Dickson Gordon R.
Dickson Gordon R. Gordon Rupert Dickson (ur. 1 listopada 1923 - zm. 31 stycznia 2001), amerykański p...
9 downloads
15 Views
2MB Size
Dickson Gordon R.
Dickson Gordon R. Gordon Rupert Dickson (ur. 1 listopada 1923 - zm. 31 stycznia 2001), amerykański pisarz science fiction i fantasy. Urodził się w Edmonton (Alberta). W wieku 13 lat (w 1936 lub 1937) wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, gdzie w latach 1943 do 1946 słuŜył w armii. Ukończył Uniwersytet Stanowy Minnesoty. Większość swojego Ŝycia spędził w Minneapolis w Minnesocie. Pierwszą powieść Alien From Arcturus wydał w 1956.
Rozdział 1 Kobieta siedziała na róŜowej tkaninie miękko wyściełanego dryfowego siedziska i mrucząc do siebie - czesała włosy przed owalnym lustrem. Te pomruki były powtórkami komplementów prawionych jej przez ostatniego kochanka, który dopiero co ją opuścił. Niełamliwy, przejrzysty brązowy grzebień przesuwał się gładko przez lśniące pasma jej kasztanowatych włosów. Włosy nie wymagały czesania, ale będąc sama, lubiła oddawać się temu drobnemu, prywatnemu rytuałowi - po tym, gdy męŜczyźni, którzy trzymali ją w podobnych miejscach, wychodzili. Ramiona miała nagie i delikatne, o gładkiej, bladej skórze; równie bladą kolumnę jej karku zasłaniały pasma włosów, które opadały aŜ do poziomu dryfu. Od kobiety biła słaba woń - jakby perfum zmieszanych z piŜmem - tak delikatna, Ŝe nie wiadomo było czy rzeczywiście musnęła skórę perfumami, czy teŜ był to jej naturalny zapach - jeden z tych, które inna osoba tylko z trudem mogła poczuć. Za kobietą stał chłopiec i obserwował ją; nie było go widać w lustrze, gdyŜ zasłaniała go czesząca się, której obraz odbijał się w migoczącej elektronicznej powierzchni. Słuchał słów, które powtarzała kobieta i czekał, aŜ z jej ust padnie konkretna fraza. Wiedział, Ŝe w końcu tak się stanie, gdyŜ stanowiło to część litanii, której - choć byli nieświadomi, Ŝe są poddawani indoktrynacji - uczyła wszystkich swoich męŜczyzn, by recytowali ją podczas i po uprawianiu seksu. Chłopiec był wysoki i szczupły, w wieku wyznaczającym zaledwie połowę drogi do dorosłości, a jego wąska twarz miała niemal nienaturalnie regularne rysy, które - stęŜawszy obdarzą go, jako dojrzałego człowieka, nadzwyczajną uroda i będą wystarczająco męskie, by nie kojarzyć się z delikatnością. Jednocześnie, chłopiec był podobny do kobiety spoglądającej w lustro. Wiedział, Ŝe tak jest, chociaŜ w tej chwili nie widział jej twarzy. Wiedział, gdyŜ mówiło mu to wielu ludzi, a on w końcu zrozumiał, co mieli na myśli. Teraz nie miało to dla niego znaczenia w innych sytuacjach, niŜ podczas tych rzadkich spotkań z chłopcami w jego wieku, którzy patrząc na niego uwaŜali, iŜ moŜna go łatwo zdominować - i przekonywali się, Ŝe tak nie jest. Chłopiec - zarówno sam, jak i dzięki obserwowaniu kobiety podczas tych niewielu lat swego Ŝycia - nauczył się róŜnych sposobów obrony. Teraz dochodziła do kwestii, na którą czekał. Na chwilę wstrzymał oddech. Nie mógł się temu oprzeć pomimo determinacji, Ŝeby tego nie robić. - „...Jesteś taka piękna” - mówiła kobieta do swego obrazu na ekranie. - „śadna inna nie była nigdy taka piękna...” Pora była odezwać się. - Ale wiemy, Ŝe jest inaczej, prawda mamo? - powiedział chłopiec tak opanowanym tonem, Ŝe tylko dorosły mógłby się nań zdobyć; nawet on, inteligentny ponad swój wiek, osiągnął owo brzmienie głosu dopiero po całych godzinach ćwiczeń. Kobieta umilkła. Obróciła się na wiszącym w powietrzu dryfie, który zakołysał się na skutek ruchu ciała, a jej twarz znalazła się przed twarzą chłopca w odległości nie większej niŜ szerokość dłoni. W tej chwili jej oczy płonęły zielonym blaskiem. Kostki zaciśniętej na grzebieniu dłoni były bezkrwiste; trzymała grzebień jak broń - jakby chciała przeciągnąć jego zębami po gardle chłopca i otworzyć mu tętnicę szyjną. Nie wiedziała, nie myślała - a on to zaplanował -
Ŝe mógł stać za nią w takim momencie. Przez dłuŜszą chwilę chłopiec patrzył śmierci w oczy, a jeśli wyraz jego twarzy nie zmienił się, to nie dlatego, by chłopak nie odczuwał ogromnego strachu z powodu wiszącej nad nim groźby zagłady, tylko dlatego, Ŝe zastygł jak zahipnotyzowany, z martwym obliczem. W końcu zdecydował się podjąć ryzyko, chociaŜ wiedział, Ŝe jego słowa mogły rzeczywiście skłonić kobietę do zabicia go. Zrobił to, gdyŜ osiągnął w końcu ten punkt, w którym przekonał się, Ŝe mógł przeŜyć tylko z dala od niej. A młody człowiek ma silny instynkt samozachowawczy; chce przetrwać nawet kosztem naraŜenia się na śmierć. Jeszcze kilka lat i byłby wiedział, co zrobi, gdyby powiedział to, co właśnie powiedział; ale nie mógł czekać, Ŝeby się o tym przekonać. Za kilka lat byłoby za późno. Miał jedenaście lat. Więc czekał... Ŝeby podąŜyła za impulsem zabicia, który płonął w jej oczach. GdyŜ okrucieństwo jego słów - nawet dla niej - było największym, do jakiego mógł się posunąć. PoniewaŜ powiedział prawdę. Prawdę nigdy nie wspominaną. Oboje wiedzieli. Oboje - matka i syn. Kobieta wyglądała nieźle, jeśli pominąć grubokościstą, prostokątną twarz. Dzięki niemal magicznej sztuce makijaŜu, jaką opanowała, mogła uchodzić za atrakcyjną - moŜliwe nawet, Ŝe za bardzo atrakcyjną. Ale nie była piękna. Nigdy nie była piękna i nigdy nie będzie; uŜywała potęŜnej broni swego umysłu w celu skłonienia wybranych przez siebie męŜczyzn, by w odpowiednich momentach powtarzali jej to słowo, którego łaknęła jej dusza. Pomimo tego, co posiadała, nie potrafiła pogodzić się z brakiem urody. Z faktem, Ŝe cała siła jej inteligencji i woli, która mogła dać jej wszystko inne, nie była w stanie uczynić jej piękną. A jedenastoletni Bleys zmusił ją do skonfrontowania się z tą rzeczywistością. Grzebień, zębami na zewnątrz, wzniósł się w drŜącej ręce kobiety. Bleys obserwował zbliŜanie się ostrzy. Czuł strach. Przewidział go; mimo to - by przeŜyć - nie miał innego wyboru, jak powiedzieć, co powiedział. Grzebień, drŜąc, wznosił się jak nieświadomie kierowana broń. Obserwował jak się zbliŜała, i zbliŜała... aŜ zatrzymała się tuŜ przed jego gardłem. Strach nie minął. Został tylko powstrzymany, jak bestia na łańcuchu, chociaŜ teraz Bleys przynajmniej wiedział, Ŝe przeŜyje. CóŜ w końcu ryzykował? Dziedzictwo pokoleń i wychowanie jako Exotika, człowieka niezdolnego do uŜycia przemocy, sprawiały, Ŝe kobieta nie była w stanie zrobić tego, do czego nakłaniało ją jej rozdarte ego. Porzuciła bliźniacze światy Exotików i zostawiła za sobą wszystkie ich nauki i przekonania tak daleko, jak to tylko moŜliwe, ale nie mogła, nawet teraz, zerwać oków wyszkolenia i uwarunkowań, jakie wpojono jej, zanim jeszcze nauczyła się chodzić. Krew ponownie napłynęła do jej kłykci. Grzebień wolno opadł. PołoŜyła go ostroŜnie za sobą, pod lustrem, na stoliku z drewna w kolorze miodu; zrobiła to tak delikatnie, jakby grzebień nie był twardy jak stal, ale kruchy i mógł pęknąć na skutek najlŜejszego dotknięcia. Ponownie była opanowana i pewna siebie. - No cóŜ, Bleys - powiedziała absolutnie spokojnym głosem. - Myślę, Ŝe nadeszła pora, Ŝeby nasze drogi się rozeszły.
Rozdział 2
Bleys wisiał w przestrzeni, samotny i całkowicie odizolowany, oddalony o lata świetlne od najbliŜszych gwiazd, nie mówiąc juŜ o jakimkolwiek świecie zamieszkałym przez choćby jedną ludzką rasę. Samotny, ale na zawsze wolny... Tylko jego wyobraźnia nie poddawała się. Nagle stracił i to. W sali klubowej statku wpatrywał się w indywidualny ekran, pełen gwiazd rozmaitej jasności. Był sam, ale towarzyszyło mu zimne, przeraŜające uczucie, które nie opuściło go od chwili, gdy wszedł na pokład i usadowił się w jednym z tych wielkich, zielonych, nadmiernie wyścielonych obrotowych foteli statku rejsowego, który zabierał go z Nowej Ziemi, gdzie dwa dni wcześniej zostawił swoją matkę, na planetę Zjednoczenie, mającą od tej pory być jego domem. Jeszcze dzień i znajdzie się tam. Jakoś nie wybiegł wcześniej myślą w przyszłość poza ten moment, kiedy doprowadzi do konfrontacji z matką. W jakiś sposób spodziewał się, Ŝe kiedy juŜ uwolni się od niej i legionu wciąŜ zmieniających się opiekunów, którzy zamykali go w okowach Ŝelaznej rutyny nauki i ćwiczeń, sprawy automatycznie obiorą lepszy kurs. Ale teraz, gdy w końcu znalazł się w tej przyszłości, trochę się zagubił. Jego miejscem dokowania na Zjednoczeniu miał być wielki port kosmiczny w Ekumenii. Na całej planecie znajdowało się zaledwie dwanaście takich kosmodromów, gdyŜ był to biedny świat, ubogi w zasoby naturalne - podobnie jak siostrzana planeta, Harmonia. Większość religijnych kolonistów, którzy zasiedlili oba światy, utrzymywała się z pracy na roli, korzystając z narzędzi i maszyn zbudowanych na zamieszkiwanej przez nich planecie, gdyŜ brakowało na niej międzygwiezdnych kredytów, by zapłacić za importowane urządzenia - z wyjątkiem tych sytuacji, gdy oddziały młodych męŜczyzn z poboru sprzedawano jako najemników na terminowy kontrakt na inną planetę, na której nadal toczyły się walki między koloniami. Bleys udawał zaabsorbowanego widokiem celu podróŜy na swoim ekranie. Szczególnie gwiazdą przeznaczenia, Epsilon Eridiani, wokół której krąŜyła zarówno Zjednoczenie jak i Harmonia. Podobnie jak obiegające Alfę Procjona Kultis i Mara bliźniacze światy Exotików, gdzie urodziła się i wychowała matka Bleysa i skąd odleciała na zawsze w furii, czując obrzydzenie do Exotików, którzy nie chcieli przyznać jej przywilejów i swobód, do jakich - była pewna - uprawniała ją jej wyjątkowość. Zjednoczenie dzieliło od Nowej Ziemi tylko osiem skoków fazowych - jak zwyczajowo, choć niepoprawnie nazywano ponowne ustalenie pozycji statku w kosmosie. Gdyby rzecz sprowadzała się do wykonania kaŜdego przesunięcia fazowego po kolei, znaleźliby się na Zjednoczenia po upływie kilku godzin od opuszczenia Nowej Ziemi. Ale ze skokami fazowymi wiązał się pewien problem. Polegał on na tym, Ŝe im większa była - w euklidesowej przestrzeni kosmicznej - odległość, którą „poŜerała” pojedyncza zmiana fazowa, tym mniej pewny stawał się punkt, w którym statek miał się wyłonić w normalnej czasoprzestrzeni po dokonaniu przejścia. A to oznaczało konieczność przeliczenia pozycji statku po kaŜdym wykonanym skoku. W związku z tym, w celu zapewnienia pasaŜerom maksymalnego bezpieczeństwa, tę podróŜ odbywano na zasadzie małych przesunięć fazowych, co sprawiało, Ŝe kosmiczna Ŝegluga trwała pełne trzy dni. Na Zjednoczeniu Bleys miał się spotkać z męŜczyzną, który od tej pory będzie się nim opiekować - ze starszym bratem Ezechiela MacLeana, jednego z byłych kochanków matki. Jak daleko Bleys sięgał pamięcią, Ezechiel był jedynym człowiekiem, który na trwale zaistniał w jego Ŝyciu. Ezechiel stanowił jedyny jaśniejszy punkt w egzystencji Bleysa. To Ezechiel zgodził
się przyjąć na siebie odpowiedzialność i zastąpił ojca nie tylko Bleysowi, ale takŜe Dahno, jego starszemu przyrodniemu bratu. Dahno, podobnie jak Bleys, został kilka lat temu odesłany na farmę Henry’ego MacLeana na Zjednoczeniu. Sprawił to Ezechiel. Dziwne było to, w jaki sposób Ezechiel jednocześnie był i nie był podobny do matki Bleysa. Ona opuściła planety Exotików. On, urodzony jako Zaprzyjaźniony na Zjednoczeniu, odleciał z tej planety raczej tak, jakby z niej uciekał, a nie z pogardą i wściekłością, z jaką matka Bleysa strząsnęła ze swoich stóp pył jej rodzinnej Kultis. Ezechiel MacLean był absolutnym przeciwieństwem tego, w jaki sposób mieszkańcy innych światów wyobraŜali sobie Zaprzyjaźnionych. Był łagodny, ciepły, wyrozumiały - w jakiś sposób wszystkie te cechy miał rozwinięte w takim stopniu, Ŝe cierpiał, pozostając w pobliŜu Bleysa i jego matki, widząc korowód jej kochanków. Normalnie, matka Bleysa odprawiała od siebie byłego partnera, kiedy wybierała następnego, ale zdawało się, Ŝe Ezechiel jest skłonny przystać na pozycję pół przyjaciela, pół słuŜącego. Swoją okrągłą, piegowatą i zawsze radosną twarzą, na której malował się wyraz usłuŜności, podnosił na duchu matkę Bleysa - a zwykle nie były to dobre duchy. Ezechiel przydawał się jej, chociaŜ odkąd zamknęły się przed nim drzwi jej sypialni, minęło sporo czasu. Jednym z przykładów tej przydatności - gdyŜ matka Bleysa nie miała pojęcia, kto był jego prawdziwym ojcem - było to, Ŝe dwa tygodnie temu Ezechiel skontaktował się z Henrym na Zjednoczeniu, Ŝeby zapytać, czy ten przyjąłby jeszcze jednego domniemanego bękarta swego błąkającego się po świecie, niereligijnego brata. Bleys podejrzewał zawsze, Ŝe Henry lubił Ezechiela, chociaŜ ten przedstawiał swego brata jako człowieka twardego jak głaz. Jednak Henry nie odmówił wcześniej przyjęcia Dahno, o dziesięć lat starszego od Bleysa; i nie postąpił teŜ tak teraz w stosunku do samego Bleysa. To Ezechiel, którego nigdy nie opuszczał dobry humor i uprzejmość, dawał Bleysowi nieco wytchnienia od wprowadzających Ŝelazną dyscyplinę opiekunów i od nieprzewidywalnej matki. A teraz Ezechiela nie było przy nim. W swoim czasie matka trzymała Dahno przy sobie, twierdząc, Ŝe tylko ona moŜe nad nim zapanować. Ale to teŜ się nie sprawdziło i Dahno, tylko parę lat starszy niŜ Bleys obecnie, usiłował uciec od niej. W rezultacie, wysłała go statkiem do Henry’ego i postanowiła, Ŝe nie popełni więcej tego samego błędu. I nie popełniła. Ona sama robiła wszystko, co chciała i była niezaleŜna, ale Bleys został oddany pod kuratelę opiekunów, zmieniających się za kaŜdym razem, gdy nowy kochanek przenosił ich do innego miejsca i wynajmował inną grupę nauczycieli. Strzegli go i rozkazywali mu cały czas, pozwalając wyjść tylko po to, by pokazał się gościom matki, która pławiła się wówczas w chwale posiadania genialnego dziecka. I był geniuszem - usankcjonowanym. Ale to, co w tych narodzinach było dziełem przypadku, uzupełniały długie godziny nauki pod surowym nadzorem opiekunów. W istocie nauka była ostatnią rzeczą, która go obchodziła. Wszystko go fascynowało. Matka, niezdolna uciec od wychowania wpojonego jej przez Exotików, nie ukarałaby go fizycznie, ale zasady, jakie ustanowiła dla niego - sprawiając, Ŝe znajdował się cały czas pod nadzorem opiekunów - były tak surowe jak w więzieniu. Stanowiło to tylko niewielką pociechę, Ŝe kara nie była fizyczna, a był nią pokój, do którego wysyłano go, by „przemyślał to, co zrobił”. Pokój nie był nieprzyjemny sam w sobie, ale jego umeblowanie ograniczało się do łóŜka z pola siłowego, które nie wymagało pościeli. Było to zwyczajnie pole, w którym ciało tonęło bez reszty, utrzymywane w poŜądanej temperaturze i wilgotności, zaleŜnych od
Ŝyczenia zajmującej je osoby. Był to pokój z narzuconą bezczynnością; nie było w nim nawet ksiąŜek - nie tylko tych w archaicznym sensie tego słowa, w postaci połączonych kartonów i papieru, ale nowoczesnych wrzecion lub dysków, wsuwanych do czytacza. Robił więc to, co robiłoby kaŜde samotne dziecko i pozwalał, by wyobraźnia przenosiła go w inne miejsca. Marzył o krainie bez opiekunów i bez matki; o krainie, w której dysponowałby czarodziejską róŜdŜką o mocy, dającej mu nieograniczoną władzę i wolność. Był to kraj, gdzie otaczający go ludzie nie zmieniali się. Była tylko jedna rzecz, przy której obstawał jako absolutny władca. To była kraina, w której Ŝył w ostrej opozycji w stosunku do swojego realnego Ŝycia. Siedział teraz, wspominając to wszystko na statku kosmicznym lecącym na Zjednoczenie. Z początku pomysł ucieczki zachwycił go, ale stopniowo, w trakcie lotu, zaczynało mu świtać, Ŝe być moŜe zmierza ku czemuś w rodzaju ekwiwalentu kolejnej grupy opiekunów. Tak jak korzystał ze swojej szybkiej, dziecięcej pamięci (szkolonej i ćwiczonej do tego stopnia, aŜ była niemal eidetyczna), w celu zapamiętywania tabeli akcji i bieŜących wiadomości, tak teraz studiował materiały religijne, które zabrał ze sobą, by przygotować się i stworzyć sobie ochronną tarczę przed tym nowym spotkaniem - z „wujem” i jego dwoma synami, których imion Bleys jeszcze nie znał. Między tymi okresami, kiedy siedział i patrzył w gwiazdy, nie czuł się otoczony przez ciepło statku kosmicznego, ale jak ktoś stojący na uboczu i odizolowany od ludzkiej rasy, oddalony o całe lata świetlne od innego człowieka czy od zamieszkałego przez ludzi świata. Studiował w samotności przyniesiony ze sobą materiał, magazynując w pamięci obszerne fragmenty, aŜ wszystko miał opanowane do tego stopnia, Ŝe mógł to powtórzyć jak papuga. Tak jak powtarzał dane z tabel kursów akcji, cen nieruchomości i wiadomości polityczne z planety swojej matki, by sprawić na jej gościach wraŜenie uczonego, choć w istocie, w większości wypadków, nie miał pojęcia co znaczy wiele spośród słów, które wypowiadał. Było to drugiego dnia lotu statku kosmicznego, gdy zupełnie nieprzygotowany poczuł nagle obecność kogoś obcego u swego boku. ChociaŜ Bleys nie wiedział o tym, od jakiegoś czasu był przedmiotem toczonej w sali klubowej rozmowy. - Myślę, Ŝe jest samotny - mówiła jedna z umundurowanych stewardes do drugiej. Większość dzieci ciągle biega. Domagają się napoi z barku. Nudzą się i nie dają ci spokoju. A on po prostu siedzi, nie sprawiając w ogóle kłopotu. - Ciesz się zatem z tego i zostaw go w spokoju - powiedziała druga stewardesa. - Nie, sądzę, Ŝe jest samotny - upierała się pierwsza. - Tam, skąd przybył, musiało wydarzyć się coś powaŜnego; jest samotny i niespokojny. Dlatego trzyma się na uboczu. Druga stewardesa była nastawiona sceptycznie. Z nich dwóch, miała większe doświadczenie zawodowe i odbyła więcej lotów niŜ ta zaniepokojona, która była młodym rudzielcem o zuchwałej twarzy i szczupłym ciele wypełniającym srebrnoniebieski uniform. W końcu, pomimo silnych sugestii koleŜanki, Ŝeby zostawiła chłopaka w spokoju, ruda zbliŜyła się do Bleysa, usiadła w sąsiednim fotelu i obróciła go tak, by móc patrzeć z boku na chłopca. - Poznajesz gwiazdy? - spytała. Bleys natychmiast stał się czujny. śycie nauczyło go ostroŜności w stosunku do wszelkich pozornie przyjacielskich prób zawarcia znajomości. Pomimo jej wyglądu i sposobu mówienia, kobieta była najprawdopodobniej kolejnym udającym przyjaźń opiekunem,
traktującym to jako wstęp do zapanowania nad nim. Bleys odruchowo odrzucał kaŜdą nachalną próbę nawiązania przyjaźni przez ludzi dotychczas mu nie znanych; Ŝycie zbyt często pokazywało, Ŝe z ich strony był to fałsz. - Tak - odparł, mając nadzieję, iŜ udając pochłoniętego studiowaniem gwiazd, utnie momentalnie awanse kobiety. MoŜliwe, iŜ zamierzała tylko zaproponować mu, Ŝe zapozna go z obsługą niektórych przyrządów, chociaŜ sam juŜ do tego doszedł. Potem stewardesa odeszłaby i zostawiłaby go w spokoju. - Lecisz na Zjednoczenie, co? - nalegała. - Oczywiście, ktoś tam na ciebie czeka w porcie kosmicznym? - Tak - odparł Bleys. - Mój wujek. - Jest młody, twój wujek? Bleys nie miał pojęcia, ile jego wuj miałby mieć lat. Potem uznał, Ŝe to naprawdę nie ma znaczenia, co odpowie. - Ma dwadzieścia osiem lat - powiedział Bleys. - Jest rolnikiem w małym miasteczku, leŜącym w pewnej odległości od kosmoportu i ma na imię Henry. - Henry? Ładne imię - pochwaliła stewardesa. - Znasz takŜe jego nazwisko i adres? - Nazywa się „McClain”. W istocie pisze się to M-a-c-L-e-a-n. Nie znam jego adresu. To było kłamstwo. Bleys przeczytał adres, a jego pamięć, której teraz niemal nic nie umykało, zmagazynowała informację. Ale chłopiec ukrywał ten fakt, tak jak nauczył się ukrywać swoją inteligencję i talenty - z wyjątkiem tych chwil, kiedy matka wzywała go, by je ujawnił albo, gdy z jakiejś sytuacji wynikało, Ŝe mógłby coś zyskać na takim przedstawieniu. - Ale mam adres w torbie - powiedział i sięgnął w dół do małej torby, leŜącej u podstawy fotela, w której miał dowód toŜsamości i akredytywy. - Och, nie musisz mi pokazywać - odparła kobieta. - Wierzę, Ŝe jesteś odpowiednio przygotowany. Nie chciałbyś dla odmiany zrobić czegoś innego, niŜ tylko siedzieć tutaj i obserwować gwiaździsty ekran? Nie masz ochoty na jakiś napój z baru? - Nie, dziękuję - odparł Bleys. - Przyglądanie się gwiazdom to część mojej nauki. Z powodu tych wakacji u wuja Henry’ego zarywam trochę szkoły, więc w takim stopniu, w jakim to moŜliwe, muszę kontynuować naukę. Pomyślałem, Ŝe dokonam większości obserwacji przestrzeni podczas drogi w tę stronę, abym nie musiał spędzać na tym czasu w trakcie drogi powrotnej. - Och, rozumiem - powiedziała stewardesa. Tym, co przekonało dziewczynę były nie tyle słowa Bleysa, ile pewność, jaką potrafił nadać swemu głosowi - raźnemu i Ŝywemu. Stewardesa zaczynała rewidować swój pierwotny domysł, Ŝe podróŜ chłopca była wynikiem czyjejś śmierci lub innego kryzysu w rodzinie, i Ŝe w związku z tym potrzebował ucieczki od własnych myśli. W rzeczywistości ona takŜe znała nazwisko i adres człowieka ze Zjednoczenia, który miał odebrać Bleysa. Od całej obsługi pokładowej kosmicznych liniowców wymagano przyjęcia pewnej dozy odpowiedzialności za kaŜdego podróŜującego samotnie pasaŜera w wieku do lat dwunastu. - Jeśli ci to nie przeszkadza - odezwał się Bleys - to powinienem natychmiast zabrać się do nauki. Wziąłem ze sobą czytacz i ksiąŜkę, podług której mam sprawdzać gwiazdy. - Och, naturalnie. Absolutnie nie chcemy ci przeszkadzać. Ale gdybyś czegoś chciał, naciśnij guzik, a zaraz się zjawię. Zgoda? - Zgoda. Dziękuję - odparł Bleys, sięgając do torby podróŜnej. - Tak zrobię. Wstała i odeszła. Nie zadała sobie trudu, by spojrzeć na nieco większy od wąskiego
pudełka czytacz, który Bleys mógł trzymać wygodnie obu rękami na kolanach. Dlatego nie zauwaŜyła, Ŝe na pierwszej stronie ksiąŜki wyświetlonej na elektronicznym ekranie urządzenia, widniał złoŜony z wielkich liter tytuł: BIBLIA. Nie domyślała się takŜe, Ŝe poza tą ksiąŜką, w czytaczu były zgromadzone inne teksty - pisarzy islamskich i innych wyznań. Bleys siedział, trzymając czytacz na kolanach. Chłopiec potrafił sprawiać takie wraŜenie, jakby coś robił, pozwalając jednocześnie umysłowi zajmować się czymś innym. Rzeczywiście chciał coś przeczytać z Biblii, którą Ezechiel, z dziwnym smutkiem, dał mu, gdy Bleys odlatywał. JuŜ dawno temu nauczył się na pamięć imion proroków, ale czytywał takŜe to, co uwaŜał za opowieści, za małe fragmenty dziejów i przygód - jak, na przykład, relacja ze spotkania Dawida z Goliatem - które były bardziej interesujące i, po jednokrotnej lekturze, zmagazynowane w jego pamięci lepiej niŜ cokolwiek innego. Ale stewardesa odeszła i w tym szczególnym momencie Bleys czuł się bardziej zagubiony i porzucony niŜ kiedykolwiek wcześniej. To było dziwne. Chciałby zaufać tej kobiecie i zaakceptować oferowane mu emocjonalne ciepło, ale nie mógł tego zrobić. Nikomu nie mógł ufać. Nie uwaŜał swoich uczuć wobec stewardesy za oznakę tego, Ŝe jest samotny. W pewnym sensie nie wiedział, czym naprawdę jest „samotność”. Czuł ją, mocno; ale nigdy dotąd nie miał okazji, by poznać jej rozmiary. Wiedział tylko, Ŝe gdy był bardzo mały, miał wraŜenie, Ŝe matka go kocha. Potem, dosyć wcześnie, przekonał się, Ŝe tak nie było. Albo ignorowała go, albo okresowo była zadowolona z niego, kiedy był w stanie zrobić coś, co rzucało na nią dobre światło. Teraz powinien zrobić to, co powiedział, Ŝe zrobi - czytać. Ale wola uczynienia tego zawiodła go, zapadając się jeszcze głębiej w obawy o przyszłość, które zostały wyzwolone na skutek odrzucenia podjętych przez stewardesę prób dotarcia do niego. Czytacz z Biblią, Koranem i innymi religijnymi księgami, jakie biblioteka na Nowej Ziemi wybrała dla niego jako te, które są najprawdopodobniej uŜywane do uprawiania kultu na planetach Zaprzyjaźnionych, leŜał zapomniany na jego kolanach. Ponownie doznawał uczucia straszliwego oddzielenia; miał wraŜenie, Ŝe tkwi w przestrzeni z dala od planet i zamieszkujących je ludzi, i by zwalczyć ten stan przywołał swój stary sen o czarodziejskiej róŜdŜce, za pomocą której mógłby się otoczyć dokładnie takimi ludźmi i prowadzić takie Ŝycie, za jakim tęsknił. Ale teraz nawet to nie zadziałało. Zapamiętane fragmenty ksiąŜek w czytaczu, który trzymał na kolanach, wydawały się czymś zbyt błahym i niemal bezuŜytecznym, by zjednać mu przyjaciół wśród ludzi, jakich mógł spotkać na Zjednoczeniu. Sposoby, jakimi zabawiał i robił wraŜenie na dorosłych gościach matki nie sprawdzą się na farmie, na ultrareligijnym świecie, jakim było Zjednoczenie. Henry i jego dwaj synowie mogli od niego wymagać i oczekiwać wszystkiego, prócz mądrości czy uczoności. Nigdy dotąd nie czuł się tak bezradny. Naprawdę nie miał im nic do zaoferowania, Henry’emu MacLeanowi i jego rodzinie, poza zapamiętanymi słowami z Biblii i innych ksiąŜek, które zabrał ze sobą. Kim był, poza wszystkim, jak nie małpą z workiem sztuczek? Wróciło nieubłagane wspomnienie związane z tym, gdzie usłyszał to zdanie. Na krótko przed opuszczeniem matki przez Bleysa, zjawił się przyjaciel Ezechiela - najwyraźniej za obojętnym przyzwoleniem rodzicielki, ale na zaproszenie tego ostatniego - i rozmawiał z Bleysem. Był to siwowłosy męŜczyzna o lekkiej nadwadze, który wysławiał się z pewnym śladowym akcentem. W sposobie jego mówienia było coś odmiennego, czego Bleys nie był w
stanie nazwać. Jak obecnie stewardesa, tamten człowiek teŜ próbował być przyjacielski. Bleysa kusiło, Ŝeby go polubić, ale ci, których pozwolił sobie obdarzyć afektem, byli zawsze zabierani z jego otoczenia, więc automatycznie skrywał swoje uczucia. MęŜczyzna zadawał mnóstwo pytań, a Bleys odpowiadał szczerze na te, co do których uwaŜał, Ŝe moŜe na nie bezpiecznie i otwarcie odpowiedzieć; co do innych udawał, Ŝe nie rozumie ich prawdziwego znaczenia. Po paru spotkaniach nie widział siwowłosego męŜczyzny przez kilka dni. Potem, tuŜ przed odlotem, Bleys wchodził właśnie do bocznego pomieszczenia odchodzącego od głównego salonu w olbrzymim hotelowym apartamencie, który zajmowała jego matka, kiedy usłyszał dobiegający z sąsiedniego pokoju głos Ezechiela. Odpowiedział mu głos siwowłosego męŜczyzny. Ale siwowłosy mówił teraz zupełnie inaczej; uŜywał innych słów i stosował inne kadencje w swojej mowie. Bleys zrozumiał nagle, Ŝe to był rodzaj basicu uŜywanego przez niektórych ultrareligijnych Zaprzyjaźnionych - języka zwanego „poboŜnym”. Bleys zatrzymał się, ukryty w bocznym pokoju, i słuchał. Siwowłosy męŜczyzna mówił o nim. - Małpa z torbą sztuczek - powiedział siwowłosy - tobie wiadomo tak dobrze, jak mnie, Ezechielu. To wszystko, czego jego matka kiedykolwiek wymagała od niego i wszelki uŜytek, jaki kiedykolwiek czyniła z niego. To mądre z twojej strony było, Ŝeś wezwał mnie, bym chłopcu się przyjrzał. Nie brak dobrych psychomedyków w tym mieście, ale nie ma w nim ani jednego takiego, który, tak jak ja, w tym samym okręgu Zjednoczenia wychował się, co Henry i ty. GdyŜ, rzeczywiście, coś ci powiedzieć o chłopcu mogę. Po pierwsze, drugi Dahno to nie jest. - Wiem o tym - odparł Ezechiel. - Dahno takŜe był bardzo inteligentny, ale w wieku dwunastu lat miał wzrost dorosłego męŜczyzny i z łatwością dorównywał mu siłą. Bóg raczy wiedzieć, jak duŜy jest teraz. - Tego nie wiem - rzekł siwowłosy - ale słyszałem, Ŝe obecnie gigantem jest, i prawdopodobnie wolą Pana było, Ŝe siłę olbrzyma ma. - Ale powiedziałeś, Ŝe Bleys jest inny - rozległ się głos Ezechiela. - Jak to moŜliwe? Matka trzymała go pod kontrolą bardziej, niŜ pilnowała Dahno. Jesteś psychomedykiem. Widziałeś i poznałeś Dahno, kiedy trzymała go na smyczy. - Mówię tobie, Ŝe róŜnica olbrzymia jest - odparł siwowłosy męŜczyzna. - Dahno przy ich matce wyrósł, gdyŜ ta nie ufała nikomu na tyle, by pod czyjąś opiekę go oddać; Dahno jak ona jest, pod kaŜdym względem. Potrafi nawet, tak jak ona, węŜa zaczarować, Ŝeby zadławił się na śmierć, własny ogon połykając. Ale ten chłopak, Bleys, chociaŜ pod tym samym dachem mieszkał, wychowywany zupełnie inaczej był. - Och, wiem - powiedział Ezechiel. - Masz na myśli opiekunów. To prawda, Ŝe był mocniej spętany niŜ Dahno, ale... - Nie, róŜnica duŜo większa jest - przerwał siwowłosy męŜczyzna. - Zapewniono mu zupełnie inne wychowanie. Dahno część Ŝycia matki stanowił. Ten mały do niego nie naleŜał. Jak mówię, dla niej tylko małpą z torbą sztuczek był. Czymś, co mogła innym pokazać i z jego powodu pysznić się. Ale teraz o Ŝyciu Bleysa pomyśl, jakie być musi i jakie było. Jakby Ŝołnierzem był, cały czas ścisłej dyscyplinie poddany. Mniej inteligentne dziecko do tej pory zniszczone by zostało. Zniszczony nie został, dzięki niech za to będą Bogu, ale na zupełnie innej drodze jest. Zakonotowałeś stan izolacji chłopca? śe nie ufa nikomu - z wyjątkiem ciebie - zauwaŜyłeś? Bleys usłyszał westchnienie Ezechiela.
- Tak - powiedział - w większości to prawda. Kiedy tylko miałem okazję, starałem się wydobyć go z jego skorupy. Ale wszystko to, co musiał robić przez resztę czasu, wciskało go do niej z powrotem. W kaŜdym razie, nie w tym rzecz. Chcę, Ŝebyś mi powiedział, czy mu będzie dobrze u Henry’ego na Zjednoczeniu? - Twój brat Henry - rozległ się głos siwowłosego męŜczyzny - kimś jest, z kim wychowałem się. MoŜe tak dobrze jak ciebie nie znam go, ale rzeczywiście bardzo dobrze go znam. Tak, na dobre czy na złe, Bleys przeŜyje i kiedy na Zjednoczenie dotrze, wzdłuŜ ścieŜki posuwał się będzie, którą wyruszył juŜ. To, co w nim wykształcone jest, duŜo bliŜsze temu jest, co w naszych ludziach tkwi - od których ty sam, Ezechielu, uciekłeś - niŜ temu światu, na którym mieszkamy, czy nawet światom Exotików. Jednak, takŜe Exotikiem jest i pojęcia nie mam, co z tej mieszanki wyjdzie. Ale u Henry’ego radę sobie da. UwaŜasz, Ŝe na chwilę zobaczyć się z nim mógłbym? - Pewnie, pewnie - rzekł Ezechiel. - Zaraz pójdę i zamienię słówko z szefem opiekunów, a potem wrócę i zaprowadzę cię do niego. Chcesz tutaj zaczekać? - TyleŜ tutaj, co w kaŜdym innym miejscu tego przeładowanego poduszkami apartamentu - powiedział siwowłosy męŜczyzna. - Zaraz wracam - rzekł Ezechiel, a jego głos oddalił się. Bleys odwrócił się i pognał do swoich pokoi. Był pogrąŜony w lekturze ksiąŜki o staroŜytnych językach Starej Ziemi, kiedy wszedł Ezechiel. - Medyk Jemes Selfort chciałby znowu z tobą porozmawiać - rzekł Ezechiel. - Masz na to ochotę? - Tak - odparł Bleys, odkładając czytacz z ksiąŜką tkwiącą nadal w środku urządzenia. - Lubię go. Tych ostatnich kilka słów, jak wiele innych, które Bleys wypowiedział, nie było całkiem szczerych. Ale prawdą było, Ŝe bardziej lubił tego człowieka, niŜ nie lubił; a teraz, podsłuchawszy część rozmowy, nabrał cieplejszych uczuć do Jamesa Selforta, który - wraz z Ezechielem - zdawał się stać po jego stronie, pomimo wygłoszonego przez psychomedyka stwierdzenia: „Małpa z workiem sztuczek”. Zatem Bleys poczuł, Ŝe chce ponownie rozmawiać z Selfortem, gdyŜ miał nadzieję, Ŝe usłyszy o sobie więcej podnoszących na duchu opinii. Jak się okazało, nie usłyszał. Ale przez całą podróŜ pocieszał się tym, Ŝe w podsłuchanej rozmowie Selfort powiedział do Ezechiela, iŜ on, Bleys, przeŜyje na Zjednoczeniu. Wspominając to teraz, poczuł się ośmielony tym zdaniem i jego przygnębienie rozwiało się. Jedyna rzecz przemawiająca na korzyść ludzi i miejsca, do którego zmierzał. Ani oni, ani to miejsce nie zmienią się w ciągu tygodni czy kilku miesięcy, tak jak zmieniali się opiekunowie i całe jego otoczenie w trakcie mieszkania z matką. Kiedyś nauczy się panujących tam zasad i będzie ich pewny. Teraz był tylko małpą, jak nazwał go Selfort. Z pewnością nie był Exotikiem, dwukrotnie wyzuty z tej toŜsamości - raz przez zaprzeczenie temu pochodzeniu przez matkę, a dwa przez fakt, Ŝe wszystko, co miało związek z Exotikami - prócz siebie - trzymała z dala od niego. W związku z tym mógł być kimkolwiek, ścigając sen, jaki śnił tyle razy, kiedy znajdował się w „pokoju rozmyślań” opiekunów, zamknięty w solidnym, niewzruszonym wszechświecie, w którym trzymał magiczną róŜdŜkę, by dzięki niej zachować wszystko w takim stanie, w jakim chciał. Nie było powodu, by nie mógł spełnić tego marzenia, stając się na początek Zaprzyjaźnionym. To oznaczało konieczność nauczenia się wszystkiego od podstaw -
wszystkiego, co było odmienne od rzeczy, jakie juŜ wiedział. Ale dostosuje się do innego ludu i zachowa wolność. Było nawet moŜliwe, Ŝe wuj Henry moŜe okazać się skałą, na której Bleys mógłby się wesprzeć - Henry oraz prawdopodobnie stanowczy, niezawodni ludzie, którzy byli jego sąsiadami, uczęszczający do tego samego kościoła. Istniała znikoma szansa, Ŝe Bleys mógłby znaleźć u nich zrozumienie, akceptację i miejsce, do którego by naleŜał. Wszystko to zaleŜało od jego umiejętności stania się Zaprzyjaźnionym. MoŜe potem, w swoim czasie, potrafi rzeczywiście stać się tym, kogo udawał; i nikt nie miałby Ŝadnych wątpliwości, on sam by ich nie miał... Siedział w wielkim fotelu, patrząc niewidzącym wzrokiem na ekran, ale zamiast niego dostrzegał przyszłość, która mogła być taką, jakiej zawsze pragnął. Otucha płynąca z tej moŜliwości skierowała jego myśl z powrotem ku marzeniu, w którym wisiał w przestrzeni, samotny, kompletnie odizolowany od reszty swojej rasy - ale wreszcie pan siebie i swojego wszechświata. Spojrzał na te wszystkie gwiazdy, wokół których wirowały światy zasiedlone przez ludzi. Ale patrzył na planety, nie na ich słońca. Nadejdzie czas, powiedział sobie, nadejdzie nieuchronnie taki czas, gdy na Ŝadnej z nich nie będzie nikogo, kto mógłby kierować jego Ŝyciem. To on będzie kierował Ŝyciem wszystkich ludzi. Ta ostatnia myśl była tak ekscytująca, Ŝe aŜ sięgała skraju przeraŜenia. Pohamował się. Ale ociągał się jeszcze chwilę... - Widzisz to? - zapytała młoda, rudowłosa stewardesa swoją starszą koleŜankę. - Nie, co takiego? - zapytała tamta. - Chłopca. Wyraz jego twarzy. Spójrz! Starsza zajęta była remanentem alkoholi. Nie od razu podniosła wzrok. - Jaki wyraz? - zapytała, kiedy w końcu podniosła głowę. - JuŜ zniknął - rzekła młodsza. - Ale przez chwilę chłopak wyglądał bardzo dziwnie. Bardzo dziwnie...
Rozdział 3 Zanim statek wszedł w atmosferę planety, która stanowiła cel podróŜy, przeszedł z napędu fazowego na napęd normalnych silników. Przed upływem godziny wylądował w Ekumenii, a pasaŜerów przeprowadzono z sali klubowej do złudnie małego dworca, który był w istocie jednym z wielu terminali rozrzuconych na wielkiej równinie otaczającej miasto. Bleys, mając wszystkie zmysły w stanie pogotowia, niczym jakieś małe, ostroŜne zwierzę, niósł walizkę i szedł ukryty przed otoczeniem przez wysokie ciała dorosłych, którzy dołączyli do niego w ciasnocie wyjścia. Był napięty jak cięciwa łuku. Teraz, poniewaŜ przyleciał na miejsce, jego plany, Biblia i pozostałe ksiąŜki, które studiował w drodze, wydawały się czymś niezwykle kruchym, by mógł polegać na nich z nadzieją na nawiązanie nowych przyjaźni. Rzeczywistość, jaką stało się przybycie wreszcie na miejsce, była jak wkroczenie w nowy wszechświat. Poczekalnia terminalu okazała się wielkim, okrągłym pomieszczeniem z jasnosrebrną
wykładziną stanowiącą przeciwwagę dla znajomej, ciemnozielonej tapicerki nadmiernie wypchanych foteli świetlicy; wielu ludzi czekało tu na przybywających podróŜnych. Rudowłosa stewardesa, która z własnej woli zaopatrzyła się w zdjęcie Henry’ego, poszła z Bleysem; powiedziała, Ŝe pokaŜe mu wuja, kiedy dotrą na miejsce. Stał na uboczu czekających i na jego widok nadzieje Bleysa nieco zwiędły. Nie miał ani szczerej twarzy Ezechiela, ani jego zachęcającego uśmiechu. Był to męŜczyzna, którego wiek zaskakująco trudno poddawał się ocenie; włosy nie tyle mu posiwiały, co spłowiały, będąc sygnałem zbliŜającego się wieku średniego. Z całą pewnością miał więcej niŜ dwadzieścia osiem lat. Był wysoki i niemal tak chudy, Ŝe sprawiało to wraŜenie wycieńczenia; miał wąską, zapowiadającą nieustępliwość twarz, spowitą aurą niecierpliwości. Jego odzienie stanowił uniwersalny strój roboczy - składały się nań zgrzebne ciemne spodnie i gruba ciemna koszula widoczna pod skóropodobną kurtką uszytą z jakiegoś czarnego tworzywa. Czaszkę miał tak wąską, Ŝe rysy twarzy zdawały się być ściągnięte na podobieństwo ostrza topora. Kiedy stewardesa i Bleys podeszli do niego, ciemne oczy Henry’ego były skupione na nich niczym otwory bliźniaczych luf strzelby. - Bleys - odezwała się stewardesa, pochyliwszy się nieco, by powiedzieć mu to do ucha - to jest twój wuj, Henry MacLean. Pan MacLean? - We własnej osobie - odparł męŜczyzna; timbre jego głosu plasował się gdzieś między zardzewiałym a ochrypłym brzmieniem łagodnego skądinąd barytonu. - Dziękuję Panu za twoją uprzejmość, stewardeso. Teraz ja się nim zaopiekuję. - To zaszczyt wreszcie pana poznać, sir - odezwał się Bleys. - Bez fanfaronady, chłopcze - rzekł Henry MacLean. - Chodź ze mną. Odwrócił się i wyszedł z poczekalni terminalu tak dziarsko, Ŝe chociaŜ wzrostu był zaledwie kilka cali powyŜej przeciętnego, szedł krokiem, który zmusił Bleysa do kłusowania u jego boku. Przed budynkiem dworca ruszyli w dół pochylni do długiego podziemnego tunelu, po czym weszli na ruchomy chodnik, który wiózł ich przed siebie - z początku wolno, potem z coraz większą i większą prędkością, a powietrze najwyraźniej towarzyszyło temu ruchowi, gdyŜ nie czuć było Ŝadnego powiewu. Jednak tak szybko przestali się przemieszczać, Ŝe Bleys domyślił się, iŜ w ciągu kilku minut pokonali wiele kilometrów, po czym chodnik zwolnił ponownie i zeszli z niego na przeciwległym końcu przed szerokimi, szklanymi drzwiami, które otworzyły się automatycznie. Wyszli, a na zewnątrz był szary, chłodny dzień; uporczywy wiatr niósł wilgotne powietrze pod wiszącymi nisko chmurami, zapowiadającymi deszcz. - Sir! Wuju! - odezwał się Bleys, kłusując obok męŜczyzny. - Mam bagaŜ... - Będzie juŜ na miejscu - odpowiedział Henry, nie patrząc na niego. - I nie chcę słyszeć od ciebie Ŝadnych więcej „sir”, chłopcze... Bleys. „Sir” sugeruje rangę, a w naszym kościele nie ma rang. - Tak, wuju - powiedział Bleys. Szli jeszcze jakiś czas, aŜ ilość zaparkowanych pojazdów zmalała. Wreszcie dotarli do innych środków transportu, zmotoryzowanych, ale na kołach, a nie z osłonami wokół dolnych krawędzi - fartuchy takie wskazywały, Ŝe chodzi o poduszkowce lub pojazdy magnetyczne, które stanowiły większość wehikułów stojących w mijanych dotąd rzędach. Wreszcie podeszli do niezmotoryzowanych środków transportu. Wśród tych były wozy i fury, a w końcu dotarli do czegoś, co nie było ani wozem, ani furą, ale czymś w rodzaju skrzyŜowania ich obu, i co - jak reszta pojazdów - miało być ciągnięte przez kilka
spętanych teraz kóz. Obok stał mały bagaŜ Bleysa. - W jaki sposób dostarczyli go tutaj tak szybko, wuju? - spytał Bleys, zafascynowany widokiem drogiego kuferka, błyszczącego obok niepomalowanego, koziego zaprzęgu. - Zrzucili pojemnik z bagaŜem przed podejściem do lądowania - odpowiedział krótko wuj. - To dzieje się automatycznie. PołóŜ bagaŜ z tyłu; przykryjemy go brezentem. Zanim dojedziemy do domu, zacznie pewnie padać. My siądziemy z przodu, w kabinie. Bleys ruszył, by pomóc, ale wuj był za szybki dla niego. Torba została załadowana i przykryta, zanim zrobił cokolwiek więcej, niŜ postanowienie pomocy. - Wsiądź z drugiej strony, chłopcze - powiedział Henry, otwierając dla siebie drewniane drzwi po lewej stronie kabiny. Bleys obiegł pojazd i usadowił się na prawym siedzeniu, po czym zamknął za sobą drzwi i zabezpieczył je pętlą z liny, która spełniała rolę zamka. Widziana od wewnątrz, kabina okazała się bardziej domowej roboty, niŜ wyglądała na to z zewnątrz. Była jak zamknięty wagonik z otworami na wodze, wyciętymi w desce poniŜej przedniej szyby wykonanej z jakiegoś przezroczystego tworzywa - nie szkła, gdyŜ miejscami było pogięte i sfalowane. Lejce kóz wychodziły na zewnątrz przez otwory. Bleys i jego wuj siedzieli na czymś, co wyglądało jak stara ławka wyścielona cienką warstwą słomy lub wyschniętej trawy, której źdźbła sterczały spod brezentu podobnego do tego, jakiego uŜyli do przykrycia bagaŜu na otwartej platformie pojazdu. Oparcie było tapicerowane w ten sam sposób. Bleys ochoczo wsiadł do kabiny. Miał na sobie strój odpowiedni do podróŜy na pokładzie statku kosmicznego. W rzeczywistości nie nosił nigdy nic innego prócz lekkich ubrań, gdyŜ całe Ŝycie spędzał albo wewnątrz budynków albo w miejscach, gdzie panowało lato. Ale w kabinie, pomijając to, Ŝe nie hulał w niej wiatr, było równie wilgotno i chłodno, jak na zewnątrz. Bleys drŜał. - Masz - powiedział burkliwie Henry MacLean. Podniósł coś, co okazało się kurtką trochę mniejszą od jego własnej, ale nadal o zbyt długich rękawach dla Bleysa i zbyt szeroką w ramionach. Jedną ręką Henry pomógł ubrać ją chłopcu. Bleys z wdzięcznością otulił się kurtką, zapinając ją dokładnie na nieporęczne, prymitywne guziki. - Pomyślałem, Ŝe nie będziesz miał co na siebie włoŜyć - stwierdził Henry; szorstkie brzmienie zniknęło na chwilę z jego głosu. - Nie będzie ci teraz zimno? - Nie, wuju - odparł Bleys, a ciepło sprawiło, Ŝe jego umysł zaczął znowu pracować. Praktykowana przez całe Ŝycie sztuka przetrwania, polegająca na udzielaniu dorosłym odpowiedzi, które tamci uwaŜali za celowe i poprawne, automatycznie włoŜyła Bleysowi w usta właściwy respons. - Dziękuję Bogu za twoją dobroć, wuju. Henry, który podjął wodze i patrzył przed siebie, zamarł nagle. Jego głowa obróciła się Ŝywo i męŜczyzna spojrzał na Bleysa. - Kto ci kazał tak powiedzieć? - jego głos brzmiał ponownie szorstko i groźnie. Bleys spojrzał na wuja z wyrazem krańcowej niewinności na twarzy. W istocie to sam Henry poddał mu te słowa, zwracając się nimi do stewardesy. Ale pytanie wprawiło chłopca w panikę. Jak miał wyjaśnić temu niemal obcemu człowiekowi, Ŝe nauczył się podchwytywać zdania dorosłych, a potem uŜywać w stosunku do nich tych samych sformułowań? - Kobieta - skłamał. - Kobieta, która opiekowała się mną powiedziała, Ŝe tak naleŜy tutaj mówić.
- Jaka kobieta? - Zapytał Henry. - Kobieta, która opiekowała się mną - odparł Bleys. - Opiekowała się mną, przygotowywała dla mnie posiłki i ubrania, i wszystko. Pochodziła z Harmonii. Poślubiła kogoś na Nowej Ziemi, jak sądzę. Na imię miała Laura. Henry patrzył na niego twardo takim wzrokiem, jakby jego oczy były szperaczami, które mogły oświetlić i ujawnić kaŜde kłamstwo. Ale Bleys miał bogate doświadczenie w udawaniu i potrafił sprawiać wraŜenie kogoś kompletnie obojętnego, źle ocenionego i niewinnego. Oddał wujowi spojrzenie. - Dobra - rzekł Henry, obracając ponownie głowę w stronę przodu pojazdu. Potrząsnął lejcami, co zmusiło kozy do ruszenia z miejsca. Było ich osiem, zaprzęŜonych parami; zdawało się, Ŝe stosunkowo łatwo pociągnęły wóz. Wstrząsy kół pojazdu na powierzchni, po której przejeŜdŜali, robiły na Bleysie dziwne wraŜenie; przyzwyczajony był do poruszania się poduszkowcami lub pojazdami unoszonymi przez pole magnetyczne. - Później porozmawiamy szerzej o tej kobiecie - powiedział Henry. Pomimo tych ostatnich słów, MacLean milczał przez dłuŜszy czas, koncentrując się na powoŜeniu swoim kozim zaprzęgiem po rozmaitych drogach wiodących od kosmoportu. Z początku szosa była jak potęŜna wstęga o pół tuzinie barwnych pasów, ułoŜonych na powierzchni gruntu. Pola wokół leŜały nagie, nie widać było Ŝadnych drzew, tylko w oddali migał od czasu do czasu jeden z terminali ładowniczych. Wszystkie zmysły Bleysa znajdowały się w stanie pogotowia; jego oczy, uszy i nos rejestrowały widoki, dźwięki i zapachy - koziego zaprzęgu, powierzchni drogi pod kołami i dnia za szybą kabiny pojazdu. Jechali skrajnym lewym pasem autostrady, najciemniejszym ze wszystkich pasów, które tworzyły wiele równoległych dróg prowadzących od portu kosmicznego i były najwyraźniej zaprojektowane na uŜytek róŜnych środków lokomocji. W prawo droga rozciągała się tak szeroko, Ŝe Bleys nie widział wyraźnie poruszających się po niej pojazdów. Jej odległy brzeg musiał mieć niemal białą nawierzchnię, pozbawioną spoin i niemal elektronicznie gładką, i Bleysowi wydawało się, Ŝe widzi poruszające się, zawieszone nad nią na magnetycznej poduszce pojazdy. Miały kształt dysków, więc i tak trudno byłoby się im dobrze przyjrzeć. Nie chodziło o to, Ŝe Bleys chciał wiedzieć, jak wyglądały, gdyŜ wiele razy w Ŝyciu przemieszczał się takimi środkami transportu, przenosząc się z matką z hotelu do hotelu, albo z hotelu do jakiegoś przypominającego pałac prywatnego domu. TuŜ obok pasa dla pojazdów magnetycznych ciągnął się kolejny - dla poduszkowców. Następnym był pas dla małych, kołowych pojazdów pasaŜerskich, takŜe zmotoryzowanych, a potem, jeszcze bliŜej, pas dla wielkich, zmotoryzowanych, kołowych pojazdów cięŜarowych. Ostatni ze wszystkich, na samej krawędzi drogi, biegł ich pas, przeznaczony dla najwolniejszych środków lokomocji, takich jak wóz z kozim zaprzęgiem. Pomiędzy pasem dla kozich zaprzęgów, a tymi dla pojazdów kołowych, leŜały pasy dla innych niezmotoryzowanych wehikułów najrozmaitszych typów. Począwszy od innych modeli kozich wozów, jak ten Henry’ego MacLeana, po dziwaczne pojazdy o kołach napędzanych siłą mięśni dwóch męŜczyzn naciskających poziomą dźwignię, co sprawiało takie wraŜenie, jakby ludzie ci coś piłowali. Wśród całej reszty środków transportu przemykały rowery; niektóre z nich ciągnęły wózki. Wraz z tym, jak ich wóz zmierzał naprzód, pasy ruchu - jeden po drugim - odchodziły od drogi. Pierwszym był ten niemal biały, nad którym unosiły się pojazdy magnetyczne.
Zmierzał za horyzont po ich prawej stronie. Niedługo potem od szosy odbił pas dla poduszkowców. Po dłuŜszym czasie - chociaŜ Bleys nie potrafił ocenić, czy po pokonaniu przez nich większego dystansu, czy nie - od drogi oddaliły się takŜe pasy zmotoryzowanych środków transportu. W końcu podróŜowali pojedynczym pasem dla niezmotoryzowanych środków lokomocji, chociaŜ droga miała nadal szerokość co najmniej pięciu pojazdów. W końcu jednak nawet ten pas zaczął się zwęŜać wraz z tym, jak wozy i fury skręcały w boczne drogi. Na horyzoncie zamajaczyło teraz kilka drzew i Bleys poznał, gdyŜ w swoim nienasyconym głodzie wiedzy dobrał się takŜe do ksiąŜek o dendrologii, Ŝe są to w większości gatunki ziemskiej flory - głównie drzewa o miękkim drewnie i iglaste. Tylko od czasu do czasu pojawiała się między nimi odmiana klonu, wiązu, dębu czy drzewa Ŝelaznego. Teraz, gdy inne pojazdy niemal zupełnie zniknęły, drzewa zbliŜyły się do drogi i wkrótce przemierzali coś, co wydawało się niemal gęstym lasem, który okresowo ustępował miejsca trawiastym łąkom lub dolinom przeciętym małymi rzeczkami. Jechali pod górę, chociaŜ po kozach ciągnących wóz Henry’ego nie było widać, Ŝe wymagało to od nich dodatkowego wysiłku. Dopiero wtedy, gdy mieli drogę niemal wyłącznie dla siebie, Henry MacLean odezwał się ponownie. - Ta kobieta - powiedział, zerkając w dół na Bleysa, a potem przenosząc wzrok z powrotem na drogę. - Co ci jeszcze mówiła? - Głównie opowieści, wuju - odparł Bleys. - O Dawidzie i Goliacie. O MojŜeszu i Dziesięcgu Przykazaniach. Opowieści o królach i prorokach. - Pamiętasz którąś z nich? - zapytał Henry. - Co pamiętasz z opowieści o Dawidzie i Goliacie? Bleys wziął głęboki oddech i zaczął mówić takim tonem, jakim zabawiał gości matki. Okazja zaprezentowania się tak wcześnie nowemu wujowi sprawiła, Ŝe nadzieje w nim wzrosły. Mówił uroczystym, pewnym głosem, który czynił kaŜdy wyraz zrozumiałym. Słowa płynęły swobodnie z jego pamięci: - „Wtem wystąpił z szeregów filistyńskich” - powiedział Bleys - „pewien harcownik imieniem Goliat, z Gat, o wzroście sześć łokci i piędź...” [Wszystkie cytaty z Biblii Brytyjskiego i Zagranicznego Towarzystwa Biblijnego, Wwa, 1975.] Czuł spoczywający na sobie wzrok Henry’ego, ale to spojrzenie nie dawało mu Ŝadnej wskazówki. Bleys mówił dalej. - „Na głowie miał hełm spiŜowy, a odziany był w pancerz łuskowy, a waga jego pancerza wynosiła pięć tysięcy sykli kruszcu. Miał równieŜ nagolennice spiŜowe na nogach i dzidę spiŜową na plecach. Drzewce jego włóczni było jak drąg tkacki, grot jego dzidy waŜył sześćset sykli srebra, a giermek z jego tarczą kroczył przed nim...” Kątem oka Bleys widział ciągle twarz Henry’ego, niezmienioną. Chłopiec czuł, Ŝe zamiera w nim serce. Ale jego głos pozostał pewny; mówił dalej. - „Ten stanął i zawołał w stronę hufców izraelskich te słowa: Po co wychodzicie, aby się sposobić do bitwy? Czyja nie jestem Filistyńczykiem, a wy sługami Saula? Wybierzcie sobie wojownika i niech wystąpi przeciwko mnie! JeŜeli potrafi walczyć ze mną i połoŜy mnie trupem, będziemy waszymi niewolnikami; ale jeŜeli ja go przemogę i połoŜę go trupem, wy będziecie naszymi niewolnikami i będziecie nam słuŜyć. Rzekł jeszcze Filistyńczyk: Ja zelŜyłem dzisiaj szeregi Izraela, powiadając: Stawcie mi wojownika, a będziemy walczyć z sobą.
Gdy zaś Saul i cały Izrael usłyszeli te słowa Filistyńczyka, upadli na duchu i bali się bardzo...” Henry MacLean patrzył nieruchomym wzrokiem na Bleysa, który obserwował nadal męŜczyznę kątem oka, udając jednocześnie, Ŝe spogląda przed siebie przez przednią szybę. Wodze zwisały luźno w dłoniach Henry’ego, ale kozy szły nadal, trzymając się drogi. Bleys mówił dalej: - „A Dawid był synem wspomnianego Efratejczyka, z Betlejemu judzkiego, imieniem Isaj...” Recytował dalej. Henry słuchał, nie zmieniając wyrazu twarzy, a wóz, którym nikt nie kierował, posuwał się drogą pod obniŜającym się szarym niebem; chmury pociemniały, zapowiadając deszcz. Doświadczenie nauczyło Bleysa, w jaki sposób intonacją głosu przykuć uwagę publiczności i jak budować napięcie w opowieści. Teraz dochodził do punktu kulminacyjnego relacji z walki Dawida z Goliatem Filistyńczykiem. Jeśli Henry miał w ogóle okazać jakąś reakcję, to powinien zrobić to teraz, ale wuj nie dał nic po sobie poznać. Bleys podniósł odpowiednio ton głosu i przyśpieszył bieg słów: - „Wtedy Dawid odpowiedział Filistyńczykowi: Ty wyszedłeś do mnie z mieczem, z oszczepem i z włócznią, a ja wyszedłem do ciebie w imieniu Pana Zastępów, Boga szeregów izraelskich, które zelŜyłeś. Dzisiaj wyda cię Pan w moją rękę i zabiję cię, i odetnę ci głowę, i dam dziś jeszcze trupy wojska filistyńskiego ptactwu niebieskiemu i zwierzynie polnej i dowie się cała ziemia, Ŝe Izrael ma Boga. I dowie się całe to zgromadzenie, Ŝe nie mieczem i włócznią wspomaga Pan, gdyŜ wojna naleŜy do Pana i on wyda was w nasze ręce...” Wyraz twarzy Henry’ego nie zmienił się. - „Gdy tedy Filistyńczyk ruszył i zaczął się zbliŜać do Dawida, Dawid spiesznie wybiegł z szyku bojowego, aby podejść blisko Filistyńczyka. I sięgnął Dawid swoją ręką do torby, wyjął stamtąd kamień, wypuścił go z procy i ugodził nim Filistyńczyka w czoło; kamień utkwił w jego czole i Filistyńczyk upadł twarzą na ziemię. Tak zwycięŜył Dawid Filistyńczyka kamieniem wyrzuconym z procy i powalił Filistyńczyka, i zabił go, choć nie miał Dawid miecza w ręku. Potem pobiegł Dawid, stanął przy Filistyńczyku, chwycił za jego miecz, wyciągnął go z pochwy, dobił go i uciął mu głowę; Filistyńczycy zaś, ujrzawszy, Ŝe zginął ich rycerz, pierzchnęli.” Bleys obserwował teraz otwarcie Henry’ego, którego twarz była równie martwa, co wnętrze wozu. - „...Wtedy powstali wojownicy izraelscy i judzcy, wydali radosny okrzyk i puścili się w pogoń za Filistyńczykami aŜ do doliny Gat i do bram Ekronu, tak iŜ trupy Filistyńczyków leŜały na drodze od Szaaraim aŜ do Gat i Ekronu. Potem powrócili synowie izraelscy z pościgu za Filistyńczykami i splądrowali ich obóz...” Bleys przerwał recytację. Odwrócił się i spojrzał bezpośrednio na Henry’ego. DłuŜszą chwilę męŜczyzna patrzył zwyczajnie na chłopca. Potem, jakby gwałtownie obudzony, szarpnął głową, zebrał wodze i skierował swoją uwagę na drogę; potrząsnął lejcami, zmuszając na chwilę kozy do biegu kłusem, który zamierał stopniowo wraz z tym, jak jechali dalej, aŜ w końcu zwierzęta szły znowu w swoim normalnym tempie. Henry patrzył prosto przed siebie i nic nie mówił. - Czy to naprawdę tak było, wuju? - spytał w końcu Bleys, czując rozpaczliwą
potrzebę przerwania milczenia. Przez chwilę zdawało się, Ŝe Henry nie usłyszał pytania. Potem męŜczyzna wziął głęboki oddech. - Dzisiaj cuda nie zdarzają się! - powiedział gwałtownie w stronę szyby, jakby Bleysa w ogóle tutaj nie było. - Nie! śadnych cudów! A potem odwrócił się i spojrzał na chłopca. - Tak, chłopcze - powiedział. - Tak było. Jak zapisano w Pierwszej Księdze Samuela, w siedemnastym rozdziale. - Tak myślałem - rzekł Bleys cicho, gdyŜ czas udawania minął. W kaŜdym razie odniósł pewien sukces. Wszystko to, i wszystko czego jeszcze miał dokonać, było tylko podstawą, na której zbuduje, być moŜe, lepszy związek. - Wiedziałem, Ŝe będziesz mógł zapewnić mnie o tym. Henry, prowadząc kozi zaprzęg, nie odpowiedział. Bleys pozwolił, by milczenie trwało znowu jakiś czas. W końcu odwaŜył się podjąć kolejną nieśmiałą próbę. - Chciałbyś, Ŝebym opowiedział ci co wiem o MojŜeszu i o Dziesięciu Przykazaniach? - zapytał. - Nie! - Henry, z nieruchomą twarzą, patrzył przez przednią szybę. - Na razie ani słowa więcej na ten temat! Jechali w milczeniu. Niebo obniŜyło się i pociemniało, i Bleys zaczął odczuwać zmęczenie. Robił co mógł, Ŝeby wykorzystać swoją umiejętność siedzenia nienaturalnie nieruchomo, ale rozpierająca go naturalna energia jedenastolatka groziła, Ŝe rozsadzi go od środka. Zastanawiał się, ile jeszcze muszą przejechać, zanim dotrą do celu. Czekał, zdesperowany. Czasami jedyny sposób polegał na tym, by pozwolić innej osobie prowadzić rozmowę. Potem moŜna odpowiedzieć ze stosowną pewnością i słowami skrojonymi na miarę tego, co zostało powiedziane. - Do jakiego kościoła naleŜała? - zapytał nagle Henry. - Kościoła? - powtórzył Bleys. - Och, masz na myśli Laurę? Nie pamiętam. - Imion których proroków cię nauczyła? - zapytał Henry. - MoŜesza i Izajasza, Daniela, Obadiaha, Malachiusza, Jana i Jezusa... - powodowany nagłym impulsem, i na wypadek gdyby kościół Henry’ego miał innych proroków, Bleys dorzucił dwa kolejne imiona - Alego i Mahometa... - Wiedziałem! - przerwał mu Henry z wściekłością i uderzył się pięścią w kolano. Była z Kościoła Pomostowców! - Nie wiem, co to jest Kościół Pomostowców - rzekł Bleys. - Nigdy o niczym takim nie wspomniała. - Dobra - natęŜenie głosu Henry’ego opadło do satysfakcjonującego poziomu szmeru. - To będzie coś podobnego, jeden z tych kościołów. Błędnie cię uczyła, chłopcze! Ali i Mahomet nie są prorokami. To fałszywi prorocy i fałszywi są ci, którzy ich nimi mienią! Usiadł prosto i oparł się; w tej chwili był bardziej rozluźniony niŜ przez cały czas, jaki upłynął od momentu, gdy Bleys uŜył wyraŜenia, którym podziękował Bogu za dobroć Henry’ego. - Cieszę się, Ŝe mi to powiedziałeś, wuju - rzekł. - Nie wiedziałbym, gdybyś tego nie zrobił. Henry obrzucił go aprobującym spojrzeniem. - Tak - powiedział - jesteś młody. Ale nauczysz się. ChociaŜ to zaskakujące, jak wiele zapamiętałeś z Biblii. Bleys... co jeszcze moŜesz mi zacytować z Księgi? - Jest MojŜesz i Dziesięć Przykazań... - zaczął Bleys.
- Tak - przerwał Henry - wyrecytuj mi to. Chłopiec wziął głęboki oddech. - „MojŜesz zwołał wszystkich Izraelitów i rzekł do nich: Słuchaj, Izraelu, ustaw i praw, które wam dzisiaj ogłaszam, abyście się ich nauczyli i przestrzegali ich wykonywania. Pan, nasz Bóg, zawarł z nami przymierze na Horebie...” Bleys recytował piąty rozdział Piątej Księgi MojŜeszowej. Henry słuchał. Zdawało się, Ŝe jego twarz jest niezdolna do uśmiechu, ale widniał na niej wyraz zadowolenia, jakby wuj słuchał dobrze znanej i lubianej muzyki. Podczas gdy Bleys mówił, o przednią szybę zaczęły uderzać pierwsze krople deszczu; spływały w dół jak krople oleju. Henry ignorował to, więc Bleys recytował dalej nawet wtedy, gdy deszcz nasilił się, w górze rozległ się grzmot, a w oddali, nad horyzontem po prawej stronie dało się widzieć od czasu do czasu lśnienie błyskawic. Henry nie patrzył juŜ na Bleysa. Jego uwaga była całkowicie skupiona na tym, co chłopiec mówił. Bleys pozwolił sobie na to, by skurczyć się i poruszyć na siedzeniu, które - z cienkim pokryciem ze słomy i brezentu - stało się bardzo twarde. Za namową Henry’ego, Bleys wyrecytował Dziesięć Przykazań, a potem przeszedł do trzydziestego ósmego rozdziału Księgi Hioba - w której Pan odpowiada Hiobowi z trąby powietrznej - a stąd przeskoczył do Psalmów. WciąŜ recytował Psalmy - dokładnie Psalm Sto Dwudziesty - kiedy poczuł, Ŝe wóz przechyla się i zrozumiał, Ŝe skręcili z drogi na polny trakt, który wiódł między drzewami. Gruntowa droga była krótka; dotarli na nieogrodzone podwórze gospodarcze przed parterowym budynkiem z drewnianych bali; kilka przybudówek wzniesiono podobnie. - Jesteśmy na miejscu - odezwał się Henry, przerywając recytację. Deszcz padał teraz mocno. Przez jego zasłonę i przez przednią szybę Bleys widział chłopca nieco młodszego od siebie, który wybiegł na spotkanie przybyłych i chwycił wodze kóz. Tymczasem drzwi po stronie Henry’ego otworzył szarpnięciem chłopak o rok lub dwa starszy od Bleysa, mocniej zbudowany i wyglądający na duŜo silniejszego. - Ojcze... - zaczął, a potem urwał, widząc Bleysa. - Joshua, to jest twój kuzyn Bleys - powiedział Henry, wychodząc na deszcz z taką dezynwolturą, jakby w ogóle nie padało; obejrzał się i zajrzał w głąb kabiny. - Bleys, musisz przebiec do drzwi wejściowych. Przez chwilę Bleys patrzył bystro na Joshuę. Taki starszy i silniejszy chłopiec mógł posunąć się do uŜycia przemocy fizycznej. Potem Bleys otworzył drzwi po swojej stronie i wyszedł pod prysznic ulewnego, zimnego deszczu. Kurtka, którą dał mu Henry, wyglądała na wodoodporną, ale reszta jego ubrania przemokła momentalnie. Widział niejasno, Ŝe na prawo od niego, w samym środku ściany wielkiego budynku z bali, najwyraźniej domu mieszkalnego, znajdowały się drzwi, a do nich - z błotnistego podwórza, na którym Bleys teraz stał - wiodły trzy stopnie. Pobiegł tam, pokonał schodki, chwycił za drewniany klocek, który słuŜył za klamkę i pchnął. Drzwi nie otworzyły się. - Musisz go obrócić - rozległ się za nim czyjś głos; obejrzał się i ujrzał starszego chłopca, Joshuę, który stał tuŜ za nim. Bleys obrócił gałkę i wszedł do środka, wdzięczny, Ŝe znalazł się w ciepłym wnętrzu budynku. - Stój w miejscu - rozległ się ponownie głos Joshui; Bleys usłyszał, Ŝe drzwi za nim zamykają się. - Zostań na dywaniku. Jeśli zamoczysz podłogę, ojcu wcale się to nie spodoba. Miał głos nawykły do wydawania poleceń. Bleys stał tam, gdzie się zatrzymał; woda ściekała z niego na grubo tkany kobierzec,
który zdawał się absorbować ją bez większego problemu. Pokój, do którego Bleys wszedł, stanowił wyraźnie większą część całego domostwa. Prosty sufit składał się z ułoŜonych jedna obok drugiej dłuŜyc z młodych drzew, a przepierzenia po dwóch stronach pomieszczenia były wzniesione ze średniej wielkości kłód, ustawionych pionowo między podłogą a sufitem. Przy przeciwległej ścianie domu, drugiej zewnętrznej ścianie zwróconej ku tyłowi obejścia, rozpierał się wielki kamienny kominek - jak wszystko inne tutaj, najwyraźniej takŜe samodzielnie zbudowany - na którym płonął duŜy ogień stanowiący źródło ciepłą; nad płomieniami rozkraczał się trójnóg, a pod nim wisiał wielki metalowy gar. Umeblowanie pomieszczenia składało się z paru foteli o wypchanych słomą, brezentowych siedziskach, a prostokątny stół otaczały krzesła pozbawione jakiejkolwiek tapicerki. Wyjątek stanowiło stojące w rogu olbrzymie, mocno zbudowane krzesło. Niespodzianką było to, Ŝe podłoga, którą ułoŜono z rozłupanych kłód, okazała się niemal idealnie równa; najwyraźniej szorowano ją dokładnie, gdyŜ była równie czysta, jak cała reszta domu i same meble. Drzwi za Bleysem otworzyły się i zamknęły. Odwrócił się i ujrzał Henry’ego oraz młodszego chłopca. Henry stanął z boku, wchodząc na gruby dywanik, co uczynił teŜ chłopiec, tak Ŝe wszyscy tłoczyli się razem. - Will, poznaj swego kuzyna, Bleysa. Bleys, to jest Will, mój młodszy syn. - Cześć - powiedział Will, obdarzając gościa uśmiechem. Wyglądał jak bardziej kruchy Joshua, zbudowany w mniejszej skali. - Czuję się zaszczycony tą znajomością - odparł Bleys. - Nie zawracaj sobie głowy formalizmami! - rzekł Henry. - Bleys, ta rodzina nie mówi językiem poboŜnych, ani nie aspiruje do wyszukanych manier. Powiedz „cześć” swojemu kuzynowi. - Cześć, Will - powiedział Bleys. Will zaczerwienił się, najwyraźniej dlatego, Ŝe zwrócono się do niego bezpośrednio i po imieniu. Nie odezwał się. - No dobra - mówił Henry nad głową Bleysa. - Joshua, zaprowadź kuzyna do swojego pokoju i znajdź dla niego jakieś inne ubrania poza twą starą kurtką, którą juŜ ma na sobie. To będą musiały być twoje ubrania i nie ma powodu, Ŝeby nie mógł dostać tych starszych, skoro zjawił się w tym domu później. Będą za duŜe dla niego, ale to nie szkodzi - dorośnie do nich. Idź z Joshuą, Bleys. Nie przejmuj się podłogą. Do tej pory juŜ nieźle obciekłeś. Bleys ruszył za Joshuą i przez drzwi po lewej stronie wszedł bezpośrednio do stosunkowo małego pokoju, w którym były dwa krzesła i trzy łóŜka przymocowane do ściany. Ostatnie z nich najwyraźniej świeŜo wyciosano, ale jak dotąd nie było na nim nic, prócz materaca. To mogło być posłanie przeznaczone dla niego. - Masz - powiedział Joshua, podając Bleysowi spodnie i koszulę. Klęczał, grzebiąc w skrzyni, którą wyciągnął spod jednej z dwóch pozostałych pryczy przymocowanych do przeciwległej ściany pokoju. Mówił nadal rozkazującym, ale nie wyzywającym tonem. - Jak mówi ojciec, będą za duŜe, ale moŜesz podwinąć rękawy i nogawki, wtedy będą pasować. Za moment znajdę dla ciebie skarpety, a być moŜe powinniśmy dać ci inne buty. Będą znoszone, bo po mnie, ale moŜesz wypchać je szmatą. Twoje buty nie wytrzymają tutaj pięciu dni. Pospiesz się teraz, czas na kolację.
Rozdział 4 Bleys czuł się dziwnie w ubraniu, które okazało się cięŜkie i sztywne, mimo Ŝe materiał koszuli na łokciach, a spodni na kolanach, był mocno zuŜyty. Na szczęście spodnie miały szlufki na pasek. - Będzie ci potrzebny pasek... Och, juŜ masz - powiedział Joshua, grzebiąc dalej w skrzyni. Bleys istotnie miał pasek. To było rozmyślne działanie, gdyŜ obecnie takie dodatki do garderoby były jedynie ozdobami noszonymi do tego rodzaju ubrań, w jakich zwykle chodził. Ale pomimo młodego wieku, przeczytał mnóstwo opowieści, których bohater wybierający się do obcych krajów martwił się, czy będzie miał przy sobie dosyć funduszy, Ŝeby kupić wszystko, co mogłoby się okazać niezbędne. Zatem od chwili podjęcia decyzji o przeciwstawieniu się matce, Bleys zaczął zbierać wszystkie pieniądze, jakie wpadły mu w ręce; i w swoim rozrzutnym gospodarstwie domowym zebrał zaskakująco duŜą kwotę. UŜył jej całej, by kupić przyjmowane wszędzie międzygwiezdne kredyty. Noszony teraz przez niego pasek miał po wewnętrznej stronie magnetyczny zamek i był w rzeczywistości długą, wąską skrytką, w której Bleys upchnął poskładane świadectwa na okaziciela wartości około półtora tysiąca kredytów międzygwiezdnych - dosyć, by starczyło na pokrycie kosztów przelotu na statku z tego świata. Gdyby do tego przyszło. Poza tym, w trakcie dwóch tygodni, jakie jego matce zabrało załatwienie wysłania go tutaj, zdołał skłonić bank do zaopatrzenia go w trochę drobnej, zdenominowej waluty Zjednoczenia, której większość trzymał w obligacjach. Teraz przeciągnął pasek przez szlufki za duŜych spodni, ściągnął je ciasno w talii i zapiął klamrę. - Pod swoim łóŜkiem takŜe znajdziesz skrzynię - odezwał się Joshua, wskazując skinieniem głowy samotną pryczę naprzeciwko tych dwóch, przed którymi klęczał. - MoŜesz tam trzymać zapasowe skarpety i bieliznę. PokaŜę ci, jak je składać. Ojciec lubi porządek. Miał właśnie zamknąć skrzynię i wsunąć ją z powrotem pod łóŜko, kiedy zobaczył, Ŝe Bleys stoi nadal - w nowym ubraniu i butach, ale obejmując się ramionami. - Zimno ci? - spytał Joshua; sięgnął do skrzyni i rzucił Bleysowi coś ciemnego i miękkiego. - Masz, moŜesz wziąć ten sweter. Jest nieco wytarty na łokciach, ale pomogę ci go załatać. Umiesz robić na drutach? Nie? Wszyscy tutaj robimy na drutach - w zimie, kiedy nie ma Ŝadnych innych zajęć lub gdy z powodu deszczu siedzimy w domu. Nauczę cię. Zamknął skrzynię i wepchnął ją z powrotem pod posłanie. Bleys ubrał sweter i przekonał się, tak jak się tego spodziewał, Ŝe jest za duŜy dla niego, więc podwinął oba rękawy powyŜej nadgarstków. To był pulower, który przylgnął do niego dosyć ściśle pomimo tego, Ŝe był za duŜy; dzianina dopasowała się do szczupłego ciała chłopca. Sweter był ciemnoniebieski. - Lepiej chodźmy do stołu - powiedział Joshua. - Will nakryje go i będzie gotów podawać, a ojciec skończy modlitwy. Po powrocie poszedł do swojego pokoju, by się modlić, gdyŜ opuścił dwie pory modłów, kiedy pojechał po ciebie. - Pory modlitw? - zapytał Bleys. - Tak - Joshua patrzył na niego, czując się niemal tak samo zagubiony, jak Bleys. - Nie nazywano tak tego tam, skąd przybyłeś? Modlimy się cztery razy dziennie. Rano, po wstaniu z łóŜka, podczas porannej przerwy, tuŜ przed lunchem i w porze udawania się na spoczynek. W niektórych kościołach ludzie modlą się sześć, a nawet siedem razy dziennie, ale nasz
kościół nie jest taki. Ojciec mówi, Ŝe to straszne, jak wiele jest tutaj kacerskich zborów. Ale nie moŜna na to nic poradzić. My trzymamy się prawdziwej ewangelii i prawdziwego obrządku. Przez chwilę słowa Joshuy rozbrzmiewały echem w umyśle Bleysa. Prawdziwa ewangelia... prawdziwy obrządek. Serce waliło mu na myśl o moŜliwości znalezienia czegoś, czego pragnął. Wierzyć w jedyną prawdę w kaŜdej bez wyjątku sytuacji - i ta stałość, którą to obiecywało... Rozmyślając o tym, szedł za Joshuą; wyszli z sypialni. Jak Joshua to przewidział, stół był juŜ nakryty. Jego wyszorowana powierzchnia była teraz przykryta obrusem, który kiedyś miał wzór w postaci biało-czerwonej kraty, ale od tamtej pory prano go tyle razy, Ŝe teraz był niemal cały biały. Na obrusie leŜały drewniane łyŜki i widelce oraz domowej roboty noŜe, które były wystarczająco ostre, jak odkrył Bleys przez przypadek podczas posiłku, by móc się nimi ogolić. - Co was zatrzymało? - zapytał Henry, kiedy chłopcy wyłonili się z sypialni. - Dobra, niewaŜne. Siadajcie, Will, moŜesz nas teraz obsłuŜyć. Przed Bleysem stała miska zawierająca gulasz; był ciemnej barwy i pochodził z Ŝelaznego kotła, który wisiał w kominku nad ogniem. Potrawa miała dziwny zapach, głównie warzyw, ale był apetyczny, a Bleys stwierdził nagle, Ŝe jest mu słabo z głodu. Zrozumiał, Ŝe to był długi dzień; od kiedy zszedł z pokładu statku i jadł ostatni raz, minęło wiele czasu. Miał właśnie podnieść drewnianą łyŜkę i zanurzyć ją w gulaszu, kiedy spostrzegł, Ŝe nikt inny z siedzących przy stole tego nie uczynił. Czekali, mając ręce złoŜone na podołkach i patrząc wyczekująco na Henry’ego. W końcu, kiedy wszyscy zostali obsłuŜeni, a Will wspiął się na stołek przed swoją miską gulaszu, Henry przemówił. - Modlitwa, Will. - Dzięki ci, Panie, za Twe hojne dary, które dziś spoŜywać mamy, i daj, byśmy w kaŜdej chwili chlebem słowa Twego Ŝyli... - zaczął natychmiast Will młodym, czystym głosem; chłopiec recytował przez jakiś czas modlitwę, a nadzwyczajne przekonanie nadawało szczególną intensywność temu, co mówił. Patrząc na niego, Bleys uznał, Ŝe Will nie moŜe być młodszy od niego więcej jak o rok, ale w jakiś sposób wydawał się duŜo bardziej dziecinny. Było teraz oczywiste, Ŝe w tej chwili Will dziękował nie tylko bóstwu, w jakie wierzył. Zwracał się bezpośrednio do niewidzialnej, wszechmocnej obecności, która stała tuŜ za jego ojcem u szczytu stołu, i która waŜyła wszystkie wypowiedziane przez chłopca słowa pod kątem ich poprawności i szczerości. Wpływ, jaki to miało na Bleysa, był potęŜny. Po raz pierwszy zrozumiał, jak głęboka jest płynąca w trojgu siedzących z nim ludziach ciemna rzeka wyznawanej prawdy ich religii i wszystkich jej praktyk. Wreszcie Will dotarł do końca modlitwy. Nadal Ŝaden z członków rodziny nie poruszył się, póki Henry nie podniósł swojej łyŜki. - Teraz będziemy jeść - powiedział. - Joshua, podaj swemu kuzynowi chleb i ser. Bleys nie zauwaŜył, Ŝe na stole stały jeszcze dwa drewniane talerze - jeden z grubo pokrojonymi plastrami ciemnego, gruboziarnistego chleba, a drugi z białawym serem pociętym w calowe kostki. Przyjął talerze od Joshui. - Dziękuję, Joshua - powiedział. - Tutaj mówimy: dziękuję Panu - rzekł Henry. - Pamiętaj o tym, Bleys. - Tak, wuju - odparł chłopiec. - Dziękuję Panu za to poŜywienie.
