GORDON R. DICKSON
ŻOŁNIERZU, NIE PYTAJ Dorsai tom 3 Przeło˙zył: Janusz Wojdecki
Tytuł oryginału: Soldier, ask not
Da...
7 downloads
12 Views
659KB Size
GORDON R. DICKSON
ŻOŁNIERZU, NIE PYTAJ Dorsai tom 3 Przeło˙zył: Janusz Wojdecki
Tytuł oryginału: Soldier, ask not
Data wydania polskiego: 1992 r. Data pierwszego wydania oryginalnego: 1967 r.
˙ ZOŁNIERZU, NIE PYTAJ, ni jutro, ni dzi´s, Dokad ˛ ida˛ na wojn˛e sztandary. Do walki z Anarchem co dzie´n trzeba i´sc´ . Uderz i nie znaj w ciosach miary! I sława, i honor, i chwala,˛ i zysk Igraszki miedziaka nie warte. Peł´n swa˛ powinno´sc´ i nie złota błysk, Lecz z˙ ycie swe postaw na kart˛e! Troska i krew, cierpienie a˙z po kres Przypadły nam wszystkim w udziale. W pier´s wroga wymierz obna˙zony miecz, Nim padniesz w bitewnym zapale! ˙ Taki Zołnierzy nasz Pa´nskich jest los, Gdy staniem u podnó˙zy Tronu, Ochrzczonym krwia˛ własna˛ rozka˙ze nam Glos, Wej´sc´ samym do Bo˙zego Domu.
Rozdział 1 Menin aejede thea Pelejadec Achileos — tymi słowami rozpoczyna si˛e Homerowa Iliada i zawarta w niej opowie´sc´ sprzed trzech i pół tysiaca ˛ lat. Oto jest opowie´sc´ o gniewie Achillesa. A oto jest opowie´sc´ o m o i m gniewie. O tym, jak ja, Ziemianin, stawiłem czoło ludom dwóch s´wiatów, s´wiatów zwanych Zaprzyja´znionymi, sam przeciwko poborowym, fanatycznym i czarno odzianym z˙ ołnierzom Harmonii i Zjednoczenia. I nie jest to opowie´sc´ o umiarkowaniu w gniewie. Gdy˙z i ja, jak Achilles, jestem Ziemianinem. Nie robi to na was wra˙zenia? Nie? Nie w dzisiejszych czasach, kiedy synowie młodszych s´wiatów sa˛ wy˙zsi, silniejsi, bardziej uzdolnieni od nas ze s´wiatów starszych? Je´sli tak, to jak˙ze mało wiecie o Ziemi i jej synach! Opu´sc´ cie swe młodsze s´wiaty i powró´ccie na Ojczysta˛ Planet˛e, by cho´c raz bodaj dotkna´ ˛c jej stopa.˛ W dalszym ciagu ˛ istnieje i w dalszym ciagu ˛ si˛e nie zmienia. W dalszym ciagu ˛ sło´nce odbija si˛e w wodach Morza Czerwonego, które rozstapiły ˛ si˛e przed synami Izraelowymi. Jak dawniej wiatr wieje pod Termopilami, gdzie Leonidas wraz z trzystu Spartanami powstrzymał zast˛epy perskiego króla Kserksesa i zmienił bieg historii. Tu ludzie walczyli ze soba,˛ tu umierali, tu si˛e mno˙zyli, byli chowani i tu wznosili budowle przez ponad pi˛ec´ tysi˛ecy lat, nim człowiek w ogóle o´smielił si˛e zamarzy´c o waszych nowych s´wiatach. Czy˙z nie sadzicie, ˛ z˙ e owe pi˛ec´ tysiacleci, ˛ pokolenie za pokoleniem pod tym samym niebem i na tej samej ziemi, wycisn˛eło swe pi˛etno na naszych duszach, krwi i ko´sciach? Niech sobie ludzie z Dorsaj b˛eda˛ wojownikami ponad wszelkie wyobra˙zenie. Niech sobie Exotikowie z Mary i Kultis b˛eda˛ odzianymi w togi cudotwórcami, którzy potrafia˛ wywróci´c człowieka na nice i si˛egna´ ˛c po odpowiedzi tam, gdzie nie si˛ega filozofia. Niech sobie badacze nauk s´cisłych z Newtona i Wenus zgł˛ebiaja˛ obszary tak dalece nam, zwykłym s´miertelnikom, niedost˛epne, z˙ e z trudno´scia˛ mo˙zemy si˛e dzi´s z tymi naukowcami porozumie´c. Lecz my — ludzie z Ziemi, cho´c nudni, niscy i pro´sci — mamy w sobie co´s wi˛ecej ni˙z tamci. Gdy˙z wcia˙ ˛z jeszcze stanowimy wzorzec pełnej istoty ludzkiej, zasadniczy trzon, którego oni sa˛ zaledwie udoskonalonymi cz˛es´ciami — połyskujacymi, ˛ wypolerowanymi, ostry4
mi jak brzytwa cz˛es´ciami. I tylko cz˛es´ciami. Je´sli jednak nale˙zycie do tych, którzy jak mój wuj Mathias Olyn uwa˙zaja,˛ z˙ e zostali´smy daleko w tyle, wówczas odsyłam was do Enklawy, utrzymywanej przez Exotików w St. Louis, gdzie czterdzie´sci dwa lata temu wielki wizjoner, Ziemianin Mark Torre, pierwszy rozpoczał ˛ budow˛e tego, co za sto lat od dzisiaj stanie si˛e Encyklopedia˛ Finalna.˛ Ju˙z za lat sze´sc´ dziesiat ˛ oka˙ze si˛e ona zbyt pot˛ez˙ na, delikatna i skomplikowana jak na warunki panujace ˛ na powierzchni Ziemi. Zaczniecie jej wówczas szuka´c na orbicie. A za sto lat stanie si˛e — lecz nikt nie wie na pewno, czym si˛e wówczas stanie ani co zdziała. Teoria Marka Torre głosi, z˙ e Encyklopedia odkryje przed nami gł˛ebi˛e s´wiadomo´sci — jaka´ ˛s dobrze ukryta˛ czastk˛ ˛ e duszy podstawowego ziemskiego rodzaju ludzkiego — która˛ mieszka´ncy młodszych s´wiatów utracili, bad´ ˛ z której posia´ ˛sc´ nie byli w stanie. Lecz sprawd´zcie sami. Jeszcze dzi´s pojed´zcie do Enklawy St. Louis i dołacz˛ cie do pierwszej lepszej tury zwiedzajacych ˛ hale i pomieszczenia badawcze Projektu Encyklopedii, by w ko´ncu znale´zc´ si˛e w obszernej, poło˙zonej centralnie sali Katalogu, gdzie pot˛ez˙ ne zakrzywione s´ciany ju˙z zaczynaja˛ by´c ładowane przesłankami wiedzy stuleci. Gdy za sto lat od dnia dzisiejszego cała przestrze´n tej wielkiej sfery zostanie w ko´ncu naładowana, połacz ˛ a˛ si˛e okruchy wiedzy, których do tej pory ludzki umysł nigdy połaczy´ ˛ c nie zdołał. A dysponujac ˛ ta˛ wiedza˛ ostateczna˛ ujrzymy — co? Gł˛ebi˛e s´wiadomo´sci? Ale powiadam wam, nie zaprzatajcie ˛ tym sobie teraz głowy. Po prostu odwied´zcie Katalog — to wszystko, o co was prosz˛e. Odwied´zcie go razem z reszta˛ zwiedzajacych. ˛ Sta´ncie w samym s´rodku i uczy´ncie, co ka˙ze przewodnik. — Posłuchajcie. Posłuchajcie. Uciszcie si˛e i nat˛ez˙ cie słuch. Posłuchajcie — nic nie dosłyszycie. A wówczas przewodnik zmaci ˛ wreszcie niezno´sna,˛ nieledwie dotykalna˛ cisz˛e i powie wam, dlaczego chciał, by´scie słuchali. Tylko jeden człowiek na wiele milionów m˛ez˙ czyzn i kobiet w ogóle słyszy cokolwiek. Tylko jeden na wiele milionów — spo´sród zrodzonych na Ziemi. Lecz nikt — absolutnie nikt — spo´sród wszystkich urodzonych na młodszych s´wiatach, którzy kiedykolwiek przyszli tutaj posłucha´c, nie usłyszał ani odrobiny. Uwa˙zasz, z˙ e to jeszcze niczego nie dowodzi? W takim razie, przyjacielu, mylisz si˛e. Gdy˙z w´sród tych, którzy usłyszeli — to, co było do usłyszenia — znalazłem si˛e ja sam i to, co usłyszałem, a s´wiadcza˛ o tym moje czyny, zmieniło bieg całego mojego z˙ ycia. Zdobyłem wiedz˛e o posiadanej mocy, która˛ pó´zniej w swojej w´sciekło´sci wykorzystałem planujac ˛ zagład˛e ludów dwu Zaprzyja´znio´ nych Swiatów. A wi˛ec nie s´miejcie si˛e ze mnie, kiedy przyrównuj˛e swój gniew do gniewu Achillesa, samotnego w swej zaciekło´sci po´sród myrmido´nskich okr˛etów pod murami Troi. Gdy˙z sa˛ mi˛edzy nami i inne zbie˙zno´sci. Nazywam si˛e Tam Olyn, a moi 5
przodkowie pochodzili w wi˛ekszej cz˛es´ci z Irlandii, lecz po to, by sta´c si˛e tym, kim jestem, tak jak Achilles wzrastałem na greckim Peloponezie. W cieniu górujacych ˛ nad Atenami ruin białego Partenonu nasze dusze spos˛epniały za sprawa˛ wuja, który nie pozwolił im rozwija´c si˛e swobodnie w sło´ncu. Dusze — moja i mojej młodszej siostry Eileen.
Rozdział 2 Był to jej pomysł — mojej siostry Eileen — by owego dnia, korzystajac ˛ z mo´ jej nowej przepustki podró˙znej pracownika Srodków Przekazu, odwiedzi´c Encyklopedi˛e Finalna.˛ W zwykłych okoliczno´sciach by´c mo˙ze bym si˛e zastanowił, dlaczego chciała si˛e tam wybra´c. Ale w chwili kiedy to zaproponowała, perspektywa ujrzenia Encyklopedii traciła ˛ we mnie czuła˛ strun˛e, niska˛ i mocna˛ niczym nieoczekiwane uderzenie gongu — poczułem co´s, czego nigdy dotad ˛ nie doznałem — co´s na kształt strachu. Ale nie był to zwyczajny strach, nic tak prostego. Uczucie nie było nawet do gruntu przykre. Po wi˛ekszej cz˛es´ci przypominało pustk˛e i napi˛ecie poprzedzajace ˛ zwykle moment poddania si˛e jakiej´s wa˙znej próbie. A jednak to było to — ale i w jaki´s sposób co´s wi˛ecej. Uczucie, jakbym napotkał na swej drodze smoka. Trwało nie dłu˙zej ni˙z sekund˛e. Ale sekunda wystarczyła. I jako z˙ e Encyklopedia dla zrodzonych na Ziemi reprezentowała teoretycznie wszelka˛ nadziej˛e, mój wuj Mathias za´s był dla nas przykładem braku wszelkiej nadziei, skojarzyłem to uczucie z nim i z wyzwaniem, jakie stanowił dla mnie przez wszystkie lata naszego z˙ ycia pod jednym dachem. A to spowodowało, z˙ e z miejsca zdecydowałem si˛e tam pój´sc´ , nie zwa˙zajac ˛ na jakiekolwiek inne dodatkowe wzgl˛edy. Co wi˛ecej, wyprawa s´wietnie si˛e nadawała do uczczenia sukcesu. Zwykle nie zabierałem nigdzie Eileen ze soba˛ — ale wła´snie podpisałem sta˙zowa˛ umow˛e o prac˛e z Mi˛edzygwiezdna˛ Słu˙zba˛ Prasowa˛ w ich Jednostce Sztabowej tu, na Ziemi. I to zaledwie w dwa tygodnie po uko´nczeniu Genewskiego Uniwersytetu ´ Srodków Przekazu. To prawda, uniwersytet ten wyró˙zniał si˛e w´sród wszystkich uczelni tego rodzaju na czternastu zamieszkanych planetach z Ziemia˛ włacznie, ˛ a indeks mych naukowych osiagni˛ ˛ ec´ był najlepszy w całej jego historii. Niemniej takie oferty pracy trafiaja˛ si˛e młodym ludziom prosto po studiach raz na dwadzies´cia lat, je´sli nie rzadziej. Tak wi˛ec nie zadałem sobie trudu, by wypyta´c siedemnastoletnia˛ siostr˛e, dlaczegó˙z to mianowicie chce, bym ja˛ zabrał do Encyklopedii Finalnej w okre´slonym przez nia˛ dniu i godzinie. Tak jak dzisiaj to widz˛e, przypuszczam, z˙ e musiałem sobie wytłumaczy´c, i˙z chciała jedynie, cho´cby na jeden dzie´n, wyrwa´c si˛e z mrocznego domostwa wuja. Co ju˙z samo w sobie było dla mnie dostatecznym 7
powodem. To wła´snie Mathias, brat mojego ojca, przyjał ˛ nas do siebie po s´mierci naszych rodziców w wypadku samochodowym. I to wła´snie on tłamsił mnie i Eileen przez lata dorastania. Nie z˙ eby kiedykolwiek nas dotknał, ˛ przynajmniej w sensie fizycznym. Nie z˙ eby dopu´scił si˛e wobec nas jakiegokolwiek jawnego lub rozmy´slnego okrucie´nstwa. Nie musiał. Wystarczyło ofiarowa´c nam najzamo˙zniejszy z domów, najwyborniejsze jedzenie, ubranie i opiek˛e — i dopilnowa´c, by´smy dzielili to wszystko z n i m, człowiekiem o sercu tak samo pozbawionym słonecznego blasku, jak nale˙zaca ˛ do´n kamienica bez okien, ciemna jak podziemna jaskinia, która nigdy nie widziała s´wiatła dziennego, i o duszy zimnej jak kamie´n spoczywajacy ˛ na dnie tej jaskini. Jego biblia˛ były pisma tego starego dwudziestopierwszowiecznego s´wi˛etego, ´ — i którea mo˙ze diabła, Waltera Blunta — którego motto brzmiało: NISZCZYC! go Bractwo Chantry dało pó´zniej z˙ ycie kulturze Exotików na młodszych s´wiatach Mary i Kultis. Nie miało znaczenia, z˙ e Exotikowie odmiennie odczytywali pisma Blunta, upatrujac ˛ ich przesłanie w. plewieniu chwastu tera´zniejszo´sci pod upraw˛e kwiatów przyszło´sci. Nasz wuj Mathias nie si˛egał my´sla˛ dalej ni˙z plewienie, co te˙z dzie´n po dniu w swym mrocznym domu wbijał nam do głowy. Ale do´sc´ ju˙z o Mathiasie. Był doskonało´scia,˛ je´sli chodzi o brak nadziei i wiar˛e, z˙ e młodsze s´wiaty ju˙z dawno zostawiły nas, Ziemian, w tyle, na pastw˛e skarlenia i s´mierci, niczym obumarły członek lub uległa˛ atrofii cz˛es´c´ ciała. Lecz ani Eileen, ani ja nie potrafili´smy dorówna´c mu w tej chłodnej filozofii, mimo z˙ e jako dzieci próbowali´smy ze wszystkich sił. Tak wi˛ec ka˙zde z nas na swój sposób rwało si˛e do ucieczki zarówno od owej filozofii, jak od wuja, a szlaki tej ucieczki przywiodły nas oboje do Enklawy Exotików w St. Louis i do Encyklopedii Finalnej. Z Aten do St. Louis polecieli´smy wahadłowcem, a z St. Louis do Enklawy dotarli´smy metrem. Airbus przywiózł nas na dziedziniec Encyklopedii. Pami˛etam, z˙ e z jakiego´s powodu wysiadłem ostatni. I kiedy stanałem ˛ w betonowym kr˛egu, poczułem znów owo gł˛ebokie nagłe uderzenie gongu. Zamarłem jak człowiek wprawiony w trans. — Przepraszam — rozległ si˛e za mna˛ głos — pan nale˙zy do grupy zwiedzaja˛ cych, prawda? Zechce pan dołaczy´ ˛ c do reszty. Jestem wasza˛ przewodniczka.˛ Odwróciłem si˛e gwałtownie i spojrzałem z góry w brazowe ˛ oczy dziewczyny w bł˛ekitnej szacie Exotików. Stała tam s´wie˙za jak blask sło´nca padajacy ˛ na nia˛ — ale co´s mi w jej wygladzie ˛ nie pasowało. — Nie jeste´s z Exotików! — powiedziałem nagle. Bo te˙z i nie była. Exotikowie od urodzenia mieli swe pochodzenie wypisane na twarzach. Ich oblicza były spokojniejsze ni˙z twarze innych ludzi. Ich oczy wpatrywały si˛e we wszystko z wi˛eksza˛ przenikliwo´scia.˛ Byli jak Bogowie Po8
koju, zawsze siedzacy ˛ z jedna˛ r˛eka˛ na u´spionym gromie, niby nie´swiadomi jego obecno´sci. — Jestem współpracownica˛ — odparła. — Nazywam si˛e Liza Kant. I masz racj˛e. Nie jestem z prawdziwych Exotików. Nie wygladała ˛ na zaniepokojona˛ moja˛ próba˛ wyja´snienia, dlaczego okrywa ja˛ szata Exotików. Była ni˙zsza od mojej siostry, wysokiej jak na Ziemiank˛e, ja te˙z jestem wysoki jak na Ziemianina. Eileen była jasna˛ blondynka,˛ natomiast ja miałem ju˙z wtedy ciemne włosy. Kiedy nasi rodzice zmarli, moja czupryna była tego samego koloru co włosy Eileen, ale pociemniała w miar˛e upływu lat pod dachem Mathiasa. Ta dziewczyna, Liza, miała kasztanowe włosy, zgrabna˛ sylwetk˛e i roze´smiana˛ buzi˛e. Zaintrygowała mnie uroda˛ i szata˛ — ale jednocze´snie nieco zirytowała. Była taka pewna siebie. Dlatego te˙z nie spuszczałem jej z oka, gdy zaj˛eła si˛e gromadzeniem osób czekajacych ˛ na oprowadzenie po Encyklopedii. Gdy zwiedzanie ju˙z si˛e rozpocz˛eło, zjawiłem si˛e u jej boku i w przerwie wykładu wszczałem ˛ z nia˛ rozmow˛e. Bez wahania opowiedziała mi o sobie. Urodziła si˛e na północnoameryka´n´ skim Srodkowym Zachodzie, niedaleko St. Louis. Do szkoły podstawowej i s´redniej chodziła w Enklawie i tak stała si˛e zwolenniczka˛ filozofii Exotików. Zacz˛eła wi˛ec pracowa´c w´sród nich i z˙ y´c na ich sposób. Pomy´slałem, z˙ e szkoda na to tak atrakcyjnej dziewczyny i powiedziałem jej to bez ogródek. — Dlaczego szkoda — odparła z u´smiechem — skoro daj˛e w ten sposób upust całej nagromadzonej we mnie energii, i to w dobrej sprawie? Uznałem, z˙ e pewnie si˛e ze mnie s´mieje. Nie podobało mi si˛e to — nawet w tamtych czasach nie lubiłem, by si˛e ze mnie s´miano. — Có˙z to za dobra sprawa? — zapytałem najbardziej obcesowo, jak umiałem. — Kontemplacja własnego p˛epka? Jej u´smiech zniknał ˛ i popatrzyła na mnie dziwnym wzrokiem, tak dziwnym, z˙ e zapami˛etałem to spojrzenie na zawsze. Było to tak, jak gdyby dopiero teraz u´swiadomiła sobie moje istnienie, niczym istnienie nieznajomego pływaka unoszonego noca˛ przez fale daleko od niewzruszonej opoki brzegu, na którym stała. Wyciagn˛ ˛ eła r˛ek˛e, jakby chciała mnie dotkna´ ˛c, ale zaraz ja˛ opu´sciła, przypomniawszy sobie, gdzie si˛e znajdujemy. — Jeste´smy tu zawsze — odparła zagadkowo. — Pami˛etaj o tym. Jeste´smy tu zawsze. Odwróciła si˛e i powiodła nas przez niezmontowany kompleks struktur tworzacych ˛ Encyklopedi˛e. — Struktury te, po przeniesieniu w przestrze´n okołoziemska˛ — prowadzac ˛ nas dalej zwracała si˛e teraz do wszystkich — zło˙za˛ si˛e, formujac ˛ kształt w przybli˙zeniu kulisty, na orbicie le˙zacej ˛ na wysoko´sci ponad stu pi˛ec´ dziesi˛eciu mil nad powierzchnia˛ Ziemi. — Powiedziała nam, jakim ogromnym wydatkiem b˛edzie przeniesienie na orbit˛e takiej konstrukcji w jednym kawałku. Potem wytłumaczy9
ła, dlaczego koszty te, chocia˙z niezmierne, były usprawiedliwione. Otó˙z w ciagu ˛ pierwszych stu lat poczyniono du˙ze oszcz˛edno´sci dzi˛eki temu, z˙ e budow˛e i ładowanie informacjami wykonano bardziej ekonomicznie na Ziemi. — Encyklopedia Finalna — mówiła — miała by´c nie tylko magazynem faktów. Gromadzenie wiedzy to jedynie s´rodek wiodacy ˛ do celu — celem tym jest odkrycie i ustalenie zale˙zno´sci zachodzacych ˛ pomi˛edzy wszystkimi faktami. Ka˙zda porcja wiedzy miała by´c łaczona ˛ z innymi porcjami za pomoca˛ drga´n energetycznych przenoszacych ˛ kod zale˙zno´sci, dopóki połaczenia ˛ owe nie zostana˛ przeprowadzone w najwy˙zszym mo˙zliwym stopniu i dopóki ogromna masa łacz ˛ acych ˛ si˛e ze soba˛ informacji, zebranych przez człowieka na temat jego wszech´swiata i niego samego, nie zacznie w ko´ncu objawia´c swego kształtu jako cało´sci w sposób nigdy jeszcze przez człowieka nie widziany. Podj˛ecie budowy Encyklopedii przez Ziemian wiazało ˛ si˛e jeszcze z czym´s innym, wa˙zniejszym. Była to nadzieja całej Ziemi — wszystkich ludzi na planecie z wyjatkiem ˛ Mathiasa i jemu podobnych, którzy stracili ju˙z wszelka˛ nadziej˛e — z˙ e prawdziwa˛ zapłata˛ za zbudowanie Encyklopedii b˛edzie mo˙zliwo´sc´ u˙zycia jej jako narz˛edzia do zbadania słuszno´sci teorii Marka Torre. A teoria Marka Torre, jak wszyscy powinni´smy wiedzie´c, zakładała istnienie w dziedzinie wiedzy człowieka o sobie samym ciemnej strefy, strefy, gdzie zawsze zawodził wzrok ludzki, tak jak postrzeganie wszelkich urzadze´ ˛ n percepcyjnych zawodzi w s´lepej strefie, strefie, gdzie one same si˛e znajduja.˛ Encyklopedia Finalna — przewidywał Torre — b˛edzie mogła zbada´c t˛e s´lepa˛ stref˛e człowieka droga˛ wnioskowania z kształtu i masy całkowitej poznanej wiedzy. A w strefie tej — mówił Torre — znajdziemy co´s — nieznana˛ jako´sc´ , umiej˛etno´sc´ lub sił˛e — co posiada tylko i wyłacznie ˛ podstawowy szczep ludzki z Ziemi, co´s, co zostało odebrane lub nigdy nie było dane odpryskom rasy ludzkiej na młodszych s´wiatach, które tylko pozornie prze´scign˛eły w szybkim tempie nasze rodzicielskie plemi˛e pod wzgl˛edem siły ciała i umysłu. Słuchajac ˛ tego wszystkiego, przyłapałem si˛e na tym, z˙ e z jakiej´s przyczyny rozpami˛etuj˛e zagadkowe spojrzenie i dziwnie brzmiace ˛ słowa, które wcze´sniej skierowała do mnie Liza. Rozgladałem ˛ si˛e po niezwykłych, wypełnionych lud´zmi pomieszczeniach, gdzie nawet w czasie naszego zwiedzania bez przerwy toczyły si˛e wszelkiego rodzaju prace, od budowlanych po laboratoryjne, i znowu zacz˛eło mnie ogarnia´c to dziwne, nieco straszne uczucie. Nie tylko powróciło, ale zagnie´zdziło si˛e na dobre i j˛eło si˛e wzmaga´c, a˙z poczułem, z˙ e cała Encyklopedia stała si˛e jednym wielkim z˙ ywym organizmem, ze mna˛ w samym s´rodku. Instynktownie wydałem temu uczuciu walk˛e, gdy˙z zawsze najbardziej na s´wiecie pragnałem ˛ w z˙ yciu wolno´sci — tego, by z˙ adna siła ludzka czy mechaniczna nie mogła mnie do niczego zmusi´c. Lecz w dalszym ciagu ˛ narastało we mnie i nie przestało narasta´c, gdy dotarli´smy wreszcie do sali Katalogu, która w kosmosie miała znale´zc´ si˛e w samym centrum Encyklopedii. 10
Sala miała kształt ogromnej kuli, tak rozległej, z˙ e gdy do niej weszli´smy, cała przeciwległa s´ciana gin˛eła w mroku, migotały jedynie słabe s´wietliki, sygnalizuja˛ ce doprowadzenie nowych faktów i ich skojarze´n do czułego materiału rejestruja˛ cego na wewn˛etrznej powierzchni, niesko´nczonej powierzchni, która zakrzywiajac ˛ si˛e wokół nas stanowiła jednocze´snie sufit, podłog˛e i s´ciany. Całe przestronne wn˛etrze tej ogromnej sferycznej sali było puste, nie liczac ˛ ustawionych na rusztowaniach pochylni wychodzacych ˛ do góry z otworów wejs´ciowych i s´miałym łukiem si˛egajacych ˛ ogromnej platformy zawieszonej w powietrzu w geometrycznym s´rodku komory. Teraz Liza poprowadziła nas jedna˛ z pochylni w gór˛e, a˙z doszli´smy do platformy majacej ˛ nie wi˛ecej ni˙z sze´sc´ metrów s´rednicy. — . . . Tu, gdzie teraz jeste´smy — powiedziała Liza, gdy stan˛eli´smy na platformie — znajduje si˛e to, co kiedy´s znane b˛edzie jako Punkt Przej´scia. W kosmosie wszystkie połaczenia ˛ przeprowadzone b˛eda˛ nie tylko naokoło s´cian sali Katalogu, ale równie˙z doprowadzone do tego punktu centralnego. I stojac ˛ w tym wła´snie punkcie przyszli zawiadowcy Encyklopedii spróbuja˛ wykorzysta´c ja˛ do sprawdzenia teorii Marka Torre i zobacza,˛ czy uda im si˛e wywie´sc´ na s´wiatło dzienne wiedz˛e ukryta˛ w gł˛ebi umysłu ziemskiego człowieka. Przerwała i okr˛eciła si˛e, by sprawdzi´c, gdzie stoja˛ wszyscy uczestnicy wycieczki. — Prosz˛e si˛e s´cie´sni´c — rzekła. Przez sekund˛e nasze oczy si˛e spotkały — i nagle, bez z˙ adnego ostrze˙zenia, fala uczu´c, które wywoływała we mnie Encyklopedia, wezbrała piana.˛ Przenikn˛eło mnie zimne uczucie przypominajace ˛ strach i stanałem ˛ nieruchomo jak słup soli. — A teraz — kontynuowała, kiedy przysun˛eli´smy si˛e bli˙zej — prosz˛e was wszystkich o zachowanie przez sze´sc´ dziesiat ˛ sekund absolutnego bezruchu oraz o nat˛ez˙ enie słuchu. Po prostu zamie´ncie si˛e w słuch i zobaczymy, czy co´s usłyszycie. Ucichły rozmowy i zamkn˛eła si˛e wokół nas panujaca ˛ w komorze nieprzenikniona cisza. Owin˛eła nas szczelnie i nagle odezwał si˛e w moim mózgu dzwonek alarmowy. Nigdy dotad ˛ nie cierpiałem na l˛ek wysoko´sci ani l˛ek przestrzeni, lecz oto teraz spadła na mnie obł˛edna s´wiadomo´sc´ wielkiej pustki pod platforma˛ i ogromu otaczajacej ˛ nas przestrzeni. Poczułem bicie serca i zawroty głowy. — A co mamy usłysze´c? — odezwałem si˛e gło´sno, nie dlatego z˙ e mnie to interesowało, ale po to, by otrzasn ˛ a´ ˛c si˛e z zaczynajacych ˛ ogarnia´c mnie mdlacych ˛ sensacji. Mówiac ˛ to stałem prawie za plecami Lizy. Odwróciła si˛e i spojrzała na mnie. W jej oczach znów go´scił cie´n owego zagadkowego spojrzenia, którym obrzuciła mnie przedtem. — Nic — odparła. A potem zawahała si˛e, wcia˙ ˛z dziwnie na mnie patrzac. ˛ — A mo˙ze. . . co´s, chocia˙z szansa na to jest jak jeden do miliarda. Dowiesz si˛e, kiedy usłyszysz, a ja wytłumacz˛e wszystko po upływie sze´sc´ dziesi˛eciu sekund. 11
— Proszacym ˛ gestem poło˙zyła mi r˛ek˛e na ramieniu. — Teraz bad´ ˛ z łaskaw by´c cicho ze wzgl˛edu na innych, nawet je´sli sam nie chcesz posłucha´c. — Och, posłucham — przyrzekłem. Odwróciłem si˛e. I nagle, ponad jej ramieniem, za nami, w oddali przy wej´sciu, którym dostali´smy si˛e do sali Katalogu, zobaczyłem moja˛ siostr˛e, ju˙z nie w naszej grupie. Z tej odległo´sci rozpoznałem ja˛ tylko po jasnych włosach i wysokim wzros´cie. Rozmawiała z ciemnowłosym, szczupłym m˛ez˙ czyzna,˛ ubranym na czarno, którego, cho´c stał obok niej, nie mogłem pozna´c z tak daleka. Byłem zaskoczony, a w chwil˛e potem poirytowany. Obraz chudego m˛ez˙ czyzny w czerni był dla mnie niczym policzek. Sam fakt, z˙ e moja siostra opu´sciła grup˛e po to, by porozmawia´c z zupełnie dla mnie obcym człowiekiem i to rozmawia´c z takim przej˛eciem, sadz ˛ ac ˛ po widocznym spi˛eciu sylwetki i drobnych ruchach rak, ˛ wydał mi si˛e niegrzeczno´scia,˛ urastajac ˛ a˛ do rangi zdrady. W ko´ncu to ona błagała mnie o przyj´scie tutaj. Włosy stan˛eły mi d˛eba na karku i wezbrała we mnie fala zimnego gniewu. To s´mieszne — z tej odległo´sci nawet człowiek obdarzony najlepszym słuchem nie zdołałby podsłucha´c ich rozmowy, lecz przyłapałem si˛e na tym, z˙ e wysilam si˛e, by przenikna´ ˛c otaczajac ˛ a˛ nas cisz˛e ogromnej komnaty, próbujac ˛ dowiedzie´c si˛e, o czym te˙z mówia.˛ I wówczas, najpierw z ledwo´scia,˛ a potem coraz lepiej, zaczałem ˛ słysze´c. Co´s. Nie głos mojej siostry i nie głos nieznajomego, kimkolwiek był, ale jaki´s dochodzacy ˛ z daleka, chrapliwy głos m˛ez˙ czyzny. Mówił j˛ezykiem podobnym nieco do łaciny, lecz opuszczał samogłoski i grasejował, co zmieniało jego przemow˛e w pomruk podobny gwałtownemu przetaczaniu si˛e letniego gromu towarzyszace˛ mu błyskawicy. Głos narastał, stajac ˛ si˛e nie tyle gło´sniejszy, co bli˙zszy — a potem usłyszałem drugi głos, odpowiadajacy ˛ pierwszemu. I jeszcze jeden głos. I jeszcze jeden. I jeszcze jeden. Ryczac, ˛ wrzeszczac, ˛ zbli˙zajac ˛ si˛e jak lawina, głosy nagle opadły mnie ze wszystkich stron, ich liczba w´sciekle narastała, podwajajac ˛ si˛e i potrajajac ˛ — wszystkie głosy we wszystkich j˛ezykach całego s´wiata, wszystkie głosy, jakie kiedykolwiek były na tym s´wiecie — i jeszcze wi˛ecej. Jeszcze — i jeszcze — i jeszcze. Wrzeszczały mi do ucha paplajac, ˛ płaczac, ˛ s´miejac ˛ si˛e, przeklinajac, ˛ rozkazujac, ˛ tłumaczac ˛ — lecz nie stapiały si˛e, jak mo˙zna by si˛e spodziewa´c po takiej mnogo´sci, w jeden pot˛ez˙ ny, ale przynajmniej nie rozbity na głosy grom wywołany rykiem wodospadu. Coraz bardziej wzmagały si˛e, lecz wcia˙ ˛z pozostawały rozdzielone. Słyszałem wszystkie! Ka˙zdy z milionów i miliardów kobiecych i m˛eskich głosów krzyczał mi z osobna do ucha. I w ko´ncu tumult ten uniósł mnie jak piórko pochwycone przez czoło huraganu, okr˛ecił mna˛ gdzie´s w górze i porwał poza granice przytomno´sci we w´sciekła˛ 12
katarakt˛e nie´swiadomo´sci.
Rozdział 3 Pami˛etam, z˙ e nie chciałem si˛e obudzi´c. Wydawało mi si˛e, z˙ e wróciłem z dalekiej podró˙zy i przez dłu˙zszy czas byłem nieobecny. Lecz kiedy w ko´ncu otwarłem z wielka˛ niech˛ecia˛ oczy, le˙załem na podłodze komory, a Liza Kant pochylała si˛e nade mna.˛ Tylko ona — niektórzy z naszej grupy jeszcze nie zda˙ ˛zyli si˛e obróci´c, by zobaczy´c, co si˛e ze mna˛ stało. Liza uniosła moja˛ głow˛e z podłogi. — Słyszałe´s! — powiedziała przynaglajaco ˛ s´ciszonym głosem, prawie na ucho. — Co takiego słyszałe´s? — Słyszałem? Potrzasn ˛ ałem ˛ głowa˛ w oszołomieniu, przypominajac ˛ sobie to wszystko i spodziewajac ˛ si˛e prawie tego, z˙ e nieprzebrane morze głosów zatopi mnie po raz wtóry. Lecz tym razem słycha´c było tylko cisz˛e, a w powietrzu wisiało pytanie Lizy. — Co słyszałem? — powtórzyłem. — Ich. — Ich? Zmru˙zyłem oczy przeszyty jej spojrzeniem i nagle przeja´sniło mi si˛e w głowie. W jednej chwili przypomniałem sobie moja˛ siostr˛e i zerwałem si˛e na równe nogi, usiłujac ˛ z tej odległo´sci dojrze´c wej´scie, obok którego widziałem Eileen stojac ˛ a˛ z czarno ubranym m˛ez˙ czyzna.˛ Ale ani w wej´sciu, ani w jego okolicy nikt nie stał. Nie było ani jej, ani jego. Nie było z˙ adnego z nich. Pozbierałem si˛e do kupy. Byłem wstrza´ ˛sni˛ety, rozbity i zupełnie pozbawiony pewno´sci siebie przez kaskad˛e głosów, pod która˛ mnie wepchni˛eto i której dałem si˛e ponie´sc´ . Tajemnica mojej siostry i jej znikni˛ecie odebrały mi zdrowy rozsa˛ dek. Zostawiłem Liz˛e bez odpowiedzi i pu´sciłem si˛e biegiem w dół pochylni, ku wej´sciu, gdzie po raz ostatni widziałem Eileen rozmawiajac ˛ a˛ z nieznajomym w czarnym ubraniu. Cho´c byłem szybki i miałem dłu˙zsze nogi, Liza była jeszcze szybsza. Nawet w swoich bł˛ekitnych szatach mogła i´sc´ o lepsze z asami bie˙zni. Dogoniła mnie, wyprzedziła i stan˛eła w drzwiach, tarasujac ˛ je w chwili, gdy do nich dobiegłem. — Dokad ˛ idziesz? — zawołała. — Nie mo˙zesz odej´sc´ — jeszcze nie teraz! ˙ Je´sli co´s słyszałe´s, musz˛e zabra´c ci˛e do Marka Torre. Zyczy sobie rozmawia´c 14
osobi´scie z ka˙zdym, kto kiedykolwiek co´s usłyszy! Jej słowa ledwo do mnie docierały. — Z drogi — burknałem ˛ i odepchnałem ˛ ja˛ niezbyt delikatnie na bok. Dałem nura do wej´scia i znalazłem si˛e w okragłym ˛ pomieszczeniu narz˛edziowni. Pracowali tam technicy w kolorowych bluzach, czyniac ˛ niepoj˛ete rzeczy z nieprawdopodobnymi łama´ncami szkła i metalu — ale ani s´ladu Eileen i człowieka w czerni. Przemknałem ˛ przez pokój do znajdujacego ˛ si˛e za nim korytarza. Ale i tu było pusto. Pobiegłem korytarzem i skr˛eciłem w pierwsze napotkane drzwi na prawo. Kilku czytajacych ˛ i piszacych ˛ podniosło na mnie wzrok znad stołów i ławek i popatrzyło ze zdumieniem, lecz Eileen ani nieznajomego nie było w´sród nich. Spróbowałem w nast˛epnym pokoju, a potem w jeszcze jednym, wsz˛edzie bez powodzenia. Przy piatym ˛ pokoju Liza ponownie mnie dogoniła. — Stój! — rozkazała. I tym razem chwyciła mnie naprawd˛e z siła˛ zdumiewajac ˛ a˛ jak na tak niepozorna˛ dziewczyn˛e. — Zatrzymasz si˛e wreszcie i pomy´slisz przez chwil˛e? Co si˛e stało? — Stało si˛e! — wrzasnałem. ˛ — Moja siostra. . . I wówczas zatrzymałem si˛e i ugryzłem w j˛ezyk. Nagle dotarło do mnie, jak idiotycznie zabrzmiałoby, gdybym zdradził Lizie cel moich poszukiwa´n. To, z˙ e siedemnastoletnia dziewczyna odłacza ˛ si˛e od grupy i rozmawia z kim´s, kogo nie zna jej starszy brat, nie jest najszcz˛es´liwszym wytłumaczeniem powodu szale´nczej pogoni i pó´zniejszych goraczkowych ˛ poszukiwa´n — przynajmniej w dniu dzisiejszym obecnego stulecia. Nie miałem bynajmniej zamiaru robi´c Lizie wykładu na temat braku ciepła w nieszcz˛es´liwym okresie naszego dorastania, mojego i Eileen, w domu wuja Mathiasa. Stanałem ˛ bez słowa. — Musisz pój´sc´ ze mna˛ — powiedziała naglaco ˛ sekund˛e pó´zniej. — Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak strasznie, niewyobra˙zalnie rzadko kto´s naprawd˛e co´s słyszy w Punkcie Przej´scia. Nie rozumiesz, jak wiele to teraz znaczy dla Marka Torre — dla Marka Torre we własnej osobie — znale´zc´ kogo´s, kto usłyszał! Potrzasn ˛ ałem ˛ głowa˛ w odr˛etwieniu. Nie miałem ochoty nikomu opowiada´c, przez co wła´sciwie przeszedłem, a ju˙z najmniej, z˙ eby badano mnie jak jaki´s wybryk natury albo okaz do´swiadczalny. — Musisz! — powtórzyła Liza. — To bardzo wa˙zne. Nie tylko dla Marka, dla całego Projektu. Pomy´sl! Nie uciekaj, prosz˛e! Zastanów si˛e najpierw nad tym, co robisz! Trafiło do mnie słowo „zastanów si˛e”. Z wolna umysł mi si˛e przeja´snił. To, co mówiła, było najprawdziwsza˛ prawda.˛ Powinienem zastanowi´c si˛e zamiast goni´c w pi˛etk˛e jak człowiek niespełna rozumu. Eileen i czarno ubrany nieznajomy mogli by´c w którymkolwiek z dziesiatków ˛ pokoi oraz korytarzy — mogli ju˙z na15
wet opu´sci´c Projekt i Enklaw˛e. Tak czy owak, có˙z mógłbym powiedzie´c, nawet gdybym ich dogonił? Za˙zada´ ˛ c, by zdradził swoja˛ to˙zsamo´sc´ i zadeklarował swoje zamiary wzgl˛edem mojej siostry? Prawdopodobnie dobrze si˛e stało, z˙ e nie udało mi si˛e ich odnale´zc´ . Ponadto była jeszcze jedna sprawa. Ci˛ez˙ ko pracowałem, by otrzyma´c kontrakt, który podpisałem przed trzema dniami, zaraz po opuszczeniu uniwersytetu. Kontrakt z Mi˛edzygwiezdna˛ Słu˙zba˛ Prasowa.˛ Lecz do ukoronowania moich ambicji miałem jeszcze przed soba˛ daleka˛ drog˛e. Gdy˙z tym, czego pragnałem ˛ najbardziej — tak długo i zawzi˛ecie, jak gdyby pragnienie to było wczepiona˛ we mnie z˛ebami i pazurami z˙ ywa˛ istota˛ — była wolno´sc´ . Prawdziwa wolno´sc´ , jaka˛ posiadaja˛ tylko członkowie władz planetarnych — i jedna jedyna grupa zawodowa, czynni członkowie Gildii Mi˛edzygwiezdnej Słu˙zby Prasowej. Ci pracownicy, którzy podpisali przysi˛eg˛e niezawisło´sci i formalnie byli lud´zmi bez własnego s´wiata, co miało gwarantowa´c bezstronno´sc´ kierowanej przez nich Słu˙zby. ´ Swiaty zamieszkane przez ród ludzki były podzielone — tak jak podzieliły si˛e dwie´scie z okładem lat temu — na dwa obozy, jeden utrzymujacy ˛ swa˛ ludno´sc´ na „´scisłych” kontraktach i drugi, wierzacy ˛ w tak zwane kontrakty „lu´zne”. Za ´ s´cisłymi kontraktami opowiadały si˛e Zaprzyja´znione Swiaty Harmonii i Zjednoczenia, Newton, Cassida i Wenus oraz Ceta — du˙zy i nowy s´wiat okra˙ ˛zajacy ˛ Tau ´ Ceti. Po stronie lu´znych znajdowała si˛e Ziemia, Dorsaj, Egzotyczne Swiaty Mary i Kultis, Nowa Ziemia, Freilandia, Mars i niewielki katolicki s´wiat St. Marie. Ró˙zniacym ˛ je czynnikiem był konflikt systemów ekonomicznych — dziedzictwo podzielonej Ziemi, która je pierwotnie skolonizowała. Gdy˙z w naszych czasach istniała tylko jedna waluta mi˛edzyplanetarna — a była nia˛ moneta wysoce wyszkolonych umysłów. Konkurencja była ju˙z zbyt wielka, by pojedyncza planeta mogła pozwoli´c sobie na szkolenie własnych specjalistów, szczególnie w sytuacji, gdy inne s´wiaty wydawały lepszych. Najdoskonalsza nawet edukacja na Ziemi i na jakimkolwiek innym s´wiecie nie mogła wyprodukowa´c zawodowego z˙ ołnierza, który mógłby si˛e równa´c z wytwarzanym na Dorsaj. Nie było lepszych fizyków od fizyków z Newtona ani psychologów nad tych z Exotików, ani poborowych oddziałów zaci˛ez˙ nych równie tanich i niebacznych na straty w ludziach, jak te z Harmonii i Zjednoczenia — i tak dalej. W rezultacie jeden s´wiat szkolił jeden rodzaj czy te˙z typ zawodowca i wymieniał jego usługi z tytułu kontraktu z drugim s´wiatem na kontrakt i usługi jakiegokolwiek innego typu zawodowca, którego potrzebował. Podział mi˛edzy oboma obozami był sztywny, Na „lu´znych” s´wiatach kontrakt człowieka nale˙zał w cz˛es´ci do niego samego. Nikt bez wyra˙zenia zgody nie mógł by´c wymieniony ani sprzedany na inny s´wiat — z wyjatkiem ˛ nagłych przypadków i spraw najwy˙zszej wagi. Na „´scisłych” s´wiatach z˙ ycie jednostki nale˙zało do władz — jej kontrakt mógł by´c sprzedany lub wymieniony ze skutkiem natychmiastowym. Gdy tak si˛e działo, jednostka miała tylko jeden jedyny obowiazek ˛ — 16
a mianowicie uda´c si˛e do pracy tam, gdzie jej kazano. Tak wi˛ec na wszystkich s´wiatach istnieli niewolni i wolni cz˛es´ciowo. Na s´wiatach lu´znych, do których, jak ju˙z wspomniałem, nale˙zała Ziemia, ludzie mego pokroju byli wolni cz˛es´ciowo. Ja jednak pragnałem ˛ pełnej wolno´sci, takiej, jaka˛ zapewnia jedynie członkostwo Gildii. Raz przyj˛ety do Gildii, zyskałbym t˛e wolno´sc´ na zawsze. Gdy˙z kontrakt na moje usługi stałby si˛e własno´scia˛ Słu˙zby Prasowej i tylko jej. ˙ Zaden s´wiat nie mógłby mnie potem sadzi´ ˛ c ani sprzeda´c moich usług wbrew mojej woli jakiej´s innej planecie, której akurat byłby dłu˙zny nadwy˙zk˛e wykwalifikowanej siły roboczej. To prawda, Ziemia, w odró˙znieniu od Newtona, Cassidy, Cety i niektórych innych s´wiatów, dumna była z faktu, i˙z nigdy nie musiała sprzedawa´c na pniu swoich absolwentów uniwersyteckich w zamian za specjalistów z młodszych s´wiatów. Lecz gdyby kiedykolwiek zaszła taka potrzeba, Ziemia miałaby do tego prawo na równi z wszystkimi innymi planetami — a kra˙ ˛zyło wiele opowie´sci o takich przypadkach. Tak wi˛ec moje ambicje i głód wolno´sci, podsycane we mnie przez lata sp˛edzone pod dachem Mathiasa, mogły by´c zaspokojone tylko poprzez dostanie si˛e do Słu˙zby Prasowej. A mimo uniwersyteckich sukcesów, jakiekolwiek by były, wcia˙ ˛z miałem przed soba˛ daleka,˛ trudna˛ i niepewna˛ drog˛e. Nie mogłem sobie pozwoli´c na przeoczenie niczego, co by mi pomogło w jej pokonaniu, a wła´snie za´switało mi w głowie, z˙ e odmowa zobaczenia si˛e z Markiem Torre oznaczałaby odrzucenie szansy takiej pomocy. — Masz racj˛e — odpowiedziałem Lizie — pójd˛e si˛e z nim zobaczy´c. Oczywi´scie, z˙ e si˛e z nim zobacz˛e. Dokad ˛ mam pój´sc´ ? — Zaprowadz˛e ci˛e — rzekła. — Pozwól tylko, z˙ e najpierw zadzwoni˛e. Odsun˛eła si˛e ode mnie na odległo´sc´ kilku kroków i cicho powiedziała co´s przez malutki telefon noszony na palcu serdecznym. Potem podeszła, by zabra´c mnie ze soba.˛ — Co z reszta? ˛ — zapytałem, przypomniawszy sobie o pozostałych uczestnikach naszej wycieczki pozostawionych w sali Katalogu. — Poprosiłam kogo´s, by zajał ˛ si˛e nimi i oprowadził ich dalej — nie patrzac ˛ na mnie odpowiedziała Liza. — T˛edy. Wyj´sciem z holu wprowadziła mnie do małego labiryntu s´wietlnego. Poczat˛ kowo mnie to zdziwiło, ale wkrótce zdałem sobie spraw˛e, z˙ e Mark Torre, jak ka˙zdy człowiek na s´wieczniku, musi by´c bezustannie chroniony przed potencjalnie niebezpiecznymi pomyle´ncami i maniakami. Z labiryntu przeszli´smy do pustego pokoiku i tam si˛e zatrzymali´smy. Pokój ruszył z miejsca — trudno mi powiedzie´c, w którym kierunku — a potem stanał. ˛ — T˛edy — powtórzyła Liza, prowadzac ˛ mnie ku jednej ze s´cian. Pod dotykiem dłoni jeden z jej segmentów odchylił si˛e, otwierajac ˛ nam drog˛e 17
do pokoju umeblowanego jak gabinet, lecz dodatkowo wyposa˙zonego w pulpit sterowniczy, za którym siedział starszy m˛ez˙ czyzna. Poznałem Marka Torre, gdy˙z cz˛esto go widywałem w wiadomo´sciach agencyjnych. Nie wygladał ˛ na swój wiek — przekroczył ju˙z w tym czasie osiemdziesiat˛ k˛e — lecz twarz miał poszarzała˛ ze zm˛eczenia i sprawiał wra˙zenie schorowanego. Ubranie wisiało niczym worek na jego pot˛ez˙ nych ko´sciach, jak gdyby bardzo schudł ostatnimi czasy. Dwie doprawdy niezwykłych rozmiarów dłonie spoczywały bezwładnie na skrawku blatu przed klawiszami konsolety, a ich poszarzałe knykcie były spuchni˛ete i powi˛ekszone przez, jak si˛e pó´zniej dowiedziałem, zapomniana˛ chorob˛e stawów zwana˛ artretyzmem. Kiedy weszli´smy, nie wstał na powitanie, lecz gdy przemówił, głos jego brzmiał zdumiewajaco ˛ czysto i młodo, oczy za´s iskrzyły si˛e ledwie tłumiona˛ rado´scia.˛ Mimo to kazał nam usia´ ˛sc´ i czeka´c, nim po kilku minutach otwarły si˛e drugie drzwi i do pokoju wszedł m˛ez˙ czyzna w s´rednim wieku, którego wyglad ˛ zdradzał pochodzenie z Exotików. Był to Exotik z krwi i ko´sci, o przenikliwych oczach barwy orzechowej i gładkiej, pozbawionej zmarszczek twarzy pod krótko przyci˛etymi białymi włosami, ubrany w takie same bł˛ekitne szaty, jakie miała na sobie Liza. — Panie Olyn — powiedział Mark Torre — to jest Padma, Outbond Mary w Enklawie St. Louis. Wie ju˙z, kim pan jest. — Miło mi. Przywitałem si˛e z Padma.˛ U´smiechnał ˛ si˛e. — Pozna´c pana to dla mnie zaszczyt, Tam Olyn — odparł i usiadł. Jego jasne, orzechowe oczy w z˙ aden sposób nie sprawiały wra˙zenia, by mi si˛e przygladały ˛ — a jednak wprawiały mnie w zakłopotanie. W Padmie nie było nic niezwykłego — i w tym wła´snie cały kłopot. Jego spojrzenie, nawet sposób siedzenia, zdawało si˛e sugerowa´c, z˙ e wie o mnie wszystko, czego tylko mo˙zna si˛e na mój temat dowiedzie´c, i zna mnie lepiej, ni˙zbym tego pragnał ˛ ze strony kogo´s, kogo nie znam równie dobrze. Chocia˙z przez całe lata wyst˛epowałem przeciwko wszystkiemu, co reprezentował mój wuj, w tej chwili poczułem, z˙ e gorycz Mathiasa wobec narodów młodszych s´wiatów kiełkuje i we mnie. Zje˙zyłem si˛e na sama˛ my´sl o rzekomej wy˙zszos´ci Padmy, Outbonda Mary w Enklawie St. Louis na Ziemi. Odwróciłem od niego wzrok i ponownie spojrzałem w bardziej ludzkie, ziemskie oczy Marka Torre. — Skoro ju˙z Padma jest tutaj — rzekł starzec ra´zno, przechylajac ˛ si˛e ku mnie znad klawiszy pulpitu sterowniczego — powiedz nam, jak to wygladało? ˛ Co słyszałe´s? Potrzasn ˛ ałem ˛ głowa,˛ gdy˙z nie sposób było opisa´c, jak to było naprawd˛e. Miliardy głosów mówiacych ˛ jednocze´snie, wszystkie jednakowo wyra´zne — to nie jest mo˙zliwe do wyja´snienia. — Słyszałem głosy — odpowiedziałem. — Mówiace ˛ wszystkie naraz. . . ale 18
ka˙zdy oddzielnie. — Jak wiele głosów? — zapytał Padma. Musiałem spojrze´c na´n znowu. — Wszystkie, jakie tylko istnieja˛ — usłyszałem swoja˛ odpowied´z. Spróbowałem opisa´c to dokładniej. Padma skinał ˛ głowa,˛ lecz kiedy mówiłem, spojrzałem na Marka Torre i ujrzałem, z˙ e znów zatapia si˛e w fotelu, jakby odwracał si˛e ode mnie z zakłopotaniem lub rozczarowaniem. — Tylko. . . głosy? — powiedział na wpół do siebie, kiedy sko´nczyłem opowiada´c. — Jak to. . . tylko? — zdziwiłem si˛e, dotkni˛ety do z˙ ywego. — A co takiego miałem usłysze´c? Co takiego ludzie słysza˛ zazwyczaj? — Za ka˙zdym razem jest inaczej — uspokajajaco ˛ wtracił ˛ głos Padmy spoza pola mego widzenia. Ale za nic nie chciałem na´n spojrze´c. Patrzyłem cały czas na Marka Torre. — Ka˙zdy słyszy co innego. Na to zwróciłem si˛e w kierunku Padmy. — A co takiego pan słyszał? — rzuciłem wyzwanie. U´smiechnał ˛ si˛e z odrobina˛ smutku. — Nic, Tam — odpowiedział. — Tylko ludzie pochodzacy ˛ z Ziemi w ogóle słyszeli cokolwiek — powiedziała ostro Liza, jak gdyby rzecz była oczywista. — A ty? — Ja? Oczywi´scie, z˙ e nie — odparła. — Od samego poczatku ˛ istnienia Projektu nie przewin˛eło si˛e nawet pół tuzina osób, które kiedykolwiek co´s usłyszały. — Mniej ni˙z pół tuzina — powtórzyłem za nia.˛ — Dokładnie pi˛ec´ — powiedziała. — Mark jest oczywi´scie jedna˛ z nich. Co do pozostałej czwórki, to jedna nie z˙ yje, a troje pozostałych — tu zawahała si˛e, przygladaj ˛ ac ˛ mi si˛e natarczywie — si˛e nie nadawało. Brzmiała teraz w jej głosie zupełnie inna nuta, nuta, która˛ słyszałem po raz pierwszy. Ale całkiem o niej zapomniałem, gdy nagle dotarły do mnie liczby, które Liza wymieniła. Tylko pi˛ecioro ludzi w ciagu ˛ czterdziestu lat! Jak cios w splot słoneczny odebrałem wiadomo´sc´ , z˙ e to, co zdarzyło mi si˛e w sali Katalogu, nie było czym´s bez znaczenia. I z˙ e ta chwila z Markiem Torre i Padma równie˙z nie była bez znaczenia, tak dla nich, jak i dla mnie. — Czy˙zby? — spytałem i popatrzyłem na Marka Torre. Z wysiłkiem nadałem głosowi swobodne brzmienie. — Co to w takim razie oznacza, kiedy kto´s co´s usłyszy? Nie odpowiedział mi wprost. Zamiast tego pochylił si˛e do przodu, przy czym jego mroczne stare oczy za´swieciły znowu tym samym blaskiem i wyciagn ˛ ał ˛ do mnie ki´sc´ swej du˙zej prawej dłoni. — Podaj mi r˛ek˛e — powiedział. 19
´ Teraz ja z kolei wyciagn ˛ ałem ˛ r˛ek˛e i chwyciłem jego dło´n. Scisn ał ˛ mocno moja˛ r˛ek˛e i trzymał, przypatrujac ˛ mi si˛e przez długa˛ chwil˛e. Blask w jego oczach powoli przygasał, a˙z w ko´ncu nie zostało po nim ani s´ladu. Wówczas pu´scił mnie, z powrotem zapadajac ˛ si˛e w fotel jak człowiek pokonany. — Nic — powiedział t˛epo, odwracajac ˛ si˛e do Padmy. — W dalszym ciagu. ˛ .. nic. Z pewno´scia˛ co´s by poczuł. . . albo ja bym poczuł. — Mimo to — patrzac ˛ na mnie spokojnie powiedział Padma — on słyszał. Przyszpilił mnie do oparcia krzesła spojrzeniem orzechowych oczu Exotika. — Mark jest przygn˛ebiony, Tam — powiedział — gdy˙z jedyne, czego dos´wiadczyłe´s, to głosy, bez próby przesłania czy porozumienia. — Jakiego przesłania? — dopytywałem. — Jakiego rodzaju porozumienia? — Co do tego — odparł Padma — musiałby´s nas sam obja´sni´c. Popatrzył na mnie tak promiennie, z˙ e poczułem si˛e niewyra´znie, jak jaka´s sowa albo inny ptak, pochwycone smuga˛ reflektora. Narastała we mnie fala gniewu i niech˛eci. — Tak czy owak, nie rozumiem, co to ma wspólnego z panem — powiedziałem. U´smiechnał ˛ si˛e nieznacznie. — Wi˛eksza cz˛es´c´ poparcia finansowego dla Projektu Encyklopedii pochodzi z funduszy Exotików. Powinno by´c dla pana jasne, z˙ e to nie jest nasz Projekt. To Projekt Ziemi. My jedynie poczuwamy si˛e do odpowiedzialno´sci za wszelkie prace zmierzajace ˛ do zrozumienia człowieka przez człowieka, do poznania samego siebie. Co wi˛ecej, mi˛edzy nasza˛ filozofia˛ a Marka istnieje zasadnicza sprzeczno´sc´ . — Sprzeczno´sc´ ? — zapytałem. Nawet wtedy, prosto po studiach, miałem nosa do sensacyjnych wiadomo´sci i nos ten zmarszczył si˛e w oczekiwaniu. Lecz Padma u´smiechnał ˛ si˛e, jakby czytał w moich my´slach. — To z˙ adna rewelacja — oznajmił. — Podstawowa niezgodno´sc´ istniejaca ˛ mi˛edzy nami od samego poczatku. ˛ Mówiac ˛ krótko i w uproszczeniu, my na Exotikach wierzymy, z˙ e człowieka mo˙zna udoskonali´c. Natomiast nasz obecny tu przyjaciel Mark wierzy, z˙ e człowiek z Ziemi — Człowiek Zasadniczy — jest ju˙z od dawna udoskonalony. Lecz dotad ˛ nie był w stanie swej doskonało´sci odkry´c i wykorzysta´c. Popatrzyłem na niego. — Co to ma wspólnego ze mna? ˛ — zapytałem. — I z tym, co słyszałem? — To kwestia tego, dla kogo mo˙zesz by´c u˙zyteczny: dla niego czy dla nas — spokojnie odpowiedział Padma i w jednej sekundzie serce zmroził mi chłód. Gdyby Exotikowie, lub kto´s w rodzaju Marka Torre, zło˙zyli ziemskiemu rza˛ dowi zapotrzebowanie na mój kontrakt, mógłbym z miejsca po˙zegna´c si˛e z nadzieja˛ dostania si˛e do Gildii Słu˙zby Prasowej.
20
— Dla nikogo z was, jak sadz˛ ˛ e — o´swiadczyłem tak beznami˛etnie, jak tylko potrafiłem. — By´c mo˙ze. Zobaczymy — odparł Padma. Podniósł r˛ek˛e ze wskazujacym ˛ palcem skierowanym do góry. — Czy widzisz ten palec, Tam? Spojrzałem na´n, a kiedy tak patrzyłem — palec nagle ruszył w moim kierunku, urastajac ˛ do nienaturalnych rozmiarów i przesłaniajac ˛ soba˛ cały pokój. Po raz drugi tego popołudnia opu´sciłem tu i teraz s´wiata realnego dla miejsca znajduja˛ cego si˛e poza granicami rzeczywisto´sci. Nagle znalazłem si˛e w otoczeniu błyskawic. W zupełnych ciemno´sciach przerzucany byłem z kata ˛ w kat ˛ uderzeniami piorunów. Jak piłk˛e odbijały mnie na odległo´sc´ lat s´wietlnych z jednego kra´nca na drugi jakiego´s niezmierzonego kosmosu, niby element czyich´s tytanicznych zmaga´n. Z poczatku ˛ zmaga´n tych nie rozumiałem. Wreszcie powoli zacz˛eło mi s´wita´c, z˙ e cała ta piorunowa młócka była zaci˛eta˛ walka˛ na s´mier´c i z˙ ycie o zwyci˛estwo nad prastara,˛ ciagle ˛ pogł˛ebiajac ˛ a˛ si˛e ciemno´scia,˛ podj˛eta˛ w odpowiedzi na prób˛e zduszenia i zgaszenia błyskawic. Nie była te˙z wcale walka˛ na o´slep. Teraz rozró˙zniałem ju˙z w bitwie ciemno´sci i piorunów zasadzki i podst˛epy, pora˙zki i odwroty taktyczne, uderzenia i przeciwuderzenia. Wówczas w jednej chwili powróciła mi pami˛ec´ o d´zwi˛ekach wydawanych przez miliardy głosów. Jeszcze raz wezbrały wokół mnie w rytmie błyskawic, by da´c mi klucz do tego widowiska. Nagle, tak jak prawdziwa błyskawica na mgnienie oka rozja´snia okolic˛e na wiele mil dookoła, przebłysk intuicji pokazał mi, co działo si˛e wokół. Była to prowadzona od stuleci walka człowieka o utrzymanie przy z˙ yciu swej rasy oraz utorowanie jej drogi w przyszło´sc´ , nieustanna i za˙zarta wojna, która˛ toczył ten podobny zwierz˛etom i podobny bogom — prymitywny i wyrafinowany — dziki i cywilizowany — ten zło˙zony organizm stanowiacy ˛ rodzaj ludzki walczacy ˛ o przetrwanie i ruch do przodu. Do przodu i w gór˛e, i jeszcze raz w gór˛e, póki nie zostanie osiagni˛ ˛ ete niemo˙zliwe, póki wszystkie bariery nie zostana˛ złamane, wszystkie bolaczki ˛ przezwyci˛ez˙ one, wszystkie umiej˛etno´sci opanowane. Póki nie zginie ciemno´sc´ i wsz˛edzie wokół nie stanie si˛e jasno´sc´ . Te wła´snie odgłosy zmaga´n ciagn ˛ acych ˛ si˛e przez setki stuleci słyszałem w sali Katalogu. Tych samych zmaga´n, które Exotikowie próbowali otoczy´c swa˛ dziwaczna˛ magia˛ nauk psychologicznych i filozoficznych. Wła´snie po to, by je przynajmniej zaznaczy´c na mapie minionych stuleci istnienia ludzko´sci, zaprojektowano Encyklopedi˛e, tak aby s´cie˙zka prowadzaca ˛ w przyszło´sc´ człowieka mogła by´c wytyczona na drodze konkretnych oblicze´n. To wła´snie kierowało Padma˛ i Markiem Torre — i wszystkimi innymi, ze mna˛ włacznie. ˛ Gdy˙z ka˙zda istota ludzka była pochłoni˛eta wirem masy swych bli´znich zwartych w s´miertelnym u´scisku, i nikt nie mógł przej´sc´ oboj˛etnie obok toczacej ˛ si˛e walki na s´mier´c i z˙ ycie. Ka˙zdy z nas z˙ yjacych ˛ w danym momencie brał w niej 21
udział jako jej czynnik albo jako jej igraszka. Lecz pomy´slawszy o tym, nagle u´swiadomiłem sobie, z˙ e nie jestem tylko igraszka˛ tej bitwy. Byłem czym´s wi˛ecej — siła,˛ która mo˙ze wzia´ ˛c udział w walce, ewentualnym panem przebiegu jej działa´n. Wówczas po raz pierwszy ujałem ˛ w dłonie najbli˙zsze błyskawice i jałem ˛ próbowa´c wprawia´c je w ruch, obraca´c i kierowa´c ich poruszeniami, naginajac ˛ je do mych własnych celów i pragnie´n. Mimo to rzucało mna˛ wcia˙ ˛z jak piłka˛ na odległo´sci nie dajace ˛ si˛e przewidzie´c. Lecz nie byłem ju˙z statkiem bezwolnie miotanym po targanym sztormem morzu, raczej statkiem płynacym ˛ ostro pod wiatr, wykorzystujacym ˛ jego sił˛e do halsowania. I w tej wła´snie chwili ogarn˛eło mnie poczucie pot˛egi i mocy. Gdy˙z błyskawice były posłuszne moim dłoniom, a ich bezwładny przedtem ruch układał si˛e zgodnie z ma˛ wola.˛ Przenikało mnie owo nie dajace ˛ si˛e opisa´c poczucie zawartej we mnie nieujarzmionej siły. I wreszcie przyszło mi do głowy, z˙ e nigdy nie byłem jednym z tych pomiatanych i poniewieranych przez los. Zawsze byłem je´zd´zcem i Mistrzem. I posiadałem dar kształtowania, przynajmniej w cz˛es´ci, wszystkiego, czego dotknałem ˛ w bitwie ciemno´sci i błyskawic. Dopiero wtedy u´swiadomiłem sobie wreszcie istnienie innych, podobnych mi ludzi. Tak samo jak ja byli je´zd´zcami i Mistrzami. Oni tak˙ze je´zdzili na burzy, która˛ stanowiła pozostała cz˛es´c´ walczacej ˛ masy ludzko´sci. W jednej sekundzie znajdowali´smy si˛e w tym samym miejscu, w nast˛epnej rozdzielały nas niezmierzone eony. Ale widziałem ich. I oni mnie widzieli. I stałem si˛e s´wiadomy faktu, z˙ e wołaja˛ do mnie, wzywajac, ˛ bym nie walczył sam na własna˛ r˛ek˛e, lecz połaczył ˛ si˛e z nimi we wspólnym wysiłku doprowadzenia bitwy do jakiego´s przyszłego rozstrzygni˛ecia i do uporzadkowania ˛ chaosu. Jednak˙ze cała moja natura buntowała si˛e we mnie przeciw ich wezwaniom. Zbyt długo byłem pomiatany i upokarzany. Zbyt długo byłem bezbronna˛ ofiara˛ błyskawic. Dzi´s, oddany dzikiej rado´sci uje˙zd˙zania tam, gdzie dotad ˛ mnie uje˙zd˙zano, chełpiłem si˛e moja˛ pot˛ega.˛ Nie dbałem o wspólny wysiłek, który mógł w konsekwencji doprowadzi´c do zawarcia pokoju. Pragnałem ˛ tylko, z˙ eby upajajace ˛ wirowanie i falowanie konfliktu szło jak furia pode mna,˛ dosiadajacym ˛ jego grzbietu. Dawniej ujarzmiony i zakuty w kajdany ciemno´sci przez mojego wuja, dzi´s byłem wolny i byłem Mistrzem. Nic nie skłoni mnie do powtórnego zało˙zenia kajdanów. Rozpostarłem szeroko ma˛ władz˛e nad błyskawicami i poczułem, z˙ e władza ta staje si˛e coraz szersza i pot˛ez˙ niejsza, i jeszcze szersza, i jeszcze pot˛ez˙ niejsza. Nagle znalazłem si˛e z powrotem w biurze Marka Torre. Mark przygladał ˛ mi si˛e z twarza˛ nieruchoma˛ jak drewniana rze´zba. Liza tak˙ze spogladała ˛ z pobladła˛ twarza˛ w moim kierunku. A na wprost mnie siedział Padma i patrzył mi w oczy tak samo bez wyrazu jak poprzednio. — Nie — powiedział powoli. — Masz racj˛e, Tam. Nie przydasz si˛e nam do pomocy przy Encyklopedii. 22
Od strony Lizy dał si˛e słysze´c nikły d´zwi˛ek, ciche sapni˛ecie, niemal niesłyszalny krzyk bólu. Ale szybko zagłuszyło go chrzakni˛ ˛ ecie Marka Torre, przypominajace ˛ pomruk s´miertelnie rannego nied´zwiedzia, osaczonego, lecz ju˙z odwracajacego ˛ si˛e, by powsta´c na tylne łapy i stana´ ˛c twarza˛ w twarz ze swymi prze´sladowcami. — Nie przyda si˛e? — zapytał. Wyprostował si˛e za biurkiem i odwrócił do Padmy. Jego opuchni˛eta prawa dło´n opadła na stół s´ci´sni˛eta w du˙za,˛ ziemi´scie szara˛ pi˛es´c´ . — On musi si˛e przyda´c! Min˛eło ju˙z dwadzie´scia lat, odkad ˛ po raz ostatni kto´s co´s usłyszał w sali Katalogu — a ja si˛e starzej˛e! — Słyszał tylko głosy. Ale nie wzbudziło to w nim specjalnego entuzjazmu. Nic nie czułe´s, kiedy go dotknałe´ ˛ s — odrzekł Padma. Mówił z rezerwa,˛ przyciszonym głosem, słowa wychodziły z jego ust jedno za drugim, jak z˙ ołnierze na defiladzie. — A to dlatego, z˙ e jest pusty w s´rodku. Nie umie identyfikowa´c si˛e ze swoimi bli´znimi. Ma cały potrzebny mechanizm, ale brak mu empatii — nie ma dołaczonego ˛ z´ ródła zasilania. — Mo˙zesz go doprowadzi´c do porzadku! ˛ Niech to szlag! — Głos starego człowieka rozbrzmiewał jak ko´scielne dzwony, lecz skrywał przy tym chrypliwa,˛ niemal płaczliwa˛ nut˛e. — Na Exotikach mo˙zesz go wyleczy´c! Padma potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie — odparł. — Nikt nie jest mu w stanie pomóc oprócz niego samego. Nie jest chory ani kaleki. Nie zda˙ ˛zył si˛e tylko rozwina´ ˛c. Musiał kiedy´s za młodu odwróci´c si˛e od ludzi i zabładzi´ ˛ c do ciemnej i odludnej doliny własnego umysłu. Z upływem lat dolina stawała si˛e coraz gł˛ebsza, ciemniejsza i w˛ez˙ sza, a˙z doszło do tego, i˙z dzi´s oprócz niego nikt si˛e ju˙z w niej nie mo˙ze zmie´sci´c, by pomóc ˙ mu si˛e wydosta´c. Zaden człowiek nie jest w stanie przeby´c tej doliny i pozosta´c przy z˙ yciu — by´c mo˙ze nawet on sam. Lecz dopóki tego nie uczyni i nie opu´sci jej drugim ko´ncem, nie nadaje si˛e ani dla ciebie, ani dla Encyklopedii, a wi˛ec i dla wszystkiego, co ona reprezentuje dla ludzi z Ziemi i skadin ˛ ad. ˛ Nie tylko nie nadaje si˛e, ale nawet nie przyjałby ˛ od ciebie tej pracy, gdyby´s mu ja˛ ofiarowywał. Spójrz tylko na niego! Przez cały ten czas nacisk jego spojrzenia, powolny i jednostajny sposób wysławiania si˛e, przypominajacy ˛ wrzucanie kamyczków do spokojnej acz bezdennej toni, trzymały mnie jak sparali˙zowanego, nawet wtedy gdy mówił o mnie jak o kim´s nieobecnym. Lecz ledwie przebrzmiały trzy ostatnie słowa, wywierany przez niego nacisk ustał i znów odnalazłem w sobie zdolno´sc´ mówienia. — Zahipnotyzowałe´s mnie! — rzuciłem si˛e na niego. — Wcale ci nie dawałem zezwolenia, by mnie wprowadza´c w. . . z˙ eby mnie poddawa´c badaniu psychoanalitycznemu. Padma potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nikt ci˛e nie zahipnotyzował — odparł. — Po prostu otworzyłem ci okno 23
na twoja˛ własna˛ s´wiadomo´sc´ wewn˛etrzna.˛ I wcale ci˛e nie psychoanalizowałem. — Co to w takim razie było? — ustapiłem, ˛ nagle pełen rozwagi. — Cokolwiek widziałe´s lub czułe´s — powiedział — była to twoja s´wiadomo´sc´ i uczucia, przetłumaczone na twoje własne symbole. A jak one wygladały, ˛ nie mam poj˛ecia. . . ani sposobu, by si˛e o tym przekona´c, je´sli sam mi o tym nie powiesz. — Jak w takim razie dowiedziałe´s si˛e tego, cokolwiek by to było, co pomogło ci podja´ ˛c decyzj˛e? — Od ciebie — odpowiedział. — Z twojego wygladu, ˛ zachowania, głosu, kiedy teraz do mnie mówisz. Z tuzina innych nie´swiadomych sygnałów. To one powiedziały mi wszystko. Istota ludzka porozumiewa si˛e całym swoim ciałem i jestestwem, nie tylko głosem czy wyrazem twarzy. — Nie wierz˛e w to! — wybuchnałem ˛ i wtem moja w´sciekło´sc´ ostygła równie nagle, jak powróciła mi rozwaga razem z prze´swiadczeniem, z˙ e z pewno´scia˛ istnieja˛ jakie´s podstawy do tego, by mu nie wierzy´c, nawet je´sli w tej chwili nie mog˛e sobie ich uzmysłowi´c. — Nie wierz˛e w to — powtórzyłem, spokojniej ju˙z i chłodniej. — Za twoja˛ decyzja˛ z pewno´scia˛ przemawia co´s wi˛ecej. — Tak — odpowiedział. — Rzeczywi´scie. Miałem mo˙zno´sc´ sprawdzenia na miejscu archiwów. Twoje dane osobiste, tak jak dane ka˙zdego z˙ yjacego ˛ obecnie Ziemianina, sa˛ ju˙z umieszczone w Encyklopedii. Przejrzałem je przed przyj´sciem. — Jeszcze — powiedziałem nieubłaganie, gdy˙z poczułem, z˙ e zmusiłem go do odwrotu. — Jest w tym jeszcze co´s wi˛ecej. Ja to widz˛e. Ja to wiem! — Tak — odparł Padma i cicho westchnał. ˛ — Przypuszczam, z˙ e zaszedłszy tak daleko, powiniene´s wiedzie´c. W ka˙zdym razie i tak wkrótce sam by´s si˛e domys´lił. — Podniósł wzrok, by spojrze´c mi prosto w oczy, lecz tym razem stwierdziłem, z˙ e mog˛e stawi´c mu czoło bez z˙ adnego poczucia ni˙zszo´sci. — Tak si˛e składa, Tam — powiedział — z˙ e jeste´s tym, kogo nazywamy Izolatem, rzadko spotykana˛ siła˛ kardynalna˛ w postaci pojedynczego osobnika — siła˛ kardynalna˛ we wzorcu ewolucyjnym społecze´nstwa ludzkiego, nie tylko na Ziemi, ale na wszystkich czternastu s´wiatach, na ich drodze ku przyszło´sci człowieka. Jeste´s człowiekiem obdarzonym przera˙zajac ˛ a˛ zdolno´scia˛ wpływania na owa˛ przyszło´sc´ — w kierunku dobrym lub złym. Przy tych słowach moje dłonie przypomniały sobie dotyk błyskawic. Z zapartym tchem czekałem, by usłysze´c co´s jeszcze. Lecz na tym sko´nczył. — I. . . — ponagliłem go wreszcie cierpko. — Nie ma z˙ adnego „I”. To ju˙z wszystko, co mo˙zna o tym powiedzie´c! Słyszałe´s kiedy´s o ontogenetyce? Potrzasn ˛ ałem ˛ głowa.˛ — Tak si˛e nazywa jedna z naszych egzotycznych technik obliczeniowych — powiedział. — Mówiac ˛ w skrócie, istnieje ustawicznie rozwijajacy ˛ si˛e wzorzec zdarze´n, który obejmuje wszystkie z˙ yjace ˛ istoty ludzkie. Pragnienia i da˙ ˛zenia tych 24
jednostek determinuja˛ w swojej masie kierunek wzrostu wzorca w przyszło´sci. Jednak˙ze, znów tylko jako jednostki, prawie wszyscy ludzie sa˛ bardziej przedmiotem oddziaływania, ni˙z sami oddziałuja˛ efektywnie na wzorzec. Tu przerwał i spojrzał na mnie, jak gdyby pytajac, ˛ czy nada˙ ˛zam za tokiem jego rozumowania. Nada˙ ˛załem — i to jak! Ale nie miałem zamiaru powiedzie´c mu o tym. — Mów dalej — poprosiłem. — Jedynie od czasu do czasu u rzadko spotykanych jednostek — kontynuował — stwierdzamy szczególna˛ kombinacj˛e czynników osobowo´sci i pozycji jednostki we wzorcu, które razem wzi˛ete czynia˛ je niewyobra˙zalnie bardziej efektywnymi ni˙z ich towarzysze. Gdy to si˛e zdarza, tak jak w twoim wypadku, mamy Izolata, osobowo´sc´ kardynalna,˛ kogo´s, kto ma wszelka˛ swobod˛e oddziaływania na wzorzec, podczas gdy sam jest przedmiotem oddziaływania tylko w relatywnie małym stopniu. Znów si˛e zatrzymał. I tym razem skrzy˙zował ramiona. Tym gestem ostatecznie zako´nczył wykład, a ja odetchnałem ˛ gł˛eboko, by uspokoi´c rozszalałe serce. — A wi˛ec — powiedziałem — mam wszystkie te cechy, a mimo to nie chcecie wzia´ ˛c mnie do tego, do czego jestem wam potrzebny, cokolwiek by to było? — Mark chce, z˙ eby´s w ko´ncu przejał ˛ od niego, jako Nadzorca, budow˛e Encyklopedii — powiedział Padma. — Podobnie jak my z Exotików. Gdy˙z Encyklopedia jest narz˛edziem, którego cel i zastosowanie po oddaniu do u˙zytku potrafia˛ w pełni poja´ ˛c tylko nieliczne jednostki. A koncepcja ta mo˙ze by´c nieustannie tłumaczona w ogólnie dost˛epnych kategoriach tylko przez jednostk˛e wyjatkow ˛ a.˛ Bez Marka albo kogo´s do´n podobnego, kto by doprowadził jej budow˛e przynajmniej do punktu, w którym zostanie przeniesiona w przestrze´n kosmiczna,˛ szary człowiek utraci wizj˛e mo˙zliwo´sci Encyklopedii po jej uko´nczeniu. Praca nad nia˛ doprowadzi do nieporozumie´n i frustracji. Najpierw zwolni tempo, potem wymknie si˛e spod kontroli, by w ko´ncu lec w gruzach. — Przerwał i spojrzał na mnie surowo. — Encyklopedia nigdy nie zostanie zbudowana — rzekł — je´sli nie znajdzie si˛e nast˛epca Marka. A bez niej człowiek zrodzony na Ziemi wymrze i zaniknie. A gdy ziemskiego człowieka zabraknie, ludzkie szczepy na innych planetach moga˛ si˛e okaza´c niezdolne do z˙ ycia. Ale nic z tych rzeczy ci˛e nie obchodzi, prawda? Gdy˙z to wła´snie ty nas nie potrzebujesz, a nie odwrotnie. Mierzył mnie przez cały pokój oczyma płonacymi ˛ orzechowym ogniem. — Bo nie potrzebujesz nas — powtórzył wolno — prawda, Tam? Strzasn ˛ ałem ˛ z siebie ci˛ez˙ ar jego spojrzenia. Lecz w tej samej chwili zrozumiałem, do czego zmierza, i przyznałem mu racj˛e. Przez mgnienie oka ujrzałem si˛e siedzacego ˛ za konsoleta,˛ przykutego do niej poczuciem obowiazku ˛ a˙z po kres swoich dni. Nie, nie potrzebowałem ani ich, ani ich posad w Encyklopedii czy gdziekolwiek indziej. Nie potrzebowałem nic z tych rzeczy. Czy˙z pracowałem tak ci˛ez˙ ko i długo, chcac ˛ uciec od Mathiasa, po to tylko, 25
by rzuci´c wszystko i zosta´c niewolnikiem ludzi bezradnych — tych wszystkich w ogromnej masie rodzaju ludzkiego, którzy byli zbyt słabi, by na własna˛ r˛ek˛e stoczy´c bitw˛e z błyskawicami? Czy˙z powinienem zaprzepa´sci´c własne widoki na przyszła˛ wolno´sc´ i pot˛eg˛e w zamian za mglista˛ obietnic˛e wolno´sci dla nich — by´c mo˙ze kiedy´s — dla nich, którzy nie potrafili sami zasłu˙zy´c na t˛e wolno´sc´ , tak jak ja potrafiłem zasłu˙zy´c na swoja˛ i zasłu˙zyłem? Nie, nie miałem zamiaru. Ani mi si˛e s´niło mie´c cokolwiek wspólnego z Markiem Torre albo jego Encyklopedia.˛ — Nie! — powiedziałem szorstko. Markowi Torre zagrzechotało co´s cicho w krtani, niczym zamierajace ˛ echo wydanego wcze´sniej nied´zwiedziego pomruku. — Nie. To prawda — przytaknał ˛ Padma. — Widzisz, tak jak mówiłem, nie masz w sobie empatii. . . nie masz duszy. — Duszy? — zapytałem. — A co to takiego? — Czy˙z mog˛e s´lepemu od urodzenia opisa´c kolor złota? — Jego błyszczacy ˛ wzrok spoczał ˛ na mnie. — Dowiesz si˛e, co to takiego, je´sli ja˛ znajdziesz — ale znajdziesz ja˛ tylko wtedy, gdy b˛edziesz w stanie utorowa´c sobie drog˛e przez dolin˛e, o której mówiłem. Je´sli wyjdziesz z niej cało, by´c mo˙ze w ko´ncu odnajdziesz swa˛ ludzka˛ dusz˛e. Dowiesz si˛e, co to takiego, kiedy ja˛ znajdziesz. — Dolina — powtórzyłem jak echo. — Jaka dolina? — Sam wiesz, Tam — powiedział spokojniej ju˙z Padma. — Sam wiesz lepiej ode mnie. Taka dolina umysłu i ducha, gdzie wszystkie tkwiace ˛ w tobie niepowtarzalne zdolno´sci twórcze sa˛ teraz. . . spaczone i wykrzywione. . . obrócone na u˙zytek zniszczeniu. ´ NISZCZYC! Głosem mojego wuja, rozbrzmiewajac ˛ jak grom w uszach mojej pami˛eci, zadudnił ulubiony cytat Mathiasa z pism Waltera Blunta. Nagle, niby wydrukowane ognistymi zgłoskami na wewn˛etrznej powierzchni mojej czaszki, ujrzałem olbrzymie mo˙zliwo´sci, które słowo to otwierało przede mna˛ na s´cie˙zce, jaka˛ chciałem kroczy´c! I oto, bez ostrze˙zenia, w gł˛ebi duszy poczułem si˛e tak, jakbym rzeczywi´scie znalazł si˛e w dolinie, o której mówił Padma. Po obu stronach wyrosły przede mna˛ wysokie, czarne s´ciany. Prosta jak strzelił i waska ˛ była moja droga — i prowadziła coraz ni˙zej. Nagle zdjał ˛ mnie l˛ek przed czym´s niby z najgł˛ebszej gł˛ebiny, niewidocznym w rozpo´scierajacych ˛ si˛e za nia˛ najgł˛ebszych ciemno´sciach, jakim´s czarniejszym-ni˙z-czer´n poruszeniem amorficznego z˙ ycia, czatujacego ˛ tam na mnie. Lecz jeszcze w tej samej chwili, w której wzdrygnałem ˛ si˛e na sama˛ my´sl o tym, skad´ ˛ s tam wewnatrz ˛ mnie wykiełkowała wielka, nieuchwytna jak cie´n, lecz ogromna rado´sc´ ze spotkania. Wówczas niby d´zwi˛ek zm˛eczonego dzwonu wiszacego ˛ wysoko, wysoko nade mna,˛ dobiegł mnie głos Marka Torre, ochryple i ze smutkiem mówiacego ˛ do Padmy.
26
— Nie mamy wi˛ec z˙ adnej szansy? Nie mo˙zemy nic zrobi´c? A je´sli on nigdy nie wróci do nas i do Encyklopedii? — Mo˙zesz tylko czeka´c. . . i mie´c nadziej˛e — odpowiedział Padma. — Je´sli b˛edzie w stanie pój´sc´ dalej, zej´sc´ na sarno dno i zwyci˛ez˙ y´c to, co dla siebie tam stworzył, oraz uj´sc´ z tego cało, by´c mo˙ze wróci. Ale wybór mi˛edzy piekłem a niebem nale˙zy do niego, tak jak i do nas wszystkich. Tylko z˙ e jego wybory wi˛ecej wa˙za˛ od naszych. Słowa te odbiły si˛e, jak groch o s´cian˛e, od moich uszu, wywołujac ˛ d´zwi˛ek podobny do uderzenia zimnego deszczu o jaka´ ˛s nieczuła˛ powierzchni˛e, kamie´n lub beton. Poczułem nagle ogromna˛ potrzeb˛e ucieczki od nich wszystkich, usuni˛ecia si˛e w samotno´sc´ i przemy´slenia zaszłych wydarze´n. Ci˛ez˙ ko podniosłem si˛e z krzesła. — Któr˛edy do wyj´scia? — zapytałem t˛epo. — Lizo. . . — poprosił ze smutkiem Mark Torre. — T˛edy — zwróciła si˛e do mnie. Stała przez chwil˛e naprzeciw mnie z twarza˛ pobladła,˛ ale bez wyrazu. Wreszcie odwróciła si˛e i poszła przodem. Tak wi˛ec wyprowadziła mnie z tego pokoju i powiodła z powrotem droga,˛ która˛ przyszli´smy. Na dół przez labirynt s´wietlny, pokoje i korytarze Projektu Encyklopedii Finalnej i wreszcie do zewn˛etrznego holu Enklawy, gdzie po raz pierwszy spotkała si˛e z nasza˛ grupa.˛ Przez cała˛ drog˛e nie wypowiedziała ani jednego słowa. Lecz kiedy miałem ju˙z odej´sc´ , nieoczekiwanie powstrzymała mnie, kładac ˛ r˛ek˛e na ramieniu. Odwróciłem si˛e, by stawi´c jej czoło. — Jestem tu zawsze — powiedziała. I ku mojemu zdziwieniu ujrzałem, z˙ e jej brazowe ˛ oczy sa˛ pełne łez. — Nawet gdyby nie było nikogo innego — jestem tu zawsze! Potem okr˛eciła si˛e na pi˛ecie i niemal uciekła. Popatrzyłem w s´lad za nia,˛ nieoczekiwanie wstrza´ ˛sni˛ety. Lecz tak wiele przydarzyło mi si˛e w ciagu ˛ ostatniej godziny, z˙ e nie miałem ani czasu, ani ochoty dochodzi´c dlaczego, ani te˙z domys´la´c si˛e, co takiego kryło si˛e pod dumnymi słowami dziewczyny, wtórujacymi ˛ jak echo jej wcze´sniejszej zagadkowej wypowiedzi. Wróciłem metrem do St. Louis i złapałem powrotny wahadłowiec do Aten. Po drodze wiele rozmy´slałem. Tak byłem podniecony swoimi my´slami, z˙ e wszedłem do domu wuja i wmaszerowałem prosto do biblioteki, zanim zorientowałem si˛e, i˙z sa˛ w niej ludzie. Nie tylko mój wuj w wysokim fotelu klubowym, ze stara˛ oprawna˛ w skór˛e ksia˙ ˛zka˛ le˙zac ˛ a˛ grzbietem do góry na jego kolanach, i nie tylko moja siostra, która widocznie wróciła przede mna˛ i teraz stała z boku w odległo´sci trzech metrów, z twarza˛ zwrócona˛ w kierunku Mathiasa. W pokoju znajdował si˛e tak˙ze szczupły, ciemnowłosy młody m˛ez˙ czyzna, kilka centymetrów ni˙zszy ode mnie. Pi˛etno berberyjskich przodków wyci´sni˛ete na jego 27
twarzy było oczywiste dla ka˙zdego, kto tak jak ja musiał studiowa´c na uczelni pochodzenie etniczne człowieka. Ubrany całkiem na czarno, z czarnymi włosami obci˛etymi krótko nad czołem, stał wyprostowany jak ostrze miecza wyj˛ete z pochwy i postawione na sztorc. Był to nieznajomy, którego widziałem rozmawiajacego ˛ z Eileen. I znowu wezbrała we mnie mroczna rado´sc´ obiecanego spotkania w gł˛ebinach doliny. Gdy˙z oto nadarzała si˛e pierwsza szansa zrobienia u˙zytku z mego dopiero co odkrytego daru rozumienia sytuacji i z mojej siły.
