Gordon R. Dickson Inny Tytuł oryg. „Other” Przełożył Marek Pawelec Copyright Ń 1994 by Gordon R. Dickson Copyright Ń 200...
7 downloads
16 Views
2MB Size
Gordon R. Dickson Inny Tytuł oryg. „Other” Przełożył Marek Pawelec Copyright Ń 1994 by Gordon R. Dickson Copyright Ń 2003 for the Polish translation
Rozdział l Henry MacLean dopiero nad ranem skończył czyszczenie i składanie pistoletu energetycznego, który ostatnie dwadziecia lat spędził zakopany pod ziemiń. Kiedy wsunńł magazynek do grubej rękojeci, zauważył, że kostki prawej dłoni bielejń w kurczowym chwycie, a lewń rękń podpiera go od dołu jak zrobiłby z zapasowym magazynkiem, w walce jako Żołnierz Boga. Na chwilę wszystko wróciło; odgłosy broni, smród płonńcych budynków – i trafiony seriń igieł w gardło, umierajńcy milicjant. Błagajńcy gestem, by połńczył mu dłonie i oddał ostatniń przed mierciń posługę. Na chwilę przerwał, pochylił głowę i oparł krawędzie złńczonych dłoni o brzeg stołu. – Boże rozpoczńł modlitwę on jest dla mnie niczym syn. Jak Joshua i jak Will, przebywajńcy w Twoich objęciach. Kocham go równie mocno. Wiesz Panie, czemu muszę to zrobić. Jeszcze przez chwilę siedział, potem rozłńczył dłonie i uniósł głowę. Stłamsił przywołane z głębin pamięci obrazy i dawne odruchy. Odeszły. Wsadził pistolet z kaburń do walizki i dorzucił kilka osobistych rzeczy. Chwilę póŸniej, przed wyjœciem, Henry zatrzymał się w pogrńżonej w mroku kuchni by zostawić na stole list do Joshuy i jego rodziny. Pojedyncza kartka, na której napisał, dokńd się wybiera i że zostawia im wszystko, ziemię, farmę, zwierzęta. Napisał też, że ich kocha. Potem bezdwięcznie, boso, z butami w ręku, podszedł do głównego wejœcia, otworzył je i wyszedł, cicho zamykajńc za sobń drzwi. Zanim założył buty, przez chwilę stał u szczytu trzech drewnianych stopni. Zbliżał się koniec krótkiej wiosny, oddzielajńcej na Harmonii, krńżńcej pod słońcem Epsilon Eridiani bardzo długń, deszczowń zimę od upalnego, równie długiego lata. W nocy przez chwilę padało, ale teraz powietrze było nieruchome i stojńc na schodach poczuł miły, wilgotny chłód, który szybko przeminie za dnia.
Œwit był jeszcze za horyzontem, ale blask od wschodu już starł gwiazdy z bezchmurnego nieba. Otaczały go szare, zaorane już i obsiane pola. wiatło Epsilon Eridiani, nawet zza horyzontu, zdawało się wszystko podkrelać i uwypuklać, nadajńc dziwne wrażenie trójwymiarowoœci. Nawet plama wody na udeptanej ziemi pod schodami przekształciła się w doskonale gładkie zwierciadło. Za kałużń, ziemia na podwórzu była mokra i ciemna, wyraŸnie rysowały się na niej sterczńce tu i ówdzie, oczyszczone przez deszcz, błękitne kamienie z białymi żyłkami, stanowińce plagę ich pól. W kałuży odbijała się biel bezchmurnego nieba o œwicie i sylwetka jego szczupłego, żylastego ciała o szerokich ramionach, ledwie zdradzajńca poczńtki wieku œredniego. Teraz, w codziennych butach, ciemnych spodniach z grubego materiału i podobnej kurtce, miał na sobie codzienny, zimowy strój rolnika ze Zjednoczenia, którym był już od tylu lat. Wyróżniał się tylko białń koszulń, beretem i zawińzanym pod szyjń czarnym krawatem, które normalnie zarezerwowane były na wyjcie do kocioła. Walizka z rzeczami osobistymi, ciężka z powodu skrywanego w niej pistoletu, zrobiona była z porysowanego, brńzowego plastiku. Odstawił jń na chwilę i pochylił się, by zgrabnym ruchem wsunńć nogawki do cholew sięgajńcych nad kostki butów. Potem podniósł bagaż i opucił podwórze, przechodzńc pozbawionń poręczy kładkń nad przydrożnym rowem, skręcajńc na drodze w prawo, w kierunku swojego celu. Powietrze tkwiło w niezwykłym bezruchu. Nie pojawił się nawet najlżejszy powiew. Spokojne były nawet owady: miejscowe gatunki i odmiany z Ziemi; te żyjńce w nocy wyciszyły już głosy, a dzienne nie podjęły jeszcze chóru. Nie było rodzimych ptaków – ani żadnych odmian z Ziemi; zdecydowano, że importowanie ich byłoby niepotrzebnym luksusem. Równowagę ekologicznń pomagały utrzymać pasożyty owadów. Jednak rolinnoć wokół składała się niemal wyłńcznie z lokalnych odmian sprowadzonych z Ziemi. Wszystkie drzewa i żywopłoty dzielńce pola zawdzięczały oryginalne geny kolebce ludzkoci. Tylko wzdłuż drogi, którń szedł, rosły pojedyncze egzemplarze rodzimych roœlin tej planety. Nazywano je Modlńcymi się Drzewami. Były bardzo podobne do kaktusów saguarro ze Starej Ziemi, tyle że miały grubń, białń korę. Podobnie jak u tamtych, wyrastały z nich przypominajńce wiece gałęzie, choć te wyrastały poziomo na przemian po dwu stronach
pnia, by po jakich czterech czy pięciu stopach skierować się pionowo w górę. Stały przy jego drodze niczym strażnicy. Jak wszystko wokół, w bladym œwietle przedwitu rzucały widmowe, niewyrane cienie, wycińgajńce się daleko w kierunku z którego szedł. Po przejciu niewiele ponad kilometra minńł mały kociół, do którego przez wszystkie te lata należała jego rodzina. Gregg, duchowny, zawsze odprawiał porannń mszę dla wszystkich członków wiejskiej społecznoci, którzy mogli się tam zjawić o tej porze. Przez cały spędzony tu czas, Henry nigdy nie był w stanie uwolnić się od pracy na farmie i uczestniczyć w nabożeństwie. Stanńł teraz na chwilę, by posłuchać, gdy niewielkie zgromadzenie rozbrzmiało porannym hymnem Powitajmy dzień! Powitajmy dzień! Dzień pracy i starania Bożego planowania Powitajmy dzień! Powitajmy słońce! Słońce co wstaje by nas ogrzać Przez Pana uczynione Powitajmy słońce! Powitajmy ziemię! Ziemię karmicielkę... Pień przebrzmiała do końca i ucichła. Grzmińcy głos Gregga, niesamowicie potężny jak na tak drobnego, pomarszczonego człowieka, ogłosił temat kazania. – Jozue 8,26. Słowa wyranie otarły d do uszu Henry’ego. – Jozue zaœ nie cofnńł ręki, w której trzymał oszczep. Na dwięk tych słów w Henrym obudziły się lodowate wspomnienia ale nie usłyszał poczńtku kazania. Zagłuszyły je odgłosy zbliżajńcego się z tyłu poduszkowca. Odwrócił się, by zobaczyć zbliżajńcy się pojazd. Odstawił walizkę i stanńł, czekajńc. Podjechał do niego biały poduszkowiec, już przybrudzony pyłem z drogi, choć był wieżo umyty w chwili, gdy Henry opuszczał dom. Pojazd zatrzymał się i opadł na ziemię, gdy wyłńczono dmuchawy tworzńce poduszkę powietrznń unoszńcń go w powietrzu. Z tyłu siedziała żona jego syna z dwójkń jego wnuków, trzy – i czteroletnim. Przy drńżku sterowym z przodu siedział Joshua, jego najstarszy teraz też jedyny syn. Will, młodszy z
chłopców został zabity na Cecie, jako jeden z poborowych sprzedanych do walki tam przez rzńd Zjednoczenia. Joshua wcisnńł klawisz otwierajńcy przednie drzwi od strony Henry’ego i odezwał się przez rozdzielajńcń ich niewielkń odległoć. Jego kwadratowń twarz pod brńzowymi włosami przepełniało nieszczęœcie. – Czemu? zapytał. – Napisałem wam czemu spokojnie odpowiedział Henry. Jego czysty baryton brzmiał równo i w sposób kontrolowany, jak zawsze. Wyjaniłem wam w licie, który dla was zostawiłem. – Ale zostawiasz nas dla Bleysa! Henry podszedł o krok i nachylił się, by mówić do wnętrza pojazdu. Spojrzał na wyrazistń twarz Joshuy, brńzowe włosy i masywnń sylwetkę. – Bleys mnie potrzebuje powiedział Henry ciszej. Ty, mój synu, już nie. Masz żonę i dzieci. Potrafisz zajńć się farmń równie dobrze jak ja, albo i lepiej. I tak zawsze była twoja. Już mnie nie potrzebujesz. Bleys tak. – Bleys ma Dahno! odezwał się Joshua. Ma pienińdze i władzę. Jak może cię potrzebować bardziej niż my? – Twoje życie jest bezpieczne stwierdził Henry. Jako mńż i ojciec, z farmń, nie podlegasz poborowi, jak było z Willim. Wasze dusze sń bezpieczne w rękach Boga i nie obawiam się o nie. Ale wielce obawiam się o Bleysa. Wpadł w ręce Szatana i tylko ja mogę go ochronić, by dożył chwili, kiedy się uwolni. – Ojcze... Joshule skończyły się argumenty. Decyzje ojca we wszystkich ludzkich sprawach, dotyczńcych duszy i ciała, zawsze były niezmienne jak góry. Patrzył na stojńcego przed sobń szczupłego mężczyznę, tak nieznacznie dotkniętego upływem czasu, pomimo bieli przewitujńcej w brńzowych włosach. Wcińż silny. Wcińż pewien. – Mielimy nadzieję, że zawsze będziesz z nami powiedział, z głosem łamińcym się na „nami. Ze mnń, Ruth iwnukami. – Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi odpowiedział Henry. Wiesz, że duchem i miłociń zawsze będę z wami. Przez dłuższń chwilę po prostu patrzyli na siebie. W końcu Joshua wykonał gwałtowny gest, zapraszajńc ojca do samochodu. – Wybierałe się piechotń? zapytał szorstko. Zamierzałe przejć całń drogę do Ekumenii? – Tylko do sklepu, potem chciałem złapać czwartkowy autobus – odpowiedział Henry. –
Poduszkowiec należy teraz do ciebie. – Zawiozę cię nim do Ekumenii i Bleysa! – Joshua powtórzył gest. – Wsiadaj! Henry usiadł obok niego, a Joshua zamknńł drzwi, ponownie uruchamiajńc poduszkowiec. Przez kilka chwil jechali w milczeniu. Główna autostrada, z wbudowanym kablem sterujńcym, była oddalona o zaledwie kilka minut jazdy poduszkowcem czy pojazdem magnetycznym. Po prawej stronie przemknńł jednopiętrowy budynek sklepu. Henry poczuł nagle i usłyszał cichy, ciepły i przejęty głos prawie w swoim uchu. – Dziadku... – To William, trzylatek nazwany po zabitym synu Henry’ego, pochowanym na Cecie. Obrócił fotel do tyłu i rozłożył ramiona do siedzńcych na tylnych siedzeniach wnuków. – Moje dzieci powiedział. Wszyscy razem padli w jego ramiona. Czteroletni Lukie przyciskał się równie mocno, co młody Willie. Ich matka, Ruth, też się do niego przytuliła, tak że cała trójka przyciskała twarze do jego klatki piersiowej i ramion. Ucisnńł ich mocno i ucałował wszystkich w czubki głów; dwie jasne blond, które z wiekiem ciemniejń do koloru włosów ich ojca, i pofalowane, rudawe włosy Ruth. Po prostu tulili się do siebie bez słowa, pozwalajńc, by czas przemijał, aż nagle pogrńżyli się w mroku, gdy automatycznie ciemniły się szyby pojazdu. Ich słońce, tak podobne do ziemskiego, wyskoczyło nad horyzont i wieciło wprost w nich. – Będę was odwiedzał, kiedy tylko będę mógł powiedział do nich cicho, jeszcze raz ucisnńł, potem pucił i odwrócił fotel z powrotem do przodu. Przednia szyba automatycznie œciemniała prawie do czerni, za wyjńtkiem jasnej plamki Epsilon Eridiani œwiecńcej niemal dokładnie z przodu tym samym widmem, jakie rozjaniało niebo nad nimi. – Wszystko w porzńdku stwierdził Joshua. Jestemy już na drodze kablowej. Na automacie. Posłuszny impulsom z kabli zatopionych w betonowej nawierzchni drogi, pojazd pędził przed siebie, kierujńc się do Ekumenii. Henry nie odpowiedział. Otworzył schowek w desce rozdzielczej przed sobń i zaczńł w nim grzebać. Po chwili znalazł i wycińgnńł jedno z kilku trzymanych tam wrzecion z nagraniami. Zamknńł schowek i wsunńł długie i grube na palec wrzeciono do otworu w odtwarzaczu. Przestrzeń wokół kabiny natychmiast zniknęła, ustępujńc miejsca trójwymiarowemu
obrazowi pokoju z biurkiem. Siedział za nim, przemawiajńc, wysoki, młody i bardzo przystojny mężczyzna, w koszuli równie białej jak Henryego, z opadajńcń z ramion czarnń pelerynń o czerwonej podszewce. Widać było, że jest to nagranie przemówienia. – Możecie mówić o mnie Bleys przemówił młodzieniec głębokim, dwięcznym barytonem, potrafińcym wywoływać w swoich słuchaczach dreszcz emocji, nawet mimo tego, że znali go dobrze. Miał oczy tak ciemnobrńzowe, że prawie czarne, równe brwi i równie ciemnobrńzowe, krótkie, lekko faliste włosy. – Nie przemawiam za żadnym kociołem odezwał się dziwniezapadajńcym w pamięć, przykuwajńcym uwagę głosem żadnń partiń politycznń czy wyznaniem. Jeli mam się jakoœ okrelić, to jestem filozofem. Filozofem zakochanym w ludzkoci i martwińcym się jej przyszłociń... Głos rozbrzmiewał dalej, wypełniajńc kabinę, więżńc siedzńcń tam pińtkę osób swoim brzmieniem i słowami, pomimo ich znajomoci przesłania i osoby przemawiajńcego. Tylko Joshua zauważył, zerkajńc przez chwilę w bok na twarz ojca, że jego oczy nabrały barwy i twardoci białoniebieskich ka mieni z podwórka. Rozdział 2 Bleys Ahrens krńżył po pokoju. Od chwili, gdy wrócił z wczesnoporannej sesji nagraniowej, minęła godzina. Jasne œwiatło dnia, który wstał nad farmń, wieciło przez przeszklonń cianę jego apartamentu pod kńtem typowym dla wczesnego przedpołudnia. Stanowińca jego znak firmowy czarna peleryna ze szkarłatnń podszewkń leżała odrzucona na jednym z krzeseł dryfowych. Jeden z jej rogów na wpół zakrył stronicę pozostawionej na krzele antycznej, drukowanej ksińżki o faunie latajńcej Starej Ziemi, odsłaniajńc jedynie obraz polujńcego sokoła białozora, z głowń skierowanń na bok, zamkniętym dziobem i ognistymi, okrutnymi oczyma. Bleys nie zdawał już sobie z tego sprawy. Od chwili gdy zaczńł chodzić, podœwiadomie zaczńł stawiać coraz dłuższe kroki, tak że teraz przemierzał obszerny apartament w zaledwie szeciu krokach. Jego niezwykle wysoka i potężna postać w czarnej marynarce, wńskich, szarych spodniach i butach do kostki, zdawała się górować pod szerokim sufitem
pomieszczenia. Nawet bez peleryny zdawał się być zbyt wielki na dostępnń przestrzeń, jak sokół zamknięty w klatce doć dużej dla kilku kanarków, lecz nie dla wielkiego, zwinnego łowcy jak on. Niecierpliwy sokół, który nie zamierzał długo pozostać w żadnej klatce i niedługo z niej zniknie. I tak nigdy nie miał zamiaru zostać. Minęło już ponad siedem lat od chwili, gdy stanńł przed decyzjń dotyczńcń wyboru drogi życiowej. Tak jak widział to wtedy i teraz miał tylko dwie możliwoci. Mógł przeżyć swój czas z ludzkociń w jej obecnej formie, pozwalajńc na stagnację i powolne umieranie... ...Albo mógł spróbować wszystko zmienić. Lata i tysińce godzin niezmordowanego treningu zmieniły jego ciało i umysł w narzędzie i broń, których będzie potrzebował. Szesnacie lat minęło od chwili, gdy przybył na farmę wuja Henryego MacLeana na Zjednoczeniu, wygnany tam przez matkę, dla której stał się chodzńcym wyrzutem sumienia. Pierwsze siedem lat życia spędził, uwiadamiajńc sobie swojń niesamowitń samotnoć i jeszcze dwa na odkrycie, że między miliardami ludzi na szesnastu wiatach nie ma nikogo, kto by go zrozumiał. Potem dodatkowo przynajmniej dwa lata zanim zdecydował się doprowadzić matkę do pozbycia się go z jej życia. Mimo wszystko, ponieważ religia stanowiła sposób na życie Henry’ego i jego dwóch synów oraz z powodu wcińż żywej nadziei na należenie do czegoœ, Bleys próbował odnaleć przyszłoć w ich wierze. Nie potrafił jednak wierzyć i nie mógł udawać wiary. Kiedy w końcu religijna społecznoć farmerów zgromadzonych wokół kocioła, którego członkiem był również Henry wygnała go, odszedł z radociń i przez ostatnie lata spędzone z bratem przyrodnim Dahno (możliwe, że pełnym bratem kiedy będzie musiał to sprawdzić), był zadowolony z tej decyzji. Na samotnń drogę, którń wybrał i na to co musiał zrobić, potrzebował siły. Uwiadomił to sobie już te siedem lat temu i zajńł się budowaniem jej w sobie. Teraz zadowolony był z osińgniętych wyników – ze wszystkich, oprócz jednego. Pogodził się z faktem, że stoi z dala od innych, ale oznaczało to, że potrzebuje możliwoci sięgnięcia ponad tń przepaciń potrzebował błyszczńcego oka, które mogłoby ich uwięzić... tak brzmiał wers z jakiegoœ wiersza ze Starej Ziemi, o żeglarzu z błyszczńcym okiem. Tak...
Lecz okiem pęta go. Weselnik Stoi w zaklętym kole I słucha jak trzyletnie dziecko. Żeglarz przeparł swń wolę. To włanie była ostateczna wewnętrzna moc, nad stworzeniem, której pracował. Tysińce godzin ćwiczeń ciała i umysłu, uznajńc, że każda opanowana umiejętnoć przysuwała go bliżej do jej posiadania. Jednak czuł, że jeszcze jej nie opanował. Dlatego właœnie, z paroma drobnymi wyjńtkami, ograniczał się do nagrywania swoich przemówień. Trening nie mógł dać mu nic więcej; umiejętnoć ta musiała zostać wykuta w czynie – jak sposób na optymalny szczyt miecza można było odnaleć jedynie w walce. Aby jń posińć, musi opucić Zjednoczenie i podjńć działania na innych Młodszych Œwiatach. Nie mógł się już doczekać wyruszenia. A jednak co go powstrzymywało, co ledwie wyczuwanego, lecz dajńcego pewnoć ostrzegajńc. Nie był jeszcze w pełni gotów do drogi. Wiedza na ten temat pojawiła się w sposób typowy dla tego rodzaju rzeczy, przez niemierzalny, ale nie dajńcy się odeprzeć sygnał z czegoœ, co zawsze okrelał jako tył umysłu”. To okrelenie tkwiło w nim, odkńd pamiętał, już we wczesnym dzieciństwie. Miał wrażenie, że jego umysł jest niczym duży pokój podzielony na dwie częœci. Jedna płytka, lecz szeroka przestrzeń przed wysokń przegrodń bez drzwi, jasna, widoczna i dajńca się sprawdzić. Za przegrodń znajdowała się przestrzeń równie szeroka, lecz płytka, o krok zaledwie odległa od potężnej, półprzejrzystej œciany czy ekranu – czegoœ w rodzaju błony, doć cienkiej, by dało się przez niń co zobaczyć, jakby za niń znajdowało się œwiatło. Wydawało mu się, że w wietle tym dostrzega czy wyczuwa ruchy potężnych, złowieszczych kształtów, przesyłajńcych czasem wiadomoœci do jasnego pokoju z przodu. W jaki sposób, jeszcze jako dziecko, zdawał sobie sprawę, że jeli pozwoli zmusić się do życia tylko w tej małej częci na przedzie, z wygaszonym wiatłem za przegrodń odcinajńc to, czego mógłby się stamtńd nauczyć jego istota musiałaby w końcu ulec zniszczeniu. Postanowił więc spróbować zrozumieć ledwie widoczne kształty, sięgnńć jakoœ przez półprzejrzystń błonę. Chciał znaleć sposób na wykorzystanie ukrytej tam potężnej
maszynerii i zmusić jń do pracy. Tak, by wszyscy w przyszłoci żyli tak, jak powinni. Exotikowy lekarz, specjalista od emocji, jeden z wielu lekarzy różnych specjalnoœci œcińganych wiecznie przez jego matkę, by utrzymywali w najlepszym stanie zabawkę, jakń był jej syn, starł się kiedy łagodnie z Bleysem, kiedy ten próbował powiedzieć, że czuje działanie podœwiadomoœci. – Nikt nie może czuć działania swojej podwiadomoci poważnie wyjanił medyk, udzielajńc następnie wyjanienia przystosowanego do jego młodego wieku, czemu tak włanie być musi. Bleys, majńc pięć lat, był zbyt mńdry, by próbować się spierać. Po prostu wysłuchał wykładu i dalej wierzył w to, co wczeniej. Dzięki lekturom i słuchowi wiedział lepiej. Podsłuchał kiedyœ autora – przyjaciela i goœcia, czasowego jak wszystkie znajomoœci jego matki – wspominajńcego, że po latach pisania pracował, nad scenami z ksińżki, którń tworzył nawet we nie, dosłownie odtwarzajńc i kierujńc akcjń swoich postaci. Również w swoich lekturach bo Bleys nauczył się czytać krótko po przekroczeniu wieku dwóch lat natknńł się już na wzmiankę o Kekulem von Stradonitzu, wielkim, dziewiętnastowiecznym chemiku niemieckim ze Starej Ziemi i jego wysiłkach ustalenia struktury atomowej benzenu. Po miesińcach frustracji naukowiec ogłosił wreszcie, że przynił mu się wńż z ogonem w paszczy, a budzńc się stwierdził (prawidłowo): Oczywiœcie! To piercień! Dla Bleysa, podobnie jak dla Kekulego von Stradonitza i autora publikujńcego swoje dzieła w różnych mediach, jasne było, że to czego doœwiadczyli, zazwyczaj nie było przyjmowane jako możliwe. Rzecz w tym, że działało. Tylko to się liczyło. Teraz włanie podwiadomoć przekazywała mu jasnń wiadomoć Jeszcze nie teraz. Wcińż czego mu brakowało. Co, co przeoczył, nie zauważył może o czym zapomniał, albo jeszcze nie osińgnńł. W umyle widział historię jako pasmo materiału, na który składały się nici niezliczonych ludzkich istnień, bezustannie splatajńcych swój wzór. Powiedział sobie, że może odczuwał włanie cinienie tego wzoru. Jednak niezależnie odtego czy była to wiadomoć, czy cinienie po prostu było. Przez chwilę przemknęła mu myl, że to czego mu brakowało, to Hal Mayne ten
nieuchwytny młodzik, którego nauczyciele zostali pięć lat temu zabici na Ziemi przez ochroniarzy Bleysa. Jednak szansa na niespodziewane schwytanie Hala była zbyt niewielka. Odsunńł od siebie tę odpowiedŸ. W głębi duszy zapragnńł, by była z nim w tej chwili Antonina Lu, by mógł z niń o tym porozmawiać. Nigdy nie był w stanie całkowicie się przed kim otworzyć. Zawsze był sam. Jednak ona była najbliższa zaufania. Minęło już ponad pięć lat, od kiedy jń spotkał trenerkę sztuk walk w jednym z gimnazjów w okolicy; zgodziła się z nim pracować. Zrodziła się w nim potrzeba rozmawiania z niń o tego rodzaju troskach nawet nie po to, by dostać od niej jakń pomoc czy poradę. Dzięki rozmowom porzńdkował chaos w swoim umyœle. Wyjechała, by uzyskać zgodę ojca na udanie się z Bleysem poza planetę – poza Zjednoczenie. Dorosła osoba szukajńca pozwolenia rodziców była w dwudziestym czwartym wieku niesamowicie archaiczna, nawet w rodzinie tak œwiadomej swojego japońskiego dziedzictwa, jak u Toniny. Jednak było to Zjednoczenie, jeden z dwu ultrareligijnych œwiatów Zaprzyjanionych; mieszkańcy tej wczenie zas iedlonej planety, po stuleciach wcińż niewiele posiadajńcy, kultywowali silnie tradycje i umysły nie zmieniajńce się ani na jotę. Podńżali własnymi cieżkami Do tej pory powinna już wrócić. A jednak nie wracała. Zniecierpliwiony, Bleys próbował pomyœleć o kimkolwiek innym, z kim bezpiecznie mógłby porozmawiać o swojej potrzebie pracy. Nie pragnńł rad czy sugestii. Potrzebował słuchacza. Kogo rozumiejńcego, komu można byłoby bezpiecznie się zwierzyć. Pomylał o Dahno. Jego brat cioteczny był nieprzewidywalny. Bardzo prawdopodobne było, że będzie chciał podsunńć mu własne idee naruszajńc tym samym swobodnń pracę umysłu Bleysa. Z drugiej strony, stanowił najlepszy z dostępnych umysłów. Po chwili wahania, Bleys uniósł do ust noszonń na nadgarstku bransoletę i wcisnńł przycisk otwierajńcy prywatne połńczenie z Dahno. – Dahno? Jego dwięczny głos rozbrzmiał echem po pustym i cichym apartamencie. – Gdzie teraz jesteœ? – Pod tobń, bracie, w moim biurze. Nie, Toni jeszcze nie wróciła. Powiem ci natychmiast jak się pojawi, przekażę jej też, że chcesz jak najszybciej się z niń widzieć.
– Czytasz moje myœli? – Czasami odpowiedział Dahno i powiem ci od razu, jeli tylko pojawiń się jakieœ wiadomoœci na temat lokalizacji Hala Mayne. – Dobrze odpowiedział Bleys. – Wiesz, mógłby się spotkać z Toni od razu jak wróci, jeli zszedłby do mnie, na poziom biurowy. – To ty lubisz biura odpowiedział Bleys. Moje biuro jest tu, na górze. –...Z kominkiem, mapń podróży Mayne’a i zazwyczaj z Toni. Zdumiewajńco przypomina mi to salon. Coœ jeszcze? – Nic stwierdził Bleys. – A więc jest kilka rzeczy, o których muszę z tobń porozmawiać – powiedział Dahno. – Z Nowej Ziemi przybyła interesujńca poczta. I tak włanie miałem przyjć z tym na górę, ponieważ jest jeszcze co, o czym już od jakiego czasu chciałem z tobń prywatnie porozmawiać. Masz co przeciw temu, żebym tam przyszedł? – PrzyjdŸ. – W porzńdku. Muszę tylko skończyć pewnń sprawę. Będę u ciebie za pięć minut. – Dahno rozłńczył się. To samo uczynił Bleys. Dahno, przychodzńcy z dowolnń wieciń czy problemem, przyniesie ulgę umysłowi Bleysa, wypełnionemu mylami galopujńcymi w poœcigu za rzeczami, nad którymi zastanawiał się przez ostatnie pół godziny. Tak mogło być nawet lepiej. Bleys podszedł i zajńł miejsce na jednym z wyciełanych foteli dryfowych, unoszńcym się dostatecznie wysoko nad podłogń, by zapewnić miejsce jego długim nogom, na wpół zwrócony w stronę równie wysokiego i odrobinę obszerniejszego siedziska. Jednak jego umysł nie potrafił się zatrzymać tylko dlatego, że zrobiło to ciało. Wcińż prawie bolenie odczuwał pragnienie sygnału, na który czekał, choć umysł już rzucił się ku rozważaniom na temat możliwego wpływu na jego plany informacji, których miał dostarczyć Dahno. Potencjalnie wszystko było ważne. Ideę tę zawsze nazywał Wzorem historycznym i liczył na niń w swoich planach przekształcenia przyszłoci rasy ludzkiej. W wyobrani widział go zawsze jako jasnń, wielokolorowń wstęgę. Nie tylko jego pomysłem była idea, że ludzka historia posuwa się do przodu dzięki splatajńcym się, cińgłym wńtkom wysiłków wszystkich pojedynczych osób żyjńcych w danej
chwili, tak że pracujńc razem i przeciw sobie tworzyli siły społeczne, z którymi zmagać się musiały następne pokolenia. Już na poczńtku dwudziestego wieku grupa historyków, znana pod nazwń szkoły Annales, widziała ruch historii do przodu jako efekt nie tylko działań wszystkich ludzi, ale również ich otoczenia społecznego, wierzeń i warunków socjalnych. Kilka lat temu Bleys znalazł pochodzńcy ze znacznie wczeœniejszych czasów list Œw. Pawła do Koryntian pierwszy list, rozdział dwunasty, wersy dwanacie do trzydzieœci jeden – fragment, w którym Paweł użył symbolu Ciała Chrystusa w bardzo podobnym celu: jako metafory wszystkich członków wczesnego Kocioła chrzecijańskiego. A nawet wczeœniej, w pierwszym wieku przed naszń erń, rzymski pisarz Liwiusz, w swojej „Parabeli brzucha”... – Jeste wreszcie stwierdził Bleys na widok ahno D wchodzńcego przez rozsuwane drzwi prywatnej windy, radonie porzucajńc rozważania nad Wzorem historycznym”. Dahno zszedł z płyty dryfowej, na której wzniósł się z dołu i wszedł, potężnym ciałem częciowo zasłaniajńc szerokń na całń cianę mapę ayne’a, M o której wspominał wczeœniej, z czerwonń liniń wskazujńcń to, co wiedzieli jak dotńd o ruchach Hala Maynea między Młodszymi Œwiatami. Jego brat był równie wysoki jak Bleys, ale dodatkowo potężnie umięœniony. Dosłownie gigant. Czerwona linia Hala Maynea, którń częciowo przysłonił, zaczynała się na Starej Ziemi i rozcińgała przez Nowń Ziemię do Coby, bogatej w metal planety górniczej. Tam stracili lad Hala między górnikami, których jedynym przywilejem uzyskanym od właœcicieli kopalń na tej małej i pozbawionej powietrza, ale bogatej w rudy planecie, była możliwoć podejmowania pracy pod fałszywymi nazwiskami i nie przechowywano zapisów odnoœnie tego, kiedy i jak zdobyli pracę. Tak więc osoba, która podejmowała pracę w kilku kolejnych miejscach pod różnymi nazwiskami, stawała się praktycznie niemożliwa do znalezienia. Już od jakiegoœ czasu bezskutecznie przeczesywali Coby w poszukiwaniu Hala. Bleys odczuwał koniecznoć odnalezienia chłopca. Nie powinno być to trudne w przypadku obiektu poszukiwań, który miał tak dziwnń historię, jak młody Mayne. Dahno podszedł, sięgajńc głowń prawie do sufitu, i usiadł w fotelu dryfowym naprzeciw Bleysa.
– Poczta kosmiczna odezwał się, siadajńc prywatna, tajna wiadomoć od Any Wasserlied z Nowej Ziemi. Jeden z naszych tajnych członków, otwarcie należńcy do Klubu Prezesów, przekazał jej, że Prezesi musiało się to stać za zgodń Mistrzów Gildii – podpisali włanie kontrakt na skalę planetarnń z Cassidń i Newtonem, na produkcję mniejszych jednostek napędowych dla pojazdów używajńcych lewitacji magnetycznej. – Ach stwierdził Bleys. Nie wypowiedział tego z naciskiem, ale był to jeden z czynników, na które czekał. Kontrakt na skalę planetarnń, wymuszajńcy prawnie współdziałanie wszystkich producentów, powodował powstanie na Nowej Ziemi jednolitej opinii publicznej, na której mógł zaczńć swojń pracę. Dobra wiadomoć. Dahno leniwie rozcińgnńł swoje potężne ramiona i wygodnie rozparł się w fotelu – a Bleys spińł się, nagle czujny. Siedzńcy przed nim radosny gigant był prawdziwym Dahno, jakim widzieli go ludzie. Jednak głęboko we wnętrzu, czekał inny Dahno, stanowińcy dziedzictwo ich wspólnej matki. Ponad wszystko inne, Dahno cenił sobie osobistń wolnoć. Nie bogactwo czy władzę – miał je nie cokolwiek, co Bleys był w stanie odkryć lub sobie wyobrazić; jedynie całkowita swoboda działania. To włanie doprowadziło go do ucieczki od matki, tak że Dahno został jako pierwszy wysłany do Henry’ego MacLeana. Wczeœniej jednak były lata, przez które młody gigant walczył z niewidzialnymi kratami jej kontroli. W dojrzałym Dahno zaowocowało to bardzo ostrożnym, błyskotliwym umysłem skupiajńcym się najpierw, i przede wszystkim, na upewnieniu się, że nie wkroczy w żadnń pułapkę mogńcń ograniczyć tę cenionń wolnoć i pozostajńcy na wycińgnięcie ręki od jakiejkolwiek osoby mogńcej go usidlić czy zatrzymać wbrew jego woli. Dahno miał trzynacie lat, kiedy został wysłany na Zjednoczenie. Dziesięć lat póŸniej Bleys miał zaledwie jedenaœcie, kiedy bardziej œwiadomie i na zimno zaaranżował swoje wygnanie. Jednak rana we wnętrzu Bleysa była głębsza i wńtpił, by Dahno kiedykolwiek zrozumiał dzielńcń ich różnicę. Wiedział, że sam nikogo nie mógł dotknńć. I nikt nie mógł dotknńć jego. Bleysowi zdawało się, że wcińż pamięta krótki czas, zaraz po narodzinach, kiedy jego matka kochała go. W innym wypadku, argumentował, nie byłby w stanie tak mocno
odczuwać straty, kiedy póniej uwiadomił sobie, że nie jest już kochany; że był dla niej niczym więcej, jak jeszcze jednń zabawkń czy kawałkiem kosztownej biżuterii. Nie chciał już myleć o matce ani powięcać się rozważaniom nad zagadnieniem istnienia, bńd nieistnienia miłoci. Sama myl na ten temat wzburzała niewidoczne potwory kryjńce się za zasłonń półprzejrzystej bariery. Zdawał sobie sprawę, że istnieli tacy jak Henry MacLean, Dahno i prawdopodobnie Antonina Lu, odczuwajńcy wobec niego jakieœ uczucia, ale odsunńł od siebie tę myl. To, co ktokolwiek czuł wobec niego, nie mogło mieć znaczenia. Ruch, jaki wykonywał teraz Dahno, zdajńc się rozcińgać i odprężać, nie wyglńdał zachęcajńco; podwiadomy odruch ostrzegł go o nadchodzńcych, nieprzyjemnych wiadomoœciach. – Skopiowałem list do twoich prywatnych plików – poinformował go Dahno. – Czy to co, czego się spodziewałe? Kontrakt Nowej Ziemi na skalę całej planety? – Mniej więcej odparł Bleys. Chcę możliwie jak najlepszego klimatu społecznego na każdym z Nowych wiatów, jakie włńczę w trasę moich przemówień. Miałem nadzieję zaczńć od Nowej Ziemi. Ta wiadomoć czyni z niej jeszcze atrakcyjniejszy cel. Wbił wzrok w Dahno, który jednak nie sprawiał zachęcajńcego wrażenia; wręcz przeciwnie. – Wiem, że byłe bardzo zajęty przygotowaniami do drogi, bracie bez ogródek odezwał się Dahno. Przypuszczam, że prędzej czy póniej musiało do tego dojć. Ale przyjrzyj się uważnie temu listowi od Any Wasserlied i upewnij się, że to dobry znak, a nie tylko pretekst do czego, co i tak chciałe zrobić. Jednak zm ieniajńc temat mylałem o tym, co powiedziałem ci przez telefon na temat sprawy, o której chciałem z tobń porozmawiać. Dla twojego własnego dobra... Umilkł. Rozsunęły się włanie jedne z drzwi prowadzńcych do apartamentu. Przeszła przez nie Toni, akurat na czas, by usłyszeć ostatnie słowa. Zatrzymała się tuż za progiem. Bleys natychmiast poczuł w sobie emocjonalny przeskok zmianę wewnętrznego nastawienia, gdy nieoczekiwana osoba nagle wpłynęła na równanie socjalne – choć była to tylko Toni. – Przeszkadzam w prywatnej rozmowie? zapytała. Przepraszam. Bleys, będę w dole, w holu z rolinnociń.
– Nie, wejd zaprotestował Dahno. Chciałbym, żeby to usłyszała. Możesz potwierdzić częć z tego, co powiem. Spojrzała pytajńco na Bleysa. – Tak stwierdził młodszy z braci. Wolałby natychmiast spytać jń o reakcję jej rodziny, ale na osobnoci. Dołńcz do nas, Toni. Umiechnęła się, a oni obaj odpowiedzieli jej tym samym. Prawie niemożliwe było nie umiechnńć się, kiedy ona to robiła. Podeszła do nich zwinnym krokiem wyćwiczonej atletki – jednń z jej zalet, docenionń przez Bleysa po tym, jak zaproponował jej pracę dla siebie, był fakt, że mogła szkolić go w sztukach walki, ćwiczonych przez ostatnie dziesięć lat. Była szczupła i wysoka, we włóczkowej sukience koloru akwamaryny, odzwierciedlajńcej nieco kolor jej oczu, ukrytych pod zdumiewajńco czarnymi włosami. Miała drobnokocistń, owalnń twarz, dzięki której, pomimo swoich rozmiarów, sprawiała wrażenie delikatnej. Podobnie jak wielu mieszkańców Nowych Œwiatów wywodzńcych swoje korzenie z Japonii, nie miała szczególnie orientalnego wyglńdu. Wybrała krzesło dryfowe i usiadła. – Nie wahaj się odezwać, jeli będziesz uważała, że masz do powiedzenia coœ za lub przeciw temu, co zamierzam powiedzieć stwierdził do niej Dahno. Już od jakiegoœ czasu zastanawiałem się nad rzeczami, które zamierzam wyłuszczyć Bleysowi. Skierował uwagę z powrotem na Bleysa. – Minęły już cztery lata zaczńł od kiedy zatrudniłe mnie do wyszukiwania, szkolenia i doszkalania najlepszych i najzdolniejszych członków naszej organizacji, na wszystkich œwiatach, gdzie mamy swoje oddziały. NajwyraŸniej masz plan co do przyszłego zastosowania tych ludzi i nie mam nic przeciwko temu, że nie zdradzasz mi szczegółów, ponieważ sam w ten sposób postępuję. Nie chciałbym by coœ, co kiedyœ powiedziałem, wróciło wymuszajńc na mnie zmianę planów. Bleys umiechnńł się. – Wiem. Zdaje się, że obaj nie mamy ochoty na nic takiego. – Dochodzń do tego wszyscy pełnińcy funkcje publiczne stwierdził Dahno. – Ale rzecz w tym, że masz najlepsze umysły Innych na pół tuzina planet pracujńcych bez znajomoœci celu. Wszyscy mylń teraz, że zrobię z nich kogo takiego jak ty i wszyscy stawiajń cię na piedestale. Spodziewajń się, że okażesz się nowym Królem Arturem wszystkich œwiatów – a oni stanń się twoimi Rycerzami Okrńgłego Stołu.
– Właciwie odpowiedział Bleys nie jest to tak bardzo odległe od tego, co mam nadzieję osińgnńć. Jednak będzie to zależało od tego, czy uda mi się najpierw osińgnńć kontrolę nad częciń Nowych wiatów a przynajmniej czy doć ludzi na wystarczajńcej liczbie planet zmieni swoje podejcie i zacznie wierzyć w planowanń przyszłoć. Jeli będę mógł, chciałbym, żeby ci Inni stali się przywódcami na pozostałych Nowych Œwiatach, tak więc gdy nadejdzie czas, chcę by byli w stanie podjńć zadania, do których ich szkoliłeœ. Nadal będę u władzy to znaczy my będziemy nasza trójka wcińż będziemy wszystkim kierować, ale z ukrycia. Ci wyszkoleni ludzie stanń się przywódcami, na których skierujń się reflektory kamer. Rozumiecie mnie? – Może powiedział Dahno. Ucilij to. – Mówię kontynuował Bleys że chcę, by ludzie na Nowych wiatach wiedzieli o mnie, ale nic więcej. Zobaczń mnie na przekazach i nagraniach, oraz do pewnego stopnia na żywo, gdy będę przemawiał. Ale to jedyny bezpoœredni kontakt, jakiego pragnę. Będń mieli swobodę uwierzenia lub nie, w to co mówię, ale codzienne, szczegółowe przywództwo powinno przypać Innym, których wyszkoliłe. – Hmm wydobył z siebie Dahno. – Kiedy już do tego dojdzie, nasi Inni będń mogli zajńć pozycje – powiedział Bleys. – Będń pracować dla nas z rzńdami Nowych wiatów będńcych pod naszń kontrolń, jak najmniej naruszajńc planetarnń maszynerię. To oni będń widziani jako kontrolerzy. To jedyny sposób na równoczesne kontrolowanie tak wielu wiatów. Ale nie różni się to od tego, co sam robiłeœ przez trzy lata na Zjednoczeniu, jako lobbysta i doradca delegatów Izby, rzńdzńcych Zjednoczeniem. Ty, ja, Toni będziemy działać o krok z tyłu to wszystko. Czekał, ale wyraz twarzy Dahno nie uległ zmianie ani nie udzielił żadnej odpowiedzi. – Rozumiesz? zapytał Bleys. Chcę zmienić sposób mylenia ludzi, a sposób, w jaki żyjń w każdym razie, nie natychmiast. Aby to osińgnńć, muszę stać się raczej Ideń niż człowiekiem z krwi i koci, osobń widzianń tylko z dystansu rodzajem mistycznej osoby, symbolu tego, kim mogń się stać. – Jeste pewien, że wszystko pójdzie po twojej myli? wolno zapytał Dahno. – Tak odpowiedział Bleys. Patrzył wprost na Dahno.
– Widziałe, jak na innych planetach przyjęto moje nagrania. Przeważajńca większoć ludzi na Nowych Œwiatach pragnie przywódcy. Od czasu, gdy terraformowanie umożliwiło emigrację na nowe planety, upłynęło ponad trzysta lat. Przez długi czas ludzie, którzy opuœcili Starń Ziemię, byli zbyt zajęci zmaganiami o przetrwanie, by rozważać dokńd kierujń się w odleglejszej perspektywie. Teraz jednak majń czas. Fanatycy, Prawdziwi Wierni, Dorsajowie i Exotikowie wierzń, że znaleli już swojń przyszłoć i sń z niej zadowoleni. Ale wszyscy inni na Nowych wiatach sięgajń ku czemu, czego nie potrafiń dotknńć ani opisać, ale wiedzń, że tego chcń – podobnie jak nasi przodkowie na Starej Ziemi przez kilka tysięcy lat wiedzieli, że nadejdzie kiedy przyszłoć, w której będzie można posiadać wszystko co potrzebne i upragnione, w której sami będń szczęliwi. Obiecuję im to w mojej wizji przyszłoci i już niedługo zauważń,, że na ich planetach sń ludzie kierujńcy ich dokładnie w kierunku, o którym mówię. Po prostu. Przerwał. Dahno wyglńdał na mniej sceptycznego, ale wcińż nie do końca przekonanego. Po chwili odezwał się poważnie. – Ta sprawa ze staniem się symbolem to zawsze było dziwnym i niebezpiecznym pomysłem, z którym igrałe powiedział. Skończy się na tym, że nasza trójka będzie próbować kierować czym w rodzaju tuzina różnych słoni połńczonych jednń uprzężń. Niebezpieczne – nie tylko dla Innych, Toniny i mnie, ale głównie dla ciebie. Ludzie czasem zwracajń się przeciw symbolom a kiedy do tego dochodzi, niszczń je. W każdym razie – skoro wiem, że nie ma sensu próba przekonania cię do zmiany zdania – w jaki sposób twoje przemówienia majń do tego doprowadzić? – To pierwszy krok... zaczńł Bleys, ale w tej chwili zadwięczała bransoleta na nadgarstku Toni. Uniosła jń do ust. – Tak? zapytała. Słuchała przez chwilę, majńc komunikator ustawiony na wyciszenie, tak że Bleys i Dahno słyszeli tylko jej częć konwersacji. Proszę chwilę poczekać. Spojrzała na Bleysa, dotykajńc równoczenie przełńcznika wyciszajńcego mikrofon. – Jest tu kto, kto chce się z tobń spotkać wyjaniła. Zdaje się, że bardzo na to naciska. Czy znasz oficera milicji ze Zjednoczenia o nazwisku Amyth Barbage? Właœnie wrócił z Harmonii.
– Ja znam stwierdził Dahno. Och, to włanie ta inna sprawa, o której chciałem z tobń rozmawiać, Bleys. Ten Barbage zadzwonił do mnie z orbity w drodze na planetę. Od jakiegoœ czasu zajmuję się kontaktami z milicjń na obu naszych œwiatach i znam tego człowieka. To Fanatyk, nie dbam o niego, ale jest użyteczny. I ambitny chciał z tobń rozmawiać, a teraz ma wiadomoć i jest przekonany, że będziesz chciał jej wysłuchać bezpoœrednio od niego. Nie chciał mi powiedzieć, ale wydobyłem to z niego. Sńdzi, że znalazł w końcu Hala Mayne’a – w oddziale banitów na Harmonii. – Harmonia! wykrzyknęła Toni, bo trudno było się spodziewać, by Hal Mayne nie wiedział, że Harmonia była drugim z tak zwanych œwiatów „ZaprzyjaŸnionych”, miejscem, gdzie Inni mieli znaczne wpływy. – Tak potwierdził Dahno Barbage zdaje się sńdzić, że Mayne jest tam już od kilku miesięcy, przez cały ten czas, kiedy przeszukiwaliœmy kopalnie na Coby. Co więcej, twierdzi, że sam go widziałe albo powiniene zobaczyć podczas twojej ostatniej wizyty na Harmonii cztery miesińce temu. Zupełnie nie wiem, czemu przykładasz takń wagę do odnalezienia tego Mayne’a! – W takim razie, lepiej niech tu przylń tego oficera powiedział Bleys. – Choć wyglńdasz, jakby nie do końca wierzył w te informacje. – Nie wiem, czy mam w nie wierzyć czy nie stwierdził Dahno. i nie chciałem wzbudzać w tobie nadziei do czasu, aż tego nie sprawdzę. Ale sam oceń, czy będziesz chciał go dalej wykorzystywać, czy nie. W każdym razie, skoro wiadomoć jest już znana, może masz rację. Może lepiej będzie, jeœli sam z nim porozmawiasz i go osńdzisz. Bleys skinńł głowń, a Toni ponownie uniosła bransoletę do ust. – Przylijcie go na górę powiedziała. Rozdział 3 Bleys spojrzał wprost na Dahno. – Od jak dawna, według Barbagea, jest tu Hal Mayne? zapytał. – Najwyraniej od kilku miesięcy odpowiedział Dahno. Oczywicie sprawdzam tę informację. Ze wzrokiem skupionym na Dahno, Bleys kńtem oka nadal był w stanie widzieć mapę Maynea. Nie chciał zdradzać, jak bardzo zainteresowany jest tń sprawń przez sprawdzanie,
czy mapa została uaktualniona. Przy obecnym ustawieniu nie miał pewnoœci, na której z czarnych kropek oznaczajńcych planety kończy się teraz czerwona linia, choć ta wydawała się dłuższa niż ostatnim razem, kiedy się jej przyglńdał. Dahno prawdopodobnie szedł na pewniaka był bardziej pewien poprawnoci informacji Barba gea, niż sugerował. – W każdym razie kontynuował Dahno powinienem dostać odpowied w cińgu szeciu dni. Wysłałem list przez Favored of God pamiętasz? Jeden ze statków kosmicznych, w których mamy większoć udziałów. Favored poleci z Harmonii na Cetę. Ale sń i inne statki lecńce prosto tutaj, z których każdy może dostarczyć odpowiedzi. Bleys w zamyleniu pokiwał głowń. Nie tylko pamiętał o Favored, całń swojń trasę przemówień chciał odbyć, używajńc tego statku. Ale odpowiedzi w sprawie Hala Mayne’a były ważne na tyle, że warto byłoby opónić trochę podróż, gdyby tylko miał się czegoœ dowiedzieć. – Kiedy Favored wróci i będzie wolny? zapytał. – Osiem dni odpowiedział Dahno. Bleys ponownie skinńł. Z całń magiń, do której zdolna była fizyka przesunięć fazowych, nadal najszybszym sposobem przekazywania informacji na odległoœci międzygwiezdne było przesyłanie ich na pokładzie statków kosmicznych. Było to nawet stosowane między planetami tej samej gwiazdy, jak Zjednoczenie i Harmonia. Prawdopodobnie powinien się cieszyć, że ma do dyspozycji tego rodzaju technologię, umożliwiajńcń mu odbycie międzyplanetarnego tournee z przemówieniami. Jednak Exotików podejrzewano kiedyœ o posiadanie sposobu na szybszń komunikację międzygwiezdnń, dajńcego im przewagę w międzyplanetarnym handlu. Bleys zagubił się w rozważaniu możliwoœci. Przesunięcie fazowe mogło spowodować translację odpowiednio wyposażonego statku z jednego miejsca do drugiego słowo ruszyć nie miało tu tak naprawdę zastosowania – całkowicie pomijajńc ograniczenie prędkoci wiatła. Nie tyle przemieszczano w ten sposób statek, co zmieniano jego współrzędne względem teoretycznego œrodka galaktyki. Jednak nawet najlepsze wyliczenia przeskoku fazowego dawały jedynie szacunkowe położenie celu. Podróżowanie w ten sposób przypominało zerowanie na punkcie docelowym. Im krótszy był skok, tym dokładniejszy. Zawsze jednak występował jakiœ błńd, wymagajńcy
ponownych obliczeń, do chwili aż cel był doć blisko, by można było go osińgnńć zwykłym napędem. To wymagało czasu, ale gdyby istniał jakiœ sposób skompensowania czynnika błędu... –...Właciwie wracajńc do rzeczywistoci, Bleys usłyszał słowa Dahno Barbage twierdzi, że cztery miesińce temu znajdowałe się w jednym pokoju z Maynem. W każdym razie Barbage już tu jest, prosto z Kwatery Głównej milicji. Nie podoba mi się ten człowiek. – Zauważyłem powiedział Bleys. Czemu? W swojej pracy lobbysty miałe do czynienia z całkiem sporń liczbń Fanatyków – biskupów dzikich kociołów, którzy zdołali doprowadzić do wybrania się do Izby, pomagajńc rzńdzić Zjednoczeniem. – To prawda zgodził się Dahno. Ale Barbage bije ich wszystkich w fanatyzmie. Jest jak ostrze noża, bardzo ostre i zimne ostrze. I zawsze czegoœ chce. – A więc czego chce tym razem? zapytał Bleys. – Spodziewa się, że udasz się z nim na Harmonię wytropić Mayne’a. Chciałby wybrać grupę do poszukiwań sporód własnych ludzi stńd, ze Zjednoczenia, a nie po prostu dostać władzę, by użyć milicji z dystryktów na Harmonii, w miarę przechodzenia na kolejne terytoria. Dahno odchylił się do tyłu na swoim dryfie, rozcińgajńc szerokie ramiona. Jego brńzowe oczy z uwagń wpatrywały się w Bleysa. – Powiedziałem mu, że nie wyobrażam sobie, jak można by to zrobić dodał – ale stwierdziłem, że porozmawiam najpierw z tobń. – Nie, nie chcę, żeby zabierał milicję ze Zjednoczenia na Harmonię – stwierdził Bleys. Była to oczywista decyzja. Jako fanatyk, Barbage był jednym z tych ludzi, którzy używali religii jako usprawiedliwienia dla własnych zachcianek, a nie jako standardu do ich oceny. Nawet gdyby był tego wiadom, prawdopodobnie zignorowałby fakt, że pojawienie się na Harmonii oddziału milicji ze Zjednoczenia wzbudziłoby uczucia rywalizacji i niechęci oraz wywołałoby brak kooperacji ze strony lokalnych jednostek. – Istniejń ważne powody nie używania tam milicji ze Zjednoczenia mówił dalej Bleys – zwłaszcza biorńc pod uwagę zbliżajńce się niezwykle rzadkie wydarzenie, jakim będń wspólne dla obu planet wybory Najstarszego. Porozmawiam z nim... – Proszę podejć, kapitanie niezwykle ostro przerwała mu Toni. Bleys Ahrens porozmawia teraz z panem. Bleys szybko odwrócił wzrok od Dahno i zobaczył mężczyznę, który musiał być
Amythem Barbageem, stojńcego tuż za drzwiami windy łńczńcej jego apartament z poziomem biurowym. Najwyraniej stał tam wystarczajńco długo, by słyszeć ostatnie słowa Bleysa. Prawdopodobnie nawet doć długo, by podsłuchać opinię Dahno na swój temat. Podszedł z nieruchomń twarzń; szczupły i silny mimo stosunkowo drobnej budowy, odrobinę wyższy niż przeciętna, ubrany w doskonale dopasowany, czarno–srebrny mundur milicji – jak nazywano na obu Zaprzyjanionych wiatach paramilitarne siły policyjne. Bleys zauważył, jak Toni uważnie przyjrzała się podchodzńcemu Barbageowi. Był doć młody jak na stanowisko w siłach milicyjnych i doć niezwykły, by wzbudzać zainteresowanie. Stanńł wyprostowany niczym kij, wywołujńc w pierwszej chwili wrażenie młodej i chudej osoby usilnie starajńcej się dobrze wyglńdać – lecz z miernym efektem. Drugie spojrzenie powiedziało Bleysowi co więcej. On naprawdę robił wrażenie. To był drapieżnik, bardzo niebezpieczny. Twarz Barbagea była tak szczupła, że sprawiała wrażenie wręcz wychudzonej. Włosy i brwi miał prawie równie czarne jak nienaganny mundur, w który był ubrany. Dla kontrastu twarz miał gładko ogolonń, a cerę tak jasnń, że wyglńdała, jakby zbladł z przejęcia. Pod ciemnymi brwiami oczy Barbagea płonęły słabym wiatłem, jak ogniste opale tego samego koloru. Jego usta stanowiły prostń linię, jakby wargi zostały mocno cinięte między wńskim nosem od góry i wńskń, lecz kanciastń szczękń od dołu. Podszedł bezpoœrednio do Bleysa, ale ze wzrokiem skierowanym równo na wszystkich w pokoju. Na jego twarzy nie rysowały się żadne uczucia, może oprócz czego, co można by okrelić jako agresywna grzecznoć. Nie było to dalekie od pogardy. Bleys pomylał, że rzeczywicie mogła być to pogarda. Jako fanatyk, Barbage zapewne uważał się za Bożego Wybrańca prawdopodobnie wybranego spomiędzy wybranych. Oznaczało to, że wszyscy inni, automatycznie byli czymœ gorszym od niego, niezależnie od zajmowanych wieckich stanowisk, potęgi czy władzy. Zatrzymał się przed Bleysem. – Czynisz mi zaszczyt, udzielajńc widzenia, Nauczycielu odezwał się. – Wydaje mi się, że widziałem cię, kiedy ostatnio byłem na Harmonii – stwierdził Bleys. – Jesteœ funkcjonariuszem milicji z Harmonii czy ze Zjednoczenia, czasowo przeniesionym na Harmonię?
– Byłem na Harmonii na transferze szkoleniowym z milicji Zjednoczenia, której jestem członkiem, Nauczycielu. Zgłosiłem się do szkolenia na Harmonii na ochotnika, by poszerzyć swoje dowiadczenie i użytecznoć dla milicji i Boga. Twojapamięć jest równie wspaniała jak inne przymioty, Nauczycielu. Widziałe mnie zaledwie przez chwilę, kiedy doprowadziłem do ciebie aresztantów, których miałem ci zaprezentować. Przemówiłeœ do nich, a oni odeszli nie odrzucajńc już Boga, lecz powracajńc na cieżkę prawoci. Choć najwyraniej niektórzy z nich musieli znów zboczyć z tej drogi, bo w innym wypadku nie spotkałbym człowieka, którego nazywasz Halem Mayne, z bandń przestępców w górach, gdzie tymczasowo prowadziłem małe ramię milicji w poszukiwaniu banitów. – Tak powiedział Bleys. Nie jestem zaskoczony, że znalazłe Hala Mayne z banitami, Amyth. Nie jest zwykłym człowiekiem. – Szatan ma go w swoich szponach owiadczył Barbage. – Bez wńtpienia potwierdził Bleys. Ale wracajńc od obecnej sytuacji. Wezwałem cię, bo chciałem się upewnić, że rozumiesz powody mojej decyzji. Jego głos stał się nagle cichy i ciepły, a drobne zamglenie spojrzenia Barbagea zdradziło, że zauważył tę zmianę. Bleys mówił dalej. – Oczywiœcie spodziewałe się powrotu na Harmonię i podjęcia poszukiwań Hala Mayne i chcę, żeby włanie tak zrobił. Na ile pewien jeste, że rozpoznasz go, kiedy znów się z nim spotkasz? – Całkowicie, Nauczycielu. Nie zapominam twarzy. Poznałem go z obrazu który artysta stworzył z jego dziecięcych zdjęć, dostosowanych przez komputer do obecnego wieku. A teraz widziałem go już dwukrotnie przerwał jedynie na chwilę. – Teraz za kontynuował mam dowody, że przebywa z częciń z tych Porzuconych przez Boga, okreœlajńcych się jako ruch oporu, bandyckich oddziałów rozkwitłych w opozycji do Izby Rzńdzńcej na Harmonii – podobnie jak inne tego rodzaju grupy tutaj. Archaiczna mowa stosowana na Zjednoczeniu i Harmonii przez częć ultrareligijnych ugrupowań mogłaby brzmieć dziwacznie i niedorzecznie, jednak wcale tak nie było. Zamiast tego sprawiała, że zdawał się być jeszcze odleglejszy od posiadania zwykłych ludzkich uczuć i reakcji. Jego głos brzmiał lekkim barytonem, trzymanym w naprężeniu przez jakieœ wewnętrzne napięcie, tak że dwięk miał w sobie moc cięcia, niby napięty rzemień.
– Ale ty, Nauczycielu podsumował będziesz mi towarzyszył na Harmonii? – W zabiegach ludzkich jest przypływ i odpływ powiedział Bleys. Pora przypływu stosownie schwytana, wiedzie do szczęœcia... – Nauczycielu? W oczach Barbagea zapłonńł nagle ogień. Zacytowałe nieznane mi pismo. Nie jest to także znane przysłowie. – To nie biblia, Amyth wyjanił Bleys. To cytat ze wieckich pism niezwykłego pisarza. Niejaki William Shakespeare napisał te słowa ponad osiemset lat temu. Napisał je w starej angielszczynie, nie we współczesnym basicu. Oznaczajń one, że nie polecę z tobń na Harmonię, mam inne sprawy. Ale zabierzesz ze sobń list ode mnie do milicji z Harmonii, w którym napiszę, że przemawiasz moim głosem. Powiedz mi, czy wiesz do której z grup oporu – to jest, oddziału bandytów dołńczył Hal Mayne? – Jeszcze nie, Nauczycielu odpowiedział Amyth. Jego twarz powróciła do zwykłego stanu. Ale znajdę kogo, kto posiada tę wiedzę a dokonałbym tego znacznie szybciej, majńc własnych ludzi. – Być może stwierdził Bleys i mylę, że byłoby możliwe zdobycie pozwolenia na zabranie takiego oddziału. Zwłaszcza jeœli Arcybiskup Zjednoczenia McKae wygra na Harmonii zbliżajńce się wybory i stanie się pierwszym od osiemnastu lat Najstarszym, rzńdzńcym obiema naszymi planetami. Jednak jeli zorganizuję dla ciebie takie dowództwo, teraz albo nawet potem, obawiam się, że lokalni dowódcy milicji na Harmonii będń aż nadto chętni, by całe poszukiwania zostawić tobie i wcale nie będń ci pomagać. Chcę, żeby podobnie jak ty, dali z siebie wszystko. Mylę Amyth, że na dłuższń metę zaoszczędzi nam to czasu, jeli pozwolisz im pracować dla siebie. Rozumiem, czemu chciałbyœ mieć do dyspozycji własnych ludzi. Sńdzę jednak, że w tym przypadku odpowiedŸ brzmi – nie. Twarz Barbagea nie zdradzała żadnych uczuć. – Jeli taka jest twoja decyzja, Nauczycielu. Bóg uczynił mi wiadomym, że tyœ jest władnym decydować. Uczynię, jako rzeczesz i wezmę niezbędne siły z lokalnych milicji. Jednak konieczne będzie przyznanie mi niezbędnych do tego uprawnień. Również... Słowa Barbagea zostały przerwane przez rozbrzmiewajńcy w pomieszczeniu pojedynczy dzwonek. – O co chodzi? zapytał Dahno. – Nauczycielu Bleysie Ahrensie, czy ty i Dahno Ahrens macie wuja o nazwisku Henry
MacLean? był to głos recepcjonisty siedzńcego jakie czterdzieci pięter niżej, w budynku mieszczńcym biura i kwatery mieszkalne dla wszystkich obecnych w pokoju za wyjńtkiem Barbage’a. – Prosi o spotkanie z wami. – Wuj Henry! Bleys nagle zerwał się na nogi. Dopiero wtedy uwiadomił sobie, że w jego głosie zabrzmiało zaskoczenie komunikatem. Zmusił się do kontynuowania ze zwykłym entuzjazmem. W końcu wizyta mogła być właœnie tym, przypadkowymi odwiedzinami z okazji wizyty Henry’ego w mieœcie. – Wylij go na górę zarzńdził Bleys. Prywatnń windń do mojego apartamentu. – Już jedzie, Bleysie Ahrens po krótkiej chwili zabrzmiał głos recepcjonisty. Dziękuję za wytyczne. Bleys zwrócił się do Dahno. – Wuj Henry! powiedział. Wiedziałe, że wybiera się do miasta? – Nie. Dahno potrzńsnńł głowń. Miło będzie znów go zobaczyć. Ciekawe, czy zabrał ze sobń rodzinę? – Recepcjonista nic o tym nic wspominał... Zanim Bleys skończył, rozsunęły się drzwi windy, a jeden z dysków wznoszńcych zatrzymał się na równi z podłogń apartamentu. Zszedł z niego Henry, wchodzńc do pomieszczenia z walizkń w ręku. Drzwi znów się zamknęły. – Wujku! wykrzyknńł Bleys. Jeste sam? Gdzie jest rodzina? – Przywieli mnie tu o wicie odpowiedział Henry. Już od kilku godzin powinni być z powrotem na farmie. Ja jednak przyjechałem zostać z tobń. – O wicie, wuju? odezwał się Dahno. Tu, doiasta? m A ty zjawiasz się u nas dopiero teraz? – Musiałem najpierw odwiedzić starych znajomych powiedział Henry. Jego głos w tym ciepłym, nieugiętym owiadczeniu nie brzmiał ani trochę inaczej niż ten zapamiętany przez Bleysa. Henry postawił swojń walizkę. – Ale widzę, że jestecie teraz zajęci? – Nie zaprotestował Bleys. Kilkoma długimi krokami razem z Dahno wyminęli Barbagea i stanęli na wycińgnięcie ręki od Henryego. Barbage obrócił się tylko, by patrzeć na tę trójkę. Henry MacLean nie był człowiekiem, którego mógłby ciskać ktokolwiek poza wnukami, i ani Bleys ani Dahno nie próbowali robić nic takiego. Jednak sposób w jaki stali koło niego, emanował uczuciem. Jeli chodzi o Henryego był całkowicie spokojny i opanowany. Pomimo stosunkowo niewielkiego wzrostu, zdawało się, że wcale nie musi patrzeć w górę na Bleysa i Dahno.
– Nie powiedział Bleys a jeli byłyby to interesy, to i tak mogłyby poczekać. Ale co masz na myli, wuju, mówińc, że zamierzasz zostać? – Właœnie to – oœwiadczył Henry. Spojrzał najpierw na Toni, potem na Amytha Barbagea. Jestecie pewni, że nie macie żadnych spraw z tń dwójkń? – Interesy zostały już załatwione powiedział Bleys. Nie spotkałe jeszcze Toni, wujku. To Antonina Lu, moja prawa ręka albo lewa, jeli zechcesz prawń nazwać Dahno. Oficer milicji to kapitan Amyth Barbage. Podejd tutaj i usińd. Razem z Dahno poprowadzili go do krzeseł. Obaj bracia zajęli swoje miejsca. Henry poszedł za nimi, ale nie usiadł. Barbage ponownie się odwrócił, stojńc w milczeniu nie dalej niż na wycińgnięcie ręki od Henryego, a Toni wcińż znajdowała się przy œciennej mapie. – Siedziałem większoć ranka powiedział Henry. Po tym, jak Joshua z resztń przywieŸli mnie tutaj... – Oni też powinni byli zostać stwierdził Bleys. – Joshua ma pracę na farmie odpowiedział Henry tak samo jak Ruth. Nawet dzieci majń swoje obowińzki. Tak naprawdę, wcale nie powinni mnie tu przywozić, ale Joshua tego chciał. – Oczywicie wujku zgodził się Bleys.Razem z Dahno siedzieli na swoich wysokich dryfach, patrzńc na Henryego. Powiedz nam, co cię tu sprowadza. – Przybyłem kierowany mojń miłociń do ciebie, Bleys owiadczył Henry. – Nie zrobiłbym tego dla nikogo, kogo nie kocham jak syna. Wpadłeœ w ręce Szatana i być może tylko ja mogę utrzymać cię przy życiu do chwili, kiedy się ockniesz. Bleys odczuł w sobie dotknięcie goryczy. Udałem się na poszukiwanie Boga i nie znalazłem go, pomylał z gorzkń ironiń; ale nie wypowiedział tego na głos. Henry potraktowałby to jako osobisty wyrzut za porażkę w pomocy w doprowadzeniu Bleysa do wiary w Boga. – Wszyscy jestemy w rękach Szatana, wujku powiedział zamiast tego na głos. – Nie zaprzeczył Henry. Ja nie jestem... Rzucił krótkie spojrzenie na Barbagea, jakby to było wszystko, czego potrzebował. –...Nie jest w nich nawet ten człowiek, pomimo wynaturzenia w błędnym pojmowaniu Boga. A ja... – Jak miesz! eksplodował Barbage, robińc krok naprzód. Mówić, że Ja mylę się w oczach Boga – i że Wielki Nauczyciel tkwi w rękach Szatana, a ty nie! To bluŸnierstwo! Wezmę cię... – Barbage odezwał się Bleys.
Nie musiał podnosić głosu. Trening prowadzony przez lata, wyostrzył jego naturalny talent wkładania pełnej mocy w słowa, bez podnoszenia głosu. Pokój rozbrzmiał nagle tń siłń, a Barbage zrobił krok wstecz, jakby dostał cios pięciń. Umilkł. – Jeste w rękach Szatana powtórzył Henry z przekonaniem, tym samym spokojnym głosem, jakim pierwszy raz wypowiedział te słowa. Poza tym jednym spojrzeniem, ignorował Barbagea. Znów skierował wzrok na Bleysa. Ale może będę mógł ochronić cię przed nim do czasu, aż będziesz doć silny, by się uwolnić. Bleys rozważył to spokojnie i do głębi; ale jego umysł pędził, zmieniajńc wszystkie plany. Na szczęcie odezwał się Dahno. – Co masz na myli mówińc o ochronie, wujku? zapytał. – Mylę, że wuj Henry może mieć na myli stworzenie straży odezwał się Bleys – prawdopodobnie z częci tych przyjaciół, z którymi spotykał się tego ranka – i przy ich pomocy utrzymać mnie przy życiu dostatecznie długo, bym mógł zobaczyć błńd na mojej drodze. Mam rację, wuju? – Ale Nauczycielu! wybuchł Barbage, wyrzucajńc z siebie słowa pomimo oczywistego pragnienia zachowania milczenia – nie potrzebujesz tego – tego starego proroka jako twojej ochrony. Możesz mieć tyle milicji, ile tylko zapragniesz. Przez cały czas można cię otaczać milicjń. Milicjń, powiedziałem! A nie tym, co twój wuj jest w stanie zorganizować. Na te słowa Henry obrócił się w końcu w stronę Barbagea, wcińż bez żadnych emocji w głosie i postawie. – Nie będę protestował przeciw ludziom pragnńcym z całej siły chronić osoby, które uważajń za zasługujńce na ochronę powiedział. Ale walczyłem kiedy z milicjń i stwierdziłem, że wiele jej brakuje. Policzek nie mógłby zmienić wyrazu twarzy Barbagea bardziej niż ostatnie słowa Henryego. Jego blada skóra stała się biała jak papier, jakby odpłynęła z niej ta odrobina krńżńcej tam jeszcze krwi. – Jeli że walczył z mili cjń, jeste zbrodniarzem! rzekł z płonńcym wzrokiem. – Na tej podstawie aresztuję cię. Jesteœ... Zrobił krok do przodu i uniósł rękę, by chwycić ramię Henry’ego. Jednak jego palce nie dotarły do celu. Zamiast tego Henry złapał jego przedramię w połowie ruchu i zatrzymał je. Barbage wbił w niego wzrok z niedowierzaniem, po czym, choć jego ciało nie poruszyło
się, widać było, że z całej siły próbuje się uwolnić. Nie tylko mu się to nie udało, ale nawet odrobinę nie poruszył ramieniem. Henry ze spokojem trzymał je w bezruchu. Barbage wcińż wbijał wzrok w starszego mężczyznę. Był nieco wyższy od Henry’ego i choć ten mógł ważyć kilka kilogramów więcej od oficera, była to jedyna widoczna różnica między nimi. A jednak wyglńdało to tak, jakby ręka trzymajńca go w ucisku należała do Dahno. Bleys odchrzńknńł cicho ze swojego miejsca. – Nie prowadziłe przez dwadziecia lat farmy, kapitanie powiedział. W przeciwieństwie do wuja Henryego. Wujku, proszę, puć go. I kapitanie, nie chcę więcej słyszeć o aresztowaniu mojego wuja, a jeœli kiedykolwiek zostanie zaaresztowany, odpowiedzialnoć spadnie na ciebie. Henry zwolnił ucisk, a ramię Barbagea opadło, jakby odpłynęły z niego wszystkie siły. – Tak, Nauczycielu powiedział bez wyrazu. Ale jego oczy wcińż płonęły. – Mylę też, że lepiej będzie, jeli już odejdziesz, kapitanie stwierdził Bleys. Wierzę, że odpowiedziałem na pytanie, które przyszedłe mi zadać? – Tak, Nauczycielu. Barbage odwrócił się do drzwi w cianie za sobń, które rozsunęły się przed nim. Przeszedł przez nie i zniknńł. – Nie potępiaj go odezwał się Henry do Bleysa. Jest Fanatykiem i prawdopodobnie nigdy nie zostanie Prawdziwym Wiernym. Widać to w nim tak wyraŸnie i jest to równie smutne, co prawdziwe. Jednak nawet jako fanatyk jest bliżej do Boga – znacznie bliżej niż ty, czy Dahno bylicie kiedykolwiek. W swojej pokrętnej wierze w ramach jej ograniczeń – może nawet być uczciwym człowiekiem. – Jak możesz tak dużo wiedzieć na jego temat? – nieoczekiwanie zapytała Toni z drugiego końca pokoju. Henry spojrzał na niń. – Wiele razy spotykałem jemu podobnych odpowiedział. Walczyłem z nimi, rozmawiałem i modliłem się. Wiem, że w pewnych sprawach, na swój własny sposób, podobnie jak inni milicjanci, z którymi walczyłem, zasługuje na szacunek. Jednak nie kocham jego, ani jego rodzaju, a walczę tylko za tych, których kocham. Toni najwyraniej w ostatniej chwili powstrzymała się przed powiedzeniem czegoœ więcej. Przyglńdała się Henry’emu z wyrazem twarzy który, jak ocenił Bleys, miecił się między zainteresowaniem a głębokim szokiem oraz czym, co mogło być częœciowym podziwem. Bleys nie był tego pewien. Wstał.
– Wuju powiedział mylę, że wiem kogo chcesz rekrutować. Kiedy, kuka lat temu, musiałem zinfiltrować Obrońców biskupa McKae. Jako ochroniarzy zatrudnił byłych Żołnierzy Boga, dowiadczonych w walkach między kociołami i przeciw milicji. Wiem, choć może nie zdawać sobie z tego sprawy Amyth Barbage, że potrafiń więcej niż milicja i cieszę się, majńc cię przy sobie, z pomocń lub bez. Prawdń jest jednak, że może nadejć chwila, kiedy będę potrzebował odpowiednika małego oddziału uderzeniowego. Może Dahno znajdzie ci apartament? Zjemy potem razem obiad. Odwrócił się do Dahno, który wstał już z fotela i bez ostrzeżenia odezwał się, jakby doszła do głosu jaka jego wewnętrzna częć, nad którń nie miał kontroli. – Poczekaj usłyszał własne słowa, zwracajńc się z powrotem do Henry’ego. – Czy możesz zebrać wystarczajńcń, według twojej oceny, liczbę Żołnierzy Boga w cińgu najbliższych dwu tygodni? Jego umysł eksplodował nagle nowymi możliwociami i planami. Słyszał swój głos, spokojnie mówińcy dalej prawie bez pauzy. – Za kilka tygodni wybieram się z przemówieniami na inne Młodsze Œwiaty. Czy będziesz w stanie zorganizować swojń grupę, jeli wyruszymy tak prędko? Był wiadom zwróconych na siebie ostrych spojrzeń Toni i Dahno, ale całń uwagę skupił na Henrym. – Nowa Ziemia? zapytał Dahno. – Nowa Ziemia – potwierdził Bleys, wcińż patrzńc na Henry’ego. – Tam wybieram się najpierw. Czy możesz to zrobić, wujku? – Dwa tygodnie? cicho powiedział Henry, jakby Dahno wcale nie przerywał. – Tak. Obrócił się do Dahno. – Miałe mi znaleć pokój. – Apartament, wujku poprawił Dahno. Apartament. Chod ze mnń. Wyszli. – To cudowne. Dokładnie czego takiego potrzebowałem stwierdził Bleys, patrzńc za nimi. Odwrócił się do Toni i zauważył, że wcińż patrzy w stronę drzwi, przez które wyszli dwaj mężczyŸni. Oczy miała jasne. Od chwili przybycia Henryego co się w niej zmieniło. – Przykro mi, że wyskakuję z tń podróżń na Nowń Ziemię bez ostrzeżenia ciebie i Dahno – powiedział Bleys, kiedy w końcu skierowała wzrok na niego. Pojechała porozmawiać ze swojń rodzinń... Stwierdził, że odczuwa dziwnń, prawie przesńdnń niechęć przeciw dokończeniu tego
zdania. – Och, tak odpowiedziała. Wszystko w porzńdku. Pojadę z tobń. – Słyszała. Polecę dalej niż na Nowń Ziemię bez ogródek powiedział Bleys. – Wszystko w porzńdku stwierdziła. Nieoczekiwanie umiechnęła się do niego. – Gdziekolwiek chcesz. Rozdział 4 Bleys obudził się niczym dzikie zwierze reagujńce na docierajńcy do uszu nieznany, prawdopodobnie grony dwięk. Nagle siedział ze wszyst kimi zmysłami w stanie gotowoœci. Ale sekundy mijały i nie pojawił się żaden powód nagłego przebudzenia. W pierwszej chwili odniósł wrażenie, że spał zaledwie kilka minut, ale rzut oka na zegar wiecńcy między œwiatełkami gwiazd na obrazie nieba zajmujńcym sufit, powiedział mu, że było to kilka godzin. Nie miał pojęcia, co go obudziło. Jednak kiedy tak siedział w łóżku, zaczńł rozpoznawać uczucie podniecenia, jakie kierowało nim wczeniej tego dnia teraz jednak niemiło zmieszane z nieokreœlonym niepokojem. Nie miał powodu do niepokoju. Wieczorna kolacja z Henrym była bardzo radosna. Mylał wtedy, że nie ma już żadnych spraw, które mogłyby opónić wyjazd. Henry powiedział, że do zapewnienia mu bezpieczeństwa potrzeba będzie pięćdziesięciu byłych Żołnierzy Boga, ale nie powinien mieć problemu ze zgromadzeniem takich sił. Oczywicie nie rozmawiał z takń ich liczbń tego ranka. Zanim przybył do Bleysa i Dahno, spotkał się zaledwie z tuzinem. Ci jednak wiedzieli, jak skontaktować się z następnymi przez sieć weteranów. Za trzy lub cztery dni powinien mieć pełny skład. Nocna bryza przeszła przez otwarte drzwi balkonowe sypialni, chłodzńc górnń częć ciała Bleysa, uniesionń nad polem siłowym pełnińcym w kosztownym łóżku funkcję zarówno materaca, jak i kołdry. Płynnym ruchem sturlał się z niego i stanńł wyprostowany. Bryza poruszała cienkimi, białymi firankami przy drzwiach balkonowych. Ruchome powietrze chłodziło jego wilgotnń skórę pocił się przez sen i czuł gęsiń skórkę na całym ciele. Jak zwykle spał, majńc na sobie tylko lune szorty. Zanim opucił matkę, jak wszystkie
Exotikowe dzieci, spał całkowicie bez piżamy, jednak kiedy został wysłany na farmę Henryego MacLeana, stwierdził że Zaprzyjanionych szokuje ten zwyczaj i oczekiwano od niego odziewania się w koszulę nocnń. Ponieważ miał wtedy tylko jedenacie lat i tak bardzo chciał stać się częciń rodziny Henryego, dostosował się do poleceń. Podobnie jak większoć ubrań otrzymanych na farmie Henryego, był to spadek po Joshui, najstarszym synu Henry’ego i nienawidził niewygodnych zwojów, w których plńtały się nogi. Kiedy w końcu dorósł i został wygnany przez lokalnń społecznoć, a Henry wysłał go, by dołńczył w Ekumenii do Dahno, Bleys wyrzucił koszulę nocnń, odkrywajńc jednak, że pińc nago czuje się nieosłonięty. Rozwińzaniem stały się szorty. Nie krępowały mu ruchów przez sen i dobrze mu się w nich spało. Wróciło teraz do niego wrażenie zwińzane z nocnń koszulń i wydało mu się, że nawet ta obszerna, luksusowa sypialnia usztywnia się i kurczy, zmieniajńc się w zamknięte pudło o wymiarach klatki. Przeszedł przez tańczńce w powiewach wiatru delikatne, białe firanki i na wpół otwarte drzwi, wychodzńc na balkon. Wyjcie na powietrze było ulgń. Jednak tę cianę budynku owietlało różnokolorowe œwiatło z reklamy emitowanej w powietrze nad jednym z pobliskich hoteli. Trzydzieci siedem pięter niżej, na poziomie ziemi, droga biegnńca przed budynkiem krzyżowała się z innymi, tworzńc siatkę jasnych linii, jak kraty w więziennej celi. Uniósł wzrok ku wiecńcym nad tym wszystkim gwiazdom. To włanie w gwiazdach znalazł ukojenie, kiedy po raz pierwszy zrozumiał, że nie znajdzie u matki miłoci, jakiej tam szukał. To, na co teraz patrzył, różniło się od obrazu, który odtworzył na suficie swojej sypialni. Miał przed sobń prawdziwe ciała niebieskie, a nie ich schwytany obraz. Przez atmosferę i lata wietlne patrzył na prawdziwe obiekty i zbudziło się w nim pragnienie sięgnięcia ku nim w poszukiwaniu pomocy w zrozumieniu odczuwanego niepokoju. Pod wpływem podniecenia i niepokoju opanował go jeden z jego rzadkich impulsów dzikoci. Rozejrzał się. Wzdłuż całego frontu budynku, tuż poniżej balkonów, umieszczono ozdobny gzyms o szerokoœci dwudziestu centymetrów. Przyjrzał się temu tuż pod sobń. Był dostatecznie wysoki, by stajńc na gzymsie pod swoim balkonem i wycińgajńc ręce do
góry, dosięgnńć gzymsu piętro wyżej i posuwać się w ten sposób do miejsca, gdzie od gwiazd oddzielałoby go tylko powietrze i przestrzeń. Bleys podszedł do rogu po lewej stronie, gdzie balkon dochodził do œciany budynku. Musiałby posuwać się z plecami do ciany. Stanńł w ten sposób i sięgajńc lewń rękń, bez problemu znalazł uchwyt na gzymsie piętro wyżej. Zaciskajńc na nim palce, przełożył lewń nogę nad balustradń, znajdujńc gołń stopń podparcie na gzymsie. Przesunńł lewń nogę i rękę wzdłuż oddzielnych krawędzi, prawń rękń wcińż trzymajńc się barierki. Potem i prawń dłoniń chwycił górny gzyms, przeniósł na ręce masę ciała i przerzucił nad barierkń prawń nogę, a kiedy umiecił jń już pewnie na występie, równomiernie rozłożył masę na wszystkie kończyny, stojńc swobodnie, wolny od balkonu, podparty jedynie przez dwa gzymsy. Przez chwilę groziły mu zawroty głowy – ale przezwyciężył je. Majńc rozrzucone kończyny i plecy oparte o cianę budynku, stał nad miastem wreszcie nieograniczony, patrzńc na przestrzeń i gwiazdy. Patrzył na nie, ignorujńc docierajńce do niego z dołu słabe wiatło i dwięki. Stopniowo zaczńł zawężać swojń uwagę. Z dowiadczeniem wynikajńcym z tysięcy godzin mentalnej samodyscypliny, zaczńł odcinać wiadomoć istnienia czegokolwiek poza przestrzeniń, gwiazdami i powierzchniń, na której się opierał. Rosło w nim podniecenie. Jestem Anteuszem, pomylał zapanikiem i synem antycznych greckich bogów: Posejdona, władcy mórz i Gai, bogini Ziemi. Zapaœnikiem Anteuszem, który odzyskiwał siły za każdym razem, gdy dotykał swojej matki, Ziemi. Jednak w przeciwieństwie do Anteusza, ja odzyskuję siły wcińż od nowa nie od dotyku ziemi pode mnń, lecz za każdym razem, gdy patrzę na gwiazdy. Gwiazdy i cała rasa ludzka odnawiajń moje siły wcińż na nowo i bez ograniczeń. Przypomniał sobie lata spędzone nad studiowaniem sztuk walki i ideę ki – zeœrodkowanie całej wiadomoci w teoretycznym punkcie równowagi, dwa cale poniżej pępka i cal w głńb ciała. Pamiętał, że kiedy osińgnńł już koncentrację, mylenie o ki sięgajńcej w dół, poniżej powierzchni pod stopami czyniło go tak ciężkim, że dwu lub trzech ludzi, którzy powinni móc bez problemu go unieć, nie było w stanie tego dokonać. Z głębin pamięci wydobył pochodzńcy z języka japońskiego termin na to zjawisko: kio-shizumeru. Tak, powiedziała w nim dzikoć.
Z wprawń wynikajńcń z długoletnich ćwiczeń, bez wysiłku skoncentrował swojń ki, jeszcze zanim przekroczył barierkę. Teraz zamknńł oczy i pomylał o rozcińgnięciu jej – nie w dół, a do tyłu, niczym szpilkę mocujńcń motyla do cianki pudełka, z ciała głęboko w pionowń cianę budynku, by nie spać. By zamiast stać na krawędzi, poczuć się jakby leżał. Tak kładł się jako chłopiec na zboczu wzgórza, na farmie Henry’ego. Tkwił nieruchomo, ale stopniowo narastało w nim odczucie leżenia na plecach, w miejsce stania przy pionowej œcianie. Urealniało się coraz bardziej i bardziej, aż stało się jedynń rzeczywistociń. Nie mylał już teraz wiedział że leży płasko, patrzńc w górę. Z wolna rozlunił silny uchwyt dłoni na gzymsie, pozwalajńc by trzymała go jedynie moc, jakby tylko dzięki wadze ciała na poziomej powierzchni. Powoli przez jego ciało przepłynęła fala rozlunienia, posuwajńc się w dół przez jego ciało jak fala ciepła, aż dotarła w końcu do stóp i całkowicie go opanowała. Nie stał już. Leżał rozluŸniony, samotny pod gwiazdami. Jednak nie do końca sam. Mglicie z poczńtku i niewyranie, dostrzegł nabierajńcń stopniowo coraz bardziej realnych kształtów tęczowń wstęgę, stanowińcń jego własny, mentalny obraz tysińcletniego gobelinu, tkanego przez nici sił historycznych, łńczńcych poczńtek czternastego wieku z chwilń obecnń. Była to wstęga składajńca się z niezliczonych, różnokolorowych wńtków, reprezentujńcych siły, jakimi każdy człowiek oddziaływał w cińgu życia na cały wzór rozwoju ludzkoœci. Wiele z tych wńtków żyło krótko i zanikało bez wpływu na cały wzór. Jednak kilka – bardzo niewiele gromadziło inne wńtki w kierunku ich własnej siły życiowej i wzór ulegał trwałej zmianie. Te rzadkie przypadki – zazwyczaj wielcy przywódcy religijni, wojskowi lub filozoficzni znikali z póniejszej pamięci wstęgi ale nie zanikał efekt ich istnienia. Jednak były tym wszystkie miliardy istnień, od czternastego wieku do teraz, i to właœnie połńczona masa ich żywotów determinowała obecny wzór i kierunek ruchu całej rasy tak, że życie każdej pojedynczej osoby miało efekt i użyczało barwy wńtkom wokół siebie – determinujńc kierunek innych wńtków. Co nowego mogło zostać zaproponowane i umrzeć z pomysłodawcń, by powrócić na powierzchnię i nabrać sił póŸniej. Tam, w szesnastym wieku wyobraŸnia Bleysa mogła
zobrazować wńtek życia Delminio, pomysłodawcy Teatru Pamięci pomysłu, który zdał się umrzeć wraz z bezowocnymi wysiłkami jego twórcy, lecz pojawił się ponownie w dwudziestym pierwszym wieku, stajńc się w końcu unikalnym satelitń orbitujńcym teraz wokół Starej Ziemi, znanym jako Encyklopedia Ostateczna. W dwudziestym wieku dokonano dwóch osińgnięć majńcych potężny, nagły wpływ na barwę i kierunek wstęgi. Pierwszym było wzniesienie się pierwszych ludzi poza atmosferę Starej Ziemi, wkraczajńc po raz pierwszy w historii w kosmos. Drugim – pojawianie się dużych grup społecznych ostrożnie rozważajńcych ideę, że każdy człowiek posiada uniwersalnń odpowiedzialnoć nie tylko wobec innych ludzi, alewobec całej planety. A jeszcze póniej, w dwudziestym pierwszym wieku pojawił się wńtek Gildii Orędowników, która zrodziła społeczeństwo dwóch Nowych Œwiatów – Mary i Kultis – Exotików. Spojrzał jeszcze dalej i, odszukał nić własnń, Dahno i Toni, ciasno splecione, grubiejńce już i zaczynajńce rozprzestrzeniać swój kolor i kierunek na wszystko dookoła. Bleys skoncentrował się na wńtku Henry’ego. Jego oddech nabrał nagle nieoczekiwanej siły i głębi. To, na co patrzył, było całkowicie subiektywne, zabarwione przez jego wierzenia i pragnienia. Jednak biorńca w tym udział częć umysłu, szukajńc powodu nagłej, pozornie nieuzasadnionej euforii wymieszanej z niepokojem, nieoczekiwanie dostrzegła w wijńcej się między gwiazdami wstędze możliwoć odpowiedzi. Już wczeniej zdarzało się Bleysowi zerknńć na fragment wstęgi reprezentujńcy teraniejszoć i patrzńc wtedy na linie zamazane, ale rozpoznawalne w stosunku do siebie nawzajem czasami był w stanie zauważyć, jak będń wyglńdać w najbliższej przyszłoœci. Widzenia te trudno było nazwać je czym więcej niż zgadywaniem w najlepszym przypadku stanowiły efekt obliczeń jego podœwiadomoœci na temat tego, jak nici oddziałujń na siebie, tkajńc wzór. Jednak pomagało mu to tworzyć plany na najbliższń przyszłoć, podobnie jak pomocne bywa zobrazowanie danych w postaci wykresu. Mimo wszystko rodzaj pomocy przez nie ofiarowany miał zastosowanie wyłńcznie wobec najbliższej przyszłoci: na kilka dni, tydzień czy dwa rzadko aż na miesińc. Dzikoć, jaka przywiodła go do tej dziwnej pozycji na cianie budynku z pewnociń
wynikła z głęboko zakorzenionych , wewnętrznych powodów. Gdyby był w stanie zrobić w umyle krok dalej i zobaczyć, co może zwizualizować z możliwej, najbliższej przyszłoœci – może podwiadomoć byłaby w stanie wyjanić mu powód niepokoju, będńcego zapewne przyczynń jego przebudzenia się. Bleys wyobraził sobie siebie próbujńcego sięgnńć wzrokiem naprzód wzdłuż wstęgi, a wysiłek ten ukazał mu, że nić Henryego pozostawała silnie połńczona z wńtkiem jego, Toni i Dahno cały czas pomagajńc, jak daleko był w stanie sięgnńć wzrokiem. Przyszła mu nagle do głowy jasna i wyrana myl, że próbuje zajrzeć darowanemu koniowi w zęby; podejrzliwy, bo dostał więcej, niż się spodziewał. Wraz z przybyciem Henryego poczuł, jak otwiera się przed nim wielka szansa i w wirze decyzji, zaczńł działać. Za podwiadomoć zareagowała niepokojem, sceptyczna wobec nagłego przypływu szczęcia. Lata ostrożnego planowania i upewniania się, że obejrzał miejsce lńdowania przed skokiem, sprawiły, że stał się ostrożny wobec wszystkiego, co przychodziło zbyt łatwo. Automatycznie zaczynał się martwić. Ten cińg myli sprawił, że odprężył się wreszcie i uspokoił. Zniknńł niepokój. Razem z nim odeszła znaczna częć podniecenia, które wygnało go na zewnńtrz i uwiadomił sobie teraz, że był to efekt przygotowywania się jego defensywnej natury w reakcji na niepokój za zasłonń w podwiadomoci. Leżał uspokojony i zadowolony, patrzńc na gwiazdy. Dwięki ulicy, dryfujńce gdzie spod jego stóp, przywołały Bleysa z powrotem do œwiadomoci swego ciała i jego położenia. Jeszcze przez chwilę pozostawał bez zmian, na cianie budynku, niechętny pomysłowi zostawienia tego, co odkrył patrzńc na wszechwiat. W końcu, powoli, zaczńł odwracać swoje nastawienie. Zdawało się, że nie ruszajńc nawet palcem, obrócił się z pozycji poziomej do pionowej i znowu stał, całń masę ciała podtrzymujńc na bosych stopach opartych o gzyms, pomagajńc sobie w utrzymaniu pozycji, jedynie trzymajńc się gzymsu nad głowń. Kiedy tego dokonał, uwiadomił sobie, że mocno nasilił się hałas pod nim. Powoli, niemal obojętnie, spojrzał w dół i zauważył, że przycińgnńł tłum na chodniku pod sobń. Przy tej wysokoœci nie byliby w stanie go rozpoznać, jednak z pewnociń myleli, że jest samobójcń.
Groziło mu odkrycie tożsamoci. Jeli wróciłby teraz do swojego pokoju, ci w dole wiedzieliby zbyt wiele i powstałyby przynajmniej plotki. Nie mógł wrócić na własny balkon. Ale róg budynku był oddalony zaledwie o kilka metrów, gdzie nie było żadnego innego balkonu. Za tym rogiem droga kończyła się, schodzńc spiralń do innej, jednokierunkowej trasy, oddalajńcej się od jego budynku. Gdyby posuwajńc się po gzymsie udało mu się dotrzeć do rogu, zniknńłby z pola widzenia gapiów i nikt nie miałby pewnoci, gdzie dostał się z powrotem do rodka. Z nagłń decyzjń zaczńł przesuwać się wzdłuż występu, oddalajńc się od balkonu. Cal za calem posuwał się w stronę rogu na szczęcienie miał do niego daleko – i wkrótce dotarł do niego. Zatrzymał się na chwilę, potem trzymajńc się tylko lewń rękń i stojńc na lewej nodze, przerzucił ciało za róg w jednym płynnym ruchu, obracajńc ciało na palcach lewej ręki i nogi, chwytajńc się za górny gzyms palcami prawej ręki, a dolny łapińc prawń stopń – i gdy tylko uchwyt ten mógł zapewnić mu utrzymanie masy ciała na koniecznń chwilę, przełożył lewń rękę i nogę za róg, by równomiernie rozłożyć obcińżenie. Stał teraz twarzń do budynku, ale na œcianie, która wystawiona była tylko na pustń teraz rampę zjazdowń. Uciekł nie tylko przed gapiami na dole, ale i przed wiatłem dochodzńcym z reklamy. Nikt na niego nie patrzył. Ta strona pogrńżona była w głębszej ciemnoœci, a gzyms nadal biegł na wysokoci balkonów należńcych do jego apartamentu. Ostrożnie przesunńł się po występie do pierwszego z nich, sięgnńł szczytu barierki i przeskoczył przez niń na platformę. Stał przez kilka chwil, pozwalajńc uspokoić się oddechowi. Drzwi na tym balkonie nie były otwarte, ale nie zostały także zablokowane. Pchnńł je i wszedł w mrok pomieszczenia, które okazało się być jadalniń. Powierzchnia stołu błyszczała w słabym wietle dochodzńcym zza okna. Pokój pachniał delikatnie rodkami czyszczńcymi. Został przygotowany na to, co mógł chować w zanadrzu jutrzejszy dzień. Skierował się ku bocznym drzwiom i przeszedł przez ciemne pokoje i oœwietlone wewnętrzne korytarze do ciemnej sypialni. Stał tam przez chwilę, zerkajńc na łóżko, potem usiadł przy biurku umieszczonym obok unoszonych przez podmuchy wiatru firanek. Dotknńł przycisku przywołujńc œwiatło, niewielki krńg jasnoci ograniczony wyłńcznie do niego i biurka z klawiaturń i ekranem.
Wcisnńł inny przełńcznik na blacie. Klawiatura obróciła się, niknńc z widoku, ukazujńc zamiast niej pusty blat z plikiem czystych kartek, pisakiem i szczelinń niszczarki. Przycińgnńł do siebie arkusz, uwalniajńc go z podobnego do magnesu chwytaka i uniósł pisak. Zaczńł pisać odręcznie na niewielkim, oœwietlonym obszarze. Na górze umiecił słowo NOTATKI, pod nim datę, godzinę i miejsce. Każda z zapisanych stron blakła kompletnie, gdy tylko kończył pisać. Ale by mieć całkowitń pewnoć zachowania tajemnicy, pisał swoje notatki od razu zakodowane. W obecnych czasach nie istniały szyfry, których nie dałoby się złamać, ale zmieniał algorytm co pół linijki. Pokój, w którym przebywał był rutynowo sprawdzany co kwadrans przez automatyczne czujniki i codziennie przez ludzkiego inżyniera w poszukiwaniu wszelkich urzńdzeń do podglńdu lub podsłuchu, jakie mogłyby zostać tu przemycone. Co więcej, nikt przyglńdajńcy się pisaniu Bleysa nie byłby w stanie dostatecznie szybko złamać szybko stosowanych przez niego zmiennych kodów. Ostateczna, gotowa notatka zostanie utrwalona w jego pamięci, gdzie nie mogła przepać, za on w każdej chwili będzie w stanie przywołać jń dokładnie w takiej formie, jak zapisał. – Dzisiaj pisał nieoczekiwanie zjawił się Henry, by zaczńć, jak mówi, „chronić mnie przed Szatanem, co oznacza, że zamierza ochronić mnie przede mnń samym i tym, co planuję zrobić. Gdybym tylko mógł sprawić, że zrozumie. Ale jedyne słowa, jakich mogę użyć, majń dla niego inne znaczenie. Mimo wszystko on i grupa ochroniarzy, którń stworzy, jest czymœ, czego bardzo potrzebuję, choć nie zdawałem sobie dotńd z tego sprawy. Teraz to już ustalone. Toni wróciła od swojego ojca z wiadomociń, że może udać się ze mnń, gdziekolwiek polecę. To, podobnie jak pojawienie się i pomoc Henry’ego jest czymœ, co odbieram teraz jako absolutnń koniecznoć. Zaczyna ujawniać się to, czego oczekiwałem od wzoru. Wskazuje, że kluczowe staje się odnalezienie i rekrutacja Hala Mayne. Nie mam bezpoœrednich dowodów jego niezwykłej wartoci, ale nawet jego poczńtki otacza tak wielka tajemnica, ponieważ został znaleziony jako dwulatek na pokładzie dryfujńcego w przestrzeni pustego statku, ze wskazówkami dotyczńcymi wychowania go przez trzech niezwykłych ludzi.
Dysponuję tylko tymi strzępami dowodów plus skromne zapisy jego działań majńcych na celu ucieczkę przede mnń: dostanie się do Encyklopedii Ostatecznej, a stamtńd przez Nowń Ziemię do kopalń na Coby i teraz według Barbagea na Harmonię. Już samo to oraz fakt, że na Harmonii dołńczył do jednego z bandyckich oddziałów (co automatycznie w œwietle prawa umieszcza go po drugiej stronie barykady), silnie sugeruje mojej podwiadomoci, że jest kim daleko wykraczajńcym poza zwykle ludzkie standardy, dałbym więc prawie wszystko, żeby mieć go po mojej stronie. Toni, Henry i Dahno będń teraz stać przy mnie jak trzy pasma górskie, ochraniajńc mnie i wpływajńc na wszystko, co będzie do mnie przychodzić w postaci słońca i deszczu przyszłoœci. Wcińż jednak istnieje częć mojego osobistego terytorium, która wymaga osłony. W szczególnoci, co uwiadomiłem sobie dzisiaj, desperacko potrzebuję zewnętrznego punktu widzenia, który mógłby w każdej chwili dać mi pełny obraz mnie samego. Dahno bardzo stara się to robić, tak jak dzisiaj z tymi pytaniami o moje powody szkolenia najlepszych Innych dla celów zarzńdzania. Jednak równoczenie jestemy zbyt podobni i zbyt różni. On myli zbyt podobnie do mnie, by zauważyć zmiany, a równoczenie przeżył lata z naszń matkń. I choć istniejń podobieństwa, sń też obszary, na których się nie rozumiemy, choć wydaje mi się, że ja rozumiem go lepiej niż on mnie. Nie, Hal Mayne stanowiłby idealne rozwińzanie, gdyby rzeczywicie miał rodzaj umysłu, jakiego się po nim spodziewam. Byłby w stanie ocenić mnie z zewnńtrz, beznamiętnie, lecz lojalnie i powiedzieć mi prawdę o mnie, bym mógł dokonać odpowiednich korekt. Bleys zapisał godzinę zakończenia pisania poniżej ostatniej linijki, znów razem z datń i odłożył pisak. Zbierajńc kartki w jeden plik, trzymał je w dłoni przez chwilę, po czym wsunńł do szczeliny w wystajńcym panelu na krawędzi biurka, gdzie zastosowano fizykę przesunięcia fazowego do skonstruowania ostatecznej formy niszczarki dokumentów. Kiedy wsuwał tam kartki, ich koniec znikał, rozkładany na czństki elementarne, rozpraszane następnie równomiernie na cały wszechœwiat – tak jak natychmiastowemu rozproszeniu ulegał statek kosmiczny podczas relokacji z jednego położenia względem œrodka galaktyki do innego tyle, że w tym przypadku miały one nigdy nie zostać zebrane w
oryginalnej formie. Przez chwilę siedział, wpatrujńc się w szczelinę niszczarki. Przepadły teraz i nie dało się ich odzyskać. Istniały jedynie razem z wczeœniejszymi, podobnymi zapisami, w grubym już pliku w pamięci, opisanym NOTATKI. Po chwili Bleys dodał jeszcze jednń linię na czystej kartce z pliku, linię, która zanikła jak tęskny głos, cichnńcy nawet, gdy wsuwał jń do szczeliny niszczarki. Zastanawiam się, czy Hal Mayne kiedykolwiek widział w gwiazdach to samo, co ja zdaję się widzieć za każdym razem, kiedy na nie spoglńdam. Rozdział 5 – Spodziewasz się kłopotów? cicho zapytał Dahno. – Możliwe odpowiedział Bleys równie cicho ze strony Prezesów, Mistrzów Gildii albo obu. Oraz ze strony innych, nieokreœlonych grup. Stali razem w luzie Favored of God, która powinna otworzyć się za kilka minut, wypuszczajńc ich na płytę lńdowiska miasta Nowa Ziemia na planecie o tej samej nazwie. Możliwoć swobodnej rozmowy zapewniała im pusta przestrzeń wokół nich, utrzymywana przez potrójny krńg Żołnierzy Boga zebranych przez Henry’ego, biernie blokujńcych wszelkie próby zbliżenia się ze strony pasażerów nie należńcych do grupy Bleysa – Favored technicznie rzecz biorńc był ogólnodostępnym liniowcem pasażerskim i na jego pokładzie znajdowała się mniej więcej równie liczna grupa osób nie zwińzanych z Bleysem. Żołnierze Boga byli ekspertami w tego rodzaju pozornie przypadkowym, biernym oporze. Z umiechem ignorowali rzekomo przypadkowe pchnięcia i uderzenia łokciami ze strony pasażerów próbujńcych się przez nich przecisnńć, a jeli działania takie stawały się zbyt nachalne z niezmiennym umiechem na twarzy miażdżyli nadepnięciem palce stóp, czy oddawali uderzenia łokciem, oczywicie zupełnie niechcńcy i przypadkowo. – Cóż, możesz się czego takiego spodziewać stwierdził Dahno. Gdy tylko zaczniesz sprawiać wrażenie, że dogadujesz się z jednymi, druga grupa rzuci się na ciebie jak banda zbójów. O ile nie zgodzisz się spełnić oczekiwań obu grup – a nikt nie jest w stanie tego zrobić obie organizacje będń starać się, żeby zwińzał się wyłńcznie zjedna z nich. Jest tu też ważna trzecia grupa, choć jak dotńd nie udało mi się skłonić nikogo, by podał mi chociaż jej nazwę.
– Nie jestem zaskoczony wymruczał Bleys. Dahno przyleciał promem na Favored, zanim liniowiec wylńdował na Nowej Ziemi. Udał się na planetę wczeniej, by wyczuć panujńcy tam klimat polityczny. I rzeczywiœcie, pomylał Bleys patrzńc teraz na niego, była to jedna z rzeczy czynińcych go niezastńpionym. Dahno, majńc do dyspozycji dwie godziny w całkowicie obcym miejscu, mógł dowiedzieć się więcej niż tuzin innych osób z osobistymi kontaktami. Miał talent do przebijania się przez labirynty powińzań personalnych do osoby mogńcej przekazać mu najwięcej informacji na dowolny temat. – Cóż powiedział jestem pewien, że będę w stanie dowiedzieć się, jeli tylko będę miał trochę więcej czasu. W każdym razie... Przerwał mu system nagłonienia statku, ogłaszajńc: – LĽDOWANIE ZA DWANACIE SEKUND zagrzmiał głonik ponad hałasem panujńcym w sali. PROSZĘ NIE RUSZAĆ. SIĘ DO CHWILI DOTKNIĘCIA ZIEMI. POWTARZAM, ZOSTAĆ W MIEJSCU DO CHWILI OSIĽGNIĘCIA POWIERZCHNI. Czekajńcy na lńdowanie, wyciszyli rozmowy. – Powiem ci póŸniej popiesznie rzucił Dahno. Większoć z tego co wiem i tak usłyszysz od Any Wasserlied, jak tylko dotrzemy do hotelu. On również zamilkł. Bleys popatrzył w głńb sali, po raz kolejny wdzięczny za swój wzrost, umożliwiajńcy mu patrzenie ponad głowami innych pasażerów i zlokalizowanie Toni, stojńcej przy jednym z okien. Stała z Henry m. Byli dziwnie do siebie podobni. Bleys studiował ich z dystansu. Nie była to kwestia zwykłego, fizycznego podobieństwa. Henry był większy i wyższy niż przeciętna dla Młodszych wiatów, ale nie uderzajńco. Toni, szczupła i wysoka była prawie równa mu wzrostem. Ich twarze nie mogłyby chyba być mniej podobne. Rysy Toni nie były szczególnie orientalne, jak można by się spodziewać na podstawie jej nazwiska – skróconego i Ÿle odczytywanego od czasu, gdy jej japońscy przodkowie opucili Starń Ziemię. Henry był Szkotem i wyglńdał na takiego; z brńzowymi, lekko siwiejńcymi włosami, szczupłymi rysami twarzy i twardym spojrzeniem przodków z Hybrydów, wysp na zachód od Szkocji. Bleys pomylał, że mogło to wynikać z faktu, że oboje mieli za przodków wyspiarzy. Może kryło się to w sposobie, w jaki oboje stali i poruszali się. Żadne z nich nie było osobń, którń przypadkowy przechodzień mógłby szturchnńć czy poczęstować łokciem w ciasnym przejœciu.
Rzeczywicie, stwierdził umysł Bleysa, prawdopodobnie włanie o to chodziło. Oboje wysyłali ten sam sygnał do podwiadomoci stojńcych przed nimi osób. Każde z nich miało pełnń wiarę w swoje możliwoœci i w to, w co wierzyli; oboje byli całkowicie pozbawieni strachu w działaniach zgodnych ze swoimi przekonaniami. W każdym razie, przez ostatnie kilka tygodni bardzo się do siebie zbliżyli. Bleys umiechnńł się do siebie sardonicznie i odrobinę smutno, czujńc ciepło wobec tej dwójki. Chciałby wiedzieć, o czym teraz myli Toni i może znajdzie póniej właciwń chwilę, by jń o to zapytać. Na razie dokonał mentalnej notatki, że w miarę możliwoœci chciałby posłuchać jednej z ich rozmów. Skrzywił się wewnętrznie. Zabawa w podglńdacza nie do końca mu odpowiadała. Jednak przez ostatnie dni wszystko bardzo szybko się zmieniało i potrzebował wszelkich dostępnych informacji. Od chwili swojego przybycia Henry zwerbował prawie szećdziesięciu byłych Żołnierzy Boga i w czasie, gdy dokonywano przygotowań do podróży a Dahno wyleciał w forpoczcie, uczynił z nich sprawnie działajńcń jednostkę. Bleys wyjrzał przez małe okienko tuż przy wyjciu na ziemię w dole. Tempo ich opadania zmniejszało się, aż sunęli ku powierzchni delikatniej niż bańka mydlana zbliżajńc się do płyty lńdowiska kosmicznego. Nawet biorńc pod uwagę miękkoć lńdowiska, delikatne opadanie było konieczne, bo w przypadku zbyt szybkiego opuszczenia się, olbrzymia masa statku mogłaby zmiażdżyć infrastrukturę płyty. Jej zewnętrzny pancerz był mocny, ale skonstruowany jedynie z mylń o naporze wiatru i atmosfery. Masa statku daleko przekraczała przyzwoite wartoœci dla lńdowań w grawitacji planety przycińganie Nowej Ziemi było tylko odrobinę mniejsze niż Starej Ziemi. Gdyby kontrolowana przez Bleysa i Dahno organizacja Innych nie miała większoci udziałów w statku i nie zażńdała lńdowania na powierzchni, Favored of Gododdałby po prostu swój ładunek pasażerów promom orbitalnym, nie zanurzajńc się w atmosferę. Bleys dostrzegł teraz czekajńcy na zewnńtrz rzńd czarnych limuzyn. Dzięki specjalnemu pozwoleniu wpuszczono je na płytę lńdowiska, z pominięciem zwykłych procedur celnych i transportowych. Reszta pasażerów liniowca, nie należńca do grupy Bleysa, będzie musiała udać się autobusem do najbliższego punktu odpraw. Jednak to odbędzie się, gdy odjedzie już jego grupa.
W tej włanie chwili statek dotknńł powierzchni z ledwie wyczuwalnym wstrzńsem. Otwarły się przed nimi drzwi œluzy i na gest członka załogi, grupa Henryego ruszyła truchtem po rampie, formujńc na lńdowisku czujny wachlarz straży. Bleys zszedł na uginajńcń się lekko powierzchnię, wcińgajńc w płuca chłodne powietrze – inne, lecz ożywcze. Gdy uniósł głowę patrzńc w gorńcy, letni dzień, z pięknego, szafirowoniebieskiego nieba olepiło go na chwilę żółte wiatło Syriusza, tak inne od białego blasku Epsilon Eridiani, dajńcego energię Harmonii i Zjednoczeniu. Odsunńł się na bok, by umożliwić wyjœcie reszcie ludzi, czekajńcych tuż za nim. Henry i Toni byli między pierwszymi żołnierzami wychodzńcymi za Bleysem. Henry poprowadził Toni wprost do czwartej limuzyny w rzędzie. Częć z żołnierzy zajmowała już miejsca w pierwszych trzech czarnych, unoszńcych się dzięki lewitacji magnetycznej pojazdach z nieprzezroczystymi od zewnńtrz oknami. Bleys stał, czekajńc u stóp rampy pod cudownym niebem i innym niż w domu œwiatłem słonecznym, czujńc się niezwykle zadowolony i uspokojony. Nie potrafił odkryć żadnej konkretnej przyczyny takich uczuć. W końcu uderzyło to w niego – oczywicie, wreszcie był w akcji, powięcajńc się temu, co zaplanował skończył się już czas wńtpliwoœci... Z zamylenia wyrwał go rozbrzmiewajńcy tuż za plecami głos Henryego. – Umieciłem Toni w czwartym pojedzie powiedział. Ty pojedziesz w drugim, razem z szefowń lokalnej organizacji Innych Anń Wasserlied? – A więc wyjechała nam na spotkanie? zapytał Bleys nieobecnym głosem. Dahno mylał, że będzie czekała w hotelu. – Jest tutaj i chce jechać z tobń. Dahno umieszczę w pińtej limuzynie – stwierdził Henry. – Ja pojadę z przodu w twojej. – Nie, może pojedziesz z Toni? odpowiedział mu Bleys. Henry przyglńdał mu się przez chwilę. – W porzńdku zgodził się. Zaprowadził Bleysa do pojazdu. Ten zatrzymał się i wsiadł do œrodka. Ana Wasserlied, zajmujńca jeden z dwu foteli z tyłu limuzyny, była dobrze wyglńdajńcń, wysokń blondynkń o doć kanciastych kształtach. Miała dobrze ponad dwadzieœcia lat i ubrana była w doć długń, na wpół formalnń sukienkę z jakiegoœ jedwabnego, zielononiebieskiego materiału. Umiechnęła się do niego w ostrożnym powitaniu, kiedy dołńczył do niej i zamknęły się za nim drzwi.
– Cieszę się, że mogę cię wreszcie poznać odezwała się. Zawsze chciałam osobiœcie podziękować ci za ustanowienie mnie w zeszłym roku przywódczyniń tutejszego oddziału Innych. – Podziękuj Dahno odpowiedział Bleys. Wiesz, to on kieruje organizacjń. Ja jestem tylko kim w rodzaju wędrownego filozofa, choć czasem pozwala mi sobie doradzać. – Och, podziękuję mu powiedziała Ana. Ton jej głosu jasno zdradzał, że nie przyjęła do wiadomoci, jakoby Bleys nie był nikim więcej jak wędrownym filozofem. Bleys luŸno zauważył, że była to stosunkowo głupia próba zaimponowania jej. – Ale chciałam podziękować również tobie. – To miłe z twojej strony stwierdził Bleys. Czy przyniosła to wrzeciono z nagraniem, o które prosiłem? To z najnowszymi informacjami na temat naszych członków tutaj, z wyliczeniem podlegajńcych szkoleniu i uważanych za nadajńcych się do objęcia wysokich stanowisk w administracji? – Mam jń ze sobń odpowiedziała Ana, wycińgajńc wrzeciono. Jej głos brzmiał doć miłym sopranem, choć kiedy zaczynała się ożywiać, brzęczały w nim metaliczne nuty. Podała mu wrzeciono. Sięgnńł po jeden z osobistych czytników wiszńcych z tyłu przedniego siedzenia, poniżej okna oddzielajńcego ich od kierowcy i żołnierza zajmujńcego miejsce obok. Bleys założył czytnik, przypominajńcy swoim wyglńdem czarnń, kanciastń maskę ze słuchawkami i elastycznń tamń przytrzymujńcń go na głowie. Z długoletniń wprawń założył czytnik na głowę jednń rękń, drugń równoczenie wsuwajńc wrzeciono w otwór poniżej ekranu. – Zanim zaczniesz przez osłonięte słuchawkami uszy dotarły do niego poœpiesznie wypowiedziane przez Anę słowa chciałam cię poinformować, że zostałe zaproszony przez lokalny Klub Prezesów na kolację z jego najważniejszymi członkami, dzisiaj wieczorem. Pamiętasz, że Prezesi i Mistrzowie Gildii sń dwiema najważniejszymi organizacjami tej planety? Prezesi to oczywicie Prezesi Zarzńdów choć ludzie, z którymi spotkasz się dzisiaj, sń kim znacznie więcej. To szefowie megakorporacji. – Rozumiem odpowiedział Bleys. Porozmawiamy o tym, kiedy otrzemy d do hotelu. Ana zamilkła. Bleys dyskretnym ruchem dotknńł kontrolek na swojej bransolecie. Lista
nazwisk wypełniajńca jego maskę zniknęła, a ekran wypełnił obraz z kamery umieszczonej w limuzynie, którń jechali Henry i Toni. Podczas gdy Bleys i Ana rozmawiali, wszystkie limuzyny zapełniły się i zaczęły odjeżdżać. Ta, w której znajdował się razem z Anń, skoczyła w kierujńcy się w dół tunel, a gdy przed oczyma Bleysa pojawił się obraz Toni i Henry’ego, do jego uszu zaczęły też docierać ich głosy. Limuzyna Bleysa wyjechała z tunelu na drogę magnetycznń, prawie na pewno stanowińcń bezporednie połńczenie z miastem Nowa Ziemia. – ...Czy twój Żołnierz musi się tak przyglńdać kierowcy? usłyszał pytanie zadawane przez Toni. Na ekranie zdawało się, że kobieta patrzy wprost na niego, na podstawie czego założył, iż kieruje wzrok na przód limuzyny, przez szybę oddzielajńcń przedział kierowcy od pasażerów. – ...Kierowca jest Innym, prawda? mówiła dalej. Henry kiwnńł głowń. – Mamy nadzieje, że jest godny zaufania, ale wolimy być ostrożni – odpowiedział. – Twoi ludzie zdajń się to lubić powiedziała. Bleys wiedział, że przed podróżń praktycznie nie miała do czynienia z Żołnierzami. Na twarzy Henryego na chwilę odmalowało się cierpienie, ale po chwili na jego oblicze powróciło kamienne opanowanie. – Wszyscy nauczyli się cińgłej czujnoci w walce stwierdził. Sama pochodzisz ze Zjednoczenia. Powinna wiedzieć, co oznacza bycie Żołnierzem Boga. Kiwnęła głowń. – Wiem. Jej wińtynia została kiedy wplńtana w walkę przeciw jakiemu innemu zgromadzeniu religijnemu, a Żołnierze Boga, ochotniczy wojownicy z innych kociołów zgłosili się, by pomóc obu stronom konfliktu. – Widziałam ich, kiedy miałam dwanacie lat powiedziała. le A większoć z nich nie była taka jak ci. Zanim Henry odpowiedział, upłynęła chwila. – Oni wszyscy sń naznaczeni. Nie jakń fizycznń ułomnociń. Naznaczeni grzechem. I ja również popełniam ten grzech. Wpatrywała się w niego, najwyraniej wahajńc się. Bleys pomylał, że z pewnociń sń sobie dostatecznie bliscy, by odważyła się zadać osobiste pytanie, które w oczywisty sposób natychmiast przyszło jej na myœl. – Co to za grzech, Henry? zapytała łagodnie. Henry wolno obrócił głowę, by na niń spojrzeć. Bez ostrzeżenia przybrał nieprzenikniony
wyraz twarzy. Nagle zaczńł wyglńdać miertelnie gronie dokładnie tak samo jak kiedyœ, gdy Henry uratował go przed gniewem tłumu członków ich kocioła. – To co wolno powiedział Henry o czym powiedz iałem wyłńcznie mojej rodzinie i wierzę, że ci ludzie pragnęliby takiej samej prywatnoci. Obawiam się, że będziesz musiała żyć bez odpowiedzi. Patrzył na niń nieruchomo do chwili, aż kiwnęła głowń. Wtedy odwrócił spojrzenie i skierował je na przednie siedzenie tak, że na ekranie czytnika zdawał się patrzeć wprost na Bleysa. Toni przez chwilę przyglńdała się jego profilowi. Bleysowi wydało się – ona też musiała tak pomyleć że myli Henryego odeszły daleko od niej, bardzo daleko od wszystkich. Jednak po chwili ten wyraz na jego twarzy zanikł. Obrócił się ponownie do niej i umiechnńł lekko. Oddała mu uœmiech w odpowiedzi i oboje siedzieli dalej w milczeniu. Bleys dotknńł kontrolki na bransolecie, wracajńc do list nazwisk, wykresów i innych danych z wrzeciona. Przez następne dwadziecia minut zbliżali się do hotelu z prędkociń szeœciuset kilometrów na godzinę, jego umysł pochłonięty był zapamiętywaniem danych i rozważaniem różnych planów. Kiedy dotarli do celu, zaprowadzono ich do kwater, jeszcze bardziej luksusowych niż zajmowane na Zjednoczeniu. – Jak tylko wszyscy rozpakujń się i przygotujń Bleys powiedział do Toni, Dahno, Henryego i Any w holu wejciowym do głównego apartamentu zbierzemy się w mojej sali klubowej i porozmawiamy. Powiedzmy, za dwadzieœcia minut standardowego czasu. Możesz tu na nas zaczekać jeœli chcesz, Ana. Wkrótce rozsiedli się wygodnie w prywatnej sali klubowej apartamentu wokół stołu dostatecznie długiego, by wygodnie pomiecić wszystkich zebranych. Do Any dołńczyły jeszcze dwie osoby, majńce na sobie rodzaj jednorzędowych garniturów maskujńcych płeć, a głowy mieli ukryte za mini projekcjami Holo. Bleys zasiadł przy jednym z końców stołu, a naprzeciw niego siadła Ana, majńca po obu stronach zamaskowane postacie. W powietrzu wypełniajńcym pokój wyczuwało się napięcie, jak miniaturowy cyklon majńcy swoje centrum w powietrzu nad głowń Any. Nie było to jednak szczególnie dokuczliwe i Bleys postanowił na razie to zignorować. – W porzńdku – odezwał się, kiedy wszyscy zajęli już miejsca. – Ana, zechcesz
przedstawić nam aktualnń sytuację? – Cały wiat wie o twoim przybyciu powiedziała Ana. Tu, przy stole konferencyjnym, jej mocny sopran brzmiał zdumiewajńco przyjemnie, niwelujńc nieco jej trochę koœcisty wyglńd. – To było nie do uniknięcia spokojnie odpowiedział Bleys. Mogę kontrolować zaledwie kilka statków opuszczajńcych Zjednoczenie w drodze na Nowń Ziemię. Jako jeden z mówców Izby, jestem teraz równoczenie członkiem rzńdu Zjednoczenia – nawet, jeœli moje miejsce jest regularnie zajmowane przez zastępcę i Izba musi zostać powiadomiona za każdym razem, gdy wybieram się poza planetę. Oznacza to, że dla nikogo na Zjednoczeniu nie było tajemnicń, że wybieram się na Nowń Ziemię. – Cóż, w każdym razie cińgnęła Ana większoć mieszkańców tego wiata dowiedziała się niemal równolegle z nami, a to oznacza równoczeœnie naciski Prezesów i Mistrzów Gildii. A przy okazji, pozwól, że przedstawię osoby, które zaprosiłam. Wskazała na pozbawionń twarzy postać po swojej prawej stronie. – Tę osobę nazywamy Jackiem powiedziała. Jack jest Innym, który ukończył nasze zwykłe szkolenie. Jest równoczenie członkiem Klubu Prezesów. Przesunęła dłoń na drugń osobę. – To zaœ jest Jill dodała. Jill też jest Innń oraz członkiniń Gildii. Oboje stojń doć wysoko w hierarchii ich zrobiła krótkń pauzę drugorzędnych organizacji. – Jestem zaszczycona spotkaniem z tobń powiedziała Jill – I ja, mogńc być tutaj dodał Jack . Ich głos w zasadzie niczym się nie różnił, oba mogły należeć zarówno do kobiety jak i mężczyzny, co było efektem zastosowania zniekształcajńcego filtru. – Pochwalam ich ostrożnoć odpowiedział Bleys, umiechajńc się do nich w odpowiedzi. – Osobiœcie całkowicie ci ufam powiedziała Ana, choć mówińc to, przez chwilę dziwnie popatrzyła na Toni ale ta dwójka dosłownie ryzykuje życiem. Zarówno Prezesi jak i Gildia wyznaczyły karę mierci dla swoich członków należńcych równoczenie do innych organizacji. Zasada ta powstała pierwotnie, by nie dopucić szpiegów na zebrania władz. – Jednak, jak przypuszczam, pomimo tego nadal istniejń szpiedzy Gildii wœród Prezesów i na odwrót, nieprawdaż? zapytał Dahno. – Oczywicie odpowiedziała Ana or az szpiedzy innych grup poza naszń, w obu organizacjach. Uprzedzajńc pytanie, w naszych szeregach nie ma szpiegów żadnej z nich.
Mamy takie sposoby na sprawdzenie tego, jakich użycia nie zaryzykowaliby ani Prezesi, ani Gildia. Jednak rzecz w tym, że Jack i Jill sń tutaj, by odpowiedzieć na wszystkie pytania, jakie mógłby chcieć zadać na temat obu ich organizacji. – Dobrze stwierdził Bleys a więc pytanie do obojga: jakie jest ogólne nastawienie Klubów Prezesów i przywódców Gildii do mojego tournee cyklu wykładów? Zakładam, że sń im znane nagrania przemówień, których dokonałem dla Harmonii i Zjednoczenia? – Twoje nagrania sń bardzo popularne poród zwykłych ludzi pracowników – można by ich nazwać, jak sńdzę, szeregowymi i podoficerami – powiedział Jack. – Nazywamy ich pracownikami w przeciwieństwie do pracodawców, Prezesów. Wszyscy chcieliby cię spotkać z własnych powodów. Przerwał. Zgodzisz się ze mnń? W rozmowie zapadła niezręczna cisza. – Przepraszam! Nagle znów zabrzmiał głos Jacka. Wcińż zapominam, że nie widzisz mojej twarzy. Patrzyłem na ciebie, Jill, żeby odpowiedziała w imieniu Gildii. – Gildia... filtr czynił głos Jill tak anonimowo podobnym do głosu Jacka, że zabrzmiało to niemal tak, jakby ten znów odpowiadał. Zawahała się. Mogłabym powiedzieć dokładnie to samo. Widzisz... Przepraszam. Patrzę teraz na ciebie, Nauczycielu – do tej pory Prezesi i Mistrzowie Gildii całkowicie kontrolowali pracowników, a Gildia martwi się teraz, że uzyskasz na nich dodatkowy wpływ. Widzisz, to kwestia przetrwania... – Może będzie lepiej, jeli wyjanię tę częć wtrńciła się Ana. Bleys, rzecz w tym... – Nie trzeba stwierdził Bleys. Mylę, że wiem o co chodzi i jest to element znacznie szerszej sytuacji. Zobaczmy, czy mam rację. Nowa Ziemia jest zasadniczo œwiatem produkcyjnym, kupujńcym nowe informacje techniczne od Cassidy i sprzedajńcym swoje produkty i technologie produkcyjne pozostałym Nowym Œwiatom. Jednak tym, co sprzedaje Cassida, sń technologie rozwinięte przez nich na podstawie badań prowadzonych na Newtonie. Ten łańcuch zależnoci będzie funkcjonował tak długo, dopóki pracownicy będń gotowi produkować to, co Prezesi, Mistrzowie Gildii, cassidiańscy przywódcy i naukowcy z Newtona uznajń za przynoszńce największe dochody. Prawda? – Oczywicie potwierdziła Ana. W porzńdku. Ty zadajesz pytania. – Chcę szczegółów powiedział Bleys. Powiedzcie mi, jakie działania, o ile w ogóle, Gildia i Prezesi planujń w stosunku do mnie? Co planujń zrobić albo co zrobiń?
– Nie sńdzę, żeby przygotowali już szczegółowe plany – Jack? – Powiedziała Ana. – Jill? – Nie potwierdzili oboje podobnymi głosami. Jack mówił dalej. Wiedzń, że mogń zgarnńć cię w dowolnym miejscu na naszej planecie. Obie organizacje chcń cię najpierw ocenić. – Jedno jest pewne dodała Ana. Prezesi kontrolujń zarzńdy prawie wszystkich, oprócz najmniejszych, firm na naszej planecie, Gildia zaœ kontroluje ludzi pracujńcych w tych firmach. Jeli zgodnie zechcń cię złamać, nie będziesz w stanie się ruszyć, nie wspominajńc już o przemówieniach. Na przykład, na skutek jednego telefonu Prezesów do zarzńdcy hotelu, możesz natychmiast zostać stńd usunięty i wylńdować na ulicy i przynajmniej teoretycznie, nie zatrzyma się dla ciebie żaden komercyjny pojazd, nawet taksówka. – Czy zrobiliby to teraz, na oczach opinii publicznej, gdyby prawdń było to, co powiedziałem włanie o pracownikach? zapytał Bleys. – Przynajmniej nie od razu niechętnie przyznała Ana. Może Jacklub Jill powiedzń ci więcej. – Mylę... zaczęła Jill i zawahała się. Jack, chcesz pierwszy na to odpowiedzieć? – Jeli wolisz powiedział Jack. Prezesi zamierzajń zaczńć od umiechania się do ciebie. Właciwie, Nauczycielu, jak Jill już wie, bo rozmawialimy chwilę zanim dołńczyła do nas reszta, zostałe zaproszony na kolację z najważniejszymi sporód Prezesów miasta Nowa Ziemia dziœ wieczorem... – Ponieważ zaproszenie przeszło przez moje ręce, powiedziałam mu już o tym po drodze z lńdowiska kosmicznego ostro przerwała mu Ana. – Przepraszam powiedział Jack. Nie wiedziałem... – Cóż, rzecz w tym, że Nauczyciel wiedział. Mów dalej stwierdziła Ana. – Cóż, a więc przyjmij moje przeprosiny, Ano Wasserlied i ty, Nauczycielu – powiedział Jack a anonimowe brzmienie z przetwornika zamaskowało zakłopotanie. Ludzie, których spotkasz dzi wieczorem, bo moim zdaniem lepiej byłoby pójć na spotkanie – sń najpotężniejsi na tym wiecie. Stanowiń co w rodzaju nieoficjalnego rzńdu kierujńcego działaniami wszystkich Klubów albo, by ujńć to inaczej, tam gdzie oni prowadzń, tam zawsze podńżajń inne Kluby i ich członkowie. – Na co majń nadzieję, zapraszajńc mnie na kolację? zapytał Bleys. – Zaimponować ci swojń potęgń odpowiedział Jack. Będń chcieli również cię ocenić, przekonać się, czy zagrasz po ich stronie.
– Majń nadzieję na wykorzystanie twojego wpływu na swojń korzyć, ale przeciwko Gildiom dodała Jill. – Tak potwierdziła Ana równowaga sił między Prezesami i Gil diami została osińgnięta już lata temu ale obie strony chciałyby przechylić szalę na swojń korzyć najbardziej, jak to możliwe. – Czy która strona posunęłaby się na tyle daleko, żeby mnie zabić, jeli nie będę chciał dla nich pracować? zapytał Bleys. – Nie! Jill udało się przekazać zszokowanie pomimo filtru głosowego. – Ja również się tego nie spodziewam stwierdził Jack. Przynajmniej nie przy obecnym stanie spraw. – Kopie twoich przemówień sprzedano na wszystkich planetach, nawet na Starej Ziemi, prawda? zapytała Jill. Nie omieliliby się, chyba, że groziłaby im rewolta pracowników wywołana przez ciebie. Masz ze sobń ochroniarzy, prawda? – Pięćdziesięciu siedmiu ludzi powiedział Henry, odzywajńc się po raz pierwszy od chwili, gdy zajńł miejsce przy stole. Doć, by powstrzymać zwykłego mordercę czy tłum, ale zdecydowanie za mało, by poradzić sobie z poważnym atakiem wojskowym. – Och, nigdy się do tego nie posunń! wykrzyknęła Ana, tym razem zdradzajńc szok. – W każdym razie, poza twojń ochronń, zamierzam otoczyć cię Innymi, którym ufam. Jeœli chcesz, moglibymy ich nawet uzbroić... – Nie zaprotestował Bleys. – W każdym razie kontynuowała Ana jeli Prezesi kontrolujń posiadane przez nas siły policyjne i wojskowe... – Nie kontrolujń szeregowych funkcjonariuszy dokończyła Jill. Tylko oficerów. – To prawda zgodziła się Ana. Jednak zamierzałam powiedzieć, że od ponad stu lat wszystko na tym wiecie załatwiano wyłńcznie dzięki rozmowom, przekupstwu i czasem zastosowaniu Grup Uderzeniowych. – Mam już trochę informacji na temat tak zwanych Grup Uderzeniowych – powiedział Henry. Ale może, Jack i Jill, moglibycie póniej dodać trochę szczegółów? Jack i Jill wymruczeli zgodę. – To zdaje się załatwiać główne punkty stwierdził Bleys i zostawię was, żebyœcie wyjanili pomniejsze w rodzaju informacji, które Henry chciałby dostać od naszych doradców incognito. Ana, masz oficjalne zaproszenie dla mnie na ten wieczór do Klubu Prezesów? – Tak – potwierdziła Ana.
– Więc kiedy się rozejdziemy, chciałbym porozmawiać z tobń na temat osób, które mogę tam spotkać czy może Jack będzie o nich wiedział więcej niż ty? – Nie ostro zaprotestowała Ana. Jack nie porusza się w tych kręgach towarzyskich. Z powodu Innych jak wiesz, mamy na tej planecie już ponad pół miliona zarejestrowanych członków; od kiedy wiadomo było, że przylecisz, zgłaszali się do nas szybciej, niż byliœmy w stanie sobie z nimi poradzić to ja jestem osobń, która zna i spotyka się z ważnymi ludŸmi. – Wobec tego, to by było na tyle podsumował Bleys. Jeli reszta nie będzie miała nic przeciw temu, mam kilka spraw do omówienia z Dahno. Reszta wstała i opuciła pokój. – Co jest nie w porzńdku z Anń? Bleys zapytał Dahno, kiedy już za wychodzńcymi zamknęły się drzwi i zostali sam na sam. – Nie wiesz? zapytał Dahno. Była szefowń dużej, bogatej i całkowicie legalnej instytucji, witanń i akceptowanń między grubymi rybami towarzystwa na Nowej Ziemi. Teraz, jeœli to co będziesz mówił, nie spodoba się Prezesom albo Gildii, co stanie się z jej Innymi i z niń? Rozdział 6 – Czemu chciałe, żeby ubrali się jak obszarpani bandyci? zapytała Toni. Wieziono ich na kolację w Klubie Prezesów dwiema limuzynami; w pierwszej jechał Bleys i Toni w towarzystwie jednego z ludzi Henryego, siedzńcego obok kierowcy, oraz pięciu pozostałych ochroniarzy, razem z Henrym, w drugiej. Zbliżał się zmierzch i Syriusz zachodził, a płonńca bielń Psia Gwiazda, pozornej wielkoci dwu pińtych Słońca widzianego z Ziemi, schowała się już bezpiecznie za budynkami choć jej wiatło wypełniało atmosferę nad ulicami delikatnym, zielonozłotym poblaskiem odbijajńcym się z szerokiej pokrywy chmur, które pojawiły się na niebie przed wieczorem. Toni mówiła o Henrym i jego szeciu ludziach, których dobrał osobicie. Bleys powiedział Henryemu, żeby ubrali się w zużyte, zgrzebne ubrania i ciężkie buty farmerów i robotników, powszechne w rolniczych rejonach Zjednoczenia i Harmonii. – To test odpowiedział Bleys. Drobny, lecz interesujńcy. Chcę się przekonać, jak bardzo Prezesi mnie chcń. Częciń ceny posiadania mnie, będzie zgoda na wejœcie Henry’ego i jego ludzi.
Umiechnńł się do niej, prawie łobuzersko. – To również delikatne przypomnienie, że większoć moich wiernych wyznawców na tej planecie, podobnie jak na innych, to ludzie pracy dodał. Toni skinęła głowń. Wyjrzała przez okno limuzyny na wysokie budynki skńpane w złotym zmierzchu. – Tak uporzńdkowany i zasobny wiat, tak pełen niepokoju i rozdarty na częœci – powiedziała. Bleys przyglńdał się jej życzliwie. Wiedział, że mylała o ubóstwie panujńcym na Œwiatach ZaprzyjaŸnionych i zmaganiach o przetrwanie prowadzonych przez większoć ich mieszkańców przez ostatnie trzysta lat. – To co, co tyle razy ostatnio ode mnie słyszała wiat, który wcińż jeszcze wiele obiecuje powiedział. Jego problem, podobnie jak w przypadku większoci Młodszych Œwiatów, polega na tym, że jego wzrok zawsze zbyt mocno utkwiony był na teraŸniejszoœci. Ignorował swojń przeszłoć, to czego mógł się nauczyć z niej i z przeszłoœci Starej Ziemi. Gdyby tak nie było, dostrzegliby, jak historia zgarnia stare i nowe razem w stronę kryzysu... Toni umiechnęła się. – O co chodzi? zapytał Bleys. – Zaczynasz brzmieć odrobinę pompatycznie, nie sńdzisz? Bleys zmarszczył czoło. Pompa z pewnociń nie była wrażeniem, jakie chciał wywrzeć na swoich słuchaczach, a wykazujńc mu to, Toni wypełniała tylko swoje obowińzki. – Prawdopodobnie powiedział. Problem w tym, że pewne rzeczy trudno powiedzieć bez ocierania się o pompę. Poczekał chwilę, lecz ona umiechnęła się tylko. – Mimo wszystko, wielkie dzięki za ostrzeżenie. Popracuję nad tym. – Płacić mi nie trzeba – stwierdziła Toni. Co takiego zamierzałe powiedzieć? – Tylko powiedział Bleys że dla Nowych wiatów i Starej Ziemi to kwestia ustanowienia różnych osobowoci. Na przykład wzory społeczne muszń być zmieniane przez odmienne warunki. – Wcińż uważasz... – Toni umilkła. Co według ciebie wydarzy się podczas dzisiejszej kolacji? – Wojna nerwów stwierdził Bleys albo raczej można by to nazwać wojnń charakterów. Spróbujń mnie zastraszyć, a ja spróbuję zastraszyć ich. Przynajmniej na tyle, by nadal się zastanawiali, podczas gdy ja będę mógł bez przeszkód wygłosić kilka swoich nauk. – Ilu potrzebujesz? zapytała Toni. – Nie mam pojęcia, ale nawet jedna powie temu wiatu, że tu jestem; a kiedy do tego
dojdzie, sytuacja powinna zaczńć się rozwijać zarówno po stronie Prezesów, jak i Mistrzów Gildii, a ja będę dostosowywał się do nowej sytuacji. Moja przewaga nad tego rodzaju organizacjami polega na tym, że oni potrzebujń czasu na przedyskutowanie wszystkiego, zanim podejmń jakie działania. – Rozumiem powiedziała Toni. Przez chwilę siedziała w milczeniu, potem znów się umiechnęła. Przynajmniej ja nie muszę ubierać się jak banita albo robotnik. – Nie zgodził się Bleys, patrzńc na niń. Ty i ja stanowimy kontrast wobec Henry’ego i pozostałych. Jeli o to chodzi, zaakceptowanie ciebie może być kolejnym drobnym testem, ale głównym powodem, dla którego chciałem żeby mi towarzyszyła, jest chęć przedyskutowania póniej tego, co zostanie tam powiedziane z dwu różnych punktów widzenia. Nadal przyglńdał się Toni z przyjemnociń. Miała wysokie, szczupłe ciało, ukształtowane przez życie wypełnione treningiem sztuk walki i zapasami, teraz pięknie odziane w długń suknię wieczorowń w kolorze koci słoniowej i krótki żakiet ze sztucznego, czarnego futra. Futra pasujńcego kolorem do jej włosów i skupiajńcego uwagę patrzńcych na opanowanych i intensywnie penetrujńcych oczach, tak intensywnie niebieskich, jak niebo. Sam Bleys ubrał się jak na zwykle wystńpienie publiczne, w czarnń pelerynę z czerwonń podszewkń okrywajńcń ciasnń, błękitnń marynarkę i wńskie czarne spodnie z nogawkami wpuszczonymi w sięgajńce kostek, również czarne buty. Wszystko to, poza pelerynń, mieciło się w aktualnej wieczorowej modzie, przynajmniej w zakresie męskich strojów na Nowej Ziemi. Razem z Toni sprawiali wrażenie osób ubierajńcych się u najdroższych krawców – kontrast do Henryego i żołnierzy był uderzajńcy. Limuzyny dotarły do celu. Podjechały przed front Klubu Prezesów, który okazał się być wysokim budynkiem w biznesowej częci miasta Nowa Ziemia, z fasadń wyłożonń ciemnym kamieniem wyglńdajńcym jak granit. Przednia, pozbawiona okien ciana, skierowana była na drogę, a jej bok, sńsiadujńcy z równie wysokń budowlń, oddzielała od niej wńska, œlepa alejka. Tak wńska, że gdyby nie œwiatło jarzńce się nad szerokimi, podwójnymi drzwiami o ponurym wyglńdzie wejœcia dla obsługi, znajdujńcymi się około dwudziestu metrów od rogu budynku, w alejce nie dałoby się nic zobaczyć. Po zapadnięciu zmroku miejsce to stanie się całkowicie niewidoczne.
