na posiedzenie i, chociaż był skrupulatny, nie widział sensu dalej tracić czasu. Łagodnymi słowami zwrócił się do chudej, nieszczęśliwej kobiety w czerni, która potwierdziła, że jest Lynn Melissa Ogden i że zidentyfikowała zmarłego jako swego męża, Kevina Keitha. Bruce Farway, gdy przyszła na niego kolej, powiedział, że został wezwany do domu Fredericka Crofta w ubiegły czwartek wieczorem i stwierdził zgon rzeczonego mężczyzny. Koroner, odczytawszy na głos tekst z kartki, przyjął raport sekcji zwłok, według którego śmierć nastąpiła z powodu ustania akcji serca, spowodowanej mnóstwem zawiłych dolegliwości, których chyba nikt w tym pokoju nie rozumiał, z wyjątkiem kiwającego głową Farwaya. Koroner miał list od prywatnego lekarza Kevina Keitha z opisem historii choroby i przepisanymi mu lekarstwami. Zapytał wdowy, czy zmarły brał te lekarstwa. Odpowiedziała mu, że nie zawsze. ‒ Panie... Yates? ‒ wyczytał koroner i zawiesił głos w oczekiwaniu na odpowiedź wezwanego. 215
‒ Jestem, proszę pana ‒ odezwał się ochrypłym głosem Dave. ‒ To pan podwiózł pana Ogdena w jednym z wozów pana Crofta, prawda? Proszę nam o tym opowiedzieć. Dave opowiedział wszystko najkrócej, jak mógł, pocąc się, wyraźnie nieswój. ‒ Nie mogliśmy się go dobudzić, gdzieś w Chieveley... Koroner zapytał, czy przedtem Kevin Keith nie wykazywał żadnych niepokojących objawów. ‒ Nie, proszę pana. Ani słowa. Myśleliśmy, że śpi. ‒ Panie Croft? ‒ Koroner zidentyfikował mnie z łatwością. ‒ Czy to pan wezwał konstabla Smitha po obejrzeniu pana Ogdena? ‒ Tak. ‒ A pan, konstablu Smith, wezwał doktora Farwaya? ‒ Tak. Koroner zebrał wszystkie dokumenty i obojętnie spojrzał po obecnych. ‒ Niniejszym stwierdza się, że Kevin Keith Ogden zmarł z przyczyn naturalnych. ‒ Po chwili przerwy, gdy nikt się nie ruszył, dodał: ‒ To wszystko. Dziękuję państwu za obecność. Wszyscy zachowaliście godny podziwu spokój wobec tego smutnego wydarzenia. Posłał pani Ogden ostatni uśmiech współczucia, i to był koniec. Wyszliśmy stamtąd. Usłyszałem, jak pani Ogden rozpytuje o taksówki. ‒ Czy mogę panią gdzieś podwieźć? ‒ zaproponowałem. Skupiła spojrzenie swoich siwych zmęczonych oczu na mojej twarzy i z niezdecydowaniem zatrzepotała dłońmi. ‒ Tylko do pociągu... ‒ Zabiorę panią moim dżipem, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu. Wyglądała tak, jakby nigdy nie słyszała o takiej marce samochodu, lecz zgodziłaby się i na słonia, gdyby wszystko inne zawiodło. Przekonałem Sandy'ego, żeby zabrał Dave'a z powrotem do Pixhill, i 216
wyruszyłem w drogę z panią Ogden, która co prawda nie płakała, była jednak w stanie szoku. ‒ Nie zabrało to im zbyt wiele czasu, prawda?‒ powiedziała z żalem w głosie. ‒ Niewielka rzecz, koniec czyjegoś życia. ‒ Może nic wielkiego ‒ odparłem. ‒ Ale za to wszystko jest jasne. Nie pocieszyło jej to. ‒ Czy pan jest Freddie Croft? ‒ Tak ‒ spojrzałem na nią w zamyśleniu. ‒ O której odchodzi pani pociąg? ‒ Będę musiała dość długo czekać. ‒ Może więc wstąpimy na kawę? Powiedziała, że będzie jej bardzo miło. Potem usiadła apatycznie w pustym holu hotelu, utrzymanego w stylu pseudotudoriańskim. Kawę przyniesiono dopiero za jakiś czas, lecz była to świeża kawa w kafetierce, ze śmietanką, podana na srebrzystej tacy, na której stały też filiżanki z porcelany w różane pączki. Pani Ogden, dotąd skulona, blada, w bezkształtnym czarnym płaszczu, zaczęła się trochę uspokajać. Rozpięła guziki. Ukazało się jeszcze więcej czerni. Czarne buty, torebka, rękawiczki, szal. Trochę za dużo. ‒ Musiał to być dla pani prawdziwy szok ‒ zacząłem. ‒ Tak. ‒ Przynajmniej córka została pani na pocieszenie. ‒ Nie mieliśmy dzieci. Wymyślił to, żeby go podwozić. ‒ Naprawdę? ‒ Musiał zmyślać. ‒ Spojrzała na mnie po raz pierwszy z przerażeniem, pierwszym objawem pękających między nami lodów. ‒ Stracił pracę. ‒ Był... akwizytorem? ‒ próbowałem zgadnąć. ‒ Nie. Pracował w dziale sprzedaży. Na niższym stanowisku kierowniczym. Jego firmę przejęła inna, a większość takich jak on poszła na bruk. ‒ Przykro mi. 217
‒ Nie mógł dostać innej pracy. W wieku pięćdziesięciu czterech lat, ze słabym sercem. ‒ Nie ma w życiu sprawiedliwości. ‒ Przez cztery lata był bezrobotny. Wydaliśmy pieniądze, które dostał na odejście z firmy, i wszystkie oszczędności... Spółka budowlana zajęła nam dom... i... zbyt wiele, jak na moje siły. Wystawiał też czeki bez pokrycia, pomyślałem, nie płacił rachunków hotelowych i próbował żyć z ochłapów, zarobionych na przewozie rzeczy. Jeździł za darmo na podstawie łzawej historii o małżeństwie nie istniejącej córki. Lynn Melissa Ogden wyglądała na bardzo przybitą. Proste, brązowe siwiejące włosy związała na karku wąską czarną wstążką. Ani śladu kosmetyków. Zmarszczki wokół ust. Szyja zdradzająca wiek. ‒ Czy pani ma pracę? ‒ zapytałem współczująco. ‒ Kiedyś miałam. ‒ Szarość skóry odzwierciedlała jej stan. ‒ Pracowałam w sklepie, ale Kev... teraz go już nie ma, więc nic mu się nie stanie... Kev zabrał trochę pieniędzy z kasy. Oni zachowali się bardzo po ludzku, nie wezwali policji, ale powiedzieli, że muszę odejść. ‒ Rozumiem. ‒ Jedliśmy za te pieniądze ‒ drżała z bezsilnego gniewu. ‒ Jedliśmy za to i kupowaliśmy gnijące owoce albo to, czego nie dali rady sprzedać w sklepie. Jak on mógł? ‒ Może mógł był sprzedać ten sygnet. Zauważyłem u niego na palcu... Złoto i onyks. ‒ To była imitacja ‒ powiedziała głucho. ‒ Prawdziwy sprzedał wiele miesięcy temu. Tak bardzo mu go brakowało... Płakał. Więc kupiłam mu ten... Nic niewart, ale i tak go nosił. Dolałem jej kawy. Wypiła z roztargnieniem, a filiżanka zastukała o spodek, gdy ją odstawiała. ‒ Dlaczego pani mąż chciał pojechać na stację obsługi w Chieveley? ‒ zapytałem. ‒ Musiał... ‒ przerwała, potem dodała: ‒ Chyba nie ma to już 218
znaczenia. W żadne kłopoty się już nie wplącze... Powiedziałam mu, że dłużej tego nie zniosę, ale oczywiście znosiłam. Byliśmy małżeństwem przez trzydzieści trzy lata... Kiedyś go kochałam, ale potem, przez długi czas... było mi go żal, ale nie mogłam go wyrzucić, prawda? Bo gdzieżby poszedł? Od tygodni nie był w domu, bo szukała go policja... nie wiem, dlaczego panu to mówię... ‒ Musi pani komuś powiedzieć... ‒ To prawda. Poza tym te pozory, wie pan? Nie mogę powiedzieć naszym sąsiadom, a przyjaciół już prawie nie mamy, bo Kev pożyczał od nich pieniądze... I nigdy nie oddawał. Te słowa były wystarczająco ostre, jakby je sama wypowiedziała. ‒ Więc po co jechał do Chieveley? ‒ zapytałem znów. ‒ Ludzie dzwonili do nas do domu i zlecali mu przewóz rzeczy z jednego miejsca w drugie. Mówiłam mu, że będzie miał przez to kłopoty. Przecież mógł przewozić części do bomb, narkotyki, albo nie wiadomo co. Często brał koty albo psy... lubił to. Od czasu do czasu dawał ogłoszenie do „Horse and Hound”. Ludzie płacili mu za bilety, ale on oddawał je w kasie, brał pieniądze i jechał autostopem. Nie zostało mu nic z jego dumy. Wszystko się rozeszło. ‒ Przygnębiające ‒ powiedziałem. ‒ Płaciliśmy za telefon ‒ powiedziała. ‒ Zawsze płaciliśmy. Ludzie zostawiali u mnie dla niego wiadomości, a on dzwonił do domu z każdego miejsca, gdzie mógł skorzystać z telefonu za darmo. Ale dłużej nie moglibyśmy tak żyć... To prawdziwe błogosławieństwo, że nie żyje. ‒ Pani Ogden... ‒ To prawda. Mój biedny, jak on się wstydził. Pomyślałem o ich wspólnie dzielonym nieszczęściu i stwierdziłem, że Kevin Keith miał niezasłużone szczęście mając za żonę Lynn Melissę. ‒ Ale w moim wozie nie wiózł żadnego zwierzęcia ‒ powiedziałem. ‒ Nie ‒ powiedziała z powątpiewaniem. ‒ Ale to miało coś 219
wspólnego ze zwierzętami. Odpowiedź na ogłoszenie z „Horse and Hound”. Zadzwoniła kobieta. Chciała, żeby Kev spotkał się z kimś w Pontefract i pojechał do stacji obsługi w South Mimms, a potem pańskim wozem do Chieveley. ‒ Aha ‒ powiedziałem. Nie dostrzegła głębi zrozumienia w mym głosie, lecz wyglądała na zaskoczoną. ‒ Kogo miał spotkać w Chieveley? ‒ spytałem. ‒ Nie mówiła. Powiedziała tylko, że ktoś do niego wyjdzie, zapłaci mu i zabierze przesyłkę, i na tym koniec. ‒ I zgodziła się pani na to? ‒ Oczywiście, że tak. Z tego żyliśmy. ‒ Kogo miał spotkać w Pontefract? ‒ Powiedziała tylko, że ktoś się z nim spotka i da mu małą torbę. ‒ Nie mówiła, co w niej jest? ‒ Powiedziała, że termos, ale miał go nie otwierać. ‒ Aha. A otworzyłby? ‒ Nie, skąd ‒ stwierdziła stanowczo. ‒ Bałby się, że mu nie zapłacą. I zawsze powtarzał, że to, czego nie wie, nie może mu zaszkodzić. Recepta na nieszczęście, jakiej nie zdarzyło mi się nigdy słyszeć. Spojrzała na zegarek, podziękowała mi za kawę i poprosiła, żeby ją podwieźć na stację. ‒ A bilet? ‒ zapytałem. ‒ Och... dali mi kupon. Policja, sąd, czy ktoś tam. Dali mi też taki w sobotę, żebym przyjechała go zidentyfikować. ‒ Westchnęła ciężko. ‒ Wszyscy byli tacy dobrzy. Biedna pani Ogden. Odwiozłem ją na stację i zaczekałem z nią na pociąg, choć powiedziała, że nie muszę. Chciałem jej dać jakieś pieniądze, żeby przetrwała swoje kłopoty, ale nie sądziłem, żeby przyjęła. Postanowiłem, że wezmę jej adres od Sandy'ego i poślę jej coś na pamiątkę po Kevinie Keithu, jej biednym starym chłopcu, który najprawdopodobniej wrzucił mnie w samo oko cyklonu. 220
Rozdział 9
Gdy wyjeżdżałem z Winchester, w samochodzie zadzwonił telefon. Głos Isobel oznajmił mi, że w firmie jest policja w sprawie Joggera. ‒ Jaka policja? ‒ Nie Sandy Smith. Dwóch innych. Chcą wiedzieć, kiedy wrócisz. ‒ Powiedz im, że za dwadzieścia minut. Czy chłopak od komputerów przyszedł? ‒ Jest teraz tutaj. Mówi, że będzie jeszcze z pół godziny. ‒ Dobrze. ‒ Dzwoniła Nina Young. Odebrali z Nigelem konia Jericho Richa i wracają. Kazała ci przekazać, że wszystko w porządku. ‒ Dzięki. Po powrocie kazałem policji czekać, podczas gdy sam rozmawiałem ze schylonym nad komputerem chłopakiem w gabinecie Isobel. Potwierdził, że przywiózł ze sobą zapasowy komputer do mego domu, jak prosiłem, i że zaraz przyjedzie, żeby go podłączyć. Powiedziałem mu, że najpierw muszę porozmawiać z policją. Spojrzał na zegarek i przygładził włosy. ‒ Mam jeszcze wpaść do Watermeadów. To samo co tutaj. Michael. Skończę najpierw tam, potem przyjadę do pana. ‒ Michael? ‒ zapytałem zaskoczony. ‒ Pomyślałem, że imię Michał Anioł dość pasuje do niego, ale nie wydało mu się zabawne ‒ powiedział z uśmiechem. ‒ To w jego stylu. Nim wieść o skasowaniu twardego dysku Watermeada dotarła do mnie naprawdę, poszedłem do policjantów czekających na mnie w moim gabinecie. 221
Okazało się, że to ci sami, którzy z taką łatwością wzbudzili moją niechęć w poniedziałek. Zdecydowałem, że ze względu na Sandy'ego będę z nimi współpracował, i odpowiadałem na ich pytania zgodnie z prawdą, uprzejmie i krótko. Emanowała z nich podejrzliwość i wrogość, ku czemu nie widziałem powodów. Zadali mi znów większość poniedziałkowych pytań. Oznajmili, że muszą wziąć próbki kurzu z okolic kanału. Powiedziałem, żeby brali. Poinformowali mnie, że zaczęli pytać moich pracowników, co sprowadziło Joggera na farmę w niedzielę rano. Znakomicie. ‒ Czy kazał mu pan tam przyjść tego ranka? ‒ Nie. ‒ Czy miał pan coś przeciwko temu, żeby tam poszedł w niedzielę? ‒ Nie. Jak wcześniej powiedziałem, wszyscy pracownicy mogą wchodzić i wychodzić, kiedy im się podoba. ‒ Dlaczego? ‒ Polityka firmy ‒ odpowiedziałem, bo nie chciało mi się wyjaśniać, że właśnie w niedziele urządzali swe samochody według własnego gustu. Wieszali zasłony, zakładali pokrowce na siedzenia i materace, przynosili sobie dywaniki pod nogi i tak dalej. Żony pomagały im dekorować te domy, tak odległe od ich własnych domów. Praca kończyła się polerowaniem metalu i drewna. Lojalność i zadowolenie rodziły się w niedziele. ‒ Czy Jogger zwykle przychodził tutaj w niedziele? Powiedziałem im, że w transporcie koni niedziele też są dniem pracy, choć nie tak ruchliwym jak inne dni. Dla Joggera było to całkiem normalne. Zapytali mnie, jak przewidział Sandy, co robiłem tego dnia rankiem. Opowiedziałem im. Zapisali z niedowierzaniem malującym się na twarzach. ‒ Mówi pan, że zbierał w ogrodzie żonkile, żeby położyć na grobie rodziców, prawda? ‒ Tak. ‒ Czy ma pan taki zwyczaj? 222
‒ Zanoszę tam kwiaty pięć, sześć razy do roku. Z ich ogólnego nastawienia i z ograniczonego zakresu pytań domyśliłem się, że w ich zbiorowym umyśle zarysował się brak decyzji, w jaki sposób traktować śmierć Joggera ‒ jako wypadek czy gorzej. Pomyślałem, że rdza rozstrzygnie za nich. Poszedłem z nimi, patrząc jak zbierają próbki wokół kanału. Wkładali je do plastikowych torebek i opisywali, z którego miejsca pochodzą. Południowy kraniec dna kanału... wschodni, zachodni, południowy. Północna ściana wewnętrzna.... wschodnia, zachodnia, południowa. Północny brzeg kanału, wschodni, zachodni, południowy. Byli dokładni i systematyczni. Wreszcie odjechali, pozostawiając mnie z mieszanymi uczuciami, a także dwoma zaniepokojonymi sekretarkami. ‒ Pytali nas, czy zgadzaliście się z sobą! ‒ zaczęła Isobel ze złością w głosie. ‒ Dlaczego? Przecież Jogger wpadł do kanału, prawda? ‒ Muszą to sprawdzić. ‒ Ale... ale... ‒ Mhm. Miejmy nadzieję, że wpadł. ‒ Wszyscy kierowcy mówią, że z pewnością wpadł. Przez cały tydzień w kółko to samo. Próbują sami siebie przekonać, pomyślałem. Pojechałem do domu, gdzie wkrótce dołączył do mnie komputerowy geniusz. Stanął w rozkroku pośrodku mego zdewastowanego pokoju, cały czas gładząc dłonią włosy. ‒ Tak ‒ zareagowałem na jego milczenie. ‒ Trochę wysiłku, a ile przyjemności. ‒ Przyjemności? ‒ zastanowił się przez chwilę. ‒ Chyba tak. Odłożył szczątki starego komputera na jedno z niewielu wolnych miejsc na dywanie i zainstalował na jego miejsce nowy, połączył go z linią telefoniczną w gabinecie Isobel. Chociaż miałem zamiar nadal robić notatki ołówkiem, ucieszyłem się, gdy ekran znów ożył ‒ znowu działało połączenie z komputerem biurowym. 223
‒ Gwarantuję, że nowy dysk jest czysty ‒ powiedział. ‒ I sprzedam panu dyskietkę, dzięki której będzie pan mógł utrzymać ten stan. ‒ Pokazał mi, jak sprawdzać dysk. ‒ Jeżeli znajdzie pan jakiegoś wirusa, proszę od razu do mnie zadzwonić. ‒ Z pewnością tak zrobię. ‒ Przyjrzałem się jego giętkim palcom i zadałem kilka pytań: ‒ Gdyby ktoś zaraził wirusem komputer w biurze, czy do tego komputera też mógłby się on przedostać? ‒ Tak, jak tylko wywołałby pan program biurowy na ekran. I odwrotnie, biuro może złapać wirusa od pana, a potem rozprzestrzeniłby się on na całą sieć. ‒ Na przykład na komputer Rose? ‒ Rose to ta druga sekretarka? Pewnie, od razu. ‒ A czy na zapasowych dyskietkach też będzie? ‒ Jeżeli ma pan jakieś zapasowe dyskietki, niech mi pan da je sprawdzić, zanim pan ich użyje. ‒ Dobrze. ‒ Ale pańskie dziewczyny mówią, że nie robiły żadnych zapasowych dyskietek od wieków. ‒ Wiem ‒ przerwałem. ‒ Czy sekretarka Michaela Watermeada zrobiła zapasowe dyskietki? ‒ Nie wiem, czy mogę panu powiedzieć ‒ zawahał się. ‒ Etyka zawodowa? ‒ Coś w tym rodzaju. ‒ I tak powie Isobel. ‒ Więc... tak, zrobiła, a dyskietka zapasowa, której ostatnio używała, ma nagranego Michała Anioła. Muszę tam wszystko wyczyścić. ‒ Czy ich dane pan uratuje? ‒ Jest duża szansa. Zakończył instalację i spojrzał na mnie współczująco. ‒ Potrzebuje pan lekcji ‒ stwierdził. ‒ Powinien pan na początek zdobyć wiedzę o startowaniu komputera z dyskietki, o zabezpieczeniu przed niepożądanym zapisem. Mógłbym pana nauczyć, jakby 224
pan chciał, chociaż nie jest pan najmłodszy. ‒ Kiedy zaczął pan pracować z komputerami? ‒ Zanim jeszcze potrafiłem utrzymać pióro w ręku. ‒ Tak samo było ze mną i z jazdą konną ‒ powiedziałem i obiecałem, że zgłoszę się na lekcje. ‒ Naprawdę? Świetnie. Znakomicie. Po jego wyjściu udało mi się nie zasnąć i obejrzałem wszystkie biegi w Cheltenham. Miałem satysfakcję, bo koń, którego wytrenowałem w biegach, wygrywa puchar. To ja powinienem go dosiadać. Mógłbym... Cóż, powinno wystarczyć wspomnienie pierwszego z jego tryumfów, szaleńczy wyścig z przeszkodami na dwie mile. Wróciła do mnie fala wspomnień ‒ jego pierwszy bieg terenowy z przeszkodami, gdy jako znakomity debiutant wygrał, skacząc lepiej niż wszystkie inne, chociaż niemal oddał prowadzenie, rzucając się po całym torze na ostatnich stu jardach. Dosiadałem go wszystkiego osiem razy i zawsze jako pierwszy mijałem metę, a teraz był tutaj, jako dziewięciolatek, gwiazda, pędził pod górę toru w Cheltenham, prosto jak strzała, z całą odwagą i zadziornością, jakiej mógł oczekiwać dżokej. Niech to diabli... Strząsnąłem z siebie ogarniające mnie rozczulenie. Dawno powinienem był sobie z tym poradzić. Jakiś okres żałoby był konieczny, ale trzy lata po wszystkim powinienem przestać oglądać się za siebie. Wiedziałem jednak dobrze, że nie opuści mnie tęsknota, zanim ostatni z koni, których dosiadałem, nie przekroczy bram Domu Centaura. Ale jeżeli pojawi się kilka takich jak Peterman, wszystkie rachuby mogą wziąć w łeb. Gdy tylko wyłączyłem telewizor, zadzwonił telefon i w słuchawce rozległ się zaskoczony głos Lizzie. ‒ Cześć! Myślałam, że zgłosi się sekretarka. Miałeś być w Cheltenham. ‒ Nie pojechałem. ‒ Tak mi się zdaje. Dlaczego? Czy wszystko w porządku z twoją głową? ‒ Nie ma się czym martwić. Ale nadal chce mi się spać. 225
‒ Zupełnie naturalne. Posłuchaj zewu natury. ‒ Tak, proszę pani. ‒ Dzięki za wypożyczenie Aziza. Co za fascynujący młody człowiek. ‒ Naprawdę? ‒ Zbyt zdolny na kierowcę, jak na mój gust. ‒ Dlaczego tak myślisz? Potrzebuję zdolnych kierowców. ‒ Większość z nich nie potrafi rozmawiać o układzie okresowym pierwiastków, a co dopiero po francusku. Wybuchnąłem śmiechem. ‒ I przemyśl to sobie. A przy okazji, mam wynik badań zawartości twoich probówek ‒ powiedziała. Minęło kilka sekund, zanim zorientowałem się, o jakie probówki jej chodzi, co było typowym objawem zbyt wolnych obrotów, na jakich pracował teraz mój umysł. ‒ Probówki ‒ powiedziałem. ‒ Wspaniale. ‒ Każda z nich zawiera dziesięć mililitrów roztworu do przechowywania wirusów. ‒ Czego?! ‒ Żeby podać wszystko dokładnie, powiem, że roztwór zawierał białko krowie, kwas glutaminowy, sacharozę i antybiotyk o nazwie gentamycyna, wszystko w wodzie destylowanej o wyrównanym pH 7,3. ‒ Aha ‒ powiedziałem, sięgając po ołówek. ‒ Powtórz to jeszcze raz, ale powoli. Roześmiała się i zrobiła, jak prosiłem. ‒ Ale po co? ‒ Do przewożenia wirusa, jak ci powiedziałam. ‒ Jakiego wirusa? ‒ Mój umysł nieracjonalnie przywiódł mi na myśl Michała Anioła, co było bez sensu. Michał Anioł potrzebował innej probówki. ‒ Jakiegokolwiek ‒ odpowiedziała Lizzie. ‒ Wirusy są bardzo tajemnicze i prawie ich nie widać nawet pod mikroskopem elektronowym. Zwykle można zaobserwować tylko efekty ich działania. 226
Można też wykryć przeciwciała, które produkuje zainfekowany organizm, żeby się przed nimi bronić. ‒ Ale... ‒ przerwałem, by pozbierać parę chaotycznych myśli ‒ czy w rurkach jest jakiś wirus? ‒ Nie wiem na pewno. Jest prawdopodobne, zważywszy, że probówki były starannie zapieczętowane i przenoszono je w termosie. Aha, termos był potrzebny, żeby wirusy miały odpowiednią temperaturę, powiedzmy 4 stopnie Celsjusza. Ale one leżały u ciebie przez parę dni, prawda? ‒ Przewoził je jeden z moich samochodów dokładnie tydzień temu. ‒ Tak myślałam. Cóż, wirusy mogą przeżyć poza żywym organizmem przez bardzo krótki czas. Roztwór taki jest używany przy przenoszeniu zainfekowanej wirusem materii od chorego do laboratorium na badania oraz do infekowania innych organizmów dla celów naukowych, ale wirusy nie żyją długo w roztworze ani w kulturach. ‒ Czyli jak długo? ‒ To zależy. Niektórzy tutaj na uniwersytecie twierdzą, że tylko pięć godzin, inni, że nawet czterdzieści osiem. Potem wirus staje się nieaktywny. ‒ Ale Lizzie... ‒ No? ‒ To znaczy... nie bardzo rozumiem. ‒ Nie jesteś w tym odosobniony ‒ powiedziała. ‒ Istnieje blisko sześćset znanych wirusów, może ich być nawet i dwa razy więcej, żadnego nie można zidentyfikować na oko. Są to cząsteczki DNA albo RNA otoczone osłoną proteinową. Mają kształt cylindryczny albo wielościenny, ale patrząc na nie, nie jesteś w stanie stwierdzić, co robią. Nie są takie jak bakterie, które można rozpoznać po wyglądzie. Większość wirusów wygląda tak samo. Żyją atakując żywą tkankę i mnożą się w komórkach zwierzęcych. To znaczy w ludzkich też. Grypa, katary, odra, ospa, wścieklizna, AIDS i wiele innych chorób. Każdy zna skutki ich działania, ale nikt nie wie, skąd się 227
wzięły. Niektóre, takie jak wirus grypy, ciągle się zmieniają. W milczeniu zastanawiałem się nad tym, co mi powiedziała, aż wreszcie zapytała: ‒ Freddie? Jesteś tam jeszcze? ‒ Tak ‒ powiedziałem. ‒ Czy to znaczy, że można pobrać od kogoś wirusa, przewieźć na jakąś odległość i zarazić kogoś innego, nawet gdyby ci ludzie się nie spotkali? ‒ zapytałem powoli. ‒ Pewnie, ale po co? ‒ Ze złośliwości. ‒ Freddie! ‒ Można, prawda? ‒ Z tego, jak się orientuję, trzeba by było mieć znaczny szczep w małej ilości medium, musiałyby być wysoce patogeniczne, receptor zaś wysoce podatny. ‒ Czy to czysty profesor Quipp? ‒ Tak, skoro pytasz ‒ powiedziała cierpko. ‒ Lizzie ‒ powiedziałem przepraszająco. ‒ Potrzebuję tego w prostym języku. ‒ W takim razie chodzi o to, że potrzeba bardzo aktywnego wirusa w dużym stężeniu, a osoba mająca z nim kontakt musi być wrażliwa na jego działanie. Próba zarażenia kogoś, kogo zaszczepiono przeciw najnowszej odmianie wirusa grypy, spełzłaby na niczym. Nie można wywołać chorób podając wirusa polio komuś, kto został zaszczepiony szczepionką Salka albo wirusów ospy czy odry ludziom na nie uodpornionym. Przeciwko AIDS nie ma jeszcze skutecznej szczepionki i dlatego jest taką okropną chorobą. Niewykluczone też, że AIDS się zmienia, podobnie jak wirus grypy, chociaż tego jeszcze nie stwierdzono. ‒ Gdyby w probówkach był wirus grypy, czy trzeba by go było wstrzyknąć, żeby wywołać chorobę? ‒ spytałem z namysłem. ‒ Nie. Grypą zaraża się przez drobinki śliny z dróg oddechowych. Trzeba by komuś wprowadzić roztwór głęboko do nosa. Może wtedy udałoby się. ‒ Albo pokropić komuś płatki kukurydziane? 228
‒ Niekoniecznie. Wirus atakujący drogi oddechowe musiałby się znaleźć nie w żołądku, a właśnie w nosie lub w płucach. Stamtąd mógłby zainfekować cały organizm, ale wstrzyknięty domięśniowo lub dożylnie mógłby okazać się nieszkodliwy ‒ przerwała. ‒ Masz naprawdę makabryczne myśli. ‒ Ten tydzień był makabryczny. ‒ Masz rację. Czy mój drogi helikopter jest dokładnie tam, gdzie go zostawiłam? ‒ Tak. Co mam z nim zrobić? ‒ Moi wspólnicy proponują, żeby wsadzić go na platformę i przywieźć do domu. ‒ Uważasz, że da się coś z niego jeszcze zrobić? ‒ spytałem zaskoczony, ale powiedziała, że są takie jego fragmenty, które wyglądają na nie uszkodzone. Łopaty wirnika na ogonie oraz mechanizm głównego wirnika, najdroższa część maszyny. Helikopter można odbudować. Ale musi zostać tak, jak jest, do czasu kiedy facet z ubezpieczeń zobaczy go i sporządzi raport. Nawet wypadki na ziemi musiały przejść przez całą machinę biurokracji. ‒ A jeśli już mówimy o wirusach, to zarazili mi sprzęt ‒ powiedziałem. ‒ Co? ‒ Wszczepili wirusa bardzo jadowitego. Ale nie ma na niego szczepionki. ‒ O czym ty właściwie mówisz? Opowiedziałem jej ze szczegółami o wszystkim. ‒ Masz kłopoty ‒ stwierdziła. ‒ Daj mi znać, jak będziesz czegoś jeszcze potrzebował. ‒ Na pewno. A przy okazji, Aziz powiedział, że fajna z ciebie dziewczyna. ‒ Mam nadzieję. Roześmiałem się z sympatią i rozłączyłem się. Z okna sypialni zauważyłem, jak podjeżdża pod dom mały zwinny samochodzik i staje nagle, zaskoczony widokiem uścisku jaguara z Robinsonem. Odwiedziła mnie, co stwierdziłem z zadowoleniem, Maudie 229
Watermead, blondynka, szczupła, składająca się głównie z samych nóg w niebieskich dżinsach. Otworzyłem okno i zawołałem do niej. ‒ Cześć! ‒ odkrzyknęła. ‒ Mogę wejść? ‒ Zaraz schodzę. Zeskoczyłem ze schodów i otworzyłem przed nią drzwi. ‒ Nie wpadłaś tu chyba wskoczyć mi do łóżka ‒ powiedziałem, całując ją w policzek. ‒ Nie ma mowy. ‒ Wpadnij więc na drinka. Przyjęła to nieco mniej aluzyjne zaproszenie i weszła do środka. Widok pokoju gościnnego sprawił, że szeroko otworzyła usta. ‒ A niech to ‒ niemal ją zatkało. ‒ Całe Pixhill o tym słyszało, ale nigdy bym nie... to znaczy... ‒ Dokładność robi wrażenie ‒ zauważyłem cierpko. ‒ Och, Freddie! ‒ głos jej brzmiał z prawdziwym współczuciem i objęła mnie, jednak zbyt niewinnie i nieśmiało, jak na moje oczekiwania. ‒ I twoje superauto... ‒ Schyliła się i podniosła jedno z pociętych zdjęć, a grad szkła zsypał się ze starego skoku nad główną przeszkodą w Pucharze Anglii. Jak możesz to znieść? ‒ Bez jednej łzy. ‒ Jesteś twardy jak zwykle ‒ spojrzała na mnie z ukosa. Co to znaczy twardy, zastanawiałem się. Nic nie czuję? Ale przecież czułem. ‒ Kiedy rozmawiałam z chłopakiem od komputerów, opowiedział mi o tym ‒ mówiła Maudie. ‒ Powiedział, że jakby ktoś jemu to zrobił, sam by poszedł do niego z siekierą. ‒ Mhm. Ale on powinien się zabrać do właściwej osoby, a ten tu się nie podpisał. ‒ W tej chwili coś zaświtało w głębi mojego umysłu. Coś na temat podpisywania się pod własnym dziełem. Zaświtało i zniknęło. ‒ Czego się napijesz? W lodówce mam szampana. ‒ Jeśli lubisz ‒ powiedziała z powątpiewaniem. ‒ Czemu nie? 230
Poszliśmy więc do kuchni, usiedliśmy przy stole i wypiliśmy z moich najlepszych kieliszków, nie naruszonych w kuchennej szafce. ‒ Michael był wściekły z powodu komputera. Młody geniusz, który nam go naprawił, powiedział, że wirusa nie było tam od miesiąca. Betsy zaczęła używać nowych dyskietek na zapasowe kopie jakiś miesiąc temu. To na nich był wirus, ale na wcześniejszych nie. Więc doszedł do wniosku, że wtedy nie mieliśmy wirusa. ‒ Więc Betsy nie używała ostatnio starych dyskietek zapasowych? ‒ zapytałem, zamyśliwszy się na chwilę. ‒ Nie. Nie było takiej potrzeby. Przecież korzysta się z nich tylko wtedy, kiedy komputer zwariuje, no nie? ‒ Mhm. ‒ Mówił, że są setki tych wirusów. Michael zamierza wrócić do pergaminu i gęsich piór. ‒ Nie mam mu tego za złe. ‒ Betsy mówi, że Isobel nie zrobiła zapasowych dyskietek, nawet w biurze. ‒ Człowiek uczy się przez całe życie. ‒ Ale co ty teraz zrobisz? ‒ Nic, chyba wrócę do pergaminu i piór ‒ powiedziałem. ‒ Ale poważnie mówiąc, wszystkie dane i kwoty przelewów są zachowane na papierze. Rose ma kopie wysłanych rachunków, mamy też wszystkie faktury za dostawy. Są też dokumenty wyjazdowe kierowców. ‒ Tak, ale to gigantyczna fura roboty. ‒ Okropna ‒ zgodziłem się. ‒ Dlaczego nie zgrzytasz zębami i nie wściekasz się? ‒ Nic to nie da. ‒ Freddie, jesteś naprawdę zadziwiający ‒ powiedziała z westchnieniem. ‒ Ale i tak nic nie mogę wskórać. Wiedziała, o co mi chodzi. Prawie, że się zaczerwieniła, potem powiedziała aż nazbyt zdecydowanie: 231