Rozdział 4 Był to plac boju. Wiele odkry´c, które poczyniłem w siedzibie błyskawic, zda˙ ˛zyło si˛e ju˙z do tej pory właczy´ ˛ c w s´wiadome funkcje mego umysłu. Jednak niemal natychmiast ta nowa dla mnie ostro´sc´ percepcji została przez chwil˛e zakłócona poczuciem osobistego zaanga˙zowania w rozwój sytuacji. Pobladła Eileen po´swi˛eciła memu pojawieniu si˛e przelotne spojrzenie, lecz zaraz potem powróciła wzrokiem do Mathiasa, który siedział nie okazujac ˛ strachu ani zakłopotania. Jego pozbawiona wszelkiego wyrazu twarz, która dzi˛eki krzaczastym brwiom i g˛estym włosom, wcia˙ ˛z jeszcze jednolicie czarnym mimo dawno przekroczonej pi˛ec´ dziesiatki, ˛ przybrała kształt winnego serduszka, była jak zwykle chłodna i beznami˛etna. On równie˙z popatrzył na mnie zdawkowo, zanim odwrócił si˛e, by stawi´c czoło wzburzonemu spojrzeniu Eileen. — Mówi˛e jedynie — rzekł do niej — z˙ e nie widz˛e powodu, by´s musiała si˛e fatygowa´c i pyta´c mnie o zdanie. Nigdy nie nakładałem na ciebie ani na Tama z˙ adnych ogranicze´n. Zrobisz to, na co b˛edziesz miała ochot˛e. Zacisnał ˛ palce na ksia˙ ˛zce, jak gdyby miał ja˛ podnie´sc´ i wróci´c do przerwanej lektury. — Powiedz mi, co ja mam robi´c! — krzykn˛eła Eileen. Zbierało jej si˛e na płacz i zaci´sni˛ete w pi˛es´ci dłonie trzymała sztywno po bokach. — Nie ma najmniejszego sensu, bym mówił ci, co masz robi´c — odpowiedział Mathias z dystansem. — Cokolwiek uczynisz, nie sprawisz tym z˙ adnej ró˙znicy ani mnie, ani sobie, ani nawet temu oto młodemu człowiekowi. . . — Tu przerwał i odwrócił si˛e do mnie. — Och, skoro tu jeste´s, Tam. . . Eileen zapomniała ci˛e przedstawi´c. Nasz go´sc´ to pan Jamethon Black, z Harmonii. — Przodownik roty Black — rzekł młodzieniec, obracajac ˛ ku mnie szczupła˛ twarz bez wyrazu. — Pełni˛e tu obowiazki ˛ attache. Wówczas udało mi si˛e rozpozna´c, skad ˛ pochodził. Wywodził si˛e z jednego ze s´wiatów, nazywanych z kwa´snym humorem przez ludy innych planet — Zaprzyja´znionymi. Powinien zatem nale˙ze´c do owych religijnych gorliwców sparta´nskiego usposobienia, którymi te s´wiaty były zaludnione. Dziwnym trafem, który wówczas wydawał mi si˛e jeszcze dziwniejszy, spo´sród setek wszelkiego rodza29
ju typów społeczno´sci ludzkich, które wzi˛eły poczatek ˛ na młodszych planetach (obok typu z˙ ołnierskiego s´wiata Dorsaj, typu filozoficznego Exotików i ufaja˛ cych w nauki s´cisłe ludów Newton i Wenus), wła´snie społecze´nstwo religijnych fanatyków oka˙ze si˛e jedna˛ z kilku odr˛ebnych wielkich kultur odłamkowych, które kwitnacym ˛ rozwojem wyró˙zniały si˛e po´sród ludzkich kolonii pomi˛edzy gwiazdami. Bo te˙z i byli odr˛ebna˛ kultura˛ odłamkowa.˛ Nie kultura˛ z˙ ołnierzy, cho´c w tej roli ˙ dwana´scie pozostałych s´wiatów widywało ich najcz˛es´ciej. Zołnierzami byli Dorsajowie — ludzie wojny do szpiku ko´sci. Zaprzyja´znieni byli lud´zmi Po´swi˛ecenia — nawet je´sli było to po´swi˛ecenie spod znaku umartwienia i włosiennicy — którzy oddawali w najem samych siebie, gdy˙z ich pozbawione bogactw naturalnych s´wiaty niewiele wi˛ecej miały do zaoferowania jako eksport na pokrycie ludzkich bilansów kontraktowych, które pozwalały wynajmowa´c niezb˛ednych specjalistów z innych planet. Niewielki był zbyt na kaznodziejów — a to jedyny plon, który Zaprzyja´znieni zbierali z lichej, kamienistej gleby. Lecz potrafili pociaga´ ˛ c za spust i wykonywa´c rozkazy — do ostatniego człowieka. I byli tani. Starszy Bright, Pierwszy nad Rada˛ Ko´sciołów rzadz ˛ ac ˛ a˛ Harmonia˛ i Zjednoczeniem, mógł przelicytowa´c atrakcyjnos´cia˛ oferty ka˙zdy inny rzad, ˛ trudniacy ˛ si˛e dostawa˛ najemników. Z jednym tylko zastrze˙zeniem — mniejsza o umiej˛etno´sci bojowe tych najemników. Prawdziwym wojennym ludem byłi Dorsajowie. Or˛ez˙ bitewny był w ich dłoniach posłusznym narz˛edziem i pasował do nich jak ulał. Tymczasem przeci˛etny z˙ ołnierz z Zaprzyja´znionych brał do r˛eki karabin tak, jak bierze si˛e motyk˛e albo siekier˛e — narz˛edzia, którymi nale˙zy włada´c na chwał˛e swego ludu i swego Ko´scioła. Zatem znajacy ˛ si˛e na rzeczy twierdzili, i˙z to Dorsaj dostarcza czternastu s´wiatom z˙ ołnierza. Zaprzyja´znieni za´s dostarczaja˛ mi˛eso armatnie. Wówczas jednak˙ze daleki byłem od tego typu rozwa˙za´n. W owej chwili jedyna˛ moja˛ reakcja˛ na widok Jamethona Blacka było stwierdzenie, kim jest. Po ciemnej tonacji jego powierzchowno´sci, po nieruchomo´sci rysów twarzy, trzymaniu si˛e na dystans i jakiej´s aurze niedosi˛ez˙ no´sci, podobnej do roztaczanej przez Padm˛e — po tym wszystkim z łatwo´scia˛ rozpoznałem, jeszcze nim mi go wuj przedstawił, reprezentanta wy˙zszej rasy rodem z młodszych s´wiatów. Jednej z tych, którym, jak to nam Mathias zawsze udowadniał, ziemski człowiek nie był w stanie dotrzyma´c kroku. Lecz nienaturalne wyczulenie, wywołane w czasie do´swiadczenia w Projekcie Encyklopedii, zjawiło si˛e znowu, i z ta˛ sama˛ mroczna˛ rado´scia˛ wewn˛etrzna˛ skonstatowałem, z˙ e istnieja˛ jeszcze inne sposoby rywalizacji oprócz dotrzymywania kroku. — . . . przodownik roty Black — mówił Mathias — był słuchaczem wieczorowych kursów historii Ziemi na Uniwersytecie Genewskim, tych samych, na które ucz˛eszczała Eileen. Poznali si˛e oboje około miesiaca ˛ temu. Dzi´s twoja siostra 30
twierdzi, i˙z chciałaby go po´slubi´c, i gdy pod koniec tygodnia zostanie przeniesiony na rodzinna˛ planet˛e, przenie´sc´ si˛e z nim na Harmoni˛e. — Mathias przeniósł wzrok na Eileen. — Oczywi´scie powiedziałem jej, z˙ e wybór nale˙zy do niej — doko´nczył. — Ale ja prosz˛e, z˙ eby mi kto´s pomógł. . . pomógł podja´ ˛c słuszna˛ decyzj˛e! — wybuchn˛eła Eileen z˙ ało´snie. Mathias potrzasn ˛ ał ˛ z wolna głowa.˛ — Mówiłem ci — rzekł ze zwykłym sobie, pozbawionym wszelkiej ja´sniejszej nuty spokojem w głosie — z˙ e decydowa´c nie ma o czym. To, jaka˛ podejmiesz decyzj˛e, nie ma z˙ adnego znaczenia. Wyjd´z za tego m˛ez˙ czyzn˛e. . . albo nie wychod´z. W ostatecznym rozrachunku nie b˛edzie to miało z˙ adnego znaczenia ani dla ciebie, ani dla nikogo innego. Ty mo˙zesz hołdowa´c absurdalnemu mniemaniu, i˙z to, co zadecydujesz, mo˙ze wpłyna´ ˛c na bieg wydarze´n. Co do mnie. . . nie mam zamiaru. . . i poniewa˙z ja pozostawiam ci swobod˛e post˛epowania wedle własnego widzimisi˛e, tudzie˙z zabawy w podejmowanie decyzji, nalegam, by´s i ty pozostawiła mi swobod˛e post˛epowania wedle mojego widzimisi˛e i nie anga˙zowała mnie w z˙ adne takie farsy. Wygłosiwszy te słowa, podniósł ksia˙ ˛zk˛e, jak gdyby w gotowo´sci do ponownego rozpocz˛ecia lektury. Po policzkach Eileen zacz˛eły spływa´c łzy. — Ale ja nie wiem. . . nie wiem, co mam ze soba˛ zrobi´c! — zachłystywała si˛e. — W takim razie nie rób nic — odrzekł nasz wuj, odwracajac ˛ stronic˛e ksia˙ ˛zki. — Tak czy inaczej, to jedyny sposób post˛epowania godny cywilizowanego człowieka. Nie ruszajac ˛ si˛e z miejsca, zacz˛eła cichutko popłakiwa´c. I przemówił do niej Jamethon Black. — Eileen — rzekł, a ona odwróciła si˛e do niego. Mówił niskim, spokojnym głosem, z lekkimi naleciało´sciami odmiennego rytmu frazowania. — Czy chcesz wyj´sc´ za mnie i uczyni´c Harmoni˛e swym domem? — O tak, Jamie! — wybuchn˛eła. — O tak! Czekał, lecz nie zrobiła w jego kierunku ani kroku. Wybuchn˛eła ponownie. — Po prostu nie jestem pewna, czy powinnam! — krzykn˛eła. — Nie widzisz, Jamie, z˙ e chc˛e mie´c pewno´sc´ , z˙ e post˛epuj˛e słusznie? A ja nie wiem, nie wiem! — Zwróciła twarz w moim kierunku. — Tam — powiedziała. — Co robi´c? Czy mam pojecha´c? Jej niespodziewane odwołanie si˛e do mego braterskiego autorytetu zabrzmiało w moich uszach jak echo jednego z głosów, których potoki zalewały mnie w sali Katalogu. W jednej chwili biblioteka, w której stałem, dziwnie si˛e rozja´sniła i zyskała na długo´sci. Si˛egajace ˛ sufitu półki z ksia˙ ˛zkami, moja siostra zalana łzami, apelujaca ˛ do mnie o pomoc, milczacy ˛ młodzieniec w czarnym stroju oraz mój wuj, pogra˙ ˛zony z całym spokojem w lekturze, jak gdyby otaczajaca ˛ go plama łagodnego s´wiatła padajacego ˛ z półek za plecami była jaka´ ˛s zaczarowana˛ wyspa,˛ odgrodzona˛ od wszelkich ludzkich trosk i kłopotów, wszystko to objawiło mi si˛e 31
niby w nowym, dodatkowym wymiarze. Było to tak, jakbym ich przenikał spojrzeniem na wskro´s i jednocze´snie ogla˛ dał ze wszystkich stron naraz. Nagle zaczałem ˛ rozumie´c mojego wuja tak dobrze, jak mi si˛e to jeszcze w z˙ yciu nie udało; zrozumiałem, z˙ e wbrew udawanemu zatopieniu w lekturze, w my´slach zda˙ ˛zył ju˙z zadecydowa´c, jakie mam zaja´ ˛c stanowisko w odpowiedzi na pytanie Eileen. Wiedział, z˙ e gdyby powiedział mojej siostrze — zosta´n, wydobyłbym ja˛ z tego domu, cho´cbym musiał w tym celu przystapi´ ˛ c do regularnego obl˛ez˙ enia. Wiedział, z˙ e instynkt ka˙ze mi przeciwstawia´c mu si˛e we wszystkim. A tak, zachowujac ˛ bierno´sc´ , nie pozostawiał mi nic, z czym mógłbym podja´ ˛c walk˛e. Dokonywał odwrotu na z góry upatrzone pozycje swej diabelskiej (lub boskiej) oboj˛etno´sci, mnie pozostawiwszy ludzka˛ ułomno´sc´ i podejmowanie decyzji. Oczywi´scie, przez cały czas traktujac ˛ jako pewnik, z˙ e umocni˛e Eileen w pragnieniu wyjazdu z Jamethonem. Ale tym razem przeliczył si˛e co do mnie w swoich rachubach. Nie zauwa˙zył zaszłych we mnie przemian ani s´wie˙zo zdobytej wiedzy słu˙zacej ˛ mi za gwiaz´ d˛e przewodnia.˛ Dla niego hasło NISZCZYC! było tylko pusta˛ skorupa,˛ do której mógł si˛e schroni´c w razie potrzeby. Lecz w moich oczach, obdarzonych czym´s w rodzaju goraczkowej ˛ jasno´sci widzenia, przybierało ono rozmiary daleko wi˛eksze, stajac ˛ si˛e wr˛ecz bronia˛ zdatna˛ do obrócenia przeciwko tym górujacym ˛ nad nami demonom z młodszych s´wiatów. Patrzyłem teraz z perspektywy całego pokoju na Jamethona Blacka i nie odczuwałem przed nim l˛eku, tak jak przestałem odczuwa´c l˛ek przed Padma.˛ Nie mogłem si˛e doczeka´c okazji wypróbowania na nim swej siły. — Nie — odpowiedziałem Eileen ze spokojem. — Nie wydaje mi si˛e, by´s powinna jecha´c. Zrobiła wielkie oczy ze zdumienia i zdałem sobie spraw˛e, i˙z w pod´swiadomos´ci rozumowała nie inaczej ni˙z wuj, a mianowicie, z˙ e koniec ko´ncem zmuszony b˛ed˛e powiedzie´c jej, by poszła za głosem swojego serca. Teraz za´s, zbiwszy ja˛ zupełnie z tropu, ruszyłem z˙ wawo za ciosem, by z uwaga˛ dobierajac ˛ słowa, umocni´c swój sad ˛ za pomoca˛ poj˛ec´ , którym powinna da´c wiar˛e. Słowa przychodziły mi gładko. — Harmonia to nie miejsce dla ciebie, Eileen — mówiłem łagodnie. — Wiesz, jak bardzo tamtejsi ludzie ró˙znia˛ si˛e od nas na Ziemi. Czułaby´s si˛e nie na miejscu. Nie umiałaby´s im dorówna´c ani sprosta´c ich zwyczajowym wymaganiom. Ten m˛ez˙ czyzna za´s, nawiasem mówiac, ˛ to przodownik roty. — Zmusiłem si˛e do spojrzenia z sympatia˛ na Jamethona Blacka, a jego szczupła twarz wyra˙zała tyle niech˛eci i pragnienia zyskania mego poparcia, co ostrze topora. — Czy wiesz, co to oznacza na Harmonii? — zapytałem. — Jest oficerem tamtejszych sił zbrojnych. Sprzeda˙z jego kontraktu mo˙ze was w ka˙zdej chwili rozdzieli´c. On mo˙ze zosta´c wysłany do miejsc, do których ty nie b˛edziesz mogła za nim poda˙ ˛zy´c. Mo˙ze 32
nie wraca´c przez całe lata. . . albo i wcale, je´sli zostanie zabity, co nie jest bynajmniej nieprawdopodobne. Czy chcesz si˛e na to narazi´c? — I dodałem z brutalna˛ szczero´scia: ˛ — Czy jeste´s wystarczajaco ˛ silna, by znie´sc´ taka˛ nerwowa˛ szarpanin˛e, Eileen? Przez całe z˙ ycie mieszkam z toba˛ pod jednym dachem i s´miem o tym watpi´ ˛ c. Zrobiłaby´s zawód nie tylko samej sobie, zawiodłaby´s i tego człowieka. Na tym sko´nczyłem. Wuj przez cały czas mojej przemowy nie podnosił wzroku znad ksia˙ ˛zki. Nie podniósł i teraz, lecz wydało mi si˛e — ku mej cichej satysfakcji — z˙ e r˛ece trzymajace ˛ okładk˛e leciutko dr˙zały, zdradzajac ˛ uczucia, do których nigdy si˛e dotad ˛ nie przyznawał. Co do Eileen, to przez cały czas trwania mej perory wpatrywała si˛e we mnie z jawnym niedowierzaniem. Teraz westchn˛eła ci˛ez˙ ko, z trudno´scia˛ powstrzymujac ˛ si˛e przed łkaniem, i stan˛eła wyprostowana. Spojrzała na Jamethona Blacka. Nie powiedziała ani słowa. Dosy´c było tego spojrzenia. Równie˙z jemu przygladałem ˛ si˛e uwa˙znie, spodziewajac ˛ si˛e, z˙ e zdradzi jakie´s oznaki uczucia, lecz jego twarz jedynie posmutniała troch˛e i nieco złagodniała. Postapił ˛ ku Eileen dwa kroki, a˙z znalazł si˛e prawie u jej boku. Zesztywniałem w gotowo´sci rzucenia si˛e mi˛edzy nich, gdyby zaszła potrzeba poparcia mojej opinii czynem. Lecz on jedynie bardzo łagodnie przemówił do niej, posługujac ˛ si˛e ta˛ dziwna,˛ s´piewna˛ odmiana˛ zwykłej mowy, której, jak czytałem, u˙zywa mi˛edzy soba˛ jego lud, lecz której nigdy jeszcze nie słyszałem na własne uszy. — Azali˙z nie pójdziesz za mna,˛ Eileen? — rzekł. Zachwiała si˛e jak wiotka ro´slinka w spulchnionej ziemi, gdy mijaja˛ ja˛ ci˛ez˙ kie kroki, i spojrzała w przeciwna˛ stron˛e. — Nie mog˛e, Jamie — szepn˛eła. — Słyszałe´s, co powiedział Tam? To prawda. Sprawiłabym ci tylko zawód. — Nieprawda — powiedział tym samym cichym głosem. — Nie mów, z˙ e nie mo˙zesz. Powiedz, z˙ e nie chcesz, a pójd˛e sobie. Czekał. Lecz ona, wcia˙ ˛z odwrócona, unikała jego wzroku. A potem potrza˛ sn˛eła głowa˛ na znak ostatecznej odmowy. Na ten widok wciagn ˛ ał ˛ gł˛eboko powietrze w płuca. Gdy przestałem mówi´c, nie spojrzał nawet na mnie ani na Mathiasa; nie spojrzał na z˙ adnego z nas i teraz. W dalszym ciagu ˛ bez widocznych na twarzy oznak bólu i gniewu odwrócił si˛e i bez hałasu opu´scił bibliotek˛e, dom i z˙ ycie mojej siostry na zawsze. Eileen okr˛eciła si˛e na pi˛ecie i wybiegła z pokoju. Spojrzałem na Mathiasa — odwrócił stronic˛e swojej ksia˙ ˛zki, nie podnoszac ˛ na mnie wzroku. O Jamethonie Blacku ani o całym incydencie nie wspomniał nigdy wi˛ecej. Podobnie jak Eileen. Ale nie min˛eło sze´sc´ miesi˛ecy, gdy najspokojniej w s´wiecie zgłosiła swój kontrakt do sprzeda˙zy na Cassid˛e i poleciała na ów s´wiat do pracy. Kilka miesi˛ecy pó´zniej po´slubiła młodego człowieka, rodowitego mieszka´nca planety, nazwiskiem David Long Hall. Zarówno Mathias, jak i ja dowiedzieli´smy si˛e o mał˙ze´n33
stwie dopiero w kilka miesi˛ecy po fakcie, a i to od osób trzecich. Sama Eileen nie napisała ani słowa. Lecz wiadomo´sc´ o tym obeszła mnie w owym czasie nie wi˛ecej ni˙z Mathiasa, gdy˙z zwyci˛estwo nad siostra˛ i Jamethonem Blackiem wskazało mi tak poszukiwana˛ drog˛e. Nowe umiej˛etno´sci zaczynały si˛e we mnie utrwala´c. Poczałem ˛ rozwija´c techniki stosowania ich do manipulacji lud´zmi, tak jak mi si˛e to udało z Eileen, by uzyska´c to, czego pragn˛e; i byłem ju˙z na dobrej drodze do osiagni˛ ˛ ecia mego własnego celu, którym była wolno´sc´ i pot˛ega.
Rozdział 5 Jednak okazało si˛e, z˙ e mimo wszystko scena w bibliotece miała utkwi´c w mej pami˛eci jak cier´n. Przez pi˛ec´ lat, podczas których wspinałem si˛e po szczeblach kariery w Słu˙zbie Prasowej niczym urodzony człowiek sukcesu, nie miałem od Eileen z˙ adnych wiadomo´sci. W dalszym ciagu ˛ nie pisała do Mathiasa, nie pisała te˙z do mnie. Kilka listów, które do niej wysłałem, pozostało bez odpowiedzi. Dorobiłem si˛e wielu znajomych, ale nie mog˛e powiedzie´c, bym miał jakich´s przyjaciół — a Mathias nic dla mnie nie znaczył. Powoli, opłotkami, zaczynałem sobie u´swiadamia´c, i˙z jestem na s´wiecie sam jak ten palec i z˙ e uczyniłbym daleko lepiej, gdybym w pierwszym goraczkowym ˛ podnieceniu wywołanym s´wie˙zo odkryta˛ zdolno´scia˛ manipulowania lud´zmi znalazł sobie inny obiekt do´swiadcze´n ni˙z jedyna osoba na wszystkich czternastu s´wiatach, która mogła mie´c jakie´s powody, by mnie kocha´c. Wła´snie to przywiodło mnie w pi˛ec´ lat pó´zniej na zbocze górskie na nowej ziemi, zryte niedawno ogniem ci˛ez˙ kiej artylerii. Przemierzałem je, gdy˙z zbocze stanowiło cz˛es´c´ pola bitwy, od kilku zaledwie godzin toczonej przez rzucone przeciwko sobie do walki siły Północnej i Południowej Partycji Altlandii na Nowej Ziemi. Zarówno wojska Północy, jak i Południa tylko w niewielkiej cz˛es´ci składały si˛e z rodowitych Nowoziemian. Siły zbuntowanej Północy w ponad osiemdziesi˛eciu procentach tworzyły oddziały zaci˛ez˙ ne, wynaj˛ete od Zaprzyja´znionych. W skład armii Południa wchodziły w przeszło sze´sc´ dziesi˛eciu pi˛eciu procentach kontyngenty cassida´nskiego rekruta, wynaj˛etego przez władze Nowej Ziemi na zasadzie bilansu kontraktowego od rzadu ˛ Cassidy — i ten wła´snie fakt sprawił, z˙ e zmuszony byłem wyszukiwa´c sobie drog˛e po´sród zrytej ziemi i powalonych pni drzewnych na zboczu. Mi˛edzy rekrutami tego wła´snie oddziału znajdował si˛e młody grupowy nazwiskiem Dave Hall — m˛ez˙ czyzna, za którego moja siostra wyszła na Cassidzie. Moim przewodnikiem był z˙ ołnierz piechoty lojalistów, to jest Sił Zbrojnych Południowej Partycji. Nie Cassidanin, lecz rodowity mieszkaniec Nowej Ziemi w stopniu kadrowego ordynansa. Był to osobnik wychudły, po trzydziestce i z natury rzeczy skwaszony, co wnosiłem z cichej rozkoszy, której zdaje si˛e do´swiadczał, widzac, ˛ jak moje miejskie buty i peleryna reportera tytłaja˛ si˛e w błocie i po35
szyciu le´snym. Od owej chwili w Encyklopedii Finalnej min˛eło ju˙z sze´sc´ lat, moje specjalne umiej˛etno´sci porzadnie ˛ we mnie okrzepły i dzi´s, kosztem zaledwie kilku minut, potrafiłbym całkowicie odmieni´c jego opini˛e o sobie. Lecz nie było to warte zachodu. Wreszcie doprowadził mnie do małego punktu łaczno´ ˛ sci u stóp góry i przekazał oficerowi o kwadratowej szcz˛ece i podkra˙ ˛zonych oczach, któremu z wygladu ˛ dałbym lat czterdzie´sci z okładem. Oficer był za stary na dowództwo polowe i wida´c było po nim oznaki zm˛eczenia wła´sciwe dla wieku s´redniego. Co wi˛ecej, pos˛epne legiony z Zaprzyja´znionych miały ostatnio dobra˛ zabaw˛e z półsurowym cassida´nskim rekrutem jako przeciwnikiem. Trudno si˛e dziwi´c, z˙ e spogladał ˛ na mnie z równie kwa´sna˛ mina,˛ co mój przewodnik. Tyle tylko z˙ e w przypadku dowodzacego ˛ jego postawa stwarzała pewien problem. By otrzyma´c to, po co tu przybyłem, musiałem ja˛ zmieni´c. S˛ek w tym, z˙ e przyjechałem niemal bez z˙ adnych danych na temat tego człowieka, gdy˙z chodziły ju˙z słuchy o spodziewanym natarciu Zaprzyja´znionych i jako z˙ e nie było czasu do namysłu, przybyłem tak, jak stałem. Liczyłem, z˙ e uda mi si˛e wymy´sli´c jakie´s argumenty w drodze. — Komendant Hal Frane — przedstawił si˛e nie czekajac, ˛ a˙z co´s powiem, i szorstko wyciagn ˛ ał ˛ kwadratowa,˛ niezbyt czysta˛ r˛ek˛e. — Pa´nskie dokumenty! Podałem mu swoje papiery. Przejrzał je, lecz wyraz twarzy nie złagodniał mu ani na jot˛e. — Co to? — spytał. — Sta˙zysta? Pytanie równało si˛e obeldze. To, czy byłem pełnoprawnym członkiem Gildii Reporterów, czy wcia˙ ˛z jeszcze czeladnikiem w okresie próbnym, nie powinno go nic a nic obchodzi´c. Mówiac ˛ to sugerował, z˙ e jestem prawdopodobnie jeszcze zbyt zielony i tu, na linii frontu, b˛ed˛e potencjalnym zagro˙zeniem dla niego i jego ludzi. Jednak˙ze, cho´c całkiem tego nie´swiadomy, pytaniem tym nie tyle zadał cios w czułe miejsce mej wewn˛etrznej linii obrony, ile odsłonił takie u siebie. — Istotnie — odparłem spokojnie, odbierajac ˛ od niego dokumenty. I na podstawie tego, co wła´snie zdradził mi na swój temat, zaczałem ˛ improwizowa´c. — Teraz, co do pa´nskiego awansu. . . — Awansu! Szeroko otworzył oczy. Ton jego głosu potwierdził to wszystko, co sobie wydedukowałem z jednego, jedynego drobiazgu — drobiazgu, którego sens był taki, z˙ e ludzie zdradzaja˛ si˛e mimowolnie przez dobór oskar˙ze´n rzucanych na innych. Człowiek, który insynuuje, z˙ e jeste´s złodziejem, prawie na pewno posiada w swym wn˛etrzu du˙ze i wra˙zliwe pokłady nieuczciwo´sci; a w tym wypadku próba Frane’a, by dokuczy´c mi wytykaniem mojego niskiego statusu, bez watpienia ˛ zakładała, z˙ e jestem czuły na tym samym punkcie co on. Usiłowanie zniewa˙zenia mnie, w połaczeniu ˛ z faktem, z˙ e komendant był zbyt zaawansowany wiekiem, jak 36
na posiadana˛ rang˛e, wskazywały, z˙ e nie pierwszy raz został pomini˛ety przy awansie i była to jego pi˛eta achillesowa. Odkrywajac ˛ ja,˛ uczyniłem zaledwie drobny wyłom — lecz wtedy, po pi˛eciu latach c´ wiczenia swych umiej˛etno´sci na ludzkich umysłach, nie potrzebowałem nic wi˛ecej. — Nie jest pan wyznaczony do awansu na majora? — zapytałem. — My´slałem. . . — Urwałem nagle i wyszczerzyłem do´n z˛eby w u´smiechu. — Zdaje si˛e, z˙ e to pomyłka. Musiałem pomyli´c pana z kim´s innym. — Zmieniłem temat, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e po zboczu. — Widz˛e, z˙ e prze˙zył pan tu dzi´s ze swoimi lud´zmi ci˛ez˙ kie chwile. Wpadł mi w słowo. — Skad ˛ pan wie, z˙ e otrzymałem awans? — dopytywał z gro´zna˛ mina.˛ Uznałem, z˙ e najwy˙zszy czas zastapi´ ˛ c kijem marchewk˛e. — Có˙z, komendancie, nie wydaje mi si˛e, bym zapami˛etywał takie rzeczy — rzekłem, spogladaj ˛ ac ˛ mu prosto w oczy. Tu zrobiłem minutowa˛ pauz˛e, by ta prawda mogła do niego dotrze´c. — A je´sli nawet, to nie sadz˛ ˛ e, by wolno mi to było ´ panu wyjawi´c. Zródła informacji reportera sa˛ poufne, to w mojej bran˙zy konieczno´sc´ . Wojskowi maja˛ równie˙z swoje sekrety. To przywołało go do porzadku. ˛ W jednej chwili przypomniało mu si˛e, z˙ e nie jestem jednym z jego piechurów. Nie ma mocy rozkazywania mi, bym mu powiedział cokolwiek, czego powiedzie´c nie chciałem. Moja osoba, je´sli chciał si˛e czegokolwiek ode mnie dowiedzie´c, wymagała obchodzenia si˛e w jedwabnych r˛ekawiczkach, a nie walenia pi˛es´cia˛ w stół. — Ale˙z — powiedział, czyniac ˛ wysiłek, by przej´scie od pogró˙zek do u´smiechów dokonało si˛e mo˙zliwie z wdzi˛ekiem. — Ale˙z oczywi´scie. Musi mi pan wybaczy´c! Byli´smy tu pod du˙zym obstrzałem. — Trudno tego nie zauwa˙zy´c — rzekłem z odrobin˛e wi˛eksza˛ sympatia˛ w głosie. — Rzeczywi´scie, nie jest to sytuacja sprzyjajaca ˛ utrzymaniu nerwów na wodzy. — Niestety. — Udało mu si˛e przywoła´c u´smiech na twarz. — Zatem pan. . . nie mo˙ze powiedzie´c mi nic wi˛ecej o tym czekajacym ˛ mnie awansie? — Obawiam si˛e, z˙ e nie — odparłem. Nasze oczy spotkały si˛e znowu. I tak ju˙z pozostały. — Rozumiem. — Odwrócił wzrok, nieco skwaszony. — No có˙z, czym mo˙zemy panu słu˙zy´c, redaktorze? — Ale˙z mo˙ze mi pan opowiedzie´c o sobie — odparłem. — Ch˛etnie dowiedziałbym si˛e czego´s o pa´nskiej dotychczasowej karierze. Nagle odwrócił si˛e twarza˛ do mnie. — Mojej? — zapytał, wytrzeszczywszy oczy. — No, tak — odrzekłem. — Po prostu taki mam kaprys. Reporta˙z o zwykłym człowieku, kampania z punktu widzenia jednego z do´swiadczonych oficerów na polu walki. Pan rozumie. 37
Zrozumiał. Tak te˙z i przewidywałem. Mogłem bez trudu dojrze´c, jak blask ponownie zago´scił w jego oczach, i niemal zobaczyłem tryby obracajace ˛ si˛e pod powierzchnia˛ jego umysłu. Znajdowali´smy si˛e w punkcie, w którym człowiek o czystym sumieniu zaczałby ˛ si˛e dopytywa´c: „Dlaczego wła´snie ja w tym reporta˙zu? Czemu nie jaki´s oficer starszy ranga˛ albo z wi˛eksza˛ liczba˛ odznacze´n?” Lecz Frane nie miał zamiaru o nic pyta´c. To, z˙ e wła´snie on jest obiektem zainteresowania, uwa˙zał za spraw˛e oczywista.˛ Jego zaprzepaszczone nadzieje sprawiły, i˙z dodał dwa do dwóch i otrzymał, jak mu si˛e wydało, cztery. Naprawd˛e sadził, ˛ z˙ e czeka go awans — awans na polu walki. W jaki´s sposób, cho´c teraz akurat nie mogło mu przyj´sc´ do głowy w jaki, jego niedawne zachowanie w obliczu nieprzyjaciela musiało przesuna´ ˛c go w kolejce do wy˙zszego stopnia w hierarchii wojskowej, ja za´s jestem tutaj, by zrobi´c o tym reporta˙z. Jako zwykłemu cywilowi, rozumował, nie przyszło mi do głowy, z˙ e on mo˙ze jeszcze nie wiedzie´c o czekajacym ˛ go awansie i ta moja ignorancja sprawiła, z˙ e ju˙z przy pierwszym spotkaniu bezmy´slnie pu´sciłem farb˛e. Było co´s obrzydliwego w sposobie, w jaki zmieniły si˛e jego głos i postawa, skoro tylko zako´nczył mozolny proces dochodzenia do satysfakcjonujacych ˛ go wniosków. Podobnie jak niektórzy ludzie o miernych zdolno´sciach, on tak˙ze całe swoje z˙ ycie sp˛edził na szukaniu usprawiedliwie´n i wymówek majacych ˛ udowodni´c, z˙ e w gruncie rzeczy jest człowiekiem nadzwyczajnie uzdolnionym, a tylko przypadek i ludzka zawi´sc´ pozbawiały go a˙z do dzi´s słusznie nale˙znych mu owoców jego pracy. Potem, pod pretekstem dzielenia si˛e informacjami na temat swej własnej osoby, roztoczył przede mna˛ taki wachlarz wszystkich tych usprawiedliwie´n, z˙ e gdybym rzeczywi´scie przeprowadzał z nim wywiad w celach reporterskich, mógłbym przeszło tuzin razy za pomoca˛ jego własnych słów wykaza´c mu cała˛ jego małoduszno´sc´ i mierno´sc´ . Swój z˙ yciorys opowiedział mi tak, jak gdyby był to jeden wielki krzyk rozpaczy. Prawdziwe pieniadze ˛ w z˙ ołnierskim fachu przynosiła praca najemnika, ale wszystkie korzystne dla najemników oferty trafiały albo do rak ˛ ´ mieszka´nców Zaprzyja´znionych Swiatów, albo Dorsaj. Na to, by przyja´ ˛c klasztorny tryb z˙ ycia z˙ ołnierza czy nawet oficera w´sród Zaprzyja´znionych, Frane nie miał ani niezb˛ednego hartu ducha, ani odpowiednich przekona´n religijnych. Jedynym sposobem za´s, by sta´c si˛e Dorsajem, było si˛e nim urodzi´c. Pozostawała wi˛ec jedynie słu˙zba garnizonowa, szkolenie kadr i dowodzenie stacjonarnymi siłami zbrojnymi ró˙znych s´wiatów i terytorialnych zwiazków ˛ politycznych — i to tylko po to, by w razie wybuchu wojny zosta´c na drodze do wy˙zszych stanowisk dowódczych wyprzedzonym przez sprowadzonych skadin ˛ ad ˛ najemników, urodzonych lub specjalnie przysposobionych do prawdziwej walki. A słu˙zba garnizonowa, nie potrzeba dodawa´c, w porównaniu z zarobkami najemnika przynosiła marne grosze. Ten czy inny rzad ˛ zawsze gotów był przyja´ ˛c do słu˙zby drugorz˛edny materiał oficerski w rodzaju Frane’a na warunkach długo38
terminowego kontraktu z niska˛ płaca˛ i trzyma´c go na niej do woli. Ale kiedy ten sam rzad ˛ miał zamiar przyja´ ˛c na słu˙zb˛e najemników, znaczyło to, z˙ e potrzebował najemników, a zatem zupełnie naturalne było, z˙ e ludzie, którzy z racji swego zawodu kładli głow˛e pod ewangeli˛e, stawiali twarde warunki finansowe. Lecz do´sc´ ju˙z o komendancie Frane’em, który nie odgrywa tu a˙z tak wa˙znej roli. Był to mały człowieczek, któremu udało si˛e przekona´c samego siebie, z˙ e stoi w przededniu uznania go — i to przez sama˛ Mi˛edzygwiezdna˛ Słu˙zb˛e Prasowa˛ — za potencjalnie wielkiego człowieka. Jak wi˛ekszo´sc´ ludzi tego pokroju miał nadmiernie wygórowane mniemanie o wa˙zno´sci rozgłosu w promowaniu czyjej´s kariery. Opowiedział mi wyczerpuja˛ co o sobie, oprowadził po pozycjach, gdzie na zboczu tkwili okopani jego ludzie i, na długo, zanim zaczałem ˛ gotowa´c si˛e do odej´scia, reagował na wszelkie sugestie z mojej strony z precyzja˛ dobrze wyregulowanego mechanizmu. Tote˙z gdy ju˙z-ju˙z miałem wyrusza´c z powrotem na tyły, wyraziłem z˙ yczenie — to, z którym w rzeczywisto´sci tu przybyłem. — Widzi pan, wła´snie przyszedł mi do głowy pewien pomysł — powiedziałem, zawracajac ˛ z drogi. — W dowództwie operacyjnym pozwolono mi na czas kampanii wzia´ ˛c sobie do pomocy jakiego´s szeregowca. Miałem zamiar zabra´c kogo´s z puli dowództwa, ale, sam pan rozumie, lepiej byłoby, gdybym mógł dosta´c jakiego´s z˙ ołnierza z pa´nskiego oddziału. — Jednego z moich z˙ ołnierzy? — Spojrzał na mnie spod oka. — Wła´snie — odparłem. — Wówczas w razie zamówienia na ciag ˛ dalszy artykułu lub gdyby za˙zadano ˛ ode mnie informacji o kampanii z pierwszej r˛eki. . . tak jak wy ja˛ tutaj widzicie. . . mógłby mi dostarczy´c danych. Trudno, bym z ka˙zda˛ taka˛ drobnostka˛ gonił za panem po całym polu bitwy. W przeciwnym razie zmuszony byłbym po prostu odpowiedzie´c, z˙ e ani nast˛epny artykuł, ani ciag ˛ dalszy nie wchodza˛ w gr˛e. — Rozumiem — powiedział i twarz mu si˛e wypogodziła. Lecz zaraz potem znowu zmarszczył brwi. — Jednak˙ze zanim dotrze tu uzupełnienie i b˛ed˛e w stanie kogo´s pu´sci´c, minie tydzie´n albo i dwa tygodnie. Nie widz˛e, w jaki. . . — O, je´sli tylko o to chodzi, to wszystko w porzadku ˛ — rzekłem, wyławiajac ˛ z kieszeni pisemne zezwolenie. — Mam tu upowa˙znienie, by wybra´c sobie kogo´s wedle uznania, nie czekajac ˛ na uzupełnienie. . . je´sli oczywi´scie pu´sci go dowódca. Przez kilka dni naturalnie brakowałoby panu jednego człowieka, ale. . . Pozwoliłem mu to przemy´sle´c. I przez chwil˛e rzeczywi´scie my´slał — wszystkie głupstwa wywietrzały mu z głowy — tak jak my´slałby w takiej sytuacji ka˙zdy inny dowódca wojskowy. Wszystkie oddziały w tym sektorze były osłabione po ostatnich kilku tygodniach bitwy. Brak jeszcze jednego człowieka oznaczał luk˛e w linii obrony Frane’a, który na taka˛ perspektyw˛e reagował odruchem warunkowym wła´sciwym ka˙zdemu oficerowi na polu walki. . . Po chwili stało si˛e dla mnie jasne, z˙ e widoki na rozgłos i awans utorowały 39
sobie drog˛e do jego s´wiadomo´sci i zaczyna bi´c si˛e z my´slami. — Kogo by tu. . . ? — przemówił wreszcie, bardziej do siebie ni˙z do mnie. W ten sposób sam sobie zadawał pytanie, w którym to mianowicie miejscu mógłby si˛e bez kogo´s obej´sc´ . Lecz ja złapałem go za słowo, tak jakby pytanie skierowane było do mnie. — Ma pan w swoim oddziale pewnego chłopca o nazwisku Dave Hall. . . Głowa podskoczyła mu jak uniesiona spr˛ez˙ yna.˛ Na jego twarzy pojawiło si˛e płaskie i brudne podejrzenie. Istnieja˛ dwa sposoby post˛epowania w sytuacji, gdy zaczynamy w kim´s budzi´c podejrzenia — pierwszy to uroczy´scie zapewni´c o swej niewinno´sci, a drugi, lepszy, to przyzna´c si˛e do popełnienia jakiego´s drobnego wykroczenia. — Zauwa˙zyłem jego nazwisko na diagramie słu˙zbowym w dowództwie operacyjnym, nim przybyłem tu zobaczy´c si˛e z panem — powiedziałem. — Prawd˛e mówiac, ˛ był to jeden z powodów, dla których wybrałem — poło˙zyłem na to słowo pewien nacisk, tak by nie mógł nie zwróci´c na nie uwagi — wła´snie pana do tej laurki. Ten Hall to podobno mój krewniak, jaka´s tam piata ˛ woda po kisielu, i pomy´slałem sobie, z˙ e równie dobrze mog˛e upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Rodzina mnie pili, bym dla chłopaka co´s zrobił. Frane przygladał ˛ mi si˛e z uwaga.˛ — Oczywi´scie — dodałem — zdaj˛e sobie spraw˛e, z˙ e brak panu ludzi. Je´sli jest on dla pana taki wa˙zny. . . Je´sli jest dla ciebie taki wa˙zny, sugerował ton mojego głosu, nie mam zamiaru si˛e o niego z toba˛ kłóci´c. Z drugiej jednak strony, to wła´snie ja mam zamiar przedstawi´c ci˛e jako bohatera czytelnikom czternastu s´wiatów i je´sli usiad˛ ˛ e do swojego vocodera w poczuciu, z˙ e mogłe´s zwolni´c mojego krewniaka z linii frontu i tego nie uczyniłe´s. . . To do niego dotarło. — Kto? Hali? — zapytał. — Ale˙z skad, ˛ doskonale mog˛e si˛e bez niego obej´sc´ . — Odwrócił si˛e w kierunku swojego stanowiska dowodzenia i warknał: ˛ — Ordynans! Sprowad´z mi tu Halla w pełnym rynsztunku, z bronia,˛ i gotowego do wymarszu! Po wyj´sciu ordynansa Frane znów odwrócił si˛e do mnie. — Oporzadzenie ˛ si˛e i zameldowanie tu na miejscu zajmie mu około pi˛eciu minut — powiedział. Zaj˛eło prawie dziesi˛ec´ . Lecz nie miałem nic przeciwko temu, z˙ eby poczeka´c. Dwana´scie minut pó´zniej, z naszym grupowym jako przewodnikiem, wracali´smy z Dave’em do dowództwa operacyjnego.
Rozdział 6 Dave oczywi´scie nigdy dotad ˛ nie widział mnie na oczy. Lecz Eileen musiała mu o mnie opowiada´c i rozumiało si˛e samo przez si˛e, z˙ e rozpoznał mnie po nazwisku w chwili, gdy komendant przekazywał go do mojej dyspozycji. Miał jednak do´sc´ rozsadku, ˛ by nie zadawa´c z˙ adnych głupich pyta´n, dopóki nie dotarli´smy do Kwatery Głównej i nie pozbyli´smy si˛e przewodnika grupowego. W rezultacie miałem po drodze okazj˛e dobrze mu si˛e przyjrze´c. Wynik tego pierwszego badania nie wypadł specjalnie korzystnie. Dave był ode mnie ni˙zszy i wygladał ˛ du˙zo młodziej, ni˙z wskazywałaby na to istniejaca ˛ mi˛edzy nami ró˙znica wieku. Twarz, ozdobiona płowa˛ czupryna,˛ była z gatunku tych zaokraglonych ˛ i szczerych młodzie´nczych buzi, które a˙z po wiek s´redni zachowuja˛ chłopi˛ecy wyglad. ˛ Jedyna˛ wspólna˛ z moja˛ siostra˛ cecha,˛ jakiej mogłem si˛e w nim dopatrzy´c, była pewna wrodzona niewinno´sc´ i łagodno´sc´ — owa niewinno´sc´ i łagodno´sc´ bezbronnych stworze´n, które zdaja˛ sobie spraw˛e, z˙ e sa˛ zbyt słabe, by upomina´c si˛e o swoje prawa i dochodzi´c ich siła,˛ wi˛ec próbuja˛ utrzyma´c si˛e na powierzchni, okazujac ˛ gotowo´sc´ do zdania si˛e na dobra˛ wol˛e innych. By´c mo˙ze byłem dla niego mimo wszystko zbyt surowy. Sam nie zaliczałem si˛e do mieszka´nców owczarni. Pr˛edzej ju˙z ujrzeliby´scie mnie na zewnatrz, ˛ przemykajacego ˛ chyłkiem pod płotem i łypiacego ˛ z wielka˛ atencja˛ na pensjonariuszy. Ale taka jest prawda. Nie wydało mi si˛e, by Dave reprezentował soba˛ co´s nadzwyczajnego, tak pod wzgl˛edem powierzchowno´sci, jak charakteru. Nie uwa˙zam te˙z, by był specjalnie hojnie przez natur˛e obdarzony pod wzgl˛edem umysłowym. Kiedy Eileen wyszła za niego za ma˙ ˛z, był zwykłym programista˛ i po to, by mógł przez ostatnie pi˛ec´ lat studiowa´c mechanik˛e przesuni˛ec´ na Uniwersytecie Cassida´nskim, musieli oboje poszuka´c sobie dodatkowych zaj˛ec´ , ona na cały, a on na pół etatu. Od osiagni˛ ˛ ecia celu dzieliły go trzy lata pracy, gdy miał nieszcz˛es´cie spa´sc´ na egzaminie konkursowym poni˙zej poziomu siedemdziesi˛ecio-percentylowej mediany. Pech chciał, z˙ e zdarzyło si˛e to akurat w chwili, gdy Cassida przeprowadzała pobór rekruta zakupionego przez Nowa˛ Ziemi˛e na potrzeby trwajacej ˛ wła´snie kampanii, która miała na celu stłumienie rebelii w Partycji Północnej. Odjechał w sołdaty. My´slicie mo˙ze, i˙z Eileen nie czekajac ˛ zwróciła si˛e do mnie o pomoc. Nic 41
z tych rzeczy — chocia˙z kiedy si˛e w ko´ncu o wszystkim dowiedziałem, fakt, z˙ e tego nie zrobiła, dał mi do my´slenia. A przecie˙z dziwi´c mnie to nie powinno. Gdy w ko´ncu mi powiedziała, wówczas jej słowa obdarły ma˛ dusz˛e z z˙ ywego ciała, a jej nagie ko´sci rzuciły na pastw˛e zawodzacych ˛ w nich wichrów w´sciekło´sci i szale´nstwa. Ale to było pó´zniej. W rzeczy samej o tym, z˙ e Dave odjechał na Nowa˛ Ziemi˛e z kontyngentem rekrutów, dowiedziałem si˛e, gdy nasz wuj Mathias niespodziewanie i bez hałasu rozstał si˛e z tym s´wiatem, a ja zmuszony byłem skontaktowa´c si˛e z przebywajac ˛ a˛ na Cassidzie Eileen w sprawach majatkowych. ˛ Jej niewielki udział w spadku (Mathias na znak pogardy czy wr˛ecz szyderstwa lwia˛ cz˛es´c´ swej poka´znej fortuny zostawił Projektowi Encyklopedii Finalnej jako s´wiadectwo, z˙ e wszelkie projekty tyczace ˛ Ziemi i Ziemian uwa˙za za tak jałowe, i˙z nawet najwi˛eksza pomoc nie jest w stanie uchroni´c ich od kl˛eski) przedstawiał dla niej jakakolwiek ˛ warto´sc´ tylko wtedy, gdyby udało mi si˛e w jej imieniu dobi´c targu z jakim´s pracujacym ˛ na Ziemi Cassidaninem, który zostawił rodzin˛e na ojczystej planecie. Tylko rzady ˛ oraz wielkie organizacje mogły przekłada´c planetarne dobra materialne na warto´sc´ ludzkiej pracy i kontraktów, b˛edacych ˛ w rzeczywisto´sci jedyna˛ waluta˛ wymienialna˛ w stosunkach mi˛edzy jednym a drugim s´wiatem. W ten sposób dowiedziałem si˛e, z˙ e Dave opu´scił z˙ on˛e i swój s´wiat rodzinny, by wzia´ ˛c udział w nowoziemskiej awanturze. Nawet wówczas Eileen nie zwróciła si˛e do mnie o pomoc. To ja sam, z własnej inicjatywy, pomy´slałem o tym, by poprosi´c o przydzielenie mi Dave’a jako asystenta na czas kampanii. Poinformowałem listownie Eileen o tym, co mam zamiar zrobi´c, i poczyniłem odpowiednie kroki. Teraz, kiedy dopełniłem obietnicy, nie byłem do ko´nca pewien, czemu to uczyniłem, a nawet czułem si˛e z tym po trosze nieswojo, tak samo jak wówczas, gdy Dave, kiedy wreszcie pozbyli´smy si˛e naszego przewodnika i wyruszyli´smy do Castlemain, najbli˙zszego du˙zego miasta za linia˛ frontu, próbował mi dzi˛ekowa´c. — Mo˙zesz sobie tego oszcz˛edzi´c! — warknałem ˛ na niego. — Wszystko, co zdziałałem do tej pory, to jeszcze nawet nie połowa roboty. B˛edziesz musiał pój´sc´ ze mna˛ na lini˛e frontu jako nie uzbrojony obserwator. A nie mo˙zesz tego uczyni´c bez przepustki podpisanej przez obie strony. Komu´s za´s, kto jeszcze niespełna osiem godzin temu brał na muszk˛e swojej broni samostrzelnej z˙ ołnierzy z Zaprzyja´znionych, niełatwo b˛edzie ja˛ zdoby´c! Na te słowa si˛e zamknał. ˛ Był nieco zmieszany. Fakt, z˙ e nie chciałem przyja´ ˛c jego podzi˛ekowa´n, sprawił mu wyra´zna˛ przykro´sc´ . Za to zniech˛ecił go do mówienia, a o to mi wła´snie chodziło. Odebrali´smy rozkazy, przygotowane w dowództwie operacyjnym, w których przydzielano mi go na stałe, a potem doko´nczyli´smy przeja˙zd˙zki platforma˛ do Castelmain, gdzie wraz z moim sprz˛etem zostawiłem go w hotelu, wyja´sniwszy, z˙ e rano po niego wróc˛e. — Mam nie opuszcza´c pokoju? — zapytał, gdy wychodziłem. 42
— Rób, do cholery, na co masz ochot˛e! — odrzekłem. — Nie jestem twoim grupowym. Bad´ ˛ z tylko tutaj jutro o dziewiatej ˛ czasu miejscowego, kiedy wróc˛e. Wyszedłem. Dopiero za drzwiami u´swiadomiłem sobie, co nim powodowało, a mnie przyprawiało o g˛esia˛ skórk˛e. Uwa˙zał, z˙ e jako szwagrowie powinni´smy sp˛edzi´c kilka godzin razem na wzajemnym poznawaniu si˛e, mnie za´s na sama˛ my´sl o takiej perspektywie cierpła skóra. Ze wzgl˛edu na Eileen mogłem uratowa´c mu z˙ ycie, ale nie miałem ochoty na nawiazywanie ˛ z nim stosunków towarzyskich. Nowa Ziemia i Freilandia, jak to powszechnie wiadomo, to siostrzane planety w układzie Syriusza. Poło˙zone sa˛ niedaleko od siebie, naturalnie nie a˙z tak, jak skupisko Wenus-Mars-Ziemia, lecz dostatecznie blisko, by z orbity Nowej Ziemi na orbit˛e Freilandii mo˙zna było dosta´c si˛e jednym skokiem przesuni˛ecia, z niezła,˛ cho´c nie absolutna˛ statystyczna˛ szansa˛ osiagni˛ ˛ ecia celu z ograniczonym do minimum bł˛edem. Dla tych zatem, którzy nie boja˛ si˛e podró˙zy mi˛edzy s´wiatami niewielkiego ryzyka, przelot z jednej planety na druga˛ trwa około godziny — pół godziny w gór˛e na stacj˛e orbitalna,˛ zero godzin na skok i pół godziny w dół na powierzchni˛e u celu podró˙zy. Wyruszyłem tym wła´snie sposobem w drog˛e i nie min˛eły dwie godziny od po˙zegnania ze szwagrem, gdy ju˙z pokazywałem od´zwiernemu u wej´scia do rezydencji Hendrika Galta, Pierwszego Marszałka Sił Zbrojnych Freilandii, zdobyte z trudem zaproszenie. Było to zaproszenie na przyj˛ecie wydane na cze´sc´ człowieka, który wówczas nie był jeszcze tak dobrze znany jak dzisiaj, obywatela Dorsaj (jako z˙ e Galt był oczywi´scie Dorsajem), szefa podpatrolu kosmicznego, nazwiskiem Donal Graeme. Wtedy wła´snie Graeme po raz pierwszy zwrócił na siebie uwag˛e opinii publicznej. Dokonał z siła˛ jakich´s czterech czy pi˛eciu statków zupełnie wariackiego ataku na obron˛e planetarna˛ Newtona — ataku, który złagodził newtonia´nski napór na Oriente, nie zamieszkany siostrzany s´wiat Freilandii i Nowej Ziemi i tym samym wydobył planetarne siły Galta z paskudnego taktycznego dołka. Wedle mego ówczesnego rozeznania Graeme, jak wi˛ekszo´sc´ ludzi tego pokroju, był kim´s w rodzaju z˙ ołnierza ryzykanta o dzikim spojrzeniu. Tak czy owak, na szcz˛es´cie nie do niego miałem interes. Moje zamiary dotyczyły kilku wpływowych ludzi, którzy mieli pojawi´c si˛e na przyj˛eciu. Zale˙zało mi zatem w szczególno´sci, by na dokumentach Dave’a znalazła si˛e kontrasygnata szefa oddziału Freilandzkiej Słu˙zby Prasowej — mimo z˙ e nie zapewniało to mojemu szwagrowi jakiejkolwiek ochrony ze strony Słu˙zby Prasowej. Ten rodzaj ochrony obejmował tylko członków Gildii oraz, z pewnymi ograniczeniami, takich jak ja czeladników-sta˙zystów. Lecz komu´s nie wtajemniczonemu, na przykład z˙ ołnierzowi na polu walki, mogło si˛e wydawa´c, z˙ e Słu˙zba Prasowa rzeczywi´scie udzieliła swego poparcia. W nast˛epnej kolejno´sci potrzebny był mi dodatkowy podpis jakiej´s wa˙znej osobisto´sci spo´sród Zaprzyja´znionych po to, by zapewni´c Dave’owi bezpiecze´nstwo na wypadek, gdyby´smy w trakcie kampanii 43
natkn˛eli si˛e na polu bitwy na jakich´s ich z˙ ołnierzy. Szefa oddziału Słu˙zby Prasowej, rozsadnego ˛ i pogodnego Ziemianina nazwiskiem Nuy Snelling, znalazłem z łatwo´scia.˛ Bez z˙ adnych ceregieli dokonał na przepustce Dave’a adnotacji stwierdzajacej, ˛ z˙ e Słu˙zba Prasowa wyra˙za zgod˛e na to, by Dave mi asystował, i notatk˛e podpisał. — Zdajesz sobie oczywi´scie spraw˛e — powiedział — z˙ e to nie jest warte funta kłaków. — Zerknał ˛ na mnie z ciekawo´scia,˛ oddajac ˛ mi przepustk˛e. — Ten Dave Hall to który´s z twych przyjaciół? — Szwagier — odparłem. — Hmm — odrzekł, marszczac ˛ brwi ze zdziwienia. — Có˙z, z˙ ycz˛e powodzenia. — I odwrócił si˛e, by porozmawia´c z Exotikiem w bł˛ekitnych szatach, w którym ku memu zdziwieniu rozpoznałem Padm˛e. Zaskoczenie było tak ogromne, z˙ e popełniłem nieostro˙zno´sc´ , której udawało mi si˛e od kilku przynajmniej lat skutecznie wystrzega´c, to jest odezwałem si˛e bez zastanowienia. — Ale˙z to Padma, Outbond! — wyrzuciłem z siebie jednym tchem. — A co ty tu porabiasz? Snelling, odstapiwszy ˛ krok w tył, by mie´c nas obu na oku, powtórnie zmarszczył brwi. Lecz Padma odezwał si˛e, zanim jeszcze mój przeło˙zony zda˙ ˛zył zmy´c mi głow˛e za oczywista˛ niegrzeczno´sc´ . Padma nie miał obowiazku ˛ opowiada´c si˛e przede mna˛ ze swoich poczyna´n. Ale najwidoczniej nie poczuł si˛e obra˙zony. — Mógłbym ciebie zapyta´c o to samo, Tam — odrzekł z u´smiechem. Do tego czasu zdołałem ju˙z odzyska´c kontenans. — Jestem tam, gdzie sa˛ wiadomo´sci — odparłem. Był to utarty slogan Słu˙zby Prasowej. Lecz Padma zdecydował si˛e potraktowa´c go dosłownie. — I ja te˙z, w pewnym sensie — powiedział. — Pami˛etasz, Tam, co ci kiedy´s mówiłem o wzorcu? To miejsce i ta oto chwila stanowia˛ w˛ezeł. — Doprawdy? — odrzekłem z u´smiechem. — Nie ma to nic wspólnego ze mna,˛ mam nadziej˛e? — I owszem, ma — oznajmił. I w nast˛epnej chwili poczułem na sobie jego wzrok si˛egajacy ˛ gł˛eboko do mego wn˛etrza. — Lecz jeszcze bardziej z Donalem Graeme’em. — I tak te˙z by´c powinno, jak sadz˛ ˛ e, skoro to na jego cze´sc´ wydano przyj˛ecie. — I roze´smiałem si˛e, próbujac ˛ jednocze´snie obmy´sli´c jaka´ ˛s wymówk˛e, która pozwoliłaby mi salwowa´c si˛e ucieczka.˛ Sama obecno´sc´ Padmy wystarczyła, by ciarki zacz˛eły chodzi´c mi po plecach. Było to tak, jak gdyby miał na mnie jaki´s tajemny wpływ, który sprawiał, z˙ e w jego towarzystwie nie mogłem si˛e skupi´c. — A przy okazji, co si˛e stało z ta˛ dziewczyna,˛ która przyprowadziła mnie wówczas do gabinetu Marka Torre? Nazywała si˛e, bodaj˙ze, Liza. . . Liza Kant? 44
— I owszem, Liza — potwierdził, przygladaj ˛ ac ˛ mi si˛e ze spokojem. — Przyszła ze mna˛ tutaj. Jest teraz moja˛ osobista˛ sekretarka.˛ Pewnie niedługo si˛e na nia˛ natkniesz. Martwi si˛e o twoje zbawienie. — Jego zbawienie? — wtracił ˛ lekko, acz z widocznym zainteresowaniem Snelling. Jego praca, podobnie jak praca wszystkich członków zwyczajnych Gildii, wia˛ zała si˛e z ciagłym ˛ wyczuleniem na wszystkie fakty, które mogłyby wpłyna´ ˛c na szans˛e przyj˛ecia czeladnika do Gildii. — Zbawienia od siebie samego — odparł Padma, wcia˙ ˛z wpatrzony we mnie swymi orzechowymi oczyma, z˙ ółtymi i przydymionymi jak oczy demona lub boga. — W takim razie lepiej zobacz˛e, czy nie uda mi si˛e znale´zc´ Lizy samemu i umocni´c w tym zbo˙znym dziele — ja z kolei odrzekłem lekko, chwytajac ˛ nadarzajac ˛ a˛ si˛e sposobno´sc´ do odwrotu. — By´c mo˙ze zobaczymy si˛e jeszcze. — By´c mo˙ze — odpowiedział Snelling. Wyszedłem. Gdy tylko skryłem si˛e przed ich wzrokiem w tłumie, zanurkowałem w stron˛e wej´scia na schodki prowadzace ˛ na jeden z niewielkich balkoników, które niczym lo˙ze w teatrze zwieszały si˛e ze s´cian sali. Nie miałem zamiaru da´c si˛e przyłapa´c tej dziwnej dziewczynie, której obraz nawiedzał moje my´sli z nadmierna˛ natarczywo´scia.˛ Przed pi˛eciu laty, po wydarzeniach w Encyklopedii Finalnej, raz po raz nachodziła mnie ochota wróci´c do Enklawy i odszuka´c dziewczyn˛e. I za ka˙zdym razem powstrzymywało mnie co´s na kształt strachu. Wiedziałem, skad ˛ si˛e brał ten strach. Gdzie´s w gł˛ebszych warstwach mojej psychiki tkwiło irracjonalne przekonanie, z˙ e rozwinałem ˛ w sobie spostrzegawczo´sc´ i inne talenty po to, by zdoby´c umiej˛etno´sc´ podporzadkowywania ˛ ludzi swojej woli, tak jak po raz pierwszy podporzadkowałem ˛ jej w bibliotece swa˛ własna˛ siostr˛e i Jamethona Blacka, i tak jak pó´zniej podporzadkowywałem ˛ jej ka˙zdego, kto stanał ˛ mi na drodze, a˙z po komendanta Frane’a o kilka godzin wcze´sniej i jeden s´wiat dalej — ale gł˛eboko we mnie, mówi˛e, tkwił strach, z˙ e w razie podj˛ecia przeze mnie jakichkolwiek prób podobnego obej´scia si˛e z Liza˛ Kant co´s mi t˛e moc zabierze. Odnalazłem przeto schody i wbiegłem po nich na gór˛e, na mały, pusty balkonik z kilkoma krzesłami ustawionymi wokół okragłego ˛ stołu. Stad ˛ powinienem bez trudu zauwa˙zy´c Brighta, szefa Starszych Zjednoczonej Rady Ko´sciołów, któ´ ra władała oboma Zaprzyja´znionymi Swiatami Harmonii i Zjednoczenia. Bright był jednym z Wojujacych ˛ — tych z panujacych ˛ duchownych z Zaprzyja´znionych, którzy najmocniej wierzyli w wojn˛e jako s´rodek wiodacy ˛ do osiagni˛ ˛ ecia dowolnych celów — a˙z krótka˛ wizyta˛ na Nowej Ziemi bawił po to, by na własne oczy przekona´c si˛e, czy najemnicy z Zaprzyja´znionych nie ustaja˛ w wysiłkach na rzecz swych nowoziemskich chlebodawców. Zygzak na przepustce Dave’a skre´slony jego r˛eka˛ byłby dla mojego szwagra pewniejsza˛ ochrona˛ przed wojskami z Za45
przyja´znionych ni˙z pi˛ec´ cassida´nskich pułków pancernych. Dostrzegłem go po pi˛eciu zaledwie minutach wypatrywania w tłumie kł˛ebia˛ cym si˛e blisko pi˛ec´ metrów pode mna.˛ Stał na przeciwległym kra´ncu sali i rozmawiał z siwowłosym m˛ez˙ czyzna˛ o wygladzie ˛ Wenusjanina lub mieszka´nca Newtona. Wiedziałem, jak wyglada ˛ Starszy Bright, znałem z wygladu ˛ wi˛ekszo´sc´ godnych uwagi osobisto´sci, o mi˛edzygwiezdnym znaczeniu, na czternastu zaludnionych s´wiatach. To, z˙ e dzi˛eki moim specjalnym talentom tak szybko zaszedłem tak daleko, nie znaczy jeszcze, z˙ e nie przykładałem si˛e do nauki zawodu. Ale mimo to i tak za pierwszym razem widok Starszego Brighta był dla mnie zaskoczeniem. Nigdy bym nie przypu´scił, z˙ e mo˙ze wywiera´c tak niezwykle pot˛ez˙ ne wra˙zenie przy bezpo´srednim spotkaniu. Wy˙zszy ode mnie, o barach jak wrota stodoły i — cho´c w s´rednim wieku — talii sprintera, stał, ubrany całkiem na czarno, obrócony do mnie plecami, w lekkim rozkroku, utrzymujac ˛ cała˛ swa˛ wag˛e na palcach stóp, niczym wojownik zaprawiony w walce wr˛ecz. Było w tym człowieku co´s, co niczym czarny płomie´n mocy przejmowało mnie dreszczem l˛eku i jednocze´snie wywoływało pragnienie, by spróbowa´c go przechytrzy´c. Jedno wiedziałem na pewno, nie był to kto´s, kto, jak komendant Frane, ta´nczyłby, jak mu zagram, skaczac ˛ przez sznur upleciony z gładkich słówek. Obróciłem si˛e, by do niego zej´sc´ — i zatrzymał mnie przypadek. Je´sli to był przypadek. Nigdy nie b˛ed˛e wiedział na pewno. By´c mo˙ze było to przeczulenie wywołane uwaga˛ Padmy, z˙ e na to miejsce i chwil˛e przypadał we wzorcu rozwoju ludzko´sci punkt w˛ezłowy, za który on był osobi´scie odpowiedzialny. Na zbyt wielu ludzi wpłynałem ˛ za po´srednictwem takiej wła´snie subtelnej, acz trafiajacej ˛ do przekonania sugestii, by nie podejrzewa´c, z˙ e w tym wypadku mogło to spotka´c wła´snie mnie. Oto ujrzałem niemal tu˙z pode mna˛ niewielka˛ grupk˛e osób. Jedna˛ z nich był William z Cety, Główny Przedsi˛ebiorca obiegajacej ˛ sło´nca Tau Ceti, ogromnej handlowej planety o niskiej grawitacji. Druga˛ — wysoka, pi˛ekna, jasnowłosa i młodziutka z wygladu ˛ dziewczyna nazwiskiem Anea Marlivana, która jako Wybranka Kultis stanowiła w swojej generacji koronny klejnot pokole´n egzotycznego wychowania. Był tam tak˙ze Galt, imponujacy ˛ w swoim paradnym mundurze marszałkowskim, oraz jego siostrzenica Elvine. I jeszcze jeden m˛ez˙ czyzna, którym mógł by´c tylko Donal Graeme. Był to młody człowiek w mundurze szefa podpatrolu, niewatpliwy ˛ Dorsaj, obdarzony czarna˛ czupryna˛ i charakterystyczna˛ dla ludzi urodzonych do wojaczki nadzwyczajna˛ sprawno´scia˛ ruchów. Natomiast jak na Dorsaja był stosunkowo niski — nie wy˙zszy ode mnie, gdybym stanał ˛ obok niego — oraz szczupły, niemal zbyt szczupły. Jednak z całej tej grupy to wła´snie on przykuł moja˛ uwag˛e. Spojrzał do góry i mnie zauwa˙zył. Nasze spojrzenia spotkały si˛e zaledwie przez mgnienie oka. Znajdowali´smy si˛e dostatecznie blisko siebie, bym mógł zobaczy´c, jakiego koloru sa˛ jego oczy — i to wła´snie sprawiło, z˙ e stanałem ˛ jak wryty. 46
Były całkowicie bezbarwne, a przynajmniej ich barwa nie przypominała z˙ adnego ze znanych kolorów. Były albo szare, albo zielone, albo niebieskie, zale˙znie od tego, jakiej barwy starałe´s si˛e w nich doszuka´c. Graeme niemal w tej samej chwili odwrócił wzrok. Jednak ja, uderzony dziwaczno´scia˛ tych oczu, zatrzymałem si˛e w osłupieniu i na mgnienie oka straciłem kontakt z rzeczywisto´scia.˛ Lecz dosy´c było i tej chwili zwłoki. Kiedy otrzasn ˛ ałem ˛ si˛e z transu i spojrzałem tam, gdzie przed chwila˛ widziałem Starszego Brighta, odkryłem, z˙ e od rozmowy z siwowłosym m˛ez˙ czyzna˛ oderwało go wła´snie pojawienie si˛e adiutanta. Adiutant, którego postura wydała mi si˛e dziwnie znajoma, z o˙zywieniem meldował co´s Starszemu Zaprzyja´znionych ´ Swiatów. I kiedy tak, obserwujac ˛ go, stałem z zało˙zonymi w dalszym ciagu ˛ r˛ekoma, Bright nagle odwrócił si˛e na pi˛ecie i w s´lad za adiutantem o znajomym mi wygladzie ˛ skierował si˛e ku drzwiom, które, jak wiedziałem, prowadziły do frontowego holu i do wyj´scia z rezydencji Galta. Opuszczał przyj˛ecie i za chwil˛e szansa rozmowy z nim b˛edzie stracona. Błyskawicznie odwróciłem si˛e, by zbiec po schodkach z balkonu i dogoni´c Brighta, zanim odjedzie. Lecz droga była zatarasowana. Za chwil˛e ciel˛ecego zapatrzenia si˛e na Donala Graeme’a zapłaciłem fiaskiem całego przedsi˛ewzi˛ecia. Gdy ruszyłem do zej´scia, schodami na balkon wchodziła wła´snie Liza Kant.
Rozdział 7 — Tam! — zawołała. — Poczekaj! Nie odchod´z! Nawet nie mógłbym, przynajmniej bez zepchni˛ecia jej siła˛ z drogi. Cała˛ szeroko´sc´ schodków zatarasowała swa˛ osoba.˛ Zatrzymałem si˛e, spogladaj ˛ ac ˛ z niezdecydowaniem na oddalone wyj´scie, w którym zda˙ ˛zyli ju˙z znikna´ ˛c Bright wraz z adiutantem. Natychmiast stało si˛e dla mnie jasne, z˙ e si˛e spó´zniłem. Obaj ruszali si˛e z˙ wawo. Zanim zdołałbym zej´sc´ na dół i utorowa´c sobie drog˛e przez zatłoczona˛ sal˛e, oni zda˙ ˛zyliby ju˙z dotrze´c do pojazdu, czekajacego ˛ na nich na zewnatrz, ˛ i odjecha´c. Mo˙ze gdybym ruszył w tej samej sekundzie, w której zauwa˙zyłem, z˙ e Bright kieruje si˛e do wyj´scia. . . Lecz prawdopodobnie nawet wówczas próba dogonienia go byłaby skazana na niepowodzenie. To nie pojawienie si˛e Lizy, ale chwila nieuwagi, spowodowana zapatrzeniem si˛e w niezwykłe oczy Donala Graeme’a, kosztowała mnie utrat˛e szansy zdobycia na przepustce Dave’a podpisu Brighta. Powróciłem wzrokiem do Lizy. Dziwne, ale teraz, gdy istotnie udało jej si˛e mnie przyłapa´c i po raz wtóry stan˛eli´smy twarza˛ w twarz, byłem z tego zadowolony, cho´c w dalszym ciagu ˛ tkwiła we mnie ta sama, wspomniana wcze´sniej obawa, z˙ e w jaki´s sposób strac˛e skuteczno´sc´ działania. — Skad ˛ wiedziała´s, z˙ e znajdziesz mnie tutaj? — dopytywałem. — Padma uprzedzał, z˙ e b˛edziesz starał si˛e trzyma´c ode mnie z daleka — odrzekła. — Co na sali bankietowej nie jest takie łatwe. Musiałe´s wi˛ec zaszy´c si˛e w jakim´s ustronnym miejscu, a jedyne takie miejsca to te balkony. Wła´snie przed chwila˛ zauwa˙zyłam, z˙ e stoisz za balustradka˛ i spogladasz ˛ na dół. . . Była nieco zdyszana biegiem po schodach i wypowiedziała te słowa jednym tchem. — W porzadku ˛ — powiedziałem. — Znalazła´s mnie. Czego chcesz jeszcze? Odzyskała ju˙z oddech, lecz wcia˙ ˛z była zarumieniona od wysiłku zwiazanego ˛ z wbieganiem na schody. Z kolorami na buzi wygladała ˛ prze´slicznie i był to fakt, którego nie sposób było zignorowa´c. Lecz wcia˙ ˛z jeszcze czułem przed nia˛ obaw˛e. — Tam! — wykrzykn˛eła. — Mark Torre musi z toba˛ pomówi´c! Strach, który przed nia˛ czułem, odezwał si˛e we mnie z moca˛ narastajacego ˛ ryku syreny alarmowej. W tym momencie odkryłem z´ ródło niebezpiecze´nstwa, 48
jakie dla mnie stanowiła. Bro´n do r˛eki musiały da´c jej wrodzona madro´ ˛ sc´ lub instynkt. Kto´s inny na jej miejscu wolałby najpierw powoli i stopniowo przygotowywa´c grunt pod to z˙ adanie. ˛ Lecz instynktowna madro´ ˛ sc´ podpowiedziała jej, jak niebezpiecznie jest da´c mi do´sc´ czasu na zorientowanie si˛e w sytuacji, tak bym mógł ja˛ obróci´c na swoja˛ korzy´sc´ . Lecz ja tak˙ze potrafiłem by´c bezceremonialny. Spróbowałem wymina´ ˛c ja˛ bez słowa. Stan˛eła mi na drodze i zmusiła do zatrzymania si˛e. — A to niby o czym? — zapytałem szorstko. — Tego mi nie powiedział. Wówczas znalazłem sposób odparcia jej ataku. Zaczałem ˛ si˛e z niej s´mia´c. Najpierw przygladała ˛ mi si˛e przez dłu˙zsza˛ chwil˛e, wreszcie na jej policzki powrócił rumieniec i zacz˛eła rzeczywi´scie sprawia´c wra˙zenie osoby bardzo zagniewanej. — Przepraszam, nie chciałem ci˛e urazi´c. Zdławiłem w gardle s´miech, czujac ˛ jednocze´snie, z˙ e w gł˛ebi duszy wcale tego nie chciałem. Cho´c sprowokowany do obrony, istotnie za bardzo ja˛ lubiłem, by tak si˛e z niej naigrawa´c. — Ale jakie wspólne tematy mogliby´smy mie´c jeszcze, oprócz tej samej starej s´piewki, bym przejał ˛ Encyklopedi˛e Finalna? ˛ Zapomniała´s? Sam Padma powiedział, z˙ e nie nadaj˛e si˛e dla was. Podobno jestem zorientowany bez reszty w kierunku — ze smakiem obróciłem to słowo w ustach — destrukcji. — Je´sli o to chodzi, to b˛edziemy musieli zaryzykowa´c. — Wygladała ˛ na uparta.˛ — Ponadto to nie Padma decyduje o sprawach Encyklopedii. Decyduje Mark Torre, a on robi si˛e coraz starszy. Lepiej ni˙z ktokolwiek inny zdaje sobie spraw˛e z niebezpiecze´nstwa, jakie groziłoby, gdyby nagle wypu´scił ster z r˛eki i nie byłoby nikogo, kto mógłby go przeja´ ˛c. Pół roku, mo˙ze rok, i Projekt poszedłby na dno. Albo zostałby celowo zatopiony przez osoby z zewnatrz. ˛ My´slisz, z˙ e twój wuj był jedynym na Ziemi człowiekiem, który miał takie poglady ˛ na temat swej planety i ludzi z młodszych s´wiatów? Zesztywniałem i w mym umy´sle zago´scił chłód. Zrobiła bład, ˛ wspominajac ˛ o Mathiasie. Musiałem przy tym zmieni´c si˛e na twarzy, gdy˙z ujrzałem, z˙ e i twarz Lizy si˛e zmienia. — Co to ma znaczy´c?! — nagle wybuchnałem ˛ w´sciekło´scia.˛ — Zbieracie materiały obcia˙ ˛zajace ˛ na mój temat? Kazali´scie mnie s´ledzi´c? Postapiłem ˛ krok w przód, a ona instynktownie si˛e cofn˛eła. Schwyciłem ja˛ za rami˛e i przytrzymałem. — Skad ˛ ta nagonka na mnie, teraz, po pi˛eciu latach? Jak si˛e w ogóle dowiedziała´s, z˙ e b˛ed˛e tutaj? Zaniechała wszelkich prób wyrwania si˛e i z godno´scia˛ stała bez ruchu. — Pu´sc´ mnie — powiedziała spokojnie. Pu´sciłem, a ona odsun˛eła si˛e do tyłu. — O tym, z˙ e tutaj b˛edziesz, uprzedził mnie Padma. Powiedział, z˙ e to moja
49
ostatnia szansa dotarcia do ciebie — dokonał odpowiednich oblicze´n. Pami˛etasz, opowiadał ci o ontogenetyce. Przypatrywałem jej si˛e przez chwil˛e, po czym parsknałem ˛ gło´snym s´miechem. — Daj spokój, dobrze? — rzekłem. — Wiele mog˛e przełkna´ ˛c na temat tych twoich Exotików. Ale nie wmówisz mi, z˙ e potrafia˛ z taka˛ dokładno´scia˛ wyliczy´c, gdzie w danej chwili w przyszło´sci znajdzie si˛e ka˙zdy z mieszka´nców wszystkich czternastu s´wiatów. — Nie ka˙zdy — odpowiedziała ze zło´scia˛ — tylko ty. Ty i kilku podobnych tobie. . . gdy˙z ty jeste´s czynnikiem sprawczym, a nie stałym elementem wzoru. Czynniki działajace ˛ na osobnika przemieszczanego z miejsca na miejsce przez wzorzec sa˛ zbyt szeroko rozgał˛ezione i zbyt skomplikowane do obliczenia. Lecz ty nie jeste´s zdany na łask˛e i niełask˛e czynników zewn˛etrznych. Ty masz wolno´sc´ wyboru niweczac ˛ a˛ naciski, które ludzie i wydarzenia usiłuja˛ wywrze´c na ciebie. Padma powiedział ci to pi˛ec´ lat temu! — I czyni to moje post˛epowanie łatwiejszym do przewidzenia zamiast trudniejszym? Wolne z˙ arty! — Och, Tam! — odparła, rozjatrzona. ˛ — Oczywi´scie, z˙ e czyni łatwiejszym! Nie potrzeba do tego z˙ adnej ontogenetyki! Szczerze mówiac, ˛ mo˙zna było to przewidzie´c bez niczyjej pomocy, samemu. Od pi˛eciu lat harujesz jak wół po to, by zyska´c członkostwo Gildii Reporterów, czy˙z nie tak? Uwa˙zasz mo˙ze, z˙ e nie wida´c tego jak na dłoni? Miała oczywi´scie racj˛e. Z moich ambicji nie robiłem przed nikim sekretu. Nie było takiej potrzeby. Wyczytała w mej twarzy zgod˛e. — W porzadku ˛ — kontynuowała. — A wi˛ec dochrapałe´s si˛e wreszcie czeladnika. Id´zmy dalej. Jaki jest najszybszy i najpewniejszy sposób, by czeladnik utorował sobie drog˛e do rzeczywistego członkostwa Gildii? Wyrobi´c sobie nawyk znajdowania si˛e zawsze tam, skad ˛ dochodza˛ najbardziej interesujace ˛ wiadomo´sci, nie mam racji? A jakie sa˛ najbardziej interesujace, ˛ je´sli wr˛ecz nie najdonio´slejsze wiadomo´sci w tej chwili? Wojna na Nowej Ziemi pomi˛edzy Partycja˛ Północna˛ a Południowa.˛ Wiadomo´sci z pola walki sa˛ zawsze dramatyczne. Nie mogło by´c wi˛ec najmniejszych watpliwo´ ˛ sci, z˙ e je´sli tylko zdołasz, załatwisz sobie zlecenie na obsług˛e tego teatru wojny. A łatwo odnie´sc´ wra˙zenie, z˙ e prawie zawsze zdobywasz to, czego pragniesz. Przyjrzałem jej si˛e z bliska. Wszystko to, co mówiła, było prawda˛ i brzmiało rozsadnie. ˛ Lecz je´sli tak, to dlaczego przedtem nie przyszło mi do głowy, z˙ e tak łatwo przewidzie´c moje poczynania? Było to tak, jak gdybym nagle odkrył, i˙z znajduj˛e si˛e pod obserwacja˛ kogo´s uzbrojonego w pot˛ez˙ na˛ lornet˛e, kogo´s, kogo bym nigdy w z˙ yciu nie podejrzewał o szpiegowskie zamiary. Wówczas przyszło mi do głowy co´s jeszcze. — Ale˙z powiedziała´s mi tylko, dlaczego powinienem znajdowa´c si˛e teraz na Nowej Ziemi — rzekłem wolno. — Dlaczego jednak miałbym znale´zc´ si˛e na Fre50
ilandii, na tym akurat konkretnym przyj˛eciu? Po raz pierwszy si˛e zajakn˛ ˛ eła. Ju˙z nie wydawała si˛e taka pewna swej wiedzy. — Padma. . . — rozpocz˛eła i zawahała si˛e. — Padma twierdzi, z˙ e to miejsce i ta chwila stanowia˛ punkt w˛ezłowy. A ty, b˛edac ˛ tym, czym jeste´s, potrafisz takie punkty postrzega´c. Twoja osobista potrzeba wyzyskania ich dla swych własnych celów sprawia, z˙ e jeste´s przez nie przyciagany. ˛ Wpatrywałem si˛e w nia˛ z uwaga,˛ z wolna przyswajajac ˛ sobie te wiadomo´sci. I wówczas, nagle niczym grom z jasnego nieba, poraził mnie zwiazek ˛ mi˛edzy tym, co wła´snie powiedziała, a tym, co usłyszałem wcze´sniej. — Punkt w˛ezłowy, no wła´snie! — rzekłem z napi˛eciem, posuwajac ˛ si˛e w podnieceniu o kolejny krok w jej kierunku. — Padma powiedział, z˙ e to punkt w˛ezłowy. Dla Graeme’a. . . ale równie˙z i dla mnie! Có˙z wi˛ec? Jakie to ma dla mnie znaczenie? — Nie. . . — zawahała si˛e. — Nie wiem dokładnie, Tam. I, jak sadz˛ ˛ e, nie wie tego nawet sam Padma. — Ale sprowadziło was tutaj co´s, co ma zwiazek ˛ wła´snie z tym i ze mna! ˛ A mo˙ze si˛e myl˛e? — niemal na nia˛ krzyczałem. Mój umysł zbli˙zał si˛e do prawdy jak lis do gonionego królika. — Dlaczego w takim razie zastawili´scie na mnie swoje sieci? W tym oto, jak to nazywacie, szczególnym miejscu i czasie! Powiedz mi! — Padma. . . — zajakn˛ ˛ eła si˛e. Wówczas niemal w o´slepiajacym ˛ przebłysku nagłego zrozumienia ujrzałem, z˙ e na ten temat wolałaby skłama´c, ale co´s w s´rodku na to jej nie pozwala. — Padma. . . dopiero niedawno to odkrył i tylko dzi˛eki temu, z˙ e Encyklopedia rozrosła si˛e wystarczajaco, ˛ by mu słu˙zy´c pomoca.˛ Zaczerpnał ˛ z niej dodatkowe dane do oblicze´n. I kiedy teraz dane te wykorzystał, wyniki okazały si˛e du˙zo bardziej skomplikowane. . . i doniosłe. Encyklopedia jest dla całego rodzaju ludzkiego du˙zo wa˙zniejsza, ni˙z sadził ˛ przed pi˛eciu laty. Wi˛eksze jest równie˙z niebezpiecze´nstwo, z˙ e Encyklopedia nigdy nie zostanie uko´nczona. Tak˙ze twoje własne siły destrukcji. . . Opadła całkiem z sił i spojrzała na mnie błagalnie, jak gdyby proszac, ˛ bym ja˛ uwolnił od obowiazku ˛ doko´nczenia tego, o czym zacz˛eła mówi´c. Lecz mój umysł pracował na przyspieszonych obrotach, a serce chciało wyskoczy´c mi z piersi. — Dalej — rozkazałem jej szorstko. — Siły destrukcji, którymi dysponujesz, okazały si˛e wi˛eksze, ni˙z mógłby przypu´sci´c w najgorszych snach. Lecz, Tam — przerwała sobie samej niemal goraczkowo ˛ — jest jeszcze jedna sprawa. Pami˛etasz? Przed pi˛eciu laty Padma był przekonany, z˙ e nie ma dla ciebie innego wyboru, jak zagł˛ebi´c si˛e a˙z po sam kres w t˛e twoja˛ dolin˛e mroku. Otó˙z nie jest to do ko´nca prawda.˛ Istnieje pewna szansa przy tych wła´snie współrz˛ednych wzorca, w tym akurat punkcie w˛ezłowym. Je´sli opami˛etasz si˛e w por˛e, dokonasz wła´sciwego wyboru i zawrócisz z drogi, mo˙zesz jeszcze odnale´zc´ wask ˛ a˛ s´cie˙zk˛e, wiodac ˛ a˛ z powrotem z czelu´sci. Lecz musisz za51
wróci´c ju˙z teraz, w tej sekundzie! Nie ogladaj ˛ ac ˛ si˛e na skutki, musisz porzuci´c zlecone ci zadanie i wróci´c na Ziemi˛e, by porozmawia´c z Markiem Torre. . . i to ju˙z, w tej chwili! — W tej chwili — wymamrotałem, lecz było to po prostu echo jej słów, powtórzonych machinalnie w czasie, gdy wsłuchany byłem w swoje rozszalałe mys´li. — Nie — mówiłem dalej — mniejsza z tym. O co w tym wszystkim chodzi i z jakiej to mam zawróci´c drogi? Jaka konkretnie destrukcja? Nie mam niczego takiego w planach. . . przynajmniej w tej chwili. — Tam! Z daleka czułem dotyk jej r˛eki na swoim ramieniu. Ujrzałem jej pobladła˛ twarz, przygladaj ˛ ac ˛ a˛ mi si˛e z napi˛eciem, niby w zamiarze zwrócenia na siebie mojej uwagi. Lecz było to tak, jak gdyby moje zmysły rejestrowały wszystkie te rzeczy z wielkiej odległo´sci. Gdy˙z je´sli miałem słuszno´sc´ — je´sli miałem słuszno´sc´ — wówczas nawet obliczenia Padmy s´wiadczyły na korzy´sc´ obecnych we mnie sił ciemno´sci, talentu, którego okiełznanie i zaprz˛egni˛ecie do pracy kosztowało mnie pi˛ec´ lat c´ wicze´n. A je´sli rzeczywi´scie posiadałem taka˛ moc, to na jakie czyny mógłbym si˛e porwa´c? — Ale˙z to nie jest co´s, co mógłby´s mie´c w planach! — mówiła z rozpacza˛ Liza. — Nie rozumiesz, z˙ e bro´n te˙z nie planuje, z˙ e kogo´s postrzeli? Ty nosisz to w sobie, Tam, niczym bro´n gotowa˛ do strzału. Tyle tylko z˙ e ty mo˙zesz nie dopus´ci´c do tego, z˙ eby wystrzeliła. Póki jest jeszcze na to czas, mo˙zesz si˛e zmieni´c. Mo˙zesz uratowa´c i siebie, i Encyklopedi˛e. . . Ostatnie słowo rozdzwoniło si˛e nagle milionem ech w mym wn˛etrzu. D´zwi˛eczało niczym niezliczone głosy, które słyszałem pi˛ec´ lat temu w Punkcie Przejs´cia pomieszczenia Katalogu Encyklopedii. Nagle dosi˛egn˛eło mnie poprzez gruba˛ warstw˛e ogarniajacego ˛ mnie podniecenia i ugodziło dotkliwie jak ostrze włóczni. Niczym o´slepiajacy ˛ promie´n s´wiatła przebiło na wylot ciemne mury wyrastajace ˛ triumfalnie po prawicy i po lewicy mego umysłu, tak jak wyrosły tam owego dnia w gabinecie Marka Torre. Niczym niemo˙zliwa do zniesienia s´wiatło´sc´ rozdarło na chwil˛e ciemno´sci i ukazało mi nast˛epujacy ˛ obraz: mnie samego w strugach deszczu, Padm˛e, stojacego ˛ naprzeciw mnie, i le˙zace ˛ mi˛edzy nami ludzkie zwłoki. Lecz odp˛edziłem od siebie to przelotne urojenie i rzuciłem si˛e w obj˛ecia ciemno´sci niosacej ˛ pociech˛e. Wnet wróciło do mnie poczucie pot˛egi i mocy. — Mnie tam Encyklopedia nie jest do niczego potrzebna — wyrzekłem na głos. — Ale˙z jest ci potrzebna! — zawołała Liza. — Potrzebna jest ka˙zdemu człowiekowi urodzonemu na Ziemi, a w przyszło´sci, je´sli Padma ma racj˛e, wszystkim ludziom z czternastu s´wiatów. I tylko ty jeden mo˙zesz sprawi´c, z˙ e na pewno ja˛ b˛eda˛ mieli. Tam, ty m u s i s z. . . — Musz˛e? — Tym razem to ja o krok cofnałem ˛ si˛e przed nia.˛ Ogarn˛eła mnie w´sciekła, lodowata furia, taka sama, jaka˛ kiedy´s potrafił we mnie wzbudzi´c Ma52
thias, tyle tylko z˙ e dzi´s połaczona ˛ była z triumfujacym ˛ poczuciem mocy. — Ja nic nie musz˛e! Nie próbuj wrzuci´c mnie do jednego worka razem z reszta˛ was, ziemskich robaków. By´c mo˙ze o n i potrzebuja˛ Encyklopedii. Ale nie ja! Powiedziawszy to, przecisnałem ˛ si˛e obok niej, u˙zywajac ˛ w ko´ncu siły fizycznej, by usuna´ ˛c ja˛ z drogi. Schodzac ˛ po schodach, słyszałem, jak wcia˙ ˛z mnie woła. Pozostałem głuchy na te wołania. Do dzi´s nie wiem, jak brzmiały słowa, którymi wzywała mnie po raz ostatni. Odwróciłem si˛e do balkonu i jej błaga´n plecami i przez s´rodek towarzystwa zgromadzonego na parkiecie utorowałem sobie drog˛e do drzwi, za którymi zniknał ˛ Bright. Po odej´sciu Brighta nie miałem ´ ju˙z czego tu szuka´c. Swie˙zo odzyskane poczucie własnej pot˛egi nie pozwalało mi znie´sc´ przy sobie niczyjej obecno´sci. Na przyj˛ecie zaproszeni zostali w wi˛ekszos´ci, czy nawet w przytłaczajacej ˛ wi˛ekszo´sci, ludzie z młodszych s´wiatów, a głos Lizy, zdawało si˛e, dzwonił i dzwonił mi w uszach, powtarzajac, ˛ z˙ e potrzebuj˛e Encyklopedii, co odbijało si˛e echem gorzkich nauk Mathiasa o relatywnej bezradno´sci i niemocy Ziemian. Gdy wreszcie odetchnałem ˛ s´wie˙zym powietrzem chłodnej i bezksi˛ez˙ ycowej freilandzkiej nocy, okazało si˛e, tak jak podejrzewałem, z˙ e Starszy Bright oraz ów kto´s, kto odwołał go z przyj˛ecia, znikn˛eli. Stra˙znik na parkingu powiedział, z˙ e ju˙z odjechali. Szuka´c ich teraz nie miałoby sensu. Mogli uda´c si˛e w dowolne miejsce na planecie, je´sli wr˛ecz nie na kosmodrom i z powrotem na Harmoni˛e albo Zjednoczenie. Niech sobie jada,˛ pomy´slałem, wcia˙ ˛z jeszcze rozgoryczony aluzja˛ do typowo ziemskiej nieskuteczno´sci moich działa´n, która˛ to aluzj˛e, jak mi si˛e zdawało, wyczytałem ze słów Lizy. Niech sobie jada.˛ Sam potrafi˛e wydoby´c Dave’a z wszelkich kłopotów, jakie mogliby mu zgotowa´c Zaprzyja´znieni z powodu braku na jego przepustce podpisu kogo´s z ich władz. Udałem si˛e z powrotem do kosmoportu, złapałem pierwszy wahadłowiec na orbit˛e i przeskoczyłem na Nowa˛ Ziemi˛e. Po drodze jednak miałem do´sc´ czasu, by ochłona´ ˛c. Nie mogłem zignorowa´c faktu, z˙ e w dalszym ciagu ˛ warto byłoby postara´c si˛e o podpis na przepustce Dave’a. Mogłem by´c zmuszony do zostawienia go samego z jakich´s nieprzewidzianych przyczyn. Przypadek mógł nas rozdzieli´c na polu walki. Mogło si˛e zdarzy´c całe mnóstwo ró˙znych rzeczy, które postawiłyby go w kłopotliwym poło˙zeniu, podczas gdy mnie nie byłoby w pobli˙zu, by przyj´sc´ mu z pomoca.˛ Po niepowodzeniu ze Starszym Brightem pozostała mi tylko jedna jedyna szansa: uda´c si˛e po podpis pod przepustka˛ Dave’a do Kwatery Głównej wojsk Zaprzyja´znionych w Partycji Północnej. Wobec tego, gdy tylko dotarłem na orbit˛e Nowej Ziemi, zamieniłem swój bilet powrotny na bilet do Contrevale, miasta w Partycji Północnej, le˙zacego ˛ tu˙z za pozycjami najemników z Zaprzyja´znionych. Wszystko to zaj˛eło mi nieco czasu. Gdy z Contrevale dostałem si˛e do dowództwa operacyjnego wojsk Partycji Północnej, min˛eła ju˙z północ. Dzi˛eki re53
porterskiej przepustce uzyskałem wst˛ep na teren Kwatery Głównej, który nawet jak na nocna˛ por˛e sprawiał wra˙zenie dziwnie opustoszałego. Za to gdy dotarłem wreszcie na plac przed Komendantura,˛ zdumiała mnie znaczna liczba s´lizgaczy zaparkowanych w cz˛es´ci oficerskiej. Raz jeszcze moja przepustka pozwoliła mi omina´ ˛c umundurowanego na czarno wartownika z kamienna˛ twarza˛ i gotowa˛ do otwarcia ognia bronia˛ samostrzelna.˛ Znalazłem si˛e w kancelarii. Przed soba˛ miałem kontuar, który dzielił kancelari˛e na dwie połowy, a za soba˛ przezroczysta,˛ wysoka˛ do sufitu tafl˛e s´ciany odsłaniajac ˛ a˛ widok na cały, o´swietlony latarniami teren parkingu. Po drugiej stronie długiego kontuaru, za jednym z biurek, siedział samotnie człowiek, grupowy, niewiele starszy ode mnie, lecz ju˙z z twarza˛ zastygła˛ w mask˛e surowej i bezlitosnej samodyscypliny, charakterystyczna˛ dla niektórych z tych ludzi. Gdy zbli˙zyłem si˛e do kontuaru, podniósł si˛e z miejsca i stanał ˛ naprzeciw mnie z drugiej strony. — Jestem reporterem Mi˛edzygwiezdnej Słu˙zby Prasowej — zaczałem. ˛ — Szukam. . . — Twoje dokumenty! Głos, który mi przerwał, był szorstki i nosowy. Czarne oczy jarzace ˛ si˛e w zapadni˛etej twarzy wpatrywały si˛e w moje, a dobór zaimka był nieomal wyzwaniem rzuconym mi w twarz. Gdy wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e po papiery, bezlitosna pogarda, równajaca ˛ si˛e nieledwie nienawi´sci od pierwszego wejrzenia, przeskoczyła od niego do mnie niczym iskra elektryczna — i moja własna nienawi´sc´ , zanim zda˙ ˛zyłem wzia´ ˛c ja˛ na smycz rozwagi i chłodnej refleksji, jak lew wyrwany z drzemki rykiem rywala, skoczyła mu instynktownie do gardła. Jak dotad ˛ znałem ten typ Zaprzyja´znionego jedynie ze słyszenia, teraz po raz pierwszy spotkałem si˛e z nim oko w oko. Grupowy nale˙zał do tych mieszka´nców Harmonii i Zjednoczenia, którzy posługiwali si˛e za´spiewem ko´scielnym, swym własnym wariantem u˙zywanej powszechnie mowy ludzkiej, nie tylko mi˛edzy soba,˛ ale w stosunku do wszystkich m˛ez˙ czyzn i kobiet bez ró˙znicy. Był jednym z tych, którzy od˙zegnywali si˛e od wszelkich przyjemno´sci z˙ yciowych, cho´cby takich, które płyna˛ z uczucia pełnego brzucha lub dotyku mi˛ekkiej po´scieli. Całe jego z˙ ycie było zaledwie zbrojna˛ próba˛ i przedsionkiem z˙ ycia przyszłego, tego z˙ ycia, którego mogli dostapi´ ˛ c jedynie ci, co przestrzegajac ˛ przykaza´n prawdziwej wiary, byli na dodatek Wybra´ncami Pana. Dla tego człowieka nie miało z˙ adnego znaczenia to, z˙ e on nie był niczym wi˛ecej ni˙z podoficerem, jednym z tysiaca ˛ podobnych sobie szeregowych funkcjonariuszy, pochodzacych ˛ z ubogiej, kamienistej planety, ja za´s jednym z kilku zaledwie setek wykształconych, przeszkolonych i upowa˙znionych do noszenia na czternastu zamieszkanych s´wiatach peleryny reportera. Nie miało dla niego znaczenia to, z˙ e byłem członkiem czy cho´cby tylko czeladnikiem Gildii, który jak równy z równym rozmawia´c mógł z władcami planet. Nic nie znaczyło dla niego 54
nawet to, z˙ e on dla mnie był w połowie szale´ncem, a ja dla niego produktem wykształcenia i szkolenia wiele razy przewy˙zszajacych ˛ jego własne. Wszystko to nie miało znaczenia, gdy˙z on był Wybra´ncem Bo˙zym, a ja nie otrzymałem błogosławie´nstwa jego Ko´scioła. Przygladał ˛ mi si˛e zatem takim wzrokiem, jakim cesarz mógłby obdarzy´c psa, którego w por˛e nie usuni˛eto z drogi kopniakiem. I ja mu si˛e przygladałem. ˛ Na ka˙zdy cios s´wiadomie zadany człowiekowi przez człowieka i wymierzony w miło´sc´ własna˛ istnieje stosowna riposta. Któ˙z mógłby wiedzie´c o tym lepiej ode mnie? I dobrze wiedziałem, jaka˛ ripost˛e nale˙zy zastosowa´c przeciwko komu´s, kto próbuje patrze´c z góry. Taka˛ riposta˛ jest s´miech. Jeszcze nie zbudowano na s´wiecie tak pot˛ez˙ nego tronu, którym nie mógłby zachwia´c s´miech idacy ˛ od dołu. Ale teraz przygladałem ˛ si˛e temu grupowemu i nie mogłem si˛e zmusi´c do s´miechu. ´ Smiech nie chciał mi przej´sc´ przez gardło z bardzo prostego powodu. Otó˙z wiedziałem, z˙ e on, na wpół obłakany ˛ i ograniczony w swych pogladach, ˛ byłby si˛e raczej z całym spokojem pozwolił z˙ ywcem spali´c na stosie, ni˙zby si˛e wyrzekł najmniej istotnej ze swoich zasad. Podczas gdy j a nie byłbym zdolny nawet przez minut˛e utrzyma´c jednego palca nad płomieniem zapałki, by potwierdzi´c najwa˙zniejsza˛ z moich. I on wiedział, z˙ e ja wiem, jaki on jest naprawd˛e. I on wiedział, z˙ e ja wiem, i˙z on wie, jaki ja jestem naprawd˛e. Poziom naszej wiedzy o sobie nawzajem był równy jak dzielacy ˛ nas kontuar. Tak wi˛ec nie mógłbym go wy´smia´c, nie tracac ˛ przy tym szacunku dla samego siebie. I za to go znienawidziłem. Podałem mu swoje papiery. Obejrzał je. Potem zwrócił. — Dokumenty twoje sa˛ w porzadku ˛ — rzekł wybitnie nosowo. — Po co tu przybywasz? — Po przepustk˛e — odparłem, odkładajac ˛ na bok swoje papiery i wyjmujac ˛ te Dave’a. — Dla mojego asystenta. Rozumiecie, przekraczamy tam i z powrotem lini˛e frontu i. . . — Zarówno na naszych pozycjach, jak na linii frontu niepotrzebna jest tobie z˙ adna przepustka. Wystarcza˛ dokumenty reportera. — Odwrócił si˛e niby w zamiarze powrotu za biurko. — Ale mój asystent — mówiłem głosem nie znajacym ˛ wahania — nie ma papierów reportera. Zatrudniłem go dopiero dzi´s rano i nie miałem czasu nic dla niego przygotowa´c. Potrzebna mi jest zatem tymczasowa przepustka, podpisana przez jednego z oficerów tutejszej Kwatery Głównej. . . Z powrotem odwrócił si˛e w stron˛e kontuaru. — Azali˙z twój asystent nie jest reporterem? — Z formalnego punktu widzenia nie. Ale. . . — Nie posiada zatem prawa do wolnego wst˛epu na nasze pozycje ani te˙z upowa˙znienia do przekraczania naszych linii. Przepustka nie mo˙ze by´c wydana. — O, tego nie byłbym taki pewny — powiedziałem ostro˙znie. — Dosłownie 55
kilka godzin temu mogłem dosta´c ja˛ od twojego Starszego Brighta na przyj˛eciu na Freilandii, ale wyszedł, zanim miałem okazj˛e go poprosi´c. Zatrzymałem si˛e, gdy˙z grupowy ponuro potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Mojego brata Brighta — poprawił mnie i po tym, jaki wybrał tytuł, poznałem wreszcie, z˙ e pozostanie niewzruszony. Tylko fanatycy najbardziej spo´sród Zaprzyja´znionych oddani sprawie gardzili potrzeba˛ stosowania si˛e we własnym gronie do zasad wojskowej hierarchii. Starszy Bright mógł rozkaza´c memu grupowemu rzuci´c si˛e z gołymi r˛ekami na nieprzyjacielskie stanowisko ogniowe, i grupowy posłuchałby bez chwili wahania. Lecz nie znaczyło to wcale, by uwa˙zał osob˛e czy te˙z opinie brata Brighta za godniejsze od swoich własnych. Powód tego był bardzo prosty. Ranga i tytuł Brighta dotyczyły jego z˙ ycia doczesnego, a zatem w oczach grupowego nie przedstawiały wi˛ekszej warto´sci ni˙z mied´z brz˛eczaca ˛ i cymbał brzmiacy. ˛ Nic nie wa˙zyły w porównaniu z faktem, z˙ e jako bracia w zbawieniu on i grupowy byli sobie równi przed obliczem Pana. — Brat Bright — powiedział — nie mógłby wystawi´c przepustki komu´s, kto nie jest uprawniony do wchodzenia mi˛edzy nasze rzesze i swobodnego odchodzenia, a kto by´c mo˙ze został nasłany, by szpiegowa´c nas na rzecz nieprzyjaciół naszych. Pozostała mi tylko jeszcze jedna karta do zagrania i z góry wiedziałem ju˙z, z˙ e b˛edzie to karta przegrywajaca. ˛ Tak czy owak, nic nie szkodziło mi nia˛ zagra´c. — Je´sli nie macie nic przeciwko temu — rzekłem — wolałbym usłysze´c t˛e odpowied´z z ust którego´s z waszych przeło˙zonych. Wezwijcie kogo´s, prosz˛e, je´sli nie ma nikogo innego, to mo˙ze by´c oficer dy˙zurny. Lecz on odwrócił si˛e tyłem i poszedł w stron˛e biurka. — Oficer dy˙zurny — powracajac ˛ do papierów, nad którymi go zastałem, odrzekł ze stanowczo´scia˛ w głosie — nie mo˙ze udzieli´c z˙ adnej innej odpowiedzi. Ani te˙z ja nie zamierzam odrywa´c go od jego obowiazków ˛ po to, by powtórzył to, co ju˙z raz tobie powiedziałem. Było to niczym ostateczne zatrza´sni˛ecie wieka nad moim planem zdobycia podpisu na przepustce. Wszelka dalsza dyskusja z tym człowiekiem byłaby bezcelowa. Odwróciłem si˛e na pi˛ecie i opu´sciłem budynek.
