GORDON R. DICKSON NEKROMANTA
Przeło˙zył: Zbigniew A. Królicki
Tytuł oryginału: Necromancer
Data wydania polskiego: 1...
12 downloads
13 Views
427KB Size
GORDON R. DICKSON NEKROMANTA
Przeło˙zył: Zbigniew A. Królicki
Tytuł oryginału: Necromancer
Data wydania polskiego: 1994 r. Data pierwszego wydania oryginalnego: 1962 r.
´ zka si˛e dzieli. Za rozstajnym progiem Scie˙ Widz˛e zaczatek ˛ mrocznej realno´sci Bli´zniaka skrzesanego z prastarej Jedno´sci — I mnie, com wiecznym mego Brata wrogiem! Zakl˛eta Wie˙za Hal Mayne
KSIEGA ˛ I IZOLOWANY
I oto widz˛e za lunety szkłami Twarz mego Brata mroczniejac ˛ a˛ w dali Wesprzyj nas, Thorze, którzy´smy wi˛ez´ niami. Młot ze´slij, Panie! Niech mury rozwali. Zakl˛eta Wie˙za
Rozdział 1 Kopalnia była automatyczna. Składało si˛e na nia˛ wyposa˙zenie o warto´sci stu osiemdziesi˛eciu milionów dolarów oraz sze´sc´ kilometrów sze´sciennych kwarcu i granitu z wtraceniami ˛ złota. Cało´sc´ za´s kontrolowano z jednej konsoli, przy której zasiadał dy˙zurny in˙zynier zmiany. Kopalnia w˛edrowała w´sród pokładów skalnych niczym oci˛ez˙ ały, wielofunkcyjny organizm, mozolnie prze˙zuwajacy ˛ złotono´sna˛ rud˛e, kruszacy ˛ ja˛ na niewielkie jak kamyki k˛esy i przesyłajacy ˛ transporterami ponad dwie´scie metrów w gór˛e, do znajdujacych ˛ si˛e na powierzchni przetwórni. Wraz z przenoszeniem si˛e machiny powstawały i pustoszały kominy wentylacyjne, szyby wind transportowych, poziomy i s´ciany eksploatacyjne. Rozprzestrzeniał si˛e te˙z coraz bardziej obszerny labirynt korytarzy, przez które w miar˛e post˛epu robót przesuwała si˛e konsola sterownicza i ci˛ez˙ ka maszyneria na kładzionych z przodu i rozbieranych z tyłu szynach. Wszystkim tym sterował jeden in˙zynier. Odrobina megalomanii z jego strony nie przeszkadzała w pracy. Czuwał nad ekranami kontrolnymi konsoli jak s´wiadomo´sc´ nad mózgiem, spełniajac ˛ rol˛e najwy˙zszej i ostatecznej instancji. Danych, na podstawie których powstawały jego decyzje, dostarczały wbudowane w maszyneri˛e czujniki komputera. Muskajac ˛ palcami klawiatur˛e, mo˙zna było otrzyma´c optymalne reakcje stalowego potwora. Cz˛esto okazywało si˛e jednak, z˙ e podobnie jak samo z˙ ycie, nowoczesne górnictwo to co´s wi˛ecej ni˙z tylko logika. Najlepsi z in˙zynierów mieli wyczucie. Była nim wra˙zliwo´sc´ zrodzona z dos´wiadczenia, talentu oraz czego´s zbli˙zonego do miło´sci, z jaka˛ rozkazywali skałom i machinie, która˛ kierowali. T˛e cech˛e dodano do listy ludzkich umiej˛etno´sci, których wymagano na równi z matematyka˛ i geologia.˛ W´sród ko´nczacych ˛ szkoły młodych in˙zynierów górnictwa, mniej ni˙z dziesi˛ec´ procent okazywało si˛e posiadaczami owych szczególnych talentów, koniecznych, aby zespoli´c si˛e w jedno´sc´ z tytanem, którego mieli dosia´ ˛sc´ . Dlatego nawet na przepełnionych rynkach pracy XXI wieku kopalnie nieustannie poszukiwały nowych in˙zynierów. Proces stawania si˛e nieomylnym bogiem machiny, cho´cby tylko na cztery godziny, był długi nawet dla tych dziesi˛eciu 6
procent wybra´nców. A machina nigdy nie odpoczywała. Dwie´scie metrów nad głowa˛ człowieka za konsola,˛ Paul Formain, rozpoczynajac ˛ swój pierwszy dzie´n w kopalni Malabar, wyszedł z segmentu mieszkalnego o s´cianach z plastykowej pianki i zobaczył góry. To było widzenie. Zdarzało mu si˛e to wielokrotnie od czasu wypadku z łodzia,˛ przed pi˛eciu laty, a ostatnio coraz cz˛es´ciej. Teraz jednak nie ujrzał otwartego morza. Nie zobaczył te˙z zamglonego obrazu dziwnej, mrocznej postaci człowieka w opo´nczy i wysokim, sto˙zkowatym kapeluszu, który, jak si˛e Paulowi zdawało, przywrócił go do z˙ ycia, po tym, jak umarł w łodzi i zanim odnalazła go stra˙z przybrze˙zna. Tym razem były to góry. Odwróciwszy si˛e od białych plastykowych drzwi, zatrzymał si˛e nagle i zobaczył je. Wokół rozciagało ˛ si˛e strome, pokryte innymi białymi zabudowaniami zbocze kopalni Malabar. Wy˙zej, przejrzy´scie bł˛ekitne, wiosenne niebo przegla˛ dało si˛e w ciemnej, modrej toni jeziora, które wypełniało rozpadlin˛e górskiego grzbietu. Zewszad ˛ otaczały Paula kanadyjskie Góry Skaliste, si˛egajace ˛ jednym ko´ncem do odległego o pi˛ec´ dziesiat ˛ kilometrów, le˙zacego ˛ w Kolumbii Brytyjskiej miasta Kamloops, w drugim za´s kierunku dochodzace ˛ do Pasma Nabrze˙znego i skalistych pla˙z lizanych słonym przybojem Pacyfiku. Góry powstały i otoczyły Paula niczym królowie. Jego ciało przeniknał ˛ grzmot trz˛esienia ziemi i nagle poczuł, z˙ e ro´snie i kroczy im na spotkanie. Wkrótce dorównał wzrostem najwy˙zszym szczytom. Wraz z nimi kontemplował odwieczny ruch trzewi planety. Potem góry tchn˛eły ku niemu słowa: Strze˙z si˛e. Nie zje˙zd˙zaj dzi´s do kopalni! — . . . oswoi si˛e pan z tym i przywyknie — zapewniał go po wypadku psychiatra w San Diego. — Teraz popracował pan nad soba˛ i rozumie pan istot˛e problemu. — Owszem — odparł Paul. Wszystko było logiczne i miało sens — tłumaczył sobie, stosujac ˛ si˛e do sugestii psychiatry. Był sierota˛ od dziesiatego ˛ roku z˙ ycia, kiedy stracił rodziców w wypadku drogowym. Oddano go pod opiek˛e rodziny zast˛epczej. Ci ludzie byli dla´n dobrzy, ale nie zastapili ˛ mu ojca i matki. Na zawsze pozostał samotny. Brakowało mu tego, co psychiatra w San Diego nazywał „obronnym egoizmem”. Posiadał za to zdolno´sc´ odgadywania intencji ludzi, ale bez skłonno´sci, by wykorzystywa´c t˛e wiedz˛e dla własnej korzy´sci. Ci, którzy mogliby zosta´c jego przyjaciółmi, odczuwali zakłopotanie, gdy odkrywali w nim t˛e umiej˛etno´sc´ . Ona 7
budziła w nich instynktowna˛ potrzeb˛e trzymania Paula na bezpieczny dystans. Pod´swiadomie obawiali si˛e go i nie ufali jego pow´sciagliwo´ ˛ sci. Gdy był jeszcze chłopcem, czuł ich rezerw˛e i nie pojmował przyczyn, które ja˛ powodowały. To za´s, orzekł psychiatra, dało mu fałszywy obraz sytuacji, w jakiej si˛e znajdował. — . . . i tak — mówił lekarz — ów brak ch˛eci wykorzystywania przewagi płynacej ˛ z pa´nskich zdolno´sci stał si˛e ułomno´scia.˛ Nie jest to jednak czym´s powa˙zniejszym ni˙z jakakolwiek inna ułomno´sc´ , taka jak s´lepota czy kalectwo. Nie powinien pan sadzi´ ˛ c, i˙z nie mo˙zna z tym z˙ y´c. Jednak w gł˛ebi duszy Paul tak to wła´snie odczuwał. Przekonanie to zaowocowało w ko´ncu zaplanowana˛ pod´swiadomie próba˛ samobójstwa. — . . . nie ulega watpliwo´ ˛ sci — ciagn ˛ ał ˛ psychiatra — z˙ e odebrał pan ostrze˙zenie o złej pogodzie, nadane przez stra˙z przybrze˙zna.˛ I wiedział pan, i˙z niezale˙znie od rodzaju pogody, z˙ eglujac ˛ w tak małej łodzi zap˛edzi si˛e pan zbyt daleko od brzegu. . . Sztorm zepchnał ˛ łód´z Paula w morze. Zniosło go daleko od szlaków z˙ eglugowych i w ciszy morskiej, która nastała zaraz po burzy, s´mier´c jak oci˛ez˙ ałe, szare ptaszysko przysiadła wyczekujaco ˛ na maszcie. — . . . warunki, w których pan si˛e znalazł, sprzyjały halucynacjom — orzekł psychiatra. — To naturalne, i˙z wyobraził pan sobie, z˙ e ju˙z umarł. Pó´zniej za´s, gdy przyszło ocalenie, nie´swiadomie szukał pan wyja´snienia faktu, z˙ e pozostał pan przy z˙ yciu. Pod´swiadomo´sc´ dostarczyła po˙zywki dla tej fantazji, która˛ było pa´nskie rzekome zmartwychwstanie spowodowane przez kogo´s tajemniczego, podobnego do pa´nskiego ojca, i odzianego w szaty, które sugerowały magiczne umiej˛etno´sci tego człowieka. Jednak po powrocie do zdrowia, rozsadek ˛ podpowiedział panu, i˙z historia ta jest raczej nieprawdopodobna. Istotnie, pomy´slał Paul, trudno było sadzi´ ˛ c inaczej. Przypomniał sobie, jak le˙zał w szpitalu w San Diego i zastanawiał si˛e nad tym, co zapami˛etał. — Aby wi˛ec wesprze´c prawdopodobie´nstwo tej historii, wykształcił pan w sobie zdolno´sc´ do chwilowego odczuwania niezwykle gł˛ebokiej, prawie bolesnej nadwra˙zliwo´sci. Zaspokoiło to dwie pa´nskie potrzeby; dostarczyło podstaw do zrodzonej z maligny fantazji o zmartwychwstaniu i stanowiło wymówk˛e dla tego, co wywołało w panu pierwotne pragnienie s´mierci. Pod´swiadomie wytłumaczył pan sobie, z˙ e nie jest upo´sledzony, tylko inny. — Tak — powiedział wówczas Paul. — Rozumiem. — Teraz za´s, skoro odkrył pan prawd˛e o sobie, potrzeba takiego usprawiedliwienia powinna stopniowo zanika´c. Fantastyczna wizja nieznajomego zbawcy powinna zatrze´c si˛e w pa´nskiej pami˛eci, a chwile nadwra˙zliwo´sci b˛eda˛ zdarza´c si˛e panu coraz rzadziej, a˙z w ko´ncu i one znikna.˛ — Miło mi to słysze´c — rzekł Paul. Tyle z˙ e po pi˛eciu latach wcale nie zaznał spokoju. Chwile nadwra˙zliwo´sci zdarzały mu si˛e nadal, a pierwotna wizja nieznajomego uparcie tkwiła gdzie´s w za8
kamarkach jego s´wiadomo´sci. Rozmy´slał nawet o wizycie u innego psychiatry, ale pó´zniej doszedł do wniosku, z˙ e skoro nie pomógł mu jeden, to jaki jest sens szuka´c porady u drugiego? Zamiast tego, nauczył si˛e z˙ y´c z tym problemem, opierajac ˛ si˛e na czym´s, co odkrył w sobie po wypadku. Gł˛eboko wewnatrz ˛ jego ja´zni tkwiło od tamtej pory co´s nienazwanego i niepoj˛etego, co niczym kamienny obelisk przeciwstawiało si˛e zmiennym porywom uczu´c. Sadził, ˛ z˙ e to co´s w jaki´s sposób łaczy ˛ si˛e z wizja˛ maga w wysokim kapeluszu, cho´c równocze´snie jest od niej niezale˙zne. Tak wi˛ec, gdy jak teraz, wiatry szeptały mu do ucha ostrze˙zenie, słyszał je, ale nie czuł si˛e nim poruszony. Strze˙z si˛e! — powiedziały góry. — Nie zje˙zd˙zaj dzi´s do kopalni. „To głupota” — orzekł jego umysł, przypominajac ˛ mu, z˙ e dostał wreszcie to, do czego przygotowywał si˛e przez całe swoje s´wiadome z˙ ycie. Dostał prac˛e, o jakiej w dzisiejszym przeludnionym s´wiecie marzyło wielu, a która przypadała w udziale nielicznym. Si˛egnał ˛ wi˛ec teraz do tego, co niepokonane trwało na dnie jego umysłu. L˛ek, mówiło mu co´s, jest po prostu jednym z wielu czynników, jakie nale˙zy bra´c pod uwag˛e, przesuwajac ˛ si˛e od punktu A do punktu B. Paul otrzasn ˛ ał ˛ si˛e z przeczu´c i powrócił do rzeczywisto´sci. Wsz˛edzie wokół wznosiły si˛e zabudowania kopalni Malabar. Niedaleko miejsca gdzie stał, z˙ ona radcy prawnego kopalni wyszła na ganek i ponad niewysokim, białym płotem wołała co´s do stojacej ˛ na sasiednim ˛ podwórku z˙ ony pracujacego ˛ na powierzchni technika. Dla Paula był to pierwszy dzie´n pracy i ju˙z spó´zniał si˛e na zmian˛e pod ziemia.˛ Odwrócił spojrzenie od gór i budynków, po czym odszukał wzrokiem betonowa˛ s´cie˙zk˛e prowadzac ˛ a˛ do głównego szybu. Ruszył ku niej i czekajacemu ˛ na´n s´lizgowi.
Rozdział 2 ´ Slizg zwiózł Paula pochyła˛ sztolnia˛ w głab ˛ góry. Dwie´scie metrów w dół. Mimo romantycznej i nieco staromodnej nazwy, s´lizg był w istocie zwykła˛ winda˛ magnetyczna.˛ Gdy Paul zje˙zd˙zał, poprzez przejrzyste s´cianki szybu windy skrzyły si˛e ku niemu granit i ró˙zowy kwarc. Minerały przemawiały podobnie jak góry. Te nowe głosy były cichsze, lecz bezlitosne i krystalicznie twarde. Zje˙zd˙zajacemu ˛ Paulowi dotrzymywało towarzystwa jego odbicie w s´ciance rury — wizerunek barczystego dwudziestotrzyletniego młodego człowieka, który miał ju˙z za soba˛ wiek chłopi˛ecy i młodzie´nczy. Paul był m˛ez˙ czyzna˛ gruboko´scistym, mocno zbudowanym, o okragłej ˛ głowie i atletycznym wygladzie. ˛ Takich jak on mo˙zna było zobaczy´c na boiskach, cho´c nie przypominał najcz˛es´ciej spotykanego typu piłkarza. Nie do´sc´ kr˛epy, by gra´c w ataku, nie posiadał te˙z zwinno´sci potrzebnej w obronie. Dobrze natomiast spisywał si˛e na bramce. Był silny, opanowany i miał r˛ece o długich palcach, którymi mógł pewnie uchwyci´c piłk˛e. W czasie studiów wyst˛epował w barwach podstawowego składu dru˙zyny Instytutu Górnictwa Colorado. Jego oczy miały intrygujaco ˛ gł˛eboka˛ i ciepła,˛ szara˛ barw˛e. Usta o waskich ˛ wargach były szerokie i o przyjaznym wyrazie. Proste, jasnobrazowe ˛ włosy Paula zaczynały ju˙z rzedna´ ˛c na skroniach. Strzygł si˛e krótko i wida´c było, z˙ e wyłysieje wkrótce po trzydziestce. Poniewa˙z jednak nie nale˙zał do ludzi, którzy przesadnie dbaja˛ o wyglad ˛ zewn˛etrzny, nie miało to dla niego wi˛ekszego znaczenia. Sprawiał wra˙zenie urodzonego przywódcy; m˛eskiego, inteligentnego, silnego, umiejacego ˛ ka˙zdy problem oceni´c prawidłowo od pierwszego spojrzenia. I takim te˙z był w istocie. Dopiero po bli˙zszym poznaniu ludzie dostrzegali gł˛ebiej ukryte cechy jego charakteru, które były cz˛es´cia˛ jego własnego wyobra˙zenia o sobie. Zdarzały si˛e chwile, takie jak ta, w których Paul dostrzegał nagle swój wizerunek, odbity w jakim´s zwierciadle i zastygał zdumiony, jakby stanał ˛ twarza˛ w twarz z kim´s obcym. ´ Slizg zatrzymał si˛e na poziomie eksploatacyjnym. Paul wkroczył do jasno o´swietlonej, rozległej pieczary, a˙z po wysokie sklepienie wypełnionej tytanem i stala˛ maszynerii wspartej ci˛ez˙ ko na szynach. Rze´skie 10
i ostre powietrze podziemi poraziło chłodem jego płuca. Wydało mu si˛e, z˙ e atmosfera kopalni przenika go na wskro´s. Ruszył wzdłu˙z kruszarki i po kilkudziesi˛eciu krokach dotarł do konsoli sterowniczej. Wypełniajace ˛ ja˛ klawisze i przełaczni˛ ki przypominały klawiatur˛e wielkich organów elektronicznych. Tylko trzy niewielkie, umieszczone centralnie ekrany przeczyły temu wra˙zeniu. Siedzacy ˛ wewnatrz ˛ niewysoki, kr˛epy i ciemnowłosy m˛ez˙ czyzna po czterdziestce ko´nczył włas´nie czynno´sci obowiazuj ˛ ace ˛ przy zdawaniu słu˙zby. Paul zbli˙zył si˛e do brzegu platformy, na której znajdowała si˛e konsola i operator. — Cze´sc´ ! — powiedział. Operator spojrzał na´n z góry. — Jestem nowy, Paul Formain — przedstawił si˛e Paul. — Gotów do zmiany? Opuszczajacy ˛ stanowisko in˙zynier ruchliwymi dło´nmi wykonał jeszcze par˛e szybkich czynno´sci na konsoli. Potem odchylił si˛e na fotelu i przeciagn ˛ ał. ˛ Wreszcie wstał i zwrócił ku Paulowi twarda,˛ lecz przyjazna˛ twarz. — Paul? — spytał. — A jak dalej? — Formain. Paul Formain. — Ach tak. Pat Teasley — wyciagn ˛ ał ˛ do Paula mała,˛ ale zaskakujaco ˛ krzepka˛ dło´n. U´scisn˛eli sobie r˛ece. Teasley mówił z akcentem australijskim, ta˛ szczególna˛ jego odmiana,˛ która˛ Amerykanie zazwyczaj biora˛ za akcent londy´nski, rozjuszajac ˛ tym Australijczyków. Wygladał ˛ na osobnika tak otwartego i prostolinijnego, jak sama ziemia. Po gwałtowno´sci gór, Paul poczuł uspokajajac ˛ a˛ odmian˛e. — Sadz ˛ ac ˛ z próbek — rzekł Teasley — podczas swej pierwszej zmiany b˛edziesz miał spokojne i równe kopanie. — Miło mi to słysze´c — odparł Paul. — Wła´snie. Nie wida´c z˙ adnych wi˛ekszych uskoków, a z˙ yła odchyla si˛e od pionu nie wi˛ecej ni˙z o osiem stopni. Uwa˙zaj na korki w sztolni A. — Aha — mruknał ˛ Paul. — Przestoje w pracy? — Wła´sciwie to nie. Wagoniki zakleszczały si˛e i stłaczały tu˙z za klapa˛ numer osiem, około stu czterdziestu metrów od wylotu. Sztolnia jest tam nieco za waska, ˛ ale poszerzanie jej nie ma sensu, skoro za sto pi˛ec´ dziesiat ˛ godzin b˛edziemy bili nowa.˛ Tak czy owak, podczas tej zmiany dwukrotnie musiałem tam pój´sc´ , aby cofna´ ˛c wagon z z˛ebatki. — Dobra — rzekł Paul. — Dzi˛ekuj˛e. — Przeszedł obok Teasleya i usiadł przed konsola.˛ Podniósł wzrok na niewysokiego m˛ez˙ czyzn˛e. — Mo˙ze spotkamy si˛e w barze na górze, dzi´s wieczorem po zmianie? — Czemu nie? — podchwycił my´sl Teasley. Zwrócił ku Paulowi swa˛ szczera˛ twarz. — Uko´nczyłe´s jeden z tych ameryka´nskich instytutów? — W Kolorado. — Masz tu z˙ on˛e i rodzin˛e? 11
Paul potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ Jego palce przesuwały si˛e ju˙z po konsoli, zaznajamiajac ˛ si˛e z jej budowa.˛ — Nie — odparł. — Jestem kawalerem i sierota.˛ — Wpadnij kiedy´s do nas na kolacj˛e — zaproponował Teasley. — Moja z˙ ona uwielbia gotowa´c dla go´sci. — Dzi˛ekuj˛e — rzekł Paul. — Nie omieszkam. — No to do zobaczenia. Paul usłyszał chrz˛est z˙ wiru pod stopami odchodzacego ˛ Teasleya. Popatrzył uwa˙znie na pulpit i zajał ˛ si˛e czynno´sciami wymaganymi przez instrukcj˛e przy przejmowaniu zmiany. Zaj˛eło mu to około sze´sciu minut. Gdy sko´nczył, znał ju˙z pozycj˛e ka˙zdego urzadzenia ˛ i wiedział te˙z, co robi ka˙zde z nich. Nast˛epnie zajrzał do sekcji programów, po czym uruchomił prognoz˛e i oszacowanie wydobycia w ciagu ˛ najbli˙zszych czterech godzin. Wszystko zgadzało si˛e z ocena˛ Teasleya. Zapowiadała si˛e łatwa, rutynowa zmiana. Przez chwil˛e trzymał palce na obudowie komputera, próbujac ˛ poprzez odbierane opuszkami delikatne drgania robocze wyczu´c indywidualne cechy kombajnu. Wróciło mu wra˙zenie obcowania ze s´lepa,˛ przemo˙zna˛ siła,˛ podobne, cho´c nie takie samo, jak w przypadku machin w innych kopalniach, których dotykał w czasie studenckich praktyk. Cofnał ˛ dłonie. Przez jaki´s czas nie b˛edzie miał nic do roboty. Oparł głow˛e o zagłówek fotela i szybko rozwa˙zył mo˙zliwo´sc´ opuszczenia konsoli i zajrzenia do sztolni transportowej, w której według raportu Teasleya korkowały si˛e wózki z ruda.˛ Zdecydował, z˙ e tego nie zrobi. Dopóki nie przywyknie do nowej kopalni, lepiej siedzie´c przy konsoli. Wska´zniki s´wietlne i ekrany kontrolne wskazywały normalna˛ prac˛e kombajnu wydobywczego. Wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e i na ekran centralnego systemu wizyjnego rzucił obraz wiadomo´sci telewizyjnych z Vancouver. Ujrzał plac przed wej´sciem do hotelu Koh-I-Nor w Kompleksie Chicago. Poznał to miejsce; w tym hotelu zatrzymał si˛e raz czy dwa, podczas pobytów w Chicago. Patrzac ˛ teraz z góry ujrzał mała˛ grupk˛e ludzi niosacych ˛ kamery i inny sprz˛et reporterski, którzy stłoczyli si˛e wokół trzech osób. Punkt widzenia błyskawicznie opadł w dół, by zatrzyma´c si˛e metr nad głowami obecnych, po czym nastapiło ˛ sekundowe zbli˙zenie dwojga z tej trójki, stojacych ˛ w pewnej odległo´sci za swym szefem. Zobaczył bezbarwnego, krótko ostrzy˙zonego m˛ez˙ czyzn˛e w s´rednim wieku i wysoka,˛ szczupła˛ dziewczyn˛e, swoja˛ rówie´sniczk˛e. Kamera zmieniła połoz˙ enie i dziewczyna znikn˛eła sprzed oczu Paula, który zmarszczył brwi, usiłujac ˛ zrozumie´c, jaka szczególna cecha tej kobiety wzbudziła jego zainteresowanie. Nigdy przedtem nie widział ani jej, ani tamtego bezbarwnego faceta. Szybko jednak zapomniał o dziewczynie. Na ekranie pojawił si˛e trzeci z członków grupy. Było w nim co´s, co natychmiast przykuło uwag˛e Paula. Zobaczył wysokiego, niemal olbrzymiego, powa˙znego, starego człowieka, 12
w przepisowym czarno-białym stroju wieczorowym. Cho´c jak na swój wiek m˛ez˙ czyzna ów trzymał si˛e prosto, to jednak podpierał si˛e trzymana˛ w prawej r˛ece gruba˛ laska˛ o rze´zbionej gałce. W pewnym momencie jego szerokie bary uniosły si˛e jeszcze bardziej, tak i˙z wydawało si˛e, z˙ e zastygł jak posag ˛ nad tłumem reporterów. Wyraz oczu kryły ciemne szkła okularów, ale i bez tego jego twarz była nieprzenikniona. Cho´c wyra´znie widoczna na ekranie, umykała jednak percepcji Paula. Dostrzegał wyłacznie ˛ jej pojedyncze elementy, nie ogarniał natomiast cało´sci. Mógł si˛e skupi´c tylko na waskich ˛ ustach i gł˛ebokich bruzdach w kacikach ˛ warg nieznajomego. Ten za´s mówił: — . . . szaty? — usta rozciagn˛ ˛ eły si˛e w u´smiechu. — Przecie˙z nie spodziewa si˛e pan, z˙ e mechanik przyjdzie na kolacj˛e w ubraniu roboczym, nieprawda˙z? — wydobywajacy ˛ si˛e spomi˛edzy warg głos był gł˛eboki i odpowiednio drwiacy. ˛ — Je´sli pa´nstwo chcecie zobaczy´c mnie w oficjalnych szatach, musicie umówi´c si˛e ze mna˛ w godzinach urz˛edowania. — Wielki Mistrzu, czy Gildia Or˛edowników ma godziny urz˛edowania? — zapytał kolejny reporter. Rozległy si˛e s´miechy, nie pozbawione jednak szacunku. Usta ponownie rozciagn˛ ˛ eły si˛e w u´smiechu. — Niech pan przyjdzie i przekona si˛e sam — powiedziały. Paul zmarszczył brwi. W jego pami˛eci otworzyła si˛e mała, zamkni˛eta dotad ˛ szufladka. Słyszał ju˙z o Gildii Or˛edowników, zwanej inaczej Societe Chanterie. Mówiło si˛e o nich tu i tam, nawet do´sc´ cz˛esto. Byli jaka´ ˛s grupa˛ kultowa,˛ czcicielami Szatana, czy czym´s w tym gu´scie. Zawsze my´slał o nich jako o sekcie zwariowanych ekscentryków. Ten człowiek jednak, ten Wielki Mistrz nie wygla˛ dał ani na ekscentryka, ani na stukni˛etego. Był. . . Poirytowany Paul odruchowo wyciagn ˛ ał ˛ dło´n przed siebie, jakby chciał zetrze´c z ekranu wizerunek tego m˛ez˙ czyzny. Jednak tylko bezsilnie musnał ˛ opuszkami palców w chłodna,˛ szklana˛ powierzchni˛e. Reporterzy nadal zadawali pytania: — Wielki Mistrzu, czy mógłby pan powiedzie´c nam co´s o Operacji Odskocznia? Usta skrzywiły si˛e ironicznie. — Co mianowicie? — Czy Gildia sprzeciwia si˛e próbom dotarcia do najbli˙zszych gwiazd? — Có˙z znowu, panie i panowie. . . — usta ponownie rozciagn˛ ˛ eły si˛e w u´smiechu. — Jak to powiadali Sumerowie i Semici w czasach starych bogów? Oni nazywali planety owcami, które sa˛ zbyt daleko. Czy nie tak? Odpowiedzialni za to stwierdzenie byli Shamash i Adad, jak mo˙zecie to pa´nstwo wyczyta´c w starych ksi˛egach. A je´sli nadajace ˛ si˛e do zamieszkania s´wiaty sa˛ niczym owce, to na pewno wiele z nich zabłakało ˛ si˛e wokół dalszych gwiazd i mo˙zemy je tam odnale´zc´ . U´smiech pozostał na wargach.
13
— A wi˛ec Gildia popiera działalno´sc´ stacji na Merkurym? Nie sprzeciwiacie si˛e pracom nad technikami podró˙zy mi˛edzygwiezdnych? — To ju˙z — odezwały si˛e wargi, z których zniknał ˛ u´smiech — nie moja sprawa ani naszej Gildii. Ludzko´sc´ mo˙ze igra´c zabawkami technicznymi i nauka,˛ tak jak to czyniła w przeszło´sci. Mo˙ze te˙z igra´c z przestrzenia˛ i gwiazdami. Jednak zabawa ta jeszcze bardziej ja˛ osłabi. Ju˙z niemal nastapił ˛ krach! My w Gildii zajmujemy si˛e tylko jedna˛ rzecza; ˛ jest nia˛ destrukcja, która uratuje ludzko´sc´ przed nia˛ sama.˛ — Wielki Mistrzu — odezwał si˛e jaki´s głos. — Nie zamierza pan chyba rzec, z˙ e totalna. . . — Totalna i ostateczna! — gło´snik zadudnił gł˛ebokim basem mówcy. — Całkowita destrukcja. Destrukcja Ludzko´sci i wszystkich jej dzieł. — Głos rozbrzmiewał coraz gło´sniej i d´zwi˛eczniej, wstrzasaj ˛ ac ˛ Paulem jak szok po do˙zylnie podanym s´rodku podniecajacym. ˛ — Sa˛ moce, które od sze´sciuset lat pracuja,˛ by uratowa´c Ludzko´sc´ przed samozagłada.˛ Biada Ludzko´sci, gdy nadejdzie ów dzie´n i zastanie ja˛ bezpieczna˛ i chroniona.˛ Biada kobietom i nie narodzonym, je´sli Ludzko´sci skradziona zostanie ostatnia szansa samozniszczenia. Przez swe wieczne trwanie zostanie skazana na zagład˛e, przetrwa´c za´s mo˙ze tylko dzi˛eki destrukcji. Brz˛eczyk alarmu oznajmił Paulowi, z˙ e w sztolni A zakleszczyła si˛e kolejka transportowa. Dło´n Paula poruszyła si˛e i niemal odruchowo wyłaczyła ˛ zasilanie sztolni na pi˛etna´scie minut. — I wzywam was — głos mówcy zabrzmiał niczym werbel pod gilotyna˛ — aby´scie wejrzeli na dobro Ludzko´sci, nie za´s na swe własne. By´scie odwrócili si˛e precz od fałszywych obietnic z˙ ycia i gotowali si˛e na s´mier´c. By´scie poj˛eli swa˛ powinno´sc´ . A ta˛ jest kompletna, ostateczna i totalna destrukcja. Destrukcja. Destrukcja! Destrukcja. . . Paul przetarł oczy i siadł prosto. Wokół wznosiły si˛e s´ciany kopalni. Siedział za konsola,˛ po´srodku której, na ekranie, na placyku przed hotelem Koh-I-Nor rozchodziła si˛e grupka ludzi. Stary człowiek wraz z towarzyszacymi ˛ mu dziewczyna˛ i m˛ez˙ czyzna˛ poda˙ ˛zali za szczupłym młodzie´ncem o czarnej czuprynie, który spr˛ez˙ ystym krokiem wchodził włas´nie do hotelu. Paul patrzył na to wszystko z ogromnym zdumieniem. Czuł, z˙ e min˛eła zaledwie minuta i to było zaskakujace. ˛ z jakich´s nieznanych powodów był absolutnie niepodatny na hipnoz˛e. Ta przeszkoda utrudniała prac˛e psychiatry, który zajmował si˛e nim po wypadku z łodzia.˛ Jak˙ze wi˛ec mógł nie zauwa˙zy´c upływu cho´cby minuty? Wspomnienie zakleszczonych w sztolni wózków oderwało jego my´sli od tej zagadki. Je´sli zaraz nie upora si˛e z tym problemem, trzeba b˛edzie wyłaczy´ ˛ c z ruchu kilka urzadze´ ˛ n. Wyszedł z konsoli i wsiadł do znajdujacej ˛ si˛e obok sztolni A windy ła´ncuchowej. Ekran konsoli wskazywał zakleszczenie na sto trzydzie14
stym piatym ˛ metrze poni˙zej powierzchni. Paul dotarł do klapy numer osiem, wła˛ czył s´wiatła w tej sekcji sztolni i wczołgał si˛e do s´rodka. Przyczyn˛e zatoru zobaczył tu˙z przed soba.˛ Sztolnia A, podobnie jak szyb s´lizgu, wznosiła si˛e pod katem ˛ sze´sc´ dziesi˛e´ ciu stopni. Srodkiem tunelu biegły szyny zasilania. P˛ekate wózki wypełnione rozdrobnionym urobkiem nadje˙zd˙zały z dołu, toczac ˛ swe z˛ebate koła po izolowanych sworzniach łacz ˛ acych ˛ obie szyny. Sworznie te słu˙zyły Paulowi jako uchwyty, gdy wspinał si˛e ku miejscu, w którym jeden z wózków zeskoczył z szyny i zablokował si˛e na skalnej s´cianie. My´slac ˛ wcia˙ ˛z o znajomo wygladaj ˛ acej ˛ dziewczynie i tym dziwacznym fanatyku, który kazał nazywa´c si˛e Wielkim Mistrzem, Paul wcisnał ˛ si˛e pomi˛edzy wykolejony wózek a chropowata˛ s´cian˛e sztolni. Kopnał ˛ w obluzowany zaczep pomi˛edzy dwoma wózkami. Po trzecim uderzeniu zaczep wrócił do prawidłowego poło˙zenia, z którego wyskoczył, gdy wagonik otarł si˛e o skał˛e. Ze szcz˛ekiem i zgrzytem blokujacy ˛ cały skład wózek ponownie stanał ˛ na szynach. Równocze´snie s´wiatła w sztolni przygasły i rozbłysły, a wszystkie silniki wózków o˙zyły. Skład szarpnał ˛ i ruszył w gór˛e sztolni. Paul bez namysłu skoczył i przylgnał ˛ do przedostatniego wagonika. W nagłym ol´snieniu, równie wyrazistym jak widok gór na tle wiosennego nieba, pojał, ˛ z˙ e zaj˛ety my´slami o transmisji telewizyjnej, wyłaczył ˛ zasilanie sztolni tylko na pi˛etna´scie minut, a po chwilowej utracie s´wiadomo´sci nie przełaczył ˛ sterowania zasilaniem na kontrol˛e r˛eczna.˛ I oto został uniesiony w gór˛e sztolni przez przedostatni wagon zestawu. Gdyby dotknał ˛ szyny zasilania znajdujacej ˛ si˛e kilkana´scie centymetrów ni˙zej, zostałby pora˙zony pradem. ˛ Wysokie wózki, wypełniajace ˛ prawie cały prze´swit sztolni, uniemo˙zliwiały jakakolwiek ˛ prób˛e otwarcia mijanych przez skład luków ewakuacyjnych znajdujacych ˛ si˛e pomi˛edzy Paulem a powierzchnia.˛ ´ Sciany sztolni i jej sufit były coraz bli˙zej. O pułap niemal si˛e ocierał. Wyrabany ˛ w granicie i kwarcu strop wznosił si˛e i opadał w nierównych odst˛epach. Paul wiedział, z˙ e w niektórych miejscach wózki z ruda˛ prawie dotykały sklepienia sztolni. Je´sli b˛edzie trzymał si˛e nisko, mo˙ze uda mu si˛e wyjecha´c z wózkiem, do którego przylgnał, ˛ a˙z na powierzchni˛e. Uczepiony tylnej s´cianki wagonika czuł jednak, z˙ e jego chwyt słabnie. Podciagn ˛ ał ˛ si˛e i uło˙zył płasko na powierzchni urobku. Gdy kolejka zanurzajac ˛ si˛e w mrok opuszczała o´swietlona˛ sekcj˛e tunelu, sklepienie sztolni szorstko musn˛eło tył głowy le˙zacego ˛ na wózku człowieka. Wbiwszy dłonie w drobne i ostre bryłki, Paul rył rozpaczliwie, usiłujac ˛ zagrzeba´c si˛e w urobku. Rozchybotany, hała´sliwy skład poda˙ ˛zał w gór˛e. Pogra˙ ˛zony w ciemno´sci Paul nie dostrzegł obni˙ze-
15
nia pułapu, ku któremu si˛e zbli˙zał. . . Pełniacy ˛ słu˙zb˛e na powierzchni in˙zynier dy˙zurny, zaalarmowany migotaniem białego s´wiatełka na swej konsoli i pó´zniejszym sygnałem wyłaczenia ˛ mocy w sztolni A, szedł ku jej wylotowi. Zbli˙zył si˛e do otworu, a kilka minut pó´zniej dołaczył ˛ do niego szef nadzoru, który z uwagi na pierwsze zej´scie na dół nowego pracownika, s´ledził dotad ˛ sytuacj˛e na monitorach w swoim biurze. — Ju˙z jada˛ — odezwał si˛e in˙zynier dy˙zurny, szczupły m˛ez˙ czyzna równie młody jak Paul, gdy usłyszeli pomruk motorów odbijajacy ˛ si˛e wzdłu˙z s´cian tunelu. — Ustawił je. — Troch˛e to trwało — mruknał ˛ szef nadzoru i zmarszczył brwi. — Poczekajmy chwil˛e i sprawd´zmy, co tam si˛e zaci˛eło. Czekali wi˛ec. Słyszeli coraz bli˙zszy grzechot i szcz˛ek z˛ebatek. Pierwszy z wózków wychynał ˛ na s´wiatło słoneczne i zjechał na płaski grunt. — A có˙z to? — spytał nagle dy˙zurny. Zbli˙zajacy ˛ si˛e przedostatni wózek niósł na sobie co´s, co w półmroku sztolni widzieli niezbyt wyra´znie. Skład przeje˙zd˙zał obok. Interesujacy ˛ ich wózek wyjechał na powierzchni˛e i jasne s´wiatło dnia wyra´znie ukazało sylwetk˛e człowieka, nieruchoma˛ i na wpół zagrzebana˛ w ładunku rudy. — Mój Bo˙ze! — sapnał ˛ szef nadzoru. — Niech pan zatrzyma te wózki i pomo˙ze mi go wyciagn ˛ a´ ˛c! Lecz młody in˙zynier dy˙zurny odwrócił si˛e, oparł o s´cian˛e kruszarni spowitej długimi cieniami gór i zaczał ˛ wymiotowa´c.
Rozdział 3 Pracujacy ˛ po południu, na dziennej zmianie recepcjonista hotelu Koh-I-Nor był s´wiadomy faktu, i˙z jego testy przydatno´sciowe wykazały, z˙ e posiada dosy´c szczególny talent kaligraficzny. Zaj˛eciem, które najbardziej mu odpowiadało była ornamentacja — dziedzina mało potrzebna według współczesnych zasad prowadzenia hoteli. Dlatego recepcjonista s´wiadomie rozwijał w sobie podstawowa˛ cech˛e dobrej ornamentacji polegajac ˛ a˛ na tym, z˙ e powinno si˛e jej nie dostrzega´c. Gdy usłyszał kroki zbli˙zajacego ˛ si˛e do recepcji go´scia, nawet nie podniósł głowy. Ozdobnym pismem, na karcie czerpanego papieru tworzył list˛e aktualnie godnych uwagi go´sci hotelowych. — Mam tu rezerwacj˛e — usłyszał głos przybysza. — Paul Formain. — To doskonale — skwitował recepcjonista, dodajac ˛ kolejne nazwisko do swej listy i wcia˙ ˛z nie podnoszac ˛ głowy. Przerwał na chwil˛e, by podziwia´c zamaszyste i płynne p˛etle, którymi kunsztownie ozdobił litery P i L. Nieoczekiwanie poczuł, z˙ e za r˛ek˛e chwyciła go dło´n znacznie wi˛eksza ni˙z jego własna. W chwycie obcego dło´n recepcjonisty była jak uwi˛eziona mucha — nieznajomy nie mia˙zd˙zył jej, ale czuło si˛e, i˙z ma jeszcze du˙zy zapas krzepy. Zaskoczony i przestraszony recepcjonista przyjrzał si˛e przybyszowi. Nieznajomy okazał si˛e wysokim, młodym człowiekiem, posiadajacym ˛ tylko jedno rami˛e, którego dło´n trzymała recepcjonist˛e piekielnie mocno, cho´c niedbale. — Słucham pana — rzekł recepcjonista. Jego głos zabrzmiał nieco bardziej j˛ekliwie, ni˙z zamierzył. — Powiedziałem — odparł cierpliwie wysoki m˛ez˙ czyzna — z˙ e mam tu rezerwacj˛e. — Tak jest, prosz˛e pana. Oczywi´scie — recepcjonista podjał ˛ ponowna˛ prób˛e uwolnienia zgniatanej dłoni. Wysoki m˛ez˙ czyzna pu´scił ja˛ jakby po namy´sle. Recepcjonista szybko odwrócił si˛e do rejestru rezerwacji i wybrał nazwisko go´scia. Ekran rejestru wy´swietlił informacj˛e. — Tak, prosz˛e pana. Oto jest. Oddzielny, pojedynczy. Jaki wystrój? — Współczesny. 17
— Oczywi´scie, panie Formain. Pokój 1412. Windy w lewo i za rogiem. Dopilnuj˛e, by baga˙z dostarczono panu natychmiast po przybyciu. Dzi˛ekuj˛e. . . Wysoki, jednor˛eki m˛ez˙ czyzna ju˙z szedł w stron˛e wind. Recepcjonista popatrzył w s´lad za nim, a potem spojrzał na swa˛ r˛ek˛e. Na prób˛e poruszył palcami. Nigdy przedtem nie pomy´slał o tym, jakim cudem techniki sa˛ poruszajace ˛ si˛e palce. Na górze w pokoju 1412 Paul rozebrał si˛e i wział ˛ prysznic. Gdy wyszedł z łazienki, jego walizka czekała ju˙z w niszy baga˙zowej w s´cianie przy drzwiach. Na wpół odziany, popatrzył na swoje odbicie w lustrze. Przed nim stał szczupły, muskularny m˛ez˙ czyzna w szarozielonych, lu´znych spodniach hotelowych, które wyjał ˛ z szafki w łazience. Widoczna nad spodniami górna cz˛es´c´ jego ciała była zdrowo opalona. Delikatne blizny po operacjach plastycznych ju˙z prawie znikn˛eły. Od czasu wypadku min˛eło osiem miesi˛ecy. Kikut lewej r˛eki Paula wygladał ˛ jak przykurczony. Powodował to nie tyle brak dalszej cz˛es´ci ramienia, co kontrast z druga˛ r˛eka˛ Paula. Jej regeneracja przebiegała, zdaniem lekarzy, z niezwykła˛ szybko´scia˛ i intensywno´scia.˛ Teraz, widoczna w odbiciu lustra, zwisała bez ruchu niczym konar lub gra´n z ko´sci i muskułów. Nad złaczem ˛ obojczyka i stawu barkowego górował jak skała mi˛esie´n kapturowy, poni˙zej wida´c było, spływajace ˛ ku w˛ezłom muskulatury łokcia, zbocza wałów bicepsu i tricepsu. Dalej jeszcze, niczym ła´ncuchy ni˙zszych wzgórz, ciagn˛ ˛ eły si˛e sznury mi˛es´ni przedramienia, zako´nczone rumowiskiem muskulatury kciuka. Paul czasami my´slał o swej prawej r˛ece wła´snie jak o konarze lub górskim zboczu. Przypominała ona pot˛ez˙ ny, niezwyci˛ez˙ ony taran z mi˛es´ni, s´ci˛egien i kos´ci. W ciagu ˛ minionych miesi˛ecy, dzielacych ˛ wypadek w kopalni od chwili obecnej, podczas długiego procesu rehabilitacji i regeneracji, w niej wła´snie zagnie´zdziła si˛e owa niezwyci˛ez˙ ona, najgł˛ebsza cz˛es´c´ jego osobowo´sci. Prawe rami˛e stało si˛e autonomiczna˛ cz˛es´cia˛ Paula, która nie poddawała si˛e zwatpieniu, ˛ a z pewnos´cia˛ nie watpiła ˛ w sama˛ siebie. Nie traciła te˙z czasu, by tam, na dole ustawi´c recepcjonist˛e. Było w tym fakcie co´s niejasnego i niepokojacego. ˛ Niczym człowiek badajacy ˛ j˛ezykiem zbolały zab, ˛ Paul nieustannie odczuwał pokus˛e próbowania siły ramienia na ró˙znych rzeczach i za ka˙zdym razem zaskakiwały go rezultaty tych prób. Teraz na przykład, stojac ˛ przed zwierciadłem, wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e i zdjał ˛ z szafki ubraniowej jedyny przedmiot zdobiacy ˛ pokój — odlany w kształcie tulipana, cynowy, kilkunastocentymetrowej wysoko´sci wazon z jedna,˛ wstawiona˛ we´n czerwona˛ róz˙ a.˛ Wazon doskonale mie´scił si˛e w dłoni i Paul podniósł go, powoli zwi˛ekszajac ˛ sił˛e u´scisku. Przez chwil˛e wydawało si˛e, z˙ e grube metalowe s´cianki naczynia nie ulegna.˛ 18
Potem jednak wazon wolno zapadł si˛e w głab, ˛ a˙z złamana w połowie łodygi ró˙za przechyliła si˛e na bok, a przelana przez brzeg naczynia woda pociekła po zaci´sni˛etych palcach. Paul rozlu´znił uchwyt, otworzył dło´n i przyjrzał si˛e zmia˙zd˙zonemu naczyniu. Potem wrzucił szczatki ˛ do stojacego ˛ obok szafki kosza i kilkakrotnie poruszył palcami. Nawet nie zdr˛etwiały. Po takim wysiłku rami˛e powinno zesztywnie´c i odmówi´c mu posłusze´nstwa. Tymczasem wcale tak si˛e nie stało. Ubrał si˛e i zjechał na parking mieszczacy ˛ si˛e w podziemiach hotelu. Pomi˛edzy pustymi pojazdami znalazł wóz jednoosobowy. Wsiadł i wybrał standardowe 4441, numer Zarzadu ˛ w ka˙zdym Kompleksie, mie´scie i o´srodku zamieszkanym przez wi˛ecej ni˙z pi˛ec´ dziesiat ˛ tysi˛ecy ludzi. Niewielki pojazd właczył ˛ si˛e do ruchu miejskiego i po pi˛etnastu minutach przeniósł Paula sze´sc´ dziesiat ˛ kilometrów dalej, pod terminal Zarzadu. ˛ Paul zatwierdził swa˛ kart˛e kredytowa˛ w Ksia˙ ˛znicy Kompleksu Chicago i obsługa skierowała go do kabiny na dziewiatym ˛ pi˛etrze. W towarzystwie paru innych osób stanał ˛ na dysku transportowym, gdzie jego uwag˛e przykuła ksia˙ ˛zka, która˛ trzymała jaka´s dziewczyna. Ksia˙ ˛zka tkwiła w niewielkiej, podr˛ecznej przegladarce, ˛ z której ekranu wygla˛ dała ku Paulowi okładka dzieła. Z okładki za´s spogladały ˛ na niego ciemne okulary i zaci´sni˛ete, waskie ˛ usta twarzy, która˛ widział tamtego feralnego dnia w kopalni. To było to samo oblicze. Jedyna ró˙znica polegała na tym, z˙ e zamiast białego kołnierzyka i krawata, pod broda˛ Wielkiego Mistrza pyszniła si˛e czerwonozłota, ceremonialna szata. Na tle tej czerwieni i złota odci´sni˛eto czarne litery tytułu ksia˙ ˛zki: „NISZCZ”. Odrywajac ˛ wzrok od okładki, spojrzał na dziewczyn˛e. Patrzyła na niego wyra´znie wstrza´ ˛sni˛eta, on za´s na widok jej twarzy poczuł w sobie bezgło´sny wybuch. Znalazł si˛e oko w oko z ta˛ sama˛ dziewczyna,˛ która˛ widział stojac ˛ a˛ za Wielkim Mistrzem wtedy, gdy w kopalni ogladał ˛ transmisj˛e sprzed wej´scia do hotelu. — Prosz˛e mi wybaczy´c — odezwała si˛e teraz. — Przepraszam. Odwróciła si˛e i przeciskajac ˛ si˛e na o´slep pomi˛edzy innymi pasa˙zerami dysku wysiadła o jeden poziom wcze´sniej, ni˙z zamierzał Paul. Pod wpływem nagłego impulsu ruszył za nia.˛ Ona jednak szybko przepadła w tłumie. Paul stwierdził, z˙ e znalazł si˛e w sekcji muzycznej biblioteki Zarza˛ du. Potracany ˛ przez przechodniów stał przez chwil˛e, na pró˙zno usiłujac ˛ dojrze´c dziewczyn˛e ponad głowami tłumu. Pół kroku od niego ciagn ˛ ał ˛ si˛e rzad ˛ kabin. Zza uchylonych drzwi jednej z nich dolatywała cicha melodia pie´sni, nuconej przez s´piewajac ˛ a˛ sopranem kobiet˛e, której wtórował powolny rytm dzwonów. . . W kwieciu jabłoni moje czekanie Ta melodia ogarn˛eła Paula niczym dmacy ˛ z dali wiatr i popychajacy ˛ go zewszad ˛ ludzie stali si˛e nagle nieobecni i niewa˙zni jak cienie. Był to głos dziewczyny z ksia˙ ˛zka.˛ Wiedział to, cho´c usłyszał tylko te kilka słów w windzie. Muzyka 19
ogarn˛eła go i pochłon˛eła, poruszajac ˛ w nim struny gł˛ebokich uczu´c, zbyt gwałtownych, by nazwa´c je miło´scia˛ i zbyt wielkich, by okre´sli´c je mianem smutku. Długie i słodkie moje kochanie Słowa i d´zwi˛eki były niczym wiatr lecacy ˛ nad bezkresnym, o´snie˙zonym polem ku jaskini, gdzie palce wichury wygrywaja˛ kuranty na kryształach lodowych sopli. . . W jesiennych li´sciach i kwieciu wiosny Moja t˛esknota łka´c nie przestanie Wysiłkiem woli uwolnił si˛e od czaru. Co´s w nim zgasło. Stał i patrzył wokół siebie, ponownie s´wiadom obecnos´ci innych ludzi. Dobiegajaca ˛ z kabiny melodia ponownie stała si˛e watł ˛ a˛ nicia˛ d´zwi˛eków, słyszanych na tle szmeru kroków i pomruku rozmów przypominaja˛ cych szum morza. Rozejrzał si˛e dookoła; ze wszystkich stron otaczały go tylko regały sekcji muzycznej. Czar i urok gdzie´s znikn˛eły. Dziewczyna równie˙z. Udał si˛e na dziewiate ˛ pi˛etro i znalazł wolna˛ kabin˛e. Usiadł, zamknał ˛ drzwi i stukajac ˛ w klawiatur˛e, za˙zadał ˛ listy miejscowych psychiatrów, podajac ˛ swój niedawno zarejestrowany numer kredytowy. Po chwili namysłu dorzucił poprawk˛e, z˙ e lista powinna ogranicza´c si˛e tylko do tych psychiatrów, którzy w przeszło´sci zajmowali si˛e problemami amputacji. Ekran przed Paulem rozbłysnał, ˛ sygnalizujac ˛ przyj˛ecie poprawki, pojawił si˛e te˙z na nim komunikat, i˙z na odpowied´z przyjdzie poczeka´c dziesi˛ec´ do pi˛etnastu minut. Paul usiadł wiec wygodniej. Potem pod wpływem impulsu wybrał tytuł ksia˙ ˛zki, która˛ niosła ze soba˛ dziewczyna, potwierdził ch˛ec´ nabycia jednego egzemplarza i po upływie sekundy ze szczeliny podajnika na biurko przed nim wysun˛eła si˛e standardowa przegladarka. ˛ Podniósł ja.˛ Odniósł wra˙zenie, z˙ e twarz z okładki patrzy na´n z drwina,˛ jakby radujac ˛ si˛e jakim´s, sobie tylko wiadomym sekretem. Była to ta sama twarz, która˛ widział na ekranie w kopalni, ale wtedy jej rysy nie dawały si˛e zło˙zy´c w jedno wyraziste oblicze. Teraz mógł obejrze´c ja˛ cała.˛ Było w niej co´s niewła´sciwego. Co´s, co budziło sprzeciw. Nie patrzył na ludzka˛ twarz, ale na woskowa˛ mask˛e bez z˙ ycia i wyrazu. Dotknał ˛ przycisku, by zmieni´c wizerunek okładki na obraz pierwszej strony. Na tle białego papieru, raz jeszcze pojawiły si˛e litery tytułu: „NISZCZ” Walter Blunt 20
Paul odwrócił t˛e stron˛e i zaczał ˛ czyta´c pierwsze wiersze wst˛epu, napisanego przez nie znanego mu autora. Szybko przebiegł wzrokiem kilka stron. Dowiedział si˛e, i˙z Walter Blunt urodził si˛e jako syn maj˛etnych rodziców. Jego rodzina posiadała kontrolny pakiet akcji jednej z wielkich szkół hodowlanych tu´nczyka bł˛ekitnego. Młody Blunt prowadził z˙ ycie bogatego pró˙zniaka, a˙z do dnia, kiedy to polujac ˛ na jelenie w głuszy Lake Superior, wraz z kilkoma my´sliwymi został pochwycony w obj˛ecia nagłej s´nie˙zycy, która zerwała si˛e grubo za wcze´snie jak na t˛e por˛e roku. Czterech członków grupy Blunta umarło z wyczerpania i zimna. Blunt, mieszczuch z urodzenia i równie jak tamci niezahartowany, w krytycznym momencie stworzył koncepcj˛e Alternatywnych Sił Istnienia i w zamian za mo˙zliwo´sc´ przetrwania, ofiarował im swoje usługi. Potem mimo ka´ ˛sliwej wichury i t˛ez˙ ejacego ˛ mrozu, którym mógł przeciwstawi´c jedynie lekka˛ odzie˙z my´sliwska,˛ Blunt zdołał bezpiecznie wydosta´c si˛e z lasów, a nast˛epnie dotarł do schroniska pełen sił i nawet niezmarzni˛ety. Po tym do´swiadczeniu po´swi˛ecił si˛e Siłom Alternatywnym. W ciagu ˛ całego swego z˙ ycia stworzył i zorganizował Gildi˛e Or˛edowników, inaczej zwana˛ Societe Chanterie, w´sród których znale´zli si˛e wszyscy pó´zniejsi badacze Sił Alternatywnych. Celem Gildii było głoszenie konieczno´sci powszechnej akceptacji zasady pozytywnej destrukcji. Jedynie bowiem destrukcja mogła okre´sli´c stosunek Ludzko´sci do Sił Alternatywnych, jedynie za´s Alternatywne Siły i ich prawa posiadały do´sc´ mocy, by uratowa´c Ludzko´sc´ przed pułapka˛ cywilizacji technicznej, która zamykała si˛e wokół niej, jak kropla z˙ ywicy wokół uwi˛ezionej muchy. Łagodny d´zwi˛ek brz˛eczyka przyciagn ˛ ał ˛ uwag˛e Paula ku ekranowi. Zobaczył na nim list˛e nazwisk, adresów i numerów telefonicznych. Korzystajac ˛ ze znajdujacej ˛ si˛e poni˙zej ekranu klawiatury wystukał informacj˛e dla wszystkich lekarzy, których nazwiska znalazły si˛e na li´scie: W wypadku, który zdarzył si˛e blisko osiem miesi˛ecy temu, straciłem obie r˛ece. Do dnia dzisiejszego mój organizm odrzuca wszelkie próby wszczepienia zala˙ ˛zka regeneracji lewego ramienia. Zwykłe badania fizjologiczne nie wyja´sniły przyczyny tego braku tolerancji. Lekarze poradzili mi, abym zbadał, czy u podło˙za odrzutów nie le˙za˛ przyczyny natury psychicznej. Zaproponowano mi te˙z, bym skorzystał z usług tutejszych psychiatrów, poniewa˙z oddali oni wielkie usługi ludziom, którzy przeszli amputacje. Czy byłby pan (pani) uprzejmy (a) zaja´ ˛c si˛e moim przypadkiem? Paul Allen Formain Akta nr 432 36 47865 2551 OG3 K122b Pokój 1412, hotel Koh-I-Nor 21
Kompleks Chicago Wstał, wział ˛ ksia˙ ˛zk˛e, która˛ nabył przed chwila˛ i wrócił do hotelu. Podczas jazdy i po powrocie do swego pokoju czytał dalej dzieło Blunta. Rozciagni˛ ˛ ety na łó˙zku hotelowym pochłaniał fascynujac ˛ a˛ mieszank˛e czystych bzdur i niezaprzeczalnych faktów, przez która˛ przebijało naglace ˛ wezwanie, by czytelnik niezwłocznie rozpoczał ˛ nauki pod kierunkiem jakiego´s u´swiadomionego ju˙z adepta Gildii. Nagroda˛ za pomy´slne odbycie studiów miała by´c pot˛ega, przewy˙zszajaca ˛ wszystko, co kiedykolwiek s´niło si˛e komukolwiek o mo˙zliwo´sciach magii. Było to zbyt zabawne, by rzecz potraktowa´c powa˙znie. Paul zmarszczył brwi. Nagle stwierdził, z˙ e dotyka ksia˙ ˛zki bardzo ostro˙znie. Była ona nieruchoma w sensie fizycznym, ale wibracje, które z niej emanowały, mroziły szpik w kos´ciach. W pokoju zapadła dzwoniaca ˛ w uszach cisza. Paul poczuł, z˙ e zbli˙za si˛e jeden z jego ataków. Jak wilk wietrzacy ˛ pułapk˛e, z wysiłkiem zachował spokój. ´ Niebawem s´ciany pokoju tchn˛eły ku niemu znanym podmuchem. Spiew ciszy wzmógł si˛e. Miejsce i chwila przemówiły do niego: ´ NIEBEZPIECZENSTWO. Odłó˙z t˛e ksia˙ ˛zk˛e. Cisza roz´spiewała si˛e gło´sniej, tłumiac ˛ wra˙zenia innych zmysłów. . . Niebezpiecze´nstwo, odparła niepokonana cz˛es´c´ jego osobowo´sci, jest słowem wymy´slonym przez dzieci, które dla dorosłych nie ma z˙ adnego znaczenia. Prawa r˛eka nacisn˛eła przycisk i odwróciła stron˛e. Paul przeczytał tytuł nowego rozdziału: SIŁY ALTERNATYWNE A ODRASTANIE UTRACONYCH CZŁONKÓW I REGENERACJA ZWŁOK Regeneracja utraconych cz˛es´ci ciała droga˛ epimorfozy lub odrostu, którego zaczatkiem ˛ jest uformowanie na powierzchni rany blastemu, czyli zala˙ ˛zka, jest mo˙zliwa tylko dzi˛eki stymulacji Sił Alternatywnych. Zjawiska te znajduja˛ swe wytłumaczenie i z´ ródło w celowym działaniu autodestrukcyjnym. Jak w ka˙zdym przypadku manipulacji Siłami Alternatywnymi, mechanizm zjawiska jest prosty, o ile tylko zrozumie si˛e kierunek działania Sił. W tym przypadku jest on skierowany przeciwko Ewolucji (blokujac ˛ biernie działanie Sił Natury) i przeciwko Post˛epowi (aktywnie działajac ˛ wbrew Siłom Natury). Zasady te sa˛ nie tylko negatywne statycznie, ale dynamicznie, tak i˙z z ich dynamizmu wynikaja˛ siły dostarczajace ˛ energii niezb˛ednej do procesu regeneracji. . . W tej chwili, przerywajac ˛ działanie zakl˛ecia, w pokoju Paula rozdzwonił si˛e
22
telefon. Wszystko wróciło do normy i ksia˙ ˛zka przestała wysyła´c tajemnicze wibracje. Ze swego łó˙zka zobaczył, z˙ e rozja´snia si˛e ekran nad aparatem. — Notatka z Zarzadu, ˛ odpowied´z na pa´nskie poszukiwania — rozległ si˛e mechaniczny głos spod ekranu. Wkrótce pojawiła si˛e lista nazwisk z towarzyszacymi ˛ im stopniami naukowymi. Nazwiska gasły kolejno, a˙z wreszcie pozostało tylko jedno. Paul odczytał je unoszac ˛ lekko głow˛e. DR ELIZABETH WILLIAMS W chwil˛e pó´zniej obok tego nazwiska pojawiło si˛e słowo Przyj˛ete. Paul odłoz˙ ył ksia˙ ˛zk˛e na stolik obok łó˙zka.