Dla kontrastu, zapraszajńco otwarte na wieczorne powietrze, we wcińż jasnym zmierzchu, frontowe drzwi, miały przed sobń kilka szerokich stopni, prowadzńcych do wejœcia, dostatecznie szerokiego by spokojnie mogły przez nie przejć cztery osoby równoczeœnie. Masywne odrzwia otwarto do wewnńtrz tak, by z ulicy widać było zaledwie ich fragment, a samo wejcie zabezpieczone było w tej chwili tylko niewidzialnń tarczń pogodowń, chronińcń wewnętrzny mikroklimat przed wpływami pogody z zewnńtrz. Po obu stronach wejcia stało dwu, zdrowo wyglńdajńcych, młodych ludzi o różowych twarzach, ubranych w błękitne mundury z przesadnie wielkimi wyłogami o złotych obramowaniach. Trzeci młodzieniec w identycznej liberii odwrócił się i zniknńł wewnńtrz, na widok Bleysa wysiadajńcego z limuzyny. Bleys zaczekał, aż Henry zgromadzi swoich ludzi z drugiej limuzyny, ustawiajńc ich za nim i Toni, by ruszyli jako jedna grupa. Spowodowało to krótkń przerwę, wystarczajńcń jednak na powrót młodzieńca w towarzystwie mężczyzny w wieku około czterdziestki, ubranego w szary garnitur z wielkimi klapami. Stanńł poœrodku drzwi, patrzńc na wspinajńcń się po schodach grupę Bleysa. Nowo przybyły wyranie górował nad odwiernymi.Najwyraniej był zaledwie o jakiœ tuzin centymetrów niższy od Bleysa, na dodatek szerszy. Miał szerokń, grubokocistń twarz i grzywę siwiejńcych, czarnych włosów, opadajńcń szerokim łukiem z czoła do tyłu, oraz pasujńce do nich, długie i sterczńce wńsy, które u kogokolwiek drobniejszego wyglńdałyby œmiesznie. Wszystko w jego wyglńdzie marynarka z szerokimi klapami, wńsy, grzywa zostało dobrane, by stworzyć wrażenie potężnej, niemal wszechwładnej osobowoœci. Jednak w tym przypadku lekka zmarszczka, z którń stanńł w drzwiach, zmieniła się w wyraz niepewnoœci, gdy w miarę jak Bleys wchodził po schodach, jasne stało się, że jest wyższy od niego – od osoby najwyraŸniej przyzwyczajonej do górowania nad innymi. Bleys ukrył wewnętrzny uœmiech. Przywykł już do reakcji ponadprzeciętnie wysokich osób odkrywajńcych nagle, że jest od nich znacznie wyższy. Jedynie kiwnńł poważnie głowń mężczyŸnie, po dotarciu na szczyt schodów. Wńsy i szary garnitur zebrały się w sobie w pozór autorytetu. Najwyraniej rozpoznał wreszcie swojego goœcia.
– Bleys Ahrens! To zaszczyt, że mogę pana spotkać, wielki zaszczyt! – odezwał się. Jednak jego umiech zbladł, gdy przesunńł wzrokiem po Toni i ludziach stojńcych z Henrym. Ponownie spojrzał na Bleysa. – Jestem Walter Mathias, kierownik Klubu. Mam pana zaproszenie na kolację w górnej, prywatnej sali. Ale... przykro mi, rezerwacja dotyczy wyłńcznie pana, nikogo więcej z pańskiej grupy. – Ta pani powiedział Bleys, pozwalajńc, by częć z długo ćwiczonej iły s głosu nadała jego wypowiedzi brzmienie kogo owiadczajńcego niepodważalnń prawdę będzie ze mnń na kolacji. Jestem pewien, że nasi gospodarze się zgodzń. Co do reszty – sńdzę, że znajdzie pan dla nich jakiœ pokoik. To moi studenci, kilku z grupy podróżujńcej ze mnń, by obserwować i uczyć się. Ta szóstka miała szczęcie zostać wybranymi na dzisiejszy wieczór. Wejdziemy wszyscy. Kierownik zawahał się. – Jestem pewien, że znajdzie pan miejsce dla moich uczniów owiadczył Bleys. Tym razem w jego głosie zabrzmiała delikatna nuta niecierpliwoœci – nie ogłaszajńca, lecz sugerujńca zaledwie irytację wywołanń wahaniem kierownika, podobnie jak odległy grzmot za horyzontem może grozić burzń z bezchmurnego w tej chwili nieba. Mathias wahał się już tylko chwilę. Najwyraniej nie znajdował się w najlepszej pozycji, poza wpuszczeniem ich majńc do wyboru publiczne przyznanie, że musi skonsultować się z gospodarzami Bleysa, psujńc automatycznie najwyraŸniej bardzo cenione przez siebie wrażenie stanowienia w tym miejscu władzy najwyższej. Wybrał poddanie się i poprowadził ich szerokim holem wzdłuż następujńcych po sobie kolejnych sal wypełnionych siedzńcymi, czytajńcymi, rozmawiajńcymi i pijńcymi ludŸmi. Pomieszczenia były dziwnie umeblowane, jakby kto wiadomie starał się nadać budynkowi wyglńd dziewiętnaste – czy dwudziestowieczny. Jedynym ukłonem w stronę nowoczesnoci było umieszczenie w salach mebli dryfowych. Podłogę pokrywały bogate dywany wszelkich rozmiarów, razem z panelami i tapicerkń utrzymane w ciemnych kolorach, jakby ze staroci. Antyczne, stojńce lampy udawały, że owietlajń pomieszczenia żółtawym blaskiem, choć naprawdę w dostarczaniu œwiatła pomagały im jasne i całkowicie nowoczesne panele sufitowe. Jednak nawet z nimi było tam ciemniej, niż Bleys spodziewałby się zastać w jakimkolwiek współczesnym budynku na
Nowej Ziemi. Hol zaprowadził ich w końcu do jeszcze jednej pary drzwi, tym razem z zielonego metalu. Te jednak otwarły się automatycznie przed kierownikiem, a kiedy przez nie przeszli, znaleli się w zupełnie innej sekcji budynku, umeblowanej dla odmiany całkowicie nowoczenie, z pełnym wiatłem słonecznym padajńcym na nich bezpiecznie – z trójwymiarowych scen ukazanych w ekranach, udajńcych okna po obu stronach przejœcia. Po chwili została ich już tylko trójka – Bleys, Toni i Mathias. Henry i reszta zostali odprowadzeni na bok przez jednego z ubranych w niebieskie uniformy młodzieńców. Mathias poprowadził Bleysa i Toni jeszcze kawałek wzdłuż holu, po czym zatrzymał się twarzń w stronę jednego z projekcyjnych okien, które razem ze cianń odsunęło się, ukazujńc windę. Sńdzńc po znajdujńcych się w niej wyciełanych dryfach i maleńkich barkach z drinkami, musiała to być prywatna winda. Œciana za nimi zamknęła się i ruszyli w górę. Budynek był wysoki, a podczas jazdy, w kabinie panowała cisza. Mathias milczał ponuro, a Toni, jak zwykle przy tego rodzaju okazjach, wyciszyła się i nie zdradzała żadnych uczuć. Bleys głęboko pogrńżył się w rozmylaniach. O ile nie istniała koniecznoć poinformowania o nich Toni albo Dahno, miał w zwyczaju trzymać swoje plany dla siebie, a w tej chwili nie miał nic do powiedzenia. Pomylał, że jednń z rzeczy, których zgromadzeni na kolacji Prezesi na pewno spróbujń, będzie przekupienie go. Nie miał zamiaru dać się kupić, ale zyska znacznie jaœniejszy obraz swojej pozycji na planecie i, automatycznie, możliwoci targowania się, jeli będzie sprawiał wrażenie, że wysłuchuje ich propozycji. Prawdopodobnie spróbujń odwiecznej metody kontroli osiołka, oferujńc mu najpierw marchewkę, by ruszył w odpowiadajńcym im kierunku, a potem pogrożń kijem, jeœli marchewka nie poskutkuje. Od chwili startu do zatrzymania się windy i otwarcia drzwi minęło jakieœ dwanaœcie sekund. Wyszli do małego przedsionka znacznie większej, owalnej sali, będńcej jadalniń lub salń narad nie sposób było okrelić z kolejnymi projekcyjnymi pseudooknami na œcianach. Te, które widać było z przedsionka, ukazywały szerokń panoramę okrytego zmierzchem miasta Nowa Ziemia, widzianego ze znacznej wysokoœci. Kierownik poprowadził ich do dużej sali. Przy końcu pomieszczenia, na dryfach z
indywidualnymi, bocznymi stolikami, siedziało około tuzina osób – sami mężczyŸni. Wszyscy z nieskrywanń ciekawociń spojrzeli na Bleysa i Toni. – Czekajcie tutaj cicho powiedział do Bleysa. Podszedł do mężczyzny siedzńcego najdalej od nich, majńcego dobrze ponad pięćdziesińt lat i ciało, które przed laty zapewne było atletyczne, ale teraz pokrywała je gruba warstwa tłuszczu. Jego twarz musiała być kiedyœ otwarta i szczera, z czystymi, jasnoniebieskimi oczyma. Jednak w tej chwili na twarzy mężczyzny widać było zmarszczki od częstego gniewu, rysujńce głębokie bruzdy między brwiami i wokół ust, pogłębiajńce się w miarę, jak Mathias szeptał mu do ucha. Kiedy otworzył usta, przemówił głoœno i z nie ukrywanń złociń, ignorujńc fakt, że słyszeli go Bleys i Toni. – I jaki sens ma mówić mi o tym teraz? Już ich wpuciłe! prawie wykrzyczał do Mathiasa. Co mi przyjdzie z tego, że teraz mi o tym mówisz? Mathias znów zaczńł szeptać mu do ucha, ale nie dano mu dokończyć. Wyraz jego twarzy i cała pozycja wręcz krzyczały o zmieszaniu wynikajńcym z gwałtownego przejœcia z pozycji kierownika do karconego służńcego. – Och, niech zostanń! Niech zostanń wszyscy! mężczyzna z twarzń zaczerwienionń ze złoci odesłał od siebie kierownika ruchem dłoni i skierował uwagę na Bleysa i Toni. – Widzę, że le zrozumiałe, Bleysie Ahrens! wykrzycz ał, zupełnie niepotrzebnie w pokoju o tak doskonałej akustyce, że zwykły głos byłby wyranie słyszalny przez całń jego szerokoć. Byłe jedynń osobń zaproszonń na kolację. Nie wysyłalimy zaproszeń do połowy Œwiatów ZaprzyjaŸnionych! Bleys uœmiechnńł się, pozwalajńc, by ton i słowa spłynęły po nim. – Proszę pozwolić odezwał się że przedstawię Antoninę Lu. Udaje się ze mnń wszędzie, zwłaszcza na tego rodzaju kolacje. – Nie obchodzi mnie, jak się nazywa... zaczńł mężczyzna z twarzń ciemniejńcń od napływajńcej do niej krwi, ale przerwał mu inny z Prezesów, siedzńcy dwa krzesła od niego i wyglńdajńcy na najmłodszego w towarzystwie. Człowiek ten, wyglńdajńcy jakby wcińż jeszcze był nastolatkiem, miał krńgłń twarz i niebieskie oczy bardzo podobne do oczu starszego mężczyzny, jednak w przeciwieństwie do tamtego, z twarzń okolonń grzywń blond włosów. Miał szczupłe ciało i siedział całkowicie wyprostowany. Jego głos nie miał tej co u Bleysa gładkoœci i przenikajńcego rezonansu, ale
częœciowo brzmiał podobnie, w niskiej tonacji i nie ochryple. – Och, nie wydaje mi się, by należało robić z tego sprawę, Harley – powiedział. Harley otworzył usta, by ponownie się odezwać, ale młodszy mężczyzna mówił dalej. – Jestem pewien, że dama będzie równie mile widziana jak Bleys Ahrens. Właœciwie... Przez chwilę jego oczy nabrały prawie łobuzerskiego wyrazu. – Jeli zechcesz usińć koło mnie, Antonino Lu, a Bleys Ahrens usińdzie po twojej drugiej stronie, będę tylko jedno krzesło od mojego wuja, Harleya Nickolausa, przemawiajńcego do was przed chwilń. Może moglibymy wtedy dokonać ogólnej prezentacji i zajńć się naszym spotkaniem. Ze strony reszty zgromadzonych rozległ się... trudno byłoby to nazwać szmerem, ale coœ w rodzaju mamrotania na zgodę. Przez chwilę Harley Nickolaus wbijał w niego wzrok. Potem z wolna jego twarz odzyskała normalnń barwę, a bruzdy na twarzy złagodniały. – Niech ci będzie! powiedział. Obrócił się do kierownika. To wszystko, Mathias. Mathias wyszedł. Bleys i Toni ruszyli do przodu, a od ciany oderwały się dwa krzesła dryfowe, by zajńć pozycje, o których przed chwilń mówił młody mężczyzna. Nie tylko to, na stoliku przy każdym z nich pojawiła się szklanka z pomarańczowym płynem. – Z tego co wiemy, to właœnie lubisz odezwał się Harley głosem wcińż zdradzajńcym resztki gniewu ale jeli masz ochotę na co innego... – To jest dokładnie to, co lubię stwierdził Bleys, podnoszńc szklankę i kosztujńc soku. Toni również pocińgnęła ze swojej. – Och, to sok pomarańczowy ze Zjednoczenia! powiedziała zaskoczona. – Zazwyczaj dostajemy to, co zamawiamy skomentował Harley. Bleys pomylał, że był to bardzo ostentacyjny gest. Transportowanie statkiem kosmicznym czegoœ o tak niewielkiej wartoœci, jak lokalna odmiana soku pomarańczowego, œwiadczyło o zaangażowaniu kredytu międzygwiezdnego obliczonego na zaimponowanie goœciom. – Widzę więc, że poznalicie nasze gusta powiedział. – Harley odezwał się młody mężczyzna zdaje się wiedzieć wszystko. Nikt z nas nie ma przed nim żadnych sekretów... Bleys zauważył, że to wszystko, co wiedział Harley, będzie musiało zostać sprawdzone. Oczywicie gust Bleysa w zakresie napojów nie był żadnń tajemnicń. Znany był z preferowania soku owocowego nad inne napoje. Jednak młodszy mężczyzna mówił dalej.
– Pozwól, że przedstawię ci wszystkich powiedział. Obok ciebie, Bleysie Ahrens, siedzi Harley Nickolaus, mój wuj. Zaraz za nim siedzi Nord Pułaski, dalej Ky Bennen... Wyliczał wszystkich po kolei, podajńc nazwiska, które Bleys rozpoznawał z posiadanych już informacji o Nowej Ziemi, jako głowy wielkich koncernów. –... I na końcu podsumował młody mężczyzna, umiechajńc się z zaangażowaniem do Bleysa ja, Jay Aman, w przeciwieństwie do Harleyowych tysięcy, Prezes tylko jednej kompanii. – Tak. Największej firmy na Nowej Ziemi dorzucił Harley. General Services. – Och, ale samotny... mężczyzna na szczycie tylko jednej firmy. – Jay Aman umiechnńł się do Toni. Bleys przyglńdał mu się z zainteresowaniem. Harley Nickolaus wykazywał wszelkie symptomy przewodzenia w tej grupie. A jednak pozwolił bratankowi przerwać sobie w pół słowa. Zupełnie nie pasowało to do poczńtkowej reakcji Harleya. A jeœli Jay Aman był w stanie kontrolować firmę, która musiała być najważniejszym aktywem na planecie i był doć ważny, by uczestniczyć w spotkaniu, nie mógł być tak nieodpowiedzialny, jak sugerowałoby jego otwarte podejœcie do Toni. Jego ponadprzeciętna inteligencja była oczywistym faktem. Teraz jednak odezwał się ktoœ inny. – Nie może być zbyt samotny powiedział siedzńcy w doć dużej odległoci szczupły mężczyzna w rednim wieku, o suchej skórze, z długń i wńskń twarzń. Jay zdaje się znajdywać towarzystwo do łóżka na większoć nocy. Mówiń nawet, że sypia z Gildiń. – Podczas gdy Orville Learner odpowiedział Jay, nie spuszczajńc wzroku z Toni – sypia ostatnio całkiem sam. Odpowied podana została z umiechem, lekkim i nie zaczepnym tonem, ale słowa najwyraniej obliczono na kłucie. – Kolacja powiedział Henry, przerywajńc. Jakby tylko czekajńc na ten sygnał, wpłynęły między nich stoły dryfowe, dwigajńc talerze, półmiski i srebra; krńżyły między siedzńcymi w sali, aż wszyscy otoczeni zostali różnorakim jedzeniem. Uwaga Prezesów skupiła się nagle całkowicie na posiłku. Brali talerze, nakładali sobie i zajęli się jedzeniem. Spowodowało to wyganięcie wszelkich rozmów. Jak pomylał Bleys, przechodzńc przez
procedurę pobrania talerza i nałożenia sobie niewielkich porcji z otaczajńcych go półmisków, jedzenie miało priorytet nad wszystkim innym. Dialog między Jayem i Orvillem Learnerem został porzucony, a uwaga wszystkich skupiła się najedzeniu i opróżnianiu kolejnych kieliszków. Poza okazjonalnń wymianń pojedynczych słów, nie mówiono nic do chwili zakończenia kolacji. Wtedy, w reakcji na wydany przez kogoœ – prawdopodobnie Harleya Nickolausa – rozkaz, dryfy niosńce półmiski zaczęły opuszczać salę. Jedzńcy odstawiali talerze na mijajńce ich po drodze do wyjcia stoły i w końcu sala nabrała wyglńdu bardziej miejsca narad niż jadalni. Najedzeni Prezesi rozparli się wygodnie na swoich krzesłach dryfowych. Jednak atmosfera zmieniła się. Bleys wyczytał to zarówno w drobnych zmianach wyrazu ich twarzy, jak i w sposobie, w jaki siedzieli. Przede wszystkim wyczuł to instynktownie nagłe otoczenie przez Prezesów, niczym sfory dzikich psów zbierajńcych się przed atakiem na swojń ofiarę. Zerknńł na Toni i dostrzegł w niej potwierdzenie swoich wrażeń. Jej twarz uległa delikatnej zmianie. Teraz była twarzń kamiennego sfinksa. Bleys rozpoznał zmianę dzięki długim latom spędzonym na treningach sztuk walki. Było to nazywane twarzń białego umysłu niemożliwń do uzyskania do czasu osińgnięcia wysokiego stopnia zaawansowania w walce. Jednak każdy, kto miał już do czynienia z osobń o takiej twarzy, potrafił jń rozpoznać. Dla osób nie rozumiejńcych jej znaczenia, niemal nieludzki brak uczuć na twarzy przeciwnika mógł być przerażajńcy. Dla rozumiejńcych go, stanowiło to najwyższe ostrzeżenie. Oznaczało ono umysł unoszńcy się w swoim centrum i ciało mogńce swobodnie osińgnńć morderczń harmonię z atakiem nadchodzńcym z dowolnego kierunku. W sumie oznaczało to sytuację, w której dana osoba była najniebezpieczniejsza. Nie istniał żaden konkretny cel. Wszystko było możliwe, niczego nie planowano. W takiej chwili zamiast skupić się na jednej, konkretnej rzeczy, umysł przygotowany był do skupienia się na czymkolwiek, w dowolnym kierunku, a ciało stawało się doskonale wywarzonym mieczem w rękach myœli.
Dorastajńc w takich, a nie innych warunkach, Toni była zdolna do osińgnięcia takiego stanu. Bleys wcińż jeszcze nie. Jednak bardziej niż cokolwiek innego, podkrelało to nagłe wrażenie drapieżnoœci wyczuwane w zgromadzonych Prezesach. Wraz z usunięciem z pokoju jedzenia, nastawienie siedzńcych całkowicie się zmieniło. Znikły wszelkie indywidualne animozje i konflikty, takie jak między Amanem i Learnerem, czynińcymi z nich wczeœniej indywidualne osoby z osobistymi pragnieniami i celami. Nagle stali się zjednoczeni zespół myliwych od dawna przywykłych do wspólnych łowów, gotowych do ataku. Tak samo jak Bleys i Toni, pomimo swobodnego siedzenia w dryfach, każdy na swój sposób przygotowany do obrony. – A więc zjawiasz się tutaj, obcy między nami, Bleysie Ahrensie odezwał się Harley, siedzńcy wygodnie na swoim krzele jak rozparty lew aby nauczyć nas, jak stać się lepszymi ludŸmi. Rozdział 7 Bleys spojrzał na niego z aprobatń. NajwyraŸniej jednak najpierw miał być kij, a dopiero potem marchewka odwrotnie niż się spodziewał. – Jak jasno potrafisz przedstawiać sytuację, Harleyu Nickolausie – powiedział. Twarz Harleya zaczerwieniła się. – Tu, na Nowej Ziemi trzasnńł do Prezesów zwrac amy się zwykle przez „sir”. – Doprawdy? odpowiedział Bleys. Lekki nacisk, z jakim to powiedział, nie był doć słaby, by go nie zauważyć. Harley spojrzał prawie proszńco na swojego bratanka. – Cóż Jay Aman łagodnie odezwał się do Bleysa. Jak słys zeliœmy, nazywasz się filozofem. – Tak odpowiedział. Rzeczywicie tak się okrelam. – Pofilozofuj, filozofie! rzucił jowialnie Harley i przecińgajńc wzrokiem po innych członkach Klubu Prezesów, wydobył z nich pełen uznania œmiech. – Wydaje mi się, że wujowi chodzi o to powiedział Jay że chciałby usłyszeć próbkę tego, co nazywasz swojń filozofiń. Innymi słowy, co będziesz mówił swojej publicznoœci tu, na Nowej Ziemi. W skrócie czy możemy usłyszeć jak filozofujesz, panie filozofie? Głos Jaya cały czas brzmiał uprzejmie, jednak w kńcikach ust pojawił się œlad już nie tak miłego uœmiechu. Bleys zignorował to.
– Cóż powiedział w zamyleniu jednń ze spraw, o których mówię słuchaczom – wszelkiego rodzaju jest, że jeden z problemów ze wszystkimi mieszkańcami Młodszych Œwiatów polega na tym, że nie zwracajń dostatecznej uwagi na nauki płynńce z przeszłoœci; nie tylko przeszłoœci œwiata, który skolonizowali, ale i wczeœniejszej, ze Starej Ziemi. Ponieważ ta przeszłoć czyni chwilę obecnń i o ile nie podejmie się wysiłku uniknięcia wczeniejszych, złych rozwińzań problemów, chwila obecna może w nieprzyjemny sposób zdeterminować przyszłoć, sprawiajńc, że to, co garstka dalekowzrocznych osób przewidziała jako możliwe, stanie się nieuniknione. Harley parsknńł œmiechem. – Nie wydaje mi się, żeby należało się miać z tej sytuacji stwierdził Bleys. – Przypomnijcie sobie, minęło już ponad dwieœcie lat od chwili, gdy Exotikowy myœliciel zauważył, że Kultury Odłamkowe będń musiały podupać i w końcu zaniknńć. Wcińż jestemy podzieleni na te same Kultury i nie było dotńd tak naprawdę próby stopienia wszystkich mieszkańców Nowych wiatów w jednń społecznoć. – Dwustuletnia przepowiednia? odezwał się Jay Aman. To najlep sze z tego, co chcesz zaoferować publicznoœci na Nowej Ziemi? – Przepowiednia nadal jest w mocy łagodnie powiedział Bleys. Ale musicie zrobić to, co dotńd zrobiło bardzo niewielu, a mianowicie spojrzeć w przyszłoć dalej, niż na ledwie kilka pokoleń. Większoć ludzi tego nie robi, być może dlatego, że poza ich wnukami może prawnukami, przyszłoć zdaje się tak odległa od dowiadczeń i oczekiwań ich życia, że nie potrafiń wzbudzić w sobie żadnego niń zainteresowania. Ich zapatrywania wahajń się od jednego ekstremum i tak nie ma nadziei, ale przynajmniej już tego nie zobaczę”, do „wszystkim zajmń się przyszłe pokolenia”. Spojrzał wprost na Harleya. – Przyszłe pokolenia tego nie zrobiń powiedział wprost do starszego mężczyzny. Żeby przyszłe pokolenia czym się zajęły, proces musi rozpoczńć się teraz. Do tego w zasadzie sprowadza się moje przesłanie. Aby dokonać zmiany, musimy zaczńć teraz. – Dziecięce bajdurzenie! skomentował Harley. – Nie wydaje mi się stwierdził Bleys. Cz y bylibyœcie zainteresowani wysłuchaniem krótkiej historyjki, jakń zwykle na tym etapie opowiadam moim słuchaczom, ilustrujńcej co włanie powiedziałem?
– Proszę odpowiedział Jay. Jego głos zabrzmiał nieoczekiwanie poważnie, co miało zdumiewajńcy efekt na jego wuja. – Och tak potwierdził Harley, lekceważńco machajńc rękń. Opowiedz nam. – Opowiadam prawdziwń historię z mojego życia. Jako dziecko byłem wożony na wiele œwiatów i spotykałem mnóstwo osób, z których częć przybyła niedawno ze Starej Ziemi. Pewna kobieta dała mi nagranie swojej wizyty w jednym z rezerwatów przyrodniczych, jakich majń tam jeszcze trochę. Ten, usytuowany był w górzystych rejonach Ameryki Północnej, a na nagraniu umieszczono między innymi pogadankę wygłoszonń przez jednego z pracowników parku, pilnujńcego tego miejsca jego flory i fauny. Tak się złożyło, że w tym akurat rezerwacie wcińż żyje północnoamerykański niedŸwiedŸ grizzly. Wiecie wszyscy, jak wyglńda grizzly? Kiwnęli głowami w potwierdzeniu. Historii i geografii Starej Ziemi uczono w szkołach pierwszego i drugiego poziomu na wszystkich Młodszych Œwiatach. PóŸniej, doroœli mieszkańcy tych planet mieli już tylko bardzo ogólne pojęcie o kształcie i liczbie kontynentów na Ziemi, jej językach czy historii. Cińgle a sam Bleys nie stanowił wyjńtku od tej reguły, tyle że był lepiej poinformowany od innych wszyscy ludzie mieli żywe wspomnienia o olbrzymich wielorybach, żyrafie z jej niemożliwie długń szyjń, potężnym słoniu z nosem rozcińgniętym w chwytny konar – oraz wszystkich innych dziwnych i cudownych stworzeniach, które widzieli w trójwymiarowych projekcjach symulujńcych rzeczywistoć. Jednak o ile nie stali się na tyle bogaci, by osobiœcie wybrać się na Starń Ziemię, nigdy nie oglńdali ich w rzeczywistoœci. – Cztery metry długoci i trzy do czterech tysięcy kilogramów stwierdził Orville Learner, Prezes którego poważna twarz straciła częć ze swojej cierpkoœci. – Sńdzę, że pańskie dane mogń być odrobinę przesadzone – skomentował Bleys. – Największe miały dwa i pół do trzech metrów i niewiele ponad tysińc kilogramów około dziewięć stóp i dwa tysińce funtów w staroangielskim układzie miar. W każdym razie, strażnik ostrzegał przed zbliżaniem się do nich i powiedział, że jeœli ktokolwiek z jego słuchaczy zostałby zaatakowany przez niedŸwiedzia grizzly, powinien wspińć się na drzewo. Jeli nie byłoby to możliwe, największe szansę na przeżycie dawało padnięcie na ziemię i
udawanie martwego. Przy odrobinie szczęœcia, grizzly zbliżyłby się, poszturchał łapń bezwładne ciało i odszedł, tracńc zainteresowanie choć nie było na to gwarancji. To już zależało od niedŸwiedzia. Słuchacze Bleysa stali się więŸniami opowiadanej przez niego historii, podobnie jak bez wńtpienia było w przypadku strażnika. Skupiła się na nim nawet uwaga Harleya. – Rzecz w tym, mówił dalej strażnik i Bleys że większoć z jego słuchaczy będzie o tym pamiętać zaledwie przez chwilę, choć niektórzy mogń to sobie nawet zanotować. Jednak, o ile naprawdę nie wezmń sobie do serca niebezpieczeństwa, istniała spora szansa, że w przypadku napotkania niedwiedzia, który ich zaatakuje, zapomnń o radach. Ulegnń panice i zacznń uciekać, choć powiedziano im, że zwierzę to na krótkie dystanse potrafi biec szybciej niż człowiek i bez wńtpienia ich dogoni. Ale powiedział na nagraniu strażnik, a jako dziecko byłem zafascynowany ponurym umiechem malujńcym się wtedy na jego twarzy – jeli w grupie, do której mówił, był kto, kogo gonił już kiedy niedwied i nie będzie w pobliżu drzewa, nie zawaha się. Osoba ta natychmiast, bez chwili namysłu padnie na ziemię, jakby jń zastrzelono. Bleys umilkł. Prezesi siedzieli w milczeniu, najwyraniej wyobrażajńc sobie atakujńcego ich niedŸwiedzia grizzly. – Rozumiecie, o co mi chodzi powiedział Bleys w ciszy. Zapadła przerwa. – Chcesz więc nam powiedzieć odezwał się Harley, z wyranym wysiłkiem wracajńc do swych zwykłych, cierpkich manier że w swoich przemówieniach nie będziesz doradzał mieszkańcom Nowej Ziemi zmian w naszym społeczeństwie? – Nie, żadnych konkretnych rad. Przedstawiam tylko swoim słuchaczom fakty i mówię im, że chciałbym, aby każdy z nich przejńł się swoim udziałem w dojœciu rasy ludzkiej do jej pełnego potencjału. – Pfff – parsknńł Harley. – Jednak cińgnńł dalej Bleys oferuję jedynie ogólne informacje. Szczegółowe porady daję tylko wtedy, jeli zostanę o nie poproszony. Podobnie jak w procesie uczenia, szczegółowe rady nie majń sensu, o ile słuchacz nie ma konkretnych powodów, żeby ich chcieć. Kiedy spełniony zostaje ten warunek, wtedy wiedza ta nabiera nagle dla niego sensu. Jednak przed tń chwilń zrozumienia, wszystko co dostaliby ode mnie, to garć słów. Mogń ich
słuchać. Mogń je nawet zapisać, ale o ile nie będzie się to wińzało z czym dla nich ważnym, usłyszń tylko tyle słowa. Przerwał. – Wybaczcie mi powiedział widzę, że mimo wszystko przeszedłem do nauczania. – Całkiem słusznie to zrobiłe stwierdził Harley i wyglńda mi na to, że zamierzasz podać naszym ludziom jakie podburzajńce motłoch... – Wuju! wysoki głos Jaya wcińł się tym razem w słowa Harleya i zatrzymał starszego człowieka w pół zdania. – Będziesz musiał mu wybaczyć powiedział Jay z umiechem w stronę Bleysa. – Harley czasem miewa skłonnoć do zbyt ostrego zdńżania do sedna. To, co naprawdę chcielibyœmy wiedzieć – wszyscy tu zgromadzeni – to, jaki jest ostateczny cel tych wykładów na naszym œwiecie. Jeli na przykład planujesz przejć od tych przypowieci do sugestii, że w naszym społeczeństwie powinno się wprowadzić zmiany... Pozwolił, by niedokończone zdanie zawisło w powietrzu. – Właciwie poważnie odpowiedział Bleys nie sńdzę, żebym w swoich mowach miał w ogóle wspominać konkretnie o Nowej Ziemi. Moja wiadomoć jest uniwersalna – dla wszystkich ludzi na wszystkich planetach, starych i nowych. Szczegółowo będę mówił o Starej Ziemi, a zwłaszcza o znajdujńcej się tam Encyklopedii Ostatecznej. – A czemuż to kobiety i mężczyni mieszkajńcy na Nowej Ziemi, w jakimkolwiek stopniu mieliby przejmować się Starń Ziemiń i Encyklopediń Ostatecznń? – zapytał Jay. – Cóż, wszyscy tutaj jestecie wykształconymi ludmi powiedział Bleys. – Jestem pewien, że słyszelicie już wczeniej o tej wspomnianej przeze nie m wczesnej, Exotikowej przepowiedni, głoszńcej między innymi, że nie jest bezpiecznie grzebać przez kilkaset lat społecznej i indywidualnej specjalizacji z kilkoma milionami lat ewolucji na rodzimym œwiecie. Żadna z twarzy zgromadzonych osób nie odbijała pewnoœci Bleysa, co do tego tematu. Oprócz Jaya Amana, nikt zdawał się nie widzieć zwińzku między tymi słowami, a wspominanń chwilę wczeniej przepowiedniń dotyczńcń Kultur Odłamkowych. – Och tak, oczywicie stwierdził Jay. Jednak zawszeważano, u że pomysł ten jest w najlepszym razie opiniń teoretyka. – To prawda zgodził się Bleys ale zwróć uwagę na powińzanie z potrzebń Młodszych Œwiatów do przetrwania, niezależnie od cińgłych prób Starej Ziemi do kontrolowania nas, co
współczeœnie maskowane jest przez narzędzie służńce do tego właœnie celu, czyli Encyklopedię Ostatecznń. – To nonsens! wykrzyknńł Harley. Najwyraniej zgadzała się z nim większoć z pozostałych. Wszędzie wokół sali rozlegały się gniewne szepty. – Jakie, u diabła powiedział Harley ma dla nas znaczenie co mylń czy robiń jacyœ Exotikowie bńd ludzie ze Starej Ziemi z ich Encyklopediń Ostatecznń? Rzecz w tym, że mamy tu, na naszej planecie dobre społeczeństwo i chcemy usłyszeć, w czystym i jasnym basicu, czy zamierzasz się w nie wtrńcać! – Wybaczcie mi odpowiedział Bleys ale moje zainteresowania sń znacznie szersze niż sytuacja na dowolnym z Młodszych Œwiatów. – Tak włanie twierdzisz stwierdził Harley. Dla mnie, wcale to tak nie wyglńda. Wzińł głęboki wdech, spojrzał w dół i wzińł w palce nóżkę swojego kieliszka. Zaczńł kręcić szkłem, przyglńdajńc się bardziej wirujńcej cieczy niż Bleysowi. – Wiesz, Bleysie Ahrens powiedział ciszej, wcińż bawińc się swoim kieliszkiem – Nowa Ziemia jest nasza. To planeta należńca do osób, które widzisz teraz przed sobń. Jestemy najważniejszymi ludmi w Klubie Prezesów. A ten Klub jest najważniejszy ze wszystkich w innych miastach. Mówińc w skrócie, jesteœmy bardziej odpowiedzialni za tę planetę niż ktokolwiek inny, a z tń odpowiedzialnociń łńczy się oczywiœcie kontrola. – Oczywicie spokojnie odpowiedział Bleys. Rozumiem to. – Mielimy nadzieję, że tak będzie stwierdził Harley jeszcze bardziej opanowanym głosem. Bleys pomylał, że teraz pojawi się marchewka. Zwłaszcza, że biorńc pod uwagę pańskie działania do tej pory, jest pan rodzajem człowieka biorńcego pod uwagę realia, kiedy się pan na nie natknie. Cóż, zamierza pan niedługo rozpoczńć to pańskie tournee, prawda? Opuœci pan miasto Nowa Ziemia udajńc się do innych miast na planecie? – Pojutrze udaję się do Blue Harbor odpowiedział Bleys. Przynajmniej tak w tej chwili wyglńda mój terminarz. Może przesunie się to o kilka dni, ale niewiele. – Tak stwierdził Harley. Cóż, kiedy już zacznie pan swój objazd Nowej Ziemi, proszę pamiętać, że jestemy włacicielami hoteli, w których będzie się pan zatrzymywał. Jakikolwiek zamówi pan transport, posiłki, wszystko, czego będzie pan dotykał podczas pobytu tutaj, jest naszń własnociń i podlega naszej kontroli. – Wiem potwierdził Bleys.
– Dobrze. Mamy wobec tego nadzieję, że nie spróbuje pan niczego, co w jakiœ sposób zaszkodziłoby Klubom Prezesów. Uniósł wzrok znad kieliszka, odstawił go i umiechnńł się w sposób, który pomimo wyranych wysiłków był sztuczny i nieprzekonywujńcy. – Powiedziałem wam już odezwał się Bleys że zainteresowania dotyczń szerszych spraw. Filozofowie tworzń historię, czego raczej nie sń w stanie dokonać machinacje Klubu Prezesów. Harley nie wyglńdał na szczególnie zadowolonego z połńczenia słowa „machinacje” z jego lobby. Jednak postarał się utrzymać swój uœmiech. – Dobrze stwierdził. A więc tym tematem już się zajęlimy. Jest jeszcze jedna sprawa wymagajńca omówienia. – Doprawdy? powiedział Bleys; tym razem w jego głosie zabrzmiała tak delikatna nutka ironii, że wńtpliwe było, by odebrał jń ktokolwiek poza Toni i może Jayem Amanem. – Tak potwierdził Harley. Wie pan oczywicie, że nie jestemy jedynń siłń na tym œwiecie, choć głównń. Drugń sń Gildie pracowników – jego twarz poczerwieniała – te cholerne zgromadzenia to po prostu zwińzki zawodowe! Niech się pan nie da zwieć temu wyszukanemu, redniowiecznemu terminowi, jakim się okrelajń... Harley przełknńł pozostałe w kieliszku wino, a rumieńce na jego twarzy przy ostatnich słowach znów zbladły. Bleys pomylał o wyranym wysiłku włożonym w wywołanie wrażenia antycznoci w zewnętrznej częci budynku Klubu. Ale Harley mówił dalej. – Niech pan nawet nie myli, że Gildie nie będń starały się do pana zbliżyć stwierdził. Będń chcieli użyć pana przemówień do zwiększenia swojej władzy i podniesienia znaczenia. Nie możemy na to pozwolić. Jeli kiedykolwiek przejmń tu kontrolę, wszystko się rozpadnie. Każdy swoim pracodawcń. Anarchia! Więc nie chcemy ich zachęcać. Mamy już doć kłopotów z utrzymaniem ich w szeregu. Dobrze, powiedział nam pan, jak to nie przejmuje się pan niczym zwińzanym ze zmienianiem naszego œwiata. Czy jest dla pana jasne, że potrafimy przelicytować wszystko, co mogń panu zaoferować Gildie? Włńcznie z kredytem międzygwiezdnym, który stanowi jedynń naprawdę liczńcń się rzecz w znanym wszechœwiecie. – Czy to naprawdę jedyne, co się liczy? zapytał Bleys odrobinę tęsknie. – A co jeszcze mogłoby? zapytał Harley. Kredyt jest wszystkim. W porzńdku, Gildie
sń liczebne i majń swoje zasoby finansowe; ale jeœli rozmawiamy o poważnych kwotach, to tylko w lokalnej walucie. Nie mogń się nam równać w kredycie międzygwiezdnym. To my kupujemy z Cassidy i Newtona oraz sprzedajemy na Młodsze Œwiaty. Skoro zaplanował pan wizytę tutaj, to zapewne chce odwiedzić i inne planety. Mam rację? – Tak jest potwierdził Bleys. – Oczywicie, że tak stwierdził Harley. Te podróże międzyg wiezdne muszń być doć kosztowne, spory kawałek ulokowanego w naszych bankach kredytu międzygwiezdnego zdecydowanie się panu przyda. Zwłaszcza jeœli wszystko, czego wymaga otrzymanie go, to zapewnienie, by ludzie zawsze zwracali się po rady do nas, nie do Gildii. – Łapówka? zapytał Bleys. – Może pan to nazywać, jak chce odpowiedział Harley. – Obawiam się odpowiedział Bleys, wstajńc że jestecie osobami, do których nie stosuje się moja historyjka dotyczńca ucieczki przed niedŸwiedziem grizzly. Mylę, że razem z Antoninń Lu opuœcimy was teraz... – Nie sńdzę przerwał mu Harley. Przynajmniej do chwili, aż dostaniemy od pana zapewnienie, dla którego pana tu zaprosiliœmy. Mówińc to, demonstracyjnym gestem nacisnńł przełńcznik na swojej konsolce. Bleys skinńł, ale nie usiadł. Toni również się podniosła i stanęła obok niego. Żadne z nich nie ruszyło w stronę windy. – Wyglńda na to, że nie przewidział pan wszystkich możliwych wydarzeń – odezwał się Harley. W każdym razie, dla pańskiej nauki, pozwolimy, by nadeszła odpowied na sygnał, który włanie wysłałem dla pańskiej nauki. Może pan stać albo siedzieć, wedle woli – ale potrwa to tylko chwilę. – A więc oczywicie poczekamy powiedział Bleys. W pokoju zapadła całkowita cisza, przedłużajńca się w miarę upływania sekund. Zarówno Bleys jak i Toni potrafili stać w bezruchu, zrelaksowani. Niecałe dwie minuty po tym, jak Harley nacisnńł przełńcznik, przybyła winda. Bleys i Toni obrócili się do niej, podobnie jak gospodarze spotkania. W drzwiach stanńł Henry MacLean. Zrobił krok w bok, by odsłonić przejœcie, a Bleys i Toni weszli do kabiny. Henry cofnńł się, stajńc obok nich i wszyscy odwrócili się, by zobaczyć zastygłe w zdumieniu twarze siedzńcych w pokoju osób. Dopiero wtedy Harley otrzńsnńł się z szoku, który utrzymał w milczeniu nie tylko jego, ale i pozostałych Prezesów.
– Gdzie jest Mathias? krzyknńł. Co z nim zrobilicie? Ty... wbił wzrok w Henryego jak się tu dostałe? Henry nie odpowiedział. Zdńżył już wcisnńć jeden z przycisków na panelu kontrolnym windy. Drzwi zamknęły się i kabina zaczęła się opuszczać. – To było prawie zbyt łatwe stwierdził Henry w stronę Bleysa, kiedy zaczęli zjeżdżać. – Popełnili typowy błńd. Kiedy już weszliœmy do œrodka, minęliœmy ich główne zabezpieczenia. Podobnie jak wy, zostaliœmy przeskanowani w poszukiwaniu broni, której przy nas nie znaleziono. Zresztń i tak nie wyglńdalimy na dostatecznń siłę, by sprawić im kłopoty. Odczekalimy, aż zostalimy samiz kilkoma z nich, rozbroiliœmy ich, zwińzaliœmy, po czym zajęlimy się osobami mogńcymi udostępnić nam windy, włńcznie z kierownikiem w jego biurze. Nikt nie widział, że cokolwiek się dzieje. Potem czekaliœmy u niego na wezwanie z góry. Kiedy się pojawiło, przyjechałem. – Sń ranni? zapytał Bleys. – Nikt z nas odpowiedział Henry. Kilku z pracowników klubu może mieć guzy na głowie, ale nie sńdzę, żeby komukolwiek stała się prawdziwa krzywda. Zabrałem kierownikowi pistolet energetyczny. W ogóle nie musielimy go ruszać. Kiedy zobaczył, jak łatwo przejęlimy kontrolę, po prostu nam go oddał. – To ciekawe zauważył Bleys. Przypuszczam, że przeszedł im przez głowę podobny scenariusz i nakazano mu nie ryzykować ranienia nikogo z naszych ludzi, o ile nie będzie pewien, że może wygrać. Ale nie sńdzę, żeby spodziewali się aż takiego obrotu spraw. – Nie stwierdził Henry. Nie sńdzę. W każdym razie, zostawilimy kierownika w jego biurze z kciukami zwińzanymi na plecach. Mylę, że tam zostanie – przynajmniej do czasu, aż stńd wyjdziemy. Nieoczekiwanie winda stanęła. – Może jednak zaplanowali to trochę rozsńdniej, niż się spodziewaliœmy, wujku – cicho powiedział Bleys. – To możliwe odpowiedział Henry. Winda ruszyła, by po chwili znów stanńć. Otworzyły się drzwi. Na zewnńtrz stał Mathias i ludzie Henryego z rękami powińzanymi za plecami i zakłopotanym wyglńdem. Henry rzucił spojrzeniem na Bleysa. – Nie sńdzę, żebymy mieli mieć jakie problemy powiedział do niego Bleys. Spojrzał na Mathiasa. – Prawda?
– To prawda, Bleysie Ahrens odpowiedział Mathias. Mamy tu pewne procedury awaryjne kontynuował, kiedy już Bleys, Toni i Henry opucili windę. Ta, którń przygotowalimy na twojń wizytę nie spisała się za dobrze. Ale i tak sobie poradziliœmy. Jednak, skoro jeste tak powszechnie znany i jeste członkiem rzńdu twojej planety, zdecydowano, że potrzebujesz trochę czasu na przemyœlenie pewnych spraw. – Oczywicie stwierdził Bleys. Ale możesz powiedzieć ode mnie Harleyowi Nickolausowi, że blef nie zadziałał. Widzisz, wiedziałem, że nie jesteœcie gotowi do brutalnych działań. Mathias zdawał się w ogóle nie usłyszeć Bleysa. – Tak więc mówił dalej powiedziano mi włanie, że Klub uważa wszelkie niejasnoœci między nim a tobń za zawieszone. Odprowadzę was do wyjœcia. Odwrócił się i poprowadził, a Bleys, Toni, Henry i reszta ruszyli za nim. Henry porozcinał więzy mężczyznom, którym skrępowano ręce na plecach. Dotarli do drogi, którń według orientacji Bleysa dostali się w drugń stronę. Jednak gdy tylko minęli drzwi prowadzńce do zewnętrznej sekcji Klubu, przekonali się, że hol wypełniony jest hałaliwym tłumem. Zatrzymali się. – Proszę o wybaczenie odezwał się Mathias do Bleysa, odwracajńc się zapomniałem, że odbywa się włanie spotkanie. Pozwólcie, że wskażę wam innń drogę. Zawrócili i weszli do pokoju z długim stołem jadalnym zastawionym pustń w tej chwili zastawń i kieliszkami, a następnie przez drugie drzwi do kuchni, pełnej krzńtajńcej się obsługi, docierajńc w końcu do podwójnych drzwi z szarego metalu, z blokujńcń je ciężkń sztabń. Mathias przesunńł blokadę i pchnńł drzwi po prawej stronie. Otwarły się na bocznń alejkę, którń Bleys zauważył, wysiadajńc z samochodu. Noc przekształciła panujńcń na zewnńtrz ciemnoć w czarnń cianę otaczajńcń mały krńg wiatła padajńcego na chodnik ze słabej lampki nad drzwiami. Powietrze na zewnńtrz było chłodne i lekko wilgotne. Po lewej stronie panowała całkowita ciemnoć, za to po prawej mieli mroczny tunel ustępujńcy stopniowo oœwietlonemu wyjciu alei na drogę, którń przyjechali do Klubu. – Wyjdcie na drogę czterdzieci jeden powiedział Mathias wskazujńc na drogę po prawej. Tam macie największe szansę złapać taksówki do hotelu. Henry poprowadził swoich ludzi do alei, a Bleys i Toni wyszli za nim. Mathias stał
jeszcze przez chwilę w drzwiach, przyglńdajńc się, jak ruszajń w stronę wyjœcia alejki na drogę. Nagle wiatło na zewnńtrz zgasło i na całej długoci zaułka zapanowała ciemnoć, za wyjńtkiem wiatła padajńcego z otwartych drzwi. W tej samej chwili z mroku po lewej wyskoczyły postacie z grubymi, podobnymi do policyjnych pałkami i zaatakowały od tyłu grupę Bleysa. Mathias przyglńdał się temu przez sekundę, po czym poœpiesznie cofnńł się i zamknńł za sobń drzwi, pozostawiajńc ich zaskoczonych nagłym brakiem œwiatła. Rozdział 8 Jednak ciemnoć nie była całkowita. Z wylotu alei docierał słaby blask pozwalajńcy coœ dostrzec do czasu, aż ich oczy przyzwyczaiły się do warunków, pozwalajńc im widzieć prawie tak dobrze, jak napastnicy. Henry i Żołnierze, którzy wyszli pierwsi, natychmiast padli na ziemię na plecy, nogami w stronę napastników. Bleys jednym susem pokonał trzy stopnie dzielńce go od chodnika alejki, zamknńł oczy, pozwalajńc im szybciej dostosować się do ciemnoœci i działał, kierujńc się zapamiętanym obrazem przeciwników, który odbił się w jego pamięci niczym fotografia. Po kilku sekundach Bleys ponownie otworzył oczy i był w stanie zobaczyć, jak atakujńcy padali na ziemię, gdy odziani w ciężkie buty Żołnierze zaczepiali stopami o ich kolana i kopali wolnń nogń. Chodnik alejki był betonowy i częć z napastników już nie wstała. Pierwszń troskń Bleysa była Toni. Jednak schodziła ze schodów tuż za nim i jak długo się go trzymała, we dwoje mogli poradzić sobie prawie ze wszystkim, co mogło zostać przeciw nim rzucone. Czwórka z atakujńcych skupiła się na nim, lecz teraz wiatło padajńce od strony końca alejki wieciło im prosto w oczy, podczas gdy Bleys, którego wzrok dostosował się już do ciemnoci, miał je za plecami. Przynajmniej w tym miał wyranń przewagę. W tej samej chwili pierwszy z uzbrojonych w pałki napastników dopadł Bleysa, który kopnńł prawń nogń, czujńc jak stopa uderza z dużń siłń. Przywódca czwórki popełnił ten sam błńd, co wielu ludzi przed nim, nie doceniajńc niezwykłego zasięgu długich rńk i nóg Bleysa. Kopnięty przez Innego mężczyzna osunńł się bezwładnie na ziemię. Ahrens skupił uwagę
na pozostałych trzech przeciwnikach. Jego akcja sprawiła, że ci gwałtownie się zatrzymali. Kńtem oka dostrzegł, że Toni przelizgnęła się pod wymierzonym w niń ciosem pałki, wykorzystujńc równoczenie pęd przeciwnika, by rzucić go za siebie; uderzył twarzń w cianę budynku i opadł bez ruchu. Teraz obracała się, by pomóc Bleysowi. W tym czasie pozostała trójka zdecydowała się rozproszyć i zaatakować Ahrensa, ale ten, dzięki wzrokowi i słuchowi zdawał sobie sprawę z ich ruchów, widzńc równoczenie kńtem oka, że grupa Henry’ego podnosi się z ziemi i powala pozostałych napastników. Toni zdńżyła już przesunńć się obok Bleysa i zaatakować najbliższego z jego przeciwników. Wytrńciła mu pałkę z rńk uderzajńc nad ramieniem, kopińc równoczeœnie czubkiem buta pod kolano i pchajńc go do tyłu, w wyniku czego mężczyzna padł i legł nieruchomo. Jeden z dwu pozostałych ludzi zamierzajńcych się na Bleysa ostrożnie skierował się w jej stronę. Uniósł swojń pałkę do ciosu głupi ruch przeciw komu takiemu jak Toni, majńcej sztukę kendo we krwi. Zanurkowała pod ciosem i pozornie delikatnie stuknęła mężczyznę w bok głowy trzymanń teraz pałkń. W tej samej chwili Bleys opadł na lewe kolano i użył prawej nogi do przewrócenia ostatniego z przeciwników, który uderzył głowń o beton i zamarł w bezruchu. Bitwa dobiegała końca. – Henry? Bleys przepatrywał mrok w poszukiwaniu wuja, wyłaniajńcego się z masy ciemnych ciał. – Zajęlimy się już wszystkimi powiedział do Bleysa Wyglńdał, jakby trochę brakowało mu tchu. – Jesteœ ranny? zapytał Bleys. Henry potrzńsnńł głowń. Kto z naszych? – Paru może mieć urazy głowy z ciemnoci dobiegł rzeczowy głos Henryego. Wcińż sń nieprzytomni i będziemy musieli ich nieć. Poza tym nic, o czym warto by wspominać. – Dobrze – stwierdził Bleys. – Ale sńdzę, że powinnimy się ruszyć dodał Henry. – Tak zgodził się Inny. Jeli chcesz, mogę ponieć jednego z naszych ludzi. – Nie ma potrzeby odpowiedział Henry. Wbrew sugestiom Mathiasa nie musieli polować na taksówki. Kiedy dotarli do ulicy, wcińż czekały na nich limuzyny, obok głównego wejcia do Klubu. Cofnęły się do wyjœcia z
zaułka, jak tylko wyszli z niego Bleys z resztń. Bleys zabrał Toni i Henry’ego do pierwszego pojazdu; gdy tylko ich samochód włńczył się do ruchu, odwrócił się do Toni. – Toni, ponieważ nie ma z nami Dahno, który mógłby zajńć się aspektem politycznym tego zajcia, będziesz musiała to wzińć na siebie. Zadzwoń do lokalnej policji i zgło, że zaatakowano nas, gdy opuszczaliœmy Klub Prezesów. Powiedz im, że z dalszymi pytaniami powinni zgłaszać się do Dahno. W razie potrzeby, może udostępnić im naszych Żołnierzy. Potem połńcz się z Dahno, tylko głosowo. Z tego co wiem, jest w tej chwili na prywatnej kolacji z gubernatorem miasta Nowa Ziemia. Wprowad go w sytuację i powiedz, że wracamy do hotelu. Ale najpierw skontaktuj się z policjń. – Czy to naprawdę ma jaki sens? zapytała Toni. Klub Prezesów musi mieć w kieszeni lokalnń policję. – Prawdopodobnie. Ale chcę, żeby to było w policyjnych rejestrach – wyjanił Bleys. Toni zaczęła podnosić do ust swojń bransoletę, po czym zawahała się. – Wyglńdasz na niezwykle zadowolonego stwierdziła. Podobało ci się to? – Nie, to raczej nie odpowiedział Bleys. Ale jestem zadowolony z całego wieczoru, był bardziej owocny, niż oczekiwałem. – Nazwałabym to patem powiedziała. Wyszlimy z Klubu po naszemu, ale z drugiej strony ludzi Henry’ego schwytano i unieszkodliwiono, a na koniec zostaliœmy zaatakowani przez ich jak to nazywajń na tej planecie? Grupę uderzeniowń. Poradziliœmy sobie z nimi, ale gdybymy mieli ze sobń kilku mniej Żołnierzy, moglibymy im nie podołać. – Rzecz w tym, że mielimy ich doć stwierdził Bleys. Pamiętaj, że Jack i Jill przeszkolili Henry’ego na temat ich grup, więc prawdopodobnie miał pojęcie, czego się spodziewać. Miało to być tylko nauczkń. Chcieli nas trochę poobijać, nie czynińc prawdziwej krzywdy nic, co mogłoby spowodować komplikacje międzyplanetarne. – Czemu więc nie jest to remis? – Zdradzili się wyjanił Bleys. Próbowali wywrzeć na mnie wrażenie, potem złożyli propozycję łapówki nic z tego nie zadziałało. Jestem dla nich trudnym problemem. W oczywisty sposób stanowię dla nich potencjalne niebezpieczeństwo i najwyraŸniej nie zamierzam pozwolić na ciche załatwienie sprawy, bez naruszania mojego statusu dyplomatycznego, ani bez wywoływania wokół sprawy szumu. To dotrze do pracowników.
Jeli mnie puszczń, sam mogę ich podburzyć. Jeli mnie zatrzymajń pracownicy mogń to potraktować jako bodziec do działania. Dla nich to sytuacja bez wyjœcia, a ja automatycznie zdobywam kolejne punkty. – Możliwe skomentowała Toni. Ale uniosła do ust swojń bransoletę i połńczyła się z policjń. Póniej, już w hotelu, Bleys przechadzał się w swoim apartamencie, czekajńc na Henryego, który poszedł dopilnować opatrzenia swoich ludzi. Bleys, częciń umysłu był wiadom Toni, przyglńdajńcej mu się z sofy dryfowej i przyjcia Henryego chwilę póniej, ale miał wrażenie, jakby energia generowana przez intensywne mylenie miała go spalić, gdyby jej nie spożytkował. Nie patrzył na nic konkretnego. Skupiał się na niczym i na wszystkim równoczeœnie, łńcznie z możliwoœciami zasugerowanymi przez to, czego doœwiadczyli podczas kolacji. One włanie w pełni angażowały poznawczń maszynerię jego umysłu. Pokój, Toni, Henry – nawet œwiat wokół niego w tej chwili istniały tylko widmowo. Liczyły się tylko myœli. Bleys rozejrzał się i dostrzegł Henryego i Toni siedzńcych z głowami nachylonymi blisko siebie, nie uwiadamiajńc sobie faktu, że wyszedł z pochłaniajńcego go wiru myœli. – Co z twoimi ludmi? pytała Toni Henryego. – Niele padła odpowied. Nikt nie jest poważnie ranny. – Cieszę się stwierdziła Toni. Skinęła głowń w stronę Bleysa. Czy był taki jako chłopiec? Henry potrzńsnńł głowń. – Nie powiedział. – Kiedy to się zaczęło? – Pierwszy raz zauważyłem to na kilka miesięcy przed tym, jak opucił mojń farmę, by przenieć się do Ekumenii i zostać z Dahno. To było krótko przed tym, jak próbował znaleć Boga i nie udało mu się. Upłynęło przynajmniej pół roku, zanim znów go zobaczyłem i gdzie wtedy podjńł decyzję, która mnie teraz do niego doprowadziła. – Wybór Szatana? zapytała Toni. – Nie wybór zaprzeczył Henry, znów potrzńsajńc głowń. – Ma na to zbyt wielkń duszę. Ale była to decyzja, która pchnęła go w ręce Szatana, niezależnie od tego czy to przyznaje, czy nie. – Jeli naprawdę tego nie wie powiedziała Toni czy mimo wszystko możesz czynić go odpowiedzialnym za to, że jest, jaki jest i robi to, co robi? – Tak spokojnie odpowiedział Henry. – Czemu?
– Nikt, kto idzie z Szatanem, nie może uniknńć tej winy. Człowiek może próbować to przed sobń ukryć, ale zdaje sobie sprawę, że coœ ukrywa. – W niektórych kwestiach jesteœ trudny do zrozumienia, Henry – powiedziała Toni. – Sam na wiele sposobów jestem grzeszny stwierdził jego wuj. Ale na końcu – dla mnie, tak samo jak dla Bleysa odpowied jest ta sama. Każdy bierze odpowiedzialnoć za swoje decyzje. I samotnie ponosisz konsekwencje. – Okrutne jest myleć w taki sposób. – Nie jest łatwo podńżać cieżkń Pana owiadczył Henry. Bleys gwałtownie zatrzymał się i stanńł naprzeciw nich. Unieli głowy. – Henry powiedział czy wród twoi ch ludzi jest kto, kto nie będzie w stanie pojechać jutro do Blue Harbor? – Nie odpowiedział zapytany. Ale mylałem, że zamierzamy zostać tu jeszcze dzień lub dwa. – Taki był mój pierwotny plan odpowiedział Bleys. Spojrzał na swojń bransoletę. – W tej chwili jest krótko po dziewińtej, mamy jeszcze mnóstwo czasu. Toni, weŸ telefon i zorganizuj nam jutro pónym popołudniem lot do Blue Harbor. Niech to będzie w porze kolacji. Toni zmarszczyła czoło. – Nie wiem, czy z tak małym wyprzedzeniem będę w stanie zorganizować miejsca w regularnych połńczeniach dla tylu ludzi stwierdziła. W ostatecznoci, lokalne linie atmosferycznoorbitalne będń chciały podzielić nas na grupy lecńce różnymi statkami. – Jeli będziesz musiała, wyczarteruj pojazd suborbitalny podpowiedział Bleys. – Oczywicie, zawsze istnieje taka możliwoć zgodziła się Toni. Może w ogóle zrezygnuję z regularnych połńczeń i zajmę się od razu tym. – Zostawiam to tobie powiedział Bleys. Podszedł do nich i zajńł miejsce w dryfie. Toni wywołała telefon w poręczy sofy, porozmawiała krótko z biurem podróży i przerwała połńczenie. – Wyglńdasz na zadowolonego stwierdził Henry, przyglńdajńc mu się uważnie. – Wszystko zaczyna się kręcić odpowiedział Bleys, wycińgajńc długie nogi w stronę ognia na kominku. Płomienie trzaskały tak radonie, jakby na całym œwiecie nie istniały żadne problemy. mieszne było, że co, co zostało pierwotnie zaprojektowane do ogrzewania pokoju, zachowano wyłńcznie z powodów dekoracyjnych. Ale Bleysowi patrzenie w ogień
sprawiało przyjemnoć, podobnie jak z zupełnie odmiennych przyczyn doceniał obraz gwiaŸdzistego nieba na suficie sypialni. – Sprawy mogń się potoczyć znacznie szybciej, niż się spodziewałem – cińgnńł w zamyœleniu. Istniejń pewne możliwoci... Przerwał mu dwięk sygnalizujńcy połńczenie telefoniczne. Odebrała Toni. Oddzwaniało biuro podróży, więc natychmiast pogrńżyła się w omawianiu szczegółów przelotu. – Interesujńce jest, że nikt z atakujńcych nie używał niczego poza pałkami kontynuował Bleys. – Planowali nas skrzywdzić, ale nie poważnie stwierdził Henry. – To włanie powiedziałem Toni od powiedział Bleys. Interesujńce. Ktokolwiek ich wysłał, nakazał im obić nas i wystraszyć, ale nie wyrzńdzić prawdziwej krzywdy. – Chcieli także sprawić wrażenie prostego gangu z ulicy dodał Henry. Nie zorganizowanej grupy czy organizacji. – To też zgodził się Bleys. Popatrzyli na siebie i pokiwali głowami. Bleys obrócił się do Toni, która skończyła włanie rozmowę telefonicznń. Wszystko załatwione? – Wszystko. Ustaliłam start na szóstń po południu jutro stwierdziła Toni. Może być? – Tak odpowiedział Bleys, znów wpatrujńc się w płomienie. Teraz pozostaje nam czekanie. Sńdzę, że będziemy mieć póŸnego goœcia. – Gocia? zapytała Toni. Kogo? – Tego jeszcze nie wiem. Poczekamy i zobaczymy. Ktokolwiek to będzie, powinien zjawić się przed północń. Jednak nie minęło nawet półtorej godziny, a zadzwonił telefon. Odebrała Toni. – Apartament Bleysa Ahrensa. Przez chwilę słuchała osoby po drugiej stronie, potem wyciszyła mikrofon i zwróciła się do Bleysa. – Do ciebie powiedziała. Mistrz Gildii Edgar Hytry. Wieci szybko się tu rozchodzń. – A decyzje sń równie szybkie stwierdził Bleys chwilę przed uaktywnieniem telefonu na swoim dryfie. – Mistrz Gildii Hytry? Słuchał przez chwilę. – Ależ wcale powiedział. Zazwyczaj siedzę znacznie dłużej. Jeli wejdzie pan do północnej wieży hotelu i wywoła prywatnń windę A2, drzwi otworzń się i trafi pan bezpoœrednio do mnie. Przerwa. – Żaden kłopot powiedział. Ponownie dotknńł przełńcznika, rozłńczajńc się.
– Co to oznacza dla mnie i moich ludzi? zapytał Henry. – Nic. Mistrz twierdzi, że przychodzi zaproponować mi jutro lunch ze sobń i swoimi kolegami. Zgodzę się na to, ale tu, w moim apartamencie. Zgodzń się, po dzisiejszym wieczorze będzie to odebrane jako naturalna ostrożnoć. Twoi ludzie w każdym razie większoć z nich mogń odpoczńć do chwili, aż pojedziemy do Blu e Harbor. Przypuszczam, że będziemy musieli opucić hotel kilka godzin wczeniej, by zapewnić sobie bezproblemowy wyjazd z miasta i dostanie się na wyczarterowany statek. – Pójdę do nich i przedstawię im sytuację powiedział Henry. Muszń wiedzieć o zmianie planów i o tym, że mojń czas na wypoczynek. Ci, którzy byli w tej alejce mogń chcieć trochę powiętować. – Twoi Żołnierze Boga nie będń pasować do stereotypowego obrazu ZaprzyjaŸnionych, nie tylko w umiejętnoœciach zaprezentowanych w tej alejce powiedział Bleys z uœmiechem. Henry patrzył na niego ponuro. Nie umiechnńł się. – Sń tym, kim sń odpowiedział. Bleys skinńł, poważniejńc. – Jednak jeli nie masz nic przeciw, chciałbym, żeby zostali w hotelu powiedział. – Poza tym, jeœli tylko będń w stanie się wyspać, mogń w wolnym czasie robić co chcń. Ale cińgle powinni być w kontakcie. Po prostu, kiedy już będziemy w Blue Harbor, możemy mieć dla nich coœ do zrobienia. Henry wstał i ruszył w stronę drzwi. – Nie idŸ jeszcze – powstrzymał go Bleys. Chciałbym, żeby był tutaj, kiedy przyjdzie Mistrz Gildii. Henry wrócił i usiadł z powrotem. Mistrz Gildii Hytry, kiedy się wreszcie pojawił, okazał się być pulchnym mężczyznń z przerzedzajńcymi się, czarnymi włosami i okrńgłń twarzń o przyjemnym uœmiechu. Podobnie jak wszyscy mężczyni na Nowej Ziemi był gładko ogolony. Ciemnofioletowa marynarka i wńskie spodnie jego garnituru zdawały się być trochę za ciasne, jakby przybrał kilka kilogramów od chwili, gdy je nabył. Umiechał się szeroko od wejœcia. – Bleys Ahrens! odezwał się mocnym tenorem. To uprzejme bardzo uprzejme, że zgodziłe się spotkać ze mnń tak póno wieczorem. Bleys spojrzał na niego przez apartament. – Jak powiedziałem przez telefon, to żaden kłopot. Proszę usińć. Goć obszedł rozdzielajńce ich krzesła i wybrał stojńce naprzeciw Bleysa, ostrożnie usadawiajńc się na samej krawędzi, jakby w każdej chwili gotów był szybko się zerwać.
– Oczywicie zastanawia się pan, co mnie tu sprowadza powiedział od Bleysa. – Jestem członkiem Rady Wybieralnych Mistrzów Gildii. W jego głosie pojawiła się nuta sugerujńca wagę nazwy. Jak przypuszczam, można by powiedzieć, że przemawiam nie tylko w imieniu członków Gildii tego miasta, ale i wszystkich miast na Nowej Ziemi. Chcemy cię powitać na Nowej Ziemi, Bleysie Ahrens. Chcielibymy dać wyraniejsze dowody naszej radoœci z twojego przybycia niż zaledwie kilka słów ze strony jednego z nas. Jednak przypuszczaliœmy, że będziesz w tym miecie kilka dni dłużej, a teraz cóż, mówi się – niedbale machnńł rękń w stronę miasta za oknami że wyjeżdżasz jutro wieczorem. Nie daje nam to wiele czasu na przygotowanie odpowiedniego powitania. Miałem nadzieje na przekonanie cię do powrotu do pierwotnego planu i pozostania w mieœcie dodatkowego dnia lub dwóch. – Obawiam się, że nie spokojny ton odpowiedzi Bleysa przelizgnńł się nad pytaniem, w jaki sposób Hytry tak szybko dowiedział się o ich wyjeŸdzie. – Przeanalizowaliœmy nasz plan i doszliœmy do wniosku, że będę musiał wrócić na Zjednoczenie szybciej, niż pierwotnie mylałem. Szkoda, ale cóż mogę zrobić? – Rzeczywicie, szkoda stwierdził Hytry, będńc w stanie równoczenie marszczyć czoło i umiechać się. Oczywicie całe miasto wie, że byłe dzi wieczorem na kolacji w Klubie Prezesów i bylibymy zawstydzeni, gdyby wyjechał bez... jak to ujńć? Powiedzmy – bez opinii równoważńcej, ze strony naszego Komitetu Kierowniczego. Chcielibymy zaprosić cię na kolację odpowiedniń dla takiego goœcia. Jednak majńc tak mało czasu... jeste pewien, że nie możesz przesunńć wyjazdu przynajmniej do północy następnego dnia? – Nie wolno odpowiedział Bleys. Rozmawialimy włanie o naszych planach i wyjadę o szóstej po południu. Te objazdy majń swoje prawa, wie pan. – No tak, rozumiem... chwileczkę! prawie wykrzyknńł Hytry. Mam! Nadal zostaje czas, by zjeć jutro lunch. Nie pozwoli nam to tak naprawdę powitać pana w sposób, jaki planowalimy, ale da to członkom naszego Komitetu Kierowniczego poznać pana – czego wszyscy bardzo pragnń; pozwól powiedzieć sobie, Bleysie Ahrensie, że będzie to z korzyciń i dla ciebie, ponieważ stanowimy Pierwszy Dom Gildii, przodujńcy na planecie. Bleys wolno potrzńsnńł głowń. – Obawiam się, że nie powiedział. – Planowałem spędzić cały dzień, pracujńc tutaj aż
do wyjazdu, przygotowujńc przemówienia i załatwiajńc inne sprawy. Powięcenie czasu na lunch oznaczałoby stratę częci popołudnia, a zresztń i tak nie chcę opuszczać hotelu do chwili, aż pojedziemy do portu kosmicznego. – Całkiem zrozumiałe, całkiem zrozumiałe powiedział Hytry. A co pan powie na przygotowanie lunchu w hotelu. Nie straci pan więcej niż dwie godziny, obiecuję. Bleys ponownie z żalem potrzńsnńł głowń. – Może półtorej godziny? – zapytał Hytry. Gwarantuję, że nie zatrzymamy pana dłużej niż półtorej godziny. Nie? Godzinę? Bleys umiechnńł się smutno. – Nie bardzo wiem, jak moglibycie zorganizować lunch w hotelu. Chociaż... może. Tak. Moglibymy użyć mojego apartamentu i przygotować lunch tutaj. Oczywiœcie twoi ludzie ponieœliby koszty. – Doskonały pomysł! rozpromienił się Hytry. Oczywicie. To my będziemy gospodarzami. O której godzinie możemy go urzńdzić? – W samo południe stwierdził Bleys. Równo o dwunastej iostrzegam, o pierwszej musi być po wszystkim. – Nie ma problemu, rozumiemy powiedział Hytry. Proszę to zostawić mnie. Porozmawiam z hotelem i wszystkim się zajmę. – A więc dobrze. Bleys wstał. Teraz, jeli pan wybaczy, mam jeszcze trochę do zrobienia przed pójciem do łóżka. Hytry natychmiast podniósł się z miejsca. – Tak, oczywicie. Już szedł w stronę drzwi do windy. Wobec tego, dobranoc. Bleys wcisnńł klawisz na konsoli wbudowanej w poręcz fotela. Drzwi windy rozsunęły się, Hytry przeszedł przez nie, a Bleys usiadł z powrotem w dryfie, prawie umiechajńc się do Toni i Henry’ego. – Cóż powiedział. A więc mamy ofertę opozycji. Henry, właciwie, pomimo całej jego zgodnoci, możesz spodziewać się, że pojawi się tu z uzbrojonymi ochroniarzami. Wydaje mi się, że powinnimy pokazać własnń straż. – Domyliłem się tego odpowiedział Henry. Żołnierze będń niewidoczni, ale w gotowoœci. – Rzecz w tym, że możesz ustawić ich na widoku stwierdził Bleys. Sńdzę, że będń się tego spodziewać, wiedzńc o ataku na nas. Będń również spodziewać się z mojej strony nadwrażliwoci pod tym względem ale nie spodziewam się ich więcej nie tym razem.
Rozdział 9 – Bleysie Ahrens odezwał się Edgar Hytry, pocńc się lekko u szczytu stołu ustawionego w jednym z pokoi apartamentu Bleysa. – Czekaliœmy na twoje przybycie. W przeciwieństwie do nastawienia, z jakim prawdopodobnie zetknńłe się w Klubie Prezesów, uważamy, że tak Wielki Nauczyciel jak ty, zawsze będzie serdecznie witany na Nowej Ziemi. Wypijmy za to! Wliczajńc Bleysa, Toni i Henryego, przy stole siedziało dwanacie osób. Pozostałń dziewińtkę stanowili Mistrzowie i Mistrzynie Gildii, sami członkowie Rady. Wszyscy unieœli teraz kieliszki z interesujńcym, białym winem o kwaœnawym posmaku i wypili. Bleys ledwie dotknńł ustami zawartoœci swojego kieliszka i zaraz go odstawił. Zauważył, że Toni unika picia soku pomarańczowego wypełniajńcego jej kieliszek. Nie było w nim nic złego – dla kogokolwiek urodzonego i wychowanego na Nowej Ziemi. Ale hotel mógł oczywicie dostarczyć wyłńcznie sok pochodzenia planetarnego, a smakiem różnił się on zdecydowanie od tego ze Zjednoczenia, którym zostali poczęstowani w Klubie Prezesów. Henry, jako człowiek rozsńdny, pił kawę majńcń smak zbliżony do tej, do jakiej był przyzwyczajony. Dahno był nieobecny, pochłonęła go jakaœ jego sprawa. – Dziękuję odpowiedział Bleys. Zawsze przyjemnie jest dowiedzieć się, że mile cię widzń. Ponieważ posiłek miał trwać nie dłużej niż godzinę, z koniecznoci stał się raczej zestawem przekńsek niż posiłkiem, choć Mistrzowie Gildii postarali się, by serwowany był z największń ceremoniń, do jakiej zdolny był hotel; był to pierwszy raz, gdy ktoœ przy stole wykazał pragnienie poruszenia tematu, dla którego chcieli się z nim spotkać. Zdńżyło już upłynńć pół godziny. – Widzi pan choć oddzielała ich pełna długoć stołu, Hytry nachylił się ku niemu konfidencjonalnie wierny, mamy sposoby na dowiadywanie się o takich rzeczach, jak minęła pańska wczorajsza kolacja z Prezesami. Naturalne jest, że sń podejrzliwi wobec przybycia kogo takiego. Wydaje im się, że sń włacicielami tej planety choć wcale tak nie jest. Z dumń mogę powiedzieć, że to Gildie powstrzymujń ich przed zostaniem absolutnymi tyranami. My przemawiamy w imieniu pracowników. Pan z nami, a my z panem. – A kto przemawia w imieniu bezrobotnych? zapytał Bleys.
– Nie ma takich odpowiedział Hytry i przytaknęli mu pozostali Mistrzowie, z których trójkę stanowiły kobiety. Na Nowej Ziemi wszyscy pracujń, a pracujńcy przy dowolnym zajęciu muszń należeć do Gildii. – Wliczajńc w to farmerów, ranczerów i tego rodzaju ludzi? – Tak potwierdził Hytry. Wszyscy. W cińgu następnych kilku tygodni, gdy będzie pan przemawiał do mieszkańców tego wiata, będzie pan mówił do członków Gildii – wszystkich, za wyjńtkiem garstki Prezesów, którzy też mogń przyjć posłuchać. – To interesujńce stwierdził Bleys. Czy wobec tego nie martwi was, że w wyniku nowego kontraktu z Newtonem, częć z pracowników będzie musiała zmienić pracę lub zostanie z niej wyrzucona? Przypuszczam, że przynajmniej częć z nich będzie musiała zostać przeniesiona. Mistrzowie Gildii popatrzyli po sobie. – Och stwierdził Hytry wsz ystko pójdzie gładko. Wiemy, jak radzić sobie z takimi problemami. – Cóż, to dobrze odpowiedział Bleys. Nie byłem w stanie wyobrazić sobie, jak coœ tak wielkiego można przeprowadzić bez dużego bałaganu, ludzi zmieniajńcych pracę i ogólnych utrudnień przynajmniej dla pewnego procentu zatrudnionych. – Cóż, oczywicie odezwał się Hytry konieczna będzie pewna iloć poprawek. Ale ograniczamy to do minimum, co pracownicy rozumiejń. Wszystko odbywa się dla ich dobra, dla dobra planety. Właœciwie, powiniene uwiadomić sobie Nauczycielu, że pracownicy nie stanowiń całej populacji planety. W naszym społeczeństwie sń inni, poza szeregami Prezesów, którzy skorzystajń na tym kontrakcie. To dla dobra nas wszystkich, zapewniam cię. Ale wracajńc do tego, o czym rozmawialiœmy, twoja widownia niemal w całoci będzie składać się z członków Gildii. Mógłby o tym pamiętać. – Będę powiedział Bleys. – To jest włanie powód, dla którego chcielimy zjeć z tobń ten lunch powiedział Hytry. – Bleysie Ahrens, nie musisz obawiać się Prezesów, bo Gildie sń po twojej stronie. – Podobnie jak były wczorajszej nocy. – Tak... Hytry przerwał, marszczńc czoło oczywicie bylimy... ale nie mogłeœ sobie wtedy zdawać z tego sprawy... właœciwie, do czego pan się odnosi, Bleysie Ahrens? Bleys rozemiał się. – Nie zamierzacie chyba udawać, że wczorajsi napastnicy zostali nasłani przez Prezesów? – zapytał. Wiecie równie dobrze jak ja, że zostali wysłani przez was.
Włanie kończyli deser, jaki rodzaj mr ożonego puddingu. Widelec Hytrego z trzaskiem opadł na talerzyk. – Nie sńdzisz chyba na poważnie, że to byli nasi ludzie? zapytał. – Wiem, że tak było stwierdził Bleys. Umiechnńł się do nich. Wierzę waszemu zapewnieniu, że macie sposoby na dowiedzenie się, co zaszło podczas mojej kolacji z Prezesami. Dowiedzielicie się tego bardzo szybko, ale nie na czas prawda? – Nauczycielu powiedział Hytry, patrzńc na niego z szokiem rysujńcym się na twarzy – nie mam pojęcia, o czym mówisz. – Mówię o tym, że informacja na temat tego, co powiedzieli mi Prezesi i mojej odpowiedzi dotarła do was odrobinę za póno, nieprawdaż? Jeszcze zanim tu dotarłem, zdecydowalicie, że Prezesi będń w stanie zaprosić mnie na spotkanie prędzej niż wy. Postanowilicie na to pozwolić, ale i obrócić na swojń korzyć. Bez wńtpienia byliœcie pewni, że niezależnie od tego, co bycie mi zaoferowali, Prezesi mogń was przebić i w taki czy inny sposób, grobń czy przekupstwem, skłoniń mnie do tego, bym podczas swoich przemówień na planecie przekonywał do nich publicznoć. – Na pewno nie! zaprotestował Hytry. Wytarł dłonie serwetkń. – Na pewno tak stwierdził Bleys. Bylicie przekonani, że jeli nie zadziała łapówka, nie będę w stanie oprzeć się groŸbom. Byliœcie wręcz pewni, że nawet jeli będę potem żałował zgody na ich warunki, to albo postńpię zgodnie z ich życzeniami, albo natychmiast ucieknę z Nowej Ziemi, by znaleć się poza ich zasięgiem. W zwińzku z tym wysłaliœcie grupę uderzeniowń, by przyœpieszyć mój wyjazd z Nowej Ziemi. – Ale to mieszne! wybuchł Hytry. Skńd moglimy wiedzieć, że wyjdzie pan w tę alejkę? Nie miał pan powodu tego robić! – Nie, chyba że zaaranżowalicie sytuację zmuszajńcń mnie do tego. Nie byłoby to szczególnie trudne. Bez wńtpienia macie swoich ludzi w Klubie Prezesów – z tego co wiem, może nim być nawet Mathias. W każdym razie, zorganizowaliœcie demonstrację w holu, bymy musieli wyjć kuchennymi drzwiami. Wydało mi się wtedy, że w sposobie, w jaki Mathias współpracował, zamykajńc drzwi i wyłńczajńc wiatło; porzucajńc nas w zaułku na pastwę napastników, było coœ z poczucia winy. – Zapewniam cię z całń stanowczociń, Wielki Nauczycielu powiedział Hytry, napełniajńc głos szczerociń że nie mielimy wob ec ciebie żadnych uprzedzeń i w żaden
sposób nie jesteœmy odpowiedzialni za atak w tej alejce! Niestety, szczeroci brzmińcej w jego głosie nie wtórowały twarze przynajmniej połowy z pozostałych Mistrzów Gildii siedzńcych przy stole. Rysowały się na nich mieszane uczucia winy i urazy. – Naprawdę? zapytał Bleys. Wobec tego nic się nie stanie, jeli dam wam takń samń odpowied, jakiej udzieliłem Prezesom. Jestem filozofem. Przemawiam do ludzi kierowany wewnętrznym przekonaniem i wizjń historycznej sytuacji, w której się znajdujemy w tej krytycznej chwili. Zarówno ja sam, jak i to co mógłbym dla nich zrobić, uległoby całkowitemu zniszczeniu, gdybym pozwolił na zniekształcenie mojego przekazu przez cokolwiek z zewnńtrz. Innymi słowy, pomimo jak najlepszych chęci, nie zwińżę się ani z Klubem Prezesów, ani z wami, ani z nikim innym. Choć wymagało to od niego wyranego wysiłku, Hytry uspokoił się. – Jeli nalegasz na takie działanie zmusił się do przyciszenia głosu ale przynajmniej możesz pozwolić nam powiedzieć, co chcielimy ci zaoferować. – Proszę bardzo stwierdził Bleys ale ograniczcie się do dwudziestu minut, które nam pozostały. – Nie potrwa to długo. Po pierwsze i najważniejsze, możemy zaoferować panu ochronę przed Klubami Prezesów. Proszę mi wierzyć, bez tej ochrony pan, razem z tń garstkń ochroniarzy, możecie zostać połknięci jednym kłapnięciem. – Gdyby Prezesi dopucili się czego takiego, wywołałoby to reperkusje ze strony międzygwiezdnej opinii publicznej – powiedział Bleys. Równie złe jak w sytuacji, gdyby Gildie zrobiły co podobnego. Proszę pamiętać, że jestem członkiem Izby Zjednoczenia i mam immunitet dyplomatyczny. Poza tym, z powodu obawy przed wepchnięciem mnie w ramiona przeciwników i wy, i Prezesi musielibycie być głupcami, by wykonać pierwszy ruch. Hytry wbił w niego wzrok nad stołem. – Sugeruje pan, że razem z Prezesami blokujemy się nawzajem przed podjęciem jakichœ działań przeciwko panu? zapytał. – Stwierdzam fakt powiedział Bleys. – Wy i Prezesi stworzyliœcie na tym œwiecie równowagę sił i wydaje mi się, że sami stalicie się, w mniejszym lub większym stopniu, jej ofiarami. Obie organizacje opierajń swój status i popularnoć na opinii publicznej. Gdybyœcie rzeczywicie się jej przyjrzeli, zauważylibycie, że opinia publiczna tej planety już uległa
wpływom moich przemówień z nagrań dokonanych na Zjednoczeniu. Jestem przekonany, że dotarłoby do was, że pracownicy, jak ich nazywacie, uważajń mnie za kogoœ nie tylko niegronego, ale i w najwyższym stopniu interesujńcego. Obiecuję im nadzieję na odzyskanie kontroli nad własnym życiem. Mylę, że przekonacie się, iż wszyscy chcń lepiej kontrolować swojń przyszłoć. Hytry gestem odrzucił ostatnie słowa Bleysa. – Dodatkowń sprawń, którń chcielimy ci zaoferować, oprócz ochrony przed Prezesami, była pomoc w gromadzeniu widowni. Gdyby Gildia sponsorowała twoje wiece, możesz być pewien, że nasi ludzie przykładaliby do nich większń wagę. – Doprawdy? skomentował Bleys. – Tak jest odpowiedział Hytry. Wiemy, co chcieli ci zaoferować Prezesi – kredyt międzygwiezdny; wysoka opłata w kredycie za poprawienie opinii pracowników na ich temat. Jak mówisz, odrzuciłe ich ofertę słuszne posunięcie. Oczywicie, nie możemy się z nimi równać w finansach. Jednak jeli chcesz, by pracownicy słuchali twoich słów, wierz mi, nasza dobra wola warta jest znacznie więcej, niż mógłby ci dać dowolny kredyt. Bleys ponownie zerknńł na zegarek. – Widzę, że nasz czas już prawie minńł – stwierdził. – Jeœli to co mówisz jest prawdń, to szkoda, że nie mogę skorzystać z przewagi... – Ale... zaczńł Hytry. – Ale przerwał mu Bleys obawiam się, że będę musiał udzielić wam tej samej odpowiedzi, jakń dałem Prezesom. Niewielu ludzi zdaje się słuchać tego, co mówię. Nie mam własnych spraw do załatwienia i odmawiam zajęcia się załatwianiem cudzych. Powtórzę tylko to, co mówiłem już wielokrotnie mówię ludziom rzeczy, których się nauczyłem i dowiadczyłem; im samym za pozostawiam , czy odniosń to do czegoœ, czego sami mogli dowiadczyć. Wstał. Patrzńc z wysokoci pełnego wzrostu, górował nad wszystkimi w pokoju. – Cieszę się, że mogłem się z wami spotkać powiedział. Mówię ludziom, że żadne doœwiadczenie nie jest stracone. Każde spotkanie z innń istotń ludzkń ma swojń wartoć. Zyskałem słuchajńc cię, Mistrzu Gildii. Teraz jednak, obawiam się, że muszę wracać do pracy. Henry i Toni równoczenie podnieli się z miejsc. Bleys wyszedł z jadalni, pozostawiajńc za sobń ciszę. Kiedy wrócił do prywatnego gabinetu, opadł na jedno z krzeseł dryfowych.
– Skńd wiedziałe? zapytała Toni, gdy siadła obok razem z Henrym. Skńd mogłeœ mieć pewnoć, że to ludzie Gildii zaaranżowali napad? Bleys umiechnńł się. – Nie miałem pewnoci powiedział. Ale jak mogłoby być inaczej? Prezesi nic by przez to nie zyskali. Dla nich byłoby to zresztń popełnienie przestępstwa na własnym progu, kiedy równie dobrze można by zrobić to gdzieœ indziej, nie na widoku publicznym. Jeœli chodzi o to, skńd Gildia mogłaby wiedzieć, że wyjdziemy tamtędy – nie wńtpię, że Mathias jest członkiem Gildii. – Jak możesz być tego pewien? zapytała Toni. Biorńc pod uwagę, że pracuje na takim stanowisku w Klubie Prezesów? – Pamiętasz, co Hytry powiedział nam podczas lunchu? zapytał Bleys. Tak czy inaczej musi być członkiem Gildii. Każdy kto pracuje, musi do niej należeć. Mylę, że powiedział mi więcej niż chciał – jeœli pracujesz na tej planecie, należysz do Gildii czy tego chcesz, czy nie. A Mathias jest w idealnej pozycji do stania się podwójnym agentem; przypuszczam, że pracuje dla obu stron, które zresztń zdajń sobie z tego sprawę i go wykorzystujń. W końcu wszystko co musiał zrobić, to wyprowadzić nas na zewnńtrz przez boczne drzwi. Mógł nawet nie wiedzieć, że czeka tam grupa uderzeniowa. – W porzńdku stwierdziła Toni. Ale przyznaj, że i tak częć z tego musiałeœ zgadywać. – Nie zgadywałem zaprzeczył Bleys. Dodaj to wszystko co powiedziałem do faktu, że atak zupełnie nie pasował do podejmowanych przez Prezesów prób wpłynięcia na mnie. Tak jak się spodziewałem, Harley dał mi wybór osiołka: kij i marchewkę. NajwyraŸniej zostawili zastosowanie siły na póniej. Z drugiej strony, jak powiedziałem Hytremu, Gildie zyskały szansę sprawdzenia mojej ochrony i dodatkowo dania mi nauczki za decyzję, co do której byli pewni, że jń podejmę. Znów się do nich umiechnńł. – Dało mi to też szansę kontynuował rzucić im podczas lunchu bombę na kolana i przyjrzeć się ich reakcji. Okazała się dokładnie taka, jakiej się spodziewałem. – Jednak sam powiedziałe im co, co nie jest prawdń stwierdził Henry. – Zarówno Prezesom jak i Gildii powiedziałe, że nie masz do załatwienia własnych spraw. Wiesz, że to nieprawda.
– Ależ wujku Bleys popatrzył na niego cóż takiego mam tu do załatwienia? – Nie wiem odpowiedział Henry. I nie ma to znaczenia. Wystarczy mi wiedzieć, że to nie Boża sprawa. Ale dobrze wiem, że zawsze masz powody by robić to, co robisz. Powiedz, że się mylę. Bleys potrzńsnńł głowń. – Nigdy nie nazwałem cię kłamcń, Henry powiedział bardzo poważnie. Oczywiœcie, mam własnń cieżkę. Gdybym jej nie miał, nie miałbym powodu, by żyć. Jednak nie mówię o swoim celu, gdyż jest na to jeszcze za wczeœnie. Chcę utrzymać umysł otwarty na możliwoci, które, jak często bywa, mogń pojawić się póniej. – Możesz w to nawet wierzyć odpowiedział Henry ale sńdzę, że w duszy wiesz lepiej. Przez chwilę Bleys nie odpowiedział. – Henry odezwał się w końcu – któregoœ dnia powiem ci wszystko. Podniósł wzrok. – Tobie też, Toni dodał. – Nigdy o to nie prosiłam. – Tak, nigdy poważnie potwierdził Bleys. Jego nastrój gwałtownie się zmienił. Przestał rozpierać się na krzele i wyprostował się. Toni, prawdziła s pogodę na jutro? Na przemówienie w Blue Harbor wybralimy pogodny dzień, a jaka ma być tam pogoda jutro? – Lekkie, przelotne deszcze, ale głównie słońce odpowiedziała Toni. – Cóż, wobec tego wszystko w porzńdku. Ci, którzy przyjdń, w razie potrzeby po prostu uruchomiń ekrany pogodowe. Sń niewidoczne i nie zajmujń miejsca, a deszcz odbija się od nich. Henry, powiedziałe, że twoi ludzie będń gotowi do podróży? – Tak potwierdził Henry. Będń gotowi. – To dobrze powiedział Bleys ob chcę ostatni odcinek drogi do budynku nadawczego przejć pieszo, przez tłum, a do tego muszę być otoczony przez Żołnierzy. Nie wierzę, żeby groziło mi jakie niebezpieczeństwo, ale będzie tam dużo pragnńcych się do mnie zbliżyć ludzi i chcę, żeby nie dopuszczono ich zbyt blisko. – Dopilnujemy tego obiecał Henry. – A więc cóż, powiedział Bleys wstajńc. Zajmijmy się lepiej naszymi sprawami i przygotujmy się do wyjazdu... Przerwał, widzńc rozsuwajńce się drzwi do pokoju, przez które przeszedł Dahno. Kilkoma długimi krokami podszedł do jednego z większych foteli dryfowych i opadł na niego. Dryfy skonstruowano w taki sposób, by nie opadały, niezależnie od wielkoœci rzucanej na nie masy. Ten jednak opucił się przynajmniej kilka centymetrów, zanim powrócił do
normalnej wysokoci. Dahno westchnńł ciężko i przecińgnńł się, rozcińgajńc na całń długoć swoje potężne ramiona. – Po wczorajszej kolacji z paniń gubernator miałem z niń dzisiaj lunch – powiedział. – Rozmawiałem, ale to chorńgiewka na wietrze. Wszystko będziecie musieli ustalić albo z Prezesami, albo z Gildiń. A skoro mówimy o Gildiach idńc tu przeszedłem przez jadalnię i była pusta. Wyszli zadowoleni czy nie? – Nie odpowiedział Bleys. Dahno znów westchnńł. – W takim razie, obawiam się, że mam dla ciebie złń wiadomoć. Wiem, że nie chodzi ci o kredyt, a o swobodny dostęp do ludzi. Aktualna równowaga sił panuje tu od ponad stu lat i przeraża ich cokolwiek, co mogłoby tę równowagę zakłócić – a obie strony uważajń ciebie za potencjalne ródło kłopotów. Szturchnńłe tylko Mistrzów Gildii, czy zrobiłe co więcej, by spalić za sobń wszystkie mosty? – Obawiam się, że wszystkie mosty zostały spalone stwierdził Bleys. – Cóż odezwał się Dahno po minucie nie ma tak iego mostu, którego po spaleniu nie da się odbudować. Jeli podasz mi szczegóły zobaczę, co da się zrobić, by znów znaleć się na pozycji umożliwiajńcej negocjacje. Bleys, musisz zrozumieć sytuację. Wiem, że to œmieszne, ale choć Nowa Ziemia wcińż utrzymuje lokalne i planetarne rzńdy, tak naprawdę istniejń one tylko na pokaz. Wyglńda na to, że przez ostatnie sto lat stopniowo pozbawiano je władzy i w tej chwili jedynymi ludmi podejmujńcymi decyzje sń Prezesi i Gildie. Musisz doprowadzić do sytuacji, kiedy te dwie strony będń się o ciebie targować, ponieważ będziesz miał tu jakńkolwiek swobodę działania wyłńcznie tak długo, jak długo trwać będń targi. – Aleja nie chcę odbudować moich mostów stwierdził Bleys. Był wiadom, że nie tylko Dahno, ale również Henry i Toni przyglńdajń mu się niezwykle intensywnie. Przez chwilę czuł dotyk izolacji, samotnoœci odczuwanej przez całe życie. Zaczńł się zastanawiać, czy które z nich będzie z nim na końcu, jeli mu się powiedzie. Czy też wszystkich utraci? Nie chciał stracić żadnego z nich – w tej chwili w pokoju znajdowali się wszyscy, którzy w całym wszechœwiecie cokolwiek dla niego znaczyli. – Powiedziałem im prawdę poinformował Dahno. Powiedziałem, że gdybym zwińzał się z jakń konkretnń grupń czy ideologiń innń niż moja własna, straciłbym zupełnie wiarygodnoć jako filozof. Powiedziałem im też, że przedstawiam tylko mojń wizję obecnej
sytuacji historycznej. – Ale jeli nie będziesz rozmawiał z Gildiń i nie możesz rozmawiać z Klubami Prezesów – stwierdził Dahno to do kogo vi diabła będziesz przemawiał? – Do wszystkich powiedział Bleys. Rozdział 10 Następnego dnia w Blue Harbor dużym miecie położonym na brzegu wielkiego jeziora – pogoda była dokładnie taka, jak zapowiedziano. Syriusz owietlał okolicę gorńcymi promieniami, przesłanianymi czasem przez niewielkie chmury deszczowe. Bleys na przemówienie wybrał owalnń, niezbyt głębokń nieckę o łagodnie wznoszńcych się zboczach, pokrytych jasnń zieleniń wieżej, wiosennej trawy. Zbocza mogły spokojnie pomiecić do stu tysięcy ludzi, choć spodziewano się najwyżej połowy tej liczby. W centrum stanńł tymczasowy, ciemnobrńzowy budynek z prefabrykatów, którego wzniesienie zorganizował Dahno. Był dostatecznie duży, by pomiecić Bleysa, jego ekipę i sprzęt nadawczy, natomiast płaski dach można było wykorzystać do projekcji obrazu. Trudno byłoby o korzystniejsze warunki. – Martwię się odezwała się Toni, patrzńc przez okno limuzyny, którń razem z Bleysem i Henrym jechała na miejsce przemówienia. Ochrona jechała w innych samochodach. Bleys spojrzał na niń. – Jakich działań spodziewasz się po Prezesach albo Gildii? zapytała. – Żadnych odpowiedział Bleys. Może się nam przydarzyć zbyt rozentuzjazmowany tłum, ale Żołnierze powinni być w stanie sobie z tym poradzić, a Dahno czeka na nas w budynku nadawczym. Jeszcze przez jaki czas nie spodziewam się usłyszeć niczego od tych dwóch organizacji. Będń potrzebowali trochę czasu na wzajemne negocjacje. Toni gwałtownie obróciła się w jego stronę. – Negocjacje? Prezesi i Gildie? Na jaki temat mieliby negocjować? – Jak połńczyć siły i pozbyć się mnie. – Ta para łńczńca siły? zapytała Toni. Naprawdę sńdzisz, że to zrobiń? – Nie majń wielkiego wyboru. Powiedziałem, że nie będę pracował dla żadnego z nich, choć oczywicie obie strony będń dalej próbować wykręcić mi ramię i zmusić do przejœcia na swojń stronę. Jednak jeli to nie zadziała, będń chcieli mieć plan wspólnego pozbycia się mnie – całkowitego wyrzucenia z Nowej Ziemi. – Ale czy mogń współpracować? zapytała Toni. Mylałam, że nigdy sobie dostatecznie nie zaufajń.
– Nie zaufajń, nigdy do tego nie dojdzie zgodził się Bleys ale wspólny wróg konsoliduje. Nie byłby to pierwszy przypadek w historii, gdy dwóch œmiertelnych wrogów połńczyło siły, by pozbyć się kogoœ trzeciego... – Nie sńdzisz, że które z nich mogłoby użyć cię do złamania przeciwnika, a potem wykorzystać to jako wymówkę do zabicia cię, albo wygnania z planety? – przerwała mu Toni. – Żeby spróbować czego takiego, grupa ta musiałaby być kontrolowana przez idiotów. To sprowadziłoby im na głowy reperkusje międzyplanetarne, a nie byliby w stanie ukryć swojej odpowiedzialnoci... Bleys przerwał nagle, patrzńc na Toni. Dziewczyna przyglńdała mu się ze spokojem. Przez kilka sekund patrzyli sobie w oczy, po czym Bleys łagodnie wypucił powietrze. – Toni powiedział dziękuję. Jestem durniem, że o tym nie pomylałem. Przypomniał sobie nagle, jak kiedy był jeszcze bardzo młody, przeżył okres – na szczęcie krótki gdy pierwszy raz uwiadomił sobie, że otaczajńcy go ludzie, choć doroœli, nie dorównywali mu inteligencjń i spostrzegawczociń. Wczeniej zakładał, że doroli sń tacy sami jak on tylko mńdrzejsi i bardziej dowiadczeni i przeżył szok, gdy przekonał się, że to nieprawda. Tu i teraz przeoczył jedno z największych zagrożeń po prostu dlatego, że było zbyt oczywiste. Toni natychmiast o tym pomylała. – Masz całkowitń rację powiedział do niej. czywicie, O fakt, że mogń zrobić coœ głupiego nigdy nie powstrzyma pewnych ludzi, zwłaszcza, jeli nie sń przyzwyczajeni do dogłębnej analizy konsekwencji swoich działań. Powinienem był to sobie uwiadomić. Spojrzał na niń z wdzięcznociń, po czym dotknńł palcem komunikatora w bransolecie na nadgarstku, by porozmawiać z ludmi czekajńcymi w budynku przed nimi. – To jeszcze jeden przykład tego, jak bardzo jesteœ dla mnie cenna – powiedział. – Dahno? Jeste w budynku rozgłoni? Jeli tak, ilu mamy dzów? wi – Więcej niż się spodziewalimy rozległ się głos Dahno. Skan z dachu daje szacunkowń liczbę siedemdziesięciu tysięcy. – Dobrze odpowiedział Bleys. Będziemy tam najdalej za pięć minut. Za chwilę zacznę moje przejœcie. Rozłńczył się i odwrócił do Henry’ego. – Będę chciał przejć tylko ostatnie dwadziecia metrów czy co koło tego. I tak wszyscy tutaj będń twierdzić, że widzieli mnie osobicie, więc nie ma sensu pojawiać się na dłużej. Podjedziemy na skraj tłumu i zatrzymamy się, kiedy zrobi się gęsto.
Nie minęła nawet minuta, jak znaleli się między lunym zgromadzeniem ludzi stojńcych na trawie, a chwilę póniej tłum zgęstniał do tego stopnia, że limuzyny musiały pełznńć w żółwim tempie. – Mylę, że możemy stanńć stwierdził leys. B Henry włńczył telefon samochodowy i zaczńł wydawać rozkazy Żołnierzom w innych pojazdach. Po chwili wszyscy wysiedli z limuzyn, z pomocń ochroniarzy przepychajńc się przez gęstniejńcy tłum. Bleys umiechał się nad głowami swojej ochrony i przechodzńc, machał do ludzi po obu stronach, ale nie odpowiadał na wołania. Choć łatwo było mu utrzymywać na twarzy skierowany do otaczajńcego go tłumu umiech, wiadom był rosnńcego w sobie napięcia i gotowoci, jakby w każdej chwili mógł nadejć niespodziewany atak. Pomylał, że lepiej pracuje mu się za kulisami. Napięcie nie opuszczało go do chwili, gdy wreszcie dotarł do budynku, przekraczajńc drzwi i zostawiajńc na zewnńtrz strażników. Miał wrażenie, że marsz przez tłum trwał znacznie dłużej, niż potrzeba na przebycie dwudziestu metrów. Wewnńtrz odgłosy tłumu były przytłumione. Nie było tam zbyt wiele miejsca, za to dużo wypełniajńcego je sprzętu. Prawie całń dostępnń przestrzeń wypełniały krzesła dryfowe oraz sprzęt do rejestracji i projekcji jego holoobrazu. Pozostawiono tylko niewielkń pustń przestrzeń z umieszczonym centralnie, przeznaczonym dla Bleysa fotelem, na którym skupiony zostanie sprzęt rejestrujńcy. – Zabierzcie to polecił Bleys. Będę mówił stojńc. Uzgodnił jeszcze kilka szczegółów z technikami obsługujńcymi sprzęt transmisyjny – członkami organizacji Innych na Nowej Ziemi i zajńł miejsce, wyprostowany, z lekko rozsuniętymi stopami i uniesionń głowń, z pelerynń na ramionach. – Już dał sygnał technikom. Dwięk z zewnńtrz na chwilę przycichł, po czym do ich uszu dobiegł głos tłumu. Nad budynkiem pojawił się emitowany z projektorów dwudziestometrowej wysokoœci obraz Bleysa, sprawiajńcego wrażenie, jakby stał na dachu. Bleys wiedział, że dzięki specjalnej technice projekcji, obraz zdawał się być skierowany równoczeœnie we wszystkie strony, więc każdemu z patrzńcych wydawało się, że oczy mówcy skierowane sń dokładnie na niego. Odczekał chwilę, aż dwięki tłumu przycichnń. Wtedy przemówił. – Wszyscy jesteœcie pionierami i dziećmi pionierów! Po pierwszym zdaniu, rzuconym jak wyzwanie, ucichły ostatnie szepty, wolno lecz zupełnie, tak że kolejne słowa rozbrzmiewały już w całkowitej ciszy.
– Podczas gdy na Starej Ziemi byli tacy, którzy woleli nie porzucać spokojnych i bezpiecznych mieszkań na rodzimej planecie dla przygód między gwiazdami, wy i wasi przodkowie wyruszyliœcie i zaludniliœcie Nowe Œwiaty. Jak zawsze, to najlepsi wyjechali. Najdzielniejsi. Najsilniejsi i pełni nadziei. Przez prawie trzysta lat, wasi przodkowie na Młodszych Œwiatach zmagali się z niedostatecznie sterraformowanymi planetami, przekształcajńc je w tereny nadajńce się do życia. Zamieniali dzikie planety w oswojone. Stworzyli nowe społeczeństwa z ich własnym, wspólnym językiem to basic. Językiem, który do dzi na Ziemi traktowany jest z lekceważeniem i choć większoć jej mieszkańców rozumie go, nawet dzisiaj niewielu jest takich, którzy swobodnie się nim posługujń. Dla was jednak, stal się językiem ojczystym. Jesteœcie dziedzicami dokonań waszych przodków. I podobnie jak oni, wcińż zmagacie się z wrogim otoczeniem; próbujecie je sobie podporzńdkować, uczynić użytecznym, dochodowym, zrobić z niego miejsce, które wszyscy moglibycie nazwać domem. Uœwiadomcie to sobie wszyscy! Po raz pierwszy od zapadnięcia ciszy, została ona przerwana. Przez œciany budynku przeniknńł dobiegajńcy od publicznoci szmer. Przybrał na sile do niskiego pomruku, po czym ponownie ucichł. Bleys odczekał, aż zapadnie cisza. – Stoicie teraz na ziemi, którń odziedziczylicie i macie udział w jej tworzeniu – ponownie zabrzmiał jego głos. – Powiedzcie mi, czy jestecie zadowoleni z tego. co dał wam trzystuletni wysiłek? Czy jesteœcie usatysfakcjonowani tym, co macie? Ponownie szmer urósł do pomruku, tym razem głoniejszego niż poprzednio i jeszcze raz ucichł w przerwie mowy Bleysa. – Jeli nie jestecie zadowoleni, to porozmawiajmy o tym, kogo winić... Teraz przykuł całń ich uwagę. Mówił dalej. To właœnie Stara Ziemia, jak powiedział im Bleys, była winna œwiadomego powstrzymywania ich przed pełnym rozwojem. Wina ta została jasno ukazana przez próby Ojczystego Œwiata najpierw bezpoœredniego zdominowania Nowych Œwiatów, póŸniej – kiedy to się nie powiodło przez poredniń kont rolę i kierowanie ich rozwojem. Wspomagali go w tym, zarówno œwiadomie jak i nie, Dorsajowie, Exotikowie i nawet pewne elementy w społeczeństwach wszystkich Młodszych Œwiatów. Przez ostatnie sto lat
wysiłki Starej Ziemi kierowane były i skupiane przez Encyklopedię Ostatecznń. Ograniczajńc ich wzrost jako społecznoœci, ogranicza ona równoczeœnie ich rozwój jako jednostek. Gdyby osińgnęli indywidualny rozwój, jasno dostrzegliby kajdany, którymi więzi ich Stara Ziemia oraz rodki, dzięki którym mogliby na dobre się ich pozbyć. Jako jednostki muszń starać się uczyć i jasno myleć o sytuacji międzygwiezdnej. Istniały na to sposoby; opowie o nich podczas następnych przemówień na tej planecie. Kiedy póniej przechodził między nimi, pozdrawiali go i przepychali się, by zbliżyć się do niego i go dotknńć. – Hytry powiedziała Toni, kiedy jechali w końcu z powrotem do hotelu. Tym razem siedziała wcinięta między potężne ciała Bleysa i Dahno, a Henry siedział z przodu, obok kierowcy. Bracia przyrodni spojrzeli na niń z obu stron. – Co z Hytrym? zapytał Bleys. – To on cały czas mówił w imieniu Mistrzów Gildii, z którymi mieliœmy lunch – wyjaniła Toni. Zachowywał się, jakby był ich przywódcń. Ale czy wywarł na was wrażenie przywódcy przywódców? Wierzę, że Harley Nickolaus jest dominujńcń postaciń między najważniejszymi Prezesami miasta Nowa Ziemia. Nie jest kimœ, kogo chciałabym bliżej poznać, ale sprawia wrażenie dostatecznie silnego. Jednak Hytry – nic w nim nie sugeruje siły, jakiej należałoby się spodziewać po najważniejszym z Mistrzów Gildii. Bleys i Dahno wymienili spojrzenia nad jej głowń. – Co o tym sńdzisz, Dahno? zapytał Bleys. Dahno wzruszył ramionami, niemal unoszńc przy tym Toni z siedzenia, tak ciasno byli upchnięci. – Nie widziałem go stwierdził. – Tak potwierdził w zamyleniu Bleys. Nie wróciłe z kolacji z paniń gubernator. – Wiem co nieco na temat Hytrego przez nasze kontakty wœród Innych – powiedział Dahno. Ale to nie doć, by dać nam podstawę do ja kiejœ pewnej opinii. Tytułowany jest Pierwszym Mistrzem Gildii miasta Nowa Ziemia. Jednak nie jestem pewien, czy oznacza to przewodzenie innym Mistrzom w tym ich Komitecie Kierowniczym. Mógłbym ci powiedzieć, gdyby było to Zjednoczenie albo nawet Harmonia. – Hytry rzeczywicie wydawał się słaby stwierdził w zamyleniu Bleys ale mogły być inne powody, dla których to włanie on mówił. Może być marionetkń w rękach prawdziwego przywódcy. Albo decydujń o wszystkim przez głosowanie czy wzajemne porozumienia, a on
tylko oznajmia decyzje. W końcu, może też być znacznie sprytniejszy i silniejszy niż udaje. – Powiedziałe kiedy odezwała się Toni do Bleysa że każdy może okrelić inteligencję innych osób przez porównanie do siebie. Spojrzał na niń z góry. – Naprawdę tak powiedziałem? Nie miałem z Hytrym do czynienia na tyle, by naprawdę stwierdzić, jaki jest. W ograniczonym stopniu moje słowa sń prawdń. Ale musiałem ci też powiedzieć, że istnieje wyjńtek dla mnie i dla każdego. W najlepszym razie, nikt z nas nie jest w stanie spojrzeć dalej, niż sięga wzrok. Możemy być pewni równego, ale nie mamy możliwoci zmierzenia kogo wyższego od nas. – Ale czy choć spotkałe kiedy kogo, o kim pomylałe, że możecie się równać? – zapytała. – Jeli tak, nigdy mi o tym nie wspominałe. Z poczuciem winy pomylał o swoim błędzie (Henry nazwałby to grzechem) arogancji. Najwyraniej popadł w niń pomimo długotrwałej determinacji nie wpadnięcia w jej pułapkę. – Prawda? zapytała. – Prawda, ale... zawahał się jestecie ty i Dahno. – Dzięki powiedziała. Jednak wolałabym uniknńć porównań. – Ja również stwierdził Dahno. – A więc dobrze, jest jeszcze Hal Mayne. Nie znam jego ograniczeń, a to oznacza, że mogń być dowolne. Przypuszczam – ale to tylko domysł – jest spora szansa, że jest mi równy albo mnie przewyższa. Mogę też go przeceniać; jego poczńtki okrywa tak gęsta zasłona tajemnicy... – Hmm wydobył z siebie Dahno, który, jak Bleys wiedział, nie wierzył w możliwe znaczenie – by nie wspominać o niebezpieczeństwie zwińzane ze ciganym chłopcem z Ziemi. Dojeżdżali włanie przed wejcie do hotelu. Wyszli z limuzyny. Wchodzńc do przedsionka, zastali na jego rodku swoje bagaże, zebrane w wielki stos. Wyglńdało na to, że były to wszystkie ich rzeczy, łńcznie z tymi należńcymi do Żołnierzy. Henry i Żołnierze, którzy weszli do hotelu przed nimi, stali wokół nich jak na straży. Henry bez słowa spojrzał na Bleysa. – Dahno odezwał się Bleys. Mylę, że to ty powiniene ęsitym zajńć. – Masz rację szorstko odpowiedział Dahno, całkowicie pozbywszy się zwyczajowego dobrego humoru rysujńcego się na twarzy. Ruszył w stronę recepcji i zaczńł rozmawiać z jednym z urzędników. Nie podnosił głosu i znajdował się w odległoœci, z której normalnie nie było słychać ani
jego, ani recepcjonisty. Bleys usiadł w fotelu dryfowym i gestem nakazał Toni i Henry’emu, by do niego dołńczyli. Zajęli miejsca i czekali. Normalnie można było się spodziewać, że Dahno wróci do nich niemal natychmiast, jednak jego rozmowa trwała kilka minut i zakończyła się tym, że w œlad za recepcjonistń przeszedł przez drzwi znajdujńce się po drugiej stronie blatu recepcji. Nie było go dobre pół godziny, podczas której Bleys spokojnie rozmawiał z Toni i Henrym na temat planów zwińzanych z dalszym tournee, jakby w ogóle nie doszło do wyrzucenia ich bagażu z pokoi. Pomimo sytuacji, pozostałń dwójkę pochłonęło to co mówił. Swego czasu Bleys postarał się rozwinńć w sobie umiejętnoć prowadzenia zajmujńcych rozmów nawet na błahe tematy, co teraz zdecydowanie owocowało, jako że Toni i Henry w widoczny sposób się rozlunili. Jednak wewnętrznie, przez cały czas Bleys ukrywał i kontrolował uczucie silnego podniecenia. Było zbyt wczenie, by mieć pewnoœć, ale czuł, że wszystko zaczyna się dziać. Po pół godzinie pojawił się Dahno, tym razem w towarzystwie niskiego, pulchnego mężczyzny w ciemnym garniturze, z nieszczęœliwym, zdeterminowanym wyrazem twarzy. Cicho przeszli przez hol, a po dojœciu do fotela zajmowanego przez Bleysa, to Dahno odezwał się jako pierwszy. – To kierownik hotelu powiedział ostrym tonem. Upiera się, że mielimy się dzisiaj wyprowadzić i kto inny zarezerwował nasze pokoje. Co więcej, zostały one już zajęte przez osoby, które dokonały rezerwacji, – Bardzo mi przykro, Bleysie Ahrens odezwał się pulchny mężczyzna, pocńc się intensywnie ale nasze zapisy nie podlegajń wńtpliwoci. Wasza rezerwacja nie obejmowała już dnia dzisiejszego, a ludzie, którzy dokonali rezerwacji na dzisiaj, już wprowadzili się do waszych apartamentów. A skoro sń już w pokojach, nie mogę ich eksmitować, nawet jeœli to skutek pomyłki. Jak wiesz, takie jest prawo – z tego co wiem, uniwersalne prawo na wszystkich Młodszych Œwiatach, a nawet na Starej Ziemi. – Owszem, zgadza się zgodził się Bleys. – Tak więc teraz, obawiam się, Bleysie Ahrens omielony łagodnym tonem odpowiedzi Bleysa, kierownik spróbował przywołać swój autorytet zamierzam poprosić was o opuszczenie holu. Razem ze swoimi ludŸmi utrudniacie przejœcie naszym goœciom. Nie macie już powodu, żeby tu przebywać.
Obrócił się w stronę biurka portiera i strzelił palcami, na co podeszli do niego stojńcy tam trzej mężczyni w zielonych uniformach. Przewodził im drobny trzydziestolatek z mocno opalonń twarzń. Jego spojrzenie powędrowało do oczu Bleysa. – Wy dwaj zarzńdził kierownik zacznijcie wynosić bagaże do pojazdów Bleysa Ahrensa, a ty nie znam cię id wezwać jeszcze kilku boyów. Przynajmniej trzech. – Tak jest, panie kierowniku odpowiedział ten opalony. Odwrócił się i odszedł. – I popiesz się! zawołał za nim kierownik. Twarz miał całń spoconń. – Cóż powiedział Bleys, wstajńc Toni, Henry i Dahno, obawiam się, że nie pojawi się nikt, kto mógłby nam pomóc. Równie dobrze możemy się stńd zabrać. Powinniœmy móc znaleć jakie inne lokum przynajmniej tymczasowo do czasu aż znajdziemy inny hotel, który pomieœci nas wszystkich pod jednym dachem. Portier przy drzwiach powinien znać miasto i jego hotele. Ruszył w stronę wejcia, podczas gdy Henry wydawał rozkazy, wysyłajńc przed niego Żołnierzy w luŸnej formacji. Pozostała trójka ruszyła za nim. Wyszli na zewnńtrz, w złoty blask kolejnego zachodu słońca, a płuca wypełniło im cudownie œwieże powietrze, jakiego nie mogła dostarczyć klimatyzacja we wnętrzu hotelu. Chodnik przed budynkiem był mokry – najwyraŸniej efekt krótkiego deszczu padajńcego przed chwilń. Częć z ich bagaży została już wyniesiona przez boyów, ale nie zastali go na chodniku przed drzwiami. W ogóle nie było go widać. Włanie w tej chwili z drzwi wyłonił się jeden z bagażowych, dwigajńc cztery walizki – po jednej pod pachami i dodatkowo trzymajńc jednń w każdej dłoni. Skręcajńc w prawo, doszedł do rogu budynku i zniknńł z pola widzenia. – Interesujńce stwierdził Bleys, czujńc lekkie podniecenie. Radonie nucił sobie melodię. Uwiadamiajńc sobie nagle, że stał się obiektem zainteresowania ze strony Toni, Henryego i Dahno, ucichł i przybrał obojętny wyraz twarzy. Ruszył spacerkiem w stronę, gdzie zniknńł boy. Toni, Henry i Dahno poszli za nim. Skręcili za róg, ale mężczyzny nie było nigdzie widać. Poszli dalej wzdłuż œlepej œciany hotelu, znów skręcili i stanęli u wejœcia do czegoœ w rodzaju jaskini w boku budynku. Podjazd dla poduszkowców przecinał chodnik, przechodzńc w placyk zakończony platformń ładunkowń. Prowadziły na niń betonowe schody, u których szczytu ustawiono ich
walizki. Boy, który odstawił właœnie niesione przez siebie torby, odwrócił się, zszedł po schodach i minńł ich bez słowa, wracajńc do hotelu. – Co ich napadło? zapytała Toni. Czemu przynoszń je tutaj? Wewnętrzne podniecenie Bleysa wzmogło się. – Mylę, że jednak pojawił się kto, kto nas uratuje stwierdził. Spojrzała na niego. W tej chwili zza rogu wyłonił się kolejny boy obładowany walizkami, zaniósł je w górę schodów i odstawił. Był to niski mężczyzna z mocnń opaleniznń. Zatrzymał się i obrócił w ich stronę, a Bleys odczytał z jego plakietki imię Anjo. – Wszystko w porzńdku odezwał się pracownik hotelu. Za kilka minut wrócicie do swoich pokoi. Tak naprawdę nikt się tam nie wprowadził. Zaraz wracam. Opucił platformę przez znajdujńce się na jej tyłach podwójne drzwi. Po kilku chwilach wrócił z pokojowym, w białej koszuli i czarnej marynarce z przypiętń plakietkń z imieniem. Mężczyzna z obsługi pokoi podniósł tyle walizek, ile zdołał i zabrał je za drzwi. Boy podniósł resztę i ruszył za nim. Nie było go przez kilka minut, po czym pojawił się ponownie, z pustymi rękoma, w towarzystwie jeszcze dwóch pokojowych. Przyglńdał się, jak zabierali kolejne walizki, doniesione od tego czasu przez boyów z holu. Odwrócił się do Bleysa. – Większoć z nas oglńdała transmisję z twojego przemówienia, Wielki Nauczycielu – powiedział. Nie martw się, zaopiekujemy się tobń. Po tych słowach odwrócił się i zszedł po schodach, niknńc za rogiem budynku. Po niedługim czasie reszta ich bagaży została dostarczona przez jeszcze dwie osoby z obsługi hotelowej, z których jednń była kobieta o ciemnych, kręconych włosach. – Czy powinnimy zostać i pomóc? kobieta zapytała boya o ciemnej twarzy, który włanie sam przyniósł kilka toreb. – Nie, lepiej wracajcie odpowiedział zapytany. Przyprowadcie strażników Nauczyciela. – Poczekajcie wtrńcił się Henry muszę wrócić z wami. – Słusznie zgodziła się kobieta. Odeszła razem z Henrym. Opalony mężczyzna odwrócił się do stosu rzeczy, ale te zdńżyły już prawie całkiem zniknńć, wyniesione przez pokojowych. Podniósł kilka ostatnich walizek. – Chodcie ze mnń poprosił. Poprowadził ich do œrodka przez podwójne drzwi w rejon kuchenny, a następnie do œciany z wejœciami do wind.
Wcisnńł tam zwykły, umieszczony na cianie przycisk, zamiast użyć bransolety, co zazwyczaj wystarczało do uzyskania dostępu do wind przeznaczonych dla goœci hotelowych. Kabina windy była o połowę większa od tej prowadzńcej do pokoi Bleysa, a jej ciany miały elastyczne obicie. – Winda towarowa wyjanił ich przewodnik, wciskajńckombinację klawiszy na panelu œciennym. Kabina ruszyła szybko, potem zwolniła. Jej drzwi otwarły się i wyszli do kuchni w apartamencie Bleysa. – Jak powiedziałem na dole, nikogo tu nie ma stwierdził mężczyzna. Odezwał się, idńc w głńb apartamentu, do sypialni, gdzie powinny zostać umieszczone walizki. Najwyraniej wiedział do kogo należały. Pokój, do którego najpierw ich zaprowadził, należał do Toni, podobnie jak niesione przez niego walizki. Właœcicielka natychmiast przystńpiła do ich rozpakowywania. Mężczyzna poprowadził Dahno i Bleysa z powrotem do holu i wrócił do stanowińcej częć apartamentu kuchni, zatrzymujńc się obok drzwi do windy bagażowej*. Wcisnńł przycisk otwierajńcy jej drzwi i obrócił się do Bleysa. Ten zauważył, że mężczyzna był młodszy, niż wydało mu się w pierwszej chwili. Opalenizna była mylńca. Bleys, jak sam to okrelał wypełnił obraz mężczyzny w pamięci, kiedy Anjo pierwszy raz się do nich odezwał. Opalenizna, a póniej półmrok panujńcy na rampie ładunkowej, zdawały się podkrelać delikatne zmarszczki w kńcikach brńzowych oczu, pod czarnymi brwiami i czuprynń. Jednak zmarszczki te nie były efektem wieku, a długiego przebywania na słońcu. Zauważył takie sarnę linie u Henryego, kiedy majńc jedenacie lal pierwszy raz spotkał człowieka nazywanego wujkiem. Anjo nie miał więcej niż trzydzieci pięć lat może nawet poniżej trzydziestki. – Jak mówiłem, Nauczycielu odezwał się, zwracajńc się do Bleysa zaopiekujemy się tobń. Pomoże ci większoć ludzi pracujńcych w obsłudze tego hotelu, a mylę, że jutro nie będzie tu nikogo poniżej stanowiska kierowniczego, kto nie chciałby udzielić ci pomocy. Och, prawie zapomniałem. Sięgnńł do górnej kieszeni marynarki i wycińgnńł kawałek papieru z zapisanymi liczbami. Obok każdej sekwencji cyfr napisano słowo. Podał kartkę Bleysowi. – Wasze linie wewnętrzne odcięto od centrali, ale nie mogń odcińć linii zewnętrznych.
Jeli będziecie chcieli wezwać obsługę, aby dostać jedzenie czy cokolwiek, zadzwońcie pod zewnętrzny numer podany na kartce. Centrala automatycznie połńczy was z działem, z jakim będziecie chcieli. Do jutra wszyscy na centrali będń pewni, na razie używajcie bezpieczniejszego sposobu i udawajcie, że dzwonicie z zewnńtrz. Wskazał na numer na samej górze listy, obok którego widniał napis „boy” i jeszcze jedno słowo, którego Bleys nie był w stanie zrozumieć. – To moje imię, Anjo wskazał kciukiem drugie słowo. Jeli zadzwonicie po boya, nie ufajcie każdemu, który się zgłosi. Poproœcie o Anjo, a kiedy się pojawię, będziecie mogli powiedzieć, o co chodzi. – Dziękuję. Bleys wzińł kartkę w swoje długie palce. Naprawdę, wszyscy bardzo ci dziękujemy. – To nic, Nauczycielu odpowiedział Anjo. Wielu z nas już wczeniej widziało twoje nagrania. Kierownik może próbować przysporzyć ci kłopotów, ale tak naprawdę nie jest w stanie nic zrobić to znaczy, o ile w ogóle dowie się, że jestecie w jego hotelu ponownie, a może do tego nie dojć aż do jutra. Jednak nie zdziwcie się, jeli pojawiń się tu jacyœ rudzie, którzy chcieliby się wprowadzić. Jeœli do tego dojdzie, po prostu odelijcie ich na recepcję... – Zrobimy tak stwierdził Dahno z radosnym umiechem. – Tak kontynuował Anjo. Kiedy to zrobicie, prawdopodobnie natychmia st pojawi się kierownik, ale skoro jestecie tu z powrotem, to tak naprawdę nie może was stńd wyrzucić. Takie jest prawo. Powiedzcie po prostu, że kto z was cały czas tu był, pokoje nie zostały zwolnione, a boyowie przysięgnń, że kiedy pomagali zabierać stńd bagaże i pakować rzeczy, cały czas widzieli tu kilka osób. Zaczńł odwracać się w stronę windy. – Jednń chwileczkę powiedział Bleys. Anjo odwrócił się. – Musimy wiedzieć, kto jeszcze w miecie może nam pomóc stwierdził Bleys. – Czy możesz się tego dowiedzieć? Zwłaszcza, czy jeli ich wezwiemy, zjawiń się nasi kierowcy z limuzynami. Właciwie, gdyby mógł zebrać ludzi, którzy mogliby przemawiać w imieniu większych grup, może przyprowadziłby ich do nas, tak że zaplanowalibymy dalsze działania? – Z przyjemnociń, Nauczycielu. Rozgoćcie się teraz. Przerwał i umiechnńł się nieoczekiwanie, a jego twarz nabrała wyglńdu prawie tak radosnego, jak twarz Dahno.
– A tak przy okazji, nie będziecie musieli płacić za nic, czego zażńdacie bezpoœrednio u obsługi. Właciwie w ogóle za nic nie będziecie płacić, chyba że kierownik w jakiœ sposób sfałszuje rachunki i sam wprowadzi je do komputera. Przecież was tu nie ma... Odwrócił się i wszedł do windy, pozwalajńc, by drzwi zamknęły się za nim. Niemal w tej samej chwili z sńsiedniego pokoju dołńczył do nich Henry. – Wezwałem Żołnierzy i wysłałem ich wokół narożnika, przez platformę wyładunkowń z tń kobietń jako przewodnikiem poinformował ich Henry. Do tej pory powinni już dotrzeć. – Powiedziałe im, żeby byli w gotowoci? zapytał Bleys. Możesz im powiedzieć, że jeli opuszczń swoje pokoje, mogń zostać od nich odcięci. Tu jest lista z numerami do poszczególnych serwisów hotelowych. Mógłby zrobić kopie dla Toni i Dahno? – Tak Henry wzińł kartkę. – Najwyraniej będziemy musieli szybko opucić miasto stwierdził Bleys – chyba że Anjo i jego przyjaciele majń jakie miejsce, gdzie moglibymy zostać. Wyglńda na to, że Prezesi chcń mi zademonstrować swoje możliwoœci. Musiało wydarzyć się co, co wywołało tak szybkń reakcję. Chciałbym wiedzieć co, ale przypuszczam, że będziemy musieli trochę poczekać... – Już mam doć tego lokalnego soku pomarańczowego! owiadczyła Toni, przyglńdajńc się hotelowemu menu. – Majń tu całkiem przyzwoite lokalne piwo stwierdził Dahno. Jest inne, ale niezłe. Wiem, że żadne z was nie jest zainteresowane alkoholem, ale mogłabyœ wypić kilka butelek, Toni, nie zdajńc sobie sprawy z tego, że zawiera jakiœ alkohol, a ty, Bleys, prawdopodobnie mógłby spokojnie wchłonńć kilka razy tyle. – W porzńdku powiedziała Toni spróbuję go. – Ja także dodał Bleys. – Woda Henry potrzńsnńł głowń. – Dobrze stwierdził Bleys. Obejrzyjcie hotelowe menu, a ja spróbuję to zamówić przez zewnętrznń linię. Wkrótce po telefonie dostarczono im wszystko, co zamówili i zjedli doskonałń kolację. – Znów wyglńdasz na zadowolonego stwierdziła Toni przy stole. – Wydaje mi się, że już o tym wspominałem odpowiedział Bleys. Reakcja jest szybsza od akcji, zwłaszcza w tym przypadku. Chciałem, żeby Prezesi lub Gildie zaczęły działać, abym mógł to wykorzystać. Wiesz, zaraz jak tu dotarliœmy, Dahno wspomniał mi o
nieokreœlonym trzecim elemencie tej planety... Nagle drzwi do pokoju otwarły się gwałtownie i wszedł przez nie kierownik recepcji. Twarz wykrzywiała mu maska wciekłoci. – Jestecie tu nielegalnie! krzyknńł na nich. Wezwałem policję! Słyszycie? Wezwałem policję! Będń tu za kilka minut, żeby was wyrzucić! Rozdział 11 Bleys spokojnie wstał ze swojego miejsca za stołem i od niechcenia ruszył w stronę kierownika. Oczy pulchnego mężczyzny rozszerzyły się ze strachu i cofnńł się za drzwi, które natychmiast zamknęły się za nim. Bleys wrócił do stołu i uniósł trzymany przed chwilń w dłoni widelec. – Policja odezwała się Toni. Co z nimi? Co zrobimy, kiedy się pojawiń? – Nie sńdzę, żeby do tego doszło odpowiedział Bleys. Aresztowanie mnie stałoby się wydarzeniem. Znalelibymy się na pierwszych stronach wszystkic h gazet. Nawet jeœli rzeczywicie ich wezwał, nie ruszń palcem bez konsultacji z przełożonymi, a nie wyobrażam sobie, żeby ci pozwolili na jakń akcję bez porozumienia się najpierw z Prezesami. Ci nie będń chcieli nagłoœnienia sprawy. Przede wszystkim oznaczałoby to, że możemy pozwać hotel, wycińgajńc przeciw nim cały szereg zarzutów, od oszczerstwa do fałszywego aresztu. Prezesom by się to nie spodobało. Nie sńdzisz, Dahno? – Całkowicie zgodził się zapytany. – Jeste pewien, że pozwoliłoby ci na to lokalne prawo? zapytała Toni. – Mogń mieć tu inne przepisy. – Nie aż tak stwierdził Dahno. Przerwał jedzenie i wytarł usta serwetkń. Ale jeli się nad tym zastanowić, nie ma powodu, żebymy sami nie mieli zrobić sobie trochę rozgłosu. Uniósł bransoletę i przemówił do niej. – Ekran zażńdał. W powietrzu przed nim pojawiła się projekcja ekranu o szerokoci około trzech stóp. – Przeszukiwanie lokalnej ksińżki telefonicznej. Prawnicy. Nieruchomoœci. – Przez ekran zaczęła się przesuwać lista nazwisk z umieszczonymi obok adresami i numerami telefonów. Wcisnńł jeden z przełńczników bransolety. Lista znieruchomiała, ekran zniknńł, a on znów przemówił w powietrze. – Tak powiedział. Na chwilę zapadła cisza, podczas której czekał, a reszta przyglńdała
mu się zwłaszcza Toni, z uwagń i zainteresowaniem. – Halo? Tu Dahno Ahrens. Jestem prawnikiem ze Zjednoczenia. Zostałem skierowany do doradcy Liefa Williamsa z doć ważnń sprawń o konsekwencjach prawnych, zarówno na Zjednoczeniu jak i tu, na Nowej Ziemi. Czy mogę z nim porozmawiać? Czy to przez zapomnienie, czy celowo, Dahno nie umożliwił współtowarzyszom usłyszenia wypowiedzi drugiej strony, tak że mogli ledzić tylko jego częć rozmowy. – ...Tak, oczywiœcie, poczekam. Przestawił mikrofon telefonu na wyciszenie i spojrzał na pozostałych z lekkim, łobuzerskim uœmieszkiem. – Sugestia na temat możliwej sprawy międzyplanetarnej powinna przywołać przed oczy Liefa Williamsa wizję sporego kredytu powiedział. – Znasz go? – zapytała Toni. – Nie odpowiedział. Po prostu podpinam się do sieci. – A jesteœ prawnikiem? – Między innymi. To znaczy, przeczytałem wszystkie ksińżki i zdałem egzamin przed Radń. Może zrobiłem po drodze kilka skrótów na drodze do stania się prawnikiem, ale tutaj jestem nim całkowicie legalnie. Pomylałem, że może się to przydać... – Tak, mecenasie! kontynuował ciepłym nagle głosem. To bardzo uprzejme z pańskiej strony, że zechciał pan odłożyć to, czym się zajmował i porozmawiać ze mnń. Tu Dahno Ahrens... Tak, brat Bleysa Ahrensa. Organizacja Innych na różnych œwiatach podlega mojej bezporedniej kontroli. Och, tak, rzeczywicie powiedziałem co takiego pańskiej sekretarce czy recepcjonistce z kimkolwiek rozmawiałem. Jak już wspomniałem, na Zjednoczeniu sam jestem prawnikiem, choć nie prowadzę praktyki. Moja praca polega na doradzaniu bratu – tak, Wielkiemu Nauczycielowi, ma pan całkowitń rację. Ktoœ na Zjednoczeniu wspomniał mi pańskie nazwisko... Przerwał, słuchajńc. – Och, nie pamiętam teraz w jakich okolicznoœciach, ale wspominano o panu jako o kimœ, kogo powinienem zapamiętać... w dziedzinie nieruchomoci, musi pan znać innych specjalistów... Jeszcze raz przerwał, słuchajńc. – Nie, nie powiedział. Proszę mi wystawić ra chunek – oczywiœcie bezpoœrednio za ten telefon. Nie, absolutnie nie biorń pod uwagę przyjęcia tego jako uprzejmoci. Potrzebuję tylko od pana lokalnej porady. Czy może mi pan powiedzieć, kto byłby najlepszy do
poprowadzenia dużej sprawy o odszkodowanie przeciwko hotelowi, tu na Nowej Ziemi? – Och? Tak pan myli? Dahno ponownie dotknńł bransolety. Czy mógłby pan jeszcze raz powtórzyć to nazwisko i numer telefonu? Dziękuję. Tak, oczywiœcie powołam się na pana podczas rozmowy z niń. Nie, z pewnociń nie. I proszę pamiętać, że zdecydowanie chcemy dostać od pana rachunek za zajęty czas. Dziękuję. Tak, musimy. Jak tylko będę miał wolnń chwilę, tak, lunch z panem. Do widzenia. Wyłńczył bransoletę i spojrzał na nich. – Jeœli nie masz nic przeciwko powiedział patrzńc na Bleysa podyskutuję trochę na temat naszej sytuacji z damń, którń mi włanie polecono. Chcę uczynić sprawę sńdowń tak prawdopodobnń, żeby prawie już jń czuła. Choć tak naprawdę, nie chcemy ugrzńć przed sńdem na tej planecie, prawda? – Nie potwierdził Bleys. Ani na żadnej innej, jeli już o tym mowa. Nawet jeli będzie to wiele kosztować, chcę pozostać osobicie niezaangażowany. Skończyli kolację, a policja się nie pokazała. Po jakimœ czasie do Bleysa zadzwonił Anjo. – Nauczycielu powiedział. Mam wieci. Po całonocnych rozmowach, Gildie i Prezesi osińgnęli tego ranka jakie porozumienie w twojej sprawie. Częć z naszych miała także czas na prace organizacyjne. Mam ze sobń ludzi, z którymi chciałe rozmawiać. Mam ich przyprowadzić? – Œwietnie odpowiedział Bleys. Miałem nadzieję, że włanie to zrobisz. Oczywiœcie, przyprowadŸ ich tutaj. Nadal nie było ladu po policji, za to przybył Anjo z pięcioma osobami trzema mężczyznami i dwiema kobietami. Zaproszono ich, żeby usiedli i zaoferowano im jedzenie i napoje, czego odmówili. Kiedy już zajęli miejsca, Anjo rozpoczńł prezentacje. – To Zara Ben powiedział wskazujńc na drobnń, około trzydziestoletniń, czarnowłosń kobietę o oliwkowej skórze i ostrych, wojowniczych rysach, ubranń w obcisły ciemnopomarańczowy kombinezon. – Odpowiada za kierowanie ruchem w mieœcie. A to jest Vilma Choyse. Vilma Choyse, druga z przybyłych kobiet, sńdzńc po wyglńdzie dobrze ponad czterdziestoletnia, miała owalnń twarz z brńzowymi włosami i prostń sylwetkę. – Możecie okrelić mnie jako działajńcń na własnń rękę rzeczniczkę praw obywatelskich – stwierdziła. Dahno skłonił się jej, a ona odpowiedziała profesjonalnym uœmiechem.
Z mężczyzn, pierwszy w kolejnoœci siedział Bili Delancy, w niebieskim garniturze, właciciel i pracownik małej firmy produkujńcej drobne częci metalowe. On też miał ponad czterdzieci lat, ale wyglńdał na starszego od Vilmy. Miał kanciastń twarz i ciało oraz ciemne włosy, jeszcze bez siwizny, choć wyglńdały, jakby niedługo mogła się na nich pojawić. Podobnie jak Zara, Ben sprawiał bojowe wrażenie. Następny był młodszy, wysoki i szczupły, czarnowłosy mężczyzna o nazwisku Trey Nolare, ubrany w czarne spodnie i białń koszulę kelnera. Ostatnim był trzydziestoparolatek w szarym garniturze o szczupłej, czarnej twarzy, który okazał, się być lokalnym korespondentem jednej z agencji informacyjnych. Nazywał się Alan Manders. Kiedy już zajęli miejsca, wszyscy skierowali wzrok na Bleysa, praktycznie ignorujńc Toni, Henry’ego i Dahno. – W cińgu dwudziestu czterech godzin wszystkie osoby z twojego otoczenia nie posiadajńce statusu dyplomatycznego zostanń aresztowane odezwała się Zara Ben niemal z satysfakcjń, gdy tylko Anjo skinńł w jej stronę. – Nie weŸmie was teraz żaden wynajmowany pojazd i już stracilicie limuzyny. Kierowcy mogliby je prowadzić, ale firmy nie pozwolń im na wyjazd z garażów. Zarówno Gildie jak i Prezesi postanowili cię przyhamować. – Rozumiem – ponuro powiedział Bleys. – Tak mówiła dalej prawie wszyscy pracownicy byliby po twojej stronie, gdyby tylko się odważyli, ale Prezesi zakazali pracownikom udzielać ci jakichkolwiek usług. Mistrzowie Gildii powiedzieli to samo. Zbyt wiele oczu nam się przyglńda, by większoć łudzi odważyła się działać niezgodnie z poleceniem. Mylelimy o wywiezieniu cię z miasta, pojedynczo lub po kilka osób naraz, prywatnymi pojazdami. – Nie ma potrzeby popiechu odezwał się Anjo, nie tyle przerywajńc jej, co odbierajńc Żarze kontrolę nad rozmowń. Jak może powiedziałem wczeniej, masz całkowite prawo przebywać w tym miejscu, Prezesi i Gildie nie będń chciały, by publicznie widziano, jak zmuszajń cię do opuszczenia planety. Przerwał ze wzrokiem utkwionym w Zarę, która wyglńdała, jakby znów chciała się odezwać, ale zrezygnowała. – Możemy cię tu utrzymać i karmić kontynuował Anjo. Ale jak długo pozostaniesz w hotelu, będziesz właciwie więniem.