Skończył mówić i dopiero wtedy nałoŜył sobie chleb i kilka kostek sera, a potem przekazał z powrotem talerz Joshui, który chyŜo, nie biorąc niczego, podał go Henry’emu. Po raz pierwszy rysy Henry’ego okrasił chłodny uśmiech skierowany do starszego syna. - Bleys dopiero co znalazł się w naszym gronie, Joshua - rzekł Henry - i to dlatego, Ŝe jesteś starszy, poprosiłem cię, byś obsłuŜył go jako pierwszego. To było uprzejmie z twojej strony, iŜ pamiętałeś, Ŝeby nie brać jedzenia przed podaniem talerzy ojcu. Wziąwszy co chciał, Henry, za pośrednictwem Joshui, przekazał z powrotem talerze do Willa; obaj chłopcy mogli w końcu wziąć chleb i ser. Bleys starał się zrozumieć siedzących obok niego ludzi - ale szczególnie poszukiwał klucza do Henry’ego. To jego chciał rozgryźć i doprowadzić do tego, by wuj go polubił; a dzięki któremu mógł w końcu zyskać najwięcej wolności i względów. Rzeczywiście, na dłuŜszą metę miał pewne nadzieje - ale były one wątłe - Ŝe uda mu się w końcu, przynajmniej w małym stopniu, wpłynąć na tego człowieka, tak jak w dosłowny sposób panował nad kilkoma dorosłymi z otoczenia matki. Niemal od wszystkich potrafił uzyskać to, czego chciał - najpierw wkradając się w ich łaski, a potem grając na ich chęciach i niechęciach - ale tylko kilkoro z nich stało się tak uległych, Ŝe był w stanie dostać od nich absolutnie wszystko. Henry nie wyglądał na ustępliwego człowieka, od którego mógłby cokolwiek otrzymać. Na szczęście w tej chwili Bleys miał czas, Ŝeby to sobie przemyśleć. Nikt nic nie mówił, gdyŜ usta mieli pełne, a szczęki zajęte Ŝuciem gulaszu, sera i chleba. Przy kaŜdym talerzu stały wielkie kubki pełne ciemnego płynu. Bleys posmakował napoju i przekonał się, Ŝe był to napar z jakiegoś lokalnego zioła, uwaŜanego prawdopodobnie za ekwiwalent kawy. Jemu smak wydał się cierpki i nieprzyjemny, ale tak czy inaczej wypił trochę - nie tylko dlatego, Ŝe chciał sprawić wraŜenie, Ŝe wszystko mu smakuje i wydać się tak bardzo jednym z nich, jak to tylko moŜliwe, ale dlatego, Ŝe musiał spłukać czymś jedzenie, które pracowicie pochłaniał. Osobliwe, Ŝe wszystko inne mu smakowało. Gulasz był istotnie głównie warzywny, ale został wzbogacony o małe włókna i grudki tłustawego mięsa. Prawdopodobnie koziego, domyślił się Bleys, gdyŜ na planecie nie było miejscowych zwierząt; a gdyby takie Ŝyły, byłyby nieprzyswajalne dla układu trawiennego człowieka. Poza tym, nie widział tutaj Ŝadnego innego inwentarza. Później odkrył, Ŝe się mylił. Planeta cierpiała na skutek plagi dzikich królików, a mięso w gulaszu pochodziło z jednego z nich. Kozy, powiedział sobie teraz, muszą być wszystkim dla tej farmy. Nie tylko jako zwierzęta pociągowe zaprzęgnięte do wozu czy pługa, ale jako dostarczycielki skór, mięsa, a nawet mleka, z którego zrobiony był ser. GdyŜ ser był jedynym pokarmem, który miał choć trochę znajomy mu smak. Nie był dokładnie taki sam, jak kozi ser, który Bleys jadał czasami u matki, ale okazał się wystarczająco podobny, by jako taki go zidentyfikować. A jeśli chodzi o próbę zintegrowania się z Henrym... to wyraźnie najwaŜniejsza dla Henry’ego i jego rodziny była religia. Ezechiel poinformował Bleysa, Ŝe dotyczyło to wszystkich mieszkańców Harmonii i Zjednoczenia, którzy naleŜeli do niezliczonych kościołów rzucających się sobie do gardeł z powodu dzielących ich róŜnic rytuału religijnego i doktryny. Bleys czuł instynktownie, Ŝe cytując podczas jazdy Biblię, zdobył u Henry’ego duŜy
punkt. Ale dokąd iść z tego punktu - oto było pytanie. Tutaj, we własnym domu, na swojej ziemi, Henry zdawał się być kompletny i nie podatny na perswazję w innej postaci niŜ religijnych wersów, będących jedyną drogą do takiej wolności, jakiej Bleys chciał i jaką musiał sobie wywalczyć. W zasadzie pragnął uciec od wszystkich ludzi i od wszelkich restrykcji, tak jak chciał uciec od swojej matki; chciał Ŝyć w otoczeniu przypominającym to, do jakiego przywykł w trakcie minionych jedenastu lat. Myśl o tym, Ŝe spędzi Ŝycie w tej prymitywnej chałupie z jej grubo ociosanym stołem, na którym będzie jadł przygotowywane w domu jedzenie, budziła w nim wstręt. Ale był gotów zaryzykować Ŝycie, by uciec od matki, więc nie cofnie się przed niczym, co okaŜe się konieczne. Odczuwał głęboki głód czegoś, czego nie umiał nawet ubrać w słowa, ale o czym wiedział, Ŝe to rozpozna, kiedy w końcu znajdzie - jeśli tylko nie będzie ustawał w poszukiwaniach i próbach zrozumienia. Wiedział tyle: było to coś większego od wszystkiego, o czym ktokolwiek, kogo znał - nie wyłączając matki - marzył kiedykolwiek, Ŝe posiądzie. Teraz pierwszy raz poczuł mocną nadzieję, Ŝe mógłby to znaleźć tutaj, na Zjednoczeniu. Ale pierwsze i najwaŜniejsze - to coś musi oznaczać wolność dla niego, wolność pod kaŜdym względem... Z zadumy wyrwał go głos Henry’ego. - Bleys - mówił jego wuj - jaką odebrałeś edukację? Umysł chłopca oŜywiło pragnienie znalezienia właściwej odpowiedzi na to pytanie. W rzeczywistości nie miał prawdziwego wykształcenia. Od czasu do czasu, kiedy jego matka o tym pomyślała, w jego Ŝyciu pojawiali się nauczyciele takich czy innych przedmiotów. PoniewaŜ jednak znajdowali się cały czas w ruchu, trudno było znaleźć kogoś na stałe. Cokolwiek innego, z punktu widzenia matki, było nie do pomyślenia. W rezultacie, Bleys nie tyle był kształcony, co kształcił się sam, a jego edukacja była zorientowana na te przedmioty, które interesowały go lub mogły zrobić wraŜenie na ludziach, przed którymi popisywał się, by na matkę mogły spaść pochwały. Teraz starał się myśleć o dziedzinach, w których jego lektury mogły wyszkolić go w takim stopniu, aby mógł sprawić wraŜenie, Ŝe posiadł na ten temat gruntowną wiedzę - tak jak udawał, Ŝe zna Biblię. Poszukiwał w głowie tematów, które mogłyby uczynić go wartościowym w oczach Henry’ego. - Umiem czytać i pisać - powiedział, sięgając na początek po najbardziej oczywiste kwestie. - Znam takŜe arytmetykę do poziomu algebry i geometrii. Znam podstawy matematyki praktycznej, takie jak zasady pomiarów i obliczeń wysokości drzewa na podstawie jego cienia, i tak dalej. Jest taki wzór - gdyby twój dom był zbudowany z desek zamiast z bali, wuju, mógłbym prawdopodobnie oszacować, ile metrów bieŜących dłuŜyc na to wykorzystano. Dalej, wiem takŜe co nieco o chemii, mechanice... - Co rozumiesz przez mechanikę? - spytał Henry. - Och, jak są zbudowane silniki i róŜne maszyny - skorzystał z okazji i posunął się do kłamstwa. - Mam takŜe za sobą trochę praktyki warsztatowej. - Warsztat? - zapytał Henry. - To jest miejsce, gdzie pokazują ci, jak rozłoŜyć na części i złoŜyć silniki oraz inne urządzenia. To uczy, jak się je buduje - wyjaśnił Bleys. - Naprawdę? - rzekł Henry i po raz pierwszy chłopcu wydało się, Ŝe w głosie wuja usłyszał zainteresowanie. - Czego jeszcze się uczyłeś? Bleys stwierdził, Ŝe kończy mu się zapas pomysłów i tematów edukacyjnych; szczególnie takich, które mogłyby zaciekawić Henry’ego. Nie zainteresowałaby go muzyka,
literatura, staroŜytna historia Ziemi i temu podobne kwestie. - Nauczono mnie zasad udzielania pierwszej pomocy i zapoznano z podstawami medycyny - powiedział Bleys - ale w niewielkim zakresie. Ale naprawdę dobry jestem w rachunkach, wuju. Potrafię dodawać liczby, nie myląc się i umiem prowadzić rejestry. - MoŜesz to zrobić teraz? - spytał Henry. Siedział przez chwilę, zastanawiając się. Potem przemówił. - Nie jesteśmy magazynierami - rzekł w końcu - ale są pewne spisy, którymi mógłbyś się zająć. Sam je prowadziłem, ale gdybyś potrafił mi w tym pomóc, Bleys, byłaby z tego korzyść - tak jak i z innych twoich obowiązków - nadzieje Bleysa zwiędły gwałtownie na myśl, czym mogą się okazać owe „inne obowiązki”. - Zastanowię się nad tym i moŜemy wrócić do tego później. Jest jeszcze coś, co masz mi do powiedzenia o dziedzinach, w jakich byłeś kształcony? Do Bleysa dotarło, Ŝe lepiej nie przyznawać się do zbytniej erudycji. - Być moŜe, wuju - odparł - ale teraz nic więcej nie przychodzi mi do głowy. Powiem ci, gdy sobie przypomnę. - Jedna rzecz, Bleys, dotycząca ciebie i twoich kuzynów - Henry przeniósł wzrok z Joshui na Willa - którą powinniście zapamiętać. Chcesz być pomocnym. To jest właściwa postawa. - Dziękuję, wuju - powiedział Bleys z ulgą. Nie był pewny, czy kładzenie nacisku na poczucie obowiązku przedstawia go w dobrym świetle w oczach Henry’ego, ale wnioskując z tego, czego dowiedział się wcześniej o Zaprzyjaźnionych, i sądząc po tym, co dostrzegał w samym Henrym, zdawało się to prawdopodobne. Nagle dotarło do niego, Ŝe Henry mógł chcieć posłać go do jakiejś miejscowej szkoły, a to była ostatnia rzecz, jakiej pragnął sam Bleys. KaŜda chwila spędzona na nauce w miejscowym wydaniu byłaby dla niego stratą czasu; a ponadto okrutną męką, gdyŜ niemal na pewno wiedział na temat wielu rzeczy więcej, niŜ tutejsi ludzie. A nawet gdyby tak nie było, to w kilka tygodni nauczyłby się wszystkiego tego, czego uczono tutaj dzieci w jego wieku. Bleys skurczył się ze strachu na myśl o próbie dostosowania się do pozostałych uczniów. - Bardzo dobrze, zatem - powiedział Henry, odsuwając krzesło i wstając. - Will, Joshua, zabierzcie się do swoich wieczornych obowiązków. Chodź ze mną, Bleys. Wyszli przez frontowe drzwi. PodąŜając za wujem, Bleys porwał z kołka kurtkę, którą Hemy dał mu wcześniej. Na twarzy MacLeana pojawił się ponownie chłodny uśmiech, gdy obserwował jak Bleys, schodząc po stopniach wiodących na podwórze, zmaga się z okryciem. Henry zaprowadził go do jednej z przybudówek, odczepił pętlę z liny, która przytrzymywała drzwi, a potem obaj weszli do środka; wuj dokładnie zamknął za nimi drzwi, jakby chronił coś cennego. Pomieszczenie, w którym panował mrok, było niemal tej wielkości, Ŝe mogło pomieścić dwa takie wozy, jakim tutaj przyjechali. Henry sięgnął na półkę i zdjął z niej lampę z wysokim szklanym kominkiem; jej przezroczystą podstawę wypełniał w trzech czwartych blady, oleisty płyn. Na zewnątrz wystawał knot. Henry zdjął szkiełko i zapalił lampę. Blask, jaki rzucała, był Ŝółty, ale jasny. Bleys zobaczył, Ŝe weszli do czegoś w rodzaju warsztatu. Na środku leŜał blok jakiegoś silnika wewnętrznego spalania. Na podstawie tego, co pamiętał z ksiąŜki historycznej, Bleys rozpoznał w nim jeden z uproszczonych modeli, jakie zostały zaprojektowane specjalnie dla Młodszych Światów, gdy rozpoczęła się kolonizacja. Silnik miał trzy cylindry i zgodnie z tym, co Bleys czytał na ten temat, został skonstruowany tak, by moŜna go było napędzać kaŜdym paliwem doprowadzonym do płynnej
postaci. Mogło być do tego wykorzystane nawet drewno, czy zwyczajne chwasty zmielone w drobny pył. Ten konkretny blok miał poniŜej miskę olejową, ale brakowało mu głowicy. Trzy cylindry ziały pustką. Z boku, na półce leŜały trzy tłoki, które pasowały do otworów; były tam takŜe róŜne inne części. Bleys patrzył na to wszystko zadziwiony, a potem nagle zrozumiał. Henry, jak wielu innych ubogich kolonistów, o jakich czytał, budował silnik, który mógł być uŜyty do napędzania domowej roboty traktora lub innego pojazdu; konstruował go część po części, w miarę napływu funduszy. - Poznajesz go dzięki swoim zajęciom? Jak je nazwałeś - warsztatowym? - zapytał Henry. - Tak... sądzę. Tak wuju, poznaję - odparł Bleys. - Istnieją, oczywiście, rozmaite modele. śeby wiedzieć, który to z nich, musiałbym obejrzeć plany. - Mam jej tutaj. Sięgnął w głąb półki, poza stojące na jej końcu tłoki, po czym podszedł z rulonem roboczych planów, wydrukowanych na plastikowych arkuszach o wymiarach sześćdziesiąt na dziewięćdziesiąt centymetrów. Rozpostarł je na pustej części ławki, a obok siebie postawił lampę. - Są tutaj. Przyjrzyj się im i powiedz mi, czy wiesz, jaki to konkretnie model silnika. Bleys spojrzał. Jego najbliŜy kontakt z podobnymi planami sprowadzał się do oglądania ich reprodukcji w podręczniku mechaniki. Pociągało go wtedy to, co widział, tak jak pociągało go wszystko inne, ale szczególnie historia i matematyka. Nadal fascynowały go wszelkie nowości. Wszystko, co było nowe, zapoznawało go z rzeczami, dowodziło ich istnienia. Historia relacjonowała i informowała. Tak jak plany. I matematyka. Ale matematyka miała dodatkówy walor w postaci mocy udowadniania czegoś. Szczególnie zachwycił go tom stereometrii. Dostrzegał piękno łączące solidne, trójwymiarowe bryły przedstawiane na ekranie jego czytacza z formułami dowodzącymi tych kształtów. Teraz patrzył z zainteresowaniem na plany silnika. Nie były to rysunki, które widział w podręczniku mechaniki, ale wyglądały na tyle podobnie, Ŝe potrafił je szybko porównać. Zasadniczo, silnik został zaprojektowany w ten sposób, aby mógł go złoŜyć kaŜdy człowiek dysponujący minimum inteligencji i cierpliwości do pracy. Instrukcje, w miarę jak przebiegał montaŜ silnika, były proste i jasne. - Tak; sądzę, Ŝe go poznaję, wuju - powtórzył. Spojrzał ponownie na części, które leŜały uszeregowane na ławce. - Nie brakuje ci wiele elementów, które są potrzebne do złoŜenia wszystkiego w całość i puszczenia w ruch. Największą brakującą częścią jest głowica i szpilki do osadzenia jej na uszczelce. Albo masz juŜ moŜe uszczelkę - zaczął szukać wśród rupieci na blacie stołu stolarskiego. - Nie - odparł Henry. - Głowice, szpilki i uszczelki są deficytowe. Są drogie, szczególnie uszczelki. Tak czy inaczej, zdobędę uszczelkę przed końcem roku. - Dzięki niej i jeszcze tylko kilku drobniejszym częściom - rzekł Bleys na wpół do siebie - silnik moŜe zostać złoŜony i będzie działać. Podniósł wzrok na Henry’ego. - Mogę pomóc ci go złoŜyć, wuju? - Tak - powiedział Henry. - Myślę, Ŝe tak, Bleys. Sądzę, Ŝe wiesz dosyć, aby twoja
pomoc była uŜyteczna. Ale to sprawa przyszłości. Odwrócił się od bloku silnika, dmuchnął w głąb szkiełka lampy, by zgasić płomień, po czym odstawił ją na półkę. Stali w szopie, rozjaśnianej tylko przez resztki światła zmierzchu, które migotało słabo za oknami. Henry zaprowadził Bleysa z powrotem do domu. Kiedy weszli do środka, stół był sprzątnięty, a Will pracowicie zmywał naczynia. - Bleys, pomóŜ swemu kuzynowi powycierać talerze - polecił Henry - a potem obaj do łóŜek. Odwrócił się i opuścił ich, znikając za drzwiami znajdującymi się naprzeciwko wejścia prowadzącego do sypialni chłopców. Musiała tam być, pomyślał Bleys, jego sypialnia. Bleys podszedł do ławy z miednicą, gdzie pracował Will, a ten wręczył mu talerz pokryty mydlinami i ścierkę. - Joshua zaraz tu będzie - powiedział. - Jest zajęty oporządzaniem inwentarza. - Inwentarz... to te kozy, które ciągną wóz? - upewnił się Bleys, biorąc talerz i zaczynając go wycierać. - Tak - potwierdził Will. - Ale te, których ojciec uŜywa do ciągnięcia wozu i innych rzeczy, muszą być specjalnie tresowane. Reszta daje po prostu mleko, ser i mięso, kiedy jesteśmy w stanie przeznaczyć jedną na rzeź. Bleys skinął głową. Skończył wraz z Willem mycie i wycieranie talerzy; wyszorowali miednicę, w której myli naczynia, wytarli ją i powiesili na kołku na ścianie. Razem wynieśli brudną wodę pozostałą po myciu naczyń, zlaną do kubła wraz z wodą uŜytą do przygotowania posiłku oraz do umycia stołu zarówno przed kolacją, jak i po niej. - Lepiej się tego naucz - powiedział Will - gdyŜ, jak sądzę, będziesz teraz to robił. Skoro jesteś tutaj, ojciec będzie chciał, Ŝebym pomagał mu na zewnątrz, w obejściu. Pokazał Bleysowi, gdzie moŜna wylać brudną wodę, pokazał wygódkę i zaprowadził go z powrotem do ich sypialni. Pojedyncze łóŜko przy ścianie, która musiała być tą dzielącą ich pokój od pokoju Henry’ego, nadal było przykryte tylko gołym materacem. Ale na środku, ułoŜone porządnie w stos, znajdowały się koce, pościel i poduszka. - Joshua będzie za chwilę, za momencik i pokaŜe ci, jak pościelić łóŜko - wyjaśnił Will; wspiął się na własną pryczę i zaczął się rozbierać. Zrzucił buty z wysokości posłania, wyraźnie ciesząc się, pomyślał Bleys, głośnym tąpnięciem, jakie kaŜdy z nich spowodował, uderzając o podłogę. Resztę swojego ubrania Will włoŜył do siatki, która była zawieszona na dwóch kołkach, na wewnętrznej ścianie koi. Kiedy to zrobił, zszedł ponownie na dół, ukląkł obok pryczy Joshui i zaczął się modlić. Bleys stał obok swego łóŜka, niepewny, czy powinien spróbować posłać je samodzielnie. Wszystko, z czym zetknął się w Ŝyciu, fascynowało go; a czynności wykonywane przez pokojówki sprzątające pokoje hotelowe, które zajmowali z matką, były równie interesujące. Nakłonił jedną z nich, by nauczyła go słać łóŜko i uwaŜał, Ŝe mógłby powtórzyć to działanie bez pomocy Joshui. Ale w tym właśnie momencie wszedł starszy kuzyn; zdjął swoją cięŜką wierzchnią kurtkę i powiesił ją na kołku w ścianie sypialni, a nie na Ŝadnym z tych przy drzwiach wejściowych do domu. - Czy kiedykolwiek wcześniej ścieliłeś łóŜko? - zapytał Bleysa, podchodząc do niego. - Tak - odparł zagadnięty. - Dobra, tak czy inaczej chciałbym, Ŝebyś przyjrzał się temu uwaŜnie - stwierdził Joshua; głos miał łagodny i generalnie, od chwili ich spotkania, wydawał się Bleysowi
sympatyczny. - Ojciec chce, by wszystko było robione jak naleŜy. Pierzemy pościel w soboty i jeśli - tak jak dzisiaj - pada na dworze, wieszamy ją wewnątrz domu, Ŝeby wyschła. Zwykle będziesz musiał zajmować się swoją własną pościelą, ale czasami będziesz prał pościel nas wszystkich. A teraz, jeśli chodzi o ścielenie, obserwuj mnie. Bleys obserwował. Najwyraźniej łóŜko nie miało spręŜyn, tylko materac, który był z grubej tkaniny wypchanej czymś, co do czego chłopiec Ŝywił nadzieję, Ŝe jest miękkie. Joshua zaczął najpierw od włoŜenia materaca do swoistego rodzaju worka, który nazywał poszewką, a potem połoŜył na nim prześcieradło. - To jest róg Boga - powiedział, składając porządnie koniec tego, co zbywało z prześcieradła i wtykając materiał pod materac, aby utworzyć trójkąt prostokątny w miejscu, gdzie bok posłania przechodził w stopy łóŜka. - Zrobisz boskie rogi na czterech rogach wszystkich zbywających fragmentów pościeli. PołoŜył kolejne płótno, odwinął je, umieścił na wierzchu poduszkę, a potem przykrył to kilkoma pledami, które wyglądały tak, jakby były utkane w domu. Wszystkie były ciemnoszare. Na nich takŜe zrobił boskie rogi. Bleys patrzył na to z przyjemnością. Ich schludność i regularność przemawiały do niego, a aluzja kryjąca się w tym, Ŝe przez materialny przedmiot moŜna było dotknąć Boga, poruszyła w nim jakąś rezonującą strunę. - Na pewno przez pierwsze dwa, trzy dni - odezwał się Joshua - ojciec będzie sprawdzał, czy właściwie ścielisz łóŜko. Po tym okresie moŜe zajrzeć w dowolnej chwili. Będziesz więc chciał być pewny, Ŝe łóŜko jest zawsze właściwie posłane.
Rozdział 5 W dzień po swoim przyjeździe Bleys obudził się i ujrzał, Ŝe wszyscy pozostali wkładają coś, co było wyraźnie lepszymi ubraniami. Zanim rozbudził się na tyle, by zrozumieć sytuację, Will ubrał się, posłał pryczę i wyszedł juŜ z sypialni. Joshua, wyglądający nadzwyczaj dorosło w czarnej marynarce i spodniach uszytych z dosyć sztywnego, choć najwyraźniej niezbyt drogiego materiału, kończył słanie swojego łóŜka. Bleys wygramolił się z koi, nadal w piŜamie (pozostali dwaj chłopcy uŜywali nocnych koszul) i podszedł do kuzyna. - Co jest? - zapytał. - Co się dzieje? - Dzień kościoła - rzekł Joshua krótko. - Nie mam nic czarnego - odparł Bleys. - Co powinienem włoŜyć? Mam jechać z wami, jak sądzę, co? Joshua zaprzestał swoich działań, wyprostował się nad łóŜkiem i spojrzał na kuzyna obcym wzrokiem, który współgrał z jego ubraniem. - Nie mnie to mówić - odpowiedział krótko; odwróciwszy się, naciągnął mocno wierzchni pled, a potem wyszedł. Nie Joshui to mówić? Bleys mógł tylko zgadywać, iŜ musiało to oznaczać, Ŝe decyzja naleŜała wyłącznie do Henry’ego. Naciągnął pośpiesznie najciemniejsze spodnie, koszulę i marynarkę, jakie miał i z równym pośpiechem wyszedł na zewnątrz. Henry i pozostali wsiadali juŜ do wozu, do którego zaprzęgnięto pociągowe zwierzęta. Bleys podszedł do wozu i stał, czekając, by Henry zwrócił na niego uwagę, ale wuj
tylko spojrzał na chłopca przelotnie, obszedł wóz i wsiadł do niego. Klasnęły wodze i kozi zaprzęg zakręcił, wyjeŜdŜając z podwórza; zmierzał ku drodze, zostawiając Bleysa za sobą. Chłopiec stał, obserwując odjazd. UwaŜał, Ŝe skoro to był wyjazd do kościoła, to powinien zostać automatycznie zabrany - Ŝe nakazaliby mu jechać ze sobą. Zamiast tego zostawili go bez słowa wyjaśnienia. Czuł się osobliwie zignorowany. Ostatnią rzeczą, na którą miał ochotę, było siedzenie podczas naboŜeństwa w kościele Zaprzyjaźnionych, ale jednocześnie odniósł takie wraŜenie, jakby został odrzucony przez rodzinę MacLeanów. To nie miało sensu. Jasne, jedynie Henry mógł mu to wytłumaczyć. Jednak wuj nie zadał sobie najmniejszego trudu, by to zrobić, a Bleys nie miał pojęcia, czy powinien był zapytać o to Henry’ego, czy nie. Wrócił wolno do domu i przekonał się, Ŝe zostawiono dla niego nieco owsianki w kotle, odsuniętym na bok od ognia, by utrzymać potrawę w cieple. Przy jednym krześle na stole leŜało nadal nakrycie. Usiadł tam i, czując niedowierzanie, zjadł owsiankę. Co powinien zrobić? Mógł po prostu zapytać Henry’ego, lub zaczekać na jakąś wskazówkę od innych, zanim zapyta; albo mógł czekać, aŜ Henry zdecyduje się powiedzieć mu o tym w czasie, który sam uzna za stosowny. Im więcej Bleys na ten temat rozmyślał, tym mocniejszego nabierał przekonania, Ŝe w jego sytuacji najlepiej było nic nie robić, tylko czekać i przekonać się, co się stanie. Najwyraźniej nawet chłopcy nie chcieli, Ŝeby ich pytano. Posprzątał po swoim śniadaniu, umył talerze i miednicę, i wykonał wszelkie inne czynności porządkowe, których zdawało się wymagać główne pomieszczenie domostwa. Podczas tych zajęć udało mu się w końcu wyrzucić z głowy całą kwestię. Po ponad trzech godzinach wrócił Henry i jego chłopcy, a Ŝycie potoczyło się tak, jakby ten dzień nie róŜnił się niczym od innych. Podczas kilku następnych dni Bleys polubił Joshuę i zaprzyjaźnił się z nim do takiego stopnia, do jakiego udawało mu się to ze wszystkimi innymi ludźmi do tej pory. Starszy chłopiec okazywał zawsze sympatię i zdecydowanie, ale był wyrozumiały. Najwyraźniej znał swoje rozliczne zadania i obowiązki na farmie tak samo dobrze, jak Henry znał swoje; i wydawało się, Ŝe nigdy nie niecierpliwi się ani nie jest zmęczony wyjaśnianiem ich Bleysowi. Jak o to chodzi, to zdawało się, iŜ Joshua nie jest nigdy wytrącony z równowagi. Bleys prawie nie znał dzieci w swoim wieku. Te, które poznawał od czasu do czasu, tak bardzo ustępowały mu pod względem wiedzy i inteligencji, Ŝe nie miał z nimi nic wspólnego; a one szybko spostrzegały tę róŜnicę i czuły się dotknięte z jej powodu. Z drugiej strony, tych kilku starszych chłopców, z jakimi Bleys miał kontakt, było - z jego punktu widzenia - wyraźnie zredukowanymi dorosłymi. Nie okazywali się ani tak bystrzy, ani tak wykształceni jak dorośli, z którymi Bleys, siłą rzeczy, musiał mieć do czynienia. Zdawało się, Ŝe nawet nie mógł zacząć mówić o rzeczach, którymi tamci się interesowali, nie czyniąc w jakiś sposób dla nich jasnym, Ŝe chociaŜ jest młodszy, to jednocześnie duŜo od nich zdolniejszy. Ci starsi chłopcy takŜe pojmowali szybko róŜnicę i czuli się dotknięci. W rezultacie, Bleys nie miał nigdy przyjaciela w normalnym znaczeniu tego słowa. Wiedział o tym, tak jak świadom był faktu, Ŝe róŜnił się od dorosłych - chociaŜ zabawiał ich, a oni zgadzali się poświęcić mu trochę swojego czasu. Było wyraŜenie, na które natknął się przypadkiem w trakcie swoich lektur, a które pasowało do niego tak dobrze, Ŝe często o nim myślał. Czuł się, jak „ni pies, ni wydra”. Był przeklęty przez to, Ŝe był wyjątkowy; i Ŝe odsunął się na taką odległość, iŜ zdawało się, Ŝe nikt nie ma Ŝadnego powodu, by się nim interesować. Jedyna osoba, którą
mogło to obchodzić, była tą samą, która w oczywisty sposób była niezainteresowana - jego matka. W związku z tym brak oznak zazdrości i urazy ze strony Joshui, a zamiast tego okazywanie przez niego akceptacji, zawładnęło podświadomością Bleysa. Było to nieco przed tym, gdy pojął, Ŝe z punktu widzenia kuzyna nie istniało między nimi współzawodnictwo, poniewaŜ pozycja Joshui w rodzinie była ustalona - był najstarszy i pewne przywileje naleŜały mu się z prawa. Pozycja Bleysa, z punktu widzenia Joshui, takŜe była ustalona. Był kuzynem, który został przyjęty do rodziny i postawiony na próbę między nim, a Willem. Krótko mówiąc, nie istniała obawa, Ŝe Bleys mógłby wyrugować Joshuę lub naruszyć jego terytorium, gdyŜ Bóg zadecydował, Ŝe ich indywidualne sfery powinny być rozdzielne; a ojciec Joshui, jako najbliŜszy przedstawiciel Boga, wymusi tę rozłączność. Ku swemu zaskoczeniu, Bleys przekonał się, Ŝe znajduje pewne zadowolenie płynące z tego ustalonego porządku rzeczy, który wiązał się z jego uznaniem dla powszechnie panującego wokół ładu. Wcześniej był zdecydowany zostać Zaprzyjaźnionym tylko po to, by osiągnąć swój cel, teraz przekonał się, Ŝe zapragnął być jednym z nich z powodu tego, Ŝe w jakiś sposób pasowało to do jego marzeń, i był nawet pewien typ Zaprzyjaźnionego, którym chciał zostać. Zdawało się, Ŝe najbardziej podziwianymi przez innych Zaprzyjaźnionych byli ludzie, zwani przez nich „Nosicielami Prawdziwej Wiary”. Po Nosicielu Prawdziwej Wiary spodziewano się, Ŝe powinien poświęcić się całkowicie swoim religijnym przekonaniom. Wynieść je ponad wszystko inne, nawet ponad własne Ŝycie. Jak przewidział Will, Bleysowi przypadł obowiązek zajmowania się domem. Łączyło się to z przygotowywaniem posiłków - niemal nieodmiennie składających się z tego samego prostego gulaszu i ze sprzątaniem domu, za utrzymanie którego w porządku nie był odpowiedzialny nikt inny. To oznaczało, Ŝe stół, ławy, krzesła, podłoga, ściany i podłogi w sypialni chłopców oraz w pokoju Henry’ego miały być szorowane codziennie. Czyste miały być takŜe okna, zastawa stołowa i narzędzia gospodarstwa domowego. Pomimo tych obowiązków, Bleys miał duŜo swobody i w tym wolnym czasie zarówno Will jak i Joshua wprowadzali go w tajniki prac, które wykonywali poza domem. Willa, uwolnionego teraz od zajęć domowych, uczyniono odpowiedzialnym za obejście. To oznaczało sprzątanie obory kóz, codzienne doglądanie zwierząt w poszukiwaniu oznak chorób skórnych, dolegliwości wewnętrznych lub ran oraz wykonywanie drobnych napraw, których mogło wymagać którekolwiek z zabudowań. Joshua odpowiadał za wszystko, co wykraczało poza zakres obowiązków Willa. NaleŜało do tego codzienne wyprowadzanie kóz na łąkę, dojenie zwierząt, produkcja sera oraz naprawa i utrzymanie w dobrym stanie ogrodzeń z rozłupanych szczap, które otaczały zewnętrzne tereny farmy, takie jak pastwisko. W jego gestii znajdowało się wykonywanie cięŜszych remontów i konserwacja wszystkich budynków. - Prócz tego wszystkiego Joshua był odpowiedzialny za pilnowanie, pomoc lub zastąpienie któregokolwiek z młodszych chłopców, jeśli potrzebowali wsparcia lub natknęli się na jakieś trudności podczas wykonywania obowiązków. W sumie, kaŜdy dzień był długą, cięŜką harówką. Henry spędzał czas sprawdzając, czy na farmie było wszystko w porządku, i robiąc rzeczy, które mogły być wykonane tylko przez męŜczyznę. Uprawiali kilka akrów ziemi; Henry orał, siał i pilnował, Ŝeby praca została wykonana. Poza tym, niemal codziennie jeździł do małego pobliskiego sklepu, w którym moŜna było nabyć niezbędne towary; a takŜe,
czasami, odbywał całodniowe wyprawy do Ekumenii po waŜniejsze i trudniejsze do zdobycia przedmioty, takie jak dodatkowe części do silnika. Przez cały wzór codziennego Ŝycia biegła nić nadzwyczajnej regularności. Wstawali o świcie, modlili się i jedli śniadanie; jak tylko ich łóŜka zostały pościelone, a pokoje posprzątane, wychodzili do swoich codziennych obowiązków, które trwały do pory modłów o dziesiątej. Potem pracowali ponownie do około wpół do dwunastej przed południem, co było porą kolejnej modlitwy i lunchu - najobfitszego posiłku dnia. Po lunchu wracali do obowiązków i pracowali prawie do zachodu słońca, kiedy to Henry obchodził teren farmy i nawoływał wszystkich do przerwania zajęć. Bleys przywykł szybko do klękania tam, gdzie aktualnie przebywał i do modlenia się. Ale chociaŜ starał się ze wszystkich sił, to zdawało się, Ŝe nie jest zdolny sprawić, by jego umysł lub serce zaakceptowały jakąkolwiek formę religii. Czwartego dnia jedli lunch, kiedy ich rozmowę zaczął zagłuszać potęŜny ryk, coraz bardziej zbliŜający się do farmy. - To będzie twój brat - odezwał się Henry, patrząc na Bleysa. Chłopiec poczuł nagle chłód, który graniczył z paniką. Zupełnie zapomniał o swoim starszym bracie, lata temu wysłanym przez matkę do Henry’ego - w istocie krótko po narodzeniu się Bleysa. Nie widząc go, ani nie słysząc nic o nim na farmie, Bleys przypuszczał, Ŝe tamten albo nie Ŝył, albo odszedł stąd. Powstrzymywał się od myślenia o przyrodnim starszym bracie, jakby taka osoba w ogóle nie istniała. Teraz moŜliwość ta stała się nagle rzeczywistością, szybko zbliŜającą się poduszkowcem, sądząc z ryku wentylatorów, utrzymujących pojazd nad prowadzącą do farmy niebrukowaną drogą, która musiała być ledwo dosyć szeroka, Ŝeby pojazd tamtędy się prześlizgnął. Zdawało się, Ŝe przez dwóch pozostałych chłopców przepłynął prąd podniecenia. Henry spojrzał na nich z dezaprobatą. - Wasz starszy kuzyn zjawia się w porze posiłku - powiedział ostro. - MoŜe się do nas przyłączyć albo zaczekać, aŜ skończymy jeść i wszystko zostanie posprzątane. Nie będzie zmian z tego tylko powodu, Ŝe mamy gościa. Ryk wzmógł się ogromnie, hałas dotarł na podwórze i ucichł. Lunch dobiegł niemal końca, ale Joshua i Will jedli nieco szybciej niŜ zwykle - nie na tyle, by narazić się na naganę ze strony ojca, ale tak prędko, jak to było moŜliwe bez ściągnięcia jej na siebie. Bleys, jak zwykle, nałoŜył sobie mniej od pozostałych i jego miska była niemal pusta. Dotarło do niego jednak, Ŝe to on był tym, który musi posprzątać i pozmywać po posiłku. Przez jakiś czas na zewnątrz panowała cisza. Potem dały się słyszeć cięŜkie kroki, drzwi otworzyły się i do środka wszedł Dahno, starszy przyrodni brat Bleysa. Bleys słyszał o Dahno jako o chłopcu, którego opisywali mu róŜni przyjaciele matki, ale głównie słyszał o nim od Ezechiela, starszego brata Henry’ego. Od Ezechiela, który był odpowiedzialny za ojcowanie obu chłopcom i załatwił, Ŝe Dahno - a potem Bleys - zostali wysłani do Henry’ego. W związku z tym Bleys spodziewał się ujrzeć kogoś mocno przerośniętego, o grubych kościach i wielkich muskułach. Ale nie spodziewał się ujrzeć człowieka, który wszedł przez drzwi. Dahno musiał się pochylić, Ŝeby przez nie przejść; a kiedy stał juŜ wewnątrz, to zdawało się, Ŝe jego głowa znajduje się zaledwie kilka cali poniŜej sufitu. Starszy Ahrens ubrany był w ciemny garnitur z miękkiego materiału, a na nogach miał wysokie do kostki,
czarne i wypolerowane do połysku buty, ubrudzone teraz błotem z podwórza. Dahno osiągnął tak wielkie rozmiary, Ŝe zdawał się przyćmiewać ich wszystkich, dominując w pokoju. Był jak grubo ciosany męŜczyzna normalnego wzrostu i tuszy, którego rozdęto następnie półtora raza. Mięśnie ramion i ud rozpychały rękawy i nogawki noszonego przez niego ubrania. Pod kręconymi, błyszczącymi, czarnymi włosami widniała okrągła i wesoła twarz; miał dla nich wszystkich radosny, sympatyczny uśmiech. - Nie przeszkadzajcie sobie z mojego powodu podczas lunchu - powiedział ciepłym jak jego uśmiech głosem; miękki baryton nie pasował do reszty ciała. - W Ŝadnym razie nie nam przeszkodzisz - rzekł Henry. Ale wuj, zauwaŜył Belys, oddał uśmiech Dahno; obdarzył go tym chłodnym grymasem, który stanowił największy mimiczny wyczyn, na jaki Henry potrafił się zdobyć. - Znasz nasze zwyczaje. Zaczekasz, póki nie będziemy gotowi. - W porządku - odparł Dahno, machając wielką ręką. - Przy okazji, przywiozłem ci trochę części do twojego wymarzonego silnika. - Dziękuję Bogu za twoją dobroć - stwierdził Henry formalnie. - MoŜe usiądziesz, twoje krzesło stoi w rogu. Bleys zastanawiał się wcześniej nad przeznaczeniem tego olbrzymiego mebla, ale przypuszczał, Ŝe słuŜył Henry’emu podczas specjalnych okazji. - Dzięki, ale chętnie postoję - powiedział Dahno. Czy było to zamierzone, czy nie, ale poniewaŜ przybyły wznosił się nad nimi, lunch trwał krócej. Nawet Henry, obojętny - zdawało się - na gabaryty Dahno i jego obecność, szybciej kończył gulasz. - W istocie przyjechałem po to, Ŝeby zobaczyć się z moim małym bratem - rzekł Dahno, patrząc na Bleysa. - Tak? - odezwał się Henry, kładąc w końcu łyŜkę obok pustej miski. - W takim razie, Bleys, jesteś zwolniony z normalnego sprzątania po lunchu. Will, zrobisz to za kuzyna. Bleys siedział, patrząc na wielkiego męŜczyznę. - Bleys - w głosie Henry’ego zabrzmiały ostre tony - moŜesz iść. Wstań zatem i idź ze swoim bratem. Bleys odsunął krzesło, wstał, a potem z powrotem przysunął je do stołu. Obszedł mebel i zaczął zbliŜać się do Dahno, czując się - przez kontrast z olbrzymim cielskiem mniejszy z kaŜdym krokiem. - Chodź, Mały Bracie - powiedział Dahno. Odwrócił się i otworzył drzwi prowadzące na zewnątrz. Bleys podąŜył za nim, dokładnie zamykając je za sobą, tak jak nauczyło go tego tych zaledwie kilka dni, które tutaj spędził. - Przejdziemy się kawałek - rzekł Dahno. Kroczył wolno na swoich długich nogach, Ŝeby Bleys nie musiał biec, chcąc dotrzymać mu kroku. Obeszli białe, zachlapane teraz błotem cielsko poduszkowca, który przysiadł na błotnistym gruncie; pojazd wyglądał na nowy. Dahno skierował się za zagrody kóz, gdzie znaleźli się poza zasięgiem wzroku mieszkańców domu. JuŜ za oborą odwrócił się do Bleysa. Przez dłuŜszą chwilę spoglądał w dół, a uśmiech na jego twarzy poszerzał się stopniowo, aŜ w końcu Dahno wybuchnął śmiechem na całe gardło. - Wiedziałem, Ŝe w końcu cię tu przyślą! - powiedział. Nadal się śmiał, gdy jedną ze swoich potęŜnych dłoni, niedbałym trzepnięciem z backhandu, gładko zwalił Bleysa z nóg, posyłając go na ścianę obory. Chłopiec, oszołomiony,
osunął się na ziemię. LeŜał tam, gdzie upadł, na pasie trawy obok zagrody kóz. Był ledwo przytomny, na wpół znokautowany tym w końcu lekkim ciosem wielkiej ręki; i potrwało trochę, zanim wróciły mu zmysły. - Wstawaj - odezwał się Dahno. Bleys poczuł, Ŝe jego nadgarstek i prawa dłoń zostały zamknięte w potęŜnej pięści, a on sarn poderwany na równe nogi. Nadal nie był całkiem świadomy i nie w pełni odzyskał siły po ciosie, by trzymać język za zębami, jak to miał w zwyczaju. - Dlaczego to zrobiłeś? - spytał. Dahno roześmiał się ponownie. - PoniewaŜ musisz się nauczyć, Mały Bracie - odparł - Ŝe masz wielkie szczęście, mając we mnie przyrodniego brata. Wiesz o tym? Ale jeśli naprawdę chcesz mieć szczęście, a ja naprawdę znajdę ci zajęcie, to musisz zacząć rozumieć, jaki naprawdę jestem. Pierwszy wściekły wybuch bólu szybko wywietrzał z głowy Bleysa i jego umysł zaczynał normalnie funkcjonować. - Tak czy inaczej, szybko bym to odkrył - powiedział. - Ach, braciszek ma zęby - rzekł Dahno - ale to są mleczaki, młody Bleysie. Nie próbuj uŜywać ich na mnie. Tak, odkryłbyś to, ale uznałem, Ŝe wolę, Ŝebyś dowiedział się o tym od razu. Teraz juŜ wiesz. Nie jestem tym roześmianym chłopakiem, za jakiego wszyscy mnie biorą. - Jesteś zatem taki, jak matka - stwierdził Bleys. - Ach, bystrzak. Nawet bystrzejszy, niŜ myślałem! - powiedział Dahno. - Tak, dokładnie tak. Pod tym względem jestem taki sam jak ona; pod tym i pod jeszcze tylko jednym. Tym drugim jest to, Ŝe dostaję zawsze wszystko, czego chcę. Co oznacza, Ŝe zamierzam postępować z tobą na swój sposób. Chcę, Ŝebyś od samego początku dobrze to rozumiał. Jasne? - Tak - od parł Bleys; na krótko przyłoŜył dłoń do skroni. - Zrozumiałem to bardzo dokładnie. - Dobrze - pochwalił Dahno - poniewaŜ to, co ci przed chwilą zrobiłem, jest niczym w porównaniu z tym, co uczynię, jeśli będę musiał. Ale nie spodziewam się, Ŝe do tego dojdzie. Myślę, Ŝe będziemy bardzo ściśle współpracowali. Naprawdę jak rodzeństwo, Mały Bracie. Ale nie nastąpi to szybko. Jest kilka rzeczy, które muszę wcześniej zrobić, a tobie nie zaszkodzi, jeśli pokiblujesz trochę na farmie „wujka” Henry’ego. Umysł Bleysa osiągnął ponownie pełnię swoich władz. Chłopiec stwierdził, Ŝe to, co powiedział Dahno, było prawdą. Ten męŜczyzna był jedynym człowiekiem, nad którym jeszcze przez jakiś czas nie będzie mógł sprawować kontroli. Bleys zrejterował za parawan dziecinności. - Co zamierzasz ze mną zrobić? - zapytał. Dahno nie odpowiedział wprost. Przez długi czas przyglądał się Bleysowi z zadumą. Nawet jego uśmiech zniknął. - Wiesz - odezwał się w końcu - kiedy tu przybyłem, byłem dokładnie taki, jak ty. Och, istniała pewna róŜnica, gdyŜ nawet wówczas miałem wzrost Henry’ego - i byłem dwa razy silniejszy od niego, jeśli o to chodzi - chociaŜ nie byłem wiele starszy od ciebie w tej chwili. Ale tym, z czego korzystałem, by ochronić się przed wujem i całym tym modelem jego Ŝycia, była inteligencja. Ty zacząłeś juŜ to robić. Zacząłeś? - Tak - potwierdził Bleys.
Nie było sensu usiłować tłumaczyć się komuś takiemu. - Tak trzeba - rzekł Dahno z namysłem. - W końcu zrobimy dobry uŜytek z twojego umysłu oraz zdolności, Mały Bracie. Ale jeszcze nie teraz. Musisz się jeszcze nauczyć mnóstwa rzeczy. Jak dotąd, ogólnie mówiąc, miałeś do czynienia tylko z ludźmi, którzy po części byli skłonni zgadzać się z tobą. Prawdziwy test następuje wtedy, gdy wpływasz na kogoś, kto od samego początku jest ci przeciwny. To prawdziwa próba. Więc, jak mówię, zostajesz u wuja Henry’ego. - A w końcu? Kiedyś? - zapytał Bleys. - Co się wtedy stanie? - Przeniesiesz się tam, gdzie mieszkam. Do Ekumenii, do miasta - wyjaśnił Dahno. Do tego czasu znajdę dla ciebie odpowiednią rolę w tym, czym się zajmuję. - A co robisz? - chciał wiedzieć Bleys. - Będziesz musiał poczekać, Ŝeby się tego dowiedzieć - odparł Dahno. Odwrócił się. - Powinniśmy chyba wracać do naszych krewnych - rzekł. - Zaczekaj - powstrzymał go Bleys. - Jak długo tu zostanę? - Kilka tygodni? Miesięcy? MoŜe nawet kilka lat - powiedział Dahno, oglądając się na niego przez ramię. - To zaleŜy. - Ode mnie? Bleys musiał ruszyć za bratem, Ŝeby zadać to pytanie, poniewaŜ Dahno szedł juŜ w stronę węgła obory. - Och, w pewnym stopniu od ciebie - potwierdził Dahno - ale równieŜ od innych czynników. Nie martw się. Będę wpadał do ciebie od czasu do czasu. Ty zaś będziesz odkrywał, w jaki sposób moŜesz wpłynąć na postępowanie krewniaków. Dahno obszedł oborę. Henry i Joshua stali na podwórzu. Will znajdował się przypuszczalnie w domu, nadal sprzątając po lunchu. Z powodu emocji, które splątały się w duszy Bleysa w ciasny węzeł, ledwo widział wuja i kuzyna. W głowie miał tylko jedną prostą myśl. Nigdy więcej. Nigdy więcej Dahno go nie uderzy! Potem węzeł rozplatał się, a umysł Bleysa był ponownie wolny - i chłopiec zrozumiał. Stwierdził, Ŝe oczywiście Dahno nie uderzy go nigdy więcej. Starszy brat nie miał takiego zamiaru, wiedząc, Ŝe to nie będzie konieczne. Uderzenie nie było ciosem w normalnym rozumieniu tego słowa, a raczej sygnałem. Bleysowi dano do zrozumienia, Ŝe Dahno przejmował rolę, jaką w Ŝyciu chłopca pełniła jego matka. Wiadomości przekazanej przez ten policzek wymierzony cięŜką ręką Dahno, nie moŜna było opacznie zrozumieć. Teraz Dahno posiadał Bleysa. I w tej chwili nie było nic, co chłopak mógłby z tym zrobić. Jak to szczerze, aŜ do bólu, powiedział jego starszy brat, Bleys mógł przeciwstawić broni Dahno tylko swoje mleczne zęby. Ale czas zmieni relacje między nimi. Bleys zepchnął cały epizod w głąb swego umysłu, by przemyśleć wydarzenie w przyszłości. Dahno pomachał ręką do Henry’ego. - Jeśli nie masz nic przeciwko temu, Henry - powiedział - to zabiorę swojego braciszka do miasteczka i kupię mu jakieś ubrania. A jeśli podejdziesz do bagaŜnika wozu, to dam ci te części silnika, które przywiozłem. - To będzie absolutnie w porządku, Dahno - odparł Henry. - Bleys i ja dziękujemy Bogu za twoją hojność. Mówiąc to, szedł w ich stronę, by spotkać się z nimi za poduszkowcem. Dahno otworzył pokrywę bagaŜnika i wyjął dwie owinięte w papier paczki, które całkowicie zajęły
jego wielkie dłonie. Wręczył pakunki Henry’emu, a ten objął je ramionami. - Dzięki Panu za twoją szczodrość - rzekł Henry.
Rozdział 6 Henry stał z tyłu, a Dahno obszedł bok poduszkowca, podczas gdy Bleys zaszedł maszynę z drugiej strony i otworzył drzwiczki. W środku były dwa osobne, obrotowe fotele. Przed kaŜdym z nich znajdował się drąŜek sterowniczy, i gdy drzwi po obu stronach zamknęły się, Dahno chwycił swoją sterownicę. - Wiesz, Ŝeby nie dotykać dodatkowego drąŜka, kiedy prowadzę pojazd, co? - odezwał się do Bleysa. - Oczywiście - odparł chłopiec. Dahno roześmiał się. Pod nimi z rykiem obudziły się do Ŝycia dolne wirniki. Poduszkowiec uniósł się, obrócił i ruszył w stronę szosy wzdłuŜ gruntowej drogi wiodącej z farmy. Dahno prowadził szybko i znakomicie. Gdy dotarł do głównej szosy i znalazł się na pasie dla poduszkowców, gdzie mógł rozhulać maszynę do pełnej szybkości, prędkościomierz w desce rozdzielczej pokazał, Ŝe gnali ponad dwieście pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Bleys przypuszczał, Ŝe jechali tylko do miejscowego sklepiku, ale Dahno zabrał go w pobliŜe Ekumenii. Tam, w jednym z większych sklepów, kupili dla Bleysa rozmaite ubrania robocze, kurtki i buty - oraz elegancki garnitur z takiego samego miękkiego, czarnego materiału, jaki nosił Dahno. - To będzie na niedziele - powiedział straszy brat, mając na myśli ubranie. - Nie zaszkodzi, jeśli olśnisz nieco wuja Henry’ego i jego dwóch chłopaków. Niezbyt mocno, ale trochę. I to ubranie powinno spełnić ten cel, jak równieŜ przyćmić wszystko to, co będzie miała na sobie w kościele reszta ludzi. Zatrzymali się na przekąskę w restauracji i Bleys stwierdził, Ŝe ten dzień jest przyjemny. Dahno był teraz innym człowiekiem, serdecznym i dostarczającym Bleysowi informacji na temat Ekumenii, kościoła Henry’ego i setek innych spraw, które będą chłopcu przydatne. Było jasne, Ŝe wiedział, iŜ były to wiadomości, których Bleys potrzebował; i w związku z tym mu je przekazywał. Gdy juŜ zjedli, zrobiło się późne popołudnie. Opuścili restaurację, odnaleźli poduszkowiec i ruszyli z powrotem w stronę farmy. Kiedy jechali, duch w Bleysie - wbrew jego woli - podupadł. Spędził dziś taki dzień, jakie zawsze chciałby spędzać. Dodające otuchy, przyjemne towarzystwo oraz nieskończony natłok interesujących informacji, które moŜna zebrać i zmagazynować w głębi umysłu do wykorzystania w przyszłości. Teraz zmierzał z powrotem ku miejscu, gdzie w nocy w pokojach panował ziąb, łóŜko pod materacem było twarde, a następny brzask przyniesie domowe obowiązki - za to nie będzie Ŝadnych wartościowych rozmów. W końcu Dahno przestał mówić, a i Bleys nie miał na to ochoty. Patrzył przed siebie przez przednią szybę, i milczenie panowało w kabinie poduszkowca do chwili, póki nie wjechali w końcu na gruntową drogą prowadzącą na teren obejścia. - Nie miej takiej kwaśnej miny, Mały Bracie - odezwał się Dahno.
Na wpół kpiąca nuta, jaka brzmiała w jego głosie, kiedy pierwszy raz odezwał się do Bleysa, pojawiła się w nim ponownie. - Będą jeszcze takie dni, gdy cię odwiedzę; i znowu pojedziemy do miasta. Po prostu rób tutaj to, co musisz i ucz się jak najwięcej. Wyciągnął rękę i otworzył drzwiczki po stronie młodszego brata. Bleys wysiadł wolno, sięgnął w głąb poduszkowca po swoje manatki i przez chwilę patrzył na Dahno, stojąc w otwartych drzwiach. - Dobrze się bawiłem - powiedział. - Cieszę się - odparł Dahno i zdawało się, Ŝe w jego głosie brzmi nuta prawdziwej aprobaty. Potem zamknął drzwi Bleysowi przed nosem, a wirniki uniosły ponownie poduszkowiec, który obrócił się i zniknął w perspektywie drogi prowadzącej z farmy ku autostradzie. Bleys stwierdził, Ŝe stoi samotnie na podwórzu, z rękami pełnymi pudełek i zawiniątek. Drętwo obrócił się ku domostwu, by zanieść te rzeczy do środka, ale zanim dotarł do domu, wyszedł stamtąd Will, raczej pospiesznie. Zatrzymał się na moment, by cicho zamknąć za sobą drzwi, a potem szybko zszedł po schodkach. Will przebiegłby pędem obok przybyłego, nie patrząc nawet na niego, gdyby Bleys go nie zatrzymał. Twarz młodszego chłopca była tak biała, Ŝe na tej bladości odznaczały się tu i ówdzie piegi, których Bleys wcześniej nie zauwaŜył. - Co się dzieje? - spytał, chwytając kuzyna za ramię. - Głowa jednej z kóz uwięzia między sztachetami przewróconego ogrodzenia i zwierzę udusiło się - wyjaśnił Will. Wyzwolił się z uchwytu Bleysa i podjął bieg, znikając za rogiem obory. Zamyślony Bleys pokonał schodki i wszedł do domu. Henry siedział na krześle na wpół odwróconym od stołu, a przed nim stał Joshua. Jego nieruchoma twarz nie była blada, ale malował się na niej wyraz powagi. - Zatem nie widziałeś, Ŝe zdycha? - pytał Henry Joshuę. - Nie, ojcze. - To znaczy, Ŝe nie widziałeś, iŜ część ogrodzenia poluzowała się i przewróciła, sprawiając, Ŝe zwierzę znalazło się w pułapce? - Nie, ojcze. - Jedna z naszych najmleczniejszych kóz - w głosie Henry’ego pojawiła się nuta Ŝalu; zdawało się, Ŝe mówi bardziej do siebie, niŜ do Joshui. Spojrzał na syna. - No cóŜ - rzekł. - Nie pozwolisz juŜ, Ŝeby coś takiego zdarzyło się ponownie, co? - Nie, ojcze. - Dobrze. Zatem przyjdź do mnie po kolacji - Henry wstał. - MoŜesz wracać do pracy, synu. Joshua odwrócił się i wyszedł, nie patrząc na Bleysa. Henry spostrzegł chłopca i przywołał go skinieniem dłoni do stołu, gdzie leŜało wiele skrawków papieru. - Bleys - zaczął Henry, a potem urwał. - Zanieś do swojego pokoju rzeczy, które niewątpliwie kupił ci brat i zostaw je na pryczy. Potem wróć tutaj. Chciałbym ci zadać kilka pytań. Bleys zrobił, co mu polecono. Kiedy wrócił, Henry siedział znowu na krześle, najwyraźniej porządkując kartki, które rozłoŜył w równych rzędach, ciągnących się niczym karty podczas układania pasjansa. - Bleys - odezwał się Henry. - To są dzienne zapisy dotyczące tego, ile mleka dała
kaŜda koza. RóŜna jest nie tylko ilość mleka, ale i jego jakość. Czy jest cokolwiek w matematyce, której - jak mówisz - uczyłeś się w szkole, co pomogłoby mi obliczyć, które z moich kóz są najbardziej dochodowe? Bleys spojrzał na karteczki. KaŜda z nich była po prostu skrawkiem papieru z datą i imieniem kozy oraz z liczbą, która musiała odpowiadać ilości mleka, które dało zwierzę. - Czy te liczby przedstawiają objętość czy cięŜar, wuju? - zapytał. - Objętość... Ach, rozumiem - powiedział Henry. - Tak, to jest ilość litrów mleka, które dała kaŜda koza. Dlaczego pytasz? - Pomyślałem po prostu... - Bleys zawahał się. Zastanawiał się usilnie, składając do kupy kilka informacji zasłyszanych od ludzi w róŜnych miejscach i w innym czasie. - Gdybyś waŜył mleko kaŜdego dnia, zamiast po prostu mierzyć jego objętość, mógłbyś wyrobić sobie pojęcie, jak jest poŜywne. Myślę, Ŝe im jest poŜywniejsze, tym więcej w nim tłuszczu. Więc koza dająca tłustsze mleko, powinna być więcej warta. Zawahał się ponownie. - Sądzę, Ŝe tak jest, wuju - powiedział. - Nie mogę być pewny. MoŜe istnieją inne sposoby, inne czynniki, które mają wpływ na to czy daje więcej sera, czy nie - mam na myśli mleko. - Hmmm... - zadumał się Henry. - To moŜliwe. Mogę pojechać do biblioteki okręgu i zapytać ich czy cięŜar mleka jest miarą tego, czy jest z niego lepszy ser, czy nie. Ale nadal pozostaje problem, jak porównać ze sobą kozy. - Mógłbyś zrobić w tym celu arkusz kalkulacyjny, wuju - powiedział Bleys nieco śmielej. Jeden z męŜczyzn, który mieszkał z jego matką, pokazał mu, jak się robi podobny arkusz, ale zostało to wykonane na ekranie monitora i za pomocą klawiatury. MoŜna to jednak było zrobić za pomocą ołówka na kartce papieru. - Wypisujesz imiona kóz wzdłuŜ górnej krawędzi arkusza - powiedział Bleys - a daty w lewej kolumnie, po czym codziennie wpisujesz ilość mleka pod imieniem kaŜdej kozy, która je dała; dzięki temu pod koniec roku moŜesz poznać całkowitą masę. MoŜe nawet te sumy mogłyby ci coś powiedzieć. - Tak - stwierdził Henry, patrząc nadal na skrawki papieru. - O to takŜe mogę zapytać. MoŜesz okazać się bardzo pomocny, Bleys. Dziękuję Panu za twoje starania. - Dziękuję Panu, Ŝe uwaŜasz mnie za poŜytecznego, wuju - odparł Bleys. Henry spojrzał na niego i obdarzył go jednym ze swoich chłodnych uśmiechów, który trwał tylko kilka sekund. - Dobra, wystarczy tego - powiedział nagle MacLean. - Will posprzątał po lunchu, ale musi być sporo innej roboty w domu, która nie została wykonana, poniewaŜ wyjechałeś wcześnie, a wróciłeś dopiero teraz. Powinieneś zabrać się do tego natychmiast. - Tak, wuju - rzekł Bleys i ruszył w stronę szafki, gdzie trzymano przybory do sprzątania. - Och, jeśli chcesz, moŜesz najpierw rozpakować te zakupy, które przywiozłeś odezwał się Henry. Bleys rozwinął paczki, schował ubrania do kufra pod pryczą i stał, niepewny, co ma począć z pudełkami. W końcu wyniósł je na zewnątrz i połoŜył w jednej z szop, w której trzymano dodatkowe sprzęty, ich części oraz zuŜyte przedmioty. Kilka rzeczy, zauwaŜył, było rozrzuconych po farmie. Nie wiedział, czy pudełka okaŜą się potrzebne, ale nie miał odwagi ich wyrzucić.
Henry zniknął, gdyŜ inaczej zapytałby wuja, co ma z nimi zrobić. Wrócił i posprzątał dom. PoniewaŜ szorował wszystko codziennie, dom nie wymagał wiele uwagi. Jednocześnie Bleys zaczął przygotowywać w kotle nad paleniskiem gulasz na kolację, a o właściwej porze wszyscy przyszli i zjedli. Jak zwykle, Henry ogłosił koniec posiłku przez to, Ŝe odłoŜył sztućce i wstał od stołu. - Will - powiedział - poniewaŜ sprzątałeś po lunchu, masz teraz wolne. MoŜesz iść wcześniej spać, albo robić co chcesz do normalnej pory pójścia do łóŜka, ale wtedy bądź lepiej na swojej pryczy. Bleys, posprzątasz wszystko, a potem będzie pora na sen takŜe dla ciebie. Joshua, w moim pokoju, gdy skończysz modlitwy. Bleys zauwaŜył, Ŝe wchodząc w drzwi swojego pokoju, Henry zdjął z gwoździa długi pasek, który zabrał ze sobą. Chopiec uznał to działanie za intrygujące. Nie widział Ŝadnego powodu, Ŝeby wuj brał takie rzeczy do sypialni. O ile wiedział, nikt nie wybierał się w drogę, a był to pasek, którym mógłby przymocować walizkę do wozu. Na razie wyrzucił ten fakt z głowy, zabierając się do pracy, związanej ze sprzątaniem po kolacji i myciem naczyń. Mycie i sprzątanie nie trwało długo, gdyŜ teraz był juŜ w tym zaprawiony. Skończył i poszedł do sypialni, którą dzielił z dwoma pozostałymi chłopcami. Gdy Bleys wszedł do pokoju, Will nadal klęczał, co oznaczało, Ŝe modlił się nadzwyczajnie długo. Ale na widok Bleysa kuzyn wstał, wspiął na swoje górne posłanie, rozebrał się pospiesznie i owinął kocem, odwracając twarz do ściany. Od chwili wejścia Bleysa ani razu nie spojrzał na niego. Zaintrygowany tym dodatkowo, choć w niewielkim stopniu, Bleys rozebrał się i wdrapał się na swoją koję. Po kilku pierwszych pobudkach o świcie przyzwyczaił się do wczesnego chodzenia spać, Ŝeby wykorzystać w pełni całonocny odpoczynek. Dopiero naciągając na siebie przykrycie spojrzał na górną pryczę, która przywierała do zewnętrznej ściany z bali, i ujrzał, Ŝe Will ma głowę całkowicie schowaną pod poduszką. Kiedy Bleys był duŜo młodszy, nauczył się, Ŝe nie ma sensu zastanawiać się na próŜno nad tajemnicami, ale naleŜy zasadzić się na nie, gromadząc kolejne wskazówki, aŜ w końcu sekret sam się ujawni. Powiedział sobie, Ŝe to dziwne zachowanie Willa wyjaśni się w końcu samo, obrócił się na koi twarzą do ściany dzielącej go od sypialni Henry’ego i ułoŜył wygodnie głowę na poduszce. Po kilku minutach zapadł w drzemkę. Był niejasno świadomy głosów dochodzących z pokoju wuja, ale dźwięki były zbyt stłumione, by Bleys mógł cokolwiek zrozumieć. Zaczął właśnie odpływać w sen, gdy głosy umilkły. Nastąpił długi okres ciszy, w której trwał na samej krawędzi snu, a potem usłyszał dziwny dźwięk, którego nie potrafił zidentyfikować. Potem była przerwa, a później dźwięk powtórzył się. Potem znowu przerwa i powtórzenie... A później zaczął słyszeć głos Joshui... Ogarnęło go przeraŜenie, które sprawiło, Ŝe stał się zimny jak sopel lodu. Nagle, jasno i bezbłędnie, zidentyfikował dźwięki wydawane przez Joshuę jako wyraz bólu; a w rytmicznie powtarzającym się pierwszym odgłosie rozpoznał dźwięk, z jakim skórzany pas uderza o ludzkie ciało. Dla kogoś takiego jak on, urodzonego przez matkę z Exotików, która - cokolwiek by o niej nie powiedzieć - była niezdolna do przemocy, i wychowanego z dala od jakiejkolwiek fizycznej presji (z wyjątkiem przypadkowych starć z rówieśnikami), obraz męŜczyzny bijącego chłopca był przeraŜający ponad wszelkie pojęcie. Rzucił przez ramię szybkie spojrzenie na Willa. Młodszy chłopiec nie tylko miał na głowie poduszkę, ale przyciskał ją mocno oboma rękami. Na ten widok Bleys poczuł, Ŝe
reakcja Willa staje się jego reakcją. Zwinął się na posłaniu, naciągnął poduszkę na głowę, Ŝeby zasłonić uszy i leŜał drŜąc. Ale dźwięk nadal do niego docierał. Choć bardzo się starał, nie mógł wyrzucić z wyobraźni obrazu Joshui bitego przez ojca. Zawładnął nim przeraŜający strach; tak wielki, Ŝe poczuł się wydrąŜony od wewnątrz. Nie zniósłby czegoś takiego. Nigdy! Dźwięk ucichł w końcu; albo przynajmniej ucichł odgłos pasa, a płacz Joshui ścichł wkrótce na tyle, Ŝe nie było go słychać przez ścianę. Bleys leŜał, trzęsąc się z przeraŜenia, ale jednocześnie przepełniony był jakąś straszliwą ciekawością - taką samą, jaką mógł czuć skazaniec, patrząc na miejsce swej kaźni. Pomyślał o Joshui; umysł miał rozdarty jak otwarta rana. Za wszelką cenę, pomyślał, musi iść do starszego chłopca. Teraz. Trzęsąc się, wstał z pryczy. Powietrze było zimne, więc odruchowo na piŜamę włoŜył kurtkę. Will leŜał nadal nieruchomo, zwinięty przy ścianie, z poduszką na głowie. Bleys wszedł do głównego pomieszczenia i niemal wpadł na Henry’ego. Wuj nie miał pasa i nie wyglądał inaczej niŜ kiedykolwiek przedtem. Bleys nie myślał. Po prostu szedł w stronę wejścia do sypialni Henry’ego. MęŜczyzna przeciął mu drogę. - Bleys! - rzekł wuj ostro, trzymając go za ramię. - Co robisz? Dokąd idziesz? - Joshua - odparł chłopiec ze wzrokiem wbitym nadal w drzwi. - Muszę iść do Joshui. Próbował się wyrwać, ale Henry przytrzymał go za drugie ramię i powstrzymał go. - Nie! - powiedział. - Nie pójdziesz! Jego głos zmiękł po raz pierwszy, odkąd Bleys go słyszał. - Joshua nie będzie chciał cię teraz widzieć - rzekł. - Wracaj do łóŜka. Bleys podniósł wzrok na męŜczyznę. To była ta sama surowa twarz. Nie było w niej Ŝadnej zmiany. Zwyczajna twarz człowieka, a nie jakiegoś potwora. - Ty... - Bleys nie znalazł słów, którymi chciał powiedzieć to, co czuł. - Jestem tylko narzędziem w ręku Boga, niczym więcej - rzekł Henry, ale w jego głosie brzmiała nadal niezwykła łagodność. Wykorzystując swoją przewagę fizyczną odwrócił Bleysa - wbrew jego woli - w przeciwnym kierunku. - Idź teraz do łóŜka. Nauczysz się, chłopcze. Nauczysz się. Odrętwiały, Bleys pokuśtykał z powrotem do drzwi swojego pokoju, wszedł do środka i połoŜył się do łóŜka. Przykrył się wraz z głową, jakby mógł odciąć się od wszystkiego i czekał. Po chwili, w ciemności, nadszedł w końcu sen.
Rozdział 7 Następny ranek nie róŜnił się niczym od innych poranków, jakie Bleys widział w tym domu, pominąwszy fakt, Ŝe on sam był nieprzytomny ze snu. Will musiał dosłownie ściągnąć go z pryczy. Kiedy był wreszcie w stanie podnieść się i zacząć ubierać, zobaczył, Ŝe Joshua jest juŜ gotowy i właśnie wychodzi, a Will podąŜa tuŜ za nim. Pospieszył się i wszedł do głównego pomieszczenia, Ŝeby rozdmuchać Ŝar w kominku i uzyskać płomień, na którym dałoby się podgrzać kawę - jak w istocie nazywano ten ciemny płyn podany mu podczas pierwszego
posiłku w tym domu. DrŜał w otrzymanym od Joshui swetrze, gdy małe płomyki pojawiły się między kawałkami hubki, które połoŜył delikatnie na wciąŜ Ŝarzących się węglach. Kiedy dodał więcej opału, ogień wzmógł się, aŜ w końcu wysokie płomienie oblizały poczerniały spód czajnika z kawą. Był w domu zupełnie sam. Henry, Joshua i Will wyszli na zewnątrz do swych porannych obowiązków. Bleys zajął się przygotowaniem śniadania - gotował wodę na płatki, które robiono ze zmielonych ziaren miejscowej odmiany zboŜa podobnego do owsa. Jak kawa, owsianka nie smakowała mu, ale głód i przyzwyczajenie zrobiły swoje. Przekonał się, Ŝe tego ranka miał na śniadanie taki sam apetyt, jak jego obaj kuzyni i wuj. Po około dwudziestu minutach tamci znaleźli się z powrotem w jadalni, a do tego czasu zarówno kawa jak i owsianka były juŜ gotowe. Bleys podał do stołu i wszyscy jedli w ciszy wczesnego poranka, kiedy nie ma wiele do powiedzenia, ani teŜ specjalnego powodu, Ŝeby mówić cokolwiek. Było to zupełnie zwyczajowe milczenie. Bleys zerkał ukradkowo na Joshuę, ale chłopiec nie sprawiał wraŜenia innego niŜ poprzedniego dnia. Zdawało się, Ŝe to, co mu się przytrafiło, nie dotknęło go ani nie zmieniło w Ŝaden sposób. - Joshua - odezwał się w końcu Henry, odsuwając od siebie pustą miskę. - Jako pierwsze sprawdzisz, czy ogrodzenie jest zamocowane. - JuŜ to zrobiłem, ojcze - odparł chłopak, kończąc ostatnią łyŜkę owsianki. Sprawdziłem to wczoraj późnym popołudniem. - Dobrze - rzekł Henry; spojrzał na Bleysa. - Bleys, jadę dziś rano do sklepu i chcę, jak tylko tutaj posprzątasz, Ŝebyś mi towarzyszył. Trzeba, Ŝeby sklepikarz poznał cię, a ty powinieneś poznać jego na wypadek, gdybym musiał posłać cię po zakupy samego. Wstał, a na ten znak, Ŝe śniadanie jest skończone, wstali wszyscy pozostali i przysunęli krzesła do stołu. Henry wyszedł z obu synami. Bleys pozbierał kubki i miski po owsiance, potem zabrał się za mycie. Praktyka sprawiła, Ŝe uporał się z tym szybko. Nie minęło wiele czasu, gdy znalazł się na zewnątrz, rozglądając się za Henrym. Wuj był na podwórzu i stojąc obok zaprzęgu kóz, oglądał uwaŜnie kopyta zwierząt. Gdy Bleys się zbliŜył, Henry spojrzał na niego. - Wędrówka po bitych drogach nie przysłuŜyła się im - powiedział. - Pamiętaj o tym, chłopcze. Tych stworzeń nie podkuwa się metalowymi podkowami, tak jak robi się to z końmi na Starej Ziemi. A teraz, wsiadaj do wozu. Będziemy jechać. Jazda kozim zaprzęgiem po gruntowych drogach do małego miejscowego sklepu trwała mniej więcej pół godziny. Dla Bleysa, sklep był dziwnym, małym lokalem zawalonym rozmaitymi towarami. Od Joshui dowiedział się, Ŝe prowadzono tu jednocześnie kupno i sprzedaŜ - był to rynek zbytu na takie produkty, jak kozi ser, który wytwarzano na farmie Henry’ego; część sera wysyłano do Ekumenii, zatrzymując większość na uŜytek miejscowych. Na składzie był takŜe sprzęt rolniczy i róŜne zapasy - w tym mielone ziarno, z którego robili płatki owsiane - i inne suche produkty. - Jamesie Breeder - Henry przedstawił Bleysa sklepikarzowi - to jest mój bratanek, który teraz u nas mieszka. Nazywa się Bleys Ahrens. Bleys, to jest pan Breeder. - Jestem zaszczycony poznaniem pana - rzekł chłopiec. Breeder - niski, ciemnowłosy męŜczyzna zmarszczył brwi. - TakŜe miło mi cię poznać, Bleys - odparł. - A jeśli chodzi o ten „zaszczytny” sposób mówienia, to nie naduŜywaj go. - Zdaje mi się, Ŝe ci to mówiłem, Bleys - odezwał się ostro Henry. - Nie uŜywamy
oficjalnej mowy w naszym kościele, a pan Breeder jest jego członkiem. - Niech mi Bóg wybaczy - powiedział Bleys szybko. - JuŜ nie zapomnę, wuju. Breeder powstrzymał się od uśmiechu, a Bleys, wraŜliwy jak liść na najlŜejszym powiewie, czuł, Ŝe właściciel sklepu nie zaakceptował go jako członka społeczności, do której naleŜał on i rodzina Henry’ego. Bleys odwrócił się bez wahania do Henry’ego i pochylił ku niemu; zniŜył przy tym głos, jakby chciał przemówić do niego na osobności. - Wuju - niemal zaszeptał - w jaki sposób pan Broeder kontroluje kupno i sprzedaŜ wszystkich towarów? A takŜe, jak panuje nad tym, co my i inni ludzie kupujemy na kredyt? Henry zwrócił wolno na Bleysa groźne spojrzenie swoich ciemnych oczu i chłopiec poczuł się tak, jakby ochronna kurtyna między nimi uległa zerwaniu. - Bleys - powiedział lodowato wuj - zawsze masz mówić prawdę! W jakiś sposób odczytał intencję Bleysa z tonu jego głosu. Ale Broeder uśmiechał się teraz, a uczucia, jakie płynęły od niego, Bleys odebrał jako zabarwione serdecznością. - Jest w tym wiele prawdy, Henry - rzekł sklepikarz. - Masz bystry rozum, chłopcze. Nie kaŜdy moŜe dopilnować obrotu wszystkim, co jest na składzie w podobnym sklepie. Bleys poczuł, Ŝe odniósł sukces swoim pochlebstwem, ale jednocześnie chłopca przeszył nagle strach, niczym lodowaty skurcz. Henry okazał się nieobliczalny. Bleys nie miał pojęcia, co mogłoby pchnąć tego człowieka do zbicia go tak, jak wuj zbił Joshuę. Z pewnością, jeŜeli zginie koza, to jest to przynajmniej częściowo wina zwierzęcia, ale Henry postępował tak, jakby winny był wyłącznie Joshua. Nie dało się zatem przewidzieć, co moŜe skłonić go do wymierzenia kary. Bleys powiedział sobie, Ŝe musi odkryć, co moŜna bezpiecznie powiedzieć i zrobić przy Henrym, a czego nie. Nie wystarczyło po prostu mówić cały czas tego, o czym sądził, Ŝe Henry chce to usłyszeć. Musiał wiedzieć na pewno, do czego mógł się posunąć, a jakich granic nie powinien przekraczać; jakie tematy są tabu, o których nie powinien wspominać. Istniała moŜliwość, Ŝe uŜywanie przez niego uprzejmych form towarzyskich, których uczono go od dziecka, było czymś wystarczającym, by Henry podniósł na niego pas. Nagle MacLean stał się niebezpieczny. Ale, powiedział sobie Bleys, musi istnieć jakiś wzór, reguły. Musiał pogadać z Joshua. Joshua mu to powie. Jednocześnie coś kurczyło się w nim na myśl o zbliŜeniu się do Joshui. Z pewnością przejście tego rodzaju tortury, jaką starszy chłopiec przecierpiał poprzedniej nocy, musiało coś w nim zmienić. Bleys nie potrafił sobie wyobrazić, by wynik podobnego doświadczenia mógł okazać się czymś innym, jak gwałtowną zmianą. Sprawa, którą Henry miał do załatwienia ze sklepikarzem, okazała się całkiem błaha. Dotyczyła zwyczajnego rozdysponowania kilku kręgów przywiezionego sera; wuj kupił trochę płatków śniadaniowych i potargował się o funt gwoździ, których cena, okazało się, wzrosła nieznacznie od ostatniej bytności Henry’ego. MacLean dostał w końcu swoje gwoździe po starej cenie, ale transakcja została opatrzona kategorycznym oświadczeniem Broedera, Ŝe od teraz Henry będzie musiał kupować po nowej, wyŜszej cenie. Bleys i wuj ruszyli z powrotem na farmę. W czasie drogi Henry milczał, najwyraźniej zajęty własnymi myślami. Bleys cenił sobie milczenie wuja z dwóch powodów. Jeśli Henry nie odzywał się do niego, to istniała mniejsza szansa na to, Ŝe chłopak popełni jakiś błąd i w rezultacie wpędzi się w kłopoty. Po drugie, sam Bleys chciał trochę pomyśleć. Nie wyobraŜał sobie, Ŝe miałby mieszkać z kimś, kto biłby go jak zwierzę.
Nie wiedział co - dokładnie - zrobiłby lub mógł zrobić, by tego uniknąć. I to go przeraŜało. Poranek spędził, martwiąc się tym. Lunch przebiegał jak zwykle. Bleys obserwował Joshuę - teraz bardziej otwarcie poszukując w chłopcu jakiejś zmiany, ale niczego takiego nie dostrzegł. Joshua był nadal zwykłym kuzynem, mówiącym cichym głosem. Wyglądało na to, Ŝe doznane przeŜycie nie poruszyło go wewnętrznie - i Bleys uznał to za niepojęte. Nie potrafił sobie wyobrazić, by tortura nie zniszczyła wrodzonego wzorca osobowego. Bleys musiał dowiedzieć się, jak to jest, a tylko Joshua mógł mu to wyjaśnić. Zebrał wszystkie siły i zwrócił się do Henry’ego. - Wuju - odezwał się Bleys podczas posiłku - nie znam się na kozach, a moŜe się tak zdarzyć, Ŝe będę musiał mieć z nimi do czynienia. Czy po tym, jak skończę tutaj sprzątać po południu, mógłbym pójść i pomóc Joshui przy oporządzaniu zwierząt i dojeniu? Henry spojrzał na niego. - To rozsądna prośba, Bleys - odparł. - Tak, sądzę, Ŝe moŜesz iść. Joshua... - Tak, ojcze? - odezwał się chłopiec, spoglądając znad swojej miski. - Niech Bleys ci towarzyszy, tak jak mówi - rzekł Henry. - Potem powiesz mi, jak szybko chwyta róŜne rzeczy i do jakiego stopnia mógłby być uŜyteczny, gdyby z jakiegoś powodu musiał sam zająć się kozami. - Tak, ojcze - odparł zgodnie Joshua. W rezultacie, w późnopopołudniowym słońcu - gdyŜ pogoda tego dnia była ładna Bleys znalazł się z Joshuą na terenie ogrodzonego pastwiska. Joshua wziął powaŜnie nakaz swego ojca, by nauczyć Bleysa obchodzenia się z kozami. Robił to sumiennie, nazywając kaŜdą po imieniu i pokazując chłopcu drobne róŜnice w ubarwieniu ich sierści, w zachowaniu się lub wielkości, dzięki czemu kaŜde zwierzę mogło zostać zidentyfikowane. - Na mniej więcej dziesięć samic przypada jeden kozioł - wyjaśniał Joshua. - Dzieje się tak dlatego, Ŝe to kozy - mlekiem, serem i małymi - pokrywają koszt swego utrzymania. Wszystkie zwierzęta, które tu widzisz, są odmianami wyhodowanymi na potrzeby tego świata. Są potomkami tuzina przysłanych ze Starej Ziemi zamroŜonych embrionów, które wyhodowano potem do stadium porodowego w zakładzie rozrodczym w Ekumenii. Spojrzał na Bleysa. - Rozumiesz? - Tak - odparł Bleys. Joshua kontynuował. - PoniewaŜ większość rodzących się kóz przychodzi na świat zdeformowana lub nieŜywa, musimy bardzo często kupować nowe embriony, Ŝeby uniknąć chowu wsobnego. To strasznie drogie, ale nie ma innego wyjścia. W kaŜdym razie mamy teraz ponad czterdzieści zwierząt, a większość z nich to wysoko mleczne samice. Kozły są dobre na skóry. Otrzymujemy z nich nieco mocniejszą skórę, lepsze są takŜe do ciągnięcia wozu, orki i tym podobnych prac. UŜywamy do tuzina kozłów do ciągnięcia pługa, ale kierowanie zwierzętami jest trudne. Wszyscy będziemy zadowoleni, kiedy ojciec złoŜy silnik; moŜemy zbudować rodzaj traktora, który pociągnie pług, bronę i inne sprzęty rolnicze. Przerwał i spojrzał na Bleysa. Ten skinął głową. Wiedział, Ŝe kozy - tak jak i wiele innych gatunków zwierząt - nie reprodukowały się na większości Nowych Światów - fakt, który nie przestawał zdumiewać biologów. Reszta wiadomości była mu wcześniej nieznana. - Masz jakieś konkretne pytanie? - chciał wiedzieć Joshua. - Patrzysz na mnie tak, jakbyś pragnął o coś zapytać. Śmiało. To cała rzecz. Mogę ci powiedzieć wszystko co wiem, ale nie dowiem, co chcesz wiedzieć, póki nie zapytasz. Bleys czuł się tak, jakby stał na krawędzi urwiska. Tym niemniej wszystko co
wiedział o ludziach mówiło mu, Ŝe teraz nadszedł odpowiedni moment, by przemówić, więc odezwał się. - To tylko... - zawahał się. - Dobrze się czujesz? Joshua wyglądał na zaintrygowanego. - Dobrze? - powtórzył. - Oczywiście. Nie chorowałem od ponad sześciu miesięcy, od zeszłej zimy, a nawet wtedy było to drobne niedomaganie Ŝołądka wywołane czymś, co zjadłem. Byliśmy tym jednak zdumieni, bo ani Will, ani ojciec nie zachorowali. Co ci przyszło do głowy? Joshua był tak szczery i zdecydowany, udzielając odpowiedzi, Ŝe Bleysowi brakowało przez chwilę słów, których powinien uŜyć. Zawahał się ponownie. - To... zeszłej nocy... - powiedział i ponownie zapomniał języka w gębie. - Och! - rzekł Joshua. - Chodzi ci o lanie, jakie spuścił mi ojciec, poniewaŜ zdechła koza? To masz na myśli? Musiałeś wychować się wśród bardzo dziwnych ludzi, Bleys, skoro się nad tym zastanawiasz. To nie było nic takiego - zwykłe baty. - Ale nie rozumiem - Bleys czuł się nadal zagubiony - dlaczego ojciec sprawił je tobie? Chodzi mi o to, Ŝe to był wypadek, Ŝe koza zginęła, prawda? - Tak - odparł Joshua - ale moją winą było to, iŜ nie sprawdziłem, czy ogrodzenie dobrze się trzyma; a w związku z tym zbyt luźny drąg, który spadł lub został zrzucony, uwięził kark zwierzęcia. Koza udusiła się, a my straciliśmy cenne zwierzę. A ja byłem odpowiedzialny za to, Ŝeby ogrodzenie było bezpieczne. Kto inny miałby za to odpowiadać, jak nie ja? - Ale to był wypadek - upierał się Bleys. - Nie - powiedział Joshua powaŜnie. - Nic nigdy nie dzieje się przypadkiem. Sprawił to Bóg, gdyŜ byłem niedbały i pokazał mi wynik mojej beztroski. To dlatego ojciec mnie zbił. Zapamiętam to i nigdy więcej nie skrewię w podobny sposób. - Ale to jest dla ciebie takie... trudne - rzekł Bleys. - Trudne? - Joshua potrząsnął głową. - ŚcieŜki Pana zawsze są trudne. Było to tak samo trudne dla mnie, co i dla ojca. Ale to był dany mu od Boga obowiązek, by dopilnować, Ŝebym został naleŜycie ukarany za niedbalstwo. Bleys milczał. Zgodnie z tokiem rozumowania Joshui i jego ojca - a prawdopodobnie Willa oraz wszystkich innych członków ich kościoła - istniał jakiś wzorzec i sens, który usprawiedliwiał wszystko, co przydarzyło się Joshui. Przypomniał sobie ton łagodności, którą - zdawało mu się - usłyszał w głosie wuja, kiedy próbował iść do Joshui, a Henry zatrzymał go w głównym pomieszczeniu domu i odesłał z powrotem do łóŜka. A teraz nawet Joshua zgadzał się z tym, Ŝe to, co go spotkało, było właściwe; jednocześnie było to coś najbardziej przeraŜającego, co Bleys mógł sobie wyobrazić. - Kiedy będę miał własną rodzinę - odezwał się Joshua - będę musiał bić swojego syna, kiedy zasłuŜy na karę. Czyniąc inaczej, nie wychowałbym go na sposób Pana. Bleys skinął głową, mając nadzieję, iŜ Joshua potraktuje to jako znak, Ŝe zrozumiał. Nie zrozumiał. Nadal płonął w nim jego własny, świeŜo wzbudzony strach przed Henrym; Bleys w dalszym ciągu musiał odkryć, co powinien robić, Ŝeby czuć się w tym domu bezpiecznie. WciąŜ był niepewny, pozbawiony ochrony. Ale został z Joshuą, ucząc się tego, co tamten miał mu do powiedzenia o kozach podczas zaganiania ich pod wieczór do obory. Część jego umysłu poszukiwała bez przerwy odpowiedzi. Musiał być ktoś, od kogo mógłby uzyskać informację. Musiał istnieć jakiś wzór postępowania, ale pytanie o to samego
Henry’ego było nie do pomyślenia, a Joshua wyraźnie nasiąkł juŜ tak głęboko wyznawanymi przez siebie zasadami wiary, iŜ nie potrafił opisać tego, co przyjmował za równie naturalne, jak grawitacja i tlen. Bleys rozwaŜał takŜe, czy nie zapytać o to Willa, ale dotarło do niego, Ŝe przeraŜenie okazywane przez młodszego chłopca podczas chłosty Joshui, jego młodość i religijne wychowanie świadczyły, iŜ Will takŜe nie będzie pomocny. Jednak wzór musiał istnieć. Podczas powrotnej drogi na farmę, Bleysowi przyszedł do głowy pomysł. - Kto jest... - była to jedna z niewielu chwil w jego Ŝyciu, kiedy szukał właściwego słowa. Nie miał pojęcia, jak ci ludzie nazywają swoich przywódców religijnych praktyk. - Kto jest pastorem w waszym kościele? - Pastorem? - Joshua spojrzał na niego, odwracając uwagę od kozy, którą zagonił właśnie do stada tłoczącego się podczas wchodzenia do obory. - Ktoś, kto odprawia posługi religijne - rzekł Bleys. Zastanowił się w duchu, czy nie powinien uŜyć słowa „ksiądz”, ale silne przeczucie kazało mu je odrzucić. - Religijny przywódca w waszym kościele. - Och, chodzi ci o Nauczyciela - powiedział Joshua. - Tak, mieszka jakieś dwie mile stąd, tuŜ obok kościoła. Nazywa się Gregg; naprawdę ma dłuŜsze nazwisko, ale nikt z nas nie potrafił go poprawnie wymówić, więc skrócił je. - Rozumiem - rzekł Bleys, kiwając głową. Zapędzili kozy do obory i dopilnowali, by kaŜda z nich znalazła się w przegrodzie, kaŜda na właściwym miejscu. Tego wieczoru, gdy tylko skończyli kolację, Bleys odezwał się do Henry’ego. - Wuju - powiedział. - Czy uwaŜasz, Ŝe to byłby dobry pomysł, Ŝebym porozmawiał z Nauczycielem z waszego kościoła? Chcę się uczyć od niego. MacLean odłoŜył łyŜkę i popatrzył na chłopca. Wzrok wuja był ponownie tym samym srogim spojrzeniem, które spoczęło na Bleysie na samym początku, gdy chłopiec ujrzał Henry’ego w terminalu portu kosmicznego. - Jestem członkiem kościoła i sam naleŜę do Boga. Jakich potrzebujesz odpowiedzi, których nie mógłbym ci udzielić? Bleys myślał szybko. - Chcę zrozumieć... wszystko, co dotyczy waszego kościoła - odparł. Spojrzenie Henry’ego straciło swą przeraŜającą intensywność. - Rozumiem - powiedział. - Jeśli chodzi o całą wiedzę na temat kościoła, to istotnie powinieneś porozmawiać z Nauczycielem. Zrozum mnie, Bleys - moi synowie słyszeli to wcześniej, ale nie zaszkodzi, jeśli usłyszą ponownie... ŁyŜki Joshui i Willa opadły płasko na stół. - Jak właśnie powiedziałem, naleŜę do Boga, a on jest wszystkim, czego potrzebuję. Nie brakuje takich, nawet w naszym Kościele, którzy oddaliby się prozelityzmowi lub zostali misjonarzami i dąŜyli do nawracania ludzi innych wyznań. Ale ja nigdy tego nie robiłem i nie będę robił. GdyŜ pragnę tylko Boga. Nie są mi potrzebni inni wyznawcy obok mnie, którzy by podsycali moją wiarę. Gdyby miało stać się tak, Ŝe zostałbym sam z tym, w co wierzę, to ten fakt nie zmieniłby mnie - tak jak nie powinno to zmienić Ŝadnego naleŜącego do Boga męŜczyzny lub kobiety. Urwał, by spojrzeć wprost na Joshuę i Willa. - Dzieci, kiedy dorastają, mogą potrzebować rady albo przewodnictwa w swoim
poszukiwaniu Pana - ciągnął po chwili Henry - ale kiedy moi dwaj synowie staną się męŜczyznami, będę oczekiwał od nich, Ŝe sami dokonają wyboru; a jeśli ich wybór padnie na inny kościół niŜ mój, to będzie mi smutno patrzeć jak odchodzą, ale uszanuję to. Ci, którzy wierzą, znajdą Boga tam, gdzie Go szukają. Ci bez wiary muszą Ŝyć bez Pana. Skończył na chwilę mówić, a Bleys przekonał się, Ŝe wraz z dwoma pozostałymi chłopcami wstrzymuje oddech. - W związku z tym - Henry spojrzał na Bleysa, a jego głos złagodniał - powinieneś istotnie porozmawiać z Nauczycielem. Odkąd jesteś z nami, Bleys, minęły trzy kościelne dni, a ty ani raz nie poprosiłeś, Ŝebyśmy wzięli cię na naboŜeństwo. Porozmawiaj z Greggiem i postanów wedle swojej woli. śadna decyzja, jaką potem podejmiesz w związku z Bogiem, nie zmieni ani o włos tego, co kaŜdy z nas czuje, czy jak postępuje w stosunku do ciebie. Urwał. - Nazywa się Albert Gregg, a jego dom stoi trochę dalej przy tej samej drodze, co nasza farma - mówił dalej wuj. - Dziś jest juŜ za późno, ale jutro po lunchu Will posprząta za ciebie po posiłku, a ty moŜesz pójść i spotkać się z Nauczycielem. Jest zawsze w domu, a jeśli nie, to do drzwi będzie przyczepiona kartka z wiadomością, gdzie moŜna go znaleźć. Tak, Bleys, musisz podziękować Bogu, Ŝe o tym pomyślałeś.