Rozdział 4 Jak si˛e pan czuje? Był to głos kobiety. Paul otworzył oczy. Nad fotelem, w którym siedział, stała dr Elizabeth Williams. Odło˙zyła strzykawk˛e ultrad´zwi˛ekowa˛ na biurko i okra˙ ˛zyła je, aby zasia´ ˛sc´ naprzeciwko pacjenta. — Czy co´s mówiłem? — Paul wyprostował si˛e w fotelu. — Chce pan wiedzie´c, czy odpowiadał pan na moje pytania? Nie. Dr Williams spojrzała na´n zza biurka. Była niewysoka,˛ kr˛epa˛ kobieta˛ o brazo˛ wych oczach i zupełnie przeci˛etnej twarzy. — Od jak dawna wie pan o swojej wysokiej odporno´sci na hipnoz˛e? — A opierałem si˛e? — spytał Paul. — Sadziłem, ˛ z˙ e usiłuj˛e współpracowa´c. — Od jak dawna? — Od tego wypadku z łodzia.˛ To było pi˛ec´ lat temu. — Paul spojrzał na nia˛ ponownie. — Có˙z wi˛ec mówiłem? Dr Williams spojrzała mu w oczy. — Nazwał mnie pan głupia˛ baba.˛ Paul mrugnał ˛ szelmowsko. — Tylko tyle? — spytał. — Nie powiedziałem niczego wi˛ecej? — To wszystko — ponownie spojrzała na Paula ponad biurkiem. Wyczuł emanujac ˛ a˛ od niej ciekawo´sc´ i pewna˛ samotno´sc´ . — Paul, czy jest co´s, czego powinien si˛e pan obawia´c? — Obawia´c? — powtórzył pytanie i zmarszczył brwi. — Obawia´c si˛e. . . ? Wła´sciwie to nie. Nie. — Mo˙ze co´s pana gn˛ebi? Zastanowił si˛e krótko. — Nie, nie w tej chwili — odpowiedział w ko´ncu. — Nie istnieje nic takiego, co mogłoby mnie przygn˛ebi´c. — Mo˙ze czuje si˛e pan nieszcz˛es´liwy? U´smiechnał ˛ si˛e. Potem, do´sc´ nieoczekiwanie, zmarszczył brwi. — Nie — odparł i zawahał si˛e. — To znaczy, tak sadz˛ ˛ e. — Wi˛ec po co pan do mnie przyszedł? 24
Spojrzał na nia˛ ze zdziwieniem. — No jak to, z powodu mej r˛eki. . . — A nie dlatego, i˙z osierocono pana w dzieci´nstwie? Nie dlatego, z˙ e zawsze p˛edził pan z˙ ycie samotnika, który nie ma nawet przyjaciół? Nie dlatego, z˙ e pi˛ec´ lat temu usiłował pan popełni´c samobójstwo w łodzi i ponownie spróbował pan w kopalni, mniej ni˙z rok temu? — Wolnego! — przerwał jej Paul. Spojrzała na niego uprzejmie i pytajaco. ˛ — Sadzi ˛ pani, z˙ e sam zaaran˙zowałem te wypadki, bo chciałem si˛e zabi´c? — A nie powinnam tak my´sle´c? — Jasne, z˙ e nie. — Dlaczego? — No bo. . . — i nagle Paul zrozumiał wszystko. Pojał ˛ te˙z, z˙ e ona niczego nie dostrzega. Patrzył na nia˛ i na jego oczach dr Williams jakby si˛e postarzała i zapadła w sama˛ siebie. Wstał z fotela. — To nie ma znaczenia — powiedział. — Paul, powinien pan to przemy´sle´c. — Nie omieszkam. Przemy´sl˛e wszystko. — To dobrze — nie wstała ze swego miejsca i wbrew brzmiacej ˛ w jej głosie pewno´sci siebie, nie była ju˙z tak spokojna, jak na poczatku ˛ tej rozmowy. — Termin nast˛epnej wizyty uzgodni pan z recepcjonistka.˛ ˙ — Dzi˛ekuj˛e — odparł. — Zegnam. — Miłego popołudnia, panie Formain. Wyszedł z gabinetu. W poczekalni recepcjonistka podniosła na´n spojrzenie znad segregatora. — Panie Formain? — pochyliła si˛e nad aktami. — Czy chce pan umówi´c si˛e na nast˛epna˛ wizyt˛e ju˙z teraz? — Nie — odparł Paul. — Raczej nie. Kilka pi˛eter, dzielacych ˛ biuro dr Williams od parteru, pokonał pieszo. Na parterze znalazł publiczna˛ rozmównic˛e. Wszedł do s´rodka i zamknał ˛ za soba˛ drzwi. Czuł si˛e jak nowo narodzony. Przesuwajac ˛ palcami po klawiaturze za˙zadał ˛ listy mieszkajacych ˛ w okolicy członków Gildii Or˛edowników. Ekran roz´swietlił si˛e nazwiskami. Walter Blunt, Wielki Mistrz (brak numeru telefonu) Jason Warren, Nekromanta, Sekretarz Gildii Or˛edowników, numer telefonu 66 433 35246 Kantela Maki (brak numeru telefonu) Morton Brown, 66 433 67420 Warra, Mag, 64 256 89235 (lista powy˙zsza, zgodnie z z˙ yczeniem abonenta, zawiera tylko nazwiska starszyzny Gildii) 25
Paul wybrał numer 66 433 35246. Ekran zabłysł biela,˛ upłyn˛eło jednak pół minuty, zanim pojawiła si˛e na nim twarz jednego z ludzi, których Paul ogladał ˛ na ekranie telewizora rok temu w kopalni. Była to twarz tego młodego, chudego bruneta o gł˛eboko osadzonych, patrzacych ˛ uporczywie oczach. — Nazywam si˛e Paul Formain — oznajmił Paul. — Chciałbym mówi´c z Jasonem Warrenem. — To ja. O co chodzi? — Wła´snie przeczytałem ksia˙ ˛zk˛e Waltera Blunta, gdzie napisano, z˙ e Siły Alternatywne moga˛ spowodowa´c odrost utraconych cz˛es´ci ciała — Paul przesunał ˛ si˛e tak, aby rozmówca mógł zobaczy´c jego pusty, lewy r˛ekaw. — Pojmuj˛e — Warren celował w niego swymi nieruchomymi oczami. — I có˙z dalej? — Chciałbym pomówi´c o tym z panem. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e dałoby si˛e to załatwi´c. Kiedy chciałby pan do mnie zajrze´c? — Teraz — wypalił Paul. Ciemne brwi na ekranie drgn˛eły nieznacznie. — Teraz? — Liczyłem na to — nie ust˛epował Paul. — Doprawdy? Paul czekał bez słowa. — No dobrze, w takim razie niech pan przyje˙zd˙za. — Ekran zgasł nagle, ale Paul widział na nim jeszcze przez chwil˛e pozostało´sc´ obrazu — ciemna˛ twarz, która wpatrywała si˛e we´n ze szczególna˛ uwaga˛ i napi˛eciem. Wstał i westchnał ˛ z ulga.˛ Wyszedł nie my´slac ˛ ju˙z o tej sekundzie objawienia, którego doznał w gabinecie Elizabeth Williams. Wtedy wła´snie nieoczekiwanie pojał, ˛ z˙ e jej praktyka i wykształcenie, w jego przypadku, uniemo˙zliwiały dotarcie do istoty rzeczy. Ona niczego nie rozumiała. Prawda ta poraziła go niczym eksplozja. Dr Williams była jak kto´s, kto usiłuje zmierzy´c pr˛edko´sc´ s´wiatła za pomoca˛ zwykłego stopera, dlatego z˙ e ufa temu narz˛edziu. A je´sli ona nie ustrzegła si˛e tego bł˛edu, to pewnie i psychiatra w San Diego, do którego udał si˛e po wypadku z łodzia,˛ popełnił t˛e sama˛ pomyłk˛e. Paul przystapił ˛ do działania bez chwili namysłu, ale instynkt mówił mu, z˙ e si˛e nie myli. Do tej pory szukał pomocy opierajac ˛ si˛e na z˙ ałosnej i zniekształcajacej ˛ rzeczywisty obraz s´wiata wierze w skuteczno´sc´ r˛ecznych stoperów. Gdzie´s tam, przekonywał sam siebie, musi by´c gł˛ebsza wiedza. Ulg˛e przynosił mu fakt, i˙z wyrusza na poszukiwania pozbywszy si˛e uprzedze´n i z rozbudzonym umysłem.
Rozdział 5 Gdy Paul przekroczył drzwi apartamentu Jasona Warrena, ujrzał, z˙ e w pomieszczeniu tym, przypominajacym ˛ połaczenie ˛ salonu i biura, byli ju˙z inni ludzie. Niewielka grupka wyłaniała si˛e wła´snie z pokoju w gł˛ebi. Paul dostrzegł ich tylko przelotnie. Jedna˛ z tych osób rozpoznał ze zdumieniem. Była nia˛ dziewczyna, która˛ widział w bibliotece. Obok szedł bezbarwny go´sc´ w s´rednim wieku, roztaczajacy ˛ wokół siebie atmosfer˛e spokojnej fachowo´sci. On równie˙z towarzyszył dziewczynie i Bluntowi rok temu. Przez krótka˛ chwil˛e Paul zastanawiał si˛e, czy i Blunt jest gdzie´s niedaleko. Potem przestał o tym my´sle´c. Stwierdził bowiem, i˙z patrzy wła´snie na ciemna,˛ bystra˛ twarz Jasona Warrena. — Paul Formain — przedstawił si˛e. — Telefonowałem. . . — Prosz˛e usia´ ˛sc´ . — Warren skinieniem dłoni wskazał Paulowi krzesło, sam za´s zajał ˛ stojace ˛ naprzeciw. Obserwował Paula nie kryjac ˛ zainteresowania, jak dziecko nie´swiadome popełnianego nietaktu. — Czym mog˛e panu słu˙zy´c? Paul równie˙z obrzucił rozmówc˛e taksujacym ˛ spojrzeniem. Warren siedział niedbale, niemal pokładajac ˛ si˛e na fotelu, ale jego szczupłe ciało instynktownie utrzymywało równowag˛e, jak ciało tancerza lub atlety w szczytowej formie. Wida´c było, z˙ e mógłby błyskawicznie zerwa´c si˛e na nogi. — Chciałbym, aby odrosło mi rami˛e — oznajmił Paul. — A, tak — odparł Warren zerkajac ˛ w stron˛e telefonu. — Po rozmowie z panem zasi˛egnałem ˛ o panu informacji z dost˛epnych z´ ródeł. — Jest pan in˙zynierem. — Byłem — stwierdził Paul, nieco zdumiony brzmiac ˛ a˛ w jego głosie nutka˛ goryczy. — Wierzy pan w Siły Alternatywne? — Nie — przyznał si˛e Paul. — Mówiac ˛ szczerze, to nie. — Ale sadzi ˛ pan, z˙ e dzi˛eki nim mo˙ze odzyska´c rami˛e? — Zawsze to jaka´s szansa. — No tak — skwitował Warren. — Oto in˙zynier. Praktyczny realista, dopóki co´s działa, nie obchodzi go zasada działania. — To tylko cz˛es´c´ prawdy — zaprotestował Paul.
27
— Ale dlaczego zawraca pan sobie głow˛e Siłami Alternatywnymi? Dlaczego po prostu nie wyhodował pan nowego ramienia, korzystajac ˛ z banku zala˙ ˛zków? — Próbowałem — przyznał Paul. — Nie przyj˛eły si˛e. Przez kilka sekund Warren siedział w całkowitym bezruchu. Paul nie dostrzegł z˙ adnej zmiany w wyrazie jego twarzy lub postawy, odniósł jednak wra˙zenie, i˙z nagle w umy´sle rozmówcy uruchomił si˛e jaki´s subtelny mechanizm. — Prosz˛e — rzekł Warren, wolno i wyra´znie wymawiajac ˛ słowa — niech mi pan wszystko opowie. I Paul spełnił t˛e pro´sb˛e. Kiedy mówił, Warren siedział w milczeniu i słuchał. Przez cały kwadrans, jaki zaj˛eła Paulowi relacja, jego rozmówca nie drgnał ˛ ani razu. I do´sc´ nieoczekiwanie Paul przypomniał sobie, u kogo widział ju˙z taka˛ zdolno´sc´ koncentracji. Kiedy´s obserwował wy˙zła wystawiajacego ˛ ptaka: nos wysuni˛ety do przodu, tworzacy ˛ jedna˛ lini˛e z grzbietem i ogonem, uniesiona łapa, a cało´sc´ ´ nieruchoma jak Smier´ c na starej ikonie. Gdy Paul sko´nczył, Warren milczał jeszcze przez chwil˛e. Bez słowa, nie poruszajac ˛ z˙ adnym zb˛ednym mi˛es´niem, uniósł prawa˛ r˛ek˛e i wyciagn ˛ ał ˛ ku Paulowi palec wskazujacy. ˛ Ruch ten miał w sobie co´s z nieuchronno´sci działania maszyny lub chylenia si˛e wierzchołka s´ci˛etego drzewa. — Prosz˛e patrze´c na mój palec — odezwał si˛e monotonnym głosem. — Prosz˛e patrze´c na sam koniec mojego palca. Niech pan patrzy bardzo uwa˙znie. Na ko´ncu palca, pod paznokciem, widzi pan mała˛ czerwona˛ plamk˛e. To kropla krwi, wypływajacej ˛ spod paznokcia. Widzi pan, jak nabrzmiewa. Robi si˛e coraz wi˛eksza. Za chwil˛e opadnie na ziemi˛e. Teraz jednak ona ro´snie, jest wi˛eksza, wi˛eksza, wi˛eksza. . . — Przepraszam — przerwał Paul. — Nie widz˛e z˙ adnej kropli krwi. Traci pan czas, swój i mój. Warren opu´scił r˛ek˛e. — Ciekawe — powiedział tylko. — Bardzo ciekawe. — Doprawdy? — spytał Paul. — Wyzwolonych członków Gildii Or˛edowników równie˙z nie mo˙zna zahipnotyzowa´c — stwierdził Warren. — Pan jednak przyznał, i˙z nie wierzy w Siły Alternatywne. — Wydaje si˛e wi˛ec, z˙ e mógłbym startowa´c poza konkursem — orzekł Paul. Warren, zgodnie z oczekiwaniami Paula, podniósł si˛e z fotela jednym płynnym ruchem. Szybkim i lekkim krokiem przeciał ˛ pokój, przy s´cianie odwrócił si˛e i ruszył z powrotem. — Aby oprze´c si˛e hipnozie — powiedział zatrzymujac ˛ si˛e przed Paulem — musiał pan korzysta´c z Sił Alternatywnych, cho´cby nie uznawał pan ich istnienia. Podstawa˛ Sił Alternatywnych jest ich absolutna niezale˙zno´sc´ od jakiejkolwiek siły, fizycznej, czy innej natury. — I vice versa? — spytał Paul z u´smiechem. 28
— I vice versa — potwierdził Warren z powaga.˛ Nadal stał, spogladaj ˛ ac ˛ na Paula z góry. — Pytam pana raz jeszcze: czego pan oczekuje ode mnie? — Chc˛e odzyska´c moje rami˛e — powtórzył Paul. — Nie mog˛e odda´c panu ramienia. Nie mog˛e zrobi´c dla pana niczego. Siły Alternatywne słu˙za˛ tylko tym, którzy korzystaja˛ z nich sami. — Prosz˛e mi wi˛ec pokaza´c, jak to zrobi´c. Warren westchnał ˛ cicho. Paul usłyszał w tym d´zwi˛eku nie tylko znu˙zenie, ale i zniecierpliwienie. — Nie wie pan, do licha, o co pan prosi — rzekł Warren. — Aby wy´cwiczy´c pana tak, by mógł pan korzysta´c z Sił Alternatywnych, musiałbym przyja´ ˛c pana w charakterze czeladnika nekromanty. — Z ksia˙ ˛zki Blunta wywnioskowałem, i˙z Gildia potrzebuje ludzi. — Owszem, potrzebujemy ludzi — przyznał Warren. — Pilnie potrzebujemy kogo´s takiego jak Leonardo da Vinci. Radzi byliby´smy przyja´ ˛c te˙z kogo´s o kwalifikacjach Miltona czy Einsteina. Oczywi´scie, tak naprawd˛e potrzebny jest nam kto´s o talencie zupełnie jeszcze nie znanym, taki swego rodzaju geniusz X. Dlatego ogłaszamy nabór kandydatów. — Wi˛ec tak naprawd˛e nie potrzebujecie ludzi? — Tego nie powiedziałem — Warren ponownie odwrócił si˛e, przeszedł przez pokój i wrócił do Paula. — Pan naprawd˛e chciałby wstapi´ ˛ c do Gildii? — Je´sli Gildia zwróci mi rami˛e. . . — Gildia nie zwróci panu ramienia. Powiadam panu, z˙ e nie mo˙ze tego zrobi´c nikt, poza panem. Pomi˛edzy Siłami Alternatywnymi a pracami Gildii istnieje pewien zwiazek, ˛ nie jest on jednak taki, jak pan sadzi. ˛ — Prosz˛e mnie zatem o´swieci´c — poprosił Paul. — No dobrze — zgodził si˛e Warren. Wetknał ˛ dłonie w kieszenie i stał teraz nad Paulem nieco przygarbiony. — Niech˙ze pan przemy´sli, co nast˛epuje: z˙ yjemy, panie Formain, w s´wiecie, który został dotkni˛ety choroba˛ w postaci nadmia´ ru luksusów technicznych. Swiat przeładowany jest lud´zmi, zbli˙zajacymi ˛ si˛e do kresu drogi — Warren nie spuszczał z Paula spojrzenia swych gł˛eboko osadzonych oczu. — Współcze´sni nam ludzie sa˛ jak człowiek, który sadzi, ˛ z˙ e wszystko, co zapewnia szcz˛es´cie, przychodzi automatycznie z sukcesem zawodowym. No i osiagn˛ ˛ eli ten swój sukces, czyli doskonało´sc´ cywilizacji technicznej, w której pod wzgl˛edem fizycznego luksusu nikomu niczego nie brakuje. Trafili jednak do fałszywego raju. Jak rozbiegany1 silnik elektryczny, psychika ludzka bez celu i potrzeby rozwoju zaczyna toczy´c si˛e na manowce. Coraz pr˛edzej, pr˛edzej, a˙z wreszcie zniszczy i rozwali s´wiat, który stworzyła. 1
Rozbieganie — typ awarii silnika pradu ˛ stałego, polegajacej ˛ na gwałtownym wzro´scie obrotów, teoretycznie do niesko´nczono´sci. Siły od´srodkowe powoduja,˛ z˙ e silnik rozrywa si˛e wtedy jak granat (przyp. redaktora).
29
Przerwał. — I co pan na to? — spytał. — To nie jest niemo˙zliwe — przyznał Paul. — Osobi´scie nie wierz˛e, i˙z w takiej wła´snie znale´zli´smy si˛e sytuacji, ale nie jest to niemo˙zliwe. — Doskonale — skwitował Warren. — Teraz prosz˛e, by zechciał pan zauwaz˙ y´c, z˙ e w ogólnym zamieszaniu, najpewniejsza˛ droga˛ oszukania wroga jest powiedzenie mu czystej prawdy. I to wła´snie zrobił Wielki Mistrz: wyło˙zył w swej ksia˙ ˛zce czysta˛ prawd˛e. Gildia Or˛edowników nie jest zainteresowana propagowaniem konsumpcji Sił Alternatywnych. Gildia pragnie kształci´c i wykorzysta´c do swego celu osoby, które moga˛ ju˙z u˙zywa´c Sił. A celem tym jest przyspieszenie nieuniknionego ko´nca i doprowadzenie do zniszczenia współczesnej cywilizacji. Warren przerwał. Wydawało si˛e, z˙ e czeka, a˙z Paul co´s powie. Jednak Paul te˙z czekał. — Jeste´smy — podjał ˛ wi˛ec dalej Warren — nieliczna,˛ ale pot˛ez˙ na˛ i wpływowa˛ grupa˛ rewolucjonistów, których celem jest doprowadzenie tego chorego s´wiata do kompletnego chaosu i zapa´sci. Siły Alternatywne sa˛ prawdziwe, natomiast wi˛eksza cz˛es´c´ naszej struktury organizacyjnej jest fikcja.˛ Je´sli zechce pan zosta´c moim uczniem, po´swi˛eci si˛e pan pracy, której celem ostatecznym jest zniszczenie cywilizacji technicznej. — Czy to jedyny sposób, abym nauczył si˛e korzysta´c z Sił Alternatywnych? — spytał Paul. — Je´sli zaakceptuje pan filozofi˛e i cele Gildii, to tak — odparł Warren. — w przeciwnym razie, nie. — Nie wierz˛e — stwierdził nagle Paul. — Je´sli te wasze Siły Alternatywne istnieja,˛ posłu˙za˛ równie dobrze mnie samemu, jak wszystkim razem wzi˛etym członkom Gildii. Warren opadł na fotel i przez chwil˛e bez słowa patrzył na Paula. — Arogant — odezwał si˛e w ko´ncu. — Absolutny arogant. Przekonajmy si˛e. . . — wstał, przeszedł do przeciwległej s´ciany i dotknał ˛ jakiego´s punktu. ´Sciana cofn˛eła si˛e, odsłaniajac ˛ pomieszczenie, które wygladało ˛ jak połaczenie ˛ współczesnego laboratorium i pracowni alchemika. Na stojacym ˛ na s´rodku pokoju stole znajdowały si˛e gliniane pojemniki, metalowe dzbany i spora butla pełna krwistoczerwonego płynu. Warren otworzył szuflad˛e pod blatem stołu i wyjał ˛ z niej co´s, czego Paul nie mógł dostrzec, bo widok zasłaniało mu ciało Nekromanty. Ten za´s zamknał ˛ schowek i wrócił do rozmówcy, niosac ˛ stara˛ muszl˛e, wypolerowana˛ przez cz˛este dotykanie. Poło˙zył muszl˛e na bocznym stoliku, metr od fotela, na którym siedział Paul. — Jak to działa? — spytał Paul, z ciekawo´scia˛ przygladaj ˛ ac ˛ si˛e muszli. — Na mnie — odparł Warren — na wiele sposobów. Ta informacja na nic si˛e panu nie przyda, no, chyba z˙ e powiem, i˙z muszla jest wra˙zliwa na działanie Sił 30
Alternatywnych. Sprawd´zmy, czy ta pa´nska arogancja mo˙ze co´s z nia˛ zdziała´c. Paul zmarszczył brwi i spojrzał na muszl˛e. Przez moment sytuacja wydawała mu si˛e po prostu zabawna. I nagle stało si˛e, jakby przeszyła go igła jasno´sci. Gdzie´s, gł˛eboko wewnatrz ˛ siebie, poczuł niesamowite wra˙zenie, jakby zabrzmiał tam niski, dono´sny głos dzwonu. A potem doznał zawrotu głowy. Nawał wspomnie´n dawno i nie wiadomo ju˙z kiedy zapomnianych, ruszył do szturmu na drzwi od piwnicy pami˛eci, by wyrwa´c si˛e na wolno´sc´ . Muszla drgn˛eła i zmieniła poło˙zenie, dotykajac ˛ teraz blatu stolika niezgodnie z prawami równowagi. Z odległego okna strzelił jasny promie´n s´wiatła, a zza drzwi sasiedniego ˛ pokoju dobiegły ciche, łagodne d´zwi˛eki muzyki. I muszla przemówiła przenikliwym, cho´c cichym głosem: Z ciemno´sci wi˛ekszej do s´wiatła nikłego. A potem znowu ku ciemno´sci da˙ ˛zy. . . Łomot do zamkni˛etych drzwi w umy´sle Paula rozpłynał ˛ si˛e w cisz˛e. Muszla straciła równowag˛e i upadła z łoskotem na bok. Siedzacy ˛ naprzeciw Paula Warren zaczerpnał ˛ gł˛eboko tchu, wstał i podniósł muszl˛e. — Mo˙ze to u pana wrodzone — mruknał. ˛ — Wrodzone? — Paul spojrzał na niego pytajaco. ˛ — W dziedzinie Sił Alternatywnych istnieja˛ pewne zdolno´sci, które moga˛ przypa´sc´ w udziale tym, co nie wiedza˛ nic o prawdziwej naturze tych Sił. Na przykład czytanie w my´slach. Albo natchnienie artystyczne. — Ach tak? — zainteresował si˛e Paul. — A w czym upatruje pan ró˙znic˛e pomi˛edzy tymi lud´zmi a wami, znawcami Sił Alternatywnych? — To bardzo proste — odparł Warren. Ton jego głosu, a tak˙ze sposób, w jaki trzymał muszl˛e i mierzył Paula wzrokiem, mówiły jednak co innego. — w przypadku owych ludzi, ich zdolno´sci przejawiaja˛ si˛e spontanicznie i nie zawsze wtedy, gdy trzeba z nich skorzysta´c. Natomiast nas nie zawodza˛ nigdy. — Na przykład czytanie my´sli? — Jestem Nekromanta˛ — wyja´snił zwi˛ez´ le Warren. — Nie Jasnowidzem. Posłu˙zyłem si˛e zreszta˛ okre´sleniem powszechnie znanym. Mówiono mi, i˙z my´sli si˛e nie czyta, a raczej do´swiadcza. — Kiedy kto´s wdziera si˛e do umysłu drugiej osoby, traci własny punkt widzenia? — Owszem — odparł Warren. — Ale wracajac ˛ do pana, te zdolno´sci sa˛ u pana wrodzone — zaniósł muszl˛e z powrotem do pracowni i schował ja.˛ Potem odwrócił si˛e i przemówił z miejsca, w którym stał. — Co´s w panu jest. To mo˙ze by´c co´s cennego, a mo˙ze i nie. Zgadzam si˛e jednak wzia´ ˛c pana na prób˛e. Je´sli po jakim´s czasie dojd˛e do wniosku, z˙ e zapowiada si˛e pan obiecujaco, ˛ zostanie pan przyj˛ety w poczet pełnoprawnych członków Gildii w stopniu czeladnika. Je´sli tak si˛e stanie, za˙zada ˛ si˛e od pana, aby przekazał pan cały swój osobisty majatek ˛ i ewentualne przyszłe dochody do dyspozycji Gildii. Je´sli jednak do tego dojdzie, nie b˛edzie pan musiał martwi´c si˛e o sprawy 31
materialne — usta Warrena drgn˛eły lekko. — Zatroszczy si˛e o pana Gildia. Niech pan uczy si˛e i studiuje, a którego´s dnia b˛edzie pan mógł odtworzy´c swe rami˛e. Paul wstał. — Gwarantuje to pan? — spytał. — Oczywi´scie — padła odpowied´z. Warren nie drgnał ˛ nawet patrzac ˛ na Paula nieruchomym wzrokiem.
Rozdział 6 Przeciskajac ˛ si˛e jednoosobowym pojazdem przez wielopoziomowy labirynt ulic i budynków Kompleksu Chicago, Paul oparł głow˛e o poduszk˛e siedzenia i zamknał ˛ oczy. Był wyczerpany, a wyczerpanie to, jak podejrzewał, zrodziło si˛e z czego´s wi˛ecej, ni˙z tylko z fizycznego wysiłku. Gdy pojał ˛ naiwno´sc´ i s´mieszno´sc´ podej´scia psychiatrów do jego problemu, odczuł zm˛eczenie jak po całym dniu ci˛ez˙ kiej pracy. Wyczerpało go równie˙z do´swiadczenie z muszla.˛ Zm˛eczeniu mógł jednak zaradzi´c wypoczynek. Teraz wa˙zniejsze od snu były dwie inne sprawy. Pierwsza z nich to wyra´zne u´swiadomienie sobie, i˙z zbyt wiele przytrafiało si˛e jemu samemu albo działo si˛e wokół niego, aby zło˙zy´c to wszystko na karb przypadku. Ale je´sli odrzuci´c wyja´snienie dr Williams, i˙z pod´swiadomie da˙ ˛zył do samozniszczenia, to jedynym racjonalnym wyja´snieniem pozostawał przypadek. Drugim problemem był fakt, z˙ e ten Nekromanta, Warren, nazwał go arogantem. Zaniepokojonego tym Paula najbardziej zaskoczył fakt, i˙z taki niepokój był dla´n niezwykły. Teraz, kiedy si˛e nad tym zastanawiał, zrozumiał, z˙ e niezale˙znie od tego, co go w z˙ yciu spotkało, nigdy nie przyszło mu do głowy, i˙z mo˙ze by´c kiedy´s zdany na łask˛e sił niezale˙znych od jego woli. Mo˙zliwe, pomy´slał, z˙ e to wła´snie jest arogancja,˛ nie sadził ˛ jednak, aby miało to okaza´c si˛e prawda.˛ Przede wszystkim przywykł ufa´c własnym uczuciom i wcale nie czuł si˛e arogantem. Zdał sobie z tego spraw˛e, gdy zaczał ˛ zastanawia´c si˛e nad przyczynami swojej spokojnej pewno´sci siebie. To ten niepokonany element jego osobowo´sci przyjmował wszystkie wydarzenia tak niewzruszenie. Arogancja, rozmy´slał Paul z zamkni˛etymi oczyma, odchylajac ˛ si˛e do tyłu w fotelu, jest ostatnia˛ z rzeczy, o jakie mo˙zna byłoby mnie posadzi´ ˛ c. Był jak człowiek, który z łodzi zakotwiczonej w zacisznej zatoczce, przez gładka˛ powierzchni˛e wody obserwuje z˙ ycie mieszka´nców gł˛ebin. Na jego oczach dzieja˛ si˛e zdumiewajace ˛ rzeczy i trwa to, dopóki nic nie zakłóci spokoju wód. Wystarczy jednak podmuch wiatru, czy mu´sni˛ecie palcem, tworzace ˛ zmarszczk˛e na po33
wierzchni i s´wiat w dole staje si˛e izolowany i nietkni˛ety. Kluczowym słowem była łagodno´sc´ . Łagodno´sc´ i najwy˙zsza troska. Stopniowo zaczał ˛ wydziela´c i identyfikowa´c elementy wspomnie´n: s´lad ruchu, zmiana barwy, wyłaniajacy ˛ si˛e z gł˛ebin kształt. . . Oparłszy si˛e wygodnie i zamknawszy ˛ oczy Paul zatracił si˛e w pół´snie i marzeniach o rzeczach, które kiedy´s ogladał. ˛ Nagłe szarpni˛ecie wyrwało go z fotela. Wóz zatrzymał si˛e raptownie. Paul otworzył oczy i rozejrzał si˛e dookoła spogladaj ˛ ac ˛ przez przejrzysta˛ kopuł˛e. Znajdował si˛e na s´rodkowym poziomie wielowarstwowego skrzy˙zowania ulic. Poni˙zej i powy˙zej rozciagały ˛ si˛e zespoły biurowe i mieszkalne wielkiej, trójwymiarowej układanki, jaka˛ był Kompleks Chicago. Pojazd Paula zatrzymał si˛e pos´rodku skrzy˙zowania, w którego rogach znajdowały si˛e niewielkie sklepy i biura. Za budynkami z lewej, widoczny w prze´swicie rozciagał ˛ si˛e rejon wypoczynkowy, podobny do poro´sni˛etego drzewami parku. Paul jednak nie spostrzegł w pobli˙zu z˙ adnych ludzi. W sklepach nie widział klientów. Park zupełnie opustoszał. Ulice, jak okiem si˛egna´ ˛c, puste i ciche. Pochylił si˛e do przodu i podał parametry parkingu przy hotelu Koh-I-Nor. Wóz nawet nie drgnał. ˛ Paul wybrał wi˛ec numer kontroli ruchu, zamierzajac ˛ zgłosi´c usterk˛e. Ekran nad tablica˛ rozdzielcza˛ rozbłysł bladym s´wiatełkiem. — Słucham? — we wn˛etrzu wozu rozległ si˛e z˙ e´nski, mechaniczny głos. — Czym mo˙zemy słu˙zy´c? — Siedz˛e w jednoosobowym wozie, który zatrzymał si˛e bez powodu — oznajmił Paul. — Utknałem ˛ na skrzy˙zowaniu — zerknał ˛ na oznakowanie ulic — Poziom 2432 i AANB. — Sprawdzamy — odparł mechaniczny głos. Nastapiła ˛ chwila milczenia, potem głos odezwał si˛e ponownie: — Czy jest pan pewien, i˙z podał wła´sciwa˛ lokalizacj˛e? Rejon, w którym pan si˛e znalazł, zamkni˛eto dla ruchu. Podczas minionych trzydziestu minut, pa´nski wóz nie mógł tam wjecha´c. — Wyglada ˛ na to, z˙ e jednak wjechał — przerwał Paul szorstko. Wydało mu si˛e, i˙z słyszy co´s niezwykłego. Wysiadł z wozu i stanał ˛ obok. Teraz słyszał wyra´zniej. Był to pogłos pie´sni, s´piewanej przez wielu ludzi i rozbrzmiewajacy ˛ coraz bli˙zej. — Rejon, w którym si˛e pan znalazł — oznajmił głos z wozu — został zwolniony dla manifestacji. Czy nie zechciałby pan raz jeszcze sprawdzi´c swa˛ lokalizacj˛e? Je´sli jest taka, jak pan nam podał, prosimy o natychmiastowe opuszczenie pojazdu i przej´scie na wy˙zszy poziom, gdzie znajdzie pan drugi wóz. Powtarzam, prosimy o natychmiastowe opuszczenie pojazdu. Paul odsunał ˛ si˛e od wozu. Po drugiej stronie ulicy zobaczył spiral˛e ruchomych schodów. Dotarłszy do nich, dał si˛e unie´sc´ do góry. Transporter zataczał szeroki łuk nad ulica,˛ która˛ Paul wła´snie opu´scił. Zawodzenie stało si˛e bardzo wyra´zne. 34
Nie były to słowa, lecz pozbawione sensu d´zwi˛eki. — Hej, hej! Hej, hej! Hej, hej! Zaintrygowany Paul zstapił ˛ z ruchomej rampy i wyjrzał ponad wysokim po pier´s poboczem. Na skrzy˙zowanie, gdzie utknał ˛ jego wóz, z bocznicy wylewał si˛e tłum ludzi, biegnacych ˛ cała˛ szeroko´scia˛ jezdni w szeregach po dwudziestu. Nadciagn˛ ˛ eli szybko. Młodzi ludzie, m˛ez˙ czy´zni i kobiety, odziani przewa˙znie w niebieskie, lu´zne spodnie, białe koszule i zielone, trójgraniaste kapelusze. Biegli złaczywszy ˛ ramiona i dostosowawszy krok do rytmu zawodzenia. Paul zrozumiał, kim sa.˛ Oto miał przed soba˛ jedna˛ z tak zwanych maszeruja˛ cych społeczno´sci. Takie grupy zbierały si˛e razem w jednym tylko celu; aby raz, czy dwa razy w miesiacu ˛ biec przed siebie ulicami. O ile Paul dobrze pami˛etał, był to rodzaj kontrolowanego upustu histerii. Jak utrzymywali socjologowie, takie manifestacje dawały upust wi˛ekszo´sci nagromadzonych napi˛ec´ społecznych. Dopóki takie grupy nie natrafiały na opór, biegły nie wyrzadzaj ˛ ac ˛ nikomu krzywdy, dlatego wcale im nie przeszkadzano. Zbli˙zyli si˛e ju˙z na tyle, z˙ e Paul dostrzegł ich oczy. Wszyscy patrzyli do przodu. Nie były to jednak szkliste spojrzenia ludzi pijanych lub znajdujacych ˛ si˛e pod wpływem narkotyku. Biegnacy ˛ spogladali ˛ przed siebie wzrokiem jasnym, cho´c pustym, jakby prze˙zywali chwil˛e uniesienia lub szale´nstwa. Teraz znajdowali si˛e niemal pod Paulem. Wbiegali na skrzy˙zowanie. Paul spostrzegł, z˙ e jego porzucony wóz znajduje si˛e dokładnie na drodze tłumu. Szybko dotarli do pojazdu. Rytmiczny łomot stóp o asfalt wstrzasał ˛ prz˛esłem, na którym stał Paul. Wydawało si˛e, z˙ e cała struktura Kompleksu, poziom za poziomem, wibruje poddana wysokim szybkim drganiom. Dotarła do´n fala ciepła, wydzielanego przez rozp˛edzone ciała, a gło´sne zawodzenie dra˙zniło mu uszy, tak jak zdarza si˛e to niekiedy chorym w goraczce. ˛ Oszołomiony fala˛ hałasu i goraca, ˛ Paul ujrzał, jak pierwsze szeregi wpadaja˛ na jego pusty wóz niczym bydło podczas bezmy´slnej ucieczki na o´slep. Nie zatrzymujac ˛ si˛e przewrócili pojazd na bok, unie´sli ze soba,˛ a˙z wreszcie zepchn˛eli ponad bariera˛ na ni˙zszy poziom. Paul widział, jak pudło wozu spada w przepa´sc´ i znika z pola widzenia. Łoskot uderzenia utonał ˛ we wszechogarniajacej ˛ wrzawie tłumu. Paul spojrzał w kierunku ulicy, z której nadeszli demonstranci. Rzeka ludzka gin˛eła z oczu gdzie´s za odległym zakr˛etem. Teraz jednak spostrzegł, i˙z dalsze szeregi nie sa˛ ju˙z tak stłoczone i g˛este. Usłyszał równie˙z, wybijajace ˛ si˛e ponad rozgardiasz, przenikliwe j˛eki syren karetek pogotowia, wolno poda˙ ˛zajacych ˛ za tłumem. Wspiał ˛ si˛e na kolejny poziom, znalazł na poboczu pusty, dwuosobowy pojazd i wrócił nim do hotelu. Kiedy dotarł do swego pokoju, zastał drzwi otwarte. Gdy wszedł, z krzesła 35
podniósł si˛e niewielki, szary człowieczek w garniturze i podsunał ˛ mu do obejrzenia otwarty portfel z wizytówka.˛ — Panie Formain, jestem detektywem hotelowym — wyja´snił. — James Butler. — Có˙z pana sprowadza? — spytał Paul. Fala zm˛eczenia ogarn˛eła go niczym ciemny i ci˛ez˙ ki płaszcz. — Sprawy słu˙zbowe, panie Formain. Obsługa zauwa˙zyła w pa´nskim pokoju nieco zniekształcony wazon. — Prosz˛e obcia˙ ˛zy´c tym mój rachunek — uciał ˛ Paul. — Teraz za´s, je´sli zechciałby pan wybaczy´c. . . — Waza to drobiazg, panie Formain. Domy´slamy si˛e jednak, i˙z zło˙zył pan wizyt˛e jednemu z psychiatrów? — I owszem, odwiedziłem dr Elizabeth Williams. I co z tego? — Sprawa zwykłej rutyny, dyrekcja hotelu jest powiadamiana, je´sli którykolwiek z go´sci poddaje si˛e kuracji psychiatrycznej. Wydział Zdrowia Publicznego Kompleksu Chicago zezwala nam odmówi´c go´sciny osobnikom, którzy moga˛ sprawi´c kłopoty. Oczywi´scie, w pa´nskim przypadku nie ma o tym mowy. — Wyprowadzam si˛e jutro rano — stwierdził Paul. ´ — Czy˙zby? Przykro mi to słysze´c — szybko rzucił Butler. — Spiesz˛ e pana zapewni´c, i˙z nie zamierzali´smy pana czymkolwiek urazi´c. Mamy po prostu zwyczaj informowa´c go´sci, i˙z powiadomiono nas o ich dolegliwo´sciach. — Tak czy owak, zamierzałem wyjecha´c — przerwał Paul. Spojrzał na nieprzenikniona˛ twarz oraz nieruchome ciało detektywa i osobowo´sc´ Jamesa Butlera stan˛eła przed nim otworem, czytelna niczym ksi˛ega. Butler był niebezpiecznym, małym człowieczkiem. Niewielka,˛ lecz skutecznie działajac ˛ a˛ machina˛ kontroli, wcielona˛ podejrzliwo´scia.˛ Jednak w gł˛ebi jego osobowo´sci, pod osłona˛ wewn˛etrznego l˛eku, kryło si˛e co´s jeszcze. . . — Teraz chciałbym wypocza´ ˛c. Je´sli wi˛ec nie ma pan nic przeciwko temu. . . Butler lekko skłonił głow˛e. — Ale˙z skad. ˛ . . chyba z˙ e chciałby pan jeszcze co´s wyja´sni´c. — Nie, to ju˙z wszystko. — Dzi˛ekuj˛e panu — Butler odwrócił si˛e i posuwistym krokiem ruszył do wyjs´cia. — Prosz˛e si˛e nie kr˛epowa´c i o dowolnej porze dzwoni´c na obsług˛e — powiedział i wyszedł, zamykajac ˛ drzwi za soba.˛ Paul zmarszczył brwi. Chwil˛e potem odczuł w pełni ci˛ez˙ ar znu˙zenia. Rozebrał si˛e i zwalił na łó˙zko. Sen pochłonał ˛ go i otulił, niczym wielkie, szare skrzydła. ´ Snił, z˙ e idzie samotnie, brukowana˛ droga,˛ w mroku roz´swietlanym tylko przez gwiazdy. Brukowce stawały si˛e coraz wi˛eksze, a˙z w ko´ncu musiał si˛e na nie wspina´c. Wydało mu si˛e, z˙ e unieruchomiony unosi si˛e w nad nocnymi ulicami Kom˙ pleksu Chicago. Zeglował nad nimi nie dotykajac ˛ ziemi, po chwili za´s znalazł si˛e pod kr˛egiem s´wiatła latarni, która zamieniła si˛e w gigantyczna˛ lask˛e cukrowa.˛ Tu˙z 36
za nia˛ zobaczył witryn˛e sklepu, która wła´snie zmieniła si˛e w topniejacy ˛ szybko lód. Gdy zbudził si˛e rano, poczuł si˛e tak, jakby zamiast czternastu godzin przespał czterna´scie lat. Spakował si˛e szybko i zjechał do hallu, by uregulowa´c rachunek. Udajac ˛ si˛e na podziemny parking, skrócił drog˛e przechodzac ˛ przez jeden z hotelowych barów. O tak wczesnej godzinie było tu prawie pusto. Przy stoliku nad smukłym kielichem, wypełnionym jakim´s purpurowym płynem, siedział jeden tylko samotny, otyły go´sc´ w s´rednim wieku. Mijajac ˛ go Paul odniósł wra˙zenie, i˙z człowiek ten jest pijany. Jednak zaraz poczuł unoszacy ˛ si˛e z kielicha zapach cynamonu i zobaczył, z˙ e z´ renice nieznajomego zw˛eziły si˛e do wielko´sci główki szpilki. Nieco w gł˛ebi sali, kryjac ˛ si˛e w mrocznym rogu, siedział obserwujacy ˛ wszystko Butler. Paul podszedł do detektywa. — Czy jeste´scie równie˙z informowani o narkomanach? — spytał. — W naszym barze dost˛epne sa˛ tylko nieszkodliwe syntetyki, nie powodujace ˛ uzale˙znienia — rzekł Butler. — Wszystko zgodnie z prawem. — Nie odpowiedział pan na moje pytanie. — Hotel poczuwa si˛e do odpowiedzialno´sci za niektórych rezydentów — odparł detektyw. Podniósł wzrok na Paula. — To równie˙z jest zgodne z prawem. Dodatkowe opłaty sa˛ do´sc´ skromne. Gdyby nie to, i˙z raczy pan wyje˙zd˙za´c, panie Formain, mógłbym panu poleci´c niektóre z naszych usług. Paul bez słowa odwrócił si˛e i wyszedł. Na parkingu znalazł jednoosobowy wóz i wsiadłszy do niego, wybrał adres Warrena. Pierwszym z˙ yczeniem Nekromanty było, aby podczas okresu próbnego Paul zamieszkał u niego. Po przybyciu na miejsce Paul stwierdził, z˙ e Warren go oczekuje. Nekromanta przekształcił jedna˛ ze swoich sypialni w apartament dla go´scia, a nast˛epnie, z sobie tylko znanych powodów, zostawił go samego. Do ko´nca tygodnia Paul prawie nie widywał zapracowanego młodego człowieka. Pi˛ec´ dni pó´zniej skrajnie znudzony Paul przegladał ˛ kolekcj˛e utworów muzycznych, zebranych w odtwarzaczu Warrena. I nagle zobaczył tytuł, który przykuł jego uwag˛e. W KWIECIU JABŁONI. . . pie´sn´ . Wykonuje — Kantela Kantela. W umy´sle Paula wszystko si˛e nagle zło˙zyło. Imi˛e to znajdowało si˛e na li´scie miejscowych członków Gildii Or˛edowników. Kantela Maki. Teraz dowiedział si˛e, z˙ e istniała dziewczyna, która s´piewała profesjonalnie posługujac ˛ si˛e imieniem Kantela. To musiała by´c ta sama dziewczyna, która˛ widział w telewizji, a pó´zniej w Zarzadzie. ˛ Nacisnał ˛ niewielki czarny przycisk znajdujacy ˛ si˛e obok tytułu pie´sni. Po sekundzie z odtwarzacza popłyn˛eły delikatne, mi˛ekkie d´zwi˛eki muzyki, przeplatajace ˛ si˛e z zimnymi niczym srebrne dzwonki tonami głosu, który Paul natychmiast rozpoznał. 37
W kwieciu jabłoni jam ci˛e czekała O, jak˙zem długo na ci˛e czekała W jesiennych li´sciach i kwieciu. . . Słyszac ˛ za soba˛ niespodziewane westchnienie, Paul szybko wyłaczył ˛ odtwarzacz i odwrócił si˛e. Znalazł si˛e oko w oko z wykonawczynia˛ pie´sni. Stała obok regału, na którym ustawiono staromodne tomy ksia˙ ˛zek. Paul odkrył, ku swemu zdziwieniu, z˙ e regał przesuni˛eto z jego zwykłego miejsca, odsłaniajac ˛ znajdujace ˛ si˛e za nim wej´scie do niewielkiego pomieszczenia, umeblowanego jak biuro. Spostrzegłszy, z˙ e Paul przyglada ˛ si˛e temu wszystkiemu, Kantela otrzasn˛ ˛ eła si˛e z zaskoczenia, wyciagn ˛ awszy ˛ r˛ek˛e popchn˛eła regał na miejsce i zamkn˛eła przej´scie. Przez chwil˛e oboje stali i patrzyli na siebie. — Nie wiedziałam. . . — odezwała si˛e wreszcie. — Zapomniałam, z˙ e teraz pan tu mieszka. Paul patrzył na nia˛ z zainteresowaniem. Dziewczyna wyra´znie pobladła. — My´slała pani, z˙ e zastanie tu kogo´s innego? — Tak. To znaczy. . . — zaplatała ˛ si˛e — sadziłam, ˛ z˙ e spotkam tu Jase’a. Nale˙zała do osób, które nie potrafia˛ kłama´c. Czuł dzielac ˛ a˛ ich, oprócz przestrzeni, nieufno´sc´ . — Ma pani miły głos — stwierdził. — Słuchałem wła´snie jednej z pani pies´ni. . . — Owszem, słyszałam — przerwała mu. — Wolałabym, aby pan tego nie robił, je´sli łaska. — Doprawdy? — spytał Paul. — Ma ona dla mnie pewne szczególne znaczenie. Je´sli byłby pan tak uprzejmy. . . — Je´sli pani nie chce, oczywi´scie nie b˛ed˛e jej słuchał — odparł Paul. Postapił ˛ krok ku niej i nagle przystanał, ˛ widzac, ˛ i˙z dziewczyna cofn˛eła si˛e odruchowo pod s´cian˛e. — Jase. . . — zacz˛eła — lada chwila b˛edzie tu Jase. Paul obserwował ja,˛ marszczac ˛ lekko brwi. Był zaskoczony i zdenerwowany, ale i dziwnie wzruszony. Uczucia takie mógłby wzbudzi´c w nim kto´s absolutnie bezbronny i nie zdajacy ˛ sobie sprawy z tego, i˙z Paul nie zamierza wyrzadzi´ ˛ c mu z˙ adnej krzywdy. To równie˙z było niezwykłe, poniewa˙z Kantela nie sprawiała wra˙zenia osoby bezbronnej, przeciwnie, wygladała ˛ na kogo´s z charakterem. Paul bliski ju˙z był sformułowania swych odczu´c w postaci słów, gdy szelest otwieranych drzwi spowodował, i˙z oboje zwrócili głowy w tamta˛ stron˛e. Do pokoju wszedł Warren i bezbarwny, znany Paulowi z ekranu telewizyjnego, krótko ostrzy˙zony jegomo´sc´ , ten sam, który wychodził z Kantela,˛ gdy Paul po raz pierwszy odwiedzał Warrena. Obaj ruszyli wprost ku Paulowi i dziewczynie.