– Wynajęty przez was statek atmosferyczny – wraz z pilotami – wcińż jest dostępny na lotnisku stwierdził Alan Manders, dziennikarz. Ale jeli użyjecie go jako œrodka transportu do następnego z celów waszej podróży, przekonacie się, że sytuacja tam będzie wyglńdać podobnie lub gorzej. – Ogólna opinia między nami, którzy mniej lub więcej kierujń organizacjń majńcń się o ciebie zatroszczyć, Nauczycielu powiedział Anjo jest taka, że lepiej będzie jeœli znikniesz, a resztę przemówień nagrasz. Przerwał. Bleys skinńł. – Mylałem o tym. Jednak pracownicy będń musieli wiedzieć, że wcińż z nimi jestem. Możliwe, że będę musiał nieoczekiwanie opucić Nowń Ziemię, ale nawet wtedy powinni wiedzieć, że odleciałem z własnej woli i jeszcze powrócę. – Zarówno przekazanie wiadomoœci pracownikom, jak i odlot, można zorganizować – stwierdził Anjo. Moglibymy ukryć was w miecie, ale pojedynczo, a na pewno nie więcej niż po trzy osoby w jednym miejscu. – Nie zaprotestował Bleys. Zostaniemy razem. – Tak mylałem odpowiedział Anjo. Czyli będziemy mu sieli wywieć was z miasta. I to daleko. – Chyba rozumiesz, że jeste czym w rodzaju materiału wybuchowego głębokim, miłym głosem wtrńcił się Bili Delancy. – Gildie i Prezesi nigdy nie spodziewali się, że może tu przybyć ktoœ taki jak ty, kto wzburzy całń populację planety. – To prawda potwierdził Manders. Obie grupy od ponad stu lat uciskały obywateli, poddajńc ich coraz œciœlejszej kontroli. Ale Gildie i Prezesi popadli w samozadowolenie. Twoje pojawienie się i przemowa, na którń wyraŸnie zareagowało tak wielu ludzi, wywołało w nich panikę, stawiajńc ich przed sytuacjń, w której nie wiedzń co robić. Dahno odchrzńknńł. – Tak więc obie strony czujń, że jak najszybciej muszń co zrobić z entuzjazmem cińgnńł Manders. Nie odważń się uwięzić cię na podstawie sfabrykowanych zarzutów, bo to byłoby zbyt oczywiste. Nie sń też gotowi żeby cię zabić albo otwarcie zaatakować – przynajmniej jeszcze ponieważ bardzo zaszkodziłoby to ich reputacji, nie tylko tu, ale i w stosunkach międzyplanetarnych. Co ważniejsze, naruszyłoby też kontakty handlowe Prezesów z Młodszymi Œwiatami. W szczególnoœci, specyficzne relacje jako częć kanału
produkcyjnego NewtonCassidaNowa Ziemia. Wiesz, że podpisali włanie kontrakt na skalę całej planety, wińżńcy nas z tamtymi œwiatami? – Tak, słyszałem o tym odpowiedział Bleys. – Traktujń nas wszystkich jak niewolników! – Na ciemnej twarzy Mandersa pojawił się nagle groŸny wyraz. – To prawda powiadczył Bili Delancy. Wycińgnńł z kieszeni mały cylinder i wcińgnńł przez niego powietrze do obu dziurek w nosie. – Prezesi czy Gildie nie chciałyby wywrzeć na Newtonie i Cassidzie wrażenia, że nie majń pełnej kontroli nad społeczeństwem. – Przeziębienie? zapytał współczujńco Bleys. Bili Delancy przeczńco potrzńsnńł głowń i szybko schował cylinder. – Rodzaj artretyzmu odpowiedział. Ten cylinder to nowoć z Cassidy, z laboratorium medycznego, dla którego moja firma robi częci. Inhalator umożliwia mi szybkie wchłonięcie lekarstwa kilka razy dziennie. Jego głos nabrał rozmarzenia. – Z tego co słyszałem, na Starej Ziemi już od lat majń sposoby na trwałe wyleczenie wszelkich chorób autoimmunizacyjnych. – Nie zebralimy się po to, żeby o tym rozmawiać, prawda? wtrńciła się Zara. – Zgadzam się z tym, co mówi Anjo. Wielki Nauczyciel i jego ludzie mogń tu zostać jeszcze jaki czas, ale i tak powinnimy jak najszybciej zaczńć ich stńd wywozić – po dwie–trzy osoby w prywatnych pojazdach, przez platformę wyładunkowń. – Zgadzam się – w zamyleniu powiedział Bleys. Jak powiedział przed chwilń Bili Delancy, jestemy jak materiał wybuchowy albo może, stosujńc lepsze porównanie – jak zapalnik do uzbrojonego już ładunku. Im głębiej nas schowacie, tym lepiej. Zdaje się, że trafiłem na wasz wiat w doć krytycznej chwili. Umiechnńł się do swoich goci, bo Toni skrzywiła się na ostatnie słowa, a twarz Henryego stała się nagle surowa. – Tak kontynuował Bleys swobodnie ale zawsze byłem głęboko zainteresowany Nowń Ziemia.. Może powinienem był wybrać lepszy czas. Swoje słowa zakończył lekkim tonem, ale rzucił Toni i Henry’emu spojrzenie bez przybierania żadnego konkretnego wyrazu twarzy. – Gdyby doszło do rewolucji, poprowadziłby nas, Nauczycielu? zapytał Delancy. – Nie – pewnie odpowiedział Bleys. Powtarzałem wielokrotnie: jestem filozofem, nie rewolucjonistń. Choć zdaje się, że filozof też czasem musi uciekać i ukrywać się jak
rewolucjonista. A gdzie tradycyjnie ukrywali się rewolucjoniœci, gdy œcigały ich potęgi tego œwiata? Rozejrzał się po twarzach zebranych. Jednak kiedy nikt z nich się nie odezwał, odpowiedział na własne pytanie. – Oczywicie w górach. Tej planecie nie brak pasm górskich, między którymi powinny być miejsca, gdzie możemy się ukryć nawet przed poszukiwaniami prowadzonymi z powietrza i cały czas pozostać razem co jest ważne. Anjo westchnńł cicho. – Nauczycielu, czytasz w mylach. Tam włanie chcielimy cię zabrać. – Nie odpowiedział Bleys ze smutkiem w głosie. Po prostu używam logiki. Ale powinnimy wyjechać najszybciej, jak to możliwe. Najlepiej jeszcze dzi. Rozdział 12 Zanim Anjo dokonał niezbędnych przygotowań, minęła północ. Zeszli małymi grupkami przez ciche o tej porze przejcie dla personelu i hotelowń kuchnię do platformy wyładunkowej. Tam zabierano ich, po kilka osób, do różnorakich pojazdów. Bleys odczuwał wewnętrzne podniecenie, taki sam rodzaj męczńcego uczucia, jakie wygoniło go na cianę budynku w kwaterze Innych na Zjednoczeniu, w noc poprzedzajńcń nieoczekiwane pojawienie się Henryego z ofertń pomocy. Jednak wiedział, że tym razem było to coœ innego. Spodziewał się pojawienia się Anjo a w każdym razie kogo takiego jak on – reprezentujńcego trzeciń siłę Nowej Ziemi, stojńcń w opozycji do Gildii i Prezesów. Anjo nie stanowił nawet takiego zaskoczenia, jakim było nagłe i szczęœliwe pojawienie się Henry’ego. Wyglńdało na to, że nie miał powodów do niepokoju. Ich ucieczka z miasta, przynajmniej z poczńtku, wyglńdała nudno i mało interesujńco – bardziej niewygoda niż cokolwiek innego. Bleys odsunńł od siebie podniecenie i niepokój. Bleys, Toni, Dahno i Henry jechali pierwsi, w stosunkowo luksusowym pojeŸdzie dostawczym niestety, na kołach, podobnie zresztń jak większoć z nie rzucajńcych się w oczy pojazdów. Jego pozbawione okien wnętrze wyposażono w dywan, kilka sof i dwa olbrzymie fotele dla Bleysa i Dahno wszystko klasyczne. Żołnierze jechali czwórkami i pińtkami w innych pojazdach. Dojechali dopiero rano zatrzymujńc się na krótko na œniadanie – do małego miasteczka
Guernika, stanowińcego niewiele więcej niż kropkę na mapie. Składało się z kilku domów osłoniętych wyblakłymi i noszńcymi lady zużycia gontów, pokrywajńcych boki i dach tych dwupiętrowych budowli; dwóch niewielkich sklepów i baru. – Nie przejmuj się tym widokiem powiedział Anjo, kiedy wysiadali z ciężarówki na œcierpniętych od siedzenia nogach. Będziesz przebywał z ludmi jeszcze głębiej w dziczy. Œniadanie w barze zjedli bardziej ze zmęczeniem niż apetytem i pojechali dalej. Otaczajńce ich teraz krajobrazy były typowe dla pustynnych wyżyn, z twardń, czerwonawń ziemiń i skńpń wegetacjń. W pewien sposób, dzięki swojej surowoci, były nawet atrakcyjne. Bleys stwierdził, że myœli o tym krajobrazie jako o ziemi prawdy choć nie bardzo pamiętał, gdzie usłyszał czy przeczytał to okreœlenie i nie wiedział, czemu teraz wypłynęło z pamięci. Najbardziej rzucajńcń się w oczy rodzimń florę stanowiły roœliny podobne do kaktusów. Resztę rolin stanowiły małe łaty odmian pustynnych traw i krzewów, posianych tu jako częć pierwotnej operacji terraformingu. Najwyraniej zostały wprowadzone, aby wińzać wysuszonń ziemię i przekształcić jń w urodzajnń glebę, oraz by dostarczyć jadalnń paszę dla hodowanych w tej okolicy rolinożerców. – Ludzie mieszkajńcy w tym rejonie stwierdził Anjo to niemal wyłńcznie ranczerzy. – Jakiego rodzaju hodowle? zapytała Toni. – Króliki i kozy Anjo odwrócił się częciowo ze swojego miejsca obok kierowcy, na przedzie pojazdu. Bydło nie radzi tu sobie najlepiej, a nawet gdyby sobie radziło, ranczerzy nie mogliby konkurować z wołowinń z hodowli klonów. Kiedy Prezesi kupili tę technologię z Cassidy, zatrzymali jń dla siebie jako monopol. – I rancza upadły? – zapytał Bleys. – Cóż, wcińż tu sń odpowiedział Anjo. Ale nie sń już prowadzone przez tych samych ludzi. – Wydaje się to marnotrawstwem stwierdziła Toni. Chodzi mi o to, że jest to jeden z niewielu Młodszych wiatów, na których z sukcesem można hodować ziemskie bydło – ale nie robiń tego. Zaledwie kilka godzin po wyjedzie z Blue Harbor zjechali z głównej autostrady i od tamtej pory drogi stawały się z każdń chwilń coraz prymitywniejsze. Trasa, którń podróżowali od chwili opuszczenia Guerniki, stanowiła zaledwie œlady kolein odciniętych w twardej,
czerwonawej ziemi. Ich ciężarówka podskakiwała i odbijała się od nierównej powierzchni. Kierowali się teraz wprost na góry. Ich zbocza były widoczne przed nimi przez przedniń szybę pojazdu, w miarę upływu dnia piętrzńc się coraz wyżej w kolorach przechodzńcych od głębokiego fioletu i czerni, przez błękit do zielem i czerwieni. Przy pewnym oœwietleniu mogły wyglńdać wręcz gronie. Dla lubińcego góry Bleysa wyglńdały w takich chwilach jak potężni, starzy przyjaciele. – Obejrzenie tego masywu o wicie czy zachodzie słońca musi wywierać niezłe wrażenie – odezwała się Toni. – Tak potwierdził Anjo z przedniego siedzenia, nie odwracajńc się. Dojechali w końcu do niskiego budynku u samego podnóża pierwszego stromego zbocza, domu z kamiennymi cianami i dachem pokrytym gontem. ciany były szare, szarawe z czerwonawym odcieniem były też gonty, najwyraŸniej zrobione z kory jakiegoœ drzewa, a każdy z nich był lekko wypukły na œrodku, przypominajńc ceramiczne dachówki. Ciężarówka zatrzymała się i wysiedli z niej, zesztywniali. Z budynku poœpiesznie wyłoniła się para w rednim wieku wysoki mężczyzna z twarzń równie opalonń jak u Anjo, z żonń, redniego wzrostu kobietń ubranń w długń suknię w białoniebieskń kratę – zza której wypadło z domu czworo dzieci w wieku od szesnastu do szeœciu lat, trzy dziewczynki i chłopiec. – To Mordard Cruzon i jego żona, Yala przedstawił ich Anjo. Oraz ich rodzina. – Wielki Nauczycielu odezwał się Mordard jestemy szczęliwi i zaszczyceni, że możemy cię tu gocić. Wasza czwórka może schronić się pod naszym dachem. Dla pozostałych ustawiliœmy namioty za domem. – Ja pojadę zanocować u krewnych wyjanił Anjo. Do zobaczenia póŸniej. Razem z kierowcń wsiedli do ciężarówki, zawrócili jń w kłębach kurzu i odjechali z powrotem drogń. – Wejdcie, wejdcie do rodka! zawołała Yala. Schowajmy się przed pyłem, zanim wszyscy się podusimy. Weszli. Wnętrze było niespodziewanie obszerne, z drewnianymi meblami i cudownie kolorowymi pledami pozawieszanymi na wszystkich œcianach. Zarówno meble jak i pledy, były ręcznej roboty i czyste. Upłynęły trzy dni, zanim Anjo znów się pojawił, tym razem w towarzystwie niskiego,
szerokiego mężczyzny około pięćdziesińtki, z brodń i wielkń szopń siwiejńcych, rudych włosów, wykazujńcym silne podobieństwo do Anjo. – Wasze obozowisko jest gotowe owiadczył starszy mężczyzna, którego Anjo przedstawił jako swojego wujka, Polona Geana. Mówił formalnie i z lekkim akcentem, jakby z którego z języków Starej Ziemi, nabytym albo odziedziczonym. Powinniœmy tam natychmiast wyruszyć. Mamy... Zerknńł w kierunku palńcej jasnymi promieniami kropki, jakń stanowił Syriusz, bezbłędnie lokalizujńc jej położenie na niebie. – Mamy tylko osiem godzin wiatła dziennego, żeby się tam dostać. To nie tak daleko, ale ostatni odcinek wymaga trudnej wspinaczki. Odwrócił się do pary goszczńcej przez ostatnie kilka dni Bleysa, Dahno, Toni i Henry’ego. – Mord, masz dla mnie wózek z kołami i płozami oraz kozi zaprzęg mogńcy pokonać tę trasę? Wysoki mężczyzna skinńł głowń. Bagaże Bleysa, Dahno, Toni i Henryego powędrowały do wózka cińgniętego przez dwanacie kóz zaprzężonych parami. Lokalne odmiany kóz były znacznie większe i bardziej poddajńce się szkoleniu niż ich ziemscy przodkowie, i w konsekwencji często były wykorzystywane na Młodszych wiatach jako siła pocińgowa. Przez chwilę Bleys poczuł dotyk nostalgii za latami spędzonymi na farmie Henry’ego na Zjednoczeniu, gdzie podróżował podobnym, cińgniętym przez kozy wozem. Ruszyli w drogę. Dotarli do celu pónym popołudniem. Ostatnia częć drogi, stanowińca mniej więcej jednń pińtń dystansu, usprawiedliwiła stwierdzenie Polona o ostrej wspinaczce. Tutaj przydały się płozy wózka. Okazało się, że wysoko na stromych zboczach ronie dużo długiej, wysuszonej trawy, na której płozy sprawdzały się znacznie lepiej od kół. Kozy czuły się na zboczu jak w domu, ale gdy doszli do etapu prawie pionowej wspinaczki, wszyscy musieli pomóc w pchaniu wózka, nawet Bleys. Osińgnęli w końcu bardziej poziomy teren, wysepkę wysokich, lokalnych jodeł, rosnńcych tak blisko siebie, że niemal odcinały dostęp wiatła słonecznego. Bleys zauważył, że Toni, kiedy już usadowiła się na pniu niedawno œciętego drzewa i odzyskała oddech, z wyranym sceptycyzmem przyglńda się niedokończonemu obozowi.
Widać było rozpoczętń budowę trwalszych schronów, choć były w zbyt wysokim stopniu zaawansowania, by zaczęto je wznosić zaledwie cztery dni wczeœniej . Anjo zaprowadził ich do rzędu stożkowych szałasów zbudowanych z bardzo długich, jodłowych gałęzi, powińzanych na szczycie. – Nie sń takie złe powiedział Anjo. Zajrzyjcie do rodka. Wskazał im drogę do pierwszego z szałasów i wprowadził ich do wnętrza przez wejœcie o kształcie odwróconej litery V. Wewnńtrz znajdowała się drewniana podłoga, a wszystkie œciany obwieszono kocami. W górze zawieszono staromodnń żarówkę owietlajńcń wnętrze łagodnym wiatłem o pełnym spektrum, niezbyt różnym od tego, do którego przyzwyczaili się na Zjednoczeniu. Całoć sprawiała nieoczekiwanie przytulne wrażenie. Drewniana podłoga była częœciowo pokryta czerwono–czarnym pledem. Za umeblowanie służyło składane łóżko polowe pokryte grubymi, kolorowymi kocami w stylu tych, jakie wisiały na œcianach w domu Cruzonów; biurko i cztery fotele okryte kocami – wszystko to ręcznie robione. Z jakiego bliżej nieokrelonego powodu, może przez długń podróż, widok koców głęboko poruszył Toni. Rzeczywicie, jak pomylał Bleys, myl o ludziach dwigajńcych ciężkie materiały po strominie, którń sami przed chwilń przebyli, tylko po to, by stworzyć iluzję komfortu w tak prowizorycznym schronieniu, wiadczyła o trosce posuniętej do ekstremum. – Masz rację Toni powiedziała do Anjo tu jest pięknie. Czy każde z nas dostanie jeden z tych szałasów? Jak chcecie nas porozmieszczać? – Po jednym dla każdego z waszej czwórki – poza Nauczycielem, który dostanie dodatkowy jako miejsce do pracy – wyjanił Anjo. Reszta waszych ludzi, kiedy przybędń tu różnymi drogami, zostanie umieszczona po szeciu w szałasie tam sń tylko łóżka. Wygódki sń na zewnńtrz, choć obawiam się, że sń doć prymitywne. Jeli będziecie musieli wyjć na zewnńtrz w œrodku nocy, lepiej załóżcie na siebie co ciepłego. Na tej wysokoci noce sń zimne. Spojrzał na Toni. – Ten szałas jest dla ciebie powiedział. Dla Nauczyciela i Dahno Ahrensa zrobiliœmy większe łóżka i krzesła. Czy to wystarczy do czasu wykończenia trwalszych budynków? – Jeli o mnie chodzi, całkiem mi to odpowiada stwierdziła Toni. Ale kiedy będń gotowe te budynki?
– Może za kilka dni, może tydzień odpowiedział Anjo. Większoć materiałów musielimy zebrać z domów w całej okolicy. Z obawy przed zasygnalizowaniem zwiększonej aktywnoci w tym rejonie, nie odważylimy się niczego zamówić w miecie. Spojrzał na Bleysa, Dahno i Henry’ego. – Czy wam też wystarczń takie warunki? – Z pewnociń odpowiedział Bleys. Wasi ludzie dokonal i cudu, wznoszńc coœ takiego w tak krótkim czasie. – Właciwie stwierdził Anjo zaczęlimy jaki czas temu. Miał to być rodzaj kwatery głównej dla naszego użytku. – Rozumiem powiedział Bleys. Cóż, nie muszę oglńdać teraz swojego szałasu, ale chciałbym co zjeć, a potem pójć spać. Wszyscy zjedli oczywicie, pieczonego królika w budynku stanowińcym połńczenie kuchni i jadalni, największej z wzniesionych jak dotńd struktur i wrócili do zbudowanych dla nich schronień. Wieczorem, spacerujńc, Bleys udał się obejrzeć prawie gotowy budynek, w którym miał nagrywać swoje przemówienia, służńcy równoczeœnie jako centrum ochrony obozu. Przekonał się, że wokół całego terenu, na kamieniach i drzewach umieszczono kamery i mikrofony, umożliwiajńce odkrycie każdej próby skrytego dostania się do obozowiska. Włńczył monitor i bawił się przez chwilę urzńdzeniami kontrolnymi, zaznajamiajńc się z całym terenem obozu i jego najbliższym otoczeniem. Przełńczajńc się między poszczególnymi kamerami zauważył nagle, że stał się niewidocznym towarzyszem Toni i Henryego, spacerujńcych razem w przefiltrowanym przez gałęzie, łagodnym œwietle zmierzchu. Zaciekawiony, został z nimi. – Wiesz Toni mówiła do Henryego jaki był Bleys za młodu? Kiedy pierwszy raz do ciebie trafił? – Inny odpowiedział Henry. Inny... i samotny. – Tak powiedziała Toni, patrzńc pod nogi pod pewnymi względami to najbardziej samotny człowiek, jakiego spotkałam. Czasem wręcz czuję to w jego obecnoœci, niczym głębokń ranę we mnie. Spojrzała na Henry’ego. – Ale przecież ma ciebie. – To prawda odpowiedział Henry. Kocham go, jakby był moim własnym synem. Ale on i tak jest samotny wydaje mi się, że zawsze taki był, od dnia, kiedy się urodził.
Na kilka chwil zapadła cisza. Szli dalej obok siebie; Henry patrzńc w dal, Toni pod nogi, między kamienie i opadłe igły. Bleys, samotny w centrum kontroli, przełńczył się na kolejnń kamerę. – Co jeszcze powiedziała wtedy Toni, gdy przechodzili włanie przez jaœniej owietlony teren, rzadziej poronięty jodłami, blisko końca lasku. Gdyby Bleys nie powiedział mi twojego nazwiska, zanim nie zobaczyłam go napisanego, nie wiedziałabym, że wymawia sieje MacLain. Dlaczego mówisz włanie w ten sposób? – No cóż odpowiedział Henry wiesz, że to szkockie nazwisko. Wiesz, gdzie na Starej Ziemi jest Szkocja? – Chwileczkę... powiedziała Toni. To częć Wysp Brytyjskich, prawda? – Można tak powiedzieć. Powiedzmy, że Anglia znajduje się na południe od Szkocji, na głównej wyspie. Ale Szkoci żyjń także na Hybrydach, tak zwanych Zachodnich Wyspach, na zachód od wybrzeża Szkocji i włanie z nich wywodzń się moi przodkowie. – Przypominam sobie stwierdziła Toni. Szkoci mówili językiem gaelickim – czy nie używajń go do dzisiaj w niektórych rejonach? – Tego nie wiem. Sam tego nie robię, ale sposób w jaki wymawiamy „MacLean”, bierze się stńd, że jestemy potomkami człowieka nazywajńcego się Gilleathain na Tuaidh. Nie wymawiam tego tak, jak zrobiłby to kto mówińcy po gaelicku umiechnńł się lekko w jej stronę ale oznacza to Gillian od Topora. Żył na Wyspach w trzynastym wieku kalendarza chrzecijańskiego. Jego dwaj bracia Lachlan i Lubanach stali się przodkami dwóch oddzielnych klanów MacLeanów: MacLeanów z Duart i z Lochbuie. Przerwał. – To inne częci Szkocji, rozumiesz wyjanił. Toni pokiwała głowń. – Na Hybrydach, czy na głównej wyspie? zapytała. – I tam, i tam. W czasach Gilliana od Topora MacLeanowie żyli głównie na Zachodnich Wyspach, ale z czasem zyskali więcej ziemi na głównej wyspie i w końcu stworzyli cztery niezależne klany. Kiedy byłem mały, powiedziano mi, że linia mojego ojca wywodzi się od wodza MacLeanów, Czerwonego Hektora od Bitew, który zginńł w bitwie pod Harlow, jeœli dobrze pamiętam, w roku tysińc czterysta jedenastym. – Co za nazwiska! Toni potrzńsnęła głowń i umiechnęła się. Ten Czerwony Hektor i ten drugi o którym wspominałeœ, o trudnym do wymówienia nazwisku – Topór od Bitew. Brzmi to tak, jakby jadali ludzi na œniadanie. – MacLeanowie zawsze byli walecznym narodem stwierdził Henry. Wyglńdał na
zamyœlonego, ze wzrokiem skierowanym gdzieœ w dal. Umiech Toni zniknńł, przyjrzała mu się z troskń. – Powiem ci, czemu pomylałam o nazwisku. Widzisz, moje również nie jest takie, jak się je wymawia – albo pisze. – Nie? wzrok Henryego z powrotem skupił się na jej twarzy. – Nie potwierdziła. Moja rodzina pochodzi z Nipponu przypuszczam, że nazwałbyœ nas Japończykami ale Lu to nie nippońskie nazwisko. Spotyka się je u ludzi Chińskiego pochodzenia, ale nie z Nipponu – Japonii. – Nie nazywasz się Lu? Henry przyglńdał się jej uważnie. – I tak, i nie odpowiedziała. Zatrzymali się. Doszli do samego brzegu jodłowego zagajnika i stanęli na krawędzi klifu z nagiej, szarej skały, tkwińcego nad długim, zielonobrńzowym, poroniętym trawń zboczem schodzńcym w dół aż do równin. Te cińgnęły się aż po horyzont. – Nie stwierdziła po chwili przerwy. Moje nazwisko brzmi Ryuzoji . Bezpoœredni przodkowie byli jednymi z pierwszych Japończyków, jacy wyemigrowali ze Starej Ziemi na Zjednoczenie. Tak naprawdę wcale nie planowali tam zostać. Pamiętasz z historii, jak to wyglńdało? Koalicja wielu wyznań kupiła prawa osiedleńcze do obu Œwiatów Zaprzyjanionych od wielkich firm terraformingowych, doprowadzajńcych planety do stanu nadajńcego się do kolonizacji. Wydali prawie wszystkie zasoby w nadziei œcińgnięcia na nie wyłńcznie emigrantów religijnych. Z poczńtku zdawało się, że bardzo wielu ludzi chce emigrować. – Wiem stwierdził Henry. Mam listy naszej rodziny z wczesnych lat na Zjednoczeniu. Toni spojrzała na niego z sympatiń. – Tak powiedziała ale wielu ludzi z różnych grup wyznaniowych jednak nie pojechało – nie mogli albo nie było ich na to stać a z tak małń liczbń osiedleńców na obu planetach, koalicja bała się, że kolonie nie przetrwajń. Zaczęli więc oferować bonusy, by przycińgnńć więcej imigrantów. Spojrzała na Henryego, który pokiwał głowń. – Moja rodzina była takimi właœnie bonusowymi imigrantami. Dostali obietnicę od kompanii terraformingowej, że jeli nie będń zadowoleni z transakcji, po pięciu latach zostanń przewiezieni z powrotem na Starń Ziemię. Firmy oczywicie nie chciały wydawać na to pieniędzy, ale tylko tak można było zebrać dostatecznń liczbę ochotników. Moja rodzina planowała wzińć bonus, zbudować posiadłoć, którń można by sprzedać ludziom planujńcym tam zostać i wrócić na Ziemię przed upływem pięciu lat.
Spojrzała na Henry’ego. – Nie sńdzę, żeby twoja rodzina zrobiła coœ takiego. – Nie. Henry spojrzał na ziemię w dole. Przybyli tu z powodów religijnych. – Och. Cóż, w każdym razie bylimy jednń z niewielu japońskich rodzin przybyłych na Zjednoczenie, więc siłń rzeczy nie mielimy ze sobń zbyt wielu kontaktów, za to trafiliœmy w okolicę, gdzie zamieszkało wiele chińskich rodzin, które przez pokolenia stworzyły całkiem prężnń społecznoć. A moja rodzina nie wróciła, ponieważ, podobnie jak inni osadnicy, nie docenili problemów i trudnoci zwińzanych z zakładaniem kolonii. Wróciliby do domu biedniejsi niż przed wyjazdem, więc w końcu zostali. Henry ponownie skinńł, tym razem zaciskajńc usta w poziomń linię. – Nawet dzi, na większoci wiatów nie jest łatwo utr zymać się z pracy na ziemi – powiedział. – Tak, teraz to wiemy stwierdziła Toni. Ale, jak powiedziałam, tam gdzie osiadła moja rodzina, było wielu Chińczyków, a właœciwa wymowa Ryuzoji w uszach Chińczyka brzmi raczej jak Lyuzoji. W efekcie staliœmy się znani jako Lyuzoji – co zostało póŸniej skrócone do Lu i tak już trwa przez ostatnie sto lat, czy co koło tego. – Rozumiem stwierdził Henry. – Ale jeli chodzi o znaczńcych przodków dodała Toni to nasza rodzina również ma dalekie korzenie. Jak mówiłam, nasze właœciwe nazwisko to Ryuzoji. Ryu oznacza smoka, zo tworzyć, budować, a ji wińtynia. U i o w Ryuzoji to dwięczne samogłoski. Moim znakomitym przodkiem był szesnastowieczny dajmio z trwajńcego blisko stulecie, pełnego wojen okresu. Jego włoci zajmowały około jednń trzeciń wyspy Kiusiu i prawdopodobnie dowodził armiń samurajów liczńcń kilkadziesińt tysięcy wojowników. W tamtych czasach dajmio miał całkowitń władzę nad życiem i mierciń swoich poddanych. Kiedy umarł w roku tysińc pięćset osiemdziesińtym czwartym waszego kalendarza, Takanobu miał pięćdziesińt szeć lat. Po jego mierci, księstwo zostało rozszarpane przez innych władców. O ile nie studiowałe historii Japonii, pewnie nigdy o nim nie słyszałe. – To prawda potwierdził Henry. Ten Takanobu był w prostej linii twoim przodkiem? – Właciwym przodkiem mojej rodziny był Ryuzoji Masanobu, prawnuk Takanobu. Jego dziadek, syn Takanobu, doœwiadczywszy po œmierci Takanobu i upadku klanu efemerycznej
natury ziemskiej chwały, szukał pocieszenia w religii – w tym przypadku chrzecijańskiej. Dwadziecia cztery lata po zakazie wyznawania chrzecijaństwa w Japonii i dwa lata po całkowitym zakazie morskich podróży dla Japończyków wydanym przez Shoguna Tokugawę, w tysińc szećset trzydziestym siódmym roku doszło na Kyusiu, w regionie Arnakura– Shimbara do powstania chrzecijan. Słyszałe może o nim? – Nie zaprzeczył Henry, tym razem jednak przyglńdajńc się jej z wyraŸnym zainteresowaniem. – Masanobu oczywicie był chrzecijaninem, jednym z bezwzględnie oskarżonych przez lokalnego dajmio, majńcego w swoich włociach najwięcej wyznawców tej religii. Lokalni chłopi cierpieli z powodu nieludzkich podatków, wywołali więc bunt i połńczyli się z chrzeœcijanami. Razem umocnili się w zamku Hara na półwyspie Shimbara, pod dowództwem Amakusa Shiro Tokisada, majńcego wtedy zaledwie szesnaœcie lat. Przewodził powstańcom z wielkń odwagń i przez cztery miesińce odpierali ataki ze strony znacznie liczniejszych armii samurajów. – Byli silni w Wierze skomentował Henry. – Tak. Ale w końcu zamek został zdobyty i zaledwie garstce udało się ujć z życiem. Jednym z tych, którzy uciekli był Masanobu, tak więc moja rodzina wywodzi się bezpoœrednio od niego. Umilkła i znów umiechnęła się do Henryego. – Jak więc widzisz, my, Ryuzoji też jesteœmy walecznym rodem. Henry w zamyleniu poważnie pokiwał głowń. Ich spojrzenia spotkały się i pozostały tak przez chwilę. Bleys, przyglńdajńcy się i przysłuchujńcy temu przy konsoli, poczuł nagle wstyd z powodu podglńdania tej sceny. Jasne było, że wyznanie Toni spowodowało narodziny więzi między niń a Henrym. – Zastanawiam się odezwała się Toni po chwili milczenia jakby to było dla kogoœ z nas dwojga, znaleć się teraz na Starej Ziemi i jak patrzyliby na nas żyjńcy w tamtych czasach? – Cokolwiek czuli oni i cokolwiek czujemy my powiedział Henry nie zrobiłoby to żadnej różnicy. Jestemy takimi, jakimi stworzył nas Bóg niezależnie od tego, czy w niego wierzymy. – Trudno w takim razie, żeby winił nas, jeœli jesteœmy podobni do naszych przodków – stwierdziła Toni. Henry gwałtownie obrócił głowę w jej stronę.
– Bóg patrzy nie tylko na czyny, ale i na ich pobudki powiedział. Mogło być tak, że moi przodkowie nie widzieli innej drogi niż ta, którń podńżali. Ja znam. Toni dalej przyglńdała mu się w taki sam sposób, jak od czasu, gdy skończyła opowiadać. – Powiedziano ci o moim grzechu stwierdził Henry. Tym, o którym nie chciałem rozmawiać w limuzynie. – Nie. Toni potrzńsnęła głowń. Kto miałby mi powiedzieć? Bleys czy Dahno? Żaden z nich by tego nie zrobił. – Dahno nie wie. Bleys tak powiedzieli mu moi synowie, co było niewłaœciwe, ale wtedy o tym nie wiedzieli. Skoro Bleys ci nie powiedział, to skńd wiesz? – Wiem tylko, że zawsze masz pod pachń ten swój pistolet. Jedyne okazje, kiedy cię widziałam bez niego, to gdy przechodzilimy przez odprawę celnń na Nowej Ziemi i kiedy pojechalimy do Klubu Prezesów. Ale przyglńdałam ci się z nim. Wiesz, że inaczej chodzisz majńc go ze sobń? I wyczuwam, że razem z nim nosisz jakieœ zmartwienie. Nie mogłam nie pomyleć, że może się to wińzać z tym grzechem, o którym wspominałe. Henry przyglńdał się jej przez dłuższń chwilę, a Toni ze spokojem zniosła jego spojrzenie. – A więc powiem ci owiadczył Henry. Kiedy byłem młody i pierwszy raz ruszyłem walczyć jako Żołnierz Boga, to zrobiłem to dla Boga – a przynajmniej tak mylałem. Ale poszedłem znów i jeszcze raz i odkryłem, że to nie dla Boga wyruszam, ale dla czegoœ we mnie, co lubiło wojnę i walkę. Tylko że... nigdy nie ma usprawiedliwienia dla walki i zabijania. Można znaleć usprawiedliwienie tu, w tym życiu, między innymi grzesznymi ludmi; ale w życiu przyszłym... Przerwał nagle. Po chwili zaczńł na nowo. – Uwiadomiłem więc sobie, że zagrożona jest moja dusza. Prawie dwadzieœcia lat temu zakopałem swój pistolet. Pozostał pod ziemiń do dnia, kiedy przyszedłem do Bleysa. – Uratowało cię zakopanie pistoletu? – Nie tylko to. Mylałem, że czynię nim dobro, ale za każdym razem gdy walczyłem, coraz głębiej wpadałem w ręce Szatana. – Ale znów go wykopałe i przyniosłe do Bleysa powiedziała. Znów narażasz swojń duszę, prawda? – Tak powiedział. Przez chwilę nie mówił nic więcej. Ale mogę ocalić Bleysa. – Pistoletem? – Tak potwierdził Henry. Wbił wzrok w równinę, daleko pod nimi. Toni zbladła.
– Nie chcesz chyba użyć go przeciw niemu, jeli uznasz, że podńża w złym kierunku? – zapytała. Henry obrócił się i spojrzał jej w oczy. – Tak. – Ale ty go kochasz powiedziała. Kochasz jak syna, sam tak powiedziałeœ. Jak mógłby go zabić tylko dlatego, że uważasz, iż wybrał złń drogę? Kiedy mówiła, Henry odwrócił od niej wzrok. Teraz spojrzał z powrotem i zobaczyła jego oczy cierpińce, ale nieustępliwe jak kamienie w polu. – Dusza to co więcej niż ciało powiedział. Jeli stanę przed wyborem, będę musiał ocalić jego duszę. O ile Bóg da mi odwagę. Przez dłuższń chwilę stali patrzńc na siebie. – Możesz mu to powiedzieć stwierdził Henry, z wysiłkiem wydobywajńc z siebie słowa. Ale nie sńdzę, żeby to zrobiła. – Nie. Ale mam swoje obowińzki. I od tej chwili, Henry, będę ci się przyglńdać. – Wiem. Żadne nie odzywało się przez sekundę czy dwie. Potem Toni wolno wycińgnęła w jego stronę dłoń, a po chwili przyjńł jń, jak mógłby podać rękę innemu Żołnierzowi Boga, staremu przyjacielowi, który walczył teraz po przeciwnej stronie. Bleys zdarł z siebie okulary i słuchawki, przepełniony nagle niesmakiem, że pozwolił sobie podglńdać ich w takiej chwili. Wstał i wyszedł z budynku. Nie było w nim nikogo innego, nie spotkał też nikogo po drodze do swojego szałasu. Przepchnńł się przez trójkńtne wejœcie i rzucił się na długie, specjalnie dla niego zrobione łóżko. Przez chwilę leżał, patrzńc w gęsto obronięte igłami gałęzie, zbiegajńce się nad nim w jeden punkt. Potem wstał i usiadł na drewnianym krzeœle ustawionym przed prostym stołem na czterech nogach, majńcym mu służyć jako biurko. Przygotowano na nim schludny stosik papieru, pisak i teczkę zawiei ajńcń mapy obozu i okolicy. Bleys podniósł pisak, wzińł ze stosiku czystń kartkę i zaczńł na niej pisać. NOTATKA napisał automatycznie, a zaraz za tym datę, godzinę i minutę. Przesunńł czubek pisaka trochę niżej na kartce, zawahał się, potem zaczńł pisać. Przy pomocy systemu ukrytych kamer rozmieszczonych wokół obozu, podsłuchałem Toni i Henry’ego. Powinienem był pomyleć powinienem przewidzieć jaki był prawdziwy powód nagłego pojawienia się Henry’ego z nami. Oczywiœcie, dla Henry’ego dusza zawsze będzie ważniejsza
niż ciało. Ale jak mogłem być tak zalepiony, by nie uwiadomić sobie, wiedzńc co czuje i myœli na mój temat, że wemie na siebie tak ciężkń decyzję... Odłożył pisak i zmińł kartkę w kulkę. Po chwili Bleys automatycznym ruchem rozprostował zgnieciony kawałek papieru i rozejrzał się za szczelinń fazowej niszczarki dokumentów. Oczywicie nie znalazł jej. Wstał i podszedł do zamontowanego w podłodze urzńdzenia grzewczego. Podkręcił jego termostat, a ze szczeliny grzewczej, nie tak różnej od szczeliny niszczarki, zaczńł wydobywać się strumień gorńcego powietrza. Bleys odczekał chwilę, aż powietrze z grzejnika zaczęło palić skórę na jego dłoni. Wtedy wsadził kartę do szczeliny. Biały arkusz zniknńł w niej, jakby pochłonńł go niewidzialny język. Po chwili w powietrze wzleciała smużka białego pyłu, który zniknńł, rozpraszajńc się. Rozdział 13 Następnego ranka dwięk kroków na schodach przed wejciem do szałasu Bleysa i stukanie w specjalnie do tego celu zawieszonń deskę, sprawiło, że Inny uniósł wzrok znad kartki, na której rysował co przypominajńcego pajęczń sieć. W rzeczywistoci była to zakodowana wersja jego planów na przyszłoć, opisanych w kategoriach zwińzków efektywnoci w dńżeniu do celu. Była to jedynie pomoc w myleniu, nieczytelna dla nikogo innego, ale kierowany zwyczajowń ostrożnociń, zanim odpowiedział na stukanie, schował wykres do kieszeni. – Wejć powiedział.W drzwiach pojawił się Anjo. – Nauczycielu! Miałem nadzieję, że cię tu znajdę. Powiedziano mi, że włanie opuciłe budynek nagrań, a nie znalazłem cię w twojej kwaterze. – Mylałem, że nie zobaczymy się przez kilka dni stwierdził Bleys z uœmiechem. – I tak miało być odpowiedział Anjo ale wyszła pewna sprawa. Miałem nadzieję załatwić to bez zawracania ci głowy, ale wyglńda na to, że nie daje to spać Anie Wasserlied, kobiecie, która przewodzi twoimi Innymi na naszej planecie. Chciała z tobń rozmawiać, więc pozwoliłem sobie jń tu sprowadzić choć bardzo nie podobało się jej podróżowanie w zamkniętej furgonetce. Nie chcielimy jednak, by była w stanie sama tu póniej trafić. – Absolutnie zrozumiałe powiedział Bleys.
– W każdym razie – kontynuował Anjo czeka w jadalni i przyprowadzę jń tu, jeœli tego chcesz. Chciała rozmawiać z tobń w cztery oczy, ale to sprawa, która dotyczy mnie i moich ludzi w takim samym stopniu jak jej. Mam jń przyprowadzić? – Oczywiœcie. – Spodziewałam się raczej... powiedziała Ana Wasserlied, kiedy już usiadła z Bleysem i Anjo w szałasie biurowym. Rzuciła wrogie spojrzenie Anjo. – ...Spodziewałam się, że będziesz informował mnie o swoich planach. Bleys spojrzał na niń z lekkim zainteresowaniem. – Spodziewała się? powiedział. Ana otwarła usta, zamknęła je i znów otwarła. – Tak! odpowiedziała. W końcu jestem przywódczyniń Innych na Nowej Ziemi, prawda? Mylałam, że to z Innymi będziesz pracować podczas swojego pobytu tutaj. – Ana łagodnie powiedział Bleys pracuję ze wszystkimi ludmi. Ana przyglńdała mu się przez chwilę. – Nie rozumiem! Naturalnie założyłam, że będziemy informowani o twoich planach! I nagle znikasz, aja muszę się dowiadywać gdzie jesteœ od organizacji, do której należy on! – Wskazała palcem Anjo. – Zawsze z radociń przyjmuję wszelkń pomoc ze strony lokalnych organizacji Innych – powiedział Bleys. Ale jestem tu, by przemawiać do wszystkich mieszkańców tej planety, nie tylko do Innych. Czasem muszę własne plany w sytuacjach awaryjnych zmieniać, niekoniecznie informujńc o tym Innych. Zresztń, jesteœ tu teraz. – Tak, jestem stwierdziła Ana po kilku dniach spędzonych na desperackich próbach skontaktowania się z tobń. Jeszcze raz spojrzała na Anjo. A pot em całych godzinach w zamkniętej ciężarówce z tak nędznym owietleniem, że nawet nie dało się tam czytać – zakończyła. – To rzeczywicie nie mogło być przyjemne zgodził się Bleys. Ale czy miałaœ jakiœ konkretny powód, dla którego chciała się ze mnń skontaktować? Czy po prostu martwiłaœ się, bo nie było mnie już w hotelu w Blue Harbor? – Jaki powód, rzeczywicie!wyrzuciła z siebie Ana. Znów gniewnie popatrzyła na Anjo, potem z powrotem na Bleysa. Jego organizacja zaczęła podkładać bomby, a wina za to spada na Innych! – Doprawdy? spytał Bleys. To interesujńce. Czemu? Czy dlatego, że ja jestem zwińzany z Innymi? – Nie! prawie wykrzyknęła Ana. Ponieważ częć z ich ludzi dołńczyła do naszej
organizacji, należń do obu. – Ilu ich może być? zapytał Bleys, zerkajńc na Anjo, wcińż siedzńcego z kamiennń twarzń. Spojrzał z powrotem na Anę. – Nie wiem, ale ci ludzie wstępujńc w nasze szeregi, nie informujń nas o przynależnoœci gdzie indziej! Tym razem Bleys wbił nieruchome spojrzenie w Anjo. Ten odpowiedział tym samym. – W waszej filii Innych na Nowej Ziemi jest ponad czterysta tysięcy członków – stwierdził. – Z czego dobre dwadzieœcia procent to nasi ludzie. – Dwadziecia procent Ana zapatrzyła się na Anjo nie wierzęi. c Anjo wzruszył ramionami. – Ja wierzę, Ana stwierdził Bleys. Całkiem możliwe, że ludzie sprawdzajńcy nowych członków, niezbyt dobrze wywińzywali się ze swego zadania. Jak rozumiem, znacie się już od jakiegoœ czasia? – Wiemy o sobie wyjaniłaAna. Aż do dzisiaj, nigdy go nie spotkałam. Nie wiem nawet, czy jest ich członkiem, przywódcń czy jeszcze kimœ innym. – I co? zapytał Bleys. Kim jeste, Anjo? – Technicznie rzecz biorńc, przewodzę Podkowie tak się nazywamy wyjanił Anjo. Ale tak naprawdę nie kontroluję wszystkich. Nikt nie jest w stanie tego zrobić. Gdybym mógł, nie zaszłoby to, czym tak przejmuje się Ana. – A dokładnie co się stało? – Dwie bomby wyjaniła Ana. Jedna wybuchła w tej bocznej alejce obok Klubu Prezesów w mieœcie Nowa Ziemia, druga w drzwiach Klubu w Bjornstown. Ta druga zraniła kilka osób i możliwe, że kogo zabiła jak dotńd Prezesi nie podali dokładnych informacji. Ale twierdzń, że zrobili to nasi ludzie i oczywicie rnajń racje. Ale to ludzie od nas, będńcy równoczenie członkami Podkowy. Wzięła głębszy wdech. – I absolutnie nie wierzę, żeby do tej grupy należało dwadzieœcia procent naszych ludzi! Kilku mogło przelizgnńć się przez nasze zwykłe testy, ale nie aż tylu! Bleys uważnie przyglńdał się jej, gdy mówiła, jednak teraz przeniósł wzrok z powrotem na Anjo. – Naprawdę mamy dwadziecia procent potwierdził tamten. – Czemu aż tylu? spokojnie zapytał Bleys. – To proste. Podkowa jest organizacjń nielegalnń. Prezesi i Gildie podtrzymujń tę zasadę z powodu naszego gabinetu cieni, powstałego czterdzieœci lat temu – Podkowa istnieje od stu lat. Inni sń organizacjń całkowicie legalnń, a my potrzebowaliœmy miejsca, gdzie lokalni
przywódcy mogliby otwarcie się spotykać, bez zwracania uwagi na ich pozycję w Podkowie. – Brzmi rozsńdnie... zaczńł Bleys, ale przerwała mu Ana. – Mówię ci, że on kłamie! wykrzyknęła. Nasi Inni nie mogń być... nie mogń, po prostu nie mogń w dwudziestu procentach składać się z ludzi Podkowy. To nieprzekonywajńce. – Nie odpowiedział jej Bleys. Nie wydaje mi się, żeby tak było. Nasza organizacja Innych została zapoczńtkowana przez mojego brata na Zjednoczeniu mniej niż piętnaœcie lat temu. Po tym, jak zaczńłem aktywnie w niej działać, nieco ponad cztery lata temu, znaczńco rozluŸniliœmy jej struktury. Nie zapraszaliœmy innych organizacji do wykorzystywania naszej grupy na różnych planetach, ale można powiedzieć, że zostawiliœmy ku temu furtki. Teraz patrzyli na niego zarówno Anjo jak i Ana. – Wiedziałe cztery lata temu o istnieniu Ludzi Podkowy? zapytał Anjo. – Wiem o was nie dłużej niż dwa i pół roku bezwzględnego. Wtedy mniej więcej dokonałem małego, prywatnego œledztwa na wszystkich planetach, gdzie mieliœmy nasze filie. W utrzymujńcej się ciszy Anjo dalej wpatrywał się w Bleysa. – Jeli wiedziałe o nas, Nauczycielu odezwał się w końcu twardniejńcym głosem – czemu się z nami nie skontaktowałeœ jeszcze przed przylotem tutaj albo zaraz po wylńdowaniu? – Zawsze wolałem, żeby to ludzie przychodzili do mnie w swoim własnym czasie – odpowiedział Bleys zamiast próbować wymuszać na was powińzania. Oczy Anjo zwęziły się. – Czemu? zapytał. – Na tej planecie, gdzie wszyscy wiedzń wszystko o wszystkich łagodnie powiedział Bleys prawdopodobnie słyszałe, że kiedy rozmawiałem z Prezesami przy kolacji, opowiedziałem im anegdotkę o tym, co należy zrobić, jeœli na Starej Ziemi zostanie się zaatakowanym przez niedŸwiedzia grizzly. Jeœli wiesz o tym... – Wiem – stwierdził Anjo. – Więc rozumiesz. Ludzie majń skłonnoć do postępowania zgodnie z radami tylko wtedy, jeli wyranie widzń ku temu powody. Nie chciałem, by do Innych przyłńczał się ktokolwiek, o ile nie posiada woli i powodu, by tego dokonać. – Ale – zaczęła Ana, potem przerwała, popatrzyła na Anjo i Bleysa. – Zastanawiacie się stwierdził Bleys w jaki sposób macierzysta organizacja Innych, a w szczególnoci ja z Dahno, planowalimy pogodzić różnie mylńcych ludzi na różnych planetach, skoro na każdej z nich majń własne cele, prawda? Oboje kiwnęli głowami.
– Żeby na to odpowiedzieć, pomyl o własnych ludziach, Anjo. Czy nie sń różnych zawodów, nie majń różnych sposobów widzenia œwiata i spraw na Nowej Ziemi i bardzo różnych idei, co z tym należy zrobić? A jednak wszyscy należń do jednej organizacji majńcej ogólny cel zdjęcie Gildii i Prezesów z karków pracowników. Mam rację? – Tak, przynajmniej w tej sprawie odpowiedział Anjo. – Ale to z pewnociń nie był powód, dla którego nas powołałeœ? – gniewnie spytała Ana. – Organizacja Innych, kiedy do niej wstępowalimy, miała zajńć się lepszń przyszłociń nas wszystkich; lepszń przyszłociń całej ludzkoci. – Ależ, Ano odpowiedział Bleys w twoim oddziale Innych jest prawie pół miliona ludzi. Musisz być równie wiadoma jak ja, że każdy z nich prawdopodobnie ma własny poglńd na przyszłoć. Prawda? – Cóż, oczywicie zgodziła się Ana. Ale póki co, wszyscy powinni ić razem. – Dokładnie, łńcznie z tymi, którzy należń równoczeœnie do Podkowy, nie sńdzisz? Spojrzał na Anjo, który odpowiedział na jego spojrzenie twarzń całkowicie pozbawionń wyrazu. Ana nic nie odpowiedziała, co Bleys wykorzystał, by kontynuować. – Ale tak naprawdę wcale nie o to chodzi, prawda? stwierdził Bleys. – Jesteœcie tutaj, bo oboje martwicie się tymi zamachami. Mam rację, Anjo? Nie jesteœ z tego zbyt zadowolony? Przerwał. W zapadłej ciszy wszyscy wsłuchali się w to, co przed chwilń usłyszał, odległe brzęczenie w powietrzu, coraz głoniejsze. Wstał i podszedł do wyjœcia z szałasu. Pozostała dwójka poszła w jego œlady. W obozie zamarł cały ruch. Członkowie Podkowy pracujńcy z pomocń Żołnierzy przy wznoszeniu budynków, popiesznie chowali wszystkie narzędzia. Od południowego zachodu zbliżał się do nich lecńcy na małej wysokoœci – prawdopodobnie poniżej tysińca metrów migłowiec. Bleys spojrzał na Anjo, jako najbardziej prawdopodobne ródło odpowiedzi. – Możesz ocenić, jak szybko się do nas zbliża? zapytał. – Przypuszczam, że nie więcej niż dwiecie pięćdziesińt do trzystu kilometrów na godzinę. – Przelecń bezpoœrednio nad nami? – Jeli nie bezporednio, to i tak całkiem blisko – odpowiedział Anjo. Dla porzńdku będzie chciał sprawdzić tego rodzaju kępę drzew. – Kogo masz na myœli, mówińc „on”? Pilota tego pojazdu? – Tak. Nie zaszkodzi, jeœli wszyscy pozostaniemy absolutnie nieruchomo do czasu, aż przeleci. Nie patrzcie w jego stronę.
Stali. Cały obóz zamarł w ciszy i bezruchu. Statek dotarł nad nich, przechodzńc nagle od brzęczenia do przygłuszonego grzmotu, szybko cichnńcego w oddali. – Nie wiem, jak moglibymy nie zostać zauważeni stwierdził Bleys w zamyœleniu. – Na pewno miał kamery, a zdjęcia zostanń póniej uważnie przeanalizowane. – Nie używajń kamer powiedział Anjo. – Nowa Ziemia nie ma odpowiednich ekspertów – jeli o to chodzi, nie ma nawet doć statków atmosferycznych, by dokładnie zbadać powierzchnię planety. Bogactwo tego wiata zostało ulokowane w innego rodzaju aktywach. Pilotom tych pojazdów powiedziano po prostu, żeby wypatrywali œladów obozowisk. Zresztń, większoć z nich to i tak nasi ludzie; obiecali nam, że nic nie znajdń. Mogę ci dać słowo, że statek leciał na autopilocie, a jego pilot robił cokolwiek, od drzemki do słuchania nagrania jednej z twoich mów. Bleys nie od razu odpowiedział. Rozglńdał się między krzńtajńcymi się w obozie ludŸmi za Toni i Dahno. Zauważył, że stojń razem obok wejcia do jadalni. Skinńł na nich, a kiedy ruszyli w jego stronę, odwrócił się z powrotem do Anjo i Any. – Wracajmy do rodka powiedział. Zaraz dołńczń do nas Toni i Dahno, będziemy mogli kontynuować. Bleys zauważył, że od chwili przelotu nad nimi statku powietrznego, Ana milczała. Wyglńdało, jakby przekonało jń to, że Anjo lepiej od niej zna planetę. – No, jestecie powiedział, gdy pozostała dwójka weszła do szałasu. SińdŸcie z nami. Ana i Anjo przyjechali, ponieważ w efekcie mojego przybycia na Nowń Ziemię co się wydarzyło. Anjo, może wreszcie wyjanisz sytuację? Anjo postńpił zgodnie z sugestiń. – Cóż, więc już wszystko wiecie powiedział Bleys do siedzńcych już Toni i Dahno. – Anjo powiedział mi też, że nie musimy się przejmować przelotem migłowca, ponieważ większoć załóg należy do Podkowy i obiecała niczego nie zgłaszać. Obrócił się do Anjo. – Na zewnńtrz nic na to nie odpowiedziałem, Anjo, ale zrobię to teraz. Nie działam w sytuacji, gdy po prostu mam duże szansę. Operuję tylko przy pewnikach, a nie ma pewnoœci, że pilot tego pojazdu był członkiem Podkowy, a nie człowiekiem Prezesów lub Gildii. – Nie chcesz chyba zasugerować że powinnimy opucić to miejsce, choć dopiero zaczęlimy je budować? zapytała Toni. – Owszem stwierdził Bleys. Ale nie natychmiast. Mylę, że możemy zaryzykować
zostanie r.utaj jeszcze tydzień, a przez ten czas postaram się nagrać tyle przemówień, ile tylko będę w stanie. Powinienem móc przygotować przynajmniej dwa dziennie. Potem, Ana, będziesz pracować z Anjo i dopilnujesz, by przemówienia te zostały wyemitowane do tłumów na spotkaniach pęd gołym niebem, takich jak to w Blue Harbor, co cztery lub pięć dni – za każdym razem w innym miejscu. Nie musisz podkrelać, że nie ma mnie tu osobiœcie, ale z drugiej strony, jeli kto zapyta, nie trzeba tego ukrywać. – Wiesz, że zazwyczaj nie narzucam się ze swoimi opiniami odezwała się Toni. – Mów zachęcił jń Bleys. To powód, dla którego poprosiłem ciebie i Dahno. – Uważam, że powiniene wzińć pod uwagę, że Anjo zna swój wiat powiedziała. Miała pewne spojrzenie, zdradzajńce silnń determinację. Jeli uważa, że to bezpieczne miejsce dla ciebie do końca pobytu na tej planecie, powiniene mu zaufać. Nie wydaje mi się, żeby z powodu faktu, że przeleciał nad nami jaki migłowiec, groziło nam natychmiastowe odkrycie. Trudno byłoby też wymagać od ludzi Anjo, żeby porzucili to miejsce po zadaniu sobie takiego trudu, żeby je przygotować. – To prawda stwierdził Anjo. Faktem jest, że nawet jeli prawdziwe sń twoje najgorsze obawy co do przynależnoœci pilota, to i tak nic by nie zobaczył przez okrywajńcń nas warstwę gałęzi. Po za tym jest wielka, różnica, Nauczycielu, miedzy sytuacjń, kiedy podczas nadawania przemówień przebywasz na Nowej Ziemi, choćby i w ukryciu, a sytuacjń kiedy jesteœ nieobecny. Bleys w zamyœleniu pokiwał głowń. – Oboje możecie mieć rację powiedział. Popatrzył na swojego brata. Dahno? – Jeszcze się nad tym zastanawiam odpowiedział Dahno. Ale i tak zawsze uważałem, że chcesz zbyt wielu rzeczyjednoczenie, próbujńc przemawiać do całej populacji i jeszcze wrócić na Harmonię i Zjednoczenie przed majńcymi się tam odbyć wyborami do Izby. Przy takich założeniach musisz wylecieć w cińgu kilku tygodni. – To prawda, Anjo stwierdził Bleys. I tak miałem wrócić do wiatów ZaprzyjaŸnionych przed wyborami, to jeszcze szeć tygodni. – A jednak powiedział Anjo gdyby został chociaż ten tydzień, o którym wspomniałe, mielibymy cię na miejscu przynajmniej na poczńtku emisji twoich przemówień. My, z Podkowy, walczymy o uwolnienie się od tyranów od ponad stu lat.
Wszystko, o co prosimy, to trochę czasu. Czy wiesz, od czego pochodzi nasza nazwa? – Chyba tak odpowiedział Bleys. Przypuszczam, że przejęlicie jń z buntu chłopskiego na Starej Ziemi, z roku 1525 kalendarza chrzeœcijańskiego. Buntownicy nazwali się Bundschuh. – To prawda potwierdził Anjo. A kiedy stłumiono bunt, zabito sto tysięcy powstańców. Teraz znacznie więcej niż sto tysięcy walczy o przeżycie i godnoć. W cińgu ostatniego stulecia stracilimy tysińce aresztowanych, torturowanych i zabitych przez tak zwane siły porzńdku, kontrolowane przez Prezesów i Gildie. A jednak Podkowa trwa. Musi jednak zrobić co więcej, niż tylko przeżyć a twoje mowy mogń nam w tym pomóc. Jak sam stwierdziłeœ przed chwilń, twoje przemówienia mogń z ludzi różnych zawodów i przekonań stworzyć zjednoczonń siłę. Wszystko co musisz zrobić, to podjńć niewielkie ryzyko zostać tu przez jaki czas. Daję ci słowo, że jeli zostaniesz odkryty, nasi ludzie oddadzń życie, aby nie stała ci się krzywda! – Wierzę ci łagodnie odpowiedział Bleys ale gotowoć mierci nie rozwińzuje problemów. Zdarzajń, się rzeczy, których nikt nie może zmienić. Przypomnij sobie, czemu w ogóle siedzisz tu razem z Ana.. Może powiedziałbyœ mi teraz, kto stoi za tymi zamachami? Zakładam, że nie przeprowadzono ich pod twoim kierownictwem ani za twojń zgodń. – Masz całkowitń rację powiedział Anjo. Utrzymywali to przede mnń w tajemnicy. Jak w każdej organizacji, sń wród nas marzyciele i głupcy. Mamy też garć napaleńców, gotowych rzucić nas do otwartego buntu przeciw Prezesom i Gildiom, bez zastanawiania się nad kosztem. Częć z nich, używajńc twojego przemówienia jako pretekstu, dokonała zamachów. Przerwał i rozejrzał się wokół siebie. – Tak naprawdę nic sensownego nie mogli przez to osińgnńć; narobili trochę szumu, trochę szkód w efekcie pusta groba. Ale zrobili to na własnń rękę i bez uprzedzenia. Skarcilimy ich i więcej tego nie zrobiń, ale zawsze mogń znaleć się inni. Twoje przemówienia, wsparte obecnociń na planecie, nawet jeli pozostajesz w ukryciu, mogń skłonić ludzi do znalezienia lepszych rozwińzań niż groby i użycie siły. Do pokazania Prezesom i Gildiom, że nie majń innego wyboru, jak zaakceptować naszń siłę kierowanń
przez kilku silnych przywódców albo nawet, jeli będziemy mieć szczęœcie – z jednym silnym przywódcń. – Tobń powiedział Bleys. Anjo spojrzał mu prosto w twarz. – Gdybym znał kogo lepszego od siebie, stałbym za nim. Powiedziałbym ci, kto to taki. – Ilu członków Podkowy zaakceptowałoby cię w powszechnym głosowaniu jako przywódcę? zapytał Bleys. Przypuszczam, że w tej chwili przewodzisz dzięki zgodzie większoœci przywódców poszczególnych grup? – Tak. I mylę, że w głosowaniu też dostałbym większoć stwierdził Anjo. – Nie! Zdecydowanń przewagę. Tych, którzy nie palń się zbytnio do walki, ale też nie bojń się jej. Jednak nie wiem, ilu z nich poszłoby za mnń, gdybym dzisiaj wezwał do akcji. Za to wiem, ilu poszłoby za tobń, gdjbys został przywódcń. Z kilkoma wyjńtkami, poszliby za tobń wszyscy. – Wiesz, co powiedziałem Gildiom i Prezesom odpowiedział Bleys. Jestem filozofem, nie rewolucjonistń. A w szczególnoci nie jestem rewolucjonistń na planecie, która nie jest moim domem. – I tak by za tobń poszli powiedział Anjo i pójdń za każdym, kto będzie szedł w twoim cieniu i mówił w twoim imieniu, o ile tylko dowiódł wczeœniej swojej lojalnoœci wobec ruchu oporu. Przez dłuższń chwilę Bleys przyglńdał mu się w milczeniu. – A wiec powiedział w końcu chcesz, żebym w przemówieniach namacił cię jako jedynego przywódcę? – Nie zaprzeczył Anjo chcę tylko, żeby mówił. Już podńżam w twoim cieniu i jestem identyfikowany z twoimi naukami, ponieważ zgadza się to z moimi własnymi poglńdami. Jeli w jakich swoich przemówieniach powiesz co, czego ja nie mówiłem i tak poszedłbym za tym co mówisz. Po pierwsze dlatego, że w ciebie wierzę, po drugie, ze względu na Podkowę. Bleys popatrzył na niego z namysłem. Wchodzńc do szałasu, zostawił odsunięte na bok dwie gałęzie, służńce do zamykania wejcia, by zostawić otwarte wejcie dla Toni i Dahno. Dahno, który wszedł jako ostatni, nie umiecił ich na miejscu, a jego potężne ciało wchodzńc mogło nawet poszerzyć wejcie. W każdym razie od kiedy cała czwórka zaczęła rozmowę, wejcie pozostawało otwarte, a we wnętrzu swobodnie krńżył chłodny wiatr.
Temperatura na zewnńtrz nie była na tyle niska, by powiew był nieprzyjemny, ale różnica temperatur wystarczyła, by Bleys uwiadomił sobie nagle jego istnienie. – To co mówisz, jest interesujńce Bleys odezwał się do Anjo ale nie zmienia to faktów, sytuacji ani moich planów. Toni? Dahno? Jeœli któreœ z was ma coœ do powiedzenia na ten temat? Teraz jest dobra chwila. Toni wcińż się nie odzywała, ale przemówił Dahno. – Wiesz, na czym miała polegać moja praca podczas tej podróży – powiedział. – To ja miałem przyglńdać się sytuacji politycznej i już ci powiedziałem, że aparat rzńdzńcy nie ma tu żadnej realnej władzy, pozwalajńc się ustawiać w takń czy innń stronę przez Prezesów albo Gildie w zależnoci od tego, kto w danej chwili jest silniejszy. Tak więc nie traciłem zbyt wiele czasu na rzńd, za to dokonałem niezależnej oceny Prezesów i Gildii. Powiem tak. Jeœli chciałby zaryzykować zostanie dłużej, na twojń korzyć działa przynajmniej jedna rzecz. Obie sń potężnymi organizacjami. To oznacza, że wolno podejmujń decyzje i wolno działajń, a w tym przypadku zarówno Gildie jak i Prezesi muszń się najpierw zgodzić na wspólnń akcję. Zanim tego dokonajń, wszystko na co się odważń, to próba zlokalizowania cię i unieruchomienia, do czasu aż... – A więc jak długo, twoim zdaniem, można bezpiecznie czekać? zapytał Bleys. Dahno wzruszył ramionami. – Dwa, może trzy tygodnie. Naprawdę nie wyobrażam sobie, jak mogliby podjńć jakńœ konkretnń decyzję i zrealizować jń w czasie krótszym niż dwa tygodnie. – A więc dobrze. Bleys spojrzał z powrotem na Anjo. Zostanę nagrywajńc przemówienia i przyglńdajńc się sytuacji. W międzyczasie, Anjo, możesz przekazać swoim, że wolę, aby wszelkie ich kontakty ze rnnń odbywały się przez ciebie. – Dziękuję... zaczńł Anjo, ale przerwał mu głos Bleysa. – Zrozum, nie powiem tego wprost w moich przemówieniach, ale dam do zrozumienia, że mam na twój temat bardzodobre zdanie. Równoczenie ostro potępię ideę wszelkich agresywnych działań, w rodzaju tych zamachów bombowych. Zamierzam przekazać im, że powinni poczekać do czasu, aż znajdń się w pozycji nie do pokonania, a kiedy nadejdzie ta chwila, działać – ale jeszcze nie teraz. – Dziękuję ci! powiedział Anjo. Nauczycielu, dziękuję nie tyle za wybranie mnie ale za obietnicę pozostania,przynajmniej tak długo, jak możesz. Wierz mi, to dla nas bardzo ważne!
– Wierzę odpowiedział Bleys. Ale skoro teraz zostaję, trzeba wszystko przygotować, żebym w razie koniecznoci mógł odlecieć szybko i potajemnie. Będę do tego potrzebował pomocy was dwojga, ciebie też, Ano, współpracujńcych ze sobń. – Wiesz, że masz moje pełne wsparcie stwierdziła Ana. – A ja nie muszę ci mówić o moim dodał Anjo. – Nigdy w to nie wńtpiłem powiedział Bleys. Ale musimy być gotowi do natychmiastowego wyruszenia i wydostać się z planety w tajemnicy. Ana, nasz statek wcińż przebywa na kosmodromie formalnie przechodzńc przeglńd, ale faktycznie gotów jest do startu. Skontaktuj się z jego pierwszym oficerem i powiedz mu – tylko jemu że za cztery dni od tej chwili powinien być gotów do natychmiastowego startu z nami na pokładzie. – Możesz wylecieć tak szybko? zapytała. Bleys wzruszył ramionami. – Kto wie? Przy okazji, powiedz mu o Anjo i daj temu ostatniemu list, umożliwiajńcy mówienie w twoim imieniu. Czy możesz to zrobić od razu? – Oczywiœcie – odpowiedziała Ana. Bleys zwrócił się do Anjo. – Anjo, kiedy dostaniesz już uwierzytelnienie, skontaktuj się z pierwszym oficerem i wyjanij, że możemy zjawić się w każdej chwili. Równoczenie zajmij się przygotowaniami ze swojej strony, opierajńc się na tym samym założeniu, tak, żebyœmy mogli bezpiecznie przedostać się przez ochronę portu. Kiedy wyjadę, obiecuję ci powrócić tu najszybciej, jak będę mógł, cały czas będziesz też mógł się ze mnń kontaktować przez Anę. – Rozumiem, Nauczycielu powiedział Anjo. – Œwietnie. A w międzyczasie nagram tyle przemówień, ile będę w stanie, wzmacniajńc nimi twój autorytet między ludŸmi Podkowy. Bleys umilkł. Przez chwilę panowała cisza, potem podniósł się Dahno. – A więc, jak sńdzę, lepiej wszyscy zajmij my się swoimi sprawami – powiedział. Toni również się podniosła i umiechnęła do Bleysa. Szałas wydawał się teraz cieplejszy. Kiedy Bleys się podniósł, Anjo już był na nogach i zmierzał w stronę drzwi. – Wyjadę natychmiast owiadczył Anjo. – Bardzo dobrze – zgodziła się Ana. Anjo i Ana wyszli, a zaraz za nimi Toni. Dahno powstrzymał się na chwilę. Spojrzał na Bleysa i skinńł w j ego stronę. – Mylę, że podjńłe właciwń decyzję powiedział. – Mam nadzieję odpowiedział Bleys. – Och, daj spokój. Sam wiesz, że wcale nie chciałe wyjeżdżać tak wczeœnie. Czekasz na przynajmniej jeszcze jeden ruch ze strony Gildii albo Prezesów, prawda?
– Jeli zrobiń co, zanim będę musiał wyjechać odpowiedział Bleys będzie to bardzo dobra okolicznoć. Razem z Dahno umiechnęli się do siebie. Bleys pomylał, że ich pokrewieństwo pozwalało im się zrozumieć bez słów. Dahno jeszcze raz skinńł głowń i wyszedł. Wraz z jego wyjciem szałas opustoszał i Bleys jeszcze raz uwiadomił sobie obecnoć chłodnego powiewu przenikajńcego przed otwarte drzwi. Podszedł do wyjœcia i przesunńł na swoje miejsce dwie gałęzie, odcinajńc przecińg. Rozdział 14 Anjo rzeczywicie wyjechał jeszcze przed wieczorem i przez następne pięć dni w obozie nie pojawił się nikt więcej. Pojechał w dół zbocza razem z Anń, w wózku zaprzęgniętym nietypowo, ale rozsńdnie, z kozami z tyłu. Zwierzęta najwyraniej były do tego przyzwyczajone; niczym weterani napięły się i zaczęły powolne zejcie w dół stromizny. Stojńc z Polonem Geanem, wujem Anjo, od poczńtku odpowiedzialnym za budowę obozu i jego stałym mieszkańcem, Bleys i Toni przyglńdali się zaprzęgowi i jego pasażerom do czasu, aż zniknńł w cieniach w dole zbocza. Następnego ranka, gdy Bleys i Toni jedli œniadanie we wspólnej jadalni, Polon przysiadł się do nich z kubkiem kawy. – Jest co, co moglibycie chcieć zobaczyć powiedział. Jeli już skończyliœcie, to zaprowadzę was na krawęd płaskowyżu. Może zrobić niezłe wrażenie na kimœ, kto widzi to po pierwszy raz. – Co takiego? zapytała Toni. Polon umiechnńł się, co zmieniło ogorzałń, owalnń twarz, nadajńc jej wyraz zwodniczej życzliwoœci. – Nie wolisz zobaczyć sama? zapytał. Zabrał ich w to samo miejsce, gdzie Toni rozmawiała z Henrym, nieœwiadomych Bleysa podsłuchujńcego ich przez system kamer. Z tej wysokoci mogli zwykle sięgnńć wzrokiem na dobre sto kilometrów całkowicie płaskiego horyzontu równiny. Teraz jednak horyzont nie był już regularny. Wydawał się być znacznie bliżej, nie będńc równoczeœnie ostrym półokręgiem linii łńczńcej ziemię z niebem. Zamienił się w rozmytń krechę, uniemożliwiajńc cisłe wyznaczenie granicy między nimi.
Również pustynia w dole wydawała się mniejsza, a gdy przyglńdali się horyzontowi, ten zdawał się stopniowo rosnńć, we wszystkich kierunkach. Dopiero po kilku minutach obserwacji Bleys uwiadomił sobie, że szaroczerwona, płaska pustynia w dole zdaje się w wolnym tempie kurczyć, stajńc się coraz mniejsza i mniejsza. – Co się zbliża! powiedziała Toni, wpatrujńcsię w horyzont. – Polon, co to takiego? – Burza piaskowa odpowiedział wuj Anjo, nie umiechajńc się już, ze wzrokiem utkwionym w horyzont. Dotrze do nas za godzinę i do czasu aż się skończy, nikt nie zaryzykuje zejcia na dół, ani nikt nie będzie próbował dotrzeć tu taj. Kiedy trwa, nawet w budynkach trudno sięgnńć wzrokiem na pół metra. Kiedy piach unosi się wszędzie dookoła – właciwie to pył, nie piasek potrafi się dostać nawet do szczelnie zamkniętych pomieszczeń. Spróbuj dotknńć nosa, a dowiesz się, że masz tam rękę tylko dzięki dotykowi. Kiedy panuje burza piaskowa, na zewnńtrz nie widać kompletnie nic. Nawet niższe stoki nie sń bezpiecznym miejscem do podróży ani w górę, ani w dół. – Wierzę powiedziała Toni. – Jedynń dobrń stronń burzy mówił dalej Polon jest fakt, że podczas niej nikt nas tu nie znajdzie. Poza tym, bez ochrony, wiatr z pyłem może każdego zadusić w cińgu kilku minut. A to oznacza, że przez najbliższe kilka dni jesteœcie tu całkowicie bezpieczni. – Wiedziałe, że się zbliża? zapytał Bleys, przyglńdajńc się rosnńcej linii burzy. – Wszyscy tutaj to wiedzń odpowiedział Polon. Istniejń szczególne warunki oznajmiajńce jej nadejcie. To też dobrze, bo nasi ludzie mogń się na niń przygotować. – Nikt nam o tym nie wspomniał. – Prawdopodobnie przyjęli, że wiesz stwierdził Polon. Dopiero dzisiaj rano pomylałem sobie, że możesz nie wiedzieć. – Czy piach dotrze tutaj do nas? spytała Toni. Polon potrzńsnńł głowń. – Górna warstwa piachu nie sięga wyżej niż dwieœcie metrów nad poziomem ziemi. Nawet najsilniejszy wiatr nie jest w stanie unieć wyżej ziarenek. – Jak długo będzie to trwać? zapytał Bleys. Polon wzruszył ramionami. – Dwie, trzy godziny? Pięć, szeć dni? Któż to wie? – Pięcio – czy szeciodniowa burza piaskowa, zwłaszcza rozpocierajńca się na takiej powierzchni jak ta... Bleys pokręcił głowń. – A jednak jest dostatecznie realna stwierdził Polon, ponuro patrzńc na zbliżajńcy się
półokrńg brńzów. Choć nie znajdziecie czegoœ podobnego nigdzie indziej. Pogoda, ziemia, pora roku wszystko musi być odpowiednie, taki układ nie powtarza się na żadnej innej ze znanych ludziom planet. Burza zaczyna się setki kilometrów stńd, na pustyni daleko za horyzontem, nad brzegami wielkiego jeziora, nazywanego Wewnętrznym Morzem, gdzie ziemia stopniowo przechodzi z wyżyn na niziny. Góry nie pozwalajń burzy ić dalej, więc w końcu przesuwa się na północ. A na razie, jeli chcesz zobaczyć co naprawdę niesamowitego, poczekaj aż zakryje całń ziemię od gór aż do horyzontu. Miał całkowitń rację. Kiedy Bleys i Toni stali przyglńdajńc się, brńzowy wał cińgle się zmieniał. Wyranie widać już było wzrost jego rozmiarów. Co więcej jednak, widzieli już stały ruch masy piasku, przypominajńcej kocioł z wrzńcń wodń. Nawet przez chwilę żaden element nie pozostawał niezmienny. Polon po chwili opucił ich, ale Toni i Bleys pozostali, zauroczeni widokiem. Zbliżajńca się ciana burzy coraz wyraniej ujawniała swojń wysokoć, ukazujńc się najpierw jako cienka kreska, potem wstęga, aż w końcu stała się wyranń, sunńcń w ich kierunku cianń, zdajńc się nie tyle pokrywać ziemię pod sobń, co pochłaniać jń. W miarę zbliżania się burzy zauważyli też, że posuwa się znacznie szybciej, niż mogło się z poczńtku wydawać. Sprawiała wrażenie otaczania punktu, z którego się jej przyglńdali, choć tak naprawdę nadcińgał prosty front. W chwili gdy ciana burzy zbliżyła się na około kilometra od podstawy zbocza u ich stóp, jej wysokoć była już oczywista. Zdawała się górować nad wszystkim, zagrażajńc nawet im, choć stali wysoko na zboczu góry. Teraz, gdy poruszana wiatrem masa piasku była już bardzo blisko, nie dalej niż pół kilometra od stromo wspinajńcych się zboczy gór, widać było, że podlega cińgłemu ruchowinie tylko poruszajńc się do przodu, lecz wirujńc i poruszajńc się we wszystkich kierunkach. Kiedy dotarła do podstawy zbocza, dostrzegli niezliczone mniejsze wiry wewnńtrz wielkiego, a wewnńtrz nich drobniejsze zawirowania, stopniowo dochodzńc do etapu, gdzie każde ziarenko zdawało się poruszać niezależnie. Przy czym im drobniejsze były ruchy, tym bardziej chaotyczne, tak że cała masa wirowała i kotłowała się diabelsko. Wreszcie burza dotarła do podstawy góry; jednak zamiast się tam zatrzymać, czego
spodziewali się po informacjach Polona, zaczęła wspinać się w górę zbocza. Bleys zauważył, że podwiadomie wstrzymuje oddech do chwili, kiedy wreszcie się zatrzymała, załamujńc się w miejscu, gdzie kotłujńca się brńzowa masa przekształciła się w coœ w rodzaju serii fal rozbijajńcych się o brzeg oceanu, zmieniajńcych się w mgły i strumienie bezskutecznie próbujńce wspińć się wyżej. Przyglńdali się jej jeszcze chwilę po tym, gdy burza piaskowa dotarła do maksymalnego pułapu, na jaki mogła się wspińć. Była tak złowrogo ożywiona, że wydawało się, iż powinna zrozumieć swń porażkę. Jednak uparcie, wcińż na nowo próbowała atakować zbocze. – To jest jak zwierzę powiedziała Toni, patrzńc w dół. Jak Anjo, jego krewni i wszyscy ci ludzie mieszkajńcy w dole potrafiń żyć w tym przez całe dnie? Mam wrażenie, że kiedy w końcu odejdzie, z domów na dole pozostanń tylko ruiny, a z ludzi – zbielałe koœci. – To tylko wirowe ruchy atmosfery odpowiedział Bleys. Toni rzuciła mu prawie gniewne spojrzenie. – Mylisz, że tego nie wiem? Jak możesz... przerwała nagle, wpatrujńc się w niego uważnie. Podoba ci się to, prawda? – Nie. Bleys potrzńsnńł głowń. – ...I nie kłamałem, mówińc to zapisał dla siebie póniej w szałasie. Nie kłamałem, bo Toni wiedziałaby, gdybym kłamał. Choć może przejrzała przez mojń odpowiedŸ do ukrytego pod niń kłamstwa? Mogłem szczerze odpowiedzieć, że mi się nie podobało, bo tak było. Odrzucało mnie od tego, czułem gniew, podobnie jak ona. A jednak w jakiœ sposób czułem z tym zwińzek podobieństwo nie istnieje słowo właciwie opisujńce to, co czułem. W każdym razie odczuwałem co, co na bardzo głębokim poziomie wińzało mnie z tń burzń. Im dłużej znam jń, Dahno i Henry’ego, tym lepiej ich rozumiem i najwyraŸniej tym lepiej oni rozumiejń mnie. Sńdzńc po tym, jak na mnie patrzy, Toni zdaje się sńdzić, że jest dla mnie tylko towarzyszkń. Tak naprawdę jest nieskończenie cenna, stanowińc dla mnie przeciwwagę, kamień, o który mogę ostrzyć krawędzie mojego zrozumienia. Kiedy zaledwie chwilę temu wyskoczyła na mnie z tym pytaniem „Podoba ci się to, prawda? bez zastanowienia odpowiedziałem w sposób, jaki uważałem za prawdę. Burza mnie odrzucała, podobnie jak jń. A jednak miała rację. Coœ w niej mnie fascynowało. Byłem prawie zadowolony z jej obecnoci, mógłbym wyjć jej naprzeciw, walczyć z niń i samotnie
wygnać jń w końcu za horyzont, skńd przybyła. Jaki sygnał odczytała we mnie albo moich słowach, że udało się jej to dostrzec? Nie sńdzę, żeby uwiadamiała sobie jak bardzo chciałbym jej powiedzieć o tym co czuję, lecz jak ciężko jest mi wyobrazić sobie kogokolwiek zdolnego żyć z mojń wizjń przyszłoœci. Jak bardzo, z koniecznoci zamykajńc to w sobie, polegam na niej, Dahno i Henrym – Henrym, o którym nawet nie pomylałem do chwili, kiedy sam się do mnie przyłńczył z własnych powodów – zaledwie kilka tygodni temu na Zjednoczeniu. Jednak większy problem nie polega na tym, jak dobrze sń w stanie widzieć przeze mnie – – albo we mnie. To kwestia mojej całkowitej od nich zależnoœci. Jak miałbym sobie dalej radzić, gdybym stracił którekolwiek z nich, a co dopiero całń trójkę? A jednak, kiedy moja podwiadomoć wbrew mojej woli wybiega naprzód, przyglńdajńc się przyszłoœci, zdaje się widzieć tylko mroczne scenariusze, w których przynajmniej jedno z nich, a często cała trójka ginie albo wręcz zwraca się przeciw mnie. To nie może się zdarzyć. Nie wiem, po prostu nie wiem. Będę musiał zaczekać na przyjcie właciwej chwili i wtedy się z niń zmierzyć. Bleys odłożył pisak, przez chwilę przyglńdał się zapisanym kartkom, a potem, podobnie jak zawsze, ostrożnie zredukował je do popiołów. Trzy dni póniej wcińż utrzymywał tempo nagrywania dwóch przemówień dziennie. Nagrywał włanie drugie tego dnia i ze zmęczenia zaczynał się już mylić. –... Wyjaniłem już, że wzrost jest nieunikniony w nas wszystkich... mówił do kamery. Przerwał. – Nie, skasujcie to. Ujmę to inaczej. Łapczywie wypił szklankę wody, przyniesionń mu przez jednego z techników. Wydawało mu się, że od nadejcia burzy piaskowej upłynęło znacznie więcej niż trzy dni. Szaleńczo wirujńce piaski wcińż wypełniały całń równinę aż po horyzont, nieustannie atakujńc zbocza gór. Wszyscy tubylcy byli milczńcy i lekko poddenerwowani, ale pracowali z nim, jak długo wykazywał chęć do dalszych działań. – Dobrze, zaczynam jeszcze raz od poprzedniego zdania. Oczycił gardło. – Wyjaniłem, że wzrost jest nieunikniony w nas wszystkich. To jeden z naszych instynktów jako rasy i częć chęci przetrwania, kierujńcej nami od chwili narodzin. Instynktownie uczymy się i dostosowujemy.
Tak jak betonowe płyty położone na ziemi z poczńtku blokujń roœlinom możliwoć wzrostu, kiedy kiełkujńce nasiona napotykajń nieprzeniknionń barierę kamienia, te z czasem uczń się rozwijać bokami i wyrastać między płytami, albo wykorzystywać już istniejńce w nich pęknięcia, rozbijajńc w końcu kamień swojń determinacjń do wzrostu, aż pokryjń sobń popękane płyty... Przerwał. – Stop powiedział. Nie idzie to dobrze. Umiećcie w tym miejscu znacznik i notatkę, że dalej będzie krótkie podsumowanie punktów i wnioski na tym zakończę dzisiejszń sesję. Technicy obsługujńcy urzńdzenia rejestrujńce bez słowa wykonali polecenia. Ich milczenie nie było objawem wrogoci czy niechęci. Było to powszechne zachowanie przebywajńcych w obozie mieszkańców. Zanim nadeszła burza, Bleys mógłby założyć, że wszyscy, bezpiecznie ukryci w jodłowym zagajniku nad poziomem piasku, mogliby czuć się przytulnie i bezpiecznie, poza zasięgiem panujńcego niżej żywiołu. Teraz uwiadomił sobie, jak wielu z nich musiało już dowiadczyć przebywania w takiej burzy, a prawie wszyscy mieli w tej chwili pod piaskami krewnych żony, mężów, dzieci, innń rodzinę i przyjaciół. Przebywanie tutaj było dla tych ludzi jeszcze trudniejsze, bo nie mogli fizycznie dzielić uwięzienia osób na dole. – Wydrukujcie mi, co powiedziałem wczeniej, dobrze? mówił dalej Bleys do głównego technika. Przejrzę wydruk i naniosę na niego poprawki. Przy czym chodzi raczej o kolejnoć, w jakiej to przedstawię. Tę częć o rolinach mógłbym wykorzystać wczeœniej, jako przygotowanie, zanim przejdę do nieuchronnoci wzrostu. Może najpierw powinienem podać przykład. Drobny, siwowłosy kierownik ekipy technicznej pokiwał głowń. – Która godzina? zapytał Bleys. – Szesnasta poinformował go kierownik. – Czyli i tak pora na przerwę stwierdził Bleys. Zobaczymy się tu jutro o siódmej rano. Opucił budynek ze studiem nagrań. Jego pierwszń mylń było, że chce się położyć i zebrać galopujńce mu przez głowę tabuny myli. Ale gdy poczuł dochodzńcy od strony jadalni zapach jedzenia uwiadomił sobie, że jest głodny. Poszedł w tamtym kierunku. Nie dotarł jeszcze do jadalni, właciwie był dopiero w połowie drogi, gdy zza drzew wyłonił się Polon, szybko podchodzńc do niego z uniesionń rękń, aby zatrzymać Bleysa.
– O co chodzi? zapytał. – Anjo wrócił. Dopiero tu dotarł powiedział Polon niezadowolonym głosem – i prawie natychmiast odszedł. Dahno Ahrens ruszył razem z nim. Żaden z nich nie powiedział mi o co chodzi. Byłe zajęty nagraniem, a Dahno powiedział, żeby ci nie przeszkadzać. Anjo go w tym poparł i razem poszli w dół zbocza. – Wydawało mi się, że powiedziałe... zaczńł Bleys, kiedy zobaczył jak z jadalni wyłania się Toni, szybko idńc w ich stronę. Poczekał aż do nich dołńczyła i znów skierował wzrok na Polona. Wydawało mi się, że mówiłe, iż nikt nie może wejć na górę ani zejć w dół podczas trwania burzy piaskowej. – Naprawdę tak mylałem, Nauczycielu! wykrzyknńł Polon. Ryzykujń życiem. Schodzńc w dół zbocza będńjak lepcy. Nawet jeli kozy mogń się solidnie zaprzeć w ziemi, to jest duże ryzyko runięcia w przepać. Zabijń się albo połamiń i zostanń na miejscu, czekajńc na mierć. To znaczy, o ile nie uduszń się w drodze na dół! Umilkł, wpatrujńc się w Bleysa. Ten nie odpowiedział od razu, za to wyczekujńco spojrzał na Toni. Ona z kolei patrzyła na Polona. – Polon powiedziała może sz pójć do jadalni i przysłać trochę jedzenia do mojego szałasu? Muszę porozmawiać z Bleysem Ahrensem na osobnoœci. Polon spojrzał na Bleysa, który kiwnńł głowń. Wuj Anjo odwrócił się i poszedł do jadalni. Toni spojrzała na Bleysa i wskazała swojń kwaterę. – Wiesz, czernu Dahno wyjechał albo z jakiego powodu przybył Anjo? – zapytał Bleys, gdy tylko znaleli się w rodku. – Nie odpowiedziała Toni. Włanie sama miałam cię o to zapytać. UsińdŸ tutaj, na sofie to jedyny tu mebel, na którym się zmiecisz. Ja sińdę sobie na fotelu. Usiedli, Toni pochylona do przodu. – Ja też nie wiem, czemu Anjo przyszedł powiedziała. Z tego co mówił Polon wynika, że miał jednń na dziesięć szansę na bezpieczne przejcie przez burzę, a szansę na to, że obaj bezpiecznie dotrń ria dół, sń równie małe albo jeszcze mniejsze. Polon mówi, że mogń ić wzdłuż kabla telefonicznego położonego na ziemi przez techników, łńczńcego nas z domem Mordarda Cruzona, a stamtńd potajemnie łńczyć się przez satelitę z kimkolwiek na Nowej Ziemi. Wiem, że od kiedy nadeszła ta burza, Dahno spędzał sporo czasu przy telefonie. Przerwała, patrzńc na niego pytajńco. Kiwnńł głowń.
– Też o tym wiem stwierdził. Ale Dahno najlepiej pracuje, jeli zostawia się go w spokoju. Nie powiedział mi, w jakiej sprawie były wszystkie te telefony. – Cóż zaczęła mówić dalej Toni kiedy zapytałam Polona, rzekł, że istniejń hermetyczne pojazdy zdolne do działania podczas burzy piaskowej – pojazdy atmosferyczne – mogńce przylecieć i zabrać Dahno i Anjo z domu Cruzonów. Dahno mógł zaaranżować coœ takiego przez telefon. Oczywiœcie ten rodzaj transportu lotniczego jest zbyt drogi dla tutejszych ranczerów, ale można go wynajńć w dużych miastach. Mogli więc przekonać kogo, że majń doć kredytu, by wysłano po nich taki pojazd. Spojrzała na Bleysa. – Nie powiedziałam tego Polonowi, ale mylę, że Dahno jest w stanie przekonać każdego, nawet przez telefon, że ma doć kredytu. Bleys znów wolno kiwnńł głowń, W tej chwili przyniesiono im lunch, więc przerwali rozmowę do chwili, gdy dostarczajńcy go mężczyzna wyszedł z szałasu, zacińgajńc za sobń osłaniajńce wejœcie gałęzie. – Jedz zachęciła Bleysa Toni, przesuwajńc naczynia ustawione na stoliku, przesuniętym przez niń między zajmowane przez nich siedzenia. Ja już jadłam lunch. Nie podoba mi się myl o Dahno ani Anjo, jeli już o tym mowa leżńcym z połamanymi kończynami albo martwym u stóp góry, poœrodku burzy piaskowej. – Tak. Bleys nie powiedział nic więcej, zajńł się za to przyniesionym jedzeniem. Dało mu to kilka minut, podczas których nie musiał nic mówić i mógł zebrać myœli. Tak naprawdę, wykonanie tego rodzaju ruchu nie było ze strony Dahno niczym niezwykłym zajńć się czym nie informujńc nikogo o swoic h planach. Ale Dahno był ostrożny podjęcie przez niego takiego ryzyka sugerowało, że chodzi o co poważnego. Bleys rozpoczńł ich wspólnń historię na Zjednoczeniu najpierwjako podwładny, póŸniej uczeń Dahno. Kto, kto przyjmował rozkazy i nie poddawał ich w wńtpliwoć, a nie jako osoba wydajńca polecenia i mogńca pytać o wszystko, co robił Dahno. Jednak ta sytuacja uległa odwróceniu i teraz to Bleys był przywódcń, a Dahno pomocnikiem. A jednak Bleys uważał, że większoć ludzi, z którymi pracował – zwłaszcza Dahrio – działała najlepiej, majńc wolne ręce. Sprowadzało się to w sumie do tego, jak bardzo ufał Dahno – nie tylko w zakresie lojalnoci, ale w tym, że nie zrobi niczego niemńdrego czy mogńcego ich narazić na.
niebezpieczeństwo. Bleys odsunńł od siebie naczynia. Większoć z tego, co przyniesiono, nadal pozostawała na talerzach. Oparł się wygodnie na sofie i spojrzał w oczy Toni. – Nie powiedział. Nie wiedziałem, że Anjo przybywa ani że Dahno z nim odchodzi. Żaden z nich nic mi na ten temat nie powiedział. Toni nadal uważnie mu się przyglńdała. – To nie znaczy, że nie możesz podać jakiegoœ wysoce prawdopodobnego powodu, dla którego to zrobił stwierdziła. Na tyle cię znam. Powiedz mi, czym według ciebie mógł się zajńć? Bleys umiechnńł się i wzruszył ramionami. – Wcale nie jestem wszechwiedzńcy powiedział spokojnie. Poza tym... Poczuł wewnętrzny wyrzut, na wspomnienie podsłuchiwania Toni i Henry’ego przez system kamer szpiegowskich. – Istniejń obszary prywatnoœci, do których nie próbuję się wpychać – kontynuował. – Ze wszystkich znanych mi ludzi, właœnie Dahno najbardziej nie znosi, gdy kto zaglńda mu przez ramię podczas pracy. Nawet zgadywanie powodów jego wyjazdu mogłoby póŸniej Ÿle wpłynńć na moje plany. Wolę w tej chwili zostawić całń sprawę jemu. Jestem pewien, że miał ważne powody tak samo jak Anjo, niezależnie od tego, czy były one zwińzane z Dahno czy nie. – A więc powiedziała Toni po prostu siedzimy tutaj i czekamy na odpowiedŸ? – Tak – odpowiedział Bleys. Nie sńdzę, żebymy musieli długo czekać. Przypuszczam, że dotrń tu krótko po zakończeniu burzy piaskowej. Toni przez chwilę siedziała bez ruchu i Bleys dostrzegł, że jest niezadowolona. Gwałtownie wstała i podniosła tacę, na której przyniesiono jedzenie, zbierajńc na niń z powrotem te kilka talerzy, które z niej zdjńł. – Masz swoje przemówienia powiedziała ale ja nie mam tu nic do roboty poza chodzeniem wokół obozu, rozmawianiem z ludmi i zabijaniem czasu. Mylę, że przez tę linię telefonicznń Dahno prowadził rozmowy z Anń Wasserlied. Zbadam, jak wyglńdajń nasze plany na wypadek koniecznoœci ewakuacji. Nie zaszkodzi, jeœli jeszcze jedna osoba się tym zajmie i dokładnie je pozna na wypadek, gdybymy musieli wyjeż dżać w poœpiechu. Jeszcze mówińc, zaczęła odwracać się w stronę drzwi. – To dobry pomysł powiedział. Toni dokończyła obrotu i ruszyła w stronę drzwi. – Nie możesz mnie przeceniać powiedział Bleys, ale raczej do siebie, więc chyba nie
usłyszała go wychodzńc. Nic nie szkodzi. Ostatnie słowa stanowiły nagłe, emocjonalne owiadczenie, którego nigdy nie powinien składać, nagłń probę o zrozumienie. Rozdział 15 Przypuszczenia Bleysa dotyczńce terminu powrotu Dahno, sprawdziły się. Burza piaskowa utrzymywała się jeszcze tylko dwa dni, zgodnie z przewidywaniami Polona odeszła wzdłuż gór na północ, zabierajńc ze sobń masy piachu. Nagle wzdłuż całego horyzontu powietrze znów stało się czyste. Już pierwszego dnia dobrej pogody, jadńc wózkiem cińgniętym przez kozy, wrócili Dahno i Anjo tylko że majńc ze sobń trzeciń osobę, czego Bleys nie przewidział. Goć był nieprzytomny. – Zgodziłe się ze mnń, kiedy powiedziałem, że chcesz przynajmniej jednej reakcji, zanim opucisz Nowń Ziemię st wierdził Dahno. Przyszedł sam do brata, chcńc porozmawiać z nim na osobnoci w jego prywatnym szałasie. Nieprzytomna uœpiona, jak się okazało osoba, została z Anjo w polowym ambulatorium. Pomylałem, że majńc prawdopodobnie mniej czasu niż planowałe, możesz potrzebować zamieszania w kociołku, więc to zrobiłem. – Bńd odrobinę bardziej szczegółowy powiedział Bleys. Wstał, kiedy pojawił się Dahno, a ten nie usiadł, więc stali teraz naprzeciw siebie. – Nie mów mi, że le cię zrozumiałem stwierdził Dahno. – Ogólnie nie zdradzasz mi wiele ze swoich planów, ale zbyt długo zajmuję się politykń i rzńdzeniem, by nie zauważyć, co chcesz osińgnńć przed opuszczeniem Nowej Ziemi. Chciałe zmusić Gildie i Prezesów do połńczenia się, tworzńc w ten sposób pojedynczego przeciwnika dla pracowników, prawda? Bleys wolno kiwnńł głowń. – To co, do czego w końcu i tak by doszło powiedział. Ale chciałem zobaczyć jakieœ objawy, zanim odlecę na inne planety. Dobrze, miałe rację. Co takiego zrobiłeœ? – Najprostszym sposobem skłonienia ludzi do zrobienia czego stwierdził Dahno – jest powiedzieć im, że to już się dzieje. Po prostu pozwoliłem, by rozprzestrzeniły się plotki, zaczynajńc od ludzi w rodzaju tego prawnika, z którym rozmawiałem przez telefon z hotelu w Blue Harbor. Pozwoliłem ugruntować się wrażeniu, że pracownicy sń już mniej więcej
skonsolidowani pod twoim wpływem i że szykuje się rewolucja. To, plus te dwa zamachy bombowe choć tak naprawdę wcale ich nie potrzebowalimy... – Nikt ich nie potrzebował wtrńcił się Bleys. – Jak powiedziałem cińgnńł Dahno to wszystko wystarczyło. Wyszczerzył się do Bleysa. – W końcu i tak będzie to dostatecznie prawdziwe powiedział Bleys choć w zwykłych warunkach, gdyby mnie nie było, rozwinięcie się sytuacji od stanu nieakceptowalnego dla pracowników, do poziomu wybuchu rewolucji, zajęłoby jeszcze trochę czasu. Wtedy natychmiast polałaby się krew. Podobnie jak inne organizmy, społeczeństwa majń œrodek ciężkoœci. Jeœli œrodek ten zostanie zbyt mocno wytrńcony ze stanu równowagi, społeczeństwo toczy się odpowiednio z powrotem, by wrócić do stabilizacji. Proces ten zazwyczaj wińże się z intensywnym rozlewem krwi, na przykład jak podczas Wielkiej Rewolucji Francuskiej na Starej Ziemi. Wywołujńc jń wczeniej, miałem nadzieję uniknńć takiej sytuacji. Ale chciałem, żeby doszło do tego tuż przed wyborami na Harmonii i Zjednoczeniu. Dahno kiwnńł głowń. – Tak włanie mylałem stwierdził. A więc, zrobione. Gildie i Preze si zaczynajń się konsolidować przeciw wspólnemu wrogowi. Mam ze sobń dowody na to choć raczej to dowód nalegał, żeby go do ciebie zawieć. Obie strony, wymuszonego sojuszu między Prezesami i Gildiami, wcińż majń nadzieję na rozwińzanie problemu, przy równoczesnym wykorzystaniu go do zdobycia przewagi nad partnerem. To co usłyszysz, zostało uzgodnione przez obie grupy, ale, jak sńdzń Gildie, może dać im przewagę po tym, gdy już cię wykorzystajń na rzecz obu stron. Przyprowadziłem ze sobń twojego starego znajomego, oczywicie podawszy mu najpierw rodek usypiajńcy, żeby nie wiedział, gdzie go zabieramy. – Starego znajomego? ostro powtórzył Bleys. – Edgar Hytry wyjanił Dahno. Pamiętasz, Mistrz Gildii, który ugocił cię lunchem. Dahno znów się umiechnńł. – Umiechnij się, bracie. Dałem ci to, czego chciałe. – Być może powiedział Bleys. Zanim podliczymy wygrane, zobaczmy co z tego wyjdzie. – Cóż, Mistrzu powiedział kilka iniriut póniej, kiedy obudzonego już Hytrego doprowadzono do szałasu i zdjęto mu z głowy czarny kaptur. Miło znów pana widzieć. Jak
się pan czuje? – Barbarzyństwo... wymamrotał Hytry, mrugajńc w jego stronę z krzesła, na które bez zaproszenia rzucił swoje masywne ciało, wyglńdajńc jak złe, nagle przebudzone niemowlę, w jaki sposób przeniesione do ciała dorosłego mężczyzny. Chemikalia! Słowo Mistrza Gildii powinno całkowicie wystarczyć... nie dano mi szansy... Oblizał wargi, zmienił wyraz twarzy w co przypominajńcego uprzejmoć i spróbował się umiechnńć. – Nic mi nie jest... fizycznie powiedział do Bleysa, siedzńcego naprzeciwko w jednym z większych foteli. Chodzi o zasady... ale wszystko w porzńdku. W porzńdku. Po prostu chciałem z tobń porozmawiać, i oto jestem. Umilkł, jakby niepotrzebne były dalsze wyjaœnienia. – Tak? zapytał po kilku sekundach Bleys. Hytry wzińł głęboki oddech. – Bleysie Ahrens powiedział mocniejszym, bardziej normalnym głosem. Gildie martwiń się o ciebie. – Masz na myli Mistrzów Gildii? zapytałBleys. – Nie, nie... Z twarzy Hytrego ria ch wilę znikły wszystkie wysiłki zmierzajńce do nadania jej przyjaznego wyrazu. Mistrzowie Gildii sń gildiami i na odwrót. – Rozumiem stwierdził Bleys. – W rezultacie kontynuował Hytry generalnie sp rzyjamy twoim przemowom i żałujemy faktu, że zostałeœ przez Kluby Prezesów zmuszony do ukrywania się. – Tak cicho powiedział Bleys. Nie wydaje mi się, żeby Gildie spierały się z nimi w tej sprawie. A może po prostu sń zbyt potężni, żeby się im przeciwstawiać? – Z pewnociń nie jeli będziemy musieli. Ale i tak nie jest to kwestia względnej siły. Będę z tobń szczery. Pewne sprawy sń ważniejsze od innych zwłaszcza w aspekcie politycznym, jeœli rozumiesz co mam na myœli. Oni i my dzielimy odpowiedzialnoć za Nowń Ziemię. Trudno więc oczekiwać, żeby Gildia rzuciła na szalę całń swojń potęgę w sprawie wędrownego kaznodziei... Hytry czym prędzej sobie przerwał. – Filozofa stwierdził oczywicie, miałem na myli filozofa, Bleysie Ahrens. W Gildii darzymy cię wielkim szacunkiem. Szanujemy i uznajemy twój punkt widzenia, który, jak uważamy, jest bardzo zbliżony do tego, o jaki walczymy od lat. – Jestem zaszczycony stwierdził Bleys. – Nie w sprawie zaszczytów tu przybyłem żywo powiedział Hytry. – Stwierdziłem po prostu fakt. Chcielibymy być ci pomocni, ale przy obecnym stanie spraw, sytuacja raczej nie
pozwala nam na okazanie bezporedniej pomocy. Wiemy jednak, że potrzebujesz jakiegoœ rodzaju ochrony przed Prezesami. – Miło mi to słyszeć powiedział Bleys ale jak to wszystko łńczy się ze sprawń, o której chciałe ze mnń rozmawiać? – Bleysie Ahrens! Hytry wyprostował się na fotelu i z entuzjazmem klepnńł się w kolano. Przybyłem tu by powiedzieć ci, że szukalimy ja kiegoœ sposobu na udzielenie ci pomocy i mylę, że w końcu go znalelimy. Wymaga to nagięcia punktu w naszym statucie – naszej Pierwszej Karty, spisanej, gdy ponad sto lat temu w małym miasteczku Apin tworzono pierwszń Gildię. Ale jesteœmy gotowi tego dokonać. Pragniemy przyznać ci rangę i tytuł Mistrza Gildii. Umilkł wyprostowany, wpatrujńc się w Bleysa. – Mistrzu... powiedział Bleys, umiechajńc się w zamyleniu. – Tak! wykrzyknńł Hytry. Oczywicie, musi to być tytuł czysto honorowy. Nie reprezentujesz żadnej Gildii i nie masz pojęcia o obowińzkach i odpowiedzialnoœci Mistrza Gildii i nie oczekujemy tego od ciebie. Będziesz miał wyłńcznie tytuł. Ale tytuł, Bleysie Ahrens, wystarczy, żeby cię ochronić. Prezesi nigdy nie odważń się tknńć prawowitego mistrza Gildii. Opadł wreszcie na oparcie swojego fotela, wyglńdajńc jak kto, kto ciężko się napracował i wykonał solidnń robotę. – Rozumiem przytaknńł Bleys. Oczywicie, zostanie mistrzem Gidii oznaczałoby wielki honor. Doceniam tę ofertę. Ale może powiedziałby mi pan, jakim restrykcjom by mnie to poddało. – Restrykcjom? Hytry wbił w niego wzrok. – Ależ oczywicie powiedział Bleys. Trudno, żebym nosił tytuł, nie dwigajńc równoczenie zobowińzań, prawda? Przypuszczam, że Mistrz Gildii nigdy nie jest zwykłń osobń. Z pewnociń istniejń pewne standardy społeczne, do których musiałbym się dostosować? – Cóż... tak. Twarz Hytrego nabrała nagle powagi. Przez ponad stulecie, tytuł ten zyskał wielki szacunek i wszyscy go noszńcy muszń być œwiadomi tego szacunku i adekwatnie postępować. Naturalnie, musiałby wykazać się odpowiednim poziomem zachowań. – Poziomem? W jakim sensie? zapytał Bleys. Zakładam, że chodzi o to, jak powinienem zachowywać się na oczach opinii publicznej?
– Cóż... tak! Ale jestem pewien, że nie wymagałoby to z twojej strony niczego, czego nie mógłby zrobić. Z pewnociń chciałby ukazać się jako przyzwoity, szczery, otwarty i... w pełni wiadom jakoci i potrzeb Gildii. Musiałby przedstawiać się jako osoba œwiadoma stanowienia częci Gildii i... cóż, sam wiesz. – Włńcznie z powięceniem się szczegółowym celom Gildii? zapytał Bleys. Hytry zamiał się życzliwie. – Cóż powiedział. Z pewnociń nie chcielibymy, żeby propa gował cele sprzeczne z interesami Gildii. Tak nakazuje rozsńdek. I rzeczywicie, uważamy, że uczciweztwojej strony byłoby, gdyby... nie tyle wprost poparł nasz punkt widzenia i cele, co jasno dał do zrozumienia, że jeste dumny z bycia członkiem naszej organizacji. Oczywicie, działałoby to równoczenie na twojń korzyć, ponieważ automatycznie jasne byłoby, że podlegasz na szej ochronie. Bleys z umiechem potrzńsnńł głowń. – Mistrzu... powiedział łagodnie. Czy nie pamiętasz, co powiedziałem podczas naszego lunchu w miecie Nowa Ziemia że muszę dać twoim ludziom tę samń odpowiedŸ, jakń dałem Prezesom? Nie mogę pozostać filozofem i przemawiać do ludzi, kierujńc się przekonaniami i własnym odbiorem aktualnej sytuacji historycznej czy to na tej planecie, czy gdzie indziej, o ile nie pozostanę niezależny. Zidentyfikowanie się zjakń sprawń czy instytucjń, całkowicie zniszczyłoby niezależnoć mojego przekazu. Innymi słowy, choć głęboko doceniam twojń ofertę, nie mogę jej przyjńć. Hytry wpatrywał się w niego przez dłuższń chwilę z twarzń wyrażajńcń zaskoczenie przechodzńce w nie wiarę, ukazane niemal aktorsko. – Nie mogę w to uwierzyć powiedział w końcu. Nie mogę uwierzyć, że odrzuciłeœ takń szansę, Bleysie Ahrens. Pomyœl o tym choć przez chwilę. Nie bardzo mam ochotę o tym mówić, ale podczas gdy ja sam i większoć członków Gidii zdecydowanie sprzyjamy wszystkiemu co mówisz i robisz, sń między nami osoby wńtpińce w twoje dobre intencje i mylńce, że może dajesz się potajemnie wykorzystywać Prezesom do zdyskredytowania Gildii w oczach pracowników. Czy zastanowiłe się również, jak poprawiłoby twojń pozycję politycznń w domu, na Zjednoczeniu, gdyby dowiedziano się tam, że przyznaliœmy ci honorowy tytuł Mistrza Gildii? Wiesz, że nasze planety ze sobń handlujń. Kupujecie od nas prototypy i wynajmujecie naszych inżynierów.
– Mam nadzieję, że w przyszłoœci znacznie rozwiniemy nasze kontakty. – Bleys wstał. – Obawiam się jednak, Mistrzu Hytry, że rezerwowanie sobie czasu do namysłu, nie zmieniłoby moich przekonań. Z całym należnym szacunkiem, nie mogę przyjńć twojej oferty. Sięgnńł do klawisza telefonu stojńcego na biurku za plecami. – Anjo? powiedział. Czy ktokolwiek, kto jest teraz w centrum komunikacji, niech przyle do mnie Anjo. Sńdzę, że Mistrz Hytry jest gotów do wyjazdu. Hytry wolno podniósł się z miejsca i razem z Bleysern podszedł do wyjœcia z szałasu biurowego. Gdy tylko wyszli na zewnńtrz, zza krzywizny budyneczku wyłonił się Anjo. – Zaopiekuję się nim dalej, Nauczycielu odezwał się do Bleysa. – Będę wdzięczny odpowiedział Inny. Do widzenia, Mistrzu i jeszcze raz dziękuję. – Niektóre wywiechtane stwierdzenia wcińż sń prawdziwe powiedział Hytry, patrzńc na niego twardym wzrokiem. – Uwierz mi, będziesz tego żałował. – To zawsze jest możliwe odpowiedział Bleys. Hytry odwrócił się, a Anjo poprowadził go do budynku pierwszej pomocy, dzie zniknęli z widoku. Bleys już miał wrócić do swojego biura, kiedy zobaczył wyłaniajńcego się z budynku łńcznoci i zmierzajńcego w jego stronę Dahno. Został w miejscu, czekajńc na podejœcie brata. Przyglńdajńc się wymachujńcej rękami postaci, sunńcej ku niemu przez rzadkie, górskie powietrze, Bleysa zastanawiał fakt, że gdy nie było przy nim nikogo, z kim można by go porównać, Dahno zdawał się być po prostu krępy. Może trochę wyższy niż przeciętnie, ale niewiele. Równoczenie w sposobie, w jaki się poruszał, kryła się jaka niedbała siła i pewnoć siebie, przypominajńca wojskowy wóz bojowy w działaniu. Bleys dalej przyglńdał mu się w zadumie. Dahno z pewnociń dokonał czego bardzo pożytecznego i zasłu żył na gratulacje, a jednak Bleys zauważył, że nie ma ochoty tego robić. Przez te kilka chwil, Ahrensowi udało się wyledzić ródło te j niechęci. Brała się ona z faktu, że niezależnie od przydatnoci działań Dahno, to zadziałał on bez konsultacji z Bleysem. Należało to dobrze przemyleć. Kiedy Dahno znów może podjńć jakń nagłń i niekonsultowanń akcję kierujńc się jak najlepszymi intencjami – i tym razem zrobić coœ niewłaœciwego. Teraz jednak Dahno znalazł się u stóp schodów. Bleys umiechnńł się ciepło i obracajńc
się, poprowadził do œrodka. Opadli na fotele naprzeciw siebie. – Cóż odezwał się Bleys. Z pewnociń udało ci się co osińgnńć. Dahno zachichotał. – Spodobało ci się, prawda? zapytał. Uznałem, że już najwyższy czas na coœ takiego. Byłe zajęty, kiedy o tym pomylałem, a kto mówił o zbliżajńcej się burzy piaskowej. Nie miałem czasu, żeby najpierw z tobń porozmawiać. – Cóż, na pewno w tym przypadku miałe rację stwierdził Bleys. Może jednak lepiej byłoby, gdyby następnym razem uzgodnił ze mnń tego rodzaju działania, nawet gdyby wymagało to przeszkodzenia mi w pracy. Nie zawsze opowiadam wszystkim dookoła o moich aktualnych planach. – Och, daj spokój Bleys. Nigdy nie masz ochoty opowiadać nikomu o tym, co planujesz... – Nauczycielu? z zewnńtrz dobiegł do nich głos Anjo. – Wejd powiedział Bleys. Anjo wszedł i podszedł do nich. Ależ usińdŸ. – Dziękuję, Nauczycielu. Anjo zajńł miejsce. Mam nadzieję, że Dahno Ahrens cię poinformował. Słyszelimy twojń rozmowę z Mistrzem Gildii dzięki połńczeniu do centrum komunikacji. – Nie, nie powiedział Bleys rzucił wzrokiem w stronę Dahno, unoszńc brwi. – To obwód, który zainstalowano na wypadek, gdyby chciał rozmawiać z większń ilociń ludzi, niż mogłoby zmiecić się w tym szałasie wyjanił Dahno. Nikt ci o tym nie wspomniał? – Nie. Jak mogę to wyłńczyć? Dahno sięgnńł do telefonu stojńcego na stole w zasięgu ich długich rńk. – Te dwa przełńczniki wskazał, stukajńc wnie palcem. – Rozumiem powiedział Bleys. Sięgnńł i wyłńczył oba. A więc słyszelicie mojń rozmowę z Hytrym. Czy był tam ktoœ jeszcze? – Nie odpowiedział Dahno zamylonym głosem. Z tego co pamiętam, wysłałem technika do jadalni. Nie wiedziałem, że twoja konwersacja z Hytrym skończy się tak szybko. Nie było go jeszcze, kiedy skończyliœcie. – Pozwól, że podziękuję ci, Nauczycielu, w imieniu Podkowy – powiedział Anjo. – Doceniam to, Anjo stwierdził Bleys. Cóż, czy jestecie zadowoleni z tego co mu powiedziałem? – Tego włanie się spodziewałem odezwał się Dahno zanim Anjo zdńżył otworzyć usta. – Ale może Anjo będzie ci miał więcej do powiedzenia. – Tak, Anjo? Bleys zwrócił uwagę na drugiego mężczyznę. – Tak potwierdził tamten. Przykro mi, że muszę to powiedzieć, ale nie sńdzę, żebym
potrafił utrzymać w spokoju radykalne elementy naszego ruchu, zwłaszcza jeli rozniesie się wieć, że wyjechałe. Czy mógłby podać mi konkretnń datę powrotu? – Chciałbym, aby było to możliwe odpowiedział Bleys. Ale moja nieobecnoć nie powinna trwać dłużej niż kilka miesięcy lokalnego czasu. Możemy się kontaktować przez pocztę międzygwiezdnń. Mogę przekazywać ci wiadomoœci z dowolnego miejsca, a ty będziesz mi odpowiadać przez Anę Wasserlied. Musisz pamiętać o jednym: to, co powiedziałem Prezesom i Mistrzom Gildii odnosi się również do Podkowy. Jeli stanę po czyjejœ stronie – czyjejkolwiek stracę całń wiarygodnoć jako niezależny obserwator. Powtarzam, jestem zainteresowany całń ludzkociń, nie jakń frakcjń czy osobń. I tak ma pozostać. – Wiem, mówiłe już o tym stwierdził Anjo i rozumiem to, Nauczycielu. Ale wiesz, nawet najszybszymi statkami, list będzie szedł do ciebie kilka dni, plus tyle samo na odpowiedŸ. – To niestety prawda. Ale nic z tym riie możemy zrobić. Pomimo osińgnięć naszych naukowców, nie bylimy dotńd w stanie znaleć szybszych sposobów komunikacji. Będziemy musieli po prostu brać pod uwagę opónienia. Spodziewasz się jakich konkretnych problemów? – Chcesz wyjechać w tej chwili? natychmiast odpowiedział Anjo. – Jeszcze nie. Czemu mylisz, że chciałbym? – Powiedziałe, że możesz wyjechać w każdej chwili stwierdził Anjo. Zresztń, sytuacja jest teraz nieco napięta przez jego głos zaczęła przebijać się gorycz ale cóż, będzie napięta niezależnie od tego, kiedy wyjedziesz. – Mogę się tego domylić przyznał Bleys. Ale nie mogę w tej spr awie zrobić nic, poza zostawieniem ci jak największej liczby nagranych przemówień. Odtwarzaj je w tempie jednego rta tydzień, a powinny dać efekt łagodzńcy – przynajmniej wobec większoœci twoich ludzi. Próbowałem skonstruować je w taki sposób, by dać twoim ludziom powody do biernego oczekiwania na rozwój sytuacji. Niejednokrotnie powtórzyłem w przemówieniach, że powrócę. Spodziewasz się eksplozji po moim wyjeŸdzie, jeœli nie podam daty powrotu? Anjo przez chwilę siedział w milczeniu. – Nie – powiedział w końcu wolno – przynajmniej nie od razu. – To dobrze stwierdził Bleys. Ponieważ nie rnogę obiecać nic konkretnego. Zależy to
od zbyt wielu czynników. .Jeli chcesz, możesz powiedzieć swoim ludziom, że prywatnie obiecałem ci powrócić w cińgu dwóch miesięcy. Ale nie proœ mnie o publiczne potwierdzenie. Może rozsiejesz plotkę, przynajmniej między ludŸmi Podkowy? Anjo przez dłuższń chwilę patrzył na niego otwarcie. – Nie zamierzałem ci tego jeszcze mówić odezwał się w końcu wolno. Ale moi ludzie w Gildiach i wród Prezesów złożyli raporty, że obie te organizacje wierzń, iż rozpoczńłeœ œwiatowń rewolucję skierowanń przeciwko nim. Zamierzajń zapobiec temu przez wynajęcie pięć dziesięciu tysięcy żołnierzy ze Zjednoczenia i Harmonii. Nie mówiłem dotńd nic na ten temat, bo nie znałem żadnych szczegółów. Ale mylę, że to już postanowione. Oficjalnie to Prezesi podpiszń kontrakt – podobnie jak w przypadku tego planetarnego porozumienia produkcyjnego z Cassidń. W każdym razie zamierzajń zaczńć zacińg bez zwłoki. A jeœli sprowadzń tu choć kilka tysięcy żołnierzy, ten wiat będzie całkowicie dojrzały do powstania; ruszń przeciw nim wszyscy pracownicy. Bleys rozemiał się przychodziło na myl porównanie z jego uczuciami co do burzy piaskowej i nawet Dahno spojrzał na niego ze zdziwieniem. Anjo patrzył na niego z podejrzliwociń. – Wiedziałe, że do tego dojdzie? zapytał. – Nie. Po prostu ta sprawa z wojskiem musiała kryć się za ofertń Hytrego – wyjanił. Oczywiœcie, tego rodzaju posunięcie było nieuniknione. Oczekiwałem tego prędzej czy póniej i wierzę, że masz rację co do efektu, jaki wywoła pojawienie się pierwszego kontyngentu najemników. Powiniene był powiedzieć mi o tym, zanim przysłałeœ tu Hytrego. – Mówi się, że czekajń tylko na powrót Hytrego z odpowiedziń na ich ofertę powiedział Anjo. Zaraz potem zacznń werbunek. Zawahał się. – A więc powiedział nieobecnym głosem przybędń twoi Zaprzyjanieni i dojdzie do rewolucji. – Niekoniecznie – stwierdził Bleys. Te wojska mogń zostać przekonane do pomocy waszej sprawie, zamiast walki przeciw niej. Nie spiesz się tak z przewidywaniem najgorszego. Jednak dużo zależy od tego, czy uda mi się na czas powrócić na Zjednoczenie i wzińć udział w finalizacji porozumienia od tamtej strony. To sprawa, która rnusi zostać rozstrzygnięta w polityce ZaprzyjaŸnionych, Anjo. Zostaw to mnie i moim
współpracownikom, jak Dahno. Teraz jednak musimy dokończyć mojń podróż na jeszcze kilku planetach i wrócić do Zaprzyjanionych bez opónień. Jeli chcesz ocalić swój œwiat, zacznij przygotowania do jak najszybszego przetransportowania nas na Favored of God. Anjo skinńł, wstał i wyszedł. – Spodziewałe się tego odezwał się Dahno. – Wzory, wzory historii. Co, od poczńtku czasu, robili niepopularni władcy, gdy czuli się zagrożeni przez własny lud? Najmowali zagraniczne wojska. Dorsajowie nie tknęliby kontraktu, w którym działaliby jako planetarne siły policyjne, wiadomo to od ponad stulecia. Gdzie więc mogliby w dzisiejszych czasach szybko zebrać pięćdziesińt tysięcy najemników tylko do obrony ich panowania na tej planecie? Rozdział 16 Trzy dni póniej opucili swoje górskie schronienie, a następnego dnia Favored of God wyniósł ich w przestrzeń kosmicznń. Po pięciu dobach spędzonych na statku dotarli na Harmonię, a dzień póŸniej Bleys spożywał niadanie w towarzystwie Darrela McKae, biskupa wielu Kociołów Skruchy na Zjednoczeniu oraz kilku na Harmonii a także Przewodniczńcego Izby Parlamentu Zjednoczenia, gdzie uchwalano prawa siostrzanego œwiata Harmonii. – .. .wiedział pan, że byłem na Harmonii? pytał McKae. – Tak odpowiedział Bleys. Dlatego włanie tu jestem. Siedzieli sami w ogrodzie na dachu budynku, stojńcego na brzegu morza nazwanego przez Harmonitów Spokojnym choć nie zasługiwało na tę nazwę bardziej, niż większoć oceanów w strefie tropikalnej. Z bezchmurnego nieba ogrzewało ich jasne œwiatło Epsilon Eridiani, przyjemne i ciepłe na poczńtku lata. Daleko na horyzoncie, ciemne pasmo chmur rozjaniane błyskawicami sygnalizowało nadejcie odległej może o godzinę burzy, a w powietrzu między nimi zdawało się iskrzyć od niewidocznej elektrycznoci. Dzięki jakim efektom wietlnym zwińzanym ze zbliżajńcń się burzń, otaczajńce ich miasto zdawało się być okryte nienaturalnie nieruchomym powietrzem; zamarła nawet bryza od morza. Miasto nazywało się Worthy i powstało wokół kompleksu majńcego ekstrahować z morza bardzo potrzebne mieszkańcom Harmonii minerały. Okazało się to niewypałem, ale miasto przetrwało i rozwinęło w małń miejscowoć wypoczynkowń dla bogaczy.
– A więc może powinienem uznać się za docenionego powiedział McKae, przez chwilę usiłujńc się umiechnńć. Miał wory ze zmęczenia pod oczyma. Musiałpan być przekonany, że chowam urazę za tę próbę przelizgnięcia się przez mojń ochronę. – Z tego co pamiętam, udało mi się stwierdził Bleys. – Udało się panu potwierdził McKae. Ale w żaden spcsób mi pan nie zaszkodził. Tak więc nigdy nie chowałem urazy pomijajńc już fakt, że tego rodzaju uczucia sń niemńdre między osobami publicznymi. Teraz Bleys się umiechnńł. – Miło mi to słyszeć. A więc fakt. że zostałem teraz zrewidowany w poszukiwaniu broni i sprzętu nagrywajńcego, był tylko rutynowym działaniem? – Przeszukano pana? – Tak. Opuszczajńc prywatnń windę, Bleys trafił do pokoiku z dwoma uzbrojonymi strażnikami. Ci. przeskanowali go w poszukiwaniu broni, a potem zrobili to jeszcze osobiœcie. Dla kontrastu, McKae był niemal ostentacyjnie swobodny, w różowej koszuli z szerokim kołnierzem i szarych spodniach. Przybrał trochę na wadze od czasu, gdy Bleys widział go prawie pięć lat temu. Niewiele, ale doć by zniekształcić jego młodzieńczń szczupłoć. Jego szczęka pogrubiała, a twarz poszerzyła się, nadajńc mu lwi wyglńd. – Cóż powiedział nie wiedziałem. Ale jak się pan domylił, przeszukanie było rutynń. Nie powiedziano mi, że jest pan na Harmonii, a zaledwie kilka zaufanych osób dociera do mnie bez przeszukania. Mimo wszystko, jestem zaskoczony, że wiedział pan o moim pobycie tutaj. – Jest pan zbyt skromny powiedział Bleys. – Ależ nie. Wcińż powszechnie uważa się, że przebywa pan na Nowej Ziemi. Zapomina pan, że jest obecnie publicznń osobistociń. Mógłbym odpowiedzieć, że jest pan również nazbyt skromny stwierdził McKae. – Oba wiaty powiedział Bleys wiedzń, że najbliższe wybory na Zjednoczeniu i Harmonii odbędń się równoczenie, by przekonać się, kto dostanie najwięcej głosów na Przewodniczńcego Izby na swojej planecie. Nadzieje Brata Williamsa z Harmonii na ponowny wybór a co dopiero na uzyskanie większej od pana liczby głosów na Zjednoczeniu – nie sń zbyt wielkie. Przy rozsńdnym odejœciu wyborców na Harmonii od dobrego biskupa, ma pan całkiem niezłe szansę na wybranie Najstarszym obu planet. Wcale nie przeszkadza tu
niezadowolenie Harmonii z powodu braku funduszy na budowany przez nich nowy Zawór Rdzeniowy Top Care. McKae zachichotał. – Cóż, wie pan, nigdy nie liczę obowińzków zesłanych mi przez Pana, dopóki nie zostanń ujawnione. Ale nawet gdybym rzeczywicie miał spore szansę na zostanie Najstarszym, czemu miałoby to sprowadzić pana do mnie z Nowej Ziemi chyba że postanowił pan skrócić swoje tournee? – Nie odpowiedział Bleys. – Wrócę zaraz po wyborach. Po prostu spotkanie z panem było w tej chwili ważniejsze. McKae kiwnńł głowń. – Może to i dobrze, że przeszukano pana za broniń i sprzętem nagrywajńcym – powiedział. Nasza rozmowa zaczyna brzmieć, jakbymy kierowali się uk obszarom, co do których nie chciałbym, żeby nagrał je ktokolwiek oprócz mnie. Bleys umiechnńł się. Nie miał ze sobń magnetofonu; od kiedy miał pięć lat, jego pamięć była w stanie bezbłędnie odtworzyć każdń rozmowę, w której brał udział. Nie potrzebował też nagrania w charakterze dowodu. Jednak przekaże ze szczegółami rozmowę Toni, łńcznie ze swojń interpretacjń reakcji McKae interesujńce będzie poznanie jej reakcji na słowa biskupa. – Pomylałem sobie, że może mógłbym panu pomóc po prostuupewnić się, że zostanie pan Najstarszym cicho powiedział Bleys. Jak pan mówi, liczenie obowińzków przed czasem jest niemńdre. Ale wiem, że rna pan kilka ociołów za sobń na Harmonii i prawdopodobnie zyska pan jeszcze więcej przed wyborami. Jedyne pytanie brzmi, ilu wyborców będń one reprezentować? – Oczywicie powiedział McKae, uważnie wpatrujńc się w Bleysa. – Pomylałem sobie włanie kontynuował Bleys o odbyciu kilku przemówień na tej planecie, przemówień podkrelajńcych, że jestem tylko filozofem, ale podkrelajńcych zalety – nie konkretnie pana – ale posiadania pierwszego od lat Najstarszego obu planet, o kwalifikacjach zbliżonych do pańskich. Młodego, pełnego sukcesów twórcy nowego Kocioła... – Rozumiem stwierdził McKae. – W końcu mówił dalej Bleys Harmonia i Zjednoczenie zawsze najlepiej radziły sobie pod kierunkiem jednej, silnej dłoni. Na przykład Najstarszy Bright, sto lat temu. Przez trzydzieci lat, gdy był pasterzem, oba nasze wiaty dokonały najwięcej.
– Popełnił kilka błędów rzucił McKae. Ale... zresztń, nieważne. To miło z pańskiej strony, że chce mi pan pomóc w taki sposób. A jaki jest powód tej dobroczynnoœci? – Nie mylałem o tym jako o dobroczynnoci powiedział Bleys. Pomylałem, że mógłby mi się pan zrewanżować uprzejmociń. – Cóż McKae wygodniej rozparł się w fotelu. Spoczywajńce na stole œniadanie ledwie zostało napoczęte. Teraz czuję się o wiele spokojniej. Zawsze lubię wiedzieć, co mogę być winny komuœ innemu. Odczuwam niepokój, jeœli tego nie wiem. Rozumie pan? – Oczywicie. Mnie również nie jest obce to uczucie. – A więc cóż, musi to działać w obie strony. Jeli mi pan pomoże, chcę być w stanie okazać wdzięcznoć jeli to możliwe. Czy ma pan w tej chwili na myli coœ konkretnego, co mógłbym dla pana zrobić? – Tak odpowiedział Bleys. Jeli zostanie pan wybrany, oczywicie, znajdzie się pan na stanowisku umożliwiajńcym wyznaczenie osoby na jedyny poza Najstarszym urzńd, łńczńcy obie planety podczas wspólnych dla nich rzńdów. – Ma pan na myli powiedział McKae. Przerwał i przejechał czubkiem języka po wargach stanowisko mojego zastępcy. – Tak potwierdził Bleys. Dałoby to panu co w rodzaju podwójnego ubezpieczenia, skoro wykazałem już, że nie jestem zainteresowany sprawowaniem żadnego urzędu. W przypadku, gdyby co się panu stało, pozostawiłbym kwestię zastępstwa przed Izbami obu planet – co, jak pan wie, jest prawem Pierwszego Starszego. W międzyczasie jednak, tytuł ten zapewniłby mi szacunek na Nowych wiatach, które planuję odwiedzić. – Rozumiem powiedział McKae. Znów oblizał wargi. Wie pan, niadaniu nie zaszkodziłaby odrobina wina. Spojrzał przez ramię, ale usługujńcy im mężczyzna już podchodził ze swojego miejsca w pewnym oddaleniu od stołu. Trochę żółtego Tresbona. – Natychmiast, mój biskupie wymamrotał steward i oddalił się. – Napije się pan ze mnń, prawda, Bleysie Ahrens? zapytał McKae kilka minut póŸniej, przyglńdajńc się nalewanemu mu do smukłego kieliszka lekko żółtemu winu. – Wiem, że jest pan zwolennikiem soków owocowych, ale nawet na planecie pod tym samym słońcem, soki muszń smakować inaczej a mylę, że to się panu spodoba to jedno z najlepszych win Harmonii. – Przy takiej okazji, nie odmówię – powiedział Bleys, przyglńdajńc się kieliszkowi.
– Żeby odczuć w ustach owocowy bukiet, musi pan napić się pełny łyk – wyjanił McKae, który zrobił to chwilę wczeniej. Wielu ludzi popełnia błńd, polegajńcy na delikatnym kosztowaniu. – Rozumiem – zgodził się Bleys. Wino było chłodne i półwytrawne, smakujńc bardzo podobnie do większoci tego typu win. Doć przyjemne, ale zbyt ciężko pracował wyostrzajńc swój umysł, by bez powodu przytępiać go teraz, choćby odrobinę. Jednak w tym przypadku McKae przewodził, a nawet z jego dodatkowymi kilogramami, rozmiary Bleysa sprawiały, że dysponował znacznie większń masń niż biskup i nie musiał obawiać się wpływu alkoholu. – Wracajńc do tematu... odezwał się McKae, przyglńdajńc się ponownemu napełnianiu swojego kieliszka. – Tak powiedział Bleys i przerwał, patrzńc na służńcego. – Zostaw nas samych, Izajaszu polecił McKae. Obaj przyglńdali się mężczyŸnie niknńcemu w przybudówce windy. – Tak się składa odezwał się Bleys po chwili ciszy że zast anawiałem się nad zrezygnowaniem ze swojego miejsca w Izbie Zjednoczenia – przejmie je mój brat Dahno – i nic nie będzie stało na przeszkodzie, bym przyjńł to stanowisko. McKae nalał sobie kolejny kieliszek wina ze stojńcej na stole butelki i tym razem popijał powoli, zamiast jak wczeniej, przełykać dużymi porcjami. – Tak powiedział cicho, ze wzrokiem utkwionym w kieliszku jak sam pan wspomniał, to szczególne stanowisko, istniejńce tylko wtedy, gdy zostanie wybrany wspólny Najstarszy. Wie pan, że nie wińże się z nim żadna władza administracyjna? Tylko roczna pensja, zbyt mała jednak, by mieć znaczenie dla kogoœ takiego jak pan, z kredytem międzygwiezdnym napływajńcym z organizacji Innych. Żadn^ych poważnych obowińzków... Podniósł wzrok i spojrzał nad stołem na Bleysa. – Ale mam nadzieję, że nie spodziewa się pan z mojej strony wykazania niezdolnoœci do sprawowania obowińzków? Bleys rozemiał się. – Mam nadzieję, że nie. Będę przemawiał na różnych Nowych Œwiatach, zaczynajńc od tych, na których istniejń już organizacje Innych i mój terminarz jest daleko w przyszłoć œcile wypełniony. Pomijajńc już to, jak czułbym się, gdyby musiał pan zrezygnować ze stanowiska. Nie mogę sobie pozwolić na powrót tutaj i nadzorowanie wyborów w obu Izbach, by wyłonić osobę mogńcń pana zastńpić.
– Tak. Rozumiem... powiedział McKae kiwajńc głowń. Nalał sobie kolejny kieliszek. – – Och, proszę mi wybaczyć, nie zauważyłem, że pański kieliszek jest pusty... Bleys przyglńdał się napełnianiu kieliszka. – No cóż kontynuował McKae przyznanie tego stanowiska jest rozsńdnń zapłatń za ushigi, które może mi pan wywiadczyć, jeli w cińgu, kilku następnych tygodni będzie pan przemawiał na Harmonii. Ale z drugiej strony proszę mi wybaczyć może się pan wcale nie okazać pomocny. Szczerze mówińc, mylę że nawet i bez pańskiej pomocy mogę wygrać bez problemów. Umiechnńł się do Bleysa i znów pocińgnńł z kieliszka. – Och, mylę, że tak o ile nie wydarzy się co nieoczekiwanego zgodził się Bleys. – Jednak nie chce pan zostać Najstarszym tylko do następnych wyborów. Będzie pan chciał w długoci sprawowania rzńdów pobić Najstarszego Brighta. Co więcej, w tej chwili Harmonia i Zjednoczenie zmagajń się z brakiem funduszy. Co by było, gdyby obejmujńc stanowisko, podpisał pan z Nowń Ziemiń kontrakt na wynajęcie od naszych planet pięćdziesięciu tysięcy najemnych żołnierzy? Harmonia, na przykład, mogłaby wykorzystać te fundusze do uruchomienia nowego Zaworu, tak bardzo potrzebnego im jako dodatkowe Ÿródło energii... McKae ostro wyprostował się na fotelu. – Oczywicie! wykrzyknńł. A pańska planeta, Zjednoczenie, mogłaby pozwolić sobie na pół tuzina potrzebnych im w tej chwili rzeczy! Jego twarz uległa zmianie, choć ciało nadal utrzymał wyprostowane. – Ale czemu Nowa Ziemia miałaby zrobić co takiego? Uważnie przyglńdał się Bleysowi. – Doć prosto powiedział Bleys. Oczywicie będzie pan chciał sam to sprawdzić, ale tuż przed moim wyjazdem właciwie był to wręcz powód, la d którego wyjechałem i przybyłem wprost do pana dostałem wiadomoć, że Gildie i Kluby Prezesów na Nowej Ziemi zawarły sojusz do wynajęcia takiej właœnie liczby najemników. Ponieważ Dorsajowie wynajmujń się w tej chwili wyłńcznie jako oficerowie polowi czy sztabowi, a zresztń i tak sń zbyt drodzy, więc takń iloć wojska będń w stanie dostać tylko od nas. – A czemu Gildie i Kluby miałyby zrobić co takiego? zapytał McKae. – Wierzę, że może mieć z tym co wspólnego mój cykl wystńpień wyjanił Bleys. – Nie wiem, jak uważnie pańscy ludzie przyglńdali się sytuacji na Nowej Ziemi, ale musi pan
zdawać sobie sprawę, że przeważajńca większoć mieszkańców planety połńczyła się pod kontrolń bardzo potężnej organizacji nazwanej Podkowń. Podkowa zapewniła mnie – a właciwie zrobił to ich przywódca że jeli będę kontynuował swoje przemówienia, zorganizujń się jeszcze mocniej, efektem tego może być rewolucja. – Rewolucja... wymamrotał McKae. – Tak potwierdził Bleys. Ludzie tam majń powyże j uszu tego, co Gildie i Prezesi robili z nimi przez ponad stulecie. W konsekwencji siły, jakich potrzebować będń rzńdzńcy by zostać przy władzy, to przynajmniej pięćdziesińt tysięcy najemników, a których mogń dostać tylko od nas. Jeœli wygra pan wybory – od pana. McKae przyglńdał mu się jeszcze przez chwilę, potem wolno kiwnńł głowń. Wyraz jego twarzy nie uległ zmianie. – Jednak powiedział Bleys wszystko zależy od okolicznoci, z których najważniejszń jest to, czy wrócę tam osobiœcie. Wielokrotnie powtarzałem, że jestem przeciwnikiem przemocy, ale pracownicy słuchajń też innych moich słów. Mówińc w skrócie, jeli będę tam dalej przemawiał, praktycznie pewne jest zagrożenie rewolucjń, w takiej czy innej formie – chyba, że Prezesi i Gildie majń doć siły, by stłumić jń na wczesnym etapie. A stało się to bardzo ważne, ponieważ jak pan zapewne wie, Prezesi podpisali właœnie porozumienie handlowe z Cassidń na skalę ogólnoplanetarnń. McKae nie poruszył się, przyglńdajńc mu się w zamyœleniu. – To jeden z tych szczęliwych zbiegów okolicznoci, trafiajńcych się raz na całe życie – powiedział cicho Bleys. Dwa wydarzenia mogńce kompletnie nie mieć znaczenia, stajń się ważne, jeli się je powińże. To nie tak, że takie rzeczy nie mogń się zdarzyć, albo się nie zdarzajń rzecz polega na przewidzeniu, że mogń się wydarzyć i wykorzystaniu tego. Tak się składa, że moje przemówienia tu i tam, mogń stać się kluczem do zaistnienia korzystnej sytuacji. Miałem nadzieję, że zechce pan to wykorzystać. – A więc zamierza pan zaraz wracać na Nowń Ziemię? zapytał McKae. – Nie natychmiast, mylałem o powrocie tam po spędzeniu kilku tygodni na Harmonii. Zaraz potem będę miał do załatwienia pewne sprawy na Cassidzie i Newtonie. Stworzy to wygodne interludium, podczas którego może dojć do wyboru pana na stanowisko Najstarszego. W międzyczasie Dahno będzie się starał o wybór na moje miejsce z Izbie Zjednoczenia. Nie ma wńtpliwoci, że wygra, jeli tylko będzie chciał jest znacznie bardziej
lubiany niż ja. Właciwie gdyby nie jego pomoc, w ogóle nie zajmowałbym tego stanowiska. Bleys umilkł. Cisza między nimi przedłużała się. – Cóż, będzie pan chciał to przemyleć. Bleys wstał. – Poczekaj! wykrzyknńł McKae. Zaczńł się też podnosić, ale uwiadomił sobie, że dzięki różnicy wzrostu Bleys i tak patrzyłby na niego z góry, więc opadł z powrotem na miejsce. To doskonały pomysł. Oczywicie, będę chciał to przemyleć w cińgu kilku dni. Ale jestem pewien, że ostateczna decyzja będzie pozytywna. Teraz wstał. – Za naszń współpracę w przyszłoci. McKae wycińgnńł rękę. Bleys ucisnńł jego dłoń. – Z całych sił powiedział. Muszę wracać. Rzucił okiem na niebo. – ...A jeli zostaniemy tu jeszcze trochę, obaj zmokniemy. – To prawda. Niedługo się z panem skontaktuję powiedział McKae. Został w miejscu, podczas gdy Bleys odwrócił się i wrócił do windy. Nie obejrzał się. Bleys wyrzucił już biskupa z umysłu i zastanawiał się teraz nad Dahno, który z pewnociń nie będzie zadowolony. Rozdział 17 Dahno nie był zadowolony. Jego dobry humor i optymizm, równie duży jak rozmiary fizyczne i skłonnoć do ogarniania wszystkich w pobliżu jego emocjami fakt, którego był œwiadom i niejednokrotnie z tego korzystał – w tej chwili gdzie zniknńł. Było popołudnie tego dnia, w którym Bleys odbył spotkanie z McKae’m, a Dahno, Bleys i Toni siedzieli razem w pokoju hotelowym w mieœcie oddalonym jakieœ sto dwadzieœcia kilometrów od Worthy, w apartamencie stanowińcym częć kwatery głównej Bleysa na Harmonii. – To nie ma sensu i to z pół tuzina powodów! mówił Dahno. Zerwał się na nogi. – Jestem ci potrzebny, a jeli pojedziesz tam przed powrotem na Nowń Ziemię, jeszcze bardziej będziesz mnie potrzebował na Cassidzie i Newtonie. Nasze wybory odbędń się zaledwie za kilka tygodni. Musiałbym natychmiast wyjechać na Zjednoczenie i nie zobaczyłbyœ mnie znowu aż do podróży na Newtona. I po co? Wszystko na pokaz. Mogę startować o to miejsce w Izbie, nie pokazujńc się nawet w naszym okręgu wyborczym. Wiesz o tym. Chcesz tylko zrobić wrażenie na McKaem. Jeli się z tobń połńczy, nie zrobi tego z powodu czegoœ, co
robimy wspólnie. Nie możesz zapomnieć o czymœ tak drobnym – to nie ma znaczenia! Bleys już dawno zrezygnował z tłumaczenia innym ludziom, że nie istniało nic tak drobnego, żeby nie miało wpływu na historię, jeli siły historyczne to preferowały. – A więc co zamierzasz ze mnń zrobić? mówił Dahno. Nie chodzi mi po prostu o mnie i mojń pozycję na Harmonii. Zapewniam cię, możesz sobie z tym sam poradzić. Ale co z moimi obowińzkami na Cassidzie i Newtonie? Zawsze pracowaliœmy razem: ty na widoku, a ja w kuluarach, przekazujńc ci informacje o ludziach, dzięki czemu mogłeœ efektywnie z nirni pracować. – Już wczeœniej wyjaniłem ci, czemu łagodnie powiedział Bleys. Przez większoć czasu nie wiem, co dokładnie będę robił. Nieustannie pracuję z ludŸmi i społeczeństwami. Muszę na bieżńco rozwijać się i dostosowywać. – Musisz mieć jakie plany stwierdził Dahn o. – Nie takie, których byłbym na tyle pewien, żeby je ogłosić – odpowiedział Bleys. – Załóżmy, że kiedy dorastałem na farmie Henry’ego, na horyzoncie majaczyłaby odległa, niewyrana góra i powiedziałem sobie, że którego dnia do niej dojdę. Ale kiedy wreszcie miałem szansę, odkiyłem, że nie mam map. Więc po prostu ruszyłem w stronę góry, po drodze omijajńc napotkane przeszkody. Przerwał. Dahno przestał krńżyć i stał słuchajńc. Może tym razem... Bleys mówił dalej. – Jak długo jestem w stanie dostrzec przed sobń górę, wiem, że się do niej zbliżam i którego dnia do niej dotrę. Improwizuję. Oczywicie, wolałbym zatrzymać cię przy sobie, ale w tej chwili wierzę, że bardziej potrzebny jesteœ na Zjednoczeniu. – Przynajmniej mógłby mi udzielić jakich wyjanień w sprawie powińzań między tym interesem z McKae’m i moimi wyborami! – Rzecz w tym, że chcę aby miał w kieszeni mandat w Izbie z okręgu Henry’ego, kiedy McKae ogłosi, że wybiera mnie na Pierwszego Starszego, jeœli sam zostanie Najstarszym. Dahno potężnie wzruszył ramionami, podszedł do swojego dryfu i opadł na niego. Bleys również usiadł. Popatrzyli na siebie nawzajem. – W porzńdku powiedział Dahno. Nieoczekiwanie umiechnńł się. Widzę, w jaki sposób mogę ci się przydać w Izbie, gdy będziesz Pierwszym Starszym. Ale jak planujesz poradzić sobie beze mnie na Cassidzie i Newtonie? – Cassida i Newton w zamyleniu powtórzył Bleys. To niezwykła sytuacja. Newton
zdryfował w stronę prze kazywania prawie wszystkiego, co stworzń w swoich laboratoriach badawczych do centrów rozwojowych na Cassidzie. A Cassida sprzedaje większoć rozwiniętych informacji na Nowń Ziemię, gdzie przekształca się je w produkty masowego użytku i technologie produkcji sprzedaje na wszystkie pozostałe Młodsze Œwiaty. – Nic w tym nowego stwierdził Dahno. To powszechnie znany fakt. – Tak, ale kluczowy jest przepływ kredytu międzygwiezdnego między tymi trzema œwiatami. Doszło do sytuacji, w której wszystkie trzy sń od siebie nawzajem zależne, tworzń łańcuch. Teraz znaczńca zmiana na jednym z nich może zerwać powińzania i zrujnować finansowo wszystkie trzy. – To prawda potwierdził Dahno a groba takiej sytuacji mogłaby umożliwić kontrolę nad nimi. Ale powiedz mijeszczejedno. Czy wszystko to zmierzawstronę umieszczenia Innych, tak jak ich stworzyłem – pomimo wszelkich zmian i dodatków z twojej strony – u szczytu władzy? – Tak odpowiedział Bleys. Mam na myli wszędzie. Ale nie w miarę możliwoœci”. – A więc dobrze. Ale będę cię w tym pilnował... słowa Dahno zostały przerwane przez dwięk interkomu. Odezwał się głos Henryego: – Jest tu Barbage powiedział Henry. Chce się z tobń spotkać. Spytałem o powód, na co odpowiedział, że ma dla ciebie ważne wieœci. – Przyœlij go – odpowiedział Bleys, pozwalajńc, by mikrofon systemu komunikacji Henryego wyłapał jego głos ze rodka pokoju. Właciwie, to przyprowad go osobiœcie. Chciałbym, żeby usłyszał, co ma mi do powiedzenia. – Za chwilę tam będziemy zabrzmiał głos Henry’ego. – Wyjeżdżam na Zjednoczenie oznajmił Dahno i wyszedł z pokoju. Zaledwie kilka chwil póniej jedne z drzwi rozsunęły się i w towarzystwie Henry’ego przeszedł przez nie Barbage. – Usińdcie zaprosił ich Bleys i obaj zajęli miejsca na dryfach , Barbage z cieniem drapieżnego umiechu na wńskich wargach. Twarz Henryego nie zdradzała żadnych emocji. Barbage miał ze sobń małń walizeczkę i był jak zwykle nienagannie ubrany w czarny mundur ze srebrnymi insygniami kapitana milicji na kołnierzu oraz umieszczonń nad lewń kieszeniń plakietkń z napisem Zjednoczenie. Mogła ona stanowić jedynie znaczek identyfikacyjny, jako że pochodzenie z drugiej z Zaprzyjanionych planet nie sprawiało różnicy ani w jego randze, ani władzy na Harmonii.