Rozdział 8 Następnego dnia po lunchu Bleys poszedł drogą w kierunku, który - jak na ironię wiódł w stronę Ekumenii. Deszcz nie padał od kilku dni i było juŜ gorąco, a droga wysychała i stała się nawet nieco pylista. ZbliŜało się lato. - Nie moŜesz nie trafić - powiedział mu Will. - To mały brązowy dom obok kościoła. Nauczyciel stwierdził, Ŝe nie byłoby właściwe, by pomalować dom na ten sam kolor, co kościół. Po drodze nie ma drzew, a nawet gdybyś zabłądził, to nie moŜesz nie znaleźć kościoła, gdyŜ jego wieŜa jest wyŜsza od wszystkich drzew rosnących w okolicy. Wędrówka upłynęła Bleysowi na zastanawianiu się, jak ma się zabrać do wypytywania Nauczyciela. Nigdy dotąd nie był bardziej świadomy, Ŝe nie pływał po głębszej wodzie. Nie dotarło to do niego wcześniej, ale wszystkie kobiety i męŜczyźni, jakich poznał do tej pory, kierowali się pewnym wzorcem postępowania i zachowywali postawy, które były skutkiem zupełnie odmiennego stylu Ŝycia, niŜ tutejszy - ale takiego, z jakim Bleys był zaznajomiony od urodzenia. Tutaj wszystkie imperatywy były inne. Ludzie nie będą reagować w ten sam sposób na bodźce, jakich mógłby uŜyć, Ŝeby coś od nich uzyskać. Pokazała się wieŜa kościelna, a krótko potem w polu widzenia znalazł się sam kościół oraz mały, brązowy dom. Bleys podszedł i przyjrzał się zabudowaniom z bliska, gdyŜ ani kościół, ani dom nie stały daleko od drogi, od której oddzielało je coś w rodzaju parkingu. Mały brązowy dom miał malutki ganek, a w jego głębi widać było drzwi. Bleys podszedł do nich i zapukał. Odpowiedziała mu cisza. Spojrzał na drzwi, ale nie było na nich Ŝadnej wiadomości. Zastukał nieco mocniej. Tym razem usłyszał szurające kroki i drzwi otworzyły się. Wyjrzał zza nich niski człowiek, niŜszy nawet od Bleysa; gospodarz spojrzał na chłopca i uśmiechnął się. - Ach - odezwał się - ty musisz być bratankiem Henry’ego. Wejdź do środka.
Odsunął się na bok, otwierając szerzej drzwi przed Bleysem, Ŝeby chłopiec mógł wejść do małego, ciemnego korytarza. Drzwi za przybyłym zamknęły się, a jego gospodarz, powłócząc nogami, poszedł przodem, po czym skręcił z korytarza w lewo do pomieszczenia, które zdawało się pełnić rolę saloniku lub pokoju dziennego, chociaŜ wnętrze takŜe było bardzo małe. Bleys zauwaŜył, Ŝe męŜczyzna był niemal zgięty we dwoje, więc musiał odchylać głowę do tyłu, Ŝeby widzieć z kim rozmawia. W pokoju zajął krzesło zbudowane najwyraźniej na jego potrzeby, gdyŜ kiedy się juŜ w nim usadowił, mógł patrzeć wprost na Bleysa, któremu machnięciem ręki wskazał inny mebel. Oba krzesła były małe, ale miękko wymoszczone i wygodne, choć przydałoby się je odkurzyć. Ostatnich kilka dni spędzonych w domu Henry’ego sprawiło, Ŝe Bleys zwracał baczną uwagę na kwestie czystości, i był świadom, Ŝe nie tylko temu domowi daleko jest do tego, by być tak czystym, jak czysto utrzymywany był dom wuja, ale i sam gospodarz zalatywał stęchlizną, jakby ostatnio się nie kąpał. Gregg uśmiechnął się do Bleysa. - A więc przyszedłeś zobaczyć się ze mną - powiedział. - Jestem Albert Gregg, ale wiesz o tym, nauczyciel w tym kościele. Poza nim, członkowie zboru mówią do mnie po prostu Gregg. Gdyby był tutaj ktoś dorosły - niemal mrugnął - musiałbyś przypuszczalnie nazywać mnie Nauczycielem, ale poniewaŜ jesteśmy sami, to wystarczy Gregg. Niech cię nie przeraŜa to, w jaki sposób patrzę. Mam artretyzm. Tak, wiem, to uleczalne, ale koszt kuracji jest wyŜszy, niŜ moŜemy sobie tutaj na to pozwolić. A teraz - ty jesteś Bleys Ahrens, prawda? - Zgadza się, Nauczycielu... to znaczy Gregg - odparł Bleys. Czuł się bardziej zagubiony i zmieszany, niŜ się tego spodziewał. Zakładał, Ŝe spotka kogoś skrojonego na modłę Henry’ego. Kogoś prostego, stanowczego i mocno nietolerancyjnego. Ten człowiek nie wyglądał na takiego, a na dodatek był zwierzchnikiem miejscowego kościoła. Bleys czuł się zaintrygowany. - Chciałbyś trochę kawy? - spytał Gregg. - W kuchni jest gorący czajnik i wszystko, co potrzeba. Poproszę cię, Ŝebyś przygotował dla nas obu, jeśli sam chcesz, gdyŜ trochę trudno jest mi się tutaj krzątać. - Nie, dziękuję Gregg - nazwisko w ustach Bleysa zabrzmiało nieco niezręcznie. Jestem tuŜ po lunchu. - Nie chodzi tylko to - powiedział Nauczyciel, wydając z siebie coś bardzo przypominającego chichot - ale, jak sądzę, nie przywykłeś jeszcze do tego, co nazywamy tutaj kawą. Co cię do mnie sprowadza? - Potrzeba mi - tym razem Bleys miał przygotowane odpowiednie słowa - nauki religii obowiązującej w waszym kościele, gdyŜ zamierzam zostać jego członkiem. - Nauki? Jesteś pewien, Ŝe nie chodzi ci po prostu o informację? - Gregg spojrzał na niego bystro. - Przede wszystkim, w naszym kościele nie ma Ŝadnej formalnej nauki, a po drugie, nie sprawiasz na mnie wraŜenia kogoś bardzo potrzebującego instruktaŜu - zwłaszcza, jeśli znalazłeś się tutaj z własnej woli. Czy teŜ przysłał cię Henry? - Nie - odparł Bleys. - To był mój pomysł, Ŝeby przyjść i spotkać się z tobą. Masz rację, chciałem zadać ci kilka pytań. - Dobrze - rzekł Gregg, wiercąc się i rozsiadając nieco głębiej i wygodniej w fotelu. To trafniejsze i bardziej poŜądane. Wolę kogoś, kto zadaje mi pytania we własnym imieniu i kieruje się własnymi powodami niŜ setkę ludzi wysłanych do mnie po nauki. - AŜ do tej pory całe swoje Ŝycie spędziłem z matką - powiedział Bleys. - Została urodzona i wychowana jako Exotik, więc, jak sądzę, ze mną teŜ się tak stało. AŜ dotąd nie znałem Ŝadnych ludzi z Harmonii czy z Zjednoczenia, z wyjątkiem jednego, a on... Bleys stwierdził, Ŝe się waha.
- ...nie był taki, jakimi przedstawia się ludzi z waszych dwóch planet. - Innymi słowy - powiedział Gregg - był prawdopodobnie kimś takim, jak brat Henry’ego, Ezechiel - jeśli nie Ezechielem we własnej osobie. A Ezechiel był kimś, kto uciekł po prostu od wszystkich spraw Wiary - zostawił te dwa światy, na których kwitnie Słowo i całkowicie zmienił swoje Ŝycie. Czy to był Ezechiel? - Tak, Gregg - potwierdził Bleys. - Lubiliśmy go wszyscy. - Tak, o tak - w głosie Nauczyciela brzmiał namysł. - Ezechiel to jeden z najsympatyczniejszych ludzi, jakich znałem. Bez wątpienia nadal jest taki. Ale mów dalej. Powiedziałeś mi, Ŝe twoja matka jest Exotikiem, więc i ty wyrosłeś jako Exotik. Z faktu, Ŝe jesteś teraz tutaj, wnoszę, iŜ nie mogłeś juŜ zostać z matką. Jest zdrowa, co? - Och, ma się świetnie - rzekł Bleys. - Po prostu nie było... praktyczne dla mnie, bym mieszkał z nią i podróŜował, jak to wcześniej robiłem. Uznała, Ŝe lepiej mi będzie u Henry’ego. - Tak - stwierdził Gregg. - WyobraŜam sobie. Tak jak twemu starszemu bratu. - Znasz Dahno? - zapytał Bleys. Z jakiegoś powodu nie przyszło mu do głowy, Ŝe mogło tak być. - O, tak. Byłem tutaj Nauczycielem, kiedy zjawił się twój brat - odparł Gregg. - Sądzę, Ŝe zmierzasz do tego, iŜ nie wiesz, jak powinieneś postępować jako członek naszego kościoła. GdyŜ do tej pory nie miałeś z czymś takim do czynienia. Czy tak? - Zgadza się - potwierdził z ulgą Bleys. - Coś jeszcze? - zapytał Gregg. Bleys zawahał się. - Czy nie chodzi o to - rzekł Gregg - o czym częściowo wspomniałeś: o problem z dopasowaniem rzeczywistości do tego, co mówiono ci zawsze o ludziach, którzy nazywają siebie Zaprzyjaźnionymi? Czy o to takŜe chodzi? Bleys skinął głową. - Ja... - nagły przypływ szczerości przyniósł słowa, których nie zamierzał powiedzieć. - Zawsze słyszałem o Zaprzyjaźnionych, jako o swego rodzaju fanatykach. Och, słyszałem takŜe, Ŝe nazywano ich Nosicielami Prawdziwej Wiary lub Prawdziwie Wierzącymi Czy któraś z tych nazw jest słuszna, czy moŜe obie? Jeśli obie, to jaka jest róŜnica? Gregg uśmiechnął się. Miał małą, okrągłą twarz, z powodu mocno zaawansowanego wieku poznaczoną teraz zmarszczkami, spod których wyzierały jednak nadal ślady młodości. - Oczywiście - odpowiedział - wszyscy lubimy myśleć o sobie jako o Prawdziwie Wierzących. Zwykle nazywamy się Nosicielami Prawdziwej Wiary. Musimy myśleć w ten sposób; inaczej nie moglibyśmy Ŝyć ze sobą i z Bogiem. Ale tak, niektórzy z nas są fanatykami, i tak, istnieje róŜnica pomiędzy Fanatykami, a Nosicielami Prawdziwej Wiary. - Zatem to jest to, co chcę zrozumieć - powiedział Bleys. - Kto jest kim i jak mogę poznać tę róŜnicę? - W istocie - rzekł Gregg - rozróŜnienie jest bardzo proste. „Po owocach ich poznacie je”, co jest cytatem z Nowego Testamentu... - Wiem - powiedział Bleys z oŜywieniem; czuł się zupełnie swobodnie w obecności tego małego, zgiętego człowieczka. - Mateusz, rozdział siódmy, werset dwudziesty, jak sądzę. - Znasz Biblię? - spytał Gregg, patrząc na niego przenikliwie. Bleys poczuł się nagle zakłopotany. - Bardzo wcześnie nauczyłem się czytać - wyjaśnił. - Mnóstwo czytałem i zwykle wszystkie lektury zostawały mi w pamięci. Ale masz na myśli to, Ŝe Fanatyka od Nosiciela Prawdziwej Wiary odróŜnia to, co robi?
- Właśnie - mruknął Gregg. - Jesteś bardzo podobny do Dahno, wiesz? A jednocześnie róŜny. Ale masz rację w tym, co właśnie powiedziałeś. RozróŜnienie jest proste. Nosiciel Prawdziwej Wiaiy Ŝyje po to, by słuŜyć Bogu. Fanatyk - czy jest tego świadomy, czy nie czyni z wyznawania Boga i z samego Boga narzędzie, słuŜące jego własnym celom. - Rozumiem - rzekł Bleys z namysłem. Nastąpiło krótkie milczenie. - Czy w związku z tym ostatnio coś zaniepokoiło cię w szczególny sposób? - zapytał Gregg. Bleys miał pokręcić głową, ale potem powstrzymał się. - Tak - powiedział, a słowa rodziły się w jego ustach niemal boleśnie; czuł straszliwą potrzebę zaufania temu małemu, zgiętemu Nauczycielowi. - Jak mówiłem, dzięki mojej matce wychowano mnie jako Exotika. Sama idea przemocy jest czymś, czego po prostu w ogóle nie bierzemy pod uwagę, jeśli myślimy jak Exoticy. - Zatem byłeś ostatnio świadkiem aktu przemocy? - spytał Gregg. - Tak - odparł Bleys wolno. - Ja... Nagle wszystko zeń wypłynęło gwałtownie - opowiedział o Henrym, który zbił Joshuę z powodu martwej kozy, o tym, jak zareagował na to Will i co czuł on sam, zarówno w trakcie chłosty, jak i później. - Rozumiem - rzekł wreszcie Gregg, kiedy chłopiec skończył. Przez moment nie padło ani jedno słowo, a potem Nauczyciel mówił dalej. - Widzę, jakie to moŜe być dla ciebie trudne - powiedział w końcu wolno. - To, czego byłeś świadkiem, jest związane z samą istotą wiary Henry’ego, a takŜe wiary większości z nas. Czy zrozumiałeś, wtedy lub potem, Ŝe Henry nie czerpał z faktu karania syna Ŝadnej przyjemności? Bleys skinął głową. - Przekonałem się o tym - rzekł - gdy powstrzymał mnie, kiedy po chłoście chciałem iść do Joshui, a wuj zachowywał się niemal... łaskawie. I na podstawie tego, co powiedział sam Joshua, kiedy rozmawiałem z nim o tym następnego dnia. Stwierdził, Ŝe kiedy będzie dorosły, będzie bił swego syna z tego samego powodu. - I tak się stanie - powiedział Gregg - kiedy nadejdzie pora. W dodatku, będzie dobrym i kochającym ojcem. Urwał niemal gwałtownie. - Niebawem cię opuszczę - rzekł; podciągnął się nieznacznie w rym zbudowanym specjalnie dla niego krześle. - Jeden z członków mojego kościoła przyjeŜdŜa po mnie zmotoryzowanym wozem, by zawieźć mnie do swojego domu. Jego babcia jest bardzo stara i bliska śmierci. Powiedziała, Ŝe byłaby wdzięczna, gdybym ją odwiedził; w tej chwili jestem bardziej potrzebny jej, niŜ tobie. - Rozumiem - powiedział Bleys. Czuł się zlekcewaŜony, odepchnięty na bok i niewaŜny. - Nie patrz tak - rzekł Gregg. - Nie sądzę, Ŝebyś rozumiał. Po prostu tak jest; przepraszam, Ŝe to mówię, ale prawda jest taka, Ŝe nie mogę ci wiele pomóc. Myślę, Ŝe wiem, czego chcesz; a tym czymś jest potrzeba zrozumienia, dlaczego jesteśmy tacy, jacy tutaj jesteśmy - w tym kościele, na tej planecie, na Zjednoczeniu. Nie sądzę, Ŝebym mógł ci w tym pomóc, gdyŜ w celu zrozumienia tego musiałbyś wyznawać naszą wiarę w Boga. A jestem pewny, Ŝe - jak twój starszy brat - nie masz jej w sobie. Uśmiechnął się. - Trzydzieści lat temu, gdy byłem młodszym Nauczycielem - ciągnął - czułbym
obowiązek wbicia ci do głowy pojęcia Boga. Teraz wiem, Ŝe takie postępowanie nigdy się nie sprawdza. Bóg, pod Ŝadną postacią, nie przyjdzie do ciebie, jeśli sam Go nie znajdziesz; a na podstawie tego, co wiem o Exotikach za sprawą spotkań z twoim bratem, a nawet widząc ciebie, uwaŜam, Ŝe to będzie bardzo trudne, jeśli nie wręcz niemoŜliwe. Urwał i spojrzał współczująco na Bleysa. - JednakŜe mogę wzbogacić twoje Ŝycie, jeśli wejdziesz na ścieŜkę, którą musi kroczyć Zaprzyjaźniony - mówił dalej Gregg. - Nawet radziłbym ci spróbować tego, zamiast aspirować do wiary, która jest poza twoim zasięgiem. - Rozumiem - powiedział znowu Bleys. - Ale co, jeśli tym czego chcę, jest właśnie wiara? - Nadal sam musisz Go znaleźć - odparł Gregg, patrząc współczująco na chłopca. Jesteś rozczarowany i nie winie cię o to. W pewien sposób ja takŜe jestem rozczarowany. PoniewaŜ dla mnie znaczyłoby to bardzo wiele, gdybyś potrafił odnaleźć Boga lub zrozumiał, co czyni Henry’ego takim, jakim jest; i jakimi jest reszta nas. Być moŜe, gdybyś został tutaj bardzo długo... ale będzie, jak chce Bóg. W kaŜdym razie, jak mówię, jeśli sam Go nie znajdziesz, to nie znajdziesz Go nigdy. - Ale jak mam chociaŜ spróbować to zrobić? - zapytał Bleys. - Przyjmij, Ŝe za wszystkim co tutaj robimy, kryje się budowla w postaci przyczyny rzekł Gregg. - Zdajesz się być niewiarygodnie inteligentny na swój wiek i być moŜe znajdziesz ulgę w tym, Ŝe dostrzeŜesz przynajmniej szkielet tej budowli. Nawet nie wierząc. Nie wiem. Mam nadzieję. Zawahał się i westchnął. - Jeśli ma to dla ciebie jakieś znaczenie - kontynuował - mogę ci powiedzieć, Ŝe Henry nie jest Fanatykiem. Jest człowiekiem Prawdziwej Wiary. Być moŜe, jeśli wyjdziesz od tego, to zaczniesz rozumieć. Umilkł i uśmiechnął smutno się do Bleysa. - A teraz - powiedział - jeśli pomoŜesz mi wstać z tego fotela - z pewnym trudem mógłbym zrobić to sam, ale jest duŜo łatwiej, jeśli ktoś mi w tym pomoŜe - to będę ci wdzięczny. Chcę włoŜyć płaszcz, zanim wybiorę się z wizytą. Kiedyś nie potrzebowałbym płaszcza, ale teraz, gdy się starzeję, czuję, Ŝe chłód mnie dopada; nawet niewielki chłód, a poniewaŜ wielu z nas uwaŜa, Ŝe błędem jest rozpieszczać się nadmiernym gorącem, pomijając inne wygody, marznę często. Bleys wstał z krzesła i podszedł do starego człowieka, Ŝeby mu pomóc. Kiedy podnosił Gregga z fotela, stęchła woń starca wypełniła nozdrza chłopca. Nauczyciel uśmiechnął się do niego. - Za to takŜe powinienem cię przeprosić - odezwał się. - Czujesz, Ŝe cuchnę, co? Obawiam się, Ŝe to wynik głupiego ślubu, który złoŜyłem wiele lat temu, gdy byłem młody i silny. Przyrzekłem solennie nie kąpać się nigdy w sztucznie ogrzanej wodzie, ale upływ lat sprawił, Ŝe kąpiel w wodzie o temperaturze panującej na zewnątrz domu stała się dla mnie nie tylko niewygodna, ale wręcz niebezpieczna. Uśmiechnął się ponownie do Bleysa. - To znaczy, Ŝe chociaŜ kąpię się w lecie, to zimowe miesiące czynią ablucje trudnymi - a jak wiesz, właśnie kończy się u nas zima. Kiedy nadejdzie lato, słońce podgrzeje zewnętrzny zbiornik wody do takiej temperatury, Ŝe będę się mógł bezpiecznie umyć. Zanim to jednak nastąpi, staram się trzymać od ludzi co najmniej na odległość wyciągniętego ramienia. - Nie przeszkadza mi to - powiedział Bleys - a szczególnie nie przeszkadzają mi
rzeczy, które ktoś mi wytłumaczy. Gregg uśmiechnął się ponownie. - Wiesz - rzekł - sądzę, Ŝe mimo wszystko mogę mieć co do ciebie pewną nadzieję. Szurając nogami, ruszył do wyjścia z pokoju. Potem zatrzymał się i odwrócił. - Proponuję, Ŝebyś został w domu, póki Walser Doyle nie wpadnie tutaj i nie zabierze mnie. Będzie lepiej dla ciebie, jeśli reszta zboru nie dowie się jeszcze przez jakiś czas o tym, iŜ czułeś potrzebę porozmawiania ze mną. Och, i tak przy okazji - kiedy będziesz mówił Henry’emu o naszej rozmowie, nie zaszkodzi jeśli to, co ci powiedziałem, określisz mianem nauki. To słowo, które uspokoi Henry’ego. - Zapamiętam - obiecał Bleys - i zaczekam tutaj, aŜ odjedziesz... Och, przepraszam, jest jeszcze jedna rzecz. Mam chodzić do kościoła wraz z innymi? - Oczywiście, jeśli chcesz. Wyjdź, kiedy mnie nie będzie - rzekł Gregg, znikając wolno za drzwiami. - Ten dom nie jest nigdy zamknięty ani za dnia, ani w nocy. Nie jest zamykany od ponad czterdziestu lat. Bleys usiadł ponownie na krześle i czekał. Nie minęło więcej jak dwadzieścia minut według jego zegarka, kiedy usłyszał, Ŝe na parking, w pobliŜe małego, brązowego domu podjechał zmotoryzowany pojazd. Otworzyły się drzwi wejściowe i ktoś zawołał: - Gregg! - Idę, Walser! - Bleys usłyszał głos Gregga. Gdzieś dalej rozległ się odgłos cichych, szurających kroków Nauczyciela; padło jedno lub dwa słowa wypowiedziane zbyt cicho, by Bleys je zrozumiał. Potem drzwi wejściowe otworzyły się i zamknęły, całkowicie odcinając dźwięki. Chwilę później Bleys usłyszał, Ŝe ktoś uruchamia ponownie pojazd, który odjechał niebawem sprzed domu. Chłopiec odczekał jeszcze trochę, Ŝeby wehikuł znalazł się poza zasięgiem wzroku, a potem wyszedł na zewnątrz. Nie poszedł jednak od razu w stronę farmy Henry’ego. Zamiast tego okrąŜył dom i zobaczył pomalowany na czarno zbiornik, przymocowany wysoko na ścianie pod okapem. O tej porze dnia znajdował się w cieniu, gdyŜ dom był tak usytuowany, Ŝe ta ściana była zwrócona na wschód. Bleys wszedł z powrotem do domu. Poszukiwania zabrały trochę czasu, ale w końcu znalazł młotek, śrubokręt i róŜne inne narzędzia. W piwnicy znalazł rozkładaną drabinkę, którą wyniósł na zewnątrz. Wspiąwszy się na drabinę, przekonał się, Ŝe zbiornik - mniej więcej tak jak Bleys się tego spodziewał - przymocowany był do ściany domu dwoma pasami przykręconymi na obu końcach śrubami, a biegnąca od zbiornika po zewnętrznej ścianie rura była zwykłym, giętkim, plastikowym przewodem uŜywanym do połączeń hydraulicznych. Zaczął odkręcać pierwszą z ośmiu śrub, które mocowały pasy, kiedy stwierdził, Ŝe skoro zbiornik jest pełen wody, to prawdopodobnie nie podniesie go. Znalazł zawór dolotowy i spustowy na dnie zbiornika. Zanim odkręcił śruby, zamknął dopływ i wypuścił wodę. Trzymając w ramionach pusty rezerwuar, Bleys rozciągnął elastyczną rurę i zagiął ją za róg domu, Ŝeby zobaczyć, czy przewód sięgnie tam. Sięgał. Jedną śrubą przymocował zbiornik na dawnym miejscu. Potem zszedł z drabiny, przestawił ją za róg domu i wszedł na nią ponownie. Sięgnął za róg budynku, wykręcił śrubę i przeniósł zbiornik na południową ścianę domu. Słońce nie tylko ogrzeje go teraz mocniej, ale będzie na niego padało przez większą część dnia - zarówno w zimie jak i w lecie. Solidnie przymocował rezerwuar, zamknął zawór spustowy i odkręcił dolotowy, by ponownie napełnić zbiornik. Kiedy usłyszał, Ŝe woda
wypełniła go, a jej dopływ został automatycznie zatrzymany - wewnątrz musiał być, uznał Bleys, jakiś pływak odcinający strumień wody - zszedł ponownie z drabiny. ZłoŜył ją; niosąc drabinę i narzędzia wrócił tam, skąd zdjął zbiornik. Otwory po śrubach, które słuŜyły zarówno do zamocowania zbiornika jak i rury, były widoczne - ale tylko wtedy, jeśli patrzyło się z bliska i wiedziało się, gdzie naleŜy ich szukać. Zadowolony, Bleys zaniósł narzędzia i drabinę z powrotem do domu, odłoŜył wszystko na miejsce, a potem wyszedł na drogę prowadzącą do farmy Henry’ego.
Rozdział 9 Z małego domku Gregga przy kościele Bleys powędrował z powrotem na farmę Henry’ego. Jeden z ostatnich dni zimy był bezchmurny, naznaczony oddechem pierwszego, intensywnego gorąca mającego nadejść lata. Zdawało się, Ŝe Bleys miał w sobie taki sam Ŝar. Gregg był na tyle szczery, Ŝe powiedział mu, iŜ nigdy nie stanie się Zaprzyjaźnionym, gdyŜ nie wierzył w Boga; a z tego wynikało, Ŝe nie ma sensu, Ŝeby starał się zostać jednym z nich. Było coś więcej w jego potrzebie stania się Zaprzyjaźnionym, niŜ tylko chęć udowodnienia Nauczycielowi, Ŝe ten się myli. Bleys poczuł juŜ mocno, Ŝe istniało coś takiego, co chciał zrozumieć - pojmie to, choćby wszyscy ludzie na wszystkich zamieszkałych planetach mówili mu, Ŝe to jest niemoŜliwe. Jego przyszłość musiała być po prostu czymś daleko większym od tego, co ktoś taki jak Gregg, czy nawet Henry lub Dahno, potrafili sobie wyobrazić. W celu osiągnięcia tego konieczne było, by stał się Zaprzyjaźnionym - zatem nim będzie. Znajdzie takŜe drogę ku Bogu - lub Boga - jeśli to będzie konieczne. Tyle postanowił. Rozmyślnie odsunął to na bok, jako rzecz juŜ załatwioną. Zmusił się natomiast do przemyślenia swojej rozmowy z Greggiem, by zbadać, co takiego mógłby wykorzystać z niej jako pomoc w osiągnięciu swego celu. Teraz, kiedy o tym myślał, dotarło do niego, Ŝe zgięty i kaleki męŜczyzna dał mu do zrozumienia więcej swoją osobowością i postawą niŜ tym, co powiedział. ZwaŜywszy na to, Ŝe Gregg i wuj naleŜeli do tego samego kościoła, wcześniej doprowadziło to Bleysa do przekonania, Ŝe będą myśleć dokładnie tak samo. Teraz waŜnym punktem okazało się to, co róŜniło Nauczyciela od Henry’ego. Owo odkrycie pozwoliło Bleysowi spojrzeć całkiem nowym wzrokiem na tutejszych ludzi. Pozwoliło zrozumieć, Ŝe wszyscy byli niewolnikami tego, w co wierzyli. To nie była kwestia tego, jak uznał z początku na podstawie postępowania Henry’ego, Ŝe wiara pozwala im robić rzeczy, które w innym wypadku byłyby nie do przyjęcia. Ewidentnie złe było to, co robili Fanatycy. To wszystko zmieniało. Czyniło ludzi, takich jak Henry i Gregg, tylko innym gatunkiem dorosłych, z jakimi Bleys miał do czynienia przez całe Ŝycie. W kaŜdym wypadku człowiek był więźniem Ŝyciowej postawy, jaką zdecydował się przybrać. Gdy zrozumie się, jaki to wybór, pozostawała tylko kwestia odkrycia tego, co pozwalało człowiekowi postępować tak, jak postępował, a co powstrzymywało go od robienia innych rzeczy. Kiedy się to wiedziało, moŜna było uŜyć tej wiedzy do zrozumienia kaŜdego na duŜo głębszym poziomie.
Nawet matka Bleysa, mimo całego jej zapierania się exotikowych korzeni, była do szpiku kości Exotikiem w tym, jak Ŝyła i postępowała. W wypadku Henry’ego, Bleys będzie musiał się dowiedzieć wszystkiego o jego Ŝyciu, a w przypadku społeczności kościelnej - czym było to, co do czego wszyscy się zgadzali. Niewątpliwie było to prawdziwe, gdy chodziło o Joshuę i Willa, chociaŜ w tym momencie nie sprawiali Bleysowi Ŝadnych szczególnych kłopotów. Wręcz przeciwnie - obaj spieszyli z pociechą i słuŜyli pomocą. Pozostawało wciąŜ niejasne, czy Dahno uczynił to, co Bleys zamierzał zrobić w celu stania się Zaprzyjaźnionym. Ale to takŜe uda mu się w końcu odkryć. Sam Dahno, oczywiście, wiedział to; i starszy Ahrens będzie przeciwny temu, by Bleys to odkrył. Ale na dłuŜszą metę, jeśli Dahno pozwoli młodszemu przyrodniemu bratu na bliski kontakt ze sobą, nie będzie mógł ukryć ani tego, co go porusza, ani tego, co go ogranicza. PoniewaŜ Dahno znajdował się kiedyś w sytuacji Bleysa, to prawdopodobnie sam będzie próbował odkryć model postępowania młodszego brata. Cokolwiek się stanie, Bleys nie moŜe dać mu poznać, Ŝe postanowił zostać Zaprzyjaźnionym, by osiągnąć dzięki temu jakiś wyŜszy cel. To będzie szachowy mecz między nimi, przy czym wiek i doświadczenie Dahno będą mu dawały przewagę. Bleys wrócił na farmę w samą porę, by przejąć od Willa obowiązki posprzątania domu i przygotowania południowego posiłku, a potem skoncentrował się na dwóch rzeczach, które jak juŜ wiedział - miały wielki wpływ na Henry’ego. Jedną była sprawa silnika, który wuj usiłował zbudować. Drugą był wyraźnie objawiany przez niego zamiar, by nie tylko synów, ale i Bleysa wychować zgodnie z tym samym systemem wartości, jaki on aprobował. Podczas reszty zajęć domowych Bleys rozwaŜał pomysł za pomysłem. - Czy duŜo dowiedziałeś się od Nauczyciela Gregga? - spytał tego wieczoru Henry przy kolacji. - Tak, wuju - odparł Bleys. - Dziękuję Bogu, Ŝe wysłałeś mnie do niego po naukę. W tym momencie Bleys zdecydował się zaryzykować. Było wątpliwe, Ŝeby Henry sprawdził u Gregga, co dokładnie Nauczyciel mu powiedział, a Bleys jemu. - Od następnego dnia kościelnego muszę zacząć chodzić z wami do kościoła. - rzekł I kiedy to będzie dogodne, chciałbym znowu porozmawiać z Nauczycielem. Powiedział, Ŝe to będzie w porządku. - W takim razie zrobisz to - rzekł Henry. - Na to zawsze moŜemy znaleźć czas. Do tej pory Bleys poznał juŜ swego wuja w wystarczającym stopniu, by wiedzieć, Ŝe takie oświadczenie, jakie Henry właśnie wygłosił, nie zostanie zapomniane, a obietnica złamana. Zatem chłopiec poddał się codziennej rutynie Ŝycia na farmie, gotów zaczekać na odpowiedni moment, w którym zasugeruje Henry’emu, Ŝe czas na jego kolejną wizytę u Gregga. Zanim jednakŜe nadszedł kolejny dzień kościelny, dzień czy dwa później Dahno złoŜył kolejną ze swoich wizyt, przywoŜąc znowu drobne prezenty w postaci części do silnika Henry’ego. I ponownie zabrał Bleysa na wycieczkę do Ekumenii, gdzie mieli dla siebie całe popołudnie, Ŝeby pogadać. Bleys ucieszył się na widok brata. Czuł, Ŝe jest pewna rzecz, o której szybko musi porozmawiać z Dahno. Niebawem zacznie się szkoła, a nie chciał tłoczyć się w niej wraz z miejscowymi dziećmi. Zaczekał, póki nie usadowili się w jednym z lokali gastronomicznych. Ekumenii, i dopiero wtedy poruszył interesujący go temat. - Do pełni lata pozostało tylko kilka tygodni - powiedział bratu - a wiesz, Ŝe jedyną rzeczą, która sprawia, Ŝe Joshua, Will i ja nie chodzimy do szkoły, jest to, Ŝe teraz dogląda się
zimowych upraw, a na farmie jest wiele innych zajęć. Sądzę, Ŝe byłoby duŜo lepiej, gdyby nie wysłano mnie do tej szkoły. Po pierwsze, prawdopodobnie jest to mała szkoła o niskim poziomie nauczania. Po drugie, nawet przy największym wysiłku z mojej strony, Ŝeby to ukryć, reszta dzieci bardzo szybko się połapie, Ŝe nie jestem taki, jak oni. - Dobrze kombinujesz - powiedział Dahno z namysłem. - Sądzę - ciągnął Bleys, dobierając słowa tak ostroŜnie, jakby nie mówił, ale szedł przez pokój, którego podłogę wyłoŜono jajkami - iŜ to, Ŝe jestem inny, wyjdzie na jaw wcześniej czy później, ale byłoby lepiej, gdyby po prostu myśleli, Ŝe powodował mną jakiś kaprys. Nie uwaŜasz? - Tak - rzekł Dahno wolno. - Tak sądzę. Nie, Ŝebym myślał, Ŝe zrodzi to natychmiast jakieś problemy, ale zawsze lepiej jest nie ryzykować, jeśli nie ma takiej potrzeby. Szczególnie, jeŜeli będziesz musiał zostać tutaj trzy czy cztery lata. Na myśl o tym, Bleys poczuł zimny dreszcz. Nadal był tak młody, Ŝe trzy czy cztery lata brzmiało jak doŜywocie. - W niedziele będę uczęszczał do kościoła z Henrym, Joshuą i Willem - ciągnął Bleys. - Ale gdybym, poza tymi wyjściami, mógł jak najrzadziej opuszczać farmę, to i sprawy gmatwałyby się wtedy w tak niewielkim stopniu, jak to tylko moŜliwe, czyŜ nie? - Nie przyzwyczajaj się do myśli, Ŝe będę się z tobą zgadzał - powiedział Dahno. Wiesz, mogę się po prostu nie zgodzić. Jednak w tym wypadku uwaŜam, Ŝe masz rację, im mniej nowy bratanek postrzegany jest jako inny, tym lepiej. Oznacza to takŜe, Ŝe harmonogram twoich zajęć będzie róŜnił się od planów pozostałych chłopców, a to pozwoli mi częściej zabierać cię do miasta i poddać cię szkoleniu, gdy nadejdzie właściwa pora. - TeŜ o tym myślałem - powiedział Bleys. - Pozostaje jeszcze fakt, Ŝe prawdopodobnie wiem więcej, niŜ wszyscy inni uczniowie wiejskiej szkółki - a przypuszczalnie nawet więcej od nauczyciela. - Na tyle, na ile chodzi o uczenie się z ksiąŜek - powiedział Dahno - to wielce prawdopodobne. Przez chwilę bębnił w zamyśleniu palcami po stole. - Tak - stwierdził - masz rację, będziesz się wyróŜniał jak brzydkie kaczątko. I nic się na tym nie zyska, a prawdopodobnie raczej straci. Ale jeśli nie pójdziesz do ich szkoły, trzeba będzie załatwić dwie sprawy. Pierwsza - będziesz musiał kontynuować edukację w jakiś inny sposób. A druga, waŜniejsza, Ŝe trzeba im dać jakieś wytłumaczenie, dlaczego zostaniesz w domu. - Mógłbym być kimś w rodzaju idiot savant - poddał Bleys ochoczo. - Wiesz, co mam na myśli. Kimś obdarzonym pewnym talentem, ale z drugiej strony niezbyt rozgarniętym... - Wiem, o co ci chodzi - rzekł Dahno. - Zapomniałeś, z kim masz do czynienia? W porządku, załatwimy na dłuŜszą metę pierwszy problem związany z twoją edukacją. Skontaktuję się w Ekumenii z prywatnym nauczycielem i polecę mu, by opracował dla ciebie kurs nauki. Mogę ci przywozić materiały edukacyjne, ksiąŜki do twojego czytacza i wszystko inne, co jest niezbędne. To załatwia sprawę... - Jeszcze tylko jedna rzecz - przerwał Bleys szybko. - Czy poza czytaczem z ksiąŜkami i innymi materiałami do nauki, mógłbym mieć takŜe ksiąŜki, o które sam poproszę? Henry wspominał coś o miejscu zwanym Biblioteką Okręgową... - Och, tak - przerwał z kolei Dahno - kiedy zasiedlono te dwa pierwsze światy, korporacja opłacająca transport, terraformowanie i wszystko inne ustanowiła darmowe Biblioteki Okręgowe. Mieszkańcy mieli otrzymywać w nich informacje na temat tego, w jaki sposób uzyskać plony, jak hodować zwierzęta i wznosić duŜe budowle; a nawet o miejskich i
krajowych finansach. Chciałbyś mieć do tego dostęp? - Jeśli nie masz nic przeciwko temu - powiedział Bleys z przelotnym uczuciem onieśmielenia. - Dlaczego miałbym mieć? - spytał Dahno. - Im lepiej się przygotujesz, tym bardziej mi się przydasz, gdy przyjdzie odpowiednia pora. Proszę bardzo; ucz się wszystkiego, co jest pod gwiazdami, Mały Bracie. Tylko to pochwalę. - Dziękuję, Dahno - powiedział Bleys. - Nigdy mi nie dziękuj - odparł jego brat. - Cokolwiek robię dla ciebie, w takim samym stopniu czynię to dla siebie samego; w istocie robię to, bardziej mając na uwadze swoje korzyści niŜ twoje. A teraz, co się tyczy przedstawienia Henry’emu dobrego powodu, Ŝeby zatrzymał cię w domu i pozwolił ci się uczyć, zamiast Ŝebyś pomagał na farmie... To moŜe wymagać nieco namysłu. Siedział przez chwilę w milczeniu, tak jak i Bleys, który chciał, by brat zastanowił się w spokoju. Potem na twarzy Dahno rozlał się uśmiech. Olbrzym spojrzał na chłopca. - Co byś powiedział na to, Ŝeby się rozchorować na dzień czy dwa? - zapytał. - Chodzi ci o udawanie choroby? - upewnił się Bleys. Poczuł dreszcz bardzo podobny do tego, który czuł wcześniej. Był pewny, Ŝe jeŜeli Henry odkryłby, Ŝe jego choroba nie jest prawdziwa, kłamstwo mogłoby okazać się czymś, co usprawiedliwiałoby ponowne uŜycie pasa - tym razem na nim. - Absolutnie nie - odparł Dahno, uśmiechając się nadal. - Zastosujemy coś, po czym naprawdę będziesz chory; przez dwa dni będziesz miał wysoką gorączkę i rozstrój Ŝołądka. Zaczekaj do czasu, aŜ któregoś dnia na farmie będziesz bardzo cięŜko pracował albo spędzisz duŜo czasu na zewnątrz, na słońcu, a potem weź środek. Henry będzie miał niezbity dowód, Ŝe jesteś chory. Powiedz mu, Ŝe to jest coś, co przydarza ci się często i Ŝe ja mu to wytłumaczę. Powiedziałem ci, Ŝe jeśli cię to dopadnie, to musi wezwać mnie z Ekumenii, a ja powiem mu, co ma robić. Bleysa skręciło nieco w środku na tę myśl - nie o wywoływaniu temperatury, ale z powodu tego, Ŝe będzie miał mdłości. Bardzo nie lubił sytuacji, kiedy jego ciało nie było mu w pełni posłusznym i nieświadomym sługą. A przede wszystkim, nie lubił wymiotów. - Czy to musi być tego rodzaju choroba? - zapytał. - Nie mógłbym mieć tylko gorączki? - Nie - rzekł Dahno zdecydowanie. - Musisz mieć inne objawy niŜ tylko podwyŜszoną temperaturę. Musisz być na tyle chory, by Henry wezwał mnie, a nie miejscowego medyka. Powiesz wujowi, Ŝe Ŝadne tamtejsze lekarstwa nie pomogą ci. Powiesz mu, Ŝe nie moŜesz ich przyjmować; byłoby to dla ciebie niebezpieczne. Powiesz mu, Ŝe tylko ja mogę ci zaaplikować odpowiedni medykament. - Zgoda - rzekł Bleys. Tak jak stanął w obliczu problemu skonfrontowania się z matką, tak Bleys pogodził się z faktem, Ŝe zaŜycie środka jest nieuniknione. Miał sposób na uporanie się z tym. Umieścił po prostu konieczność przyjęcia leku w kategoriach rzeczy nieuniknionych, które wyrzucał z umysłu. - Tak naprawdę - ciągnął Dahno - to nawet dzisiaj moŜemy wziąć ten środek, który masz zaŜyć, Ŝebyś mógł zabrać go ze sobą, kiedy wrócisz na farmę. Jeszcze kiedy mówił, zwrócił wzrok na swój naręczny monitor, by uŜyć go jako telefonu. Miał włączone wyciszenie, więc Bleys nie słyszał, co Dahno powiedział do urządzenia, ale po chwili brat opuścił nadgarstek i odwrócił się do Bleysa. - Idziemy - oświadczył, podnosząc się zza stołu. - Musimy pojechać po lek na drugi
koniec miasta. Potem będzie pora, Ŝeby odwieźć cię z powrotem na farmę. Trzy brązowawe pigułki były tak małe, Ŝe Bleysowi trudno było uwierzyć, Ŝe mogą wywołać poŜądany efekt. Miał wziąć tylko jedną na raz. Wreszcie nadszedł ten dzień, nieco przed upływem tygodnia, kiedy polecono mu przekazać domowe obowiązki Willowi i wczesnym popołudniem wyjść z Joshuą; mieli przeprowadzić kozy z zimowego pastwiska na letnie, które leŜało jakieś trzysta metrów w górę zbocza pobliskiego, niewysokiego wzniesienia. Kiedy Bleys wracał po pracy na farmę, skorzystał z okazji i połknął ukradkiem jedną pigułkę. Przełknął ją bez trudu; przez jakieś pół godziny nie czuł się wcale inaczej i zaczynał się zastanawiać, czy czasem nie powinien zaŜyć drugiej. Potem poczuł pierwszy atak gorączki, a piętnaście minut później pojawił się pierwszy, słaby napad mdłości. W ciągu godziny wymiotował kilka razy. Henry’ego nie było na farmie, gdyŜ pojechał kozim zaprzęgiem w jakichś swoich sprawach, ale Joshua, przejąwszy dowodzenie, kazał Bleysowi iść do łóŜka; polecił teŜ Willowi, by ten zmieniał kuzynowi zimne okłady na głowie, póki ich ojciec nie wróci do domu i nie podejmie bardziej stanowczych kroków odnośnie tego, co naleŜy zrobić z Bleysem. Bleys przeŜył bardzo cięŜką noc. Henry zjawił się w domu tuŜ przed kolacją i był zdziwiony tym, Ŝe chłopiec leŜy w łóŜku. Joshua pracował na zewnątrz, poza zasięgiem wzroku, więc pierwszą osobą, która powiedziała Henry’emu o Bleysie, był Will. Henry poczuł się zakłopotany. Choroba była niecodziennym zjawiskiem w jego rodzinie. Przyjrzał się Bleysowi, wyjął z magazynka lekarski termometr i zmierzył chłopcu temperaturę. Była o dwa i pół stopnia wyŜsza od normalnej i zdawało się, Ŝe wzrasta. - Będziemy musieli sprowadzić medyka Krisa Rodericka - powiedział Henry, spoglądając na termometr. - MoŜe to nic nie jest, ale z drugiej strony będę czuł się spokojniejszy, jeśli Roderick go obejrzy. Bleys zaprotestował słabo, wyjąkując historyjkę, którą Dahno polecił mu wmówić wujowi. - Dobrze, w porządku - rzekł Henry. - Mogę zadzwonić do miasta ze sklepu. Wrócę najszybciej, jak to moŜliwe. Kiedy wrócił po rozmowie z Dahno, był wyraźnie pogodzony z myślą, Ŝe ma czekać na jego przyjazd - który mógł nastąpić późno w nocy albo dopiero następnego dnia. Wypytywał Bleysa o jego przypadłość i jej historię, ale chłopiec powtarzał tylko, Ŝe to coś, co przytrafia mu się od czasu do czasu, kiedy się przemęczy. Henry poddał się w końcu i zostawił chorego samemu sobie, choć pod doraźną opieką Joshui i Willa, którzy na przemian zmieniali mu okłady na głowie. W końcu chłopcy poszli do łóŜek, a Henry przejął obowiązek zmiany kompresów, a takŜe podawania Bleysowi nocnika, do którego chłopiec mógł wymiotować, kiedy mdłości stawały się zbyt silne. Wuj czuwał przy Bleysie całą noc, opiekując się nim z zaskakującą delikatnością. Bleys zwymiotował wszystko wczesnym wieczorem i przez resztę ciemnych godzin męczyły go mdłości. W sumie, przeŜył przykrą noc. Ale z rana, całkiem wcześnie - w istocie niewiele później, jak dwie godziny po wschodzie słońca - z drogi dojazdowej do farmy dobiegł go ryk poduszkowca, a juŜ chwilę później Dahno znalazł się przy bracie. - No no, znowu cię złapało, co? - powiedział łagodnie starszy Ahrens, podchodząc do jego pryczy. - No cóŜ, to nie uzdrowi cię natychmiast, ale sprawi, Ŝe poczujesz się lepiej i pozwoli ci złapać trochę snu.
Wyjął kolejne trzy pigułki, tym razem białe i niewiele większe od tych, które dał wcześniej Bleysowi, by wywołać atak choroby; jedną wielką dłonią podtrzymał brata na posłaniu w pozycji siedzącej, Ŝeby chłopiec mógł połknąć proszki i popić je kubkiem wody. Delikatnie ułoŜył Bleysa z powrotem w pościeli. Chłopiec leŜał, ledwo dbając o to, co się z nim działo lub co się mogło zdarzyć za chwilę... ale czymkolwiek był środek, który dał mu Dahno, to zaczął działać z zaskakującą szybkością. Mdłości zaczęły w końcu mijać, a gorączka opuszczała ciało. Zrobił się senny - był tak wyczerpany, Ŝe nie brał zupełnie pod uwagę tego, jak w istocie musiał być zmęczony Henry po spędzeniu przy nim całej nocy. Nie podziękowawszy nawet Dahno czy wujowi, Bleys zamknął oczy i zapadł w głęboki sen. Następnego dnia czuł się duŜo lepiej, ale nadal miał zawroty głowy, kiedy próbował usiąść, i potrzebował pomocy, by przejść choćby tylko do nocnika. Na trzeci dzień nie czuł się juŜ w ogóle chory, ale nadal był bardzo słaby, więc większą część dnia spędził w łóŜku. Zanotował sobie w pamięci, Ŝe następnym razem, kiedy będzie musiał zaŜyć leki, powinien postarać się poznać źródło ich pochodzenia i upewnić się, Ŝe wie, co zaŜywa; lub powinien uprzeć się przy tym, by Dahno zabrał go do dostawcy, którego będzie mógł poddać krzyŜowemu ogniowi pytań. Dzięki temu chciał sprawić, Ŝe lek nie znokautuje go tak mocno, jak tym razem - które to działanie wydawało mu się silniejsze od niezbędnego. Czwartego dnia czuł się na tyle dobrze, by wstać i zacząć coś robić, chociaŜ nie był na tyle silny, by móc sprzątać, więc zajęli się tym dwaj pozostali chłopcy. Dzień później Bleys był juŜ w pełni sił. Wrócił Dahno, który wyjechał po dostarczeniu białych pigułek i odbyciu bardzo krótkiej rozmowy z Henrym. Brat przywiózł czytacz, ksiąŜki i harmonogram nauki, którą Bleys miał zacząć. - Podejmiesz ponownie obowiązki domowe - poinstruował go Henry - a takŜe lekkie prace na zewnątrz, które sam ci wyznaczę, ale cztery ostatnie godziny kaŜdego popołudnia poświęcisz na naukę według dostarczonego przez Dahno planu. To zastąpi twoją regularną edukację, kiedy zacznie się rok szkolny. Patrząc na Henry’ego, Joshuę i Willa, Bleys nie widział na twarzach chłopców wyrazu, który moŜna by uznać za zawiść czy odbicie myśli, Ŝe kuzyn jest faworyzowany; takŜe Henry nie okazywał innych uczuć, niŜ normalnie.
Rozdział 10 - Wuju - powiedział Bleys - dziękuję Bogu za uprzejmość i opiekę nade mną przez całą noc, kiedy byłem chory. Miało to miejsce dwa dni po tym, gdy Dahno zjawił się z pomocami naukowymi i odbył krótką rozmowę z Henrym. Była to pierwsza okazja, kiedy Bleys znalazł się w domu sam na sam z wujem i mógł z nim porozmawiać. To, co musiał powiedzieć, mogło odnieść duŜo większy skutek, gdy byli sami. Nie wiedział, co dokładnie Dahno powiedział Henry’emu, ale nie musiał znać szczegółowo treści rozmowy. Brat trzymałby się bardzo blisko wersji, którą uzgodnili wspólnie podczas ostatniej bytności Bleysa w Ekumenii. W tej chwili Henry siedział przy końcu stołu w jadalni, zajęty rachunkami związanymi z hodowlą kóz, a na drugim końcu Bleys czytał ksiąŜkę dotyczącą rachunku róŜniczkowego i całkowego. Słysząc słowa Bleysa, Henry podniósł wzrok. Twarz mu nieco stęŜała. Był to,
choć nie całkiem, dosyć posępny wyraz. - Za to nie musisz nigdy dziękować Bogu, chłopcze - powiedział. - Wykonałem tylko swój obowiązek. Tam, gdzie są chorzy, posłuŜysz im - nie więcej, jak trzy miesiące temu Nauczyciel Gregg wygłosił kazanie na ten temat. Ale niepotrzebne mi kazanie, bym pamiętał o swoich powinnościach. - Tym niemniej - odparł Bleys - dziękuję Bogu za twoją uprzejmość, wuju. Podziękowałem takŜe Bogu nie jeden raz, ale wiele razy, za to, Ŝe sprowadził mnie tutaj, gdzie mieszkam z Joshuą i Willem. Szczególnie jestem wdzięczny za poznanie Joshui i Willa. Uczą mnie wszystkiego, co muszę wiedzieć. Rzeczy, których nauczyli się prawdopodobnie od ciebie, a których wcześniej nie miałem nigdy okazji poznać. Przez zesztywniałą twarz Henry’ego przebiegł drobny grymas. Po chwili zniknął, a wuj wyglądał jak zwykle. - To ładnie z twojej strony, Ŝe myślisz dobrze o kuzynach - powiedział Henry sucho. Być moŜe to chełpliwość z mojej strony, ale uwaŜam, Ŝe są dobrymi synami; a w nadchodzących latach mają stać się dobrymi męŜczyznami. Będę szczęśliwy, jeśli tak się stanie; i będę takŜe szczęśliwy, jeśli wyrośniesz na im podobnego. Przeniósł gwałtownie wzrok na swoje skrawki papieru, jak zwykle ułoŜone przed nim w idealnym porządku. - Wracaj teraz do swojego zajęcia, Bleys! - powiedział. - A ja muszę wracać do swojego. śaden z nas nie ma czasu na pogwarki. Bleys wrócił z radością do swojej ksiąŜki o teorii fal. Jak to miał w zwyczaju, przeczytał najpierw wszystkie podręczniki, jakby to były ksiąŜki słuŜące rozrywce; pozwolił po prostu, by napełniły go pięknem przedstawianych i udowadnianych teorii. Potem czytał je drugi raz, powoli, gotów przerwać lekturę i spróbować przećwiczyć zagadnienia, które wyjaśniały. Tym razem jednak czuł zadowolenie z zupełnie innego powodu. Właśnie dowiódł czegoś, co podejrzewał, Ŝe Henry kochał głęboko swoich synów i zaczynał lubić równieŜ Bleysa - chociaŜ nigdy by tego nie przyznał, ani nie okazał. Bleys nie widział nigdy, by wuj objął czy choćby dotknął Joshuę i Willa. Najdalej, do czego się posuwał, to do wypowiedzenia rzadkich słów pochwały lub do obdarzenia ich tym śladem chłodnego uśmiechu, który - zdawało się - był wszystkim, na co Henry potrafił się zdobyć, chcąc okazać swoje zadowolenie. Bleys obserwował chłopców w tych momentach i widział, Ŝe nie dawali się zwieść. Czytali w swoim ojcu z taką łatwością, do jakiej Bleys dopiero dochodził. Wiedzieli, Ŝe obdarzał ich uczuciem i Ŝe przelotny uśmiech był ekwiwalentem gorącej pochwały kogoś o odmiennej naturze. Teraz Bleys czuł, Ŝe przebił się w końcu przez zewnętrzną zbroję Henry’ego i dotarł do jego głębiej skrytych emocji. To był początek. Na czwarty dzień po tej rozmowie wypadała niedziela i wszyscy pojechali do kościoła kozim zaprzęgiem - Henry, Joshua, Will i Bleys. Byli jedną z pierwszych rodzin, które dotarły na miejsce. Bleys zauwaŜył, Ŝe Gregg stał w wejściu do świątyni i witał tych, którzy przyszli na naboŜeństwo. Chłopiec przekonał się jednak, Ŝe członkowie innych rodzin, które dotarły juŜ na miejsce i tych, które przybyły później - gdyŜ on, Henry i chłopcy stali na zewnątrz aŜ do samego rozpoczęcia naboŜeństwa pozdrawiali ciepło wuja i jego synów, ale okazywali wyraźny chłód w stosunku do niego samego nawet wtedy, gdy Henry przedstawiał go jako swojego bratanka. W końcu weszli do środka. TuŜ za drzwiami, w małym przedsionku z haczykami na
ubrania - najwyraźniej było to coś w rodzaju szatni - Henry zatrzymał Bleysa, podczas gdy chłopcy szli środkowym przejściem kościelnej nawy. - Dzielimy ławkę z rodziną Howardsonów - wyjaśnił Bleysowi wuj - i nie ma juŜ w niej miejsca dla nikogo więcej. Obawiam się, Ŝe będziesz musiał siedzieć z tyłu sam. Bleysowi to nie przeszkadzało. Wolał siedzieć z tyłu, skąd mógł obserwować, sam nie będąc obserwowanym przez resztę zboru. - Nic nie szkodzi, wuju - odparł. - W domu boŜym kaŜde miejsce jest tak samo dobre, prawda? - Tak - rzekł Henry, patrząc na niego przenikliwie. - Masz absolutną rację. Kilka tylnych ławek było zupełnie pustych. Bleys usiadł w ostatniej z nich, po lewej stronie przejścia i obserwował inne rodziny, które wchodziły do kościoła i szły na swoje miejsca, które znajdowały się z przodu. Wreszcie, gdy zdawało się, Ŝe weszli ostatni wierni, we wnętrzu pojawił się męŜczyzna w średnim wieku. Na biodrze miał pustą kaburę miotacza, która wisiała na pasie otaczającym jego spory brzuch; grubas usiadł obok Bleysa i obdarzył go przyjaznym uśmiechem. - Nazywam się Adrian Wiseman - wyszeptał i wyciągnął dłoń. - Jestem kościelnym policjantem. - Ty musisz być Bleysem Ahrensem, bratankiem Henry’ego MacLeana, który dopiero co do niego zjechał, by z nim zamieszkać. - Tak - odparł równieŜ szeptem Bleys, ujmując z wdzięcznością oferowaną dłoń. Dlaczego nosi pan kaburę na broń? I gdzie pistolet, który do niej naleŜy? - Szzz - powiedział Adrian. - Zaczyna się naboŜeństwo. Później ci wszystko wyjaśnię. Po naboŜeństwie, które trwało nieco ponad dwie godziny, Bleys wstał i wyszedł za Adrianem do szatni na czas, by zobaczyć, jak męŜczyzna zdejmuje z półki miotacz i wkłada do kabury u swego boku. Konstabl odwrócił się, ujrzał Bleysa, złapał go za rękaw i wciągnął chłopca z powrotem do kościoła, by usunąć go z drogi wychodzących na zewnątrz członków zboru. Usiadł w ławce, którą obaj dopiero co opuścili i pociągnął za sobą Bleysa. - Policjant kościelny - powiedział Adrian cicho, nadal prawie szeptem - ma obowiązek nie dopuścić do zakłócenia naboŜeństwa z zewnątrz. - Kto miałby przeszkadzać? - zapytał zafascynowany Bleys. - Członkowie innych kościołów, którzy nie lubią naszego - wyjaśnił Adrian. - MoŜe dojść do prawdziwego ataku ze strony członków innego kościoła. Ale zwykle są to nastolatki, które chcą wykazać się odwagą w ten sposób, Ŝe przeszkodzą nam w modlitwie. ChociaŜ nawet to nie zdarza się często. Ale kiedy do tego dochodzi, muszę szybko chwycić broń; raczej nie po to, by jej uŜyć, ale jako straszak, Ŝeby ich przegnać. - Dlaczego zatem nie nosi pan jej cały czas? - spytał zafascynowany Bleys. - Och, wiem, to dlatego, Ŝe nie powinien pan wnosić miotacza do kościoła. Adrian uśmiechnął się do niego z aprobatą. - Masz rację - powiedział. - Gdy chodzi o moje cele, to szatnia jest uwaŜana za zewnętrzną część kościoła; a jednocześnie chcę mieć broń pod ręką na wypadek, gdybym jej potrzebował. - I dlatego nie zdejmuje pan samego pasa? - chciał wiedzieć Bleys. - Tak - potwierdził Adrian. W tym momencie podszedł Henry z chłopcami i po wymienieniu kilku przyjaznych słów z Adrianem zabrał Bleysa. Dopiero kiedy MacLeanowie znaleźli się w wozie koziego zaprzęgu, Bleys miał moŜliwość zadać Henry’emu kolejne pytania. - Wuju? - odezwał się. - Jak często jeden kościół napada na inny? To znaczy, gdy członkowie zboru dokonują ataku.
- Rzadko, w dzisiejszych czasach - odparł Henry; jego usta stały się nagle prostą kreską. - Widziałem to i mam nadzieję, Ŝe Ŝaden z was tego nie zobaczy. To straszna rzecz, kiedy widzi się, jak bracia i siostry w Panu zabijają się z powodu róŜnej interpretacji jednej linijki Pisma. Bleys nie był równie zmroŜony zachowaniem się czy tonem głosu Henry’ego od czasu ich pierwszego spotkania w kosmoporcie. Następnego dnia po południu, najszybciej jak to było moŜliwe, zapytał Joshuę, dlaczego sprawa wojen między kościołami wprawiła jego ojca w tak ponury nastrój. Joshua zawahał się. - Jeśli będzie chciał, Ŝebyś wiedział, to sam ci powie - odparł. Nigdy wcześniej kuzyn nie uchylił się od odpowiedzi na pytanie Bleysa. - Wiesz, Ŝe nie powie - rzekł. - Nigdy mi nic nie mówi. Joshua wahał się nadal. W końcu odezwał się, mówiąc z pewnym oporem. - Polecił mi, Ŝebym opowiedział o tym Willowi, kiedy będzie starszy. Sądzę, Ŝe zgodziłby się, Ŝebym ci to zdradził. Ty takŜe naleŜysz do rodziny - znowu się zawahał. Bleys, on był śołnierzem Boga! - śołnierzem Boga? Masz na myśli to, Ŝe został zwerbowany podczas jednego z tych poborów rekrutów, które macie tutaj tak często, Ŝeby młodzi męŜczyźni walczyli poza planetą w celu powiększenia dochodów Zjednoczenia, liczonych w międzygwiezdnych kredytach? - Nie, nie - odparł Joshua - chociaŜ w tym takŜe uczestniczył. MoŜe ci o tym opowiedzieć, jak będzie chciał. Tak naprawdę, nigdy mi tego nie mówił. Nie, śołnierz Boga jest, no cóŜ... czasami, Bleys, kiedy jeden kościół jest atakowany przez inny, ten napadnięty otrzymuje pomoc ze strony członków bliskich mu zborów, z którymi jest na przyjacielskiej stopie. Ojciec walczył raczej za inne kościoły niŜ za swój własny. - Och, rozumiem - powiedział Bleys. - Zarabiał w ten sposób pieniądze... - Pieniądze?! Oczywiście, Ŝe nie! - Joshua był przeraŜony. - Nawet Fanatyk nie walczyłby tylko dla pieniędzy! Nie, przede wszystkim walczył za ludzi kościoła, który został napadnięty. - Nie rozumiem - rzekł Bleys. - Powiedziałeś „przede wszystkim”. A o co walczył poza tym? - Nie, nie rozumiesz, Bleys - przyznał Joshua cierpliwie. - Walka za Ludzi Boga jest w porządku. Większość z tych, którzy oferują w ten sposób swoją pomoc, robi to dla wiernych zboru, któremu pomagają. Ale... niekiedy, po jakimś czasie, zaczyna im się to podobać. Sama walka. Walka, i - BoŜe, pomóŜ nam - zabijanie. W końcu przenoszą się, biorąc udział w jednej wojnie o kościół po drugiej. Ojciec przekonał się pewnego dnia... no cóŜ, nie ufał juŜ sobie, Ŝe walczy z czystym sercem. Milicja została w końcu wycofana z wojny, w której uczestniczył i... ale on sam będzie ci musiał to opowiedzieć, Bleys. Ja nie mogę. Joshua był zaniepokojony, a Bleys nigdy wcześniej nie widział go w takim stanie. - Nawet jeśli trzeba zastrzelić króliki na wieczorny gulasz - ciągnął Joshua pełnym napięcia głosem - to kaŜe mi to robić. Widziałeś, Ŝe biorę broń, wychodzę i przynoszę króliki, ale nigdy nie widziałeś, Ŝeby on to robił, prawda? To dlatego, Ŝe teraz nawet nie lubi dotykać broni. Nie sądzę, Ŝeby za mojej pamięci wziął do ręki pistolet igłowy więcej, niŜ dwa czy trzy razy, a i tak zrobił to tylko wtedy, gdy trzeba było wyczyścić go w specjalny sposób lub przygotować dla mnie. - W porządku, Josh - rzekł Bleys pospiesznie. - NiewaŜne. Masz rację. Sam mi powie, kiedy nadejdzie właściwa pora. W dniach, tygodniach i miesiącach, które nadeszły, starał się dopasować do wzorca
Ŝycia Henry’ego i pozostałych członków kościoła. Od czasu do czasu pewne rozwiązania same przychodziły mu do głowy, nawet bez świadomych rozmyślań z jego strony. Nagle rozumiał, Ŝe jakieś działanie, postawa lub słowo uŜyte przez kogoś z pozostałej trójki miało znaczenie, którego wcześniej nie podejrzewał. Zachowywał te fragmenty informacji i dopasowywał do siebie. Krok po kroku, poznawał lepiej kaŜdego z MacLeanów. Ale najlepiej poznał Henry’ego. Nadeszła krótka jesień, a po niej nastąpiła długa zima - w tych szerokościach geograficznych pora ulewnych deszczy i porywistych wiatrów. Bleys kontynuował samodzielną naukę, ale nie chodził do małej szkoły, do której codziennie uczęszczał teraz nie tylko Joshua, ale i Will. Poza tym, był częścią ich Ŝycia i zaczynał znajdować w jego regularności spokój i wygodę. Chodził z MacLeanami do małego kościoła i słuchał kazań Gregga. Przyłączał się do ich hymnów, które śpiewano - zgodnie z zasadami ich odłamu - bez Ŝadnego muzycznego akompaniamentu, a takŜe klękał i modlił się wraz z innymi. Mimo Ŝe wysilał się jak mógł, nic z tego nie przywiodło go ani trochę bliŜej do ich wiary w Boga. Ale zaczął solidaryzować się z nimi; solidarność była niczym jeden wielki, ciepły, opatulający ich wszystkich pled. Przywracała zaufanie, Ŝe Bleys stanowi część ich małej społeczności; dawała wraŜenie stabilności, jakiej nie czuł nigdy wcześniej, będąc z matką i jej przyjaciółmi. Wszystko to znaczyło bardzo wiele dla Bleysa, który tęsknił za taką stałością. Kiedy przebywał w towarzystwie kogoś z miejscowych, zdawało mu się, Ŝe jest lubiany i akceptowany. Ale niewielka zmiana w postawie tego człowieka, gdy tamten odwrócił się, by poświęcić uwagę innemu członkowi zboru, wydawała się Bleysowi sygnałem, Ŝe ta wyraźna sympatia w stosunku do niego zmniejsza się. Obawiał się, Ŝe to, co od dawna postrzegał jako problem - Ŝe jest odbierany jako inny - wpływał, nawet jeśli tylko nieświadomie, na ich stosunek do niego. Tak, jakby czuli jego niemoŜność uwierzenia w Boga i stania się podobnym do nich. To przekonanie zostało poparte pewnego dnia, kiedy Bleys był w sypialni i usłyszał głos Willa, który wszedł właśnie do domu i zwrócił się do Henry’ego: - Ojcze? - spytał Will. - Tak, Will? - powiedział Henry. - Dlaczego inni członkowie kościoła nie lubią Bleysa? Modli się więcej od nich i zawsze jest niezwykle grzeczny dla kaŜdego. Joshua i ja bardzo go lubimy! - Will - odparł Henry - kaŜdy człowiek ma prawo do tego, by coś lubić lub nie. Nie zwracaj uwagi na to, co inni czują w stosunku do twojego kuzyna. Z czasem mogą zacząć postrzegać Bleysa tak, jak widzisz go ty i Joshua. Na farmie te same rzeczy zdarzały się przez sześć dni w tygodniu, z wyjątkiem dnia kościelnego i wszyscy wspólnie w tym uczestniczyli. Ten sam rytm pracy i Ŝycia dotyczył ogółu mieszkańców, a Bleys był jednym z nich. ChociaŜ ten styl Ŝycia nie mógł w Ŝadnym wypadku zająć miejsca miłości, jakiej nigdy nie doznał od matki, to w dziwny sposób tłumił ból wywołany przez brak tego uczucia - ból, który nigdy nie opuścił go całkowicie. Ale źródło, skąd płynęła ta pociecha, umykało mu. Zrozumiał jednak, w jaki sposób efekty wynikające z wiary Henry’ego tworzyły solidną strukturę ludzkiej rasy i otaczającego ją wszechświata. To wszystko było zaplanowane, sprowadzone do jedności i trwałości, których pragnęło duchowe ja” Bleysa. Jeśli krył się w tym sposób na uwierzenie w Boga, to z pewnością na drodze docenienia i zrozumienia tego pojedynczego, uporządkowanego wszechświata, który wirował wokół
niego. Bleys postanowił podwoić liczbę modlitw i wzmóc wysiłki prowadzące do poznania istoty Boga. Jeśli nie mógł mieć miłości, to mógł przynajmniej mieć ten pojedynczy, uporządkowany wszechświat. Wszystko, co musiał zrobić, to zaakceptować ideę wszechmocnego, panującego nad wszystkim Boga. Jednocześnie wizyty u brata Bleysa dostarczały coraz większej liczby informacji i stawały się coraz ciekawsze. Dahno wprowadzał stopniowo Bleysa w Ŝycie Ekumenii i zapoznawał go z miastem. Ahrens zaczął zabierać młodszego brata do miasta, pokazywał mu róŜne jego fragmenty i wyjaśniał, jak one funkcjonują na tym religijnie zorientowanym Nowym Świecie. Unikał jednak jakichkolwiek uwag dotyczących celów, do których dąŜył i ucinał wszelkie pytania na ten temat. Bleys nie potrafił wydobyć z Dahno odpowiedzi na pytanie, jaką rolę odgrywał jego brat w tym mieście i na tej planecie. I tak to trwało, aŜ w pewien weekend Dahno poprosił Henry’ego o pozwolenie zabrania Bleysa do Ekumenii na cztery dni; w tym na niedzielę. - Oczywiście - MacLean zmarszczył czoło - ale chłopiec opuści naboŜeństwo. - Nie, wuju - powiedział Bleys. - Nie opuszczę, prawda Dahno? Brat uśmiechnął się. - Nie wiem, czy w Ekumenii jest wasz kościół - zwrócił się do Henry’ego. - Jest - odparł MacLean. - Zapiszę ci adres. Uczynił to na jednym ze swoich świstków papieru i - dosyć zastanawiające - wręczył go nie Dahno, ale Bleysowi. Chłopiec złoŜył kartkę i wsunął ją do kieszonki koszuli. - No dobrze - odezwał się Dahno - zatem to załatwione. Czy jest jeszcze jakiś powód, dla którego Bleys miałby nie jechać? - Nie - odparł Henry; spojrzał bezpośrednio na starszego z braci. - Oczywiście, dobrze się nim zaopiekujesz. - Oczywiście - odparł Dahno. - Rozumiesz, o co mi chodzi - powiedział MacLean, zwracając się nadal wprost do Dahno. - Chłopiec mieszka z nami juŜ od pewnego czasu i na sposób Pana. Nie weźmiesz go w jakieś miejsce, w którym nie powinien się znaleźć? - Nie, wuju - rzekł Dahno ciepło. - Przyrzekam. A więc zostało postanowione. Ale w poduszkowcu, kiedy wjechali na autostradę, starszy brat wybuchnął nagle głośnym śmiechem. Odwrócił głowę i spojrzał przelotnie na Bleysa, mając na twarzy szeroki uśmiech. - Dobry stary wujaszek Henry! - powiedział. - Pilnuje, Ŝebym nie sprowadził cię na manowce! - I tak nie zostałbym sprowadzony z właściwej drogi - odparł spokojnie Bleys, patrząc bratu w oczy. Kiedy Dahno zerknął ponownie na Bleysa, uśmiech nie opuścił ust olbrzyma, ale był stonowany; wyraz twarzy starszego Ahrensa zmienił się. - Nie zapominaj o swoich mleczakach, Mały Bracie - powiedział Dahno. - Zaczekaj, aŜ urosną ci prawdziwe kły. Bleys zamilkł; póki nie znaleźli się niemal w mieście, nie padło między nimi ani jedno słowo. Potem Bleys odezwał się ponownie. - Dlaczego chcesz, Ŝebym został cztery dni? - zapytał. - PoniewaŜ nadeszła pora, Ŝebyś zaczął naukę - odparł Dahno, nie patrząc na niego. -
Innego rodzaju naukę, Mały Bracie. W mojej szkole. To miejsce, gdzie człowiek sam się uczy; i w tym wypadku to jest właśnie najwaŜniejsze: Ŝe uczysz sam siebie, zamiast Ŝeby uczył cię ktoś inny - w tym i ja. Bleys zadał to pytanie, gdyŜ Dahno kierował poduszkowiec w stronę innej dzielnicy Ekumenii niŜ ta, do której wcześniej jeździli. Młodszy brat zepchnął odpowiedź starszego w głąb umysłu, by pozwolić jej tam fermentować; miała czekać na kolejne drobne fragmenty informacji, które mogły zacząć składać się w coś, co Bleys potrafiłby lepiej zrozumieć. Dahno zwolnił teraz, gdyŜ byli juŜ na ulicach miasta, gdzie obowiązywało ograniczenie prędkości. Dzielnica, do której wjechali, była obskurniejsza od wszystkich innych, jakie Bleys do tej pory widział w tym mieście - czy w ogóle gdziekolwiek indziej, jeśli o to chodzi. Był to obszar biurowców, magazynów i nielicznych budynków mieszkalnych o wysokości pięciu, sześciu pięter - co w mieście na tej planecie stanowiło coś niezwykłego. Właśnie przed jednym z takich domów Dahno podjechał w końcu poduszkowcem do krawęŜnika. - Wysiadamy - powiedział, zerkając na Bleysa.
Rozdział 11 Dahno opuścił poduszkowiec, Bleys wysiadł i wszedł za swoim starszym przyrodnim bratem do budynku. Na parterze mieścił się mały, stęchły hol, dłuŜszy niŜ szerszy, na obu ścianach widniały skrzynki na listy. Za biurkiem siedział stary męŜczyzna, dozorca domu, jakich spotykało się na tej planecie, ale z reguły nie w miejscach wyglądających tak tandetnie jak to. Jego wzrok spotkał się ze wzrokiem Dahno. Dozorca nie odezwał się słowem; nie zrobił tego teŜ Ahrens. Poznali się, to wszystko. Dahno ruszył w stronę szybów trzech wind i wcisnął do szczeliny zamka najdalszej z nich krótki, gruby walec klucza. Drzwi rozsunęły się. Weszli na platformę; drzwi zamknęły się za nimi. Płyta uniosła ich w górę szybu. Bleys obserwował uwaŜnie Dahno. Zastanawiał się, dlaczego przyjechali w podobne miejsce. Na podstawie tego, czego dowiedział się do tej pory o tym człowieku, podobny budynek oraz mieszkanie, jakie przypuszczalnie się w nim znajdowało, w ogóle nie były w stylu brata. Czekał, aŜ Dahno pośpieszy z jakimiś wyjaśnieniami, ale brat milczał. Winda zatrzymała się na najwyŜszym piętrze budynku, a drzwi otworzyły się w krótkim korytarzu ze spłowiałym dywanem i tandetnymi dekoracjami ściennymi. Przed nimi widniały samotne drzwi. Dahno posłuŜył się ponownie kluczem. Wyjął go z kieszeni, ale Bleys nie potrafił powiedzieć, czy to był ten sam klucz, którym brat otwierał windę, czy nie. Przypuszczalnie tak. W kaŜdym razie wsunięcie klucza w gniazdo zamka sprawiło, Ŝe drzwi przed nimi odsunęły się do tyłu, a oni przeszli przez wielki pokój przypominający salę klubową, w którym siedziało z tuzin męŜczyzn na miękko tapicerowanych, dryfowych siedziskach niektórzy z nich czytali, inni mieli przed sobą na wpół wypełnione szklanki. Kiedy drzwi zamknęły się, wszyscy obecni gramolili się, Ŝeby podnieść się na równe
nogi. - Dzień dobry, panowie zastępcy - powitał ich jowialnie Dahno. - Zastępcy w trakcie szkolenia, powinienem był raczej powiedzieć. Siadajcie, panowie, siadajcie. Wszyscy zajęli ponownie swoje miejsca. Tym razem Bleys przyjrzał się obecnym dłuŜej i dokładniej. Wszyscy byli słusznej postawy, dziarsko wyglądającymi ludźmi; Ŝaden z nich nie miał mniej jak dwadzieścia kilka lat i Ŝaden nie był prawdopodobnie po trzydziestce. Wszyscy byli nadzwyczaj dobrze ubrani, ale w niedbałym stylu. Ich ubrania były drogie, ale nie krzykliwe. Jednocześnie nie były to ubrania, jakie Bleys widział, by nosili je mieszkańcy tej planety. Pomimo postury, w porównaniu z Dahno wszyscy wyglądali jak młodzieńcy. Stojąc, starszy Ahrens górował nad wszystkimi. - To jest mój brat Bleys - powiedział Dahno, machając ręką w jego kierunku. Chciałbym, Ŝebyście wszyscy dobrze mu się przyjrzeli. Urwał, a ta przerwa podkreśliła znaczenie jego następnych słów. - Chcę, Ŝebyście wszyscy go zapamiętali - ciągnął wolno - i mogli wszędzie go rozpoznać. Urośnie w nadchodzących latach, ale zawsze poznacie go od jednego rzutu okiem. Będziecie się nim opiekować. Jeśli nie powiem wam inaczej, będziecie strzec go z naraŜeniem Ŝycia - w kaŜdym czasie, miejscu i w kaŜdej sytuacji, w jakiej go ujrzycie. Przerwał, by ponownie się uśmiechnąć. Głos mu złagodniał, jego brzmienie stało się Ŝartobliwe. - To dlatego, Ŝe jest więcej wart od kaŜdego z was z osobna lub wszystkich razem powiedział. - Pamiętajcie o tym, jak powinni to mieć na uwadze lojalni adepci. Zatem będziecie go ochraniać cały czas, kiedy tylko będzie to niezbędne, a jeśli powiem, Ŝebyście go przyprowadzili do mnie, to go sprowadzicie. Czy to jasne? - Tak, panie przewodniczący - rozległ się chór głosów. - Dobrze - rzekł Dahno; odwrócił się do Bleysa. - Przynajmniej jeden z nich powinien zawsze być tutaj. Są jeszcze inni, teraz nieobecni, z którymi będziesz musiał poznać się w przyszłości. Tymczasem zostawmy ich, by zasłuŜenie odpoczęli, a ja cię oprowadzę. Ruszył przed siebie, a Bleys posłusznie poszedł z nim, czując na sobie spojrzenia wszystkich męŜczyzn zgromadzonych w pokoju. To nie było przyjemne uczucie. Miał wraŜenie, Ŝe jest raczej wrogiem wskazywanym jako ewentualny cel, a nie wartościowym przyjacielem, którym naleŜy się opiekować - jak to sugerował Dahno. Przeszli przez kolejne drzwi, które odsunęły się, gdy się do nich zbliŜyli. Znaleźli się w pomieszczeniu kuchennym; wejście po lewej stronie stronie prowadziło do następnej sali, która była albo wielkim pokojem konferencyjnym, albo jadalnią. Dahno zatrzymał się i wskazał machnięciem pomieszczenie z długim stołem. - Pokój, w którym moi przyszli zastępcy szkolą się w swoich obowiązkach - wyjaśnił Bleysowi. - Nie musimy zostawać tu ani chwili. Chodź dalej, pokaŜę ci najpierw ich kwatery prywatne. KaŜdy z nich ma osobny pokój z łazienką. W istocie, ten kompleks zajmuje całe górne piętro budynku... Kiedy Dahno mówił, szli środkiem korytarz; otwarte drzwi po obu jego stronach ukazywały pokoje z posłanymi łóŜkami. Rzeczy znajdujące się w kaŜdym pomieszczeniu były mniej czy bardziej porządnie poukładane, ale to było wszystko, co Bleys mógł o tym powiedzieć. Bleys, wyszkolony teraz za sprawą prac porządkowych i szorowania domu Henry’ego uznał, Ŝe pokoje są bardzo kiepsko utrzymane. Nie brakowało kurzu w rogach i na parapetach, co wskazywało, Ŝe sprzątano je albo niedbale, albo nieczęsto; a przede wszystkim miały one niechlujny wygląd, pomimo eleganckich mebli.