Rozdział 7 Nikt nie odpowiadał na pukanie do drzwi — stwierdził Warren zatrzymujac ˛ si˛e przed Paulem i spogladaj ˛ ac ˛ na Kantel˛e. — Nie pukał pan — odparł Paul. — On ma na my´sli moje. . . moje mieszkanie, to znaczy nast˛epne drzwi — wyja´sniła Kantela, unikajac ˛ wzroku Paula. — Jase, zapomniałam o obecno´sci tego pana. Usłyszałam muzyk˛e, poniewa˙z za´s wiedziałam, z˙ e wyszedłe´s, zajrzałam tu ze swego biura. — Rozumiem — rzekł Warren. Jego szczupła, ciemna, inteligentna twarz zwróciła si˛e ku Paulowi. — No có˙z, spotkaliby´scie si˛e i tak. Znacie si˛e? Kantelo, to Paul Formain. Paul, oto Kantela Maki. — Miło mi pania˛ pozna´c — rzucił Paul w stron˛e dziewczyny i u´smiechnał ˛ si˛e przyja´znie. Dziewczyna odpowiedziała grymasem, który od biedy mo˙zna było uzna´c za u´smiech. — A to Burton McLeod. — McCloud? — powtórzył Paul potrzasaj ˛ ac ˛ dłonia˛ przybysza. — Pisze si˛e McLeod, wymawia McCloud — wyja´snił McLeod. Wypowiedział te słowa spokojnym, nieco ochrypłym głosem. Miał pewny, mocny u´scisk dłoni. Jego spojrzenie przypominało smutny, t˛eskny i dziki wzrok siedzacego ˛ na r˛ekawicy my´sliwskiego sokoła. Spotkany przed tygodniem detektyw hotelowy, Butler, wywarł na Paulu wra˙zenie niebezpiecznego m˛ez˙ czyzny. McLeod równie˙z emanował niebezpiecze´nstwem, ale innego rodzaju. Je´sli Butlera mo˙zna byłoby porówna´c do sztyletu, ostrego i gładkiego jak igła, to ten człowiek przypominał ci˛ez˙ ki, dwur˛eczny miecz renesansowego piechura. Podczas gdy Paul i McLeod wymieniali u´scisk dłoni, Warren i Kantela przez chwil˛e patrzyli sobie w oczy. I nagle Warren szybko odwrócił si˛e od dziewczyny i wyjał ˛ z kieszeni niewielkie pudełko. Otworzył je tak, by Paul mógł zajrze´c do s´rodka. Paul zobaczył rzad ˛ równo uło˙zonych białych z˙ elatynowych kapsułek. Warren wyjał ˛ jedna˛ z nich i podawszy pudełko McLeodowi, zgniótł kapsułk˛e w palcach i wysypał z niej na dło´n biały proszek. 39
— Prosz˛e skosztowa´c — polecił Paulowi. Ten zmarszczył brwi. — To zupełnie nieszkodliwe — zapewnił go Warren. Zanurzył zwil˙zona˛ s´lina˛ opuszk˛e palca w proszku i podniósł go do ust. Przez chwil˛e Paul jeszcze si˛e wahał, potem poszedł za przykładem Nekromanty. Na j˛ezyku poczuł słodycz. — Cukier? — spytał patrzac ˛ na Warrena. — Owszem — Nekromanta oczy´scił dło´n nad najbli˙zsza˛ popielniczka.˛ — Ale dla m˛ez˙ czyzny, któremu przeka˙ze pan to pudełko, b˛edzie to kokaina. Podkre´slam — Warren wbił wzrok w Paula — to b˛edzie kokaina. Stanie si˛e tak w tej samej chwili, w której pudełka dotkna˛ dłonie odbiorcy. Wspominam o tym po to, aby pan wiedział, z˙ e z punktu widzenia prawa nie popełnia pan z˙ adnego wykroczenia trzymajac ˛ to pudełko w kieszeni. — Chce pan, bym je komu´s przekazał? — spytał Paul. — Komu? — Zna pan rozkład pomieszcze´n w hotelu Koh-I-Nor? Chciałbym, aby zaniósł pan to pudełko do apartamentu 2309. Prosz˛e nie pyta´c o wskazówki ani recepcjonisty, ani nikogo innego. Odda pan przesyłk˛e m˛ez˙ czy´znie, którego znajdzie pan wewnatrz. ˛ Je´sli napotka pan jakie´s trudno´sci. . . — Warren zawahał si˛e i rzucił szybkie spojrzenie na Kantel˛e. — Nie spodziewam si˛e, ale. . . Na sze´sc´ dziesiatym ˛ poziomie, w salach bankietowych rozgrywany jest turniej szachowy. Prosz˛e tam wjecha´c i odszuka´c Kantel˛e. Ona wyprowadzi pana na zewnatrz. ˛ Przerwał. W pokoju zapadła chwila ciszy. — Gdyby to była kokaina — odezwał si˛e Paul — nie wziałbym ˛ jej, to chyba jasne. — B˛edzie pan niósł cukier — przypomniał mu Warren. Przez jego szczupła˛ twarz przemknał ˛ grymas gniewu. — Przemieni si˛e on w narkotyk dopiero wtedy, gdy go pan przeka˙ze. Mo˙ze pan wierzy´c lub nie, mo˙ze pan i´sc´ tam lub pozosta´c ze mna,˛ jak pan woli. — Wezm˛e to — zdecydował Paul. Wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e i wział ˛ pudełko od McLeoda. — Dwadzie´scia trzy, zero dziewi˛ec´ ? — Dwadzie´scia trzy, zero dziewi˛ec´ — powtórzył Warren. Wychodzac ˛ z pokoju, Paul czuł na swoich plecach skupione spojrzenia całej trójki. Recepcjonista, którego minał ˛ przy wej´sciu do Koh-I-Nor był nowy i nie podniósł nawet głowy. Paul wsiadł do windy i pojechał na dwudzieste trzecie pi˛etro. Znalazł si˛e we wn˛etrzu zaprojektowanym nowocze´snie, w stylu przypominajacym ˛ apartamenty dla wa˙znych go´sci. Takich, co zarabiaja˛ nie mniej ni˙z sto tysi˛ecy rocznie i bez bólu moga˛ zapłaci´c ka˙zdy rachunek. Paul ruszył szerokim korytarzem rozja´snionym s´wiatłem wpadajacym ˛ przez dwa wysokie okna na obu ko´ncach i dotarł do drzwi oznaczonych liczba˛ 2309. Napis znajdujacy ˛ si˛e poni˙zej numeru powiadamiał, i˙z jest to wej´scie słu˙zbowe.
40
Paul dotknał ˛ drzwi. Były otwarte, a nawet lekko uchylone. Dotkni˛ete przez niego, bezgło´snie cofn˛eły si˛e w głab. ˛ Paul znalazł si˛e w niewielkiej kuchni, nalez˙ acej ˛ do wskazanego mu apartamentu. Z gł˛ebi dobiegały odgłosy rozmowy. Zamarł w bezruchu i usłyszał cichy d´zwi˛ek wydany przez zamykajace ˛ si˛e za nim drzwi. Jeden z rozmówców przemawiał zjadliwym tenorem, dr˙zacym ˛ ze zdenerwowania. Głos drugiego był gł˛ebszy, ponury i mniej wyra´zny. — . . . si˛e w gar´sc´ ! — to tenor. Ponury mruknał ˛ co´s niezrozumiale. — Wiesz o tym doskonale! — nacierał tenor. — Nie chcesz, z˙ eby ci˛e wyleczyli, oto w czym rzecz. Namiastki były wystarczajaco ˛ kłopotliwe. Jednak twoje kombinacje z prawdziwymi narkotykami nara˙zaja˛ na niebezpiecze´nstwo cały Wydział, o ile nie cała˛ Grup˛e. Dlaczego nie skorzystałe´s z urlopu i nie odwiedziłe´s psychiatry, kiedy w marcu dałem ci taka˛ mo˙zliwo´sc´ ? Ni˙zszy głos mruknał ˛ co´s o zupie lub czym´s o podobnym brzmieniu. — Nie zawracaj sobie tym głowy! — zdenerwował si˛e tenor. — Ze zm˛eczenia widzisz ju˙z duchy za ka˙zdymi drzwiami. Elektronika to elektronika, nie mniej, nie wi˛ecej. Czy nie sadzisz, ˛ z˙ e gdyby było tam co´s wi˛ecej, ja wiedziałbym o tym wcze´sniej? — Chyba z˙ e. . . — bakn ˛ ał ˛ ni˙zszy głos — ju˙z wpadłe´s. — Dla twego własnego dobra — tenor ociekał teraz niesmakiem — zobacz si˛e z lekarzem. Załatw sobie zwolnienie. Przez kilka najbli˙zszych dni zostawi˛e wasz Wydział w spokoju. Da ci to czas potrzebny na załatwienie miejsca w szpitalu, gdzie masz prawo odmawia´c odpowiedzi na pytania. Tak sprawy stoja˛ w chwili obecnej. Wybór nale˙zy do ciebie — rozległ si˛e d´zwi˛ek kroków zmierzajacych ˛ ku drzwiom, potem Paul usłyszał trzask mechanizmu zamka. — Cztery dni. Ani godziny dłu˙zej! Paul poczuł nagle przeszywajacy ˛ go chłodny dreszcz podejrzenia. Odwrócił si˛e szybko i wyszedł na korytarz przez te same drzwi, którymi wszedł. Dwa metry dalej, w s´cianie znajdowała si˛e płytka nisza. Paul ukrył si˛e w niej, cofnał ˛ w cie´n i spojrzał w stron˛e głównych drzwi wej´sciowych do apartamentu 2309. Wyszedł z nich niewysoki, trzymajacy ˛ si˛e prosto m˛ez˙ czyzna o rzadkich, siwych włosach, który ruszył ku windom znajdujacym ˛ si˛e w drugim ko´ncu korytarza. Kiedy odwracał si˛e, jego jastrz˛ebi profil mignał ˛ na tle bł˛ekitnej po´swiaty padajacej ˛ przez okno i Paul poznał go. Gdy słuchał rozmowy, jeden z głosów, tenor, brzmiał znajomo i Paul pomy´slał, z˙ e mo˙ze to by´c głos tego detektywa, Butlera. Teraz jednak zrozumiał, dlaczego wydawało mu si˛e, i˙z poznaje ten głos. Człowiekiem stojacym ˛ przy windzie był Kirk Tyne, In˙zynier Naczelny Kom´ pleksu Swiatowego. Pełnił funkcj˛e szefa zespołu obliczeniowego, który koordynował działania sprz˛ez˙ onych Kompleksów składajacych ˛ si˛e z urzadze´ ˛ n technicznych, umo˙zliwiajacych ˛ z˙ ycie na planecie. On i jego Grupa In˙zynierów posiadali 41
najwi˛eksza˛ władz˛e na s´wiecie, poniewa˙z decyzje podejmowane przez komputery musiały by´c ostatecznie sprawdzane i zatwierdzane przez ludzi. Tyne wyciagał ˛ r˛ek˛e, by otworzy´c drzwi windy. Zaledwie zda˙ ˛zył ich dotkna´ ˛c, wi˛eksza˛ cz˛es´c´ padajacego ˛ z okna blasku przysłoniły szerokie bary wysokiego m˛ez˙ czyzny, który wyszedł z sasiedniej ˛ kabiny. — Prosz˛e, prosz˛e. . . Kirk — rzekł wysoki. — Nie spodziewałem si˛e, z˙ e ci˛e tu zastan˛e. W uszach podsłuchujacego ˛ Paula, głos ten zabrzmiał jak echo, pod sklepieniem rozległej, gł˛ebokiej pieczary, w której kto´s uderzył w gong. Był to głos Waltera Blunta. Paul ryzykujac ˛ odkrycie wysunał ˛ cała˛ głow˛e ze swej kryjówki, aby lepiej przyjrze´c si˛e przywódcy Gildii Or˛edowników. Blunt stał jednak zwrócony tak, z˙ e jego twarz była skryta w cieniu. — Och, to pomyłka — odparł Tyne, szybko i bez zajaknienia. ˛ — Jad˛e na gór˛e, na ten turniej szachowy. A ty co tu robisz, Walt? — Jak˙ze to? — Blunt wsparł si˛e na swej grubej lasce, a w jego głosie pojawiły si˛e nutki rozbawienia. — Zobaczyłem ciebie i wysiadłem, z˙ eby si˛e z toba˛ przywita´c. Zje˙zd˙załem do hallu, by kogo´s spotka´c. Nie´zle wygladasz, ˛ Kirk — odstawił lask˛e, opierajac ˛ ja˛ o s´cian˛e i podał Tyne’owi dło´n. Tyne u´scisnał ˛ r˛ek˛e Blunta. — Dzi˛ekuj˛e, Walterze — odparł. I dodał nie bez kpiny w głosie: — My´sl˛e, z˙ e jeszcze po˙zyjemy, co? — No có˙z, chyba nie, Kirk — odparł Blunt. — Narz˛edzia Armageddonu zabrały si˛e ju˙z do dzieła. Kiedy dojdzie do konfliktu, zamierzam znale´zc´ si˛e w´sród tych, co przetrwaja,˛ nie sadz˛ ˛ e jednak, aby tobie si˛e to udało. Tyne potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Walt, zdumiewasz mnie — powiedział. — Wiesz doskonale, i˙z jestem jedyna˛ osoba,˛ która wie wszystko o twojej sekcie, włacznie ˛ z faktem, z˙ e naprawd˛e jest was nie wi˛ecej ni˙z sze´sc´ dziesiat ˛ tysi˛ecy, rozrzuconych po całym globie. A jednak mówisz mi w oczy, i˙z zamierzacie przeja´ ˛c władz˛e nad s´wiatem. I co z nim zrobicie, gdy ju˙z b˛edziecie go mieli? Nie dacie rady kierowa´c nim, bez uciekania si˛e do usług tego samego zespołu kompleksów technologicznych, o którym powiadacie, z˙ e chcecie go zniszczy´c. — No có˙z — odparł Blunt. — Istnieje wiele wersji naszego s´wiata, Kirk. Ty znasz jedna,˛ t˛e z tymi twoimi kompleksami zaopatrzeniowymi. To s´wiat funkcjonujacy ˛ jak zegarek. Szkoda tylko, z˙ e nie przestaje rozwija´c si˛e i komplikowa´c. Oprócz niego istnieje te˙z s´wiat fanatyków, ludzi, którzy zajmuja˛ si˛e niebezpiecznymi sportami, wyznaja˛ szalone religie, a tak˙ze s´wiat maszerujacych ˛ społecznos´ci. Dalej masz tajemniczy, mglisty s´wiat spirytystów, s´wiat pionierów odrzucajacych ˛ tradycj˛e, artystów i naukowców. Istnieje i s´wiat tych, dla których dawne obyczaje i przeszło´sc´ sa˛ jedynymi trwałymi warto´sciami z˙ ycia. Jest nawet s´wiat psychotyków i neurotyków. — Przemawiasz tak, jakby tamte inne. . . odchylenia posiadały równie istotne 42
warto´sci, jak normalne i cywilizowane społecze´nstwo. — Ale˙z posiadaja,˛ Kirk, posiadaja˛ — odparł Blunt, górujacy ˛ wzrostem nad niewysokim rozmówca.˛ — Zapytaj o to członka któregokolwiek z nich. Nie patrz tak na mnie, człowieku. To jest twój s´wiat, s´wiat, który tacy jak ty zapoczatkowali ˛ rewolucja˛ przemysłowa,˛ czterysta lat temu. Ale aby wyrazi´c si˛e prostacko, je´sli z˙ yjemy w raju, to dlaczego nadal miewamy bóle brzucha? — Miewamy bóle brzucha — odciał ˛ si˛e Tyne, robiac ˛ ruch w stron˛e windy — ale mamy i doktorów, którzy je lecza.˛ Co nie zawsze sprawdzało si˛e w przeszło´sci. Je´sli zechciałby´s mi wybaczy´c, Walt, to przejad˛e si˛e do góry, na turniej. Te˙z tam jedziesz? — Nie tracac ˛ ani chwili — odparł Blunt. Tyne stanał ˛ jedna˛ noga˛ na dysku unoszacym ˛ si˛e w rurze obok niego. Dysk zatrzymał si˛e. — Jak si˛e czuje pani Tyne? — spytał Blunt. ´ — Swietnie — oznajmił Tyne. Wstapił ˛ na dysk druga˛ noga˛ i uniesiony w gór˛e zniknał ˛ Paulowi z oczu. Blunt równie˙z odwrócił si˛e i wkroczywszy w otwarte drzwi windy, wszedł na dysk zje˙zd˙zajacy ˛ w dół i równie˙z zniknał. ˛ Paul wyszedł z ukrycia. Laska Blunta nadal stała pod s´ciana,˛ tam gdzie odstawił ja˛ Wielki Mistrz, zanim u´scisnał ˛ dło´n Tyne’a. Paul przypomniał sobie sposób, w jaki Blunt odwracał si˛e od jego niszy i nagle zdał sobie spraw˛e z faktu, z˙ e nigdy dotad ˛ nie miał okazji spojrze´c przywódcy Gildii Or˛edowników prosto w twarz. Dotychczas była to jedynie drobnostka, błakaj ˛ aca ˛ si˛e gdzie´s po zakamarkach umysłu. Teraz pragnienie spotkania z Bluntem stan˛eło w centrum uwagi Paula. Nagle te˙z zdał sobie spraw˛e z czego´s, co do tej pory przyjmował jako rzecz naturalna.˛ Gdy kogo´s spotykał, automatycznie dowiadywał si˛e o nim wielu rzeczy dzi˛eki swemu darowi wewn˛etrznego postrzegania. Blunt za´s był dla niego zagadka.˛ I to zagadka,˛ która odgrywała coraz wi˛eksza˛ rol˛e w z˙ yciu Paula. Zarówno w przypadku Blunta, jak i samej Gildii, wiele spraw nie było najwyra´zniej takimi, jakimi wydawały si˛e na pozór. Paul podszedł do wind i podniósł zgub˛e. Blunt nie b˛edzie mógł unikna´ ˛c spotkania z człowiekiem, który odda mu jego lask˛e. Wrócił do apartamentu 2309, tym razem kierujac ˛ si˛e ku głównemu wej´sciu, temu, przez które wyszedł Tyne. Wdusił przycisk na drzwiach, a te ustapiły ˛ przed naciskiem dłoni Paula. Wszedł i znalazł si˛e w bawialni apartamentu, przed tym samym człowiekiem, którego widział na´cpanego i pod nadzorem Butlera wtedy, gdy wyprowadzał si˛e z hotelu. D´zwi˛ek zamykajacych ˛ si˛e drzwi spowodował, i˙z ów człowiek uniósł głow˛e. A˙z do tej bowiem chwili był on gł˛eboko pochylony i wdychał co´s z małej bibułki. Słyszac ˛ szcz˛ek zamka, poderwał si˛e gwałtownym ruchem. Na widok wchodzace˛ go zaczał ˛ cofa´c si˛e w głab ˛ pomieszczenia powłóczac ˛ nogami i bełkoczac ˛ co´s, jak człowiek skrajnie przera˙zony, któremu strach całkowicie odebrał zdolno´sc´ logicz43
nego rozumowania. Zatrzymał si˛e dopiero pod wysokim, szerokim oknem. Stał tam jak schwytane w pułapk˛e zwierz˛e, gapiac ˛ si˛e na Paula, mrugajac ˛ oczami, dr˙zac ˛ i tak mocno wtulajac ˛ si˛e w szyb˛e, jakby chciał przepchna´ ˛c si˛e przez nia˛ ku dzielacym ˛ go od ziemi dwudziestu trzem pi˛etrom swobodnego spadania. Paul wyczuł to. Niczym pot˛ez˙ ny przybój oceanu, ogarn˛eła go fala strachu i odrazy, bijaca ˛ od tego człowieka. Zatrzymał si˛e na chwil˛e pora˙zony wstr˛etem. Nigdy nie podejrzewał, i˙z istota my´slaca ˛ mo˙ze doprowadzi´c si˛e do takiego stanu. Nieznajomy wbił wzrok w Paula. Niedługo to trwało. Za moment jego oczy zaszły łzami i pociagał ˛ te˙z nosem. Najwyra´zniej nie mógł nad tym zapanowa´c. Twarz mieszka´nca apartamentu była teraz szara i napi˛eta. W jego umy´sle toczyła si˛e jaka´s walka. Co´s mocno pokiereszowanego usiłowało doj´sc´ do głosu. — Ju˙z dobrze — powiedział Paul. — Wszystko w porzadku. ˛ . . — podchodził do nieznajomego powoli i łagodnie, wetknawszy ˛ lask˛e Blunta pod prawa˛ pach˛e, a pudełko z kapsułkami trzymajac ˛ w wyciagni˛ ˛ etej dłoni. — Prosz˛e. . . Wła´snie przyniosłem panu te. . . Nieznajomy nadal wytrzeszczał oczy na Paula i spazmatycznie wdychał powietrze nosem. Paul, który znalazł si˛e od niego w odległo´sci wyciagni˛ ˛ etego ramienia, poło˙zył pudełko na stole. Potem tkni˛ety nowa˛ my´sla,˛ otworzył pudełko i dwoma palcami wyjał ˛ ze´n jedna˛ z białych kapsułek. — Widzi pan? — spytał. — O, prosz˛e. . . — podał ja˛ nieznajomemu, tamten jednak, czy to si˛egajac ˛ po nia˛ zbyt goraczkowo, ˛ czy te˙z pragnac ˛ ja˛ odepchna´ ˛c od siebie, wytracił ˛ pigułk˛e z palców Paula. Paul odruchowo schylił si˛e by ja˛ podnie´sc´ . Był jeszcze pochylony, gdy rozdzwonił si˛e jego wewn˛etrzny sygnał alarmowy. Wyprostował si˛e szybko, tylko po to, by spojrze´c wprost w luf˛e niewielkiego czarnego pistoletu, tkwiacego ˛ w rozdygotanej dłoni c´ puna. Koniec lufy chwiał si˛e niepewnie. — Ej˙ze — powiedział Paul. — Spokojnie. . . Wydawało si˛e, z˙ e tamten nawet go nie słyszy. Narkoman zrobił krok do przodu. Paul cofnał ˛ si˛e machinalnie. — Przysłało ci˛e — wychrypiał nieznajomy. — Przysłało ci˛e. . . — Nic mnie nie przysłało — zaprotestował Paul. — Przyszedłem tu, by przynie´sc´ panu to pudełko. O, prosz˛e — wskazał na stół. Tamten nawet nie spojrzał w t˛e stron˛e. Idac ˛ w głab ˛ pokoju, zaczał ˛ okra˙ ˛za´c Paula, cały czas nie spuszczajac ˛ ze´n wzroku i muszki broni. — Zabij˛e ci˛e — powiedział. — My´slisz, z˙ e tego nie zrobi˛e, a jednak ci˛e zabij˛e. — Za co? — spytał Paul. Pomy´slał, z˙ e to pytanie powinno wytraci´ ˛ c c´ puna z transu, tamten jednak zdawał si˛e niczego nie słysze´c. — Przysłało ci˛e, z˙ eby´s mnie zabił — mówił. — Samo zabi´c nie mo˙ze. Tak zostało skonstruowane, z˙ e nie mo˙ze. Ale potrafi tak ustawi´c okoliczno´sci, z˙ e brudna robota i tak zostanie wykonana. — Nie zamierzam pana skrzywdzi´c — zapewnił Paul. 44
— Nie ma sensu przeczy´c — odparł narkoman. Paul wyczuł, i˙z tamten zbiera resztki pozostałej mu jeszcze siły woli, by pocia˛ gna´ ˛c za spust. Zaczał ˛ si˛e nawet prostowa´c, a w oczach błysn˛eło mu co´s na kształt dumy. — Widzisz, ja rozumiem. Wiem o nim wszystko. Nieznajomy stał teraz dokładnie pomi˛edzy Paulem a wyj´sciem, o krok, poza zasi˛egiem r˛eki. Paul wykonał ruch w jego stron˛e i wylot lufy natychmiast uniósł si˛e wy˙zej. — Nie, nie! — uprzedził m˛ez˙ czyzna. — Nie! Paul zatrzymał si˛e. Nagle u´swiadomił sobie, z˙ e pod pacha˛ nadal trzyma twarda˛ i gładka˛ lask˛e Blunta. Miała ponad metr długo´sci. Rozlu´znił u´scisk, tak by laska zacz˛eła osuwa´c si˛e w jego dło´n. — Jeszcze chwil˛e — odezwał si˛e tamten. — Jeden moment. . . To sadziło, ˛ z˙ e znajdziesz mnie tu samego. Nie wiedziało, z˙ e mam bro´n. Nie ma mowy, by si˛e dowiedziało, z˙ e ja˛ ukradłem. Brak zapisków. . . co robisz! Ostatnie słowa zostały wywrzeszczane. Nieznajomy spostrzegł osuwajacy ˛ si˛e w dło´n Paula koniec laski. Lufa broni nagle skoczyła do przodu. Paul rzucił si˛e w bok i przed siebie. Na to, by wytraci´ ˛ c laska˛ bro´n, tak jak to planował, nie miał ju˙z czasu. Zobaczył, jak tamten odwraca si˛e, by wzia´ ˛c go na muszk˛e. Prawie mu si˛e udało. — A masz! — wrzasnał ˛ narkoman. Laska w dłoni Paula sama pomkn˛eła w gór˛e i dół. Poczuł, z˙ e trafiła w co´s twardego. Nieznajomy runał ˛ w bok. Przewrócił si˛e jeszcze na plecy i znieruchomiał na dywanie. Pistolet wypadł mu z dłoni. Le˙zał tak i wbijał w sufit oskar˙zycielskie i przera˙zone zarazem spojrzenie. Trzymajac ˛ lask˛e w dłoni Paul postapił ˛ krok do przodu. Spojrzał z góry na przeciwnika. Ten le˙zał bez ruchu. Jego pokryte siecia˛ krwawych z˙ yłek oczy nie skupiały si˛e ju˙z na Paulu, który uniósł nieco trzymana˛ w dłoni lask˛e i uwa˙znie ja˛ obejrzał. Ciemne drewno było wgniecione, ale nie złamane. Ponownie spojrzał na rozciagni˛ ˛ etego na ziemi m˛ez˙ czyzn˛e i bardzo powoli opu´scił r˛ek˛e i lask˛e. Spomi˛edzy rzadkich włosów pokrywajacych ˛ ciemi˛e nieznajomego zacz˛eła wypływa´c krew. Paul poczuł pustk˛e w duszy, jakby nagle zaczerpnał ˛ pot˛ez˙ ny haust nico´sci. P˛ekni˛eta czaszka nieboszczyka wygladała, ˛ jak rozłupana ciosem miecza.
Rozdział 8 Ten człowiek nie z˙ yje, pomy´slał Paul. Znów zaczerpnał ˛ gł˛eboko tchu. Poczucie wewn˛etrznej pustki jednak nie ustapiło. ˛ Dlaczego nie czuj˛e nic wi˛ecej? Niegdy´s mógłby oczekiwa´c odpowiedzi od tej niepokonanej czastki ˛ swej osobowo´sci, która kryła si˛e gł˛eboko w zakamarkach umysłu. Ale wraz z podj˛eciem tamtej decyzji w gabinecie psychiatry owa cz˛es´c´ osobowo´sci niepostrze˙zenie rozpłyn˛eła si˛e po´sród reszty jego s´wiadomo´sci. Potrafił jednak wyobrazi´c sobie jej widmowy szept odpowiadajacy ˛ na jego pytanie. ´Smier´c, brzmiałaby odpowied´z, jest równie˙z tylko czynnikiem. W dłoni nadal trzymał lask˛e. Rozlu´znił u´scisk i na dywan upadł niewielki przedmiot. Paul pochylił si˛e i podniósł go. Była to kapsułka, która˛ chciał poda´c martwemu teraz człowiekowi. Została ona zgnieciona i spłaszczona pomi˛edzy dłonia˛ a laska.˛ Wetknał ˛ kapsułk˛e do kieszeni, odwrócił si˛e i wyszedł z pomieszczenia. Zamknał ˛ za soba˛ drzwi i był ju˙z w połowie drogi do wind, z których przedtem skorzystali Tyne i Blunt, kiedy jego umysł znów zaczał ˛ funkcjonowa´c normalnie. I wtedy stanał ˛ jak wryty. Dlaczego mam ucieka´c? — zapytał sam siebie. Działał przecie˙z w samoobronie, zaatakowany ni mniej, ni wi˛ecej, tylko przez wymachujacego ˛ bronia˛ szale´nca. Pod wpływem tej my´sli wrócił do apartamentu 2309 i si˛egnał ˛ po telefon, by wezwa´c policj˛e hotelowa.˛ Biuro ochrony odpowiedziało na wezwanie nie rozja´sniajac ˛ ekranu wizyjnego. z szarej pustki przemówił do Paula bezcielesny głos. — Słucham, kto mówi? — Apartament 2309. Nie nale˙ze˛ do go´sci hotelowych. Chciałbym zło˙zy´c doniesienie o. . . — Prosz˛e zaczeka´c. Nastapiła ˛ chwila ciszy. Ekran dalej pozostawał szary. Potem rozja´snił si˛e nagle i Paul spojrzał na szczupła,˛ nie wyra˙zajac ˛ a˛ z˙ adnych uczu´c twarz Jamesa Butlera. — Panie Formain — odezwał si˛e Butler. — Dwadzie´scia osiem minut temu poinformowano mnie, z˙ e wszedł pan na teren hotelu wej´sciem od 46
placu. — Przyniosłem co´s dla. . . — Tak przypuszczali´smy — przerwał Butler. — Do naszych zwykłych praktyk nale˙zy s´ledzenie kamerami ludzi, którzy nie sa˛ go´sc´ mi hotelu, o ile o ich wizycie nie zawiadomiono nas wcze´sniej. Czy mieszkaniec apartamentu 2309 jest teraz z panem, panie Formain? — Owszem — odparł Paul. — Obawiam si˛e jednak, i˙z miał tu miejsce pewien wypadek. — Wypadek? — Wyraz twarzy Butlera i brzmienie jego głosu pozostały bez zmian. — Człowiek, którego tu spotkałem groził mi bronia.˛ — Paul zawahał si˛e, po czym oznajmił: — On nie z˙ yje. — Nie z˙ yje? — spytał Butler. Na chwil˛e w jego oczach zabłysło zainteresowanie. — Panie Formain, musiał pan pa´sc´ ofiara˛ pomyłki, przynajmniej je´sli idzie o t˛e bro´n. Posiadamy dokładne informacje o mieszka´ncu apartamentu 2309. Nie miał przy sobie z˙ adnej broni. — No tak. Powiedział mi, z˙ e ja˛ ukradł. — Panie Formain, nie zamierzam si˛e z panem spiera´c. Musz˛e jednak powiadomi´c pana, z˙ e zgodnie z przepisami policyjnymi rozmowa ta jest zapisywana i zapisu tego nie mo˙zna wymaza´c. — Zapisywana? — zaskoczony Paul wytrzeszczył oczy na ekran. — Nie inaczej, panie Formain. Widzi pan, tak si˛e składa, i˙z wiemy, z˙ e mieszkaniec apartamentu 2309 nie miał z˙ adnej szansy na popełnienie kradzie˙zy broni. Znajdował si˛e pod s´cisłym nadzorem naszych pracowników. — To znaczy, z˙ e si˛e wam wymknał! ˛ — Obawiam si˛e, z˙ e i to jest niemo˙zliwe. Do apartamentu, w którym pan si˛e teraz znajduje, bro´n mogła przenikna´ ˛c tylko w jeden sposób. Pan musiał ja˛ przynie´sc´ ze soba! ˛ — Wolnego — Paul pochylił si˛e ku ekranowi. — Kirk Tyne, In˙zynier Naczel´ ny Kompleksu Swiatowego, był tu przede mna.˛ — Pan Tyne — stwierdził Butler — opu´scił mieszkanie w North Tower o 14.09 i korzystajac ˛ z windy o 14.10 pojawił si˛e na poziomie sze´sc´ dziesiatym, ˛ na turnieju szachowym. Kamery na korytarzach przekazały, z˙ e podczas ostatnich sze´sciu godzin do apartamentu 2309 nie wchodził nikt, prócz pana. Wynika z tego. . . Butler na ułamek sekundy uciekł spojrzeniem w bok i to u´swiadomiło Paulowi blisko´sc´ pułapki, która ju˙z si˛e zatrzaskiwała. Detektyw hotelowy był nie byle jakim hipnotyzerem. Monotonia jego głosu i twarz nie wyra˙zajaca ˛ z˙ adnych uczu´c sprowadzały problem zabójstwa do kategorii nudnych historyjek o zagubionych kluczach lub odesłanych pod niewła´sciwy adres baga˙zach. Byłoby to niezwykle skuteczne przeciwko ka˙zdemu, kto nie dysponował wrodzona˛ odporno´scia˛ Paula.
47
Nie tracac ˛ czasu nawet na wyłaczenie ˛ telefonu, Paul pozwolił, by inicjatyw˛e przej˛eły jego odruchy. Był w drzwiach i wypadał na korytarz, zanim Butler zda˙ ˛zył przerwa´c mow˛e. Na zewnatrz ˛ nie zastał nikogo. Minał ˛ windy i szybko przebiegł korytarzem do wyj´scia ewakuacyjnego. Otworzył je i znalazł si˛e w betonowym szybie klatki schodowej. Stał na niewielkim pode´scie. Z jednej strony schody ciagn˛ ˛ eły si˛e w gór˛e, po drugiej opadały w dół. Obok pierwszego stopnia wiodacego ˛ w dół dostrzegł wsuni˛ete w s´cian˛e dodatkowe drzwi przeciwpo˙zarowe. Pomknał ˛ schodami w dół. Poruszał si˛e cicho, na klatce schodowej panowała jednak taka cisza, jakby przed wiekami zapiecz˛etowano ja˛ na głucho. Paul przebiegł cztery pi˛etra i jak dotad ˛ nic nie wskazywało na jakiekolwiek zagro˙zenie. Ale gdy dotarł do podestu znajdujacego ˛ si˛e pi˛ec´ pi˛eter ni˙zej, dalsza˛ drog˛e w dół zamkn˛eły mu wysuni˛ete ze s´ciany drzwi. Po krótkim namy´sle odwrócił si˛e i wyszedł na korytarz osiemnastego pi˛etra. — Panie Formain — odezwał si˛e uprzejmy głos tu˙z przy jego uchu. — Czy nie zechciałby pan pój´sc´ za mna.˛ . . Agent ochrony, sadz ˛ ac ˛ po głosie jaki´s młodzik, stał plecami do s´ciany po drugiej stronie drzwi i czekał, a˙z Paul wyjdzie. Gdy tylko si˛e pokazał, agent powiedział swoja˛ kwesti˛e i zrobił krok do przodu, aby go pochwyci´c. Paul poczuł, z˙ e lewa dło´n przeciwnika wprawnie wyszukuje sploty nerwowe tu˙z nad jego łokciem, prawa za´s si˛ega po kciuk, by wyłama´c go ku nadgarstkowi w dyskretnym chwycie zwanym przez policjantów „chod´z bratku”. Szukajace ˛ swych celów palce agenta chybiły, ale nie z jego winy. Były dwie przeszkody, których ochroniarz nie mógł oczekiwa´c. Po pierwsze, kciuk i palec s´rodkowy lewej dłoni agenta trafiły na osłaniajac ˛ a˛ nerw pot˛ez˙ na˛ muskulatur˛e nad łokciem Paula. Drugi powód był taki, z˙ e Paul nie obmy´sliwał swoich działa´n. Nagłe zagro˙zenie sprawiło, i˙z reakcj˛e pozostawił tej niepokonanej cz˛es´ci swego umysłu, która ju˙z wcze´sniej uzurpowała sobie wyłaczno´ ˛ sc´ do jego prawego ramienia. Dlatego te˙z, gdy agent si˛egnał ˛ po Paula, by wzia´ ˛c go jak chłystka, ten przystapił ˛ ju˙z do działania. Czujac ˛ dotkni˛ecie przeciwnika, błyskawicznie przesunał ˛ si˛e odrobin˛e w prawo i z całej siły uderzył łokciem w tył. Ruch ten wykonany został z szybko´scia˛ i precyzja,˛ które poraziłyby zawodowego zapa´snika. Taki cios musiał by´c s´miertelny. Koniec łokcia poruszajac ˛ si˛e z dołu w gór˛e wystrzelił z potworna˛ siła˛ prosto w nie chronione miejsce, znajdujace ˛ si˛e tu˙z poni˙zej mostka. Gdyby dosi˛egnał ˛ celu, rozdarłby płuca, zmia˙zd˙zył arterie i zgniótł serce. Jedynym powodem, dla którego tak si˛e nie stało, było to, z˙ e w ostatnim ułamku sekundy Paul pojał, ˛ jaki b˛edzie efekt tego ciosu, i udało mu si˛e zmieni´c nieco jego kierunek. Mimo wszystko, uderzenie uniosło agenta w powietrze i rzuciło nim o s´cian˛e korytarza, od której odbił si˛e i runał ˛ na dywan. Pozostał na podłodze w pozy48
cji embriona z zamkni˛etymi oczami i drgajacymi ˛ konwulsyjnie nogami. Zmiana kierunku uderzenia nie uchroniła go od połamania z˙ eber. Paul miał wra˙zenie, jakby on te˙z oberwał. Poczuł si˛e tak, jakby zadany przez niego cios trafił we´n z ta˛ sama˛ siła.˛ Całym jego ciałem wstrzasn˛ ˛ eła fala bólu. Chwiejac ˛ si˛e na nogach, oszołomiony, skulony i na wpół s´lepy, ruszył korytarzem walczac ˛ z ogarniajacymi ˛ go mdło´sciami. Uparcie szedł jednak przed siebie i w ko´ncu zdołał zapanowa´c nad swoim ciałem. Szukał i znalazł w sobie siły niezb˛edne do odzyskania samokontroli i stało si˛e to tak, jakby wdusił jaki´s przełacznik. ˛ Szok minał ˛ momentalnie i mógł si˛e wyprostowa´c. Znalazł si˛e teraz na ko´ncu korytarza, przy ocienionych zasłonami oknach. Nie opodal były rury wind — jedyna droga ucieczki. Przypomniał sobie, z˙ e w razie kłopotów miał na sze´sc´ dziesiatym ˛ pi˛etrze odszuka´c Kantel˛e i stanał ˛ na dysku wiszacym ˛ w rurze prowadzacej ˛ do góry. Dysk uniósł go szybko. Znajdujace ˛ si˛e nad głowa˛ Paula dno nast˛epnego dysku zamykało go jak w niewielkiej puszce. Przez jaki´s czas mógł si˛e czu´c bezpiecznie. ˙ Przez przezroczyste s´ciany windy widział kolejne pi˛etra. Zaden z przypadkowych przechodniów na mijanych korytarzach, nie zwrócił na niego szczególnej uwagi. Zało˙zył, z˙ e je´sli agenci ochrony mieliby gdzie´s czeka´c, to zaczailiby si˛e w ogrodzie na dachu hotelu, gdzie znajdowało si˛e małe ladowisko ˛ dla helikopterów. Jednak dach le˙zał trzydzie´sci pi˛eter wy˙zej ni˙z to, na które wybierał si˛e Paul. Mijajac ˛ pi˛etro pi˛ec´ dziesiate ˛ ósme, przeszedł na skraj dysku i gdy podjechał do poziomu sze´sc´ dziesiatego, ˛ wyszedł na zewnatrz. ˛ Prawie natychmiast wpadł w tłum ludzi, którzy przechadzali si˛e tu i tam lub zbierali si˛e w niewielkie, zaj˛ete rozmowami grupy. Przecisnał ˛ si˛e mi˛edzy nimi i wszedł do pierwszej z brzegu sali bankietowej. Wewnatrz ˛ stały stoliki, na których rozgrywano partie szachowe. Wokół niektórych graczy zgromadziły si˛e niewielkie grupki kibiców. Nigdzie nie dostrzegł Kanteli. Wyszedł stad ˛ i ruszył dalej. Znalazł dziewczyn˛e dopiero w trzeciej sali. Stała po´sród paru innych osób, które obserwowały rozgrywana˛ parti˛e. Za Kantela˛ znajdowały si˛e oszklone drzwi, prowadzace ˛ na taras lub balkon. Przed nia,˛ w fotelu, siedział Blunt. Paul poczuł nagły przypływ ekscytacji. Zaj˛ety obserwacja˛ sytuacji na szachownicy Wielki Mistrz pochylał si˛e wła´snie do przodu, a Kantela poło˙zyła dło´n na jego szerokim ramieniu. Paul znalazł si˛e oto w obliczu szansy wcze´sniejszego, ni˙z si˛e spodziewał, spotkania z Bluntem. Ruszył w stron˛e stolika, na który patrzyli Blunt i Kantela, i wtem przystanał. ˛ Stwierdził, z˙ e nie ma przy sobie laski Blunta. ´ Stał nieruchomo przez kilka sekund. Swiadomo´ sc´ tego faktu wyparła z umysłu Paula szmer rozmów i obecno´sc´ innych. Dło´n miał pusta.˛ Nie pami˛etał jednak, 49
by odkładał lask˛e lub ja˛ rzucał na ziemi˛e. Odgadł, i˙z musiał ja˛ upu´sci´c w chwili cz˛es´ciowej utraty panowania nad soba,˛ która była reakcja˛ jego psychiki na powalenie agenta ochrony. Je´sli rzeczywi´scie tak si˛e stało, Blunt b˛edzie musiał zło˙zy´c wyja´snienia na policji, cho´c mo˙zliwe, z˙ e do tego nie dojdzie. By´c mo˙ze, z˙ e tak jak i w przypadku wizyty Tyne’a w pokoju 2309, ochrona hotelu zatuszuje spraw˛e. Tak czy owak, Paul postanowił porozmawia´c z przywódca˛ Gildii Or˛edowników wła´snie teraz. Niestety, ju˙z si˛e spó´znił. Dostrzegł, i˙z patrzy na´n Kantela. Z twarza˛ nienaturalnie oboj˛etna,˛ nieznacznym skinieniem głowy wskazała mu oszklone drzwi za soba.˛ Przez ułamek sekundy Paul wahał si˛e, czy usłucha´c, potem jednak postapił ˛ zgodnie z niemym poleceniem. Minał ˛ stolik i wyszedł na zewnatrz. ˛ Tak jak si˛e spodziewał, trafił na długi i wa˛ ski taras, otoczony wysokim do pasa parapetem z rze´zbionego marmuru. W dali wida´c było dachy ni˙zszych, otaczajacych ˛ hotel budynków oraz odległe poziomy Kompleksu Chicago. Było bezchmurne popołudnie i na białych powierzchniach rozstawionych na balkonie okragłych ˛ stolików oraz a˙zurowych krzeseł, igrały wesoło promienie sło´nca. Paul podszedł do parapetu i spojrzał w dół. Zobaczył s´cian˛e Północnej Wie˙zy hotelu Koh-I-Nor opadajac ˛ a˛ pionowo ku le˙zacemu ˛ sze´sc´ dziesiat ˛ pi˛eter ni˙zej poziomowi komunikacyjnemu. Szachownica ciemnych okien i jasnych płyt okładziny zewn˛etrznej zw˛ez˙ ała si˛e w dół zgodnie z prawami perspektywy. Wprost pod soba˛ Paul ujrzał plac przed głównym wejs´ciem, który z tej wysoko´sci wydawał si˛e nie wi˛ekszy od znaczka pocztowego. Po drugiej stronie placu, w odległo´sci dwustu metrów znajdował si˛e znacznie ni˙zszy od hotelu biurowiec. Na dachu tego budynku stał helikopter. W lustrzanych s´cianach biurowca przegladało ˛ si˛e intensywnie bł˛ekitne niebo. Paul odwrócił si˛e od parapetu. Na blacie najbli˙zszego, białego stolika ujrzał jaskrawo ilustrowany magazyn typu „przeczytaj i wyrzu´c” zostawiony tu przez jakiego´s go´scia. Lekki wietrzyk bawił si˛e kartkami pisma. Paul rzucił okiem na barwne tytuły artykułów. Jeden z nich przykuł uwag˛e zbiega. CZY GANDHI MIAŁ RACJE? ˛ Ni˙zej za´s, mniejszymi literami: „Psychozy przeludnionych miast” Paul zauwa˙zył z zainteresowaniem, z˙ e autorka˛ artykułu była dr Elizabeth Williams, z która˛ zetknał ˛ si˛e przed tygodniem. Si˛egnał ˛ po magazyn, by przejrze´c ten artykuł. — Formain! — usłyszał. Podniósł wzrok znad magazynu i odwrócił si˛e. W odległo´sci pi˛eciu kroków, oparty jedna˛ dłonia˛ o uchylone skrzydło oszklonych drzwi, stał Butler. Druga˛ dło´n niewysoki agent wetknał ˛ w kiesze´n swej workowatej marynarki. Na twarzy miał wyraz zawodowej uprzejmo´sci. 50
— Formain, lepiej b˛edzie, je´sli pójdziesz ze mna˛ bez z˙ adnych awantur — stwierdził. Paul upu´scił magazyn. Palce jego jedynej dłoni odruchowo zwin˛eły si˛e w pi˛es´c´ . Niby przypadkiem, zrobił krok w stron˛e Butlera. — Zatrzymaj si˛e! — ostrzegł go Butler. Wyjał ˛ dło´n z kieszeni ukazujac ˛ trzymany w niej rewolwer. Paul przystanał. ˛ — Bez wygłupów — odezwał si˛e Paul. Na twarzy detektywa błysn˛eło co´s, co przy odrobinie dobrej woli mo˙zna było wzia´ ˛c za u´smiech. — My´sl˛e, z˙ e to moja kwestia — rzekł Butler. — Bez wygłupów, Formain. Podejd´z spokojnie. Paul zmierzył wzrokiem dzielac ˛ a˛ ich odległo´sc´ . Pierwszym jego odruchem, tak jak wtedy, gdy spotkał tamtego ochroniarza na korytarzu, było natychmiastowe działanie. Powstrzymał si˛e jednak. Teraz jedna cz˛es´c´ jego osobowo´sci krytycznie obserwowała poczynania drugiej. Spojrzał na Butlera i spróbował zaw˛ezi´c swe psychiczne pole widzenia. Usiłował ujrze´c tamtego jako jednostk˛e ograniczona˛ siłami, które wia˙ ˛za˛ ja˛ z jej s´rodowiskiem, czyniac ˛ ja˛ tak niebezpieczna.˛ Ka˙zdego mo˙zna zrozumie´c, powiedział sobie Paul. Ka˙zdego, bez wyjatku. ˛ Paul wyt˛ez˙ ył wzrok i w ciagu ˛ ułamka sekundy na siatkówce jego oczu pojawił si˛e rozmyty, jakby ogladany ˛ przez dno butelki wizerunek Butlera. Obraz szybko nabrał ostro´sci. — Nie zamierzam si˛e wygłupia´c — stwierdził Paul. Usiadł przy stoliku, obok którego si˛e zatrzymał. — Nigdzie te˙z z panem nie pójd˛e. — Pójdziesz — odparł Butler. Nadal trzymał wymierzona˛ w Paula bro´n. — Nie — zaprzeczył Paul. — Je´sli mnie pan ruszy, zeznam na policji, z˙ e dostarczał pan narkotyków człowiekowi z apartamentu 2309. Powiem im, z˙ e sam pan u˙zywał narkotyków. Butler westchnał ˛ ze znu˙zeniem. — Formain, daj temu spokój i chod´zmy. — Nigdzie nie id˛e — ponownie sprzeciwił si˛e Paul. — Aby mnie stad ˛ ruszy´c, b˛edzie pan musiał u˙zy´c broni. Je´sli mnie pan zabije, spowoduje to s´ledztwo, którego wolałby pan unikna´ ˛c. Je˙zeli za´s nie uda si˛e panu zabi´c mnie na miejscu, spełni˛e swoja˛ gro´zb˛e. Na balkonie zapadła cisza. Słycha´c było tylko szelest kartek magazynu przewracanych tchnieniami wiatru. — Nie jestem narkomanem — odezwał si˛e Butler. — Teraz nie — stwierdził Paul. — Był pan nim jednak, dopóki pewien rodzaj fanatyzmu i szczególnego za´slepienia nie dały panu siły, potrzebnej do wyzwolenia si˛e z nałogu. Obawia si˛e pan nie tyle samego ujawnienia tej tajemnicy, co raczej ryzyka, z˙ e s´ledztwo w tej sprawie odetnie pana od z´ ródła pa´nskiej siły. Jes´li zeznam to na policji, b˛eda˛ musieli rzecz sprawdzi´c. Tak wi˛ec pozwoli mi pan 51
spokojnie odej´sc´ . Butler zmierzył Paula wzrokiem. Z jego twarzy nadal nie mo˙zna było niczego wyczyta´c, jednak trzymana przez niego bro´n drgn˛eła raptownie, gdy r˛eka˛ detektywa wstrzasn ˛ ał ˛ nagły dreszcz. Szybko schował rewolwer do kieszeni marynarki. — Kto ci powiedział? — zapytał. — Pan sam — odparł Paul. — Je´sli wzia´ ˛c pod uwag˛e to, jakim jest pan człowiekiem, reszty łatwo si˛e domy´sli´c. Butler patrzył na´n jeszcze przez chwil˛e, potem odwrócił si˛e w stron˛e oszklonych drzwi. — Którego´s dnia zmusz˛e ci˛e, aby´s zdradził mi, kto ci powiedział — rzucił na odchodne i wrócił do sali, w której toczyli boje szachi´sci. Zaledwie za detektywem zamkn˛eły si˛e jedne drzwi, natychmiast otworzyły si˛e sasiednie ˛ i weszła przez nie Kantela, starannie je za soba˛ domykajac. ˛ Jej twarz o delikatnych rysach była blada. Zaciskajac ˛ wargi podeszła szybko do Paula. Miała na sobie doskonale dobrany, bł˛ekitny z˙ akiet o prostym kroju, a przez jedno rami˛e przerzuciła skórzana˛ szelk˛e ci˛ez˙ kiej, podr˛ecznej torby. — Jak pan zdołał. . . nie, prosz˛e nic nie mówi´c — powiedziała podchodzac ˛ do Paula. — Nie ma czasu. W salach bankietowych myszkuje kilkunastu agentów. Prosz˛e. . . Poło˙zyła torb˛e na jednym ze stolików i przycisn˛eła ja˛ w kilku miejscach. Torba rozkwitła, jak otwierajace ˛ si˛e w zwolnionym tempie magiczne pudełko, z którego wyskakuje diabełek. Po chwili zamiast torby na stoliku le˙zał jednoosobowy spadokopter, u˙zywany przez załogi samolotów i stra˙zaków w sytuacjach awaryjnych. Dziewczyna rozpi˛eła pasy, które miały umocowa´c aparat na plecach, po czym pomogła Paulowi wło˙zy´c go na siebie. — B˛edzie pan bezpieczny, o ile nie spostrzega˛ pana policjanci z kontroli ruchu — powiedziała Kantela, zaciskajac ˛ pasy. — Prosz˛e lecie´c na dach przeciwległego budynku. Nagły łoskot i szcz˛ek sprawiły, z˙ e oboje odwrócili si˛e gwałtownie. Silnie pchni˛ete skrzydło szklanych drzwi uderzyło o stolik, rozbijajac ˛ si˛e w drobny mak. Na taras wkroczyli dwaj agenci, którzy natychmiast si˛egn˛eli po bro´n. Paul bez namysłu chwycił stojacy ˛ obok stolik i cisnał ˛ nim w p˛edzacych ˛ na niego m˛ez˙ czyzn z taka˛ łatwo´scia,˛ jakby była to tekturowa atrapa. Uchylili si˛e, jednak nie do´sc´ szybko. Trafieni, run˛eli jak kr˛egle. Paul porwał Kantel˛e, jednym susem wskoczył na parapet i dal nura w sze´sc´ dziesi˛eciopi˛etrowa˛ przepa´sc´ .