Rozdział 8 Gdy tylko drzwi zatrzasn˛eły si˛e za mna,˛ stanałem ˛ na ostatnim z trzech schodków prowadzacych ˛ do s´rodka i spróbowałem zastanowi´c si˛e, co powinienem w tej sytuacji pocza´ ˛c, czy te˙z co w tej sytuacji pocza´ ˛c mi pozostało. Zbyt wiele obszedłem góra,˛ dołem lub bokiem niewzruszonych na pierwszy rzut oka przeszkód w postaci ludzkich decyzji, by tak łatwo da´c za wygrana.˛ Gdzie´s musiała prowadzi´c do celu jaka´s boczna s´cie˙zka, tylna furtka lub chocia˙zby dziura w płocie. Znów zabładziłem ˛ wzrokiem na przepełniony s´lizgaczami oficerski parking. I wówczas w głowie zapaliło mi si˛e s´wiatełko. W jednej chwili rozrzucone kawałki układanki powróciły na swoje miejsce, by ukaza´c mi rzeczywisty kształt rzeczy, i w duchu wymierzyłem sobie pot˛ez˙ nego kopniaka za to, z˙ e stało si˛e to tak pó´zno. A zatem dziwnie znajomy wyglad ˛ adiutanta, który przybył zabra´c Starszego Brighta z przyj˛ecia na cze´sc´ Donala Graeme’a. Dalej, nieoczekiwany odjazd samego Brighta tu˙z po pojawieniu si˛e adiutanta. I wreszcie, na ostatek, niespotykane pustki na terenie Kwatery Głównej w przeciwie´nstwie do przepełnionego parkingu, opustoszała kancelaria oraz odmowa przywołania oficera dy˙zurnego przez grupowego na słu˙zbie. Albo Bright osobi´scie, albo jego obecno´sc´ na obszarze działa´n wojennych dały najemnikom z Zaprzyja´znionych hasło do wprowadzenia w z˙ ycie planu jakiej´s nadzwyczajnej akcji bojowej. Zaskakujaca ˛ ofensywa, starcie na proch cassida´nskich sił zbrojnych i natychmiastowe zako´nczenie wojny stanowiłyby najlepsza˛ reklam˛e na poparcie czynionych przez Starszego wysiłków, by zdoby´c korzystne zamówienia na oddziały najemników z Zaprzyja´znionych w obliczu widocznej na niektórych s´wiatach pewnej publicznej niech˛eci wobec ich fanatycznych postaw i zachowa´n. I nie dlatego z˙ e, jak mi mówiono, wszyscy Zaprzyja´znieni nie dali si˛e lubi´c. Jednak po spotkaniu z urz˛edujacym ˛ wewnatrz ˛ grupowym mogłem zrozumie´c, i˙z nie potrzeba wielu takich jak on, by uprzedzi´c ludzi do ogółu z˙ ołnierzy w czarnych mundurach. Przeto zało˙zyłbym si˛e o własne buty, z˙ e Bright wraz ze starszyzna˛ oficerska˛ znajduje si˛e teraz wewnatrz ˛ na stanowisku dowodzenia, przygotowujac ˛ jaka´ ˛s ak57
cj˛e bojowa,˛ która miała wzia´ ˛c przez zaskoczenie cassida´nski kontyngent. A u jego boku sta´c b˛edzie adiutant, który wyprowadził go z przyj˛ecia na cze´sc´ Donala Graeme’a — i, je´sli nie zawodziła mnie s´wietnie wyszkolona pami˛ec´ profesjonalisty, miałem wra˙zenie, i˙z wiem, kim mo˙ze by´c ten adiutant. Wróciłem szybko do s´lizgacza, wsiadłem do s´rodka i właczyłem ˛ telefon. Centrala Contrevale spojrzała na mnie natychmiast oczyma ładnej młodej blondynki. Podałem jej numer s´lizgacza, który był oczywi´scie pojazdem wynaj˛etym. — Chciałbym mówi´c z Jamethonem Blackiem — powiedziałem. — To oficer Sił Zbrojnych z Zaprzyja´znionych i znajduje si˛e teraz, jak sadz˛ ˛ e, w ich Kwaterze Głównej pod Contrevale. Nie jestem pewien, jaka˛ ma rang˛e. . . przynajmniej przodownika roty, cho´c mo˙ze ju˙z by´c komendantem. To dosy´c pilne. Je´sli zdoła si˛e pani z nim skontaktowa´c, prosz˛e połaczy´ ˛ c go z tym numerem. — Tak, prosz˛e pana — usłyszałem odpowied´z z centrali — prosz˛e nie odkłada´c słuchawki, zgłosz˛e si˛e za minutk˛e. Ekran zgasł i zamiast głosu dało si˛e słysze´c łagodne buczenie, zwiastujace, ˛ z˙ e kanał jest w dalszym ciagu ˛ zaj˛ety. Rozparłem si˛e wygodnie na siedzeniu s´lizgacza i czekałem. Po niecałych czterdziestu sekundach twarz blondynki pojawiła si˛e ponownie. — Odnalazłam pa´nskiego rozmówc˛e, który połaczy ˛ si˛e z panem za kilka sekund. Zaczeka pan? — Oczywi´scie — odparłem. — Dzi˛ekuj˛e panu. Twarz znikn˛eła z ekranu. Nastapiło ˛ kolejne pół minuty buczenia i ekran rozs´wietlił si˛e znowu, tym razem twarza˛ Jamethona. — Witam. Przodownik roty Black? — upewniłem si˛e. — Pan mnie zapewne nie pami˛eta. Jestem Tam Olyn, reporter. Znał pan kiedy´s Eileen Olyn, moja˛ siostr˛e. Jego oczy zda˙ ˛zyły mi ju˙z zdradzi´c, z˙ e mnie rozpoznał. Najwidoczniej albo ja zmieniłem si˛e mniej, ni˙z sadziłem, ˛ albo on musiał mie´c bardzo dobra˛ pami˛ec´ . On sam zmienił si˛e równie˙z, lecz nie a˙z tak, by był nie do poznania. Jego twarz, widoczna ponad patkami na klapach munduru, b˛edacymi ˛ dowodem na to, z˙ e nie dostał awansu, nabrała gł˛ebi wyrazu i mocy charakteru. Lecz była to w dalszym ciagu ˛ ta sama twarz, która˛ zapami˛etałem owego dnia w bibliotece mojego wuja. Była tylko, oczywi´scie, nieco starsza. Pami˛etam, z˙ e my´slałem o nim poprzednio jako o chłopcu. Czymkolwiek jednak był dzisiaj, na pewno chłopcem by´c przestał. I nigdy ju˙z nim nie b˛edzie. — Co mog˛e dla pana zrobi´c, panie Olyn? — zapytał. Mówił głosem spokojnym i pozbawionym wszelkiego wahania, nieco gł˛ebszym od tego, jaki miałem w pami˛eci. — Centrala podała, z˙ e dzwoni pan w sprawie nie cierpiacej ˛ zwłoki.
58
— Bo te˙z w pewnym sensie tak jest w istocie — odpowiedziałem i zrobiłem pauz˛e. — Nie chciałbym odciaga´ ˛ c pana od wa˙zniejszych zaj˛ec´ , lecz jestem akurat tutaj w Kwaterze Głównej, na parkingu oficerskim przed budynkiem Dowodzenia. Je´sli znajduje si˛e pan gdzie´s w pobli˙zu, mo˙ze mógłby pan zej´sc´ tutaj i zamieni´c ze mna˛ kilka słów? — Znów si˛e zawahałem. — Oczywi´scie, je´sli ma pan w tej chwili inne obowiazki. ˛ .. — Moje obowiazki ˛ pozwola˛ mi w tej chwili po´swi˛eci´c panu kilka minut — odparł. — Jest pan na parkingu budynku Dowodzenia? — W wynaj˛etym s´lizgaczu, zielonym z przezroczystym dachem. — Zaraz schodz˛e, panie Olyn. Ekran zgasł. Czekałem. Kilka minut pó´zniej otwarły si˛e te same drzwi, którymi wkroczyłem do budynku Dowodzenia, by mie´c przyjemno´sc´ porozmawiania z grupowym zza kontuaru. Na o´swietlonym tle mign˛eła mi ciemna, szczupła sylwetka, która wnet zeszła po trzech stopniach na parking. Gdy Black si˛e zbli˙zył, otwarłem drzwiczki s´lizgacza i posunałem ˛ si˛e, by zrobi´c mu miejsce obok siebie na siedzeniu. — Pan Olyn? — zapytał, wsuwajac ˛ głow˛e do wn˛etrza. — To ja. Prosz˛e do s´rodka. — Dzi˛ekuj˛e. Wsiadł i zajał ˛ miejsce obok mnie, zostawiajac ˛ otwarte drzwiczki. Zwa˙zywszy por˛e roku i nowoziemska˛ szeroko´sc´ geograficzna˛ wiosenna noc była ciepła i poczułem na twarzy powiew niosacy ˛ delikatna˛ wo´n traw i drzew. — Có˙z to za pilna sprawa? — zapytał. — Mam asystenta, dla którego potrzebuj˛e przepustki. Opisałem mu pokrótce sytuacj˛e, przemilczajac ˛ jedynie fakt, z˙ e Dave jest m˛ez˙ em Eileen. Kiedy sko´nczyłem, siedział przez chwil˛e w milczeniu, ciemna sylwetka na tle s´wiateł parkingu i budynku Dowodzenia, owiana delikatnym powietrzem nocy. — Je´sli pa´nski asystent nie jest reporterem, panie Olyn — odrzekł wreszcie swoim spokojnym głosem — nie widz˛e mo˙zliwo´sci, by´smy mogli upowa˙zni´c go do swobodnego poruszania si˛e w obr˛ebie naszych pozycji i za naszymi liniami. — On jest reporterem, przynajmniej na czas tej kampanii — odparłem. — Odpowiadam za niego tak samo, jak Gildia odpowiada za mnie. Nasza bezstronno´sc´ jest zagwarantowana pomi˛edzy gwiazdami. Obejmuje ona oczywi´scie mojego asystenta. Z wolna w ciemno´sci potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Zbyt łatwo przyszłoby panu si˛e od niego od˙zegna´c, gdyby okazał si˛e szpiegiem. Mógłby pan po prostu powiedzie´c, z˙ e o niczym pan nie wiedział, a on został panu narzucony jako asystent. Odwróciłem głow˛e i spojrzałem prosto w miejsce, gdzie pod osłona˛ ciemno´sci kryły si˛e jego oczy. Wła´snie po to naprowadziłem go na ten punkt naszej rozmowy. 59
— Nie, bynajmniej nie byłoby mi łatwo — powiedziałem. — Poniewa˙z on wcale nie został mi narzucony. Zadałem sobie wiele trudu, by wła´snie jego mi przydzielono. To mój szwagier. Chłopak, którego po´slubiła Eileen. A wykorzystujac ˛ go jako asystenta, trzymam go z dala od frontu, gdzie czekałaby go pewna s´mier´c. — Zrobiłem przerw˛e, by da´c mu czas na przetrawienie tej wiadomo´sci. — Próbuj˛e zachowa´c jego z˙ ycie dla Eileen i prosz˛e pana, by mi w tym dopomógł. Nawet nie drgnał, ˛ nie od razu te˙z odpowiedział. W ciemno´sciach nie widziałem, czy zmienił mu si˛e wyraz twarzy. Ale nie wydaje mi si˛e, by było wiele do zobaczenia, nawet gdybym miał do obserwacji odpowiednie s´wiatło. Black był nieodrodnym wytworem swej własnej sparta´nskiej kultury i nie dałby po sobie pozna´c, z˙ e wła´snie zainkasował ode mnie ci˛ez˙ ki podwójny cios. Jak ju˙z zauwa˙zyli´scie, wła´snie w taki sposób podporzadkowywałem ˛ swej woli zarówno m˛ez˙ czyzn, jak i kobiety. Gł˛eboko we wn˛etrzu ka˙zdej inteligentnej istoty z˙ ywej kryja˛ si˛e sprawy zbyt wielkie, zbyt utajone lub zbyt okropne, by o nie pyta´c. Takie, jak wiara, miło´sc´ , nienawi´sc´ i wina. Za ka˙zdym razem potrzebowałem jedynie wydoby´c te sprawy na s´wiatło dzienne i zakotwiczy´c argumentacj˛e przydatna˛ do zdobycia poszukiwanej odpowiedzi na jednym z owych gł˛ebinowych obrazów psychiki ludzkiej, których nie mo˙zna si˛e wyprze´c nawet przed soba˛ samym. Chcac ˛ zaprzeczy´c słuszno´sci mego stanowiska, człowiek musiałby si˛e najpierw wyprze´c gł˛eboko ukrytej integralnej czastki ˛ swej własnej osoby. W przypadku Jamethona Blacka zakotwiczyłem me z˙ adanie ˛ zarówno na tym obszarze jego psychiki, który był zdolny do ukochania ponad wszystko Eileen, jak i na czastce ˛ zajmowanej przez m˛eska˛ dum˛e (a duma była bliska z´ ródłom religii tych całych Zaprzyja´znionych), która nie pozwalała mu z˙ ywi´c trwałej urazy o miniona˛ i, jak sadził, ˛ honorowa˛ pora˙zk˛e. W s´wietle tego, co mu teraz powiedziałem, odmowa udzielenia Dave’owi przepustki byłaby równoznaczna z wysłaniem go na pewna˛ s´mier´c, a któ˙z by potem uwierzył, z˙ e nie zrobił tego celowo, skoro, jak to Jamethonowi wykazałem, istniały poszlaki emocjonalne, łacz ˛ ace ˛ to z jego utracona˛ miło´scia˛ i wewn˛etrzna˛ duma.˛ Wreszcie poruszył si˛e niespokojnie na siedzeniu s´lizgacza. — Niech mi pan da przepustk˛e, panie Olyn — powiedział. — Zobaczymy, co si˛e da zrobi´c. Wział ˛ ja˛ i poszedł. Po kilku minutach był ju˙z z powrotem. Tym razem nie wsiadł do s´lizgacza, lecz schylił si˛e i przez otwarte drzwiczki wsunał ˛ do s´rodka dokument, który mu dałem. — Pan mi nie powiedział — rzekł tym swoim spokojnym głosem — z˙ e ju˙z pan wyst˛epował o przyznanie przepustki i z˙ e jej panu odmówiono. Zamarłem. Z r˛eka˛ wyciagni˛ ˛ eta˛ do góry i wcia˙ ˛z jeszcze s´ciskajac ˛ a˛ przepustk˛e spogladałem ˛ na niego spod dachu s´lizgacza. 60
— Kto mi jej odmówił? Ten grupowy w s´rodku? Ale˙z to zwykły podoficer! A pan jest nie tylko oficerem, ale i adiutantem. — Mimo to — odparł — odmowa została wydana. Nie mog˛e zmieni´c raz powzi˛etej decyzji. Przykro mi. Udzielenie pa´nskiemu szwagrowi przepustki nie jest mo˙zliwe. Dopiero wówczas dotarło do mej s´wiadomo´sci, z˙ e papier, który mi oddał, nie jest podpisany. Wpatrzyłem si˛e we´n, jak gdybym potrafił go w ciemno´sci przeczyta´c i, posługujac ˛ si˛e wyłacznie ˛ siła˛ woli, zmusi´c podpis do pojawienia si˛e na pustym miejscu, gdzie si˛e powinien znajdowa´c. Potem zawrzała we mnie niepohamowana w´sciekło´sc´ . Oderwałem wzrok od dokumentu i spojrzałem przez otwarte drzwiczki s´lizgacza na Jamethona Blacka. — A wi˛ec w taki sposób chce pan si˛e z tego wykr˛eci´c?! — wykrzyknałem. ˛ — Oto jaka˛ znalazł pan sobie wymówk˛e, z˙ eby wysła´c m˛ez˙ a Eileen na s´mier´c. Nie my´sl sobie, z˙ e ci˛e nie przejrzałem, panie Black, bo ci˛e przejrzałem na wylot! Poniewa˙z stał tyłem do s´wiatła, trzymajac ˛ twarz w cieniu, nadal nie byłbym w stanie dojrze´c jakichkolwiek zmian, które mogły na niej zaj´sc´ po moich słowach. On za´s odpowiedział tym samym pozbawionym wahania głosem: — Widział pan tylko człowieka, panie Olyn — rzekł. — Nie Naczynie Pana. Musz˛e ju˙z wraca´c do moich obowiazków. ˛ Do widzenia. Powiedziawszy to, zatrzasnał ˛ drzwiczki s´lizgacza, odwrócił si˛e i wrócił na przełaj przez parking. Siedziałem, patrzac ˛ w s´lad za nim i gotujac ˛ si˛e wewn˛etrznie z w´sciekło´sci na sama˛ my´sl o obłudnym frazesie, którym pocz˛estował mnie na odchodnym, znalazłszy sobie przedtem, jak sadziłem, ˛ wygodny pretekst do odmowy. Wreszcie zdałem sobie spraw˛e z tego, co robi˛e. Gdy otwarły si˛e drzwi budynku Dowodzenia, jego ciemna sylwetka mign˛eła na ich tle i zaraz znikn˛eła, a w s´lad za nia,˛ wraz z zamkni˛eciem si˛e drzwi, znikn˛eło s´wiatło. Kopni˛eciem uruchomiłem s´lizgacz, odwróciłem go wokół własnej osi i skierowałem ku wyjazdowi z terenu wojskowego. Kiedy przekraczałem bram˛e, min˛eła wła´snie trzecia nad ranem i odbywała si˛e zmiana warty. Ciemne sylwetki zluzowanych z˙ ołnierzy, wcia˙ ˛z jeszcze pod bronia,˛ ustawione były w szeregu i bez reszty pochłoni˛ete wypełnianiem jakiego´s rytuału ich osobliwego kultu. Gdy mijałem z˙ ołnierzy, za´spiewali — czy te˙z raczej zaintonowali — jeden ze swoich hymnów. Nie próbowałem wsłuchiwa´c si˛e w słowa, lecz trzy poczatko˛ ˙ we mimo woli wpadły mi w ucho. Zołnierzu, nie pytaj. . . brzmiały trzy słowa otwierajace, ˛ jak si˛e pó´zniej dowiedziałem, ich osobliwy hymn bojowy, s´piewany w chwilach szczególnej rado´sci oraz w wigili˛e bitwy. ˙ Zołnierzu, nie pytaj. . . rozbrzmiewało mi przez cały czas szyderczo w uszach, gdy odje˙zd˙załem z nie podpisana˛ wcia˙ ˛z przepustka˛ Dave’a w kieszeni. I raz jeszcze wezbrała we mnie w´sciekło´sc´ , i raz jeszcze poprzysiagłem ˛ sobie, z˙ e Dave nie b˛edzie potrzebował z˙ adnej przepustki. Przez cały nadchodzacy ˛ dzie´n na linii 61
frontu ani na chwil˛e nie spuszcz˛e go z oka i w mojej obecno´sci znajdzie obron˛e i całkowite bezpiecze´nstwo.
Rozdział 9 Gdy rano w holu mego hotelu wysiadłem z kolejki podziemnej, łacz ˛ acej ˛ port kosmiczny z Blauvain, była godzina szósta trzydzie´sci. W oczach miałem piasek i wargi suche jak pieprz, jako z˙ e od dwudziestu czterech godzin nie zmru˙zyłem oka. Nadchodzacy ˛ dzie´n zapowiadał wiele wydarze´n, wi˛ec prawdopodobnie równie˙z przez nast˛epne dwadzie´scia cztery nie mogłem liczy´c na odpoczynek. Ale praca przez dwa lub trzy dni na okragło, ˛ bez odrobiny snu, to ryzyko zawodowe reportera. Docierasz do informacji, sytuacja z sekundy na sekund˛e mo˙ze si˛e zmieni´c i póki si˛e to nie stanie, po prostu musisz trzyma´c r˛ek˛e na pulsie. Powinienem by´c wystarczajaco ˛ przytomny, a gdyby w ostatniej chwili co´s okazało si˛e nie tak, jak trzeba, miałem jeszcze tabletki, które pozwoliłyby mi to przetrzyma´c. Tak si˛e jednak zło˙zyło, z˙ e znalazłem w recepcji co´s, co z miejsca poprawiło mi nastrój i wybiło z głowy ochot˛e do spania. Był to list od Eileen. Odszedłem na bok i nacisnałem ˛ kopert˛e. Najdro˙zszy Tam! Wio´snie dostałam Twój list, w którym donosisz, z˙ e chcesz zabra´c Dave’a z linii frontu i zatrzyma´c go jako asystenta. Jestem taka szcz˛es´liwa, z˙ e wprost nie mam słów, by wyrazi´c swoje uczucia. Nigdy by mi do glowy nie przyszlo, z˙ e kto´s taki jak ty, Ziemianin, wcia˙ ˛z w Gildii reporterów zaledwie czeladnik, móglby dla nas co´s takiego zrobi´c. Jak mam Ci dzi˛ekowa´c? I czy zdołasz mi przebaczy´c z˙ ywot, jaki wiodłam przez ostatnie pi˛ec´ lat, nie piszac ˛ i nie interesujac ˛ si˛e, co u Was wszystkich słycha´c? Nie byłam dla Ciebie dobra˛ siostra.˛ Ale to tylko dlatego, i˙z zdawałam sobie spraw˛e, jaka jestem bezradna i bezu˙zyteczna, i przez cały czas, nawet jeszcze jako mała dziewczynka, czułam, z˙ e w gł˛ebi duszy wstydzisz si˛e mnie i zaledwie tolerujesz. I kiedy jeszcze powiedziałe´s mi owego dnia w bibliotece, z˙ e moje mał˙ze´nstwo z Jamethonem Blackiem nigdy by nie moglo si˛e uda´c — nawet wówczas dobrze wiedziałam, z˙ e masz racj˛e, to, co o mnie mówiłe´s, było szczera˛ prawda˛ — ale nie mogłam si˛e powstrzyma´c, by Ci˛e za to nie znienawidzi´c. Wydawało mi si˛e wówczas, z˙ e tak naprawd˛e to byłe´s dumny z faktu, z˙ e udało Ci si˛e nie dopu´sci´c do tego, bym odeszła z Jamiem. 63
Dopiero to, co teraz robisz, by ochroni´c Dave’a, pokazało mi, jak bardzo si˛e co do Ciebie myliłam i jak bardzo, bardzo musz˛e odpokutowa´c za to, z˙ e mogłam tak my´sle´c. Odkad ˛ Mama i Tatu´s umarli, tylko ty jeden zostałe´s mi na całym s´wiecie i naprawd˛e Ci˛e kochałam, cho´c nieraz wydawało mi si˛e, z˙ e wcale Ci na tym nie zale˙zy, nie bardziej ni˙z wujkowi Mathiasowi. W ka˙zdym razie odkad ˛ spotkałam Dave’a, a on si˛e ze mna˛ o˙zenił, wszystko to ju˙z nale˙zy do przeszło´sci. Musisz przyjecha´c kiedy´s na Cassid˛e do Alban i zobaczy´c nasze mieszkanie. Mieli´smy wielkie szcz˛es´cie, z˙ e dali nam takie du˙ze. To mój pierwszy prawdziwy własny dom i my´sl˛e, z˙ e b˛edziesz zdumiony, widzac, ˛ jak wspaniale go urzadzili´ ˛ smy. Dave, je´sli go zapytasz, opowie Ci o wszystkim — nie uwa˙zasz, z˙ e jest cudowny, to znaczy jak na kogo´s, kto zechcial mnie po´slubi´c? Jest taki dobry i taki lojalny. Czy wiesz, z˙ e kiedy mieli´smy si˛e pobra´c, pragnał, ˛ bym Ci˛e zawiadomiła o naszym s´lubie pomimo tego, co wtedy do Ciebie czułam? Ale ja nie chciałam. Tylko z˙ e oczywi´scie to on miał słuszno´sc´ . On ma zawsze słuszno´sc´ , tak samo jak ja zawsze jestem w biedzie, dobrze o tym wiesz, Tam. Ale raz jeszcze Ci dzi˛ekuj˛e, dzi˛ekuj˛e Ci za wszystko, co robisz dla Dave’a, i niech towarzyszy Warn cała moja miło´sc´ . Powiedz Dave’owi, z˙ e jeszcze dzisiaj napisz˛e do niego równie˙z, ale wydaje mi si˛e, z˙ e jego poczta połowa nie dotrze tak szybko, jak Twoja. Szczerze kochajaca ˛ Eileen Wcisnałem ˛ list wraz z koperta˛ do kieszeni i poszedłem na gór˛e do swojego pokoju. Miałem zamiar pokaza´c pismo Dave’owi, ale po drodze, na my´sl o zawartym w nim ogromie wdzi˛eczno´sci i obwinianiu si˛e przez Eileen o to, z˙ e nie była przykładna˛ siostra,˛ poczułem si˛e nieoczekiwanie zakłopotany. Ja te˙z nie nale˙załem do oddanych braci, a to, co robiłem dla Dave’a, mogło wyglada´ ˛ c na wielkie rzeczy, lecz w rzeczywisto´sci nie było niczym nadzwyczajnym. Niewiele wi˛ecej ni˙z, odwzajemniajac ˛ przysług˛e zawodowa,˛ mógłbym zrobi´c dla zupełnie obcego człowieka. W gruncie rzeczy sprawiła, z˙ e poczułem si˛e cokolwiek zawstydzony swa˛ własna˛ osoba˛ i jednocze´snie absurdalnie uradowany wiadomo´sciami od Eileen. By´c mo˙ze oka˙ze si˛e, z˙ e mimo wszystko potrafimy z˙ y´c jak normalni ludzie. Je´sli oboje z Dave’em pałaja˛ do siebie takim uczuciem, bez watpienia ˛ niezadługo doczekam si˛e małych siostrze´nców lub siostrzenic. Kto wie — mo˙ze nawet w ko´ncu sam si˛e o˙zeni˛e (ni z tego, ni z owego przesunał ˛ mi si˛e przed oczami obraz Lizy) i doczekam potomstwa? Mo˙ze sko´nczy si˛e na tym, z˙ e nasz ród rozproszy si˛e po półtuzinie s´wiatów, jak wi˛ekszo´sc´ grup rodzinnych w dzisiejszych czasach? W ten sposób zadam kłam twierdzeniom Mathiasa, pomy´slałem sobie w duchu. A tak˙ze Padmy. Takie oto absurdalne, acz radosne marzenia na jawie zaprzatały ˛ mnie, gdy dotarłem do drzwi i przypomniałem sobie, z˙ e nie podjałem ˛ decyzji, czy pokaza´c list Dave’owi. Lepiej niech troch˛e poczeka, zadecydowałem, i przeczyta list przeznaczony dla siebie, który zgodnie ze słowami Eileen powinien wkrótce nadej´sc´ . 64
Otwarłem szeroko drzwi i wszedłem do s´rodka. Dave był ju˙z na nogach, ubrany i spakowany. Na mój widok wyszczerzył rado´snie z˛eby, co na ułamek sekundy przej˛eło mnie zdziwieniem, póki nie dotarło do mej s´wiadomo´sci, i˙z musiałem wej´sc´ do pokoju z u´smiechem na twarzy. — Miałem wiadomo´sc´ od Eileen — powiedziałem. — Tylko kilka słów. Mówiła, z˙ e list do ciebie jest w drodze, lecz mo˙ze potrwa´c dzie´n lub dwa, nim ci go ode´sla˛ z jednostki. Na te słowa u´smiechnał ˛ si˛e promiennie i zeszli´smy na s´niadanie. Posiłek pomógł mi si˛e rozbudzi´c i zaraz po jedzeniu wybrali´smy si˛e do naczelnego dowództwa wojsk cassida´nskich i miejscowych. Dave sprawował piecz˛e nad moim sprz˛etem nagrywajacym, ˛ który nie nale˙zał do specjalnie wielkich ani ci˛ez˙ kich. Cz˛esto nosiłem go sam bez z˙ adnego wysiłku. To, z˙ e si˛e nim zajmował, pozwalało mi skoncentrowa´c si˛e na bardziej finezyjnych aspektach reporta˙zu. W Kwaterze Głównej obiecano mi wojskowy poduszkowiec, jeden z tych małych dwuosobowych wozów typu zwiadowczego. Kiedy jednak dotarłem do bazy transportu, zmuszony byłem ustawi´c si˛e w kolejce za komandorem polnym, który czekał, a˙z jego ruchomy punkt dowodzenia otrzyma wyposa˙zenie specjalne. Moim pierwszym impulsem było zrobi´c dla zasady awantur˛e z powodu konieczno´sci czekania. Jednak po namy´sle zdecydowałem, z˙ e tego nie zrobi˛e. To nie był zwyczajny komandor polny. Wysoki, szczupły m˛ez˙ czyzna, o czarnych, szorstkich i z lekka k˛edzierzawych włosach, miał twarz gruboko´scista.˛ lecz szczera˛ i u´smiechni˛eta.˛ Wspominałem ju˙z, z˙ e jestem do´sc´ wysoki jak na Ziemianina. Otó˙z ów komandor polny nale˙zał do wysokich nawet jak na Dorsaja, którym był bez watpienia. ˛ W dodatku miał w sobie co´s — owa˛ cech˛e, dla której nie wymy´slono jeszcze nazwy, a która jest dziedzicznym przywilejem jego ludu. Co´s wi˛ecej ni˙z sama˛ tylko sił˛e, budzac ˛ a˛ postrach powierzchowno´sc´ czy odwag˛e. Co´s kra´ncowo odmiennego od tych impetycznych warto´sci osobowych. Był to ni mniej, ni wi˛ecej tylko spokój — cecha nie podlegajaca ˛ dyskusji, pozostajaca ˛ poza czasem i poza samym z˙ yciem. Od tamtej chwili miałem ju˙z nieraz okazj˛e przebywa´c na planecie Dorsaj i widziałem t˛e cech˛e równie˙z u niedorosłych chłopców, a nawet niektórych dzieci. Ludzi tych mo˙zna pozabija´c — wszyscy zrodzeni z kobiety sa˛ s´miertelni — lecz niczym s´wiatło ostrzegawcze bije od nich oczywista prawda, z˙ e nie mo˙zna ich pokona´c ani w grupie, ani indywidualnie. Zwyci˛estwo nad dorsajskim charakterem narodowym jest nie do pomy´slenia. Ono w jaki´s sposób rzeczywi´scie nie jest mo˙zliwe. Tak wi˛ec wszystkie te cechy posiadał ten komandor polny niejako automatycznie jako dodatek do wspaniałego z˙ ołnierskiego ciała i umysłu. Lecz oprócz tego i ponad tym było w nim jeszcze co´s dziwnego. Co´s, co w ogóle nie pasowało do całej reszty dorsajskiego charakteru. Był to bijacy ˛ z jego psychiki niezwykle pot˛ez˙ ny strumie´n słonecznego ciepła, 65
które udzielało si˛e nawet mnie, stojacemu ˛ w odległo´sci kilku metrów od kr˛egu z˙ ołnierzy, którzy otaczali go wianuszkiem niczym samosiejki wiazów, ˛ szukajace ˛ pod d˛ebem osłony od wiatrów. Rado´sc´ z˙ ycia wydawała si˛e bucha´c od tego dorsajskiego oficera takim z˙ arem, z˙ e rozniecała podobna˛ rado´sc´ w ludziach zebranych wokół. Nawet we mnie, stojacym ˛ na uboczu i niezbyt — rzekłbym — z natury podatnym na takie wpływy. Lecz by´c mo˙ze to list od Eileen sprawił, z˙ e owego ranka byłem szczególnie wyczulony. To te˙z mo˙zliwe. Była jeszcze jedna rzecz, która˛ od razu dostrzegło me oko zawodowca, a która nie miała nic wspólnego z zaletami charakteru. Otó˙z jego mundur miał kolor bł˛ekitu polowego i waski ˛ krój, co sugerowało, z˙ e nale˙zał nie do cassida´nskich, lecz egzotycznych sił zbrojnych. Bogaci i pot˛ez˙ ni Exotikowie ze wzgl˛edów filozoficznych powstrzymujacy ˛ si˛e od osobistego stosowania przemocy, posiadali najlepsze wojska zaci˛ez˙ ne, jakie tylko mo˙zna sobie było wymarzy´c pomi˛edzy gwiazdami. A to znaczyło oczywi´scie, i˙z niezmiernie du˙zy procent tych wojsk, a przynajmniej ich kadry oficerskiej, stanowili Dorsajowie. Có˙z wi˛ec robił tu dorsajski komandor polny, z po´spiesznie dodanym do munduru Exotików nowoziemskim naramiennikiem, w otoczeniu nowoziemskich i cassida´nskich oficerów sztabowych na dodatek? Je´sli był nowym nabytkiem b˛edacej ˛ u kresu sił armii Południowej Partycji Nowej Ziemi, to zaiste niezwykle szcz˛es´liwy przypadek sprawił, z˙ e pojawił si˛e nast˛epnego ranka po nocy, która, jak to przypadkiem wiedziałem, wypełniona była w Kwaterze Głównej Zaprzyja´znionych w Contrevale goraczkow ˛ a˛ aktywno´scia˛ planistyczna.˛ Tylko czy był to na pewno przypadek? Nie chciało mi si˛e wierzy´c, by Cassidanie zdołali ju˙z si˛e dowiedzie´c o naradzie sztabowców u Zaprzyja´znionych. Kadry Nowoziemskich Słu˙zb Wywiadowczych, obsadzone lud´zmi pokroju komendanta Frane’a, były, je´sli chodzi o umiej˛etno´sci szpiegowskie, raczej mierne, natomiast Kodeks Najemników, na mocy którego zaciagali ˛ si˛e na słu˙zb˛e zawodowi z˙ ołnierze wszystkich s´wiatów, głosił, i˙z najemnik nie mo˙ze bez munduru bra´c udziału w z˙ adnej misji wywiadowczej. Lecz mimo wszystko zbieg okoliczno´sci wydawał si˛e w tym wypadku zbyt łatwym wytłumaczeniem. — Zosta´n tu — powiedziałem do Dave’a. Ruszyłem naprzód, by wmiesza´c si˛e w tłum sztabowców kł˛ebiacy ˛ si˛e wokół tego niezwykłego komandora polnego z Dorsaj i czego´s si˛e o nim dowiedzie´c z pierwszej r˛eki. Lecz w tej˙ze chwili podjechał wóz dowodzenia, a oficer wsiadł i ruszył, nim zda˙ ˛zyłem do niego dotrze´c. Zauwa˙zyłem, i˙z skierował si˛e na południe ku linii frontu. Nie chciałem niepokoi´c oficerów, którzy po odej´sciu komandora zacz˛eli si˛e rozchodzi´c. Zachowałem pytania dla nowoziemskiego zawodowego szeregowca, który przyprowadził mój poduszkowiec. Powinien wiedzie´c nie mniej ni˙z 66
oficerowie i nie mie´c zahamowa´n, by si˛e ta˛ wiedza˛ ze mna˛ podzieli´c. Komandor polny, jak si˛e dowiedziałem, istotnie został Siłom Zbrojnym Partycji Północnej u˙zyczony zaledwie dzie´n wcze´sniej na rozkaz Exotika Outbonda nazwiskiem Patma lub Padma. Co dziwniejsze, ów oficer był krewnym Donala Graeme’a, w przyj˛eciu na cze´sc´ którego wziałem ˛ udział — cho´c Donal, o ile wiedziałem, był pod dowództwem Henrika Galta na freilandzkiej, a nie egzotycznej słu˙zbie. — Kensie Graeme, tak si˛e nazywa — mówił z˙ ołnierz z bazy transportowej. — I ma brata bli´zniaka, wiedział pan o tym? A przy okazji, umie pan prowadzi´c taki wóz? — Owszem — odpowiedziałem. Zda˙ ˛zyłem ju˙z si˛e usadowi´c za dra˙ ˛zkiem sterowniczym, Dave za´s usiadł obok. Nacisnałem ˛ przycisk wznoszenia si˛e i pod´zwign˛eli´smy si˛e na dwudziestocentymetrowej poduszce powietrznej. — Czy jego brat bli´zniak równie˙z jest tutaj? — Nie, zdaje si˛e został na Kultis — odrzekł z˙ ołnierz. — Powiadaja,˛ z˙ e jest równie zgorzkniały, co ten zadowolony z z˙ ycia. Obaj dostali podwójny przydział jednego lub drugiego. Gdyby nie to, podobno byliby nie do odró˙znienia. . . ten drugi jest równie˙z komandorem polnym. — Jak ma ten drugi na imi˛e? — spytałem gotowy do odjazdu, z r˛eka˛ na dra˙ ˛zku. Przez chwil˛e marszczył brwi w zamy´sleniu, po czym potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie pami˛etam — odparł. — Jako´s tak krótko, zdaje si˛e Ian. — Tak czy owak, dzi˛ekuj˛e — powiedziałem i wystartowałem. Kusiło mnie, by skierowa´c si˛e w stron˛e, w która˛ udał si˛e Kensie Graeme, na południe, ale ubiegłej nocy zaplanowałem ju˙z sobie wszystko, wracajac ˛ z Kwatery Głównej Zaprzyja´znionych. Kiedy brak ci snu, nierozsadnie ˛ jest. zmienia´c plany bez dostatecznie wa˙znego powodu. Jak˙ze cz˛esto spowodowane niewyspaniem ot˛epienie wystarcza, by´s zapomniał o jakiej´s istotnej przyczynie, która skłoniła ci˛e do uło˙zenia pierwotnego planu. Jakiej´s istotnej przyczynie, która pó´zniej — za pó´zno — przypomni ci si˛e na własne utrapienie. Przyjałem ˛ sobie zatem za zasad˛e, by nigdy nie zmienia´c planów pod wpływem nagłego impulsu, je˙zeli nie mam pewno´sci, z˙ e mój umysł pracuje na pełnych obrotach. Zasada ta cz˛es´ciej przynosi korzy´sci ni˙z straty. Cho´c oczywi´scie nie ma reguły bez wyjatków. ˛ Wznie´sli´smy si˛e poduszkowcem na wysoko´sc´ około stu metrów i podczas gdy proporczyk Słu˙zby Prasowej na kadłubie migotał w sło´ncu, a sygnalizator ostrzegawczy nadawał komunikat o naszej neutralno´sci, poda˙ ˛zyli´smy wzdłu˙z pozycji cassida´nskich na północ. Liczyłem na to, z˙ e póki nie rozpocznie si˛e ostrzał artyleryjski, proporczyk i sygnalizator powinny wystarczy´c do zapewnienia nam bezpiecze´nstwa na tej wysoko´sci. Skoro za´s raz rozpocznie si˛e prawdziwa walka, najmadrzej ˛ postapimy ˛ szukajac, ˛ niczym zraniony ptak, schronienia na ziemi. Do tego czasu, póki jeszcze mo˙zna było bezpiecznie przebywa´c w powietrzu, miałem zamiar poszybowa´c wzdłu˙z linii frontu, najpierw na północ (gdzie zakr˛e67
cała ona w kierunku Contrevale i Kwatery Głównej Zaprzyja´znionych), a potem na południe — i zobaczy´c, czy uda mi si˛e odgadna´ ˛c, jaki to plan mogli wymy´sli´c Bright lub jego czarno odziani oficerowie. Linia prosta, rozdzielajaca ˛ oba nieprzyjacielskie obozy z centrami w Blauvain i Contrevale, przebiegałaby niemal dokładnie z południa na północ. Rzeczywista linia frontu w rozpoczynajacej ˛ si˛e bitwie przecinała t˛e wyimaginowana˛ o´s północ-południe pod katem, ˛ jej północny kraniec odchylał si˛e ku Contrevale i Kwaterze Głównej Zaprzyja´znionych, południowy za´s dotykał niemal przedmie´sc´ Blauvain, miasta liczacego ˛ ponad sze´sc´ dziesiat ˛ tysi˛ecy mieszka´nców. Linia frontu była wi˛ec, jako cało´sc´ , o wiele bli˙zsza Blauvain ni˙z Contrevale — co stawiało siły cassida´nsko-nowoziemskie w niekorzystnej sytuacji. Nie mogły, chcac ˛ zachowa´c jednocze´snie zdolno´sc´ do utrzymania prostej linii frontu i łaczno´ ˛ sc´ niezb˛edna˛ do skutecznej obrony, wycofa´c si˛e na swym południowym skrzydle dalej ni˙z do miasta wła´sciwego. Ju˙z przez to wojskom z Zaprzyja´znionych udało si˛e zepchna´ ˛c swych przeciwników na gorsze pozycje taktyczne. Z drugiej jednak strony kat ˛ nachylenia linii frontu był dostatecznie ostry na to, by główne siły wojsk z Zaprzyja´znionych znalazły si˛e wewnatrz ˛ obszaru wyznaczonego północnym kra´ncem pozycji cassida´nskich. Zało˙zywszy istnienie dodatkowych rezerw w postaci nowych oddziałów oraz odwa˙zniejsze dowództwo, byłem zdania, i˙z s´miały wypad z kra´nca północnego skrzydła wojsk cassida´nskich mógłby przecia´ ˛c łaczno´ ˛ sc´ pomi˛edzy wysuni˛etymi pozycjami Zaprzyja´znionych na południu a ich dowództwem naczelnym usytuowanym na tyłach niedaleko Contrevale. Przyniosłoby to przynajmniej t˛e korzy´sc´ , z˙ e posiałoby w szeregach Zaprzyja´znionych zam˛et, który zdecydowana taktyka Cassidan mogłaby wyzyska´c. Nic jednak do tej pory nie wskazywało na to, by mieli oni takie zamiary. Teraz Cassidanie z komandorem polnym z Dorsaj mogliby pokusi´c si˛e o realizacj˛e niektórych z tych planów — je´sli mieli na to do´sc´ czasu i ludzi. Wydawało mi si˛e jednak mało prawdopodobne, by Zaprzyja´znieni, po tym, jak sp˛edzili cała˛ noc siedzac ˛ nad planami, byli dzi´s skłonni siedzie´c nad nimi dalej, w czasie gdy Cassidanie b˛eda˛ próbowa´c przecia´ ˛c linie komunikacyjne nieprzyjaciela. Podstawowe pytanie brzmiało: co zamierzaja˛ zrobi´c Zaprzyja´znieni? Opisana wy˙zej taktyka była według mnie jedyna˛ mo˙zliwa˛ do przyj˛ecia przez Cassidan. Zupełnie jednak nie mogłem sobie wyobrazi´c, w jaki sposób Zaprzyja´znieni spróbuja˛ wykorzysta´c zdobyte przez siebie pozycje i sytuacj˛e taktyczna.˛ Znajdujacy ˛ si˛e na przedmie´sciach Blauvain południowy kraniec linii frontu wypadał po wi˛ekszej cz˛es´ci w szczerym polu, gdzie wygładzone przez lodowce stoki pofałdowanych wzgórz pokrywały obsiane kukurydza˛ pola i pastwiska dla bydła. Na północy równie˙z znajdowały si˛e wzgórza poro´sni˛ete połaciami lasu, górujacymi ˛ nad okolica˛ zagajnikami złotej brzozy, która znalazła sobie tu, na Nowej Ziemi, wygodniejsze ni˙z na macierzystej planecie schronienie. Wilgotne, wygła68
dzone przez lodowce wy˙zyny Partycji Południowej sprawiały, z˙ e poszczególne drzewa wyrastały niemal dwa razy wy˙zej ni˙z na Ziemi — blisko na sze´sc´ dziesiat ˛ metrów — i tworzyły swymi koronami taka˛ g˛estwin˛e, z˙ e oprócz miejscowego mchopodobnego porostu nie mogło si˛e pod nimi utrzyma´c z˙ adne inne poszycie. W rezultacie pod ich konarami rozpo´scierała si˛e mroczna kraina rodem z legendy o Robin Hoodzie, gdzie pot˛ez˙ ne, pokryte łuszczac ˛ a˛ si˛e kora,˛ szare i srebrnozłote pnie o grubo´sci do dwóch metrów, niczym wyrastajace ˛ z mroków filary, podtrzymywały upstrzone promieniami słonecznymi ciemne sklepienie listowia. Dopiero spogladaj ˛ ac ˛ na nie z góry, przypomniałem sobie, jak wyglada ˛ sytuacja pod nim, i za´switało mi, z˙ e w owej chwili pod jego osłona˛ mo˙ze przemieszcza´c si˛e dowolna liczba wojsk, a ja z wysoko´sci mego poduszkowca nie ujrz˛e nawet jednego hełmu czy karabinu. Krótko mówiac ˛ — Zaprzyja´znieni mogliby pod osłona˛ drzew przypu´sci´c na dole walne uderzenie, a ja bym nawet o tym nie wiedział. W s´lad za my´slami poszły zaraz czyny. Na konto niewyspania zło˙zyłem brak przenikliwo´sci, który sprawił, z˙ e do tej pory nie przyszło mi to rozwiazanie ˛ do głowy. Szerokim łukiem zawróciłem poduszkowca, kierujac ˛ si˛e na skraj jednego z zagajników, gdzie znajdowało si˛e stanowisko obronne cassida´nskiej baterii z wystajac ˛ a˛ okragł ˛ a˛ paszcza˛ działa sonicznego, i zaparkowałem. Tu, na otwartej przestrzeni, zbyt wiele było sło´nca dla mchowatego porostu, za to wsz˛edzie rosły wysokie po kolana miejscowe trawy, które, chylac ˛ si˛e pod naporem wiatru, falowały niczym powierzchnia jeziora. Wysiadłem i zaczałem ˛ brna´ ˛c w kierunku przecinki prowadzacej ˛ do s´rodka k˛epy krzewów maskujacych ˛ stanowisko działa. Dzie´n robił si˛e goracy. ˛ — Czy sa˛ jakie´s oznaki porusze´n Zaprzyja´znionych, tutaj albo w lasach le˙za˛ cych wy˙zej? — zapytałem starszego grupowego dowodzacego ˛ bateria.˛ — Z tego, co wiemy. . . z˙ adnych — odparł. Był szczupłym, niezwykle delikatnym młodzie´ncem, z zaawansowana˛ przedwczesna˛ łysina.˛ Kurtk˛e mundurowa˛ miał rozpi˛eta˛ pod szyja.˛ — Wysłano patrole. — Hmm — odrzekłem. — Spróbuj˛e troch˛e bardziej z przodu. Dzi˛ekuj˛e. Wróciłem do poduszkowca, uniosłem si˛e ponownie, tym razem utrzymujac ˛ si˛e na wysoko´sci zaledwie pi˛etnastu centymetrów ponad poziomem przeszkód naziemnych, i skierowałem do lasu. Tu było nieco chłodniej. Zagajnik, w który si˛e zagł˛ebili´smy, prowadził do nast˛epnego, a ten znów do nast˛epnego. W trzecim z kolei zagajniku zostali´smy wywołani i okazało si˛e, z˙ e natkn˛eli´smy si˛e na cassida´nski patrol. Jego członkowie przypadli do ziemi, niewidoczni z wymierzona˛ w nas od chwili wywołania bronia˛ i póki tu˙z przy samym wozie nie podniósł si˛e z ziemi przodownik roty z kwadratowa˛ twarza,˛ samostrzałem w dłoni i opuszczona˛ przyłbica˛ hełmu, nie udało mi si˛e dojrze´c ani jednego człowieka. — Co tu, u diabła, robicie? — zapytał, podnoszac ˛ do góry przyłbic˛e. 69
— Prasa. Mamy zezwolenie na przekraczanie linii frontu i przebywanie na tym terenie. Chcecie zobaczy´c? — Wiesz pan, co mo˙zecie zrobi´c ze swoim zezwoleniem? — odparł. — Gdyby to ode mnie zale˙zało, ju˙z by´s pan to zrobił. I bez was cały ten interes wyglada ˛ jak jaka´s cholerna niedzielna majówka. Do´sc´ mamy kłopotów z pilnowaniem, by ludzie cho´c z grubsza zachowywali si˛e na polu walki jak z˙ ołnierze, bez takich wał˛esajacych ˛ si˛e wsz˛edzie typów jak wy. — A to dlaczego? — zapytałem z niewinna˛ mina.˛ — Macie jeszcze poza tym jakie´s kłopoty? Co to za kłopoty? — Od samego rana nie widzieli´smy ani jednego czarnego hełmu, oto jakie kłopoty! — odparł. — Ich wysuni˛ete stanowiska ogniowe sa˛ puste, a nie były takie jeszcze wczoraj, oto jakie kłopoty! Wstrzelcie anten˛e w podło˙ze skalne i posłuchajcie sobie przez pi˛ec´ sekund, a usłyszycie czołgi, mnóstwo ci˛ez˙ kich czołgów, i to nie dalej ni˙z pi˛etna´scie, dwadzie´scia kilometrów stad. ˛ Oto jakie kłopoty! A teraz, przyjacielu, powiedz mi, dlaczego nie zabierzesz si˛e za linie, by´smy jeszcze nie musieli si˛e na dodatek martwi´c o ciebie? — Z którego kierunku słyszeli´scie czołgi? Wskazał r˛eka˛ przed siebie, w stron˛e terytorium Zaprzyja´znionych. — Zatem w tym wła´snie kierunku si˛e udajemy — powiedziałem, opuszczajac ˛ si˛e na siedzenie poduszkowca i zabierajac ˛ do opuszczenia pokrywy dachowej. — Stój! — Jego głos powstrzymał mnie, nim zda˙ ˛zyłem zatrzasna´ ˛c pokryw˛e. — Je´sli jeste´scie mimo wszystko zdecydowani przedosta´c si˛e na terytorium wroga, nie mog˛e was zatrzyma´c. Ale moim obowiazkiem ˛ jest ostrzec was, z˙ e udajecie si˛e w tym kierunku na własna˛ odpowiedzialno´sc´ . Dalej zaczyna si˛e ziemia niczyja i macie wszelkie szans˛e natkna´ ˛c si˛e na bro´n automatyczna.˛ — Dobra, dobra. Uwa˙zajcie nas za ostrze˙zonych! Zatrzasnałem ˛ pokryw˛e z hałasem. By´c mo˙ze to brak snu przyprawił mnie o skłonno´sc´ do irytacji, lecz w owym czasie wydawało mi si˛e, z˙ e przodownik roty chce nam bez z˙ adnej potrzeby dokuczy´c. Widziałem, jak przypatruje si˛e nam ponuro, gdy uruchamiałem pojazd i ruszałem. By´c mo˙ze jednak byłem dla niego niesprawiedliwy. W´slizgn˛eli´smy si˛e mi˛edzy drzewa i po kilku sekundach stracili´smy go z oczu. Dalej posuwali´smy si˛e lasem, ponad łagodnie falujacym ˛ terenem, przeskakujac ˛ przez małe polanki, i jeszcze przez ponad pół godziny nie spotkali´smy z˙ ywej duszy. Wła´snie obliczałem sobie, z˙ e nie powinni´smy znajdowa´c si˛e dalej ni˙z o dwa, trzy kilometry od miejsca, skad ˛ według szacunków przodownika roty dochodzi´c miały odgłosy czołgów, kiedy to si˛e stało. Usłyszeli´smy gwałtowny huk, po nim natychmiast nastapiło ˛ uderzenie, które, zdawało si˛e, rzuciło mi nagle w twarz tablic˛e rozdzielcza,˛ przyprawiajac ˛ o utrat˛e przytomno´sci.
70
Poruszyłem powiekami i otworzyłem oczy. Dave wydobył si˛e ju˙z z uprz˛ez˙ y fotela i odpinajac ˛ moja,˛ pochylał si˛e nade mna˛ z zatroskana˛ twarza.˛ — Co to. . . ? — wymamrotałem. Lecz on nie zareagował na moje słowa, bez reszty pochłoni˛ety uwalnianiem mnie i wyciaganiem ˛ z poduszkowca. Chciał mnie uło˙zy´c na mchu, lecz gdy ju˙z znale´zli´smy si˛e na zewnatrz ˛ pojazdu, rozja´sniło mi si˛e w głowie. Pomy´slałem, z˙ e byłem bardziej oszołomiony ni˙z nieprzytomny. Ale kiedy odwróciłem głow˛e, by spojrze´c na poduszkowca, poczułem wdzi˛eczno´sc´ , z˙ e tylko tyle mnie spotkało. Najechali´smy na min˛e wibracyjna.˛ Oczywi´scie poduszkowiec, tak jak ka˙zdy pojazd zaprojektowany do u˙zywania na polu walki, wyposa˙zony był w wystajace ˛ z przodu pod ró˙znymi dziwnymi katami ˛ sensorowe pr˛ety i jeden z nich zdetonował min˛e, gdy jeszcze znajdowali´smy si˛e w odległo´sci kilku metrów od niej. Lecz mimo to przód pojazdu przypominał teraz kup˛e złomu, a tablica rozdzielcza przy kontakcie z moja˛ głowa˛ ucierpiała tak dalece, i˙z zadziwiajace ˛ było, z˙ e nie miałem na czole nawet jednego skaleczenia, cho´c ju˙z formował si˛e tam znacznych rozmiarów siniak. — Ju˙z dobrze, ju˙z dobrze! — powiedziałem z irytacja˛ w głosie do Dave’a. A potem, by ul˙zy´c nerwom, przeklinałem przez kilka minut poduszkowca. — Co teraz robimy? — zapytał Dave, gdy sko´nczyłem. — Idziemy pieszo na pozycje Zaprzyja´znionych. Do nich mamy najbli˙zej! — odburknałem. ˛ Przypomniało mi si˛e ostrze˙zenie przodownika roty i zaklałem ˛ raz jeszcze. Potem, jako z˙ e musiałem si˛e na kim´s wyładowa´c, warknałem ˛ na Dave’a: — Zapomniałe´s? Mamy tu jeszcze reporta˙z do zrobienia. Odwróciłem si˛e na pi˛ecie i dumnym krokiem ruszyłem w stron˛e, w która˛ skierowany był przód pojazdu. W pobli˙zu znajdowały si˛e prawdopodobnie inne miny wibracyjne, lecz idac ˛ pieszo nie byłem wystarczajaco ˛ ci˛ez˙ ki ani nie stanowiłem dostatecznie silnego z´ ródła zakłócenia, by zdetonowa´c zapalnik. Po chwili dogonił mnie Dave i razem w zupełnej ciszy stapali´ ˛ smy po mchopodobnym poro´scie mi˛edzy pot˛ez˙ nymi pniami drzew. Gdy obejrzałem si˛e za siebie, stwierdziłem, z˙ e poduszkowiec pozostał poza zasi˛egiem wzroku. Dopiero wówczas, kiedy ju˙z było za pó´zno, przyszło mi do głowy, z˙ e zapomniałem ustawi´c swój nar˛eczny wska´znik kierunku według przyrzadu ˛ znajduja˛ cego si˛e w wozie. Spojrzałem na´n teraz. Wygladało ˛ na to, i˙z pokazuje, z˙ e pozycje Zaprzyja´znionych znajduja˛ si˛e prosto przed nami. Je´sli korelacja ze wska´znikiem z wozu została zachowana, wszystko było w porzadku. ˛ Je´sli nie — po´sród ogromnych filarów pni drzewnych, na mi˛ekkim, nie ko´nczacym ˛ si˛e dywanie mchów, wszystkie kierunki wygladały ˛ równie obiecujaco. ˛ Zawrócenie z drogi po to, by odszuka´c poduszkowca i skorygowa´c korelacj˛e, mogło nas rzeczywi´scie narazi´c na zabładzenie. ˛ Có˙z, nic ju˙z nie mo˙zna było na to poradzi´c. Jedyne, co miało teraz sens, to 71
trzymajac ˛ si˛e raz wytyczonej linii, i´sc´ prosto przed siebie w ciszy i półmroku lasu. Zablokowałem wska´znik nar˛eczny tak, by wskazywał nasz obecny kierunek marszu, i postanowiłem by´c dobrej my´sli. Poszli´smy dalej — w kierunku pozycji Zaprzyja´znionych, miałem taka˛ nadziej˛e, gdziekolwiek by si˛e miały znajdowa´c.
Rozdział 10 Wystarczajaco ˛ dobrze przyjrzałem si˛e temu obszarowi z powietrza, by zdoby´c całkowita˛ pewno´sc´ , z˙ e niezale˙znie od tego, które wojska — cassida´nskie czy Zaprzyja´znionych — podejma˛ działania, nie b˛eda˛ si˛e one rozgrywały na otwartej przestrzeni. Trzymali´smy si˛e wi˛ec miejsc zalesionych, przechodzac ˛ z jednego do drugiego zagajnika. Z konieczno´sci oznaczało to, z˙ e nie b˛edziemy mogli posuwa´c si˛e prosto jak strzelił w kierunku wskazanym nam przez przodownika roty, lecz z˙ e b˛edziemy zmuszeni porusza´c si˛e zygzakiem, tak jak nas poprowadzi le´sna zasłona. Na piechot˛e był to kawał drogi. W południe, majac ˛ ju˙z do´sc´ maszerowania, usiedli´smy z Dave’em zje´sc´ zimny lunch, który zabrali´smy ze soba.˛ Od spotkania z cassida´nskim patrolem rano a˙z do południa nikogo nie widzieli´smy, niczego nie słyszeli´smy, nic te˙z nowego nie odkryli´smy. Z punktu, w którym zostawili´smy poduszkowca, posun˛eli´smy si˛e zaledwie około trzech kilometrów do przodu, za to na skutek nieregularnego uło˙zenia połaci lasu zboczyli´smy z pi˛ec´ kilometrów na południe. — Mo˙ze poszli sobie do domu, mam na my´sli Zaprzyja´znionych — z˙ artobliwie zasugerował Dave. Uniosłem głow˛e znad kanapki, by mu si˛e przypatrzy´c, i po wyszczerzonych w u´smiechu z˛ebach poznałem, z˙ e z˙ artuje. Zmusiłem si˛e, by odwzajemni´c u´smiech, jako z˙ e czułem, i˙z przynajmniej to mu si˛e ode mnie nale˙zy. Prawd˛e mówiac, ˛ okazał si˛e wy´smienitym asystentem, takim, co trzyma buzi˛e na kłódk˛e i unika robienia sugestii zrodzonych z niewiedzy nie tylko o sprawach wojny, ale i reporterki. — Nie — odparłem — co´s wisi w powietrzu. Byłem idiota,˛ z˙ e dopu´sciłem do straty poduszkowca. Po prostu nie damy rady obej´sc´ dostatecznie du˙zego obszaru na piechot˛e. Zaprzyja´znieni z jakiego´s powodu wycofali si˛e, przynajmniej z naszego ko´nca frontu. Prawdopodobnie po to, by pociagn ˛ a´ ˛c kontyngent cassida´nski za soba,˛ takie jest przynajmniej moje zdanie. Ale dlaczego do tej pory nie ujrzeli´smy czarnych mundurów w kontrataku. . . — Posłuchaj! — zawołał Dave. Odwrócił głow˛e i podniósł r˛ek˛e, powstrzymujac ˛ mnie tym gestem od mówie73
nia. Urwałem i nadstawiłem uszu. Ponad wszelka˛ watpliwo´ ˛ sc´ usłyszałem dochodzace ˛ z daleka ump, przytłumiony i zupełnie nieszkodliwy d´zwi˛ek, jak gdyby energiczna gospodyni strzepn˛eła koc. — Działa soniczne! — wykrzyknałem, ˛ zrywajac ˛ si˛e na równe nogi i stracaj ˛ ac ˛ resztki naszego lunchu na ziemi˛e. — Na Boga, co´s si˛e wreszcie zaczyna! Zaraz, zaraz. . . — zaczałem ˛ si˛e kr˛eci´c w kółko, próbujac ˛ rozszyfrowa´c, z którego kierunku dobiegał hałas. — To wyglada ˛ na jakie´s dwie´scie metrów od nas, po prawej stronie. . . Nie doko´nczyłem zdania. Nagle znale´zli´smy si˛e z Dave’em w samym centrum uderzenia gromu. Stwierdziłem, z˙ e le˙ze˛ na mchu i nie pami˛etam, jak si˛e tam znalazłem. Półtora metra ode mnie le˙zał Dave rozciagni˛ ˛ ety na ziemi, a niecałe pi˛etnas´cie metrów od nas znajdował si˛e płytki, nieckowaty obszar zrytej ziemi, otoczony drzewami, które sprawiały wra˙zenie rozsadzonych ci´snieniem wewn˛etrznym, gdy˙z białe drewno ich trzewi wygladało ˛ na połupane i starte na miazg˛e. — Dave! Przypadłem do´n i odwróciłem go na wznak. Oddychał i ujrzałem, z˙ e otworzył oczy. Białka były zaczerwienione, a z nosa leciała mu krew. Na ten widok u´swiadomiłem sobie, z˙ e równie˙z czuj˛e wilgo´c na górnej wardze i słony smak w ustach. Podniosłem dło´n do twarzy i stwierdziłem, z˙ e kapie mi krew z nosa. Starłem ja˛ jedna˛ r˛eka.˛ Druga˛ podniosłem Dave’a na nogi. — Ogie´n zaporowy! — zawołałem. — Dalej, Dave! Musimy si˛e stad ˛ zabiera´c. Po raz pierwszy wyobraziłem sobie reakcj˛e Eileen na wiadomo´sc´ , z˙ e nie udało mi si˛e odstawi´c go bezpiecznie do domu. Byłem całkowicie pewny, z˙ e moja elokwencja i intelekt zapewnia˛ mu ochron˛e na pozycjach wrogich armii. Lecz trudno jest dyskutowa´c z działem sonicznym prowadzacym ˛ ogie´n z odległo´sci od pi˛eciu do pi˛ec´ dziesi˛eciu kilometrów. Wreszcie udało mu si˛e stana´ ˛c na własnych nogach. Znalazł si˛e bli˙zej miejsca „wybuchu” kapsuły sonicznej ode mnie, lecz na szcz˛es´cie efektywna strefa d´zwi˛ekowej eksplozji ma kształt dzwonu, szersza˛ kraw˛edzia˛ obróconego do dołu. Tak wi˛ec obaj znale´zli´smy si˛e na obrze˙zu tego gwałtownego zaburzenia równowagi wewn˛etrznego i zewn˛etrznego ci´snienia. Dave był tylko nieco bardziej ode mnie oszołomiony. Tote˙z nie czekali´smy dłu˙zej, by całkowicie doj´sc´ do siebie, tylko drałowali´smy stamtad ˛ ile sil w nogach, w dalszym ciagu ˛ po skosie, w stron˛e, gdzie wedle mojego wska´znika kierunku winny znajdowa´c si˛e pozycje cassida´nskie. Wreszcie zatrzymali´smy si˛e, by złapa´c oddech, i ci˛ez˙ ko dyszac ˛ usiedli´smy na ziemi. Za soba˛ wcia˙ ˛z słyszeli´smy niedalekie ump, ump wybuchów salwy zaporowej. — W porzadku ˛ — wysapałem w stron˛e Dave’a. — Najpierw zdejma˛ ogie´n zaporowy i wy´sla˛ piechot˛e, a dopiero potem wejda˛ bronia˛ pancerna.˛ Z z˙ ołnierzami mo˙zemy si˛e jako´s dogada´c. Z działem sonicznym albo pojazdem pancernym nigdy si˛e ta sztuka nie uda. Mo˙zemy s´miało posiedzie´c tutaj i zebra´c si˛e w kup˛e, 74
a potem ruszymy w bok wzdłu˙z linii frontu, aby połaczy´ ˛ c si˛e albo z oddziałem cassida´nskim, albo z pierwsza˛ fala˛ Zaprzyja´znionych — zale˙zy, na kogo wpadniemy. Ujrzałem, i˙z przyglada ˛ mi si˛e z wyrazem twarzy, którego nie mogłem zgł˛ebi´c. Wreszcie, ku swemu zdumieniu, rozpoznałem w nim podziw. — Uratowałe´s mi z˙ ycie — rzekł. — Uratowałem ci co. . . ? — urwałem. — Słuchaj, Dave! Daleki jestem od tego, by od˙zegnywa´c si˛e od zasługi, gdy mi si˛e ona słusznie nale˙zy. Ale ten pocisk soniczny tylko ci˛e na sekund˛e ogłuszył. — Ale wiedziałe´s, co robi´c, kiedy doszli´smy do siebie — zaoponował. — I nie pomy´slałe´s o tym, by si˛e ratowa´c samemu. Poczekałe´s, a˙z stan˛e na nogi, i jeszcze pomogłe´s mi si˛e stamtad ˛ wydosta´c. Pokr˛eciłem przeczaco ˛ głowa˛ i na tym poprzestałem. Gdyby oskar˙zył mnie, i˙z próbowałem si˛e ratowa´c samemu, równie˙z bym uznał, i˙z szkoda fatygi, by wyprowadza´c go z bł˛edu. Tym bardziej wi˛ec dlaczego miałbym si˛e fatygowa´c, skoro był łaskaw doj´sc´ do wniosków zupełnie przeciwnych? Je´sli sprawiało mu przyjemno´sc´ uwa˙za´c mnie za bohatera o szlachetnym sercu, to prosz˛e uprzejmie. — Jak uwa˙zasz — powiedziałem. — Chod´zmy! Podnie´sli´smy si˛e z ziemi na cokolwiek mi˛ekkich nogach — bez watpienia ˛ wybuch osłabił nas obu — i wyruszyli´smy na południe po skosie, który powinien doprowadzi´c nas do punktu przeci˛ecia z jedna˛ z cassida´nskich linii obrony, je´sli rzeczywi´scie byli´smy tak dalece wysuni˛eci przed ich główne pozycje, jak o tym s´wiadczyło wcze´sniejsze spotkanie z patrolem. Po krótkiej chwili ump, ump zapory ogniowej przesun˛eło si˛e z kierunku po naszej prawej stronie na obszar le˙zacy ˛ przed nami i wreszcie ucichło w oddali. Na przekór samemu sobie poczułem, z˙ e troszk˛e si˛e denerwuj˛e, czy uda si˛e nam — a taka˛ miałem nadziej˛e — natrafi´c na jakich´s Cassidan, nim ogarnie nas piechota Zaprzyja´znionych. Incydent z kapsuła˛ soniczna˛ przypomniał mi, jak wielka˛ rol˛e w sprawach z˙ ycia i s´mierci odgrywa na polu bitwy przypadek. Wolałbym widzie´c Dave’a w bezpiecznym miejscu, pod ochrona˛ stanowiska ogniowego, gdzie miałbym szans˛e porozmawiania z którym´s z z˙ ołnierzy w czarnych mundurach, zanim rozpocznie si˛e strzelanina. Mnie nie groziło z˙ adne niebezpiecze´nstwo. Falujaca ˛ peleryna reportera, której barwy ustawiłem dzisiaj na o´slepiajac ˛ a˛ biel i szkarłat, ogłaszała wszem wobec, tak daleko, jak tylko wzrok si˛ega, z˙ e nie bior˛e udziału w walce. Tymczasem Dave w dalszym ciagu ˛ miał na sobie szary mundur polowy wojsk cassida´nskich, tyle tylko z˙ e bez insygniów i odznak wojskowych, ale z biała˛ opaska˛ obserwatora na ´ ramieniu. Scisn ałem ˛ kciuki na szcz˛es´cie. I szcz˛es´cie nam dopisało, cho´c nie a˙z tak, by zaprowadzi´c nas pod osłon˛e cassida´nskiego stanowiska ogniowego. Mały le´sny przesmyk, wspinajacy ˛ si˛e na grzbiet wzgórza, zaprowadził nas na jego wierzchołek, gdy o´slepiajaca ˛ w panuja˛ 75
cym pod drzewami półmroku czerwono˙zółta flara buchn˛eła ostrzegawczym płomieniem o dwa metry przed nami. Dosłownie jednym ciosem w plecy zbiłem z nóg Dave’a, a sam stanałem ˛ w miejscu jak wryty, wymachujac ˛ jak wiatrak r˛ekoma. — Prasa! — wrzasnałem. ˛ — Prasa! Jestem obserwatorem! — Widz˛e, z˙ e jeste´s tym cholernym reporterem! — zawołał w odpowiedzi głos gotujacy ˛ si˛e z gniewu i stłumiony ostro˙zno´scia.˛ — Chod´zcie tu obaj i bad´ ˛ zcie cicho! Podałem Dave’owi r˛ek˛e i, wcia˙ ˛z jeszcze na wpół o´slepieni, skierowali´smy si˛e w kierunku, z którego dochodził głos. Po drodze odzyskałem w pełni zdolno´sc´ widzenia i uczyniwszy dalsze dwadzie´scia kroków, stwierdziłem, z˙ e znajduj˛e si˛e za osłona˛ prawie dwumetrowego grubego pnia olbrzymiej złotej brzozy, raz jeszcze twarza˛ w twarz z tym samym cassida´nskim przodownikiem roty, który ostrzegał mnie przed dalsza˛ jazda˛ w kierunku pozycji Zaprzyja´znionych. — To znowu wy! — wykrzykn˛eli´smy jednocze´snie. Lecz nasze dalsze reakcje ró˙zniły si˛e zasadniczo, gdy˙z on niskim, gwałtownym i zdecydowanym głosem zaczał ˛ wykłada´c mi, co mianowicie my´sli o takich jak ja cywilach, którzy pał˛etaja˛ si˛e mi˛edzy liniami frontu. Tymczasem ja, nie zwracajac ˛ na niego uwagi, starałem si˛e zebra´c my´sli do kupy. Gniew jest luksusem, a przodownik roty, cho´c mo˙ze i dobry z˙ ołnierz, jeszcze si˛e nie nauczył tego faktu, podstawowego dla wszystkich zawodów. Wreszcie si˛e zm˛eczył. — Co nie zmienia faktu — dodał ponuro — z˙ e ju˙z mam was na karku. I co teraz z wami pocza´ ˛c? — Nic — odparłem. — Znale´zli´smy si˛e tu na własne ryzyko po to, z˙ eby obserwowa´c działania. I obserwowa´c b˛edziemy. Prosz˛e nam tylko powiedzie´c, gdzie mo˙zemy si˛e okopa´c, tak by w niczym wam nie zawadza´c, i wi˛ecej mo˙ze si˛e ju˙z pan nami nie przejmowa´c. — Miejmy nadziej˛e — powiedział z przekasem, ˛ lecz była to ostatnia kropla jego gniewu. — Ale w porzadku. ˛ Niech b˛edzie tam, za z˙ ołnierzami okopanymi mi˛edzy tym a tamtym drzewem. I skoro raz wybierzecie sobie miejsce, to z˙ eby´scie mi si˛e z niego nigdzie nie ruszali! — Zgoda — odrzekłem. — Ale zanim si˛e stad ˛ zabierzemy, mo˙ze mi pan odpowiedzie´c na jedno pytanie? Jakie jest wasze zadanie, tu, na tym wzgórzu? Spiorunował mnie spojrzeniem, jak gdyby nie majac ˛ w ogóle zamiaru mi odpowiada´c. Potem jednak kł˛ebiace ˛ si˛e w jego wn˛etrzu emocje zmusiły go do udzielenia odpowiedzi. — Utrzyma´c je — odparł. Wygladał ˛ przy tym tak, jakby miał ochot˛e spluni˛eciem pozby´c si˛e smaku tych dwóch słów z podniebienia. — Utrzyma´c je? Siłami patrolu? — Przyjrzałem mu si˛e z uwaga.˛ — Nie mo˙ze 76
pan utrzyma´c takiej pozycji z tuzinem czy co´s koło tego z˙ ołnierzy, je´sli Zaprzyja´znieni przejda˛ do natarcia! — Odczekałem chwil˛e, lecz nie odezwał si˛e ani słowem. — Czy te˙z pan mo˙ze? — Nie mog˛e — odparł. I tym razem rzeczywi´scie splunał. ˛ — Ale mam zamiar spróbowa´c. Lepiej połó˙z pan t˛e peleryn˛e tak, z˙ eby ja˛ czarne hełmy widziały, kiedy wejda˛ na wzgórze. — Odwrócił si˛e do stojacego ˛ obok z˙ ołnierza, który miał na plecach moduł łaczno´ ˛ sci. — Wywołaj punkt dowodzenia. Zamelduj, z˙ e mamy tu u siebie dwójk˛e reporterów! Zanotowałem nazw˛e i numer jednostki oraz nazwiska z˙ ołnierzy z jego patrolu, a potem zabrałem Dave’a na miejsce wskazane przez przodownika roty i obaj zacz˛eli´smy okopywa´c si˛e wzorem otaczajacych ˛ nas z˙ ołnierzy. Nie omieszkałem te˙z, zgodnie z przykazaniem przodownika, rozło˙zy´c swej peleryny na przedpiersiu obu naszych okopów. Duma rzadko kiedy bierze gór˛e nad wola˛ prze˙zycia. Skoro ju˙z znale´zli´smy si˛e wewnatrz ˛ naszych okopów, okazało si˛e, z˙ e mamy z nich widok na bardziej strome ze zboczy lesistego wzgórza, le˙zace ˛ od strony Zaprzyja´znionych. Drzewa schodziły a˙z do jego podnó˙za i ciagn˛ ˛ eły si˛e w kierunku nast˛epnego pagórka. Lecz w połowie stoku, łamiac ˛ równa˛ powierzchni˛e dachu listowia niczym miniaturowe urwisko, znajdowała si˛e blizna po starym obwale ziemnym, dzi˛eki której, spogladaj ˛ ac ˛ pomi˛edzy pniami drzew rosnacych ˛ powy˙zej górnej kraw˛edzi obwału, mogli´smy widzie´c wszystko, co znajdowało si˛e ponad wierzchołkami drzew wyrastajacych ˛ z dolnej kraw˛edzi. Zyskiwali´smy w ten sposób widok na panoram˛e lesistego zbocza i całej rozciagaj ˛ acej ˛ si˛e za nim równiny a˙z po daleka˛ ziele´n horyzontu, gdzie prawdopodobnie usadowiło si˛e działo soniczne, przed którym uciekali´smy wcze´sniej. Po raz pierwszy, odkad ˛ sprowadziłem poduszkowca na ziemi˛e, mieli´smy okazj˛e generalnego spojrzenia na pole bitwy. Wła´snie studiowałem pracowicie teren przez lornetk˛e, gdy wydało mi si˛e, i˙z w najni˙zszym punkcie linii przebiegajacej ˛ wzdłu˙z zboczy wzgórz, naszego i le˙zacego ˛ naprzeciw, przez mgnienie oka dojrzałem nikły s´lad ruchu. Poruszenie było zbyt niewielkie, by dostrzec co´s konkretnego, lecz w tej samej chwili zobaczyłem ruch w okopach znajdujacych ˛ si˛e przed nami i zrozumiałem, i˙z z˙ ołnierze zostali zaalarmowani przez tego spo´sród nich, który miał pod swoja˛ opieka˛ moduł wykrywania ciepła nale˙zacy ˛ do wyposaz˙ enia patrolu. Jego ekrany winny teraz pokazywa´c, obok innych z´ ródeł ciepła na naszym przedpolu, punkciki w miejscach, gdzie ciepłota ciała zdradziła obecno´sc´ z˙ ołnierzy próbujacych ˛ wtopi´c si˛e w otoczenie. Zaprzyja´znieni nas odkryli. Po kilku sekundach nie mogło by´c co do tego z˙ adnych watpliwo´ ˛ sci, gdy˙z nawet przez moja˛ lornetk˛e mo˙zna było dostrzec, jak czarne sylwetki poczynaja˛ pia´ ˛c si˛e ku nam od czoła po stoku, a w odpowiedzi karabiny cassida´nskiego patrolu otwieraja˛ ogie´n. — Kryj si˛e! — rozkazałem Dave’owi. Próbował wystawi´c głow˛e, by si˛e rozejrze´c. Przypuszczalnie uznał, i˙z skoro ja 77
wystawiam głow˛e i tym samym nara˙zam si˛e na kule, on tak˙ze mo˙ze. To prawda, z˙ e przed oboma naszymi okopami le˙zała rozpostarta na ziemi reporterska opo´ncza, ale ja ponadto miałem na głowie beret z pokr˛etłem koloru ustawionym na biel i szkarłat, poza tym nie pokładałem takiej wiary w zdolno´sc´ przetrwania Dave’a jak we własna.˛ Ka˙zdy człowiek ma w swoim z˙ yciu takie chwile, z˙ e wydaje mu si˛e, i˙z kule si˛e go nie imaja,˛ i ja, siedzac ˛ wówczas w okopie naprzeciw atakujacych ˛ wojsk Zaprzyja´znionych, tak wła´snie si˛e czułem. Poza tym spodziewałem si˛e, z˙ e natarcie rozwijajace ˛ si˛e wła´snie na naszym przedpolu mo˙ze si˛e w ka˙zdej chwili załama´c. Co te˙z oczywi´scie si˛e stało.