– I cóż, Amyth? odezwał się do niego Bleys. – Wielki Nauczycielu powiedział Barbage. Mam dla ciebie wieci o Halu Mayne. – Doprawdy? odpowiedział Bleys i natychmiast pożałował ladu ożywienia, który przedostał się do jego głosu. Dopilnował, by wyraz twarzy zdradzał jedynie uprzejmń obojętnoć. – Tak. Przybywajńc na Harmonię, użył dokumentów i nazwiska Howarda Beloved Immanuelsona, figurujńcego w naszych kartotekach jako dysydent i bandyta. To pozwoliło nam wyledzić go z powrotem na Coby i znaleć zapis o osobie pracujńcej tam pod nazwiskiem Tada Thornhilla. Thornhill opucił kopalnię tuż przed tym, jak Immanuelson przybył na Harmonię i dołńczył do oddziału bandytów, z którym teraz przebywa. – Był tu widziany? zapytał Bleys. – Tak – odpowiedział Barbage. Między innymi przez ciebie, Nauczycielu. W Barbageu nie widać było żadnego szczególnego triumfu, a Bleys nie zmienił ani na jotę wyrazu twarzy czy tonu głosu. – Tak, mówiłe mi już o tym, kapitanie stwierdził Bleys. Kiedy pojechałem wygłosić przemówienie w Cytadeli, a lokalne władze chciały zaimponować mi, przepędzajńc przede mnń schwytanych więniów. Z tego co pamiętam, wygłosiłem mowę, a potem poprosiłem o uwolnienie ich. – Tak było, Nauczycielu. – I mówisz mi teraz, że Hal Mayne był jednym z tych więŸniów? – Bleys uniósł dłoń, by opónić na chwilę odpowied Barbagea. Rzucił okiem na Toni. Nie było cię tam ze mnń Toni, prawda? – Nie. Byłam na Harmonii, ale wysłałe mnie, żebym przygotowywała przemówienia. – Twierdzisz, że był jednym z nich? powtórzył pytanie Bleys. Podczas lat spędzonych w kopalniach Coby musiał wyrosnńć na mężczyznę. A jednak... – Wyrósł potwierdził Barbage. Był wtedy... zawahał się, co było dla niego raczej nietypowe był wtedy prawie tak wysokijak ty, Nauczycielu. Ale przypuszczam, że stał na tyłach grupy więniów i zgińł kolana, by nie ujawniać swojego wzrostu. Bleys pokiwał głowń. – W każdym razie mówił dalej Barbage zapisy wykazujń, że Howard Beloved Immanuelson był jednym z mężczyzn w pokoju, gdzie przemawiałeœ do więniów. Jak może wiesz, na Coby istnieje powszechna zmowa między włacicielami kopalń i wynajmowanymi
przez nich pracownikami. Zdarza się fałszowanie znaków umożliwiajńcych identyfikację, takich jak obrazy siatkówki oka czy sekwencje DNA, by ukryć prawdziwń tożsamoć wynajmowanych pracowników. – Tak blisko! powiedział do siebie Bleys. Tak blisko... nic nie podejrzewałem! – Jednak wiemy, gdzie jest teraz powiedział Barbage, a tym razem jego głos zdradził œlad emocji. Wiemy, do jakiego oddziału rewolucjonistów dołńczył i w tej chwili lokalna milicja sńdzi, że zna położenie tego oddziału. Przyszedłem powiedzieć ci o tym i dowiedzieć się, czy życzysz sobie być œwiadkiem schwytania go. Bleys zmarszczył czoło. – Ile czasu by to wymagało? zapytał. – To tylko kwestia godzin, Nauczycielu stwierdził Barbage. Jeli pozwolisz mi pokazać... Już wstał i otwierał przyniesionń ze sobń walizeczkę. Wyjńł z niej mapę, odłożył walizkę na bok i rozejrzał się w poszukiwaniu stołu, na którym mógłby rozłożyć mapę. Dostrzegł go i spojrzał przez ramię na Bleysa. – Jeli zechcesz spojrzeć, Nauczycielu. Bleys wstał i podszedł, spoglńdajńc na mapę. – Jak widzisz odezwał się Barbage tu zn ajduje się Nowa Samarkanda, w której przebywamy, a to podnóża gór, jakie dwiecie kilometrów na północ od nas. W tej chwili włanie na granicy tego pasma górskiego znajduje się oddział Rukh przywódcń oddziału jest kobieta o nazwisku Rukh Tamani – a żeby oddać Szatanowi sprawiedliwoć, milicja Harmonii ostrzegła mnie, że jest ona ostrożnym i wprawnym partyzantem, od dawna przewodzńcym bandyckim akcjom. Jak długo jej oddział pozostawał głęboko w górach, trzeba było dwóch lub trzech kompanii milicji, by mieć pewnoć ich schwytania. Ale w tej chwili sń niemal na otwartym terenie. Bleys pokiwał głowń. – Jednak mówił dalej Barbage musieli w końcu zbliżyć się do cywilizacji po zaopatrzenie. Zwłaszcza jedzenie, amunicja i częœci zapasowe do zużytej broni. Lubiń uzupełniać wszystkie zapasy podczas jednej, szybkiej wyprawy. W efekcie lokalny dowódca milicji w tym dystrykcie jest w tej chwili u podnóży gór – widzisz obszar oznaczony na czerwono? – Tak potwierdził Bleys. – To jego okręg. W teorii jego władza sięga aż do gór, tak daleko jak zechce się zapędzić
w poszukiwaniu kryminalistów. Ale tak naprawdę jedyne obszary, jakie może poddawać cińgłej kontroli, to przedgórze i przylegajńce do niego farmy. – To niewiele odezwała się Toni. Barbage spojrzał w jej kierunku. Zawahał się, otwarł usta, znów je zamknńł i odwrócił się z powrotem do Bleysa. – To zadanie, do którego skierowała go kwatera główna milicji – powiedział do niego. Znów zwrócił się ku mapie. – Znalazł oddział Rukh tuż za pierwszymi wzniesieniami i stopniowo przemieszczał swoich ludzi, żeby ich otoczyć. Możemy wzińć pojazd atmosferyczny i być tam w niecałń godzinę. Potem będzie to tylko kwestia przyglńdania się przez godzinę, najwyżej dwie, kiedy bandyci zostanń otoczeni i doprowadzeni przed ciebie. Może będziesz w stanie wyłowić z nich Hala Mayne i zabrać go tu ze sobń, jeœli takie jest twoje pragnienie. Ale powinniœmy wyruszyć natychmiast. Pojazd milicyjny już czeka. Przez chwilę Bleys przyglńdał się Barbage’owi. – W twoich ustach brzmi to jak co zdumiewajńco prostego, Amyth powiedział. – Masz tyle wiary w tego lokalnego dowódcę? – Bardziej ufałbym własnym oddziałom, gdybym miał pozwolenie na sprowadzenie ich tu ze Zjednoczenia wybacz, że o tym wspominam, Nauczycielu stwierdził Barbage. – Ale dowódca major milicji, tak przy okazji na tej planecie jest uważany za godnego zaufania. Wie również, że jest to sprawa najwyższej wagi. Obiecuję ci, że będzie bardzo uważał, by nie popełnić błędu. Jeli mówi, że otoczył oddział Rukh Tamani i jest gotów go rozbić, skłaniam się, by mu wierzyć. – W porzńdku powiedział Bleys. Pojadę. – Polecę z tobń Toni wstała z miejsca, a Bleys odwrócił się do niej. – Może być stwierdził. Henry, ch yba nie ma sensu, żeby leciał z nami. Mylę, Amyth, że Antonina Lu może do nas dołńczyć. Moja peleryna jest dostatecznie szeroka dla nas obojga. Barbage powstrzymał się przed powiedzeniem tego, co cisnęło mu się na usta w reakcji na nagłe oœwiadczenie Toni. – Oczywicie, Nauczycielu powiedział. Twa peleryna jest doć szeroka, by osłonić każdego. Rozdział 18
Ich pojazd atmosferyczny z czarnymi insygniami milicji, ostro odcinajńcymi się od srebrnych, błyszczńcych w popołudniowym słońcu boków, poniósł ich przez chmury i krótki deszcz, osiadajńc na obsianym polu jakie dwadziecia metrów od wyłożonej kamieniami drogi, na której dyskutowało właœnie kilku oficerów lokalnej milicji. Opuszczajńc statek, musieli przejć przez pole, miażdżńc drobne zielone kiełki wyłaniajńce się właœnie z czarnej od deszczu gleby – na tej wysokoœci wcińż jeszcze panowała wiosna by zbliżyć się do mężczyzn w czarnych mundurach, ze srebrnymi insygniami oficerskimi. Nie mieli możliwoci uniknięcia miażdżenia rolin, a Bleys czuł się jak morderca, wiedzńc z lat swojej młodoœci na farmie Henry’ego, ile musiała znaczyć dla siejńcego ziarna farmera każda z tych roœlinek. Jako chłopiec, na farmie Henryego, pomagał podczas letnich zasiewów budować namiociki z szerokich lici lokalnych rolin, osłaniajńc każdń z sadzonek przed palńcymi promieniami Epsilon Eridiani. Terazjednak dotarli na drogę, gdzie Bleys został bardzo wylewnie powitany, w przeciwieństwie do ostrożnej rezerwy, z jakń traktowano Barbage’a. Dowodzńcy tu major, jedyny oficer starszy stopniem od Barbagea, był niskim mężczyznń o szerokich ramionach i zaczńtkach pękatego brzucha. Wyglńdał, jakby w młodoci był nie tyle atletyczny, co miał doć siły, by przekonać większoć otoczeni a do zostawienia go w spokoju. Mówił lekkim barytonem, ostrym i pełnym autorytetu. – Przykro mi, Nauczycielu odezwał się ale musielimy zaczńć zamykanie okrńżenia bez ciebie. Zauważylimy, że oddział Rukh Tamani zaczyna się nam wylizgiwać, cofajńc głębiej w góry. Musielimy ruszyć na nich, kiedy jeszcze było to możliwe. – Schwytalicie ich już? ostro zapytał Barbage. Pomimo istniejńcej między nimi formalnej różnicy rangi, odezwał się jak przełożony do podwładnego. Major nie spojrzał na niego, dalej kierujńc wzrok w stronę Bleysa. – Cóż, niezupełnie powiedział do niego. Ale powinnimy ich mieć już niedługo. Stali razem na wyłożonej kamieniami drodze w gorńcych promieniach słońca, czekajńc; niewielka grupka ludzi w postaci majora, kilku oficerów pomocniczych, Barbage’a, Toni i Bleysa. Na niebie pozostało już tylko kilka małych, luŸnych chmur i powietrze szybko się ogrzewało.
Toni zdjęła swojń polowń kurtkę. Ubrała się odpowiednio do wyjazdu w teren i ewentualnego wypadu wlas: wysokie buty, płowe spodnie, jasnobrńzowńkoszulę i chustę zawińzanń wokół szyi. Kurtka, stanowińca osłonę zarówno przez deszczem, jak i ewentualnymi kolcami i ostrymi gałńzkami, miała kolor głębokiego, rudawego brńzu – nazywanego z nieznanych n a Nowych Œwiatach powodów „kordowanem”. Bleys wyczuwał delikatny powiew zupełnie nie unoszńcy pyłu wiejńcy ze zboczy po prawej stronie, wznoszńcych się coraz dalej i gęsto poroniętych dojrzałymi odmianami osiki, brzóz i sosen. Między podstawń zbocza i drogń , znajdowało się pole służńce za lńdowisko ich pojazdowi, a po drugiej stronie drogi dalsze uprawne tereny, również mocno podeptane przez buty milicjantów dochodzńcych do drogi z innego statku latajńcego. Poza nim Bleys widział więcej pól i zniekształcone upałem, odległe szczyty gór. Z kilkoma oficerami rozmawiajńcymi spokojnie na drodze, mogłaby to być spokojna, nawet przyjemna scena. A jednak musieli tu być również uzbrojeni szeregowcy, otaczajńcy w lesie członków bandyckiego oddziału. Na Zjednoczeniu też istniały tego rodzaju grupy rewolucjonistów, ale Bleys nigdy nie miał z nimi żadnego kontaktu. Składały się z niezłomnych członków zakazanych Kociołów i osób nazwanych kryminalistami i terrorystami, choć większoć z tych ostatnich – co było publicznń tajemnicń – stanowili ludzie wygnani poza granice prawa przez niezbyt uczciwe wykorzystanie go przez jakie potężne osobistoci czy grupy nacisku. Ogólnie rzecz biorńc, bandyci na Zjednoczeniu domagali się całkowitego obalenia rzńdów; bez wńtpienia tak samo było na Harmonii. Bleys pomylał sobie, że nie zaszkodziłoby upewnić się co do zebranych tu oddziałów. – Gdzie sń twoi ludzie? zapytał majora. Ten kiwnńł głowń w stronę zboczy. – W lesie, otaczajńc oddział i zacieniajńc okrńżenie. Zanim zaatakujemy, spróbujemy wypłoszyć ich na otwarty teren. Właciwie zaraz powiniene usłyszeć strzały z karabinów rakietowych i może z broni energetycznej. Czekali. Rzeczywicie, po około dziesięciu minutach od strony lasu dobiegły ich brzęczńce i wiszczńce odgłosy strzelajńcych karabinów rakietowych. Potem nastńpiła cisza i znów, spora dawka hałasu z broni energetycznej – nie karabinu, jak zauważył Bleys. Strzał z karabinu energetycznego trwał dłużej.
Jeœli chodzi o rakietowce, nie było możliwoœci okreœlenia, ile z nich należało do bandytów, a ile do milicji. Karabiny rakietowe... każdy farmer na Zjednoczeniu trzymał je do zwalczania powszechnej plagi lokalnej odmiany królików i na rzadkie okazje upolowania grubszej zwierzyny. Bez wńtpienia tak samo było tu, na Harmonii. Ale karabiny mogły zostać użyte również jako grona broń, nie tylko do polowań na zwierzynę. Chwilę póniej na krawędzi lasu pojawiły się czarne mundury milicjantów, wychodzńcych na pole. Kilka tuzinów milicjantów otaczało zaledwie trzy postacie mężczyzn, niezupełnie obdartych, ale odzianych w rzeczy bez wńtpienia wielokrotnie łatane i prane. Więniowie byli prowadzeni w kierunku stojńcego na drodze majora i pozostałych oficerów. Z bliska zaczęli wyglńdać, jak ojciec z synami. Wszyscy byli mniej więcej tego samego wzrostu, mieli takie same, ciemne włosy, szczupłe ciała i wńskie, opalone twarze oraz podobne ręce, wydajńce się zbyt wielkie w stosunku do reszty. Po dojœciu do drogi, ich wzajemne powińzania stały się oczywiste. Najstarszy z nich miał około czterdziestki, a we włosach i zaczńtkach brody widać było poczńtki siwizny. Z pozostałej dwójki starszy mógł mieć około dwudziestki, z podobnń, ale ciemnń szczecinń – natomiast trzeci wyglńdał na nie więcej niż szesnaœcie lat. Wszyscy zdradzali korzenie sięgajńce północnej Europy na Starej Ziemi. Twarze mieli całkowicie pozbawione wyrazu. – Przykro mi, sir odezwał się porucznik dowodzńcy milicjantami poganiajńcymi więniów. Mówił wprost do majora, ignorujńc Bleysa i Toni, stojńcych razem z dowódcń – ale większoć z nich uciekła w nocy. Znalelimy w lesie lady po obozowisku sporej grupy. – Jakie lady? wybuchł najstarszy z trójki więniów. To nasze lasy. Ja i moi chłopcy znamy tu każdy kńt. Jeli byłyby tam jakie lady, widzielibymy je. Nic takiego nie ma. On to wszystko sfałszował! – Zamknij się! odezwał się najbliżej stojńcy sierżant, uderzajńc mężczyznę łokciem w żołńdek. Nie wyprowadził ciosu ze szczególnń siłń, ale wystarczajńco mocno, by zgińć farmera i pozbawić go oddechu, uniemożliwiajńc mu mówienie. – Jeli pan pozwoli, sierżancie odezwał się major nie chcemy tu niczego takiego. Bleys zauważył, że w jego głosie brzmiała obłudna prawoć, jakby aż nadto œwiadom był obserwujńcych go Bleysa i Toni. – Nic ci nie przyjdzie z kłamstw kontynuował major tym samym tonem do więŸnia,
któremu włanie udało się odzyskać oddech. Porucznik ma lepsze rzeczy do robienia, niż chodzenie po lasach i fabrykowanie dowodów. – Hah! odezwał się mężczyzna. Jakby jaki milicjant zawahał się kiedyœ przed czymœ takim... Ten sam sierżant, który go wczeniej uderzył, znów się zbliżył, a mężczyzna odsunńł się od niego. Ale sierżant tym razem tylko zamarkował uderzenie. – Proszę mi powiedzieć, poruczniku powiedział major zamylonym głosem zmierzył pan rozmiar ladów tej trójki? Znalazł pan ich lady zmieszane ze ladami tych, którzy już odeszli? – Wszędzie między nimi, sir odpowiedział porucznik. Major westchnńł. – A więc mylę, że nie ma co do tego wńtpliwoci stwierdził, unoszńc na chwilę wzrok ku niebu, jakby szukajńc jakich wskazówek od wyższej instancji. Najwyraniej stanowiń częć grupy. Tylnń straż pozostawionń by sprawdzić, kto pójdzie za ich przyjaciółmi. Zwrócił się z powrotem do starszego mężczyzny. – Czy nie dlatego włanie została tu wasza trójka? zapytał. Mówcie prawdę, uwzględnię to. – Za nikim nie zostalimy! trzasnńł najstarszy z trójki. Zawsze tu mieszkaliœmy! – No cóż – cierpliwie powiedział major a więc to wy musielicie strzelać do moich ludzi. Spojrzał na porucznika. Czy tak, poruczniku? – Całkowicie, sir. Odderly dostał kilkoma pociskami. Nic poważnego. Kompanijny sanitariusz wycińgnie je podczas drogi powrotnej. Ich broń nie była zbyt celna. – Pokażcie mi jń zażńdał dowódca. Przyniesiono mu dwa karabiny rakietowe i cztery noże myœliwskie. – Żadna z nich nie należy do nas! odezwał się starszy z chłopców poza scyzorykami, sń Jeda i moje! – Nie znalelicie pistoletu energetycznego? major zapytał porucznika. – Nie, sir odpowiedział zapytany. Musieli go ukryć. Mam wysłać ludzi na dokładniejsze poszukiwania? – Nie odpowiedział major. Na pewno majń tu gdzie dobrze zamaskowane kryjówki. Strata czasu spojrzał na słońce a powoli zbliża się wieczór. Zresztń i tak nie potrzeba nam dodatkowych dowodów. Zrobił krok do przodu, wysuwajńc się przed grupę, dzięki czemu mógł spojrzeć wzdłuż drogi, na rosnńcy nieopodal wińz. – To drzewo ma odpowiedniń gałń stwierdził. Możecie go użyć.
Najwyraniej milicjanci mieli linę, jako że natychmiast skierowali więniów w stronę wspomnianej przez majora gałęzi. Kiedy umieszczono wokół ich szyi pętle, najstarszy spojrzał na stojńcych obok synów. Wyraz twarzy żadnego z nich nie uległ zmianie, choć najmłodszy wyranie pobladł. – Jestemy w rękach Boga, mój synu powiedział starszy mężczyzna. Bleys usłyszał ciche, nagłe westchnięcie ze strony Toni. – Oni ich nie powieszń! powiedziała cichym głosem. – Nie odpowiedział Bleys. Uniósł głos. – Majorze! powiedział. Major odwrócił się i spojrzał na niego. Bleys skinńł ku niemu, cofajńc się i odchodzńc kilka kroków, tak by oficer podchodzńc do niego, wydostał się z zasięgu słuchu reszty stojńcych w grupie milicjantów. Podobnie jak u więniów, wyraz twarzy majora nie zmienił się, gdy stanńł przed Bleysem. – Nie powiesi pan tej trójki powiedział Bleys niskim, cichym głosem. Spojrzał w dół, na znajdujńcń się teraz blisko twarz tamtego i poczuł w żołńdku dziwne ukłucie. Wróciło do niego wrażenie dzikoœci. Twarz majora nie zmieniła się, ale jego brńzowe oczy, ocienione daszkiem czapki, nabrały nagle żółtego odcienia. – Jeli pan to zrobi mówił dalej Bleys, słyszńc swój jak zwy kle spokojny głos i czujńc, że ani odrobinę nie zmienił wyrazu twarzy pomimo szalejńcych w nim potężnych emocji – dopilnuję, by w cińgu kilku miesięcy albo nawet tygodni, trafił pan pod sńd wojenny, gdzie pozbawiń pana rangi i wyrzucń z milicji – a może nawet powieszń. Przez chwilę panowała cisza, podczas której ich oczy były utkwione w sobie nawzajem. Potem major odwrócił się gwałtownie, stajńc twarzń w stronę topoli i więniów. Cała trójka stała już pod gałęziń, z linami przerzuconymi przez niń, z tyłu czekali milicjanci, gotowi do wykonania egzekucji. – Poruczniku! krzyknńł major. Porucznik uniósł rękę, by powstrzymać dalsze działania milicjantów gotowych do pocińgnięcia za sznury. – Sir! zawołał. – Wypucić ich rozkazał major. Uwolnić ich! – Sir? jeszcze raz zawołał porucznik, ochrypłym głosem. – O co chodzi? major zawołał z wciekłociń. Nie potraficie zrozumieć wydanego rozkazu? – Tak jest, sir. Natychmiast, sir odpowiedział porucznik. Odwrócił się do czekajńcych z linami milicjantów i zaczńł do nich popiesznie mówić. Końce lin cińgnięto z gałęzi, a z karków więniów zdjęto pętle.
Ci stanęli przez chwilę bez ruchu, wpatrujńc się w Bleysa i majora. Potem, na znak najstarszego, wszyscy ruszyli przez pole w stronę lasu pokrywajńcego zbocze. – Zaczekaj tu Bleys powiedział do Toni i ruszył za nimi. Kiedy zobaczyli, że idzie ich œladem, rzucili się biegiem i natychmiast zniknęli w cieniach okrywajńcych krawędŸ lasu. Bleys szedł dalej, nie spieszńc się. Za sobń słyszał wydawane milicjantom rozkazy. Dotarł do linii drzew i wkroczył w nagły chłód cienia, okrywajńcego go niczym drugi płaszcz. – To wystarczy rozległ się kobiecy głos; zatrzymał się. Wszedł w las nie głębiej niż na pół tuzina swoich długich kroków. Drzewa, dzięki gęstym liciom odcinały praktycznie całe wiatło słoneczne, nie dopuszczajńc do rozwinięcia się niżej żadnych krzewów, więc las na zboczu miał w sobie coœ z parku. Dodatkowo, wejœcie w mrok silnie utrudniło mu widzenie, dopóki oczy nie dostosowały się do nowych warunków. Minęła sekunda czy dwie, zanim udało mu się dostrzec mówińcń do niego osobę. Jej obraz z wolna wyostrzał się, wyglńdajńc jak duch wyłaniajńcy się z pustki. Była szczupłń, młodń kobietń, nie tak wysokń jak Toni, ale wyższń niż przeciętna. W noszonym przez niń stroju polowym wyglńdała na masywniejszń, niż prawdopodobnie była. Miała na sobie grubń kurtkę, robocze spodnie i buty – wszystko w ciemnym kolorze – przez co zdawała się stapiać z mrokami lasu. Na jej lewym biodrze wisiała ciężka kabura z zapiętń klapkń osłony, ukazujńc wystajńcń do przodu kolbę pistoletu energetycznego. W prawej ręce trzymała karabin igłowy, dzięki niewielkiej masie łatwo dajńcy się utrzymać jednń rękń, z lufń skierowanń w jego stronę. Tak jak go teraz trzymała, z oparciem na biodrze, w każdej chwili mogła wystrzelić za delikatnym nacinięciem na spust. Na tak niewielkń odległoć, rozszerzajńca się chmura igieł nie mogła nie trafić. Obie bronie równo balansowały się na jej biodrach, jakby od dawna była przyzwyczajona do ich noszenia. Nie miał wńtpliwoci, że nie była lokalnym farmerem, jak trójka, której włanie ocalił życie. Jednak to nie tyle ta różnica przykuła jego uwagę, co widok jej twarzy i dłoni. Miała czarnń skórę i była piękna, stanowiła najpiękniejszń kobietę jakń kiedykolwiek widział. Jej twarz wyrzeżbiona była przez delikatne koœci okryte delikatnń skórń, a trzymajńce
kolbę karabinu palce były długie, szczupłe i absolutnie profesjonalne w swoim uchwycie. Skierowany na niego wzrok był równie niezmienny, co u Henry’ego. Emanowały z niej inteligencja i autorytet, ale było w niej jeszcze coœ, coœ ponad fizycznoć, wrażenie powięcenia, pewnoci i unikalnoci, mogńcej być wynikiem odwagi albo nawet czymœ w rodzaju potężnej inspiracji, podobnej do Bleysowego marzenia o przyszłoœci. – Co powiedziałe majorowi, że ich uwolnił? zapytała. Miała czysty i przyjemny głos, jednak nie zabarwiały go żadne emocje, mówiła jak kto majńcy prawo do uzyskania odpowiedzi. – Powiedziałem mu, że ich mierć kosztowałaby go więcej, niż było to dla niego warte – odpowiedział Bleys. – W skrócie. – Czemu? – Nie było potrzeby ich wieszać odpowiedział. – Nie, nie było powiedziała. Kim jeste? – Bleys Ahrens a kiedy zdawała się nie rozpoznać go, ani w żaden sposób zareagować, dodał niektórzy ludzie nazywajń mnie Wielkim Nauczycielem, choć nie ja wymyliłem ten tytuł i nigdy sam go nie używałem. Ale do moich zasad należy pozwalanie ludziom, by nazywali mnie jak chcń, dobrze czy Ÿle. – Tak powiedziała. Teraz pamiętam, że o tobie słyszałam. Cóż, dziękuję ci za to, co zrobiłe dla rodziny Heislerów Jamesa i dwóch chłopców, Daniela i Jedediacha. Żaden z nich nie miał nic wspólnego z naszym oddziałem. Przerwała na chwilę. – Najlepiej będzie, jeli odwrócisz się teraz i odejdziesz. – Poczekaj! wykrzyknńł Bleys. Jeste dowódcń oddziału, na który polowała milicja, prawda? Rukh Tamani? Jego oczy na tyle przystosowały się już do ciemnoœci, że udało mu się dostrzec delikatny uœmiech na jej wargach. – Nie będę zaprzeczać stwierdziła. Id już. – Poczekaj. Bleys uniósł dłoń, by jeszcze na kilka chwil powstrzymać jń przed odejœciem. – Czy masz w swoim oddziale kogoœ o nazwisku Hal Mayne – Howarda Immanuelsona? – Id! powiedziała Rukh Tamani. Zrobiła krok w tył i w bok, tak że natychmiast zniknęła mu z pola widzenia za grubym pniem drzewa, obok którego stała. Płynna nagłoć jej ruchu sprawiła, że zdała się rozpłynńć w powietrzu. Bleys odwrócił się i odszedł.
Kiedy wrócił na wiatło słońca, zauważył, że milicja uformowała już podwójny szereg i zaczynała ładować się do ciężarówek, które dowiozń ich do koszar, podczas gdy ich oficerowie dotrń do bazy drogń lotniczń. Major i Toni stali, czekajńc przy otwartych drzwiach statku Barbagea, a kiedy się do nich zbliżał, Toni uważnie mu się przyglńdała. Major też patrzył, ale nic nie powiedział. Tylko jego oczy, jak Bleys zauważył, kiedy znalazł się już dostatecznie blisko, wcińż miały w sobie delikatnń żółć, która pojawiła się, gdy przedstawił mu ultimatum. – A więc dobrze odezwał się major głosem pozbawionym emocji, kiedy Bleys podszedł do nich. Odwrócił się od wejcia i ruszył przez pole do własnego statku. – Żegnam cię, Nauczycielu. Rozdział 19 – Jest pan połńczony z biskupem McKae zabrzmiał ciepły, kobiecy głos. Czy możemy cię zobaczyć, Bleysie Ahrens? – To nie jest konieczne stwierdził Bleys. Bez wńtpienia dysponujecie wzorem mojego głosu, który już zweryfikowaliœcie i wiecie z kim rozmawiacie. Aby zapobiec nagraniu obrazu, mój ekran wizyjny pozostanie wyłńczony i sńdzę, że ten po waszej stronie również. Bleys siedział sam w anonimowej publicznej kabinie komunikacyjnej w porcie kosmicznym w Cytadeli na Harmonii. Pomieszczenie miało rozmiary szafy, ledwie mieszczńc w rodku krzesło. Na zielonej cianie przed nim umieszczono ekran wizyjny, w tej chwili anonimowo szary i szczelinę poniżej, przeznaczonń na wsunięcie identyfikatora albo kredytu na pokrycie kosztów połńczenia. Bleys zignorował szczelinę. Jego głos został automatycznie zarejestrowany w Wydziale Komunikacji Harmonii, podczas jego pierwszej wizyty na tej planecie. W konsekwencji mógł opłacić to połńczenie – ale zaistniałby zapis tej opłaty. Połńczenia opłacane przez dzwonińcego gotówkń były anonimowe, ale poszedł jeszcze krok dalej w stronę anonimowoci, zamawiajńc połńczenie na koszt odbiorcy, jako że w wietle prawa w ogóle nie rejestrowano tożsamoœci i lokalizacji osób składajńcych takie zamówienia. Tak jak się Bleys spodziewał, ze strony McKae nie wahano się długo nad przyjęciem
połńczenia. Również zgodnie z jego przewidywaniami, ekran pozostał szary i anonimowy. McKae z pewnociń też nie miał zwyczaju pokazywać twarzy w tego rodzaju rozmowach. Po jego ostatnich słowach na drugim końcu linii zapadła na chwilę cisza, po czym rozbrzmiał ciepły i entuzjastyczny głos McKae. – No proszę! Co za zbieg okolicznoci zamierzałem dzisiaj do pana dzwonić, gdzieœ po południu. – Po południu nie będzie mnie na planecie stwierdził Bleys. – Wyjeżdża pan tak szybko? – Byłem tu dziesięć dni i dokonałem omiu wystńpień powiedział Bleys. Obawiam się, że zaczyna mi brakować czasu, więc odlatuję. Zresztń, mylę, że zrobiłem dla pana wszystko, co mogłem. – Tak po krótkiej chwili odpowiedział McKae. Słyszałem pańskie mowy. Oczywiœcie mogłoby być jeszcze lepiej, gdybym mógł powiedzieć wprost o możliwoœci wynajęcia od nas wojska przez Nowń Ziemię. – Wcińż nie jest przesńdzone, czy do tego dojdzie stwierdził Bleys. To jedna z przyczyn, dla których się spieszę. Po drugiej stronie znów nastńpiła chwila przerwy. – Oczywicie odpowiedział McKae. Cóż, powstrzymywałem się z oœwiadczeniem w sprawie wyznaczenia pana na Pierwszego Starszego, aby nie wydawać się zbyt przekonanym o zwycięstwie tak wczenie w kampanii. Jednak skoro pan wyjeżdża, chyba lepiej będzie, jeli zrobię to w dzisiejszym przemówieniu. – Rzeczywicie zgodził się Bleys. Oczy wicie nie będzie mnie tu, żebym mógł to usłyszeć, ale przeczytam zapis pańskiej mowy za kilka dni, gdy będę już na Cassidzie. Będę tego oczekiwał. Poczekał na odpowiedŸ McKae. – Cóż, a więc powodzenia niemal natychmiast odpowiedział McKae. Gratulacje, Pierwszy Starszy. – Gratulacje, Najstarszy odpowiedział Bleys. Do widzenia. – Proszę pamiętać, że musi pan wrócić na Zjednoczenie, by być obecnym podczas mojego zaprzysiężenia szybko dodał McKae. Kiedy już zostanę wybrany, nie będzie można zbyt długo tego odkładać. – Będzie pan musiał poczekać z nim tak długo, jak będzie to konieczne – stwierdził Bleys. Jeli przyjrzy się pan naszej historii, przekona się pan, że mieliœmy przynajmniej jednego Najstarszego, który został zaprzysiężony prawie rok po wyborze, a więc jeli będzie
go pan potrzebował, to jest precedens. Po prostu proszę zostać w kontakcie ze mnń, a ja dam znać, kiedy przyjdzie odpowiednia chwila. – Dobrze powiedział McKae. Życzę udanej podróży. – Udanych wyborów odpowiedział Bleys i rozłńczył się. Póniej, na pokładzie statku do Cassidy, kiedy mieli już za sobń dwa skoki i na dobre odcięli się od wszelkiej, odbywanej z prędkociń wiatła komunikacji, Bleys zapisał rozmowę, aby umiecić jń we właciwym liku p w pamięci. Analizujńc zapis, zastanowił się nad tonem używanym przez McKae podczas rozmowy. Nie zdradził w ten sposób wiele ale zdecydowanie było tam co więcej niż zwykła niecierpliwoć wobec najbliższej przyszłoci. Naturalnie jego zasadniczń troskń były wybory, nawet biorńc pod uwagę, że zwycięstwo praktycznie miał już w kieszeni. Jednak wyglńdało na to, że przynajmniej zaczyna się martwić chwilń obecnń, a zwłaszcza zależnociń od Bleysa. Naprawdę nie było możliwoœci, by McKae bez jego pomocy spełnił swoje obietnice wyborcze wyjœcia z permanentnego kryzysu na Œwiatach ZaprzyjaŸnionych. Zawsze jedynń drogń zdobycia kredytu międzygwiezdnego była sprzedaż większej iloœci młodych mężczyzn z obu planet w charakterze najemników. Tak naprawdę ani Zjednoczenie, ani Harmonia nie miały nic innego na eksport. Razem z Dorsai, były pierwotnie nazywane „Trzema planetami głodu”. Na wszystkich trzech brakowało surowców naturalnych i żadna nie wykształciła ekspertów, których chciałyby wynajńć inne planety za wyjńtkiem personelu wojskowego. Dorsajowie, wczenie zaczynajńc, wybrali drogę wysokiej jakoci, pozostawiajńc Zaprzyjanionym jedynie szerokń drogę iloci. Tak więc McKae uwiadamiał sobie włanie, jak bardzo uzależnił się od Bleysa – i nie podobało mu się to. Istniała spora szansa, że przyjmie to jedynie za chwilowń troskę, nie podejrzewajńc, że to zaledwie poczńtki znacznie silniejszej kontroli, jakiej podda go Bleys. Inny w zamyleniu wsunńł swoje notatki do szczeliny niszczarki fazowej i przyglńdał się jak znikajń, gdy ich atomy natychmiast ulegały równomiernemu rozproszeniu. Była jeszcze jedna notka, którń powinien zapisać, póki miał jń na wieżo w pamięci. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że podwiadomie odkładał wyrażenie jej słowami. Taki
rodzaj wahania stanowił zły znak, wskazujńcy na to, że jego pamięć mogła próbować zapomnieć co, co powinien pamiętać, bo otwierało to grone lub przerażajńce konsekwencje. Wzińł jeszcze jednń kartkę papieru monomolekularnego i zaczńł pisać. Notatka zapisywana na pokładzie statku kosmicznego w drodze na Cassidę. Jak na ironie, to co, co bardzo chciałbym móc omówić z Toni. Napisałem o ironii, ponieważ rozmowa o tym jest niemożliwa. Jestem pewien, że gdybym powiedział jej chociaż w częœci o moich nadziejach, zaszokowałby jń ludzki koszt – konieczny koszt – tego, co muszę zrobić, by osińgnńć pożńdanń przyszłoć. Kilka dni przed opuszczeniem Harmonii, razem z niń poleciałem w teren, gdy Barbage został poinformowany przez milicję, że otoczyła oddział rewolucjonistów, którego członkiem stał się Hal Mayne. Milicji nie udało siego schwytać, ale podczas tej podróży dokonałem dwóch odkryć na swój temat. Pierwsze było zwińzane z decyzjń dowódcy lokalnej milicji o powieszeniu trzech mieszkańców tamtej okolicy w sytuacji, gdy nie udało mu się złapać właœciwych buntowników; Toni była zszokowana brutalnociń tego rozkazu. Mógłbym się przekonywać, że to jej reakcja sprawiła, że zareagowałem w taki sposób, ale oznaczałoby to kłamanie samemu sobie. Faktem jest, że nie byłem w stanie pozwolić na dokonanie tej egzekucji. Nie ma znaczenia, co spowodowało, że zareagowałem w taki sposób – czy było to moje Exotikowe dziedzictwo, czy przykład matki. Liczy się to, że stojńc przed ludŸmi, których włanie miano zabić, zareagowałem w sposób, jaki zagrozić mógłby wszystkim moim planom. Zawsze mówiłem sobie, że muszę być wiadom faktu, że doprowadzenie jeszcze podczas mojego życia do upragnionej przeze mnie zmiany ludzkiej historii, będzie wymagało ofiar w ludziach. W nieunikniony sposób oznacza to, że prędzej czy póniej, kto będzie musiał zginńć w efekcie wydanych przeze mnie rozkazów. Jednak tam, u podnóża gór na Harmonii odkryłem, że nie jestem w stanie zaakceptować niesprawiedliwej egzekucji, jaka mogłaby stanowić drobnń częć ceny za to, czego chcę. Moja reakcja nie była zimna i wynikajńca z rozsńdku. Zareagowałem odruchowo, gorńco i instynktownie jak mógłbym instynktownie zareagować na atak fizyczny. Muszę również pamiętać to, co zobaczyłem w twarzy majora, gdy powiedziałem mu, że
nie zabije tych ludzi. Wiem, że po tych wszystkich latach treningu i ćwiczeń, moja twarz była spokojna i niegrona. Wiem, że całkowicie panowałem nad głosem, nie grożńc i mówińc spokojnie. A jednak co we mnie natychmiast przekonało go, że mówię absolutnie poważnie. Jednym słowem, przeraziłem go. Pytanie brzmi jak mogę zrealizować swoje plany, jeli nie mogę zaufać, że będę w stanie znieć ich koszty? Nie mogłem pozwolić na powieszenie tych ludzi. Gdyby major mnie zignorował, byłem gotów go zabić. W tej chwili nie widzę żadnego rozwińzania tej sytuacji. Nie będę wiedział, jak zareaguję do chwili, kiedy znajdę się w sytuacji, która albo pozwoli mi zrealizować, albo zrujnuje wszystkie moje plany. Teraz mogę tylko działać dalej zgodnie z planem i mieć nadzieję. Ponieważ nie zrezygnuję z mojego marzenia o tym, co może nadejć. Żyjńcy dzisiaj ledwie zacznń widzieć tego obietnicę. Dostanń jń dopiero ich wnuki i prawnuki otwarcie na większń i rozumniejszń przyszłoć. To zbyt cenne, by nie spróbować. W tej chwili wszystko, co mogę zrobić, to przeć naprzód. A więc tak zrobię. Siedział, jeszcze przez chwilę, wpatrujńc się w napisane słowa. Potem podniósł zapisane kartki i je również wsunńł w szczelinę niszczarki. Ich destrukcja niczego nie zmieniła. Lata ćwiczeń sprawiły, że co napisał, odcisnęło się w jego umyœle, a pytania nie przepadnń. Będń tam, wraz z wydarzeniami tego dnia. Jeszcze przez chwilę siedział w tym stanie zawieszenia ciała i umysłu. Pierwsza obudziła się jego wiadomoć, przypominajńc mu, że ma do zapisania jeszcze jednń notatkę, którń też odłożył, bo trudno było ujńć mu jń słowami. Jednak powiedział sobie, że rozwińzaniem tego problemu będzie po prostu rozpoczęcie pisania. Słowa przyjdń, albo nie. Ważne było, by zapisać je, gdyż pomoże mu to w rozjanieniu myli i ułatwi ich sprecyzowanie. Nie wspominałem o tym Toni zapisał i nie jestem pewien, czemu? Nie ma żadnego konkretnego powodu, by jej nie mówić. I nie ma to żadnego zwińzku z tym, że chodzi o innń kobietę tak mylę choć właciwie sńdzę, że wspominanie o czym takim zakłopotałoby bardziej mnie niż jń. Przerwał na chwilę pisanie, rozważajńc to. A jednak muszę zapisać w pamięci chwilę, gdy wszedłem do lasu i przelotnie ujrzałem
kobietę, która musiała być Rukh Tamani, dowódczyniń oddziału, z którym zwińzał się Hal Mayne – pod nazwiskiem Howarda Immanuelsona. Muszę zapamiętać wrażenie, jakie na mnie wywarła. Rzecz nie tylko w jej niezwykłej urodzie, bo była najpiękniejszń kobietń, jakń kiedykolwiek widziałem i spodziewam się zobaczyć. Właciwie nie wierzyłem dotńd, że możliwe jest istnienie tak upersonifikowanej esencji słowa piękno. Przy tym wspaniałe jes t, że prawdziwa siła tego piękna nie kryła się w ciele i twarzy. Rozwietlało jń co znacznie więcej, choć to tak naprawdę wcale nie jest dobry opis. To, co mnie tak mocno uderzyło, to rodzaj niewidzialnej, lecz wyczuwalnej aury jń otaczajńcej. Gdybym miał w sobie choć cień religijnoœci ZaprzyjaŸnionych – powiedzmy, najmniejszy ułamek tego, czym dysponuje w tym zakresie Henry mógłbym przed niń klęknńć. Naprawdę wiele bym dał, żeby lepiej jń poznać. Nie umieciłbym tego pragnienia przed chęciń poznania i rozmowy z Halem Mayne. Choć bardzo się staram, nie potrafię wydobyć z pamięci żadnego obrazu pasujńcego do opisu dorosłego Hala Mayne. Wyglńda to tak, jakby pamięć podsuwała mi obrazy wszystkich osób zgromadzonych wtedy w sali – i nie ma między nimi twarzy należńcej do niego, ale to nacińgany pomysł. Czy to możliwe, żebym podwiadomie oba wiał się go znaleć i poznać jego prń wdziwe możliwoci i potencjał? Co, jeli jest mi równy, albo bliski tego, a historia wyznaczyła mu rolę mojego antagonisty – nie sojusznika? Na to również nie da się udzielić odpowiedzi, aż staniemy w końcu twarzń w twarz. Wtedy będę wiedział. Znów przerwał, siedzńc i wpatrujńc się w napisane przez siebie słowa. Po chwili powrócił do pisania. Na razie mogę tylko mieć nadzieję, że kiedy znajdzie go milicja na Harmonii, nie uszkodzń go ani nie zabijń. Nie ufam Barbage’owi. Jego fanatyzm przekracza wszelki strach przed konsekwencjami – nawet z mojej strony. Ostatniego akapitu nie przeczytał po raz drugi. Jego myli poszybowały ku problemom zbliżajńcych się dni na Cassidzie, odległej o zaledwie kilka dni lotu. * * * Oficjalnie i legalnie na Cassidzie nie było organizacji Innych. Dwa lata temu Cassida i Newton uznały te organizacje za nielegalne. Teoretycznie Bleys nie miał tu żadnych
kontaktów. Naprawdę jednak istniała niewielka grupa działaczy, utrzymujńcych kontakty pod przykrywkń działań w innych, legalnych organizacjach. Toni napisała o przylocie Bleysa do ich tajnego przywódcy, Johanna Wiltera ale co dziwne, zdawało się, że nie ma go w kosmoporcie. Podobnie, jak nie było ladu po limuzynach wynajętych przez Toni dzięki porednictwu biura podróży. Kiedy zapytała o pojazdy czekajńcń w terminalu agentkę, ta potrzńsnęła głowń. – Nigdy nie wpuszcza się na lńdowisko pojazdów nie należńcych do obsługi terminala – odpowiedziała. Toni popatrzyła nad jej ramieniem na Bleysa, który odpowiedział spojrzeniem i lekkim zmarszczeniem czoła. Był to rodzaj sytuacji, wjakich niezastńpiony był Dahno – ale ten przebywał w tej chwili na Zjednoczeniu, pozwalajńc wybrać się na członka Izby. Prawdń było, że na żadnej planecie nie dopuszczano zwykłego ruchu cywilnego na terenie portu kosmicznego, jednak ludzie z paszportami dyplomatycznymi i potrzebń ochrony, traktowani byli odrobinę inaczej i mniej surowo patrzono dla nich na przepisy. Podobnie powinno być i w tym przypadku, ponieważ Bleys, formalnie rzecz biorńc, był członkiem rzńdu planetarnego Zjednoczenia. – Tędy proszę mówiła dalej pracownica terminala, młoda kobieta z lekkń nadwagń i życzliwń, okrńgłń twarzń w tej chwili jednak niezwykle poważnń. Odwróciła się w stronę dwóch młodych mężczyzn w mundurach ze srebrnymi insygniami oficerskimi na niebieskich rękawach. Za nimi stały dwa rzędy szeregowców, w mundurach różnińcych się od oficerskich jedynie mniej eleganckim wykończeniem. Jeden z oficerów był niższy i miał bladń, żółtawobiałń twarz z lekko wystajńcymi oczyma, nadajńcymi mu wyglńd idioty. Drugi był wysokim, szczupłym młodzikiem, z lekko przekrwionym nosem na wńskiej twarzy i dwiema srebrnymi strzałami na kołnierzu w miejscu, gdzie jego kompan miał tylko jednń błyszczńce w wietle Alfy Centauri A słońcu tak podobnym na Cassidzie rozmiarami i kolorem do gwiazdy Ziemi, że było to jedyne miejsce, gdzie mieszkańcy Starej Ziemi czuli się jak w domu. Nawet w Toni i Bleysie wiatło Alfy Centauri A zdawało się budzić jakie atawistyczne wspomnienia rozmawiali o tym na pokładzie Favored, czekajńcego na orbicie na pozwolenia lńdowania.
Jednak nie musieli podchodzić do czekajńcych oficerów, bo obaj natychmiast zbliżyli się do nich. Podeszli wprost do Bleysa. – Bleys Ahrens? zapytał ten wyższy. – Tak. O co chodzi? – Jest pan aresztowany, Bleysie Ahrens – odpowiedział oficer. – Jeœli razem ze swoimi ludmi zechce pan udać się z nami spokojnie, unikniemy wszyscy większych kłopotów. – Dokńd miałby się z wami udać? zapytała Toni. Zdajecie sobie sprawę z tego co robicie? Nie możecie aresztować zagranicznego dyplomaty. Bleys Ahrens posiada paszport dyplomatyczny... – Przykro mi... Antonina Lu, jak sńdzę? przerwał jej oficer. Wypełniam tylko rozkazy. Mamy tu pojazdy przeznaczone do transportu. Zechciałaby pani razem z Henrym MacLeanem, mnń i kapralem udać się do drugiego z pojazdów, a wasza eskorta do ciężarówek z tyłu, proszę? Bleysie Ahrens, proszę za mnń... Rozdział 20 Czekały na nich masywne wojskowe ciężarówki pomalowane na kolor błotnisto–szary. Z przodu miały dwa fotele obrotowe zamontowane w taki sposób, że drńżek sterowy dostępny był z obu. Za nimi znajdowały się jeszcze dwa fotele dla pasażerów, a z tyłu ciężarówki pozostawiono pustń przestrzeń pod zdejmowanń pokrywń, z dwoma długimi ławkami na bokach. Bleys siadł w fotelu tuż za kierowcń, podczas gdy oficer zajńł miejsce na przedzie. – Przepraszam za ciasnotę, sir odezwał się oficer obracajńc fotel w stronę Bleysa. Ten tylko skinńł głowń. Przeprosiny z pewnociń były na miejscu. Nie tylko z powodu niskoœci fotela, ale i niewielkiej odległoœci od siedzenia z przodu, zmuszony był usińć bokiem, mocno wpierajńc się kolanami w tył fotela zajmowanego przez oficera. Jednak nie robił z tego problemu. Nie było powodu, dla którego nie mogli przygotować dla niego pojazdu z wygodnym siedzeniem, w każdym razie nie bardziej, niż samo aresztowanie, a więc niewygoda musiała zostać zaplanowana być może miała sugerować bezmylnoć osób wysłanych, by go aresztować. Tak więc Bleys znosił sytuację, odsuwajńc uwagę od zaczynajńcych nękać jego nogi skurczy i skupiajńc się na czym innym. Mógł po prostu przejć do tyłu pojazdu i sińć na
jednej z ławek, co pozwoliłoby mu rozcińgnńć nogi na szerokoć ciężarówki, ale z tyłu nie było okien. Tutaj mógł wyglńdać przez przedniń szybę i widzieć, dokńd go zabierano. Oficer wydał kierowcy polecenie. Ciężarówka z napędem magnetycznym uniosła się metr nad płytę lńdowiska i przelizgnęła się nad nim ku wejciu do tunelu, którym zjechali ukonie pod ziemię. Tego rodzaju sieć podziemnych tuneli była powszechna w większoœci portów kosmicznych, jednak gdy dotarli na dolny poziom, zauważył coœ nietypowego. Ich rampa kończyła się na szerokim tunelu biegnńcym pod kńtem prostym do dotychczasowego kierunku jazdy. Kierowca wjechał w niego, skręcajńc w lewo i ruszył przyspieszajń tak, że już po chwili pędzili z prędkociń znacznie przekraczajńcń możliwoci zwykłego napędu magnetycznego. Siedzńcy za pilotem Bleys odniósł wrażenie, że ich pojazd został otoczony przez jakieœ niewidzialne pole, kontrolujńce teraz ich prędkoć. W każdym razie poruszali się teraz tak szybko, że nie minęło nawet pięć minut, gdy znów wyłonili się na powierzchnię, sunńc z olbrzymiń prędkociń wewnńtrz przezroczystego tunelu przez duże miasto. Jechali tak szybko, że niemożliwe było bliższe przyjrzenie się mijanym budynkom. Ale wszystkie razem w ciekawy sposób różniły się od tego, co Bleys widział na innych Młodszych Œwiatach. Wszystkie – nawet te biedniejsze, jak planety ZaprzyjaŸnionych – posiadały obszary miejskie na wiele sposobów dostatecznie nowoczesne, by w zasadzie bez problemu można było wymienić je między planetami. Jeli to było Tomblecity, to zdecydowanie różniło się od tego, co zapamiętał z poprzedniej w nim wizyty. Miał wrażenie, jakby od poprzedniego pobytu, kilka lat temu, tuż przed spotkaniem na Ziemi wymagajńcym zajęcia posiadłoci Maynea, całe miasto zostało całkowicie przebudowane. Cassidianie byli jednak szeroko znani ze swojej technomanii, a ze wszystkich Młodszych wiatów włanie oni dysponowali największymi możliwociami, zarówno technicznymi jak i finansowymi, żeby jń zaspokoić. Wyglńdało na to, że wszystko co widział poprzednio, zostało całkowicie zburzone i odbudowane, w całoci podporzńdkowujńc się jednemu planowi. Wszystkie budynki sprawiały wrażenie, że sń głęboko wkopane w ziemię, wystawiajńc nad powierzchnię nie więcej niż jedno do szeciu górnych pięter.
Co więcej, we wszystkich stosowano te same materiały i wzory. Pojedyncze budowle stawały się coraz wyższe w miarę zbliżania się do centrum metropolii. Kiedy ich trzy pojazdy minęły \v końcu zewnętrzne granice miasta, trasa oddzieliła się od szerszej, współdzielonej z innymi pojazdami posuwajńcymi się równolegle i zmniejszyli prędkoć. Zwolnili prawie równie szybko, jak przyspieszyli. Zanikło wrażenie otoczenia jakńœ kapsułń. Tunel skończył się i wyjechali na szerokń, brukowanń drogę prowadzńcń serpentynami w stronę górskiego zbocza. Poruszali się po niej wolniej, ale nadal w zdecydowanie dużym tempie – znacznie szybciej, niż Bleys podróżował na innych œwiatach po tego typu drogach. Jednak w miarę wspinaczki droga uległa zwężeniu i ich prędkoć spadła. W końcu znaleli się na czym w rodzaju bocznej drogi, na końcu której zatrzyma li się przed budowlń wyglńdajńcń jak pałac, nie wyższń niż trzy piętra, ale zajmujńcń dużń częć górskiego zbocza. Pomimo rozmiarów, co w wyglńdzie struktury sprawiało wrażenie, że to prywatna rezydencja. Za wyjńtkiem Starej Ziemi, œwiatów Exotikow i Dorsai, tak wielkie domy po prostu nie istniały. Pojedyncze domostwa były zazwyczaj małymi, skromnymi budowlami lub – na terenach rolniczych – farmami, w rodzaju domu Henry’ego na Zjednoczeniu, choć mogły być od tego ostatniego znacznie większe i wygodniejsze. Poza tym, ludzie żyli w mieszkaniach w mieœcie albo apartamentach hotelowych. Najwyraniej jednak ich celem było to włanie miejsce. Oficer na przedzie obejrzał się na Bleysa. – Pan pozwoli... po zatrzymaniu ciężarówki otworzył drzwiczki obok siebie proszę tędy. Bleys poszedł za nim do budynku. Wewnńtrz stało się już całkiem jasne, że budowla rzeczywicie stanowi siedzibę jakiej rodziny albo osoby bardzo bogatń siedzibę. Z wysokiego holu, wyglńdajńcego jakby został wyrzeżbiony w jednym kawałku marmuru, na wyższy poziom prowadził ruchomy chodnik, który ruszył jak tylko postawili na nim stopy. Wylńdowali na grubym dywanie w kolorze koci słoniowej, a oficer poprowadził Bleysa przez kilka korytarzy do małego pomieszczenia, zamkniętego na drugim końcu wielkimi, ozdobnymi drzwiami. Pokój nie był umeblowany, za to pod jednń ze cian ustawiono sprawiajńcń wrażenie
sprzętu wojskowego kabinę z zielonego plastiku, z wejciem osłoniętym materiałem. – Pozwoli pan. – Oficer wskazał na kabinę. Bleys bez słowa zbliżył się do niej i wszedł. Wewnńtrz zastał kilku wojskowych w białych fartuchach. Jeden z nich odezwał się do Bleysa. – Zechce się pan rozebrać, sir. – To bardzo głupie z waszej strony stwierdził Bleys. – Proszę się rozebrać powtórzył mężczyzna. Bleys wypełnił polecenie. Po szczegółowym przeszukaniu jego ubrań i osoby przy pomocy ręcznych skanerów, pozwolono mu się z powrotem ubrać i wyprowadzono go przez drzwi z drugiej strony kabiny. Znalazł się przed zamkniętymi drzwiami. Obok nich stał oficer, który go tu przyprowadził. – Tędy, Bleysie Ahrens powiedział. Obrócił się w stronę drzwi, które otwarły się do œrodka. Bleys wszedł. Oficer nie poszedł za nim. Drzwi ponownie się zamknęły i Bleys został sam w pokoju niewiele większym od tego poprzedniego. Tu jednak trzy ciany były przeszklone, sprawiajńce wrażenie panoramicznego widoku na okoliczne góry, od poroniętych jodłami zboczy do onieżonych szczytów. W pokoju było cieplej między dwoma oknami umieszczono duży kominek, w którym za szklanym ekranem radonie trzaskały płomienie. Przed kominkiem ustawiono dwa wysokie, staromodne fotele. Bleys zbliżył się do nich i zauważył, że w jednym z nich siedział mężczyzna, na pierwszy rzut oka wyglńdajńcy na wiek œredni, ale po bliższym przyjrzeniu się, zauważył, że to starzec. Meble i spokojny wyglńd mężczyzny miały sprawiać wrażenie, że pokój jest przyjemny i uspokajajńcy. Z jakiego powodu może zbyt wysokiej temperatury wcale tak nie było. – O co tu chodzi? zapytał Bleys. Czy to pan jest odpowiedzialny za sprowadzenie mnie tutaj? Podszedł do przodu i obszedł fotel, stajńc naprzeciw mężczyzny. – Tak i nie. Ale proszę odpowiedział lekko chrapliwym głosem mężczyzna. – proszę podejć i usińć, Bleysie Ahrens. Wskazał rękń na drugi, stojńcy obok fotel. Bleys podszedł. Kiedy się zbliżył, zauważył, że fotel wyposażono w dodatkowń poduszkę, tak doskonale dobranń fakturń i kolorem, że z większej odległoci w ogóle nie było jej widać. Zauważył również, że mężczyzna używał podpórki pod stopy, co pomagało ukryć fakt, że jego fotel również wyposażono w podwyższajńcń poduszkę.
Bleys usiadł. – Co zrobiono z Antoninń Lu? zapytał. I resztń moich ludzi? – Nic jej nie jest, czeka na pana. Właciwie wszystko było rutynowym postępowaniem. – Oczy mężczyzny były oczami starca, ale paliły się w nich iskierki wielkiej inteligencji. – Chciałem porozmawiać z panem dla mojego zrozumienia pewnych spraw, mieć pewnoć, że nikt nam nie przeszkodzi. – Ach tak stwierdził Bleys. A więc pozwoli pan, że zadam pytanie. Czemu, wbrew wszelkim zasadom dyplomacji, zostałem wraz z moimi ludŸmi aresztowany i sprowadzony tutaj? Mężczyzna uniósł brwi. Były elegancko siwiejńce, na okrńgłej twarzy z obfitymi ustami i zmarszczkami w kńcikach oczu. Szpakowate włosy miał krótko przycięte, ale starcze oczy sprawiały wrażenie, jakby kryły się w nich iskry. Dopiero po dłuższej chwili Bleys uwiadomił sobie, że nie były to iskierki humoru, ale zdradzały coœ w rodzaju mam cię!. – Aresztowany? zapytał mężczyzna. Błysk w oku znikł, a na jego twarzy odmalował się szok. Nie, to niemożliwe. – To włanie powiedział nam oficer, który przywiózł nas z portu kosmicznego – stwierdził Bleys. – Doprawdy? To nic takiego. Chciałem tylko z panem porozmawiać. Tak mi przykro! Pan pozwoli, że się przedstawię. Pięter DeNiles, Sekretarz Rady Rozwoju naszej planety. Czy ten oficer naprawdę użył słowa „areszt”? – Dokładnie potwierdził Bleys. DeNiles potrzńsnńł głowń. – Wojskowi! powiedział. Zawsze przesadzń. Nie, Bleysie Ahrens, miało to być tylko zaproszenie dla pana i pańskich ludzi. – A szczegółowa rewizja osobista? zapytał Bleys. 1, nie wńtpię, podobna rewizja wszystkich, którzy sń ze mnń? – To niestety odpowiedział DeNiles jest ostrożnoć podyktowana przez procedury rzńdowe, które, jestem pewien, zrozumie kto na pańskim stanowisku. Obawiam się, że będzie pan po prostu musiał uwierzyć mi na słowo, że to nic osobistego. Ani ja, ani osoby, które dokonywały rewizji nie spodziewały się znaleć niczego niebezpiecznego. Ale jestem prawnie zobowińzany do podjęcia takich rodków ostrożnoci. – Prawnie? Bleys przyglńdał mu się uważnie. – Niestety, tak odpowiedział DeNiles. Jestemtylko urzędnikiem rzńdowym,
właciwie już na emeryturze. Teraz tylko doradzam. Ale ponieważ formalnie jestem członkiem Planetarnej Rady Rozwoju, cały czas podlegam ochronie, jakbym był aktywnym członkiem rzńdu. – Wydaje mi się, że nie wystarczy do uzasadnienia aresztu wymamrotał Bleys. – Nie, oczywicie, że nie zgodził się DeNiles. Ale cała ta sprawa jest po prostu niepomyœlnym zbiegiem okolicznoœci. Aresztowanie akredytowanego goœcia ze statusem dyplomatycznym ma pan całkowitń rację, legalnie nie jest to możliwe. – A więc czemu tu jesteœmy? – Jak mówię zbieg okolicznoci, nieporozumienie stwierdził DeNiles. Widzi pan, rzecz w tym, że oprócz bycia członkiem Izby rzńdzńcej na Zjednoczeniu, przewodzi pan również organizacji międzyplanetarnej, której filia na tym œwiecie została uznana za nielegalnń. W efekcie członkowie Rady Rozwoju muszń pokazać wyborcom, że upewnili się czy pańska wizyta nie służy nielegalnym celom lub powińzaniom. Zdecydowano, że właœnie ja się co do tego upewnię, ja zaœ – moje najszczersze przeprosiny, bo właœnie na mnie spoczywa odpowiedzialnoć wydaje się, że przesadziłem z nadgorliwń pomocń armii. Moimjedynym wytłumaczeniemjest fakt, że chciałem się z panem spotkać i porozmawiać, a takie postępowanie wydawało się być jedynń szansń. – Rozumiem skomentował Bleys. Tak naprawdę jednak, wcińż nie miał pojęcia, co kryło się za tymi wszystkimi wydarzeniami. Ale dowie się. Nic z tego, co zaszło od chwili lńdowania, nie mogło być przypadkiem. Coœ musiało się za tym kryć. DeNiles znów się umiechał, teraz nawet cieplej, pogłębiajńc zmarszczki wokół oczu. – ...Choć wyglńda na to, że częć osób z pańskiej grupy miała w bagażu broń. Bleys rozemiał się. – Jako członek tutejszej Rady powiedział musi być pan wiadom, że wielu zagranicznych dyplomatów ma ze sobń własnń uzbrojonń ochronę. – Och tak, oczywicie. Ale był to jeszcze jeden powód zaniepokojenia Rady. Naprawdę, nie przeraziła nas wizja tego, co może dokonać grupa pięćdziesięciu trzech ludzi z broniń ręcznń przeciw naszym siłom. Bleys umiechnńł się w odpowiedzi. – Och, z pewnociń. Co jeszcze? – Cóż proszę mi wybaczyć powiedział DeNiles chodzi o to, że zamierza pan wygłosić do naszych obywateli serię przemówień. Z tego co wiemy, efektem podobnych mów
na Nowej Ziemi były znaczńce niepokoje społeczne, a nawet kilka zamachów bombowych. To włanie martwi członków Rady. Dziwi się im pan? – Nie wiem odpowiedział Bleys. A powinienem? Zależy to od tego, jak poważnie traktujń moje powińzania z Innymi i broniń przewożonń przez mojń ochronę oraz pozostałe sprawy uważane przez nich za istotne w aspekcie społecznym. – Nic z tych rzeczy, Bleysie Ahrens, zapewniam pana. Po prostu jesteœmy ostrożni, a ja pozwoliłem sobie wykorzystać okazję poznania pana, bo to, co wiem o pańskiej filozofii, sugeruje, że jest bardzo interesujńca. – Mogę zrozumieć, że pańska Rada zawsze ma na uwadze bezpieczeństwo planety – stwierdził Bleys. Ale czy pan, osobicie, słuchał nagrań jaki chœ moich przemówień? DeNiles popatrzył wprost na niego i przez chwilę wzrok miał całkowicie poważny. – Jednego. Kto mniejszego formatu mógłby uniknńć odpowiedzi albo skłamać. Bleys zaczńł odczuwać pewien szacunek do tego człowieka. Jedno nagranie mogło wystarczyć sumiennej osobie, zainteresowanej wyłńcznie potwierdzeniem dowodów, które już go przekonały. – Oczywicie dysponuję również pełnym raportem na temat pańskiej działalnoœci i tego, co ważne z innych pańskich przemówień. – W takim razie wysłuchanie jednego powinno wystarczyć odpowiedział Bleys – skoro został pan wczeœniej wprowadzony w podstawy mojej filozofii. Wszystkie moje przemówienia niosń ten sam przekaz, choć słowa zmieniajń się w zależnoœci od słuchaczy. Ale wiadomoć jest zawsze ta sama. Nie jestem zainteresowany indywidualnymi społeczeństwami planetarnymi. Interesuje mnie społecznoć ogólnoludzka. – Tak powiedział w zamyleniu DeNiles. Pamiętam, że powtarzał pan to kilkakrotnie w znanym mi przemówieniu. – Zawsze to powtarzam. Najważniejszy jest fakt, że działam na najszerszym z frontów. To filozofia dla ulepszonej ludzkoci i lepszego życia dla wszystkich, a zwłaszcza dla nas, na Młodszych Œwiatach. Jedna, uniwersalna ideologia, plus samodoskonalenie wszystkich osób. DeNiles pokiwał głowń. – Wskazuję również kontynuował Bleys że samodoskonalenie, które do dzisiaj powinno osińgnńć znacznie wyższy poziom, było hamowane przez Starń Ziemię. Kolebka rodzaju ludzkiego zawsze próbowała utrzymać nad nami jak największń kontrolę, jeœli nie
jawnie, to po kryjomu, więc wcale nie mieliœmy takiej swobody wyboru, jakń moglibyœmy mieć, gdyby pozostawiono nas sobie samym. Bleys przerwał, patrzńc znaczńco na DeNilesa. – Musi pan sobie z tego zdawać sprawę. Twarz sekretarza niczego nie zdradzała. Opinia Bleysa o nim jeszcze wzrosła. Osoba mniej inteligentna zasugerowałaby Bleysowi, by jej nie pouczał i poczułaby się obrażona potraktowaniem jej z góry. DeNiles po prostu słuchał z uwagń i zainteresowaniem. Przez chwilę odczuł pokusę mówienia do DeNilesa tak, jakby był rzadkim klejnotem, osobń bardzo inteligentnń i całkowicie pozbawionń uprzedzeń i przesńdów. – Stara Ziemia trzyma się nas mówił dalej Bleys majńc nadzieję, że na dłuższń metę damy się jej kontrolować. Tak naprawdę, za chęciń kontroli kryje się strach, zrodzony z instynktu przetrwania ludzi, którzy uważali się za zwieńczenie ewolucji, a teraz czujń się zagrożeni przez nowe, lepsze wersje ich samych. Tak samo jak wymarły obecnie wilk jaskiniowy musiał ustńpić miejsca współczesnemu wilkowi. Żyjńc z tym podœwiadomym strachem, Stara Ziemia stara się konkurować z nami w koloniach. – Nie wydaje się panu, że przesadza odpowiedział DeNiles z tym porównaniem mieszkańców Starej Ziemi do wilków jaskiniowych? – Porównanie istnieje wyłńcznie w umysłach na Starej Ziemi stwierdził Bleys. – Ale ten rodzaj strachu sprawia, że sń dla nas niebezpieczni. Ludzie ze Starej Ziemi już od bardzo dawna marzyli o superczłowieku. Nadczłowiek z dzieł dziewiętnastowiecznego filozofa, Fryderyka Nietzschego, niezwyciężone postacie, od poczńtku czasu stanowińce nieodłńczny element niezliczonych ksińżek i fantazji w mitach i legendach. Postać zwalczajńca wszelkie zło. Ale Stara Ziemia zawsze zakładała, że taki nadczłowiek będzie wywodził się od nich – nie z tych, którzy opuœcili ich dla gwiazd i innych planet. – Hmm wydobył z siebie DeNiles. – Jednak ani na Ziemi, ani na żadnym z naszych wiatów nie ma żadnej realnej możliwoci pojawienia się superczłowieka kontynuował Bleys. Kobiety i mężczyŸni z naszych Nowych wiatów może sń przeciętnie odrobinę wyżsi niż na Starej Ziemi, ale idea prawdziwego skoku ewolucyjnego czy tu, czy gdziekolwiek, jest jak zawsze iluzjń. Społeczeństwo ewoluuje i wcińż ma przed sobń dalekń drogę. Ale indywidualni ludzie nie, i nie mogń, choćby chcieli. Nadczłowiek to tylko marzenie i zawsze tak było.
Mówińc ostatnie słowa, Bleys uważnie przyglńdał się DeNilesowi. Ponieważ, jeœli wierzyłby w nadczłowieka, okazałoby się, że od podstaw le ocenił go jako człowieka, z którym może swobodnie rozmawiać. Ale DeNiles tylko pokiwał głowń w zamyœleniu. – Widzi pan powiedział Bleys silnie odczuwam możliwoci olbrzymie możliwoœci – każdej indywidualnej istoty ludzkiej. Ale będń one możliwe do zrealizowania tylko, jeœli każdy z nas zostanie uwolniony z zewnętrznych wpływów i kontroli, łńcznie z tń ze strony Starej Ziemi. Dlatego zaczńłem moje nauczanie na Zjednoczeniu, a przybyłem na Cassidę, by o tym włanie mówić. Możliwoci i problemy. DeNiles znów lekko skinńł głowń ruch głowy mógł oznaczać zgodę albo wskazywać tylko, że wcińż słucha. – Mówińc w skrócie powiedział Bleys informuję ludzi, że musimy być œwiadomi strachu Starej Ziemi i zrozumieć go oraz jeli będzie to konieczne przygotować się do ochrony przed nim. Do tego włanie sprowadzajń się moje przemówienia; mówię ludziom, by uczyli się i rozwijali. Ludzkoć ma przed sobń jeszcze długń drogę. Ja tylko doradzam, a z tym nie wińże się żadne niebezpieczeństwo dla mieszkańców Nowych Œwiatów. Skończył mówić i wyczekujńco popatrzył na DeNilesa. Piłka była teraz na jego boisku. Rozdział 21 Między nimi pojawiło się jakie trudne do zdefiniowania napięcie, jakby stali naprzeciw siebie po dwóch stronach wńskiej, lecz bezdennej szczeliny, rozgrywajńc pojedynek o to, kto pierwszy powinien do niej zstńpić. – Na podstawie pańskich słów można by stworzyć obraz godny pochwały, Bleysie Ahrens odezwał się DeNiles po długiej chwili ciszy. Ale proszę mi wybaczyć, oficjalnie potrzeba będzie więcej wyjanień, by dostarczyć Radzie amunicji, której mogłaby użyć do uzasadnienia decyzji o zaklasyfikowaniu pana jako niegroŸnego. – Czemu? zapytał Bleys. – Cóż, widzi pan – powiedział DeNiles, splatajńc palce podał mi pan zapętlony i karkołomny argument, w którym pańskie założenie, że Stara Ziemia ma pewne lęki, dowodzi innego pańskiego założenia, jakoby te wystńpienia nie stwarzały zagrożeń dla porzńdku publicznego. Może pan być całkiem szczery, a nawet może to mieć jakieœ zastosowanie na
pańskiej planecie, Zjednoczeniu. Ale czemu sńdzi pan, że mieszkańcy innych œwiatów – w szczególnoci Cassidianie potrzebujń tej nauki? Zdaje się pan zakładać jednoć rasy ludzkiej na Młodszych wiatach, której, muszę przyznać, nie widzę. Czy może mi pan wymienić choć jeden istotny czynnik społecznoci Młodszych wiatów, który by nas łńczył? Oczywicie, poza zdolnociń do krzyżowania się. – Oczywicie odpowiedział Bleys. Kr edyt. – Kredyt? DeNiles opucił ręce na kolana. Jak różne społeczeństwa mogłyby współpracować bez rodka wymiany? Z pewnociń stworzenie kredytu było jednym z kroków milowych współczesnej cywilizacji. Ale czynienie z niego podstawy ambitnej filozofii przyszłoci, w której wszyscy będziemy lepsi i mńdrzejsi, powinno wydawać się mocno nacińgane – nawet dla pana. – Nie powiedziałem, że to podstawa mojej filozofii stwierdził Bleys. Udział w tym pojedynku na słowa sprawiał mu przyjemnoć i miał silne podejrzenia, że podobnie było z tym drobnym i kruchym staruszkiem. Zapytał mnie pan o co, co łńczy wszystkie społecznoci. Dałem panu przykład nasze wiaty mogń egzystować na podobnym poziomie cywilizacyjnym tylko dzięki kredytowi – lokalnemu i międzygwiezdnemu. – Jak moglibymy istnieć bez niego? zapytał DeNiles. Czy przewiduje pan jakńœ przyszłoć, która jest lepsza między innymi dzięki temu, że transakcje między indywidualnymi osobami i planetami odbywajń się bez kredytu? – Ależ wręcz przeciwnie zaprotestował Bleys. Kiedy tylko poszczególne osoby rozwinń się do punktu, w którym zrozumiejń uzależnienie ludzkoœci od szczeroœci i osobistego poczucia odpowiedzialnoœci, kredyt w znanej nam formie przestanie być niezastńpiony. Użyteczny, lecz nie niezastńpiony. Wtedy wystarczy notka o porozumieniu – na wymianę towarów i usług. – Czy takim rodzajem notki nie jest właœnie list kredytowy? – Absolutnie nie odpowiedział Bleys. Historycznie rzecz biorńc, pienińdze i listy kredytowe zawsze musiały być wsparte przez dobra materialne. Mówię teraz o notkach opierajńcych się wyłńcznie na uniwersalnym zaufaniu i twierdzę, że osińgnięcie takiego zaufania będzie dowodem na to, że osińgnięto lepsze zrozumienie między ludŸmi. Malejńce znaczenie rezerw kredytowych i to lepsze rozumienie będń sygnałem zaawansowanego
rozwoju społecznego a nie na odwrót. Proszę pamiętać, to przykład stworzony na pańskie żńdanie. To nie kredyt i to, co się z nim stanie, ale zmiany społeczne sń obiektem mojego zainteresowania. – A więc reszcie Rady powinienem powiedzieć, że jest pan niczym więcej, jak rodzajem kaznodziei szukajńcego nawróconych? – Jeli pan sobie tego życzy stwierdził Bleys. I jeli potrafi mi pan wskazać granicę, między naukami społecznymi i religiń. DeNiles z powńtpiewaniem potrzńsnńł głowń. – Cóż, spytał mnie pan o mojń filozofię powiedział Bleys. Powiedziałem panu, tak samo jak wszystkim, jakń widzę nieuniknionń przyszłoć. Wierzę po prostu, że nadejdzie to o wiele szybciej, jeli więcej ludzi będzie jasno widziało prowadzńcń ku temu drogę. – Wyglńda to na wizję utopijnń skomentował DeNiles. Nie spodziewa się pan chyba, że po prostu uwierzę panu na słowo? – Może nigdy pan nie uwierzy stwierdził Bleys. – Oczywiœcie, tak samo będzie z wieloma ludmi. Ale ja wierzę, że podzielajńcych mojń wizję będzie przybywać z pokolenia na pokolenie, aż stanń się znaczńcym procentem populacji ludzkiej, aż w końcu zacznie ona działać opierajńc się na zaufaniu. Wtedy to, co nazywa pan utopiń, stanie się rzeczywistociń. DeNiles potrzńsnńł głowń. – Przykro mi, ale moja praca ogranicza się do tu i teraz – a konkretnie, do problemu, czy Rada powinna pozwolić panu na odbycie przemówień na naszej planecie. – Wiem. Ale proszę mi jedno powiedzieć. Czy w tym co powiedziałem, znalazł pan choć jednń rzecz, która mogłaby być groŸna i wywrotowa dla waszego społeczeństwa? DeNiles zmarszczył czoło, otworzył usta i ponownie je zamknńł. – Kto kiedy mi powiedział kontynuował Bleys że Cassidianie żyjń w większym luksusie niż mieszkańcy wszystkich innych Młodszych Œwiatów, nawet Exotikowie. Zasugerowałem, by okrelił, co rozumie przez pojęcie luksusu. Powiedziałem, że Cassidianie tak naprawdę majń nie najbardziej luksusowy, ale najmocniej stechnicyzowany œwiat. Ich najważniejszń pracń jest rozwijanie i wdrażanie odkryć dokonywanych przez naukowców z Newtona i sprzedawanie rozwiniętych technologii na kolejne œwiaty. Z tego powodu wasi ludzie cińgle znajdujń się na pozycji umożliwiajńcej zakup najciekawszych nowinek po możliwie najlepszej cenie.
– Nie widzę, jaki to ma zwińzek z tym, o czym rozmawialimy stwierdził DeNiles. – Mówię swoim słuchaczom wyjanił Bleys że mogń się uczyć wyłńcznie przez wystńpienie ze społeczeństwa, w którym żyjń i społeczeństw, które ich otaczajń, a następnie na spojrzenie na te społeczeństwa z zewnńtrz. Jeli to zrobiń, przekonajń się, że o ile ludzie mogń nie ewoluować, to na pewno dzieje się to ze społeczeństwami. Cassida, w sensie technicznym, ewoluuje w jednym kierunku. Jest bardziej wyspecjalizowana niż jakikolwiek inny z Nowych Œwiatów. – To fakt znany od jakiego czasu skomentował DeNiles. – Jakiœ czas, ale dopiero w ostatnich stuleciach. Wczeœniej zazwyczaj sńdzono, że podczas życiajednej osoby wiat nie zmienia się tak bardzo, by trzeba było się do niego dostosowywać. Przerwał, majńc nadzieję, że DeNiles rzeczywicie okaże się umysłem otwartym i słuchajńcym; jednak łagodna twarz Sekretarza niczego nie zdradzała. – Proszę sobie przypomnieć historię dwudziestego wieku mówił dalej Bleys. – Zanim realne stały się podróże kosmiczne, z cińgłym rozwojem technicznym. Nie dało się już wtedy zaprzeczyć, że osobisty kosmos każdego człowieka zmieniał się i rozszerzał każdego dnia, cińgle szybciej. Dziadkowie mieli problemy ze zrozumieniem – i byciem zrozumianymi – przez własne wnuki. Komputery z poczńtku zdumiewały dwudziestowiecznych dziadków. Już ich dzieci z łatwociń się do nich przystosowały i uczyniły z nich element życia codziennego. DeNiles wcińż się nie odzywał. Bleys powiedział sobie, że nadszedł czas przyszpilić słuchacza. – Przyzna pan chyba, że to fakty historyczne? Przerwał. DeNiles zmarszczył czoło, ale już wczeniej wykazał, że jest osobń wiadomń niebezpieczeństwa nie otwarcia się na argumenty. – Dobrze odezwał się. Przyzna, więc pan chyba, że takie poglńdy sń przynajmniej po częci wywrotowe? Choć tylko w stosunku do Starej Ziemi nie Cassidy, ani żadnego z naszych zamieszkałych œwiatów? – To prawda zgodził się Bleys. DeNiles otworzył usta, jakby planował powiedzieć co jeszcze, ale włanie w tej chwili, być może przypadkiem, w powietrzu rozległy się miłe tony muzyczne i rozbrzmiał kobiecy głos. – Sekretarzu DeNiles, czas na spacer. Jeli chciałby dzisiaj z niego zrezygnować...
– Nie zaprotestował DeNiles. Spojrzał na Bleysa. Nie ma pan nic przeciw rozmowie podczas przechadzki? Zawsze spaceruję o tej porze dnia, to częć moich ćwiczeń. – Zupełnie nic odpowiedział Bleys. DeNiles już wstawał. Kiedy Bleys podnosił się z miejsca, zauważył jak tamten wstaje, podpierajńc się obiema rękoma na poręczach fotela i uwiadomił sobie nagle, że jest jeszcze starszy niż sńdził. Nie był po prostu stary, lecz bardzo stary i kruchy. DeNiles obrócił się w stronę jednej ze cian, której okna ukazywały niezbyt odległń œcianę urwiska. Kiedy się zbliżał, częć ciany odchyliła się. Poprowadził Bleysa na trawiastń półkę skalnń o szerokoci około pięciuset metrów i podobnej długoci, niczym pasek łńki tworzńcej dywan między wyniosłymi zboczami gór, rozcińgajńcy się do lasku jodłowego rosnńcego u stóp prawie pionowego urwiska. Las rozdzielajńcy łńkę od skały mógł mieć może kilometr, zaœ ze szczytu ciemnoszarych skał, na wysokoci może czterdziestu metrów nad czubkami drzew tryskał strumień, spadajńc srebrzystym wodospadem między drzewa. Szli wolno i Bleys musiał się starać, by dostosować tempo do możliwoœci staruszka. Powietrze było wilgotne i ciepłe – dokładnie jak w pokoju z kominkiem. Ta jednakowoć zdradzała jego sztuczne pochodzenie. Bleys pomylał, że ten mały kawałek rajskiego ogrodu, po którym DeNiles codziennie spacerował, raczej nie mógł być naturalnń formacjń. Odleglejsze częœci, z klifem, strumieniem i lasem mogły stanowić trójwymiarowń iluzję, a inne celowo zbudowano do użytku DeNilesa, całoć chronińc tarczń pogodowń. Od czasu do czasu muskały ich delikatne powiewy wiatru, a popołudniowe wiatło Alfy Centauri było podejrzanie łagodne. – Lubię spacerować odezwał się DeNiles, idńc ze wzrokiem utkwionym na jodłach i klifie. Ale nie bardzo mogę. Nie tyle, ile zwykłem. Jego problemy z oddechem wręcz rzucały się w oczy, a wiek i zesztywnienie były bardziej widoczne w ruchu. To, co dla Bleysa było zaledwie powolnym spacerkiem, dla DeNilesa stanowiło poważny wysiłek przestawiania nogi za nogń. Uparcie posuwał się przed siebie, ze wzrokiem utkwionym w odległym klifie. Bleys zerknńł na jego nogi, potem przyjrzał się im uważnie. Widział już kiedyœ takie ruchy. Jednak ani twarz, ani nic innego w staruszku nie wyzwoliło dalszych wspomnień.
Bleys ocenił poruszajńce się z wysiłkiem obok niego drobne ciało. DeNiles był tak mały i słaby, że Inny mógłby bez wysiłku dosłownie jednń rękń wydusić z niego życie. A jednak odczuwał niezwykłe podniecenie. O ile się nie mylił, wraz z nieograniczonń odwagń i determinacjń, szedł obok niego niezwykły umysł o potężnej woli. Bleys dostrzegł teraz przed sobń delikatne rozmycie zewnętrznych krawędzi drzew i skały. Wyglńdało, jakby po przebyciu zaledwie kilku kroków pokonali pół drogi do drzew, a krawęd urwiska zdawała się być trzykrotnie bliżej. Oczywicie, pomylał Bleys; razem z kontrolń pogody i wszelkimi nowoczesnymi udogodnieniami, w łńczkę spacerowń musiano wbudować złudzenie większej odległoœci. – Przerwijmy na chwilę wysapał DeNiles. Zatrzymał się. Bleys stanńł razem z nim. DeNiles umiechnńł się w bezsłownej podzięce i przez kilka minut pracował nad odzyskaniem oddechu. – Mam do pana pytanie powiedział w końcu normalniej szym głosem. Takie, na które wolałby pan udzielić odpowiedzi w miejscu, gdzie nikt nas nie usłyszy. Często mam do powiedzenia rzeczy, których nikt nie powinien podsłuchać. Przypuszczam, że podobnie jak wszystkie publiczne postacie ma pan wbudowany w bransoletę detektor wykrywajńcy urzńdzenia podsłuchowe? Bleys skinńł głowń i zerknńł na nadgarstek, obracajńc w odpowiedniń pozycję bransoletę kontrolnń. Lampka czujnika pozostawała ciemna. – Jak pan widzi, nie ma tu miejsca na ukrycie w rozsńdnej odległoœci bardziej czułych urzńdzeń podsłuchowych. – Tak zgodził się Bleys. Ale o co zamierzał mnie pan zapytać? – Tylko jedno pytanie. Do czego doprowadziłyby zmiany ewolucyjne, na które ma pan nadzieję w przypadku wybitnych jednostek? Geniuszy? Dowiedzionych geniuszy; bo wielu może wykazywać znamiona talentu, ale nie być w stanie stworzyć nic ponad jeden przebłysk. Co by się z nimi stało, zakładajńc, że nadal mieliby wolnoć koniecznń do pracy w najlepszych możliwych warunkach? Bleys zastanowił się przez chwilę. DeNiles z pewnociń był zbyt stary, by troszczyć się o siebie, ale było to dziwne pytanie, chyba że personalnie zaangażował się w odpowiedŸ. – Nie wiem odpowiedział. Ew olucja będzie wymagała całych pokoleń by dojrzeć, nawet w idealnych warunkach. Ale nie widzę, w jaki sposób miałoby to wpłynńć na geniuszy inaczej niż na wszelkie inne osoby.
– Rozumiem. Dziękuję powiedział DeNiles. Możemy ić dalej. Ruszyli. Bleys zastanawiał się nad możliwymi powodami takiego pytania. Byli już prawie pod drzewami i zbliżali się do sięgajńcego ku nim, coraz dłuższego cienia góry, wyranie przesuwajńcego się po trawie. – Cóż odezwał się DeNiles po chwili. Spotkam się z Rad ń. Jeœli... Zabrakło mu powietrza. Iluzja odległoci sprawiła, że wydawało się jakby już weszli między pierwsze pnie drzew i otoczył ich mrok pod grubń osłonń iglastych gałęzi. – Ale... powiedział DeNiles, dyszńc szczerze mówińc, powinienem panu powiedzieć. To powinna być rutyna. Dla wyborców. Ale. Cokolwiek może... Oparł się o Bleysa, znów całkowicie tracńc oddech. Bleys złapał go za łokieć i utrzymał w pionie, stali teraz obróceni twarzami do siebie. – Ja też co powiem stwierdził Bleys. Pańska Rada musi sobie uwiadomić, że tłumiony postęp ewolucji społeczeństw na Nowych wiatach w każdej chwili może eksplodować, jak nagle wypuszczona cinięta sprężyna. Na wszystkich œwiatach dojdzie do szybkich i dużych zmian, nie tylko zmieniajńcych każdy z nich, ale i zmieniajńc ich wzajemne relacje. Jestem pewien, że zauważył pan już, że Nowa Ziemia rozwija się technologicznie na wszystkich polach, łńcznie z sięganiem w kierunku bezpoœredniej współpracy z laboratoriami badawczymi Newtona? Przerwał, dajńc DeNilesowi szansę odpowiedzi, ale Sekretarz tylko potrzńsnńł głowń, walczńc o oddech. – Także to, Cassida ma tylko pozycję porednika, którego w końcu będzie można pominńć, jeli te powińzania będń się nasilać. Zdecydowana większoć odkryć mogłaby trafić bezporednio na Nowń Ziemię, aby oszczędzić kosztów. Rozwój społeczny na Nowej Ziemi odbywa się wolniej, ale i tak wyprzedza ekspansję obszarów działań, podczas gdy wy tutaj pozostajecie w zasadzie niekonkurencyjni, zadowoleni z istniejńcej sytuacji. Znów przerwał, by umożliwić DeNilesowi odezwanie się, ale ten ponownie tylko potrzńsnńł głowń, nie mogńc złapać oddechu. – Ponadto kontynuował Bleys wasz wiat popadł w samozadowolenie z powodu istniejńcego stanu rzeczy. Ze wszystkich Młodszych Œwiatów Cassidzie najtrudniej będzie dostosować się do przyszłoci i prawdopodobnie wam włanie najbardziej potrzebne jest moje przesłanie. Zatrzymali się i znów stanęli naprzeciw siebie. – Niech pan to powie swojej Radzie.
DeNiles zamknńł oczy; jego ciało opadło z sił, zaczńł osuwać się na ziemię. Bleys złapał go i utrzymał na nogach. Po jego obu bokach co się poruszyło i dosłownie po paru sekundach z każdej strony stanęli mężczyŸni ubrani w mundury armii. Byli wysocy, z szerokimi twarzami i mocnymi szczękami. Bez słowa zabrali DeNilesa z rńk Bleysa. – Ty draniu! wyższy z nich z wciekłociń odezwał się do Bleysa. Kompletnie go wyczerpałe! Wracaj tń samń drogń, którń tu przyszedłe, tam się tobń zajmń! Mówińc to, chwycił Bleysa za jedno z ramion i trzymał mocno. Bleys zatrzymał się. – Pucisz mnie powiedział. Było to stwierdzenie, nie pytanie. Na chwilę spojrzenie oficera powędrowało do oczu Bleysa; jego twarz i ciało zmieniły się, natychmiast go pucił. Wymamrotał coœ pod nosem i odwrócił się do swojego towarzysza, wcińż podtrzymujńcego DeNilesa w pozycji stojńcej. Teraz wzińł staruszka na ręce, a drugi oficer poszedł za nim. DeNiles, z zamkniętymi oczyma i głowń opartń na ramieniu żołnierza, wyglńdał jak zmęczone dziecko. Bleys odwrócił się i poszedł przez naprawdę niewielkń długoć łńki z powrotem do pokoju z kominkiem, gdzie zastał oficera, który sprowadził go tu z lńdowiska. – Tędy powiedział tamten szorstko. Z poczńtku patrzył na Bleysa z takń samń złociń, jak oficer w lesie, ale szybko przybrał neutralny wyraz twarzy. Nie wyprowadził Bleysa z budynku. Zabrał go do sali, gdzie siedziała Toni, pijńc herbatę i Henry. Zostali tam we trójkę tylko przez kilka minut, podczas których patrzyli na siebie bez słów. Potem pojawili się dwaj oficerowie z lotniska i wyprowadzili ich z budynku do ciężarówek. Pojazdy, w których wcińż siedzieli Żołnierze Henry’ego odjechały z powrotem, wysadzajńc ich w końcu przed hotelem stanowińcym pierwotny cel grupy Bleysa. Podczas podróży powrotnej Bleys nie odzywał się, podobnie jak Toni i Henry. Nie rozmawiali do chwili, kiedy bezpiecznie znaleli się w sali klubowej prywatnego apartamentu w hotelu. Kiedy już się tam znaleli, Toni opadła na fotel. Bleys zrobił to samo, sygnalizujńc Henryemu, by do nich dołńczył. Toni uważnie obserwowała Bleysa. – Cóż odezwała się do niego ciekawie spędziłe czas. To również było stwierdzenie, nie pytanie. Rozdział 22
Wiadomoć nadeszła najszybszń pocztń międzygwiezdnń – McKae publicznie ogłosił, że w razie wygrania wyborów na Najstarszego, Pierwszym Starszym wyznaczy Bleysa. Kilka dni póniej rzeczywicie został wybrany. Z centrali Innych na Zjednoczeniu dostali zakodowanń informację, że na planecie szerzy się plotka, jakoby ambasada Nowej Ziemi na Harmonii zwróciła się do de facto Najstarszego – jeszcze nie zaprzysiężonego, ale już pełnińcego obowińzki – z propozycjń dotyczńcń wynajęcia żołnierzy Zaprzyjanionych na Nowń Ziemię. – A tymczasem – mówiła Toni od czasu twojej rozmowy z DeNilesem upłynńł już ponad tydzień, a jak dotńd nie dostalimy od Rady ani słowa. Dzi rano znów dzwonił do mnie Johann Wilter. Razem z Bleysem i Henrym siedzieli w największym pokoju apartamentu hotelowego Bleysa. Johann Wilter był ostatnim z wybranych przez Bleysa przywódców organizacji Innych na Cassidzie. W zakresie przekazywania władzy pojawiajńcym się utalentowanym ludziom, Bleys był bardzo praktyczny, zwłaszcza, gdy dochodziło do sytuacji drażliwych prawnie. – Przypuszczam, że chodzi mu o nasze rachunki? stwierdził Bleys. – Tak jest potwierdziła Toni. A także o rezerwację miejsc hotelowych dla całej ekipy i sal na szeć planowanych przemówień. Mówi, że ich zakazana tutaj organizacja dostała ostatnio trochę anonimowych dotacji, ale nie doć, by wypełnić skarbiec. Na całej planecie majń tylko kilka tysięcy opłacajńcych składki członków, bo ludzie bojń się, że władza w każdej chwili może podjńć bardziej zdecydowane kroki; w takiej sytuacji Inni znaleliby się w poważnych kłopotach. Mam mu powiedzieć, że zapłacimy rachunki z własnego kredytu międzygwiezdnego? – Powstrzymaj się z tym jeszcze trochę i będziemy kontynuować nasze tournee zgodnie z planem do czasu, aż ktoœ nas zatrzyma. Jeli umysł może pracować, czas nigdy nie jest stracony powiedział Bleys. Przez te ostatnie kilka dni mogłem przemyleć sytuację i doszedłem do wniosku, że DeNiles będzie chciał zobaczyć mnie tu w działaniu, by przekonać się, jakń wywołam reakcję. Nie wspominajńc zresztń o planetarnych konsekwencjach deportowania nas bez czekania na dostarcznie Radzie Rozwoju jakiegoœ powodu do tego. Rozległ się dwięk oznajmiajńcy połńczenie telefoniczne.
– Bleys Ahrens? ze cian i sufitu rozległ się ni eznany głos. – Tu recepcja. Przybył kurier z wiadomociń do pana. Ma jń zanieć na górę? – Tak odpowiedział zapytany. Proszę mu powiedzieć, żeby zadzwonił do głównych drzwi mojego apartamentu. Ktoœ go do mnie przyprowadzi. Kurierem okazał się być oficer, z krótko przyciętymi, jasnymi włosami i mocnń opaleniznń, trzymajńcy czapkę pod ramieniem. W drugiej ręce ostrożnie trzymał zapieczętowanń kopertę. – Ma mi pan co dostarczyć? zasugerował Bleys. – Tak oficer zawahał się Wielki Nauczyci elu. Mam dla pana oficjalny komunikat od Planetarnej Rady Rozwoju. Podał Bleysowi kopertę, którń ten otworzył. Wewnńtrz znalazł pojedynczń kartkę z substytutu papieru tworzńcń interesujńce, trójwymiarowe złudzenie czarnych liter wyciętych w białym kamieniu. Bleys głono odczytał wiadomoć. Bleysie Ahrens, Planetarna Rada Rozwoju Cassidy wita cię na naszym œwiecie i chciałaby wyrazić radoć z goszczenia między nami tak znakomitego filozofa. Wraz z innymi mieszkańcami planety z niecierpliwociń wyczekujemy na wysłuchanie tego, co masz nam do powleczenia. Jeli Rada może ci w czymkolwiek pomóc, nie wahaj się z nami kontaktować. Podpisane z dzisiejszń datń przez Sekretarza Rady. Pod ostatniń liniń wydrukowano nazwisko Pięter DeNiles, a tuż nad nim ledwie czytelny podpis. – Moje podziękowania Radzie Bleys odezwał się do oficera. Co jeszcze? – Nie, sir... to znaczy nie, Nauczycielu odpowiedział wojskowy. Za pozwoleniem, pójdę już. – Wylę Radzie notkę z podziękowaniem powiedział Bl eys. – Tak jest, sir. Porucznik uniósł rękę do salutu, ale kiwnńł tylko głowń, odwrócił się i ruszył ku drzwiom. – Co teraz? zapytał Henry, gdy tylko drzwi ponownie się zamknęły. – Po prostu będziemy trzymać się planu odpowiedział Bleys. Przed e wszystkim moje jutrzejsze przemówienie. Po rozmowie z DeNilesem zdecydowałem się zmienić pewne fragmenty. Teraz będę przemawiał bardziej specyficznie do Cassidian. To powinno zainteresować zwłaszcza DeNilesa. – Czemu to robisz? – wzrok Toni wyostrzył się. Masz nadzieję wykorzystać go do czegoœ? – Muszę dotrzeć do umysłów Cassidian – do DeNilesa w szczególnoœci. Akcja wywołuje
reakcję, a ta ujawnia nastawienia i sposób myœlenia. Obrócił się do Henry’ego. – Czy ty i Toni możecie przejńć funkcje Dahno i zajńć się dopilnowaniem technicznej strony? Nie tylko tutaj, ale podczas całego objazdu? Henry kiwnńł głowń. – A więc nie ma powodu, żeby nie zaczńć od razu powiedział Bleys. Sceneria przemówienia wyznaczonego na następny dzień w parku w Cartuse, mieœcie znajdujńcym się tysińc kilometrów na zachód, nie różniła się zbytnio od miejsc, w których przemawiał na Nowej Ziemi i Harmonii. Tu też postawiono mały, tymczasowy budynek ze sprzętem do projekcji holoobrazu nad płaskim dachem i do nadawania mowy do osobistych odbiorników noszonych przez słuchaczy. Tego dnia była ładna pogoda, a przemówienie miało się odbyć w płytkiej, podobnej do misy, poroniętej trawń niecce, otoczonej niskimi górami. Istotnń różnicę stanowił fakt, że tym razem liczba słuchaczy była mikroskopijna w porównaniu do tłumów słuchajńcych go na Nowej Ziemi i Harmonii zaledwie około tysińca osób. Jednak kiedy jego olbrzymich rozmiarów postać pojawiła się nad dachem budynku transmisyjnego, nawet w jego wnętrzu dało się słyszeć wyranń reakcję zgromadzonych. Wraz z dwiękiem, przepłynęła przez niego fala emocji. W jednej chwili podjńł decyzję o rezygnacji z zaplanowanego przemówienia – starannie przygotowanej mowy, majńcej zarówno zachęcić słuchaczy, jak i skłonić DeNilesa do mocniejszego odsłonięcia się. Choć było ich stosunkowo niewielu, to byli jednak ludzie z planety, która naprawdę nie witała go ciepło i nie obiecywała tolerancji wobec jego wielbicieli. Nie tylko dla nich, ale i dla niego ważne było, by usłyszeli to, co naprawdę miał im do powiedzenia. To była żyjńca wiadomoć, prawda co, co nawet przyznałby, że nie pochodzi od Szatana, gdyby tylko potrafił zadowalajńco wyjanić mu swoje decyzje i to, co zamierzał zrobić. Wcińż nie wiedział, jak tego dokonać, ale poczuje się lepiej mówińc zgodnie z własnym przekonaniem. Pozwolić im wierzyć, powiedział sobie w duchu, pozwolić im słuchać i zrozumieć. Przynajmniej tyle ze mnie jest dla nich prawdziwe i ważne. Zaczńł mowę. – Cassidianie – powiedział wy, którzy tu jestecie wiecie już, że jestem zainteresowany całń rasń ludzkń, a oznacza to również każdego żyjńcego obecnie człowieka. Ale dla mieszkajńcych na tej planecie mam szczególnń wiadomoć, innń od tej, jakń głoszę ludziom
mieszkajńcym na pozostałych Młodszych Œwiatach. Przerwał. – Rzecz w tym mówił dalej że dla was zmagania o lepszń przyszłoć będń z poczńtku cięższe niż dla mieszkańców innych œwiatów. Zza cian budynku dobiegł głuchy pomruk. – Proszę, nie czujcie się obrażeni czy rozgniewani, że to mówię – kontynuował Bleys, kiedy dwięk ucichł. Fakt, że będzie ciężej może oznaczać, iż w efekcie dalej zajdziecie. Potrzeba ponadprzeciętnej siły często oznacza, że taka siła zostanie rozwinięta. – Pod tym względem sytuacja wyglńda tak samo, jak w przypadku rozwoju fizycznego pod wpływem intensywnych ćwiczeń. Bleys przerwał, pozwalajńc, by ostatnie słowa zapadły w wiadomoć słuchaczy. – Pomylcie. Czyż nie najbardziej rozwinęły się te z Młodszych wiatów, na których ludzie najciężej musieli walczyć o przetrwanie? ZaprzyjaŸnieni i Dorsajowie zmagali się z planetami bez surowców, a Exotikowie zasiedlili planety, które choć nie ubogie, to po terraformowaniu jedynie niewielki procent ich powierzchni dysponuje klimatem nadajńcym się do zamieszkania. Znów przerwał. – Efektem tego powiedział wolno i z naciskiem było zmuszenie mieszkańców tych planet każdej na swój sposób do zainteresowania tym samym rodzajem wewnętrznego rozwoju, jakim i ja się interesuję, jakiego potrzebowali i podœwiadomie ku niemu sięgnęli, czynińc z siebie ludzi wyjńtkowych, o umiejętnoœciach i talentach posiadajńcych dużń cenę na rynku międzygwiezdnym. Każdy na swój sposób – ZaprzyjaŸnieni, Dorsajowie, Exotikowie – odkryli ten rozwój i rynek, a w procesie tym rozwinęli nie tylko odnoszńce sukcesy społeczeństwa, ale uczynili z siebie ludzi sukcesu. – Aby wiadomie zrozumieć, jak tego dokonali, musicie zdystansować się wobec tego, co było i co będzie, i spojrzeć na nie, łńcznie z chwilń obecnń, okiem pozbawionym uprzedzeń. Jeli wam się to uda, natychmiast zauważycie, że ludzkoć zawsze obsesyjnie przejmowała się problemami obecnego pokolenia, podczas gdy instynktowny pęd rasy traktował je tylko jak mijane przeszkody na drodze do przetrwania i wzrostu. Na koniec zawsze sobie z nimi radziła i przeżywała je, rozwijajńc się coraz silniejsza, wcińż na drodze ku potężniejszym ludziom i lepszej egzystencji.
– Te trzy Kultury Odłamkowe walczyły o swoje osińgnięcia. Teraz wy musicie walczyć, choć inaczej. Zmagania rozwinęły ich w sposób, jakiego nie potrafili przewidzieć – z czego bynajmniej nie najmniej ważny okazał się nacisk na okrelone zmysły i wrażliwoœci. Upraszczajńc sprawę aby przetrwać, rozwinęli w sobie postawy czynińce ich silniejszymi i gotowymi na dalsze zmagania już nie przeciw własnemu otoczeniu, a przeciw ograniczeniom własnych ciał i umysłów. – Otwórzcie więc umysły na rozszerzenie ludzkich możliwoci rozwińmy je do punktu, gdzie będń zdawały się przekraczać to, do czego zdolni sń dzisiaj zwykli ludzie. Porozmawiajmy o tym przez chwilę, co możecie osińgnńć dzięki własnym wysiłkom? Choć wasze zmagania doprowadziły do wzorowego społeczeństwa i wygodnej planety, tworzyły jednoczeœnie podstawy wewnętrznej siły, która będzie wam potrzebna w miarę, jak rasa rozwijać się będzie dalej, ku wietlanej przyszłoci. Podczas gdy mówił, Bleys jak zwykle dał się ponieć własnym słowom. Dosłownie rozgrzewał się i zaczńł odczuwać reakcje tłumu, wyrażane dwiękami przenikajńcymi cienkie œciany budynku. Niezależnie od tego, czy pomagała mu ta reakcja czy nie, już dawno odkrył, że woli przemawiać bez przygotowania. Tłum zawsze był podobny do widowni teatralnej. Czasem możliwe było wyczucie jak rozgrzewajń się, reagujńc na to co mówi albo chłodniejń, gdy ich zainteresowanie odwracało się od przemówienia. Tym razem czuł, jak temperatura słuchaczy stale roœnie – nierównomiernie, ale u tak wielu, że stanowili większoć tłumu. Skończył wreszcie nutń pełnń nadziei, po czym opucił budynek, idńc pieszo do pojazdów, majńcych zabrać całń ekipę. Razem z Toni byli jak zwykle otoczeni przez żołnierzy Henry’ego, tworzńcych żywń œcianę wyszkolonych ludzi, oddzielajńcych ich od osób pragnńcych go dotknńć czy zamienić słowo. Bleys zauważył, że tym razem towarzyszyła mu dodatkowa osłona w postaci Cassidian w cywilnych ubraniach, poruszajńcych się jak wyszkoleni ochroniarze czy żołnierze. Nie zastanawiał się nad tym zbytnio do chwili, gdy prawie dotarł do samochodu. Nagle w tłumie powstało jakie zamieszanie. Ciepłe głosy ludzi najbliżej niego nagle przerodziły się w
krzyki. Nad głowami tłumu zobaczył, że przez gęsto upakowanych ludzi bardzo szybko przesuwa się w jego stronę jakiœ tumult, jakby kto się do niego przedzierał. Przez chwilę dostrzegł półnagiego mężczyznę, trzymajńcego obiema rękami potężny, obosieczny miecz z szerokim ostrzem. Ludzie z krzykiem odskakiwali od niego i padali na ziemię, gdy dosłownie wycinał sobie drogę. Prawie do nich dotarł, gdy nagle jego oczy rozszerzyły się, po czym zamknęły. Miecz wypadł mu z rńk, a mężczyzna opadł za nim na ziemię i legł bez ruchu. Zebrała się wokół niego otoczka cywili, podczas gdy Żołnierze Henry’ego ciaœniej skupili się wokół Bleysa, Toni i Henryego. Jednak Bleys przepchnńł się między nimi, by przyjrzeć się mężczyŸnie. Był duży i umięniony, choć otyły. Na brzuchu dwigał znacznń iloć tłuszczu i miał wyrany, podwójny podbródek, wyglńdało to na efekt lenistwa i zbyt bogatej diety. Był w œrednim wieku, a Bleys ku swojej uldze przekonał się, że strażnicy w cywilu nie zabili go, bo naga klatka piersiowa unosiła się w regularnym oddechu. – Ogłuszylicie go tylko? Bleys zapytał strażnika stojńcego bezpoœrednio nad mężczyznń, sprawiajńcego wrażenie jakby to on tu przewodził. Zapytany odwrócił się do niego. Był szczupły, ale atletycznej budowy, w szarym garniturze i łysiał lekko nad czołem. W dłoni trzymał mały pistolet energetyczny. – Tak, Bleysie Ahrens – odpowiedział. Twardo patrzył Bleysowi prosto w oczy. – To hura. Zajmń się nim psychiatrzy. Faktycznie, w ich stronę przez tłum jechała już karetka z lekarzami. – Co to jest hura? zapytał Bleys. – Hura? odpowiedział strażnik To... najwyraniej musiał przez chwilę pomyleć to skrót odjuramentado, starego słowa jednego z języków Starej Ziemi. Oznacza kogoœ do tego stopnia przygnębionego, że wariuje i próbuje zabić wszystkich, do których może się zbliżyć. To uleczalne, zajmń się nim psychiatrzy. Przepraszam, że pańskie wystńpienie zostało przerwane czymœ takim. Za mężczyznń z mieczem Bleys dostrzegł inne postacie leżńce na ziemi. Zajmowały się nimi ekipy medyczne. Ci, których ignorowali, leżeli w kompletnym bezruchu. – Często się to zdarza? – zapytał Bleys. – Nie odpowiedział cywil. To znaczy, nie jest to powszechne. Teraz zdarza się częciej, niż gdy byłem dzieckiem. Ale w jego głosie dało się słyszeć nutkę dumy –
jestemy jedynym z Młodszych wiatów, gdzie dzieje się co takiego. – Rozumiem odpowiedział Bleys. Odwrócił się i z powrotem dołńczył do Toni i Henry’ego. Razem dotarli do limuzyny i weszli do œrodka. – Toni odezwał się Bleys po przejechaniu pewnej odległoci w całkowitej ciszy użyj samochodowego telefonu, dobrze? Zadzwoń do naszego kontaktu w Kwaterze Głównej Innych i dowiedz się, czy Johann Wilter może spotkać się z nami w moim apartamencie hotelowym. Rozdział 23 – Z tego co wiem powiedział Johann Wilterhuras pojawiali się w czasie, gdy pierwsi kolonici osiedlili się na planecie. Jeli chcesz, mogę to sprawdzić. Johann (wymawiał to Yohann) był szczupły, ciemnoskóry i pełen skupienia, w miejskiej wersji kurtki polowej, wńskich spodniach i butach, wszystko w różnych odcieniach błękitu. Spomiędzy klap kurtki widać było zawińzanń pod szyjń białń chustę. O ile nie patrzyło mu się w oczy, wyglńdał jak niefrasobliwy dwudziestolatek. Jeli się w nie spojrzało, natychmiast stawało się jasne, że z pewnociń nie jest niefrasobliwy i ma przynajmniej dziesięć lat więcej. Miał najtwardsze spojrzenie, jakie Bleys kiedykolwiek napotkał. Podczas dwóch wczeniejszych spotkań, w trakcie krótkich podróży Johanna do głównej kwatery Innych na Zjednoczeniu, Bleys nie próbował z nim sił w starciu na spojrzenia. Miał jednak wrażenie, że Johann prędzej by zginńł, niż pozwolił oczom mrugnńć czy odwrócić wzrok. Jego swobodne i łagodne zachowanie sugerowało jnie martw się o mnić. Spojrzenie mówiło „Nie naciskaj’. Połńczenie tych dwóch przekazów sprawiało, że większoć ludzi nie czuła się swobodnie w jego towarzystwie, ale Bleys nie był jednym z nich. Co ciekawe, Johann twierdził, że jego korzenie sięgały Chin. Bleys zauważył, że gdy do pokoju weszła Toni, Johann przez dłuższń chwilę uważnie się jej przyglńdał. Toni odpowiedziała spojrzeniem i umiechem. Bleys był zaintrygowany i prawie gotów założyć się, iż Johann zdecydował, że jakiekolwiek były korzenie Toni, nie pochodziła z Chin. – Mylę, że to dobry pomysł odpowiedział teraz Bleys. Siedzie li w sali klubowej jego apartamentu, a Bleys trzymał na kolanach tabliczkę do pisania, piszńc i mówińc równoczeœnie
– ręka poruszała się niezależnie od słów, jakby jego umysł działał równoczeœnie na dwóch niezależnych poziomach. Chciałbym o nich wiedzieć najwięcej, jak to możliwe. Czy dawniej było ich mniej? Albo, innymi słowami, czy z czasem ich liczba się zwiększa? Jak wzrost ich liczby ma się do przyrostu populacji? – Nie potrafię powiedzieć odpowiedział Johann. Jak mówię, sprawdzę. Choć ten wojskowy miał rację, kiedy stwierdził, że Cassida to jedyny œwiat, gdzie można ich spotkać. – Wojskowy? No tak, wydawało mi się, że w tych dodatkowych strażnikach było coœ wojskowego, pomimo cywilnych strojów. Chciałbym wiedzieć, kto ich tam posłał. – Bez wńtpienia Rada odpowiedział Johann. – Bez wńtpienia? powtórzył Bleys. Czy armia podlega Radzie? – Och, nie stwierdził Johann. Ale cały czas majń w Radzie przynajmniej jednego członka, zazwyczaj dwu lub trzech. – Czy Pięter DeNiles jest byłym oficerem? – Sekretarz Rady? Z tego co wiem, to nie odpowiedział Johann. Pojawił się w zasadzie znikńd jakie dziesięćdwanacie lat temu. Ale zawsze był w rzńdzie, gdzieœ w tle. Wydaje mi się, że nikt nie wie zbyt wiele na jego temat. Jeœli chcesz, mogę spróbować dowiedzieć się czego więcej także i o nim. – Nie zaszkodzi dowiedzieć się jak najwięcej stwierdził Bleys. Ale w tej chwili bardziej interesujń mnie huras. A przy okazji, doskonale radzisz sobie z prowadzeniem tutejszej organizacji Innych, choć zawsze była mała. Jednak na innych planetach znacznie lepiej poradzono sobie z rekrutacjń większej iloci członków. Jaki powód? – Oczywicie odpowiedział Johann. My, Cassidianie, niełatwo poddajemy się rekrutacji. Nie jesteœmy jej spragnieni. Tym razem Bleys był głęboko zainteresowany. Osobicie uważał, że Cassidianie sń głęboko spragnieni wolnoci, statusu, władzy. Otworzył usta, by się odezwać, ale pierwsza zrobiła to Toni. – Spragnieni? powiedziała ostro. Johann spojrzał na niń. – Większoć ludzi na tej planecie pragnie bezpieczeństwa i majń je powiedział. – Chyba, że absolutnie nie chcń się dostosować. Jeli mogń znaleć miłń, bezpiecznń pracę, która da im odrobinę lepsze warunki bytowania, sń szczęœliwi. Nikt nie głoduje – nawet mieszkańcy wiosek i małych miasteczek daleko w dziczy. Gdyby głodowali, dostaliby pomoc
rzńdowń. Jestemy najmniej głodnymi ludmi ze wszystkich Młodszych Œwiatów. Może za wyjńtkiem Exotikow, ale przypuszczam, że można by stwierdzić, iż oni sń głodni odkryć, a to nie to samo. – To ciekawe stwierdził Bleys. Nawińzałem do tego zagadnienia w moim dzisiejszym wystńpieniu. Twierdzisz, że twoja organizacja i to co mówię, nie oferuje zaspokojenia żadnej z ich potrzeb? Czy chcesz powiedzieć, że według ciebie nie majń oni żadnych pragnień? – Nie, absolutnie nie! zaprotestował Johann. To, co oferujesz jest czym, czego chcń wszyscy Cassidianie, jeli tylko sami się do tego przed sobń przyznajń. Oczywiœcie, jako jednostki majń również inne pragnienia. Może dlatego właœnie ludzie na dnie depresji stajń się Auras, atakujńc wszystkich i zabijajńc. Najczęciej ich narzędziem jest miecz. Wydaje się, że sprawia im to większń satysfakcję niż użycie pistoletu energetycznego, igłowca czy karabinu. – Tak. Ale ponownie odezwała się Toni miecz używany przez tego człowieka dzisiaj był bardzo dziwnń broniń. Mógłby być wycięty z jakiegoœ sztywnego materiału podobnego do masy papierowej, tyle że był grubszy, najwyraŸniej twardy i miał brńzowy kolor. A jednak był niezgrabny, jakby zrobił go kto zupełnie nie znajńcy się na mieczach, wycinajńc po prostu z drewna broń o szerokim ostrzu. – Och, to akurat łatwo wyjanić wyjanił Johann. Ten rodzaj broni można zrobić przy użyciu powszechnie dostępnych tu narzędzi. Właciwie, to jeli ma się do zestawu podłńczony komputer, wystarczy narysować co się chce i podać dodatkowe wymagania – na przykład, że częć nad rękojeciń ma mieć krawędzie ostre jak brzytwa a urzńdzenia wyprodukujń to dla ciebie dokładnie według rysunku. Broń dzisiejszego Auras powstała z „surowca” – wy to nazywacie chyba plastikiem? – Nie odpowiedziała Toni lekko poirytowanym głosem. My też nazywamy to surowcem. – Przepraszam. W każdym razie ma pełno odmian i kolorów, dostępnych ludziom pragnńcym zajmować się nim w domu ze swoimi narzędziami. Niektórzy po prostu lubiń majsterkować, rozumiecie? – Oczywicie odpowiedział Bleys. Teraz inny temat. Jeli martwiłe się naszymi wydatkami, to nie masz powodu. Zapłacimy za wszystko, czego nie będziesz w stanie pokryć
z waszej kieszeni. Ale daj mi jak najwięcej danych o huras, łńcznie z informacjami na temat żywnoci i napojów głównie jednak cyfry dotyczńce ich liczebnoci. Także wszelkie dane o częstotliwoci występowania ich amoku. I dowiedz się dla mnie wszystkiego o DeNilesie. – Zrobię to, Bleysie Ahrens powiedział Johann. Ale przypuszczam, że o DeNilesie za dużo danych nie będzie. Jak mówiłem, zawsze był kimœ trzymajńcym się w cieniu. Informacje na jego temat mogń być utajnione. – Cóż, daj mi, co będziesz w stanie zdobyć odpowiedział Bleys i jak najszybciej. Masz wszystkie informacje na temat pozostałych pięciu przemówień, jakie mam tu wygłosić, więc będziesz mógł mnie znaleć. – Tak, wszystko co się da potwierdził Johann. Z danymi na temat DeNilesa zgłoszę się do ciebie jutro, oczywicie w każdej chwili możesz się ze mnń kontaktować. – Œwietnie. A więc wyglńda na to, że w tej chwili wszystko już ustaliliœmy. Johann natychmiast zareagował na sugestię wstajńc z fotela. Zrobił to z płynnociń sprintera startujńcego do biegu. – Tak się składa... zawahał się przed odwróceniem się do drzwi apartamentu i machnńł do Henryego, który wstał razem z nim sam mogę wyjć... Zamierzałem tylko powiedzieć, że bardzo cieszy mnie fakt, że będziesz w stanie sam pokryć swoje wydatki. Zrozum, że zrobilibyœmy to, gdybyœmy musieli... – Ale na dłuższy czas zrujnowałoby to was finansowo, prawda? dokończył Bleys. – Cóż, nie ma potrzeby. Dziękuję, i wkrótce znów się spotkamy. Johann wyszedł. Bleys, podczas całej rozmowy piszńc na tabliczce, napisał jeszcze kilka znaków i odstawił pisak do schowka. Odłożył tabliczkę, ale kartkę podał Toni, gestem nakazujńc jej przeczytanie tekstu i przekazanie go Henry’emu. Toni wzięła jń i uniosła brwi. Powstrzymała się przed powiedzeniem tego, co najwyraniej włanie zamierzała i spokojnie popatrzyła na Bleysa. – Ach, kod stwierdziła. – Tak swobodnie odpowiedział Bleys. Kody handlowe prawdę mówińc, kilka kodów. Ale nasze biuro na Zjednoczeniu nie powinno mieć problemów z odczytaniem tego. Dla obojga wiadomoć była absolutnie jasna. Toni sama nalegała, przyjmujńc pracę dla Bleysa, by wysłał jń do Kwatery Głównej Innych na Zjednoczeniu, by dowiedzieć się jak najwięcej na temat Bleysa uparła się nawet przy odbyciu wizyty na farmie należńcej kiedyœ
do Henry’ego a teraz do Joshuy. Tak się złożyło, że Henryego nie było wtedy w domu wyjechał gdzie w interesach. W drodze powrotnej do Ekumenii, po spotkaniu reszty rodziny Toni powiedziała Bleysowi, że i tak jej zdaniem miała niezły obraz tego, jaki musi być Henry, a jeszcze zdarzy się okazja, żeby go spotkać. Bleys był tym lekko zaskoczony; Henry nie był człowiekiem, którego można by zrozumieć tylko dzięki znajomoci jego rodziny nie mówińc już o jednym z niń spotkaniu. Sńdzńc po tym, co podsłuchał z rozmowy w górskim obozie na Nowej Ziemi, Toni była zdeterminowana dowiedzieć się więcej. Teraz jednak skończyła czytać zakodowanń stronę i podała jń Henry’emu. Ten przeleciał po niej wzrokiem, wstał, przeszedł kilka kroków do fotela Bleysa i podał mu z powrotem kartkę. Równoczenie umiechnńł się i wycińgnńł dłoń. – Gratulacje powiedział. – To naprawdę ustawi ich tam, na Zjednoczeniu. Bleys ze zdziwieniem wstał i przyjńł dłoń Henryego w gecie wydajńcym się być zwykłym uciskiem dłoni. Wiedział, że Henry nie zna żadnego z używanych przez niego kodów. Nie w jego stylu było uœmiechanie się w sposób, jaki robił to teraz, nie wspominajńc już o „gratulacjach” z dowolnego powodu. Kiedy jego potężna dłoń otoczyła drobniejszń rękę Henry’ego, niemal natychmiast zrozumiał. Henry zacisnńł uchwyt z całń siłń. Bleys odpowiedział podobnie, uœmiechajńc się, a ich przyjacielskie zmagania stały się widoczne nie tylko dla Toni, ale i dla każdego, kto mógłby ich obserwować dzięki ukrytym kamerom. Równoczenie opuszki palców spoczywajńce na wierzchu dłoni Bleysa delikatnie zmieniały nacisk, prawie tak nieznacznie, jakby przebiegał tam pajńk. Żołnierze Boga na planetach Zaprzyjanionych rozwinęli język dotykowy, stosowany w warunkach wymagajńcych całkowitej ciszy, a Henry był właœnie takim Żołnierzem. Kiedy dwaj synowie Henry’ego dowiedzieli się o tym, błagali ojca, by ich nauczył tego sposobu porozumiewania się, więc choć niechętnie, zgodził się w końcu. Bleys nauczył się go włanie od chłopców. W tym wieku posiadanie tajemnego języka było rzeczń bardzo atrakcyjnń. Teraz więc Henry i Bleys rozmawiali językiem dotykowym pod przykrywkń zmagań o to, kto silniej potrafi cisnńć dłoń. Ucisk Henryego był zdumiewajńco mocny, ale obaj zdawali
sobie sprawę, że to nie prawdziwa próba, ponieważ gdyby Bleys użył całej siły, jego potężna dłoń mogłaby stosunkowo łatwo zmiażdżyć koci Henryego. Gdyby przełożyć na zwykły język rozmowę prowadzonń przy pomocy języka dotykowego Żołnierzy, wyglńdałaby mniej więcej tak: – ? Henry zapytał palcami. – Jeszcze dwie mowy. Potem Newton. – Rozumiem. Gotów. Pucili się, Henry potrzńsajńc i rozcińgajńc dłoń, jakby przegrał próbę. Wrócił na swoje miejsce i usiadł, podobnie jak Bleys, który obrócił się zaraz, wsuwajńc kartkę z tekstem do szczeliny niszczarki umieszczonej w biurku tuż za jego dryfem. Ponownie obrócił się do Toni i Henry’ego. – Wiesz, Toni powiedział swobodnie minęło już trochę czasu od naszego ostatniego treningu. Dla niezaangażowanego obserwatora scena mogła wyglńdać, jakby Bleys i Toni zaangażowali się w jakiœ dziwny, rytualny taniec, podczas którego ledwie się dotykali w krótkich chwilach kontaktu. Ubrani w szerokie kimona treningowe przypominali parę wielkich, ciemnych ptaków krńżńcych wokół siebie i manewrujńcych w ograniczonej przestrzeni. Działo się tak, ponieważ trening był równoczenie ćwiczeniem harmonii – w ki – i potencjalnie œmiertelnej walce. Styl ich zmagań opierał się w dużej mierze na judo i sztuce walki stworzonej na Starej Ziemi w poczńtkach dwudziestego wieku przez Morihei Ueshibę. Nazywała się ona aikido i przez ostatnie trzysta lat została rozszerzona do stylu, jakiego używali teraz Toni i Bleys. A w aikido tłumaczono jako duch, wewnętrznń energię i oddech. W aikido – drodze zharmonizowanej Ja łńczyło w sobie wszystkie trzy znaczenia, bez żadnych między nimi konfliktów. Oddech, równowaga duchowa i miejsce, z którego kierowały się na zewnńtrz energie życiowe, splatały się nierozerwalnie w hara, centralnym punkcie ciała; miejscu znajdujńcym się tuż pod zwykłń pozycjń klamry na pasku męskich spodni. Ich zmagania polegały na próbie włńczenia się w przepływ ki partnera, by przekierować jń nie przeciwstawiajńc się jej, równoczenie zachowujńc własnń hara. Byli sobie niemal równi w umiejętnoci skupienia, ale Toni przewyższała go nieco w osińganiu harmonii z atakujńcym. Dzięki temu włanie, była w stanie kierować atakami
Bleysa, przekierowywać jego ki jeszcze zanim jego intencje zostały przetłumaczone na fizycznń akcję, i splatać jń z własnń energiń. Toni, używajńc swych umiejętnoci, niemal bez wysiłku była w stanie przy pomocy dwigni zdajńcych się być ledwie dotknięciem przyspieszyć sto dwadziecia pięć kilogramów masy ciała Bleysa, rzucajńc go przez całń szerokoć sali. Za każdym razem Bleys dotykajńc podłoża natychmiast przetaczał się w tył lub w przód i podnosił. Nie istniał żaden wzór ani wyznaczony z góry czas ćwiczeń. Będń walczyć razem, aż oboje będń zadowoleni z efektów, po czym przerwń, za bezsłownym porozumieniem. Fakt, że obecne użycie ki było konstruktywne nie oznaczał, że tych samych zasad nie można było skutecznie zastosować w samoobronie, nawet wobec kilku przeciwników – tak włanie Toni i Bleys bronili się w alei obok budynku Klubu Prezesów na Nowej Ziemi. Jednak tym razem Bleys chciał trenować z innego powodu. Podczas ćwiczeń rozmawiali tajemnym językiem, znacznie bardziej rozbudowanym niż ten, którego Bleys użył do potajemnej rozmowy z Henrym. W przypadku Toni, został on rozwinięty przez jej rodzinę, w której od pokoleń nauczanie sztuk walki było powszechnym zajęciem. Jednym z efektów była możliwoć rozmowy z zastosowaniem znacznie szerszego i praktyczniejszego słownictwa niż w przypadku rozmowy z Henrym za poœrednictwem palców. –... Więc Henry zrozumiał powiedziała Toni ruchami ciała i sposobem ułożenia palców na chwilowym uchwycie za rękaw Bleysa kiedy odgrywalicie tę komedię z mocowaniem się. – Tak Bleys odpowiedział tym samym, bezgłonym językiem. Na szczęcie nie domagał się powodów ani wyjanień. – Ja chciałabym jakie uzyskać przekazała Toni. Czemu tak skracać tournee po zaledwie dwu publicznych występach i lecieć na Newtona? – Hura. To słowo musiał przeliterować, ponieważ nie istniało w ich języku dotykowym. – Czytałem o nich, kiedy studiowałem o Cassidzie, ale nie uwiadamiałem sobie implikacji. – Implikacji? Jaki widzisz zwińzek między hura i Newtonem? – Według teorii rozkładu społecznego, o której wielokrotnie mówiłem, każdy z Młodszych wiatów zaczyna rozwijać wewnętrzne animozje i tworzyć walczńce między sobń
różnorakie odłamy. Tego rodzaju kłopoty rozwijajń się najpierw w niepokoje, potem w przemoc prowadzńcń do ogólnej wojny domowej i w końcu do anarchii. – I według ciebie to włanie oznaczajń tutejsze przypadki hura? To przewidywanie przyszłoci nie wydaje mi się w żaden sposób wińzać ze współczesnym Newtonem. – A jednak tam włanie się kieruj ń. Nie zauważyłem powińzania przed rozmowń z DeNilesem, a potem tym incydentem z hura. Z poczńtku DeNiles mnie zmieszał. – Zmieszał? Czemu? Byłam pewna, że po rozmowie z nim byłeœ zadowolony. – Byłem. Ale równoczenie zmieszał mnie jako osoba. Był niewłaciwń osobń w niewłaciwym miejscu, albo odpowiedniń osobń w nieodpowiednim miejscu w sposób, którego nie potrafiłem okreœlić. Dopiero po tym wydarzeniu z hura, wszystko zaczęło nabierać sensu. Przerwali na chwilę rozmowę, nie dlatego, że Bleys skończył mówić czy Toni usłyszała wszystko, co chciała wiedzieć; po prostu wzór ich ćwiczeń na chwilę zmusił ich do działań, w których nie dało się użyć języka ciała. Oboje poruszali się bez fizycznego kontaktu – a wykonywane w tej chwili ruchy nie pozwalały na przekazywanie sygnałów. – Społeczeństwa ~ powiedział Bleys, kiedy znów weszli w kontakt – podlegajń wzorom ogólnego rozwoju ludzkoci na tyle, na ile sń z niń w kontakcie. Złapał Toni i trzymał jń w uchwycie. We własnym społeczeństwie odpowiadajń na takń częć wzoru, jakiej sń œwiadomi. Ponieważ jednak ten wzór nieustannie rozwija sięizmienia – wzór postępujńcej historii ludzkoci mogń się znaleć poza jej nurtem. Te odczucia bez wńtpienia odbierane sń na poziomie podwiadomoci, ale wywołuje to niezadowolenie w każdej z mniejszych społecznoci, prowadzńc do zachowań antyspołecznych, narastajńcych i rozwijajńcych się w końcu do jawnej przemocy i wojny. – Czemu musi się to rozwinńć w przemoc? Bleys sńdził, że trzyma Toni w sposób uniemożliwiajńcy jej wyrwanie się, jednak zrobiła to bez wysiłku. – Z powodu intensywnego pragnienia społeczeństw ludzkich, by rozwijać się zawsze w kierunku lepszych warunków zasygnalizował, kiedy znów znaleli się w kontakcie. – Gdyby przyjrzała się historii Starej Ziemi, znalazłaby doskonałe przykłady w dwudziestym i dwudziestym pierwszym wieku. – Z pewnociń powszechna wtedy była przemoc, ale naprawdę nie widzę zwińzku między tym, a czymœ, co nazywasz ogólnym wzorem historii.