Rozdział 9 Dopóki Paul, nie mogac ˛ swobodnie porusza´c r˛eka,˛ która˛ przytrzymywał Kantel˛e, goraczkowo ˛ szukał palcami tabliczki kontrolnej spadokoptera, lecieli w dół jak kamie´n. W ko´ncu natrafił na nia,˛ nacisnał ˛ przycisk i nagle pot˛ez˙ ny hamulec przeciwstawił si˛e sile grawitacji. Wirujace ˛ nad nimi płaty powstrzymały dalszy upadek. — Przykro mi — odezwał si˛e Paul do Kanteli — ale oni widzieli nas razem. Nie mogłem zostawi´c pani na ich pastw˛e. Nie odpowiedziała. Przechyliła głow˛e na rami˛e i zamkn˛eła oczy. Na jej twarzy malowała si˛e rezygnacja wła´sciwa komu´s, kto musi ustapi´ ˛ c przed przemoca.˛ Paul skupił uwag˛e na doprowadzeniu koptera do przeciwległego budynku. Udało mu si˛e, cho´c niezupełnie tak, jak to planował. Aparat, dysponujacy ˛ silnikiem wystarczajacym ˛ do uniesienia osobnika wa˙zacego ˛ maksymalnie sto dwadzie´scia kilogramów, obcia˙ ˛zony teraz łacznym ˛ ci˛ez˙ arem m˛ez˙ czyzny i kobiety, przekraczajacych ˛ przeci˛etna˛ wag˛e swej płci, przegrywał walk˛e z wysoko´scia.˛ Spływali w dół po łagodnie pochylonej krzywej, przypominajacej ˛ lot unoszonego wiatrem skrzydlatego nasienia klonu. — Mówiła pani co´s o dachu? — spytał Paul. Oczy dziewczyny pozostały zamkni˛ete. Potrzasn ˛ ał ˛ nia˛ lekko. — Kantelo! Powoli uchyliła powieki. — Tak? — odezwała si˛e wreszcie. — Co to za hałas? Dookoła nich słycha´c było przeciagłe, ˛ s´wiszczace ˛ d´zwi˛eki. Spogladaj ˛ ac ˛ przez rami˛e, Paul zobaczył, z˙ e agenci, których zwalił z nóg, opierali si˛e teraz o parapet, wyciagaj ˛ ac ˛ przed siebie ramiona. Obaj strzelali do Paula i Kanteli. Male´nkie strzałki usypiajace, ˛ którymi załadowane były pistolety agentów, nie mogły trafia´c celnie z tej odległo´sci, która zreszta˛ stale si˛e powi˛ekszała. Wi˛ekszym zagro˙zeniem dla uciekinierów była policja powietrzna. Paul zab˛ebnił palcami po guzikach sterowniczych i zakr˛ecili o sto osiemdziesiat ˛ stopni. Na północ od nich i mo˙ze sto pi˛ec´ dziesiat ˛ metrów wy˙zej, wida´c było dwie szybko zbli˙zajace ˛ si˛e plamki. Kantela zobaczyła je równie wyra´znie, jak Paul, skwitowała to jednak milczeniem. 53
— A co po wyladowaniu ˛ na dachu? — spytał Paul. Spojrzał przy tym z góry na jej twarz. Znowu zamkn˛eła oczy. — Pi˛etro ni˙zej czeka na nas Jase. — Powiedziała to prawie sennym głosem i ponownie oparła głow˛e o rami˛e Paula, — Pi˛etro ni˙zej? — Paul był zdumiony jej zagadkowym zachowaniem. Wydało si˛e, z˙ e wszystko pozostawiła jego inicjatywie. — Nie dostaniemy si˛e na dach, brak nam wysoko´sci — oznajmił. — Spróbuj˛e dotrze´c do okna. — Je´sli Jase je otworzy. . . — powiedziała tym samym sennym głosem, nie uchylajac ˛ powiek. Paul pojał, ˛ co miała na my´sli. Opadali zbyt szybko, nawet jak na lot s´lizgowy. Je´sli Jason Warren nie spostrze˙ze, z˙ e leca˛ w stron˛e okna i nie otworzy go w por˛e, to uderza˛ o niełamliwe szyby, i z pogi˛etymi płatami no´snymi runa˛ w dół na rozciagaj ˛ ace ˛ si˛e trzydzie´sci pi˛eter ni˙zej poziomy komunikacyjne. Z czego´s takiego nie mo˙zna było uj´sc´ z z˙ yciem. — Otworzy je — stwierdził Paul. Dziewczyna nie odezwała si˛e. Pojazdy policyjne zbli˙zały si˛e do nich rosnac ˛ w oczach. Ale i budynek, ku któremu zmierzali, był tu˙z, tu˙z. Spogladaj ˛ ac ˛ w dół, Paul zauwa˙zył, z˙ e jedno z wi˛ekszych okien najwy˙zszego pi˛etra otwiera si˛e i przymyka. Skierował kopter w t˛e stron˛e. Przez chwil˛e wydawało mu si˛e, i˙z opadaja˛ zbyt szybko, by zdołali prze´slizgna´ ˛c si˛e nad parapetem. Nagle okno skoczyło im na spotkanie. Paul goraczkowo ˛ wduszał przyciski kontrolne, usiłujac ˛ wydoby´c z silnika cała˛ moc, gotów nawet zatrze´c niewielki motorek teraz, gdy spełnił on ju˙z swe zadanie. Uratował ich ostatni wysiłek rozlatujacego ˛ si˛e aparatu. Kopter przeleciał przez okno i zatrzymał si˛e w zam˛ecie huraganu wywołanego przez siebie w zamkni˛etej przestrzeni. Wirujace ˛ płaty aparatu znieruchomiały z rozdzierajacym ˛ uszy zgrzytem. Paul i Kantela opadli o kilka centymetrów i stan˛eli na podłodze pomieszczenia. Tornado fruwajacych ˛ wsz˛edzie dokumentów i l˙zejszych przedmiotów nagle ucichło i z odległego rogu pokoju ruszył ku nim Nekromanta. Kantela otworzyła oczy, rozejrzała si˛e wokół i zesztywniawszy nieoczekiwanie, gwałtownym ruchem odepchn˛eła Paula od siebie. Odwróciła si˛e i zrobiła par˛e chwiejnych kroków, dopóki nie zatrzymało jej biurko. Paul patrzył na nia˛ zmarszczywszy brwi. — Zdejmuj pan ten kopter — poradził Warren. Paul odpiał ˛ ta´smy no´sne. Resztki zniszczonego aparatu spadły z łoskotem na podłog˛e. — I co dalej, Jase? — spytał Paul. W chwili gdy to powiedział, poczuł, jak dziwnie zabrzmiało to imi˛e w jego ustach. Zdał sobie spraw˛e z tego, i˙z do tej pory, my´slac ˛ o Nekromancie u˙zywał zawsze jego nazwiska. To, z˙ e nazwał go teraz imieniem, którym posługiwały si˛e osoby znajace ˛ Warrena bli˙zej, było przełamaniem pewnej bariery. Spostrzegł, i˙z tamten rzucił mu krótkie, zagadkowe spojrzenie. 54
— Ju˙z nas zlokalizowali — rzekł Jase. — Prawdopodobnie jeste´smy okra˙ ˛zeni. B˛edziemy musieli wydosta´c pana stad ˛ inna˛ droga.˛ — Dlaczego w ogóle zadajecie sobie tyle trudu? — spytał Paul. Jase znów rzucił mu to dziwne spojrzenie. — Przecie˙z to jasne, z˙ e dbamy o swoich — odparł. — A nale˙ze˛ do nich? — spytał Paul. Nekromanta znieruchomiał i spojrzał na niego po raz trzeci. — Co, nie chce pan? — spytał w ko´ncu. Wskazał dłonia˛ drzwi pokoju i dodał z kpina˛ w głosie: — Je´sli ma pan ochot˛e wyj´sc´ , nie b˛ed˛e pana zatrzymywał. — Nie — odpowiedział Paul i ku swemu zdziwieniu stwierdził, i˙z u´smiecha si˛e z odrobina˛ melancholii. — W porzadku, ˛ jestem jednym w was. — To dobrze — Jase szybko odwrócił si˛e w stron˛e biurka i jednym ruchem dłoni zmiótł wszystkie le˙zace ˛ na nim przedmioty. — Zamknij okno! — rozkazał Kanteli, która natychmiast ruszyła, by wykona´c polecenie. Jase wyjał ˛ spod stołu niewielka˛ walizeczk˛e i otworzył ja.˛ Z dyplomatki wyciagn ˛ ał ˛ obszerna,˛ czarna˛ opo´ncz˛e z kapturem, która skryła go prawie całkowicie. W rzucanym przez kaptur cieniu twarz Nekromanty straciła swa˛ to˙zsamo´sc´ . Kantela wróciła do biurka. Jase wyjał ˛ z walizeczki trzy sto˙zki kadzidła i zapalił je. Natychmiast zaczał ˛ unosi´c si˛e g˛esty, ci˛ez˙ ki dym, który szybko wypełnił całe pomieszczenie. Paul wyczuł słodkawy, oszałamiajacy ˛ zapach. W dymie musiał by´c jaki´s narkotyk. Ju˙z po kilku pierwszych haustach zaszemrało Paulowi w głowie. Wszyscy skupili si˛e wokół biurka. Pokój był ju˙z pełen dymu. Przyt˛epione zmysły Paula utrudniały mu skupienie uwagi na czymkolwiek. I nagle usłyszał głos Nekromanty, gł˛ebszy ni˙z zwykle, miarowy, s´piewny. . . — Oto noc, gniewna noc, noc nadejdzie snadnie. Z drugiej strony stołu odpowiedział d´zwi˛eczny głos Kanteli. Słowa, które w ustach Jasona były zwykła˛ recytacja,˛ wypowiadane przez dziewczyn˛e stały si˛e muzyka.˛ — Ogie´n, zamie´c, blaski s´wiec, wszystko niech przepadnie! Nekromanta wyjał ˛ jeszcze jedna˛ rzecz i poło˙zył ja˛ na biurku. Na widok tego przedmiotu w umy´sle Paula rozdzwoniły si˛e sygnały alarmowe. Kiepskim byłby in˙zynierem górnikiem, gdyby nie poznał tego, co Jason wyjał ˛ z walizeczki. Był to przesycony plastycznym materiałem wybuchowym sze´scian bawełny, o boku długo´sci pi˛eciu centymetrów, wystarczajacy, ˛ by roznie´sc´ na strz˛epy całe biuro i wszystkich znajdujacych ˛ si˛e wewnatrz. ˛ Do kostki przymocowano lont, którego czas spalania nie przekraczał dziewi˛ec´ dziesi˛eciu sekund. Paul patrzył poprzez kł˛eby dymu, jak Nekromanta ujmuje lont w palce i zapala go. Dokonujac ˛ tego Jason s´piewał: — Cho´cby´s z daleka go´sciu szedł. . . W tym momencie przyłaczyła ˛ si˛e do´n Kantela: 55
— Noc nadejdzie snadnie. . . — W Czarnym Kurhanie spoczniesz wnet — znów samotnie zaciagn ˛ ał ˛ Jason. — I wszystko niech przepadnie! — raz jeszcze właczyła ˛ si˛e Kantela. Paul nie powinien rozpozna´c tego, co s´piewali, stało si˛e jednak inaczej. W tej chwili, w´sród dymu i mgły nie potrafiłby odpowiedzie´c, skad ˛ wiedział co to za s´piew. Była to zmodyfikowana wersja jednej z pie´sni z˙ ałobnych s´piewanych w północnej Anglii, podczas czuwania przy zwłokach uło˙zonych pod stołem z czarka˛ soli na piersiach. Ta pie´sn´ rytualna zrodziła si˛e grubo przed chrze´scija´nstwem, w´sród poga´nskich Celtów. Ci niewysocy, ciemnoskórzy m˛ez˙ czy´zni zbierali si˛e w lesie, w noc po zgonie, by po´spiewa´c martwym krewniakom wyruszajacym ˛ w mroczna˛ drog˛e. Wersja, która˛ teraz Paul słyszał nie miała w sobie nic z powagi melodii siedemnastowiecznej, brzmiała jak ochrypłe, atonalne za´spiewy barbarzy´nców, lodowate niczym menhiry w zimie i bezlitosne jak hulajacy ˛ w´sród nich wiatr. Rozwijała si˛e dalej. Jason przemawiał, a Kantela dołaczała ˛ do´n tworzac ˛ duet. Brzmiało to jak pie´sn´ zmartwychwstałego wilkołaka. — Je´sli´s ogie´n znał i dach — Noc nadejdzie snadnie. . . — Teraz grobu poznasz piach — I wszystko niech przepadnie! — Gdy stojace ˛ głazy miniesz — Noc nadejdzie snadnie. . . — W głuchej pustce si˛e rozpłyniesz — I wszystko niech przepadnie! — Rybom, ptactwu b˛edziesz z˙ erem — Noc nadejdzie snadnie. . . Jakby z ogromnej dali, poprzez wijace ˛ si˛e dymy i poprzez słowa pie´sni, zza zamkni˛etego okna dotarł do Paula pot˛ez˙ ny, metaliczny jazgot: — Formain! Paul Formain! Mówi policja. Jeste´s otoczony. Je´sli w ciagu ˛ dwóch minut nie wyjdziesz razem z tymi, którzy sa˛ tam z toba,˛ wyłamiemy drzwi — nastapiła ˛ chwila ciszy i ryk megafonów raz jeszcze wstrzasn ˛ ał ˛ szybami okien. — Formain! Paul Formain! Tu policja. Jeste´s otoczony. . . W biurze dym był tak g˛esty, z˙ e Paul nie widział ju˙z ładunku wybuchowej bawełny i szybko spalajacego ˛ si˛e lontu. Wydawało mu si˛e te˙z, i˙z Jason i Kantela s´piewaja˛ coraz gło´sniej: — Z głuchej pustki nie ucieczesz — Noc nadejdzie snadnie. . . — Znajdziesz tam swój kres, człowiecze — I wszystko niech przepadnie! 56
Co´s si˛e działo. Lont ju˙z si˛e dopalał. Pomi˛edzy cała˛ trójka,˛ skupiona˛ wokół stołu, narastało dziwne napi˛ecie. Paul poczuł raptowna˛ i nieodparta˛ potrzeb˛e przyłaczenia ˛ si˛e do s´piewu Kanteli. Usłyszał syk lontu. Jedna cz˛es´c´ jego osobowo´sci krzyczała w nim, z˙ e za ułamek sekundy zostanie rozerwany na strz˛epy. Ale ta druga zachowywała si˛e tak, jakby jej to nie dotyczyło i z zainteresowaniem s´ledziła bieg wydarze´n, przypominajac ˛ sobie słowa pie´sni, które za moment uleciały z ust Paula: — Je˙zeli´s wział ˛ cho´c jedna˛ rzecz — Noc nadejdzie snadnie. . . — Z progu Wieczno´sci pójdziesz precz — I wszystko niech przepadnie! Głosy Jasona i Kanteli kra˙ ˛zyły wokół Paula jak zwoje liny, wia˙ ˛zacej ˛ ich coraz cia´sniej ze soba.˛ Lont musiał si˛e ju˙z dopali´c. — Lecz je´sli´s puste dłonie miał — Noc nadejdzie snadnie. . . — Po kres Wieczno´sci b˛edziesz trwał — A wszystko niech przepadnie! Nagle Kantela i Jason gdzie´s znikn˛eli i prawie w tym samym mgnieniu oka s´wiat wokół Paula rozja´snił pot˛ez˙ ny błysk. Paul poczuł, z˙ e powietrze st˛ez˙ ało i uderzyło we´n, jak dwie ogromne dłonie tłukace ˛ much˛e. Przez ułamek sekundy, podczas którego mógł jeszcze cokolwiek odczuwa´c, widział rozlatujace ˛ si˛e wokół siebie biuro, a potem poleciał w pustk˛e.
57
KSIEGA ˛ II USIDLONY
Poprzez kamienne schody, hall i długi ciemny loch Gdzie cienie j˛ecza˛ w labiryntach mroku Tkajcie sieci zwatpienia, ˛ o głupcy! i zabijcie T˛e czastk˛ ˛ e siebie, w która˛ nie watpicie. ˛ Zakl˛eta Wie˙za
Rozdział 10 Jest rzecza˛ ogólnie znana,˛ z˙ e w pewnych dramatycznych sytuacjach, w ostatnim ułamku sekundy poprzedzajacym ˛ nagła˛ s´mier´c, mo˙ze nastapi´ ˛ c gwałtowny wybuch my´sli i wspomnie´n. W dziewi˛ec´ dziesiat ˛ trzy lata po chwili, w której Paul został pochwycony przez wybuch plastycznego z˙ elu, fenomen nie-czasu — to jest stanu istnienia, w którym brak czasu, został ostatecznie i całkowicie wyja´sniony. Zjawisko to, oczywis´cie, wykorzystywano wcze´sniej, przed powstaniem Gildii Or˛edowników. Były to jednak wypadki rzadkie, zdarzajace ˛ si˛e na zasadzie prób i bł˛edów. Jednak wraz z rozwojem komunikacji mi˛edzynarodowej, opartej na zjawisku przesuni˛ecia fazowego, co umo˙zliwiło ludzko´sci ekspansj˛e kosmiczna,˛ pojawiła si˛e konieczno´sc´ zrozumienia bardziej podstawowego efektu nie-czasu, bez którego niemo˙zliwe byłoby przesuni˛ecie faz. Mówiac ˛ zwi˛ez´ le i w sposób uproszczony: istnieje wzajemne powiazanie ˛ pomi˛edzy czasem i pozycja˛ w przestrzeni. Je´sli czas zaniknie, lub raczej przestanie płyna´ ˛c, wybór pozycji staje si˛e praktycznie nieograniczony. Istnieja,˛ oczywi´scie, praktyczne trudno´sci w stosowaniu tej zasady, które po1 wstaja˛ wtedy, gdy pojawia si˛e problem obliczenia pozycji po˙zadanej ˛ . By´c mo˙ze zjawisko nie-czasu odegra jeszcze du˙za˛ rol˛e w przyszło´sci, kiedy nabiora˛ znaczenia filozoficzne aspekty tego zagadnienia. Wracajac ˛ za´s do konkretnego momentu wybuchu plastyku, przyjmijmy dla celów praktycznych, z˙ e nie-czas mo˙ze by´c po prostu uwa˙zany za dowolna˛ ilo´sc´ nieograniczonego czasu. Nikt, dosłownie nikt, nie mo˙ze ustrzec si˛e przed popełnianiem bł˛edów. Paul popełnił bład ˛ zwlekajac ˛ z udaniem si˛e za Jasonem i Kantela˛ i w rezultacie został ogarni˛ety przez pierwsza˛ fal˛e eksplozji. W tej sytuacji pozostała mu tylko jedna droga ucieczki. Unikajac ˛ unicestwienia, instynktownie przeszedł w stan nie-czasu, tak jak czynili to wcze´sniej inni ludzie. Prawie ka˙zdy słyszał o potwierdzonym dowodami przypadku człowieka, który obchodzac ˛ konie przy swojej bryczce wkroczył w niebyt. Znane sa˛ te˙z inne zdarzenia tego rodzaju. Paul zachował w nie-czasie przytomno´sc´ umysłu, dzi˛eki temu, z˙ e od czasu 1
Powy˙zsza kwestia została szerzej omówiona w powie´sci „Dorsaj!”
60
wypadku z łodzia˛ pewna cz˛es´c´ jego umysłu zawsze czuwała. Nawet podczas snu oddawał si˛e asymbolicznym rozmy´slaniom na poziomie pod´swiadomo´sci. Jego marzenia senne pełniły funkcj˛e bardzo drobno mielacego ˛ młyna, w którym rozdrabniano dane, wydobyte za dnia, z materii codzienno´sci za po´srednictwem zmysłów. Dane owe były wst˛epnie kruszone przez inteligencj˛e, podczas snu za´s mielono je na pył i przesiewano na tajemniczych sitach procesów my´slowych, które oddzielały czyste elementy pojmowania o du˙zej warto´sci poznawczej. Nic innego nie miało wpływu na s´wiadomo´sc´ Paula. Kiedy´s sadził ˛ on, z˙ e włas´nie to jest przyczyna˛ jego niepodatno´sci na hipnoz˛e. Wyja´snienie to jednak nie zadowoliło go całkowicie, poniewa˙z sprzeciwiało si˛e tej formie jego percepcji, która przejawiała najwi˛eksza˛ wra˙zliwo´sc´ , czyli intuicji. Paul wyra´znie czuł, z˙ e nie jest to pełna odpowied´z. Je´sli racjonalny proces poznawczy, dzi˛eki któremu usiłował pojmowa´c i kontrolowa´c swe otoczenie, był podobny do działania mechanicznego, to intuicj˛e nale˙załoby porówna´c do trawienia chemicznego. Było to narz˛edzie tak pot˛ez˙ ne i tak skuteczne w praktyce, z˙ e wykorzystywanie go stłumiło w Paulu zwykłe sposoby rozumowania. Z du˙zym trudem przychodziło mu dodanie dwu do dwu tak, by otrzyma´c cztery. Niezwykle łatwo natomiast potrafił rozpatrywa´c dwójk˛e jako symbol sam w sobie, element izolowany i doj´sc´ do poj˛ecia czwórki na drodze implikacji, czyli mo˙zliwo´sci wynikajacej ˛ z samego istnienia dwójki. Na wszystkie byty Paul spogladał ˛ zawsze jakby przez szkło powi˛ekszajace, ˛ które ukazywało jedynie ich pojedyncze składniki. Wszystko rozpatrywał jako odr˛ebne jednostki i charakteryzujace ˛ je mo˙zliwo´sci. Na przykład, cało´sc´ czasu, a w tym i historia, była ukryta w pojedynczych chwilach, które mógł dowolnie wybra´c i bada´c. Ka˙zda chwila była bytem osobnym i niezmiennie oddzielonym od wszystkich innych, ale z ka˙zdego takiego izolowanego momentu mo˙zna było metoda˛ implikacji wyprowadzi´c cała˛ histori˛e i czas. Z powy˙zszego wynikało to, i˙z niemo˙zliwe było oszukanie lub okłamanie Paula. Ka˙zdy fałsz, który usiłowano mu wmówi´c, natychmiast załamywał si˛e zgnieciony własnymi konsekwencjami logicznymi tak, jak słaba budowla zapadajaca ˛ si˛e pod własnym ci˛ez˙ arem. Wynikało z tego równie˙z, a nie zawsze było to po˙zyteczne, z˙ e rzecza˛ prawie niemo˙zliwa˛ było zaskoczenie Paula czymkolwiek. Ka˙zdy rozwój wypadków, ukryty jako implikacja logiczna w chwili poprzedzajacej ˛ jego zaistnienie, wynikał z tej chwili w sposób dla Paula absolutnie naturalny. W rezultacie nie podawał on w watpliwo´ ˛ sc´ bardzo wielu rzeczy, które normalnemu człowiekowi mogłyby wyda´c si˛e absurdalne i nie do przyj˛ecia. Zgodnie z tym, Paul nie podawał w watpliwo´ ˛ sc´ wiedzy, której posiadanie przypisywali sobie członkowie Gildii Or˛edowników. Wydawało mu si˛e, a przynajmniej tak mniemała cz˛es´c´ jego ja´zni, z˙ e podj˛eta przez Jasona i Kantel˛e próba ucieczki z pomoca˛ narkotycznych dymów, archaicznych pie´sni z˙ ałobnych i kostki wybuchowego plastyku z krótkim lontem, nie kłóci si˛e ze zdrowym rozsadkiem. ˛ 61
Mimo to pozwolił, by obserwacja tego, co si˛e dzieje tak go zaj˛eła, i˙z został w tyle i zaskoczyła go pierwsza mikrosekunda wybuchu. Zniosło go na sama˛ kraw˛ed´z s´wiadomo´sci, ale nie dalej. Zdawał sobie spraw˛e z tego, z˙ e porusza si˛e bardzo szybko, niesiony przez eksplozj˛e w nieprawdopodobnie mały wylot czego´s, co wygladało ˛ na gigantyczny komin. Walczac ˛ o przetrwanie, przeleciał przeze´n całkowicie s´wiadom tego, co si˛e z nim dzieje. Znalazł si˛e w gł˛ebinach niesko´nczonych mroków, jednak gdzie´s nad nim było s´wiatło i z˙ ycie. Nie poddajac ˛ si˛e i walczac, ˛ popłynał ˛ w gór˛e. Jego umysł zareagował na odzyskanie s´wiadomo´sci szybciej ni˙z jego ciało. Wychynał ˛ na powierzchni˛e rzeczywisto´sci w jakim´s niewielkim pokoiku o gołych s´cianach i czym´s w rodzaju podwy˙zszenia lub sceny na s´rodku. Czterech m˛ez˙ czyzn szarpało si˛e z nim, usiłujac ˛ sprowadzi´c go z tego podium. Pojał, ˛ co si˛e dzieje i przestał si˛e miota´c. W sekund˛e pó´zniej, trzymajacy ˛ go ludzie rozlu´znili chwyty. Rozstapili ˛ si˛e przed nim i Paul ujrzał swój wizerunek w zwierciadle, wiszacym ˛ na drzwiach. Jego odzie˙z była w strz˛epach, poszarpana eksplozja,˛ krwawił te˙z lekko z nosa. Wyjał ˛ z kieszeni chusteczk˛e i wytarł krew z górnej wargi. Z drugiego kra´nca pomieszczenia obserwowali go Jason i Kantela. — Nic nie rozumiem — odezwał si˛e jeden z m˛ez˙ czyzn, którzy przed chwila˛ trzymali Paula. Był to niewysoki, z˙ wawy człowieczek z czupryna˛ brazowych ˛ włosów kł˛ebiacych ˛ si˛e nad ostro rze´zbiona˛ twarza.˛ Spojrzał na Paula niemal wyzywajaco. ˛ — Jak˙ze´s si˛e tu dostał? Je´sli zabrał ci˛e Jase, dlaczego nie przybyłe´s razem z nim? Paul zmarszczył brwi. — Wydaje si˛e, z˙ e byłem nieco za wolny — odparł. — Niewa˙zne — odezwał si˛e Jase. — Paul, je´sli dobrze si˛e czujesz, to chod´z z nami. Wyszedł z pomieszczenia. Za nim ruszyła Kantela, rzuciwszy przedtem Paulowi krótkie, niespokojne spojrzenie. Paul poszedł za nimi. Na zewnatrz ˛ znajdował si˛e korytarz pozbawiony okien i prowadzacy ˛ pod ka˛ tem w gór˛e. Po jakim´s czasie min˛eli zakr˛et i wyszli na otwarta˛ przestrze´n. Było to rozległe pole, upstrzone plamkami wznoszacych ˛ si˛e tu i ówdzie białych betonowych placyków, na których tkwiły statki kosmiczne oplecione kratownicami wind i urzadze´ ˛ n pomocniczych. Nieco dalej wznosiły si˛e o´snie˙zone szczyty gór, których Paul nie umiał rozpozna´c. Nie było to ladowisko ˛ powszechnego u˙zytku. Jednolito´sc´ konstrukcji i kolor kombinezonów personelu s´wiadczyły, z˙ e jest to instytucja rzadowa. ˛ — Gdzie jeste´smy? — spytał Paul. Jason i Kantela bez słowa skierowali si˛e ku płycie, na której przycupnał ˛ p˛ekaty statek dalekiego zasi˛egu. Wygladał ˛ jak wielokrotnie powi˛ekszony staro˙zytny pocisk artyleryjski, otoczony kołnierzem silników rakietowych i opleciony ta´smami łacz ˛ acymi ˛ wachlarze nap˛edu atmosferycznego. Po´srodku kadłuba umieszczono jeszcze silniki korygujace. ˛ Paul podszedł do Jasona i Kanteli. 62
— Gdzie jeste´smy? — spytał ponownie. — Powiem ci, jak znajdziemy si˛e na pokładzie — odparł zwi˛ez´ le Jason. Gdy szli tak obok siebie, a Jason patrzył na statek, wyraz twarzy Nekromanty przywiódł Paulowi na my´sl ostrze no˙za. Kantela nic nie mówiac ˛ opu´sciła wzrok na spieczona,˛ pozbawiona˛ trawy powierzchni˛e pola startowego. Paul patrzac ˛ na nia˛ poczuł nagły przypływ smutku. Pomy´slał o tym, z˙ e istoty ludzkie pozostaja˛ tak odległe od siebie ciałem i dusza,˛ jakby były przykute do nie zaz˛ebiajacych ˛ si˛e trybów machiny przeznaczenia. I nagle, zupełnie nieoczekiwanie odkrył ze zdumieniem, z˙ e w całym Wszech´swiecie istnieje jeden tylko gatunek, który stara si˛e przełama´c granice dzielace ˛ jednych od drugich — gatunek ludzki. ´ Swiadomo´ sc´ tej prawdy eksplodowała w umy´sle Paula niczym torebka magnezji przed człowiekiem, który bezgwiezdna˛ noca˛ zagubił si˛e w opustoszałym mie´scie. Taki błysk o´slepia raczej, ni˙z rozja´snia drog˛e, pozostawia on jednak na siatkówce oczu nocnego w˛edrowca wyra´zna˛ pozostało´sc´ obrazu najbli˙zszej okolicy. Z umysłem wolnym od innych problemów, Paul jak automat wszedł do tunelu znajdujacego ˛ si˛e u podstawy płyty startowej. Potem podjechał w gór˛e winda˛ i nie zwracał uwagi na otoczenie, dopóki wycie wachlarzy nap˛edu atmosferycznego nie przywróciło go rzeczywisto´sci. Ocknał ˛ si˛e, by stwierdzi´c, i˙z znajduje si˛e w kabinie pasa˙zerskiej i siedzi w fotelu redukujacym ˛ skutki przyspieszenia. Przed soba˛ widział czubek pokrytej czarnymi k˛edziorami głowy Jase’a, która wystawała nieco ponad zagłówek fotela. Z lewej na tle walcowatej s´ciany kabiny dostrzegł profil Kanteli. Statek uniósł si˛e w gór˛e. Po paru sekundach d´zwi˛ek wachlarzy zanikł w narastajacym ˛ grzmocie silników rakietowych, które ryczały coraz gło´sniej, a˙z w ko´ncu ucichły. Wkrótce rozja´snił si˛e przestrzenny ekran na przodzie kabiny. Paul spogladaj ˛ ac ˛ w to niby-okno ujrzał odrywajacy ˛ si˛e od kadłuba pier´scie´n silników atmosferycznych. Pomkn˛eły w dół, niczym ogromny ptak, pikujacy ˛ z gracja,˛ ku oplecionej koronka˛ chmur powierzchni Ziemi. — Wszyscy pasa˙zerowie proszeni sa˛ o zaj˛ecie miejsc w fotelach — rozległo si˛e wezwanie z gło´snika, umieszczonego gdzie´s nad głowa˛ Paula. — Wszyscy pasa˙zerowie. . . Fotele drgn˛eły i przechyliły si˛e do poziomu. Dookoła ciała Paula nap˛eczniały poduszki amortyzujace. ˛ Nastapił ˛ moment ciszy i zaskoczyły silniki marszowe. Ich pot˛ez˙ ny ciag ˛ pchnał ˛ p˛ekaty kadłub statku, wraz z Kantela,˛ Jase’em, Paulem i innymi prosto w gwiazdy. Rejs na Merkurego trwał pi˛ec´ dni. Na statku, pomi˛edzy poło˙zona˛ na dziobie kabina˛ pilotów a przedziałem nap˛edowym znajdujacym ˛ si˛e na rufie, rozciagały ˛ si˛e cztery poziomy załogowe. Dwa z nich udost˛epniono pasa˙zerom. Ze wzgl˛edu na przepisy rzadowe, ˛ poproszono ich o za˙zycie na czas lotu łagodnego s´rodka usypiajacego. ˛ Kantela pogra˙ ˛zyła si˛e we s´nie wraz z trójka˛ pozostałych pasa˙zerów, których Paul nie znał. Jase zniknał ˛ w sekcji przeznaczonej dla załogi i podczas 63
pierwszych czterech dni rejsu Paul w ogóle go nie widywał. Poniewa˙z za´s Kantela działanie s´rodka nasennego wsparła swa˛ nieskrywana˛ niech˛ecia˛ do jakichkolwiek kontaktów z Paulem, Paul raz jeszcze musiał pogodzi´c si˛e z samotno´scia.˛ Z powodu nietypowej kombinacji reakcji psychicznych i chemicznych, s´rodek nasenny unieruchamiajac ˛ ciało Paula, wzmógł wyrazisto´sc´ jego my´sli. Jase zniknał, ˛ zanim Paul zda˙ ˛zył go o cokolwiek spyta´c, jednak wysoki, trzymajacy ˛ si˛e prosto m˛ez˙ czyzna, zajmujacy ˛ fotel za Paulem, zareagował na jego pytania. — Operacja Odskocznia — wyja´snił zwi˛ez´ le. Obrzucił Paula niemal wrogim spojrzeniem oczu, patrzacych ˛ znad równo przystrzy˙zonych, siwych wasów, ˛ które kontrastowały z opalona˛ na ciemny braz ˛ twarza.˛ — Słyszałe´s chyba o projekcie dotarcia do planet Arktura? Jeste´s czeladnikiem, prawda? — Owszem — odparł Paul. — Chłopcze, spytaj swego mistrza! On ci odpowie. Któ˙z to taki? Nekromanta Warren? Rozbawiony tym, z˙ e kto´s zwraca si˛e do´n per „chłopcze”, co ostatni raz miało miejsce przed uko´nczeniem przez niego czternastego roku z˙ ycia, Paul skinał ˛ głowa.˛ — Owszem — potwierdził. — Czy i ty równie˙z jeste´s Nekromanta? ˛ — Nie, nie — odparł tamten. — Jestem Socjologiem, oni tak nazywaja˛ „nieutytułowanych”. Nie miałem cierpliwo´sci do tych bzdetów. Ale dla młodego człowieka, takiego jak ty, to pi˛ekna sprawa. . . — nieoczekiwanie spochmurniał. Jego białe wasy ˛ gniewnie si˛e naje˙zyły. — Wielka sprawa! — Nekromancja? — spytał Paul. — Wszystko. Dosłownie wszystko. Pomy´sl o naszych dzieciach. . . i dzieciach ich dzieci. Z fotela ustawionego po tej samej stronie przej´scia, co fotel Paula, wychylił si˛e m˛ez˙ czyzna, który wygladał ˛ na rówie´snika siwego wasacza. ˛ — Heber! — odezwał si˛e surowo. — Dobrze ju˙z, dobrze — odparł wasacz, ˛ kryjac ˛ si˛e w swym fotelu. — Masz racj˛e, Tom. Chłopcze, nie mnie zadawaj pytania. Pytaj swego mistrza. Ja za´s zajm˛e si˛e moimi medytacjami — si˛egnał ˛ po co´s do schowka w por˛eczy fotela, a Paul si˛e cofnał ˛ w głab ˛ własnego kokonu. I tak miał mnóstwo spraw do rozwa˙zenia. Pozwolił, by jego umysł sam wybrał niektóre z nich. Był to typ rozmy´sla´n nierozłacznie ˛ zwiazany ˛ z przyjemno´scia.˛ Paul pojał ˛ dopiero niedawno, z˙ e byłaby ona cz˛es´ciej osiagalna, ˛ gdyby na przeszkodzie nie stało bezwzgl˛edne da˙ ˛zenie do sukcesu. Teraz dora´zne z˙ yciowe cele i sposoby ich osiagania ˛ przestały zajmowa´c uwag˛e Paula. Dzi˛eki temu mógł odda´c si˛e przyjemno´sci puszczania my´sli luzem w wielkim, mrocznym labiryncie wiedzy o sobie. Nie było to zaj˛ecie dla tych, którzy w ciemno´sciach łatwo wpadaja˛ w panik˛e. Jednak ci, co nie znaja˛ strachu i maja˛ koci wzrok, ch˛etnie wyruszaja,˛ by błaka´ ˛ c si˛e po tych pos˛epnych korytarzach, dopóki z cieniów nie wyłonia˛ si˛e kształty, 64
z kształtów plan, a z planu pierwotny zamysł i zasada działania. Dopiero wtedy, gdy w˛edrowiec przyswoi sobie i pojmie ów pierwotny zamysł, dojdzie, by´c mo˙ze, do powa˙zniejszych prób u˙zycia tej wiedzy w nowych konstrukcjach my´slowych. Tak wi˛ec podczas tych pi˛eciu dni Paul prawie całkowicie pogra˙ ˛zył si˛e w penetracji nie znanych mu dotad ˛ zaułków w labiryncie swej osobowo´sci. Oderwano go od tego zaj˛ecia krótko przed ladowaniem ˛ na Merkurym, osoba˛ za´s, która to uczyniła była Kantela. — Nie zamierzałam pyta´c ci˛e o powody. . . — oznajmiła. Paul otworzył oczy i stwierdził, z˙ e dziewczyna stoi przed jego fotelem i patrzy na´n z góry. — Ale nie umiem si˛e powstrzyma´c. . . Dlaczego to zrobiłe´s? Dlaczego musiałe´s zabi´c Malorna? — Kogo? — spytał Paul. Przez chwil˛e ona sama i jej pytanie mieszały si˛e z tym, o czym rozmy´slał. Potem tamte rozwa˙zania gdzie´s umkn˛eły i Paul mógł skupi´c si˛e nad tym, co mówiła Kantela. — Kevina Malorna, tego m˛ez˙ czyzn˛e w hotelu. — Kevina Malorna. . . — powtórzył za nia.˛ Przez jego umysł przemkn˛eło uczucie niesko´nczonego z˙ alu i smutku, i˙z stał si˛e przyczyna˛ s´mierci człowieka oraz z˙ e a˙z do tej chwili nie słyszał nazwiska, pod którym jego ofiar˛e znali inni ludzie. — Nie zdradzisz mi tego? — spytała Kantela, gdy nie odpowiadał przez chwil˛e. — Owszem — odparł. — Cho´c prawdopodobnie mi nie uwierzysz, ja go nie zabiłem. Nie wiem te˙z, co było przyczyna˛ jego s´mierci. Patrzyła na´n jeszcze przez chwil˛e, potem zakr˛eciła si˛e w miejscu i wyszła z kabiny. Paul poda˙ ˛zył za nia˛ wkrótce potem i niebawem odnalazł wszystkich pasa˙zerów z jego poziomu, zebranych w komorze głównej. Czekali tam na start ładownika, który miał niebawem przewie´zc´ ich bezpiecznie na powierzchni˛e Merkurego.
Rozdział 11 Niecały kilometr dzielacy ˛ statek od kopuły recepcyjnej Stacji Odskoczni pasaz˙ erowie przebyli pieszo, w kombinezonach ochronnych. Bezchmurne niebo było jasne z prawej i ciemne z lewej strony. W Strefie Zmierzchu Merkurego było do´sc´ atmosfery, by rozproszy´c słoneczne s´wiatło. Powstała w wyniku tego zjawiska po´swiata, widziana przez szybk˛e hełmu Paula, przypominała z˙ ółtawe l´snienia przed burza˛ pod łagodnym niebem Ziemi. W tym nieruchomym o´swietleniu cała okolica przypominała zwałowisko potrzaskanych i zniekształconych fragmentów rze´zb. Musiało to by´c efektem szybkich i ostrych zmian temperatury. Po kilkusetstopniowym z˙ arze dnia, nocami panował tu ziab ˛ kosmicznej pustki. W tych warunkach rozrywane napr˛ez˙ eniami technicznymi skały p˛ekały jak polane wrzat˛ kiem szkło, tworzac ˛ najdziwniejsze kształty. Swoje robiły równie˙z wulkany cia˛ gnace ˛ si˛e wzdłu˙z osłabie´n skorupy Merkurego. Skapany ˛ w z˙ ółtym s´wietle krajobraz przypominał nierzeczywisty sen, ogród koszmarów, zało˙zony i piel˛egnowany przez wied´zmy. Pod kopuła,˛ po przej´sciu przez s´luz˛e skierowali si˛e do windy, która opadła na znaczna˛ gł˛eboko´sc´ . Paul ocenił, z˙ e znale´zli si˛e przeszło sto metrów pod powierzchnia˛ gruntu. Poniewa˙z winda była mechaniczna, a nie magnetyczna, jazda w dół była do´sc´ niewygodna. Gdy kabina stan˛eła, otworzyły si˛e kolejne drzwi i weszli do przebieralni, gdzie zdj˛eli kombinezony. Z przebieralni skierowano ich do niewielkich, oddzielnych pomieszcze´n, które jak wynikało z informacji udzielonych Paulowi przez Jase’a, pełniły funkcj˛e komór dezynfekcyjnych. Ukryty w s´cianie gło´snik polecił przybyszowi, by si˛e rozebrał i przeszedł pod prysznic, a potem przez kolejne drzwi udał si˛e do salki, gdzie czekało na´n nowe ubranie. Paul usłuchał i po kilku minutach znalazł si˛e w nast˛epnym pomieszczeniu. Była to po prostu komora wyrabana ˛ w surowym granicie. Na betonowej ławie le˙zała odzie˙z. Zaczał ˛ ja˛ wkłada´c, odkrywajac ˛ równocze´snie jej osobliwy krój. Na zestaw składały si˛e mi˛ekkie, płowe, skórkowe buty, na ko´ncu s´ci˛ete w szpic, nast˛epnie długie zielone po´nczochy, zielona bluza z lu´znym pasem, za pomoca˛ którego mo˙z66
na było ja˛ s´ciaga´ ˛ c oraz co´s w rodzaju kurtki z r˛ekawami do łokci. Paul zaczał ˛ podejrzewa´c, z˙ e tu, na Merkurym, członkowie Gildii Or˛edowników odziewaja˛ si˛e szczególnie uroczy´scie. Kurtk˛e i bluz˛e uszyto bez lewego r˛ekawa. Cała odzie˙z pasowała na´n jak ulał. Ubrawszy si˛e przeszedł do trzeciej komory. Odruchowo przystanał, ˛ by si˛e rozejrze´c. Znalazł si˛e w nisko sklepionej, równie˙z wyrabanej ˛ w surowej skale komnacie, która˛ o´swietlały dwie pochodnie, osadzone w ci˛ez˙ kich, przymocowanych do s´cian uchwytach z poczerniałego z˙ elaza. Nierówna powierzchnia podłogi dawała si˛e wyczu´c poprzez cienkie podeszwy mi˛ekkich trzewików. Za pochodniami, jak daleko Paul mógł si˛egna´ ˛c wzrokiem, trwała ciemno´sc´ . Odwrócił si˛e w stron˛e drzwi, którymi tu wszedł i zamarł w bezruchu. Tam, gdzie przechodził przed minuta,˛ nie było z˙ adnych drzwi. Widział chropowata˛ powierzchni˛e skały i nic wi˛ecej. Przesunał ˛ po niej dłonia.˛ Twardo´sci i solidno´sci s´ciany mógłby zaufa´c równie pewnie, jak nieuchronno´sci Dnia Sadu ˛ Ostatecznego. Odwrócił si˛e ku pochodniom. Dostrzegł teraz stojacego ˛ pomi˛edzy nimi człowieka, którego zwano Heber i zobaczył połysk s´wiatła na jego wasach. ˛ W odró˙znieniu od Paula tamten odziany był w długa˛ purpurowa˛ szat˛e z kapturem. Kaptur rzucał cie´n na twarz Hebera, a długie r˛ekawy szaty zwisały lu´zno poni˙zej splecionych przed soba˛ dłoni. — Podejd´z tu — odezwał si˛e Heber. Po ostatnim słowie jego wargi zadr˙zały, jakby z trudem wstrzymał si˛e od dodania słowa „chłopcze!” Paul podszedł wi˛ec i przystanał. ˛ Heber spogladał ˛ gdzie´s, ponad głowa˛ Paula. Ocienione kapturem oczy starszego m˛ez˙ czyzny sprawiały wra˙zenie patrzacych ˛ z ogromnej dali. — Jestem tu, by opiekowa´c si˛e tym uczniem — oznajmił Heber — podczas wprowadzania go w szeregi Gildii Or˛edowników. Wymaga si˛e jednak, aby opiekunów było dwu, jeden widzialny i drugi niewidzialny. Czy drugi opiekun jest obecny? — Jestem — nieoczekiwanie, obok prawego ucha Paula rozległ si˛e głos Jasona Warrena. Paul odwrócił si˛e, ale nie dostrzegł niczego, prócz s´cian komnaty. Mimo to wyczuł obok siebie obecno´sc´ Jase’a. Odwrócił si˛e do Hebera. Ujrzał, i˙z białowasy ˛ m˛ez˙ czyzna trzyma teraz w dłoniach wielka,˛ oprawna˛ w skór˛e ksi˛eg˛e. W drugiej r˛ece dzier˙zył wijacego ˛ si˛e, niemal dwumetrowego w˛ez˙ a. — Przeszedłe´s oto pod jurysdykcj˛e Sił Alternatywnych — powiedział Heber. — Jurysdykcji Sił Alternatywnych po´swi˛ecasz si˛e i oddajesz. I b˛edziesz podlega´c jej, w przyszło´sci, tera´zniejszo´sci i poza czasem, dopóki Siły Alternatywne nie utraca˛ mocy. — Po´swiadczam — odezwał si˛e głos Jase’a nad ramieniem Paula. — We´z wi˛ec swa˛ włóczni˛e — rzekł Heber. Podał w˛ez˙ a Paulowi, wsuwajac ˛ go w jego jedyna˛ dło´n. 67
Paul ujał ˛ gada, a ten pod dotykiem palców znieruchomiał i zmartwiał. Paul stwierdził, z˙ e trzyma w dłoni długa˛ włóczni˛e o matowo połyskujacym, ˛ stalowym grocie. — We´z i tarcz˛e — powiedział nast˛epnie Heber post˛epujac ˛ do przodu z ksi˛ega.˛ Lecz była to ju˙z owalna tarcza o skórzanych, umocowanych do drewnianej obr˛eczy uchwytach, która˛ Heber zawiesił u bezr˛ekiego ramienia Paula. — Teraz pójd´z za mna˛ — Heber ruszył w mrok, poza granic˛e s´wiatła pochodni. Paul, usłuchawszy wezwania, poszedł opadajacym ˛ lekko tunelem. Na jego ko´ncu znajdowało si˛e niewielkie, kwadratowe pomieszczenie, gdzie kolejne dwie pochodnie płon˛eły po bokach czego´s, co przypominało kamienny ołtarz. Na nim od lewej do prawej zło˙zono: mały model przewróconej na burt˛e z˙ aglówki, z której bezwładnie wychylała si˛e miniaturowa figurka z˙ eglarza, niedu˙zy model kopalnianej konsoli, brudna,˛ wytarta˛ muszl˛e i trójwymiarowe zdj˛ecie rozbitego czerepu Malorna. Paul i Heber zatrzymali si˛e przed ołtarzem. — Niech drugi z opiekunów powie nowicjuszowi, co ów ma czyni´c — rzekł Heber. — Nowicjusz zostaje czeladnikiem w sztuce Nekromancji — oznajmił niewidzialny Jase. — Dlatego przywiedli´smy go do korzeni drzewa. Niech czeladnik przyjrzy si˛e uwa˙znie. Paul ponownie spojrzał na ołtarz. Ze skały wyłonił si˛e pot˛ez˙ ny korze´n drzewa i omijajac ˛ le˙zace ˛ na płycie przedmioty opu´scił si˛e na podłog˛e. — Oto — ciagn ˛ ał ˛ dalej głos Jase’a — jest studnia Hvergelmer w pa´nstwie umarłych. Korze´n to pierwszy z korzeni jesionu Yggrasila, drzewa z˙ ycia, wiedzy, przeznaczenia, czasu i przestrzeni. Podczas czuwania tutaj, nowicjusz ma obowia˛ zek strzec korzenia i le˙zacych ˛ na ołtarzu cz˛es´ci swego z˙ ycia. Mo˙ze si˛e zdarzy´c, z˙ e w trakcie czuwania nowicjusz nie b˛edzie niepokojony. Mo˙ze jednak sta´c si˛e i tak, z˙ e smok Nidhug i jego plemi˛e przyjda˛ tu, by przegry´zc´ korze´n drzewa. W takim wypadku nowicjusz mo˙ze, wedle swego wyboru, odwoła´c si˛e do Sił Alternatywnych lub nie, je´sli jednak nie pokona Nidhuga, zostanie po˙zarty. Głos Jase’a umilkł. Przemówił teraz Heber i Paul odwrócił głow˛e ku białowa˛ semu. — Drzewo — stwierdził z powaga˛ Heber — jest złudzeniem. Złudzeniem jest i z˙ ycie. Nidhug i jego plemi˛e równie˙z sa˛ ułuda,˛ podobnie jak cały Wszech´swiat, czas i wieczno´sc´ . Istnieja˛ jedynie Siły Alternatywne, a czas, przestrze´n i wszystko, co w nich si˛e zawiera, sa˛ jedynie igraszkami Sił Alternatywnych. Uznaj t˛e prawd˛e, a b˛edziesz niepokonany. — Masz trzyma´c tu stra˙z — dodał głos Nekromanty — a˙z do trzeciego uderzenia w gong. Gdy gong przebrzmi po raz trzeci, zostaniesz uwolniony z królestwa s´mierci i wrócisz do s´wiatło´sci i z˙ ycia. Teraz ci˛e opuszczam, a˙z do trzeciego gongu. Paul poczuł, z˙ e obok niego zrobiła si˛e pustka. Odruchowo odwrócił si˛e ku Heberowi. Białowasy ˛ ciagle ˛ stał przy nim. 68
— I ja zostawi˛e ci˛e samego — powiedział — dopóki gong nie zabrzmi trzeci raz — przeszedł obok Paula idac ˛ w stron˛e wyj´scia. Gdy mijał młodego adepta, ten zauwa˙zył szybkie drgnienie jego powieki, jakby Heber powstrzymał si˛e od mrugni˛ecia okiem. Paul usłyszał te˙z, jak białowasy ˛ mruczy do siebie pod nosem: — Błazenada. . . Potem Heber zniknał ˛ w mroku. W pomieszczeniu nastała cisza. Było to milczenie skał tam, gdzie skały, gł˛eboko pod ziemia,˛ zachowuja˛ swa˛ nieskalana˛ natur˛e. Znikad ˛ nie kapała woda. Wsz˛edzie panowało niezmacone, ˛ zimne milczenie z˙ ywiołów. Nawet pochodnie płon˛eły bezgło´snie. W ich czerwonym, migotliwym s´wietle oddech Paula zakwitał białymi pióropuszami. Paul zaczał ˛ wczuwa´c si˛e w otoczenie. Wokół niego, we wszystkich kierunkach rozciagała ˛ si˛e kamienna skorupa Merkurego. Stopami badał nierówno´sci podło˙za, chłód za´s otulił go jak mro´zna opo´ncza. W ciszy mijały kolejne minuty, ka˙zda bli´zniaczo podobna do drugiej. Paul wyczuwał upływ czasu tylko po coraz mocniejszym ucisku rzemienia tarczy na ramieniu i sztywnieniu palców zaci´sni˛etych na drzewcu włóczni. Drugi koniec drzewca oparł o podło˙ze, odchylajac ˛ od siebie ostrze, niczym rzymski legionista na warcie. Min˛eła godzina, za nia˛ przemkn˛eła nast˛epna. I, by´c mo˙ze, jeszcze jedna. . . Gł˛eboki, wibrujacy ˛ d´zwi˛ek spi˙zowego gongu pora˙zajac ˛ słuch Paula odbił si˛e od s´cian komnaty. I ucichł, pozostawiajac ˛ po sobie pogłos, który zaniknał ˛ w´sród mijajacych ˛ minut. Umysł Paula odpłynał ˛ w niewyobra˙zalna˛ dal. Rozmy´slał o ła´ncuchach górskich, których kamienne zbocza otaczała pró˙znia, o migajacych ˛ s´wiatełkach odległych osiedli na szczytach gór i s´wiatełkach b˛edacych ˛ ognikami dalszych jeszcze, niewidocznych z Ziemi gwiazd. Jak nieuchwytny zapach płonacej ˛ wonnej z˙ ywicy, w sercu Paula obudziły si˛e uczucia gorzkie i słodkie zarazem. Smutek i t˛esknota. ´ Scierały si˛e w nim miło´sc´ i po˙zadanie. ˛ .. I nagle, gdzie´s w jego ja´zni, rozdzwonił si˛e dzwonek alarmowy. Powrócił duchem do kamiennej komnaty. Wygladała ˛ tak jak przedtem. Bezgło´snie płon˛eły pochodnie, a jego oddech nadal rozpływał si˛e niezakłócenie w nieruchomym powietrzu. Ale było tu co´s jeszcze. W czasie gdy oddawał si˛e snom na jawie, do komnaty zacz˛eła napływa´c czarna woda zagro˙zenia. Niebezpiecze´nstwo czaiło si˛e w ciemno´sciach, tu˙z za kr˛egiem s´wiatła. Co´s drgn˛eło w gł˛ebinach tych wód. Nidhug i jego łuskowate plemi˛e. Nie byli prawdziwi. Byli iluzja,˛ podobnie jak gł˛ebokie wody, które uczyniły z komnaty zalewana˛ zewszad ˛ wysepk˛e. Paul szybko zdał sobie z tego spraw˛e i nie z˙ ywił w tym wzgl˛edzie z˙ adnych watpliwo´ ˛ sci. Ci spo´sród członków Gildii, którzy posiadali umysły zdolne do takich sztuczek, potrafili nasaczy´ ˛ c skał˛e emanacja˛ strachu i obaw, postrzegalna˛ jako g˛esta i czarna woda. Po´sród tych l˛eków, 69
pod postacia˛ odra˙zajacego, ˛ pokrytego łuskami potwora i jego pomiotu, stworzyli personifikacj˛e zwatpienia ˛ w siebie. Wszystko to było gra˛ wyobra´zni, co wcale nie znaczyło, i˙z Paulowi nic nie grozi. Strach był s´miertelnie niebezpieczny dla umysłu, a brak wiary w siebie, co Paul doskonale wiedział, mógł popchna´ ˛c organizm do samozniszczenia. Wiedzy mo˙zna u˙zy´c jak tarczy, madro´ ˛ sci jako broni, by jednak posłu˙zy´c si˛e nimi, potrzebna była wielka siła ducha. Paul zebrał si˛e w sobie. Podnoszacy ˛ si˛e coraz wy˙zej przypływ fali strachu zaczał ˛ ju˙z zalewa´c komnat˛e. Je´sli pozwoli swym zmysłom ulec w tej grze złudze´n, zobaczy wkrótce, jak srebrne strumyczki przera˙zenia, niczym nitki rt˛eci, rozpełzaja˛ si˛e po zagł˛ebieniach nierównej posadzki. Nidhug i jego pomiot byli ju˙z bardzo blisko. W tym momencie d´zwi˛ek gongu rozległ si˛e po raz drugi. Czarne wody spi˛etrzyły si˛e nagle i bezładna˛ fala˛ run˛eły w głab ˛ komnaty. Zalały Paula po kolana, obj˛eły w pasie i po kilku sekundach si˛egn˛eły szyi. Przelały si˛e ponad jego głowa.˛ Dotkn˛eły sklepienia. Pomieszczenie wypełniło si˛e woda.˛ Nadej´scie zbli˙zajacego ˛ si˛e Nidhuga zwiastowała pot˛ez˙ na fala przypływu. Nidhug wyłonił si˛e z wód niczym demon z mroku i w sekund˛e pó´zniej jego potworny pysk zablokował wej´scie do komnaty. Paul kulac ˛ si˛e za tarcza˛ ruszył mu na spotkanie z pochylona˛ włócznia.˛ Jak w koszmarnym s´nie, g˛este wody strachu i obaw spowolniły jego pchni˛ecie. Dobrze wymierzony grot włóczni przemknał ˛ pomi˛edzy zbli˙zajacymi ˛ si˛e szcz˛ekami i przejechał po pysku udr˛eczonego smoka. Ale mi˛es´nie przero´sni˛etego ramienia Paula, podobnie jak to, co nimi kierowało, były czym´s wi˛ecej, ni˙z tylko zwykłymi muskułami. Ze´slizgujacy ˛ si˛e grot wyrył wi˛ec w pysku gada gł˛eboka˛ bruzd˛e, od wykr˛econych bólem szcz˛ek a˙z po wybałuszone s´lepia. W komnacie zacz˛eła rozpływa´c si˛e g˛esta chmura purpurowej krwi. Bitwa toczyła si˛e w coraz g˛estszym mroku. Paul raz za razem, w pos˛epnej ciszy odpierał pchni˛eciami nieustajace ˛ ataki wroga. Stopniowo zaczał ˛ pojmowa´c, z˙ e walka b˛edzie trwa´c wiecznie i z˙ e jego przeciwnik sił˛e czerpie od niego samego. Aby zwyci˛ez˙ y´c, musi zignorowa´c wroga i zaprzesta´c walki. Zrozumiawszy to, wybuchnał ˛ s´miechem. I odrzucił precz tarcz˛e i włóczni˛e. Nidhug runał ˛ na niego niczym rozp˛edzony pociag. ˛ Paul stał bez ruchu. I oto potworne szcz˛eki zatrzymały si˛e tu˙z przed nim i zamkn˛eły, jakby uderzyły w niewidzialna˛ s´cian˛e. Stwór zniknał. ˛ Wody zacz˛eły wypływa´c z pomieszczenia. Z daleka do uszu Paula dotarły pierwsze tony trzeciego uderzenia w gong. W tej samej chwili, w tym szczególnym ułamku sekundy, gdy smok rozpływał si˛e w niebycie, a wody znikały, z mroków uderzyło w Paula co´s realnego i s´miertelnie niebezpiecznego. 70
Nadeszło z gł˛ebin przestrzeni, w której odległo´sci pomi˛edzy najdalszymi gwiazdami sa˛ jak pierwszy krok całodziennej w˛edrówki. Nadciagn˛ ˛ eło z szybkos´cia,˛ przy której pr˛edko´sc´ s´wiatła jest zbyt mała, by mo˙zna ja˛ było zmierzy´c. Nadleciało tym długim, brukowanym, wyboistym szlakiem, o którym Paul s´nił po powrocie do hotelu z pierwszego spotkania z Jase’em. Było to młode, niedo´swiadczone i niewprawne, ale instynktownie rozpoznało swego wroga. I natychmiast zaatakowało. Rzuciło Pauła na kolana z łatwo´scia,˛ z jaka˛ olbrzym powaliłby na ziemi˛e dziecko. Jednak zaraz potem trafiło na twardy jak stal opór nieust˛epliwej czastki ˛ ja´zni młodego adepta. Przez ułamek sekundy obie siły spierały si˛e zaciekle, potem gasnacy ˛ huk gongu zamknał ˛ tajemne wrota, przez które nie tracac ˛ czasu, w ciagu ˛ mikrosekundy uciekło owo nieznane co´s. Paul wolny, ale ot˛epiały i s´lepy, pozostał kl˛eczac ˛ na twardej, skalistej podłodze. Odzyskawszy wzrok ujrzał białe sklepienie pokoju nad łó˙zkiem, w którym le˙zał. Z trudem przypominał sobie, jak go tu niesiono. Pochyliła si˛e nad nim twarz Jase’a. W jej ostrych rysach był teraz wyraz przyja´zni, którego Paul wcze´sniej w niej nie dostrzegał. Nieco dalej spostrzegł zatroskane oblicze białowasego ˛ Hebera. — Kiedy ju˙z było po wszystkim — powiedział Jase — zaskoczyłe´s nas swa˛ reakcja.˛ Nie spodziewali´smy si˛e, z˙ e runiesz na ziemi˛e. Paul wbił w Nekromant˛e uporczywe spojrzenie. — Doprawdy? — spytał. — Na pewno oczekiwali´scie, z˙ e utrzymam si˛e na nogach? Teraz Jase zmarszczył lekko brwi. — A dlaczegó˙z by nie? — odparł. — Je´sli wytrzymałe´s starcie, czemu padłe´s, gdy wszystko było ju˙z za toba? ˛ I wtedy Paul zdał sobie spraw˛e z tego, i˙z Jase i inni obserwatorzy o niczym nie wiedzieli. Osłabiony i nieco rozczarowany zamknał ˛ oczy. W ko´ncu zaczał ˛ co´s rozumie´c, a to, co wła´snie odkrywał, było niczym bogactwo — nie zawsze przynosiło ze soba˛ szcz˛es´cie. . . — No wła´snie, dlaczego? — spytał po chwili. — Mo˙ze nie przyszedłem do´sc´ szybko do siebie?