Rozdział 11 Przerwa, która nastapiła ˛ w natarciu Zaprzyja´znionych, nie kryła w sobie z˙ ad˙ nych tajemnic. Zołnierze, którzy nawiazali ˛ z nami chwilowy kontakt, stanowili lini˛e zwiadu wysuni˛eta˛ przed główne siły Zaprzyja´znionych. Mieli za zadanie p˛edzi´c przed soba˛ cassida´nskiego przeciwnika, póki ten nie okopie si˛e i nie zdradzi oznak gotowo´sci do walki. Kiedy tak si˛e stało, pierwsza linia zwiadu, jak nale˙zało si˛e tego spodziewa´c, wycofała si˛e, posłała po posiłki i trwała w oczekiwaniu. Była to taktyka wojskowa starsza ni˙z Juliusz Cezar — przyjawszy ˛ oczywi´scie, z˙ e Juliusz Cezar byłby wcia˙ ˛z jeszcze przy z˙ yciu. Wła´snie ta taktyka oraz okoliczno´sci, które przywiodły mnie i Dave’a do tego miejsca w tym czasie, dostarczyły mi po˙zywki umysłowej do wyciagni˛ ˛ ecia kilku wniosków. Pierwszy z nich głosił, z˙ e wszyscy, jak tu stoimy — miałem na my´sli zarówno Zaprzyja´znionych, wojska cassida´nskie, jak i cała˛ machin˛e wojenna˛ a˙z po wpla˛ tane w jej tryby jednostki, jak Dave i ja sam — idziemy na pasku sił znajdujacych ˛ si˛e daleko poza obr˛ebem pola walki. I nie tak trudno wskaza´c owe manipuluja˛ ce nami siły. Jedna˛ z nich był oczywi´scie Starszy Bright, który martwił si˛e o to, by najemnicy z Zaprzyja´znionych zdołali swoje zadanie doprowadzi´c do ko´nca i dzi˛eki temu zapewnili sobie zatrudnienie u nast˛epnego pracodawcy. Bright, jak szachista stawiajacy ˛ czoło drugiemu szachi´scie, obmy´slił i wykonał pewien ruch, którego celem było zako´nczenie wojny jednym s´miałym taktycznie posuni˛eciem. Lecz ten jego ruch został uprzednio przewidziany przez przeciwnika. A przeciwnikiem tym mógł by´c jedynie Padma wraz ze swa˛ ontogenetyka.˛ Je˙zeli Padma za pomoca˛ swoich kalkulacji mógł ustali´c fakt mojego pojawienia si˛e na freilandzkim bankiecie wydanym na cze´sc´ Donala Graeme’a, to dzi˛eki tej˙ze samej ontogenetyce był w stanie obliczy´c, z˙ e Bright ma zamiar wykona´c siłami z Zaprzyja´znionych jaki´s szybki ruch, majacy ˛ na celu zniszczenie nalez˙ acego ˛ do nieprzyjacielskiego obozu kontyngentu cassida´nskiego. Wniosek, z˙ e tego dokonał, mo˙zna było droga˛ dedukcji wysnu´c z faktu, i˙z u˙zyczył Cassidanom jednego z najlepszych taktyków swego wojska — Kensiego Graeme’a. W innym wypadku obecno´sc´ Kensiego w kluczowym momencie na polu bitwy nie dawała si˛e logicznie wytłumaczy´c. 79
Mnie jednak nurtowało kryjace ˛ si˛e za tym wszystkim pytanie, dlaczego Padma miałby automatycznie przeciwstawia´c si˛e Brightowi. O ile wiedziałem, Exotikowie nie mieli powodów do zainteresowania wojna˛ domowa˛ na Nowej Ziemi — wojna˛ o niezaprzeczalnym znaczeniu dla s´wiata, na którym si˛e rozgrywała, ale niewielkiej wagi w stosunku do innych spraw dziejacych ˛ si˛e pomi˛edzy czternastu s´wiaty a gwiazdami. Odpowied´z mogła kry´c si˛e gdzie´s w gaszczu ˛ porozumie´n kontraktowych, regulujacych ˛ przypływ i odpływ wyszkolonego personelu pomi˛edzy s´wiatami. Exotiki, podobnie jak Ziemia, Mars, Freilandia, Dorsaj, niewielki katolicki s´wiat St. Marie i górniczy s´wiat Coby, nie rekrutowały swej wyszkolonej młodzie˙zy en bloc i nie sprzedawały jej kontraktów na inne planety bez uwzgl˛ednienia woli jednostki. Stad ˛ znane były jako s´wiaty „lu´zne”, automatycznie przeciwstawiane takim ´ s´wiatom „´scisłym”, które jak Ceta, Swiaty Zaprzyja´znione, Wenus, Newton i cała reszta wymieniały si˛e swoim wyszkolonym personelem, nie zwracajac ˛ uwagi na prawa i z˙ yczenia pojedynczego człowieka. Zatem Exotiki, jako s´wiaty „lu´zne”, były niejako automatycznie przeciwne ´ „´scisłym” Swiatom Zaprzyja´znionym. Lecz ten fakt nie był jeszcze wystarczajacym ˛ powodem, by bez wyra´znej potrzeby opowiadały si˛e po jednej ze stron w konflikcie na którym´s ze s´wiatów trzecich. By´c mo˙ze istniał jaki´s tajny splot bilansów kontraktowych Exotików i Zaprzyja´znionych, o których nic nie wiedziałem. Je´sli nie — to musiałbym przyzna´c, z˙ e nie mam zielonego poj˛ecia, czemu Padma przykłada r˛ek˛e do całej tej sytuacji. Lecz ja, który z manipulacji lud´zmi uczyniłem sobie narz˛edzie do dyrygowania całym otoczeniem, pojałem, ˛ z˙ e poza zaczarowanym kr˛egiem mej elokwencji istnieja˛ siły, które, raz wprowadzone do gry, moga˛ udaremni´c wszystko, czego bym chciał dokona´c, przez sam fakt, i˙z pochodza˛ z zewnatrz. ˛ Krótko mówiac, ˛ naginanie wydarze´n i ludzi do swych własnych celów wymagało wzi˛ecia pod uwag˛e daleko rozległej szych obszarów, ni˙z sadziłem ˛ do tej pory. Zakonotowałem sobie to odkrycie do wykorzystania w przyszło´sci. Drugi wniosek, który mi teraz przyszedł do głowy, dotyczył bezpo´srednio kwestii obrony naszego wzgórza z chwila,˛ gdy Zaprzyja´znionym uda si˛e s´ciagn ˛ a´ ˛c posiłki. Tego miejsca nie sposób było broni´c z dwoma tuzinami ludzi. Widział to nawet taki jak ja cywil. Je´sli ja to dostrzegłem, z pewno´scia˛ te˙z zauwa˙zyli to Zaprzyja´znieni, nie mówiac ˛ ju˙z o przodowniku roty. Najwidoczniej bronił si˛e wyłacznie ˛ na rozkaz swego dowództwa, mieszczacego ˛ si˛e dalej od linii frontu. Po raz pierwszy ujrzałem jakie´s wytłumaczenie jego niech˛etnej postawy w stosunku do mnie i Dave’a. Z pewno´scia˛ miał własne kłopoty na głowie — włacznie ˛ z jakim´s wy˙zszym oficerem w dowództwie, któremu spodobało si˛e za˙zada´ ˛ c, by przodownik razem ze swym patrolem utrzymał to wła´snie wzgórze. Moje uczucia wzgl˛edem przodownika roty stały si˛e nieco cieplejsze. Niewa˙zne, czy rozkazy, które otrzymał, były madre, ˛ wy80
wołane panika,˛ czy te˙z głupie, był w dostatecznej mierze z˙ ołnierzem, by wykona´c je najlepiej, jak potrafił. Pojawił si˛e temat na s´wietny artykuł: beznadziejna próba obrony wzgórza bez z˙ adnego wsparcia ze skrzydeł i zaplecza przeciwko całej armii Zaprzyja´znionych. Mi˛edzy wierszami tej historii mógłbym przemyci´c kilka słów na temat tego, co my´sl˛e o dowództwie, które doprowadziło do takiej sytuacji. I wówczas rozejrzałem si˛e wokół po wzgórzu, popatrzyłem na okopanych rekrutów z jego patrolu i mdlacy ˛ chłód s´cisnał ˛ mnie w dołku, gdy˙z oni równie˙z tkwili w tym po uszy, a nie znali ceny, która˛ im przyjdzie zapłaci´c za to, z˙ e stana˛ si˛e bohaterami mojego artykułu. Dave szturchnał ˛ mnie w z˙ ebro. — Spójrz tam. . . jeszcze dalej. . . — wionał ˛ mi do ucha. Spojrzałem. Po´sród Zaprzyja´znionych ukrytych mi˛edzy drzewami u stóp wzgórza zrobił si˛e ruch. Jednak˙ze wida´c było, i˙z dopiero przegrupowuja˛ si˛e i zbieraja˛ siły przed prawdziwym atakiem na wzgórze. Jeszcze przez kilka minut nic nie powinno nastapi´ ˛ c i ju˙z miałem to powiedzie´c Dave’owi, gdy ten tracił ˛ mnie znowu. — Nie! — powiedział s´ciszonym głosem, acz ponaglajaco. ˛ — Nie tam. Dalej. Pod samym horyzontem. Spojrzałem. I zobaczyłem to, o co mu chodziło. Daleko, daleko, tam gdzie linia drzew ostatecznie dotykała nieba coraz bardziej bł˛ekitnego i goracego, ˛ w odległo´sci około dziesi˛eciu kilometrów, wida´c było migotanie robaczków s´wi˛etoja´nskich. Drobniutkie z˙ ółte błyski po´sród morza zieleni i od czasu do czasu cienki, skierowany do góry pióropusz czego´s białego albo ciemnego, szybko rozwiewany przez wiatr. Lecz nigdy jeszcze z˙ adne robaczki s´wi˛etoja´nskie nie s´wieciły tak, by mo˙zna je było zobaczy´c w biały dzie´n z odległo´sci dziesi˛eciu kilometrów. To, na co patrzyli´smy, to były promienie cieplne. — Czołgi! — stwierdziłem. — Ida˛ wprost na nas — rzekł Dave, z zafascynowaniem przygladaj ˛ ac ˛ si˛e błyskom, które z tej odległo´sci sprawiały wra˙zenie niepozornych i niegro´znych. W rzeczywisto´sci błyski były klingami s´wiatła rozpalonego do czterdziestu tysi˛ecy stopni Celsjusza w rdzeniu, które mogły obali´c rosnace ˛ wokół nas ogromne drzewa tak łatwo, jak ostrze brzytwy s´cina grzadk˛ ˛ e szparagów. Posuwały si˛e naprzód bez przeszkód, gdy˙z na ich drodze nie stała piechota, która mogłaby je wyeliminowa´c z gry za pomoca˛ plastycznej lub sonicznej broni r˛ecznej. Klasyczny sposób obrony przeciwko broni pancernej, pociski, wyszedł z u˙zycia przed blisko pi˛ec´ dziesi˛eciu laty, a to z powodu post˛epów techniki antyrakiet, posuni˛etej do punktu, w którym szybko´sci rz˛edu połowy pr˛edko´sci s´wiatła uniemo˙zliwiały stosowanie go na powierzchniach planetarnych. Czołgi sun˛eły powoli, lecz niepowstrzymanie, dla zasady niszczac ˛ ogniem ka˙zda˛ potencjalna˛ kryjówk˛e piechoty napotkana˛ po drodze. 81
Ich nadej´scie czyniło fars˛e z obrony naszego wzgórza. Je´sli przed przybyciem czołgów nie dotrze do nas piechota — z Zaprzyja´znionych — zostaniemy w okopach upieczeni z˙ ywcem. Było to dla mnie oczywiste — tak samo, jak musiało by´c oczywiste dla z˙ ołnierzy z plutonu, gdy˙z usłyszałem, w miar˛e jak błyski stawały si˛e widoczne dla z˙ ołnierzy w innych okopach, z˙ e przez zbocze w˛edruje jeden przeciagły ˛ j˛ek. — Spokój tam! — warknał ˛ ze swego okopu przodownik roty. — Zosta´c na pozycjach! Bo jak nie. . . Lecz nie miał czasu doko´nczy´c, gdy˙z w tej wła´snie chwili pierwsze powa˙zne natarcie piechoty z Zaprzyja´znionych wyruszyło ku nam w gór˛e zbocza. Loftka wystrzelona z broni samostrzelnej trafiła przodownika roty wysoko w klatk˛e piersiowa,˛ tu˙z przy nasadzie szyi. Krztuszac ˛ si˛e własna˛ krwia,˛ runał ˛ do tyłu. Pozostali członkowie patrolu nie mieli nawet czasu tego zauwa˙zy´c, gdy˙z strzelcy z Zaprzyja´znionych nacierajacy ˛ fala za fala˛ zbli˙zyli si˛e ju˙z do nich na pół stoku. Ukryci w okopach Cassidanie odpowiadali ogniem na ogie´n i albo działała na ich korzy´sc´ beznadziejno´sc´ pozycji, albo te˙z imponujace ˛ do´swiadczenie bojowe, gdy˙z nie widziałem w ich szeregach ani jednego człowieka, który, sparali˙zowany strachem, nie robił u˙zytku ze swej broni. Mieli wyra´zna˛ przewag˛e. Stok bli˙zej szczytu stawał si˛e coraz bardziej stromy. Zaprzyja´znieni, wspinajac ˛ si˛e, zwalniali i stawali si˛e łatwym celem. Wreszcie poszli w rozsypk˛e i rzucili si˛e do ucieczki, zatrzymujac ˛ si˛e dopiero u podnó˙za góry. I znów nastapiła ˛ przerwa w wymianie ognia. Wygramoliłem si˛e z okopu i pobiegłem sprawdzi´c, czy przodownik roty jeszcze z˙ yje. W reporterskiej pelerynie czy bez, takie wystawianie si˛e na widok publiczny było z gruntu nierozwa˙znym post˛epkiem i odpowiednio te˙z za nie zapłaciłem. Wycofujacy ˛ si˛e Zaprzyja´znieni stracili na stoku przyjaciół i towarzyszy broni. Teraz jeden z nich musiał zareagowa´c. Kilka zaledwie kroków przed okopem przodownika jaka´s siła wyrwała spode mnie moja˛ prawa˛ nog˛e i po´slizgnawszy ˛ si˛e upadłem twarza˛ do dołu. Nast˛epna˛ rzecza,˛ jaka˛ pami˛etam, było to, z˙ e znajduj˛e si˛e w okopie dowódcy, tu˙z obok przodownika roty, a w zatłoczonej przestrzeni, która mie´sciła ponadto dwóch grupowych, pewnie podoficerów przodownika, pochyla si˛e nade mna˛ Dave. — Co si˛e dzieje. . . ? — zaczałem ˛ i spróbowałem si˛e podnie´sc´ . Dave starał si˛e s´ciagn ˛ a´ ˛c mnie do dołu, lecz zda˙ ˛zyłem ju˙z cz˛es´ciowo przenie´sc´ ci˛ez˙ ar ciała na lewa˛ nog˛e i poczułem, jak tygrysi kieł bólu przewierca ja˛ na wylot, tak z˙ e nieomal tracac ˛ przytomno´sc´ i oblewajac ˛ si˛e potem opadłem z powrotem na ziemi˛e. — Trzeba si˛e wycofa´c — jeden grupowy powiedział do drugiego. — Trzeba si˛e stad ˛ wydosta´c, Akke. Nast˛epnym razem nas dopadna,˛ a je˙zeli poczekamy 82
kolejne dwadzie´scia minut, zrobia˛ to za nich czołgi! — Nie! — wycharczał przodownik roty le˙zacy ˛ obok ntnie. My´slałem, z˙ e nie z˙ yje, lecz gdy odwróciłem si˛e, by popatrze´c, zobaczyłem, i˙z kto´s zało˙zył na jego ran˛e banda˙z uciskowy ze zwolnionym spustem, wi˛ec do tej pory włókna powinny ju˙z znajdowa´c si˛e wewnatrz ˛ otworu wlotowego postrzału, uszczelniajac ˛ brzegi rany i tworzac ˛ skrzepy tamujace ˛ upływ krwi. Mimo wszystko umierał. Mogłem wyczyta´c to z jego oczu. Grupowy go zignorował. — Posłuchaj mnie, Akke — podjał ˛ znów ten, który odezwał si˛e przedtem. — Teraz ty tu dowodzisz. Trzeba si˛e stad ˛ ruszy´c! — Nie! — Przodownik roty mógł mówi´c ju˙z tylko szeptem, ale przecie˙z jeszcze wyszeptał. — To rozkaz! Utrzyma´c za wszelka.˛ . . cen˛e. . . Grupowy Akke wygladał ˛ na zbitego z tropu. Z pobladła˛ twarza˛ obrócił wzrok na moduł łaczno´ ˛ sci le˙zacy ˛ przy nim na dnie okopu. Drugi grupowy zauwa˙zył kierunek jego spojrzenia i bro´n samostrzelna le˙zaca ˛ w poprzek jego kolan wypaliła niby przypadkowo. Ze s´rodka modułu dobiegł brz˛ek i trzask i ujrzeli´smy, jak gas´nie kontrolka na tablicy instrumentu. — Rozkazuj˛e wam. . . — powiedział przodownik roty. Wówczas potworne c˛egi bólu zacisn˛eły si˛e znów na moim kolanie i s´wiat zawirował mi w głowie. Gdy powróciła zdolno´sc´ widzenia, stwierdziłem, z˙ e Dave rozciał ˛ mi nogawk˛e spodni nad kolanem i wła´snie ko´nczy zakłada´c biały i zgrabny opatrunek uciskowy. — Nie jest z´ le, Tam — mówił do mnie. — Loftka z samostrzału przeszła na wylot. To dobrze. Rozejrzałem si˛e dookoła. Przodownik roty w dalszym ciagu ˛ siedział koło mnie, tyle z˙ e z bronia˛ boczna˛ na wpół dobyta˛ z kabury. Miał jeszcze jedna˛ ran˛e od sztyftu ze strzelby spr˛ez˙ ystej na czole i był martwy. Po dwóch grupowych nie było ani s´ladu. — Oni ju˙z poszli, Tam — powiedział Dave. — My te˙z musimy si˛e stad ˛ zabiera´c. — Skinał ˛ r˛eka˛ w dół stoku. — Oddziały z Zaprzyja´znionych zadecydowały, z˙ e szkoda dla nas fatygi. Wycofali si˛e. Ale ich czołgi zbli˙zaja˛ si˛e coraz bardziej. . . a ty, przez to kolano, nie mo˙zesz si˛e szybko porusza´c. Spróbuj teraz wsta´c. Spróbowałem. Poczułem si˛e tak, jak gdybym dotykał jednym kolanem ko´nca ostro zastruganego pala i próbował przesuna´ ˛c na nie połow˛e ci˛ez˙ aru ciała. Ale wstałem. Dave pomógł mi wydosta´c si˛e z okopu i rozpocz˛eli´smy nasz kulejacy ˛ odwrót ze wzgórza tylnym zej´sciem, jak najdalej od czołgów. Wcze´sniej w my´slach porównywałem te lasy do puszczy z legendy o Robin Hoodzie, znajdujac ˛ dziwaczne upodobanie w ich otwarto´sci, kolorycie i półmroku. Teraz, gdy przedzierałem si˛e przez nie z trudem, z ka˙zdym krokiem, a raczej podskokiem czujac, ˛ jak w kolano wbijał mi si˛e gwó´zd´z rozpalony do czerwonos´ci, stworzony w mej wyobra´zni obraz brzozowych gajów poczał ˛ si˛e zmienia´c. Stały si˛e mroczne, złowieszcze, pełne nienawi´sci i okrucie´nstwa ju˙z przez sam 83
fakt, z˙ e trzymały nas w swym mroku jak w pułapce, gdzie czołgi Zaprzyja´znionych odszukaja˛ nas i zniszcza˛ za pomoca˛ bad´ ˛ z promieni cieplnych, bad´ ˛ z walacych ˛ si˛e drzew, nim jeszcze b˛edziemy mieli szans˛e opowiedzie´c si˛e, kim jeste´smy. Miałem rozpaczliwa˛ nadziej˛e, z˙ e dostrze˙zemy gdzie´s otwarta˛ przestrze´n, gdy˙z unoszace ˛ si˛e za naszymi plecami pojazdy opancerzone polowały w lasach, a nie na otwartych przestrzeniach. W´sród si˛egajacych ˛ do kolan traw nawet okrytemu pancerzem pilotowi nie byłoby trudno dojrze´c i zidentyfikowa´c moja˛ peleryn˛e, nim zacznie do nas strzela´c. Lecz najwidoczniej dotarli´smy do obszarów, gdzie wi˛ecej było drzew ni˙z otwartych przestrzeni. Na dodatek, jak to zauwa˙zyłem wcze´sniej, po´sród tych pni wszystkie strony s´wiata przedstawiały si˛e jednakowo. Jedynym sposobem, by mie´c pewno´sc´ , z˙ e nie zaczniemy si˛e kr˛eci´c w kółko i pozostaniemy w prostej linii jak najdalej od s´cigajacych ˛ nas czołgów, był powrót ta˛ sama˛ droga,˛ która˛ tu przybyli´smy. Tras˛e t˛e mogli´smy odtworzy´c dzi˛eki temu, z˙ e z powrotem prowadził nas mój nar˛eczny wska´znik kierunku. Ale marszruta, która nas tu przyprowadziła, wiodła przez wszystkie tereny le´sne, które wcze´sniej udało mi si˛e wyszuka´c. Tymczasem ze wzgl˛edu na moje kolano poruszali´smy si˛e w tak z˙ ółwim tempie, z˙ e nawet stosunkowo powolne czołgi musiały nas wkrótce dogoni´c. Wczes´niej soniczna eksplozja przyprawiła mnie o powa˙zny wstrzas. ˛ Teraz ciagłe ˛ ukłucia o´slepiajacego ˛ bólu w kolanie wprawiły mnie w rodzaj goraczkowego ˛ szale´nstwa. Było to niczym jaka´s wyrafinowana tortura — a tak si˛e składa, z˙ e nie jestem stoikiem, je´sli chodzi o ból fizyczny. Nie jestem co prawda tchórzliwy, ale nie sadz˛ ˛ e, by mo˙zna mnie było z czystym sumieniem nazwa´c odwa˙znym. Po prostu jestem tak skonstruowany, z˙ e w odpowiedzi na ból, powy˙zej pewnego poziomu, moja˛ reakcja˛ jest w´sciekło´sc´ . A im wi˛ekszy ból, tym wi˛eksza moja furia. Powiedzmy, z˙ e to kwestia kilku kropel krwi staro˙zytnych berserkerów, rozcie´nczonej przez kra˙ ˛zac ˛ a˛ w mych z˙ yłach krew irlandzka,˛ je´sli oczywi´scie lubicie takie romantyczne gadanie. Niemniej takie sa˛ fakty. I teraz, kiedy tak ku´stykali´smy po´sród wiecznego półmroku srebrnozłotych, obła˙zacych ˛ z kory pni drzew, wewn˛etrznie eksplodowałem. W swojej w´sciekło´sci nie bałem si˛e czołgów Zaprzyja´znionych. Byłem pewny, z˙ e dostrzega˛ ma˛ szkarłatna˛ i biała˛ peleryn˛e do´sc´ wcze´snie, by nie otwiera´c do mnie ognia. Byłem przekonany, z˙ e je´sli ju˙z nawet otworza˛ ogie´n, to zarówno promienie cieplne, jak wszelkiego rodzaju padajace ˛ konary i pnie drzewne nie trafia˛ we mnie. Krótko mówiac, ˛ byłem przekonany o swej niezniszczalno´sci i jedyna˛ rzecza,˛ jaka mnie obchodziła, było to, z˙ e moja obecno´sc´ opó´zniała ucieczk˛e Dave’a i z˙ e gdyby co´s mu si˛e stało, Eileen nigdy by po tym nie przyszła do siebie. Wrzeszczałem na niego i mu wymy´slałem. Kazałem i´sc´ dalej samemu, kazałem ratowa´c własna˛ skór˛e, gdy˙z mojej nie grozi z˙ adne niebezpiecze´nstwo. Jedyna˛ jego odpowiedzia˛ było, z˙ e skoro ja go nie opu´sciłem, kiedy wpadlis´my pod soniczny ogie´n zaporowy, teraz i on mnie nie opu´sci. Nie opu´sci mnie 84
w z˙ adnym wypadku. Jestem bratem Eileen i jego obowiazkiem ˛ jest si˛e mna˛ opiekowa´c. Był wła´snie taki, jak pisała w swoim li´scie, lojalny, zbyt cholernie lojalny. Był cholernie lojalnym głupcem, czego nie omieszkałem mu wytkna´ ˛c ze szczegółami i nie kr˛epujac ˛ si˛e poczuciem przyzwoito´sci. M˛ez˙ nie próbowałem si˛e od niego uwolni´c, ale jako z˙ e mogłem tylko podskakiwa´c na jednej nodze, czy raczej na jednej nodze si˛e zatacza´c, nie miało to wi˛ekszego sensu. Osunałem ˛ si˛e na ziemi˛e i o´swiadczyłem, z˙ e nie pójd˛e ani kroku dalej, lecz wyobra´zcie sobie — obezwładnił mnie i zarzucił sobie na plecy, próbujac ˛ nie´sc´ na barana. Tak było jeszcze gorzej. Musiałem mu obieca´c, z˙ e je´sli mnie postawi na ziemi, pójd˛e z nim dalej dobrowolnie. Kiedy mnie pu´scił, sam słaniał si˛e ze zm˛eczenia. W owej chwili, na wpół oszalały z wyczerpania i w´sciekło´sci, byłem gotów na wszystko, by uchroni´c go przed samym soba.˛ Zaczałem ˛ wrzeszcze´c na całe gardło o pomoc pomimo jego wysiłków, by mnie uciszy´c. To podziałało. W ciagu ˛ niespełna pi˛eciu minut od chwili, gdy udało mu si˛e mnie uspokoi´c, znale´zli´smy si˛e naprzeciwko nie wi˛ekszych od główki szpilki otworów wylotowych strzelb samostrzelnych, spoczywajacych ˛ w dłoniach dwóch młodych Zaprzyja´znionych zwiadowców zwabionych moim krzykiem.
Rozdział 12 Spodziewałem si˛e, i˙z pojawia˛ si˛e w odpowiedzi na moje krzyki nawet jeszcze wcze´sniej. Zwiadowcy z Zaprzyja´znionych znajdowali si˛e wokół nas ju˙z od chwili, gdy opu´scili´smy wzgórze, pozostawiajac ˛ je pod komenda˛ poległego przodownika roty jego umarłym. Obydwaj mogli nale˙ze´c do tych samych Zaprzyja´znionych, którzy w pierwszym rzucie odkryli okopany na wzgórzu patrol. Lecz odkrywszy go, wyruszyli dalej. Zadanie ich polegało na wykrywaniu gniazd cassida´nskiego oporu po to, by nast˛epnie wezwa´c odpowiednie siły przeznaczone do zniszczenia tych punktów. Jako cz˛es´c´ swojego wyposa˙zenia nosili urzadzenia ˛ do nasłuchu, gdyby jednak˙ze odebrały one odgłosy kłótni dwóch m˛ez˙ czyzn, niewielka˛ zwróciliby na to uwag˛e. Dwóch ludzi stanowiło w s´wietle ich rozkazów zbyt skromna˛ zwierzyn˛e, by zaprzata´ ˛ c nia˛ sobie głow˛e. Lecz jeden człowiek z rozmysłem wołajacy ˛ o pomoc — to okoliczno´sc´ wy˙ starczajaco ˛ niezwykła, by warto z nia˛ było zapozna´c si˛e bli˙zej. Zołnierz Pana nie powinien okazywa´c wołaniem własnej słabo´sci, czy potrzebował pomocy, czy nie potrzebował. Dlaczego za´s Cassidanin miałby wzywa´c pomocy w rejonie, w którym nie toczono z˙ adnych walk? A któ˙z inny ni˙z z˙ ołnierze Pana i ich zbrojni nieprzyjaciele mógł znajdowa´c si˛e w strefie bitwy? Teraz wiedzieli ju˙z kto — reporter i jego asystent. Obaj obserwatorzy, jak zda˙ ˛zyłem im zwróci´c uwag˛e. Mimo to samostrzały pozostały niewzruszenie wycelowane w nasza˛ stron˛e. — Niech was szlag! — wygarnałem ˛ im. — Nie widzicie, z˙ e potrzebuj˛e pomocy medycznej? W tej chwili zabierzcie mnie do jednego z waszych szpitali polowych! Ich młode i gładkie twarze odwzajemniły spojrzenie uderzajaco ˛ niewinnymi oczyma. Ten z prawej strony miał na kołnierzu pojedyncza˛ odznak˛e starszego ˙ szeregowego, drugi za´s był zwykłym szeregowcem słu˙zby liniowej. Zaden z nich nie miał jeszcze dwudziestu lat. — Nasze rozkazy nie upowa˙zniaja˛ nas do zawrócenia z drogi i powrotu do szpitala polowego — odparł starszy szeregowy, przemawiajac ˛ w imieniu ich obu jako nieznacznie wy˙zszy ranga.˛ — Mog˛e was jedynie zaprowadzi´c do punktu 86
zbiorczego dla je´nców, gdzie bez watpienia ˛ udziela˛ wam pomocy. — Odstapił ˛ krok w tył, trzymajac ˛ bro´n wcia˙ ˛z w pogotowiu. — Pomó˙z temu m˛ez˙ owi udzieli´c pomocy rannemu, Gretenie — rzekł, przechodzac ˛ na za´spiew ko´scielny dla porozumienia z partnerem. — Chwy´c go z drugiej strony, a ja pójd˛e za wami i wezm˛e nasz or˛ez˙ . Drugi z˙ ołnierz oddał mu swoja˛ bro´n samostrzelna˛ i mi˛edzy nim a Dave’em zaczałem ˛ posuwa´c si˛e w sposób nieco bardziej wygodny, cho´c w dalszym ciagu ˛ gotowała si˛e we mnie i kipiała w´sciekło´sc´ . Przyprowadzili nas wreszcie na polan˛e — nie prawdziwa,˛ gdzie ro´snie trawa i dochodzi sło´nce, lecz na miejsce, gdzie ogromne powalone drzewo pozostawiło po sobie pomi˛edzy innymi olbrzymami co´s w rodzaju por˛eby. Znajdowało si˛e tu około dwudziestu przygn˛ebionych z wygladu ˛ Cassidan, rozbrojonych i trzymanych pod stra˙za˛ przez czterech młodych Zaprzyja´znionych, podobnych do tych, którzy nas pojmali. Dave wraz z młodym z˙ ołnierzem z Zaprzyja´znionych usadowili mnie ostro˙znie plecami do kikuta obalonego pnia drzewa. Potem zap˛edzono Dave’a, by doła˛ czył do reszty umundurowanych Cassidan, którzy siedzieli oparci plecami o powalony i butwiejacy ˛ pie´n le´snego olbrzyma z czwórka˛ uzbrojonych stra˙zników z Zaprzyja´znionych przed soba.˛ Wołałem, z˙ e Dave jako obserwator powinien by´c zostawiony ze mna,˛ wskazujac ˛ przy tym na jego biała˛ opask˛e i brak insygniów wojskowych. Lecz z˙ aden spo´sród sze´sciu m˛ez˙ czyzn w czarnych mundurach nie zwrócił na mnie uwagi. — Któ˙z z was tutaj wyniesion na najwy˙zszy stopie´n? — Starszy szeregowy zwrócił si˛e z pytaniem do czwórki stra˙zników. — Jam jest najstarszy słu˙zba˛ — odpowiedział jeden z nich — lecz ni˙zszy jestem stopniem od ciebie. W gruncie rzeczy był to zwykły szeregowiec słu˙zby liniowej. Jednak˙ze lat miał dobrze ponad dwadzie´scia, zdecydowanie wi˛ecej ni˙z pozostali, a jego pospieszne zrzeczenie si˛e dowództwa ujawniało do´swiadczonego z˙ ołnierza, którego skutecznie oduczono zgłaszania si˛e na ochotnika. — Ten oto ma˙ ˛z jest reporterem — rzekł, pokazujac ˛ na mnie, starszy szeregowy — i twierdzi, i˙z ma pod swa˛ piecza˛ owego drugiego. Pewne jest, z˙ e reporter potrzebuje pomocy medycznej, a cho´c z˙ aden z nas nie mo˙ze zabra´c go do najbli˙zszego polowego szpitala, jednak ty mógłby´s poleci´c jego przypadek uwadze przeło˙zonych przez wasz komunikator. — Nie mamy takowego — odparł starszy z˙ ołnierz. — Punkt łaczno´ ˛ sci oddalon jest o dwie´scie metrów. — Ja i Greten zostaniem tu pomóc wam na stra˙zy, jeden z was za´s poda˙ ˛zy do punktu łaczno´ ˛ sci. — Nie jest powiedziane — najstarszy z szeregowych sprawiał wra˙zenie upartego — w rozkazach naszych, by który´s z nas oddalał si˛e w takowym celu. — Azali˙z nie jest to przypadek specjalny i sytuacja wyjatkowa? ˛ 87
— Nie jest powiedziane. — Azali˙z. . . — Zaprawd˛e powiadam ci: nie było nic o takiej rzeczy powiedziane! — krzyknał ˛ na niego szeregowiec słu˙zby liniowej. — Nie mo˙zem pocza´ ˛c nic, dopóki nie pojawi si˛e oficer lub grupowy! — Azali˙z nadejdzie on niebawem? Starszy szeregowy był wstrza´ ˛sni˛ety gwałtowno´scia˛ sprzeciwu bardziej dos´wiadczonego z˙ ołnierza. Zerknał ˛ na mnie zmartwiony i pomy´slałem, z˙ e pewnie zaczyna ju˙z sadzi´ ˛ c, i˙z popełnił omyłk˛e, czyniac ˛ wzmiank˛e o pomocy medycznej dla nas. Jednak go nie doceniłem. Twarz mu nieco przybladła, lecz w rozmowie ze starszym m˛ez˙ czyzna˛ zachował dostateczny spokój. — Nie wiem — odrzekł tamten. — W takim razie sam udam si˛e do punktu łaczno´ ˛ sci. Poczekaj tutaj, Greten. Zarzucił bro´n na rami˛e i poszedł. Nigdy go ju˙z nie zobaczyli´smy. Tymczasem efekt w´sciekło´sci i wzmo˙zonego wydzielania adrenaliny, który pomagał mi opanowa´c ból w przewierconej na wylot rzepce kolanowej oraz chronionych przez nia˛ nerwach i ko´sciach, zaczał ˛ si˛e wyczerpywa´c. Gdy próbowałem porusza´c noga,˛ nie czułem ju˙z ukłu´c przeszywajacego ˛ bólu, lecz tylko głuche, t˛epe cierpienie, zaczynajace ˛ omywa´c falami bólu me udo — albo tak mi si˛e przynajmniej zdawało — co przyprawiało mnie o obłakanie. ˛ Zaczałem ˛ zastanawia´c si˛e, jak długo zdołam to wytrzyma´c, gdy nagle, z uczuciem zniecierpliwienia własna˛ głupota,˛ jakie ogarnia ci˛e, gdy zdajesz sobie w pewnej chwili spraw˛e, i˙z to, czego szukasz od dłu˙zszej chwili, tkwiło przez cały czas pod samym nosem, przypomniałem sobie o pasie. Podobnie jak wszyscy z˙ ołnierze miałem do pasa przytroczony zestaw pierwszej pomocy. Pomimo bólu ledwie powstrzymujac ˛ si˛e od s´miechu, si˛egnałem ˛ do´n teraz, rozpiecz˛etowałem niezdarnie i wycisnałem ˛ na r˛ek˛e dwie o´smiokatne ˛ tabletki, które udało mi si˛e znale´zc´ po omacku; w niewytłumaczalny sposób tam, gdzie siedzieli´smy pod drzewami, zacz˛eło si˛e s´ciemnia´c tak, z˙ e nie mogłem odró˙zni´c tabletek po kolorze, ale na szcz˛es´cie ich kształt był wystarczajaco ˛ dobrym znakiem rozpoznawczym. W tym wła´snie celu zostały tak pomy´slane. Pogryzłem je i połknałem ˛ na sucho. Zdawało mi si˛e, z˙ e słysz˛e z daleka głos Dave’a, który nie wiadomo dlaczego krzyczy. Lecz ju˙z ogarniało mnie, szybkie jak wło˙zony pod j˛ezyk cyjanek, znieczulajace ˛ i uspokajajace ˛ działanie tabletek przeciwbólowych. Ból ustapił ˛ bez s´ladu, pozostawiajac ˛ po sobie uczucie jedno´sci, czysto´sci i s´wie˙zo´sci — a tak˙ze oboj˛etno´sci na wszystko inne poza spokojem i wygoda˛ mego własnego ciała. Raz jeszcze usłyszałem wołanie Dave’a. Tym razem zrozumiałem, o co mu chodzi, ale sens tego, co krzyczał, nie był w stanie zakłóci´c mego spokoju. Wołał, z˙ e podał mi ju˙z tabletki przeciwbólowe ze swojego zestawu, kiedy przedtem dwukrotnie straciłem przytomno´sc´ . Darł si˛e, z˙ e teraz wziałem ˛ za du˙za˛ dawk˛e i kto´s 88
powinien si˛e mna˛ zaja´ ˛c. Tymczasem w lesie, który do tej pory tak˙ze ju˙z zda˙ ˛zył si˛e oddali´c, zapadła całkowita ciemno´sc´ , nad głowa˛ przetoczyło mi si˛e co´s na kształt gromu i wreszcie usłyszałem, tak jakbym w oddali słyszał pełna˛ uroku symfoni˛e, stukot milionów kropelek deszczu uderzajacych ˛ w miliony li´sci wysoko nad głowa.˛ I zapadłem w nico´sc´ u´smierzajac ˛ a˛ ból. Kiedy znowu wróciłem do siebie, przez jaki´s czas nie zwracałem najmniejszej uwagi na to, co si˛e wokół mnie dzieje, gdy˙z nie mogłem ruszy´c r˛eka˛ ani noga˛ i miałem mdło´sci na skutek przedawkowania leku. Kolano nie bolało mnie, je˙zeli pozostawało w całkowitym bezruchu, za to napuchło i stało si˛e sztywne jak drut, a najmniejsze poruszenie niosło z soba˛ szarpiacy ˛ ból, który mnie przenikał do gł˛ebi. Zwymiotowałem i poczałem ˛ z wolna czu´c si˛e lepiej. Powoli stawałem si˛e s´wiadomy tego, co dzieje si˛e wokół mnie. Byłem przemoczony do suchej nitki, gdy˙z deszcz, cho´c powstrzymany na chwil˛e sklepieniem listowia, utorował sobie drog˛e i do nas. Nie opodal, na skraju lasu, zebrali si˛e razem przemoczeni wi˛ez´ niowie i stra˙znicy. Stał tam, w czarnym mundurze Zaprzyja´znionych, nowo przybyły. Był to grupowy w s´rednim wieku, chudy i z mocno pobru˙zd˙zona˛ twarza.˛ Wła´snie odprowadził na stron˛e szeregowca zwanego Gretenem najwidoczniej po to, by si˛e z nim o co´s spiera´c. Ponad naszymi głowami, w niewielkich prze´switach tni˛edzy konarami drzew pozostałych po upadku le´snego olbrzyma, który dał poczatek ˛ polance, niebo przetarło si˛e po burzy i cho´c całkiem bezchmurne, było teraz oblane purpura˛ zachodzacego ˛ sło´nca. Moja zdeformowana przez leki zdolno´sc´ widzenia sprawiła, i˙z czerwie´n zstapiła ˛ na ziemi˛e i pomalowała kontury ciemnych od wilgoci sylwetek szaro odzianych je´nców oraz nadała blasku nasiakni˛ ˛ etym woda˛ czarnym mundurom Zaprzyja´znionych. Czarni i czerwoni, czerwoni i czarni, zwie´nczeni ogromna˛ łukowato wysklepiona˛ rama˛ mrocznych olbrzymów, ukrytych pod postacia˛ drzew, wygladali ˛ niczym figury z witra˙zu. Siedziałem zzi˛ebni˛ety w swoim ci˛ez˙ kim, wilgotnym ubraniu, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e kłótni grupowego z szeregowcem. I stopniowo ich słowa, s´ciszone tak, by nie mogły dotrze´c do uszu je´nców, lecz dla mnie zrozumiałe, zacz˛eły nabiera´c w mych uszach sensu. — Ty´s dzieckiem jest! — warczał grupowy. Głow˛e zadarła mu do góry gwałtowno´sc´ emocji, a zachodzace ˛ sło´nce si˛egn˛eło z nieba r˛eka,˛ by iluminowa´c mu twarz czerwienia,˛ tak z˙ e po raz pierwszy ujrzałem ja˛ wyra´znie i zobaczyłem w jej zaostrzonych postem rysach i gł˛eboko rze´zbionych bruzdach ten sam rodzaj surowego i bezgranicznego fanatyzmu, jaki odkryłem u grupowego z Kwatery Głównej Zaprzyja´znionych, który odrzucił pro´sb˛e o przepustk˛e dla Dave’a. — Ty´s dzieckiem jest! — powtórzył. — Ty´s młody! Có˙z mo˙zesz wiedzie´c o walce o powszedni chleb, pokolenie za pokoleniem, na 89
naszych surowych i kamienistych s´wiatach, czego ja bym nie wiedział? Có˙z moz˙ esz wiedzie´c o n˛edzy i głodzie po´sród Dzieci Naszego Pana, ja ci to powiadam, nawet w´sród kobiet z dzie´cmi przy piersi? Có˙z mo˙zesz wiedzie´c o zamierzeniach tych, którzy wysłali nas w bój, aby lud nasz mógł z˙ y´c i rozkwita´c, podczas gdy wsz˛edzie indziej najch˛etniej widziano by nas wszystkich martwych, a nasza˛ wiar˛e martwa˛ i pogrzebana˛ wraz z nami? — Ja jedno wiem — odciał ˛ si˛e młody z˙ ołnierz, chocia˙z nieznaczne dr˙zenie głosu zdradzało jego wiek przy odpowiedz!. — Wiem, z˙ e mamy obowiazki ˛ wobec praw i z˙ e zaprzysi˛egli´smy Kodeks Najemników i. . . — Zamknij swe dziecinne wargi! — syknał ˛ grupowy. — Czym˙ze sa˛ przysi˛egi inne ni˙z wobec naszego Pana Zast˛epów? Patrz, oto Starszy nad Rada˛ Starszych, ten, który zowie si˛e Brightem, powiedział, z˙ e dzie´n ten zawa˙zy na przyszło´sci naszego ludu i walne zwyci˛estwo jest dzisiaj potrzeba,˛ której musimy sprosta´c. Dlatego zwyci˛ez˙ ymy! I inaczej nie b˛edzie! — Lecz dalej powiadam tobie. . . — Ty nic mi powiadał nie b˛edziesz! Jam jest twym przeło˙zonym. Ty i tamta czwórka macie zameldowa´c si˛e razem w punkcie łaczno´ ˛ sci, i to ju˙z! I nie zwa˙zaj na to, i˙ze´s z innej jednostki. Ty´s został powołany i ty b˛edziesz słuchał! — W takim razie zabierzemy ze soba˛ je´nców w bezpieczne. . . — Ty b˛edziesz słuchał! Grupowy nosił swa˛ bro´n samostrzelna˛ przewieszona˛ pod ramieniem. Okr˛ecił ja˛ teraz tak, by mie´c spust pod r˛eka,˛ a luf˛e wymierzona˛ w szeregowego. Kciuk grupowego przesunał ˛ bezpiecznik broni na ogie´n automatyczny. Ujrzałem, jak Greten zamyka oczy i ci˛ez˙ ko przełyka s´lin˛e, lecz gdy przemówił, głos jego w dalszym ciagu ˛ brzmiał pewnie. — Azali˙z przez całe z˙ ycie nie szedłem w cieniu Naszego Pana, który jest prawda˛ i wiara.˛ . . — usłyszałem jego głos. Lufa uniosła si˛e do góry. Krzyknałem ˛ na grupowego: — Hej, wy tam, grupowy! Obrócił si˛e z miejsca niczym szary wilk na odgłos trza´sni˛ecia gałazki ˛ pod butem my´sliwego i oto sam patrzyłem w nie wi˛ekszy od główki szpilki wylot nastawionego na ogie´n automatyczny samostrzału. Nast˛epnie podszedł do mnie z bronia˛ w dalszym ciagu ˛ wycelowana˛ i topór jego poznaczonej gwiazdkami, fanatycznej twarzy zawisnał ˛ nade mna.˛ — Ty´s jest zatem przytomny? — zapytał. Słowa te zabrzmiały jak szyderstwo. Odczytałem w nich pogard˛e dla kogo´s na tyle słabego, by bra´c s´rodki przeciwbólowe dla ul˙zenia jakimkolwiek cielesnym dolegliwo´sciom. — Dostatecznie przytomny, by powiedzie´c ci kilka słów prawdy — wycharczałem. Zaschło mi w gardle i znowu zaczynała bole´c mnie noga, lecz grupowy stanowił dobre antidotum na te przypadło´sci, rozbudzajac ˛ na nowo mój gniew, tak 90
z˙ e nawracajacy ˛ uraz mógł by´c po˙zywka˛ dla w´sciekło´sci, która z łatwo´scia˛ wybuchała. — Posłuchaj mnie uwa˙znie. Jestem reporterem. Do´sc´ długo z˙ yjesz na tym s´wiecie, by wiedzie´c, z˙ e tej peleryny i tego beretu nie nosi nikt nie uprawniony. Lecz tak dla pewno´sci. . . — Pogrzebałem w kieszeni i wyciagn ˛ ałem ˛ z niej dokumenty. — Oto moje papiery. Prosz˛e je obejrze´c. Wział ˛ je do r˛eki i przebiegł wzrokiem. — Zatem w porzadku ˛ — powiedziałem, gdy dotarł do ko´nca. — Ja jestem reporterem, a wy jeste´scie grupowym. I o nic nie prosz˛e. . . ja z˙ adam! ˛ Z˙ adam ˛ bezzwłocznego przetransportowania do szpitala polowego i z˙ adam, ˛ z˙ eby mój asystent — tu wskazałem Dave’a — został mi zwrócony. I to ju˙z w tej chwili! Nie za dziesi˛ec´ minut ani za dwie minuty, ale w tej chwili! Stojacy ˛ tu na stra˙zy szeregowcy moga˛ nie wiedzie´c, czy wolno im mnie i mojego asystenta zabra´c stad ˛ i odstawi´c do szpitala, ale wy wiecie, z˙ e wam wolno. A ja z˙ adam, ˛ by tak wła´snie si˛e stało! Przygladał ˛ mi si˛e znad dokumentów i przez jego twarz przemkn˛eła szczególnego typu zawzi˛eto´sc´ . Tak mógłby wyglada´ ˛ c człowiek, który straca ˛ z siebie dłonie wiodacych ˛ go na szubienic˛e i z pogarda˛ kroczy o własnych siłach na miejsce egzekucji. — Ty´s jest reporterem — rzekł i gł˛eboko wciagn ˛ ał ˛ powietrze. — Tak, ty´s jest jeden z plemienia Anarchowego, które kłamstwem i fałszywym s´wiadectwem rozsiewa po całym s´wiecie człowieczym nienawi´sc´ do naszego ludu i naszej wiary. Znam ciebie dobrze, redaktorze — przyjrzał mi si˛e czarnymi podkra˙ ˛zonymi oczyma — i twe dokumenty sa˛ dla mnie niczym innym jak głupstwem i s´mieciem. Lecz ja ci˛e ukontentuj˛e i poka˙ze˛ tobie, jak mało wa˙zysz na szali wraz z całym swym reporterskim plugastwem. Dam ja tobie do opisania histori˛e, a ty ja˛ opiszesz i ujrzysz, z˙ e mniej ona znaczy ni˙z zeschłe li´scie wiejace ˛ spod maszerujacych ˛ stóp Pomaza´nca Bo˙zego. — Zabierz mnie do szpitala polowego — za˙zadałem. ˛ — Jeszcze na to poczekasz — odparł. — Co wi˛ecej — . pomachał dokumentami przed moim nosem — widz˛e tu twoja˛ przepustk˛e, lecz brak przepustki podpisanej przez kogo´s władnego w naszych szeregach, która by dała prawo przej´scia przez linie temu, którego mienisz swoim asystentem. Dlatego te˙z nie b˛edzie on ci zwrócony, lecz pozostanie razem z innymi je´ncami w podobnym mundurze, by spotkał go los zesłany mu przez Pana. Rzucił mi na kolana papiery, odwrócił si˛e i dumnym krokiem odszedł w kierunku je´nców. Wołałem za nim, rozkazujac ˛ mu, by wrócił, ale nie zwracał na mnie uwagi. Greten pobiegł w s´lad za nim, złapał go za rami˛e i poczał ˛ szepta´c mu co´s do ucha, gestykulujac ˛ gwałtownie w kierunku grupy je´nców. Grupowy odepchnał ˛ go, a Greten a˙z si˛e zatoczył. — Azali˙z nale˙za˛ oni do grona Wybranych?! — krzyknał ˛ grupowy. — Azali˙z sa˛ to Bo˙zy Wybra´ncy?! — I okr˛ecił si˛e z w´sciekło´scia,˛ gro˙zac ˛ ustawiona˛ wcia˙ ˛z na 91
automatyk˛e bronia˛ nie tylko Gretenowi, ale i pozostałym stra˙znikom. — Zbiórka! — wrzasnał. ˛ Jedni powoli, inni z po´spiechem porzucili pilnowanie je´nców i ustawili si˛e przed grupowym w szeregu. — Zameldujecie si˛e wszyscy w punkcie łaczno´ ˛ sci. . . i to ju˙z! — warknał ˛ grupowy. — W prawo zwrot! Posłuchali go. — Odmaszerowa´c! I tak opu´scili nas, odmaszerowawszy poza zasi˛eg mojego wzroku pomi˛edzy cienie drzew. Grupowy przez chwil˛e patrzył w s´lad za nimi, po czym zwrócił uwag˛e, a w s´lad za nia˛ strzelb˛e w kierunku cassida´nskich je´nców. Cofn˛eli si˛e przed nim nieznacznie, a ja ujrzałem, jak pobladły niczym chusta, niewyra´zny owal twarzy Dave’a kieruje si˛e w moja˛ stron˛e. — Oto wasi stra˙znicy opu´scili was — grupowy przemówił do nich gro´znie i powoli. — Gdy˙z zaczyna si˛e natarcie, które zetrze wasze wojska na proch. W natarciu tym liczy si˛e ka˙zdy z˙ ołnierz, gdy˙z takie otrzymali´smy posłanie od Starszego naszej Rady. Nawet ja musz˛e tam poda˙ ˛zy´c, a nie mog˛e zostawi´c takich jak wy nieprzyjaciół za naszymi liniami bez stra˙zy, gdzie mogliby´scie zaszkodzi´c naszemu zwyci˛estwu. Dlatego wy´sl˛e was teraz do miejsca, skad ˛ nie b˛edziecie mogli działa´c na szkod˛e Bo˙zego Pomaza´nca. W tej chwili, dopiero w tej chwili, po raz pierwszy zrozumiałem, co miał na my´sli. I otwarłem usta, by krzycze´c, ale krzyk si˛e nie rozległ. Spróbowałem wsta´c, lecz nie pozwoliła mi na to sztywna noga. Z otwartymi ustami zastygłem w trakcie podnoszenia si˛e z miejsca. Ciagłym ˛ ogniem maszynowym ostrzelał stojacych ˛ przed nim bezbronnych ludzi. Oni za´s — a w´sród nich Dave — przewracali si˛e, padali na ziemi˛e i umierali.
Rozdział 13 Nie jest dla mnie całkowicie jasne, jak wydarzenia potoczyły si˛e dalej. Pami˛etam, z˙ e kiedy powalone ciała przestały si˛e ju˙z ostatecznie rusza´c, grupowy odwrócił si˛e i podszedł do mnie, trzymajac ˛ w jednej r˛ece strzelb˛e. Mimo z˙ e kroczył z˙ wawo, wydawało si˛e, i˙z zbli˙za si˛e powoli, powoli, lecz nieubłaganie. Było to tak, jak gdybym widział go stapaj ˛ acego ˛ w kole kieratu, gdy tak z czarna˛ strzelba˛ w r˛eku wyłaniał si˛e coraz bli˙zej mnie na tle poczerwieniałego nieba. Wreszcie dotarł do mnie i stanał. ˛ Spróbowałem cofna´ ˛c si˛e przed nim, lecz majac ˛ za plecami ogromny pie´n drzewa, nie mogłem, a zraniona noga, sztywna niczym martwy drewniany kloc, przykuwała mnie do miejsca. Nie podniósł swej strzelby i nie strzelił. — No i có˙z — powiedział, spogladaj ˛ ac ˛ na mnie. Głos miał gł˛eboki i spokojny, lecz oczy jarzyły si˛e niesamowitym blaskiem. — Masz swoja˛ histori˛e, redaktorze. I prze˙zyjesz, aby ja˛ opowiedzie´c. By´c mo˙ze pozwola˛ ci by´c obecnym przy tym, jak mnie powioda˛ przed pluton egzekucyjny — chyba z˙ e Pan zadecyduje inaczej i polegn˛e w natarciu, które si˛e wła´snie zaczyna. Lecz cho´cby mieli po milionkro´c razy wykona´c na mnie wyrok, i tak na nic nie przyda ci si˛e twoje pisanie. Gdy˙z ja, który jestem narz˛edziem Pana, wedle Jego woli zapisałem owym ludziom ten los i ty tego pisma nie potrafisz wymaza´c. Wiedz wi˛ec nareszcie, jak małe jest twoje pisanie w obliczu tego, co zapisane jest przez Pana Zast˛epów. Nie odwracajac ˛ si˛e, odstapił ˛ krok do tyłu. Niemal tak, jak gdybym był jakim´s mrocznym ołtarzem, od którego odst˛epuje si˛e z ironicznym respektem. — Teraz z˙ egnaj ju˙z, redaktorze — rzekł i zawzi˛ety u´smiech wykrzywił jego wargi. — Nie l˛ekaj si˛e, gdy˙z ci˛e znajda.˛ I uratuja˛ twoje z˙ ycie. Odwrócił si˛e i poszedł. Widziałem, jak odchodzi czarniejszy od czerni najgł˛ebszych cieni, a potem zostałem sam. Byłem sam — sam po´sród odgłosu kropel kapiacych ˛ jeszcze niekiedy z listowia na le´sne klepisko. Sam pod ciemnoczerwonym niebem, którego malutkie skrawki widniały pomi˛edzy narastajac ˛ a˛ czarna˛ masa˛ koron drzew. Sam u kresu dnia i po´sród umarłych. Nie wiem, jak to zrobiłem, lecz po chwili zaczałem ˛ si˛e czołga´c, bezu˙zyteczna˛ nog˛e wlokac ˛ za soba˛ po mokrym poszyciu le´snym, póki nie dotarłem do nieru93
chomego stosu ciał. Przy resztkach s´wiatła dziennego zaczałem ˛ go przetrzasa´ ˛ c w poszukiwaniu Dave’a. Seria sztyftów przeszyła mu dolna˛ cz˛es´c´ klatki piersiowej i poni˙zej tego miejsca kurtka była przesiakni˛ ˛ eta krwia.˛ Lecz gdy podtrzymałem jego barki ramieniem i podniosłem, tak by mógł oprze´c głow˛e na mym zdrowym kolanie, zatrzepotał powiekami. Twarz miał biała˛ i gładka˛ jak buzia s´piacego ˛ dziecka. — Eileen? — zapytał, gdy go podnosiłem, słabym, lecz wyra´znie słyszalnym głosem. Oczy miał zamkni˛ete. Otwarłem usta, z˙ eby si˛e odezwa´c, lecz nie mogłem wydoby´c z˙ adnego d´zwi˛eku. Gdy wreszcie zmusiłem struny głosowe do wysiłku, mój głos miał dziwne brzmienie. — B˛edzie tu za chwil˛e — odrzekłem. Wydawało si˛e, i˙z ta odpowied´z przyniosła mu spokój. Le˙zał bez ruchu, ledwie dyszac. ˛ Na jego twarzy malował si˛e taki spokój, jakby go nic nie bolało. Usłyszałem miarowy odgłos padajacych ˛ kropel, które poczatkowo ˛ wziałem ˛ za deszcz kapiacy ˛ wcia˙ ˛z z li´sci nad głowa.˛ Wysunałem ˛ r˛ek˛e i poczułem skapujac ˛ a˛ na dło´n wilgo´c. To krew z kurtki Dave’a kapała na s´ciółk˛e le´sna,˛ z której w przed´smiertnych konwulsjach umierajacych ˛ zdarta została pokrywa niby-mchów, pozostawiajac ˛ naga˛ ziemi˛e. Obmacałem le˙zace ˛ wokół ciała, najdelikatniej, jak umiałem, by nie urazi´c lez˙ acego ˛ na moim kolanie Dave’a, w poszukiwaniu opatrunków. Znalazłem trzy i próbowałem zatamowa´c nimi jego rany, ale nic z tego nie wyszło. Krwawił z pół tuzina miejsc. Próbujac ˛ zało˙zy´c banda˙ze, zakłóciłem jego spokój, rozbudzajac ˛ przy tym nieco. — Eileen? — zapytał. — B˛edzie tu za chwil˛e — odpowiedziałem znowu. A jeszcze pó´zniej, kiedy ju˙z si˛e poddałem i siedziałem bezczynnie, trzymajac ˛ go w obj˛eciach, zapytał raz jeszcze: — Eileen? — B˛edzie tu za chwil˛e. Lecz nim sko´nczyły si˛e najgł˛ebsze ciemno´sci i ksi˛ez˙ yc wzbił si˛e do´sc´ wysoko, by zesła´c swój srebrny blask przez prze´swity mi˛edzy drzewami i o´swietli´c jego twarz, ju˙z nie z˙ ył.
Rozdział 14 Znaleziono mnie zaraz po wschodzie sło´nca i nie uczyniły tego oddziały Zaprzyja´znionych, lecz cassida´nskie. Kensie Graeme wycofał si˛e na południowym skrzydle swych pozycji, uprzedzajac ˛ w ten sposób s´wietnie obmy´slony przez Brighta plan zaatakowania w tym miejscu i zgniecenia cassida´nskiej obrony, a nast˛epnie rozniesienia jej na strz˛epy na ulicach Castlemain. Lecz, przewidziawszy to, Kensie ogołocił z wojsk południowe skrzydło swych linii i pozyskane w ten sposób piechot˛e i czołgi wysłał szerokim łukiem na skrzydło północne, by je wzmocni´c. Tam wła´snie znajdowałem si˛e z Dave’em. Na skutek tego linia frontu obróciła si˛e wokół punktu centralnego, znajduja˛ cego si˛e w okolicach bazy transportowej, w której spotkałem Graeme’a po raz pierwszy. Jej ruchomy północny kraniec zatoczył nast˛epnego ranka łuk dookoła pozycji Zaprzyja´znionych i przesunał ˛ si˛e na dół, przecinajac ˛ przeciwnikowi łacz˛ no´sc´ i zwalajac ˛ si˛e z trzaskiem na tyły tych oddziałów, które jeszcze przed chwila˛ sadziły, ˛ i˙z udało im si˛e wi˛eksza˛ cz˛es´c´ cassida´nskiego kontyngentu rozproszy´c i zamkna´ ˛c w obr˛ebie miasta. Castlemain, które miało sta´c si˛e skała,˛ o która˛ rozbije si˛e cassidariski kontyngent, okazało si˛e skała,˛ o która˛ rozbiły si˛e wojska Zaprzyja´znionych. Znalazłszy si˛e w pułapce, wojownicy w czarnych mundurach walczyli z szale´ncza˛ odwaga˛ i zwykła˛ sobie zawzi˛eto´scia,˛ lecz ju˙z byli zamkni˛eci pomi˛edzy zapora˛ ogniowa˛ dział sonicznych Kensiego na zachód od miasta a jego s´wie˙zymi siłami, nast˛epujacymi ˛ na tyły wroga. W ko´ncu dowództwo Zaprzyja´znionych, broniac ˛ si˛e przed dalsza˛ utrata˛ swych z˙ ołnierzy, poddało si˛e i wojna domowa pomi˛edzy Północna˛ a Południowa˛ Partycja˛ Nowej Ziemi została zako´nczona zwyci˛estwem cassida´nskiego kontyngentu. Tymczasem dla mnie nie miało to znaczenia. Półprzytomnego od s´rodków przeciwbólowych, zabrano mnie do szpitala w Blauvain. Na skutek braku natychmiastowej pomocy medycznej w zranionym kolanie wywiazały ˛ si˛e komplikacje — nie znam szczegółów, lecz mimo z˙ e udało im si˛e je wreszcie wyleczy´c, od tej pory pozostało sztywne. Jedyna˛ na to rada,˛ powiedzieli mi lekarze, byłaby operacja i nowe kolano, całkowicie sztuczne — to za´s mi odradzano. Prawdziwe ciało z krwi i ko´sci jest w dalszym ciagu ˛ lepsze od 95
wszystkiego, co człowiek potrafi skonstruowa´c w zamian. Co do mnie, to było mi wszystko jedno. Złapano i osadzono ˛ grupowego, który był sprawca˛ masakry — jak sam to przewidywał, został na mocy paragrafów Kodeksu Najemników, tyczacych ˛ traktowania je´nców, stracony przez rozstrzelanie. Ale nawet to niewiele mnie obeszło. Poniewa˙z — znów zgodnie z tym, co powiedział — jego egzekucja niczego nie zmieniła. Losu, który z pomoca˛ swej broni samostrzelnej zapisał Dave’owi i innym je´ncom, ani ja, ani nikt inny nie miał mocy odmieni´c; i przez to wła´snie co´s we mnie p˛ekło. Byłem jak zepsuty zegarek, który, owszem, chodzi, ale zaczyna grzechota´c, gdy go podnie´sc´ i nim potrzasn ˛ a´ ˛c. Co´s popsuło si˛e w moim wn˛etrzu i nawet list pochwalny, przysłany przez Mi˛edzygwiezdna˛ Słu˙zb˛e Prasowa,˛ oraz zatwierdzenie mnie w prawach członka rzeczywistego Gildii nie mogły tego naprawi´c. Poniewa˙z zostałem jej członkiem zwyczajnym, bogactwo i pot˛ega Gildii zapewniły mi najlepsza˛ opiek˛e i dokonały tego, na co byłoby sta´c niewiele organizacji prywatnych — wysłały mnie na leczenie do cudotwórców od naprawy umysłów z Kultis, wi˛ekszego z dwu s´wiatów Exotików. Na Kultis nakłonili mnie, bym naprawił si˛e sam — ale nie mogli narzuci´c mi sposobu, w jaki postanowiłbym tego dokona´c. Po pierwsze dlatego, z˙ e nie le˙zało to w ich mocy (chocia˙z nie jestem pewien, czy rzeczywi´scie zdawali sobie spraw˛e z tego, jak ograniczone były w tym wypadku ich mo˙zliwo´sci), a po drugie dlatego, z˙ e podstawowe zasady ich filozofii zabraniały im stosowania przemocy, a tak˙ze wszelkich prób narzucania swej woli opierajacej ˛ si˛e jednostce. Jedyne, co mogli, to wskaza´c mi drog˛e, która˛ według nich powinienem był obra´c. Za to instrument, którego u˙zyli do wskazania mi drogi, okazał si˛e pot˛ez˙ ny. Była nim Liza Kant. — . . . Ale˙z ty nie jeste´s psychiatra! ˛ — zawołałem do Lizy w zdumieniu, gdy po raz pierwszy pojawiła si˛e na Kultis w miejscu, w którym mnie umieszczono — jednej z wielofunkcyjnych konstrukcji mieszkalno-rekreacyjnych. Wła´snie wylegiwałem si˛e na brzegu basenu, udajac, ˛ z˙ e wchłaniam promienie słoneczne i wypoczywam, kiedy niespodziewanie pojawiła si˛e u mego boku i w odpowiedzi na me pytania odparła, i˙z Padma polecił ja˛ jako osob˛e, która b˛edzie ze mna˛ pracowa´c nad powrotem do zdrowia w sferze uczuciowej. — Có˙z ty mo˙zesz wiedzie´c o tym, kim ja jestem? — odci˛eła si˛e z miejsca, bynajmniej nie okazujac ˛ spokoju i opanowania wła´sciwych prawdziwym Exotikom. — Min˛eło całe pi˛ec´ lat, odkad ˛ spotkali´smy si˛e w Encyklopedii, a ja ju˙z wtedy byłam zaawansowana˛ studentka! ˛ Przygladałem ˛ jej si˛e z pozycji le˙zacej ˛ i kiedy stan˛eła nade mna,˛ zamrugałem powiekami. Z wolna co´s, co było we mnie u´spione, j˛eło budzi´c si˛e do z˙ ycia, znów zaczynało chodzi´c i tyka´c. Wstałem. Rzeczywi´scie, jak˙ze ja, który potrafiłem dobiera´c słów tak, by ludzie ta´nczyli przede mna˛ jak marionetki, mogłem zni˙zy´c si˛e 96
do czynienia niepewnych przypuszcze´n. — Zatem jeste´s rzeczywi´scie psychiatra? ˛ — zapytałem. — I tak, i nie — odpowiedziała mi ze spokojem. Wtem u´smiechn˛eła si˛e do mnie. — Tak czy inaczej, to nie psychiatra jest ci potrzebny. W chwili gdy wypowiadała te słowa, u´swiadomiłem sobie, z˙ e my´sl˛e dokładnie to samo i z˙ e dokładnie to samo my´slałem przez cały czas, lecz pogra˙ ˛zony bez reszty w nieszcz˛es´ciu, pozwoliłem Gildii wyciagn ˛ a´ ˛c swe własne wnioski. Momentalnie wsz˛edzie, jak maszyneria mego s´wiadomego umysłu długa i szeroka, zacz˛eły na powrót zaskakiwa´c przeka´zniki i zapala´c si˛e na nowo s´wiatełka percepcji. Je´sli wiedziała a˙z tyle, to ile mogła wiedzie´c jeszcze? Natychmiast w fortecy umysłu, na której budowie strawiłem ostatnie pi˛ec´ lat, rozd´zwi˛eczały si˛e dzwonki alarmowe i obro´ncy j˛eli p˛edzi´c na swoje posterunki. — By´c mo˙ze masz słuszno´sc´ — odparłem, momentalnie ostro˙zny, i wyszczerzyłem do niej z˛eby w u´smiechu. — Dlaczego nie usiadziemy ˛ i o tym nie porozmawiamy? — Wła´snie, dlaczego? — odrzekła. A wi˛ec usiedli´smy i porozmawiali´smy. Z poczatku ˛ wymieniali´smy opinie o sprawach nieistotnych, a ja usiłowałem w tym czasie wyrobi´c sobie zdanie na jej temat. Napełniała szczególnym echem całe swe otoczenie. W z˙ aden inny sposób nie potrafi˛e opisa´c tego zjawiska. Ka˙zde jej słowo, ka˙zdy ruch i gest zdawały si˛e posiada´c dla mnie specjalne znaczenie, znaczenie, którego nie umiałem dokładnie sobie wytłumaczy´c. — Dlaczego Padma uznał, z˙ e mo˙zesz. . . to jest, dlaczego uznał, z˙ e powinna´s przyj´sc´ tutaj zobaczy´c si˛e ze mna? ˛ — zapytałem po chwili ostro˙znie. — Nie tylko zobaczy´c si˛e z toba,˛ ale i z toba˛ popracowa´c — poprawiła mnie. Nie miała na sobie szaty Exotików, lecz zwykła˛ popołudniowa˛ sukienk˛e białego koloru. Jej oczy nabierały przy niej gł˛ebszego odcienia bł˛ekitu, ni˙z widziałem kiedykolwiek. Nagle wycelowały we mnie spojrzenie wyzywajace ˛ i ostre jak sztylet. — Dlatego, Tam, i˙z uwa˙za mnie za jedne z dwojga wrót, przez które wcia˙ ˛z jeszcze mo˙zna do ciebie dotrze´c. Te słowa i towarzyszace ˛ im spojrzenie mna˛ wstrzasn˛ ˛ eły. Gdyby nie owo ida˛ ce w s´lad za nia˛ szczególne echo, mógłbym odnie´sc´ mylne wra˙zenie, z˙ e jest to zaproszenie do flirtu. Jej jednak chodziło o co´s wi˛ekszego. Mogłem ja˛ wówczas z miejsca zapyta´c, có˙z ma takiego na my´sli, lecz byłem dopiero co rozbudzony i przez to ostro˙zny. Zmieniłem temat — zdaje si˛e zaprosiłem ja,˛ by przyłaczyła ˛ si˛e do mnie w kapieli ˛ lub co´s w tym rodzaju — i nie poruszałem tego tematu, a˙z dopiero w kilka dni pó´zniej. Do tego czasu, czujny i pobudzony, miałem mo˙zno´sc´ rozejrzenia si˛e wokół siebie i zastanowienia si˛e nad tym, skad ˛ bierze si˛e echo, oraz stwierdzenia, jak oddziałuja˛ na mnie metody Exotików. Pracowano nade mna˛ nader subtelnie za 97
pomoca˛ zr˛ecznej koordynacji sumarycznego nacisku s´rodowiska, nacisku, który nie próbował prowadzi´c mnie w stron˛e jedna˛ czy druga,˛ lecz który ustawicznie ponaglał mnie, bym wział ˛ w swoje r˛ece ster własnego z˙ ycia i samodzielnie obierał kierunek. Krótko mówiac, ˛ konstrukcja, która słu˙zyła mi za schronienie, pogoda, panujaca ˛ wokół niej, same wreszcie s´ciany, meble, kolory i kształty były tak zaprojektowane, by subtelnie wspomaga´c si˛e w przynaglaniu mnie do z˙ ycia — i to nie z˙ ycia zwykłego, ale z˙ ycia aktywnego. W sposób pełny i radosny. Był to nie tylko przybytek szcz˛es´cia — był to przybytek pasjonujacej ˛ przygody, pobudzaja˛ ce s´rodowisko otaczajace ˛ mnie ze wszystkich stron. A Liza była jego aktywnym czynnikiem. Zaczałem ˛ zauwa˙za´c, i˙z w miar˛e jak otrzasałem ˛ si˛e z przygn˛ebienia, nie tylko z dnia na dzie´n zmieniały si˛e kolory i kształty mebli oraz samej kwatery, lecz zmieniał si˛e równie˙z dobór tematów do rozmowy, ton głosu Lizy, jej s´miech, a wszystko po to, by przez cały czas wywiera´c maksymalny nacisk na moje nietrwałe i rozwijajace ˛ si˛e uczucia. Nie wydaje mi si˛e, by nawet sama Liza rozumiała, w jaki sposób poszczególne składniki maja˛ si˛e do wytworzenia zespolonego efektu. By to zrozumie´c, trzeba było rodowitego Exotika. Lecz rozumiała — s´wiadomie lub nie´swiadomie — rol˛e, która˛ miała w tym odegra´c. I ja˛ odgrywała. Nie dbałem o to. Automatycznie i nieuchronnie, w miar˛e zdrowienia, coraz bardziej byłem zakochany. Od czasu gdy wyrwałem si˛e na wolno´sc´ z domu mojego wuja i odnalazłem w sobie przymioty ciała i umysłu, nigdy nie miałem trudno´sci w znajdowaniu sobie kobiet. Zwłaszcza pi˛eknych kobiet, które cechował cz˛esto dziwny głód czuło´sci, równie cz˛esto nie zaspokojony. Lecz nim nastała Liza, wszystkie one, i te pi˛ekne, i te nie, nadymały si˛e w mych oczach powietrzem i p˛ekały niczym ba´nki mydlane. Było to tak, jak gdybym bez przerwy chwytał i przynosił do domu drozdy s´piewajace ˛ tylko po to, by nast˛epnego ranka odkry´c, i˙z przez noc stały si˛e zwykłymi drozdami, a ich swobodna pie´sn´ skurczyła si˛e do rozmiarów pojedynczego c´ wierkania. Potem zdałem sobie spraw˛e, z˙ e była to moja wina — to ja robiłem z nich drozdy s´piewajace. ˛ Jaka´s ich przypadkowa cecha lub zawarty w nich pierwiastek sprawiały, i˙z wybuchałem płomieniem jak raca, ma wyobra´znia wznosiła si˛e pod niebiosa, a z nia˛ razem mój j˛ezyk, tak z˙ e moca˛ słów wynosiłem nas oboje do krainy czystego powietrza i s´wiatła, zieleni traw i przejrzystej wody. I tam budowałem nam obojgu zamek pełen powietrza i s´wiatła, obietnic i pi˛ekno´sci. Mój zamek zawsze im si˛e podobał. Z ochota˛ przybywały na skrzydłach mojej wyobra´zni, a ja wierzyłem, i˙z oboje o własnych siłach szybujemy obok siebie. Lecz pó´zniej, nast˛epnego dnia, budziłem si˛e ze s´wiadomo´scia,˛ i˙z s´wiatło zgasło i zamilkła pie´sn´ , gdy˙z w rzeczywisto´sci nigdy nie wierzyły w mój zamek. Taka rzecz była dobra w marzeniach, lecz nie nadawała si˛e do tego, by my´sle´c o niej w kategoriach zwykłego kamienia, drewna, cegły i dachówki. Gdy przychodzi98
ło do spraw s´wiata realnego, zamek okazywał si˛e szale´nstwem, ja za´s winienem odło˙zy´c my´sl o nim na bok i zamiast niej zaja´ ˛c si˛e wyszukaniem jakiego´s istniejacego ˛ realnie domostwa. Najch˛etniej z lanego betonu, jak dom mojego wuja Mathiasa. Z´ praktycznymi ekranami wizyjnymi zamiast okien, z ekonomicznym dachem w miejsce niebotycznych wie˙zyc i z oszklonymi werandami, nie za´s odkrytymi balkonami. Wtedy si˛e rozstawali´smy. Lecz Liza, gdy wreszcie si˛e w niej zakochałem, nie upu´sciła mnie tak jak inne. Wzniosła si˛e razem ze mna˛ i dalej o własnych siłach szybowała w przestworzach. Co wi˛ecej, po raz pierwszy dowiedziałem si˛e, dlaczego była inna, dlaczego nigdy nie zeszłaby tak jak inne z obłoków. Było tak dlatego, i˙z zanim ja˛ jeszcze poznałem, sama budowała swe własne zamki. Tak wi˛ec wcale nie potrzebowała mojej pomocy, by unie´sc´ si˛e do zaczarowanej krainy, gdy˙z bywała tam wcze´sniej, polegajac ˛ na własnych pot˛ez˙ nych skrzydłach. Pasowali´smy do siebie w przestworzach, cho´c nasze zamki ró˙zniły si˛e od siebie. Wła´snie — ró˙znica zamków była tym, co mnie powstrzymało, co doprowadziło w ostateczno´sci do strzaskania egzotycznej skorupy. Gdy˙z zawsze kiedy byłem ju˙z bliski wyznania jej swojej miło´sci, powstrzymywała mnie. — Nie, Tam — mówiła, robiac ˛ przede mna˛ uniki. — Jeszcze nie teraz. „Jeszcze nie teraz” mogło równie dobrze znaczy´c „nie w tej chwili” lub „poczekaj do jutra”, lecz widzac ˛ zmian˛e, jaka zachodziła w jej twarzy, sposób, w jaki jej oczy odwracały si˛e nieznacznie ode mnie, w jednej chwili wiedziałem, co o tym sadzi´ ˛ c. Co´s stało pomi˛edzy nami niczym zamykana na trzy spusty, lecz na wpół stojaca ˛ otworem brama, i mój umysł spróbował nazwa´c to co´s po imieniu. — To Encyklopedia — rzekłem. — Wcia˙ ˛z chcesz, z˙ ebym wrócił i nad nia˛ pracował. — Wpatrzyłem si˛e w nia.˛ — W porzadku. ˛ Popro´s mnie raz jeszcze. Potrzasn˛ ˛ eła głowa.˛ — Nie — odparła cichym głosem. — Nim ci˛e odszukałam na przyj˛eciu Donala Graeme’a, Padma powiedział mi, z˙ e nigdy nie wrócisz tylko dlatego, z˙ e ja ci˛e o to poprosz˛e. Lecz nie uwierzyłam mu wówczas. Dzi´s wierz˛e. — Znów odwróciła twarz, by spojrze´c mi prosto w oczy. — Gdybym poprosiła ci˛e teraz i dała ci chwil˛e do namysłu, nim odpowiesz, raz jeszcze odmówiłby´s, nawet teraz. Siedziała wpatrzona we mnie na brzegu basenu, dokad ˛ si˛e wybrali´smy, w blasku słonecznym, majac ˛ krzak wielkich ró˙z herbacianych za soba,˛ a blask bijacy ˛ od kwiatów na sobie. — Odmówiłby´s, Tam? Otwarłem usta i zaraz zamknałem ˛ je z powrotem. Gdy˙z niczym kamienna r˛eka jakiego´s poga´nskiego boga, wszystko, o czym zapomniałem, wracajac ˛ tu do zdrowia, wszystko, co Mathias, a potem grupowy z Zaprzyja´znionych wyryli w mojej duszy, zwaliło si˛e na mnie ponownie. Zamykana na trzy spusty brama zatrzasn˛eła si˛e pomi˛edzy mna˛ a Liza˛ i odgłos zasuwy odbił si˛e echem w najskrytszych 99
gł˛ebinach mego jestestwa. — To prawda — przyznałem głucho. — Masz słuszno´sc´ . Odmówiłbym. Spojrzałem na Liz˛e siedzac ˛ a˛ w´sród gruzów naszego wspólnego marzenia. I co´s mi si˛e przypomniało. — Gdy przyszła´s tu po raz pierwszy — mówiłem z wolna, lecz bez z˙ adnej lito´sci, gdy˙z znowu stała si˛e niemal moim wrogiem — wspomniała´s co´s o tym, z˙ e Padma ogłosił ci˛e jedna˛ z dwóch bram, przez które mo˙zna do mnie dotrze´c. Jaka jest druga brama? Nie spytałem ci˛e wówczas. — A teraz nie mo˙zesz si˛e doczeka´c, by zabarykadowa´c t˛e druga,˛ nieprawda˙z, Tam? — odrzekła nieco gorzko. — W porzadku. ˛ . . powiedz mi co´s. — Podniosła z ziemi płatek, który spadł z rosnacego ˛ za jej plecami kwiatu, i rzuciła go na spokojne wody basenu, gdzie zaczał ˛ pływa´c niczym jaka´s delikatna z˙ ółta łódeczka. — Czy skontaktowałe´s si˛e ze swoja˛ siostra? ˛ Jej słowa zwaliły si˛e na mnie z łoskotem z˙ elaznej sztaby. Wszystkie sprawy zwiazane ˛ z Eileen i Dave’em oraz s´miercia˛ Dave’a po tym, jak zar˛eczyłem Eileen, z˙ e b˛edzie bezpieczny, powróciły rojac ˛ mi si˛e nad głowa.˛ Nie wiedzac ˛ nawet w jaki sposób, zerwałem si˛e na równe nogi i zimny pot wystapił ˛ mi na całym ciele. — Nie mogłem. . . — rozpoczałem ˛ odpowied´z, lecz głos mnie zawiódł. W ciasnocie mojego gardła zdławił si˛e sam i w gł˛ebi duszy stanałem ˛ twarza˛ w twarz z wiedza˛ o swym własnym tchórzostwie. — Oni ja˛ powiadomili! — krzyknałem, ˛ zwracajac ˛ si˛e z w´sciekło´scia˛ do Lizy, która w dalszym ciagu ˛ obserwowała mnie z pozycji siedzacej. ˛ — Władze cassida´nskie ju˙z jej wszystko o tym opowiedziały! O co ci chodzi, my´slisz, z˙ e nie wie, co stało si˛e z Dave’em? Lecz Liza milczała. Siedziała tylko, przypatrujac ˛ mi si˛e. Wówczas zdałem sobie spraw˛e, z˙ e b˛edzie milczała dalej. O tym, co powinienem zrobi´c, nie powie mi ani słowa wi˛ecej ni˙z sami Exotikowie, którzy szkolili ja˛ przecie˙z niemal od kołyski. Ale nie musiała. Diabeł od nowa podniósł głow˛e w mej duszy i s´miejac ˛ si˛e stał na drugim brzegu rzeki gorejacych ˛ w˛egli, wzywajac ˛ mnie, bym ja˛ przekroczył i podjał ˛ r˛ekawic˛e. A do tej pory jeszcze ani człowiek, ani diabeł nie rzucił mi wyzwania nadaremno. Odwróciłem si˛e do Lizy plecami i odszedłem.
Rozdział 15 Jako rzeczywisty członek Gildii nie musiałem ju˙z przedstawia´c delegacji, by podja´ ˛c pieniadze ˛ na koszty podró˙zy. Walut˛e w obrocie mi˛edzy s´wiatami stanowiły wiedza i umiej˛etno´sci ukryte w ludzkim opakowaniu, które było no´snikiem tych rzeczy. W ten sposób łatwym do przekształcenia w walut˛e kredytem by´ ły informacje zbierane i przekazywane przez fachowych pracowników Srodków Przekazu z Mi˛edzygwiezdnej Słu˙zby Prasowej, które były równie wa˙zne dla poszczególnych s´wiatów pomi˛edzy gwiazdami. Tak wi˛ec Gildia nie była biedna, a jej dwustu, czy co´s koło tego, rzeczywistych członków dysponowało na ka˙zdym z czternastu s´wiatów dostatecznymi funduszami, by mogli im pozazdro´sci´c szefowie rzadów. ˛ Osobliwym tego rezultatem było w moim przypadku to, z˙ e pieniadze ˛ jako takie straciły dla mnie jakiekolwiek znaczenie. W zakamarku umysłu, który przedtem przeznaczony był do planowania wydatków, miałem teraz pró˙zni˛e — i wydawało si˛e, z˙ e z misja˛ wypełnienia tej pustki w czasie długiego przelotu z Kultis na Cassid˛e pospieszyły wspomnienia. Wspomnienia o Eileen. Nigdy przedtem nie podejrzewałem, z˙ e odgrywała w moich młodych latach tak wa˙zna˛ rol˛e, zarówno przed s´miercia˛ naszych rodziców, jak i — przede wszystkim — po niej. Ale teraz, gdy nasz statek kosmiczny dokonywał skoku, zatrzymywał si˛e i znowu skakał pomi˛edzy gwiazdami, coraz to nowe miejsca i chwile tłoczyły si˛e w mej s´wiadomo´sci, kiedy tak siedziałem samotnie w swojej kabinie pierwszej klasy lub, je´sli o to chodzi, nie mniej samotnie w westybulu, gdy˙z nie byłem w nastroju towarzyskim. Nie były to wspomnienia dramatyczne. Wspominałem prezenty, które podarowała mi na te czy tamte urodziny. Chwile, gdy pomagała mi nie ugia´ ˛c si˛e pod niezno´snym naciskiem, jaki Mathias w swojej pró˙zno´sci wywierał na moja˛ dusz˛e. Jej własne chwile smutku, które bardzo łatwo odnajdywałem w pami˛eci zwłaszcza dzisiaj, gdy zdałem sobie spraw˛e, i˙z była wówczas samotna i nieszcz˛es´liwa, czego jednak w owym czasie nie potrafiłem zrozumie´c, pogra˙ ˛zony bez reszty we własnym nieszcz˛es´ciu. Nagle u´swiadomiłem sobie, z˙ e mog˛e sobie przypomnie´c dowolnie wiele wypadków, gdy zdarzyło jej si˛e odło˙zy´c na bok własne kłopoty po to, by co´s zaradzi´c na moje, i ani jednego — nie udało mi si˛e odszuka´c w pami˛eci 101
jednego jedynego przykładu — bym kiedykolwiek zapomniał o swoich problemach, by chocia˙z wzia´ ˛c pod uwag˛e jej zmartwienia. Gdy wszystko to przesuwało si˛e przed mymi oczyma, czułem, jak serce kraje mi si˛e z rozpaczy i poczucia winy. Pomi˛edzy jedna˛ a druga˛ seria˛ skoków usiłowałem utopi´c te wspomnienia w kieliszku. Stwierdziłem jednak, z˙ e nie odpowiadaja˛ mi zarówno trunki, jak i takie wyj´scie z sytuacji. Przybyłem na Cassid˛e. Jako ubo˙zszej i mniejszej rozmiarami planetarnej krewniaczce Newtona, z którym dzieliła liczacy ˛ dwana´scie ciał niebieskich układ słoneczny, Cassidzie brakowało jego powiaza´ ˛ n akademickich, a co za tym idzie, stałego dopływu wysoce wykwalifikowanych umysłów s´cisłych, które uczyniły skolonizowany wczes´niej s´wiat Newtona bogatym. Z jej stołecznego portu kosmicznego, Moro, złapałem wahadłowiec do Alban, miasteczka uniwersyteckiego sponsorowanego przez Newton, gdzie Dave studiował mechanik˛e skoku i gdzie oboje z Eileen imali si˛e ró˙znych zaj˛ec´ zarobkowych. Było to miasto wielopoziomowe, efektywno´scia˛ wykorzystania terenu zbli˙zone do mrowiska. Nie, z˙ eby brakowało miejsca, na którym mo˙zna by je postawi´c, ale zbudowano je po wi˛ekszej cz˛es´ci za newtonia´nskie kredyty, a najta´nsza dost˛epna za te kredyty metoda budowlana wymagała skupienia potrzebnych mieszka´n na najmniejszej mo˙zliwej przestrzeni. Na przystani wahadłowca wziałem ˛ pr˛et kierunkowy i nastawiłem na adres Eileen podany mi przez nia˛ w jedynym otrzymanym od niej li´scie, tym, który dostałem w dniu s´mierci Davida. Pr˛et poprowadził mnie przez cała˛ seri˛e pionowych i poziomych przej´sc´ i tuneli a˙z do segmentu zespołu mieszkalnego, le˙zacego ˛ ponad poziomem gruntu, lecz na tym ko´nczyła si˛e lista pochlebnych przymiotników, którymi mo˙zna by go okre´sli´c. Gdy skr˛eciłem w korytarz, który miał ostatecznie doprowadzi´c mnie do drzwi szukanego przeze mnie domu, po raz pierwszy owo nie wymy´slone bynajmniej uczucie, które, póki Liza nie zwróciła na nie bezpo´srednio mojej uwagi, nie dopuszczało nawet do mej s´wiadomo´sci my´sli o Eileen, zacz˛eło zbli˙za´c si˛e do punktu wrzenia. Niby w nocnym koszmarze, scena, która rozegrała si˛e na nowoziemskiej le´snej polanie, stan˛eła mi przed oczami jak z˙ ywa, a w´sciekło´sc´ i strach j˛eły trawi´c mnie niczym goraczka. ˛ Na moment zawahałem si˛e — mało brakowało, a dałbym za wygrana.˛ Lecz bezwładno´sc´ , która ogarn˛eła mnie podczas długiej podró˙zy, popchn˛eła mnie pod sam próg i sprawiła, i˙z zadzwoniłem do drzwi. Sekunda oczekiwania wydała mi si˛e wieczno´scia.˛ Wreszcie drzwi si˛e otwarły i ukazała si˛e w nich twarz kobiety w s´rednim wieku. Szeroko otwarłem oczy ze zdumienia, gdy˙z nie była to twarz mojej siostry. — Eileen. . . — wybakałem. ˛ — To znaczy. . . pani Davidowa Hall. . . Czy jest w domu? — Wówczas przypomniałem sobie, z˙ e ta kobieta nie mo˙ze o mnie nic 102
wiedzie´c. — Jestem jej bratem, z Ziemi. Redaktor Tam Olyn. Miałem na sobie oczywi´scie peleryn˛e i beret, co w pewnym sensie wystarczało za wizytówk˛e, lecz w owej chwili zupełnie o tym zapomniałem. Przypomniało mi si˛e dopiero wtedy, gdy kobieta nieco si˛e spłoszyła. Prawdopodobnie nigdy dotad ˛ nie widziała członka Gildii na własne oczy. — No có˙z, wyprowadziła si˛e — odparła. — To mieszkanie było dla niej za du˙ze. Mieszka kilka poziomów ni˙zej i bardziej na północ. Chwileczk˛e, zaraz dam panu jej numer. Znikn˛eła z po´spiechem. Po chwili usłyszałem odpowiadajacy ˛ jej głos m˛ez˙ czyzny i wkrótce ukazała si˛e z powrotem z kartka˛ papieru w r˛ece. — Prosz˛e — rzekła nieco zdyszana. — Zapisałam go panu. Pójdzie pan prosto tym korytarzem. . . o, widz˛e, z˙ e ma pan pr˛et kierunkowy. W takim razie prosz˛e go nastawi´c. To niedaleko. — Dzi˛ekuj˛e — powiedziałem. — Nie ma za co. Cała przyjemno´sc´ . . . Có˙z, nie powinnam pana zatrzymywa´c, jak mi si˛e zdaje — dodała, widzac, ˛ z˙ e ju˙z zaczynam si˛e odwraca´c. — Ciesz˛e si˛e, z˙ e mogłam si˛e na co´s przyda´c. Do widzenia. — Do widzenia — wyjakałem. ˛ Poszedłem korytarzem dalej, nastawiajac ˛ ponownie pr˛et kierunkowy. Ten za´s poprowadził mnie na dół, tak z˙ e drzwi, przy których nacisnałem ˛ wreszcie dzwonek, znajdowały si˛e sporo poni˙zej poziomu gruntu. Tym razem czekałem dłu˙zej. Wreszcie otwarły si˛e, a za nimi stała moja siostra. — Tam — powiedziała. Na pierwszy rzut oka wcale si˛e nie zmieniła. Nie zna´c było po niej z˙ adnych oznak smutku ani zgryzot i uczułem gwałtowny przypływ nadziei. Lecz gdy tak stała bez ruchu, po prostu mi si˛e przygladaj ˛ ac, ˛ nadzieja znowu opadła. Mogłem tylko czeka´c. Poszedłem za jej przykładem. — Wejd´z — rzekła wreszcie, niemal nie zmieniajac ˛ tonu. Odsun˛eła si˛e na bok i wszedłem do s´rodka. Drzwi zasun˛eły si˛e za mna.˛ Chwilowo wybity z nastroju tym, co zastałem, rozejrzałem si˛e dookoła. Obity szara˛ draperia˛ pokój był nie wi˛ekszy ni˙z kabina pierwszej klasy, która˛ zajmowałem na statku kosmicznym. — Co si˛e stało, z˙ e mieszkasz tutaj?! — wybuchnałem. ˛ Popatrzyła na mnie, ale nie zareagowała na moje zaskoczenie. — Tu jest taniej — odparła oboj˛etnie. — Ale˙z nie ma potrzeby, by´s oszcz˛edzała pieniadze! ˛ — powiedziałem. — Podjałem ˛ wszelkie kroki, by´s otrzymała spadek po Mathiasie. Załatwiłem z pracujacym ˛ na Ziemi Cassidaninem, z˙ e rodzina, która˛ zostawił tutaj, przeka˙ze ci gotówk˛e. Czy to znaczy — gdy˙z my´sl ta do tej pory nie postała mi w głowie — z˙ e z tej strony nastapiły ˛ jakie´s komplikacje? Czy jego rodzina ci nie płaci?
103
— Owszem — przyznała do´sc´ chłodno. — Lecz jest jeszcze rodzina Dave’a, której trzeba pomaga´c. — Rodzina? — Gapiłem si˛e na nia˛ idiotycznie. — Młodszy brat Dave’a chodzi jeszcze do szkoły. . . Zreszta˛ mniejsza z tym. — W dalszym ciagu ˛ stała. Nie zapraszała te˙z, bym usiadł. — Du˙zo by opowiada´c, Tam. Po co tu przyjechałe´s? Utkwiłem w niej wzrok. — Eileen — powiedziałem błagalnie. — Nie odezwała si˛e słowem. — Posłuchaj — rzekłem, niczym tonacy ˛ brzytwy chwytajac ˛ si˛e poruszonego wcze´sniej tematu — nawet je´sli pomagasz rodzinie Dave’a, nie widz˛e w tym z˙ adnego problemu. Jestem teraz członkiem rzeczywistym Gildii. Je´sli chodzi o pieniadze, ˛ to mog˛e ci ich zapewni´c, ile tylko potrzebujesz. — Nie. Potrzasn˛ ˛ eła głowa.˛ — Na miło´sc´ boska,˛ dlaczego nie? Mówi˛e ci, z˙ e mam nieograniczone. . . — Nie chc˛e nic od ciebie, Tam — przerwała mi. — Mimo to dzi˛ekuj˛e. Ale całkiem nie´zle si˛e nam powodzi, mnie i rodzinie Dave’a. Mam dobra˛ prac˛e. — Eileen! — Pytałam ci˛e o co´s, Tam — rzekła, w dalszym ciagu ˛ niewzruszona. — Po co tu przyjechałe´s? Nie byłaby bardziej odmieniona, gdyby stała si˛e kamieniem — nie przypominała tej siostry, która˛ znałem. Nie była ta,˛ która˛ znałem. Była niczym zupełnie mi obca osoba. — By si˛e z toba˛ zobaczy´c — odparłem. — Pomy´slałem, z˙ e mo˙ze chciałaby´s wiedzie´c. . . — Wiem o tym wszystko — zapewniła mnie zupełnie beznami˛etnie. — Wszystko mi o tym opowiedziano. Mówili, z˙ e równie˙z zostałe´s ranny, ale ju˙z wydobrzałe´s, prawda, Tam? — Tak — potwierdziłem bezradnie. — Ale nie całkiem. Mam nog˛e sztywna˛ w kolanie. Powiedzieli, z˙ e ju˙z tak zostanie. — To wielka szkoda — odpowiedziała. — Niech to szlag, Eileen! — wybuchnałem. ˛ — Nie stój tu tak po prostu i nie mów do mnie, jakby´s nie wiedziała, kim jestem! Jestem twoim bratem! — Nie. — Potrzasn˛ ˛ eła głowa.˛ — Jedyni krewni, jakich mam teraz, jakich chc˛e mie´c teraz, to rodzina Dave’a. Oni mnie potrzebuja.˛ Ty mnie nie potrzebujesz i nigdy nie potrzebowałe´s, Tam. Zawsze sam wystarczałe´s sobie i dla siebie. — Eileen — rzekłem błagalnie. — Słuchaj, zdaj˛e sobie spraw˛e, z˙ e musisz mnie wini´c, przynajmniej cz˛es´ciowo, za s´mier´c Dave’a. — Nie — odpowiedziała. — Nic nie poradzisz na to, z˙ e jeste´s tym, czym jeste´s. To wyłacznie ˛ moja wina, z˙ e przez te wszystkie lata usiłowałam przekona´c sama˛ siebie, z˙ e jeste´s czym´s innym. Sadziłam, ˛ i˙z było w tobie co´s, do czego 104
Mathias nigdy nie dotarł, co´s, co tylko czekało na okazj˛e, by si˛e ujawni´c. Na to wła´snie liczyłam, gdy poprosiłam ci˛e, by´s pomógł mi podja´ ˛c decyzj˛e na temat Jamiego. A kiedy napisałe´s, z˙ e masz zamiar pomóc Dave’owi, sadziłam, ˛ z˙ e to, co zawsze w tobie widziałam, wysuwa si˛e na plan pierwszy. Lecz za ka˙zdym razem nie miałam racji. — Eileen! — krzyknałem. ˛ — To nie moja wina, z˙ e natkn˛eli´smy si˛e z Dave’em na szale´nca. By´c mo˙ze powinienem postapi´ ˛ c jako´s inaczej, lecz naprawd˛e po tym, jak mnie postrzelili, próbowałem nakłoni´c go, by mnie zostawił, tylko z˙ e on nie chciał. Nie rozumiesz, z˙ e nie tylko ja jestem winny? — Oczywi´scie, z˙ e nie, Tam — zgodziła si˛e. Przywarłem do niej spojrzeniem. — Nie ponosisz za to, co robisz, wi˛ekszej odpowiedzialno´sci ni˙z pies policyjny, który został tak wyszkolony, by atakowa´c wszystko, co si˛e rusza. Jeste´s tym, czym uczynił ci˛e, Tam, wuj Mathias: niszczycielem. Nie ma w tym twojej winy, ale to niczego nie zmienia. Pomimo całej tej walki, jaka˛ z nim toczyłe´s, nauki Mathiasa ´ utkwiły ci gł˛eboko w pami˛eci i nie zostawiły miejsca na na temat NISZCZYC! nic innego. — Nie wolno ci tak my´sle´c! — wrzasnałem ˛ na nia.˛ — To nieprawda! Daj mi tylko jeszcze jedna˛ szans˛e, Eileen, a zobaczysz! Mówi˛e ci, z˙ e to nieprawda! — Ale˙z to prawda — odparła. — Znam ci˛e, Tam, lepiej ni˙z ktokolwiek inny na s´wiecie. I od dawna wiedziałam, z˙ e taki jeste´s. Wolałam w to po prostu nie wierzy´c. Ale teraz nie mam ju˙z innego wyj´scia, dla dobra rodziny Dave’a, która mnie potrzebuje. Nie potrafiłam pomóc Dave’owi, ale potrafi˛e pomóc im — je´sli ju˙z nigdy si˛e z toba˛ nie zobacz˛e. Je˙zeli przeze mnie uda ci si˛e do nich zbli˙zy´c, to ich równie˙z zniszczysz. Potem ju˙z nic nie mówiła i tylko stała, przypatrujac ˛ mi si˛e. Otwarłem usta, by jej odpowiedzie´c, ale nic mi nie przychodziło do głowy. Stali´smy, spogladaj ˛ ac ˛ na siebie z odległo´sci niespełna metra, jednak rozdzielały nas morza i otchłanie szersze i gł˛ebsze, ni˙z kiedykolwiek widziałem w swoim z˙ yciu. — Zatem lepiej id´z sobie, Tam — odezwała si˛e wreszcie. Jej słowa przywróciły mnie z odr˛etwienia do z˙ ycia. — Tak — powiedziałem głucho. — Chyba lepiej sobie pójd˛e. Odwróciłem si˛e do niej plecami. My´sl˛e, z˙ e jeszcze stapaj ˛ ac ˛ ku drzwiom, wcia˙ ˛z miałem nadziej˛e, i˙z ka˙ze mi si˛e zatrzyma´c i zawoła z powrotem. Lecz nie usłyszałem za soba˛ z˙ adnego d´zwi˛eku ani ruchu. Przekraczajac ˛ próg, zerknałem ˛ po raz ostatni przez rami˛e. Nawet nie drgn˛eła. Dalej stała w tym samym miejscu niczym obcy człowiek, czekajac, ˛ a˙z sobie pójd˛e. Wi˛ec poszedłem. I powróciłem do portu kosmicznego sam. Zupełnie sam.