– Istniejń dwa rodzaje wojen. Znów jń miał czy na pewno? Jedne ujawniajń głębsze niezadowolenie i niezdolnoć do nadńżenia za ogólnymi zmianami wzoru; to właœnie kilku Exotikowych mylicieli kilkaset lat temu nazwało spodziewanń degeneracjń „Kultur Odłamkowych. Patrzńc teraz wstecz, można w historii dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku zauważyć postęp Starej Ziemi od słabszej œwiadomoœci rozbieżnoœci ze wzorem, do większej wiadomoci i odchylenia. Właciwie można to dostrzec już na poczńtku i w końcowych latach samego dwudziestego wieku. – W czym? zapytała Toni. Wydaje mi się, że mniejsze wojny rozgrywajńce się pod koniec tego wieku, choć może odbywały się na mniejszń skalę niż te duże, to były równie pełne przemocy i niszczńce; nawet jeli wemiemy pod uwagę, że wiatowe wojny pierwszej połowy dwudziestego wieku pochłonęły znacznie większń liczbę ofiar. Rzuciła nim. W locie wykonał salto, wylńdował na nogach i znów wszedł z niń w kontakt. – Jak mówię zasygnalizował kiedy znów się dotknęli istniejń dwa rodzaje wojen. – Dwa rodzaje? Dotyk palców Toni w jaki sposób zdawał się sygnalizować sceptycyzm. – Tak. Możesz nazwać te większe pierwszym typem, to wojny wynikajńce mniej z desperackiej wiadomoci bycia odsuniętym od rozwijajńcego się wzoru ich czasów. Były to wojny, które moglibymy nazwać politycznymi. Państwa walczyły w nich z innymi państwami, a w czasie tak zwanych wojen wiatowych walczyły ze sobń koalicje państw. Celem narodu albo koalicji rozpoczynajńcej wojnę było zdobycie dominacji nad przeciwnikiem, niekoniecznie wińżńce się z jego całkowitym zniszczeniem. Podœwiadomie naród miał nadzieję na uzyskanie terytorialnej czy jakiejœ innej przewagi, w ramach wieżo rozwijajńcej się struktury. Zwycięzcy mogli się ustawić w lepszej pozycji do wykorzystania nowych trendów w rozwijajńcym się wzorze historii. Na chwilę przerwali kontakt fizyczny i znów się zwarli. – A drugi typ? zasygnalizowała Toni, gdy tylko znów jń schwytał. – W tych wojnach, zazwyczaj prowadzonych na mniejszń skalę kontynuował – przynajmniej jedna ze stron planowała całkowite zniszczenie przeciwnika, usunięcie go z powierzchni ziemi. W wojnach politycznych po obu stronach frontu stawali naprzeciw siebie obcy sobie ludzie. Żołnierz z Kanady mógł walczyć z Niemcem, którego nigdy nie spotkał, a
gdyby zetknęli się w innej sytuacji społecznej, możliwe, że by się polubili. Wojny polityczne zmusiły ich do walki o co, co nie dotyczyło bezporednio żadnego z nich – uzyskanie dominacji jednej ze stron, społeczeństwa rzńdzńcego drugim – podobniejak Rzym rzńdził podbitymi społeczeństwami, akumulowanymi stopniowo w czasie wzrostu na największe imperium œwiata zachodniego. – Ale zapytała Toni skńd różnica ? Czem u przeciwnicy w drugim typie wojen chcń całkowitej zagłady tych, z którymi walczń... Prawie udało się jej uwolnić, ale tym razem utrzymał jń. Już udzielał odpowiedzi. – O ile w wojnach pierwszego typu walczyli ze sobń obcy, w drugim typie walka rozgrywała się między najbliższymi sńsiadami i krewnymi. Najkrwawsze wojny zawsze rozgrywały się między bliskimi sobie ludŸmi, których dzieliły tylko drobne różnice, na przykład w doktrynie religijnej między sektami jakiego wyznania, albo na większń skalę – między dwiema religiami na przykład Hindusi i Muzułmanie. – Nadal jednak nie wyjaniłe, jaki widzisz zwińzek między tym i typami wojen, a widzianym przez nas hura. Widzielimy po prostu pojedynczego człowieka bezmyœlnie pędzńcego przez tłum, zabijajńcego na prawo i lewo nieznanych sobie ludzi. – Kiedy do tego włanie sprowadzajń się w końcu wojny na wyniszczenie odpowiedział Bleys. – Bratprzeciw bratu i kuzyn przeciw kuzynowi. Poszczególne osoby mówiń sobie: „przeżyję, jeli tylko zginie ten człowiek czy tamci ludzie. Podziały i rozkład nie sń jeszcze tu, na Cassidzie, tak wyraŸne jak na Nowej Ziemi, gdzie walczń ze sobń trzy grupy. Tutaj konflikt rozgrywa się pod powierzchniń i przeszedł już do etapu wojen bratobójczych. Pomyl. Gdybym ja lub kto inny poprowadził ludzi Podkowy do rewolucji przeciw Gildiom i Klubom Prezesów, krew członków tych ugrupowań zalałaby ulice – ale szybko doszłoby do dalszego rozlewu krwi, w miarę jak ujawniłyby się podziały w łonie Podkowy i zaczęliby walczyć ze sobń, kolejno przejmujńc przywództwo, po czym mniej lub bardziej legalnymi œrodkami eksterminujńc oponentów. – Wezmę pod uwagę twoje argumenty zasygnalizowała Toni ale jak wszystko to sprawia, że musisz skrócić swoje przemówienia i polecieć na Newtona? – Ponieważ coraz bardziej oczywiste staje się, że będę musiał radzić sobie z tymi trzema
œwiatami jako jednociń. Jak już powiedziałem, siła ich powińzań nie była dla mnie jasna aż do chwili, gdy zobaczyłem dzisiaj ten incydent z hura. – Mimo wszystko, czy nie byłoby bezpieczniej przed udaniem się na Newtona skończyć tutejsze tournee z przemówieniami? Pojawiajńc się tam tak szybko i nieoczekiwanie, spowodujesz ich podejrzliwoć. – Możliwe. Jednak z naszym programem międzygwiezdnym wińże się jeszcze jeden element. Nie mogę pozwolić McKae zbyt długo pozostawać na stanowisku, zanim wrócę, by zostać zaprzysiężony jako PierwszyStarszy. Ta pozycja i tytuł sń mi konieczne, jeœli mam ukończyć swoje plany a zwłaszcza wobec Cassidy i Newtona. Przez cały ten czas rozmowy Bleys więził jń w uchwycie, trwało to zaledwie kilka chwil. Miał wrażenie, że nie była w stanie się uwolnić. Chciał zadać jeszcze jedno pytanie. – Czy co w tym ci nie odpowiada? Może wolałaby nie brać w tym udziału? – Nie opuciłabym tego dla wszystkich wiatów razem wziętych! odpowiedziała Toni, podkrelajńc słowa wyrwaniem się z jego uchwytu, entuzjastycznym rzuceniem go na matę i uwięzieniem tam w ucisku, z którego nie był w stanie się uwolnić. Rozdział 24 Bleys stwierdził, że jest nieoczekiwanie zadowolony i radosny. Po raz pierwszy w cińgu kilku lat ich znajomoœci, Toni, odpowiadajńc na jego pytanie – czy w jego planach było coœ, co jń niepokoiło i czy nie chciałaby stać się tego częciń ujawniła jakiekolwiek uczucia. Dało się je wyczytać nie tylko w jej odpowiedzi, ale w entuzjazmie, z jakim go rzuciła i przygwodziła do maty. Bleys rozmylał nad tym ponownie wieczorem tego dnia, idńc do łóżka. Kładł się wczenie, co wywołało w nim zdziwienie, ale i satysfakcję. Po raz pierwszy od bardzo dawna – od miesięcy, jeli nie lat miał ochotę na sen. Wrażeniebyło odległe znajome. Był przekonany, że kiedy tylko się położy, uœnie. Jedyne pytanie brzmiało, ile snu naprawdę go czeka, ponieważ był przekonany, że umysł obudzi go, gdy tylko minie pierwszy, mocny sen. Powiedział sobie jednak, że nie ma sensu zaglńdać w zęby darowanemu koniowi. Przypominajńc sobie to antyczne powiedzenie, z przyjemnociń pomylał, że którego dnia będzie na Starej Ziemi na dłużej niż spędzone w
popiechu szećdziesińt godzin i naprawdę zobaczy żywego konia. Może nawet będzie na nim jedził. Rozebrał się, założył szorty i położył się na łóżku z pola siłowego, zamykajńc oczy i niemal natychmiast zapadajńc w sen. .. .Obudził się z dziwnym uczuciem, że albo spał, albo odszedł gdzieœ na bardzo długo i dopiero powracał. Uczucie to nie miało żadnego konkretnego ródła, ale nie miał zbyt wiele czasu na zastanawianie się, ponieważ stopniowo zaczńł wynurzać się ze stanu głębokiego braku wiadomoci do pełnej przytomnoci, jak korek uwolniony w głębi wody, coraz szybciej mknńcy ku jasnej powierzchni. Jednak zanim w pełni osińgnńł ten stan zanim otwarł oczy uwiadomił sobie nagle bliskoć ciała innego człowieka, a wewnętrzny alarm natychmiast doprowadził go do pełnej przytomnoci. Jednak leżał jak poprzednio z zamkniętymi oczyma, w żaden sposób nie zdradzajńc, że już się obudził. Nikt nie powinien być w stanie zbliżyć się do niego we œnie. Bleys dalej leżał bez ruchu, z zamkniętymi oczyma i oddychajńc tak jak w chwili, gdy zaczńł się budzić, słuchem i węchem badajńc tożsamoć osoby w pobliżu musiała być naprawdę blisko, ponieważ odbierana przez Bleysa wiadomoć ciepła przekonywała go, że człowiek ten nie mógł się znajdować dalej, niż metr od niego. Prawdopodobnie znacznie bliżej. Z wolna nadeszły dodatkowe informacje, częciowo przez słuch ktokolwiek to był, oddychał spokojnie przez nos i roztaczał znajomy zapach. Na brzegu jego łóżka siedziała Toni. Perfum używała wyłńcznie na formalne okazje, a i wtedy bardzo oszczędnie. Jednak zidentyfikował znajome, używane przez niń mydło i jej własny, delikatny ale identyfikowalny, zapach osobisty, oczywicie unikalny dla każdego. Bleys dalej leżał z zamkniętymi oczyma, oceniajńc sytuację. Chwila rozcińgała się. Najwyraniej Toni czekała, aż obudzi się w sposób naturalny, trzymajńc w dłoni coœ, co musiało być ksińżkń lub kartkń papieru, szeleszczńc chwilami w charakterystyczny sposób. Nawet Toni nie powinna być w stanie podejć do niego tak blisko i usińć przy nim, nie budzńc go ze snu. Wyszkolił się do tego tak, jak szkolił się w sztukach walki było to konieczne, a przy tym fascynujńce przeżycie, polegajńce na nabyciu niezwykłej czujnoœci. Bleys zapragnńł posińć wrażliwoć na ciepło jako system alarmowy majńcy ochronić go
przed wrogami mogńcymi próbować podkrać się do niego, gdy byłby nieœwiadomy i nie chroniony. Z pomocń współczesnej techniki nie było to trudne wymagało jedynie dużo czasu. Na Zjednoczeniu znalazł psychofizjologia ze specjalnociń w pozytronowej tomografii emisyjnej mapowaniem centrów mózgu majńcych zwińzek z aktywnociń ludzkiego ciała i zmysłów. Poszedł go odwiedzić, pod pozorem rekrutacji go do organizacji Innych i sprowadził rozmowę na temat problemu wykształcenia u człowieka zwiększonej wrażliwoœci na pobliskie ródła ciepła. Psycholog, ekspert wyszkolony na Cassidzie, został zmuszony do pracy na Zjednoczeniu kontraktem i był wyraŸnie z tego niezadowolony, czujńc, że jego talent nie jest odpowiednio wykorzystywany. Pochłonęło go zaprezentowane przez Bleysa wyzwanie. Medyk, nazywajńcy się Kahuba JonMichel, bardzo chętnie wyjanił mu, jak bardzo rozwinęła się jego specjalizacja od czasów, gdy do odczytu potencjałów mózgowych stosowano igły, wprowadzane do tkanki przez czaszkę, do aktualnych technik nieinwazyjnych. Tak więc, podczas gdy Bleys siedział z przypominajńcym hełm urzńdzeniem wsadzonym na głowę, JonMichel cały czas opowiadajńc, ustawiał i regulował konsolę kontrolnń, przełńczajńc różnorakie klawisze, przełńczniki i obracajńc pokrętła. Bleys, zawsze zafascynowany tym czego nie wiedział, słuchał i zapamiętywał. – Zobacz tu mówił JonMichel, stukajńc pisakiem w gotowy wreszcie obraz – tu gdzie dotykam projekcji, znajduje się orodek mózgu kontrolujńcy ciepło. Z łatwociń mogę umiecić na czaszce tuż nad nim bardzo małe urzńdzenie, niewidoczne pod włosami. Kiedy orodek zacznie odbierać sygnały nerwowe z ciała, sygnalizujńce zarejestrowanie w pobliżu Ÿródła ciepła, urzńdzenie może przesyłać ci jakieœ powiadomienie. W ten sposób będziesz mógł, używajńc odpowiednio przygotowanych ródeł ciepła w różnych odległoœciach, wyszkolić się, stopniowo zwiększajńc ich odległoć, aby maksymalnie zwiększyć wrażliwoć orodka zmysłu. – Dobrze odpowiedział Bleys. – Właœciwie mam nawet jeszcze lepszy pomysł. Otóż tutaj... – Jon–Michel wskazał inny punkt na obrazie znajduje się twój orodek przyjemnoci. Spojrzał na Bleysa z wyrazem akademickiego triumfu na twarzy.
– Mógłbym teraz mówił dalej z emfazń umiecić ci na czaszc e jeszcze jedno, równie małe urzńdzenie, które w odpowiednich warunkach tworzyłoby połńczenie między twoim orodkiem wrażliwoci na ciepło i orodkiem przyjemnoci. – Po co robić co takiego? zapytał Bleys, choć właciwie znał już odpowiedŸ na swoje pytanie. – Cóż, rzecz w tym odpowiedział naukowiec że orodek wrażliwoci na ciepło w twoim mózgu odbiera sygnały przesyłane przez zmysły na długo przed tym, zanim œwiadomie je zarejestrujesz. Oznacza to, że potrafi odczuć znacznie niższy poziom ciepła, niż byłbyœ w stanie odebrać wiadomie. Sńdzę, że dzięki treningowi mógłby zwiększyć swojń wrażliwoć, a co za tym idzie, obniżyć granicę œwiadomie odczuwanego gradientu temperatury. Przerwał, wykonujńc gest wyrażajńcy dezaprobatę. – Oczywiœcie, zawsze będzie istniała różnica między tym, czego będziesz œwiadom, a tym, co będń w stanie odebrać czujniki twojego ciała. Wzruszył ramionami. – Rodzaj efektu progowego. – A urzńdzenie na czaszce? zapytał Bleys, choć pewien był, że zna odpowiedŸ. – Sygnalizowałoby ci przez uaktywnianie centrum przyjemnoœci w chwili, gdy oœrodek wrażliwoci na ciepło odebrałby jaki znak od ciała. JonMichel umiechnńł się. Trening byłby znacznie przyjemniejszy niż zazwyczaj. I choć urzńdzenie byłoby niewielkie i raczej trudne do zauważenia poza czujnikami ochrony sńdzę, że ciało szybko nauczy się wrażliwoci dla nagrody bez koniecznoci stałego wspomagania. – Rozumiem stwierdził Bleys. – Dzięki starannemu treningowi z satysfakcjń kontynuował naukowiec – oœrodek przyjemnoci będzie mógł powiedzieć ci nie w formie wiadomoci ródła ciepła, a przez nagłe, nie dajńce się wyjanić uczucie przyjemnoci że orodek wrażliwoci na ciepło zaczńł reagować. Mylę, że twój mózg da się do tego wytrenować bez potrzeby zewnętrznego systemu sygnalizacji. Umiechnńł się jeszcze szerzej. – Zaznaczam, że odczujesz tylko chwilowń przyjemnoć, zanikajńcń w chwili, gdy spróbujesz jń zanalizować, a nie przedłużonń ekstazę utrzymujńcń się jak długo ródło ciepła będzie znajdować się w zasięgu twoich zmysłów. Bleys umiechnńł się. mieszna była myl o skradajńcym się w rodku nocy zabójcy, podczas gdyjego przebudzenie i wiadomoć wińzałaby się z cińgłń przyjemnociń.
– Och, ale to całkowicie możliwe! Wykrzyknńł JonMichel, niewłaciwie interpretujńc umiech. Daję słowo, że mogę dać ci urzńdzenie do wykonania połńczenia i wierzę, że masz spore szansę na wyszkolenie się, by połńczenie działało również bez zewnętrznych œrodków. Na poczńtek urzńdzenie, które ci dam będzie wywoływać jedynie krótkotrwałe odczucia, jednak z czasem twój mózg przyzwyczai się do wykorzystywania połńczenia i naprawdę wierzę, że będziesz w stanie radzić sobie bez wspomagania. Mówię to, opierajńc się na zebranym doœwiadczeniu. – Och, wierzę ci powiedział Bleys. Zrobimy to. Tak się stało. Bleys leżał z zamkniętymi oczami w ciemoœci swojej sypialni, a z różnych, wybieranych losowo kierunków zbliżały się do niego panele cieplne. Komputer rejestrował ruchy wszystkich obiektów i odległoć, z której je wyczuł, co sygnalizował unoszńc rękę. Otwarł oczy, przez chwilę patrzńc rozmytym wzrokiem w górę, na sufit, potem dopiero skupiajńc wzrok z boku, na Toni. Patrzyła na niego z poważnym wyrazem twarzy. – Od jak dawna tu jeste? zapytał. – Chwilę odpowiedziała. Na ile się obudziłe? To było dziwne pytanie. Instynktownie miał ochotę odpowiedzieć jej, że nie patrzyłby na niń z otwartymi oczyma, gdyby się nie obudził. Ale nie powiedział tego. – Czemu sńdzisz, że mogę nie być przytomny? zapytał zamiast tego. – Chodzi mi o to, czy całkiem się obudziłe stwierdziła Toni. – Wystarczajńco powiedział. Znów wróciło do niego wrażenie długiej podróży. – Jak długo spałem? Sńdzńc po œwietle przechodzńcym przez zewnętrznń, przejrzystń cianę pokoju, nie tylko był dzień, ale podejrzanie przypominał on póne popołudnie. – Sńdzimy, że gdzie między osiemnastoma a dwudziestoma godzinami powiedziała. – Dobrze się czujesz? Skinńł głowń, patrzńc na niń w milczeniu. Nie przywykł do bycia zdumionym. Uwiadomił sobie włanie, że do tej pory zawsze potajemnie dumny był ze swojej umiejętnoci przewidywania, więc cokolwiek się stało, nigdy nie był zdumiony. Teraz jednak został wzięty z zaskoczenia. Toni mówiła dalej. – Jeli naprawdę się obudziłe, lepiej to przeczytaj. Podała mu zamknięty w kopercie poczty międzyplanetarnej list z pieczęciń, którń zidentyfikował jako należńcń do wspólnego, dwuplanetarnego rzńdu powoływanego w
rzadkich okazjach, gdy Zjednoczenie i Harmonia miały jednego Najstarszego. Pieczęć została złamana a list otwarty. Nie było w tym nic dziwnego, ponieważ Toni na co dzień zajmowała się jego pocztń, otwierajńc jń i przekazujńc mu jedynie wiadomoœci, które naprawdę musiały do niego dotrzeć. Wewnńtrz koperty znalazł złożony arkusz papieru monomolekularnego, na którym nie wydrukowano, a odcinięto dużymi literami tekst. Do wiadomoœci: Z ŁASKI I NA TCHNIENIA PAŃSKIEGO: Bleysie Ahrens dzięki łasce Pańskiej i jego ukochanego Najstarszego, przemawiajńcego do ciebie głosem dwu błogosławionych œwiatów Zjednoczenia i Harmonii wyznaczony zostałe by pełnić honory i obowińzki Pierwszego Starszego, po jego prawicy. Nakazuje ci się więc porzucić wszelkie działania jakimi teraz się zajmujesz, czyœ jest na planecie czy w przestrzeni, gdy list ten dostaniesz; natychmiast powróć na œwiat przez naszego Pana ukochany, zwany Harmoniń, przez Najstarszego wybrany na swń rezydencję; tamże staniesz przed nami, by Najstarszy mógł wybrać cię i zaprzysińc jako swego Pierwszego Starszego. Otrzymawszy niniejsze pismo, bez wahania i natychmiast poddasz się naszej woli. Najstarszy spodziewa się zobaczyć cię przy sobie najszybciej, jak to możliwe w œwiecie stworzonym przez Wszechmocnego. Podpisano: Podpis należał do McKae. Bleys ogarnńł cały list jednym spojrzeniem. Przeczytał go jeszcze raz, bardziej z powodu zainteresowania niż z jakiejkolwiek innej przyczyny. Oddał go Toni. – Co w tym miesznego? zapytała. – Uœmiecham się, bo McKae jest tak bardzo sobń wyjanił Bleys, poważniejńc. – A więc zbieramy się i natychmiast lecimy na Harmonię? zapytała Toni. – Rezygnujńc z dodatkowych przemówień tutaj? – Oczywicie, że nie Bleys znów się umiechnńł. Toni spojrzała na niego twardo. – Nie zamierzasz postńpić zgodnie z poleceniami z listu? Jak więc zamierzasz odpowiedzieć... – Żadnej odpowiedzi. Po prostu wsad to do archiwum, żebymy w razie koniecznoœci mieli do tego dostęp. Toni cały czas siedziała bez ruchu. Teraz wyranie się rozluniła i lekko umiechnęła. – Wcale nie zamierzasz tam lecieć?
– Zrobię to, kiedy będę gotów. Nie sńdziła chyba, że porzucę wszystko dla uroczystoœci? – Cóż odpowiedziałaToni jeli chcesz zostać Pierwszym Starszym albo kiedykolwiek wrócić na Harmonię lub Zjednoczenie nie wspominajńc o tym, że reszta z nas też kiedyœ będzie chciała wrócić do domu, będziesz musiał wysłać mu jakńœ odpowiedŸ, nie sńdzisz? – Nie widzę powodu stwierdził Bleys. – Żadnej odpowiedziPTo naprawdę podważy twojń pozycję jako Pierwszego Starszego – zakładajńc, że jń dostaniesz, po tym jak nie odpowiesz na list. – Absolutnie nie. To pierwsza lekcja dla McKae. Będzie musiał nauczyć się, że nie może mi rozkazywać. Tak naprawdę wkrótce się przekona, że będzie dokładnie na odwrót. Umiechnńł się do niej. Toni nie od razu zareagowała, ale z wolna na jej twarz wypłynńł uœmiech, a sama twarz zmieniła się w sposób, jakiego nigdy jeszcze u niej nie widział. Wyglńdało to tak, jakby odprężyła się w radoć jakby od bardzo dawna czekała na co i wreszcie uzyskała oczekiwanń odpowiedŸ. – Gokui powiedziała cicho. Przyglńdał się jej, wcińż z umiechem, choć nieco zdumiony. Nie zrozumiał tego co powiedziała. Uderzyła go wiadomoć, że musiały zos tać wypowiedziane w języku wcińż używanym w jej rodzinie. – Nie rozumiem. – Powiedziałam... wcińż umiechała się w zupełnie nieznany mu sposób zasadniczo, że zawsze wiedziałam, iż jeste wszechstronnie uzdolniony, ale aż do tej pory nie byłam pewna, że rzeczywicie masz w sobie wielkoć. Zwińzali się spojrzeniami; uwiadomił sobie, że to jeden z tych rzadkich momentów, kiedy musiał zmierzyć się z faktem, że jń kochał; bariera utrzymywana przez niego niczym nieprzeniknione szkło zaczynała roztapiać się w delikatnń mgiełkę. Jeszcze chwila a odrzuci jń, przysunie się do niej i powie jej, co do niej czuje. Jednak stalowa wola powstrzymała go. Wróciło wspomnienie faktu, że raz już otworzył się na kogoœ, a stworzona w ten sposób wyrwa nigdy już nie zostanie zamknięta; że wszystko co postanowił dokonać, zostałoby w końcu ujawnione. Co głęboko ludzkiego w nim zawsze czuło, że nie istniała żadna inna osoba mogńca udwignńć taki ciężar. Jeli ma zrealizować swoje plany, musi pozostać samotny, oddzielony od ludzkoœci. I musi trwać w tej izolacji. Cińgle musi przypominać sobie o potrzebie izolacji, ponieważ
okazje takie jak ta, wcińż będń powracać, przez całe jego życie – a to co zamierzał, trwać będzie przez pokolenia. Rozdział 25 Byli na Newtonie. No, prawie, ponieważ statek opuszczał się bardzo powoli. Przypuszczalnie pilot był po prostu ostrożny, w każdym razie Bleys, wraz ze swoimi ludŸmi tkwili cinięci w luzie razem z grupń pasażerów z Cassidy. Jeden z nich stał teraz z twarzń prawie przyciniętń do klatki piersiowej Bleysa – w jakiœ sposób udało mu się przecisnńć przez kordon otaczajńcych go Żołnierzy, a Bleys zasygnalizował Henryemu, by nie robił z tego sprawy biznesmen w œrednim wieku, z nadwagń i łysinń na czubku głowy sprawiajńcń wrażenie, jakby nosił tonsurę, dziwnie nie pasujńcń do drogiego, popielatego garnituru majńcego zamaskować niedostatki figury. – Niedługo powinnimy wylńdować, nie sńdzi pan? odezwał się gorliwie, próbujńc wyjrzeć zza ciała Bleysa, a może przez nie co było równie niemożliwe i spojrzeć przez okno na ziemię poniżej. – Tak sńdzę odpowiedział Bleys. – Mam nadzieję, że zaraz wylńdujemy stwierdził biznesmen nerwowo. Mam bardzo ważne spotkanie w jednym z tutejszych laboratoriów. – NajwyraŸniej nerwy wywoływały u niego gadatliwoć, skłaniajńc do wypełnienia słowami czasu do wylńdowania. Liczę na to, że dobrze opiekujń się moim bagażem. To tylko jedna, duża torba, ale mam tam coœ bardzo... – powstrzymał się najwyraniej tuż przed powiedzeniem czego, co powinien zachować w tajemnicy ...dokumenty i tego typu rzeczy dokończył. W tej chwili statek dotknńł podłoża z delikatnym wstrzńsem; drzwi luku otwarły się i zaczęli przez nie wychodzić Żołnierze. Bleys poczekał chwilę z wyjœciem, przed nim wyszła Toni, która po wyjciu ze względnego półmroku korytarza na popołudniowe œwiatło Newtona nagle zatrzymała się i odwróciła. – Jest Dahno! powiedziała. Sekundę póniej Bleys podńżył za niń, wychodzńc na przyćmione, unikalne œwiatło Newtona, planety krńżńcej wokół Alfy Centauri B, pomarańczowej gwiazdy dzielńcej system z Alfń Centauri A słońcem Cassidy, oraz małń gwiazdń znanń na Starej Ziemi jako
Proksima Centauri. W tym niezwykłym wietle dostrzegł, że Dahno rzeczywicie tam był. Jednak wyglńdał inaczej niż zazwyczaj. Nie roztaczał wokół siebie zwykłej aury dobrego humoru i przyjaznej otwartoci. Zdumiewajńce było, do jakiego stopnia jego życzliwa twarz mogła nabrać tak złowieszczego i groŸnego wyglńdu, po prostu przez rezygnację z uœmiechu i zaostrzenie rysów. Oczywicie, w wywarciu odpowiedniego wrażenia pomagały Dahno jego rozmiary. Jednak taki wyraz twarzy Bleys dotńd widział u niego tylko raz, podczas całej znajomoœci z przyrodnim bratem. Miało to miejsce, gdy Bleys był jeszcze dzieckiem. Po raz pierwszy spotkali się twarzń w twarz, a Dahno zdefiniował ich wzajemne relacje przez rzucenie na pół nieprzytomnego Bleysa na ziemię niedbałym ciosem masywnej ręki. Teraz ta sama twarz i niemal wojownicza postawa Dahno górujńc nad wszystkimi dookoła, z lekko rozstawionymi nogami i przygarbionymi ramionami, w całkowitym bezruchu zdawał się sygnalizować podobne uczucia. Jego wrogi wyglńd zdumiewajńco pasował do czerwonawego wiatła; mógłby być jakimœ bogiem wojny – nawet Thorem ze starożytnego panteonu Północy, wskrzeszonym tuż przed Ragnarokiem. Prawdę mówińc, Alfa Centauri też była widoczna, dodajńc swoje wiatło do krajobrazu, ale w bardzo niewielkim stopniu; mniejszy dysk po lewej stronie Bleysa, jedynie odrobinę wyżej niż potężnie wyglńdajńca Alfa Centauri B, zbliżajńca się właœnie do horyzontu. – Tędy krótko i zwięle odezwał się Dahno, gdy tylko Bleys znalazł się w zasięgu słuchu. Brat odwrócił się i ruszył wielkimi krokami przez drzwi niewielkiego budynku, przez jego rodek najwyraniej był to rodzaj punktu celnego, bo reszta pasażerów też zmierzała w tym kierunku i przez drzwi po drugiej stronie, gdzie czekał na nich zwyczajowy rzńd limuzyn. Dahno skierował się do pierwszego pojazdu w kolumnie, wskazujńc Bleysowi, Toni i Henryemu, by weszli do pokanego wnętrza z szecioma fotelami, po czym wszedł sam, zamykajńc za sobń drzwi. – Dahno... odezwała się Toni, ale ten natychmiast uciszył jń gestem. – Porozmawiamy w hotelu owiadczył. Oparł się w swoim fotelu i nie odezwał się, gdy cała kolumna ruszyła przez miasto. Nie odezwał się też podobnie jak nikt z jadńcych w limuzynie przez całń drogę. Twarz Toni
stała się maskń bez wyrazu, mogńcń oznaczać cokolwiek, ale jak sńdził Bleys, w tej chwili oznaczała po prostu, że Toni była niezadowolona. Sam Bleys odczuwał zaciekawienie, jednakwewnętrznie z zainteresowaniem analizował fakt, że widok Dahno tak mocno przywołał przeszłoć, że przez chwilę odczuł nagłń, płomiennń urazę za tamten cios i na moment poczuł się mały i bezradny wobec potężnego, starszego brata. Henry wyglńdał tak samo, jak zwykle wyczekujńco niezaangażowany. Dahno odezwał się tym samym, twardym tonem dopiero, gdy wszyscy znaleŸli się w pokoju prywatnego apartamentu w hotelu. – Lepiej usińd, zanim tego wysłuchasz powiedział do Bleysa. Spojrzał na Henry’ego iToni. Wszyscy usińdcie. Usiedli. Dahno na chwilę przyłożył do ucha zgiętń dłoń, prawie jakby chciał się podrapać, ale gest był zrozumiały dla pozostałych. Byli podsłuchiwani, niewńtpliwie również podglńdani przy użyciu kamer. Nikt z nich nie poruszył się ani nie zmienił wyrazu twarzy. Dahno wzińł krzesło, przysunńł je tak, że wszyscy znaleli się na tyle blisko, na ile pozwalały długie nogi jego i Bleysa, po czym wycińgnńł z kieszeni srebrne urzńdzenie. Umiecił je na otwartej dłoni. Po chwili na wierzchu urzńdzenia pojawiła się maleńka bańka, która zaczęła gwałtownie rosnńć, pochłaniajńc ich wszystkich do swego wnętrza. Znaleli się w pęcherzu prawie przezroczystej, błękitnawej kuli. Bańka przestała się rozszerzać. Dahno przesunńł kciukiem po boku urzńdzenia, na co zareagowało oderwaniem czegoœ w rodzaju pępowiny łńczńcego je z rosnńcń bańkń, i schował przyrzńd do kieszeni. Pępowina znikła, ale bańka została na miejscu. – Ta tarcza zatoczył długim, grubym palcem koło, wskazujńc na otaczajńcń ich barierę – jest jedynń w swoim rodzaju, poza pewnym tutejszym laboratorium. Nie będę mówił jak jń zdobyłem, ponieważ mam ważniejsze sprawy do omówienia i nie pytajcie mnie, jak działa. Wszystko co wiem, to fakt, że wykorzystuje przesunięcie fazowe do stworzenia niecińgłoœci, przepuszczajńcej przez siebie wszystko poza naszym obrazem i tym, co mówimy, uniemożliwiajńc szpiegowanie. Toni zaczęła otwierać usta, ale pierwszy odezwał się Bleys. – Skńd możesz mieć pewnoć? zapytał. – Powiem ci za chwilę szorstko odpowiedział Dahno. Przylecielicie jednym z
regularnych kursów liniowych z Cassidy. Dobrze, że was wyglńdałem. Czy jest tu w ogóle Favored of God? – Wylńdował tu trzy dni temu rzeczowo wyjaniła Toni. Przyleciał pod nazwń Spaceha wk, z fałszywymi dokumentami, jakoby z Cety w locie towarowym, choć komory ładunkowe sń przystosowane do przewożenia pasażerów. Będzie siedział na lńdowisku jak długo zechcemy, pod pretekstem jakich napraw w silnikach. Tak naprawdę będń w stanie wystartować w cińgu kilku godzin, jak tylko przekażemy im zakodowanń informację, że się tam udajemy. Właciwie powinnam powiedzieć, że będzie to jednorazowy sygnał, bo ma to być jednowyrazowe połńczenie telefoniczne, nie do wyœledzenia. – To rozsńdne skomentował Dahno. A więc jednak nie przylecielicie tu jak stadko całkowitych niewinińtek. – Oczywicie, że nie obruszyła się Toni. Przy tym nie ma niebezpieczeństwa, że ktoœ zacznie węszyć i przekona się, że tak naprawdę ze statkiem nie dzieje się nic złego, jako że każdy statek stanowi formalnie niepodległe terytorium planety, której ma dokumenty i można na niego wejć tylko za zaproszeniem załogi. – Dobrze! Dahno cofnńł się odrobinę na krzele, rozluniajńc się lekko. Jednak wcińż utrzymywał twardy wyraz twarzy. Obrócił się w stronę Bleysa. – Wyjechałeœ z Cassidy wczeœniej niż planowałeœ, prawda? Jesteœ tu przed czasem. Gdybym nie pilnował listy pasażerów przylatujńcych liniowców, nie zostałbym poinformowany na czas o twoim lńdowaniu. Czemu? Bleys poczuł pierwsze poruszenie nieskończonego zniecierpliwienia. To on tu wydawał polecenia, a Dahno już od lat nie próbował rzucić mu wyzwania. Teraz jednak rzucał pytaniami jak prokurator w sńdzie. A jednak mógł istnieć jakiœ powód, który usprawiedliwiał takie postępowanie. – Uznałem, że z wczeœniejszym opuszczeniem Cassidy wińżń się pewne obiecujńce perspektywy. Bleys utrzymywał głos i nerwy na wodzy. – Perspektywy? zapytał Dahno. Niezależnie od tego, jakie by nie były, lepiej natychmiast zadzwoń na Favored of God i jak najszybciej odleć z Newtona. – Czemu? – zapytał Bleys. Dahno zachichotał, ale nie był to jego zwykły, radosny chichot. Tym razem miał ponurń twarz. – Jak i ty, mam swoje szczególne zdolnoci powiedział. – Nigdy w to nie wńtpiłem stwierdził Bleys.
– Nie, ale zapomniałeœ o tym. Nigdy nie miałem więcej racji niż wtedy, gdy powiedziałem, że będziesz mnie potrzebował na Newtonie. Gdybym tylko dotarł tu wczeniej, przygotowałbym już całń historię, od której natychmiast by zawrócił. Przeczuwałem, że będzie to dla ciebie legowisko lwa; teraz jestem już tego pewien, choć wcińż nie znam szczegółów. Popełniłe błńd, wysyłajńc mnie na Zjednoczenie, na wybory. – Doprawdy? zapytał Bleys. Wbrew sobie usłyszał we własnych słowach cień groŸby. – Tak jest potwierdził Bleys. Sń rzeczy, w tórych k jestem lepszy od ciebie. Nikt nie może się z tobń równać pod względem przewidywania przyszłoci i przejęcia nad niń kontroli. Robisz to lepiej niż ktokolwiek, kogo mógłbym sobie wyobrazić. Ale teraniejszoć widzę lepiej niż ty, bracie. Na tym polega moje życie – badanie i rozumienie tego, co dzieje się wokół mnie w danej chwili i jestem w tym lepszy od ciebie, ponieważ cała twoja uwaga skierowana jest ku przyszłoœci. Bleys wolno kiwnńł głowń, cały czas przyglńdajńc się bratu. – Widzisz – kontynuował Dahno prńc do przodu, wygrywajńc po drodze każde starcie i sprawiajńc, że wszystko idzie po twojej myli, kreujńc swoje nazwisko na wszystkich planetach, przeoczyłe jeden fakt zapomniałe, że ludzkoć ma skłonnoć do podlegania tym samym prawom co wszelkie ciała fizyczne wszelka akcja wywołuje równń reakcję. Pchasz ludzi, by przepychali innych ludzi w interesujńcym cię kierunku, a to stopniowo tworzy przeciwwagę dla twojego nacisku; siłę tę tworzń ludzie nie zgadzajńcy się z tym, co od ciebie słyszń. Różnie to wyglńda, od opozycji na pełnń skalę, do prostej niechęci do pójcia za tobń. Ale każda osoba, którń popychasz, instynktownie reaguje oporem, a wszystko to kumuluje się w coraz większń przeciwsiłę. – Chodzi mi o to, Bleys Dahno ostro sam sobie przerwał że potrzebujesz mnie, bym rozglńdał się tam, gdzie tyjesteœ œlepy, a przynajmniej nie widzisz zbyt dobrze. Zauważyłem, jak na Zjednoczeniu roœnie opozycja przeciw tobie, w McKae’em i w Izbie. Gmina Henry’ego, która raz cię wybrała, a teraz głosowała na mnie, wcale cię już nie kocha, a większoć ludzi stamtńd nie zgadza się z najrozsńdniejszymi argumentami twoich przemówień po prostu dlatego, że pochodzń od ciebie. To samo dzieje się na Newtonie.
Widziałem rzeczy, które prawdopodobnie tobie umknęły. Dowiedziałem się o sprawach, o których ty nigdy by się nie dowiedział. Moje umiejętnoci polegajń na przeciskaniu się przez szczeliny, czytaniu między wierszami i dowiadywaniu się rzeczy, których ludzie normalnie nie chcieliby powiedzieć nikomu obcemu. – A więc mów. – Zacznę od tego powiedział Dahno że mamy tu mimo wszystko aktywny oddział Innych. Całkiem sporych rozmiarów, ale działajńcy głównie w podziemiu. – To ciekawe stwierdził Bleys. – Tutejsza organizacja została zdelegalizowana. Rzńdzńcy nie sń szczególnie krwiożerczy i nie polujń na czarownice, a nasi aktualni członkowie starajń się nie œcińgać na siebie uwagi, ponieważ zmusiłoby to struktury władzy do zauważenia ich co mogłoby się dla nich bardzo Ÿle skończyć. Sam ten fakt co powinien ci powiedzieć. – Co takiego? zapytał Bleys. – Po prostu jeli sńdziłe, że Nowa Ziemia miała niezrównoważonń sytuację społecznń, jeszcze wyraniejszń na Cassidzie, to przekonasz się, że obie były bardzo spokojne w porównaniu do tego wiata. Każde tutejsze laboratorium, od najmniejszych do największych, należy do Instytutu. Każdy Instytut i każde laboratorium jest w stanie cińgłej walki z pozostałymi. Przechodzńc przez etapy sojuszy i przyjani, tak naprawdę jednak cińgle chowajń za plecami sztylety albo plany wykorzystania sojuszu na własnń korzyć. Efektem tego jest sytuacja, w której wszyscy mieszkańcy planety sń w stanie cińgłej wojny ze wszystkimi innymi. Co więcej, prawie wszyscy aktywnie działajńwroli wywiadowców, szpiegujńc by przeżyć. – Jak się tego dowiedziałe? zapytała Toni. – Zaczńłem od poszukiwań Newtończyka, ukrywajńcego jakiœ osobisty sekret, którego nie miał ochoty ujawniać bezbarwnie odpowiedział Dahno. Kiedy takiego znalazłem i dowiedziałem się doć, by orientować się, jakiego rodzaju tajemnicę ukrywa, zaszantażowałem go, by opowiedział mi o swoich relacjach ze współpracownikami i powińzaniach jego laboratorium z innymi. Od tego miejsca poruszałem się wzdłuż łańcucha powińzań, aż znalazłem laboratorium, które stworzyło to urzńdzenie – przy okazji zdobyłem niezły obraz tego jak i przez kogo kierowane jest to społeczeństwo. – I wszystko to w kilka tygodni? zapytała Toni. Musiałe wrócić na Zjednoczenie i
spędzić tam przynajmniej kilka dni, a to oznacza, że nie możesz tu być dłużej niż jakieœ dwa tygodnie. Jak mogłe tyle osińgnńć w tak krótkim czasie? Dahno spojrzał na niń z tń nowo nabytń ponurociń. – Powiem ci. Chęć szpiegowania bardzo ładnie idzie tu w parze z głodem rozmów sklepowych handlowych, jeli wolisz tak więc muszń się odbywać spotkania stajńce się otwartymi targami tajemnic oraz wszystkiego, co odbywa się tu pod powierzchniń. Znów przerwał. – To wystarczy jako tło? – Bardzo użyteczne tło stwierdził Bleys. W pełni już panował nad swoimi nerwami. – Mów dalej. Powiedz nam, co masz do powiedzenia. – A więc dobrze. Kiedy tylko odleciałem statkiem na Zjednoczenie, natychmiast zaczńłem roztaczać wrażenie, że się rozeszliœmy i dlatego wracam do domu, podczas gdy ty kontynuujesz swoje tournee. Oczywicie odmówiłem wdawania się w szczegóły, ale pozwoliłem wszystkim obserwatorom zauważyć, że jestem niezadowolony ze sposobu, w jaki mnie traktowałe i szukam możliwoci, żeby ci się zrewanżować. – Biorńc pod uwagę sposób, w jaki zawsze i wszędzie prezentowałe się ludziom, jestem zdumiony, że w to uwierzyli po tych wszystkich latach kiedy wykazywałe się spokojnń i ustępliwń naturń stwierdził Bleys. – Podtrzymywałem inne wrażenie Dahno umiechnńł się lekko. Widziałe, jak na ciebie patrzyłem, kiedy zszedłe ze statku? To było przedstawienie na użytek publicznoœci. – Skuteczne wtrńcił Bleys. Ale przerywam ci, mów dalej. – Tak. Mówińc w skrócie, pozwoliłem im wierzyć, że przyleciałem na Newtona przed tobń, by maksymalnie utrudnić ci tu życie. – Nie zrobiłe tego chyba? zapytała Toni. To znaczy, jako częć budowania tu swojego wizerunku? – Sprawiałem tylko takie wrażenie, to wszystko. To wystarczyło. Tutejsza sytuacja nie potrzebowała z mojej strony wiele pomocy. Od samego lńdowania byliœcie wszyscy nie tylko obserwowani, ale i kontrolowani. – Przez kogo? zapytał Bleys. – Radę Nadzoru Laboratoryjnego wyjanił Dahno. Kieruje tu wszystkim, tak samo jak Rada Rozwoju rzńdzi na Cassidzie. – Nie widziałem jak na razie żadnych przejawów kontroli odezwał się Henry. Choć oczywicie mogli rejestrować wszystko od chwili, gdy opucilimy statek kosmiczny. Antonina Lu osobiœcie dokonała rezerwacji, prawda?
Spojrzał na Toni. – To prawda potwierdziła. Wybrałam firmę wypożyczajńcń limuzyny i hotel jako najlepsze dla nas w całym Woolsthorpe. – Woolsthorpe powtórzył Henry. To dziwna nazwa dla stolicy. – To miasto na Starej Ziemi, w Anglii, gdzie w siedemnastym wieku urodził się Isaac Newton wyjanił Dahno. Jeli za chodzi o wybór limuzyn i hotelu, byliœcie kiedyœ w sytuacji, kiedy profesjonalny magik zaoferował wam talię kart każńc wybrać jednń z nich, sprawiajńc równoczenie, że wyjmuje się tę, którń chce? To się nazywa wymuszanie. W ten sam sposób podsunięto ci limuzyny i ten hotel. – Czyli nie jest to jaki zwykły hotel? zapytał Bleys. – Nie. Pamiętasz paryskń Bastylię albo londyńskń Tower? To coœ podobnego. Hotel, forteca i więzienie o najwyższym poziomie zabezpieczeń dla ważnych goœci. Tuż pod rękń Rady Nadzoru Laboratoryjnego a zwłaszcza dla ciebie, to jaskinia lwa. Czy wiesz, że jesteœ na tym samym piętrze i prawdopodobnie nie dalej niż sto metrów od miejsca, gdzie Rada odbywa spotkania? – Nie, nie wiedziałem odparł Bleys. – Cóż, dokładnie tak jest. Tylko nie próbuj podchodów. Łatwiej byłoby ci wejć do skarbca w banku niż do tamtej częœci budynku. – A jednak istnieje szansa, że ktoœ mógłby użyć bomby z antymaterii do zniszczenia budynku razem z większń częciń miasta stwierdził Bleys. Kto nie patrzńcy dalej niż usunięcie osób sprawujńcych w danej chwili władzę. – Musieliby znaleć się na pozycji umożliwiajńcej odpalenie bomby – powiedział Dahno – a od podziemi do nieba nad nim, a nawet ponad atmosferń, na dobrń jednostkę astronomicznń w górę, wszystkie przejcia sń starannie monitorowane. – Nie, gdyby zamachowiec miał wokół siebie tego rodzaju bańkę. – Ale rzecz w tym – zaprotestował Dahno że nikt jeszcze o tym nie wie, nawet Rada... Przerwał mu dzwonek rozbrzmiewajńcy ze cian. Łagodny, przepraszajńcy, ale domagajńcy się uwagi. Dahno sięgnńł do urzńdzenia leżńcego koło nogi i schował je do kieszeni. Otaczajńca ich bańka znikła. Dopiero wtedy odezwał się. – O co chodzi? zapytał. – Posłaniec Rady Nadzoru Laboratoryjnego uprzejmie prosi o wpuszczenie do apartamentu rozległ się głos o przepraszajńcym brzmieniu. Dahno zerknńł na Bleysa, który kiwnńł głowń. – Wielki Nauczyciel Bleys Ahrens przyjmie go teraz owiadczył Dahno. Pod warunkiem, że wiadomoć jest krótka, jako że Nauczyciel jest w tej chwili zajęty.
– To tylko zaproszenie, jego wręczenie nie wymaga wiele czasu – powiedział głos. Dahno spojrzał na Bleysa, ten skinńł głowń. – Proszę wejć powiedział Dahno. Drzwi do apartamentu rozsunęły się. Przeszedł przez nie wysoki mężczyzna, koło pięćdziesińtki, z wydłużonń, mocno pobrużdżonń twarzń, ubrany w czarny garnitur z krótkń marynarkń, wyglńdajńce prawie jak mundur. Wraz z jego wejciem zmieniła się atmosfera pokoju. Henry okręcił fotel by siedzieć twarzń do przybyłego. Dahno z powrotem przybrał maskę ponuroœci i gniewu, Podczas gdy Toni w ogóle się nie poruszyła. Bleys zauważył jednak delikatny pasek bieli pod tęczówkń jej oczu, co sygnalizowało jej białń twarz. – To ja jestem Bleys Ahrens odezwał się Bleys, obróciwszy fotel, by siedzieć twarzń w stronę posłańca. – A więc to tobie mam przekazać zaproszenie owiadczył szczupły mężczyzna formalnym głosem. – Rada Nadzoru Laboratoryjnego uprzejmie prosi, abyœ zechciał pojawić się jutro przed niń w porze dogodnej dla ciebie, najchętniej po południu. – Po południu? powtórzył Bleys. Zobaczmy... Powiedzmy o szesnastej trzydzieœci – albo czwartej trzydzieci po południu jeli używacie tu starego angielskiego standardu. – Szesnasta trzydzieci będzie odpowiednia odpowiedział wysoki, szczupły mężczyzna. – Kto przyjdzie po ciebie przed wyznaczonń godzinń i zaprowadzi cię na miejsce. Rada Nadzoru Laboratoriów docenia twojń zgodnoć. Odwrócił się i wyszedł. – No i masz odezwał się Dahno po ponownym uruchomieniu urzńdzenia tworzńcego bańkę. Przyjmij mojń radę. Niech sobie jutro poradzń bez ciebie. Przekaż tę zakodowanń wiadomoć i natychmiast uciekaj na Favored o f God. – Wiem, że to szczera rada, oparta na twoim odbiorze sytuacji, Dahno. Ale tu nie chodzi tylko o Newtona. Staram się uzyskać kontrolę nad trzema œwiatami – pięcioma, jeœli uwzględnić Harmonię i Zjednoczenie a to jak złapanie pytona. Zwińzałem już trzy metry, liczńc od ogona, ale półtora metra z przodu i łeb wcińż sń wolne. To dzieło mojego życia i nie mogę się cofnńć ani odrobinę, ale ty, Dahno, nie musisz zostawać ze mnń i ić na dno, jeli przegram. Spojrzał na Toni i Henryego. Żadne z was nie musi. Oboje zaczęli mówić, ale Dahno ich przekrzyczał. – Nigdy nie myl, że cię opuszczę, bracie powiedział. Z tobń jest ciekawiej,
niezależnie od tego czy to niebo, czy piekło. Ale przypominam o jednym. Zaproszenie, które włanie przyjńłe, stanowi odpowiednik królewskiego rozkazu na planecie będńcej jaskiniń lwa. Możesz uzyskać to, po co tu przybyłe. Ale uważaj, będziesz grał ich koćmi, a mogń być oszukane. Nie sńdzę, żebyœ uniknńł podrapania. Rozdział 26 – Nazywam się Sean OFlaherty przedstawił się młodzieniec w białym mundurze z niebieskimi paskami na rękawach, kołnierzu i nogawkach. Jestem stażystń Rady, mam zaprowadzić Nauczyciela na jej zebranie. A przy okazji, moje imię pisze się S–E–A–N. – SEAN? powtórzyła Toni. Nie Shawn, jak się wymawia. Rozumiem. Kolejny Szkot. – Irlandczyk poprawił Sean. – Och, Irlandczyk, oczywicie powiedziała Toni tak ciepło, że osiemnastoletni Sean natychmiast się w niej zakochał. – Ale stwierdziła Toni przyszedłe czterdzieci minut przed czasem. Jeœli, jak dano nam do zrozumienia, sala Rady znajduje się w tym hotelu, dojœcie tam nie może zajńć więcej niż pięć minut. W tej chwili Nauczyciel odbywa spotkanie i nie będzie gotów wczeniej niż za pół godziny. Będziesz musiał poczekać. – Nic nie szkodzi odpowiedział Sean. * * * Obaj bracia słuchali tej rozmowy. Znów otaczała ich błękitna bańka i zgodnie z obietnicń jej twórcy, bez problemu przechodziły przez niń dwięki, powietrze i wszystko inne, za wyjńtkiem ich rozmowy, blokowanej przez lnińcń, otaczajńcń ich ze wszystkich stron powierzchnię. – Toni ostatnio trochę się zmieniła stwierdził Bleys, wracajńc do tego o czym wczeœniej rozmawiali. Od kiedy powiedziałem jej, że nie mam zamiaru posłuchać rozkazu McKae dotyczńcego natychmiastowego powrotu na Harmonię. Ma w sobie jakiœ wewnętrzny blask – zauważyłeœ? – Owszem, zauważyłem. – Najwyraniej potwierdziłem w ten sposób co, co usi m myleć o moim ostatecznym celu mówił dalej Bleys. Tak się składa, że nie wprowadziłem jej, jak i nikogo innego, w
moje plany na przyszłoć. Przykro mi, ale nie mogę ich przekazać żadnemu z was, przy czym w dużej częci dlatego, że będę musiał podjńć decyzje do sposobu ich realizacji w ostatniej chwili, tuż przed ich wykonaniem. Bleys próbował usunńć z głosu poczucie winy. Żaden z powodów, dla których ukrywał te informacje, nie był zbyt pochlebny dla osób, którym powinien je ujawnić. Henry uznałby jego cele za bluniercze szatańskie naruszenie mocy Boga, w którego wierzył. Co do Toni, to obawiał się, że uznałaby go za osobę niegodnń jej współpracy i prawdopodobnie odwróciłaby się od niego z obrzydzeniem. Dahno odczytałby w nich pogardę dla wszystkich istot ludzkich – łńcznie z nim a Bleys żywił głębokie przekonanie, że Dahno nie zniósłby pogardy od nikogo, a już najmniej od niego. – Nic nie szkodzi, przynajmniej jeli o mnie chodzi stwierdził Dahno. Sam działam w taki sposób. Też nigdy nie mówię ludziom, dokńd zmierzam. – Mylę, że z Toni i Henrym również nie ma problemu powiedział Bleys. Henry najwyraniej czeka na jaki znak mówińcy, że albo całkowicie wpadłem w ręce Szatana, albo się od niego uwolniłem. Jednak z Toni nigdy nie wiedziałem, czemu nie chce wiedzieć – przypuszczam jednak, że wyobraża sobie mojń możliwń przyszłoć, a zdecydowana odmowa podporzńdkowania się rozkazom McKaea musiała w jaki sposób jń w tym utwierdzić. Chciałbym wiedzieć, co według niej zaszło... – Nie mam pojęcia odpowiedział Dahno. Ale jeli jest zadowolona z obecnej sytuacji, czemu po prostu tego nie zaakceptujesz i się z tym nie pogodzisz – skoro musisz działać w miarę zmieniajńcej się sytuacji? – Masz rację – stwierdził Bleys. Wrócił do poprzedniego tematu: – Przekonywałeœ mnie, że Rada nie mogła jeszcze posińć sekretu tej bańki ani znać sposobu podsłuchiwania przez niń. Biorńc pod uwagę ich władzę, wydaje mi się, że mogń znać sekrety wszystkich laboratoriów na planecie. – W tym rzecz. Zawsze istniejń jakie ograniczenia władzy odpowiedział Dahno. – Zasada, na której opiera się ta planeta zakłada, że możesz sabotować pracę innych laboratoriów, zabijać ich pracowników i atakować ich politycznie na wszelkie możliwe sposoby ale nigdy nie będziesz próbował zdobyć ich aktualnych tajemnic. Dzieje się tak, ponieważ tajemnice stanowiń nie tylko istotę wszystkich tutejszych laboratoriów, ale wręcz
istotę tego œwiata. – Rozumiem. Bleys kiwnńł głowń. – Ponieważ kontynuował Bleys w innym wypadku na Newtonie zapanowałaby anarchia. Naukowcy porywaliby nawzajem cudzych pracowników i poddawali ich przesłuchaniom a majń do tego całe mnóstwo rodków aż ujawnieniu uległyby wszystkie sekrety. A to zagroziłoby całej strukturze badań naukowych, na nich opiera swoje dochody planeta. Takie wyjanienie było stosunkowo proste, pomylał Bleys, ale całkowicie możliwe i pragmatyczne. Społeczeństwo musi się opierać przynajmniej na kilku powszechnie akceptowanych zasadach. To z pewnociń musiała być jedna z newtcńskich. Na pewno wierzyli też, że gdyby kradli sobie nawzajem wiedzę, ułatwiłoby to innym kradniecie od nich – a to zagroziłoby bytowi całej planety. Oczywicie, była to tylko zasada co, na co zgodziło się całe społeczeństwo – ale Bleys pracował nad ustaleniem zasad rzńdzńcych społeczeństwem. – Dobrze powiedział a jeli chodzi o moje przemówienia na Newtonie, to pierwsze ma się odbyć za dwa dni. Czego mogę się spodziewać? – Cóż, po pierwsze, przygotuj się na mówienie do małej widowni. Przywykłeœ przemawiać do tysięcy. Tutaj będziesz miał szczęœcie, jeœli przyjdzie pięćdziesińt czy szećdziesińt osób. – A to ciekawe stwierdził Bleys. Czemu tak mało? – Pamiętasz, co powiedziałem wczoraj odpowiedział Dahno że Inni na Newtonie nie chcń zwracać uwagi na swojń przynależnoć. Zdecydowana większoć nie chce, żeby ktokolwiek w ogóle dowiedział się, że sń Innymi. Przyjdń więc tylko najodważniejsi – rewolucjoniœci i ryzykanci oraz rzńdowi szpiedzy. Nie oznacza to bynajmniej, że twoje słowa nie zostanń szybko przekazane innym. Całe przemówienie najprawdopodobniej doć szybko stanie się dostępne dla całej populacji planety – a przynajmniej dla wszystkich zainteresowanych. Możesz zebrać niewidocznń widownię równie licznń, jak na otwarciu na Nowej Ziemi. Ale w tej chwili nie ma możliwoci policzenia jej. Nie chcń dńć się policzyć. Bleys zachichotał. – Masz jakie obiekcje przeciw mówieniu do tak małego audytorium? zapytał Dahno. – Nic nie przychodzi mi do głowy odpowiedział Bleys. Sam fakt, że będzie ich tak mało udowodni wiele z tego, co cały czas mówiłem i da mi szansę podkreœlenia pewnych
problemów ze Starń Ziemiń sugerujńc, że ten sam rodzaj lepoty odn osi się do tego œwiata. Dahno rzucił prawie podejrzliwe spojrzenie na przewiecajńcy przez błękitnń bańkę pokój. – Wyglńdałe na pewnego, że Rada nie zna tajemnicy tego urzńdzenia powiedział Bleys. – Nie zna go Rada ani nikt inny? – Tak powiedziałem potwierdził Dahno. A mimo wszystko, nie zaszkodzi nie wspominać o niczym, co chciałby zachować w całkowitej tajemnicy. Chciałbym, żebyœ znalazł się w mojej pozycji i mógł swobodnie poruszać się między ludŸmi, nie będńc odbieranym tak, jak większoć z nich cię widzi pięć metrów wzrostu na holoobrazie unoszńcym się w powietrzu by byli z tobń równie swobodni, jak ze mnń. Choć przyznał ci, od których mogłem wydobyć jakiekolwiek użyteczne informacje, zostali przeze mnie postawieni w sytuacji bez wyjcia, musieli powiedzieć mi, co chciałem. – Tak stwierdził Bleys. Henry zdaje się być przekonany, że używasz szantażu. Możliwe, że nie znajduje się to na jego oficjalnej liœcie grzechów, ale bez wńtpienia nie jest to godne zachowanie. – Daję im to do zrozumienia, to wszystko. W każdym razie nigdy nie zadowolę Henryego sposobem załatwiania swoich spraw powiedział Dahno i przez sekundę obaj umiechali się do siebie. Jednak chciałem zwrócić uwagę, że widownia jakń zgromadzisz, będzie składać się z ludzi o pewnym typie charakteru. Skoro o tym wiesz, czy warto do nich mówić? – Już się nad tym zastanawiałem odpowiedział Bleys. Sńdzę, że mogę to wykorzystać. – Jak? zapytał Dahno. – W tej chwili to tylko idea – odpowiedział Bleys. Pozwól, że jeszcze trochę nad tym pomylę. Wstał. – Lepiej będzie, jeli spotkam się z tym przysłanym przez Radę przewodnikiem. Odniosłem wrażenie, że Rada chce widzieć tylko mnie i wydaje mi się, że w tym wypadku nie będę tego sprawdzał. – Mylę, że tak będzie lepiej potwierdził Dahno. Od poczńtku jest całkiem jasne, że chcń cię mieć dla siebie. W każdym razie, pamiętaj o wspomnianych przeze mnie pazurach. Miej oczy otwarte i trzymaj się na bacznoœci.
Rozdział 27 Sean okazał się szczupłym młodzieńcem, wyglńdajńcym jak młodsza i znacznie mniej fanatyczna wersja Amytha Barbage’a, oficera milicji ze Zjednoczenia. Jedno było jasne. Niełatwo było mu zachowywać się z odpowiednim szacunkiem tylko dlatego, że miał obok siebie Bleysa. Z jego słów wynikało, że spędził półgodzinne oczekiwanie na rozmowie z Toni, próbujńc przedstawić się jej z najlepszej strony. Razem z Bleysem opucili apartament i młodzieniec prowadził go w stronę sali Rady. Nie mógł rozmawiać z nikim oprócz Bleysa, a najwyraniej bardzo chciał dowiedzieć się czegoœ więcej na temat Toni. Nie wiedzńc, jakie stosunki łńczń jń z Innym, czuł się przyblokowany, ale tylko do pewnego stopnia. Z tego co wiedział Sean, Bleys mógł być kochankiem Toni, pracodawcń albo bliskim krewnym, więc nierozsńdnym mogłoby okazać się wygłaszanie komentarzy, którymi chciałby podzielić się na temat tej wspaniałej kobiety. Jednak najwyraniej odczuwał silnń potrzebę rozmowy, więc odezwał się niemal natychmiast po tym, jak zamknęły się za nimi drzwi do apartamentu Bleysa. Słowa wylewały się z niego, jakby był odkorkowanń włanie butelkń musujńcego wina. – Przypuszczam, że powinienem się w pełni przedstawić szybko odezwał się Sean. – Jestem akredytowanym Stażystń Rady, oczywicie, dlatego zostałem po pana posłany. Jest pan szanowanym goœciem, Bleysie Ahrens – zapewne zdaje pan sobie z tego sprawę. – Doprawdy? – Och, tak. W innym przypadku wysłanoby po pana zwykłego Stażystę Rady. Wiem, że Antonina Lu przedstawiła mnie panu. Ale moje imię pisze się S–E–A–N, trochę inaczej niż jest wymawiane. Nawet majńc umysł zajęty zbliżajńcym się spotkaniem z Radń, Bleys umiechnńł się do siebie. Na Młodszych wiatach niezwykłe było, by czyjekolwiek imię miało przycińgać uwagę, skoro większoć ludzizracjirnieszanego pochodzenia swobodnie do nich podchodziła. Newton był wyjńtkiem choć z tego co wiedział już o jego społeczeństwie, punktem honoru było tu nadawanie dzieciom imion dokładnie takich, jakie przed wiekami spotykano w okrelonych kulturach Starej Ziemi. Podobne praktyki stosowano też na Dorsai. Na wszystkich skolonizowanych planetach zdarzały się rodziny trzymajńce się imion przodków,
ale na Newtonie było to niezwykle powszechne zjawisko, jakby dzięki temu uważali się za lepszych, na równym poziomie z bogatym i ludnym wiatemMatkń. – Rozumiem odpowiedział Bleys. Większoć uwagi skupił na obserwacji otoczenia i próbie wydedukowania na jego podstawie jak największej iloœci informacji na temat wzorów i słaboœci społecznych, oraz na własnej sytuacji. Ruszyli pustym korytarzem hotelowym, wyglńdajńcym na szerszy niż w rzeczywistoœci. Bleys uznał, że dzieje się tak głównie dzięki niezwykłemu wystrojowi. Wydawało się, że po obu stronach nie ma œcian, ale raczej sięgajńce od podłogi do sufitu bariery z mgły, niepoddajńcej się jednak dotykowi palca. W regularnych odstępach, w mgle tkwiły zwykle, brńzowe drzwi, jednak Bleysowi dano już do zrozumienia, że za pomocń zwykłego polecenia wydanego z bransolety można było ukryć wejcie we mgle, jeli kto za drzwiami nie miał ochoty, by mu przeszkadzano. Ogólnie rzecz biorńc, ciany wyglńdały na swój sposób interesujńco. Nieustannie przenikały je zmieniajńce się w wolnym tempie barwy tęczy, więc wzrok nie miał szans skupić się nigdzie na dłużej. W pewnym miejscu ciana wyglńdała, jakby znajdowało się w niej jakie wgłębienie faktycznie było to skrzyżowanie korytarzy, łńczńcych się pod kńtem prostym. W przecięciu mgła była ciemniejsza; nie sposób było okrelić, jak daleko biegł korytarz, albo na co mógł się otwierać. Bleys zastanawiał się nad możliwymi zaletami takiej architektury, ale żadnej nie znalazł. Może poza pragnieniem ostentacji i wywołaniem wrażenia zaawansowania technicznego. Po stronie minusów dostrzegł możliwoć zderzenia się z kim wychodzńcym z takiego ukrytego korytarza. Jednak po dalszym zastanowieniu doszedł do wniosku, że prawdopodobnie zainstalowano jakieœ zaawansowane technicznie zabezpieczenia przeciw tego rodzaju wypadkom. Od chwili wyjœcia z apartamentu Bleysa, razem z O’Flahertym przeszli obok kilku hotelowych pokoi. Teraz doszli do zakrętu, który według rozeznania Bleysa powinien oznaczać róg budynku. Bleys zobaczył przed sobń krótszy i węższy korytarz, kończńcy się w kolejnej cianie z mgły. Popiesznie przestawiajńc swoje krótsze nogi, by choć o pół kroku wyprzedzać Bleysa,
OFlaherty ruszył wprost we mgłę, natychmiast w niej niknńc. Bleys poszedł za nim i znalazł się w całkowicie odmiennym korytarzu. Głoœnym stukotem rozbrzmiały ostre uderzenia obcasów o twarde podłoże tunelu o œcianach i suficie z nagiego betonu. Co więcej, w œcianach nie umieszczono ani okien, ani żadnych projekcji i zdawało się, że wkroczyli nagle w jakiœ korytarz techniczny. – ...Muszę przyznać, że Antonina Lu wywarła na mnie bardzo duże wrażenie – odezwał się w końcu Sean, niemal desperacko; ponieważ Bleys, w zamyœleniu ignorował wypowiadane cińgle przez niego uwagi. Nie wydawało mi się właciwe pytanie jej wprost o pozycję w jakiej się znajduje pracujńc z panem. Jak sńdzę, jest pańskń sekretarkń? Ostatnie słowa zostały wypowiedziane z odrobinę wyższń tonacjń, zdradzajńc nadzieję. Jeli Toni nie była nikim więcej niż sekretarkń Bleysa, a zwłaszcza gdyby ten nie był niń zainteresowany, wtedy może on, Sean OFlaherty mógłby... – Jest jednń z kilku osób pracujńcych ze mnń, a nie dla mnie – odpowiedział Bleys. – Robi zbyt wiele, by można to okrelić jakim tytułem. Podobnie jak kilka innych osób z mojego otoczenia, tylko ona może wykonać pracę, którń się zajmuje. – Och powiedział Sean, wcińż niedoinformowany i najwyraniej zawiedziony. Zapadła niezręczna cisza. Na szczęcie dotarli do zwykłych, ciężkich drzwi z metalu w kolorze brńzowym. Młodzieniec otworzył je i przeszli znów do zupełnie odmiennego korytarza. Ten był długim, wysokim i szerokim pasażem, prawdę mówińc zbyt szerokim, by można go nazywać korytarzem – z umieszczonymi po obu stronach wysokimi, trójwymiarowymi obrazami, więc wydawało się, jakby znajdowali się na poziomie ziemi, choć Bleys doskonale zdawał sobie sprawę, że w rzeczywistoci znajdujń się na wysokoci dwudziestu pięter. Wszystkie widoki w fałszywych oknach były bardzo przyjemne, przedstawiajńc ogród z trawnikami, starannie przyciętymi drzewami, kwietnikami i krzewami bardzo przypominajńc dom Exotikow, gdzie lud jego matki miał w zwyczaju budowanie habitatów, w których przejcia dom ogród były płynne. Sufit, umieszczony na wysokoci przynajmniej dwukrotnie wyższej niż w apartamencie Bleysa, był sklepiony i wyglńdał na kamienny być może była to tylko imitacja – w kolorze błękitu ziemskiego nieba. ciany wyłożono boazeriń z ciemnego drewna, a podłogę pokrywał
dywan gęstej, zielonej trawy. Trudno było sobie wyobrazić silniejszy kontrast z tunelem, przez który szli przed chwilń i Bleys był całkowicie pewien, że stworzono go œwiadomie. Razem z Seanem przeszli w milczeniu około jednń trzeciń długoci pasażu, gdy nagle œwiat wokół niego dokonał ostrego skoku, na chwilę całkowicie pozbawiajńc go orientacji. – Dobrze się czujesz, Bleysie Ahrens? zapytał Sean. Wrażenie było podobne tylko znacznie potężniejsze do fizycznej dezorientacji doznanej w chwili, gdy osoba poruszajńca się w jakimœ kierunku przez nieznane miasto odkrywa nagle, że przemieszcza się w zupełnie innń stronę niż sńdziła. Wrażenie, jakby całe miasto nagle zostało bezgłonie uniesione, obrócone o kilkadziesińt stopni i opuszczone z powrotem. Odruchowń reakcjń emocjonalnń Bleysa było odczucie nagłego i potężnego lęku oraz bezradnoœci. Jednak jego ciało zostało wytrenowane do takiego stopnia, że nie zawahało się; a ponieważ uczucie spadło na niego zanim mógł zareagować, ciało automatycznie szło dalej. Uwiadomił sobie, że idńcy obok niego Sean uważnie mu się przyglńda. Bleys zerknńł na młodzieńca. – Tak odpowiedział. Sean milczał przez chwilę, potem znów się odezwał. – Pytam tylko powiedział, wycińgajńc nogi by nadńżyć za Bleysem ...bo kiedy ludzie pierwszy raz przechodzń przez portal, zazwyczaj nie czujń się po tym najlepiej właciwie całkiem le. Wybacz, że o tym mówię, ale od chwili, gdy przez niego przeszedłeœ, wyraŸnie zbladłeœ, Bleysie Ahrens. Bleys spojrzał na niego z góry z ciepłym uœmiechem. – Doprawdy? Może nie był w stanie kontrolować naczyń krwionoœnych na twarzy, ale z pewnociń po tylu latach ćwiczeń potrafił utrzymać władzę nad brzmieniem głosu. Ton lekko pogardliwego rozbawienia połńczony z uprzejmym umiechem był na tyle skuteczny, że widać było jak Sean zmusza się do zmiany zdania na temat Bleysa. Jak na kogo tak młodego, Sean całkiem dobrze się kontrolował, ale nie był w stanie całkowicie ukryć swojej reakcji przed Bleysem, wyszkolonym w obserwacji drobnych zmian w rodzaju zwężenia Ÿrenic i mimiki. – Cóż, oczywicie cieszę się, że to słyszę gładko powiedział Sean. Zdziwiłby się pan, jak inni reagowali po przejciu tędy pierwszy raz. Kiedy sam to robiłem, byłem z moim
przyjacielem on też jest Stażystń, choć tylko u Kurierów, a nie w Służbie Rady. Mocno mnie to uderzyło, ale on został praktycznie znokautowany. Mylałem nawet, że straci przytomnoć. Oczywicie, różni ludzie różnie reagujń, a Służba Rady nie uważa Kurierów za szczególnie silnych to znaczy nie majń silnej samokontroli. Właœciwie to istniejń pewne powody, żeby tak uważać. Sposób w jaki wybiera się Kurierów... Bleys z rozbawieniem zauważył, że choć Sean był stosunkowo młody, udało mu się odkryć jeden z trików, do perfekcji doprowadzonych przez Dahno. Chodziło o to, by w obliczu nieoczekiwanego nie zajńknńć się ani w żaden sposób nie okazać zmieszania; zamiast tego należało stać się głonym, wylewnym, wręcz gadatliwym. W przypadku Dahno, reakcja ta łatwo i niedostrzegalnie przekształciła się w jeden z typowych dla niego wzorów konwersacji, więc było to niezauważalne dla kogo, kto nie znał go bardzo dobrze. Sean nie był w tym jeszcze zbyt dobry. Nagłe i wylewne zwierzenia na temat Stażystów Rady i Kurierów były zbyt oczywiste. Mimo wszystko, technika miała na celu umożliwienie mówińcej osobie zebranie myœli i powolne dojœcie do bezpieczniejszych tematów. Tymczasem Bleys zdńżył już odwrócić większoć uwagi od Seana. Miał silne podejrzenia co do tego, czym był ów portal. Na poczńtku ery kosmicznej technologia skoków fazowych pochłaniała ciężkń daninę od ludzi emocjonalnń, mentalnń i fizycznń. Istniały leki pomagajńce obniżyć tę cenę, ale tylko częœciowo. Obecne medykamenty, zażyte przed podróżń, gwarantowały pełne zabezpieczenie ciała i umysłu na dowolnń iloć skoków. Jednak zwykłe statki pasażerskie starały się zazwyczaj nie przekraczać przyzwoitego limitu jednego skoku na dwadzieœcia cztery godziny, jako że ludzie różnie reagowali na skoki. Podczas pierwszej podróży międzygwiezdnej młody Bleys wiadomie opónił przyjęcie leku, zażywajńc go dopiero po pierwszym skoku, ponieważ chciał dowiadczyć uczuć zwińzanych z przejciem fazowym. Dowiadczył ich, a reakcjń był straszny lęk i panika. Przechodzńc teraz przez portal, odczuł niemal dokładnie to samo. Przejcie z pewnociń stanowiło jakń formę niecińgłoci fazowej bardzo ograniczonej, skoro tak nieznacznie go poruszyła, po tylu latach doprowadzania zmysłów do stanu pełnej kontroli. Sean bez
wńtpienia był farmakologicznie zabezpieczony przed jej efektami. Prawdopodobnie był na stałe pod wpływem leków chronińcych go na wypadek koniecznoœci przejœcia przez portal. Przejcie fazowe bez wńtpienia stanowiło zewnętrznń bramę sali Rady. Tego rodzaju mechanizm, zaprojektowany by przemieszczać statki o lata œwietlne przy każdym skoku, przez przedefiniowywanie ich pozycji w odniesieniu do galaktyki, mógł wygodnie posłużyć do pozbycia się wszelkiego rodzaju intruzów, tak samo jak szczelina w jego biurku permanentnie niszczyła dokumenty. Można też było nastawić go na łagodne ostrzeżenie. Bleys przypuszczał, że razem z Seanem zostali przeniesieni ledwie pół kroku naprzód, może nawet tylko kilka milimetrów. Doszedł jednak do wniosku, że nawet tak krótka podróż mogła dać Radzie pewnń przewagę w działaniach wobec goœcia poddanego tak silnemu wstrzńsowi. Sean zamilkł. Bleysowi nie sprawiło to różnicy, jako że tylko marginalnie wiadom był obecnoœci przewodnika. Całń uwagę skupił na rozważaniach, co może napotkać podczas wizyty u Rady. Może się to okazać jego pierwszym prawdziwym testem. Prawdziwy czy nie, prawdopodobnie będzie to najsurowsza z dotychczasowych prób. Jego osińgnięcia z organizacjń Innych na obu œwiatach ZaprzyjaŸnionych i na odwiedzonych dotńd planetach, polegało na rozbudowaniu jej i lekkiej modyfikacji kierunku działania, pracujńc nad czym, co Dahno stworzył w zasadzie jako produkt uboczny rozwoju swojego geniuszu politycznego. Nie było wńtpliwoci, że Dahno jest geniuszem. Bleys po prostu zaakceptował to jako fakt, już dawno temu; jednak w miarę jak dorastał, coraz częciej męczyło go pytanie – czemu Dahrio zadowalał się tak wńskim zastosowaniem swoich talentów, ograniczajńc się do roli manipulatora politycznego? Podobnie jak matka, zadowalał się wpływaniem tylko na ludzi z bezporedniego otoczenia, Bleys nie potrafił zrozumieć, czemu kto z takimi talentami nie dńżył do większego celu. Jednak to był Dahno i jego prywatna sprawa. Dawno temu nauczył się, że niemożliwe było całkowite zrozumienie innych ludzi równie niemożliwe, jak zmienienie ich, kiedy już doroli albo zbliżali się do dorosłoci. Jego problemem teraz nie był Dahno lecz lad, jaki odcisnńł na ludziach, których właœnie miał spotkać, wzór historycznego rozkładu społecznego.
Wszystkie wiaty wykazywały klasyczne oznaki przewidzianego przez Exotikow rozkładu społecznego. To znaczy wszystkie poza Starń Ziemiń, będńcń jak dotńd nieczytelnń dla niego w zakresie ruchów historycznych. Podobnie zresztń jak Dorsai i Exotikowie, choć ci z zupełnie innych powodów. W końcu będzie musiał zajńć się nimi wszystkimi. Pod względem społecznym, Exotikowie i Dorsajowie stanowili beznadziejnych kandydatów na rodzaj wpływu, jaki miał nadzieję wywrzeć na pozostałe z Nowych Œwiatów. Tamtejsi ludzie byli po prostu niewrażliwi na to, co tak dobrze działało na Nowej Ziemi i Cassidzie. Zaczynał sńdzić, że Newton może stanowić znak zapytania. Jednak wiadomoć tego faktu nie była zbyt pomocna. Nawet jego pewnoć nie dałaby Bleysowi jasnoci co do najbliższej przyszłoci. Słowa najbliższa przyszłoć wcińż dwięczały w jego umyle, gdy przeszli z długiego pasażu przez kremowe drzwi do pomieszczenia wyglńdajńcego jak pusta sala wykładowa. Przyszedł mu na myœl widziany kiedyœ obraz klasy szkolnej ze Starej Ziemi, sprzed stuleci, z rzędami siedzeń umieszczonymi jak w amfiteatrze, zaprojektowanej tak, by cala uwaga skupiała się w dole, na umieszczonym tam długim stole dryfowym, oœwietlonym wińzkń jasnego wiatła. Było to najjaœniejsze miejsce w sali – przygotowane dla wykładowcy czy instruktora. Krzesła były drewniane, prawie prymitywne. I znów trudno byłoby sobie wyobrazić silniejszy kontrast między salń, do której wszedł i opuszczonym właœnie pasażem. Sean poprowadził go wzdłuż krzywizny czarnego rzędu siedzeń i przez kolejne drzwi – tym razem zielone – i weszli do salonu. Gdyby nie brak kominka i ognia buzujńcego za przesłonń, mogłaby to być większa kopia głównego salonu jego apartamentu w tutejszym hotelu, podobnie zresztń jak większoci hoteli, w których zatrzymywał się podczas podróży. W przejrzystej cianie zewnętrznej umieszczono drzwi otwierajńce się na balkon, taki sam jak przy jego sypialni, tylko większy. W tej chwili drzwi były otwarte, a popołudniowe powietrze z zewnńtrz poruszało delikatnie suchń atmosferę pokoju. – Bleys Ahrens! odezwał się energiczny i szczupły, choć niemłody już mężczyzna, wstajńc z wyciełanego dryfu. Dobrze, to wszystko, Sean możesz odejć. Bleysie Ahrens, pozwól, że przedstawię cię reszcie Rady.
Ta reszta składała się z pięciu osób, w sumie więc było ich szeć. Pozostali siedzieli w wyciełanych fotelach dryfowych. Bleys zauważył, że żaden z nich nie wyglńdał na naukowca. Bardziej jak – po kolei – nadńsany autor, bibliotekarz, właœciciel i sprzedawca ekskluzywnego butiku z odzieżń o astronomicznych cenach i tak dalej... Zupełnie nie wyglńdali na ludzi podejmujńcych decyzje o wadze planetarnej. Witajńcy go mężczyzna wykonał szeroki gest rękń. – Tuż obok mnie powiedział siedzi Członek Rady Georges Lemair. Wskazał człowieka, który na Bleysie wywarł wrażenie nadńsanego pisarza. Miał nieco ponad przeciętny dla Nowych wiatów wzrost, ale też i lekkń nadwagę; przed Pięćdziesińtkń i z rudymi włosami wyglńdał, jakby łatwo było go przegadać. Mężczyzna roztaczał wokół siebie aurę nonszalancji i pomimo doć formalnego stroju, składajńcego się z marynarki i spodni do kostek zgodnie ze współczesnń modń na Nowych Œwiatach, wyglńdał niechlujnie. Mężczyzna dalej dokonywał przedstawień. – Przepraszam, przypuszczam, że powinienem był najpierw sam się przedstawić. Jestem obecnym Prezesem Rady, nazywam się Half–Thunder, z Instytutu Fizyki Fazowej. Ach, i prawdopodobnie powinienem wspomnieć, że Georges Lemair jest z Instytutu Chemii Atmosfery. – Jestem zaszczycony, że mogłem pana poznać Bleys odezwał się do Lemaira. – Ja również odpowiedział Lemair obojętnie. – ...A to jest Din Su z Instytutu Matematyki. HalfThunder wskazywał na kolejne osoby w kręgu. Din Su była kobietń po pięćdziesińtce, pulchnń, zwyczajnie ubranń, wyglńdajńcń prawie jak sympatyczna babcia, z wyjńtkiem zjadliwego spojrzenia, które bardzo zainteresowało Bleysa. – Jestem zaszczycony, że mogłem paniń poznać – powiedział Bleys. – Ja również, Bleysie Ahrens odpowiedziała przyjemnym głosem, pasujńcym bardziej do wyglńdu niż do zjadliwoœci spojrzenia. – To Ahmed Bahadur HalfThunder stanńł przed dryfem zajmowanym przez bardzo wyprostowanego mężczyznę. – Zaszczycony powiedział lekko ochrypłym głosem. Był to wysoki, stary mężczyzna o patriarchalnym wyglńdzie; siedział spokojny i wyprostowany. Odpowiedział równie swobodnie jak Din Su, z zębami pobłyskujńcymi zza eleganckiej szarej brody – ale bez humoru lub przywołujńc nic nieznaczńcy, uprzejmy uœmiech.
– Ahmed Bahadur jest pracownikiem Instytutu Genetyki dodał Half–Thunder. – Zaszczycony jeszcze raz powiedział Bahadur chropawym głosem. HalfThunder podszedł do kolejnej osoby. – Oto Anita delie Santos z Inżynierii Ludzkiej. – Jestem zaszczycona odezwała się kobieta. Była drobnń blondynkń o filigranowym wyglńdzie, ale emanowało z niej wrażenie potężnego skupienia na wszystkim, na co aktualnie skierowała uwagę – czyli w tej chwili na Bleysa. Bleys odpowiedział uprzejmie i podszedł do pustego dryfu najwyraŸniej przygotowanego dla niego, bo unosił się wyżej nad podłogń niż pozostałe, pozwalajńc mu wygodnie siedzieć pomimo nadmiarowo długich nóg. Bleys pomylał, że nikt z nich zdawał się nie przejmować faktem, że będń na niego patrzeć w górę. wiadczyło to o silnej, podœwiadomej pewnoœci siebie. – A to mówił HalfThunder, zatrzymujńc się obok pińtej osobyIban. Zpowodów osobistych używa wyłńcznie imienia. Jestem pewien, że zrozumiesz. Iban pracuje w Instytucie Systemowym. Bleys pomylał, że wszyscy sń w tej sytuacji trochę zbyt pewni siebie. Nie zaszkodziłoby wstrzńsnńć nimi nieco i sprawdzić, jakie będń efekty. – Jestem zaszczycony powiedział Bleys i wypalił z pierwszego działa w tym spotkaniu, nadajńc mu formę pytania. Bardzo zaszczycony spotkaniem, Iban. Jak się nazywasz? Ani Iban, ani pozostali nie wykazali żadnego wyraŸnego objawu zakłopotania. Jednak pytanie było wiadomie nieuprzejme i Bleys zauważył delikatne zesztywnienie wœród zebranych. Jednak sama Iban popatrzyła na niego bez zmiany wyrazu wńskokoœcistej twarzy pod kruczoczarnymi włosami. Ubrana była w prostń, niemal surowń sukienkę w kolorze niebieskim. – Jak powiedział HalfThunder odezwała się spokoj nie – moje nazwisko jest sprawń osobistń. Dla informacji mogę powiedzieć, że Iban to nazwisko rodowe Seldżuków ze Starej Ziemi. Co dziwne, o ile nazwa ta zadwięczała znajomo w umyle Bleysa, stwierdził, że nie wie niczego na temat tego ludu, szczepu czy grupy etnicznej. Jednak był pewien, że pochodziła z orientalnych rejonów Nowej Ziemi a Iban, tak jak Toni, nie miała orientalnego wyglńdu. Była doć drobna i nie tyle ładna, co piękna, w jaki grony sposób. Wyglńdała niemal na
gotowń gryć. – Dziękuję odpowiedział z umiechem Bleys. To miło, że wyjaniła. – Zechcesz usińć, Bleysie Ahrens? poprosił go HalfThunder, stojńcy teraz tuż za nim. – Mamy tu dla ciebie miejsce. Tak się składa, że jeden z nas nie był w stanie się tu dzisiaj zjawić. Mam nadzieję, że ustawilimy go na odpowiedniń wysokoć. Bleys odwrócił się. Możliwe było, choć mało prawdopodobne, że poœpiesznie przygotowano fotel identyczny z pozostałymi specjalnie dla niego, aby sprawić wrażenie, że po prostu zajmuje miejsce nieobecnego członka Rady. Podszedł i usiadł. Siedzisko rzeczywicie znajdowało się na idealnej wysokoci, umożliwiajńc mu wygodne siedzenie, podobnie też dostosowano odległoć między poręczami i oparciem. – No cóż odezwał się HalfThunder, sadowiwszy u się z powrotem na swoim miejscu – wygodnie ci? – Bardzo odpowiedział Bleys. – Wobec tego, wybacz nam na sekundkę, nie powiemy nic więcej do czasu ustawienia tarczy. Dotknńł przełńcznika na swojej bransolecie, a z poręczy jego fotela zaczęła się formować błękitna bańka, rosnńć aż otoczyła ich wszystkich aż do œcian pokoju i wyjœcia na balkon. Bańka przestała rosnńć, sięgnńwszy cian. Wyglńdała identycznie jak ta, którń był w stanie stworzyć Dahno. Albo kto skłamał jego bratu, albo jedna z podstawowych zasad społeczeństwa Newtona wcale nie była tak nienaruszalna, jeli w grę wchodziła Rada. Half– Thunder zdjńł rękę z bransolety. – Urzńdzenie zwińzane z bezpieczeństwem wyjanił Bleysowi. Chcemy się upewnić, że nic z tego co powie Rada, nie zostanie udostępnione szerokim masom; niemożliwe jest szpiegowanie przez tę tarczę. – Rozsńdne stwierdził Bleys. Rozejrzał się po nich, próbujńc wychwycić wzbudzajńcy w nim czujnoć wspólny element. Mieli absolutnie spokojne twarze, za wyjńtkiem Lemaira wyrażajńce uprzejmń życzliwoć, nie zdradzajńce jednak żadnych sugestii co do myli i uczuć. Nikt nie wykazywał oznak napięcia czy niechęci, a jednak wszyscy mieli w sobie coœ, co wzbudzało w nim instynkt obronny. Jeszcze nigdy się tak nie czuł, nawet stojńc przed Klubem Prezesów na Nowej Ziemi – czy nawet wobec Pietera DeNilesa. Wszyscy byli bardzo do niego podobni, tylko znacznie bardziej wrodzy.
W tej chwili jednak nie to martwiło Bleysa. Spodziewał się prędzej czy póŸniej spotkać takich ludzi albo nawet grupę, zorganizowanń i zjednoczonń wrogim nastawieniem wobec niego. Wreszcie zrozumiał. Chodziło o to jak wszyscy na niego patrzyli. Pewnie i z ciekawociń. Ich różnokolorowe oczy od bardzo ciemnych Iban do lodowo–błękitnych Georgesa Lemaira wszystkie studiowały go w ten sam sposób. Ważyli go i oceniali. Cięli go na małe, przezroczyste plasterki oglńdane następnie pod mikroskopami umysłów. Przez swojń nieuprzejmoć wobec Iban nie poruszył ich w najmniejszym stopniu. Od samego poczńtku, gdy tylko wszedł do pokoju, byli oderwani, spokojni i absolutnie pewni siebie. – Widziałe naszń Symphonie des FJambeaux, Bleysie Ahrens? zapytała matczynym głosem Din Su. Bleys spojrzał na niń życzliwie. Jednak kiedy się odezwała, jego umysł pędził. Pytanie było niewinne. Symphonie des FJambeauxrzeczywiscie była uważana za jeden z kilku cudów œwiatów nawet wliczajńc Starń Ziemię. Do czasu aż w ostatnim stuleciu żńdanie stało się oczywiœcie niedorzeczne – Newtończycy zażńdali uznania jej za pierwszy z cudów, nawet biorńc pod uwagę Encyklopedię Ostatecznń. Powiew wiatru wpadajńcy przez otwarte drzwi balkonowe ochłodził skierowanń w tamtń stronę częć twarzy Bleysa. Choć pytanie Din Su było całkowicie nieszkodliwe, stanowiło jednak gambit otwierajńcy rozmowę Rady z nim i wymagało podobnych studiów jak otwarcie polegajńce na przestawieniu pionka królowej w grze między dwoma mistrzami. Przestawiony pionek miał niewielkie znaczenie, a sam ruch mógł wynikać z przyzwyczajenia, ale w rękach takiego gracza mógł również wskazywać gronń strategię ataku. Jeli tak, była to strategia, którń Bleys musi przejrzeć, zaplanować obronę i być gotów do akcji. Rozdział 28 – Niestety, jeszcze nie odpowiedział Bleys. – Jak pewnie doskonale wiecie, dopiero tu przyleciałem i nie miałem jeszcze na to czasu. Ale wybieram się tam jutro. Chciałbym zobaczyć przynajmniej jedno przedstawienie. – A więc rozbrzmiał lekki baryton Georgesa Lemaira. Sam chemik nie poruszył się ani
nie zmienił wyrazu twarzy. – Nie tylko praca, ale i zwiedzanie – to tego rodzaju podróż? Bleys spojrzał na niego uprzejmie. – Nie powiedział. Tylko praca. Z mojej perspektywy, Flambeaux stanowi wyznacznik rozwoju Newtona. Przestudiowałem waszń przeszłoć i stwierdziłem, że mam problem z okreleniem, co z wami zrobić w przyszłoci. Dwuznaczne słowa zostały wypowiedziane tak swobodnym tonem, że nawet w tym gronie upłynęła chwila, zanim zostały zrozumiane. HalfThunder nachylił się w swoim dryfie. – Czy przypadkiem nie sugerujesz, że możesz mieć wpływ na przyszłoć tej planety? – Cóż odpowiedział Bleys. Oczywicie już go mam i nie widzę powodu, by nie miało tak być dalej. Na chwilę ponownie zapadła cisza. – Czy ten człowiek jest przy zdrowych zmysłach? Iban skierowała pytanie do Half– Thundera. – Z tego co wiemy, tak. HalfThunder do niej skierował odpowied. Zwrócił się ponownie do Bleysa. – A może to jaki żart? – Czemu sńdzisz, że miałbym żartować? zapytał Bleys. – Jeli naprawdę chcesz znać odpowied na to pytanie powiedział Half–Thunder – przyjmiemy, że nie jeste wariatem, choć nie dziwi mnie, że Iban poddała to w wńtpliwoć powiem po prostu, że masz równy wpływ na tę planetę, jak kto zamknięty w klatce na drugim końcu wszechœwiata. Przy ostatnich słowach nieznacznie podniósł głos. Przerwał, po czym kontynuował z całkowitym spokojem. – Nie tylko nie masz tu żadnych wpływów. Rada sprowadziła cię przed siebie, by poinformować cię, że zamierzamy podjńć wobec ciebie pewne kroki. Najwyraniej przybyłe tu pod płaszczykiem immunitetu dyplomatycznego, aby podburzać naszych obywateli bzdurami na temat Innych. – Jeste w błędzie odpowiedział Bleys. To wyłńcznie tournee z przemówieniami. Oczywicie, zazwyczaj jestem dostępny dla lokalnych Innych, o ile przebywam na planecie, gdzie jacy sń. Czego innego można się spodziewać? Wzruszył ramionami. – Moje mowy kontynuował nie majń nic wspólnego z organizacjń Innych. Chodzi mi o przyszłoć ludzkoci. Populacja Newtona stanowi jej częć, więc to, co mówię ma równe znaczenie tu, jak gdziekolwiek indziej. Oczywicie, ta populacja może nie chcieć mnie
słuchać, ale mylę, że w przyszłoci częć jednak zechce. – A więc przyznajesz? – zapytała Iban. Jeste tu, by podburzyć nasze społeczeństwo? – Przyznaję się tylko do tego, co powiedziałem. Bleys spojrzał na niń prawie z humorem. Jeli chcesz inaczej interpretować moje słowa, nie mogę za to odpowiadać. – Och tak, jesteœ odpowiedzialny stwierdził Georges Lemair. – Georges ma rację potwierdził HalfThunder. Tym bardziej, że przybyłeœ tu z paszportem dyplomatycznym. Przyglńdajńc się twojemu zachowaniu, nie tylko na naszej planecie, ale i na innych, które odwiedziłeœ oraz na planetach ZaprzyjaŸnionych – nasza Rada uznała, że przybyłe tu podburzać społeczeństwo najcenniejszego z Nowych Œwiatów. Bleys rozemiał się. – Uważasz to za mieszne? zapytała Anita delie Santos, ostrym tonem kontrastujńcym z jej delikatnym wyglńdem. – Obawiam się, że tak odpowiedział Bleys. Proszę, oto wy ciało rzńdzńce œwiatem, który nazywacie najcenniejszym ze wszystkich ludzkich planet choć przypuszczam, że inne z nich mogłyby się z tym nie zgodzić a jednak wyglńda na to, że wymylilicie sobie jakń farsę ze mnń w roli głównej. Czy moglibycie wyjanić mi, jak co takiego mogłoby rozgrywać się pod przykrywkń moich przemówień? – Mylę, że zdajesz sobie sprawę, że to nie farsa HalfThunder rozejrzał się wokół kręgu, który odpowiedział pomrukiem potwierdzeń. W każdym razie jasne jest, że z pomocń swojego starszego brata stworzyłe najpierw zalńżki organizacji wywrotowej na tylu planetach, ilu mogłe. Tu, na Newtonie, nie poszło ci z tym zbyt dobrze, ale nawet między naszymi naukowcami znaleli się słabeusze, którzy ulegli twoim twierdzeniom, jakoby ludzkoć musiała zrzucić jarzmo Starej Ziemi jarzmo nieistniejńce, wiesz o tym równie dobrze jak my i zmienić się zgodnie z twoimi wizjami. Przerwał. Bleys tylko mu się przyglńdał. Po dłuższej chwili ciszy, starszy mężczyzna zaczńł mówić dalej. – Po przygotowaniu tego wszystkiego, wyruszyłe na objazd, kierujńc te grupy do działania i podburzajńc opinię publicznń na planetach. Zaskakuje nas fakt, że wydajesz się posiadać sporń inteligencję. Zdumiewa nas, jak mogłe spodziewać się, że Newtończycy to zniosń otwarty i jawny sabotaż tylko dlatego, że przybyłe tu z paszportem
dyplomatycznym. Mogę tylko mieć nadzieję, że twoja inteligencja wystarczy do zrozumienia, że w razie potrzeby po prostu zignorujemy twój immunitet. – To nie byłoby mńdre stwierdził Bleys. Nowe wiaty istniejń dzięki wzajemnym zależnociom finansowym, a to w większym lub mniejszym stopniu wymaga istnienia pewnych powszechnie szanowanych zasad. Między innymi antycznej zasady, pochodzńcej jeszcze ze Starej Ziemi, że akredytowani dyplomaci na każdej odwiedzanej przez nich planecie traktowani sń tak, jakby wcińż znajdowali się na gruncie rodzimej planety. Spojrzał dookoła, potem umiechnńł się. – Złamcie tę zasadę, a nie ma powodu, czemu nie miałyby ulec złamaniu i odrzuceniu wszystkie pozostałe, co byłoby katastrofń dla nas wszystkich. – Wiem, że powszechna opinia publiczna na większoci planet tak włanie uważa – powiedział HalfThunder. Ale przeoczyłe fakt, że Newton już jaki czas temu znalazł się w pozycji wiata o wielkim znaczeniu dla pozostałych. – Doprawdy? zapytał Bleys. Przynętę połknńł Georges Lemair. – Bez nas żaden z zamieszkałych œwiatów nie posiadałby wspólnej techniki! – Czy nie zakładacie zbyt wiele? cicho zapytał Bleys. Ale Lemair mówił dalej, nie słuchajńc. – Jeli zerwalibymy z nimi zwińzki, jutro okazałoby się, że wszystkie rozchodzń się w różnych kierunkach, w różnym tempie, popadajńc w barbarzyństwo. Podczas gdy nasz œwiat i te, które pozostałyby z nami, rozwijałby się dalej technicznie i naukowo w janiejszń, bardziej zaawansowanń przyszłoć i głębsze zrozumienie wszechwiata. W końcu zbudujemy imperium, w którym to Newton będzie podejmował decyzje. Za wszystkich. Prawdę mówińc, praktycznie już do tego doszło. – Rozumiem stwierdził Bleys. Przypuszczam też, że stworzylicie już plany budowy fabryk podobnych do tych na Cassidzie, instytutów badawczych i nauczania medycznego jak na planetach Exotikow i szkolenia wojskowego w typie Dorsajskiego – czy to nie Dorsaj, Donal Graeme, zmusił Newtona do poddania się jakieœ stulecie temu? – Te planety doprowadziły już swoje specjalizacje do ekstremum. Wiemy to samo, co oni – odpowiedział Lemair. – Rozumiem ponownie odpowiedział Bleys poważnym głosem. I rzeczywicie tak było. Prawdę mówińc zrozumiał nagle znacznie więcej, niż mieli zamiar mu ujawnić, i możliwe, że więcej niż oni sami.
Jednym z objawów rozkładu społecznego przewidzianego dla Młodszych Œwiatów było popadanie w megalomanię, w której każda z planet uważała się nie tylko za najlepszń ze wszystkich, ale i że planeta ta na dłuższń metę nieuchronnie będzie musiała wyprzedzić wszystkie pozostałe. Przygotował się na spotkanie z tego rodzaju zbiorowym szaleństwem, ale nie tak prędko. Zawsze oczekiwał właciwie zakładał że pierwszymi objawami będzie tworzenie sił zbrojnych, tworzenie armii zdolnych przejńć władzę nad innymi œwiatami. Stara Ziemia miała kiedy nadzieję na podbój militarny Dorsajów. Jednak nieoczekiwanie została pokonana – nie przez geniusz wojskowy, nawet nie przez doborowe oddziały – przez cywilnń ludnoć planety. Od tamtej pory takie marzenia nie były traktowane poważnie. Najwyraniej współczeni Newtończycy spodziewali się dokonać podboju bez użycia przemocy, na drodze ekonomicznej. Wcińż jednak znaczyło to, że Rada może mieć jednak wrogie zamiary, skoro oznajmiła o swoim braku respektu wobec immunitetu dyplomatycznego. Jeli rzeczywicie chcieli go aresztować, niewiele mógł zrobić. Jak na razie, w kategoriach międzyplanetarnych Bleys wcińż jeszcze stanowił płotkę. Członkowie Rady zapewne nie zdawali sobie z tego sprawy, ale McKae z pewnociń nie zaryzykowałby zerwania stosunków planet ZaprzyjaŸnionych z Newtonem wyłńcznie z powodu złego potraktowania jednego z członków rzńdu. McKae nie miał na to ani doć charakteru, ani odwagi. Prawdopodobnie zrobiłby najmniej jak to możliwe, potajemnie cieszńc się, że to właœnie Bleysa spotkał taki los nie zdajńc sobie sprawy, że Bleys zdńżył już wywołać odpowiednie wrażenie na Harmonii i Zjednoczeniu; i po jego upadku McKae nie utrzymałby się na stanowisku zbyt długo. Wyborcy na planetach ZaprzyjaŸnionych mieli zdecydowane opinie i dobrń pamięć. Wszystko to błyskawicznie przemknęło przez umysł Bleysa, więc trudno było zauważyć przerwę przed odpowiedziń Half–Thunderowi. – Nawet zakładajńc, że chcielibycie zaryzykować popełnienie aktu naruszenia mojego immunitetu dyplomatycznego i możliwe, że zrobić co więcej, niż tylko mnie deportować – choć ciężko mi wyobrazić sobie co... HalfThunder umiechnńł się i przerwał mvi w pół zdania. – Mogę powiedzieć ci dokładnie, jakie mamy plany. Zamierzamy postawić cię przed
sńdem pod zarzutem próby sabotażu. Nie zacytuję ci przepisów, ale w naszym systemie prawnym uznanie cię winnym tych oskarżeń oznaczałoby wyrok œmierci. – Który, oczywicie, zostałby natychmiast wykonany stwierdził Bleys, nie kryjńc ironii. – Nie mam wńtpliwoci, że tak włanie by było odezwała się Din Su swoim uspokajajńcym, matczynym głosem. Jestem pewna, że wszystkie Młodsze Œwiaty z ulgń uwolniłyby się od twoich skłonnoœci do podburzania ludzi. – Nie przeoczylicie czego? zapytał eys. Bl Jeli, łamińc wszelkie porozumienia międzynarodowe skażecie mnie, a póŸniej wykonacie wyrok, uczynicie ze mnie męczennika. Przyjrzyjcie się historii. Nie tylko Młodszych wiatów, ale całej historii Starej Ziemi. Męczennicy majń zwyczaj być pamiętanymi i uwięcanymi. Ich filozofia zazwyczaj przycińga więcej ludzi po ich mierci niż za życia. HalfThunder z umiechem potrzńsnńł głowń. – Nasza obecna sytuacja ma w historii inny precedens. Pamiętasz może, że to Kartagina została zapamiętanajako czarny charakter w konflikcie z Rzymem, ponieważ to Rzymianie napisali jego historię? Wkrótce będziemy mieli pozycję Rzymu. To my napiszemy historię. – Rozumiem powiedział Bleys. Oparł się wygodniej w dryfie. Lepiej więc zajmijcie się działaniami prawnymi i dyplomatycznymi, ponieważ tak się składa, że wierzę w to co mówię ludziom. Nie uważam swego życia ani za trochę tak ważne, jak moje przesłanie. Popatrzył na nich wszystkich. – Ani mojego życia powiedział ani organizacji Innych, ani ni czego więcej. Liczy się tylko przyszłoć ludzkoci. Nie mogę powiedzieć, że cieszę się z perspektywy œmierci, ale jestem wiadom, że wbrew temu co twierdzicie, dzięki niej moje przesłanie, a zatem i ludzkoć bardzo na tym zyska. Umiechnńł się ponuro. – Może nawet powinienem wam podziękować. Bleys nie tylko mówił prawdę, ale jego słowa zostały wypowiedziane z całń siłń głosu osoby wielokrotnie przekazujńcej swoje przekonania innym ludziom. Słuchajńcy go członkowie Rady mogli być wyszkoleni i doœwiadczeni w wielu sprawach, ale nie byli dowiadczonymi słuchaczami, potrafińcymi odrzucić emocjonalny wpływ przemawiajńcego do nich głosu. Nawet gdyby to potrafili, wcińż była to prawda–wszystko, oprócz kilku ostatnich słów. Wewnętrznie Bleys wierzył, że jego plany można osińgnńć tylko, jeœli sam pozostanie przy
życiu i będzie kontynuował pracę. Wńtpił, by byli w stanie to odkryć. Co więcej, tym razem Bleys był absolutnie przekonany, że jeœli rzeczywiœcie do tego zmierzali, nie bardzo miało sens sprowadzać go na to spotkanie. Oczywiste było, że chcieli go wystraszyć jednak miał to być tylko krok do czegoœ więcej i w tę stronę włanie Bleys zapucił przynętę w postaci swojego oœwiadczenia. – Bardzo odważne podejcie powiedział po chwiliHalf–Thunder. – Jednak nie ma znaczenia, ilu ludzi na innych planetach będzie uważać cię za męczennika – a małe jest prawdopodobieństwo, by co takiego zaszło na Newtonie, za Nowa Ziemia tak naprawdę w ogóle się tym nie interesuje. – Jesteœ pewien? zapytał Bleys. Może się okazać, że moje męczennictwo powoła wyznawców mocno się wam przeciwstawiajńcych, co może wam utrudnić zadanie, gdy spróbujecie przewodzić pozostałym Nowym Œwiatom. – My już im przewodzimy owiadczyła Anita delie Santos. Bleys rzucił jej spojrzenie, ale zaraz skierował uwagę ponownie na Half–Thundera. – Nie mówię o tym, co możecie zrobić, zwłaszcza w zakresie badań podstawowych. Mówię o próbie ustawienia się na pozycji umożliwiajńcej wydawanie rozkazów. Jeli doć mieszkańców innych planet będzie wyznawało filozofię przeciwstawiajńcń się temu, możecie mieć problemy z osińgnięciem takiego stanu. – Na jakiej podstawie sńdzisz, że Newton jest zainteresowany wydawaniem rozkazów? – zapytał Half–Thunder. – Czy najlepsi nie robiń w końcu włanie tego? niewinnie zapytał Bleys. – Najpotężniejsi? Jednym słowem dominujńcy. Wszyscy i każdy z was. Tym razem drobne poruszenia i napięcie wród osób siedzńcych wokół kręgu zdradziły, że doprowadził rozmowę na wrażliwe rejony. Prawdopodobnie nawet nieoficjalnie nie rozmawiali jeszcze na temat dystrybucji władzy między sobń, kiedy już Newton stanie się planetń rzńdzńcń gwiezdnym imperium. Jednak w oczywisty sposób było to ich celem. Wszyscy byli w stanie skosztować smaku władzy, a dla niektórych osób był to wyjńtkowo kuszńcy aromat. Kwestia podziału przyszłej władzy mogła stanowić wród członków Rady Ÿródło poważnych kłopotów. Bleys powiedział to wprost, dajńc im równoczeœnie powód przejœcia do propozycji, której się od nich spodziewał – marchewka i kij, podobnie jak na Nowej Ziemi –
tylko z pewnń różnicń. Kwestia zignorowania jego immunitetu dyplomatycznego i postawienia go przed sńdem, raczej nie mogły stanowić wstępu do takiej propozycji. Czekał, aż któryœ z nich skorzysta z okazji. Bleys przypuszczał, że będzie to Din Su i miał rację. – To ciekawe odezwała się. Czemu sńdzisz, że wielu ludzi w ogóle będzie o tobie pamiętać, nie mówińc już o uważaniu cię za męczennika? – Kiedy przemawiałem na Nowej Ziemi, zebrało się tam około osiemdziesięciu tysięcy ludzi powiedział Bleys. A było to na planecie, na której pojawiłem się po raz pierwszy, choć znano tam nagrania moich tekstów. To o czym wiadczy, nie sńdzisz? – Rzeczywiœcie, o czymœ œwiadczy przyznała Din Su niezależnie od tego czy to to, o czym mylisz. Takie zainteresowanie trudno jest wymierzyć. Każde niezwykłe wydarzenie i chwilowa atrakcja przycińgajń tłumy. – Prawie sto tysięcy osób? Zamiast mu odpowiedzieć, Din Su skierowała uwagę na Half–Thundera. – Wiesz powiedziała do niego tak cicho i swobodnie, jakby byli sami w pokoju – rozmawialiœmy o wykorzystaniu go. – Nie twierdzisz chyba, że wierzysz w to co mówi? zapytał HalfThunder. – Och, jego twierdzenia sń oczywiœcie przesadne odpowiedziała. Nawet gdyby poważnie był gotów zginńć za swojń filozofię i tak miałby powody przekonywać nas, że majak najwięcej wyznawców. Posiada jednak coœ, co jakiœ pisarz ze Starej Ziemi nazwał „niebezpiecznń elokwencjń”. Moglibyœmy wykorzystać jń dla naszych celów. Co o tym sńdzisz? – Hmm stwierdził wzamyleniu HalfThunder. Rozejrzał się po pozostałych postaciach w kręgu, jednak żadna z nich nie odezwała się. – Cóż powiedział HalfThunder ze ladem irytacji w głosie owiedzcie, p co o tym myœlicie. – Wszystko mi jedno warknńł Georges Lemair. Cokolwiek, czego będzie chciała reszta. – Skńd mamy wiedzieć, że da się go kontrolować? zapytała Anita delie Santos. W sposobie, w jaki zadała pytanie, było coœ sztucznego. – Och, sń na to sposoby stwierdził HalfThunder. Przypomnijcie sobie, ustanowiliœmy takń kontrolę nad kilkoma naszymi ludŸmi. Po sekundzie Anita kiwnęła głowń. – Postawmy go przed sńdem i zgładmy owiadczyła Iban. Po co ryzykować? – Moja droga powiedziała Din Su czasem warto zaryzykować.
W pierwszej chwili Iban wyglńdała, jakby miała odpowiedzieć. Otwarła usta, potem je zamknęła. Siedziała w milczeniu, twardym wzrokiem patrzńc w Din Su. – Cóż ponownie odezwała się Din Su. My lę, że całkiem bezpiecznie możemy go wykorzystać. Popatrzyła na Bleysa. – Rozumiesz, o czym mówimy, Bleysie Ahrens? zapytała. Bleys umiechnńł się, prawie wyszczerzajńc zęby. – Domylam się. Chcecie wykorzystać moje umiejętnoci przez dostosowanie mojej filozofii do osińgnięcia waszych celów. Mam rację? – No widzisz Din Su powiedziała do HalfThundera. Jest bardzo inteligentny. Szkoda byłoby go marnować. – Prawdopodobnie masz rację zgodził się HalfThunder. Ja tak nie uważam, ale jeœli pozostali się zgadzajń... Wszyscy spojrzeli na Bleysa. – Moglibycie wzińć pod uwagę moje zdanie stwierdził Bleys. – To nie ma znaczenie powiedział HalfThunder łagodnie jak do dziecka. Bleys pomylał, że on i Din Su prawie na pewno kontrolowali Radę. Jeœli ta dwójka działała razem, Rada prawdopodobnie zgodzi się na to, co zaproponujń. W każdym razie Georges Lemair siedział naburmuszony, a Iban zmarszczyła się w sposób nadajńcy jej jeszcze bardziej drapieżny wyglńd. Anita delie Santos też nie wyglńdała na zadowolonń. Jeœli grali, byli bardzo dobrymi aktorami. Jednak u tego rodzaju ludzi takie umiejętnoœci nie były niczym zaskakujńcym. Bleys pomylał, że niczego nie straci, jeli jeszcze trochę ich podrażni. – Och, mylę, że wręcz przeciwnie powiedział. Widzicie, nie zamierzam prostytuować mojego przekazu, nie bardziej, niż chciałbym uniknńć męczeńskiej œmierci. Mój przekaz jest moim życiem. – Widzicie odezwała się Iban. Nie da się go wykorzystać. – Niecałkiem – powiedział HalfThunder, tonem niemal równie kojńcym jak wczeniejsze słowa skierowane do Bleysa. Przede wszystkim nie sńdzę, żeby rozumiał sytuację. Choć w pewien sposób ma rację. To nie będzie działać, jeœli nie uzyskamy œwiadomej współpracy z jego strony. Zwrócił się z powrotem do Bleysa. – Po pierwsze musisz zrozumieć, że nikt z nas nie chce zniekształcić twojego przekazu. W końcu to jest w tobie całkowicie nieszkodliwe. Bleys umiechnńł się. – Wiem, że mylisz inaczej poważnie powiedział HalfTh under. – Ale nie jest tak z naszego punktu widzenia. Przynajmniej jeœli chodzi o Newtona, jest to bez znaczenia. W tej
chwili czarnym charakterem w twoim scenariuszu jest Stara Ziemia i nie przeszkadza nam to. Nie mamy nic przeciwko Starej Ziemi, jako obiektowi nienawiœci mieszkańców wszystkich Młodszych wiatów, choć lepiej rozumiemy Rodzimń Planetę. Widzisz, rzecz w tym, że jeœli pozwolimy ci swobodnie realizować twój plan, możesz póniej zechcieć powińzać nas i naszń naukę z dńżeniem Starej Ziemi w tym samym kierunku na przykład z osińgnięciami naukowymi przypisywanymi Encyklopedii Ostatecznej. – Sńdziłem, że przejmujecie się wpływem, jaki mógłbym wywrzeć na waszych ludzi moimi przemówieniami przypomniał im Bleys. – Och – Half–Thunder machnńł lekko dłoniń. To była bezporednia przyczyna, dla której postanowilimy co z tobń zrobić. Jednak tak naprawdę liczy się tylko przyszłoć. Gdybymy mieli pewnoć, że ograniczysz się tylko do tego, co nazywasz swoim przesłaniem i obwiniania za wszystko Starń Ziemię, to mylę, że nie przeszkadzałyby nam twoje przemówienia na naszej planecie. – To ciekawe powiedział Bleys. Nie będę powtarzał, że nigdy nie miałem zamiaru Ÿle mówić o Newtonie ani o żadnym z Młodszych wiatów. Mówię o nich jako jednostce społecznej, a moja wizja przyszłoci zawsze była zasadniczo bardziej duchowa niż polityczna. – Czyli nie widzisz przeciwwskazań w pracy dla nas? łagodnie zapytała Din Su. – Jak dotńd nie dalicie mi żadnego powodu, by odmówić odp owiedział Bleys. – Jeœli za chodzi o przyszłe zbiory, nie widzę zwińzku między moim zainteresowaniem ludzkociń, a waszymi planami. Mówię ludziom tylko to, w co wierzę i im samym pozostawiam, czy będzie to dla nich użyteczne. Jeli tak, może im to pomóc, jeœli nie – ich strata. Próba zrobienia czego więcej, oznaczałaby wyjcie poza właciwy teren filozofa. – Cóż odezwała się Iban a więc jednak chce żyć. – Tak, jest elokwentny zgodził się HalfThunder. Ale co ważniejsze, zgadza się z sugestiń Din Su. Nie ufałbym jednak, że nie zechce w przyszłoci zmienić zdania. Proponowałbym zastosować zabezpieczenie i sprawdzić, jak zareaguje. Rozejrzał się po pozostałych członkach Rady. Wszyscy skinęli głowami. – Jakiego rodzaju zabezpieczenie? – zapytał Bleys. Ostrzegałem was, że nie zniekształcę swojego przesłania... Jednak w chwili gdy mówił, poczuł na chwilę na dolnej częœci przedramienia, spoczywajńcego na poręczy fotela, co w rodzaju lekkiego ukłucia.
– Widzisz powiedział HalfThu nder zdrowie członków naszej Rady jest bardzo ważne dla całego naszego wiata. W poręcz każdego z foteli wbudowano więc jednostkę medycznń na wypadek nagłej potrzeby. Jestem pewien, że rozumiesz o czym mówię. – Rozumiem odpowiedział Bleys. Ile am m czasu? – Mówiłam, że jest inteligentny wymamrotała Din Su. – Dwadziecia szeć do dwudziestu omiu godzin odpowiedział Half–Thunder. – Właciwie sugerowałbym powrót do nas dobre trzy godziny przed terminem na drugi zastrzyk – po antidotum, jak zwykło się to nazywać w takich przypadkach. W innym przypadku, o ile drugi zastrzyk nadal będzie w stanie uratować ci życie, możesz najpierw spędzić kilka bardzo nieprzyjemnych godzin. Jeœli przekroczysz ten limit, prawdopodobnie nadal będzie można cię uratować prawdopodobnie, zaznaczam ale byłby przez dłuższy czas bardzo chory – czas ten zależny jest od opónienia. Mogłyby też pojawić się długotrwałe efekty. – A więc Bleys zachował absolutnie spokojny głos jestem już waszym więŸniem? – Okreœlilibyœmy to raczej jako danie ci dnia na przemyœlenie naszej oferty stwierdził HalfThunder. Oczywicie opcja męczeńskiej mierci nadal pozostaje otwarta, choć skoro już podjęlimy decyzję o rodzaju naszych działań, jeii nie zgodzisz się na współpracę, możemy po prostu wstrzymać podawanie antidotum i pozwolić działać naturze. Rozdział 29 Sean OFlaherty czekał, by go odprowadzić. Idńc, znów wylewał z siebie cińgły potok słów, jednak był teraz trochę bardziej uprzejmy, niż kiedy szli w przeciwnń stronę. Wyglńdało na to, jakby wjego oczach co ze splendoru Rady przeniosło się na Bleysa. Sean wydawał się wręcz zdumiony, że sam Bleys nie czuł się uhonorowany i nobilitowany przez fakt otarcia się o wysoko postawionych członków Rady i próbował wymusić na Bleysie odpowiednie nastawienie, nawet kosztem podkrelenia niższoci własnej pozycji. – ...Mówiłem ci, że jeste ważny powiedział. Tylko dla ważnych goci zbierajń się razem po południu. Zwykłe spotkania, co tygodniowe, odbywajń się wieczorami. To znaczy powinno być dzisiaj wieczorem, ale chyba zamierzajń zostać tu do jutra dla ciebie. Nigdy
jeszcze czego takiego nie widziałem trzy spotkania pod rzńd! Bleys zapewnił młodzieńca, że postara się docenić honor wyœwiadczony mu przez Radę. Nie był już jednak tak zgodny, gdy dotarli do drzwi jego apartamentu. Uprzejmie lecz pewnie zaprotestował przeciw sugestii Stażysty, że chciałby osobiœcie podziękować Antoninie Lu za uprzejmoć okazanń mu rano. Sean pozwolił sobie pokazać rozczarowanie, ale nie próbował naciskać. Bleys zostawił go przed drzwiami i wszedł. Hol wejciowy był pusty. Drzwi prowadzńce do prywatnego salonu i dalej do sypialni były otwarte, choć nie dochodził zza nich żaden dwięk. Poszedł dalej i w ostatnim salonie stanńł przed błękitnń bańkń. Kiedy zatrzymał się, bańka rozszerzyła się, wchłaniajńc go do wnętrza. W œrodku znajdowali się Toni, Dahno, Henry i dwóch nieznajomych mężczyzn. Cała grupa żywo dyskutowała, teraz przerwali konwersację i zwrócili się wjego stronę. – Co się dzieje? zapytał. – Interesujńce wieci powiedział Dahno. Jeli tylko człowiek jest zainteresowany informacjami, to wszystkiego na tej planecie można się dowiedzieć w cińgu godzin jeœli nie minut... – Ale nie czego, co zostanie powiedziane we wnętrzu tej niecińgłoci wtrńcił się jeden z obcych. Był chudym, łysiejńcym młodym człowiekiem z kilkoma włosami sterczńcymi nieestetycznie z nosa i uszu. Ubrany był osobliwie, w niebieski strój sportowy, jakby wyszedł właœnie z jakichœ zawodów lekkoatletycznych. Dahno w uspokajajńcym gecie wycińgnńł potężnń dłoń, przycherlawym młodzieńcu wyglńdajńcń, jakby mógł w całoci ukryć go w jej cieniu. – Zgadza się, za wyjńtkiem tej niecińgłoci potwierdził Dahno. Bleys, to Will Sather – wskazał młodzieńca, który przed chwilń się odezwał – i Kaj Menowsky, lekarz z Newtona, po stażu u Exotikow. Kaj Menowsky był niższy i bardziej schludny. Miał kruczoczarne włosy, czarne oczy i agresywny wyglńd. – Zaszczycony – krótko powiedział w ich stronę Bleys, zwracajńc się z powrotem do Dahno. I jeli Kaj Menowsky zechce, oszczędzi nam to kłopotu szukania dla mnie lekarza. Dahno, miałe włanie wyjanić, czemu się tu znaleli. – Chcń do nas dołńczyć powiedział Dahno i mylę, że doć dobre argumenty przemawiajń za tym. Will Sather jest twórcń używanej przez nas bańki ochronnej. Dzięki
swoim powińzaniom dowiedział się dwóch rzeczy. Po pierwsze – wbrew wszelkim newtońskim zwyczajom, prawom i porzńdkom, Rada skradła sekret jego urzńdzenia. Po drugie, wydaje się, że ma całkiem niezłe rozeznanie w ich planach wobec ciebie. Oczywiœcie, będziemy musieli zaczekać, aż zdasz nam relację. – Dziękuję powiedział Bleys. – Podziękowania zbędne – radoœnie odpowiedział Dahno. W każdym razie ma ze sobń tajemnicę tego urzńdzenia i chce się nim z nami podzielić, jeœli zabierzemy go ze sobń – a przy okazji i tak był wczeniej członkiem podziemnej organizacji Innych. Podobnie jak Kaj. Z powodu planów Rady wobec ciebie, Will Sather zaproponował Kajowi, aby i on do nas dołńczył. Wszystko, czego chce w zamian, to ochrona i bezpieczne wywiezienie ich obu z Newtona. Za to będzie dla nas pracował tak długo, jak będziemy chcieli. Kaj również zaoferował swoje usługi. – A czego przez swoje powińzania dowiedział się Will Sather na temat planów Rady wobec mojej osoby? zapytał Bleys. – Sńdzi, że w taki czy inny sposób spróbujń cię ze sobń zwińzać i że najprawdopodobniej zrobiń to, używajńc œrodków farmakologicznych majńcych zapewnić im twojń współpracę. Dlatego włanie jest z nim Kaj Menowsky. Jest lekarzem ze specjalizacjń w lekach, które mogły zostać użyte. – Właciwie odezwał się Kaj żywym, lekkim barytonem mówińc szybko i precyzyjnie – „leki” to niezbyt właciwe słowo. – Zapewne zgodził się Dahno. W każdym razie póniej możemy zajńć się definicjami. Bleys, co Rada ci zrobiła? – Te wiadomoci nie były wyssane z palca powiedział Bleys. Najpierw powiedzieli mi, że ignorujńc mój immunitet dyplomatyczny zamierzajń postawić mnie przed sńdem pod zarzutem sabotażu... – Nie mogń tego zrobić! wykrzyknęła Toni. – Mogliby, ale biorńc pod uwagę koszty polityczne takiego kroku, nie sńdzę, by naprawdę chcieli. Kiedy skierowałem ich w nieco innym kierunku, wyszli z ofertń kontynuacji moich wykładów na różnych œwiatach, ale na warunkach korzystnych dla nich. Aby zapewnić sobie mojń współpracę, wstrzyknęli mi co, co według ich zapewnień nie zacznie działać wczeœniej niż za dwadziecia szeć dodwudziestu oœmiu godzin, ale na wszelki wypadek powinienem zjawić się u nich wczeœniej.
W kilku zwięzłych słowach przedstawił całoć zajcia. – Dobrze się teraz czujesz? szybko zapytała Toni. – Całkowicie stwierdził Bleys. Odniosłem wrażenie, żemam nie odczuwać żadnych zmian przez przynajmniej dwadziecia szeć godzin. Na koniec powiedzieli jeszcze, że chcń spotkać się ze mnń ponownie jutro po południu, mniej więcej wtedy, kiedy zacznę zwracać uwagę na ewentualne efekty œrodka. – Tak myœlałem. Kaj Menowsky wstał z miejsca. Lepiej natychmiast ci się przyjrzę. Mam ze sobń przenony sprzęt, a im prędzej będziemy wiedzieć, z czym mamy do czynienia, tym lepiej. Jak już powiedziałem, „leki” nie jest najlepszym terminem na to, co ci wstrzyknięto. – Tak zgodził się Bleys jestem zainteresowany jak najszybszym wyleczeniem, jednak najpierw zajmę się czym innym. Będę musiał poprosić ciebie i Willa Sathera o przejœcie na kilka minut do innego gabinetu, żebymy mogli przedyskutować coœ na osobnoœci. Nie musicie się martwić tym, że chcę rozmawiać bez was. Po prostu nie należycie do mojego œcisłego otoczenia, a w tej chwili lepiej będzie, jeli zechcecie się uważać za pasażerów, których zabierzemy ze sobń. Toni, zaprowadzisz ich? – Tędy proszę zaprosiła ich Toni. Dahno otworzył bańkę i wyprowadziła ich na zewnńtrz. – O co chodzi? zapytał Dahno. – Poczekamy na powrót Toni stwierdził Bleys. No, jest. Pozwólcie, że usińdę, reszta może lepiej też niech to zrobi. Wcińż czuję się doskonale – ale i tak usińdŸmy. – Dahno zaczńł, patrzńc na przyrodniego brata. Jednak ten mrugnńł do niego, równoczenie sięgajńc do kieszeni. – Wyprzedzam cię powiedział Dahno. Wycińgnńł z kieszeni rękę, trzymajńc w dłoni małe urzńdzenie i już po chwili otoczyła ich błękitna sfera. – Dzięki rzucił Bleys, kiedy Dahno ponownie chował urzńdzenie do kieszeni. – Ponieważ chcę się zobaczyć z lekarzem, będę mówił w skrócie. Zasadniczo, Rada najpierw rzuciła na mnie groŸby... Opowiedział im o spotkaniu z Radń, tym razem przedstawiajńc również własnń interpretację wydarzeń. – Więc rzeczywicie podali ci jakie rodki ze złociń stwierdził Dahno. – Tak. Oznacza to, że mamy mniej niż dwadziecia szeć godzin by się przygotować. Razem z dryfem obrócił się w stronę Henry’ego.
– Henry powiedział pamiętasz, kiedy przyszedłe do mnie na Zjednoczeniu z ofertń pomocy, powiedziałem, że jeste odpowiedziń na co, czego bardzo potrzebowałem? Powiedziałem też, że moi ochroniarze mogń też zostać zmuszeni pełnić funkcje grupy uderzeniowej? – Pamiętam odpowiedział Henry. – No cóż, teraz rzeczywicie będziemy musieli użyć twoich Żołnierzy jako oddziału uderzeniowego stwierdził Bleys. Zamierzam jutro udać zwykłego turystę i odwiedzić Symphonie des Flambeauxpodczas wieczornego przedstawienia. W jakiœ sposób będziecie musieli zabrać mnie stamtńd bez zwracania na siebie uwagi, jednak uzbrojeni i, jeli będzie to konieczne, gotowi do pokonania oporu... – To będzie konieczne wtrńcił Dahno. Bleys kiwnńł głowń. – Pokonanie oporu w drodze do portu kosmicznego i naszego statku. Toni, skontaktuj się z nimi, jak tylko skończymy tę rozmowę. Skinęła głowń. – W porzńdku Bleys kontynuował. Rada nie będzie chciała z tego robić otwartego przedstawienia, ale z pewnociń spróbujń kilku potajemnych sposobów przeszkodzenia mi w ucieczce, nawet biorńc pod uwagę, że mam w sobie ten zaaplikowany mi przez nich œrodek. Oznacza to, że ty, Dahno, a prawdopodobnie również i Toni, będziecie musieli dowiedzieć się kilku rzeczy, takich jak rozkład widowni Symfonii, wejć do niej i wszelkich miejsc, które mogń zostać wykorzystane do zatrzymania nas. Jak wspomniałem, ich działania będń musiały być dyskretne, co w połńczeniu z elementem zaskoczenia będzie działać na naszń korzyć. Jeli chodzi o szczegółowe wykorzystanie Żołnierzy, to już oczywicie twoja działka, Henry i pozostawiam to w twoich rękach. – Nie mogę zrobić zbyt wiele stwierdził Henry dopóki nie dowiem się czego więcej na temat rodzaju możliwej opozycji, jak będzie uzbrojona i jakń może zastosować taktykę – jej zalety i wady. Spojrzał na Dahno. – Możesz mi dostarczyć tych informacji? – Tak sńdzę. Dahno zmarszczył czoło. Właciwie mogę być w stanie dowiedzieć się znacznie więcej niż sńdzisz. Wszystkie społeczeństwa tak zamknięte jak to, majń swoje słaboci. Na przykład, przy stosunkach panujńcych na Cassidzie zajęło mi cztery czy pięć dni,
zanim dowiedziałem się w ogóle kto może wiedzieć, jakie majń tam najlepsze urzńdzenia antypodsłuchowe. Tutaj była to kwestia trzech godzin i pół tuzina rozmów. – A więc dobrze stwierdził Bleys. Wiecie, co macie robić, więc może od razu się tym zajmiecie? Omówcie to jeszcze między sobń. Spotkamy się za jakieœ trzy godziny na kolacji. – Teraz pójdziesz spotkać się z lekarzem? zapytała Toni. – Nie ma popiechu. Mam jeszcze trochę czasu, nawet jeli ludzie z Rady nie blefowali – a biorńc pod uwagę mój status dyplomatyczny, blef jest całkiem możliwy... – Hmm... – wydobył z siebie powńtpiewajńco Dahno. – Muszę przemyleć całń tę newtońskń sytuację, zazwyczaj najlepiej mi to wychodzi, kiedy pozwolę najpierw popracować nad tym mojej podœwiadomoœci. Wstał z miejsca. – Zamierzam się zdrzemnńć. Porozmawiamy znowu przy kolacji. Wtedy będzie mógł mnie zbadać ten lekarz. Przez chwilę Toni wyglńdała, jakby miała się z nim spierać, ale nic nie powiedziała. Rozeszli się. O ile w zakresie regularnego, nocnego snu, można by okrelić Bleysa jako cierpińcego na bezsennoć często leżał tylko w łóżku z mylami galopujńcymi przez głowę w coraz większym tempie to przy popołudniowych drzemkach zazwyczaj usypiał zaraz po zamknięciu oczu. Na szczęcie tym razem było podobnie. Położył się i wydawało mu się, że ledwie zamknńł oczy. Ledwie mrugnięcie i otworzył powieki, czujńc przyjemne ciepło na widok zbliżajńcej się do łóżka Toni. W umyle wcińż tkwił lad snu o niej, więc nie zdziwił się widzńc jń; umiechnńł się do niej. – Już pora kolacji powiedziała. Zebralimy się po przygotowaniu raportów dla ciebie. Jeste gotów do nas dołńczyć? – Natychmiast. Bleys zrzucił z siebie resztki sennej ociężałoci i przerzucił nogi nad krawędziń łóżka. Stół dryfowy w jadalni zmniejszono do rozmiarów odpowiednich dla czworga osób; posiłek już czekał. Kiedy siadali, Bleys zauważył, że Henry bezgłoœnie porusza wargami i uwiadomił sobie, że wuj odmawia modlitwę przed posiłkiem. Przywołało to na chwilę wspomnienia jego pierwszego posiłku na farmie Henry’ego na Harmonii; potem wspomnienia zostały zmiecione przez aktualne troski. Przystńpili do posiłku. Przez przejrzystń cianę okiennń wpadało do rodka pónopopołudniowe œwiatło Alfy Cenauri B, wypełniajńc pokój ciepłym wiatłem.
– Och, prawie zapomniałem. – Dahno odstawił swój kielich z winem i sięgnńł do kieszeni. Po chwili znów otoczyła ich bańka niecińgłoci, zapewniajńc prywatnoć. – A przy okazji odezwał się Bleys. Gdzie sń nasi dwaj ochotnicy Will Sather i Kaj Menowsky? Kto się nimi zaopiekował? – Przydzieliłem im Żołnierza pilnujńcego, by niczego im nie zabrakło. Toni dała im pokój z sypialniń w jednym z krańców twojego apartamentu odpowiedział Henry. – To wystarczy? – W porzńdku potwierdził Bleys. Zobaczę się z tym lekarzem zara z po tym, jak skończymy tutaj. Protestował przeciw odkładaniu badania na póŸniej? – Nie był z tego powodu zbyt szczęliwy odpowiedział Dahno. Odbylimy krótkń rozmowę. Jak twierdzi, im prędzej, tym lepiej, ale właœciwa diagnoza wymaga sprzętu, którego tu nie mamy i nie odważymy się sprowadzić w obawie przez zaalarmowaniem Rady. Razem z kilkoma rzeczami, które nasz lekarz ma ze sobń, szpital pokładowy statku będzie miał całe niezbędne wyposażenie do syntezy antidotum tyle że on nazywa to „przeciwantagonistń. Zjedz z nami kolację i zorientuj się w sytuacji. Potem możesz ić na badanie. – Dobrze odpowiedział Bleys. Prawdę mówińc, był głodny i spragniony. Zaczńł jeć i machnńł rękń w stronę pozostałych. A więc proszę, powiedzcie mi, czego się dowiedzieliœcie. Cała trójka popatrzyła po sobie. – Ty zacznij, Dahno stwierdziła Toni. – Dobrze. Bleys, już wprowadziłem Henryego. Majń tu cztery zbrojne grupy, które Rada może wprowadzić do akcji, jeli spróbujemy wywieć cię poza pla netę. Pierwszń i najbardziej dostępnń jest tajny wydział policji miejskiej. Jednak Rada może nie chcieć, aby informacja o nas rozniosła się w policji Woolsthorpe, skńd łatwo mogłaby przeciec do mediów. Wiadomoci oczywicie sń kontrolowane przez Radę , ale jest to proces automatyczny i w dużym stopniu opierajńcy się na autocenzurze, także w tym przypadku informacja mogłaby nie zostać zablokowana i przedostać się do serwisu. Bleys skinńł. Dahno mówił dalej. – Druga grupa do inspektorzy bezpieczeństwa Laboratoriów, majńcy tu swojń kwaterę głównń. Stanowiń grupę paramilitarnń działajńcń zazwyczaj w mundurach – a wńtpię, żeby
Rada chciała, by otwarcie działali przeciw tobie jacyœ mundurowi – sytuacja mogłaby wyglńdać inaczej w przypadku działań nie w miejscu publicznym. Oczywiœcie, mogliby wysłać ich w ubraniach cywilnych, ale to duża i częœciowo publiczna organizacja, więc wprowadzenie ich do akcji wymagałoby czasu. Znacznie bardziej prawdopodobny jest oddział specjalny policji Woolsthorpe. Tak naprawdę składa się z większej liczby małych drużyn jednak sń wyszkoleni, by działać wspólnie, jako większe jednostki. Sń też szkoleni do walk w miecie. Henry zgodził się, że to najbardziej prawdopodobny przeciwnik, na jakiego możemy się natknńć – i przypuszczalnie pierwszy, jakiego zobaczymy. Przerwał. – Cóż stwierdził Bleys po chwili ciszy wspomniałe o czterech. – Przepraszam odpowiedział Dahno. Faktycznie. Sń jeszcze Strażnicy Rady, specjalnie szkoleni ochroniarze podlegajńcy wyłńcznie Radzie, majńcy za zadanie ochronę i pilnowanie członków Rady oraz pracowników jej agend. Prawdopodobnie mogliby zostać wysłani najszybciej, ale nie sń szkoleni do działań w większej grupie. Aha, sń tu jeszcze koszary floty kosmicznej – tak się składa, że w Woolsthorpe jest Kwatera Główna Newtońskich Sił Kosmicznych. Majń tu koszary dla wojska pełnińcego funkcje żandarmerii. Jednak to oddziały czysto wojskowe i Henry sńdzi, że raczej nie zostanń użyte przeciwko nam. Nie sń szkoleni do walk partyzanckich i z punktu widzenia Rady większoć ich uzbrojenia jest zbyt potężna do użycia w miecie. Innymi słowy, mogliby nas dostać, ale zniszczyliby przy okazji częć miasta lub portu kosmicznego. – Rozumiem stwierdził Bleys. Henry, comyœlisz o tym wszystkim? Popatrzył na Henry’ego. – Jak powiedział Dahno odezwał się Henry mam już jasny obraz tego, co trzeba zrobić zerknńł na Dahno i Toni, potem skierował wzrok z powrotem na Bleysa dzięki informacjom tej dwójki. Znów spojrzał na tamtń dwójkę. – Tak więc, jeli nie macie nic przeciw temu oboje skinęli głowami, więc ponownie skierował uwagę na Bleysa Bleys, nie będziesz robił nic, po prostu pozwolisz innym zajńć się tobń. W tym przypadku będziesz w sytuacji doktora Menowskiego i wynalazcy błękitnej bańki. Będziesz pasażerem, którego mamy bezpiecznie dostarczyć do statku. Przerwał i surowo spojrzał na Bleysa. – Rozumiem odpowiedział tamten.
– Dobrze. Popołudniowe przedstawienie Symphonie des Flambeaux odbywa się doć póno, więc kiedy cię z stamtńd zabierzemy, będzie już zmierzchało, a póŸniej zapadnie całkowita ciemnoć, księżyce sń w nowiu. To nam pomoże. Żołnierze majń duże dowiadczenie w nocnej walce to się przyda w działaniach przeciw Newtończykom, jakich według Dahno możemy spotkać po drodze. Pójdziesz do Flambeauxz Toni, a ona wyprowadzi cię stamtńd tuż przed końcem przedstawienia. Rób co każe i wyjd z niń z sali. Zabierze was stamtńd pojazd kierowany przez Żołnierza. – Tylko jeden pojazd z kierowcń? zapytał Bleys. – Jeden odpowiedział Henry. Każdy z Żołnierzy będzie miał własne zadanie, którym zajmie się niezależnie, między innymi zdobycie pojazdu dla siebie i ewentualnie jeszcze paru, w zależnoci od ich zadań. Wszyscy wypełniń swoje misje w różnych częœciach miasta. Pojazdy zostanń ukradzione, a ich systemy alarmowe i zewnętrznej kontroli zniszczone, więc będń mogli swobodnie się poruszać. Ważne jest, żebyœmy nie zbierali ludzi w jednym miejscu podczas pierwszego etapu ucieczki. – Œwietnie powiedział Bleys. To twoja działka, Henry. Jeli sńdzisz, że tak będzie lepiej, tak zrobimy. Ale planujesz zebranie nas wszystkich w jednym miejscu póŸniej podczas ucieczki? – Tak. Sń cztery miejsca, gdzie mogń spróbować nas zatrzymać. Pierwszym będzie wyjazd z miasta na drogę prowadzńcń do portu kosmicznego. Drugim jest most na autostradzie nad rzekń Da Vinci. Jednak w chwili, gdy dotrzemy do mostu, powinno być już dostatecznie ciemno. – Popraw mnie, jeli się mylę pow iedział Bleys ale wydawało mi się, że wojsko, grupy paramilitarne czy nawet zwykła ochrona będzie miała urzńdzenia umożliwiajńce oœwietlenie terenu plus noktowizory. – To prawda zgodził się Henry. Jednak będziemy poruszać się bardzo szybko i mamy nadzieję, że nie zdńżń ustawić owietlenia. Prawdopodobnie będń mieli jakieœ reflektory w pojazdach, ale nasi Żołnierze zajmń się nimi. – Rozumiem stwierdził Bleys. Mów dalej, Henry. – Kiedy już przedostaniemy się przez most, następnym miejscem na ustawienie blokady będzie wjazd na teren lńdowiska. Teoretycznie możemy się dostać na lńdowisko dowolnym wejciem a wiesz, jak jest rozległe co powinno oznaczać, że będń musieli obstawić
wszystkie możliwe wejcia, a tym samym rozdzielić siły. W połńczeniu z wcińż panujńcń ciemnociń powinno zapewnić nam to przewagę przy wkraczaniu na lńdowisko. – Czy wiemy, gdzie na płycie stoi Favored? – Tak. Henry spojrzał na Dahno. – Nic szczególnego odezwał się tamten. Po prostu zadzwoniłem na lotnisko, a automatyczny system udzielił mi informacji. – Z poczńtku nie będń wiedzieli, co jest naszym celem na lńdowisku – powiedział Henry – ale w miarę jak zaczniemy się zbliżać, będń w stanie skupiać siły. Jak tylko jasne stanie się, do którego sektora się kierujemy, będń mogli zorganizować tam prowizorycznń obronę, mogńcń jednak okazać się całkiem skutecznń. To będzie ostatni opór, jaki będziemy musieli pokonać, by dostać się do statku. Będń próbowali nas powstrzymać nawet w chwili startu. Dahno twierdzi, że kiedy już wystartujemy i skierujemy się w przestrzeń, ze względów prawnych będń musieli zostawić nas w spokoju, a kiedy tylko wylecimy poza atmosferę, będziemy mogli dokonać skoku fazowego i znajdziemy się poza ich zasięgiem. Szkoda czasu, żeby się teraz tym przejmować. Id teraz do Menowskiego i niech cię obejrzy. – Zrobię tak. Bleys zmarszczył się lekko. Jednak, wybacz mi, wuju, przekazałeœ mi sporo ogólnych informacji, ale żadnych szczegółów. Czy nagle stałem się kimœ, komu nawet moi włani ludzie nie ufajń? Dahno i Toni równoczenie zaczęli mówić, ale uciszył ich głos Henryego. – To moja działka, Bleys. Kaj powiedział nam o tym co z tobń zrobiono. O ile głównym celem Rady było podanie rodka, który cię zabije, jel i nie dostaniesz antidotum, bez wńtpienia dostałe jeszcze co może nawet jeste ich informatorem. – Informatorem? Bleys zmarszczył się. – Œrodek chemiczny, który sprawiłby, że będziesz mówił wyjaniła Toni. – Od stuleci wiadomo, że nie ma czego takiego, jak serum prawdy. Jednak istniejń œrodki sprawiajńce, że mówi się w sposób niekontrolowany, podobnie jak kto pod wpływem alkoholu może wyjawić więcej niż osoba trzeŸwa, tylko znacznie skuteczniejsze. Osoba poddana działaniu czegoœ takiego wypapla wszystko. Wyobra sobie pijacki słowotok zwielokrotniony do poziomu przymusu. Na chwilę zapanowała cisza. – Widzisz, Bleys Henry odezwał się niewzruszonym głosem gdyby znał szczegółowo moje plany i schwytaliby cię Newtończycy, Rada mogłaby dowiedzieć się
wszystkiego łńcznie z zadaniami wyznaczonymi poszczególnym Żołnierzom. Moim obowińzkiem jest ochraniać tych, którzy dla nas walczń. Ostatnie słowa wypowiedział tym spokojnym, ale nieuchronnym głosem, jakim oznajmiał swoje decyzje. Jednak patrzńc na niego, Bleys zauważył w kńcikach jego oczu te same znaki, które widział tam już wczeniej. Było to krótko po tym, jak Bleys zamieszkał z rodzinń Henryego na Zjednoczeniu; Henry uznał, że musi zbić starszego syna, ponieważ wierzył, że tego wymaga jego ojcowski obowińzek. Fakt, że to zrobił, prawie zniszczył emocjonalnie Bleysa. Wychowywała go matka, mieszkanka Kultis, jednej z planet Exotikowwierzacych, że œwiadome wywołanie bólu – zwłaszcza fizycznego – w innej istocie ludzkiej było nie tylko najgorszym z przestępstw; ale wręcz nie do pomyœlenia. Na lepo, zmagajńc się z koszulń nocnń, do której nie był przyzwyczajony, Bleys próbował dostać się do starszego kuzyna. Henry nie dopucił do tego i zatrzymał go łagodnie, posyłajńc z powrotem do łóżka. Wtedy włanie Bleys zobaczył w kńcikach oczu Henry’ego ból, powstrzymywany przez nieugiętń wolę. Tym razem jednak ból nie dotyczył jego kuzyna Joshui. Henry cierpiał za Bleysa. Rozdział 30 Bleys stał w œrodku równobocznego trójkńta utworzonego z trzech, mniej więcej metrowej wysokoci urzńdzeń, wiecńcych irytujńcymi, czerwonymi lampkami oznaczajńcymi aktywnoć. Obsługiwał je Kaj Menowski. Dzięki rozwojowi techniki Bleys nie musiał nawet się rozbierać całe ciało skanowane było z mikroskopowń dokładnociń. – Nie ruszaj się odezwał się Kaj. Każde poruszenie przerwie pracę diagnozera i będę musiał go od nowa kalibrować. Im mniej się będziesz ruszał, tym szybciej skończy się badanie. Kaj w zamyœleniu odczytywał serię hieroglifów drukowanych na taœmie wyrzucanej z komputera. Słowa medyka ubodły Bleysa. Dla kogo, kto trenował swoje ciało tak rygorystycznie jak on, zabrzmiały prawie jak obelga. Powiedział sobie ponuro, że powinien umieć stać w całkowitym bezruchu dowolnie długo. Po prostu był do tej chwili niedbały, uwalniajńc myœli i pozwalajńc ciału samemu o
siebie zadbać. Ale od tej chwili ... jestem posńgiem powiedział sobie. Posńgiem z litego marmuru. To właœnie odkryje diagnozer. Marmur. Nieruchomy. Moje poczucie czasu skurczy się, więc niezależnie od tego jak długo będę stał, wydawać się będzie, że minęło zaledwie kilka sekund. Bleys skupił umysł i osińgnńł pożńdany stan. Maszyny już nie zabrzęczały... czas nie miał znaczenia, do chwili, aż Kaj znów się odezwał. – Cóż, to na razie wyjania sytuację rozbrzmiał głos budzńcy Bleysa do œwiadomoœci, że czerwone wiatełka zgasły. Wyglńda to tak, jak się spodziewałem. Rada dodatkowo wprowadziła rodek majńcy zmusić cię do niekontrolowanego mówienia – nietrudno będzie go zidentyfikować i zneutralizować. Zasadniczym problemem jest substancja majńca zaatakować twoje DNA – prawie na pewno efekt wspólnych eksperymentów ze Starń Ziemiń, majńcych na celu odtworzenie form zwierzęcych, które wyginęły tam z powodu polowań i zanieczyszczenia rodowiska. Nic nie zrobię z żadnym z tych rodków, dopóki nie dostaniemy się do szpitala na pokładzie waszego statku kosmicznego. Teraz jednak wiem już, gdzie i czego szukać. – To sporo jak na takie badanie, prawda? Ile to trwało, pół godziny? – Trochę dłużej odpowiedział Kaj. Oderwał tamę z hieroglifami, złożył jń i wsunńł do jednej z kieszeni marynarki. Wskazał nieaktywne już urzńdzenie. – Ono wykonało za mnie całń pracę. Rada nie wykazała się wyobraniń. rodek zmuszajńcy do mówienia jest standardowy, powszechnie używany. Biorńc to pod uwagę, wystarczyło sprawdzić poszczególne możliwoci, aż zidentyfikowałem tę właciwń. Intruz genetyczny wymagał nieco więcej wyobraŸni i pracy detektywistycznej. Ale, jak powiedziałem, nic, czego bym się nie spodziewał. – Jak mogłe w ogóle spodziewać się czego konkretnego? z ciekawociń zapytał Bleys. – A przy okazji, nadal czuję się dobrze. – I prawdopodobnie tak pozostanie aż do mniej więcej godziny czy dwu przed limitem czasowym który może, ale nie musi pokrywać się z podanym ci terminem. Możesz zaczńć czuć co wczeniej, ale wrażenia powinny być delikatne. Jednak po przekroczeniu granicy cały proces będzie bardzo gwałtowny. Mam nadzieję, że do tego czasu znajdziemy się na statku i będę w stanie ci ulżyć, walczńc równoczeœnie z podanymi ci œrodkami. Jeœli zaœ
chodzi o spodziewanie się czegokolwiek, to kwestia wiedzy na temat tego, co można użyć i efektów działania tych œrodków. – Powiedziałe, że wprowadzili do mojego ciała jakie obce DNA? zapytał Bleys. – Możesz to nazwać fragmentem DNA. To wytwór nanotechnologii, mogńcy zaatakować wrażliwe częci twojego systemu i zmienić je w co innego, podobnego lecz destrukcyjnego dla ciebie. Bleysa kusiło, by spytać lekarza skńd pochodziło to obce ciało i jak działało. Popychał go ku temu jego wieczny głód informacji, ale poza cianń okiennń pokoju zapadła już ciemnoć, a miał przed sobń spotkanie, o którym lekarz nie powinien wiedzieć. – Powiedziałe, że teraz dobrze się czujesz? ostrym tonem zapytał Menowsky. – Oczywicie odpowiedział Bleys. Sam powiedziałe przecież, że aż do końca niczego nie poczuję? – Powiedziałem, że nie powiniene stwierdził Menowsky . – Ale nigdy nie zaszkodzi się upewnić. Jeli zauważysz jakń zmianę w swoim samopoczuciu, natychmiast daj mi znać. Natychmiast. Jak zrozumiałem, jutro po południu wszyscy udamy się do portu kosmicznego. Czy będę w pojedzie z tobń? Z tego co mówiono wynika, że możemy mieć problemy z dostaniem się na statek. – Pewne jest, że będń z tym problemy powiedział Bleys. Nie wiem, czy będziesz w tym samym pojedzie co ja. Jeli uważasz, że to konieczne, skontaktuj się z Henrym i wyjaœnij mu to. To on organizuje całń akcję i od niego zależy decyzja. – Zdecydowanie powinienem być z tobń owiadczył Menowsky. Bleys przyjrzał mu się uważnie. – Doktorze powiedział wolno ile według ciebie mam czasu? – W sytuacji, gdy mamy do czynienia z ciałem nanotechnologicznym, nigdy nie można mieć stuprocentowej pewnoci. Każdy z nas jest niepowtarzalny. – A więc twierdzisz, że szansa, iż będę cię potrzebował jest bardzo mała? Czemu więc uważasz, że powiniene być ze mnń? Czy może co innego każe ci to zr obić? – Prawdę mówińc, tak. Domyliłem się jakiego rodzaju rodka użyjń wobec ciebie, opierajńc się na wiedzy dotyczńcej medycyny i rodków używanych przez Radę w przeszłoci. Spodziewałem się, czego użyjń jeszcze jeden dowód, na ich głupotę. – Głupotę? powtórzył Bleys. Mnie wydali się doć inteligentni. – Sń inteligentni, w swoich własnych dziedzinach zgodził się Kaj. I wszyscy sń dobrymi, nawet doskonałymi naukowcami, jeœli nawet nie prawdziwymi, z krwi i koœci
uczonymi. Ale głupio postępujń wobec ludzi. To efekt urzędowania w Radzie. Władza robi to z większociń ludzi. Sprawia, że stajń się aroganccy i obojętni. Kto, ktoużywamedycyny wyłńcznie dla własnej korzyci, stracił większoć jeli nie wszystko ze swojego człowieczeństwa. Stali się przynajmniej częciowo tyranami, a im dłużej dzierżń władzę – a większoć z osób, które tam widziałe zasiada w Radzie od lat tym bardziej robiń się bezwzględni, aż stajń się nie lepsi od tyranów Starej Ziemi, torturujńcych i mordujńcych dla zachcianki. Kaj miał dziwny sposób mówienia. Nie ze złociń, ale sprawiał wrażenie, jakby gotów był zezłocić się, gdyby tylko ktokolwiek zaczńł się z nim spierać i potrafił przekazać to sposobem mówienia. – W porzńdku powiedział Bleys. – Cieszę się, że to rozumiesz powiedział Kaj. Widziałem już, jak zniszczyli wielu bardzo porzńdnych ludzi. Teraz, dzięki tobie, zamierzam utrzeć im nosa i pozbawić ich czego, czego bardzo pragnń. Nie podniósł głosu, ale jego oczy ciemniały, jak płonńce czarne węgle. – Dlatego zgodziłe się pójć za Willem Satherem? zapytał Bleys. – To jeden z powodów. Jeli chodzi o wiedzę wiedziałem, że przyleciałe na Newtona i na co cię stać. – Dobrze powiedział Bleys. Po prostu powiedz Henryemu, że zgodzilimy się, że powiniene jechać ze mnń. Teraz wychodzę, mam spotkanie. Spakuj swoje diagnozery, a ja wyłńczę bańkę ochronnń. W drodze powrotnej do swojego pokoju Bleys musiał przejć przez kilka innych pomieszczeń, ale nikogo nie spotkał. Wcińż był stosunkowo wczesny wieczór, około godziny dwudziestej. Pomylał, że prawdopodobnie zajmujń się przygotowaniami do jutrzejszej próby ucieczki. Teraz jednak miał się zajńć czym, co okrelił mianem spotkania. Rzeczywicie było to spotkanie, jednak takie, w którym druga strona nie spodziewała się jego uczestnictwa. Chodziło o wieczorne spotkanie Rady, o którym wspomniał wczeœniej Sean O’Flaherty. Prywatny gabinet Bleysa znajdował się w pokoju narożnym, stanowińcym ostatni z długiego rzędu połńczonych pokoi składajńcych się najego drogi apartament. Dwie œciany były od wewnńtrz przezroczyste, miał więc prawie szerokń panoramę miasta w zapadajńcym zmierzchu.