Rozdział 12 Tydzie´n pó´zniej, odziany w zwykła˛ kurtk˛e i lu´zne spodnie, Paul razem z trzema innymi czeladnikami Gildii Or˛edowników siedział w sali konferencyjnej oficjalnej cz˛es´ci Stacji Odskoczni. Przemawiał do nich krótko ostrzy˙zony i atletycznie zbudowany młody człowiek, niewiele starszy od samego Paula, a na pewno młodszy od dwu innych czeladników, którzy wygladali ˛ na nieco speszonych domokra˙ ˛zców z nadwaga˛ i po trzydziestce. Czwarty z uczniów, od którego zalatywał intensywny zapach wody po goleniu, wyró˙zniał si˛e znacznie wy˙zszym od pozostałych wzrostem. — Nie mo˙zna nauczy´c si˛e Sił Alternatywnych — stwierdził na poczatek ˛ instruktor, który przysiadł na brzegu stolika i spogladał ˛ z góry na rozparta˛ w niskich, wygodnych fotelach czwórk˛e uczniów. — Podobnie, jak nie mo˙zna nauczy´c si˛e podstawowej zdolno´sci tworzenia dzieł sztuki lub istoty przekona´n religijnych. Czy mówi˛e zrozumiale? — Ach, nauczanie! — zupełnie nieoczekiwanym, d´zwi˛ecznym basem odezwał si˛e czwarty z grupy, wysoki młody człowiek o ciemnobrazowych ˛ włosach. — Jakich˙ze zbrodni dokonano w jego imieniu! Poniewa˙z nie odzywał si˛e wcze´sniej, pozostałych, z instruktorem włacznie, ˛ zaskoczyło nie tyle samo stwierdzenie, co gł˛eboko´sc´ i barwa tonu głosu, jakim je wypowiedziano. — Jest to do´sc´ bliskie prawdy — stwierdził instruktor po chwili milczenia. — I bardzo prawdziwe w odniesieniu do Sił Alternatywnych. Upro´sc´ my je a˙z do przesady i powiedzmy, z˙ e zasad˛e ich działania mo˙zna zwi˛ez´ le uja´ ˛c tak oto: istnieje mo˙zliwo´sc´ , i˙z elektromagnetyczne prawo trzech palców, s´wietnie funkcjonujace ˛ w przypadku innych osób, zawiedzie w waszym przypadku. Inaczej mówiac, ˛ je´sli chcecie dotrze´c na szczyt góry i widzicie wiodac ˛ a˛ na´n doskonale oznakowana˛ i przetarta˛ drog˛e, to jest to ostatni ze szlaków, jaki powinni´scie wybra´c. Przerwał. Wszyscy spojrzeli na´n wyczekujaco. ˛ — Nie — skwitował ich spojrzenia. — Wcale nie zamierzam powiedzie´c wam, dlaczego tak jest. To byłoby nauczanie. Nauczanie dobre jest dla uczniów, nie dla odkrywców. Teraz za´s macie jedyna˛ okazj˛e, by jako członkowie Gildii py72
ta´c o co´s i szuka´c odpowiedzi — objał ˛ ich wszystkich uwa˙znym spojrzeniem. — Macie wolny wybór i je´sli zechcecie, to wy mo˙zecie wyja´sni´c mi, dlaczego tak jest. — Aaa — odezwał si˛e jeden z „domokra˙ ˛zców”. Wtracił ˛ si˛e do´sc´ nieoczekiwanie i wszyscy słuchacze zauwa˙zyli natychmiast, z˙ e jego głos, cho´c mocny i brzmiacy ˛ do´sc´ pewnie, nie był basem ani nie miał miłej dla ucha barwy. — Ja. . . ehm. . . pojałem, ˛ i˙z Siły Alternatywne sa˛ natury parapsychologicznej. Czy nie jest tak, z˙ e zajmowanie si˛e zwykłymi, to znaczy. . . ehm. . . naukowymi prawami wywiera pewien niepo˙zadany ˛ i niesprzyjajacy ˛ wpływ na osobowo´sc´ . . . mam na my´sli ten szczególny typ osobowo´sci, której posiadacz mo˙ze posługiwa´c si˛e Siłami Alternatywnymi? — szybko zaczerpnał ˛ tchu i dodał: — To znaczy, zmienia ja˛ w sposób zasadniczy? — Nie — uprzejmym głosem odparł instruktor. — Nie? Aaa. . . — ucze´n rozsiadł si˛e wygodniej, odchrzakn ˛ ał, ˛ skrzy˙zował nogi, wyjał ˛ chusteczk˛e i hała´sliwie przedmuchał nos. — Parapsychologia — wyja´snił instruktor — zajmuje si˛e tylko drobna˛ cz˛es´cia˛ wszech´swiata czasu i przestrzeni. Siły Alternatywne obejmuja˛ cało´sc´ i. . . jeszcze wi˛ecej. — Sa˛ takie, jak ich nazwa, nieprawda˙z? — spytał nagle drugi z przypominaja˛ cych handlarzy adeptów. — Siły lub Prawa Alternatywne to po prostu inne prawa. Jedynym za´s sposobem odkrycia innej drogi jest unikanie szlaków ju˙z ustalonych. — Słusznie — stwierdził instruktor. — Działanie twórcze — zad´zwi˛eczał bas dragala. ˛ — I to jest gł˛eboko słuszne — przyznał instruktor. Przyjrzał si˛e uwa˙znie ka˙z˙ demu z nich po kolei. — Zaden z was nie dotarłby a˙z tutaj, gdyby przedtem nie zademonstrował pewnych zdolno´sci w dziedzinie Sił Alternatywnych. Zdolno´sci te mogły by´c natury parapsychologicznej, jak na przykład teleportacja. Lub autentyczny talent poetycki. Mo˙ze to by´c te˙z szczególna wra˙zliwo´sc´ na potrzeby rozwijajacych ˛ si˛e ro´slin. Nie my´slcie jednak, i˙z chc˛e przez to powiedzie´c, z˙ e zdolno´sci twórcze sa˛ istota˛ Sił Alternatywnych, czy cho´cby kluczem do ich zrozumienia. — Aaa — odezwał si˛e rosły „domokra˙ ˛zca” — z pewno´scia˛ nie oczekuje si˛e od nas, z˙ e zaczniemy tu pisa´c wiersze, hodowa´c ro´sliny, czy si˛e teleportowa´c. — Nie — skwitował jego wypowied´z instruktor. — Zatem. . . ehm. . . czy chcesz przez to rzec. . . — na czole m˛ez˙ czyzny zaczał ˛ zbiera´c si˛e pot — z˙ e te rzeczy, czymkolwiek by one były, sa˛ jedynie cz˛es´cia˛ Sił Alternatywnych? I czy nie powinni´smy odnale´zc´ reszty? Musimy próbowa´c? — Owszem — odparł instruktor. — To bardzo trafne stwierdzenie, ale nie jest to w z˙ adnym razie pełna odpowied´z. . . — Nie, nie, oczywi´scie, z˙ e nie. . . — wtracił ˛ „domokra˙ ˛zca”, u´smiechajac ˛ si˛e przy tym, rumieniac ˛ i wyjmujac ˛ chusteczk˛e. Ponownie przedmuchał nos tak ener73
gicznie, jakby trabił ˛ na trwog˛e. — . . . w z˙ adnym razie pełna odpowied´z — ciagn ˛ ał ˛ niewzruszenie instruktor. — W rzeczy samej, je´sli nawet istnieje pełna odpowied´z, nic mi o tym nie wiadomo. W tej materii ka˙zdy zdany jest na własne domysły. Teraz za´s my´sl˛e — rzekł wstajac ˛ — i˙z to omawianie przedmiotu ze swej natury nieomawialnego, wystarczy, by da´c wam temat do rozmy´sla´n na całe z˙ ycie. O ile w ogóle nie zaszkodzilis´my wam, poprzez wszczepienie pewnych sztywnych poj˛ec´ . Pami˛etajcie — jego głos i sposób bycia uległy nagłej zmianie, jakby nało˙zył na siebie niewidzialny płaszcz — z˙ ycie jest iluzja.˛ Czas, przestrze´n i wszystko, co istnieje, jest iluzja.˛ Nie ma niczego, dosłownie niczego, poza Siłami Alternatywnymi. Umilkł nagle. Czeladnicy wstali i ruszyli do wyj´scia. Gdy Paul mijał instruktora, ten wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e i dotknał ˛ ramienia adepta. — Chwileczk˛e — odezwał si˛e instruktor. Paul odwrócił si˛e ku niemu. Tamten poczekał, a˙z pozostali wyjda˛ z pokoju. — W ogóle si˛e nie odzywałe´s — stwierdził. — I owszem — odparł Paul. — To prawda. — Wolno spyta´c, dlaczego? — Je´sli dobrze pami˛etam — rzekł Paul — kluczowym słowem w ksia˙ ˛zce Blunta jest destrukcja. — Tak jest. — My za´s — stwierdził Paul spogladaj ˛ ac ˛ na instruktora z wy˙zyn swego wzrostu — mówili´smy o tworzeniu. — Mmmm. . . — odezwał si˛e instruktor, kiwajac ˛ z namysłem głowa.˛ — Pojmuj˛e. Sadzisz, ˛ z˙ e kto´s tu kłamie? — Nie — zaprzeczył Paul. Poczuł nagłe osłabienie, które nie było słabo´scia˛ fizyczna.˛ — Po prostu nie było o czym mówi´c. Instruktor spojrzał na niego ze zdziwieniem. — Teraz ty mnie zdumiewasz — powiedział wreszcie. — Nie rozumiem ci˛e. — Sadz˛ ˛ e — wyja´snił spokojnie Paul — z˙ e omawianie czegokolwiek nie ma sensu. Instruktor potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nadal ci˛e nie rozumiem — powiedział. — Ale to nic nie szkodzi — u´smiechnał ˛ si˛e. — W Gildii jest tak: Je´sli jeste´s wierny sobie, nie musisz niczego wyja´snia´c innym. Poklepał Paula po ramieniu. ´ — Smiało, człowieku! — powiedział na po˙zegnanie. Wracajac ˛ do swego pokoju, co polecił mu Jase, w przypadku, gdyby nie miał nic innego do roboty, Paul szedł pomostem ponad sala˛ łaczno´ ˛ sci w słu˙zbowej cz˛es´ci Stacji. Miał kiepskie poj˛ecie o tym, co działo si˛e w trzystopniowym ak74
celeratorze, który zajmował obszerna,˛ wysoka˛ na pi˛ec´ pi˛eter jaskini˛e, gdzie rur˛e głównego urzadzenia ˛ otaczały kilkunastometrowe s´ciany aparatury pomocniczej. Paul wiedział tylko, a wiedz˛e czerpał z wiadomo´sci telewizyjnych i magazynów popularnonaukowych, z˙ e zasada działania urzadzenia ˛ opiera si˛e na przesyłaniu tam i z powrotem p˛eku energii o wysokim stopniu koncentracji, dopóki ów p˛ek nie osiagn ˛ ał ˛ pr˛edko´sci bliskiej szybko´sci s´wiatła. Nast˛epowało wtedy „przebicie”, p˛ek energii znikał stajac ˛ si˛e punktem nie-czasu, poda˙ ˛zajacym ˛ w tym samym kierunku. Punkt ów, odpowiednio zsynchronizowany z punktem nie-czasu w la´ boratorium Kompleksu Kwatery Głównej In˙zynierii Swiatowej, tworzył s´cie˙zk˛e natychmiastowej, bezczasowej transmisji. Poniewa˙z ów punkt nie-czasu posiadał konkretne wymiary fizyczne, mo˙zna było tym sposobem przesyła´c przedmioty ró˙znych rozmiarów ze stacji nadawczej na Ziemi do stacji odbiorczej na Merkurym. Z pewnych powodów istniała krytyczna odległo´sc´ , która musiała dzieli´c obie stacje — Mars i Wenus były poło˙zone zbyt blisko Ziemi. Stacje, które zbudowano na tych planetach, nie spełniły oczekiwa´n. Teoretycznie baza na Merkurym mogła by´c zaopatrywana wprost ´ z Kompleksu In˙zynierii Swiatowej we wszystko, co było jej potrzebne. Jednakz˙ e nie wykorzystywano tej mo˙zliwo´sci. Akcelerator u˙zywano tylko do eksperymentów na ko´ncu s´cie˙zki transmisyjnej. Wi˛ekszo´sc´ materialnych potrzeb Stacji zaspokajano droga˛ eksploatacji gleby i skał Merkurego. Przesyłanie istot z˙ ywych, w tym i ludzi, było mo˙zliwe i wykonalne. Niestety, reakcje tych, którzy wypróbowali ów sposób, były do´sc´ ró˙zne; od szale´nstwa i s´mierci do trwałego urazu psychicznego. Natomiast nieliczni, którzy wyszli z tego cało, nie godzili si˛e na z˙ adne ponowne próby. Mówili, i˙z doznawali pozbawionego poczucia upływu czasu wra˙zenia rozpraszania si˛e ich ja´zni w niesko´nczono´sc´ , po którym nast˛epowało skupianie s´wiadomo´sci w punkcie odbiorczym. Niewiele pomagało u˙zywanie s´rodków uspokajajacych ˛ lub nasennych — uraz psychiczny stawał si˛e wtedy s´miertelnym szokiem. Lekarze zapewniali, i˙z pracuja˛ nad pewnymi s´rodkami odurzajacymi ˛ i problem zostanie niebawem rozwiazany. ˛ Na razie jednak w tunelu nie było wida´c s´wiatełka. Tymczasem do pobliskich gwiazd, o których wiedziano, z˙ e posiadaja˛ systemy planetarne, wysyłano poruszajace ˛ si˛e z szybko´scia˛ pod´swietlna˛ statki bezzałogowe. Statki te wiozły na swych pokładach zestawy automatów, zdolnych po wyladowaniu ˛ na odpowiedniej planecie zało˙zy´c tam stacj˛e odbiorcza.˛ Je´sli medycyna zdoła kiedykolwiek upora´c si˛e z problemem szoku psychicznego, system transportowy b˛edzie gotów w por˛e. Wszystko to jednak niewiele Paula obchodziło. Spojrzał na urzadzenie ˛ i poszedł dalej. Odczuł tylko, jak zawsze gdy t˛edy przechodził, emanujac ˛ a˛ od aparatury aur˛e łagodnego, przyjemnego podniecenia. Było to uczucie podobne do tak zwanej elektryzacji powietrza przed burza,˛ spowodowanej nie tylko obecno´scia˛ jonów, ale równie˙z kontrastem s´wiatła i mroku, kiedy ciemne chmury zasnuwaja˛ 75
stopniowo jasne niebo. Paul minał ˛ akcelerator i wkroczył w rejon w˛ez˙ szych korytarzy i pomieszcze´n mieszkalnych. Przeszedł te˙z obok podwójnych, zbudowanych z przezroczystego plastyku drzwi s´luzy basenu kapielowego. ˛ Poniewa˙z woda była cenna, pomieszczenie z basenem stanowiło osobny system zamkni˛ety, niezale˙zny od reszty stacji. Wyposa˙zono je tak˙ze w urzadzenia ˛ zwi˛ekszajace ˛ grawitacj˛e Merkurego, by mo˙zna było pływa´c i nurkowa´c tak jak na Ziemi. Jedyna˛ osoba˛ kapi ˛ ac ˛ a˛ si˛e teraz była Kantela. Gdy przechodził obok, zobaczył jak wdzi˛ecznym ruchem skacze z ni˙zszej trampoliny. Zatrzymał si˛e, by niewidoczny dla niej, patrze´c, jak płynie ku brzegowi basenu, tu˙z obok szklanej s´ciany, przy której stał. W kostiumie kapielowym ˛ wydawała mu si˛e bardzo zgrabna i przez chwil˛e Paul gł˛eboko odczuł własna˛ samotno´sc´ . Ruszył dalej, zanim zda˙ ˛zyła wspia´ ˛c si˛e po drabince i zobaczy´c go. Gdy dotarł do swego pokoju, zauwa˙zył od razu przypi˛eta˛ do drzwi kartk˛e: „Wykład wst˛epny. Sala numer osiem, poziom osiemnasty, po obiedzie, godz. 13.30”. Wykład wst˛epny odbył si˛e w jeszcze innej sali konferencyjnej ni˙z poprzednie spotkanie. Prowadził go m˛ez˙ czyzna po sze´sc´ dziesiatce, ˛ który wygladem ˛ i zachowaniem przypominał do´swiadczonego nauczyciela akademickiego. Przysiadł na niewysokim podwy˙zszeniu i spojrzał z góry na audytorium składajace ˛ si˛e z Paula, trzech m˛ez˙ czyzn, którzy towarzyszyli Formainowi ostatnim razem oraz sze´sciu innych ludzi. W´sród tych nowych znajdowała si˛e młoda kobieta tu˙z po dwudziestce, niezbyt ładna, ale o zaskakujaco ˛ radosnej twarzy, na której doskonale odbijały si˛e wszystkie uczucia. Prowadzacy ˛ zaj˛ecia przedstawił si˛e jako Leland Minault i nie zaczał ˛ od wykładu. Poprosił natomiast o zadawanie mu pyta´n. W tym momencie, jak zwykle w takich wypadkach, zaległa cisza. Przerwał ja˛ w ko´ncu jeden z pi˛eciu nie znanych Paulowi m˛ez˙ czyzn. — Nie rozumiem, jaki zwiazek ˛ ma Gildia Or˛edowników z Projektem Odskoczni i tutejsza˛ Stacja˛ — powiedział. Leland Minault spojrzał na pytajacego ˛ zezujac ˛ tak, jakby na nosie miał niewidoczne binokle. — To — rzekł — jest stwierdzenie, nie pytanie. — No dobrze — przyznał rozmówca. — Czy Gildia Or˛edowników popiera działalno´sc´ Stacji Odskoczni albo czy prowadzi badania nad sposobami wydostania si˛e w przestrze´n mi˛edzygwiezdna? ˛ — Nie — odparł Minault. — Có˙z wi˛ec w takim razie — pytał dalej tamten — robimy tutaj? — Jeste´smy tu — rzekł Minault starannie dobierajac ˛ słowa i składajac ˛ dłonie na swym nieco zbyt wypukłym brzuchu — poniewa˙z machina nie jest człowiekiem, o przepraszam, istota˛ ludzka.˛ Istota ludzka bowiem, je´sli umie´sci si˛e ja˛ w miejscu takim jak, powiedzmy, Merkury, w warunkach, które pozostaja˛ w ab76
solutnej niezgodzie z celem, dla jakiego ja˛ tam umieszczono, pr˛edzej czy pó´zniej zacznie si˛e rozglada´ ˛ c i dopatrywa´c ukrytych zwiazków. ˛ I u´smiechnał ˛ si˛e promiennie do rozmówcy. — Wtedy za´s — ciagn ˛ ał ˛ dalej — istnieje mo˙zliwo´sc´ , z˙ e po otrzymaniu włas´ciwej odpowiedzi, istota owa przemy´sli problem gł˛ebiej, zamiast po prostu przełkna´ ˛c gotowa˛ formułk˛e. Co by´c mo˙ze stanie si˛e waszym udziałem, je´sli zale˙zy wam tylko na informacji. Wszyscy obecni wymienili u´smiechy. — Niech b˛edzie — poddał si˛e ten, co zadał pytanie. — Ka˙zdy z nas mógł da´c si˛e nacia´ ˛c. Nadal jednak nie otrzymałem odpowiedzi. — Słuszna uwaga — rzekł Minault. — Có˙z, sedno w tym, z˙ e istota ludzka reaguje tak, a nie inaczej z powodu wrodzonej ciekawo´sci. Machina za´s, nazwijmy ja˛ monstrum technologicznym, mo˙ze posiada´c najró˙zniejsze cechy, ograniczona jest jednak brakiem wrodzonej ciekawo´sci. Ten talent zarezerwowano wyłacznie ˛ dla istot z˙ ywych. Przerwał ponownie. Słuchacze milczeli. — Nasz obecny s´wiat — podjał ˛ po chwili Minault — znajduje si˛e w krzepkim u´scisku mechanicznego potwora, którego głowa,˛ je´sli zgodzicie si˛e na to okre´sle´ nie, jest Kompleks In˙zynierii Swiatowej. Potwór ów jest nam wrogi i mo˙ze nas a˙z nazbyt swobodnie s´ledzi´c. Na przykład, poprzez ka˙zda˛ transakcj˛e, jakiej dokonujemy za pomoca˛ kart kredytowych, lub za ka˙zdym razem, gdy u˙zywamy s´rodków transportu publicznego, jemy posiłek, czy wynajmujemy mieszkanie, słowem tak długo, dopóki pozostajemy na Ziemi. Kompleks zaopatrzeniowy tu, na Stacji Odskoczni, oficjalnie jest cz˛es´cia˛ Kompleksu-Matki tam, na Ziemi. W istocie jednak obecnie obie planety nie maja˛ z˙ adnego kontaktu, poza eksperymentalnym łaczem ˛ transportowym — obdarzył cała˛ grup˛e szerokim u´smiechem. — Tak wi˛ec — cia˛ gnał ˛ dalej — kryjemy si˛e tutaj pod pozorami uczestnictwa w Operacji Odskocznia. Wła´sciwie to w chwili obecnej kontrolujemy t˛e operacj˛e. Nie interesuje nas ona, po prostu słu˙zy jako zasłona dymna. Oczywi´scie, nasza obecno´sc´ intryguje tych pracowników Stacji, którzy nie sa˛ członkami Gildii. Machina jednak, jako si˛e rzekło, nie reaguje tak jak istota ludzka. Je´sli czego´s nie widzi, zakłada po prostu, z˙ e tego nie ma i nie zaglada, ˛ nie szpera po mrocznych katach ˛ dlatego tylko, i˙z mogłaby natkna´ ˛c si˛e tam na wrogów. Czyja´s dło´n uniosła si˛e w gór˛e. Odwróciwszy głow˛e Paul spostrzegł, z˙ e nalez˙ ała ona do tej energicznej, młodej dziewczyny. — Tak? — spytał Minault. ´ — To nie ma sensu — powiedziała. — Kompleks In˙zynierii Swiatowej jest zarzadzany ˛ przez ludzi, nie przez machiny. — A, tak — odparł Minault. — Ale mówiac ˛ to, zakładasz jednak, z˙ e sprawami ´ kieruja˛ Naczelny In˙zynier Swiata i jego zespół. Tak nie jest. Oni sa˛ kontrolowani 77
przez naukowców, którzy z kolei ulegaja.˛ . . u˙zyjmy tej nazwy dla wygody, Kompleksowi Ziemi, bez którego oni sami nie moga˛ istnie´c. Dziewczyna zmarszczyła brwi. — Czy˙zby´s twierdził — zawahała si˛e na moment, jak pływak majacy ˛ zamiar da´c nura do zimnej wody, wyra´znie zaskoczona niezwykło´scia˛ tego, co zamierzała powiedzie´c — z˙ e Kompleks-Matka posiada inteligencj˛e? — O, jestem tego całkowicie pewien — beztrosko oznajmił Minault. — Posiada on fantastyczna˛ wiedz˛e, a tak˙ze co´s w rodzaju s´ladowej inteligencji. Nie sadz˛ ˛ e jednak, z˙ eby wła´snie o nia˛ ci chodziło. Chciałaby´s si˛e dowiedzie´c, czy Kompleks-Matka, albo, jak wielu zacz˛eło nazywa´c go ostatnio, Superkompleks, posiada s´wiadomo´sc´ i własna˛ osobowo´sc´ . — No. . . owszem — przyznała si˛e. — Tak my´slałem. Có˙z, odpowied´z na to pytanie, droga pani i wy, drodzy panowie, jest do´sc´ zaskakujaca. ˛ Jak najbardziej, posiada. Cała grupa, przysłuchujaca ˛ si˛e dotad ˛ w milczeniu sokratejskiemu dialogowi dziewczyny i Minaulta, ockn˛eła si˛e raptownie i odpowiedziała pomrukiem niedowierzania. — O, nie w rozumieniu ludzkim, nie w rozumieniu ludzkim — rzekł Minault uspokajajaco. ˛ — Nie zamierzam nadu˙zywa´c waszej łatwowierno´sci. Na pewno jednak wszyscy, wcze´sniej czy pó´zniej, pojmiecie, i˙z machinie owej niezb˛edna była zdolno´sc´ elementarnego rozumowania, a do tego trzeba było osiagn ˛ a´ ˛c pewien stopie´n komplikacji systemu. I dlaczegó˙z by nie? Por˛ecznie jest mie´c machin˛e, która potrafi rozumowa´c i stopniowo nauczy si˛e nie powtarza´c swych popełnionych ju˙z bł˛edów. — Aaa — odezwał si˛e rosły, sprawiajacy ˛ wra˙zenie domokra˙ ˛zcy ucze´n, poznany przez Paula na wcze´sniejszych zaj˛eciach. — W takim przypadku nie potrafi˛e dostrzec. . . mo˙ze inaczej. . . wynikł z tego problem kontroli, której woleliby´smy unikna´ ˛c. Czy nie tak? — Ja tylko — zastrzegł si˛e Minault, zerkajac ˛ na pytajacego ˛ — wyja´sniam, w jaki sposób Kompleks-Matka uzyskał osobowo´sc´ . — Och, rozumiem — powiedział tamten i oparłszy si˛e wygodniej tradycyjnie przedmuchał nos. — Twoje pytanie było dobre, cho´c nieco przedwczesne — stwierdził Minault. — W tej chwili musicie poja´ ˛c, co mam na my´sli mówiac ˛ o ego machiny. Pomy´slcie o rozrastajacych ˛ si˛e i sterowanych przez komputery Kompleksach, jak o zwierz˛eciu, którego zadaniem jest coraz cz˛estsze wyr˛eczanie ludzko´sci w jej staraniach o utrzymanie si˛e przy z˙ yciu i dobrobyt. Zespół owych Kompleksów rozrasta si˛e, stajac ˛ si˛e s´rodkiem, za pomoca˛ którego ludzko´sc´ mo˙ze istnie´c i opływa´c w dostatek. Rozrasta si˛e wi˛ec, a˙z w ko´ncu powstaje potrzeba wbudowania we´n pewnej umiej˛etno´sci samodzielnego rozumowania, tak by, na przykład, nie ustalał pi˛eknej pogody w Kalifornii, kiedy mo˙ze to spowodowa´c huragany na kanadyj78
skich polach uprawnych. Je´sli za´s dali´smy mu a˙z tyle samodzielno´sci, jaki jest nast˛epny, logiczny krok? — Instynkt samozachowawczy? — spytała szybko dziewczyna, podczas gdy „domokra˙ ˛zca” chrzakaniem ˛ przygotowywał swa˛ krta´n do kolejnego „Aaa”. — Całkiem słusznie. — Aaa, powinienem wi˛ec sadzi´ ˛ c, i˙z b˛edzie on uwa˙zał działania ludzkie, które przecza˛ jego wnioskom, za. . . jak by to rzec. . . z˙ wir wrzucony do dobrze pracujacego ˛ mechanizmu? — Czy b˛edzie on posiadał a˙z tyle wyobra´zni? — spytała dziewczyna. Ona i „Aaa” patrzyli na Minaulta. który siedział odpr˛ez˙ ony i zerkał na nich zmru˙zywszy powieki. — Wła´sciwie, nie miałem na my´sli wyobra´zni. Aaa, to był przykład. — I całkiem niezły — powiedział Minault, przerywajac ˛ dziewczynie, która otwierała ju˙z usta, by co´s wtraci´ ˛ c. — Kompleks-Matka jest czym´s w rodzaju dobrodusznego i pełnego dobrych zamiarów potwora, którego jedynym pragnieniem jest udławi´c nas nadmiarem usług i dóbr. Jest to rodzaj machiny, która nie ma wytyczonego wyra´znie celu, ale która przejawia instynkt samozachowawczy i tendencj˛e do coraz szerszego pojmowania dobra ludzko´sci i dbania o to dobro. Nas, członków Gildii Or˛edowników oraz wszystkich tych, którzy manifestuja˛ swa˛ niezale˙zno´sc´ poprzez za˙zywanie narkotyków, przyłaczanie ˛ si˛e do wspólnot kultowych lub z˙ yja˛ w inny, nie zaplanowany przez niego sposób, uwa˙za on za rodzaj ˙ z˙ wiru, ci´sni˛etego do gładko pracujacego ˛ urzadzenia. ˛ Zwir ten, którego´s dnia, trzeba b˛edzie usuna´ ˛c. Spojrzał na tył grupki słuchaczy. — Tak? — spytał. Paul obejrzał si˛e i spostrzegł, i˙z siedzacy ˛ z tyłu młody, opalony człowiek opuszcza wła´snie r˛ek˛e. — Sadz˛ ˛ e — stwierdził on — i˙z to głupota zadawa´c sobie tyle trudu, by przeciwstawi´c si˛e kupie urzadze´ ˛ n dostawczych, nieistotne, jak bardzo skomplikowanych. — Mój młody, drogi przyjacielu — rzekł Minault. — My, z Gildii Or˛edowników nie przeciwstawiamy si˛e kupie urzadze´ ˛ n dostawczych. Przeciwstawiamy si˛e idei coraz popularniejszej od paru setek lat, i˙z szcz˛es´cie rasy ludzkiej polega na coraz cia´sniejszym zawijaniu jej w pieluchy cywilizacji technologicznej — przerwał na chwil˛e. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e na razie macie do´sc´ tematów do przetrawienia. Proponuj˛e, by´scie to wszystko gruntownie przemy´sleli. Zszedł z podium i ruszył do wyj´scia. Audytorium równie˙z wstało z miejsc. Gdy Paul tu˙z za Minaultem przeciskał si˛e przez drzwi, spostrzegł, z˙ e dziewczyna szarpie rosłego „domokra˙ ˛zc˛e” za guzik kurtki. — My´sl˛e, z˙ e mylisz si˛e całkowicie, je´sli sadzisz, ˛ i˙z Kompleks-Matka ma jakakolwiek ˛ wyobra´zni˛e — rzekła powa˙znym tonem.
Rozdział 13 Czy zdarzało ci si˛e mie´c do czynienia z materiałami wybuchowymi? — spytał chudy instruktor o opalonej twarzy. Trzymał on w dłoni paczk˛e mi˛ekkiego, samoprzylepnego z˙ elu z wetkni˛etym we´n detonatorem z trzyminutowym lontem. — Zdarzało si˛e — odparł Paul. Stali na kraw˛edzi doskonale realistycznej imitacji przepa´sci w górach, gł˛ebokiej na jakie´s dwie´scie metrów, ponad która˛ przerzucono paj˛eczyn˛e mostu zbudowanego z prz˛eseł magnezowych. Kraniec mostu, przy którym znajdowali si˛e Paul i instruktor, osadzono w skrzyni z drewnianych bali, wypełnionej odłamkami skał. Przyczółek wysuni˛ety był na odległo´sc´ ponad pi˛eciu metrów poza kraw˛ed´z skały. — Taka˛ ilo´sc´ plastyku — rzekł instruktor wa˙zac ˛ materiał w dłoni — mo˙zna, nie wzbudzajac ˛ niczyich podejrze´n, przenie´sc´ w walizeczce czy dyplomatce. Ładunek ten ma do´sc´ mocy, by przecia´ ˛c wybuchem dwie lub trzy drewniane belki albo jedna,˛ czy dwie metalowe sztaby, które tu widzisz. Jak zabrałby´s si˛e do całkowitego zniszczenia tego tu mostu? Paul ponownie spojrzał na rozciagaj ˛ ac ˛ a˛ si˛e przed nim konstrukcj˛e. Podczas ubiegłych dziewi˛eciu dni przeszedł przez kilka sesji — było to jedyne słowo, opisujace ˛ rzecz wła´sciwie. Wygladało ˛ to na zbiór zaj˛ec´ z dziwnie odległych przedmiotów, z których niejeden pozornie nie miał z˙ adnego zwiazku ˛ z Gildia˛ Or˛edowników. Najdłu˙zej trwajace ˛ zaj˛ecia nie przekroczyły dwudziestu minut, informacje za´s, jakich dostarczały, były mgliste i niejasne. W istocie nie było pewne, czy sesje miały dostarczy´c adeptom informacji, czy te˙z poddawa´c ich testom. Skład audytorium był ró˙zny za ka˙zdym razem. Na swój u˙zytek Paul uznał, z˙ e celem było ˙ jedno i drugie. Prawdopodobnie chodziło te˙z o pobudzenie umysłów adeptów. Zywił przekonanie, z˙ e niektórzy z jego towarzyszy byli w zmowie z prowadzacymi ˛ zaj˛ecia. Do niektórych sesji idealnie pasowało okre´slenie „stek nonsensów”. Na przykład sesja obecna; on sam na sam z instruktorem, materiałem wybuchowym i replika˛ mostu znajdujacego ˛ si˛e gdzie´s na Ziemi. Czy miał to by´c instrukta˙z, test, jaka´s bzdura, czy mo˙ze co´s innego? Most i przepa´sc´ wykonano doskonale. Musiał to by´c w du˙zej cz˛es´ci hologram, sceneria ta w z˙ aden sposób nie dałaby si˛e bowiem odtworzy´c tu, gł˛eboko 80
pod powierzchnia˛ Merkurego. Oczy Paula spogladały ˛ na gł˛eboka,˛ mo˙ze c´ wier´ckilometrowa˛ przepa´sc´ , z której dobiegał odległy ryk górskiej rzeki. Powietrze było rozrzedzone i suche, jak wsz˛edzie na du˙zych wysoko´sciach. Na niebie nie dostrzegł z˙ adnych chmur. Problem polegał na tym, i˙z Paul nie wiedział, co z tego było prawdziwe, a co złudzeniem. Je´sli prawdziwy był blok materiału wybuchowego i je´sli miał on zosta´c zdetonowany w małej komorze podziemnej o rozmiarach podobnych do rozmiarów pomieszcze´n, w których Paul odbywał ostatnie sesje, to koniecznie trzeba b˛edzie odwoła´c si˛e do Sił Alternatywnych, by obja´sni´c powód, dla którego Paul i instruktor mieliby prze˙zy´c eksplozj˛e. Paul poło˙zył dło´n na drewnianym przyczółku mostu i wyjrzał za kraw˛ed´z przepa´sci. Jego wzrok zagubił si˛e w zasnutej oparami gł˛ebinie. Je´sli miał wierzy´c swym zmysłom, od dna dzieliła go du˙za odległo´sc´ . Ile dokładnie, tego nie potrafił okre´sli´c. Ale poza kraw˛edzia˛ przepa´sci naprawd˛e czuło si˛e gł˛ebi˛e. z drugiej strony, przedmioty, których dotykał dłonia˛ sprawiały wra˙zenie rzeczywistych, ale wra˙zenie to było podszyte fałszem. — Có˙z. . . — zaczał ˛ — nie jestem specem od mostów. Ale sadz˛ ˛ e, z˙ e sztuka polega na zerwaniu tej belki — pokazał. — Je´sli jej koniec poleci w dół i wyłamie tamta,˛ to cało´sc´ runie w przepa´sc´ . — Nie´zle wykombinowane — ocenił instruktor. — A jak zabrałby´s si˛e do zerwania go od naszej strony? — Podejrzewam — odparł Paul wskazujac ˛ miejsce, w którym koniec przyczółka łaczył ˛ si˛e z magnezowym dwuteownikiem — z˙ e je´sli rozwalimy go włas´nie tutaj, przecinajac ˛ wybuchem ten d´zwigar, to ci˛ez˙ ar reszty konstrukcji skr˛eci ja˛ w dół, załamie i rozerwie drugi łuk no´sny. Wtedy runie cały ten koniec mostu. — Doskonale — instruktor podał Paulowi blok plastyku. — Zobaczmy, jak sobie z tym poradzisz. Paul ponownie przyjrzał si˛e mostowi. Nast˛epnie wetknał ˛ plastyk za pasek od spodni i zaczał ˛ wspina´c si˛e po belkach przyczółka. Brak jednej dłoni nie przeszkadzał mu a˙z tak bardzo, jak mogło si˛e to wydawa´c instruktorowi. Siła, która˛ dysponowało prawe rami˛e, pozwalała Paulowi utrzyma´c ci˛ez˙ ar ciała pod katami ˛ nieosiagalnymi ˛ dla przeci˛etnego wspinacza. Kiedy dotarł na miejsce, zatrzymał si˛e, pozornie po to, by odetchna´ ˛c, w istocie za´s dla uporzadkowania ˛ my´sli. Nadal wyczuwał, z˙ e z mostem jest co´s nie tak. Oddzielił nieznacznie drzazg˛e od belki, na której siedział i zrzucił ja˛ w dół. Opadała łagodnie, dopóki nie stracił jej z oczu jakie´s dziesi˛ec´ , mo˙ze pi˛etna´scie metrów ni˙zej. Có˙z, przynajmniej odległo´sc´ pod nim nie była złudzeniem. Raz jeszcze przyjrzał si˛e miejscu, w którym powinien przymocowa´c ładunek. Był to punkt tu˙z powy˙zej pojedynczej, ostatniej belki przyczółka. Aby wykona´c zadanie, b˛edzie musiał stana´ ˛c na tej belce i umie´sci´c plastyk tam, gdzie stykała si˛e ona z magnezowa˛ szyna˛ no´sna˛ w kształcie dwóch liter „T” poła˛ czonych podstawami. Ruszył dalej. Wspiał ˛ si˛e na dwuteownik, wychylił i znalazł 81
si˛e nad belka.˛ Trzymajac ˛ si˛e metalu, ostro˙znie opu´scił stopy, a˙z oparły si˛e na belce. I wtedy, tak dyskretnie, jak to było mo˙zliwe, nie puszczajac ˛ dwuteownika, obiema stopami zaczał ˛ coraz silniej naciska´c belk˛e. Drzewo p˛ekło z rozdzierajacym ˛ trzaskiem. Belka nagle umkn˛eła mu spod stóp i Paul zawisł na wyciagni˛ ˛ etej r˛ece, uczepiony dwuteownika. Przez chwil˛e widział pod soba˛ obracajac ˛ a˛ si˛e i obijajac ˛ a˛ o s´ciany przepa´sci belk˛e, na której miał stana´ ˛c, a˙z wreszcie ta znikła nagle jakie´s dwadzie´scia metrów ni˙zej. Wiszac ˛ spojrzał na miejsce, w którym dolna˛ cz˛es´c´ belki połaczono ˛ z górna˛ za po´srednictwem metalowej obejmy umocowanej czterema grubymi, magnezowymi nitami. W drewnie górnej połowy belki nie dostrzegł ani dziur po nitach, ani nawet zerwanych nitów. Widział tylko złamany koniec drewnianego kołka klinowego o grubo´sci zaledwie kilku milimetrów. Łatwo podciagn ˛ ał ˛ si˛e na szyn˛e ze stopu magnezu. Most trzymał si˛e pewnie, najwidoczniej zrównowa˙zono go na podporach inaczej, ni˙z wydawało si˛e to na pierwszy rzut oka. Paul wspiał ˛ si˛e do instruktora, na stały grunt i podał mu paczk˛e plastyku. — I co teraz? — spytał. — Có˙z. . . — odparł instruktor. — Wrócimy na gór˛e do biur. Nie wiem, co powie twój mistrz, to jego sprawa. Je´sli jednak chodzi o mnie, powiedziałbym, z˙ e zdałe´s. Opu´scili górska˛ makiet˛e sytuacyjna˛ i powróciwszy do oficjalnej cz˛es´ci Stacji, podjechali winda˛ kilka pi˛eter. Paul odniósł wra˙zenie, z˙ e znale´zli si˛e tu˙z pod powierzchnia,˛ o ile nie na niej samej. Wra˙zenie to potwierdziło si˛e, gdy weszli do pomieszczenia biurowego, gdzie znajdowało si˛e prawdziwe okno, przez które wida´c było z˙ ółtawy zmierzch i czarcie ogrody rozciagaj ˛ ace ˛ si˛e wokół Stacji na powierzchni Merkurego. Byli tu Jase, Heber i kilku ludzi, których Paul nie znał. Instruktor polecił Paulowi poczeka´c przy wej´sciu, a sam ruszył dalej i przez chwil˛e mówił co´s do tamtych s´ciszonym głosem. Potem Jase z instruktorem przeszli do jednego z biurek i zacz˛eli przeglada´ ˛ c le˙zace ˛ na nim akta. Do Paula dotarły słowa: „ucze´n” i „test”. — Podejd´z tu do okna — polecił Jase. Paul usłuchał. Szczupły Nekromanta był w tak wesołym nastroju, w jakim Paul go jeszcze nie widział. Mimo to w ruchach Warrena nadal była czujno´sc´ czyhajacego ˛ na mysz kota. — Siadaj. Paul usiadł wi˛ec w niskim, mi˛ekkim fotelu. Jase rozsiadł si˛e w drugim, stoja˛ cym naprzeciwko. — Stałe´s si˛e obecnie — zaczał ˛ Jase, bacznie obserwujac ˛ Paula swymi ciemnymi, gł˛eboko osadzonymi oczami — pełnoprawnym członkiem Gildii Or˛edowników. Zanim przyszedłe´s do mnie, miałe´s okre´slony poglad ˛ dotyczacy ˛ ciebie same82
go i twego utraconego ramienia. Teraz wyja´sni˛e ci, jak naprawd˛e wyglada ˛ sytuacja widziana oczyma kogo´s, kto jak ja, jest biegły w prawach Sił Alternatywnych. . . — przerwał na moment. — Zamierzałe´s co´s powiedzie´c? — spytał. — Nie — odparł Paul. — Doskonale — rzekł Jase. — Sprawa ma si˛e tak. W zakresie Sił Alternatywnych posiadasz zdolno´sci, które prawdopodobnie sa˛ natury parapsychologicznej. Kiedy spotkałem ci˛e po raz pierwszy, powiedziałem ci, a do moich zdolno´sci zalicza si˛e umiej˛etno´sc´ oceny charakteru, co´s o twej zdumiewajacej ˛ arogancji. Paul zmarszczył brwi. To, z˙ e Nekromanta nazwał go aroganckim, odstawił na boczny tor pami˛eci. Była to jedyna rzecz, z która˛ nie mógł si˛e pogodzi´c. — Teraz lepiej ju˙z pojmuj˛e powody, dla jakich powiniene´s by´c arogantem — ciagn ˛ ał ˛ Jase. — Nie miałem poj˛ecia, z˙ aden z nas, zwykłych członków Gildii, nie miał poj˛ecia o granicach twych zdolno´sci. Nie mieli´smy jednak watpliwo´ ˛ sci co do ich charakteru. Twoje umiej˛etno´sci polegaja˛ na wykorzystywaniu Sił Alternatywnych do prawie doskonałej obrony samego siebie. Próbowali´smy wszystkiego, prócz bezpo´sredniego zamachu na twe z˙ ycie. Wyszedłe´s z tego obronna˛ r˛eka.˛ Powiedz mi, czy dałby´s rad˛e obja´sni´c słowami, co wzbudziło twoje podejrzenia tam na belce, nad przepa´scia? ˛ Nie prosz˛e, by´s mi to wyja´snił, pytam jedynie, czy mys´lisz, z˙ e potrafiłby´s mi to wyja´sni´c? — Nie — odparł Paul po namy´sle. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e nie. — Tak wła´snie sadzili˛ s´my. No dobrze. To, co zechcesz zrobi´c z twoimi umiej˛etno´sciami, zale˙zy teraz tylko od ciebie. Ja osobi´scie mniemam, i˙z powodem, dla którego nie przyjmuje si˛e u ciebie przeszczep lewej r˛eki, jest zwiazane ˛ z nim niebezpiecze´nstwo, które w tym przeszczepie widza˛ twoje mechanizmy obronne. Je´sli umiałby´s okre´sli´c, jakiego rodzaju jest owo zagro˙zenie, to mo˙ze potrafiłby´s znale´zc´ sposób na unikni˛ecie go i nast˛epne rami˛e, które kazałby´s sobie wszczepi´c, przyj˛ełoby si˛e zamiast obumiera´c. Przerwał. Paul odniósł wra˙zenie, z˙ e po raz pierwszy, od chwili kiedy si˛e poznali, Jase jest lekko zbity z tropu. — Jak ju˙z powiedziałem — odezwał si˛e znowu Nekromanta; mówił nieco wolniej ni˙z zwykle — we wszystkim, oprócz nazwy, jeste´s teraz członkiem Gildii. Pracowali´smy nad toba˛ nie tylko tutaj, ale i na Ziemi. Je´sli zechcesz wróci´c, b˛edziesz musiał stawi´c czoło policyjnemu s´ledztwu w sprawie s´mierci Kevina Malorna, tego człowieka w Koh-I-Nor, któremu miałe´s dostarczy´c narkotyki. — Zastanawiałem si˛e nad tym — rzekł Paul. — Ju˙z nie musisz — stwierdził Jase. — W dziale muzycznym ksi˛egarni Zarzadu ˛ Kompleksu Chicago istnieje zapis, stwierdzajacy, ˛ z˙ e nabyłe´s tam ta´sm˛e z nagraniem pewnej pie´sni, dokładnie w chwili, kiedy zabito Malorna. Jedyne, co powiniene´s zrobi´c, to pojawi´c si˛e tam i po´swiadczy´c prawdziwo´sc´ tego faktu. Poniewa˙z zapisy dokonywane sa˛ automatycznie, powszechnie uwa˙za si˛e, z˙ e nie mo˙zna ich zafałszowa´c. Tak wi˛ec, po upływie godziny od momentu pojawienia 83
si˛e w Chicago, b˛edziesz wolny od podejrze´n w zwiazku ˛ ze s´miercia˛ Malorna. — Rozumiem — rzekł Paul. — Ta ta´sma z pie´snia.˛ . . czy nie chodzi przypadkiem o t˛e, gdzie Kantela s´piewa co´s o kwieciu jabłoni? Jase zmarszczył brwi. — I owszem — przyznał. — W rzeczy samej, tak. A co? — Nic — odparł Paul. — Słyszałem to nagranie, ale nie do ko´nca. — Wybór był do´sc´ oczywisty — rzekł Jase. — Zapis wskazuje mój numer kredytowy. Kupowałe´s na moja˛ pro´sb˛e. To naturalne, poniewa˙z Kantela i ja jeste´smy starymi przyjaciółmi, a pie´sn´ skomponował dla niej Blunt. — Blunt? — No tak — Jase u´smiechnał ˛ si˛e cierpko. — Nie wiedziałe´s, i˙z Wielki Mistrz komponował muzyk˛e? — Nie. — On robi mnóstwo rzeczy — stwierdził Jase z cieniem kpiny w głosie. — Tak czy inaczej, mo˙zesz bez przeszkód wraca´c na Ziemi˛e, gdzie b˛edziesz cieszył si˛e pełna˛ wolno´scia.˛ Oczywi´scie, z jednym wyjatkiem; ˛ jako członek Gildii powiniene´s wykonywa´c rozkazy mistrzów, takich jak ja. — Pojmuj˛e — bez entuzjazmu zgodził si˛e Paul. — Czy˙zby? — odparł Jase i westchnał. ˛ — Nie, my´sl˛e, z˙ e nie. Niczego, psiakrew, nie pojmujesz! Czy mógłby´s bez z˙ adnych uprzedze´n posłucha´c mnie cho´c przez pi˛ec´ minut? — Oczywi´scie — zgodził si˛e Paul. — Doskonale — rzekł Jase. — Ludzko´sc´ otrzymała impuls pobudzajacy ˛ w czasach Renesansu. Wtedy to zainicjowano dwa procesy intelektualne. Jeden z nich zintensyfikował badania naukowe, które pchn˛eły Ludzko´sc´ na drog˛e cywilizacji technicznej. Celem tej drogi jest zbudowanie Ludzko´sci domu i utrzymywanie jej w nim, dobrze odkarmionej i szcz˛es´liwej dzi˛eki wykorzystaniu machin. — Co, jak rozumiem, jest rzecza˛ zła? ˛ — spytał Paul. — Ale˙z nie — odparł Jase. — Nie ma niczego złego w podpieraniu si˛e protezami, kiedy nie ma zamienników. Ty jednak, na przykład, wolałby´s mie´c rami˛e z krwi i ko´sci, nieprawda˙z? — Có˙z dalej? — Stało si˛e tak, i˙z w procesie rewolucji technologicznej pierwotna rola machin uległa zmianie. Zacz˛eto je uwa˙za´c nie za s´rodek do osiagni˛ ˛ ecia po˙zadanego ˛ celu, ale za cz˛es´c´ celu sama˛ w sobie. Proces ten uległ przyspieszeniu w dziewi˛etnastym stuleciu, a rozkwitł w pełni w dwudziestym. Człowiek zaczał ˛ z˙ ada´ ˛ c coraz wi˛ekszych i szerszych usług od technologii, a ona ich dostarczała. Cena˛ za to były kolejne ust˛epstwa w dziedzinie indywidualnych, ukrytych zapasów energii ludzkiej. W ko´ncu, za naszych czasów, technologia stała si˛e czym´s bardzo zbli˙zonym do religii. Zostali´smy schwytani w jej pułapk˛e, co nas tak osłabiło, i˙z wmawiamy ˙ innej drogi po prostu nie ma. sobie, z˙ e jest to jedyny mo˙zliwy sposób z˙ ycia. Ze 84
— Ja. . . — zaczał ˛ Paul i umilkł. — Wła´snie, „Ja” — przytaknał ˛ Jase. — To aroganckie „Ja” z wbudowanymi we´n cechami, umo˙zliwiajacymi ˛ przetrwanie. Inni ludzie nie sa˛ jednak tacy jak ty. — To niezupełnie to, co chciałem powiedzie´c — z˙ achnał ˛ si˛e Paul. — Niewa˙zne — uciał ˛ Jase. — Nie chodzi o ciebie, ale o s´wiat, zdany na łask˛e nieustannie rozwijajacego ˛ si˛e systemu technologicznego. — Który ma by´c celem ataku Gildii? — Ataku? — zdziwił si˛e Jase. — Gildia Or˛edowników została zało˙zona przez Blunta po to, by chroni´c jej członków przed atakami systemu. — Innymi słowy — zauwa˙zył Paul — wasi członkowie wyrastaja˛ z tradycji innej, ni˙z technologiczna. — Trafna uwaga — przyznał Jase spokojnie. — Wyrastaja˛ z innej tradycji. Tak jak ty. Paul spojrzał na Nekromant˛e badawczo, ale wyraz ciemnej twarzy Jase’a był szczery jak nigdy przedtem. — Powiedziałem, z˙ e w czasach Renesansu zainicjowano dwa procesy — cia˛ gnał ˛ niewzruszenie Jase. — Jeden zaowocował powstaniem korzeni systemu, który dał poczatek ˛ naszej cywilizacji technicznej, utrzymujacej, ˛ i˙z jest tylko jeden sposób z˙ ycia dla Człowieka: by´c rozpieszczanym przez machiny. Drugi proces zapoczatkował ˛ wszystkie inne systemy, a w tym zasad˛e wolno´sci, która le˙zy u podstawy Sił Alternatywnych. Pierwszy proces czyni Człowieka podmiotem, drugi uznaje jego supremacj˛e. Spojrzał na Paula, jakby czekajac ˛ na jego reakcj˛e. — Nie sprzeciwiam si˛e idei supremacji — stwierdził Paul. — Gdy wszyscy z Wujem Charlie na czele — mówił dalej Jase — coraz bardziej wielbili i ubóstwiali machin˛e, kilku utalentowanych ludzi utrzymywało, z˙ e Człowiek stanał ˛ u progu bosko´sci, ale proces ten nawet si˛e nie zaczał. ˛ W ka˙zdym pokoleniu działał jaki´s geniusz, a geniusz ma zawsze do czynienia z Siłami Alternatywnymi. Niestety, po pewnym czasie machina obrosła w piórka na tyle, by zacza´ ˛c depta´c geniuszom po pi˛etach, co sprowadza nas do chwili obecnej, Paul. — Wydaje mi si˛e, z˙ e cały czas do niej zmierzali´smy — zakpił Paul, nie mogac ˛ powstrzyma´c si˛e od u´smiechu. — Sadziłem, ˛ i˙z obiecałe´s wysłucha´c mnie bez uprzedze´n — z˙ achnał ˛ si˛e Jase. — Przepraszam. — No dobrze — udobruchał si˛e Nekromanta. — Odpowiedz mi na jedno pytanie. Przypu´sc´ my, z˙ e jeste´s osobnikiem, z˙ yjacym ˛ w jednym z pokole´n, do mniej wi˛ecej pi˛ec´ dziesi˛eciu lat wstecz, którego zdolno´sci i skłonno´sci popychaja˛ go do czego´s wi˛ekszego, ni˙z to, co jest osiagalne ˛ dla ogółu ludzi w tym czasie. Có˙z si˛e stanie? — Słucham bez uprzedze´n — powiedział Paul.
85
— Taki człowiek mógł ulec tendencji ogólnej i odrzucajac ˛ swe zdolno´sci, zgina´ ˛c jako jednostka. Mógł te˙z wznie´sc´ si˛e ponad przeci˛etno´sc´ i unosi´c si˛e nad masami dzi˛eki swym nadzwyczajnym umiej˛etno´sciom. Zgoda? Paul przytaknał ˛ kiwni˛eciem głowy. — Innymi słowy, mo˙ze on wygra´c lub przegra´c swa˛ prywatna˛ bitw˛e z opinia˛ publiczna˛ swoich czasów — Jase ponownie spojrzał na Paula, który znów skinał ˛ głowa.˛ — W naszych czasach taki osobnik nie przeciwstawia si˛e opiniom lub nastawieniom współobywateli. Przeciwko sobie ma poglady, ˛ które zrodziły si˛e i rozwin˛eły w mechanicznym monstrum, z którym nie mo˙zna si˛e spiera´c, czy dyskutowa´c i którego nie da si˛e przestroi´c. Człowiek ów nie ma szans na zwyci˛estwo, podobnie jak nie mo˙ze wygra´c ten, co idzie z gołymi r˛ekami na spychacz. Człowiek ten nie mo˙ze si˛e nawet podda´c, bo buldo˙zer nie zna poj˛ecia kapitulacji. Spychacz zna jedynie poj˛ecie wykonanego zadania. Jase oparłszy obie dłonie na kolanach, pochylił si˛e ku przodowi. Emocje, jakie teraz prze˙zywał, ugodziły Paula jak grot strzały. — Nie pojmujesz? — spytał Nekromanta. — Gildi˛e Or˛edowników zało˙zono, poniewa˙z współczesny nam system technologiczny usiłuje zabija´c ludzi, którzy wybijaja˛ si˛e ponad przeci˛etno´sc´ ! Ka˙zdego z nich, wszystkich, zlikwidowa´c ich co do jednego! — Jase utkwił płonacy ˛ uniesieniem wzrok w twarzy Paula. — Tak, jak próbował zabi´c ciebie! Paul równie˙z przez długa˛ chwil˛e nie odrywał wzroku od Jase’a. — Mnie? — spytał w ko´ncu. — Ostrze˙zenie przed burza,˛ którego nie odebrałe´s — zaczał ˛ wylicza´c Jase. — Dezorientacja czasowa, z powodu której zostałe´s zmia˙zd˙zony przez wózki w szybie kopalni. Zboczenie z trasy wozu, który postawił ci˛e na drodze przeznaczonej dla maszerujacych. ˛ Owszem — odparł, kiedy Paul uniósł brwi w niemym zapytaniu. — Gdy opuszczałe´s moje mieszkanie, podrzucili´smy ci pluskw˛e i od tej chwili nie spuszczali´smy ci˛e z oczu. To zwykła praktyka — przez chwil˛e był wyra´znie speszony. — Cz˛es´c´ wojny, jaka˛ prowadzimy z TYM. — Rozumiem — powiedział Paul, zastanawiajac ˛ si˛e równocze´snie nad niektórymi wydarzeniami ze swej przeszło´sci. — Czy to ci si˛e podoba, czy nie, bierzesz udział w tej wojnie po stronie Gildii. Chcieliby´smy, aby´s wział ˛ w niej udział aktywny. Je´sli twe zdolno´sci w dziedzinie Sił Alternatywnych sa˛ takie, jak nam si˛e wydaje, b˛edziesz dla Gildii nabytkiem bardziej cennym, ni˙z ktokolwiek inny. — Dlaczegó˙z to? — spytał Paul. Jase wzruszył ramionami w ge´scie lekkiej irytacji. — Nie mog˛e powiedzie´c ci tego teraz — odparł. — Przedtem musisz po´swi˛eci´c si˛e sprawie Gildii, to znaczy spróbowa´c zdoby´c stopie´n Nekromanty, mistrza. Poddamy ci˛e próbie. Je´sli przejdziesz ja˛ pomy´slnie, w swoim czasie dowiesz si˛e, co mógłby´s zrobi´c dla Gildii. Dowiesz si˛e tego od jedynego człowieka, który b˛e86
dzie mógł wydawa´c ci polecenia, gdy b˛edziesz ju˙z mistrzem. Od samego Wielkiego Mistrza, Waltera Blunta. — Od Blunta? Paul poczuł, z˙ e nazwisko to wypełnia okre´slone miejsce łamigłówki wydarze´n w Odskoczni na Merkurym. Poczuł te˙z, z˙ e zalewa go fala zapomnianych uczu´c, potem smutku, a wreszcie w gł˛ebi jego ja´zni zbudziła si˛e determinacja, by zmusi´c Blunta do odkrycia kart. — Oczywi´scie — usłyszał Jase’a. — Któ˙z inny mógłby wydawa´c polecenia mistrzowi? Blunt jest naszym generałem. — Zgadzam si˛e — głos Paula był spokojny i zdecydowany. — Co mam zrobi´c? — Có˙z — odparł Jase, cofajac ˛ dłonie z kolan i siadajac ˛ prosto. — Mówiłem ci, z˙ e chcemy okre´sli´c zasi˛eg twoich zdolno´sci. Powiedziałem, z˙ e aby ci˛e zabi´c, próbowali´smy ju˙z wszystkiego, oprócz bezpo´sredniego zamachu na twoje z˙ ycie. Teraz zamierzamy podja´ ˛c t˛e prób˛e. Zaplanujemy rzecz starannie i zrobimy, co tylko w naszej mocy. Poprzemy nasze wysiłki wszelkimi sposobami, na jakie mo˙ze zdoby´c si˛e Gildia, bez z˙ adnych zabezpiecze´n i zobaczymy, czy uda ci si˛e przez˙ y´c. . .