‒ Nie, i nie uda ci się nigdy. Przyjechałam, żeby sprawdzić, czy mogę ci pomóc, ale nie w ten sposób ‒ dodała pospiesznie, dopijając szampana. ‒ Szkoda. ‒ Michael zaprasza na lunch w niedzielę. ‒ Powiedz mu, że chętnie i że dziękuję. Powiedz Michaelowi, prosił Sandy, że jego córka Tessa jest potencjalną przestępczynią. Spojrzałem na wystające kości policzkowe Maudie, na jej jasne brwi, rozkoszne usta, na rozsądek i bogactwo duchowe. Jak można było ostrzec taką matkę albo takiego ojca, żeby chronili córkę przed niebezpieczeństwem? Może krytyczna ciotka zdobyłaby się na coś takiego, ale ja nie mogłem. Nie miałem prawa ani chęci, poza tym nikt by mi nie uwierzył, a ja straciłbym dobrych przyjaciół. Prywatnie podejrzewałem, że Sandy ma rację, ale na tym koniec. Mogłem jednak uświadomić Maudie bliższe, bardziej widoczne zagrożenia. ‒ Czy spotkałaś kiedyś Nigela, jednego z moich kierowców? ‒ zapytałem obojętnie. ‒ Prawie zawsze jedzie z nami Lewis. ‒ Uniosła jasne brwi w odpowiedzi. ‒ Tak. Ale... Nigel, jak mówią moje sekretarki, to kawał chłopa... ‒ Mów dalej ‒ ponagliła mnie Maudie. ‒ Wydawało mi się właśnie, że... nie bardzo chciałabyś, żeby zbyt często widywał się z Tessą. ‒ Tessa! Myślałam, że lubi Lewisa. Zawsze z nim coś poszeptu je po kątach. ‒ Właściciel pubu powiedział mi, że Nigel jednego wieczoru stawiał Edowi i Tessie colę. Jestem pewien, że absolutnie nie ma się czym martwić, ale powinnaś o tym wiedzieć. ‒ Głupie dzieciaki! ‒ powiedziała, lecz wydawała się niezbyt przejęta. ‒ Coca-cola w pubie. Też coś! ‒ roześmiała się. ‒ Za moich młodych lat gra w łapki wprawiała naszych rodziców w szał. 232
Dolałem jej szampana. Zmarszczyła brwi, nie na widok szampana, lecz pewno coś wspominając, i powiedziała w zamyśleniu: ‒ Przysłałeś nam Nigela w zeszłym tygodniu, żeby zabrać te cholerne konie Jericho Richa do Newmarket, prawda? ‒ Tak, w piątek. Ale więcej nie poślę go do was. ‒ Betsy mi powiedziała... Przyjechał dość wcześnie, a Tessa wsiadła z nim do kabiny i powiedziała, że chce z nim jechać, ale Michael ją zauważył i zabronił jej. Jej wersja zdarzenia wydawała się bardziej prawdopodobna od tej, którą usłyszałem od Isobel, że Nigel cnotliwie odmówił jej, powodowany moim zakazem brania autostopowiczów. ‒ Michael powiedział mi, że nie ma pojęcia, dlaczego chce się zabrać z końmi Jericha, ale skoro chciała jechać z Nigelem, zaczynam rozumieć. Czy naprawdę sądzisz, że czekają nas jakieś kłopoty? ‒ No wiesz, jest nieżonaty i czasem aż mu gruczoły buzują, jak mi mówił. ‒ Co za sposób wyrażania się. ‒ Uśmiechnęła się z rozbawieniem. ‒ Będę miała na nią oko. Dzięki. ‒ Nie lubię plotkować. ‒ Tessa lubi od czasu do czasu poszaleć. ‒ Wyglądała na lekko zasmuconą, lecz wybaczającą. ‒ W wieku siedemnastu lat człowiek się buntuje. ‒ A ty? Buntowałaś się? ‒ zapytałem. ‒ Chyba nie. Raczej nie. A ty? ‒ Byłem za bardzo zajęty jazdą konną. ‒ I nadal jesteś zajęty, w domu swego ojca ‒ zażartowała sobie ze mnie łagodnie. ‒ Nawet nie wyjechałeś z domu. ‒ Dom jest tam, gdzie ja jestem. ‒ Ho, ho. A co powiesz na poczucie bezpieczeństwa? ‒ Nie odejdziesz od Michaela, prawda? ‒ I czwórki dzieci? I ułożonego, życia? Poza tym i tak jestem starsza od ciebie. 233
Rzeczą, dla której warto było bawić się w tę grę, była świadomość, że nie mam najmniejszych szans na jej wygranie. Dokończyła z uśmiechem szampana, mnie zaś pożądanie zaszumiało w głowie jak bąbelki szampana. Byle jakie spełnienie zepsułoby przyszłość, ona zaś była zbyt miła, by na to pozwolić. Odstawiła kieliszek i wstała. ‒ Jakbyś czegoś potrzebował, daj nam znać. ‒ Dobrze. Dziękuję ‒ powiedziałem. ‒ Do zobaczenia w niedzielę. Odprowadziłem ją do samochodu i dostałem całusa z sympatii, bez śladu namiętności, i beztroski gest dłonią na pożegnanie, gdy zawróciła i odjeżdżała. Pomyślałem, że zbyt długie życie w celibacie mogło łatwo wymknąć się spod kontroli, a zbyt długo w tym przypadku oznaczało rok. Im starszy się stawałem, tym bardziej potrafiłem przewidywać konsekwencje własnych czynów i tym bardziej zależało mi, jak Maudie, by nie zepsuć naszej przyjaźni przelotną przyjemnością. Z przerażeniem przypomniałem sobie minione lata. Po odejściu Susan Palmerstone miałem kilka niezbyt poważnych romansów, w które specjalnie się nie angażowałem, nie rozumiejąc, że mogłem wzbudzić o wiele głębsze uczucia, niż sam tego doświadczałem. Wiele razy zdarzało mi się uchylać przed rzucanymi we mnie talerzami i śmiałem się z tego. Jak straszliwie długo dorastałem. Poszedłem do pokoju, żeby sprawdzić, co da się jeszcze ocalić z nieładu, i stanąłem nad automatyczną sekretarką, która leżała na podłodze, rozwalona na dwa kawałki, z wyprutymi flakami w postaci taśmy magnetofonowej, wijącej się wokół biurka. Na niej znajdowała się przecież wiadomość od Joggera. Przypomniałem sobie, że nie zanotowałem dokładnie tego, co powiedział, chociaż pamiętałem mniej więcej, ale nie byłem pewien. Żaden słownik rymów mi nie pomoże, jeśli podstawię złe słowa. Przetrząsnąłem kuchnię szukając śrubokręta krzyżowego i innych narzędzi. Potem uwolniłem zgruchotane szczątki kasety z maszyny, próbując 234
nie zniszczyć samej taśmy. W trakcie pracy odkryłem, że siekiera, przecinając jedną ze szpul, pocięła spory jej fragment na bardzo małe kawałki. Przeklinając soczyście, znalazłem starą kasetę, na której nie było nic ciekawego, rozkręciłem ją i usunąłem z jej wnętrza całą taśmę. Starannie odwinąłem całość dłuższego fragmentu taśmy z nie uszkodzonej szpuli automatycznej sekretarki i nawinąłem od początku na jedną z wolnych szpul nowej kasety. Odcięty koniec dołączyłem do drugiej i obie włożyłem z powrotem do kasety, nawijając ją na nowo. Potem z góry na dół przepatrzyłem dom w poszukiwaniu starego, rzadko używanego magnetofonu kasetowego. Wiedziałem, że gdzieś jest, ale oczywiście gdy go odnalazłem, baterie okazały się wyczerpane. Minęła jeszcze chwila, nim wyszarpałem z jakiegoś urządzenia baterie tego samego typu, lecz wreszcie, z czymś w rodzaju modlitwy na ustach, nacisnąłem przycisk odtwarzania i wstrzymałem oddech. ‒ Nienawidzę tej cholernej maszyny ‒ odezwał się głos Joggera. ‒ Gdzie cię poniosło, Freddie? Głośno i wyraźnie. Alleluja! Zachowała się cała jego wiadomość, chociaż z niewielkimi zniekształceniami, bo nie nawinąłem taśmy równo jak trzeba. Gdy przewinąłem ją do tyłu i znów puściłem, wszystkie zniekształcenia zniknęły. Wziąłem kartkę papieru i spisałem słowo w słowo wszystko, co powiedział, znacząc pauzy kropkami, lecz nadal nie wiedząc, o co mu chodzi. Martwy skoczek w kanale w sierpniu zeszłego roku. Nieprawdopodobne! Ktoś przecież powiedziałby mi o tym, mimo że sporą część tego miesiąca spędziłem we Francji (zawody w Deauville) i w Ameryce (Saratoga, to samo). Co rymuje się ze słowem skoczek? Kroczek, roczek, smoczek, wymoczek. Nie pasuje. Co idzie w parze ze skoczkiem? Spadochron. Deszczochron, falochron. 235
Lepiej dam cały tekst Ninie, pomyślałem, i pozwolę, żeby chłopcy z Klubu Dżokeja zbiorowo połamali sobie nad tym głowy. Odłożyłem wszystko na bok, czując, że nawet gdyby udało mi się złamać ten szyfr, wiadomość może okazać się nieważna. Jogger przecież nie wiedział, że ma umrzeć. Nie zostawił mi przecież jednoznacznej informacji, w obawie, że jest jego ostatnią wiadomością. Zabierając się do czegoś innego, włączyłem nowy komputer z nadzieją, że nie błyśnie, nie zasyczy i nie da mi znać, że kolejny twardy dysk siadł nieodwołalnie. Ku memu zaskoczeniu komputerowy geniusz przywrócił życie komputerowi. Wszystko działało jak przedtem. Połączyłem się z komputerem biurowym Isobel, żeby sprawdzić, co obie z Rose zdążyły wprowadzić do komputera od rana. Widać było, że obie były bardzo zajęte. Były sprawne, sumienne, nie żałowały czasu. Kazałem im zacząć od dnia dzisiejszego i powoli cofać się, jeżeli znajdą czas, ale nie dalej niż do początku miesiąca. ‒ Zostawcie to tymczasem na papierze ‒ powiedziałem. ‒ Ale kalkulacje... ‒ zaprotestowała Rose. ‒ Zostawcie je. ‒ Skoro tak każesz ‒ zgodziła się z powątpiewaniem. ‒ To nasza wina, że wszystko straciliśmy ‒ powiedziała Isobel płaczliwie. ‒ Trudno. ‒ Nadal nie mówiłem im, że może mi się udać odzyskanie kopii danych z zapasowych dyskietek, jeżeli, po pierwsze, specjalista od sejfów nie zniszczy ich podczas otwierania i, po drugie, nie zeżarł ich wirus. Nie zamierzałem także ściągać sobie na głowę kolejnego ataku, gdyby ktoś niepowołany przypadkiem usłyszał, że dyskietki istnieją i mogą ujawnić wysoce niebezpieczną informację. Siniak na moim karku już zanikał, lecz samochód i pokój przypominały mi nieustannie, że dramat w Pixhill zaczął się na moim podwórku i może jeszcze się nie zakończył. Na ekranie przeczytałem rozkład dnia dla samochodów. Nieźle się zapowiadało: konie do Wolverhampton na konkurs skoków przez 236
przeszkody i do Lingfield Park. Klacze rozpłodowe do trzech ogierów. Wracające do domu z Cheltenham irlandzkie konie na lotnisko w Bristoln. Plany na niedzielę nie wyglądały źle. Wywołałem katalog zbiorów, żeby sprawdzić, co Isobel i Rose wprowadziły dotąd, i odnalazłem niezwykły zbiór o nazwie „Goście”. To był spis osób ostatnio odwiedzających farmę, o który prosiłem. Moje drogie, pomyślałem z zadowoleniem. Naprawdę przeszły same siebie. Na liście znalazły się następujące informacje: Wszyscy kierowcy, z wyjątkiem Gerry'ego i Pat, którzy mają grypę (wrócą do pracy w przyszłym tygodniu albo trochę później, jak powiedzieli). Vic z żoną (oboje teraz mają grypę). Tessa Watermead (szukała Nigela albo Lewisa). Jericho Rich (w sprawie koni). Konstabl Smith (w sprawie zmarłego). Dr Farway (w sprawie zmarłego). Pan Tigwood (odbiór wozu). Betsy (sekretarka pana Watermeada). Brett Gardner (odszedł). Pani Williams (sprzątaczka). Lorna Lipton (szukając FC, ale był w trasie). Paul (brat Isobel, pożyczyć trochę pieniędzy). Człowiek, który przywiózł środki dezynfekujące. Dopisałem na ekranie „Dziękuję” do listy i zrobiłem kopię nowego pliku na świeżej, nie używanej dyskietce, choć podejrzewałem, ze teraz biuro będzie tonąć w zapasowych kopiach danych. Wyłączyłem komputer, zrobiłem sobie coś do jedzenia, wypiłem resztę szampana, wiele myśląc o wirusach, tak elektronicznych, jak organicznych. Nina zadzwoniła, ziewając, około dziesiątej. ‒ Gdzie jesteś? ‒ zapytałem. ‒ W kabinie wozu, na farmie. Zatankowaliśmy, a Nigel myje samochód. Jestem padnięta. 237
‒ Co się stało? ‒ Nic, nie martw się. Wyprawa poszła zgodnie z planem. Przywieźliśmy konia. Jericho Rich, ojciec właścicielki, był tam, kiedy go wyładowywaliśmy, wrzeszczał i cały czas się szarogęsił. Co za cholera z niego. O mało nie zmyłam mu głowy, ale powstrzymałam się, ze względu na ciebie. Nie, nic więcej się nie wydarzyło, tylko taka wyprawa na długi dystans jest rzeczywiście dla młodych, silnych mężczyzn. Miałeś rację. ‒ Jak sobie radziłaś z Nigelem? ‒ Ależ on jest napalony. Parę razy miał już rękę na moim kolanie, a ja mogłabym przecież być jego matką. Prawdę mówiąc, porządny z niego chłopak. Nie mam się na co skarżyć. Sporo gadaliśmy. Mogę ci opowiedzieć jutro? ‒ znów ziewnęła. ‒ Prawie skończył mycie. Ma niespożyte siły. ‒ Jego główna zaleta ‒ przyznałem. ‒ Do zobaczenia rano. Cześć. Rankiem następnego dnia pojawiłem się wcześnie na farmie, chcąc zobaczyć się z kilkoma kierowcami, zanim wyjadą. Sam Harve miał wyjechać wcześnie i w takich razach często zjawiałem się sam, na wypadek konieczności wprowadzenia zmian w ostatniej chwili lub udzielenia wyjaśnień. Wczesne wyjazdy należały do normalnego biegu rzeczy, bo większość trenerów chciała, żeby ich konie znalazły się na miejscu przynajmniej trzy godziny przed swoim biegiem. Zimą, gdy biegi mogły rozpoczynać się w południe, żeby zakończyć program zawodów za dnia, kierowcy ładowali konie o szóstej albo o siódmej w ciemności i rozładowywali w ciemności dwanaście godzin później, w zależności od czasu trwania podróży. Nim nadeszło wiosenne zrównanie dnia z nocą, ładowaliśmy i rozładowywaliśmy o świcie i o zmierzchu, które rozdzielały długie letnie dni. Od trzech lat, kiedy prowadziłem ten interes, widziałem, jak słońce dodaje wszystkim sił. Nawał pracy mógł być taki sam w styczniu i w czerwcu, lecz poziom zmęczenia zupełnie inny. 238
Większość kierowców była w stołówce, kiedy przyjechałem na farmę. Niebo było cudownie różowe i czerwonawe, wysokie i jasne. Było chłodno. W barku herbata miała kolor tekowego drewna i odpowiednią siłę, a białe plastikowe łyżeczki stały na baczność w cukiernicy. ‒ Cześć, Freddie... ‒ Cześć ‒ odpowiadałem chórowi. Harve wyruszył już do Wolverhampton. Sprawdziłem pozostałych kierowców z wydrukiem z komputera i okazało się, że Harve i Isobel powiedzieli im o wszystkim. Zorientowałem się, że wiele pozostawiłem na głowie tym dwojgu od wtorku wieczorem i że wypadek dał mi się we znaki bardziej, niż byłem skłonny przyznać. Phil, Dave i Lewis byli na miejscu. Lewis nie miał ani śladu grypy. Nigel, mimo późnego powrotu z trasy, tryskał iście zwierzęcą energią. Aziz uśmiechnięty, jak zwykle. Kilku innych spoglądało na zegarki, piło herbatę, wpadało do toalety i ruszali po kolei w drogę. Wyprawiali większość koni z Pixhill, które tego popołudnia miały biegać w Lingfield Park. Dave miał jechać z Azizem w dziewiątce do Irlandii po klacze. Obaj przyszli dużo wcześniej, więc poprosiłem Dave'a do siebie, bo miałem z nim do pogadania. Wszedł w swój zwykły niedbały sposób, niosąc kubek herbaty, miał przyjazny wyraz twarzy, bez cienia podejrzliwości. Gestem wskazałem na fotel przed moim biurkiem i zamknąłem za nami drzwi. ‒ W porządku, Dave ‒ powiedziałem, siadając w swoim fotelu i czując irytację raczej niż otwarty gniew. ‒ Kto załatwił ci biegunkę? ‒ Co? ‒ Zamrugał oczyma, odrzucając myśl, która przebiegła mu przez głowę. Odrzucając możliwość, że wiem, co zrobił. Ale za szybko. Popełnił błąd. ‒ Biegunka ‒ przypomniałem mu. ‒ Przystanek na stacji obsługi w South Mimms. Imodium. ‒ Ach, wtedy... Tak. To prawda. 239
‒ Kto to zorganizował? ‒ Co? Nie, nikt. Po prostu mnie wzięło. ‒ Powiedzmy sobie szczerze, Dave ‒ powiedziałem z odcieniem zmęczenia w głosie ‒ nie zabrałeś Kevina Keitha Ogdena przypadkiem. ‒ Kogo? ‒ Tego autostopowicza. I przestańmy się bawić w kotka i myszkę. Wiesz dobrze, o kogo mi chodzi. Wczoraj byłeś ze mną w tej sprawie u koronera. Ty i Brett nie zatrzymaliście się w South Mimms wcale z powodu sraczki, ale mieliście zabrać pasażera do Chieveley. Nie powiedziałeś ani słowa o tym koronerowi. Usta Dave'a otworzyły się, gotowe do automatycznych zaprzeczeń, lecz zaraz się zamknęły z powodu tego, co ujrzał na mojej twarzy. ‒ Kto to zorganizował? ‒ powtórzyłem pytanie. Nie wiedział, co ma powiedzieć. Mogłem z dużą dokładnością stwierdzić, co myśli, widziałem jego niezdecydowanie. Czekałem, a on skonsultował się ze swą herbatą i poszukał odpowiedzi na jaśniejącym niebie za oknem. Piegi, jak u małego chłopca, zawsze dawały jego twarzy wyraz niewinności, lecz przebiegłe spojrzenie, jakie rzucił mi spod oka, zdradzało bardziej dorosłą winę. ‒ Nie było w tym nic złego ‒ powiedział przymilnie. ‒ Skąd wiesz? Spróbował jednego z tych lizusowskich uśmiechów, na które zdążyłem się już uodpornić. ‒ Dlaczego uważasz, że było zorganizowane? Mówiłem, że ten facet chciał, żeby go podwieźć... ‒ Odpuść sobie, Dave ‒ rzuciłem ostro. ‒ Jak chcesz dalej u mnie pracować, musisz mi powiedzieć prawdę. Zaskoczenie odmalowało się na jego twarzy, bo nigdy wcześniej nie wydawałem mu się niebezpieczny. ‒ I tylko prawdę ‒ naciskałem. ‒ Uczciwie ci mówię, Freddie, że nie chciałem nic złego ‒ zaczął 240
wyglądać na zmartwionego. ‒ Co to mogło zaszkodzić? ‒ Jaka była umowa? ‒ Posłuchaj, co może zaszkodzić podwiezienie faceta? ‒ Kto ci zapłacił? ‒ Ja... wiesz... ‒ Kto?! ‒ powtórzyłem. ‒ Mów albo wsiadaj na rower i nie wracaj tu więcej. ‒ Nikt ‒ powiedział rozpaczliwie. ‒ Dobrze, dobrze, powiem. Mieli mi zapłacić, ale nie zapłacili. ‒ Jego rozczarowanie wyglądało na prawdziwe. ‒ To znaczy, ty miałeś o tym nic nie wiedzieć, ale on umarł... ‒ Głos jego przycichł, jakby zdawał sobie sprawę, że zaczyna się przyznawać. ‒ Powiedzieli, że znajdę kopertę w kabinie dziewiątki w piątek rano, ale oczywiście stała u ciebie przez całą noc i nie było w niej żadnej koperty ani nic, chociaż szukałem, kiedy sprzątaliśmy. Od tego czasu się nie odezwali i to jest niesprawiedliwe. ‒ Dobrze ci tak ‒ powiedziałem bez śladu współczucia w głosie. ‒ Kto to są „oni”? ‒ Co? ‒ Ci, co mówili, że znajdziesz kopertę w kabinie. ‒ No... ‒ Dave! ‒ krzyknąłem zniecierpliwiony. ‒ Mów wreszcie. ‒ Mówię, ale nie wiem. ‒ Zgodziłeś się na coś, czego tyle razy zabraniałem, i nie wiesz nawet dla kogo? ‒ zauważyłem sarkastycznie. ‒ Tak, ale... ‒ Żadnych „ale”. Jak „oni” się z tobą skontaktowali i czy to był mężczyzna, czy kobieta? ‒ No... Pomyślałem, że go uduszę. ‒ W porządku ‒ powiedział. ‒ Powiem wszystko. ‒ Nieszczęśliwy, wziął głębszy oddech. ‒ To była ona i zadzwoniła do mnie do domu. Moja żona odebrała i nie spodobało jej się, że jakaś nieznajoma 241
kobieta wydzwania do mnie po nocy, nie Isobel, ale ona, ta kobieta, powiedziała, że nie pożałuję, jak podwiozę tego faceta, a przecież takiej okazji się nie przepuszcza, nie? To znaczy... to jest... jak napiwek, no nie? ‒ Czy poznałeś jej głos? Potrząsnął głową zafrasowany. ‒ Z jakim akcentem mówiła? ‒ Mówiła po angielsku. ‒ Był zdziwiony tym pytaniem. ‒ Nie miała obcego akcentu. ‒ Co powiedziała? ‒ Mówiłem ci, miałem wziąć tego faceta... ‒ Jak miałeś go poznać? ‒ Powiedziała, że będzie stał przy dystrybutorze oleju napędowego i jak zobaczy, że podjeżdżamy, to mnie zagadnie... i tak zrobił. ‒ Kto wymyślił biegunkę? ‒ Ona. Widzisz, powiedziała, że muszę jakoś przekonać Bretta, żeby się zatrzymał w South Mimms. Więc powiedziałem Brettowi, że jak nie stanie, to spuszczę spodnie w szoferce i będzie musiał sprzątać. ‒ Roześmiał się nerwowo. ‒ Brett na to, że wepchnie mi w to gębę. Ale zatrzymał się. ‒ Więc Brett o niczym nie wiedział? ‒ Brett to kawał drania ‒ powiedział z gniewem Dave. ‒ O co dokładnie poszło? Poczucie doznanej krzywdy zwyciężyło nad ostrożnością. ‒ Powiedział, że nie weźmie tego faceta, chyba że nam zapłaci. Więc powiedziałem temu Ogdenowi, ale on na to, że nie ma żadnych pieniędzy. Musiał mieć jakieś, ale powiedział, że tego nie było w umowie, że dostanę później, ale ja mu na to, że Brett się na to nie zgodzi, jak nie dostanie pieniędzy, a wtedy on znalazł jakieś pieniądze, ale niedużo. Dałem Brettowi trochę i musiałem mu powiedzieć, że dostanę je z powrotem. A wtedy on powiedział, że też musi mieć coś z tego, jak nie chcę, żeby ci powiedział o tym, że wziąłem kogoś za pieniądze. A potem... ‒ wściekłość Dave'a wyraźnie narastała ‒ 242
Brett przyszedł do pubu w sobotę wieczorem i kazał mi zapłacić za piwo, i jak przy tym mlaskał, skurwiel, a kiedy mu powiedziałem, że nie dostałem koperty z obiecaną forsą, powiedział tylko „twoja strata, stary” i pił dalej. ‒ A ty próbowałeś uderzyć Joggera ‒ dokończyłem. ‒ Nie chciał się zamknąć, a ja byłem wściekły na Bretta, a Jogger bez przerwy tylko powtarzał o czymś pod podwoziem ciężarówek, tak samo o skrzynce na pieniądze, o tej starej brudnej kasecie, co ją trzymasz w pokoju, o tym, co jest pod koniowozami... ‒ Czy wiedziałeś, o co mu chodzi? ‒ zapytałem zaskoczony. ‒ No pewnie. ‒ I o chłopcach? ‒ Pewnie. To przecież obcy. ‒ A skoczek i Polak? Twarz Dave'a była bez wyrazu. Skoczek i Polak nic dla niego nie oznaczały. ‒ Czy Jogger wiedział o twoich planach? ‒ Co? O Ogdenie? Pewnie, że wiedział, że tamten umarł. Nie powiedziałem mu, że wszystko było z góry ugadane. Nie jestem walnięty, za pięć minut poleciałby do ciebie, żeby ci na mnie nagadać. Jogger zawsze trzymał z tobą. ‒ Myślałem, że ty też ‒ zauważyłem. ‒ No... ‒ wyglądał na lekko zawstydzonego. ‒ Ale trochę grosza na boku przecież nie zaszkodzi. ‒ Ale tym razem zaszkodziło. ‒ Skąd miałem wiedzieć, że wyciągnie kopyta? ‒ zapytał Dave dotknięty. ‒ Co miał ze sobą? ‒ pytałem dalej. ‒ Ze sobą? ‒ Zmarszczył brwi. ‒ Torbę. Taką aktówkę. I reklamówkę z kanapkami i z termosem. Pomogłem mu z tym wejść do wozu. ‒ Co zrobił z kanapkami? ‒ Pewnie zjadł, nie wiem. 243
‒ Czy ty i Brett też kupowaliście kanapki? Pytanie to wprawiło go w zakłopotanie, ale odpowiedział na nie łatwiej niż na poprzednie. ‒ Brett kupił ‒ odparł od razu, lecz ze skrzywieniem ust. ‒ Śmiał się, bo kupił za moje pieniądze, ten drań. ‒ Brett mówił, że wcześniej też brałeś ludzi. ‒ A to skurwiel. ‒ Brałeś? Czy też umawiali się wcześniej? ‒ Nie, przypadkiem. Brettowi nie przeszkadzało, jak tylko dostał swoją działkę. ‒ A inni kierowcy? Tak samo? ‒ Nie będę nikogo kapował ‒ powiedział, unosząc się honorem. ‒ Czyli brali? ‒ Nie ‒ wzdrygnął się. Nie naciskałem go dalej i zapytałem o coś innego: ‒ Jak długo przed twoim wyjazdem do Newmarket ustaliliście postój w South Mimms? ‒ Poprzedniego wieczora. ‒ O której? ‒ Jak wróciłem z zawodów w Folkestone. ‒ To znaczy późno. Skinął głową. ‒ Mojej żonie się to nie podobało. ‒ Czy ta kobieta próbowała się z tobą skontaktować, zanim wróciłeś? ‒ Żona by mnie zabiła. Był pod pantoflem swej żony, a tu nie przyszło mu do głowy zapytać, skąd tajemnicza rozmówczyni wie, że będzie w domu późno i że wybiera się do Newmarket następnego dnia. Wiedziała też, że można go było przekupić, żeby wziął pasażera. Jednym słowem, wiedziała za dużo. Tylko od kogo? 244
Rozdział 10
Dave z Azizem pojechali do Irlandii. Dave wprawdzie nieco się utemperował, lecz najwyraźniej był pewien, że go nie wyrzucę. I miał chyba rację, bo nie złamał prawa, z wyjątkiem mego prywatnego zakazu. Mógł pójść do sądu pracy, skarżąc się na bezpodstawne zwolnienie i z pewnością tak by postąpił. Jego brak odpowiedzialności nie był dla mnie niczym nowym, jednak bardzo dobrze radził sobie z końmi i nieźle prowadził. Miałem tylko nadzieję, że w przyszłości dobrze się zastanowi, zanim weźmie jakieś pieniądze za podwiezienie, ale nie dałbym głowy za to, że rzeczywiście nigdy więcej tego nie zrobi. Główna zmiana, o ile mogłem zauważyć, nastąpiła w moim stosunku do niego, który z pobłażliwej przychylności zmienił się w irytację. Na podwórzu farmy Lewis pokazywał zdjęcia swego dziecka Ninie, która przybyła, jak zwykle, w swym roboczym stroju i roboczym samochodem. ‒ Niezły z niego numer ‒ mówił, patrząc z uwielbieniem na swego potomka. ‒ Wiesz, że lubi, jak grają w piłkę w telewizji, i cały czas ogląda? ‒ Ile ma? ‒ zapytała Nina, podziwiając go skwapliwie. ‒ Osiem miesięcy. Popatrz, jak tutaj się kąpie i ssie tę swoją żółtą kaczkę. ‒ Jest śliczny ‒ powiedziała Nina. Lewis promieniał z radości i dodał: ‒ Niczego mu nie poskąpimy. Może poślemy go do Eton? Czemu nie? ‒ Schował zdjęcia do koperty i zmienił temat. ‒ Czas się zbierać do Lingfield. Dwa konie Benjy'ego Ushera. Kiedy ostatnim razem tam byłem, wyprowadzili nie tego konia, co trzeba, zresztą nie 245
pierwszy raz. Załadowałem go i jak już wyjeżdżałem za bramę, jeden z chłopaków leci za mną i drze się. Co jest, pytam się. A ten mi mówi, że załadowali złego konia. A tu pan Usher krzyczy z okna na górze, jakby to była moja wina, a nie tego głupka, co mu rządzi stajnią. Nina wysłuchała jego opowieści z przejęciem i zapytała mnie: ‒ Łatwo zabrać niewłaściwego konia? ‒ Zabieramy takie konie, jakie nam dają. Wiesz, że kierowcy mają kartki z rozpisanymi porami wyjazdów, miejscami, skąd mają odebrać konie, przystankiem końcowym i imionami koni, ale nie należy do ich obowiązków sprawdzanie tożsamości koni. ‒ W zeszłym roku zabraliśmy dwa jego konie nie na te zawody, co trzeba ‒ powiedział Lewis z satysfakcją w głosie. ‒ Wieźliśmy jednego konia do Leicester ‒ uzupełniłem, a drugiego do Plumpton i chociaż Lewis i drugi kierowca powiedzieli dokładnie, który ma gdzie jechać, stajenny Ushera pomylił je. Nie zorientowali się, zanim pierwszy nie przybył na miejsce. Była niezła rozróba. ‒ Rozpierducha ‒ ujął to dosadniej Lewis, uśmiechając się szeroko. ‒ Mówię ci. ‒ Sprawdź w gazecie, jakie konie Usher wystawia do biegów, żeby tym razem obeszło się bez pomyłki ‒ powiedziałem do Lewisa. ‒ W porządku. Poszedł do stołówki, gdzie na chwilę wziął do ręki program wyścigów, a potem machając ręką załadował się do swej superszóstki i ruszył w drogę. ‒ Kiedy go przyjmowałem do pracy, miał długie kręcone włosy‒ powiedziałem Ninie. ‒ Teraz za to ma dziecko. Dobrze sobie radzi pięściami, jakbyś kiedyś potrzebowała obrony. Niewielu ludzi odważy się tknąć jego chłopaka. ‒ Łobuzy w szkole ‒ uważajcie! ‒ I wasi ojcowie też. 246
‒ Bardzo się różnią od siebie, jak się ich bliżej pozna ‒ zauważyła Nina. ‒ Kierowcy? Tak, masz rację. Przeszliśmy do mego biura. ‒ Opowiedz mi o Nigelu ‒ poprosiłem. Usiadła wygodnie w fotelu, a ja przycupnąłem na skraju biurka. ‒ Prowadził prawie przez cały czas tam i z powrotem, bez względu na porę, ale kartę drogową wypełniliśmy na dwoje. ‒ Ho, ho. ‒ Powiedział, że mogę zająć się koniem. ‒ Uśmiechnęła się. ‒ Wiedziałeś, że sam nie przepada za końmi? Mówił mi, że niektórzy kierowcy, z którymi rozmawia na wyścigach, po prostu się ich boją. ‒ Słyszałem o tym. ‒ Nigel uważa, że nieźle się dla ciebie pracuje. Jesteś tylko trochę zrzędny. Tak mi powiedział. ‒ Naprawdę? ‒ Poza tym jest dumny ze swojego ciała. Opisał mi w skrócie stan swoich mięśni, praktycznie każdego z nich z osobna. Poradził mi, jak najlepiej rozwinąć sobie mięśnie klatki piersiowej. ‒ Bardzo pożyteczne ‒ roześmiałem się z całego serca. ‒ Mam dla ciebie wiadomość od Patricka Venablesa. Co za nagła zmiana tematu, pomyślałem. ‒ O co chodzi? ‒ zapytałem. ‒ Probówki, które mi dałeś do analizy. Mówi, że zawierają coś w rodzaju ‒ zmarszczyła brwi z niezdecydowaniem ‒ medium transportowego dla wirusa. Nie zareagowałem, więc mówiła dalej. ‒ To płyn zrobiony z czystej wody, sacharozy ‒ brzmi dziwnie, ale tak właśnie powiedział ‒ i białka krowiego, które żywi wirusa, i kwasu glutaminowego, to znaczy jakiegoś aminokwasu, czy coś w tym rodzaju, i antybiotyku, który nazywa się geranium.... nie... gentamycyna. Zabija bakterie, ale nie szkodzi wirusowi. Tego wszystkiego 247
używa się do transportowania wirusa z miejsca na miejsce. ‒ Czy znaleźli tam jakiegoś wirusa? ‒ Nie. Powiedzieli, że wirus poza ciałem nie przetrwa za długo. Nie używali chyba słowa „żyje” w odniesieniu do wirusów, bo nie mogą się rozmnażać ani działać poza żywą komórką organizmu żywiciela. Wydaje mi się to wszystko trochę skomplikowane. Tak czy tak, Patrick chce wiedzieć, skąd wziąłeś te probówki. ‒ Ze stacji obsługi Pontefract w Yorkshire. Przedtem, nie wiem skąd. ‒ Rozłożyłem dłonie i opowiedziałem jej o tym, czego dowiedziałem się od Lynn Melissy Ogden, wdowy po Kevinie Keithu. ‒ Biedna kobieta ‒ zakończyłem. ‒ Nie wiodło im się. ‒ Wielu ludziom się nie układa, ale z początku nikt się tego nie spodziewa. Opowiedziałem jej o rozmowie, odbytej z Dave'em wcześniej tego ranka. ‒ Więc miałeś rację! ‒ wykrzyknęła. ‒ Pamiętam, jak mówiłeś, że musiał wcześniej umówić sobie pasażera. ‒ Mhm. Ale nie zareagował, kiedy go zapytałem, czy wie, co wiózł Kevin Keith. Jestem przekonany, że nie wie. ‒ Więc to nie on przeszukiwał auto ubrany w czarną kominiarkę. ‒ Z pewnością nie. Nie potrzebował się przebierać. Myślał, że pieniądze podrzucą mu do samochodu, ale nie podrzucili, i nie ma w tym nic dziwnego. Osoba, która przyszła przebrana, szukała czegoś i nie przyniosła żadnej koperty. ‒ Więc kto to był? ‒ Trafne pytanie. ‒ Zastanowiłem się przez chwilę. ‒ Zamieszane są w to z pewnością dwie osoby. Przynajmniej dwie ‒ powiedziałem. ‒ Jedna z umysłem logicznym, lecz nastawionym na destrukcję. Druga ‒ nieobliczalna, działająca w sposób nie dający się przewidzieć, jak duch nawiedzający dom i przestawiający meble. ‒ Przynajmniej dwie? To znaczy więcej niż dwie? 248