Ale Dahno prowadził juŜ Bleysa do bardzo duŜego pokoju, którego sufit wnosił się nad ich głowami na wysokości co najmniej dwóch kondygnacji. Taka przestrzeń była najwyraźniej niezbędna, gdyŜ pomieszczenie było wyposaŜone jak sala gimnastyczna. Na podłodze leŜały maty, a z sufitu zwisały liny słuŜące do wspinania się. Jeden z rogów sali zajmował basen pływacki, który nie był wcale taki mały, jak się Bleysowi z początku wydawało, gdy porównywał go z powierzchnią pomieszczenia. - Tutaj ćwiczą moi rekruci - powiedział Dahno; szedł nadal przed siebie. - Mam ludzi, którzy przychodzą tu, by ćwiczyć ich w róŜnych dziedzinach sportu. Szkoleniowców ze wszystkich planet, którzy chcą trenować innych. Przeszedł przez całą salę gimnastyczną i przez kolejne rozsuwane drzwi wszedł do pomieszczenia, które najwyraźniej pełniło rolę sali wykładowej lub klasy. Tutaj zatrzymał się wreszcie. Nad ich głowami i na ścianach zapaliły się automatycznie światła, chociaŜ w pomieszczeniu nikogo więcej nie było. - Tutaj - powiedział - prowadzona jest część ich edukacji. Przede wszystkim przez nauczycieli ze świata naszej matki, przez Exotików. To jest absolutnie niezbędne, gdyŜ kiedy zostaną w końcu pełnymi wiceprzewodniczącymi, udadzą się na inne planety i załoŜą własne grupy, a kaŜdy z tych, których dopiero co widziałeś, stanie się lokalnym przewodniczącym i będzie rekrutował własnych zastępców. Co o tym wszystkim sądzisz, Bleys? - Ci męŜczyźni z pierwszego pokoju - zapytał chłopiec - wszyscy pochodzą z tego świata? - Tak, z wyjątkiem jednego czy dwóch - odparł Dahno. - Ale nie powiedziałbyś tego o tych, którzy są teraz nieobecni. Poza tym, wszyscy zostali przeze mnie bardzo uwaŜnie dobrani. Dowiesz się o tym z upływem lat. WaŜną rzeczą, jaką chciałbym, Ŝebyś wyniósł z tej krótkiej wizyty, jest to, Ŝe oni uczą się jak zostać przywódcami. śeby mogli rozpowszechniać słowo - moje słowo. Rozumiesz juŜ, Bleys? - Tylko częściowo - odrzekł jego brat. Dahno roześmiał się. - Dobrze! - powiedział, a potem jego głos bardzo spowaŜniał. - Chcę, Ŝebyś wyrobił sobie własne zdanie na ten temat. Miej oczy szeroko otwarte i wyciągaj własne wnioski. I pamiętaj, Ŝe musisz jeszcze dorosnąć. To daje ci kilka lat na przemyślenie spraw. Zawrócił nagle. - Pokazałem ci to miejsce, zajmijmy się zatem innymi rzeczami. Ruszył z powrotem przez pomieszczenia, które minęli - męŜczyźni we frontowym pokoju znowu wstali, gdy Dahno przechodził, ale machnięciem ręki polecił im usiąść. Wyszli, zjechali windą i wsiedli do poduszkowca. - A teraz - głos Dahno brzmiał znowu wesoło i bardzo przyjaźnie - pojedziemy do mojego mieszkania. Sądzę, Ŝe przynajmniej jedna związana z nim rzecz spodoba ci się bardziej od tego, co widziałeś tutaj. Zostawili za sobą poprzednia dzielnicę i wjechali do innej, która znacznie się od tamtej róŜniła. Stały tutaj wielopiętrowe apartamentowce i wyglądało na to, Ŝe zamieszkują je bogaci samotni ludzie i rodziny. Poduszkowiec zanurkował w dół po pochylni i zjechał do podziemi jednego z budynków; pokonali windą kilka pięter i wjechali na korytarz bogato wyłoŜony granatowymi chodnikami. Na ścianach - z wyjątkiem jednej, w której było wysokie, podobne kościelnemu okno - znajdowało się mnóstwo ozdobnych roślin. Okno pozwalało dostrzec zadrzewiony teren, co sprawiało takie wraŜenie, jakby całkowicie zostawili za sobą miasto i mieli przed sobą las. Dahno uŜył ponownie jakiegoś klucza, po czym weszli do zupełnie odmiennego
wnętrza, niŜ oglądane poprzednio. Było to jasne mieszkanie, którego korytarz oświetlał umieszczony w dachu świetlik. Okno, widoczne na wprost nich po drugiej stronie wielkiego salonu, rozciągało się na całą ścianę. Zdawało się, Ŝe po prawej stronie znajduje się coś w rodzaju oranŜerii pełnej roślin, dochodziło stamtąd ćwierkanie ptaków. Po lewej stronie znajdował się mały hol, który prowadził do sporej - ale nie ogromnej - jadalni, która mogła prawdopodobnie pomieścić dwanaścioro ludzi; w korytarzu za nią widać było kolejne pokoje. Dywany były nadzwyczaj grube i miękkie, w odcieniu starego złota, a biały sufit przebijały tu i ówdzie świetliki, wpuszczające słoneczny blask. Ściany były Ŝółte, obwieszone obrazami scen rodzajowych. Słuchając uwaŜnie Bleys, doszedł do wniosku, Ŝe z cieplarni dobiega odgłos szemrania wody, strumyka albo małego wodospadu. W sumie, apartament mógł ujść za kopię widzianych przez Bleysa pomieszczeń mieszkalnych, jakie moŜna było spotkać na obu planetach Exotików. - No i? - spytał Dahno. - Wiesz juŜ, co miałem na myśli mówiąc, Ŝe będzie tu coś, co ci się spodoba? Bleys wiedział od razu, co brat miał na myśli. Nie chodziło tylko o gust Exotików, stanowiący dodatek do luksusu i dobrego smaku, z jakim urządzono mieszkanie, lecz o to, Ŝe apartament był nieskazitelnie czysty. Ściany, podłogi, sufity; kaŜda powierzchnia w zasięgu wzroku. Wszystko błyszczało, jakby zostało odkurzone lub wypucowane zaledwie kilka minut wcześniej. Dom Henry’ego nie mógłby być czyściejszy. - Tak, rozumiem - powiedział Bleys. Przyszedł tutaj zbuntowany, gotów oburzyć się na wszystko, co brat mu pokaŜe. Teraz ta chęć walki opuściła go. To było przyjemne i atrakcyjne mieszkanie; i nie było sensu temu zaprzeczać. Jeśli odzwierciedlało postawę jego lokatora, to Bleys był bardziej nieufny w stosunku do Dahno, niŜ powinien być. - Podoba mi się twoje mieszkanie - powiedział swemu potęŜnemu bratu. Poczuł na swoim ramieniu lekkie dotknięcie jednej z wielkich dłoni. - Miło mi to słyszeć - odparł Dahno. Głos miał znowu powaŜny. - Chodź zatem dalej; zjemy w innym miejscu, niŜ restauracja. W jadalni, za fałszywą ścianą, która wślizgnęła się w podłogę za dotknięciem czujnika, znajdowała się mała, czysta, automatyczna kuchnia, mogąca najwyraźniej zaspokoić wszelkie gusta. W tym wypadku były to kanapki i napoje - bardzo dobra imitacja soku pomarańczowego z Nowej Ziemi, do jakiego Bleys przyzwyczaił się podczas spędzonych tam lat i ciemne piwo dla Dahno, a do tego talerz małych zakąsek - wszystko przygotowane w kilka minut. - To dla uczczenia zjazdu rodzinnego - powiedział Dahno, podnosząc swoją szklankę. - Gdybyś był nieco starszy, Bleys, wypilibyśmy za to obaj. Nie w tym rzecz, Ŝeby mnie obchodziło czy będziesz pił teraz, później, czy w ogóle, ale w tym tygodniu, kiedy jesteś ze mną, chcę, Ŝebyś dysponował pełnią zmysłów, a nie, Ŝeby twój mózg był zamulony alkoholem - choćby w najmniejszym stopniu. Bleys uśmiechnął się w duchu, ale na zewnątrz zachował powagę. Kilka lat temu, jeszcze u matki odkrył, Ŝe z jakiegoś powodu jest szczególnie odporny na działanie alkoholu. Nie, Ŝeby nie mógł się upić - przeprowadził eksperyment i stało się tak, ale - jak na ledwo sześcioletniego chłopca - musiał pochłonąć sporą ilość trunku. To był odprysk wiedzy, którą lepiej było zachować wyłącznie dla siebie. - Przyrządziłem tylko przekąski - wyjaśnił Dahno - poniewaŜ później zjemy kolację. Dzięki temu dotrwamy do niej.
Zjedli, Dahno wrzucił naczynia z resztkami posiłku do szczeliny na odpadki, a potem opuścili mieszkanie. - Wezmę dla ciebie klucz z biura - powiedział starszy brat, zamykając za nimi drzwi gdyŜ zostaniesz tutaj kilka dni. To po drodze. Poszli z powrotem do poduszkowca. Bleys zastanawiał się nad źródłem dochodów Dahno, ale czuł zbytni respekt przed zdolnościami umysłowymi brata, by pokusić się o próbę jakichkolwiek dociekań. WyobraŜał sobie wiele rzeczy, ale Ŝaden z domysłów nie był bliski rzeczywistości, to znaczy apartamentowi w biurowcu. Brązowa plakietka na cięŜkich drzwiach z ciemnego drewna ogłaszała po prostu: DAHNO AHRENS, DORADCA INWESTYCYJNY. Weszli do gabinetu, w którym dwie kobiety pracowały przy zautomatyzowanych biurkach, zajmując się całkiem sporym stosem dokumentów. - Coś waŜnego? - zapytał Dahno. Obie potrząsnęły głowami. Brat poprowadził Bleysa przez pokój wyłoŜony dywanem w kolorze trawy; najwyraźniej pomieszczenie znajdowało się w środku budynku, gdyŜ w ogóle nie miało okien, a potem weszli do kolejnego wnętrza. To było duŜo większe. Stało w nim wielkie, czarne biurko, wokół którego unosiło się kilka wygodnych dryfów. Jeden, dostosowany do rozmiarów Dahno i odpowiednio wyścielony, znajdował się za biurkiem. Ten pokój, prawem kontrastu, miał okna w dwóch ścianach. - Co o tym myślisz, Bleys? - spytał Dahno, kiedy weszli do środka. - Musi ci się powodzić - odparł Bleys. - Co to jest „doradca inwestycyjny”? To znaczy, co robisz jako doradca? Dahno roześmiał się. - Daję dobre rady - wyjaśnił. - I zwykle powód jest taki, Ŝe wiem, jaka rada jest właściwa. Och, nie zawsze. MoŜe w dwudziestu pięciu procentach przypadków zgaduję lub szacuję. Ale resztę wiem. Co byś zrobił z takim biurem, jak to, Bleys? Chłopiec rozejrzał się po olbrzymim gabinecie, którego powierzchnia była większa od powierzchni całego domu Henry’ego. - Przekształciłbym je w centrum przetwarzania danych - odparł szczerze. Dahno uśmiechnął się. Skinął na Bleysa, poprowadził go ku jednej z bezokiennych ścian pokoju, w której były drzwi; kiedy podeszli do nich, odsunęły się w bok. Przekroczyli próg i Bleysa, postępującego za bratem, zatchnęło z niedowierzania. W pomieszczeniu znajdował się dział czytaczy ksiąŜek i urządzeń skanujących, a reszta przestrzeni była zajęta przez półki i przegródki na ksiąŜki w postaci cylindrów i dysków. - Widzisz teraz, co miałem na myśli, mówiąc, Ŝe w większości przypadków wiem, jaka rada jest właściwa - powiedział Dahno. - To przede wszystkim tutaj znajduję odpowiedzi. MoŜe teraz zrozumiesz, dlaczego jestem tobą tak zainteresowany, Mały Bracie. Bleys zawahał się. Był zaintrygowany; ciekawość go zŜerała. Był takŜe świadom, Ŝe Dahno wie o tym. I Ŝe jego starszy przyrodni brat rozmyślnie wstrzymywał się z udzielaniem mu informacji, by go zachęcić do zadawania pytań. Przez ciało Bleysa przebiegło ukryte drŜenie. Dahno podsuwał atrakcyjny trop, licząc, Ŝe Bleys nim podaŜy, ale - bardziej niŜ pewne, chociaŜ Dahno za nic by tego nie przyznał taki, który prowadził do sytuacji, z której młodszy brat nie mógłby uciec. Jednak ciekawość nadal walczyła w Bleysie - i zwycięŜyła. - Jakim ludziom doradzasz? - zapytał. Twarz Dahno rozdzielił szeroki uśmiech.
- Przedstawicielom wszystkich zawodów - powiedział. Spojrzał na zegar na ścianie pokoju, w którym byli. - I prawie nadeszła pora, Ŝebyśmy ruszyli tam, gdzie moŜemy ich spotkać
Rozdział 12 Pojechali do restauracji. Ta jednak róŜniła się od wszystkich innych lokali, do których Dahno zabierał wcześniej Bleysa. Tamte były wręcz luksusowe, ale małe, dyskretne i leŜały z dala od centrum miasta. Ta restauracja była bardzo duŜa i droga do takiego stopnia, w jakim wystawność staje się ostentacją; czteropiętrowej wysokości okna po jednej stronie ujęte były w ramy cięŜkich, udrapowanych zasłon. W zbiorniku wielkości połowy basenu olimpijskiego, ale podzielonym na groty i sekcje przez ozdobne rzeźby i elementy architektoniczne, pływały roŜnokształtne ryby, których zarodki musiały zostać sprowadzone naprawdę wielkim kosztem Ryby miały stopę lub więcej długości, rozmaite kolory i pływały leniwie w tym bogatym środowisku. To była restauracja w stylu, jakiego Bleys nie spodziewałby się znaleźć na Ŝadnym z Zaprzyjaźnionych Światów, jeśli wziąć pod uwagę jego wyobraŜenia o tym, jacy byli Zaprzyjaźnieni przed przybyciem tutaj oraz na podstawie poglądu, jaki powziął w trakcie spędzonych na farmie Henry’ego miesięcy. Był to raczej lokal, jaki pasowałby do Nowej Ziemi, Freilandu lub do jednej z niewyspecjalizowanych planet, na jakich prowadzono handel i produkcję na wielką skalę i gdzie duŜo ludzi szastało kredytami. Ludzi, których cieszyło wydawanie pieniędzy w takich miejscach, gdzie mogli pokazać, na co ich stać. Gdy tylko zbliŜyli się do wejścia do sali jadalnej, Dahno został rozpoznany i bez słowa poprowadzony do stolika - okrągłego, o czystym, przezroczystym blacie, przy którym mogło siedzieć co najmniej sześcioro ludzi. - Siedź spokojnie - powiedział Dahno Bleysowi. - Zamów co chcesz u kelnera, ale przygotuj się na długie posiedzenie. Picie i jedzenie to tutaj marginalne zajęcie. Kelner stał juŜ przy nich i Dahno zamówił kolejne ciemne piwo, a Bleys, na wszelki wypadek, następny sok owocowy. Zainteresowało go to, Ŝe w menu były wymienione nie tylko miejscowe soki, ale i inne, określone jako importowane. Nie były sprowadzane, tylko zręcznie podrobione, jak ten pomarańczowy z Nowej Ziemi, który pił w mieszkaniu Dahno. Na razie Bleys postanowił zachować ostroŜność, kierować się przykładem brata, siedzieć spokojnie i patrzeć, co się dzieje. Nie byli sami dłuŜej niŜ pięć minut, gdy przy ich stoliku, nie pytając o pozwolenie, usiadł wysoki, szczupły, raczej elegancko ubrany męŜczyzna przed siedemdziesiątką. W szklance w jego dłoni musował niebieski drink. - No cóŜ, stoimy pod ścianą - odezwał się do Dahno, sącząc swój napój. Urwał i spojrzał z powątpiewaniem na Bleysa. - Znasz moją zasadę - powiedział Dahno. - Przy kaŜdym, kto siedzi przy tym stole, moŜna mówić otwarcie. Gdyby tak nie było, odesłałbym taką osobę, kiedy usiadłeś. - Skoro tak twierdzisz - powiedział starszy męŜczyzna, nadal z powątpiewaniem w głosie. - No cóŜ, zdarłem buty, ale rozmawiałem ze wszystkimi delegatami w Izbie i nie
sądzę, Ŝebyśmy przepchnęli 417B. - Kto się wstrzymuje? - zapytał Dahno. - Tylko pięcioro. Pięć Sióstr - znasz ich. W tej sprawie są głusi na argumenty. Chcą pozaświatowego handlu dla Zjednoczenia i zamierzają mieć pozaświatowy handel; niewaŜne, kto dostanie przez to po kieszeni. Wszyscy pragną profitów, kaŜde z nich, a w zdjęciu restrykcji dostrzegają boski zamysł... Wzruszył bezradnie ramionami. - Przyszło mi do głowy, Ŝe moŜe będziesz mógł coś wymyślić - dodał. - Na przykład? - zapytał Dahno. - Nie wiem - starszy człowiek wzruszył ponownie ramionami. - Ty jesteś Złotym Uchem... - W porządku - rzekł Dahno. - Zastanowię się nad tym. MoŜliwe, Ŝe uda mi się wymyślić sposób na wykołowanie ich. Jeśli dojdę do czegoś, dam ci znać. - Dziękuję - powiedział starszy męŜczyzna. Wstał i odszedł od stolika. Jego miejsce niemal natychmiast zajął niski, mocno zbudowany człowiek po trzydziestce, o czarnych włosach i zawadiackiej twarzy, w której były osadzone błyszczące, brązowe oczy. Nie miał ze sobą nic do picia i patrzył twardo na Bleysa, nie mówiąc słowa. - Znasz moje zasady - rzekł Dahno. Brązowooki męŜczyzna gwałtownie odwrócił ku niemu twarz. - Tak, pewnie - powiedział, jąkając się, a do Bleysa dotarło, Ŝe prawdopodobnie był nie tyle zawadiacki, co raczej niepewny siebie. Mówił dalej na swój urywany sposób. - Myślę, Ŝe chcą mnie dorwać - powiedział do Dahno. - Kto? - Bombaj - odparł tamten. Bleys spojrzał na męŜczyznę z zainteresowaniem. Jedyny Bombaj, o jakim słyszał, był miastem na Starej Ziemi. I nie wiedział o nim nic więcej, z wyjątkiem tego, Ŝe był to port na wschodnim wybrzeŜu Półwyspu Indyjskiego. Przypuszczał, Ŝe w tym wypadku musi chodzić o miejscową nazwę jakiejś grupy interesów lub firmy. - Co ci kaŜe tak myśleć? - zapytał Dahno. - Dzieją się róŜne rzeczy - powiedział brązowooki. - W tym tygodniu ktoś ostro wyprzedaje udziały Core Tap. - Nie mogę tego powstrzymać - wyszczerzył się Dahno. - Nikt nie moŜe. - Nie; ale moŜesz się dowiedzieć, kto się za tym kryje, prawda? - spytał męŜczyzna. - Być moŜe - odparł Dahno. - Jeśli ktoś się kryje. - Masz na to moje słowo, Ŝe tak! - zapewnił go tamten, wstając. Brązowooki odszedł. Nastąpiła kilkuminutowa przerwa, podczas której Bleys i Dahno siedzieli przy stole sami. - Co to jest Pięć Sióstr? - zapytał Bleys swego brata. Kiedy Dahno odwrócił się, Ŝeby spojrzeć na niego, na jego twarzy widniał szeroki uśmiech. - Czterej starzy męŜczyźni i jedna kobieta - wyjaśnił. - Przedstawiciele jednego z większych kościołów na Zjednoczeniu. - A więc teraz to kwestia polityki, co? - chciał wiedzieć Bleys. - Tak sądzisz? - spytał Dahno, ale dokładnie w tej samej chwili przy ich stole usiadła kolejna osoba. Tym razem była to kobieta po czterdziestce i o uderzającym wyglądzie - jeśli ktoś, w
przeciwieństwie do Bleysa (który wiedział to dzięki mieszkaniu z matką), nie miał pojęcia, co moŜe sprawić uŜywanie kosztownych kosmetyków i odpowiedni makijaŜ. Przybyła, kompletnie ignorowała chłopca. - Dahno - powiedziała - musisz wpaść w najbliŜszą sobotę po południu. Będzie u mnie kilkoro ludzi, ale chciałabym, Ŝeby cię poznali. I myślę, Ŝe spodobają ci się. - Jestem zachwycony - rzekł Ahrens. Kobieta wstała i odeszła bez słowa. Dahno odwrócił się i stwierdził, Ŝe młodszy brat przygląda mu się nadal. - Zanim zapytasz - wyjaśnił - to przypuszczalnie druga pod względem bogactwa kobieta na tej planecie. Uwierzysz, Ŝe jest Nosicielką Prawdziwej Wiary? Bleys był zszokowany. - Nie wygląda na jedną z nich - odparł. - Ale jest - rzekł Dahno. - Jest takŜe jedną z Pięciu Sióstr. Kilka minut później przy ich stole usiedli dwaj męŜczyźni wyglądający jak bracia; powiedzieli do Dahno kilka enigmatycznych słów i usłyszeli od niego w odpowiedzi kilka nawet bardziej tajemniczo brzmiących monosylab, a potem odeszli. I tak ta parada trwała przez kilka godzin. Bleys zaczął w końcu odczuwać zmęczenie, więc Ŝeby je przezwycięŜyć, zamówił coś do jedzenia; na chwilę to pomogło, ale nie minęło pół godziny, gdy pełny Ŝołądek sprawił, iŜ Bleys zaczął czuć się jeszcze bardziej śpiący i znuŜony niŜ wcześniej. Za wysokimi oknami na miasto opadła noc. O tej porze na farmie sprzątałby po kolacji i szykował się do snu. - Dosyć na dzisiaj - stwierdził Dahno, który obserwował brata. Dahno wstał; Bleys ruszył za nim na chwiejnych nogach. Odprawiwszy machnięciem ręki mocno zbudowanego ochroniarza, który zbliŜał się właśnie do ich stolika, Dahno poprowadził młodszego brata przez zatłoczoną salę restauracyjną, teraz wypełnioną gwarem rozmów i przez frontowe drzwi. Nie zatrzymał się, Ŝeby zapłacić za to, co zjedli i wypili. Bleys był zbyt zmęczony, by zadawać pytania; wyszedł po prostu za Dahno z restauracji, wsiadł do windy i zjechał nią do podziemnego garaŜu, gdzie czekał ich poduszkowiec. Wsiadł do pojazdu i pozwolił, Ŝeby brat zawiózł go z powrotem do mieszkania, gdzie Dahno przydzielił mu sypialnię. Na wpół śpiąc, Bleys rozebrał się i wgramolił na łóŜko z polem siłowym, w jakim nie spał od czasu, gdy opuścił matkę. Zasnął natychmiast. Następnego dnia obudził się i stwierdził, Ŝe Dahno juŜ wyszedł i Ŝe minęło juŜ kilka godzin dnia. Przez lata spędzone z matką nauczył się obsługiwać automatyczną kuchnię, więc teraz przygotował sobie śniadanie. Potem, jako Ŝe Dahno nie zostawił najwyraźniej Ŝadnej wiadomości na temat tego, kiedy wróci, Bleys skorzystał z okazji i wybrał na ekranie monitora w salonie wiadomości telegazety. Wydrukował je, siedział i czytał dokładnie. Starał się powiązać ich treść z czymkolwiek z tego, co zobaczył lub usłyszał poprzedniego dnia, ale nie ujawnił się Ŝaden związek. Było jednak faktem, Ŝe wydruki wiadomości zawierały więcej informacji finansowych i biznesowych, niŜ Bleys spodziewał się tego na podstawie swego wcześniejszego przekonania, Ŝe Zjednoczenie jest tylko planetą biednych farm i prostych rolników - takich jak Henry. Najwyraźniej Ekumenia i kilka innych wielkich miast, w bardzo niewielkim stopniu róŜniło się od podobnych metropolii na reszcie Młodszych Światów. Szczególnie prawdziwe wydało się to stwierdzenie w stosunku do Ekumenii. Była siedzibą rządu planetarnego i mnóstwa zarządów wielkich miejscowych firm. Przypuszczał, zwłaszcza na podstawie tego, co usłyszał poprzedniego wieczoru, Ŝe rządy Zaprzyjaźnionych
nie lubiły lobbystów - albo ludzi, którzy uchodzili tutaj za lobbystów. Ale ich wczorajszy pierwszy gość przy restauracyjnym stoliku zachowywał się z całą pewnością jak lobbysta. Lub, w ostateczności, jak ktoś, kogo zajęcie polega na wywieraniu wpływu na przedstawicieli planetarnego rządu. Najwyraźniej Dahno był w to jakoś zaangaŜowany. Ale w jaki sposób wiązało się to z jego rolą konsultanta finansowego, a szczególnie jak łączyło się z tą grupą w oczywisty sposób inteligentnych, dobrze zbudowanych męŜczyzn, których Bleys zobaczył wczoraj pierwszy raz, tego chłopiec nie mógł sobie wyobrazić. Ale nauczył się nie przejmować podobnymi rzeczami. Zepchnął informacje w głąb umysłu, Ŝeby czekały tam na następne, które zaczną budować mosty nad dzielącymi je szczelinami i łatać dziury w tej tkaninie, aŜ w końcu ujawni się cały obraz. Ale następne trzy dni były mniej więcej takie same. Codziennie udawali się w porze kolacji do tej samej restauracji i siadali przy tym samym stoliku, do którego podchodzili róŜni ludzie. Jednak informacje, jakie Bleys podsłuchał, były zbyt fragmentaryczne, by mógł pojąć większość z nich bez jakiejś interpretacji. Poza tym, nawet jeśli potrafił zrozumieć pojedyncze rozmowy, to daleko mu było do stworzenia sobie ogólnego obrazu tego, w co zaangaŜowany był Dahno. Jadąc poduszkowcem do domu, z powrotem do wuja Henry’ego, Bleys zepchnął po prostu wspomnienie o całych czterech dniach, wypełnionych samymi znakami zapytania i złoŜonych z niewyjaśnionych danych, w głąb swojego umysłu i zostawił je tam. Przekonał się dawno temu, Ŝe podobne tajemnice, nazywane przez niego „zmasowanymi pytaniami”, duŜo lepiej rozwiązywała jego podświadomość niŜ świadomość. Jeśli zaprzęgniesz świadomy umysł do tego, Ŝeby uporał się z wyjaśnieniem sytuacji, na temat której dysponujesz tylko częściowymi informacjami, to skończysz, kręcąc się w kółko za własnym ogonem, a jedne domysły będą goniły drugie, aŜ znajdziesz się duŜo dalej w polu, niŜ byłeś wtedy, kiedy zacząłeś swoje dociekania. Pomimo tego, Ŝe przez trzy noce Bleys spał u Dahno na łóŜku dryfowym, czuł się skonany, gdy poduszkowiec zbliŜał się do farmy. Wyczerpanie było nie tyle fizyczne, co miało raczej swoje źródło w napięciu, towarzyszącym mu w trakcie trzech ostatnich dni. Była to szczególna idiosynkrazja Bleysa, Ŝe kiedy zmagał się z jakimś problemem, to wydało się, Ŝe jest w to zaangaŜowane całe jego ciało, mimo Ŝe mógł sobie z tym poradzić sam umysł. Jedyny sposób uwolnienia się od tego polegał na zepchnięciu problemu w głąb umysłu, tak jak to zrobił ze wspomnieniami z pobytu w Ekumenii. W końcu odpowiedzi zaczną pojawiać się i burzyć na powierzchni świadomości, a wtedy Bleys będzie mógł zaatakować problem. Spierał się sam ze sobą, czy ma wprost zapytać Dahno, jaką tamten przewidywał dla niego przyszłość. Nie chciał zapytać zbyt wcześnie albo zanim będzie dysponował jakąś wiedzą na temat swojego starszego brata. Ale teraz, podczas powrotnej jazdy - nie mając właściwie pojęcia dlaczego to robi, ufając jedynie instynktowi - Bleys postanowił zapytać. W ciągu ostatnich kilku dni między nim a Dahno powstało pewnego rodzaju koleŜeństwo, a jeśli nie zapytałby teraz, to nie było wiadomo, kiedy miałby następną okazję. MoŜliwe, Ŝe zanim pojawiłaby się, uczucie koleŜeństwa wyparowałoby. - Dahno - odezwał się pospiesznie, gdyŜ zbliŜali się szybko do farmy - dlaczego się mną interesujesz? Brat spojrzał na niego, namyślał się chwilę, a potem zjechał poduszkowcem na pobocze drogi i wyłączył silnik. Spojrzał ponownie na Bleysa.
Twarz miał śmiertelnie powaŜną. - Znam cię - powiedział. - Jestem jedynym człowiekiem spośród Ŝyjących na szesnastu planetach ludzi, który cię zna. Sądzę, Ŝe wiem, do czego jesteś zdolny. Twoje moŜliwości izolują cię od innych. Tak jak i mnie izolowały. Tak jak izolują nadal, tylko nauczyłem się z tym Ŝyć. Teraz jest juŜ za późno. Zawsze będziemy odizolowani, ty i ja, nawet jeden od drugiego. Ale mogę cię wykorzystać w tym, co robię, Bleys. - A co to takiego? - spytał młodszy brat. Dahno zignorował pytanie. - Mieszkałeś z matką dopóty, dopóki nie dorosłeś na tyle, by wiedzieć, jak dostać od kogoś innego to, czego chcesz - ciągnął Dahno. - To kwestia patrzenia przed siebie, planowania przyszłości i tworzenia jednokierunkowej ścieŜki, która prowadzi tylko tam, dokąd chce się dojść. Wiesz, Ŝe to moŜe zostać zrobione i wiesz, jak moŜna to osiągnąć. Urwał. Bleys po prostu patrzył na niego. - NadąŜasz? - spytał Dahno. - Tak - odparł Bleys. - Ale nadal nie odpowiedziałeś na moje pytanie. - Odpowiadam - rzekł starszy brat. - Mówię ci, Ŝe potrzebuję twojej pomocy, ale chcę jej tylko wtedy, jeśli udzielisz mi jej z własnej woli. Nie ma innego wyjścia i choć jesteś taki młody, to wiesz równie dobrze jak ja, Mały Bracie, Ŝe kaŜdy z nas potrafi narzucić swoją wolę innym. Chcę więc, Ŝebyś wybrał pracę ze mną. Pozwalam ci zatem przyglądać się wszystkiemu, co robię; i będziesz się temu przyglądać tak długo, aŜ nie będzie juŜ nic więcej do oglądania, a to wszystko w nadziei, iŜ uznasz, Ŝe chciałbyś w tym współuczestniczyć. To wszystko. - Jesteś pewny? - spytał Bleys nieco cierpko. - Wspominasz naszą matkę - powiedział Dahno. - Nie rób tego. Nie jestem nią. Jeśli nie ma między nami innej róŜnicy, to pragnę czegoś duŜo większego niŜ to, o czym ona kiedykolwiek marzyła. Ale sam musisz odkryć, co to takiego. Odkryć na własny uŜytek, a potem zdecydować czy chcesz brać w tym udział, czy nie. W ten sposób będę wiedział, Ŝe przychodzisz do mnie całkowicie z własnej woli. Zgoda? - Jak na razie - odparł Bleys - zgoda. W jego stronę wyciągnęła się jedna z ogromnych dłoni. Bleys ujął ją swoimi wąskimi, teraz juŜ dwunastoletnimi palcami. Potem Dahno uwolnił dłoń; bez słowa uruchomił poduszkowiec, wyjechał na drogę, po czym przejechali resztę dystansu dzielącego ich od farmy, w milczeniu.
Rozdział 13 Bleys, niosąc swoją walizkę i kilka paczek, przeszedł ostroŜnie przez podwórze i wspiął się po stopniach do domu, spodziewając się, Ŝe zastanie go pustym. Jego trzej mieszkańcy byli na miejscu. Wuj Henry, Joshua i Will zajmowali się produkcją sera, co mogła robić jedna czy dwie osoby, ale szło szybciej, gdy było więcej rąk do pracy. Najwyraźniej obecność Henry’ego powstrzymała chłopców przed wybiegnięciem na podwórze, gdy usłyszeli zbliŜający się do farmy poduszkowiec. Teraz patrzyli na Bleysa błyszczącymi oczami, ale Henry obdarzył go na powitanie swoim normalnym, chłodnym uśmiechem.
- PołóŜ swoje rzeczy w sypialni - rzekł - a potem przebierz się w czyste ubranie robocze i przyjdź nam pomóc. Bleys posłuchał wuja. Dziwnie małe i nierzeczywiste wydały mu się spartańskie pokoiki farmy po obszernych, luksusowych pomieszczeniach, do których przywykł przez weekend; a jeszcze ten zapach towarzyszący produkcji sera! PołoŜył walizkę i pakunki na dolnej pryczy, przebrał się w ubranie robocze, a potem wrócił do kuchni i przyłączył się do pracujących. - Dobrze wyglądasz, Bleys - powiedział nieoczekiwanie Henry, stojąc przy drugim końcu stołu, przy którym pracowali. - Weekend dobrze ci zrobił. - Tak, Bleys, promieniejesz cały i... - Will - przerwał mu Henry - moja uwaga nie była sygnałem do ogólnej pogawędki. Praca łączona z rozmowami idzie wolno. Jego dwaj synowie milczeli, ale zerkali na Bleysa za kaŜdym razem, kiedy tylko mieli okazję. Bleys wiedział, do czego nawiązywał Henry i co wywołało jego uwagę. Na skutek słów wuja opadło go nagle poczucie winy, które teraz pogłębiło się jeszcze bardziej. Przez cztery dni nawet nie pomyślał o swoich dąŜeniach do stania się Zaprzyjaźnionym. Rzecz w tym, Ŝe jego umysł porywała kaŜda nowa zagadka, z jaką się spotykał. Ale to nie stanowiło wymówki. Styl Ŝycia Dahno nie był stylem Bleysa. W kaŜdym razie - jeszcze nie, a prawdopodobnie nigdy. Jego dom był teraz tutaj. Jego zmaganie się z Ŝyciem było zmaganiem religijnym. Produkowanie sera było waŜniejsze niŜ wszyscy tajemniczy rekruci Dahno i przepytywani przez niego w restauracji ludzie. Teraz, skoro o tym pomyślał, to stwierdził, iŜ podczas pobytu w Ekumenii pozwolił sobie na stopniowe zapominanie o modlitwach, a przez ostatnie dwa dni zupełnie o nich nie pamiętał. Powiedział sobie, Ŝe pomodli się nad wyraz Ŝarliwie i długo przed pójściem wieczorem do łóŜka. Tym niemniej wraŜenie nierzeczywistości, którego doznał po wkroczeniu do domu i małej, prymitywnej sypialni dzielonej z Willem i Joshuą, utrzymywało się. Chłopcy wyraźnie mieli mnóstwo pytań. Zadadzą je w ciągu następnych kilku dni, gdy tylko nadarzy się po temu okazja. Ale na razie, pod okiem ojca, koncentrowali się na swojej pracy. Bleys przyłączył się do nich i proste, zwyczajne czynności, które wykonywali, wzmogły wraŜenie nierealności; przezroczysta, niewidzialna ściana zdawała się otaczać go i oddzielać od pozostałych nawet wtedy, gdy pracował z nimi ramię w ramię i od czasu do czasu dotykał w trakcie produkcji sera. Później tego samego wieczoru, przy stole w jadalni, chłopcy zarzucili Bleysa pytaniami, a Henry pozwolił na to. Pytania przyczyniły się do rozrzedzenia tej atmosfery nierzeczywistości, ale trwało jeszcze kilka dni, zanim ta aura rozproszyła się całkowicie. Co ciekawe, kiedy tak się stało, nierealna z kolei zaczęła się wydawać Ekumenia i spędzony w niej czterodniowy pobyt. Wyglądało to tak, jakby farma Henry’ego i miasto Dahno naleŜały do dwóch róŜnych wszechświatów i jakby nie było moŜliwości, by mogły realnie współistnieć w tym samym czasie. Jednak od tej pory codzienne działania szły swoim normalnym trybem. Dahno wpadał co najmniej parę razy w miesiącu, a wyprawy, na które zabierał Bleysa, trwały wciąŜ dłuŜej i dłuŜej, aŜ niemal kaŜdy wyjazd oznaczał cztero-, jeśli nie sześciodniową nieobecność na farmie, gdzie Bleys jednocześnie rozwijał się i porządkował w głowie nurtujące go zagadnienia. Dopiero gdy Will wspomniał o tym pewnego dnia, Bleys stwierdził,
Ŝe jest teraz dobre pięć centymetrów wyŜszy od Joshui. Sam Joshua nie uczynił Ŝadnej uwagi na ten temat; po prostu nie był w ogóle zainteresowany czy Bleys był od niego wyŜszy, czy nie. Joshua pozostał niewzruszony, gdyŜ w jego postrzeganiu świata wzrost krewnych nie miał Ŝadnego znaczenia. Tym niemniej Bleys wystrzelał w górę jak chwast. Wkrótce będzie tak wysoki jak Henry, chociaŜ był chudy i wyglądał niemal niezgrabnie. Teraz był w domu na farmie. Na temat tego, co trzeba na niej zrobić, wiedział obecnie więcej, niŜ ktokolwiek inny - prawdopodobnie łącznie z samym Henrym. Wuj, zapytany w końcu bezpośrednio przez Bleysa, czy mógłby mu pomóc przy budowie motoru, pozwolił na to. Prawda na ten temat była taka, Ŝe Henry nie miał zdolności technicznych. Bleys takŜe nie był mechanikiem, ale miał wrodzone poczucie logiki jak i tego, w jaki sposób pasowały do siebie elementy realnego świata - łącznie z częściami silnika. Do chwili, gdy skończył trzynaście lat, mieli silnik na chodzie, a cztery miesiące później, na nalegania Bleysa, który wywierał presję na Dahno, by ten wyasygnował na to fundusze, kupili uŜywany traktor, do którego moŜna było zamontować motor. Henry był szczęśliwy, ale nie okazał tego. Posunął się do niesłychanej rzeczy, gdyŜ nie tylko podziękował Bogu za pomoc Bleysa, ale osobiście podziękował i chłopcu. W tym samym czasie Bleys zaczął rozumieć, Ŝe ponownie został odizolowany. Henry i obaj chłopcy zaakceptowali go, ale społeczność - szczególnie ta jej część, która gromadziła się najbliŜej kościoła - postrzegała go nadal jako kogoś obcego. Przyjęli wyjaśnienie Henry’ego, podsunięte przez Dahno, Ŝe Bleys jest nadzwyczaj inteligentny i musi zdobywać wiedzę na poziomie wyŜszym od tego, jaki mogła zaoferować lokalna szkoła. To było wygodne zmyślenie, które pozostali mogli łatwo zaakceptować - i tak teŜ się stało. Tym niemniej nie było to coś, co - samo w sobie - zjednywałoby Bleysowi serca miejscowych. Poza tym, sam Bleys przekonał się, Ŝe bez względu na to co robił, miał skłonność do trzymania się na dystans od pozostałych ludzi. W końcu uznał, Ŝe prawda w tej kwestii była taka, iŜ po nie prostu chciał być blisko związany emocjonalnie z innymi ludźmi. Zaakceptował Henry’ego i swoich dwóch młodych kuzynów tylko dlatego, Ŝe tu byli i nie dało się mieszkać z nimi bez uczuciowego zbliŜenia. Na swój sposób lubił kuzynów. Z wraŜliwością daną młodym ludziom czuli to i odpłacali mu prawdziwym przywiązaniem, które wprawiało początkowo Bleysa w zakłopotanie, gdyŜ nie wiedział, jak na nie odpowiedzieć. To było dziwne, poniewaŜ przez całe Ŝycie, od swych najwcześniejszych lat spędzonych z matką, Bleys pragnął uczucia, ale w końcu to właśnie od niej nauczył się go nie okazywać i teraz nie potrafił czuć się swobodnie. Wraz z upływem tygodni, miesięcy i lat bardziej pociągająca dla niego stała się solidna jak skała religijna struktura, której Henry stanowił tak pewną część. W idei doskonale uporządkowanego i kontrolowanego wszechświata, Bleys znalazł swego rodzaju zimne, acz głęboko pocieszające uczucie. Ale w obliczu całej znanej mu nauki i logiki nie umiał sobie wyobrazić, Ŝe taki wszechświat mógłby istnieć bez jakiejś opoki, bez jakiegoś kontrolującego i regulującego go czynnika. Dla Henry’ego i innych Zaprzyjaźnionych, tym regulatorem, wiedział Bleys, był Bóg. Ale Bleys nie potrafił zmusić się do tego, by uwierzyć w dominujące bóstwo. Z jakiegoś powodu jego umysł, jego wyobraźnia, jego wiara - czegokolwiek uŜywał, Ŝeby dojść do tego nie działało na niego. W minionych latach próbował wszystkiego, nawet sekretnie zrobił sobie włosienicę z kawałka koziej skóry - był to raczej pas, a nie koszula - i nosił ją pod
ubraniem, włochatą stroną do ciała, ale jedynym skutkiem poddania się tej niewygodzie było to, Ŝe trudno mu było zasnąć w nocy. Podejmując ostatni wysiłek, wpadł na desperacki pomysł, by poddać się postowi. Prorocy i pustelnicy głodowali, a w nagrodę doświadczali bóstwa. Być moŜe mógłby to powtórzyć, na coś takiego musiałby jednak dostać zgodę Henry’ego. - Wuju - powiedział, przypierając starszego męŜczyznę do ściany w szopie kóz pewnego popołudnia, gdy zajmowali się kozłem, który skaleczył się w przednią prawą nogę, a Henry usiłował oczyścić zwierzęciu ranę. - Wiem, Ŝe chociaŜ nigdy nic nie powiedziałem, to zauwaŜyłeś, wuju, jak bez powodzenia staram się zbliŜyć do Pana. Pomyślałem, Ŝe powinienem moŜe spróbować sposobu, w jaki przez wieki robili to Święci MęŜowie. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to chciałbym poddać się postowi. Henry kucał na podłodze koziej szopy przed przyniesioną z domu miednicą z odrobiną wody i ich domowej roboty mydłem. Opłukał dłonie i wytarł je w czystą tkaninę, którą wyciągnął z kieszeni spodni, a potem podniósł wzrok na Bleysa. Nie zmarszczył twarzy, ale po jego oczach, którymi nie mrugał, widać było, Ŝe zastanawia się powaŜnie. - Bóg jeden wie, Ŝe nie sprzeciwiłbym się czyjemukolwiek poszukiwaniu ścieŜki do Niego - powiedział, podnosząc miednicę i wstając. WłoŜył ręcznik do kieszeni i mówił dalej. - Ale nadal rośniesz, Bleys. Musisz się regularnie odŜywiać. Dla zdrowia. Urwał. Bleys stał, obserwując go. Niezwykłym było widzieć Henry’ego niezdecydowanego w jakiejś kwestii. - Myślę - odezwał się wuj po chwili - Ŝe powinieneś zobaczyć się z medykiem Roderickiem. Jeśli on powie, Ŝe moŜesz pościć, zgodzę się na to. - Mogę pracować jak zwykle - powiedział Bleys. - Nie będę tylko jadł. - O szczegółach powinien zadecydować Roderick - rzekł Henry. - Mieszka o dobrą godzinę drogi stąd; powrót to kolejna godzina. MoŜe uwinąłbyś się ze sprzątaniem i ruszył od razu? Po powrocie do domu powiesz mi przy kolacji - jeśli nie spotkamy się wcześniej - jaka była jego decyzja. Stosownie do tego Bleys opuścił farmę i udał się na długą, mozolną wędrówkę po gruntowych drogach, prowadzących do połączonego z gabinetem domu medyka. Na Zjednoczeniu panowało krótkie, bardzo gorące lato, czego przyczyną było nadzwyczaj duŜe nachylenie osi planety wobec Epsilon Eridiani. Bleys miał na głowie upleciony ze słomy kapelusz z szerokim rondem i ubrany był w najcieńsze spodnie i koszulę; obie te części garderoby miały przedłuŜone rękawy i nogawki, łączące się z rękawiczkami i cholewkami wysokich butów. Spodnie i koszula naleŜały wcześniej do Joshui i były, pomijając inne niedostatki, zbyt obszerne w talii, ale pasek niwelował tę niedogodność. Tylko Bleys miał odkrytą twarz. Jeśli moŜna było tego uniknąć, nie naleŜało wystawiać gołego ciała na promienie Epsilon Eridiani podczas jej letniego połoŜenia na niebie. Był to jeden z powodów, dla którego na czas lata kończono wszystkie prace na zewnątrz farmy, a wszelka działalność przenosiła się do pomieszczeń - łącznie z nauką w miejscowej szkole. Bleys miał szczęście, Ŝe dotarłszy na miejsce, zastał medyka Rodericka w domu. Mimo Ŝe wędrówka na zewnątrz nie naleŜała do przyjemności, to Roderick wzywany był do nagłych wypadków bez względu na okoliczności. Był mocno zbudowanym, ciemnoskórym męŜczyzną po sześćdziesiątce, zniszczonym przez lata pracy o najprzeróŜniejszych porach dnia i nocy, kiedy ratował Ŝycie i udzielał pomocy farmerom. Mógł obchodzić się, wiedział Bleys, nadzwyczaj łagodnie ze swoimi pacjentami, ale lata praktyki medycznej obdarzyły go takŜe wybuchowym temperamentem, który dochodził do głosu, jeśli ktoś sprzeciwiał się jego
opiniom. W związku z tym podczas wędrówki do domu Rodericka Bleys zastanawiał się cały czas, w jaki sposób najlepiej przedstawić mu pomysł dotyczący postu. Gospodarz posadził go na drewnianym krześle z ukośnym oparciem; mebel stał na werandzie, która w lecie była przychodnią medyka. Cień wznoszącej się wysoko nad głowa strzechy sprawiał, Ŝe miejsce - po wędrówce w słońcu - zdawało się Bleysowi niemal lodowate. - Tak, Bleys? - zagaił Roderick, kiedy chłopiec siedział juŜ, trzymając w dłoni szklankę chłodnej, odpowiedniej na lato odmiany miejscowej kawy. - Powiedziałeś, Ŝe to nie jest nagły przypadek. Rozumiem zatem, Ŝe wszyscy na farmie mają się dobrze. O co zatem chodzi? Bleys zaczął od opowiedzenia o swoich długich zmaganiach, prowadzonych w celu ujrzenia bóstwa. Przedstawił to tak, jakby trwało latami, aby Roderick zrozumiał, Ŝe nie chodzi o nagły kaprys, ale o desperacką próbę rozwiązania najwyraźniej nierozwiązywalnego problemu. W końcu, w prostych słowach wyjaśnił, co chciał zrobić. - Pomyślałem więc - zakończył Bleys - Ŝe spróbowałbym postu. Istnieją zapisy na temat wielu ludzi, którzy ujrzeli Pana, gdy na jakiś czas powstrzymali się od jedzenia. Powiedziałem Henry’emu, Ŝe mógłbym pracować... - NiemoŜliwe! - przerwał mu Roderick. - Jeślibyś pościł, nie mógłbyś jednocześnie pracować. Och, być moŜe przez pierwsze dwa, trzy dni, ale później będziesz chciał dać sobie z tym spokój. Ponadto, młodzieńcze, jeśli pragniesz stanąć twarzą w twarz z Panem, to będzie najlepiej, Ŝebyś znajdował się z dala od znajomego otoczenia i był pozostawiony samemu sobie. - To moŜna by urządzić - powiedział Bleys. - Niedaleko od farmy, na jej tyłach, mamy zagajnik, przez który płynie strumień z wodą, która jest doskonała nawet w czasie upałów. Mógłbym tam zbudować coś w rodzaju pochyłego daszku i po prostu siedzieć tam, modlić się i... pościć. - Nie tak prędko - warknął Roderick. - Jeszcze nie zgodziłem się na twoją głodówkę. Wszystko zaleŜy od tego, w jakiej jesteś kondycji. Jak pamiętam, masz skłonność do pewnej niezwykłej choroby, na którą lekarstwo przywozi ci twój brat. - Och, ta przypadłość nie występuje nigdy o tej porze roku - odparł Bleys niewinnie. - No cóŜ - rzekł Roderick - rozbierz się i pozwól, Ŝe cię dokładnie zbadam. Ile masz teraz lat? - Za trzy miesiące skończę siedemnaście - odparł Bleys, zdejmując ubranie. - Jesteś juŜ jak drapacz chmur - mruknął medyk, osłuchując go urządzeniem, które przypiął sobie do prawego ucha. - Zanim staniesz się dorosły, moŜesz się wznieść poza pole widzenia. Mówiąc, kontynuował badanie Bleysa; opukiwał go, kazał mu się połoŜyć, obmacywał mu brzuch i zadawał pytania na temat sposobu odŜywiania się oraz tego, ile Bleys je. Na koniec pobrał pełną strzykawkę krwi z Ŝyły na przegubie ręki chłopca, po czym włoŜył próbkę do małego urządzenia na podręcznym stoliku, które po kilku sekundach wydrukowało na pasku papieru szereg liczb. Aparat zamarł wreszcie, a Roderick oderwał taśmę i zaczął studiować dane. - Obrzydliwie zdrowy - medyk niemal zagderał. - Typowy chłopak Henry’ego; cięŜka praca i prosta, ale odpowiednia dieta. Ogólnie rzecz biorąc - odpowiednie warunki. Usiadł na krześle, machnął dłonią, by Bleys zajął swoje miejsce, i połoŜył wydruk na małym stoliku obok siebie.
- Powiedz mi, jak sypiasz? - spytał. - Och, całkiem dobrze - odparł Bleys. - Co to znaczy „całkiem dobrze”? - Czasami budzę się w nocy - powiedział chłopak - a potem, po chwili, zasypiam ponownie. Zawsze tak było - od tak dawna, jak tylko pamiętam. - Ale ostatnio moŜe nieco częściej, odkąd starasz się zobaczyć Boga? - MoŜliwe... Ŝe nieco częściej - stwierdził Bleys ostroŜnie. - Ale widzi pan, zawsze w ten sposób postępowałem z problemami - nocami trochę się nad nimi zastanawiam. - Rozumiem - rzekł Roderick. - Więc myślisz o tych swoich próbach ujrzenia Boga, kiedy jesteś rozbudzony w nocy? I ostatnio budzisz się częściej? - Coraz trudniej jest znaleźć sposoby, by zbliŜyć się do Niego - powiedział Bleys. - A zatem, budzę się naturalnie częściej i myślę na ten temat. - Rozumiem - stwierdził medyk. - Jesteś na coś uczulony? Masz ciemne kręgi pod oczami. - Och, nie! Na polecenie matki poddano mnie testom genetycznym na wydziale autoimmunologii i okazało się, Ŝe wypadłem doskonale. - Rozumiem - powtórzył Roderick. - No cóŜ, jak powiedziałem, jesteś obrzydliwie zdrowy - z wyjątkiem jednej rzeczy. Skoro nie jesteś na nic uczulony, to muszę uznać, Ŝe śpisz duŜo krócej, niŜ to powiedziałeś. - Nie, absolutnie nie! - zaprzeczył Bleys. - Nie jestem inny, niŜ byłem wcześniej. Medyk spojrzał na niego ponurym wzrokiem. - Sądzę, Ŝe masz depresję - stwierdził. - Na pewno nie mam depresji! - rzekł Bleys pospiesznie. - To wynik tej wielkiej przygody, jaką przeŜywam, próbując ujrzeć Boga. Wolałbym robić to niŜ cokolwiek innego. - Jesteś pewny? - Tak, całkowicie! Nastąpiła długa chwila ciszy, podczas której lekarz i pacjent patrzyli sobie w oczy. - No cóŜ, sam jestem członkiem kościoła - odezwał się w końcu Roderick. - I to dobrym. Nie ma sposobu, Ŝebym z ręką na sercu mógł zaprzeczyć, iŜ masz prawo poszukiwać Boga. Ale faktem jest takŜe i to, Ŝe nadal rośniesz, potrzebujesz duŜo jedzenia i odpowiedniej ilości snu. Przygnębiony człowiek nie powinien pościć w taki sposób, w jaki ty chcesz to zrobić. - Myślę o tym od bardzo dawna - odparł Bleys. - Przez wszystkie te lata, które tutaj spędziłem, bardzo mocno starałem się znaleźć Boga, i - jak dotąd - nie powiodło mi się. Prawie na pewno jest to ostania próba. Muszę to zrobić! - Dobrze zatem - Roderick wstał. - Ubierz się, zaraz wracam. Zanim Bleys się ubrał, medyk wszedł do swojego domu połączonego z kliniką i wrócił z butelką zawierającą około ćwierć litra ciemnego płynu. - Nie smakuje najlepiej - powiedział - ale jeśli zamierzasz odstawić jedzenie, mikstura jest absolutnie niezbędna dla twojego zdrowia fizycznego. Zawiera witaminy oraz istotne minerały i mikroelementy, których potrzebujesz, plus kilka innych składników, które są szczególnie wskazane dla kaŜdego Ŝyjącego na tej planecie - zwłaszcza dla kogoś, kto nadal rośnie. Pij dwie łyŜeczki dziennie. Poza tym, będziesz musiał coś jeść. Wielką miskę bulionu, dwa razy dziennie. Chcę takŜe, Ŝebyś pozwolił Henry’emu, by odwiedzał cię przynajmniej raz dziennie. Mogę na tobie polegać, Ŝe tak postąpisz? - Tak - odparł Bleys. Roderick podał butelkę Bleysowi, który otworzył ją i powąchał na próbę. Płyn nie
pachniał wiele lepiej od tego, jak medyk obiecał, Ŝe będzie smakować. - Powiedz Henry’emu, Ŝe moŜe mi za to zapłacić, gdy zarŜnie następnym razem kozę i będzie miał trochę zbędnego mięsa - ciągnął Roderick. - Przy okazji, jak sobie radzicie, przy waszych dochodach, wobec konieczności kupowania cały czas nowych embrionów? - Wiedzie nam się tak, Ŝe wychodzimy ciut lepiej, niŜ na zero - odparł Bleys. - Ale tylko tyle. - Dobra - Roderick odprawił go machnięciem ręki. - Powiedz wujowi, Ŝe moŜe mi zapłacić, kiedy naprawdę będzie miał nadmiar mięsa. Nie policzyłbym nic, gdyby nie fakt, Ŝe butelka, którą trzymasz, kosztowała mnie trochę grosza. A sklepy w Ekumenii sprzedają tylko za gotówkę. - Dziękuję - powiedział Bleys. - Dziękuję Bogu, Ŝe był pan dla mnie taki uprzejmy. - MoŜe weźmie pod uwagę, Ŝe jestem taki „uprzejmy”, moŜe to zrobi... - odparł Roderick, odwracając się od Bleysa. - A teraz ruszaj lepiej w drogę, jeśli chcesz, Ŝeby zostało ci jeszcze trochę dnia, kiedy dotrzesz do domu.
Rozdział 14 Bleys, ze skrzyŜowanymi nogami, siedział przed swoim pochyłym daszkiem na stosie spręŜynującej jedliny przykrytej starym kocem. Letni upał był niewyobraŜalny. Chłopak mówił sobie, Ŝe przynajmniej ma wodę, nawet jeśli była tak ciepła, a rosnące wokół jodły rzucały na niego głęboki cień, osłaniając przed bezpośrednim działaniem słońca. Przez chwilę myślał leniwie, Ŝe to musiał być trudny problem dla genetyków zaangaŜowanych w terraformowanie Zjednoczenia - wyhodowanie rozmaitych gatunków sosen, które mogły znieść upał pór letnich, nawet jeśli tylko krótkotrwały, a takŜe przetrzymać okres bujnego wzrostu w bardziej sprzyjającym klimacie, panującym podczas zim. Był to dwunasty dzień próŜnowania i poszczenia Bleysa, który przekonał się, Ŝe jego myśli mają skłonność do ulatywania w dal bez względu na to, jak usilnie starał się skupić na konkretnym problemie. W końcu postanowił po prostu, Ŝe pozwoli im wędrować. Miał wraŜenie, Ŝe jego podświadomość była mocno zaangaŜowana w potencjalnie uŜyteczny proces rozwaŜania wielu kwestii. Był to stan niemal taki, jak tuŜ przed zaśnięciem, kiedy było najbardziej prawdopodobne, Ŝe najdzie go natchnienie - pomijając tylko to, Ŝe Bleys nie był gotów iść spać. Nie, Ŝeby sen nie nachodził go od czasu do czasu. Była to wyraźnie ta część stanu jawy, która miała swoje źródło w poście. W końcu Bleys osiągnął punkt, w którym naprawdę nie czuł głodu. Dni od drugiego do piątego były torturą łaknienia. Kusiło go bardzo, by się poddać i wrócić do domu. ChociaŜ to pragnienie było mocne, jego ciało pozostawało tam, gdzie było. Coś większego niŜ fizyczne doznania sprawiało, Ŝe trwał przy poście. Nie dostrzegł Boga, ale jego umysł - szczególnie podczas tych późniejszych dni złoŜył duŜą część struktury, która musiała wynikać z Boga, znajdującego się w centrum wszelkich rzeczy. Wcześniejsze przekonanie Bleysa, Ŝe wszechświat nie mógłby istnieć jako jedna i skończona całość pozbawiona jakiegoś potęŜnego, sterującego koła zębatego, którym
było bóstwo, z opinii zmieniła się w wiarę. Nie było co do tego wątpliwości; Bóg, nawet jeśli Bleys nie mógł go dostrzec, istniał. W pewnym sensie stanowiło to odpowiedź na jego długie poszukiwania. Nawet jeśli był ślepy na wszelkie bezpośrednie przejawy boskiej egzystencji, to Ŝywił jednak przekonanie, iŜ bóstwo musiało istnieć. śe, na swój sposób, znajdował To lub Go. A zatem, mógł właściwie przerwać teraz swój post, twierdząc, Ŝe osiągnął to, co chciał. Nikt nie zaprzeczyłby temu. W istocie inni byliby nawet zadowoleni, gdyby przestał głodować. Nie tylko Henry, ale i chłopcy najwyraźniej bardzo niepokoili się o niego. Dziwne, Ŝe chociaŜ na wadze stracił niewiele, to nie czuł w sobie Ŝadnej powaŜnej zmiany z wyjątkiem tego, Ŝe opanował go pewien spokój oraz wraŜenie, iŜ wszystko inne jest nieistotne. Gdyby nie zewnętrzne powody i polecenia medyka Rodericka, to Bleys chciałby właściwie spędzić w ten sposób resztę swoich dni - po prostu śpiąc, siedząc i pozwalając swemu umysłowi, by wędrował bez celu. Chłopiec rozumiał teraz, Ŝe Ŝycie pustelnika mogło być pociągające. Wszechświat, którego doznawał, znajdował się zarówno wewnątrz niego, jak i poza nim. Nie musiał nawet patrzeć w gwiezdny ekran - gdyby miał go pod ręką - by być świadomym rozległej przepaścistości przestrzeni, która ciągnęła się od niego, siedzącego tutaj po turecku na kocu, po czym wpadała w nieograniczone granice wieczności i nieskończoności. Nie mógł ich widzieć, ale wiedział teraz o ich istnieniu i zdumiewał się, iŜ fakt, Ŝe je kiedyś odkryje, czekał od czasów sprzed narodzin ludzkości - tylko po to, by mu się teraz objawić. Planeta, na której przebywał, przestała być dla niego waŜna, czy choćby mieć jakiekolwiek znaczenie. Był świadom, Ŝe jej wściekle palące słońce zachodziło i wkrótce będzie wisiało tak nisko nad horyzontem, Ŝe zasłonią je pobliskie wzgórza. Potem cały teren farmy spowije upragniony cień. Pora była ruszać do domu, gdzie będą juŜ Henry i chłopcy. Bleys spotka się z nimi i dostanie swoją wieczorną miskę zupy. Nie miał teraz wielkiej ochoty na zupę i nie był specjalnie przekonany do obowiązku polegającego na tym, Ŝe musi się z nimi zobaczyć. Ale przez całe Ŝycie słuchał poleceń. Zmusił się więc do tego, by wstać i zacząć iść w stronę domu. Od zagajnika, przez pastwisko dla kóz, teren wznosił się stopniowo ku zabudowaniom farmy. Nie była to wielka odległość, a nachylenie zbocza było łagodne, ale pokonanie tego dystansu Bleys okupił pewnym wysiłkiem. W końcu dotarł do domu, wszedł z wysiłkiem po stopniach i otworzył drzwi. Wkroczył do środka i zobaczył, Ŝe stół został juŜ nakryty, a Henry, Joshua i Will siedzą przy nim. Czwarte miejsce czekało na Bleysa i gdy chłopiec usiadł, Will zerwał się, by przynieść mu miskę zupy. Bleys był świadom ich bardzo przenikliwych spojrzeń, ale ponownie odebrał to jako coś pozbawionego większego znaczenia. Czuł się tak, jakby wszystko w tej chwili było relatywnie niewaŜne. Zjawiła się zupa; Bleys podniósł łyŜkę i zaczął wolno jeść. Przyjemnie było czuć w ustach gorący płyn, ale poza tym nie był zbytnio zainteresowany jedzeniem. Zjadł połowę i stwierdził, Ŝe ma pełny Ŝołądek. OdłoŜył łyŜkę. - O co chodzi, Bleys? - zapytał Henry. - Nie zjadłeś więcej jak pół miski. Bleys spojrzał w dół i przekonał się, Ŝe wuj miał rację. Podniósł ponownie łyŜkę, ale nadal nie miał ochoty na dokończenie posiłku. - Bleys? - odezwał się znowu Henry. Chłopak odłoŜył łyŜkę i spojrzał ponad stołem na męŜczyznę.
- Tak, wuju? - spytał. - Jak się czujesz, chłopcze? - chciał wiedzieć Henry. - Dobrze - odparł Bleys. - Czy wiesz, Ŝe upłynął juŜ niemal zaplanowany przez ciebie okres dwutygodniowego postu? - powiedział wuj. - Doprawdy? - spytał Bleys. - Czy dostrzegłeś Boga, tak jak tego chciałeś? - zapytał Henry. - Nie - odparł Bleys. Zdawało mu się, Ŝe powinien być w stanie powiedzieć coś więcej, ale nie mógł nic wymyślić. W pewien sposób dotarł do Boga, ale nie w taki sposób, w jaki zamierzał, a próba wytłumaczenia tego Henry’emu byłaby okupiona zbytnim wysiłkiem. Siedział, patrząc na swego wuja. - UwaŜam, Ŝe to zaszło za daleko, Bleys - powiedział Henry zdecydowanie. - Jeśli nie moŜesz zjeść więcej zupy, to chcę, Ŝebyś pojechał ze mną. - Dokąd? - zapytał Bleys, średnio tym zainteresowany. - Chcę, Ŝebyś porozmawiał z Greggiem. Nie jesteś w stanie dotrzeć pieszo do jego domu. Pojedziemy kozim zaprzęgiem. Joshua, Will - zaprzęgnijcie zwierzęta i przygotujcie wszystko. Lekka obojętność, która opatulała Bleysa jak mgiełka, zaczynała rzednąć i rozpraszać się. Zastanawiał się, dlaczego ma zostać zabrany na spotkanie z Greggiem. Kiedy chłopcy wrócili i oświadczyli, Ŝe zaprzęg jest gotowy, Bleys odepchnął się od stołu i wstał, ostroŜnie ustawił swoje krzesło na miejscu i poszedł za Henrym w stronę wozu. Wsiadł do środka. Joshua zamknął za nim drzwi. Henry podniósł wodze i ruszyli w drogę. - Wuju? - spytał Bleys. - Dlaczego jadę na spotkanie z Greggiem? - PoniewaŜ uwaŜam, Ŝe powinieneś z nim porozmawiać - odparł Henry. - Myślę, Ŝe nadeszła pora, kiedy musisz z nim pomówić. Bleys zatopił się w rozmyślaniach, o jakiŜ to powód moŜe chodzić, a zajęty tym nie zwracał na nic uwagi, póki kozi zaprzęg nie podjechał przed dom Gregga. Chłopak gmerał obok siebie, szukając klamki u drzwi, otworzył je i wysiadł. Henry obszedł juŜ pojazd, wziął chłopca pod ramię i prowadząc go w stronę domu, pomagał mu utrzymać równowagę kiedy dotarli do drzwi, Henry otworzył je, wsunął głowę do środka i zawołał: - Gregg? - Jestem w saloniku, Henry - odpowiedział mu głos Nauczyciela. - Przywiozłem Bleysa - powiedział Henry. Mówiąc to, wziął bratanka ponownie za łokieć i poprowadził chłopca korytarzykiem do pokoju, w którym Bleys siedział kiedyś i rozmawiał długo z Greggiem. - Zostawię go u ciebie - zwrócił się Henry do Nauczyciela. - Będę na zewnątrz przy wozie. - Dziękuję Bogu za twoją pomoc - rzekł Gregg. Siedział w tym samym specjalnie dla niego zbudowanym krześle, które pozwalało ułoŜyć w nim wygodnie zgięte przez artretyzm ciało. Machnął dłonią, wskazując miejsce naprzeciwko siebie. Bleys usiadł, a Henry wyszedł na zewnątrz. RównieŜ fotel był tym samym wyścielanym meblem z podłokietnikami, w którym Bleys siedział podczas swojej pierwszej wizyty u Nauczyciela. - Dlaczego chciałeś mnie widzieć, Gregg? - spytał Bleys. - Jestem tylko jednym z ludzi, którzy tego chcieli - odparł gospodarz. - Zarówno
Henry jak i Roderick takŜe sobie tego Ŝyczyli. Nie sądzę, Ŝebym rozmawiając z tobą poprzednim razem wspominał ci, iŜ zanim zostałem Nauczycielem, studiowałem psychomedycynę. Uzyskałem dyplom i nawet rozpocząłem praktykę internisty. Ale usłyszałem głos Pana i w rezultacie zostałem Nauczycielem. Nie mówiłem ci tego, prawda? - Nie - potwierdził Bleys. - Czy kiedykolwiek wcześniej badał cię psychomedyk, Bleys? - spytał Gregg. - Tak - powiedział chłopiec. - TuŜ przed przybyciem na Zjednoczenie, Ezechiel przyprowadził człowieka... - mimo pamięci, która nigdy go nie zawiodła, musiał zastanowić się chwilę, zanim dotarł do właściwego nazwiska. - ...Jamesa Selforta. Powiedział, Ŝe Selfort pochodzi stąd. Powiedział, Ŝe znał Henry’ego i był przyjacielem Ezechiela, który przyprowadził go celem sprawdzenia, jak sobie poradzę na Zjednoczenia. - James Selfort? - powtórzył Gregg. - Zatem to tam trafił ten młody człowiek. No cóŜ, to prawda, Ŝe chcąc prowadzić jakąkolwiek zaawansowaną praktykę jako psychomedyk, musisz opuścić nasze Zaprzyjaźnione planety. Nie mamy po prostu odpowiednich zasobów, by wyposaŜyć szkoły i kliniki, w których nauczanie moŜe osiągnąć najwyŜszy poziom. Czy wiesz, jaka była jego opinia o tobie? - UwaŜał - odparł Bleys, szperając w pamięci - Ŝe zwaŜywszy na sposób, w jaki byłem wychowywany, całkiem dobrze sobie tutaj poradzę. - Rozumiem - rzekł Gregg. Milczał chwilę, a potem mówił dalej. - W kaŜdym razie, wiesz kto to jest psychomedyk i co robi. I muszę ci coś powiedzieć - właśnie bardziej jako psychomedyk niŜ jako Nauczyciel. Nie mówiłbym ci tego, ale zarówno Henry jak i Roderick stwierdzili - a w tej chwili sam to widzę - Ŝe w swoich próbach zrozumienia i poznania Boga posunąłeś się do granic bezpieczeństwa. Bleys... Urwał i pokręcił głową. - ...musisz stawić czoła pewnej prawdzie. A brzmi ona tak, Ŝe nie zobaczysz nigdy Boga, ani Go nie zrozumiesz. Głos Nauczyciela był łagodny, niemal smutny. - Nie rozumiem - rzekł Bleys. - Dlaczego mi to mówisz? A jeśli było to prawdą cały czas, to dlaczego nie powiedziałeś mi tego wcześniej? - Obawiam się - rzekł Gregg - Ŝe byłem w błędzie. Sądziłem, Ŝe tego nie zrozumiesz. Teraz uwaŜam inaczej. Po pierwsze, jesteś wystarczająco dorosły, a po drugie, te nieustępliwe poszukiwania, jakich dokonujesz w celu zrozumienia Boga, kaŜą mi wierzyć, Ŝe nie poddasz się, póki nie osiągniesz celu. Na twój temat wiadomo duŜo więcej, niŜ ci się zdaje. Urwał ponownie, patrząc przenikliwie na Bleysa. - Ezechiel pisał długie listy do Henry’ego - ciągnął - a Henry mi je pokazywał; a potem pokazał takŜe Roderickowi. Listy mówią o tym, co James Selfort wyjawił Ezechielowi; i to jest to, co muszę ci teraz powiedzieć na podstawie własnego doświadczenia psychomedycznego. Twoje poszukiwania Boga nie powiodą się nigdy, gdyŜ znalezienie Go przez ciebie jest niemoŜliwe. - Dlaczego miałoby być dla mnie niemoŜliwe? - zapytał Bleys. Nagle cała jego obojętność wobec tego, co się wokół niego działo, wyparowała; umysł miał jasny i słuchał Gregga z taką uwagą, jakby nie zaczął nigdy swojego postu. - Jak pamiętam, nieczęsto widywałeś matkę, kiedy dorastałeś, zgadza się? powiedział Nauczyciel. - Tak. - Ale to jest najdalej, jak sięgasz pamięcią. Jest okres wcześniejszy, którego nie pamiętasz, bo byłeś zbyt mały. Wtedy, gdy byłeś niemowlakiem, a do pewnego stopnia i
później, znajdowałeś pod bardzo silnym wpływem matki - tak jak dzieci znajdują się pod wpływem rodziców. Wbrew sobie nasiąkłeś w wielkim stopniu tym, co uczyniło ją taką, jaką była. A tym, co ją taką uczyniło, było to, Ŝe urodziła się i wychowała jak Exotik. - Mówisz, Ŝe nadal mam w sobie coś z Exotika i Ŝe to mi przeszkadza? - spytał Bleys. - Tak, obawiam się, Ŝe nie pozbędziesz się tych nawyków - potwierdził Gregg. - Cech nabytych w takim wieku nie da się wykorzenić. Jedną z postaw, jaką odziedziczyłeś po matce, jest wrodzony sceptycyzm Exotika, a podłapałeś to w wieku, gdy ją uwielbiałeś. Pod powierzchnią wszystkich uraz i antagonizmów, jakie was później podzieliły, skutek tego wczesnego wpływu, ten sceptycyzm, trwa nadal i zawsze będziesz się o niego potykał - jak o blokadę na swojej drodze. Zawsze tam będzie, by przeszkodzić ci w staniu się Nosicielem Prawdziwej Wiary. - Co sprawia, Ŝe jesteś tego taki pewny? - zapytał Bleys. - Jak powiadam - całe moje studia i praktyka, jaką odbyłem, zanim zostałem Nauczycielem - odparł Gregg. - Wiem, chłopcze, Ŝe fakt, przed którym stoisz, jest dla ciebie nieprzyjemny, ale musisz się z nim skonfrontować; w przeciwnym wypadku zniszczysz samego siebie, starając się osiągnąć niemoŜliwość. Nie moŜesz dłuŜej odrzucać tego wcześnie zaszczepionego sceptycyzmu, tak jak nie moŜesz się rozdwoić. Spójrz prawdzie w oczy, uwierz w to i daj sobie spokój z desperackimi próbami. - A jeśli nie? - zapytał wyzywająco Bleys. - Skończysz prawdopodobnie jako samobójca - powiedział Gregg matowym, rzeczowym tonem. - Rozumiem - rzekł Bleys; wstał. - No cóŜ, dziękuję Bogu za twoją uprzejmość, Nauczycielu, Ŝe powiedziałeś mi to. Zastanowię się nad tym powaŜnie. A teraz, pójdę chyba do Henry’ego, Ŝeby zawiózł mnie do domu. - Idź z Bogiem, Bleys - powiedział Gregg, nie ruszając się z fotela - poniewaŜ On istnieje dla ciebie, nawet jeśli Go nie znasz, ani nie dotarłeś do Niego. Bleys skinął sztywno głową i wyszedł z pokoju, przeszedł przez krótki korytarzyk i opuścił dom. Na zewnątrz stał Henry, czekając obok swego koziego zaprzęgu; trzymał luźno w dłoniach wodze, by powstrzymać zwierzęta przed ruszeniem z miejsca. - Rozmawiałeś z Greggiem? - zapytał Henry. - Tak, wuju - odparł Bleys. Nie powiedział nic więcej, tylko otworzył drzwi po swojej stronie wozu. Henry pomógł mu wsiąść, a potem obszedł pojazd i wsiadł z drugiej strony, przeciągając najpierw wodze przez szczelinę w desce. Kiedy znalazł się w środku, zebrał ponownie lejce i w milczeniu pojechali z powrotem na farmę. Bleys wiedział, Ŝe Henry czeka, by to on odezwał się pierwszy, ale siedział, mając mętlik w głowie; miotał się pomiędzy uczuciem wściekłości wywołanej przez to, Ŝe nie powiedziano mu wcześniej tego, co Gregg przed chwilą mu wyznał, a autodyscypliną, która nauczyła go rozwaŜać wszystko, co usłyszał. - Zakończę teraz post, wuju - powiedział nagle, kiedy skręcili w stronę farmy. - Chłopcze, jestem bardzo szczęśliwy, Ŝe to słyszę - stwierdził Henry z niezwykłym uczuciem. - Niczego nie tracisz, a moŜliwe, Ŝe bardzo wiele zyskujesz! Poza tym, nadal masz przy sobie nas, twoją rodzinę i zawsze będziesz ją miał. Nuta głębokiego uczucia brzmiącego w głosie Henry’ego przebiła się do umysłu Bleysa. - Dziękuję, wuju - powiedział, patrząc na Henry’ego. - Dziękuję Bogu, za twoje
słowa. Byli w domu. Bleys wysiadł z wozu, a Joshua i Will stoczyli się ze schodów i przejęli od Henry’ego pieczę nad zaprzęgiem i kozami. MacLean podtrzymywał go, gdy szli po schodach do domu. - Myślę, Ŝe jeśli nie masz nic przeciwko temu, wuju, to połoŜę się teraz - powiedział Bleys. - Oczywiście - odparł Henry. - Musisz odpocząć i odzyskać siły. Bleys usnął w tej samej chwili, w której pierwszy raz od niemal dwóch tygodni połoŜył się na pryczy. Ale obudził się w nocy; i leŜał, patrząc w ciemność nad głową. Spoglądając w nią stwierdził, Ŝe nigdy wcześniej nie poddał się w Ŝadnym działaniu, jakie wcześniej przedsięwziął - i to nie będzie wyjątek. Zostanie Nosicielem Prawdziwej Wiary - bez względu na to, co to znaczyło - było nadal jego celem. Od tej pory będzie lepszym Zaprzyjaźnionym niŜ którykolwiek z nich. Będzie Ŝył tak, jakby szedł ręka w rękę z Bogiem; a jeśli inni będą robić na ten temat uwagi, to nie będzie miało znaczenia. Nie będzie o tym dyskutował; będzie po prostu tym, kim zamierzał być. I na tym zbuduje w końcu takie społeczeństwo, taki rodzaj ludzki i taki zarządzany przez Boga wszechświat, który wyobraŜał sobie od samego początku.
Rozdział 15 Rano Bleys obudził się późno w pustym domu. Pierwszą myślą chłopca było, Ŝe przespał śniadanie i czas sprzątania po nim, a Henry i kuzyni są juŜ na zewnątrz pracując. Potem przypomniał sobie, Ŝe dzisiaj jest dzień kościelny. Pozostała trójka pozwoliła mu spać tak długo, Ŝe minęła juŜ pora, kiedy musiałby wstać, Ŝeby jechać razem z nimi. Zaczął wstawać z łóŜka i zdumiał się, jakiego wysiłku to od niego wymagało. Nie poddał się jednak i ubrał się w swoje zwyczajne ubranie, po czym wszedł do głównego pokoju. Na stole leŜało jedno nakrycie, a miska owsianki stała w cieple, obok ognia, w Ŝelaznym naczyniu do gotowania. Na stole znalazł notatkę od Henry’ego. Co charakterystyczne dla wuja, była krótka i treściwa. Uznałem, Ŝe najlepiej będzie, Ŝebyś dzisiaj wypoczął i nie szedł do kościoła. MoŜesz pojechać w przyszłym tygodniu. Henry. Bleys połoŜył papier na stole obok siebie. Było prawdą, Ŝe nie miał siły, by iść do kościoła. Fizycznie czuł się teraz słabszy niŜ kiedykolwiek w trakcie całego postu. Podszedł do paleniska i nałoŜył owsiankę do ceramicznej miski z glazurowanej, szaroniebieskiej gliny, a potem zaniósł naczynie z powrotem do stołu i opadł na stojące przed, nim krzesło. Siedział jakiś czas, łapiąc po prostu oddech. Potem wziął łyŜkę i zadał sobie trud zjedzenia owsianki. Smakowała mu, ale podobnie jak to się miało z wczorajszą zupą, nasyciło go mniej niŜ połowa zawartości miski. Powiedział sobie, Ŝe powinien wyskrobać resztę z powrotem do garnka, by podgrzać potrawę i zmusił się do zrobienia tego; potem wrócił na swoją pryczę, zrzucił buty i - nadal w ubraniu - wczołgał się ponownie pod przykrycie.
Natychmiast zasnął. Kiedy obudził się ponownie, Henry i chłopcy jeszcze nie wrócili z kościoła. Poszedł z powrotem do jadalni, nałoŜył do miski resztkę owsianki i tym razem zdobył się na zjedzenie jej do końca. Smakowała mu; pomimo pewnego oporu ze strony jego ciała, wmusił w siebie posiłek łyŜka po łyŜce. Henry miał całkowitą słuszność co do fizycznego stanu Bleysa. Prawie tydzień trwało, zanim chłopak przyszedł do siebie, chociaŜ kiedy juŜ zaczęły wracać mu siły, szybko odzyskał dawną kondycję. Kiedy w połowie tygodnia Joshua wrócił z wyprawy do sklepu, widać było po nim, Ŝe najwyraźniej uczestniczył w bójce, ale nie chciał powiedzieć, z kim się bił ani dlaczego. - Ojcze - powiedział do Henry’ego - czy nie mówiłeś nam zawsze, Ŝe sami musimy stawiać czoła wyzwaniom i staczać własne walki? To była po prostu jedna z moich walk i to jest tylko moja sprawa. Henry pokręcił głową. - Synu - rzekł z cięŜkim westchnieniem - skoro cytujesz moje słowa, to nie mogę nalegać, Ŝebyś mi powiedział, co się stało. I to było ostatnie zdanie, jakie padło na ten temat. Zanim nadeszła kolejna niedziela, Bleys czuł się tak dobrze jak zawsze, chociaŜ Henry zlecał mu nadal tylko lekkie domowe zajęcia. Ale kiedy następnym razem MacLeanowie wybrali się do kościoła, Bleys włoŜył swój najlepszy czarny garnitur, który dał mu Dahno i pojechał z nimi. Byli wśród kilku rodzin, które jako pierwsze dotarły na miejsce. Gregg, jak zawsze, stał w wejściu do kościoła, pozdrawiając przybywających na naboŜeństwo. Bleysa powitał tak, jak wszystkich innych. Chłopak zauwaŜył jednakŜe - gdyŜ on, Henry i chłopcy stali na zewnątrz, czekając na rozpoczęcie się liturgii - Ŝe członkowie innych rodzin, które były juŜ na miejscu i tych, które przybywały później, pozdrawiali tylko Henry’ego i chłopców, a jego ignorowali. Zarówno Joshua jak i Will byli nieco bledsi niŜ zwykle, ale twarz Henry’ego nie ujawniała Ŝadnych uczuć. Bleys, ze swej strony, przywykł juŜ dawno temu do tego, Ŝe reszta zborowników nie była mu przychylna. Zostawił Henry’ego i chłopców na zewnątrz i wszedł do kościoła, kierując się w stronę stojącego tyłem jedynego człowieka, który - zdawało się - w ogóle się nie zmienił, ale powitał go równie miło i przyjaźnie, jak zawsze. Był to Adrian Wiseman. Adrian porozmawiał przez chwilę z Bleysem, a potem wyszedł przez szatnię pod portyk, gdzie stał Gregg, witając przybywających ludzi. Bleys został na swoim miejscu, aŜ w końcu zgromadzeni na dziedzińcu ludzie zaczęli wypełniać kościół. Wkrótce wszedł i Gregg, wspiął się na ambonę; naboŜeństwo rozpoczęło się. Ale ta liturgia miała zostać przerwana przez incydent tego rodzaju, jaki Adrian opisał Bleysowi dawno temu i jaki sam Bleys widział w minionych kilku latach co najmniej tuzin razy. Na zewnątrz rozległy się krzyki i wrzawa, a o ścianę kościoła uderzyły z głuchym łoskotem kamienie lub inne pociski. Adrian zerwał się momentalnie na równe nogi, ruszył do garderoby po swój pistolet i wyszedł na zewnątrz. Bleys wstał natychmiast i podąŜył za nim, ale kiedy zbliŜał się do drzwi, policjant odepchnął go. - Jeden z nich jest uzbrojony - powiedział. Stojący na ambonie Nauczyciel przerwał kazanie. - Pozwól konstablowi wykonywać jego obowiązki - rozległy się słowa Gregga - i wróć na swoje miejsce, Bleys. Na zewnątrz nie dzieje się nic takiego, w czym mógłbyś pomóc.