Rozdział 14 Jako nominalny mistrz i Nekromanta, czujac ˛ na karku chłód gro´zby, z˙ e którego´s dnia kto´s dokona zamachu na jego z˙ ycie, Paul wrócił na Ziemi˛e i do Kompleksu Chicago. Oficjalnie powracał z wycieczki łodzia˛ do Parku Narodowego Quetico, le˙zacego ˛ nad granica˛ kanadyjska˛ w pobli˙zu Lake Superior. Policjanci zdj˛eli go z zewn˛etrznego terminalu Kompleksu, skad ˛ został odwieziony do Komendy Głównej i tam zło˙zył wyja´snienia, gdzie przebywał, podczas gdy nieznany osobnik, czy osobnicy, mordowali Malorna. Policja zwolniła go po zło˙zeniu zezna´n, a gdy opuszczał gmach, dopadł go reporter kroniki policyjnej jednego z dzienników i przeprowadził z nim po´spieszny wywiad. — Co odczuwa człowiek — spytał reporter usiłujac ˛ dotrzyma´c kroku Paulowi, gdy obaj szli w stron˛e wozów przy parkingu policyjnym — który wła´snie uniknał ˛ spodziewanego wyroku s´mierci? — Nie wie pan? — spytał Paul wsiadajac ˛ do dwuosobowego wozu, który zaraz ruszył. Reporter przez chwil˛e zastanawiał si˛e nad tymi trzema słowami, a potem wykasował je. Uznał, z˙ e wypowied´z jest za bardzo beztroska. — Oczywi´scie, odczuwam ulg˛e — podyktował. — Znajac ˛ jednak współczesne metody s´ledcze i jako´sc´ sprz˛etu, którym posługuje si˛e policja, nie miałem z˙ adnych watpliwo´ ˛ sci, i˙z potwierdza˛ one moja˛ niewinno´sc´ . — Wło˙zył magnetofon do kieszeni i ruszył do biura oficera dy˙zurnego. Paul, zwróciwszy si˛e do Jase’a, który równie˙z powrócił na Ziemi˛e, otrzymał polecenie, by wynaja´ ˛c apartament nie opodal Suntden Place i zaja´ ˛c si˛e czymkolwiek. I tak te˙z zrobił. W ciagu ˛ kilku nast˛epnych tygodni miał wolne. Kładł si˛e spa´c pó´zno, włóczył si˛e po Kompleksie, poznajac ˛ dzielnice i zamieszkujace ˛ je tłumy. Czekał, a˙z na jego kark spadnie cios zawieszonego nad nim topora. Topór jednak nie spadał. Urlopowany i odstawiony przez Gildi˛e Or˛edowników na boczny tor Paul zda˙ ˛zył zreszta˛ prawie o nim zapomnie´c. Gdy jednak kontaktował si˛e z Nekromanta,˛ za ka˙zdym razem przekonywał si˛e, z˙ e Jase jest pogra˙ ˛zony w jakiej´s goraczkowej ˛ działalno´sci. Podobnie było z Kantela,˛ która˛ Paul widział przelotnie raz czy dwa. Podczas jednej z wizyt u Jase’a, Paul podjał ˛ prób˛e dowiedzenia si˛e, jak mógłby dotrze´c do Blunta. Jase nie owijajac ˛ w bawełn˛e poinfor88
mował go, z˙ e kiedy taka informacja b˛edzie mu potrzebna, otrzyma ja˛ niezwłocznie, ale dopiero wtedy i nie wcze´sniej. Paul domy´slał si˛e, z˙ e Blunt nie posiada okre´slonego miejsca zamieszkania. Miejsce jego aktualnego pobytu zale˙zało od chwilowej decyzji i było znane tylko najbli˙zszym współpracownikom, takim jak Jase, czy Kantela. Poniedziałek pierwszego tygodnia maja zastał Paula w Wisconsin Dells, dokad ˛ wybrał si˛e pod pozorem polowania na wiewiórki. W zasadzie przestał ju˙z, przynajmniej s´wiadomie, strzec si˛e zamachu na swe z˙ ycie, który obiecał mu Jase. Jednak dbajaca ˛ o takie sprawy, skryta cz˛es´c´ jego ja´zni, miała si˛e na baczno´sci. Pochodziwszy po lesie rozsiadł si˛e wygodnie, opierajac ˛ plecy o pie´n srebrnego klonu. Jaki´s czas wpół drzemał w potokach ciepła, lejacego ˛ si˛e z bł˛ekitnego, wiosennego nieba. Potem zaczał ˛ przeglada´ ˛ c przywieziony ze soba˛ stos periodyków i dzienników. Bro´n jednak trzymał wcia˙ ˛z na kolanach i siedział tyłem do kilkunastometrowego urwiska, opadajacego ˛ stromo zaraz za pniem klonu. Patrzac ˛ przez rzadki zagajnik młodych klonów, sosen i topoli miał doskonały widok na rozległe pole czarnoziemu, z rzadka upstrzone zielenia˛ kiełkujacej ˛ pszenicy. W sumie zajał ˛ doskonała˛ pozycj˛e obronna.˛ Na drzewach porastajacych ˛ zbocze uwijały si˛e szare wiewiórki. Gdy Paul rozsiadał si˛e pod klonem, trzymały si˛e z daleka, ale z˙ e przedstawicielkom gatunku Sciurus carolinensis nigdy nie brakowało w´scibstwa, pozwalały wi˛ec sobie na coraz bli˙zsze igraszki. Po prawie dwugodzinnym bezruchu pogra˙ ˛zonego w lekturze Paula, jaki´s bezczelny młodzik rozzuchwalił si˛e do tego stopnia, z˙ e nie dalej jak o dwa metry od siedzacego ˛ człowieka wychylił si˛e zza pnia topoli i zaczał ˛ si˛e gapi´c na człowieka. Paul zdawał sobie spraw˛e z uwagi, z jaka˛ obserwowały go zwierzatka. ˛ Sprawiało mu to przyjemno´sc´ i nie zamierzał im przeszkadza´c. Zabijanie ich było ostatnia˛ rzecza,˛ na jaka˛ miał teraz ochot˛e. Odkrył wła´snie, z˙ e z˙ ywił gł˛ebsza˛ niech˛ec´ do zabijania, ni˙z dotad ˛ sadził. ˛ Uznał je za rodzaj samookaleczenia. W takiej jak ta chwili, kiedy pozwolił sobie na gł˛ebokie zjednoczenie si˛e z z˙ yciem i ruchem tej czastki ˛ s´wiata, która go otaczała, byłby to po prostu koszmar. Pławiac ˛ si˛e w cieple, blasku i pulsujacej ˛ wokół aktywno´sci, cała˛ uwag˛e skupił na czytaniu materiałów, które kupił przed przybyciem tutaj. Była to lu´zna kolekcja wielu osiagalnych ˛ aktualnie periodyków, które kupił wybierajac ˛ je zupełnie przypadkowo. Przegladaj ˛ ac ˛ to teraz, doznał szoku. Zastanawiał si˛e te˙z, jak to si˛e stało, z˙ e nie słyszał wcze´sniej tak licznych głosów wieszczacych ˛ nieszcz˛es´cie. Artykuły pełne były niepokojacych ˛ danych. Testy przeprowadzane w´sród dzieci w wieku szkolnym ujawniały, z˙ e siedem procent osobników do lat o´smiu cierpi na powa˙zne schorzenia umysłowe. Od pi˛ec´ dziesi˛eciu lat stale wzrastał wska´znik przest˛epczo´sci, który tylko w bie˙zacym ˛ roku podskoczył o dwadzies´cia trzy procent. Wszystko to działo si˛e w s´wiecie, w którym nikt nie cierpiał na brak s´rodków do z˙ ycia, a wi˛ekszo´sc´ obywateli cieszyła si˛e bez mała luksu89
sem. Szybko wzrastał s´wiatowy wska´znik samobójstw. Wzrastała równie˙z liczba wyznawców najrozmaitszych kultów. Nasilały si˛e przeró˙zne histerie, takie jak te, którym dawały upust społeczno´sci maszerujace. ˛ Obni˙zał si˛e wska´znik urodzin. Kolejne artykuły albo poszukiwały wyj´scia z sytuacji, albo przedstawiały własne metody indywidualnego przystosowania si˛e do niej. A jednak, jak stwierdził Paul, gdy ponownie przejrzał le˙zace ˛ przed nim pisma, do´sc´ było innych tematów, takich jak sport, najnowsze wiadomo´sci, humor, sztuka czy nauka, by niewygodne informacje rozpłyn˛eły si˛e w nich i nie dotarły do s´wiadomo´sci. Kto´s taki jak Paul, kto nie cierpiał szczególnie dotkliwie, bez trudu ignorował dysonanse w ogólnej symfonii pochwalnej na cze´sc´ osiagni˛ ˛ ec´ współczesnej cywilizacji. Paul zmarszczył brwi. Nie uwierzył w to, co przeczytał, lub w to, co powiedzieli mu inni. Wierzył tylko w to, co mógł podda´c próbie swoich przeczu´c. Teraz za´s wydało mu si˛e, z˙ e czuje co´s w zwiazku ˛ z tym spisem niedostatków i niedoli. Cichy, oddalony j˛ek, jakby kto´s płakał. A mo˙ze si˛e łudził? Odsunał ˛ od siebie stert˛e papieru i przymknawszy ˛ oczy pogra˙ ˛zył si˛e w kontemplacji prze´switujacego ˛ przez li´scie s´wiatła słonecznego. Wyczuwał ci˛ez˙ ar spoczywajacej ˛ na udach strzelby i słyszał zwykłe szmery po´sród drzew. Po wiewiórce z awanturnicza˛ z˙ yłka˛ pojawiły si˛e dwie nast˛epne, ale ta pierwsza przewodziła. Gdy Paul, nie poruszywszy si˛e, obserwował je zaciekawiony, ta najzuchwalsza pomkn˛eła nagle ku obcasowi jego lewego buta i obwachała ˛ go dr˙zacym ˛ noskiem. Dwie towarzyszki ruszyły za nia.˛ Człowiek, rozmy´slał leniwie Paul, rozwija si˛e skokami, jak te wiewiórki, a ka˙zde nowe odkrycie wywraca stary s´wiat do góry nogami. Ka˙zdy zwrot rzeczywisto´sci wydaje si˛e zagra˙za´c wiecznej nocy. Przyjrzał si˛e wiewiórkom. Wszystkie trzy badały teraz strzelb˛e, która mierzyła w powietrze obok jego prawego kolana. Ich czarne, zafascynowane oczka zagla˛ dały do luf. Próbował wyobrazi´c sobie, co si˛e czuje, kiedy jest si˛e jedna˛ z nich i na sekund˛e jego widzenie rzeczywisto´sci rozpłyn˛eło si˛e w fantastycznym, zawartym w kolumnach i gał˛eziach drzew s´wiecie skoków i ladowa´ ˛ n, snu, głodu i nieznanego. Zza najbli˙zszego drzewa nagle wyskoczyła ku niemu nowa wiewiórka. Nieoczekiwanie ruchy wszystkich zwierzatek ˛ nabrały celowo´sci. Gdy do aktualnej trójki dołaczył ˛ kolejny przybysz, wszystkie trzy z nienaturalna˛ precyzja,˛ niczym jeden zespół, rzuciły nagle cała˛ mas˛e swych wiewiórczych ciał na czubek wystajacej ˛ lufy. Strzelba chybn˛eła si˛e i przechyliła, a wylot lufy oparł si˛e o pier´s Paula. W tej samej chwili czwarta wiewiórka skoczyła wprost na spust broni. Wszystko stało si˛e w jednym, eksplodujacym ˛ ułamku sekundy. Rami˛e Paula o˙zyło w jednej błyskawicznej i absolutnie precyzyjnej reakcji. Gdy czwarta wiewiórka s´migała nad s´ciółka˛ pokryta˛ c˛etkami plam sło´nca, jego długie palce schwytały zwierzatko ˛ w locie i złamały mu kark. Pozostałe wiewiórki szurn˛eły na wszystkie strony. Nastapiła ˛ cisza. Paul stwierdził, z˙ e stoi nad dubeltówka,˛ po´sród sterty rozrzuconych gazet, wokół nie 90
ma z˙ adnych z˙ ywych stworze´n, a on trzyma w dłoni martwa˛ wiewiórk˛e. Serce Paula załomotało gwałtownie. Spojrzał na swoja˛ ofiar˛e. Czarne oczka zwierzatka ˛ były mocno zaci´sni˛ete, jak u ka˙zdego z˙ ywego stworzenia, zmuszonego do podj˛ecia najwi˛ekszego z mo˙zliwych ryzyka i zagonionego do szalonej wycieczki w nieznane. Paul poczuł, z˙ e gdzie´s w gł˛ebi jego istoty krwawi rana jak po amputacji. We wpatrzonych w wiewiórk˛e oczach pojawiły si˛e łzy. Sło´nce skrywało si˛e wła´snie za chmura˛ i poszycie lasu przybrało jednolity ciemny kolor. Paul ostro˙znie uło˙zył małe szare ciałko u podnó˙za srebrnego klonu i wygładził zmierzwione futerko. Nast˛epnie ujał ˛ strzelb˛e za chłodny metal lufy i zagł˛ebił si˛e pomi˛edzy drzewa. Gdy wrócił do swego apartamentu w Kompleksie Chicago, Jase czekał ju˙z tam na niego. — Gratulacje. . . Nekromanto — przywitał go, gdy tylko Paul przekroczył próg. Paul spojrzał mu prosto w oczy. Pod naporem tego spojrzenia, Jase mimo woli cofnał ˛ si˛e o krok.
Rozdział 15 Paul w ciagu ˛ paru najbli˙zszych dni został członkiem Gabinetu — grupy, która pracowała pod kierunkiem samego Blunta. W skład Gabinetu wchodzili Jase, Kantela, Burton McLeod — tego przypominajacego ˛ dwur˛eczny miecz m˛ez˙ czyzn˛e Paul poznał ju˙z wcze´sniej w apartamencie Jase’a — oraz nieokre´slony niczym szary opłatek człowieczek o nazwisku Eaton White. White zajmował wysokie stanowisko w sztabie Kirka Tyne’a i pierwsza˛ rzecza,˛ jaka˛ zrobił, było zabranie Paula na spotkanie z Tyne’em dotyczace ˛ podj˛ecia przez Paula pracy w biurze Na´ czelnego In˙zyniera Swiata. — Przypuszczam — odezwał si˛e Tyne, gdy w s´wietle porannych promieni sło´nca docierajacych ˛ przez wysokie okna luksusowego biura, poło˙zonego dwies´cie poziomów ponad ulicami Chicago, wymieniali u´scisk dłoni — z˙ e zastanawia si˛e pan, dlaczego z˙ ywi˛e tak niewiele watpliwo´ ˛ sci przed zatrudnieniem człowieka Gildii jako członka mojego osobistego personelu? Prosz˛e usia´ ˛sc´ . Ty te˙z siadaj, Eat. Paul i Eaton White zaj˛eli miejsca w wygodnych fotelach. Tyne równie˙z usiadł i wyciagn ˛ ał ˛ nogi. Wydawało si˛e, i˙z doskonale pasuje do tego miejsca. Odpowiedzialno´sc´ zwiazana ˛ z jego stanowiskiem nie wywierała na nim wi˛ekszego wra˙zenia. Jego oczy, spogladaj ˛ ace ˛ w oczy Paula spod krótkich rz˛es, były zaskakujaco ˛ bystre. — Owszem, byłem zdziwiony — przyznał Paul. — No có˙z, składa si˛e na to wiele powodów — rzekł Tyne. — Czy kiedykolwiek zastanawiał si˛e pan nad trudno´sciami, zwiazanymi ˛ ze zmienianiem tera´zniejszo´sci. — Zmienianiem tera´zniejszo´sci. . . ? — Jest to mo˙zliwe — stwierdził Tyne niemal wesołym tonem. — Cho´c bardzo niewielu ludzi zadaje sobie trud, by o tym pomy´sle´c i poja´ ˛c ten fakt. Kiedy ujmuje pan cho´cby centymetr tera´zniejszo´sci, by go przesuna´ ˛c, przesuwa pan równoczes´nie par˛e tysi˛ecy kilometrów historii. — A, rozumiem — rzekł Paul. — Chce pan powiedzie´c, z˙ e aby zmieni´c tera´zniejszo´sc´ , przedtem nale˙zy zmieni´c przeszło´sc´ . 92
— Dokładnie tak — odpowiedział Tyne. — O tym zawsze zapominaja˛ reformatorzy. Mówia˛ o zmianie przyszło´sci. Jak gdyby było to wielkim i nowym osia˛ gni˛eciem. Jako istoty ludzkie, zajmujemy si˛e głównie zmienianiem przyszło´sci. W rzeczy samej, jest to jedyne, co mo˙zemy zmieni´c. Tera´zniejszo´sc´ jest pochodna˛ przeszło´sci, ale nawet je´sli potrafiliby´smy igra´c z przeszło´scia,˛ któ˙z by si˛e na to o´smielił? Zmie´nmy jeden drobny czynnik i rezultaty tego post˛epku w tera´zniejszo´sci moga˛ rozwali´c ludzko´sc´ w drobny mak. Tak wi˛ec wasi reformatorzy, wasi wielcy działacze oszukuja˛ samych siebie. Rozprawiaja˛ o zmianie przyszłos´ci, podczas gdy tak naprawd˛e chca˛ zmieni´c tera´zniejszo´sc´ , w której z˙ yja.˛ Nie pojmuja,˛ z˙ e usiłuja˛ przesuwa´c meble w pokoju, w którym przybito je do podłogi. — Uwa˙za pan wi˛ec, z˙ e Gildia jest niczym wi˛ecej, ni˙z cechem tragarzy mebli? — spytał Paul. — W zasadzie, tak — odparł Tyne. Pochylił si˛e do przodu. — Och, chciałbym, aby pan wiedział, z˙ e wysoko ceni˛e sobie Gildi˛e i jej członków, a moja opinia o Walterze Bluncie jest wi˛ecej ni˙z pochlebna. Walt mnie przera˙za i nie wstydz˛e si˛e do tego przyzna´c. Nie zmienia to jednak faktu, i˙z. . . jak by to rzec. . . ujada pod niewła´sciwym drzewem. — On nie ukrywa, z˙ e my´sli o panu to samo — rzekł Paul. — Oczywi´scie! — ucieszył si˛e Tyne. — Musi tak my´sle´c, nie ma innego wyjs´cia. Jest urodzonym rewolucjonista˛ idealista.˛ Ja za´s jestem rewolucjonista˛ realista.˛ Wiem, z˙ e nie mo˙zna zmieni´c tera´zniejszo´sci i skupiam si˛e na zmianie przyszło´sci. I zmieniam ja˛ naprawd˛e, ci˛ez˙ ka˛ praca,˛ odkryciami i post˛epem. Inaczej nie da si˛e tego zrobi´c. Paul spojrzał na niego nie bez ciekawo´sci. — Jaka jest pa´nska idea przyszło´sci? — spytał. — Utopia — odparł Tyne. — Rzeczywista Utopia, w której wszyscy znajdziemy swe miejsce. Wie pan, to wła´snie jest prawdziwym mankamentem tera´zniejszo´sci. Dzi˛eki naszej nauce i technologii osiagn˛ ˛ eli´smy w praktyce Utopi˛e. Jedynym naszym problemem jest to, z˙ e my sami jeszcze si˛e do niej nie przystosowali´smy. Podejrzewamy nieustannie, z˙ e gdzie´s musi tkwi´c jaki´s haczyk, co´s, z czym trzeba walczy´c, co trzeba pokonywa´c. Tak przy okazji, to wła´snie jest ułomnos´cia˛ Walta. Nie potrafi ustrzec si˛e uczucia, z˙ e powinien buntowa´c si˛e przeciwko czemu´s, co jest nie do przyj˛ecia. Poniewa˙z za´s nie mo˙ze znale´zc´ owego czego´s, z czym nie wolno si˛e godzi´c, zadał sobie ogromny trud podj˛ecia rewolty przeciwko czemu´s, co nie tylko jest do przyj˛ecia, ale jest ogromnie po˙zadane. ˛ Wystapił ˛ wi˛ec przeciwko zjawiskom, które sa˛ naszym celem od stuleci. Przeciwko dobrobytowi, wolno´sci i bogactwu. — Sadz˛ ˛ e — odezwał si˛e Paul marszczac ˛ brwi, bo przez jego my´sli przemkn˛eło wspomnienie małej szarej wiewiórki — z˙ e nie przejmuje si˛e pan zbytnio wzrostem wska´zników przest˛epczo´sci, samobójstw, chorób psychicznych i tak dalej? — Rozmy´slam nad nimi, ale istotnie nie przejmuj˛e si˛e nimi — powiedział 93
Tyne, pochylajac ˛ si˛e do przodu. — W postaci Kompleksu-Matki, mam na my´sli połaczenie ˛ pojedynczych Kompleksów, tutaj, w gmachu Kwatery, otrzymali´smy najwspanialsze narz˛edzie, jakie kiedykolwiek wytworzył Człowiek, by rozwia˛ zywa´c problemy Ludzko´sci. Niewatpliwie ˛ potrwa to jeszcze kilka pokole´n, ale w ko´ncu wykorzenimy te emocjonalne reakcje, które sa˛ powodem zjawisk, o jakich pan wspominał. — Emocjonalne reakcje? — spytał Paul. — Oczywi´scie! Po raz pierwszy w historii ludzko´sci, od czasu kiedy człowiek wytknał ˛ nos z bezpiecznej nory w ziemi, ludzie nie musza˛ si˛e niczego ba´c, o nic nie musza˛ si˛e martwi´c. Czy to dziwne, z˙ e w tych warunkach wszystkie drobne indywidualne niech˛eci i uprzedzenia rozwijaja˛ skrzydła? — Trudno mi uwierzy´c — sprzeciwił si˛e Paul starannie dobierajac ˛ słowa — z˙ e powodem wszystkiego, o czym przeczytałem w gazetach i czasopismach sa˛ uprzedzenia niektórych jednostek. — No, oczywi´scie nie takie to proste — Tyne z powrotem odchylił si˛e do tyłu. — W ludzkiej naturze tkwia˛ silne elementy zespołowe. Cho´cby religia, która legła u podstaw wszystkich kultów i sekt. Skłonno´sc´ do histerii i skupiania si˛e w tłumy spowodowała pojawienie si˛e społeczno´sci maszerujacych. ˛ Stajemy si˛e społecze´nstwem podzielonym. Jednak tylko dlatego, i˙z Utopia jest czym´s nowym, nie mo˙zna uparcie stawa´c okoniem. Jak powiedziałem, jeszcze pokolenie lub dwa, a wszystko si˛e uło˙zy. Przerwał mow˛e. — No có˙z. . . — powiedział Paul, poniewa˙z oczekiwano od niego odpowiedzi. — To jest niezwykle zajmujace. ˛ Zakładam, i˙z usiłuje pan nawróci´c zgubiona˛ owieczk˛e? — Dokładnie tak — przyznał si˛e Tyne. — Jak powiedziałem, nie zgadzam si˛e z Waltem, ale musz˛e przyzna´c, z˙ e werbuje on najlepszych ludzi. Eatona, na przykład. Biedak Malorn równie˙z był członkiem Gildii. — Malorn! — powiedział Paul wpatrujac ˛ si˛e uwa˙znie w twarz Tyne’a. — Owszem, mo˙ze pan uzna´c, z˙ e jestem panu co´s winien za to, i˙z niesłusznie oskar˙zono pana w zwiazku ˛ z jego s´miercia.˛ Zawdzi˛ecza pan to usterce urza˛ dze´n policyjnych, ja za´s jestem odpowiedzialny za niezakłócone funkcjonowanie wszelkich aparatów. — Ale chyba nie dlatego dał mi pan prac˛e? — Nie, oczywi´scie, z˙ e nie. Eat ma o panu dobra˛ opini˛e i utrzymuje, z˙ e nie dał si˛e pan zupełnie otumani´c i ol´sni´c teoriom Walta. Ch˛etnie podejm˛e ryzyko przedstawienia panu mojego punktu widzenia, je´sli zechce pan posłucha´c. Oczywi´scie Walt równie˙z b˛edzie mile połechtany, je´sli uda mu si˛e pana tu wetkna´ ˛c. Widzi pan, on sadzi, ˛ z˙ e przechytrzył mnie swa˛ całkowita˛ szczero´scia˛ i otwarto´scia˛ w otaczaniu mnie swymi lud´zmi. — Pan za´s — zauwa˙zył Paul — uwa˙za, i˙z przechytrzył jego. 94
— Ja wiem, z˙ e tak jest w istocie — odparł Tyne z u´smiechem. — I mam inteligentnego przyjaciela, który te˙z tak twierdzi. — A zatem, rzecz załatwiona — skwitował Paul. Wstał, razem z nim podnie´sli si˛e Tyne i Eaton. — Chciałbym pozna´c pa´nskiego inteligentnego przyjaciela. — Kiedy´s to mo˙ze nastapi ˛ — odparł Tyne. Wymienili u´sciski dłoni. — W istocie, sadz˛ ˛ e, z˙ e tak si˛e stanie. To wła´snie jego opinia zadecydowała o tym, z˙ e przyjałem ˛ pana do swego zespołu. Paul spojrzał bystro na Naczelnego. Z ostatnimi słowami wyraz twarzy Tyne’a zmienił si˛e nagle. Ta zmiana była tak szybka i tak szybki był powrót do normalno´sci, z˙ e niemo˙zliwe było okre´slenie, co wła´sciwie mign˛eło w tej twarzy. Przypominało to nagłe obna˙zenie klingi. — Poczekam zatem — zako´nczył Paul, a Eaton wyprowadził go na zewnatrz. ˛ ´ Opu´sciwszy gmach kompleksu Kwatery Głównej Naczelnego In˙zyniera Swiata, rozdzielili si˛e. Eaton wrócił do swych zaj˛ec´ , Paul za´s odszukał Jase’a. Przechodzac ˛ przez drzwi apartamentu Nekromanty i wsuwajac ˛ klucz do kieszeni, usłyszał głosy. Jeden nale˙zał do Jase’a. Drugi jednak. . . Paul zatrzymał si˛e usłyszawszy ten głos, był gł˛ebokim, d´zwi˛ecznym i sarkastycznie brzmiacym ˛ basem Blunta. — Jase — mówił Blunt — zdaj˛e sobie spraw˛e z tego, z˙ e niekiedy posadzasz ˛ mnie o to, i˙z zbyt wiele czasu po´swi˛ecam na udawanie playboya. z tym jednak musisz si˛e pogodzi´c. — Walt! Wcale tak nie my´sl˛e! — sadz ˛ ac ˛ po głosie, młodszy m˛ez˙ czyzna był ponury i zm˛eczony. — Któ˙z, spo´sród wszystkich ludzi, mógłby powiedzie´c tobie, co masz robi´c? Po prostu chciałbym wiedzie´c, co zamierzasz, na wypadek gdybym musiał przeja´ ˛c kierowanie biegiem naszych spraw. — Je´sli przejmiesz władz˛e, pokierujesz sprawami po swojemu i tak powinno by´c — odparł Blunt. — Zajmujmy si˛e przeszkodami wtedy, gdy si˛e wyłaniaja,˛ nie wcze´sniej. By´c mo˙ze, nie b˛edziesz musiał bra´c spraw w swoje r˛ece. Kto wszedł? Przy ostatnich słowach Paul, mijajac ˛ zakr˛et w przedpokoju, wchodził wła´snie do saloniku apartamentu Jase’a. Przej´scie w s´cianie do biura w mieszkaniu Kanteli było otwarte i Paul zobaczył przez nie szerokie barki i plecy Blunta i cz˛es´ciowo zasłoni˛eta˛ nimi zdumiona˛ twarz Jase’a. — To ja, Formain — oznajmił Paul i ruszył w stron˛e przej´scia w s´cianie. Jase jednak szybko przeszedł obok Blunta i wkroczył do swego mieszkania, zamykajac ˛ za soba˛ drzwi do biura. — O co chodzi? — spytał Paula. — Wyglada ˛ na to, z˙ e jestem teraz członkiem osobistego sztabu Naczelnego ´ In˙zyniera Swiata — oznajmił Paul. Ponad ramieniem Jase’a spojrzał na zamkni˛eta˛ s´cian˛e. — Tam jest Walter Blunt, nieprawda˙z? Chciałbym z nim pomówi´c. Minał ˛ Jase’a, podszedł do s´ciany i odsunał ˛ ja.˛ Zobaczył za nia˛ puste biuro. 95
— Gdzie on si˛e podział? — zwrócił si˛e do Jase’a. — Wyobra˙zam to sobie tak — zakpił Jase — z˙ e gdyby chciał zosta´c i pomówi´c z toba,˛ to pewnie by został. . . Paul odwrócił si˛e i wszedł do biura. Idac ˛ dalej, dotarł do poło˙zonych gł˛ebiej pokojów Kanteli. Nie było tu nikogo. Przy drzwiach wej´sciowych nie spostrzegł jednak nic, co s´wiadczyłoby o tym, z˙ e Walter Blunt t˛edy wychodził. Paul wrócił do mieszkania Nekromanty. Nie zastał Jase’a, który najwyra´zniej te˙z ju˙z wyszedł. Paul, zakłopotany i zmieszany, miał ju˙z zamiar pój´sc´ za jego przykładem, kiedy wej´scie do pokoju Jase’a otworzyło si˛e z cichym trzaskiem i kto´s wszedł. Oczekujacy ˛ Blunta, Jase’a lub ich obu razem Paul znieruchomiał z wra˙zenia, gdy w pokoju pojawiła si˛e Kantela. Niosaca ˛ jaki´s pakunek dziewczyna przystan˛eła. — Paul! — nie taiła swego zaskoczenia. Sposób, w jaki Kantela wymówiła jego imi˛e s´wiadczył, z˙ e obecno´sc´ Paula bynajmniej jej nie ucieszyła. — Słucham — powiedział nie bez smutku. — Gdzie zniknał. ˛ . . — tu nieco si˛e zawahała — . . . Jase? — I Walter Blunt — uzupełnił Paul. — Sam chciałbym wiedzie´c, gdzie znikn˛eli i z jakich przyczyn? — Prawdopodobnie musieli odwiedzi´c jakie´s miejsce — Kantela nie skrywała swego niepokoju. Obronnym gestem przycisn˛eła do piersi swój pakunek. — Nie miałem poj˛ecia — rzekł Paul usiłujac ˛ sprowadzi´c rozmow˛e na neutralny temat — z˙ e Blunt skomponował pie´sn´ „W kwieciu jabłoni” dla ciebie. Dopiero Jase mi to powiedział. Obrzuciła go szybkim, wyzywajacym ˛ spojrzeniem. — To ci˛e zaskoczyło, prawda? — spytała. — No. . . — odparł. — Nie. — Nie? — Nie wiem, czy to, co czułem — stwierdził — mo˙zna nazwa´c zaskoczeniem. Nie wiedziałem po prostu, z˙ e Wielki Mistrz pisze muzyk˛e. I. . . — I co? — I nic — powiedział z wysiłkiem starajac ˛ si˛e zachowa´c spokój. — Tyle tylko, z˙ e pierwsza˛ zwrotk˛e usłyszałem tamtego dnia, zanim weszła´s, a kiedy´s słyszałem ja˛ wcze´sniej. Wtedy wydawało mi si˛e jednak, z˙ e jest to pie´sn´ , która˛ s´piewa młody m˛ez˙ czyzna. Kantela przeszła obok niego nie kryjac ˛ irytacji. Paul odniósł wra˙zenie, z˙ e fakt, i˙z miała na kim wyładowa´c swe uczucia sprawia jej satysfakcj˛e. Nacisn˛eła guzik na odtwarzaczu Jase’a i odwróciła si˛e na pi˛ecie ku rozmówcy. — Czas wi˛ec, by´s usłyszał druga˛ zwrotk˛e, nieprawda˙z? — sykn˛eła. W sekund˛e pó´zniej ze stojacego ˛ za nia˛ gło´snika rozległ si˛e jej s´piew. 96
W kwieciu jabłoni moje czekanie Długie i słodkie moje kochanie — Pie´sn´ młodzie´nca, nieprawda˙z? — powiedziała z gryzac ˛ a˛ ironia.˛ W jesiennych li´sciach i kwieciu wiosny Moja t˛esknota łka´c nie przestanie Jej d´zwi˛eczny niczym s´piew górskiego strumienia głos umilkł na chwil˛e, potem zabrzmiały takty drugiej zwrotki. Kantela z zaci´sni˛etymi ustami wbiła wzrok w Paula. Teraz jesienia˛ w moim schronieniu W´sród pełnych dzbanów sacz˛ ˛ e wspomnienia Stró˙zem mej m˛eki ława wygodna Pami˛ec´ amorów wypijam do dna Muzyka ucichła. Paul odkrył, i˙z dziewczyna jest gł˛eboko wzruszona i autentycznie nieszcz˛es´liwa. Podszedł bli˙zej. — Przykro mi — powiedział stajac ˛ przed nia.˛ — Nie pozwól, by moja opinia wpływała na twój nastrój. Zapomnij w ogóle o tym, z˙ e mówiłem cokolwiek na ten temat. Usiłujac ˛ cofna´ ˛c si˛e przed nim, Kantela odkryła, z˙ e za nia˛ jest ju˙z s´ciana. Przycisn˛eła do niej głow˛e, a Paul przekonany, z˙ e dziewczyna zaraz upadnie, wyciagn ˛ ał ˛ szybko swe długie rami˛e. Kantela jednak wcia˙ ˛z stała, plecami do s´ciany i zamknawszy ˛ oczy odwróciła od niego twarz. Spod jej zaci´sni˛etych powiek zacz˛eły wypływa´c łzy. — Och! — szepn˛eła — dlaczego sobie gdzie´s nie pójdziesz? — Mówiac ˛ to przytuliła policzek do s´ciany. — Prosz˛e, zostaw mnie sama! ˛ Gł˛eboko poruszony jej rozpacza,˛ Paul odwrócił si˛e i wyszedł, zostawiajac ˛ ja˛ zmartwiała,˛ nieszcz˛es´liwa˛ i wcia˙ ˛z przytulona˛ do s´ciany.
Rozdział 16 Podczas paru nast˛epnych dni Paul jej nie widywał. Kantela wyra´znie go unikała. W ko´ncu nawet musiała porozmawia´c o nim z Jase’em, poniewa˙z którego´s dnia Nekromanta poruszył ten temat. — Tracisz czas — powiedział wprost. — Ona nale˙zy do Walta. — Wiem — skwitował Paul i spojrzał na siedzacego ˛ po drugiej stronie stołu Jase’a. Nekromanta zaprosił go na lunch nie opodal gmachu siedziby Zarzadu ˛ ´ In˙zynierii Swiata i przyniósł ze soba˛ długa˛ list˛e rozmaitych kultów i towarzystw, w´sród których, jak to ujał, ˛ Gildia miała pewne wpływy. Paul miał nauczy´c si˛e nazw i obyczajów tych grup, poniewa˙z pewnego dnia Gildia mogła z tych wpływów skorzysta´c. Paul wział ˛ list˛e bez sprzeciwu. Wbrew teorii, według której polecenia miał otrzymywa´c wyłacznie ˛ od Wielkiego Mistrza, spotkanie z Bluntem miał jeszcze przed soba.˛ Wszystkie instrukcje przekazywał mu Jase. Paul zdecydował, i˙z na razie nie b˛edzie robił z tego sprawy. Wiedział, z˙ e powinien si˛e jeszcze wiele nauczy´c. Gildia Or˛edowników skupiała w swych szeregach około sze´sc´ dziesi˛eciu tysi˛ecy członków. Mo˙ze tysiac ˛ pi˛eciuset z nich miało wybitne talenty parapsychologiczne. W s´wiecie, który godził si˛e z tymi zjawiskami, cho´c traktowano je głównie jako wdzi˛eczne tematy do banalnych rozmówek, typu umiej˛etno´sc´ poruszania uszami, pi˛etna´scie setek ludzi przedstawiało soba˛ ogromna,˛ potencjalna˛ sił˛e. Paul musiał nauczy´c si˛e danych, dotyczacych ˛ ka˙zdego z tych ludzi: co potrafi, kiedy i w jakich okoliczno´sciach objawia swe umiej˛etno´sci oraz co najbardziej istotne, kto rozwijał jego mo˙zliwo´sci, badajac ˛ je w mistycznym i rozproszonym s´wietle Sił Alternatywnych. Ponadto, Paul musiał pozna´c wiele innych aspektów działalno´sci Gildii, takich jak lista, która˛ Jase przyniósł ze soba˛ na to spotkanie. Dodatkowym obcia˙ ˛zeniem ´ była praca w Kompleksie In˙zynierii Swiata. Na całym s´wiecie pogoda była kapry´sna i zła. Zima na południowej półkuli okazała si˛e mro´zna i burzliwa. Tutaj za´s dni były duszne i upalne, cho´c bezdeszczowe. Kompleks Kontroli Pogody znalazł si˛e w sytuacji kogo´s, kto usiłuje okry´c si˛e przykrótkim kocem. Wilgo´c przeniesiona w jeden potrzebujacy ˛ jej rejon pozo98
stawiała inne, albo spieczone do cna, albo zalane ulewnymi deszczami wyrzadza˛ jacymi ˛ znaczne szkody. Sytuacja nie była kryzysowa, ale irytujaca ˛ i niewygodna. Wielkie kompleksy miejskie posiadały własne regulatory niezale˙znie od pogody zewn˛etrznej. Jednak emocjonalne efekty tych zaburze´n, zakodowane w naturalnym rytmie pór roku docierały nawet do klimatyzowanych wn˛etrz, takich jak to, w którym siedzieli Paul i Jase. — Powiniene´s po prostu przyja´ ˛c do wiadomo´sci, z˙ e ona nale˙zy do Walta — powtórzył Jase. Po raz pierwszy od czasu, gdy si˛e poznali, Paul wyczuł w głosie rozmówcy pewna˛ mi˛ekko´sc´ . — Ona pochodzi z Finlandii, i ciekaw jestem, czy wiesz, skad ˛ si˛e wzi˛eło jej imi˛e? — Nie — przyznał si˛e Paul. — Nie mam poj˛ecia. — „Kalevala” to fi´nski poemat narodowy. Longfellow wzorował si˛e na nim piszac ˛ swoja˛ „Hiawath˛e”. Wiedziałe´s o tym? — Nie — powtórzył Paul. — Kaleva to Finlandia — rzekł Jase. Wiatr dmacy ˛ ponad o´snie˙zonymi polami. Za´spiew wichru grajacego ˛ na soplach w jaskini — wiedziałem od samego poczatku, ˛ pomy´slał Paul. — Kaleva miał trzech synów. Urodziwego Lemmnikainena, biegłego w sztuce kowalskiej Ilmarinena i wiekowego Väinämöinena. Paul obserwował Jase’a z ciekawo´scia.˛ Po raz pierwszy znikn˛eły gdzie´s charakterystyczne dla Nekromanty po´spiech i napi˛ecie wewn˛etrzne. — Väinämöinen stworzył s´wi˛eta˛ harf˛e — Kantel˛e. I ona jest harfa,˛ nasza˛ Kantela.˛ Harfa˛ ukształtowana˛ dla dłoni bogów lub herosów. Dlatego Walt trzyma ja˛ przy sobie. Cho´c jest stary, folguje tylko własnej woli i post˛epuje po swojemu — patrzac ˛ ponad stołem na Paula, Jase potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Paul, mo˙zesz sobie by´c arogantem i nie uznawa´c autorytetów. Nawet ty jednak musisz przyzna´c, z˙ e Walt jest kim´s wi˛ecej, ni˙z zwykłym człowiekiem. Paul dyskretnie si˛e u´smiechnał. ˛ Obserwujacy ˛ go Jase za´smiał si˛e krótko. Przed Paulem znów siedział zamkni˛ety w sobie, błyskotliwy Nekromanta. — Poniewa˙z sadzisz, ˛ z˙ e nie mo˙zna ci˛e zabi´c — stwierdził Jase — uwa˙zasz te˙z, z˙ e nie mo˙zna ci˛e pokona´c! Paul potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Jestem absolutnie pewien, z˙ e zabi´c mnie mo˙zna — odparł. — Watpi˛ ˛ e natomiast w to, czy mo˙zna mnie pokona´c. — Dlaczegó˙z to? — spytał Jase pochylajac ˛ si˛e ku przodowi. Paul stwierdził ze zdziwieniem, z˙ e pytanie to zostało zadane z cała˛ powaga.˛ — Nie wiem. Po prostu. . . tak czuj˛e — powiedział niepewnie. Jase parsknał, ˛ zdradzajac ˛ du˙ze zniecierpliwienie i wstał od stolika. — Przestudiuj t˛e list˛e — polecił. — Burt poprosił mnie, bym ci przekazał, z˙ e wpadnie po ciebie dzi´s wieczorem, gdy sko´nczysz dy˙zur, oczywi´scie, je´sli nie jeste´s ju˙z umówiony gdzie indziej. Mo˙zesz do niego zadzwoni´c. — Zadzwoni˛e — obiecał Paul i jeszcze przez chwil˛e patrzył za manewrujacym ˛
99
zr˛ecznie i szybko pomi˛edzy stolikami, oddalajacym ˛ si˛e Nekromanta.˛ Burton McLeod, dwur˛eczny miecz z ludzkim umysłem i dusza,˛ stał si˛e jedyna˛ osoba˛ w z˙ yciu Paula, która˛ z braku lepszego okre´slenia mo˙zna było nazwa´c jego przyjacielem. Znajomo´sc´ ta rozwijała si˛e od kilku miesi˛ecy. McLeod niedawno uko´nczył czterdziestk˛e. Niekiedy jednak wygladał ˛ znacznie starzej. Zdarzały si˛e te˙z chwile, gdy mo˙zna go było wzia´ ˛c za chłopca. Były w nim pokłady gł˛ebokiego, nieustajacego ˛ smutku, powstałe w rezultacie gwałtu, który zadawał. Samo szafowanie s´miercia˛ nie było jednak przyczyna˛ jego melancholii. McLeod nie z˙ ałował swoich uczynków. Nie widział powodów, dla jakich wróg Gildii miałby uj´sc´ z z˙ yciem. Lecz w gł˛ebi duszy czuł smutek, poniewa˙z walki, które staczał nie były u´swi˛econe. Skrytobójstwo z samej swej istoty nie miało tej prawo´sci i s´wi˛eto´sci, co uczciwa, otwarta bitwa i godnie przyj˛eta s´mier´c na udeptanej ziemi. McLeod nigdy nie poprosiłby o łask˛e dla siebie i odczuwał niepokój na my´sl o tym, z˙ e s´wiat, w którym z˙ yje uparcie trzyma si˛e koncepcji łaski bez wyjatku ˛ dla wszystkich. Nawet dla tych, których uwa˙zał za niegodnych z˙ ycia. Był w istocie m˛ez˙ czyzna˛ łagodnym i nieco nie´smiałym w stosunku do tych, których uznawał za wy˙zszych przedstawicieli rasy ludzkiej — obok Blunta, Kanteli i Jase’a zaliczył do tej kategorii tak˙ze Paula, ku zadowoleniu i zakłopotaniu tego ostatniego. McLeod posiadał błyskotliwy umysł i kochał ksia˙ ˛zki. Jego kodeks moralny był tak zro´sni˛ety z nim samym, z˙ e wydawało si˛e, i˙z pomi˛edzy McLeodem a mo˙zliwo´scia˛ nieprawego post˛epku wznosi si˛e nieprzebyta s´ciana. Był, jak i Paul, samotnikiem. By´c mo˙ze wła´snie ta wspólna im cecha zbli˙zyła ich do siebie. Pewna˛ rol˛e odegrało równie˙z i to, z˙ e obaj byli wobec siebie uczciwi oraz nie znali uczucia zwykłego strachu. Wszystko zapoczatkowały ˛ lekcje technik samoobrony, które były cz˛es´cia˛ szkolenia członka Gildii. Obaj odkryli wkrótce, z˙ e pokryte przero´sni˛eta˛ muskulatura˛ rami˛e Paula jest całkowicie niepodatne na atak czy uszkodzenie. — Rzecz w szybko´sci — stwierdził McLeod pewnego wieczoru w sali c´ wicze´n, po kilku nieudanych próbach zało˙zenia d´zwigni na rami˛e Paula. — Je´sli dysponujesz szybko´scia˛ i odpowiednio du˙za˛ zr˛eczno´scia,˛ nie potrzebujesz zbyt wielkich muskułów. Cho´c trzeba przyzna´c, z˙ e i na nich ci nie zbywa — przyjrzał si˛e z zainteresowaniem r˛ece Paula. — Nie pojmuj˛e jednego. Powiniene´s by´c powolny jak spychacz. A ty jeste´s równie szybki jak ja, a mo˙ze i szybszy. — Wybryk natury — stwierdził Paul otwierajac ˛ i zaciskajac ˛ pi˛es´c´ , by obserwowa´c, jak napr˛ez˙ aja˛ si˛e i rozlu´zniaja˛ mi˛es´nie przedramienia. — O wła´snie! — zgodził si˛e McLeod, nie zdradzajac ˛ intonacja˛ głosu, co my´sli o stwierdzeniu Paula. — To nie jest zwykła, przero´sni˛eta r˛eka. To jest prawidłowo ukształtowane i wy´cwiczone rami˛e kogo´s wy˙zszego od ciebie o dwadzie´scia cen100
tymetrów. Go´sc´ byłby raczej szczupły, w s´wietnej formie fizycznej, wysoki mniej wi˛ecej na dwa metry. Czy twoje drugie rami˛e te˙z było takie długie? Paul opu´scił r˛ek˛e wzdłu˙z boku. Z nagle rozbudzonym zainteresowaniem spostrzegł, z˙ e czubkami palców si˛ega kolana. — Nie — odparł. — To, zreszta,˛ równie˙z nie. — No tak. . . — McLeod skwitował rzecz wzruszeniem ramion. Zaczał ˛ wcia˛ ga´c koszul˛e, która˛ zdjał ˛ zaczynajac ˛ lekcj˛e z Paulem. — Wła´sciwie to´smy si˛e nawet nie spocili. Prysznic wezm˛e w domu. Postawi´c ci kielicha? — Je´sli pozwolisz, z˙ e ja postawi˛e nast˛epnego — zgodził si˛e Paul i taki był poczatek ˛ ich przyja´zni. Dzie´n, w którym Jase zostawił Paulowi list˛e kultów i stowarzysze´n, powiadamiajac ˛ go o tym, z˙ e McLeod zamierza zobaczy´c si˛e z nim po pracy, był jednym z ostatnich dni lipca. Paul zadzwonił z biura i umówił si˛e z McLeodem w barze tej samej restauracji, w której jadł obiad z Jase’em. Pozostała˛ cz˛es´c´ popołudnia miał sp˛edzi´c w sercu ogromnego dwustupi˛etrowego budynku, który w prawie całej obj˛eto´sci wypełniała maszyneria sterownicza s´wiata, nazywana potocznie Superkompleksem. Słu˙zba ta, wypadajaca ˛ raz w miesiacu, ˛ obcia˙ ˛zała ka˙zdego pracownika sztabu Tyne’a, nie wyłaczaj ˛ ac ˛ samego Naczelnego. Superkompleks był na razie półautomatem. Nieustannie wprowadzano do´n poprawki, by zestroi´c go z aparatura˛ i mechanizmami s´wiata zewn˛etrznego, z którymi był połaczony ˛ i które kontrolował. W pewnych granicach wszak˙ze był on zdolny, a zdolno´sc´ t˛e pogł˛ebiano nieustannymi c´ wiczeniami, dostraja´c si˛e i przekształca´c samoistnie. W zwiazku ˛ z tym, ka˙zdy członek sztabu Tyne’a zobowiazany ˛ był mie´c własny zestaw schematów i informacji o Superkompleksie. Zaczynało si˛e od grubego pliku notatek o zmianach ju˙z dokonanych, sprawdzało działajace ˛ poziomy i odnotowywało zmiany, które zaszły aktualnie. Gdyby nie to ludzka obsada dy˙zuru mogłaby si˛e pogubi´c w próbach wprowadzania korekt w miejscach, w których ju˙z ich dokonano. Praca zwiazana ˛ ze stanowiskiem członka zespołu współpracowników Naczel´ nego In˙zyniera Swiata była do´sc´ prosta i polegała na konieczno´sci aktualizacji danych w przydzielonym zakresie odpowiedzialno´sci. w przypadku Paula zaj˛ecie okazało si˛e mniej nudne i rutynowe, ni˙z sadził. ˛ Poruszajac ˛ si˛e losowo wybranymi korytarzami, b˛edacymi ˛ równie˙z drogami dla ruchomych jednostek samego Superkompleksu, otoczony niewiarygodnie skomplikowana˛ i cicho brz˛eczac ˛ a˛ aparatura,˛ Paul zrozumiał, z˙ e kogo´s tak słabego psychicznie, jak otumaniony narkotykami Malorn, sam pobyt w takim miejscu mógł wypchna´ ˛c poza granice szale´nstwa. Paul wyczuwał z absolutna˛ pewnos´cia,˛ z˙ e w tym nieprzerwanie działajacym ˛ labiryncie przetwarzania i kontroli było z˙ ycie. Nie takie, jak pojmował je człowiek. Ono nie objawiało si˛e bezpo´srednio. Czaiło si˛e za zgromadzona˛ tu aparatura.˛ Czyhało w korytarzu zamkni˛etym przez przemieszczajac ˛ a˛ si˛e jednostk˛e samobie˙zna,˛ której ruch bezustannie zmie101
niał konfiguracj˛e dost˛epnych przej´sc´ na danym poziomie, tworzac ˛ labirynt o ruchomych s´cianach. Podczas dwu poprzednich dy˙zurów, których celem była aktualizacja danych w jego rewirze, Paul nie zwa˙zał zbytnio na to, z˙ e w mechanicznym z˙ yciu, jakie wyczuwał wokół siebie było sporo celowo´sci. Teraz zastanawiał si˛e, jak odbierał to Malorn. Stało si˛e to dla Paula jasne dopiero w chwili, gdy dla celów porównawczych odtworzył sobie załamana˛ osobowo´sc´ Malorna. Ten człowiek panicznie bał si˛e tego, co go otaczało! Na sze´sc´ dziesiatym ˛ siódmym poziomie Paul stał przez chwil˛e nieruchomo i rozgladał ˛ si˛e dookoła. Daleko, w gł˛ebi korytarza, wysoki l´sniacy ˛ blok przesunał ˛ si˛e o kilka metrów, zamykajac ˛ jeden tunel i otwierajac ˛ nowe przej´scie po prawej. Paul poczuł si˛e jak mrówka poruszajaca ˛ si˛e pomi˛edzy ruchomymi cz˛es´ciami jakiego´s gigantycznego silnika, który bez trudu mógł zmia˙zd˙zy´c stworzonko, krzataj ˛ ace ˛ si˛e w jego wn˛etrzu. Paul badawczo przyjrzał si˛e swojemu zestawowi schematów. Nigdy przedtem nie wpadło mu na my´sl, z˙ eby przeglada´ ˛ c plany całych poziomów. Podobnie jak inni członkowie sztabu, po prostu poda˙ ˛zał do punktu, w którym nale˙zało sprawdzi´c zgodno´sc´ układu ze schematem, robił swoje i najkrótsza˛ droga˛ ruszał ku nast˛epnemu punktowi, w którym zaszły zmiany. Stale aktualizowany plik notatek był wi˛ec zapisem historii zmian, si˛egajacych ˛ wstecz a˙z do schematu podstawowego, ustalanego na poczatku ˛ ka˙zdego roku. Paul zaczał ˛ to przeglada´ ˛ c. Przekonał si˛e, z˙ e poziom czterdziesty dziewiaty ˛ pozostał nie zmieniony od poczatku ˛ roku. Na tym pi˛etrze Superkompleksu znajdowały si˛e elementy łacz ˛ a˛ ce ziemski terminal nie-czasu ze Stacja˛ Odskoczni na Merkurym. Były tu tak˙ze urzadzenia, ˛ które odpowiadały za powiazania ˛ tego projektu z ekonomika,˛ czynnikami natury socjologicznej i stanem nauki na Ziemi. Przygladaj ˛ ac ˛ si˛e schematowi tego poziomu Paul zmarszczył brwi. Wydało mu si˛e nieprawdopodobne, z˙ e rejon, w którym zajmowano si˛e badaniami i odkryciami nie wykazał licznych zmian w ciagu ˛ ostatnich paru miesi˛ecy. Ba! Nie wykazał z˙ adnej zmiany! Pomy´slał, z˙ e istnieje mo˙zliwo´sc´ , i˙z informacja o zmianach w tym rejonie moz˙ e by´c zastrze˙zona i dost˛epna tylko okre´slonej grupie ludzi. By´c mo˙ze, wyłacznie ˛ ´ samemu Tyne’owi. Naczelny In˙zynier Swiata nie raz jednak, ale wiele razy powtarzał, z˙ e Paul powinien pyta´c o wszystko, co go intryguje. Paul podniósł wi˛ec mikrofon na nadgarstku i wezwał biuro na dwusetnym poziomie. — Nancy — powiedział do sekretarki — tu Paul. Czy w rejonach, w których si˛e teraz znajduj˛e, jest co´s, o czym nie powinienem wiedzie´c lub gdzie nie powinienem włazi´c? — Ale˙z skad˙ ˛ ze — odparła dziewczyna. Na niewielkim ekraniku telełacza ˛ Paula jej twarz była drobna, radosna i cokolwiek zaskoczona. — Wewnatrz ˛ Supera członkowie sztabu moga˛ chodzi´c gdzie chca.˛ 102
— Rozumiem — rzekł Paul. — Czy mog˛e pomówi´c z Tyne’em? — Có˙z, około pi˛eciu minut temu sam zjechał do Supera. — Schematy? — Wła´snie. — Zabrał ze soba˛ telefon, prawda? — Chwileczk˛e. . . — spojrzała w dół. — Chyba musiał zostawi´c go na biurku. Wie pan, z˙ e on nie lubi tego nosi´c — u´smiechn˛eła si˛e do Paula. — Niestety, wszyscy pozostali musza˛ przestrzega´c przepisów. — Niech tam — stwierdził Paul. — Złapi˛e go pó´zniej, gdy wróci. — Powiem mu, z˙ e pan dzwonił, Paul. Na razie. — Na razie, Nancy. — Paul wyłaczył ˛ komunikator. Po krótkim namy´sle ruszył w stron˛e nie zmienianych rejonów pomi˛edzy poziomami czterdziestym dziewiatym ˛ a pi˛ec´ dziesiatym ˛ drugim. Na czterdziestym dziewiatym ˛ pi˛etrze nie odkrył niczego, co ró˙zniłoby je od innych, dopóki nie dotarł do długiej, wznoszacej ˛ si˛e nad nim wypukło´sci tuby akceleratora. Minał ˛ jeden z jej ko´nców i znalazł si˛e w niewielkim pustym pomieszczeniu, które było odpowiednikiem ogladane˛ go przeze´n na Odskoczni punktu kontaktowego. Był to koniec s´cie˙zki nie-czasu, łacz ˛ acej ˛ przestrze´n dzielac ˛ a˛ oba terminale. Z pierwszym krokiem, którym wstapił ˛ na l´sniac ˛ a˛ podłog˛e tego miejsca w s´wiadomo´sci Paula rozdzwonił si˛e sygnał alarmowy. W tej samej jednak chwili co´s innego przykuło jego uwag˛e. Usłyszał rozmow˛e. Obaj rozmówcy mieli niskie, m˛eskie głosy, jednym z nich był głos Tyne’a. Drugi brzmiał do´sc´ nienaturalnie. Dotarły one do uszu Paula, gdy doszedł do zakr˛etu korytarza, wijacego ˛ si˛e w´sród wysokich bloków z aparatura.˛ Nie zastanawiajac ˛ si˛e nad przyczyna˛ swego post˛epowania, Paul cicho ruszył w stron˛e głosów. Skr˛ecił za róg i przystanał, ˛ kryjac ˛ si˛e za kraw˛edzia˛ wysokiego na sze´sc´ metrów, srebrzystego prostopadło´scianu. Przed soba˛ ujrzał spory prostokatny ˛ plac otoczony dwupoziomowymi blokami. Ni˙zsze ich platformy były o´swietlone, górne cz˛es´ci za´s krył mrok. Wznosiły si˛e one wokół prostokata ˛ otwartej przestrzeni jak pi˛eknie wypolerowane posagi ˛ w s´wiatyni. ˛ Naprzeciw s´ciany jednego z obelisków stał drobny w porównaniu z nim Tyne. — Nie ulega watpliwo´ ˛ sci — mówił Główny In˙zynier — z˙ e pogoda. . . i wszystko pozostałe, staje na głowie i buntuje si˛e. Sytuacja na całym s´wiecie jest nienormalna. — Wszystko odnotowano — głos wydobywał si˛e ze s´ciany bloku, przed którym stał Tyne. — Wszystko zostało przedstawione w postaci symboli i porównane z sytuacja˛ podstawowa.˛ Na razie nie istnieje potrzeba zastosowania s´rodków nadzwyczajnych. — Atmosfera społeczna jest napi˛eta. Sam to wyczuwam. — Nie zasygnalizowano i nie odnotowano z˙ adnych konkretnych przejawów. 103
— No. . . nie wiem — powiedział Tyne, mówiac ˛ teraz jakby do siebie. — My´sl˛e, z˙ e powinienem ci˛e przestroi´c, tak by´s zareagował na t˛e sytuacj˛e. — Przestrojenie — odezwał si˛e głos — wprowadzi nieprzewidywalny czynnik, podnoszacy ˛ szczytowa˛ podatno´sc´ o dwana´scie procent na okres ponad osiemnastomiesi˛eczny. — Po prostu nie mog˛e ignorowa´c tej sytuacji. — Nie ignoruje si˛e z˙ adnej sytuacji. Aby usuna´ ˛c zakłócenia, stosuje si˛e s´rodki rutynowe. — Sadzisz, ˛ z˙ e to wystarczy? — Sytuacja ulegnie poprawie. — Co oznacza, z˙ e ty uwa˙zasz, i˙z s´rodki owe poskutkuja˛ — gniewnym tonem rzekł Tyne. — Kiedy´s b˛ed˛e musiał wzia´ ˛c urlop i zaprojektowa´c dla ciebie obwód uczciwej samokrytyki i zwatpienia. ˛ Odpowiedziało mu milczenie. — Có˙z wi˛ec powinienem zrobi´c? — spytał wreszcie Tyne. — Post˛epowa´c jak zwykle. — Powinienem był si˛e domy´sli´c — mruknał ˛ Tyne. Odwrócił si˛e nagle i ruszył w kierunku drugiej strony placyku. Przed nim otworzył si˛e nowy korytarz. Tyne wszedł we´n i przej´scie zamkn˛eło si˛e chwil˛e potem. Paul obserwował to wszystko w milczeniu. Teraz za´s spokojnie wyszedł na plac i rozejrzał si˛e dookoła. Bloki, na które patrzył, z wygladu ˛ nie ró˙zniły si˛e niczym od zespołów komputerowych na innych poziomach. Podszedł do prostopadło´scianu, przed którym wcze´sniej stał Tyne. Na fasadzie bloku nie potrafił dostrzec gło´snika. Cichy szum z tyłu sprawił, z˙ e Paul odwrócił si˛e szybko. Korytarz, którym dotarł do tego placyku przestał istnie´c. Nieruchome, stojace ˛ ciasno jeden obok drugiego, srebrzyste bloki otaczały Paula ze wszystkich stron. — Paul Formain — rozległ si˛e głos, który poprzednio przemawiał do Tyne’a. — Twoja obecno´sc´ w tym punkcie czasu i przestrzeni pozostaje w sprzeczno´sci z symboliczna˛ struktura˛ społeczno´sci ludzkiej. Zgodnie z tym, skutki twej likwidacji b˛eda˛ usprawiedliwione.