‒ Wydaje mi się, że do doków w Southampton wrzuciło mnie dwóch mężczyzn. Powiedzmy, że jedna osoba na pewno była mężczyzną. Nieśli mnie z łatwością. Ale ktoś, kto zorganizował transport płynu z wirusem, jest kobietą. ‒ A może ktoś mówił falsetem? ‒ Jaki mieliby w tym cel? Poza tym nie jest tak łatwo udawać. ‒ Przerwałem na chwilę. ‒ Nie wiemy, czy Kevin Keith miał zabrać probówki ze sobą, gdyby wysiadł w Chieveley, czy miał zostawić w aucie, żeby dotarły do Pixhill. To znaczy tutaj, na moją farmę. Nie wiemy też, czy był w nich jakiś wirus, czy ktoś z tej okolicy zamówił go sobie na przyszłość. ‒ Ojej. Sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem złożony kawałek papieru z zapisem wiadomości od Joggera. ‒ Postaraj się, żeby cockneye Patricka Venablesa rozszyfrowali to ‒ zaproponowałem. ‒ Jacy cockneye? ‒ Musi znać londyńską brać. ‒ Dziwne to. W porządku. ‒ Odczytała słowa na głos: ‒ Powąchaj za skoczkiem... o bogowie! ‒ Rozumiesz coś z tego? ‒ Polak miał takie same rybki na koniu zeszłego lata... Nie, wszystko jest poplątane. ‒ Schowała kartkę do torebki. W czasie podróży nikt się do nas nie zbliżał. Nikt i nigdzie nie interesował się zupełnie podwoziem. Nigel mówił, że nie lubi jeździć superszostką Phila, bo kierownica chodzi ciężej niż u niego. Podoba mu się układ jeden kierowca ‒ jeden samochód i ma swoich ulubionych klientów. Chciałby częściej jeździć dla Watermeadów, ale Lewis jest zazdrosny. Lewis jeździ też dla Benjy'ego Ushera, ale Nigel nie lubi sposobu bycia tego człowieka. Harve podobno mu mówił, że będzie jeździł dla nowej trenerki, pani English, i słyszał, że to prawdziwa wiedźma. ‒ Mhm. ‒ Uśmiechnąłem się. ‒ Zaprzyjaźnią się z Nigelem, 249
zobaczysz. Zagada ją. Jest wymagająca, a on ma niespożyte siły. Nim minie lato, nie będzie chciała nikogo innego. ‒ Widać, że stosujesz zasady psychologii ‒ zauważyła. Dobierasz kierowców do zleceń. ‒ Zadowoleni kierowcy lepiej pracują. To oczywiste. A zadowoleni trenerzy nie idą do konkurencji. ‒ Więc wszystko jest nastawione na zysk? ‒ A przy okazji... nie zaszkodzi odrobina zadowolenia z każdej strony, prawda? ‒ Teraz wiem, dlaczego wszyscy cię lubią ‒ powiedziała, na poły żartobliwie. ‒ Nie wszyscy, bynajmniej ‒ westchnąłem, zeskakując z biurka, ciesząc się z rozmowy z nią, lecz miałem jeszcze inne rzeczy do zrobienia. ‒ Nie ma cię dzisiaj na grafiku, prawda? Mogłabyś wziąć dzień wolnego po wyprawie do Francji. ‒ Nie chcę. Poczekam tutaj, rozejrzę się i sprawdzę, czy coś nie wyskoczy w ostatniej chwili. ‒ Dobrze. W porządku. Popatrz, przyjechała Isobel. ‒ Oboje zauważyliśmy, jak jej samochód wjeżdża na podwórze. ‒ Chodź i posłuchaj, a ja ją wypytam, kto wiedział, że Dave jedzie do Newmarket tego dnia, kiedy zabrał z sobą Kevina Keitha. Jej oczy otwarły się szerzej, bo zrozumiała, do czego zmierzam. ‒ Mówiłam ci już wcześniej, że mnie tu nie potrzebujesz. ‒ Lubię, jak tu jesteś. ‒ Patrick powiedział, że jestem świadkiem. Jestem zabezpieczeniem, którego chciałeś. Twoim obrońcą. Powiedział, że jesteś sprytny, a ja mu nie uwierzyłam. ‒ Chyba chciał powiedzieć „przebiegły”. ‒ Tak czy tak, pomysł mu się spodobał. Dlatego tutaj jestem. Wydała mi się zbyt szczera i zastanawiałem się, co powiedziałby na to jej szef. Poszliśmy do biura. Isobel uśmiechnęła się do mnie z wdzięcznością za moje podziękowanie, które w tej chwili właśnie 250
pojawiło się na ekranie. Zapytałem ją, czy pamięta, którego dokładnie dnia ludzie z listy przychodzili do nas. ‒ Czy pamiętasz ‒ zapytałem neutralnym tonem ‒ którzy z nich byli tutaj, zanim Brett i Dave wzięli tego autostopowicza? Dziewięć dni temu, w środę. Potrząsnęła głową przecząco. ‒ Znajdę listę kierowców. ‒ Automatycznie zerknęła na ekran komputera i spojrzała na mnie ze smutkiem. ‒ Ach, ten dzień nam skasowało. ‒ W porządku ‒ powiedziałem, bo wcześniej zebrałem razem różne kawałki notatek z tabeli kursów, która leżała na biurku w moim gabinecie i ułożyłem z nich listę. ‒ Harve zabrał pierwszą partię koni Jericho Richa od Michaela Watermeada do Newmarket ‒ zacząłem. ‒ Czy był tu w biurze ktoś od Watermeadów tamtego dnia? Czy był tu Jericho Rich? Może ktoś z Newmarket? Ktoś, kto znałby rozkład kursów na czwartek? Zwykle przez dłuższy czas jest na ekranie twojego komputera. Kto mógł go widzieć? Wyglądała na zagubioną. Zadałem jej pytania zbyt szybko, więc powtórzyłem jeszcze raz, powoli. ‒ Aha, rozumiem. Po pierwsze, wszyscy kierowcy wiedzieli, który gdzie jedzie. Zawsze przychodzą tu spojrzeć. ‒ A oprócz kierowców? ‒ To było dawno. ‒ Potrząsnęła głową. ‒ Tu przez cały czas kręcą się ludzie. ‒ Zastanowiła się przez chwilę. ‒ Nie muszą tutaj przychodzić sami, żeby się dowiedzieć o swoje trasy. Powiedziałam Betsy, kiedy tu zadzwoniła, że kolej na Bretta, a ona na to, że ani pan Rich, ani pan Watermead nie będą zbytnio zadowoleni, bo Brett strasznie narzeka, a ja poprosiłam ją, żeby im nie mówiła, ale chyba powiedziała. ‒ A doktor Farway? ‒ odczytałem z ekranu. ‒ Nie, on przyjechał dzień później, kiedy autostopowicz już nie żył. W piątek. 251
‒ A... John Tigwood? ‒ Zawraca głowę z tymi swoimi wozami. Przepraszam, nie powinnam tak mówić. ‒ Dlaczego nie? Przecież to prawda. Kiedy przyjechał? ‒ To też musiał być piątek. Tak, Sandy Smith też tu był. Pamiętam, jak wszyscy mówili o tym zmarłym. ‒ Dobrze. A Tessa Watermead? ‒ Musiała tu być wcześniej, bo w piątek chciała pojechać z Nigelem do Newmarket, a on jej nie zabrał. ‒ Isobel zmarszczyła brwi. ‒ Tessa często tu wchodzi i wychodzi. Myślę, że się nudzi. Chce, żebym ją nauczyła, jak się prowadzi ewidencję... mogłabym jej pokazać? ‒ O ile ci nie przeszkadza w pracy ani nie zabiera czasu ‒ proszę bardzo. ‒ Czasem przeszkadza ‒ odparła szczerze. ‒ Zapytałam, dlaczego nie pójdzie do szkoły dla sekretarek i nie nauczy się porządnie, ale ona twierdzi, że musi się nad tym zastanowić. ‒ W porządku. A pan Rich? ‒ zapytałem. ‒ Piątek. Ty byłeś wtedy w trasie. ‒ A w inne dni? ‒ Ach tak, oczywiście, przyjechał tu we wtorek i narzekał na transport. Mówiłam ci, pamiętasz? ‒ Tak, niezbyt dokładnie. ‒ Powiedziałam mu, że podzieliłeś wszystko na trzy dni. Wszystko mu wytłumaczyłam. ‒ A Lorna Lipton, siostra pani Watermead? ‒ Chodzi tędy z psem na spacer. Zresztą sam wiesz. Wpada tu... do ciebie od czasu do czasu. Przyszła w tamten piątek, kiedy cię nie było. ‒ A wcześniej w tygodniu? ‒ Nie pamiętam, w które dni ‒ powiedziała niepewnie Isobel. ‒ Nie wiesz przypadkiem, czy ktoś nie pytał o Dave'a w dzień przed jego wyjazdem do Newmarket? 252
‒ Proszę? Powtórzyłem pytanie. ‒ Czy ktoś nie telefonował do niego? ‒ Nie pamiętam, żeby ktoś pytał, ale nie mogę przysiąc. ‒ Zmarszczyła czoło. ‒ To znaczy... Tak! Pan Rich chciał wiedzieć, czy Dave jedzie do Newmarket z pierwszym transportem koni, ale powiedziałam, że nie, bo brakuje nam kierowców z powodu grypy, a on ma zawieźć kilka koni na zawody do Folkestone. Folkestone, prawda? ‒ Spojrzała z desperacją na ekran komputera, czuła się zagubiona bez jego pamięci, ale radziła sobie całkiem nieźle ze swoją własną. ‒ Ale powiedziałam mu chyba, że wybiera się we czwartek z dziewięcioma dwulatkami. Podziękowałem jej dotknięciem dłoni i wyszedłem na podwórze, za mną krok w krok Nina. ‒ To prawdziwy labirynt ‒ stwierdziła. ‒ Jak ty to wszystko pamiętasz? ‒ Nie pamiętam. Gubią mi się fragmenty układanki. Poza tym bardzo chce mi się spać, co wcale nie pomaga w koncentracji. Olbrzymie samochody po kolei wyruszały na trasę, a parking wyglądał pusto, gdyż tylko trzy z nich pozostały w osobnych wiatach. Spokojne, czyste, lśniące w słońcu i na swój sposób majestatyczne. ‒ Jesteś z nich dumny ‒ wykrzyknęła Nina, spoglądając na moją twarz. ‒ Lepiej nie mów tak, bo coś im się stanie. Kochałem mojego jag... a zresztą, nieważne. Isobel stanęła w drzwiach biura i z ulgą stwierdziła, że wciąż jestem na farmie. Telefonowała właśnie sekretarka Benjy'ego Ushera, czy moglibyśmy natychmiast wysłać samochód, bo pan Usher zapomniał, że wystawił parę w drugim rzucie wyścigów terenowych w Lingfield, w ostatnim biegu dnia. ‒ Mówi, że jej szef po prostu zapomniał, że zostały zgłoszone ‒ zameldowała Isobel. ‒ Teraz nagle z krzykiem przypomniał sobie i 253
chce je zaraz odprawić. Mówi, że kowal właśnie zakłada im podkowy i przeklina, jak cholera. Co mam jej powiedzieć? Czeka przy telefonie. Pan Usher wrzeszczy jej nad uchem. Słyszę go. Lewis pojechał już z pierwszymi dwoma, a pan Usher mówi, że nie ma czasu, żeby go zawrócić. Co postanowisz? ‒ Powiedz, że zaraz podstawimy nowy samochód. ‒ Ale... sam pojedziesz? Wszyscy inni są w drodze. ‒ Ja to zrobię ‒ podjęła się Nina. ‒ Ach, tak. Przepraszam... tak, oczywiście. ‒ Isobel wbiegła do środka, żeby potwierdzić, i po chwili wyszła, mówiąc z radością: ‒ Pan Usher rozpaczliwie próbuje się skontaktować ze swym drugim dżokejem. ‒ Znajdź dla Niny jakąś dokładną mapę, dobrze? ‒ poprosiłem ją. ‒ I zaznacz tor wyścigowy. ‒ Do Niny zaś powiedziałem: ‒ Pokażę ci drogę do stajni Benjy'ego. Poradzisz sobie stamtąd? ‒ Pewnie. Który wóz? Przyjrzeliśmy się tym, co zostały. ‒ Pat ‒ powiedziałem, wskazując na czwórkę. ‒ Ten, którym jechałaś pierwszego dnia. Jest pod nim obcy, nie zapomnij, ale nie sądzę, żeby to miało coś zmienić. ‒ I tak będę się miała na baczności ‒ uśmiechnęła się. ‒ Co za niesamowity trener ‒ zapomina o swoich koniach! ‒ Nie tak znowu niesamowity. Wszyscy popełniają straszliwe błędy, czasami zgłaszają niewłaściwe konie, nawet w wielkich zawodach, a o innych zapominają zupełnie. Benjy jest ekscentrykiem, ale nie on jeden jest specjalistą od wezwań w ostatniej chwili. Wielu trenerów gwałtownie zmienia zdanie, nawet wtedy gdy zegar zaczął już wybijać godzinę startu. Dzięki temu życie jest ciekawsze. ‒ Przynajmniej ty jesteś zadowolony. Zaznaczyłem jej na mapie dokładną drogę, sprawdziłem, czy ma wszystkie papiery, i pojechałem przed nią do stadniny Benjy'ego, którą było dość trudno odnaleźć. 254
Gdy przyjechaliśmy, on sam wychylał się ze swego okna na górze, obsypując swych nieszczęsnych stajennych wiązkami inwektyw i pouczeń, a mnie osobiście pozdrowił słowami: ‒ I żeby twój kierowca nie odjechał bez kostiumów dla dżokejów. Nina pomogła chłopakom załadować dwa młode konie, którym udzieliła się atmosfera napięcia i pośpiechu, bo drżały i przewracały oczyma. Jak zauważyłem, Nina działała na nie kojąco, z taką samą siłą i naturalnością jak Dave, więc na koniec stworzenia weszły spokojnie po rampie, bez konieczności uciekania się do przepasek na oczy lub brutalnej siły. Benjy przestał narzekać. Nina i główny stajenny zamknęli rampę, kostiumy dżokejów zostały zapakowane, dwóch zwinnych chłopców usadowiło się na siedzeniach dla pasażerów, by dbać o swych podopiecznych, i cały cyrk był gotów do podróży. Nina uśmiechnęła się do mnie przez opuszczone okno. ‒ Mówią mi, że w wozie Lewisa przed nami jest nowy szef chłopców i nie wie, że te dwa są w drodze. Musi je zgłosić i osiodłać. Co za bałagan. ‒ Zadzwoń do Isobel i powiedz jej, żeby powiadomiła Lewisa ‒ powiedziałem. ‒ Tak jest, szefie. Ruszyła w drogę w dobrym humorze i złapałem się na tym, że będzie mi jej brakowało, kiedy odjedzie po swym krótkim u nas pobycie. Była znakomitą przyjaciółką i znała się na koniach. Nina Young. Benjy cofnął się i zamknął okno, jak jedna z postaci w sztuce „Jeffery Barnard choruje”. Trochę spodziewałem się, że pojawi się na progu, lecz gdy nic takiego nie nastąpiło, wskoczyłem do dżipa i skierowałem się do domu. Przejechawszy niewielki odcinek drogi, zwolniłem, nim zacząłem wyprzedzać mężczyznę prowadzącego konia, bynajmniej nierzadki widok w Pixhill. Koń rzucał się z boku na bok, prowadzący zaś co 255
jakiś czas szarpał za uzdę w dość ostry sposób, co gwarantowało, że koń będzie bardziej zdenerwowany. Wyminąłem ich ostrożnie, zatrzymałem się i wróciłem im na spotkanie. ‒ Czy mogę w czymś pomóc? ‒ zapytałem. ‒ Nie, nie może pan. ‒ Był nieuprzejmy, a nawet ordynarny. Młody, agresywny, gburowaty. Zorientowałem się ze zdziwieniem, że tym nieposłusznym koniem jest mój stary przyjaciel, Peterman, z imieniem wyrytym na uździe. ‒ Mógłbym go poprowadzić? ‒ zapytałem. ‒ Dobrze go znam. ‒ Nie. Nie pański interes. Wzruszyłem ramionami, wróciłem do dżipa i siedziałem w środku, patrząc na potencjalnie niebezpieczną parę na drodze. Gdy mnie mijał, zrobił dłonią wulgarny gest. Co za głupiec, pomyślałem. Widziałem, jak skręca w prawo spory kawałek przed nami, drogą do farmy Marigold English. Powoli podjechałem do zakrętu, zatrzymując się na głównej drodze, nie spuszczając oka z konia i człowieka do chwili, gdy obaj zniknęli w bramie posiadłości Marigold English. Przynajmniej stary Peterman bezpiecznie dotarł do swego nowego domu, pomyślałem i obiecałem sobie sprawdzić u Marigold, czy jest z nim wszystko w porządku. Przed moim domem powstał dość szczelnie wypełniony parking. Wokół jaguara i Robinsona 22 stłoczyły się samochody. Kierowcy rozmawiali w małych grupach. Gdy przybyłem, od razu wszyscy mnie obskoczyli. ‒ Panowie ‒ zaprotestowałem. ‒ Który z was przybył pierwszy? Prosty porządek chronologiczny podzielił grupę na likwidatorów szkód z towarzystw ubezpieczeniowych, inspektorów lotniczych z firmy transportowej, badającej możliwość przewiezienia helikoptera do Szkocji, na końcu sytuował się przedstawiciel firmy Jaguar, który miał nadzieję, że zamówię nowy wóz, oraz specjalista od sejfów. Tego ostatniego zaprowadziłem prędko do domu, mimo że najwyraźniej przybył ostatni. Spojrzał na ślady siekiery, poskrobał się w 256
głowę, zapytał, czy w środku jest coś delikatnego (odpowiedziałem mu, że tak, dyskietki komputerowe), i oznajmił, że trzeba rozwiercić. ‒ Niech pan wierci ‒ przyzwoliłem. Wróciłem do pozostałych. Wyjąwszy notesy dyskutowali nad rozpędzaniem aut za pomocą cegieł, popychanych kijami na pedałach gazu. Zupełnie możliwe, zgodzili się. Bardzo ryzykowne, ale możliwe. Przedstawiciel firmy transportowej zapytał o zbiorniki z paliwem. Powiedziałem mu, że niewiele mogło go zostać. Moja siostra powiedziała, że pełny bak wraz z rezerwą to jakieś 130 litrów, ale leciała na tym od Carlisle. Gdy przeszedł do rozważenia różnych sposobów demontażu potrójnego śmigła, przestałem go rozumieć. Inspektor lotniczy wyjął list od Lizzie, który miałem przeczytać i potwierdzić własnoręcznym podpisem. Pisała, że żadne z nas nie widziało wypadku. Potwierdziłem. Przedstawiciele firm ubezpieczeniowych, jej i mojej, powiedzieli, że nigdy nie widzieli zniszczeń tak strasznych, przynajmniej nie przed samymi drzwiami czyjegoś domu. Studiowali protokół Sandy'ego, potem kazali mi podpisać jakieś formularze. Podpisałem. Przedstawiciel Jaguara opowiedział mi o jaguarze XJ220. Produkowany w Bloxham w pobliżu Banbury, powiedział. Wyprodukowano tylko 350 sztuk po 480 000 funtów. ‒ Za jeden? ‒ zapytałem. ‒ Czterysta osiemdziesiąt tysięcy funtów? ‒ Czy chciałby pan zamówić? ‒ Nie, dziękuję ‒ odparłem. ‒ Nawet dobrze się składa. Są wysprzedane. Zastanawiałem się, czy to ja miałem przywidzenia i czy mój wstrząs nie okazał się przypadkiem poważniejszy, niż myślałem. ‒ Przyjechałem, żeby sprawdzić, czy nie da się wyremontować pańskiego wozu. ‒ I co? Da się? Kręcąc głową, z żalem spoglądał na biały bagażnik, sprawiający 257
wrażenie nie uszkodzonego, jedyną w miarę nie naruszoną część mej radości i dumy. ‒ Może mógłbym znaleźć panu taki sam jak ten. Ten sam rocznik. Ogłoszenie o kupnie używanego. Jeszcze je robią. Mógłby pan zamówić nowy. ‒ Dam panu znać ‒ potrząsnąłem głową. Nie chcę bliźniaka, pomyślałem. Życie się zmieniło, ja też się zmieniłem. Kupię inny samochód. Stado notesów wróciło do samochodów i odjechało, pozostawiając furgon specjalisty od sejfów obok wraków na asfalcie. Poszedłem sprawdzić, jak sobie radzi, i zastałem drzwi do sejfu otwarte, lecz bez zamka, który leżał na podłodze pogięty. Rozważyliśmy możliwość naprawy sejfu, lecz doradził mi odebrać pieniądze od firmy ubezpieczeniowej i kupić nowy, lepszy model, który z radością mi poleca. Zapewnił przy tym, że jego zamka nie będzie można zniszczyć siekierą. Wyszedł do samochodu po ulotkę reklamową i formularz z zamówieniem, więc znów się podpisałem. Uścisnął mi dłoń. Poprosił, żebym sprawdził, czy zawartość sejfu pozostała nie naruszona, a gdy tego dokonałem, poprosił, żeby podpisać jego kartę zlecenia. Podpisałem. Gdy odjechał, wyjąłem z sejfu pieniądze i dyskietki, po czym poszedłem do kuchni i zatelefonowałem do geniusza komputerowego. Powiedział mi, że mogę przynieść dyskietki, kiedy tylko zechcę. Miał być w swej pracowni przez całe popołudnie i obiecał wyczyścić mi dyskietki z Michała Anioła maleńkimi szczoteczkami antywirusowymi. Zastanawiałem się, czy wszyscy specjaliści od komputerów wyrażają się tak samo. Zrobiłem sobie kawy i popijając rozmyślałem trochę, po czym zatelefonowałem do miejscowego Urzędu Celnego. Wyjaśniłem, kim jestem, oni zaś stwierdzili, że mnie znają. Powiedziałem, że moje samochody regularnie jeżdżą na kontynent i że w związku z tym 258
chciałem dostać najnowszą listę towarów, które można lub nie można przewozić nimi w związku ze stale zmieniającymi się przepisami Unii Europejskiej. Dodałem, że moi kierowcy gubią się w ich gąszczu. Aha, powiedzieli ze zrozumieniem, i wyjaśnili, że sami nie zajmują się importem i eksportem, lecz głównie naliczaniem cła. Jeżeli potrzebuję międzynarodowego spisu towarów, powinienem skontaktować się z biurem przedstawiciela Komisji Wspólnego Rynku. ‒ Gdzie jest najbliższe takie biuro? ‒ W Southampton. Omalże się nie roześmiałem. Opowiedzieli mi więcej. W rzeczywistości biuro znajdowało się w Portsmouth. Urzędnicy mieli mi udzielić odpowiedzi na wszystkie pytania i dać mi najświeższy egzemplarz spisu towarów. Ale jeżeli chciałem tam jechać osobiście, zaproponowali, żebym tam przybył dobrze przed czwartą. Jest piątek ‒ wyjaśnili. Podziękowałem im i spojrzałem na zegarek. Mam dużo czasu. Pojechałem do Newbury, zrobiłem zakupy na cały tydzień i odnalazłem geniusza w jego pracowni, która była niewielkim pokojem, zarzuconym kartonowymi pudłami z napisami „Nie rzucać” lub „Tą stroną w górę”. Na biurku znajdowały się całe stosy papierów ‒ listy, faktury, ulotki przytrzymywane popielniczkami, spełniającymi rolę przycisków. Półki, sięgające aż po sufit, dźwigały stosy instrukcji obsługi i całe tuziny katalogów. Wszędzie czaiły się węże plastikowych kabli. Na stole pod jedną ścianą leżała klawiatura, stały dwa lub trzy komputery, drukarka laserowa i kolorowy monitor, pokazujący jasny rząd kart, najwidoczniej w połowie pasjansa. ‒ Czarny walet na czerwonej królowej ‒ powiedziałem. ‒ Tak ‒ uśmiechnął się, przygładził dłonią włosy i przerzucał myszką karty po ekranie. ‒ Nie wychodzi ‒ stwierdził i wyszedł z programu. ‒ Przyniósł pan dyskietki? 259
Podałem mu je w kopercie. ‒ Mam cztery ‒ powiedziałem. ‒ Każda za rok kalendarzowy, od czasu kiedy zacząłem prowadzenie interesu. ‒ Zacznę od najnowszej ‒ skinął głową. Wsadził do stacji dyskietek w jednym z komputerów i wyświetlił na ekranie monitora listę plików na bieżący rok. Mrucząc coś pod nosem, nacisnął parę klawiszy i za chwilę ekran zaczął mrugać gwałtownie literami i cyframi, gdy przeszukiwał dysk w poszukiwaniu śmiercionośnych przybyszy. Wszędzie czają się obcy, pomyślałem. Chłopcy Joggera. ‒ Gotowe ‒ powiedział, gdy migotanie ustaliło się w pojedynczą wiadomość. ‒ Koniec przeszukiwania. Nie znalazłem nic. ‒ Uśmiechnął się do mnie. Nie ma Michała Anioła. Jest pan bezpieczny. ‒ To trochę bardziej niż ciekawe ‒ zauważyłem. ‒ Nie rozumiem. ‒ Na tę dyskietkę nagrałem dane wprowadzone na główny komputer tydzień temu, licząc od wczoraj. Był 3 marca ‒ powiedziałem. Oczyma przeżuwał swą wiedzę. ‒ Więc 3 marca ‒ powiedział wreszcie ‒ nie mógł pan mieć na biurowym komputerze wirusa. Prawda? ‒ Prawda. ‒ Więc złapał go pan w piątek albo w sobotę... Zastanowił się przez chwilę. ‒ Niech pan zapyta sekretarek, czy przegrywały coś z dyskietek innych osób. Może ktoś podrzucił im jakąś grę, jak na przykład tego pasjansa, czego oczywiście nie powinno się robić, bo jest to naruszenie praw autorskich, ale powiedzmy, że tak. Michał Anioł musiał się czaić na jednej z tych dyskietek i od razu wskoczył do pana maszyny. ‒ W biurze mam biało-czarny monitor ‒ powiedziałem. ‒ Dzieci nawet na czarno-białym potrafią grać w pasjansa ‒ odparł. ‒ Zupełnie, jak gra nintendo. Czy ma pan jakieś dzieci w biurze? 260
‒ Brat Isobel, Paul ‒ powiedziałem, przypominając sobie jego imię na liście. ‒ Ma piętnaście lat. Zawsze przychodzi wyłudzać pieniądze od swej siostry. ‒ Niech pan jego zapyta. Założę się, że jesteśmy blisko źródła pana kłopotów. ‒ Dziękuję. ‒ Przy okazji sprawdzę resztę dyskietek, żeby się upewnić. ‒ Włożył po kolei wszystkie do stacji i przeczesał programem antywirusowym, który nic nie wykazał. ‒ Sam pan widzi. Są teraz czyste, ale, jak mówiłem, przez cały czas trzeba się mieć na baczności. Podziękowałem mu, wziąłem dyskietki ze sobą i ruszyłem w drogę do Portsmouth, omijając z dala doki w Southampton. Pracownicy miejscowego oddziału Urzędu Celnego okazali się bardzo pomocni, sprawiając wrażenie, że rozmowa z petentem jest dla nich czystą przyjemnością, w porównaniu ze zwykłą papierkową robotą, jaką niewątpliwie wykonywali na co dzień. Człowiek, stojący najwyżej w tutejszej hierarchii, do którego wreszcie mnie skierowano, a który przedstawił się krótko jako Collins, zaproponował mi, bym usiadł, zaoferował filiżankę herbaty i pełen zainteresowania wyraz twarzy. Był mężczyzną około czterdziestki, z łysiejącym czołem i delikatnymi, białymi dłońmi. Jego gabinet ‒ biurko, zielona roślina w doniczce i sosnowe meble ‒ skandynawski wystrój wnętrza drugiej generacji. ‒ Co wolno, a czego nie wolno przewozić pańskim kierowcom? ‒ powtórzył Collins. ‒ Tak ‒ potwierdziłem. ‒ Jak pan wie, wszystko jest teraz inaczej. Dawnymi czasy wszystko było prostsze. A teraz prawie nie wolno nam przeprowadzać kontroli towarów pochodzących z EWG ‒ przerwał. ‒ Ze Wspólnoty Gospodarczej ‒ dokończył. ‒ Aha. 261
‒ Nawet narkotyki przepływają nam między palcami ‒ rozłożył dłonie w geście długo tłumionej frustracji. ‒ Możemy działać, przeszukiwać, tylko jeżeli mamy pewną informację. Heroina płynie do nas szerokim strumieniem, nie ma co do tego wątpliwości, ale nic nie możemy na to poradzić. Celnikom wolno sprawdzać towary tylko w punkcie wejścia na obszar celny Wspólnoty. Gdy już się tam znajdą, mogą się poruszać swobodnie. ‒ Domyślam się, że oszczędza to sporo papierkowej roboty ‒ zagadnąłem. ‒ Całe tony. Setki ton. O całe miliony formularzy mniej ‒ wspomnienie pozytywnej strony problemu rozjaśniło jego skrzywienie. ‒ Spora oszczędność na czasie, całe dni i miesiące. ‒ Poszperał przez chwilę, znalazł jakąś książeczkę, posunął ją ku mnie po blacie biurka. ‒ Większość obecnych przepisów jest tutaj. Istnieją niewielkie ograniczenia, jeżeli chodzi o alkohol, tytoń i dobra osobistego użytku. Kiedyś nie będzie żadnych zakazów. Ale zachowane zostaną cło i kontyngenty na towary spoza EWG. Wziąłem książeczkę i podziękowałem mu. ‒ Dość sporo czasu spędzamy nad VAT-em ‒ mówił dalej. ‒ Widzi pan, są różne stawki w różnych krajach Wspólnoty. ‒ Myślałem raczej o czymś, czego nadal nie wolno wwozić do nas z żadnego kraju europejskiego i czego nie można tam wywozić ‒ wymamrotałem. ‒ Nie można wywozić? ‒ uniósł brwi w górę. ‒ Czegoś, co nie podlega przepisom o wolnym przepływie towarów. ‒ Na niektóre rzeczy potrzeba zezwoleń ‒ powiedział, wydawszy wargi. ‒ Czy pańscy kierowcy przypadkiem nie łamią prawa? ‒ Tego właśnie chciałem się dowiedzieć. Jego zainteresowanie wzrosło gwałtownie, jakby nagle zorientował się, że nie przywiodła mnie do niego czysta ciekawość. ‒ Pańskie wozy z końmi przypływają przez Portsmouth, prawda? 262
‒ Czasami. ‒ I nikt nigdy ich nie przeszukuje. ‒ Nie. ‒ A pan, oczywiście, ma wszelkie konieczne zezwolenia na przewóz zwierząt na kontynent, prawda? ‒ Wszystkim tym zajmuje się wynajęta firma. Skinął głową i zastanowił się. ‒ Wydaje mi się, że nawet jeśli pańskie samochody przewożą inne zwierzęta, prócz koni, nigdy byśmy się o tym nie dowiedzieli. Pańscy kierowcy nie przywozili stamtąd kotów ani psów, prawda? ‒ w jego głosie pojawiła się nutka niepokoju. ‒ Nadal obowiązują u nas przepisy, dotyczące kwarantanny. Niebezpieczeństwo wścieklizny nadal istnieje. ‒ Nigdy nie słyszałem o tym, żeby któryś z nich przywiózł psa albo kota, bo gdyby tak było, wszyscy ludzie w wiosce plotkowaliby o tym. Wieści rozchodzą się u nas lotem błyskawicy ‒ pocieszyłem go. Trochę się uspokoił. ‒ Prawdę mówiąc, dzięki szczepionkom nikt nie umarł na wściekliznę po zarażeniu się nią w Europie, ale nadal nie chcemy tu tej choroby ‒ powiedział. ‒ Więc na co potrzeba teraz zezwolenia? ‒ zapytałem. ‒ Na wiele rzeczy. Z pańskiego punktu widzenia, myślę, że leki weterynaryjne mogłyby być interesujące. Musiałby pan dostać zezwolenie na każde przemieszczenie środka, specjalne pozwolenie z dwóch ministerstw. Ale tutaj, w Portsmouth, nikt by pana nie sprawdzał. Kontrola jest w gestii MRRGiŻ. MRRGiŻ? Aha, Ministerstwa Rolnictwa, Rybołówstwa i Gospodarki Żywnościowej. Cień Joggera. ‒ Dobrze. Czego jeszcze nie wolno wwozić i wywozić? ‒ nie dawałem za wygraną. ‒ Broni ‒ rzekł z powagą. ‒ Istnieją kontrole bagażu, zwłaszcza 263
na lotniskach, ale tutaj nie. Mógłby pan przywieźć cały transport broni, a my nie wiedzielibyśmy o tym. Przemyt, w starym znaczeniu tego słowa, zniknął już z krajów EWG. ‒ Na to wygląda. ‒ Istnieją jeszcze prawa własności intelektualnej. Chodzi o spory patentowe między krajami członkowskimi Wspólnoty. ‒ Nie sądzę, żeby moi kierowcy aż tak interesowali się patentami. Uśmiechnął się przelotnie, szybkim ruchem warg. ‒ Obawiam się, że zbyt wiele panu nie pomogłem. ‒ Ależ skąd, był pan bardzo miły ‒ rzekłem, podnosząc się z miejsca. ‒ Wynik negatywny często wart jest więcej od pozytywnego. Przez całą drogę do Pixhill, z książeczką o Wspólnym Rynku na siedzeniu obok mnie, zastanawiałem się i nie mogłem odgadnąć, po co ktoś przyczepiał schowki pod moimi ciężarówkami. Jeżeli wykluczyć przemyt, nie zostawało nic rozsądnego.