Przed wejciem do pomieszczenia użył kontrolek swojej bransolety, by nie dopuœcić do automatycznego włńczenia się wiateł. Kiedy przeszedł przez drzwi, zablokował je kolejnń trójklawiszowń kombinacjń na bransolecie i czekał. Stopniowo jego oczy zaczęły przyzwyczajać się do oœwietlenia. Podłużne, prostokńtne pomieszczenie było mroczne i pełne cieni, ale wszystkie sprzęty były widoczne. Przy odrobinie wyobrani można było pomyleć, że pokój skńpany jest w łagodnym blasku księżyca choć żadnego z księżyców Nowej Ziemi nie było w tej chwili na niebie. Blask wiateł z zewnńtrz zapewniał dziwny, ale odpowiedni substytut. Bleys stał tak jeszcze chwilę zastanawiajńc się nad swojń pelerynń, stanowińcńjego znak rozpoznawczy. Chciał wyglńdać imponujńco, lecz była niepraktyczna, więc ograniczył się do czarnego garnituru z modnń obecnie na Newtonie szerokń czerwonń wstęgń w pasie. Ruszył.. Bleys podszedł do drzwi balkonowych w bocznej cianie budynku. Widział teraz balkon należńcy do sali spotkań Rady. Twarz i dłonie owiała mu chłodna wieczorna bryza. Nie pamiętał, czy zauważył podobny chłód nocnego powietrza, kiedy wyszedł na œcianę hotelu pamiętnej nocy w Ekumenii. Bleys przypomniał sobie, jak pokonał narożnik, lekkomylnie wykonujńc obrót na stopie, w sposób, jakiego nigdy wczeniej nie próbował. Tutaj takie obroty nie będń konieczne, wspinaczka powinna być prosta. Sprawdził już możliwoœci dojœcia. Bez wńtpienia ze względów architektonicznej elegancji, każde z trzech najwyższych pięter (Bleys mieszkał na przedostatnim) był nieco cofnięte w stosunku do niższego o dobre dwadzieœcia centymetrów. Spokojnie mógł więc ić przy cianie, po powstałym w ten sposób występie głębokim na dwie szerokoœci stóp. Co więcej, wzdłuż górnej krawędzi każdego z cofniętych pięter umieszczono ozdobnń sztukaterię sprawiajńcń wrażenie marmuru, grubń na kilka centymetrów i sięgajńcń w dół na jakie półtora metra, z głębokimi, rzebionymi wzorami doskonale nadajńcymi się na uchwyty. Z poziomu ulicy fryzy nadawały każdemu z cofniętych pięter wyglńd ozdobnego zwieńczenia. Jedno z tych wgłębień biegło bezporednio pod jego balkonem. Mógł na nim stanńć i łatwo podejć do sali Rady, przytrzymujńc się sztukaterii i przechodzńc nad stojńcymi mu na
drodze balkonami. Widział już tego rodzaju ozdobne, udajńce fryzy sztukaterie, kiedy był jeszcze dzieckiem i podróżował z matkń. Używał wtedy wgłębień w reliefach jako uchwytów, wspinajńc się do otwartego okna na pierwszym piętrze. Był wtedy znacznie lżejszy, ale z tego co pamiętał, sztukaterię solidnie mocowano do œciany przy pomocy stalowych rub. Wńtpliwe było, by ta nie została przymocowana równie starannie. Bleys odwrócił się i poszedł do swojej sypialni, gdzie z garderoby wybrał parę szarych spodni oraz czarnń koszulę z długimi rękawami. Kiedy znajdzie się na zewnńtrz budynku, na występie, twarz skieruje w stronę ciany. Miał rękawiczki, ale chciał czuć cianę pod palcami. Poczuł nagłń ochotę na prysznic. Zdjńł ubranie. Było coœ symbolicznego w zmyciu z siebie brudu dnia, staniu się czystym i gotowym do marszu wzdłuż występu. Wszedł do kabiny prysznica. Dotknńł przełńcznika na konsolecie, który powinien wywołać zalanie go strumieniem wody. Jednak zamiast tego, kabina wydała się nagle zwijać wokół niego, aby nie upać błyskawicznie rozrzucił ręce, zapierajńc się o przeciwległe œciany. Po krótkiej chwili wszystko minęło, tyle że skóra sprawiała teraz wrażenie, jakby została przetarta czym chłodnym i suchym, pozostawiajńc jń wręcz nienaturalnie czystń – jakby każdy cal jej powierzchni oskrobano najostrzejszń z istniejńcych brzytew. Na chwilę spińł wszystkie mięnie; potem uwiadomił sobie, że w hotelu, na znak zamożnoœci, zainstalowano prysznice ultradwiękowe. Był niemal chirurgicznie czysty, znacznie bardziej, niż zapewniłoby mu mycie w wodzie. Jednak czystoć nie była powodem, dla którego zdecydował się na prysznic. Chciał czuć wodę zmywajńcń z niego wszystko, poza obecnym celem. Co więcej, lata spędzone na ćwiczeniu się w podnoszeniu wrażliwoci zmysłów sprawiły, że stały się one niezwykle czułe; tego rodzaju stymulacja ultradwiękami, choć w zamierzeniu bardzo łagodna, natychmiast pozbawiła go poczucia równowagi. Przyjrzał się konsolecie, zauważył alternatywny przełńcznik i dotknńł go. Zalała go woda, o temperaturze automatycznie dostosowanej do ciepłoty ciała. Z ulgń zanurzył twarz w strumieniu. Stał tak przez kilka minut, pozwalajńc oblewać się wodzie. W końcu czujńc się
niesamowicie odwieżony i czysty, jeszcze raz dotknńł konsolety, zmieniajńc strumień wody na powiew ciepłego powietrza, które całkowicie go wysuszyło. Opucił kabinę, ubrał się w przygotowany wczeniej ciemny strój i przełożył zawartoć kieszeni do nowych spodni. Prysznic spełnił swój ń symbolicznń i fizycznń rolę. Nawet niemiła chwila utraty równowagi przestała już mieć znaczenie. Wiedział, że dzięki przepisom międzyplanetarnym, tego rodzaju kabiny ultradwiękowe nie powinny mieć dostatecznej mocy, by u kogokolwiek wywołać nieprzyjemne sensacje. Jednak w tym zakresie nie był przeciętnym człowiekiem. Od tej chwili będzie pamiętać, by używać wyłńcznie wody. Kiedy już się ubrał, Bleys zawahał się nad trzymetrowń wstęgń materiału stanowińcń jego pas, po czym owinńł się niń i przypińł klamrę. Gdyby z jakichœ powodów miano go schwytać, wolał sprawić wrażenie lekko zawianego gocia hotelowego, nie włamywacza. Kiedy wrócił do ciemnego gabinetu, z kieszeni spodni wycińgnńł urzńdzenie przeciwpodsłuchowe. Pożyczył je od Dahno z mylń o tej wycieczce. Kontrolki urzńdzenia były bardzo proste: pojedyncza dżwigienka z trzema możliwymi ustawieniami – wyłńczone, włńczone i zatrzymane. Włńczył je. Wokół niego zaczńł rosnńć pęcherz, otaczajńc go całego. Uwiadomił sobie, że jeli go nie wyłńczy, pęcherz będzie rósł dalej, więc przesunńł dwigienkę na pozycję „zatrzymane. Bańka znieruchomiała. Kciukiem wyłńczył urzńdzenie; bańka znikła, a Bleys ponownie wyszedł na balkon, wkładajńc generator do kieszeni. Nauczył się mierzyć odległoć przez prawie podwiadome liczenie kroków i liczył je, idńc na spotkanie z Radń. Patrzńc teraz wzdłuż ciany budynku ocenił, że dzieli go od niej jakieœ trzy czwarte szerokoœci hotelu. Bleys zerknńł do pustego, ciemnego gabinetu. Nikt nie powinien przychodzić do niego przez najbliższe kilka godzin. Spojrzałwdół. Na ulicy widać było tylko pojedyncze pojazdy. Niebo było czyste. Nie pojawił się jeszcze żaden z księżyców Newtona, za to wyranie widać było gwiazdy. Chwycił poręcz balkonu i przerzucił nogę na drugń stronę, stawiajńc jń na występie poniżej. Idńc wzdłuż œciany, będzie zwrócony do niej twarzń, co powinno dodatkowo ułatwić marsz. Sięgnńł prawń rękń i zaczepił palcami o wycięcia w sztukaterii nad sobń. Zawahał się, zjedna rękń na poręczy, drugń na sztukaterii. Poręcz i kamień były zimne i twarde w dotyku. Ulica znajdowała się daleko w dole i ona
również byłaby twarda i zimna. Noc wokół wydawała się teraz zimniejsza, choć mało prawdopodobne, by temperatura powietrza spadła tak szybko. Spojrzał na gwiazdy. Wyglńdały teraz na odległe, nie tylko od niego, ale i od siebie nawzajem. Nie sięgały już do niego jak starzy przyjaciele, rozgrzewajńc go i zapraszajńc do swojej społecznoci. Były tylko kropkami odległego wiatła, niczym więcej. Spojrzał wzdłuż czekajńcej go drogi i odczuł niepokój. Nie wydawało się prawdopodobne, by Rada zezwoliła nawet na tak mało prawdopodobne podejœcie do swojej siedziby. Nawet dla kogo znacznie niższego niż on, nie byłoby trudno podejć ich w tajemnicy. Możliwe, że po drodze umieszczono jakie pułapki... W końcu uwiadomił sobie, że waha się z powodu marszu po œcianie. Wczeniej założył po prostu, że będzie w stanie to zrobić, podobnie jak potrafił przejć wzdłuż œciany hotelu na Zjednoczeniu; teraz jednak zalewały go możliwoœci, zarówno pozytywne jak i negatywne i zdał sobie sprawę, że brak mu teraz czego, co miał podczas tamtej wspinaczki. Wtedy był w stanie nie berserkera słowo pochodziło z języka Starej Ziemi z czasów Wikingów. Może lepiej pasowałoby okreœlenie „fey” – inne wieloznaczne słowo, wińżńce się ze wiadomociń bliskoci lub szansy mierci. Niektóre definicje ujmowały to jako „bojaŸliwy” czy „tchórzliwy”, ale nie pasowało to do tego, co wtedy czuł. Wtedy było to doœwiadczenie prawie radosne, jak pewne spojrzenie na nadchodzńcń walkę z mrocznym wojownikiem. Test, wstęp do większego testu. Jednak cokolwiek wtedy odczuwał, teraz tego brakowało. Czuł się bardzo ludzki i ograniczony. Nigdy nie bał się wysokoci, po prostu był jej wiadom. Zbudził się w nim gniew. Lęk musiał odejć. Dawno temu, w dzieciństwie, podjńł decyzję. Nigdy nie będzie w stanie zrealizować swoich planów, jeli będzie się bał. Przerzucił nad barierkń drugń nogę. Rozcińgała się przed nim œciana budynku składajńca się z przejrzystych okien. Wszystkie były ciemne, na co zresztń liczył, biorńc pod uwagę, że była to pora kolacji. Bleys ruszył do przodu niczym długonogi krab, przechodzńc po drodze nad innymi balkonami. Cały wiat ograniczył się do gzymsu pod nogami i sztukaterii, której przytrzymywał się dłońmi. Zwyciężyła długoletnia praktyka w samokontroli. Istniał tylko on i budynek.
Spokojnie posuwał się do przodu, aż nagle rozbrzmiał jaki wewnętrzny alarm i zatrzymał się. Nie było to nic oczywistego, jego wyszkolone zmysły nie przesłały żadnego konkretnego sygnału. Co jednak odczuwał, co niewytłumaczalnego, lecz nie podlegajńcego wńtpliwoœci, niczym zbliżanie się lńdu, jak przez stulecia żeglarze okrelali œwiadomoć niewidocznego brzegu, schowanego za idealnym kręgiem wodnego horyzontu. Wysunńł do przodu stopę, ostrożnie sprawdzajńc niń powierzchnię, na której się opierał. Jednak na ile mógł sięgnńć, wyczuwał twardń powierzchnię. Cofnńł stopę i wolno przesunńł ciało, potem wycińgnńł rękę, przesuwajńc palcami po nierównej powierzchni sztukaterii, aż sięgnńł dalej, niż był w stanie wysunńć nogę. Jego palce nagle zjechały po krawędzi, zapadajńc się w pustkę. Spojrzał na pozornie cińgłń powierzchnię; dłoń zdawała się być zatopiona w warstwie marmuru. Przesunńł się trochę bardziej do przodu i przyjrzał uważniej, odkrywajńc cienkń linię oddzielajńcń kamień od projekcji. W niewyranym wietle była ledwie widoczna, choć zapewne w dzień różnica byłaby oczywista. Wyglńdało na to, że za tń liniń nie było już sztukaterii, a jedynie jej projekcja. W słabym œwietle dochodzńcym z miasta w dole, złudzenie było doskonałe. A skoro sztukateria stawała się nierzeczywista, to występ poniżej... Wychylił się najdalej jak mógł i wysunńł stopę, stopniowo przesuwajńc również ciało. Występ pozostał realny tak daleko, jak był w stanie sięgnńć, choć nad nim nie było już prawdziwej sztukaterii. Cofnńł nogę. Nagle wydało mu się, że półka zwęziła się o połowę. Jeli spróbuje ić po niej dalej bez sztukaterii, zapewniajńcej oparcie dla rńk, a półka nagle również zmieni się w iluzję... Spojrzał przed siebie, w stronę okien sali spotkań Rady. Dzielił go od nich już tylko jeden balkon. Strach i niepewnoć stanowiły złe towarzystwo. Łatwo było mu powiedzieć sobie, że istniały inne sposoby na zebranie informacji, które miał nadzieję zdobyć po dotarciu do balkonu Rady; to jednak byłaby ucieczka, a obiecał sobie, że nigdy się nie cofnie. Jeœli zrobi to raz, obawiał się, że mógłby chcieć zrobić to ponownie – i jeszcze raz, aż skończyłby życie nie osińgajńc swojego celu. Pomylał o swojej wczeniejszej wspinaczce i użyciu ki do przyklejenia się do œciany budynku, by zamiast opierać się o pionowń cianę, czuć się jakby leżał na poziomej
powierzchni, patrzńc na gwiazdy. Zrobił to raz, może zrobić ponownie. Ta myl była niczym czysty wiatr odganiajńcy mgłę emocji, które przez chwilę groziły zniszczeniem poczucia celu. Kioshizumeru, pomylał. Japoński termin na to, co chciał zrobić, uspokoił jego umysł. Kontrolę zaczynał przejmować trening. Oderwał uwagę od półki i sztukaterii, skupiajńc jń nahara, centrum ciała. Zebrał się z powrotem w tym punkcie, tuż poniżej pępka i poczuł się, jakby wrócił do miejsca, z którego na wszystko inne można było patrzeć z właœciwej perspektywy, we właœciwych wymiarach. Jego ciało zalała fala wewnętrznego spokoju. Zaczńł wyobrażać sobie swoje ki, mieszczńce całego ducha, skupione w hara, . głęboko w œcianie, kotwiczńc go do niej. Sięgało tam, aż percepcja ciany zmieniła się, przechodzńc nie do poziomej powierzchni jak na Zjednoczeniu, lecz do skosu, na którym leżał wygodnie, krzywizny nie doć stromej, by można było się zsunńć. Pucił sztukaterię i rozcińgnńł ręce po obu stronach, przyciskajńc dłonie płasko do powierzchni ciany. Ruszył w bok, przesuwajńc stopami po półce. Dotarł w ten sposób do następnego balkonu, sterczńcego ze œciany pod dziwnym kńtem. Przeszedł przez niego i ponownie wszedł na półkę z rozcińgniętymi ramionami, przesuwajńc się wzdłuż ciany do balkonu należńcego do sali obrad Rady. Przez półotwarte drzwi balkonowe słyszał już dobiegajńce ze rodka głosy, choć nie dało się jeszcze rozróżnić słów. Pozwolił, by ciana powoli wróciła do pionu. Bleys ponownie odczuł swojń wagę na wńskiej półce. Balkon był już na wycińgnięcie ręki i rozumiał dochodzńce z wnętrza głosy i nagle pod stopami miał pustkę. Bez ostrzeżenia uderzyły w niego takie same zawroty głowy jak pod prysznicem. Tym razem jednak wielokrotnie silniejsze, zabójczo silniejsze. W jednej chwili œwiat zawirował wokół niego i kompletnie stracił zmysł równowagi. Rozdział 31 Bezczasowa chwila minęła wcińż stał na półce, przycinięty do ciany, z rozcińgniętymi ramionami i dłońmi płasko przyłożonymi do jej powierzchni, lecz krok dalej. Jego ciało zignorowało zakłócenia ucha wewnętrznego, które powinno zrzucić go z
wńskiego podejcia, poddajńc się kontroli wyćwiczonego umysłu. Bleys na minutę stanńł w bezruchu. Była to prosta, lecz paskudna pułapka na kogoœ, kto zdołałby dojć tak daleko pomimo braku oparcia dla rńk. Po prostu miał szczęcie, stosujńc kioshizumeru. Teraz jednak cel odległy był już zaledwie o kilka kroków. Doszedł do niego i przedostał się przez poręcz. Słyszał wyranie głosy dochodzńce przez częciowo uchylone drzwi balkonowe, przez które, poruszana powietrzem z klimatyzacji hotelu wyłaniała się chwilami biała firanka, upiornie powiewajńc w mroku nocy. Będńc tak blisko, Bleys był w stanie widzieć niewyraŸne zarysy postaci w œrodku. Odsunńł się od drzwi, stajńc w kńcie balkonu. Mógł stńd zaglńdać do pokoju, natomiast mało prawdopodobne było, by kto wypatrzył go w panujńcym na zewnńtrz mroku. Oczywicie, istniał jeszcze problem bezpiecznego powrotu do apartamentu. Nie mógł wrócić tń sarnń drogń, bo psychicznie bardzo wyczerpało go zwińzane z niń napięcie i ultradwiękowa pułapka. W każdym razie, przyszedł tu, by podsłuchać zebranie Rady. Zmusił umysł do porzucenia wszelkich innych problemów i skupienia się na rozmowie w pokoju. Dopiero teraz uwiadomił sobie, że nie używali błękitnej bańki. Zabrał ze sobń urzńdzenie Dahno w nadziei, że będzie w stanie połńczyć pole ochronne Rady ze swoim. Okazało się to niekonieczne. Najwyraniej czuli się podczas tej prywatnej sesji znacznie bezpieczniej, niż się spodziewał. Kaj powiedział wczeniej, że wcale nie zasiadali tam najbłyskotliwsi przedstawiciele swoich dziedzin. Zaglńdajńc teraz przez zwiewnń zasłonę, poruszajńcń się w drzwiach w miarę podmuchów powietrza, Bleys mógł nie tylko słyszeć głosy – jeden z nich miał dziwne brzmienie ale i widzieć mówińcych; jeli nie bardzo dobrze, to w każdym razie doć, by rozpoznać, że były tam wszystkie osoby spotkane po południu. Była tam też jedna osoba więcej, stanowińca prawdopodobnie ródło tego dziwnie brzmińcego głosu. Ktokolwiek to był, siedział najdalej od Bleysa, więc ze swojego miejsca nie był w stanie wyraŸnie go zobaczyć. – Nie powinienem był pozwolić wam odwieć się od tego mówił gniewnie Half– Thunder, głoniej i zdradzajńc silniejsze uczucia niż w obecnoœci Bleysa. – Mówiłem
wczeniej i powtarzam jeszcze raz, że mieszne jest odkładanie tego kierujńc się jakńœ nadziejń, jakoby miałby przydać się nam w przyszłoci. Tak naprawdę wcale nawet nie musielimy z nim dzisiaj rozmawiać. Powinnimy by li po prostu od razu się nim zajńć. To doć proste i oczywiste. Miałem już wszystko przygotowane. – Głupio jest nie wykorzystywać wszystkich możliwoci zabrzmiał spokojny głos Din Su. Zgodzilimy się na to już jaki czas temu. To, na co zgodziłaię s reszta z nas, musi teraz zostać sfinalizowane i potrzebujemy cię tylko, by uzyskać wymagane szeć głosów. Jakichkolwiek wczeniej dokonałe przygotowań, nie powiniene zamykać się na opinię pozostałych. – I nie musisz rezygnować z tego, co zaaranżowałe dorzucił Ahmed Bahadur. – Możemy zatrzymać to w pogotowiu jeszcze przez dzień czy dwa, prawda? – Oczywicie potwierdził HalfThunder. Ale nie o to chodzi. Wszystko jest przygotowane i można to uruchomić w każdej chwili. – Każdy może zachować się niezgodnie z przewidywaniami i moglibyœmy znaleć się w nieprzyjemnej sytuacji, gdyby sprawa została ujawniona powiedziała Anita delie Santos. – Nonsens! wykrzyknńł HalfThunder. Oczywicie, w co takiego wierzyliby twoi druciarze. Może to dobra teoria, ale tak naprawdę człowiek, którego wybrałem do tego zadania jest pod całkowitń kontrolń. Nie tylko posiada odpowiednie podłoże genetyczne i socjalne, bo poddałem go gruntownemu warunkowaniu. Bardzo gruntownemu! – Pomimo najlepszego programowania, każda istota ludzka może cię zdradzić – wymamrotała Anita delie Santos. – Oczywicie. Jak mówiłem, Inżynieria Ludzka może wierzyć w co takiego stwierdził HalfThunder. Więc mówisz to do protokołu? – Myœl sobie, co chcesz – odpowiedziała. – Tak. Ze względów formalnych i dla ludzi z twojego Instytutu – powiedział Half– Thunder. – Ale nie potrzebujemy wzmianek politycznych, potrzebujemy decyzji. Potrzeba nam działań. Powtarzam: byłem przeciwny temu, co zrobiliœcie z Bleysem Ahrensem i pomimo faktu, że uległem wam tuż przed spotkaniem z nim, rozmowa potwierdziła wszystko, czego się spodziewałem. Jest zbyt niebezpieczny, by bawić się z nim w gierki. Powtarzam to z naciskiem; po kilku godzinach spędzonych na przemyœleniach, jestem jeszcze bardziej przekonany w swojej opinii.
– A więc nadal pięć do jednego powiedziała Din Su. Zakładam, że Georges będzie głosował razem z większociń. Mam rację, Georges? – Wydaje mi się, że Thunder ma trochę racji odezwał się Georges Lemair – ale tak, jestem z resztń. – Zgoda powtórzyła Din Su. Skoro więc Thunder nie chce zmienić zdania, może Gentleman zechciałby podzielić się z nami swojń opiniń i dopełnić wymaganego szóstego głosu? Dodatkowa osoba przebywajńca w pokoju przesunęła się nieco i Bleys był w stanie jń teraz widzieć. Natychmiast stało się jasne, czemu dziwne brzmienie głosu wywoływało jakieœ echo w jego pamięci. Czyje nogi przesłaniały Bleysowi widok na dolnń częć postaci, ale widział górnń połowę ciała w ciemnoniebieskiej marynarce i apaszce pod szyjń, jakń mogła założyć zarówno kobieta, jak i mężczyzna. Jednak powyżej widać było już tylko rozmytń plamę holoprojekcji, takń samń, jak te, które ukrywały tożsamoć dwóch osób podczas spotkania na Nowej Ziemi. – To proba, jakń kierowano już do mnie wielokrotnie podczas wczeniejszych zebrań Rady zabrzmiał nienaturalny głos. Udzielę wam tej samej odpowiedzi co poprzednio. Pomimo faktu, że aby brać udział w zebraniach, teoretycznie musiałem zaakceptować pełne jej członkostwo, od poczńtku jasno dałem do zrozumienia, że będę ograniczał się wyłńcznie do udzielania informacji i przedstawiania swojej opinii na temat ich użytecznoœci. Nie chciałbym i nie zrobię tego wykorzystać żadnej ze zwykłyc h prerogatyw Członków Rady. Będziecie musieli to załatwić między sobń. Wewnńtrz na dłuższń chwilę zapadła cisza. Bleys mógł wyobrazić sobie wyraz samozadowolenia i zwycięstwa na twarzy Half–Thundera. Wtedy ponownie zabrzmiał głos Din Su, niezmiennie spokojny i łagodny. – W takim razie obawiam się, że nie dajesz mi żadnej alternatywy. Pozostaje mi jedynie wezwanie do ponownych wyborów Rady, a ty, Half, będziesz poddany weryfikacji, jako że nie zgadzasz się z resztń. Tym razem cisza panowała bardzo krótko. – Nie zrobisz tego! powiedział HalfThunder. W przypadku ponownych wyborów położyłaby własnń głowę na pieńku nie wspominajńc już o głowach pozostałych osób w Radzie, zgadzajńcych się z twoim stanowiskiem. Nie sńdzę, żeby wszyscy tego chcieli.
– Och, nie wydaje mi się, żeby reszta miała wiele powodów do zmartwień. Osobiœcie niczym się nie przejmuję powiedziała Din Su. Bleys nigdy do końca nie docenił, jak œmiertelne ciosy można wymierzać tak pozornie spokojnym i łagodnym głosem. GroŸba wjej słowach ulegała zwielokrotnieniu przez kompletny brak groŸby zawartej wbrzmieniu i tonie głosu. Mówiła dalej. – Pozostali członkowie Rady głosujńcy wraz ze mnń za reelekcjń, po prostu spełniajń swój obowińzek wobec Newtona polegajńcy na troskliwym i ostrożnym sterowaniu planetń. Elektorat składajńcy się z pracowników Instytutów zrozumie, że żaden z nas nie chciał wpać w pułapkę szybkiego i prostego choć możliwe, że niebezpiecznego rozwińzania. Ta decyzja to mój obowińzek, czy nie tak, Gentleman? Na ile pamiętam Wytyczne, ta, która ma tu zastosowanie, brzmi: Każdy z członków Rady uważajńcy, że wymaga tego sytuacja, ma prawo zażńdać głosowania nad ponownym wyborem członków Rady, by sprawdzić, czy konsensus w ramach ciała rzńdzńcego odpowiednio odzwierciedla bliskie i odległe potrzeby oraz cele Newtona... Czy dobrze to zacytowałam? – Doskonale, co do litery zabrzmiał głos zza holoprojekcji. W pokoju rady zapadła nagła cisza. – Wiesz, Thunder, Din Su ma rację – powiedziała po chwili Anita delie Santos. – Wszyscy wypełniamy po prostu naszń powinnoć. Równie dobrze wiesz, że głównym celem Rady zawsze było wykreowanie Newtona na głównń potęgę pomiędzy Młodszymi Œwiatami – nie tylko na pozostaniu w cieniu, ale na władzę uznawanń. Jak uznaliœmy tu wczeœniej, Bleys Ahrens ma podobne marzenie wobec siebie. Jest jednak wielka różnica między ostrożnymi działaniami podejmowanymi przez Radę w tym kierunku w cińgu ostatniego stulecia, a tym, czego może dokonać jedna osoba z darem charyzmy w cińgu kilku lat. Nie jest aż tak niebezpieczny. W stosunku do tego co zrobiliœmy i czym jesteœmy, nie stanowi prawdziwego zagrożenia. Z drugiej strony, może być użyteczny. Powtarzam, nie jest aż tak niebezpieczny. – Wszyscy mówilicie to już wczeniej ostro odpowiedział HalfThunder. – Niedobrze mi z powodu waszej œlepoty. Przez uchylone drzwi Bleys zauważył, że mówińc to, uczony podniósł się gwałtownie ze swojego miejsca.
– ...A skoro moje opinie majń być cińgle odrzucane przez Radę, to co ja tu robię razem z wami? powiedział gorzko. Odwrócił się i ruszył w stronę drzwi prowadzńcych na balkon. Nie było czasu na przemyœlenie sytuacji. Rozdziat 32 Dwoma długimi susami Bleys ruszył naprzód i sam przeszedł przez drzwi balkonowe, zatrzymujńc się w pokoju. HalfThunder stanńł gwałtownie nie dalej niż na wycińgnięcie ręki od niego. Bleys umiechnńł się uprzejmie do wszystkich. Patrzyli na niego w zdumieniu, choć starali się nie pokazywać tego po sobie. – Przepraszam za najcie uprzejmie odezwał się Bleys. Skracam sobie tędy drogę powrotnń do mojego apartamentu. Jestem pewien, że mi wybaczycie. – Oczywicie, Bleysie Ahrens niemal bez wahania odpowiedziała Din Su niezmienionym głosem. Jeste pewien, żeznasz drogę? – Raczej tak. W trwajńcej ciszy Bleys przeszedł obok ich dryfów i podszedł do drzwi, którymi opucił pokój poprzednio. Przeszedł przez nie, gdy się rozsunęły, najwyraŸniej na sygnał jednego z członków Rady pomylał, że musiała to być in D Su a po chwili zasunęły za nim z cichym szelestem. Jednak zanim całkiem się zamknęły, usłyszał pierwsze słowa przerywajńce ciszę w pokoju; pochodziły od Half–Thundera. – A nie mówiłem, że jest niebezpieczny? w głosie członka Rady brzmiał triumf, po którym nastńpiła chwila ciszy, tym razem jednak nie przerwana przez protesty. Bleys w zamyleniu skierował się w stronę swoich pokoi. Nie miał innego wyjcia, jak tylko bezczelnie przyznać się do pobytu na balkonie – nie mieli możliwoœci sprawdzenia, od jak dawna. Oczywicie możliwe było, że jego lekkie potraktowanie sprawy i widoczna zgoda Din Su oznaczały, że nie zmieniń swoich planów nie podejmowania wobec niego żadnych gwałtownych kroków. Normalnie tego rodzaju ciało rzńdzńce zareagowałoby natychmiast. Właœciwie, gdyby zależało to wyłńcznie od HalfThundera, bez wńtpienia już kazałby go zaaresztować. Członkowie Rady musieli być aż nadto wiadomi zaangażowania osobistej reputacji w odpowiedzialnych decyzjach, nie wspominajńc już o poœwięceniu dalekosiężnym planom Rady. Mówińc krótko nie byli skłonni do podejmowania drastycznych kroków, choćby z powodu wrodzonej ostrożnoœci.
Pomylał o dodatkowych powodach. Dalekosiężne ambicje Newtończyków od ponad stulecia nie stanowiły sekretu stały się oczywiste od czasu, gdy Exotikowie z Mary i Kultis zrezygnowali z ekonomicznej dominacji nad pozostałymi Młodszymi Œwiatami. Większoć Rady stanowili ludzie inteligentni, którzy musieli sobie zdawać sprawę z inteligencji Bleysa i założyć, że odgadł ich zainteresowania i cel. Tak więc nie mógł usłyszeć na balkonie niczego rewolucyjnego, choć nie mogli domyleć się, jak planował zastosować ich działania na swojń korzyć. Jednak HalfThunder ze swojń chęciń działania miał rację z powodów, których się nie domylali i nawet on sam najprawdopodobniej wiadomie nie zdawał sobie z nich sprawy. Oczywicie, skoro tylko dowiedzń się, że ucieka do kosmoportu, wszystko stanie się jasne. Uwiadomiń sobie, że HalfThunder miał rację, choćz głębszych powodów niż sńdzili – wtedy jednak będzie już za póno na realizację jego planów. Bleys doszedł do wniosku, że musi na nowo przemyleć działania do chwili odlotu. Zagubił się nieco w zawiłych rozważaniach i ocenach postaci i sytuacji zwińzanych z ucieczkń. Pochłonięty rozmyœlaniami i przygotowany psychicznie tylko nieznacznie odczuł przejcie przez strefę w korytarzu, gdzie przesunięcie fazowe przeniosło go o kilka milimetrów. Bleys przeszedł kolejno przez wszystkie sekcje korytarza i dopiero po dotarciu do skrzyżowania, za którym już blisko było do drzwi apartamentu, jego umysł oderwał się nagle od dywagacji, które go pochłonęły. Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi do miniętej włanie sekcji przejcia, wszystkie wiatła w koryt arzu zgasły, pogrńżajńc go w całkowitej ciemnoci. Znieruchomiał, wytężajńc zmysły. Sekundę póniej cofnńł się o krok i sięgnńł do przycisku awaryjnego otwarcia włanie miniętych drzwi. Wdusił klawisz, ale drzwi nie zareagowały. Spróbował kontrolek na bransolecie – bez efektu. Cokolwiek zablokowało drzwi, nie reagowało na zwykłe sygnały kontrolne. Odetchnńł cicho. Niemal odruchowo ruszył do przodu, trzymajńc się œciany po lewej stronie, tak by mieć za sobń przestrzeń umożliwiajńcń manewry. Znów znieruchomiał i sięgnńł wszystkimi zmysłami w poszukiwaniu jakichkolwiek informacji. Jego umysł galopował, szukajńc wyjanienia sytuacji i przewidujńc możliwe scenariusze.
A więc przecenił spokojnń pewnoć siebie umysłów rzńdzńcych Newtonem. Albo Rada zdecydowała jednak podjńć natychmiastowe działania, albo Half–Thunder niezależnie, może nawet w tajemnicy, postanowił zrealizować swój plan. Słyszńc z balkonu jego słowa Bleys założył, że tamten ma na myli działania prawne, teraz wyglńdało jednak na nieco bardziej bezporednie działania. Bleys odczuł instynktowne pragnienie schwytanego, by ruszyć w stronę drugiego końca korytarza, wydostać się ze lepej uliczki. Jednak wystarczyła chwila namysłu by dojć do wniosku, że drugi koniec z pewnociń również został zablokowany. Jego umysł intensywnie rozważał sytuację, szukajńc możliwych scenariuszy. Jeœli to włanie zaaranżował dla niego HalfThunder... zatrzymał się w połowie myli. Co było nie tak w sposobie, w jaki działał jego umysł. Nie był w stanie wyraŸnie okrelić co, ale miał wrażenie, że jego umiejętnoci mylenia logicznego zwolniły i wykazywały tendencję do zapętlania się. Włanie miał powtórzyć cały cykl mylowy, jaki ukończył zaledwie przed chwilń. Skoncentruj się, powiedział sobie. Najwyraniej jego umysł przeskoczył nad sytuacjń ze sztucznń lekkociń, podczas gdy powinien zagłębić się w niń, szukajńc w planie Half– Thundera dajńcych się wykorzystać niedocińgnięć. Gniewnie zmusił się do skupienia. W pewnej odległoœci przed sobń usłyszał kuknięcie zapadki, potem cichutkie skrzypienie otwieranych drzwi i odgłos cińgnięcia czegoœ. Nie usłyszał zamykania drzwi, ale po kilku sekundach w ciszy całkowitej ciemnoœci dotarło do niego ledwie słyszalne dyszenie. Dwięk zbliżał się do niego wolno lecz nieustannie, korytarzem po prawej stronie. Słyszał teraz oprócz dyszenia œwiszczńcy dwięk przecinanego powietrza. Oba odgłosy zbliżały się do niego. Bleys zablokował falę ogarniajńcej go zwierzęcej paniki. Zamknńł oczy. Zaczńł głęboko oddychać i skupił się. Ponownie otworzył oczy na ciemnoć. Łokcie ciasno przywarły do klatki piersiowej, gdy rozluniły się spięte odruchowo mięnie karku i ramion. Rozlunił kolana, mocno dociskajńc do podłoża pięty i równo rozkładajńc masę ciała na obu stopach. Umysł podńżył za ciałem w harmonię zrodzonń z niezliczonych godzin treningu. Zmysły ostro sięgnęły na zewnńtrz, rozdzielajńc dwięki i przypisujńc im odrębne znaczenia. Zgrzyt podeszwy w odległym końcu korytarza...
Synkopowane opadnięcie stopy... pięta i palce. Posuwisty krok wyszkolonego wojownika. Ale ten dziwny, regularny dwięk delikatny wist przecinanego powietrza. Blisko dłoni Bleys czuł szybko zanikajńce ciepło pochodzńce od œcian. Ciepło to wcińż maskowało wszelkie inne ródła energii cieplnej, ale technologia była znana i sprawna. Za kilka sekund promieniowanie cieplne spadnie poniżej rejestrowalnego poziomu. Zgrzyt... œwist–œwist Dwięk przywołał obraz lepca wywijajńcego laskń. Nie, to nie laska. Coœ innego. Bleys pozwolił umysłowi zatonńć głębiej w metawiadomoć, uwalniajńc dawno zagrzebane wspomnienia. Na powierzchnię umysłu wypłynęły dwa słowa – bok–ken – drewniany miecz i katana, „miecz tnńcy od nieba do ziemi”. W mylach pojawiły się obrazy wydłużonej, smutnej twarzy jego nauczyciela, nagle ucięte przez ciemnoć i dotyk przepaski zasłaniajńcej oczy, pozostawiajńc go z połńczonń muzykń miecza i oddechu oraz delikatnymi dwiękami znaczńcymi cięcie miecza przez powietrze. Bleysie Ahrens, czubek miecza porusza się szybciej niż dwięk. Zostawia na swojej cieżce próżnię wypełnianń gwałtownie przez otaczajńce jń powietrze, z grzmotem zapowiadajńc błyskawiczne cięcie. Œwist, wist. Nie czysty dwięk skupionego cięcia... przedłużone, szepczńce... Pamiętany obraz nauczyciela rozpłynńł się w inny mężczyzny odganiajńcego się od chmary komarów. Bleys poczuł, jak jego ciało obraca się w wytrenowanej reakcji o kilka stopni w prawo. Wyczuwał teraz rejestrowalne ródło ciepła. Ktokolwiek to był, zbliżał się powoli wzdłuż drugiej œciany korytarza. Odczekał na następny krok obcego, by ukryć dwięk własnych butów na miękkiej podeszwie. Obrócił się plecami do ciany, z piętami dotykajńcymi jej podstawy. Dwięk zbliżał się. Zgrzyt/stuk wist/ œwist... œwist ... przerwa zgrzyt/stuk – œwist/œwist... œwist... Brzmienie słów nauczyciela z głębin pamięci. Gdy szczyt zbliża się do ciebie, ton wzrasta, jak odgłos zbliżajńcego się samolotu. Kiedy się oddala, ton opada. Rytm uległ przerwaniu na sekundę. Potem kontynuował.
Ciemnoć straciła znaczenie. Dwięki, ciepło i wspomnienia stworzyły razem jasny mentalny obraz. ...Przeciętny wzrost mężczyzny z Nowych Œwiatów. Czubek miecza wykonuje w powietrzu ósemkę – z lewej naprawo... Prawdopodobnie dwuręczna rękojeć, ale jeœli tak, to dwięk jest zbyt równy... Wyszkolony szermierz wykonałby przecińgnięte cięcie przy każdym uderzeniu w dół. Dwięk zmieniałby się lewe cięcie brzmiałoby inaczej niż prawe. Człowiek bez wyszkolenia. Bleys odsunńł się od ciany, pozwalajńc stopom przesunńć się w stronę Ÿródła dwięku. Był teraz nie dalej niż trzy kroki od atakujńcego. Œwist/œwist – lewo, prawo. – Lewo, prawo. Bleys znów przesunńł się w lewo w prawo z punktu widzenia człowieka z mieczem. Dwa kroki... Œwist cięcie w lewo zgrzyt/stuk. Dwięk zbliżył się i minńł Bleysa. Odór ostrego potu... Bleys obrócił się, by bezszelestnie za nim podńżyć. Miał teraz przed sobń dyszńcń w marszu postać. Œwist/prawa ręka... Gdy atakujńcy przesunńł lekko ciało, rozpoczynajńc cięcie w prawo, czubek miecza uniósł się nad jego lewym ramieniem. Lewa ręka Bleysa sięgnęła łukiem nad głowń mężczyzny, podńżajńc za mentalnym obrazem ramienia z mieczem. Gdy Bleys zacisnńł dłoń na nadgarstku mężczyzny, ten nie wydał z siebie żadnego dwięku zdradzajńcego zaskoczenie. Zabójca spróbował zrzucić dłoń Bleysa, a ten podńżył za ruchem, obracajńc się na palcach stóp w lewo i unoszńc prawń rękę, by dołńczyła do lewej. Opadł na lewe kolano, wcińż trzymajńc rękę mężczyzny, jakby sam Bleys wykonywał teraz cięcie mieczem. Technika ta nazywała się kotegaeshii stanowiła jeden z najefektywniejszych rzutów w aikido. Namacie treningowej Bleys wycińgnńłby ramiona, rzucajńc przeciwnika do przodu i pozwalajńc mu wytoczyć się z rzutu; teraz jednak jego ręce poruszały się niezależnie od umysłu. cińgnńł je w dół i do siebie. Atakujńcy przeleciał nad jego plecami i runńł głowń w dół, prosto na podłogę. Pucił nadgarstek i łokieć na ułamek sekundy przed tym, jak mężczyzna uderzył głowń w dywan. Nagle zapanowała całkowita cisza. Został tylko zatęchły zapach potu... Bleys wycińgnńł dłoń i sięgnńł pod kołnierz mężczyzny. Nie wyczuł swoimi długimi palcami żadnego pulsu.
Cofnńł dłoń. Było to pobieżne, niemal rytualne badanie. Kark mężczyzny przyjńł pełnń masę jego ciała. Przez Bleysa przepłynęła fala mdłoci. Niczego nie czuł, ale czemu zabił? Nie było to konieczne. Na sekundę wrócił mylami na Harmonię, gdzie powstrzymał majora przed dokonaniem egzekucji na farmerach. Wyprostował się. Po napięciu i koncentracji w ciemnoci, umysł miał jasny i czysty. Szybko poszedł wzdłuż korytarza, macajńc wzdłuż ciany, aż wyczuł pod dłoniń pustń przestrzeń otwartych drzwi, przez które musiał przejć napastnik. Wszedł do rodka. Było tam równie ciemno jak w korytarzu. Bleys obrócił się i wyczuł na œcianie przycisk alarmu, jaki zgodnie z przepisami umieszczono we wszystkich budynkach publicznych. Wcisnńł go. W pokoju i na korytarzu zabrzmiał głoœny dzwonek. Z sufitu rozległ się wyrany głos. – Uwaga, sytuacja awaryjna, choć nie ma bezpoœredniego powodu do alarmu. Goœcie proszeni sń o opuszczenie tej częœci korytarza. Uwaga, sytuacja awaryjna... Komunikat powtarzano w kółko. Za otwartymi drzwiami Bleys słyszał odgłosy wielu otwieranych automatycznie drzwi. Ponownie wyszedł na korytarz, gdzie działało już owietlenie i były otwarte wszystkie drzwi. Co ważniejsze, powinny być również otwarte zabezpieczenia na obu końcach korytarza. Zerknńł na ciało swego niedoszłego zabójcy. Głowa tkwiła pod dziwnym kńtem w stosunku do ramion. W pewnej odległoci od niego leżał na podłodze niezgrabny, domowej roboty miecz z plastiku, podobny do używanego przez huras na Cassidzie. Ciało należało do korpulentnego biznesmena z Cassidy, który próbował nawińzać z nim rozmowę podczas lńdowania statku kosmicznego na Newtonie. Bleys nadal niczego nie czuł. Nikt nie wyszedł na korytarz. Oczywicie. Rada z pewnociń dopilnowała, by nikogo tu nie było, z wyjńtkiem mężczyzny uwarunkowanego przez Half–Thundera. Równie niezgrabne i bezporednie rozwińzanie problemu Bleysa jak podłożenie bomby. Nic dziwnego, że pozostali członkowie Rady opierali się przed tym rozwińzaniem. Cały czas rozbrzmiewał alarm. Porzucajńc wszelkie pozory zwykłego zachowania, Bleys pobiegł w stronę dalszego końca korytarza, przeszedł przez otwarte teraz drzwi i minńł krótsze ramię następnego. Alarm ucichł. Cisza zabrzmiała z nieoczekiwanń siłń. Bleys jednak skręcił już za rogiem i znalazł się
przed drzwiami apartamentu. Wcisnńł przełńcznik na bransolecie i przeszedł przez drzwi, które automatycznie zamknęły się za nim. Wewnńtrz włńczył oœwietlenie i opadł na jeden z olbrzymich foteli dryfowych. W końcu nastńpiła reakcja uformowało się w nim niczym bańka puste uczucie dygotliwego wyczerpania, zalewajńc go słabociń, jakiej nigdy dotńd nie czuł. Wydawało mu się, że jest pusty, pozostała sama skorupa. Na dodatek między oczami zaczęła formować się groba bólu głowy, u niego, który nigdy dotńd tego nie zaznał. Przez wszystko jednak przebijało się uczucie podobne do ulgi œciganego zwierzęcia, któremu udało się bezpiecznie dotrzeć do kryjówki, choć nadal w pobliżu słychać było ujadanie myœliwskich psów. Dłuższń chwilę Bleys nie reagował; w końcu, wielkim wysiłkiem woli odrzucił wszystko od siebie. Jego umysł zaczńł pracować, nabierajńc pędu na nowej, budzńcej się w nim głęboko fali podniecenia. Bardzo starannie wybrał kolejnoć planet, na których miał przemawiać. Nowa Ziemia musiała być pierwsza, Cassida druga, a Newton trzeci. W tej kolejnoœci, ponieważ musiały reprezentować eskalację opozycji wród sił rzńdzńcych tymi wiatami. I tak było. Ale zaszło jeszcze co co nie całkiem nieoczekiwanego, ale równoczeœnie na co nie liczył w jakimœ konkretnym czasie. Tak samo jak praktycznie niemożliwe było mieć cały czas szczęœcie. Uważnie wyglńdał tego rodzaju umiechu losu i doczekał się go w postaci przeprowadzonego w ciemnoci ataku. Sam zamach był brutalny, ale Rada musiała jednogłonie zgodzić się na niego po tym, jak przeszedł przez ich zabezpieczenia. Głos anonimowego członka Rady okazał się niepotrzebny. Postać ta fascynowała Bleysa. Doszedł do wniosku, że w miarę jak jego przeciwnicy stanń się coraz potężniejsi, trafi w końcu na człowieka na kluczowej pozycji o niezwykłych zdolnociach, prawdziwego króla podziemi. Kogo takiego warto byłoby przecińgnńć na swojń stronę. Osoba ukrywajńca swojń tożsamoć za holoprojekcjń mogła być włanie kim takim. W tej chwili jednak nie było czasu, by się nad tym zastanawiać. Najpierw musiał dokonać szybkiej zmiany planów. Wcisnńł na konsoli bransolety wywołanie prywatnych, kodowanych połńczeń telefonicznych z Toni, Henrym i Dahno. Te numery nie ulegały zmianie nawet podczas
podróży międzyplanetarnych – automatycznie rejestrowano je przy lńdowaniu, czynińc częciń systemu komunikacyjnego danej planety. – Dzwonię do wszystkich powiedział, utrzymujńc swobodny ton głosu. Biorńc pod uwagę to, co się dzisiaj stało, nie miałem okazji porozmawiać z wami o planach na jutro. Jeœli o mnie chodzi, chciałbym wzińć udział w tym wieczornym przedstawieniu Symphonie des Flambeaux. Jednak jeli jestecie w pobliżu, dajcie mi sygnał, a będę się was tu spodziewał za kilka chwil. Opucił ramię z bransoletń na poręcz fotela i odchylił się na oparciu, zamykajńc oczy. W cińgu kilku sekund ze cian pokoju dobiegły go trzy pojedyncze nuty muzyczne. – Dobrze powiedział. Będę czekał. – ...Jestecie. To znaczy, że wszyscy musielicie być w hotelu. To dobrze – powiedział kilka minut póniej, kiedy zebrali się chronieni błękitnń bańkń ochronnń. – Obawiałem się, że które z was może być na zewnńtrz. – Nasza trójka odbywała włanie zebranie wyjanił Henry. – Oczywiœcie. Powiem wam, co zaszło od naszego rozstania. W prostych słowach opowiedział im pokrótce o swojej wspinaczce wzdłuż œciany, ucieczce z balkonu Rady i o spotkaniu z Cassidiańczykiem uwarunkowanym by go zabić. Słuchali w milczeniu. – Nie sńdzę powiedział na koniec żebymy mogli czekać z ucieczkń do jutra. Henry, czy możemy ruszać od razu? Pozostała dwójka skierowała wzrok na Henry’ego. – Tak odpowiedział zapytany. Ale nasze plany opierajń się na podjęciu cię z jutrzejszego przedstawienia Symphonie des Flambeaux. Jeœli jesteœ pewien, że chcesz zaczńć dzisiaj... – Jestem potwierdził Bleys. – W takim razie nie mamy czasu, by organizować nowy punkt startowy. Wiesz, że dziœ o dwudziestej trzeciej trzydzieci też odbywa się przedstawienie Symphonie? Mógłbyœ tam pojechać, a my przesunęlibymy harmonogram, dostosowujńc się do tego. Toni i tak jedzie z tobń. – A więc tak włanie zrobimy zadecydował Bleys. Zdradzicie mi nieco więcej szczegółów? – Nie odpowiedział Henry. Wielu z nas zych ludzi będzie musiało planować na bieżńco. Zresztń, jeli chcesz zaczńć już teraz, nie ma na to czasu. Muszę rozmiecić
Żołnierzy w miecie. Wcińż sń tutaj, ponieważ nie spodziewalimy się wyruszać dzisiaj. Ale mogę zaczńć wyprowadzać ich w cińgu piętnastu minut. Albo nawet krótko po tym, jak razem z Toni wyjedziesz do Symphonie. Dahno i ja udamy się w różnych kierunkach i spotkamy się z resztń póniej. Niech Toni powie ci, co masz robić. Zna plan. – W porzńdku zgodził się Bleys. Popatrzył na dziewczynę, a ona umiechnęła się do niego. Po raz pierwszy od chwili, gdy w korytarzu zgasło wiatło, poczuł się dziwnie bezpieczny. Umiechnńł się w odpowiedzi. Przepłynęła między nimi fala ciepła. Rozdział 33 Jeœli to twoja pierwsza wizyta w Symphonie des Flambeaux. .. – Bleys przeczytał z pewnym wysiłkiem z broszury wręczonej jemu i Toni przy wejœciu do sali, w której odbywało się przedstawienie. Może winny był panujńcy w sali półmrok, ale z jakich powodów miał problemy ze skupieniem wzroku na literach. Wcińż wisiała nad nim groba bólu głowy. ... to biorńc pod uwagę reputację tego miejsca, zarówno widownia, jak i scena mogń wydawać się nieciekawe i zaprojektowane wyłńcznie z mylń o swojej funkcji. Zapewniamy cię jednak goœciu, że wrażenie to zniknie natychmiast, gdy tylko Flambeaux zapłonń i rozpocznie się przedstawienie... Bleys przerwał by rozejrzeć się wokół siebie. Razem z Toni zajmowali doskonałe miejsca w pierwszym rzędzie jednej z prywatnych lóż, zajmujńcych pierwsze dziesięć rzędów amfiteatru rzędów, które wznosiły się stopniowo za lożami i zajmowały około stu czterdziestu stopni kręgu sali. Pozostałń częć kręgu wypełniała scena, na której niczym sztywni żołnierze z czarnego metalu, stały smukłe kształty nie zapalonych Flambeaux. Zarówno scena, jak i widownia wyglńdały praktycznie i surowo. Prawdopodobnie był to zamierzony efekt, majńcy przez kontrast jeszcze bardziej podkrelić program. Bleys wrócił do studiowania broszury. Dla goœci, którzy pierwszy raz odwiedzajń Symphonie, kilka słów wyjaœnienia. Symphonie des Flambeaux jest dosłownie symfoniń; twórczym, zdyscyplinowanym wysiłkiem wielkiego kompozytora, artysty i pisarza, Mohammeda Crombie. Kompozycja ta stanowi dzieło jego życia, a do jej realizacji zaprzęgnięto technikę
rozwiniętń przez najlepsze umysły Newtona. Widzowie powinni zrozumieć, że Taniec Płomieni ukształtowano jak wszystkie wielkie dzieła sztuki w celu dostarczenia słuchaczowi, widzowi lub czytelnikowi materiału dla osobistej, twórczej wyobraŸni. Podobnie jak czytelnik w trakcie lektury wielkiego dzieła literackiego zaczyna przeżywać historię, stajńc się jej częciń, podobnie każde przedstawienie Symfonii staje się niepowtarzalnym dowiadczeniem, unikalnym dla każdego widza. Odbiór przez widza, tworzony jest na podstawie własnej, twórczej wyobraŸni i nigdy nie zostanie powtórzony przez nikogo innego ani teraz, ani w przeszłoœci czy w czasach, które dopiero nadejdń. Najlepszym sposobem doœwiadczenia Symfonii jest pozwolenie, by płomienie pochłonęły waszń wyobranię. Uwolnijcie umysł, by mógł ze wiatła i ruchu tworzyć cokolwiek zapragnie. W ten sposób nie tylko najlepiej wykorzystacie wielki artystyczny geniusz Mohammeda Crombie, ale i własny. Sugestia dla osób uważajńcych, że może to być trudne: po prostu patrzcie w płomienie i pozwólcie im się pochłonńć. Ludzie wpatrywali się w ogień od tysięcy lat i nawet jeœli sami jeszcze nigdy tego nie robilicie, przekonacie się, że co takiego przychodzi z łatw ociń. Po prostu odrzućcie wszystko i powięćcie całń uwagę płomieniom. Ostatnie kilka linii zdawało się gubić w bieli papieru, na którym zostały wydrukowane. Bleys spojrzał w górę i zauważył, że wygaszano oœwietlenie. Równoczeœnie, w narastajńcym mroku, obudziły się Flambeaux. Na szczytach pochodni ustawionych na scenie pojawiły się małe, niebieskie płomienie przechodzńce w czerwień. Œwiatła gasły dalej, aż scena i widownia pogrńżyły się w niemal całkowitej ciemnoœci. Płomienie urosły, aż stały się prawie równie wysokie, jak pochodnie. Ich narastajńcy blask zdawał się zagęszczać mrok, ukrywajńc nawet pochodnie i wzrok skupiał się wyłńcznie na płomieniach. Bleys patrzył z dozń sceptycyzmu. Wszystko w projekcie widowni, wzorze pochodni na scenie i wietle gasnńcym w miarę rosnńcych płomieni sugerowało, że Symphonie opierała swoje działanie na rodzaju hipnozy. Był złym obiektem hipnozy. Wiedział o tym od czasów, gdy był jeszcze bardzo mały.
Exotikowy lekarz, którego sprowadzono do niego kiedy, by ulżył mu w chorobie, próbował poddać go hipnozie, ale nie powiodło mu się. – Walczysz ze mnń łagodnie powiedział do Bleysa. Odpręż się i pozwól, by twój umysł podńżył tam, gdzie go prowadzę. – Ale ja się odprężam! odpowiedział nieszczęliwy pięciolatek. Nie walczę z tobń, naprawdę. Chcę się czuć lepiej. Ale chciałbym też wiedzieć, jak to jest być pod hipnozń. – Rozumiem stwierdził lekarz z exotikowa łagodnociń w głosie. To wszystko wyjania. Próbujesz częciń siebie stanńćz boku i przyglńdać się sobie w trakcie seansu. Ale to nie zadziała z tym. Nie możesz stać z boku i przyglńdać się. Musisz się po prostu odprężyć i pozwolić, by działo się to, co ma się dziać. – Nie potrafię... wyszlochał Bleys. Co było prawdń. Lekarz poddał się w końcu i podał mu œrodek farmakologiczny, działajńc wbrew samym podstawom Exotikowych nauk medycznych. Od tamtej pory Bleys kilkakrotnie natknńł się jeszcze na swojń wrodzonń niepodatnoć na hipnozę. Wyglńdało na to, że całe jego życie zasadzało się na umiejętnoci stanięcia z boku i obserwacji – nie tylko siebie, ale wszystkich i wszystkiego we wszechœwiecie. Z drugiej strony, do perfekcji doprowadził stosowanie hipnozy wobec osób, które jń akceptowały; doszedł do tego, że odpowiednim tonem głosu, ustawieniem ciała i ruchem, z dodatkiem delikatnego mignięcia czerwonń podszewkń peleryny, był w stanie przykuć uwagę widowni. Toni, Dahno i Henry przekonał się, sprawdzajńc ich, gdy byli tego niewiadomi też nie byli dobrymi obiektami hipnozy. Zwłaszcza Henry wobec wszelkich zabiegów hipnotycznych zachowywał się jak kamienna œciana. Prawdopodobnie to samo odnosiło się do Amytha Barbage’a. Bleys zaczńł podejrzewać, że odporni byli wszyscy Wierni – Prawdziwi i Fanatycy; podobnie jak przypuszczalnie większoć Dorsajów. Sńdził też, że wyszkolony Exotik był w stanie opierać się hipnozie lub jej ulec, zgodnie z własnń wolń. Inni ludzie byli podatni w różnym stopniu. Jednak teraz, gdy płomienie rozpoczęły swój zawiły taniec, stwierdził, że się odpręża. Nie było w tym żadnej hipnozy. Było to coœ, co umieszczono przed nim, czekajńce aż sam je podniesie i użyje, jeli tylko będzie chciał; to wszystko. Przypomniał sobie słowa broszury o
ludziach od tysięcy lat wpatrujńcych się w płomienie i żarzńce się pod nimi węgle. Było to jedno z jego tajemnych zajęć w czasach, kiedy był jeszcze z matkń, która nie potrafiła zmusić się do fizycznego karania go, zamiast tego zamykajńc go w sypialni, gdzie nie było nic do czytania, oglńdania ani zabawy. Przeoczyła fakt, że podobnie jak w wielu należńcych do niego przez lata sypialni, znajdował się tam kominek z prawdziwym ogniem pełnińcy wyłńcznie funkcje dekoracyjne. Spędzał więc wiele godzin zatracajńc się w snach odkrywanych w płomieniach i obrazach tworzonych przez białoczerwone, jarzńce się węgle. Łatwo mu było teraz zrobić to samo z płomieniami pochodni. Kryły się w nich zawiłe, prawie ukryte choć zmienne i powtarzajńce się wzory w ruchach, kształtach i jasnoœci. Zmieniały się podobnie do przygasajńcych i jarzńcych się węgli, w miarę jak powietrze dostarczało im tlenu do spalania. Zmiany te przekształciły się w rytm, który wliznńł się w jego wizję i zdawał się poruszać jak uderzenia bębna, wyczuwalne lecz niesłyszalne, znaczńc czas swoim własnym pulsem. Uderzenia bębnów wzbierały w umyle Bleysa, aż zaczńł słyszeć je niczym pojedynczy głos; w ognistym blasku umysłu rozwinńł się przed nim gobelin przyszłej historii. Patrzył na splecione plany przyszłoœci własnej i ludzkoci; zdawało się, że widzi je wyraniej i bardziej szczegółowo niż kiedykolwiek wczeniej. Nieoczekiwanie opadła go gorńczka planowania. Jego umysł pędził; sprawy o których mylał dotńd jedynie ogólnikowo, zaczęły nagle rozwijać się w szczegółach, aż jego umysł rozrósł się w głos, zdajńcy się œpiewać... Słyszę jak mówiń, słyszę jak się miejń – bębny na mój rozkaz Skończyć z rozmowń i œmiechem – bębny na mój rozkaz Pognać ich do biegu, niech biegnń do mnie – bębny na mój rozkaz Pognać ich w szeregi i szwadrony – bębny na mój rozkaz Pognać zbrojnych w armie – bębny na mój rozkaz Pognać upojonych wizjń jakń im nię – bębny na mój rozkaz Pognać ich na większych ludzi Lecz Najpierw pognać na wojnę!
Rytm bębnów i pieœń dwięczała w jego głowie jako podkład do obrazów widzianych umysłem. Teraz miał przed sobń Hala Mayne; siedzieli naprzeciw siebie przy małym stole, włanie zaczynajńc dochodzić do porozumienia... Dotyk cińgnńł Bleysa z powrotem do realnego wiata;ciemna widownia i płomienie rozerwały się, stajńc się czym odrębnym. Uciekajńc od niego, porwawszy ze sobń jego wizję. Dotknęła go Toni. Obrócił się, by na niń spojrzeć i w mroku dostrzegł, że uniosła lekko jednń z dłoni z wystawionym szczupłym palcem wskazujńcym. Wstała i wyszła z loży; poszedł za niń, odczuwajńc niemiłe wrażenie oderwania od czego ważnego. W tej chwili dałby wszystko za możliwoć zbadania dalszego cińgu hipotetycznej rozmowy z Halem Mayneem, której wyobrażenie wzbudziła w nim Symphonie. Bleys odrzucił tego rodzaju myli i skupił się na chwili obecnej. Pierwszń jego mylń, gdy opuszczali ledwie owietlonń widownię było, że Rada z pewnociń miała tu swoich obserwatorów. Kto z nich na pewno zauważył, że Toni i Bleys wychodzń i podjńł działania, by ich dyskretnie obserwować. Potem uwiadomił sobie, że tego rodzaju działanie wymagało czysto rutynowej, a nie awaryjnej reakcji. Newton przypominał Starń Ziemię w zwyczajach społecznych. Większoć z nich dawno popadła w zapomnienie nawet na Starej Ziemi, ale na Newtonie wcińż była praktykowana – jak towarzyszenie kobiecie w drodze do drzwi toalety i oczekiwanie tam na niń. Był to antyczny, ochronny zwyczaj, niepotrzebny na Newtonie, podobnie jak od dawna był anachroniczny w pewnych rejonach Starej Ziemi; jednak obserwator mógł spokojnie założyć, że to włanie było powodem wyjcia Bleysa i Toni. Bez wńtpienia kto pójdzie za nimi nawet w takim przypadku. Zastanawiał się, czy powinien pucić Toni przodem i zajńć się agentem, jednak Toni uprzedziła go, odzywajńc się, gdy tylko opucili widownię: – Zostań ze mnń powiedziała, jakby umiała czytać w mylach. Ewidentnie znała drogę. Pokonali kilka zakrętów przechodzńc krótkie odcinki korytarza, a po ostatnim z nich stanęli przed wysokim blondynem po trzydziestce. Był to czekajńcy na nich jeden z Żołnierzy Henryego. Umiechnńł się na ich widok. – Idcie dalej powiedział. Nie martwcie się o wasz ogon, zajmę się nim. Niedaleko czeka ktoœ, kto poprowadzi was dalej.
Toni skinęła. Ruszyli dalej. Skręcajńc za kolejny róg, niemal wpadli na Seana O’Flaherty. – Wszystko w porzńdku! popiesznie odezwał się młodzieniec, gdy zatrzymali się gwałtownie. Jestem z tobń. Jestem Innym! W ostatnich słowach brzmiała duma. – Dahno powie ci o mnie dodał. Chodcie teraz, nie mamy czasu do stracenia. Szybko poprowadził ich przez kolejnych kilka korytarzy i przez podwójne drzwi na krótkń rampę. Żołnierz, którego minęli wczeniej dogonił ich w chwili, gdy opuszczali budynek. Większy z księżyców Newtona błyszczał wysoko na niebie. Symphonie trwała znacznie dłużej, niż Bleys się spodziewał. – Szedł za wami tylko jeden człowiek poinformował ich Żołnierz. Zajńłem się nim. Ledwie wyszli na zewnńtrz, za rogiem budynku zatrzymała się długa, niebieska limuzyna o napędzie magnetycznym. Bleys pomylał, że zanim została ukradziona, najprawdopodobniej stanowiła zabawkę jakiegoœ bogacza. Stanęła przed nimi, otwierajńc tylne drzwi. – Wsiadajcie powiedział Sean. om T i ja pojedziemy za wami innym pojazdem. Weszli do obszernego przedziału w tylnej częœci, z dwoma obracanymi fotelami i dryfami dla szeciu dalszych osób. Za przejrzystń przegrodń oddzielajńcń kabinę kierowcy widać było dwu Żołnierzy. Limuzyna oddaliła się od budynku, zjeżdżajńc na głównń arterię miasta. Nabrała szybkoœci. Kiedy odjeżdżali, Bleys włńczył kamerę, ustawiajńc jń na obraz z tyłu. Dostrzegł poobijanń, szarń półciężarówkę, do której wsiedli Sean i Żołnierz. Ona również wykorzystywała linię magnetycznń, lecz podobnie jak większoć pojazdów komercyjnych, prawdopodobnie ze względów ekonomicznych nie dysponowała dostatecznń mocń. W każdym razie limuzyna szybko zostawiła półciężarówkę za sobń. Dzięki zapamiętanej mapie miasta Bleys zidentyfikował drogę, po której pędzili, jako wewnętrznń obwodnicę centrum. W kilku miejscach znajdowały się na niej zjazdy na Wielkń Autostradę, prowadzńcń do portu kosmicznego, ale minęli pierwszń z nich z pełnń prędkociń, skręcajńc zamiast tego trochę póniej w rampę prowadzńcń z powrotem do miasta. Tam jechali drogń zdajńcń się zupełnie nie mieć sensu. Przejeżdżali kawałek jakń ulicń, skręcali pod kńtem prostym, a po krótkim odcinku wracali do pierwotnego kierunku tylko po
to, by na kolejnym skrzyżowaniu skierować się w stronę przeciwnń. Limuzyna zwolniła, przestrzegajńc ograniczeń prędkoci obowińzujńcych w miecie, wlokńc się miejscami w niemal spacerowym tempie. Bleys nie był w stanie dostrzec w takich miejscach niczego szczególnego; pusty róg czy zamknięty sklep czasem bramy posiadłoci. Nigdzie nikt na nich nie czekał. Uderzyło go, że zupełnie niepotrzebny okazał się wczeœniejszy poœpiech Seana. Ponownie pojawił się czajńcy się między oczyma ból głowy, który zniknńł w chwili rozpoczęcia spektaklu. Oddał kontrolę w ręce Henryego. Zerknńł na siedzńcń w drugim fotelu i przyglńdajńcń mu się Toni. Oczywicie, mógł jń poprosić, by wyjaniła mu założenia planu, ale bez wńtpienia odmówiłaby. Oparł się wygodniej w fotelu i zamknńł oczy, ale nie był w stanie spać. Od czasu do czasu unosił na chwilę powieki, ale za każdym razem widział tylko siedzńcń w milczeniu Toni. Jednak po pewnej liczbie cińgłych zmian kierunku, tworzńcych w automatycznie ledzńcym kierunki umyœle Bleysa skomplikowany, nic nie znaczńcy diagram, zwyciężyła w nim złoć. – Skoro tak jedzimy dookoła odezwał się do niej, otwierajńc oczy może wprowadzisz mnie w plany dostarczenia mnie na pokład statku? – Lekarz powiedział, żeby wszystkie pytania kierować do niego – odpowiedziała Toni. – Nie pytam cię o moje zdrowie stwierdził Bleys. Zaskoczył go ton własnego głosu. – Kaj podkrelił, żeby wszystkie pytania kierować naj pierw do niego powtórzyła Toni. W jej głosie zabrzmiało delikatne wahanie. – Dlatego właœnie Henry uniknńł odpowiedzi na twoje pytanie o plany, jeszcze w hotelu. – To znaczy... sam pomysł był niewiarygodny. Henry nigdy nie robił takich rzeczy. – Henry wiadomie mnie okłamał? – Nie wolno odpowiedziała Toni. Powiedział ciprawdę. Po prostu niecałń. Kaj chce, żeby odpoczywał. – Nie wiem, skńd bierze się ta troska stwierdził Bleys. Ten Kaj Menowsky zdaje się zachowywać bardziej jak magik z cylindrem pełnym gołębi niż jakikolwiek lekarz, z jakim dotńd miałem kontakt. – Jest naprawdę dobry powiedziała Toni. Dahno powiedział, że kiedy skończył swoje praktyki, Exotikowie zaproponowali mu pracę na Marze. – Cóż, to jest rekomendacja. Ale zawsze sńdziłem, że najważniejszy jest pacjent. – Nawet
dla niego, własne słowa brzmiały nieprzekonywajńco. – Wydaje mi się, że włanie to robi, zajmuje się przede wszystkim tobń cicho stwierdziła Toni. Stawia cię przed nami wszystkimi. Bleys ponownie rozparł się w fotelu. Zamknńł oczy i znów udawał, że œpi. Cholerny ból głowy. Co dziwne, udało mu się jednak zasnńć i to na dłuższń chwilę, bo kiedy się obudził, oprzytomnienie zajęło mu chwilę, jak po głębokim œnie. Limuzyna wreszcie się zatrzymała. Bleys do końca otworzył oczy, wyprostował się i rozejrzał. Czuł się otępiały i połamany, jakby spał tydzień. Zatrzymali się na owietlonym parkingu przed wystawń sklepu spożywczego, jednego z tych miejsc, gdzie mieszkańcy miasta mogli obejrzeć artykuły przed ich zamówieniem. Obaj mężczyŸni w przedziale kierowcy nadal byli na swoich miejscach. Po chwili otwarły się drzwi i do rodka wszedł Dahno. – Przepraszam, Toni powiedział ale czy zechciałaby zajńć jeden z dryfów? Będę potrzebował tego dużego fotela. – Oczywicie. Toni przesiadła się. Spodziewałam si ę Henry’ego. – Pojechał z grupń Żołnierzy, którzy wyruszyli wczeniej. Pozostali będń teraz podejmowali fałszywe próby ucieczki w innych kierunkach. Dahno opadł w fotel i westchnńł. – Siedziałem na skrzyni z tyłu ciężarówki wyjanił, rozcińgajńc nog i i kierujńc wzrok na Bleysa. Jak się masz, bracie? – Dobrze odpowiedział zapytany. Nigdy nie czułem się lepiej. – Miło słyszeć stwierdził Dahno. Sprawy ostatnio trochę się skomplikowały. Wszyscy powinnimy się teraz czuć jak najlepiej. – Jak daleko jestemy od wyjazdu, którego będziemy używać? zapytała Toni. – Blisko odpowiedział Dahno. Powinnimy być tam... Przerwał. Limuzyna zaczęła włanie wyjeżdżać z parkingu i skierowała się w stronę najbliższej trasy przelotowej. Kiedy już na niń wjechała, zaczęła pędzić naprawdę szybko – tym razem ignorujńc ograniczenia prędkoœci. – Jadńc w ten sposób, zwrócimy na siebie uwagę odezwał się Bleys, patrzńc jak limuzyna szybko wyprzedza inne pojazdy. – To już nie ma znaczenia – odpowiedział Dahno. Od tej chwili liczy się czas, nie mamy już nic do stracenia. – To samo powiedział Sean OFlaherty, kiedy spotkalimy się w teatrze powiedział Bleys. Powiedział też, że mi co wyjanisz. – Och, powiedziałem mu po prostu, że możesz być trochę podejrzliwy wobec jego
twierdzeń, że należy do Innych, skoro spotkałe go jako Stażystę Rady wyjanił Dahno. Ale naprawdę jest jednym z lokalnych Innych. Rozmawiałem wczeœniej z kimœ, komu ufam i poprosiłem o zarekomendowanie kogoœ – najlepiej aktualnego członka organizacji kto już miał kontakt z Radń. Zaproponowano mi Seana; okazał się być dobrym wyborem. Był jednym z ludzi, którzy skutecznie zmienili pliki z twojń historiń w archiwach Rady. Ale wiesz co, Bleys? Wydaje mi się, że uważa mnie za bohatera godnego wielbienia. Bleysa wcale nie zdziwiła ta sugestia. Już od kilku lat Dahno zajmował się rozsiewaniem fałszywych i mylńcych informacji na temat młodych lat Bleysa i umieszczaniem ich w archiwach rzńdowych na innych planetach; pełnych eleganckich, fałszywych szczegółów. Jednak prawdopodobnie nawet Dahno nie zdawał sobie sprawy, że o ile te fałszywe zapisy mogły zadziałać w przypadku archiwów, błędy zostałyby w końcu wyłapane przez Encyklopedię Ostatecznń i Exotikowe służby wywiadowcze. Bleys planował mieć na oku włanie Exotików. Nigdy nie zgodzń się na jego plany i choć ich œwiatopoglńd powstrzyma ich przed bezporednimi działaniami przeciw niemu, historycznie znajdywali już sposoby omijania takich ograniczeń, Myl o ostatnich słowach Dahno sprawiła, że się umiechnńł. – Pierwszy raz ci się to przydarza, Dahno? zapytał. – Nie odpowiedział Dahno. Ale nie pamiętam, kiedy wyznawca był kalibru Seana. Niech cię nie zwiedzie jego paplanina; jest jednym z najzdolniejszych rekrutów jakiego widziałem. W tej chwili sńdzi jeszcze, że znamy wszystkie odpowiedzi, ale wyroœnie z tego. Bleys przyglńdał się ulicy. Zauważył, że od parkingu jechały za nimi trzy inne pojazdy – dwie furgonetki i samochód osobowy, nie wyróżniajńce się niczym szczególnym. Teraz, kiedy się im przyglńdał, dołńczył do nich jeszcze jeden pojazd – niski, brńzowy samochód elektryczny na kołach, zdolny rozwijać zdumiewajńco dużń prędkoć jak na ten typ napędu. – Toni powiedziała, że lekarz zakazał mi rozmawiać z kimkolwiek oprócz niego na temat naszych planów dotarcia do kosmodromu zauważył. – Och, to powiedział Dahno. To nic takiego. Plany wdużej częci sprowadzajń się do tego, co wczeniej usłyszałe od Henryego. Najprawdopodo bniej napotkamy j äkiœ opór w trzech miejscach... – Henry mówił o tym wtrńcił Bleys.
–... trzech miejscach kontynuował Dahno po drodze do portu kosmicznego, niezależnie od tego, jakń wybralibymy drogę. Możliwe, że będziemy musieli przebić się przez jeden, dwa albo wszystkie trzy. Ale to zadanie Henry’ego i jego Żołnierzy, nie nasze. Wiesz wszystko oprócz szczegółów, a te zależń od rozwoju sytuacji i tego, na co się natkniemy. Pierwszy punkt włanie się zbliża wyjazd z miasta na autostradę do kosmodromu; drugie to pokonanie rzeki, gdzie nie będziemy mieć innego wyboru, jak użycie mostu. Póniej zostanie nam już tylko problem przedpola portu i możliwe kłopoty aż do startu. Gdy tylko znajdziemy się w powietrzu, mało prawdopodobne jest, by Newtończycy odważyli się złamać umowy międzyplanetarne, sprowadzajńc okręty wojenne. Szczerze mówińc zerknńł na Bleysa i zachichotał nie sńdzę, żeby był tego wart. Tego rodzaju działania cińgnęłyby im na kark wszystkie Młodsze wiaty naraz . Nie, Kaj Menowsky uważa po prostu, że nie powiniene się denerwować do czasu, aż będzie mógł zajńć się tobń na pokładzie statku. Znów zachichotał. – A ty masz tendencję do przyjmowania odpowiedzialnoœci za wszystko, w czym bierzesz udział. Bleys pomylał, że było w tym trochę prawdy, a dla Dahno typowe było odpowiednie ustawienie się, kiedy przychodziło do dyskusji. Bleys spojrzał na ekran i zauważył jeszcze jeden jadńcy za nimi, nie wyróżniajńcy się pojazd, pędzńcy z równie wielkń jak pozostałe prędkociń. Limuzyna musiała ograniczać szybkoć, by pozostałe pojazdy były w stanie za niń nadńżyć. Droga poszerzyła się; o tej porze dnia a raczej jeszcze nocy nie było na niej wielu pojazdów. Spojrzał na bransoletę. Było po czwartej lokalnego czasu. Znów spojrzał na ekran. Niedługo dotrń do autostrady wkrótce też wstanie newtońskie słońce. Rozdział 34 Z głonika w tylnym przedziale limuzyny rozbrzmiał pojedynczy dwięk. Zwolnili, zjechali na pas przeznaczony do parkowania i zatrzymali się tuż obok jeszcze jednego brńzowego pojazdu kołowego.
Samochód ustawiono doć daleko od pasa najwolniejszego ruchu, a jego pokrywę uniesiono, odsłaniajńc konstrukcję i częci napędu; widok ten skojarzył się Bleysowi z nieboszczykiem w kostnicy, pozostawionym w trakcie niedokończonej autopsji. Wokół jednostki napędowej stali trzej mężczyni rozmawiajńc i pochylajńc się nad niń od czasu do czasu, najwyraniej próbujńc naprawić jakie uszkodzenie. Kierowca limuzyny wysiadł i podszedł do unieruchomionego pojazdu. Dołńczył do stojńcych przy nim mężczyzn i na kilka minut pogrńżyli się w rozmowie, znów zaglńdajńc do silnika. Po chwili jeden z mężczyzn odwrócił się i podszedł do limuzyny. Był to Kaj Menowsky. Drzwi pojazdu otwarły się dla niego musiał to zrobić mężczyzna siedzńcy obok miejsca kierowcy na przedzie samochodu. Kaj wszedł do rodka i siadł na dryfie, obracajńc go, by znaleć się twarzń w twarz z Bleysem. Ten popatrzył na lekarza bez uœmiechu. Kaj w najmniejszym stopniu nie wyglńdał na przejętego brakiem ciepłego powitania, o ile w ogóle to zauważył. – Jak się czujesz, Bleysie Ahrens? zapytał. – Czuję się tak jak zawsze. Normalnie odpowiedział Bleys. Pomylał, że mógłby znienawidzić tego człowieka za jego cińgłe pytania. – Dobrze stwierdził Kaj. Od tej chwili, aż do momentu wejcia na statek, postaraj się zachowywać jak najspokojniej. Obu nam to ułatwi życie, jeli nie będziesz się przejmował tym, co będzie się działo wokół ciebie. – Zrobię co w mojej mocy owiadczył poważnie Bleys. Odwrócił wzrok od Kaja, gdy otwarły się przednie drzwi limuzyny i kierowca zajńł swoje miejsce. Gwałtownie nabrali szybkoci, doganiajńc i wyprzedzajńc pojazdy, które wczeœniej jechały za nimi. Kaj nie powiedział nic więcej. Kiedy znów znaleli się na czele kolumny i kierowca zwolnił, w przedziale pasażerskim znów rozległ się dzwonek telefonu, tym razem krótkń melodiń brzmińcń, jakby pochodziła z jakiej starożytnej pieni ludowej. – Kod Dahno spojrzał na Bleysa. – Nic, czego nie byliby w stanie złamać, ale nie będń mieli na to doć czasu, zanim znajdziemy się na stanowiskach. To Henry. Mówi, że jest z grupami Pierwszń i Drugń. Wydostali się z miasta przed ustawieniem blokad. Przerwały mu kolejne tony podobnej, lecz dłuższej melodii. – Mówi, że przy wyjedzie na autostradę w stronę kosmodromu ustawiono barykadę –
owiadczył Dahno. Ale to tylko policja drogowa, same karabiny rakietowe i broń ogłuszajńca. Jego dwie grupy dokonajń dywersji, jak tylko pojawimy się w polu widzenia, a potem zniszczń blokujńcń drogę barykadę. Nasze pojazdy przejadńwzwartej grupie, z limuzynń w rodku. Pozostałe otoczń jń i w razie czego będń służyć jako tarcze... Przerwał. Kolejna melodia. – Spróbujemy przedostać wszystkie pojazdy, ale nie zatrzymamy się dla żadnego uszkodzonego. Kiedy już przejedziemy, pierwsze szeć samochodów, nie liczńc limuzyny, rozproszy się i przygotuje linię obrony dla grup zaczajonych przy barykadzie. To nie powinno stanowić problemu, mamy broń energetycznń, a wszystko czym dysponuje policja to karabiny rakietowe i broń ręczna. Kiedy zatrzymamy pocig, dołńczń do nas pojazdy, którym uda się przejechać i razem pojedziemy w stronę następnego punktu oporu. Dahno umilkł. Znów zabrzmiało kilka tonów. – Następnym punktem będzie most da Vinci. Możemy się tam spodziewać cięższej broni. Wszystkie ich pojazdy jechały teraz w ciasnej grupie po szerokim łuku pustej drogi. Nie było jeszcze widać ladów nadchodzńcego witu Alfy Centauri B. Nag le w polu widzenia pojawiła się barykada, doskonale widoczna dzięki silnemu oœwietleniu. Pięćdziesińt lat wczeniej mogły jń stanowić po prostu dwa rzędy wozów policyjnych. W tej chwili, nawet pomimo braku czasu, jezdnię przecinała gruba na metr i wysoka na półtora, przytwierdzona do podłoża ciana, przedzielona w rodku jedynie szczelinń umożliwiajńcń przejazd jednego pojazdu. Limuzyna zbliżała się do przerwy z prędkociń dwustu kilometrów na godzinę, a pozostałe samochody utrzymywały równe tempo. – Lepiej, żeby grupy Pierwsza i Druga zadziałały na czas cicho odezwał się Dahno, patrzńc w stronę szybko zbliżajńcej się barykady. Jednak włanie w tej chwili jeden z końców bariery przy szczelinie eksplodował, tworzńc wyrwę szerokoœci czterech pojazdów. Dahno zachichotał. – Henry musi mieć działko energetyczne, dostatecznie małe, by mogło je nosić paru ludzi. – Tak zgodziła się Toni. Niemal w tej samej chwili dwa pojazdy o napędzie magnetycznym przyspieszyły i zajęły pozycje przed limuzynń, podczas gdy pozostałe otoczyły jń ciasno, ledwie zostawiajńc miejsce na manewry. Równoczenie przejechali przez wyrwę w barykadzie, chwytajńc na
ułamek sekundy obraz pojazdów i gruzu i już byli na otwartej przestrzeni za blokadń, gonieni ulewń pocisków stukajńcych w okna i boki, a nawet dach limuzyny. – Rakietki niepotrzebnie wyjanił Dahno. – Tak potwierdziła Toni. Nie przebijń kadłuba limuzyny. Bleys nie wiedział tego. Nagle uwiadomił sobie, jak mało wiedział o strzelaniu w warunkach bojowych, poza strzelnicń i to mimo spędzenia młodoci wród członków Kocioła, z których częć została Żołnierzami Boga. Mimo swego ateizmu Bleys musiał uczęszczać na nabożeństwa razem z resztń rodziny, by nie zwracać na siebie uwagi. Jednak jego Kociół nigdy nie został na serio zaatakowany, poza młodzikami ze stosunkowo niegronń broniń, z którymi bez problemu radził sobie lokalny policjant ze swoim pistoletem energetycznym. Bleys poczuł przelotne ukłucie poczucia niższoœci wobec Henry’ego i jego ludzi. Jednak było to tylko chwilowe. Ból głowy stał się teraz niemal stałym goœciem, a otępienie zdawało się wysysać z niego całń energię. Skoro tylko minęły chwilowe emocje zwińzane z pokonaniem barykady, na powrót opadł w stan bliski otępieniu. Prawdopodobnie był to efekt długiej nocy spędzonej prawie bez snu, ale Bleys miał wrażenie, że wszystko wokół działo się na zewnńtrz przejrzystej, zajmowanej przez niego kapsuły, nie bardziej zaangażowany w aktualne wydarzenia niż gdyby oglńdał je tylko na ekranie. W miarę jak oddalali się od barykady, deszcz pocisków osłabł. Patrzńc w ekran przedziału pasażerskiego limuzyny, Bleys widział szybko malejńcń wyrwę. Tuż za nimi jechały inne pojazdy z ich grupy, przy czym ostatnie były pojazdy kołowe, odbijajńc się i podskakujńc przy przejeżdżaniu przez rozrzucone eksplozjń odłamki. Bleys pomylał, że to mieszne, iż przez stulecie nikt nie był w stanie zwiększyć zasięgu broni energetycznej w atmosferze. Tak drobna poprawka pozwoliłaby znaczńco lepiej wykorzystać ich niewiarygodnń siłę niszczenia. Karabin energetyczny nie musiałby mieć zasięgu karabinu rakietowego, którego każdy pocisk stanowił maleńkń rakietkę pędzńcń aż do wyczerpania paliwa. Jednak stworzenie broni energetycznej skutecznej na dystansie ponad stu metrów, byłoby znaczńcym osińgnięciem. Z rejonu silnie owietlonej barykady wystartowały cztery wozy policyjne, najwyraŸniej wszystkie.jakie nadawały się jeszcze do jazdy, ruszajńc w poœcig za uciekajńcymi odważne,
lecz bezsensowne posunięcie. Wszystkie były pojazdami na poduszce magnetycznej i bez wńtpienia były szybsze od większoœci samochodów w grupie, nawet limuzyny, którń jechał Bleys ale nie próbowały dogonić kolumny, utrzymujńc się w sporej odległoœci za niń. Najwyraniej policja zamierzała ich tylko ledzić, by informować o nich centralę, ułatwiajńc koordynację akcji. Kiedy tylko Bleys o tym pomylał, znów zagrzmiała broń energetyczna, prawdopodobnie ta sama, która wypaliła dziurę w barykadzie, tym razem rozdzierajńc szeroki pas nawierzchni za grupń Bleysa, ale jeszcze w sporej odległoœci od wozów policji. Policjanci zjechali na bok, zatrzymali samochody, wysiedli i po prostu przyglńdali się oddalajńcym się pojazdom znikajńcym za kolejnym zakrętem drogi, omijajńcym strome, zalesione zbocze pobliskiego wzgórza. Spomiędzy drzew wyłoniły się kolejne pojazdy i dołńczyły do kolumny. Droga przed nimi znów się poszerzyła. – Jak się teraz czujesz? zapytał Bleysa Kaj. Bleys poczuł na nadgarstku delikatny dotyk palców lekarza, badajńcego jego puls. – To ci nic nie da. Bleys zerknńł na trzymajńcń go dłoń. Trzeba czego więcej, by przyspieszyć mój puls. Kaj pucił go bez komentarza. – Nie odpowiedziałe na moje pytanie stwierdził. Jak się teraz czujesz? – Dokładnie tak samo, jak w chwili, gdy pytałe poprzednio odpowiedział Bleys. – Dobrze. Jeli poczujesz się gorzej, daj mi znać natychmiast. Leczenie kogoœ tak zainfekowanego nie jest prostń sprawń, ale jeli poczujesz, że ogarnia cię podniecenie albo nerwy, podam ci rodek uspokajajńcy. Próbuj unikać takich uczuć. – Tak zrobię. Bleys odwrócił się do Dahno. Jak daleko jestemy od rzeki? zapytał i natychmiast uwiadomił sobie, że sam powinien to wiedzieć. Przypomniał sobie teraz wczeniejsze przebycie mostu, podczas jazdy wdrugń stronę ale wspomnienie nie było zbyt wyrane. Wtedy było popołudnie, teraz wcińż jeszcze noc choć niebo zaczynało się rozjaniać. Bez wńtpienia Alfa Centauri B była przed nimi, tuż poniżej horyzontu, a blednńce niebo zdradzało miejsce, w którym się pojawi. Na ekranie widział, że za nimi wcińż panowała jeszcze czerń nocy. Z przodu gwiazdy zaczęły już blednńc i znikać. Za most... z tego co pamiętał, miał dwa poziomy ruchu górna pr owadziła w kierunku
portu kosmicznego, podczas gdy dolna w stronę miasta; autostrada w tym miejscu nie wyróżniała się niczym szczególnym i łatwo było nie zauważyć, że przekracza się wodę, gdyby nie dwie wieże na obu końcach mostu. Była to konstrukcja wiszńca, ale oparta na nowoczesnych materiałach; zwłaszcza dzięki monomolekularnym kablom o wielkiej sile nonej, wieże mogły być stosunkowo niskie i nie rzucajńce się w oczy. Jeli chodzi o samń rzekę i jej okolice, to Bleys zapamiętał, że nie była zbyt szeroka, choć płynęła wartko w głębokim wńwozie o zalesionych stokach i stromych zboczach. Poprzednio, jadńc do miasta, zaraz po opuszczeniu mostu wjechali na szeroki łuk podobny do przemierzanego teraz. Przed dotarciem do kosmodromu po drugiej stronie rzeki, autostrada skręcałajeszcze raz podobnym łukiem, lecz w drugń stronę, jako że rzeka płynęła między dwoma grzbietami schodzńcymi z łańcucha górskiego, w tej chwili na lewo od Bleysa. Tak więc most wcińż nie był widoczny i zobaczń go dopiero tuż przed wjechaniem na niego. Po obu stronach rzeki podjazdy do mostu stanowiły krótkie, proste fragmenty autostrady wycięte w ziemi i skałach na końcach mostu, jednak ich zbocza były gęsto poronięte rolinnociń, więc wydawały się stanowić nat uralnń częć lasów schodzńcych z grzbietów górskich aż do poziomu wody. – Ile jeszcze do mostu? ponownie zapytał Bleys, jako że Dahno nie odpowiedział. Wszystkie ich pojazdy zwalniały i olbrzym zajęty był obserwacjń lasu na stromym zboczu po prawej stronie drogi. Odpowiedziała mu Toni. – Będziemy tam lada chwila wyjaniła. Prawie już dojechalimy. Faktycznie, limuzyna zwolniła prawie do zera, skręciła pod kńtem prostym i zjechała z autostrady na trawiaste pobocze, ruszajńc w górę stoku i lawirujńc między drzewami na poduszce magnetycznej. Bleys zauważył, że pozostałe pojazdy o napędzie magnetycznym i poduszkowce podńżały za nimi, choć pomimo rozjanienia obrazu na ekranie nie widział, czy jadń także pojazdy kołowe. Rzut oka za okno przekonał go, że widocznoć ograniczała gęsta rolinnoć. Bleys zrezygnował z prób wypatrzenia czego więcej i usiadł wygodniej na fotelu. Powiedział sobie, że w końcu jest tylko pasażerem. Ostro skręcajńc między drzewami w poszukiwaniu przesmyków umożliwiajńcych jazdę,
limuzyna pięła się dalej między mrocznymi słupami drzew po doć stromym zboczu, aż po kilku minutach wyjechała na niewielkń i sńdzńc po wieżych ladach wyrębu – niedawno stworzonń polankę. Pojazd stanńł. Dahno wysiadł poœpiesznie, a wszyscy podńżyli za nim, łńcznie z Bleysem. Po wyjciu z samochodu Bleys zatrzymał się i rozcińgnńł na całń długoć z ulgń, po tak długim czasie spędzonym w pozycji siedzńcej. Na rodku polanki rozpalono polowń lampkę, dajńcń niewiele więcej wiat ła niż pojedyncza wieczka, ale jej blask ukazał kilka postaci nachylonych nad rozłożonymi mapami; najwyraniej dzięki noszonym na oczach goglom doskonale widzieli. Bleys rozpoznał Henryego po sposobie poruszania. Pozostali pasażerowie limuzyny ruszyli w jego stronę, więc Bleys poszedł za nimi. Kiedy doszli do grupy i zatrzymali się, Henry uniósł głowę znad arkusza, kierujńc ciemne soczewki w stronę Bleysa. – Cieszę się, że bezpiecznie tu dotarłe, Bleys powiedział. W tej chwili wcinięto coœ Bleysowi w dłonie; patrzńc w dół przekonał się, że była to para gogli, takich jakie miał na oczach Henry. Oczywicie, były to gogle noktowizyjne. Powinien był się domylić. – Teraz będziesz w stanie widzieć wyjanił Henry. – Może lepiej byłoby, gdyby Bleys Ahrens ich nie miał zaprotestował zza pleców Bleysa Kaj Menowsky. – Doktorze... Bleys odwrócił się w stronę głosu. Ale zdńżył powiedzieć tylko pierwsze słowo, bo równoczenie odezwał się Henry. – Nie. Załóż noktowizor, Bleys. Bleys zdńżył już to zrobić. Wszystko dookoła natychmiast stało się doskonale widoczne, równie jasne i wyrane jak w pochmurny dzień. Henry stał jaki metr od niego, a wjego postawie było co, co natychmiast uderzyło Bleysa. Henry MacLean nigdy nie był szczególnie wysoki czy wielki, ale w tej chwili wyglńdał na większego, potężniejszego niż każdy z nich. Duża częć tego wrażenia brała się z roztaczanej przez niego aury zdecydowania i władzy. Było w nim jeszcze coœ, czego Bleys nie potrafił wyłapać. Coœ, jakby w Henrym płonńł entuzjazm, wręcz radoć płynńca z obecnej sytuacji. – Chod, Bleys powiedział Henry, odwracajńc się od pozostałych. Chcę, żebyœ przyjrzał się ze mnń sytuacji.
Rozdział 35 Henry i Bleys ruszyli między drzewa, przez kilka minut szli w milczeniu; Henry nic nie mówił, a Bleys nie odczuwał chęci rozmowy. Przeciskali się między gałęziami gęsto rosnńcych w tym miejscu drzew i krzewów. Bleys rozpoznał między rodzimymi krzewami, importowanń na Newtona i zmienionń genetycznie odmianę sosny norweskiej. Nagle wyszli na otwartń przestrzeń, a Bleys został olepiony nagłym uderzeniem wiatła na jego okulary. Poczuł, jak Henry zatrzymuje go jednń rękń, drugń równoczenie cińgajńc mu z twarzy gogle. Zamrugał, przekonujńc się, że stali już pod gołym niebem œwitu, choć gwiazda jeszcze nie wyszła ponad horyzont. Odkrył też, że Henry zatrzymał go o krok przed krawędziń niemal pionowego klifu, opadajńcego do szaroniebieskiej rzeki w dole. Szerokie, jasne wstęgi dwóch, prowadzńcych w przeciwnych kierunkach pasów autostrady przerzuconej nad rzekń, widoczne były po prawej, w dole rzeki. Za mostem obie wstęgi, wcińż jedna nad drugń nikły łukiem za grzbietem wzgórza. Kiedy wzrok Bleysa przywykł do owietlenia, dostrzegł efekty prowadzonych na moœcie gorńczkowych prac. W nawierzchni jezdni wykopano zagłębienia, nad którymi wzniesiono przypominajńce ule, szeciokńtne struktury, bez wńtpienia tworzńce osłony stanowisk strzeleckich. Surowcem do budowy był prawdopodobnie ten sam, szybko wińżńcy materiał, z którego wzniesiono pokonanń już wczeniej barykadę. Poziome szczeliny bunkrów otwierały się tuż nad powierzchniń drogi w kierunku miasta. Przynajmniej cztery struktury były już gotowe, a wcińż trwała praca nad następnymi. Najbardziej wysunięte, wykończone już i uzbrojone, blokowały lewy pas jezdni, następne kolejny pas z ograniczeniem prędkoci. Podobne, lecz większe struktury z tego samego materiału wznoszono na drugim końcu mostu, łńczńc je częœciowo z zagłębionymi, osłoniętymi chodnikami. – Poważnie podeszli do zatrzymania nas stwierdził Bleys. Henry skinńł głowń. – To żołnierze z Kwatery Głównej sił kosmicznych w Woolsthorpe – wyjanił. Prawdopodobnie mieli problemy z dotarciem tu na czas z niezbędnym sprzętem i maszynami budowlanymi, ale najwyraniej starali się zrobić, co mogli. Chciałem, żeby się temu
przyjrzał i zastanowił, czy możesz mi pomóc. Może masz jakie pomysły przebicia się przez blokadę. Sam mam doć dobre pojęcie jak tego dokonać, ale chciałbym usłyszeć wszelkie sugestie, choć najprawdopodobniej i tak będę trzymał się swojego planu. Zawsze jednak istnieje szansa, że zaproponujesz co, o czym nie pomylałem. Bleys skupił wzrok na mocie i trwajńcych tam pracach, próbujńc uporzńdkować myœli. – Nigdy nie przykładałem szczególnej uwagi do taktyki i strategii wojennej powiedział bardziej do siebie, niż do Henryego. Nie sńdziłem, że będzie to konieczne. Przypuszczam, że te wznoszone przez nich osłony zatrzymajń nasze pociski? – Z całń pewnociń potwierdził Henry choć z drugiej strony, nie osłoniń ich przed broniń energetycznń. Prawdopodobnie będziemy w stanie przebić się przez te bunkry wzdłuż drogi i przypuszczalnie przez prawie wszystko, co mogliby mieć dalej – ale zniszczenie każdego wymagałoby kilku bezporednich trafień, a przy każdym strzale będziemy zdradzać naszń pozycję. Nie wspominajńc już o tym, że ze względu na zasięg broni musielibyœmy wyjć na odkrytń przestrzeń. – Tak, broń energetyczna – skoro już o tym mowa, cała wasza broń – wtrńcił Bleys. – Skńd jń macie? Wiem, że lńdujńc na innych planetach twoi Żołnierze nie majń ze sobń nic, prócz kieszonkowych noży, choć w bagażach macie trochę broni osobistej. Ale tego nie przywielicie ze sobń, pr awda? – Nie, choć nawet najmniejszy nóż jest niebezpiecznń broniń, jeœli wie się, jak go użyć – odpowiedział Henry. Pamiętasz, co mówiłem tobie, Joshui i Willowi w dzieciństwie? Ale wracajńc do naszej broni zdobylimy jń tak samo, jak zawsze pozys kiwali jń Żołnierze Boga i oddziały partyzanckie na Harmonii i Zjednoczeniu. Z magazynów milicji. – Na Newtonie nie ma milicji zaprotestował Bleys. – Nie. Ale jest wojsko z kwaterami w Woolsthorpe odpowiedział Henry. Pamiętasz chyba, że wspominałem o nich wczoraj. Na planecie majń działać jako ochrona członków Rady i rzńdu. Majń wszelkie możliwe rodzaje broni, łńcznie z najcięższń – częœci nawet nie wolno stosować w atmosferze. Wyposażenie jest składowane w magazynach, więc pierwszym naszym krokiem było ich zlokalizowanie. Tam właœnie dzisiejszej nocy udała się większoć Żołnierzy, zabierajńc wszelkń broń, jakń mogli unieć. Bleys ponownie spojrzał na scenę przed sobń. W czasie gdy stali nad urwiskiem, niebo
zdńżyło zauważalnie pojaœnieć; rzeka ciemniała, nabierajńc głębokiej barwy pełnego morza. Szaroć wstęg autostrady i konstrukcji nonej mostu ostro kontrastowała ze nieżnń bielń stanowisk ogniowych. Kontrast rzucał się w oczy nawet wobec ciemnozielonego tła lokalnej odmiany sosny norweskiej i rodzimych krzewów o liciach zbliżonych barwń do igieł sosen, z dodatkiem delikatnej pomarańczowej obwódki wokół każdego licia, co sprawiało, że zaroœla w porannym wietle wyglńdały jakby płonęły. Bleys studiował bunkry, wznoszone dalej za liniń już obsadzonych i szukał czegoœ, co warto byłoby zasugerować Henryemu. Jednak jego umysł był dziwnie zmęczony i otępiały. Niczego nie wymylił. Powierzchnia rzeki była tak spokojna, że łatwo byłoby uwierzyć w jej całkowity bezruch. Sńdzńc po nachyleniu koryta w stosunku do łańcucha górskiego, z którego wypływała, prńd musiał być mocny. Ajednak na powierzchni tylko czasem ukazywały się pojedyncze wiry, okazjonalnie pojawiały się też gałęzie czy pnie drzew, sunńc szybko w stronę mostu. Jego myli snuły się swobodnie... jak w piosence ze Starej Ziemi... Mein Fader var ein Vandringsman, Ich hab ‘es in das blut... ...Ezechiel MacLean, brat Henryego, przypisujńcy sobie ojcostwo Bleysa, miał talent do języków i nauczył Bleysa wielu piosenek oraz historii w różnych językach Starej Ziemi. Ale wędrówki Ezechiela trudno było nazwać szczęliwymi. Bleys pomylał, że skoro był jego synem, możliwe, że też miał to we krwi i był skazany na tułaczkę zawsze jako obcy... Bleys zmusił się do ponownego skupienia na mocie. Umysł jednak odmawiał skupienia, a oczy nie odnajdywały żadnego słabego punktu. – Nie potrafię ci pomóc, Henry powiedział. Może zbyt długo jestem na nogach. W chwili kiedy to mówił uwiadomił sobie, że Henry i wszyscy pozostali nie spali przynajmniej równie długo. – Może moglibymy ci zorganizować jakie miejsce do odpoczynku na czas, kiedy będziemy się przebijać przez most. Cichy kńcik w lesie... – Nie! ostro zaprotestował Bleys. Nie trzeba... poprostu nie potrafię zaoferować ci żadnych pomysłów. Jeli wyprowadzisz broń energetycznń na otwartń przestrzeń do
zniszczenia bunkrów, ich obsługa stanie się doskonałym celem dla wojska. Prawdę mówińc, nie widzę żadnego sposobu zbliżenia się do nich, poza obleceniem ich górń albo przekopania się po rzekń. Henry kiwnńł głowń. – Wszystko w porzńdku. Twoje słowa potwierdzajń mój tok rozumowania. Chcesz poczekać tu ze rnnń i zobaczyć jak rozwinie się sytuacja? W tym miejscu trudno nas zauważyć, a nawet gdyby nas wypatrzono, potrzebowaliby strzelca wyborowego z karabinem rakietowym, żeby nam zagrozić. Nie sńdzę, żeby wiedzieli, że już tu jesteœmy. – Henry, jakie właœciwie masz plany? – Poczekaj, za chwilę zobaczysz. Wydałem rozkaz przygotowania ataku, gdy tylko pojawiłe się tu z resztń Żołnierzy. Wkrótce powinnimy zobaczyć pierwsze efekty. Henry uniósł do ust swojń bransoletę. – Awar powiedział do niej czas rozpoczńć ostrzał. – Takjest dobiegła odpowied z przekanika. Ostrzał za niecałń minutę. Henry opucił ramię i spojrzał na Bleysa. Nie musieli czekać nawet minuty. Przed upływem tego czasu z różnych miejsc na drzewach, rosnńcych nad rzekń, rozpoczńł się ostrzał z karabinów rakietowych i okazjonalnie z nieskutecznej na tę odległoć broni energetycznej, przy czym nigdy nie strzelano dwukrotnie z tego samego miejsca. Bleys zmarszczył brwi, jeszcze zanim uwiadomił sobie, że to robi. Stanowiska ogniowe obrońców znajdowały się poza skutecznym zasięgiem broni energetycznej z lasu, a karabiny rakietowe nie były w stanie wyrzńdzić im krzywdy, chyba że mieliby szczęcie trafić dokładnie w szczeliny strzeleckie umocnień. Bunkry natychmiast odpowiedziały ogniem. – Czy nie mówiłe, że strzelajńc do nich zdradzimy tylko swoje pozycje? – zapytał Bleys. – Ogólnń lokalizację, tak, ale w tej chwili chodzi nam tylko o œcińgnięcie ich uwagi. Jest tam tylko kilku Żołnierzy, cińgle zmieniajńcych pozycje i nie stanowińcych dobrego celu dla Newtończyków. Dowiemy się dzięki temu, jakń majń broń i ewentualnie strzelców wyborowych. To nie potrwa długo. Rzeczywicie, strzały z lasu zaczynały już przycichać, a po chwili całkowicie ustały. Niemal natychmiast umilkł też ogień z bunkrów, a zapadła cisza miała w sobie coœ nienaturalnego jakby cała sceneria w jaki sposób powstrzymywała oddech.
Bleys nagle uwiadomił sobie silny puls w szyi i fakt, że podwiadomie liczy uderzenia serca. Aby zajńć umysł czym innym, poszukał czego, co mógłby powiedzieć do Henry’ego. O ile nie potrafił pomóc w planowaniu, to przynajmniej dzięki swoim ćwiczeniom na strzelnicy był w stanie rozróżnić odgłos wystrzału pistoletu i działka energetycznego, w rodzaju tego, którego ludzie Henryego użyli do wybicia dziury w barykadzie na drodze. – Cóż – odezwał się. Przynajmniej wiesz, że nie majń w tych bunkrach działek energetycznych. – Mylę, że majń odpowiedział Henry. Przerwał na chwilę. Możesz przytrzymać spust karabinu rakietowego i pokryć pociskami większy obszar po prostu przesuwajńc lufę. Dowolnych rozmiarów broń energetyczna strzela wyłńcznie pojedynczymi impulsami. Przy odległoci od bunkrów, w jakiej jestemy, wyładowania z działka nie byłyby bardziej skuteczne niż z pistoletu. Dlatego włanie strzelajń z karabinów. Te kilka strzałów z broni energetycznej miało nas po prostu ostrzec przed podchodzeniem. Nie użyjń cięższej broni do chwili, aż będń mogli skutecznie jń wykorzystać. – Tak mechanicznie odpowiedział Bleys. W jego własnych uszach głos zabrzmiał dziwnie. Henry znów uniósł bransoletę do ust. – Rozpoczńć główny atak. Z lasu znów rozpoczńł się ostrzał, jednak tym razem towarzyszyły mu coraz częstsze, przypominajńce wybuchy dwięki wyładowań broni energetycznych choć, na ile Bleys był w stanie okrelić, bunkry wcińż znajdowały się poza skutecznym zasięgiem. Obrońcy odpowiedzieli ogniem. Jednak wtedy, nieoczekiwanie broń energetyczna rozpoczęła ostrzał ze szczytów wież podtrzymujńcych konstrukcję mostu i to przeciwko stanowiskom ogniowym obrońców. Z tej odległoci strzały były miertelnie skuteczne. Natychmiast odpowiedział im ogień broni energetycznej z newtońskich pozycji, łńcznie z pojedynczymi wystrzałami działek energetycznych. – Masz Żołnierzy na wieżach! wykrzyknńł Bleys. – My byliœmy tu pierwsi stwierdził Henry. – Ale te wieże nie zapewniajń nawet ułamka osłony, jakń dajń bunkry – powiedział Bleys. – Wydaje mi się... Ale zanim skończył, ogień broni energetycznej skierowanej przeciwko wieżom umilkł
gwałtownie, choć dalej prowadzono z nich ostrzał, podobnie jak z lasu; Żołnierze zaczęli wybiegać pojedynczo spomiędzy drzew, by po przebyciu niewielkiego dystansu chronić się za dostępnymi osłonami. Bleys zauważył, że jeden z Żołnierzy został niemal od razu trafiony, pomimo ukrycia w zagłębieniu. Zwinńł się konwulsyjnie i zaczńł turlać, jak dziecko bawińce się staczaniem po zboczu. Bleys patrzył na niego tężejńc, jakby jego ciało również staczało się po trawie. Odwrócił wzrok od ciała. Patrz na niego powiedział sobie ognic ie i zmusił się do ponownego spojrzenia na Żołnierza. Ale mężczyzna już nie żył. Trafiło w niego jeszcze jedno wyładowanie z broni energetycznej, zbyt słabe, by go rozerwać, lecz majńce doć energii, by unieć go w powietrze, odrzucajńc na kilka metrów, gdzie legł skręcony i nieruchomy. Kolejna mierć, pomylał Bleys. Liczył je z jakń lodowatń zawziętociń, która zdawała się zamieniać ciało w pustń skorupę. – Musimy zabrać ze sobń rannych i zabitych owiadczył Henryemu. Zabierzemy ich statkiem na Harmonię, skńd ciała będzie można przesłać rodzinom, gdziekolwiek będń. – Wola Boża odpowiedział Henry. – Musimy ich zabrać ze sobń. – Jeli będziemy mogli. W każdym razie, dusza tego Żołnierza jest już w rękach Pana. – Nawet zapytał Bleys – jeli zginńł za mnie, który jestem w rękach Szatana? Pamiętał słowa, prawie pierwsze wypowiedziane przez Henry’ego, gdy przybył, by do niego dołńczyć na Zjednoczeniu. – Bóg osńdzi odpowiedział Henry, a patrzńc na twarz człowieka, którego nazywał swoim wujem, Bleys zobaczył twarz nieruchomń jak kamienne zbocza odległych gór. Głęboki dwięk działek przycińgnńł uwagę Bleysa z powrotem do mostu; zauważył, że bliższa z wież zatrzęsła się, najwyraniej od uderzenia ładunku działka. Jednak ogień broni energetycznej przeciwko wieżom umilkł, jakby wojsku wydano rozkaz zakazujńcy tego. Z wież dalej strzelano w kierunku bunkrów. Niszczono fragmenty wysuniętych schronów, a równoczenie Żołnierze prowadzili natarcie od strony lasu, biegnńc skokami i ostrzeliwujńc Newtończyków. Bleys przyglńdał się temu wszystkiemu. – Spójrz na rzekę usłyszał głos Henryego. Bleys oderwał wzrok od mostu, patrzńc w stronę spokojnie płynńcej wody.
– Czemu bunkry przerwały ogień w kierunku wież? zapytał. Ale jeszcze zanim Henry zdńżył odpowiedzieć, uwiadomił sobie, że zna odpowied na własne pytanie. Broń energetyczna mogła z łatwociń przebić się nie tylko przez cienkń osłonę wież, ale mogłaby zniszczyć również umieszczone w rodku kable podtrzymujńce most. Gdyby przerwano choćby częć z nich, most mógłby się zawalić i cała sekcja spadłaby do rzeki. Jak dotńd tylko obrońcy znajdowali się na częœci mostu bezporednio nad wodń. – Kable odpowiedział Henry w chwili, kiedy Bleys rozważał już wszystkie implikacje. Zgodnie z sugestiń Henryego, Bleys spróbował skupić się na wodzie. Spokojnie płynńca woda pozwoliła mu ukoić nieco uczucia obudzone przyglńdaniem się œmierci Żołnierza. Stopniowo zaczńł skupiać się na ruchu wody, ponownie zauważajńc unoszńce się na powierzchni fragmenty rolinnoci, między którymi okazjonalnie pojawiały się całe drzewa. Częciń umysłu pomylał, że w górze rzeki mogło nastńpić jakie osunięcie zbocza, czego efekty mogły włanie docierać do mostu. W wodzie pojawiało się coraz więcej dryfujńcych gałęzi i drzew. Nieoczekiwanie na jednym z nich dostrzegł krótki błysk wiatła. Nie połńczył tego z odgłosem wystrzału ze strony mostu ani atakujńcych Żołnierzy. Nagle jego umysł obudził się pod wpływem podejrzenia. Automatycznie sięgnńł po gogle, ale opucił rękę. Te soczewki nie umożliwiały powiększania obrazu. Kiedy dryfujńce z prńdem pnie zbliżyły się bardziej, Bleys maksymalnie skupił na nich wzrok. Jego wysiłki zostały w końcu wynagrodzone przez widok ludzkiej twarzy i grubej lufy karabinu energetycznego; oba ledwie widoczne tuż nad powierzchniń wody, między gałęziami całkiem sporego, choć młodego drzewka, którego iglaste gałęzie rozkładały się na powierzchni rzekł. Kiedy patrzył, lufa znów błysnęła i tym razem udało mu się połńczyć głos wystrzału z błyskiem. Odwrócił się w zdumieniu do Henryego, który umiechnńł się samymi kńcikami ust, co u kogo innego odpowiadałoby salwie miechu. – Pełna grupa uderzeniowa powiedział Henry. Bleys wrócił do przyglńdania się rzece. Więcej kawałków dryfujńcego drewna zbliżyło się do mostu i był już w stanie wyranie dostrzec te, które niosły ze sobń uzbrojonych w karabiny energetyczne Żołnierzy, ledwie wystajńcych nad powierzchnię wody. Strzelali z poziomu rzeki w spód górnej wstęgi mostu.
Z pewnociń celowali w dolne częci wkopanych w nawierzchnię stanowisk ogniowych. Czy ich spód był w jakiœ sposób wzmocniony? Prawdopodobnie nie. Ewentualnie, jeœli nawet, to bardzo nieznacznie, by chronić przed wyładowaniami broni energetycznej po przebiciu dolnej wstęgi. – Czwórka? Pińtka? Stojńcy za nim Henry mówił w stronę mikrofonu. Odpowiedziały mu dwa ciche głosy. – Szóstka na pozycji. Siódemka na stanowisku. – Wszyscy gotowi powiedział Henry. Uwaga Bleysa wcińż skupiała się na twarzach i lufach zauważonych między unoszńcymi się w wodzie drzewami. Woda płynęła szybciej, niż poczńtkowo mu się wydawało. Pierwszy z wypatrzonych strzelców zaprzestał już ognia i znikał włanie pod dolnń krawędziń mostu. Bleys wstrzymywał oddech, czekajńc na ogień z bunkrów na moœcie. – Tam w rzece stanowiń doskonałe cele zwrócił się do Henryego. – Nie usłyszał w odpowiedzi. Faktycznie, kiedy Bleys wytężył wzrok, przyglńdajńc się roœlinnoœci wypływajńcej po drugiej stronie mostu, nikogo już między nimi nie dostrzegł. Po chwili udało mu się zidentyfikować jeden z pni, co do którego nie miał wńtpliwoœci, że płynńł przy nim Żołnierz; teraz zdecydowanie nikogo przy nim nie było. Oczywicie. Henry musiał przewidzieć fakt, żewwodzie będń stanowić doskonałe cele, ale i tak wysłał ich wodń wiedzńc, że załoga bunkrów nie będzie w stanie odpowiedzieć ogniem, ponieważ popiesznie wzniesione umocnienia miały tylko pojedyncze otwory strzeleckie skierowane w stronę brzegu, tam gdzie atakujńcy lńdem Zaprzyjanieni zdołali już prawie dotrzeć do krawędzi mostu. – Jak widzisz, Bleys odezwał się Henry nie byłe wcale daleko od właœciwego planu. Nie moglimy się do nich przekopać, ale zaatakowalimy z niespodziewanego kierunku – a o co takiego tak naprawdę ci chodziło. – Ci Żołnierze płynńcy z prńdem zapytał Bleys. Wychodzń z wody pod mostem? – Tak potwierdził Henry. Jest tam jeszcze kilku z naszych ludzi, rozcińgnęli linę między brzegami, tuż pod powierzchniń wody. Kolejnyplus wczeœniejszego przybycia. Lina umożliwi grupom uderzeniowym Jeden i Dwa przedostanie się na brzeg. Wyjdń po drugiej stronie, a kiedy już wszyscy tam będń, wyjdń na górę, żeby wesprzeć atak grup Szeć i Siedem, czekajńcych w ukryciu po drugiej stronie mostu. Bleys skinńł głowń. Czuł się pusty i bezużyteczny.
Cały plan bitwy przygotowany przez Henryego był teraz oczywisty. Oczyma wyobraŸni Bleys zobaczył teraz mokrych Żołnierzy zbierajńcych się w grupę, wspinajńcych na stromy brzeg tuż pod mostem i czekajńcych. Wyobraził sobie grupy Jeden i Dwa zaczajone w drzewach. Henry znów wydawał polecenia do bransolety, ale Bleys już nie słuchał. Obraz wcińż był dziwnie niejasny. Bleys czuł się tak, jakby wcińż otaczała go niewidzialna, przejrzysta bariera, zaciskajńc się teraz wokół myœli, kompresujńc je i sprowadzajńc do umysłowego odpowiednika mocno zawężonego pola widzenia, jak w tunelu. Kiedy zmusił się do skupienia na jakim szczególe, jego umysł pracował jak zwykle, ale opuciła go normalna zdolnoć do łńczenia i ogarniania szerszego obrazu. Dziwne było to uczucie oderwania, zwłaszcza że równoczenie częć umysłu przypominała mu, że odkrył w sobie miertelne możliwoci, z oficerem milicji na Harmonii i Cassidiańczykiem wysłanym, aby go zabić. Zdumiewajńce, że wcińż było coœ nierealnego w chwili, kiedy ramiona i dłonie Bleysa zdały się zadziałać kierowane własnń wolń. Trudno było mu myleć o mężczyŸnie w ciemnoci, jako o realnej, żyjńcej osobie, ale Żołnierz staczajńcy się po stoku z pewnociń był realny. Chwila obecna pozostawała jednak nierzeczywista. Nie jak koszmar, bardziej jak sen. Sen bez zapachów i barw, co, co wolałby odepchnńć i zapomnieć, ale nie potrafił. Równoczeœnie zdawał sobie sprawę, że jest to częć rzeczywistoci rozcińgniętej wzdłuż nieuniknionej œcieżki, którń znał już od dawna ale nie spodziewał się, że tak na niego wpłynie, kiedy zacznie już niń kroczyć. – ...Powinnimy wracać mówił Henry. Bleys oderwał się od swoich myœli i nagle znów znalazł się na krawędzi klifu. Sceneria przed nim oblekła się całkowitń ciszń. Przy końcu mostu stała grupa ludzi – wyłńcznie Żołnierzy Boga a druga podobna czekała na poczńtku pasa. Bleys stwierdził, że musiał stracić kontakt z rzeczywistociń na doć długo, by przeoczyć zdobycie całego mostu. – Tak odpowiedział Henryemu, automatycznie odpowiadajńc na ostatnie usłyszane słowa. Odwracajńc się, poszedł za starszym mężczyznń przez las, gdzie czerwonawe wiatło Alfy Centauri B przewiecało przez gałęzie i licie, umożliwiajńc marsz bez gogli.
Rozdział 36 Bleys spodziewał się, że wrażenie otoczenia przez przezroczystń skorupę zaniknie, kiedy wróci do pozostałych. Nic takiego nie nastńpiło. Zabrał je ze sobń do limuzyny, razem ze sprawiajńcń mu prawie fizyczny ból ciężkociń całego ciała. Limuzyna unosiła się około półtora metra nad powierzchniń opuszczonej jezdni. Nie mówił nic do pozostałych, a żadne z nich – Dahno, Toni i Henry – nie odzywało się do niego. Rozmawiali cicho między sobń, a umysł Bleysa był tak oderwany, że odbierał ich rozmowy wyłńcznie jako ciche brzęczenie. Raz odezwał się do niego Kaj Menowsky i na krótko poczuł na przegubie jego palce, ale nie zareagował, a lekarz nie nalegał na udzielenie odpowiedzi. Na dłuższń chwilę stracił poczucie czasu. Przez jego umysł przepływały myœli i idee, w żaden sposób nie powińzane ze sobń i wczeœniejszymi wydarzeniami. Przypominało to trochę przypadkowe błńdzenie przez całkowicie obcy, lecz wykończony, opustoszały dom; przechodził z pokoju do pokoju przez znajdowane w nieoczekiwanych miejscach drzwi, za każdym razem znajdujńc co nowego, jednak bez większego znaczenia. Wyszedł z tego stanu nieokrelony czas póniej, gdy limuzyna zaczęła zwalniać. Automatycznie spojrzał na ekran. Za nimi zatrzymywały się inne pojazdy, stajńc na drodze tuż obok szeciometrowego płotu, najwyraniej bronińcego dostępu do lńdowiska. Bleys zaczńł unosić się z miejsca by opucić limuzynę, ale Henry siedzńcy na jednym z dryfów naprzeciw niego machnńł, żeby usiadł z powrotem. Posłusznie opadł na fotel. Henry obrócił się do Kaja. – Kaju Menowsky odezwał się. Będziemy teraz wchodzić... – Czemu włanie tutaj? zapytała Toni. Henry rzucił jej krótkie spojrzenie. – Moglibymy wejć gdziekolwiek. Tutaj jestemy najbliżej naszego statku. Rzecz w tym, że oni wiedzń, że tu jestemy; nie wiedzń za to, gdzie planujemy się przedostać przez płot. I tak nie możemy zrobić tego bez uruchamienia alarmów, ale to nie ma znaczenia. Favored of God jest w tej chwili niecały kilometr stńd, choć przypuszczalnie będziemy musieli pokonać dwukrotnie większń odległoć, kryjńc się pod innymi statkami stojńcymi na lńdowisku. – Czemu mamy się kryć? zapytał Kaj. Nie byłoby szybci ej ruszyć wprost? Henry wyjanił.
– Zgodnie z umowami międzyplanetarnymi, każdy z tych statków oficjalnie stanowi terytorium planety, do której należy. Gdyby Newtończycy próbowali przejć przez nie, stanowiłoby to naruszenie niezależnoœci – wystarczyłoby zresztń przypadkowe uszkodzenie. Tak więc możemy użyć ich do osłony. – Rozumiem stwierdził Kaj. – Tak powiedział Henry. Zaczniemy, jadńc jak najmniejszń liczbń pojazdów, ale prawdopodobnie szybko będziemy musieli je porzucić i podzielić się na grupy. Dowódcy grup i podgrup majń rozpylacze dymu, których użyjemy do ukrycia się w drodze między statkami. Zasłony dymnej użyjemy do grupy Bleysa, jako że to jego tak naprawdę chcń dostać. Mówię wam to, żeby wyjanić niezbędne podstawy. Teraz wszyscy wysiadać! Wyszli za Henrym przez drzwi obok płotu. Bleys wysiadł jako ostatni; stajńc na nierównym gruncie uderzył się w palec u nogi i zachwiał lekko. Dahno natychmiast złapał go za łokieć i pomógł w utrzymaniu równowagi. Zaraz zjawili się przed nim Henry i Kaj. – Jak się czujesz? ostro zapytał lekarz. – Boli mnie głowa i nie spałem przez dwa dni odpowiedział Bleys. – Nic więcej? – Jeli byłoby... – Dajcie z tym spokój ostro ucińł chłodny głos Henryego. Bleys, ile jeszcze masz siły? Możesz biec?... Odpowiadanie Henryemu było całkiem innń rzeczń. – Przypuszczam, że nie jestem w formie. Nie. odpowiedział. – Tak potwierdził Henry. Odwrócił się do Kaja. Doktorze, musisz dać Bleysowi najsilniejszń bezpiecznń dawkę stymulanta, cokolwiek, co przez najbliższń godzinę utrzyma go w formie. Wyraz twarzy Kaja Menowskiego uległ zmianie nieznacznie, ale dało się to zauważyć. – Nie. Byłaby to najgorsze, co można mu w tej chwili zrobić. – Jeli nie dostarczymy go na statek żywego powiedział Henry nie będzie miało znaczenia, czy lekarstwo, którego nie dostanie, będzie dobre czy złe. Będzie musiał biec, by przeżyć. Może będzie musiał walczyć i potrzebuje do tego wszystkich sił. Całej siły, jakń zwykle dysponuje i jeszcze trochę. – Mimo wszystko... Kaj zaczńł protestować, ale Henry mu przerwał. – Jest jeszcze co powiedział. Jeli zginę, albo zostanę ciężko ranny zanim dotrzemy do statku, kto poprowadzi moich Żołnierzy? Jest tylko jedna osoba, której posłuchajń bez
stawiania pytań. Bleys. Bez dowódcy, nikt z nas może nie dotrzeć do statku. Jeœli natychmiast nie pomożesz Bleysowi, możesz być odpowiedzialny za mierć wszystkich, których tu widzisz. – A co z Dahno Ahrensem czy Antoninń Lu? zapytał Kaj. – To nie moja dziedzina lekko odpowiedział Dahno. Toni nic nie powiedziała, ale spojrzała na lekarza w sposób, który nie wymagał komentarza. – Wybacz mi, Toni powiedział Henry. Nie mam wńtpliwoci, że pod pewnymi względami jeste drugń najbardziej wy kwalifikowanń do dowodzenia osobń. Ale Dahno ma co wspólnego z Bleysem. Z powodu wzrostu, łatwo go zauważyć, ato może pomóc moim Żołnierzom. Jednaknaszym zadaniem jest dostarczenie na statek Bleysa, nawet jeœli nikt inny tego nie przeżyje. Nie możemy zajńć się tym i równoczenie ochraniać Dahno. Jednak jeœli Dahno zostanie wyeliminowany, Żołnierze zwrócń się do ciebie. Spojrzał na Dahno. – Ale wczeœniej, jeœli ja i Bleys zostaniemy wyeliminowani, wszystko będzie zależało od ciebie. – Bałem się, że to powiesz stwierdził Dahno. – Medyku? powiedział Henry, jako że Kaj nadal nie sięgał do niesionej ze sobń walizeczki. Teraz to zrobił. Pogrzebał w niej chwilę jednń rękń i wycińgnńł gruby, biało– niebieski cylinder. Podszedł do Bleysa i przycisnńł urzńdzenie do grzbietu jego prawej dłoni. Bleys poczuł co w rodzaju delikatnego dotknięcia palca. Potem cylinder został zabrany i z powrotem umieszczony w walizeczce. – Daj mu piętnacie minut powiedział Kaj. – Toni, pójdziesz z Drugń grupń, tń która włanie się formuje. Dahno, grupa Trzecia, następna rozkazał Henry. Podniósł głos, by mogli go usłyszeć wszyscy Żołnierze, stojńcy teraz na zewnńtrz samochodów. – Dobra! Krzyknńł. Wszystkie grupy, ruszać zgodnie z planem. Grupa Pierwsza, za ciężarówkń. Ruszyli. Bleys wylńdował na przednim fotelu szerokiej ciężarówki, obok drzwi, majńc po lewej Henryego, a za nim kierowcę. Tuż za nim przycupnńł Kaj, najwyraŸniej zdeterminowany trzymać się blisko Bleysa. Między przednimi fotelami i tyłem ciężarówki istniało przejcie, choć wyglńdało, jakby zaprojektowano je z mylń o ludziach nie przekraczajńcych półtora metra wzrostu.
Bleys nie chciał jednak, żeby lekarz przechodził do przodu. Cokolwiek było w grubym, biało–niebieskim cylindrze, którego Kaj użył do iniekcji, zaczynało działać, budzńc go z pochłaniajńcego go koszmaru. Jego umysł zaczynał funkcjonować, a ciało informowało o pełni sił i gotowoœci. – Ruszać! rozkazał Henry do bransolety. Gdzie z tyłu dwukrotnie zagrzmiał karabin energetyczny i wypełnione nie tylko w rodku, ale i siedzńcymi na dachach Żołnierzami, pojazdy z ich kolumny zaczęły przejeżdżać przez wypalonń w płocie wyrwę. Patrzńc przez przezroczystń przedniń cianę ciężarówki, która na biedniejszej planecie, jak Zjednoczenie czy Harmonia, wyposażona byłaby w zwykłń szybę, Bleys widział przed sobń szerokń płytę lńdowiska. W tej chwili było już całkiem jasno. Na olbrzymiej płycie lńdowiska zaparkowane statki kosmiczne wydawały się stać bliżej siebie, niż Bleys zapamiętał. Teraz, gdy jego umysł znów zaczynał funkcjonować, zaczęły go nachodzić wńtpliwoœci. – Henry obrócił się do wuja, napotykajńc spokojnń twarz. Uwiadomił sobie odór potu dobiegajńcy od kierowcy; Henry nie roztaczał wokół siebie nic takiego. Był cichy i spokojny, jakby wybierali się na piknik. Henry, jak zareagujń twoi Żołnierze, jeli co ci się stanie? – Powiedziano im, żeby zwrócili się ku tobie. Bez wahania odpowiedział Henry. – Znasz Carla Carlsona? – To starszy Żołnierz z Drugiej. Wysoki, chudy, gładko ogolony? Znam go. – Jest z tyłu ciężarówki poinformował Henry. Zna moje plany. Będzie trzymał się blisko nas. Gdyby co mi się stało, odpowie na twoje pytania. Przekaże ci także, co powiedziałem mu odnoœnie pokonania ostatniego odcinka drogi do statku. Nie pytaj go o to teraz. Zachowaj jasnoć myli i nie przejmuj się, o ile nie będzie to konieczne. Ich ciężarówka przejechała już przez płot i pędziła między stojńcymi na lńdowisku statkami. – Jak na razie nie widzę żadnych oznak oporu stwierdził Bleys, patrzńc przed siebie. Lńdowisko zdawało się sięgać po horyzont, ale wiedział, że to złudzenie. – Kiedy się pojawi, mogń spać na nas ze wszystkich stron powiedział Henry. – Ale może uda się nam przejechać z połowę drogi, zanim co na nas rzucń. Wtedy porzucimy pojazdy i rozdzielimy się na mniejsze grupy. – Czy Newtończycy mogń zmusić załogi stojńcych w pobliżu statków, żeby dały im znać o nas? zapytał Bleys.
– Najpierw muszń nas zlokalizować. Pamiętaj, tutaj stojń tysińce statków. Nie ma też powodu, dla którego j aka załoga miałaby z nimi współpracować. Zresztń wydaje mi się, że zgodnie z Konwencjń Gwiezdnń, wszelkie tego typu proby sń niedozwolone. Przejeżdżali włanie między dwoma blisko stojńcymi statkami, które dzieliło nie więcej, niż trzydzieci metrów. Inne pojazdy jechały za nimi. Nagle równoczenie zabrzęczały bransolety Henryego, kierowcy i pozostałych w tyle ciężarówki. Pojazd natychmiast stanńł. – Wysiadać! – krzyknńł Henry. Zespół Dwa trafił na przeciwnika. Toni. Bleys zmusił się do myœlenia o czymœ innym. Wszyscy wysiadali z ciężarówki, pojazd za nimi również pustoszał. Kto Bleys nie widział kto wystrzelił pocisk dymny z granatnika. Otoczyła ich brńzowa chmura, przypominajńca wyglńdem skraj burzy pyłowej widzianej przez Bleysa na Nowej Ziemi. Bez zastanowienia wcińgnńł dym do płuc, ale nie wyglńdało na to, żeby drażnił układ oddechowy. Mimo wszystko Bleys poczuł ulgę, gdy Henry wycińgnńł z kieszeni niewielkń puszkę sprayu, po czym rozpylił wokół nich częć jego zawartoci, tworzńc tym samym coœ na kształt jaskini z przejrzystego powietrza. Bleys widział teraz wokół siebie Henry’ego, Kaja, kierowcę i pół tuzina Żołnierzy. Ci ostatni podbiegli zaraz do brzegów oczyszczonej z dymu przestrzeni, opadli na ziemię i sprawiali wrażenie, jakby rozglńdali się tuż przy ziemi. – Czyste powietrze utrzyma się cztery minuty wyjanił Henry. Jeli będzie trzeba, potem możemy rozpylić kolejnń dawkę. Carl? Dobrze, jesteœ z nami. Daj Bleysowi ten dodatkowy rozpylacz i puszkę sprayu. Carl Carlson, którego Bleys rozpoznał głównie dzięki siwiejńcym włosom, sięgnńł do torby i wydobył z niej przedmioty wspomniane przez Henryego. Bez słowa podał je Bleysowi. – Carl, kto ma działko energetyczne? – Jim Jeller i Isaac Murgatroyd. Carl wskazał dłoniń na czystń przestrzeń za Henrym. Henry odwrócił się. Bleys przesunńł się, by też móc spojrzeć w tę stronę i zauważył jeszcze dwóch Żołnierzy, trzymajńcych na ramionach niezgrabny i ciężki korpus działka energetycznego. Bleys wiedział, że działko teoretycznie mógł obsługiwać jeden człowiek, ale musiałby strzelać używajńc jakiej podpory. Miało dwa metry długoci i ważyło prawie tyle, co każdy z
niosńcych je mężczyzn niezgrabny, kanciasty kawał szarego plastiku i metalu z czarnymi uchwytami. Bleys przypomniał sobie z lektur, że w warunkach bojowych z działka mogło strzelać dwu ludzi, ale musieli stać i trzymać broń na ramionach, jak w tej chwili – konieczny był bezruch, prosta pozycja i silny chwyt. – Dobrze. Niech zostanń z nami Henry polecił Carlowi. Bleys, w rozpylaczu masz około trzystu ładunków dymu, ale sprayu możesz użyć tylko jakieœ dwieœcie razy. Tak swojń drogń, ten spray jest naszym wynalazkiem. Bleys spojrzał na niego w zdziwieniu, ponieważ Henry obdarował go jednym ze swoich rzadkich uœmiechów. – Milicja używa przeciw nam granatów dymnych, a my stworzylimy to dzięki chemii kuchennej. Newtończycy najprawdopodobniej też o tym nie wiedzń zbyt sń zapatrzeni we własne gadżety. To daje nam przewagę. Bleys rozejrzał się wokół siebie. Mężczyni leżńcy na ziemi trzymali w dłoniach pistolety energetyczne i karabiny rakietowe na plecach. – Czemu nie karabiny energetyczne? – zapytał Bleys. – Na mały dystans pistolety sń poręczniejsze wyjanił Henry. Kiedy mówił, jeden z Żołnierzy uniósł pistolet i wypalił z niego lekko w górę przez dym. – Strzela na lepo stwierdził Bleys. – Nie. Dym nie utrzymuje się przy powierzchni cieplejszej niż powietrze, więc między płytń lńdowiska i chmurń jest cienka warstwa czystego powietrza. Zbyt cienka, by ci na zewnńtrz mogli to jako wykorzystać, za to nasi ludzie widzń stopy czy koła. Widzńc parę stóp, mogń po prostu wycelować nad nie przez dym. To sztuczka, którń trzeba wyćwiczyć, ale w końcu większoć jń opanowuje, więc Żołnierze mogń strzelać, jakby w ogóle nie było tej chmury. Jednak fakt, że strzelił oznacza, że kto nas dogonił. Carl, pokazałe Bleysowi mapę? – Jeszcze nie. Oto ona powiedział Carl. Wycińgnńł z kieszeni ciasno złożony arkusz. Po rozłożeniu, nie było ria nim widać ladów zagięć. Arkusz monomolekularny. Naniesiono na niego diagram z małymi eliptycznymi kształtami i cieżkami, łńczńcymi się w dziwaczny wzór, zbiegajńcy się przy jednej z elips, blisko prawej krawędzi arkusza. – Elipsy oznaczajń statki, jak ten Carl stuknńł palcem w bok statku, przy którym w tej chwili stali. Z kadłuba odpowiedział mu pusty pogłos, ale statek nie zareagował. Bleys zauważył, że stali zaledwie kilka kroków od wejcia, zamkniętego i zablokowanego.