104
KSIEGA ˛ III WZÓR
Zst˛epujac ˛ na ostatnia,˛ bitewna˛ równin˛e Usłyszałem j˛ek dzwonu, co góra˛ popłynał ˛ Drugi! I dusza Thora z ma˛ dusza˛ si˛e zlała Gdy smocza posta´c z wolna sło´nce przesłaniała. Zakl˛eta Wie˙za
Rozdział 17 Wpadłem! — rzekł Paul. Słowo, które wypowiedział zagubiło si˛e i przepadło w ciszy otulajacej ˛ mroczne wierzchołki otaczajacych ˛ Paula bloków. Ponownie usłyszał za soba˛ cichy szmer. Obejrzał si˛e i zobaczył, z˙ e oto otwiera si˛e wylot kolejnego korytarza. Po przeciwnej stronie placu jeden z bloków przesunał ˛ si˛e, wypełniajac ˛ soba˛ cała˛ wolna˛ przestrze´n i ruszył w stron˛e Paula. Toczac ˛ si˛e powoli, spychał człowieka w kierunku nowo otwartego przej´scia. Paul nie miał wyboru, musiał pój´sc´ ta˛ droga.˛ — Mo˙zesz wi˛ec krzywdzi´c ludzi — stwierdził oskar˙zycielsko. — Nie — zaprzeczył głos, który przedtem przemawiał do Tyne’a. Paul odniósł wra˙zenie, z˙ e głos ów dobywa si˛e teraz z bloku, który na´n nast˛epował. — Wyrzadzasz ˛ mi krzywd˛e, wła´snie w tej chwili. — Usuwam wad˛e — odparł głos. — Twój system ocen jest subiektywny i fałszywy. W chwili obecnej zakłóca on funkcjonowanie symbolicznej matrycy społecze´nstwa. — Mimo to — sprzeciwił si˛e Paul — jeste´s za mnie odpowiedzialny, tak samo jak za reszt˛e społecze´nstwa. — W stosunku do tych — odparł blok, dalej napierajac ˛ na Paula i zmuszajac ˛ go, by cofnał ˛ si˛e w głab ˛ korytarza — którzy nie sa˛ zdrowi i nie maja˛ poczucia odpowiedzialno´sci, mo˙zliwe jest zastosowanie innej skali warto´sci. — Ja nie jestem zdrowy? — Nie — odparła machina. — Nie jeste´s. — Chciałbym zatem — powiedział Paul — usłysze´c twoja˛ definicj˛e zdrowia. — Zdrowie istoty ludzkiej — rzekł głos — polega na jej ch˛eci zaspokojenia naturalnych potrzeb. Zdrowo jest spa´c, je´sc´ , poszukiwa´c z˙ ywno´sci, by si˛e nasyci´c, walczy´c, gdy jest si˛e zaatakowanym, i spa´c, je´sli si˛e nie ma innego zaj˛ecia. Paul dotknał ˛ łopatkami czego´s twardego. Odwróciwszy si˛e stwierdził, z˙ e dotarł do zakr˛etu korytarza, w który go zap˛edzano. Toczacy ˛ si˛e na niewidocznych rolkach blok nie zatrzymał si˛e. Zmienił kierunek i dalej napierał na człowieka. — A my´slenie? Czy my´slenie jest zdrowe?
107
— My´slenie jest absolutnie zdrowe, dopóki przebiega zdrowymi s´cie˙zkami mózgu ludzkiego. — Tymi, które dotycza˛ spania i jedzenia? — Tak. — Ale nie tymi, które dotycza˛ malowania obrazów lub odkrywania nowych metod podró˙zy mi˛edzygwiezdnych? — dopytywał si˛e Paul. — Takie my´slenie — odparł blok — jest reakcja˛ na niewygody s´rodowiska, w którym z˙ yje dany człowiek. Doskonale zdrowa istota ludzka nie ma innych potrzeb, ni˙z z˙ y´c i rozmna˙za´c si˛e w warunkach najwy˙zszego komfortu. — Według tych kryteriów — stwierdził Paul — wi˛ekszo´sc´ rasy ludzkiej to osobnicy niezdrowi. — Mylisz si˛e całkowicie — odparł głos. — W rzeczywisto´sci około osiemdziesi˛eciu pi˛eciu procent populacji nie ma innych potrzeb poza tymi, które wymieniono. Z pozostałych pi˛etnastu jedna trzecia nie podejmuje z˙ adnych wysiłków, by w praktyce zaspokoi´c swe niezdrowe potrzeby. Na przyszłe pokolenia ma wpływ dwa procent aktualnej populacji, a jedna dziesiata ˛ procenta bywa pó´zniej przedmiotem podziwu zdrowych. — Nie b˛ed˛e si˛e spierał — odparł Paul czujac, ˛ jak jego lewy bark ociera si˛e o blok, nieust˛epliwy jak ceglany mur za człowiekiem stojacym ˛ przed plutonem egzekucyjnym. — Nawet gdybym mógł. Nie sadzisz ˛ jednak, z˙ e fakt, i˙z ludzie nale˙zacy ˛ do ostatniej z wymienionych przez ciebie kategorii, sa˛ podziwiani nawet przez zdrowych według twojej definicji, jest dowodem na to, z˙ e chodzi tu o co´s innego ni˙z szale´nstwo. — Nie — odparł głos. — Wybacz mi — rzekł Paul. — Sadz˛ ˛ e, i˙z oceniłem ci˛e za wysoko. Pozwól zatem, z˙ e ujm˛e rzecz w kategoriach, które b˛edziesz mógł zrozumie´c. Kiedy ju˙z uda ci si˛e wytworzy´c te idealne warunki dla rasy ludzkiej, co stanie si˛e ze sztuka,˛ nauka˛ i odkrywaniem natury Wszech´swiata? — Zdrowi wyrzekna˛ si˛e ich. Przyparty do s´ciany Paul poczuł, z˙ e blok za nim cofa si˛e, odsłaniajac ˛ kolejne przej´scie. Równocze´snie prostopadło´scian, który na´n napierał, dojechał do tego miejsca i stanał. ˛ Paul stwierdził, z˙ e stoi twarza˛ do s´ciany. Odwrócił si˛e wi˛ec i rozejrzał dookoła. Stał otoczony czterema zwartymi szeregami bloków w rejonie styku pod wylotem trójstopniowego akceleratora. Nad głowa˛ Paula, jak lufa działa nad wróblem szukajacym ˛ w niej schronienia przed szponami sokoła, sterczała aktywna ko´ncówka terminalu, który mógł wyssa´c Paula z tego miejsca i cisna´ ˛c do jakiego bad´ ˛ z punktu we Wszech´swiecie nie-czasu. — A jaki los spotka wtedy niezdrowych? — spytał. — Wtedy ju˙z nie b˛edzie niezdrowych — odparł głos. — Zniszcza˛ si˛e sami. Paul nie dostrzegł nic i niczego nie usłyszał, ale gł˛eboko w sobie, w mi˛es´niach i szpiku kostnym poczuł, z˙ e akcelerator zaczyna działa´c. Tam i z powrotem, prze108
bywajac ˛ błyskawicznie kilometrowe odległo´sci, pulsował zg˛estek energii, który miał si˛e sta´c punktem nie-czasu. Paul pomy´slał o Odskoczni i o pró˙zni przestrzeni kosmicznej. — Stwarzałe´s ju˙z okoliczno´sci, w których mogłem zgina´ ˛c z własnej r˛eki, prawda? — spytał Paul, przypominajac ˛ sobie to, co ongi´s powiedział Jase. — W kopalni i tamtego dnia, przed grupa˛ demonstrantów? — Zawsze stwarzało ci si˛e mo˙zliwo´sci, by´s zginał ˛ z własnej r˛eki. To najlepsza metoda na niezdrowych. Zdrowych łatwo jest zabi´c. Niezdrowi walcza˛ z uporem i nie daja˛ si˛e zabija´c, sa˛ jednak bardziej podatni, kiedy stwarza im si˛e okoliczno´sci sprzyjajace ˛ samozniszczeniu. — Czy zdajesz sobie spraw˛e z tego, z˙ e twoja definicja zdrowia i jego braku jest całkowicie sztuczna i bł˛edna? — spytał Paul wczuwajac ˛ si˛e w pulsacj˛e akceleratora. — Nie — odparła machina — nie potrafi˛e post˛epowa´c inaczej, ni˙z wła´sciwie. Mój bład ˛ jest absolutnie wykluczony. — Trzeba ci wiedzie´c — sprzeciwił si˛e Paul — z˙ e jedno fałszywe zało˙zenie, u˙zyte jako przesłanka dla pó´zniejszych wniosków, mo˙ze by´c przyczyna˛ bł˛edu całego rozumowania. — Wiem o tym. Wiem równie˙z, z˙ e przyj˛ete przeze mnie przesłanki nie sa˛ fałszywe — odparł głos. Przytłaczajacy ˛ mrok czajacy ˛ si˛e nad głowa˛ Paula wydawał si˛e opada´c w dół. Bezosobowy głos równie˙z opadł i zabrzmiał teraz niemal konfidencjonalnie. — Moje przesłanki zostały wielokrotnie przetestowane dla sprawdzenia, czy oparta na nich struktura zagwarantuje bezpieczne i niezakłócone istnienie ludzko´sci. Jestem stra˙znikiem rodzaju ludzkiego. Ty za´s, przeciwnie, jeste´s jego niszczycielem. — Ja? — spytał Paul wpatrujac ˛ si˛e w wiszacy ˛ nad nim mrok. — Znam ci˛e. Jeste´s zguba˛ ludzko´sci. Jeste´s wojownikiem, który nie podejmie walki i nie mo˙zna go pokona´c. Jeste´s dumny — mówiła machina. — Znam ci˛e, Nekromanto. Dokonałe´s ju˙z nieobliczalnych szkód i stworzyłe´s pierwsza˛ iskierk˛e z˙ ycia niepoj˛etego dla mnie wroga. W umy´sle Paula spadła jaka´s zasłona. Nie widział jeszcze, co si˛e za nia˛ kryje, doznał jednak ulgi i pokrzepienia. Poczuł si˛e jak z˙ ołnierz, który po długim okresie wyczekiwania, otrzymuje wreszcie rozkaz wyruszenia na niebezpieczna˛ wypraw˛e. — Rozumiem — rzekł spokojnie, bardziej do siebie ni˙z do machiny. — Nie wystarczy rozumie´c — odparł mechanizm. — Nie do´sc´ jest przeprosi´c. Jestem z˙ yjac ˛ a˛ wola˛ rodzaju ludzkiego, wcielona˛ w materi˛e. Mam prawo kierowa´c lud´zmi. Ty nie. Oni nie nale˙za˛ do ciebie. Nale˙za˛ do mnie — ton głosu, jakim wypowiedziano te słowa, nie zmienił si˛e, Paul jednak odniósł wra˙zenie, z˙ e mechanizm go oskar˙za. — Nie pozwol˛e ci poprowadzi´c rodzaju ludzkiego na o´slep, 109
poprzez mroczny labirynt ku ko´ncowi, którego nie potrafia˛ poja´ ˛c. Mimo kilku prób, nie potrafiłem ci˛e zniszczy´c. Mog˛e ci˛e jednak usuna´ ˛c. Głos zamilkł. Paul zdał sobie spraw˛e z cichego pomruku, wydobywajacego ˛ si˛e z wylotu wielkiego, wymierzonego we´n cylindra. Akcelerator osiagał ˛ ju˙z punkt przebicia do nie-czasu, który za moment miał uderzy´c w człowieka niczym piorun i usuna´ ˛c go z miejsca, w którym był teraz. Paul zda˙ ˛zył jeszcze przypomnie´c sobie, z˙ e raz ju˙z do´swiadczył nie-czasu, kiedy uciekajac ˛ przed policja,˛ poda˙ ˛zał s´ladami Kanteli i Jase’a. Wtedy jednak przypominało to zbieganie po schodach, teraz za´s miał zosta´c z nich brutalnie zrzucony. Zaledwie starczyło mu czasu, by wzia´ ˛c si˛e w gar´sc´ . — Teraz — rzekła machina. I Paul, wyrwany ze swego miejsca w czasie i przestrzeni, został rozproszony po najdalszych zakatkach ˛ Wszech´swiata.
Rozdział 18 Paul nie znalazł si˛e od razu tam, gdzie skierowała go machina. To, co zrobił z nim akcelerator, przypominało zepchni˛ecie w dół z rozciaga˛ jacych ˛ si˛e w niesko´nczono´sc´ schodów. Ale gdy leciał tak na zbity łeb, owa nieust˛epliwa cz˛es´c´ jego osobowo´sci, działajaca ˛ teraz jak odruch s´wietnie wytrenowanego atlety, instynktownie kazała mu podkurczy´c stopy, odzyska´c równowag˛e i powstrzymała upadek. Ona postawiła go te˙z na nogi, cho´c jego s´wiadomo´sc´ była wcia˙ ˛z oszołomiona i niezdolna do akcji. Działajac ˛ instynktownie, jak cz˛es´ciowo znokautowany bokser, zbyt dobrze wy´cwiczony, by zwali´c si˛e na ring, Paul zdołał pokona´c skutki impulsu akceleratora i obrazowo mówiac, ˛ wyladował ˛ na poboczu schodów. Znalazł si˛e jednak w całkowicie innej sytuacji ni˙z wtedy, gdy uciekajac ˛ z gmachu stojacego ˛ naprzeciwko Koh-I-Nor, przechodził przez nie-czas poda˙ ˛zajac ˛ tu˙z za Jase’em i Kantela.˛ Sposób, w jaki wkroczyli wtedy w nie-czas był o wiele bardziej zno´sny emocjonalnie. Metoda akceleracji nie złagodzona medykamentami, których jeszcze nie odkryto, była po prostu okrutna i prymitywna. To wła´snie było przyczyna˛ najró˙zniejszych efektów ubocznych, od powa˙znego załamania nerwowego do s´mierci ochotników Operacji Odskocznia, transmitowanych do terminalu opuszczonego teraz przez Paula. Podczas tego procesu, osobowo´sc´ człowieka wznosiła si˛e na poziom nie-czasu, aby uj´sc´ przed nieoczekiwana˛ i niezno´sna˛ zmiana˛ warunków, w jakich musiałaby trwa´c w realnej przestrzeni. Obiekty nieo˙zywione, oczywi´scie, nie doznawały tych przykro´sci. Ludzka psychika jednak nie potrafiła si˛e przeorientowa´c. W pełni s´wiadoma rozproszenia po wszystkich wymiarach Wszech´swiata, nie umiała si˛e potem ponownie skupi´c. W instynktownej samoobronie, uciekała wi˛ec do wszech´swiata subiektywnego. Paul do´swiadczajacy ˛ tego teraz, pojał ˛ nagle, jak działały Siły Alternatywne. Jednak w chwili, gdy to zrozumiał, nie potrafił nawiaza´ ˛ c kontaktu z aktywnymi, lecz pozostajacymi ˛ w szoku, cz˛es´ciami swego umysłu. Przetrawiały one subiektywne aspekty tej linii post˛epowania, której po´swi˛eciła si˛e główna cz˛es´c´ jego osobowo´sci. W subiektywnym wszech´swiecie, w którym bładził, ˛ nie istniały kształty ani 111
wymiary. Był on rzeczywisto´scia,˛ narzucona˛ przez symbolik˛e pod´swiadomo´sci Paula. Zgodnie z tym, przyjał ˛ posta´c rozległej, pustej równiny, pokrytej drobnymi kamykami, które w miar˛e oddalania si˛e od s´rodka równiny, były coraz wi˛eksze. O tej wła´snie równinie Paul s´nił w hotelu po powrocie z pierwszego spotkania z Jase’em. Wtedy przemierzał ja˛ powoli, jakby idac ˛ pieszo. Teraz przesuwał si˛e szybko, jednocze´snie unoszac ˛ si˛e nad jej powierzchnia.˛ Szaroczarna równina, pokryta rumoszem spłowiałych kamieni, rozciagała ˛ si˛e wokół niego we wszystkich kierunkach, nie ku horyzontom jednak, ale na ogromne, cho´c sko´nczone odległos´ci. Panujaca ˛ tu atmosfera wywierała przygn˛ebiajace ˛ wra˙zenie pustki duchowej i osamotnienia. Mimo i˙z przytomna cz˛es´c´ umysłu Paula podpowiadała mu, z˙ e jest to tylko subiektywna interpretacja do´swiadczonych przeze´n wielkich odległo´sci, czasu, przestrzeni oraz wszystkiego, czemu kiedykolwiek si˛e po´swi˛ecał, targnał ˛ nim dreszcz grozy. — Arogant — pomrukiwał wiatr dmacy ˛ nad rumowiskiem. — Oni nale˙za˛ do mnie, nie do ciebie — metalicznym tchnieniem szeptała bryza nadlatujaca ˛ z przeciwnej strony. A potem, ciszej jeszcze i z wi˛ekszej odległo´sci: — Znam ci˛e, Nekromanto. . . Szybko odepchnał ˛ od siebie te głosy. Otaczajace ˛ go kamienie rozrosły si˛e tymczasem w głazy o mamucich kształtach, a w ko´ncu przekształciły si˛e w pot˛ez˙ ne góry poznaczone plamami czerni. W ko´ncu, przelatujac ˛ ponad najdalszymi i najwy˙zszymi, dotarł do skraju równiny. Była tu kotlina, za która˛ wyczuwał s´wiatło´sc´ . Nie mógł jej jednak zobaczy´c, oddzielał go bowiem od niej pas gł˛ebokiej ciemno´sci. W tej czerni co´s drgn˛eło. Był to zaledwie zaczatek ˛ z˙ ycia. Embrion, ameba, o s´wiadomo´sci, która˛ sta´c było zaledwie na wyczucie obecno´sci Paula wtedy, gdy gł˛eboko pod skałami Merkurego poddawano go obrz˛edowi inicjacji. Reakcje tego stwora pozwoliły mu jedynie na jeden jedyny instynktowny atak. Istota ta dopiero zaczynała si˛e rozrasta´c. Cała była złem w sensie, w jakim pojmował je Superkompleks. I była dziełem Paula. Bez niego nigdy by nie powstała. Teraz z˙ yła i rosła w sił˛e, coraz wi˛ecej te˙z rozumiała. Opanowała Paula przemo˙zna ch˛ec´ zaatakowania tego stwora i załatwienia si˛e z nim raz i na zawsze. Kiedy jednak przemie´scił si˛e bli˙zej, natrafił na niewidzialna˛ zapor˛e, która nie pozwoliła mu przej´sc´ . Była to bariera praw, dzi˛eki którym tworzył to, co si˛e tam poruszało. Prawa te broniły go przed jego dziełem oraz chroniły je przed nim samym. Miało tak by´c, dopóki obaj przeciwnicy nie urosna˛ w sił˛e na tyle, by przełama´c wszelkie zapory. I nagle mgła otulajaca ˛ oszołomiony umysł Paula zacz˛eła si˛e rozwiewa´c i pojał ˛ on, z˙ e gdyby teraz zaatakował i zniszczył to co´s, niczego by nie udowodnił. Niczego by te˙z nie dokonał. Przede wszystkim za´s zrozumiał, z˙ e niepotrzebnie stworzył to co´s. W ko´ncu odzyskał jasno´sc´ umysłu. Szybko cofnał ˛ si˛e i wrócił do miejsca, 112
gdzie kamienie miały wielko´sc´ z˙ wiru. Tutaj, nie opodal miejsca, w którym zaczał ˛ w˛edrówk˛e, znalazł s´wie˙zo uło˙zona˛ piramid˛e z głazów, jakby kurhan. Stos ten był trzykrotnie wy˙zszy od Paula, a b˛edace ˛ dziełem przypadku szczeliny pomi˛edzy kamieniami sprawiały niesamowite wra˙zenie otworów strzeleckich. Paul czuł, z˙ e, przynajmniej na razie, wewnatrz ˛ nie kryje si˛e nic z˙ ywego. Stojac ˛ obok kurhanu raz jeszcze rozejrzał si˛e dookoła i zobaczył, z˙ e gdzieniegdzie, u najdalszych granic równiny, subiektywny krajobraz uniósł si˛e, otaczajac ˛ go kr˛egiem rodzacych ˛ si˛e wzgórz. Wtedy poddał si˛e poczatkowemu ˛ impulsowi, który go tu przywiódł i ruszył ku swemu przeznaczeniu. ´ Swiadomo´ sc´ odzyskał w miejscu wygladaj ˛ acym ˛ na niewielki apartament. Zda˙ ˛zył tylko obrzuci´c go błyskawicznym spojrzeniem i jego nogi — dostał si˛e tu w takiej samej pozycji, w jakiej znajdował si˛e dyskutujac ˛ z Superem — załamały si˛e pod nim. Cała energia szoku, którego doznał, wyładowała si˛e w jego ciele. Runał ˛ na ziemi˛e jak pod ciosem olbrzymiej maczugi. I znów, jak zwykle, nie poddał si˛e całkowicie nie´swiadomo´sci. Według zwykłych norm, powinien natychmiast straci´c przytomno´sc´ , w rzeczywisto´sci jednak do´swiadczał niewyra´znego, nietrwałego stanu, który był fizycznym odpowiednikiem oszołomienia, w jakim błakał ˛ si˛e po swym subiektywnym wszech´swiecie. W ciagu ˛ nast˛epnych dni stan Nekromanty ulegał powolnej poprawie. Paul niejasno zdawał sobie spraw˛e z tego, z˙ e d´zwignał ˛ si˛e z podłogi i przeszedł na pobliska˛ kanap˛e i z˙ e raz czy dwa razy napił si˛e wody z kranu obok. Poza tym nie jadł i nie spał. Nie ulegał nawet temu półaktywnemu, pełnemu snów stanowi, który zast˛epował mu zwykła˛ drzemk˛e. W fizycznym sensie nie ucierpiał. W wyniku przerzutu do tego miejsca nie doznał najmniejszego cielesnego uszczerbku. Zaatakowano go i rozdarto na strz˛epy, ale przedmiotem napa´sci była jego niematerialna to˙zsamo´sc´ . Ostateczny efekt podobny był do ataku gł˛ebokiej depresji. Fizycznie pozostał sprawny i zdolny do podniesienia si˛e i zbadania otoczenia. Akt ten jednak wymagał woli, a wysiłek Paula podobny był do tego, z jakim porusza si˛e człowiek wykrwawiony prawie na s´mier´c. Stopniowo jednak przychodził do siebie. Przede wszystkim dotarło do´n, z˙ e pomieszczenie, w którym le˙zał było cz˛es´cia˛ cylindra z podłoga˛ wbudowana˛ w dolna˛ krzywizn˛e. Umeblowano je z oszcz˛ednym luksusem, jak kabin˛e oceanicznego liniowca wycieczkowego. Pomi˛edzy wkl˛esłymi s´cianami ustawiono kanap˛e, fotele, odtwarzacz muzyczny, szafki, bar, kuchenk˛e, a nawet kilka rze´zb z czerwonej, czarnej i z˙ ółtej gliny oraz pi˛ec´ interesujacych ˛ obrazów abstrakcyjnych, w tym jeden w oleju. Znajdował si˛e tu tak˙ze, wypolerowany do ciemnego połysku, kwadrat na podłodze, b˛edacy ˛ terminalem ko´ncowym podró˙zy Paula. Trzeciego dnia Paul odkrył, z˙ e jak ogłupiały, godzinami wpatruje si˛e w malo113
widła. Jego mizerna jeszcze, ale jasna ju˙z percepcja skojarzyła to błyskawicznie i na ustach Paula wykwitł nikły u´smiech. Nagle zdał sobie spraw˛e z istnienia plazmy twórczej, która mogła zastapi´ ˛ c krew psychiczna,˛ której tak wiele stracił. Z trudem d´zwignał ˛ si˛e z kanapy i potykajac ˛ si˛e, poczołgał na czworakach ku odtwarzaczowi. Nast˛epnie ruszył ku szafkom i przylegajacym ˛ półkom, gdzie znalazł katalog haseł. Po dwudziestu minutach ponownie le˙zał na kanapie. Z gło´sników odtwarzacza saczyły ˛ si˛e złote frazy Trubadura, na przestrzennym ekranie pyszniła si˛e bogata faktura „Hołdu Trzech Króli” Rubensa, a na trzymanej przez Paula karcie papieru niczym przytłumiony d´zwi˛ek dzwonów dr˙zały powa˙zne i wzruszajace ˛ strofy sonetu niewidomego Miltona: Kiedy rozmy´slam, na com s´wiatło trawił pół z˙ ycia p˛edzac ˛ w pełnym mroku s´wiecie Le˙zał tak, przerzucajac ˛ si˛e od sztuki, poezji i muzyki do matematyki, filozofii, medycyny i wszystkich innych dziedzin działalno´sci ludzkiej. Powoli te˙z, z˙ ycie tych, którzy umieli co´s z˙ yciu da´c, wlewało si˛e ponownie w jego wyjałowiona˛ dusz˛e i odzyskał siły. Czwartego dnia wróciła mu dawna sprawno´sc´ . Korzystajac ˛ z kuchenki przygotował sobie solidny posiłek, a potem zajał ˛ si˛e badaniem celi wi˛eziennej, w której go osadzono. Miała ona około dziesi˛eciu metrów długo´sci i prawie tyle˙z samo szeroko´sci i wysoko´sci. Ka˙zdy z jej ko´nców był wielkim okr˛egiem, spłaszczonym u dołu linia˛ podłogi. Pod jedna˛ z poprzecznych s´cian znajdował si˛e terminal, który przyjał ˛ Paula. Druga po prostu ograniczała jego przestrze´n z˙ yciowa.˛ ´ Jej wła´snie Paul przyjrzał si˛e z najwy˙zszym zainteresowaniem. Sciana przy terminalu kryła prawdopodobnie robocza˛ cz˛es´c´ akceleratora. Za druga˛ jednak mogło znajdowa´c si˛e wyj´scie. Gdy wi˛ezie´n obejrzał ja˛ bli˙zej, stwierdził, i˙z krag ˛ ten w istocie jest zwykła˛ pokrywa,˛ utrzymywana˛ przez zamek magnetyczny. Otworzył ów zamek i dolna połowa s´ciany cofn˛eła si˛e przed nim jak wielkie drzwi od gara˙zu. Przeszedł przez nie i trafił do dalszej cz˛es´ci cylindra, trzykrotnie dłu˙zszej ni˙z poprzednia, wypełnionej skrzyniami z narz˛edziami i oprzyrzadowa˛ niem. Szybko zorientował si˛e, z˙ e były to podzespoły, którymi nale˙zało uzupełni´c tutejszy odbiorczy terminal, aby mógł on pełni´c funkcj˛e nadawcza.˛ Paul obejrzał tabliczki, przymocowane do niektórych ze skrzy´n. Były to karty przewozowe, oznakowane skrótami, których nie znał. Poszedł wi˛ec ku kolejnej kolistej s´cianie, która zamykała t˛e cz˛es´c´ cylindra. Ta została przyspawana perełkami zgrzewanego plastyku. Wykonano to tak, by przeszkoda była łatwo usuwalna, ale tylko przez kogo´s, kto wiedział, jak si˛e do tego zabra´c. 114
Paul cofnał ˛ si˛e i raz jeszcze przeszukał całe pomieszczenie, nie znalazł jednak umieszczonej w widocznym miejscu instrukcji czy wiadomo´sci dla u˙zytkownika terminalu. Wrócił wi˛ec do pomieszczenia mieszkalnego i zajał ˛ si˛e systematycznymi poszukiwaniami. Powysuwał szuflady. Zbadał zawarto´sc´ szaf i szafek. Nie znalazł ani instrukcji obsługi, ani nawet podr˛ecznika po´swi˛econego problemom nie-czasu. Najwidoczniej oczekiwano, z˙ e osobnik, dla którego zaprojektowano owe miejsce, informacj˛e, jakiej szukał Paul, posiada po prostu w pami˛eci. Gdy na koniec stanał ˛ po´srodku celi i rozgladał ˛ si˛e dookoła, szukajac ˛ miejsca, gdzie jeszcze nie zajrzał, nagle usłyszał szum uruchamianego akceleratora. Paul spojrzał w stron˛e terminalu. Na gładkiej i l´sniacej ˛ powierzchni podłogi le˙zała gazeta, podszedł i podniósł ja˛ do oczu. Przez chwil˛e nie potrafił domy´sli´c si˛e przyczyny, dla której Super miałby przesyła´c mu najnowsze wiadomo´sci. Nagłówki na pierwszej stronie wrzaskliwie donosiły o rozruchach, panice i trz˛esieniach ziemi. Po chwili jednak, przesuwajac ˛ wzrok z jednej szpalty na druga˛ i z góry na dół, jak człowiek wprawiony w szybkim czytaniu, zauwa˙zył niewielki akapit: NADZWYCZAJNE UPRAWNIENIA ´ ˙ DLA NACZELNEGO INZYNIERA SWIATA Po niespodziewanym przebiegu ogólno´swiatowego głosowania, Naczelny In´ z˙ ynier Swiata został uprawniony do zamra˙zania kont kredytowych i odmawiania usług Kompleksu buntownikom i tym, których podejrzewa si˛e o zakłócanie spokoju. Na tablicach informacyjnych Kompleksu-Matki wykazano wysoka,˛ wynosza˛ ca˛ 82 % frekwencj˛e w głosowaniu, w którym 97,54 % zarejestrowanych głosów ´ oddano za wnioskiem, przyznajacym ˛ Naczelnemu In˙zynierowi Swiata dodatkowa˛ władz˛e. Ot, niewielka notatka. Paul zmarszczył brwi. Notatka była wa˙zna, on jednak nie uwa˙zał jej za a˙z tak wa˙zna,˛ by Super posyłał mu gazet˛e. Nie sadził ˛ równie˙z, by warto było ja˛ przysyła´c z powodu innych, opisywanych na pierwszej stronie, historii — tych o wzrastajacym ˛ zasi˛egu rozruchów czy o zaburzeniach emocjonalnych. Machina nie została przystosowana do tego, by si˛e chełpi´c, a jaki˙z byłby inny powód informowania go o wydarzeniach, na które nie miał najmniejszego wpływu? Nadal zaintrygowany, Paul otworzył gazet˛e, by przejrze´c stron˛e druga˛ i nast˛epne. I wtedy to zobaczył. Jaka´s wada, czy celowe działanie spowodowały, z˙ e na tych dwu stronach druk był niewyra´zny i nieczytelny, z wyjatkiem ˛ małej, równie niewielkiej jak ta z pierwszej strony, notatki, która jednak wyró˙zniała si˛e wła´snie dzi˛eki temu. 115
STRACONA SONDA Kompleks-Matka otrzymał dzi´s doniesienie, z˙ e jedna z sond bezzałogowych, bioracych ˛ udział w Operacji Odskocznia, zagin˛eła w przestrzeni kosmicznej. Sonda ta miała na swym pokładzie aparatur˛e automatycznego terminalu odbiorczego, przeznaczona˛ dla znanej jako Nowa Ziemia, czwartej planety w układzie Syriusza. Ostatnia znana pozycja statku wskazywała, i˙z wkrótce dotrze on do Nowej Ziemi. Sonda nie osiagn˛ ˛ eła jednak wybranego ladowiska ˛ i trafiła poza orbit˛e planety. Nowy tor wyniesie statek poza układ Syriusza. Kompleks-Matka podkre´sla, i˙z nie ma nadziei na nawiazanie ˛ kontaktu z sonda˛ oraz na odzyskanie aparatury. Paul wypu´scił gazet˛e z dłoni i zawróciwszy na pi˛ecie, szybko przeszedł do drugiego pomieszczenia. Tam chwycił narz˛edzie podobne do dłuta i zaatakował plastykowy zgrzew wokół kr˛egu zamykajacego ˛ przej´scie. Pod naporem dłuta plastyk ustapił, ˛ ukazujac ˛ wask ˛ a˛ szczelin˛e w metalu. Paul wcisnał ˛ w nia˛ ostrze. Pokrywa opierała si˛e tylko przez chwil˛e, potem dłuto przeszło na wylot. Obok dłoni Paula rozległ si˛e gło´sny s´wist zasysanego powietrza i plastykowy zgrzew pu´scił nagle na całej długo´sci kraw˛edzi. Ni˙zsza połowa pokrywy cofn˛eła si˛e ze szcz˛ekiem. Na oczach Paula poprzez s´cian˛e przemkn˛eła pozioma szczelina i dolna połówka oddzieliwszy si˛e gładko od górnej, wpadła do pomieszczenia. Paul przytrzymał ja.˛ Była to cienka blacha z lekkiego stopu magnezu. Wcia˛ gnał ˛ ja˛ do s´rodka i poło˙zył płasko na podłodze. Potem postapił ˛ krok do przodu i patrzac ˛ przez grube szkło, wyjrzał na zewnatrz. ˛ Zobaczył przed soba˛ pofałdowany krajobraz, przykryty z˙ ółtawym niebem. W atmosferze unosiła si˛e lekka mgiełka. Podło˙ze porastał dywan ro´slin podobnych do paproci. Z ich gaszczu ˛ wyrastały rozrzucone tu i ówdzie kamienie oraz granitowe skałki. Dalej zauwa˙zył niskie, przysadziste drzewa, których pnie i konary wygladały ˛ jakby poskr˛ecano je z ciemnych z˙ ył. Cało´sc´ o´swietlały przedzierajace ˛ si˛e przez mgiełk˛e jaskrawe promienie dwu gwiazd typu AO, poło˙zonych tak blisko siebie, z˙ e wydawało si˛e, i˙z lada moment wpadna˛ jedna na druga.˛ Zobaczywszy sło´nca i przyjrzawszy si˛e krajobrazowi, który o´swietlały, Paul bez trudu odnalazł zwiazek ˛ pomi˛edzy miejscem swego pobytu a znajdujacymi ˛ si˛e w artykułach popularnonaukowych opisami planet docelowych bezzałogowych sond Operacji Odskocznia. Podwójne sło´nce na niebie mogło by´c jedynie Syriuszem i jego towarzyszem. Co oznaczało, z˙ e znalazł si˛e na Nowej Ziemi i jasnym stawał si˛e sens przysłania mu tej gazety. Paula i sond˛e, w której go uwi˛eziono, celowo, z rozmysłem i oficjalnie „stracono” dla zapisów. Czujac ˛ nagła˛ słabo´sc´ , oparł czoło o chłodna˛ szyb˛e. Bezsilnym gestem naparł palcami jedynej dłoni na powierzchni˛e przejrzystej płyty. Tam, na zewnatrz, ˛ zgod116
nie z doniesieniami oficjalnych raportów, była duszaca ˛ atmosfera dwutlenku siarki. Za plecami Paula znajdowało si˛e zapakowane do skrzy´n oprzyrzadowanie, ˛ którego nie potrafił zło˙zy´c. I nagle zesztywniał. Cofnał ˛ dło´n od szklanej płaszczyzny i uniósł głow˛e. z napi˛eciem wpatrzył si˛e w le˙zacy ˛ za przejrzysta˛ przegroda˛ krajobraz. Nie dalej ni˙z o kilkana´scie kroków od sondy, oparta o nale˙zacy ˛ do innego s´wiata głaz, stała solidna laska z ciemnego drewna. Laska Waltera Blunta! Jej główka była rozszczepiona i p˛ekni˛eta, jakby u˙zyto jej do rozbicia ludzkiej czaszki.
Rozdział 19 Widz˛e — rzekł spokojnie Paul w pustk˛e pokoju i do krajobrazu za szkłem. — Oczywi´scie. Poczuł si˛e jak kto´s, kto w nocy jedzie przez nie znane mu miasto i jest przekonany, z˙ e północ le˙zy po prawej. I nagle, szybki rzut oka na przypadkowo zauwa˙zony znak uliczny, drobny, lecz niepodwa˙zalny strz˛ep informacji, pozwala mu niezaprzeczalnie stwierdzi´c, i˙z północ znajduje si˛e po lewej. Nagle i w ciszy, fizycznie nie ruszajac ˛ si˛e z miejsca, cały Wszech´swiat robi zwrot o sto osiemdziesiat ˛ stopni i pojmujesz, z˙ e zmierzasz na zachód, nie na wschód. Równie nieoczekiwanie, wydarzenia, w których Paul brał udział, zło˙zyły si˛e w konstrukcj˛e jasna˛ i przejrzysta˛ a˙z do najdrobniejszych szczegółów. Wszystko, rzecz jasna, było dziełem Blunta. Przez cały ten czas Paul czuł instynktownie, z˙ e Blunt — człowiek, który ani razu nie odwrócił si˛e i nie pokazał wprost swej twarzy, był demonem. Paul raz jeszcze przemówił gło´sno, nie zwracał si˛e jednak do Blunta: — Zabierz mnie stad ˛ — powiedział. Nie, nadeszła odpowied´z z gł˛ebi ja´zni, gdzie kryła si˛e nieust˛epliwa cz˛es´c´ jego osobowo´sci. — Chcesz powiedzie´c, z˙ e obaj tu sko´nczymy? — spytał Paul. — Ty i ja, razem? Nie. — Wi˛ec có˙z? Tu jest tylko jeden z nas. — Rozumiem — odparł Paul spokojnym tonem. — Powinienem był wiedzie´c. Mog˛e dokona´c wszystkiego, czego zapragniesz. Je´sli jednak to zrobi˛e, jaka˙z b˛edzie korzy´sc´ ? Nie znale´zli´smy innego sposobu, ni˙z sila.˛ Wszystko, czego dokonali´smy, poszłoby na marne, jak ten z˙ ywy mrok, tam, za głazami, gdyby´s go zabił. Albo je´sli zabijesz go teraz, kiedy jeszcze si˛e nie rozwinał ˛ i nie dojrzał. Od ciebie zale˙zy, czy znajdzie si˛e inna droga. — Nie droga machiny? — spytał Paul. — Nie sposób, w jaki zabrałe´s mnie wtedy z biura za Jase’em i Kantela? ˛ Sposób inny od tych dwu? 118
Tak. — Nie wiem, od czego zacza´ ˛c. Wejrzyj w siebie. Prze˙zyj to jeszcze raz. Wczuj si˛e. — Dobrze — zgodził si˛e Paul. Spojrzał na z˙ ylaste pnie za oknem i na lask˛e. — Dla wszech´swiatów, obiektywnego i subiektywnego, istnieje tylko jedna rzecz wspólna. To˙zsamo´sc´ jednostki. Tak jest. Mów dalej. — Wszech´swiat obiektywny mo˙ze by´c wyra˙zony w swoich najni˙zszych wspólnych mianownikach jako nagromadzenie odr˛ebnych i niezale˙znych to˙zsamo´sci, zarówno z˙ ywych, jak i nieo˙zywionych. Słusznie. — Konkretne to˙zsamo´sci, aby z˙ y´c, to znaczy, aby funkcjonowa´c wzdłu˙z pojedynczego wymiaru na linii czasu, musza˛ łaczy´ ˛ c si˛e i rozłacza´ ˛ c, tworzac ˛ i zmieniajac ˛ kombinacje, które mo˙zna nazwa´c zbiorami lub ustawieniami. Dalej˙ze, Bracie. — Ustawienia te, aby w obiektywnej przestrzeni i czasie stworzy´c iluzj˛e rzeczywisto´sci, musza˛ przez cały czas formowa´c jeden wzór. Wzór ten mo˙ze si˛e zmienia´c, nie mo˙zna jednak porzuci´c go, czy zniszczy´c, jednocze´snie nie niszczac ˛ lub porzucajac ˛ iluzji realno´sci. Dokładnie tak. Rozumowanie znakomite, jak na to˙zsamo´sc´ czastkow ˛ a,˛ która ograniczona jest do posługiwania si˛e emocjami i reakcjami. Mo˙zemy by´c z ciebie dumni. Có˙z dalej? Jaki jest krok nast˛epny? Paul zmarszczył brwi. — To ju˙z wszystko. Zastosowanie. — Zastosowanie? Ach tak! — wypalił nagle Paul. — Oczywi´scie. Tak zwane Siły Alternatywne — raz jeszcze spojrzał na oparta˛ o głaz lask˛e — i talenty do korzystania z nich sa˛ po prostu metodami zmiany wzoru w taki sposób, z˙ e iluzja rzeczywisto´sci chwilowo pozwala na akcje, zazwyczaj niedozwolone. . . — Zastanowił si˛e krótko. — Blunt tego nie rozumie — stwierdził. Jeste´s pewien? Paul pozwolił sobie na skapy ˛ u´smiech. — To moja specjalno´sc´ , nieprawda˙z? Zrozumienie. Poddaj˛e si˛e. Kontynuuj. Paul zawahał si˛e. — A jest co´s jeszcze? — spytał. Chciałe´s si˛e stad ˛ wydosta´c. Wejrzałe´s w siebie. Odtworzyłe´s przeszło´sc´ . Od tej chwili zostawiasz mnie na twoim terenie. Wczuj si˛e. Paul zamknał ˛ oczy. Stojac ˛ w z˙ ółtej, padajacej ˛ z zewnatrz ˛ po´swiacie, która˛ wyczuwał poprzez zamkni˛ete powieki, usiłował nawiaza´ ˛ c całkowity kontakt ze wszystkim, co go otaczało; z pokojem, sonda,˛ planetami, sło´ncami i przestrzenia.˛ 119
Próba ta przypominała subtelny wysiłek stwierdzenia za pomoca˛ samego tylko dotyku, jak wyglada ˛ wn˛etrze oddalonego na długo´sc´ ramienia skomplikowanego mechanizmu. Ró˙znica polegała na tym, z˙ e usiłowania Paula były natury nie fizycznej. Si˛egał na zewnatrz, ˛ by dokładnie i w pełni wczu´c si˛e w wielki wzór obiektywnego Wszech´swiata, by precyzyjnie wpia´ ˛c własna˛ to˙zsamo´sc´ w punkt zwrotny jego struktury. Przez chwil˛e rzecz si˛e nie udawała. Trwało to ułamek sekundy, podczas którego czuł si˛e absolutnie obna˙zony, czujac ˛ wszystko, nie majac ˛ jednak z˙ adnej mo˙zliwo´sci kontaktu, jakby unosił si˛e w pró˙zni. I nagle zdarzyło si˛e co´s, co przypominało chwil˛e orientacji, jak wtedy, gdy za szyba˛ zobaczył t˛e lask˛e. Teraz jednak odczucie to było o wiele gł˛ebsze, wspanialsze i połaczone ˛ z wra˙zeniem stapiania si˛e, ust˛epujacym ˛ jedynie uczuciu, którego doznał, gdy sko´nczył si˛e seans u dr Elizabeth Williams. W jednym, niespodziewanym ułamku nie-czasu, Paul i nieust˛epliwa cz˛es´c´ jego osobowo´sci nieodwracalnie zlali si˛e w jedno. Poczuł si˛e jak kto´s stojacy ˛ na niewielkiej scenie, wokół której nagle podniesiono w gór˛e wysokie kurtyny. Odkrywał, z˙ e mo˙ze spoglada´ ˛ c we wszystkich kierunkach na dowolnie wielkie odległo´sci. Odkrywał te˙z, z˙ e jest sam. — Ave atque vale — powiedział i u´smiechnał ˛ si˛e nie bez smutku. — Bad´ ˛ z pozdrowiony i z˙ egnaj — odwrócił si˛e do okna. — Niszcz — powiedział. — Oczywi´scie. Blunt zaplanował to dla mnie i na miar˛e swych ograniczonych mo˙zliwo´sci miał racj˛e. Wrócił do znajdujacej ˛ si˛e za plecami skrzyni z narz˛edziami. Wybrał ci˛ez˙ ki młot i ruszył do okna. Pierwsze uderzenie zgi˛eło metalowy trzon młota, powierzchnia szkła za´s została tylko dra´sni˛eta. Jednak po drugim ciosie cała szklana s´ciana legła w gruzach, a młot wyleciał na zewnatrz. ˛ Paul zda˙ ˛zył zrobi´c trzy kroki w stron˛e głazu, przy którym spoczywała laska, zanim z˙ raca ˛ atmosfera Nowej Ziemi st˛epiła jego zmysł powonienia i wypełniła mu płuca. Si˛egnał ˛ po lask˛e i chwycił ja˛ w tej samej chwili, w której wzrok za´cmiły napływajace ˛ do oczu łzy. Niemal słyszał s´piew Blunta, jak wtedy, na ekranie w kopalni Malabar. — Destrukcja! Destrukcja ostateczna! Destrukcja twórcza, która uratuje Człowieka przed tym, by wiecznie go ratowano. . . Paul poczuł uderzenie kolan o grunt. Chwil˛e pó´zniej jego osobowo´sc´ porzuciła na zawsze to okaleczone ciało, pozostawiajac ˛ je le˙zace ˛ i konajace, ˛ z pi˛es´cia˛ jedynej r˛eki zaci´sni˛eta˛ na p˛ekni˛etej lasce, w duszacej ˛ atmosferze s´wiata, który nosił miano Nowej Ziemi.