Bleys wrócił na miejsce i usiadł w ostatniej ławce. - Proszę Boga i ciebie, Nauczycielu, o wybaczenie - powiedział. Były to standardowe przeprosiny w podobnych okolicznościach, ale Bleysa zaalarmowały nagłe pomruki, jakie przebiegły przez zbór, którego członkowie zaczęli rzucać na niego wrogie spojrzenia. Zdawało się, Ŝe z obiektu powszechnego lekcewaŜenia stał się nagle jedyną osobą, która była Ŝywym celem ogólnego krytycyzmu - a tę postawę wyzwoliła jego próba przyłączenia się do Adriana. Kierowane od czasu do czasu do tyłu spojrzenia zawierały czystą wrogość. Łamał sobie nad tym głowę, bardziej zaniepokojony teraz faktem, co to będzie oznaczało dla Henry’ego i chłopców, niŜ jaki to wywrze wpływ na niego samego. Wszystko zaleŜało od tego, co doprowadziło do tej nagłej zmiany uczuć członków kongregacji. Postanowił w końcu, Ŝe po naboŜeństwie postara się porozmawiać z Greggiem. Jeśli w ogóle ktokolwiek ma to zrobić, to Nauczyciel powie mu wprost co było nie tak lub co spowodowało, Ŝe zbór zaczął Ŝywić do niego takie uczucia. Nie mogło chodzić o jego pokrewieństwo z Dahno, gdyŜ był to fakt znany od lat. Ponadto, Dahno był ogólnie podziwiany. Bleys nie miał pojęcia, jaki procent tego podziwu miał swoje źródło w tym, Ŝe jego starszy brat był kimś, kto wyjechał do miasta i stał się bogaty. Ale był to fakt. A jeśli lubili Dahno, to dlaczego mieliby mieć coś przeciwko niemu? Pod koniec naboŜeństwa Bleys wyślizgnął się szybko ze swojej ławki i starał się dotrzeć do Gregga, jednak tłum wychodzących z kościoła zborowników był czymś na kształt ludzkiego przypływu skierowanego przeciwko niemu i Bleys porzucił pomysł przedzierania się przez tę falę, wyraźnie Ŝywiącą do niego wrogość. Wzruszył ramionami, zawrócił i wyszedł na zewnątrz, by zaczekać na Henry’ego i chłopców, którzy siedzieli, jak zwykle, w pierwszych ławkach. Rzesza członków zboru wylała się na zewnątrz i ludzie zaczęli rozchodzić się do swoich pojazdów. Pomijając kilka nieprzyjaznych spojrzeń, nikt nie patrzył w jego stronę. Bleys stał sam, kiedy coś uderzyło go od tyłu w ramię. Sięgnął tam odruchowo; palce miał brudne od błota. Spojrzał w dół i ujrzał zwykłą grudę ziemi ze źdźbłami trawy; najwyraźniej ktoś rzucił w niego tym kawałkiem darni. Doświadczenie nauczyło Bleysa, jeszcze wtedy, gdy przed laty mieszkał z matką, Ŝe jest odpowiedni czas na to, by skonfrontować się z sytuacją i czas, by tego nie robić. Teraz była najwyraźniej pora, by stawić czoła wypadkom. Odwrócił się i ruszył w stronę grupki chłopców, stojących za jego plecami. Wszyscy byli mniej więcej w wieku Joshui, dwa lub trzy lata starsi od Bleysa, ale Ŝaden z nich nie miał jego wzrostu. KaŜdy z nich mógł rzucić grudą ziemi, ale jako młody chłopak Bleys przekonał się, Ŝe w podobnej sytuacji naleŜy wybrać najgodniejszego przeciwnika z grupy i zmierzyć się z nim. Delikwent albo będzie musiał przyjąć wyzwanie, albo wskaŜe osobę, która rzuciła darnią. W tym wypadku liderem i osobnikiem, który rzucił grudą, był najprawdopodobniej Izajasz Lerner, wysoki, smagły chłopak, mający niemal siedemnaście lat. Raz czy dwa razy bił się w przeszłości z Joshuą i jego kuzyn przegrał. Co, zauwaŜył Bleys, nie uchroniło Joshui przed koniecznością stoczenia z nim następnej bójki. Nauki Henry’ego zapadły jego starszemu synowi głęboko w serce. Jeśli czujesz, Ŝe masz rację, to jedyna droga prowadzi naprzód. Zdawało się, Ŝe grupa chłopców czeka na Bleysa. Podszedł do nich, stanął twarzą z twarz z Izajaszem i spojrzał mu w oczy, patrząc nieco z góry. To, wiedział, zirytuje dodatkowo przeciwnika. Izajasz przewyŜszał Bleysa wagą o dobre dziesięć kilogramów lub
nawet więcej, a jego muskulatura zaczynała nabierać juŜ męskich kształtów, ale to, Ŝe spoglądano na niego z góry, stanowiło niemal afront. Jednak miejscowi nie mieli najmniejszych wątpliwości, kto okazałby się zwycięzcą ewentualnego starcia. Izajasz odpowiadał śmiałym wzrokiem na spojrzenie Bleysa i nie ruszał się. - To ty rzuciłeś, Izajasz? - spytał Bleys. - Zgadza się - odparł tamten. Stał naprzeciwko Ahrensa, mając ramiona opuszczone luźno po bokach ciała. - Coś ci się nie podoba? - Tylko kiedy to robisz - odparł Bleys. Izajasz roześmiał się i na wpół odwrócił; i jakby to był sygnał dla reszty otaczających go chłopców, tamci takŜe się roześmiali. - Nie zrozumiałeś odpowiedzi? - zapytał Bleys. - Tak myślałem. Odwrócił się do nich plecami i zaczął odchodzić, gdy ktoś za nim zawołał. - Kurwi syn! - głos naleŜał do Izajasza i zabrzmiał Bleysowi niemal przy uchu. - Nie naleŜysz do naszego kościoła, kurwi synu! Ahrens odwrócił się gwałtownie do niego. Izajasz przygotowywał się właśnie do zadania ciosu - jego prawa pięść unosiła się z połoŜenia przy udzie i cofała. Kiedy Bleys mieszkał z matką, odbywał sporadyczne treningi, zarówno z wynajętymi instruktorami sztuk walki jak i, nieoficjalnie, z przyjaciółmi matki. Zaczekał, aŜ ręka przeciwnika zaczęła swój ruch do przodu, a potem uchylił się lekko. Pięść Izajasza wystrzeliła obok szczęki Bleysa, przecinając tylko powietrze. Własna, koścista, prawa pięść Bleysa uderzyła Izajasza w gardło. Chłopiec padł na ziemię; dławił się i - piejąc - chwytał wielkimi haustami powietrze, by dopuścić je do płuc. Patrząc na niego, Bleys miał nadzieję, Ŝe tamten jest bardziej przeraŜony niŜ poszkodowany. Stojący z tyłu chłopcy gapili się na to, a wśród dorosłych, którzy zwrócili uwagę na incydent, panowało głuche milczenie. Cisza trwała tylko przez chwilę. Potem rozległ się ryk gniewu i dorośli ruszyli naprzód jak jedno ciało, a chłopcy z nimi. - Stać! Tam gdzie jesteście! Głos Henry’ego dobiegł od wejścia do kościoła. Poruszający się tłum zatrzymał się nagle. Henry wyszedł właśnie z przedsionka na mały frontowy ganek, gdzie stał Adrian z pistoletem w kaburze. Henry wyłonił się u tego boku konstabla, przy którym wisiała broń. Sięgnął w dół i zacisnął dłoń na kolbie, ale nie wyciągnął miotacza z pochwy. W głosie Henry’ego brzmiał chłód i nieodwołalność, której Bleys nigdy wcześniej nie słyszał. To był głos, który mógł powstrzymać tłum. W połączeniu z ręką na miotaczu, mogącym - szerokim strumieniem - spopielić ich wszystkich w ciągu kilku sekund, wystarczył aŜ nadto, by zmusić obecnych do milczenia i bezruchu. Wzrok Henry’ego omiótł całe zbiegowisko; Mac Lean nie pominął przy tym nikogo z obecnych. - Znacie mnie wszyscy! - wypowiadane wolno cięŜkie słowa padały na nich jak kamienie - Jedno po drugim. Przerwał na chwilę. - Nikt nie dotknie Ŝadnego członka mojej rodziny, nie mając najpierw do czynienia ze mną. Ponownie powiódł wzrokiem po zgromadzonych; jego spojrzenie zatrzymało się na grubym, okrągłolicym męŜczyźnie. - Carter Lerner, twój chłopak zaczął tę bójkę. Podnieś go. Nic mu nie jest. Rzeczywiście, Izajasz, leŜąc na ziemi, przestał się dławić, ale nadal wciągał powietrze do płuc wielkimi, piejącymi haustami i trzymał się jedną ręką za gardło.
- Joshua, Will - ciągnął Henry w trwającej wciąŜ ciszy, gdy Carter Lerner schylił się, by pomóc wstać synowi - wsiadajcie do wozu. Ty teŜ, Bleys. Adrian... Odwrócił się do konstabla. - MoŜesz odebrać swój pistolet u sklepikarza. Mówiąc to, wyciągnął broń z kabury; trzymając miotacz skierowany lufą w dół, zszedł po stopniach i dołączył do Bleysa, Joshui oraz Willa, którzy szli w stronę koziego zaprzęgu. Odprowadzani ciszą przez tłum, wszyscy czterej wsiedli do wozu i odjechali. Henry operował w milczeniu wodzami, trzymając pistolet na kolanach. Jego synowie takŜe nic nie mówili, chociaŜ obaj zerkali na siedzącego z tyłu Bleysa, rzucając spojrzenia, które wyraźnie miały na celu pocieszenie go. Henry jechał, póki nie dotarli do sklepu. Tutaj zatrzymał w końcu wóz, wysiadł i odezwał się do chłopców: - Skorzystam z telefonu sklepikarza - powiedział. - Wy trzej zostańcie tutaj. Zaraz wracam. Wszedł do otwartego sklepu. Sam sklepikarz był w kościele i został z tyłu, ale jak to się miało ze wszystkim innym w obrębie tej społeczności, Ŝadne drzwi nie były zamknięte. Henry zniknął w środku. Trzej chłopcy w wozie spoglądali na siebie. - To nieprawda, co, Bleys? - spytał nieśmiało Will. - Zamknij się, Will - powiedział Joshua. - Nie zwracamy uwagi na to, co mówią tacy ludzie jak Izajasz Lerner. - Oni myślą, Ŝe się wywyŜszasz, ucząc się sam i w ogóle - powiedział cicho Will do Bleysa. - Myśleli, Ŝe się popisujesz, poszcząc. A potem... - Will - odezwał się Joshua ostro. - Słyszałeś, co mówiłem? Niech tak będzie. Siedzieli potem w milczeniu, póki nie wrócił Henry. Wsiadł do wozu, jakby to był roboczy dzień i zwykła wyprawa do sklepu. - Jedziemy do domu - oświadczył. - Bleys, telefonowałem do Dahno. Zjawi się tutaj przed upływem godziny i zabierze cię do siebie. Spakuj swoje rzeczy - wszystko, co chcesz ze sobą zabrać. Henry nie powiedział, Ŝe to pakowanie oznacza trwałe rozstanie, ale Bleys poznał to łatwo po tonie jego głosu. Po tej jednej, krótkiej wypowiedzi wuj nie odezwał się juŜ ani jednym słowem; nie odezwał się takŜe Ŝaden z chłopców. Wrócili na farmę, milcząc tak samo jak wtedy, gdy opuścili kościół. Bleys pakował się; takŜe w milczeniu. Will i Joshua siedzieli na pryczy tego ostatniego, obserwowali w milczeniu kuzyna i śpieszyli z pomocą wtedy, gdy była ona potrzebna. Joshua wyjął jeszcze jedną walizkę, gdyŜ przez te lata przybyło Bleysowi ruchomości. To z tymi dwoma spakowanymi walizkami wyszedł w końcu na podwórze, gdy poduszkowiec Dahno zjechał z rykiem silnika z drogi na podwórze farmy. Henry i obaj chłopcy poszli za Bleysem. Odwrócił się do nich, niepewny, jak powinien poŜegnać się z MacLeanami. Wuj stał kilka kroków przed nim, jak zawsze opanowany i zachowujący się z rezerwą. - No cóŜ, Bleys - odezwał się. - Jestem pewny, Ŝe brat dobrze się tobą zaopiekuje. Pomimo zachowania naszych współwyznawców z kościoła jesteś tutaj zawsze mile widziany. Dobrze się sprawowałeś i okazałeś się bardzo pomocny; doceniam to. - Podobało mi się tutaj, wuju Henry - odparł Bleys. Joshua zawahał się, potem wystąpił naprzód i wyciągnął rękę. Bleys ujął ją; przez chwilę ściskali sobie dłonie. Czuli się nieco zaŜenowani, ale uścisk ich rąk był mocny. - Do widzenia, Bleys - powiedział Joshua. - Wpadaj od czasu do czasu.
- Obiecuję - odparł Bleys i rzeczywiście tak myślał. Odwrócił się do Willa, a ten rzucił się przed siebie, objął go i uściskał. Bleys takŜe objął chłopca. Jak pamiętał, był to pierwszy wypadek w jego Ŝyciu, Ŝe obejmował kogoś z prawdziwym uczuciem. W końcu uwolnił się z objęć kuzyna; musiał dosłownie odepchnął Willa od siebie. - Do widzenia, Will - powiedział. - Niech cię Bóg wspiera we wszystkim - rzekł Henry, a obaj chłopcy powtórzyli to za nim. - Niech wam Bóg takŜe błogosławi - odparł Bleys. Była to zwyczajowa odpowiedź na Ŝyczenia Henry’ego, ale - z Bogiem czy bez Bleys przekonał się, Ŝe pierwszy raz mówi to z takim samym zapałem, z jakim wypowiadali te słowa inni. Odwrócił się i wsiadł do poduszkowca, którego drzwi Dahno trzymał juŜ otwarte. - Przywiozę go tutaj od czasu do czasu albo dopilnuję, Ŝeby przyjechał - zwrócił się starszy brat do pozostałej trójki. Dahno obszedł poduszkowiec i wsiadł do niego po swojej stronie. Silniki obudziły się z rykiem do Ŝycia, pojazd uniósł się z ziemi na wysokość swoich fartuchów, zawrócił, po czym obaj Ahrensowie odjechali z farmy drogą prowadzącą do autostrady. Przez jakiś czas jechali w milczeniu. Zanim Bleys się odezwał, pokonali wiejską szosę i znaleźli się na wielopasmowej autostradzie. - Ciekawe, Ŝe ktoś właśnie teraz odkrył coś na temat naszej matki - powiedział. - Istotnie - rzekł Dahno, mając wzrok skierowany na drogę. Znowu zapadło milczenie. - Mogła im to powiedzieć tylko jedna osoba - odezwał się ponownie Bleys. - Dlaczego to zrobiłeś, Dahno? Brat przełączył powoli poduszkowiec na sterowanie automatyczne, a potem odwrócił się i przyglądał się Bleysowi dłuŜszą chwilę. - Musiałem być pewny - powiedział - Ŝe kiedy na dobre stamtąd odejdziesz, to juŜ tam nie wrócisz. Czego innego się spodziewałeś? Ich wzrok spotkał się. - Masz całkowitą rację - stwierdził Bleys. - Powinienem był się tego spodziewać. Patrzyli sobie szczerze w oczy.
Rozdział 16 śaden z nich nie odezwał się ponownie podczas całej drogi do Ekumenii, ani nawet w windzie jadącej w górę do apartamentu Dahno. Zachowywali się, przeszła Bleysowi przez głowę ciekawa myśl, jak dwaj ludzie, którzy nie mieli zupełnie Ŝadnego związku z tym, co ich właśnie teraz tutaj przywiodło. Dahno zostawił Bleysa w sypialni, którą ten zajmował zawsze w mieszkaniu brata, i wyszedł; w luksusowym otoczeniu liche walizki wyglądały dziwnie nie na miejscu. śaden z nich nadal nic nie mówił. Bleys zaczął się rozpakowywać. Kiedy uporał się z tym, połoŜył się na łóŜku z rękami pod głową i zapatrzył się w biały, łukowaty sufit.
Znajdował się w przełomowym momencie swojego Ŝycia. To nie był dokładnie taki sam kryzys, jakiemu stawił czoła, kiedy doprowadził do konfrontacji z matką i został odesłany na farmę Henry’ego. Teraz był starszy, bardziej doświadczony i zdolny do tego, by kontrolować kaŜdą sytuację, w jakiej się znalazł. Pora była pomyśleć. Puścił swój umysł w ruch. Zawsze najlepiej było, gdy pozwalał noszonemu w głowie silnikowi, by ten znajdował własne drogi dotarcia do odpowiedzi, zamiast Ŝeby Bleys próbował zmusić go do poszukiwań w takim czy innym kierunku. Nie spodziewał się tego, co zaszło. ChociaŜ powinien był to przewidzieć, zganił się ponownie. Znając Dahno, powinien był wiedzieć, Ŝe jego starszy brat będzie chciał sprawić, iŜ przeprowadzka Bleysa z farmy do Ekumenii będzie zmianą na stałe i Ŝe kiedy ta zmiana się dokona, Bleys znajdzie się całkowicie pod kontrolą brata. Ale Bleys tego nie wiedział. Z pewną bezmyślnością spodziewał się, Ŝe jego wizyty w Ekumenii będą wciąŜ dłuŜsze i dłuŜsze, aby - wraz z upływem czasu - odrywał się coraz bardziej od Henry’ego, chłopców i farmy. Ale to nie poszło tą drogą, a teraz było juŜ za późno, by zrobić cokolwiek w tej sprawie. Był - przynajmniej w tej chwili - całkowicie zaleŜny od Dahno. Po dziś dzień nie udało mu się poznać prawdziwego Ŝyciowego celu Dahno, ani nie dowiedział się, ku czemu brat zmierzał. Nie wiedząc tych rzeczy, Bleys nie potrafił odgadnąć, jaką rolę przeznaczył mu Dahno do odegrania. Jego umysł gonił w piętkę. Nigdy dotąd Bleys nie był tak bliski absolutnie szczerego okazania uczuć jak w tej chwili, gdy podbiegł do niego Will i objął go ramionami - jakby chciał zatrzymać kuzyna na farmie. JuŜ od bardzo dawna Bleys zapytywał sam siebie, czy nie jest po prostu zimny z natury, ale obserwował siebie, śledził własne emocje, i teraz wiedział, Ŝe tak nie jest. To tylko to, Ŝe był tym, kim był, oddzielało go od reszty ludzkości - potrafił postrzegać pozostałych jej członków jako coś na zewnątrz niego i daleko poza nim. Ale nadal nie miał pojęcia, ku jakiemu celowi w Ŝyciu zmierzał Dahno. Wiedział natomiast, Ŝe jego starszy brat prowadził doradztwo na wielką skalę i Ŝe większa część jego działalności dotyczyła w istocie finansów. Ale porady miały takŜe charakter polityczny i personalny, a poza tym obejmowały równieŜ pół tuzina odmiennych dziedzin handlu. W zasadzie wyglądało na to, iŜ Dahno działa - ni mniej, ni więcej - jako doradca ogólny. - Złote Ucho - powiedział Bleysowi pewnego wieczoru jeden z klientów jego brata, będąc nieco pijanym, kiedy obaj siedzieli przy stole w restauracji, gdzie Dahno przyjmował zawsze swój dwór. Było to w chwili, gdy starszy Ahrens odszedł od stołu, by porozmawiać z kimś na osobności. - Tak nazywany jest twój brat, wiedziałeś o tym? Złote Ucho! - Dlaczego Złote? - zapytał Bleys. Jego rozmówca mrugnął. Był to gruby męŜczyzna o twarzy kogoś duŜo szczuplejszego, niŜ wskazywała na to reszta ciała, więc siedząc, nie wydawał się taki ocięŜały, jakim okazywał się, kiedy stał i kiedy uwidaczniał się jego sterczący brzuch. Na łysiejącej głowie miał troskliwie zaczesane resztki włosów. - Złote, poniewaŜ to, co ci mówi, przynosi zysk - powiedział męŜczyzna. - Och, nie mówię, Ŝe od czasu do czasu nie myli się. Ale w większości wypadków ma rację; i waŜniejsze, a właściwie najwaŜniejsze jest to, Ŝe zwykle wymyśla taki sposób na zrobienie czegoś, o jakim sam byś nie pomyślał. Sposób wejścia lub sposób wyjścia... Mrugnął ponownie. - Wiesz, o co mi chodzi?
Powrót Dahno do stołu połoŜył kres tej rozmowie. Ale ponad rok temu Bleys zmagazynował jej treść w swojej głowie, by móc w przyszłości wrócić do tego tematu. Wypowiedź otyłego męŜczyzny potwierdzała to, co Bleys podejrzewał od chwili, w której zobaczył pokój z ksiąŜkami i urządzeniami skanującymi. Dahno robił w informacji. Jednak zaskakujące było to, Ŝe zdawało się, iŜ nie sprzedaje informacji, ale zwyczajnie je rozdaje. Niewątpliwie, powiedział sobie teraz Bleys, leŜąc na łóŜku, zapłata za kaŜdą informację musiała być w jakiś sposób uiszczana. TakŜe sam Dahno musiał płacić za róŜne rzeczy, ale jak dotąd Ŝadnej z tych transakcji nie udało się zauwaŜyć - przynajmniej Bleysowi. Pieniądze dla Dahno musiały przychodzić w jakiś nieortodoksyjny sposób, ale niewidzialne były takŜe opłaty, jakie wnosił sam wielki człowiek. Dahno mógł całkiem zwyczajnie otrzymywać wynagrodzenie i regulować swoje rachunki w normalny sposób w biurze. Z drugiej strony zdawało się, Ŝe w restauracji nikt nawet nie stara się rejestrować tego, co ktoś zamawiał przy ich stoliku, by nie wspomnieć juŜ o przedstawieniu za to rachunku. Bleysowi przyszło teraz na myśl, Ŝe zapłatą moŜe być coś innego niŜ pieniądze... coś, co było w stanie pokryć tego rodzaju rachunki, jakie regulowano zwykle gotówką. Bleys nie widział nigdy, by jego straszy brat wręczał komuś pieniądze. Być moŜe w ogóle nie obracał gotówką. To tłumaczyłoby fakt, Ŝe jego prezenty dla Henry’ego były zawsze przedmiotami, które MacLean mógł wykorzystać na farmie, a nie była to waluta, miejscowa czy międzygwiezdna, o której Bleys wiedział, Ŝe jego wuj uznałby za duŜo bardziej uŜyteczną - jeśli, oczywiście, byłby skłonny ją przyjąć. Henry był prawdopodobnie wystarczająco uparty, by odmówić przyjęcia pieniędzy. LeŜąc na łóŜku, Bleys doszedł do wniosku, Ŝe nie rozwiąŜe tego problemu tu i teraz. W najbliŜszym czasie będzie musiał mieć szeroko otwarte oczy i zbierać informacje, aŜ uda mu się dojść do bardziej solidnych konkluzji. A przede wszystkim, nie moŜe nie doceniać Dahno. Tylko jedno pozwalało mu mieć nadzieję, Ŝe mógłby pobić Dahno w kaŜdej grze, w jaką wciągnąłby go starszy brat. Tym czymś było jego wrodzone przekonanie o własnej wyŜszości i dziwna pewność, Ŝe patrzył szerzej i głębiej, a marzenia miał większe od Dahno. Ten wniosek nie wynikał z Ŝadnego dowodu, a tylko z jego ogólnego doświadczenia wyniesionego z obcowania ze starszym bratem. W jakiś sposób Dahno wydawał się duŜo bliŜszy całej masie zwyczajnych ludzi, od których Bleys - czy to mu się podobało, czy nie był bardzo oddalony; i był sam. Ten dodatkowy dystans mógł dać Bleysowi przewagę, kiedy nadejdzie odpowiednia pora. Zmusił mózg do porzucenia tego tematu. Jeszcze trochę, a zacznie gonić w piętkę. Właśnie w tej chwili Bleys rozpoznawał u siebie objawy takiej pląsawicy myśli. Było tak, jak to sobie wcześniej powiedział. Niczego nie moŜna było postanowić, póki nie będzie miał więcej dowodów. Rozmyślnie skierował swój umysł ku rozwaŜaniom na inny temat. Dopiero w ostatnich kilku latach Bleys zaczął zauwaŜać upływ czasu. Wcześniej wydawało mu się, Ŝe ma przed sobą nieskończoną ilość czasu do pracy, a takŜe, Ŝe kiedy dorośnie, większość jego powaŜniejszych pytań znajdzie automatycznie swoje odpowiedzi. Ale tak się nie stało. Po pierwsze, czego on, Bleys, chciał od Ŝycia? Zmusił się, by rzetelnie spojrzeć na ograniczoną liczbę lat, miesięcy i dni swojej prawdopodobnej egzystencji. Niechby Ŝył najdłuŜej jak to moŜliwe - powiedzmy sto dwadzieścia lat, podczas których mógł być czynny i poŜyteczny. ToŜ to kropla w oceanie czasu, jaki obejmowała historia ludzkiej rasy. Nie chciał być tylko kroplą w morzu minionej historii, w morzu, którego fale
rozprzestrzeniają się i wpływają przez moment na otoczenie, a potem nikną... Całe jego ja” burzyło się przeciwko temu, Ŝe mógłby Ŝyć i umrzeć, nie wywarłszy Ŝadnego istotnego wpływu na resztę populacji. Nigdy wcześniej o tym nie myślał. Wysunął dłonie spod głowy i zacisnął je w pięści. Musi znaleźć sobie jakiś wyŜszy cel od tego, jaki miały pozostałe miliardy tworzące rojącą się masę, zwącą siebie ludzkością. Musiał zrobić coś, czego reszta nie potrafiła. MoŜe tylko jedną rzecz, ale taką, która zmieni ludzi na zawsze - albo przynajmniej na tak długo, jak potrafił to sobie wyobrazić. śeby tego dokonać, musiał wpłynąć na nich wszystkich, a do tej pory miał kontakt tylko z kilkoma tuzinami. NajwyŜej z setką ludzi. I były to przelotne kontakty. W Ŝaden sposób nie zmienił ani tego jacy byli, ani dokąd zmierzali. Pierwszy raz w Ŝyciu poczuł, Ŝe chwile jego egzystencji prześlizgują się obok niego niczym piasek przesypujący się w klepsydrze - ziarenko po ziarenku, ale nieustępliwie. Musi być coś, co Bleys mógłby zrobić ze swoim Ŝyciem. Ale zanim zabierze się do pracy, musi to coś zidentyfikować, a w tej chwili nie miał zielonego pojęcia, co by to mogło być. Ponownie myślał o sobie jako o człowieku znajdującym się o całe lata świetlne od szesnastu światów, na których rodzili się, Ŝyli i umierali przedstawiciele ludzkiej rasy. Wyobraził sobie, Ŝe spogląda na nich z wielkiej oddali. Byli niezorganizowaną masą, zmieniającą się nawet wtedy, gdy ich obserwował. Co z tego, Ŝe wpłynie na jednego z nich czy na wielu, jeśli ci umrą i skutki jego oddziaływania zabiorą ze sobą do grobu? Musi być coś większego, coś stałego, co mógłby zrobić. Starał się wyobrazić sobie ludzkość jako całość. Miała teŜ wiele wad. Miała wiele złych cech. Ludzie rozprzestrzenili się ze swojej rodzimej planety na piętnaście innych światów, ale mieszkańcy wszystkich tych planet przewaŜnie nie róŜnili się zbytnio od stworzeń, które na Starej Ziemi zaczęły myśleć i przyjmować wyprostowaną postawę. Nadal byli tymi samymi ludźmi. Być moŜe istniał jakiś sposób, dzięki któremu mógłby im pomóc sięgnąć gwiazd, mógłby posunąć ich choćby o jeden krok w kierunku stania się lepszymi. Zdolniejszymi - tak, jak uzdolniony był on. W chwili, gdy ta myśl przyszła mu do głowy, wiedział juŜ, Ŝe znalazł ten sposób. To było to, co chciał robić. Chciał pomóc ludzkości wznieść się - o jeden krok wyŜej. Tylko jeden. Miał nadzieję, Ŝe potem, dzięki nadanemu im rozpędowi, ludzie będą wspinać się dalej. Ale trzeba było zrobić ten jeden, pierwszy ruch, a on powinien dostarczyć impulsu do jego wykonania. W jaki sposób? To pytanie stało przed nim, w miłym mroku sztucznie oświetlonej sypialni, jak Ŝywa istota. Ale to nie była kwestia, która musiała znaleźć swoją odpowiedź w tym momencie, ani nawet w nadchodzących kilku tygodniach, miesiącach czy choćby latach. Jednak niebawem musi do tego dojść, aby Bleys mógł zabrać się za wykonanie zadania. Drzwi do jego sypialni otworzyły się nagle i ich otwór wypełniła wielka sylwetka Dahno. Brat uśmiechał się i mówił tak samo, jak setki razy wcześniej, kiedy Bleys bywał tutaj z wizytą. Jakby to, co zdarzyło się u Henry’ego, nigdy nie zaszło. - Dobra! Zabierzmy się do planowania tego, co będziesz od tej pory robił. Bleys zdecydował się. Wyjął ręce spod głowy, zerwał się na równe nogi i wyszedł z sypialni, gdy Dahno odsunął się w bok, Ŝeby go przepuścić. Wszedł do salonu, usiadł w jednym z ogromnych foteli i oparł długie przedramiona na masywnych podłokietnikach miękko wyścielonego mebla. - Nie - powiedział.
Dahno podszedł, odsuwając się od drzwi, przy których stał i usiadł naprzeciwko brata w kolejnym wielkim fotelu. Na twarzy miał wyraz zaintrygowania i niepokoju. - O co chodzi? - zapytał. - Nie rozumiem, Bleys. - Przykro mi - powiedział Bleys - ale tak to wygląda. Nie zamierzam z tobą współpracować ani chwili dłuŜej, póki nie powiesz mi dokładnie, co dla mnie planujesz. Dahno pochylił się i oparł łokcie na kolanach. Widać było, Ŝe jest zaniepokojony bardziej niŜ kiedykolwiek wcześniej. - JuŜ ci to powiedziałem - rzekł; w ciepłym głosie brzmiało zmartwienie. - Pamiętasz, za pierwszym razem, kiedy zabrałem cię do mojej restauracji. Powiedziałem ci to w drodze do domu, gdy zatrzymaliśmy się tuŜ przed wjazdem na farmę. Mówiłem, Ŝe „wspominasz naszą matkę. Nie rób tego. Nie jestem nią. Jeśli nie ma między nami innej róŜnicy, to pragnę czegoś duŜo większego niŜ to, o czym ona kiedykolwiek marzyła. Ale sam musisz odkryć, co to takiego. Odkryć na własny uŜytek, a potem zdecydować, czy chcesz brać w tym udział, czy nie. W ten sposób będę wiedział, Ŝe przychodzisz do mnie całkowicie z własnej woli. Zgoda?” A ty powiedziałeś, Ŝe tak. Dahno wyrecytował swoją ówczesną wypowiedź, cytując ją niemal słowo w słowo. Bleys nie był pod szczególnym wraŜeniem, gdyŜ sam potrafił zrobić coś podobnego. I zrobił to teraz. - „Jak na razie”, oto, co ci powiedziałem - odparł Bleys. - Ale od tamtej pory minęło niemal pięć lat. Teraz chcę czegoś więcej. Spójrz na mnie, Dahno. Niebawem będę miał dwadzieścia lat. Jestem innym człowiekiem i dla nas obu to jest inny świat, niŜ był nim wtedy, gdy mi to powiedziałeś, i kiedy ja - wówczas - przystałem na to. - Pamiętasz - rzekł Dahno - jak pytałeś mnie niedawno, dlaczego się tobą interesuję? - Pamiętam dokładnie. Tak jak i ty - odparł Bleys. - Pamiętasz zatem - ciągnął starszy brat - co ci odpowiedziałem. Mówiłem, ujmując rzecz w dwóch słowach, Ŝe jestem jedynym człowiekiem na szesnastu planetach, łącznie ze Starą Ziemią, który cię zna i rozumie, i który wie, do czego jesteś zdolny. Wiedziałem takŜe, Ŝe czujesz się odizolowany - gdyŜ ze mną jest tak samo. Wskazałem jednak, Ŝe nawet jeśli Ŝaden z nas nie moŜe nic zrobić w kwestii izolacji, to moglibyśmy przynajmniej utworzyć pewien związek, zawrzeć przyjaźń i połączyć nasze wysiłki. - Powiedziałeś równieŜ, Ŝe mogę ci się przydać - odparł Bleys. - Ale kiedy zapytałem, w jaki sposób, nie odpowiedziałeś mi. No cóŜ, nadeszła pora, kiedy muszę się tego dowiedzieć. Tylko tyle. - Mały Bracie - rzekł Dahno niemal smutno. - Czy wiesz, co by to znaczyło dla ciebie, gdybyś odciął się ode mnie? Jak wiesz, nie jestem powszechnie kochany. MoŜesz nie być tego świadomy, ale jest kilkoro ludzi, którzy mnie nie lubią i przed którymi muszę się mieć na baczności. Byłbyś dla nich łatwym celem, gdyŜ nic o nich nie wiesz; nie wiesz, po co im jesteś potrzebny. Ale oni będą myśleli, Ŝe jeśli cię dorwą, to będą mieli kartę przetargową wobec mnie. - A będą mieli? - spytał Bleys. - Niestety - rysy twarzy Dahno stwardniały na chwilę - nie. Jedyna rzecz, której w Ŝadnym wypadku nie mogę się poddać, to szantaŜ. A to oznaczałoby twój koniec, Mały Bracie. Potrzebujesz mnie, Ŝeby pozostać przy Ŝyciu. - Być moŜe - rzekł Bleys. - Widzisz, nie wiem czy wrogowie, o jakich mówisz, istnieją naprawdę. Ludzie, którzy mogą przyjść po mnie, którzy mogliby mnie porwać czy zrobić cokolwiek innego, mogą być twoimi pachołkami, wywierającymi na mnie nacisk, Ŝebym wrócił do szeregu. Być moŜe, jeśli nie będę z tobą, ty byłbyś bezpieczniejszy, gdybym
nie Ŝył. MoŜe tak być, Wielki Bracie? - Ach - rzekł Dahno łagodnie, a w jego głosie ponownie zabrzmiał smutek - mleczaki zaczynają wypadać. Jego twarz przybrała bardzo powaŜny wyraz. - Bleys - powiedział wolno i z naciskiem - nie wiem, czy byłbym bezpieczny, gdybyś Ŝył i nie pracował dla mnie. - Wyjaśnij - polecił młodszy brat. - PoniewaŜ to zaleŜy od ciebie - powiedział Dahno. - Przyszłoby ci do głowy, Ŝeby mi zagrozić? Czy wszedłbym ci w końcu w paradę w tym, cokolwiek robiłbyś na własną rękę? Oba wypadki są moŜliwe. Dlatego nie wiem. Ale wiem, Ŝe bezpiecznym wyjściem z sytuacji jest to, Ŝebyśmy trzymali się razem i razem pracowali. Myślę, Ŝe mnie potrzebujesz. - Istotnie, potrzebuję cię - powiedział Bleys; jednak w głębi duszy przywiązywał do tych słów zupełnie inne znaczenie niŜ to, które - jak wiedział - przekazywał bratu. - Problem w tym, Ŝe to niczego nie zmienia. Nawet jeśli wszystko co mi powiedziałeś jest prawdą, to niczego to nie zmienia. Wyrastam ponad pozycję bycia twoim pionkiem. Jeśli mam być wspólnikiem, to nadeszła pora, Ŝebym zaczął być dopuszczany do istoty tego, co się dzieje. W przeciwnym wypadku będę sądził, Ŝe nie ma mowy o prawdziwym partnerstwie. Zacząłem uwaŜać, Ŝe przez całe Ŝycie zamierzasz wykorzystywać mnie jako pionka. Nie mogę tak Ŝyć, Dahno. Ich wzrok spotkał się. - Wierz mi - powiedział Bleys. - Nie mogę Ŝyć w ten sposób. Wiesz, Ŝe nie, skoro jestem taki jak ty. Dahno westchnął. - Wspominasz czasem naszą matkę - rzekł. - Nie rób tego. Powiedziałem ci, Ŝe nie jestem nią. JuŜ ci mówiłem, jeśli nie ma między nami innej róŜnicy, to pragnę czegoś duŜo większego niŜ to, o czym ona kiedykolwiek marzyła; ale chociaŜ mogę ujawnić przed tobą nieco więcej z moich spraw, ale dla własnego bezpieczeństwa nie mogę, nie śmiem pozwolić, byś wiedział o wszystkim, co teraz robię. Powiem ci, co zrobię. Powiem ci, Ŝe chcę, Ŝebyś stał się moją prawą ręką. Zawahał się, czekając, by Bleys coś powiedział. Ale młodszy brat milczał. - Oczywiście - ciągnął - nie będziesz miał tak wielkiego udziału jak ja. Nikt nie będzie miał, ale ty będziesz miał największy udział po moim. To wszystko, co mogę ci teraz wyjawić. Co do reszty, to co powiedziałem na początku, jest nadal prawdziwe. To, co robię i w jaki sposób, będziesz musiał odkryć samodzielnie. Potem przyjdź i powiedz mi, czy i w jakimkolwiek stopniu, chcesz uczestniczyć w tym jako moja prawa ręka. Zrobisz tak? Bleys siedział przez chwilę w milczeniu, przeŜuwając słowa brata. - Póki co - odparł w końcu - zgoda. W jego kierunku wyciągnęła się jedna z wielkich dłoni. Bleys ujął ją swoimi wąskimi, długimi palcami. Przez chwilę trwał mocny uścisk, a między braćmi przepływał prąd prawdy i szczerego uczucia, które Bleys czuł. Potem dłonie rozłączyły się, wraŜenie znikło i ręce opadły. - A teraz - Dahno wstał, głos miał rześki, a na jego twarz powrócił uśmiech - zajmijmy się wprowadzaniem cię w to, co od tej pory będziesz robił.
Rozdział 17 Galeria dla publiczności w Sali Mówców, tego nagromadzenia koncentrycznych łuków pulpitów, wspinających się w amfiteatralny sposób od środka pomieszczenia, który był takŜe centrum rządu Zjednoczenia, nie była otwarta dla normalnych odwiedzających. Kiedy szli korytarzem w kierunku wejścia na galerię, Bleys zobaczył, Ŝe Dahno przypiął do marynarki zielonobiałą plakietkę, a zrobiwszy to, wręczył podobną bratu. - Przyczep ją do marynarki - powiedział Dahno. Bleys zastosował się do polecenia. Zanim przypiął plakietkę, znaleźli się juŜ w wejściu strzeŜonym przez wartownika w czarnym mundurze; straŜnik wyglądał na wojskowego i miał u boku miotacz w otwartej kaburze. Człowiek ten uśmiechnął się wesoło do Dahno, gdy obaj bracia podeszli, ale zmarszczył się na widok Bleysa, powstrzymał go wyciągniętą przed siebie otwartą dłonią i podszedł do niego, by przyjrzeć się z bliska plakietce. Dahno i Bleys zatrzymali się. - Mój partner w interesach - powiedział Dahno - a takŜe młodszy brat. Tom, chciałbym ci przedstawić Bleysa Ahrensa. StraŜnik opuścił dłoń. - Zapraszam na galerię gości, Bleysie Ahrens - powiedział. Była to odpowiedź, zauwaŜył Bleys, która pomijała zarówno zwrot „szanowny...”, co było pozdrowieniem stosowanym powszechne na wszystkich planetach przy wszelkich formalnych okazjach, jak i wszystkie specjalne formy powitań, uŜywane przez rozmaite kościoły. - Dziękuję - odparł Dahno, zanim Bleys zdołał odpowiedzieć i uśmiechnął się wesoło do straŜnika. Obaj bracia weszli na galerię. - Nigdy nie zapominaj zwykłych ludzi - zwrócił się Dahno łagodnie do Bleysa, gdy zostawili straŜnika za sobą. - Mogą być uŜyteczni, kiedy będziesz potrzebował z ich strony odstępstwa od reguł. W tej chwili wydawało się, Ŝe na galerii nie ma innych gości. Był tam tuzin rzędów foteli mogących pomieścić moŜe pięćdziesięciu obserwatorów; fotele były rozdzielone przez przejście i uszeregowane na trzech kondygnacjach schodzących w dół do samej krawędzi balkonu. Dahno ruszył przejściem, idąc przed Bleysem, po czym podszedł do miejsca w pierwszym rzędzie, po lewej stronie. Usiadł i pokazał bratu, by ten zajął fotel obok niego; co teŜ Bleys uczynił. Bariera balkonu była na tyle niska, Ŝe mogli widzieć pod sobą większą część pomieszczenia wypełnionego półkolistymi pulpitami członków Izby. Ściany sali były z ciemnego kamienia i wznosiły się do wysoko sklepionej kopuły wykonanej z tego samego kamienia; źródła światła rozmieszczono wokół sali poniŜej poziomu galerii i skierowano głównie w dół, na uŜytek reprezentantów. Ciemna barwa kamienia wypijała światło, co, przy mrocznych czerniach i szarościach ubrań posłów, nadawało całemu miejscu wygląd jaskini, jakby Izba była wydrąŜoną w skale komnatą. Na jej płaskim końcu, gdzie kończyły się półkola siedzeń, znajdowało się podium z mównicą, a z tyłu widać było dwa proste rzędy foteli. Za przemawiającym mogło siedzieć dwudziestu czterech ludzi. Teraz tylko jedno z tamtych miejsc było zajęte przez człowieka, który siedział w
raczej swobodnej pozie w fotelu na lewo od mówcy, z nogą załoŜoną na nogę. Wyglądał bardziej na zwykłego widza niŜ na członka samego zgromadzenia. To zaintrygowało Bleysa, gdyŜ sala była prawie pełna ludzi, którzy słuchali przemawiającego. - W przyszłości - odezwał się Dahno - będę cię prawdopodobnie wysyłał tutaj, byś przysłuchiwał się debatom i głosowaniom nad rozmaitymi propozycjami. Ten, który tak nonszalancko siedzi za przemawiającym, to Główny Mówca. Nazywa się Shin Lee. Zdobył tyle głosów w naszych ostatnich wyborach, Ŝe odebrał tytuł Najstarszego głównemu przedstawicielowi na Harmonii; ale do kolejnych wyborów na Harmonii jest po prostu Głównym Mówcą. NaleŜy do Kościoła Skruchy. - Jaką ma władzę w porównaniu z resztą? - zapytał Bleys zafascynowany całą sytuacją: pieczarowatą izbą, pustymi miejscami za mównicą, a pełnymi przed nią, i dziwnymi nazwami. - Oficjalnie, w pewien sposób mniejszą od innych - odparł Dahno. - MoŜe zarządzić dodatkowe głosowanie, ale z drugiej strony nie ma w ogóle prawa głosu. Jednak poza tą salą ma ogromną władzę. Kontroluje milicję i aparat rządowy całego świata, a w dodatku ma prawo wkroczyć w kaŜdą przeŜywającą impas dysputę we wszystkich pozostałych kościołach lub w spór pomiędzy nimi, i oddać decydujący głos. Ale jego główną przewagą jest prestiŜ. Odpowiada, w najwyŜszym stopniu, za obronę tej planety, a jeśli kiedykolwiek osiągnie tytuł Najstarszego, będzie odpowiedzialny za obronę obu planet. Bleys przeniósł na moment wzrok z rozgrywającej się poniŜej sceny, by spojrzeć na Dahno. - Nikt nie atakuje całego świata - powiedział - nie mówiąc juŜ o dwóch planetach, odkąd Donal Graeme napadł na Newton, a było to - musiało być - ze sto lat temu. - Wiem - odparł Dahno, nie odrywając wzroku od parkietu Izby - ale kimkolwiek jest Najstarszy, ma nadal dokładnie taką samą władzę. MoŜe takŜe wprowadzać ustawy, czy nawet inicjować wprowadzenie ustaw w izbach obu planet. Obserwuj, co się dzieje. Bleys spojrzał ponownie w stronę miejsc mówców. - Ten, który teraz przemawia - rzekł Dahno - to Svarnam Helt. Nie mówi nic szczególnie waŜnego. Wygłasza tę mowę bardzo często. Pstryknął przełącznikiem konsoli - jednej z wielu, jakie znajdowały się na balustradzie balkonu przed kaŜdym z miejsc - i do ich uszu dobiegł wyraźnie głos mówcy. - I te świątynie muszą być oczyszczone. Muszą zostać oczyszczone teraz... - Nie ma sensu słuchać tego wszystkiego - rzekł Dahno. - To fragment ogólnej ustawy, przygotowanej w celu zaatakowania paru kościołów, których jego kościół nie lubi; bardzo nie lubi. Środek, który proponuje, prowadzi donikąd. Politycznie jednakŜe, Helt duŜo znaczy. Od czasu do czasu radzi się mnie. Tak jak robi to okresowo większość szeregowych Mówców. Nie widziałeś ich przy moim stoliku w restauracji, poniewaŜ nie chcą, Ŝeby widywano nas publicznie... Bleys zapamiętał tę ostatnią informację. - Ale wielu z nich konsultowało się ze mną - ciągnął Dahno - i wielu z nich jest waŜnymi ludźmi. A teraz, jeśli spojrzysz na koniec ósmego rzędu, to zobaczysz tam męŜczyznę o rudosiwych włosach, gęstej rudej brodzie i w turbanie. To Harold Harold z Kościoła Zrozumienia. Jest wpływowy. Tak jak i kobieta, którą widziałeś kiedyś w restauracji, a która siedzi na miejscu obok wolnego fotela po prawej ręce Harolda... Dahno wskazywał Bleysowi kolejnych członków Izby, mówiąc jednocześnie, jakie kościoły reprezentują. Bleys siedział, słuchał i magazynował w głowie informacje. To był pierwszy raz,
kiedy jego brat posunął się do czegoś, co moŜna było uznać za bezpośrednią pomoc w umoŜliwieniu Bleysowi zrozumieniu tego, co Dahno robił. Chłopak czuł instynktownie, Ŝe wszystko to jest waŜne. Nawet, jeśli do tej pory nie miał do czynienia ze wskazywaną mu osobą, to wiedza ta pomoŜe mu wypełnić matrycę zrozumienia, którą budował stopniowo w związku ze swoim starszym przyrodnim bratem. - Co to jest Pięć Sióstr? - zapytał, kiedy Dahno zamilkł w końcu. Brat spojrzał na niego. - Utkwiło ci to w pamięci, co? - stwierdził. - No cóŜ, oprócz kobiety, którą ci przed chwilą pokazałem, nie przebywają tutaj razem cały czas jak komplet łyŜek. Ale jeden z nich jest tam na dole; jeśli spojrzysz na ostatni rząd, na prawo, to zobaczysz męŜczyznę w trzyczęściowym garniturze, o łysej głowie i z wielką, krzaczastą brodą, która stąd wygląda na zupełnie białą, ale w istocie jest przetykana szarymi pasmami. To Brat Williams z Wiernego Kościoła. Wszystkich razem moŜna ujrzeć tylko wtedy, gdy odbywa się stanowienie szczególnie waŜnego prawa, a wtedy cała ich piątka jest zjednoczona, starając się usilnie przekabacić salę na stronę, która im odpowiada. MruŜąc oczy z powodu tego, w jaki sposób było ustawione oświetlenie, Bleys przeszukał wzrokiem pomieszczenie poniŜej i w końcu zidentyfikował męŜczyznę, o którym mówił Dahno. Miał właśnie zadać kolejne pytanie, gdy ktoś zszedł w dół galerii, spojrzał na nich i ruszył ku fotelom po drugiej stronie przejścia, na samym końcu innego poziomu. - Lepiej stąd chodźmy - powiedział cicho Dahno. Wstali i wyszli. Korytarz, który prowadził na galerię widzów, miał ściany z tego samego ciemnego kamienia, ale był mniej dziwacznie oświetlony niŜ sama galeria i Izba, więc wyglądał jak zwyczajny korytarz. Teraz był prawie pusty; przechodził nim tylko jeden niski, grubawy człowiek. Bracia przeszli zaledwie kilka kroków, kiedy ktoś zawołał za nimi. - Ahrens! Tutaj jesteś! Tylko chwilę! Chcę z tobą zamienić słowo! Dahno westchnął cicho pod nosem i odwrócił się. Bleys odwrócił się wraz z nim. Podchodził do nich ów pulchny jegomość, który przed momentem minął ich w korytarzu. Miał na sobie coś, co było ni to kiltem, ni normalną spódnicą; widoczne poniŜej pulchne kolana wyglądały śmiesznie. Stroju dopełniała zwykła koszula i marynarka. Na głowie miał czarny beret, spod którego wyzierały nieporządne pukle rudych włosów. Dahno i Bleys zatrzymali się, a męŜczyzna podszedł do nich. Ignorował Bleysa; zwracał się bezpośrednio i z wściekłością do starszego z braci. - Nawet nie powinieneś przebywać w tym budynku! - warknął. Z bliska Bleys widział, Ŝe to nadwaga obcego powodowała, iŜ męŜczyzna wydawał się być w średnim wieku. W istocie musiał mieć dobrze po pięćdziesiątce lub nawet więcej. - To jest tylko kwestia czasu! Wykluczymy cię stąd! - Przykro mi, ale spieszę się - powiedział Dahno. - W ogóle nie jest ci przykro. Jesteś jednym z boskich wyrzutków, niezdolnych do odczuwania przykrości! - odparował grubas. Jego wzrok przeniósł się nagle na Bleysa. - Kto to taki? - Mój brat, Bleys Ahrens. I wspólnik - odparł Dahno. - On takŜe nie będzie miał tutaj wstępu! Nie powinien znajdować się tutaj nikt, kto jest z tobą związany lub choćby cię zna! Odwrócił się i odszedł, tupiąc, w kierunku, w którym zmierzał, gdy bracia wynurzyli się z galerii. Dahno spojrzał w dół na Bleysa i uśmiechnął się lekko.
- Mieć kilku wrogów to coś nieuchronnego - powiedział cicho. - Spadamy do biura, zobaczymy, co tam się dzieje. Pojechali do biura Dahno. Bleys znalazł się tam pierwszy raz od weekendu spędzonego przed wielu laty u brata. Zdawało się jednak, Ŝe wyszedł stamtąd zaledwie pięć minut temu. Te same dwie kobiety siedziały przy tych samych biurkach i zajmowały się stertami papierów, czytając je, robiąc notatki i wrzucając przeczytane dokumenty, które Bleys widział to teraz - były rozszyfrowanymi wiadomościami, do spalarki obok biurek, gdzie natychmiast zamieniały się w popiół. Dahno kierował się w stronę prowadzących do jego gabinetu drzwi w głębi pomieszczenia, ale Bleys odwrócił się nagle, podszedł do najbliŜszego biurka i zaczął przeglądać stos nie czytanych jeszcze wiadomości. - Dahno Ahrens! - krzyknęła kobieta za biurkiem; wyciągnęła ręce i połoŜyła je na dwóch stertach dokumentów. Bleys spojrzał na Dahno, który uśmiechnął się dosyć złośliwie. - W porządku, Arah - powiedział. - To jest mój przyrodni brat i wspólnik, pamiętasz? Pozwól mu przejrzeć papiery. Niechętnie, i nadal wyglądając na wstrząśniętą, kobieta cofnęła dłonie. Zaintrygowany Bleys przerzucił kilka kartek. Wszystkie wiadomości były zaszyfrowane. Przyglądał się im przez moment, a potem skinął głową, uśmiechnął się do Arah i podszedł do Dahno, który wprowadził go do leŜącego w głębi gabinetu. Brat usiadł za wielkim biurkiem, na którym znajdowały się schludne stosy papierów ani tak wysokie, ani tak nieporządne, jak te na biurkach w sekretariacie. Bleys zajął jeden z miękko wyścielanych foteli. - Zaraz będę do twojej dyspozycji - rzekł Dahno. Bleys obserwował brata, który czytał szybko dokumenty. Nie czytał, zauwaŜył Bleys, tak szybko jak on sam, ale być moŜe treść wymagała większej uwagi. W końcu Dahno wyprostował się i uderzył w przycisk interkomu na panelu kontrolnym biurka. - W porządku - powiedział. - MoŜesz wejść i zabrać wszystko, Arah. Weszła kobieta, która siedziała za biurkiem, gdy Bleys przeglądał wiadomości, i zabrała dokumenty z biurka Dahno. Obdarzyła młodszego z braci niezobowiązującym uśmiechem i wyniosła się. Dahno wstał. - A teraz - zwrócił się do Bleysa - chcę, Ŝebyś się zapoznał z resztą moich szkolących się wiceprezesów. Wyprowadził brata tą samą drogą, którą weszli. Ponownie pojechali białym poduszkowcem; ulice zaczynały stawać się coraz tłoczniejsze wraz z tym, jak popołudnie nachylało się ku wieczorowi. Dotarli w miejsce, które Bleys pamiętał - przed blok mieszkalny stojący w raczej podupadłej dzielnicy. Tym razem we frontowym pokoju nie odpoczywał Ŝaden z ćwiczących. Dahno przeszedł przez pomieszczenie i w końcu natknęli się na mieszkańców tego lokalu w sali gimnastycznej. Najwyraźniej trwał trening sztuk walki, odbywający się pod okiem brązowoskórego, spokojnego męŜczyzny o wzroście pięciu stóp i dziewięciu czy dziesięciu cali, który pomimo swojej niepozornej postury roztaczał wokół siebie szczególna aurę fachowości. - Usiądź - polecił Dahno bratu, a sam zajął miejsce w pierwszym rzędzie ławek pod ścianą. Bleys usiadł obok niego. Siedzieli jakiś czas, obserwując. Bleys miał za sobą krótkie okresy szkolenia w sportach walki, których uczyli go róŜni instruktorzy tradycyjnych, ziemskich stylów walk
oraz systemów powstałych na rozmaitych planetach. Jeśli toczący się trening był typowy, tutejszy instruktaŜ skłaniał się ku klasycznym, ziemskim metodom. W tej chwili ćwiczono jeden z bardziej podstawowych rzutów judo przez biodro, a sensei chodził między trenującymi, chwaląc ich, krytykując lub demonstrując jakiś subtelny szczegół, który trudno było wyjaśnić słowami. Bleys nie przypominał sobie nazwy rzutu, nawet jeśli ją znał. Po kilku minutach instruktor klasnął w dłonie, a uczniowie rozdzielili się i stanęli w szeregu na krawędzi maty. - Randori. Piętnaście minut. Hajime! Tak, pomyślał Bleys, przypominając sobie treningi judo, które odbywał, kiedy mieszkał z matką. Ten sensei był tradycjonalistą. Japończykiem ze Starej Ziemi. Uczniowie podzielili się na pary i zaczęli wolne ćwiczenia. Ta część treningu mniej się podobała Bleysowi. Na podstawie jednej czy dwóch taśm, które widział, podejrzewał, Ŝe wymagająca musztra przepisowego kata prowadziła do głębszego zrozumienia i mistrzostwa. We właściwie wykonanym kata było piękno - takie, jakie znajdował w dowodzie matematycznym. Instruktor porzucił swoją grupę i podszedł do braci. Kiedy zbliŜył się, Dahno wstał, a Bleys poszedł za jego przykładem. Trener podszedł do nich i zatrzymał się; Dahno skinął szybko głową, a Japończyk uczynił to samo. Bleys, lepiej zaznajomiony z kurtuazją dojo, niŜej pochylił głowę. - Sensei - odezwał się Dahno - to jest mój brat, Bleys Ahrens. Byłbym wdzięczny, gdyby osiągnął poziom pozostałych ćwiczących lub wyŜszy, jeśli będzie tego chciał. Ciemnobrązowe oczy instruktora spoczęły na Bleysie. - Ma za sobą wyrywkowy trening w sztukach walki - ciągnął Dahno, zaskakując Bleysa, który nie miał podjęcia, skąd brat to wiedział. - Powiedz mi własnymi słowami - rzekł sensei, zwracając się do Bleysa - czego cię uczono? Bleys uznał za roztropne przyznać się tylko do tradycyjnych systemów walki, z jakimi został zapoznany. Większość instruktorów klasycznych stylów Ŝywiła małomiasteczkową pogardę dla eklektycznych i syntetycznych systemów, które rozkwitły obficie na Nowych Światach. Prócz tego, Ŝe Bleys rozsądnie sformułował swoją relację, powiedział Japończykowi tak zwięźle, jak to tylko było moŜliwe, Ŝe miał za sobą kilka okresów treningów, przy czym najdłuŜszy trwał nie dłuŜej, jak trzy miesiące - dwa z tych okresów dotyczyły judo, jeden karate i jeden - około trzy tygodnie - aikido dojo, które najbardziej mu odpowiadało. - To, czego uczę na tych zajęciach - powiedział sensei, zwracając się bezpośrednio do Bleysa, jakby Dahno w ogóle tu nie było - to trzy dyscypliny, z którymi się spotkałeś, i jedna czy dwie, które są mniej znane. To godne poŜałowania, Ŝe twoja nauka była tak niesystematyczna, ale dobrze, Ŝe zacząłeś za młodu. Uczniowie, którzy zaczynają wcześnie, mają mniej złych nawyków, które trzeba wykorzenić, kiedy podejmują powaŜne treningi. Masz do-gi? - Ma - powiedział Dahno. - Strój dla niego włoŜyłem do szafki. Numer czterdzieści dwa. - Przebierz się - powiedział sensei - i przekonamy się, czy pamiętasz, jak się prawidłowo pada. Bleys znalazł strój treningowy i włoŜył go. Spodnie były skrojone z surowego białego materiału tak grubego i sztywnego, jak robocze portki, które nosił na farmie wuja Henry’ego; wiązało się je w pasie tasiemką. Bluza była białą kapotą, która opadała mu do połowy ud.
Uszyto ją z grubo tkanego materiału wzmocnionego w okolicach kołnierza i klap szerokimi pasami tej samej tkaniny, z jakiej były spodnie. Bleys cieszył się, Ŝe pamięta, jak wiąŜe się długi, biały pas przytrzymujący kurtkę. Nie był zaskoczony tym, Ŝe pas był zwykły, niepokalanie biały, podczas gdy ci na macie mieli pasy w rozmaitych kolorach - chociaŜ Ŝaden nie miał czarnego. Wyłącznie sensei nosił nie tylko czarny pas, ale i czarne dogi, które - z drugiej strony - miało ten sam krój i rozmiary, co strój Bleysa. Wrócił do sali i stanął z boku maty - tam gdzie poprzednio. Dahno zniknął i Bleys czekał, czując się nieco przytłoczony, niemal onieśmielony obecnością całej grupy. Przez jakiś czas sensei nie zwracał na niego uwagi. Uczniowie, trenując w parach, ćwiczyli zahaczające kata, których Bleys nie poznawał. Większość leŜała na matach po wykonaniu formalnego, stylizowanego rzutu, zmagając się w parterze z przeciwnikiem. Zdawało się, Ŝe Ŝaden z ćwiczących nie patrzy na niego bezpośrednio, ale Bleys widział, Ŝe rzucają w jego stronę przelotne spojrzenia i wyraźnie odnosił to samo wraŜenie, jakiego doznał wówczas, kiedy wszedł pierwszy raz do frontowego pokoju tego kompleksu. Trenujący nie darzyli go sympatią. Emanowali wyraźną aurę urazy. Jeśli sensei czuł to takŜe, zupełnie to ignorował. Po chwili zawołał, Ŝeby przerwano wszystkie ćwiczenia i gestem przywołał do siebie Bleysa. Kiedy chłopak podszedł do niego, trener poprowadził go do jednego z męŜczyzn z brązowym pasem, wysokiego człowieka nie dorównującego Bleysowi wzrostem, ale mającego dobrze ponad dwadzieścia lat i przenoszącego go wagą o co najmniej dziesięć kilogramów. - To jest James - zwrócił się sensei do Bleysa. - James, to jest Bleys. Chcę, Ŝebyś zajął się nim przez chwilę. James był szerokoplecym męŜczyzną z szopą blond włosów i kwadratową twarzą. Nie uśmiechnął się, ale pochylił głowę w powitalnym ukłonie. Bleys oddał ukłon. Sensei cofnął się i zwrócił do grupy. - Teraz popracujemy nad kombinacjami. Łatwe rzuty, a po nich katamewaza, techniki blokowania stawów lub shimewaza, techniki duszenia. Nie opierajcie się rzutom partnera. Rzut jest tylko wstępem do dźwigni lub dławienia. - Hajime! - była to komenda, Ŝeby zaczynać. James uśmiechnął się do Bleysa i skłonił. Nie był to szczególnie zachęcający ani przyjazny uśmiech. Bleys przypomniał sobie, Ŝe powinien oddać ukłon przed sięgnięciem po rękaw i klapę kimona Jamesa. Podstawy przypomniały mu się w sposób automatyczny. Nie chwytaj klapy zbyt mocno, nie podnoś stóp, przesuwaj je - ale niezbyt blisko siebie. To był niemal taniec. Bleys przyjął pozycję do wykonania podstawowego rzutu przez biodro. Ramię, którym James trzymał go za klapę judoki zesztywniało nagle, a Bleys zatoczył się w tył i na moment stracił równowagę. Zaintrygowany spojrzał na partnera. Sensei powiedział, Ŝeby nie opierać się rzutowi. Twarz Jamesa była niewinnie beznamiętna. Bleys rozluźnił się. Dobra, on, Bleys upadnie pierwszy. James nie próbował go rzucić, ale przesunął prawą dłoń w górę klapy judoki Bleysa, aby chwycić kołnierz na wysokości karku chłopaka. Bleys czuł u podstawy czaszki kłykieć kciuka partnera. PoniewaŜ nie opierał ręki o pierś Jamesa, nie mógł odepchnąć przeciwnika na odległość wyprostowanego ramienia i trzymać go z dala od siebie. Bleys obrócił się ponownie bokiem i zrobił krok w przód, usiłując rzucić partnera. Kiedy to robił, James przeniósł lewą rękę z rękawa Bleysa na lewą klapę jego dogi, a prawe przedramię przesunął nad głową przeciwnika, trzymając go jednocześnie za kołnierz.
Właściciel brązowego pasa zacisnął skrzyŜowane jak noŜyce przedramiona, naciskając nimi na tętnice szyjne Bleysa. Chłopak pamiętał ten chwyt - gyaku-juji-shime, odwrócone duszenie krzyŜowe. Bleys odwrócił się od Jamesa i zgiął się w pół. Kiedy poderwał się, Ŝeby się wyprostować, poczuł, iŜ jego nogi są wymiatane spod niego. Był zbyt zaskoczony, by pamiętać o zamortyzowaniu ramieniem upadku na matę i bolesne uderzenie wycisnęło z jego płuc resztki powietrza. W nadziei, Ŝe zrobi przynajmniej dobre wraŜenie na innych ćwiczących i na sensei, Bleys postanowił wytrzymać najdłuŜej, jak to moŜliwe. Jednak bardzo szybko poczuł, Ŝe traci przytomność. Wzrok zaszedł mu czerwoną mgłą, gdy mózg, pozbawiony dopływu krwi na skutek zaciśnięcia dwóch głównych arterii, zaczął odczuwać brak tlenu. Bleys niemal nieświadomie puścił rękaw kimona Jamesa i poklepał lekko ramię tamtego, dając znak, Ŝe się poddaje. Ale nacisk nie zelŜał. Poklepał ponownie, bardziej natarczywie. Nic się nie zmieniło. Wtedy, gdy zaczął tracić przytomność, Bleys poczuł, Ŝe na chwilę wróciła mu zdolność myślenia. James zwolnił na moment chwyt. Bleys doznał ulgi, ale nacisk powrócił i chłopak osunął się ponownie w nieświadomość. Zapadł w nią niemal całkowicie, po czym James osłabił nacisk. Tym razem, gdy tylko Bleys był w stanie cokolwiek zrobić, wydyszał jedno słowo. - Dahno. W niemal magiczny sposób i błyskawicznie, chwyt zelŜał całkowicie. Bleys leŜał przez chwilę, odzyskując siły. Umysł ocalił go od tego, co zapowiadało się jako bardzo cięŜka inicjacja. James wykorzystał okazję, by wyrazić uczucia całej grupy wobec Bleysa i jego przypuszczalnie uprzywilejowanej pozycji. Najwyraźniej nie przemyślał jednak tego, Ŝe chłopak miał w kaŜdej chwili dostęp do Dahno i mógł powiedzieć olbrzymowi o tym, co mu uczyniono. A wtedy James mógł ucierpieć. Po jakimś czasie Bleys poruszył się, podniósł na łokciu, a potem wstał. James podniósł się wraz z nim. Potem James opierał się juŜ bardzo słabo rzutom Bleysa, a swoje rzuty wykonywał z odpowiednią powściągliwością, stosując po nich trzymania, które były zakładane i zwalniane szybko na sygnał Bleysa. Za kaŜdym razem postępowanie Jamesa było wywaŜone, by nie powiedzieć delikatne. Trwało to mniej więcej kwadrans, po czym grupa trenujących została w końcu zwolniona przez sensei. Bleys podszedł do swojej szafki, by odwiesić do-gi i przebrać się w zwykłe ubranie. Był nieco rozczarowany, Ŝe sensei nie pokazał w Ŝaden sposób, iŜ widział, co się stało. Chłopak był pewny, Ŝe gdyby trener to dostrzegł, powstrzymałby od razu Jamesa. Być moŜe jednak to, jak go potraktowano, było w rzeczywistości sprowokowane przez samego sensei, który chciał poddać Bleysa próbie. W kaŜdym razie zdarzenie miało przejść niezgłoszone. Było wbrew naturze Bleysa, by poskarŜyć się bratu. Poza tym czuł, Ŝe podobny postępek nie podniósłby go w oczach Dahno. I nie było teŜ wykluczone, Ŝe całe zajście stanowiło pomysł starszego brata. Po prostu Bleys sam będzie musiał pokonać niechęć innych ćwiczących. W tym momencie ponownie zjawił się Dahno, jakby wiedział - co zapewne było prawdą - kiedy kończą się zajęcia. Wyprowadził Bleysa na zewnątrz. - Od jutra będziesz towarzyszył im nie tylko podczas ćwiczeń fizycznych, ale takŜe w trakcie zajęć instruktaŜowych - powiedział bratu, kiedy szli w kierunku wyjścia z lokalu i w stronę wind. - Przekonasz się, Ŝe to, czego się uczą, moŜna poznać samemu w krótszym
czasie, jeśli wziąć pod uwagę kogoś zaprawionego w samodzielnych studiach i mającego niezbędne podręczniki. Chcę jednak, Ŝebyś spędzał z tymi ludźmi trochę czasu i poznał ich. A przede wszystkim, oni muszą poznać ciebie. Nie będziemy od samego początku podkreślać faktu, Ŝe twoim przeznaczeniem jest objęcie u mnie wyŜszego stanowiska od tych, które oni zajmą. Prawdopodobnie domyślają się tego, ale chcę, Ŝeby ta prawda docierała do nich stopniowo. Uśmiechnął się do brata, a Bleys usłyszał w tym stwierdzeniu niewypowiedziany rozkaz. Będzie musiał zdominować tamtych ludzi, zanim Dahno potwierdzi publicznie jego wyŜszą pozycję. Starszy Ahrens zaczął mówić, gdy tylko wyszli z mieszkania i znaleźli się poza zasięgiem czyjegokolwiek słuchu. Zanim odezwał się ponownie, zjechali windą na dół i wsiedli do poduszkowca. - Muszę załatwić róŜne sprawy - powiedział - ale po drodze podrzucę cię do domu. Niewątpliwie znajdziesz tam sobie coś, Ŝeby się nie nudzić. - Tak - odparł Bleys. Dahno uśmiechnął się znowu, patrząc na drogę przed sobą. Ciekawe, pomyślał Bleys, Ŝe tym razem w uśmiechu brata widać było coś na kształt prawdziwego zadowolenia.
Rozdział 18 Dahno nawet nie wszedł do mieszkania z Bleysem, tylko wyciągnął rękę, otworzył drzwiczki i powiedział: - Muszę spadać. Po czym odjechał. Bleys jechał na górę windą, myśląc nadal o pozostałych ćwiczących w dojo. RozwaŜał moŜliwość, w istocie pewność, Ŝe wcześniej czy później będzie musiał zdominować na własną rękę wszystkich tych, którymi władał Dahno. Nie sądził, Ŝe do konfrontacji z jednym ze szkolonych na zastępców dojdzie tak szybko. W tego rodzaju sytuacji Exotikowie stosowali normalnie klasyczny wzorzec postępowania. Polegał on na indywidualnym zaprzyjaźnieniu się z kaŜdym człowiekiem z osobna, a potem, stopniowo, pozwalano ujawnić się naturalnej wyŜszości, którą w końcu wszyscy akceptowali. W tym wypadku problemem będzie to, Ŝe Bleys nie mógł zacząć nawiązywać nowych przyjaźni, zanim nie naprawi stosunków z Jamesem. Gdyby tego nie zrobił, to zdobywając kaŜdego nowego przyjaciela sprawiałby, Ŝe James pogrąŜałby się coraz bardziej w uczuciu niechęci i wrogości do niego. Niechęć mogła być reakcją nie tylko wobec tych, którzy postępują niewłaściwie w stosunku do ciebie, ale takŜe tych, wobec których ty postąpiłeś nie fair. W tym drugim przypadku awersja słuŜyła winowajcy za usprawiedliwienie tego, co zrobił. James będzie potrzebował jakiegoś wytłumaczenia dla swego uczynku - wytłumaczenia, które sprawiłoby, Ŝe nie Ŝywiłby osobistej niechęci do Bleysa. W chwili, w której doszedł do tego punktu swojego rozumowania, Bleys dotarł takŜe do mieszkania. Wyrzucił z myśli wszystko, co dotyczyło Jamesa, dojo i reszty ćwiczących. Dosyć wcześnie nauczył się, Ŝe jedną z najcenniejszych zdolności, jakie naleŜy kultywować, jest umiejętność skoncentrowania się wyłącznie na problemie, który chce się rozwiązać. Całkowite usunięcie z głowy tego, czym nie chciał się zajmować, nie powodowało zamętu w
jego myślach. To była metoda umieszcza nią róŜnych problemów w oddzielnych przegródkach, gdzie mogły pozostawać zapomniane, podczas gdy nad innymi kwestiami moŜna się było zastanawiać. Teraz miał co innego do zrobienia. Przeszukał mieszkanie, aŜ w biurku Dahno znalazł stosik arkuszy listowych z nagłówkiem brata. Byty z plastiku tak dobrze spreparowanego, Ŝe wyglądały jak papier droga odmiana, jaką moŜna znaleźć na Młodszych Światach. Wziął całą stertę i zaniósł do jadalni, gdzie usiadł i połoŜył stosik nagłówkami do blatu, dzięki czemu miał do dyspozycji czyste powierzchnie arkuszy. Z biurowym pisakiem w dłoni skoncentrował się, patrząc na puste kartki; zaczął sobie przypominać wiadomości, które zobaczył w biurze brata. Bleys nie miał wrodzonej fotograficznej pamięci, ale zarówno z własnej woli, jak i dzięki technikom Exotików - metodom, jakich uczono go na skutek nalegań matki wykształcił w sobie we wczesnym dzieciństwie nadzwyczaj wierną pamięć, którą wsparł pewną odmianą autohipnozy, aby niemal we wszystkich przypadkach móc przywołać w umyśle obraz tego, co chciał sobie przypomnieć. Przywołał teraz obraz pierwszego dokumentu, jaki przeglądał w biurze Dahno, i zapisał symbole oraz litery, składające się na jego treść. Potem wyrzucił wiadomość z umysłu i zabrał się do odtwarzania następnej, aŜ zapisał je wszystkie. Kiedy skończył, miał jakieś dwadzieścia arkuszy zakodowanych informacji. Porównał je i policzył, ile razy pojawiają się w nich te same symbole, a szczególnie występujące w połączeniach z innymi i zaczął zmagać się z szyfrem. Okazał się niezbyt trudny. Bleys lubił rozwiązywać szarady, a szyfr był kodem handlowym, którego nie wymyślono po to, by oparł się intensywnym wysiłkom deszyfracyjnym. Po upływie paru godzin zredukował treść wiadomości do zwyczajnego, prostego basicu - języka, którym posługiwano się na wszystkich Młodszych Światach i który rozumiała, nawet jeśli nim nie mówiła, większość ludzi na Starej Ziemi. Zrobił przerwę, przygotował sobie kanapkę, wziął szklankę soku i przyniósł to z powrotem do stołu, gdzie mógł jeść i pić, studiując jednocześnie wiadomości. Interesujące było to, Ŝe w ogóle je zaszyfrowano. Wszystkie były bardzo krótkie. W większości wypadków ich treść nic Bleysowi nie mówiła, gdyŜ nie wiedział, jaką korzyść miał Dahno z zawartych w nich informacji. Mógł się tylko domyślać; i to było wszystko. Na przykład pierwsza, na którą spojrzał, głosiła zwięźle: „O. (to mogło oznaczać „odmiana” - na Nowych Światach nie było praktycznie Ŝadnej jadalnej rośliny, ryby lub zwierzęcia, które nie pochodziłoby ze Starej Ziemi i nie musiały być genetycznie zmodyfikowane na potrzeby planet o nieziemskim środowisku) zimowej pszenicy w górę o dwanaście punktów.” Wyraźnie była to informacja, którą Dahno mógł jakoś spoŜytkować, doradzając ludziom, z jakimi miał do czynienia na Zjednoczeniu. W oczywisty sposób był to takŜe cytat z raportu na temat rynku towarowego świata, z którego pochodził. Bleys spojrzał na widoczny w nagłówku listu adres nadania, który, odkodowany teraz, głosił: „Nowa Ziemia”. Nie dostrzegał nic wspólnego, jak chodzi o klimat i warunki upraw na Nowej Ziemi, pod słońcem Syriusza A, oraz na Zjednoczeniu, pod Epsilon Eridiani, co mogłoby sprawić, Ŝe dotycząca rolnictwa wiadomość pochodząca z jednej planety miałaby się okazać cenna na drugiej - ale, niewątpliwie, istniał jakiś powód, który wykraczał poza obszar jego obecnej wiedzy.
To samo tyczyło się reszty wiadomości. Wszystkie były teraz zrozumiałe, ale jednocześnie niejasne. śadna nie zawierała pytań, natomiast wszystkie przekazywały fakty. Fakty, którymi Dahno karmił z pewnością urządzenia sortujące i analizujące mieszczące się w jego prywatnym gabinetem centrum przetwarzania danych - w sali, którą pokazał Bleysowi podczas jego pierwszej wizyty w tym miejscu. Uderzony przez nagłą myśl, Bleys przejrzał ponownie stos arkuszy, zwracając tym razem uwagę na to, z jakich miejsc wysłano wiadomości. Rezultaty uznał za interesujące. Dahno otrzymywał informacje z prawie połowy z piętnastu Nowych Światów. W umyśle Bleysa powstała lista, na jaką składały się: Newton, Cassida, Nowa Ziemia, Freiland, Harmonia, Ste. Marie i Ceta. Łącznie ze Zjednoczeniem, która najwyraźniej była kwaterą główną brata, dawało to w sumie osiem z piętnastu Młodszych Światów, z którymi Dahno był powiązany. To wskazywało jasno, Ŝe jego brat kontrolował duŜo większą organizację, niŜ Bleys sobie to wyobraŜał. Był to takŜe wyraźny dowód, Ŝe obecnie szkolona grupa nie była pierwszą, jaką wysłano. Bleys uznał, Ŝe cel dąŜeń Dahno wymaga dalszego śledztwa. Choć miał klucz do mieszkania, to nie miał klucza do gabinetu. Zerknął na naręczny monitor, który dał mu brat i spytał o godzinę. Nadeszła odpowiedź - dwadzieścia siedem minut po trzeciej po południu. Zakładając, Ŝe Dahno nie korzystał teraz z gabinetu, w biurze powinny siedzieć tylko dwie kobiety, a Dahno powiedział im juŜ, Ŝe Bleys ma prawo tam wejść i pracować. W związku z tym Bleys zadzwonił do firmy taksówkarskiej i trzydzieści minut później automatycznie programowany poduszkowiec przywiózł go przed frontowe drzwi budynku, w którym mieściło się biuro brata. Wjechał na górę; zmierzając do wejścia do prywatnego gabinetu Dahno, uśmiechnął się i pomachał do obu kobiet, siedzących przy biurkach. - Zamykamy za piętnaście minut, Bleysie Ahrens! - zawołała za nim ta o imieniu Arah. Zatrzymał się i odwrócił, nadal z uśmiechem na twarzy. - MoŜecie juŜ iść - powiedział. - Zaczekam na Dahno w jego gabinecie. Odwrócił się, wszedł do biura brata i zamknął za sobą drzwi. JednakŜe to nie gabinet go interesował, a pomieszczenie ze sprzętem za ścianą. Wszedł do środka i zaczął oglądać znajdujące się tam rozmaite komputery i inne urządzenia. Usiadł przed ekranem, nacisnął guzik, który uruchamiał maszynę i rozpoczął zadawanie pytań. To nie był szybki proces. Zabrało mu to niemal godzinę, zanim określił granice obszaru, w jakim Dahno magazynował istotne wiadomości. Znajdowało się tam bogactwo informacji, które leŜały na obrzeŜach tych tajnych, ale bystry umysł Bleysa mógł sporo z nich wydedukować. W ciągu następnych trzech godzin udało mu się ustalić, Ŝe kontrolowana przez jego brata organizacja nazywała się „Inni”. Najwyraźniej powstała spontanicznie z początkowo towarzyskiego związku ludzi pochodzących z mieszanych małŜeństw między osobnikami będącymi przedstawicielami trzech największych Kultur Odłamkowych na Nowych Światach - Zaprzyjaźnionych, Exotików i Dorsajów. Dahno przyłączył się do tej organizacji i przejął nad nią władzę, przekształcając ją w narzędzie do robienia interesów. Skutkiem tego zaczął werbować coraz więcej rekrutów z mieszanych związków,
chociaŜ nie mieszańcy - jeśli byli uŜyteczni - nie byli w Ŝadnym wypadku wykluczani. Ludzie ci zaczynali szkolenie, rok po roku, tak jak grupa trenujących, z którą Bleys miał juŜ do czynienia. Po zakończeniu szkolenia wysyłano ich na jeden z Młodszych Światów, gdzie osiedlali się w większych miastach i zakładali własne satelickie organizacje, poszukujące wpływów i uŜytecznych informacji, przekazywanych potem Dahno. Organizacja miała w sobie coś ze staroświeckiej sieci informacyjnej. Pewną metodę działania, która osiemnasto - czy dziewiętnastowiecznym bankom pozwalała robić majątki za sprawą przekazywania specjalnych informacji szybciej, niŜ zostały one odebrane dzięki innym, wolniejszym środkom komunikacji. Miała takŜe coś wspólnego z sieciami szpiegowskimi - z ich komórkami z burzliwych czasów dwudziestego wieku, gdy wielkie narody Starej Ziemi, zjednoczone w antagonistycznych blokach, zmagały się i walczyły ze sobą. W rzeczywistości jednak, Inni byli ściślej powiązani, niŜ miało to miejsce w tych starych prototypach ich organizacji; trzymani mocno ręką Dahno przez fakt, Ŝe przyczyną powstania i celem związku było robienie uŜytku nie z bogactwa, ale z informacji; z informacji, która dałaby Innym, a szczególnie samemu Dahno, władzę na reszcie planet. Była to teza, którą Dahno wygłaszał zawsze do kończących szkolenie członków grupy tuŜ przed tym, gdy wyruszali na wyznaczone im planety - Ŝe bogactwo i władza przyjdą automatycznie, jeśli najpierw zdobędzie się informację. Dalej podkreślał fakt, Ŝe informacja będzie uŜyteczna dopiero wówczas, gdy zostanie przetworzona przez centralny mózg o nadzwyczajnych walorach - przez jego własny mózg. Cała struktura nie działałaby, pomyślał Bleys, gdyby chciał nią kierować ktoś o zdolnościach mniejszych, niŜ moŜliwości Dahno. Istotnie, jego talenty czyniły moŜliwym coś raczej nieprawdopodobnego w skali większej niŜ jedna planeta - pozwoliły stworzyć sieć, która potencjalnie pozwalała mu wpływać jednocześnie tak na przywództwo Zjednoczenia jak i Młodszych Światów. Tylko Donal Graeme, wiek wcześniej, potrafił zmusić te planety, Ŝeby na drodze pokojowej połączyły się we wspólnotę o ekonomicznym podłoŜu. Pozwalało to kaŜdemu światu specjalizować się w szkoleniu określonego typu fachowców i wymieniać ich na niezbędnych profesjonalistów z innych planet. Ta procedura była z kolei moŜliwa dzięki temu, Ŝe - biorąc pod uwagę koszt transportu międzygwiezdnego - była tańsza od wymiany towarowej. Na danej planecie, drogą specjalizacji, kształcono do wysokiego poziomu tylko niewielką część populacji, pozwalając reszcie korzystać z owoców pracy importowanych w zamian ekspertów. W sumie sprawiło to, Ŝe światy były nie ledwie wegetującymi, ale rozwijającymi się całościami. W przeciwnym razie przewaŜająca część populacji wszystkich światów musiałaby być szkolona w róŜnorodnych, niezbędnych dziedzinach, więc kaŜda planeta wysilałaby się w celu utrzymania samej siebie. Pozwalało to takŜe na to, by cała cywilizacja rozwijała się - i to rozwijała się w mniej więcej jednakowym tempie na piętnastu Młodszych Światach. Tylko jedna z planet, Coby, wymieniała - prócz ekspertów - towary. Działo się tak dlatego, Ŝe na Coby istniały wielkie złoŜa bogactw naturalnych - metali oraz innych surowców niezwykle potrzebnych na światach, które były ubogie w podobne zasoby. Pora była wracać do apartamentu. Bleys zamknął biuro i wyszedł, wezwawszy uprzednio poduszkowiec. Monitor Bleysa odezwał się w chwili, w której chłopak wszedł właśnie do mieszkania; urządzenie przypomniało mu, Ŝe zbliŜa się pora kolacji. Było moŜliwe, Ŝe Dahno wpadnie po niego, Ŝeby zabrać go do swojej ulubionej restauracji. Przez cały czas, gdy był zajęty, Bleys
nadstawiał uszu, nasłuchując niespodziewanego pojawienia się brata. Na zewnątrz zaczęło padać i Bleys obserwował zmierzch na zamazanej przez deszcz roślinności za wielkimi oknami salonu. Zjednoczenie krąŜyła blisko słońca i była mocno nachylona do ekliptyki, w związku z czym rok na niej był krótki - miał około osiemdziesięciu dni - i składał się z bardzo gorącego, trwającego kilka tygodni lata i długiej zimy. Na zewnątrz osłoniętych miast nikt w istocie nie robił wiele w lecie. Rolnicy zajmowali się uprawami i Ŝniwami genetycznie poprawionych roślin w pozostałym czasie. Większość masywów lądowych planety była połoŜona w strefie umiarkowanej i tropikalnej, a bieguny otaczały skąpe lądy, które pokrywała zwykle warstwa lodu lub stojącej wody zaleŜnie od pory roku. W związku z tym zima, która rozciągała teraz swoje panowanie, była okresem długich zmierzchów i częstych deszczów - jak ten, który właśnie padał. Bleys przeczekał, aŜ się ściemniło. Stało się oczywiste, Ŝe Dahno nie przyjdzie. Bleys przygotował sobie posiłek przy pomocy kuchennego wyposaŜenia mieszkania, a potem, poniewaŜ miał za sobą długi dzień, poszedł do łóŜka. Doświadczenie nauczyło go, Ŝe śpiąc i pozwalając swojej podświadomości sortować zdobyte informacje, mógł zyskać tyle samo, co gdyby nie spał i starał się je poskładać w jakąś całość. Spał mocno. Kiedy się obudził, na ekranie obok telefonu znalazł wiadomość od Dahno. Gdybyś mnie poprosił, dałbym ci klucz do biura. Znajdziesz go na podstawie telefonu. Bleys spojrzał i istotnie, klucz leŜał na miejscu. Pozwoliłem sobie nastawić Ci budzik. Masz dwie godziny, a potem, kaŜdego dnia o dziewiątej rano, przez pięć dni w tygodniu, będziesz uczestniczył, wraz z pozostałymi szkolącymi się, we wszystkich fazach ich edukacji. Co się tyczy ich zajęć, zostawiłem Ci w czytaczu na stole w jadalni egzemplarze ksiąŜek, z których się uczą. Dahno Bleys wziął kąpiel, ubrał się, przygotował sobie śniadanie i zasiadł w jadalni; jedząc, przeglądał ksiąŜki w czytaczu, który Dahno mu zostawił - chociaŜ gdyby to było konieczne, Bleys mógł korzystać ze swojego własnego czytacza w sypialni. Ten jednak był najbliŜszy. Udało mu się przejrzeć większość podręczników do chwili, gdy postanowił wezwać automatyczną taksówkę, Ŝeby zawiozła go do budynku, w którym mieszkali kadeci. Poranek, przekonał się, był poświęcony pracy z tekstem. Bleys był zaskoczony, widząc, Ŝe ksiąŜki, które otrzymał, zawierały niemal wyłącznie informacje na temat planet, mających być miejscami przeznaczenia członków tej konkretnej grupy kadetów. Wydało mu się, Ŝe jest to raczej jednostronne przygotowanie do tego typu pracy, jaką większość z nich miała się w końcu zająć w sieci Dahno. Odkrył jednak, co powodowało róŜnicę. Byli tu wyspecjalizowani nauczyciele przedmiotów, co do których Bleys przypuszczał, Ŝe kadeci będą musieli je znać. Kiedy nadeszła ostatnia poranna lekcja, zajmujący się nimi instruktor wyszedł, a zastąpił go inny męŜczyzna. Był po sześćdziesiątce, miał miłą twarz, a w sobie coś z Exotika, ale Bleys gotów był przysiąc, Ŝe nie był pełnej krwi Exotikiem. To było ogólne wraŜenie; pewne podobieństwo do jego matki, która była pełnej krwi Exotikiem - co izolowało ją od innych ludzi. Coś podobnego, lecz nie to samo; jak wraŜenie wywierane przez ludzi, którzy poświęcili się bez reszty swojemu zawodowi, i którzy -
zdawało się - byli naznaczeni przez to zajęcie. Doświadczeni nauczyciele mają często w sobie coś, co sprawia, Ŝe mówią i wyglądają tak, jakby nauczanie stanowiło ich Ŝyciową pasję, a lekarze z długoletnią praktyką mówią i wyglądają jak medycy. Zdawało się, Ŝe z tego człowieka nie promieniuje specjalna aura Exotika. Brakowało mu jej. Prawdopodobnie on takŜe był Innym, mieszańcem z krwią Exotika w Ŝyłach. Ale, jakich by nie miał przodków, znał kilka stworzonych przez Exotików technik hipnozy i perswazji. Szczególnie te perswazyjne, gdyŜ Exotikowie głosili zawsze - zgodnie z tym, co Bleys przeczytał, i co pewnego razu potwierdziła jego matka, kiedy odwaŜył się ją o to zapytać, Ŝe hipnoza, z wyjątkiem autohipnozy słuŜącej wspomaganiu pamięci, jest techniką ostatniej deski ratunku. Instruktor ograniczył się do sposobów pozyskiwania i przykuwania uwagi oraz do metod dalszego oddziaływania dzięki tej zdobytej uwadze, aby stopniowo przekształcić ją w podatność na perswazję. Kładł nacisk na konieczność nawiązywania do kwestii, co do których ten, do kogo się zwracano, mógł albo przekonać się, albo uwierzyć, Ŝe są niezaprzeczalne. Nagle, bez ostrzeŜenia, zwrócił się bezpośrednio do Bleysa. - Czy masz cokolwiek do powiedzenia na ten temat, Bleysie Ahrens? - zapytał od katedry. Bleys poczuł na sobie wzrok wszystkich obecnych. To nie była odpowiednia pora, by zacząć ujawniać swoje zdolności czy przewagi. - Nie... - powiedział z namysłem. - Nie sądzę. - ZauwaŜcie - instruktor zwrócił się ponownie do całej klasy - jak udało mi się zogniskować uwagę was wszystkich na Bleysie Ahrensie. Gdyby był tak wyszkolony, jak mam nadzieję - kaŜdy z was będzie w chwili, kiedy nadejdzie czas ukończenia kursu, i gdybyśmy obaj - on i ja - działali jako zespół, to zwrócenie uwagi wszystkich obecnych przez jednego partnera na drugiego byłoby bardzo cenne. Przerwijmy i pomyślcie o sposobach, na jakie moŜna by to wykorzystać. Bleys poczuł się zaintrygowany. Skupienie na nim uwagi wszystkich kadetów za pierwszym razem, gdy się wśród nich znalazł, było z pewnością dobrym przykładem tego, co instruktor chciał osiągnąć. Nie umykało mu jednakŜe, Ŝe takie wyróŜnienie go mogło mieć takŜe inną przyczynę. Po pierwsze, zadanie mu pytania - bez względu na to, czy Bleys miał jakiś komentarz - wskazywało niemal, Ŝe przyszedł do grupy z pewną wiedzą na temat tego, o czym mówił wykładowca. Zatem słowa nauczyciela słuŜyły nie tylko temu, by zwrócić uwagę na Bleysa, ale by zasygnalizować fakt, Ŝe moŜe on być inaczej wyekwipowany od całej reszty. Nieuchronne pytanie, które musiało pojawić się w ich umysłach albo przynajmniej w głowach tych bystrzejszych z grupy, musiało brzmieć - ile więcej Bleys wiedział od nich? Mogło teŜ być tak, na przykład, Ŝe pytanie, zadane na polecenie Dahno, miało za cel pchnąć Bleysa w kierunku zajęcia ostatecznie wyŜszej pozycji w stosunku do pozostałych szkolących się zastępców. - Znacie juŜ z poprzednich lekcji - ciągnął instruktor - zarówno metody hipnozy jak i autohipnozy. ZauwaŜcie, Ŝe obie mają swe źródło w przykuciu uwagi tego, kto jest hipnotyzowany - nawet, jeśli to jesteście wy sami. To, oczywiście, jest tylko pierwszy krok. Potem przychodzi skupienie uwagi. Staje się waŜne, kiedy macie do czynienia z ludźmi, których nie znaliście wcześniej, a których chcecie skłonić do zajęcia zdecydowanie odmiennego stanowiska niŜ poprzednio prezentowane; moŜliwe, Ŝe zechcecie zmusić ich, by udzielili wam informacji, których w przeciwnym wypadku nie wyjawiliby.