Rozdział 16 Dostałem si˛e na pierwszy statek odlatujacy ˛ na Ziemi˛e. Miałem teraz prawo pierwsze´nstwa przed wszystkimi, z wyjatkiem ˛ członków korpusu dyplomatycznego, i nie omieszkałem z niego skorzysta´c. Wypchnałem ˛ z kolejki kogo´s z wczes´niejsza˛ rezerwacja˛ i raz jeszcze znalazłem si˛e sam w kabinie pierwszej klasy, podczas gdy statek, na którego byłem pokładzie, wykonywał skok, zatrzymywał si˛e dla obliczenia swojej pozycji i znów skakał pomi˛edzy gwiazdami. Ta odosobniona kabina była dla mnie niczym sanktuarium, niczym samotnia pustelnika, kokon, w którym mogłem odgrodzi´c si˛e drzwiami od s´wiata i przepoczwarzy´c, nim raz jeszcze wychyn˛e w innym wymiarze na s´wiatło dzienne. Obdarto mnie ze skóry dawnej osobowo´sci i nie zostało mi ani jedno złudzenie, którym mógłbym si˛e osłoni´c. Oczywi´scie Mathias wcze´snie oczy´scił mój szkielet z mi˛esa iluzji. Lecz tu i ówdzie wisiał jaki´s strz˛ep — jak cho´cby skapana ˛ w deszczu pami˛ec´ ruin Partenonu, w które zwykłem wpatrywa´c si˛e na ekranach wizyjnych jako chłopiec, kiedy mordercza dialektyka Mathiasa zdołała zerwa´c kolejny strz˛ep nerwu lub s´ci˛egna. Przez sama˛ swa˛ obecno´sc´ tam, wysoko, ponad ciemnym domem bez okien, Partenon wydawał si˛e podwa˙za´c wszelkie argumenty Mathiasa. Kiedy´s musiał powsta´c — a zatem Mathias jest w bł˛edzie, zwykłem pociesza´c si˛e w my´slach. Kiedy´s musiał powsta´c, istniał, a gdyby ludzie z Ziemi nie byli niczym wi˛ecej ni˙z tym, co głosza˛ słowa Mathiasa, nigdy nie zostałby zbudowany. Lecz istniał niegdy´s, tak to teraz odbierałem. Gdy˙z w ko´ncu były tam tylko ruiny, a zatem czarny defetyzm Mathiasa oparł si˛e próbie czasu. Ja równie˙z na obraz i podobie´nstwo Mathiasa oparłem si˛e próbie czasu, a sny o tym, jak to zrodzeni na Ziemi b˛eda˛ w jaki´s niewiadomy sposób, pomimo owych odmienionych i wspanialszych dzieci młodszych s´wiatów, chodzi´c w glorii słuszno´sci, legły tak jak Partenon w gruzach, odło˙zone ad acta razem z innymi dziecinnymi iluzjami, odło˙zone i zapomniane na deszczu. Có˙z takiego próbowała powiedzie´c mi Liza? Gdybym tylko ja˛ zrozumiał, mys´lałem teraz, mógłbym t˛e chwil˛e przewidzie´c i zaoszcz˛edzi´c sobie bolesnej nadziei, z˙ e Eileen przebaczy mi s´mier´c Dave’a. Liza wspomniała co´s o dwóch bramach, o tym, z˙ e tylko dwie bramy stoja˛ przede mna˛ otworem, a ona jest jedna˛ 106
z nich. Teraz rozumiałem, czym były owe bramy. Były to wrota, przez które mogła dotrze´c do mnie miło´sc´ . Miło´sc´ — zabójcza choroba, która odzierała m˛ez˙ czyzn z siły. Nie tylko miło´sc´ fizyczna, ale wszelkie wypływajace ˛ ze słabo´sci pragnienia: czuło´sci, pi˛ekna i nadziei na spodziewane cuda. Przypomniałem sobie teraz, i˙z była jedna, jedyna rzecz, której nigdy nie udało mi si˛e dokona´c. Nigdy nie zdołałem zrani´c Mathiasa, zawstydzi´c go czy cho´cby tylko wprawi´c w zakłopotanie. A dlaczego? Dlatego, z˙ e był tak sterylny, jak ka˙zde wyjałowione ciało. Nie tylko nie kochał nikogo, ale i niczego. A w ten sposób, wyrzekajac ˛ si˛e s´wiata, zyskiwał go z powrotem, gdy˙z uniwersum było tak˙ze nico´scia˛ i w tej doskonałej symetrii nico´sci w nico´sci spoczywał w swym zadowoleniu jak głaz. Zrozumiawszy to, poczułem nagle, z˙ e mog˛e si˛e znowu upi´c. Lecac ˛ w tamtym kierunku nie byłem do tego zdolny ze wzgl˛edu na uczucia winy i nadziei oraz z powodu złachmaniałych resztek ciała podatnego na rozkład i miło´sc´ , przylegajacych ˛ wcia˙ ˛z w moim wn˛etrzu do czystego szkieletu filozofii Mathiasa. Ale teraz. . . Roze´smiałem si˛e w głos na cała˛ pusta˛ kabin˛e. Wówczas, w drodze na Cassid˛e, gdy najbardziej potrzebowałem znieczulenia trunkiem, nie byłem w stanie z niego skorzysta´c. Teraz za´s, cho´c nie potrzebowałem go wcale, mogłem si˛e w nim kapa´ ˛ c, gdybym miał na to ochot˛e. Oczywi´scie pod warunkiem, z˙ e pami˛etałbym o szacowno´sci mej pozycji zawodowej i nie przesadzał z piciem w miejscach publicznych. Lecz nie było z˙ adnego powodu, bym nie miał si˛e upi´c w zaciszu własnej kabiny i to w tej chwili, je´sli taka˛ miałem ochot˛e. W rzeczy samej miałem ku temu wszelkie powody. Była to okazja wymagajaca ˛ uczczenia — godzina wybawienia od słabo´sci ciała i umysłu, które przynosza˛ ból wszystkim zwyczajnym ludziom. Zamówiłem butelk˛e, szklank˛e oraz kubełek lodu i wzniosłem toast na swoja˛ cze´sc´ w lustrze znajdujacym ˛ si˛e w kabinie naprzeciw klubowego fotela, w którym rozsiadłem si˛e z butelka˛ pod r˛eka.˛ Slainte, Tam Olyn, bach! — powiedziałem sam do siebie, gdy˙z zamówiłem szkocka˛ i wszyscy moi szkoccy i irlandzcy przodkowie szumieli mi w tej chwili w metaforycznych z˙ yłach. Napiłem si˛e łapczywie. Dobry trunek rozlał si˛e przyjemnie po moim wn˛etrzu i rozpalił w nim ogie´n, a po krótkiej chwili dalszego picia s´ciany mej małej kabinki rozsun˛eły si˛e szeroko i powróciła mi pami˛ec´ o tym, jak to owego dnia w Encyklopedii pod hipnotycznym wpływem Padmy je´zdziłem na błyskawicy. Znów poczułem pot˛eg˛e i w´sciekło´sc´ , które wstapiły ˛ we mnie wówczas, i po raz pierwszy stałem si˛e s´wiadomy mej obecnej sytuacji, ju˙z poza wszelkimi ludzkimi słabo´sciami, które mogłyby mnie powstrzyma´c lub osłabia´c moc błyskawicy. ´ Mo˙zliwoPo raz pierwszy zauwa˙zyłem mo˙zliwo´sci i pot˛eg˛e hasła NISZCZYC! s´ci, wobec których to, co udało si˛e zrobi´c Mathiasowi, a nawet to, czego sam 107
dokonałem do tej pory, było dziecinna˛ zabawka.˛ Piłem, s´niac ˛ o rzeczach, które stały si˛e teraz mo˙zliwe. A po chwili zapadłem w sen lub te˙z, jak kto woli, straciłem przytomno´sc´ i zaczałem ˛ s´ni´c w sensie dosłownym. W s´wiat tego snu przeniosłem si˛e prosto z jawy, bez dajacego ˛ si˛e zauwa˙zy´c okresu przej´sciowego. Nagle znalazłem si˛e t a m — a tam miało oznacza´c gdzie´s na zboczu kamienistego wzgórza pomi˛edzy górskimi szczytami a morzem rozpos´cierajacym ˛ si˛e ku zachodowi, w małym domku z kamienia, poobtykanym ziemia˛ i darnia.˛ Małym, jednoizbowym domku z prymitywnym paleniskiem zamiast kominka, o s´cianach z dwu stron pochylonych ku otworowi w dachu, któr˛edy wydostawał si˛e dym. W pobli˙zu ognia na s´cianie, na dwóch drewnianych kołkach wbitych w szpary mi˛edzy kamieniami, wisiała moja jedyna cenna ruchomo´sc´ . Była to bro´n przechodzaca ˛ w rodzie z ojca na syna, prawdziwy, oryginalny miecz claymore, claidheamh mor, „wielki miecz”. Miał głowni˛e długo´sci ponad stu dwudziestu centymetrów, prosta,˛ obosieczna,˛ szeroka˛ i t˛epo s´ci˛eta˛ na ko´ncu. R˛ekoje´sc´ zako´nczona była jedynie zwykłym jelcem z wygi˛eta˛ do dołu garda.˛ Ogólnie rzecz biorac, ˛ był to szeroki miecz obur˛eczny, pieczołowicie zawini˛ety w natłuszczone szmaty i jako z˙ e nie miał pochwy, zawieszony na kołkach. W trakcie mojego snu zdjałem ˛ go ze s´ciany i rozwinałem, ˛ gdy˙z za trzy dni, stad ˛ o pół dnia drogi piechota,˛ miałem si˛e spotka´c z pewnym m˛ez˙ czyzna.˛ Przez dwa dni niebo było czyste, a sło´nce, cho´c nie dawało ciepła, s´wieciło jasno, i przesiadywałem na pla˙zy, ostrzac ˛ obie kraw˛edzie długiego miecza szarym kamieniem wyrzuconym przez morze i ogładzonym przez fale. Poranek trzeciego dnia był pochmurny, a z nastaniem s´witu poczał ˛ pada´c drobny deszczyk. Owinałem ˛ wi˛ec miecz skrajem długiego, prostokatnego ˛ pledu, którym byłem okryty, i wyruszyłem na umówione spotkanie. Zimny i mokry deszcz zacinał mi prosto w twarz i wiatr przejmował chłodem do szpiku ko´sci, lecz pod przykryciem pledu z grubej, niemal oleistej wełny i ja, i miecz byli´smy bezpieczni przed wilgocia,˛ tote˙z podniosła si˛e we mnie ogromna, dzika rado´sc´ , cudowne uczucie, wspanialsze od wszystkiego, co odczuwałem kiedykolwiek przedtem. Mogłem rozkoszowa´c si˛e jej smakiem, tak jak wilk z pewno´scia˛ rozkoszuje si˛e smakiem ciepłej krwi w pysku, gdy˙z z˙ adne inne uczucie nie mogło temu dorówna´c — temu, z˙ e szedłem wreszcie dokona´c swojej zemsty. A potem si˛e obudziłem. Ujrzałem prawie pusta˛ butelk˛e i uczułem leniwa˛ oci˛ez˙ ało´sc´ upojenia, lecz rado´sc´ z mego snu była wcia˙ ˛z przy mnie. Wi˛ec przeciagn ˛ a˛ łem si˛e tylko w fotelu i usnałem ˛ z powrotem. Tym razem nic mi si˛e nie s´niło. Gdy si˛e obudziłem, nie czułem ani s´ladu po przepiciu. Umysł miałem chłodny, swobodny i jasny. Tak, jakby sen zako´nczył si˛e dopiero przed sekunda,˛ mogłem sobie przypomnie´c straszliwa˛ rado´sc´ , która˛ odczuwałem idac ˛ z mieczem w dłoni na spotkanie w deszczu. I w jednej chwili ujrzałem wyra´znie przed soba˛ czekajac ˛ a˛ 108
mnie drog˛e. Zatrzasnałem ˛ za soba˛ obie pozostałe mi bramy — a to oznaczało, z˙ e po˙zegnałem si˛e z miło´scia.˛ Lecz w zamian za to odnalazłem teraz oszałamiajac ˛ a˛ jak wino rado´sc´ zemsty. Gdy pomy´slałem o tym, omal nie roze´smiałem si˛e w głos, bo przypomniało mi si˛e, co powiedział grupowy z Zaprzyja´znionych, zanim zostawił mnie ze zwłokami zmasakrowanych przez siebie ofiar. — Losu, który zapisałem tym ludziom, ani ty, ani z˙ aden inny człowiek nie ma mocy wymaza´c. O, to, trzeba przyzna´c, było prawda.˛ Nie mogłem wymaza´c tego zapisu. Lecz w mojej mocy i moich umiej˛etno´sciach — jako jedynego na czternastu s´wiatach — le˙zało wymazanie czego´s daleko wi˛ekszego. Mogłem wymaza´c instrumenty, które do powstania takiego zapisu doprowadziły. Byłem je´zd´zcem i panem na błyskawicy i dzi˛eki temu mogłem zniszczy´c ludno´sc´ i kultur˛e obydwu naraz Za´ przyja´znionych Swiatów. Miałem ju˙z przed oczyma pierwsze przebłyski metody, za pomoca˛ której mo˙zna było tego dokona´c. W czasie gdy statek kosmiczny dotarł na Ziemi˛e, podstawowy zarys mych planów był zasadniczo gotowy.
Rozdział 17 Moim bezpo´srednim celem był szybki powrót na Nowa˛ Ziemi˛e, gdzie Starszy Bright, wykupiwszy z niewoli oddziały schwytane przez wojska Kensiego Graeme’a, niezwłocznie wzmocnił je nowymi posiłkami. Powi˛ekszona jednostka rozbiła obóz nie opodal stolicy Partycji Północnej, Moretonu, jako wojska okupacyjne, ubezpieczajace ˛ egzekucj˛e mi˛edzygwiezdnych kredytów, nale˙znych Za´ przyja´znionym Swiatom za oddziały wynaj˛ete przez nie istniejacy ˛ ju˙z rzad ˛ buntowniczy. Lecz zanim mogłem uda´c si˛e bezpo´srednio na Nowa˛ Ziemi˛e, musiałem załatwi´c jeszcze jedna˛ spraw˛e, uzyska´c dla tego, co miałem zamiar uczyni´c, usankcjonowanie i aprobat˛e. Gdy˙z, skoro raz ju˙z zostałe´s członkiem zwyczajnym Gildii Reporterów, nie miałe´s nad soba˛ z˙ adnej władzy zwierzchniej — z wyjatkiem ˛ Rady Gildii składajacej ˛ si˛e z pi˛etnastu członków, ciała stojacego ˛ na stra˙zy Deklaracji Bezstronno´sci, na mocy której działali´smy, i ustalajacego ˛ polityk˛e Gildii, do której musieli dostosowa´c si˛e wszyscy członkowie. Umówiłem si˛e na spotkanie z Piersem Leafem, przewodniczacym ˛ Rady. W St. Louis był jasny poranek kwietniowy, gdy stanałem ˛ naprzeciw Leafa po drugiej stronie uprzatni˛ ˛ etego do czysta d˛ebowego biurka w jego biurze na najwy˙zszym pi˛etrze Domu Gildii, znajdujacego ˛ si˛e po przeciwnej stronie miasta ni˙z budynek Encyklopedii Finalnej — Zaszedłe´s bardzo daleko, i to szybko, jak na swój viek, Tam — powiedział, gdy przyniesiono kaw˛e, która˛ zamówił dla nas obu. Był niskim ponad pi˛ec´ dziesi˛ecioletnim m˛ez˙ czyzna˛ o sarkastycznym sposobie bycia, który od dawna ju˙z nie wy´sciubił nosa poza Układ Słoneczny i rzadko opuszczał Ziemi˛e ze wzgl˛edu na reprezentacyjno-informacyjne aspekty swej godno´sci. — Tylko nie mów mi, z˙ e jeszcze ci nie do´sc´ . Czego chcesz tym razem? — Chc˛e miejsca w Radzie — odparłem. Gdy wypowiedziałem te słowa, unosił akurat fili˙zank˛e kawy. Przysunał ˛ ja˛ do ust bez s´ladu wahania. Lecz w bystrym spojrzeniu, jakim obrzucił mnie znad kraw˛edzi, ujrzałem czujno´sc´ sokoła. Zapytał krótko: — Doprawdy? A dlaczego? 110
— Zaraz ci wyja´sni˛e — odpowiedziałem. — By´c mo˙ze zauwa˙zyłe´s, i˙z posiadam umiej˛etno´sc´ znajdowania si˛e tam, gdzie sa˛ wiadomo´sci. Postawił fili˙zank˛e dokładnie na s´rodku spodka. — Dlatego te˙z, Tam — powiedział łagodnie — dostałe´s niedawno peleryn˛e do stałego noszenia. W ko´ncu wymagamy od naszych członków pewnych kwalifikacji, to chyba jasne. — Owszem — zgodziłem si˛e. — Niemniej uwa˙zam, z˙ e moje kwalifikacje sa˛ mo˙ze nieco bardziej niezwykłe. . . — Nie pospieszyłem z wyja´snieniem, gdy nagle jego oczy otwarły si˛e szeroko ze zdziwienia. — Bynajmniej nie roszcz˛e sobie pretensji do posiadania jakich´s zdolno´sci proroczych. Sadz˛ ˛ e jedynie, z˙ e przypadkowo posiadam dar nieco gł˛ebszego wgladu ˛ w mo˙zliwo´sci rozwoju sytuacji ni˙z pozostali członkowie. Zmarszczył brwi. Jego twarz nieznacznie si˛e zmieniła. — Zdaj˛e sobie spraw˛e — brnałem ˛ dalej — z˙ e to brzmi jak przechwałka. Ale zatrzymajmy si˛e przy tym na chwil˛e i przypu´sc´ my, z˙ e posiadam to, do czego zgłaszam pretensje. Czy taki talent nie byłby wysoce przydatny dla Rady przy podejmowaniu decyzji dotyczacych ˛ polityki Gildii? Spojrzał na mnie przenikliwie. — By´c mo˙ze — odrzekł — pod warunkiem, z˙ e twoje zdolno´sci byłyby prawdziwe i nigdy nie zawodziły, i jeszcze całe mnóstwo innych tego rodzaju zastrzez˙ e´n. — Gdybym jednak zdołał rozwia´c twe watpliwo´ ˛ sci co do tych wszystkich kwestii, czy udzieliłby´s mi poparcia finansowego na pierwsze zwalniajace ˛ si˛e miejsce w Radzie? Roze´smiał si˛e. — Czemu nie? — odparł. — Ale w jaki sposób masz zamiar mnie przekona´c? — Wygłosz˛e przepowiedni˛e — powiedziałem. — Przepowiedni˛e, która je´sli si˛e spełni, wymaga´c b˛edzie od Rady zasadniczych decyzji politycznych. — W porzadku. ˛ — U´smiechał si˛e dalej. — Przepowiadaj zatem. — Exotikowie — o´swiadczyłem — przystapili ˛ do pracy nad likwidacja˛ Za´ przyja´znionych Swiatów. U´smiech zniknał. ˛ Przez chwil˛e Leaf przygladał ˛ mi si˛e w osłupieniu. — Co chcesz przez to powiedzie´c? — za˙zadał ˛ wyja´snie´n. — Exotikowie nie moga˛ pracowa´c nad likwidacja˛ czegokolwiek. To nie tylko wbrew wszystkiemu, w co, jak twierdza,˛ wierza,˛ ale przede wszystkim nikt nie jest w stanie zlikwidowa´c dwóch s´wiatów pełnych ludzi i całej kultury. Co w ogóle rozumiesz przez słowo „zlikwidowa´c”? — Mniej wi˛ecej to samo, co masz na my´sli. Zburzy´c kultur˛e Zaprzyja´znionych jako czynna˛ teokracj˛e, zrujnowa´c oba s´wiaty finansowo, tak by zostały tylko dwie kamieniste planety pełne głodujacych ˛ ludzi, którzy zmuszeni b˛eda˛ albo zmieni´c swój styl z˙ ycia, albo wyemigrowa´c na inne s´wiaty. 111
Przyjrzał mi si˛e uwa˙znie. Przez dłu˙zsza˛ chwil˛e z˙ aden z nas nie wyrzekł ani słowa. — Skad ˛ — wreszcie odezwał si˛e pierwszy — przyszedł ci do głowy ten nieprawdopodobny pomysł? — To przeczucie. Moja intuicja — odpowiedziałem. — Plus fakt, z˙ e wojska z Zaprzyja´znionych pokonał dorsajski komandor polny Kensie Graeme po˙zyczony kontyngentowi cassida´nskiemu w ostatniej chwili. — A to dlaczego? Taka rzecz mogłaby przydarzy´c si˛e wsz˛edzie, w ka˙zdej wojnie mi˛edzy dowolnymi armiami. — Nie całkiem — zaprzeczyłem. — Podj˛eta przez Kensiego decyzja odepchni˛ecia północnego skrzydła linii Zaprzyja´znionych i zaj´scia nieprzyjaciela od tyłu bynajmniej nie okazałaby si˛e sukcesem, gdyby Starszy Bright dzie´n wczes´niej nie przejał ˛ dowodzenia i nie wydał Zaprzyja´znionym rozkazu ataku na południowe skrzydło linii Kensiego. Nastapił ˛ tu podwójny zbieg okoliczno´sci. Komandor Exotików pojawia si˛e i wykonuje jedynie słuszne posuni˛ecie dokładnie w chwili, gdy siły Zaprzyja´znionych podejmuja˛ akcj˛e, która czyni je łatwym celem ataku. Piers odwrócił si˛e i si˛egnał ˛ po telefon na biurku. — Mo˙zesz nie sprawdza´c — powiedziałem. — Ju˙z to zrobiłem. Decyzja, by po˙zyczy´c Kensiego od Exotików, podj˛eta została przez dowództwo kontyngentu cassida´nskiego samodzielnie, pod wpływem nagłego impulsu, i nie było sposobu, by słu˙zby wywiadowcze Kensiego mogły dowiedzie´c si˛e z góry o przygotowywanym przez Brighta ataku. — W takim razie to rzeczywi´scie zbieg okoliczno´sci. — Piers si˛e nachmurzył. — Albo geniusz taktyczny, który jak wszyscy wiemy, posiadaja˛ Dorsajowie. — Nie uwa˙zasz, z˙ e ten dorsajski geniusz mo˙ze by´c nieco przechwalony? A wersji o zbiegu okoliczno´sci stanowczo nie mog˛e kupi´c. Za wiele byłoby tych zbiegów — sprzeciwiłem si˛e. — W takim razie co? — dopytywał si˛e Piers. — Czym mo˙zesz to wytłumaczy´c? — Moim przeczuciem. Intuicja podpowiada mi, z˙ e Exotikowie maja˛ jaki´s sposób przewidywania z góry ruchów Zaprzyja´znionych. Mówisz o militarnym geniuszu Dorsajów. A co z psychologicznym geniuszem Exotików? — Tak, ale. . . — Piers urwał, nagle zamy´slony. — Cała ta sprawa wyglada ˛ nieprawdopodobnie. — Znów przyjrzał mi si˛e uwa˙znie. — Co, według ciebie, powinni´smy z tym pocza´ ˛c? — Pozwól mi w tym pogrzeba´c — odpowiedziałem. — Je´sli mam słuszno´sc´ , to za trzy lata ujrzymy, jak oddziały Exotików walcza˛ z Zaprzyja´znionymi. Nie jako najemnicy w jakiej´s wojnie planetarnej, lecz w bezpo´sredniej próbie sił Exotikowie kontra Zaprzyja´znieni. — Tu zrobiłem pauz˛e. — A je˙zeli oka˙ze si˛e, z˙ e
112
mam racj˛e, udzielisz finansowego poparcia mej kandydaturze na miejsce kolejnego zmarłego lub emerytowanego członka Rady. Raz jeszcze mały sarkastyczny człowieczek przygladał ˛ mi si˛e w milczeniu przez cała˛ okragł ˛ a˛ minut˛e. — Tam — rzekł wreszcie. — Nie wierz˛e w ani jedno słowo z tego, co tutaj powiedziałe´s. Ale obserwuj sobie, ile ci si˛e z˙ ywnie podoba, a ju˙z moja w tym głowa, by Rada nie odmówiła ci swego poparcia, je˙zeli kiedykolwiek taka kwestia wypłynie. A je´sli wyjdzie cho´c troch˛e na twoje, przyjd´z porozmawia´c ze mna˛ raz jeszcze. — Przyjd˛e — przyrzekłem. Wstałem, u´smiechnawszy ˛ si˛e do niego. Skinał ˛ głowa,˛ lecz pozostał w fotelu i nie odezwał si˛e ani słowem. — Mam nadziej˛e, z˙ e wkrótce si˛e zobaczymy — powiedziałem. I wyszedłem. Zaszczepiłem mu zaledwie male´nka˛ szczypt˛e watpliwo´ ˛ sci, akurat tyle, by skłoni´c go do my´slenia i skierowa´c tok jego rozumowania w po˙zadanym ˛ kierunku. Lecz Piers Leaf, na nieszcz˛es´cie, dysponował wysoce inteligentnym i twórczym umysłem; inaczej nie zostałby przewodniczacym ˛ Rady. Był to ten typ umysłowos´ci, który dopóty analizuje budzac ˛ a˛ watpliwo´ ˛ sc´ kwesti˛e, dopóki nie zdoła jej tak czy inaczej rozstrzygna´ ˛c. Je˙zeli nie potrafił dowie´sc´ fałszywo´sci tezy, wówczas wedle wszelkiego prawdopodobie´nstwa poczynał wynajdowa´c dowody na poparcie jej prawdziwo´sci — nawet w miejscach, gdzie inni nie mogli si˛e ich wcale dopatrzy´c. Watpliwo´ ˛ sci, które posiałem w umy´sle Leafa, miały trzy lata na kiełkowanie i wro´sni˛ecie w krajobraz poj˛eciowy Leafa. Musiałem zadowoli´c si˛e oczekiwaniem, a˙z to nastapi, ˛ tymczasem robiłem post˛epy w innych dziedzinach. Zmuszony byłem sp˛edzi´c par˛e tygodni na Ziemi, by ponownie wprowadzi´c nieco porzadku ˛ w moje sprawy finansowe, lecz potem znów poleciałem statkiem na Nowa˛ Ziemi˛e. Zaprzyja´znieni, wykupiwszy, jak ju˙z mówiłem, oddziały, które dostały si˛e do niewoli sił cassida´nskich pod dowództwem Kensiego Graeme’a, niezwłocznie wzmocnili je posiłkami i ulokowali niedaleko stolicy Partycji Północnej, Moretonu, jako wojska okupacyjne, zabezpieczajace ˛ egzekucj˛e nale˙znych im mi˛edzygwiezdnych kredytów. Kredyty nale˙zały si˛e oczywi´scie od buntowniczego rzadu ˛ pokonanej i nie istniejacej ˛ ju˙z Partycji Północnej, który wynajał ˛ z˙ ołnierzy, jednak, chocia˙z nie całkiem legalna z prawnego punktu widzenia, praktyka polegajaca ˛ na nakładaniu na jeden s´wiat okupu z tytułu wszelkiego rodzaju długów, zaciagni˛ ˛ etych na innym s´wiecie przez jakichkolwiek jego mieszka´nców, nie była pomi˛edzy gwiazdami zupełnie nieznana.
113
Powód tego był oczywi´scie taki, z˙ e wła´sciwa˛ waluta˛ w rozliczeniach pomi˛edzy s´wiatami były usługi pojedynczych jednostek ludzkich czy to w postaci psychiatrów, czy z˙ ołnierzy. Dług, zaciagni˛ ˛ ety w usługach takich jednostek przez jeden s´wiat na drugim s´wiecie, musiał by´c przez s´wiat dłu˙zniczy spłacony i nie mógł by´c anulowany nawet w wypadku zmiany rzadów. ˛ Zmiany rzadów ˛ nast˛epowałyby zbyt cz˛esto, gdyby stało si˛e to droga˛ do wyj´scia z mi˛edzyplanetarnych długów. W praktyce wygladało ˛ to tak, z˙ e je´sli poszczególne s´wiaty popadały ze soba˛ w jaki´s konflikt i szukały pomocy na innych planetach, za wszystko płacił zwyci˛ezca. Było to swego rodzaju odwrócenie reguł cywilnego procesu sadowego ˛ o zwrot szkód pieni˛ez˙ nych, gdzie strona przegrywajaca ˛ winna jest opłaci´c koszty sadowe ˛ stronie zwyci˛eskiej. Oficjalna wersja wydarze´n wygladała ˛ tak, z˙ e rzad ˛ z Zaprzyja´znionych, nie otrzymawszy zapłaty za wypo˙zyczonych buntowniczemu rzadowi ˛ z˙ ołnierzy, wypowiedział Nowej Ziemi jako s´wiatowi wojn˛e, póki Nowa Ziemia jako s´wiat nie ui´sci długu, zaciagni˛ ˛ etego przez niektórych jego mieszka´nców. W rzeczywisto´sci nie toczyły si˛e z˙ adne działania nieprzyjacielskie, a zapłata po dostatecznie długich targach miała wpłyna´ ˛c od tych nowoziemskich rzadów, ˛ które były najmocniej zaanga˙zowane w spraw˛e. W tym wypadku głównie rzadu ˛ Partycji Południowej, skoro on okazał si˛e zwyci˛ezca.˛ Lecz w tym czasie Nowa Ziemia była pod okupacja˛ wojsk z Zaprzyja´znionych i pojechałem tam w osiem miesi˛ecy po ostatnim pobycie, gdy˙z chciałem napisa´c o tym cykl artykułów. Tym razem udało mi si˛e spotka´c z komandorem polnym bez z˙ adnych kłopotów. W´sród babloplastycznych ˛ budynków Kwatery Wojskowej wzniesionej na otwartym terenie ju˙z od pierwszego rzutu oka wida´c było, z˙ e wojsko z Zaprzyja´znionych otrzymało rozkazy dawania ludno´sci niezaprzyja´znionej tak mało, jak to tylko mo˙zliwe, powodów do zadra˙znie´n. Nie słyszałem, by jaki´s z˙ ołnierz przemówił ko´scielnym za´spiewem, poczawszy ˛ od bramy, przez cała˛ kwater˛e, na biurze komandora polnego ko´nczac, ˛ cho´c ten, pomimo faktu, z˙ e „panował” mi, zamiast mnie „tyka´c”, nie wygladał ˛ na ucieszonego moim widokiem. — Komandor polny Wassel — przedstawił si˛e. — Niech pan siada, panie Olyn. Słyszałem o panu. Był to m˛ez˙ czyzna dobrze po czterdziestce, lub nieco po pi˛ec´ dziesiatce, ˛ z krótko przystrzy˙zonymi włosami, siwymi jak u gołabka. ˛ Przysadzisty jak piec, miał ci˛ez˙ ka,˛ kwadratowa˛ szcz˛ek˛e, która nie miała kłopotu z przybieraniem zawzi˛etego wygladu. ˛ Wła´snie teraz, pomimo wysiłków, by sprawia´c wra˙zenie beztroskiego, wygladał ˛ na nieprzejednanego — ja za´s znałem przyczyn˛e zmartwienia, które wywołało na twarzy Wassela wyraz buntu niezgodny z jego zamiarami. — Spodziewałem si˛e, i˙z b˛edzie pan słyszał — powiedziałem, trzeba to przyzna´c, z pewna˛ zawzi˛eto´scia.˛ — Zatem od razu postawi˛e spraw˛e jasno, przypominajac ˛ o bezstronno´sci Mi˛edzygwiezdnej Słu˙zby Prasowej. 114
Odpr˛ez˙ ył si˛e w fotelu. — Znamy ja˛ dobrze, redaktorze — odparł — tote˙z bynajmniej nie sugeruj˛e, z˙ e z˙ ywi pan wobec nas jakiekolwiek uprzedzenia. Ubolewamy nad s´miercia˛ pa´nskiego szwagra oraz nad pa´nska˛ rana.˛ Chciałbym jednak zaznaczy´c, z˙ e Słu˙zba Prasowa, wysyłajac ˛ spo´sród wszystkich członków Gildii wła´snie pana w celu napisania serii artykułów na temat okupacji przez nas terytorium Nowej Ziemi. . . — Prosz˛e pozwoli´c, bym był zupełnie szczery! — przerwałem mu. — Sam si˛e podjałem ˛ tego zadania, komandorze. Poprosiłem, by powierzono je wła´snie mnie! W owej chwili jego twarz przypominała zawzi˛ety pysk buldoga i niewiele pozostało w niej udawania. Ja, z równa˛ gorycza,˛ wpiłem si˛e przez biurko wzrokiem w jego oczy. — Widz˛e, z˙ e pan nie rozumie, komandorze. — Wyrzuciłem z siebie te słowa tonem w miar˛e mo˙zno´sci metalicznym i przynajmniej w mych uszach brzmiał nie´zle. — Moi rodzice zmarli do´sc´ wcze´snie. Wychowywał mnie wuj i celem mego z˙ ycia było zosta´c reporterem. Słu˙zba Prasowa jest dla mnie wa˙zniejsza ni˙z jakakolwiek instytucja albo ludzka istota na wszystkich czternastu cywilizowanych s´wiatach. Deklaracj˛e członka Gildii, komandorze, nosz˛e we własnym sercu. A kluczowym artykułem tej Deklaracji jest bezstronno´sc´ , starcie na proch i wyrwanie z korzeniami ka˙zdego osobistego uczucia, tam gdzie mogłoby ono wej´sc´ w konflikt lub w najmniejszym cho´c stopniu wpłyna´ ˛c na prac˛e reportera. W dalszym ciagu ˛ przygladał ˛ mi si˛e z zawzi˛eto´scia˛ zza biurka, lecz odniosłem wra˙zenie, z˙ e na jego kamienne oblicze stopniowo wkrada si˛e cie´n watpliwo´ ˛ sci. — Panie Olyn — rzekł wreszcie i ten nieco bardziej neutralny tytuł był niezobowiazuj ˛ acym ˛ złagodzeniem sztywnej, niczym przyniesionej na ostrzach bagnetów atmosfery, w jakiej zacz˛eli´smy rozmow˛e. — Czy próbuje mi pan powiedzie´c, z˙ e jest tutaj po to, by napisa´c te artykuły bez jakiegokolwiek uprzedzenia wobec nas? — Tak wobec was, jak i wszystkich innych spraw i ludzi — odparłem — i w zgodzie z Deklaracja˛ Reportera. Ten cykl b˛edzie publicznym s´wiadectwem wagi naszej Deklaracji i w rezultacie przyczyni si˛e do polepszenia publicznego wizerunku ka˙zdego, kto nosi peleryn˛e. Sadz˛ ˛ e, z˙ e nawet wtedy mi nie uwierzył. Tre´sc´ moich słów walczyła w nim o lepsze ze zdrowym rozsadkiem, ˛ a zapewnienie o bezinteresowno´sci wyra˙zone przez kogo´s, kogo znał jako nie-Zaprzyja´znionego, musiało brzmie´c dla niego jak pusta przechwałka. Lecz równocze´snie mówiłem jego własnym j˛ezykiem. Surowa rado´sc´ zło˙zenia samego siebie na ołtarzu ofiarnym, stoickie wyrzeczenie si˛e własnych uczu´c na rzecz obowiazku, ˛ taka postawa była zgodna z pogladami, ˛ którym hołdował przez całe swoje z˙ ycie. — Rozumiem — powiedział wreszcie. Powstał i gdy poszedłem w jego s´lady, wyciagn ˛ ał ˛ do mnie r˛ek˛e przez cała˛ 115
szeroko´sc´ biurka. — No có˙z, redaktorze, nie mog˛e powiedzie´c, by´smy widzieli tu pana z przyjemno´scia,˛ nawet teraz. Ale w rozsadnych ˛ granicach b˛edziemy z panem współpracowa´c tak dalece, jak b˛edzie to mo˙zliwe. Cho´c wszelkie artykuły, odzwierciedlajace ˛ fakt, z˙ e jeste´smy tu jako nieproszeni go´scie na obcej planecie, musza˛ przynie´sc´ nam szkod˛e w oczach ludów czternastu s´wiatów. — Nie tym razem, jak sadz˛ ˛ e — potrzasaj ˛ ac ˛ jego dłonia,˛ rzekłem krótko. Pu´scił moja˛ r˛ek˛e i spojrzał na mnie z nagłym nawrotem podejrzliwo´sci. — Moim zamiarem jest napisanie cyklu artykułów wst˛epnych — wytłumaczyłem. — B˛edzie on zatytułowany „Argumenty na rzecz okupacji Nowej Ziemi przez oddziały z Zaprzyja´znionych” i ograniczy si˛e bez reszty do badania postaw i punktów widzenia pana i pa´nskich ludzi, słu˙zacych ˛ w siłach okupacyjnych. Spojrzał na mnie szeroko otwartymi ze zdziwienia oczyma. — Do widzenia — po˙zegnałem go. Wyszedłem, słyszac ˛ za plecami jego wybakane ˛ z trudno´scia˛ „Do widzenia”. Wiedziałem, z˙ e zostawiam go w stanie kompletnej niepewno´sci co do tego, czy siedzi, czy te˙z nie, na beczce prochu. Lecz zgodnie z moimi przewidywaniami musiał zmieni´c zdanie, kiedy pierwsze artykuły z cyklu zacz˛eły si˛e ukazywa´c w serwisach „Wiadomo´sci Mi˛edzygwiezdnych”. Jest pewna ró˙znica mi˛edzy zwykłym reporta˙zem a artykułem wst˛epnym. We wst˛epniaku mo˙zesz przedstawi´c sytuacj˛e z punktu widzenia diabła i dopóki nie uto˙zsamiasz si˛e z nim osobi´scie, dopóty mo˙zesz si˛e nie ba´c podejrzenia o stronniczo´sc´ . Przedstawiłem sytuacj˛e z punktu widzenia Zaprzyja´znionych ich własnymi słowami i poprzez ich własne wypowiedzi. Był to pierwszy od lat wypadek, by o z˙ ołnierzach z Zaprzyja´znionych pisano w „Wiadomo´sciach Mi˛edzygwiezdnych” inaczej ni˙z krytycznie, a w oczach Zaprzyja´znionych wszelka krytyka sugerowała oczywi´scie, z˙ e autor jest do nich osobi´scie uprzedzony. Gdy˙z sami na swej drodze z˙ ycia nie uznawali pół´srodków i nie przyznawali do nich prawa postronnym. Tote˙z zanim jeszcze znalazłem si˛e w połowie cyklu, zda˙ ˛zyłem ju˙z sobie zdoby´c zawzi˛ete serce komandora polnego Wassela i serca wszystkich z˙ ołnierzy jego sił okupacyjnych tak dalece, jak tylko mógł je zdoby´c nie-Zaprzyja´zniony. Nowoziemianie odpowiedzieli oczywi´scie na cykl krzykiem, by opisa´c okupacj˛e równie˙z z ich punktu widzenia. I bardzo dobry reporter nazwiskiem Moha Skanosky otrzymał takie wła´snie zadanie od Gildii. Lecz w oczach opinii publicznej to ja zdobyłem sobie prawo pierwsze´nstwa, a artykuły miały tak pot˛ez˙ ny wyd´zwi˛ek, z˙ e o mało nie przekonały mnie samego, ich autora. Słowa, którymi si˛e posługujemy, maja˛ w sobie jaka´ ˛s magi˛e i po uko´nczeniu cyklu byłem nieomal skłonny odnale´zc´ w sobie jakie´s usprawiedliwienie i nieco sympatii dla tych nieust˛epliwych ludzi sparta´nskiej wiary.
116
Lecz na kamiennych s´cianach mojej duszy, cho´c nie naostrzony i nie opatrzony, przecie˙z wisiał claidheamh mor, który nie ugiałby ˛ si˛e przed taka˛ słabo´scia.˛
Rozdział 18 Byłem jednak pod s´cisła˛ obserwacja˛ mych kolegów z Gildii i po powrocie na Ziemi˛e w poczcie w St. Louis znalazłem notk˛e od Piersa Leafa. Drogi Tamie! Twój cykl to s´wietna robota. Majac ˛ jednak w pami˛eci temat naszej rozmowy podczas ostatniego spotkania, byłbym zdania, z˙e normalna praca korespondenta lepiej przysłu˙zyłaby nie twej opinii zawodowej ni˙z zajmowanie si˛e tego rodzaju publicystyka.˛ Z najlepszymi z˙ yczeniami na przyszło´sc´ . P. F. Było to do´sc´ przejrzyste ostrze˙zenie przed wyra˙zaniem osobistego zaanga˙zowania w sytuacj˛e, która˛ wedle mych słów miałem uczyni´c przedmiotem dochodzenia. Mogło mnie ono skłoni´c do odło˙zenia zaplanowanej podró˙zy na St. Marie na miesiac ˛ lub jeszcze dłu˙zej. Ale wła´snie wtedy Donal Graeme, który przyjał ˛ od Zaprzyja´znionych stanowisko naczelnika wojny, dokonał swego niewiarygodnego — historycy wojskowo´sci mówia˛ o „niewiarygodnie błyskotliwym” — rajdu na Oriente, nie zamieszkana˛ planet˛e z tego samego układu słonecznego, co s´wiaty Exotików. Skutkiem tego rajdu, jak to niemal natychmiast odkryło czterna´scie s´wiatów, była kapitulacja wi˛ekszej cz˛es´ci floty kosmicznej Exotików i całkowita ruina kariery i reputacji Geneve bar-Colmaina, ówczesnego komendanta ich kosmicznej z˙ eglugi. Wynikła stad ˛ zmiana nastawienia opinii publicznej wobec Zaprzyja´znionych, gdy˙z Exotikowie byli ogólnie lubiani na czternastu s´wiatach, co odwróciło resztki uwagi od moich artykułów. Mogłem si˛e z tego tylko cieszy´c. To, co miałem nadziej˛e zyska´c na ich publikacji, a wi˛ec załagodzenie wrogo´sci i podejrzliwo´sci wobec mnie ze strony komandora Wassela i jego wojsk okupacyjnych, ju˙z zyskałem. Udałem si˛e wi˛ec na St. Marie, niewielka,˛ lecz urodzajna˛ planet˛e, która wraz z górniczym s´wiatem Coby i kilkoma nie zamieszkanymi kawałkami skały jak Oriente dzieliła układ słoneczny ze s´wiatami Mary i Kultis. Oficjalnie celem mojej wizyty było ustalenie wpływu, jaki militarna katastrofa Oriente miała na t˛e 118
peryferyjna˛ planetk˛e z jej przewa˙znie rzymskokatolicka˛ i w głównej mierze wiejska˛ populacja.˛ Jakkolwiek oficjalnie nie było mi˛edzy nimi z˙ adnych powiaza´ ˛ n poza układem o wzajemnej pomocy, zrzadzeniem ˛ kosmografii St. Marie stała si˛e nieomal przedmie´sciem wi˛ekszych i pot˛ez˙ niejszych s´wiatów Exotików. Jak to zwykle bywa, gdy posiada si˛e bogatych i mo˙znych sasiadów, ˛ rzady ˛ i interesy na St. Marie w znacznym stopniu zale˙zały od porusze´n koła fortuny Exotików. Czytajaca ˛ publiczno´sc´ czternastu s´wiatów z zainteresowaniem powitałaby wiadomo´sc´ o tym, jakie skutki dla pradów ˛ i zapatrywa´n obecnych w z˙ yciu politycznym St. Marie miała pora˙zka Exotików na Oriente. Jak łatwo było przewidzie´c, odwróciła je ona o sto osiemdziesiat ˛ stopni. Po jakich´s pi˛eciu dniach uruchomiania przeró˙znych znajomo´sci udało mi si˛e wreszcie uzyska´c wywiad z Marcusem O’Doyne’em, byłym prezydentem i osobisto´scia˛ o wielkich wpływach politycznych w tak zwanym Bł˛ekitnym Froncie, odsuni˛etej od władzy partii politycznej St. Marie. Do´sc´ było mi jednego rzutu oka, bym zorientował si˛e, i˙z nie posiada si˛e on z tego powodu ze z´ le ukrywanej rado´sci. Spotkali´smy si˛e w jego apartamencie hotelowym w Blauvain, stolicy St. Marie. Był nie wi˛ecej ni˙z s´redniego wzrostu, za to głow˛e miał nieproporcjonalnie wielka,˛ czaszk˛e mocno wysklepiona˛ i dowodzace ˛ wielkiej siły charakteru rysy twarzy pod falujac ˛ a˛ siwa˛ czupryna.˛ Głowa ta osadzona była do´sc´ niezgrabnie na pulchnych i raczej waskich ˛ ramionach, co w połaczeniu ˛ ze zwyczajem posługiwania si˛e w normalnej rozmowie tubalnym głosem wiecowego agitatora nie zaskarbiło mu mych szczególnych wzgl˛edów. Bladoniebieskie oczy s´wieciły mu, gdy mówił. — . . . Obudziło ich, jak. . . bogackiego! — zagaił rozmow˛e, gdy ju˙z usadowili´smy si˛e z drinkami w dłoniach w przesadnie mi˛ekkich fotelach, stojacych ˛ w salonie jego apartamentów hotelowych. Ułamek sekundy wcze´sniej, nim wyjechał z emfatycznym „. . . bogackiego!”, uczynił teatralna˛ pauz˛e na wzi˛ecie oddechu, jak gdyby chciał mi pokaza´c, i˙z omal nie wezwał imienia boskiego nadaremno, ale na czas si˛e zreflektował. Jak to szybko odkryłem, to łapanie si˛e w ostatniej chwili na kraw˛edzi wypowiedzenia spro´sno´sci lub przekle´nstwa, było stała˛ sztuczka˛ z jego repertuaru. — . . . normalnych ludzi. . . zwykłych wiejskich ludzi — przemawiał, pochylajac ˛ si˛e do mnie konfidencjonalnie. — Bo dotad ˛ byli tutaj u´spieni. Tkwili w u´spieniu przez całe lata, ukołysani do snu przez tych. . . skórkowanych Exotików. Ale ten interes z Oriente ich przebudził. Otworzył im oczy! — Ukołysani do snu. . . niby w jaki sposób? — zapytałem. — Za pomoca˛ austriackiego gadania, tak, austriackiego gadania! — O’Doyne jał ˛ si˛e kołysa´c w tył i w przód na kanapie. — Jarmarcznych iluzji! Psychologicznych zagrywek. . . i jeszcze na tysiac ˛ i jeden sposobów, redaktorze. Nigdy by pan nie uwierzył!
119
— Ale mo˙ze uwierza˛ moi czytelnicy — odparłem. — Nie przytoczyłby pan tutaj jakiego´s przykładu? ˙ jak? Mam. . . gdzie´s pa´nskich czytelników! Tak wła´snie powiadam! — Ze Mam. . . gdzie´s pa´nskich czytelników! — Znów bujnał ˛ si˛e do przodu, dumnie piorunujac ˛ mnie wzrokiem. — Obchodzi mnie tylko zwykły mieszkaniec mojego własnego s´wiata! Zwykły mieszkaniec! On zna wszystkie przykłady, wszystkie wymuszenia, wszystkie krzywdy! Nie damy si˛e zepchna´ ˛c na boczny tor, panie Olyn, chocia˙z by´c mo˙ze panu byłoby to po my´sli! Nie, powiadam panu, mam. . . gdzie´s pa´nskich czytelników i mam. . . gdzie´s pana! Niechcacy ˛ bym wpakował kogo´s w kłopoty z tymi. . . kapociarzami, przedstawiajac ˛ jakie´s konkretne przykłady. — W takim razie nie daje mi pan wiele materiału do pisania — powiedziałem. — Mo˙ze zatem przejdziemy do innego tematu. Jak zrozumiałem, pa´nskim zdaniem ludzie z obecnego rzadu ˛ utrzymuja˛ si˛e przy władzy jedynie dzi˛eki presji wywieranej na St. Marie przez Exotików? — To po prostu zwykli kolaboranci, panie Olyn. Rzad? ˛ Dobre sobie! Nazywajmy ich Zielonym Frontem, bo niczym wi˛ecej nie sa! ˛ Uzurpuja˛ sobie prawo do wyst˛epowania w imieniu wszystkich obywateli St. Marie. Ci. . . Zna pan nasza˛ tutejsza˛ sytuacj˛e polityczna? ˛ — Jak zrozumiałem — odparłem — wasza konstytucja pierwotnie podzieliła cała˛ planet˛e na okr˛egi wyborcze o jednakowej powierzchni, z dwoma przedstawicielami w rzadzie ˛ planetarnym dla ka˙zdego dystryktu. Teraz pa´nska partia utrzymuje, i˙z rozwój populacji miejskiej oddał wiejskim dystryktom kontrol˛e nad miejskimi, jako z˙ e miasto, które jak Blauvain liczy sobie pół miliona mieszka´nców, nie ma wi˛ecej przedstawicieli ni˙z dystrykt zamieszkany przez trzy lub cztery tysiace? ˛ — Wła´snie, wła´snie! — O’Doyne bujnał ˛ si˛e do przodu i zagrzmiał pod moim adresem konfidencjonalnie. — Potrzeba reproporcjonalizacji jest palaca, ˛ jak zawsze w sytuacjach o historycznym znaczeniu. Ale czy Zielony Front przegłosuje odebranie władzy samemu sobie? Mało prawdopodobne! Tylko jedno s´miałe pociagni˛ ˛ ecie, tylko oddolna rewolucja mo˙ze pozbawi´c ich władzy i wprowadzi´c nasza˛ parti˛e, reprezentujac ˛ a˛ interesy zwykłych ludzi, ludzi ignorowanych, pozbawionych praw wyborczych ludzi z miast, do rzadu. ˛ — Czy uwa˙za pan, z˙ e w chwili obecnej mo˙zliwa jest taka oddolna rewolucja? — Zmniejszyłem poziom nagrywania w swoim magnetofonie. — Przed Oriente powiedziałbym. . . nie! Nie, cho´cbym miał nie wiem jak wielka˛ nadziej˛e! Ale od czasu Oriente. . . — urwał i bujnał ˛ si˛e triumfalnie do tyłu, spogladaj ˛ ac ˛ na mnie znaczaco. ˛ — Od czasu Oriente? — podpowiedziałem, jako z˙ e znaczace ˛ spojrzenia tudzie˙z znaczace ˛ przemilczenia nie miały dla mnie z˙ adnej warto´sci przy wykonywaniu zwykłej pracy korespondenta. Ale O’Doyne’em kierowała typowa dla po120
lityka obawa przed zap˛edzeniem si˛e swymi własnymi słowami w kozi róg. — No có˙z, od czasu Oriente — kontynuował — stało si˛e oczywiste, oczywiste dla ka˙zdego my´slacego ˛ obywatela tego s´wiata, z˙ e St. Marie mo˙ze by´c zmuszona ˙ do uniezale˙znienia. Ze by´c mo˙ze b˛edziemy musieli obej´sc´ si˛e bez kontrolujacej ˛ nasze przedsi˛ewzi˛ecia paso˙zytniczej dłoni Exotików. Gdzie za´s mo˙zna znale´zc´ ludzi, którzy potrafiliby stana´ ˛c u steru chybotliwej nawy St. Marie i przez burzliwe odm˛ety przyszło´sci wyprowadzi´c ja˛ na spokojne wody? W miastach, redaktorze! W szeregach tych spo´sród nas, którzy zawsze bronili sprawy zwykłego człowieka. W naszej własnej partii Bł˛ekitnego Frontu! — Rozumiem — odrzekłem. — Ale czy w s´wietle waszej konstytucji zmiana władz przedstawicielskich nie wymagałaby wyborów? I czy wyborów nie mo˙zna si˛e domaga´c dopiero wtedy, gdy dysponuje si˛e wi˛ekszo´scia˛ głosów obecnych przedstawicieli? I czy to nie Zielony Front ma teraz t˛e wi˛ekszo´sc´ , tak z˙ e jest mało prawdopodobne, by zwołał wybory, które zmiotłyby z urz˛edu wi˛ekszo´sc´ jego członków? — Prawda! — zagrzmiał. — Prawda! — Bujnał ˛ si˛e w tył i w przód, piorunujac ˛ mnie wzrokiem, zawierajacym ˛ przejrzysta˛ aluzj˛e do wielkiej wagi przemilczenia tych faktów. — W takim razie — wyznałem — nie rozumiem, w jaki sposób mo˙zliwa jest oddolna rewolucja, o której pan mówi, panie O’Doyne. — Wszystko jest mo˙zliwe! — odparł. — Nie ma rzeczy niemo˙zliwych dla zwykłego człowieka! Pierwsze jaskółki sa˛ ju˙z w powietrzu, a powietrze dojrzało do zmian. Któ˙z mo˙ze temu zaprzeczy´c? Wyłaczyłem ˛ magnetofon. — Widz˛e — rzekłem — z˙ e to nas prowadzi donikad. ˛ Mo˙ze lepiej nam pójdzie bez nagrywania. — Bez nagrywania? Bezwzgl˛ednie! W rzeczy samej, bezwzgl˛ednie! — przytakiwał dobrodusznie. — Jestem tak samo gotowy odpowiada´c na pytania bez nagrywania, jak i z nagrywaniem, redaktorze. A wie pan dlaczego? Dlatego, z˙ e dla mnie z nagrywaniem i bez nagrywania to jedno i to samo. Jedno i to samo! — No có˙z — powiedziałem. — W takim razie mo˙ze o tych pierwszych jaskółkach w powietrzu? Bez nagrywania, mo˙ze mi pan poda´c jaki´s przykład? Bujnał ˛ si˛e w moim kierunku i zni˙zył głos. — Miały miejsce. . . zebrania, nawet na terenach wiejskich — wymamrotał. — Niepokoje i poruszenia. . . tyle tylko mog˛e panu powiedzie´c. Je´sli zapyta pan o nazwiska, adresy. . . oczywi´scie, nie. Nic panu nie powiem. — Zatem nie liczac ˛ mglistych aluzji, odprawia mnie pan z niczym? Nie mog˛e z tego zrobi´c artykułu. A panu zale˙załoby na artykule na temat tej sytuacji, jak sadz˛ ˛ e? — Tak, ale. . . — Pot˛ez˙ ne szcz˛eki si˛e zacisn˛eły. — Nic panu nie powiem. Nie b˛ed˛e ryzykował. . . Nic nie powiem! 121
— Rozumiem — zgodziłem si˛e. Czekałem przez cała˛ minut˛e. Otworzył usta, zamknał ˛ je, potem poruszył si˛e niespokojnie na kanapie. — By´c mo˙ze — podjałem ˛ z wolna — by´c mo˙ze istnieje wyj´scie z tej sytuacji. Spod posiwiałych brwi rzucił mi spojrzenie niedalekie od podejrzliwo´sci. — By´c mo˙ze ja mógłbym wypowiedzie´c to zamiast pana — mówiłem łagodzaco. ˛ — Nie musiałby pan niczego potwierdza´c. I oczywi´scie nawet moje rozwa˙zania nie zostałyby nagrane. — Pan. . . zamiast. . . mnie? Przygladał ˛ mi si˛e twardo. — A dlaczegó˙z by nie? — odrzekłem ze swoboda.˛ Był zbyt wytrawna˛ osobisto´scia˛ publiczna,˛ by okaza´c po sobie zakłopotanie, lecz nadal przygladał ˛ mi si˛e uporczywie. — My ze Słu˙zby Prasowej mamy własne z´ ródła informacyjne, a na ich podstawie potrafimy wyrobi´c sobie ogólny obraz sytuacji, nawet je´sli brakuje poszczególnych cz˛es´ci. Otó˙z, mówiac ˛ oczywi´scie hipotetycznie, sytuacja ogólna w chwili obecnej wyglada ˛ w du˙zym stopniu tak, jak ja˛ pan opisał. Niepokoje i poruszenia, zebrania, odgłosy niezadowolenia z obecnego, pan by pewnie powiedział, marionetkowego rzadu. ˛ — Tak — zadudnił. — Tak, z ust mi pan wyjał. ˛ To wła´snie to. . . zakichany rzad ˛ marionetkowy! — Jednocze´snie — kontynuowałem — jak ju˙z tego dowiedli´smy, ów marionetkowy rzad ˛ jest w pełni gotowy do stłumienia wszelkiego rodzaju lokalnych rozruchów, nie ma za´s zamiaru zwołania wyborów, które usun˛ełyby go od władzy, a wykluczywszy zwołanie takich wyborów, nie wydaje mi si˛e, by istniał konstytucyjny sposób zmiany status quo. Wysoce utalentowani i bezinteresowni przywódcy, których w innym stanie rzeczy St. Marie mogłaby, mówi˛e mogłaby, zachowujac ˛ oczywi´scie ze swej strony pełna˛ neutralno´sc´ , znale´zc´ w szeregach Bł˛ekitnego Frontu, wydaja˛ si˛e skazani na pozostanie z dala od areny politycznej i pozbawieni s´rodków, za pomoca˛ których mogliby uratowa´c swój s´wiat od obcych wpływów. — Tak — wybakał, ˛ wpatrujac ˛ si˛e we mnie. — Tak. — W rezultacie jaki kurs pozostaje otwarty dla tych, którzy wyzwoliliby St. Marie spod władzy obecnego rzadu? ˛ — kontynuowałem. — Skoro nie mo˙zna si˛e uciec do z˙ adnych legalnych s´rodków, jedyna˛ droga˛ wyj´scia, tak mogłoby si˛e wydawa´c ludziom dzielnym i silnym, jest na czas próby odło˙zy´c legalna˛ procedur˛e na bok. Je´sli nie ma konstytucyjnych sposobów usuni˛ecia ludzi dzier˙zacych ˛ obecnie ster rzadów, ˛ mo˙ze zaj´sc´ konieczno´sc´ usuni˛ecia ich innym sposobem, z oczywistym po˙zytkiem dla całego s´wiata St. Marie i ka˙zdego jego mieszka´nca. Zapatrzył si˛e we mnie. Niedostrzegalnie poruszył wargami, lecz nie rzekł nic. Jego bladoniebieskie oczy sprawiały pod siwymi brwiami wra˙zenie z lekka wytrzeszczonych. 122
— Krótko mówiac. ˛ . . bezkrwawy zamach stanu, bezpo´srednie i przymusowe usuni˛ecie owych złych przywódców z urz˛edu wydaje si˛e jedynym rozwiazaniem ˛ pozostałym dla tych, którzy wierza,˛ z˙ e planeta potrzebuje ratunku. Dalej, wiemy. . . — Czekaj pan. . . — przerwał dono´snie O’Doyne. — Zmuszony jestem powiedzie´c panu tu i teraz, redaktorze, z˙ e mojego milczenia nie nale˙zy tłumaczy´c sobie jako przyzwolenia na którakolwiek ˛ z tych spekulacji. Nie doniesie pan. . . — Prosz˛e pana — ja z kolei przeszkodziłem mu, podnoszac ˛ r˛ek˛e do góry. Uspokoił si˛e łatwiej, ni˙z mo˙zna byłoby przypuszcza´c. — To wszystko jest z mojej strony całkowicie teoretyczna˛ supozycja.˛ Nie uwaz˙ am, by miało to cokolwiek wspólnego z sytuacja˛ rzeczywista.˛ — Zawahałem si˛e. — Jedyna˛ kwestia˛ niejasna˛ w tej projekcji sytuacji. . . sytuacji teoretycznej. . . jest sprawa wprowadzenia jej w czyn. Zdajemy sobie spraw˛e, i˙z je´sli chodzi o liczebno´sc´ i wyposa˙zenie, siły Bł˛ekitnego Frontu, pozostajace ˛ w stosunku jeden do stu w czasie ostatniej elekcji, trudno porównywa´c do planetarnych sił zbrojnych rzadu ˛ St. Marie. — Nasze poparcie. . . nasze oddolne poparcie. . . — Och, oczywi´scie — powiedziałem. — W dalszym ciagu ˛ jednak otwarta pozostaje kwestia podj˛ecia w tej sytuacji jakichkolwiek działa´n fizycznie skutecznych. To wymagałoby sprz˛etu i ludzi. . . zwłaszcza ludzi. Przez co oczywi´scie rozumiem wojskowych zdolnych albo do wyszkolenia miejscowych oddziałów zło˙zonych z surowych rekrutów, albo do samodzielnego rozpocz˛ecia działa´n z pozycji siły. . . — Panie Olyn — rzekł O’Doyne — musz˛e zaprotestowa´c przeciwko takim sformułowaniom. Zmuszony jestem takie sformułowania odrzuci´c. Jestem zmuszony — powstał, by przej´sc´ si˛e po pokoju i ujrzałem, jak wymachujac ˛ r˛ekoma maszeruje tam i z powrotem. — Jestem zmuszony odmówi´c dalszego wysłuchiwania takich sformułowa´n. — Prosz˛e mi wybaczy´c — odparłem. — Jak ju˙z wspominałem, bawi˛e si˛e mo˙zliwo´sciami hipotetycznej sytuacji. Ale próbujac ˛ dalej doj´sc´ do sedna. . . — Nie mam nic wspólnego z sednem, do którego próbuje pan doj´sc´ , redaktorze! — rzekł O’Doyne, zatrzymujac ˛ si˛e przede mna˛ ze srogim wyrazem twarzy. — Sedno to nie dotyczy nas z Bł˛ekitnego Frontu. — Oczywi´scie, z˙ e nie — uspokoiłem go. — Wiem, z˙ e nie dotyczy. Ma si˛e rozumie´c, z˙ e nie jest to bynajmniej mo˙zliwe. — Nie jest mo˙zliwe? — O’Doyne zesztywniał. — Co nie jest mo˙zliwe? — Cała ta sprawa z zamachem stanu — odrzekłem. — To oczywiste. Wszelkie kroki w tym kierunku wymagałyby pomocy z zewnatrz. ˛ . . Na przykład kwestia wyszkolonych wojskowych. Tacy ludzie musieliby by´c dostarczeni z innego s´wiata, a jaki˙z s´wiat skłonny byłby swoje cenne oddziały udost˛epni´c na własne ryzyko nieznanej i pozbawionej władzy partii politycznej z St. Marie? 123
Pozwoliłem, by mój głos wybrzmiał, i siedziałem, przypatrujac ˛ mu si˛e z u´smiechem, jak gdybym spodziewał si˛e po nim odpowiedzi na ostatnie pytanie. On równie˙z siedział, odwzajemniajac ˛ spojrzenie, jak gdyby spodziewał si˛e, z˙ e sam sobie udziel˛e odpowiedzi. Musieli´smy tak siedzie´c w obustronnie wyczekujacym ˛ milczeniu dobre dwadzie´scia sekund, nim przerwałem je znowu, wstajac ˛ z miejsca. — Oczywi´scie — powiedziałem z nutka˛ z˙ alu w głosie — z˙ aden. Wnioskuj˛e zatem, z˙ e w najbli˙zszej przyszło´sci mimo wszystko nie zobaczymy na St. Marie przełomowych zmian w rzadach ˛ ani te˙z w stosunkach z Exotikami. Có˙z — i wyciagn ˛ ałem ˛ do niego r˛ek˛e — musz˛e pana przeprosi´c, z˙ e to ja pozwalam sobie zako´nczy´c ten wywiad, panie O’Doyne, lecz widz˛e, z˙ e straciłem poczucie czasu. Za pi˛etna´scie minut umówiony jestem na drugim ko´ncu miasta na wywiad z prezydentem, by zapozna´c si˛e z pogladami ˛ strony przeciwnej, a zaraz potem biegn˛e do portu kosmicznego, by jeszcze dzi´s wieczorem odlecie´c na Ziemi˛e. Wstał i u´scisnał ˛ mi dło´n jak automat. — Nie ma za co — rozpoczał. ˛ Jego głos przez jedna˛ chwil˛e pobrzmiewał basem, by zaraz zachwia´c si˛e i powróci´c do normalnego poziomu. — Nie ma za co. . . z przyjemno´scia˛ zapoznałem pana, redaktorze, z panujac ˛ a˛ tu naprawd˛e sytuacja.˛ — Wypu´scił moja˛ dło´n nieomal z z˙ alem. — Do widzenia, zatem — powiedziałem. Odwróciłem si˛e do wyj´scia i byłem ju˙z w połowie drogi do drzwi, gdy usłyszałem jego głos za plecami. — Redaktorze Olyn. . . Zatrzymałem si˛e i odwróciłem. — Słucham? — odparłem. — Czuj˛e — nagle jego głos zadudnił — z˙ e moim obowiazkiem ˛ jest pana zapyta´c. . . obowiazkiem ˛ wobec Bł˛ekitnego Frontu, obowiazkiem ˛ wzgl˛edem mojej partii jest wymóc na panu zapoznanie mnie z wszelkimi pogłoskami, jakie mógł pan usłysze´c, dotyczacymi ˛ to˙zsamo´sci jakiegokolwiek s´wiata. . . jakiegokolwiek. . . gotowego przyj´sc´ z pomoca˛ wła´sciwemu rzadowi, ˛ tu, na St. Marie. My tak˙ze, redaktorze, jeste´smy tu, na tym s´wiecie, pa´nskimi czytelnikami. Jest pan nam winien t˛e informacj˛e, tak jak wszystkim innym. Czy słyszał pan o s´wiecie, o którym by. . . doniesiono lub jak pan woli, o którym kra˙ ˛za˛ słuchy. . . z˙ e jest gotowy udzieli´c oddolnemu ruchowi z St. Marie pomocy w zrzuceniu jarzma Exotików i zapewnieniu naszemu ludowi równych praw wyborczych? Odwzajemniłem mu si˛e spojrzeniem. Pozwoliłem mu poczeka´c dwie lub trzy sekundy. — Nie — odrzekłem. — Nie, panie Doyne, nie słyszałem. Stał bez ruchu, jak gdyby moje słowa przykuły go do ziemi, z nogami w lekkim rozkroku i zadartym podbródkiem, rzucajac ˛ mi wyzwanie. — Przykro mi — powiedziałem. — Do widzenia. Wyszedłem. Nie wydaje mi si˛e, by w ogóle odpowiedział na moje po˙zegnanie. 124
Po´spieszyłem wprost do gmachu rzadu ˛ i nast˛epne dwadzie´scia minut sp˛edziłem tam w atmosferze pełnej miłych i podnoszacych ˛ na duchu frazesów, przeprowadzajac ˛ wywiad z prezydentem rzadu ˛ St. Marie, Charlesem Perrinim. Potem droga˛ na New San Marcos i Josephstown wróciłem do portu kosmicznego, wprost na statek odlatujacy ˛ na Ziemi˛e. Na Ziemi zatrzymałem si˛e tylko tyle czasu, ile potrzeba, by przejrze´c poczt˛e, i bez dalszej zwłoki znalazłem si˛e na statku poda˙ ˛zajacym ˛ w kierunku Harmonii, a konkretnie — znajdujacej ˛ si˛e na tej planecie siedziby Zjednoczonej Rady Ko´ s´ciołów, które wspólnie rzadziły ˛ obojgiem Zaprzyja´znionych Swiatów Harmonii i Zjednoczenia. Sp˛edziłem tam pi˛ec´ dni szlifujac ˛ bruki miejskie oraz posadzki w biurach i na kwaterach młodszych oficerów ich tak zwanego Urz˛edu Informacji Prasowej. Szóstego dnia okazało si˛e, z˙ e notatka, która˛ bezzwłocznie po przybyciu wysłałem do komandora polnego Wassela, spełniła swoje zadanie. Zabrano mnie do samego gmachu Rady i po sprawdzeniu, czy nie mam przy sobie broni — były na tle sekciarskim jakie´s gwałtowne ró˙znice zda´n pomi˛edzy grupami Ko´sciołów ´ na samych Zaprzyja´znionych Swiatach i jak wida´c nie robiono wyjatków ˛ nawet dla prasy — wprowadzono do wysoko sklepionego gabinetu o gołych s´cianach. Tam, w otoczeniu kilku zwykłych krzeseł, po´srodku czarno-białej szachownicy podłogi, stało masywne biurko z siedzacym ˛ za nim ubranym całkiem na czarno m˛ez˙ czyzna.˛ Jedynymi białymi akcentami w jego sylwetce były twarz i r˛ece. Cała reszta była okryta ubraniem. Lecz ramiona miał kwadratowe i szerokie jak wrota stodoły, a sponad nich, nie ust˛epujac ˛ czernia˛ jego ubiorowi, patrzyła para oczu, które zdawały si˛e pali´c mnie z˙ ywym ogniem. M˛ez˙ czyzna powstał i górujac ˛ nade mna˛ wzrostem o pół głowy, obszedł dookoła biurko, by poda´c mi r˛ek˛e. — Bóg z toba˛ — powiedział. Nasze dłonie si˛e spotkały. Na cienkiej linii jego warg widniał nikły s´lad niezaprzeczalnego rozbawienia, a spojrzenie jego oczu zdawało si˛e mnie sondowa´c ´ niczym dwa bli´zniacze skalpele chirurgiczne. Scisn ał ˛ moja˛ dło´n niezbyt mocno, lecz w sposób wskazujacy ˛ na sił˛e, która gdyby tego zapragnał, ˛ mogła zgruchota´c mi palce jak w imadle. Stanałem ˛ wreszcie przed obliczem Starszego nad Rada˛ Starszych władajac ˛ a˛ połaczonymi ˛ Ko´sciołami Harmonii i Zjednoczenia, przed obliczem tego, który nazywany był Brightem, Pierwszym w´sród Zaprzyja´znionych.
Rozdział 19 — Przychodzi pan z dobrymi rekomendacjami od komandora polnego Wassela — rzekł, gdy ju˙z wymienili´smy u´scisk dłoni. — Niezwykła rzecz jak na reportera. — Było to jedynie stwierdzenie faktu, nie za´s szyderstwo, tote˙z skorzystałem z jego zaproszenia — które brzmiało prawie jak rozkaz — i usiadłem, a on powrócił za biurko. Siedzieli´smy naprzeciwko siebie. Człowiek ten miał w sobie moc i obietnic˛e czarnego płomienia. Przyszło mi nagle do głowy, z˙ e drzemie w nim zapowied´z ognia niczym w prochu strzelniczym, składowanym przez Turków na terenie Partenonu w 1687 roku, kiedy to pocisk wystrzelony przez armi˛e wenecka˛ pod dowództwem Orsiniego doprowadził czarne ziarenka do eksplozji i wysadził s´rodek białej s´wiatyni ˛ w powietrze. Zawsze nosiłem w sobie ciemny zakatek, ˛ specjalnie przeznaczony na nienawi´sc´ do tej armii i tego pocisku, gdy˙z je´sli Partenon był dla mnie w latach chłopi˛ecych z˙ ywym zaprzeczeniem Mathiasowych mroków, zniszczenia uczynione przez pocisk były dowodem na istnienie dziedzin przez nie podbitych nawet w samym sercu s´wiatło´sci. Zatem widok Starszego Brighta sprawił, i˙z połaczyłem ˛ w my´sli jego obraz z tym zastarzałym obiektem nienawi´sci, cho´c pilnowałem si˛e, by nie odsłoni´c swych uczu´c przed jego wzrokiem. Do tej pory jedynie u Padmy wyczuwałem równie przeszywajac ˛ a˛ na wylot moc spojrzenia, w tym wypadku jednak za spojrzeniem stał dodatkowo człowiek. Jego oczy były oczyma Torquemady, spiritus movens Inkwizycji starodawnej Hiszpanii — co zauwa˙zyło ju˙z przede mna˛ wielu innych, jako z˙ e Ko´scioły Zaprzyja´znionych nie byłyby soba˛ bez własnych prze´sladowców i t˛epicieli herezji. Za tymi oczyma kryła si˛e polityczna inteligencja umysłu, który wiedział, kiedy sp˛eta´c, a kiedy pu´sci´c wolno moce obu planet. Po raz pierwszy byłem w stanie wyobrazi´c sobie uczucia s´miałka, który wst˛epujac ˛ samotnie do klatki lwa, słyszy, jak zatrzaskuja˛ si˛e za nim z˙ elazne kraty. To znaczy, po raz pierwszy od chwili, gdy stanałem ˛ w sali Katalogu Encyklopedii Finalnej. Ugi˛eły si˛e pode mna˛ kolana — có˙z poczn˛e, je´sli oka˙ze si˛e, i˙z Bright nie ma z˙ adnych słabych punktów i próbujac ˛ uzyska´c nad nim kontrol˛e, tyle zdołam osiagn ˛ a´ ˛c, z˙ e sam zdradz˛e si˛e przed nim z własnymi planami? 126
Lecz na ratunek przyszła mi siła przyzwyczaje´n wyniesionych z tysiaca ˛ wywiadów, tote˙z nawet n˛ekany rojem watpliwo´ ˛ sci nie przestawałem obraca´c automatycznie j˛ezykiem. — . . . co tylko w mojej mocy w s´cisłej współpracy z komandorem polnym Wasselem i jego lud´zmi na Nowej Ziemi — mówiłem. — Jestem im za to niezmiernie wdzi˛eczny. — I ja równie˙z — rzekł szorstko Bright, przewiercajac ˛ mnie na wylot rozpalonym do czerwono´sci spojrzeniem — potrafi˛e doceni´c reportera, który umie zachowa´c bezstronno´sc´ . Inaczej nie znalazłby si˛e pan tutaj i nie przeprowadzał ze mna˛ wywiadu. Praca na niwie Pa´nskiej nie pozostawia mi wiele czasu na dostarczanie rozrywki siedmiu bezbo˙znym s´wiatom pomi˛edzy gwiazdami. Jaki jest wła´sciwie powód tego wywiadu? — Od dłu˙zszego czasu rozwa˙zam projekt — odparłem — zaprezentowania Zaprzyja´znionych w korzystniejszym s´wietle mieszka´ncom innych s´wiatów. . . — Po to, by dowie´sc´ swej lojalno´sci wobec deklaracji pa´nskiego zawodu. . . jak mówi Wassel? — Bright wskoczył mi w słowo. — No có˙z, owszem — odpowiedziałem, sztywniejac ˛ nieco na swoim krze´sle. — W dzieci´nstwie wcze´snie zostałem sierota˛ i marzeniem mojego z˙ ycia stało si˛e wstapi´ ˛ c do Słu˙zby Prasowej. . . — Nie marnuj mojego cennego czasu, redaktorze! Ostry głos Brighta uciał ˛ niczym siekiera˛ nie doko´nczony ust˛ep mego zdania. Nagle ponownie powstał, jakby chciał da´c upust nadmiarowi nagromadzonej energii, i obszedł biurko dookoła, by patrzac ˛ na mnie z góry stana´ ˛c z kciukami wbitymi za pas, ciasno opinajacy ˛ go w talii i pochylona˛ nade mna˛ twarza˛ ko´scistego m˛ez˙ czyzny w s´rednim wieku. — Czym˙ze jest twoja Deklaracja wobec mnie, który stapam ˛ w s´wiatło´sci Słowa Bo˙zego? — Ka˙zdy z nas ma swój własny sposób na jaka´ ˛s s´wiatło´sc´ do stapania ˛ — odparłem. Pochylał si˛e tak nisko nad moja˛ głowa,˛ z˙ e nie miałem sposobu wsta´c i twarza˛ w twarz stawi´c mu czoło, jak nakazywał mi instynkt. Było tak, jakby za pomoca˛ siły fizycznej trzymał mnie przyszpilonego do krzesła pod soba.˛ — Gdyby nie moja Deklaracja, nie przybyłbym dzisiaj tutaj. Zapewne pan nie wie, co spotkało mnie i mojego szwagra z rak ˛ pewnego pa´nskiego grupowego na Nowej Ziemi. . . — Wiem. — Słowo to nie kryło w sobie ani krzty lito´sci. — W stosownej chwili otrzyma pan za to przeprosiny. Posłuchaj mnie, redaktorze. — Jego waskie ˛ wargi skrzywiły si˛e w nikłym kwa´snym u´smieszku. — Nie jest pan Pomaza´ncem Bo˙zym. — Nie — odrzekłem. — Wobec tych, którzy krocza˛ droga˛ wytyczona˛ przez Słowo Bo˙ze, istnieja˛ podstawy, by mniema´c, z˙ e kieruja˛ si˛e pobudkami wa˙zniejszymi ni˙z ich własny egoistyczny interes. Lecz ci, którzy bładz ˛ a˛ po omacku w mrokach, jak˙ze maja˛ 127
wierzy´c w cokolwiek poza swa˛ osoba? ˛ — Krzywy u´smieszek na wargach drwił w z˙ ywe oczy z jego własnych słów, drwił z za´spiewnych okresów, których sens sprowadzał si˛e do nazywania mnie kłamca˛ i prowokował do zakwestionowania jego znajomo´sci s´wiata, która pozwoliła mu przejrze´c mnie na wylot. Tym razem zesztywniałem w pozie skrzywdzonej niewinno´sci. — Drwisz sobie z mej Deklaracji Reportera tylko dlatego, z˙ e nie jest twoja! — warknałem. ˛ Mój wybuch ani troch˛e go nie wzruszył. Nie zmienił te˙z jego u´smiechu. — Pan nie uczyniłby głupcem Starszego nad Rada˛ naszych Ko´sciołów — rzekł i odwracajac ˛ si˛e do mnie plecami, okr˛ez˙ na˛ droga˛ wrócił, by usia´ ˛sc´ za biurkiem. — Powinien si˛e pan tego domy´sli´c przed przyjazdem na Harmoni˛e, redaktorze. Lecz w ka˙zdym razie wie pan ju˙z o tym teraz. Zagapiłem si˛e na´n, niemal o´slepiony nagłym przebłyskiem zrozumienia. Tak, teraz ju˙z o tym wiedziałem — i wiedza ta sprawiła, i˙z ujrzałem, jak swymi słowami wydał si˛e w moje r˛ece. Obawiałem si˛e, i˙z mo˙ze si˛e okaza´c, z˙ e nie ma on z˙ adnych słabych punktów, które mógłbym wykorzysta´c, tak jak wykorzystywałem za pomoca˛ słów słabos´ci m˛ez˙ czyzn i kobiet mniejszego formatu. I okazało si˛e to prawda˛ — nie miał słabych punktów w pospolitym znaczeniu i tym samym miał jeden niepospolity. Otó˙z jego słabo´scia˛ była jego siła, znajomo´sc´ s´wiata, ta sama, która wyniosła go do poziomu władcy i przywódcy swego ludu. Jego słabo´scia˛ było to, z˙ e odznaczał si˛e fanatyzmem równym najgorszym spo´sród nich — ale i zarazem czym´s wi˛ecej. Inaczej nie stałby si˛e tym, kim był. Dodatkowo musiał mie´c sił˛e, dzi˛eki której potrafił zrezygnowa´c z fanatyzmu, gdy tylko zaczynał mu zawadza´c w utrzymywaniu stosunków z przywódcami innych s´wiatów — ze swymi odpowiednikami i równymi sobie pomi˛edzy gwiazdami. Do tego wła´snie przyznał mi si˛e bezwiednie przed chwila.˛ W przeciwie´nstwie do otaczajacych ˛ go ludzi wyró˙zniajacych ˛ si˛e jedynie czarna˛ suknia˛ i dzikim spojrzeniem nie postrzegał s´wiata wyłacznie ˛ w barwach czarnych lub białych, lecz był zdolny zauwa˙za´c wszystkie odcienie i umiał nimi operowa´c — w tym równie˙z odcieniami szaro´sci. Krótko mówiac, ˛ gdy chciał, potrafił by´c politykiem — a z politykiem mogłem da´c sobie rad˛e. Polityka mogłem doprowadzi´c do popełnienia jakiego´s bł˛edu. Zapadłem si˛e w sobie. Siedzac ˛ tak na krze´sle, pozwoliłem, by uszła ze mnie całkowicie sztywno´sc´ , i ujrzałem w oczach Brighta rozbudzone na nowo zainteresowanie. Wydałem z siebie rozdygotane tchnienie. — Ma pan słuszno´sc´ — rzekłem głosem wypranym całkowicie z z˙ ycia. Wstałem. — No có˙z, nie ma sensu ciagn ˛ a´ ˛c tego dalej. Pójd˛e ju˙z. . . — Pójdziesz? — Jego głos huknał ˛ jak strzał karabinowy, zatrzymujac ˛ mnie w miejscu. — Jeszcze nie powiedziałem, z˙ e wywiad jest sko´nczony. Siada´c! Spiesznie usiadłem z powrotem. Starałem si˛e sprawia´c wra˙zenie pobladłego 128
na twarzy i my´sl˛e, z˙ e mi si˛e to udało. Chocia˙z w nagłym przebłysku intuicji zdołałem go przejrze´c, w dalszym ciagu ˛ znajdowałem si˛e w jednej klatce z lwem. — Wła´sciwie — rzekł, wpatrujac ˛ si˛e we mnie — co takiego chce pan zyska´c ode mnie i od nas, którzy jeste´smy Wybra´ncami Bo˙zymi na obu tych s´wiatach? Nerwowo oblizałem wargi. — Mów — rozkazał. Nie podniósł głosu, lecz zawarte w nim niskie, dono´sne tony groziły, z˙ e gdybym nie posłuchał, zapłac˛e straszliwa˛ cen˛e. — Rad˛e. . . — wymamrotałem. — Rad˛e? Nasza˛ Rad˛e Starszych? Có˙z to ma znaczy´c? — Nie t˛e — powiedziałem, wbijajac ˛ wzrok w podłog˛e. — Rad˛e Gildii Reporterów. Chciałbym zaja´ ˛c w niej miejsce. Wy, Zaprzyja´znieni, mogliby´scie sprawi´c, bym je otrzymał. Po tym, jak Dave. . . po tym, co spotkało mojego szwagra. . . to, z˙ e w sprawie z Wasselem pokazałem, z˙ e mog˛e wykonywa´c swoja˛ robot˛e nie okazujac ˛ stronniczo´sci. . . to zwróciło na mnie uwag˛e, nawet w Radzie. Gdyby tylko udało mi si˛e pociagn ˛ a´ ˛c to jeszcze dalej — gdybym zdołał przeciagn ˛ a´ ˛c sympati˛e opinii publicznej siedmiu pozostałych s´wiatów na wasza˛ stron˛e. . . zyskałbym zarówno w oczach odbiorców, jak Gildii. Umilkłem. Z wolna podniosłem wzrok. Przygladał ˛ mi si˛e z nieprzyjemna˛ wesoło´scia.˛ — Spowied´z oczyszcza dusz˛e, nawet taka˛ jak twoja — oznajmił pos˛epnie. — Powiedz mi, obmy´sliłe´s ju˙z sposób poprawy naszego wizerunku w oczach opinii publicznej zaniechanych przez Pana s´wiatów? — No có˙z, to zale˙zy — odparłem. — Musiałbym rozejrze´c si˛e tutaj za materiałem do publikacji. Najpierw. . . — Dosy´c ju˙z na dzisiaj! Ponownie powstał zza biurka i rozkazał mi wzrokiem, bym zrobił to samo, co te˙z uczyniłem. — Powrócimy do tego za kilka dni — rzekł. Po˙zegnał mnie swym u´smiechem Torquemady. — Na razie do zobaczenia, redaktorze. — Do zobaczenia — udało mi si˛e wykrztusi´c. Odwróciłem si˛e i całkiem roztrz˛esiony wyszedłem. Nie było to dr˙zenie całkowicie udawane. Nogi uginały si˛e pode mna˛ jak po pełnym napi˛ecia balansowaniu na kraw˛edzi przepa´sci, a j˛ezyk przysechł mi do podniebienia. Przez kilka nast˛epnych dni wał˛esałem si˛e bez celu po mie´scie, udajac, ˛ z˙ e podpatruj˛e koloryt lokalny. Wreszcie na czwarty dzie´n po widzeniu z Brightem zostałem znowu wezwany do jego gabinetu. Gdy wszedłem, stał w połowie drogi mi˛edzy drzwiami a biurkiem i nie zrobił w moim kierunku ani kroku. — Redaktorze — rzekł prosto z mostu — wydaje mi si˛e, z˙ e nie mo˙zesz wyró˙znia´c nas w swoich doniesieniach tak, by nie zauwa˙zyli tego twoi koledzy z Gildii. 129
Je´sli tak, to na co mo˙zesz mi si˛e przyda´c? — Nie powiedziałem, z˙ e b˛ed˛e was wyró˙zniał — odpowiedziałem z oburzeniem. — Lecz je´sli poka˙zecie mi co´s godnego wyró˙znienia, o czym mógłbym napisa´c, wówczas mógłbym uwzgl˛edni´c to w swych doniesieniach. — Tak. — Przyjrzał mi si˛e surowo czarnymi płomieniami oczu. — Chod´z wi˛ec przypatrzy´c si˛e naszemu ludowi. Poprowadził mnie do wyj´scia i wszedł razem ze mna˛ do windy, która˛ zjechali´smy do gara˙zu, gdzie czekał na nas sztabowy samochód. Wsiedli´smy i kierowca wywiózł nas za Council City na wie´s, naga˛ i kamienista,˛ ale schludnie podzielona˛ na gospodarstwa. — Zauwa˙z — rzekł sucho Bright, gdy przeje˙zd˙zali´smy przez miasteczko, które było niewiele wi˛eksze od wioski. — Tylko jeden plon zbieramy na naszych ubogich s´wiatach w obfito´sci. . . a jest to nasza młodzie˙z, która najmuje si˛e jako z˙ ołnierze, by nasz lud nie głodował i nasza Wiara nie upadła. Co szpeci tych oto młodzie´nców i innych mijanych po drodze ludzi, z˙ e cała reszta s´wiata musi odczuwa´c wobec nich tak ogromna˛ niech˛ec´ , nawet je´sli najmuje ich, by walczyli i gin˛eli w obcoplanetarnych wojnach? Odwróciłem si˛e i ujrzałem, z˙ e jego oczy znów spocz˛eły na mnie z ponurym rozbawieniem. — Ich. . . postawy społeczne — odpowiedziałem ostro˙znie. Bright wybuchnał ˛ s´miechem, wydostajacym ˛ si˛e z gł˛ebi piersi, krótkim jak kaszel lwa. — Postawy społeczne! — rzekł surowym głosem. — Podstaw w to miejsce proste i zrozumiałe słowo, reporterze! Nie postawy społeczne, ale duma! Duma! Ci ludzie, których tu widzisz, biedni jak mysz ko´scielna, zaprawieni jedynie do fizycznej harówki i obchodzenia si˛e z bronia.˛ . . mimo wszystko spogladaj ˛ a˛ z wysoko´sci niebosi˛ez˙ nych szczytów na powstałe z prochu robaki, które ich wynajmuja.˛ Wiedza,˛ z˙ e ich pracodawcy moga˛ gromadzi´c dobra doczesne i sprz˛ety, opływa´c w dostatki i okrywa´c si˛e złotogłowiem. . . lecz gdy wszyscy pospołu odejda˛ w cie´n grobu, wówczas im, którzy tarzali si˛e w bogactwach i władzy, nie b˛edzie nawet wolno stana´ ˛c z czapka˛ w r˛eku pod bramami ze srebra i złota, przez które my, którzy´smy cierpieli i którzy jeste´smy Pomaza´ncami, przejdziemy ze s´piewem na ustach. U´smiechnał ˛ si˛e do mnie swym dzikim u´smiechem drapie˙zcy. — Czy po´sród tego wszystkiego, co tu widzisz — zapytał — potrafisz znale´zc´ co´s, co nauczyłoby tych, którzy wynajmuja˛ Mówiacych ˛ z Panem, przyj˛ecia ich z nale˙zyta˛ pokora˛ i zgotowania im serdecznego powitania? Znów kpił sobie ze mnie. Ale przejrzałem go na wylot w czasie pierwszej wizyty w jego kancelarii i im dłu˙zej rozmawiali´smy, wiodaca ˛ do mego własnego celu waska, ˛ misterna s´cie˙zynka stawała si˛e coraz wyra´zniejsza. A wi˛ec i coraz mniej dbałem o jego drwiny. — Je´sli chodzi o dum˛e i pokor˛e po którejkolwiek ze stron, to niewiele na to 130
mog˛e poradzi´c — odparłem. — Co wi˛ecej, to wcale wam nie jest potrzebne. Nic was nie obchodzi, co sobie pracodawca my´sli o waszych oddziałach, byle je tylko wynajmował. Do tego za´s wystarczy sprawi´c, by wasi ludzie stali si˛e zwyczajnie mo˙zliwi do zniesienia. . . nie musza˛ zaraz wzbudza´c miło´sci, wystarczy, by mo˙zna z nimi było wytrzyma´c. — Kierowca, sta´c! — rzucił Bright i samochód si˛e zatrzymał. Znale´zli´smy si˛e w małej wiosce. Trze´zwi, czarno odziani ludzie krzatali ˛ si˛e wokół zabudowa´n z babloplastyku ˛ — prowizorycznych konstrukcji, które na innych s´wiatach dawno ju˙z zostały zastapione ˛ przez wymy´slniejsze i bardziej atrakcyjne budowle. — Gdzie jeste´smy? — zapytałem. — W miasteczku nazwanym Niezapomniani-w-Panu — odpowiedział i opus´cił po swojej stronie szyb˛e samochodu. — A oto i kto´s panu znajomy. Istotnie, do samochodu zbli˙zała si˛e szczupła, czarno odziana sylwetka w mundurze przodownika roty. M˛ez˙ czyzna podszedł do nas, pochylił si˛e nieco i oto ujrzeli´smy wypełniona˛ spokojem twarz Jamethona Blacka. — Co rozka˙zesz, Panie? — zwrócił si˛e do Brighta. — Niegdy´s ten oficer — rzekł do mnie Bright — uchodził za godnego najwy˙zszych stanowisk w szeregach tych, którzy słu˙za˛ woli Bo˙zej. Jednak˙ze przed pi˛eciu laty objawił zainteresowanie córa˛ obcego s´wiata, która go nie przyj˛eła, i od tamtej pory utracił ch˛ec´ wyniesienia w naszych szeregach. — Zwrócił si˛e do Jamethona. — Przodowniku roty — powiedział. — Widziałe´s tego człowieka dwa razy w swoim z˙ yciu. Raz przed pi˛eciu laty, w jego domu na Ziemi, gdy starałe´s si˛e o jego siostr˛e, i drugi raz zeszłego roku na Nowej Ziemi, gdy on próbował wyrobi´c sobie przez ciebie przepustk˛e, by zapewni´c swemu asystentowi bezpiecze´nstwo na linii frontu. Powiedz mi, co o nim sadzisz? ˛ Wzrok Jamethona skrzy˙zował si˛e wewnatrz ˛ samochodu z moim. — Wiem tylko, z˙ e kochał swoja˛ siostr˛e i pragnał ˛ dla niej lepszego z˙ ycia, ni´zli, by´c mo˙ze, ja byłbym jej w stanie zaofiarowa´c — odparł Jamethon głosem pełnym tego samego spokoju, jaki wypisany był na jego twarzy. — I z˙ e z˙ yczył dobrze swojemu szwagrowi i szukał dla niego ochrony. — Odwrócił wzrok i spojrzał Brightowi prosto w oczy. — Uwa˙zam go za dobrego i uczciwego człowieka, Najstarszy. — Nikt ci˛e nie pytał, za co go uwa˙zasz! — warknał ˛ Bright. — Wedle rozkazu — odrzekł Jamethon, w dalszym ciagu ˛ spokojnie patrzac ˛ w oczy starszego m˛ez˙ czyzny, ja za´s poczułem w sobie narastajac ˛ a˛ w´sciekło´sc´ , tak wielka,˛ z˙ e ju˙z my´slałem, i˙z wybuchn˛e nie baczac ˛ na konsekwencje. Byłem w´sciekły na Jamethona. Nie tylko dlatego, z˙ e miał czelno´sc´ poleci´c mnie Brightowi jako dobrego i uczciwego człowieka, lecz z˙ e przy tym było w nim co´s takiego, jak gdyby mnie spoliczkował. Przez chwil˛e nie mogłem tego czego´s zidentyfikowa´c. Wreszcie rozja´sniło mi si˛e w głowie. On nie bał si˛e Brighta. A ja, 131
podczas pierwszego wywiadu — owszem. A przecie˙z ja byłem reporterem z immunitetem członka Gildii, on za´s zwyczajnym przodownikiem roty, stojacym ˛ przed obliczem swego Naczelnego Dowódcy, sprawujacego ˛ dyktatorska˛ władz˛e na obu s´wiatach, z których jeden był s´wiatem Jamethona. Jak on mógł. . . ? Wreszcie znalazłem odpowied´z i a˙z z˛eby zagryzłem z zawodu i w´sciekło´sci. Gdy˙z z Jamethonem było nie inaczej ni˙z z grupowym, który na Nowej Ziemi odmówił mi udzielenia przepustki zapewniajacej ˛ Dave’owi bezpiecze´nstwo. Grupowy gotów był bez chwili wahania usłucha´c Brighta, który był jego Starszym, lecz nie czuł w sobie potrzeby chylenia czoła przed tym Brightem, który był tylko człowiekiem. Podobnie teraz, Bright miał w r˛eku z˙ ycie Jamethona, lecz odwrotnie ni˙z w moim wypadku panował nad niewielka˛ cz˛es´cia˛ stojacego ˛ przed nim młodzie´nca. — Twój urlop dobiegł ko´nca, przodowniku roty — rzekł szorstko Bright. — Przeka˙z swojej rodzinie, by przesłała twoje rzeczy do Council City i bez chwili zwłoki dołacz ˛ do nas. Mianuj˛e ci˛e od tej chwili adiutantem i asystentem tego tu reportera i aby funkcj˛e t˛e uczyni´c warta˛ zachodu, awansuj˛e ci˛e do stopnia komendanta. — Panie — nie okazujac ˛ z˙ adnych uczu´c, powiedział z lekkim skinieniem głowy Jamethon. Miarowym krokiem powrócił do budynku, z którego dopiero co wyszedł, by w kilka chwil pó´zniej znów do nas dołaczy´ ˛ c. Bright rozkazał, by samochód sztabowy zawrócił do miasta. Gdy z powrotem znale´zli´smy si˛e w kancelarii, Bright zwolnił mnie, bym mógł si˛e zapozna´c z z˙ yciem Zaprzyja´znionych w Council City i jego okolicach. Szybko wykonali´smy niezbyt bogaty plan zwiedzania i powróciłem wcze´sniej do hotelu. Nie trzeba było wielkiej spostrzegawczo´sci, by zrozumie´c, z˙ e Jamethon, pełniac ˛ funkcj˛e adiutanta, wyst˛epował jednocze´snie w roli szpiega. Jednak˙ze nie mówiłem nic na ten temat, a Jamethon nie mówił nic w ogóle, wi˛ec w dniach, które nastapiły ˛ potem, kra˙ ˛zyli´smy z Jamethonem po całym Council City i jego najbli˙zszej okolicy niczym para duchów lub ludzi, którzy s´lubowali nie odezwa´c si˛e do siebie ani słowem. Było to dziwaczne milczenie, oparte na obopólnym porozumieniu, z˙ e jedyne warte omówienia mi˛edzy nami sprawy — Eileen, Dave, i tak dalej — uczyniłyby wszelka˛ dyskusj˛e tak bolesna,˛ z˙ e lepiej było z góry uzna´c ja˛ za gr˛e niewarta˛ s´wieczki. W tym czasie wzywano mnie kilkakrotnie do kancelarii Starszego. Bright przyjmował mnie na krótko i rozmawiał głównie, cho´c niewiele było do powie´ dzenia, o przedstawionych przeze mnie powodach pozostawania na Swiatach Zaprzyja´znionych oraz wej´scia z nim w spółk˛e. Wygladało ˛ to tak, jak gdyby oczekiwał jakiego´s wydarzenia. I wreszcie zrozumiałem, co to miało by´c. Wyznaczył Jamethona do sprawdzania moich posuni˛ec´ , sam za´s analizował sytuacj˛e mi˛edzygwiezdna,˛ której musiał osobi´scie stawi´c czoło jako Starszy Zaprzyja´znionych 132
´ Swiatów. Szukał okoliczno´sci i argumentu, sprzyjajacych ˛ jak najlepszemu wykorzystaniu samolubnego reportera, który wyraził ch˛ec´ poprawienia wizerunku jego ludu w oczach opinii publicznej. Gdy tylko zdałem sobie z tego spraw˛e, poczułem si˛e o wiele bezpieczniej, patrzac, ˛ jak z dnia na dzie´n zbli˙za si˛e, tak jak tego oczekiwałem, do momentu kulminacyjnego. Moment ten miał przypada´c na chwil˛e, w której Bright przyjdzie mnie poprosi´c o rad˛e, co ma ze mna˛ i z tym wszystkim pocza´ ˛c. Z dnia na dzie´n i z rozmowy na rozmow˛e coraz bardziej topniała jego nieufno´sc´ i malało skr˛epowanie w rozmowach ze mna˛ — i coraz wi˛ecej miał pyta´n. — Có˙z takiego, redaktorze, lubia˛ czyta´c na tych innych s´wiatach najbardziej? — zapytał którego´s dnia. — Jaki temat interesuje ich najbardziej? — Oczywi´scie. . . bohaterstwo — odpowiedziałem tonem równie lekkim. — Oto dlaczego jest taki popyt na tematyk˛e dorsajska.˛ . . i do pewnego stopnia, Exotików. Na wzmiank˛e o Exotikach cie´n, który mógł by´c tak udany, jak prawdziwy, przemknał ˛ przez jego twarz. — Bezbo˙znicy — wymamrotał. Lecz na tym si˛e sko´nczyło. Nie min˛eły dwa dni, jak wrócił do tego tematu. — Co czyni człowieka bohaterem w oczach opinii publicznej? — zapytał. — Najcz˛es´ciej — odpowiedziałem — zwyci˛estwo nad jakim´s dawniejszym, uprzednio wsławionym siłaczem, bohaterem lub łotrem. — Popatrzył na mnie z sympatia,˛ tote˙z postanowiłem zaryzykowa´c. — Gdyby na przykład wasze oddziały z Zaprzyja´znionych wydały bitw˛e równej liczbie Dorsajów i pokonały ich. . . Sympatia w mgnieniu oka ustapiła ˛ miejsca wyrazowi, którego nigdy dotad ˛ nie widziałem na jego twarzy. Przez jedna˛ sekund˛e tak si˛e na mnie zagapił, z˙ e mało nie otworzył ust ze zdziwienia. Po czym rzucił mi spojrzenie z˙ race ˛ niby kwas solny. — Czy masz mnie za głupca? — warknał. ˛ Pó´zniej twarz mu złagodniała i przyjrzał mi si˛e z ciekawo´scia.˛ — . . . A mo˙ze sam jeste´s po prostu zwykłym głupcem? Wpatrywał si˛e we mnie długa,˛ długa˛ chwil˛e. W ko´ncu pokiwał głowa.˛ — I owszem — rzekł, niby sam do siebie. — O to wła´snie chodzi. Ten człowiek jest głupcem. Ziemskim głupcem. Odwrócił si˛e na pi˛ecie i na tym sko´nczyła si˛e owego dnia nasza rozmowa. Nie miałem nic przeciwko temu, by brał mnie za głupca. Tym bezpieczniejszy dla mnie b˛edzie moment, kiedy wykonam ruch, by zamydli´c oczy Brightowi. Ale nie mogłem zrozumie´c, co mogło wywoła´c w nim tak niezwykła˛ reakcj˛e. To za´s mocno dawało mi si˛e we znaki. Czy moje sugestie na temat Dorsajów nie były zbyt naciagane? ˛ Kusiło mnie, by spyta´c Jamethona, ale ostro˙zno´sc´ , która zawsze winna i´sc´ w parze z odwaga,˛ zdołała mnie powstrzyma´c. 133
Tymczasem nadszedł dzie´n, gdy Bright wreszcie wystapił ˛ z pytaniem, które, jak wiedziałem, musiał zada´c mi pr˛edzej czy pó´zniej. — Redaktorze? — rzekł. Stał w rozkroku, ze splecionymi na grzbiecie r˛ekoma, wygladaj ˛ ac ˛ przez wysokie do sufitu okno swego gabinetu w Centrum Rzadowym ˛ Council City. Odwrócony był do mnie plecami. — Słucham, Najstarszy? — odpowiedziałem. Po raz kolejny wezwał mnie do swej kancelarii i wła´snie zda˙ ˛zyłem przekroczy´c próg. Na d´zwi˛ek głosu odwrócił si˛e, aby wbi´c we mnie płomienny wzrok. — Powiedziałe´s mi kiedy´s, z˙ e bohaterem zostaje si˛e dzi˛eki zwyci˛estwu nad jakim´s dawnym sławnym bohaterem. Jako przykład bohaterów sławnych w oczach opinii publicznej wymieniłe´s Dorsajów. . . i Exotików. — Tak jest — odrzekłem, podchodzac ˛ bli˙zej. — Bezbo˙znicy z Exotików — mówił, niby gło´sno my´slac ˛ — u˙zywaja˛ oddziałów najemnych. Jaki˙z po˙zytek z pokonania najmitów. . . nawet gdyby to było mo˙zliwe i łatwe. — Dlaczego w takim razie nie pospieszy´c z pomoca˛ komu´s b˛edacemu ˛ w potrzebie? — powiedziałem lekko. To zapewniłoby wam nowy, korzystny wizerunek w oczach opinii publicznej. Zaprzyja´znieni nie sa˛ zbyt dobrze znani z robienia tego rodzaju rzeczy. Przez mgnienie oka przygladał ˛ mi si˛e karcacym ˛ wzrokiem. — Komu powinni´smy przyj´sc´ z pomoca? ˛ — zapytał z moca.˛ — No có˙z — odparłem — zawsze sa˛ jakie´s grupki ludzi, które, słusznie lub nie, uwa˙zaja˛ si˛e za wykorzystywane przez otaczajace ˛ ich wi˛eksze grupy. Niech mi pan powie, czy nigdy nie zwracały si˛e do was grupki dysydentów, pragna˛ cych, by´scie na własne ryzyko dostarczyli im z˙ ołnierzy potrzebnych do obalenia dotychczasowego rzadu. ˛ . . — urwałem. — Zreszta˛ zwracały si˛e z pewno´scia.˛ Zapomniałem o Nowej Ziemi i Północnej Partycji Altlandii. — Niewiele zyskali´smy na naszych interesach z Partycja˛ Północna˛ w oczach innych s´wiatów — rzekł Bright surowym głosem. — O czym dobrze wiesz! — Och, tam obie strony miały mniej wi˛ecej równe siły — odparłem. — To, co powinni´scie zrobi´c, to pomóc jakiej´s istotnie niewielkiej mniejszo´sci, powstajacej ˛ przeciwko gigantowi egoistycznej wi˛ekszo´sci. . . Powiedzmy, górnikom z Coby przeciwko wła´scicielom kopal´n. — Coby? Górnicy? — rzucił mi surowe spojrzenie, a cho´c czekałem na to spojrzenie od wielu dni, zbyłem je lekcewa˙zeniem. Odwrócił si˛e i ruszył do biurka. Wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e i uniósł róg le˙zacej ˛ na nim karki papieru, podobnej do listu. — Tak si˛e składa, z˙ e otrzymałem apel, by´smy na własne ryzyko udzielili pomocy pewnej grupie. . . — Grupie w rodzaju górników z Coby? — spytałem. — Nie samych górników? 134
— Nie — odrzekł. — To nie sa˛ górnicy. — Postał przez chwil˛e w milczeniu, po czym obszedł dookoła biurko i wyciagn ˛ ał ˛ do mnie r˛ek˛e. — Dowiedziałem si˛e wła´snie, z˙ e chce pan nas opu´sci´c? — Rzeczywi´scie? — zdziwiłem si˛e. — Czy˙zby mnie z´ le poinformowano? — zapytał Bright. Wpatrzył si˛e we mnie pałajacymi ˛ oczyma. — Słyszałem, z˙ e dzi´s wieczorem odlatuje pan pasa˙zerskim liniowcem na Ziemi˛e. Powiedziano mi, z˙ e ju˙z zarezerwował pan przelot. — No có˙z. . . owszem — rzekłem, odczytawszy wiadomo´sc´ , która˛ chciał najwyra´zniej przekaza´c mi tonem głosu. — Zdaje si˛e, z˙ e po prostu zapomniałem. Rzeczywi´scie, wyruszam w drog˛e. ˙ — Zycz˛ e szcz˛es´liwej podró˙zy — powiedział Bright. — Rad jestem, z˙ e doszlis´my do porozumienia jak przyjaciele. W przyszło´sci mo˙ze pan na nas liczy´c. My za´s pozwolimy sobie liczy´c na pana. — Prosz˛e si˛e nie kr˛epowa´c — odparłem. — A im wcze´sniej, tym lepiej. — To nastapi ˛ wystarczajaco ˛ wcze´snie — o´swiadczył Bright. Raz jeszcze po˙zegnali´smy si˛e i wróciłem do hotelu. Na miejscu okazało si˛e, z˙ e moje rzeczy zostały ju˙z spakowane, a miejsce na pasa˙zerskim liniowcu, odlatujacym ˛ tego wieczora na Ziemi˛e, tak jak powiedział Bright, było zarezerwowane. Po Jamethonie nie zostało ani s´ladu. Pi˛ec´ godzin pó´zniej znów znalazłem si˛e pomi˛edzy gwiazdami, skaczac ˛ z powrotem na Ziemi˛e. Pi˛ec´ tygodni pó´zniej Bł˛ekitny Front St. Marie, zostawszy potajemnie wyposa´ z˙ ony w bro´n i z˙ ołnierzy przez Zaprzyja´znione Swiaty, spowodował wybuch krótkiej, lecz krwawej rewolty, która zastapiła ˛ legalnie wybrany rzad ˛ przywódcami Bł˛ekitnego Frontu.