Gdy znalazłem się w domu, usiadłem w mym biednym, zmaltretowanym fotelu z zielonym obiciem, z trawą wyłażącą dziurami po siekierze i wprowadzałem kolejno zawartość dyskietek do komputera. Potem, czując, że sporo zapomniałem i nie idzie mi tak łatwo jak kiedyś, chciałem natychmiast zacząć lekcje z geniuszem. Na razie zajrzałem jednak do podręczników obsługi komputera i krok po kroku odkrywałem sposoby organizacji danych, znajdujących się teraz w maszynie, w różne kategorie, chronologiczne i geograficzne. Po kolei przestudiowałem pracę każdego kierowcy przez ostatnie trzy lata, szukając nie wiadomo czego. Jakiejś prawidłowości? Czegoś, co uzasadniało zniszczenie moich danych, przy założeniu, że wszystkiemu nie jest winien brat Isobel. Z drugiej strony, wątpiłem, czy maczał w tym palce, bo, po pierwsze, był bardziej leniwy niż inteligentny, a po drugie, Isobel nigdy nie pozwoliłaby mu grać na biurowym komputerze. 264
Prawidłowości rzeczywiście się znalazły, lecz nie powiedziały mi nic nowego. Każdy kierowca jeździł najczęściej na zawody preferowane przez trenera, dla którego zwykle pracował. Na przykład Lewis najczęściej jeździł do Newbury, Sandown, Goodwood, Epsom, Salisbury i Newmarket, ulubione miejsca Michaela Watermeada. Kiedy indziej odwoził konie Benjy'ego Ushera do Lingfield, Fontwell, Chepstow, Cheltenham, Warwick i Worcester. Większość z zagranicznych podróży pochodziła z zamówień Michaela: do Włoch, Irlandii lub Francji. Chociaż wyścigi konne odbywały się w całej Europie, nasi trenerzy rzadko wysyłali konie poza Włochy i Francję. Brytyjskie konie często leciały samolotami (i musiały być odwożone na lotniska), lecz Michael wolał, by cały czas znajdowały się na lądzie. Ja zaś nie miałem do tego zastrzeżeń. Nigel odbył najwięcej podróży zagranicznych, lecz o tym decydowałem ja, by jak najlepiej wykorzystać jego siły, przydające się na długich dystansach. Harve zaś najmniej, za naszą obopólną zgodą. Dave przejeździł sporo jako zmiennik i opiekun koni, częściej z klaczami niż końmi wyścigowymi. Tak więc kategorie kierowców nie powiedziały mi nic nowego, więc po jakiejś godzinie wyłączyłem maszynę ze świadomością, że jestem w tym samym miejscu co przedtem. Zatelefonowałem do Niny, która jechała ciężarówką z Lingfield, i natychmiast w słuchawce usłyszałem jej głos. ‒ Zadzwoń do mnie, jak tylko będziesz w Pixhill ‒ powiedziałem krótko. ‒ W porządku. Koniec rozmowy. Potem zadzwoniłem do Isobel do domu. Zapewniła mnie, że nie wydarzyło się nic niespodziewanego podczas dnia pracy. Przekazała tylko Lewisowi, że jedzie za nim Nina, dzięki czemu wszystkie konie 265
Ushera pobiegły we właściwych wyścigach w Lingfield. Aziz i Dave dotarli do Irlandii ze swymi klaczami, Harve i Phil zaś wieźli każdy po jednym championie z Wolverhampton, co było powodem ich wielkiej radości. Żaden inny kierowca nie natrafił na przykre niespodzianki. ‒ Świetnie ‒ powiedziałem. ‒ Posłuchaj... twój brat, Paul... ‒ Mówiłam mu, żeby mnie nie nachodził w pracy ‒ jej głos zabrzmiał przepraszająco, jakby poczuwała się do winy. ‒ Dobrze, ale czy on się zna na komputerach? ‒ Na komputerach? Wyjaśniłem teorię wirusa, zasugerowaną przez mego geniusza. ‒ Nie, nie ‒ powiedziała z przekonaniem. ‒ Nigdy nie dopuszczam go blisko komputera i, prawdę mówiąc, nie wiedziałby nawet, którą stroną włożyć dyskietkę do maszyny. ‒ Jesteś pewna? ‒ Na sto procent. Jeszcze jedna wspaniała teoria rozleciała się w pył. ‒ Czy był jeszcze ktoś, kto mógł podejść do komputera w zeszły piątek i załadować dyskietkę z wirusem? ‒ zapytałem. ‒ Wiele o tym myślałam... ‒ przerwała. ‒ Dlaczego właśnie w zeszły piątek? ‒ Albo w sobotę ‒ powiedziałem. ‒ Nasz człowiek od komputerów sądzi, że wirus został przeniesiony dopiero wtedy. ‒ Niemożliwe. ‒ Nic ci nie przychodzi do głowy? ‒ Nie ‒ jej głos pobrzmiewał szczerym żalem. ‒ Szkoda, że nie mogę ci pomóc. ‒ Czy zostawiałaś jakichś ludzi z listy samych w biurze? ‒ Ale... ale... Nie, nie pamiętam. Możliwe. Nie widziałabym w tym nic złego. To znaczy, nie było tutaj żadnych naprawdę obcych ludzi, nie u mnie w biurze. Nie wierzę, żeby... 266
‒ W porządku ‒ uciąłem. ‒ Nie przejmuj się tym. ‒ Jednak wciąż nie mogę przestać o tym myśleć. Odłożyłem słuchawkę, gdy wóz Sandy'ego Smitha wtaczał się na parking. Podszedł do tylnych drzwi, zdejmując swą nieodłączną czapkę z daszkiem i przeczesał zmierzwione włosy palcami. ‒ Wejdź ‒ powiedziałem. ‒ Napijesz się whisky? ‒ Jestem na służbie ‒ powiedział niepewnie. ‒ A kto się o tym dowie? Zmagał się przez chwilę ze swym sumieniem, w końcu wziął szkocką z wodą. Usiedliśmy w kuchni, po obu stronach stołu, on zaś rozpiął marynarkę munduru. ‒ Chodzi o Joggera ‒ zaczął. Zmarszczył brwi, wpatrując się w swój kieliszek, a jego okrągła twarz wyrażała niepokój. ‒ Rdza. ‒ Co znaleźli? ‒ Zapytałem, a jego nastrój natychmiast udzielił się mnie. ‒ Słyszałem ‒ powiedział, a ja natychmiast zorientowałem się, że Sandy przekazuje mi coś bardzo ważnego. ‒ Nieoficjalnie dowiedziałem się, że znaleźli ślady rdzy wokół kanału i na jego brzegach. Ale rdza wszędzie była zmieszana z olejem i smarami. W ranie na głowie Joggera natomiast nie stwierdzono oleju. ‒ Cholera ‒ zakląłem. ‒ Uznają to za zabójstwo. Nie mów im, że ja ci powiedziałem. ‒ Nie ma mowy. Dzięki, Sandy. ‒ Będą ci zadawać pytania. ‒ Już mi zadawali ‒ zdziwiłem się. ‒ Będą chcieli wiedzieć, kto miał na pieńku z Joggerem. ‒ Też bym się tego chętnie dowiedział. ‒ Znałem starego Joga od lat ‒ pokiwał głową Sandy. Ludzie jego pokroju nie miewają wrogów. ‒ Wydaje mi się, że mógł zrobić to, co ja, czyli nieoczekiwanie wrócić na farmę. Możliwe, że obaj dostaliśmy w głowę po to, żeby 267
nie zauważyć... czegoś... ale Jogger zmarł i został wrzucony do kanału, żeby wyglądało to na wypadek. Sandy patrzył na mnie w zamyśleniu. ‒ Co tu się dzieje na farmie? ‒ zapytał. ‒ Nie wiem. Naprawdę nie wiem i powoli dostaję kręćka. ‒ Czy Jogger coś wiedział? ‒ Możliwe, że coś odkrył. Możliwe, że właśnie dlatego zginął, a ja przez cały czas modliłem się, żeby to był tylko wypadek. ‒ Ale przez cały czas wydawało ci się, że to zabójstwo ‒ Sandy poskrobał się w szyję z roztargnieniem. ‒ Co Jogger miał na myśli, gdy mówił o obcych chłopakach pod ciężarówkami? Moi koledzy będą chcieli wiedzieć. ‒ Pokażę ci ‒ powiedziałem. ‒ Chodź ze mną do pokoju. Znaleźliśmy się pośród porozwalanych szczątków, a ja zaprowadziłem go tam, gdzie postawiłem kasetę, którą Jogger wydobył spod dziewiątki tydzień temu. Kaseta zniknęła. ‒ Dziwne ‒ pokręciłem głową. ‒ Stała dokładnie tutaj, na tej gazecie... ‒ Co to było? Opisałem mu kasetę: szary metal, zapach świeżości w środku, pusta, otwarta przez Joggera, z okrągłym śladem w miejscu, gdzie na magnes przyczepiona była do samochodu, jedyny czysty ślad na brudnych, ubłoconych ściankach. Rozejrzałem się po pokoju, zaglądając tu i ówdzie w ogólnym bałaganie. Ani śladu kasy. ‒ Kiedy ją ostatni raz widziałeś? ‒ zapytał Sandy. ‒ We wtorek, jak mi się wydaje. Pokazywałem ją mojej siostrze. ‒ Zmarszczyłem brwi. ‒ Kiedy w pokoju zrobili ten bałagan, nie miałem głowy myśleć o kasie. Powiedział, że mnie rozumie i spytał, czy jeszcze coś zginęło. 268
‒ Nie sądzę. ‒ Jogger powiedział „obcy” i „chłopaki”. Liczba mnoga. Musiało ich być więcej niż jeden. ‒ Dwa inne auta jeździły z pojemnikami przyczepionymi do podwozi, ale były puste, tak samo jak kaseta. Sandy powiedział z powątpiewaniem w głosie: ‒ W zeszłą sobotę wszyscy w pubie słyszeli, jak o tym mówił. To znaczy, że nie mogli go zabić, żeby powstrzymać go przed rozgadaniem tego wokoło, bo dawno już to zrobił. ‒ Co więcej, oprócz Joggera także Dave, Harve i Brett widzieli kasetę tutaj, w tym pokoju, zaraz po tym, jak Jogger oderwał ją spod auta. Wtedy stała na moim biurku, a ja przełożyłem ją później na podłogę. ‒ Czuję, że masz podejrzenia, co mogło w niej być ‒ powiedział Sandy tonem przesłuchującego policjanta, co od razu zauważyłem, chociaż był taki przyjazny wobec mnie. ‒ Zastanawialiśmy się nad narkotykami, jeżeli o to ci chodzi. Harve, Jogger i ja rozmawialiśmy o tym. Ale narkotyki nie biorą się z nieba. Ktoś musi je dostarczać. Harve i ja nie sądzimy, żeby któryś z kierowców zajmował się narkotykami. Przecież byłyby jakieś ślady, prawda? I pieniądze. Ktoś z nas musiałby zauważyć. ‒ Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym w zeszły wtorek? Powinieneś był mi od razu powiedzieć. ‒ W jego głosie nadal pobrzmiewał ton podejrzliwości. ‒ Sam chciałem się dowiedzieć, co się dzieje. Nadal chcę, ale nie mam zbyt wielu szans, gdy wkoło toczy się śledztwo w sprawie zabójstwa. Musisz przyznać, że gdy tylko twoi koledzy zaczną zaglądać do pojemników pod ciężarówkami, nikt więcej z nich nie skorzysta. Chciałem zostawić je na miejscu, nic o nich nie mówić i czekać. Prosiłem Joggera, żeby ani słowem nie wspominał o nich w pubie, ale piwo było silniejsze. Boję się, że zdradził całą operację i wystraszył ptaszki. Miałem nadzieję, że tak się nie stanie. Ale twoi 269
koledzy z pewnością wystraszą ich na dobre i nigdy się nie dowiem... i dlatego nic ci nie powiedziałem, bo najpierw jesteś policjantem, a dopiero potem przyjacielem, więc sumienie nie pozwoliłoby ci siedzieć cicho. ‒ Masz rację ‒ powiedział wolno. ‒ Jest piątek wieczorem ‒ powiedziałem. ‒ Jak długo możesz zachować dla siebie to, co ci powiedziałem? ‒ Freddie... ‒ Mój pomysł nie spodobał mu się. ‒ Do poniedziałku? ‒ Cholera. Co chcesz zrobić? ‒ Znaleźć jakieś odpowiedzi. ‒ Najpierw musisz zadać właściwe pytania ‒ zauważył. Nie obiecał mi nawet chwilowego zachowania tajemnicy, a ja nie chciałem zmuszać go do podjęcia takiej decyzji. Zrobi, co zechce. Zapiął marynarkę wokół potężnego torsu i powiedział, że chyba już pójdzie. Po drodze założył czapkę z daszkiem, a gdy doszedł do samochodu, był już jak kompletnie umundurowany, solenny policjant, bezkompromisowy w wypełnianiu swego powołania. Wylałem resztki whisky do kuchennego zlewu, mając nadzieję, że nasza przyjaźń nie zniknie tak jak ona.
Rozdział 11
Wybrałem się na farmę, gdy Nina zatelefonowała, żeby mnie poinformować o swym powrocie. Zastałem ją tankującą do pełna, ziewającą, jak przedtem. Lewis skończył myć swoje auto i zaparkował go w zwykłym miejscu. Harve i Phil jeszcze nie przyjechali z Wolverhampton, lecz z wyjątkiem dziewiątki Aziza, który pojechał do Irlandii, cała ekipa od klaczy wróciła. Lewis wsunął wypełnioną kartę drogową przez szczelinę biurowej skrzynki na listy, powiedział mi pokrótce, że zawiózł swoją parę bezpiecznie do pana Ushera i że musiał pomóc stajennemu osiodłać wszystkie konie, bo ich pomocnicy byli do niczego, a Nina powiedziała, że jest za ładnie ubrana. Jak się domyślałem, nie miał zbyt wysokiej opinii o Ninie, skoro kazała mu wykonać całą pracę. Pomyślałem z rozbawieniem, że komplementy, jakimi tego ranka obsypywała jego dziecko, poszły na marne. Nina podjechała do miejsca, w którym myto samochody, i zabrała się do pracy z pomocą węża i wody. Patrząc na jej stare dżinsy, porozciągany sweter i zebrane w tył włosy, umykające spod wstążki pojedynczymi pasmami, można się było domyślić, dlaczego unika tłumu, niezależnie od tego, że ktoś ze światka wyścigów konnych mógł ją rozpoznać i, zaskoczony, zacząć zadawać pytania. Lewis skończył pracę i poszedł do domu. Zbliżyłem się do Niny i zaoferowałem, że wymyję jej samochód, jeżeli ona zrobi coś innego dla mnie. Zgodziła się z ulgą, pytając, co będzie, jak wróci Harve. ‒ Coś wymyślę, nie przejmuj się ‒ uspokoiłem ją. ‒ Dobrze. Co mam zrobić? 271
‒ Weź nowy wózek ze stajni i sprawdź pod wszystkimi autami, czy nie mają pod spodem jakichś pojemników. Na jej twarzy odmalował się wyraz zaskoczenia. ‒ Myślałam, że Jogger sprawdził i że były tylko te trzy. ‒ O ile pamiętam, rzeczywiście mówił mi o trzech ‒ odparłem. ‒ Ale nie jestem pewien, czy sprawdził pod wszystkimi wozami. Chcę się tylko przekonać. ‒ W porządku. Ale czy na pewno nie chcesz sam tego zrobić? ‒ Niekoniecznie. Spojrzała na mnie dziwnie, lecz nic nie powiedziała, po prostu wzięła wózek ze stajni i metodycznie zabrała się do przeglądania stojących rzędem samochodów. Skończyłem myć jej auto i zaparkowałem na swoim miejscu, spotykając się z nią pod drzwiami biura. ‒ A jednak ‒ powiedziała, otrzepując kurz z łokci. ‒ Jest jeszcze jeden, pod wozem Lewisa, ale pusty, jak tamte. Lewis! Więc dzisiaj zabraliśmy do Lingfield dwa ukryte pojemniki, ale ja ani na krok nie odstępowałam aut, ku niezadowoleniu Lewisa, a on doskonale sobie radził, pomagając stajennemu Ushera siodłać konie, i wcale mnie nie potrzebował. Jestem teraz u niego na czarnej liście. ‒ Myśl ta najwyraźniej nie psuła jej humoru. ‒ Przysięgam, że nikt nie zbliżał się do samochodów ani nie interesował się ich podwoziami. ‒ Samochód Lewisa znajdował się w drodze do Francji, gdy Jogger znalazł drugi i trzeci pojemnik. Lewis pojechał w piątek i wrócił koło drugiej we wtorek w nocy. ‒ Więc sam widzisz. Jogger nie wiedział o pojemniku Lewisa. Nie żył już, kiedy Lewis wrócił. Harve zajechał na farmę rozjaśniając światłami zapadający zmrok. ‒ Mam sprawdzić Harve'a? ‒ zapytała Nina. ‒ Jeśli będziesz miała okazję. I wszystkie inne, których nie sprawdziliśmy do tej pory. ‒ W porządku‒ znów ziewnęła. ‒ Mam jutro jakąś trasę? 272
‒ Isobel zapisała cię znów na Lingfield. ‒ Cóż... Przynajmniej teraz znam drogę. ‒ Nawet nie wiem, gdzie mieszkasz ‒ powiedziałem ze skruchą. ‒ Czy masz daleko do domu? ‒ Mieszkam koło Stow-on-the-Wold. Z godzinę drogi samochodem. ‒ Kawałek. Co byś powiedziała na to, gdybym ci postawił obiad gdzieś po drodze? ‒ Nie jestem odpowiednio ubrana do restauracji. ‒ Może w pubie? ‒ Chętnie. Dziękuję. Podszedłem do Harve'a, gdy nalewał benzynę, był zadowolony, bo nie dość że zawiózł do Wolverhampton championa, to jeszcze postawił na niego. Chłopak od koni powiedział mu, że to pewniak. ‒ Przynajmniej raz miał rację. Gdy zbiorniki były pełne, poprosiłem go, żeby poszedł ze mną do biura przejrzeć rozkład zajęć na następny dzień. Przyszedł zaraz, a ja kątem oka dostrzegłem, jak Nina wślizguje się pod jego samochód. Przejrzeliśmy listę aż gęstą od zamówień. On sam miał jechać do Chepstow, na jeden ze swych ulubionych torów. Ucieszył się. Opowiedziałem mu o Benjym Usherze, trenującym teraz konie do skoków przez przeszkody. ‒ Nie mam pojęcia, jak taki facet jest w stanie wytrenować championa ‒ powiedział. ‒ Ma diabelskie szczęście. Kto w zeszłym roku miał trzy walkowery? Pamiętasz tę zarazę w Pixhill? Na wszystkie wyścigi z wyrównaniem wagi dżokeja w stosunku do wieku konia zwykle zgłaszają pięć do sześciu koni co rok, a Usher zawsze bardzo chce je wygrać. Rok temu zdobył puchar Chester, startując przeciwko tylko dwóm. Wiem, bo sam wiozłem zwycięzcę, pamiętasz? ‒ Zwykle zgłasza konie do biegów, w których nie ma zbyt licznej obsady ‒ skinąłem głową. ‒ Wygrałem dla niego kilka zawodów dwu- i trzykonnych, w większości na trzy mile. 273
‒ Wyciska z nich, ile się tylko da ‒ mówił Harve z dezaprobatą. ‒ Nie interesuje go, czy skończą jako kaleki. ‒ Kuleją przez całą drogę do banku. ‒ Możesz się śmiać ‒ zaprotestował Harve ‒ ale jako trener jest do niczego. ‒ Mamy przywieźć mu tego źrebaka z Włoch w przyszłym tygodniu ‒ przypomniałem mu. ‒ Isobel kończy papierkową robotę i rezerwuje prom na poniedziałek. ‒ Kontuzjowanego źrebaka ‒ powiedział Harve, prychając nieprzyjaźnie. ‒ No... tak. ‒ Kto pojedzie? ‒ Kogo proponujesz? Prosił o Dave'a i Lewisa. ‒ Możemy go zadowolić ‒ Harve wzruszył ramionami. ‒ Tak myślałem. Po drugiej stronie podwórza pojawiła się Nina i przesadnym gestem pokręciła przecząco głową. ‒ Pamiętasz tę metalową kasetę, którą Jogger znalazł pod dziewiątką? Wiesz, po co komu była potrzebna? ‒ zapytałem. ‒ Nie zastanawiałem się nad tym ‒ odpowiedział szczerze. ‒ Jogger znalazł jeszcze dwie i wszystkie były puste. Cokolwiek w nich kiedyś było, należy do przeszłości. ‒ Głos jego brzmiał tak samo obojętnie jak zawsze. ‒ Biedny, stary Jogger. Sandy powiedział mi, że śledztwo w sprawie Joggera skłaniało się ku wersji zabójstwa. Nie powiedziałem o tym Harve'owi, bo i tak wszyscy mieli się o tym wkrótce dowiedzieć. Harve i ja podeszliśmy do jego auta, on zaś dostrzegł plecy Niny, znikającej w stajni. ‒ Nie bardzo sobie radzi z tym wszystkim ‒ powiedział bez złości. ‒ Jest dobrym kierowcą, ale Nigel mówi, że szybko się męczy. ‒ Jest tu tylko na jakiś czas ‒ odpowiedziałem. ‒ Jeszcze tydzień, jeżeli nikt inny nie zachoruje na grypę. 274
Kolejny samochód, wracający z Wolverhampton, zameldował się w bazie. Zostawiłem Harve'a, żeby doglądnął wszystkiego, i pojechałem za samochodem Niny, gdy pomachała Harve'owi na pożegnanie i wyjechała za bramę. Zatrzymała się, przejechawszy pół mili, podeszła do mojego auta i zaproponowała miejsce, które codziennie mijała, i pół godziny później zatrzymaliśmy się na zatłoczonym parkingu przed pubem, gdzie najważniejsze było dobre, niedrogie jedzenie, a sam wystrój wnętrza nieważny. Rozpuściła i rozczesała włosy, umalowała usta, więc Nina, z którą jadłem obiad, wyglądała na młodszą i bardzo przypominała oryginał. Pub był zatłoczony, a stoliki małe i ustawione ciasno. Zamówiliśmy stek, frytki z przysmażaną cebulą, do tego karafkę domowego wina i kawałek cheddara. ‒ Czasami mam dość zdrowej żywności ‒ powiedziała, pewna swej szczupłej figury. ‒ Czy głodziłeś się, kiedy byłeś dżokejem? ‒ Tylko smażona ryba i sałatki ‒ powiedziałem, kiwając głową. ‒ Weź trochę masła. ‒ Z uśmiechem podała mi małą zapakowaną w złotko kostkę. ‒ Uwielbiam jeść to, co niezdrowe. Moja córka mnie za to nie znosi. ‒ Co powiesz na kawałek tortu czekoladowego? ‒ zaproponowałem, podając jej menu. ‒ Aż tak szalona nie jestem. Spokojnie wypiliśmy kawę, gdyż żadne z nas nie spieszyło się do domu. Opowiedziałem jej, że policja przyjęła wersję zabójstwa Joggera i że teraz zostało mi chyba tylko kilka godzin na rozwiązanie zagadki, zanim zadepczą nas podkutymi butami. ‒ Jesteś dla nich niesprawiedliwy ‒ zauważyła. ‒ Obawiam się, że tak. ‒ Ale rozwiązanie wydaje się tak samo odległe jak przedtem. ‒ Sandy Smith zawsze mi powtarza, że trzeba zadawać właściwe pytania ‒ powiedziałem. 275
‒ Czyli jakie? ‒ Właśnie na tym polega kłopot. ‒ Wymyśl jakieś ‒ poradziła mi z uśmiechem, popijając kawę. ‒ Dobrze ‒ zgodziłem się. ‒ Co sądzisz o Azizie? ‒ Co? ‒ była zaskoczona, prawie że zaniepokojona. ‒ Jest dziwny ‒ wyznałem. ‒ Nie wiem, w jaki sposób mógł spowodować jakikolwiek z moich kłopotów, ale pojawił się u nas w dzień po śmierci Joggera, a ja dałem mu miejsce Bretta, bo mówi po francusku i po arabsku. Poza tym pracował w stacji obsługi mercedesa. Ale moja siostra twierdzi, że jest zbyt inteligentny jak na to, co robi, a ja wysoko sobie cenię jej opinię. Więc dlaczego Aziz pracuje dla mnie? Zapytała, w jaki sposób moja siostra poznała Aziza, a ja wyjaśniłem, że tego pamiętnego dnia przywoził stare konie, a następnego ranka odwiózł ją na Heathrow. ‒ W tamten wtorek, kiedy o mało nie skończyłem w dokach... Teraz nie jestem pewien, czy Aziz przypadkiem nie pomógł mnie tam zawieźć. ‒ Nie ‒ powiedziała wstrząśnięta. ‒ Jestem pewna, że nie. ‒ Skąd jesteś taka pewna? ‒ Chodzi o to... On ma po prostu pogodne usposobienie. ‒ Można się śmiać do woli i być skończonym draniem. ‒ Nie Aziz ‒ powiedziała z determinacją. Prawdę mówiąc, moja instynktowna reakcja na Aziza była taka sama jak Niny ‒ mógł być łotrem, ale nie draniem. Lecz otaczali mnie różni ludzie i szybko musiałem dowiedzieć się, kim są. ‒ Kto zabił Joggera? ‒ zapytała. ‒ Na kogo byś postawiła? ‒ Dave ‒ powiedziała bez wahania. ‒ Ma w sobie coś gwałtownego, czego nigdy nie pokazuje w twojej obecności. ‒ Słyszałem o tym. Ale nie Dave. Nie, znam go zbyt długo ‒ czułem, jak w mój głos wkradają się wątpliwości, wbrew 276
wewnętrznemu przekonaniu, że to on. ‒ Dave nie wiedział o pojemnikach pod podwoziem. ‒ Można mieć piegi jak mały chłopczyk i być draniem. Roześmiałem się na przekór rosnącemu zaniepokojeniu. ‒ Policja znajdzie mordercę Joggera ‒ pocieszała mnie Nina. ‒ Ty nie będziesz miał więcej kłopotów, a ja wrócę do domu i tyle. ‒ Nie chcę, żebyś wracała do domu ‒ powiedziałem, nie zastanawiając się, i zaskoczyłem tym i siebie, i ją. Spojrzała na mnie w zamyśleniu, bezbłędnie wychwytując to, czego nie miałem zamiaru powiedzieć. ‒ Przemawia przez ciebie samotność ‒ powiedziała powoli. ‒ Dobrze mi samemu. ‒ Tak samo jak mnie. Dokończyła kawy i wysuszyła usta serwetką, sugerując koniec posiłku. ‒ Czas się zbierać ‒ powiedziała. ‒ Dzięki za obiad. Zapłaciłem rachunek i poszliśmy do swych samochodów, narzędzi naszej pracy. ‒ Dobranoc ‒ powiedziała rzeczowo. ‒ Do zobaczenia rano. ‒ Usadowiła się w samochodzie, wprawiona w sztuce niekłopotliwych pożegnań. ‒ Dobranoc, Freddie. ‒ Dobranoc. Odjechała z uśmiechem, przyjaznym, i nic więcej. Nie byłem pewien, czy powinienem czuć ulgę. W nocy obudziłem się nagle, słysząc w myślach natarczywy głos Sandy'ego: „Musisz zadawać właściwe pytania”. Pomyślałem o pytaniu, jakie powinienem był zadać i nie zadałem. Byłem głupi i nierozgarnięty. Zadam je zaraz z samego rana. O poranku, budząc mnie z głębi nowego snu, odezwał się dzwonek telefonu i sprowadził skrzeczenie Marigold wprost w moje wrażliwe ucho. 277
‒ Niezbyt podoba mi się twój przyjaciel Peterman ‒ powiedziała, od razu przechodząc do rzeczy. ‒ Chciałabym, żebyś mi coś poradził. Mogę zaglądnąć? Koło dziewiątej? ‒ Mhm ‒ powiedziałem leniwie, jak na pół utopiony pływak. ‒ Dobrze, Marigold. O dziewiątej. Cieszę się. ‒ Czy jesteś pijany? ‒ zapytała podejrzliwie. ‒ Nie. Po prostu śpię. ‒ Wciąż byłem w łóżku z zamkniętymi oczyma. ‒ Ale już siódma ‒ zauważyła surowo. Dzień się prawie kończy. ‒ Będę ‒ niezdarnie położyłem słuchawkę na widełki. ‒ Dobrze ‒ usłyszałem jej głos z oddali. ‒ Świetnie. Sen wabił, kusił, zachęcał jak narkotyk. Jedynie myśl o pytaniu, którego nie zadałem, wypędziła mnie z łóżka i zagnała do łazienki. Sobota rano. Kawa. Płatki kukurydziane. Nadal z mętnym wzrokiem powędrowałem z kuchni do mizernych resztek pokoju gościnnego i włączyłem komputer. Nie rozległ się trzask twardego dysku. Wywołałem z pamięci nowo wprowadzone przez Isobel dane dotyczące kierowców: nazwiska, adresy, daty urodzenia, krewni, numery prawa jazdy, trasy przejechane w tygodniu, godziny spędzone za kierownicą. Ingerując w prywatność Niny, wystukałem jej nazwisko na klawiaturze, przeczytałem jej adres, Lauderhill Abbey, Stow-onthe-Wold, wiek, czterdzieści cztery lata. O dziewięć starsza ode mnie. Osiem i pół, mówiąc dokładnie. Wypiłem drugą filiżankę kawy i zastanawiałem się, czy dzieląca nas różnica wieku ma jakieś znaczenie. Odpowiedziałem na cztery telefony, jeden po drugim, przyjmując, zgadzając się oraz zmieniając trasy kierowców na następny dzień i wpisując je do programu dla Isobel, która pracowała w biurze w większość sobót od ósmej rano do południa. Za dziesięć ósma zatelefonowała sama, meldując swe przybycie, i to mi dało czas na zajęcie się podwórzem, za co byłem jej w duchu wdzięczny. Wybrałem się sam na farmę, żeby się przyjrzeć, jak się zaczyna 278
dzień, i rozwiązać trudności, jakie zwykle wyłaniały się w ostatniej chwili, lecz Isobel i Harve radzili sobie znakomicie i wszystko szło gładko. Nina (wiek czterdzieści cztery lata) pozdrowiła mnie cichym „cześć” i uśmiechem, gdy przybyła, by zabrać się do Lingfield, z rozmysłem nieatrakcyjna, jak zawsze. Harve, Phil i inni kręcili się pomiędzy stołówką a podwórzem, przeciągali się, brali karty drogowe, flirtowali z Isobel. Sobotni ranek, jakich wiele. Kolejny dzień wyścigów. Dwadzieścia cztery godziny w życiu. Większość samochodów wyjechała na trasy przed wpół do dziewiątej. Wszedłem do gabinetu Isobel, by zastać ją wpisującą poprawki do planu dnia na podstawie tego, co wprowadziłem w domu. ‒ Jak leci? ‒ zapytałem. ‒ Zawsze pośpiech ‒ uśmiechnęła się, zadowolona. ‒ Chciałem cię zapytać, czy coś pamiętasz. ‒ Strzelaj ‒ nie przestawała pisać, patrząc na ekran komputera. ‒ Wiesz... w sierpniu zeszłego roku... ‒ przerwałem, czekając, aż się skupi. ‒ Co w sierpniu zeszłego roku? ‒ spytała niezobowiązująco, nadal pisząc. ‒ Zwykle wtedy wyjeżdżasz. ‒ Tak, wiem. Kiedy mnie nie było, co Jogger znalazł w kanale? Przerwała pisanie i spojrzała na mnie zaskoczona. ‒ Co powiedziałeś? ‒ Pytałem, co Jogger znalazł w stajni, w kanale do przeglądu samochodów. Coś martwego. Co mógł znaleźć martwego w kanale? ‒ Ale Jogger... sam był martwy w kanale, prawda? ‒ Tak, w zeszłą niedzielę, znaleźli go tam nieżywego. Ale rok temu, w sierpniu, to on znalazł coś nieżywego... mówił, że nieżywego skoczka, ale przecież nie mógł to być skoczek. Więc pytam, czy nie pamiętasz, co znalazł. Nie mówił ci? Nie mówił nikomu innemu? ‒ Aha. ‒ Zmarszczyła czoło, usiłując się skupić, i uniosła brwi. ‒ Pamiętam, jak przez mgłę, ale to nic ważnego. Nie powinieneś się 279
martwić. To znaczy, to takie głupie. ‒ Co znalazł? ‒ Chyba królika. ‒ Królika? ‒ Tak. Martwego królika. Powiedział, że aż się ruszał od robaków, więc rzucił go do śmieci. To wszystko. ‒ Jesteś pewna? ‒ spytałem nie dowierzając. ‒ Nie wiedział, co z nim zrobić, więc wyrzucił go na śmietnik ‒ skinęła głową. ‒ To znaczy, czy jesteś pewna, że to był królik? ‒ Chyba tak. Nie widziałam go. Jogger powiedział, że musiał tam jakoś wpaść do kanału, a potem oczywiście nie mógł się stamtąd wydostać. ‒ Nie mógł ‒ przyznałem. ‒ Pamiętasz, jaki to był dzień? Zdecydowanie pokręciła głową. ‒ Jeżeli ty nie pamiętasz, to znaczy, że cię wtedy nie było. ‒ Automatycznie odwróciła się do komputera i znów znajomy wyraz zawodu odmalował się na jej twarzy. ‒ Możliwe, że to jest w danych, które straciliśmy, ale nie sądzę. Nie pamiętam, żebym zawracała sobie głowę takimi błahostkami. ‒ Czy ktoś jeszcze widział królika Joggera? ‒ Po prostu nie pamiętam. ‒ Z jej wyrazu twarzy było jasno widać, że nie przywiązywała żadnej wagi do tej informacji. ‒ W porządku. Dziękuję ci ‒ zakończyłem. Uśmiechnęła się miło i wróciła do pracy. Skoczek, pomyślałem. Skoczek, hetman, król. Królik. Przypomniałem sobie słowa Joggera, w których radził mi, bym przyjrzał się zarobaczonym skoczkom w kanale. Jedynymi skoczkami, jakie nasunęły mi się na myśl, były króliki, należące do dzieci Watermeadów, ale nawet gdyby któryś z nich uciekł i jakimś trafem znalazł się w kanale, nie mogły po nim łazić robaki, chyba że leżał tam zdechły 280
od kilku dni, gdy znalazł go Jogger. Nie miało to wtedy żadnego znaczenia... ale Jogger uznał, że powinien mi o tym powiedzieć ‒ na swój niezrozumiały sposób ‒ w siedem miesięcy po fakcie. Spojrzałem na zegarek. Dochodziła dziewiąta. Co miałem robić o dziewiątej? Po chwili przypomniałem sobie o umówionym spotkaniu z Marigold English. Powiedziałem Isobel, gdzie się wybieram, i żeby skontaktowała się ze mną przez telefon komórkowy, gdyby zaszła potrzeba, i pojechałem do Marigold. Była w ogrodzie, miała na głowie tę swoją wełnianą czapkę. Niosła miskę kasztanów i pospieszyła w moją stronę, gdy mnie zobaczyła. ‒ Nie wysiadaj ‒ poleciła. ‒ Zawieziesz mnie do Petermana. Zastosowałem się do jej wskazówek, co zmusiło mnie do pokonania nierównej trawiastej łąki, aby dotrzeć do odległego wybiegu za jej domem. Wybieg schodził łagodnym stokiem ku strumieniowi, którego brzegi porastały wysokie wierzby. W ich cieniu będzie się koniom znakomicie wiodło, gdy tylko pojawią się liście. Lecz Peterman znajdował się przy wjeździe i wyglądał bardzo nieszczęśliwie. Skłonił głowę w stronę Marigold, która podała mu kasztany, a potem Odwrócił głowę, jakby obrażony. ‒ Widzisz? ‒ powiedziała. ‒ Nie chce jeść. ‒ Co to za kasztany? ‒ zapytałem. Podała nazwę dobrze znanej, szacownej firmy. ‒ Wszystkie konie je lubią. Nigdy nie spotkałam się z czymś podobnym. ‒ Co mu jest? ‒ spojrzałem z troską na Petermana. Marigold zawahała się. ‒ Dzwoniłam do mojego starego weterynarza z Salisbury, żeby go zapytać, ale powiedział, żeby dać staremu trochę czasu na przyzwyczajenie się do nowego miejsca. Potem przyjechałam tu znowu wczoraj wieczorem, a pamiętasz, jak było miło i słonecznie. Słońce stało już nisko, on był w żółtej poświacie i wtedy zobaczyłam. 281