- W celu przyciągnięcia czyjejś uwagi - kontynuował - moŜe zostać wykorzystana dosłownie kaŜda metoda. ZauwaŜcie jednak, Ŝe powinno to być zrobione w taki sposób, który sprawia delikwentowi przyjemność. Z pewnością moŜecie przyciągnąć uwagę kaŜdego męŜczyzny czy kobiety - mówiąc coś wrogiego lub robiąc w ich kierunku wrogi ruch. Lub, po prostu, prowokując ich w jakiś sposób. Urwał na moment i spojrzał na Bleysa. - JednakŜe - podjął temat - jeśli to, co robicie, nie prowadzi do wywołania w nich pragnienia zajęcia się kwestią z interesującego was punktu widzenia, a takŜe w sytuacji, gdy postrzegają was w przyjazny sposób, nawet jeśli nie są w pełni gotowi wam zaufać, robienie uŜytku z hipnotycznego wzmocnienia nie jest najlepszą metodą zmuszenia ich do zaakceptowania tego, do czego chcecie ich przekonać. Wykładał im ten temat przez kwadrans, a Bleys słuchał, zafascynowany, gdyŜ były to zaklęte w słowa prawdy, których nauczył się sam drogą obserwacji i naśladowania matki. Reszta lekcji została poświęcona demonstracjom i praktyce. Instruktor wezwał jednego kadeta na podwyŜszenie i cicho, na osobności, wyjaśnił specyficzny sposób wykorzystania hipnozy w procesie uzyskiwania informacji. Potem umieścił za uchem delikwenta miniaturową słuchawkę i zza kulis, przez trzymany w ręku mikrofon, który nie pozwalał słyszeć jego głosu pozostałym, kierował - krok po kroku - rozmową z innym członkiem grupy, któremu nie dano Ŝadnych innych instrukcji poza tymi, by siedział przy stole i odpowiadał koledze. W ten sposób instruktor zademonstrował trzy róŜne wzorce postępowania, słuŜące wprowadzeniu nietrenowanego członka klasy w stan, który nazywał „komunikatywnym”. śaden z tych stanów, podkreślał, nie był pełną hipnozą, a tylko podwyŜszonym stanem gotowości do mówienia. Zasadniczo, brał się z zaszczepienia drugiej osobie przekonania, Ŝe ten, z kim rozmawia, jest kimś, komu moŜna zaufać. Instruktora zastąpiła kobieta, która zapoznawała szkolących się z wielu drobnymi róŜnicami w obyczajach panujących na rozmaitych planetach, na które kadeci udadzą się po pomyślnym ukończeniu kursu. - Weźcie pod uwagę - powiedziała - Ŝe same odmienności obyczajów nie będą powodować wielkich róŜnic w nastawieniu do was innych ludzi. Ale jeśli wasze maniery, wasz sposób jedzenia, mówienia, stania, i tak dalej, będą odpowiadały tym, z którymi się kontaktujecie, to będzie to nieświadomie sprzyjać wywołaniu wraŜenia, Ŝe jesteście ludźmi ich pokroju; i to zbliŜy was do siebie. Do pewnego stopnia takŜe myśl, Ŝe ktoś ma do czynienia z osobą z tej samej rodziny, klanu czy towarzystwa rozluźnia opór wobec dzielenia się zasadniczo prywatnymi informacjami. Przerwała na chwilę. - Nie we wszystkich wypadkach - ciągnęła - ale w stosunku do osób spotykanych w normalnych okolicznościach, nawiązanie do kwestii wspólnego pochodzenia liczy się zwykle na plus. Po tej lekcji mieli przerwę na lunch. Podany był na zasadzie szwedzkiego stołu; uczniowie napełniali talerze i zanosili je do małych stolików, które mieściły dwie czy trzy osoby - co najwyŜej cztery. Bleys, rozejrzawszy się po pomieszczeniu, spostrzegł męŜczyznę, z którym dzień wcześniej ćwiczył judo; poczuł zaskoczenie, widząc, Ŝe tamten ma jedno ramię na temblaku. Bleys ruszył szybko naprzód, gdyŜ Jamesowi trudno było posługiwać się jedną ręką; był blisko końca lady, gdzie trzymał tacę, nakładał deser i brał sztućce. Bleys ruszył ku niemu; uśmiechnął się i podtrzymał mu tacę, kiedy James kończył
nabieranie potraw. Chłopak był przygotowany na niemal kaŜdy rodzaj reakcji, ale poczuł zaskoczenie, gdy w odpowiedzi na jego czyn, na twarzy Jamesa wykwitł ciepły uśmiech. Bleys, niosąc obie tace, podszedł do małego, obecnie wolnego stolika, przy którym z trudem mogłoby się zmieścić więcej niŜ ich dwóch. - Co ci się stało? - zapytał Jamesa najbardziej przyjaznym tonem, gdy usiedli przy stoliku zastawionym talerzami. - Kiedy widziałem cię ostatni raz, ramię miałeś sprawne. James uśmiechnął się ponownie, tym razem nieco smutno. - Kara za moje grzechy - powiedział lekko, ale zdanie wypowiedziane było powaŜnym tonem, który zdradzał, Ŝe James wywodził się z Zaprzyjaźnionych. - To tylko naciągnięty mięsień. Za dzień lub dwa wszystko powinno być w porządku, ale stracę co najmniej kilka treningów. Kiedy rozchodziliśmy się wczoraj po zajęciach, sensei zaproponował, Ŝebym został i byśmy obaj poćwiczyli nieco dłuŜej. Potem pokazał mi, jak to jest nie fair wykorzystywać swoją przewagę wobec kogoś, kto ma mniejsze doświadczenie. Nie powiedział ani słowa i z początku nie wiedziałem, dlaczego postępuje ze mną w taki sposób, ale w końcu, po tym jak zaczęło mnie boleć ramię, a on pomagał mi się ubierać, nadmienił, Ŝe „w dojo zawsze obowiązują maniery - nawet, jeŜeli nie obowiązują nigdzie indziej”. Pojąłem więc, co miał na myśli. Przyjmij moje przeprosiny za to, co się wczoraj stało. - Nie są konieczne - powiedział Bleys. Szczęściem szybko myślał. Ten nagły obrót sprawy oferował niemal zbyt wiele moŜliwości, by moŜna je było natychmiast rozwaŜyć. Zastanawiając się, zadał pytanie. - Zrozumiałeś od razu? - spytał. - Nie nadąŜam. - Dlaczego? Oczywiście sensei widział, co ci zrobiłem. Widzi wszystko, co dzieje się w grupie; powinienem był o tym pomyśleć - wyjaśniał cierpliwie James. - Nie powinienem był potraktować cię w ten sposób, a on mi to wytknął. - Pojąłeś to na podstawie tych kilku słów na temat manier? - nie ustępował Bleys, nadal zyskując na czasie, Ŝeby móc zastanowić się nad sytuacją. Po rozwaŜeniu jej ze wszystkich stron uznał, Ŝe okoliczności nie były tego rodzaju, Ŝeby mogły zostać zaaranŜowane przez Dahno. - O, tak - odparł James. - Ale to nie odbyło się oczywiście w ten sposób, Ŝe dał mi po prostu posmakować tego, jak postąpiłem z tobą. To, co zrobił i powiedział, miało związek z tym, czego wszyscy musimy się nauczyć. Kryła się w tym takŜe aluzja, Ŝe zachowując się w ten sposób, mogę przekreślić swoje szansę na uzyskanie dyplomu. Jeśli nie zaliczyłbym ćwiczeń w dojo, to fakt, Ŝe zdałbym pozostałe przedmioty, nie miałby znaczenia. Zostałbym tutaj, gdy inni wsiadaliby na statek. - Zatem ukończenie szkolenia tak wiele dla ciebie znaczy? - spytał Bleys. - A czyŜ nie jest waŜne dla nas wszystkich? - we wzroku Jamesa malowało się coś na kształt zdumienia. - Twój brat nie powiedział ci? - Brat niemal nic mi nie mówi - rzekł Bleys. - To część mojego szkolenia. - No cóŜ, Ŝaden z nas nie chce stracić szansy na budowanie wspólnej przyszłości dla wszystkich planet. - Aha - mruknął Bleys dyplomatycznie. - Brat nie wyjaśnił ci tego wszystkiego? - zapytał James. - No cóŜ, dla jakiego innego powodu wybrano by nas, samych mieszańców, jeśli nie po to, by dać zamieszkałym światom najlepsze, co Kultury Odłamkowe wydały w postaci poszczególnych osobników, którzy mogą sprawić, Ŝeby na rządy wpływali najlepiej przygotowani? Jaki cel mają, w pierwszym rzędzie, te Kultury, jak nie ten, by rozpowszechnić te cechy, jakie - zaleŜnie od pochodzenia - łączy w sobie kaŜdy z nas?
- WyłoŜone w ten sposób wydaje się nieuniknione - rzekł Bleys. W tym stwierdzeniu kryło się pochlebstwo. James najwyraźniej je łyknął. Pochylił się nad stolikiem, opierając na nim poszkodowane ramię. - Oczywiście ani ty, ani ja, nie ujrzymy końcowych rezultatów działania naszej organizacji - powiedział - ale to nie znaczy, Ŝe nie moŜemy pomóc w zapoczątkowaniu zmian. Zasługa naleŜy się twojemu bratu, który wykazał się odpowiednim geniuszem i zdolnością przewidywania, by nadać nam impuls, zapoczątkowujący ruch w stronę tego celu. - Tak - odparł Bleys. - Dahno zawsze był przywódcą. - Właśnie - w oczach Jamesa zapalił się płomień. - Jest tym Innym, który jest absolutnie niezbędny. Zbierane przez nas informacje muszą się gdzieś zbiegać, poniewaŜ w końcu muszą dać nam moŜliwość bezkrwawego przejęcia władzy nad resztą ludzkości, w celu podciągnięcia jej do reprezentowanego przez nas poziomu. Nasza praca nie przyniosłaby Ŝadnego efektu, gdyby nie było Dahno. - Miło słyszeć, Ŝe to powiedziałeś - rzekł Bleys. - Jak mówię, byłbyś zdumiony tym, ilu rzeczy nie wiem o swoim bracie.
Rozdział 19 - Jak to moŜliwe, Ŝe tak mało wiesz o Dahno? - zapytał James. - Przez wszystkie te lata mieszkałem u matki - odparł Bleys. - Mój ojciec nie Ŝyje, a matka i ja wiele podróŜowaliśmy. Mieszkaliśmy na Nowej Ziemi, na Freilandzie i na paru innych Nowych Światach, a nawet przez jakiś czas na Starej Ziemi. Zanim tu przybyłem, przebywałem na Nowej Ziemi. Ani moja matka, ani Dahno nie utrzymują rodzinnych kontaktów, więc póki nie przyleciałem na Zjednoczenie, brat nie odgrywał w moim Ŝyciu wielkiej roli. - Jest nadzwyczajnym człowiekiem - powiedział James. Przez jakiś czas rozwodził się nad osobą starszego Ahrensa, ale nic z tego, co powiedział, nie dostarczyło Bleysowi informacji waŜniejszej od tej zawartej w pierwszych kilku słowach. Po lunchu mieli niecałą godzinę zajęć w grupie, a potem poszli do sali gimnastycznej, gdzie ćwiczyli walkę wręcz; później instrukcji udzielał im trener pływacki. Gdy tylko Bleys był wolny, skierował od razu swoje kroki do biura. Dahno nie było, więc po raz kolejny Bleys mógł swobodnie pracować w pomieszczeniu, co do którego wątpił teraz w duchu, Ŝe było centrum przetwarzania danych. Przejrzał część materiałów, które czytał poprzedniego dnia, poszukując w nich nowych wskazówek. To, co znalazł, potwierdziło raczej zdumiewającą prawdę, którą poznał za sprawą Jamesa. Dahno celowo wybierał mieszańców z trzech Kultur Odłamkowych do organizacji, której członkom wpojono ideę, Ŝe będą wpływać na rządy Nowych Światów. W następnych dniach Bleys kontynuował popołudniami swoje dociekania i kopał głębiej w masie dostępnych informacji. Odkrył jednakŜe niewiele więcej ponad to, czego dowiedział się wcześniej od Jamesa. Gdy tylko docierał do interesującego go tropu rozgałęzionych wiadomości, kończyły się, zablokowane, przed obszarem uznawanym przez Dahno za tajny. Złamanie szyfru, który bronił tej składnicy sekretnej wiedzy przekraczało moŜliwości Bleysa. Na podstawie tego, co wiedział teraz o swoim starszym bracie, wątpił, by
ktokolwiek inny, prócz samego Dahno, miał moŜliwość wglądu do tych zasobów informacji. Tym niemniej, drogą rozwaŜnego dopasowywania danych, które poznał w centrum przetwarzania informacji, oraz dzięki stopniowemu budowaniu struktury mentalnej wokół tego, co juŜ wiedział i tego, co jeszcze musiało istnieć i wspierać ten pogląd, Bleys złoŜył w końcu w głowie szczątkowy obraz organizacji. Została załoŜona i była kontrolowana przez Dahno, a rozprzestrzeniła się na co najmniej osiem spośród Młodszych Światów. Liczyła, wraz z rekrutami, których wprowadzili do niej poprzedni kadeci, od dziesięciu do piętnastu tysięcy ludzi. Teoretycznie, wszyscy byli Innymi, jak Dahno ich nazywał. W rzeczywistości, jedyną wspólną ich cechą był szczególny rodzaj osobowości, bardzo podobnej do tej charakterystycznej dla Zaprzyjaźnionych - wierzyli w utrwalony porządek wszechświata i nie kwestionowali go. Jednocześnie byli zarówno twardogłowi jak i przekonujący. Była to sylwetka osobowościowa idealnego lobbysty. Niestety, to w tym właśnie punkcie okazało się, Ŝe dalsze informacje są dla Bleysa nieosiągalne. To było frustrujące. W dostępnych plikach kryło się niewątpliwie więcej wiadomości, które mógłby wyekstrahować, gdyby tylko miał więcej podstawowych danych, by je powiązać wszystkie razem. Widział jasno, Ŝe potrzebował czasu. ChociaŜ zdecydował juŜ, Ŝe dni jego Ŝycia są cenne, to musiał pewną ich część poświęcić na dalsze studia i zbieranie danych. Przede wszystkim potrzebował więcej informacji od samych uczestników szkolenia. Nagle dotarło do niego, Ŝe na rozmowy z tymi spośród nich, z którymi juŜ się zaprzyjaźnił, nie będzie lepszej pory niŜ obecna chwila. PoniewaŜ był weekend, niewątpliwie będą robili to, na co mają ochotę i mieliby czas na pogawędki. Pojechał do budynku, w którym mieszkali kadeci. Było tam tak samo jak w kaŜdy dzień, chociaŜ inny człowiek pełnił rolę straŜnika za biurkiem w westybulu. Ale kiedy Bleys wjechał na jednym z dysków windy na piętro, na którym mieszkali kadeci i wszedł do ich kwater, zaskoczony przekonał się, Ŝe nikogo tam nie ma. Uśmiechnął się nad własną głupotą. Oczywiście, po tym, jak przebywali tutaj w zamknięciu przez cały tydzień, wyszli do miasta. Nigdy wcześniej nie przyszło mu na myśl, Ŝeby zapytać któregoś z nich, w jakich lokalach zbierali się w wolne dni. Wyszedł i wrócił, zamyślony, do apartamentu. Mieszkanie było puste, brata nie było. Bleys przygotował sobie coś do jedzenia i połoŜył się na łóŜku. Mógł się uczyć lub po prostu czytać, ale w tej chwili nie miał ochoty na Ŝadną z tych rzeczy. LeŜąc, przekonał się, Ŝe widzi ponownie siebie tak, jakby znajdował się sam w przestrzeni, oddalony o lata świetlne od najbliŜszego z zamieszkałych światów, samotny, na zawsze oddzielony od innych ludzi. Nigdy nie będzie miał przyjaciela, kogoś kto by mu dorównywał. Przyjrzał się temu faktowi rzetelnie. To była ujemna strona bycia tym, kim był. Korzyść stanowiło to, Ŝe ze swej samotnej oddali postrzegał wszechświat jako pojedynczą i moŜliwą do zrozumienia całość. W pewnym stopniu miał nadzieję, Ŝe Dahno okaŜe się kimś, z kim mógłby nawiązać bliski kontakt, ale było jasne, Ŝe brat realizował się w pełni w tym, co budował - ale było to zdecydowanie za małe dla Bleysa. Dahno myślał tylko o swojej teraźniejszości i o najbliŜszej przyszłości. Bleys myślał o całej przyszłości. Metody, wyobraŜał sobie, jakimi mógł pomóc ludzkości, były nadal przed nim ukryte i mogły ujrzeć światło dzienne tylko wtedy, gdyby dowiedział się czegoś więcej o
innych ludziach i o sytuacji panującej na wszystkich planetach. Nie było pytań odnośnie celu. Polegał na stworzeniu ludzkości zdolnej stawić czoła wszelkim przyszłym wyzwaniom. Rasy ludzi obdarzonych talentami w takim samym stopniu, w jakim on był nimi obdarzony. Jego zadanie sprowadzało się do skierowania ludzi na drogę postępu; postawienie ich na niej stanowiło jego obowiązek. W przeciwnym razie, po cóŜ by się był narodził? Nie rozumiał jeszcze wszystkiego i wiedział, Ŝe nie uda mu się tego zrobić do końca Ŝycia. Wiedział jednak, o co mu chodzi. I widział się w roli narzędzia w rękach człowieka. To było jedyne, co mógł uczynić, Ŝeby ocalić ludzką rasę. Nie będą wiedzieć, nie będą go rozumieć, nigdy nie będą w stanie pojąć tego, co dla nich uczynił. Być moŜe w dalekiej przyszłości osiągną ten poziom, Ŝe będą mogli obejrzeć się wstecz i dostrzec, Ŝe to on sprowadził ich z niebezpiecznej ścieŜki, którą - widział to kroczyli teraz i skierował ich na właściwą drogę, wiodącą ku nieskończonej przyszłości. Ale jak na razie, musi zrobić najlepszy moŜliwy uŜytek z tego, co miał pod ręką, by stać się uczonym i mistrzem. To oznaczało zdobywanie umiejętności i informacji w celu wykreowania się na przywódcę oraz pełnego zrozumienia sieci Dahno i jego metod panowania nad ludźmi, którzy ją tworzyli. Mógł zacząć natychmiast, intensyfikując proces uczenia się. Jak dotąd, zajęcia z innymi kadetami były poŜyteczne, ale moŜliwości jego umysłu wysforowywały go daleko przed nich. Uderzyło go, Ŝe jego największą potrzebą jest stanie się człowiekiem charyzmatycznym. Gdzie nie mógł zyskać akceptacji jako równy innym, tam mógł osiągnąć to jako zwierzchnik - do czego był predestynowany z natury. Nie będzie juŜ dłuŜej starał się o akceptację jako jeden z nich. Niech go zaaprobują jako swego szefa i dowódcę. To było tak oczywiste, Ŝe nie mógł uwierzyć, iŜ będzie takie proste i łatwe. W kaŜdej dziedzinie, która wymagała ksiąŜkowej wiedzy, znacznie ich przewyŜszał. Tylko ćwiczenia fizyczne, jak nauka judo, wymagały robienia postępów w normalnym tempie - ale nawet to tempo mogło się zwiększać wraz z tym, jak w procesie rozumienia dokonywał interpretacji tego, co mu mówiono i co pasowało do ogólnego wzorca działania. A były jeszcze inne rzeczy, których mógł uczyć się w czasie, który marnował teraz w pomieszczeniu klasowym. Musiał porozmawiać o tym z Dahno. Usiadł na skraju łóŜka i zadzwonił na numer telefonu przy łóŜku brata, by zostawić wiadomość na automatycznej sekretarce. Nie widuję cię, a muszę z tobą porozmawiać. UłóŜ swój plan zajęć w taki sposób, Ŝebyśmy mogli spędzić ze sobą choć chwilę. To waŜne. Zabawne, Ŝe kończył właśnie nagrywać tę wiadomość, gdy usłyszał, Ŝe drzwi mieszkania otwierają się. Spotkał się z przyrodnim bratem w salonie; Dahno uśmiechnął się do niego, ale ominął go w drodze do swojego pokoju. - Wpadłem przebrać się przed kolacją - powiedział. - Co u ciebie? - To, Ŝe muszę z tobą chwilę porozmawiać - odparł Bleys. Brat szedł dalej. - Nie teraz, jeśli nie masz nic przeciwko temu - rozległ się jego głos, gdy sam Dahno zniknął w sypialni. - Mam tylko tyle czasu, Ŝeby się ubrać i dotrzeć do restauracji. - Sądzę, Ŝe moŜesz spóźnić się piętnaście minut - powiedział Bleys. Zdecydowanie wkroczył za bratem do jego sypialni. Dahno odwrócił się i spojrzał na
niego. - O co chodzi? - zapytał. - Powiedziałem ci, Ŝe ledwo mam czas, Ŝeby się przygotować. A co do spóźnienia się... - Gdybyś utrzymywał ze mną ściślejszy kontakt, nie musiałbym cię teraz zatrzymywać - rzekł Bleys. - Ale czas został zmarnowany. - Istotnie - zgodził się Dahno. - Mój czas. - Ostatecznie twój, ale teraz mój - odciął się Bleys. - Jeśli nie poświęcisz mi w tej chwili kwadransa, to opuszczę nie tylko twoje mieszkanie, ale i twoje plany na przyszłość. Nie wiem, do jakiego stopnia na mnie liczysz, ale powinno to być warte piętnastu minut. - Odszedłbyś? - spytał Dahno, na wpół uśmiechając się. - Zginąłbyś z głodu. Bleys pomyślał z wdzięcznością o międzygwiezdnych kredytach, ukrytych nadal w pasku. - Zadbałem o to, zanim opuściłem matkę. - Och? Naprawdę? - spytał Dahno. - W porządku, wróćmy zatem do salonu i pogadajmy. Usiedli w zwróconych ku sobie fotelach. - Dobra, co masz na wątpiach? - zapytał Dahno łagodnym tonem, w którym brak było oznak, Ŝe Bleys w jakikolwiek sposób przeszkodził mu w jego planach. - To bardzo proste - odparł młodszy brat. - Niektóre rzeczy, jak zajęcia z judo, są dla mnie korzystne. Jednak co do reszty przedmiotów, to jestem tak dalece nie na miejscu pośród tych ludzi, jak byłbym w małej szkółce w okręgu Henry’ego. Nadal będę tam chodził, uczestniczył wraz z nimi w zajęciach i uczył się, póki nie poznam dobrze wszystkich kadetów; nadal teŜ będę korzystał z ich pomocy w działaniach, w których będę potrzebował partnerów. Jednak poza tym istnieje mnóstwo specjalistycznych dziedzin wiedzy, które chciałbym poznać. W wielu z nich mogliby mnie szkolić nauczyciele lub specjaliści, którzy przychodziliby tutaj, do mieszkania. JeŜeli nie jest to coś, na co nie moŜesz sobie pozwolić. Dahno roześmiał się. - Fundusze znajdują się, kiedy są potrzebne - odparł. - Czy nie wspominałem ci juŜ o tym? Tym, co trzeba zrobić, to mieć władzę, która kryje się we wpływach. Jeśli je masz, to nie tylko kredyty, ale wszystko inne przychodzi automatycznie. - Według tej teorii, im jestem zdolniejszy, tym bardziej jestem uŜyteczny i tym więcej wpływów powinienem umieć zdobyć. A wraz z tym powinno zjawić się więcej wszystkiego stwierdził Bleys. - Mam rację? Zadanie tego pytania było czynem niemal śmielszym od wkroczenia za Dahno do jego sypialni i naleganie na rozmowę z nim. W pytaniu kryło się - i Bleys wiedział, Ŝe brat to pojmie - Ŝądanie, by Dahno stwierdził, do jakiego stopnia Bleys jest dla niego cenny. Jeśli Dahno nie aprobował wynajęcia prywatnych nauczycieli i trenerów, o których chodziło Bleysowi, to z pewnością przyszłość, jaką miał na uwadze dla młodszego brata, nie była tak wzniosła, jak to zawsze sugerował. - To dobre pytanie - powiedział Dahno z namysłem. - O jakich nauczycieli ci chodzi? - Lepiej sporządzę spis - odparł Bleys. - To będzie całkowita lista, wraz z dodatkowymi treningami u senseia, jeśli to moŜliwe; poza tym chciałbym brać lekcje u terapeuty głosowego, Ŝeby zwiększyć zasięg mojego głosu, a takŜe u kogoś, kto uczy szermierki - w celu poprawienia zmysłu równowagi. Chcę takŜe nauczyciela mechaniki zmian fazowych i fizyki fazowej. Zatem, jak tylko będę gotowy do nauki tych dwóch przedmiotów, chcę mieć nauczycieli. Jest jeszcze z tuzin dodatkowych przedmiotów. Zrobię ci listę, jak powiedziałem.
- W porządku - Dahno uśmiechnął się i wstał. - Czy mogę się teraz ubrać, panie wiceprezesie? - Oczywiście - odparł Bleys - ale mógłbyś mieć na uwadze, Ŝe byłoby dobrze, gdybyśmy mieli obaj czas, Ŝeby pogadać ze sobą przynajmniej raz w tygodniu. - To nie zawsze będzie moŜliwe - powiedział brat - ale zrobię co w mojej mocy. Poszedł do swojej sypialni. Bleys został na miejscu, czując w piersiach pączkujące ciepło satysfakcji. Nie tylko dostał to czego chciał, ale przekonał się, do jakiego stopnia Dahno jest nim zainteresowany. Było jasne, Ŝe brat był raczej gotów na duŜe ustępstwa wobec niego i nie byłby skłonny poddać się w jego sprawie. Powody takiego nastawienia Bleys będzie musiał poznać w przyszłości. Na razie wystarczyło jednak wiedzieć, Ŝe takie zainteresowanie istniało. W następnym tygodniu odkrył, gdzie w weekend moŜna spotkać sporą część kadetów, jak równieŜ zawarł kilka przyjaźni ze swymi kolegami. Był teraz w dobrych stosunkach z większością grupy i spodziewał się - słusznie, jak się później okazało - Ŝe po pozyskaniu pewnej ilości przyjaciół, resztę zdobędzie niemal automatycznie. Zgodnie z zasadą Dahno na temat wpływów dających władzę, i władzy dającej wszystko inne. Czuł jednocześnie smutek i rozbawienie ze względu na to, w jaki sposób kadeci reagowali na techniki Exotików - te same, na temat których słuchali co tydzień wykładów i których część juŜ im wyjaśniono. Podobne odkrycie nie sprawiało, Ŝe Bleys czuł pogardę dla reszty ludzkości, a tylko zasmuciło go, przypominając o tym, jak bardzo róŜni się od jej przedstawicieli. Miejscem, do którego wychodziła w weekendy większość kadetów, był pewien hotel w mieście. Nie wszyscy tam chodzili; dowiedział się od Jamesa, Ŝe od czasu do czasu przenosili się do innych hoteli, ale ta wiadomość była mało istotna w porównaniu z innym odkryciem, rzeczywiście bardzo interesującym. Było nim to, Ŝe istniała takŜe grupa kadetek, które najwyraźniej przechodziły niemal takie samo szkolenie, ale w odmienny sposób i bez udziału męŜczyzn. Nie wszyscy, oczywiście, ale spora grupa męŜczyzn i kobiet spotykała się w wolnym czasie w obecnie preferowanym przez nich hotelu. Bleys przekonał się juŜ, Ŝe jest atrakcyjny dla kobiet. Był jednak bardzo młody i w związku z tym nadal, do pewnego stopnia, nieśmiały. Nawiązywanie przyjaźni z kobietami szło mu wolno i zwykle uciekał przed tymi, które w jakiś sposób wydawały mu się agresywne. Ta reakcja ujawniła się nieoczekiwanie, nie tylko ku zaskoczeniu wszystkich innych, ale takŜe jego samego, gdy jedna z kobiet, z którą miał wcześniej nieco do czynienia, podeszła i usiadła na podłokietniku jego fotela. - Tylko spójrzcie na te włosy - powiedziała, przeciągając palce przez ciemnobrązowe, lekko falujące włosy Bleysa. - Przestań, jeśli łaska - powiedział Bleys, instynktownie odchylając głowę. Nie tyle słowa, co ton, jakim je wypowiedział, spowodował, Ŝe twarze wszystkich w zasięgu jego głosu zwróciły się ku niemu. Kobieta, która miała zamiar powiedzieć coś uszczypliwego na temat jego nieśmiałości, zrezygnowała z tego po chwilowym namyśle. Wstała i odeszła. Bleys pojął momentalnie, Ŝe odezwał się tonem, o którym nie miał pojęcia, Ŝe nim włada; ale rozpoznał, czyj to był głos. Wzmocniony i spotęgowany przez ostatnie ćwiczenia Bleysa, naleŜał do Henry’ego, który nie miał zwyczaju wygłaszania stwierdzeń, nie będących poleceniami. U ich podstaw leŜał fakt, Ŝe Henry nie kładł nigdy nacisku na to, co musiał powiedzieć ani nie utoŜsamiał tego z rozkazem. Jednak ton jego głosu przekazywał zawsze
jasno absolutną pewność, Ŝe polecenie zostanie zrozumiane i wykonane. Takie samo przekonanie jak to, które zabrzmiało dopiero co - tylko mocniej - w głosie Bleysa. Nieświadomie, Bleys przyswoił sobie ten ton i uŜył go. Nad nagłym poczuciem winy przewaŜyło zaskoczenie. Ledwie był w stanie uwierzyć, Ŝe przyjęcie takiej dowódczej pozy przyszło mu z równą łatwością. Wraz z tym zrozumieniem przyszło kolejne, depcząc tamtemu po piętach - Ŝe błędem z jego strony byłoby teraz przepraszać kobietę, która potargała mu włosy - mimo Ŝe był bardzo bliski uczynienia tego. Za jednym zamachem zdobył pozycję kogoś, komu cała reszta miała być posłuszna. Natychmiast zaniepokoił go fakt, iŜ postąpiwszy w ten sposób, mógł ponownie zrobić sobie z nich wrogów, ale spojrzawszy na otaczające go twarze nie zauwaŜył na Ŝadnej urazy. Podobnie jak Bleys uznał, Ŝe tamci będą postępować zgodnie z tym, co on im powie, tak samo oni załoŜyli, iŜ młodszy Ahrens ma wystarczającą pozycję, by mówić im, co mają robić. To było wielkie odkrycie. Zepchnął je w głąb umysłu, Ŝeby je przemyśleć, kiedy będzie miał dla siebie więcej czasu. W następnych tygodniach starał się usunąć z tonu swego głosu szorstkość i zaszedł w tym tak daleko, Ŝe nawiązał przyjaźnie w wieloma kobietami. Znalazł uczucie. Miłości znaleźć nie mógł, co było skutkiem prostego faktu, iŜ trzymał się zawsze na dystans. Nie mógł zatem rozmawiać z Ŝadnym z ludzi o swoich planach na przyszłość, o swojej wizji ludzkiej rasy oczyszczonej i skierowanej na właściwą drogę; a rezultatem tego było, Ŝe czuł się bardziej odizolowany niŜ kiedykolwiek wcześniej. Nadal jednak, w trakcie następnych tygodni, miesięcy i lat wykorzystywał na róŜne sposoby tak wiele wiedzy wyniesionej z tej sytuacji, jak to było moŜliwe; gromadził informacje w sposób, w jaki ktoś inny zbierałby słomę w snopy. Tak samo zachowywał się w stosunku do kilku nowych grup kadetów, które nastąpiły po tej pierwszej. Tymczasem jego prywatne lekcje zaczęły przynosić owoce. Szermierka i dodatkowe treningi z senseiem zadziwiający sposób wpłynęły na jego rozwój - nie tylko na jego siłę fizyczną, ale takŜe na sposób, w jaki postępował z własnym ciałem. W końcu obaj instruktorzy przekazali go tym, którzy mogli zapewnić mu duŜo wyŜszy poziom wyszkolenia w tych dziedzinach. Podobnie rzecz się miała z większością nauczycieli, którzy przychodzili udzielać mu specjalnych czy prywatnych lekcji. Terapeuta głosowy wyszkolił mu głos do tego stopnia, Ŝe Bleys obejmował nim półtorej oktawy w dół i w górę skali, a nauczyciel śpiewu zmusił w końcu głos młodego Ahrensa do rezonansu, co sprawiło, Ŝe jego brzmienie było frapujące; w związku z tym Bleys przekonał się, Ŝe mógł uŜywać samego tonu głosu w celu zwrócenia uwagi kogoś, nad kim chciał zapanować za pomocą technik Exotików - technik, których uczył go teraz prawdziwy Exotik, emigrant z Mary. W trakcie tych działań dokonał odkrycia. Wcześniej uczył się zawsze tego, czego musiał. Na początku były to informacje przekazywane mu przez opiekunów; potem, tutaj, na Zjednoczeniu, uczył się tego, co uwaŜał za niezbędne w osiągnięciu celu, który sobie wyznaczył. Ale teraz miał wolną rękę. Dahno dotrzymał słowa. Bleys mógł wydawać, ile chciał na nauczycieli i materiały pomocnicze. Po raz pierwszy zaczął wtykać swój naukowy nos w geologię, archeologię... i inne dziedziny, aŜ dotarł wreszcie do sztuki - malarstwa, rzeźby, muzyki i literatury. To właśnie w związku z tym dokonał cudownego odkrycia. Nigdy nie spotkał człowieka, łącznie z Dahno i matką, który potrafiłby rozszerzyć swą zdolność rozumienia do
najdalszych granic. Znalazł to w przypadku sztuk - w klasycznym malarstwie, które wytrzymało próbę czasu, w rzeźbie i pracy umysłu prowadzącej do powstania poezji i prozy. Tymi dziedzinami, pomyślał, zajmują się ludzie, z którymi mógłbym rozmawiać i zaprzyjaźnić się. To, co twórcy mieli do powiedzenia, moŜna było odnaleźć w rezultacie ich wysiłków, w rzeźbach, budynkach, słowach. Nie, pomyślał; tego nie było w tych dziełach; trzeba to było usłyszeć i zrozumieć poprzez nie. GdyŜ to, co przez nie przemawiało, docierało do niego w taki sposób, w jaki nie potrafiła uczynić Ŝadna ludzka istota - przy poziomie zdolności, jaki Bleys reprezentował. Odbierał to tak, jakby w jego głowie rozlegał się bezdźwięczny kurant za kaŜdym razem, gdy napotykał to, co kryło się w Ŝywej materii dzieł. Szkoda, Ŝe ich twórcy mogli okazać się tak samo rozczarowujący, jak wszyscy inni ludzie - gdyŜ Bleys nie wierzył juŜ, Ŝe spotka gdziekolwiek kogoś równego sobie - ale posiadali umiejętność spotykania się z nim na poziomie tego, co stworzyli. W rezultacie odsunął od siebie wszystkie inne atrakcyjne zajęcia, które pociągały go w jego waŜnych studiach i przekonał się, Ŝe zatraca się w kulturze całej rasy - w kulturze zilustrowanej przez wszystko najlepsze, czego dokonano przez wieki. Uczył się klasycznej greki tylko po to, Ŝeby przeczytać Iliadę, potem przeczytał ją i słowa oryginału brzmiały mu w głowie melodyjnie i gromko. Nasiąkał barwą wieków. Przekonał się, iŜ myśli, Ŝe gdyby tylko nie miał wyŜszego, waŜniejszego celu, który trzymał go w nierozerwalnym uścisku, to mógłby Ŝyć wyłącznie wśród tych cudownych dokonań, a moŜe nawet spróbowałby swojej ręki, by dorównać niektórym z nich, zapominając o wszelkiej odpowiedzialności wobec cywilizowanych światów i tych, którzy je zamieszkiwali. Ale waŜniejszy był obowiązek dźwignięcia ludzkiej rasy - choćby tylko o jeden stopień - trzymał go w dłoni mocarniejszej, niŜ ta kierująca ruchem gwiazd; i to na podstawie zwykłych rzeczy oraz ludzi takich jak kadeci, dowiedział się w końcu, czego mu potrzeba, by na pewno osiągnąć ten cel. Powoli, fragment po fragmencie, zbierał od nich informacje, dzięki którym był w stanie budować mosty przypuszczeń nad otchłanią tych działań organizacji Dahno, które brat przed nim ukrywał. Wzniósł, na wspornikach teoretycznej logiki, niejeden, ale wiele takich mostów, aŜ w końcu połączyły się wszystkie, a on zyskał pewność, Ŝe całkowicie zrozumiał to, czego postanowił się dowiedzieć. Zatem stało się tak, Ŝe cztery lata po jego konfrontacji z Dahno na temat specjalnego trybu uczenia, Bleys czekał późnym popołudniem w salonie ich apartamentu, wiedząc, Ŝe brat powinien niebawem przyjść. Kiedy drzwi z korytarza otworzyły się w końcu i Dahno wszedł do pokoju, Bleys podniósł się na jego powitanie, w związku z czym bracia spotkali się niemal na środku pomieszczenia. Stali teraz oko w oko. Bleys był co najmniej tego samego wzrostu, ale nadal - mimo całej siły jego wytrenowanego ciała - bardzo szczupły. Nie miał złudzeń co do tego, Ŝe stanowiłby dla Dahno jakieś szczególne fizyczne zagroŜenie. Chodziło tylko o to, Ŝe wyobraŜał sobie, iŜ do pracy, jaką musiał wykonać, jego umysł będzie potrzebował fizycznego wehikułu w moŜliwie najlepszej kondycji. I tym się kierował. - Jakiś problem? - spytał Dahno. - Tak - odparł Bleys. - MoŜe byśmy usiedli? Z przyzwyczajenia zajęli te same zwrócone ku sobie dwa fotele, w których zwykle siadali. Dahno, jak zwykle, przytłoczył swoją posturą mebel, ale i Bleys nie wydawał się juŜ
zagubiony w jego równie wielkim odpowiedniku. Siedział swobodnie, mając wyprostowane plecy, którymi ledwo dotykał oparcia. - Właśnie do mnie dotarło, Ŝe jest coś, nad czym mógłbyś chcieć się zastanowić - rzekł Bleys. - A takŜe, mam pewną sugestię co do mojej osoby. - Zasuwaj - powiedział Dahno, opierając się z rozmachem w fotelu. - Tym, co powinieneś rozwaŜyć - ciągnął Bleys - jest fakt, Ŝe istnieje potencjalnie wybuchowa sytuacja związana z twoimi rewolwerowcami (kimkolwiek oni są i gdziekolwiek ich ukrywasz), zwłaszcza, jeśli wziąć pod uwagę najnowszy projekt, w który jesteś zaangaŜowany. Przekazał bombę zawartą w jego słowach całkiem spokojnie; skończył mówić i patrzył na Dahno, czekając na odpowiedź brata. Dahno wyprostował się wolno w fotelu. - W jaki sposób dotarłeś do tajnych plików? - spytał. - W tych ogólnie dostępnych nie ma Ŝadnych danych na temat Psów i projektu. Bleys machnął lekcewaŜąco ręką. - Nie dotarłem - powiedział. - Wydedukowałem to na podstawie wszystkich innych informacji, jakie zebrałem w ciągu ostatnich kilku lat. W twoich tajnych plikach musi być wiele danych, o jakich nie mam pojęcia, ale znam ogólne zarysy bardzo wielu innych tematów, które muszą się tam kryć. Wykoncypowałem tylko tyle, ile mogłem, ale składa się to na całkiem jasny, ogólny obraz tego, o czym mi nie mówisz. Czekał. Na twarzy Dahno wykwitł powoli szeroki uśmiech. - No cóŜ, panie wiceprezesie - powiedział. - Gratuluję dyplomu. Zdaje się, Ŝe w końcu wypadły ci wszystkie mleczaki i zaryzykowałbym twierdzenie, Ŝe na ich miejscu wyrosły bardzo uŜyteczne kły.
Rozdział 20 - Nie nazwałbym ich kłami - stwierdził Bleys. - A ja tak - odparł Dahno tonem, w którym nie było cienia Ŝartobliwości czy chęci przedrzeźniania młodszego brata. - Wiedza jest władzą; wiesz to równie dobrze, jak ja. - Jakkolwiek chcesz je nazwać - odparł Bleys - są do twoich usług. - Dobrze - rzekł Dahno. - Witaj w firmie, panie pierwszy wiceprezesie. Znajdziesz się w kursie spraw. Zaczniesz od odpowiedzi na pytanie. Dlaczego uwaŜasz, Ŝe utrzymywanie Psów jest niebezpieczne? - PoniewaŜ kaŜda naładowana broń w zasięgu ręki jest zawsze groźna - odparł Bleys. Gdyby to była prawdziwa broń, a ty nie mógłbyś chwycić jej natychmiast w razie potrzeby, to zastanowiłbyś się dwa razy, czy jej uŜyć. W przeciwnym razie moŜe zdarzyć się tak, Ŝe sięgniesz po nią automatycznie - a potem tego poŜałujesz. - A ty uwaŜasz, iŜ istnieje niebezpieczeństwo, Ŝe tak zrobię? - zapytał Dahno. Sądzisz, Ŝe mimo tego co robię i jaki jestem, mogę okazać się człowiekiem, który wystrzeliłby przedwcześnie w podobnej sytuacji? - Sądzę, Ŝe kaŜdemu groziłoby, Ŝe wystrzeli przedwcześnie w takiej sytuacji powiedział Bleys. - Czy będąc młody, wykorzystywałeś swoją siłę, Ŝeby dostać to, czego chciałeś, nie bacząc na moŜliwe konsekwencje i płynące z nich rezultaty?
- Tak - rzekł Dahno wolno - ale to było w czasach młodości. Nie zgadzam się z tobą, Ŝe Psy stanowią jakiekolwiek zagroŜenie, póki nie będę chciał, Ŝeby nim były. I nigdy nie brałem pod uwagę tego, Ŝe będę chciał. Istnieją jako groźba, a nie broń. Czy teraz jesteś usatysfakcjonowany? - Tak, panie prezesie - odparł Bleys. - Zatem załatwione - stwierdził Dahno. - A teraz, co wiesz o tym politycznym projekcie, w który - twoim zdaniem - mam być zaangaŜowany? - Wiem tylko, Ŝe takowy istnieje - powiedział Bleys. - Jestem pewny, Ŝe ma coś wspólnego ze wszystkimi rozmowami, jakie słyszę na temat budowy kolejnego Core Tap, mającego za zadanie dostarczyć energię tej planecie. To, co musiałem zrobić, przypominało wyobraŜenie sobie orbity gwiazdy krąŜącej wokół ciemnego obiektu na podstawie zakłóceń tej orbity. Próbowałem rozumować od skutków do przyczyn. W wyniku tego moje fakty są po prostu naukowymi domysłami. Ale załoŜę się, Ŝe mam rację w sprawie Core Tap. - A dlaczego uwaŜasz, Ŝe zaangaŜowałem się w decyzję Izby odnośnie tego czy budować Core Tap, czy nie? - zapytał Dahno. - PoniewaŜ jest to ogromne przedsięwzięcie techniczne, polegające na sięgnięciu do gorącego jądra planety w celu dostarczenia energii południowo-zachodnim obszarom tego kontynentu. Jest to zatem kwestia wydania tak wielkiej ilości kredytów, Ŝe wpłynie to na całą ekonomiczną równowagę świata - odparł Bleys. - Prawda w tej materii jest taka, a sądzę na podstawie tego, co wiem o tej planecie, Ŝe nie moŜe ona jeszcze sobie pozwolić na taki wydatek; fatalnie, skoro energia dostarczana przez kolejne Core Tap będzie niezbędna. Naukowców trzeba sprowadzić z Newtona, inŜynierów z Cassidy, a koszty ich wynagrodzenia oraz opłaty na rzecz planet, z których przylecą, będą bardzo wysokie wszystko to liczone w międzygwiezdnych kredytach. Co okaŜe się trudne dla samowystarczalnej w gruncie rzeczy planety, gdyŜ jest ona zbyt uboga w surowce, które mogłaby eksportować w celu zdobycia owych kredytów. Prawie całe Zjednoczenie i Harmonia muszą wysyłać na inne światy swoich młodych męŜczyzn jako najemnych Ŝołnierzy, a ci nie przynoszą duŜej ilości międzygwiezdnych kredytów - chyba, Ŝe wyśle się ich bardzo wielu. Jednocześnie ci młodzi ludzie są potrzebni tutaj. - Masz rację we wszystkim, co dotyczy Core Tap - rzekł Dahno - ale nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Dlaczego miałbym w tym uczestniczyć? - Po prostu dlatego, Ŝe bardzo wielu twoich klientów jest przedstawicielami Izby. PoniewaŜ oni są w to zaangaŜowani, to i ty zostaniesz w to wciągnięty. MoŜe się okazać, Ŝe udzielasz rad przeciwnym stronom. - Punkt dla ciebie - powiedział Dahno łagodnie. - ZałóŜmy, Ŝe wszystko co mówisz, jest prawdą. Powiązałeś to jednak ze sprawą Psów i mojego osobistego bezpieczeństwa. Z tego co słyszę, wynika, Ŝe będę zaangaŜowany w projekt zbyt głęboko, jak na bezpieczeństwo swoje i całej organizacji Innych. Bądź trochę precyzyjniejszy, panie wiceprezesie. - A muszę? - zapytał Bleys, wzruszając ramionami. - Z pewnością taka sytuacja musi nieść dla ciebie pewne zagroŜenia. Urwał, obserwując brata. - Nie uwaŜasz, Ŝe mogłoby to stanowić część mojej pracy? - podjął po chwili Bleys. Podczas gdy ty skupiałbyś się na tym, co konkretnie jest do zrobienia, ja śledziłbym ogólną sytuację i ostrzegał cię, gdybym zauwaŜył trudności? Dahno skinął wolno głową. - Być moŜe to dobry pomysł - stwierdził. - Muszę harować bez wytchnienia, a to ogranicza moje pole widzenia. Bardzo dobrze, zastępco. Twoim zadaniem będzie rozglądać
się wokoło, podczas gdy ja będę załatwiał interesy i sprawdzał, czy nic się za nimi nie kryje. Dahno wstał. - Powiem ci, co zrobię - powiedział. - Przyszedłem do domu, Ŝeby się przebrać przed udaniem się do restauracji i zajęciem miejsca przy moim stole, ale Ŝeby uczcić tę okazję, będziemy się trzymać z dala od tego lokalu. W dalszym ciągu muszę się przebrać, pojedziemy jednak gdzieś indziej, gdzie zjemy sami, tak jak robiliśmy to wtedy, kiedy przywoziłem cię od Henry’ego ze wsi. Najpierw jednak wstąpimy do biura, gdzie dam ci klucz do tajnych plików. Zrobił, jak powiedział. Wstąpili do biura, gdzie Bleysowi dano klucz do tajnych plików. Swędziały go ręce, Ŝeby się do nich dobrać, gdyŜ to, czego domyślał się na ich temat, stanowiło ledwie ułamek tego, czego spodziewał się z nich dowiedzieć. Ale był z nim Dahno. - Czuję się pochlebiony - powiedział bratu. - Bardzo pochlebiony. - Powinieneś być - rzekł starszy Ahrens. - Nikt poza mną nie otworzył tych plików; póki nie przybyłeś na Zjednoczenie, nie pomyślałem nawet, Ŝe ujrzy je ktokolwiek inny. Odwrócił się. - A teraz na kolację - powiedział. - Znam lokal, jakiego nam trzeba. Restauracja okazała się dokładnie taka, w jakiej mogło pragnąć zasiąść dwoje ludzi Ŝyczących sobie, by ich rozmowa pozostała prywatną. Stoliki znajdowały się w małych alkowach tak zaprojektowanych, Ŝe głos nie wydostawał się z nich - nie docierał nawet do najbliŜszych stolików i wnęk. Nad winem, z którego Bleys zrezygnował, a Dahno pił obficie, jego przyrodni brat opowiedział mu o sobie więcej, niŜ Bleys kiedykolwiek spodziewał się usłyszeć. Dahno - tak jak Bleys - budził z początku nadzieje ich matki. Oto, myślała, jak i o Bleysie, był ktoś, kim mogła się popisać i kto z kolei mógł pochwalić się nią. GdyŜ jeśli dziecko jest tak bystre, musieli wszyscy myśleć, to jak inteligentna musi być jego matka? JednakŜe, w przeciwieństwie do Bleysa, Dahno nigdy nie sprzeciwił się jej otwarcie. Udawał, Ŝe działa z nią ręka w rękę, kradnąc jednocześnie coraz więcej czasu dla siebie i na swoje własne zajęcia, aŜ wreszcie odkryła to i - poniewaŜ w owym czasie był w wieku nie wzbudzającym miłości i wydawał się absolutnie za stary, Ŝeby być cudownym dzieckiem, które sobie na początku wyobraziła - zamknęła go. Wyrwał się i uciekł, wykorzystując fakt, Ŝe miał posturę dorosłego człowieka. Złapała go i wysłała do Henry’ego, co odbyło się z uprzejmą pomocą jego brata, Ezechiela. Będąc u Henry’ego, Dahno stosował wobec niego swoje zdolności perswazyjne tak długo, aŜ wuj przyznał, Ŝe przy muskulaturze bratanka oraz wobec jego zdolności umysłowych i talentów, będzie on większą pomocą dla farmy, jeśli uŜyje ich w mieście. Zgodnie z tym Dahno pozwolono wyjechać. Znalazłszy się w mieście, wykorzystał swoją wrodzoną zdolność do integrowania się z ludźmi oraz techniki Exotików, podpatrzone u ich matki i osiągnął wkrótce pozycję, dzięki której mógł znaleźć ludzi wspierających go w tym, czym się teraz zajmował. Uczynił z tego całkiem dochodowy interes i spłacił wszystkich tych, którzy początkowo zainwestowali w niego. W efekcie stał się lobbystą na planetarna skalę - i to nie ograniczającym się w tym do polityki. Ku zaskoczeniu i zadowoleniu tych, którzy jako pierwsi się z nim konsultowali, zakres jego wiedzy obejmował całą sytuację ekonomiczną Zjednoczenia, a takŜe Harmonii. Od tam tej pory jego wiedza sięgnęła poziomu, dzięki któremu mógł takŜe brać pod uwagę sytuację na innych planetach, równieŜ na reszcie Młodszych Światów. Od tego momentu zaczął budować organizację Innych. Jak Bleys to juŜ odkrył, kilka lat wcześniej istniała na tej planecie luźno związana towarzyska grupa mieszańców, przyciąganych do siebie przez fakt, Ŝe róŜnili się od reszty społeczeństwa.
Dahno wybierał ostroŜnie spośród nich ludzi mających dobrze opanowany sposób myślenia Zaprzyjaźnionych. Potrzebował ludzi oddanych, których mógł przekonać do tego, by przywarli mocno do jego planów i wzorca postępowania i uznali to za bardziej pociągające od wszystkich innych propozycji. Dahno podtrzymywał takŜe swoją obietnicę atrakcyjnych nagród, jakie czekały na nich dzięki pracy dla niego. W następstwie szkolenia, które było rzeczywiście dobre, a nie tylko udawane, czuli się silniejsi i zdolniejsi - i nawet juŜ w trakcie procesu uczenia się zaczynali doceniać to, co Dahno dla nich robił. Poza tym wiedzieli, Ŝe odlecą - niektórzy z nich nawet na macierzyste planety lub przynajmniej na jeden ze światów, z których wywodził się ich ród - by zdobyć apanaŜe i władzę, którą cieszył się sam Dahno. Dahno pilnował takŜe, Ŝeby w jego wizerunku i karierze dostrzegli fakt, Ŝe związanie z nim swojego losu było atrakcyjne i wiązało się z zapewnieniem sobie wielkich wpływów. Zawsze spłacał swoje długi; jako pierwsze uregulował wszystkie swoje zobowiązania wobec Henry’ego. Nadal zasilał farmę częstymi pienięŜnymi datkami, a od czasu do czasu drobnymi prezentami w postaci części do budowy traktora. Nawet odwiedzał MacLeanów dla samej przyjemności złoŜenia im wizyty. - A ty? - zapytał w końcu brata ponad blatem stolika. - Jak ci się podoba w Ekumenii? Bleys czuł się poruszony nie tylko z tego powodu, Ŝe Dahno ujawnił mu swoją przeszłość, ale i za sprawą prawdziwego ciepła, z jakim się do niego odnosił. To było coś, co Bleys odwzajemniał teraz, ale z pewną powściągliwością, gdyŜ wiedział, Ŝe jego brat, podobnie jak matka, mógł w kaŜdej chwili zmienić swoje nastawienie. Dahno, tak jak i ona, miał talent polegający na tym, Ŝe - w swoim przekonaniu - był całkowicie szczery w kaŜdym momencie i wierzył, Ŝe myślał dokładnie to, co powiedział. Ale juŜ po chwili, nieco tylko oddalonej w czasie, mógł z równą otwartością prezentować zupełnie przeciwne zdanie. Tym niemniej, w trakcie tej kolacji byli sobie bliŜsi niŜ kiedykolwiek wcześniej. Widząc okazję powrotu do bardziej nie cierpiących zwłoki kwestii, Bleys odwaŜył się powiedzieć coś, co planował dla siebie. - Studiowanie tych sekretnych plików zabierze mi jakiś czas - zwrócił się do Dahno ale jeśli sytuacja usprawiedliwia takie działanie, a ty nadal uwaŜasz, Ŝe to dobry pomysł, to moŜe nie byłaby to zła myśl, Ŝebym odwiedził planety, na których działa nasza organizacja. W ten sposób nie tylko mógłbym wyrobić sobie osobisty pogląd o naszych ludziach i zbudowanych przez nich oddziałach, ale i jakieś zdanie na temat tego, jak się rozwijają. A takŜe, do jakiego stopnia trzymają się twoich generalnych wytycznych, dotyczących planów dla Innych, jako całości. Dahno ponownie skinął wolno głową. - Dobry pomysł - powiedział. - Sam nie jestem wielkim amatorem międzygwiezdnych podróŜy. Mam pełne ręce roboty; w kaŜdym razie wolę zostać tutaj i zająć się lokalnymi interesami. Dzięki tej wyprawie mógłbyś zrobić dwie rzeczy za jednym zamachem. Nie odrywając się od tutejszych spraw, by się o tym przekonać, chciałbym się dowiedzieć, czy którykolwiek z wiceprezesów wyłamuje się ze wzoru postępowania, jaki usiłowałem im wpoić. Bleys uznał za interesujące, iŜ jego brat uwaŜał sprawy na Zjednoczeniu za tak istotne, Ŝe gotów był zaryzykować, iŜ w działaniu organizacji na innych światach dojdzie do naturalnego odchylenia od ustalonego kursu. Dahno musiał wiedzieć, podobnie jak Bleys, co się dzieje, gdy ludzie nie czują nad sobą Ŝadnej zewnętrznej władzy. Następnego dnia Bleys dobrał się do tajnych plików i zaczął je przeglądać.
Pozornie zdawało się, Ŝe nie oferują duŜo więcej ponad to, czego juŜ się domyślił. Główna róŜnica polegała na tym, Ŝe w tajnych plikach ludzie mieli nazwiska i wyznaczone miejsca działania. W związku z tym Bleys był w stanie stworzyć listę członków całej organizacji Dahno. Pliki zawierały takŜe szczegóły dotyczące kontaktów brata z ludźmi, którym Dahno doradzał; szczególnie na temat związków z członkami Izby. Bleys zauwaŜył takŜe z zainteresowaniem, Ŝe jego przyrodni brat, od samego początku działania w roli doradcy, świadomie lub nie, walczył o zdobycie pozycji umoŜliwiającej bezpośrednie kontrolowanie owych przedstawicieli Izby. W obecnej chwili, podczas rozstrzygającego etapu legislacji, Pięć Sióstr, na które Dahno nie miał wpływu jako na całość, dysponowały władzą tak długo, jak ich reprezentanci przemawiali jednym głosem i zgodnie głosowali. Przyczyną tego był fakt, Ŝe większość przedstawicieli obecnych w Izbie kościołów, niekoniecznie była liderami reprezentowanych przez siebie zborów. Wszystkie osoby tworzące Pięć Sióstr były charyzmatyczne. Osiemdziesiąt procent przedstawicieli Izby było deputowanymi mianowanymi przez przywódców kościelnych, którzy uwaŜali za duŜo waŜniejsze to, by pozostawać blisko swoich trzódek i kierować całą swoją uwagę w ich kierunku, niŜ przebywać z dala od nich w Izbie i uchwalać ustawy. A poniewaŜ prawdziwi kościelni liderzy byli z reguły charyzmatyczni, Pięć Sióstr stało się naturalnymi przywódcami dla reszty zgromadzenia. Bleys szukał takŜe przesłanek potwierdzających - i znalazł je - fakt istnienia na pozostałych planetach podorganizacji Innych, które nie odnosiły szczególnych sukcesów i zbaczały z drogi wyznaczonej przez Dahno. Na to nie miał bezpośrednich dowodów, ale wiele bardzo przekonujących poszlak, które wydrukował i podczas następnego spotkania z bratem podał mu do przeczytania, nie opatrując tego ani jednym słowem komentarza. Było to kilka dni po ich pierwszej rozmowie; w jasny, bezdeszczowy, zimowy poranek znajdowali się obaj w biurze Dahno. Bleys siedział w milczeniu, podczas gdy brat przeglądał kartki. Po „uzyskaniu dyplomu”, Bleys zerwał większość kontaktów z pozostałymi kadetami, a zatrzymał tylko kilku swoich dodatkowych nauczycieli, których obecność uznał za niezbędną - byli to ci, którzy prowadzili treningi sportowe i zajmowali się fizyką fazową. W związku z tym miał czas, Ŝeby spotkać się z bratem wcześnie rano. Była to takŜe najlepsza pora dla Dahno, gdyŜ w tym czasie nie nachodzili go ludzie pragnący zobaczyć się z nim w interesach. Spotkania braci nabrały cech regularności. Dahno skończył przeglądać arkusze, odłoŜył je i spojrzał na brata. - Spodziewałeś się po mnie, Ŝe zrozumiem, co z tego wynika? - spytał. - Wiedziałem, Ŝe zrozumiesz - odparł Bleys. - i pomyślałem, Ŝe lepiej będzie, jeśli najpierw zobaczysz dowody nie opatrzone Ŝadnym komentarzem z mojej strony. - Racja - powiedział Dahno. - Absolutna racja, Bleys. A teraz masz jakąś opinię? - Nie - odparł młodszy brat. - Zostawiam to tobie. - Myślę, Ŝe się rozumiemy - Dahno uśmiechnął się ponuro. - Wygląda na to, Ŝe twoje odwiedziny w pozaplanetarnych oddziałach naszej organizacji są mocno spóźnione. NajwyŜszy czas, Ŝebyś poznał inne nasze grupy. Uśmiechnął się ponownie, ale Bleys widział, Ŝe za tym grymasem kryje się gniew. - Oficjalnie, będzie to oczywiście przyjacielska, zapoznawcza podróŜ, więc będziesz mógł poznać ich, a oni ciebie. - Oczywiście - potwierdził Bleys. - Rozumie się jednak samo przez się - ciągnął Dahno - Ŝe jeśli znajdziesz dowody
zejścia z kursu, natychmiast dasz mi o tym znać. - Zamierzam wysyłać ci listy statkami kosmicznymi z kaŜdej planety tak często, jak tylko gwiazdoloty będą odlatywać stamtąd na Zjednoczenie - obiecał Bleys. - Dobrze - rzekł Dahno; uderzył swoją olbrzymią dłonią w stos wydruków. - Jeśli zmiany okaŜą się niezbędne, dokonaj ich. W moim imieniu. - Byłoby moŜe dobrze - zauwaŜył Bleys - gdybyś dał mi jakieś pełnomocnictwo, które mógłbym im pokazać... - Oczywiście - zgodził się Dahno. - MoŜesz na to liczyć. Nie ma powodu, Ŝebyś nie mógł odlecieć pierwszym statkiem, co? - śadnego, ale mam listę, która przedstawia, w jakiej kolejności chciałbym odwiedzić te planety - powiedział Bleys. - I nie jest to najkrótsza trasa oblotu. Będę więc musiał zaczekać na pierwszy gwiazdolot, odlatujący na Freiland. Jeśli chcesz, mogę ci pokazać wykaz. - Daj mi kopię - odparł Dahno; podniósł się zza biurka. - Będę teraz zajęty. Czekają na mnie spotkania.
Rozdział 21
- Coś do picia, sir? - Nie, dziękuję - niski, ale donośny głos Bleysa był uprzejmy, jednak bardzo zdecydowany. - Absolutnie nic. Zajmuję się rozwiązywaniem pewnego problemu i doceniłbym to, gdyby mi nie przeszkadzano. - Oczywiście, sir - stewardesa obsługująca gości w sali klubowej statku kosmicznego zniknęła. Osobliwie, Ŝe jak podczas ostatniej podróŜy międzygwiezdnej wiele lat temu, tak i teraz Bleys musiał odpierać zakusy stewardes, które proponowały mu coś do czytania, picia lub jedzenia. Tylko Ŝe obecnie robiły to z innego powodu. Nie zachowywały się tak dlatego, Ŝe któraś z nich czuła litość dla chłopca, uwaŜanego przez nią za samotnego i wewnętrznie zagubionego. Obecnie działo się tak z powodu czegoś, czym Bleys nieomal promieniował. To był efekt, dla osiągnięcia którego podporządkował swoje dotychczasowe Ŝycie. Wysoki i przystojny teraz w stopniu daleko wykraczającym poza przeciętność, trzymający się prosto, atletycznie zbudowany i niemoŜliwy do zapomnienia, o zapadającym w pamięć głosie i ciemnobrązowych oczach, które zdawały się zaglądać głęboko w ludzką duszę nawet wtedy, kiedy obdarzał innych przelotnym spojrzeniem, Bleys nie był kimś, kogo moŜna było łatwo zignorować. Był człowiekiem, na którego zainteresowanie ludzie, w tym stewardesy, reagowali instynktownie w ten sposób, Ŝe pragnęli zwrócić na siebie jego uwagę w nadziei, Ŝe być moŜe Bleys dostrzeŜe w nich coś równie ciekawego, jak oni znajdowali w nim. Takie działanie wywierał obecnie na otoczenie. Był tego świadom, ale poznanie przez niego pełnego wpływu na innych ludzi było jeszcze przed nim. W kaŜdym razie ostateczny efekt sprowadzał się do tego, Ŝe przeszkadzano mu okazywaniem zainteresowania, którego nie pragnął. Uprzejmie, acz zdecydowanie, odprawiał stewardesy i w końcu, z Ŝalem, zostawiły go samemu sobie. W tej chwili pragnął prywatności. Pierwszy raz w Ŝyciu był na tyle wolny, Ŝeby
wkroczyć na ścieŜkę, jaką wybrał. I było coś takiego w oglądaniu kosmosu ze statku, odizolowanego i samotnego na swoim kursie w przestrzeni, co przypominało Bleysowi o znajomym obrazie jego samego jako kogoś odizolowanego i samotnego; coś, co pozwalało mu spojrzeć wyraźniej na całą panoramę ludzkości. Nie tylko wejrzeć w ten punkt czasu, w którym Ŝył, ale na całą historię człowieka. Całe studia nad historią i sztuką rozpostarły te dzieje przed okiem umysłu Bleysa. Na tle tej panoramy widział wyraźniej wybraną dla siebie drogę. Było teraz jasne dla niego, Ŝe praca, którą musiał wykonać, stanowiła ocalenie dla ludzkości. Było to coś, czego nikt inny nie zrozumiał; nie istniały teŜ Ŝadne inne wzmianki na ten temat, ani nie podniosły się wcześniej Ŝadne głosy w tej sprawie. Przez lata spędzone u Dahno Bleys pojął to z taką klarownością, jakiej nigdy wcześniej sobie nie wyobraŜał. Obowiązek był niezaprzeczalny, słuszny i ostateczny - stanowił część wielkiego ewolucyjnego imperatywu, który Bleys odkrył na Zjednoczeniu. Ludzkość musi posłuchać go lub skarleje i zginie. Zasadniczo, przyczyną wszystkich kłopotów człowieka był fakt, Ŝe opuścił rodzimą planetę, zanim jeszcze był do tego gotowy. Teraz musiał wrócić i zacząć wszystko od początku. To co przewidywał, Ŝe będzie musiał uczynić, by zawrócić ludzkość do jej kolebki, oznaczało zrobienie wielu rzeczy, które Bleys uwaŜał osobiście za odraŜające - ale taka była cena. Pierwszy raz czuł taki spokój i pewność, jakie na mniejszą skalę znalazł Henry MacLean. Dla Henry’ego odpowiedzią na wszystko był Bóg. Ale Bleys wiedział, Ŝe Boga nie ma - z wyjątkiem takiego, jakiego ludzie wynaleźli w celu zaspokojenia wielkiego, powszechnego głodu posiadania przewodnika. Istniało tylko nieubłagane działanie wszechświata zbyt wielkiego, by komuś udało się juŜ teraz zrozumieć go w całości. Nawet jemu. Ale czuł się bardzo bliski pojęcia jego pełni, zrozumienia działania rządzących nim nieubłaganych praw. Zadaniem Bleysa będzie odwalić robotę Boga; nakłonić ponownie ludzi do współdziałania z tymi prawami, do działania w ich obrębie - zamiast przeciwko nim, tak jak ludzkość, upojona postępami techniki, postępowała w ciągu ostatnich trzystu lat. W celu naprawienia tego będzie musiał uzyskać większą władzę i stosować ją w duŜo szerszym zakresie, niŜ Dahno przyszło kiedykolwiek do głowy. Uśmiechnął się, nieco smutno, do gwiazd. Ludzie nie podziękują mu za to, co musi zrobić. Równie dobrze mogą go przekląć... Niektórzy z nich zrobią to od razu, inni później. Ale w końcu, wraz z przemijaniem pokoleń, zrozumieją korzyści płynące z tego, co zostało dokonane. Nie czuł dumy, nie czekały na niego zasługi, nie spodziewał się osobistej satysfakcji jako rezultatu końcowego sukcesu. Nie wynalazł, nie stworzył, nie zaprojektował ani nie uknuł tego zadania, tylko rozpoznał je i rzucił się w wir pracy. Jak powiedziałoby wielu wyznawców Boga - został do tego „powołany”. Ale nie przez bóstwo. Przez konieczność ewolucyjnego imperatywu, który wymagał od ludzkości, by postępowała zgodnie z prawami wszechświata - lub zostanie odrzucona. Nie będzie takŜe waŜne, Ŝeby inni rozumieli, co on i oni muszą zrobić. Było tylko istotne, Ŝeby oni, tak jak on, poddali się temu. Nie wolno mu oczekiwać zrozumienia - nawet ze strony Dahno. Gdyby pozostali pojęli, o co chodzi, mogliby próbować uczynić to wcześniej od tego, co on zrobi. Ale byli ślepi i w związku z tym, nie moŜna było ich winić za brak zrozumienia. On, który był obdarzony moŜliwością widzenia, musiał obrócić się i przyjąć na siebie brzemię samotności, przed którą, jako dziecko, miał nadzieję uciec.
Objąć ją jako jego pierworództwo. Najpierw jednak władza. Krok po kroku, a pierwszy prowadził ku zapoczątkowaniu własnego panowania nad Innymi jego brata. Kiedy to osiągnie, będzie mógł ruszyć dalej i uczynić z organizacji duŜo potęŜniejszy instrument, by w końcu, posługując się nim jako odskocznią, zyskać kontrolę nad wszystkimi planetami - nawet nad Starą Ziemią. Myśli uciekły mu w stronę Freilandu i tego, co - jako pierwsze - musiał tam zrobić. Freiland - najstarsza z zewnętrznych podorganizacji Dahno. Wiceprezesem był tam Hammer Martin, a dane na jego temat, które Bleys widział w biurze brata, mówiły, Ŝe miał przodków wywodzących się ze wszystkich trzech Kultur Odłamkowych - Dorsajów, Exotików i Zaprzyjaźnionych. Zanim - tuŜ po dwudziestce - zerwał z rodziną, był wychowywany jako wojujący Zaprzyjaźniony. Wszyscy wiceprezesi władający oddziałami Innych byli ambitni; inaczej nie rywalizowaliby z kadetami ze swoich grup, by jako pierwsi zrobić dyplom i pokierować częścią organizacji. Bleys uwaŜał, Ŝe kombinacja ambicji Hammera i jego wychowania jako Zaprzyjaźnionego, podpowiada sposób postępowania z nim.
Rozdział 22 - Jesteś pierwszym, którego Dahno wysłał z zespołem, by rozszerzyć działanie organizacji na inne światy - powiedział Bleys Hammerowi Martinowi, kiedy siedzieli nad głównym daniem wieczornego posiłku pierwszego dnia pobytu Bleysa na Freilandzie. Było to zupełnie zwyczajne stwierdzenie, ale głębia głosu Bleysa i ciepło spokojnego spojrzenia jego brązowych oczu wpatrzonych w spłowiałe, niebieskie tęczówki Hammera sugerowały, Ŝe to wyraźny komplement. Restauracja, do której Martin zabrał Bleysa, miała inny wystrój niŜ ulubiony lokal Dahno na Zjednoczeniu. Była nieco bardziej luksusowa, ale takŜe w większym stopniu zaprojektowana tak, aby ludzie mogli wyraźnie widzieć część pozostałych stolików i siedzących przy nich gości. To było miejsce, gdzie się widziało i było widzianym. - Tak, zawsze to doceniałem - odparł Hammer. Podobnie jak Bleys nie pił do posiłku wina ani Ŝadnego innego relaksacyjnego napoju. Nadal ujawniało się wiele z jego religijnej surowości. - To była dla mnie wielka okazja i staram się wycisnąć z niej jak najwięcej. Pochlebiam sobie, Ŝe mi się to udaje. Tajemnicą jest subtelność; zawsze subtelność, nigdy siła. Bleys rozpoznał w tym zdaniu część mowy dyplomowej, którą Dahno wygłosił do ostatnich trzech grup kadetów. Hammer wypowiedział te słowa w taki sposób, jakby je wymyślił; i, uznał Bleys, tamten, przynajmniej do pewnego stopnia, prawdopodobnie tak uwaŜał. - Tutejsza sytuacja jest oczywiście inna od tej na Zjednoczeniu - ciągnął Hammer. To wynik bardziej otwartego społeczeństwa. Mam więc szersze pole działania. - Jestem tego pewien - mruknął Bleys. - Oczekuję, Ŝe pokaŜesz mi, co robisz i na czym polegają róŜnice. - Do twojego wyjazdu jestem całkowicie do twojej dyspozycji; no cóŜ, niemal całkowicie - odparł Hammer. - Powiedziałeś, Ŝe to potrwa dwa tygodnie?
- Dwa tygodnie, zanim będę mógł wsiąść na statek lecący bezpośrednio na Cassidę i Newtona. - Skoro jesteś tak blisko - rzekł Hammer - to dziwię się nieco, Ŝe nie zatrzymałeś się najpierw na Nowej Ziemi. - Wstąpię tam w drodze powrotnej na Harmonię, a potem na Zjednoczenie - rzekł Bleys swobodnie. - To dogodniejsza trasa. Przy okazji - mówiłeś coś o potrzebie wprowadzenia zmian w strukturze miejscowego oddziału organizacji z powodu róŜnic, jakie dzielą Freiland i Zjednoczenie. - Drobne, tylko drobne dostosowania - odparł Hammer. Skorzystał z wypowiedzi Bleysa, Ŝeby uszczknąć coś ze swojego dania i musiał się teraz pospieszyć z przełknięciem i odpowiedzią. - Przedstawię ci wszystkie poprawki. Bądź łaskaw przyjrzeć się im dokładnie i przekazać Dahno. Jeśli którakolwiek nie spodoba mu się... Hammer pozostawił zdanie w zawieszeniu. Wyraźnie nie spodziewał się, Ŝeby Dahno nie zaaprobował zmian. Częścią umysłu Bleys rozwaŜał ironię, jaka kryła się w zderzeniu charakterystycznego dla Zaprzyjaźnionego wyglądu tego szczupłego męŜczyzny o wąskiej twarzy, z jego wymową i zachowaniem godnym złotoustego Exotika. - Widziałeś dzisiaj biuro - ciągnął Martin - nic tam nowego, oczywiście. Jutro przedstawię ci grupę kadetów, których teraz szkolimy. - Jest jeszcze pomieszczenie z plikami danych za twoim gabinetem - sprzeciwił się Bleys. - Chciałbym się z nimi zapoznać. - Tak? Oczywiście - Hammer machnął lekcewaŜąco ręką; był to bardzo nieprzyjazny gest. - W kaŜdym razie w większości są to te same stare informacje, które zostały przesłane do waszego biura na Zjednoczeniu. Ale skoro nalegasz. - Istotnie - rzekł Bleys grzecznie. - Rzecz w tym, Ŝebym mógł wrócić do brata i powiedzieć mu, Ŝe obejrzałem wszystko. - Oczywiście - Martin skinął głową. - To powinno zabrać mi kilka najbliŜszych dni, nawet jeśli będę zaczynał wcześnie rano i pracował do późna. Mógłbym nawet wpaść w nocy i zacząć przeglądać pliki powiedział Bleys. Pierwszą rzeczą, jaką osiągnął dzięki pełnomocnictwu Dahno, było otrzymanie duplikatów wszystkich kluczy, o których Hammer powiedział mu, Ŝe są związane z organizacją i jej działalnością. - Przypuszczam, Ŝe masz od rana spotkania, więc nie spodziewam się ciebie wcześniej niŜ dopiero jutro koło południa. - Dobrze - w głosie Martina zabrzmiała nuta ulgi. - Jeśli nie masz nic przeciwko temu, bo mój terminarz jest teraz nieco napięty. Jak wiesz, Freiland to bardzo otwarta planeta, co oznacza, Ŝe rozmaite przedsiębiorstwa są rozrzucone na jej powierzchni, a muszę w najbliŜszych dniach odbyć parę spotkań poza miastem. Mogę je oczywiście przełoŜyć, ale lepiej by było, gdybym nie musiał tego robić... - Nie będzie takiej potrzeby - powiedział Bleys; uśmiechnął się do rozmówcy. Uczynimy moją wizytę tak przyjemną i niekrępującą, jak to tylko moŜliwe. Bleys mógł pojechać do biura Hammera bezpośrednio po kolacji z nim. Nie był zmęczony. Postanowił jednak wrócić do hotelu, by uzyskane wiadomości oraz to, co zaobserwował na temat Martina, zapadło mu głębiej w umysł. Wiele spraw korzystało na tym, Ŝe Bleys odkładał je na jakiś czas, by się przekonać, czy nie zaowocują jakimiś dalszymi informacjami.
W wypadku Hammera Bleys był juŜ pewny, Ŝe mógł odkryć coś interesującego, a jednocześnie mogącego wywołać mocny sprzeciw Dahno. Był takŜe prawie pewien, Ŝe Martin ukrywał przed nim lub juŜ ukrył, wszystkie takie dowody. Ale poszlaki, w postaci wniosków i konkluzji wyciągniętych z tego, co mogły mu powiedzieć oficjalnie dostępne pliki albo wesprą, albo zniszczą to wyobraŜenie. Jakby nie było, ten człowiek był nadal w siedmiu dziesiątych Zaprzyjaźnionym. To, co budziło podejrzliwość Bleysa, mogło być po prostu wynikiem jego niezapowiedzianej wizyty - oto na drodze Hammera pojawił się brat Dahno; krewny o którym Martin ledwo wiedział, Ŝe istnieje. Szczególnie brat wyposaŜony w tak rozległe pełnomocnictwa. Po jakimś czasie leŜenia w łóŜku i myślenia, Bleysowi przyszło coś do głowy. Jako bardzo mały chłopiec był raz z matką na Freilandzie. Mogło okazać się waŜne, by poznał charakter tego społeczeństwa z punktu widzenia dorosłego. Znał historię tego świata. Pierwsze osadnicze grupy tworzyli bardzo twardogłowi przedstawiciele zachodniej i północnej Europy, którzy nie wykorzystali jednak w pełni korzyści płynących z faktu, Ŝe planeta była samowystarczalna w złoŜa rud metali i zasoby energetyczne - na przykład na Freilandzie nie trzeba było nigdzie budować Core Tap. Masywy lądowe pokrywała wystarczająca mnogość pasm górskich, w których - w odpowiednich miejscach - zbudowano źródła mocy w postaci kolektorów wodnych i słonecznych. Bleys wstał i zszedł na dół. Przeszedł się najpierw po barach i salach restauracyjnych hotelu, a potem po jego najbliŜszej okolicy, by przyjrzeć się ludziom. Miejscowi, których widział, nie okazywali nic, co by było podobne opanowaniu mającemu rzekomo być znakiem rozpoznawczym Dorsajów, ani wewnętrznego spokoju i pewności, cechujących mieszkańców światów Exotików. Mówiąc ogólnie, byli niŜsi, hałaśliwsi i wyraźnie mniej zdyscyplinowani - przynajmniej w wolnym czasie. Spotkał więcej ludzi pijanych albo na wpół pijanych, niŜ pamiętał, by kiedykolwiek stało się to jego udziałem; nawet jako chłopiec nie widział ich tylu na Nowej Ziemi czy na innych planetach. W nastroju nocnego Ŝycia Freilandu było coś z atmosfery miasta wyrosłego na pograniczu. Jeśli ta swoboda i wolność przenosiły się na tutejszą politykę, to naleŜało oczekiwać duŜo więcej jawnej samowoli uprawianej przez członków trzyizbowego rządu, chociaŜ kiedy przychodziło do wprowadzania ustaw i rządzenia krajem, to tylko jedna z izb stanowiła realną władzę. Dwie pozostałe reprezentowały sfery biznesu i - przynajmniej na papierze - nie miały w ogóle władzy lub tylko bardzo niewielką. Ciekawe było to, Ŝe grupy interesów, tak jak i odłamy społeczeństwa, wybierały przedstawicieli wyłącznie do tego jednego, wpływowego, rządzącego organu. Bleys znalazł się w biurze Hammera przed świtem. ZauwaŜył z zainteresowaniem, kiedy ujrzał wczoraj wnętrze, Ŝe zaprojektowano je i wyposaŜono dokładnie tak samo, jak biuro Dahno. Nawet biurka dla dwóch pracowniczek stały w tym samym miejscu i w identycznie ukształtowanym pomieszczeniu, a do centrum przetwarzania danych prowadziły z osobistego gabinetu Hammera podobnie ukryte drzwi, które otworzyły się za dotknięciem jednego z kluczy. Zaczął przeglądać dokumenty. Jego studia nad plikami Dahno wykształciły w nim zdolność do błyskawicznego szacowania wartości zawartych w nich danych. Przeglądał je szybko; okazało się, Ŝe zdecydowana większość była taka, jak to Hammer sugerował - kompletnie bez wartości i nieinteresująca.