– Siedzń w rodku, starajńc się zachować czyste ręce odezwał się Henry. – Newtończycy nie odważń się strzelać w osłonę dymnń, bojńc się uszkodzić statek. Mów dalej, Carl. – Te linie wskazał Żołnierz to trasy poszczególnych grup; majń utrudnić polujńcym na nas odgadnięcie naszego prawdziwego celu. Nasza trasa zaznaczona jest na zielono. Biegniemy do następnego statku, stamtńd do kolejnego. Widzisz? Wskazał palcem jeden z zygzaków. – Jeli trafimy na opozycję, możemy odskoczyć na prawo lub lewo i dołńczyć do trasy innego zespołu. Jeœli chcesz, to mamy dla ciebie dodatkowy pistolet i karabin. Mówińc to, przywołał gestem dwóch leżńcych Żołnierzy. Wstali i podeszli do nich. – Chcesz je dostać? – Nie... odpowiedział Bleys. Tak! Przynajmniej wiem, jak się strzela do tarczy. Jeden z Żołnierzy zdjńł z pleców smukły kształt karabinu, a drugi podał Bleysowi pistolet energetyczny, przypinajńc mu kaburę. Żołnierz umiechnńł się do Bleysa kiedy okazało się, że pas z kaburń z trudem obejmuje jego talię. W międzyczasie Carl Carlson uniósł w górę swojń bransoletę z szarymi przełńcznikami. – Ustaw swojń na wskazywanie kierunku powiedział do Bleysa przekażę ci z mojej dane o pozycji statku. Bleys kiwnńł głowń i wcisnńł właœciwe klawisze na swojej bransolecie. Na jej powierzchni rozjanił się obszar wielkoci paznokcia, ukazujńc obraz kompasu, z igłń wskazujńcń na symbol przypominajńcy literę W, będńcyjednak antycznym symbolem ze staroziemskiej greki, ostatniń literń alfabetu, omega, oznaczajńca koniec. Carl jeszcze raz wcisnńł co na swojej bransolecie. Igła wskanika zawahała się przez chwilę, potem ustawiła się nieco na prawo od celu. – WskaŸnik poprowadzi cię wzdłuż trasy wyznaczonej dla naszej grupy na mapie. Jeœli dołńczysz do innego zespołu, przełńczy się na ich trasę wyjanił Carl. Od powierzchni lńdowiska zaczęły rykoszetować rakietki wystrzelone przez milicję. Wyglńdało na to, że nie próbujń używać broni energetycznej. – Czas ruszać oznajmił Henry. Ruszyli wzdłuż boku statku kosmicznego. Żołnierz na przedzie, za którym szli dwaj z działkiem energetycznym, rozpylał po drodze spray oczyszczajńcy powietrze, zostawiajńc za sobń wńskń, ale wyranń cieżkę. Przeszli pod dziobem statku z zaciemnionym teraz szerokim oknem widokowym.
Nastńpiła krótka przerwa, gdy prowadzńcy Żołnierz wyszedł naprzód, by wyjrzeć poza osłonę dymnń. Wrócił, skinńł głowń i wyszli z dymu na czyste powietrze, na lńdowisko zapełnione w tej chwili wyłńcznie zaparkowanymi statkami. – Ruszać! nakazał Henry. Wszyscy pobiegli w stronę statku wskazanego przez Henryego. Bleys biegł prawie bez wysiłku, rozkoszujńc się własnń sprawnociń. Dotarli do celu. Znów osłona dymna i Żołnierze leżńcy na ziemi, wyglńdajńc pod jej dolnń krawędziń, podczas gdy pozostali łapali oddech. Kaj Menowsky był tuż za Bleysem, ale zauważył, że lekarz wcale nie oddycha ciężko po biegu. Najwyraniej był w dobrej formie. Nie miał pistoletu energetycznego ani karabinu rakietowego, ale prawie żaden Exotik nie dotykał broni i wielu lekarzy z innych Nowych Œwiatów po nauce u nich, odmawiało kontaktu z broniń. Jeden z Żołnierzy wyglńdajńcych pod krawędziń dymu obejrzał się na Henry’ego, wykonujńc rękń gest w kierunku drugiej strony statku. – Ruszać! krzyknńł Henry, wskazujńc kierunek. Pobiegli. Bez kłopotu dotarli do następnego statku i kolejnego, potem jeszcze jednego, nie napotykajńc po drodze żadnych problemów. Częœciń umysłu Bleys zaczńł się martwić, że całń uwagę Newtończyków mogły cińgnńć na siebie grupy Toni i Dahno. Spojrzał na Henryego, ale ten zajęty był wydawaniem rozkazów Żołnierzom. Jednym była kobieta. – ...Całń drogę mówił Henry. Trójka – nie, czwórka Żołnierzy rozbiegła się w stronę czterech najbliższych statków. Pierwszy, który dobiegł co celu wyjrzał za kadłub pojazdu i wykonał rękń taki sam gest, jak wczeniej leżńcy obserwator. Kobieta biegła do statku stojńcego najdalej. Nie udało się jej do niego dotrzeć. Rozległ się pusty grzmot działka energetycznego; ciało kobiety trafionej w biegu przeleciało w powietrzu kilka metrów i padło na ziemię jak szmaciana lalka. Bleys instynktownie zrobił krok w tamtń stronę, ale zatrzymał się na głos Henry’ego. – W tamtń stronę! Biegiem! rozkazał, wskazujńc inny kierunek. I znów biegli Bleys nagle, bez żadnego ostrzeżenia znalazł się w osłonie dymnej, hamujńc przed bokiem statku, z pociskami odbijajńcymi się od płyty lńdowiska. Po rykoszecie rakietki nie miały już doć energii, by przebić się przez bok statku kosmicznego, ale wcińż były œmiertelnie niebezpieczne dla ludzi. Bleys zauważył, że przynajmniej dwóch ludzi zostało już trafionych. Jednemu bezwładnie
zwisło ramię, drugiemu krwawiła głowa, zabarwiajńc na czerwono blond włosy. Trzymał się jednak na nogach. – Ruszać się! Henry pokręcił dłoniń w powietrzu i wskazał wzdłuż boku statku, do którego przypadli. Ruszyli. Pierwszy szedł Henry, oczyszczajńc drogę przy pomocy sprayu, za nim szli dwaj Żołnierze z działkiem, potem Bleys i reszta. Idńc wńskim tunelem w chmurze dymu doszli do rufy statku, mijajńc masywne płyty sterujńce cińgiem silników atmosferycznych. – Zwiadowca polecił Henry i jeden z Żołnierzy wyminńł Bleysa oraz obsługę działka, zanurzajńc się w chmurze. – Czysto dobiegł po chwili jego głos. Poszli dalej i po chwili znaleli się na otwartej przestrzeni. Henry wskazał kolejny statek po prawej i pobiegli. Wszyscy utrzymywali takie samo tempo, jak Henry i dwaj Żołnierze z działkiem, biegnńcy najszybciej, jak potrafili. Bleys miał wrażenie, że pędzi ze swojń maksymalnń prędkociń, choć wiedział, że nie była to prawda nawet się do niej nie zbliżył. Jego stopy ciężko uderzały o powierzchnię lńdowiska a płuca paliły, jakby zbliżył się do końca ich możliwoci. Po prostu nie mógł bardziej przyspieszyć i zostawić za sobń pozostałych. Dostatecznie złe było zostawienie za sobń kobiety, która przed chwilń zginęła na jego oczach. Prawie dobiegli już do wskazanego przez Henryego statku. Kierowali się w stronę jego dziobu i Henry skręcił lekko w lewo, żeby go ominńć. Pozostali dostosowali się do zmiany kierunku. Wtedy wybiegli niemal wprost na grupę Newtońskich żołnierzy, uzbrojonych w karabiny energetyczne i rakietowe. Henry, obsługa działka i reszta Żołnierzy natychmiast padła na ziemię. Bleys spónił się sekundę z pójciem w ich lady i poczuł nagle gwałtowne uderzenie w lewy bok, jednak już po chwili leżał płasko na lńdowisku. Wokół niego Żołnierze strzelali z pistoletów energetycznych. Newtończycy padali. Niemal natychmiast Henry i reszta ponownie wstali, chowajńc broń do kabur. Ze strony przeciwników padło zaledwie kilka spónionych strzałów a teraz wszyscy leżeli martwi, pojedynczo i grupkami na lńdowisku. Zostali wzięci z zaskoczenia; Bleys uwiadomił sobie nagle, że żołnierze ci prawdopodobnie nigdyjeszcze nie brali udziału w prawdziwej walce. To
była bardziej egzekucja niż walka. Kolejne trupy. Bleys próbował powstrzymać swój umysł od dalszego ich liczenia. – Idziemy! znów polecił Henry. Wokół nich nie było widać żadnego ruchu, tylko statki i lńdowisko. Henry zmusił ich do biegu w stronę kolejnego, odległego statku. Nie będę liczył, powiedział sobie. Opadło go nagle dziwne wrażenie, że nie tyle zbliżajń się do niewidocznego celu, którym był czekajńcy na nich statek, co ponownie przebywajń przestrzeń dzielńcń ich od ostatniego statku. Znów znalazł się w chmurze dymu, znów przy statku, tym razem wyczuwał jednak, że nie jest to ten sam, co poprzednio. Odniósł wrażenie, że minęło więcej czasu. Wokół nich uderzały pociski, ale Henry zatrzymał ich w miejscu. Strzelajńcy znów celowo prowadzili ogień w stronę nawierzchni, tak by razić rykoszetami. Zauważył, że częœć z Żołnierzy leżała; niektórzy się nie ruszali. Jednym z leżńcych był Henry. Na chwilę cały wiat zawirował. Rozdział 37 – Nie, nic mi nie jest powiedział Bleys. Wrażenie wirowania minęło, pozwalajńc mu opucić tunel, w którym na chwilę znalazła się jego wiadomoć. – Henry! Bleys ruszył w stronę Henryego, ale powstrzymał go silny chwyt za prawe ramię. Już miał się wyrwać, gdy jego umysł zaczńł się przejaniać. Obejrzał się i zobaczył obok siebie Carla Carlsona. Bleys wcińż miał jasny umysł i pełnię sił, ale nagle zbudziła się w nim zimna furia; zamiast jak zwykle odepchnńć jń od siebie, pozwolił jej rosnńć. Była to wciekłoć na życie, które dało mu samotne dzieciństwo, uczyniło go innym od pozostałych dzieci, sprawiło, że stał się samotny i izolowany, nie należńc ani do œwiata dzieci, ani dorosłych. Spojrzał nad Carlem w stronę Henry’ego. Przynajmniej na to nie może pozwolić; a jeli życie obrabowało go już z Toni i Dahno, znajdzie jaki sposób, by za to zapłaciło. Ale jeżeli nie może zrobić niczego innego, nie dopuci przynajmniej, by Henry razem z resztń wpadli w ręce Newtończyków. Doprowadzi ich do Favored nawet kosztem swoich życiowych planów. – Bleysie Ahrens? mówił Carl. Na pewno nic ci nie jest? Słyszysz mnie? – Czemu sńdzisz, że nie?
– Wydawało mi się, że nic ci nie jest, aż do jakiejœ minuty temu – wyjanił Carl. Mówiłem, że możemy nieć Henryego i Żołnierza, który nie może ić. Henry jest tylko ranny, ale nie wiem, jak poważnie. Trafiony w korpus. Teraz ty decydujesz. Powiedz nam, co robić. – Gdzie jestemy? zapytał Bleys. Jak daleko do Favored? – Prawie na miejscu. Gdyby nie ta osłona dymna, już by go widział. Jest wprost przed nami, w bok od tego statku. Strzelajń do nas z lewej strony. Po prawej jedyna droga między statkami zablokowana jest przez dwa wozy bojowe. Jeller i Murgatroyd wzięli nasze działko i je rozbili. Pojazdy dalej tam stojń, ale nikt zza nich nie wyszedł i nic nam nie grozi z tamtej strony. Bleys rozejrzał się dookoła i nigdzie nie zobaczył działka i jego obsługi. – Gdzie Jeller i Murgatroyd? zapytał. – Sńdzę, że tuż przed granicń chmury, trochę na prawo od ciebie. Nie wrócili. – Działko tam zostało? – Tak, Bleysie Ahrens odpowiedział Carl. Chcesz,żebym posłał kogoœ po nich? Jeœli Jeller i Murgatroyd dostali, a działko leży na odkrytej przestrzeni, to mamy marne szansę. Ktokolwiek po nie pójdzie, musiałby położyć nowń zasłonę dymnń, ale jeœli to zrobi, zacznń strzelać w ten rejon i powrót, zwłaszcza z działkiem, byłby w rękach Boga. Mam kogoœ posłać? Bleys odsunńł od siebie furię, ale decyzja została podjęta. Jego umysł zaczńł pracować pełnń parń. Sytuacja była jasna i całkowicie w jego rękach. – Jeszcze nie odpowiedział. Mówisz, że ożemy m zabrać rannych? Wszystkich? – Mylę, że wszystkich, choć nas to spowolni, a jeli spróbujemy przebiec przez otwartń przestrzeń, nie sńdzę, żeby ktokolwiek z nas miał szansę dobiec do Favored. Oczywiœcie spróbujemy zrobić to za zasłonń dymnń, ale i tak stracimy częć ludzi. – Czemu? – Karabiny rakietowe. Nie jestem pewien, czemu umilkł ogień z pojazdów bojowych, ale przy strzałach z lewej strony, nawet biegnńc w dymie stracimy połowę ludzi. Częć, może nawet wszystkie pozostałe grupy sń już na miejscu, ale nie mogń wyjć i pomóc nam bez narażenia eksterytorialnoœci statku. – Zgadza się stwierdził Bleys. Ale nie możemy tu zostać. Naszń jedynń szansń jest bieg pod osłonń dymu. A więc pobiegniemy. Ale chcę to działko energetyczne. Sam je
poniosę. – Bleysie Ahrens... zaczńł protestować Carl. – To wszystko ucińł Bleys. Teraz powiedz mi kilka rzeczy. – Tak? – Jak długo rozpylacz będzie wypuszczał dym, gdyby wcisnńć przycisk i go zablokować? – Och Carl zawahał się przypuszcz am, że jakieœ dwie – trzy minuty. – Ile dymu uwolniłby przez ten czas? – Och, dużo. Kilka razy więcej, niż mamy tutaj a nawet więcej. Może doć, by przykryć całń odległoć między nami i Favored of God. – Dobrze stwierdził Bleys. W jakim stopniuten dym zasłoniłby bok statku z wejciem? Cały bok, połowę? – Całń długoć odpowiedział Carl. – Œwietnie. Daj mi jeszcze dwa pojemniki. Mamyjakń linę? – Linę? – Tak! Linę, sznur, co w tym rodzaju. Chcę zmierzyć odległoć do brzegu granicy dymu i szacunkowy dystans do Favored. – Nie, nie mamy liny odpowiedział Carl. Ale mogę polecić Żołnierzowi podczołgać się przez dym do jego krawędzi, skńd będzie mógł ocenić odległoć. Odwrócił się od Bleysa i lekko podniósł głos. – Merivane! Szczupły, młody Żołnierz z czarnymi włosami obejrzał się i wstał. – Merivane, musimy wiedzieć, jak daleko jest Favored. Użyj swojego ciała do zmierzenia odległoci. Masz co, czym mógłby zaznaczać długoć ciała podczas czołgania się – coœ, co mógłby położyć na wysokoci głowy i oglńdajńc się sprawdzić, jak daleko się przesunńłeœ? Merivane zamylił się na chwilę, potem sięgnńł do kieszeni i wydobył z niej około tuzina białych szeœcianów z czarnymi kropkami. – Koci! Carl wbił w niego zgorszone spojrzeni e. – Gdzie... Powstrzymał się. Merivane umiechnńł się, zaciskajńc kostki w dłoni. – Pamiętasz, Carl? powiedział. Nie jestem Zaprzyjanionym. – Racja. Carl spojrzał na Bleysa. Jest z Cety. Merivane, masz tego doć? – Tuzin odpowiedział Merivane. Do brzegu dymu nie może być aż tak daleko. – Poczołgaj się pod kńtem powiedział Bleys a wracaj na wprost. W ten sposób będziesz mógł zostawić kostki na miejscu i je policzyć – nie zbieraj ich wracajńc ani się nie odsłaniaj, po prostu zbliż się na tyle, by móc zobaczyć statek i podać mi szacunkowń odległoć. Obrócił się do Carla. – Jak dobry jest w ocenie odległoœci? – Jest jednym z najlepszych odpowiedział Carl. – Dobrze. IdŸ, Merivane.
Merivane podszedł do granicy zasłony dymnej, opadł na powierzchnię lńdowiska, położył kostkę i poczołgał się w dym. Bleys przyglńdał się jego znikajńcym nogom, po czym obrócił się ponownie do Carla. – Będzie tam doć czystej przestrzeni, żeby mógł się obejrzeć i zobaczyć zostawionń wczeœniej kostkę? zapytał Carla. – Tak. Ale pytałe o linę. Jak już powiedziałem, nie mamy nic takiego i nie przychodzi mi na myl nic, czego moglibymy użyć w zastępstwie. – A więc podrzyjcie ubrania. Zróbcie pasy i powińżcie je ze sobń. Podrzyjcie bieliznę, jeli nie macie nic innego. Nie sńdzę, żeby kto tutaj nosił bieliznę monomolekularnń? – Nie Carl poweselał. Odwrócił się do dwóch Żołnierzy stojńcych najbliżej i wzińł od nich dwie puszki rodka do stawiania zasłony dymnej, które podał Bleysowi. – Sń pełne? Właciwie, jeli się nad tym zastanowić powiedział Bleys czy jest jakiœ sposób, żeby zablokować przycisk tak, by nie od razu zaczńł uwalniać się dym? Jakiœ rodzaj opóŸnienia? – Jest bezpiecznik stwierdził Carl. Wzińł z powrotem puszki, obrócił się do dwóch mężczyzn i podał je im z powrotem. – Porozdzierajcie podkoszulki i zróbcie z nich linę. Potem włńczcie bezpieczniki, napełnijcie je na maksimum i zwińżcie, a następnie przynieœcie je z powrotem do Bleysa Ahrensa. Żołnierze wzięli z powrotem rozpylacze, odwrócili się i zaczęli cińgać koszule. Bleys zwrócił się z powrotem do Carla. – Jak tylko Merivane wróci, zbierz wszystkich i przygotujcie się do biegu na statek. Jeœli poznamy szacunkowń odległoć, spodziewam się, że będziesz mógł mi powiedzieć ile czasu potrzeba, by donieć tam Henryego... Bleys przerwał i obejrzał się na Henryego, przekonujńc się, że ten leży na ziemi otoczony kilkoma klęczńcymi Żołnierzami. Jego głowa spoczywała na złożonej w poduszkę kurtce. Bleys zmusił się do odwrócenia wzroku w stronę Carla. – Jak poważnie jest ranny? – Pociski w lewej nodze. Nie może ić odpowiedział Carl. Dostał też z prawej strony, na tej samej wysokoci co ty. A przy okazji straciłe dużo krwi. Jak się czujesz? – Zapomnij o mnie! Bleys nie miał czasu na swojń ranę. Jak dotńd, niczego nie czuł. – To nieważne. – Problem z ranń polega na tym mówił dalej Carl że przy tych wszystkich rykoszetach
nie jestemy pewni, czy pocisk nie wszedł pod kńtem, w górę, przebijajńc płuco. Nie pluje krwiń, ale też nie jest w stanie się ruszać i lepiej, żeby nie próbował. – W porzńdku stwierdził Bleys. Pamiętaj, zabierz wszystkich rannych. Spowolni was to, ale zabierz ich. – I tak byœmy to zrobili, Bleysie Ahrens – odpowiedział Carl. – Œwietnie. Bleys gwałtownie odwrócił się od niego. Merivane! Wróciłeœ. Jak daleko mamy do brzegu chmury? – Prawie osiem długoci mojego ciała odpowiedział młody Żołnierz. Jakie piętnacie metrów. Carl, działko energetyczne leży w dymie, tuż przy jego brzegu. Jeller i Murgatroyd leżń obok, też osłonięci, ale obaj nie żyjń. – Domyliłem się tego odpowiedział Carl. Odwrócił się do Bleysa. Co teraz? Bleys zawahał się. Ale Merivane poszedł tam i z powrotem, a ponowne wysłanie go oszczędziłoby Bleysowi czasu, gdyby sam zgubił się w dymie. – Dziękuję, Merivane. Jak mylisz, mógłby mi przynieć to działko? We kogoœ do pomocy. – Sam mogę je sprowadzić sztywno odpowiedział Żołnierz. Odwrócił się i zniknńł w dymie. Bleys stał, mylńc. Carl czekał. – Dobrze. Carl, zbierz wszystkich i szykujcie się do marszu. Kiedy ci powiem, ruszycie wszyscy, zabierajńc rannych, stawiajńc w drodze zasłonę dymnń. Ja w tym czasie przygotuję dywersję. Dziękuję, Merivane. – Jaki rodzaj dywersji i czy nie może tego zrobić Żołnierz? – Carl poważnie się zastanowił. Nie powiniene powiedzieć mi, co planujesz? – Nie. Do diabła z tym! Po prostu zbierz wszystkich, idcie na granicę chmury, a kiedy będziecie mieli ić, ruszajcie! Najszybciej, jak możecie – nie zwracajcie na mnie uwagi. Po prostu najszybciej jak możecie biegnijcie do statku. – Mylę, że mam prawo wiedzieć... zaczńł Carl. – Nie, i mów ciszej. Nie chcę, aby Henry wiedział, że odchodzę. Po prostu zajmij się swoim zadaniem – dostarcz wszystkich do statku. Ile czasu potrzebujesz, żeby się przygotować? Bo zacznę, jak tylko będziecie gotowi. Bleys spojrzał na swojń talię. Do pasa podtrzymujńcego kaburę pistoletu energetycznego miał już przymocowane dwa rozpylacze z bezpiecznikami obwińzane pasami z koszul. Zapomniał o pistolecie. Właciwie głupotń było obcińżanie się nim, skoro dwigał działko, ale odpinanie go teraz byłoby stratń czasu. Dotarła do niego odpowiedŸ Carla. – Już dałem sygnał. Będziemy gotowi za trzydzieœci sekund.
– A więc ja też jestem gotów... czekaj. Byłbym o czym zapomniał. Daj mi trzy metry sznura z pasków. Zrobię procę. – Procę? – Nieważne. Po prostu daj mi te pasy odpowiedział Bleys. Majńc tamę, używajńc pożyczonego od Carla noża, Bleys rozcińł końce dwumetrowego pasa, by zrobić z nich końce procy, odcińł pozostały materiał i zrobił z niego kieszeń, do której przywińzał pasy. Odpińł od pasa jeden z rozpylaczy dymu i umiecił w kieszeni procy. Rozpylacz był dostatecznie mały, by zmiecić się w zamkniętej dłoni dorosłego mężczyzny. Doskonale zmiecił się w kieszonce zresztń, Bleys pamiętał, że proc używano jeszcze w siedemnastym wieku na Starej Ziemi do rzucania granatów. Niełatwo było opanować procę. Podczas pierwszych prób pociski latały we wszystkie strony, ale w końcu Bleys nauczył się doskonale niń posługiwać głównie z powodu złoœci na niemożnoć szybszego jej opanowania. Strzelanie z procy polegało na rozpędzeniu pocisku umieszczonego w kieszonce przymocowanej do dwu długich tam, trzymanych w jednej ręce. Następnie puszczało się jednń z nich w takiej chwili, by pocisk poleciał w pożńdanym kierunku. To wymagało praktyki ale Bleys się nauczył. Wcisnńł procę za pas i skinńł Carlowi. – Dobrze. Dajcie mi minutę na dojcie do brzegu zasłony potem ruszajcie. Odszedł nie czekajńc, wchodzńc w dym z ciężkim działkiem w lewej ręce. Po chwili padł na ziemię i zaczńł się czołgać wzdłuż pozostawionych przez Merivane kostek. Bleys przekonał się, że łatwiej było mu cińgnńć działko za lufę, choć i wtedy szło ciężko. Cińżył mu pistolet przy pasie, a peleryna tak był do niej przyzwyczajony, że zupełnie o niej zapomniał, za zdjęcie jej teraz nastręczyłoby więcej kłopotów, niż było to warte oplatała go, utrudniajńc ruchy. Odkrył, że widzi więcej niż się spodziewał, jako że dym kończył się gdzieœ na wysokoœci dłoni nad ziemiń. Zatrzymał się tuż przed zewnętrznń granicń dymu i leżał, słuchajńc jak grupa Carla idzie przez dym. Spojrzał w stronę, z której dochodziły dwięki. Po chwili zobaczył, jak po prawej stronie chmura dymu powiększa się, wypuszczajńc jęzory sięgajńce w stronę Favored of God. Z miejsca, w którym leżał widział spód stojńcego na lńdowisku statku i dolnń częć wejcia, w
którym ktoœ stał; sńdzńc po rozmiarze nóg, mógł to być tylko Dahno. Były tam jeszcze trzy osoby, miał nadzieję, że jednń z nich jest Toni. Carl pewnie prowadził swojń grupę daleko z tyłu za frontem rozprzestrzeniajńcej się chmury dymu. Widział iskry tryskajńce z powierzchni lńdowiska koło chmury – iskry rykoszetów wystrzeliwanych przez Newtończyków pocisków. Nie widział już luku wejciowego statku, zasłaniał mu nowo rozpylony dym. Jednak zanim pole widzenia zostało całkowicie zasłonięte, udało mu się na chwilę dostrzec po prawej stronie dwa unieruchomione pojazdy bojowe, dokładnie naprzeciw strzelajńcych. Dwaj niosńcy wczeniej działko Żołnierze oddali życie, by unieszkodliwić pojazdy; z tamtej strony nie dochodziły teraz żadne strzały. Może miały tylko zasłonić strzelajńcych od tamtej strony. Z drugiej strony, gdyby transportery otworzyły ogień, ich działka energetyczne mogłyby razić nie tylko uciekinierów, ale i znajdujńcych się po drugiej stronie dymu Newtończyków. Powiększajńca się chmura osłoniła już połowę odległoci między Bleysem i Favored. Nadszedł czas, by zaczńł działać. Kiedy zasłona dymna dotrze do statku, strzelajńcy skupiń ogień w rejonie luku wejœciowego. W poszukiwaniu ródła strzałów Bleys spojrzał w lewo. W odległoci około trzydziestu metrów zobaczył leżńcych w dwóch równych rzędach żołnierzy w białych mundurach i czapkach floty kosmicznej, strzelajńcych z karabinów rakietowych. Zostawiwszy działko na ziemi, utrwalił sobie mentalny obraz Newtońskich strzelców i wstał pod osłonń chmury dymu. Utrzymujńc w umyle jasny obraz, umiecił jeden z rozpylaczy dymu w kieszeni procy, odblokował bezpiecznik i zakręcił nad głowń procń, po czym uwolnił jej ładunek nie w stronę Newtończyków, lecz w kierunku widocznej, przedniej częœci Favored. Miał nadzieję, że rozpylacz wylńduje lub wtoczy się pod zakrzywionń, dolnń częć statku, w miejsce, gdzie nie zniszczy go ogień z karabinów. Opadł z powrotem na ziemię. Zbiornik nie dotarł do Favored of God, ale dzięki zwolnionemu przez Bleysa bezpiecznikowi zaczęła się już z niego wydobywać chmura gęstego, rozprzestrzeniajńcego się na wszystkie strony dymu, zakrywajńc burtę statku łńcznie z lukiem wejœciowym. Gdy tylko nowa chmura dotarła do dziobu, Bleys wstał. Wsadziwszy procę z powrotem
za pas dwignńł działko i pobiegł pod osłonń chmury Carla, aż mógł przeskoczyć do własnej, wcińż poza zasięgiem wzroku strzelajńcych. Był teraz sam i nikt go nie spowalniał. Biegł tak, jak został nauczony, płynnymi skokami, nachylajńc lekko do przodu górnń częć ciała, przekazujńc pęd przez uda i łydki wprost do stóp. Był teraz wiadom wyłńcznie otaczajńcego go dymu, koniecznoci pozostania w nim dla własnego bezpieczeństwa, potrzeby biegu i z maksymalnym wysiłkiem płonńcych płuc i dudnińcych stóp. Instynkt i praktyka z sesji treningowych ostrzegły go przed zbliżajńcym się kadłubem statku, więc przyhamował tuż przed wpadnięciem z pełnń prędkociń na burtę Favored of God. Mimo wszystko ciało Bleysa uderzyło w statek dostatecznie mocno, by wywołać huk niosńcy się głuchym echem przez jego kadłub; z prawej strony natychmiast zawołał Dahno – Bleys biegnńc w rozszerzajńcej się chmurze zasłony dymnej, œwiadomie skręcił w lewo, w stronę dzioba statku i teraz znajdował się spory kawałek od wejœcia. – Halo? Kimkolwiek jeste, luk wejciowy jest tutaj. Tędy! Bleys chętnie odpowiedziałby pytajńc, czy Car] dotarł bezpiecznie razem z resztń Żołnierzy i Henrym, ale nie miał do stracenia ani czasu, ani oddechu. Wiedział, że wyprzedził grupę Carla. Będń potrzebowali osłony. Za wszelkń cenę musiał zatrzymać ulewę pocisków na statek. Potykajńc się, ruszył wzdłuż boku statku, oddalajńc się od luku w stronę dzioba i prowadzńcych ostrzał Newtończyków, spazmatycznie wcińgajńc dym, który na szczęœcie nie przeszkadzał we wchłanianiu tak potrzebnego płucom tlenu. Jednń rękń cińgnńł za sobń działko, drugń przesuwał po pancerzu statku, aby się nie zgubić. Bleys dotarł do niewielkiej, czystszej przestrzeni musiał trafić na miejsce, gdzie bańka czystego powietrza została wepchnięta przez rozprzestrzeniajńcy się pod kadłubem dym z rzuconego procń rozpylacza. Miał nadzieję, że znajdzie co takiego, choć nie było co do tego pewnoci. Na chwilę opanowała go fala nadziei, która odeszła na myœl o tym, co jeszcze go czeka. Opadł na ziemię i zaczńł się czołgać, cińgnńc za sobń ciężkie działo. Po chwili wńska przerwa w zasłonie pozwoliła mu wyranie dostrzec strzelajńcych wojskowych. Było ich około trzydziestu; wszyscy leżeli w przepisowych pozycjach, strzelajńc salwami w stronę
chmury dymu. Policzył. Trzydziestu dwu, więcej niż oszacował. Utrwalił sobie ich wyraŸny obraz w umyle, wstał, uniósł lufę działka na ramię, a tył oparł o burtę Favored. Przez chwilę co w nim odmówiło wykonania rozkazu woli. Pomylał o Henrym i zamknńł oczy, by wyranie widzieć zapamiętane pozycje żołnierzy. Opucił palec na spust działka, celujńc przez dym, zaczynajńc od bliższego końca linii Newtończyków, naciskajńc spust cińgle na nowo, przesuwajńc lufę wzdłuż całej linii i z powrotem. Jeszcze raz. I jeszcze aż działko przestało strzelać, pozostawiajńc go na wpół ogłuszonego z rozładowanń broniń. Zmusił się do puszczenia spustu. Paliło go w gardle. Strzelajńc, krzyczał co w stronę żołnierzy – nie pamiętał już co. Ponownie położył się, by spojrzeć pod granicń chmury dymu. W miejscu, gdzie przed chwilń leżeli Newtończycy, zobaczył tylko stos gruzu. Nie widział niczego więcej, ale nie dochodził z tamtej strony żaden dwięk i żadne pociski nie leciały już w stronę luku wejciowego statku, przez który Carl wprowadzał swoich ludzi. Wstał powoli. W pachwinie poczuł co w rodzaju skurczu i przekonał się, że na spodniach ma ciemnń plamę sięgajńcń od krocza wzdłuż wewnętrznej częœci nogawek i dotarło do niego, że spodnie sń mokre. Nie mógł w ten sposób wrócić do luku. Wizerunek Bleysa Ahrensa, na który pracował tyle lat, nie zniósłby tego. Rzucił działko, zdjńł spodnie i szorty, po czym rzucił je pod kadłub statku. Podczas startu spłonie w ogniu silników atmosferycznych. Œwiadom nagle całkowitego wyczerpania, Bleys znów podniósł działko za koniec gorńcej lufy i ciasno zawinńł się pelerynń. Wymacujńc drogę wzdłuż pancerza statku ruszył w stronę luku, prawie na niego wpadajńc. Czyjeœ palce łagodnie oderwałyjego dłoń od lufy działka. – Oparzenia dłoni usłyszał głos Kaja. Bleys otworzył dłoń, puszczajńc lufę. Niczego nie czuł. Pokład statku pod stopami zdawał się chwiać. – Stracił dużo krwi mówił Kaj. Szybko, do ambulatorium! Dahno złapał Bleysa w potężne ramiona, jakby był zabawkń. Ktoœ inny zabrał działko energetyczne. Toni szła obok, a Kaj z przodu, odrzucajńc ludzi, którzy niedostatecznie szybko usuwali się z drogi. Jeszcze gdy szli, poczuł jak pokład statku pod stopami Dahno zaczńł dygotać, gdy obudziły się silniki atmosferyczne Favored of God i statek wystartował.
Rozdział 38 W czasie startu Bleys stracił wiadomoć. Oprzytomniał na łóżku, w zaciemnionym pokoju. W mroku ledwie był w stanie dostrzec sylwetkę siedzńcej obok niego na krzeœle postaci. – Toni? – To ja odpowiedziała ciepło. Jestem przy tobie. Na jego dłoni zacisnęły się jej palce, dodajńc mu otuchy. Znów stracił kontakt z rzeczywistociń. Kiedy ponownie otworzył oczy, było trochę jaœniej, ale niewiele. Udało mu się zobaczyć Toni, wcińż siedzńcń blisko łóżka. Nad nim stał Kaj Menowsky. – Pamiętasz mnie? zapytał Kaj. – Oczywicie odpowiedział Bleys. Doktor Menowsky dodał, na wypadek, gdyby istniały jakie wńtpliwoci co dostanu jego umysłu. – Gdzie jestemy? zapytał. Lecimy na Harmonię? Jeli z jakiego powodu tam nie lecimy, powiedzcie kapitanowi, żeby natychmiast zmienił kurs i leciał na Harmonię. – Włanie tam się kierujemy odpowiedział Kaj. Jak się czujesz? – Czuję? Po raz pierwszy od przebudzenia Bleys zwrócił uwagę na swoje ciało. – Boli mnie bok. Ale to nieważne. Czuję się poszukał odpowiedniego słowa paskudnie – powiedział w końcu. – Mógłby być nieco konkretniejszy? zapytał Kaj. – Nie. To ogólne wrażenie... ciało i umysł. Umysł mam otępiały... jakby przymglony i mam wrażenie, jakby z moim ciałem było coœ nie tak. – Tak powiedział Kaj. Chwycił dłoniń nadgarstek Bleysa, szukajńc palcami pulsu. – Jak by opisał swoje odczucia, gdyby ył b urzńdzeniem mechanicznym? – Powiedziałbym... Bleys namylał się chwilę że czuję się, jakbym został uderzony kafarem wielkoci ciężarówki. Trybiki mego organizmu wyskoczyły ze swoich miejsc, niektóre częci uległy zniszczeniu... jeli to ma jaki œ sens... – Ma Kaj pucił jego rękę. To mniej więcej to, czego się spodziewałem. Mówisz, że jeste otępiały. Czy na tyle, żeby nie odpowiedzieć na pytanie? – Postaram się udzielić odpowiedzi. – W porzńdku kontynuował Kaj. Miałe dziury w pamię ci, prawda? – Dziury? Umysł Bleysa usiłował połńczyć te słowa z nagłymi przejciami na kosmodromie. – Tak. – Cóż, należy się ich spodziewać teraz i w przyszłoœci, w warunkach stresu. Dlatego
włanie chciałem, żeby w drodze do statku jak najmniej ię s denerwował. Dobrze. Jeœli czujesz się na siłach, zapoznam cię ogólnie z tym, co czeka cię przez najbliższy tydzień. Gotów? – Tak odpowiedział Bleys. – Nie powiedziałem ci wczeniej, bo nie chciałem zwiększać poziomu twojego stresu przed dostaniem się na pokład skoro i tak nic nie dało się zrobić do chwili, kiedy się tu znaleŸliœmy. – Dziękuję, ale następnym razem proszę mi powiedzieć. – Zazwyczaj takń decyzję podejmuje lekarz powiedział Kaj. – Nie w moim przypadku owiadczył Bleys. – Rozumiem. Cóż, jak włanie miałem zamiar powiedzieć, zniszczyłem wrogie DNA umieszczone w twoim ciele. Reszta ulegnie stopniowemu wydaleniu. Niestety, na dłużej pozostanń ci efekty wyniszczenia, którego doznałeœ z powodu szoku i wniknięcia czynnika do twój ego organizmu i jego próby przebudowy ciała a wszystko pomnożone przez stres, jaki przeszedłe. Dziury w pamięci sń reakcjń obronnń organizmu, następujńcń przy rozluŸnieniu się po stresie. Majń na celu zmuszenie cię do unikania stresu, więc postaraj się go unikać, bo inaczej takie dziury mogń się powtórzyć. Rozumiesz? – Tak odpowiedział Bleys. Mów dalej. Ponuro pomylał, że nie ma możliwoci uniknięcia stresu. – Bardzo dobrze. Sam fakt, że jeste w stanie ze mnń rozmawiać oznacza, że udało mi się usunńć ten rodek na czas i że stopniowo wrócisz do stanu sprzed jego iniekcji. Ale twoje ciało przeżyło potężny szok, a całkowite otrzńnięcie się z niego może potrwać całe lata. Pewne efekty zniszczeń będń długotrwałe, choć najgorsze powinno minńć po jakichœ dwóch lub trzech tygodniach. Jednak przez te parę tygodni, zanim się poprawi, poczujesz się gorzej. Dostaniesz wysokiej gorńczki i możesz mieć halucynacje. W tej chwili nie martw się poprawń stanu zdrowia. Daję ci słowo, że będzie lepiej. Po prostu będziesz musiał to przetrwać. – Cały ten proces? zapytał Bleys. – Tak. Najważniejsze jednak jest aby pamiętał, że wszystko co nastńpi, jest nienaturalne i na dłuższń metę przejciowe, tymczasowe. W końcu minie, choć na pewno na różne sposoby utrudni ci życie i może trwać nawet latami. Ale stopniowo, nienaturalne reakcje wygasnń, stajńc się z poczńtku coraz rzadsze, krótsze i mniej kłopotliwe... Głos Kaja stał się odległy i wyższy, a pokój zdał się pogrńżyć w mroku. Bleys nie był już w stanie widzieć Toni ani stojńcego tuż obok niej Kaja.
– Możliwe, że znów mam dziurę powiedział Bleys, a przynajmniej zdawało mu się, że powiedział, ponieważ słyszał swój głos równie odległe i wysoko jak Kaja – ale dzieje się to stopniowo, a do tej pory zawsze działo się to błyskawicznie. Nagle odkrywałem, że jest trochę póŸniej, a ja jestem gdzieœ indziej... – Jeste niezwykle silnń osobń, Bleysie Ahrens mówił Kaj. Możliwe, że zastosujesz albo nauczysz się stosować naturalne zdolnoœci lecznicze, które, jak trzysta lat temu udowodnili Exotikowie, tkwiń we wszystkich ludziach. Jeœli po nie sięgniesz, mogń pomóc ci w leczeniu i pozbyciu się symptomów choroby. Jeli będziesz w stanie zaprzńc je do pracy, wyzdrowiejesz szybciej, a objawy nie będń tak ciężkie. Ale pamiętaj, że o ile jest to potężna siła, nie kieruje się niń dzięki wiadomej częci umysłu, ale podwiadomociń... – Czy straciłem przed chwilń przytomnoć? znów zapytał Bleys, ale Kaj mówił dalej, a jego głos brzmiał coraz słabiej i dochodził z coraz większej odległoœci, jakby Bleys w ogóle się nie odzywał. – Będziesz musiał stworzyć połńczenie między wiadomń i podwiadomń częciń umysłu, ale mylę, że jeste w stanie tego dokonać. Tylko że będziesz musi ał odkryć na to własny sposób. – Wiem, już tego dokonałem. – Nie będzie to łatwe i może zabrać całe lata. Będę w stanie pomóc ci z czysto fizycznym bólem, ale w sytuacjach, gdzie ból powińzany jest z cierpieniami psychicznymi, nie pomogę... Słowa Kaja stały się niesłyszalne, a on sam roztopił się w mroku pokoju. Bleys skoncentrował się, próbujńc wyłapać co mówił. – Pamiętaj, co powiedziałem... – Zapamiętam powiedział Bleys. Ale wtedy przestał się skupiać i zapadł w nicoć zabierajńc ze sobń zdumiewajńco cennń informację o uniwersalnoœci kreatywnoœci. Bleysowi trudno było uwierzyć w co, z czego nigdy nie zdawał sobie sprawy – czego nie wiedział i nie słyszał że wszyscy, wszędzie, sń twórczy. Informacja była nieskończenie cenna. Bleys przygarnńł jń do siebie, zdeterminowany mocno się jej trzymać. Było to zrozumienie, które mógł wykorzystać we wprowadzaniu w życie swoich planów. Mógł z tego uczynić symbol dla wszystkich mieszkańców Młodszych Œwiatów symbol w rodzaju złotych orłów na sztandarach armii Napoleona, wywodzńcych
się z symboliki legionów antycznego Rzymu. Kaj nie mógłby dać mu więcej, gdyby zaoferował pokryć wszystkie międzygwiezdne wydatki Bleysa na następne szeć lat. Po tej rozmowie Bleys kilkakrotnie odzyskiwał przytomnoć, ale nie pamiętał, aby ktoœ co mówił lub cokółwiek się działo; nie miał też pojęcia, jak długo mogły trwać te przerwy. Męczńce ostatnio Bleysa paskudne uczucie nasiliło się do poziomu bólu. Był wiadom, że boli go również rana postrzałowa w boku, ale ten ból tonńł w wszechwładnym uczuciu niewłaciwoci, wypełniajńcym jego ciało tak, że nie był w stanie oddzielić bólu. Był również œwiadom wysokiej gorńczki, która sprawiała, że głowa kiwała mu się jak pijakowi. W tych warunkach jego umysł nadal funkcjonował, ale niezbyt skutecznie. Jego myœli skakały jak szalony konik polny, nieustannie i zupełnie bez żadnej kontroli z jego strony. Próbował skupić się na swoim otoczeniu i chwilami mu się to udawało. Toni wcińż była przy nim, a pokój, jak poprzednio, pogrńżony był w półmroku. Z sufitu i œcian dobiegało akurat tyle wiatła, by widział jń jak przez gęstń mgłę rozmywajńcń wszystkie ostre krawędzie – ale i tak udało mu bię jń rozpoznać. – Mówiłem co? zapytał jń szorstko. Wydawał o mi się, że co mówię... – Trochę. Toni położyła najego czole cudownie chłodnń dłoń. – Gorńco tu powiedział i zszokowało go mizerne brzmienie własnego głosu. – Masz gorńczkę powiedziała Toni. Ale nie ma się czym martwić. Absolutnie żadnych powodów do obaw. Odpręż się. – Co mówiłem? – Nic ważnego. Głos Toni był niczym balsam na jego duszę. Było w nim coœ przycińgajńcego, prawie hipnotycznego. Bleys pomylał, że przecież nie jest dobrym obiektem hipnozy, ale cichy głosik z jakiegoœ zakamarka dorzucił, że tak było przedtem. Czy teraz jest inaczej? – Muszę wiedzieć! głos Bleysa brzmiał jak nadńsanego dziecka. Co mówiłem? – Opowiadałe o farmie Henryego. Głos Toni sięgał głęboko do wewnńtrz, do rdzenia jego niepokoju i koił go. – Odpoczywaj, mój Bleysie, odpoczywaj. Znów odszedł. Kiedy się obudził, był w innym pokoju – obszerniejszym, ale wcińż pokoju z łóżkiem i fotelem dryfowym, w którym siedziała Toni; w pokoju panował znajomy półmrok. Został przeniesiony, nie znajdował się już na statku kosmicznym. – Gdzie jestem?
– Harmonia wyjaniła Toni. Brzmiało to tak, jakby powiedziała to zaraz po ostatnich słowach, jakie zapamiętał z poprzedniego przebudzenia. – Tak powiedział. Bardzo dobrze, to naprawdę dobrze... Al e wtedy jego głos zaczńł mówić jakby niezależnie od jego woli. Tu włanie chciałem się znaleć. Zanim wrócę na Nowń Ziemię, trzeba tu powińzać lune końce. Nie ma czasu do stracenia. Problem z cińgnięciem sznurków polega na tym, że węzeł musi zostać zawińzany w okreœlonym miejscu i muszę wiedzieć, gdzie jestem w chwili, gdy będzie zaciskany. Najpierw trzeba się zajńć McKae. Pije... już uzależnił się od alkoholu. Wskazówki były widoczne już przed la ty. Wiedziałem... Bleys z przerażeniem słuchał własnego głosu, bez żadnej kontroli wylewajńcego z siebie słowa. Toni siedziała obok niego i nic nie mówiła. Jego słowa zdawały się przepływać przez niń i wokół niej jakby była skałń w strumieniu. Musiała jednak słyszeć i rozumieć, a były to rzeczy, których nikomu nie chciał zdradzać, zwłaszcza jej, ze strachu, że odejdzie od niego zrażona prawdń tak trudnń do zniesienia... a jego głos mówił dalej... – Co ja mówię? zawołał nagle, przerywajńc sobie w dzikim akcie determinacji. Toni natychmiast zaczęła go koić dłońmi i słowami, ale nie potrafił zamilknńć, pozostał przytomny i mówił wbrew sobie, pomimo wysiłków podejmowanych by przestać, aż w końcu zwyciężyło wyczerpanie i zapadł w sen – sen, który po raz pierwszy sprowadził sny. Pierwsze sny po prostu w kółko odtwarzały bieg do Favored, zwłaszcza chwilę, gdy uniósł działko i zniszczył newtońskich strzelców. Te przekształciły się w bezkształtne sny, bez form i kształtów, wirujńce plamy kolorów albo zalewy ważnych informacji pędzńcych przez niego zbyt szybko, byjego umysł był w stanieje wyłapać i odkodować. Z czasem zaczęły je przerywać błyski obrazów Żołnierz, który po trafieniu z działka energetycznego wyleciał w powietrze – mrok korytarza, w którym stał nasłuchujńc ruchów zbliżajńcego się miecza zbliżenie twarzy majora milicji z Harmonii, kiedy powiedział mu, że nie pozwoli powiesić farmerów. Stopniowo te obrazy zaczęły wydłużać się i przypominać prawdziwe sny przynajmniej w tym, że miejscami pokrywały się, tworzńc częœci łańcucha połńczonego w logicznń historię. Był z powrotem w swoim gabinecie w budynku Innych na Zjednoczeniu, niecierpliwie
przemierzajńc pokój. Kńtem oka dostrzegł antycznń ksińżkę, leżńcń na jednym z krzeseł i częciowo zasłoniętń przez pelerynę, którń rzucił tam po powrocie. Peleryna zasłoniła jednak tylko jednń stronę, a na drugiej widać było ilustrację sokoła białozora, z głowń uniesionń i obróconń w bok, zamkniętym dziobem i ognistymi, okrutnymi oczyma. Tylko jeden rzut oka i szedł dalej. Obraz jednak został w jego umyœle i nagle wydało mu się, że wpada przez obraz w prehistorycznń chwilę, gdy Tyrranosaurus rex atakowany jest przez olbrzymiego sokoła. Białozórrozpoczńłatak. Zanurkował na głowę dinozaura, przemykajńc między rozwartymi szczękami pełnymi potężnych zębów i uderzył dziobem i pazurami w głowę gada – a tyranozaur osłabł, zaczńł próbować uników, aż w końcu padł nieruchomo... Obraz skończył się, zastńpiony przez inny. Był jednym z paleontologów wykopujńcych koœci prehistorycznego wilka jaskiniowego, przodka współczesnego wilka. Inny członek grupy badał wykopanń czaszkę. – Spójrz, jak mała była przestrzeń mózgowa, w porównaniu z współczesnym wilkiem – mówił. – Tak usłyszał własne słowa. Nic dziwnego, że nowa forma astńpiła z starń... Obraz znikł w feeri barw i nic nie znaczńcych obrazów i dwięków, zastńpionych póŸniej przez kolejny obraz i następny... Jednak nawet na tym etapie, jego sny były pozbawione sensu. Poruszał się między œwiatami, patrzył na gwiazdy, mówił do ludzi ale nie było w tym żadnego sensu. Żaden ze snów nie był powińzany z pozostałymi. Te w końcu ustńpiły czemu, co mogło być prawdziwymi snami; w tym znaczeniu, że wiedział co się dzieje z perspektywy snu, nawet jeli zachodziło w typowy dla snu, nielogiczny sposób. Większoć z tego zapomniał odwiedzał miejsca, widział rzeczy, ale do niczego to nie prowadziło. W końcu przyszedł do niego pełny, spójny sen. Nadszedł w czasie, gdy sny, przemieszane z okresami słowotoku zaczęły być przerywane przez utraty wiadomoci i przerwy w pamięci, co z nieznanych powodów wywołało w nim przekonanie, że robi się silniejszy, zwyciężajńc w końcu nad szaleństwem ogarniajńcym wszystko co widzi, czuje i myœli. Był burzń piaskowń. Jakiœ czas wczeœniej był wielkim tornadem nad rozległym akwenem morskim. Teraz przesunńł się nad lńd i osłabł; ale słabnńc, uniósł rozgrzany piasek z pustyni
sięgajńcej brzegu wody. Teraz przerodził się w cianę piachu, którń niósł przed siebie, uzupełniajńc ciepłem piasku energię reakcji napędzajńcej go struktury atmosferycznej. Nabierał mocy. Uniósł więcej piachu i stał się potężnń burzń piaskowń. Potem nadeszła ciemnoć i osłabł; ale nie stracił całkowicie sił do chwili, gdy znów wzeszło słońce i odnowił swoje siły stał się nawet silniejszy. I tak trwał, rosnńc i poruszajńc się, poszerzajńc i potężniejńc nad coraz większń połaciń lńdu. Był wiadom przepełniajńcego go, bezmylnego pragnienia podboju. Przed sobń miał olbrzymie połacie lńdu. Pokryje go, pochłonie, posińdzie, uniesie jego powierzchnię, przemiele i pokryje pyłem. Posuwał się dalej, aż wyłoniły się przed nim góry, rodzńc w nim potwornń furię gdy przekonał się, że nie jest w stanie wspińć się powyżej pewnej granicy. Nie potrafił przestać próbować;jego furia rosła i rosła, nawet gdy zaczńł opadać z sił z poczńtku tylko nieznacznie ale póniej było to coraz bardziej ewidentne. Ale nie mógł przestać. Nie potrafił przestać... ...I znów miał dziurę w pamięci. Ponownie był w pokoju z Toni. Ewolucja. Adaptacja i ewolucja usłyszał własne słowa. Stara forma, zbyt œciœle wyspecjalizowana do okrelonego rodowiska zaczyna ginńć, gdy rodowisko ulega zmianie. Jej miejsce zajmuje nowa forma, lepiej przystosowana do œrodowiska w stanie cińgłych zmian. Prehistorycznie... Znów nił. Był nowym wilkiem. Przewodnikiem stada najważniejszym samcem w sforze nowych wilków ze Starej Ziemi, myliwych wypierajńcych wczeniejszń formę ewolucyjnń – wilki jaskiniowe, jak nazwń je póŸniej paleontolodzy ze Starego Œwiata. Ukryty w cieniu młodych klonów i gęstych krzewów na zboczu wzgórza, patrzył w dół, na odsłoniętń dolinę, gdzie stare wilki po popołudniowej drzemce szykowały się do nocnego polowania. Spały w niewielkich grupkach i pojedynczo, niektóre w sporej odległoœci od pozostałych. Obok prń wego ramienia przywódcy stał jego brat, drugi co do ważnoœci samiec w stadzie, pierwszy między prosto trzymajńcymi swoje ogony wilkami sfory. Po jego prawej stronie stała matka stada, najwyższa rangń samica nowych wilków i faktycznie matka wielu członków stada. Nikt nie wysuwał się przed przewodnika.
Podobnie jak on, towarzyszńcemu wilki widziały jedynie czarnobiały œwiat, ale wchodzńce do ich nozdrzy powietrze niosło ze sobń tyle smaków – papachy” były zbyt ubogim słowem, by oddać pełnię bogactwa wiata węchu wilka. Silnie odbijał się w nim smak starych wilków z doliny. Były większe od nowej formy, miały cięższe koci. Były w stanie polować na większe ofiary, w rodzaju kudłatego mastodonta, ale przyszli paleontolodzy, odgrzebujńc odcinięte w mule œlady ich czaszek przekonajń się, że mózgi miały mniejsze od nowych wilków. Oczy przewodnika i pozostałych notowały każdy najdrobniejszy nawet ruch starych wilków w dole, a kiedy przywódca odwrócił się od nich wkońcu, odczytał sygnały przekazywane sobie przez nowe wilki przez drobne ruchy uszu, nozdrzy i oczu. Decyzja zapadła. Odwrócił się, podobnie jak pozosta łe dwa zwierzęta i zaczńł biec w stronę ich legowiska. Nawet œnińc, Bleys człowiek Bleys opowiadał o tym Toni; jej i ktokolwiek jeszcze słuchał. Nie potrafił się powstrzymać przed mówieniem. Do legowiska wrócili o północy, kiedy stado zebrało się w całoœci. Panowało podniecenie. Przewodnik wędrował między swoimi dziećmi, braćmi, siostrami i ich dziećmi, dotykajńc nosów, odbierajńc sygnały posłuszeństwa zaciskajńc ich nosy szczękami, jak Rzymscy legionici obejmowali się przed bitwń. Stopniowo rosło między nimi zrozumienie przechodzńce między nimi nie w symbolach, lecz po prostu łańcuchem drobnych działań i gestów dotyku nosa, delikatnych ugryzień, drobnych poruszeń całego języka ciała – bo nie myleli symbolami, a zapachem, emocjami i obrazami, wszystko to łńczyło się we wspólne zrozumienie grupy, zastępujńce to, co można by powiedzieć słowami. Tego wieczora zapolujemy na stare wilki i zwyciężymy je. Ja poprowadzę jednń częć, mój brat drugń. Bleys pogrńżył się jeszcze głębiej we nie, niewiadom już głonego opowiadania o tym, czego doœwiadcza. Tylko na chwilę wypłynńł na powierzchnię... – Pomylałam, że powiniene na niego zerknńć usłyszał głos Toni. – Tak odpowiedział Kaj. Miała rację... Ale Bleys znów zanurzył się głębiej, opuszczajńc ich... zatapiajńc się całkowicie we œnie. Był przewodnikiem stada. Rozdział 39
Przewodnik stada w głuszy swego snu... Jestem z mojń częciń stada. Biegniemy. Moje uszy sterczń wysoko, wdychajńc głos wiatru. Mój prosty ogon czesany jest pazurami gałęzi, dumnie płynńc za mnń. Moje uszy obracajń się do tyłu i odróżnialny odgłos łap mówi mi, że matka stada jest na swoim zwykłym miejscu, ochraniajńc mój bok po nawietrznej. Od kiedy mój bra t opucił nas z najdzielniejszymi z dwulatków i zgiętoogonowymi łowcami drugiej częœci stada, przekroczylimy bystrń wodę i miejsce nagich skał. Wrazzmatkń stada i towarzyszami od sutków, z których każdy jest równie wyronięty i silny jak ja, szukamy starych wilków, ojca ich stada oraz dominujńcych prostoogonowców. Będń w cenionych miejscach snu. Brat ze swojń częciń stada będń czekać w ciszy. Nie wyjdzie z ukrycia do chwili, aż usłyszy koci i kły. Jest nowym wilkiem. Jego towarzysze będń mu posłuszni. Sń nowymi wilkami. * * * Słońce jasno wieci, ale wiat wcińż jest czarnobiały. Słońce ogrzewa moje plecy i cienistybratktórybiegniezemnń jest teraz pod moim brzuchem, kryjńc się przed słońcem. Kiedy słońce opadnie niżej, będzie biegł u mojego boku. Wia trprzema wia do mojego nosa. Czarny wia tr woła do nas o jedzeniu, które nie wymaga zabijania. Podzieliłaby się. Matka stada warczy cicho, ostrzegajńc innych, by nie zwracali uwagi. Siostra œmierci – córka prycha. Nie potrzebujń ostrzeżenia. Sń nowymi wilkami. Niewielkie drzewa rosnń bardzo gęsto. Kiedy odgarniam liœcie, ziemia wcińż pachnie spaleniznń. Zbite zarola stanowiń dobrń osłonę, ale nie musimy się ukrywać. Zapach starych wilków wcińż jest słaby. Krńżymy wokół zaroli przeskakujńc opadłe, na wpół wypalone pnie. Reszta jest tuż za mnń. Dzień jest ciepły... Jestemy teraz blisko starych wilków. Zapach ich watahy rozdziela się na wiele indywidualnych składników. Przyspieszamy. Nagłe mam w sobie dwa wilki. Częć mnie jest Obserwatorem, częć Działajńcym – ale nad nimi wcińż jestem pojedynczy, wcińż przewodnikiem stada. Drzewa œmigajń obok i znikajń w tyle. Już nie biegniemy, sadzimy przed siebie potężnymi susami. Wypadamy spomiędzy drzew; na szerokiej polanie przed nami stare wilki zaczynajń się
poruszać. Z cienia wielkiej skały wyłania się potężny stary wilk, przecińga i patrzy w naszń stronę. Kilka innych też się nam przyglńda, warczńc cicho, po czym oglńda się na swojego przywódcę. On jest ich przewodnikiem. Jest mój. Kiedy Działajńcy wydłuża swoje susy, pędzńc w stronę przewodnika stada starych wilków, Obserwator rozglńda się po polanie. Pozostałe ze starych wilków nie oglńdajń się już na przywódcę w poszukiwaniu sygnałów. Stajń do walki, ale sń rozproszone. Matka stada przyjmuje wyzwanie i wykonuje unik przed szarżń starego wilka, podczas gdy Siostra œmierci – córka zanurza zęby w zad atakujńcego. Oboje odpadajń gdzieœ w bok. Stary przewodnik zapiera się i przyjmuje szarżę Działajńcego na bark, po czym zaciska szczęki na moim karku. Działajńcywemnie był zbyt pewny siebie. Zbyt długo byłem przewodnikiem stada, by być doć ostrożnym. Ale Działajńcywemnie jest szybszy niż stary wilk, a sezon zielonych traw i tłustych cielńt był dla nas łaskawszy niż dla tych, z którymi walczymy, bo potężne bestie, na które oni polujń stajń się coraz rzadsze. Mój kark pokrywa gęste futro i gruby tłuszcz. Ciężkie szczęki zaciskajń się na moim futrze i skórze, a Działajńcywemnie chwyta zębami przedniń łapę starego wilka i kruszy koć. Stary wilk pada, cińgnńc mnie za sobń, nie rozluniajńc uchwytu. Leżńc obok niego, Działajńcy–we– mnie łamie jego drugń przedniń nogę. Przetaczamy się na łapy i cińgniemy. Stary wilk ma silne szczęki, ale nie może stawiać oporu ze złamanymi nogami. Wyrywam się. Inne stare wilki atakujń nas, wychodzńc spomiędzy drzew po drugiej stronie polany. Jest ich wiele, sń młode i dumne. Pozwolń nam zabić swoich przywódców. Wtedy nas zaa takujń, odgoniń albo zabijń i same stanń się przywódcami stada starych wilków. Sń młode i głupie. Wataha jest ródłem życia. Działajńcy odsuwa się z linii ataku i odskakuje na bok, gdy Obserwator dostrzega brata i jego towarzyszy atakujńcych nagle z kępy krzewów. Ruszajń na młodsze wilki czekajńce na zdobycie przywództwa nad swojń watahń. Dwaze starych wilków stojń skonsternowane, nie mogńc wybrać: przyglńdać się dalej rozgrywajńcej się przed nimi bitwie czy odwrócić się w stronę nowego zagrożenia. Ginń na miejscu, bo wszystkie, oprócz najsilniejszych i najodważniejszych, odwracajń się
i uciekajń przed naszń szarżń, widzńc jak wraz z mojń częciń stada wygrywamy z ich przywódcami; brat z młodszymi wilkami, przepełnionymi chęciń zabijania, obalajń maruderów. ...Zapóno, inne odwracajń się, ale Działajńcy, matka stada i nasi towarzysze uwolnili się już z pierwszego starcia, dołńczajńc do brata i młodszych wilków. Ugryzienie... zwód... atak... unik. Działajńcy całkowicie mnie teraz kontroluje. To zbyt wiele dla starych wilków. Załamujń się i uciekajń. Działajńcy chciałby je cigać, ale powstrzymuje go Obserwator. Stare wilki nie powrócń. Kiedy znów nadejdń niegi, zginń, bo zbyt mało jest potężnych kudłaczy, na które polujń, a stare wilki nie sń dostatecznie zwinne i szybkie, by złowić uciekajńce mięso, by nakarmić ich młode. Wyję z głębi płuc, a nowe wilki zbierajń się na mój sygnał. Wycofujemy się w cień drzew. Cienistybratktórybiegazemnń rozcińga się, daleko przed moimi stopami, kierujńc nos w stronę horyzontu... Stopniowo, wcińż biegnńc w mylach, Bleys wyszedł ze snu z powrotem do pokoju, mrocznego pomieszczenia, w którym oprócz niego była tylko Toni. Wcińż rozgrzany walkń, Bleys chciał usińć na łóżku, ale nie mógł się ruszyć. Coœ go trzymało. Ręce i nogi miał przywińzane do krawędzi łóżka, uniemożliwiajńc ruch. Zalała go dzikoć. – Czemu jestem zwińzany? krzyknńł w twarz nachylajńcej się nad nim Toni. Poczuł jej dłoń na swoim czole. – Wszystko w porzńdku, wszystko w porzńdku uspokajała go. – Zdejmij je! krzyknńł. Zdejmij je! Sięgnęła do swojej bransolety i uchwyty odpadły, uwalniajńc jego ręce i nogi. Z ulgi prawie opadł z powrotem w stan niewiadomoci, a kiedy doszedł do siebie, Toni łagodnymi i rytmicznymi ruchami, używajńc wilgotnej szmatki myła jego twarz, kark i górnń częć ciała. Stopniowo odprężał się, coraz bardziej, bardziej... * * * Znów nadszedł okres całkowicie chaotycznych snów... potem, w końcu znów wyraŸny sen. Œnił, że rozmawia z odnalezionym młodym Halem Mayne’m. Chłopak siedział ze skrzyżowanymi nogami,jak szczupły młody Budda w pozycji lotosu, na czym w rodzaju kolumny, dostatecznie wysokiej, by siedzńc w tej pozycji mieć oczy na
tym samym poziomie, co stojńcy przed nim Bleys. Znajdowali się w ciemnym i chłodnym pomieszczeniu. Hal Mayne wokół ramion owinięty był czymœ w rodzaju przeœcieradła o nieokreœlonym kolorze – w pokoju było zbyt ciemno. Nie sposób było powiedzieć, czy ma na sobie co więcej. Odbywali szczerń rozmowę, ale nie szła im zbyt dobrze, przynajmniej z punktu widzenia Bleysa. Hal Mayne miał nad nim przewagę. Ich rozmowa doszła do punktu, w którym młodzik zdawał się niemal osńdzać dojrzałego Bleysa. – Czemu nie mogę sprawić, by zrozumiał? powiedział w pewnej chwili Bleys. – Ponieważposługujesz się niezrozumiałym językiem – spokojnie odpowiedział Hal. – Nie mówisz do mnie normalnym ludzkim językiem. Jesteœ Innym. Chłopak wypowiedział ostatnie słowo jakby było nazwń własnń, jak Dorsai czy ZaprzyjaŸniony. – Nie odpowiedział Bleys. Organizacja Innych jest tylko rodkiem do osińgnięcia celu – dobrego celu. – Dobry czy nie stwierdził Hal nie ma tonie wspólnego z tym, kim jesteœ. Jesteœ Innym. – Czemu wcińż to powtarzasz? To żart? Jakby mówił, że pochodzę z rasy obcych? – zapytał Bleys stanowczo. Mówię w basicu i jestem człowiekiem, jak ty. – Nie, oczywicie nie jeste obcym. Jeste człowiekiem, ale odrębnym, różnińcym się od pozostałych. Tak więc jesteœ jedyny w swoim rodzaju. Bleys–Inny. Zawsze taki byłeœ. Zawsze mylałe o sobie jako o jedynym w swoim rodzaju, nawetwobec swojej matki. Ona wiedziała o tym, nie rozumiejńc; ale był to jeden z powodów, dla których traktowała cię jak podrzutka. Bała się ciebie. Zastanów się. Zawsze o tym wiedziałeœ. Nie różniłe się tak bardzo jako dziecko; stopniowo jednak, krok za krokiem, dorastałeœ stajńc się coraz bardziej Inny. Żyjesz tylko po to, by zmienić ludzkoć winnych, żeby nie był już samotny. Ale tego nie da się dokonać, nie uda się nawet tobie. – Skńd wiesz, jaki byłem jako dziecko? Co wiesz o mojej matce? – surowo zapytał Bleys. – Wiem, ponieważ jak ty i każdy człowiek jestem niepowtarzalny, jedyny. Ale znam cię takim, jakim naprawdę jeste, a jednń z moich powinnoci w wiecznie ewoluujńcym wzorze historii jest powstrzymywanie ludzi podobnych tobie przed zniszczeniem ludzkoœci w próbie przekształcenia jej w co, czym nigdy nie mieli się stać. – Ponieważ próbujesz to włanie osińgnńć, wiem, że jeste moim przeciwnikiem. Znam
moc zniszczenia, które może nadejć i że kłamiesz, nawet wobec siebie samego. „To co zaplanowałem, nie będzie złem”. – My wiemy lepiej... Sen płynńł w ciemnoci, a Bleys przeszedł w inny rodzaj snu. Nie wyczerpujńcego drzemania, do którego prawie się już przyzwyczaił, lecz głębokiego, zdrowego snu. Kiedy się obudził, wszystko wyglńdało inaczej. Ból w boku zniknńł. Pozostał jedynie głęboki, bolesny smutek. W pokoju było janiej niż poprzednio. Był w stanie wyranie widzieć swoje otoczenie, choć ciana okienna pokoju najwyraniej miał rację mylńc, że przebywajń w pokoju hotelowym była tylko częciowo rozjaniona. Czuł się, jakby wracał do życia. Wszystko widział ostro i wyranie. Nachylała się nad nim Toni, golńc go małń brzytwń, zaprojektowanń na Newtonie i skonstruowanń na Cassidzie, doskonale znanń milionom ludzi na Młodszych Œwiatach – wypalała zarost w mikroskopijnej, choć mierzalnej odległoœci od skóry, sprawiajńc przy tym wrażenie, jakby skóra była ledwie głaskana. Podczas jego choroby Toni musiała zajmować się tym codziennie. Bleys zauważył sterczńcego za niń Kaja. Gdy tylko skończyła, Toni natychmiast odsunęła się, robińc mu miejsce pray posłaniu. – Jak się czujesz? zapytał Kaj. – Dobrze! odpowiedział Bleys. Co z Henrym? – Wszystko z nim w porzńdku stwierdził Kaj. Razem z Dahno przyjdzie odwiedzić cię za kilka dni. Ale zapytałem cię, jak się czujesz. – Spałem. Prawdziwy sen. – Wierzę ci. Całkiem dobrze to zniosłe. Lepiej niż się spodziewałem, nawet uwzględniajńc twoje doskonałe zdrowie. Musiałe z zawzięciem zaprzńc do pracy swój układ odpornoœciowy. – Zaprzńc... Bleys powstrzymał się wiesz, to, co podała mi Rada musiało zaczńć działać znacznie szybciej. Pamiętam teraz, że nie czułem się dobrze już w drodze do portu kosmicznego. – Oczywicie, okłamali cię potwierdził Kaj. Chcieli, żeby czu ł się jeszcze bardziej bezradny, niż większoć ludzi potraktowanych tń truciznń. Nie ostrzegłem cię, bo nie chciałem sugerować... – Nie jestem zbyt podatny na sugestie owiadczył Bleys. – Nie zgodził się Kaj. Ale wtedy tego nie wiedziałem. Leka rze muszń być ostrożni. – Jak długo byłem nieprzytomny? zapytał Bleys.
– Liczńc od chwili, gdy dostałe się na pokład Favored of God, nieco ponad dwa tygodnie. Bleys głęboko odetchnńł z ulgń. – Tylko tyle? Miałem wrażenie, że trwa to wiecznoć. To dobrze. Nie mam czasu do stracenia. Ale przynajmniej już dobrze się czuję. – Chciałbym móc się z tobń zgodzić powiedział Kaj. Ale może nie pamiętasz, co ci mówiłem na temat długotrwałoci efektów. Wcińż będń ci się okazjonalnie zdarzały przypadki niekontrolowanego mówienia i zaniki pamięci. Mogń pojawiać się też inne efekty, do tej pory niezauważone, które odkryjesz, gdy zaniknń poważniejsze problemy. Ale jeœli utrzymasz to pozytywne nastawienie w końcu pozbędziesz się wszystkiego. Dam ci jedynie parę słów ostrzeżenia. Bńd optymistń. Bleys umiechnńł się. – Urodziłem się jako pewny siebie optymista. Prawdę mówińc nie pamiętam, abym kiedy czuł się inaczej. I dziękuję, doktorze, za wszystko, co pan dla mnie zrobił. Bez pańskiej pomocy bez wńtpienia byłoby o wiele gorzej. – Każdy lekarz by ci pomógł odpowiedział Kaj prawie oschle. Bleys po raz pierwszy widział u niego jakiekolwiek oznaki emocji. – Cóż, naprawdę dziękuję powtórzył Bleys. Teraz wstanę... Uniósł głowę i zaczńł podnosić ciało, ale ręce Kaja powstrzymały go i łagodnie pchnęły z powrotem na łóżko. – Działaj powoli powiedział Kaj. piesz się, a szybko zaczniesz odczuwać zawroty głowy, może stracisz przytomnoć albo nastńpi nawrót choroby. Kaj obrócił się w stronę Toni. – Pomóż mi. Pomożemy mu usińć podpierajńc go poduszkami; jeli nic mu nie będzie, to jutro będzie mógł wstać i nawet spróbować chodzić. – Jutro? zapytał Bleys. Kaj zignorował go. W końcu zrobili dokładnie tak, jak powiedział doktor. Minęły cztery dni, zanim był w stanie przejć przez pokój, majńc po bokach podtrzymujńcych go przyjaciół. – Widzicie? zapytał Bleys Nic mi nie jest. Jednak naprawdę wcale tak nie było. Nie miał zawrotów głowy ani zaników pamięci, ale całe ciało miał osłabione. Nie przyznałby się do tego, ale cieszył się, że odprowadzili go do łóżka. – Sugeruję, żeby teraz odpoczńł chwilę, potem spróbował usińć i znowu się przejć spróbuj na zmianę ćwiczyć i odpoczywać przez następny dzień lub dwa. – Kaj zwrócił się w
stronę Toni, stojńcej tuż obok niego, patrzńc w dół, na Bleysa. – Będziesz mogła mu pomóc, Toni, prawda? – Oczywicie odpowiedziała Toni. Tak też zrobiła. Nie tylko pomagała, ale zdominowała cały proces jego ponownego przyzwyczajania się do samodzielnego poruszania. Robiła to wolniej, niż miał ochotę. Bleys był im wdzięczny, gdy po zmaganiach z ociężałym ciałem mógł powrócić do łóżka i się położyć. Jego siły były na wyczerpaniu i choć szybko je odzyskiwał, to po wykonaniu kilku prostych czynnoci gotów był do snu. Jednak jego determinacja w powrocie do zdrowia była tak wielka, że ćwiczyli dwadziecia cztery godziny na dobę, pozwalajńc sobie jedynie na drzemki w przerwach. Dopiero kiedy uwiadomił sobie, że Toni mogła spać tylko w tych krótkich przerwach, zauważył jak bardzo zmęczonń miała twarz i zdał sobie sprawę, że jń również zmuszał do wysiłku ponad siły. – Jak udało ci się wytrwać przy mnie przez cały ten czas? zapytał. Umiechnęła się. – Miałam tu własne łóżko. Spałam, kiedy byłeœ nieprzytomny. Czujnik budził mnie, kiedy się budziłeœ. – I robiła tak przez pełne dwa tygodnie? Znów się umiechnęła, tym razem trochę niemiało. – Kaj powiedział, że im mniej ludzi będzie miało z tobń kontakt, tym lepiej. Powiedziałam mu, że to będę musiała po prostu być ja. Bleys zrozumiał nagle, jak w błysku jasnowidzenia. Będńc tu sama upewniła się, że nikt inny nie usłyszy co mówił. Jakikolwiek był w stosunku do niej efekt słów wypowiadanych przez niego pod wpływem gorńczki i trucizny, rozumiała, jak bardzo nie chciałby, by ktoœ więcej je usłyszał. Bleys potrzńsnńł głowń. Nie potrafił przekazać, jak bardzo był jej za to wdzięczny. Może kiedy mu się to uda. Jak wńż wlizgujńcy się w niestrzeżone rejony raju pojawiła się niechciana myœl, co ona słyszała; musiała zdawać sobie sprawę, jaki to dla niego stanowi problem. – Wezmę prysznic powiedział Bieys najbardziej swobodnym tonem, na jaki mógł się zdobyć. Może pójdziesz odpoczńć? – Nie, nie trzeba – Toni przerwała i potrzńsnęła głowń, potem znów się umiechnęła. Mogłabym zasnńć, a powinnam czuwać. – A więc id spać. Wezwę cię, jeli będę cię potrzebował. Jeli będziesz miała wńtpliwoci, możesz znów podpińć się do tego czujnika.
– Prawdę mówińc – odpowiedziała, umiechajńc się cały czas masz go na sobie. Spokojnie możesz się z nim wykńpać, woda mu nie zaszkodzi. Bleys skinńł głowń i przyglńdał się, jak Toni kieruje się w stronę drzwi. – Na pewno dobrze się czujesz? Toni obejrzała się, stajńc przed otwartymi już drzwiami. – Czuję się doskonale. IdŸ. Wyszła. Drzwi zasunęły się za niń, a on dłuższń chwilę jeszcze w nie patrzył. Stwierdził, że ma zbyt wiele do przemylenia. Będzie musiał zmierzyć się z tym, czego dokonały w niej te dwa tygodnie słuchania jego zwierzeń. Pomimo jej spokojnego wyglńdu, słyszała go i w końcu będń musieli o tym porozmawiać. Bleys chodził niespokojnie po pokoju. Nie potrafił sobie teraz wyobrazić ich wspólnej przyszłoci. Stała się kluczowym elementem jego planów – nie tylko wobec ludzkoœci, ale i wobec siebie, na utrzymanie się we własnej wizji i ukończenie pracy. Musi przejńć kontrolę przynajmniej nad wszystkimi Młodszymi wiatami a nawet to będzie zaledwie poczńtkiem. Zrezygnował w końcu z rozważania tego problemu, odwrócił się i przeszedł przez półotwarte drzwi do łazienki. Miał na sobie tylko szorty. Uwiadomił sobie i niemal natychmiast z powrotem przywołał wczeniejsze rozważania że Toni musiała robić znacznie więcej, niż tylko siedzieć i słuchać. Była również jego pielęgniarkń, nie tylko pocieszajńc go, gdy się budził, ale i zajmujńc się znacznie mniej przyjemnymi aspektami jego ciała. W łazience, Bleys stanńł przed lustrem nad umywalkń, odruchowo przesuwajńc dłoniń po szczęce, byprzekonać się czy jest dobrze ogolona. Była. Opucił dłoń i przyjrzał się górnej połowie ciała sprawdzajńc, co zrobiło z nim dwa tygodnie ciężkiej choroby. Prawie się nie zmienił. Z powodu braku porzńdnego jedzenia i ćwiczeń zwiotczały mu częciowo mię nie przedramion i klatki piersiowej. Zdał sobie sprawę, że Toni musiała podawać mu przynajmniej jakie płyny, utrzymujńc go przy życiu tak długo i że prawdopodobnie podawano mu również rodki odżywcze. Niczego takiego nie pamiętał. Spojrzał na swojń twarz i pierwszy raz naprawdę jń zobaczył. Stał, przyglńdajńc się jej w szoku. Zawdzięczane genom przystojne rysy, które nauczył się wykorzystywać jak aktor, były zmienione. Ogień ostatnich dowiadczeń dogłębnie jń zmienił. Patrzył na te same rysy, ale
teraz wyczytał w nich trwałń zmianę. Stał się Innym w pełnym znaczeniu tego słowa. Nie musiał już grać. Prawdopodobnie zmiana nie była tak wyrana, by dostrzegła jń widownia czy osoba rzucajńca mu tylko pobieżnie spojrzenie. Tylko ktoœ dobrze go znajńcy mógł poznać różnicę. Toni musiała być wiadkiem tego procesu, całej fizycznej i umysłowej przemiany wywołanej działaniem Newtońskiej trucizny. Musiała teraz rozumieć nie tylko jego motywy, argumenty, cel i koszt jego osińgnięcia również to, jak pozwolił, by stało się to jego częciń. Ze wszystkich ludzi, tylko ona znała go teraz w pełni. A jednak została z nim. Nie rozumiał. Zrezygnował z kńpieli. Odwrócił się od lustra i wrócił do sypialni – zatrzymujńc się w miejscu na widok stojńcej w drzwiach Toni. – Toni! Wróciłaœ! – Miałam wrażenie... pomylał, że patrzy mu głęboko w oczy że możesz mnie potrzebować... więc pomylałam, że zajrzę i sprawdzę. Oddał jej spojrzenie. – Toni, czy chcesz mnie zostawić? Przez chwilę nie odpowiadała. Potem powoli potrzńsnęła głowń. – Nie. Rozdział 40 – Słyszałem, że wróciłe na Harmonię przywitał go McKae. Ale tylko plotki, nic konkretnego. Przeprowadziłem małe ledztwo i odkryłem, że faktycznie przyleciałeœ, ale z nikim się nie kontaktujesz. Pomylałem, że zadzwonisz do mnie, jak tylko będziesz wolny. Wiesz spodziewałem się ciebie szybciej, ale teraz to już nie ważne... Umilkł. Bleys siedział nieruchomo, patrzńc na niego ponuro z dryfu. Siedzieli w biurze McKae, w budynku rzńdowym Harmonii. Szczególnym biurze, większym nawet niż zajmowane przez GłównychMówcówwIzbachnaHarmonii i Zjednoczeniu. Biurze otwieranym wyłńcznie, gdy wybierano wspólnego szefa rzńdu – Najstarszego. Biuro zajmowało pełne skrzydło gmachu rzńdowego. Składało się właœciwie z trzech pokoi: biura, sekretariatu i prywatnego gabinetu. ciany między nimi w każdej chwili mogły zostać rozsunięte dzięki pojedynczej komendzie z bransolety McKae. W tej chwili były na miejscu i siedzieli w biurze, które – co ciekawe było najmniejszym z trzech pomieszczeń. Byli sami. W pokoju panowała nieco podwyższona wilgotnoć i temperatura, więc miał w
sobie co z atmosfery cieplarnianej. Bleys wcińż odczuwał osłabienie. Dopiero gdy zauważył, jak McKae skupia wzrok, mrużńc oczy, uwiadomił sobie, że nigdy nie uważał tego człowieka za doć dobrego obserwatora, by był w stanie zauważyć różnicę. Jednak najwyraniej udało mu się to i ta wiadomoć wywołała wyranń zmianę w jego pierwotnych planach rozegrania tego spotkania. McKae wcińż mówińc wstał nagle i podszedł do dużej szafki wbudowanej w œcianę po jego lewej stronie. Otworzył jń i wyjńł dwie butelki tego samego wina, które pił już kiedyœ w obecnoœci Bleysa, oraz dwa wysokie, bogato zdobione kieliszki. Przyniósł to wszystko i postawił na swoim biurku, a potem przysunńł swój fotel. Wcińż stojńc wskazał, by Bleys bliżej przysunńł swój dryf. – Musimy uwietnić nasze spotkanie. Umiechnńł się z wyranym wysiłkiem. – Wszystko idzie bardzo dobrze, ale cieszę się, że wróciłeœ. Jest jeszcze wiele rzeczy do zrobienia i chciałbym usłyszeć twojń opinię na ich temat choć, oczywicie, to ja będę podejmował decyzje. McKae nalewał wino do szklanek, przyglńdajńc się rosnńcemu poziomowi płynu, jakby wykonywałjaki skomplikowany eksperyment chemiczny. Napełnił je po brzegi – właœciwie prawie przepełnił, w ostatniej chwili podnoszńc butelkę. Gdy podnosił kieliszek, dłoń mu lekko drżała. – Za nasze ponowne spotkanie! Wypił połowę wina i odstawił kieliszek” na biurko. Spojrzał na Bleysa. – Nie pijesz powiedział. – Może za chwilę. McKae dalej stał. Otworzyłusta, potem znówje zamknńł. – Czemu nie usińdziesz? zapytał Bleys. McKae usiadł, wcińż patrzńc na niego. – Jak już mówiłem odezwał się oczekiw ałem twojego powrotu. Potrzebuję twojej rady w wielu sprawach. Chcę, żeby był dostępny. Jego głos nabrał trochę mocy. – Masz wielu ludzi, którzy mogń ci doradzać odpowiedział Bleys. Choć oczywiœcie z przyjemnociń zapewnię ci błogosławieństwo moich rad. Będę się z tobń regularnie kontaktował. Tak się składa, że muszę niemal natychmiast znów opucić Harmonię i przez jaki czas mnie nie będzie. Wracam na Nowń Ziemię. Przypuszczam, że rozumiesz, iż to ja zaaranżowałem sytuację, z powodu której Prezesi i Gildie rozpoczęły werbunek najemników? A swojń drogń, ilu ich tam jest?
– Właciwie, to nie wiedziałem czemu odpowiedział McKae. Nie jestem pewien... mylę, że ponad połowa. Tak jest. Chcieli pięćdziesięciu tysięcy i o ile pamiętam, wysłaliœmy już około trzydziestu tysięcy, wraz z wyposażeniem i zapasami. Nie wiedziałem, że to dzięki tobie o to poprosili. Jak tego dokonałeœ? – Przyłożyłem na nich presję społecznń ludzi z kilku prowincji wyjanił Bleys. Choć najważniejsza była grupa opozycyjna nazywajńca się Podkowa. I tak stanowili problem dla rzńdzńcych, ale z odpowiednim poparciem i nagłonieniem, zaczęli wyglńdać na poważne zagrożenie. Mój udział nie różnił się zbytnio od sposobu, w jaki pomogłem w twoim wyborze na Najstarszego. Na chwilę zapadła cisza. – Przy okazji kontynuował Bleys czy postńpiłe zgodnie z mojń radń i kontrakt przygotowano według dorsajskich wzorów, gdzie oddziały podlegajń wyłńcznie rozkazom swoich przełożonych? – Tak odpowiedział McKae. Sprawa jest zapięta na ostatni guzik, dokładnie jak kontrakty Dorsajów. Rzńd Nowej Ziemi może jedynie poprosić najwyższego rangń oficera, by postńpił wedle ich życzeń. Ten rozważy probę, zdecyduje czy jest praktyczna i zastanowi się, co zrobiń oddziały, jeli wyda im taki rozkaz. Oni za będń działać tylko kierujńc się jego bezporednimi poleceniami, nie słuchajńc nikogo z Nowej Ziemi. Bleys pokiwał głowń. – Ale zanim odlecisz, chciałbym dowiedzieć się, co robiłeœ na Nowej Ziemi – stwierdził McKae. – Nie ma takiej potrzeby spokojnie odpowiedział Bleys. Moja praca tam jest całkowicie niezależna od twojej tutaj. McKae wcińż uważnie mu się przyglńdał. Ledwie zerkajńc w bok, ponownie napełnił swój kielich, uniósł go do ust i napił się – nie tak dużo, jak za pierwszym razem, ale i tak znaczńcń iloć. – Pamiętam, że tuż przed wyborami powiedziałe mi, że Klub Prezesów i Gildie będń chciały wynajńć naszych żołnierzy wolno powiedział McKae. Bleys ponownie skinńł głowń. – Oczywiœcie. Ty ze swej strony byłe w stanie dobrze wykorzystać tę informację w swojej kampanii wyborczej. Udało ci się wywołać wrażenie, że tylko ty możesz doprowadzić do zawarcia tego kontraktu, a co za tym idzie, znacznego napływu kredytu międzygwiezdnego na Harmonię i Zjednoczenie.
– Tak potwierdził McKae. Mimo wszystko chciałbym wiedzieć, jaki miałeœ w tym udział. – Wtedy nie było takiej potrzeby odpowiedział Bleys. Między nimi zapadła kolejna, chwilowa cisza. – A teraz? zapytał McKae. – Myœlę, że również. Przez dłuższń chwilę McKae nic nie mówińc przyglńdał się swojemu kieliszkowi. Potem wzdrygnńł się, jak kto budzńcy się ze snu. – W każdym razie powiedział nie możemy rozmawiać, skoro tak szybko wyjeżdżasz. Jak już powiedziałem, potrzebuję porady umiechnńł się cierpko a tym właœnie powinien zajmować się Pierwszy Starszy wobec Najstarszego. Oznacza to, że Pierwszy powinien przez cały czas znajdować się u mego boku. – Jak już powiedziałem głos Bleysa pozostawał cały czas absolutnie spokojny – masz wokół siebie doradców. Niezależnie jednak od tego gdzie będę, regularnie będę się z tobń kontaktował. – Jeli nie będzie cię u mojego boku... McKae przerwał, by napić się łapczywie ze swojego kielicha, prawie go opróżniajńc, po czym jego ręka niemal automatycznie sięgnęła po butelkę, uzupełniajńc poziom wina trudno będzie cię uważać za Pierwszego Starszego. Prawdę mówińc, w takiej sytuacji nie miałoby sensu, żeby dalej trzymał to stanowisko. – Mylę, że jest bardzo ważny powód, aby sprawy pozostały bez zmian – odpowiedział Bleys. – Dla twojego dobra. – Dla mojego dobra? – Tak. Ich oczy znów się spotkały. Pamiętaj, jakń wagę w twojej elekcji miała obietnica dochodów z kontraktu z najemnikami. Potężny czynnik. Teraz jesteœ Najstarszym, ale pojawia się kwestia pozostania na tym stanowisku. Chciałbyœ chyba zatrzymać ten tytuł do końca życia, jak Najstarszy Bright przed stuleciem? W grę wchodzi całe mnóstwo różnorakich czynników, a ja spodziewam się zmienić sytuację międzyplanetarnń – na co, jako Najstarszy, będziesz musiał zareagować. Warunki mogń działać równie dobrze dla ciebie, jak i na twojń niekorzyć. Postńpisz mńdrze, robińc co powiem i kiedy powiem. McKae sięgnńł po kieliszek wyraŸnie tym razem drżńcń rękń. Przełknńł i odstawił kieliszek tak gwałtownie, że od podstawy odprysnńł kawałek szkła. – Grozisz mi? zapytał ostro. – Oczywicie odpowiedział Bleys. Cisza między nimi przedłużyła się. Po kilku chwilach Bleys podniósł się z miejsca.
– Rozumiem powiedział. Odwrócił się i ruszył w stronę drzwi biura. – Czekaj! zawołał McKae. Bleys odwrócił się. McKae ponownie napełnił swój kielich i trzymał go przy ustach. – Jeli dam ci swobodę poruszania, a ty po prostu będziesz mi doradzał – zapytał niepewnie to wszystko będzie dobrze? – Będziesz całkowicie chroniony odpowiedział Bleys. A to w końcu jest najważniejsze. Wierzę, że będziesz dobrym Najstarszym dla Harmonii i Zjednoczenia – z mojń pomocń. Powiniene zostać Najstarszym bardzo długo. Możesz nawet pobić rekord Najstarszego Brighta. Umiechnńł się ciepło. – Tak. McKae wpatrywał się w Bleysa, jakby musiał nie tylko słyszeć jego słowa, ale i odczytać je z ruchu ust. Opucił wzrok w swój kieliszek i powiedział: A więc ustalone. – Tak potwierdził Bleys ustalone. Cieszę się, że się zgodziłe. – Och, zgadzam się! McKae osuszył kieliszek i odstawił go na stół. Kieliszek wywrócił się na bok. Spojrzał znów na Bleysa. – Będę z tobń w kontakcie powiedział Bleys i znów obrócił się w stronę drzwi. – Poczekaj! głos McKae odbił się od cian gabinetu, i Bleys obrócił się z powrotem. McKae wskazał palcem na pełen kieliszek Bleysa. Nie zamierzasz wypić nawet tego? – patrzył na Bleysa trochę dzikim wzrokiem. – Och, tak łagodnie odpowiedział Bleys. W trzech długich krokach pokonał odległoć dzielńcń go od biurka, podniósł kieliszek i wypił całń jego zawartoć. Za twoje długie życie i długie panowanie jako Najstarszy. Umiechnńł się do McKae. Ten nie patrzńc, sięgnńł po butelkę, wylał resztę jej zawartoœci do kieliszka i wypił. Potem też się umiechnńł. Kiedy Bleys znów odwrócił się do wyjœcia, nowy Najstarszy zaczńł się miać ochrypłym, nie radosnym miechem, który trwał jeszcze, gdy Bleys dotarł do drzwi, otworzył je i wyszedł. – Jest tu Barbage, chce się z tobń spotkać przywitała Bleysa Toni, gdy tylko wrócił do swojego apartamentu w hotelu. Pojawił się kilka godzin temu, ale powiedział, że nie odejdzie bez rozmowy z tobń. – Dobrze – odpowiedział Bleys. Gdyby się nie pojawił i tak musiałbym się z nim skontaktować. Ma jakieœ szczególne wieœci? – Tak mi się wydaje stwierdziła Toni ale nie chciał mi zdradzić. Chce ci powiedzieć osobicie. W każdym razie czeka w sali klubowej.
– W porzńdku. A przy okazji: wiesz, że włanie wróciłem ze spotkania z McKae’em. Powiedziałem mu, że zamierzam wkrótce odlecieć na Nowń Ziemię i po drodze doszedłem do wniosku, że prawdopodobnie najlepiej byłoby zrobić to jak najszybciej. – A więc znów Nowa Ziemia? zapytała Toni. – Tak. Chciałbym wyruszyć bez zbędnych opónień. Jedyny problem to ten, że chciałbym mieć ze sobń większń grupę Żołnierzy Henryego, a wiem, że niektórym dał trochę wolnego. Mogń być porozrzucani po całej planecie, kilku mogło nawet polecieć do rodzin na Zjednoczeniu. Ale zbierzmy, ilu się da w cińgu najbliższych godzin i wylećmy za dwadzieœcia cztery godziny. Połńcz się z Favored ofGodi zapytaj, czy będń gotowi tak szybko? Jeœli będzie trzeba, mogę odrobinę poczekać, ale mam nadzieję zebrać do tego czasu przynajmniej połowę ludzi Henry’ego... – Zapominasz przerwała mu Toni że większoć z tych Żołnierzy nie ma domu i kręci się po Citadel albo jest niezbyt daleko od miasta. Przypuszczam, że w cińgu dwudziestu czterech godzin Henry będzie w stanie zgromadzić prawie wszystkich. – Dobrze byłoby Bleys zawahał się. Ilu... – Stracilimy albo zostawilimy za sobń trzydziestu trzech. – Trzydziestu trzech! Bleys gwałtownie siadł na krzele. – Henry znalazł innych na ich miejsce dodała Toni. – To dobrze mechanicznie odpowiedział Bleys. Ponad połowa. Ilu z nich zostawiliœmy? – Żywych? zapytała Toni. Nie wiemy. Przynajmniej pięciu. Bleys siedział nieruchomo. Po dłuższej chwili Toni znów się odezwała. – Będziesz musiał porozmawiać o nich z Henrym. Może póŸniej. – Tak. Rozumiem. Siedział jeszcze przez chwilę, potem wstał. – Powiedziała, że Barbage czeka? Kiwnęła głowń w stronę drzwi za sobń, trochę na prawo od niej. Bleys ruszył w ich stronę. – Chcesz ić ze mnń? zapytał. – Zdaje się, że chce sam odebrać efekt tego, co ma ci do powiedzenia. – Wobec tego może będziesz przysłuchiwać się naszej rozmowie? – zaproponował Bleys, przechodzńc przez drzwi. – Dobrze usłyszał za sobń. Wszedł do pustej sali urzńdzonej w tonacji morskiej zieleni, ze cianń okiennń rozwietlonń wczesnopopołudniowym wiatłem Epsilon Eridiani. Przeszedł przez salę do następnego pomieszczenia, z białymi œcianami i meblami wyciełanymi imitacjń skóry. W pokoju stał samotnie Amyth Barbage, wyprostowany, plecami do okna, z rękami założonymi na plecy i lekko rozstawionymi nogami. Na tle jasnego wiatła zza pleców
wyglńdał w swoim czarnym, doskonale uszytym mundurze prawie jak postać z innej bajki. – Wielki Nauczycielu zaczńł Barbage, zawahał się na ułamek sekundy, potem delikatnie zmienił wyraz twarzy i prawie się umiechnńł. Wspaniała nowina. Mam dla ciebie Hala Mayne’a! Zabrzmiało to, jakby zdanie było wielokrotnie układane i powtarzane. Bleysowi było to jednak obojętne. Barbage zauważył zmianę, jaka zaszła w Bleysie, ale w przeciwieństwie do McKae, zareagował radociń. Bleys podszedł i zajńł miejsce w fotelu dryfowym. – To rzeczywicie dobra wiadomoć, Amyth powiedział cicho. Usińd i opowiadaj. Najwyraniej Barbage wolałby stać, ale podszedł i usiadł na krzele dryfowym naprzeciw Bleysa, sztywno wyprostowany, ledwie dotykajńc plecami oparcia. Bleys spojrzał na niego w dół, z większej wysokoœci swojego dryfu. Jednak podobnie jak niemożliwe zdawało się patrzenie z góry na Henryego, tak samo było w przypadku Barbagea. Zdawał się zupełnie nie brać pod uwagę, że kto mógłby być większy od niego, co najwyżej równy. – Został schwytany podczas próby ucieczki w porcie kosmicznym w Ahrumie – wyjanił Barbage. Umieciłem go w bezpiecznym miejscu, w kwaterze milicji Ahrumy. Na dachu hotelu czeka pojazd, który w każdej chwili może cię tam zabrać. – Mówisz, że został schwytany? zapytał Bleys, wcińż mówińc ze spokojem. – Jak? – Wiedzielimy, że jest w miecie, więc wszczęto poszukiwania. Ludzie milicji czekali w terminalu; zidentyfikował go człowiek o nazwisku Adion Corufa na podstawie zdjęcia. Było tam tylko pięciu milicjantów, ale zablokowali mu drogę ucieczki do czasu, aż œcińgnięto posiłki. Schwytali go. – Rozumiem stwierdził Bleys. Ziewnńł. Przemówił, kierujńc słowa w stronę bransolety, ale tak naprawdę mówińc do Toni. – Jeli ktokolwiek będzie co ode mnie chciał, zostałem zabrany przez Amytha Barbage’a do Ahrumy – powiedział. Majń tam człowieka zidentyfikowanego jako Hal Mayne, chcę go zobaczyć. Wrócę szybko... Przerwał, patrzńc na Amytha. – Jak daleko jest do Ahrumy? zapytał. Ile potrwa dolot tam, rozmowa z Halem Mayne, powiedzmy pół godziny i powrót tutaj? – Nie więcej niż dwie godziny, Nauczycielu. Ahruma znajduje się na drugim końcu
kontynentu, ale mam milicyjny statek suborbitalny. – Jaka panuje tam pogoda? – Umiarkowana, jak tutaj. – A więc wyruszamy natychmiast owiadczył Bleys. Poczek aj, Amyth, zaraz wracam. Opucił pokój, przechodzńc z powrotem do pomieszczenia, w którym siedziała Toni. – Słówko na osobnoci powiedział do niej, gdy zamknęły się drzwi. Jakie inne statki, w których mamy większociowe udziały, sń w tej chwili w Cytadeli, oprócz Fa vored o f God? – Będę musiała sprawdzić odpowiedziała Toni. Wiem, że Burning Bush jest na miejscu, może jeszcze jakieœ. – To dobrze. Burning Bush wystarczy, jeœli nie ma Favored. Tym razem chciałbym w miarę możliwoci podróżować bez innych pasażerów i chciałbym wysłać wczeœniej kilka wiadomoci na Nowń Ziemię. Lepiej zrób to pierwszym startujńcym stńd statkiem – jedna będzie wiadomociń dla Podkowy; poinformuj ich o moim powrocie. Powiedzmy, za szeć dni od dzisiaj, jeœli wyruszymy zgodnie z planem. – A druga wiadomoć? zapytała Toni, jako że Bleys, pochłonięty wizjń długo oczekiwanego spotkania z Halem Mayne zamilkł. – Ach, tak. Druga będzie do oficera dowodzńcego siłami ZaprzyjaŸnionych na Nowej Ziemi. Nadaj jej klauzulę najwyższego poziomu utajnienia. Przekaż mu, że możemy się spodziewać po wylńdowaniu problemów ze strony lokalnych władz i chcielibyœmy, aby oczekiwała nas kompetentna grupa wojskowych, formalnie pełnińca funkcje gwardii honorowej, która będzie eskortować nas do hotelu. Chciałbym, żeby Ludzie Podkowy rozpucili pogłoski o moim przylocie. Ale list do dowódcy musi być absolutnie tajny. Nikt nie powinien go widzieć. Podpisz go za mnie oficjalnie, jako Pierwszy Starszy. – Nie spodziewam się żadnych problemów stwierdziła Toni. A więc wybierasz się z Barbage’em do Ahrumy? – Tak. Dam ci znać, gdybym miał się spónić. – A oddział partyzancki, z którym był Hal Mayne? zapytał Bleys, gdy statek, którym lecieli z Amythem Barbage’em ponownie wchodził w atmosferę po balistycznym locie umożliwiajńcym im błyskawiczne pokonanie odległoci i zwalniał do lńdowania. – Dostaliœcie ich? – Nie, Nauczycielu odpowiedział Barbage.
Siedział wyprostowany naprzeciw Bleysa, po drugiej stronie małego stolika w wyciełanej, choć maleńkiej kabinie milicyjnego pojazdu. Przed Bleysem stała szklanka, którń już dwukrotnie napełniał sokiem jabłkowym, podczas gdy Barbage w ogóle nie tknńł swojej. – Dziwi mnie, że Hal Mayne oddzielił się od nich – stwierdził Bleys. Uważnie przyglńdał się rozmówcy. – Sprawimy, że wszystko nam powie owiadczył Barbage. Tylko silnym w fałszywej Wierze udało sie nie mówić, kiedy ich pytaliœmy. Tacy jak ten, który zatrzymał oddziały milicji podńżajńce tuż za oddziałem, w którym był Hal Mayne; milicjanci owi bez wńtpienia złapaliby oddział, gdyby nie ten Stary Prorok, zaczajony na ich drodze – udało mu się zabić więcej niż tuzin milicjantów, zanim został otoczony i zabity działo się to na zalesionym terenie. – Stary Prorok? powtórzył Bleys. Masz na myli kogo z tego samego oddziału? – Tak odpowiedział Barbage. Jeden z oddziału Rukh Tamani. Gdybyż to była sama Rukh! Lecz ten Stary Prorok obwiniał milicję za mierć swojej żony i od wielu lat był walczńcym z nami bandytń. Był stary i doœwiadczony w walce; i uparty w swej błędnej Wierze. Nazywał się Child–of–God. – Znałeœ go? – Choć nigdy ich nie widziałem, znam nazwiska wielu z oddziału Rukh Tamani – powiedział Barbage. Tego widziałem. Było to podczas mojego poprzedniego pobytu na Harmonii, kiedy służyłem z grupń lokalnej milicji w ramach wymiany. Grupa, w której byłem, złapała oddział Rukh Tamani w zasadzkę na przesmyku górskim i doszło do wymiany ognia. Hal Mayne mnie rozbroił i trzymał wycelowany we mnie karabin. Kiedy nadszedł ChildofGod, powiedziałem mu, że nie wydobędzie ze mnie żadnych informacji. Poznał we mnie jednego z Wybranych i wiedział, że prawdń jest, co powiedziałem; uniósł więc własny karabin, aby mnie zabić. Hal Mayne odtrńcił go, więc wykorzystałem okazję i uciekłem. – Czemu to zrobił? – Tego nie wiem. I nie ma to znaczenia. Pojawiła się szansa ucieczki, więc wykorzystałem jń. Ale zapamiętałem twarz Starego Proroka ciemnń, szczupłń i starń, z bliznń tuż przed prawym uchem. Dzięki długiemu treningowi pamiętam twarze wszystkich
Porzuconych przez Boga. Rozpoznałem go więc po œmierci, nawet pomimo spustoszeń jakich dokonały karabiny energetyczne. Zdołał opónić pocig za oddziałem na tyle, że uciekli. Ale zostanń odnalezieni. W końcu zawsze ich odnajdujemy. – Za piętnaœcie–dwadzieœcia minut zawiodę cię do Kwatery Głównej milicji w Ahrumie, a kilka minut póŸniej zobaczysz Hala Mayne. Szerokie ulice dochodziły do komendy ze wszystkich stron. Pojazd o napędzie magnetycznym pędzńc przez miasto na sygnale z maksymalnń prędkociń, podjechał od tyłu na podwórze, na którym stało kilka pomalowanych na czarno milicyjnych pojazdów magnetycznych. Były też drzwi i rampa wyładunkowa – najwyraŸniej tylne wejcie służńce dostarczaniu zaopatrzenia i dyskretnemu dowozowi więniów. W większych miastach nie istniał zorganizowany ruch oporu, ale byli ludzie pomagajńcy partyzantom. Przez chwilę Bleys zastanawiał się, czy mogń oni stanowić problem, gdy ZaprzyjaŸnieni zostanń poddani pełnej kontroli przez McKae po czym odsunńł te rozważania. W końcu niezadowoleni stanowili ułamek procentu populacji, a milicja na obu planetach była dostatecznie silna, by poradzić sobie z tym problemem, a przynajmniej utrzymywać go z dala od kluczowych punktów: miast, fabryk i kosmodromów. Milicja nigdy nie współdziałałaby z partyzantami. Byli powszechnie znienawidzeni za ingerencje w wojnach między Kociołami i brutalne traktowanie wszystkich więŸniów. Wewnńtrz, komenda mocno przypominała każde podobne miejsce na dowolnym z Nowych wiatów. Miejsce pełne mundurowych i korytarzy z samoczyszczńcymi się œcianami i podłogami, jasnymi wiatłami i atmosferń zapracowania co mogło być prawdń, albo wyłńcznie pozorem. Cele, do których w końcu dotarli, znajdowały się kilka pięter poniżej poziomu głównego wejœcia. Œwiatła były tam równie jasne, ale korytarze, pomimo żółtej barwy i jasnego oœwietlenia, wyglńdały bardziej sterylnie; Bleys idńc nimi wyczuł zapach œrodków dezynfekcyjnych. Drzwi były gładkie, z małymi judaszami. Barbage zatrzymał się przed jednymi z nich, a idńcy z nimi lokalny milicjant wystukał kod otwierajńcy drzwi i odsunńł się, umożliwiajńc Bleysowi i Barbage’owi wejœcie do celi. Weszli, a drzwi automatycznie zamknęły się za nimi. Rozdział 41
Wchodzńc do celi, Bleys automatycznie schylił głowę, ale sufit, choć niski, był na dostatecznej wysokoci, by mógł stać wyprostowany. Cela była jasno owietlona wiatło było wręcz zbyt jaskrawe. Hal Mayne leżał najwyraniej spał lub był nieprzytomny – na wńskiej pryczy przy cianie, po prawej stronie; kiedy obrócił się na wprost Hala, Bleys przeżył jeden z głębszych szoków swojego życia. Nie był to chłopiec z jego gorńczkowego snu, młodzik, którego obraz Bleys nosił w sobie przez wszystkie te lata, pomimo wiadomoci, że Mayne musiał wyrosnńć i dojrzeć od chwili, gdy miał piętnaœcie lat. Leżał przed nim na wpół zagłodzony, ale potężnej budowy mężczyzna ze zmierzwionymi, czarnymi włosami i kilkudniowym zarostem na mocnej szczęce. Był wysoki – bardzo wysoki. Wcińż w szoku Bleys pomylał, że Mayne dorównuje mu wzrostem. Nogi Hala, od łydek w dół, wraz ze stopami, sterczały poza pryczę, do której go przywińzano i nagle Bleys zobaczył w leżńcej tam postaci co więcej niż człowieka; giganta, kogo wykraczajńcego poza normy większego nie tylko niż życie, ale majńcego w sobie coœ więcej niż otaczajńcy go ludzie, jak moc antycznej greckiej Sybilli ze Starej Ziemi. W jednej chwili zbudził się w nim lęk, że pokryte zarostem usta mogń się otworzyć, a głos powie mu co, co zniszczy przygotowane przez niego plany, obracajńc go i kierujńc w zupełnie innń stronę. Dopiero wtedy, w przeraliwie ostrym wietle Bleys zauważył, że Hal został zwińzany tak ciasno, że więzy wpijały się w wychudzone ciało grubokoœcistych nadgarstków i w tkaninę wytartych spodni polowych osłaniajńcych . długie nogi. Unieruchomiony... jak Bleys, gdy obudził się po gorńczkowym nie o wilkach. Znów poczuł krępujńce więzi na nadgarstkach i kostkach i przez chwilę był jednym z Halem. Przekręcił mu się żołńdek. Skierował wzrok na Barbagea i strażnika więziennego. W tej chwili był w stanie kontrolować swój głos, ale nie wyraz twarzy; a za żadnń cenę nie chciał, by Barbage ujrzał jego twarz taki był wciekły. – Wezwać lekarza! rozkazał. – Wielki Nauczycielu... zaczńł zszokowany milicjant. – Cisza! wrzasnńł Barbage. Już uniósł do ust bransoletę i wydawał do niej polecenia. – Tu kapitan Amyth Barbage. Natychmiast przysłać lekarza do celi Hala Mayne.
– Wybacz mi, Nauczycielu powiedział do Bleysa, jednak bez żalu w głosie, opuszczajńc ramię. Powinienem był pomyleć, że możesz go potrzebować. Będzie tu za chwilę. Barbage zwrócił płonńce spojrzenie na milicjanta, który dosłownie zapadł się w sobie, cofnńł pod cianę, otworzył usta, jakby chciał co powiedzieć, po czym znów je zamknńł. – Dobrze stwierdził Barbage. Słowem, które powiedziałem, była „cisza”. – Ach, doktorze odezwał się Bleys, kiedy ten pojawił się w drzwiach dosłownie po kilkunastu sekundach. Pomimo słów Barbagea, musiał być blisko. Był to niski mężczyzna w cywilnym ubraniu, ze zmartwionym wyrazem œcińgniętej twarzy i siwiejńcymi włosami. W rękach niósł niewielkń walizeczkę, podobnń do noszonej przez Kaja. Rzucił Bleysowi zatroskane spojrzenie. – Chcę porozmawiać z tym więniem powiedział do niego łagodnie Bleys ale jest nieprzytomny. Chciałbym, żeby został obudzony łagodnie. Chcę, żeby dobrze się czuł, przynajmniej na czas rozmowy niezależnie od tego, co mu jest. Troska widoczna na twarzy lekarza pogłębiła się. – Ma zapalenie płuc wymamrotał lekarz, podchodzńc do pryczy. Dotknńł czoła Hala, potem sprawdził jego puls. Zaczńł otwierać walizeczkę. Wydobył z niej niewielkń brńzowń kostkę, z przyciskiem na jednej ze œcianek. Przeciwległy bok przyłożył do rękawa Hala, tuż nad bicepsem i dotknńł przycisku. Potem schował instrument do neseseru, zamknńł go i cofnńł się, patrzńc na Bleysa. – Za chwilę oprzytomnieje wyjanił. – Dobrze odpowiedział Bleys. Możesz odejć. Barbage skierował swój płomienny wzrok na lekarza, który odwrócił się i wyszedł. Bleys ledwie to zauważył. – Tak lepiej powiedział. Teraz zdejmijcie z niego więzy i pomóżcie um usińć. Barbage i milicjant ruszyli wykonać polecenie. Umysł Bleysa wcińż zajęty był próbń poradzenia sobie z szokiem na widok Hala. Podobnie jak większoć niezwykle wysokich lub niskich ludzi, Bleys zazwyczaj zapominał o różnicy w rozmiarach poza sytuacjami, kiedy rodziło to problemy z otaczajńcymi go osobami, albo wynikały z tego jakieœ niewygody. Z nieoczekiwanń wiadomociń zauważył teraz wzrost Hala Mayne. Jednak w jego przypadku wywołało to szok i co prawie przypominajńcego zwierzęcń furię. Trwało to tylko chwilę natychmiast poddał to kontroli i prawdopodobnie odsunńłby
już od siebie pamięć o tym, gdyby nie sen o wilkach i pamięć o skrępowaniu go na łóżku tkwińca w nim jak znak wypalony gorńcym żelazem. Teraz jednak dokonał wysiłku usunięcia z umysłu tych wspomnień; powieki leżńcej postaci zadrżały i otwarły się, a oczy więŸnia skupiły się na nim. – Cóż, Hal powiedział łagodnie Bleys wreszcie mamy szansę porozmawiać. Gdybyœ tylko przedstawił się w Cytadeli, moglibyœmy się już wtedy poznać. Hal nie odpowiedział, ale wzrok skupiał wyłńcznie na Bleysie. W miarę jak wracała do niego pełna wiadomoć, Bleys dostrzegł budzńcń się w spojrzeniu twardoć. Musiał mnie rozpoznać, kiedy w zeszłym roku był w grupie więŸniów w Cytadeli. Ale o ile nie słyszał wczeniej mojego nazwiska, jak mu się to udało? Nie mógł widzieć mnie na tarasie, na którym zginęli jego nauczyciele choć, czy na pewno, mylał? Wyraz twarzy Hala nie uległ zmianie. Przypominał mu Toni, kiedy przybierała neutralny wyraz twarzy sygnalizujńcy, że jest całkowicie odprężona, nie skupiona na niczym i gotowa na spotkanie czegokolwiek. Bleys jednak odczuł nagłe dotknięcie strachu, że nadzieje, z którymi tu przybył mogły umrzeć zanim jeszcze wymieni z Halem choć dwa słowa. Przy łóżku umieszczono krzesło dryfowe i Bleys usiadł na nim. Opierajńc się na obserwacji wywnioskował, że Hal ma za sobń szkolenie w sztukach walki – prawdopodobnie pod okiem jednego ze swoich wychowawców. Być może Bleys będzie w stanie dotrzeć do niego, wykorzystujńc odruchy młodzieńca. – Muszę ci powiedzieć, co czuję w sprawie œmierci twoich wychowawców – powiedział Bleys. Nigdy jeszcze nie wkładał więcej uczucia w swój wyszkolony głos, sięgajńc nim by odprężyć i uspokoić Hala, równoczenie starajńc się, by słowa dotarły do głębi duszy słuchacza. Wiem, w tej chwili nie ufasz mi doć, aby mi uwierzyć. Ale i tak powinieneœ usłyszeć, że przez cały czas w ogóle nie miałem zamiaru skrzywdzić kogokolwiek w twoim domu. Gdyby istniał jaki sposób, dzięki któremu mógłbym powstrzymać to, co się tam stało, zrobiłbym to. Przerwał. Hal nic nie powiedział. Bleys umiechnńł się smutno. – Wiesz, jestem częciowo Exotikiem powiedział. Nie tylko nie odpowiada mi zabijanie, ale nie lubię żadnej przemocy i nie sńdzę, żeby miała usprawiedliwienie.
Ze strony Hala wcińż nie było żadnej reakcji. Żadnej zmiany wyrazu twarzy. – Czy uwierzysz mi, kiedy ci powiem mówił dalej Bleys że z obecnej tam trójki, tylko jeden mógł zaskoczyć mnie tak bardzo, że straciłem panowanie nad sytuacjń i przez to zginęli? Znów przerwał, ale Hal milczał. – Ten człowiek wykonał jedyny możliwy ruch, który do tego doprowadził. Twój nauczyciel, Walter zaatakował mnie. Było to działanie, którego absolutnie nie byłem w stanie przewidzieć; również jedyna rzecz jaka uniemożliwiła mi powstrzymanie na czas moich ochroniarzy. – Ochroniarzy? powtórzył Hal. Głos miał słaby i tak ochrypły, że zdawał się dochodzić z dużej odległoœci. Mimo wszystko miał w sobie nutę twardoci, która jeszcze raz dotknęła Bleysa dziwnym uczuciem – echo gorńczkowego snu jak odpowiadajńcy mu głos kogo potężniejszego, zdolniejszego i majńcego więcej racji niż ktokolwiek. – Przepraszam stwierdził Bleys. Wierz ę, że możesz o nich myleć inaczej. Ale niezależnie od tego, ich podstawowym obowińzkiem tego dnia była ochrona mojej osoby. – Przed trzema staruszkami. – Nawet przed trzema staruszkami. I ci staruszkowie nie byli tacy słabi. Zanim zostali zatrzymani, pozbawili życia czterech z pięciu ochroniarzy. – Zabici powiedział Hal. W jego głosie nie było słychać żadnego szczególnego uczucia, jakby po prostu poprawiał drobnń pomyłkę. Bleys skinńł głowń. – Zabici powtórzył Bleys. Zamordowani, jeli chce sz, żebym użył tego słowa. Wszystko o co cię proszę, to zaakceptowanie, że zapobiegłbym tej tragedii, gdybym mógł. i udałoby mi się to, gdyby Walter nie zrobił tej jednej rzeczy, która pozbawiła mnie kontroli nad moimi ludŸmi. Hal odwrócił od niego wzrok, patrzńc na sufit. Przez chwilę nic nie mówił, potem owiadczył: – Od chwili kiedy postawiłe stopę na naszej ziemi, na tobie spoczywała odpowiedzialnoć. Znów zamknńł oczy, najwyraniej porażony jasnym wiatłem w celi, a Bleys spojrzał ostro na milicjanta, który przyprowadził go z Barbage’em do celi. – Zmniejszcie natężenie wiatła. Milicjant ruszył, by wykonać polecenie. – Tak dobrze. I tak je zostawcie. Jak długo Hal Mayne pozostanie w tym pomieszczeniu, œwiatła majń nie być wyłńczane ani rozjaniane, chyba, że on o to poprosi.
Hal znów otworzył oczy. Natężenie wiatła było teraz odpowiedniejsze nawet dla Bleysa. W słabszym wietle Hal zdawał się być jeszcze większy kto potężniejszy niż człowiek. Bleys czuł w sobie pustkę przypominajńcń rozpacz. Znów przemówił, wcińż próbujńc. – Oczywicie masz rację powiedział Bleys. Ale mimo wszystko, chciałbym, żebyœ spróbował zrozumieć mój punkt widzenia. Oczy Hala znów skupiły się na jego twarzy. – To wszystko czego chcesz? – zapytał Hal. – Oczywicie, że nie. Bleys wcińż starał się mówić niskim, ciepłym i maksymalnie przekonywujńcym głosem. Chcę cię ocalić, nie tylko dla twojego dobra, ale jako coœ, co mogłoby zrównoważyć niepotrzebne œmierci twoich nauczycieli, za które nadal czuję się odpowiedzialny. – A co oznacza to ocalenie dla mnie? – Twarz Hala nadal niczego nie wyrażała; jego oczy uważnie ledziły Bleysa. – Oznacza zaczńł Bleys danie ci szansy zakosztowania życia, do którego zostałeœ stworzony, od samej chwili narodzin. Zanim Hal odpowiedział, zawahał się na ułamek sekundy, tak nieznacznie, że Bleys nie zauważyłby tego, gdyby nie przyglńdał się i słuchał w najwyższym skupieniu. – Jako Inny? zapytał Hal. – Jako Hal Mayne, mogńcy użyć wszystkich swoich talentów. – Jako Inny stwierdził Hal. W cianie niewiary ustawionej między nimi przez Hala, po raz pierwszy pojawiła się rysa; pęknięcie, które Bleys postanowił wykorzystać. Halowi najwyraŸniej przedstawiono przesadzone informacje o możliwoœciach Innych albo ten zaronięty, na wpół zagłodzony młodzian był w stanie spojrzeć w przyszłoć, jakń zaplanował dla Innych Bleys. Tak, tę rysę można było wykorzystać. Przynajmniej warto było spróbować. – Jeste snobem, mój młody przyjacielu powiedz iał Bleys z nutkń smutku w głosie. – Snob i do tego le poinformowany. Fałszywe informacje mogń nie być twojń winń, ale snobizm jest. Jeste zbyt błyskotliwy, by udawać wiarę w czarnobiałe charaktery. Gdyby to wszystko było prawdń, czy większoć zamieszkałych wiatów pozwoliłaby nam przejńć kontrolę tak, jak to nastńpiło? – Jeli bylibycie doć zdolni, by tego dokonać stwierdził Hal. Bleys poczuł nagłń obawę. Nie było możliwe, by ten młodzian był w stanie w jakiœ sposób przewidzieć przyszłoœć plany Bleysa i wszystko, co miał nadzieję osińgnńć. Jednak
Bleys postanowił powięcić się teraz próbie wykorzystania odkrytego pęknięcia. – Nie Bleys potrzńsnńł głowń. Nawet gdybymy byli superludmi, nawet gdybyœmy byli mutantami, za jakich uważajń nas niektórzy – tak niewielu nie mogłoby kontrolować tak wielu, chyba że ci chcieliby poddać się kontroli. A musisz być dostatecznie wykształcony, by nie myleć o nas w ten sposób. Jestemy tylko tym, kim jestemy genetycznie udanymi kombinacjami ludzkich zdolnoci, które miały przewagę szczególnego szkolenia. – Nie jestem taki jak ty. Odpowied Hala nadeszła niemal odruchowo. W ostatnich słowach zabrzmiała nutka niesmaku. – Oczywicie, że jeste stwierdził Bleys, cińgle tym samym, sp okojnym głosem. Wzrok Hala przesunńł się z Bleysa na towarzyszńcego mu milicjanta i Barbagea. Skupił się na tym ostatnim. – To prawda, Hal powiedział Bleys, zerkajńc przez ramię. Znasz kapitana, prawda? To Amyth Barbage, który będzie odpowiedzialny za ciebie tak długo, jak będziesz w tym miejscu. Amyth pamiętaj, jestem szczególnie zainteresowany Halem. Ty i twoi ludzie będziecie musieli zapomnieć o tym, że kiedykolwiek był zwińzany z partyzantami. Nic mu nie zrobisz, z żadnego powodu, w żadnych okolicznociach. Zrozumiałe mnie, Amyth? – Zrozumiałem, Wielki Nauczycielu odpowiedział Barbage. Jego spojrzenie powędrowało za Bleysa i mówińc to, patrzył na Hala bez mrugnięcia okiem. – Dobrze stwierdził Bleys. Teraz wyłńczcie wszelki odglńd p w tej celi, aż was zawołam. Zostawcie nas i czekajcie w korytarzu, chcę porozmawiać z Halem na osobnoœci – proszę. Stojńcy za Barbageem milicjant ruszył, robińc pół kroku do przodu i otwierajńc usta, jakby nie mógł uwierzyć w taki rozkaz. Jednak Barbage, nie odwracajńc spojrzenia od Hala wycińgnńł rękę i zacisnńł dłoń na ramieniu w czarnym rękawie. Mężczyzna zamarł. – Nie martwcie się powiedział Bleys. Będę całkowicie bezpieczny. Teraz już idŸcie. Wyszli, zamykajńc za sobń drzwi. – Widzisz powiedział Bleys, odwracajńc się z powrotem do Hala oni tego tak naprawdę nie rozumiejń i byłoby nie fair tego od nich oczekiwać. Z ich perspektywy, jeœli inny człowiek wejdzie ci w drogę, rozsńdnń rzeczń jest usunięcie go. Koncepcja ciebie i mnie jako stosunkowo nieważnych osób, którejednak stanowiń punkty skupienia wielkich sił, w
sytuacji kiedy te siły majń znaczenie... to coœ w zasadzie poza ich rozumieniem. Ale z pewnociń my dwaj powinnimy rozumieć takie rzeczy, także siebie nawzajem. Bleys czekał. – Nie powiedział Hal. Dłuższń chwilę milczał, po czym znów powiedział: – Nie. – Tak powiedział Bleys, patrzńc w dół. Obawiam się, że w tym punkcie muszę nalegać. I prędzej czy póniej będziesz musiał zrozumieć jak naprawdę stojń sprawy i dla twojego własnego dobra lepiej, żeby było to prędzej niż póŸniej. Hal odwrócił teraz wzrok od Bleysa, patrzńc na sufit. – Wszystkie praktyczne działania sń wynikiem twardej rzeczywistoœci – powiedział Bleys. – To co my robimy, jest podyktowane sytuacjń, a jest ona taka, że jesteœmy tylko pojedynczymi osobnikami poród milionów zwykłych ludzi, majńc moc sprawienia, by nasze życia nie były ani piekłem, ani niebem. Ponieważ żaden z nas nie może uniknńć wyboru. Jeœli nie wybierzemy nieba, nieodwołalnie wylńdujemy w piekle. – Nie wierzę ci Hal znów spojrzał na Bleysa. Nie ma powodu, żeby musiało być w ten sposób. Wreszcie, pomylał Bleys, wreszcie widać w nim choć cień niepewnoci. Może wcińż jeszcze możliwe było zwerbowanie go. – Och tak, mój chłopcze łagodnie powiedział Bleys jest powód. Poza naszymi indywidualnymi talentami, naszym szkoleniem i wzajemnym wsparciem, wcińż jesteœmy tylko ludmi, jak miliony wokół nas. Bez przyjaciół i funduszy możemy zginńć, tak samo jak każdy. Nasze koci mogń ulec złamaniu i możemy zachorować jak każdy œmiertelnik. Zabici, umrzemy nieodwołalnie. Jeli będziemy o siebie dbać, możemy żyć kilka lat dłużej niż przeciętna, ale niewiele. Przerwał, majńc nadzieję na jakń reakcję ze strony Hala, na podstawie której mógłby stwierdzić, czy jego słowa docierajń do celu. Ale Hal po prostu leżał, przyglńdajńc mu się swoimi szaro–zielonymi oczyma. W Bleysie płonęło pragnienie prawie dzika żńdza sprawienia, by człowiek na łóżku zrozumiał. Ten młody człowiek, o którym wiedział, że gdyby tylko zechciał, zrozumiałby, lecz odmawiał słuchania. Mówił więc dalej. – Mamy ten sam, normalny ludzki głód emocji miłoci, towarzystwa kogo, z kim możemy rozmawiać. Ale jeœli postanowimy zignorować naszń innoć, ograniczyć się i
dopasować do tych, którzy nas otaczajń, możemy spędzić całe życie żałoœnie i prawdopodobnie niemal na pewno możemy nigdy nie mieć doć szczęcia, by spotkać kogoœ z Innych, nam podobnych. Nikt z nas nie wybrał bycia tym, kim jest. Znów przerwał. Hal ponownie nie poruszył się, ani nie zmienił wyrazu twarzy. – Ale jestemy nimi powiedział Bleys i jak wszyscy mamy niezbywalne ludzkie prawo do najlepszego wykorzystania naszego życia. – Kosztem milionów ludzi, o których wspominałe skomentował Hal. – A jaki to rodzaj kosztu? Niemal poza udziałem wiadomoci głos Bleysa pogłębił się, w próbie przekazania szczeroci tego, co mówił Halowi. – Koszt jednego Innego poniesiony przez milion zwykłych ludzi jest lekkim obcińżeniem każdego z nich. Ale odwróć sytuację. Co z kosztem Innego, który próbujńc jedynie dostosować się do ludzkoci akceptuje życie w izolacji, samotnoci i codziennoć pełnń uprzedzeń i nieporozumień? Podczas gdy równoczeœnie jego niezwykła siła i talenty pozwalajń tym samym ludziom, którzy go unikajń, zbierać korzyœci z jego prac. Czy jest w tym sprawiedliwoć? Bleys rzucił pytaniem w Hala, jak wyzwaniem. Ale Hal nie odpowiedział. Wyglńdało, jakby odmawiał słuchania bńdŸ przyjmowania do wiadomoci słów Bleysa. Albo raczej czekał z boku, aż pojawiń się odpowiednie dowody. Dziwnie dojrzała, wręcz dorosła reakcja. W chwili gdy Bleys osińgnńł dwudziestkę, już od kilku lat siedział w Ekumenii pogrńżony w polityce, stanowińcej życie Dahno, wypełniajńc czas treningiem. W tym czasie Hal był chłopcem wychowywanym w cieplarnianych warunkach aż do chwili mierci swoich nauczycieli, kiedy we własnym przekonaniu uciekł, by ratować życie i schronił się między górnikami na Coby. Zamkniętym œwiecie majńcym niewiele do zaoferowania, za stamtńd udał się wprost na niemal równie ograniczony, jednowymiarowy wiat partyzanckiego oddziału Rukh Tamani. A jednak co w Halu, w sposobie w jaki leżał, słuchał i patrzył jak osoba starsza od Bleysa zdawało się pochłaniać i ważyć wszystko, co powiedział, nie znajdujńc jednak niczego, co dowodziłoby jego racji. Bleys nie miał już innej możliwoœci, jak posuwać się dalej tym samym tokiem argumentacji. – Spójrz na karty historii, na intelektualnych gigantów, mężczyzn i kobiety, którzy pchali cywilizację naprzód, walczńc równoczenie o przeżycie między mniejszymi ludŸmi,
nieodmiennie bojńcymi się ich i nieufnymi. Gigantów, którzy codziennie gięli kark, by ukryć swojń innoć, by nie wzbudzać irracjonalnych lęków w otaczajńcych ich maluczkich. Od poczńtku czasu bycie Innym było niebezpieczne i był to wybór między wieloma, którzy mogli nieć wiatło na połńczonych ramionach i jednym, który musiał nieć wielu sam, dzięki swojej znacznie większej sile, ale zataczajńc się pod proporcjonalnie większym ciężarem. Który z tych dwóch wyborów jest sprawiedliwszy? Przy ostatnich słowach wzrok Hala skupił się. W Bleysie obudziło się coœ w rodzaju intuicji. Może przedostał się do niego obraz gińcego kark giganta. Docierajńce do niego po chwili słowa Hala zdawały się potwierdzać tę myœl. – Czemu zginać kark? zapytał. – Czemu? Bleys umiechnńł się z tolerancjń, ale również z ukrywanń ulgń. – Zapytaj o to siebie. Ile masz w tej chwili lat? – Dwadziecia odpowiedział Hal. – Dwadziecia i wcińż zadajesz to pytanie? W miarę jak dorastałe, czy nie zaczńłeœ czuć izolacji? Czy nie okazywało się, że jesteœ zmuszony, ostatnio coraz częciej, zajńć się sprawami podejmować decyzje za wszystkich, którzy sń z tobń i nie sń w stanie decydować za siebie? Cicho, ale nieuchronnie przejmujńc odpowiedzialnoć, robińc to, co tylko ty wiedziałe, że wymaga zrobienia? Czekał. Kiedy Hal w żaden sposób nie zareagował, zaczńł mówić dalej. – Mylę, że wiesz o czym mówię powiedział po tej chwili ciszy. Z poczńtku próbujesz tylko powiedzieć im, co powinno się zrobić, bo nie możesz uwierzyć – nie chcesz uwierzyć – że mogń być tak bezradni. Ale powoli zaczynasz rozumieć, że choć dzięki twoim bezustannym podpowiedziom mogń postępować właciwie, nigdy nie zrozumiejń doć, by mogli to zrobić samodzielnie. Tak więc w końcu, zmęczony, przejmujesz kontrolę. Nawet sobie tego nie uwiadamiajńc, ustawiasz sprawy na właciwych torach, a maluczcy podńżajń za nimi sńdzńc, że to naturalny bieg wypadków. Bleys przerwał. Takie przemawianie było jak wędrówka nad brzegiem przepaœci. Bardzo łatwo było wyzwolić odczuwane przez Hala poczucie odpowiedzialnoœci wobec ludzkoœci przejęte od nauczycieli, zwłaszcza od Waltera InTeachera, Exotika. Halowi łatwo byłoby niewłaciwie ocenić słowa Bleysa, odbierajńc je wyłńcznie jako arogancki pokaz chęci zdominowania ludzkoci. Jednak jak dotńd ufał umiejętnoœci Hala do
zrozumienia, że nie to nim kierowało. Może mógł mu to po prostu powiedzieć, choć nie bezpoœrednio. – Tak powiedział Bleys z naciskiem wiesz, o czym mówię. Już to poznałe i zaczńłe czuć głębię i bezmiar przepaci oddzielajńcej cię od reszty rasy. Uwierz mi kiedy mówię, że to się w miarę upływu czasu pogłębi i umocni. Doœwiadczenie, które zbiera twój zdolniejszy umysł w tempie znacznie szybszym, niż mogń to sobie wyobrazić, będzie coraz bardziej poszerzać dzielńcń was przepać. W końcu między tobń a nimi będzie niewiele więcej wspólnego niż między tobń, a dowolnym stworzeniem psem czy kotem które polubisz. I będziesz gorzko żałował braku prawdziwej więzi, nic z tym nie będziesz mógł zrobić. I odetniesz ostatnie więzi emocjonalne z nimi, wybierajńc zamiast tego ciszę, pustkę, samotnoć na zawsze. – Nie powiedział Hal. To nie jest droga, którń mogę pójć. – A więc umrzesz Bleys próbował utrzymać chłodny i beznamiętny głos. W końcu, jak ci z nas w ubiegłych stuleciach, pozwolisz im się zabić, po prostu rezygnujńc z cińgłego wysiłku niezbędnego, by schronić się między nimi. I wszystko zostanie zmarnowane – to kim byłe i kim mogłe się stać. – A więc będzie musiało się zmarnować stwierdził Hal. Nie mogę stać się Innym. – Być może powiedział Bleys. Chłopiec musiał mieć jakie wńtpliwoci, po prostu nie zdradzał ich w swoim głosie. Inny wstał, odpychajńc do tyłu krzesło dryfowe. – Ale poczekaj jeszcze trochę. Pragnienie życia jest silniejsze niż myœlisz. Spojrzał w dół na Hala. – Powiedziałem ci odezwał się. Jestem częciowo Exotikiem. Czy mylisz, że nie walczyłem przeciw wiedzy o tym kim jestem, kiedy to sobie uwiadomiłem? Czy sńdzisz, że nie powiedziałem sobie z poczńtku, że wolę raczej żywot pustelnika, niż dopucić się tego, co uznawałem za niemoralne wykorzystanie moich możliwoœci? Przerwał, prawdopodobnie po raz ostatni, tym razem jednak nie czekajńc na reakcję; chciał, by jego ostatnie słowa zapadły w umysł Hala. – Tak jak ty powiedział wolno i z naciskiem byłem got ów zapłacić każdń cenę, by uchronić się od skażenia zabawń w Boga wobec tych, którzy mnie otaczali. Pomysł odrzucał mnie wtedy tak samo, jak teraz ciebie. Jednak nauczyłem się w końcu, że to nie zło, że jako lider i władca ludzkoci mogę czynić dla niej dobro, i ty też to zrozumiesz w końcu. Odwrócił się i podszedł do drzwi celi.
– Otwierać! zawołał w stronę korytarza. – Nie ma znaczenia powiedział, odwracajńc się jeszcze raz, kiedy po drugiej stronie drzwi rozległy się zbliżajńce się kroki – co teraz mylisz, że wybierzesz. Nieuchronnie nadejdzie dzień, kiedy zrozumiesz swojń głupotę, nalegajńc teraz na pozostanie w takiej celi, pod strażń istot, które w porównaniu z tobń sń niewiele więcej niż cywilizowanymi zwierzętami. Nic z tego, co sobie w tej chwili sprawiasz, nie jest naprawdę konieczne. Przerwał. – Ale to twój wybór mówił dalej. Rób co uważasz, ale zrozumienie przyjdzie. Kiedy to jednak nastńpi, wystarczy, że powiesz jedno słowo. Powiedz strażnikom, że rozważyłeœ moje słowa, a oni zaprowadzń cię do mnie stńd, do miejsca pełnego komfortu, wolnoœci i słońca, gdzie możesz mieć czas na spokojne przemyœlenie spraw. Twoja potrzeba przejœcia tej prywatnej samotortury istnieje tylko w twoim umyœle. Mimo wszystko zostawię cię z niń, aż lepiej zrozumiesz. Barbage i drugi milicjant byli już przy drzwiach celi. Odblokowali zamek i otwarli je. Bleys ostatni raz spojrzał w oczy Hala, leżńcego nieruchomo na łóżku. Potem odwrócił się i ruszył korytarzem, nie oglńdajńc sięjuż. Słyszał własne kroki, do których dołńczyły po chwili kroki Barbagea i strażnika, po tym jak zamknęli drzwi i poszli za nim. Zdawało mu się, że jest w stanie usłyszeć ciszę zapadłń za nim w celi. Rozdział 42 – Favored of God wcińż jest na miejscu i nie ma żadnych zobowińzań – powiedziała Toni, gdy Bleys powrócił do swojego apartamentu w Cytadeli. Może wystartować za osiem godzin. Bez pasażerów i ładunku, doleci na Nowń Ziemię w cińgu trzech dni pokładowych. Jak dotńd podczas naszych podróżynaNowń Ziemię, Cassidę i Newtona, nikt nie wykazywał zwiększonej wrażliwoci na przeskoki fazowe, więc nie spodziewam się żadnych problemów. Bleys kiwnńł głowń. – Jeli to konieczne, Dahno i Henry mogń wyruszyć natychmiast. Udało się nam zlokalizować prawie wszystkich Żołnierzy, oprócz pięciu – aha, Burning Bush właœnie startuje. Jego kapitan zabrał obie wiadomoci w zapieczętowanych kopertach. Dostarczy je
osobicie jednń Głównodowodzńcemu Zaprzyjanionych na Nowej Ziemi twoja pieczęć Pierwszego Starszego na kopercie powinna zapewnić mu dostęp do dowódcy. Drugń do Podkowy, przez Anę Wasserlied. Skoro list pochodzi od ciebie, nie sńdzę, by ktoœ inny odważył się go otworzyć. – Œwietnie! skomentował Bleys. Więc jeli nie brać po d uwagę jakichœ niespodziewanych wypadków, równie dobrze już moglibymy być na Nowej Ziemi. Nic takiego się nie wydarzyło. Kiedy Favored of God zajńł wyznaczone mu miejsce na lńdowisku portu kosmicznego miasta Nowa Ziemia, gwardia honorowa sił ekspedycyjnych Zaprzyjanionych już na niego czekała, gotowa odebrać ich wprost z trapu statku. Przyglńdajńc im się przez przejrzystń sekcję korytarza wyjœciowego Favored of God, Bleys pomylał, że żoł nierze Zaprzyjanionych doskonale spełniali swoje zadania gwardii honorowej, choć było ich zbyt wielu, by ukryć fakt, że w istocie stanowili ochronę. Dowódca Zaprzyjanionych wysłał mu na spotkanie prawie pełen regiment. Kiedy statek wylńdował, limuzyny czekały już przed trapem, a gdy tylko grupa Bleysa znalazła się w pojazdach, ruszyli wolno alejń między podwójnym rzędem żołnierzy ZaprzyjaŸnionych, prezentujńcych broń przed przejeżdżajńcń limuzynń. Na końcu alei czekała wzorowo ustawiona grupa pojazdów wojskowych, która sprawnie otoczyła limuzyny, towarzyszńc im w drodze do miasta, do tego samego hotelu, w którym Bleys zatrzymał się poprzednio. Dowódca Zaprzyjanionych musiał wyznaczyć do tego zadania swoje najlepsze oddziały. Zapamiętał, by jak najszybciej spotkać się z tym oficerem. Prawdopodobnie mógłby to zrobić jutrzejszego ranka... poprawił się. Skoro był teraz Pierwszym Starszym, to dowódca powinien odwiedzić jego, nie odwrotnie. Będzie musiał poprosić Toni o wysłanie odpowiedniej wiadomoœci. – Toni powiedziała mi, że Prezesi i Gildie nie próbowały się jak dotńd ze mnń skontaktować Bleys powiedział następnego ranka do Henryego i Dahno, gdy siedzieli z nim w jednym z pokoi jego apartamentu. Tego włanie oczekiwałem. Żadni nie będń chcieli wydawać się zbyt aktywni. Z drugiej strony, im dłużej zostanę tutaj nic nie robińc, tym bardziej będń się martwić, że robię co za ich plecami. W międzyczasie poprosiłem uprzejmie
dowódcę oddziałów Zaprzyjanionych o skontaktowanie się ze mnń... Z bransolety Toni rozległ się cichy dŸwięk dzwonka. Dotknęła przełńcznika kontrolnego, więc wiadomoć dotarła przez koci bezporednio do ucha wewnętrznego, nie będńc słyszalna dla pozostałych. Jednak Bleys umilkł na czas połńczenia, by mogła mu powięcić całń uwagę. Toni umiechnęła się, słuchajńc. Jej usta poruszyły się, gdy odpowiedziała na wiadomoć subwokalizujńc i wcińż z umiechem spojrzała na Bleysa. W prawdziwym życiu prawie nigdy nie zdarzało się, żeby cokolwiek następowało dokładnie w chwili, która byłaby idealna z punktu widzenia dramaturgii. Bleysowi udało się dla własnych korzyœci wyreżyserować kilka takich sytuacji w przeszłoci, ale tym razem wydarzyło się to zupełnie niezależnie. – Włanie tu dotarł powiedziała Toni. Czeka na ciebie w sńsiednim pokoju. – Dokładnie na czas! Bleys zerknńł na zegarek na swojej bransolecie. Dahno rozemiał się. – Wojskowy umysł powiedział, wcińż chichoczńc. W polityce nigdy by się to nie zdarzyło. – Opuszczę was na chwilę i porozmawiam z nim owiadczył Bleys. Dokończymy tę konferencję póniej. Może posłuchacie naszej rozmowy przez interkom? Toni, możesz poprosić kogo, żeby przysłano nam jakie napoje? Toni skinęła głowń, ponownie unoszńc bransoletę do ust. Bleys wstał z miejsca i przeszedł do sńsiedniego pokoju. Z jednego ze znajdujńcych się tam wyciełanych dryfów podniósł się mężczyzna w rednim wieku i czarnym mundurze, tylko trochę różnińcym się od uniformu milicji, lecz z insygniami głównodowodzńcego. – Pierwszy Starszy... czy może powinienem zwracać się do pana Wielki Nauczycielu? – Wszystko jedno odpowiedział Bleys, wskazujńc, by z powrotem zajńł miejsce i samemu siadajńc. – To nie ma znaczenia. – W takim razie, Pierwszy Starszy – jestem zaszczycony twoim zaproszeniem. Jestem marszałek Cuslow Damar, dzięki łasce Boga i przydziałowi Departamentu Wojny Zjednoczenia i Harmonii, dowodzńcy oddziałami zakontraktowanymi na Nowej Ziemi. Była to całkowicie formalna prezentacja, ale w człowieku tym nie było nic sztywnego ani nawet formalnego. Był nieco ponadprzeciętnego wzrostu i miał lekko poszerzonń talię, ale jeli nawet miał nadwagę, to niewielkń, a poruszał się z łatwociń, jakby był w doskonałej
kondycji. Włosy miał proste, brńzowe i siwiejńce, krótko obcięte i zaczesane do tyłu. Jego twarz była spokojna, przyjemna i niczym się nie wyróżniajńca. Jedynń w nim rzeczń, która mogłaby sprawić, że wyróżniałby się z tłumu, były oczy. Jasnoniebieskie – nie zwykłej barwy, lecz jak gładki, wypolerowany przez wodę błękit kamieni wyłowionych z koryta wartkiego, górskiego strumienia. Oczy te nie były przyjazne ani wrogie, naciskajńce czy uległe; marszałekzdawał się być całkowicie spokojny, panujńc nad sobń i zupełnie nie przejmujńc faktem, że rozmawiał z tytularnym przywódcń, jakim był Pierwszy Starszy. – Cieszę się, że mogłem pana spotkać, marszałku stwierdził Bleys. Za chwilę powinnimy dostać co do picia i przekński. Chciałem podziękować panu za gwardię honorowń. Ucieszyłem się na jej widok duże wrażenie wywarli na mnie żołnierze i oficerowie. Wyglńdali na niezwykle sprawnń jednostkę. – Składali się głównie z kadry wyjanił Cuslow. Ponieważ spodziewał się pan możliwych kłopotów po drodze ze statku do hotelu, pomylałem, że najlepiej będzie, jeœli wylę dowiadcz one oddziały. Oddziały, które wiedziałyby co robić, gdyby zdarzyło się coœ niezwykłego. – Tak, domyliłem się tego i doceniam to... Bleys przerwał, jako że do pokoju weszła Toni, niosńc tacę z przekńskami i dwiema butelkami – z sokiem owocowym i winem, napoje z Nowej Ziemi. Umiechnęła się do Cuslowa, postawiła tacę na małym stoliku dryfowym i przesunęła go na miejsce w zasięgu obu mężczyzn. Nie mówińc ani słowa, natychmiast odwróciła się i wyszła z pokoju. – Nie wydaje mi się, żebym znał imię tej obywatelki odezwał się Cuslow, patrzńc w stronę zamykajńcych się za Toni drzwi. Jego niebieskie oczy skierowały się z powrotem na Bleysa. Mam rację, prawda? Pochodzi z Harmonii lub Zjednoczenia? – Ze Zjednoczenia odpowiedział Bleys. Nazyw a się Antonina Lu. – Tak Cuslow kiwnńł głowń. Przypominam sobie jej nazwisko z materiałów dostarczonych mi na temat pańskiej grupy. – Przyniósł pan ze sobń kopię porozumienia, na mocy którego sprowadzono tu nasze oddziały? Chciałbym jń mieć ze sobń. – Proszę, Pierwszy Starszy. Cuslow z wewnętrznej kieszeni munduru wydobył kilkustronicowy dokument i podał go Bleysowi. Bleys spojrzał na niego pobieżnie, skinńł i odłożył go na pobliski stół dryfowy.