‒ Co zobaczyłaś? ‒ Kleszcze. Nie rozumiałem. ‒ Ślady ukąszeń kleszczy ‒ powiedziała. ‒ Jestem przekonana, że właśnie to mu dolega. Niecałe pół godziny temu dzwoniłam do Johna Tigwooda, a on powiedział mi, że to bzdury i niemożliwe, a poza tym, że ty, Freddie, zawołałeś miejscowego weterynarza we wtorek, kiedy konie przyjechały do Pixhill, i że bardzo ci zależało na sprawdzeniu stanu ich zdrowia. Weterynarz podobno uznał konie za zdrowe i podpisał dokument, który to potwierdza. Zaofiarował się, że mi pokaże, jeśli zechcę. Nie podobał mi się jego ton i o mało nie kazałam mu zabrać konia z powrotem, ale już cię poprosiłam, żebyś przyszedł i rzucił na niego okiem... Jednym słowem, postanowiłam zaczekać na ciebie i spytać, co o tym wszystkim myślisz ‒ przerwała, straciwszy dech. ‒ Gdzie miał te kleszcze? ‒ Na szyi. Przyjrzałem się szyi Petermana, lecz widziałem tylko jego gniadą sierść, jeszcze gęstą po zimie. Z nadejściem cieplejszych dni zrzuci wiele z niej, odsłaniając rzadszą letnią sierść. ‒ Jak wyglądały? ‒ zapytałem Marigold. ‒ Maleńkie, brązowe stworzonka. W tym samym kolorze co jego sierść. Nigdy bym ich nie zauważyła, gdyby nie słońce i gdyby jeden z nich się nie poruszył. ‒ Dużo? ‒ Nie wiem. Może z siedem albo osiem. Widziałam je bardzo dokładnie. ‒ Ale, Marigold... ‒ Myślisz, że zwariowałam? A co powiesz o pszczołach? ‒ Wiesz, ja... ‒ O pszczołach, Freddie, o pszczołach. Varroa jacobonsi ‒ powiedziała niecierpliwie. 282
‒ Zacznij od początku ‒ poprosiłem zrezygnowany. ‒ Należą do roztoczy. Pasożytują na pszczołach. Nie zabijają ich, tylko wysysają z nich krew, aż pszczoły nie mogą latać ‒ wyjaśniła. ‒ Nie wiedziałem, że pszczoły mają krew. Przeszyła mnie miażdżącym spojrzeniem. ‒ Mój brat dostaje gęsiej skórki na samo wspomnienie, że coś mogłoby się przydarzyć jego pszczołom. Ma plantację drzew owocowych, a połowa z nich nie owocuje, bo pszczoły są za słabe, żeby zapylać. ‒ Rozumiem. ‒ Więc pali fajkę, żeby je odurzyć. ‒ O czym ty... ‒ Tytoń fajkowy jest chyba jedyną rzeczą, która może dać im kopa. Jak nadmuchasz dymu z fajki do ula, wszystkie roztocza giną. ‒ To wszystko jest bardzo fascynujące, lecz co to ma wspólnego z Petermanem? ‒ zapytałem. ‒ Nie udawaj, że nie rozumiesz ‒ skarciła mnie. ‒ Kleszcze przenoszą choroby, prawda? Nie mogę ryzykować, że zalęgną się na moich dwulatkach. ‒ Masz rację ‒ zgodziłem się. ‒ Więc bez względu na to, co powie John Tigwood, nie zamierzam go zatrzymać. Bardzo mi przykro, Freddie, ale będziesz musiał znaleźć dla niego inny dom. ‒ Dobrze ‒ powiedziałem. ‒ Znajdę. ‒ Kiedy? Pomyślałem o jej stajni, aż jarzącej się od gwiazd, i moim pragnieniu przewożenia ich na zawody. ‒ Zaprowadzę go do domu. Mam tam kawałek ogrodu, gdzie może tymczasem zostać. Potem wrócę po samochód. Może być? ‒ Dobry z ciebie chłopak, Freddie. ‒ Skinęła głową z aprobatą. ‒ Przepraszam cię za ten kłopot. ‒ Mam nadzieję, że mnie rozumiesz. 283
Zapewniłem ją, że tak. Pojechaliśmy z powrotem do jej stajni. Pożyczyła mi uzdę dla Petermana i zaprowadziła mnie za rękę, żebym przez otwartą górną połowę drzwi mógł przyjrzeć się jej dumie i radości, trzyletniemu źrebakowi, który, jeżeli wszystko dobrze pójdzie, miał walczyć o dwa tysiące gwinei na derbach przeciwko sensacji Michaela Watermeada, Irkab Alhawie. W jej oczach, podobnie jak u Watermeada, błyskał płomyk podniecenia, a szalona nadzieja wprost ją rozpierała. ‒ Rozumiesz mnie, prawda? ‒ powtórzyła. ‒ Oczywiście ‒ powiedziałem, całując ją w policzek. Skinęła głową. Mógłbym zabić Johna Tigwooda za to, że postawił mnie w tak niezręcznej sytuacji, choć trzeba mu było oddać sprawiedliwość: nie była to jego wina. Sam przecież poprosiłem Marigold, żeby wzięła właśnie Petermana. Sarkając na swe zachcianki, wróciłem na wybieg i zabrałem mego starego przyjaciela z rajskiego pastwiska w drogę do znacznie mniejszego kawałka trawy, porastającej kępami w otoczonym murem ogrodzie za moim domem. ‒ Tylko nie zjedz żonkili ‒ powiedziałem mu. Spojrzał na mnie nieszczęśliwym wzrokiem. Gdy zdjąłem uzdę, zauważyłem, że nawet trawa go nie interesuje. Odebrałem dżipa od Marigold i znów wróciłem do domu. Peterman stał mniej więcej tam, gdzie go zostawiłem, wyglądał tak samo, żonkile nie tknięte. Gdybym wierzył, że zwierzęta mają uczucia wyższe, powiedziałbym, że jest przygnębiony. Dałem mu wiadro wody, ale nie chciał pić. Różne myśli przychodziły mi do głowy, prawie jakby drzemiący w niej silnik znów zapalił. Usiadłem przy komputerze w swym zniszczonym pokoju i znów przejrzałem instrukcję obsługi, przygotowując się do sprawdzania tras według danych na dyskietkach. Przypomniałem sobie, że poprzednim razem, gdy przeglądałem dane dotyczące kursów, nie zajrzałem do kartoteki Joggera. Nawet gdy to zrobiłem, niewiele się dowiedziałem, gdyż jeździł bardzo rzadko, 284
ledwo sześć razy w zeszłym roku, głównie w wolne od pracy poniedziałki, kiedy mieliśmy ogromne kłopoty z zaspokojeniem wszystkich klientów w związku z licznie wtedy organizowanymi zawodami w całym kraju i braliśmy, kogo popadło. Potarłem nos, pomyślałem jeszcze trochę i zacząłem wprowadzać na ekran kolejno tylko koniowozy, identyfikując je według numerów rejestracyjnych. Kolumny na ekranie wyglądały teraz zupełnie inaczej: te same informacje, lecz jakby widziane pod innym kątem. Zupełnie jak Marigold i jej niewidzialne kleszcze. Historia każdego wozu, opisana przez numer rejestracyjny, podawała mi daty kursów, trasy, cel wypraw, nazwiska kierowców, godziny spędzone w drodze, wskazania licznika kilometrów, terminy przeglądów, naprawy, licencje, świadectwa dopuszczenia do ruchu, wagę samego wozu, pojemność zbiorników paliwa oraz jego codzienne zużycie. Obciążywszy swój umysł danymi, nieudanymi działaniami i długimi konsultacjami z podręcznikami obsługi programów, udało mi się na koniec sporządzić listę przeglądów dokonywanych przez Joggera w sierpniu zeszłego roku. Tym razem posortowałem wszystko chronologicznie i zostawiłem sobie na ekranie jedynie numer rejestracyjny każdego samochodu, datę i rodzaj naprawy. Dzień po dniu tamtego lata przejrzałem dokładnie ten jeden miesiąc z życia Joggera i znalazłem tego martwego skoczka. 10 sierpnia. Numer rejestracyjny samochodu prowadzonego głównie przez Phila. Wymiana oleju na kanale. Czyszczenie zbiorników powietrza układu wspomagania hamulców. Sprawdzanie sprężarki. Wymiana smaru w łożyskach. Na końcu notatka zrobiona przez Isobel i zapomniana: „Jogger mówi, że spod samochodu wyleciał martwy królik i wpadł prosto do kanału. Powiedział, że aż gęsto było na nim od kleszczy. Wyrzucił go na śmietnik”. Siedziałem, spoglądając w przestrzeń. Po chwili wróciłem na początek i wywołałem na ekran spis kursów Phila 10, 9 i 8 sierpnia. 285
Phil, jak powiedział mi mój przyjaciel, nie jeździł w tych dniach tym wozem. Jeździł innym, starym, który, jak pamiętam, później sprzedałem. Wróciłem na listę numerów rejestracyjnych. 7 sierpnia samochód, którym teraz jeździł Phil, pojechał do Francji z dwoma końmi wyścigowymi od Benjy Ushera. Brały udział w zawodach 8 sierpnia w Cagnes-sur-Mer, nad Morzem Śródziemnym, i wróciły do Pixhill 9 sierpnia. W tę trasę wóz wyjechał z Lewisem za kierownicą. Prawdę mówiąc, Lewis jeździł nim przez większą część zeszłego roku, co przypomniałem sobie zaraz, jak tylko o tym pomyślałem. Oddałem Lewisowi nową błyszczącą szóstkę, którą kupiłem jesienią, żeby zastąpić starą, by konie od Ushera i Watermeada mogły elegancko dotrzeć do miejsca przeznaczenia. Lewis zawiózł jednego konia Michaela do Doncaster we wrześniu nową superszóstką, po zwycięstwo w St Leger, w ostatnim klasycznym biegu roku. Około 10.15 zatelefonowałem do Edynburga. ‒ Quipp, słucham ‒ odpowiedział miły głos. Anglik, nie Szkot. ‒ Przepraszam, że pana niepokoję ‒ powiedziałem ‒ ale nie wie pan przypadkiem, gdzie mógłbym znaleźć moją siostrę, Lizzie? Po bardzo krótkiej przerwie zapytał: ‒ Pan jest Robin czy Freddie? ‒ Freddie. ‒ Proszę poczekać. Zaczekałem i usłyszałem w słuchawce głos, krzyczący: ‒ Liz, twój brat Fred... ‒ i za chwilę usłyszałem w słuchawce jej lekko zaskoczony głos: ‒ Na głowę ci padło? ‒ Co? Nie, tylko byłem nadzwyczaj mało pojętny i głupi. Posłuchaj... Lizzie, czy nie znasz kogoś, kto zajmuje się kleszczami? ‒ Kleszczami? ‒ No. Tymi małymi stworzeniami, co kąsają. 286
‒ Freddie, na... Powiedziała profesorowi Quippowi, o co mi chodzi, i oddała mu słuchawkę. ‒ Jakie kleszcze? ‒ zapytał. ‒ Właśnie tego chciałbym się dowiedzieć. Takie, które pasożytują na koniach i... królikach. ‒ Czy ma pan jakieś próbki? ‒ Mam w ogrodzie konia, który chyba ma kleszcze. Po chwili ciszy, odezwała się Lizzie. ‒ Próbowałam wyjaśnić Quippowi, że miałeś wstrząs mózgu. ‒ Na razie czuję się zupełnie dobrze. ‒ Jaki koń w ogrodzie? ‒ Peterman. Jeden z tych geriatryków z ostatniego wtorku. Ale poważnie, Lizzie, zapytaj swojego profesora, jak można się czegoś dowiedzieć o kleszczach. W Pixhill jest zbyt wiele zwierząt wartych po kilka milionów, żeby jakieś kleszcze miały je zarazić chorobą. ‒ O bogowie! Wysłuchałem trzech minut ciszy, potem profesor Quipp zapytał: ‒ Jest pan tam jeszcze? ‒ Tak. ‒ Mam kolegę, który jest specjalistą od kleszczy. Pyta, czy może pan dostarczyć próbki do zbadania? ‒ To znaczy... Mam załadować konia i pojechać z nim do Edynburga? ‒ Byłby to jakiś sposób. ‒ Kłopot w tym, że koń trzęsie się ze starości. Lizzie potwierdzi, widziała go. Mógłby nie przeżyć podróży. ‒ Zadzwonię do pana. Czekałem. Mój jaguar i helikopter Lizzie leżały bezużytecznie na parkingu. Szybki transport w najlepszym wydaniu. Quipp zadzwonił po niedługiej chwili. ‒ Lizzie mówi, że skoro pan twierdzi, że to pilne, to rzeczywiście jest pilne. 287
‒ Bardzo pilne ‒ potwierdziłem. ‒ Dobrze. W takim razie proszę przylecieć samolotem. Spotkamy się na lotnisku w Edynburgu. Powiedzmy... o pierwszej? Może chwilę później? ‒ Ja... ‒ zacząłem. ‒ Oczywiście, że nie da pan rady przywieźć z sobą konia ‒ powiedział Quipp. ‒ Proszę tylko przywieźć parę kleszczy. ‒ Ale ja ich nie widzę. ‒ To normalne. Są bardzo małe. Niech pan użyje mydła. Czysty surrealizm. ‒ Niech pan zwilży kostkę mydła, aż zacznie się lepić ‒ wyjaśnił. ‒ Potem przejedzie pan nią kilka razy po koniu. Jeżeli zauważy pan jakieś brązowe drobiny, to znaczy, że koń ma kleszcze. ‒ Ale czy nie zginą? ‒ Mój kolega twierdzi, że może nie, jeśli nie będzie pan tracił czasu po drodze, a poza tym może to nie mieć znaczenia. Aha, jeszcze jedno. Proszę przywieźć próbkę krwi konia. Otworzyłem usta, mając zamiar powiedzieć, że sprowadzenie weterynarza zajmie przynajmniej godzinę albo dłużej, lecz powstrzymał mnie głos Lizzie. ‒ Strzykawka z igłą jest w mojej szafce, w łazience ‒ powiedziała. ‒ Została z czasów, kiedy miałam uczulenie na osy, gdy jeszcze mieszkałam w domu. Weź ją. ‒ Ale, Lizzie... ‒ Weź się do roboty ‒ poleciła mi, a głos Quippa dodał: ‒ Do zobaczenia na lotnisku. Niech pan zadzwoni, jakby miał pan przylecieć później. ‒ Dobrze ‒ odpowiedziałem oszołomiony i usłyszałem szczęk odkładanej po drugiej stronie słuchawki. Był dość pozbierany, jak na profesora. Nada się dla mojej siostry. Bałem się nawet pomyśleć, co przeżyje Peterman przy wkłuwaniu igły. Poszedłem na górę do małej złoto-różowej łazienki Lizzie i 288
znalazłem strzykawkę, dokładnie tam, gdzie powiedziała, w szafce z lustrem. Miała napis „strzykawka jednorazowa”, była w białej folii. Wyglądała na zbyt cienką dla konia. Ale Lizzie kazała mi właśnie jej użyć, więc zabrałem ją na dół wraz z kostką mydła, które wcześniej rozmoczyłem, i poszedłem do starego konia w ogrodzie. Wydawał się bardzo apatyczny. Trzymałem go tylko lekko za grzywę, gdy odnalazłem widoczną żyłę, biegnącą wzdłuż jego dolnej szczęki, i delikatnie wkłułem cieniutką igłę. W ogóle nie poruszył głową, jakby nic nie czuł. Odkryłem, że potrzebuję dwóch rąk, by wyciągnąć tłoczek ze strzykawki, a nawet wtedy trwał w bezruchu, na pół senny. Mała strzykawka wypełniła się z łatwością czerwoną cieczą. Wyciągnąłem igłę, odłożyłem strzykawkę, wziąłem mydło i rozprowadziłem je na głowie Petermana i po jego szyi. Mimo mych wątpliwości po trzech czy czterech ruchach mydłem pojawiło się na miękkiej białej powierzchni kilka ciemnobrązowych kropek, wielkości główki od szpilki. Peterman nadal nie zwracał na mnie uwagi, gdy spakowałem swą zdobycz do wyłożonego chusteczkami higienicznymi plastikowego pojemnika na jedzenie i mocno zatrzasnąłem wieczko. Automatycznie podniosłem rękę, żeby poklepać starego, i zatrzymałem ją w połowie drogi. Co będzie, jeśli złapię od niego kleszcze? Czy ma to jakieś znaczenie? Nie pomyślałem nawet o założeniu rękawiczek. Wzruszyłem ramionami, trudno, nie poklepałem konia. Umyłem ręce w kuchni i w pięć minut znalazłem się w drodze, pędząc w kierunku lotniska Heathrow. Po drodze zatelefonowałem do Isobel. ‒ Dokąd jedziesz? ‒ powtórzyła z niedowierzaniem. ‒ Do Edynburga. Bądź kochana i przełącz wszystkie linie telefoniczne do siebie, póki nie wrócę. Premia, oczywiście. ‒ W porządku. Jak długo cię nie będzie? ‒ Dzień albo dwa. Ale zadzwonię. Miałem szczęście po drodze na lotnisko, bo nie było korków. Zostawiłem samochód na parkingu. Popędziłem do kasy i zdążyłem 289
kupić ostatnie miejsce na samolot. Moim jedynym bagażem był pojemnik na żywność i koperta z pieniędzmi z sejfu. Byłem ubrany w dżinsy i górę od dresu, co nosiłem zawsze do pracy. Chyba wszyscy pozostali pasażerowie samolotu, jak zauważyłem, mieli olbrzymie czerwono-białe szaliki i śpiewali „Kołysz mnie” do wtóru najbardziej wulgarnych gestów. Życie stawało się coraz dziwniejsze. Trzymałem pojemnik na kolanach i przespałem tę godzinę w powietrzu. Lizzie czekała na mnie przy wyjściu w towarzystwie mężczyzny, który z wyglądu przypominał bardziej instruktora jazdy na nartach niż profesora chemii organicznej, a to wrażenie, biorące się z jego ogolonej twarzy, potęgowała jeszcze tęczowa kurtka rodem prosto z górskich zboczy. ‒ Quipp ‒ przedstawił się, podając mi dłoń. ‒ Pan jest Freddie, prawda? Przed momentem pocałowałem Lizzie, więc był to logiczny wniosek. ‒ Mówiłam mu, że przyjedziesz ‒ powiedziała. ‒ On obliczył, że nie masz szans zdążyć. Powiedziałam mu, że instynkt dżokeja sprawia, że pędzisz przez kraj prędzej niż huragan. ‒ Huragan nad równiną zwalnia, jeżeli chcesz wiedzieć ‒ sprostowałem. ‒ To prawda ‒ Quipp roześmiał się. ‒ Prędkość od czoła niewiele więcej niż dwadzieścia pięć mil na godzinę. Zgadza się? ‒ Zgadza się ‒ odparłem. ‒ Chodźmy więc. ‒ Obrzucił spojrzeniem pojemnik na żywność. ‒ Przywiózł pan towar? Jedziemy prosto do laboratorium. Quipp prowadził swego renaulta z werwą odpowiadającą jego narciarskiej kurtce. Zatrzymaliśmy się przed wejściem do czegoś, co wyglądało jak tylne wejście dla pracowników prywatnego szpitala, i minąwszy korytarz, który nie wyróżniał się niczym szczególnym, znaleźliśmy się przed wahadłowymi drzwiami z napisem: „Fundacja 290
McPhersona” namalowanym czarnymi literami na nieprzezroczystym szkle. Quipp pchnął je ze swobodą stałego bywalca, Lizzie i ja poszliśmy za nim. Najpierw znaleźliśmy się w przedsionku, a potem w pomieszczeniu, którego jedynymi oknami były świetliki w suficie. Z wieszaków w przedsionku Quipp podał każdemu z nas biały kitel laboratoryjny, zapinany u góry na guziki, który trzeba było jeszcze obwiązać wokół pasa tasiemkami. W laboratorium zastaliśmy mężczyznę, ubranego tak samo jak my, który odwrócił się na nasze powitanie od mikroskopu i powiedział do Quippa: ‒ Lepiej, żeby to było coś poważnego, bo straciłem przez was mecz rugby w Murrayfíeld. Quipp, bynajmniej nie zbity z tropu, przedstawił mi go jako Guggenheima, miejscowego głupka. Guggenheim, który, podobnie jak Quipp, wolał dać się poznać tylko swoim nazwiskiem, był, sądząc z akcentu, Amerykaninem, a z wyglądu w wieku mego geniusza komputerowego. ‒ Nie zwracaj uwagi na jego wiek ‒ poradził mi Quipp. Pamiętaj, że Izaak Newton miał dwadzieścia cztery lata, gdy sformułował swój dwumian w 1666 roku. ‒ Zapamiętam sobie ‒ powiedziałem sucho. ‒ Ja mam dwadzieścia pięć ‒ powiedział Guggenheim. ‒ Zobaczmy, co pan przywiózł. Wziął ode mnie plastikowy pojemnik i skierował się ku jednemu ze stanowisk, które znajdowały się pod ścianami. Mając czas, żeby się rozejrzeć, zorientowałem się, że oprócz mikroskopu nie ma tu ani jednego przyrządu, który mógłbym rozpoznać z nazwy. Guggenheim poruszał się na tym tajemniczym terytorium jak Rubik po swej kostce. Był szczupły, miał jasnobrązowe kręcone włosy, a jego oczy miały wyraz stałego skupienia. Przeniósł jedną z brązowych kropek z mydła na szkiełko i rzucił na nią okiem przez mikroskop. ‒ No, no, no ‒ mamy kleszcza. Co ma przenosić? 291
‒ E... ‒ wykrztusiłem, lecz pytanie Guggenheima okazało się retoryczne. ‒ Pochodzi z konia ‒ odparł z radością. ‒ Niewykluczone, że podziwiamy właśnie Ehrlichię risticii. Co pan sądzi? Przypomina pan sobie Ehrlichię risticii? ‒ Nie przypominam ‒ odparłem zgodnie z prawdą. Guggenheim podniósł wzrok znad mikroskopu w doskonałym nastroju. ‒ Czy koń jest chory? ‒ zapytał. ‒ Koń w ogóle się nie rusza i wygląda na bardzo przygnębionego, jeżeli nie zabrzmi to zbyt górnolotnie. ‒ Depresja jest objawem klinicznym. Czy coś jeszcze? Gorączka? ‒ Nie mierzyłem mu temperatury. ‒ Wróciłem myślą do zachowania Petermana tego ranka. ‒ Nie chce jeść. ‒ Depresja, wstręt do jedzenia i gorączka. ‒ Guggenheim nie posiadał się z radości. Klasyczne objawy. ‒ Spojrzał na Lizzie, Quippa i mnie. ‒ Nie poszlibyście na chwilę na spacer? Dajcie mi godzinę. Możliwe, że znajdę dla was coś ciekawego. Ale nie obiecuję. Mamy tutaj kilka dość dobrych mikroskopów, a zajmujemy się organizmem na skraju widzialności. W każdym razie ‒ dajcie mi godzinę. Wyszliśmy, zgodnie z poleceniem, zostawiając nasze kitle w przedsionku. Quipp zawiózł nas do swego po męsku urządzonego mieszkania, w którym jednak dostrzegłem nieomylne ślady obecności Lizzie. Wyraz jej twarzy sprawił, że nie odezwałem się ani słowem na ten temat. Zaparzyła nam kawy. Quipp wziął swą filiżankę, mamrocząc pod nosem dość intymne podziękowania. ‒ Jak się miewa mój malutki Robinson? ‒ zapytała Lizzie. ‒ Czy nadal jest na tym samym miejscu? ‒ W poniedziałek przyjeżdża platforma, żeby go tu przywieźć. ‒ Powiedz im, żeby uważali! ‒ Owiną go w watę. 292
‒ Będą musieli rozebrać przeguby śmigieł. Piliśmy kawę. Ja zatelefonowałem do Isobel, która poinformowała mnie, że wszystko w porządku. ‒ Czym dokładnie jest Fundacja McPhersona? ‒ zapytałem Quippa. ‒ Szkocki filantrop ‒ powiedział krótko. ‒ Także niewielkie stypendium uniwersyteckie. Trochę dokłada państwo. Ma najnowsze mikroskopy elektronowe i dwóch urzędujących geniuszy, jednego z nich właśnie pan spotkał. Rozszerza granice poznania, a ludzie w dziwnych miejscach przestają umierać na nieznane choroby. Wypił łyk kawy. ‒ Guggenheim specjalizuje się w identyfikacji wektorów Ehrlichii. ‒ Przykro mi, ale nie znam tego języka ‒ powiedziałem. ‒ Aha. Więc nie zrozumie pan, że gdy opowiedziałem mu o kleszczach, od razu zapalił się do nich. Nic innego nie oderwałoby go od Murrayfield. ‒ Więc... co to są erlic... czy jak tam się to nazywa? ‒ Ehrlichie? Są to pleomorficzne organizmy symbiotyczne przenoszone wektorami antropodycznymi. To znaczy z grubsza rzecz biorąc ‒ odpowiedział, z wyraźnym śladem żartobliwości w głosie. ‒ Quipp! ‒ zaprotestowała Lizzie. ‒ Są to pasożytnicze organizmy, przenoszone przez kleszcze ‒ ustąpił. ‒ Najbardziej znane powodują choroby u psów i bydła. Guggenheim pracował nad Ehrlichiami u koni w Ameryce. Sam kiedyś panu o tym opowie. Jednego jestem pewien: znajduje się na tropie jakiejś nowej choroby, która pojawiła się w połowie lat osiemdziesiątych. ‒ Nowa choroba? ‒ wykrzyknąłem. ‒ Natura ciągle się zmienia ‒ powiedział Quipp. ‒ Życie nigdy nie stoi w miejscu. Choroby przychodzą i odchodzą. AIDS jest stosunkowo młoda, a coś nawet groźniejszego może czaić się za rogiem. 293
‒ Nie strasz ‒ poprosiła Lizzie, marszcząc brwi. ‒ Droga Liz, wiesz sama, że to możliwe ‒ spojrzał na mnie. ‒ Guggenheim ma teorię, że dinozaury nie wyginęły w wyniku katastrofalnych zmian pogody, lecz od chorób przenoszonych przez kleszcze, podobnych do riketsji patogenów, a te, zanim pan o to zapyta, wyjaśnię, że są pasożytami, które powodują choroby o tak silnej reakcji gorączkowej, jak np. tyfus. Guggenheim myśli, że kleszcze zniknęły wraz ze swymi nosicielami, nie pozostawiając po sobie ani śladu. Zastanowiłem się przez chwilę. ‒ Czy można przewozić te, no... patogeny w płynie do transportu wirusów? W tym, co było w moich probówkach? Przez chwilę wyglądał na zdziwionego, lecz po chwili zdecydowanie potrząsnął głową. ‒ Nie. Niemożliwe. Ehrlichie nie są wirusami. O ile wiem, nie mogą w ogóle przeżyć w żadnym płynie ani w zwykłej kulturze laboratoryjnej, co bardzo utrudnia badania. Nie. Cokolwiek było w probówkach, z pewnością nie pochodziło od kleszczy. ‒ Niestety, nic mi to nie wyjaśnia. ‒ Pokiwałem smutnie głową. ‒ Lizzie jest astrofizykiem, który wsłuchuje się w plusk kosmosu, od początku świata, Guggenheim zaś zagląda w sam środek pasożytniczych pierwotniaków, które można dostrzec tylko dzięki powiększeniu ich milion razy strumieniem elektronów zamiast światła. Naszymi maleńkimi rozumkami próbujemy zgłębić nieprawdopodobne tajemnice tak w małej, jak i wielkiej skali. ‒ Uśmiechnął się skromnie. ‒ Prawda, która uczy nas pokory, jest taka, że ze wszystkimi naszymi odkryciami znajdujemy się dopiero na skraju wiedzy. ‒ Lecz z praktycznego punktu widzenia nie musimy wiedzieć nic ponad to, że arszenikiem można leczyć syfilis ‒ zauważyłem. ‒ Nie jest pan naukowcem! ‒ oskarżył mnie. ‒ Potrzebujemy takich jak Guggenheim, po to właśnie, żeby odkryli, że arszenikiem można leczyć syfilis. 294
Skrzywienie zawodowe, pomyślałem. Lizzie poklepała mnie przyjaźnie po ramieniu. ‒ Pewnie pan nie wie ‒ zaczął znów Quipp ‒ że to właśnie Ehrlich, na którego pamiątkę nazwano te stworzonka, pierwszy udowodnił, że syntetyczny arszenik pomaga na syfilis? ‒ Nie ‒ powiedziałem szczerze. ‒ Nigdy nie słyszałem o Ehrlichu. ‒ Niemiecki naukowiec. Laureat Nobla. Pionier immunologii i chemioterapii. Zmarł w 1915 roku. Nigdy go pan nie zapomni. W 1915 Pommern wygrał wojenne derby. Życie pełne było niespodzianek. Potem Quipp zawiózł nas z powrotem do budynku Fundacji McPhersona, gdzie zastaliśmy bladego Guggenheima z trzęsącymi się dłońmi, prawdopodobnie z podniecenia. ‒ Skąd są te kleszcze? ‒ zapytał gwałtownie, gdy tylko przebrani w kitle pojawiliśmy się w laboratorium. ‒ Z Ameryki? ‒ Myślę, że z Francji. ‒ Kiedy dotarły? ‒ W zeszły poniedziałek. Na króliku. Spojrzał na mnie przez zwężone szparki oczu. ‒ Tak, tak. Mogły przyjechać na króliku. W mydle długo nie pożyją. Ale gdyby je przenieść na mydle z konia na królika... Nie ma powodu, żeby nie mogły przeżyć na króliku. Królik nie jest wrażliwy na końskie Ehrlichie. Może bezkarnie przenosić żywe kleszcze. ‒ A potem można je przenieść na innego konia? ‒ zapytałem, również podniecony. ‒ Możliwe. Całkiem możliwe, dlaczego nie? ‒ Nie rozumiem, po co ktoś miałby to zrobić? ‒ zapytała Lizzie. ‒ W celach naukowych ‒ odparł z przekonaniem w głosie Guggenheim. 295
Lizzie spojrzała na mnie z niedowierzaniem, lecz nie pytała więcej. ‒ Wie pan ‒ powiedział do mnie ‒ że końskie Ehrlichie znane są w Ameryce. Widziałem je w Maryland i w Pensylwanii, chociaż jest to bardzo nowa choroba. Nie ma nawet dziesięciu lat. Rzadka. Jeżeli powoduje ją Ehrlichia risticii, nazywamy ją gorączką końską znad Potomaku. To dlatego, że znajdowaliśmy ją głównie w pobliżu wielkich rzek, takich jak Potomak. Jak dostały się do Francji? ‒ Francja importuje konie wyścigowe z Ameryki. Anglia też, jeśli już o tym mowa. ‒ Więc po co króliki? ‒ Załóżmy, że wie się, gdzie można znaleźć kleszcze we Francji, ale nie w Anglii ‒ powiedziałem. ‒ Tak. Tak. ‒ Nie mógł opanować podniecenia w głosie. ‒ Czy zdaje pan sobie sprawę, że kleszcze, które mi pan przywiózł, nie zostały jeszcze nazwane? Nikt nie zidentyfikował jeszcze tego wektora Ehrlichii risticii. Czy wie pan, że jeśli okażą się wektorem ‒ to jest roznosicielem choroby ‒ jesteśmy na skraju przełomowego odkrycia w rozpoznaniu drogi rozprzestrzeniania się gorączki końskiej? ‒ przerwał, ogarnięty dreszczem podniecenia. ‒ Tak ‒ powiedziałem. ‒ Czy mógłby mi pan odpowiedzieć na kilka pytań? ‒ Proszę bardzo. ‒ Co się dzieje z końmi, które dostają tej gorączki? Czy padają? ‒ Zwykle nie. Osiemdziesiąt procent żyje. Ale jeżeli interesują pana rasowe konie wyścigowe, prawdopodobnie nigdy już nie wygrają żadnych zawodów. Z tego, co widziałem, choroba bardzo nadweręża siły zwierzęcia. ‒ A ściślej? ‒ Powoduje wewnętrzną infekcję jelit. Poza wstrętem do jedzenia zwykle dokucza im biegunka i kolka jelitowa. Koń jest bardzo osłabiony przez gorączkę. 296
‒ Jak długo trwa? ‒ Cztery do pięciu dni. ‒ Tak krótko? ‒ zdziwiłem się. ‒ Koń zaczyna produkować przeciwciała, więc Ehrlichia już mu nie zagraża. Jeżeli wektorem jest kleszcz, oczywiście żyje on dalej. Jeśli mogę dodać coś od siebie, kleszcze są niezbyt dobrze rozpoznane. Na przykład tylko dorosłe są brązowe. Z mydła, które mi pan dostarczył, zebrałem młode, prawie przezroczyste ‒ przerwał na moment. ‒ Czy mógłbym przyjechać do pana i sprawdzić, co pan tam ma w Pixhill? Czy mógłbym zobaczyć królika? ‒ Niestety, królik istnieje tylko w moich domysłach. ‒ Szkoda ‒ wyglądał na rozczarowanego. ‒ Ale proszę przyjechać. Może się pan u mnie zatrzymać. ‒ Teraz, zaraz? Nie chciałbym pana zmartwić, ale zwykle właśnie stare konie wypuszczone na pastwisko dostają tej choroby, a im są starsze, tym bardziej prawdopodobne, że nie przeżyją. Bardzo mi przykro. ‒ Czy młodsze konie też mogą się zarazić? ‒ Jeżeli są to konie wyścigowe w stajniach, to mogą. Ale przecież są regularnie szczotkowane, prawda? Wtedy wyczesuje się kleszcze. Tak, to jest pomysł. W Ameryce najczęściej konie na wolnym powietrzu zarażają się tą chorobą. ‒ Czy jest na nią jakieś lekarstwo? ‒ Tetracyklina ‒ odpowiedział od razu. ‒ Wezmę trochę dla starego. Może zdążymy na czas. To zależy. ‒ A... czy ludzie też mogą się zarazić? ‒ Tak. Mogą ‒ skinął głową. ‒ Choroba zwykle nie jest właściwie diagnozowana, bo istnieje wiele mylących objawów. Myli się ją na przykład z gorączką plamistą z Gór Skalistych, ale ma zupełnie inne podłoże. Poza tym jest znacznie rzadsza. A tetracyklina też nie pomaga. ‒ Jak można ją stwierdzić? ‒ Badanie krwi ‒ powiedział od razu. ‒ To, co pan przywiózł, nie wystarczy.