Ale były takie, które wskazywały na coś zupełnie innego. Bleys szukał pewnych wzorów lub doniesień, które wskazywałyby na to, Ŝe coś ukryto. śaden człowiek nie był w stanie robić czegoś dzień po dniu, nie zdradzając przy tym pewnych przyzwyczajeń, które ujawniały się w systemie postępowania, jakim się przy tym kierował. JeŜeli część tego sposobu działania była zaprojektowana w celu ukrycia czegoś, a osobie archiwizującej dane zaleŜało na tym, by to coś nie wyszło na jaw, to porównanie odpowiedniej ilości plików mogło ujawnić, Ŝe wzór powtarza się wystarczająco często, by wzbudzić podejrzenia. W takim postępowaniu nie było nic skomplikowanego. Wymagało ono jedynie kogoś dysponującego zdolnością do przeglądania plików z tak nadzwyczajną szybkością, z jaką robił to Bleys, identyfikowania podejrzanych wzorców postępowania i przechowywania ich w pamięci, gdzie czekały, gotowe do przywołania, jeśliby pokazał się podobny model. Kiedy zostałaby zebrana wystarczająca ilość wzorów, pozostawało jedynie polecić komputerom zgromadzenie przykładów i wydrukowanie ich. Mając wystarczającą ilość dowodów w ręku i pamiętając o ich kontekście, mógł zacząć snuć przypuszczenia na temat tego, co Hammer usiłował ukryć. Im więcej Bleys odkrywał na drodze dedukcji, tym lepiej orientował się w tym, czego ma szukać w innych wzorcach; i tym bardziej zbliŜał się do tego, co ten drugi człowiek usiłował przemilczeć. Pomimo zdolności Bleysa minęło półtora dnia, zanim stworzył jakiś solidny obraz tego, co mogło kryć się za tymi najwyraźniej kompletnymi i jawnymi plikami; i upłynęło jeszcze półtora dnia od tego momentu, zanim był gotów porozmawiać o tym z Martinem. Na podniesienie interesującego go tematu wybrał ponownie chwilę, kiedy obaj jedli kolację i gdy jedzenie oraz zwyczajna rozmowa rozluźniła starszego męŜczyznę. Potem, kiedy nakrycia po głównym daniu były gotowe do uprzątnięcia, Bleys sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął papier, który wręczył Hammerowi. - Widziałem to - rzekł Martin z uśmiechem. - Pokazałeś mi dokument, gdy tylko wylądowałeś. - Tak - odparł Bleys spokojnie, patrząc Hammerowi w oczy. - A ty podporządkowałeś się mu co do joty, prawda? Martin odpowiedział mu zaintrygowanym spojrzeniem i gdy cisza przeciągała się, a Bleys nie opuszczał wzroku, uśmiech zniknął wolno z twarzy jego rozmówcy. - Nie rozumiem - powiedział Hammer - co masz na myśli? Bleys zabrał list, złoŜył go i wsunął z powrotem do wewnętrznej kieszeni marynarki. - Nie będzie mi się podobało przekazanie tej odpowiedzi Dahno - rzekł. Po raz pierwszy Bleys zaczął odbierać przelotne, instynktowne, ale niezaprzeczalne oznaki budzącej się w Hammerze trwogi. Rozproszone światło błyszczało nieco jaśniej na jego czole, wskazując na zwiększoną wilgotność skóry. Oddech Martina przyspieszył nieznacznie, ale niewątpliwie - a jego dłonie zacisnęły się na elementach zastawy stołowej. Podniósł widelec; drugą dłonią chwycił nóŜkę kieliszka z wodą. - Nadal nie rozumiem - rzekł Hammer doskonale opanowanym głosem. - Dobrze - powiedział Bleys. - - Zatem nie będziemy więcej o tym mówić. - Świetnie! - w głosie Martina zabrzmiała ulga. - Wiesz oczywiście - odezwał się Bleys - Ŝe będę musiał powiedzieć o tym Dahno, kiedy wrócę na Zjednoczenie? - Cokolwiek sobie myślisz, jest słuszne - odparł Hammer sztywno. - Widzisz - ciągnął Bleys cicho - przekonaliśmy się, Ŝe w rozmaitych sytuacjach, i w działaniu organizacji lub podorganizacji operujących samodzielnie, nieuchronne są pewne rzeczy. Jedną z nich jest to, Ŝe szef, z konieczności, dysponuje pewnymi informacjami, które
muszą być utrzymywane przed wszystkimi w tajemnicy. Z drugiej strony, bardzo często są to dane, co do których nie moŜe po prostu zaufać swojej pamięci. Więc, w rezultacie, istnieją tajne pliki. - Nie mam - powiedział Hammer - Ŝadnych tajnych plików. - Mimo to uwaŜam, Ŝe powinniśmy o nich porozmawiać - sprzeciwił się Bleys, mówiąc nadal łagodnie. - Widzisz, jednym z powodów, który prowadzi do powstania tajnych akt, jest to, Ŝe kaŜdy - u władzy czy nie - prowadzi prywatne Ŝycie na równi z tym organizacyjnym; i znowu jest rzeczą nieuchronną, Ŝe sprawy Ŝycia prywatnego będą osaczać człowieka i wpływać na Ŝycie organizacyjne. To są kwestie, które trzeba trzymać w sekrecie. Jak powiadam, zawsze tak jest. - MoŜesz powiedzieć Dahno - rzekł Martin przez zaciśnięte zęby - Ŝe to jest miejsce, w którym ta zasada została złamana. Nigdy nie musiałem niczego ukrywać przed organizacją i nadal nie czuję takiej potrzeby. Powtarzam - na Freilandzie nie ma nic takiego, jak tajne pliki. - Dobrze. Dokładnie tak mu powiem - odparł Bleys. - A teraz, moŜe zmienimy temat? Przede wszystkim przepraszam, Ŝe musiałem go poruszyć, ale rozumiesz, Ŝe jest to coś, o co będę musiał zapytać podczas postoju na kaŜdej planecie. Zesztywniałe mięśnie szczęki Hammera pozostały napięte. - Tak... - rzekł i zmienił niechętnie ton głosu na taki, w którym zaczęły pobrzmiewać nuty lepszego humoru. - Potrafię to zrozumieć. Pod warunkiem, Ŝe absolutnie wyraźnie przekaŜesz Dahno, Ŝe tutaj nic takiego nie ma. - MoŜesz mi zaufać - powiedział Bleys, uśmiechając się do niego. - Dostarczę bratu dokładne fakty na temat wszystkich planetarnych organizacji Innych, jakie mamy. Mając tę najwyraźniej draŜliwą kwestię za sobą, obaj męŜczyźni czynili usilne starania, by stonować emocje, jakie wywołała i znaleźć bardziej interesujące oraz przyjemniejsze tematy do rozmowy. Hammer zaczął opowiadać Bleysowi o rozmaitych nauczycielach i trenerach, których zatrudniał dla swoich kadetów oraz o tym, w jaki sposób zamierza wykorzystać grupę swoich podopiecznych, gdy ci ukończą kurs - gdyŜ organizacje spoza Zjednoczenia szkoliły kadetów na własny uŜytek. W końcu cel sprowadzał się do tego, by skutecznie wyedukowanych ludzi umieścić w kaŜdym miejscu, w jakim moŜna było pozyskiwać cenne informacje. Podobna rozmowa trwała przez większą część kolacji, a po niej Bleys wymówił się od dalszego towarzyszenia Hammerowi, chociaŜ ten robił aluzje, Ŝe gościowi mogłyby się spodobać rozrywki, zapewniane przez nocne Ŝycie Freilandu. Bleys powiedział, Ŝe jest bardziej zmęczony przylotem tutaj, niŜ się tego spodziewał. Odczuwane przez pierwsze dwa dni podniecenie sprawiło, Ŝe odsuwał od siebie znuŜenie, ale teraz zmęczenie dopadło go. Kiedy zdarza się coś takiego, wyjaśnił Martinowi, zwykle śpi bez przerwy dziesięć do dwunastu godzin. Zgodnie z tym rozstali się, gdy kolacja dobiegła końca i Bleys udał się na górę do swojego apartamentu. Usiadł przy biurku w salonie i uzupełnił prowadzony przez siebie dziennik, który przywiózł ze sobą, o wydarzenia minionego dnia, łącznie z rzetelnym sprawozdaniem z jego rozmowy z Hammerem na temat tajnych akt. Uporawszy się z tym obowiązkiem, odłoŜył dziennik w obwolucie do walizeczki i wyszedł na chwilę na balkon ciągnący się wzdłuŜ ściany salonu i sypialni. Znajdował się na trzydziestym piątym piętrze wielokondygnacyjnego budynku hotelu i skrzące się światłami u jego stóp miasto rozciągało się daleko jak okiem sięgnąć. ZauwaŜył,
moŜe z tuzin przecznic dalej, ciemną iglicę biurowca, który wznosił się dokładnie na wprost jego hotelu, tak Ŝe ktoś stojący tam w oknie lub na balkonie mógł patrzeć bezpośrednio w stronę pokoju Bleysa. Nic by, oczywiście, nie dało uruchomienie kamery w dogodnym punkcie tamtego budynku, na piętrze, które znajdowało się na tej samej wysokości, co jego apartament. Z takiej odległości cienkie firanki stanowiłyby dla kamery nieprzezroczystą ścianę, ale mikrofon kierunkowy mógłby z łatwością wychwycić najsłabszy hałas, jaki Bleys powodowałby w nocy. Oczywiście, gdyby spał równo całą noc, jak to powiedział Hammerowi, podsłuchiwanie nie byłoby interesującym zajęciem. Miło było czuć się bezpiecznie - przynajmniej przed zakusami dalekosięŜnej kamery, którą ktoś mógłby zogniskować na dwóch pokojach, by zobaczyć wszystko, co mogło się tu wydarzyć. Normalnie, Bleys zamykał drzwi balkonowe, co uwaŜał za rzecz zrozumiałą samą przez się, ale dziś w nocy, kiedy poszedł do sypialni, by przygotować się przed pójściem do łóŜka, odsunął jedną część drzwi balkonowych, a zablokował drugą, i zaciągnął tylko firanki. Potem zdjął buty, włoŜył szlafrok i zawiązał pasek. PołoŜył się na łóŜku na plecach, zgasił światło i załoŜył ręce za głowę. LeŜał, patrząc w ciemny sufit pokoju, który był ledwie oświetlony przez wpadający z zewnątrz blask świateł miasta - apartament był zatem ciemnym miejscem dla kaŜdego, kogo oczy nie przywykły do mroku, ale panujące warunki zapewniały słabą widoczność Bleysowi, gdy jego wzrok przystosował się do nich. Krótko po północy dwie ciemne sylwetki opuściły się cicho na balkon. Intruzi mogli dostać się tam tylko z dachu budynku. Bleys, równie cicho, podniósł się z łóŜka i przeszedł w róg pomieszczenia, tam, gdzie ściana spotykała się z szybą oddzielającą pokój od balkonu. Rozwiązał pasek płaszcza kąpielowego; trzymał pasek luźno, w obu rękach przed sobą. Czekał w nieco głębszym cieniu, który spowijał róg pomieszczenia. Dwaj nocni goście zajrzeli ostroŜnie przez otwarte drzwi balkonowe. Z powodu zewnętrznego blasku, który nadal zwęŜał ich źrenice, nie byli w stanie dostrzec, czy na łóŜku ktoś leŜał, czy nie. Po chwili spróbowali otworzyć tę część okna balkonowego, która była zablokowana, a przekonawszy się o daremności tych usiłowań, weszli do pokoju, jeden za drugim, przez drugie drzwi, przesuwając się cicho między firankami z gazy. Obaj mieli broń ręczną, którą Bleys rozpoznał na podstawie długich luf, sterczących groteskowo w kierunku celu z otaczających je drucianych osłon, jako pistolety próŜniowe. Broń zamachowców. Wojsko nie miało z niej poŜytku z powodu nadzwyczaj krótkiego zasięgu i kiepskiej celności powyŜej dziesięciu metrów. Ale była to broń absolutnie cicha i nie zostawiała Ŝadnych śladów na ciele w miejscu, gdzie uderzały impulsy energii - a w tym obszarze, który został nimi dotknięty, zanikała całkowicie na kilka minut elektryczna aktywność organizmu. Strzał w serce oznaczał natychmiastową śmierć, której przyczyny nawet w obecnych czasach - nie moŜna było odróŜnić od zwykłego zawału. Kiedy drugi z zamachowców wszedł do pokoju, Bleys przesunął się za niego; w obu rękach - nieco rozstawionych, aby jego odcinek opadał luźno - trzymał swój pasek. Przerzucił pasek nad głową drugiego męŜczyzny i mocnym szarpnięciem zaciągnął wokół jego szyi; zacisnął z całej siły, napinając mięśnie, które wykształcił przez pięć lat ćwiczeń. MęŜczyzna zamarł na moment, a potem zwiotczał pod wpływem doznanego wstrząsu i odcięcia dopływu krwi do mózgu. Bleys przerwał upadek ciała, objąwszy je lewym ramieniem, a prawą ręką wyrwał z
mdlejącej dłoni zamachowca broń próŜniową. Bezwładne ciało uderzyło o podłogę; pierwszy męŜczyzna, zaalarmowany przez cichy rumor, odwrócił się i stanął na wprost lufy pistoletu swojego partnera, wycelowanego w niego z odległości kilku cali. - Rzuć broń! To był głos Bleysa, wyposaŜony w całą siłę i rezonującą głębię, jakie nadały mu ostatnie lata ćwiczeń, wraz z brzmiącym w nim tonem bezwzględnego nakazu, czego Bleys nauczył się od Henry’ego. - Cofnij się do łóŜka. Zamachowiec uczynił, co mu polecono. Trzymając broń wycelowaną w napastnika, Bleys zgarnął pistolet, który ten dopiero co upuścił. Ahrens obszedł szerokim łukiem łóŜko, mierząc nadal w obu męŜczyzn, przytomnego i nieprzytomnego. - Przesuń swojego kumpla do nóg łóŜka. Potem połóŜ się obok niego; obaj na brzuchach, i zostańcie tam. Cały czas będę was trzymał na muszce. Tamten usłuchał. Bleys podszedł do głowy łóŜka, włączył światło i hotelowy telefon. Jednym palcem wybrał prywatny, nocny numer Hammera. Gdziekolwiek tamten męŜczyzna był, połączenie zostanie tam automatycznie przekierowane. Telefonu nie odbierano wystarczająco długo, by wskazywało to na niechęć do uczynienia tego. W końcu jednak rozległ się głos Martina - ochrypły, jakby jego właściciel rozbudził się właśnie ze snu. - Kto mówi? - zapytał. - Kto? Myślę, Ŝe wiesz - odparł Bleys. - Mówi Ahrens. Wdepnąłem tutaj w nieco kłopotliwą sytuację. Chciałbym, Ŝebyś natychmiast przyjechał do mnie do hotelu. Przez chwilę na drugim końcu przewodu słychać było niezrozumiałe mruczenie, a potem rozległ się głos Hammera - nadal ochrypły od snu, ale wystarczająco wyraźny. - Przykro mi, ale nie mogę teraz przyjść. Zobaczę się z tobą rano... - Martin - przerwał mu Bleys szybko - czy pamiętasz dokument, który był pierwszą rzeczą, jaką ci pokazałem, kiedy spotkaliśmy się w tutejszym terminalu kosmicznym? Nastąpiła chwila ciszy. Potem rozległ się głos Hammera, ale juŜ nie zaspany, tylko gniewny. - Pamiętam! - Zatem moŜesz zjawić się tutaj natychmiast - rzekł Bleys. - Dobra, za ile moŜesz tu być? - To nie jest takie proste - warknął Martin. - LeŜę w łóŜku. Najwcześniej za pół godziny. - Pół godziny? - powtórzył Bleys. - Nie sądzę... Urwał, by odwrócić głowę od telefonu i odezwać się do jednego z zamachowców, którego pozbawił przytomności, a który dochodził teraz do siebie i instynktownie zaczął gramolić się na równe nogi. - Zostań, gdzie jesteś! - polecił mu Bleys, ale bez nadmiernego nacisku, gdyŜ wiedział, Ŝe jego głos będzie takŜe słyszalny przez telefon. - Obawiam się, Ŝe nie mogę czekać pół godziny, Hammer. Dwadzieścia minut. Przerwał połączenie. - Słyszeliście obaj? - zapytał, podchodząc do nóg łóŜka i stając nad dwoma męŜczyznami leŜącymi na podłodze. - Będziecie musieli zostać tutaj przez dwadzieścia minut. Tylko spokojnie. Jeśli którykolwiek z was będzie usiłował wstać, zastrzelę go. Tamci nie odezwali się ani nie poruszyli.
Minęło trochę więcej niŜ dwadzieścia minut, po czym przy drzwiach apartamentu Bleysa odezwał się dzwonek. Ahrens wcisnął guzik interkomu. - Kto tam? - Dobrze wiesz. Hammer. Przyciskiem panelu przy łóŜku Bleys zwolnił blokadę drzwi. Słyszał, Ŝe Martin wszedł do środka, a drzwi zamknęły się za nim; chwilę później, po przejściu salonu, Hammer stanął na progu sypialni. Zatrzymał się gwałtownie na widok młodych męŜczyzn na podłodze i próŜniowych pistoletów w dłoniach Bleysa. - Znasz, oczywiście, tych dwóch - powiedział Ahrens. - Ja? Nigdy w Ŝyciu ich nie widziałem! - odparł Martin; uśmiechnął się. - Zdaje się, Ŝe ujawniasz dziś w nocy dziwne kaprysy, Bleys. - Dobra, wy dwaj, na podłodze - rzekł Bleys. - Słyszeliście jego głos, teraz moŜecie podnieść głowy na tyle, Ŝeby mu się przyjrzeć. Dalej! Na krótko unieśli głowy i ponownie połoŜyli je na podłodze. - Znacie go, oczywiście - stwierdził Bleys. Obaj leŜący na podłodze zaprzeczyli, mrucząc. - A ty teŜ jesteś pewien, Ŝe ich nie znasz, Hammer? - zapytał Bleys. - Wielka szkoda. Myślałem, Ŝe całą tę sprawę dałoby się załatwić spokojnie i po cichu. Wygląda jednak na to, Ŝe będę musiał ich zabić, a ty będziesz musiał zająć się potem usunięciem ich ciał i dopilnowaniem, Ŝeby policja nie niepokoiła mnie i Ŝebym nie słyszał na ten temat ani słowa więcej... ChociaŜ sąd i tak uniewinniłby mnie - ciągnął z namysłem. - Widać wyraźnie, Ŝe to intruzi. Zadali sobie trud ubrania się w czarne stroje. A kiedy wylądowałem na tej planecie, celnicy nie znaleźli w moim bagaŜu pistoletów próŜniowych. Tak, mógłbym po prostu wykpić się z tego, ale... Uśmiechnął się do Martina. - Wolałbym raczej, Ŝebyś ty się tym zajął. - Jak ci się zdaje, co mogę zrobić, jeśli ich zabijesz? - zapytał Hammer. - Co kaŜe ci myśleć, Ŝe mogę cię uchronić przed wymiarem sprawiedliwości? - Sądzisz, Ŝe nie moŜesz? - spytał Bleys. - No cóŜ, to interesujące. Jesteście pierwszą organizacją Innych poza Zjednoczeniem. NajdłuŜej działającą grupą. Chcesz mi powiedzieć, Ŝe po tylu latach nie masz takich wpływów, by załatwić podobną sprawę, nawet jeśliby zahaczała ona o kompetencje policji i sądu? Wiesz, naprawdę ci nie wierzę. UwaŜam, Ŝe jesteś zbyt skromny. Wiem, Ŝe Dahno poczuje się bardzo zaskoczony, usłyszawszy, Ŝe nie dysponujesz takimi wpływami. Jestem absolutnie pewien, Ŝe poradziłbyś sobie z tym problemem, gdybym ich zabił. Pomyślałem tylko, Ŝe byłoby to dla ciebie mniej kłopotliwe, gdybym nie musiał tego robić. Widzisz, uwaŜam, Ŝe ich znasz. Jesteś absolutnie przekonany, Ŝe tak nie jest? Nastąpiła długa przerwa, podczas której spojrzenie Bleysa wędrowało od tych dwóch na podłodze do Hammera i z powrotem - a potem znowu na Hammera. - Dobra, znam ich! - powiedział Martin. - To moi ludzie, niezdarni idioci! - Teraz okazujesz wobec nich zbytnią surowość - stwierdził Bleys. - Jestem pewien, Ŝe gdzieś w trakcie szkolenia członków twojej grupy zostało powiedziane, Ŝe odpowiedzialność ponosi zawsze dowodzący. Jeśli są niezdarni, to twoja wina. A teraz, co z pozbyciem się ich? - Pozwól im odejść... - rzekł Hammer. - Pod twoją opieką, jak najbardziej - odparł Bleys; zwrócił się do leŜących na podłodze męŜczyzn. - MoŜecie wstać i iść z tym człowiekiem albo zrobić, co wam poleci. Bleys trzymał pistolety wycelowane w intruzów, podczas gdy ci wstawali z podłogi;
patrzyli to na niego, to na Hammera i stali, niezdecydowani. - Tam na zewnątrz będzie lina albo coś podobnego - zwrócił się do nich Martin. Niech ten, kto jest na dachu, wciągnie was z powrotem; i postarajcie się obaj wydostać stąd w taki sposób, Ŝeby nie pozostawić Ŝadnego śladu swojej bytności. Jeśli potraficie! Wyszli, nieco markotni. Byli bardzo podobni do siebie i gdyby nie drobna róŜnica w kolorze włosów, mogliby w swoich czarnych strojach ujść za bliźniaków. Opuścili sypialnię bez dalszego oglądania się na Hammera czy Bleysa; po prostu odwrócili się i wyszli na balkon przez rozcięcie w zasłonach. Bleys odczekał, póki nie usłyszał dźwięku wydawanego przez wciąganą na dach platformę. Potem odłoŜył jeden z próŜniowych pistoletów, sięgnął w stronę panelu sterowniczego przy swoim łóŜku i włączył światła na balkonie. W tym czasie pistolet w jego drugiej dłoni był wycelowany mniej więcej w kierunku Hammera. Światła na zewnątrz rozbłysły; balkon był pusty. - Teraz rozumiesz, dlaczego powiedziałem nieco wcześniej tego wieczoru, Ŝe pewne rzeczy są nieuchronne. Czy nie ma jakichś tajnych plików, które zamierzasz mi pokazać? - Zobaczysz je jutro - rzekł Martin. - Wiesz co? - rzekł Bleys. - Zanim zobaczę je jutro, mogą juŜ być zmienione. To dziwne, co moŜe się czasem przydarzyć plikom. Niektóre rzeczy znikają, a inne ulegają zmianie, aby ich znaczenie było inne. Proponuję, Ŝebyśmy teraz rzucili na nie okiem. - Teraz? - powtórzył Hammer. - Jest środek nocy albo i później. - Nie ma sprawy - stwierdził Bleys. - Nie czuję się ani trochę zmęczony.
Rozdział 23 Część recepcyjna biura Martina Hammera miała ten sam krzykliwy wygląd, jaki mają podobne pomieszczenia. Światła, które sprawiały wraŜenie zbyt jaskrawych oraz puste powierzchnie sprzątniętych biurek zdawały się negować istnienie w tym miejscu dziennego Ŝycia. Coś z tego nastroju miał w sobie nawet gabinet Hammera, którego podłogę wyłoŜono dywanem, a ściany pokryto boazerią. Kiedy mieli wejść do elektronicznego archiwum, Bleys połoŜył po przyjacielsku dłoń na ramieniu niŜszego męŜczyzny i poczuł, Ŝe mięśnie tamtego stęŜały pod marynarką. Zwyczajową zasadą Zaprzyjaźnionych było unikanie wszelkiego kontaktu fizycznego, a w charakterze Hammera tkwiło nadal dość wpojonych mu w młodości zasad, by Martin w dalszym ciągu reagował zgodnie z nimi. Bleys odezwał się do Hammera przyjacielskim, uspokajającym tonem. - No cóŜ - powiedział - ty wiesz, a ja nie, jak duŜo materiałów zawierają te pliki, które zamierzam przejrzeć. Chcę, Ŝebyś był tu ze mną, kiedy będę je czytał. MoŜe więc przyniósłbyś sobie fotel, jeśli uwaŜasz, Ŝe będzie ci potrzebny? - Nie, dzięki - rzekł Hammer sztywno. - Usiądę za biurkiem. - Być moŜe sam będę chciał z niego skorzystać - stwierdził Bleys. - Prawdę mówiąc, będę prawdopodobnie przeglądał pliki na ekranie biurka. Bez zbędnego słowa Hammer wziął ze swego gabinetu jedno z węŜszych siedzisk dryfowych, przeniósł je przez stosunkowo wąskie drzwi archiwum i ustawił w przeciwległym
końcu pomieszczenia. Usiadł, skrzyŜował nogi, oparł przedramiona na podłokietnikach i spojrzał na Bleysa. - Jak się dostanę do tych plików? - spytał Ahrens. Hammer sięgnął do kieszeni i rzucił mu pęk kluczy. - Numer siedem - powiedział. - To znaczy, klucz oznaczony siódemką. Bleys włoŜył klucz do szczeliny w panelu kontrolnym biurka i ujrzał, Ŝe na ekranie rozbłysły wielkie litery, składające się na słowo OSOBISTE. Odrzucił klucze Hammerowi i usadowił się przed ekranem. Zaczął wyświetlać pliki w porządku alfabetycznym; przeglądał je pobieŜnie i przechodził do następnych. - Czy ty je w ogóle czytasz? - zapytał Martin po kilku minutach. - Tak - odparł Bleys, nie odwracając wzroku od ekranu. - Potrafię bardzo szybko czytać. Nadal przeglądał pliki. Cała lektura zajęła mu nieco ponad półtorej godziny. Potem wyłączył monitor i obrócił się wraz z fotelem w kierunku Hammera. - Bardzo interesujące - odezwał się. - Sądzę, Ŝe teraz zabierzesz mnie w jakieś spokojne miejsce, gdzie moglibyśmy pogadać. MoŜemy nawet wrócić do mojego apartamentu, jeśli uwaŜasz, Ŝe jest czysty. Ale wyobraŜam sobie, Ŝe jest w nim podsłuch, co? - Był - rzekł Hammer krótko. - Jak wiesz, urządzenia podsłuchowe usuwa się z pokoi hotelowych codziennie. Nie mieliśmy jeszcze czasu zainstalować nowego mikrofonu. Ale zabiorę cię do prywatnego klubu, w którym jest tak wygodnie, jak tego oczekujesz i gdzie o tej porze nikt nam nie będzie przeszkadzał. - W porządku - rzekł Bleys. Prywatny klub, zdawało się, był oddalony tylko o kilka minut jazdy od biura. Hammer otworzył drzwi kolejnym kluczem ze swego kółka i wszedł do środka. Z fotela za małym pulpitem podniósł się męŜczyzna niemal wzrostu Bleysa, ale duŜo masywniejszy i zagrodził im drogę. - Czy to jest pański gość, Hammerze Martin? - zapytał. - Oczywiście - odparł zagadnięty. - Chwileczkę - powiedział męŜczyzna. Wrócił do biurka, usiadł przy nim i w pustym okienku małej, nierzucającej się w oczy plakietki napisał „Gość Harnmera Martina”. Wstał, podszedł z powrotem do Bleysa i przycisnął plakietkę do klapy jego marynarki. Przylgnęła. Bramkarz wrócił na swoje miejsce, a Hammer wprowadził Ahrensa do wielkiego, zupełnie pustego salonu, wyjąwszy puchate, unoszące się fotele, do których wyściełanych podłokietników były przymocowane małe, uchylne blaty z panelami sterowania i miejscem na drinka lub talerz. - Rozgość się - odezwał się Hammer, machając dłonią w kierunku pustego pomieszczenia. Bleys skierował się ku dwóm fotelom przy małym, okrągłym stoliku w rogu sali. - W istocie nie muszę pytać, czy jest na podsłuchu - zwrócił się do Hammera, gdy usiedli - gdyŜ bardziej działałoby to na twoją niekorzyść niŜ na moją, gdyby ktoś poznał treść naszej rozmowy. - Nie jest na podsłuchu - odciął się Martin. Bleys pochylił się ku niemu i uśmiechnął się zachęcająco. Głosem i mową ciała był w stanie przyciągnąć czyjąś uwagę, a czasami wymóc automatycznie uległość na kimś, kto go nawet nie znał. Ale nie dysponował niemal magicznym talentem Dahno do wywoływania ledwie jednym spojrzeniem czy słowem - uczucia szczerej, ciepłej przyjaźni.
Bleys stwierdził, Ŝe nigdy nie będzie w stanie dorównać w tym bratu. Źródło tej umiejętności Dahno kryło się w tym, Ŝe - tak w jego wypadku, jak i ich matki - wszystko co mówił i robił było w danym momencie szczere i prawdziwe. Mówiąc, wierzył bez zastrzeŜeń w kaŜde wypowiedziane słowo. Bleys, który postrzegał wszechświat w absolutnych i sztywnych kategoriach, nie potrafił oszukiwać się w ten sposób - grać czysto w jednej chwili, a fałszywie w drugiej. Teraz jednakŜe był czas na to, by charyzma, którą w sobie wykształcił, przydała mu się - jeśli w ogóle kiedykolwiek miał mieć z niej poŜytek. Z głosem i spojrzeniem, które zniewalały, z ciałem podanym lekko, konfidencjonalnie do przodu i z uśmiechem na twarzy, Bleys odezwał się do Hammera. - Nie powiedziałbym, Ŝe twoje pliki mówią o czymś, czego nie dałoby się naprawić rzekł ciepłym, przyjacielskim głosem ściszonym do tego stopnia, by brzmiał poufale. Martin milczał. - Zorganizowałeś prywatne grupy zamachowców - ciągnął Bleys tym samym łagodnym tonem. - To jest niedopuszczalne. Oprócz funduszy wpływających na rzecz organizacji, przyjmujesz teŜ wynagrodzenia, łapówki i prezenty. To, jak wiesz, takŜe jest niedopuszczalne. Urwał, pozwalając, by jego słowa zapadły w pamięć rozmówcy. Potem uśmiechnął się. - Z drugiej jednak strony, kaŜdemu z kierujących naszymi podorganizacjami potrzebne są fundusze reprezentacyjne, którymi mógłby swobodnie dysponować; i pod warunkiem, Ŝe nie wpływają na nie za duŜe kwoty, wolno załoŜyć takie konto, zasilane z dochodów uzyskiwanych przez organizację na drodze legalnie prowadzonych interesów. Trzeba jedynie przechowywać zapisy na ten temat. Po trzecie, utrzymujesz kontakty z wieloma ludźmi na eksponowanych stanowiskach w rządzie, wojsku, sądownictwie i w biznesie, o których nie wspominają twoje ogólnodostępne pliki. To, być moŜe, jest najpowaŜniejsze przewinienie z tych, które dotąd wymieniłem. Są i pomniejsze - nazwę je grzeszkami... - Nie traćmy czasu na opowiadanie tego, o czym obaj wiemy, Ŝe dopiero co przeczytałeś - odezwał się Hammer. - Czego chcesz? - To jest coś, o czym porozmawiamy za chwilę - powiedział Bleys. - i nie chodzi o to, czego chcę, ale co mogę ci zaoferować. W tej chwili zaproponowałbym to kaŜdemu innemu na twoim miejscu. Umilkł, by do Martina to dotarło. - Jak dotąd wyliczałem twoje błędy - ciągnął Bleys - głównie po to, by ci udowodnić, Ŝe rzeczywiście dokładnie przejrzałem twoje tajne pliki. A teraz zapytałeś mnie, czego chcę. Tak czy inaczej, to nie jest pytanie, które powinieneś był mi zadać. - Nie? - zapytał Hammer. - A jakie? - W jaki sposób my dwaj moŜemy wyprostować tutejsze sprawy - odparł Bleys. Widzisz, twoja organizacja jest częścią organizacji-matki. Wynika z tego, Ŝe cokolwiek robisz, wpływa na całą grupę Innych. A tak dla oczyszczenia atmosfery - masz cokolwiek do powiedzenia na usprawiedliwienie swojego postępowania? - Z pewnością - rzekł Martin. - Dahno jest niemal nadczłowiekiem. Wszyscy to wiemy. Zdaje się, Ŝe ty takŜe masz mnóstwo jego talentów. Ale rzecz w tym, Ŝe Dahno moŜe się coś stać. Coś moŜe zniszczyć strukturę organizacji-matki, o której mówisz, a w takim wypadku kaŜda grupa, taka jak moja na tej planecie, pozostałaby sama. W związku z tym naleŜy przygotować wszystko do tego, aby filia mogła przetrwać samodzielnie.
- To prowadzi równą drogą ku ogólnym planom - powiedział Bleys - które są częścią tego, co mnie tutaj sprowadza. Ale nie mogłem świadomie wyjawić ich komuś, kto nie był przygotowany na ich przyjęcie. - Nasza jedyna nadzieja na przetrwanie musi polegać na tym, Ŝe będziemy mieć tutaj tylko jednego szefa - powiedział Hammer nieustępliwie. - Szefa, który dzierŜyłby wodze absolutnej władzy i był zdolny samodzielnie podejmować decyzje. To nie jest Zjednoczenie, jak wiesz. Te tajne pliki, do których zajrzałeś, to po prostu część moich starań, mających na celu ochronienie organizacji, jeśliby ta została kiedykolwiek odcięta od macierzy, a my musielibyśmy działać na własną rękę. - Trudno mi uwierzyć, Ŝeby Dahno poczuł się usatysfakcjonowany tą odpowiedzią rzekł Bleys łagodnie. - Wiem, Ŝe nie będzie! - odparł Martin z zawziętością w głosie. - I ty takŜe wiesz, Ŝe nie będzie. Ale to jest prawdziwa odpowiedź. Zapytam cię ponownie - czego chcesz? - Czego chcę? - powtórzył Bleys. Oparł się w fotelu i splótł przed sobą dłonie. - Czym jest to, czego pragnie Dahno? Czego chce kaŜdy z nas, łącznie z tobą? Widzisz, Hammer, to są pytania bez znaczenia. Implikują, Ŝe ograniczamy się do samych siebie. A tak nie jest. Z pewnością wiedziałeś to, opuszczając Zjednoczenie. Jestem pewien, Ŝe tak samo wiesz to teraz. - Oczywiście - powiedział Martin. - Chcemy, by cała organizacja urosła w siłę i zdobyła władzę. Ale... - Całkiem słusznie - głos Bleysa zagłuszył wypowiedź Hammera. - „Cała organizacja”. Jestem pewny, Ŝe pamiętasz, co Dahno mówił o jej finalnej przyszłości. No cóŜ, nadszedł teraz czas, by zacząć pracować nad tą przyszłością. To dotyczy nas wszystkich. - Wszystkich? - zapytał Martin. - Masz na myśli Dahno i - być moŜe - takŜe siebie? - Mam na myśli nas - wszystkich Ŝyjących Innych - wyjaśnił Bleys cierpliwie. Zastanów się przez chwilę. Jesteśmy organizacją, poniewaŜ jesteśmy ludźmi. Innymi ludźmi. Jako mieszańcy, mamy przewagę w postaci bardziej otwartego umysłu i sprawniejszego myślenia. Jakiegokolwiek postępu lub jakiego bądź udoskonalenia ludzkość dokonała w obrębie konkretnej Kultury Odłamkowej, my dołączyliśmy je do osiągnięć innej Kultury. - Nie wszyscy mieszańcy mają ten dar - powiedział Hammer. - Nie - zgodził się Bleys. - Nie wszyscy. Ale waŜne jest, Ŝe powszechnie uwaŜa się wszystkich mieszańców z Kultur Odłamkowych za szczególnie uzdolnionych. W związku z tym jest nas dość, by kształtować ludzi. MoŜemy być rozproszeni i tak jest; wielu mieszańców nawet nie zna nas, którzy naleŜymy do organizacji. Ale musimy ich przekonać, tak jak i opinię publiczną, Ŝe wszyscy jesteśmy nadzwyczajnymi osobnikami - urodzonymi przywódcami. - Jak mielibyśmy to osiągnąć? - zapytał Martin. Napięcie, które dało się wcześniej słyszeć w jego głosie, zniknęło częściowo i Bleys wiedział, Ŝe zaczął wywierać wpływ na tego człowieka. - I co to ma wspólnego ze mną, gdybyśmy to robili? - Odpowiadam na twoje pytanie: przez werbunek do organizacji wszystkich mieszańców i nazwanie ich „Innymi”; tak, jak sami siebie nazywamy. Taki był zawsze plan i nadszedł w końcu czas, by go zrealizować. A odpowiadając na drugie pytanie - czy nie widzisz, Ŝe uczestnicząc w tym, stałbyś się w istocie bardzo waŜną postacią w ogromnej i potęŜnej organizacji? Przerwał, pozwalając Hammerowi oswoić się z tym pomysłem. Czuł, Ŝe zaczynał zjednywać sobie tego człowieka. Nie w tym rzecz, Ŝe Martin wahał się i przyswajał sobie
ideę. Inna była teraz cała jego postawa. W znacznym stopniu napięcie mięśni, wyciosane przez odczuwaną wcześniej niechęć do Bleysa, ulotniło się pod wpływem tego, co młodszy Ahrens mówił o jego osobistej przyszłości. - Tak - powiedział w końcu wolno Martin i Bleys widział, Ŝe atrakcyjność pomysłu nim zawładnęła. - Dzięki temu bylibyśmy najpotęŜniejsi pośród gwiazd. - Potęga - rzekł Bleys. - To jest coś, o czym nie mówiono podczas szkolenia - stwierdził Hammer, ciągle zamyślony. - Nie była to odpowiednia pora, Ŝeby o tym wspominać - odparł Ahrens. - Nie pamiętam takŜe, by Dahno nadmienił o tym w swoim przemówieniu dyplomowym - ciągnął Martin. - Nie - Bleys oparł się w fotelu. - Ale widzisz teraz, Ŝe podczas gdy organizacja wykazuje troskę o swoje oddziały, interesuje się powiększaniem ich stanu liczebnego i lokowaniem ich w administracjach Młodszych Światów, informacja o tym, Ŝe Inni dysponują bojówkami, nie wpłynęłaby pozytywnie na ich wizerunek. Hammer milczał dłuŜszą chwilę. - Rozumiem, co masz na myśli - powiedział w końcu. - Przypuszczam po prostu, Ŝe coś poszło źle i ty, lub jeden z szefów organizacji Innych, nie mogliście tego w porę powstrzymać - rzekł Bleys. - Gdyby ktoś złapał zamachowca z naszej organizacji i powiązał go z nazwą „Inni”, to mogłoby dojść do powstania niebezpiecznej sytuacji, w której większość zwyczajnych ludzi - liczebnie nadal przewyŜszających nas w stosunku tysięcy do jednego - zaczęłaby patrzeć podejrzliwie na kaŜdego, kto nazwałby siebie Innym. Ponownie przerwał, pozwalając, by ostatnie słowa dźwięczały Hammerowi w uszach. - Na to - ciągnął - nie moŜemy sobie pozwolić. Musimy uczynić z tej organizacji coś, do czego warto by aspirować, a nie coś, co wywoływałoby próby eksterminacji. Nie chodzi tylko o to, Ŝe taki pogrom mógłby narazić nas wszystkich na niebezpieczeństwo, ale zupełnie uniemoŜliwiłby nam działanie. A organizacja jest naszą jedyną nadzieją na to, byśmy byli rozpoznawani. NadąŜasz? Martin siedział przez chwilę w milczeniu. Wzrok miał nieobecny, a cała jego postawa świadczyła o głębokim namyśle. Po jakimś czasie zbudził się z zadumy i spojrzał Bleysowi prosto w oczy. - I ty naprawdę widzisz tę chwilę, w której Inni mogliby się stać wystarczająco wielką organizacją, by zostać potęgą pośród gwiazd? - zapytał. - Zdobędziemy przynajmniej Nowe Światy - odparł Bleys. - W końcu, być moŜe, takŜe Starą Ziemię. Ale to oznacza, Ŝe oprócz dostarczania Dahno lokalnych informacji, twoim głównym zadaniem od tej pory będzie rekrutowanie do organizacji wszystkich mieszańców Ŝyjących na tej planecie. Hammer zrobił kwaśną minę. - Co z nimi zrobimy? - zapytał. - Na dłuŜszą metę, znajdź kaŜdemu jakieś zajęcie w organizacji; na krótką, po prostu podziel ich na grupy i poddaj szkoleniu, póki nie znajdziesz kaŜdemu z nich miejsca wyjaśnił Bleys. - Taaak... - odparł Martin, przeciągając to słowo z namysłem; potem spojrzał na rozmówcę. - A ty, co ty zamierzasz teraz robić? Bleys odepchnął swój fotel. - No cóŜ, do wyjazdu zostało mi jeszcze kilka dni. Zapoznałem się gruntownie z tym
światem dzięki lekturze dokumentów, ale chcę to porównać z własnymi obserwacjami. Spędzę resztę czasu na rozglądaniu się. MoŜesz mi załatwić przepustkę na galerię widzów Drugiego Domu rządu, co? Drugi Dom był tym, który posiadał rzeczywistą władzę. - Oczywiście - powiedział Hammer, wstając. Ale chociaŜ argumenty Bleysa zdawały się docierać do niego, Martin zaczął przybierać ponownie pozę najeŜonego, niechętnego oponenta, jaką prezentował od chwili, gdy Ahrens poprosił o dostęp do tajnych plików. Wraz z tą zmianą obudziło się w nim do Ŝycia jego poczucie obowiązku jako gospodarza. - Nie wolałbyś, Ŝebym cię oprowadził? ChociaŜ część tej podróŜy powinna sprawić ci przyjemność, a w mieście, lub w zasięgu krótkiego lotu, znajduje się sporo miejsc, które, jak sądzę, spodobałyby ci się. - Nie, dziękuję - rzekł Bleys. - Jak powiedziałem, raczej zapoznam się z planetą. To najlepsze, co mogę zrobić w czasie dzielącym mnie od odlotu. - Czy chcesz, Ŝebym ci towarzyszył? - zapytał Hammer. - Nie, zdecydowanie nie - odparł Bleys. - Chcę to zobaczyć własnymi oczami i w sposób nienaznaczony wpływem jakiejkolwiek towarzyszącej mi osoby. - W porządku - powiedział Martin, kiedy obaj wyszli na zewnątrz. - Ale zanim odlecisz, chciałbym z tobą przynajmniej raz porozmawiać. - Oczywiście - zgodził się Bleys. - W dzień wyjazdu. Jeśli statek wystartuje o czasie, moŜesz wcześniej zaprosić mnie na lunch. - Z przyjemnością - odparł Hammer. Bleys uśmiechnął się do niego szeroko, a po chwili Martin odwzajemnił się tym samym. W trakcie kilku następnych dni Bleys robił dokładnie to, co powiedział. Siadywał na galerii gości ponad parkietem Drugiego Domu i stwierdził, Ŝe wcale się nie róŜnił on od pojedynczej Izby rządu Zjednoczenia. Prawdopodobnie nie róŜnił się od większości rządowych ciał na innych planetach. Jednak Drugi Dom był jasną i przestronną salą z wielkimi świetlikami w kopulastym dachu, co nie tylko sprawiało, Ŝe było to duŜo przyjemniejsze miejsce dla zasiadających w nim posłów, uznał Bleys, ale stanowiło dar dla widzów z galerii. ZauwaŜył, iŜ nie wyglądało na to, by obserwowani przez niego reprezentanci stanowili grupę, jakiej mogło przewodzić kilka silnych, charyzmatycznych postaci, jak to miało miejsce na Zjednoczeniu. Ustaliwszy to, zignorował wszystko inne, co miało związek z rządem. Zamiast poświęcać mu uwagę, skierował ją na przedstawicieli biznesu i na ogólny stan miasta oraz jego wiejskich okolic. Generalny wniosek, jaki wyciągnął, brzmiał, Ŝe Freiland był bogatszym światem, niŜ Bleys się tego spodziewał. Oczywiście Ŝaden z Młodszych Światów nie mógł się równać ze Starą Ziemią nie tylko pod względem zasobów naturalnych, dostępnych nadal za pomocą nowoczesnych metod pozyskiwania, ale i nagromadzonego bogactwa - łącznie z tym, które odzwierciedlało historię Macierzystego Świata. Ostateczna konkluzja Bleysa brzmiała tak, Ŝe uprzemysłowiony Freiland był planetą mogącą szybko wiele osiągnąć, ale jej zasoby wyczerpałyby się w duŜo krótszym czasie niŜ takiego świata jak Zjednoczenie, który nie miał wiele do zaoferowania - z wyjątkiem zasobów ludzkich. Ale jako rolnicza planeta, mimo Ŝe było tam tylko kilka bogatych rejonów farmerskich, nie zostałaby z tyłu tak szybko jak świat, na którym Bleys teraz przebywał. Z drugiej strony, ludność Zjednoczenia naleŜała do jednej z trzech głównych Kultur, z których wszystkie skazywały się na samozagładę po prostu dlatego, Ŝe chociaŜ wiodące
Kultury wniosły najwięcej do rozwoju ludzkości, to jednocześnie z tego samego powodu były w mniejszym stopniu zdolne na dłuŜszą metę do Ŝycia niŜ mieszane kulturowo światy, takie jak Freiland, Nowa Ziemia lub - znowu krańcowy przykład - sama Stara Ziemia. Bleys powiedział Hammerowi, Ŝe aŜ do chwili odlotu chce być sam. Ale wieczorem w dniu poprzedzającym start statku Bleysa, Ahrens odebrał telefon od Martina, który zapraszał go na kolację, podczas której poznałby innych członków pierwszej grupy wysłanych na tę planetę kadetów. To nie było zaproszenie, jakie Bleys mógłby odrzucić, zatem poszedł, ale opuścił towarzystwo przed czasem, wymawiając się tym, Ŝe statek odlatywał jutro po południu wcześniej, niŜ się tego spodziewał i Ŝe musi odpocząć. Nie wspomniał o tym, Ŝe przed samym odlotem mają się spotkać z Hammerem sam na sam. JednakŜe Martin nie zapomniał o tym. Zadzwonił do Bleysa następnego dnia rano, w porze, kiedy mógł się spodziewać, Ŝe wysłannik Dahno będzie juŜ na nogach - chociaŜ w istocie Ahrens nie spał juŜ od ponad dwóch godzin. - Co powiesz na bardzo wczesny lunch, po którym zawiózłbym cię na kosmodrom? zapytał. - W porządku - powiedział Bleys. Rozłączyli się. Bleys mógł sobie niemal wyobrazić słowa, w jakich Hammer wyrazi swoje pomysły, które musiały w nim buzować w ciągu minionych dni. Okazało się, Ŝe nie pomylił się wiele. Przy stoliku, po wymianie kilku pierwszych uprzejmości, gdy Martin zapytał, na ile satysfakcjonujące były dla Bleysa ostatnie dni, Hammer chwycił wreszcie byka za rogi. - Chodzi mi o całą tę sprawę, Ŝe Inni będą w końcu mieli władzę - nie, zgadza się, powiedziałeś władzę nad Młodszymi Światami - powiedział. - DuŜo o tym myślałem. To sugeruje wiele rzeczy. Jedną z nich jest to, Ŝe stawiamy sobie za cel, by nie ujawniać otwarcie nazwy „Inni”, chociaŜ nigdy nie zaprzeczamy, Ŝe w ten sposób siebie określamy. MoŜe teraz powinniśmy zacząć robić szum - w skali całej planety - wokół siebie i naszej organizacji? - Mogłoby to być przedwczesne - odparł Bleys. - Proponuję, byście na Freilandzie upubliczniali po prostu - nie nachalnie, ale w zauwaŜalny sposób - te przypadki, gdy wasza organizacja robi jakiś dar na rzecz kogoś w potrzebie? - Tak, to jest myśl - zgodził się Hammer. - Moglibyście takŜe odszukać mieszańców, którzy mają osobiste lub finansowe problemy, czy nawet są chorzy i zrobić dla nich, co w waszej mocy, by im pomóc - ciągnął Bleys. - Tego nie będziecie nawet musieli nagłaśniać. Osiągniecie dwie rzeczy. Mieszańcy niepowiązani z organizacją, ale tym niemniej potraktowani przez nią uprzejmie, przysuną się bliŜej jej struktur. Instynktownie poczują sympatię do grupy uwaŜanej za elitarną, a poza tym rozpowiedzą, co dla nich zrobiliście. Urwał, by jego słowa zapadły Hammerowi w pamięć. Martin skinął głową. - ZałóŜmy - powiedział Bleys - Ŝe rozgłoszą to tylko wśród znajomych. Ale nie ma sensu śpieszyć się z tym, Ŝeby szeroka opinia publiczna dostrzegła nas, póki naprawdę nie staniemy się silni; i, z całym naleŜnym szacunkiem dla tego, co tu zrobiłeś, powiem Dahno, Ŝe pominąwszy wyjątki, o których juŜ wiesz, jesteś dobrym szefem lokalnej organizacji. Ale nadal nie stanowicie realnej siły w polityce Freilandu. Poza tym nie spodziewam się, by którakolwiek z organizacji na reszcie Młodszych Światów była władzą tam, gdzie jest. Na razie. Hammer namyślał się przez chwilę. - Tak, to ma sens - powiedział. - Oczywiście, nie ma powodu, Ŝebyśmy nie zaczęli być nieco bardziej agresywni w zdobywaniu pozycji, która pozwalałaby nam odgrywać znaczącą
rolę we wszystkim, co waŜne na planecie. Zerknął na Bleysa. - Nie masz nic przeciwko temu, co? - spytał. - Absolutnie nic - odparł Ahrens. - W istocie jest to sposób, w jaki wszyscy powinniście postępować, ale bądźcie bardzo dyskretni. Gdybym był na twoim miejscu, wspominałbym o tym celu jedynie zdawkowo i tylko jednemu członkowi grupy na raz. Poza tym ostrzeŜ ich, Ŝeby nie mówili tego waszym rekrutom, którzy nadal się szkolą. Martin skinął głową. - Rozumiem - powiedział. - MoŜesz mi ufać, Bleysie Ahrens. Nie będziemy rościć sobie pretensji do niczego, czego nie będziemy juŜ pewnie trzymać w garści. A wtedy wspomnimy o tym jak o incydentalnej sprawie. - Sądzę, Ŝe przekonasz się, gdy zadzierzgniesz silne więzi przyjaźni z politykami tej planety; nic poza przyjaźnią, rozumie się - rzekł Bleys. - Jeśli są tak dobrymi przyjaciółmi, Ŝe będą chcieli poŜyczyć ci lub dać pieniądze czy zrobić cokolwiek podobnego, to porządku porządku. Wiem, Ŝe respektujesz zasadę, iŜ nigdy o nic nie prosimy. Ale przewiduję, Ŝe kiedy nawiąŜesz bliskie stosunki z większością ludzi, którzy mają władzę na Freilandzie, to reszta sama przyjdzie szybko do ciebie. - Tak uwaŜasz? - zapytał Hammer. - Tak - odparł Bleys. - A kiedy będziesz juŜ trzymał planetę mocno w garści, będziesz mógł zacząć ujawniać swoją wyŜszość i wyŜszość naszej organizacji nad wszelkimi lokalnymi strukturami. Ale czeka nas jeszcze daleka droga. Minie jeszcze kilka ładnych lat, nawet jeśli sprawy potoczą się całkiem szybko, zanim zapewnimy wszystkim organizacjom taką pozycję, Ŝe będą sprawowały władzę. - Och, doskonale to rozumiem - stwierdził Hammer. - A teraz powiedz mi, jak wiele na temat naszych postępów powinienem przekazywać tobie lub Dahno, zanim osiągniemy cel? - Zacznij ode mnie - rzekł Bleys. - Dahno, jak wiesz, ma pełne ręce roboty, gdyŜ kieruje osobiście organizacją na Zjednoczeniu. Gdybym mógł zająć się tymi sprawami, zaoszczędzilibyśmy mu wiele czasu i energii. Jeśli nie, zawsze mogę mu to przekazać. - Doskonale - stwierdził Martin. - Zatem wszelkie informacje mające związek z omawianą kwestią będę przesyłał najpierw do ciebie. Bleys zerknął na swój naręczny monitor. Pora była ruszać. Omówili wszystko, co chciał omówić i załatwił pomyślnie wszystko, co postanowił załatwić. Pozwolił Hamrnerowi odwieźć się do portu kosmicznego; po drodze rozmawiali o Freilandzie i o zauwaŜonych przez Bleysa róŜnicach, o mieszkańcach planety, a nawet o ich codziennych zwyczajach. Hammer potwierdził te spostrzeŜenia, a nawet dorzucił kilka własnych. Półtorej godziny później Bleys był juŜ w przestrzeni, siedząc w salonie statku, który miał go zawieźć na Cassidę. Obserwował gwiaździsty przestwór, podczas gdy jego umysł przetrawiał wypadki minionego tygodnia, by osadzić je w kontekście jego ciągle nabierającego kształtów obrazu ludzkiej rasy i tego, co on, Bleys, będzie musiał zrobić, kiedy nadejdzie odpowiednia pora.
Rozdział 24
- Ach, Bleys Ahrens! Jestem zaszczycony poznaniem cię! Zaszczycony! - głos rozległ się duŜo bliŜej posadzki cassidiańskiego terminalu, niŜ Bleys się tego spodziewał, gdy jego dłoń pochwycił niski, dosyć pękaty męŜczyzna o okrągłej, zmarszczonej w uśmiechu twarzy. - Nazywam się Himandi Messer. Spodziewałeś się mnie tutaj, jak sądzę? - W zasadzie tak - odparł Bleys, gdy Himandi ściskał mu gorąco dłoń, przysunąwszy się bardzo blisko, by poruszać nią w górę i w dół w sposób, który był przyjęty przed wiekami. Rzeczywiście spodziewał się Himandiego, szefa miejscowej organizacji Innych. Ahrens spojrzał teraz z góry na swojego gospodarza, który był wyraźnie po czterdziestce. Bleys kontaktował się korespondencyjnie z Himandim przed swoim przybyciem na Cassidę i szukał w liście wskazówek na temat pochodzenia Messera, ale nie potrafił powiedzieć, jakich Kultur Odłamkowych był produktem. Zwykle była to sytuacja, która wskazywała, Ŝe człowiek nie wie, kim byli jego rodzice. Wydawał się być czystej krwi Exotikiem. Ahrens domyśliłby się, Ŝe Messer ma pewną ilość genów Exotika, ale to było wszystko, na co pozwalały przypuszczenia. W kaŜdym razie, Himandi był niezaprzeczalnie zdolny. - Przyleciałeś bezpośrednio z Freilandu! - powiedział Messer, puszczając w końcu jego dłoń. - UwaŜałem, Ŝe zatrzymasz się najpierw na Newtonie. - Dlaczego? - spytał Bleys. Himandi zachichotał. - Och - powiedział - rzecz w tym, Ŝe pomyślałem, iŜ skoro wybrałeś się tak daleko, to mógłbyś spędzić trochę czasu na zwiedzaniu Newtona. To niezwykłe miejsce... - zawiesił głos. W tej chwili sprawiał wraŜenie wręcz nieszczęśliwego. - Nie - odparł Ahrens. - Jak mówię ludziom po drodze, to w Ŝadnym wypadku nie jest turystyczna wycieczka. Odbywam podróŜ wyłącznie w interesach. - Och, rozumiem. No cóŜ, z pewnością... - paplał Himandi, ciągnąc Bleysa w głąb terminalu. Ahrens rozumiał, co kryło się za pytaniem o Newtona. To był niemal odruch większości Cassidian. Cassida była planetą technologii; światem, na którym inŜynierów kształcono, wysyłano do pracy i eksportowano, kiedy to było dochodowe, na inne planety, takie jak Zjednoczenie, w celu realizacji trudnych projektów, jak budowa Core Tap. To był świat w niemal symbiotyczny sposób związany z Newtonem; a Newton był głównie planetą naukowców, którzy fundusze na prowadzenie swoich badań zdobywali drogą okazjonalnego udzielania koncesji na stosowanie patentów, które były uŜyteczne, i moŜliwe do zbycia, inŜynierom z Cassidy. Cassida miała ludzi i ośrodki słuŜące przełoŜeniu teorii na praktyczne zastosowania, które moŜna było sprzedać innym światom, w tym nawet Starej Ziemi. JednakŜe związek ten miał na obu planetach takŜe społeczny wydźwięk. Pomimo trwającego setki lat stowarzyszenia, istniała nadal ukryta tendencja, zgodnie z którą naukowcy z Newtona spoglądali z góry na Cassidyjczyków, a ci ostatni - do czego nigdy by się nie przyznali, ale co ujawniało się samorzutnie w takich pytaniach, jakie Himandi właśnie zadał - oglądali się na mieszkańców Newtona i naśladowali ich. Był to czynnik, który uwidaczniał się w kaŜdej dziedzinie Ŝycia Cassidyjczyków. Zaznaczał się nawet w strukturze ich rządu. Newton był rządzony przez dwunastoosobową Radę Gubernatorów. Szczebel niŜej istniało wielkie, nieruchawe ciało złoŜone z naukowców, najwyŜszej rangi nauczycieli college’ów i uniwersytetów, których kwalifikował do niego
wiek i reputacja; było jednak ich tak wielu, Ŝe trudno było znaleźć miejsce, gdzie mogliby się zebrać razem celem uchwalania prawa. Rezultat był taki, Ŝe to niŜsze ciało ustawodawcze, które nazywało się Domem Reprezentantów, mogło się w istocie spotykać tylko raz do roku na olbrzymim, krytym stadionie. Z wyjątkiem bardzo rzadkich wypadków, reprezentanci po prostu zatwierdzali bez namysłu decyzje, które w trakcie roku podjęła Rada Gubernatorów. Z wszystkimi tymi informacjami na temat obu planet Bleys zapoznał się przed wyruszeniem w podróŜ. Niezgrabny model rządu ustanowionego na Newtonie rzutował nieuchronnie, chociaŜ w bardziej praktyczny sposób, na Cassidę. Tutaj takŜe rząd podzielony był na dom niŜszy i wyŜszy. NiŜszy miał tylko dwa razy tyle członków, co wyŜszy, jednak w większości wypadków proces legislacyjny mógł ciągnąć się nawet rok. Poza tym, niŜsza izba Cassidy była bardziej skłonna do odrzucania decyzji wyŜszej izby. Wszystko to Bleys będzie musiał wziąć pod uwagę - to znaczy wpływ Newtona - kiedy przyjdzie do przyglądania się robocie wykonywanej przez lokalny oddział organizacji. Wniosek, jaki Bleys wysnuł na podstawie badania tej kwestii jeszcze na Zjednoczeniu, był taki, Ŝe mimo wszystko to wyŜsza izba Cassidy sprawowała rzeczywistą władze. Teoretycznie, to na niej organizacja powinna w zdecydowany sposób skoncentrować swoją uwagę. Ponadto Cassida była światem zorientowanym na prowadzenie interesów, więc organizacja powinna mieć takŜe powiązania i wpływy penetrujące obszar biznesu i handlu. Słuchał Himandiego Messera, nie słysząc go. Ale teraz ten człowiek, niemal truchtając u jego boku w kierunku wyjścia z terminalu, zadawał mu pytania, które wymagały udzielenia jakichś odpowiedzi. - ...na co masz ochotę w pierwszej kolejności? - pytał Himandi. - Chcesz odpocząć? Coś zjeść? Czy teŜ powinniśmy moŜe pójść dokądś, gdzie będziemy mogli zjeść coś lekkiego, podczas gdy ty opowiesz mi bardziej szczegółowo, jakie masz plany na najbliŜsze dni? - Ostatnie, jak sądzę - odparł Bleys. - Wspaniale, wspaniale! - powiedział Himandi, kodując coś na swoim naręcznym monitorze. - Posłałem twoje bagaŜe do Elysium. Sądzę, Ŝe ci się spodoba. To najlepszy hotel w mieście. Restauracja, do której pójdziemy, jest tuŜ obok niego. Chodźmy. Bleys udał się za Messerem do podziemnego parkingu, gdzie w kolejce pojazdów przywołanych przez ludzi opuszczających terminal czekał juŜ wezwany automatycznie magnetyczny samochód Himandiego. Bleys pierwszy raz jechał magnetycznym pojazdem, który nie przemieszczał się na poduszce powietrznej jak wóz Dahno, tylko unosił się dzięki magnesom umieszczonym w nawierzchni drogi. Dahno, wiedział Bleys, bez trudu mógł sobie pozwolić na taki pojazd, zamiast jeździć swoim skromnym, nie robiącym wraŜenia poduszkowcem, ale brat był zbyt mądry, by w ten sposób zwracać na siebie uwagę. Bleys zastanowił się, na ile mądry był Himandi, skoro jeździł tym, czym jeździł. Kiedy jednak znaleźli się juŜ na autostradzie, Ahrens zauwaŜył, Ŝe wśród widzianych przez niego pojazdów zdecydowanie przewaŜały takie, jak Messera. Oczywiście, Cassida była duŜo bogatszą planetą niŜ Zjednoczenie; przypuszczalnie samochód Himandiego nie zwracał tutaj szczególnej uwagi. Lokal, do którego Messer zaprowadził Bleysa, sprawiał bardzo przyjemne wraŜenie i był wyposaŜony w wiele konwersacyjnych kręgów, wewnątrz których unosiły się wyściełane siedziska. Mniej więcej połowa miejsc była zajęta przez grupki ludzi, ale przechodząc obok nich, Bleys zauwaŜył, Ŝe nawet z bliskiej odległości nie moŜna było usłyszeć o czym rozmawiali goście. Najwyraźniej stosowano tu jakieś niewidoczne ekrany dźwiękowe.
Nie było to coś, nad czym warto by się było zastanawiać na tak technologicznie zaawansowanej planecie. Usiedli i zamówili drinki, do których Himandi dorzucił małe zamówienie na hors d’oeuvre. Smak soku owocowego róŜnił się w zaleŜności od planety, nawet jeśli był to sok z takich samych owoców, a było to skutkiem odmiennych gleb i środowiska. W związku z tym Bleys trzymał się z dala od soków, a zamiast tego zdecydował się na piwo imbirowe, które było powszechnie dostępnym i tak samo smakującym napojem na wszystkich statkach kosmicznych i na wszystkich światach, gdyŜ produkowano je specjalnie dla takich podróŜnych jak on, którzy mogli mieć kłopoty z ciągłymi aklimatyzacjami. Himandi zamówił jakiś drink alkoholowy i pił go z takim samym zadowoleniem jak Dahno, chociaŜ nie w równie gargantuicznych ilościach. - A teraz powiedz mi - odezwał się Messer - od czego chcesz zacząć? Pewnie chciałbyś odpocząć przez resztę dnia, ale dziś wieczorem lub jutro, moglibyśmy zjeść kolację, na której poznałbyś wszystkich najstarszych staŜem członków tutejszej organizacji. Czy moŜe wołałbyś najpierw obejrzeć miasto? - Myślę, Ŝe równie dobrze mógłbym zacząć od góry - powiedział Bleys. - Chciałbym obejrzeć twoje biuro, zarówno to ogólne, jaki twój prywatny gabinet, a takŜe wszystko to, co ma związek z centrum przetwarzania danych. - Oczywiście! - odparł Himandi. - i będziesz chciał przejrzeć pliki. Bardzo dobrze. A takŜe będziesz chciał się zapoznać z tajnymi plikami? W głowie Bleysa rozległy się dzwonki alarmowe. Było bardzo mało prawdopodobne, by wiadomość od Hammera mogła dotrzeć do Messera wcześniej niŜ sam Bleys. Przed bezpośrednim lotem Bleysa z Freilandu prawie niemoŜliwością było wysłanie listu wcześniejszym statkiem, który miał połączenie z Cassidą. Na załatwienie tego Martin miałby dwa czy trzy dni czasu. Ale poza tym, Ŝe wyglądało to na mało realne, to sprowadzałoby się do tego, Ŝe Hammer musiałby napisać do Himandiego. Trudno było w to uwierzyć. Nie istniał Ŝaden powód, by szefowie oddzielnych planetarnych organizacji Innych korespondowali ze sobą w tajemnicy. DuŜo bardziej prawdopodobne było to - jeśli propozycja Messera była całkiem niewinna - Ŝe samorzutne zaoferowanie tajnych plików stanowiło próbę odwrócenia uwagi Bleysa od czegoś, co mogło kryć się w organizacji w innym miejscu. - Oczywiście; będę chciał zobaczyć wszystko - odparł Bleys uprzejmie. - I wcale nie czuję się zmęczony po podróŜy. Kiedy skończymy jeść, moglibyśmy prosto stąd pojechać do twojego biura. - Doskonale! - zgodził się Himandi. Część recepcyjna biura, z dwoma pracownikami - w tym wypadku byli to męŜczyźni, zajmujący się z zapałem stosami kodowanych wiadomości - nie róŜniła się zasadniczo od biura Hammera czy Dahno. Messer przedstawił Bleysa obu sekretarzom, a potem zaprowadził gościa do swojego gabinetu, który w porównaniu z tym Hammera i Dahno był niemal spartański, ale jednocześnie urządzony z odrobiną orientalnej elegancji. Otworzywszy swój wewnętrzny gabinet, Himandi bez wahania poszedł dalej do elektronicznego archiwum, gdzie posadził Bleysa w unoszącym się fotelu przed wielkim ekranem. - Od czego chciałbyś zacząć? - zapytał. - Zasadniczo przeglądam pliki alfabetycznie - mruknął Bleys. - Przejrzę w ten sposób i twoje. Te, są tajne czy ogólne? - Ogólne! - powiedział Himandi. - Uznałem, Ŝe najpierw je będziesz chciał zobaczyć.
- Całkiem słusznie - odparł Bleys. Włączył monitor, który obsługiwało się tak samo jak inne - w rzeczywistości wszystkie takie panele sterowania były identyczne na większości Młodszych Światów - i zaczął przeglądać pliki. - Zajmę się pracą w gabinecie - powiedział Himandi. - To znaczy, jeśli nie chcesz, Ŝebym ci dotrzymywał towarzystwa? - To nie jest konieczne - rzekł Bleys. - Rób, na co masz ochotę, ale bądź pod ręką na wypadek, gdybym miał jakieś pytania. - Och, oczywiście - rzekł Messer i wyszedł, zamykając za sobą cicho drzwi. Bleys przejrzał znaczną ilość ogólnodostępnych plików. Były dosyć podobne do tych, które przechowywali Hammer i Dahno, dzięki czemu mógł zapoznać się z nimi nawet szybciej, niŜ robił to u Martina. Zasadniczo, szukał odwołań do kwestii, na których temat miał w głowie znaki zapytania. W takich chwilach jak ta, czuł lekkie, przyjemne podniecenie. Była to jedna z niewielu okazji, kiedy mogł się otworzyć i całkowicie oddać pracy - nawet tak prostemu zajęciu. Przypominało to lot samolotem na niskim pułapie i z największą moŜliwą szybkością nad terenem, który był mu doskonale znany, podczas gdy on sam miał wzrok dostrojony do wyłapywania wszystkiego, co było niezwykłe lub odmienne. W tym konkretnym wypadku jedną z rzeczy, jaka uderzyła go najmocniej, było to, Ŝe niemal wszyscy członkowie cassidyjskiej organizacji Innych kontaktowali się z przedstawicielami niŜszej izby. W pozostałej masie informacji nie mógł znaleźć Ŝadnego powodu, dla którego mieliby się tak ograniczać. Zapamiętał ten fakt, by rozwaŜyć go w przyszłości. Przed upływem dwóch godzin poszedł do gabinetu, gdzie Himandi pracował przy swoim biurku. Tamten spojrzał na niego, a potem, rozpoznawszy Bleysa, zerwał się na równe nogi. - Tak? - spytał Messer. - Mogę ci w czymś pornóc? - Nie bezpośrednio - rzekł Ahrens. - Skończyłem po prostu przeglądanie ogólnych plików. Teraz jestem gotów zajrzeć do tych tajnych. Messer patrzył na niego z niedowierzaniem. - Skończyłeś z ogólnymi plikami? - zapytał. - Tak - potwierdził Bleys. - Jak juŜ powiedziałem, jestem gotów do zapoznania się z tajnymi. - Ale... - Himandi niemal zająknął się - ...nie mogłeś przejrzeć wszystkich plików w tak krótkim czasie. Przypuszczałem, Ŝe zajmie ci to kilka dni - moŜe nawet tydzień. - Jak powiedziałem Hammerowi Martinowi, który prowadzi naszą organizację na Freilandzie - wyjaśnił Ahrens - szybko czytam. A teraz, co do tych tajnych plików... - Jasne; juŜ się robi, juŜ się robi - powiedział Messer, ale kiedy przechodził obok Bleysa do archiwum, a potem siadał przed ekranem, miał na zmarszczonej twarzy cień zakłopotania. Gdy Bleys stał i obserwował go, Himandi wpisał dokładnie kod na ekranie, na którym rozkwitł obraz w postaci napisu złoŜonego z wielkich liter: ŚCIŚLE TAJNE. DOSTĘPNE TYLKO DLA OSÓB Z AUTORYZACJĄ. Messer wystukał kolejny kod, ekran oczyścił się i pojawiło się słowo GOTÓW. Himandi sięgnął do kieszeni po pęk kluczy i wybrał jeden, który wetknął do szczeliny obok panelu kontrolnego. Ekran ponownie się oczyścił, a potem pojawił się na nim kolejny napis: ŚCIŚLE TAJNE.
Bleys obserwował to z zainteresowaniem. Wszystko co robił Himandi, z wyjątkiem uŜycia klucza, było zwykłym mydleniem oczu. śaden kod dostępu do podobnych urządzeń nie powstrzymałby tych, którzy znali się na nich i rozumieli ich działanie. Messer wstał z siedziska przed ekranem; na twarzy miał uśmiech, a o całym zakłopotaniu i zaskoczeniu najwyraźniej juŜ zapomniał. - Po prostu uderz w klawisz A, a będziesz mógł przejrzeć te pliki, tak jak poprzednie. Jest ich duŜo mniej. - Dzięki - rzekł Bleys i usiadł przed monitorem. - W takim razie to nie powinno trwać długo. Nie odwrócił głowy, ale słyszał, Ŝe kiedy Himandi wyszedł, drzwi za nim zamknęły się z cichym szczęknięciem. Bleys zaczął przeglądać tajne akta. Zdawało się, Ŝe składają się głównie z danych na temat ludzi - członków rządu, biznesmenów i wojskowych - ale były tam takŜe kompletne dossier wszystkich Innych, naleŜących do organizacji na Cassidzie. Wyglądało na to, Ŝe w skompletowanie informacji o ludziach pracujących dla Himandiego włoŜono tyle pracy, ile wymagało podobne zadanie. Ale nie to szczególnie przykuło uwagę Bleysa, a fakt, Ŝe dane dotyczyły wielu politycznych postaci z wyŜszej izby. Narzucał się tylko jeden wniosek, a brzmiał on tak, Ŝe to niemal wyłącznie Messer kontaktował się z przyjaciółmi organizacji i stowarzyszonymi z nią ludźmi, którzy naleŜeli do mającej większą władzę izby rządu. To oznaczało, Ŝe jego podwładni zajmowali się mniej wpływowymi osobami. Ahrens dotarł do końca tajnych plików i wyłączył monitor. Siedział jakiś czas, myśląc, a potem wstał i poszedł z powrotem do gabinetu Himandiego. Tamten nadal pracował przy biurku. Jednak tak jak wcześniej, zerwał się na widok Bleysa na równe nogi i obszedł biurko, porzucając swoje zajęcie. - Naprawdę przejrzałeś juŜ takŜe i tajne pliki? - spytał z niedowierzaniem. - Tak - potwierdził Ahrens. - Myślę, Ŝe pojadę teraz do hotelu i prześpię się z tym w głowie, co przeczytałem. MoŜe zorganizowałbyś mi przepustki na galerie publiczności obu domów rządu? - Och, oczywiście! - obiecał Messer, idąc w stronę drzwi sekretariatu. W hotelu Elysium, w swoim apartamencie, który był duŜo większy, niŜ Bleys tego potrzebował i luksusowy aŜ do ostentacji, Ahrens zamówił lekką kolację. Himandi juŜ wyszedł. Na zewnątrz dzień zaczynał juŜ blaknąć, przesączając się we wczesny, planetarny zmierzch. Bleys miał zamiar zrobić to, co powiedział Messerowi, Ŝe zrobi - przespać się, mając w głowie materiał, który przejrzał po południu. Czymś innym było dostarczenie umysłowi informacji, a jeszcze czymś innym solidne jej rozwaŜenie. Bleys przekonał się, Ŝe najlepiej to robić podczas snu. Ale w tym właśnie momencie zadzwonił telefon na panelu kontrolnym na końcu sofy, zaledwie kilka stóp od jego łokcia. Obrócił się na swoim fruwającym siedzisku i włączył telefon. - Słucham? - odezwał się. - Bleys Ahrens? - zapytał anonimowy rozmówca na drugim końcu przewodu. - Przy telefonie - odparł Bleys. - Mamy dla ciebie w recepcji międzyplanetarną pocztę, która najwyraźniej dogoniła cię tutaj. Listy właśnie przyszły. Mamy je posłać na górę? - Skąd pochodzą? - spytał Bleys. - Miejscem nadania jednego jest Zjednoczenie - odparł telefoniczny rozmówca - a
drugiego Ceta. Posłać je na górę? - Tak - powiedział Ahrens.
Rozdział 25 Minęło nieco mniej niŜ pięć minut, zanim umundurowany posłaniec zadzwonił do drzwi apartamentu i został wpuszczony z listami. Bleys, niepewny czy dać męŜczyźnie napiwek, na wszelki wypadek tak uczynił. Na róŜnych planetach panowały róŜne zwyczaje. Na niektórych napiwki były praktycznie obowiązkowe. Na innych ich wręczenie stanowiło zniewagę. Tutaj, okazało się, nie była to ujma. Posłaniec uśmiechnął się szeroko, podziękował i wyszedł. Bleys spojrzał na koperty obu listów. Obie były ręcznie zaadresowane na jego nazwisko innym, ale podobnym charakterem pisma. Ten z Cety został napisany dobre dwa międzygwiezdne miesiące temu. Ten ze Zjednoczenia pochodził zaledwie sprzed półtora tygodnia. Ahrens rozerwał najpierw kopertę wcześniej wysłanego listu. Wewnątrz znalazł przepisową wojskową kopertę, teŜ zaadresowaną do niego i opatrzoną adresem zwrotnym, który nie był niczym więcej, jak numerem ewidencyjnym jednostki wojskowej. Otworzył kopertę i zerknął na pierwszą stronę listu. Był od młodszego syna Henry’ego, Willa, a gęste, ręczne pismo pokrywało dwie kartki z obu stron - prawdopodobnie było to narzucone Willowi wojskowe ograniczenie. W jakiś sposób młodszy MacLean musiał trafić do armii. Bleys czytał: Drogi Bleysie, nie wolno mi napisać gdzie jesteśmy, a poza tym, to naprawdę nie ma znaczenia. Zaledwie kilka miesięcy temu w naszym okręgu był pobór i po niezwykle krótkim - jak mi się wydaje - szkoleniu, znalazłem się na Cecie wraz z częścią sił, które niebawem mogą zostać wysłane do walki. Z drugiej strony, moŜe się tak nie stać. Mówią nam bardzo niewiele. Pisałem do Joshui i ojca, ale chciałem napisać i do Ciebie - po prostu dlatego, Ŝe nie wiem, kiedy mogę mieć następną taką okazję, ani co moŜe nas spotkać. Chciałem Ci tylko powiedzieć, Ŝe po tym, gdy opuściłeś farmę, tęskniłem za Tobą, a Twoje sporadyczne wizyty rozjaśniały wszystkie nasze dni. Joshua zawsze był silny - to znaczy po ojcu - ale Ty takŜe byłeś silny, choć w inny sposób. Gdy wspominam siebie z tamtych czasów, pamiętam, jak bezpiecznie czułem się z ojcem i z wami dwoma. Ja zawsze byłem słaby. I, obawiam się, nadal taki jestem. Nie czuję się teraz bezpieczny. Wiem, Ŝe słuŜyć w jednym z oddziałów ekspedycyjnych to mój obowiązek wobec Pana; i Ŝe to, co nasz oddział zarobi, pomoŜe wszystkim w ojczyźnie. Ale z nikim z Grupy nie trzymam się szczególnie blisko, a bez ojca, Joshui, a szczególnie bez Ciebie, czuję się czasami wręcz porzucony. Mogę poddać się Bogu i robię to, ale w jakiś sposób najbardziej jest mi brak Twojego rozumienia spraw - tak jak nawet nie jest mi brak Joshui i ojca. Myślę, Ŝe gdybym lepiej rozumiał, dlaczego Bóg musiał sprawić, Ŝe zostałem tutaj wysłany, to byłbym lepszym szermierzem Jego sprawy. Zrozumiałbyś tę sytuację, gdybyś tu był; a gdyby tak było tutaj, to mógłbyś mi ją wytłumaczyć, Ŝebym nie czuł się taki samotny. Nawet pisanie do Ciebie stanowi pewną
pociechę. Nie taką samą, jaką byłaby Twoja obecność tutaj. PoniewaŜ wiem, Ŝe gdybyś był na miejscu, to zrozumiałbyś i wskazałbyś mi, jak mam to rozumieć. Na wydawanych nam kawałkach papieru z notatników nie ma wiele miejsca do pisania, więc muszę kończyć. Niech Bóg i moje modlitwy będą z Tobą, Bleys. Gorąco pozdrawiam - Will. Postępując absolutnie na przekór swoim zwyczajom, Bleys przeczytał list kilka razy, starając się zbudować z jego słów obraz Willa, który w czarnym, ekspedycyjnym mundurze siedział gdzieś na Cecie z kartką papieru rozłoŜoną na jakimś prowizorycznym blacie, na przykład na kawałku deski opartej na kolanach, i pisał te słowa. Will powinien mieć teraz prawie osiemnaście lat, ale treść listu ujawniała, Ŝe duchowo był nadal bardzo młody - tak jak zawsze był niedojrzały na swoje lata. W końcu Bleys odłoŜył kartki na stół i otworzył drugi list. Ten pochodził sprzed zaledwie dziesięciu dni i napisany był wyrazistszym charakterem pisma Joshui. Drogi Bleysie, Próbowałem dodzwonić się do Ciebie do Ekumenii ze sklepu, gdyŜ zdawało mi się, Ŝe chciałbyś o tym wiedzieć, ale powiedziano mi, Ŝe nie ma Cię na planecie. Piszę ten list, prosząc organizację Twoją i Dahno, by wysłano pismo za Tobą tam, gdziekolwiek jesteś. Piszę do Ciebie, gdyŜ wiem, Ŝe ojcu trudno było to zrobić. Nie powiedział mi tego, ale kiedy zaproponowałem najpierw, Ŝe zadzwonię, a potem, Ŝe napiszę, nie sprzeciwił się. Sądzę, iŜ poczuł ulgę, Ŝe wziąłem to na siebie, poniewaŜ on, oczywiście, niczego nie okazuje, ani nie mówi - przynajmniej nikomu poza mną. Ojciec i ja czuliśmy zawsze dotyk silnej, dodającej otuchy dłoni Pana, która pewnie na nas spoczywała. To nie była wina Willa, Ŝe czasami nie czuł moŜe tego tak mocno jak my. MoŜe gdyby nasza matka nie umarła, kiedy Will był taki mały, byłby lepiej uzbrojony w Wiarę. Ale nie był; i w związku z tym wiem, Ŝe to, iŜ dostał się do wojska z poboru, prawdopodobnie do kontyngentu, który miał zostać wynajęty i wysłany na inną planetę - jak rzeczywiście się stało - było dla niego trudne do zaakceptowania. Rozmawiałem z komisją poborową naszego okręgu i usilnie starałem się przekonać ich, Ŝeby wzięli mnie zamiast niego, gdyŜ ja duŜo łatwiej bym to zniósł. Ale ich zdaniem byłem waŜniejszy dla farmy, a farma jest waŜna ze względu na produkcję Ŝywności i w związku z tym musiałem zostać w domu. Zajmowali decyzyjne stanowiska, na których umieścił ich Pan i nie mogłem spierać się z ich postanowieniem; nie bardziej, niŜ mógł Will. Zamierzałem zaczekać na Twój powrót z przestrzeni, kiedy zawitałbyś moŜe na farmę, a ja mógłbym Ci po prostu powiedzieć o jego odjeździe, ale dzisiaj dostaliśmy wiadomość, Ŝe Will, wraz z całą jego Grupą, został wzięty na łono Pańskie w wyniku akcji wojskowej na Cecie, w tamtejszym księstwie, którego nazwa została przez cenzora usunięta z listu informującego nas o śmierci Willa. Wiem, Ŝe chciałbyś o tym wiedzieć najszybciej jak to moŜliwe i w związku z tym piszę ten list. Musisz wiedzieć, Ŝe Will bardzo Cię lubił, tak jak my wszyscy, chociaŜ napełniał nas smutkiem fakt, Ŝe nigdy nie udało Ci się zawierzyć się Bogu. Ale wiesz, Ŝe ojciec zawsze mówił, iŜ kaŜdy męŜczyzna czy kobieta naleŜą do Pana na swój własny sposób i bez względu na to, czy wiedzą o tym, czy nie. Z tego powodu ojciec nie przyłączyłby się nigdy do Ŝadnej z ochotniczych grup ewangelizacyjnych, które nasz kościół wysyła do róŜnych miast i na tereny, gdzie brak ludzkiej wiary albo gdzie zeszła na manowce. Muszę się radować, Ŝe Will jest teraz z Bogiem, mimo Ŝe w duchu czuję po nim Ŝałobę - tak jak i ojciec.
Kiedy wrócisz na Zjednoczenie i do Ekumenii, obaj będziemy bardzo szczęśliwi, jeśli złoŜysz nam krótką wizytę. JuŜ dość dawno Cię nie widzieliśmy. Niech Ci Bóg błogosławi, Joshua. Bleys połoŜył list Joshui na liście Willa. Stał przez chwilę, patrząc w pustkę, a potem podniósł wszystkie kartki, zaniósł je do sypialni i schował do swojego podręcznego bagaŜu. Zamknąwszy walizeczkę, stał i patrzył na nią. Nagle krzyknął na całe gardło. Błyskawicznie obrócił się na pięcie, pochylił tułów niemal równolegle do podłogi i kopnął drugą nogą ścianę sypialni. Rozległ się trzask, gips rozprysnął się we wszystkie strony. W działowej ściance z drewnianych słupków i gipsu ukazała się nagle dziura wystarczająco duŜa, Ŝeby Bleys zmieścił w niej obie swoje pięści. Wyprostował się, przyjrzał się zniszczeniom i po chwili roześmiał się cicho, zły na samego siebie. Podszedł do telefonu i połączył się z recepcją. - Właśnie zrobiłem dziurę w ścianie - powiedział. - Przyślijcie kogoś, kto ma nocny dyŜur, Ŝeby to naprawił. Dało się słyszeć, Ŝe człowiek na drugim końcu przewodu jest skonfundowany, ale potem zapanował nad swoim głosem. - śyczysz sobie, Ŝeby na czas reperacji przenieść cię do innego apartamentu, Bleysie Ahrens? - Nie - odparł. - Przyślijcie tylko ludzi do naprawy ściany. Poszedł do salonu, a stamtąd na balkon. Stał, opierając obie dłonie na mającej teksturę kamienia poręczy balustrady i patrzył na leŜące poniŜej światła cassidyjskiego miasta. Nie tyle jednak widział światła, co obraz Willa, który rzucił się przed siebie, by objąć go w chwili, gdy Dahno zabierał go na stałe z farmy. Pozwolił na moment opanować się wspomnieniom, a potem, wysiłkiem woli, odegnał je od siebie. Jeśli dokończy zadanie, które przed sobą postawił, to było prawdopodobne, Ŝe on sam stanie się przyczyną śmierci Joshui, Henry’ego i ewentualnych potomków Joshui - wraz z milionami innych ludzi. Nie było sensu rozwodzić się nad przypadkiem, który doprowadził do śmierci Willa. Z pewnym trudem wyrzucił z głowy te myśli. Był zaniepokojony, Ŝe w ogóle go poruszyły. Nie moŜe pozwalać na to, by coś podobnego stawało mu na przeszkodzie. Nigdy dotąd nie doświadczył straty kogoś, na kim mu zaleŜało. Przede wszystkim dlatego, Ŝe wyjąwszy matkę - bardzo uwaŜał, Ŝeby do nikogo emocjonalnie się nie zbliŜyć. Przypomniał sobie teraz, jak instynkt kazał mu się trzymać z dała od szkolących się w pierwszej grupie kadetek, które poznał w Ekumenii. Nie sądził, by mógł zostać usidlony przez miłość do innej istoty. Dotyczyło to takŜe i Dahno, gdyŜ Bleys wiedział, Ŝe brat mógł okazać się w stosunku do niego równie fałszywy, jak okazała się matka wobec nich obu. Najwyraźniej jednak, choć nieujawniona wcześniej, tkwiła w nim potencjalna słabość. Nie widział na nią innego lekarstwa niŜ takie, by trzymać się na dystans od wszelkich innych istot ludzkich. Pod kaŜdym względem był to najbezpieczniejszy sposób. Dawał gwarancję, Ŝe nikt nie zakłóci mu wizji tego, co musiało zostać zrobione. Za jego plecami rozległ się dzwonek do drzwi. Dwaj męŜczyźni przedstawili się jako nocna ekipa remontowa, przysłana w celu naprawienia ściany. Bleys wpuścił ich, a potem
podszedł do telefonu na drugim końcu salonu. - Zmieniłem zdanie - powiedział pracownikowi recepcji. - MoŜecie mnie przenieść do innego apartamentu. Przed upływem dziesięciu minut zjawił się na miejscu umundurowany boy, który przeniósł jego bagaŜe i zaprowadził go do nowych pokoi. Rozgościwszy się w nowym apartamencie, Bleys połoŜył się do łóŜka i juŜ po chwili spał mocno. Był na nogach, ubrany i gotów zamówić poranny posiłek, kiedy zadzwonił telefon, w którym - gdy go odebrał - rozległ się głos Himandiego. - Pomyślałem, Ŝe moŜe miałbyś ochotę zjeść ze mną śniadanie - rzekł Messer. - Chętnie - odparł Bleys. Przerwali połączenie, po czym Ahrens zszedł na dół do sali jadalnej, gdzie znalazł Himandiego, czekającego juŜ na niego przy stoliku. Bleys usiadł i złoŜyli zamówienie. - Rozumiem, Ŝe zeszłej nocy miałeś mały wypadek z jedną ze ścian w swoim apartamencie - rzekł Messer, kiedy wymienili poranne powitania. - Tak - odparł Bleys doskonale zrównowaŜonym głosem. - Miałem mały wypadek z jedną ze ścian w moim apartamencie. Mówiąc, patrzył Himandiemu prosto w oczy; i wpatrywał się w nie nadal, kiedy skończył zdanie. Messer odwrócił wzrok. - No cóŜ - powiedział. - Oczywiście miejscowa organizacja pragnie, Ŝebyś dobrze się czuł podczas tego pobytu. Jeśli masz jakieś problemy, to po prostu skontaktuj się ze mną. - Nie spodziewam się kłopotów - odparł Bleys. Himandi włoŜył rękę do kieszeni, wyjął dwie samoprzywierające plakietki i ponad stołem podał je rozmówcy. - Jedna do niŜszej izby, druga do wyŜszej - wyjaśnił. - Gdy wejdziesz przez frontowe drzwi budynku, w którym mieszczą się obie izby parlamentu, odpowiednie znaki pokaŜą ci drogę na kaŜdą z galerii. - Dziękuję - rzekł Bleys. WłoŜył plakietki do kieszeni. Mówili o pogodzie i o innych błahych sprawach. Raz czy dwa Himandi odwaŜył się zmienić kierunek rozmowy, pytając o tę część wizyty Ahrensa, która dotyczyła interesów, ale Bleys pozostawał na to wyraźnie głuchy. Nadal mówił o mało znaczących rzeczach. Messer ujrzał w końcu, Ŝe gość odjechał automatyczną taksówką, która zabrała go prosto do budynku rządu. Zgodnie z tym, co powiedział mu Himandi, Bleys, po dotarciu do budynku mieszczącego oba organy ciała ustawodawczego, nie miał najmniejszych kłopotów ze znalezieniem drogi do galerii dla publiczności. Budynek był przestronny, przyjemny i dobrze oświetlony; często rozmieszczone na ścianach tabliczki wskazywały wyraźnie wszystkie kierunki. Spędził stosunkowo niewiele czasu na galerii niŜszego domu, w którym była zajęta mniej więcej jedna czwarta miejsc i gdzie toczyła się jakaś debata. Na galerii publiczności wyŜszego domu Bleys spędził nieco więcej czasu. Ta sala była niemal pusta. Tylko czworo czy pięcioro ludzi zajmowało miejsca przy oddzielnych pulpitach, słuchając przemawiającego na stojąco człowieka - najwyraźniej tyleŜ do protokołu, co i na uŜytek obecnych. Po chwili Ahrens opuścił takŜe i tę galerię, udając się na poszukiwanie telefonu. Zadzwonił do Messera, którego zastał w biurze.