– Cieszę się, że to dostałem powiedział. – Ilu w tej chwili ma pan na Nowej Ziemi żołnierzy? – Wstyd mi przyznać, że nie mogę panu podać dokładnej liczby – odpowiedział Cuslow. – Ponad trzydzieci trzy tysińce. W cińgu następnych kilku dni wylńdujń statki z jeszcze przynajmniej czterema tysińcami. Czy dokładna liczba ma dla pana znaczenie, Pierwszy Starszy? – Tylko z jednego powodu. Mówi pan, że w przyszłym tygodniu spodziewa się pan dodatkowych kilku tysięcy. Ile potrwa, zanim będzie pan miał pełen pięćdziesięciotysięczny kontyngent? – Obawiam się, że zebranie pełnego składu zajmie jeszcze trochę czasu – w najgorszym razie do trzechczterech miesięcy wyjanił Cuslow. Wie pan, jak działa pobór. Obie nasze planety dzielone sń pod względem zamieszkałej powierzchni lńdów i zacińgamy kolejno z każdego rejonu. Zostało to pomylane tak, że teoretycznie zanim dojdziemy do ostatniego rejonu w kolejce, doronie kolejne pokolenie poborowe, więc w teorii moglibymy prowadzić cińgły zacińg i zawsze mielibymy żołnierzy gotowych do szkolenia. Jednak przeszkolenie ich zajmuje około trzech miesięcy i dopiero wtedy sń gotowi, by wysłać ich na kontrakt. Jeœli nie zostanń wysłani w rozsńdnym czasie, potrzebujń przynajmniej czterotygodniowego kursu odwieżajńcego. Zazwyczaj system ten sprawdza się doskonale. Przerwał i spojrzał na Bleysa. – Mogę to sobie wyobrazić skomentował Bleys. – Jednak w tym przypadku kontynuował Cuslow nagłe zapotrzebowanie Nowej Ziemi na pięćdziesińt tysięcy żołnierzy – niekoniecznie doœwiadczonych, ale przeszkolonych – złożyło się na bardzo duży kontrakt. Z naszej strony doszło do tego kilka żńdań składanych zazwyczaj przez Dorsajów, na które tylko wobec nich zgadzajń się pracodawcy. Oczywiœcie przyjęlimy, że potrzeba Nowej Ziemi była zarówno pilna, jak i ważna, ale to zapotrzebowanie wyczerpało nasze zasoby wyszkolonych i przechodzńcych właœnie szkolenie żołnierzy. W tej chwili znajdujemy się w sytuacji, w której będziemy musieli poczekać przynajmniej kilka miesięcy, zanim kontyngent zostanie wzmocniony dodatkowymi siłami. – Rozumiem odpowiedział Bleys. Sńdzi pan, że z posiadanymi obecnie siłami jest pan w stanie poradzić sobie z większociń możliwych scenariuszy?
– Nie ma wńtpliwoci stwierdził Cuslow. Byłbym zaskoczony, gdy by mieli tu choćby dwie trzecie tej liczby lokalnych wojsk na całej planecie. Zebranie wszystkich razem zajęłoby im przynajmniej miesińc, a jeszcze więcej przeszkolenie do wspólnych działań. Jedyny dla nich sposób, by zebrać w czasie krótszym niż miesińc znaczńcń siłę, polegałby na połńczeniu wojska i jednostek paramilitarnych, łńcznie z lokalnń policjń. A tak mieszane grupy po prostu wchodziłyby sobie w drogę. – Naprawdę? zapytał Bleys. Czemu? – Nie mieliby dowiadczenia w działaniu jako jednolita siła wyjanił Cuslow. – A pomijajńc już ewentualne konflikty, na tle na przykład ambicjonalnym, same nieporozumienia wystarczyłyby, by sparaliżować wspólne działania. Do czasu, gdy zgromadzilibyjakiekolwiek sensowne siły, całkowicie zapanowalibymy nad sytuacjń. Podsumowujńc, ustawilimy się na pozycji, w której potrzeba przynajmniej dwukrotnie liczniejszych sił, by odwrócić zaistniałń sytuację. Bleys umiechnńł się. Cuslow odpowiedział umiechem. Nie był to delikatny uœmieszek Henry’ego, ale miał z nim coœ wspólnego. – Nie może pan sńdzić naszych żołnierzy na podstawie milicji, Pierwszy Starszy – stwierdził Cuslow nieco cichszym głosem. Mówię to prywatnie, wyłńcznie do pańskich uszu, ale proszę przyjńć to zapewnienie. Jeœli przeciwstawiłoby się nam coœ w rodzaju naszej milicji, przeszlibymy przez nich jak nóż przez kozi ser nawet gdyby dysponowali jednolitym uzbrojeniem i wspólnym dowództwem oraz całym sprzętem, który my mamy, a oni nie. – Miło mi to słyszeć – powiedział Bleys. Cóż, jest jeszcze co, o co chciałem pana spytać doć drobna, choć istotna kwestia. W cińgu najbliższych kilku dni zamierzam odbyć tutaj pewne spotkanie i istnieje pewna grupa, którń chciałbym na nie zaprosić. Ich sytuacja podobna jest do naszej w chwili lńdowania w porcie kosmicznym. – Rozumiem stwierdził Cuslow. Chodzi panu o to, że lokalne władze mogń popełnić błńd polegajńcy na próbie przeszkodzenia im? – Tak. Chciałbym, żeby zostali odebrani przez eskortę pańskich ludzi z kwatery głównej Innych, kiedy tylko przekażę wiadomoć. Nie wiem jednak, kiedy dokładnie to nastńpi. Skontaktuje się z panem Antonina Lu. – Można to przygotować bez większych problemów powiedział Cuslow. Zajmę się
tym, jak tylko wrócę do swojej kwatery – ewentualnie, jeœli to pilne, mogę tam zadzwonić od razu. – Na razie nie ma popiechu. Postaram się zawiadomić pana z wyprzedzeniem, ale może się to okazać niemożliwe i trzeba będzie wysłać eskortę natychmiast po naszym telefonie. Przypuszczam, że pańskie centrum dowodzenia nie jest zbyt odległe od hotelu? – Około omiu minut. Cały czas mam tam grupę żołnierzy. Nie będzie problemu ze zorganizowaniem miejsca na dodatkowń jednostkę. – Dobrze. Jak byłaby uzbrojona ta eskorta i z kogo by się składała? Omówili skład eskorty, a od tego przeszli do rozmowy na temat ogółu sił pod komendń Cuslowa – ich organizacji, proporcji oficerów do szeregowych i ogólniejszych informacji na temat organizacji kwatery głównej Cuslowa. Mimo wszystko ukończyli dyskusję po piętnastu minutach, i Cuslow opucił apartament. Bleys odprowadził go do sali klubowej swojego apartamentu, gdzie czekało kilku oficerów w œrednim wieku. Pożegnali się serdecznie, a Bleys wrócił do pokoju konferencyjnego. Spodziewał się, że zastanie pusty pokój i będzie musiał wezwać tę trójkę od ich aktualnych zajęć. Jednak kiedy wszedł do pokoju, przekonał się, że Darmo i Henry wcińż tam byli, najwyraniej słuchajńc jego rozmowy z Cuslowem, a Toni dołńczyła do nich niemal natychmiast po przyjœciu Bleysa. – A przy okazji, Bleys, zanim wrócimy do tego, o czym wczeœniej rozmawialiœmy – powiedziała, gdy tylko wszyscy usiedli. Kiedy rozmawiałe z marszałkiem, dzwonili tu zarówno Prezesi, jak i Gildie. Podejrzewam, że dowiedzieli się o spotkaniu, gdy tylko się tu pojawił i to wywołało ich reakcję. Obie grupy chciały, żeby odwiedził ich siedziby. Wyjaniłam im, że od kiedyjeste Pierwszym Starszym, nie możesz ić do nich, choćbyœ chciał. Z powodu protokołu dyplomatycznego, to oni muszń przyjć do ciebie. Obie grupy przekazały, że będń musiały uzgodnić to między sobń i jeszcze zadzwoniń. W obu wypadkach na tym skończyła się rozmowa. – Spodziewam się powiedział Bleys że skontaktujń się z nami w cińgu najbliższych dwu dni, może nawet jutro. Nie majń wyboru. Skoro wróciłem, obie grupy będń chciały jak najszybciej ustanowić ze mnń jakie relacje. Powiedziała im, że jeli tu przyjdń, spotkajń się również nawzajem?
– Nie dosłownie odpowiedziała Toni. Z drugiej stro ny, podkreliłam element protokołu w tego rodzaju spotkaniu. Musieliby być mocno ograniczeni, gdyby nie uwiadomili sobie, że skoro stanowiń odrębne organizacje powińzane z rzńdem tej planety, jako dyplomata wysokiego szczebla powiniene spotkać się z nimi w równorzędnych warunkach najprawdopodobniej równoczenie. Gdybym powiedziała im to wprost, mogliby uznać, że sytuacja uniemożliwi im porozumienie się z tobń. Ale skoro oficjalnie o tym nie wiedzń, mogń bez problemu podejć do takiego spotkania. – Dobrze skomentował Bleys. Prawdę mówińc cieszę się, że zadzwonili właœnie teraz, ponieważ chciałem się z nimi skontaktować. Henry, skoro na naszej straży pozostanń żołnierze z sił Zaprzyjanionych, chciałbym wycofać z widoku twoich ludzi. Chciałbym, aby byli jak najmniej widoczni. Niech pozostanń w gotowoci. Nie na służbie, ale w hotelu i w każdej chwili osińgalni. Jeli miałoby dojć do jakiej konfrontacji z użyciem siły, najlepiej byłoby, gdyby uczestniczyło w niej tylko wojsko, a nie nasi Żołnierze. – Tak, Bleys odpowiedział Henry. Sam już o tym mylałem. Prawdę mówińc, przekazałem już swoim ludziom, żeby na razie zostali w swoich pokojach, a ja dam im znać, kiedy będń mogli swobodnie poruszać się po całym hotelu. – Powinienem był wiedzieć, że przewidzisz sytuację, wuju stwierdził Bleys. – W każdym razie wracajńc do planów, chcę zebrać razem nie tylko najważniejszych ludzi z Gildii i Prezesów, ale także przywódców Podkowy. Jeœli Gildia nie chce oficjalnie zgodzić się na spotkanie, przy którym obecni będń Prezesi i vice versa, możecie sobie wyobrazić jak zareagowaliby na pomysł zasiadania przy jednym stole z Podkowń. Będń mieli zbyt wiele do stracenia przez opuszczenie sali. To samo zresztń dotyczy Podkowy. – Czego spodziewasz się uzyskać od Anjo? zapytał Dahno. Zechcesz nam to wyjanić? – Podkowa jako organizacja to po prostu jeszcze jedno ugrupowanie na planecie, gdzie jest ich mnóstwo. Stanowińjednak najlepsze przybliżenie reprezentacji ogółu populacji Nowej Ziemi pracowników, jak okrela ich Anjo. Pracownicy stanowiń tak naprawdę podstawę opinii publicznej planety, a to czego chcń i potrzebujń, determinuje, w którń stronę potoczy się historia tego œwiata. Z tych trzech organizacji – Prezesów, Gildii i Podkowy – tylko ci ostatni naprawdę reprezentujń ogół mieszkańców.
– Tak zgodził się Dahno, kiwajńc głowń. Mylę, że masz rację. A skoro mówimy o opinii publicznej, przekonajmy się, czego mogę się o niej dowiedzieć dla ciebie w czasie, jaki nam pozostał. – Jeli pozwolisz, Dahno stwierdził Bleys chciałbym, żeby wasza trójka pozostała w hotelu, tak jak Żołnierze. Każde z was stałoby się doć cennym zakładnikiem. – Bleys odezwał się Dahno nie powiedziałbym tego przy nikim opr ócz Toni i Henryego, ale wiesz, że masz zły zwyczaj polegania na jak to nazwać? Inercji. To termin pożyczony z fizyki; w zakresie opinii publicznej jeste masń w ruchu i zawsze uważałem, że nieco zbyt chętnie opierasz się na założeniu, że inercja wystarczy, by przeskoczyć luki w twoich planach tak jak pojazd magnetyczny mógłby, jadńc z odpowiedniń prędkociń, przeskoczyć nad zniszczonym odcinkiem górskiej trasy. Możesz potrzebować informacji, co dzieje się w mieœcie. – Może masz rację, Dahno stwierdził Bleys. Z drugiej strony, mogę potrzebować twojej opinii natychmiast, w dowolnym momencie w cińgu najbliższych kilku dni. Pamiętaj, że to spotkanie stanowi kulminacyjny punkt wszystkiego, na co pracowałem w ostatnich miesińcach. Nie obawiam się tak bardzo tego, co mogłoby ci się stać, gdyby został pojmanyjako zakładnik, choć takie rzeczy zawsze mogń być niebezpieczne. Obawiam się niemożnoœci skorzystania z twojej rady. – Pomylę o tym powiedział Dahno. Najwyraniej nie był zego t powodu zadowolony. Rozdział 43 Prezesi i Gildie nie oddzwoniły tego popołudnia; ale wieczorem, kiedy Bleys omawiał z Toni w swoim gabinecie plan spotkań na następny dzień, nieoczekiwanie rozległ się dzwonek u drzwi. – Jednń chwilę – powiedziała Toni. Wstała i otworzyła drzwi, wpuszczajńc Anjo prowadzńcego wózek z przekńskami i napojami. Zamknęły się za nim drzwi. – Sfałszowalimy zamówienie z waszego apartamentu powiedział, odsuwajńc od siebie wózek. To częć przygotowań, dzięki tórym k się tu dostałem. Pomylałem, że będziesz wolał rozmawiać ze mnń niż z kimœ z Podkowy.
– Masz rację stwierdził Bleys. Usińd. Chcę, żeby byli przy tym obecni Henry i Dahno. Uniósł bransoletę do ust i wezwał ich. Henry odezwał się natychmiast i powiedział, że zaraz przyjdzie. Co ciekawe, telefon Dahno nie odpowiedział, choć zaoferował przyjęcie wiadomoci. Bleys zostawił mu informację, by oddzwonił i natychmiast przyszedł. Siedzńc tylko z Toni i Henrym w gabinecie Bleysa, otoczyli się z Anjo pęcherzem przeciwpodsłuchowym tworzonym przez newtońskie urzńdzenie. Bleys zwrócił się do Anjo. – Wyglńda na to, że będziemy musieli zadowolić się spotkaniem bez Dahno – stwierdził. – Jednak na dobrń sprawę, czy nie masz najpierw do nas jakichœ pytań? – Mam odpowiedział Anjo. Przekazałe nam w wiadomoci, że będziesz chciał spotkać się z naszymi przywódcami w towarzystwie innych osób z Nowej Ziemi. Zakładam, że chodzi ci o przedstawicieli Gildii i Prezesów, tak? – Tak potwierdził Bleys. – A więc najpierw muszę się dowiedzieć, ilu naszych przywódców będziesz chciał spotkać i których. Nie może ci chodzić o przywódców każdej grupy składajńcej się na naszń organizację, ponieważ jest ich kilkaset pierwotnie stanowiły zresztń niezależne ugrupowania. Dopiero jakie osiem lat temu stworzylimy co, co można by nazwać koalicjń. Stopniowo stała się bardziej jednolitń organizacjń, ale przywódcy składajńcych się na niń grup wcińż majń znaczńce poparcie i wpływ na politykę Podkowy. Rozumiesz mnie? Twardo spojrzał na Bleysa. – Trudno im będzie mówił dalej Anjo zaakceptować niezaproszenie któregokolwiek z nich; ale będzie to konieczne. Będzie to również ryzykowne dla tych kilku, których przyprowadzę. Gildie i Prezesi nie marzń o niczym bardziej, jak o schwytaniu nas i wycinięciu wszelkich informacji na temat Podkowy. – Nie chcę, żeby było was więcej niż troje lub czworo stwierdził Bleys. – Oczywiœcie, łńcznie z tobń. – Mogę ci obiecać swojń osobę – z ponurym uœmiechem odpowiedział Anjo. – W końcu jestem oficjalnym przywódcń organizacji nawet jeli tylko dlatego, że nie było innego kandydata, na którego zgodziliby się wszyscy. Od kiedy nim zostałem, jest sporo takich, którzy chcieliby mnie zastńpić albo nie zgadzajń się ze mnń. Zebrali się razem i poszerzyli wpływy na tyle, że sń już zdolni do głosowania – to znaczy ich przywódcy – aby w ogóle nie
przychodzić na to spotkanie. Mogń nie zgodzić się na czterech przedstawicieli. – Jeli to zrobiń, poderżnń własne gardła stwierdził Bleys i zaskoczyła go nieoczekiwana szorstkoć własnego głosu. Spodziewałem się tego rodzaju problemów z twoimi ludmi, ale nie na wspomnianń przez ciebie skalę... Przerwał mu wydobywajńcy się z bransolety Anjo cichy dzwonek, sygnalizujńcy telefon. Dzwonił bezustannie do chwili, gdy Anjo dotknńł jednego z przełńczników, uciszajńc go. – Wybacz powiedział ale zostało mi już tylko kilka minut na rozmowę. Musiałem pożyczyć numer i stanowisko od jednego ze zwykłych kelnerów, który w tej chwili się ukrywa. To wezwanie do kolejnej dostawy i jeden z nas musi je odebrać. A więc w skrócie – mogę ci dostarczyć jeszcze trzech przywódców, ale nie wiem co zrobić z ich listń żńdań. W takiej sytuacji stanę się po prostu jednym z czwórki. Technicznie rzecz biorńc, pozostali będń mogli zignorować mojń opozycję i doprowadzić do przedstawienia swoich żńdań na spotkaniu. Oczywicie, spróbuję do tego nie dopucić. Może ty jeste w stanie zaproponować jakiœ sposób na to. – Powiedz im – stwierdził Bleys że jeli będń rozrabiać, nie zaproszę na spotkanie nikogo z Podkowy. – Zrobiłby to? zapytał Anjo. – Tak zapewnił go Bleys. Anjo zamilkł na chwilę. – Jedyna rzecz, jaka przychodzi mi do głowy powiedział, wstajńc z dryfu i ruszajńc z powrotem w stronę drzwi to zasugerować pozostałym przywódcom, żebymy wybrali dzisiaj ciebie na przywódcę organizacji. Gdyby zajmował moje stanowisko, nikt z nich nie przeciwstawiłby się twoim żńdaniom. Daję ci słowo, że wszyscy poszliby za tobń. Ale to wszystko, co mogę obiecać. Jutro wczesnym popołudniem przyprowadzę ze sobńjeszcze trzech reprezentantów do centrali Innych i możemy tam czekać na wezwanie, choćby miało to trwać kilka dni. Ale pomyl o tym, czego będń chcieli pozostali przywódcy. – Pomylę stwierdził Bleys i naprawdę jestem przekonany, że istnieje jakieœ rozwińzanie. Niczego nie sugeruj pozostałym. Z mojego doœwiadczenia wynika, że jeœli chwilę się zastanowić, zawsze można znaleć mniej kosztowne rozwińzanie problemu. Zrobię to. Ty po prostu wybierz odpowiednie osoby. Zadzwoniła jego bransoleta.
– Jednń chwilkę nie wychod jeszcze powiedział do Anjo. Wciskajńc klawisz umożliwiajńcy prywatnń rozmowę, uniósł bransoletę do ust i usłyszał dochodzńcy go głos Dahno. – Bleys? – Jestem u siebie powiedział bezgłonie, subwokalizujac. Jest z nami Anjo. Sprawdza się to co mówiłem wczeniej, to chwila, kiedy bardzo by się tu przydał. Cieszę się, że dzwonisz. Gdzie jesteœ? – W drodze do ciebie. Będę za parę minut. Niech Anjo zaczeka. – Tak się składa, że nie może stwierdził Bleys. A więc jednak opuciłe hotel. Wydawało mi się, że obiecałe zostać. – Powiedziałem, że o tym pomylę odpowiedział Dahno. W każdym razie powinieneœ już wiedzieć, że od bardzo dawna moim polem działania jest dziedzina, w której kłamstwa stanowiń podstawowe narzędzie. I miałem rację należało wyjć i zbadać tutejszń opinię publicznń. Mam dla ciebie ważne wieci. Ale będzie to musiało poczekać, aż tam dotrę. Skłoń Anjo, żeby zaczekał. – Spróbuję powiedział Bleys. Odsunńł głowę od bransolety i spojrzał na Anjo czekajńcego niecierpliwie przed drzwiami. – Anjo powiedział Dahno będzie tu dosłownie za kilka minut. Jeste pewien, że nie możesz... – Nie – zaprzeczył Anjo. Ostatniń rzeczń, jakiej by chciał, jest złapanie mnie w hotelu i przesłuchanie. Byłoby to równie dobre, jak przyznanie się Gildiom i Prezesom do współpracy z tobń, ponieważ wydobyliby ze mnie te informacje. Muszę ić i idę. Przykro mi. Do zobaczenia. Odwrócił się i wyszedł. – Poszedł, Dahno powiedział Bleys do interkomu. Przyjed najszybciej jak możesz. Zaczekam tu na ciebie z Toni i Henrym. – A więc odezwał się Henry pomimo tego, co powiedziałe Dahno, jednak wyszedł? – Wiedziałam, że to zrobi stwierdziła Toni. – Też się tego obawiałem powiedział Bleys. Ale Dahno to Dahno. Powiedział, że będzie za kilka minut. – Czekamy więc stwierdził Henry. Czekali. – Tak więc widzisz powiedział Bleys, gdy tylko Dahno dotarł na miejsce i został wprowadzony w informacje od Anjo Anjo chyba niezbyt rozumie, że wobec mojego
obecnego stanowiska Pierwszego Starszego nie mogę przyjńć stanowiska przywódcy ich organizacji na Nowej Ziemi; nie tylko nie jestem jej obywatelem, ale jeszcze zwińzalimy się kontraktem na wynajęcie pięćdziesięciu tysięcy żołnierzy. Prawdę mówińc, biorńc pod uwagę prawa Nowej Ziemi wystarczyłby fakt, że nie jestem tutejszym obywatelem, nie wspominajńc już o regulacjach naszych Œwiatów ZaprzyjaŸnionych. – Nie rozumiem, czemu w ogóle to sugerował odezwał się Henry. – Dla mnie, Toni, i dla ciebie, Dahno, to nie do pomyœlenia – odpowiedział Bleys. – Ale on myli inaczej. Sam znajduje się poza prawem; praktycznie walczńc z rzńdem. Może uważać, że skoro on był gotów postawić się w takiej sytuacji, to ja też powinienem. Nie bierze pod uwagę, że nawet gdybym chciał zignorować mojń pozycję jako Pierwszego Starszego i zwrócić się przeciwko własnemu rzńdowi przepadłyby wszystkie moje zamierzenia i w konsekwencji jedyna szansa na rozwińzanie sytuacji zgodnie z planem. Powiedziałem mu, że spróbuję co wymylić liczę na waszń pomoc. Dahno, czego ważnego dowiedziałe się na miecie? – Dokładnie tego, co chciałem. Nastawienie mieszkańców Nowej Ziemi, na ulicach i wszędzie jest takie, że możesz być zaskoczony. Od kiedy tylko zaczęły przylatywać wynajęte od nas oddziały, wielu ludzi spodziewa się, że Podkowa jakoœ to wykorzysta choć większoć osób nie naraziłaby własnego karku nawet na tyle, by wymienić kogoœ z organizacji, ani nawet wypowiedzieć na głos jej nazwę. Wszyscy sympatyzujń z Podkowń, ale nie sńdzę, by podńżyli za niń w otwartym konflikcie; nie bardziej niż za Prezesami czy Gildiami. Prawdopodobnie podzieliliby się mniej więcej na tyle frakcji, ile grup składa się na Podkowę. Jeste jedynym przywódcń, za którym podńżyłaby zdecydowana większoć. – To niemożliwe zaprotestował Bleys choć Anjo przed chwilń zasugerował dokładnie to samo. Jednak o ile stosunkowo bezpiecznie mogłem doprowadzić do powołania mnie na stanowisko Pierwszego Starszego Harmonii i Zjednoczenia, skoro powszechnie wiadomym jest, że jestem obywatelem Œwiatów ZaprzyjaŸnionych – zgoda na równoczesne przyznanie mi oficjalnego stanowiska na dowolnej innej planecie sugerowałaby, że pewne œwiaty faworyzuję i straciłbym ogólne poparcie w kosmosie. Jeli mam przekuć Nowe Œwiaty w
jedno zunifikowane społeczeństwo, to wszyscy muszń mi ufać. W innym przypadku nie będę mógł przewodzić z użyciem lokalnych Innych – osób na stanowiskach, ale znanych dotychczasowym rzńdzńcym. Oznacza to, że Podkowa musi zostać zalegalizowana przez Gildie i Prezesów, przy równoczesnym zachowaniu pozycji tych dwóch grup, przynajmniej pozornie bez zmiany ich statusu. – Gdyby już zadzwonili westchnęła Toni. Przynajmniej mielibymy jakie pojęcie na temat tego, kiedy urzńdzić spotkanie. Bleys kiwnńł głowń i odwrócił się do Toni. – Chyba lepiej będzie, jeli ty do nich zadzwonisz. Wiem, że już póno, ale nie sńdzę, żebymy w tym przypadku musieli martwić się godzinami urzędowania. Powiedz im, że żałuję niemożnoci przyjęcia ich zaproszeń w pierwotnej formie, ale wyjaniła cińżńce na mnie ograniczenia. Niestety, pojawiły się dodatkowe komplikacje. Z racji moich obowińzków Pierwszego Starszego musiałem zmienić swoje dotychczasowe plany, w zwińzku z czym będę w stanie spotkać się z nimi wyłńcznie jutro wczesnym popołudniem, tu, w moim apartamencie. – Co będzie, jeli nie uda mi się o tej porze połńczyć z nikim dostatecznie ważnym, by przekazać tę wiadomoć której z grup? zapytała Toni. – Połńczysz się zapewnił jń Bleys. Stawiam na to swojń przyszłoć. Przekaż obu organizacjom dokładnie tę samń wiadomoć, w żaden sposób jej nie zmieniaj. Mylę, że biorńc pod uwagę okolicznoci, Gildie i Prezesi nie będń zbytnio zaskoczeni, widzńc tych drugich na spotkaniu. Skoro Anjo zbierze swoich jutro, chcę sprowadzić ich najszybciej jak to możliwe, żeby pozostali przywódcy nie mieli czasu zebrać się i przygotować jakichœ kłopotów dla Anjo i Podkowy. – Dobrze. Toni wstała. Jeli pozwolisz, chciałabym wrócić do swojego biurka z nagraniem tego, co powiedzieli mi poprzednio. Przygotuję transkrypty i przyniosę je wam. Wyszła. – Proszę, oto stare transkrypcje plus najnowsze owiadczyła kilka minut póŸniej wracajńc do pokoju, gdzie Dahno relacjonował Bleysowi i Henry’emu znaczńce informacje zdobyte na ulicach. Kiedy Toni weszła, przerwał i przyjńł wręczony mu zapis rozmowy, podobnie jak pozostali dwaj mężczyŸni. Wszyscy zabrali się do czytania. Bleys potrzebował jedynie rzutu okiem na każdń stronę,
Dahno był niemal równie szybki, ale Henry czytał uważnie linijka po linijce, bez zauważalnej zmiany wyrazu twarzy. Toni usiadła i wszyscy czekali, aż Henry skończy. – Powiedziałbym, że sń chętni na spotkanie stwierdził Bleys, rzucajńc plik kartek na stolik. Nie sńdzisz, Dahno? – Rzeczywicie, zgadzam się odpowiedział zapytany. – Jakie sugestie? zapytał Bleys. Dahno i Tonipotrzńsnęli głowami. – Kilka pytań odezwał się Henry. Bleys, czy jeste gotów się z nimi spotkać? Jesteœ pewien tego, co chcesz im powiedzieć i jak sobie z nimi poradzić? I jeszcze, czy nie powinienem umiecić w sńsiednich pokojach Żołnierzy, tak na wszelki wypadek? – Nie wyobrażam sobie powodu, dla którego moglibymy potrzebować twoich Żołnierzy – odpowiedział Bleys. Zakładajńc, że to ich włanie miałe na myli, a nie oddziały ZaprzyjaŸnionych? Henry potwierdził. – A ostatnia rzecz, jakiej bym chciał, to zaangażowanie w to spotkanie jakichkolwiek Zaprzyjanionych wojskowych owiadczył Bleys. Nic się nie stanie, jeli dowiedzń się po fakcie, ale to, co jest wiadome choć jednej osobie poza kontrolowanym rejonem, szybko staje się powszechnie wiadome w tym przypadku mam na myli mieszkańców miasta, których chciał wybadać Dahno. Z drugiej strony, po zastanowieniu stwierdzam, że nigdy nie zaszkodzi się zabezpieczyć. Tak, Henry, sprowad paru Żołnierzy, ale upewnij się, że nikt ich nie zobaczy. Mylę, że zwłaszcza Podkowa nie chciałaby, żeby kto dowiedział się o ich wizycie przynajmniej do czasu, aż bezpiecznie opuszczń to miejsce. Przerwał i rozejrzał się po twarzach zebranych. – Jeszcze jakieœ sugestie czy komentarze? – Och, jeszcze jedna informacja powiedziała Toni. Chciałe, żeby spotkanie odbyło się wczesnym popołudniem. Ustawiłam je na drugń po południu, tuż po lunchu, żeby nie martwić się przygotowywaniem żadnego jedzenia, z wyjńtkiem drobnych przekńsek. – Dobrze. Jeli jeszcze tego nie zrobiła, możesz zadzwonić kodowanń liniń do centrali Innych i poinformować Anę Wasserlied o ludziach z Podkowy i eskorcie ZaprzyjaŸnionych żołnierzy; nie dopuć też do jej spotkania ze mnń wczeniej niż jutro po konferencji. Zerknńł na zegarek w bransolecie. – A przy okazji, czy były może do mnie jakieœ telefony? – Ana dzwoniła. Powiedziałam jej, że oddzwoniszjak tylko będziesz mógł – odpowiedziała Toni. Spodziewasz się kogo konkretnego?
– Nie. Może kogoœ spoza planety. Ale najwyraŸniej niczego takiego nie było. To też dobrze. Nie chcę, żeby przeszkadzano mi przed spotkaniem za wyjńtkiem waszej trójki. Chcę odsunńć wszystko inne i pozwolić umysłowi zajńć się analizń możliwego biegu wypadków i odpowiednich działań. Skierował wzrok na Dahno. – Jestemy wpunkcie kluczowym. To spotkanie stanowi przełomowy punkt, do którego dńżyłem od chwili rozpoczęcia tego objazdu. Muszę właœciwie nim pokierować. Chyba pójdę spać. Póniej wstanę i co zjem. Przerwał. – Czy które z was chce jeszcze co powiedzieć? – Nie odpowiedziała cała trójka. – W takim razie pójdę do łóżka, żeby być jutro w odpowiedniej formie. W tej chwili jestem pińcy. Tak też było. Kiedy pozostała trójka wstała i wyszła, odczuł w sobie dotyk nienaturalnego, pustego wyczerpania. Mógł to być jeden z efektów ubocznych, przed którymi ostrzegał go Kaj. Uwiadomił sobie, że zaciska szczęki. Zmusił się do rozlunienia ich, ale determinacja pozostała. Żadne efekty uboczne – absolutnie nic – nie stanie mu na drodze do celu. Rozdział 44 Ranek, dzień spotkania z przywódcami Klubu Prezesów, Gildii i Podkowy. Bleys obudził się o wicie, ale nie opucił jeszcze sypialni. Nigdzie nie dzwonił ani nie przyjmował żadnych połńczeń. Napisał dla siebie niezliczone notatki, niszczńc je po chwili. Spacerował po pokoju mylńc intensywnie, jak tego dnia na Zjednoczeniu, gdy przybył Henry, oferujńc swoje usługi ochroniarza. Tylko tego mu wtedy brakowało, choć nie zdawał sobie z tego sprawy. Aż do teraz był niecierpliwy, jak sokół. Jednak, co dziwne, u szczytu zatrucia jakby było to raczej co znalezionego, nie zdobytego wreszcie posiadł umiejętnoć przykucia uwagi słuchaczy, niezależnie od tego czy chcieli go słuchać, czy nie. Umiejętnoć Starego Żeglarza z poematu Coleridgea jak brzmiały te wersy? Lecz okiem pęta go. Weselnik Stoi w zaklętym kole
Będzie mu to dzisiaj potrzebne, podczas spotkania ze wszystkimi na Nowej Ziemi. Musi ich poddać swojej kontroli. Chodzńc od œciany do œciany, wielkimi krokami przemierzał pokój, owietlony wpadajńcym przez cianę okiennń pełnym blaskiem południowego słońca, obiecujńcego wszystkim na zewnńtrz radoć i wspaniały dzień. W ogóle tego nie widział. Ledwie był wiadom własnego, potężnego ciała krńżńcego niespokojnie po sypialni. Jego umysł wcińż na nowo analizował wszystkie możliwe scenariusze spotkania, przeglńdajńc jeden po drugim, szukajńc możliwych œcieżek ich rozwoju, przynajmniej w zakresie, w jakim był w stanie sobie je wyobrazić. Możliwoci wcale nie były nieograniczone limitowała je liczba i charaktery osób uczestniczńcych w spotkaniu. Jednak tak naprawdę znaczenie miały ich reakcje emocjonalne, a te mógł tylko zgadywać. Będzie musiał żonglować trzema frakcjami reprezentowanymi przez cztery osoby każda. Albo zwycięży, albo straci wszystko co zyskał do tej pory. Będzie musiał każdń z grup doprowadzić do przedwczesnego ujawnienia kart przetargowych. Wtedy, nie tracńc kontroli nad sytuacjń, powinien doprowadzić do ostatecznej konfrontacji... Zadzwonił telefon. – Czas ruszać oznajmił cichy, żeński głos. Wczeniej ustawił przekaz głosowy na odbiórzbransolety, zamiast przez ogólny system głoœników w œcianach i suficie, by możliwie jak najłagodniej wyjć z rozmylań, w których był pogrńżony. – Dobrze! rzucił w stronę głosu, zaczynajńcego włanie powtarzać swojń wiadomoć. Pomimo tego co powiedział, kierowany wczeniejszymi emocjami przeszedł kilka kroków, zanim zdołał się zatrzymać. Był całkiem gotów i ubrany, za wyjńtkiem peleryny. Teraz narzucił jń sobie na ramiona i odwrócił się w stronę jednej z pustych œcian pokoju. – Lustro! powiedział. Błękit ciany natychmiast zmienił się w lustro ukazujńce mu jego pełnowymiarowe odbicie, w pelerynie i gotowego zmierzyć się z przyszłociń. Wstrzymał oddech. Przez chwilę po prostu stał, patrzńc nieruchomo na swoje odbicie. – Henry... odruchowo zaczńł na głos, ale dokończył zdanie tylko w myœlach – powinien mnie teraz zobaczyć. Zmiana, którń dostrzegł w sobie po wyjciu z zatrucia, zdawała się pod wpływem napięcia przełomowej chwili posunńć jeszcze krok dalej.
Kanciasta twarz widoczna w lustrze pod ciemnobrńzowymi włosami nad pelerynń była fizycznie nie zmieniona. Psychicznie jednak wydawał się posunńć głębiej w kierunku, który zauważył wczeœniej w innym lustrze. Sprawiał wrażenie, jakby wszystkie jego naturalne elementy pracowały razem, by stworzyć przykuwajńcy uwagę obraz twarzy rozwietlonej wewnętrznym ogniem. Oczy wyglńdały na ciemniejsze, z nienaturalnń uwagń skupiajńc wzrok na tym, na co w danej chwili patrzyły. Wysokie koci policzkowe, równe usta i wysokie czoło sugerowały skupienie, wiedzę i zrozumienie niemal zbyt potężne, by mogły pomiecić się w istocie ludzkiej. Wszystko to razem mogło tworzyć jednń z twarzy Szatana, w którego rękach znalazł się w przekonaniu Henryego. Może nie najczęciej spotykanego obrazu Ciemnoœci, lecz smutnego i potężnego Szatana. Nawet jego zszokował wyraz własnej twarzy, a przecież do takiego wizerunku dńżył przez wszystkie te lata. – Jeszcze tu jeste nagle rozbrzmiał za nim głos Toni. Bleys z wysiłkiem zmusił twarz do przybrania neutralnego wyrazu. Odwrócił się do niej, jeszcze gdy mówiła. Musisz już przyjć. Gocie z Gildii iKlubu Prezesów już sń, a w jednym z gabinetów czekajń ludzie Podkowy. Najpierw będziesz chciał zobaczyć się z nimi? Bleys prawie runńł na niń niczym burza w chwili, gdy tylko usłyszał pierwsze dwięki jej słów, jakby jej głos należał do wroga; jednak zdołał się powstrzymać i obrócił się niedbale. Wewnętrznie spińł się z powodu odczutego włanie szoku. Przez chwilę mu się przyglńdała. Między jej brwiami pojawiła się delikatna linia. – Dobrze się czujesz? zapytała. Prawie wyszczerzył do niej zęby w umiechu obudzonej w nim nagle pełni radoœci na wieć, że wszyscy członkowie spotkania sń już na miejscu. – Nigdy nie czułem się lepiej! – Cóż, jeli jeste tego pewien powiedziała, wcińż uważnie mu się przyglńdajńc. – Pamiętasz, że Kaj kazał ci unikać stresu. A to spotkanie jest doć ważne, prawda? – Nie mogłoby być ważniejsze, ale nie widzę, czemu miałby się z tym wińzać jakiœ stres. – Wiedział, że kłamie i przez chwilę martwił się, czy Toni go nie rozszyfruje. Ale nic nie powiedziała. – Nie wydaje mi się, żeby groziło mi jakieœ niebezpieczeństwo. – Jeli jeste pewien odpowiedziała, nie spuszczajńc z niego wzroku. To zwieńczenie
wszystkiego, co dotńd zrobiłe, prawda? Chwila, na którń czekałe? – To prawda, a jeli mi się powiedzie, wykonam wielki krok w stronę sięgnięcia po Cassidę i Newtona, jako że Nowa Ziemia jest im niezbędna. Spodziewajń się kłopotów, ale nie potoczy się to tak, jak mylń. Odbędzie się co w rodzaju pokera dla czterech, w którym przynajmniej Prezesi i Podkowa sńdzń, że majń karty umożliwiajńce zgarnięcie całej puli. Możliwe, że nawet Gildie tak mylń choć trzymajń się teraz ogona Prezesów. Jednak wszystko co muszę zrobić, to doprowadzić do tego, by zagrali swoimi kartami, zanim nadejdzie najlepsza do tego chwila. Kiedy już je ujawniń, stracń większoć swoich atutów i to ja znajdę się na szczycie. – Stres bezbarwnie powiedziała Toni. – Wcale nie. Po prostu muszę czekać na odpowiedniń do działania chwilę. Powiedziałaœ, że Gildie i Prezesi już sń? – Tak potwierdziła Toni. Na sali i prawdopodobnie zastanawiajń się nad tymi dodatkowymi dryfami przy stole. – Słusznie stwierdził Bleys. Nie powinnimy tracić czasu. Masz rację, już idę. Najpierw do Podkowy. Czy Gildie i Prezesi ograniczyli się do czterech przedstawicieli? – zapytał jeszcze, kiedy szli przez krótki korytarz. – Tak, obie grupy składajń się z czterech osób. Ze strony Prezesów sń trzy osoby, które były na kolacji w trakcie naszego poprzedniego pobytu na Nowej Ziemi, ale jest z nimi jeszcze jedna osoba z holomaskń. Bleys umiechnńł się. – Masz nagranie z ich przyjcia? Chciałbym popatrzeć na tń tajemniczń osobę,. – Przypuszczam, że mamy zwykłe nagrania z kamer ochrony odpowiedziała Toni. – Henry nalegał, żebyœmy zawsze je robili. Wcisnęła przełńczniki na swojej bransolecie. Na œcianie korytarza za nimi pojawił się naturalnych rozmiarów, trójwymiarowy obraz czterech osób wchodzńcych do apartamentu przez główne wejcie. Byli tam Harley Nickolaus, Jay Amań i Orville Learner. Czwartń osobń była niewysoka postać w czarnym garniturze z twarzń osłoniętń polem maskujńcym. Bleys uważnie się jej przyjrzał. Nagranie ledziło ich przez cały pokój aż do chwili, gdy przez boczne drzwi przeszli do sali konferencyjnej. – Ona on to może być ktokolwiek odezwała się Toni. A swojń drogń, ramiona marynarki majń bardzo duże poduszki.
Postacie przeszły do sali konferencyjnej. Obraz zamigotał i œciana wróciła do zwykłej postaci. – Zauważyłem stwierdził Bleys. – Prezesi nie przedstawili tej osoby powiedziała Toni, gdy ruszyli dalej – ale przypuszczam, że to kto nowy. W innym wypadku nie miałoby sensu ukrywać jego tożsamoœci... Przerwała, przechodzńc przez drzwi, które rozsunęły się tuż przed niń. Razem z Bleysem weszli do małego gabinetu, gdzie czekał na nich Anjo i trójka pozostałych – dwie kobiety i jeszcze jeden mężczyzna. Na widok Bleysa wszyscy wstali z miejsc. Drugi mężczyzna był trochę wyższy od Anjo, z twarzń sugerujńcń to samo, nieokreœlone dziedzictwo, choć był znacznie mniej opalony. Kobiety nie miały wiele więcej niż dwadziecia lat, wyglńdały zdrowo i silnie. Jedna była bardzo wyprostowanń, jasnń blondynkń z krótkimi włosami i prawie lodowato błękitnymi oczyma, podczas gdy druga, niższa, ze stosunkowo ciemnymi włosami, miała uderzajńco ciepłe, brńzowe oczy. – Cieszę się, że mogę was spotkać przywitał ich Bleys. Chcę, żebycie weszli do sali konferencyjnej tuż za mnń. Jest tam już po czterech przedstawicieli Gildii i Klubu Prezesów. Kiedy wejdę, ogłoszę, że w spotkaniu wezmń udział również przedstawiciele Podkowy i gdy tylko usłyszycie, że to mówię drzwi zostanń uchylone, więc będziecie mogli mnie słyszeć – natychmiast wejdziecie, zanim ktokolwiek będzie miał szansę się odezwać. SińdŸcie od razu na przygotowanych dla was miejscach i nie zwracajcie uwagi na to, co zacznń mówić. Ja im odpowiem. Czy dostatecznie jasno się wyraziłem? – Tak mylę odpowiedział Anjo. Spojrzał na pozostałych. Wszyscy skinęli głowami, a blondynka dodatkowo potwierdziła, mówińc: – Tak! – A więc chodcie powiedział Bleys. Odwrócił się, wyszedł i ruszył za Toni przez pusty pokój do drzwi w kolejnym. Przed nieotwartymi jeszcze drzwiami Toni zatrzymała się i odsunęła na bok, nakazujńc gestem towarzyszńcym Bleysowi osobom, by również się zatrzymały w miejscu, gdzie nie będń widoczne po otwarciu drzwi. Skinęła Bleysowi. Drzwi otwarły się i przeszedł przez nie. Odwróciło się w jego stronę siedem twarzy osób siedzńcych przydługim stole
konferencyjnym. Ósma ukryta nie zdradziła swoim zachowaniem, czy się obróciła. – Cieszę się, widzńc was tutaj rzekł cicho, lecz na tyle szybko, by nie pozwolić odezwać się nikomu innemu. Podszedł do pustego dryfu przy bliższym końcu długiego stołu, ale nie usiadł na nim. – Chciałbym również powitać pozostałych członków tego spotkania, czworo przedstawicieli Podkowy jestem pewien, że znacie tę organizację. Usiadł. Widoczne twarze skoczyły w stronę wchodzńcego Anjo i pozostałych członkówjego grupy, wpatrujńc się w nich, gdy szli wzdłuż stołu i zajmowali miejsca przy drugim jego końcu, z Anjo siedzńcym dokładnie naprzeciw Bleysa. Jeszcze przez chwilę panowała cisza. Potem wybuchła osoba, po której Bleys się tego spodziewał – Harley Nickolaus, zdajńcy się dominować wród członków Klubu Prezesów podczas poprzedniego spotkania. Przewodnik stada starych wilków, jak w mylach okrelił go Bleys. Harley przewodził podczas kolacji w Klubie Prezesów w trakcie poprzedniej wizyty, choć to Jay Aman, bratanek Harleya, teraz siedzńcy po jego prawej stronie, wywarł na Bleysie wrażenie największego umysłu wœród przywódców Prezesów. Ale Jay nigdy nie odezwałby się pierwszy w takiej sytuacji. Należał do ludzi, którzy najpierw woleli przemyœleć sytuacje. To samo dotyczyło Orvilla Learnera, również obecnego przy poprzednim spotkaniu, a teraz siedzńcego po lewej stronie Harleya. Siedzńca za Learnerem postać z zasłoniętń twarzń stanowiła znak zapytania, ponieważ był to kto, kogo nie należało się spodziewać w szeregach Prezesów; jakby Harley i pozostali przyszli z utajnionń broniń, do użytku wyłńcznie w odpowiedniej chwili. – Sprowadziłe nas tutaj Harley prawie się zajńknńł, a jego twarz pociemniała od nagromadzonej krwi w sposób, który na pewno nie spodobałby się Kajowi Menowsky’emu – żebyœmy siedzieli z nimi? Wskazał grubym palcem w stronę końca stołu zajmowanego przez Ludzi Podkowy. – Nie wystarczyło ci, że wyskoczyłeœ na nas z Gildiami? Teraz wprowadzasz jeszcze tych roboli! Powiem ci, do czego doprowadziłeœ, Pierwszy Nauczycielu – Pierwszy Starszy – nie dajesz nam innego wyboru, jak tylko wyjć! Umilkł. Bleys nic nie odpowiedział, po prostu patrzńc na niego. Kiedy przedłużajńca się cisza stała się jawnie niezręczna, Harley znów wybuchł.
– No? wykrzyknńł. Co masz do powiedzenia? – Wyjd stwierdził Bleys. Zapadła kolejna, przedłużajńca się cisza. Jay Aman zaczńł szeptać coœ do ucha wuja, ale Harley go odepchnńł. – Wyjć? krzyknńł do Bleysa. Co przez to ro zumiesz? – Dokładnie to, co powiedziałem owiadczył Bleys. Uniósł do ust swojń bransoletę. – Toni, Harley Nickolaus wychodzi. Tak ważny członek Klubu Prezesów zasługuje na przynajmniej czteroosobowń eskortę. Mogłaby jń tu przysłać? Dziękuję. – Dobrze! krzyknńł Harley, zrywajńc się na nogi. Kopnięciem odepchnńł swój dryf i odsunńł się od stołu. Jay Aman i Orville Learner również zaczęli powoli się podnosić. Ale postać o zasłoniętej twarzy nie ruszyła się, a widzńc to, Jay usiadł z powrotem i złapał Orvilla za łokieć. Ten obejrzał się i ponownie opadł na swoje krzesło dryfowe. Otwarły się drzwi i weszło czterech Żołnierzy Boga. Przeszli przez pokój i stanęli wokół Harleya Nickolausa, który odwrócił się, przepchnńł między nimi, wyminńł Bleysa siedzńcego u szczytu stołu i wyszedł przez drzwi z pokoju, eskortowany przez idńcych za nim Żołnierzy. Bleys pomylał, że jednego ma z głowy. Kiedy zamknęły się drzwi, odezwał się Jay Aman. – Wybacz, że o tym wspominam, Pierwszy Starszy, ale w ten sposób przy stole zostało tylko trzech przedstawicieli Klubu Prezesów powiedział głosem równie cichym, jak wczeœniej Bleys. – To prawda potwierdził Bleys. Jeli będzie to konieczne, może ty będziesz mógł powiedzieć nam wszystko, co Harley Nickolaus miałby do przekazania w kwestiach, które zamierzamy omawiać? – Ja również chciałbym co wtrńcić, Pierwszy Starszy odezwał się Edgar Hytry, jeden z Mistrzów Gildii siedzńcych po drugiej stronie stołu. Mylałem, że będzie to nieformalne, luŸne spotkanie. W imieniu nieobecnych członków Gildii oraz, jestem przekonany, towarzyszńcych mi Mistrzów, chciałbym stwierdzić, że jesteœmy równie niezadowoleni z obecnoci osób siedzńcych przy stole. Słowa brzmiały zdecydowanie, choć wypowiadał je głosem równie kontrolowanym, jak Jay Aman. – Dziwi mnie to, Mistrzu odpowiedział Bleys. Jak brzmi to stare powiedzenie? Nie da się zrobić ciasta bez mńki? Jeli ma się tu odbyć jaka dyskusja na temat przyszłoœci tej
planety, jak również innych Młodszych wiatów czego się spodziewam Prezesi mogń stanowić tłuszcz, wy możecie być cukrem, ale Podkowa z pewnociń reprezentuje pracowników, stanowińcych mńkę największy i najważniejszy składnik ciasta. – Być może stwierdził Hytry ale podobn ie jak nasi przyjaciele z drugiej strony stołu, nie zdawałem sobie sprawy, że przychodzimy tu na jakiœ rodzaj dyskusji o mieszkańcach naszej planety. Zresztń my zawsze uważalimy się za reprezentantów pracowników. W gruncie rzeczy, po to właœnie stworzono Gildie by ochraniać i pomagać pracownikom. – Tak mi powiedziano odpowiedział Bleys. Ale czy nigdy nie zadalicie sobie pytania, czy przez te wszystkie lata Gildie nie zmieniły się z uciskanego w wyzyskiwacza? – Z pewnociń nic takiego nie miało miejsca! zaprotestował Hytry. – Doprawdy? zapytał Bleys. Jego wyszkolony głos nadał słowom ostroć brzytwy. Choć powodowały nim podobne uczucia, w przeciwieństwie do Nickolausa twarz Hytrego pobladła. Jednak cokolwiek chciał powiedzieć, Mistrz Gildii powstrzymał się, prawdopodobnie nie chcńc również zostać bezceremonialnie wyproszonym z sali. Bleys pomylał, że Iłytiy nie bardzo wierzy, by jego towarzysze poszli w jego lady, gdyby wstał i opucił spotkanie. – W takim razie kontynuował Bleys żal mi pana i Harleya Nickolausa. Z czekajńcń nas przyszłociń, bardzo wiatłń przyszłociń, potrzebni będń najlepsi przywódcy, a zawsze uważałem pana za kogoœ takiego. Hytry wbił w niego trochę niepewny wzrok z lekko wytrzeszczonymi oczyma, ale zachował milczenie. Drugi pokonany. W tej chwili Bleys przycińgnńł całń uwagę faktycznych przywódców Gildii i Klubu Prezesów. Musiał to wykorzystać. – Prawdę mówińc powiedział, zwracajńc się do wszystkich zebranych przy stole – te nadzieje dotyczń was wszystkich, ponieważ potrzebni będń przywódcy, tacy jak wy. To nie tylko moja opinia. Mówińc jako przedstawiciel innej planety, mogę szczerze powiedzieć, że w naszym własnym interesie jestemy zainteresowani, aby w nadchodzńcych latach jak najlepiej wiodło się naszym sńsiadom oraz, aby kierujńcy sprawami na każdym ze œwiatów byli nie tylko dalekowzrocznymi, ale i zdolnymi osobami, wrażliwymi na potrzeby planety jako całoci. Nie tylko jednej klasy rzńdzńcej czy organizacji. Bleys przerwał, ale nikt z jego słuchaczy nie miał ochoty odpowiadać.
– Zakładam, że czujecie jak ja bo tak muszń czuć przywódcy na wszystkich Œwiatach – spokojnie mówił dalej. Chciałbym porozmawiać z wami w szczególnoci o tej przyszłoœci, do której tak często nawińzuję w swoich przemówieniach. Bleys rozejrzał się w poszukiwaniu oznak zniecierpliwienia. Jednak w tej chwili wszystkie twarze zdawały się tylko czekać i słuchać. – Oczywiste jest powiedział że nadszedł czas, o którym mówili Exotikowie – kiedy jako niezależne wiaty zaczniemy ulegać rozkładowi. Na szczęcie wzór historyczny rozwijajńcy się wraz z każdń chwilń ludzkiej historii i każdym działaniem wszystkich żyjńcych w danej chwili ludzi, posuwa nas w dokładnie właœciwym kierunku, by sobie z tym poradzić. Na twarzach słuchaczy pojawiło się zainteresowanie – i zastanowienie. Mówił dalej. – Wydaje mi się, że w przypadku Nowej Ziemi istniejń już częœciowo powińzania dla bardziej sformalizowanej, trójplanetarnej jednostki społecznej, w której Nowa Ziemia pełniłaby rolę centrum szkoleniowego inżynierów nowej techniki – doprowadzonej do etapu produkcyjnego przez Cassidę, a wywodzńcej się z odkryć i idei z Newtona. – Powtarzam odezwał się Hytry pewniejszym głosem nie o tym przyszliœmy tu rozmawiać. – Ale my tak! z końca stołu nieoczekiwanie ostro odezwał się Anjo. To wasze starania o powińzanie naszej planety z Cassidń i Newtonem prowadzń do coraz silniejszego przekształcania wszystkich pracowników w niewolników! – Zaprzeczam! natychmiast odpowiedział Hytry. – Po co się przejmować? spokojnie stwierdził Jay Amań. Pracownicy zawsze narzekajń. To tylko jedna z ich cieżek, dostosowana do aktualnych warunków. – Oczywicie powiedział Anjo, obracajńc się w stronę aya. J – Wy, Prezesi oraz Gildie przez cały czas zachowujecie czyste ręce. Wykorzystujecie rzekome antagonizmy między wami, by miażdżyć między sobń pracowników jak dwa młyńskie kamienie. – Retoryka! rzucił Jay. – Możliwe, że do pewnego stopnia retoryka wtrńcił Bleys, zanim Anjo zdńżył odpowiedzieć ale wydaje mi się, że jest w niej również trochę prawdy. Szczerze mówińc, w stanowiskach wszystkich trzech grup jest zarówno prawda, jak i doza fałszu. Spojrzał przez stół, by napotkać wzrok Anjo. – W całej trójce powtórzył wolno.
Twarz Anjo nie wyrażała uczuć, które mógł w tej chwili odczuwać. Była po prostu skupiona i pełna gotowoci. Opinia Bleysa na jego temat wzrosła o punkt. Trzeci pokonany – nie, trzeci przynajmniej chwilowo współpracujńcy. – Muszę powiedzieć, że w tej chwili najwięcej sympatii odczuwam wobec pracowników – kontynuował Bleys. Bez wńtpienia to oni w widoczny sposób cierpieli, przynajmniej w zakresie indywidualnych zmagań o przetrwanie. Z drugiej strony, Gildie i Prezesi czerpiń ze swoich wysiłków szczególne korzyci. Choć nie zdawalicie sobie z tego sprawy, cierpiał sens istnienia waszych organizacji i pojawiło się pytanie o sens dalszego ich istnienia w œwiecie przyszłoœci. – Wiesz, Pierwszy Starszy – odezwał się Jay Aman, bawińc się pisakiem umieszczonym przed nim na stole obok notatnika wszystko to stanowi doć abstrakcyjne i teoretyczne rozważania. W prawdziwym œwiecie Nowej Ziemi... – W prawdziwym wiecie Nowej Ziemi ostro przerwał mu Bleys, prz ełamujńc go zarówno tonem, jak i siłń głosu, przez kontrast czynińc głos Jaya cienkim – samolubna troska o osobistń przewagę – dotyczy to Podkowy w równym stopniu co Gildii i Prezesów – doprowadziły tę planetę na skraj rewolucji! Pozwolił, by w jego głosie ujawnił się gniew, wiedział też, że widać go na jego twarzy. Jay, który otworzył usta, ponownie je zamknńł. – Jeli przyjrzycie się cyklicznie powtarzajńcym się w zapisach historycznych wzorom – mówił dalej Bleys już spokojniejszym głosem – w tej chwili najbardziej prawdopodobny scenariusz to rebelia pracowników i przejęcie przez nich kontroli nad planetń – kontroli, która będzie stawać się coraz bardziej tyranizujńca i krwawa aż do etapu, kiedy byli Prezesi i Mistrzowie Gildii skończń na procesach za zbrodnie wobec ludnoœci. Stoicie przed współczesnń powtórkń tego, co działo się we Francji na Starej Ziemi pod koniec osiemnastego wieku. Mówińc w skrócie pracownicy cierpieli długotrwałe skutki ujemnych stron ostatnich stu lat historii Nowej Ziemi, podczas gdy Gildie i Prezesowie zasadniczo odsunęli swojń porcję na znacznie krótszy, ale też i intensywniejszy moment zapłaty za swoje działania. – To wszystko nonsens wymamrotał Jay pod nosem. – Nonsens? powtórzył Bleys. Spó jrz na ludzi przy drugim końcu stołu, Jayu Aman.
Bardzo uważnie im się przyjrzyj, a potem powiedz mi, że nie potrafisz sobie wyobrazić, że będń decydować, czy twoja głowa nie powinna trafić pod gilotynę – zakładajńc, że za kilka lat odkurzonoby na Nowej Ziemi tego rodzaju starożytne urzńdzenie. Jay uniósł wzrok znad papieru, spojrzał na Bleysa i umiechnńł się, po czym œwiadomym gestem obrócił się w stronę drugiego końca stołu. Patrzył tam dłuższń chwilę – rzeczywiœcie długo – a wyraz jego twarzy stopniowo zmieniał się, tracńc pewnoć siebie, aż stała się zupełnie pusta, z oczyma utkwionymi w siedzńcych przy końcu stołu osobach, jakby nie potrafił oderwać od nich wzroku. Czwarty pokonany. – A ty, Anjo i pozostali z jego frakcji powiedział Bleys czy możecie obiecać tu zebranym, że jeli nie wy, to inni w organizacji Podkowy będń gotowi popełnić tego rodzaju masowe morderstwa? Poza Anjo, wszyscy ludzie z Podkowy wbili wzrok w Bleysa. – Co masz na myli... zaczęła blondynka, po czym amilkła. z Jeszcze troje. Razem siedmioro. – Chodzi mu o to odezwał się Anjo, wcińż patrzńc na Bleysa że nie powinniœmy myleć w tej chwili o tym, lecz dalej, aż do chwili, kiedy Podkowa potępi nas całń czwórkę – i to nasze karki wylńdujń na pieńku. Ale czemu jeste taki pewien, że to w ogóle nastńpi, Bleysie Ahrens? Muszń istnieć rozsńdne rozwińzania naszych problemów. Nie musi dojć do krwawej rewolucji. – Chciałbym zauważyć wtrńcił się Jay Aman że możliwe sń również inne rozwińzania, nie wińżńce się z rewolucjń, choć równie krwawe... Œwiadomie zawiesił głos, z umiechem przerywajńc w połowie zdania. Głowy wszystkich osób przy stole obróciły się w stronę Jaya, Orvilla Learnera i siedzńcej z nimi zamaskowanej postaci, jako że to właœnie Prezesi oficjalnie podpisali kontrakt na sprowadzenie pięćdziesięciu tysięcy żołnierzy ZaprzyjaŸnionych, z których ponad połowa była już na miejscu. Jay wygłosił uwagę, dla której tu przyszedł, ale Bleys był pewien, że nastńpiło to wczeœniej niż planował Jay lub Harley. Wszyscy wystrzelili może za wyjńtkiem tajemniczej postaci z zasłoniętń twarzń. Jednak w tej chwili cała uwaga skupiała się na Jayu. Trzeba będzie to zmienić. Bleys zaczekał, dajńc im chwilę na patrzenie. Potem odezwał się, zanim Jay mógł dokończyć. – Wydaje mi się, Jayu Aman, że rozważanie tego rodzaju rozwińzania stanowiłoby stratę czasu, jako że istnieje alternatywa nie krzywdzńca nikogo i wykorzystujńca pęd aktualnej
ewolucji historycznej, zapewniajńc jej dalszy rozwój i wzrost z korzyciń dla wszystkich mieszkańców Nowej Ziemi. Zwrócili głowy w jego stronę, ale powoli, większoć uwagi wcińż skupiajńc na Jayu. – W ogóle bym z wami teraz nie rozmawiał kontynuował Bleys gdyby ta alternatywa nie była możliwa, ale musi to być częciń ogólnego wysiłku wszystkich Młodszych Œwiatów. Żadna pojedyncza planeta, ani nawet sojusz kilku, nie da rady wprowadzić tego w życie. Wzór historii przesunńł się do punktu, w którym przewidziany rozkład pocińgnie nas wszystkich albo nikogo. To co proponuję, to idealne rozwińzanie, lecz wymaga dwóch trudnych decyzji ze strony wszystkich mieszkańców Młodszych Œwiatach. Przerwał, dajńc im szansę odezwania się, ale nikt z nich tego nie zrobił, nawet Jay, który czekał cierpliwie z lekkim uœmiechem satysfakcji na twarzy. – Pierwsza powiedział Bleys polega na ostatecznym zakończeniu wszelkich prób poddania nas dominacji Starej Ziemi, która nigdy tak naprawdę nie zrezygnowała z marzeń o utrzymaniu kolonii. – Druga, dotyczńca indywidualnych osób i społeczeństw, polega na uœwiadomieniu sobie, że muszń się przemodelować. Muszń powięcić się rozwijaniu zdolnoci, o których zapomnieli. Obawiam się, że mieszkańcy niektórych planet – jak Dorsai i dwie planety Exotikow – nie dadzń się już uratować. Prawdopodobnie będziemy musieli zostawić ich naturalnemu biegowi spraw. Ale reszta może rozkwitać i nieustannie się rozwijać, jeœli tylko właciwie do tego podejdziemy. Odpowiednio przygotowana, nasza przyszłoć może zneutralizować potęgę tych Kultur. Na Bleysie skupiły się teraz wszystkie oczy – nawet Jaya. Nazwy „Exotikowie” i „Dorsajowie dwie legendarne i wcińż znaczńce potęgi Nowych wiatów wyzwoliły coœ z historycznych cieni. Nawet teraz, po stu latach, bogactwo i talent handlowy Exotikow oraz umiejętnoci wojskowe Dorsajów wcińż jeszcze mogły się podnieć, jak giganci zbudzeni ze snu i zniszczyć nawet najlepsze plany dominacji którejœ z planet, czy choćby wszystkich razem Młodszych Œwiatów. Nareszcie, Bleys miał wszystkich przy stole, jak Stary Żeglarz... Lecz okiem pęta go. Weselnik Stoi w zaklętym kole I słucha jak trzyletnie dziecko: Żeglarz usankcjonował swń wolę.
Rozdział 45 Atmosfera w pokoju uległa nagłej zmianie. Słowa Bleysa obudziły w umysłach słuchaczy odziedziczone i wcińż żywe obrazy. Planety Exotikow i Dorsai nie zajmowały już myli mieszkańców Nowych Œwiatów w takim stopniu jak kiedy, kiedy te trzy wiaty należało brać pod uwagę przy każdej zmianie sytuacji międzygwiezdnej. Jednak wspomnienia wcińż były żywe. Wspomnienia Exotikow z ich niemal magicznymi umiejętnoœciami kupieckimi i bogactwem w walucie międzygwiezdnej. Wspomnienia legendarnych Dorsajów z planety, o której mówiło się, że jej Szarzy Kapitanowie – jak nazywano wiodńcych dowódców wojskowych – mogliby, gdyby zechcieli, połńczyć swoje siły zamiast wynajmować się osobno, zgromadzić siłę wojskowń, której nie potrafiłyby się oprzeć nawet wszystkie pozostałe œwiaty razem. Zgromadzeni przy stole mogli publicznie wyrażać żal wobec wszystkiego, co zaszkodziło któremukolwiek z innych Nowych wiatów, ale pod dawnymi lękami kryło się głębokie pragnienie sprowadzenia planet Exotikow i Dorsai na pozycję outsiderów. Bleys doprowadził Jaya i Anjo do ujawnienia swoich kart przetargowych; Hytry najwyraniej takiej nie miał. Teraz nadszedł czas, by zakończyć sprawę. – Tak więc mówił w całkowitej ciszy Bleys mam przed sobń dwa zadania. Pierwsze to przeobrażenie indywidualnych ludzi, drugim jest reorganizacja Młodszych Œwiatów w jednń jednostkę społecznń. Przerwał, dajńc im szansę na reakcję, ale wcińż milczeli. – Czy nam się to podoba czy nie, osińgnięcie tego drugiego celu, reorganizacji Nowych Œwiatów, doprowadzi nas do konfliktu ze Starń Ziemiń, z koniecznoœci wińżńc się z zakończeniem wszelkich jej prób wpłynięcia na nas, zwłaszcza przez Encyklopedię Ostatecznń. Aby wygrać tę bitwę a musimy wygrać, bo inaczej zostaniemy zapomniani przez historię już teraz musimy zaczńć się zbroić, a kiedy dojdzie do konfrontacji, będziemy mieć doć sił do wsparcia naszych idei. Pamiętajcie populacja Ziemi wcińż przekracza liczebnie łńcznń liczbę mieszkańców kolonii, jeœli z naszej grupy wykluczymy Exotikow i Dorsajów co, jak już powiedziałem, jest smutnń koniecznociń... Pierwszy raz zakłócony został całkowity bezruch jego słuchaczy. Osoba z zasłoniętń twarzń poruszyła się lekko. Bleys mówił dalej, nie przerywajńc.
– Na szczęcie, w tym może pomóc moja organizacja Innych. Jej członkowie zostali wyszkoleni a trzeba będzie wyszkolić ich znacznie więcej jako koordynatorzy, by połńczyć w jedno ich organizacje na wszystkich Nowych Œwiatach. Sugestia połńczenia w ten sam sposób wszystkich planet może brzmieć zbyt ambitnie, ale mylę, że istnieje analogia. Przerwał na chwilę, pozwalajńc, by jego słowa zapadły w słuchaczy. – Jak już powiedziałem wczeniej, wzór historyczny i tak przesuwał się w stronę zjednoczonego społeczeństwa Młodszych wiatów. Jako przykład może posłużyć zwińzek tej planety z Cassidń i Newtonem. W tej chwili jedyna wada tego układu polega na tym, że plany zostały w większoci przygotowane przez Newtona majńcego nadzieję samodzielnie przejńć kontrolę nad innymi Młodszymi wiatami. Ja staram się zbudować wspólnotę planet, w której żadna nie będzie dominowała nad innymi. Ale to, co od ponad półwiecza robił Newton nie zostanie zmarnowane, ponieważ przygotował podstawy. Będzie to jednak wymagać zmiany postaw w niektórych ludziach zgodzi się pan ze mnń, Pieterze DeNiles? Osoba z zasłoniętń twarzń wyłńczyła nagle maskowanie, ujawniajńc DeNilesa. Na Cassidzie Bleys zauważył, jak łatwo umiechała się ta twarz i jak głębokie były pochodzńce od miechu zmarszczki wokół przysłoniętych siwiejńcymi brwiami oczu DeNilesa. W tej chwili oczy te dosłownie skrzyły się z rozbawienia. – Zastanawiałem się, ile czasu zajmie ci powińzanie tego wszystkiego – powiedział. Czar wińżńcy osoby zgromadzone przy stole został złamany. Bleys nie stanowił już obiektu ich zainteresowania; wszyscy wpatrywali się w DeNilesa. – To był jedyny rozsńdny wniosek stwierdził Bleys. Spodziewałem się ciebie. Podczas naszego spotkania na Cassidzie popełniłe błńd. Nie trzeba było wciskać mi swojej kruchoci i udawać przemęczenia. – Naprawdę jestem stary powiedział Pięter a spacer był dla mnie męczńcy, zwłaszcza nadńżenie za tymi twoimi długimi susami. – Och, z pewnociń zgodził się Bleys. Ale chciałe wywrzeć na mnie wrażenie, że jeste zbyt stary i kruchy, by zdobyć się na podróż na innń planetę. To mógł być jedyny powód tak silnego podkrelenia twojej słaboci; nie przestawałem jednak wńtpić, a potem zobaczyłem na obradach Rady Newtona zamaskowanń postać obrócił się do pozostałych osób siedzńcych przy stole. – Wybaczcie, powinienem przedstawić tego pana. Pięter DeNiles,
urodzony na Cassidzie, ale posiadajńcy znaczńcy głos w Radzie Nadzoru Laboratoryjnego na Newtonie choć anonimowy. Zazwyczaj uczestniczy w zebraniach tego ciała jako „Gentleman”. – Nie wydaje mi się... zaczńł Jay Aman, ale natychmiast uciszył go Pięter. – Nie rób z siebie większego głupca niż dotychczas powiedział. Pierwszy Starszy i tak wie już wszystko o naszych powińzaniach z Prezesami. Nie trzeba Bleysa Ahrensa by stwierdzić, że o ile Prezesi sń doć bogaci, natychmiastowa zapłata za kontrakt na wynajęcie pięćdziesięciu tysięcy żołnierzy mogłaby przekraczać ich możliwoœci. – Zapewniam cię, że mamy... Głos Jaya znów został uciszony przez DeNilesa. – Jak już powiedziałem, nie rób z siebie głupca. Bez wńtpienia bylibyœcie w końcu w stanie zapłacić taki rachunek; ale istnieje różnica między posiadaniem œrodków w księgach, a możliwociń wypłacenia ich w krótkim terminie. Potrzebujecie nas. Nie, żeby robiło to dużń różnicę, bo i tak bymy wam pomogli. Pierwszy Starszy, mylę, że o ile będzie miał pan pewne problemy z przekonaniem częci z tych Nowoziemian do podńżenia pańskń drogń, populacja Newtona nie jest tak podatna. Mocno zakorzeniły się tam socjalne powińzania tworzone od pokoleń. – Przekonanie to niewłaciwe słowo! Jay prawie wykrzyczał. Wyraz jego twarzy uległ zmianie, a w głosie brzmiały tony przypominajńce brzmienie głosu jego wuja. – – Jeœli chodzi o Prezesów, to nie podlegamy nikomu, nawet Newtończykom, choć mamy wobec nich pewne zobowińzania. Nie zamierzamy również poddać się twoim planom, Bleysie Ahrens. Najwyraniej z wyranń wciekłociń spojrzał na Bleysa, a potem na DeNilesa – wy dwaj mylicie, że jestecie jedynymi zdolnymi co zaplanowa ć i doprowadzić do realizacji tych projektów. Mój wuj nie jest głupcem, za jakiego uważa go wielu ludzi, a jeszcze przed nim Prezesi myleli o przyszłoci. Nieuniknione było, że prędzej czy póniej Klub będzie musiał przejńć na własnoć Nowń Ziemię... – Nie zgadzam się z tym! wykrzyknńł Hytry. Nasze Gildie... – Wasze Gildie nigdy nie były niczym innym, jak zwińzkami dla stada bezrozumnych owiec! trzasnńł słowami Jay. Poza Domami Gildii i waszymi tytułami niczym nie różnicie się od Podkowy. To do Prezesów należń korporacje. To Prezesi kontrolujń rzńd planetarny, i
to Prezesi zaprowadzń porzńdek nie tylko na Newtonie i Cassidzie, ale na wszystkich Młodszych Œwiatach! Jay umilkł i zdumiewajńco szybko się uspokoił. Wolno rozejrzał się wokół stołu. – Wszystko czego nam brakowało powiedział powoli to własna armia. A teraz – mamy jń. Wszyscy patrzyli na niego. Przez chwilę pozwolił im siedzieć i przyswajaćjego słowa. Potem prawie się umiechnńł. – Prawdę mówińc stwierdził zaws ze wychodzilimy dalej w przyszłoć niż ci dwaj, których do tej pory wysłuchiwalicie. Szczególnie powinni być tym zainteresowani przedstawiciele Gildii i Podkowy. Lepiej przyjmijcie do wiadomoci, że postawiliœcie na złego konia. Jako przykład naszego dalekosiężnego planowania powiem wam, że zażyczyłem sobie, by krótko po rozpoczęciu tego spotkania zjawił się tu dowódca oddziałów Zaprzyjanionych i kazałem mu zaczekać, aż spotkanie się zakończy, żebyœmy mogli porozmawiać. Wezwę go teraz. Uniósł do ust swojń bransoletę. – Tu Jay Amań powiedział, a jego głos wrócił do nich powtórzony przez głoœniki interkomu umieszczone w cianach i suficie. Marszałku, mógłby pan tu wejć? Nie czekajńc na odpowied opucił rękę, sięgnńł do wewnętrznej kie szeni marynarki i wycińgnńł z niej złożonń chusteczkę, którń przetarł wargi. Otworzyły się drzwi i przeszedł przez nie marszałek Cuslow Damar. W kilku krokach pokonał pustń przestrzeń i stanńł za krzesłem Jaya. – Wezwał mnie pan, panie Przewodniczńcy? zapytał, mówińc do tyłu głowy Jaya. Wyglńdał dokładnie tak samo, jak dzień wczeœniej. Identyczny mundur, sposób stania, a nawet wyraz twarzy z wyranń gotowociń słuchania rozkazów. Jay błyskawicznie obrócił swoje krzesło, zwracajńc się twarzń do marszałka. – Nie używamy tego tytułu przy ludziach, Damar powiedział. Będziesz musiał to zapamiętać. – Proszę przyjńć przeprosiny, Jayu Amań powiedział niezmienionym głosem Cuslow. – Przyjmuję, tym razem rzucił Jay. Odwrócił się z powrotem do stołu. – Sprowadziłem cię tu, Damar, żeby powiedział tym ludziom, czy to co powiem zgadza się z twojń wiedzń. – Z przyjemnociń, Jayu Amań.
– Dla tych z was, którzy go nie znajń – nie dotyczy to oczywiœcie Pierwszego Starszego – stojńcy za mnń człowiek to marszałek Cuslow Damar, dowódca oddziałów zakupionych włanie od Zaprzyjanionych. Prawdę mówińc, urodził się na Nowej Ziemi, ale jego ojciec przeniósł się wraz z całń rodzinń na jeden ze Œwiatów ZaprzyjaŸnionych – na Harmonię. Nie pamiętam, ile lat ma w tej chwili, ale spędził ich na Harmonii całkiem sporo. Wspominam o tym, żeby uwiadomić wam, jak dalekosiężne sń nasze plany. Nikt nie próbował kwestionować podanych informacji. Jay mówił dalej. – Damar, czy to prawda? – Tak, Jayu Amań. – Jego ojciec miał misję kontynuował Jay, przecierajńc usta chusteczkń – zleconń mu przez nas. Miał żyć na Harmonii i wychować tam rodzinę. Marszałek, z tego co pamiętam był jego trzecim synem, a wszyscy zostali wojskowymi, ale dwaj starsi zginęli. Jednak pan marszałek przeżył. Wspinał się po kolejnych szczeblach wojskowej kariery, a kiedy rozmawialimy z rzńdem Zaprzyjanionych na temat kupienia wojska, poprosiliœmy, aby w miarę możliwoci przysłali jako oficera głównodowodzńcego kogo, kto zna Nowń Ziemię. Oczywicie, wysłali nam Damara. Mam rację, Damar? – Całkowitń, Jayu Amań. – Wiesz, Damar, że każdego urodzonego na Nowej Ziemi uważamy za jej dożywotniego obywatela? Właœciwie jesteœ u siebie. – Zawsze o tym wiedziałem, Jayu Amań. – Prawdę mówińc, reszta twojej rodziny też powinna tu być w tej chwili. Przylecieli? – Tak. – Wydaje mi się, że jest między nimi nawet twój ojciec kontynuował Jay, tym razem zwracajńc się do ludzi przy stole. Mamy ich pod strażń, oczywicie wyłńcznie jako ochronę. Twój ojciec niedawno przyleciał, prawda, Damar? – Dostał wiadomoć, że siostra jest ciężko chora odpowiedział Cuslow więc zdecydował się wrócić. Na szczęcie kiedy dotarł do domu, okazało się, że nie jest z niń tak Ÿle, jak wynikało z wiadomoci. Prawdę mówińc, wydaje mi się, że ma już zarezerwowany bilet na Harmonię. – Wszystko w swoim czasie Jay wcińż patrzył na siedzńcych przy stole. Podróż międzygwiezdna to wielki wydatek, nawet dla majńcego powodzenie w interesach kupca, jak twój ojciec. Zobaczymy, czy uda się nam przekonać go, by trochę dłużej cieszył się pobytem
na rodzimej planecie. Wiesz, planujemy zadbać o niego, razem z resztń twojej rodziny, pomimo lat spędzonych przez was na Harmonii. Prawdę mówińc, nawet pomimo tego, że stał się co jak sńdzę było konieczne jednym z bardziej religijnych Zaprzyjanionych. A stał się takim, nieprawdaż, Damar? – Mój ojciec stał się Prawdziwym Wiernym owiadczył Damar. Potwierdzajń to wszyscy, którzy go znajń na Harmonii. Zawsze mówiłem ludziom, że jestem dumny z mojego ojca i że chciałbym kiedy sam osińgnńć takń Wiarę. – Z pewnociń, Damar powiedział Jay w stronę stołu. Jednak w tej chwili mam dla ciebie zadanie. Sń tu dwaj goœcie spoza planety. Jednym z nich jest oczywiœcie Bleys Ahrens, Pierwszy Starszy Zaprzyjanionych, za drugi przybył z Newtona. Nasz rzńd zdecydował włanie, że ci panowie stali się na Nowej Ziemi persona non grata, więc podejmiesz teraz odpowiednie kroki zakładam, że masz ze sobń jakich żołnierzy? – Mam kilku pomocników i paru szeregowców, którzy mogliby przyjć, gdybym ich wezwał, Jayu Amań. – Tak więc przypuszczam, że powiniene włanie to zrobić. Nie spodziewam się, żeby Pięter DeNiles sprawił ci jakie kłopoty, ale Pierwszy Starszy jest fetyszystń ćwiczeń fizycznych i mógłby zrobić co głupiego. Nie chcemy, żeby stała mu się krzywda mogłoby to wywołać incydent międzyplanetarny. Więc wezwij swoich ludzi i odprowadŸcie ich do pierwszego startujńcego z planety statku. Sami mogń się póŸniej zatroszczyć, gdzie ich zabierze. – Jednń chwileczkę odezwał się Bleys. Sięgnńł do wewnętrznej kieszeni marynarki i wycińgnńł złożone kartki papieru, będńce kopiń kontraktu otrzymanń wczeniej od marszałka. – Mylę, że powinien pan uważniej przyjrzeć się kontraktowi, panie Prezesie, zanim podejmie pan jakieœ drastyczne kroki. Popchnńł złożone arkusze w stronę Jaya, który odepchnńł je na bok. – Nie muszę do tego zaglńdać! Wiem, co tam jest napisane. Jay wycińgnńł chusteczkę i znów przetarł usta, po czym mówił już spokojniej. – Mylę, że to pana zaskoczy ten kontrakt, Bleysie Ahrens. Bardzo uważnie go przejrzelimy, z pomocń naszych najlepszych prawników. Zawiera wszystkie punkty, których zażńdalimy od rzńduZaprzyjanionych. Wszystkie. Damar, wydałem ci rozkaz. – Rzeczywicie, Jayu Amań odezwał się Damar jednak w tego rodzaju sprawie o
implikacjach dyplomatycznych, muszę się skonsultować z moim przełożonym. Twarz Jaya, która zdńżyła już odzyskać zwykły kolor, znów zbielała. Wykrzywił usta i ponownie obrócił się razem z krzesłem. – Co to ma znaczyć? Ja jestem twoim przełożonym! Jestem właœcicielem ciebie i twoich ludzi! Rozumiesz? Posiadam cię, całe wojsko i twojń rodzinę. Zwłaszcza twojń rodzinę. Nie przebiło się to przez twojń czaszkę? – Ależ tak odpowiedział Damar. Teraz jednak mówił nad głowń Jaya do Bleysa. – Pierwszy Starszy, czy mam twoje pozwolenie na wykonanie tego rozkazu? – Mylę, że nie w tym przypadku, marszałku odpowiedział Bley s. – Wydaje mi się, że Jay Amań albo pan Przewodniczńcy, jakkolwiek woli się nazywać może być nieco zmieszany. Skupił wzrok na Jayu. – Jayu Amań powiedział naprawdę powinien pan jeszcze raz przyjrzeć się kontraktowi. Tym razem mógłby brać pod uwagę, że był wzorowany na kontraktach Dorsajów; a oni majń kilkaset lat praktyki w zawieraniu kontraktów wojskowych. Oczywicie, nie mam nic do zarzucenia pańskim prawnikom, ale znajdziesz tam punkt okrelajńcy, że w zakresie decyzji dotyczńcych użycia wojsk ZaprzyjaŸnionych, rozkazy może wydawać jedynie najwyższy rangń przedstawiciel ZaprzyjaŸnionych przebywajńcy w danej chwili na planecie. Tak się składa, że to ja. Jay znieruchomiał i bez słowa wbił w niego wzrok, ciskajńc w ręku zmiętń chusteczkę. Poruszył lekko ustami, ale nie wydobył z nich żadnego dwięku. Ponownie obrócił się do Cuslowa Damara. – Słyszałe, co powiedziałem? powiedział. Czy jeszcze raz mam ci przypomnieć o twoich obowińzkach i rodzinie? Zwłaszcza o twoim ojcu? – Głęboko kocham mojń rodzinę powiedział Cuslow; tym razem w jego głosie brzmiały emocje. Ponad wszystkich, mojego ojca i zrobiłbym wszystko, by zapewnić im bezpieczeństwo. Ale zawsze pragnńłem ić jego ladami, a on sam powiedziałby, że najważniejsza jest moja powinnoć przed Bogiem. Powinnoć ta wymaga, bym był posłuszny rozkazom mojego przełożonego, którym w tej chwili jest Pierwszy Starszy. Nie zawiodę ani Boga, ani mojego przełożonego. – Panie Przewodniczńcy łagodnie odezwał się Bleys, a Jay gwałtownie obrócił się twarzń w jego stronę. Naprawdę uważał pan, że wiaty Zaprzyjanionych wynajęłyby
swoje dzieci, gdyby ich dowódcń nie był człowiek Prawdziwej Wiary? Powinien pan zajrzeć do kontraktu. Strona siódma, paragraf „PRZYWÓDZTWO I DYSPONOWANIE ODDZIAŁAMI W RAMACH KONTRAKTU”. Wpatrujńc się w niego, Jay sięgnńł na lepo i zacisnńł palce na odepchniętym wczeœniej kontrakcie, po czym przycińgnńł go do siebie i zaczńł przewracać kartki. – Wydaje mi się, że to ósmy wers od góry podpowiedział Bleys tam znajdzie pan słowa: ...oddziały w ramach kontraktu będń podlegać dowództwu najstarszego stopniem oficera i jego przełożonych, włńcznie z przedstawicielami rzńdów Harmonii i Zjednoczenia, dostarczajńcych wyszczególnionych wyżej jednostek. Wzrok Jaya przebiegł po kartce. Ponownie spojrzał na Bleysa. – Widzę powiedział. I cc z tego? – Jayu Amań odezwał się zza niego Cuslow Pierwszy Starszy jest moim przełożonym. Jeli twarz Jaya wczeniej pobladła, teraz odpłynę ła z niej już cała krew. Wpatrywał się w Bleysa. – Widzisz odezwał się Bleys jak już wspomniałem, Dorsajowie rozwijali tego rodzaju kontrakty od kilkuset lat. We wczesnych latach dostarczania najemników w ramach umów na inne planety, często byli oszukiwani przez kontrahentów, którzy próbowali przejńć kontrolę nad ich oddziałami przy pomocy własnych dowódców, argumentujńc, że pozostały przy życiu najstarszy stopniem Dorsaj ma niższń rangę niż ich dowódca, albo używajńc podobnej wymówki. Przerwał, przyglńdajńc się twarzy Jaya, ale ten tylko dalej się w niego wpatrywał. – Aby sobie z tym poradzić kontynuował więc Bleys Dorsajowie zaczęli powszechnie stosować praktykę wyznaczania dodatkowych, wysokich rangń dowódców, nie wysyłanych razem z oddziałami; pozostawali na Dorsai, gotowi udać się gdziekolwiek, gdzie próbowano przejńć dowództwo. W oczekiwaniu na ich przybycie, wojska działałyby wyłńcznie na podstawie ustalonych wczeniej, zapisanych w kontrakcie rozkazów. Możesz się im przyjrzeć, jeli chcesz, ale przekonasz się, że sprowadzajń się one do tego, że nawet jeœli przy życiu pozostanie tylko jeden szeregowiec, z definicji będzie działał jako dowódca istniejńcych sil, do czasu pojawienia się oficera starszego stopniem. Jay dalej siedział nieruchomo, za to za jego plecami otwarły się drzwi i do sali konferencyjnej weszło dwu majorów, porucznik i czterech szeregowców w mundurach sił
ekspedycyjnych Zaprzyjanionych. Stanęli za Cuslowem Damarem. Odgłosy te sprawiły, że Jay w końcu zareagował i odwrócił się. Popatrzył na nich, potem znów skierował wzrok na Bleysa. – To wszystko jest nie... zaczńł, po czym umilkł. – Marszałku zaczńł Bleys, wstajńc mylę, że zrobiłem tu wszystko, co mogłem. Ani ja, ani Pięter DeNiles nie będziemy odsyłani z planety, choć przypuszczam, że i tak obaj szybko stńd odlecimy. Możesz postawić w stan gotowoci mojń straż honorowń. Rozejrzał się wokół stołu. – Jeszcze jedno powiedział. Marszałku, od tej chwili, jeli będzie to konieczne, proszę przyjmować porady od Any Wasserlied, kierujńcej organizacjń Innych na tej planecie, którń niniejszym wyznaczam na swojego pełnomocnika. Jeli będzie pan potrzebował skontaktować się bezporednio z którńkolwiek z grup tutaj reprezentowanych, proszę zwracać się do Anjo z Podkowy, Edgara Hytrego z Gildii i Jaya Amana z Klubu Prezesów – a w przypadku, gdyby pojawiły się jakie kwestie zwińzane z Newtonem lub Cassidń – Pieterem DeNilesem, jeli wcińż tu będzie, a jeli nie szefami placó wek dyplomatycznych tych planet. A teraz do widzenia państwu. Marszałku, pana i pańskich ludzi proszę o udanie się ze mnń. Ruszył ze swojego miejsca przy końcu stołu w stronę czekajńcych oficerów. – Pójdę z tobń powiedział Pięter, odsuwajńc swoje krzesło dryfowe i wstajńc. Proszę, zaczekaj na mnie. Dogonił go w chwili, gdy oficerowie odsunęli się, by przepucić Bleysa. Jednak tuż przed tym, gdy miał przejć przez drzwi, odezwał się do niego Jay. – Zaczekaj! krzyknńł. Mówić ze mnń? Po czy mœ takim, nadal chcesz ze mnń rozmawiać? Czemu? – Ponieważ i tak jeste najzdolniejszym z Prezesów odpowiedział Bleys, nie odwracajńc się. Wyszedł. Pięter DeNiles, Cuslow Damar i pozostali żołnierze poszli za nim. Bleys wraz z towarzyszńcymi mu osobami znaleli się w pustym pokoju, którego żółte œciany rozjaniał blask popołudniowego słońca. Bleys poszedł dalej – Gdyby mógł trochę zwolnić... wydyszał DeNiles. Bleys przyhamował nieco i zaczekał na starszego mężczyznę. Oficerowie, łńcznie z Cuslowem, utrzymywali nakazany szacunkiem dystans. Kiedy Cassidianin dogonił go, Bleys szedł już wolniej, a wkrótce znaleli się w apartamencie.
– Muszę usińć powiedział Pięter. – Oczywicie zgodził się Bleys, pełen winy, bo podwiadomie idńc wydłużał krok. Sięgnńł po pobliskie krzesło dryfowe i przysunńł je do Pietera, który opadł na nie z westchnięciem ulgi. Bleys znalazł jeszcze jedno krzesło dla siebie. – Marszałku powiedział, siadajńc naprzeciw Pietera Pieter DeNiles prawdopodobnie będzie wracał do swojego hotelu. Póniej będzie chciał zachować swobodę wobec wszelkich prób nacisku ze strony Nowoziemian do chwili wyjazdu. Zerknńł na Pietera, który kiwnńł głowń. – Może mógłby pan zebrać trzech lub czterech oficerów i kilku ludzi, żeby zostali w jego pobliżu i w razie potrzeby zapewnili mu swobodę. – Natychmiast się tym zajmę, Pierwszy Starszy powiedział Cuslow i podszedł do chudego, wysokiego i bardzo prosto się trzymajńcego młodego oficera, rozmawiajńcego z Toni. – Dziękuję powiedział Pięter. Skńd wiedziałe, że to byłem ja? – Nie ułatwiłe mi tego stwierdził Bleys. A przy okazji, gratulacje za występ w charakterze Jacka, anonimowego członka organizacji Innych i Klubu Prezesów. Na pewno nie było ci łatwo chodzić i mówić, jak kto majńcy za sobń pół wieku mniej doœwiadczenia życiowego od ciebie. – Kiedy, dawno temu, byłem przez jaki czas aktorem, profesjonalnym aktorem – spokojnie odpowiedział Pięter. Ale nie odpowiedziałe na moje pytanie. – Nie połńczyłem cię z Jackiem do czasu naszego spaceru na Cassidzie.Nawetwtedy, trudno wto było uwierzyć. Ale chodziłe w ten sam sposób wyjanił Bleys. Pamiętasz zapewne, że w przypadku Jacka odesłałem cię na większń odległoć tylko po to, żebym mógł przyjrzeć ci się wychodzńcemu z pokoju. Skoro byłeœ profesjonalnym aktorem, musisz wiedzieć, że najtrudniej jest zmienić sposób chodzenia. Na Cassidzie szedłeœ naturalnie, w sposób jaki odpowiadał twojemu wiekowi. Ale ruchy były na tyle zbliżone, by cię zdradzić. – Nie widziałe mnie chodzńcego na Newtonie stwierdził Pięter. – Nie, ale najwyraniej stanowiłe dominujńcy czynnik w sali Rady i zdecydowanie zbyt inteligentny, by pozwolić Radzie zrealizować plan HalfThundera, chyba że naprawdę dużo o mnie wiedziałe. Doć, by myleć, że miałem dużń szansę na przeżycie ataku; a jeli byłe zainteresowany mnń od dłuższego czasu, podejrzewam, że szukałeœ kogoœ takiego jak ja –
podobnie jak ja szukałem kogoœ podobnego tobie. Dodaj do tego co tam powiedziałem i wczeniejsze wysiłki, by przekonać mnie o twojej niezdolnoci do podróży międzygwiezdnych; byłem głęboko przekonany, że będziesz na każdym spotkaniu, na którym ja się pojawię. Wszystko co musiałe zrobić, to przybyć i czekać. – Przyleciałem, kiedy zaczęły tu przybywać pierwsze oddziały żołnierzy Zaprzyjanionych wyjanił Pięter. Mówisz, że szukałe kogo takiego jak ja. Czemu? – Założyłem, że musi istnieć kto wińżńcy te trzy planety, przecież bardzo zależne od siebie. Po tym ataku na mnie doszedłem do wniosku, że musisz to być ty. Jeli tak, to mogłem praktycznie przewidzieć, jak zareagujesz na spotkaniu, które właœnie zakończylimy. Miałem rację. – Przypuszczam, że faktycznie powiedział Pięter i westchnńł. Zdecydowanie się starzeję. – Nie zgadzam się stwierdził Bleys. Wielokrotne spotkania zawsze sń groŸne dla utrzymania tajemnicy, a ty chciałe zobaczyć mnie w działaniu. Musiało również być dla ciebie niezwykle trudnym poruszać się jak młodzieniec, udajńc Jacka. – Było potwierdził Pięter. Aby ominńć ograniczenia nakładane na mnie przez ciało, musiałem zażyć pewne wyjńtkowo nieprzyjemne rodki. Kiedy zamknęły się za nami drzwi, udałem, że skręciłem kostkę, a Jill kimkolwiek była czy był pomogła mi dostać się do mojego pojazdu. Ale może o tym też wiedziałeœ? – Nie odpowiedział Bleys. A przy okazji, jeste Cassidiańczykiem? Czy naprawdę pochodzisz z Newtona? – Och, jestem Cassidiańczykiem powiedział Pięter. Najwyraniej odzyskał oddech, bo pomimo mizernego i kruchego wyglńdu, mówił ze stosunkowń łatwociń. Ale największe umysły sń na Newtonie i to mnie tam przycińgnęło choć sam nie jestem naukowcem. – Jeli ta ich Rada stanowi przykład ich największych umysłów stwierdził Bleys – to musiałe być rozczarowany. – I tak, i nie odpowiedział Pięter. Nie, nie byłem rozczarowany. I tak, masz rację. Rada nigdy nie składała się z ludzi o najlepszych na Newtonie umysłach – najlepszych nie da się oderwać od ich pracy. Ale ci trochę gorsi, albo jeszcze odrobinę niżej z głodem władzy politycznej lńdujń w Radzie. A więc tak, na drugń częć twojego pytania. Gdyby Rada naprawdę reprezentowała to, co najlepsze na Newtonie, też byłbym rozczarowany. Ale to dla
najlepszych pracowałem całe swoje życie choć większoć z nich w ogóle nie wie o moim istnieniu. Najlepszych jest niewielu, ale sń cenni i trzeba im zapewnić wszystko, czego będń potrzebować dla ukończenia swojej pracy. Przerwał, umiechajńc się do Bleysa. – Teraz ty mi powiedz. Z dużym zainteresowaniem słuchałem o twoich celach. Jakie masz plany wobec Newtona i Cassidy? – Przypuszczam, że byłe tam jedynń osobń słuchajńcń z zainteresowaniem stwierdził Bleys. Wszystkich innych interesowało tylko to, co może wpłynńć bezpoœrednio na nich. – Prawdopodobnie jest to naturalna reakcja skomentował Pięter. Ale ja żyję dostatecznie długo, by wiedzieć, że jeœli ktoœ kichnie na Starej Ziemi, w końcu ktoœ na Newtonie złapie grypę. Ale nie odpowiedziałeœ mi. Jakie masz plany wobec Newtona? – Takie same, jak wobec Nowej Ziemi i pozostałych z tych œwiatów – odpowiedział Bleys. Nie zamierzam ingerować w lokalnń machinę społecznń albo raczej, będę ingerował najmniej, jak to możliwe. Ktokolwiek rzńdzi, może to robić dalej, jeœli tylko dysponuje odpowiednimi talentami. Ale chcę, by wszystkie Nowe Œwiaty połńczyły się i skierowały we właciwń stronę. Jestem filozofem, chcę jak najszerzej upowszechnić mój punkt widzenia. – To oczywicie rozsńdne podejcie powi edział Pięter. Wrócił Cuslow Damar. Zatrzymujńc się obok Bleysa, nachylił się, by przycińgnńć jego uwagę. – Pierwszy Starszy powiedział włanie... Rozdział 46 Obudził się w mroku. Było jak poprzednio nagłe przejcie tyle, że tym razem budzńc się nie stwierdził, by mówił w niekontrolowany sposób. Znów otoczył go mrok jak gęsta mgła, w której nie mógł dostrze9 żadnej postaci, nawet Toni, siedzńcej zwykle przy jego boku w takich przypadkach. – Nie! wykrzyknńł. Nie mówcie mi, że ot wszystko tylko mi się przyniło... Wtedy z ciemnoci wyłoniła się Toni. Zobaczył jń niewyranie, ale blisko siebie; jej głos zabrzmiał silnie i uspokajajńco. – Nie powiedziała. To tylko utrata wiadomoci. – Dziura w pamięci? Bleys nie był w stanie wyrazić swoich uczuć. Było mu niedobrze,
ale w bardzo nieokrelony sposób. Nie czuł bólu, ale całe ciało przenikało jakieœ nieprzyjemne odczucie. Mrok ograniczał jego możliwoci umysłowe; nagle obudziło się w nim wrażenie silnie zbliżone do paniki. Upadłem? Czy Pięter DeNiles albo któryœ z żołnierzy widział, jak padam albo dziwnie się zachowuję – cokolwiek takiego? – Nie odpowiedział głos Toni. Cuslow i jego oficerowie wyszli, potem w towarzystwie jednego z oficerów wyszedł DeNiles. Wtedy wyglńdałeœ jeszcze całkiem normalnie. Powiedziałe, że jeste nieco zmęczony i chcesz się zdrzemnńć. Położyłe się, a póniej nie moglimy cię dobudzić. Wezwalimy Kaja powiedział, że można się było tego spodziewać. Ostrzegał, że tego rodzaju epizody mogń się trafiać od czasu do czasu. Pamiętasz – pytałam cię, czy dobrze się czujesz. Powinny być coraz rzadsze, w miarę upływu czasu. – Nie mogę sobie pozwolić... Bleys przerwał ale jeste pewna, że nikt niczego nie zauważył? – Absolutnie – zapewniła Toni. – Dobrze. Tylko to się w tej chwili liczy. Toni nic nie powiedziała. Bleys odczuł potężnń ulgę. Ciemnoć zgęstniała wokół niego, potem na krótko rozjaniła się i znów zgęstniała. – Słyszysz mnie? dotarł do niego głos Kaja Menowskiego. Wydawało się, że znowu minęło trochę czasu. Bleys był marginalnie wiadom, że choć tak naprawdę nie widział niczego prócz mroku i dwóch niewyranych postaci, jego otoczenie zmieniło się. Głos brzmiał, jakby odbijał się od znacznie bliższych niż uprzednio œcian. – Tak odpowiedział. Gdzie teraz jestem? – Terazlepiej powiedział Kaj. Jeste bardziej wiadom swojego otoczenia niż wczeniej. Znajdujemy się na pokładzie statku, w drodze na Harmonię. Powiedz mi, jak dużo stresu odczuwałeœ przed tym spotkaniem? Umysł Bleysa rozważył pytanie. Wydawało się, że trwało to wiecznoć, ale albo Kaj był bardzo cierpliwy, albo wcale nie tak długo, jak mu się zdawało. – Przypuszczam powiedział w końcu że okreliłby to wszystko jako bardzo stresujńce. Ale w żadnej chwili nie czułem się zestresowany. Po prostu miałem wrażenie, że działam na najwyższych obrotach. Zawahał się, mylńc o swojej rozmowie z Pieterem DeNilesem. – Po tym jak opuciłem zebranie, sytuacja uległa nieoczekiwanej zmianie – ale w dobrń stronę.
– Ale był to długotrwały stres? – Tak. Jak można funkcjonować w tego rodzaju sytuacji bez stresu? – Opowiedz mi o tym poprosił Kaj, ale najwyraniej mówił do Toni, ponieważ Bleys już go nie widział, a jego głos zdawał się być skierowany w innń stronę. Był wiadom, że Toni udziela odpowiedzi, ale nie był w stanie zrozumieć słów i znów odpłynńł. Obudził się, œwiadom obecnoœci Kaja. – Słyszysz mnie i jeste w stanie mnie zrozumieć? zapytał lekarz. – Oczywiœcie – odpowiedział Bleys i rzeczywicie, wydawało mu się, że mrok jest rzadszy niż poprzednio a może był w stanie bardziej skupić wzrok. Postacie Kaja i Toni były ostrzejsze i wyrażniejsze. – Powinienem był cię ostrzec stwierdził Kaj że musisz wybrać między tym, co nazywasz działaniem na najwyższych obrotach, a tego rodzaju reakcjń, ale traciłbym tylko czas, prawda? – Tak zgodził się Bleys. – Tak mylałem. Te utraty pamięci powiedział Kaj jak mówiłem, będń powtarzać się od czasu do czasu. Nie próbuj z nimi walczyć. Przypuszczam, że instynktownie walczysz nawet teraz. Nie rób tego. Po prostu odpręż się i pozwól się ponieć odpływowi. Im mniej będzieszje zwalczał im bardziej będziesz potrafił to zaakceptować, tym większa będzie szansa, że stanń się krótsze, rzadsze i coraz mniej kłopotliwe. – Ale jak długo... zaczńł Bleys, ale nie był w stanie wymylić sformułowania, które pozwoliłoby mu zakończyć zdanie. – Jak długo będń cię nękać? zapytał Kaj. To zależy od ciebie, co zrobisz i jakń jesteœ osobń. Nie potrafię tego przewidzieć. Wszystko zależy od tego, ile zniszczeń dokonała w tobie ingerencja Newtończyków. Najmńdrzej zrobisz, akceptujńc po prostu te epizody na bliżej nieokrelonń przyszłoć minie może kilka lat, zanim całko wicie zaniknń. Prawdopodobnie którego dnia uwiadomisz sobie po prostu, że od jakiego czasu nie miałeœ żadnych problemów. Będziesz musiał się zastanowić, kiedy właœciwie to ustało. – Rozumiem powiedział Bleys. W tajemnicy jednak, w głębi duszy zrodziła się już determinacja znalezienia sposobu na uleczenie się, jakiœ sposób efektywniejszej samonaprawy. Poradził sobie ze wszystkim, co napotkał w życiu. Poradzi sobie i z tym. Niezależnie od tego, czy ta decyzja miała na to jaki wpływ, od tej chwili odzyskiwał
kondycję w tempie przynajmniej satysfakcjonujńcym – jeœli nie zdumiewajńcym – dla jego otoczenia. Zdawało się, że od rozmowy z Kajem zdecydowanie przyspieszył proces wychodzenia z zapaœci. Jego wzrok wyostrzył się i stopniowo, zgodnie z poleceniami Kaja, Toni wpuszczała coraz więcej wiatła do jego pokoju. Bleys przekonał się, że utrzymywanie mroku było dobrym pomysłem, kiedy polecenie wydane przez niń do œciany okiennej zostało przesadnie zinterpretowane, wpuszczajńc dużo więcej œwiatła niż chciała. Miał wrażenie, że blask walnńł go potężnń pięciń w oczy. Jęknńł jak od silnego i bolesnego uderzenia. Ale Toni zdńżyła już przyciemnić wiatło do właciwego poziomu i jego reakcja znikła równie szybko, jak się pojawiła. W każdym razie po dwudziestu czterech godzinach wiatło w pokoju było już tylko lekko przyciemnione, a Bleys nie tylko potrafił siedzieć w łóżku, ale chodził po pokoju może trochę niepewnie, ale chodził. – Czemu nie mogę opucić pokoju i trochę pochodzić? – zapytał wtedy Kaja. – Prawdopodobnie mógłby odpowiedział lekarz. Ale wolę uważać. Zostań tu jeszcze dwadziecia cztery godziny i rób co chcesz, pod warunkiem, że zostaniesz w pokoju i jeœli tylko poczujesz zawroty głowy albo nieprzyjemne sensacje, natychmiast położysz się do łóżka i odprężysz się. Po prostu zostaw wtedy wszystko na boku. – Mogę to robić, spacerujńc stwierdził Bleys. – Mimo wszystko. Kaj był nieugięty. Tak więc Bleys przez następne dwadziecia cztery godziny pozostał u siebie, ale zaczńł przyjmować goci. Toni pozostawała przy nim przez większoć czasu, dołńczali do niej inni ludzie. Choć akurat w przypadku pierwszego z goci Henryego opuciła pokój, zostawiajńc ich samych. – Jak się czujesz, Bleys? – Henry usiadł przy łóżku bratanka. Wypowiedział te słowa, jakby żńdał raportu od podwładnego, ale nie oszukał go. Bleys poznał wnętrze wuja na długo zanim osińgnńł dorosłoć. Im bardziej Henry był poruszony przez wewnętrzne emocje, tym bardziej szorstko się zachowywał. – Wszystko w porzńdku, wuju odpowiedział Bleys. Henry lubił być tak nazywany zarówno przez Bleysa, jak i Dahno, choć nie przyznałby się do tego nawet przed sobń więc wpadał w zakłopotanie za każdym razem, kiedy który z nich tak się do niego zwrócił w
dowolnych okolicznociach. Drobne zmiany wyrazu twarzy Henryego były nieczytelne nawet dla Bleysa, ale był zadowolony, że trafił na tę jednń z rzadkich chwil, kiedy Henry zaakceptował i ucieszył się z tego tytułu. – Miło mi to słyszeć, Bleys. – Kaj mówi, że to efekty uboczne i będń się pojawiać jeszcze przez jakiœ czas. Wyglńda doć dramatycznie, ale tak naprawdę nie sprawia wielkich problemów. Była to prawda w zakresie utraty wiadomoci, ale równoczenie nacińgał prawdę, jeœli chodzi o samokontrolę. W tajemnicy Bleys traktował te niedogodnoœci, jak œmiertelnego wroga. Jednak lepiej było nie mówić o tym Henry’emu. – To dobrze krótko podsumował Henry. – Jak się miewasz, wuju? zapytał Bleys. Zostałe ranny jeszcze na Newtonie i tak naprawdę nie mieliœmy okazji do rozmowy. – Absolutnie zdrów ton Henryego ucińł możliwoć jakiejkolwiek dyskusji w tej sprawie. Była to ostatnia wzmianka na temat tego, co im się przydarzyło. PóŸniej rozmawiali o Żołnierzach ocalałych z walki, drodze powrotnej na Harmonię, której Bleys zupełnie nie pamiętał i o hotelu, w którym teraz przebywali. Wkrótce jednak Henry wyszedł, wymawiajńc się możliwociń przemęczenia Bleysa. Ten ze swej strony zżymał się wewnętrznie na przykucie do łóżka i cieszył z towarzystwa. Potem przyszedł Dahno. Bleys zauważył, że za jego bratem do pokoju wliznńł się ponownie Henry, zajmujńc miejsce na krzele obok Toni, przy dalszej cianie, tworzńc wraz z niń cichń, dwuosobowń widownię. – Jak się czujesz? zapytał Dahno, opadajńc swym potężnym ciałem na krzesło dryfowe obok łóżka i regulujńć jego wysokoć, by pozwolić swoim nogom na wyprostowanie się. – Nic mi nie jest! odpowiedział Bleys. Osobń, o którń wszyscy powinnimy się martwić jest Kaj Menowsky. Może powinnimy wysłać go na jakie ogólne badania fizyczne i umysłowe, z naciskiem na jego nadopiekuńczoć wobec pacjentów. Leżę tu tylko z uprzejmoœci dla niego. Albo raczej, w dowodzie uznania dla jego umiejętnoœci medycznych. – Nie ma nic złego w odpoczywaniu stwierdził Dahno. Nigdy nie zaszkodzi się zabezpieczyć. – Zapobieganie jest lepsze od leczenia. Tak, wiem. To wyczerpuje temat i przepraszam
nieobecnego Kaja, jeli poddałem w wńtpliwoć jego mńdroć. Możemy znaleć inne tematy do dyskusji, prawda? Dahno wyszczerzył zęby w uœmiechu. – W porzńdku powiedział. Jeste lisem, bracie. Przeprowadziłe konferencję tak, że wydawało mi się, iż dwie trzecie twoich planów się nie uda, ale okazało się, że wszystko osińgnńłe. Byłem przygotowany zapytać cię, co mam zrobić z Newtonem i Cassidń, ale okazuje się, że jednak o to zadbałeœ. Bleys umiechnńł się do niego. – A więc zauważyłe, co się wtedy wydarzyło powiedział. – Kiedy tylko uważnie się przyjrzałem, okazało się to doć oczywiste stwierdził Dahno. – Powiedz mi co. Czy od poczńtku miałe na oku Pietera DeNilesa? Czy po prostu wpadł w twoje ręce dzięki szczęciu? Oba odpowiedział Bleys, wracajńc mylń do swojej wspinaczki na balkon Rady na Newtonie. Nie, to nie tak. Prędzej czy póŸniej odkrylibyœmy w nim możliwoci. Ale bardzo dobrze się stało, że tu był i pojawił się na spotkaniu jako członek grupy Prezesów. Tak przy okazji, mógłby rozpoczńć na innych planetach poszukiwania ludzi o podobnej kombinacji inteligencji, wpływów i zdolnoœci do kontrolowania sytuacji; choć nie spodziewam się, żeby znalazł wielu. Jednak jeœli jakichœ znajdziemy, dobrze byłoby wykorzystać ich w naszej strukturze władzy. Umiecić ich jak najwyżej wraz z szkolonymi przez nas Innymi. – Już rozpoczńłem poszukiwania stwierdził Dahno. Ale masz rację, nie znajdziemy wielu tak dobrych, a co dopiero już na odpowiednich stanowiskach. Muszę lepiej poznać DeNilesa. To dopiero polityk! – Mńż stanu poprawił go Bleys. Dahno machnńł rękń. – Mńż stanu to tylko dobry polityk na większej scenie powiedział. Ale DeNiles to kto, kogo należałoby umiecić w sejfie, jak skarb. Mógłby dawać lekcje kardynałowi Richelieu – szarej eminencji na dworze Ludwika XIII. – Czytałem o nim – o ile masz na myœli Armanda Jeana du Pleissis – powiedział Bleys. – Tak, zgadzam się, DeNiles jest prawdopodobnie jeszcze zdolniejszy. – Cóż, zgadzamy się. I masz przewagę tych umiejętnoci, posiadajńc DeNilesa po swojej stronie. Najwyraniej jest gotów zagonić Newtona i Cassidę w nasze sieci, nie pozwalajńc im nawet uwiadomić sobie, co się dzieje. Piękne wykonanie, bracie. Może powiesz mi teraz, jak ci się to udało.
– Mówiłem o tym, co chcę osińgnńć. Cele DeNilesa pokrywajń się z moimi – w tej chwili przynajmniej. Ale skńd wiesz, że zamierza z nami współpracować? – Kiedy nie mógł się z tobń połńczyć, zadzwonił do mnie, tuż przed naszym odlotem z Nowej Ziemi wyjanił Dahno. Praktycznie dał mi do zrozumienia, że będziemy razem – choć nie użył zbyt wielu słów. Jak go przekonałeœ? – Jednń chwilę przerwała Toni. Bleys spojrzał w jej stronę i zauważył, że wraz z Henrym podchodzili do łóżka, z dryfami sunńcymi za nimi niczym para posłusznych zwierzńt. Usiedli obok Dahno. – Wyglńda to na co, w czym powinnimy uczestniczyć stwierdziła Toni. Nie wiedziałam, że w jakikolwiek sposób przecińgnńłe na swojń stronę DeNilesa i nie bardzo widzę, kiedy mogłe to osińgnńć. Z pewnociń w trakcie spotkania a wszyscy mu się przysłuchiwalimy nic na to nie wskazywało. – Nie, to było już po spotkaniu. I nie nazwałbym tego rekrutacjń – łagodnie wyjanił Bleys. Po prostu, zanim dopadła mnie moja przypadłoć, mielimy chwilę czasu na zawarcie umowy. Dlatego właœnie martwiłem się, że kto mógł zauważyć co dziwnego w moim zachowaniu. Gdyby wiedział, że mam słaby punkt, to jest on osobń zdolnń konsekwentnie je wykorzystać. Jest najzdolniejszń osobń, jakń do tej pory spotkałem – oprócz jednej. – Hal Mayne, oczywiœcie wymamrotał Dahno. – Tak potwierdził Bleys. Przywołał przed oczy brodatń postać z celi na Harmonii. – Hal Mayne. – Masz obsesję na punkcie tego chłopca stwierdził Dahno. Muszę kiedy też go spotkać i zobaczyć, czemu tak wysoko go cenisz. – Nie jest już chłopcem powiedział Bleys i jak dotńd naprawdę jest najlepszy ze wszystkich, których spotkałem oczywicie wyłńczajńc rodzinę; nie martwię się o ciebie. Umiechnńł się do Dahno. – Mylę, że mógłbym sobie z nim poradzić powiedział ahno D w zamyœleniu. – To znaczy z DeNilesem. Oczywicie to zależy, czy spotkalibymy się na jego terenie, czy na moim. I ma nade mnń przewagę doœwiadczenia. Czyli dwa punkty dla niego. Ale mylę, że sobie poradzę. Ale zgadzam się z tobń, Bleys. Nie chciałbym niczego obiecywać. – Widziałem w nim pewne szczeliny stwierdził Bleys które mogłyby działać na naszń
korzyć, tak jak on mógłby wykorzystać mojń słaboć. Sam doskonale wiesz, Dahno, że każdń słaboć można wykorzystać. – Jednń chwilkę – wtrńciła się Toni. Wróćmy do tematu. Mówiłe, że zawarłeœ z nim umowę, zanim straciłe wiadomoć. Byłam tam wtedy z tobń i nie słyszałam niczego, co brzmiałoby jak zawieranie porozumienia. – Wszystko rozegrało się w cińgu minut, jeœli nie sekund – powiedział Bleys. Właciwie to on wyszedł z propozycjń. – Jak? zapytała Toni. – Nie chciałem trzymać tego w tajemnicy przed wami. Po prostu skoncentrowałem się na uzdrowieniu i chciałem przemyleć możliwoci. Nie, nie zrobił pierwszego ruchu. Musiał zdecydować już w trakcie konferencji, że raczej nie będzie ze mnń walczył, jeli nie będzie musiał. Przedstawił mi ofertę, mówińc po co pracował całe swoje życie. – Podsłuchiwalimy powiedział Henry. Z jego oczu zniknęła łagodnoć widoczna tam wczeniej w trakcie rozmowy z Bleysem. Starał się doprowadzić do sytuacji, w której Newton zdominowałby Młodsze Œwiaty. – Nie zaprzeczył Bleys. Pracował dla małej grupy ludzi na Newtonie. Nie dba o newtońskie plany podboju. Nie interesuje go, kto rzńdzi tym œwiatem. Chodzi mu tylko o to, by najlepsze newtońskie umysły były chronione i miały zapewniony spokój i warunki pracy. Jak długo może im to zapewnić, uważa swoje życie za wartoœciowe. – Interesujńce rzucił Dahno. – Prawda? stwierdził Bleys. Zaczńł lekko chrypnńć. Sięgnńł po szklankę z wodń stojńcń na stoliku przy łóżku i napił się trochę. – Powięcił się służeniu im, co na dłuższń metę oznacza służenie całej ludzkoci mówił dalej Bleys czystszym głosem. Mylę, Dahno, że jestw stanie dostrzec i zrozumieć nici gobelinu historii. Zasadniczo chciał, żebym zagwarantował, iż jego cenni naukowcy będń dalej mogli pracować dla ludzkoci. Powiedziałem mu, że jeli o mnie chodzi, nie interesuje mnie, kto rzńdzi planetami i że mój cel leży w dziedzinie filozofii. Powiedział, że to rozsńdne – co zasadniczo oznacza, że się ze mnń zgadza a potem nie pamiętam. – Najważniejsze, że zgodził się dla nas pracować powiedział Dahno. – Z nami, nie dla nas poprawił Bleys. – Och, rozumiem różnicę Bleys, wierz mi stwierdził Dahno. Cieszę się, że Toni skłoniła cię do przedstawienia szczegółów, choć pewnie w końcu sam bym je z ciebie wydobył. Na podstawie tego co mówisz mylę, że może powinienem spróbować spotkać się z
DeNilesem zanim opuci Nowń Ziemię. Jeli pozwolisz, natychmiast wylę do niego list pocztń międzyplanetarnń. Ustanowię stałe połńczenie. Podniósł się ze swojego miejsca. – Tak zgodził się Bleys to dobry pomysł. Podniósł się szybko, przerzucajńc nogi za krawęd łóżka i wstał. Przepełniła go ta sama fala oczekiwania co na Zjednoczeniu, tuż przed rozpoczęciem wyprawy, kiedy czekał na efekty rozmowy Toni z jej ojcem. – Nie dbam o to, co mówi Kaj Menowsky powiedział do pozostałych. Zbyt wiele jest do zrobienia i tak naprawdę nie ma różnicy, czy zajmę się tym teraz, czy za dwanaœcie godzin. Mam doć łóżka! Rozdział 47 Nie miały znaczenia drogi, które w końcu doprowadziły ich do ich zwińzku. Poszczególne etapy były tak nierozróżnialne, a ostateczny wynik do tego stopnia nieuchronny, że Bleys musiał póniej włożyć dużo wysiłku, by przypomnieć sobie poszczególne kroki. Tak naprawdę nie miało to znaczenia. Po pierwsze, nieuchronnoć tego stała się oczywista od chwili, gdy Bleys uwiadomił sobie niekontrolowane zdradzanie jej swoich najgłębszych tajemnic, kiedy Toni siedziała przy nim w trakcie choroby. Pewnoć ta utrwaliła się, gdy mimo mijajńcych dni Toni w żaden sposób nie nawińzywała do tego, co usłyszała. Dryfowali oboje niczym dwa ciała zbliżajńce się do siebie w przestrzeni pod wpływem wzajemnego przycińgania grawitacyjnego, jednak nie przyspieszajńc w miarę zbliżania się, tak że ich połńczenie nie wińzało się z brutalnym zderzeniem, lecz przypominało zetknięcie dwu lilii wodnych poruszanych głębokim, lecz mocnym prńdem pod powierzchniń strumienia. Gdy pierwszy raz znaleli się razem w łóżku, było tak, jakby po prostu kontynuowali co, co działo się już od dawna i choć było to nowe, to równoczeœnie znajome, oczekiwane i szczęœliwe. Dla Bleysa było to szczęcie, jakiego nie zaznał jeszcze nigdy w życiu i nie wyobrażał sobie w ogóle, że jest możliwe. Kiedy było po wszystkim, leżeli razem w mrocznej sypialni, rozlunieni i przytuleni do siebie, patrzńc w górę na drobinki wiatła gwiazd wypełniajńce sufit. – Więc co z Halem Mayne? zapytała Toni po dłuższej ciszy. Co z nim będzie?
– Planowałem udać się jutro do Ahrumy i znów się z nim spotkać – odpowiedział Bleys. – Nie mogę go zostawić w tej celi. Już dwa dni temu planowałem zadzwonić do Barbage’a i powiedzieć mu, że tam będę, ale wszystkie te zmiany planów od chwili, gdy dołńczył do nas DeNiles zatrzymały mnie tutaj. Z drugiej strony, posiadanie Pietera uwalnia wysiłki Innych na pozostałych œwiatach. Poza tym wyprzedzamy harmonogram dzięki niemu znacznie szybciej będziemy dysponować Nowń Ziemiń, Cassidń i Newtonem – nawet jeli wcińż jeszcze trzeba ustanowić większoć powińzań i kontroli. – Spodziewałe się tego samego albo jeszcze więcej po rekrutacji Hala Mayne – powiedziała Toni. – Tak. I wcińż się tego spodziewam zgodził się Bleys. Ale nigdy nie odważyłem się liczyć na niego. Choć jutro znów spróbuję. Jeli wykaże jakiekolwiek oznaki gotowoœci do pracy ze mnń... Obrócił lekko głowę, by popatrzeć w półmroku na jej profil, potem znów skupił wzrok na gwiezdnych punktach na suficie. – Ale nawet jeli spróbuję, nie wiem, czy będę potrafił powiedzieć komu innemu o sobie tyle, ile powiedziałem tobie. – Nie cicho stwierdziła Toni. Ni e sńdzę, żeby potrafił. – Dlatego włanie byłem wtedy przekonany, że cię straciłem powiedział Bleys. – Dlatego nigdy wczeniej nie odważyłem się otworzyć na ciebie. Byłem pewien, że poznajńc moje myli, odwrócisz się ode mnie. Wcińż trudno mi uwierzyć, że tego nie zrobiłaœ. – Oczywicie powiedziała wcińż tym samym, łagodnym głosem. W twoich słowach były takie, które mnie zszokowały, ale równoważyły je inne. Jednń z nich była wizja, jak piękna stałaby się ludzkoć, gdyby tylko uwiadomiła so bie tkwińce w niej możliwoœci i spróbowała po nie sięgnńć. Powiedziałe, że nigdy się jej to nie udawało. Jej członkowie zawsze kończyli podńżajńc za zyskiem, a wszystko to tylko na czas trwania ich życia; a trzeba postarać się, by efekt trwał przez pokolenia. – Nie ma innej drogi. – Wiem, że nie ma, mój Bleysie poczuł, jak palcami delikatnie przesuwa po jego klatce piersiowej żadnej, o jakiej bym wiedziała. Ale zrozum, że kiedy ma się na widoku taki cel, nic innego się nie liczy – poza tym, że ty liczysz się dla mnie. Nie patrzńc, sięgnńł jej dłoni, a ich palce splotły się w uœcisku. – Na ile tylko mogę do kogo należeć, jestem twój. Ale nie mogę należeć całkowicie do
nikogo. Jestem obiektem Wzoru Historycznego. Zawsze do niego należałem i będzie tak do końca mego życia. To on decyduje, co robię. Nie mogę się uwolnić od niego, tak samo jak nie mógłbym stać się poddanym żadnej innej osoby, grupy czy rzeczy. – Wiedziałam o tym już dawno temu powiedziała Toni. Pamiętasz, że zanim wyjechalimy z Ekumenii i Zjednoczenia na Nowń Ziemię powiedziałam ci, że muszę porozmawiać z moim ojcem, zanim zgodzę się udać z tobń poza planetę? Czym innym było pracować dla ciebie w Ekumenii, a czym zupełnie innym powięcić się pracy z tobń wszędzie i na zawsze. – Pamiętam powiedział Bleys. Krńżyłem po pokoju, czekajńc na twój powrót i na to, jakń podejmiesz decyzję. Wiem, jak silne sń przekonania Henry’ego na pewne tematy i byłem pewien, że twój ojciec też był w pewnych sprawach nieugięty. – To niezupełnie to samo powiedziała Toni. Stanowimy konserwatywnń rodzinę; ale w naturalny sposób porzńdek ważnych spraw wyewoluował od czasu, gdy pradziadek mojego dziadka opucił Starń Ziemię. Nadal jednak musimy brać pod uwagę naszń odpowiedzialnoć wobec rodu nazwiska Ryuzoji. Udajńc się za tobń, mogłam nim ryzykować, więc musiałam wiedzieć, czy mój ojciec ufa, że postńpię słusznie. – Ale zgodził się stwierdził Bleys. – „Zgodził się to nie do końca odpowiednie słowa odpowiedz iała Toni. – Powiedziałam mu, na czym według mnie polegajń twoje cele i że chcę z tobń pozostać i pomóc w ich osińgnięciu. – A więc co dokładnie odpowiedział? zapytał Bleys. – Inochi o oshimuna na koso oshime! odpowiedziała Toni. – Język przodków twojego ojca należy do grupy tych języków Starej Ziemi, których nie opanowałem stwierdził Bleys. Co oznacza? – Nie da się tego zbyt dobrze przełożyć na basie wyjaniła Toni. Aby to zrozumieć, musiałby pojńć nasze dziedzictwo. Prawdopodobnie można by to oddać przez: Jeœli to konieczne, zaryzykuj życiem, ale nigdy nazwiskiem. Widzisz, zaufał mi. Nie znasz języka francuskiego. Natknńłe się kiedy na powiedzenie w tym języku Fais ce que dois – adviegne que peut, c’est commands au chevalief?. – Tak powiedział Bleys. Wydaje mi się, że cytuje to Conan Doyle w swojej powieœci historycznej Biała kompania. W basicu brzmiałoby to mniej więcej Rób, co powinieneœ, nieważne co przyjdzie taka jest powinnoć rycerza. – Tak zgodziła się Toni. I choć słowa mojego ojca i to powiedzenie nie mówiń tego
samego, majń ze sobń co wspólnego. Już od dawna chciałam ci powtórzyć to, co powiedział, ale dopiero teraz możemy rozmawiać o takich sprawach. – Tak, bo teraz wiesz wszystko i wcińż jeste ze mnń. – Wiem o wszystkim. Nadal planujesz nie wyłńczać ze swojej wizji Dorsajów i Exotikow? – Tak potwierdził Bleys. To się nie zmieni. Częć powodów jest taka, że nie jestem w stanie oddziaływać na Dorsajów i Exotikow, jak na mieszkańców innych œwiatów. Druga częć jest taka, że jeli w końcu zdecydujń się do nas przyłńczyć a mam nadzieję, że tak będzie, nawet jeli nastńpi to za kilka stuleci to zrobiń to wyłńcznie dlatego, że sami tak zdecydujń. Nie potrafiłbym wpłynńć na nich bardziej niż na prawdziwego Wiernego czy Fanatyka. – A teraz Toni obróciła się na bok, by przyglńdać się swojemu mężczyŸnie – co zamierzasz zrobić? Nadal planujesz zajńć się przejęciem kontroli na Sainte Marie? – Nie jestem tego pewien – odparł Bleys. – To tak mały wiat, w większoci wiejski i rzymskokatolicki, prawie bez techniki – powiedziała. Jeli tak ważnyjest czas, jak cińgle powtarzasz, czy nie lepiej byłoby zajńć się najpierw zdobyciem władzy na Cecie albo Freiłandii? – Częœciowo aby uniknńć rozlewu krwi. Ceta wcińż podzielonajest na dużń liczbę małych, niezależnych państw. Należałoby je przejmować pojedynczo, a łatwo ze sobń walczń w przypadku jakichkolwiek zmian we wzajemnej równowadze sił. Naprawdę najlepiej byłoby zostawić Cetę na koniec, żeby dołńczyli do mojej rodziny Nowych Œwiatów, po prostu nie mogńc sobie pozwolić na pozostanie poza tym układem. Jeœli chodzi o Freilandię miałem nadzieję chwilowo jej uniknńć. Chcę dać Newtonowi, Cassidzie i Nowej Ziemi czas na oswojenie się z ideń, że mogń współpracować i przyzwyczaić się, że pocińgam dla nich za sznurki. – Coby powiedziała Toni. Mogłaby być bardziej przydatna od Sainte Marie, choć jest mniejsza. – Ale na szerszń skalę jest stosunkowo mało ważna – przynajmniej między Nowymi Œwiatami. Moi ludzie prowadzńcy tam akcję rekrutacyjnń nie wyglńdaliby tak alarmujńco, jak na innych planetach gdzie jeszcze nie byłem. Poza tym... – Tak? zapytała Toni, kiedy umilkł. Co jeszcze? – To trochę œmieszne. – Ja cię nie wymieję Toni pstryknęła go lekko.
– No cóż. Słyszała o Donalu Graeme, który przed stuleciem został Sekretarzem Obrony wszystkich wiatów, łńcznie ze Starń Ziemiń? – Oczywicie odpowiedziała. Podobnie jak słyszałam o Juliuszu Cezarze, Czyngis Chanie i Napoleonie o Donalu Graeme zapewne nawet więcej niż o nich, ponieważ to œwieższa historia. – Wiesz, że miał wujów bliŸniaków, lana i Kensiego Graeme? – Tak. – Jak już mówiłem, zabrzmi to œmiesznie, szczególnie w moich ustach. Ale pamiętasz, że zarówno łan jak i Kensie byli na Sainte Marie i to tam włanie zginńł Kensie? – Tak, znam tę historię potwierdziła Toni. – Przeczytałem o tym, gdy byłem bardzo młody. Tak mały, że musiałem podkradać ksińżki dla dorosłych, bo wyrosłem już z dziecięcych, które mi dawali. Inny Dorsaj, jeden z Morganów mieszkajńcych blisko Graemów w Foralie, napisał o tym we własnej autobiografii. Był tam, na Sainte Marie, w oddziałach Dorsajów wynajętych przez Exotikow przeciwko tym wynajętym przez rewolucjonistów. Siły drugiej strony sprowadzono ze Œwiatów Zaprzyjanionych. Pamiętasz, Kensie został zamordowany zupełnie nieoczekiwanie przez rewolucjonistów, w czasie rozejmu? – Och, tak. – To włanie to powiedział Bleys, wcińż patrzńc na od tworzone na suficie gwiazd}’. – Jak już mówiłem, przeczytałem o tym w bardzo młodym wieku i coœ w œmierci Kensiego i jej znaczeniu dla lana głęboko mnie poruszyło. Widzisz, łan zawsze był kimœ takim jak ja – samotnym, trzymajńcym na dystans wszystkich oprócz swojego brata. I wtedy Kensie zginńł, a łan musiał powstrzymać pozostajńcych pod jego rozkazami najemników przed zrównaniem z ziemiń miasta, w którym się to wydarzyło, bo wszyscy kochali Kensiego. Toni nie odzywajńc się znów go pogłaskała. – Wydało mi się wtedy wcińż jeszcze byłem z matkń, ale byłem dostatecznie dorosły, by wiedzieć, że mnie nie kocha, że nigdy mnie nie kochała... wydało mi się, że doskonale wiem, co łan czuł tracńc Kensiego. I że mogłem to pojńć, bo byłem taki jak on. Wiesz, on był mrocznym człowiekiem. Stał z dala od wszystkich i nigdy nie powiedział nic na temat œmierci Kensiego, ani nie zdradził swoich uczuć. Ale ja je poczułem. Zawahał się, a Toni uspokajajńco cisnęła jego dłoń. – To mieszne, jak mówiłem ontynuował k Bleys. Ale to już na zawsze pozostało we
mnie. Mylę to tylko wrażenie mylę, że łan będzie spokojniej leżał w grobie, gdy upewnię się, że Sainte Marie stanie się jednym ze œwiatów, na których nie będzie już zabójstw i żadnych morderców. Bleys umilkł, a ona pozwoliła mu zachować ciszę. Ale w tej ciszy, po kilku chwilach z jej bransolety rozbrzmiał sygnał połńczenia telefonicznego. Dzięki wspólnemu, prawie telepatycznemu porozumieniu, wszystkie głoniki w pokoju zostały wyłńczone. Bleys wyłńczył nawet swój telefon i tylko Toni zostawiła aktywna linię awaryjnń. Ostrzegła otoczenie, że Bleysowi pod żadnym pozorem nie wolno przeszkadzać, a jej tylko w sytuacjach wyjńtkowych. Sięgnęła po swojń bransoletę na stoliku po jej stronie łóżka i uniosła jń do ust. – Tak? Przez chwilę leżała nieruchomo, słuchajńc. – W żadnym wypadku powiedziała wyranie. Słuchałajeszcze przez chwilę, potem usiadła wyprostowana. – Jak pilne? zapytała. Bleys również się podniósł, siadajńc na łóżku obok niej. Jeszcze przez chwilę słuchała głosu z telefonu. – Poczekaj powiedziała do mikrofonu i obróciła się do Bleysa. – To Barbage wyjaniła. Mówi, że musi z tobń* porozmawiać. Próbował połńczyć się z tobń od przylotu na Harmonię. Wydałam polecenia, by nikt ci nie przeszkadzał, ale najwyraniej osoba na służbie pozwoliła mu się połńczyć. Chcesz z nim rozmawiać? – Tak odpowiedział Bleys. Sięgnńł po własnń bransoletę leżńcń po jego stronie łóżka i włożył jń na nadgarstek. Jego palce automatycznie odnalazły w mroku odpowiednie przyciski. – O co chodzi powiedział do mikrofonu. – Wielki Nauczycielu, Hal Mayne uciekł ze swojej celi przed dziesięcioma dniami! – zabrzmiał ostry głos Barbagea. Tego dnia udałem się do Zaworu Rdzeniowego, gdzie dokonano sabotażu, który powstrzyma pracę na całe miesińce. Kiedy mnie nie było, strażnicy, bez mojego rozkazu, próbowali zabrać Hala Mayne do szpitala. Ale ich karetka ugrzęzła w tłumie wypełniajńcym ulice z powodu tego sabotażu i ponieważ ich przywód czyni – Rukh Tamani miała do nich przemówić. Mayne uciekł z karetki podczas jej przemówienia. Strażników oczywicie odpowiednio ukarano nie dzwonię w tej sprawie. Ale informator uliczny przekazał, że dwie godziny po ucieczce widziano Mayne’a wchodzńcego do
ambasady Exotikow. Jeli wcińż tam jest, milicja nie może tam za nim wejć. Potrzebujemy twojego poparcia w odpowiednich kręgach, by dostać pozwolenie na wejœcie tam. Bleys siedział przez chwilę ze wzrokiem wbitym w półmrok. – Nauczycielu? rozległ się głos Barbagea. – Jestem tu odpowiedział Bleys. Jeli ambasada go wpuciła, nic nie mogę zrobić. – Najstarszy mógłby wydać specjalny rozkaz umożliwiajńcy nam wejœcie do œrodka – stwierdził Barbage. – Na pewno jeszcze tam jest. Natychmiast otoczyliœmy ambasadę milicjń, a informator czekał na jej przybycie. Powiedział nam, że nie wyszedł stamtńd nikt oprócz wysokiego Exotika, znanego pracownika ambasady. Potrzeba nam tylko twojej zgody, żeby go stamtńd wycińgnńć. – Nie odpowiedział Bleys tym samym, niskim głosem co poprzednio. Exotikowie nadal stanowiń potęgę międzygwiezdnń. Nie mogę zasugerować nikomu w naszym rzńdzie, by doprowadził teraz do incydentu dyplomatycznego. Przyjmij, że Hal Mayne przepadł. – Ale Nauczycielu... – Nie powtórzył Bleys. Przepadł. Odwołaj swoich milicjantów. Rozłńczył się, zerwał bransoletę i ponownie opadł na łóżko. Po chwili również Toni zdjęła swojń i położyła się obok niego. Bleys leżał nieruchomo zapatrzony w gwiazdy, jakby zatracił się w nich zapominajńc nie tylko o rozmowie, Barbage’u i Halu Mayne, ale i o niej. Toni bardzo delikatnie pogładziła go czubkami palców po ramieniu. – Bleys? powiedziała cicho. Musiałby tylko szepnńć słówko McKae’emu... – Nie – zaprzeczył Bleys, nie ruszajńc się. Do tej pory odleciał już z planety. Ten wysoki pracownik ambasady to musiał być on, dla Exotikow to nie problem. Nie ma sensu. Już się stało, jest poza moim zasięgiem. Bleys umilkł, a Toni czekała, ale kiedy nic więcej nie powiedział, znów się odezwała. – Możesz mi co powiedzieć? zapytała w końcu. Czemu jest dla ciebie tak ważny? Co takiego mógłby zrobić, czego nie możesz zrobić bez niego? Zdobyłe Nowń Ziemię, Cassidę i Newtona wszystko co chciałe bez nieg o. Ale zachowujesz się, jakbyœ włanie stracił... sama nie wiem. Czego tak bardzo w nim poszukujesz? Bleys nie poruszył się. Wzrok miał utkwiony wyłńcznie w gwiazdach. _ – Przyjaciela odpowiedział. Kolejny tom nosi tytuł Gildia Orędowników