Rozdział 20 Tym razem nie prosiłem Piersa Leafa o spotkanie. On sam mnie poprosił, bym przyszedł. Gdy kroczyłem korytarzami Domu Gildii, a potem wje˙zd˙załem winda˛ na gór˛e, w s´lad za mna˛ odwracały si˛e głowy członków w pelerynach. Gdy˙z w ciagu ˛ tych trzech lat, które min˛eły od chwili, gdy przywódcy Bł˛ekitnego Frontu przechwycili władz˛e na St. Marie, wiele si˛e w moim z˙ yciu zmieniło. Prze˙zyłem godzin˛e udr˛eki podczas ostatniej rozmowy z moja˛ siostra.˛ I wracajac ˛ na Ziemi˛e, miałem swój pierwszy sen o zem´scie. Potem, cz˛es´ciowo na St. Marie, cz˛es´ciowo na Harmonii, podjałem ˛ kroki, by wprawi´c w ruch jej mechanizm. Lecz w dalszym ciagu, ˛ nawet po dokonaniu dzieła zemsty, nie zmieniłem si˛e wewn˛etrznie. Gdy˙z zmiana wymaga czasu. Tak naprawd˛e odmieniły mnie dopiero ostatnie trzy lata — skłoniły Piersa Leafa, by pierwszy do mnie zadzwonił, sprawiły, z˙ e gdy szedłem, w s´lad za mna˛ obracały si˛e głowy ludzi w pelerynach. W tym okresie moje zdolno´sci pojmowania osiagn˛ ˛ eły pełni˛e swej pot˛egi do tego stopnia, z˙ e siła˛ kontrastu wydawało mi si˛e teraz, i˙z przedtem znajdowały si˛e w stanie niemowl˛ectwa, osłabienia i u´spienia, nawet wówczas, gdy s´ciskałem na po˙zegnanie dło´n Starszego Brighta. Prze´sniłem swój prymitywny sen o zem´scie z mieczem w dłoni, idac ˛ na spotkanie w deszczu. Wówczas po raz pierwszy poczułem sił˛e jej przyciagania, ˛ lecz to, co teraz czułem w rzeczywisto´sci, było daleko mocniejsze ni˙z jadło, napitek lub miło´sc´ — albo i samo z˙ ycie. Głupcami sa˛ ci, co sadz ˛ a,˛ z˙ e bogactwo, kobiety, mocne trunki czy wr˛ecz narkotyki potrafia˛ doby´c najwy˙zszy wysiłek z duszy m˛ez˙ czyzny. Podniety wypływajace ˛ z tych przyjemno´sci sa˛ n˛edzna˛ namiastka˛ w porównaniu z przyjemno´scia˛ z nich najwi˛eksza,˛ zadaniem pochłaniajacym ˛ bez reszty jego i jego ko´sci, mi˛es´nie, mózg, nadzieje, obawy i marzenia — i wcia˙ ˛z wołajacym ˛ o jeszcze. ˙ Głupcami sa˛ ci, co my´sla˛ inaczej. Zaden wielki wysiłek nie został nigdy kupiony za pieniadze. ˛ Ni malowidło, ni wiersz, ni utwór muzyczny, ni katedra z kamienia, ni z˙ adne pa´nstwo nie było nigdy powołane do z˙ ycia dla zapłaty jakiegokolwiek rodzaju. Ni Partenon, ni Termopile nie były wzniesione ani bronione dla nagrody czy chwały, ani Buchara spladrowana, ˛ ani Chiny zdeptane butem Mongoła jedynie dla łupu i władzy. Wynagrodzeniem za dokonanie tych rzeczy było 136
samo wprowadzenie ich w czyn. By´c panem swej własnej osoby — u˙zywa´c siebie samego jako narz˛edzia w swym r˛eku — i w ten sposób wznie´sc´ albo zrujnowa´c co´s, czego nikt inny nie potrafił zbudowa´c lub zburzy´c — oto najwi˛eksza przyjemno´sc´ znana człowiekowi! I temu, który czujac ˛ dłuto w dłoni, uwolnił anioła uwi˛ezionego w marmurowym bloku, i temu, który czujac ˛ w dłoni miecz, na bezdomno´sc´ skazał dusz˛e, mieszkajac ˛ a˛ wcze´sniej w ciele jego s´miertelnego wroga — ka˙zdemu z tych dwóch jednako smakuje ten rzadki pokarm przeznaczony tylko dla demonów i bogów. Tak jak smakował i mnie przeszło dwa lata temu. ´ Sniłem o tym, z˙ e dzier˙zac ˛ błyskawic˛e w dłoni, sprawuj˛e władz˛e nad czternastoma s´wiaty i naginam je wszystkie do swej własnej woli. Dzi´s, dzier˙zac ˛ błyskawic˛e w dłoni, sprawowałem władz˛e nad nagimi faktami i je odczytywałem. Moje umiej˛etno´sci okrzepły i wiedziałem, co nieudany zbiór pszenicy na Freilandii musi na dłu˙zsza˛ met˛e oznacza´c dla tych, którzy na Cassidzie pragna˛ zdoby´c wykształcenie zawodowe, lecz nie sa˛ w stanie za nie zapłaci´c. Widziałem jak na dłoni posuni˛ecia tych, którzy jak William z Cety, Projekt Blaine z Wenus lub bond Sayona z obu Exotików naginali do swej woli i odmieniali kształt rzeczy dziejacych ˛ si˛e pomi˛edzy gwiazdami — i z łatwo´scia˛ odczytywałem ich przyszłe rezultaty. A dysponujac ˛ ta˛ wiedza,˛ przenosiłem si˛e z miejsca na miejsce, uprzedzajac ˛ wydarzenia i opisujac ˛ je, nim jeszcze poczynały si˛e na dobre rozgrywa´c, a˙z moi koledzy z Gildii j˛eli uwa˙za´c mnie w połowie za diabła lub jasnowidza. Lecz nic mnie nie obchodziły ich my´sli. Dbałem tylko o sekretny smak czekajacej ˛ mnie zemsty, czułem w gar´sci dotyk niewidzialnego miecza — narz˛edzia ´ mojego NISZCZYC! Teraz nie miałem ju˙z z˙ adnych watpliwo´ ˛ sci. Cho´c nie wzbudziło to mojej miło´sci do Mathiasa, zrozumiałem, z˙ e przejrzał mnie na wylot — zza jego grobu wprowadzałem w z˙ ycie testament jego antywiary z moca,˛ jakiej nigdy nie mógłby sobie wyobrazi´c. W tej chwili jednak˙ze znajdowałem si˛e w gabinecie Piersa Leafa. Czekał na mnie w progu, gdy˙z zapewne uprzedzono go, z˙ e ju˙z wje˙zd˙zam na gór˛e. U´scisnał ˛ mi dło´n na przywitanie, nie puszczajac ˛ jej, zaciagn ˛ ał ˛ mnie do gabinetu i zamknał ˛ za nami drzwi. Usiedli´smy, nie przy biurku, lecz na pływakach stojacej ˛ z boku sofy i nadmiernie wypchanego fotela, i Leaf nalał drinki wychudłymi ze staro´sci palcami. — Słyszałe´s, Tam? — rozpoczał ˛ bez z˙ adnych wst˛epów. — Morgan Chu Thompson nie z˙ yje. — Słyszałem — odpowiedziałem. — I w Radzie jest teraz wolne miejsce. — Tak. — Upił mały łyczek i odstawił szklaneczk˛e. Zm˛eczonym gestem potarł twarz dło´nmi. — Morgan był moim starym przyjacielem. — Wiem — rzekłem, cho´c nie czułem dla niego z˙ adnego współczucia. — To musiał by´c dla ciebie cios. 137
— Byli´smy w jednym wieku. . . — Urwał i u´smiechnał ˛ si˛e do mnie nieco zdawkowo. — Wyobra˙zam sobie, z˙ e spodziewasz si˛e, i˙z pomog˛e ci finansowo, by´s mógł zaja´ ˛c jego miejsce? — Uwa˙zam, z˙ e gdyby´s tego nie zrobił, członkowie Gildii mogliby uzna´c to za nieco dziwne po tym, jak moje sprawy zacz˛eły si˛e od jakiego´s czasu dobrze układa´c. Skinał ˛ głowa,˛ lecz odniosłem wra˙zenie, i˙z ledwie mnie słucha. Podniósł do ust drinka, bez specjalnego zainteresowania pociagn ˛ ał ˛ znów kilka kropel i odstawił na miejsce. — Blisko trzy lata temu — rzekł — przyszedłe´s tu zobaczy´c si˛e ze mna˛ i wygłosi´c przepowiedni˛e. Pami˛etasz? U´smiechnałem ˛ si˛e. — Nie sadz˛ ˛ e, by´s mógł o tym zapomnie´c — powiedział. — No có˙z, Tam. . . — Urwał i ci˛ez˙ ko westchnał. ˛ Wygladało ˛ na to, z˙ e ma kłopoty z dotarciem do tego, co chciał powiedzie´c. Lecz w sztuce cierpliwo´sci byłem ju˙z w owym czasie starym wyjadaczem. Czekałem. — Mieli´smy czas si˛e przypatrzy´c, jak rozwina˛ si˛e wydarzenia, i wydaje mi si˛e, i˙z miałe´s racj˛e. . . i zarazem nie miałe´s. — Nie miałem? — powtórzyłem. — No có˙z, owszem — odparł. — Twoja teoria była taka, z˙ e Exotikowie usiłuja˛ zniszczy´c kultur˛e Zaprzyja´znionych na Harmonii i Zjednoczeniu. Spójrz za´s, jak rzeczy potoczyły si˛e do tej pory. — Och? — powiedziałem. — No i jak. . . ? Na przykład? — Có˙z, wiadomo prawie od pokolenia, z˙ e fanatyzm Zaprzyja´znionych. . . nierozsadne ˛ akty gwałtu jak ta masakra, która trzy lata temu kosztowała z˙ ycie twego szwagra. . . obracały przeciwko Zaprzyja´znionym opini˛e trzynastu s´wiatów. A˙z doszło do tego, z˙ e zacz˛eli traci´c okazje do wynajmowania swych młodych m˛ez˙ czyzn jako najemnych z˙ ołnierzy. Lecz ktokolwiek miał sprawne cho´cby jedno oko, widział, z˙ e było to co´s, co Zaprzyja´znieni zgotowali sobie sami przez fakt, i˙z sa˛ tacy, jacy sa.˛ Nie sposób wini´c o to Exotików. — Nie — odrzekłem. — Raczej nie. — Oczywi´scie, z˙ e nie. — Znów pociagn ˛ ał ˛ łyczek swojego drinka, tym razem z nieco wi˛eksza˛ ochota.˛ — Wydaje mi si˛e, z˙ e wła´snie dlatego miałem tak wiele watpliwo´ ˛ sci, gdy powiedziałe´s mi, z˙ e Exotikowie zdecydowani sa˛ dobra´c si˛e Zaprzyja´znionym do skóry. To po prostu nie trzymało si˛e kupy. Ale potem okazało si˛e, z˙ e Zaprzyja´znieni popieraja˛ rewolucj˛e Bł˛ekitnego Frontu na St. Marie w systemie Procjona i pod samym nosem Exotików. I zostałem zmuszony przyzna´c, z˙ e jednak mi˛edzy Zaprzyja´znionymi a Exotikami dzieje si˛e co´s niedobrego. Zatrzymał si˛e i spojrzał na mnie. — Dzi˛ekuj˛e — odparłem. 138
— Ale Bł˛ekitny Front nie przetrwał — kontynuował. — Na poczatku ˛ wydawało si˛e, z˙ e ma do´sc´ du˙ze poparcie ludno´sci — przerwałem mu. — Tak, tak. — Piers gestem zmiótł moje słowa na stron˛e. — Ale wiesz, jak to jest w takich sytuacjach. Ludzie sa˛ zawsze przeczuleni na punkcie własnej wartos´ci, gdy w gr˛e wchodzi wi˛ekszy i bogatszy sasiad. ˛ . . niewa˙zne, czy na pobliskim s´wiecie, czy na pobliskim podwórku. Rzecz w tym, z˙ e St. Marie’anie w krótkim czasie musieli przejrze´c na wylot Bł˛ekitny Front i spisa´c na straty. . . zdelegalizowa´c ich parti˛e, tak jak to jest do dzi´s. To si˛e musiało zdarzy´c. Tak czy owak, ludzi z Bł˛ekitnego Frontu była zaledwie garstka, i to w wi˛ekszo´sci pomyle´nców. Poza tym w cieniu dwóch tak bogatych s´wiatów, jak Mara i Kultis, St. Marie nie ma warunków, by si˛e usamodzielni´c ani finansowo, ani te˙z w z˙ aden inny sposób. Ten cały Bł˛ekitny Front był od poczatku ˛ skazany na kl˛esk˛e. . . ka˙zdy postronny obserwator musiał to zauwa˙zy´c. — Te˙z tak sadz˛ ˛ e — powiedziałem. — Ty to dobrze wiesz! — rzekł Piers. — Nie powiesz mi, z˙ e dysponujac ˛ taka˛ spostrzegawczo´scia,˛ Tam, mo˙zna było nie wiedzie´c o tym od samego poczatku. ˛ Ja wiedziałem. Lecz nie wiedziałem jednego. . . i najwyra´zniej ty te˙z nie wiedziałe´s. . . z˙ e gdy tylko Bł˛ekitny Front dostanie kopniaka, Zaprzyja´znieni wy´sla˛ na St. Marie wojska okupacyjne z z˙ adaniem, ˛ by prawowity rzad ˛ zapłacił im za pomoc udzielona˛ Bł˛ekitnemu Frontowi. I z˙ e na podstawie traktatu o wzajemnej pomocy, istniejacego ˛ pomi˛edzy Exotikami a legalnym rzadem ˛ St. Marie od zawsze, Exotikowie b˛eda˛ zmuszeni przychyli´c si˛e do pro´sby St. Marie o pomoc w wyrugowaniu sił okupacyjnych z Zaprzyja´znionych — jako z˙ e St. Marie nie byłaby w stanie zapłaci´c takiego rachunku, jaki przedstawili Zaprzyja´znieni. — Owszem — przyznałem. — Przewidziałem i to. Obrzucił mnie czujnym spojrzeniem. — Doprawdy? — zapytał. — Jak w takim razie mogłe´s pomy´sle´c, z˙ e. . . Urwał, zamy´sliwszy si˛e nagle. — Rzecz w tym — powiedziałem ze swoboda˛ — z˙ e ekspedycja karna Exotików nie miała zbyt wielu kłopotów z przyparciem wojsk z Zaprzyja´znionych do muru i rozniesieniem ich na strz˛epy. Zaprzestano teraz działa´n ze wzgl˛edu na zimowa˛ por˛e, lecz je´sli Starszy Bright i jego Rada nie przy´sla˛ posiłków, z˙ ołnierze, którzy stacjonuja˛ na St. Marie, b˛eda˛ prawdopodobnie zmuszeni na wiosn˛e si˛e podda´c. Zaprzyja´znionych nie sta´c na wysłanie posiłków, ale tak czy inaczej musza.˛ . . — Nie — rzekł Piers — wcale nie musza.˛ — Spojrzał na mnie dziwnym wzrokiem. — Jak przypuszczam, masz zamiar mnie przekona´c, z˙ e cała ta sytuacja była manewrem Exotików, przeprowadzonym po to, by dwa razy upu´sci´c krwi Zaprzyja´znionym. . . raz poprzez ich pomoc dla Bł˛ekitnego Frontu, a dwa. . . przez koszty wysłania posiłków. 139
U´smiechnałem ˛ si˛e w duchu do siebie, gdy˙z trafił w sedno tego, co zamierzyłem osiagn ˛ a´ ˛c trzy lata temu — tyle tylko, z˙ e zaplanowałem sobie, i˙z to on opowie o tym mnie, nie za´s ja jemu. — Czy˙z tak nie jest? — odparłem, udajac ˛ zdumienie. — Nie — powiedział z moca˛ Pier´s. — Jest dokładnie odwrotnie. Bright i jego Rada zamierzaja˛ odda´c swe wojska okupacyjne na rze´z albo w niewol˛e. Najlepiej na rze´z. W rezultacie w oczach trzynastu s´wiatów stanie si˛e akurat to, co miałe´s zamiar powiedzie´c: zasada, z˙ e dowolny s´wiat mo˙ze by´c zaj˛ety pod zastaw długów zaciagni˛ ˛ etych przez jego mieszka´nców, jest z˙ ywotna.˛ . . nawet je´sli nie uznawana˛ prawnie. . . cz˛es´cia˛ mi˛edzygwiezdnej struktury finansowej. Natomiast Exotikowie, zwyci˛ez˙ ajac ˛ Zaprzyja´znionych na St. Marie, ja˛ odrzuca.˛ Fakt, z˙ e Exotikowie sa˛ zobowiazani ˛ traktatem do udzielenia w odpowiedzi na apel pomocy St. Marie, niczego nie zmienia. Brightowi wystarczy tylko poszuka´c pomocy na Cecie, Newtonie i wszystkich innych s´wiatach s´cisłokontraktowych, by sformowa´c lig˛e, która rzuci Exotików na kolana. — Urwał i wpatrzył si˛e we mnie. — Teraz widzisz, do czego zmierzam? Czy ju˙z rozumiesz, dlaczego powiedziałem, z˙ e miałe´s racj˛e. . . i zarazem jej nie miałe´s? Czy teraz widzisz, jak bardzo si˛e myliłe´s? — Tak — powiedziałem i skinałem ˛ głowa.˛ — Teraz to widz˛e. To nie Exotikowie maja˛ chrapk˛e na Zaprzyja´znionych. To Zaprzyja´znieni maja˛ zamiar dobra´c si˛e Exotikom do skóry. — Dokładnie o to chodzi! — rzekł Piers. — Bogactwo i wyspecjalizowana wiedza Exotików stały si˛e osia˛ stowarzyszenia skupiajacego ˛ s´wiaty lu´znokontraktowe i pozwoliły im zrównowa˙zy´c oczywista˛ przewag˛e, jaka˛ daje handel wyszkolonymi lud´zmi niczym workami pszenicy, a to wła´snie zapewniło s´wiatom s´cisłokontraktowym ich sił˛e. Je´sli Exotikowie zostana˛ pobici, równowaga sił mi˛edzy dwoma obozami ulegnie złamaniu. A tylko ta równowaga pozwoliła naszemu ´ Staremu Swiatu, Ziemi, trzyma´c si˛e z dala od jednych i drugich. Dalej, zostanie ona wciagni˛ ˛ eta do którego´s z obozów, ktokolwiek za´s ja˛ we´zmie, b˛edzie kontrolował Gildi˛e i dotychczasowa˛ bezstronno´sc´ naszej Słu˙zby Prasowej. — Zamilkł i usiadł, jak gdyby w wyczerpaniu. Wnet wyprostował si˛e znowu. — Zdajesz sobie spraw˛e, której grupie dostanie si˛e Ziemia, je´sli zwyci˛ez˙ a˛ Zaprzyja´znieni — podjał. ˛ — Grupie s´cisłokontraktowej. A wi˛ec, Tam. . . na czym my, my z Gildii, teraz stoimy? Odpowiedziałem mu spojrzeniem, które miało go przekona´c, z˙ e pochłaniam jego słowa niczym gabka. ˛ W rzeczywisto´sci za´s smakowałem pierwsze niedojrzałe owoce mej zemsty. Oto miałem go wreszcie w punkcie, do którego zamierzałem go doprowadzi´c, punkcie, w którym Gildia stan˛eła przed rozpaczliwym wyborem: albo złamie swa˛ kardynalna˛ zasad˛e bezstronno´sci przez przymusowe opowiedze´ nie si˛e po stronie przeciwników Zaprzyja´znionych Swiatów, albo nieodwołalnie wpadnie w r˛ece obozu s´cisłokontraktowego, do którego nale˙zeli Zaprzyja´znieni. Pozwoliłem, by czekał i czuł si˛e przez chwil˛e bezradny. Wreszcie nie spieszac ˛ si˛e, 140
odpowiedziałem. — Je˙zeli Zaprzyja´znieni moga˛ zniszczy´c Exotików — rzekłem — to niewykluczone, z˙ e i Exotikowie moga˛ zniszczy´c Zaprzyja´znionych. Zwykle w takich sytuacjach istnieja˛ jednakowe mo˙zliwo´sci przechylenia szal zwyci˛estwa tak w jedna,˛ jak w druga˛ stron˛e. Otó˙z gdybym, bez podwa˙zania naszej bezstronnos´ci, udał si˛e na St. Marie przed wiosenna˛ ofensywa,˛ mogłoby si˛e tak zdarzy´c, z˙ e moja zdolno´sc´ gł˛ebszego od innych wgladu ˛ w sytuacj˛e pomogłaby wpłyna´ ˛c na kierunek przechyłu. Piers z nieco pobladła˛ twarza˛ przygladał ˛ mi si˛e szeroko otwartymi oczyma. — Co przez to rozumiesz? — powiedział wreszcie. — Nie mo˙zesz otwarcie stana´ ˛c po stronie Exotików. . . chyba nie o tym my´slisz? — Oczywi´scie, z˙ e nie — odpowiedziałem. — Ale mógłbym prawdopodobnie dostrzec co´s, co wpłyn˛ełoby korzystnie na zmian˛e ich poło˙zenia. Postarałbym si˛e sprawi´c, by i oni to zauwa˙zyli. Nie zagwarantuje to, oczywi´scie, jednoznacznego sukcesu, lecz w przeciwnym razie, jak sam mówiłe´s, nie wiemy nawet, na czym stoimy. Zawahał si˛e. Si˛egnał ˛ po stojac ˛ a˛ na stoliku szklaneczk˛e i gdy ja˛ podnosił, r˛eka nieznacznie mu dr˙zała. Nie potrzeba było wielkiej intuicji, by domy´sli´c si˛e, o czym my´slał. To, co zasugerowałem, było pogwałceniem ducha zasady bezstronno´sci Gildii, je´sli nie jej litery. Opowiedzieliby´smy si˛e po jednej ze stron — lecz Piers my´slał, z˙ e ze wzgl˛edu na dobro Gildii by´c mo˙ze powinni´smy wła´snie tak uczyni´c, póki jeszcze wybór spoczywał w naszych r˛ekach. — Czy masz jakie´s niezbite dowody, z˙ e Starszy Bright nosi si˛e z my´sla˛ dopuszczenia do wyci˛ecia w pie´n swych wojsk okupacyjnych, tak jak stoja? ˛ — przerwałem jego wahania. — Czy z cała˛ pewno´scia˛ wiemy, z˙ e im nie wy´sle posiłków? — Mam na Harmonii kontakty, przez które wła´snie w tej chwili usiłuj˛e zdoby´c dowody. . . — zaczał ˛ mówi´c, gdy na jego biurku zadzwonił telefon. Nacisnał ˛ przycisk i na ekranie pojawiła si˛e twarz jego sekretarza, Toma Lassiri. — Panie redaktorze — powiedział Tom — telefon z Encyklopedii Finalnej. Do redaktora Olyna. Od panny Lizy Kant. Twierdzi, i˙z jest to sprawa w najwy˙zszym stopniu nie cierpiaca ˛ zwłoki. — Odbior˛e — rzekłem, nim jeszcze Piers skinał ˛ głowa.˛ Z jakich´s powodów, których bada´c nie miałem czasu, serce podskoczyło mi do gardła. Obraz na ekranie zniknał, ˛ potem za´s ukazała si˛e na nim twarz Lizy. — Tam! — powiedziała, nie bawiac ˛ si˛e w z˙ adne formułki powitalne. — Tam, przybywaj tu w tej chwili. Mark Torre został postrzelony przez zamachowca! Pomimo wysiłków lekarzy umiera. . . I chce mówi´c z toba.˛ . . z toba,˛ Tam, póki nie jest za pó´zno. Och, pospiesz si˛e, Tam! Przybywaj, jak tylko mo˙zesz najszybciej! — W tej chwili wychodz˛e — odrzekłem. I wyszedłem. Nie było czasu, bym mógł spyta´c samego siebie, dlaczegó˙z to miałbym odpowiada´c na jej wezwanie. Sam d´zwi˛ek jej głosu poderwał mnie z fo141
tela i wygnał precz z gabinetu Piersa, jakby jaka´s ogromna dło´n spocz˛eła na moich barkach. Po prostu — poszedłem.
Rozdział 21 Liza wyszła mi na spotkanie do holu Encyklopedii Finalnej, gdzie po raz pierwszy ujrzałem ja˛ przed laty. Zabrała mnie do kwatery Marka Torre ta˛ sama˛ droga˛ prowadzac ˛ a˛ przez osobliwy labirynt i ruchomy pokój, która˛ wiodła mnie uprzednio, po drodze za´s opowiedziała mi, co si˛e stało. Nastapiło ˛ to, przed czym próbowano si˛e zabezpieczy´c, wznoszac ˛ labirynt wraz z cała˛ reszta˛ — przewidywalny, acz nieprawdopodobny statystycznie s´miertelny przypadek, który w ko´ncu dosi˛egnał ˛ Marka Torre. Budowa Encyklopedii Finalnej od samego poczatku ˛ wyzwalała l˛eki drzemiace ˛ w umysłach ludzi o zaburzonej psychice na wszystkich czternastu zaludnionych s´wiatach. Poniewa˙z cel konstrukcji Encyklopedii był tajemnica,˛ której nie mo˙zna było ani zdefiniowa´c, ani łatwo wypowiedzie´c słowami, budziła ona groz˛e w´sród psychotyków zarówno na Ziemi, jak i gdzie indziej. I w ko´ncu jednemu z nich udało si˛e dosta´c do Marka Torre — był to nieszcz˛esny paranoik, który trzymał swa˛ chorob˛e w ukryciu nawet przed własna˛ rodzina,˛ podczas gdy w my´slach sycił i hodował urojenie, i˙z Encyklopedia Finalna ma sta´c si˛e ogromnym mózgiem, sprawujacym ˛ kontrol˛e nad wola˛ ka˙zdego członka ludzko´sci. Gdy wreszcie dotarli´smy z Liza˛ do biura, min˛eli´smy le˙zace ˛ na podłodze jego zwłoki; zwłoki chudego jak szczapa siwowłosego starca z dobrotliwym obliczem i plama˛ krwi na czole. Wpuszczono go, powiedziała mi Liza, przez pomyłk˛e. Owego popołudnia spodziewano si˛e, z˙ e nowy lekarz przyjdzie obejrze´c Marka Torre. Na skutek jakiego´s nieporozumienia ten starszy, dobrotliwie wygladaj ˛ acy ˛ i dobrze ubrany jegomo´sc´ został wpuszczony zamiast niego. Oddał dwa strzały do Marka i jeden do siebie, ponoszac ˛ s´mier´c na miejscu. Mark, z dwiema dziurami w płucach, szybko opadał z sił, ale wcia˙ ˛z jeszcze utrzymywał si˛e przy z˙ yciu. Gdy w ko´ncu Liza przyprowadziła mnie do niego, le˙zał na wznak na zakrwawionym przykryciu wielkiego ło˙za w sypialni poło˙zonej tu˙z obok gabinetu. Był rozebrany do pasa i szerokie białe banda˙ze krzy˙zowały si˛e na jego piersi jak bandolety. Oczy miał zamkni˛ete i zapadni˛ete, tak z˙ e sterczacy ˛ nos i wydatny podbródek zdawały si˛e unosi´c niby we w´sciekłej urazie powzi˛etej pod adresem s´mierci, która powoli i nieubłaganie wciagała ˛ jego twardo opierajacego ˛ si˛e ducha w swe 143
ciemne odm˛ety. Ale nie jego twarz zapami˛etałem najlepiej. Najbardziej utkwiła mi w pami˛eci niespodziewana szeroko´sc´ klatki piersiowej i barków oraz długo´sc´ obna˙zonego ramienia. Nagle z zamierzchłej przeszło´sci, z czasów mej chłopi˛ecej nauki historii, powróciła relacja naocznego s´wiadka, dopuszczonego do ło˙za s´mierci Abrahama Lincolna, o tym, jak to ów s´wiadek uderzony był pot˛ega˛ mi˛es´ni i ko´sc´ ca ujawnionych przez rozebrane do pasa ciało prezydenta. Tak te˙z było w wypadku Marka Torre. Jego mi˛es´nie co prawda uległy znacznym zanikom, spowodowanym długa˛ choroba˛ i sporadycznym czynieniem z nich u˙zytku, lecz szeroko´sc´ i długo´sc´ ko´sci wskazywały na to, z˙ e jako młodzieniec musiał dysponowa´c olbrzymia˛ siła˛ fizyczna.˛ W pokoju znajdowali si˛e inni ludzie, w´sród nich kilku lekarzy, ale rozstapili ˛ si˛e przed nami, gdy Liza podprowadziła mnie do wezgłowia. Pochyliła si˛e i mi˛ekko przemówiła do le˙zacego: ˛ — Marku! — powiedziała. — Marku! Przez kilka sekund sadziłem, ˛ z˙ e nic nie odpowie. Pami˛etam nawet, i˙z pomys´lałem, z˙ e ju˙z nie z˙ yje. Lecz wówczas zapadni˛ete oczy otworzyły si˛e, j˛eły bładzi´ ˛ c po zebranych i skupiły si˛e na Lizie. — Tam jest tutaj, Marku — rzekła. Odsun˛eła si˛e, by dopu´sci´c mnie bli˙zej do ło˙za i spojrzała na mnie przez rami˛e. — Nachyl si˛e, Tam. Zbli˙z si˛e do niego — poprosiła. Przysunałem ˛ si˛e i pochyliłem nad umierajacym. ˛ Jego oczy przygladały ˛ mi si˛e uporczywie. Nie byłem pewny, czy rozpoznaje mnie, czy te˙z nie, ale jego wargi poruszyły si˛e i usłyszałem cie´n szeptu, co´s, jakby poruszenie ducha szcz˛ekajacego ˛ ła´ncuchami w gł˛ebi wymizerowanej jamy jego niegdy´s szerokiej piersi. — Tam. . . — Tak — powiedziałem. Odkryłem, z˙ e trzymam go za r˛ek˛e. Nie wiedziałem dlaczego. Długie ko´sci były w moim uchwycie zimne i pozbawione siły. — Synu. . . — wyszeptał tak słabo, z˙ e ledwie go mogłem dosłysze´c. W tej samej chwili, niczym ra˙zony gromem, zesztywniałem i zlodowaciałem; zlodowaciałem, jak gdyby mnie zanurzono w zimnej wodzie, i poczułem gwałtowna˛ i straszliwa˛ w´sciekło´sc´ . Jak on s´miał? Jak on s´miał nazywa´c mnie „synem”? Nie dałem mu pozwolenia, prawa ani zach˛ety, by tak ze mna˛ postapił ˛ — ze mna,˛ którego prawie nie znał. Mnie, który nie miał nic wspólnego z nim ani z jego praca,˛ ani z niczym, co soba˛ reprezentował. Jak s´miał nazwa´c mnie „s y n e m”? Lecz on szeptał dalej. Zmusił si˛e do dodania jeszcze dwóch wyrazów do owego strasznego i nieuczciwego słowa, którym si˛e do mnie zwrócił. — . . . przejmij ja.˛ . .
144
Potem jego oczy si˛e zamkn˛eły, wargi zastygły, ale powolne, bardzo powolne poruszenia klatki piersiowej wskazywały na to, z˙ e Mark jeszcze z˙ yje. Pu´sciłem jego dło´n, odwróciłem si˛e i wypadłem z sypialni. Znalazłem si˛e w biurze i tam, nie z własnej woli, zatrzymałem si˛e zdezorientowany, gdy˙z otwór wyj´sciowy był zamaskowany i ukryty. Dogoniła mnie Liza. — Tam? Poło˙zyła mi dło´n na ramieniu i skłoniła, bym spojrzał jej w twarz. Zrozumiałem, z˙ e słyszała to, co powiedział Mark, i teraz pyta mnie, jak mam zamiar postapi´ ˛ c. Ju˙z miałem wybuchna´ ˛c, z˙ e nawet nie ma mowy, bym zrobił to, o co prosił mnie starzec, z˙ e nic nie byłem mu winien, tak samo jak i jej. Bo te˙z i to, z czym si˛e do mnie zwrócił, to nawet nie była pro´sba! Nawet mnie nie zapytał — on k a z a ł mi ja˛ przeja´ ˛c. Lecz nie mogłem wydoby´c z siebie ani słowa. Usta miałem otwarte, ale nieme. My´sl˛e, z˙ e musiałem robi´c bokami jak osaczony wilk. I wtedy na biurku Marka zadzwonił telefon i zerwał cia˙ ˛zace ˛ na nas zakl˛ecie. Liza stała przy biurku; jej dło´n machinalnie pow˛edrowała do telefonu i wła˛ czyła go, ale dziewczyna nawet nie spojrzała na twarz, która pojawiła si˛e na ekranie. — Halo? — powiedział cichy głos z aparatu. — Halo? Czy jest tam kto? Chciałbym mówi´c z redaktorem Tamem Olynem, je´sli tam jest. To pilne. Halo? Jest tam kto? Był to głos Piersa Leafa. Oderwałem wzrok od Lizy i nachyliłem si˛e do słuchawki. — O, mam ci˛e wreszcie, Tam — mówił z ekranu Piers. — Słuchaj, nie chc˛e, z˙ eby´s marnował czas na obsług˛e zamachu na Marka Torre. Do´sc´ mamy tu dobrych fachowców, którzy potrafia˛ to zrobi´c. Uwa˙zam, z˙ e powiniene´s z miejsca lecie´c na St. Marie. — Zrobił pauz˛e, spogladaj ˛ ac ˛ na mnie znaczaco ˛ z ekranu. — Rozumiemy si˛e? Informacja, na która˛ czekałem, wła´snie nadeszła. Miałem słuszno´sc´ , rozkaz został wydany. Nagle spłukujac ˛ po drodze wszystko, co ogarn˛eło mnie w ciagu ˛ ostatnich kilku minut, wróciło do mnie tamto — mój długo obmy´slany plan i pragnienie zemsty. Niczym ogromna fala raz jeszcze załamało mi si˛e nad głowa,˛ zmywajac ˛ wszystkie z˙ adania ˛ Marka Torre i Lizy, które w owej chwili przylgn˛eły do mnie, gro˙zac ˛ przykuciem do tego miejsca na stałe. ˙ — Zadnych transportów wi˛ecej? — spytałem ostro. — Tak brzmi ten rozkaz? Wi˛ecej z˙ adnych przylotów? Skinał ˛ głowa.˛ — Wydaje mi si˛e, z˙ e powiniene´s wyruszy´c zaraz, poniewa˙z prognoza zapowiada tam zmian˛e pogody w ciagu ˛ tygodnia — powiedział. — Tam, czy nie uwaz˙ asz. . . 145
— Ruszam w drog˛e — wpadłem mu w słowo. — Sprz˛et i dokumenty czekaja˛ na mnie w porcie kosmicznym. Trzasnałem ˛ słuchawka˛ i znów odwróciłem si˛e twarza˛ do Lizy. Wpatrywała si˛e we mnie oczyma, których widok uderzył mnie niczym obuchem, lecz byłem teraz za silny, by mogła da´c mi rad˛e, i udało mi si˛e przed nia˛ obroni´c. — Jak mam si˛e stad ˛ wydosta´c? — zapytałem kategorycznie. — Musz˛e stad ˛ i´sc´ w tej chwili! — Tam! — krzykn˛eła. — Powtarzam ci, z˙ e musz˛e ju˙z i´sc´ ! — Odepchnałem ˛ ja˛ na bok. — Gdzie jest wyj´scie? Gdzie. . . Gdy macałem po s´cianach, prze´slizgn˛eła si˛e obok mnie i co´s nacisn˛eła. Drzwi otwarły si˛e po mej prawej stronie i szybko skierowałem si˛e w ich kierunku. — Tam! Jej głos zatrzymał mnie po raz ostatni. — Wrócisz tu jeszcze — rzekła. Nie było to pytanie. Powiedziała to w taki sam sposób, jak wcze´sniej Mark Torre. Nie prosiła mnie, tylko rozkazywała, i to wstrzasn˛ ˛ eło mna˛ raz jeszcze a˙z do najgł˛ebszej gł˛ebi. Ale wówczas ta ciemna i wzmagajaca ˛ si˛e siła, fala, która˛ stanowiła moja t˛esknota za zemsta,˛ znów mnie zerwała z kotwicy i p˛edem pognała dalej przez wyj´scie do sasiedniego ˛ pokoju. — Wróc˛e — zapewniłem ja.˛ Było to łatwe i pro´sciutkie kłamstwo. Potem drzwi, które minałem, ˛ zamkn˛eły si˛e za mna˛ i cały pokój ruszył, zabierajac ˛ mnie ze soba.˛
Rozdział 22 Gdy wysiadałem na St. Marie z kosmicznego liniowca, poczułem na plecach lekki podmuch spowodowany wy˙zszym od atmosferycznego ci´snieniem na statku. Podmuch ten był niczym dło´n, która wychyn˛eła z panujacych ˛ za moimi plecami ciemno´sci i wypychała mnie na pochmurny, deszczowy dzie´n. Ochroniła mnie moja reporterska peleryna. Wilgotny chłód tego dnia owinał ˛ si˛e wokół mnie, ale nie dotarł do wn˛etrza. Byłem niczym obna˙zony claymore z mego snu, naostrzony na kamieniu, zapakowany, ukryty pod pledem i niesiony wreszcie na spotkanie, które było powodem, z˙ e strze˙zono go przez trzy lata. Spotkanie na chłodnym, wiosennym deszczu. Czułem, z˙ e jest tak chłodny, jak zakrzepła krew na mych dłoniach, i zupełnie bez smaku na wargach. Niebo wisiało nisko nad moja˛ głowa,˛ a chmury z˙ eglowały na wschód. Deszcz ciagle ˛ padał. Jego stukot brzmiał niczym przetaczanie beczek, gdy schodziłem zewn˛etrznymi schodkami dla pasa˙zerów, a obfito´sc´ kropli oznajmiała swój własny kres w spotkaniu z nieust˛epliwym betonem rozlegajacym ˛ si˛e wokół dudnieniem. Beton przykrywajacy ˛ ziemi˛e rozciagał ˛ si˛e dookoła statku daleko we wszystkie strony, nagi i czysty niczym ostatnia strona ksi˛egi rachunkowej przed wpisaniem ostatecznej sumy. Na jego dalekim kra´ncu jak pojedynczy nagrobek stał terminal portu kosmicznego. Potoki spadajacej ˛ na ziemi˛e wody to g˛estniały, to rzedły jak dymy bitewne, lecz nie mogły całkowicie przesłoni´c budynków przed moim wzrokiem. Był to taki sam deszcz, jaki pada we wszystkich miejscach na ka˙zdym ze s´wiatów. Tak samo padał w Atenach na mroczny i nieszcz˛es´liwy dom Mathiasa oraz na ruiny Partenonu, gdy wpatrywałem si˛e w nie na ekranie wizyjnym w mojej sypialni. Zst˛epujac ˛ teraz po schodkach dla pasa˙zerów, słyszałem, jak b˛ebni o kadłub wielkiego statku, który przewiózł mnie pomi˛edzy gwiazdami — ze Starej Ziemi na ten przedostatni co do wielko´sci s´wiat, t˛e mała˛ ziemiokształtna˛ planetk˛e pod sło´ncami Procjona — jak b˛ebni głucho o przesuwajac ˛ a˛ si˛e obok mnie na ta´smie przeno´snika walizeczk˛e z listami uwierzytelniajacymi. ˛ Walizeczka nic dla mnie dzi´s nie znaczyła — ani moje papiery, ani Listy Uwierzytelniajace ˛ Bezstronnos´ci, które nosiłem ze soba˛ ju˙z cztery lata i których zdobycie kosztowało mnie tyle pracy. Teraz dbałem o nie mniej ni˙z o nazwisko człowieka, który ma by´c dyspozy147
torem pojazdów naziemnych na skraju ladowiska. ˛ To znaczy, je˙zeli rzeczywi´scie jest on ta˛ osoba,˛ której nazwisko podali mi moi ziemscy informatorzy. I je´sli mnie nie okłamali. — Pa´nski baga˙z, prosz˛e pana? Oderwałem si˛e od deszczu i moich rozmy´sla´n. U´smiechał si˛e do mnie oficer wyładunkowy. Był starszy ode mnie, chocia˙z wygladał ˛ młodziej. Gdy tak si˛e do mnie u´smiechał, kilka paciorków wilgoci oderwało si˛e od brazowej ˛ kraw˛edzi daszka jego czapki i rozsypało jak łzy na płachcie arkusza wyładunkowego, który trzymał w r˛eku. — Prosz˛e go wysła´c do obozowiska Zaprzyja´znionych — odparłem. — Wezm˛e ze soba˛ tylko walizeczk˛e z listami uwierzytelniajacymi. ˛ Zdjałem ˛ ja˛ z ta´smy przeno´snika i odwróciłem si˛e, by odej´sc´ . M˛ez˙ czyzna w uniformie dyspozytora, stojacy ˛ przy pierwszym z pojazdów naziemnych, odpowiadał opisowi, który dostałem. — Pa´nskie nazwisko? — zapytał. — Cel przybycia na St. Marie? Na pewno otrzymał równie dokładny opis mojej osoby, jak ja jego. Lecz byłem gotowy dostroi´c si˛e do jego tonu. — Redaktor Tam Olyn — odrzekłem. — Mieszkaniec Starej Ziemi i Przedstawiciel Gildii Mi˛edzygwiezdnej Słu˙zby Prasowej. Przybywam w celu obsługi konfliktu mi˛edzy Zaprzyja´znionymi a Exotikami. — Otworzyłem walizeczk˛e i podałem mu papiery. ´ — Swietnie, panie Olyn. — Wr˛eczył mi je z powrotem mokre od deszczu. Odwrócił si˛e, by otworzy´c drzwi najbli˙zszego samochodu i nastawi´c automatycznego pilota. — Prosz˛e trzyma´c si˛e szosy a˙z do samego Josephstown. W granicach miasta prosz˛e przestawi´c go na automatyczne sterowanie i samochód zawiezie pana prosto do obozowiska Zaprzyja´znionych. — W porzadku. ˛ Jeszcze chwileczk˛e. Odwrócił si˛e do mnie z powrotem. Miał młoda˛ przystojna˛ twarz z wasikiem ˛ i spogladał ˛ na mnie z z˙ ywym zakłopotaniem. — Słucham pana? — Prosz˛e mi pomóc wej´sc´ do samochodu. — Och, bardzo pana przepraszam. — Migiem znalazł si˛e przy mnie. — Nie zdawałem sobie sprawy, z˙ e pa´nska noga. . . — Sztywnieje od wilgoci — powiedziałem. Odpowiednio ustawił siedzenie i udało mi si˛e wsuna´ ˛c nog˛e za kolumn˛e kierownicy. Zaczał ˛ si˛e odwraca´c. — Jeszcze chwileczk˛e — powiedziałem znowu. Moja cierpliwo´sc´ wyczerpała si˛e. — Jeste´s Walter Imera, nie myl˛e si˛e? — Tak, prosz˛e pana. — Spójrz na mnie — mówiłem dalej. — Masz dla mnie jakie´s informacje, prawda? 148
Z wolna odwrócił si˛e w moim kierunku. Na jego twarzy wcia˙ ˛z go´scił wyraz zakłopotania. — Nie, prosz˛e pana. Przygladaj ˛ ac ˛ mu si˛e, odczekałem dłu˙zsza˛ chwil˛e. — W porzadku ˛ — rzekłem, si˛egajac ˛ do klamki samochodu. — Zgaduj˛e, i˙z wiesz, z˙ e i tak zdob˛ed˛e t˛e informacj˛e. A oni b˛eda˛ wierzy´c, z˙ e to ty mi powiedziałe´s. Jego drobniutki wasik ˛ robił wra˙zenie namalowanego. — Chwileczk˛e — powiedział. — Musi mnie pan zrozumie´c. To nie jest standardowa informacja serwisu agencyjnego, prawda? Ja mam z˙ on˛e i dzieci. . . — A ja nie — odparłem. Nic a nic mu nie współczułem. — Pan dalej mnie nie rozumie. Oni by mnie zabili. Bł˛ekitny Front St. Marie stał si˛e teraz tego rodzaju organizacja.˛ Po co panu co´s o nich wiedzie´c? Nie sadziłem, ˛ z˙ e pan ma na my´sli. . . — W porzadku. ˛ — Si˛egnałem ˛ do klamki samochodu. — Chwileczk˛e. — Powstrzymał mnie gestem wyciagni˛ ˛ etej na deszczu r˛eki. — Jaka˛ mi pan da gwarancj˛e, z˙ e je´sli panu powiem, oni zostawia˛ mnie w spokoju? — Którego´s dnia moga˛ powróci´c do władzy — odrzekłem. — Nawet wyj˛ete spod prawa organizacje polityczne wola˛ nie zadziera´c z Mi˛edzygwiezdna˛ Słu˙zba˛ Prasowa.˛ — Raz jeszcze spróbowałem zatrzasna´ ˛c drzwiczki. — W porzadku! ˛ — zawołał pospiesznie. — W porzadku. ˛ Niech pan jedzie do New San Marcos. Sklep jubilerski przy ulicy Wallace’a. To zaraz za Josephstown, tam gdzie znajduje si˛e obozowisko Zaprzyja´znionych, do którego si˛e pan udaje. — Oblizał spierzchni˛ete wargi. — Powie im pan, z˙ eby mnie zostawili w spokoju? — Powiem. — Popatrzyłem na niego. Nad brzegiem kołnierza bł˛ekitnego uniformu mo˙zna było zauwa˙zy´c trzy — cztery centymetry cienkiego srebrnego ła´ncuszka, ostro kontrastujacego ˛ na tle zimowej blado´sci skóry. Zawieszony na nim ˙ po´swi˛econy krzy˙zyk powinien znajdowa´c si˛e gdzie´s pod koszula.˛ — Zołnierze z Zaprzyja´znionych sa˛ tu ju˙z drugi rok. Czy sa˛ lubiani przez ludzi? U´smiechnał ˛ si˛e półg˛ebkiem. Na jego twarz zaczynały powraca´c kolory. — Och, tak jak i wszyscy inni — odrzekł. — Trzeba im tylko okaza´c nieco zrozumienia. Chodza˛ własnymi drogami. Poczułem ból w sztywnej nodze, akurat w miejscu, skad ˛ przed trzema laty lekarze na Nowej Ziemi usun˛eli loftk˛e z broni samostrzelnej. — W rzeczy samej — powiedziałem. — Zatrza´snij drzwiczki. Zatrzasnał ˛ i pojechałem. Na tablicy rozdzielczej samochodu widniał medalik ze s´wi˛etym Krzysztofem. Gdyby na moim miejscu znajdował si˛e z˙ ołnierz z Zaprzyja´znionych, byłby go zerwał i wyrzucił albo kazał sobie podstawi´c inny samochód. Tote˙z ze szczególna˛
149
przyjemno´scia˛ pozostawiłem go na swoim miejscu, cho´c nie miał dla mnie wi˛ekszej warto´sci, ni˙z miałby dla niego. Nie tylko z powodu Dave’a i innych je´nców, zastrzelonych na Nowej Ziemi. Po prostu dlatego, z˙ e niewiele obowiazków ˛ dostarcza cho´cby drobnego elementu przyjemno´sci. Kiedy traci si˛e dzieci˛ece złudzenia i nie pozostaje w z˙ yciu nic oprócz powinno´sci, takie obowiazki ˛ wita si˛e z rado´scia.˛ Fanatycy w rezultacie nie sa˛ gorsi od w´sciekłych psów. Lecz w´sciekłe psy nale˙zy bezwarunkowo t˛epi´c, nakazuje to zwykły zdrowy rozsadek. ˛ A w z˙ yciu, po okresie eksperymentów, nieodwołalnie powraca si˛e w ko´ncu do zdrowego rozsadku. ˛ Gdy szalone sny o sprawiedliwo´sci i post˛epie sa˛ ju˙z martwe i gł˛eboko pogrzebane, gdy wreszcie ucichna˛ bolesne rany duszy, wówczas dobrze jest wyrzec si˛e pokus stawianych nam przez z˙ ycie i sta´c si˛e spokojnym i nieust˛epliwym — jak naostrzony na kamieniu brzeszczot miecza. Nie splami go ani deszcz, na którym niesie si˛e taki brzeszczot, ani krew, w której kiedy´s zostanie skapany. ˛ Deszcz i krew sa˛ pokrewne zaostrzonemu z˙ elazu. Przez pół godziny podró˙zowałem po´sród lesistych wzgórz i zaoranych połaci. Bruzdy na polach poczerniały od deszczu. Pomy´slałem, z˙ e to przyjemniejsza czer´n ni˙z niektóre inne jej odcienie, jakie widywałem w swoim z˙ yciu. Dotarłem wreszcie do przedmie´sc´ Josephstown. Autopilot przeprowadził mnie przez typowe dla St. Marie niewielkie, schludne miasteczko, liczace ˛ około stu tysi˛ecy mieszka´nców. Po drugiej stronie wyjechali´smy na oczyszczony z naturalnych i sztucznych przeszkód teren, za którym wznosiły si˛e masywne i pochyłe mury obozowiska wojskowego. Przed brama˛ podoficer z Zaprzyja´znionych zagrodził mi wjazd czarnym samostrzałem i otworzył drzwiczki samochodu po lewej stronie. — Azali˙z masz tu jaki´s interes? Mówił przez nos wysokim i chrapliwym głosem. Kołnierz miał oblamowany sukiennymi wyłogami grupowego. Nad nimi widniała szczupła i poorana bruzdami twarz czterdziestolatka. Zarówno twarz, jak i r˛ece nienaturalna˛ blado´scia˛ kontrastowały z czernia˛ sukna munduru i strzelby. Otworzyłem le˙zac ˛ a˛ obok mnie walizeczk˛e i podałem mu swoje dokumenty. — Moje listy uwierzytelniajace ˛ — rzekłem. — Przybyłem, by si˛e zobaczy´c z pełniacym ˛ obowiazki ˛ dowódcy Sił Ekspedycyjnych komendantem Jamethonem Blackiem. — Posu´n si˛e zatem — odparł przez nos. — Ja poprowadz˛e. Wsiadł i chwycił za dra˙ ˛zek. Min˛eli´smy bram˛e i skr˛ecili´smy w alej˛e dojazdowa.˛ Na jej drugim ko´ncu wida´c było wewn˛etrzny plac apelowy. Mury wasko ˛ rozmieszczone po obu stronach rozbrzmiewały echem naszego przejazdu. Słyszałem, jak w miar˛e zbli˙zania si˛e do placu, coraz gło´sniejsze staja˛ si˛e komendy musztry. Gdy dojechali´smy, z˙ ołnierze stali w szeregu na deszczu, czekajac ˛ na południowe nabo˙ze´nstwo. 150
Grupowy wysiadł i zniknał ˛ w wej´sciu do czego´s, co wygladało ˛ na kancelari˛e wbudowana˛ w mur jednego z boków placu. Przyjrzałem si˛e ustawionym w szyku z˙ ołnierzom. Stali na komend˛e „Prezentuj bro´n”, co w warunkach polowych stanowiło ich postaw˛e modlitewna,˛ i kiedy im si˛e przypatrywałem, oficer znajdujacy ˛ si˛e naprzeciw nich, odwrócony plecami do muru, poddał słowa ich Hymnu Bojowego: ˙ Zołnierzu, nie pytaj, ni jutro, ni dzi´s, Gdzie ida˛ na wojn˛e sztandary. Do walki z Anarchem co dzie´n trzeba i´sc´ . Uderz i nie znaj w ciosach miary! Siedziałem, usiłujac ˛ nie słucha´c. Nie było z˙ adnego akompaniamentu muzycznego, z˙ adnych przyborów liturgicznych ani symboli poza niewielkim znakiem krzy˙za, namalowanym wapnem na szarym murze za plecami oficera. Zespolone m˛eskie głosy wzniosły si˛e i powoli opadły w mrocznym i smutnym hymnie, który obiecywał im jedynie ból, trosk˛e i cierpienie. Wreszcie w szorstkiej modlitwie o s´mier´c na polu bitwy zaniosła si˛e z˙ ałobnym łkaniem ostatnia linijka i padła komenda „Do nogi bro´n”. Grupowy wezwał szeregi do rozej´scia si˛e, a oficer, nie patrzac ˛ na mnie, przemaszerował obok samochodu i wszedł do wej´scia, w którym uprzednio zniknał ˛ mój przewodnik, grupowy. Gdy mnie mijał, poznałem, z˙ e oficerem tym jest Jamethon. Chwil˛e pó´zniej przewodnik przyszedł po mnie. Lekko powłóczac ˛ zesztywniała˛ noga,˛ udałem si˛e w s´lad za nim do wewn˛etrznego pomieszczenia, gdzie nad samotnym biurkiem paliło si˛e s´wiatło. Gdy zamkn˛eły si˛e drzwi, Jamethon powstał i skinał ˛ mi głowa.˛ Na klapach munduru miał spłowiałe naszywki komendanta. Gdy wr˛eczałem mu nad biurkiem listy uwierzytelniajace, ˛ blask wiszacej ˛ lampy padł mi na twarz, o´slepiajac ˛ mnie kompletnie. Odstapiłem ˛ krok do tyłu i zaczałem ˛ gwałtownie mruga´c powiekami, nie widzac ˛ wyra´znie twarzy Blacka. Gdy wreszcie zdołałem skupi´c na niej wzrok, ujrzałem ja˛ przez chwil˛e tak, jak gdyby była starsza, bardziej szorstka, wykrzywiona i poznaczona bruzdami przez lata fanatyzmu, podobna do twarzy, która widniała w mojej pami˛eci ponad zamordowanymi je´ncami na Nowej Ziemi. Wreszcie oczy zogniskowały mi si˛e całkowicie i ujrzałem go takim, jaki był naprawd˛e. Ciemnolicy, szczupły, lecz raczej szczupło´scia˛ młodzie´ncza˛ ni˙z pochodzac ˛ a˛ z zagłodzenia. To nie jego twarz wypalona została w mej pami˛eci roz˙zarzonym z˙ elazem. Rysy miał regularne, przechodzace ˛ nieomal w urodziwe, cienie pod zm˛eczonymi oczyma, a pełna˛ spokoju i opanowania sztywno´sc´ ciała, mniejszego i drobniejszego ni˙z moje, wie´nczyła prosta i znu˙zona linia warg. Nie zajrzawszy do listów uwierzytelniajacych, ˛ trzymał je w r˛eku. Usta podniosły mu si˛e nieco w kacikach, ˛ z powaga˛ i znu˙zeniem. 151
— I bez watpienia, ˛ panie Olyn — rzekł — druga˛ kiesze´n ma pan wypełniona˛ ´ wystawionymi na Swiatach Egzotycznych pełnomocnictwami na przeprowadzenie wywiadów z z˙ ołnierzami i oficerami, przybyłymi z Dorsaj, i tuzina innych s´wiatów, by sta´c si˛e nieprzyjaciółmi Wybra´nców Bo˙zych na wojnie? U´smiechnałem ˛ si˛e. Poniewa˙z miło było znale´zc´ go tak silnym, po to tylko, by z wi˛eksza˛ przyjemno´scia˛ go pokona´c.
Rozdział 23 Przyjrzałem mu si˛e z odległo´sci przeszło trzech metrów. Grupowy z Zaprzyja´znionych, który pozabijał je´nców na Nowej Ziemi, tak˙ze mówił o Bo˙zych Wybra´ncach. — Znajdzie je pan pod spodem adresowanych do siebie dokumentów — rzekłem. — Słu˙zba Prasowa i jej członkowie cechuja˛ si˛e bezstronno´scia.˛ Nie opowiadamy si˛e po z˙ adnej ze stron. — Prawo — nie zgodził si˛e ze mna˛ ciemnolicy młodzieniec — si˛e opowiada. — Tak, komendancie — odparłem. — Ma pan racj˛e. Tylko z˙ e czasami nie wiadomo, gdzie to Prawo si˛e znajduje. Pan i pa´nskie oddziały jeste´scie teraz naje´zd´zcami na s´wiecie nale˙zacym ˛ do układu planetarnego, którego wasi przodkowie nigdy nie skolonizowali. Waszym za´s przeciwnikiem sa˛ oddziały najemne na z˙ ołdzie dwóch s´wiatów, które nie tylko maja˛ swoje miejsce pod sło´ncami Procjona, ale i sa˛ zobowiazane ˛ do obrony mniejszych s´wiatów swojego układu. . . do których zalicza si˛e St. Marie. Nie jestem pewien, czy Prawo znajduje si˛e po waszej stronie. Nieznacznie potrzasn ˛ ał ˛ głowa˛ i odrzekł: — Nie oczekujemy wiele zrozumienia od tych, co nie zostali wybrani. Oderwał wzrok ode mnie i przeniósł na trzymane w r˛eku papiery. — Ma pan co´s przeciwko temu, bym usiadł? — zapytałem. — Mam chora˛ nog˛e. — Ale˙z oczywi´scie. — Skinał ˛ głowa˛ w kierunku stojacego ˛ przy jego biurku krzesła i gdy ju˙z usadowiłem si˛e na miejscu, poszedł za moim przykładem. Przebiegłem wzrokiem rozło˙zone przed nim na biurku papiery i zauwa˙zyłem stojac ˛ a˛ na jego kra´ncu solidografi˛e jednego z bezokiennych ko´sciołów o wysokich szczytach, jakie budowali Zaprzyja´znieni. Był to symbol, którego posiadanie było zupełnie legalne, lecz przypadkowo na przednim planie zdj˛ecia znajdowało si˛e jeszcze troje ludzi, starszy m˛ez˙ czyzna, kobieta i dziewczynka lat około czternastu. Wszyscy troje zdradzali rodzinne podobie´nstwo do Jamethona. Zerknawszy ˛ znad listów uwierzytelniajacych, ˛ zauwa˙zył, z˙ e im si˛e przygladam, ˛ i jego wzrok przesunał ˛ si˛e na solido i z powrotem, jak gdyby chciał ich przede mna˛ ochroni´c. — Wymaga si˛e ode mnie, jak widz˛e — rzekł, s´ciagaj ˛ ac ˛ mój wzrok z powrotem 153
na siebie — bym zapewnił panu współprac˛e i wszelkie s´rodki. Znajdziemy tutaj dla pana kwater˛e. Czy potrzebuje pan samochodu z kierowca? ˛ — Dzi˛ekuj˛e — odparłem. — Wystarczy mi ten wynaj˛ety samochód na zewnatrz. ˛ A prowadzi´c b˛ed˛e sam. — Jak pan sobie z˙ yczy. — Odło˙zył przeznaczone dla siebie dokumenty, pozostałe mi zwrócił i pochylił si˛e ku umieszczonej w blacie biurka krateczce. — Grupowy! — Tak jest! — odpowiedziała bezzwłocznie krateczka. — Kwatera dla samotnej osoby cywilnej płci m˛eskiej. Zlecenie parkingowe na pojazd cywilny, parking personelu. — Tak jest. Głos z krateczki wyłaczył ˛ si˛e. Jamethon Black spojrzał na mnie zza biurka. Zrozumiałem, z˙ e oczekuje, i˙z sobie pójd˛e. — Komendancie — rzekłem, wkładajac ˛ listy uwierzytelniajace ˛ z powrotem do walizeczki — dwa lata temu pa´nscy Starsi Ko´sciołów Zjednoczonych na Harmonii i Zjednoczeniu stwierdzili, i˙z rzad ˛ planetarny St. Marie nie wywiazał ˛ si˛e z pewnych spornych zobowiaza´ ˛ n kredytowych, a zatem przysłali tu korpus ekspedycyjny celem okupacji i wyegzekwowania płatno´sci. Jaka cz˛es´c´ tego korpusu, w postaci ludzi i sprz˛etu, pozostała przy panu? — Informacja ta, panie Olyn — odrzekł — zastrze˙zona jest tajemnica˛ wojskowa.˛ — Jednak˙ze pan — uznałem spraw˛e za zamkni˛eta˛ — oficer w regulaminowym stopniu komendanta, pełni nad resztkami pa´nskiego korpusu ekspedycyjnego funkcj˛e komandora sił zbrojnych. Stanowisko takie wymaga oficera pi˛ec´ stopni wy˙zszego ranga.˛ Czy spodziewa si˛e pan, z˙ e taki oficer przyb˛edzie i obejmie dowództwo? — Obawiam si˛e, z˙ e b˛edzie pan musiał zada´c to pytanie w Dowództwie Naczelnym na Harmonii, panie Olyn. — Czy spodziewa si˛e pan posiłków w postaci dalszych dostaw ludzi i sprz˛etu? — Gdybym si˛e spodziewał — rzekł jednostajnym głosem — uznałbym to równie˙z za informacj˛e zastrze˙zona.˛ — Zdaje pan sobie spraw˛e, i˙z powszechnie uwa˙za si˛e, z˙ e pa´nski Sztab Generalny na Harmonii uznał niniejsza˛ ekspedycj˛e na St. Marie za spraw˛e przegrana? ˛ Lecz nie chcac ˛ straci´c twarzy, zamiast wycofa´c stad ˛ pana i pa´nskich ludzi, wola,˛ by was wyci˛eto w pie´n. — Rozumiem — odparł. — Nie zechciałby pan tego skomentowa´c? Jego ciemna młoda twarz nawet nie drgn˛eła. — Nie b˛ed˛e komentował pogłosek, panie Olyn. — Zatem pytanie ostatnie. Czy kiedy wiosenna ofensywa wojsk najemnych
154
Exotików wyruszy przeciwko wam, planuje pan poddanie si˛e czy odwrót na zachód? — Wybra´ncy w Wojnie nigdy si˛e nie cofaja˛ — odpowiedział. — Nigdy te˙z nie odst˛epuja˛ ani sami nie sa˛ odst˛epowani przez swoich Braci w Panu. — Powstał. — Mam prac˛e, do której musz˛e powróci´c, panie Olyn. Powstałem równie˙z. Byłem od niego wy˙zszy, starszy i mocniej zbudowany i tylko niemal nadludzkie opanowanie pozwalało mu utrzymywa´c pozory, z˙ e jest kim´s mi równym lub lepszym. — Mo˙ze porozmawiam z panem pó´zniej, kiedy b˛edzie miał pan nieco wi˛ecej czasu — powiedziałem. — Jak najbardziej. — Usłyszałem, jak drzwi do gabinetu otwieraja˛ si˛e za moimi plecami. — Grupowy — rzekł do kogo´s znajdujacego ˛ si˛e za moimi plecami — zajmijcie si˛e panem Olynem. Grupowy, któremu zlecił piecz˛e nade mna,˛ znalazł mi malutka˛ betonowa˛ klitk˛e z lufcikiem zamiast okna, łó˙zkiem polowym i mundurowa˛ szafka.˛ Zostawił mnie na chwil˛e samego i wrócił z podpisana˛ przepustka.˛ — Dzi˛ekuj˛e — rzekłem, wziawszy ˛ ja˛ od niego. — Gdzie mog˛e znale´zc´ Kwater˛e Główna˛ wojsk Exotików? — Nasze ostatnie wiadomo´sci, prosz˛e pana, umieszczaja˛ ja˛ około dziewi˛ec´ dziesi˛eciu kilometrów na wschód od tego miejsca. New San Marcos. — Był mojego wzrostu, ale jak wi˛ekszo´sc´ z nich par˛e lat młodszy, z otaczajac ˛ a˛ go aura˛ niewinno´sci, która osobliwie kontrastowała z atmosfera˛ opanowania cechujac ˛ a˛ ich wszystkich. — San Marcos. — Popatrzyłem na niego. — Przypuszczam, z˙ e wasi koledzy wiedza,˛ i˙z Dowództwo Naczelne na Harmonii zdecydowało si˛e nie marnowa´c dla was posiłków? — Nie, prosz˛e pana — odrzekł. Biorac ˛ pod uwag˛e jego reakcj˛e, mógłbym równie dobrze mówi´c o pogodzie. Nawet ci chłopcy byli w dalszym ciagu ˛ spokojni i niezłomni. — Czy z˙ yczy pan sobie jeszcze czego´s? — Nie — odparłem. — Dzi˛ekuj˛e. Wyszedł. I ja zrobiłem to samo. Wsiadłem do samochodu i pojechałem dziewi˛ec´ dziesiat ˛ kilometrów na wschód, do New San Marcos. Dotarłem tam w trzy kwadranse. Lecz nie od razu poszedłem szuka´c dowództwa sztabu Exotików. Miałem wpierw do zrobienia co´s innego. Udałem si˛e do jubilera z ulicy Wallace’a. Trzy niskie schodki poni˙zej poziomu ulicy i nieprzezroczyste drzwi zaprowadziły mnie do długiego pomieszczenia wypełnionego przy´cmionym s´wiatłem i zastawionego szklanymi gablotkami. Na tyłach sklepu, za ostatnia˛ szafka,˛ urz˛edował mały starszy człowieczek, gdy za´s podszedłem bli˙zej, zauwa˙zyłem, i˙z przyglada ˛ si˛e mej pelerynie i odznace korespondenta. — Czym mog˛e słu˙zy´c? — zapytał, gdy stanałem ˛ po drugiej stronie gablotki. 155
Podniósł swe szare, stare, waziutkie ˛ oczka, osadzone w dziwnie gładkiej twarzy. I spojrzał na mnie. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e wie pan, co soba˛ reprezentuj˛e — rzekłem. — Słu˙zba Prasowa znana jest na wszystkich s´wiatach. Nie bierzemy udziału w lokalnych rozgrywkach politycznych. — Tak, prosz˛e pana? — Tak czy owak, dowiecie si˛e, w jaki sposób znalazłem wasz adres. — Dalej mówiłem z u´smiechem. — Zatem wyjawi˛e wam, z˙ e dostałem go w porcie kosmicznym od autodyspozytora nazwiskiem Imera. Obiecałem mu ochron˛e w zamian za to, co mi powiedział. B˛edziemy zobowiazani, ˛ je´sli pozostanie zdrowy i cały. — Obawiam si˛e. . . — Poło˙zył r˛ece na szklanym blacie gablotki. Były po˙zyłkowane ze staro´sci. — Pan chciałby co´s kupi´c? — Jestem gotowy zapłaci´c. . . bez z˙ adnych złych zamiarów — wyznałem — za informacj˛e. R˛ece ze´slizgn˛eły si˛e z kontuaru. — Prosz˛e pana — westchnał ˛ z cicha. — Obawiam si˛e, z˙ e znalazł si˛e pan w niewła´sciwym sklepie. — Nie watpi˛ ˛ e — odparłem — niemniej pa´nski sklep musi mi na razie wystarczy´c. Udawajmy, z˙ e to jest wła´sciwy sklep i rozmawiam z osoba,˛ która jest członkiem Bł˛ekitnego Frontu. ˙ — Bł˛ekitny Front został zdelegalizowany — rzekł. — Zegnam pana. — Za chwileczk˛e. Mam najpierw kilka słów do powiedzenia. — W takim razie bardzo mi przykro. — Skierował si˛e ku zasłonom zakrywajacym ˛ wyj´scie. — Nie wolno mi tego słucha´c. Nikt nie przyjdzie do pana w tej izbie, dopóki mówi pan w ten sposób. Wsunał ˛ si˛e mi˛edzy zasłony i ju˙z go nie było. Rozejrzałem si˛e po długim i pustym pomieszczeniu. — No có˙z — powiedziałem nieco gło´sniej. — Zgaduj˛e, z˙ e b˛ed˛e musiał mówi´c do pustych s´cian. Jestem pewien, z˙ e te s´ciany mnie słysza.˛ Zrobiłem pauz˛e. Nie było z˙ adnego odzewu. — W porzadku ˛ — mówiłem dalej. — Jestem korespondentem. Interesuje mnie jedynie informacja. Nasze szacunkowe oceny sytuacji wojskowej na St. Marie — i tu powiedziałem prawd˛e — wykazuja,˛ z˙ e korpus ekspedycyjny z Zaprzyja´znionych, opuszczony przez macierzyste dowództwo, zostanie z wszelka˛ pewno´scia˛ pochłoni˛ety przez wojska Exotików, gdy tylko ziemia obeschnie na tyle, by ci˛ez˙ ki sprz˛et mógł si˛e po niej porusza´c. W dalszym ciagu ˛ nie było odpowiedzi, lecz czułem, z˙ e jestem słuchany i obserwowany. — Skutkiem tego — kontynuowałem i tu ju˙z kłamałem, cho´c oni nie mogli o tym wiedzie´c — uwa˙zamy za nieuniknione, z˙ e tutejsze dowództwo z Zaprzy156
ja´znionych skontaktuje si˛e z Bł˛ekitnym Frontem. Zamach na nieprzyjacielskiego dowódc˛e jest ewidentnym pogwałceniem Kodeksu Najemnika i Artykułów Cywilizowanej Sztuki Wojennej. . . ale cywile moga˛ czyni´c to, czego nie wolno z˙ ołnierzom. W dalszym ciagu ˛ za zasłonami nic si˛e nie poruszyło ani nie wydało d´zwi˛eku. — Przedstawiciel Prasy — mówiłem — ma przy sobie Listy Uwierzytelniajace ˛ Bezstronno´sci. Wiecie, jak wysoko si˛e je ceni. Chc˛e tylko zada´c kilka pyta´n. Odpowiedzi za´s traktowane b˛eda˛ jako poufne. Znów przerwałem, ale w dalszym ciagu ˛ nie było reakcji. Odwróciłem si˛e, przemaszerowałem przez cała˛ długo´sc´ pomieszczenia i wyszedłem za próg. Nie wcze´sniej ni˙z w sporej odległo´sci od sklepu pozwoliłem, by ogarn˛eło mnie i rozgrzało uczucie wewn˛etrznego triumfu. Połkna˛ przyn˛et˛e. Ludzie tego pokroju zawsze ja˛ połykaja.˛ Odnalazłem samochód i pojechałem do Kwatery Głównej Exotików. Znajdowała si˛e za miastem. Na miejscu zaopiekował si˛e mna˛ najemny komendant nazwiskiem Janol Marat. Zaprowadził mnie do bablowatej ˛ konstrukcji budynku dowództwa. Panowało tu poczucie celowo´sci, pewno´sc´ siebie i radosna ˙ atmosfera działania. Zołnierze byli dobrze uzbrojeni i wyszkoleni. Majac ˛ s´wie˙zo w pami˛eci obraz Zaprzyja´znionych, ju˙z w pierwszej chwili dostrzegłem ró˙znice. Powiedziałem o tym Janolowi. — Naszym dowódca˛ jest dorsajski komandor i przewy˙zszamy liczebnie przeciwnika. — Wyszczerzył do mnie z˛eby w u´smiechu. Miał opalona˛ na braz, ˛ pociagł ˛ a˛ twarz, która, ilekro´c wargi wykrzywiały si˛e ku górze, pokrywała si˛e siateczka˛ zmarszczek. — To sprawia, z˙ e wszyscy jeste´smy dobrej my´sli. Co wi˛ecej, nasz komandor dostanie awans, je´sli zwyci˛ez˙ y. Z powrotem na Exotiki i stopie´n sztabowy. . . na dobre po˙zegna si˛e z polem walki. Zwyci˛estwo to dla nas czysty interes. Roze´smiałem si˛e i on roze´smiał si˛e wraz ze mna.˛ — Powiedz mi jednak co´s wi˛ecej — poprosiłem. — Musz˛e mie´c wnioski do wykorzystania w artykułach, które wysyłam do serwisów prasowych. — Có˙z — zasalutował zamaszy´scie w odpowiedzi na pozdrowienie przechodzacego ˛ obok grupowego, Cassidanina z wygladu ˛ — sadz˛ ˛ e, z˙ e mo˙zesz wymieni´c to, co zawsze. . . fakt, z˙ e nasi chlebodawcy z Exotików odmawiaja˛ sobie samym prawa do u˙zywania siły i w rezultacie, kiedy przychodzi do opłacenia ludzi i sprz˛etu, sa˛ zwykle dosy´c hojni. A Outbond. . . wiesz, to ambasador Exotików na St. Marie. . . — Znam go. . . — Zastapił ˛ poprzedniego Outbonda trzy lata temu. Tak czy inaczej, to jest kto´s, nawet jak na człowieka z Mary lub Kultis. Jest ekspertem od oblicze´n ontogenetycznych. Je´sli to cokolwiek dla ciebie znaczy. Dla mnie to czarna magia. — Janol pokazał palcem. — Tutaj jest kancelaria komandora polnego. To Kensie 157
Graeme. — Graeme? — odrzekłem, marszczac ˛ brwi. Mogłem si˛e przyzna´c, i˙z znam Kensiego Graeme’a, lecz chciałem si˛e przyjrze´c reakcji Janola. — Gdzie´s ju˙z słyszałem to nazwisko. — Zbli˙zyli´smy si˛e do budynku kancelarii. — Graeme. . . — Prawdopodobnie my´slisz o innym członku tej samej rodziny. — Janol połknał ˛ przyn˛et˛e. — Siostrze´ncu. Kensie to wuj Donala. Nie jest taki efektowny jak młody Graeme, ale zało˙ze˛ si˛e, z˙ e polubisz go bardziej, ni˙z polubiłby´s siostrze´nca. Kensie daje si˛e lubi´c za dwóch. Spojrzał na mnie, znów szczerzac ˛ nieznacznie z˛eby. — Czy to ma oznacza´c co´s szczególnego? — zapytałem. — Wła´snie — odparł Janol. — Daje si˛e lubi´c za siebie i za brata bli´zniaka. Kiedy b˛edziesz w Blauvain, spotkasz si˛e z Ianem Graeme’em. To na wschodzie, tam gdzie jest ambasada Exotików. Ian to ponury jegomo´sc´ . Weszli´smy do kancelarii. — Nie mog˛e si˛e przyzwyczai´c — rzekłem — do tego, z˙ e tak wielu Dorsajów wydaje si˛e spokrewnionych. — Ani ja. Je´sli o to chodzi, sadz˛ ˛ e, i˙z to dlatego, z˙ e w rzeczywisto´sci nie jest ich a˙z tak wielu. Dorsaj to niewielki s´wiat i ci, którzy prze˙zyja˛ dłu˙zej ni˙z kilka lat. . . — Janol zatrzymał si˛e obok siedzacego ˛ za biurkiem komendanta. — Czy mo˙zemy zobaczy´c si˛e ze starym, Hari? To reporter z Mi˛edzygwiezdnej Słu˙zby Prasowej. — No có˙z, chyba tak. — Drugi z oficerów popatrzył na le˙zac ˛ a˛ na biurku tabliczk˛e sygnalizacyjna.˛ — Jest u niego Outbond, ale w tej chwili wychodzi. Wchod´zcie s´miało. Janol poprowadził mnie mi˛edzy biurkami. Drzwi po drugiej stronie pokoju otwarły si˛e, zanim do nich doszli´smy, i ukazał si˛e w nich siwy, krótko ostrzy˙zony m˛ez˙ czyzna w s´rednim wieku o twarzy bijacej ˛ spokojem, ubrany w bł˛ekitna˛ szat˛e Exotików. Jego niesamowite, orzechowe oczy spotkały si˛e z moimi. Był to Padma. — Outbondzie — powiedział do Padmy Janol — oto. . . — Tam Olyn, znam go — odparł Padma mi˛ekko. U´smiechnał ˛ si˛e do mnie i zdawało si˛e, z˙ e te jego oczy zapaliły si˛e na chwil˛e, by mnie o´slepi´c. — Przykro mi było słysze´c o twoim szwagrze, Tam. Zrobiło mi si˛e zimno od stóp do głów. Byłem gotowy wej´sc´ do s´rodka, lecz teraz stałem jak wryty i patrzyłem na niego. — O moim szwagrze? — zapytałem. — Młodzie´ncu, który zmarł niedaleko Castlemain na Nowej Ziemi. — O, tak — wykrztusiłem zesztywniałymi wargami. — Jestem tylko zdziwiony, z˙ e pan o tym wie. — Wiem ze wzgl˛edu na ciebie, Tam. — Orzechowe oczy Padmy raz jeszcze zdały si˛e zal´sni´c ogniem. — Zapomniałe´s? Mówiłem ci kiedy´s, i˙z istnieje nauka 158
zwana ontogenetyka,˛ za pomoca˛ której obliczamy prawdopodobie´nstwo ludzkich działa´n w tera´zniejszych i przyszłych sytuacjach. Od pewnego czasu byłe´s wa˙znym czynnikiem tych oblicze´n. — U´smiechnał ˛ si˛e. — Oto dlaczego spodziewałem si˛e spotka´c ci˛e w tym miejscu o tej wła´snie porze. Wkalkulowali´smy ci˛e, Tam, w nasza˛ obecna˛ sytuacj˛e na St. Marie. — Doprawdy? — zapytałem. — To doprawdy interesujace. ˛ — Tak te˙z sadziłem ˛ — powiedział mi˛ekko Padma. — Zwłaszcza dla ciebie. Takiego jak ty reportera powinno to zainteresowa´c. — Tak te˙z si˛e stało — odparłem. — Brzmi to tak, jak gdyby´s wiedział lepiej ode mnie o tym, co mam zamiar tu robi´c. — Co do tego — rzekł Padma swym łagodnym głosem — mamy pewne wyliczenia. Przyjd´z do mnie do Blauvain, Tam, to ci je poka˙ze˛ . — Tak te˙z zrobi˛e — odpowiedziałem. — B˛edziesz mile widziany. Padma skłonił głow˛e. Jego szata cichym szeptem zamiotła podłog˛e, gdy odwrócił si˛e i wyszedł. — T˛edy — rzekł Janol, tracaj ˛ ac ˛ mnie w łokie´c. Poderwałem si˛e jak obudzony z gł˛ebokiego snu. — Komandor jest tutaj. Jak automat wszedłem za nim do wewn˛etrznej cz˛es´ci kancelarii. Gdy przesta˛ pili´smy próg, Kensie Graeme podniósł si˛e z miejsca. Po raz pierwszy stanałem ˛ twarza˛ w twarz z tym wysokim, szczupłym m˛ez˙ czyzna˛ w mundurze polowym, o topornej, lecz otwartej i u´smiechni˛etej twarzy i czarnej, lekko kr˛ecacej ˛ si˛e czuprynie. To szczególne, złociste ciepło osobowo´sci — dziwna rzecz u Dorsaja — zdawało si˛e promieniowa´c z niego, gdy wstał mnie powita´c. Długie palce jego pot˛ez˙ nej dłoni zamkn˛eły moja˛ w u´scisku. — Wchod´zcie s´miało — rzekł. — Prosz˛e pozwoli´c, z˙ e przyrzadz˛ ˛ e panu drinka. Janol — dodał pod adresem mego najemnego komendanta z Nowej Ziemi — nie musisz tu stercze´c. Id´z sobie co´s przetraci´ ˛ c. I powiedz wszystkim w biurze, z˙ e maja˛ przerw˛e. Janol zasalutował i wyszedł. Usiadłem, a Graeme odwrócił si˛e w kierunku niewielkiego barku umieszczonego za biurkiem. I oto po raz pierwszy od trzech lat, pod magicznym wpływem tego siedzacego ˛ naprzeciwko mnie niezwykłego wojownika, mojej duszy udzieliła si˛e odrobina spokoju. Z kim´s takim jak on, stojacym ˛ u mego boku, nie mo˙zna mnie było zwyci˛ez˙ y´c.