Rozdział 12
Wróciłem do domu ostatnim lotem z Edynburga, otoczony ławicami czerwono-białych szalików, wykrzykujących jeszcze bardziej sprośne wiersze. Barytony i basy, śpiewające unisono, wibrujące. Czerwone i białe szaliki najpewniej wygrały w Murrayfield. Piwo znikało w tempie godnym Joggera. Otwarty płomień z pewnością wywołałby eksplozję oparów alkoholowych we wnętrzu samolotu. Stewardesom podszczypywano pośladki. Podczas spędzonej w powietrzu godziny poziom ekstazy wciąż wzrastał. Siedziałem, a w głowie kręciło mi się od różnych myśli i urywków tego, co powiedział mi Guggenheim. On sam siedział gdzieś, wciśnięty pomiędzy szaliki, bo nie było dwóch miejsc obok siebie. Wziął ze sobą trochę ubrań na zmianę, olbrzymią ilość nadziei, a także wielką torbę instrumentów naukowych do pracy w terenie. Nic nie zatrzyma go w pogoni za nie nazwanym dotąd wektorem Ehrlichii risticii. Aż drżał z podniecenia. Wyciągał nerwowe, sprawne dłonie, jak Haendel do Alleluja, jak Newton do różniczek, bez wątpienia jak Ehrlich ku arszenikowi na syfilis. Wyciągał dłonie geniusza w stronę uznania. ‒ Jest dość wcześnie, jak na gorączkę znad Potomaku ‒ powiedział. ‒ Nasilenie występuje zwykle podczas ciepłej pogody, zwykle... ‒ Kleszcze przybyły z południowej Francji ‒ powiedziałem. ‒ Z doliny Renu. ‒ A więc rzeka! Są aktywne od maja do października. ‒ W zeszłym roku, w sierpniu, trafił nam się zdechły królik, na którym aż roiło się od kleszczy. ‒ Właśnie. W sierpniu. 298
‒ W Pixhill mieliśmy jakiegoś mikroba, który wyłączył kilka koni z zawodów na cały sezon. Aż jęknął z radości. ‒ Cierpiały na taką samą, nie znaną bliżej gorączkę, jaka regularnie atakuje we Francji w pewnych miejscach ‒ powiedziałem. ‒ Przeczytałem o tym w gazecie dopiero w tym tygodniu. ‒ Znajdzie pan tę gazetę? ‒ poprosił. ‒ Postaram się ‒ obiecałem. ‒ Nikomu nie przyszło do głowy zrobić prób na końską ehrlichozę... Przecież jest nadal prawie nie znana. Występuje sporadycznie. Nie epidemia. Trudna do odnalezienia. To wspaniałe. ‒ Nie dla właścicieli koni. ‒ Ale tak tworzy się historię. Sprawa mogła stać się bardzo groźna, jeżeli nie poradzę sobie z nią szybko i skutecznie. „Freddie Croft przywozi gorączkę znad Potomaku do Anglii” ‒ oczyma duszy czytałem już nagłówki w prasie. „Kierowcy Freddiego Crofta przywieźli gorączkę do Anglii”. Może lepiej nie korzystać z jego usług? Przykro nam, Freddie, sam rozumiesz, ale nie mogę ryzykować. Zaufanie było krótkotrwałe, lojalność zmienna. Króliki z kleszczami? Nie, dziękuję. Firma „Croft ‒ transport koni sportowych” zwija interes. Aż spociłem się ze strachu. Jeden z królików Watermeadów gdzieś się zapodział poprzedniej niedzieli. Dzieci mówiły, że jest ich czternaście, nie piętnaście. Może Lewis zabrał go ze sobą do Francji? Ukrył w pojemniku pod samochodem, nad zbiornikami paliwa. W zeszłym roku to Lewis przywiózł z Francji zdechłego królika z kleszczami... Martwy skoczek Joggera. Kleszcze. Głos Joggera przedarł się wyraźny poprzez ryk piosenek kibiców rugby. „Polak miał takie same rybki”... Wierszyk z lat dziecinnych nasunął mi się na myśl, wpadając w ten sam rytm co melodia kibiców. „Płotka, węgorz, szczupak, leszcz”... „Polak miał takie same rybki...” ‒ leszcze. Kleszcze! Koń Polaka miał takie same 299
kleszcze zeszłego lata i ten koń padł. Co oznacza „Polak”? Ojej, pomyślałem, nie Polak, Polska i Wałęsa, nie Polak i Solidarność, nie Polak i Węgier, nie... Polak i Rusek. Rusek ‒ Usher. Benjy Usher miał takie same kleszcze... Słowa Dot. „Te stare wraki. Padły. Nienawidzę tego. Ciągle stały za oknem mojego pokoju”. Dobrze podszczypana stewardesa podeszła do mnie i zapytała, czy nie napiłbym się czegoś, starając się przekrzyczeć otaczający nas zgiełk. ‒ Potrójną szkocką.... nie pojedynczą. Muszę dojechać do domu. Przed oczyma migały mi różne sceny. Benjy Usher, trenujący konie z okna na piętrze. Banjy nigdy nie dotykał swych koni. Benjy każe mi siodłać konie w Sandown. Benjy nie mógł wiedzieć, że jego stare konie przenoszą ehrlichię... A może? Benjy obawiał się mikroskopijnych organizmów, które natychmiast by go obskoczyły? Ale jeżeli tego się obawiał, dlaczego proponował, że weźmie jeszcze dwa stare konie? Nie wiedział, że one też mogły przenosić kleszcze? Lewis często dla niego jeździł. Stewardesa przyniosła mi kieliszek. Benjy zgłaszał konie w biegach płaskich z niewielką obsadą i miał diabelskie szczęście do walkowerów. Nie, to musi być zbieg okoliczności. Benjy jest bogaty. A jeżeli interesowały go zwycięstwa, nie pieniądze? Przypomniał mi się Harve, jak mówi: „Nie mam pojęcia, jak taki facet jest w stanie wytrenować championa”. Niemożliwe. Po co? Skądś, zmieszane z piosenkami kibiców, wychynęło na powierzchnię zdanie, które kiedyś przeczytałem: „Nie trzeba się zastanawiać nad naszą wewnętrzną siłą napędową. Ona sama wyskoczy i ujawni się. W sytuacjach zagrożenia nie da się jej ukryć”. A jeżeli Benjy Usher pragnął zwycięstw dla swych koni, którego to pragnienia nie były w stanie zaspokoić jego umiejętności? Niemożliwe. Lecz widziałem, zwycięstwa sprawiały mu nieopisaną rozkosz. 300
Lewis często jeździł dla niego. Zeszłego lata obciął sobie włosy. Bał się, że jakiś kleszcz zapłacze mu się w loki? To on przywiózł królika z kleszczami do kanału Joggera. Jogger. Benjy nie zabił Joggera, bo grał w tym czasie w tenisa na korcie Watermeadów. Lewis też nie, bo był we Francji. Wrócił później, niż wynikało z planu, o drugiej w nocy z poniedziałku na wtorek. Zostawił na farmie dwulatki Michaela i zostawił mi kartkę z wiadomością, że ma grypę. We wtorek rano odwiozłem dwulatki do Michaela, potem zjadłem śniadanie i podziwiałem galop Irkab Alhawa. Superszóstka tego dnia pojechała z innym kierowcą. A jeżeli Lewis rzeczywiście zabrał brakującego królika do Francji po ładunek, na którego myśl przechodziły mnie ciarki? A jeżeli nadal tam był, z kleszczami na futrze, w ukrytym pojemniku, gdy pojechałem na podwórze Michaela? Może tam jeszcze był, dopóki wóz nie wrócił z trasy tego wieczora? A jeśli Lewis, cierpiący tylko na lekkie przeziębienie, poszedł wieczorem na podwórze po królika... Ja zaś znalazłem się tam właśnie wtedy, gdy go wyjmował. Zastanawiałem się, czy moje hipotezy mają jakiś sens. Są tak samo dobre, jak wszystkie inne. Ale co zobaczył Jogger? Co zdarzyło się niedzielnego ranka na farmie, co widział Jogger i o czym miał mi opowiedzieć, lecz nie zdążył? Co rozegrało się w niedzielę rano na farmie? ‒ Zadawaj właściwe pytania ‒ powiedział Sandy. 6 marca, w niedzielę rano, włączono komputer, żeby obudzić wirusa. Jogger nie znał się na komputerach. Chodziło nie o to, kogo widział na podwórzu, lecz co. Piosenki wezbrały wzmożoną falą. Podświadomie poczułem niebezpieczeństwo. Po drodze z lotniska zadzwoniłem do Isobel do domu, przepraszając za późną godzinę. Odparła, że nic nie szkodzi. Dzień minął doskonale. Harve przywiózł z Chepstow dwa championy. Aziz i Dave 301
wrócili z Irlandii, lecz Aziz powiedział, że Dave nie czuje się najlepiej. Isobel sądziła, że zaraził się grypą. ‒ Też sobie znalazł czas ‒ powiedziałem. Nina przywiozła z Lingfield championa, podobnie jak Nigel. Lewis zabrał trzy konie Ushera do Chepstow. Isobel przypomniała mu, żeby wziął ze sobą rzeczy na zmianę na drogę do Włoch w poniedziałek. Phil flegmatycznie odbył drogę do Uttoxeter. Michael Watermead i Marigold English zarezerwowali po dwa wozy na wtorek, żeby przewieźć konie na sprzedaż do Doncaster. ‒ Świetnie ‒ powiedziałem z ulgą. Peterman nie zaważył na razie na naszych stosunkach. Jericho Rich podobno już zdążył się pokłócić ze swym nowym trenerem. Isobel twierdziła, że niewykluczone, iż sprowadzi całe stado z powrotem do Pixhill. ‒ Ten człowiek ma źle w głowie ‒ wtrąciłem. ‒ Słyszałam, że znowu wybierasz się jutro do Watermeadów na lunch ‒ powiedziała Isobel. ‒ Dalej będę rozpisywała trasy, dobrze? ‒ Bardzo cię proszę ‒ odpowiedziałem z wdzięcznością. A kto ci powiedział? ‒ Tessa Watermead. Wpadła znowu. Pouczyłam ją trochę. Nie masz nic przeciwko temu, prawda? ‒ Skądże znowu. ‒ Więc dobranoc. ‒ Dobranoc. Guggenheim, siedząc przy mnie w dżipie, odrzucił moją sugestię, żeby zatrzymać się gdzieś na kolację. Sam nie jadłem obiadu i czułem głód. Lecz głód wiedzy Guggenheima przeważył. Poza tym powiedział, że Peterman potrzebuje jak najszybciej tetracykliny. Jednak dla biednego starego Petermana było już za późno. Kiedy Guggenheim i ja weszliśmy do ciemnego ogrodu, mój dzielny przyjaciel leżał nieruchomo z zamglonymi oczyma na trawniku blisko miejsca, w którym go zostawiłem. Smutek Guggenheima dotyczył 302
jego naukowej kariery, ja zaś żałowałem minionych lat i dobrego, szybkiego niegdyś konia. Guggenheim nie wziął ze sobą mydła, lecz mały odkurzacz na baterie. Bardzo starał się zebrać wszystko z ciała Petermana, lecz badanie zebranych fragmentów straszliwie go rozczarowało. Nachylił się nad mikroskopem w kuchni i wydawał z siebie ciche, pełne rozpaczy jęki. ‒ Nic. Nic. Nic. Zebrał je pan chyba wszystkie na mydło ‒ głos jego brzmiał niemal jak oskarżenie, jak gdybym wszystko umyślnie zepsuł. ‒ Ale to typowe. Nosiciel Ehrlichie risticii jest nieuchwytny. Kleszcze żywią się krwią. Wpychają głowę wprost pod skórę swych gospodarzy. Ehrlichie, które żyją w kleszczach, przechodzą do krwiobiegu i łączą się z pewnymi ciałkami krwi. Nie będę pana tym zanudzał, to wszystko jest okropnie skomplikowane, ale mogą przeżyć tylko w żywych komórkach, a ten koń padł ładnych kilka godzin temu. ‒ Może coś do picia? ‒ zaproponowałem. ‒ Alkohol szkodzi ‒ odparł. Jednak nalałem sobie, on zaś po chwili wyjął mi z dłoni butelkę i do połowy napełnił sobie szklankę, którą przed nim postawiłem. ‒ Znieczulenie na stracone nadzieje ‒ powiedział. ‒ Chyba ma pan rację. ‒ Kiedy byłem w pana wieku, często uganiałem się za płonnymi nadziejami ‒ powiedziałem. ‒ Bardzo często. ‒ Nie rozumiem ‒ powiedział. ‒ Czy to znaczy, że będą jeszcze inne dni? Nie rozumie pan specyfiki moich badań. ‒ Rozumiem. Spróbuję panu dostarczyć jeszcze trochę tych kleszczy. ‒ Jak? ‒ Znajdę jakiś sposób. Ze składników znalezionych w lodówce i w szafkach upichciliśmy sobie jaki taki obiad, po czym się położyliśmy. Guggenheim 303
przespał całą noc spokojnie w pokoju Lizzie. Rankiem zatelefonowałem do Johna Tigwooda i powiedziałem mu, że Peterman nie żyje. Jego głos, jak zwykle napuszony, pełen był teraz fałszywego współczucia. ‒ Marigold English skarżyła mi się, że koń jest chory i ma kleszcze. Bzdury. Oczywiste bzdury. Powiedziałem jej, że tak uważam. Konie nie mają kleszczy, tylko psy i bydło. Nie pozwolę wam, żebyście rozsiewali takie złośliwe pogłoski. Jasno zrozumiałem, że obawiał się, by całe jego przedsięwzięcie nie załamało się i nie rozpadło, gdyby już nikt nie dał się nabrać na bajki o starych koniach. Żadnych więcej skarbonek. Żadnego panoszenia się. Miał przynajmniej taki sam powód, żeby trzymać język za zębami, jak ja. ‒ Koń jest u mnie ‒ powiedziałem. ‒ Jak chcesz, zamówię chłopaków, żeby go zabrali. ‒ W porządku ‒ zgodził się. ‒ Co słychać z innymi końmi? ‒ zapytałem. ‒ Wszystko w porządku ‒ wykrzyknął z wściekłością. ‒ A to twoja wina, że Peterman poszedł do Marigold English. Nie chciała słyszeć o żadnym innym. Wydałem z siebie kilka uspokajających dźwięków i odłożyłem słuchawkę. W chwilę później ze smętnie zwieszoną głową zszedł na dół Guggenheim i spojrzał przez okno na Petermana, jakby chcąc przywrócić go do życia wypełnionego kleszczami. ‒ Lepiej wrócę do Edynburga ‒ powiedział zniechęcony. ‒ Chyba że jakieś inne konie zachorują. ‒ Dowiem się na lunchu u Michaela Watermeada. Wtedy będę znał wszystkie plotki z Pixhill. Powiedział, że jeśli mi nie przeszkadza, zostanie, a potem wróci, bo ma pilną pracę w laboratorium, której nie powinien zaniedbywać. Zgodziłem się i powiedziałem, że może wrócić, kiedy zechce, jeżeli coś ważnego się wydarzy. Ponurym wzrokiem patrzył, jak przyjechała ciężarówka po padłego konia. 304
‒ Co się z nim stanie? ‒ zapytał Guggenheim. ‒ Przerobią go na klej ‒ odpowiedziałem, a on wyglądał tak, jakby wolał tego nie wiedzieć. Gdy ujrzał mój pokój gościnny, zamarł z przerażenia. Nie potrafił uwierzyć, że mój samochód i helikopter Lizzie zniszczyła tak potworna siła nienawiści. Powiedziałem mu, że ten, kto to zrobił, nadal gdzieś sobie spokojnie żyje i że ma przy sobie siekierę. ‒ Nie... nie boi się pan? ‒ zapytał. ‒ Mam się na baczności ‒ zaprotestowałem. ‒ Dlatego nie zabieram pana dzisiaj ze sobą na lunch. Nie chcę, żeby ktoś wiedział, że jest pan naukowcem, a zwłaszcza specjalistą od kleszczy. Mam nadzieję, że to panu nie przeszkadza. ‒ Oczywiście, że nie. ‒ Spojrzał jeszcze raz na roztrzaskany siekierą pokój i zadrżał. Zabrałem go na farmę i pokazałem mu samochody, które zrobiły na nim spore wrażenie swoim ogromem. Wyjaśniłem mu sprawę pojemników pod podwoziami i powiedziałem, że według mnie, kleszcze przybyły do Anglii na grzbietach królików. ‒ W pojemnikach muszą być otwory do oddychania ‒ zauważył przytomnie. ‒ To prawda, muszą. ‒ Nie zaglądał pan? ‒ Nie. Wyglądał na zaskoczonego, lecz niczego nie wyjaśnił. Zabrałem go z powrotem do domu i zostawiłem go tam, a sam udałem się na lunch do Watermeadów. Maudie powitała mnie jak zwykle z sympatią, Michael zaś bardzo ciepło. Było już wiele osób, także Usherowie i Bruce Farway. Tessa z radością oddawała się szeptaniu czegoś do ucha Benjy'ego. Młodszych dzieci nie było. Pojechały na weekend do Susan i Hugo Palmerstonów. ‒ Bardzo się lubią z Cinders ‒ wyjaśniła Maudie. ‒ Taka śliczna dziewczynka. 305
Miałem nadzieję, że Cinders będzie jednak u Watermeadów. Nie myśl o niej, rozkazałem sobie. Ale nie potrafiłem z tym sobie poradzić. Zapytałem, czy Michael przyjął już jakieś stare konie. ‒ Dwa ‒ powiedział, kiwając głową. ‒ Psotne staruszki. Gonią i brykają na dolnym pastwisku jak dwulatki. Zadałem Dot to samo pytanie i dostałem krańcowo odmienną odpowiedź. ‒ Benjy mówi, że możemy jeszcze zaczekać z Tigwoodem. Nie wiem, co wstąpiło w mojego starego, ale wreszcie zrobił to, o co go prosiłam. ‒ Na co padł ten koń w zeszłym roku? ‒ Ze starości. Przyplątała się jakaś gorączka. Co to ma za znaczenie? Nie znoszę, jak mi się plączą po ogrodzie. Weterynarz, który przyjął moich pasażerów, też tam był i porównywał swe zawodowe spostrzeżenia z Bruce'em Farwayem. ‒ Co słychać? ‒ zagadnąłem ich. ‒ Jak miewają się chorzy w Pixhill? Coś ciekawego? ‒ Słyszałem, że byli dzisiaj u ciebie z fabryki ‒ zauważył weterynarz. ‒ Wieści rozchodzą się lotem błyskawicy ‒ powiedziałem z rezygnacją. ‒ Jeden ze starych koni padł. ‒ Nie wezwałeś mnie. ‒ Nie wiedziałem, że jest aż tak chory ‒ odparłem. ‒ Inaczej zaraz bym po ciebie zadzwonił. Skinął głową ze zrozumieniem. ‒ Padają ze starości. Nic na to nie można zaradzić, natura tak to sobie ułożyła. ‒ Czy są jeszcze jakieś kłopoty? Czy jakiś koń ma zeszłorocznego mikroba? ‒ Dzięki Bogu, nie. Tylko jak zwykle ścięgna i zęby. ‒ Co to był za mikrob? ‒ zapytał Farway. ‒ Infekcja niewiadomego pochodzenia ‒ wyjaśnił weterynarz. ‒ Konie dostawały gorączki. Dawałem im różne antybiotyki i zdrowiały. 306
‒ Zmarszczył brwi. ‒ Było to bardzo niepokojące, bo wszystkie traciły potem szybkość i formę. Ale na szczęście choroba nie rozprzestrzeniła się zbytnio. ‒ Interesujące ‒ skomentował Farway. ‒ Zanim się zorientujesz, po uszy zagrzebiesz się w Pixhill ‒ zażartował z niego weterynarz, Farway zaś wyglądał na zaniepokojonego. Lorna podeszła władczo do boku Farwaya, wzięła go pod rękę i popatrzyła na mnie z dezaprobatą, bo nie przewiozłem starych koni za darmo. Jej dezaprobata mniej mnie niepokoiła niż jej wcześniejsze mną zainteresowanie. Farway spojrzał na nią czule, podzielając jej opinię o mnie. Odszedłem od nich, czując niechęć z powodu tego, co już wiedziałem, i zastanawiając się, czego jeszcze nie wiem. Ed, brat Tessy, stał z boku, wyglądając na niezadowolonego. Zagadnąłem go, próbując poprawić mu nastrój. ‒ Pamiętasz, co powiedziałeś w zeszłym tygodniu? ‒ zapytałem go. ‒ O Jericho Richu, starającym się o względy Tessy? ‒ To prawda ‒ powtórzył zaczepnie. ‒ Nie wątpię. ‒ Obmacywał ją, a ona dała mu w pysk. ‒ Naprawdę? ‒ Nie wierzysz mi? Nikt mi nie wierzy. ‒ Ogarnęła go wściekłość. ‒ Jericho Rich klął na nią i powiedział, że zabierze stąd konie, a Tessa na to, że się zemści. Głupia dziewczyna. Jak może wyrównać rachunki z facetem takim jak on? I co? Zabrał konie, a Tessa oczywiście nic nie zrobiła. A tata nawet nie jest na nią zły, tylko na mnie, że powiedziałem o nim prawdę. To nie w porządku. ‒ Masz rację ‒ zgodziłem się. ‒ Nie jesteś najgorszy ‒ przyznał z trudem. Siedziałem podczas lunchu obok Maudie, lecz niewiele pozostało z radości, z jaką siedziałem przy tym stole tydzień temu. Maudie wyczuła to, próbując rozproszyć moje zamyślenie, lecz po kawie zaraz wyszedłem, nie żałując tego specjalnie. 307
Oznajmiłem Guggenheimowi, że w Pixhill nie ma więcej koni chorych na tajemniczą gorączkę, i zawiozłem go, pogrążonego w zadumie, na lotnisko. Po drodze do domu zatankowałem i, zawahawszy się przez chwilę, zatelefonowałem do Niny na jej domowy numer w Stow-on-the-Wold. ‒ Jak jutro przyjedziesz, pamiętaj, żebyś przywiozła spadochron ‒ powiedziałem. ‒ Co? ‒ Spadochron, żeby wylądować na tyłach nieprzyjaciela w okupowanej Francji. ‒ Czy jeszcze daje ci się we znaki wstrząs? ‒ Ani trochę. Jak nie chcesz, to nie musisz. ‒ Wyjaśnij mi. ‒ Moglibyśmy się gdzieś spotkać? Bardzo jesteś dziś zajęta? ‒ Jestem sama... i nudzi mi się. ‒ Świetnie. To znaczy, co byś powiedziała na Cotswold Gateway? Będę tam przed szóstą. ‒ Zgoda. Zawróciłem i ruszyłem na północny zachód, by za półtorej godziny przybyć do olbrzymiego, utrzymanego w bezosobowym stylu hotelu przy autostradzie A40, która biegła szczytem miasteczka Burford w Cotswold. Zaparkowałem w pobliżu staromodnej latarni, charakterystycznego elementu krajobrazu, którą wiele razy mijałem w drodze na zawody w Cheltenham. Gdy znalazłem się w holu, ona już tam była, mieszkała bowiem znacznie bliżej hotelu niż ja. Stała się znów oryginalną, roztaczającą nieodparty urok Niną, nie zaś własną niepozorną wersją z pracy. Siedziała w fotelu obitym kretonem, tuż przy płonącym kominku, z filiżanką herbaty na stoliku obok. Po Cheltenham, a przed letnim sezonem turystycznym, hotel był prawie pusty. Na mój widok wstała i zauważyłem, że ucieszyła się z mojego pełnego podziwu spojrzenia. Tym razem jej długie, szczupłe 308
nogi okrywały czarne rajstopy zamiast wytartych dżinsów. Nie miała już na sobie starego, powyciąganego swetra, lecz elegancką czarną spódnicę, czarną kamizelkę, białą jedwabną bluzkę, wielkie złote spinki i długi złoty łańcuch z półsuwerenów, gdyby nagle musiała zapłacić za kogoś okup. Pachniała nie końmi, lecz znacznie subtelniej, gardeniami. Zarys drobnych, wystających kości policzkowych zmiękczał starannie dobrany puder. Lekko umalowała usta. ‒ Z takim wyglądem działasz na mnie onieśmielająco ‒ zacząłem, całując ją w policzek, jakby z długoletniego przyzwyczajenia. ‒ Jesteś dziś bardzo poważny. ‒ Mhm. Usiedliśmy na tyle blisko siebie, żeby sobie porozmawiać, choć i tak nikt by nas nie podsłuchał. ‒ Po pierwsze ‒ oznajmiłem ‒ odkryłem, co przewożono pod moimi ciężarówkami, i wcale nie są to narkotyki. Sprawa wygląda na bardziej skomplikowaną. ‒ Czekała, nie przerywając mi, gdy zrobiłem krótką pauzę. Czułem, że zaciekawiłem ją. ‒ Pojechałem do Portsmouth zobaczyć się z facetem od cła, bo chciałem się przekonać, co nie podlega przepisom EWG o swobodnym ruchu towarów między kontynentem a Anglią. Chyba wiesz, że teraz nie przeszukują żadnego samochodu, chyba że mają dokładne informacje, że gdzieś znajdą narkotyki. W praktyce oznacza to, że wszystko ‒ broń, kokaina czy cokolwiek innego, byle przyjeżdżało z Europy, może tu wjechać bez kłopotów. Ale bardzo się zaniepokoił na wspomnienie kotów, psów i wścieklizny... Najwyraźniej przepisy o kwarantannie nadal są w mocy. Potrzeba też zezwolenia na wwóz lekarstw dla zwierząt. Krótko mówiąc, moje wozy rzeczywiście przewoziły dodatkowy inwentarz, chociaż wcale nie koty ani nie psy, bo te wydają dość charakterystyczne dźwięki. ‒ Dźwięki? ‒ Pewnie. Gdybyś przewoziła psa albo kota w jednym z tych pojemników, ktoś usłyszałby na pewno, jak się skarży. 309
‒ Ale dlaczego? Nie nadążam za tobą. Po co zabierać w nich zwierzęta? ‒ Żeby chłopcy stajenni o niczym się nie dowiedzieli. Jeśli jakiś samochód przewoziłby coś niezwykłego, cała wioska usłyszałaby o tym w pubie. ‒ Więc kto przewoził w tajemnicy zwierzęta? ‒ Jeden z moich kierowców. ‒ Który? ‒ Lewis. ‒ Niemożliwe, Freddie. On ma przecież dziecko! ‒ Można kochać swego potomka i być skończonym draniem. ‒ Nie mówisz poważnie... ‒ Ależ oczywiście. I wcale mi się to nie podoba. ‒ To znaczy, że... nie, niemożliwe.... że Lewis umyślnie przywoził wściekliznę do Anglii? ‒ zapytała z niedowierzaniem. ‒ Nie, na szczęście nie wściekliznę. Tylko gorączkę, która sprawia, że konie chorują przez jakiś czas, ale tak drastycznie podkopuje to ich siły i walory sportowe: szybkość i tak dalej, że nigdy więcej nie wygrają. Opowiedziałem jej, że nieżywy skoczek Joggera oznaczał królika. ‒ Skoczek znaczy królik ‒ westchnęła. ‒ Skąd się domyśliłeś? ‒ Isobel powiedziała mi, co nieżywego znalazł Jogger w kanale. ‒ Aż tak proste! ‒ Potem sprawdziłem dane komputerowe z sierpnia zeszłego roku, wtedy kiedy mnie nie było, i znalazłem. Pod datą 10 sierpnia. Jogger powiedział wtedy, że nieżywy królik wypadł z samochodu, który miał przegląd, a było to tylko w jeden dzień po powrocie Lewisa z Francji. Właśnie tym wozem. ‒ Ale przecież wszystkie dane zniknęły ‒ zmarszczyła brwi. Opowiedziałem jej o zapasowych kopiach. ‒ Nie powiedziałeś nikomu! Nawet mnie. Czy mi nie ufasz? ‒ Wcale nie ‒ powiedziałem. 310
Nie chciała spojrzeć mi w oczy, więc mówiłem dalej. ‒ Jogger powiedział Isobel, że królik miał kleszcze, a ona zanotowała to w komputerze. Potem sprawdziłem trasy i kierowców tych wozów, pod którymi są pojemniki. Autem Pat, które znasz, i autem Phila w zeszłym roku jeździł do Francji Lewis. W tym roku jeździ moją superszóstką i, jak się sama przekonałaś, też wyrosła mu pod spodem skrzynka. W zeszły weekend dzieciom Watermeadów zginął jeden z oswojonych królików, którymi zajmuje się Lewis. Sprząta im klatki i wybiegi. Czyli miał okazję wziąć sobie jednego. Poza tym w zeszłym tygodniu Lewis jechał superszóstką do Francji i w ten sam weekend padł w Pixhill stary koń. Właśnie od gorączki przenoszonej przez kleszcze. Słuchała z szeroko otwartymi oczyma. Streściłem jej jeszcze raz wszystko powoli, opowiadając jej o zwyczajach treningowych Benjy'ego, o obciętych włosach Lewisa, o Petermanie i wreszcie o Guggenheimie. ‒ Jeśli stary koń przeżyje gorączkę ‒ mówiłem dalej ‒ może żyć z kleszczami przez całe lata. Stałe źródło potencjalnej choroby dla wybranych koni. Prawdę mówiąc, istna farma Ehrlichii. Jeden ruch wilgotnym mydłem po sierści konia i nawet za godzinę możesz pomazać nim po nowym gospodarzu. Kleszcze zostały przeniesione. Podróż przeżyje wystarczająca liczba. Mógł to nawet robić Lewis ‒ powiedziałem ponuro ‒ kiedy jechał z nieszczęsnymi ofiarami na zawody. Gdy robiło się chłodniej, kleszcze ginęły. Trzeba było sprowadzić nowy transport do przechowalni, a potem, bez zbędnych ceregieli, na konie, ich naturalnych żywicieli. Peterman nie przeżył tego. Jeżeli miała z początku jakieś wątpliwości, zniknęły pod koniec mej opowieści. ‒ Gdy znaleźliśmy skrzynki, zaklinałem Joggera, żeby nic o nich nie mówił. Ale oczywiście wygadał się przy piwie w sobotę 311
wieczorem. Jak teraz sobie przypominam, kojarzył coś z królikiem, który wtedy pojawił się znikąd. Domyślił się, że po prostu wypadł z pojemnika, który jest teraz pod wozem Phila, bo odpadło przykręcane wieko. Nie mam pojęcia, czy ktoś zrozumiał Joggera w pubie. Możliwe, że tak. Następnego rana zostawił mi wiadomość... i powiedział mi, Jogger mi powiedział... o królikach, o kleszczach, i o zarażonym koniu Benjy'ego Ushera, który padł. ‒ Czy to Lewis tak ci urządził samochód i dom? ‒ zapytała po chwili milczenia. ‒ Nie wiem. Ale jestem pewien, że był jednym z tych, którzy wrzucili mnie do wody w Southampton. On właśnie powiedział: „Jak z tego nie dostanie grypy, to ja nie wiem”. Miał ochrypły głos, bo był wtedy przeziębiony. Oczywiście, pamiętam, jak przez mgłę, bo byłem prawie nieprzytomny, ale tak, jestem pewien, że to był on. Za co mnie nienawidzi... Nie wiem. ‒ To okropne. ‒ Mhm. ‒ I co dalej? ‒ Jutro Lewis jedzie superszóstką do Mediolanu, żeby przywieźć do Pixhill konia Ushera, który okulał. Trzydniowa wyprawa, głównie przez Francję. Jej twarz stała się napięta. ‒ Pojadę. Mam spadochron, więc pojadę. ‒ Masz nic nie robić ‒ wyjaśniłem. ‒ Nie chcę, żebyś go przestraszyła. Daj mu każdą możliwą sposobność. Niech sobie zbiera całe króliki kleszczy, bo zeszłotygodniowy ładunek został na Petermanie, więc może uda mu się zdobyć nowe. Kleszcze są bardzo wrażliwe i trudno je znaleźć. Myślę, że będą potrzebować trochę więcej. Chcę tylko, żebyś zapamiętała, którędy jedziecie. Lewis pojedzie do Włoch doliną Renu, czyli swoją zeszłotygodniową trasą. Powinien jechać przez tunel w Mont Blanc z Francji do Włoch, ale jeżeli pojedzie inną drogą, nie zwracaj na to uwagi. Jak będzie się 312
chciał gdzieś zatrzymać, nie protestuj, pozwól mu. I nie zadawaj pytań. Zgadzaj się na wszystkie jego propozycje. Na nic nie zważaj. Nie śledź go. Ziewaj, śpij, udawaj głupią. ‒ A jak nie zechce mnie z sobą zabrać? ‒ Myśli, że łatwo się męczysz. Więc bądź zmęczona. Tym razem może będzie z tego zadowolony. ‒ I mam nie zaglądać pod samochód? ‒ Nie, nie zaglądaj. Nawet gdyby podwozie było zawalone sałatą i króliczymi odchodami, nie zwracaj na to uwagi. Uśmiechnęła się. ‒ I uważaj na siebie ‒ poprosiłem ją. ‒ Pojechałbym sam, ale wtedy nic by się nie wydarzyło. Chcę tylko wiedzieć, gdzie przystanie Lewis. ‒ W porządku. ‒ Wiesz, że nie musisz tego robić. ‒ Moja matka też nie musiała. ‒ Lewis może być niebezpieczny. ‒ Obiecuję ‒ powiedziała solennie ‒ że będę ślepa jak kret. Jest tylko jeszcze jedna rzecz. ‒ Co? ‒ Chcę uprzedzić Patricka Venablesa, gdzie jadę. ‒ Czy nie będzie chciał cię powstrzymać? ‒ Chyba na odwrót. ‒ Nie pozwól Venablesowi działać pochopnie ‒ powiedziałem z zatroskaniem. ‒ Niech go nie wystraszy. Mój instynkt odradzał mi mieszanie do tego Klubu Dżokeja, żeby nie wiedzieli za dużo zbyt wcześnie, lecz niewykluczone, że na tę potencjalnie ryzykowną misję mogę potrzebować wiedzy Venablesa. ‒ Nie chcę, żeby mnie postawili przed sądem za próbę zarażenia najlepszych koni w Pixhill ‒ powiedziała na poły żartobliwie. ‒ Nie będziesz... ‒ nagle urwałem, gdyż objawienie targnęło mną z siłą zapierającą dech w piersiach. ‒ A niech to diabli. ‒ O co chodzi? 313