Rozdział 20 Pi˛ec´ dwudziestek sa˙ ˛zni w gł˛ebin˛e pły´n s´miało. Ko´sci te le˙za˛ na morza dnie. . . Pi˛ec´ dziesiat ˛ kilometrów na zachód od La Jolla w Kalifornii, w miejscu, które znajdziesz płynac ˛ wzdłu˙z brzegu na północ od San Diego, na piaszczystej podmorskiej równinie, około dwustu metrów pod bł˛ekitna,˛ wiecznie ruchliwa˛ powierzchnia˛ Pacyfiku, pozbawiona ciała dusza Paula unosiła si˛e nad szkieletem m˛ez˙ czyzny zaplatanym ˛ w zardzewiały ła´ncuch. Poczatkowo ˛ Paul nie zamierzał odwiedza´c tego miejsca, zboczył tu jednak, by upora´c si˛e z własnymi emocjami. Teraz za´s, unoszac ˛ si˛e nad swym szkieletem poczuł ulg˛e, z˙ e ciało, które mu kiedy´s słu˙zyło, umarło naturalna˛ s´miercia.˛ Paul nie watpił, ˛ z˙ e Blunt dla osiagni˛ ˛ ecia swego celu potrafiłby uciec si˛e do morderstwa. Dlatego wolał, by karta, na której miał podsumowa´c swe rachunki z Bluntem, zawierała mo˙zliwie najmniej niejasnych punktów. Zostawił białe ko´sci w pokoju otulajacego ˛ je wiecznego mroku i ruszył dalej swoja˛ droga.˛ Szlak ów, ten sam, którym przesłano na Nowa˛ Ziemi˛e lask˛e Blunta, doprowadził w ko´ncu Paula do przebudzenia si˛e wewnatrz ˛ czego´s, co przypominało trumn˛e. Le˙zał na plecach, w metalowym pojemniku, z wyprostowanymi nogami i zło˙zonymi na piersiach ramionami. Oczy miał otwarte, ale nie dostrzegał nic, prócz ciemno´sci. Jednak jego percepcja wtopiona w ogólny wzór rzeczywisto´sci pozwoliła mu stwierdzi´c, gdzie spoczywa. Był to zestaw dwuipółmetrowych szuflad w kostnicy publicznej. Ciało, które zajmował obecnie, było identyczne z tym, do którego przywykł. Od poprzedniego ró˙zniło si˛e tylko tym, i˙z miało dwoje sprawnych rak. ˛ Wydawało si˛e jednak całkowicie sparali˙zowane. Przyczyna˛ tego parali˙zu, jak w przebłysku ponurej wesoło´sci zorientował si˛e Paul, był fakt. i˙z ciało zamro˙zono na kamie´n. Pojemnik, w którym je zło˙zono, otaczały zwoje chłodnicy i temperatura tkanek wynosiła minus sze´sc´ stopni Celsjusza. Zanim b˛edzie mo˙zna obudzi´c w nim z˙ ycie, ciało to trzeba było najpierw rozmrozi´c. Paul zbadał otaczajacy ˛ go wzór. Byłby zdziwiony, gdyby okazało si˛e, z˙ e Blunt, który zadał sobie dla´n tyle trudu, nie przygotował czego´s i tutaj. I rzeczywi´scie, okazało si˛e, i˙z pojemnik spoczywa na szynach, wewnatrz ˛ zamra˙zarki za´s trzyma 121
go jedynie zwykły zatrzask. Paul poczynił konieczne, acz drobne zmiany we wzorze rzeczywisto´sci i zatrzask pu´scił. Ciało ze´slizgn˛eło si˛e do jasno o´swietlonego pokoju bez okien. Gdy tylko znalazł si˛e w tym pomieszczeniu, temperatura otoczenia ostro podskoczyła z poni˙zej punktu zamarzania wody do ponad dwudziestu stopni. Paul le˙zał teraz nachylony pod niewielkim katem, ˛ ze stopami przy podłodze i głowa˛ uniesiona˛ nieco ku górze. Z tej pozycji mógł dostrzec, z˙ e pokój, do którego trafił jest niezbyt obszerny, ma pojedyncze drzwi i wyło˙zono go białymi kafelkami. Jedyna˛ godna˛ uwagi rzecza˛ była wiadomo´sc´ , która˛ napisano du˙zymi literami na przeciwległej s´cianie. Brzmiała ona jak nast˛epuje: Paul, tak szybko, jak tylko zdołasz, przybad´ ˛ z i przyłacz ˛ si˛e do nas. Czekamy w Koh-I-Nor, apartament 1243. Walt Blunt Dotychczasowy pojemnik, w którym spoczywało ciało Paula zmienił funkcj˛e. Promieniował teraz gł˛ebokim, łagodnym ciepłem, obejmujac ˛ nim zmro˙zone ko´sci i mi˛es´nie. Musiało upłyna´ ˛c pół godziny lub wi˛ecej, zanim temperatura podniesie si˛e na tyle, z˙ e Paul b˛edzie mógł przeja´ ˛c kontrol˛e nad swoim nowym ciałem. Blunt oczywi´scie zakładał, i˙z Paul ze swej strony pomo˙ze przyspieszy´c ten proces. Plan Wielkiego Mistrza był, nie da si˛e ukry´c, pi˛ekny i wskazywał na dalekie od skromno´sci nastawienie Blunta do innych ludzi i Wszech´swiata. Po raz pierwszy — ot, w jak nieoczekiwany sposób, drobne sprawy z przeszło´sci wyja´sniaja˛ si˛e same — Paul otrzymał nowy punkt widzenia na powtarzane przez Jase’a oskar˙zenia o arogancj˛e. Podczas minionych lat, jako osoba bliska Bluntowi, Jase dobrze poznał oblicza arogancji. . . Paul postanowił, z˙ e przyspieszy bieg wydarze´n. Uczyni to jednak w sposób, którego Blunt, ze swa˛ mniej pełna˛ znajomo´scia˛ wzoru, nie mo˙ze si˛e spodziewa´c. Blunt nie oczekiwał mianowicie, z˙ e wiadomo´sc´ na s´cianie b˛edzie dla Paula jasnym i czytelnym ostrze˙zeniem, z˙ e Gildia Or˛edowników wykonała ju˙z swój ruch. Poza s´cianami tego pokoju s´wiat uwikłał si˛e w wojn˛e — dziwna,˛ niesamowita˛ wojn˛e, jakiej nie znała przeszło´sc´ . Blunt, jako generał sił nacierajacych, ˛ zaplanował, i˙z na pole bitwy Paul wkroczy w chwili najbardziej dogodnej z jego, Blunta, punktu widzenia. Tyle tylko, z˙ e Paul dotrze tam wcze´sniej. Si˛egnał ˛ w głab ˛ wzoru i do tej niewidzialnej wiedzy, jaka stała si˛e cz˛es´cia˛ jego osobowo´sci i jego zdolno´sci. Przerwał pewne linie zwiazków ˛ przypadkowych i ustanowił nowe. W bezpo´sredniej blisko´sci jego ciała wzór uległ zmianie. Samo za´s ciało uniosło si˛e w gór˛e i popłyn˛eło nad podłoga.˛
122
Skierował je ku drzwiom. Te otworzyły si˛e. Przemykajac ˛ tu˙z nad stopniami schodów, ciało Paula pokonało pi˛etro i przez nast˛epne drzwi dotarło do krótkiego korytarza. Na jego ko´ncu były trzecie, przezroczyste drzwi, które otwierały si˛e na znana˛ Paulowi ulic˛e, odległa˛ od Koh-I-Nor o kilka przecznic. Za drzwiami panowała noc i nie wiadomo dlaczego Kompleks wydawał si˛e pogra˙ ˛zony w mroku gł˛ebszym, ni˙z nale˙załoby si˛e spodziewa´c. Ciało Paula min˛eło ostatnie drzwi i wypłyn˛eło w upalna,˛ lipcowa˛ noc. Dział Kontroli Pogody Kompleksu zawiódł chyba na całej linii, poniewa˙z temperatura na zewnatrz ˛ si˛egała bez mała czterdziestu stopni, a wilgotno´sc´ wynosiła blisko 100 %. Nieruchome, ci˛ez˙ kie powietrze Kompleksu, parnymi u´sciskami obj˛eło lodowate ciało Paula. W pobli˙zu nie było z˙ adnych poruszajacych ˛ si˛e pojazdów. Mroczne cienie wypełniały odst˛epy mi˛edzy budynkami. Ulice, przynajmniej w tej okolicy, wydawały si˛e opustoszałe. Paul skr˛ecił i popłynał ˛ wzdłu˙z betonowej s´ciany w kierunku hotelu Koh-I-Nor. Dalsze ulice były równie˙z puste. Mieszka´ncy Kompleksu najwyra´zniej pozamykali si˛e w zabarykadowanych domach, chroniac ˛ si˛e przed hulajacym ˛ na zewnatrz ˛ szale´nstwem. Po przebyciu połowy drogi, Paul usłyszał niesamowity, brz˛ekliwy odgłos wadliwie funkcjonujacej ˛ lampy ulicznej. Przyjrzał si˛e rozsiewanej przez nia˛ pulsujacej ˛ niepewnie po´swiacie i ujrzał powód, dla którego, cz˛es´ciowo przynajmniej, lampa była niesprawna. Okazało si˛e, z˙ e osadzono ja˛ na ogromnym patyku od lizaka, owini˛etym biało-czerwona˛ pasiasta˛ folia.˛ Paul popłynał ˛ dalej. Za kolejnym rogiem minał ˛ zamkni˛ete drzwi. Ze szczeliny pod nimi wypływała struga czerwonego płynu, który barwa˛ i konsystencja˛ przypominał krew. Przemie´sciwszy si˛e do nast˛epnego budynku, Paul skr˛ecił w kolejna˛ ulic˛e i natknał ˛ si˛e na pierwsza˛ z˙ ywa˛ istot˛e. Był to m˛ez˙ czyzna w rozdartej koszuli, siedzacy ˛ na progu otwartych drzwi i obracajacy ˛ w dłoniach kuchenny nó˙z. Gdy Paul zbli˙zył si˛e do niego, m˛ez˙ czyzna podniósł wzrok na przybysza. — Czy jest pan psychiatra? ˛ — spytał. — Potrzebuj˛e. . . — w tej chwili dostrzegł, i˙z pomi˛edzy stopami Paula a płytami trotuaru zieje spora szczelina. — Och — powiedział tylko. Spojrzał ponownie na swoje dłonie i zaczał ˛ bawi´c si˛e no˙zem. Paul zatrzymał si˛e, ale zdał sobie spraw˛e z faktu, z˙ e nie mo˙ze mówi´c, ruszył wi˛ec dalej. Równocze´snie raz jeszcze si˛egnał ˛ do wzoru. Mo˙zna było, tak jak podejrzewał o to Blunta, przyspieszy´c pewne wydarzenia, ale z˙ ywych komórek nie wolno było odmra˙za´c równie intensywnie, jak martwego mi˛esa. Stopniowe i równomierne czerpanie ciepła z otoczenia okazywało si˛e skuteczniejsze, ni˙z rozmra˙zanie za pomoca˛ grzejnika mikrofalowego, w który wyposa˙zono pojemnik w przechowalni zwłok. Powoli, ale szybciej, ni˙z ktokolwiek mógłby si˛e spodziewa´c, ciało Paula wzbierało o˙zywczym ciepłem. Po drodze natknał ˛ si˛e na rzeczy, które miały niewielki zwiazek ˛ z normalno123
s´cia.˛ Pomnik na s´rodku jednego z mijanych skrzy˙zowa´n topił si˛e wolno, niczym wosk w piecyku. Kamienna głowa lwa, wkomponowanego w masywny balkon obejmujacy ˛ naro˙znik wysokiego budynku, pochyliła si˛e i rykn˛eła, gdy Paul przemykał dołem. Po´srodku jednej z ulic minał ˛ krag ˛ czerni — pusta˛ dziur˛e, przez która˛ nie dostrzegało si˛e ni˙zszego poziomu, ale zniekształcenie przestrzeni, na którym oko ludzkie nie potrafiło si˛e skupi´c. Po ulicach nie przeje˙zd˙zały z˙ adne samochody. Transport Kompleksu musiał zawie´sc´ lub został pozbawiony zasilania, podobnie jak Dział Kontroli Pogody. Od czasu do czasu Paul dostrzegał w odda˙ li samotnych przechodniów. Zaden z nich nie zatrzymał si˛e na jego widok. Gdy spostrzegli, z˙ e si˛e do nich zbli˙za, ka˙zdy spiesznie umykał w bok. Ciało Paula szybko wypełniało si˛e z˙ yciem. Do´sc´ wcze´snie zapoczatkował ˛ akcj˛e serca. Gdy dotarł do placu przed hotelem, jego temperatura wynosiła ju˙z trzydzie´sci sze´sc´ i sze´sc´ dziesiatych ˛ stopnia, a puls i oddech miał prawie w normie. Mógłby ju˙z i´sc´ pieszo, ale z postawieniem stopy na ziemi poczekał do chwili, w której dotarł do Północnej Wie˙zy Koh-I-Nor. Wkroczył do mrocznego hallu, o´swietlonego jedynie s´wiatłami awaryjnymi, w którym nie było z˙ adnych go´sci hotelowych. Spod s´ciany za biurkiem gapiła si˛e na niego czyja´s blada jak papier twarz. Był to znajomy recepcjonista kaligraf. Paul minał ˛ go, nie zwracajac ˛ na´n uwagi i skierował si˛e ku windom. Te, jako system zrównowa˙zony, pracujacy ˛ na zgromadzonej energii, nie zostały dotkni˛ete brakiem zasilania. Milczaco, ˛ delikatnie i skutecznie, jakby rasa ludzka ju˙z wymarła i pozostały jedynie maszyny, dyski unosiły si˛e w regularnych odst˛epach, płynac ˛ w gór˛e i w dół, w przezroczystych rurach swoich szybów. Paul zrobił krok i stanał ˛ na dysku wznoszacym ˛ si˛e do góry. Pomknał ˛ gładko, przecinajac ˛ szereg korytarzy, o´swietlonych jedynie s´wiatełkami oznaczajacymi ˛ wej´scia do klatki schodowej. Zobaczył tylko jedna˛ osob˛e. Mijał wtedy dziewiaty ˛ poziom. Była to młoda kobieta. Gdy dostrzegła Paula, szybko odwróciła si˛e i schroniła w pokoju. Dwunasty poziom, w przeciwie´nstwie do reszty s´wiata, widzianej przez Paula tej nocy, był całkowicie o´swietlony. W porównaniu z panujacymi ˛ wsz˛edzie mrokami, to o´swietlenie wydawało si˛e jaskrawe i ostentacyjne. Jednak i na tym korytarzu nie wida´c było z˙ adnego ruchu. Co wi˛ecej, za mijanymi przez siebie drzwiami Paul wyczuwał mrok i pustk˛e. Apartament 1243, ku któremu zmierzał, był na tym jasnym poziomie jedyna˛ oaza˛ z˙ ycia. Gdy skr˛ecił za róg, zobaczył, z˙ e drzwi apartamentu stoja˛ otworem. Cofni˛eto je w głab ˛ s´ciany na trzy czwarte szeroko´sci. Dobiegał stamtad ˛ stanowczy, m˛eski głos. Głos ów nale˙zał do Kirka Tyne’a. — . . . twój s´lepy upór — mówił Naczelny In˙zynier. — Nie umiem tego poja´ ˛c, Walt. Jak człowiek o twej inteligencji mo˙ze uwa˙za´c, z˙ e tera´zniejszo´sc´ da si˛e zmieni´c działaniami w tera´zniejszo´sci, bez cofni˛ecia si˛e w czasie i zmiany czynni124
ków, które w przeszło´sci ukształtowały t˛e tera´zniejszo´sc´ ? A jednak zdecydowałe´s si˛e uwolni´c moce, które sa˛ z´ ródłem szale´nstw, dziejacych ˛ si˛e tej nocy na całym s´wiecie. Paul zatrzymał si˛e przed wej´sciem. Słyszał ju˙z te argumenty z ust Tyne’a wtedy, gdy ten przyjmował go do swego sztabu. Teraz za´s Paul zapragnał ˛ dowiedzie´c si˛e, jakiej odpowiedzi udzieli Blunt. — Sprzedałe´s swe pierworództwo za misk˛e mikroprocesorów — odparł głos Blunta. — Nie my´slisz samodzielnie, Kirk. Niczym papuga powtarzasz to, czym karmi ci˛e Super. Je´sli nie da si˛e zmieni´c przeszło´sci, nale˙zy zmieni´c tera´zniejszo´sc´ . Trzeba to zrobi´c ze wzgl˛edu na przyszło´sc´ . — Czy nie zechciałby´s posłu˙zy´c si˛e odrobina˛ logiki? — spytał Tyne. — Powiadam ci, z˙ e tera´zniejszo´sci nie da si˛e zmieni´c, nie dokonujac ˛ zmian w przeszłos´ci. Nawet Super, z cała˛ zgromadzona˛ przez siebie wiedza,˛ nie potrafiłby wyliczy´c mo˙zliwych konsekwencji zmiany w przeszło´sci przebiegu z˙ ycia nawet jednego owada. A to droga łatwiejsza. Wy za´s, dzisiejszej nocy, próbujecie czego´s daleko trudniejszego. — Kirk — rozległa si˛e odpowied´z Blunta — jeste´s głupcem. Fakty, które zdecydowały o takim, a nie innym biegu wydarze´n dzisiejszej nocy, zdarzyły si˛e nieodwołalnie setki lat temu. Wszystko, czego musimy dokona´c, to rozpozna´c je i posłu˙zy´c si˛e ta˛ wiedza.˛ — Powiadam ci, z˙ e to nieprawda! — Wszystko dlatego, z˙ e twój Super. . . — zaczał ˛ Blunt. Ironia w jego d´zwi˛ecznym głosie ci˛eła niczym stal, gdy Paul podjał ˛ decyzj˛e o wej´sciu na scen˛e. Przeszedł przez drzwi i znalazł si˛e w salonie apartamentu, który był najlepszym z tych, jakie Koh-I-Nor mógł zaoferowa´c swym go´sciom. Pod s´cianami rozległego pokoju jak do fotografii ustawiło si˛e siedmioro ludzi. Najbli˙zej, na lewo od Paula stała Kantela. Tu˙z przy niej, cz˛es´ciowo tyłem do wejs´cia znajdował si˛e Blunt. Z szerokich ramion Wielkiego Mistrza zwisała ci˛ez˙ ka, obramowana purpurowym szlakiem czarna peleryna, a na głowie miał dziwny wysoki kapelusz. Obok Blunta stał Burton McLeod, który najmniej z całej siódemki zdawał si˛e przejmowa´c powaga˛ sytuacji. Dwa kroki dalej był Jase, tak˙ze w pelerynie i kapeluszu. Zwrócony plecami do bł˛ekitnych zasłon, osłaniajacych ˛ szerokie na cała˛ s´cian˛e okno po przeciwnej stronie pokoju, niczym niewysoki, bezbarwny manekin, sterczał Eaton White. Po jego lewej stronie zajał ˛ pozycj˛e agent ochrony Koh-I-Nor, James Butler. Wida´c było po nim, z˙ e nie omin˛eło go szale´nstwo dzisiejszej nocy. Miał na sobie jednolicie czarny sweter i lu´zne spodnie wdziewane przez członków jednej z szerzej znanych społeczno´sci maszerujacych. ˛ Kombinezon ten obna˙zał mu tylko twarz i dłonie. W jednej z nich trzymał podłu˙zny, s´miertelnie skuteczny policyjny pistolet z usuni˛eta˛ muszka.˛ Zamiast muszki na lufie broni umieszczono mały metalowy bł˛ekitny krzy˙zyk. Stojacych ˛ naprzeciwko siebie Burtona i McLeoda rozdzielało kilka metrów 125
wyło˙zonej dywanem podłogi. Trzymany niby niedbale pistolet wymierzony był w pier´s McLeoda. Obaj przeciwnicy stali spokojnie, wydawało si˛e jednak, z˙ e nie dostrzegaja˛ w pokoju nikogo, prócz siebie nawzajem. Najbli˙zej ze wszystkich, z prawej strony Paula, stał Tyne. Spogladał ˛ on na replikujacego ˛ Blunta i on te˙z, wespół z bezbarwnym i nieruchomym Eatonem White, pierwszy zauwa˙zył wkraczajacego ˛ do pokoju Paula. ´ Naczelny In˙zynier Swiata wytrzeszczył oczy przerywajac ˛ tym przemówienie Wielkiego Mistrza. Za chwil˛e pozostali, nie wyłaczaj ˛ ac ˛ McLeoda i Butlera, odwrócili si˛e ku Paulowi. Kantela j˛ekn˛eła zduszonym głosem. Wszyscy, prócz Blunta, wygladali ˛ jak ludzie, na oczach których popełniono wła´snie gwałt na prawach Natury. Blunt oparł si˛e na srebrnej gałce swej nowej laski i u´smiechnał ˛ si˛e tylko. Podobny u´smiech musiał rozja´sni´c oblicze ate´nskiego polemarchy Callimacha, gdy dwa tysiace ˛ pi˛ec´ set czterdzie´sci lat temu, pewnego pochmurnego, wrze´sniowego dnia, ujrzał w rzadkich promieniach sło´nca pył wzbijany przez wzmocnione skrzydła szyku, którymi Grecy zamykali pier´scie´n okra˙ ˛zenia wokół hord perskich na równinie Maratonu. — Zjawiłe´s si˛e nieco za wcze´snie, cho´c to drobiazg — powiedział patrzac ˛ na Paula. — Ten tu Kirk jeszcze nie został dostatecznie zmi˛ekczony. Ale wejd´z, mój dwójniku. Paul za´s, wchodzac ˛ do pokoju, po raz pierwszy wprost i z bliska zajrzał Bluntowi w twarz i. . . ujrzał samego siebie!
Rozdział 21 Paul wszedł do pokoju. Wszyscy obecni wpatrzyli si˛e w niego, w niczyim jednak wzroku nie uwidocznił si˛e a˙z taki wstrzas, ˛ jak w bł˛ekitnych oczach Kanteli. Ona jedna spo´sród wszystkich obecnych czuła to od poczatku, ˛ ale nie chciała si˛e z tym pogodzi´c. Wła´snie to z taka˛ siła˛ ciagn˛ ˛ eło ja˛ ku Paulowi i temu tak bardzo si˛e opierała. Paul nie winił jej wtedy, obdarzony za´s zrozumieniem, tym bardziej nie winił jej obecnie. Nawet dla niego samego, gdy zatrzymał si˛e, stajac ˛ o krok przed Bluntem i spojrzał tamtemu w twarz, było to nienaturalne do´swiadczenie. Wiedział te˙z, z˙ e ci, którzy ich obserwuja,˛ musza˛ odbiera´c to o wiele gorzej. Nie chodziło tylko o jego fizyczne podobie´nstwo do Blunta. Obaj byli wysocy, barczy´sci i mocno zbudowani. Obaj mieli wyraziste rysy twarzy. Na tym jednak ko´nczyło si˛e podobie´nstwo ciał. O wiele bardziej dra˙zniła ich wspólna to˙zsamo´sc´ , poniewa˙z polegała ona na dwoisto´sci wcale nie fizycznej. Nie powinni byli wyglada´ ˛ c podobnie. A wygladali. ˛ Było to tak niesamowite, jakby ten sam człowiek nosił dwa odmienne ciała. Obaj ró˙znili si˛e wygladem ˛ zewn˛etrznym, mieli jednak identyczne postawy, sposób poruszania si˛e, te same nawyki i upodobania. Wszystkie te podobie´nstwa prze´swiecały przez powłok˛e zewn˛etrzna,˛ podobnie jak płomie´n s´wiecy przez ró˙zne ornamenty latarni. — Pojmujesz teraz — rzekł Blunt, zwracajac ˛ si˛e do Paula tonem rozmowy towarzyskiej — dlaczego przez cały czas unikałem twej obecno´sci? — Oczywi´scie — odparł Paul. W tym momencie Kirk Tyne odzyskał wreszcie głos. Ton, jakim si˛e odezwał, s´wiadczył wyra´znie o tym, i˙z po raz pierwszy co´s powa˙znie zachwiało przekona´ niami Naczelnego In˙zyniera Swiata. — Walt, có˙z to za przeciwne naturze diabelstwo? — wypalił bez ogródek. — Długo by o tym mówi´c — powiedział Blunt. Opierał si˛e wcia˙ ˛z na swej lasce i przygladał ˛ Paulowi w ten sam sposób, w jaki wytrawny koneser kontempluje szczególnie cenne dzieło sztuki. — Ale sprowadziłem ci˛e tutaj, Kirk, po to, by´s wszystkiego wysłuchał. 127
Tyne wodził wzrokiem od Paula do Blunta i z powrotem, z wysiłkiem i jakby wbrew swojej woli. — Nie wierz˛e — wydusił z siebie. — I s´wiatu, i mnie — odparł Blunt, nie spuszczajac ˛ wzroku z Paula — b˛edzie wszystko jedno, co sobie pomy´slisz, gdy przeminie dzisiejsza noc. — Szatan! — zabrzmiał czyj´s okrzyk. Wszyscy obecni, nie wyłaczaj ˛ ac ˛ Paula spojrzeli w t˛e stron˛e. Głos nale˙zał do agenta Butlera, który podnosił trzymany w dłoni pistolet. Umieszczony na lufie broni krzy˙zyk skierował si˛e ku Paulowi, a potem zadr˙zał i przesunał ˛ si˛e w stron˛e Blunta. — Blu´znierca! Co´s jasnego mign˛eło w powietrzu. Rozległ si˛e łagodny odgłos uderzenia, Butler zachwiał si˛e i wypu´scił bro´n. Z bicepsu agenta wystawał koniec gładkiej lis´ciokształtnej klingi pozbawionego r˛ekoje´sci sztyletu. Do Butlera niespiesznym krokiem podszedł McLeod. Pochylił si˛e po pistolet, wetknał ˛ go sobie za pas, potem lewa˛ dłonia˛ ujał ˛ detektywa za rami˛e, prawa˛ za´s wyciagn ˛ ał ˛ sztylet z rany. Nast˛epnie wydobył z kieszeni samozaciskajacy ˛ si˛e opatrunek, owinał ˛ nim ran˛e Butlera i chwyciwszy bezwładna˛ r˛ek˛e agenta, podniósł ja˛ i wło˙zył w jego zdrowa˛ dło´n. — Prosz˛e tak trzyma´c — polecił. Butler wpatrywał si˛e we´n bez słowa. McLeod wrócił na swe miejsce obok Blunta. — Tak wi˛ec — odezwał si˛e pobladły Kirk — teraz szczujesz swych opryszków na mnie i na przyzwoitych ludzi? — Tego fanatyka nazywasz przyzwoitym człowiekiem? — spytał Blunt kiwajac ˛ głowa˛ w stron˛e odzianego w czer´n Butlera. — Jak mo˙zna nazywa´c przyzwoitym kogo´s, kto bez namysłu zastrzeliłby mnie albo Paula? A zrobiłby to, gdyby Burt go nie powstrzymał. — Wszystko jedno — odparł Tyne. Na ich oczach, dzi˛eki niezwykłemu wysił´ kowi woli, Naczelny In˙zynier Swiata wział ˛ si˛e w gar´sc´ i opanował. — Wszystko jedno — rzekł o wiele bardziej spokojnym głosem. — Nic z tego nie wpływa na moja˛ opini˛e. Was jest tylko sze´sc´ dziesiat ˛ tysi˛ecy. Za mało, by zniszczy´c s´wiat. — Kirk — rzekł Blunt — wiesz, jak lubi˛e si˛e z toba˛ spiera´c. Jeste´s tak uroczo naiwny. — Ty za´s jeste´s równie zabawny — z kpina˛ w głosie odciał ˛ si˛e Kirk. — Owszem, co´s w tym jest — Blunt skinał ˛ głowa˛ z namysłem. — Widzisz, Kirk, licz˛e na to, z˙ e ci˛e złami˛e. Je´sli uda si˛e dokona´c tego bez bólu, zalicz˛e ci˛e w szeregi ludzi, którzy przewróca˛ t˛e cywilizacj˛e do góry nogami. Swój cel osiagn˛ ˛ e dzi˛eki temu dwukrotnie szybciej. W przeciwnym razie nie traciłbym czasu na t˛e rozmow˛e. — Zapewniam ci˛e — odparł Kirk — z˙ e nie czuj˛e si˛e ani troch˛e złamany. — Bo nie powiniene´s. . . na razie — uciał ˛ Blunt. — Wszystko, co widziałem do tej pory — stwierdził Kirk — to seria zorgani´ etych. zowanych na nieco szersza˛ skal˛e sztuczek z Dnia Wszystkich Swi˛ 128
— Na przykład — podsunał ˛ mu Blunt — ten tu Paul, nieprawda˙z? Kirk spojrzał na Paula. — Nie wierz˛e w zjawiska nadprzyrodzone — powiedział po chwili wahania. — Ja te˙z — stwierdził Blunt. — Ja wierz˛e w Siły Alternatywne. Dzi˛eki nim stworzyłem Paula. Czy nie tak, Paul? — Nie — odparł Paul. — Tworzenie nie jest a˙z tak proste. — Ach, przepraszam — odparł Blunt. — Ujmijmy to w ten sposób; zbudowałem ci˛e. O˙zywiłem. Ile z tego pami˛etasz? — Pami˛etam, z˙ e umierałem — przyznał Paul. — Pami˛etam wysokiego człowieka, w kapeluszu i płaszczu takich jak te, które teraz masz na sobie. Ten człowiek przywrócił mnie do z˙ ycia. — Nie zrobił tego — odparł Blunt. — Prawdziwy Paul Formain nie z˙ yje — czy˙zby´s o tym nie wiedział? — Teraz ju˙z wiem — rzekł Paul. — Zbadałem spraw˛e. — Kilkunastu takich jak on młodzików s´ledziłem od ponad pi˛etnastu lat — mówił dalej Blunt — i czekałem na dogodna˛ chwil˛e. Wszystko przemawiało na moja˛ korzy´sc´ . Pr˛edzej czy pó´zniej, który´s z nich musiał umrze´c w dogodnych dla mnie okoliczno´sciach. — Mogłe´s uratowa´c go z tej z˙ aglówki, gdy jeszcze z˙ ył — rzekł Paul. — Owszem, mogłem — odparł Blunt i spojrzał Paulowi prosto w oczy. — Ale my´sl˛e, z˙ e wiesz, czemu tego nie zrobiłem. Musiałem dosta´c go w momencie s´mierci. Pobrałem z jego ciała kilka z˙ yjacych ˛ jeszcze komórek. Dzi˛eki mocy, jaka˛ dały mi Siły Alternatywne, z ka˙zdej z tych komórek wyhodowałem o˙zywione ciało. — Chcesz powiedzie´c, z˙ e takich jak on jest kilku?! — wyrzucił z siebie Kirk, patrzac ˛ na Paula jak na co´s przera˙zajaco ˛ obcego. Blunt potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — O˙zywione, ale nie obdarzone z˙ yciem — rzekł. — W rzeczy samej, nie było w nich wi˛ecej z˙ ycia, ni˙z w tym konajacym ˛ ciele, z którego je pobrałem. Osobowo´sc´ z˙ yjacej ˛ istoty ludzkiej to co´s wi˛ecej, ni˙z tylko arytmetyczna suma jej składników — przez moment milczaco ˛ wpatrywał si˛e w Paula, potem powiedział niespiesznie: — Z pomoca˛ Sił Alternatywnych, zapaliłem w nim iskierk˛e z˙ ycia, oddajac ˛ mu cz˛es´c´ własnego. W pokoju zapadła cisza, tak gł˛eboka, z˙ e mo˙zna by pomy´sle´c, i˙z wszyscy wstrzymali oddechy. — Stworzyłem drugiego siebie — mówił dalej Blunt. — Ciało, pami˛ec´ , nawyki i umiej˛etno´sci nale˙zały do chłopaka, który skonał przed chwila.˛ Ale w istocie, był on mna.˛ — Tylko pod jednym wzgl˛edem — poprawił go Paul — byłem toba.˛ — Dobrze, pod jednym tylko, ale najistotniejszym wzgl˛edem — odparł Blunt. — Dlatego nie chciał si˛e przyja´ ˛c przeszczep ramienia. Komórki twego ciała zu129
z˙ yły ju˙z swój biologiczny potencjał podczas procesu tworzenia ciebie. Dalszy wzrost i przekształcenia były niemo˙zliwe. — On ma dwa ramiona — stwierdził Kirk. — To nie jest ciało, w którym go zapoczatkowałem ˛ — odparł Blunt. — Przypuszczam, z˙ e pierwsze musiałe´s zostawi´c na Nowej Ziemi? — spojrzał na Paula pytajaco. ˛ — Obok twojej laski — rzekł Paul. — A tak, obok tamtej laski. — Jakiej laski? — spytał Kirk. — Tej, która˛ zabito Malorna — odpowiedział Paul i spokojnie spojrzał w oczy Bluntowi. — Tej, która˛ on zabił Malorna. — Nie — odezwał si˛e zza Blunta McLeod. — To ja. Potrzebny był kto´s, kto wiedział, jak posłu˙zy´c si˛e nia,˛ niczym pałka.˛ Walt zmienił Siły Alternatywne, tak bym mógł tego dokona´c. — Ale dlaczego? — krzyknał ˛ Kirk. — Morderstwa, laski, Nowa Ziemia? Nie rozumiem! — spojrzał zdumiony. — Aby wyszkoli´c Paula w. . . — przerwał. — Załamujesz si˛e, a˙z miło, Kirk — rzekł Blunt na krótko zwracajac ˛ twarz ´ ku Naczelnemu In˙zynierowi Swiata i ponownie przenoszac ˛ spojrzenie na Paula. — Widzisz, jak niewiele wiesz? Twój Super nawet si˛e nie pofatygował, by poinformowa´c ci˛e, z˙ e u˙zył wewn˛etrznego akceleratora do wysłania Paula na planet˛e kra˙ ˛zac ˛ a˛ wokół Syriusza i jego towarzysza. Dopowiem ci reszt˛e i zobaczymy, jak to wytrzymasz — wskazał na zasłoni˛ete okno. — Otwórz je — polecił Eatonowi White. Bezbarwny człowieczek zawahał si˛e. — No, dalej˙ze — szorstkim głosem ponaglił go Kirk. White chwycił fałd tkaniny i pociagn ˛ ał. ˛ Zasłony cofn˛eły si˛e, ukazujac ˛ okno zajmujace ˛ cała˛ szeroko´sc´ s´ciany. Niski parapet znajdował si˛e na wysoko´sci nieco ponad pół metra. — Do ko´nca — rozkazał Blunt. White wyciagn ˛ ał ˛ dło´n i nacisnał ˛ jaki´s przełacznik. ˛ Całe okno zjechało w dół, kryjac ˛ si˛e w parapecie. Do chłodnego, klimatyzowanego apartamentu buchn˛eła fala upalnego, parnego powietrza. — Patrz! — powiedział Blunt. — Posłuchaj tego tam. — Wskazał laska˛ ciemno´sc´ , wypełniajac ˛ a˛ Kompleks, gdzieniegdzie tylko rozja´sniona˛ nikłymi błyskami s´wiatła. W goracym ˛ mroku rozbrzmiewał s´piewny okrzyk Hej-ha! Hej-ha! maszerujacych ˛ społeczno´sci. A nieco bli˙zej, poza zasi˛egiem wzroku, dwana´scie poziomów poni˙zej okna, rozlegało si˛e długie, przeciagłe ˛ wycie stworzenia, które niedawno było człowiekiem, ale teraz cofn˛eło si˛e daleko wstecz ku swym zwierz˛ecym przodkom. — Patrz! — powtórzył Blunt i wyrzucił lask˛e przez okno. Laska zawirowała wokół osi przechodzacej ˛ przez jej s´rodek i oba jej ko´nce przekształciły si˛e w muszlowate, trzepocace ˛ skrzydła. Pomi˛edzy nimi pojawiło si˛e 130
ciało gryzonia i to, co było laska,˛ teraz jako czarny nietoperz uniosło si˛e w gór˛e, s´mign˛eło do wn˛etrza pokoju i oto w dłoni Blunta ponownie pojawiła si˛e laska. — Powiadasz, sze´sc´ dziesiat ˛ tysi˛ecy — rzekł Blunt zwracajac ˛ si˛e do Kirka. — Ugrupowania nieformalne, organizacje i ruchy z˙ ywiołowe w tym waszym s´wiecie składaja˛ si˛e prawie na jedna˛ piat ˛ a˛ jego ludno´sci. Od czterdziestu lat Gildia Or˛edowników przygotowywała je do chwili ostatecznej zapa´sci systemu. Kirk, jedna piata ˛ s´wiata odrzuciła dzi´s rozum. — Nie — odparł Kirk. — Nie uwierz˛e w to. — Tak, Kirk. — Blunt ponownie wsparł si˛e na lasce. Jego ciemne, skryte pod krzaczastymi brwiami oczy ponownie wpiły si˛e w rozmówc˛e. — Od setek lat, a˙z do chwili obecnej ty i tobie podobni trzymali na smyczy psy Szale´nstwa i wzbraniali im dost˛epu do s´wiata. Teraz my pu´scili´smy je wolno, jak niegdy´s i na dobre. Od tej chwili nie b˛edzie ju˙z w z˙ yciu niczego pewnego. Od tej chwili zawsze istnie´c b˛edzie mo˙zliwo´sc´ , z˙ e niezmienne dotad ˛ prawa nie zadziałaja.˛ Wskazówki podsuwane przez rozum i dotychczasowe do´swiadczenia społeczne zawioda.˛ Pojedynczemu człowiekowi nie pozostanie nic, na czym mógłby polega´c, z wyjatkiem ˛ jego samego. — Nic z tego nie b˛edzie — sprzeciwił si˛e Kirk. — Te ulice, tam w dole sa˛ prawie puste. Ja, mój sztab i Superkompleks działali´smy zbyt szybko, by´s mógł wykorzysta´c sytuacj˛e. Brak s´wiatła, brak wygód, brak usług. Ludzie kryja˛ si˛e w swych mieszkaniach, bo to my zmusili´smy ich do takiej reakcji. Moga˛ ukrywa´c si˛e przez pewien czas. Potem podstawowe potrzeby, głód i znu˙zenie wezma˛ gór˛e. Wyjda˛ na s´wiatło dzienne i przekonaja˛ si˛e, w jak niewielkim stopniu te two´ etych, zmieniły podstawy ich je sztuczki rodem z maskarady na Wszystkich Swi˛ z˙ ycia. Przystosuja˛ si˛e i naucza˛ z˙ y´c z ta˛ twoja˛ magia,˛ tak samo jak nauczyli si˛e z˙ y´c z zagro˙zeniem wypadkami ulicznymi lub niebezpiecze´nstwem s´mierci od pioruna. — Wy działali´scie za szybko! — zagrzmiał Blunt. — Reagowali´scie jedynie ze s´lepym posłusze´nstwem, godnym jednej z waszych machin. Ulice kryje mrok, poniewa˙z ja chciałem, aby tak było. Upał zmusza ludzi, by si˛e rozdzielali. Zostawia sam na sam z ich obawami, ka˙zdego we własnym pokoju, poniewa˙z one sa˛ najlepsza˛ wyl˛egarnia˛ Szale´nstwa. Noc dzisiejsza nie stanie si˛e czym´s, do czego ludzie przywykna.˛ Jest to tylko pierwsza bitwa w wojnie, która b˛edzie trwała wiecznie, w której zastosuje si˛e coraz to nowe bronie, która˛ rozgrywa´c si˛e b˛edzie na wcia˙ ˛z nowych polach bitew, dopóki ty i tobie podobni nie zostaniecie pokonani i zniszczeni! Podbródek Blunta uniósł si˛e nieco. — Dopóki nie nadejdzie moment destrukcji ostatecznej! — jego głos jak grzmot dzwonu rozbrzmiał w pokoju i w´sród nocnej ciszy za oknem. — Dopóki Człowiek nie zostanie zmuszony do odrzucenia swych kul i lasek! Dopóki nie strza´ ˛snie kajdanów z nóg i nie rozwali krat, które sam wzniósł wokół siebie. Do131
póki nie stanie na własnych nogach, samotny i wolny! Wolny w zwatpieniu, ˛ wolny duchem, wolny s´wiadomo´scia˛ tego, z˙ e naprawd˛e istnieja˛ jedynie dwie rzeczy: on sam i podatny na zmiany Wszech´swiat. Szerokie bary Blunta chybn˛eły si˛e ku przodowi nad laska,˛ na której si˛e opierał, ´ jakby osobi´scie zamierzał rzuci´c si˛e na Kirka Tyne’a. Naczelny In˙zynier Swiata nie cofnał ˛ si˛e przed tym ruchem. Wydawało si˛e jednak, z˙ e to co usłyszał zachwiało jego pewno´scia˛ siebie i głos mu dr˙zał, gdy odpowiadał: — Nie poddam ci si˛e, Walt — powiedział. — B˛ed˛e walczył a˙z do ko´nca. Dopóki jeden z nas dwu nie legnie trupem. — A wi˛ec ju˙z przegrałe´s — stwierdził Blunt, a w jego głosie zabrzmiała nutka szale´nstwa. — Ja wycofuj˛e si˛e z gry na dobre. Pozwól, Kirk, z˙ e przedstawi˛e ci człowieka młodszego i silniejszego ni˙z ty sam, obecnego przywódc˛e Gildii Or˛edowników! Sko´nczył mow˛e, a cisza, która teraz zapadła wywarła wra˙zenie podobne temu, jakie czyni nagły błysk gromu podczas letniej nocy. I zaraz potem Jase wydał z siebie nagły, nieartykułowany okrzyk. — Nie, Jase — odezwał si˛e Paul. — Wszystko w porzadku. ˛ Przywództwo Gildii przejdzie na ciebie. Moje zadanie polega na czym´s innym. Wszyscy obecni utkwili w nim swe spojrzenia. — Czym´s innym? — spytał Blunt z kpina.˛ — A ty có˙z takiego zamierzasz robi´c? Paul u´smiechnał ˛ si˛e smutno do niego i pozostałych. — Co´s, co jest brutalne i nieuczciwe w stosunku do was wszystkich — powiedział. — Zamierzam nie robi´c nic!
Rozdział 22 Wszyscy patrzyli na´n bez słowa. Podczas tej chwili zdarzyło si˛e co´s nieuniknionego i wcale nie wyjatkowego. ˛ Zdarzało si˛e to ju˙z wcze´sniej na zebraniach, które jak obecne, przebiegały według wzoru, opartego na jednej, silnej osobowos´ci. Zdarzało si˛e wtedy, z˙ e kto´s co´s mówił i nagle, cho´c nikt spo´sród obecnych nie czynił z˙ adnego ruchu, przywódca˛ grupy stawał si˛e kto inny. Wzór zmieniał si˛e i cho´c w sensie fizycznym nie działo si˛e nic, wszyscy obecni wyczuwali emocjonalne skutki reorientacji. To wła´snie stało si˛e teraz. Paul dotknał ˛ wzoru stapiajac ˛ si˛e z innymi niczym pojedyncza kropla i nagle stał si˛e ogniskiem emocji wszystkich obecnych, zajmujac ˛ miejsce Blunta. Kolejny raz spojrzał Bluntowi w oczy. Wielki Mistrz odpowiedział mu beznami˛etnym spojrzeniem i nie odezwał si˛e ani słowem. Nadal wspierał si˛e na swej lasce, jakby nic szczególnego si˛e nie stało. Paul jednak wyczuł, z˙ e cały geniusz Blunta nagle zwraca si˛e ku niemu i poczyna pojmowa´c, czym stał si˛e młody inz˙ ynier. — Nic? — spytał Jase przerywajac ˛ cisz˛e. Załamanie si˛e planu, opracowanego przez Blunta było dla´n oczywiste, podobnie jak dla pozostałych osób w pokoju. — Poniewa˙z, je´sli nie uczyni˛e nic, wszyscy poda˙ ˛zycie swoimi drogami — wyja´snił Paul. — Gildia b˛edzie trwała i b˛edzie si˛e rozwijała. Zwolennicy cywilizacji technologicznej przetrwaja˛ i b˛eda˛ ja˛ nadal rozwija´c. Podobnie jak grupy kultowe i społeczno´sci maszerujace. ˛ Nawet i. . . — oczy Paula, bładz ˛ ace ˛ po pomieszczeniu, na moment spotkały si˛e ze wzrokiem Burtona McLeoda — i inne elementy. — I chcesz, by tak si˛e stało? — spytał Tyne. — Ty? — My´sl˛e, z˙ e to konieczne — odparł Paul, zwracajac ˛ si˛e do Naczelnego In˙zy´ niera Swiata. — Nadszedł czas, w którym rodzaj ludzki musi si˛e rozdzieli´c, tak by rozmaite fragmenty, składajace ˛ si˛e na oblicze cywilizacji mogły rozwija´c si˛e same, w pełni i bez wpływu innych — Paul obejrzał si˛e przez rami˛e na Blunta. — Jeden silny przywódca — mówił dalej — mo˙ze powstrzyma´c ten proces na jaki´s czas, ale tylko na krótko, bo po jego s´mierci nie znajdzie si˛e nikt, kto mógłby 133
mu dorówna´c znaczeniem i zaja´ ˛c jego miejsce. Nawet jednak na krótko wstrzymujac ˛ ten proces, człowiek ów mo˙ze dokona´c trwałych szkód, wpływajacych ˛ na pó´zniejszy rozwój dziedzin, darzonych przez niego niech˛ecia.˛ ´ Teraz Paul przeniósł wzrok na Kirka. Na twarzy Naczelnego In˙zyniera Swiata malowała si˛e zgroza. — Ale mówiłe´s, z˙ e jeste´s przeciwko Waltowi — wyjakał ˛ Kirk. — Cały czas mu si˛e przeciwstawiałe´s. — Mo˙zliwe — przyznał Paul, nieco zakłopotany. — W pewnym sensie. Lepiej byłoby powiedzie´c, z˙ e nie jestem za nikim, właczaj ˛ ac ˛ w to Walta. Kirk przez chwil˛e wpatrywał si˛e w twarz rozmówcy, a wyraz jego twarzy zmieniał si˛e od szoku do odrazy i wrogo´sci. — Ale dlaczego? — wypalił wreszcie. — Dlaczego? — Obawiam si˛e — przyznał Paul — z˙ e niełatwo to wyja´sni´c. By´c mo˙ze mógłby pan to poja´ ˛c, gdybym jako przykładu u˙zył hipnozy. Po tym, jak Walt obudził do z˙ ycia aktualnie zajmowane przeze mnie ciało, prze˙zyłem do´sc´ długi okres, nie wiedzac ˛ w istocie, kim jestem. Było jednak kilka spraw, które mnie zastanawiały. Na przykład fakt, z˙ e nie podlegam hipnozie. — Siły Alternatywne. . . — zaczał ˛ Jase z gł˛ebi pokoju. — Nie — zaprzeczył Paul. — My´sl˛e, z˙ e którego´s dnia członkowie Gildii odkryja˛ co´s, do czego Siły Alternatywne b˛eda˛ miały si˛e tak, jak alchemia do współczesnej chemii. Nie mo˙zna było mnie zahipnotyzowa´c, poniewa˙z najsłabsza nawet forma hipnozy, podobnie jak naprawd˛e gł˛eboka nie´swiadomo´sc´ , wymaga poddania si˛e pewnej cz˛es´ci osobowo´sci, to za´s w moim przypadku jest niemo˙zliwe — powiódł po nich spojrzeniem. — z do´swiadczenia, polegajacego ˛ na dzieleniu to˙zsamo´sci z Waltem, wynika w sposób nieunikniony, z˙ e powinienem uzyska´c zdolno´sc´ dzielenia to˙zsamo´sci z ka˙zda˛ jednostka˛ ludzka,˛ z która˛ mógłbym si˛e zetkna´ ˛c. Paul spostrzegł, z˙ e obecni, pominawszy ˛ Blunta, nie w pełni poj˛eli znaczenie jego słów. — Mówi˛e o zrozumieniu — powiedział cierpliwie. — Potrafi˛e dzieli´c to˙zsamo´sc´ z ka˙zdym z was, a czyniac ˛ to odkryłem, z˙ e ka˙zde z was ma do zaofiarowania warto´sciowa˛ form˛e przyszło´sci społeczno´sci ludzkiej. Na razie jednak nie ma w niej miejsca na inne i zostana˛ one stłamszone, je´sli w ogóle przetrwaja.˛ Nie mog˛e poprze´c z˙ adnej z nich, poniewa˙z wszystkie powinny doj´sc´ do głosu na równych prawach. — Wszystkie? — spytał Kirk. W tym samym momencie pytanie to zadał równie˙z Jase: — Wszystkie? — Pan zreszta˛ zdawał sobie z tego spraw˛e, Kirk — mówił Paul. — Jak sam pan mi powiedział, społecze´nstwo musi przej´sc´ przez nieuniknione stadium podziałów. Przy obecnym stanie bada´n, wynalezienie leku, który przekształci prace 134
nad Projektem Odskoczni w podstawy systemu transportu, jest tylko kwestia˛ czasu. Gdy za´s ludzie rozprzestrzenia˛ si˛e w´sród gwiazd, podziały si˛e pogł˛ebia.˛ Przerwał, pozwalajac, ˛ by jego słowa gł˛eboko wryły im si˛e w pami˛ec´ . ˙ — Zaden z was — ciagn ˛ ał ˛ dalej po chwili — nie powinien traci´c czasu na zwalczanie pozostałych. Ka˙zdy powinien zaja´ ˛c si˛e poszukiwaniami tych, co my´sla˛ podobnie jak on sam i wespół z nimi zacza´ ˛c wykuwa´c własna˛ wizj˛e przyszło´sci. Tym razem przerwał na dłu˙zej, dajac ˛ im szans˛e odpowiedzi. Nikt jednak nie był ch˛etny do zabrania głosu. W ko´ncu odezwał si˛e ten, po którym odpowiedzi nale˙zało si˛e najmniej spodziewa´c. — Nie ma z˙ adnego powodu, dla jakiego mieliby´smy uwierzy´c w którekolwiek z tych twierdze´n — swym suchym, ci˛ez˙ kim głosem rzucił Eaton White. — Oczywi´scie, z˙ e nie ma — zgodził si˛e z nim Paul. — Je´sli mi nie wierzycie, potrzebna wam tylko odwaga do obstawania przy swych przekonaniach i zignorowania tego, co powiedziałem — popatrzył na nich po kolei. — Nie podejrzewacie mnie z pewno´scia˛ o to, z˙ e usiłuj˛e namówi´c was do czegokolwiek. Wszystko, czego pragn˛e, to mo˙zliwo´sc´ zej´scia ze sceny i udania si˛e swa˛ własna˛ droga,˛ spodziewam si˛e te˙z, i˙z wszyscy tu obecni pragn˛eliby tego samego. Odwrócił si˛e do Blunta. — Tak czy owak — ciagn ˛ ał ˛ dalej — w historii ludzko´sci nadszedł okres przejs´ciowy, o którym Tyne tak cz˛esto mówił nie tylko mnie. Nadszedł czas napi˛ec´ i zmaga´n, w takich za´s okresach wszelkie sprawy przejawiaja˛ skłonno´sc´ do dramatyzacji. Oczywi´scie, ka˙zde pokolenie lubi my´sle´c o sobie jako o tym, które pchn˛eło histori˛e na nowe tory. Ludzie lubia˛ te˙z mniema´c, i˙z decyzje podj˛ete w ich czasach moga˛ popchna´ ˛c ludzko´sc´ na drog˛e prawdy lub fałszu. W istocie jednak nie nale˙zy do tego podchodzi´c z a˙z taka˛ powaga.˛ Tak naprawd˛e, Ludzko´sc´ jest bryła˛ zbyt masywna,˛ by dała si˛e zepchna´ ˛c na nowe tory. Jedyny skuteczny w jej przypadku sposób zmiany kierunku ruchu, to długi, trwajacy ˛ wiele pokole´n, łagodny zakr˛et. ´ Odwrócił si˛e do Naczelnego In˙zyniera Swiata. — Kirk, jak mówiłem, nie usiłuj˛e nikogo przekonywa´c — powiedział. — Ale pan niewatpliwie ˛ widzi, z˙ e mówi˛e z sensem? Kirk podniósł głow˛e, podejmujac ˛ decyzj˛e. — Owszem — rzekł ostrym tonem. — Widz˛e. — Spojrzał na Blunta i powrócił wzrokiem do Paula. — Wszystko, co powiedziałe´s, ma sens. Ka˙zdy z nas ma osob˛e, która mo˙ze go napi˛etnowa´c. Dla mnie ta˛ osoba˛ był Walt. — Odwrócił si˛e znów do Blunta. — A to dlatego, Walt, z˙ e zawsze ci˛e podziwiałem. Chciałem wierzy´c w to, co mówisz. W rezultacie niemal udało ci si˛e wmówi´c mi, z˙ e s´wiat stanał ˛ na głowie i z˙ e trzeba go jeszcze przenicowa´c. I musiał pojawi´c si˛e kto´s, trzymaja˛ cy si˛e ziemi, jak ten tu Paul, by przywróci´c mnie do rzeczywisto´sci. Oczywi´scie, nasza cywilizacja techniczna, majaca ˛ ponad dwustuletnia˛ tradycj˛e, nie jest czym´s, co da si˛e obali´c i wymaza´c z rzeczywisto´sci wydarzeniami jednej nocy. Niewiele 135
jednak brakowało, a udało by ci si˛e sprawi´c, z˙ e zaczałbym ˛ tak my´sle´c. Podszedł do Paula i podał mu r˛ek˛e. Paul przyjał ˛ u´scisk. — Ka˙zdy z nas wiele ci zawdzi˛ecza — powiedział Kirk, potrzasaj ˛ ac ˛ dłonia˛ Paula. — A ja najwi˛ecej ze wszystkich. Chciałbym, aby´s wiedział, z˙ e nigdy w ciebie nie watpiłem. ˛ Natychmiast wezm˛e si˛e za przywrócenie funkcjonowania usług. Chod´zmy, Eat! — Obejrzał si˛e na Blunta, zawahał krótko, potem potrzasn ˛ ał ˛ głowa˛ i odwróciwszy si˛e ponownie, ruszył ku drzwiom. Blunt posłał za nim ponury u´smieszek. Od okna odszedł Eaton White. Mijajac ˛ Paula przystanał, ˛ spojrzał na niego i otworzył usta, jakby chciał co´s powiedzie´c. Potem jednak bez słowa poda˙ ˛zył za Kirkiem. Za nimi wyszedł Jase. — Jim — łagodnym głosem odezwał si˛e Paul do odzianego w czer´n agenta, który nadal podtrzymywał swe bezwładne rami˛e. — Prawdopodobnie czekaja˛ na pana obowiazki. ˛ Usłyszawszy swe imi˛e, Butler potrzasn ˛ ał ˛ głowa,˛ jak człowiek, który budzi si˛e ze snu. Jego czarne oczy, niczym dwie lufy, zwróciły si˛e ku Paulowi. — Owszem — przerwał. — Czekaja˛ na mnie obowiazki. ˛ Ale nie te, o których my´slisz. Byłe´s mi narz˛edziem objawienia Nowego Jeruzalem! Przyszło´sc´ mo˙ze kry´c w sobie rzeczy, których wielu si˛e nie spodziewa. Odwrócił si˛e i wyprostowany, podtrzymujac ˛ zraniona˛ r˛ek˛e, wyszedł na korytarz, skr˛ecił w bok i znikł im z oczu. ˙ — Zegnaj, Walt — rozległ si˛e nowy głos. Paul i Kantela odwrócili si˛e, by ujrze´c jak do Blunta podchodzi McLeod i kładzie mu r˛ek˛e na ramieniu. Blunt, wsparty ciagle ˛ na swej lasce, spojrzał na dło´n spoczywajac ˛ a˛ na swym barku. — I ty? — spytał nieco ochrypłym głosem. — Dasz sobie rad˛e, Walt — rzekł McLeod. — Prawda jest taka, z˙ e my´slałem o tym ju˙z od pewnego czasu. — Od sze´sciu tygodni, wiem — stwierdził Blunt, u´smiechajac ˛ si˛e wilczym u´smieszkiem. — Nie, nie zatrzymuj si˛e, id´z, Burt. I tak nie masz tu po co zostawa´c. Burt u´scisnał ˛ okryte peleryna˛ rami˛e, spojrzał na Paula ze zrozumieniem i ruszył ku drzwiom. Pozostała w pokoju trójka patrzyła w milczeniu, jak wychodził. Gdy Burt zniknał, ˛ Blunt nadal wsparty na lasce, zwrócił si˛e do Paula i spojrzał na´n kpiaco. ˛ — Czy konieczne jest, abym ci˛e kochał? — spytał. — Nie — odparł Paul. — Nie, oczywi´scie, z˙ e nie. Nawet nie prosiłbym o to. — A wi˛ec przeklinam ci˛e! — wrzasnał ˛ Blunt. — Oby´s był przekl˛ety i gnił w piekle a˙z do dnia Sadu! ˛ Paul u´smiechnał ˛ si˛e ze smutkiem. — Nie zechcesz mi powiedzie´c, dlaczego? — spytał Blunt.
136
— Zrobiłbym to — odparł Paul — gdybym mógł. Ale to kwestia słów. Brak mi wyra˙ze´n, których mógłbym u˙zy´c, zwracajac ˛ si˛e do ciebie. . . — zawahał si˛e. — Mógłby´s przyja´ ˛c to na wiar˛e? — Owszem — przyznał Blunt nieoczekiwanie tak zm˛eczonym głosem, jakby opu´sciła go cała energia. — Mógłbym przyja´ ˛c to na wiar˛e, gdybym był kim´s wi˛ekszym. — Wyprostował si˛e nagle i obrzucił Paula przenikliwym i zaintrygowanym spojrzeniem. — Empatia — powiedział. — Powinienem domy´sli´c si˛e wcze´sniej. Skad ˛ jednak ten talent u ciebie? — Z twoich planów dotyczacych ˛ mojej osoby — odparł Paul. — Powiedziałem prawd˛e. Wysoka to s´ciana, która oddziela wn˛etrze jednej to˙zsamo´sci od drugiej. Do´swiadczyłem jej braku pomi˛edzy mna˛ i toba,˛ a to nauczyło mnie obni˙za´c te s´ciany, które dzieliły mnie od innych. — Ale po co? — dopytywał si˛e Blunt. — Dlaczego w ogóle si˛e fatygowałe´s? Paul ponownie pozwolił sobie na u´smiech. — Po cz˛es´ci dlatego, z˙ e nieograniczona pot˛ega, czy siła, przypomina nieco kredyt bankowy. Poczatkowo ˛ wydaje si˛e, z˙ e do´sc´ ja˛ mie´c, by dokona´c wszystkiego, co zamierzasz. Ale gdy ja˛ posiadziesz, ˛ przekonujesz si˛e, z˙ e i ona ma swe ograniczenia. Sa˛ dziedziny, w których jest ona bezsilna i zawodzi, jak wszystko inne. Czy potrafiłby´s młotem wygładzi´c rys˛e w delikatnie rze´zbionym jadeicie? Blunt potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie dostrzegam analogii — przyznał. — Chodzi o to, z˙ e mam z nimi kilka cech wspólnych — rzekł Paul. — a Kirk Tyne był bardzo bliski prawdy. Niemo˙zliwa jest zmiana przyszło´sci, chyba z˙ e zmienimy tera´zniejszo´sc´ . Jedyna˛ za´s droga˛ do zmiany tera´zniejszo´sci jest cofni˛ecie si˛e w czasie i zmiana przeszło´sci. — Cofni˛ecie si˛e? — spytał Blunt. — Zmiana? — Jego oczy straciły poprzednia˛ twardo´sc´ . Teraz były pełne z˙ ycia. Opierajac ˛ si˛e na lasce spojrzał Paulowi w twarz. — Któ˙z mógłby zmieni´c przeszło´sc´ ? — By´c mo˙ze, kto´s obdarzony intuicja˛ — odpowiedział Paul. — Intuicja? ˛ — Owszem. Kto´s, kto potrafiłby dostrzec pojedyncze drzewo w lesie — cia˛ gnał ˛ dalej Paul. — I kto wiedziałby, z˙ e gdyby s´cia´ ˛c to drzewo, za kilka lat zmieniłoby to z˙ ycie innego osobnika, z˙ yjacego ˛ w odległo´sci paru lat s´wietlnych. Powiedzmy, z˙ e musiałby to by´c człowiek o wrodzonych zdolno´sciach intuicyjnych, który umiałby natychmiast wyobrazi´c sobie wszystkie mo˙zliwe konsekwencje jakiejkolwiek akcji w momencie, w którym rozwa˙za jej podj˛ecie. Kto´s taki mógłby cofna´ ˛c si˛e w czasie i by´c mo˙ze, poczyni´c zmiany nie ryzykujac ˛ pomyłki. Na twarzy Blunta malował si˛e absolutny spokój. — Nie byłe´s mna,˛ w najmniejszym stopniu — stwierdził. — Nigdy nie byłe´s mna.˛ My´sl˛e, z˙ e to ty animowałe´s ciało Paula Formaina, a ja nie miałem z tym nic 137
wspólnego. Kim jeste´s? — Kiedy´s — odparł Paul — byłem zawodowym z˙ ołnierzem. — I intuicjonista? ˛ — spytał Blunt. — A teraz stałe´s si˛e równie˙z empata˛ — w jego głosie zabrzmiały twardsze nutki. — Có˙z dalej? — Osobowo´sc´ — przemówił Paul wolno — powinna by´c dynamiczna, nie statyczna. Je´sli jest statyczna, staje si˛e bezsilna wobec wzoru wyznaczajacego ˛ jej istnienie. To lekcja, której człowiek b˛edzie musiał si˛e nauczy´c. Je´sli osobowo´sc´ jest dynamiczna, mo˙ze kierowa´c swa˛ egzystencja,˛ tak jak kieruje si˛e machina˛ górnicza˛ w drodze przez niemo˙zliwa˛ do przebycia mieszanin˛e skał znana˛ pod nazwa˛ rzeczywisto´sci. Zamiast zosta´c przez nie zdominowana i unieruchomiona, mo˙ze ona zapanowa´c nad nimi i wykorzysta´c je dla swych celów. A w ciagu ˛ swej egzystencji mo˙ze przekopywa´c, rozdrabnia´c i przerabia´c rzeczywisto´sc´ , dopóki nie wydzieli z niej tych naprawd˛e rzadkich i cennych elementów, które zechce uczyni´c swa˛ własno´scia.˛ Blunt powoli, jak człowiek bardzo stary, kiwał głowa.˛ Niejasne było, czy zrozumiał wywód i zgadzał si˛e z nim, czy po prostu zrezygnował z prób zrozumienia i godził si˛e dla s´wi˛etego spokoju. — Ka˙zdy z nich b˛edzie miał swa˛ przyszło´sc´ — odezwał si˛e. — To wła´snie im obiecałe´s, nieprawda˙z? — przestał kiwa´c głowa˛ i po raz pierwszy spojrzał na Paula wzrokiem nieco przy´cmionym. — Ale nie mnie. — Oczywi´scie, z˙ e i tobie — zaprotestował Paul. — Po prostu twoja wizja jest jedna˛ z tych najwi˛ekszych, które spełnia˛ si˛e najpó´zniej. To wszystko. Blunt ponownie kiwnał ˛ głowa.˛ — Ale nie za mego z˙ ycia — stwierdził. — Nie za mego z˙ ycia. — Przykro, mi. Niestety, nie. — No tak — rzekł Blunt. Zaczerpnał ˛ gł˛eboko tchu i wyprostował si˛e. — Miałem co do ciebie pewne plany wyrosłe z niewiedzy. Wszystko dla ciebie przygotowałem — spojrzał na Kantel˛e. — To było prawie tak, jakbym miał. . . — powstrzymał si˛e, z duma˛ uniósł głow˛e i mocniej ujał ˛ lask˛e. — Gdyby wydarzenia dzisiejszej nocy potoczyły si˛e zgodnie z moja˛ wola˛ i tak wycofałbym si˛e z czynnego z˙ ycia. Zaczał ˛ si˛e odwraca´c. Wtem znieruchomiał na chwil˛e. Zawahał si˛e, jakby nie wiedział co powiedzie´c i spojrzał na Kantel˛e. — Nie sadz˛ ˛ e. . . — rzekł — ale nie. . . — przerwał, wyprostował si˛e i ruszył tak wyprostowany, z˙ e jego laska muskała tylko powierzchni˛e dywanu. Cofajac ˛ barki wypchnał ˛ pier´s do przodu i ostatni raz, na krótka˛ chwil˛e stał si˛e najdumniejszym i najbardziej władczym człowiekiem w apartamencie. — To było pouczajace ˛ — powiedział i oddał Paulowi salut laska.˛ Nast˛epnie odwrócił si˛e i wyszedł. Stojaca ˛ za nim Kantela wykonała bezradny gest, potem
138
opu´sciła r˛ece, a jej spojrzenie pow˛edrowało ku podłodze. Stała tak z pochylona˛ głowa˛ i wzrokiem wbitym w dywan, niczym branka pod stra˙za.˛ Paul popatrzył na nia˛ uwa˙znie. — Ty go kochasz — stwierdził. — Zawsze tak było — odpowiedziała dziewczyna prawie niesłyszalnym szeptem, nie podnoszac ˛ głowy. — Głupio wi˛ec robisz, zostajac ˛ tutaj. Milczała. Po dłu˙zszej jednak chwili odezwała si˛e ponownie, niepewnym głosem i wcia˙ ˛z nie odrywajac ˛ wzroku od dywanu. — Mo˙zesz si˛e myli´c. — Nie — odparł Paul. Ona za´s nie ujrzała setek lat udr˛eki, które przejrzały si˛e w jego oczach, gdy wypowiadał słowa: — Nigdy nie popełniam bł˛edów.