Rozdział 24 — Listy uwierzytelniajace? ˛ — spytał Graeme, gdy tylko zasiedli´smy ze szklaneczkami dorsajskiej whisky, która jest wy´smienita, w dłoniach. Podałem mu dokumenty. Prze´slizgnał ˛ si˛e po nich pobie˙znie wzrokiem, wybierajac ˛ listy od Sayony, bonda Kultis, do „Komandora — Polowe Siły Zbrojne St. Marie”. Te po kolei przestudiował i odło˙zył na bok. Zwrócił mi skoroszyt z listami uwierzytelniajacymi. ˛ — Najpierw zatrzymał si˛e pan w Josephstown? Skinałem ˛ głowa.˛ Ujrzałem, z˙ e przyglada ˛ si˛e uwa˙znie mojej twarzy, jego własna za´s z wolna trze´zwieje. — Nie lubi pan Zaprzyja´znionych — rzekł. Jego słowa odebrały mi dech w piersiach. Przyszedłem przygotowany na to, z˙ e b˛ed˛e musiał wywalczy´c sobie sposobno´sc´ , by mu o tym powiedzie´c. To przyszło zbyt nagle. Odwróciłem oczy. Nie miałem s´miało´sci z miejsca mu odpowiedzie´c. Nie byłem w stanie. Gdybym bezmy´slnie pozwolił odkry´c mu karty, musiałbym wyjawi´c albo zbyt wiele, albo zbyt mało. Wziałem ˛ si˛e zatem w kup˛e. — Je´sli zrobi˛e cokolwiek z reszta˛ swojego z˙ ycia — wyrzekłem z wolna — to po to tylko, by uczyni´c wszystko co w mojej mocy dla usuni˛ecia Zaprzyja´znionych i tego, co soba˛ reprezentuja,˛ ze wspólnoty cywilizowanych istot ludzkich. Ponownie spojrzałem na niego. Siedział, trzymajac ˛ pot˛ez˙ ny łokie´c na blacie biurka, i mi si˛e przygladał. ˛ — To do´sc´ nieprzyjemny punkt widzenia, nieprawda˙z? — Nie bardziej nieprzyjemny ni´zli ich własny. — Tak pan uwa˙za? — spytał z powaga.˛ — Ja bym tak nie powiedział. — Sadziłem ˛ — odparłem — z˙ e z nas dwóch to pan wła´snie prowadzi z nimi walk˛e. — No có˙z, owszem. — U´smiechnał ˛ si˛e lekko. — Lecz my jeste´smy z˙ ołnierzami, stojacymi ˛ po dwóch przeciwnych stronach barykady. — Nie wydaje mi si˛e, by oni my´sleli w ten sposób. Potrzasn ˛ ał ˛ lekko głowa.˛ — Czemu pan tak uwa˙za? — zapytał. — Przyjrzałem si˛e im — odpowiedziałem. — Trzy lata temu, na Nowej Ziemi, 160
front ogarnał ˛ mnie na pozycjach pod Castlemain. Pami˛eta pan t˛e kampani˛e. — Postukałem si˛e w sztywne kolano. — Dostałem postrzał i zgubiłem drog˛e. Wokół mnie Cassidanie rozpocz˛eli odwrót — byli najemnikami i przeciwko sobie mieli Zaprzyja´znionych na słu˙zbie najemnej. Zatrzymałem si˛e i napiłem whisky. Gdy odstawiłem szklank˛e, Kensie nawet nie drgnał. ˛ Siedział, cały w oczekiwaniu. — Był pewien młody Cassidanin, zwykły z˙ ołnierz — kontynuowałem. — Pracowałem wła´snie nad cyklem reporta˙zy przedstawiajacych ˛ kampani˛e z punktu widzenia jednostki. Spo´sród wszystkich innych jego uczyniłem ta˛ jednostka.˛ To był naturalny wybór. Rozumie pan — znów napiłem si˛e, do dna opró˙zniajac ˛ szklank˛e — dwa lata wcze´sniej moja młodsza siostra wyjechała na Cassid˛e z kontraktem ksi˛egowej i wyszła tam za ma˙ ˛z. On był moim szwagrem. Graeme wyjał ˛ szklank˛e z mych palców i nic nie mówiac, ˛ uzupełnił jej zawarto´sc´ . — W rzeczywisto´sci nie był wcale wojskowym — mówiłem — Studiował mechanik˛e skoku i miał jeszcze trzy lata do dyplomu. Lecz wypadł słabo na jednym z egzaminów konkursowych, w czasie gdy Cassida winna była spłaci´c Nowej Ziemi nadwy˙zk˛e kontraktowa˛ w oddziałach wojskowych. — Wziałem ˛ gł˛eboki oddech. — Có˙z, by nie przedłu˙za´c nadmiernie tej historii, powiem tylko, z˙ e sko´nczył na Nowej Ziemi jako uczestnik tej samej kampanii, która˛ ja obsługiwałem jako reporter. Pod pretekstem cyklu, który pisałem, spowodowałem, z˙ e przydzielono go do mnie. Obaj my´sleli´smy, z˙ e robi na tym dobry interes, z˙ e w ten sposób b˛edzie bezpieczniejszy. — Wypiłem jeszcze odrobin˛e whisky. — Ale — mówiłem dalej — widzi pan, ociupink˛e gł˛ebiej w stref˛e walki i od razu o wiele lepszy reporta˙z. Owego dnia, gdy oddziały nowoziemskie były w odwrocie, ogarnał ˛ nas front. Zarobiłem ju˙z loftka˛ w rzepk˛e kolanowa.˛ Czołgi Zaprzyja´znionych były coraz bli˙zej i zaczynało si˛e robi´c naprawd˛e goraco. ˛ Wsz˛edzie wokół nas z˙ ołnierze pospiesznie si˛e wycofywali, lecz David usiłował donie´sc´ mnie na miejsce, gdy˙z uwa˙zał, z˙ e czołgi Zaprzyja´znionych usma˙za˛ mnie z˙ ywcem, nim b˛eda˛ miały czas zauwaz˙ y´c, z˙ e nie bior˛e udziału w walce. Có˙z — wziałem ˛ nast˛epny gł˛eboki oddech — ogarn˛eły nas oddziały piechoty z Zaprzyja´znionych. Zabrali nas na co´s w rodzaju polanki, gdzie zgromadzono ju˙z sporo je´nców, i trzymali nas tam przez jaki´s czas. Potem pewien grupowy. . . jeden z tych fanatycznych typów, wysoki z˙ ołnierz w moim wieku, o wygladzie ˛ głodomora. . . przybył z rozkazem przegrupowania do nast˛epnego ataku. — Urwałem i napiłem si˛e znowu. Lecz nie poczułem smaku. — Oznaczało to, z˙ e nie moga˛ po´swi˛eci´c ani jednego człowieka do pilnowania je´nców. Maja˛ pu´sci´c ich wolno na tyłach pozycji Zaprzyja´znionych. Grupowy orzekł, z˙ e to na nic. Musza˛ si˛e upewni´c, z˙ e je´ncy nie b˛eda˛ w stanie im zagrozi´c. Graeme w dalszym ciagu ˛ mnie obserwował. — Nie zrozumiałem tego. Nie połapałem si˛e nawet wtedy, gdy pozostali Zaprzyja´znieni. . . z˙ aden z nich nie był nawet podoficerem. . . sprzeciwili si˛e. — 161
Postawiłem szklaneczk˛e obok siebie na biurku i utkwiłem wzrok w s´cianie gabinetu, widzac ˛ to jeszcze raz w cało´sci tak wyra´znie, jakbym ogladał ˛ za oknem. — Pami˛etam, jak grupowy wypr˛ez˙ ył si˛e jak struna. Widziałem jego oczy. Jak gdyby sprzeciw innych mu ubli˙zył. „Czy to Wybra´ncy Bo˙zy?” krzyczał na nich. „Czy˙z nale˙za˛ do grona Wybranych?” — Popatrzyłem na Kensiego Graeme’a i ujrzałem, z˙ e w dalszym ciagu ˛ tkwi w bezruchu, obserwujac ˛ mnie ze szklaneczka˛ w dłoni, w której ta wygladała ˛ jak naparstek. — Rozumie pan? — spytałem go. — Jak gdyby dlatego, z˙ e nie byli Zaprzyja´znionymi, je´ncy utracili miano istot ludzkich. Jak gdyby byli stworzeniami ni˙zszego rz˛edu, które mo˙zna z całym spokojem zabija´c. — Wstrzasn ˛ ałem ˛ si˛e raptownie. — I to wła´snie zrobił! Siedziałem tam, oparty o pie´n drzewa, bezpieczny dzi˛eki uniformowi korespondenta „Wiadomo´sci” i patrzyłem, jak ich rozstrzeliwuje. Wszystkich po kolei. Siedziałem tam i patrzyłem na Dave’a i on patrzył na mnie, siedzac, ˛ kiedy grupowy go zastrzelił! Momentalnie zatrzymałem si˛e. Nie miałem zamiaru przedstawi´c tego w taki sposób. Stało si˛e tak tylko dlatego, z˙ e nie mogłem opowiedzie´c o tym nikomu, kto by zrozumiał, jak bardzo byłem w owej chwili bezradny. Lecz było co´s takiego w osobowo´sci Graeme’a, co nasun˛eło mi my´sl, z˙ e on zrozumie. — Tak — powiedział po chwili, zabierajac ˛ i napełniajac ˛ ponownie moja˛ szklaneczk˛e. — Tego rodzaju sprawy bywaja˛ wyjatkowo ˛ paskudne. Czy ten grupowy został znaleziony i osadzony ˛ na mocy Kodeksu Najemnika? — Tak, ale za pó´zno. Skinał ˛ głowa˛ i wpatrzył si˛e w pusta˛ s´cian˛e obok mnie. — Oczywi´scie, nie wszyscy sa˛ tacy. — Wystarczajaco ˛ wielu, by stali si˛e z tego znani. — Niestety, tak. Có˙z — u´smiechnał ˛ si˛e do mnie leciutko — spróbujemy wyeliminowa´c tego rodzaju sprawy z obecnej kampanii. — Prosz˛e mi powiedzie´c — rzekłem, odstawiajac ˛ szklaneczk˛e. — Czy tego rodzaju sprawy. . . jak pan to ujmuje. . . przytrafiaja˛ si˛e kiedykolwiek samym Zaprzyja´znionym? Wówczas w atmosferze pokoju nastapiła ˛ zmiana. Odpowiedział dopiero po króciutkiej pauzie. Uczułem, czekajac ˛ na jego słowa, z˙ e moje serce uderzyło wolno trzy razy. Wreszcie przemówił. — Nie, nie zdarzaja˛ si˛e. — Dlaczego? — spytałem. Atmosfera w pokoju zg˛estniała. I zdałem sobie spraw˛e, i˙z posunałem ˛ si˛e za daleko. Do tej pory siedziałem, rozmawiajac ˛ z nim jak człowiek z człowiekiem i zapominajac, ˛ kim był poza tym. Teraz zapomniałem, z˙ e był człowiekiem, i zaczałem ˛ traktowa´c go jak Dorsaja — jednostk˛e tak samo jak ja ludzka,˛ lecz od pokole´n hodowana˛ i szkolona˛ do celów, które nas ró˙znia.˛ Nie drgnał ˛ nawet, nie zmienił tembru głosu, ani nic w tym gu´scie, lecz w jaki´s sposób zdołał oddali´c si˛e 162
ode mnie do górniejszego, zimniejszego i bardziej kamienistego kraju, o wej´scie do którego mogłem pokusi´c si˛e tylko na własne ryzyko. Pami˛etałem, co mówi si˛e o jego ludzie, pochodzacym ˛ z tej male´nkiej, zimnej, górzysto-skalistej planetki: z˙ e je´sli Dorsajowie uznaliby za stosowne wycofa´c swych wojowników ze słu˙zby na innych s´wiatach i rzuci´c tym s´wiatom wyzwanie, nawet połaczona ˛ pot˛ega całej reszty cywilizacji nie byłaby im w stanie si˛e oprze´c. Nigdy do tej pory w to nie wierzyłem. Tak naprawd˛e to do tej pory nigdy nawet nie po´swi˛eciłem tej my´sli wiele uwagi. Lecz gdy siedziałem tam wówczas, nagle stało si˛e to dla mnie zupełnie realne. Raptem poczułem pewno´sc´ , lodowata˛ niczym arktyczny wicher, z˙ e jest to prawda,˛ i dopiero wówczas odpowiedział na moje pytanie. — Poniewa˙z — rzekł Kensie Graeme — wszelkie post˛epki tego rodzaju sa˛ wyra´znie zabronione na mocy Artykułu Drugiego Kodeksu Najemnika. Potem za´s bez uprzedzenia rozpłynał ˛ si˛e w u´smiechu i to, co wyczuwałem w pokoju, ulotniło si˛e. Znów odetchnałem. ˛ — A zatem — powiedział, stawiajac ˛ na biurku opró˙zniona˛ szklaneczk˛e — czy ma pan co´s przeciwko towarzyszeniu nam przy posiłku w mesie oficerskiej? Zjadłem z nimi obiad i to z wielka˛ przyjemno´scia.˛ Chcieli, bym przenocował, ale czułem, i˙z ciagnie ˛ mnie z powrotem do owego zimnego, pozbawionego wszelkiej rado´sci obozowiska nie opodał Josephstown, gdzie czekała mnie jedyna w swoim rodzaju lodowata i gorzka satysfakcja, płynaca ˛ z faktu przebywania w´sród własnych wrogów. Wróciłem. Było około jedenastej wieczorem, kiedy wjechałem za bram˛e obozowiska i zaparkowałem. Akurat przy wej´sciu do Jamethonowej Kwatery Głównej ukazała si˛e jaka´s posta´c. Plac był nie o´swietlony, je´sli nie liczy´c kilku reflektorów na murach, a i ich s´wiatło gubiło si˛e na mokrym od deszczu trotuarze. Przez chwil˛e nie mogłem tej postaci rozpozna´c — potem jednak stwierdziłem, z˙ e to Jamethon. Byłby mnie minał ˛ w pewnej niewielkiej odległo´sci, lecz wysiadłem z samochodu i wyszedłem mu na spotkanie. Zatrzymał si˛e, gdy zaszedłem mu drog˛e. — Witam, panie Olyn — powiedział gładko. W ciemno´sciach nie mogłem dojrze´c wyrazu jego twarzy. — Mam pytanie — rzekłem, u´smiechajac ˛ si˛e pod osłona˛ ciemno´sci. — Za pó´zno ju˙z na pytania. — To nie potrwa długo. — Wyt˛ez˙ yłem wzrok, by dostrzec co´s w jego twarzy, lecz pozostawała w zupełnym cieniu. — Odwiedziłem obóz Exotików. Ich dowódca to Dorsaj. Sadz˛ ˛ e, z˙ e wiedział pan o tym? — Owszem. Ledwie widziałem, jak porusza wargami. — Nawiazali´ ˛ smy rozmow˛e. Wypłyn˛eła pewna ró˙znica zda´n i postanowiłem zada´c panu jedno pytanie. Czy kiedykolwiek rozkazał pan swoim ludziom zabija´c 163
je´nców? Rozdzieliła nas krótka i niesamowita chwila ciszy. Wreszcie odpowiedział. — Zabijanie oraz niewła´sciwe traktowanie je´nców — rzekł beznami˛etnie — jest zabronione na mocy Artykułu Drugiego Kodeksu Najemnika. — Lecz nie wyst˛epujecie tutaj jako najemnicy, prawda? Jeste´scie wojskiem swego własnego s´wiata, pozostajacym ˛ na słu˙zbie Prawdziwego Ko´scioła i jego Starszych. — Panie Olyn — odparł, gdy ja w dalszym ciagu ˛ daremnie wyt˛ez˙ ałem wzrok, by dojrze´c wyraz pozostajacej ˛ w cieniu twarzy i wydawało si˛e, z˙ e słowa przychodza˛ mu z trudem, mimo z˙ e ton, jakim zostały wypowiedziane, był jak zawsze spokojny. — Mój Pan wyznaczył mnie na Swego sług˛e i naczelnika zast˛epów wojennych. Nie zawiod˛e Go w z˙ adnym z tych zada´n. Co powiedziawszy odwrócił si˛e, minał ˛ mnie z twarza˛ w dalszym ciagu ˛ ukryta˛ w cieniu i poszedł dalej. Zostawszy sam, powróciłem do mej kwatery, rozebrałem si˛e i poło˙zyłem na przydzielonym mi twardym i waskim ˛ łó˙zku. Za oknem deszcz przestał wreszcie pada´c. Przez otwarty, nie oszklony otwór okienny mogłem dojrze´c na niebie kilka gwiazd. Le˙załem i czekajac ˛ na nadej´scie snu, robiłem w my´sli notatki na temat tego, co musz˛e wykona´c nast˛epnego dnia. Spotkanie z Padma˛ wstrzasn˛ ˛ eło mna˛ do gł˛ebi. Dziwna rzecz, ale jako´s niemal bez reszty udało mi si˛e zapomnie´c, z˙ e jego wyliczenia prawdopodobie´nstwa działa´n ludzkich moga˛ stosowa´c si˛e do mnie osobi´scie. Przypomnienie tego faktu wstrzasn˛ ˛ eło mna˛ znowu. B˛ed˛e musiał dowiedzie´c si˛e czego´s wi˛ecej o tym, jak wiele wiedzy zawiera w sobie jego nauka — ontogenetyka — oraz ile potrafi przewidzie´c. Je´sli zajdzie taka potrzeba — od samego Padmy. Lecz wpierw zasi˛egn˛e informacji z ogólnie dost˛epnych z´ ródeł. W normalnych okoliczno´sciach, my´slałem, nikt nie bawiłby si˛e fantastyczna˛ sugestia,˛ z˙ e jeden człowiek taki jak ja byłby w stanie zniszczy´c cała˛ kultur˛e, nie wyłaczaj ˛ ac ˛ populacji dwóch s´wiatów. Nikt, oprócz by´c mo˙ze Padmy. To, o czym ja wiedziałem, on mógłby odkry´c za pomoca˛ swoich oblicze´n. A był to fakt, z˙ e ´ Zaprzyja´znione Swiaty Harmonii i Zjednoczenia stan˛eły u progu decyzji, która miała by´c sprawa˛ z˙ ycia i s´mierci dla ich bytu. Byle drobiazg mógł przewa˙zy´c szale, na których rozstrzygały si˛e ich losy. Jeszcze raz przewertowałem w my´slach cały plan. Pomi˛edzy gwiazdami wiały nowe wiatry. Czterysta lat wstecz wszyscy byli´smy lud´zmi z Ziemi — Starej Ziemi, ojczystej planety, która była moja˛ rodzinna˛ gleba.˛ Jednym ludem. Potem, wyruszajac ˛ na podbój nowych s´wiatów, rasa ludzka „rozszczepiła si˛e”, by u˙zy´c terminu Exotików. Ka˙zdy malutki fragment społecze´nstwa i ka˙zdy typ psychologiczny oderwał si˛e od swojego miejsca i połaczył ˛ z podobnymi sobie, by razem poda˙ ˛zy´c w kierunku typów wyspecjalizowanych. A˙z w rezultacie otrzy164
mali´smy pół tuzina fragmentarycznych ludzkich typów: na Dorsaj — wojownika, na Exotikach — filozofa, na Newtonie, Wenus i Cassidzie — s´cisłego naukowca, i tak dalej. Poszczególne typy zrodziła izolacja. Pó´zniej wzajemna łaczno´ ˛ sc´ pomi˛edzy młodszymi s´wiatami i ustawicznie rosnace ˛ tempo post˛epu technologicznego wymusiły specjalizacj˛e. Handel pomi˛edzy s´wiatami polegał na wymianie wykwalifikowanych umysłów. Generałowie z Dorsaj tyle byli warci, ilu po aktualnym kursie wymiany mo˙zna było za nich dosta´c psychiatrów z Exotików. Za takich jak ja ziemskich specjalistów od s´rodków masowego przekazu kupowało si˛e projektantów statków kosmicznych z Cassidy. I tak działo si˛e przez ostatnich sto lat. Lecz teraz s´wiaty dryfowały ku sobie. Ekonomika stapiała ras˛e z powrotem w jedna˛ cało´sc´ . A na ka˙zdym ze s´wiatów toczyła si˛e walka, by obróci´c faz˛e stapiania si˛e na własna˛ korzy´sc´ , zachowujac ˛ przy tym mo˙zliwie najwi˛eksza˛ ilo´sc´ własnych obyczajów. Kompromis był konieczno´scia˛ — lecz surowa, obdarzona sztywnym karkiem religia Zaprzyja´znionych zabraniała kompromisów i zyskała sobie wielu wrogów. Na innych s´wiatach opinia publiczna wystapiła ˛ ju˙z przeciw Zaprzyja´znionym. Zdyskredytowa´c ich, obsmarowa´c publicznie tutaj, z okazji tej kampanii, a nie b˛eda˛ mogli wynajmowa´c swych z˙ ołnierzy. Utraca˛ nadwy˙zk˛e handlowa,˛ potrzebna˛ do wynaj˛ecia wykwalifikowanych fachowców, szkolonych w wyspecjalizowanych o´srodkach na innych s´wiatach, którzy sa˛ im niezb˛edni, by utrzyma´c obie ubogie w zasoby naturalne planety przy z˙ yciu. Zgina.˛ Tak jak zginał ˛ młody Dave. Powoli. W mroku. Oto teraz w ciemno´sciach, gdy pomy´slałem o tym, wszystko jeszcze raz stan˛eło mi przed oczami. Było zaledwie pó´zne popołudnie, gdy zostali´smy wzi˛eci do niewoli, lecz nim grupowy przyniósł naszym stra˙znikom rozkaz wymarszu, sło´nce niemal ju˙z zaszło. Przypomniałem sobie, jak czołgałem si˛e ku zwłokom, kiedy oni ju˙z odeszli, kiedy ju˙z było po wszystkim i pozostałem na polanie sam. I znalazłem w´sród nich Dave’a, wcia˙ ˛z jeszcze przy z˙ yciu. Był ranny w tułów, nie zdołałem zatamowa´c krwotoku. Pó´zniej powiedziano mi, z˙ e nic by nie pomogło, nawet gdyby mi si˛e udało. Ale wtedy sadziłem ˛ inaczej. A wi˛ec próbowałem. Lecz w ko´ncu dałem za wygrana,˛ a do tego czasu zapadły całkowite ciemno´sci. Trzymałem go tylko w obj˛eciach i nie wiedziałem, z˙ e umarł, dopóki nie zaczał ˛ stygna´ ˛c. I wtedy wła´snie pocza˛ łem si˛e przemienia´c w to, co mój wuj zawsze chciał ze mnie zrobi´c. Czułem, z˙ e wewnatrz ˛ umieram. Dave i moja siostra mieli mi stworzy´c rodzin˛e, jedyna,˛ jaka˛ miałem nadziej˛e mie´c kiedykolwiek. Tymczasem mogłem jedynie siedzie´c tam w ciemno´sciach, trzymajac ˛ Dave’a w obj˛eciach i słuchajac, ˛ jak krew kropla za kropla˛ skapuje z jego przesiakni˛ ˛ etego czerwienia˛ ubrania na wy´sciełajace ˛ ziemi˛e zwi˛edłe li´scie d˛ebu ró˙znokształtnego. 165
Le˙załem oto w obozowisku Zaprzyja´znionych, nie mogac ˛ zasna´ ˛c i rozpami˛etujac ˛ przeszło´sc´ . I po chwili usłyszałem maszerujacych ˛ z˙ ołnierzy, ustawiajacych ˛ si˛e w szyku do wieczornego nabo˙ze´nstwa. Le˙załem na plecach i słuchałem. Wreszcie ich stopy zatrzymały si˛e w marszu. Jedyne okno mojego pokoju znajdowało si˛e wysoko nad łó˙zkiem, na s´cianie, do której przylegała lewa strona mojej pryczy. Nie było oszklone i nie stanowiło z˙ adnej przeszkody dla nocnego powietrza i przenoszonych przez nie d´zwi˛eków, jak równie˙z dla dochodzacego ˛ z placu przy´cmionego s´wiatła, które na przeciwległej s´cianie pokoju rysowało blady prostokat. ˛ Le˙załem, wpatrujac ˛ si˛e w ten prostokat ˛ oraz słuchajac ˛ odbywajacego ˛ si˛e za oknem nabo˙ze´nstwa, dopóki nie usłyszałem, z˙ e oficer dy˙zurny poddaje im wersety modlitwy o przyszłe zasługi. Potem znów od´spiewali swój hymn bojowy i tym razem wysłuchałem go na le˙zaco ˛ od poczatku ˛ do ko´nca. ˙ Zołnierzu, nie pytaj, ni jutro, ni dzi´s, Dokad ˛ ida˛ na wojn˛e sztandary. Do walki z Anarchem co dzie´n trzeba i´sc´ . Uderz i nie znaj w ciosach miary! I sława, i honor, i chwala,˛ i zysk, Igraszki miedziaka nie warte. Peł´n swa˛ powinno´sc´ i nie złota błysk, Lecz z˙ ycie swe postaw na kart˛e! Troska i krew, cierpienie a˙z po kres Przypadły nam wszystkim w udziale. W pier´s wroga wymierz obna˙zony miecz, Nim padniesz w bitewnym zapale! ˙ Taki Zołnierzy nasz Pa´nskich jest los, Gdy staniem u podnó˙zy Tronu, Ochrzczonym krwia˛ własna˛ rozka˙ze nam Głos, Wej´sc´ samym do Bo˙zego Domu. Po czym rozeszli si˛e na spoczynek na prycze nie lepsze od mojej. Le˙załem tam, wsłuchujac ˛ si˛e w cisz˛e panujac ˛ a˛ na placu apelowym i miarowe kapanie dochodzace ˛ z rynny umieszczonej tu˙z za oknem, w powolne krople spadajace ˛ jedna za druga˛ po deszczu, niezliczone w ciemno´sci.
Rozdział 25 Od dnia mojego wyladowania ˛ ani razu nie padał deszcz. Z dnia na dzie´n pola robiły si˛e coraz suchsze. Niedługo miały sta´c si˛e wystarczajaco ˛ twarde, by utrzyma´c ci˛ez˙ ki sprz˛et do prowadzenia wojny naziemnej i dla nikogo nie było tajemnica,˛ z˙ e wówczas ruszy ofensywa Exotików. Tymczasem zarówno wojska z Zaprzyja´znionych, jak i Exotików odbywały c´ wiczenia. Przez nast˛epnych kilka tygodni byłem zaj˛ety praca˛ korespondenta — głównie artykułami i drobnymi reporta˙zykami na temat stosunków z˙ ołnierzy z miejscowa˛ ludno´scia.˛ Miałem wysyła´c depesze, tote˙z nadawałem je skrupulatnie. Korespondent prasowy jest tyle wart, ile warte sa˛ jego kontakty, tote˙z nawiazałem ˛ je wsz˛edzie poza oddziałami Zaprzyja´znionych. Ci okazywali rezerw˛e, chocia˙z rozmawiałem z wieloma. Wzbraniali si˛e przed okazywaniem zwatpienia ˛ i strachu. Słyszałem opinie, z˙ e Zaprzyja´znieni sa˛ generalnie nie doszkoleni, a to dlatego, z˙ e samobójcza taktyka ich oficerów stwarza konieczno´sc´ ustawicznego uzupełniania ich szeregów surowym rekrutem. Lecz ci, których spotykałem tutaj, stanowili niedobitki korpusu ekspedycyjnego sze´sc´ razy wi˛ekszej liczebno´sci. Wszyscy bez wyjatku ˛ byli weteranami, cho´c wi˛ekszo´sc´ z nich nie przekroczyła jeszcze dwudziestki. Zaledwie sporadycznie mi˛edzy podoficerami i nieco cz˛es´ciej w´sród oficerów widywałem odpowiedniki grupowego, który rozstrzelał je´nców na Nowej Ziemi. Tutaj ludzie tego pokroju sprawiali wra˙zenie w´sciekłych szarych wilków, które wmieszały si˛e do stada miłych i dobrze uło˙zonych młodych psiaków, ledwie wyrosłych z okresu szczeni˛ectwa. A˙z brała pokusa pomy´sle´c, i˙z tylko tacy jak oni stanowia˛ to, co postanowiłem skaza´c na zgub˛e. By t˛e pokus˛e zwalczy´c, powiedziałem sobie, z˙ e Aleksander Wielki poprowadził ekspedycj˛e przeciwko górskim plemionom, ogłosił si˛e władca˛ w Pelli, stolicy Macedonii, i po raz pierwszy skazał na s´mier´c człowieka jako szesnastolatek. Lecz w dalszym ciagu ˛ z˙ ołnierze z Zaprzyja´znionych sprawiali na mnie wra˙zenie młodocianych. Nie mogłem si˛e powstrzyma´c, by nie przeciwstawia´c ich dorosłym, do´swiadczonym najemnikom z oddziałów Kensiego Graeme’a. Gdy˙z wierni swym zasadom Exotikowie nie przyj˛eliby na słu˙zb˛e oddziałów pochodzacych ˛ z poboru ani z˙ ołnierzy, którzy by wdziali mundur inaczej ni˙z z własnej i nieprzymuszonej woli. 167
Przez ten czas nie otrzymałem z˙ adnych wiadomo´sci od Bł˛ekitnego Frontu. Nie min˛eły dwa tygodnie, a miałem ju˙z w New San Marcos swoich ludzi, na poczatku ˛ za´s trzeciego tygodnia jeden z nich przyniósł mi wiadomo´sc´ , z˙ e sklep jubilerski przy ulicy Wallace’a zamknał ˛ swoje podwoje, zaciagn ˛ ał ˛ story, opró˙znił podłu˙zne pomieszczenie z towaru i wyposa˙zenia, po czym zmienił lokalizacj˛e lub wycofał si˛e z interesu. Tylko tego było mi trzeba. Przez nast˛epne kilka dni trzymałem si˛e w bezpo´sredniej blisko´sci Jamethona Blacka i jeszcze przed upływem tygodnia obserwacja przyniosła efekty. O godzinie dziesiatej ˛ owej piatkowej ˛ nocy znajdowałem si˛e na waskiej ˛ kładce, zawieszonej nad moja˛ kwatera,˛ a pod pomostem wartownika na szczycie muru, obserwujac, ˛ jak trzej cywile z przynale˙zno´scia˛ do Bł˛ekitnego Frontu wypisana˛ na twarzy wjechali na plac apelowy, wysiedli i weszli do kancelarii Jamethona. Przebywali tam przez nieco ponad godzin˛e. Kiedy wyszli, zszedłem poło˙zy´c si˛e spa´c. Tej nocy spałem twardo jak kamie´n. Nast˛epnego dnia wstałem wcze´snie, ale ju˙z czekała na mnie poczta. Liniowcem pasa˙zerskim doszła do mnie wiadomo´sc´ , z˙ e dyrektor Słu˙zby Prasowej na Ziemi osobi´scie gratuluje mi moich depesz. Kiedy´s, jeszcze przed trzema laty, znaczyłoby to dla mnie bardzo wiele. Dzi´s tylko si˛e zaniepokoiłem, by nie uznali przygotowanego przeze mnie gruntu za dostatecznie dojrzały, by podesła´c mi kilku ludzi do pomocy. Nie mogłem ryzykowa´c, z˙ e dodatkowy personel odkryje, czym si˛e teraz zajmuj˛e. Wsiadłem do samochodu i wyruszyłem na wschód szosa˛ na New San Marcos do Kwatery Głównej Exotików. Oddziały z Zaprzyja´znionych pociagn˛ ˛ eły ju˙z w pole; osiemna´scie kilometrów na wschód od Josephstown zostałem zatrzymany przez oddziałek pi˛eciu młodziutkich z˙ ołnierzy, bez z˙ adnego podoficera nad soba.˛ Rozpoznali mnie. — W imi˛e Bo˙ze, panie Olyn — rzekł pierwszy, który dopadł mojego samochodu, pochylajac ˛ si˛e, by przemówi´c przez otwarte po lewej stronie okno. — Nie mo˙ze pan przejecha´c. — Nie macie nic przeciwko temu, bym zapytał dlaczego? Odwrócił si˛e i skinał ˛ r˛eka˛ w kierunku dolinki, znajdujacej ˛ si˛e w dole pomi˛edzy dwoma lesistymi pagórkami po naszej lewej stronie. — Pomiary taktyczne w toku. Spojrzałem. Dolinka czy te˙z łaka ˛ miała nie wi˛ecej ni˙z sto metrów szeroko´sci od jednego kra´nca zalesionego zbocza do drugiego; szła ode mnie zakosem i skr˛ecała, by znikna´ ˛c po prawej stronie. U stóp le´snych stoków, tam gdzie spotykały si˛e one z otwarta˛ łak ˛ a,˛ rosły zakwitłe przed kilku dniami krzewy bzów. Sama łaka ˛ ja´sniała zielenia˛ i seledynem młodej trawy wczesnego lata oraz biela˛ i fioletem bzów, a wyrastajace ˛ zza krzewów bzów d˛eby ró˙znokształtne miały sylwetki puszyste od drobnego, s´wie˙zego listowia. W centrum tego wszystkiego, na s´rodku łaki, ˛ czarno ubrane postacie krza˛ 168
tały si˛e z przyrzadami ˛ obliczeniowymi w dłoniach, mierzac ˛ i obliczajac ˛ szans˛e zadania s´mierci pod dowolnymi katami. ˛ W punkcie centralnym łaki ˛ z jakich´s powodów ustawiono słupki miernicze — pojedynczy słupek, potem słupek naprzeciwko niego z dwoma słupkami po bokach i jeszcze jeden słupek w prostej linii przed nami. Nie opodal znajdował si˛e jeszcze jeden samotny słupek, le˙zacy ˛ na ziemi, jak gdyby przewrócony i zapomniany. Popatrzyłem znów na szczupła,˛ młoda˛ twarz z˙ ołnierza. — Przygotowania do zwyci˛ez˙ enia Exotików? — spytałem. Przyjał ˛ to tak, jak gdyby było to normalne pytanie, a w moim głosie nie było wcale ironii. — Tak, prosz˛e pana — odrzekł z powaga.˛ Spojrzałem na´n i na niewinny wzrok oraz napr˛ez˙ one pod skóra˛ mi˛es´nie pozostałych. — Nigdy wam nie przyszło do głowy, z˙ e mo˙zecie przegra´c? — Nie, panie Olyn. — Potrzasn ˛ ał ˛ z namaszczeniem głowa.˛ — Nikt nie moz˙ e przegra´c, gdy idzie walczy´c za swojego Pana. — Ujrzał, z˙ e nie byłem o tym przekonany, i zabrał si˛e na serio do dzieła. — Albowiem On dotyka swych z˙ ołnierzy własna˛ dłonia.˛ I jedyne, co mo˙ze ich spotka´c, to zwyci˛estwo. . . albo czasami s´mier´c. A czym˙ze jest s´mier´c? Rozejrzał si˛e w´sród swych kolegów i wszyscy skin˛eli potakujaco ˛ głowami. — Czym˙ze jest s´mier´c? — odpowiedzieli jak echo. Przyjrzałem si˛e im. Oto stali, zapytujac ˛ mnie oraz siebie nawzajem, czymz˙ e jest s´mier´c, jak gdyby mówili o wykonaniu jakiej´s ci˛ez˙ kiej, lecz nieodzownej pracy. ´ Miałem dla nich odpowied´z, lecz jej nie wyjawiłem. Smier´ c to był grupowy, jeden z ich własnego plemienia, wydajacy ˛ takim jak oni z˙ ołnierzom rozkaz wymordowania je´nców. Tym była s´mier´c. — Wezwijcie oficera — rzekłem. — Moja przepustka zezwala mi i´sc´ dalej. — Przykro mi, prosz˛e pana — odparł ten, który ze mna˛ rozmawiał — ale nie mo˙zemy opu´sci´c naszych posterunków, by wezwa´c oficera. Niedługo kto´s si˛e powinien zjawi´c. Przeczuwałem, co znaczy „niedługo”, i miałem racj˛e. Nim przyszedł przodownik roty z rozkazem, by mnie przepu´scili, sami za´s zabrali si˛e do jedzenia, min˛eło południe. Gdy zajechałem do Kwatery Głównej Kensiego Graeme’a, sło´nce chyliło si˛e ju˙z ku zachodowi, rysujac ˛ na ziemi długie cienie drzew. Mo˙zna by jednak pomy´sle´c, z˙ e obóz dopiero si˛e budzi. Nie potrzeba było z˙ adnego do´swiadczenia, by stwierdzi´c, z˙ e Exotikowie zaczynaja˛ wreszcie nast˛epowa´c na Jamethona. Odnalazłem Janola Marata, komendanta z Nowej Ziemi. — Musz˛e si˛e widzie´c z komandorem polnym Graeme’em — powiedziałem. Potrzasn ˛ ał ˛ głowa,˛ mimo z˙ e zda˙ ˛zyli´smy si˛e ju˙z na dobre zaprzyja´zni´c. 169
— Nie teraz, Tam. Bardzo mi przykro. — Janol — rzekłem — nie chodzi o wywiad. To kwestia z˙ ycia i s´mierci. Nie z˙ artuj˛e. Musz˛e si˛e zobaczy´c z Kensiem. Popatrzył na mnie pytajaco. ˛ Wytrzymałem jego wzrok z moca.˛ — Poczekaj tutaj — powiedział. Stali´smy tu˙z przy wej´sciu do kancelarii dowództwa. Wyszedł i nie było go moz˙ e pi˛ec´ minut. Czekałem, przysłuchujac ˛ si˛e tykaniu s´ciennego zegara. Wreszcie wrócił. — T˛edy — oznajmił. Poprowadził mnie droga˛ na tyłach plastykowych budynków zaokraglonych ˛ niczym bable ˛ do niewielkiego baraczku, na wpół ukrytego pomi˛edzy drzewami. Zorientowałem si˛e, z˙ e to osobista kwatera Kensiego. Poprzez niewielki salonik dostali´smy si˛e do sypialni połaczonej ˛ z łazienka.˛ Kensie dopiero co wyszedł spod prysznica i wła´snie ubierał si˛e w strój bitewny. Popatrzył na mnie ciekawie, po czym zwrócił z powrotem wzrok na Janola. — W porzadku, ˛ komendancie — rzekł. — Mo˙ze pan teraz wróci´c do swoich zaj˛ec´ . — Tak jest — odparł Janol, nie patrzac ˛ na mnie. Zasalutował i wyszedł. — W porzadku, ˛ Tam — powiedział Kensie, wciagaj ˛ ac ˛ mundurowe spodnie. — O co chodzi? — Wiem, z˙ e jest pan gotowy do wymarszu — odrzekłem. Popatrzył na mnie wzrokiem nie pozbawionym humoru, zapinajac ˛ spodnie w pasie. Był jeszcze bez koszuli, co we wzgl˛ednie małej przestrzeni pokoju sprawiło, i˙z przybrał rozmiary olbrzyma, niby jaka´s niepohamowana siła przyrody. Ciało miał spalone na braz, ˛ a barki i klatk˛e piersiowa˛ spowijały mu wst˛egi muskułów. Brzuch miał wkl˛esły, gdy za´s poruszał ramionami, ukazywały si˛e na nich i nikły w˛ezły mi˛es´ni. Raz jeszcze wyczułem w nim ów szczególny, niepowtarzalny pierwiastek Dorsajów. Nie chodziło tu jedynie o sił˛e i pot˛ez˙ na˛ budow˛e. Nie chodziło nawet o fakt, z˙ e był to kto´s od wczesnego dzieci´nstwa szkolony do walki, kto´s wyhodowany do boju. Nie, to co´s istniało, lecz było nienamacalne — ten sam skok jako´sciowy, który mo˙zna byłoby odkry´c u czystej krwi Exotików, jak cho´cby u Outbonda Padmy, lub u pierwszego lepszego newtonia´nskiego lub cassida´nskiego badacza. Co´s tak bardzo ponad zwykła˛ ludzka˛ miar˛e, z˙ e obok pogody ducha napawało poczuciem gł˛ebokiego przekonania o własnej wielko´sci w swojej dziedzinie, co´s, co sprawiało, i˙z był poza wszelka˛ słabo´scia,˛ niedosi˛ez˙ ny i niezwyci˛ez˙ ony. W duchu ujrzałem przed soba˛ drobny, czarniawy cie´n Jamethona, próbujacy ˛ stawi´c czoło takiemu człowiekowi, i jakakolwiek my´sl o jego zwyci˛estwie była nie do pomy´slenia, była niemo˙zliwo´scia.˛ Ale zawsze istniało niebezpiecze´nstwo.
170
— Dobrze. Powiem panu, po co przyszedłem — rzekłem do Kensiego. — Wła´snie odkryłem, z˙ e Black jest w kontakcie z Bł˛ekitnym Frontem, miejscowa˛ grupa˛ terrorystów politycznych, z Kwatera˛ Główna˛ w Blauvain. Trzej z nich odwiedzili go zeszłej nocy. Widziałem na własne oczy. Kensie podniósł koszul˛e i naciagn ˛ ał ˛ r˛ekaw. — Wiem — odparł. Spojrzałem na´n ze zdumieniem. — Pan nie rozumie? — powiedziałem. — To zabójcy. Tylko taki towar im został na składzie. A człowiekiem, którego na spółk˛e z Jamethonem ch˛etnie by si˛e pozbyli. . . jest pan. Naciagn ˛ ał ˛ drugi r˛ekaw. — Wiem o tym — rzekł. — Chca˛ usuna´ ˛c obecny rzad ˛ St. Marie i sami doj´sc´ do władzy. . . co nie jest mo˙zliwe, póki za pieniadze ˛ Exotików utrzymujemy tu spokój. — Do tej pory nie mieli Jamethona do pomocy. — A teraz maja? ˛ — spytał, przesuwajac ˛ po zapi˛eciu koszuli palcem wskazujacym ˛ i kciukiem. — Zaprzyja´znieni sa˛ gotowi na wszystko — odparłem. — Gdyby nawet jutro przyszły posiłki, Jamethon wie, z˙ e nie ma z˙ adnych szans, skoro pan wyruszy w pole. Zabójcy moga˛ by´c wyj˛eci spod prawa na mocy Konwencji Wojennej i Kodeksu Najemnika, ale obaj znamy Zaprzyja´znionych. Kensie spojrzał na mnie dziwnym wzrokiem i wział ˛ marynark˛e. — Czy doprawdy obaj? Wytrzymałem jego spojrzenie. — A nie? — Tam. — Wło˙zył marynark˛e i zapiał. ˛ — Znam ludzi, z którymi zmuszony jestem walczy´c. Zna´c ich to mój zawód. Ale na jakiej podstawie pan sadzi, ˛ z˙ e ich poznał? — To równie˙z mój obowiazek ˛ — odrzekłem. — Pewnie pan zapomniał. Jestem reporterem. Pracuj˛e z materiałem ludzkim. Po pierwsze, po drugie i po trzecie. — Ale Zaprzyja´znionymi pan gardzi. — A nie powinienem? — odparłem. — Byłem na wszystkich s´wiatach. Widziałem ceta´nskiego przedsi˛ebiorc˛e. . . pilnuje on swoich zysków, lecz poza tym jest człowiekiem. Widziałem Newtonian i Wenusjan. . . chodza˛ z głowami w chmurach, lecz je´sli umiej˛etnie pociagn ˛ a´ ˛c za r˛ekaw, mo˙zna ich sprowadzi´c na ziemi˛e. Widziałem Exotików, którzy jak Padma wyczyniaja˛ z umysłem salonowe sztuczki, i Freilandczyka po uszy zagrzebanego we własnych formularzach. Widziałem mieszka´nców Starej Ziemi, mojego własnego s´wiata, mieszka´nców Coby, Wenus, a nawet jak pan. . . Dorsaj. I powiem panu, z˙ e wszyscy mieli ze soba˛ co´s wspólnego, przynajmniej pod tym jednym wzgl˛edem. Obok tego wszystkiego byli 171
lud´zmi. Ka˙zdy z nich był człowiekiem. . . po prostu wyspecjalizowali si˛e w jaki´s jeden szczególnie cenny sposób. — A Zaprzyja´znieni nie? — Fanatyzm — odpowiedziałem. — Czy jest jaka´ ˛s warto´scia? ˛ Wprost przeciwnie. Có˙z jest dobrego, a przynajmniej dopuszczalnego w s´lepej, głuchej, niemej i bezmy´slnej wierze, która nie pozwala człowiekowi kierowa´c si˛e swoim rozumem? — Skad ˛ pan wie, z˙ e nie kieruja˛ si˛e rozumem? — zapytał Kensie. Stał teraz twarza˛ do mnie. — By´c mo˙ze niektórzy — odparłem. — By´c mo˙ze za młodu, nim zda˙ ˛zy zadziała´c trucizna. Jaki˙z z tego po˙zytek, tak długo jak ta kultura istnieje? W pokoju zapadła nagle cisza. — O czym pan mówi? — spytał Kensie. — Mówi˛e o tym, z˙ e powinien pan schwyta´c zabójców — odrzekłem. — Nie chce pan tutaj oddziałów z Zaprzyja´znionych? Niech pan udowodni, z˙ e Jamethon Black, wchodzac ˛ z nimi w zmow˛e celem zamordowania pana, złamał Konwencj˛e Wojenna,˛ a mo˙ze pan zdoby´c St. Marie dla Exotików bez jednego wystrzału. — A to w jaki sposób? — Dzi˛eki mnie — odpowiedziałem. — Mam doj´scie do organizacji politycznej, która˛ reprezentuja˛ zabójcy. Niech mi pan pozwoli pój´sc´ do nich jako pa´nski przedstawiciel i przelicytowa´c Jamethona. Mo˙ze im pan na poczatek ˛ zaoferowa´c uznanie przez obecny rzad. ˛ Je´sli uda si˛e panu tak małym kosztem oczy´sci´c planet˛e z Zaprzyja´znionych, Padma i liderzy aktualnego rzadu ˛ b˛eda˛ musieli pana poprze´c. Popatrzył na mnie oczami bez wyrazu. — A co miałbym za to kupi´c? — zapytał. — O´swiadczenie Zaprzyja´znionych, z˙ e zostali wynaj˛eci do zamordowania pana. Mo˙ze zeznawa´c ich tylu, ilu tylko b˛edzie potrzeba. ˙ — Zaden sad ˛ mi˛edzyplanetarny nie uwierzyłby ludziom tego pokroju — rzekł Kensie. — Aha — odparłem i nie mogłem powstrzyma´c si˛e od u´smiechu. — Lecz uwierzyliby mnie, gdybym jako przedstawiciel Słu˙zby Prasowej potwierdził ka˙zde słowo, które zostało wypowiedziane. Znowu zapadła cisza. Twarz Kensiego zupełnie nic nie wyra˙zała. — Rozumiem — odrzekł. Przesunał ˛ si˛e obok mnie, kierujac ˛ si˛e do salonu. Pomaszerowałem za nim. Podszedł do telefonu, nacisnał ˛ guzik i przemówił do pustego szarego ekranu. — Janol — powiedział. Odwrócił si˛e plecami do ekranu, podszedł do stojacej ˛ naprzeciwko szafki z bronia˛ i zaczał ˛ wkłada´c bojowa˛ uprza˙ ˛z. Ruchy miał niespieszne, nie spogla˛ dał na mnie i nie odzywał si˛e ani słowem. Po kilku długich minutach wej´scie do budynku odsun˛eło si˛e na bok i do s´rodka wkroczył Janol. 172
— Melduj˛e si˛e na rozkaz — rzekł freilandzki oficer. — Pan Olyn zostaje tu a˙z do odwołania. — Tak jest. Graeme wyszedł. Stałem oniemiały, wpatrujac ˛ si˛e w drzwi, którymi opu´scił pokój. Nie mogłem uwierzy´c, z˙ e zdecydował si˛e tak dalece pogwałci´c Konwencj˛e, z˙ e nie tylko mnie zlekcewa˙zył, lecz w gruncie rzeczy nało˙zył areszt, by powstrzyma´c mnie przed poczynieniem niezb˛ednych w tej sytuacji dalszych kroków. Odwróciłem si˛e w kierunku Janola. Przygladał ˛ mi si˛e z pewna˛ sympatia˛ zabarwiona˛ lekka˛ kpina,˛ wypisana˛ na pociagłej ˛ brazowej ˛ twarzy. — Czy Outbond jest na miejscu w obozie? — spytałem go — Nie. — Podszedł do mnie bli˙zej. — Wrócił do ambasady Exotików w Blauvain. Bad´ ˛ z teraz grzecznym chłopcem i usiad´ ˛ z, prawda, z˙ e tak zrobisz? Mo˙zemy równie dobrze sp˛edzi´c nast˛epne kilka godzin w przyjemnym nastroju. Stali´smy twarza˛ w twarz; prawym prostym trafiłem go w dołek. Jako student troch˛e boksowałem, na poziomie uczelnianym. Wspominam o tym nie po to, by udawa´c muskularnego herosa, lecz by wyja´sni´c, dlaczego miałem tyle rozsadku, ˛ by nie próbowa´c ciosu na szcz˛ek˛e. Graeme prawdopodobnie potrafiłby odnale´zc´ na szcz˛ece przeciwnika punkt nokautujacy ˛ z zawiazany˛ mi oczyma, lecz ja nie byłem Dorsajem. Okolica poni˙zej ludzkiego mostka jest wzgl˛ednie du˙za, mi˛ekka, por˛eczna i w ogóle w sam raz dla amatorów. Ja za´s nieco wiedziałem, jak zadaje si˛e ciosy proste. Mimo wszystko Janol nie został znokautowany. Przewrócił si˛e na podłog˛e i lez˙ ał tam zgi˛ety wpół, z otwartymi przez cały czas oczyma. Lecz nic nie wskazywało na to, by niedługo miał powsta´c. Odwróciłem si˛e i szybko wyszedłem z budynku. W obozie trwała krzatanina. ˛ Nikt mnie nie zatrzymywał. Znalazłem si˛e z powrotem w samochodzie i w pi˛ec´ minut pó´zniej byłem na wolno´sci, poda˙ ˛zajac ˛ pogra˙ ˛zajac ˛ a˛ si˛e w wieczornym mroku droga˛ do Blauvain.
Rozdział 26 Z New San Marcos do ambasady Padmy w Blauvain było tysiac ˛ czterysta kilometrów. Powinienem je pokona´c w sze´sc´ godzin, lecz po drodze zmyło most i jechałem czterna´scie. Min˛eła ósma, gdy nast˛epnego dnia rano wszedłem ni to do oran˙zerii, ni to budynku stanowiacego ˛ ambasad˛e. — Padma — rzekłem. — Czy jest jeszcze. . . — Tak, panie Olyn — odpowiedziała recepcjonistka. — Oczekuje pana. U´smiechn˛eła si˛e do mnie ponad bł˛ekitna˛ szata.˛ Nie miałem nic przeciwko temu. Niezwykle si˛e ucieszyłem, z˙ e Padma nie wyruszył jeszcze do przygranicznej strefy działa´n wojennych. Sprowadziła mnie na parter i za rogiem przekazała młodemu Exotikowi, który przedstawił mi si˛e jako jeden z osobistych sekretarzy Padmy. Ten powiódł mnie kawałek dalej, po czym przekazał nast˛epnemu sekretarzowi, tym razem w s´rednim wieku, który pokazał mi drog˛e przez kilka pokoi, a potem skierował długim korytarzem dalej a˙z do rogu, za którym, jak mówił, mie´sciło si˛e wej´scie na teren kancelarii, gdzie w owej chwili przebywał Padma. Po czym zniknał. ˛ Poszedłem w s´lad za jego wskazówkami. Gdy dotarłem do wej´scia, okazało si˛e, i˙z nie prowadzi ono do z˙ adnego pomieszczenia, lecz do nast˛epnego krótkiego korytarza. I tu stanałem ˛ jak wryty. Nagle wydało mi si˛e, z˙ e widz˛e zbli˙zajacego ˛ si˛e do mnie Kensiego Graeme’a — Kensiego pałajacego ˛ z˙ adz ˛ a˛ mordu. Lecz człowiek wygladaj ˛ acy ˛ jak Kensie ledwie na mnie spojrzał i zaraz stracił zainteresowanie. Szedł dalej w moim kierunku i wtedy si˛e domy´sliłem. Nie był to oczywi´scie Kensie. Miałem przed soba˛ jego brata bli´zniaka Iana, komandora garnizonu wojsk Exotików mieszczacego ˛ si˛e tu, w Blauvain. Kroczył w moim kierunku, wi˛ec i ja ruszyłem w jego stron˛e, lecz kiedy si˛e mijali´smy, zaskoczenie min˛eło. Nie wydaje mi si˛e, by ktokolwiek w mojej sytuacji mógł prze˙zy´c takie spotkanie bez podobnego niemal parali˙zujacego ˛ zdumienia. Z tego, co przy kilku ró˙znych okazjach mówił Janol, wiedziałem, z˙ e łan był zupełnym przeciwie´nstwem Kensiego. Nie w sensie wojskowym — obaj byli oka174
zami dorsajskiego oficera — lecz pod wzgl˛edem osobowo´sci. Kensie od pierwszej chwili wywarł na mnie ogromne wra˙zenie dzi˛eki swemu przyrodzonemu ciepłu i rado´sci z˙ ycia, która chwilami przesłaniała mi nawet fakt, z˙ e był Dorsajem. Gdy ci˛ez˙ ar spraw wojskowych nie przygniatał go zbytnio, wydawał si˛e pławi´c w blasku słonecznym; mo˙zna by wr˛ecz wygrzewa´c si˛e w s´wietle jego obecno´sci niby na sło´ncu, łan, jego fizyczny sobowtór, zmierzajac ˛ w moim kierunku niczym jaki´s dwuoki Odyn, był cały spowity w płaszcz mroku. Oto kroczyła przede mna˛ z˙ ywa dorsajska legenda. Ponury m˛ez˙ czyzna o mrocznej duszy samotnika i sercu ze stali. W pot˛ez˙ nej fortecy jego ciała to, co było sama˛ istota˛ Iana, prowadziło w odosobnieniu z˙ ywot pustelnika na górskim szczycie. Był dzikim i samowładnym góralem, tak jak jego dalecy przodkowie w nim przywróceni do z˙ ycia. Nie prawo i nie etyka, ale wiara w raz dane słowo, lojalno´sc´ klanowa i obowia˛ zek zemsty rodowej dzier˙zyły władz˛e nad duchem Iana. Był to człowiek, który do piekła by wstapił, ˛ aby spłaci´c dług zaciagni˛ ˛ ety w dobrej lub fałszywej monecie i gdy go ujrzałem, zbli˙zajacego ˛ si˛e do mnie, i rozpoznałem wreszcie, z miejsca podzi˛ekowałem wszystkim bogom, jacy pozostali jeszcze na s´wiecie, z˙ e nic nie byłem mu winien. Wreszcie wymin˛eli´smy si˛e i zniknał ˛ za rogiem. Pami˛etam, plotka głosiła, i˙z mrok wokół niego nigdy si˛e nie rozja´snia, chyba z˙ e w obecno´sci Kensiego, jako z˙ e doprawdy stanowił brakujac ˛ a˛ połow˛e swego brata bli´zniaka. Gdyby kiedykolwiek utracił s´wiatło, które rzucała na niego s´wietlista posta´c Kensiego, byłby po wieczne czasy skazany na własne mroki. Wra˙zenie to miałem sobie jeszcze przypomnie´c. Ale owego dnia zapomniałem o nim, gdy tylko kolejnym wej´sciem dostałem si˛e do pomieszczenia przypominajacego ˛ niewielka˛ cieplarni˛e i ponad bł˛ekitna˛ szata˛ ujrzałem łagodna˛ twarz Padmy i jego krótko przystrzy˙zone włosy. — Niech pan wejdzie, panie Olyn — rzekł, wstajac ˛ z miejsca — i uda si˛e razem ze mna.˛ Odwrócił si˛e i przeszedł pod łukiem utworzonym przez fioletowe paczki ˛ clematis. Postapiłem ˛ w jego s´lady i oto odkrył si˛e przede mna˛ malutki witra˙zyk, w cało´sci niemal wypełniony eliptycznym kształtem czteroosobowego poduszkowca. Padma wdrapał si˛e ju˙z na jedno z przednich siedze´n. Przytrzymał dla mnie drzwiczki. — Dokad ˛ jedziemy? — spytałem, gdy znalazłem si˛e w s´rodku. Dotknał ˛ płytki autopilota i pojazd uniósł si˛e w powietrze. Jego umiej˛etnos´ciom pozostawił prowadzenie nawigacji, sam za´s okr˛ecił si˛e wraz z fotelem i usiadł twarza˛ do mnie. — Do polowego punktu dowodzenia komandora Graeme’a — odpowiedział. Jego oczy miały ten sam co zawsze jasnoorzechowy kolor, lecz zdawały si˛e płona´ ˛c i napełnia´c po brzegi s´wiatłem słonecznym, bijacym ˛ przez przezroczy175
sty dach poduszkowca, odkad ˛ osiagn˛ ˛ eli´smy wymagana˛ wysoko´sc´ i rozpocz˛eli´smy podró˙z w poziomie. Nie potrafiłem nic z nich wyczyta´c, tak jak i z wyrazu jego twarzy. — Rozumiem — rzekłem. — Oczywi´scie zdaj˛e sobie spraw˛e, z˙ e telefon z Kwatery Głównej Graeme’a dotarł do pana du˙zo szybciej ni˙z ja z tego samego miejsca naziemnym samochodem. Mam jednak nadziej˛e, z˙ e nie ka˙ze mu pan mnie porwa´c albo co´s w tym gu´scie. Mam Listy Uwierzytelniajace ˛ Bezstronno´sci, chroniace ˛ mnie jako reportera, oraz upowa˙znienia zarówno od Zaprzyja´znionych ´ Swiatów, jak i Exotików. I ani my´sl˛e bra´c na siebie odpowiedzialno´sci za jakiekolwiek wnioski wyciagni˛ ˛ ete przez pana Graeme’a na podstawie rozmowy, która˛ przeprowadzili´smy obaj dzisiejszego ranka. . . w cztery oczy. Padma ze spokojem siedział naprzeciwko mnie na siedzeniu poduszkowca. R˛ece uło˙zył na kolanach, blade na tle niebieskiej szaty, lecz zdradzajace ˛ pod skóra˛ grzbietów dłoni mocne s´ci˛egna. — O tym, z˙ e jedzie pan teraz ze mna,˛ zadecydował nie Kensie Graeme, tylko ja sam. — Chc˛e wiedzie´c dlaczego! — zawołałem w napi˛eciu. — Dlatego — nie spieszac ˛ si˛e odparł — z˙ e jest pan bardzo niebezpieczny. Siedział dalej, przygladaj ˛ ac ˛ mi si˛e oczyma nie znajacymi ˛ wahania. Czekałem na dalsze wyja´snienia, lecz te nie nast˛epowały. — Niebezpieczny? — spytałem. — Dla kogo niebezpieczny? — Dla czekajacej ˛ nas wspólnej przyszło´sci. Popatrzyłem na niego szeroko otwartymi oczyma, a potem roze´smiałem si˛e. Byłem zły. — Pan sobie z˙ artuje — rzekłem. Potrzasn ˛ ał ˛ powoli głowa,˛ nawet przez moment nie odrywajac ˛ oczu od mojej twarzy. Te oczy były dla mnie zagadka.˛ Niewinne i szeroko otwarte jak oczy dziecka, jednak nie mogłem przez nie zajrze´c do wn˛etrza tego człowieka. — Dobrze — powiedziałem. — Niech mi pan powie, dlaczego jestem taki niebezpieczny? — Poniewa˙z pragniesz zniszczy´c z˙ ywotna˛ cz˛es´c´ rasy ludzkiej. I wiesz, jak tego dokona´c. Na chwil˛e zapadło milczenie. Poduszkowiec dalej bezd´zwi˛ecznie przemierzał przestworza. — A to ci dopiero koncept — rzekłem powoli i ze spokojem. — Ciekawe, jak pan do tego doszedł? — Dzi˛eki wyliczeniom ontogenetycznym — równie spokojnie odpowiedział Padma. — I to nie z˙ aden koncept, Tam. Sam dobrze o tym wiesz. — O, tak — przyznałem. — Ontogenetyka. Miałem zamiar przyjrze´c jej si˛e bli˙zej. — I przyjrzałe´s si˛e, prawda, Tam? 176
— Czy si˛e przyjrzałem? — odparłem. — Chyba tak, je´sli o to chodzi. Nie wydała mi si˛e jednak, jak sobie przypominam, specjalnie jasna. Co´s o ewolucji. — Ontogenetyka — rzekł Padma — jest nauka˛ o wpływie ewolucji na interakcyjne siły społeczno´sci ludzkiej. — Czy ja jestem siła˛ interakcyjna? ˛ — W tej chwili i przez ostatnich kilka lat, owszem — powiedział Padma. — I by´c mo˙ze przez jeszcze kilka lat w przyszło´sci. A by´c mo˙ze nie. — To brzmi prawie jak gro´zba. — Bo w pewnym sensie nia˛ jest. — Gdy tak mu si˛e przygladałem, ˛ jego oczy zal´sniły. — Jeste´s zdolny zniszczy´c siebie razem z innymi. — Zrobiłbym to z najwy˙zsza˛ przykro´scia.˛ — W takim razie — rzekł Padma — lepiej mnie posłuchaj. — Czemu nie, z przyjemno´scia˛ — odparłem. — Słuchanie to moja praca. Powiedz mi wszystko o ontogenetyce. . . i o mnie. Skorygował poło˙zenie instrumentów sterowniczych i znów przesunał ˛ si˛e z fotelem, by mie´c mnie naprzeciw siebie. — Gatunek ludzki — powiedział Padma — rozpadł si˛e na drobne cz˛es´ci w wyniku ewolucyjnej eksplozji w momencie historycznym, w którym opłacalna stała si˛e mi˛edzygwiezdna kolonizacja. — Siedział, przypatrujac ˛ mi si˛e. Przywołałem na twarz wyraz ulgi. — Nastapiło ˛ to z powodów wynikajacych ˛ z gatunkowych instynktów, których nie udało nam si˛e jeszcze wytropi´c, lecz które w zasadzie były natury samozachowawczej. Si˛egnałem ˛ do kieszeni marynarki. — Mo˙ze lepiej zaczn˛e robi´c notatki — powiedziałem. — Jak sobie z˙ yczysz — odparł Padma, niewzruszony. — W wyniku tej eksplozji powstały kultury indywidualne, po´swi˛econe pojedynczym aspektom osobowo´sci ludzkiej. Z aspektu bojowo´sci i walki wyłonili si˛e Dorsajowie. Aspekt, który bez reszty poddawał osobowo´sc´ takiej czy innej wierze, stworzył Zaprzyja´znionych. Aspekt filozoficzny dał poczatek ˛ kulturze Exotików, do której ja nale˙ze˛ . Nazywamy je wszystkie kulturami odłamkowymi. — O, tak — rzekłem. — Wiem co´s o kulturach odłamkowych. — Wiesz co´s o tych kulturach, Tam, ale tak naprawd˛e to nie wiesz o nich nic. — Nic? — Nic — odparł Padma — gdy˙z ty, tak jak wszyscy nasi przodkowie, pochodzisz z Ziemi. Jeste´s pełnospektralnym człowiekiem starego typu. Ludy odłamkowe sa˛ od ciebie bardziej zaawansowane ewolucyjnie. Poczułem nagle w piersi ukłucie ostrego gniewu. Jego głos obudził w mojej pami˛eci echo słów Mathiasa. — Czy˙zby? Obawiam si˛e, z˙ e nic takiego nie zauwa˙zyłem. — Dlatego z˙ e nie chciałe´s zauwa˙zy´c — odpowiedział Padma. — Gdyby´s zauwa˙zył, musiałby´s przyzna´c, z˙ e sa˛ od ciebie odmienne i winny by´c sadzone ˛ we177
dług odmiennych standardów. — Odmiennych? A to w jaki sposób? — Odmiennych w sensie, który ka˙zdy człowiek odłamkowy, łacznie ˛ ze mna,˛ rozumie instynktownie, który natomiast człowiek pełnospektralny, aby zrozumie´c, musi ekstrapolowa´c. — Padma poprawił si˛e w fotelu. — B˛edziesz miał o tym jakie´s poj˛ecie, Tam, je´sli wyobrazisz sobie członka kultury odłamkowej jako człowieka takiego samego jak ty, tylko opanowanego monomania,˛ która popycha go bez reszty w kierunku prezentowania okre´slonego typu osobowo´sci. Z jedna˛ tylko ró˙znica: ˛ wszystkie cz˛es´ci składowe jego fizycznego i psychicznego jestestwa poza granicami zakre´slonymi przez monomani˛e zamiast ulec atrofii, jak stałoby si˛e w twoim wypadku. . . — Dlaczego akurat w moim? — wpadłem mu w słowo. — Zgoda, w wypadku ka˙zdego człowieka pełnospektralnego — zgodził si˛e spokojnie Padma. — Zatem owe cz˛es´ci składowe zamiast ulec atrofii, zostały zmodyfikowane w taki sposób, z˙ e si˛e dopasowały, a nawet podtrzymały monomani˛e, tak z˙ e w rezultacie nie otrzymali´smy człowieka chorego, lecz zdrowego, tyle z˙ e odmiennego. — Zdrowego? — odrzekłem, majac ˛ znów przed oczyma grupowego z Zaprzyja´znionych, który zamordował Dave’a. — Mam tu na my´sli cało´sc´ gatunku, nie konkretna˛ jednostk˛e. Wsz˛edzie od czasu do czasu trafia si˛e kaleki reprezentant danej kultury. — Przykro mi — odpowiedziałem — ale w to nie wierz˛e. — Ale˙z wierzysz, Tam — rzekł Padma mi˛ekko. — Pod´swiadomie wierzysz. Gdy˙z planujesz wykorzystanie słabego punktu, który taka kultura musi mie´c, do jej zniszczenia. — A có˙z to za słaby punkt? — Ewidentna słabo´sc´ , która jest odwrotna˛ strona˛ wszelkiej siły — odparł Padma. — Kultury odłamkowe nie sa˛ z˙ ywotne. A˙z zmru˙zyłem oczy. Byłem, uczciwie powiedziawszy, oszołomiony. — Nie sa˛ z˙ ywotne? Chcesz przez to powiedzie´c, z˙ e nie sa˛ zdolne do z˙ ycia o własnych siłach? — Oczywi´scie, z˙ e nie — odrzekł Padma. — Postawiona w obliczu konieczno´sci ekspansji kosmicznej, rasa ludzka zareagowała na wyzwanie odmiennego s´rodowiska próba˛ przystosowania si˛e. To przystosowanie odbyło si˛e przez badanie wszystkich elementów osobowo´sci, ka˙zdego oddzielnie, po to, by sprawdzi´c, który ma najwi˛eksze mo˙zliwo´sci przetrwania. Teraz, gdy wszystkie elementy. . . kultury odłamkowe. . . przetrwały i zaadaptowały si˛e, nadszedł czas, by znów si˛e wymieszały i wydały bardziej odpornego, zorientowanego na wszech´swiat człowieka. Poduszkowiec poczał ˛ si˛e zni˙za´c. Zbli˙zali´smy si˛e do miejsca przeznaczenia. — Co to ma wspólnego ze mna? ˛ — spytałem wreszcie. 178
— Je´sli zniszczysz dokonania jednej z kultur odłamkowych, nie potrafi ona prze˙zy´c o własnych siłach jak człowiek pełnospektralny. Ona zginie. Kiedy za´s rasa z powrotem b˛edzie si˛e miesza´c w jedna˛ cało´sc´ , ów cenny element b˛edzie dla tej rasy stracony. — By´c mo˙ze nie b˛edzie to wielka strata — z kolei ja rzekłem łagodnie. — Strata decydujaca ˛ — odparł Padma. — I potrafi˛e to udowodni´c. Ty, człowiek pełnospektralny, posiadasz w sobie pierwiastki wszystkich kultur odłamkowych. Je´sli si˛e do tego przyznasz przed samym soba,˛ b˛edziesz mógł zidentyfikowa´c si˛e nawet z tymi, których pragniesz zniszczy´c. Na dowód tego chc˛e ci co´s pokaza´c. Czy zgodzisz si˛e to obejrze´c? Statek dotknał ˛ ziemi; obok mnie otwarły si˛e drzwi. Wysiadłem razem z Padma˛ i ujrzałem oczekujacego ˛ nas Kensiego. Przeniosłem wzrok z Padmy na Graeme’a, który stanał ˛ obok nas, o głow˛e wy˙zszy ode mnie, a o dwie od Padmy. Kensie odwzajemnił me spojrzenie oczyma, które nie wyra˙zały niczego szczególnego. Nie przypominały oczu brata bli´zniaka. . . lecz akurat wtedy z jakiego´s powodu nie mogłem wytrzyma´c ich wzroku. — Jestem reporterem — odparłem. — Mam umysł otwarty na wszystko. Padma odwrócił si˛e i poszedł w stron˛e budynku Kwatery Głównej. Kensie ruszył za nami, a Janol i kilku innych zdaje si˛e post˛epowało z tyłu, cho´c nie obejrzałem si˛e, by to sprawdzi´c. Poszli´smy do kancelarii wewn˛etrznej, gdzie po raz pierwszy spotkałem Graeme’a. Na jego biurku le˙zała teczka z aktami. Wział ˛ ja,˛ wyjał ˛ ze s´rodka fotokopi˛e jakiego´s pisma i podał mi ja,˛ gdy do niego podszedłem. Wziałem ˛ ja˛ do r˛eki. Jej autentyczno´sci nie sposób było podwa˙zy´c. Była to nota skierowana przez Starszego Brighta, przewodzacego ˛ Starszym połaczonych ˛ rzadów ˛ Harmonii i Zjednoczenia, do naczelnika wojny Zaprzyja´znionych z Centrum Obrony mieszczacego ˛ si˛e na Harmonii. Według daty, pochodziła sprzed dwóch miesi˛ecy. Sporzadzono ˛ ja˛ na karcie monomolekularnej, z której raz napisanego tekstu nie mo˙zna było usuna´ ˛c. Bad´ ˛ zcie powiadomieni, w Imi˛e Bo˙ze ˙ skoro Wola˛ Boska˛ zdało si˛e, by nasi Bracia na St. Marie nie Ze odnie´sli sukcesu, rozkazane jest, by od obecnej chwili nie byly im wysyłane z˙ adne uzupełnienia ani w sprz˛ecie, ani w ludziach. Gdy˙z je˙zeli nasz Kapitan przeznacza nam zwyci˛estwo, zwyci˛ez˙ ymy z pewno´scia˛ bez dalszego wydatku. A je´sli taka jest Jego wola, i˙z nie zwyci˛ez˙ ymy, wówczas bezbo˙zno´scia˛ byłoby marnotrawi´c majatek ˛ Ko´scioła Bo˙zego na próby zniweczenia tej Woli. Co wi˛ecej, niech b˛edzie rozkazane, by naszym Braciom na St. Marie została oszcz˛edzona wiedza, i˙z dalsza pomoc została im odj˛eta, a to by mogli w bitwie s´wiadczy´c si˛e za swoja˛ wiara˛ jak zawsze
179
i Ko´scioły Pa´nskie nie doznały trwogi. We´z t˛e komend˛e pod rozwag˛e w Imi˛e Pa´nskie: Z rozkazu tego, który zwie si˛e Brightem Najstarszym Po´sród Wybranych Uniosłem wzrok znad noty. Graeme i Padma mnie obserwowali. — Gdzie to zdobyli´scie? — spytałem. — Nie, oczywi´scie, z˙ e mi nie powiecie. — Nagle dłonie tak mi zwilgotniały, z˙ e gładkie tworzywo karty zacz˛eło s´lizga´c si˛e w moich palcach. Chwyciłem ja˛ mocno i zaczałem ˛ szybko mówi´c, by s´ciagn ˛ a´ ˛c ich uwag˛e na moja˛ twarz. — Ale po co ta kartka? Dawno wiedzieli´smy o tym, wszyscy wiedzieli, z˙ e Bright ich opu´scił. To mo˙ze słu˙zy´c jedynie jako dowód. Po co mi to w ogóle pokazujecie? — Sadziłem ˛ — rzekł Padma — i˙z to mogłoby ci˛e nieco wzruszy´c. By´c mo˙ze wystarczajaco, ˛ by´s powział ˛ odmienny poglad ˛ w tej kwestii. — Nie powiedziałem, z˙ e to niemo˙zliwe. Powtarzam wam, z˙ e reporter ma umysł otwarty na wszystko. Oczywi´scie. . . — dobierałem ostro˙znie słów — gdybym mógł lepiej to przestudiowa´c. . . — Miałem nadziej˛e, i˙z we´zmiesz to ze soba˛ — zauwa˙zył Padma. — Miałe´s nadziej˛e? — Je´sli zagł˛ebisz si˛e w to i naprawd˛e zrozumiesz, co Bright ma na my´sli, by´c mo˙ze ujrzysz wszystkich Zaprzyja´znionych w odmiennym s´wietle. Mógłby´s wobec nich zmieni´c swe zamiary. . . — Nie sadz˛ ˛ e — odparłem. — Ale. . . — Pozwól, z˙ e ci˛e o to jedno poprosz˛e — powiedział Padma. — We´z t˛e not˛e ze soba.˛ Przez chwil˛e stałem tak, majac ˛ przed soba˛ Padm˛e i wyłaniajacego ˛ si˛e zza jego pleców Kensiego, a˙z wreszcie wzruszyłem ramionami i schowałem not˛e do kieszeni. — W porzadku ˛ — rzekłem. — Wezm˛e to do mojej kwatery i pomy´sl˛e o tym. Mam tu gdzie´s samochód naziemny, nieprawda? Spojrzałem na Kensiego. — Dziesi˛ec´ kilometrów do tyłu — odparł Kensie. — Ale i tak by´s si˛e nie przedostał. Ruszamy do ataku, a Zaprzyja´znieni manewruja,˛ by nas spotka´c. — We´z mojego poduszkowca — powiedział Padma. — Flagi ambasady na masce moga˛ si˛e na co´s przyda´c. — W porzadku ˛ — odparłem. Wszyscy razem wyszli´smy do pojazdu. W kancelarii zewn˛etrznej minałem ˛ Janola, który zimno zmierzył mnie wzrokiem. Nie miałem mu tego za złe. Podeszli´smy do poduszkowca i wsiadłem do s´rodka. — Mo˙zesz odesła´c wóz, gdy ju˙z ci nie b˛edzie potrzebny — rzekł Padma, kiedy byłem ju˙z jedna˛ noga˛ w wierzchnim wycinku wej´sciowym. — Traktuj go 180
jako otrzymana˛ od ambasady po˙zyczk˛e, Tam. To dla mnie z˙ aden kłopot. — Mo˙zesz by´c spokojny — odpowiedziałem. Zamknałem ˛ wycinek i dotknałem ˛ sterów. Był to wóz co si˛e zowie. Wzbił si˛e pionowo w powietrze lekko jak marzenie i po sekundzie znajdowałem si˛e ju˙z sze´sc´ set metrów w górze, i odsadziłem ˛ si˛e o kawał drogi. Nim jednak si˛egnałem ˛ do kieszeni po not˛e, zmusiłem si˛e do uspokojenia nerwów. Przyjrzałem si˛e kartce. R˛eka mi dr˙zała leciutko, gdy trzymałem pismo w palcach. Wreszcie dostałem dowód w swoje r˛ece. Dowód, o którego istnieniu Piers Leaf dowiedział si˛e na Ziemi i którego poszukiwałem od samego poczatku. ˛ A Padma osobi´scie nalegał, bym go zabrał ze soba.˛ Była to Archimedesowa d´zwignia, za pomoca˛ której miałem zamiar poruszy´c niejeden, a dwa s´wiaty. I popchna´ ˛c na skraj zagłady ludy z Zaprzyja´znionych.
Rozdział 27 Czekali na mnie. Biegnac ˛ otoczyli poduszkowca, gdy tylko wyladowałem ˛ na placu apelowym obozowiska Zaprzyja´znionych. Wszyscy czterej z czarnymi strzelbami gotowymi do strzału. Najwidoczniej tylko tylu ich pozostało. Jamethon musiał wysła´c w pole wszystkich ludzi pozostałych mu z resztek dawnej jednostki bojowej. Byli to z˙ ołnierze, których znałem, zahartowani w bojach weterani. Jednym z nich był grupowy, który znajdował si˛e w kancelarii pierwszej nocy, gdy wróciłem z obozu Exotików i wszedłem pomówi´c z Jamethonem i zapyta´c go, czy kiedykolwiek wydał swoim ludziom rozkaz mordowania je´nców. Drugim był czterdziestoletni przodownik roty, najni˙zszej szar˙zy oficerskiej, lecz pełniacy ˛ obowiazki ˛ majora — tak jak Jamethon, komendant, pełnił obowiazki ˛ ekspedycyjnego komandora polnego, co było odpowiednikiem funkcji Kensiego Graeme’a. Kolejni dwaj z˙ ołnierze nie mieli stopni oficerskich, lecz byli podobni do tamtych. Znałem ich wszystkich. Ultrafanatycy. I oni mnie znali. Rozumieli´smy si˛e nawzajem. — Musz˛e widzie´c si˛e z komendantem — rzekłem wysiadajac ˛ z wozu, zanim zda˙ ˛zyli rozpocza´ ˛c przesłuchanie. — W jakiej sprawie? — zapytał przodownik roty. — Ten poduszkowiec nie ma tu nic do roboty. Ani ty sam. — Musz˛e niezwłocznie zobaczy´c si˛e z komendantem Blackiem. Nie znalazłbym si˛e tutaj w wozie obwieszonym proporczykami ambasady Exotików, gdyby nie było to konieczne. Nie mogli przyja´ ˛c ryzyka i odmówi´c mi spotkania z Blackiem i ja o tym wiedziałem. Spierali si˛e bez przekonania, ja jednak cały czas nalegałem na widzenie si˛e z komendantem. W ko´ncu przodownik roty zaprowadził mnie do przedsionka tej samej kancelarii, gdzie zawsze oczekiwałem na spotkanie z Jamethonem. Zostałem z nim w biurze sam na sam. Zakładał wła´snie uprza˙ ˛z bojowa,˛ tak jak wcze´sniej robił to Graeme. Na Kensiem uprza˙ ˛z i zatkni˛eta w niej bro´n wygladały ˛ jak zabawki. Przy drobnej budowie Jamethona sprawiały wra˙zenie, z˙ e z trudno´scia˛ je zdoła ud´zwigna´ ˛c. — Witam, panie Olyn — przemówił. 182
Przemaszerowałem ku niemu przez cały pokój, wyciagaj ˛ ac ˛ po drodze not˛e z kieszeni. Stanał ˛ twarza˛ do mnie, zapinajac ˛ zamki uprz˛ez˙ y i z cicha pobrz˛ekujac ˛ bronia˛ oraz rynsztunkiem, gdy si˛e obracał. — Wydaje pan bitw˛e Exotikom — skonstatowałem. Skinał ˛ głowa.˛ Nigdy jeszcze nie stałem tak blisko niego. Z drugiego kra´nca pokoju byłbym mo˙ze uwierzył, i˙z przybrał zwykły dla siebie kamienny wyraz twarzy, lecz teraz, stojac ˛ w odległo´sci zaledwie metra, widziałem, jak w kacikach ˛ prostej linii warg tej ciemnej, młodej twarzy przez jedna˛ sekund˛e zago´scił zm˛eczony cie´n u´smiechu. — To mój obowiazek, ˛ panie Olyn. — Ładny mi obowiazek ˛ — odparłem. — Kiedy pa´nscy zwierzchnicy na Harmonii dawno pana spisali na straty. — Ju˙z panu mówiłem — powiedział ze spokojem. — Wybra´ncy nie zdradzaja˛ jeden drugiego w obliczu Pana. — Jest pan tego pewien? — spytałem. Raz jeszcze ujrzałem cie´n zm˛eczonego u´smieszku. — W tym przedmiocie, panie Olyn, musz˛e si˛e uzna´c za bardziej kompetentnego od pana. Spojrzałem mu w oczy. Zdradzały wyczerpanie, ale i spokój. Zerknałem ˛ w bok na biurko, gdzie wcia˙ ˛z jeszcze stało zdj˛ecie ko´scioła, starszego m˛ez˙ czyzny, kobiety i małej dziewczynki. — Pa´nska rodzina? — spytałem. — Tak — odrzekł. — Wydaje mi si˛e, z˙ e w takiej chwili powinien pan o nich pomy´sle´c. — My´sl˛e o nich do´sc´ cz˛esto. — Lecz i tak ma pan zamiar i´sc´ da´c si˛e zabi´c. — I tak mam ten zamiar — odparł. — Bez watpienia! ˛ — rzekłem. — W rzeczy samej! Do kancelarii wszedłem zachowujac ˛ spokój i pełna˛ samokontrol˛e. Teraz jednak jak gdyby korek wyskoczył z butelki i j˛eło wylewa´c si˛e wszystko, co dusiłem w sobie od s´mierci Dave’a. Zaczałem ˛ si˛e trza´ ˛sc´ . — Poniewa˙z jeste´scie tego wła´snie gatunku hipokrytami. . . wszyscy Zaprzyja´znieni, w czambuł wzi˛eci. Jeste´scie do tego stopnia zakłamani, tak gł˛eboko stoczeni przez własne kłamstwa, z˙ e je´sliby wam je zabra´c, nie zostałoby nic. Czy to nie s´wi˛eta prawda? A wi˛ec teraz raczej umrzesz, ni˙z przyznasz si˛e, z˙ e popełniasz samobójstwo, co nie jest najchlubniejszym uczynkiem we wszech´swiecie! Wolałby´s zgina´ ˛c, ni˙z przyzna´c, z˙ e tak samo jak ka˙zdy inny człowiek jeste´s pełen zwatpienia ˛ i tak samo si˛e boisz. — Przysunałem ˛ si˛e jeszcze bli˙zej. Nawet si˛e nie poruszył. — Kogo chcecie oszuka´c? — mówiłem. — Kogo? Ja was przejrzałem na wylot, podobnie jak i ludzie na wszystkich czternastu s´wiatach! Ja wiem, z˙ e ty wiesz, jakie to szama´nstwo, te wasze Zjednoczone Ko´scioły. Ja wiem, z˙ e ty wiesz, 183
i˙z styl z˙ ycia, o którym tyle zawodzisz przez nos, nie jest tym, za co chciałby´s, by uchodził. Ja wiem, z˙ e twój Starszy Bright i jego banda starców o ciasnych pogladach ˛ to tylko szajka łasych na nowe s´wiaty tyranów, którzy nie daliby pi˛eciu groszy za religi˛e ani za nic innego poty, póki maja˛ to, czego im potrzeba. Ja wiem, z˙ e ty to wiesz. . . i mam zamiar zmusi´c ci˛e, z˙ eby´s to przyznał. — I podstawiłem mu pod sam nos not˛e. — Przeczytaj to! Wział ˛ ja˛ ode mnie. Odstapiłem ˛ do tyłu, gdy˙z na sam jego widok chwytały mnie dreszcze. Studiował ja˛ przez długa˛ minut˛e, a ja przez cały ten czas wstrzymywałem oddech. Twarz nie zmieniła mu si˛e ani na jot˛e. Potem wr˛eczył mi not˛e z powrotem. — Czy mog˛e ci˛e podwie´zc´ na spotkanie z Graeme’em? — zapytałem. — Poduszkowcem Outbonda mo˙zemy przecia´ ˛c lini˛e frontu. Mo˙zesz zda˙ ˛zy´c z kapitulacja,˛ nim rozlegna˛ si˛e pierwsze strzały. Potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ Przygladał ˛ mi si˛e przedziwnie spokojnym wzrokiem, z wyrazem twarzy, którego nie mogłem sobie wytłumaczy´c. — Czy to ma znaczy´c. . . nie? — Lepiej zosta´n tutaj — odrzekł. — Nawet z ambasadorskimi proporczykami ten poduszkowiec mo˙ze zosta´c ostrzelany nad linia˛ frontu. Odwrócił si˛e, jakby miał sobie pój´sc´ , tak po prostu wyj´sc´ za drzwi. — Dokad ˛ ty idziesz?! — wrzasnałem ˛ na niego. Zastapiłem ˛ mu drog˛e i znów podsunałem ˛ not˛e do przeczytania. — Jest prawdziwa. Nie mo˙zesz na to zamkna´ ˛c oczu. Zatrzymał si˛e i popatrzył na mnie. Potem wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e, chwycił mnie za nadgarstek i odsunał ˛ moje rami˛e i dło´n z nota˛ na bok. Palce miał szczupłe, lecz o wiele silniejsze, ni˙z my´slałem, tak z˙ e musiałem opu´sci´c r˛ek˛e, cho´c wcale nie miałem takiego zamiaru. — Wiem, z˙ e jest prawdziwa. Zmuszony jestem pana ostrzec, panie Olyn, by ju˙z nigdy wi˛ecej nie mieszał si˛e pan do moich spraw. A teraz musz˛e ju˙z i´sc´ . Ominał ˛ mnie i pomaszerował do wyj´scia. — Jeste´s kłamca! ˛ — krzyknałem ˛ w s´lad za nim. Szedł dalej. Musiałem go zatrzyma´c. Porwałem z biurka solidografi˛e i roztrzaskałem ja˛ na podłodze. Odwrócił si˛e jak kot i spojrzał na le˙zace ˛ u moich stóp drobne kawałeczki. — Oto, co czynisz! — krzyknałem, ˛ wskazujac ˛ je palcem. Bez jednego słowa wrócił, przykucnał ˛ i po kolei starannie pozbierał kawałki. Wrzucił je do kieszeni, powstał i wreszcie przybli˙zył swa˛ twarz do mojej. A gdy zobaczyłem jego oczy, wstrzymałem oddech. — Gdyby moim obowiazkiem ˛ — rzekł niskim, opanowanym głosem — nie było w tej chwili. . . Jego głos ucichł. Ujrzałem, z˙ e jego oczy wpatruja˛ si˛e w moje i powoli zaczynaja˛ łagodnie´c, a czajacy ˛ si˛e w nich mord słabnie do czego´s w rodzaju zdziwienia. 184
— Azali˙z — rzekł łagodnie — azali˙z naprawd˛e nie masz wiary? Otwarłem usta, by przemówi´c, lecz to, co powiedział, powstrzymało mnie. Stałem niby trafiony w dołek, z braku tchu nie mogac ˛ wykrztusi´c ani słowa. Przygladał ˛ mi si˛e szeroko otwartymi oczyma. — Czemu pomy´slałe´s, z˙ e ta nota wpłynie na moje zdanie? — Czytałe´s ja! ˛ — odparłem. — Bright napisał, z˙ e macie tu deficytowy interes, a wi˛ec wstrzymuje wam wszelka˛ pomoc. I nie trzeba wam o tym mówi´c, gdy˙z boi si˛e, z˙ e gdyby´scie wiedzieli, mogliby´scie si˛e podda´c. — Czy tak ja˛ zrozumiałe´s? — zapytał. — Wła´snie w ten sposób? — A mogłem inaczej? Jak mo˙zna inaczej to odczyta´c? — Tak, jak zostało napisane. Stał teraz prosto, zwrócony twarza˛ do mnie, a jego oczy nawet na chwil˛e nie spuszczały wzroku z moich. — Przeczytałe´s to bez wiary, przechodzac ˛ do porzadku ˛ dziennego nad Imieniem i Wola˛ Boska.˛ Starszy Bright nie napisał, z˙ e mamy tu by´c zostawieni na pastw˛e losu, lecz z˙ e skoro nasza sprawa została do´swiadczona tak bole´snie, pozwala nam odda´c si˛e w r˛ece naszego Boga i Kapitana. Dalej za´s pisze, i˙z nie trzeba nam o tym mówi´c, by z˙ aden z nas tu obecnych nie był kuszony pró˙zna˛ chwała˛ i nie szukał specjalnie korony m˛eczennika. Niech pan spojrzy, panie Olyn! To wszystko jest tu czarno na białym. — Ale nie to miał na my´sli! Nie o to mu wcale chodzi! Potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Panie Olyn, nie mog˛e odej´sc´ , wpierw nie rozwiawszy pa´nskich złudze´n. Spojrzałem na niego ze zdumieniem, gdy˙z w jego oczach dostrzegłem sympati˛e. Dla mnie. — Łudzi pana własna s´lepota — rzekł. — Pan nie widzi, a zatem wierzy, z˙ e z˙ aden człowiek nie mo˙ze zobaczy´c. Nasz Pan nie jest dla nas tylko imieniem, ale wszystkim. Oto dlaczego nie uznajemy z˙ adnych ozdób w naszych ko´sciołach, gardzac ˛ wszelkimi malowanymi zasłonami mi˛edzy nami a naszym Bogiem. Niech mnie pan posłucha, panie Olyn. Nawet te ko´scioły to tylko naczynia ulepione z gliny. Nasi przywódcy i Starsi, cho´c Wybrani i Pomazani, pozostaja˛ w dalszym cia˛ gu zwykłymi s´miertelnikami. Przed z˙ adna˛ z tych rzeczy ani przed z˙ adnym z tych ludzi nie pochylamy si˛e w naszej wierze, oprócz głosu samego Boga, który słyszymy w nas samych. Zrobił pauz˛e. Jako´s nic nie byłem w stanie powiedzie´c. — Przypu´sc´ my nawet, z˙ e było tak, jak my´slisz — kontynuował jeszcze łagodniej. — Przypu´sc´ my, z˙ e wszystko, o czym mówisz, jest faktem i z˙ e nasi Starsi to tylko banda chciwych tyranów, my zostali´smy tu opuszczeni na skutek ich egoistycznego widzimisi˛e i skłonieni do wypełniania zadania pełnego fałszu i pychy. Nie. — Głos Jamethona przybrał na sile. — Pozwól mi s´wiadczy´c, jak gdybym mówił wyłacznie ˛ we własnym imieniu. Przypu´sc´ my, z˙ e udałoby ci si˛e udowodni´c, 185
z˙ e wszyscy nasi Starsi kłamia,˛ z˙ e całe nasze Przymierze jest fałszem. Przypu´sc´ my, z˙ e udałoby ci si˛e udowodni´c — jego twarz uniosła si˛e ku mojej i jego głos wymierzony był we mnie — i˙z wszystko jest kłamstwem i wynaturzeniem i nigdzie po´sród Wybranych, nawet w domu mojego ojca, nie było wiary ani nadziei! Je´sli mógłby´s mi udowodni´c, z˙ e z˙ aden cud nie mo˙ze mnie uratowa´c, z˙ e ani jedna dusza nie stoi wraz ze mna˛ w szeregu, z˙ e wszystkie legiony wszech´swiata stoja˛ mi na przeszkodzie, w dalszym ciagu ˛ ja, ja sam, panie Olyn, poszedłbym naprzód, tak jak mi rozkazano, a˙z po kra´nce wszech´swiata, a˙z do kresu wieczno´sci. Gdy˙z bez mojej wiary jestem zwykłym prochem. Lecz gdy mam swoja˛ wiar˛e, nie ma takiej mocy, która by mnie mogła zatrzyma´c! Umilkł i odwrócił si˛e. Patrzyłem, jak maszeruje przez cały pokój i znika za drzwiami. Ciagle ˛ stałem w tym samym miejscu, jakby mnie kto´s przybił gwo´zdziami — dopóki z placu apelowego obozowiska nie dobiegł mnie odgłos ruszajacego ˛ poduszkowca. Wówczas wyrwałem si˛e z odr˛etwienia i wybiegłem z budynku. Gdy wpadłem na plac apelowy, pojazd wła´snie startował. Mogłem dojrze´c w nim Jamethona i jego czterech nieprzejednanych podwładnych. I wrzasnałem ˛ w s´lad za nimi w powietrze: — To bardzo pi˛eknie z twojej strony, ale co z twoimi lud´zmi? Nie mogli mnie usłysze´c. Wiedziałem o tym. Niewstrzymywane łzy płyn˛eły mi po twarzy, ale i tak krzyczałem za nim w powietrze: — Zabijasz ludzi po to, by dowie´sc´ swej racji! Nie słyszysz mnie? Mordujesz bezbronnych ludzi! Nie zwa˙zajac ˛ na to, wojskowy poduszkowiec zmniejszał si˛e raptownie w oddali i wreszcie zniknał ˛ na północnym zachodzie, gdzie czekały post˛epujace ˛ ku sobie siły zbrojne. A ci˛ez˙ kie betonowe s´ciany i budynki opuszczonego obozowiska odbiły moje słowa echem, dzikim i szyderczym.