‒ O nic takiego. Kiedy wrócisz we środę, ktoś wyjdzie ci na spotkanie. Nie martw się o nic, tylko nie przestrasz Lewisa. Zjedliśmy obiad w restauracji, rozmawiając na początku o wyprawie, lecz wkrótce zmieniliśmy temat, przechodząc na nasze prywatne sprawy. Dobrze się czułem w jej towarzystwie. Ironicznie pomyślałem, że zdradzam Maudie. Zapytałem Ninę, ile lat ma jej najstarsze dziecko. ‒ Dwadzieścia cztery ‒ uśmiechnęła się do talerza makaronu. ‒ Znacznie młodsze od ciebie. ‒ Czy daję się aż tak łatwo przejrzeć na wylot? ‒ Nie jesteś do zabawy ‒ skomentowała. ‒ Twoje dzieci mogą sobie właśnie coś takiego pomyśleć. ‒ Ale twoja siostra jest starsza od tego jej profesora, prawda? ‒ Tak ‒ przyznałem, lekko zaskoczony. ‒ Kto ci powiedział? ‒ Aziz. ‒ Aziz? ‒ Twoja siostra mu opowiedziała, a on opowiedział mnie. My, kierowcy, trzymamy się razem, nie wiedziałeś? ‒ Zetrzyj ten nieśmiały uśmieszek ze swej twarzy. Jej uśmiech pogłębił się jednak. Pomyślałem o tych wszystkich pustych sypialniach na górze w hotelu. Przypomniałem sobie cały rok celibatu i poczułem silne pragnienie, aby z tym skończyć. Musiała wiedzieć, co chodziło mi po głowie, lecz spokojnie czekała na mój ruch. ‒ Wolałbym, żeby było inaczej ‒ westchnąłem. ‒ Ale muszę jechać do domu. ‒ W porządku ‒ powiedziała biernie. ‒ Kiedy to się skończy... ‒ potarłem oczy. ‒ Tak. Zobaczymy. Wyszliśmy razem, jak przedtem, wsiedliśmy każde do swego samochodu. Ona przyjechała swoim mercedesem. 314
Tym razem pocałowałem ją w usta, nie w policzek. Cofnęła głowę, a jej oczy zabłysły w światłach parkingu. Zauważyłem, że nie miała nic przeciwko temu. Mógłbym tak łatwo... tak łatwo... ‒ Freddie... ‒ jej głos był miękki, niezdecydowany, pozostawiała wybór mnie. ‒ Muszę... Naprawdę muszę jechać ‒ powiedziałem, niemal z rozpaczą. ‒ Nie wysyłam cię do Francji bez odpowiednich przygotowań. Przynieś z samego rana wszystko, co potrzeba na drogę, i weź z biura zestaw podróżny. Znajdziesz tam pieniądze, numery telefonów i jedną albo dwie rzeczy do odstraszania złodziei. Lewis zawsze zabiera coś podobnego ‒ przerwałem, bo wcale nie interesowały mnie zestawy podróżne. Pocałowałem ją znowu i poczułem, jak opuszcza mnie zdecydowanie. ‒ Spakuj go z rana ‒ zaproponowała. ‒ Nina... ‒ Freddie... ‒ Jutro ci powiem, dlaczego muszę jechać. Pocałowałem ją mocno, z uczuciem, potem odwróciłem się i wsiadłem do dżipa, czując się głupio, zły na siebie, że zaszedłszy tak daleko, wycofywałem się teraz bez wyjaśnień. Ale nie była na mnie zła. W uśmiechu, który posłała mi na pożegnanie, gdy zamknęły się za nią drzwi czerwonego samochodu, nie dojrzałem urazy odrzuconych uczuć. ‒ Do zobaczenia ‒ powiedziała przez otwarte okno, zapalając silnik. ‒ Dobranoc. Odjechała machając mi dłonią. Patrzyłem, jak tylne światła jej samochodu znikają na drodze, i starałem się opanować przyspieszone bicie serca. Jednak elementarne impulsy natury są bardzo silne. Wydawało mi się, że podporządkowałem sobie niektóre z nich, lecz w takich chwilach pokazywały swe właściwe oblicze ‒ wulkany, chwilowo nieczynne, szalejący pożar, który przygasł tylko na chwilę. 315
Osiem i pół roku. Czy to miało jakieś znaczenie? Nie wiedziałem i wydawało mi się, że ona też nie wie. Musiałem wierzyć, że jej się podobam. Na swój sposób była nieśmiała, nie chcąc, żebym sobie pomyślał, że mnie ponagla. Zostawiała decyzję w moich rękach, żebym miał czas stwierdzić, czy to, co czuję, jest tylko przelotną namiętnością, czy też nosi w sobie zalążek czegoś trwalszego. Wróciłem do domu, odkładając poważniejsze decyzje na później, i przebrałem się w miękkie czarne buty oraz najciemniejsze z ubrań, jakie mogłem znaleźć. Potem mój wzrok stopniowo przyzwyczajał się do panujących ciemności; gdy poszedłem na farmę, odemknąłem kłódkę na bramie, wszedłem i znów ją założyłem. Minęła północ. Niebo było czyste i chłodne. Wpatrzyłem się w gwiazdy, te dalekie słońca, tak samo tajemnicze i niedostępne jak Ehrlichie. Wszystkie samochody wróciły do domu na noc, lekko odbijały światło nocnej żarówki nad drzwiami stołówki. Cichy niedzielny wieczór, spokój po pełnym ożywienia dniu. Tym razem nie trafiłem na śmiertelne niebezpieczeństwo. Pomyślałem sobie, że Harve po ostatnim obchodzie ogląda mecz na wideo. Otworzyłem biuro i nie zapaliwszy świateł, poszedłem do swego gabinetu. Przez okna wpadało wystarczająco dużo księżycowej poświaty, więc szybko odnalazłem latarkę i sprawdziłem, czy działają baterie. Potem, zamknąwszy za sobą drzwi, poszedłem cicho przez podwórze do starej ciężarówki Joggera, z której przednich siedzeń mogłem widzieć częściowo wszystkie moje potwory, a jeden lub dwa dokładnie. Między nimi była superszóstka, którą Lewis miał rankiem wyjechać do Mediolanu. Usadowiłem się wygodnie w ciemnym wnętrzu kabiny Joggera i starałem się nie zasnąć. Udało mi się to przez godzinę. Obudziłem się z przestrachem. Druga w nocy. Strażników, którzy zasnęli na warcie, należy postawić przed sądem wojennym. Ale nie można było powstrzymać się od zaśnięcia. Jeżeli mózg chciał się wyłączyć, to po prostu się wyłączał. 316
Próbowałem recytować jakieś wierszyki. Stare, jeszcze z czasów dzieciństwa. Płotka, węgorz, szczupak, leszcz. Znów zasnąłem. Trzecia w nocy. Czwarta. Pół nocy minęło przed moimi zamkniętymi oczyma. Nie ma sensu. Strata czasu. Gdy wreszcie przyszedł, zamek kłódki zaszczekał, łańcuch zadzwonił o metal bramy. Od razu odzyskałem pełną świadomość. Wstrzymałem oddech i nie ruszałem się. Minął mnie dobrze mi znany, krótko ostrzyżony kontur głowy Lewisa na tle światła księżyca. Niósł bezkształtną torbę i zdecydowanym krokiem zmierzał ku swojej ciężarówce, przy której położył się na ziemi i zniknął mi z pola widzenia. Pozostał tam przez długą chwilę, aż pomyślałem sobie, że wyszedł z drugiej strony, nie zauważony przeze mnie. Lecz nagle wstał i ruszył w stronę bramy, zamknął kłódkę, tym razem z prawie niesłyszalnym szczękiem. I zniknął. Siedziałem, nie ruszając się z miejsca, przez kolejne pół godziny, niezupełnie chcąc się przekonać, czy wróci, lecz z obawy przed kolejną czynnością, którą sobie zaplanowałem. Fobie były nieracjonalne i głupie. Paraliżowały człowieka, zamieniały go w kamień, a jednak były bardzo realne. Powoli wysunąłem się z ciężarówki, wziąłem latarkę i próbowałem pomyśleć o wyścigach... o czymkolwiek... i położyłem się na plecach pod autem Lewisa, w okolicy zbiorników paliwa. Gwiazdy na niebie nie interesowały się tym, że cały spłynąłem potem, a moja odwaga stopniała do rozmiarów małego orzeszka. Nie, auto się na mnie nie zwali. Nie może. Zrób to wreszcie, idioto, powiedziałem sobie. Nie wygłupiaj się. Przesunąłem się na rękach i biodrach i wcisnąłem bokiem, aż znalazłem się cały pod kilkoma tonami stali, które oczywiście nie miały zamiaru zwalić się na mnie. Wisiały nade mną nieruchome, beznamiętne, jak nie spełniona groźba. Zatrzymałem się pod zbiornikami i 317
ponownie ogarnął mnie irracjonalny strach. Na twarzy znów poczułem zimny pot. Próbowałem podnieść rękę, żeby otrzeć czoło, i trafiłem w metal. Znów fala paniki podeszła mi do gardła. Do... pomyślałem. Nie było takiego mocnego słowa, żeby oddać to, co myślałem. Nigdy nie miałem zwyczaju myśleć przekleństwami ‒ uniwersalnym językiem torów wyścigowych, lecz były takie chwile, gdy żadne inne słowo nie oddawało istoty rzeczy. Przecież sam się wybrałem tu, gdzie byłem. Więc po co się trzęsiesz? Kończ, co zacząłeś, powiedziałem sobie. Tak, Freddie. Wyciągnąłem dłoń i odnalazłem okrągłą ściankę pojemnika nad tylnym zbiornikiem paliwa. Odkręciłem ją i położyłem na ziemi obok siebie. Zapaliłem latarkę i uniosłem głowę, żeby zajrzeć do środka. Głową otarłem się o metal. Całe tony stali. Spokojnie. Dłonie miałem śliskie od potu, prawie że nie mogłem oddychać, a serce waliło mi w piersi jak młotem. Ryzykowałem życiem tysiące razy na wyścigach przez ponad czternaście lat i niewiele mnie to teraz obeszło... ale doznawałem przeżyć zupełnie innych niż to. Wewnątrz podłużnego, cylindrycznego pojemnika leżało coś, co przypominało długą, wąską, płaską tacę, ciągnącą się w ciemność. Na tacy znajdowało się pudełko na żywność, bardzo podobne do tego, które zabrałem do Szkocji, lecz to nie miało pokrywki. Ścisnąwszy jeszcze mocniej latarkę, wsunąłem ją w głąb pojemnika, żeby lepiej widzieć. W pudełku była woda. Maleńkie gwiazdki pojawiły się na spodzie podłogi samochodu. Gwiazdki pochodziły ze światła latarki, przechodzącego przez dziury w pojemniku. Guggenheim wspominał o otworach na powietrze. To właśnie była wentylacja. Zajrzałem głęboko w rurę, prawie że napierając głową na metal, z ramionami po obu stronach też ściśniętymi metalem, z nerwami porozrywanymi jak papierowy sznurek. 318
W oddali, bliżej drugiego końca pojemnika, coś się poruszyło. Jasno błysnęło jedno oko. W swej metalowej jamce królik czuł się zupełnie jak u siebie w domu. Zgasiłem latarkę, przykręciłem ściankę i wyczołgałem się na świeże nocne powietrze. Leżałem na twardej ziemi, zbierając siły, wstydząc się za siebie, z walącym wciąż sercem. Nic i nigdy mnie nie zmusi, żebym zrobił coś podobnego. Rankiem życie na farmie zaczęło się toczyć normalnie. Lewis, jak było do przewidzenia, był zły, że przydałem mu Ninę do towarzystwa zamiast Dave'a. ‒ Dave nie czuł się dobrze w sobotę ‒ wyjaśniłem. ‒ Nie mogę ryzykować, żeby dostał grypy we Włoszech. W tej chwili usłużnie pojawił się Dave na swym skrzypiącym rowerze, z dość zaczerwienionymi policzkami i ciężkimi powiekami. Powiedział, że nie pozwoli się złamać grypie. ‒ Przykro mi ‒ powiedziałem stanowczo. ‒ Masz iść do domu i położyć się do łóżka. Przyjechała Nina, wyglądała na ucieleśnienie kobiecej słabości, ziewała i przeciągała się artystycznie. Lewis przyjrzał się jej z namysłem i już nic nie miał przeciwko niej. Oboje zabrali zestawy podróżne od Isobel i pod jej kierunkiem wypełnili wszystkie dokumenty. Gdy Lewis poszedł do toalety, szepnąłem jej parę słów do ucha. ‒ Macie ze sobą skoczka. ‒ Skąd wiesz? ‒ zapytała, szeroko otwierając oczy. ‒ Widziałem, jak przyjeżdżał. ‒ Kiedy? ‒ O piątej rano. Mniej więcej. ‒ Więc dlatego musiałeś... Lewis pojawił się znów, mówiąc, że skoro mają zdążyć na prom, powinni już ruszać. 319
‒ Zadzwoń do domu ‒ poprosiłem. ‒ Nie ma sprawy ‒ zgodził się chętnie. Wyjechał za bramę bez śladu zmartwienia na twarzy. Miałem tylko nadzieję, że Nina wróci cała i zdrowa. Z punktu widzenia firmy dzień nie należał do zbyt trudnych, lecz przed dziewiątą pojawili się policjanci o bystrych oczach, w cywilnych ubraniach i urządzili sobie pokój do przesłuchań w moim gabinecie. Wygnany, pokazałem im to, czego sobie życzyli, zaproponowałem skorzystanie ze stołówki i usiadłem na chwilę na zapasowym krześle w pokoju Isobel, przyglądając się jej pracy. Sandy pojawił się w mundurze, nadal nie zdecydowany co do swej lojalności. ‒ Powiedz im o pojemnikach ‒ wybuchnął wreszcie. ‒ Nic im nie mówiłem. ‒ Dzięki, Sandy. ‒ Czy znalazłeś jakieś odpowiedzi? ‒ Zadałem parę pytań. Wiedział, że nie jestem z nim szczery, lecz najwyraźniej wolał niewiedzę. Dołączył do swych kolegów i przez cały dzień załatwiał dla nich różne sprawy. Koledzy dowiedzieli się o pojemnikach od właściciela pubu. ‒ Obcy? ‒ powtórzyłem, gdy zapytali mnie na podwórzu. ‒ Tak, Jogger znalazł pod samochodami pojemniki. Wszystkie puste. Nie wiemy, od jak dawna tam są. Policja chciała im się przyjrzeć. Zgodziłem się bez wahania, choć Phil miał wrócić swoim wozem dopiero wieczorem. Isobel powiedziała mi, że Lewis zdążył na prom i jest teraz we Francji. Zacisnąłem zęby, w przenośni. Policja przesłuchała każdego, kto się im nawinął pod rękę, oraz spędzała czas na wchodzeniu i wychodzeniu spod samochodów. Jeśli to lubią, proszę bardzo. Ja postoję. Gdy wrócił Phil, za moim pozwoleniem wymontowali pojemnik spomiędzy zbiorników paliwa i 320
przenieśli na miejsce, gdzie można mu się było lepiej przyjrzeć. Cztery stopy długości, osiem cali średnicy, pusty, oprócz kurzu wewnątrz, małe przewiercone dziurki, bez pokrywy. Zabrali go do zbadania w laboratorium. Zastanawiałem się, czy znajdą w nim króliczą sierść. Potem pojechałem do domu. Helikopter zniknął. Mój biedny, pogruchotany jaguar stał samotny i opuszczony, czekając na swoją kolej następnego dnia. Poklepałem go. Może to głupie, ale oznaczał dla mnie koniec znacznej części mego życia. Pożegnałem się z nim i wcześnie położyłem spać. Przez całą noc się rzucałem. Rankiem Lewis zameldował Isobel, że minął tunel pod Mont Blanc i że odbierze źrebaka przed południem. Policja zadawała coraz więcej pytań. Połowa kierowców miała zawozić zwierzęta na sprzedaż w Doncaster. Nigel jeździł dla Marigold. Z metaforycznego zaciskania zębów przeszedłem na rzeczywiste. W południe znów odezwał się Lewis i stwierdził, że nie może sobie poradzić ze źrebakiem Benjy'ego Ushera. ‒ Nie jadę z nim dalej ‒ oznajmił. ‒ To dzikie zwierzę. Zniszczy cały samochód. Będzie musiał tu zostać. ‒ Czy jest tam gdzieś Nina? ‒ Próbuje go uspokoić, ale nie ma szans. ‒ Chciałem z nią pogadać. Po chwili usłyszałem jej głos. ‒ Źrebak jest wystraszony ‒ przyznała. ‒ Rzuca się na podłogę i wali kopytami. Daj mi z godzinę. ‒ Jeśli rzeczywiście nie dasz rady go uspokoić, wracajcie bez niego. ‒ Dobrze. ‒ Czy coś jeszcze? ‒ zapytałem. ‒ Nie. Nic. Siedziałem, spoglądając na zegarek. Po godzinie oddzwonił Lewis. 321
‒ Nina myśli, że koń cierpi na klaustrofobię. Wariuje, jak próbujemy go zamknąć na pojedynczym stanowisku albo gdy chcemy go przywiązać. Trochę go uspokoiła, teraz stoi w dużym przedziale, takim jak dla klaczy i źrebaka. Ma miejsca na trzech, a jest sam. Poza tym Nina otworzyła wszystkie okna. Źrebak wystawia teraz głowę przez okno. Co robimy? ‒ Zależy od ciebie ‒ powiedziałem. ‒ Jak chcesz, mogę zadzwonić do pana Ushera i powiedzieć mu, że nie możemy mu przywieźć jego źrebaka. ‒ Nie... ‒ przerwał niezdecydowanie, potem powiedział: Spróbuję. Ale jak znowu zacznie szaleć, odpuścimy go sobie. ‒ Dobrze. Koń cierpiący na klaustrofobię. Miewaliśmy czasami do czynienia ze zwierzętami, których żadna siła ani perswazja nie mogła wepchnąć po rampie do wozu. Współczułem im, zwłaszcza po wczorajszej nocy, lecz tym razem wolałbym, żeby Lewis miał spokojnego pasażera, nie sprawiającego żadnych kłopotów. Znowu czekałem. Kolejna godzina minęła. ‒ Pewnie ruszyli w drogę ‒ powiedziała Isobel spokojnie. ‒ Mam nadzieję. Kolejna godzina. Żadnych wiadomości. ‒ Jadę do Michaela Watermeada ‒ powiedziałem Isobel. ‒ Daj mi znać przez telefon komórkowy, jeśli Lewis zadzwoni. Skinęła głową, zajęta innymi sprawami, ja zaś potoczyłem się do Michaela, zastanawiając się, jak najlepiej powiedzieć mu o czymś, czego nie chciał słyszeć. Był zaskoczony moim widokiem w godzinach popołudniowej sjesty, czekał na przybycie stajennych, którzy mieli oporządzić na noc konie. ‒ Cześć! ‒ zawołał. ‒ Czym mogę służyć? Zaprowadził mnie do niewielkiego, miłego pokoju gościnnego, a nie do olbrzymiej sali na niedzielne koktajle, zakrapiane szampanem. 322
Czytał najwyraźniej gazety, które leżały w nieładzie na niskim stoliku i pobliskim fotelu. Niezdarnie posprzątał gazety. ‒ Maudie wyszła ‒ powiedział. ‒ Zaraz zrobię herbaty. Gestem zachęcił mnie, żebym usiadł. Czekał, aż zacznę mówić. Ja zaś nie wiedziałem, jak to zrobić. ‒ Pamiętasz tego mężczyznę, który zmarł w jednym z moich samochodów? ‒ Tak, pamiętam. Twoi ludzie wracali do domu po odwiezieniu dwulatków Jericho Richa. ‒ Nie zawracałbym ci głowy ‒ powiedziałem niezręcznie ‒ ale chciałem coś wyjaśnić. ‒ Mów dalej ‒ w jego głosie wyczułem życzliwe zainteresowanie, bez zniecierpliwienia. Opowiedziałem mu, że Dave zabrał tego mężczyznę nieprzypadkowo. Michael zmarszczył brwi. Wyjaśniłem, co znalazłem w jego torbie z termosem, którą znalazłem w dziewiątce następnego wieczora, i podałem mu dwie ostatnie probówki z termosu, które wyjąłem z sejfu. ‒ Co w nich jest? ‒ zapytał z zaciekawieniem, podnosząc je ku światłu. ‒ Co tam jest? ‒ Roztwór do przewożenia wirusów ‒ powiedziałem. ‒ Wirusy... ‒ był wstrząśnięty. ‒ Powiedziałeś: wirusy? Wirus dla wszystkich trenerów oznaczał jedno ‒ infekcję dróg oddechowych koni, która sprawiała, że kaszlały, a z nosa ciekła im bezbarwna wydzielina. Wirus potrafił wyłączyć całą stajnię najdroższych koni z zawodów na większą część roku. Był najgorszą wieścią dla koniarzy. Michael oddał mi probówki, jakby go parzyły. ‒ Pochodzą z Pontefract, z Yorkshire ‒ dodałem. ‒ Tam mają wirusa ‒ powiedział, patrząc na mnie szeroko otwartymi oczyma. ‒ Dwie albo trzy stajnie. Mam nadzieję, że nigdy nie woziłeś moich koni razem z końmi z północy, prawda? Bo jeżeli tak... ‒ ogarnął mnie zmartwionym spojrzeniem. 323
‒ Nie ‒ upewniłem go. ‒ Twoje konie zawsze jeżdżą same, chyba że dasz mi pozwolenie. Nigdy nie naraziłbym ich na niebezpieczeństwo zarażenia. Trochę się uspokoił, ale wciąż popatrywał na probówki. ‒ Tak właśnie myślałem. Ale dlaczego mi o tym mówisz? ‒ Bo wydaje mi się… że gdyby autostopowicz nie umarł, wirus, który w nich był, mógł zdążyć na ostatni transport klaczy Jericho Richa do Newmarket. ‒ Ale dlaczego? Przecież to kryminalna sprawa ‒ zastanawiał się. ‒ Mhm. ‒ Dlaczego? ‒ zapytał znowu. ‒ Żeby wyrównać rachunki z Jericho Richem. ‒ Nie ‒ zaprzeczył zdecydowanie, wstał gwałtownie, odszedł ode mnie ze wzrastającym gniewem. ‒ Nigdy, przenigdy nie zrobiłbym czegoś takiego. ‒ Wiem, że nie. ‒ Więc kto?! ‒ odwrócił się w moim kierunku z wściekłością w oczach. ‒ Myślę, że... że mógłbyś zapytać Tessę. ‒ Tessę! ‒ Jego złość rosła i kierował ją na mnie, nie na córkę. ‒ Nie zrobiłaby czegoś takiego. Co więcej, nie byłaby do tego zdolna. To są kompletne bzdury, Freddie, i nie zamierzam tego dłużej wysłuchiwać. ‒ Dobrze ‒ powiedziałem wstając. ‒ Przepraszam cię, Michael. Wyszedłem z jego domu i skierowałem się do dżipa, on zaś szedł za mną niezdecydowanie do drzwi. ‒ Chodź tutaj ‒ powiedział. Podszedłem kilka kroków w jego stronę. ‒ Nie możesz rzucać takich oskarżeń i po prostu sobie iść ‒ powiedział. ‒ Chcesz wozić moje konie w przyszłości czy nie? ‒ Bardzo chcę ‒ przyznałem. ‒ Tak się nie robi. 324
‒ Nie mogę dopuścić, żeby ktoś pod płaszczykiem mojej firmy przewoził wirusy. Zamierzam się temu przeciwstawić. ‒ Skoro tak do tego podchodzisz ‒ wymamrotał pod nosem. ‒ Ale Tessa? To niemożliwe. Nawet nie wiedziałaby, jak się do tego zabrać. ‒ Chciałbym zadać jej kilka pytań ‒ poprosiłem spokojnie. ‒ Czy jest w domu? Spojrzał na zegarek. ‒ Powinna tu się zjawić lada minuta. Poszła tylko po zakupy. ‒ Mogę przyjść później ‒ zaproponowałem. Zawahał się, potem ruchem głowy wskazał mi dom. ‒ Równie dobrze możesz zaczekać. Poszedłem za nim do pokoju i usiadłem. ‒ Tessa ‒ powtórzył z niedowierzaniem. ‒ Coś ci się pokręciło. ‒ Jeżeli tak, wszystko odszczekam. Spojrzał na mnie ostro. ‒ Będziesz musiał. Czekaliśmy. Michael próbował czytać gazetę i odłożył ją z powrotem, nie mogąc się skoncentrować. ‒ Nonsens ‒ powtórzył, mając na myśli to, co powiedziałem o Tessie. ‒ Zupełny nonsens. Po chwili wróciła jego córka, zaglądając do pokoju w drodze na górę, obwieszona torbami z nazwami kilku różnych butików. Brązowe włosy, jasne oczy, stale obrażona mina. Spojrzała na mnie nie kryjąc dezaprobaty. ‒ Chodź tutaj, Tessa ‒ powiedział do niej ojciec. ‒ I zamknij drzwi. ‒ Chcę iść na górę. ‒ Zajrzała do jednej z toreb. ‒ Muszę przymierzyć sukienkę. ‒ Przyjdź do nas ‒ powiedział dość ostro jak na niego, ona zaś posłuchała, marszcząc brwi niechętnie. ‒ O co chodzi? ‒ zapytała. ‒ W porządku, Freddie, zapytaj ją ‒ powiedział Michael. 325
‒ O co? ‒ była niezadowolona, lecz bynajmniej nie przestraszona. ‒ Czy to ty załatwiłaś transport probówek z wirusem do Pixhill? Minęła dobra chwila, nim obojętny ton mego głosu dotarł do niej. Gdy zdała sobie sprawę, o co ją spytałem, przestała się bawić zakupami i zamarła w bezruchu z pobladłą twarzą i otwartymi ustami. Wzrok miała czujny. Nawet dla Michaela było jasne, że coś o tym wie. ‒ Tessa ‒ powiedział z rozpaczą. ‒ I co z tego? ‒ powiedziała wyzywająco. ‒ A jeśli tak, to co? Nie dojechał tutaj. I co się stało? Wyjąłem znowu dwie probówki z kieszeni i położyłem je na stole. Spojrzała na nie niezdecydowanie, potem dotarło do niej, co w nich jest. Niezbyt miła dla niej chwila, pomyślałem. ‒ Było ich sześć ‒ mówiłem dalej. ‒ Co miałaś zamiar z nimi zrobić? Wlać do nosa sześciu klaczom Jericho Richa? ‒ Tato! ‒ zwróciła się do niego błagalnie. ‒ Wyrzuć go. ‒ Nie mogę ‒ powiedział smutno Michael. ‒ Czy tak właśnie chciałaś zrobić? ‒ Nie zrobiłam tego ‒ w jej głosie było więcej tryumfu niż zmieszania. ‒ Nie zrobiłaś tego ‒ przyznałem ‒ bo kurier zmarł na atak serca i nie doręczył termosu. ‒ Nic nie wiesz ‒ powiedziała. ‒ Wszystko to twoje domysły. ‒ Chciałaś wyrównać rachunki z Jericho Richem za to, że zabrał od was konie, bo kiedyś próbował się do ciebie dobrać, a ty dałaś mu w twarz. Pomyślałaś, że zarazisz jego konie, więc nie wygrają, dobrze mu tak. Przeczytałaś ogłoszenie w „Horse and Hound” i zatelefonowałaś pod numer podany w ogłoszeniu. Powiedziałaś, żeby Kevin Keith Ogden ‒ ten człowiek, który zmarł ‒ odebrał termos ze stacji obsługi w Pontefract i przywiózł go drogą A1 do skrzyżowania z M25 w South Mimms. Umówiłaś się z moim kierowcą, Davem, że odbierze Ogdena i zawiezie go do Chieveley. Zadzwoniłaś do Dave'a 326
późnym wieczorem, po jego powrocie z Folkestone. Wiedziałaś, że wcześniej się nie dodzwonisz, bo znałaś jego rozkład dnia. Zawsze masz wolny wstęp do gabinetu Isobel. Ogden miał wysiąść w Chieveley i oddać termos, ale skoro umarł, moi ludzie przywieźli go do mnie do domu. Domyślam się, że byłaś cokolwiek zaskoczona, gdy nie pojawił się w Chieveley, lecz zaraz cała wioska wiedziała, co się stało, a twój ojciec był jednym z pierwszych ‒ przerwałem. I córka, i ojciec nie odzywali się ani słowem. ‒ Kiedy się dowiedziałaś, że Ogden nie żyje, domyśliłaś się, że termos jest jeszcze w samochodzie ‒ mówiłem dalej. ‒ Przyszłaś go poszukać, ubrana na czarno, w kominiarce na głowie, żebym cię nie poznał, gdy cię zobaczę. Pamiętasz, że zauważyłem cię w ciężarówce, a wtedy uciekłaś. ‒ Nie... ‒ powiedział cicho Michael. ‒ Nie mogłaś znaleźć termosu ‒ powiedziałem do Tessy. ‒ Próbowałaś dwa razy, a ja potem postanowiłem spać w samochodzie, i skończyło się. ‒ Nie wierzę. ‒ Michael pokręcił głową, lecz widziałem, że uwierzył. ‒ Ubiję z tobą interes ‒ powiedziałem do Tessy. ‒ Nie powiem Jericho Richowi, co zamierzałaś zrobić z jego klaczami, jeśli odpowiesz na parę moich pytań. ‒ Nic mi nie możesz udowodnić ‒ powiedziała, zwężając oczy w szparki. ‒ Poza tym to jest szantaż. ‒ Możliwe. W zamian za niewspominanie o tym nikomu chcę tylko parę odpowiedzi. To nie jest zły interes. ‒ Skąd wiem, że dotrzymasz słowa? ‒ Dotrzyma ‒ powiedział Michael. ‒ Dlaczego mu tak bardzo ufasz? ‒ zapytała ze złością. ‒ Po prostu mu ufam. Nie spodobało jej się to. Rzuciła głową i zacisnąwszy wargi, zapytała: 327
‒ Co chcesz wiedzieć? ‒ Głównie to, skąd wziął się płyn do transportu wirusów. ‒ Co? Powtórzyłem pytanie. Nadal patrzyła na mnie tępym wzrokiem. ‒ Płyn w tych probówkach jest roztworem używanym do transportu wirusów poza ciałem żywiciela ‒ powiedziałem. ‒ Nie rozumiem. ‒ Jeżeli po prostu zebrałabyś śluz z nosa zarażonego konia, wirus zginąłby w bardzo krótkim czasie. Żeby dowieźć wirusa z Yorkshire do Pixhill, musiałabyś przechować go w takim właśnie roztworze. To właśnie znajduje się w probówkach. Ale nawet w takich warunkach wirus nie przeżyje dwóch dni. Mieszanka jest teraz nieszkodliwa. Ale skąd ją wzięłaś? Nie odpowiadała. Michael ponaglił ją. ‒ Nie wiem, o czym mówicie. ‒ Wiesz tylko tyle, że gdybyś trzymając głowę konia nalała mu tego do nosa, zostałby zarażony, prawda? ‒ To nie jest takie pewne. Mógłby zostać zarażony. ‒ Kto ci o tym powiedział? ‒ zapytałem. ‒ Kto ci to dał? Milczenie. ‒ Tessa ‒ powiedział Michael. ‒ Czy to był Benjy Usher? ‒ poddałem. ‒ Nie! ‒ zaprzeczyła, szczerze zaskoczona. ‒ Oczywiście, że nie. ‒ Nie Benjy ‒ powtórzył Michael, rozbawiony. ‒ Więc kto, Tessa? ‒ Nie powiem. ‒ Szkoda ‒ mruknąłem. Milczenie przedłużało się, ona mamrotała coś do siebie, potrząsała głową, coś rozważała. ‒ Dobrze, powiem wam ‒ zdecydowała się wreszcie. ‒ To był Lewis. 328
Michael był tak samo zaskoczony, jak ja byłem pewien odpowiedzi. Zdziwiłbym się, gdyby wymieniła kogokolwiek innego. ‒ Nie wiem, skąd to wziął ‒ powiedziała niecierpliwie. ‒ Powiedział mi tylko, że może namówić kumpla z północy, żeby zebrał trochę smarków od konia z wirusem ‒ tak powiedział, smarków, nie tak naukowo, jak wydzielina z nosa czy coś ‒ i przywiezie to na stację obsługi Pontefract, jeżeli znajdę kogoś, kto mógłby to odebrać. Kumpel nie mógł tego sam przywieźć na miejsce, a ja nie miałam okazji pojechać do Yorkshire bez wykrętów i tłumaczenia się, więc gdy zauważyłam w gazecie ogłoszenie, powiedziałam Lewisowi, żeby z niego skorzystać. On powiedział, że namówi Dave'a, żeby go wziął. Dave jechał do Newmarket, on zrobiłby wszystko dla pieniędzy, a ten facet pojedzie do Chieveley, gdzie sama mogłabym się z nim łatwo spotkać. Skąd miałam wiedzieć, że umrze? Zatelefonowałam do Lewisa i powiedziałam mu, co się stało, i poprosiłam, żeby znalazł termos, ale on tylko dał mi klucz do samochodu. Jak chcesz wiedzieć, to wyglądałeś śmiesznie, kiedy goniłeś mnie w gumowych butach, piżamie i w płaszczu przeciwdeszczowym. Dość głupio wyglądałeś. ‒ Nie spodziewałem się niczego innego ‒ powiedziałem pojednawczo. ‒ Czy sprawdzałaś też podwozie? ‒ Tak, sprawdzałam, panie wszystkowiedzący. Lewis powiedział mi kiedyś, że pod spodem samochodów można przewieźć wszystko. ‒ Dlaczego to powiedział? ‒ byłem ciekaw. ‒ A po co się mówi? Żeby sobie pogadać. Mówił, że wozi mydło w jednym z pojemników pod jednym z twoich wozów, ale nie udało się. ‒ Mydło. Po co mu mydło? ‒ zapytał Michael, beznadziejnie w tym wszystkim zagubiony. ‒ Nie wiem. Lewis mówi dziwne rzeczy. Taki już jest. ‒ Czy znalazłaś jakieś mydło pod wozem? ‒ pytałem dalej. 329
‒ Pewno, że nie. Szukałam termosu. A tam nic nie było. Tylko błoto i kurz. ‒ Kiedy próbowałaś namówić Nigela, żeby cię zabrał do Newmarket z klaczami, czy miałaś nadzieję znaleźć probówki z wirusem i zarazić konie po drodze? ‒ A jeżeli tak, to co? ‒ To był inny samochód ‒ powiedziałem. ‒ Nie był... A zresztą, wszystkie i tak wyglądają jednakowo. ‒ Niektóre rzeczywiście są podobne. Wyglądała na zdruzgotaną. ‒ Czy zapłaciłaś Dave'owi? ‒ zapytałem łagodnie. ‒ Nie. Przecież nie dostałam zamówienia. ‒ I nie zapłaciłaś Ogdenowi, bo nie żył. Zapłaciłaś Lewisowi? Po chwili wykrztusiła nadąsana: ‒ Chciał zaliczkę. To mu dałam. ‒ Tessa ‒ wyjęczał Michael. ‒ Zrobiłam to dla ciebie, tato ‒ powiedziała. ‒ Nienawidzę Jericho Richa. Zabierać konie, bo dałam mu w twarz! Dla ciebie to zrobiłam. Michael był zbyt pobłażliwym ojcem i zbyt łatwo wybaczał. Ja jej nie wierzyłem, lecz może Michael potrzebował tej wiary.