Rozdział 28 Powinienem pojecha´c do portu kosmicznego. Zamiast tego z powrotem wsiadłem do poduszkowca i raz jeszcze przeleciałem nad linia˛ frontu, szukajac ˛ polowego punktu dowodzenia Graeme’a. Równie mało dbałem wówczas o swoje z˙ ycie, co Zaprzyja´zniony. Zdaje si˛e, z˙ e raz czy dwa razy strzelano do mnie pomimo ambasadorskich proporczyków, dokładnie nie pami˛etam. Wreszcie znalazłem dowództwo polowe i wyladowałem. ˛ Gdy wysiadłem z pojazdu, otoczyli mnie z˙ ołnierze. Pokazałem im swoje listy uwierzytelniajace ˛ i podszedłem do ekranu bitewnego, który został wzniesiony na otwartym powietrzu, na skraju cienia rzucanego przez kilka wysokich d˛ebów ró˙znokształtnych. Padma wraz z Graeme’em i całym sztabem zgrupowali si˛e wokół ekranu, obserwujac ˛ poruszenia oddziałów własnych i z Zaprzyja´znionych. Bezustannie toczyła si˛e cicha dyskusja nad posuni˛eciami, a z poło˙zonego w odległo´sci pi˛eciu metrów punktu łaczno´ ˛ sci napływał ciagły ˛ strumie´n informacji. Sło´nce prze´swiecało stromym skosem przez korony drzew. Było ju˙z prawie południe, a dzie´n był pogodny i ciepły. Długo nikt nie zwracał na mnie uwagi, jedynie Janol, odwracajac ˛ si˛e tyłem do ekranu, zobaczył, z˙ e stoj˛e obok komputera taktycznego. Twarz pokryła mu si˛e chłodem. Wrócił do swojej pracy. Musiałem jednak sprawia´c niet˛egie wra˙zenie, gdy˙z po chwili przyniósł z kantyny fili˙zank˛e i postawił na płaskiej obudowie komputera. — Wypij to — powiedział krótko i poszedł. Podniosłem do ust fili˙zank˛e i odkrywszy, i˙z napełniona jest dorsajska˛ whisky, z miejsca przełknałem ˛ zawarto´sc´ . Nie poczułem smaku, lecz najwidoczniej dobrze mi zrobiła, gdy˙z po kilku minutach otaczajacy ˛ mnie s´wiat wrócił do równowagi i ponownie zaczałem ˛ my´sle´c. Podszedłem do Janola. — Dzi˛ekuj˛e. — Nie ma za co. Nawet na mnie nie spojrzał, tylko dalej zajmował si˛e papierami, które miał rozło˙zone przed soba˛ na biurku polowym. — Janol — poprosiłem — powiedz mi, co tu si˛e dzieje? — Zobacz sobie sam — odrzekł, w dalszym ciagu ˛ zgarbiony nad papierzyskami. 187
— Sam nie potrafi˛e. Wiesz o tym dobrze. Słuchaj. . . przepraszam za to, co zrobiłem. Ale na tym polega moja praca. Nie mo˙zesz teraz powiedzie´c mi, co si˛e dzieje i pobi´c si˛e ze mna˛ kiedy indziej? — Wiesz, z˙ e nie mog˛e wdawa´c si˛e w burdy z cywilami. — Wreszcie jego twarz si˛e rozlu´zniła. — Dobrze — rzekł, prostujac ˛ si˛e. — Chod´zmy! Poprowadził mnie w stron˛e ekranu bitewnego, gdzie stali Padma wraz z Kensiem, i pokazał mi co´s w rodzaju niewielkiego ciemnego trójkata ˛ pomi˛edzy wija˛ cymi si˛e jak w˛ez˙ e liniami s´wietlnymi. Inne punkty i kształty s´wietlne otaczały go kołem. — To rzeki. — Wskazał na dwie wijace ˛ si˛e linie. — Macintok i Sarah, w miejscu gdzie si˛e spotykaja,˛ w odległo´sci zaledwie pi˛etnastu kilometrów po naszej stronie Josephstown. Znajduje si˛e tam całkiem spora wy˙zyna, pagórki g˛esto usłane naturalnymi kryjówkami, z do´sc´ łatwym dost˛epem z jednego na drugi. Dobre miejsce do zmontowania za˙zartej obrony, jeszcze lepsze do zamkni˛ecia si˛e w potrzasku. — Dlaczego? Wskazał na linie dwóch rzek. — Pozwól si˛e do nich przyprze´c, a zawi´sniesz nad wysokimi urwiskami koryta rzeki. Nie ma łatwego przej´scia na druga˛ stron˛e, nie ma osłony dla wycofujacych ˛ si˛e oddziałów. Poczawszy ˛ od przeciwległego brzegu jednej i drugiej rzeki przez cała˛ drog˛e do Josephstown rozciagaj ˛ a˛ si˛e prawie bez przerwy otwarte tereny rolnicze. — Jego palec cofnał ˛ si˛e z punktu, w którym spotykały si˛e linie rzek, przez ciemny trójkacik ˛ a˙z do otaczajacych ˛ go jasnych kształtów i kółeczek. — Z drugiej strony, dost˛ep do tego terytorium od naszej strony równie˙z wiedzie przez teren otwarty. . . waskie ˛ pasy ziemi uprawnej, urozmaicone mnóstwem bagnisk i mokradeł. Je´sli tutaj dojdzie do bitwy, b˛edzie to niewygodna pozycja dla obu dowódców. Ten, który pierwszy zmuszony b˛edzie właczy´ ˛ c bieg wsteczny, znajdzie si˛e szybko w opałach. — Czy macie zamiar przyja´ ˛c walna˛ bitw˛e? — To zale˙zy. Black wysłał swoje lekkie czołgi naprzód. Teraz wycofuje si˛e na wy˙zyn˛e w widłach rzecznych. Górujemy nad nim znacznie, je´sli chodzi o liczebno´sc´ i wyposa˙zenie. Nie mamy powodu, by nie pój´sc´ za nim, przynajmniej póki on sam znajduje si˛e w pułapce. . . — Janol przerwał. ˙ — Zadnego powodu? ˙ — Zadnego. . . z taktycznego punktu widzenia. — Janol krzywo popatrzył na ekran. — Nie mo˙zemy wpa´sc´ w tarapaty, chyba z˙ e zostaliby´smy zmuszeni do nagłego odwrotu. A to mogłoby si˛e zdarzy´c tylko wtedy, gdyby Black zyskał nagle jaka´ ˛s znaczna˛ przewag˛e taktyczna,˛ która uniemo˙zliwiłaby nam pozostanie tutaj. Przyjrzałem mu si˛e z profilu. — Taka,˛ jak utrata Graeme’a? — spytałem. 188
Popatrzył na mnie spod oka. — Nie ma takiego niebezpiecze´nstwa. Nastapiła ˛ pewna zmiana w poruszeniach i głosach otaczajacych ˛ nas ludzi. Obydwaj odwrócili´smy si˛e i patrzyli´smy. Wszyscy gromadzili si˛e wokół ekranu. Przesunałem ˛ si˛e razem z tłumem — i spogladaj ˛ ac ˛ przez rami˛e dwom oficerom sztabowym Graeme’a, ujrzałem na ekranie obraz trawiastej łaczki, ˛ otoczonej lesistymi wzgórzami. Na samym s´rodku łaki, ˛ obok ustawionego na trawie długiego stołu, powiewała swym czarnym krzy˙zem na białym tle flaga Zaprzyja´znionych. Po obu stronach stołu znajdowały si˛e składane krzesła, lecz jedyna osoba tam obecna — oficer z Zaprzyja´znionych — stała u przeciwległego jego kra´nca, jak gdyby w oczekiwaniu. Wzdłu˙z skraju lasu łagodnie opadajacego ˛ po zboczach wzgórz, gdzie z kra´ncem łaki ˛ sasiadowały ˛ d˛eby ró˙znokształtne, rosły krzaki bzów; lawendowe kwiecie zaczynało brazowie´ ˛ c i ciemnie´c, gdy˙z ich pora kwitnienia miała si˛e ku ko´ncowi. Tylko taka˛ ró˙znic˛e przyniosły ostatnie dwadzie´scia cztery godziny. Z boku, po lewej stronie ekranu, wida´c było szara˛ betonowa˛ szos˛e. — Znam to miejsce. . . — zaczałem ˛ mówi´c, obracajac ˛ si˛e do Janola. — Cicho! — przerwał mi, kładac ˛ palec na ustach. Wszyscy wokół nas pogra˙ ˛zyli si˛e w ciszy. Przede mna˛ z przodu naszej grupy słycha´c było pojedynczy głos. — . . . to stół negocjacyjny. — Czy połaczyli ˛ si˛e z nami? — zapytał Kensie. — Nie, panie komandorze. — Chod´zmy zatem zobaczy´c. Na czele grupy powstało zamieszanie. Grupa zacz˛eła si˛e łama´c i ujrzałem, jak Kensie i Padma odmaszerowuja˛ w kierunku miejsca, gdzie stały zaparkowane poduszkowce. Przepchnałem ˛ si˛e przez rzednacy ˛ tłum wprawnie jak dor˛eczyciel pozwów sadowych ˛ i pobiegłem ich s´ladem. Słyszałem, jak Janol wykrzykuje co´s za mna,˛ lecz nie zwróciłem na to uwagi. Wnet byłem za Kensiem i Padma,˛ którzy odwrócili si˛e do mnie. — Chc˛e i´sc´ z wami — powiedziałem. — Wszystko w porzadku, ˛ Janol — rzekł Kensie, z wzrokiem utkwionym za moimi plecami. — Mo˙zesz zostawi´c go z nami. — Tak jest. Usłyszałem, jak Janol odwraca si˛e i odchodzi. — A wi˛ec chce pan pój´sc´ ze mna,˛ panie Olyn? — zapytał Kensie. — Znam to miejsce — odpowiedziałem. — Przeje˙zd˙załem tamt˛edy dzi´s wczesnym rankiem. Zaprzyja´znieni wykonywali na obszarze tej łaki ˛ i otaczajacych ˛ ja˛ wzgórzach pomiary taktyczne. Nie były to przygotowania do negocjacji ani zawieszenia broni. Kensie przygladał ˛ mi si˛e przez dłu˙zsza˛ chwil˛e, jak gdyby sam przeprowadzał pomiary taktyczne. 189
— Zatem w drog˛e — rzekł. Odwrócił si˛e do Padmy. — Pan zostaje tutaj? — To strefa walki. Wolałbym tego unikna´ ˛c. — Padma obrócił ku mnie swa˛ ˙ pozbawiona˛ zmarszczek twarz. — Zycz˛e powodzenia, panie Olyn — powiedział i odszedł. Obserwowałem przez chwil˛e, jak jego bł˛ekitna szata płynie ponad murawa,˛ po czym odwróciłem si˛e akurat na czas, by zobaczy´c Graeme’a w pół drogi do najbli˙zszego wojskowego poduszkowca. Pospieszyłem za nim. Był to wóz bojowy, a nie luksusowy pojazd Outbonda, i Kensie nie szybował na wysoko´sci pi˛eciuset metrów, lecz przekradał si˛e niczym wa˙ ˛z mi˛edzy drzewami zaledwie metr nad ziemia.˛ Było ciasno. Jego ogromna posta´c nie mie´sciła si˛e na siedzeniu, wtłaczajac ˛ mnie w głab ˛ mojego. Czułem, jak kolba jego pistoletu wbija mi si˛e w bok przy najdrobniejszym ruchu sterami. Wreszcie dotarli´smy na skraj le´snogórzystego trójkata, ˛ zajmowanego przez Zaprzyja´znionych i wspi˛eli´smy si˛e na zbocze pod osłona˛ młodego listowia d˛ebów ró˙znokształtnych. Były one wystarczajaco ˛ rozro´sni˛ete, by zasłoni´c przewa˙zajac ˛ a˛ cz˛es´c´ poszycia. Pomi˛edzy wielkimi jak filary pniami ziemia zalegała cieniem i usłana była brunatnym kobiercem zeschłych li´sci. Nie opodal grzbietu wzgórza natkn˛eli´smy si˛e na jednostk˛e wojsk Exotików w trakcie odpoczynku i oczekiwania na rozkaz do ataku. Kensie wysiadł z wozu i odpowiedział na z˙ ołnierskie pozdrowienie przodownika roty. — Widzieli´scie te ustawione przez Zaprzyja´znionych stoły? — spytał Kensie. — Tak, komandorze. Oficer, którego przy nich postawiono, znajduje si˛e nadal na miejscu. Je´sli uda si˛e pan nieco wy˙zej w kierunku szczytu, to po drugiej stronie mo˙zna go obejrze´c. . . razem z umeblowaniem. — Dobrze — odparł Kensie. — Pan pozostanie ze swymi lud´zmi na miejscu. My z redaktorem pójdziemy si˛e rozejrze´c. Poprowadził do góry droga˛ wiodac ˛ a˛ w´sród d˛ebów. Z wierzchołka wzgórza, przez mniej wi˛ecej pi˛ec´ dziesiat ˛ metrów lasu, rozciagał ˛ si˛e widok na łak˛ ˛ e. Miała dwie´scie metrów s´rednicy, stół znajdował si˛e w samym s´rodku, a na drugim kra´ncu tkwiła nieruchoma czarna sylwetka oficera z Zaprzyja´znionych. — Co pan o tym my´sli, panie Olyn? — spytał Kensie, poprzez g˛estwin˛e drzew spogladaj ˛ ac ˛ na dół. — Dlaczego nikt go nie zastrzelił? — odpowiedziałem pytaniem na pytanie. Popatrzył na mnie katem ˛ oka. — Mamy mnóstwo czasu, z˙ eby go zastrzeli´c — odparł — zanim zda˙ ˛zy skry´c si˛e po drugiej stronie. Je´sli w ogóle trzeba go b˛edzie zastrzeli´c. Ale nie to chciałem wiedzie´c. Pan widział si˛e ostatnio z komandorem z Zaprzyja´znionych. Czy sprawił na panu wra˙zenie gotowego do kapitulacji? 190
— Nie! — Rozumiem — rzekł Kensie. — Pan zdaje si˛e nie uwa˙za, by on miał zamiar si˛e podda´c? Czemu pan tak sadzi? ˛ — Stoły negocjacyjne sa˛ zwykle stawiane dla przedyskutowania warunków mi˛edzy układajacymi ˛ si˛e stronami — odparł. — Lecz on nie poprosił pana o spotkanie? — Nie. — Kensie przygladał ˛ si˛e postaci oficera z Zaprzyja´znionych, nieruchomej w blasku sło´nca. — By´c mo˙ze sprzeczne z jego zasadami jest samo wysta˛ pienie z propozycja˛ układów, nie za´s układy jako takie. . . je´sli akurat znajdziemy si˛e przypadkowo po obu stronach stołu. Odwrócił si˛e i dał znak r˛eka.˛ Przodownik roty, który czekał na nas ni˙zej po swej stronie wierzchołka, wszedł na gór˛e. — Melduj˛e si˛e na rozkaz, panie komandorze — rzekł do Kensiego. ˙ — Zadnych sił z Zaprzyja´znionych za drzewami po drugiej stronie? — Wszystkiego czterech ludzi, komandorze. Nasze termoskopy odbieraja˛ ciepłot˛e ich ciała jasno i wyra´znie. Nie próbuja˛ si˛e ukrywa´c. — Rozumiem. — Przerwał na chwil˛e. — Przodowniku roty! — Tak jest, panie komadorze? — Niech pan b˛edzie uprzejmy zej´sc´ tam na łak˛ ˛ e i zapyta´c oficera z Zaprzyja´znionych, o co w tym wszystkim chodzi. — Tak jest, panie komandorze. Z naszego miejsca przygladali´ ˛ smy si˛e, jak przodownik roty na sztywnych nogach schodzi po stromym stoku mi˛edzy drzewami. Pokonał przestrze´n murawy — wydawało si˛e, z˙ e bardzo powoli — i podszedł do oficera z Zaprzyja´znionych. Stan˛eli naprzeciw siebie. Rozmawiali, lecz było zbyt daleko, by usłysze´c ich głosy. Flaga z cienkim czarnym krzy˙zem powiewała w podmuchach lekkiego wietrzyka. Wreszcie przodownik roty odwrócił si˛e i wspiał ˛ z powrotem ku nam. Stanał ˛ przed obliczem Kensiego i zasalutował. — Panie komandorze — rzekł. — Komandor Oddziałów Wybra´nców Bo˙zych spotka si˛e z panem w polu celem wynegocjowania warunków kapitulacji. — Zrobił przerw˛e na zaczerpni˛ecie oddechu. — Je´sli b˛edziecie, panowie, uprzejmi ukaza´c si˛e jednocze´snie na przeciwległych kra´ncach łaki; ˛ mo˙zecie równie˙z zbli˙zy´c si˛e do stołu w tym samym czasie. — Dzi˛ekuj˛e panu, przodowniku roty — rzekł Kensie. Popatrzył na rozpo´scierajac ˛ a˛ si˛e za plecami swego oficera łak˛ ˛ e i ustawiony na niej stół. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e powinienem pój´sc´ . — On tego nie mówi powa˙znie — powiedziałem. — Przodowniku roty — rzekł Graeme. — Niech pan sformuje swoich ludzi w gotowo´sci bojowej tu˙z pod osłona˛ grzbietu, tu, na przeciwległym stoku. Je´sli zło˙zy bro´n, mam zamiar nalega´c, by natychmiast wrócił ze mna˛ na nasza˛ stron˛e. 191
— Tak jest, panie komandorze. — Cała ta afera z brakiem formalnego wezwania do pertraktacji mo˙ze mie´c miejsce dlatego, z˙ e woli wpierw si˛e podda´c, a potem zawiadomi´c o tym swoje oddziały. Niech wi˛ec pan trzyma ludzi w pogotowiu. Je´sli Black ma zamiar postawi´c swoich oficerów przed faktem dokonanym, nie mo˙zemy mu sprawi´c zawodu. — On nie zamierza si˛e podda´c — oznajmiłem. — Panie Olyn — rzekł Kensie, zwracajac ˛ si˛e do mnie. — Proponuj˛e, by wrócił pan pod osłon˛e grzbietu wzgórza. Przodownik roty dopilnuje, by zaopiekowano si˛e panem. — Nie — odparłem. — Schodz˛e na dół. Je˙zeli sa˛ to pertraktacje nad warunkami kapitulacji, nie ma obaw, z˙ e rozpoczna˛ si˛e walki i mam wszelkie prawo tam si˛e znajdowa´c. Je´sli za´s nie. . . to po co pan tam idzie? Kensie popatrzył na mnie przez chwil˛e dziwnym wzrokiem. — W porzadku ˛ — rzekł. — Chod´zmy razem. Odwrócili´smy si˛e i zacz˛eli´smy schodzi´c po stoku. Podeszwy butów s´lizgały si˛e, póki za ka˙zdym krokiem nie zacz˛eli´smy wbija´c obcasów w ziemi˛e. Mijajac ˛ krzaki bzów poczułem nikły, słodkawy zapach — niemal ju˙z wywietrzały — zapach wi˛ednacych ˛ kwiatów. Po drugiej stronie łaki, ˛ dokładnie w jednej linii ze stołem, jednocze´snie z nami ruszyły do przodu cztery postacie w czerni. Jedna˛ z nich był Jamethon Black. Kensie i Jamethon zasalutowali. — Witam, komendancie Black — rzekł Kensie. — Do usług, komandorze Graeme. Czuj˛e si˛e zaszczycony, mogac ˛ pana tutaj spotka´c — odparł Jamethon. — To mój obowiazek ˛ i zarazem przyjemno´sc´ , komendancie. — Pragnałbym ˛ omówi´c warunki kapitulacji. — Mog˛e panu zaoferowa´c — odrzekł Kensie — warunki zwyczajowo udzielane oddziałom znajdujacym ˛ si˛e w waszej sytuacji na mocy Kodeksu Najemnika. ´ mnie pan zrozumiał, komandorze — powiedział Jamethon. — Przyby— Zle łem tu, by omówi´c warunki waszej kapitulacji. Flaga trzasn˛eła na wietrze jak z bicza. Nagle ujrzałem m˛ez˙ czyzn w czerni mierzacych ˛ pole, tak jak ich widziałem poprzedniego dnia. Stali dokładnie w tym samym miejscu, gdzie znajdowali´smy si˛e teraz. — Obawiam si˛e, z˙ e nieporozumienie jest obustronne, komendancie — odrzekł Kensie. — Zajmuj˛e korzystniejsza˛ taktycznie pozycj˛e i pa´nska kl˛eska jest w zasadzie przesadzona. ˛ Nie jestem zmuszony do kapitulacji. — Nie poddaje si˛e pan? — Nie — odrzekł z moca˛ Graeme. W jednej chwili ujrzałem pi˛ec´ palików na pozycjach, które zajmowali teraz
192
podoficerowie z Zaprzyja´znionych, oficerowie i Jamethon, a u ich stóp palik lez˙ acy ˛ na ziemi. — Uwa˙zaj! — krzyknałem ˛ do Kensiego. Lecz było ju˙z o wiele za pó´zno. Wydarzenia potoczyły si˛e błyskawicznie. Przodownik roty rzucił si˛e do tyłu, odsłaniajac ˛ Jamethona, i pi˛ec´ dłoni si˛egn˛eło po bro´n boczna.˛ Usłyszałem, jak ponownie flaga trzasn˛eła na wietrze i jej łopot zdawał si˛e przez dłu˙zszy czas nie ucicha´c. Po raz pierwszy ujrzałem wówczas człowieka z Dorsaj w działaniu. Reakcja Kensiego nastapiła ˛ tak szybko, z˙ e a˙z było to niepoj˛ete; jak gdyby potrafił odczyta´c zamysł Jamethona ułamek sekundy wcze´sniej, nim Zaprzyja´znieni zacz˛eli si˛ega´c do broni. Gdy palce ich dotkn˛eły pistoletów, on ju˙z był w ruchu, przeskakujac ˛ przez stół z pistoletem w dłoni. Zdawał si˛e lecie´c wprost na przodownika roty i obaj upadli razem, tylko z˙ e Kensie nadal był w ruchu. Przetoczył si˛e przez przodownika roty, który teraz le˙zał nieruchomo na trawie. Wyladował ˛ na kolanach, dał ognia i rzucił si˛e szczupakiem do przodu, ponownie wykonujac ˛ przewrót. Grupowy po prawicy Jamethona osunał ˛ si˛e na ziemi˛e. Jamethon i pozostała dwójka byli teraz niemal całkiem odwróceni, majac ˛ Kensiego przed soba.˛ Próbowali go zatrzyma´c. Dwaj z˙ ołnierze rzucili si˛e przed Jamethona, nie zda˙ ˛zywszy jeszcze wycelowa´c broni. Kensie zatrzymał si˛e w rozp˛edzie, jak gdyby wpadł na kamienny mur, laduj ˛ ac ˛ na równych nogach i z przysiadu ponownie dał dwa razy ognia. Obaj Zaprzyja´znieni upadli na bok, ka˙zdy w swoja˛ stron˛e. Jamethon miał teraz Kensiego przed soba,˛ a w jego dłoni spoczywał wycelowany pistolet. Wystrzelił i powietrze przeszyła jasnobł˛ekitna błyskawica, lecz Kensie znów rzucił si˛e na ziemi˛e. Le˙zac ˛ w trawie na jednym boku i opierajac ˛ si˛e na łokciu, dwa razy nacisnał ˛ spust swego pistoletu. Bro´n Jamethona zwisła mu w dłoni. Był ju˙z przyparty plecami do stołu i teraz wyciagn ˛ ał ˛ wolna˛ r˛ek˛e, by dla zachowania równowagi uchwyci´c si˛e blatu. Zrobił jeszcze jeden wysiłek, próbujac ˛ podnie´sc´ dło´n obcia˙ ˛zona˛ bronia,˛ lecz bezskutecznie. Pistolet upadł na ziemi˛e. Niemal całym ci˛ez˙ arem ciała oparł si˛e o stół, okr˛ecajac ˛ si˛e do tyłu i jego twarz zwróciła si˛e w taki sposób, z˙ e wzrok jego padł na mnie. Była nie mniej opanowana ni˙z zwykle, lecz gdy nasze oczy spotkały si˛e i poznał mnie, co´s dziwnego stało si˛e z jego wzrokiem — co´s niezwykle podobnego do spojrzenia, jakie m˛ez˙ czyzna rzuca współzawodnikowi, którego wła´snie pokonał i który od poczatku ˛ nie stanowił dla niego wielkiego zagro˙zenia. W kacikach ˛ jego waskich ˛ warg pojawił si˛e nikły u´smieszek. Niby u´smiech wewn˛etrznego triumfu. — Witam, panie Olyn — wyszeptał. Potem z˙ ycie uleciało z jego twarzy i osunał ˛ si˛e obok stołu na ziemi˛e. Niedalekie eksplozje zatrz˛esły gruntem pod moimi nogami. To przodownik roty, którego Kensie pozostawił za nami, wystrzeliwał z grzbietu wzgórza pociski dymne pomi˛edzy nas a skraj łaki ˛ zajmowany przez Zaprzyja´znionych. Szara 193
s´ciana dymu uniosła si˛e, by oddzieli´c nas od zbocza przeciwległego pagórka i zasłoni´c przed wrogiem. Wznosiła si˛e w bł˛ekitne niebo niczym jaka´s nieprzebyta bariera, a pod jej pi˛etrzacym ˛ si˛e ogromem stali´smy tylko my dwaj — ja i Kensie. Na martwej twarzy Jamethona go´scił nikły u´smieszek.
Rozdział 29 Z osłupieniem patrzyłem na oddziały z Zaprzyja´znionych poddajace ˛ si˛e jeszcze tego samego dnia. Była to jedna jedyna sytuacja, w której ich oficerowie, czyniac ˛ to, czuli si˛e usprawiedliwieni. Nawet Starsi nie mogli oczekiwa´c od swych podkomendnych walki w sytuacji, do której doprowadziwszy z sobie tylko znanych taktycznych powodów, komandor poległ. A oddziały zachowane przy z˙ yciu były warte wi˛ecej ni˙z sumy, które Exotikowie zapłaciliby za nie tytułem odszkodowania. Nie czekałem na z˙ adne oficjalne ustalenia. Nie było takiej potrzeby. W jednym momencie sytuacja na polu walki pi˛etrzyła si˛e nad głowami nas wszystkich niczym jaka´s pot˛ez˙ na, niepowstrzymana fala, stroszac ˛ i marszczac ˛ grzyw˛e, ju˙zju˙z majac ˛ runa´ ˛c do dołu z łoskotem, który rozszedłby si˛e echem po wszystkich zamieszkanych przez człowieka s´wiatach. W nast˛epnym — ju˙z jej nad nami nie było. Nie było niczego oprócz rozlewajacej ˛ si˛e szeroko ciszy, odpływajacej ˛ do historycznych kronik. Nie zostało mi nic. Nic. Gdyby Jamethonowi udało si˛e zabi´c Kensiego — nawet gdyby bez rozlewu krwi uzyskał kapitulacj˛e oddziałów Exotików — mógłbym w jaki´s sposób zaszkodzi´c Zaprzyja´znionym za pomoca˛ incydentu ze stołem pertraktacyjnym. Lecz on jedynie próbował i poniósłszy kl˛esk˛e, zginał. ˛ Któ˙z mógłby z tego powodu odczuwa´c oburzenie na Zaprzyja´znionych? Poleciałem powrotnym statkiem na Ziemi˛e, poruszajac ˛ si˛e jak lunatyk i pytajac ˛ sam siebie dlaczego. Znalazłszy si˛e na Ziemi, powiedziałem swoim wydawcom, z˙ e fizycznie nie jestem w formie, im za´s wystarczyło raz na mnie spojrze´c, by uwierzy´c. Wziałem ˛ bezterminowy urlop z pracy i zaczałem ˛ wysiadywa´c w Bibliotece Centrum Słu˙zby Prasowej w Hadze, wertujac ˛ na o´slep stosy dzieł i materiałów z´ ródłowych na temat Zaprzyja´znionych, Dorsajów i Exotików. Czego szukałem? Sam nie wiem. ´ Sledziłem równie˙z serwisy prasowe z St. Marie, dotyczace ˛ ustale´n. Czytajac ˛ je, nadu˙zywałem trunków. Miałem parali˙zujace ˛ uczucie, z˙ e jestem niczym z˙ ołnierz skazany na s´mier´c z powodu zaniedbania w słu˙zbie. Potem wraz z serwisem prasowym nadeszła 195
wiadomo´sc´ , z˙ e ciało Jamethona zostanie przewiezione na Harmoni˛e, gdzie b˛edzie pogrzebane, i nagle zdałem sobie spraw˛e, z˙ e wła´snie na to czekałem: oto wbrew elementarnemu poczuciu przyzwoito´sci jedni fanatycy honoruja˛ innego fanatyka, który wraz z czterema poplecznikami próbował dokona´c zabójstwa nieprzyjacielskiego dowódcy zwabionego w pojedynk˛e pod flaga˛ zawieszenia broni. W dalszym ciagu ˛ rzecz nadawała si˛e do opisania. Ogoliłem si˛e, wziałem ˛ prysznic i zebrałem si˛e w miar˛e mo˙zno´sci w kup˛e, po czym poszedłem zapyta´c o mo˙zliwo´sc´ przelotu na Harmoni˛e oraz obsługi pogrzebu Jamethona pod katem ˛ podsumowania mego cyklu. Gratulacje od Piersa i słówko o nominacji do Rady Gildii postawiły mnie w nader korzystnym poło˙zeniu. Dzi˛eki temu zyskałem miejsce na pierwszym odchodzacym ˛ liniowcu, wymagajace ˛ najwy˙zszego uprzywilejowania. Pi˛ec´ dni pó´zniej znalazłem si˛e na Harmonii, w tym samym małym miasteczku zwanym Niezapomniani-w-Panu, dokad ˛ ju˙z kiedy´s zabrał mnie Starszy Bright. W miasteczku w dalszym ciagu ˛ stały budynki z betonu i babloplastyku, ˛ tak samo jak przed trzema laty. Lecz kamieniste gleby poło˙zonych w pobli˙zu miasteczka gospodarstw były zaorane, tak jak zaorane były pola na St. Marie, gdy po raz pierwszy stanałem ˛ na owym s´wiecie, jako z˙ e na północnej półkuli Harmonii włas´nie rozpoczynała si˛e wiosna. Tak samo jak kiedy´s, owego pierwszego dnia na St. Marie, padało po drodze z kosmoportu. Ale na polach, które tu widziałem, nie wida´c było tłustego l´snienia czarnoziemu St. Marie, a jedynie rzadka,˛ twarda˛ czer´n wilgoci, która przypominała kolory mundurów Zaprzyja´znionych. Dotarłem do ko´scioła, gdy zacz˛eli do´n s´ciaga´ ˛ c ludzie. Pod ciemnym, spływajacym ˛ strugami wody niebem, we wn˛etrzu ko´scioła panował taki półmrok, z˙ e ledwie znalazłem drog˛e, gdy˙z Zaprzyja´znieni nie pozwalaja˛ sobie na budow˛e okien ani zakładanie sztucznego s´wiatła w swych przybytkach modlitwy. Przez pozbawiony drzwi portal na tyłach ko´scioła wpadało do s´rodka poszarzałe s´wiatło oraz zimny wiatr wraz z deszczem. Pojedynczym, prostokatnym ˛ otworem w dachu przenikał wodnisty blask s´wiatła o´swietlajac ˛ ustawiona˛ na kozłach platform˛e z le˙zacym ˛ na niej ciałem Jamethona. By ochroni´c zwłoki przed deszczem, zainstalowano przezroczyste przykrycie, które w miejscu niewidocznym dla oka było skanalizowane i odprowadzało wod˛e do s´cieku na tylnej s´cianie ko´scioła. Lecz od Starszego prowadzacego ˛ nabo˙ze´nstwo oraz od ka˙zdego, kto podchodził popatrze´c na zwłoki, oczekiwano, z˙ e b˛edzie stał pod gołym niebem, nara˙zony na kaprysy aury. Ustawiłem si˛e w rzadku ˛ ludzi powoli posuwajacych ˛ si˛e nawa˛ główna˛ po to, by przej´sc´ obok zwłok. Z lewej i prawej strony gin˛eły w półmroku barierki, przy których kongregacja obowiazana ˛ była sta´c przez cały czas trwania nabo˙ze´nstwa. Belkowanie wysklepionego dachu kryło si˛e w ciemno´sci. Nie było z˙ adnej muzyki, lecz s´ciszone głosy modlacych ˛ si˛e w szeregach barierek po obu stronach ko´scioła i w kolejce do zwłok stapiały si˛e w rodzaj rytmicznego i przejmujacego ˛ smutkiem 196
pomruku. Tak samo jak Jamethon ludzie mieli tu bardzo ciemna˛ skór˛e, wywodzac ˛ si˛e od północnoafryka´nskich przodków. Czarni na czarnym tle, wtapiali si˛e i gubili wokół mnie w mroku. Wreszcie przyszła kolej na mnie i przeszedłem obok Jamethona. Wygladał ˛ tak, jak go pami˛etałem. Nawet s´mierci nie udało si˛e go odmieni´c. Le˙zał na wznak, z r˛ekoma po bokach, a jego usta nadawały mu wyraz stanowczo´sci i prostoty. Z powodu panujacej ˛ wsz˛edzie wilgoci kulałem w widoczny sposób i gdy zwłoki pozostały za moimi plecami, poczułem na łokciu czyj´s dotyk. Odwróciłem si˛e gwałtownie. Nie miałem na sobie uniformu korespondenta. Ubrany byłem po cywilnemu, by nie rzuca´c si˛e w oczy. Z dołu patrzyła na mnie twarz młodej dziewczyny z solidografli Jamethona. W poszarzałym od deszczu s´wietle jej gładka twarz wygladała ˛ niczym przeniesiona z witra˙za antycznej katedry na Starej Ziemi. — Pan był kiedy´s ranny — powiedziała do mnie pełnym łagodno´sci głosem. — Pan jest pewnie jednym z tych najemników, którzy go znaja˛ z Newtona, nim jeszcze został odwołany na Harmoni˛e. Jego rodzice, którzy sa˛ równie˙z moimi, znale´zliby pocieszenie w Panu, gdyby zechciał si˛e pan z nimi spotka´c. Wiatr wdmuchnał ˛ przez otwór w dachu tuman deszczowych kropel i jego lodowate zimno zdj˛eło mnie nagłym chłodem i zmroziło do szpiku ko´sci. — Nie! — odparłem. — Nie jestem. Nie znałem go osobi´scie. — Szybko odwróciłem si˛e do niej plecami i zaczałem ˛ przepycha´c si˛e przez tłum w kierunku nawy. Nim przeszedłem pi˛ec´ metrów, zdałem sobie spraw˛e z tego, co robi˛e, i zwolniłem. Dziewczyna zagubiła si˛e ju˙z w mroku na tle ciemnych twarzy za moimi plecami. Utorowałem sobie, tym razem ju˙z wolniej, drog˛e do tylnej cz˛es´ci ko´scioła, gdzie zostało jeszcze troch˛e wolnego miejsca do stania przed ostatnim rz˛edem barierek. Przystanałem, ˛ obserwujac ˛ wchodzacych. ˛ Wchodzili i wychodzili, idac ˛ w swych czarnych ubraniach ze spuszczonymi głowami, rozmawiajac ˛ lub modlac ˛ si˛e przyciszonymi głosami. Stanałem ˛ w miejscu znajdujacym ˛ si˛e nieco z tyłu od wej´scia w połowie zdr˛etwiały od panujacego ˛ wokół chłodu i ot˛epiały z powodu przywiezionego jeszcze z Ziemi wyczerpania. Wokół mnie brz˛eczały jakie´s głosy. Stojac ˛ tak, omal si˛e nie zdrzemnałem. ˛ Nie mogłem sobie przypomnie´c, po co tu przyszedłem. Wówczas z zam˛etu dotarł do mnie głos dziewczyny i wróciła mi przytomno´sc´ umysłu. — . . . w istocie zaprzeczył, ale jestem pewna, z˙ e to jeden z tych najemników, którzy byli z Jamethonem na Newtonie. Kuleje i mo˙ze by´c tylko z˙ ołnierzem, który został ranion. Był to głos siostry Jamethona, tyle z˙ e nieco bardziej zatracaj ˛ acy ˛ za´spiewem ko´scielnym ni˙z w rozmowie ze mna.˛ Oprzytomniałem do reszty i ujrzałem, z˙ e stoi ona przy wej´sciu, nie dalej ni˙z dwa metry ode mnie, na wpół odwrócona ku 197
dwojgu staruszków, których rozpoznałem jako starszych pa´nstwa z Jamethonowej solidografli. Poczułem si˛e, jakby z jasnego nieba uderzył we mnie piorun w postaci czystej, mro˙zacej ˛ krew w z˙ yłach zgrozy. — Nie! — niemal wrzasnałem ˛ na nich. — Nie znam go! Nigdy go nie znałem! Nie wiem, o czym mówicie! — Odwróciłem si˛e i wypadłem z ko´scioła, by w strugach deszczu ukry´c si˛e przed ich wzrokiem. Jakie´s dziesi˛ec´ czy dwadzie´scia metrów pokonałem biegiem. Nie słyszac ˛ za soba˛ kroków — stanałem. ˛ Byłem sam na otwartej przestrzeni. Dzie´n stał si˛e jeszcze bardziej pochmurny, a deszcz zamienił si˛e raptownie w ulew˛e. Odgrodził mnie od całego s´wiata dudniac ˛ a˛ i migotliwa˛ kurtyna.˛ Nie mogłem nawet dojrze´c samochodów na parkingu, chocia˙z patrzyłem w ich stron˛e, a o tym, by mnie widziano z ko´scioła, nie mogło by´c mowy. Podniosłem twarz ku niebu, wystawiajac ˛ ja˛ na ulew˛e i pozwalajac, ˛ by krople deszczu uderzały mnie po policzkach i zamkni˛etych powiekach. — A wi˛ec — usłyszałem głos za plecami — nie znałe´s go wcale? Słowa te zdawały si˛e przecina´c mnie na pół i poczułem si˛e tak, jak musi czu´c si˛e osaczony wilk. I tak jak wilk, odwróciłem si˛e ku swym prze´sladowcom. — Owszem, znałem go. Naprzeciw mnie, ubrany w bł˛ekitna˛ szat˛e, której deszcz zdawał si˛e nie ima´c, stał Padma. Puste r˛ece, które nigdy w swym z˙ yciu nie zaznały dotyku broni, zło˙zył na piersi, lecz tkwiacy ˛ we mnie wilk wiedział doskonale, z˙ e był uzbrojony i na wyprawie łowieckiej. — To pan? — odrzekłem. — Co pan tu robi? — Z oblicze´n wynikn˛eło, i˙z b˛edziesz tutaj. A wi˛ec i ja tutaj jestem. Ale dlaczego ty si˛e tu znalazłe´s, Tam? Po´sród wszystkich tych ludzi w s´rodku z pewno´scia˛ zbierze si˛e przynajmniej kilku fanatyków, którzy słyszeli obozowe pogłoski o twej odpowiedzialno´sci za s´mier´c Jamethona i kapitulacj˛e Zaprzyja´znionych. — Pogłoski! — odparłem. — Kto je rozpu´scił? — Ty sam — odpowiedział Padma. — Swoim post˛epowaniem na St. Marie. — Wpatrywał si˛e we mnie. — Nie wiedziałe´s, z˙ e ryzykujesz z˙ ycie przybywajac ˛ tutaj? Otwarłem usta, by temu zaprzeczy´c. Wówczas zdałem sobie spraw˛e, i˙z wiedziałem. — A co by było, gdyby tak kto´s do nich zawołał, z˙ e Tam Olyn, korespondent z kampanii na St. Marie, przebywa tu incognito? Spojrzałem na niego pos˛epnie z gł˛ebi mej wilczej istoty. — Czy gdyby pan tak zrobił, mógłby pan to pogodzi´c z zasadami obowiazu˛ jacymi ˛ Exotika? — To do´sc´ powszechne nieporozumienie — odrzekł spokojnie Padma. — Wynajmujemy z˙ ołnierzy, by walczyli w zast˛epstwie nas samych nie z powodu jakie-
198
go´s imperatywu moralnego, ale dlatego, z˙ e anga˙zujac ˛ si˛e w walk˛e, tracimy emocjonalna˛ perspektyw˛e. Nie pozostało we mnie ani krztyny strachu, nic, tylko twarde uczucie pustki. — Zatem zawołaj ich — rzekłem. Niesamowite, orzechowe oczy Padmy przygladały ˛ mi si˛e przez strugi deszczu. — Gdyby tak wła´snie nale˙zało uczyni´c — odparł — mógłbym im wysła´c wiadomo´sc´ . Nie musiałbym si˛e sam fatygowa´c. — To po co pan tu przyjechał? — Głos mi si˛e urywał w krtani. — Dlaczegó˙z pana albo Exotiki interesuje tak moja osoba? — Interesuje nas ka˙zda istota ludzka — odpowiedział Padma — lecz jeszcze bardziej interesuje nas cały gatunek. Ty za´s w dalszym ciagu ˛ stanowisz dla niego niebezpiecze´nstwo. Sam si˛e do tego nie przyznajesz, ale jeste´s idealista,˛ Tam, który jednak zbładził ˛ na manowce destrukcji. We wzorcu przyczynowo-skutkowym, tak jak w ka˙zdej nauce s´cisłej, obowiazuje ˛ zasada zachowania energii. Twoja niszczycielska działalno´sc´ została na St. Marie udaremniona. Co si˛e teraz stanie, powinna bowiem albo zwróci´c si˛e do wewnatrz ˛ i zniszczy´c ciebie samego, albo na zewnatrz ˛ — przeciwko całej rasie ludzkiej? Roze´smiałem si˛e i dosłyszałem chrapliwo´sc´ tego s´miechu. — Co macie zamiar zrobi´c z tym fantem? — spytałem. — Ukaza´c ci, z˙ e ostrze, które trzymasz w dłoni, w równym stopniu kaleczy trzymajac ˛ a˛ je dło´n, jak to, przeciwko czemu je obracasz. Mam dla ciebie nowin˛e. Kensie Graeme nie z˙ yje. — Nie z˙ yje? Nagle wydało mi si˛e, i˙z ulewa wokół mnie wypełnia si˛e rykiem, a podło˙ze parkingu niematerialnie ugina mi si˛e pod stopami. — Pi˛ec´ dni temu został w Blauvain zamordowany przez trzech członków Bł˛ekitnego Frontu. — Zamordowany? — wyszeptałem. — Dlaczego? — Dlatego, z˙ e sko´nczyła si˛e wojna — odparł Padma. — Dlatego, z˙ e s´mier´c Jamethona i kapitulacja wojsk z Zaprzyja´znionych bez poprzedzajacych ˛ ja˛ działa´n, które by przeorały cały kraj pługiem wojny, nastroiły ludno´sc´ cywilna˛ przychylnie wobec naszych oddziałów. Dlatego, i˙z Bł˛ekitny Front zorientował si˛e, z˙ e w rezultacie tej przychylno´sci władza bardziej ni˙z kiedykolwiek wymkn˛eła mu si˛e z zasi˛egu rak. ˛ Zabijajac ˛ Graeme’a, mieli nadziej˛e sprowokowa´c jego oddziały do odwetu skierowanego przeciw ludno´sci cywilnej, który by zmusił rzad ˛ St. Marie do odesłania ich z powrotem na nasze Exotiki i do stłumienia rewolty Bł˛ekitnego Frontu bez z˙ adnej pomocy. Patrzyłem na´n z niedowierzaniem. — Wszystkie rzeczy sa˛ ze soba˛ nawzajem powiazane ˛ rzekł Padma. — Po powrocie na Mar˛e i Kultis, Kensie miał ostatecznie awansowa´c do dowództwa sztabu. Wraz z bratem Ianem zostaliby wykluczeni z bezpo´sredniego udziału w walce 199
do ko´nca czynnego z˙ ycia zawodowego. Na skutek s´mierci Jamethona, która pozwoliła jego oddziałom skapitulowa´c bez walki, wytworzyła si˛e sytuacja, która doprowadziła Bł˛ekitny Front do zabójstwa Kensiego. Gdyby´scie ty i Jamethon nie weszli z soba˛ w konflikt na St, Marie i gdyby Jamethon nie wyszedł z niego zwyci˛esko, Kensie z˙ yłby do dzi´s. Tak mówia˛ nasze obliczenia. — Jamethon i ja? Bez z˙ adnego ostrze˙zenia oddech zamarł mi w piersiach, a ulewa jeszcze si˛e wzmogła. — A tak! — odparł Padma. — Wła´snie ty stałe´s si˛e czynnikiem, który pomógł Jamethonowi w znalezieniu rozwiazania. ˛ — Ja mu pomogłem?! — zawołałem. — Ja? — Przejrzał ci˛e na wskro´s — powiedział Padma. — Przejrzał przez zapiekła˛ w zem´scie, niszczycielska˛ skorup˛e, w która,˛ jak sam sadziłe´ ˛ s, zamieniłe´s si˛e bez reszty a˙z do twórczego rdzenia, tkwiacego ˛ w tobie tak gł˛eboko, z˙ e nawet twemu wujowi nie udało si˛e go wykorzeni´c. Pomi˛edzy nami deszcz dudnił jak grom. Lecz pomimo to ka˙zde słowo Padmy dochodziło do moich uszu gło´sno i wyra´znie. — Nie wierz˛e ci! — krzyknałem. ˛ — Nie wierz˛e, by zrobił cokolwiek w tym rodzaju! — Mówiłem ci — powiedział Padma — z˙ e nie w pełni doceniasz post˛ep ewolucyjny dokonany przez nasze kultury odłamkowe. Jamethonowa wiara nie była z gatunku tych, którymi mogłyby zachwia´c czynniki zewn˛etrzne. Gdyby´s faktycznie był taki sam jak twój wuj Mathias, nie zamieniłby z toba˛ nawet jednego słowa. Zdyskwalifikowałby ci˛e jeszcze przed startem jako człowieka pozbawionego duszy. Tymczasem w rzeczywisto´sci uwa˙zał ci˛e za człowieka op˛etanego, człowieka przemawiajacego ˛ głosem, który on nazwałby głosem Szatana. — Nie wierz˛e w to! — wrzasnałem. ˛ — A wła´snie, z˙ e wierzysz — zaprzeczył Padma. — Nic masz innego wyboru, jak w to uwierzy´c. Tylko dlatego Jamethonowi udało si˛e znale´zc´ swe rozwiazanie. ˛ — Rozwiazanie? ˛ — Był człowiekiem gotowym odda´c z˙ ycie za swoja˛ wiar˛e. Ale jako dowódcy trudno mu było pogodzi´c si˛e z faktem, z˙ e jego ludzie pójda˛ na s´mier´c bez z˙ adnych innych powodów. — Padma przypatrywał mi si˛e uwa˙znie, a ulewa zel˙zała na chwil˛e. — Lecz ty ofiarowałe´s mu co´s, co uznał za i´scie szata´nski wybór. . . jego z˙ ycie doczesne w zamian za unikni˛ecie starcia, które zako´nczy si˛e s´miercia˛ jego i jego z˙ ołnierzy, pod warunkiem, z˙ e podda si˛e razem ze swoim wojskiem i wiara.˛ — A có˙z to znowu za zwariowane rozumowanie? — spytałem. W ko´sciele zmówiono wła´snie modlitw˛e i pojedynczy głos, gł˛eboki i dono´sny, rozpoczał ˛ nabo˙ze´nstwo z˙ ałobne.
200
— Bynajmniej nie zwariowane — odparł Padma. — W chwili gdy zdał sobie z tego spraw˛e, odpowied´z stała si˛e prosta. Jedyne, co musiał uczyni´c, to zacza´ ˛c od wyrzeczenia si˛e wszystkiego, co ponad to oferował mu Szatan. Musiał od samego poczatku ˛ zało˙zy´c absolutna˛ konieczno´sc´ swej własnej s´mierci. — I to ju˙z całe rozwiazanie? ˛ Spróbowałem si˛e roze´smia´c, lecz tylko rozbolało mnie w krtani. — To było jedyne rozwiazanie ˛ — odparł Padma. — Skoro ju˙z podjał ˛ taka˛ decyzj˛e, dostrzegł w jednej chwili, z˙ e sytuacja, w której jego ludzie pozwola˛ sobie na kapitulacj˛e, zajdzie jedynie w tym wypadku, gdy on polegnie, a oni znajda˛ si˛e na pozycjach nie nadajacych ˛ si˛e do obrony. Poczułem, z˙ e te słowa uderzaja˛ mnie jak obuchem po głowie. — Ale˙z on wcale nie miał zamiaru umiera´c! — powiedziałem. — Decyzj˛e pozostawił w r˛ekach swojego Boga — odrzekł Padma. — Zaaranz˙ ował to w taki sposób, by tylko cud mógł go uratowa´c. — O czym ty mówisz? — Popatrzyłem na niego ze zdumieniem. — Ustawił stół negocjacyjny pod flaga˛ zawieszenia broni. Wział ˛ czterech z˙ ołnierzy. . . ˙ — Nie było z˙ adnej flagi. Zołnierzami byli starcy w poszukiwaniu palmy m˛ecze´nstwa. — Było ich czterech! — wrzasnałem. ˛ — Cztery i jeden czyni razem pi˛ec´ . Ich pi˛eciu na jednego Kensiego. Byłem przy tym stole i widziałem na własne oczy. Pi˛eciu na. . . — Tam. . . To jedno słowo powstrzymało mnie. Nagle poczułem l˛ek. Wolałem nie wiedzie´c, co ma mi do powiedzenia. Obawiałem si˛e, i˙z wiem, co takiego usłysz˛e. Wiedziałem o tym ju˙z od jakiego´s czasu. I nie chciałem tego usłysze´c na własne uszy, nie chciałem, by to powiedział gło´sno. Deszcz wzmógł si˛e jeszcze bardziej, gnajac ˛ bez opami˛etania obok nas po betonie, lecz słyszałem nieubłaganie ka˙zde słowo, pomimo całego zgiełku i wrzawy. Głos Padmy jał ˛ rozlega´c si˛e w moich uszach rykiem godnym ulewy i ogarn˛eło mnie uczucie podobne doznaniu bezsilnego odpływania, towarzyszacemu ˛ wysokiej goraczce. ˛ — Czy sadzisz, ˛ z˙ e Jamethon cho´c przez jedna˛ minut˛e oszukiwał si˛e, tak jak ty si˛e oddawałe´s złudzeniom? Był produktem kultury odłamkowej. Drugi taki produkt rozpoznawał w Kensiem. Czy sadzisz, ˛ z˙ e cho´c przez ułamek sekundy spodziewał si˛e, i˙z cokolwiek poza cudem mo˙ze sprawi´c, i˙z on i czterech niezdolnych ju˙z do noszenia broni fanatyków zdoła zabi´c uzbrojonego, czujnego i przygotowanego na wszystko człowieka z Dorsaj. . . człowieka takiego jak Kensie Graeme. . . nim sami padna˛ pokotem i zostana˛ wystrzelani do nogi? Sami. . . sami. . . sami. . . Słyszac ˛ to słowo odbyłem długa˛ podró˙z, daleko od tera´zniejszo´sci pochmurnego dnia i ulewy. Niczym deszcz i wiatr ponad chmurami uniosło mnie ono i wresz201
cie zawiodło do tego górnego, twardego i kamienistego kraju, którego skrawek ujrzałem, gdy zadałem Kensiemu Graeme’owi pytanie o to, czy kiedykolwiek pozwolił zabi´c je´nców z Zaprzyja´znionych. Od tego kraju zawsze wolałem si˛e trzyma´c z daleka, ale i tak w ko´ncu do niego dotarłem. I przypomniałem sobie. W duchu od samego poczatku ˛ wiedziałem, z˙ e fanatyk, który zabił Dave’a i pozostałych, nie był wizerunkiem wszystkich Zaprzyja´znionych. Jamethon nie był beznami˛etnym morderca.˛ Starałem si˛e w swych oczach nim go uczyni´c po to, by podeprze´c swoje własne kłamstwo — aby odwróci´c oczy od widoku jedynego na czternastu s´wiatach człowieka, któremu nie potrafiłem si˛e przeciwstawi´c. A tym jedynym człowiekiem nie był grupowy, który dokonał masakry Dave’a i pozostałych, nie był nim nawet Mathias. Byłem nim ja sam. Jamethon nie nale˙zał do zwyczajnych fanatyków, tak jak Kensie do zwyczajnych z˙ ołnierzy, a Padma zwyczajnych filozofów. Wszyscy trzej reprezentowali soba˛ co´s wi˛ecej, jak to przez cały czas wiedziałem, trzymajac ˛ t˛e wiedz˛e w tajemnicy przed soba˛ samym, gdzie´s w ciemnym zakamarku mej ja´zni, gdzie nie musiałem z nia˛ walczy´c. Oto dlaczego wyłamywali si˛e z ról, które dla nich zaplanowałem, gdy próbowałem nimi manipulowa´c. Oto, oto dlaczego. Górny, twardy i kamienisty kraj, który ogladałem ˛ w wyobra´zni, istniał nie tylko dla Dorsajów. Kraj, gdzie łachmany złudze´n i fałszu zrywał przejrzysty i lodowaty wiatr uczciwych i niewzruszonych przekona´n, gdzie wszelki pozór wiadł ˛ i zamierał, a utrzyma´c si˛e przy z˙ yciu mogło tylko to, co szczere i czyste, istniał dla nich wszystkich. Istniał dla nich, dla tych wszystkich, którzy uciele´sniali soba˛ czysty kruszec swojej kultury odłamkowej. I z tego to kruszcu płyn˛eła ich prawdziwa siła. Byli ponad wszelkie watpliwo´ ˛ sci — na tym polegał ich sekret — i poza wszystkimi zaletami ciała i umysłu to wła´snie sprawiało, i˙z byli niezwyci˛ez˙ eni. Gdy˙z człowiek taki jak Kensie nigdy nie mógł by´c pokonany. A Jamethon nigdy nie złamałby swej wiary. Czy˙z sam Jamethon nie powiedział mi tego otwarcie? Czy˙z nie rzekł: „Pozwól, bym s´wiadczył za samego siebie” — i dalej mówił, z˙ e cho´cby nawet wszech´swiat rozpadł si˛e u jego stóp, cho´cby nawet wszystek jego Bóg i cała religia okazali si˛e fałszywi, i tak to, co było w nim samym, nie poniosłoby najmniejszej szkody. Ani te˙z, cho´cby wokół niego całe armie rzuciły si˛e do odwrotu, zostawiajac ˛ go samemu sobie, Kensie nie opu´sciłby swych obowiazków ˛ ani swego posterunku. Cho´cby mu przyszło walczy´c w pojedynk˛e, cho´cby całe armie wystapiły ˛ przeciw niemu, gdy˙z cho´c mo˙zna go było zabi´c, nie mo˙zna go było pokona´c. Ani te˙z, cho´cby wszelkie obliczenia Exotików i teorie Padmy w jednej chwili run˛eły jak domek z kart — uznane za bezpodstawne i bł˛edne — nie odwiodłoby go 202
to od wiary w poszukujaco-wst˛ ˛ epna˛ ewolucj˛e ducha ludzko´sci, w którego słu˙zbie si˛e trudził. Zasłu˙zenie spacerowali po tym górnym i kamienistym kraju oni wszyscy — Dorsajowie, Zaprzyja´znieni, Exotikowie. Ja za´s byłem prawdziwym głupcem, z˙ e wtargnałem ˛ do s´rodka i próbowałem wyzwa´c jednego z nich do walki. Nic dziwnego, z˙ e zostałem pokonany, gdy˙z było tak, jak zawsze powtarzał Mathias. W z˙ adnym momencie nie miałem ani cienia widoków na zwyci˛estwo. Wróciłem wi˛ec z powrotem do dnia dzisiejszego i do ulewy, niczym złamana trzcina ludzka, z uginajacymi ˛ si˛e pode mna˛ kolanami. Deszcz rzedniał, a Padma podtrzymywał mnie na nogach. Tak jak w przypadku Jamethona, siła jego rak ˛ wprawiła mnie w osłupienie. — Pozwól mi odej´sc´ — wymamrotałem. — A dokad ˛ pójdziesz, Tam? — odparł. — Gdzie mnie oczy poniosa˛ — mruknałem. ˛ — Sko´ncz˛e z tym. Dam za wygrana.˛ — Wreszcie udało mi si˛e usta´c o własnych siłach. — To nie takie proste — rzekł Padma, puszczajac ˛ mnie wolno. — Czyn raz wprowadzony w z˙ ycie nigdy nie przestaje powraca´c echem. Przyczyna nigdy nie kładzie kresu swym skutkom. Nie mo˙zesz teraz od˙zegna´c si˛e od wszystkiego. Mo˙zesz jedynie opowiedzie´c si˛e po drugiej ze stron. — Stron? — zapytałem. Deszcz wokół nas padał coraz słabiej. — Jakich stron? — Wpatrywałem si˛e w niego jak odurzony. — Strony danej człowiekowi, która˛ jest moc opierania si˛e swej własnej ewolucji. . . to była strona twojego wuja — rzekł Padma — oraz strony ewolucji, która jest nasza˛ strona.˛ — Deszcz ledwie ju˙z siapił ˛ i niebo zaczynało si˛e wypogadza´c. Bledziutkie słoneczko przenikn˛eło przez chmury, by rzuci´c wi˛ecej s´wiatła na otaczajacy ˛ nas teren parkingu. — Tak jedna, jak druga strona, to silne wiatry wydymajace ˛ materi˛e spraw ludzkich, nawet wtedy, gdy proces tkania jeszcze jest w toku. Dawno temu powiedziałem ci, Tam, z˙ e dla kogo´s takiego jak ty nie ma innego wyboru, ni˙z czynnie wpływa´c na wzorzec w jednym lub drugim kierunku. Masz wybór. . . ale nie masz wolno´sci. Zatem po prostu zdecyduj obróci´c swój wpływ na korzy´sc´ wiatru ewolucji, zamiast na korzy´sc´ siły, która mu si˛e przeciwstawia. Potrzasn ˛ ałem ˛ głowa.˛ — Nie — mruknałem. ˛ — To na nic. Sam wiesz o tym najlepiej. Widziałe´s na własne oczy. Poruszyłem niebo i ziemi˛e i wszystkie z˙ ywioły polityczne czternastu s´wiatów przeciwko Jamethonowi. . . a on mimo to zwyci˛ez˙ ył. Niczego nie dokonam. Lepiej dajcie mi spokój. — Nawet gdybym ja ci˛e zostawił w spokoju, nie zostawiłyby ci˛e wydarzenia — odparł Padma. — Tam, otwórz oczy i zobacz, jak rzeczy naprawd˛e si˛e maja.˛ Ju˙z teraz tkwisz w tym po uszy. Posłuchaj mnie. — Jego orzechowe oczy rozjarzyły si˛e ta˛ odrobina˛ s´wiatła, która towarzyszyła nam od niedawna. — Do wzorca na St. Marie wdarła si˛e pewna siła w postaci jednostki wypaczonej przez poniesiona˛ 203
osobista˛ strat˛e i zorientowanej na u˙zycie przemocy. To byłe´s ty, Tam. Spróbowałem znowu potrzasn ˛ a´ ˛c głowa,˛ lecz wiedziałem, z˙ e ma słuszno´sc´ . — Twoim s´wiadomym działaniom na St. Marie udało si˛e postawi´c tam˛e — kontynuował Padma — ale zasady zachowania energii nie mo˙zna oszuka´c. Podczas gdy twoje wysiłki zostały udaremnione przez Jamethona, siła, której u˙zyłe´s do wywarcia nacisku na sytuacj˛e, nie uległa unicestwieniu. Uległa jedynie przeobra˙zeniu i opu´sciła wzorzec w postaci innej jednostki, teraz równie˙z wypaczonej przez osobista˛ strat˛e i zorientowanej na wywarcie przemoca˛ wpływu na wzorzec. Oblizałem wyschni˛ete wargi. — Jakiej innej jednostki? — Iana Graeme’a. Stanałem ˛ jak wryty, przygladaj ˛ ac ˛ mu si˛e ze zdumieniem. — Ian odnalazł trzech zabójców swojego brata, ukrywajacych ˛ si˛e w pokoju hotelowym w Blauvain — powiedział Padma. — Pozabijał ich gołymi r˛ekami. . . i czynem tym uspokoił najemników oraz udaremnił plany Bł˛ekitnego Frontu majace ˛ na celu ratowanie co si˛e da z zaistniałej sytuacji. Lecz zaraz potem Ian złoz˙ ył rezygnacj˛e i powrócił do domu na Dorsaj. Jest teraz naładowany tym samym uczuciem straty i goryczy, którym naładowany byłe´s ty w chwili przybycia na St. Marie. — Padma zawahał si˛e. — Ma teraz ogromny potencjał sprawczy. Na jaki u˙zytek zostanie on obrócony we wzorcu przyszło´sci, to si˛e dopiero oka˙ze. Ponownie zrobił pauz˛e, obserwujac ˛ mnie swoim z˙ ółtym spojrzeniem, przed którym nie było ucieczki. — Zatem rozumiesz. Tam — kontynuował po chwili — dlaczego nikt taki jak ty nie mo˙ze od˙zegna´c si˛e od wpływu na materi˛e zdarze´n? Powiadam ci, i˙z moz˙ esz tylko si˛e zmieni´c. — Głos mu nieco złagodniał. — Czy musz˛e ci jeszcze przypomina´c, z˙ e wcia˙ ˛z jeste´s naładowany. . . tylko tym razem przeciwnie skierowana˛ siła? ˛ Przyjałe´ ˛ s na siebie cały impet i skutki Jamethonowej ofiary, zło˙zonej z własnego z˙ ycia dla ratowania swych ludzi. Jego słowa były dla mnie niczym uderzenie prawym prostym w dołek — ciosem równie mocnym jak ten, który zadałem Janolowi Maratowi, uciekajac ˛ z obozu Kensiego na St. Marie. Pomimo przebijajacego ˛ si˛e ku nam mozolnie blasku słonecznego, przeszedł mnie dreszcz. Bo tak wła´snie było. Nie mogłem temu zaprzeczy´c. Jamethon, oddajac ˛ swe z˙ ycie za wiar˛e, tam gdzie ja odrzucałem wszelka˛ wiar˛e w swym planie nagi˛ecia rzeczy do mej własnej woli, stopił mnie i przemienił jak błyskawica, która stapia podniesione do ciosu ostrze miecza. Temu, co spotkało mnie osobi´scie, nie mogłem zaprzeczy´c. — Wszystko na nic — rzekłem, ciagle ˛ dygoczac. ˛ — To z˙ adna ró˙znica. Nie mam do´sc´ sił, by czegokolwiek dokona´c. Powiadam ci, poruszyłem przeciwko Jamethonowi wszystkie z˙ ywioły, a on i tak zwyci˛ez˙ ył. — Tylko z˙ e Jamethon był wierny swej naturze, podczas gdy ty, walczac ˛ z nim, 204
walczyłe´s jednocze´snie ze swa˛ prawdziwa˛ natura˛ — odparł Padma. — Spójrz na mnie, Tam! Popatrzyłem na niego. Orzechowe oczy przyciagn˛ ˛ eły mój wzrok i schwyciły go w pułapk˛e niczym magnesy. — Cel, dla którego osiagni˛ ˛ ecia obliczono, z˙ e powinienem przyby´c i spotka´c si˛e z toba˛ tutaj, wcia˙ ˛z jeszcze nie został osiagni˛ ˛ ety — powiedział. — Pami˛etasz. Tam. jak w gabinecie Marka Torre oskar˙zyłe´s mnie, z˙ e ci˛e zahipnotyzowałem? Skinałem ˛ głowa.˛ — To nie była hipnoza. . . a przynajmniej nie całkiem hipnoza — rzekł. — Jedyne, co zrobiłem, to pomogłem ci odblokowa´c kanał łacz ˛ acy ˛ twa˛ s´wiadoma˛ osob˛e z pod´swiadoma.˛ Czy masz do´sc´ odwagi, by zobaczywszy to, co zrobił Jamethon, pozwoli´c, bym ci go pomógł odblokowa´c raz jeszcze? Jego słowa zawisły w rozdzielajacej ˛ nas pró˙zni i balansujac ˛ na cienkiej linie tera´zniejszo´sci, usłyszałem dono´sny głos o dumnej fakturze, prowadzacy ˛ w kos´ciele modlitw˛e. Ujrzałem, jak sło´nce próbuje przebi´c si˛e przez chmury i w tym samym czasie oczyma wyobra´zni ujrzałem spowite w mrok s´ciany mej doliny, tak jak opisał je Padma owego dnia dawno temu w Encyklopedii. W dalszym ciagu ˛ tani stały, wysokie i wasko ˛ rozstawione, tamujac ˛ dost˛ep s´wiatła słonecznego. Tyle z˙ e w dalszym ciagu, ˛ niczym ciasny otwór wyj´sciowy, daleko przede mna˛ widniało nie osłoni˛ete s´wiatełko. Pomy´slałem o siedzibie błyskawic, która˛ ujrzałem owego razu w przeszłos´ci, gdy Padma umie´scił mi przed oczyma wzniesiony do góry palec i sama my´sl o powtórnym wstapieniu ˛ na pole toczacej ˛ si˛e tam bitwy napełniła mnie — słabego, złamanego i zwyci˛ez˙ onego, gdy˙z tak wła´snie czułem si˛e teraz — mdlac ˛ a˛ beznadziejno´scia.˛ Byłem zbyt słaby, by kiedykolwiek stawi´c czoło błyskawicom. By´c mo˙ze zawsze taki byłem. — . . . Gdy˙z był on z˙ ołnierzem swego ludu, który jest Ludem Bo˙zym i był z˙ ołnierzem Bo˙zym — niczym z wielkiej odległo´sci głos modlacy ˛ si˛e w ko´sciele ledwie dotarł do moich uszu — i w z˙ adnej rzeczy nie zawiódł swego Boga, który jest naszym Bogiem, a tak˙ze Bogiem wszelkiej siły i prawo´sci. Niech b˛edzie zatem wzi˛ety spomi˛edzy nas w szeregi tych, co porzuciwszy ułud˛e z˙ ycia, zostali pobłogosławieni i powitani w Panu. Usłyszałem to i raptem poczułem w ustach mocny smak powrotu do domu, smak niezaprzeczalnego powrotu do wiecznego domu i niewzruszonej wytrwało´sci w wierze moich przodków. Szeregi tych, którzy nigdy by si˛e w niej nie zachwiali, zwarły si˛e pocieszajaco ˛ wokół mnie i ja, który tak˙ze si˛e nie zachwiałem, zamarkowałem krok i ruszyłem naprzód wraz z nimi. W tej sekundzie i tylko przez t˛e sekund˛e czułem to, co musiał odczuwa´c Jamethon, stojac ˛ na St. Marie naprzeciw mnie i naprzeciw decyzji o swym z˙ yciu lub s´mierci. Czułem to tylko przez chwil˛e, ale do´sc´ było i owej chwili. — Dalej, s´miało — usłyszałem siebie samego, mówiacego ˛ do Padmy. 205
Ujrzałem jego palec wzniesiony przed moimi oczyma. i poleciałem w ciemno´sc´ — ciemno´sc´ i szał; była to siedziba błyskawic, lecz ju˙z nie błyskawicowego płomienia, lecz dra˙zniacego ˛ mroku, chmury, burzy i grzmotu. Rzucany i okr˛ecany we wszystkie strony, uderzany od spodu przez otaczajac ˛ a˛ mnie w´sciekło´sc´ i przemoc, toczyłem walk˛e, by powsta´c, by siła˛ utorowa´c sobie drog˛e do s´wiatła, s´wiatła i czystego powietrza ponad burzowymi chmurami. Lecz moje samotne wysiłki powodowały, z˙ e zaczynałem koziołkowa´c, z˙ e zaczynałem dziko wirowa´c, miotajac ˛ si˛e coraz ni˙zej, zamiast coraz wy˙zej — i wreszcie zrozumiałem, w czym rzecz. Burza była moja˛ wewn˛etrzna˛ nawałnica,˛ burza,˛ która˛ sam stworzyłem. Była to wewn˛etrzna burza przemocy, zemsty i zniszczenia, która˛ budowałem w sobie przez te wszystkie lata; i tak jak obracałem sił˛e innych ludzi przeciwko nim samym, tak teraz ona obracała przeciwko mnie ma˛ własna˛ sił˛e, s´ciagaj ˛ ac ˛ mnie w dół i w dół coraz ni˙zej w swa˛ ciemno´sc´ , póki wszelkie s´wiatło nie b˛edzie dla mnie stracone. I zapadałem si˛e, gdy˙z jej moc była wi˛eksza od mojej. I zapadałem si˛e, i zapadałem si˛e, lecz kiedy ju˙z ostatecznie zagubiłem si˛e w całkowitych ciemno´sciach i gdy ju˙z miałem da´c za wygrana,˛ odkryłem, i˙z nie mog˛e. Co´s postronnego we mnie nie chciało. Oddawało cios za cios i walczyło dalej. I wówczas to rozpoznałem. Było to co´s, czego Mathiasowi nigdy nie udało si˛e we mnie zabi´c, gdy byłem chłopcem. Były to wszystkie sprawy zwiazane ˛ z Ziemia˛ i da˙ ˛zeniem człowieka do góry. Był to Leonidas i jego trzystu Spartan pod Termopilami. Były to w˛edrówki Izraelitów przez pustyni˛e i ich przej´scie przez Morze Czerwone. Był to Partenon na Akropolu, górujacy ˛ biela˛ ponad Atenami i mrokiem domu mojego wuja pozbawionym okien. To wła´snie we mnie — nieust˛epliwy duch wszystkich ludzi — nie chciało teraz ustapi´ ˛ c. Nagle w moim duchu, poobijanym, sponiewieranym przez burz˛e, tonacym ˛ w ciemno´sci, co´s podskoczyło z dzikiej rado´sci. Gdy˙z w jednej chwili ujrzałem, z˙ e istnieje on tak˙ze i dla mnie — ów górny, kamienisty kraj, gdzie powietrze jest czyste, a łachmany pozorów i oszuka´nstwa zrywa bezlitosny wicher wiary. Zaatakowałem Jamethona tam, gdzie on był najsilniejszy — bazujac ˛ na mym wewn˛etrznym obszarze słabo´sci. Oto co Padma miał na my´sli, mówiac, ˛ z˙ e walczac ˛ z Jamethonem, walczyłem równocze´snie z samym soba.˛ Oto dlaczego w starciu poniosłem kl˛esk˛e, przeciwko jego zahartowanej wierze wystawiajac ˛ do pojedynku swoje pragnienia niedowiarka. Ale moja pora˙zka nie oznaczała, i˙z i ja nie miałem swej krainy wewn˛etrznej siły. Ona istniała. Nosiłem ja ukryta˛ w sobie przez cały czas! Teraz ujrzałem to wyra´znie. I wówczas, niczym dzwony zwyci˛estwa, usłyszałem raz jeszcze w my´slach d´zwi˛eczacy ˛ triumfem głos Marka Torre oraz głos Lizy, 206
która jak to teraz wiedziałem, pojmowała mnie lepiej, ni˙z ja rozumiałem sam siebie, i nigdy mnie nie opu´sciła. I gdy pomy´slałem o niej, znów zaczałem ˛ słysze´c ich wszystkich. Całe miliony, miliardy rojacych ˛ si˛e głosów — głosów całej ludzko´sci, odkad ˛ to pierwszy człowiek przyjał ˛ postaw˛e pionowa i zaczał ˛ porusza´c si˛e na tylnych ko´nczynach. Po raz drugi rozległy si˛e wokół mnie, tak jak owego dnia w punkcie przej´scia sali Katalogu Encyklopedii Finalnej: i zamkn˛eły si˛e wokół mnie jak skrzydła, unoszac ˛ mnie do góry poprzez dra˙zniac ˛ a˛ ciemno´sc´ i czyniac ˛ niezwyci˛ez˙ onym dzi˛eki przypływowi odwagi, która była kuzynka˛ odwagi Kensiego, dzi˛eki wierze, która była matka˛ wiary Jamethona, i dzi˛eki przenikliwo´sci, która była siostra˛ przenikliwo´sci Padmy. Dzi˛eki temu wszystkiemu cała wszczepiona mi przez Mathiasa boja´zn´ i zawi´sc´ wobec ludów młodszych s´wiatów zostały ze mnie spłukane raz na zawsze. Widziałem to jasno i nieodwołalnie. Je´sli oni mieli tylko jedna˛ cech˛e korzystna˛ w istniejacych ˛ warunkach, to ja miałem wszystkie le cechy. Jako pie´n podstawowy, pie´n, od którego odchodziły gał˛ezie, ja, ziemska istota ludzka, byłem cz˛es´cia˛ ich wszystkich na młodszych s´wiatach i nie było w´sród nich nikogo, kto nie znalazłby we mnie echa samego siebie. Tak wi˛ec wychynałem ˛ wreszcie z ciemno´sci na s´wiatło — w siedzibie mej pierwotnej błyskawicy, niesko´nczonej pustce, gdzie toczyła si˛e prawdziwa bitwa, bitwa ludzi czystego serca przeciwko odwiecznej, nieludzkiej ciemno´sci, której celem było utrzyma´c nas po wieczne czasy na poziomie zwierzat. ˛ I z odległo´sci, niby na dnie długiego tunelu, ujrzałem, jak Padma, stojac ˛ we wzmagajacym ˛ si˛e s´wietle i zanikajacym ˛ deszczu na parkingu, przemawia do mnie. — Teraz sam widzisz — mówił — dlaczego jeste´s niezb˛edny Encyklopedii. Tylko Mark Torre był zdolny doprowadzi´c ja˛ do obecnego stanu zaawansowania i tylko ty jeste´s zdolny uko´nczy´c jego dzieło, gdy˙z szerokie masy ludu ziemskiego nie moga˛ jeszcze ogarna´ ˛c wzrokiem wizji zawartej po´srednio w fakcie jej uko´nczenia. Ty, który wypełniłe´s w sobie luk˛e mi˛edzy ludem kultur odłamkowych a zrodzonymi na Ziemi, mo˙zesz wbudowa´c swój punkt widzenia w Encyklopedi˛e, tak z˙ e gdy zostanie ona uko´nczona, b˛edzie w stanie dokona´c tego samego wzgl˛edem tych, którzy jeszcze nie przejrzeli na oczy, i w ten sposób rozpocza´ ˛c przemodelowywanie, którego kolej nadejdzie, gdy ludy kultur odłamkowych obróca˛ si˛e w kierunku z´ ródeł, by na powrót złaczy´ ˛ c si˛e z podstawowym pniem ziemskim w nowa,˛ rozwini˛eta˛ posta´c człowieka. Jego pełne mocy spojrzenie zdawało si˛e w rozbłyskajacym ˛ s´wietle nieco złagodnie´c. Jego u´smiech stał si˛e cokolwiek smutny. — Do˙zyjesz, by zobaczy´c wi˛ecej ni˙z ja tych wydarze´n. Do zobaczenia, Tam. Wówczas, bez z˙ adnego ostrze˙zenia, ujrzałem to. Nagle Encyklopedia i jej wizja scaliły si˛e w jedno i zaskoczyły w moich my´slach w realna˛ cało´sc´ . I w tej samej chwili mój rozbrykany umysł w pełnej szybko´sci wskoczył na tor przeszkód, 207
którym, wprowadzajac ˛ t˛e cało´sc´ w z˙ ycie, b˛ed˛e musiał stawi´c czoło. Dzi˛eki mej własnej znajomo´sci s´wiata zacz˛eły ju˙z w moich my´slach powstawa´c konkretne kształty — twarze i metody, z którymi b˛ed˛e miał do czynienia. Mój umysł pop˛edził naprzód, dogonił je i rozpoczał ˛ dalszy bieg snujac ˛ plany ich uprzedzenia. Ju˙z teraz wiedziałem, z˙ e b˛ed˛e pracował inaczej ni˙z Mark Torre. Zachowam jego nazwisko jako nasze godło i poprzestan˛e na zachowaniu pozorów, z˙ e budowa Encyklopedii toczy si˛e zgodnie z ustalonym przez niego harmonogramem. B˛ed˛e skromnie okre´slał si˛e jako jeden z wielu członków Rady Nadzorczej, którzy teoretycznie b˛eda˛ mieli równe ze mna˛ znaczenie. Lecz w rzeczywisto´sci to ja b˛ed˛e nimi kierował, delikatnie, tak jak to potrafiłem, i w ten sposób uwolni˛e si˛e od konieczno´sci podejmowania kłopotliwych s´rodków zabezpieczajacych ˛ przed szale´ncami, takimi jak ten, który zabił Marka Torre. Nawet w czasie kierowania budowa˛ zachowam swobod˛e poruszania si˛e po Ziemi, by lokalizowa´c i udaremnia´c wysiłki tych, którzy b˛eda˛ usiłowali działa´c przeciwko niej. Ju˙z dzi´s wiedziałem, w jaki sposób zaczn˛e si˛e do tego zabiera´c. Lecz Padma zaczał ˛ zbiera´c si˛e do odej´scia. Nie mogłem pozwoli´c, by´smy si˛e rozstali w ten sposób. Z wysiłkiem oderwałem swoja˛ uwag˛e od przyszło´sci i wróciłem do dzisiejszego dnia, zanikajacego ˛ deszczu i ja´sniejacego ˛ s´wiatła. — Zaczekaj — poprosiłem. Zatrzymał si˛e i odwrócił z powrotem. Teraz, gdy przyszło co do czego, trudno mi było si˛e wysłowi´c. — Ty nigdy. . . — J˛ezyk mi si˛e platał. ˛ — Nigdy nie dałe´s za wygrana.˛ Przez cały czas pokładałe´s we mnie wiar˛e. — Ale˙z skad ˛ — odparł. Obrzuciłem go szybkim spojrzeniem, lecz potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Musiałem wierzy´c wynikom moich oblicze´n. — U´smiechnał ˛ si˛e lekko i niemal z z˙ alem. — A moje obliczenia nie dawały ci prawie z˙ adnej nadziei. Nawet w punkcie w˛ezłowym na przyj˛eciu dla uczczenia Donala Graeme’a na Freilandii prawdopodobie´nstwo tego, z˙ e si˛e uratujesz, wydawało si˛e zbyt małe, by warto je było bra´c pod uwag˛e. Nawet gdy wyleczyli´smy ci˛e z ran na Marze, obliczenia nie dawały ci z˙ adnej nadziei. — Ale. . . nie opu´sciłe´s mnie. . . — wyjakałem, ˛ wpatrujac ˛ si˛e w niego. — To nie ja. Nikt z nas. Tylko Liza — odrzekł. — Ona nigdy ci˛e nie odstapiła, ˛ od pierwszej wizyty w gabinecie Marka Torre. Powiedziała nam, z˙ e poczuła co´s. . . co´s w rodzaju iskry przechodzacej ˛ od ciebie. . . gdy rozmawiałe´s z nia˛ podczas zwiedzania, nim jeszcze trafili´scie do Punktu Przej´scia. Wierzyła w ciebie nawet wtedy, gdy ja˛ odtraciłe´ ˛ s w punkcie w˛ezłowym Graeme’a, kiedy za´s wzi˛eli´smy ci˛e na Mar˛e, by ci˛e wyleczy´c, nalegała, by uczestniczy´c w tym procesie, tak z˙ e mieli´smy okazj˛e przywiaza´ ˛ c ja˛ do ciebie emocjonalnie. — Przywiaza´ ˛ c ja? ˛ — Te słowa były dla mnie niezrozumiałe. — Podczas tego samego procesu, w którym doprowadzili´smy ci˛e do stanu pierwotnego, zablokowali´smy na twej osobie jej zaanga˙zowanie emocjonalne. To208
bie to nie robiło ró˙znicy, ja˛ za´s wiazało ˛ z toba˛ nieodwołalnie. Teraz, gdyby ci˛e straciła, cierpiałaby tak samo albo jeszcze bardziej, ni˙z Ian Graeme cierpi z powodu utraty swego brata bli´zniaka i lustrzanego odbicia. Zatrzymał si˛e i obserwował mnie, stojac ˛ w miejscu. Lecz ja nadal bładziłem ˛ po omacku. — W dalszym ciagu. ˛ . . nie rozumiem — rzekłem. — Mówisz, z˙ e to, co z nia˛ uczynili´scie, nie miało dla mnie znaczenia. Jaki zatem po˙zytek. . . ˙ — Zaden, tak dalece, jak byli´smy w stanie wówczas obliczy´c i wyinterpretowa´c, a˙z do tej pory. Je˙zeli ona była przywiazana ˛ do ciebie, to oczywi´scie równie˙z i ty byłe´s do niej przywiazany. ˛ Ale było to tak, jak gdyby drozda s´piewajacego ˛ przywiaza´ ˛ c do palca olbrzyma, tak jak bezwładno´sc´ wzgl˛edna twojego oddziaływania na wzorzec wyglada ˛ w porównaniu do jej bezwładno´sci. Wyłacznie ˛ Liza sadziła, ˛ z˙ e przyniesie to jaki´s po˙zytek. Odwrócił si˛e. — Do zobaczenia, Tam — powiedział. Poprzez wcia˙ ˛z rzedniejac ˛ a˛ mgiełk˛e widziałem, jak samotnie kroczy w kierunku ko´scioła, skad ˛ dobiegł mnie pojedynczy głos mówcy, obwieszczajacego ˛ włas´nie numer hymnu, którym ko´nczyło si˛e nabo˙ze´nstwo. Zostawił mnie w stanie całkowitego osłupienia. Ale wnet roze´smiałem si˛e w głos, gdy˙z w owej chwili zdałem sobie spraw˛e, z˙ e jestem madrzejszy ˛ od niego. Wszystkie jego obliczenia razem wzi˛ete nie były w stanie odkry´c, dlaczego fakt, i˙z Liza przywiazała ˛ si˛e do mnie, mógł mnie uratowa´c. I uratował. Gdy˙z poczułem teraz przypływ mej własnej ogromnej miło´sci do niej i zdałem sobie spraw˛e, z˙ e przez cały czas moja samotna ja´zn´ odwzajemniała Lizie jej miło´sc´ , tyle z˙ e za nic nie przyznałaby si˛e do tego przed soba.˛ I dla tej to wła´snie miło´sci pragnałem ˛ z˙ y´c. Olbrzym mo˙ze bez z˙ adnego wysiłku zabra´c ze soba,˛ dokad ˛ chce, drozda s´piewajacego, ˛ nie zwracajac ˛ ani krztyny uwagi na poruszenia drobniutkich skrzydełek. Lecz je´sli obchodzi go los stworzenia, do którego został przywiazany, ˛ tam gdzie nie mogła zawróci´c go z drogi siła, mo˙ze zawróci´c go miło´sc´ . A zatem po wia˙ ˛zacej ˛ nas ze soba˛ niewidzialnej nici wiara Lizy pobiegła połaczy´ ˛ c si˛e z moja˛ wiara,˛ a ja nie mogłem dopu´sci´c, by moja wiara wygasła, nie chcac ˛ wygasi´c zarazem i jej wiary. Z jakiego˙z innego powodu musiałem stawi´c si˛e na jej wezwanie, kiedy to doszło do zamachu na Marka Torre? Nawet wówczas gotów byłem nadło˙zy´c drogi, by bodaj kompromisem połaczy´ ˛ c swoja˛ i jej s´cie˙zk˛e. Gdy˙z jak to teraz zobaczyłem, wskazówka kompasu mojego z˙ ycia w jednej chwili obróciła si˛e o sto osiemdziesiat ˛ stopni i, widziane w nowym s´wietle, wszystko stało si˛e nagle proste, jasne i zrozumiałe. Nic w moim z˙ yciu nie ulegało zmianie, ani mój głód, ani moja ambicja, ani energia, oprócz tego, z˙ e zostałem obrócony w przeciwna˛ stron˛e. Ponownie wybuchnałem ˛ gło´snym s´miechem, zdu209
miony prostota˛ tego, co si˛e wydarzyło, jako z˙ e teraz widziałem ju˙z wyra´znie, z˙ e jeden cel był zwykłym przeciwie´nstwem drugiego: ´ : BUDOWAC ´ NISZCZYC ´ BUDOWAC — jasna i prosta odpowied´z, do której t˛eskniłem tyle lat, by wreszcie zada´c kłam czczym pogladom ˛ Mathiasa. Do tego wła´snie zostałem zrodzony, tego, co zawarte było w Partenonie i w Encyklopedii, i we wszystkich synach człowieczych. Tak jak wszyscy — nawet Mathias — je´sli nie zbładz ˛ a˛ na manowce, przyszedłem na s´wiat bardziej jako twórca ni˙z jako burzyciel, bardziej kreator ni˙z niszczyciel. Teraz niczym jednolita sztaba czystego metalu, z którego pod ciosami młota odpadły wreszcie wszelkie zanieczyszczenia, d´zwi˛eczałem czystym tonem, wibrujac ˛ ka˙zdym atomem, ka˙zdym włókienkiem mojego jestestwa, nastrojony na podstawowa,˛ niezmienna˛ cz˛estotliwo´sc´ jedynego prawdziwego celu z˙ ycia. Oszołomiony i słaby, odwróciłem si˛e wreszcie plecami w stron˛e ko´scioła, podszedłem do samochodu i wsiadłem. Było ju˙z prawie po deszczu, a i niebo wypogadzało si˛e coraz szybciej. Drobniutka mgiełka wilgoci opadała, wydawało si˛e, du˙zo spokojniej, a powietrze nasiakło ˛ wonia˛ nowo´sci i s´wie˙zo´sci. Odje˙zd˙zajac ˛ z parkingu w długa˛ drog˛e powrotna˛ do portu kosmicznego, uchyliłem okna samochodu. I siedzac ˛ przy otwartym oknie usłyszałem, jak w ko´sciele rozpoczynaja˛ s´piewa´c hymn ko´nczacy ˛ nabo˙ze´nstwo. ´ ˙ Spiewali wła´snie Hymn Bojowy Zołnierzy z Zaprzyja´znionych. Gdy odje˙zd˙załem droga,˛ głosy zdawały si˛e nast˛epowa´c za mna˛ pot˛ez˙ nie, nie rozbrzmiewajac ˛ dostojnie ani z˙ ałobnie, niby w nastroju po˙zegnania i rozpaczy, lecz mocno i triumfalnie, niby pie´sn´ marszowa wyruszajacych ˛ o brzasku nowego dnia na szlaki. ˙ Zołnierzu, nie pytaj, ni jutro, ni dzi´s, Dokad ˛ ida˛ na wojn˛e sztandary. . . Gdy odje˙zd˙załem, s´piew szedł w moje s´lady. A gdy dzieliła nas ju˙z nieco wi˛eksza odległo´sc´ , głosy zdawały si˛e zlewa´c nawzajem, póki wreszcie nie zabrzmiały niczym jeden samotny, s´piewajacy ˛ z moca˛ głos. Przede mna˛ rozst˛epowały si˛e chmury. Prze´switujace ˛ przez nie sło´nce sprawiało, i˙z skrawki bł˛ekitnego nieba przypominały powiewajace ˛ jasne flagi, sztandary armii, maszerujacej ˛ wiecznie naprzód w nieznane kraje. Jadac ˛ dalej, ujrzałem wreszcie, jak łacz ˛ a˛ si˛e w jedno czyste niebo i jeszcze przez długi czas poda˙ ˛zajac ˛ w stron˛e portu kosmicznego i oczekujacego ˛ tam na mnie w blasku słonecznym statku, który miał zabra´c mnie na Ziemi˛e do Lizy, słyszałem za soba˛ s´piew.