Rozdział 13
Isobel nadal była w biurze, gdy wróciłem na farmę, choć dochodziła już piąta. Rose poszła już do domu. Isobel powiedziała mi, że dzwonił Lewis i że tylko co się z nim rozminąłem. Razem z Niną wracali przez tunel pod Mont Blanc, a teraz zrobili sobie przerwę na kanapkę i żeby zatankować. Źrebak podobno przez cały czas wystawiał głowę przez okno, ale już nie szalał. Lewis ma prowadzić przez całą noc, lecz zatrzyma się gdzieś po drodze, żeby nabrać do kanistrów wody dla źrebaka. ‒ W porządku ‒ powiedziałem. Francuska woda źródlana, czysta i słodka, była znakomita dla koni. Taki postój nie zwraca uwagi. ‒ Aziz chce jutro wziąć wolne ‒ mówiła dalej Isobel. ‒ Nie chce jutro jechać. Mówi, że ma to coś wspólnego z jego religią. ‒ Z religią? ‒ Tak powiedział. ‒ Przecież to kawał drania. Gdzie teraz jest? ‒ Wraca z Doncaster. Westchnąłem ciężko. Trudno było spierać się z czyimś wyznaniem, lecz Aziz był dla mnie podejrzany. ‒ Coś jeszcze? ‒ spytałem. ‒ Pan Usher zapytał, czy odebraliśmy źrebaka. Powiedziałam mu, że będzie w Pixhill przed szóstą wieczorem, jeśli nie będzie opóźnień na promach. ‒ Dzięki. ‒ Trzymam kciuki ‒ powiedziała Isobel. ‒ Mhm. ‒ Wyglądasz na bardzo zmartwionego. ‒ Sprawa Joggera wciąż chodzi mi po głowie. 331
Skinęła głową ze zrozumieniem. Powiedziała, że policjanci są wściekli, że tylu kierowców jest w drodze. ‒ Nie rozumieją, że mamy firmę. Myślą, że powinniśmy odłożyć wszystko i czekać na nich. Powiedziałem, że nie możemy. Dzięki jeszcze raz. ‒ Idź się przespać ‒ powiedziała impulsywnie, młoda, lecz niegłupia. Spróbowałem zastosować się do jej rady. Leżałem z otwartymi oczyma, myśląc o Lewisie, który gdzieś się zatrzymuje, żeby nalać wody do kanistrów. Miałem nadzieję, że Nina będzie trzymać głowę spuszczoną w dół i oczy przynajmniej na pół przymknięte. W środę rano odprawiłem samochody jadące do Doncaster, gdzie następnego dnia rozpoczynał się sezon biegów płaskich. Marcowy targ koński w Doncaster i zawody w tej samej miejscowości w tym samym czasie dawały dużo zajęć firmie ‒ zaczynało się dla nas pół roku pracy, improwizacji i nerwowej szarpaniny, atmosfery, którą wprost uwielbiałem. Przeliczanie kursów na czysty dochód zwykle mnie podniecało, lecz w tym tygodniu prawie wcale nie mogłem się skoncentrować. ‒ Wszyscy jutro mają jakieś kursy ‒ powiedziała radośnie Isobel. A mnie interesowało tylko, czy Lewis wróci jutro do domu. O dziewiątej telefon zadzwonił po raz kolejny, Isobel podniosła słuchawkę i zmarszczyła brwi. ‒ Aziz? ‒ powtórzyła. ‒ Zaraz sprawdzę. ‒ Zasłoniła mikrofon dłonią i zapytała: ‒ Jak jest „proszę poczekać” po francusku? ‒ Ne quittez pas ‒ podpowiedziałem. Isobel powtórzyła ne quittez pas do słuchawki, a potem powiedziała mi, że jakiś Francuz dzwoni do Aziza. ‒ Nie ma go dzisiaj ‒ powiedziałem. ‒ Jest w stołówce ‒ rzuciła przez ramię, wychodząc. Aziz przybiegł pospiesznie i podniósł słuchawkę z biurka Isobel. 332
‒ Oui... Aziz. Oui. ‒ Słuchał i mówił coś bardzo szybko po francusku, potem wyciągnął rękę po kartkę i coś do pisania. ‒ Oui. Merci, monsieur. Merci. ‒ Aziz pisał uważnie, podziękował wylewnie swemu informatorowi i odłożył słuchawkę. ‒ Wiadomość z Francji ‒ powiedział niepotrzebnie. Podał mi kartkę. ‒ Nina musiała prosić tego człowieka, żeby tu zadzwonił. Dała mu pieniądze na telefon i adres. Wziąłem kartkę i odczytałem kilka słów: ‒ „Ecurie Bonne Chance, près de Belley”. ‒ Stajnia Uśmiech Losu w pobliżu Belley ‒ przetłumaczył Aziz. Uśmiechnął się promiennie, jak zwykle, i wyszedł z biura. ‒ Myślałem, że Aziz wziął wolne ‒ powiedziałem do Isobel. ‒ Mówił, że tylko nie chce prowadzić. Był już w stołówce, kiedy przyszłam do pracy. Czytał i popijał herbatę. Powiedział do mnie „dzień dobry, kochana”. ‒ Zaczerwieniła się na te słowa. Spojrzałem jeszcze raz na adres i zadzwoniłem do Klubu Dżokeja. Patrick Venables z pewnością już tam siedział i czekał od dawna. ‒ Nina przesłała adres przez Francuza ‒ powiedziałem. ‒ Ecurie Bonne Chance, koło Belley. Mógłbyś zapytać swoich przyjaciół z Francji, co o tym wiedzą? ‒ Przeliteruj. Przeliterowałem. ‒ Aziz odebrał telefon po francusku. ‒ Dobrze ‒ głos jego brzmiał zdecydowanie. ‒ Zapytam ich i oddzwonię. Siedziałem przez kilka sekund po skończeniu rozmowy, patrząc na aparat, potem znalazłem Aziza w stołówce i zaprosiłem go na przechadzkę po świeżym powietrzu. ‒ Jakiego jesteś wyznania? ‒ zapytałem, gdy byliśmy już na podwórzu. ‒ Kat... ‒ spojrzał na mnie z ukosa jasnymi oczyma, niezmiennie się uśmiechając. 333
‒ Czy pracujesz dla Klubu Dżokeja? ‒ spytałem wprost. Jego uśmiech tylko się pogłębił. Odwróciłem się. Patrick Venables i Nina nie ufali mi tak dalece, pomyślałem z goryczą, że postanowili przysłać jeszcze jednego tajniaka, o którym nic nie będę wiedział, po to, żeby się upewnić, że to nie ja jestem czarnym charakterem. Aziz najął się do pracy w dzień po śmierci Joggera. Nie wiem, czy powinienem mieć coś przeciwko temu, ale miałem. ‒ Freddie ‒ Aziz zrobił krok w moją stronę i chwycił mnie za rękaw. Uśmiech zniknął mu z twarzy. ‒ Posłuchaj, Patrick chciał, żeby Nina miała jakieś wsparcie w polu. Pewnie powinniśmy byli ci powiedzieć, ale... ‒ Bądź tu gdzieś ‒ powiedziałem mu i wróciłem do swego gabinetu. Godzinę później zadzwonił Patrick Venables. ‒ Przede wszystkim jestem ci winien przeprosiny ‒ zaczął. ‒ Ale jestem ciekaw, jak wyniuchałeś Aziza? Zadzwonił i powiedział, że go przejrzałeś. ‒ Detale ‒ powiedziałem. ‒ Jest za inteligentny jak na kierowcę. Założę się, że nigdy nie jeździł dla stajni wyścigowej. Osoba telefonująca z Francji poprosiła właśnie jego do telefonu, co oznaczało, że Nina umówiła się z Azizem na telefon. A ty sam nie zapytałeś, kto to jest, gdy wymieniłem jego nazwisko. ‒ Nieprawdopodobne. ‒ Co ty powiesz? ‒ Ecurie Bonne Chance jest małą stajnią, prowadzoną przez jednego z pomniejszych trenerów francuskich. Właścicielem całości jest niejaki Benjamin Usher. Posiadłość jest położona na południe od Belley nad Renem, w miejscu, gdzie rzeka zakręca ze wschodu na zachód, zanim skieruje się na południe koło Lyonu. ‒ Masz dokładne wiadomości ‒ skomentowałem. ‒ Francuzi nie mają nic na niego. Trochę koni tam chorowało, ale żaden nie padł. 334
‒ Wielkie dzięki. ‒ Nina bardzo chciała pojechać w tę podróż ‒ powiedział. ‒ I nalegała, żebyśmy nie przejmowali samochodu po drodze. ‒ Zróbcie tak, jak prosiła. ‒ Mam nadzieję, że wiesz, co robisz. Ja też miałem taką nadzieję. Potem zadzwoniłem do Guggenheima i powiedziałem mu, żeby zaraz przyleciał do mnie z Edynburga, a nawet wziął taksówkę na farmę, i żeby koniecznie przywiózł coś, w co można byłoby schować małe zwierzątko. ‒ Królika? ‒ zapytał z nadzieją. ‒ Módl się o to ‒ powiedziałem. Godziny wlokły się nieznośnie. Wreszcie Lewis zatelefonował do Isobel, żeby powiedzieć, że przepłynęli kanał i wyjeżdżają z Dover. Po upływie kolejnej godziny Isobel i Rose poszły do domu, a ja zamknąłem biuro i poszedłem do dżipa i zapaliłem silnik. Otworzyły się drzwi od strony pasażera i stanął w nich Aziz. ‒ Mogę jechać z tobą? ‒ spytał. Promienne oczy. Bez uśmiechu. Gdy nie odpowiedziałem od razu, dodał: ‒ Będziesz ze mną bezpieczniejszy. Nikt cię nie zajdzie z tyłu i nie uderzy w głowę. Zrobiłem obojętny gest ręką, on zaś wskoczył na siedzenie. ‒ Wyjeżdżasz Ninie na spotkanie, prawda? ‒ zapytał. ‒ Tak. ‒ Co będzie? Wyjechałem z podwórza i pojechałem w górę na miejsce, skąd można było widzieć całe Pixhill. ‒ Lewis powinien nadjechać zza tego wzgórza i skręcić do zagrody Benjy'ego Ushera. Jeśli tak się stanie, wyjadę mu tam na spotkanie ‒ wyjaśniłem. ‒ A jeżeli nie, będziemy widzieć, dokąd jedzie. ‒ Dokąd jeszcze może pojechać? ‒ Nie wiem, ile już wiesz. 335
‒ Nina powiedziała mi, że metoda jest dość skomplikowana, lecz w skrócie można powiedzieć, że ktoś zaraża gorączką konie w Pixhill. ‒ Mniej więcej się zgadza. ‒ Ale dlaczego? ‒ Żeby ułatwić sobie zwycięstwo w niektórych kategoriach zawodów. Po to zaraża wszystkie konie, do których można mieć dostęp w Pixhill ‒ przerwałem, spoglądając na niego. ‒ Zlikwiduj połowę koni w Pucharze Chester, a tym samym mniej więcej podwoisz swą szansę na zwycięstwo. W Pucharze Chester czy Dante Stakes w York rzadko biegnie więcej niż sześć koni. To miłe, prestiżowe zawody. A zwycięstwo poprawia zawodową pozycję trenera. ‒ Czyli epidemia? ‒ Aziz zastanawiał się nad wnioskami. ‒ Zdarza się tu i ówdzie ‒ skinąłem głową. ‒ Ale nic w rodzaju okaleczenia głównego faworyta w Derby. ‒ Irkab Alhawa ‒ powiedział. ‒ Jeździ na Wietrze. ‒ Powietrzny Jeździec ‒ poprawiłem go. ‒ Nie ‒ zaprzeczył. ‒ Po arabsku oznacza to sposób jeżdżenia dżokejów: na stojąco w strzemionach, jakby siedzieli na powietrzu, nie w siodle. ‒ Lepiej brzmi Wiatr Pustyni. ‒ Nie sądzisz chyba, że ktoś chciałby zarazić takiego konia? Po chwili milczenia powiedziałem: ‒ Lewis nie zabił Joggera, bo był wtedy we Francji. Nie sądzę też, żeby zniszczył mi samochód ani szalał z siekierą po domu. Jestem też pewien, że to nie Lewis zniszczył mi komputer, bo w niedzielę był we Francji. ‒ Fizycznie niemożliwe ‒ przyznał Aziz. ‒ Myślałem, że dotąd mam przeciwko sobie dwie siły: przemoc fizyczną i pieniądze. Ale jest jeszcze jedna. ‒ Jaka? ‒ Zła wola. 336
‒ Najgorszy rodzaj zła ‒ wyrzekł powoli Aziz. Twoja wewnętrzna siła ujawnia się w trudnych chwilach, pomyślałem. Wtedy nie można jej ukryć. Przyciśnij go, wtedy się przekonasz. ‒ Czy wiesz, kto mógłby chcieć wyłączyć z biegu Irkab Alhawa? ‒ zapytał Aziz, marszcząc brwi. ‒ Nie, mam tylko zamiar posłużyć się myślą o tym jak dźwignią. ‒ Do czego? ‒ Poczekaj, a zobaczysz. I ubezpieczaj mnie z tyłu. Aziz oparł się o drzwi pasażera i żartobliwie otaksował mnie wzrokiem. Na jego ustach znów wykwitł niepowstrzymany uśmiech. ‒ Nie jesteś taki, na jakiego wyglądasz, prawda? ‒ zaczął. ‒ A jak wyglądam? ‒ Na fizycznego. ‒ Ty też ‒ powiedziałem. ‒ Ale ja... jestem fizyczny. Dziwny sprzymierzeniec, pomyślałem, nieoczekiwanie uświadamiając sobie, że cieszę się z jego obecności. Ze wzgórza po przeciwnej stronie zaczął zjeżdżać samochód mojej firmy. Wziąłem lornetkę, nastawiłem ostrość i zauważyłem głowę konia, tkwiącą w oknie. ‒ To oni ‒ rzuciłem. ‒ Lewis i Nina. Samochód skręcił w drogę prowadzącą do stajni Ushera, tuż obok Michaela. Zapaliłem silnik i zjechałem z góry, zjawiając się na podwórzu Benjy'ego, nim Lewis się tam zatrzymał. Głowa Benjy'ego pojawiła się w oknie na piętrze jak głowa źrebaka w oknie samochodu. Wyszczekał, jak zwykle, parę poleceń swoim chłopakom, gdy tymczasem Lewis i Nina spuścili rampę. Wyszedłem z mego gruchota i przyglądałem się im. Moja obecność rozumiała się sama przez się. Nina zauważyła Aziza, siedzącego nadal w dżipie, i rzuciła mu pytające spojrzenie, na które odpowiedział gestem uniesionych w górę kciuków. 337
Źrebak zastukał kopytami po rampie, sprowadzany przez Ninę, i, powiódłszy dzikim wzrokiem po okolicy, pokuśtykał do stajni. Benjy wykrzyczał do Lewisa pytanie o przebieg podróży, więc Lewis podszedł bliżej do okna i powiedział, że wszystko w porządku. Benjy z ulgą wycofał się i zamknął okno. ‒ Czy zatrzymywaliście się gdzieś od Dover? ‒ spytałem Niny. ‒ Nie. ‒ To dobrze. A teraz jedź z Azizem, dobrze? Podszedłem do Aziza i poprosiłem, żeby zabrał Ninę na farmę. ‒ Może tam być młody człowiek, wałęsający się z kąta z kąt. Będzie miał przy sobie małą klatkę do przewożenia zwierząt. Nazywa się Guggenheim. Zajmij się nim i za jakieś piętnaście minut zabierz go. ‒ Dokąd? ‒ Do Domu Centaura. Tam, gdzie zawoziłeś stare konie. Ja pojadę ciężarówką i spotkamy się na miejscu. ‒ Pojadę z tobą ‒ zaofiarował się. ‒ Nie. Zajmij się Niną. ‒ Jakby mnie potrzebowała! ‒ Każdy potrzebuje, żeby go osłaniać od tyłu. Zostawiłem ich i poszedłem do samochodu, gdy Lewis zakładał rampę, i wspiąłem się na miejsce dla kierowcy. Lewis był zaskoczony, gdy mnie tam ujrzał, lecz machnąłem na niego dłonią, więc bez słowa zajął miejsce pasażera. Pracował dla mnie od dwóch lat i był przyzwyczajony wykonywać moje polecenia. Zapaliłem potężny silnik i manewrując ostrożnie wyjechałem z podwórza Benjy'ego, jechałem w dół, w stronę stajni Michaela. Naprzeciwko jego bramy, gdzie droga rozszerzała się trochę i było dość miejsca, zjechałem na bok i zahamowałem, a gdy olbrzym zatrzymał się, zaciągnąłem hamulec ręczny i wyłączyłem silnik. Lewis spojrzał na mnie z pewnym zaskoczeniem, ale nie był zbyt zdziwiony. Jednak zachcianki szefów, jakiekolwiek one są, należy tolerować. 338
‒ Jak się ma królik? ‒ zapytałem najzwyczajniej w świecie. Wyraz jego twarzy zmienił się niewiarygodnie. Przez chwilę miałem wrażenie, że serce przestało mu bić. Otworzył usta, lecz nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Lewis, mający kolarską przeszłość, wytatuowanego na ręce smoka, szybkie pięści, Lewis ze swą dziewczyną i ambicjami wobec swego dziecka, Lewis mógł być nieuczciwym osiłkiem, lecz nie miał za grosz zdolności aktorskich. ‒ Opowiem ci trochę o tobie ‒ zacząłem. ‒ Benjy Usher ma we Francji stajnię, gdzie w zeszłym roku przypadkiem odkrył, że konie chorują na jakąś gorączkę. Zorientował się, że gorączkę przenoszą kleszcze. Więc pomyślał, że można by sprowadzić chorobę do Anglii i zarazić nią kilka koni konkurencji, żeby zwiększyć szanse swoich koni na wygraną, czego inaczej pewno nie osiągnąłby. Kłopot w tym, jak przywieźć kleszcze do Anglii. Z początku próbowałeś przywozić je na mydle w kasecie, przyczepionej do spodu jednej z moich dziewiątek, którą przez cały czas jeździłeś. Lewis nadal milczał jak zaklęty, z nabrzmiałą, pulsującą na czole żyłą. ‒ Niestety, kleszcze nie przeżyły podróży. Jak wiesz, nie żyją długo na mydle, trzeba więc było znaleźć inny środek transportu. Jakieś zwierzę, może chomik albo królik. I jak ci się to podoba? Milczenie. ‒ Zajmowałeś się królikami Watermeada. Doskonale. Myślałeś, że nie zauważą zniknięcia jednego albo dwóch królików, ale myliłeś się. W zeszłym roku, jadąc czwórką Pata, odwiedziłeś Ecurie Bonne Chance, to znaczy posiadłość Benjy'ego we Francji, koło Belley nad Renem, i przeniosłeś kleszcze na królika. Przywiozłeś go tutaj i znów przeniosłeś kleszcze, tym razem na dwa stare konie, które Benjy Usher trzymał na wybiegu za oknem swego gabinetu, i chociaż jeden z nich padł, został wam drugi, z wylęgniętymi żywymi 339
kleszczami, które tylko czekały, żeby je przenieść na konia, wybranego przez Benjy'ego, i to na takiego, do którego mogłeś się zbliżyć, wioząc go na zawody. Przez chwilę zastanawiałem się, jak wyglądają objawy zbliżającego się ataku serca. ‒ Z kleszczami nigdy nic nie wiadomo i wreszcie po prostu zniknęły, więc w sierpniu znów pojechałeś do Francji, lecz tym razem samochodem, którym teraz jeździ Phil. Wtedy ty byłeś jego regularnym kierowcą. Znów coś się nie udało. Samochód miał iść do przeglądu i zaraz po przyjeździe trafił do stodoły na kanał. Odkręciła się przykrywka, może z powodu wibracji. Zanim zdążyłeś wyjąć królika, wpadł do kanału i zdechł, a potem Jogger wyrzucił go na śmietnik, razem z cennymi kleszczami. Dławiąca cisza. ‒ Więc niedawno pojechałeś nową superszóstką po dwulatki Watermeada i zabrałeś z sobą królika. Kleszcze dojechały żywe i przeniosłeś je na Petermana. Ale stary Peterman poszedł do Marigold English, nie do Benjy'ego Ushera, i wkrótce padł. Kleszcze zaraz po nim. Więc sytuacja przedstawia się następująco: sezon u progu, a współzawodnicy o Puchar Chester i Dante Stakes są jeszcze zdrowi i silni, więc wyruszyłeś z królikiem po źrebaka Benjy'ego Ushera do Mediolanu, a po drodze zatrzymałeś się w Ecurie Bonne Chance. Chcesz się założyć, że w pojemniku nad zbiornikami paliwa znajdziemy ślicznego królika z kleszczami? Milczenie. ‒ Dlaczego od razu nie potrzesz źrebaka Benjy'ego tymi kleszczami? ‒ zapytałem. ‒ Chce, żeby znów biegał, jak zagoi mu się noga ‒ przyznanie do winy wyśliznęło mu się z ust bezboleśnie. Głos Lewisa brzmiał ochryple. Nawet nie próbował zaprzeczać. ‒ Więc teraz zabierzemy królika prosto do Domu Centaura, gdzie dwa stare konie dla Benjy'ego już czekają. Tym razem nie 340
będziesz musiał wyciągać królika ze schowka o jedenastej w nocy i walić mnie w głowę, jak cię zaskoczę. ‒ Ja nigdy... Nigdy cię nie uderzyłem ‒ zaprzeczył gwałtownie. ‒ Ale wrzuciłeś mnie do wody. I powiedziałeś: „Jak od tego nie złapie grypy, to nie wiem co”. Lewis przechodził kolejne etapy zaskoczenia i osiągnął stan paniki, chcąc uratować, co się da. ‒ Potrzebowałem pieniędzy ‒ powiedział. ‒ Na szkołę dla mojego syna. Jeszcze jeden wstrząs, pomyślałem, i naprawdę zacznie mówić. ‒ Jeślibyś miał wybierać, co byś wolał: zabrać Irkab Alhawa na Derby i przywieźć go z powrotem jako zwycięzcę własną ciężarówką do wioski i być w telewizji czy zarazić go kleszczami, żeby w ogóle przestał biegać? ‒ spytałem go. ‒ On nigdy by tego nie zrobił! ‒ Przerażenie, malujące się na jego twarzy wyglądało na prawdziwe. ‒ Jest gwałtowny, a do tego złośliwy, więc dlaczego nie? ‒ Nie! ‒ patrzył na mnie, zaczynając wreszcie myśleć. O kim mówisz? ‒ Oczywiście, że o Johnie Tigwoodzie. Lewis zamknął oczy. ‒ Nagrodą Benjy'ego jest wygrana, twoją ‒ pieniądze. A Tigwooda ‒ możliwość zniszczenia owoców czyjejś pracy. To bardziej rozpowszechniony grzech, niż ci się zdaje. Dołowanie innych jest niezłym sportem. Zwyciężać oszukując. Ambitne plany wobec własnego dziecka. Złośliwość i napawanie się własną zdolnością niszczenia, podtrzymywanie nijakiej osobowości. Każdy miał własną siłę napędową. A jaka była moja? Moja... Któż mógł zrozumieć swój wewnętrzny impuls? Lewis wyglądał tak, jakby zrobiło mu się niedobrze. ‒ Czy Benjy Usher płaci Tigwoodowi? ‒ spytałem znienacka. 341
‒ Wsadza publicznie zwitki banknotów do jednej z tych jego puszek ‒ odparł Lewis ponuro. ‒ Opowiedz mi, co się zdarzyło tego dnia, kiedy wrzuciliście mnie do wody ‒ powiedziałem po chwili milczenia. ‒ Nie sypię innych ‒ jęknął. ‒ Jesteś świadkiem ‒ sprostowałem. ‒ Świadkowie mogą liczyć na łagodniejszą karę. ‒ Nie zniszczyłem ci samochodu. ‒ I nie zabiłeś Joggera ‒ dodałem. ‒ Byłeś wtedy we Francji. Ale co do mojego samochodu, mogłeś to zrobić. ‒ Nigdy. Ja nie... To on. ‒ Dlaczego? Lewis spojrzał na mnie oczyma głęboko osadzonymi w oczodołach. ‒ Wiesz, on jest jakiś szalony. Przez cały czas mówił, jak tobie się wszystko udaje, że masz to, co chcesz. Dlaczego ty masz mieć wszystko, a on nic? Masz dom, jesteś przystojny, prowadzisz swój interes i byłeś jednym z najlepszych dżokejów. Wszyscy cię lubią, a on co? Ludzie nigdy nie cieszyli się na jego widok, zawsze odwracali się do niego tyłem. Cokolwiek by zrobił, nigdy nie mógł być tobą. On ciebie po prostu nienawidzi. Flaki mi się w brzuchu przewracały, ale bałem się, że przyczepi się do mnie, jak go nie posłucham, więc słuchałem go... A on miał ze sobą w samochodzie siekierę... ‒ Uderzył mnie siekierą? ‒ Nie wierzyłem. ‒ Nie. Starą zardzewiałą łyżką do opon. Miał w samochodzie sporo tego żelastwa, tak mówił. Kiedy cię uderzył, wsadziliśmy cię do bagażnika mojego auta, bo jest w nim więcej miejsca, i kazał mi jechać do doków. Śmiał się przez całą drogę, wiesz?! ‒ Czy myślałeś, że nie żyję? ‒ Nie wiedziałem. Ale żyłeś. Mówiłeś coś, jak pijany, kiedy dojechaliśmy. Nigdy nie chciałem cię zabić. Przysięgam. ‒ Powiedzmy. 342
‒ Powiedział, że razem w tym siedzimy. I pytał, czy by mi się spodobało, żeby mnie wpędził w kłopoty, gdybym już więcej nie jeździł z dobrymi końmi, jakbym stracił pracę. Lewis przerwał, patrząc w przyszłość, która niosła ze sobą to, co powiedział. ‒ Ostatni łajdak ‒ podsumował. ‒ Więc wróciłeś z Southampton ‒ powiedziałem ‒ wziąłeś siekierę i roztrzaskałeś mój pokój, mój samochód i helikopter mojej siostry. ‒ To on zrobił. On. Krzyczał, szalał i cieszył się. Śmiał się. Sam porozwalał wszystko w twoim pokoju. Taki jest silny. Mówię ci, przestraszył mnie jak cholera. ‒ Przyglądałeś się mu? ‒ No... tak. ‒ I podobało ci się? ‒ W życiu. Kłamał. Możliwe, że przestraszył się z początku niszczącą siłą wybuchu Tigwooda, lecz w głębi serca odczuwał przyjemność, kombinację podziwu i poczucia winy. Zapaliłem silnik, ponury jak noc. ‒ Skąd wiedziałeś o trasach? ‒ zapytał Lewis. ‒ Są w komputerze. ‒ Powiedział, że skasował ci wszystko w niedzielę jakimś Michałem czy czymś tam, i żebym się nie martwił. ‒ Miałem kopie ‒ odparłem krótko. Tigwood był tamtego wieczora w pubie, gdy wszyscy słyszeli, jak Jogger mówi o tym, że znalazł ukryte pojemniki. Ze złości ukradł mu narzędzia. Potem, gdy Jogger zastał go grzebiącego w moim komputerze w niedzielę... Oczyma wyobraźni widziałem, jak idzie do swego samochodu po łyżkę do opon należącą do Joggera, idzie za nim do stodoły i zadaje tylko jeden, śmiertelny cios. Jogger nie mógł się tego spodziewać. Nie miał żadnego powodu, żeby się kogokolwiek obawiać. 343
Zwolniłem hamulec i ruszyłem w drogę. ‒ Chyba właśnie Tigwood, z całą biblioteką książek medycznych, znał się na kleszczach. A kto inny by wiedział, czego będzie potrzeba, żeby sprowadzić wirusa z Yorkshire dla Tessy Watermead, aby zarazić konie Jericho Richa? Nie mogłeś ich zarazić przez kleszcze, bo jeszcze ich nie zbierałeś w tym roku. Znów zaniemówił. Spojrzałem na niego. ‒ Nie masz szans, jeżeli nie chcesz być świadkiem. Tessa opowiedziała mnie i swojemu ojcu o tym, co zrobiłeś. Wystukałem numer Sandy'ego Smitha i zastawszy go w domu, zaprosiłem go do Domu Centaura i przypomniałem, żeby wziął ze sobą kajdanki. Podjęcie decyzji zabrało Lewisowi całą bolesną milę, lecz gdy skręcałem w bramę rozsypującej się, skompromitowanej instytucji, wymamrotał: ‒ Dobrze. Będę świadkiem. Chylące się ku ruinie miejsce tętniło życiem. Range rover Lorny Lipton stał na podjeździe, a ona sama rozmawiała z Tigwoodem. Wokół biegały dzieci, dwoje najmłodszych Maudie i... Cinders. Aziz wysiadł z dżipa, a za nim Nina i Guggenheim. Stali niepewnie, nie wiedząc, czego się spodziewać. John Tigwood wyglądał na zakłopotanego. Zatrzymałem ciężarówkę i wyskoczyłem na ziemię. Sandy Smith dołączył do wszystkich, był w pełnym umundurowaniu. Kogut błyskał na dachu auta, lecz syrena nie była włączona. ‒ Co się dzieje? ‒ spytał Tigwood. Nie byłem pewien, jak się zachowa. To, co zrobił siekierą w moim domu, kazało mi przede wszystkim zadbać o dzieci. Zawołałem do nich: ‒ Weźcie Cinders i schowajcie się pod ciężarówkę. Pobawcie się w grotę piratów czy w coś podobnego. Zachichotały. 344
‒ No, idźcie ‒ przynagliłem je. ‒ Wczołgajcie się tutaj. Tym razem mnie posłuchały. Lorna powiedziała tylko: ‒ Nie wybrudzą się? ‒ Otrzepią się później. ‒ Po co tu przyjechałeś? ‒ spytał Tigwood. ‒ Przywieźliśmy ci z powrotem twojego królika ‒ odparłem. ‒ Co?! ‒ Lewis i ja przywieźliśmy ci królika. Z kleszczami. Tigwood zbliżył się do wozu od strony pasażera i jednym szarpnięciem otworzył drzwi. ‒ Lewis! ‒ wrzasnął, lecz wypadło to jak płaski skrzek bez wyrazu. Lewis odsunął się od niego. ‒ Wie wszystko ‒ powiedział rozpaczliwie. ‒ Freddie wie wszystko. Tigwood gwałtownie rzucił się do wnętrza samochodu i wyrwał stamtąd Lewisa. Mizerna postura Tigwooda była nadzwyczaj myląca. Wszyscy widzieli, z jak potężną siłą wyższy mężczyzna walnął o ziemię z łomotem. Najpierw grzmotnęły plecy, potem głowa, na koniec nogi. Lewis, zwijając się z bólu, zamachnął się na Tigwooda. Ten kopnął go w twarz, potem odwrócił się do mnie. ‒ Ty draniu ‒ syknął z pobladłą twarzą, skupiony na tym, co zamierzał zrobić. ‒ Zabiję cię. Mówił prawdę. Nawet próbował. Rzucił się na mnie i przygniótł w rozpędzie do samochodu. Jednak nie miał siekiery ani łyżki do opon, tylko ręce, ale nawet one, gdybyśmy byli sami, mogły wystarczyć. Aziz zaszedł go z tyłu i odciągnął. Zademonstrował przy tym niebywałą umiejętność wykręcania rąk, łącznie z efektem chrupania kości. Tigwood krzyknął z bólu. Sandy wyjął z powagą kajdanki i przy pomocy Aziza spięli ręce Tigwooda za jego plecami. Sandy rzucił mi kątem ust pytanie: 345
‒ Co się tu dzieje? ‒ Chyba się zdziwisz, jak się dowiesz, że to Tigwood rozwalił mi dom. ‒ Ty draniu ‒ warknął wściekle Tigwood. ‒ Nie przyniosłeś przypadkiem nakazu rewizji? Pokręcił głową zaskoczony. ‒ Mnie nie potrzeba ‒ uciął Aziz. ‒ Czego mam szukać? ‒ Siekiery. Starej zardzewiałej łyżki do opon. Wózka służącego do zaglądania pod ciężarówki. Różnych narzędzi w czerwonej skrzynce. Może też zabłoconej popielatej kasety z okrągłym jasnym śladem. Sprawdź w samochodzie. Jeśli je znajdziesz, nie dotykaj ich. ‒ Rozumiem ‒ powiedział rozpromieniony. Zostawił Tigwooda Sandy'emu i zniknął nam z oczu. Lorna jęknęła, zupełnie zbita z tropu. ‒ John? Nie rozumiem... ‒ Zamknij się! ‒ ryknął z wściekłością. ‒ Co ty zrobiłeś? ‒ jęczała Lorna. Nikt jej nie odpowiedział, Tigwood patrzył na mnie, dysząc czystą nienawiścią, i w bezsilnej wściekłości obrzucał mnie różnymi wyzwiskami, między innymi powtarzając to, co powiedział mi wcześniej Lewis. Nigdy nie zdawałem sobie sprawy z intensywności jego morderczej nienawiści, nawet w świetle dowodów mego zdemolowanego mieszkania i samochodu. Czułem, że wysysa ze mnie siłę życiową. Nawet Sandy, który wiele już widział w swoim życiu, był wyraźnie wstrząśnięty. Lorna zaatakowała mnie swoją własną nienawiścią. ‒ Co mu zrobiłeś? ‒ oskarżyła mnie. ‒ Nic. Nie uwierzyła mi i nigdy nie uwierzy. Od strony rozlatujących się stajni nadszedł Aziz. ‒ Wszystko jest ‒ zameldował z radością. ‒ Wszystkie rzeczy są w jednym końskim boksie pod derką. 346
Sandy uśmiechnął się do mnie przelotnie, przyciskając Tigwooda ciasno do ciężarówki. ‒ Chyba powinienem zadzwonić po kolegów ‒ powiedział. ‒ Na to wygląda ‒ przyznałem. ‒ A Klub Dżokeja może się zająć Benjym Usherem ‒ dokończył Aziz. Kolejny samochód dołączył do rozgrywającej się sceny. Nie, jeszcze nie zjawili się koledzy Sandy'ego, lecz Susan i Hugo Palmerstonowie z Maudie. Michael powiedział im, że dzieci są tu z Lorną, więc przyjechali zabrać je do domu. Widok Tigwooda w kajdankach przeraził ich. Lorna powiedziała im, że to moja wina. Hugo od razu jej uwierzył. ‒ Gdzie są dzieci? ‒ zapytała Susan. ‒ Gdzie Cinders? ‒ Są bezpieczne. ‒ Schyliłem się i zajrzałem pod samochód. ‒ W porządku, możecie już wyjść. Guggenheim dotknął mego ramienia, gdy się prostowałem. ‒ Czy pan mówił... to znaczy... Czy jest tam ten królik? ‒ Tak sądzę. Przynajmniej on wyglądał na szczęśliwego. Miał w ręce małą plastikową klatkę i nosił rękawice ochronne. Dwójka dzieci Maudie wyczołgała się spod samochodu i wstała, otrzepując się z kurzu. Jedno z nich powiedziało do mnie cichutko: ‒ Cinders się tam nie podoba. Boi się i płacze. ‒ Tak? ‒ Ukląkłem i zajrzałem pod spód. Leżała płasko na brzuchu z twarzą przyciśniętą do ziemi, a całym jej ciałem wstrząsał szloch. ‒ Wyjdź ‒ powiedziałem łagodnie. Nie poruszyła się. Położyłem się na plecach i wsunąłem pod auto. Odpychając się piętami, biodrami i ramionami, zbliżyłem się do niej. Odkryłem, że istnieją takie rzeczy, dla których bez wahania wskoczyłbym pod tony stali. ‒ Chodź ‒ powiedziałem. ‒ Wyjdziemy razem. ‒ Boję się ‒ powiedziała drżąc. 347
‒ Ale nie ma czego. ‒ Spojrzałem na stal podwozia tuż nad moją głową. ‒ Odwróć się na plecy, weź mnie za rękę i razem jakoś się wyczołgamy. ‒ Zawali się na mnie. ‒ Nie ‒ przełknąłem ślinę. ‒ Odwróć się, Cinders. Na plecach będzie ci łatwiej. ‒ Nie mogę. ‒ Są tutaj twoi rodzice. ‒ Jakiś człowiek krzyczy... ‒ Już przestał ‒ uspokoiłem ją. ‒ Chodź, kochana, wszystko już w porządku. Trzymaj mnie za rękę. Dotknąłem jej dłoni moją ręką, ona zaś złapała ją i ścisnęła ciasno. ‒ Przewróć się. Powoli się przekręciła i spojrzała w górę na stalowe elementy zawieszenia. ‒ Jest tu dosyć brudno ‒ powiedziałem spokojnie. ‒ Nie podnoś głowy, żebyś sobie nie pobrudziła włosów. Posuwaj się nogami naprzód ‒ tam właśnie są twoi rodzice. Na pewno zaraz wyjdziemy. Zacząłem się przesuwać, a ona, szlochając, naśladowała mnie. Odległość była niewielka, tylko kilka stóp. Nie wydawało się to dużo osobom stojącym na zewnątrz. Gdy byliśmy już wolni, ukląkłem obok niej, otrzepując ją z brudu i kurzu. Przytuliła się do mnie. Jej mała twarzyczka była łudząco podobna do mojej, gdy byłem w jej wieku. Ogarnęła mnie niepohamowana fala czułości. Jej spojrzenie powędrowało ku miejscu, gdzie stali rodzice. Puściła mnie i pobiegła do nich. Do Hugo. ‒ Tatusiu! ‒ zawołała, obejmując go. On schronił ją w ramionach i spojrzał na mnie z błyskiem zielonych oczu. Nic nie powiedziałem. Otrzepałem się trochę i czekałem. 348
Susan objęła jedną ręką Hugo, a drugą Cinders. Szczęśliwa rodzinna trójka. Hugo zdecydowanym ruchem skierował swe panie w stronę samochodu, oglądając się wściekle za siebie. Nie powinien się mnie obawiać, pomyślałem. Może za jakiś czas przestanie. Nigdy nie zraniłbym tego dziecka. Zorientowałem się, że Guggenheim i Aziz wślizgują się pod ciężarówkę. Guggenheim pojawił się wkrótce na zewnątrz z proroczą wizją nieśmiertelności w oczach, tuląc plastikowy pojemnik, jakby zawierał co najmniej Kielich Świętego Graala. ‒ Jest królik ‒ oznajmił radośnie. ‒ I ma kleszcze! ‒ Świetnie. Nina stanęła obok mnie. Objąłem ją. Tak było dobrze. Osiem i pół roku nie miało żadnego znaczenia. ‒ Nic ci nie jest? ‒ zapytała. ‒ Nic. Patrzyliśmy, jak samochód Palmerstonów odjeżdża. ‒ Freddie...? ‒ zagadnęła. ‒ Ta mała dziewczynka... kiedy mieliście głowy blisko siebie, wyglądała prawie jak... ‒ Ani słowa więcej ‒ powiedziałem.