- Chciałbym porozmawiać z Dyrektorem Albertem Chinem - powiedział Bleys. - Jest jednym z twoich klientów. Mógłbyś mi załatwić spotkanie z nim? Potrwa jakieś piętnaście minut. - Jeśli jest w swoim gabinecie - odparł Himandi. - Spróbuję. MoŜesz oddzwonić do mnie za jakieś pół godziny? Na parterze jest bardzo dobra restauracja. Mógłbyś tam zejść, napić się czegoś i zaczekać chwilę. - Dobrze - odparł Ahrens. - Zadzwoń tam do mnie. Powiem obsłudze, Ŝe spodziewam się telefonu. Przerwał połączenie i zszedł na dół, by znaleźć restaurację. Zamówił takie samo imbirowe piwo, jakie pił po opuszczeniu statku kosmicznego z Freilandu i usiadł, badając, co istotnego wyekstrahował jego umysł z bogactwa materiału, który sobie wczoraj przyswoił. Bleys doliczył się ponad czterdziestu Dyrektorów, jak nazywano członków wyŜszego domu - prawdopodobnie stanowiło to naśladownictwo Rady Gubernatorów z Newtona którzy, według danych z tajnych plików, konsultowali się od czasu do czasu z Himandim. Było to blisko dwie trzecie całkowitej liczby członków wyŜszego domu. Nazwisko China wybrał spośród innych tylko dlatego, Ŝe Dyrektor spotkał się z Messerem zaledwie trzy tygodnie wcześniej - dość czasu Ŝeby to, co konsultował, dało jakieś rezultaty, a takŜe odpowiednia pora, by zadać kolejne pytania na temat związku China z Himandim. Temat ich spotkania był określony krótko jako „dyskusja o inwestycji” i ten enigmatyczny zwrot takŜe zwrócił uwagę Bleysa. Siedział nieco dłuŜej niŜ pół godziny, być moŜe nawet czterdzieści pięć minut, kiedy komunikator na jego stoliku zbudził się do Ŝycia. - Bleys Ahrens? - zapytał głos z urządzenia. - Jest telefon do ciebie. MoŜesz go odebrać przy stoliku, jeśli chcesz. Wystarczy uderzyć w przycisk zewnętrznego połączenia. Bleysie Ahrens, czy odebrałeś wiadomość? - Słyszę cię - potwierdził Bleys. Przycisnął wskazany guzik i odezwał się do kratki mikrofonu w stoliku. - Mówi Bleys Ahrens. Ktoś chciał ze mną rozmawiać? - Bleysie Ahrens - rozległ się kobiecy głos. - Dyrektor Chin spotka się z tobą w tej chwili. Czy przebywasz w budynku rządu? - Tak, w restauracji na dole - odparł Bleys. - Czy moŜesz pofatygować się na górę? - zapytała rozmówczyni na drugim końcu przewodu. - Przyjdę niezwłocznie - obiecał Ahrens. Gabinet Dyrektora Alberta China był istotnie blisko. Okazało się, Ŝe znajduje się tylko kilka pięter wyŜej i krótki odcinek korytarza dalej. W recepcyjnej części biura Bleys zastał troje sekretarzy, męŜczyznę i dwie kobiety. Jedna z nich, ubrana w coś, co bardziej przypominało ciemnozieloną togę niŜ sukienkę, ale co pasowało do jej ciemnych włosów i orlich rysów twarzy, wprowadziła go do gabinetu. - Bleys Ahrens! - powitał go Dyrektor, podnosząc się zza biurka. Był wysokim męŜczyzną, niemal dorównującym wzrostem gościowi i niegdyś na swój sposób przystojnym, ale nadwaga zmiękczyła linię jego szczęki i obdarzyła go sterczącym brzuchem. Prawdopodobnie był między czterdziestką a pięćdziesiątką. - Istotnie, Dyrektorze - odparł Bleys, podchodząc do biurka. Uścisnęli sobie dłonie i Chin usiadł natychmiast, wskazując Ahrensowi unoszący się naprzeciwko niego fotel. - Rozumiem, Ŝe jesteś kimś w rodzaju podróŜującego inspektora naszej organizacji -
powiedział Albert Chin. - Himandi wspominał mi, Ŝe przypuszczalnie chcesz zamienić ze mną tylko kilka słów. - Zgadza się - stwierdził Ahrens. - Messer jest wiceprezesem stojącym na czele tutejszego oddziału organizacji. Ja jestem starszym wiceprezesem całej organizacji. Zanim wyjadę, chcę porozmawiać z jednym z jego klientów - po prostu w celu wyrobienia sobie pewnego obrazu. - Zatem odlatujesz wkrótce? - zapytał Chin. - Tak, pod koniec tygodnia - odparł Bleys. - Udaję się na Ste. Marie. - Rozumiem - rzekł Albert. - A teraz, w czym mogę pomóc? - Najpierw chciałbym uzyskać od ciebie potwierdzenie, Ŝe jesteś jednym z osobistych klientów Himandiego - powiedział Ahrens. - Tak - przyznał Chin; uśmiechnął się lekko. - Szczerze mówiąc, nie czułbym się usatysfakcjonowany, mając do czynienia z kimś innym niŜ zwierzchnik waszej organizacji. Rozumiesz. Jakby nie było, SMSP. SzarŜa Ma Swoje Przywileje, Bleysie Ahrens. Jak niewątpliwie o tym wiesz. Bleys skinął głową. - Przyjmuję zatem, Ŝe jesteś całkowicie zadowolony z jego usług? - spytał. - Jak najbardziej - potwierdził Chin - W istocie, Himandi stał się dla mnie kimś w rodzaju starego przyjaciela. Trzymałbym się z nim blisko nawet wtedy, gdyby z jakiegoś powodu przestał być wysokiej rangi członkiem waszej organizacji. - Miło mi to słyszeć - stwierdził Bleys. - Zrelacjonuję to naszemu przewodniczącemu, kiedy wrócę do kwatery głównej. A zatem, często spotykasz się z Himandim? - Och, nie powiedziałbym, Ŝe często - odparł Chin. - Kilka razy w roku. - Mam wraŜenie, Ŝe ostatni raz rozmawialiście ze sobą dwudziestego czwartego zeszłego miesiąca? - Doprawdy? Nie zawsze pamiętam takie rzeczy na wyrywki - odparł Albert. Mógłbym poprosić jedną z sekretarek, Ŝeby to sprawdziła; och tak, pamiętam - to było dokładnie wtedy, gdy podczas tej sesji przeprowadzaliśmy Ustawę K410. - I od tamtej pory nie widziałeś się z nim? - Od tamtej pory? - w głosie China zabrzmiało nieznaczne wahanie, ale potem Alfred uśmiechnął się, a głos miał ponownie swobodny. - Nie. Jestem tego pewien. Bleys wstał. Chin takŜe podniósł się zza biurka. - No cóŜ, cieszę się, Ŝe udało mi się porozmawiać z tobą tak szybko - powiedział Ahrens. - To bardzo miło z twojej strony, Ŝe znalazłeś dla mnie czas. - Nie ma sprawy, nie ma sprawy - powiedział Chin. - Moim zdaniem wasza organizacja, a przynajmniej Himandi, pełni z pewnością poŜyteczną rolę. Ponownie uścisnęli sobie dłonie i Bleys skierował się do drzwi. Zanim Ahrens zdołał opuścić jego gabinet, Chin usiadł i zajął się papierami na swoim biurku. Bleys zamknął za sobą drzwi prowadzące do osobistego gabinetu China; wychodząc, skinął głową sekretarzom. Zszedł na dół i przywołał automatyczną taksówkę. Wsiadłszy do niej, zadzwonił do biura Himandiego. Messer osobiście odebrał telefon. - Odbyłem bardzo miłą rozmowę z dyrektorem Albertem Chinem - powiedział, kiedy taksówka wiozła go w kierunku biura jego rozmówcy. - Jestem teraz w drodze do ciebie. Chcę się z tobą spotkać. - Teraz? Natychmiast? - spytał Messer. - Tak. Masz coś przeciwko temu? - spytał Ahrens. - Czy jest jakiś powód, dla którego nie mogę teraz z tobą porozmawiać?
- Nie, absolutnie nie - odparł Himandi. - Właściwie moglibyśmy spotkać się w wejściu, by wziąć taksówkę i pojechać dokądś na lunch. - Doskonale - rzekł Bleys i przerwał połączenie. Wylądowali w końcu przy dwuosobowym stoliku w małej, ale bardzo komfortowo urządzonej restauracji, przypominającej Bleysowi lokale, do których Dahno miał zwyczaj zabierać go podczas jego wizyt w Ekumenii. Rozmowę zaczął Ahrens. - Nie sądzę - powiedział Himandiemu, kiedy postawiono przed nimi napoje - Ŝebyś pomyślał kiedykolwiek o tym, by sprawdzić, ilu Innych mieszka na Cassidzie? Messer wyglądał na wstrząśniętego. - Nie ma Ŝadnych Innych poza naleŜącymi do naszej organizacji - odparł. - Nie, nie. Musisz pomyśleć o tym szerzej - powiedział Bleys łagodnie. - Skąd bierzesz kadetów? - No cóŜ, spośród miejscowych mieszańców... - oczy Messera zwęziły się. - Chodzi ci o to, Ŝe powinienem traktować wszystkich, którzy są genetycznymi potomkami Kultur Odłamkowych - Dorsajów, Exotików i Zaprzyjaźnionych - jako Innych? - Dokładnie to mam na myśli - potwierdził Ahrens. - Musisz mieć na uwadze przyszłość naszej organizacji. Sugeruję, Ŝebyś wyszukał i wynotował wszystkich mieszkających obecnie na Cassidzie mieszańców, którzy spełniają wymagania. W ogólnym sensie, oni wszyscy są Innymi. Tylko nie naleŜą jeszcze do organizacji. - Jeszcze? - Messer gapił się na niego. - Tak - powiedział Bleys. - Musisz zrozumieć, Ŝe taka organizacja jak nasza, albo pójdzie w górę, albo w dół. Albo będziemy zyskiwać wciąŜ większe wpływy, albo osiągniemy punkt zastoju, z którego jedyna droga prowadzi ku ich zmniejszaniu się. W ten sposób w końcu znikniemy. Musimy patrzeć dalej niŜ nasze obecne Ŝycie - twoje i moje, Himandi. - Ale - spoglądając na niego, Messer wzruszył ramionami - dlaczego mamy patrzeć dalej w przyszłość? Zasilający nasze szeregi członkowie zadbają o siebie, gdy przyjdzie na to pora. A poza tym - do jakiego stopnia, twoim zdaniem, rozrośnie się taka organizacja, jaką mamy na Cassidzie? Jak bardzo, spodziewasz się, rozwiną się wszystkie nasze oddziały na innych planetach? - Tak bardzo, aŜ będziemy kontrolować wszystkie światy - rzekł Bleys. Patrzył Himandiemu w oczy, ale to nie wzrok był tym, co podkreślało wagę jego słów, tylko głęboki, wyszkolony głos, którego działanie skupił teraz całkowicie na Messerze; a zrobiwszy to, Ahrens uznał, Ŝe teraz będzie potrafił pokierować tamtym człowiekiem. - Chciałbyś poprzestać na czymś małym? - zapytał. - Jeśli przyjrzysz się temu dokładnie, to zobaczysz, Ŝe tak bardzo róŜnimy się od zwyczajnych ludzi, jak inne gatunki róŜnią od Homo sapiens. Przynajmniej potencjalnie. To nie jest kwestia tego, czy uda nam się w końcu zdobyć władzę; to jest nieuchronność, jeśli tylko niektórzy z nas nie poddadzą się i nie przestaną pracować w tym kierunku. A wtedy, jak powiedziałem, skarlejemy i znikniemy. - Mówisz o tysiącach mieszańców - odparł Messer. - Nie potrafię od ręki podać ci ich liczby na Cassidzie, ale moŜliwe, Ŝe stanowią aŜ pół procentu populacji planety; wedle tej nowej definicji, nawet nieco więcej ludzi moŜe być Innymi. - Są Innymi - poprawił Bleys. - Zastanów się, Himandi. Idziemy od punktu, w którym nie mieliśmy Ŝadnych wpływów, do punktu, w którym jesteśmy teraz. Tutaj, na Cassidzie, ty i twoi koledzy staliście się z garstki nieznanych męŜczyzn i kobiet stosunkowo wpływową grupą, posiadającą pewną władzę. Urwał.
- Czy inaczej przyjąłbyś to tak lekko, musząc zapłacić za naprawę ściany w pokoju hotelowym? Jeśli moŜna dojść od zera do takiej pozycji, to dlaczego nie pójść dalej? Znowu przerwał na moment. Miał teraz Messera całkowicie w garści. Dla Himandiego cała sala jadalna przestała istnieć. - Pomyśl o tym przez chwilę, Messer. Na początku nie wspominano o tej moŜliwości kadetom czy nawet szefom organizacji, takim jak ty, kiedy zostaliście juŜ osadzeni na innych planetach i zapuściliście korzenie. Ale teraz nadszedł czas, Ŝeby poznać cel. Nieuchronnie zmierzamy do tego, by jako elita przewodzić reszcie ludzkiej rasy. Od samego początku naszym przeznaczeniem jest wznieść się na wierzch, tak jak śmietana zbiera się na mleku. A teraz przyszła pora na to, by przynajmniej nasi starsi członkowie dostrzegli to i zrozumieli. Czy potrafisz to dostrzec i pojąć teraz, kiedy o tym wspomniałem? Potrafisz? Przerwał i czekał. Himandi siedział nieruchomo, nie podnosząc nawet swojego kieliszka. W końcu westchnął. - Masz rację - powiedział. - To było nieuchronne od samego początku. - Właśnie - rzekł Bleys. - Teraz, poniewaŜ oswoiłeś się z tym, będziesz musiał zacząć działać w tej sprawie. Zaczniesz od wyszukania i spisania wszystkich Innych na tej planecie; takŜe tych, którzy nawet nie wiedzą, Ŝe są Innymi - pomijając fakt, Ŝe być moŜe czują się wyobcowani i pozostawieni na uboczu ogółu ludzkości. NadąŜasz? Messer podniósł swój kieliszek i pociągnął z niego ostro. - Tak. Tak - przyznał. - Teraz widzę to bardzo wyraźnie. - To będzie oznaczało zmianę w strukturze samej organizacji, by moŜna było zatrudnić więcej ludzi i kierować nimi. Nie dam ci Ŝadnych wytycznych czy wskazówek odnośnie tego, co mógłbyś tutaj zrobić, poza przeprowadzeniem wspomnianego spisu, ale powinieneś pomyśleć, w jaki sposób pokierujesz organizacją liczącą tysiące członków. - Pomyślę - obiecał Messer. - Poczynając od zaraz. - Dobrze - pochwalił Bleys. - To dlatego zastanowię się, czy mogę być orędownikiem twojej sprawy u Dahno, by brat pozwolił ci zostać u władzy.
Rozdział 26 Zabrało to chwile, zanim wstrząs wywołany przez słowa Bleysa wybił Himandiego ze stanu lekkiej hipnozy, w którą Ahrens go wprowadził i sprawił, Ŝe Messer pojął, co sugerowały słowa gościa. - Nie... rozumiem - wydukał. - Jesteś znakomitym menedŜerem - rzekł Bleys - i wziąwszy pod uwagę warunki, w jakich musiałeś pracować, osiągasz tutaj spore sukcesy. Myślałem z początku, Ŝe mogły tobą kierować osobiste ambicje lub jesteś osobiście zainteresowany tym, Ŝeby wszystkich dyrektorów wyŜszego domu uczynić własnymi klientami... - Nie, nie - zaczął mówić Messer. - Nie rozumiesz, jak to jest... Bleys uśmiechnął się i podniósł dłoń, Ŝeby mu przerwać. - Dzisiaj jednak przekonałem się - ciągnął - Ŝe w istniejącej sytuacji członkowie tej grupy będą niemal wymagali tego, by ich interesy obsługiwał szef organizacji, poświęcając im swoją uwagę. Z drugiej strony, popełniasz sporo klasycznych błędów. Zaczynam wszelako myśleć, Ŝe zobaczę, iŜ te same grzechy mają na sumieniu niemal wszyscy zwierzchnicy
naszych oddziałów na innych planetach. MoŜna powiedzieć bardzo duŜo na podstawie plików, które mi udostępniłeś, łącząc informacje zawarte w jednych z wiadomościami z innych, a określone sytuacje ze sobą. Po pierwsze, kiedy odbyłeś ostatnie spotkanie z Albertem Chinem? - No cóŜ, nie wiem tak od ręki - odparł Himandi. - To jest w plikach... - To, co mówią dane, to dwudziesty czwarty zeszłego miesiąca. Nie widziałeś się z nim przynajmniej raz od tamtej pory? - Co ci kaŜe myśleć, Ŝe tak było? - spytał Messer. - Jestem pewny... - Himandi - przerwał mu Bleys łagodnie. - Pamiętasz, co dopiero ci powiedziałem? Zrobię wszystko, co będę mógł, Ŝeby przekonać Dahno do zatrzymania cię na twoim obecnym stanowisku, ale poczynając od teraz będziesz musiał mówić prawdę. A takŜe udostępnisz mi informacje, które przede mną ukrywasz. A teraz jeszcze raz - kiedy ostatni raz widziałeś się z Chinem? - Tydzień temu, w środę - odparł Messer, wpatrując się w swój talerz. - Właśnie - rzekł Ahrens. - Cieszę się, Ŝe postanowiłeś zrezygnować z dalszych wymówek i wykrętnych odpowiedzi. A czy ostatnie spotkanie nie miało czasem coś wspólnego z pewnym rodzajem opłaty na twoją rzecz, opłaty wniesionej osobiście, co? Powiedzmy, jakiś prezent dla ciebie? - To było w drodze... zaliczki - powiedział Himandi, nadal patrząc w talerz. - Dostaję je kwartalnie od kaŜdego mojego klienta z wyŜszego domu. - Tak myślałem - stwierdził Bleys. - To wywołało natychmiast pytania o to, czy usiłowałeś po prostu napchać sobie kieszenie, albo co miałeś zamiar zrobić z tymi dochodami. Jednak po przestudiowaniu dostępnych plików doszedłem do wniosku, Ŝe nie myślałeś o wzbogaceniu się. Chciałeś załoŜyć fundusz, o którym nikt by nie wiedział; fundusz na wypadek jakiegoś nagłego zagroŜenia, takiego jak trwałe odcięcie od Dahno, co powodowałoby konieczność przejęcia całkowitej kontroli nad podległą ci organizacją? Mam rację? Messer podniósł wzrok znad talerza i spojrzał na Bleysa, mając na twarzy wyraz zaskoczenia. - Jak się tego domyśliłeś? - zapytał. - Nie domyśliłem się - rzekł Ahrens. - Dla kogoś, kto potrafi biegle czytać i rozumieć treść plików, które mi pokazałeś, jest oczywiste, Ŝe twoje serce i dusza związane są z tutejszą organizacją. Ale kierujesz nią defensywnie, a to nie jest sposób, w jaki chcę, Ŝeby była prowadzona od tej pory. Urwał, dając tamtemu moŜliwość odezwania się. Messer milczał. Bleys ciągnął rzecz dalej. - PoniewaŜ nadchodzi okres ekspansji, być moŜe juŜ w trakcie najbliŜszych kilku lat, będziesz musiał przestać być zachowawczy, a stać się agresywny. Krótko mówiąc, będziesz zmuszony podejmować ryzyko i myśleć o sobie jako o uczestniku nieuchronnego ruchu w stronę wspanialszej przyszłości, zamiast troszczyć się o siebie na wypadek, gdybyś został sam. Nie mam bezpośrednich dowodów na twoje przewiny - ale w końcu nie potrzebuję ich dla Dahno. Uwierzy mi na słowo. Widzę jednak wystarczająco jasno, by zauwaŜyć kilka innych rzeczy. Po pierwsze, rozwiąŜesz zbrojną lub paramilitarną organizację, jaką powołałeś do Ŝycia. Messer zrobił wielkie oczy. - Jesteś jasnowidzem! - powiedział. - Jakim cudem dowiedziałeś się tego z plików, które ci pokazałem?
Bleys uśmiechnął się. - To był domysł - odparł - ale oparty na dosyć mocnych podstawach. - Nie... załoŜyłem bojówki - odparł Messer. - Mam tylko umowę z jednym z lokalnych dowódców wojskowych, co pozwoliłoby mi wykorzystać oddziały specjalne, gdybym ich potrzebował. - Chciałbym, Ŝebyś zerwał ten kontrakt - rzekł Ahrens. - Taka umowa, to jak naładowana strzelba wisząca nad kominkiem. Ktoś, kto w innym wypadku nie zastrzeliłby oponenta podczas sprzeczki, moŜe to zrobić, skoro broń jest pod ręką. I w końcu - pokaŜesz mi swoje prawdziwe tajne pliki? - Tak - odparł Himandi. - Kiedy sobie tylko Ŝyczysz. Ahrens odsunął od stołu swój dryf. - Teraz - powiedział. Pół godziny później, w biurze Messera, zagłębił się w studiowanie krótkich, ale wiele ujawniających zbiorów zapisów. Informacji było dość, by zmusić Dahno do reakcji, gdyby młodszy brat chciał go z nimi zapoznać. - Rzeczywiście - stwierdził Bleys, zamykając tajne pliki i oddając klucz Himandiemu, który siedział wraz z nim w pomieszczeniu archiwum i czekał. - To, co teraz widzę, potwierdza moje przekonanie, Ŝe jesteś zdecydowanie najlepszą osobą, która moŜe kierować naszą organizacją na Cassidzie. Chcę, Ŝebyś mnie powiadomił, kiedy przeniesiesz te taśmy do otwartych rejestrów i uczynisz dostępnymi dla kaŜdego, kto jest uprawniony do zapoznania się z nimi. Chcę takŜe usłyszeć, Ŝe rozwiązałeś swoją umowę z wojskiem, tak jak chciałbym dowiedzieć się, Ŝe zacząłeś poszukiwania i sporządzanie spisu Innych. Kiedy dasz mi znać, Ŝe te sprawy są załatwione, przedstawię je Dahno w moŜliwie najlepszym świetle. - UwaŜasz... - Himandi nie dokończył. - Jak powiedziałem, sądzę, Ŝe mogę go przekonać, Ŝeby cię zatrzymał - odparł Bleys. Tak. - Pozostałe dni - ciągnął - jakie przeznaczyłem na pobyt tutaj, spędzę na jak najdokładniejszym zapoznawaniu się z określonymi obszarami rządu i biznesu. Na poprzedniej planecie, na której się zatrzymałem, w wieczór poprzedzający mój odlot spotkałem się z członkami pierwszej wysłanej tam grupy kadetów. Chciałbym, Ŝeby tutaj stało się podobnie. - To doskonały pomysł - powiedział Messer. - Doskonały. Ale przez resztę pobytu nie zerwiesz ze mną kontaktu, co? - Nie - zapewnił go Ahrens. - Nic nie ucieszy mnie bardziej od widoku, Ŝe zacząłeś robić to, o co cię prosiłem. Dzięki temu będę mógł powiedzieć Dahno, Ŝe sprawy były juŜ w toku, kiedy opuszczałem Cassidę. W ciągu następnych kilku dni, zanim jego statek odleciał w kierunku Ste. Marie, Bleys spędzał czas tak, jak na Freilandzie - wsłuchiwał się w tętno biznesu oraz poznawał struktury i działanie rządu planety. To były sprawy, na temat których wiedza będzie mu niezbędna w przyszłości, a które nie były bezpośrednio związane z celem jego obecnego wojaŜu - nie mającego dokładnie takiego charakteru, jaki przedstawił Dahno. Daleki od zamiaru odbycia tej podróŜy w celu zaznajomienia się z oddziałami organizacji, wyruszył w nią, by nawiązać kontakty z filiami i, jeśli to moŜliwe, zawrócić je we właściwym kierunku. Zarówno na Freilandzie jak i na Cassidzie tak właśnie zrobił. Taki okres pomyślności nie mógł trwać wiecznie. Ste. Marie była małą, ale stosunkowo bogatą planetą, krąŜącą wokół tego samego słońca, Procyona A, co Kultis, Mara i górniczy świat Coby. Na Coby nie było oddziału organizacji, a Kultis i Mara były planetami
Exotików, gdzie organizacja byłaby bezuŜyteczna. Organizacja na Ste. Marie była odpowiednio skromna liczebnie, a dyscyplina w jej szeregach bardziej rozluźniona. Tym niemniej, poniewaŜ planeta korzystała z duŜej ilości pozaplanetarnych wojsk zacięŜnych, Ŝyło na niej sporo mieszańców, którzy mogli zostać wciągnięci do organizacji. Jako głównie pasterska planeta, Ste. Marie byłaby uŜytecznym, ale nie nadzwyczajnym ogniwem. Oddziałem organizacji na Ste. Marie kierowała kobieta nazwiskiem Kim Wallech. Jak to było na Freilandzie i Cassidzie, szefowa prowadziła prywatne zapiski, których nie miała ochoty pokazać Bleysowi. Jednocześnie wykazywała niepokojącą skłonność do zgadzania się ze wszystkim, co Bleys sugerował i przewidywał na przyszłość, a przy tym unikała ujawnienia prywatnych obszarów swojej władzy. Była najwyraźniej osobą tego rodzaju, która walczy o ostatnią piędź ziemi, a potem, w zadziwiający sposób, znajdowała jeszcze jeden skrawek oprócz tego, który była w końcu zmuszona poddać. Wreszcie jednak Wallech poddała się i zgodziła się zmodyfikować organizację poprzez wyeliminowanie z jej struktur tego, co Bleys zasugerował. Prywatne zdanie Ahrensa o Kim było takie, Ŝe z trzech przywódców oddziałów organizacji, z jakimi rozmawiał do tej pory, Wallech była prawdopodobnie najzdolniejsza i najbardziej niezawodna. Następny przystanek miał na Cecie, wielkiej planecie o powierzchni większej od Starej Ziemi. Grawitacja Starej Ziemi stanowiła zawsze jeden z parametrów, według których wybierano inne światy do zasiedlenia. Dwa ostatnie postoje były na Nowej Ziemi i Harmonii; i na kaŜdej z planet Bleys spotkał się z podobnymi z grubsza sytuacjami, jeśli chodzi o przywódców lokalnych oddziałów i uŜył teŜ w przybliŜeniu podobnych metod perswazji. A to w celu nie tylko przygotowania oddziałów organizacji do zmian, ale związania ich z nim, z Bleysem; pozornie - na początek - jako zwykłe kanały, którymi moŜna było załatwiać oficjalne interesy między filiami, a organizacją-matką Dahno. Jakieś trzy miesiące po odlocie, według międzygwiezdnego kalendarza, Bleys stanął ponownie na powierzchni Zjednoczenia. Zadzwonił z terminalu do brata i wyjaśnił mu, Ŝe zanim się z nim spotka, chciałby najpierw odwiedzić Henry’ego i Joshuę, by okazać im, iŜ podziela ich Ŝal po stracie Willa. Dahno zgodził się szybko. Jego Ŝywe uczucia spowodowały, Ŝe zareagował niemal natychmiast na wieść o śmierci Willa. ZłoŜył juŜ wizytę na farmie i uŜył wszystkich swoich niezrównanych talentów, by podnieść ducha w dwóch pozostałych członkach rodziny. To, pomyślał Bleys, musiał być znaczny wysiłek nawet dla Dahno, gdyŜ Henry prawdopodobnie nie rozmawiał w ogóle o śmierci młodszego syna, a dla Joshui omawianie straty brata byłoby bolesne, gdyby musiał maksymalnie ograniczać swoje wypowiedzi. Tym niemniej, moŜna było pocieszyć ich samą swoją obecnością - zapełniając we frontowym pokoju ten jedyny fotel, który mógł podołać cięŜarowi Dahno, pomagając na farmie, co robił przez wiele lat, i okazując MacLeanom współczucie. W związku z tym Bleys nie był zbytnio zaskoczony, gdy Dahno powiedział mu, Ŝeby spędził u Henry’ego i Joshui tyle czasu, ile będzie chciał. Było juŜ ciemno, kiedy Bleys zajechał wynajętym poduszkowcem na podwórze farmy. Wewnątrz domu paliły się światła. W tym czasie Henry i Joshua powinni jeść kolację, zatem nie mogli nie usłyszeć ryku poduszkowca. Tak jak Bleys tego oczekiwał, to Joshua - a nie Henry - wypadł z drzwi domu.
Joshua był teraz w wieku między dwudziestką a trzydziestką, ale podbiegł do poduszkowca niemal tak, jak Will biegł wówczas, kiedy Bleys porzucał farmę na rzecz miasta. Nie objął kuzyna, ale wyciągnął po prostu dłoń, którą Bleys uścisnął; przez pełną emocji chwilę obaj trzymali się mocno za ręce. - Wiedziałem, Bleys, Ŝe zjawisz się tutaj tak szybko, jak tylko będziesz mógł! powitał go Joshua. - Och, jak dobrze cię widzieć! - Wspaniale być znowu na farmie - odparł młodszy Ahrens, czując, Ŝe istotnie tak jest. - Bleys - powiedział Joshua, kiedy obaj zmierzali w stronę domu - nie poruszysz sprawy Willa, póki ojciec tego nie uczyni, co? - Nie, nie zamierzałem tego robić. Weszli do środka. Henry siedział przy stole, zajęty robotą papierkową związaną ze sprzedaŜą koziego mleka. Podniósł wzrok, mając na twarzy ten swój przelotny uśmiech. - Witaj, Bleys - powiedział. - Ale cię wyciągnęło! - rzekł Joshua, przyglądając się kuzynowi w ostrym świetle pomieszczenia. - Jesteś olbrzymem! Bleys roześmiał się. - To Dahno jest olbrzymem - stwierdził. - A nie ja. - Jesteś wyŜszy od niego? - spytał Henry. - Jesteśmy dokładnie tego samego wzrostu - odparł Bleys - ale on jest cięŜszy o jakieś trzydzieści do czterdziestu kilogramów. A Ŝaden z nas nie jest gruby. Najwyraźniej Joshua naprawiał wcześniej jedną z kozich uprzęŜy. Była przerzucona przez oparcie krzesła, na którym siedział. Teraz zniknął w sypialni, będącej niegdyś ich wspólną sypialnią, po czym wynurzył się stamtąd, niosąc ponadnormalnej wielkości krzesło, z którego - podczas swoich wizyt - zwykł był korzystać Dahno. - Siadaj - powiedział do kuzyna. Bleys posłuchał go, a Joshua zajął swoje poprzednie miejsce, przełoŜył uprząŜ przez kolana i podniósł szydło oraz igłę z nawleczoną dratwą - narzędzi tych uŜywał do robienia otworów w skórze uprzęŜy. Podobnie jak Henry, pracował podczas ich rozmowy. Będąc w innym towarzystwie, Bleys uznałby, Ŝe takie postępowanie rozprasza, ale wiedział, Ŝe ci dwaj musieli wykorzystać kaŜdą wolną chwilę, by uporać się z całą niezbędną robotą na farmie; i takich ich pamiętał, zawsze zajętych, nawet wieczorami. Siedzenie tutaj z nimi, pracującymi, odbierał jako coś przyjemnego, niemal domowego. - Opuszczałeś planetę? - zapytał Henry, nie podnosząc wzroku znad swoich papierów. - Tak - odparł Bleys; docierało do niego, Ŝe krzesło jest duŜo wygodniejsze, niŜ się tego spodziewał; nie było w tym nic dziwnego, skoro zostało zbudowane dla Dahno, a przez kilka ostatnich miesięcy Bleys korzystał z mebli zaprojektowanych dla ludzi duŜo niŜszych od siebie. - Byłem na wszystkich planetach, na których znajdują się oddziały organizacji Dahno. - Ale nie na Cecie? - zapytał Henry, nadal nie podnosząc wzroku. - Nie - odparł Bleys. - Nie na Cecie. Henry nic nie powiedział, więc do rozmowy wtrącił się Joshua. - Jakie są te inne światy, Bleys? Nie było to pytanie zadane dla potrzymania rozmowy. Joshua naprawdę był zainteresowany. Bleys uśmiechnął się. - Wszystkie miasta są bardzo podobne do Ekumenii. Ludzie bardzo podobni do tych, którzy mieszkają w Ekumenii, jeśli dotrzeć do sedna. Te same sprawy - interesy i polityka.
- Jednak musiała to być interesująca podróŜ - stwierdził Joshua; i - jak na niego - w jego głosie zabrzmiał niemal smutny ton. - Nie była nieciekawa - odparł Bleys - ale nic z tego, z czym miałem do czynienia, mną nie wstrząsnęło. Nie straciłeś wiele, nie widząc tych miejsc. - Nasza praca jest tutaj, Joshua - odezwał się Henry. - Wiem, ojcze - odparł jego syn w ten sam sposób, w jaki odpowiadał wiele razy, kiedy mieszkali razem. Było rzeczą zrozumiałą, Ŝe Bleys zostanie na noc, a - być moŜe - nawet na kilka dni i nocy. Joshua wyciągnął z pokoju chłopców starą pryczę Bleysa, która byłaby teraz oczywiście za mała dla niego i zastąpił ją zrobioną dla Dahno ramą łóŜka wyścieloną kilkoma materacami. ŁóŜko pozostawiono na miejscu z nadzieją, Ŝe Bleys zjawi się niebawem. Więc znalazł się tu teraz; i o dziewiątej wieczorem, co obecnie było dla niego stosunkowo wczesną porą, połoŜył się spać dokładnie tak jak wtedy, kiedy byli chłopcami - w tym samym pokoju i naprzeciwko Joshui. Następnego dnia, i jeszcze następnego, przebywał z tamtymi dwoma na zewnątrz, zajmując się róŜnymi pracami. Alternatywa polegała na samotnym przesiadywaniu w domu, co byłoby równie głupie jak i nieprzyjemne, gdyŜ zabijanie czasu nie szło mu nigdy dobrze. Pracował głównie z Joshua, a kuzyn opowiedział mu o wielu nie wspomnianych wcześniej sprawach, które miały miejsce po tym, gdy Bleys opuścił farmę, a nawet odwaŜył się na wyraŜenie kilku opinii o Henrym. - Ojciec nigdy ci o tym nie powie - stwierdził - i jak długo będzie mógł, to nigdy tego nie okaŜe, ale śmierć Willa, po stracie Ŝony przed laty, sprawiła, Ŝe czuje się bardzo samotny. Naprawiali ogrodzenie, naciągając nowy drut. - To jeden z powodów, dla którego waham się z oŜenkiem - ciągnął. - Teraz to jest nadal jego farma. Jeśli sprowadzę Ŝonę i będę miał w końcu rodzinę, to ojciec stopniowo będzie czuł, Ŝe jest usuwany w cień, w kącik przy kominku. Nie chcę mu tego robić. Z drugiej strony jest Ruth - nie mogę jej prosić, Ŝeby czekała w nieskończoność. - Ruth? - spytał Bleys. Joshua przymocował klamrą górny drut do słupka ogrodzenia i wskazał skinieniem głowy napinacz w rękach Bleysa. - Naciągnij go. Wielkie dłonie Ahrensa zacisnęły na drucie szczęki napinacza; Bleys obrócił głowicę narzędzia wokół słupka, by mocno naciągnąć drut. Joshua wbił następną spinkę, tym razem z całej siły, a potem, uŜywając kleszczy, usunął klamrę, którą załoŜył uprzednio. Ruszyli do następnego słupka. - Ruth Mclntyre - powiedział Joshua. - Pamiętasz ją ze szkoły - nie, prawda, nie chodziłeś do naszej szkoły. W kaŜdym razie jest nieco starsza od ciebie, więc prawdopodobnie nie widywałbyś jej często. Ale musisz pamiętać rodzinę Mclntyre’ow. - Tak - odparł Bleys. - Pamiętam. Próbował przywołać obraz Ruth, o której mówił Joshua, ale nie pojawiło się Ŝadne wspomnienie. Jeśli widywał dziewczynę, to musiało to być w niedziele, podczas naboŜeństw w kościele, do którego chodziły wszystkie rodziny. - Opowiedz mi, jak wygląda - poprosił. - Och, jest niemal mojego wzrostu, ma kruczoczarne włosy i okrągłą twarz powiedział Joshua. - Chyba ją kocham, Bleys. - Być moŜe powinieneś zatem oŜenić się, nie bacząc na wuja. Wiem, Ŝe gdybyś go
zapytał, byłby pierwszym, który by ci powiedział, Ŝebyś to zrobił. - To dlatego nie mam zamiaru go pytać - rzekł Joshua. - Przynajmniej jeszcze przez jakiś czas. - Być moŜe ja... - zaczął Bleys. Joshua potrząsnął głową i przerwał mu w pół zdania. - Sam to załatwię, kiedy nadejdzie odpowiednia pora - stwierdził. Rozmawiali o pogodzie, o inwentarzu, cenach farm i innych rzeczach. Później Bleys pracował z Henrym, zwykle pomagając w budowie, gdyŜ wuj powiększał oborę, mając zamiar zwiększyć znacznie pogłowie swojego stada kóz. Henry, prawem kontrastu, mówił o pracy i wielu codziennych, drobnych sprawach. Dopiero trzeciego dnia zrobił przerwę po ułoŜeniu części dachu, a zszedłszy z niego po drabinie, wytarł czoło i spojrzał Bleysowi prosto w oczy. - Will duŜo o tobie myślał, Bleys - powiedział. - Wiem - odparł bratanek. - Napisał mi o tym. Dotarło do niego, Ŝe być moŜe teraz nadeszła najlepsza pora. Sięgnął do kieszeni po list, który Will wysłał mu z Cety. - Napisał to w ostatnim liście. Chciałbyś go przeczytać? - Jeśli to nie będzie wtrącanie się w prywatną korespondencję twoją lub Willa... powiedział Henry, ale wzrok miał skupiony na liście niemal z tęsknotą. Bleys podał mu go. Henry wziął list i zaczął czytać. Widać było wyraźnie, Ŝe przeczytał go kilka razy, zanim w końcu ze czcią złoŜył kartki i oddał je Bleysowi. - MoŜe chcesz go zatrzymać? - spytał Bleys. - To był dom Willa i tutaj jest reszta jego rzeczy. Myślę, Ŝe ten ostatni list powinien znaleźć się wśród nich. Henry potrząsnął głową. - To list, który napisał do ciebie - powiedział. - Powinieneś go zatrzymać. - Bądź pewny, Ŝe tak zrobię - odparł Bleys, biorąc niechętnie kartki. - Gdybyś zmienił zdanie i chciał go dostać... - Nie, to postanowione - stwierdził Henry; podniósł kolejną rolkę materiału na pokrycie dachu i zaczął wspinać się po drabinie. Później tego samego popołudnia Joshui udało się pobyć z Bleysem sam na sam. - Pokazanie ojcu tego listu - powiedział - było najlepszą rzeczą, jaką mogłeś zrobić. Wyczytał w nim, Ŝe Will znalazł przed śmiercią pociechę w Panu. Nie masz pojęcia, jaką sprawiło mu to ulgę. Czyja takŜe mógłbym go przeczytać? - Oczywiście! - odparł Bleys. Wyciągnął list z kieszeni i podał mu. - Powinienem był o tym pomyśleć od razu. Starałem się przekonać twojego ojca, Ŝeby go zatrzymał, ale nie chciał o tym słyszeć. - Wiem - rzekł Joshua, czytając list równie zachłannie, jak Henry. - Przykazał mi, Ŝebym ja takŜe nie brał go pod Ŝadnym pozorem. Przerwał lekturę i spojrzał na kuzyna. - Ale wezmę go, jeśli chcesz - powiedział Joshua. - Potem będzie zadowolony, Ŝe tak zrobiłem, bez względu na to, co teraz mówi na ten temat. Kilka godzin później, przejeŜdŜający obok farmer przekazał wiadomość ze sklepu, Ŝe do Bleysa dzwonił Dahno. Bleys pojechał do sklepu poduszkowcem. Było to szybsze niŜ poruszanie się kozim zaprzęgiem, chociaŜ Henry zaproponował mu to. Bleys zamówił rozmowę na koszt Dahno i po chwili usłyszał go w telefonie. - Przepraszam, Ŝe przeszkadzam ci w odwiedzinach - powiedział starszy brat - ale sądzę, iŜ nadszedł czas, Ŝebyś zjawił się tutaj i opowiedział mi o swojej podróŜy. Masz czym
przyjechać? - Tak, wynająłem poduszkowiec - odparł Bleys. - Jeśli zatem natychmiast wyjedziesz - stwierdził Dahno - to będziemy mogli porozmawiać przy kolacji. Henry i Joshua byli pierwsi, ale nadeszła pora, Ŝebyśmy się spotkali.
Rozdział 27 Bleys słyszał w głosie Dahno naleganie, ale teraz, kiedy siedział ze swoim przyrodnim bratem w małej restauracji, swobodna postawa Dahno przeniosła Bleysa we wspomnieniach do dni, kiedy ten przywoził go do Ekumenii na krótkie wizyty. Dahno mówił o wszystkim i o niczym; była to interesująca rozmowa, zabawna, ale nie dotyczyła niczego waŜnego, pomijając miasto i pewne wydarzenia, jakie w nim zaszły, a tylko kilka spraw miało związek z interesami lub polityką. Bleys czekał. Kiedy skończyli główne danie, Dahno zamówił - i po chwili otrzymał - kolejnego drinka, po czym obaj oparli się wygodnie, siedząc w intymnym ćwierćkolu wyścielanego boksu. Bleys podejrzewał, Ŝe w restauracji dobrze znają Dahno i troszczą się o niego, gdyŜ jak to miało takŜe miejsce w wielkiej restauracji, gdzie brat załatwiał zwykle wieczorami swoje interesy - siedzenia i oparcia były na miarę nie tylko Bleysa, ale i starszego Ahrensa. - A teraz - odezwał się Dahno - opowiedz mi o przebiegu swojej podróŜy... Tak, pomyślał Bleys, długi, przyjemny początek spotkania juŜ za nami. - Oczywiście - odparł. - MoŜesz usłyszeć kilka rzeczy, które będą dla ciebie niespodziankami. Jeśli tak się stanie, będę wdzięczny, jeśli wstrzymasz się z komentarzami do chwili, aŜ opowiem całą historię. W porządku? Dahno skinął głową. - Zgoda - powiedział, przełykając wielki haust swego drinka. - Nawijaj. - Jak wiesz, najpierw poleciałem na Freiland - rzekł Bleys - gdzie poznałem waŜnego człowieka, Hammera Martina... - Porządny facet, ten Hammer - odezwał się Dahno. Bleys podniósł palec w geście protestu. Dahno skłonił przepraszająco głowę i machnął ręką, by brat kontynuował. Bleys zaczął opowiadać o wszystkim, co mu się przytrafiło na Freilandzie, nie przedstawiając swoich domysłów czy wniosków, ale relacjonując suche fakty - co powiedział, zrobił i co rzekł Hammer. Kiedy jednak dotarł do końca, do długiej, intymnej i szczerej rozmowy z Martinem, powtórzył ją Dahno słowo w słowo, cytując ją dzięki swojej wytrenowanej pamięci. Dahno zamówił kilka kolejnych drinków i wypił je, zanim Bleys skończył relację. Wyraz twarzy starszego Ahrensa nie zmienił się, gdy młodszy odmalowywał przyszłość, w której do organizacji Innych będą naleŜeć wszyscy kwalifikujący się do tego mieszańcy. Wobec milczenia brata, Bleys przeszedł do opisu lektury tajnych plików Hammera i do tego, co w nich znalazł, jak równieŜ tego, co z nich wydedukował - o czym powiedział Hammerowi, Ŝe przekaŜe później Dahno. Jednocześnie powtórzył swoją rekomendację, Ŝeby zostawić Martina na jego stanowisku.
To było suche sprawozdanie. Na swój sposób Bleys mówił z tak pokerową twarzą, z jaką Dahno słuchał, spoglądając na niego z przeciwka - nadal rozluźniony, z iskrą humoru w oczach, który zawsze w nich błyszczał, póki nie zdarzyło się coś szczególnego, co pozbawiało go dobrego samopoczucia. Bleys kontynuował swoją opowieść o Cassidzie i Himandim, relacjonując nadal tak, jak historia się wydarzyła. Potem przekazał swoje doświadczenia ze Ste. Marie, z Cety, z Nowej Ziemi i w końcu z Harmonii. Tylko na Harmonii, powiedział bratu, nie było Ŝadnych tajnych plików, Ŝadnych bojówek, które by szef tamtejszej organizacji utrzymywał na własny uŜytek. Kinkaka Goodfellow, przywódca oddziału na Harmonii, postępował dokładnie według zasad. - Powiedziałem mu to samo na temat mieszańców i przyszłości organizacji dokończył Bleys cicho - i wróciłem tutaj. Goodfellow jest jedynym szefem, którego zalecałbym wymienić. Ale tak, jak się sprawy mają, Harmonia znajduje się niemal pod twoim osobistym zarządem. To bardzo blisko - w kaŜdej chwili moŜesz zjawić się na jego progu. Dahno skinął głową. - I podczas gdy Ŝaden z nich - ciągnął Bleys - przynajmniej z początku, nie podejrzewał, Ŝe mógłbym wyniuchać, co robili niezgodnie z pierwotnymi zaleceniami, on podejrzewał od samego początku, Ŝe jestem kimś w rodzaju generalnego inspektora. - Istotnie? - powiedział Dahno, po raz pierwszy okazując zaskoczenie. - Tak - odparł Bleys. - Z rozmysłem postępował w taki sposób, Ŝeby mi pokazać, Ŝe niczego nie ukrył. Jedynym powodem, który mógłby go zdyskwalifikować jako szefa, jest ten, Ŝe zbyt wiele podejrzeń mogłoby mu utrudnić zaakceptowanie przyszłości, którą roztoczyłem przed Innymi, i którą przedstawiłem takŜe jemu. Dahno skinął ponownie głową, ale tym razem wyraz jego twarzy był nieodgadniony. - Z drugiej strony - powiedział Bleys - myślę, Ŝe kiedyś będzie w stanieją dostrzec. Jeśli tak, byłoby z wielką korzyścią, gdyby przyjął ją z przekonaniem. Więc nawet jego proponuję zostawić na stanowisku. W otaczającym stolik małym, wyścielanym boksie zapadło milczenie. Po chwili Dahno odezwał się łagodnym głosem. - Wiesz - powiedział - nie zostałeś wysłany w ten objazd po to, Ŝeby postępować w ten sposób z naszymi ludźmi. Dokument, który ci dałem, miał tylko zapewnić ci ich współpracę. Nie był odskocznią do groŜenia im i skłonienia ich do przyswojenia sobie idei, Ŝe Inni będą w końcu władać wszystkimi planetami. Wiem, Ŝe szefowie poruszają ten temat z kadetami, ale myślałem, Ŝe rozumiesz, iŜ to jest właśnie tylko zwykłe gadanie. - Owszem - odparł Bleys spokojnie. - Ale moje rozmowy nie były czcze. Sądzę, Ŝe to jest absolutnie poŜądany i osiągalny cel. - Tak uwaŜasz? - spytał Dahno. - Zatem odłoŜę wysłuchanie twojej odpowiedzi na pytanie, co twoim zdaniem my - a to oznacza ja - moŜemy ewentualnie na tym zyskać. Przypuszczam, Ŝe powiesz mi zamiast tego, jakie powody skłoniły cię do uwierzenia w podobną przyszłość. Musiałeś zrozumieć dawno temu, Ŝe moje i ich powodzenie zaleŜy od osobistych, interpersonalnych kontaktów. - To dlatego właśnie taka przyszłość jest nieuchronna - powiedział Bleys. - Jesteś taki sam jak kaŜdy, kto odnosi sukcesy na dowolnym polu. Im więcej osiągnięć, tym więcej pracy przed tobą. Pomimo wysyłania ludzi na inne planety, ty i twoja organizacja - ale szczególnie ty sam - dawno temu osiągnęliście punkt, po przekroczeniu którego zacząłeś spędzać w pracy dobre osiemnaście godzin na dobę przez siedem dni w tygodniu. Ty potrafisz temu podołać, nie sprawiając wraŜenia szaleńczo zajętego. Słabym punktem jest to, Ŝe inni członkowie
organizacji nie nazywają się Dahno Ahrens. Czy to, co mówię o twoim planie zajęć, nie jest prawdą? - Panie wiceprezesie - odparł Dahno; opróŜnił swoją szklankę i przycisnął guzik na panelu sterowniczym, by zamówić kolejny drink. - Masz rację. Rozumiem, Ŝe implikacja tego faktu brzmi tak, Ŝe ja sam będę niebawem potrzebował dodatkowej pomocy. - A czy nie jest to jeden z powodów, dla których chciałeś, Ŝebym był twoim pierwszym zastępcą? - zapytał Bleys. - ZauwaŜyłeś dawno temu, Ŝe niebawem będziesz miał zbyt wiele do zrobienia. Chciałeś mieć przynajmniej jedną osobę, której mógłbyś zaufać i przekazać jej w końcu część obowiązków. - Ponownie masz rację - rzekł Dahno. Szklanka z jego drinkiem wynurzyła się - wypełniona po brzeg - ze szczeliny, która otworzyła się przed nim w stole. Dahno obserwował ją, jakby to było jakieś zręczne przedstawienie. - Nadal jednak - odezwał się - taki rozrost organizacji, jak to zasugerowałeś szefom naszych filii i, jak rozumiem, do którego ich przekonałeś, jest nieco trudny do przełknięcia. Nie widzę tego. - Myślę, Ŝe zobaczysz, jeśli będziesz miał czas zapoznać się ze sprawą tak, jak ja to zrobiłem w ciągu ostatnich kilka lat - odparł Bleys. - Jesteś wyjątkowy. Byłbym niemal skłonny postawić na ciebie, Ŝe przekonasz Exotika, czego, jak sądzę, nie dokonałby nikt poza innym Exotikiem. - Nie, nie Exotik - mruknął Dahno, patrząc na swoją pełną szklankę. - Ale mów dalej. - Daj sobie czas na przyjrzenie się temu - powiedział Bleys. - Sądzę, Ŝe zobaczysz, iŜ przyszłość juŜ tutaj jest. Wszystko, czego potrzebuje, to świadomej intencji z naszej strony twojej i mojej. - Mylisz się - rzekł Dahno, podnosząc wzrok znad szklanki, by spojrzeć na brata. Chodzi ci o to, Ŝe moŜna to osiągnąć, ale tylko ja mogę to zdobyć? - Tak - potwierdził Bleys - ale dojdzie do tego szybciej, jeszcze za naszego Ŝycia, tylko wtedy, gdy będę stał u twego boku. Dahno zachichotał dobrodusznie. - Nie byłbyś moim małym braciszkiem, pomijając juŜ rolę zastępcy - powiedział gdybym nie widział, Ŝe kaŜda próba uczynienia cię uŜytecznym musi być obwarowana pogodzeniem się z tym, Ŝe staniesz się uŜyteczny do tego stopnia, aŜ okaŜesz się niezbędny. - Ale czy nie widzisz teraz, kiedy ci ją naszkicowałem, Ŝe taka przyszłość jest moŜliwa do osiągnięcia? - spytał Bleys. - Nie, nie widzę - odparł Dahno; jednym wielkim łykiem opróŜnił stojącą przed nim szklankę, po czym przeciągnął się niczym sam Gargantua. - Oczywiście, wyobraŜam ją sobie. Ale myślę, Ŝe będę musiał się zastanowić, czy zgodzę się na nią, czy nie. - Mogę zapytać, ile czasu ci to zabierze? - zapytał Bleys. - Szczerze mówiąc, nie wiem - odparł Dahno. - MoŜe przemyślę sprawę przez noc. A moŜe to kwestia miesięcy. Nie jestem jednym z szefów podorganizacji, z którymi rozmawiałeś. To, co sugerujesz, muszę przeciwstawić temu, co postrzegam jako moŜliwe. Być moŜe będę nawet chciał przekonać się, czy wydarzenia, na krótka metę, potwierdzają rozwój sytuacji czy nie. Ponownie przeciągnął się potęŜnie. - No cóŜ - powiedział - czy moŜemy nazwać to kolacją? Powinienem wracać do swojego stałego restauracyjnego stolika, a ty chciałbyś prawdopodobnie pojechać do domu i odpocząć.
- Mógłbyś mi poświęcić jeszcze chwilę? - zapytał Bleys. - Powiedz mi, czy zgadzasz się ze mną, Ŝe utrzymywanie prywatnych bojówek, przechowywanie tajnych plików i dokonywanie innych zmian w modelu postępowania, wedle którego mieli działać, to rzeczy, które powinny były zostać skorygowane - tak jak powiedziałem szefom oddziałów, Ŝe mają to zrobić? - Tak - odparł Dahno. - W tym zgadzam się z tobą. Daj mi znać, jak tylko uporządkują swoje archiwa. - Natychmiast, gdy tylko przyjdzie wiadomość - powiedział Bleys. - A teraz jeszcze tylko jedno pytanie. Czy za te - nazwijmy je - błędy, winisz się w jakikolwiek sposób? Dahno spojrzał na niego. Uśmiech na jego twarzy zaczął się poszerzać. - Cwaniak. - Być moŜe - rzekł Bleys - ale nie odpowiedziałeś na moje pytanie. - I nie zamierzam tego robić - odparł starszy brat. - No cóŜ, moŜemy juŜ iść? - Panie prezesie - powiedział Bleys. - Z naszej rozmowy telefonicznej wyniosłem wraŜenie, Ŝe miał mi pan coś do powiedzenia. - Być moŜe miałem - stwierdził Dahno. - Być moŜe twoje rewelacje wybiły mi to w tej chwili z głowy. W kaŜdym razie poruszymy w przyszłości tę sprawę. Wstał i odszedł od stołu, a Bleys poszedł odruchowo w ślady brata. - Mam cię podwieźć do domu? - zapytał Dahno. - Nie musisz - odparł brat. - Mogę pojechać automatyczną taksówką. - To Ŝaden kłopot - powiedział Dahno. - Prawdę mówiąc, wolałbym to zrobić. Pojechali razem i starszy Ahrens wysadził brata przed apartamentowcem. Bleys poczuł się tu podobnie jak u MacLeanów tego wieczoru, kiedy wrócił na Zjednoczenie. Wszystko wydawało się dokładnie takie samo. Wszedł do swojego pokoju i przekonał się, Ŝe jego bagaŜ został dostarczony na miejsce i przyniesiony na górę najwyraźniej przez portiera. Rozpakował tych niewiele rzeczy, jakie zostały do rozpakowania, gdyŜ w podróŜy miał ze sobą tylko małą walizeczkę z najniezbędniejszymi ubraniami, resztę mógł kupić na miejscu. WłoŜył wszystko do rozmaitych szuflad i ściennych schowków w swoim pokoju, przebrał się w szlafrok i połoŜył na plecach w łóŜku. Niemal nigdy nie korzystał ze świetlika nad głową, Ŝeby w trakcie rozmyślań obserwować gwiazdy, ale dzisiejszej nocy nacisnął odpowiedni przycisk w panelu sterowania obok łóŜka i nieprzezroczysty fragment dachu ponad nim cofnął się, ukazując pełne gwiazd niebo nad Zjednoczeniem. Widział Syriusza widocznego powyŜej Freiłandu i Nowej Ziemi. Inne gwiazdy były albo zbyt daleko, albo znajdowały się poza obszarem nieba, który mógł widzieć przez okno pod tym kątem, o tej godzinie i o tej porze roku. TuŜ przed zaśnięciem rozmyślał o Starej Ziemi. Nie wcześniej jednak, nim zapamiętał sobie, Ŝe powinien przyjrzeć się bliŜej, jak rozwinęła się sytuacja na Zjednoczeniu podczas jego kilkumiesięcznej nieobecności, a takŜe zastanowić się, jaki powód mógł mieć Dahno, Ŝeby tak pilnie wezwać go z farmy. Kiedy Bleys się obudził, był jasny dzień, a myśli - jak to często się zdarzało - miał duŜo bardziej uporządkowane niŜ przed zaśnięciem. Nie był pewny, ale miał wraŜenie, Ŝe brat martwił się jakimś problemem, którym pragnął podzielić się z Bleysem. Prawdopodobnie chciał, Ŝeby Bleys zajął się jakąś częścią tego kłopotu. To co młodszy Ahrens powiedział przyrodniemu bratu, spowodowało, Ŝe Dahno
zmienił zdanie. Pozostawało pytanie, dlaczego. Wydawało się, Ŝe jedyną rzeczą, mogącą tak bardzo niepokoić Dahno, mogło być tylko to, Ŝe starszy brat doszedł nagle do wniosku, iŜ Bleysowi nie moŜna ufać. Ale związek między tym, co Bleys powiedział bratu, a tym, co Dahno miał na końcu języka, pozostawał nieznany. Bez względu na to, co to było, musiało mieć coś wspólnego z polityką. W związku z tym im wcześniej Bleys pozna obecną sytuację polityczną na Zjednoczeniu, tym lepiej. W pewnym stopniu spodziewał się, Ŝe obudzi się i znajdzie instrukcje od Dahno, które skierowałyby go do jakieś pracy - nawet jeśli byłoby to coś, co miałoby tylko dostarczyć mu zajęcia - ale brat nie zostawił Ŝadnej wiadomości, więc Bleys uznał, iŜ oznacza to, Ŝe ma wolną rękę i moŜe robić, co chce. Ubrał się, przygotował sobie śniadanie i zjadł je; potem poszedł do biura Dahno, przywitał się z dwiema wiernymi pracownicami i przeszedł przez gabinet brata do elektronicznego archiwum. Zaczął przeglądać uwaŜnie najnowsze dane, jakie Dahno wprowadził podczas jego nieobecności. Nowe informacje, które Bleys studiował, jak i wszystkie inne pliki, jakie przeglądał wcześniej, były ze swej natury tajne, gdyŜ odnosiły się do rzeczy i ludzi, nie precyzując, o kogo chodzi. Bardzo często nazwisko osoby, której dotyczyły dane, zastępował inicjał, numer lub w oczywisty sposób było ono pseudonimem. Tym niemniej, dzięki doświadczeniu wyniesionemu z wcześniejszej lektury tych plików, Bleys był w stanie dopasować większość do struktury Izby. Ograniczona znajomość pewnych kodów Dahno pozwalała Bleysowi wychwycić odniesienia do Core Tap. Same uwagi były niejasne, ale bardzo duŜa ich liczba wskazywała, Ŝe projekt stał się teraz na tyle waŜny, Ŝe przyćmił wszystko inne, czym Dahno interesował się w tej chwili. Zdawało się pewne, Ŝe powód, dla którego brat telefonował, miał coś wspólnego z ustawą dotyczącą budowy Core Tap. Dowiedziawszy się, ile tylko mógł wywnioskować z plików, Bleys pojechał do budynku rządowego i zasiadł na chwilę na galerii dla publiczności, by przekonać się, co mógłby tutaj usłyszeć. Zdawało się, Ŝe w Izbie obecna jest większa niŜ zwykle liczba jej członków, z których wielu rozmawiało tak cicho, Ŝe ich głosy nie docierały na galerię; inni siedzieli w stoŜkach ciszy, co sprawiało, Ŝe ich rozmowy pozostawały prywatnymi. Najwyraźniej Bleys był świadkiem nadzwyczajnej aktywności polityków. Niemal na pewno to takŜe było związane z projektem Core Tap, który nie został jeszcze ani zaaprobowany przez Izbę, ani definitywnie przez nią odrzucony. śeby to sprawdzić, Bleys zapytał straŜnika Toma, którego postanowił sobie zjednać, jaka ustawa była obecnie głównym przedmiotem zainteresowania Izby. - Chodzi o ustawę związaną z Core Tap, Bleysie Ahrens - odparł Tom i mrugnął. Budzi wielkie zainteresowanie. - Istotnie - powiedział Bleys. - Nie było mnie na planecie prawie trzy miesiące. Do pewnego stopnia spodziewałem się, Ŝe do tego czasu sprawa zostanie załatwiona. StraŜnik roześmiał się. - Wszystko, tylko nie to - stwierdził. - Jeśli w ogóle coś zrobiono, to tylko bardziej ją zagmatwano. Projekt przeszedł przez pół tuzina róŜnych komisji i dwa razy wrócił pod obrady Izby. - Nie miałbyś ochoty powiedzieć mi, kto głównie się tym interesuje? - zapytał Ahrens. StraŜnik uśmiechnął się i potrząsnął głową.
- Wiesz, Ŝe to tyleŜ kwestia rozkazów, co i zdrowego rozsądku - odparł. - Nie rozmawiamy na temat poszczególnych przedstawicieli ani z gośćmi, ani z innymi parlamentarzystami. Jeśli chcesz nadrobić braki, to zamiast pytać mnie, zrobiłbyś lepiej, zaglądając do opublikowanych protokołów z obrad, które toczyły się w Izbie podczas twojej nieobecności. Wiesz oczywiście, Ŝe nie wolno mi udzielać takŜe i takich informacji. - Tak, wiem - odparł Bleys. - Nie powinienem był pytać. Zapomnij o tym. - To mogę zrobić - zgodził się straŜnik. Potem, gdy Bleys zaczął się juŜ oddalać od niego, Tom zawołał: - Miło cię znowu widzieć, Bleysie Ahrens. Jeśli potrzebne ci informacje, biblioteka znajduje się na dole. I tak teŜ było. Bleys zjechał windą do sutereny, gdzie mieściła się oficjalna biblioteka Izby. Mógł tam wejść dzięki swojej plakietce. Pomieszczenie było rozległe i miało nisko wiszący strop wyglądało tak, jakby wydrąŜono je w betonie tworzącym fundamenty Izby. Siedzący za biurkiem męŜczyzna w średnim wieku, z szopą siwych włosów na głowie oraz z patriarchalnym uśmiechem wspaniałomyślnego dziadka przyklejonym do twarzy, dał mu egzemplarze Biuletynu Izby z ostatnich trzech miesięcy. Było tego niewiele więcej niŜ arkusz z kaŜdego dnia, odnotowujący sprawy toczące się w samej Izbie i w jej komitetach. Sądząc z tego, co Bleys czytał, wokół ustawy o Core Tap było bardzo duŜo zamieszania. Do komisji i z komisji, na obrady, z powrotem do komisji, a z niej ponownie do Izby. Generalnie, cały czas coś się działo. Relacje byty oszczędne w stopniu, który zbliŜał się do stenograficznego zapisu i nie powiedziały mu nic o samej ustawie, natomiast wiele o jej przemieszczaniu się - chociaŜ nawet gdyby doszło do ostatecznego głosowania, to podano by tylko liczbę jej zwolenników i przeciwników. Członków Izby, którzy podczas posiedzeń głosowali tak lub nie, nie wymieniano z nazwiska. Nawet samą ustawę określał tylko numer - 417B. Bleys przeczytał do końca Biuletyny i miał właśnie oddać je bibliotekarzowi, kiedy - z duŜo grubszą porcją materiałów - zobaczył go ponownie u swego boku. - MoŜe chciałbyś przejrzeć wydruki gazetowe z tego samego okresu? - zapytał bibliotekarz. - Bardzo wielu czytelników stawia relacje gazetowe na drugim miejscu po Biuletynie. PołoŜył je na stole. - Dziękuję - rzekł Ahrens. Nie pomyślał o wycinkach gazetowych, chociaŜ był to nieuchronnie kolejny krok do zdobycia informacji na temat politycznych postępów przy uchwalaniu ustawy o Core Tap. Zaczął przeglądać stos wydruków. Byłby to spory wysiłek, gdyby nie jego umiejętność szybkiego czytania i zapamiętywania wiadomości. Przed upływem pół godziny odniósł wydruki gazetowe bibliotekarzowi, który spojrzał na niego z lekkim zaskoczeniem. - Znalazłeś to, czego szukałeś? - zapytał. - Tak. Dzięki - rzekł Bleys. Opuścił czytelnię, wrócił na górę, a potem wyszedł na zewnątrz, skąd wezwał automatyczną taksówkę. Gazety były duŜo bardziej pouczające, uznał Bleys, kiedy pojazd wiózł go w kierunku apartamentowca. Oczywiście ich celem było raczej przyciągnięcie uwagi czytelników, a nie zwykłe opisanie faktów - jak to czynił Biuletyn językiem suchym niczym piasek. Wedle wycinków, Darrel McKae - młody charyzmatyk, który przyciągał z innych
kościołów o ustalonej tradycji liczne rzesze neofitów - stworzył wielki zbór. Nazywał się Kościół Powstań!, a jego siedzibą było małe miasteczko Newberry. Zdjęcia młodego przywódcy religijnego ukazywały go takim, jakim był - wojujący w kaŜdym calu. Fanatyk czy Prawdziwie Wierzący, brzmiało jedyne pytanie, na które gazeta nie usiłowała odpowiedzieć. McKae miał szerokie ramiona, wygląd kogoś energicznego i był najwyraźniej tylko kilka cali niŜszy od Bleysa. Patrząc na jego zdjęcie, Ahrens gotów był załoŜyć się, Ŝe tamten jest Fanatykiem. McKae, jako wiejski przywódca, pojawił się znikąd. Był zwykłym członkiem jednego ze zborów w Newberry, który prezentował wiernopoddańczą postawę wobec jednej z Pięciu Sióstr. McKae zbuntował ponad połowę kongregacji i sformował własny kościół. Najwyraźniej od tego momentu jego wpływy rosły stopniowo, a liczba kościołów postrzegających w nim swego najwyŜszego przywódcę, zwielokrotniała. Z początku były to tylko wiejskie zbory, ale potem kongregacje zaczęły pojawiać się i w miastach. Samo Newberry leŜało w odległości jakichś tysiąca dwustu kilometrów od Ekumenii i najwyraźniej Darrel McKae uczynił z niego swoją siedzibę krótko po tym, gdy Bleys wyruszył w podróŜ. Mniej więcej w tym czasie liczba członków jego połączonych kościołów osiągnęła taką liczbę, Ŝe mogli starać się o prawo wyboru przedstawiciela do Izby. Petycję zaakceptowano, wybory przeprowadzono i - zaskakujące - nie zastępca Darrela McKae’a, ale on sam, został wybrany do Izby jako reprezentant członków kościoła. Taka decyzja dowodziła albo nadzwyczajnej ufności w zdolności umysłowe młodego przywódcy religijnego, albo istnienia jakiegoś szczególnego celu. - UniewaŜnij polecenie, jakie ci dałem - powiedział Bleys do mikrofonu taksówki. Zamiast tego zawieź mnie do najbliŜszego portu lotniczego. Do najbliŜszego lotniska i kosmodromu było tylko piętnaście minut jazdy. Stamtąd pilot wynajętego, pięcioosobowego statku przeznaczonego do lotów atmosferycznych, przewiózł go na podobne lotnisko w Newberry, które było zbyt małe, by towarzyszył mu port kosmiczny. Bleys poinstruował pilota, Ŝeby ten przyleciał po niego następnego dnia koło dziesiątej rano, po czym pojechał autotaksówką do miasteczka. Newberry było rzeczywiście małe; mniejsze, niŜ Bleys sądził. Gdyby chciał chodzić pieszo jego ulicami, to przy swoim olbrzymim wzroście i w ubraniu z Ekumenii wyróŜniałby się wśród mieszkańców jak cyrkowy dziwoląg. Czy mu się to podobało, czy nie, jego gabaryty nakładały na niego te same ograniczenia, jakim musiał poddawać się Dahno. Zatrzymał jednak autotaksówkę przed sklepem, gdzie mógł kupić plan miasta, po czym właściwie wykorzystując drobną sztuczkę hipnotyczną, podszedł sprzedawcę i wypytał go o powierzchowność oraz przeszłość Darrela McKae’a, zanim ten objawił się na scenie politycznej jako charyzmatyczny lider ruchu religijnego. Okazało się, Ŝe McKae był tutejszym młodzieńcem, który nie zwracał na siebie szczególnej uwagi, póki nie został przywódcą dysydenckich elementów w macierzystym zborze i nie załoŜył własnego kościoła. Potem jego nowa kongregacja urosła w siłę, a on sam błyskawicznie wyrobił sobie nazwisko. Czy McKae nadal był w Newberry, tego sprzedawca nie potrafił Bleysowi powiedzieć. Zdawało się, Ŝe jakiś rok wcześniej zaczął wizytować nowe zbory swojego kościoła i było mało prawdopodobne, by ktokolwiek poza jego najbliŜszymi doradcami wiedział, gdzie i kiedy moŜna go znaleźć. Oprócz tego Bleys nie dowiedział się wiele więcej.
Znalazłszy się powrotem w taksówce, zadzwonił na lotnisko w Ekumenii, by odwołać jutrzejszy lot, a potem na miejscowe lotnisko, by zabukować sobie natychmiastowy wylot z Newberry. Do Ekumenii przyleciał tuŜ przed zmierzchem.
Rozdział 28 Bleys obudził się wcześnie, czując lekki, ale uporczywy przymus. Po chwili, kiedy juŜ oprzytomniał na dobre, przypomniał sobie, Ŝe tego ranka McKae miał wygłosić w Izbie waŜną mowę na temat ustawy związanej z Core Tap. Bleys postanowił jej wysłuchać. Nigdy wcześniej nie słyszał przemawiającego McKae’a. Potrzeba wstania i wyjścia była wystarczającym przymusem, ale Bleys odnosił wraŜenie - na podstawie tego, czego doświadczał - Ŝe chodziło o coś więcej. Zebrał wystarczającą ilość dowodów, by czuć nadciągający przełom. Niebawem miało się coś stać. Zanotował w pamięci, Ŝe ma nadal szukać dowodów nadchodzącego kryzysu, po czym wstał pośpiesznie i ubrał się. Wszedł cicho do sypialni Dahno i przekonał się, Ŝe - tak jak przewidywał - brat nadal spał. ZwaŜywszy na to, Ŝe Dahno połoŜył się prawdopodobnie nad ranem, nie było w tym nic zaskakującego. Bardzo wielu jego klientów chciało spotkać się z nim w tajemnicy - a „w tajemnicy” oznaczało często godziny, kiedy spora część miasta juŜ spała. Stał przez chwilę, patrząc na Dahno. Jego olbrzymi przyrodni brat leŜał bezbronny; jedno masywne, nagie ramię zwisało poza krawędź łóŜka. Twarz, którą sen pozbawił oznak świadomości, nie była tą, którą starszy Ahrens ukazywał światu na jawie. Teraz, podczas głębokiej drzemki wywołanej przez zmęczenie, błysk dobroduszności był nieobecny, a znuŜenie rozluźniało rysy poszarzałej twarzy. Dahno leŜał na boku; poduszka wokół kącika ust była wilgotna. Śpiąc, wydawał się Bleysowi starszy niŜ kiedykolwiek wcześniej - z jego twarzy moŜna było odczytać róŜnicę wieku między obu braćmi. Widać było cienie wywołane przez zmęczenie i niepokój. Przez moment Bleys miał dla Dahno niezwykłą litość i ciepłe uczucia. Wyszedł cicho z pokoju i z mieszkania. Wolał zjeść śniadanie po drodze, niŜ ryzykować, Ŝe kręcąc się po apartamencie, obudzi przedwcześnie brata. Zjadł śniadanie w restauracji Izby, a potem poszedł prosto na galerię gości. W tym momencie było juŜ nieco po dziewiątej rano - za wcześnie, by zjawiła się większość członków Izby, ale duŜo za wcześnie dla niemal wszystkich obserwatorów z galerii. Jednak dotarłszy tam, Bleys przekonał się, Ŝe galeria była wypełniona prawie w trzech czwartych, a niemal tyle samo, procentowo, członków Izby zajmowało miejsca przy pulpitach sali obrad. Bleys dał wcześniej Tomowi napiwek, Ŝeby straŜnik załatwił kogoś, kto zajmie dla niego miejsce. Kiedy Ahrens zjawił się, Tom poprowadził go zdecydowanym krokiem w dół, ku pierwszemu rzędowi balkonu. Na ich widok siedzący trzy miejsca dalej męŜczyzna z plakietką umoŜliwiającą jednokrotny wstęp na galerię podniósł się i ruszył wzdłuŜ rzędu. Bleys zajął jego miejsce. Ta zamiana zwróciła uwagę siedzących w pobliŜu, ale nie przesadną. Rezerwowanie miejsc nie było niczym nadzwyczajnym. Przypuszczalnie, pomyślał Bleys, co najmniej połowa wizytujących galerię postępowała od czasu do czasu w ten sam sposób. Bleys wyrzucił tę kwestię z głowy. Pochylił się, by przyjrzeć się Izbie i sprawdzić, kto
jest juŜ obecny. McKae, przekonał się, był przy swoim pulpicie. Bleys poznał go dzięki widzianemu wcześniej zdjęciu. Wysoki, sprawiał imponujące wraŜenie na tle reszty członków Izby, którzy byli przewaŜnie niscy, w średnim wieku i bez kondycji. Sylwetkę miał atletyczną; czarna peleryna o szkarłatnej podszewce okrywała niebieskie spodnie, bluzę i wypucowane buty do pół łydki. Stał, kiedy gońcy Izby wnieśli stos papierów i złoŜyli go przed nim. Zaskoczony Bleys ujrzał, Ŝe tak daleko od McKae’a, jak to tylko było moŜliwe, siedziało razem Pięć Sióstr, wokół których miejsca świeciły pustką. Był to pierwszy raz, gdy Bleys widział wszystkie Siostry razem i stanowiło to dla niego niespodziankę. Czworo znał - do Harolda Harolda, Shin Lee, Brata Williamsa i Christophera Umaluka dołączyła piąta osoba, którą mógł być tylko Hugo Linx z Grupy Pierwszej Modlitwy. Zaskoczeniem dla Bleysa był nie tyle fakt, Ŝe go tutaj widział, ale to, Ŝe Linx okazał się grubym człowiekiem ubranym, poniŜej zwykłej koszuli i marynarki, w coś pośredniego między kiltem a spódnicą; potargane rude włosy otaczały łysinę na środku głowy. Był to ten sam człowiek, który zatrzymał obu braci, gdy Dahno pierwszy raz zabrał Bleysa na galerię, i który groził starszemu Ahrensowi wydaleniem z budynku Izby. Wówczas Dahno wzruszył ramionami i wyjaśnił Bleysowi, Ŝe zrobienie sobie kilku wrogów jest czymś nieuchronnym. Jeśli chodzi o Dahno, to niczemu nie moŜna było w pełni ufać. Rozpoznawszy teraz, Ŝe zapamiętany przez niego człowiek to Linx i ujrzawszy go z czterema pozostałymi Siostrami, Bleys zrozumiał, Ŝe cała scena z przeszłości została zaaranŜowana przez Dahno, by w głowie młodszego brata nie powstała myśl, Ŝe Linx ma jakiekolwiek związki ze starszym Ahrerisem. Nie było sposobu, Ŝeby Dahno mógł doradzać Pięciu Siostrom, które miały polityczną siłę tylko wtedy, kiedy działały wspólnie, jeśli jedno z tej grupy byłoby jego nieprzejednanym wrogiem. Doradztwo w tych warunkach byłoby niemoŜliwe. Całe spotkanie z Linxem było w związku z tym ustawione przez Dahno w tym celu, by sprawić na Bleysie wraŜenie, iŜ Hugo na pewno nie mógłby być jego klientem. To zaś z niemal równą pewnością oznaczało, Ŝe z Pięciu Sióstr to właśnie Linx był kontaktem Dahno, przez którego ten doradzał całej piątce. Bleys skierował nagle uwagę z powrotem na parkiet Izby, gdzie zaczął przemawiać McKae. Mówił o Core Tap, a przesłanie jego wystąpienia było proste. Bleys wiedział juŜ, Ŝe pomimo tego, iŜ była to inwestycja na skalę planetarną, a w związku z tym dotyczyła całej jej ludności, Pięć Sióstr wspierało projekt ze względu na własne interesy. Zaskakujące, Ŝe McKae najwyraźniej takŜe popierał budowę Core Tap - ale z pewnym zastrzeŜeniem. Kiedy Bleys słuchał go teraz, tamten domagał się, Ŝeby pracujący przy Core Tap na tej boskiej planecie byli koniecznie członkami kościoła i wierzyli w Boga. Malował obraz populacji planety jako zdecydowanie religijnej. Jeśli byli na powierzchni Zjednoczenia ludzie, którzy nie uczestniczyli aktywnie w Ŝyciu kościołów, to Ŝaden z nich nie śmiał zabrać głosu, by zaprzeczyć istnieniu Boga. McKae rzucił w twarze obecnym członkom Izby, iŜ moŜe dojść do tego, Ŝe wśród sprowadzonych z innych światów fachowców mogą znaleźć się ludzie, którzy nie tylko nie wierzą w Boga, ale czynnie i głośno zaprzeczają Jego istnieniu i wypowiadają się przeciwko Jego kościołom. Co, wskazał McKae, jest w istocie tym samym, co występowanie przeciwko ludności całej planety.
Bleys nie musiał szukać politycznych aspektów tej mowy i zawartej w niej propozycji. Pięć Sióstr nie mogło wyprzeć się wspierania Core Tap. W związku z duŜą ilością członków, jaką straciły ostatnio na rzecz kościoła McKae’a, Siostry wściekle pragnęły przyjęcia przez Izbę ustawy, aby kaŜde z Piątki mogło indywidualnie zaprezentować się przed swoimi zborami w roli głównego orędownika na rzecz zyskania aprobaty dla budowy Core Tap. Z drugiej strony, Ŝądanie McKae’a było praktycznie niemoŜliwe do spełnienia. Inne planety i zakontraktowani na nich specjaliści dostarczali technologię, dzięki której sami mogli zbudować Core Tap i nigdy nie zgodziliby się na umowę zawierającą stwierdzenie, iŜ są członkami kościołów i wierzą w Boga. Na przykład na Cassidzie, za jedną ze swobód obywatelskich uznawano to, Ŝe nikomu angaŜowanemu do pracy nie zadaje się pytań na temat wyznawanej religii. Poza tym, na Cassidzie i na niektórych innych światach, z jakich trzeba było ściągnąć fachowców, Ŝyli ludzie, którzy byli dumni ze swojego ateizmu. Nawet Exotikowie, mimo całej ich łagodności i wyznawanej wiary w prawo jednostki do wolności, głosili pogląd, Ŝe jakakolwiek absolutna wiara w istnienie konkretnego bóstwa stałaby na drodze rozwoju rodzaju ludzkiego, o jaki walczyło ich społeczeństwo. Zatem, udając, Ŝe go popiera, McKae wyraźnie sabotował projekt budowy Core Tap. Jednocześnie dąŜył do spowodowania upadku Pięciu Sióstr i wyniesienia w Izbie własnej osoby na najbardziej eksponowaną pozycję, którą tamci tak długo zajmowali. Słuchając przemowy McKae’a, Bleys zaczął wyraźnie dostrzegać, Ŝe tamten moŜe osiągnąć swój cel. Na światach Zaprzyjaźnionych liczyli się ludzie umiejący inspirować charyzmatyczni. Teraz Bleys słuchał kogoś najbardziej charyzmatycznego spośród tych, jakich kiedykolwiek wcześniej udało mu się spotkać. Z pewnością obdarzonego większą charyzmą od tej, jaką dysponowało którekolwiek z Piątki. W rezultacie, niezdecydowani w większości deputowani Izby reagowali tak, jak Ŝelazne opiłki, które przeskakują ze słabszego magnesu, by przylgnąć do silniejszego. Kiedy McKae skończył wreszcie swoje wystąpienie, został nagrodzony przez członków Izby głośnym aplauzem; takŜe niektórzy widzowie na galerii zaczęli klaskać, aŜ przybył Tom, który uciszył ich krzywym spojrzeniem. Bleys dołączył do ogólnego exodusu obserwatorów z galerii i pojechał do domu, by zaczekać na ukazanie się dzienników. Gdy wchodził do mieszkania, przedpołudniowe wydanie wysuwało się właśnie z rejestratora. Bleys ustawił urządzenie tak, Ŝeby najpierw przedrukowało wiadomości i materiały dotyczące McKae’a i jego porannego przemówienia, a dopiero potem resztę gazety. Zabrał wydrukowane fragmenty na temat Darrela i usiadł, Ŝeby je przeczytać, podczas gdy reszta tekstu nadal wysuwała się z urządzenia. Było zbyt wcześnie na to, Ŝeby skomentowano mowę, ale ton, w jakim ją relacjonowano, współgrał w zasadzie z tym, jakiego Bleys się spodziewał. Sprowadzało się do tego, Ŝe bez względu na to jaka decyzja zapadnie odnośnie Core Tap, McKae podniósł waŜną, nawet jeśli niewygodną kwestię dotyczącą tych, którzy będą przy tym projekcie pracować. Większość doniesień kończyła się pytaniem - czy naprawdę moŜemy wymagać od tych ludzi, Ŝeby byli poboŜni wedle naszych standardów? Popołudniowe wydania gazet wyraźnie zmieniły ton. Wydruki nie poddawały juŜ w wątpliwość, czy tego rodzaju pytanie mogło zostać postawione, ale akceptowały fakt, Ŝe padło i teraz w taki czy inny sposób musiano na nie odpowiedzieć. Do chwili, gdy ze ściennego rejestratora wysunęły się późnopopołudniowe wydania gazet, pojawiły się juŜ głosy opinii publicznej, które w przewaŜającej części były za wprowadzeniem restrykcji, jakie
McKae miał nałoŜyć na pracowników Core Tap spoza planety. Temu podejściu wtórowały - z mniejszym Ŝarem, ale posługując się bardziej zborną argumentacją - profesjonalne komentarze redakcyjne i teksty z dalszych stron gazet. Bleys był właśnie zajęty ich lekturą, kiedy zadzwonił telefon przy łóŜku, więc odłoŜył wydruki, podszedł tam i zobaczył na ekranie wiadomość od Dahno. Zabrać Cię o ósmej na kolację? Prezes Do oznaczonej pory pozostało dwie i pół godziny. Bleys spędził je, przeglądając protokoły Izby, gdyŜ chciał sprawdzić, czy dochodziło wcześniej do ogólnoplanetarnych dyskusji, w których kwestie wiary ścierały się z potrzebami praktycznymi. Znalazł w sumie osiem takich debat. We wszystkich przypadkach zdecydowano na korzyść wiary, a przeciwko wymogom praktycznym. Następnie nastawił wyszukiwarki tak, by prześledziły losy owych odrzuconych projektów. W większości przypadków, dowiedział się, były wskrzeszane i w końcu zatwierdzane przez Izbę jako część innej, zupełnie nie związanej z nimi ustawy oraz w kształcie, który próbował uniknąć lub ominąć pierwotnie podniesione przeciwko nim zastrzeŜenia religijnej natury. Zanim Bleysowi udało się bardziej zagłębić w temat, otworzyły się drzwi i zjawił się Dahno. W oczach miał zwykły blask, a głos zdradzał powrót normalnego, energicznego „ja” brata. - Gotów do wyjścia? - zapytał. - W tej chwili, panie prezesie - odparł Bleys. Porzucił wydrukowane arkusze i ruszył z Dahno ku drzwiom mieszkania. Jedli kolację w kolejnej z niezliczonych prywatnych restauracji, w których Dahno albo był jednym z najlepiej znanych klientów, albo miał w nich jakiś udział. Do Bleysa dotarło teraz, Ŝe uwaga, jaką brat nieodmiennie zwracał na siebie, mogła mieć takŜe ludzki wymiar. Goszczenie olbrzyma obdarzonego odpowiednim spustem było tym samym rodzajem milczącego potwierdzenia jakości restauracji, co jadanie poza domem bardzo grubego człowieka, które świadczy w większości lokali o dobrej obsłudze. Tego wieczoru Dahno był w nastroju dorównującym temu, jaki miał wchodząc do mieszkania. Był radosny i dowcipny - dusza towarzystwa. Mówił niemal o wszystkim, ale nie wypowiadał się na temat dzisiejszego przemówienia McKae’a. Bleys właściwie nie spodziewał się, Ŝe brat poruszy ten temat. Był zadowolony z tego, Ŝe siedzi oparty w trakcie posiłku i płynie, unoszony falą dobrego humoru Dahno. Interesował go nastrój brata w dniu, w którym McKae odniósł sukces swoim wystąpieniem; od czasu do czasu obserwował Dahno, porównując jego wygląd z widokiem jego śpiącego wcielenia. Na początku posiłku nie mógł znaleźć Ŝadnej skazy w postawie brata, w jego zachowaniu się i w mowie. Oznaki wyczerpania, jakie Bleys widział podczas snu olbrzyma, były skutecznie zamaskowane. Panował taki sam nastrój, jak podczas wszystkich ich prywatnych kolacji. Dahno nie wspominał ani o tym, co stało się dzisiaj w Izbie, ani nie napomykał słowem o podróŜy Bleysa. Zamiast tego mówił o pomyśle młodszego brata, Ŝe organizacja Innych powinna przyjąć w swoje szeregi niemal wszystkich zdatnych do tego mieszańców i objąć w końcu kontrolą rządy na wszystkich planetach - jakby chwilowo uwaŜał to za korzystne.
Ale w miarę upływu czasu, Bleys - teraz czujny - zaczął zauwaŜać pęknięcia na towarzyskiej fasadzie Dahno i jego prezentacji samego siebie. Głos brata nadal wywiązywał się z obowiązku; Dahno podtrzymywał strumień swobodnej konwersacji na wiele tematów, wyraŜał prawdziwe zainteresowanie Bleysem i nie zapominał o Henryrn i Joshui. Zasugerował nawet, Ŝe miałby pewne długoterminowe plany wobec MacLeanów, co do których uwaŜał, Ŝe mogłyby ucieszyć Bleysa, ale poniewaŜ jeszcze nie dojrzały, to nie chciał na razie o nich mówić. Ale chociaŜ jako rozmówca Dahno nie okazywał Ŝadnych niepokojących znaków, to Bleys zaczął odkrywać, Ŝe wokół oczu i ust brata pojawiły się cienie znuŜenia i rozpaczy, które dziś rano widział na jego twarzy podczas snu. Zwyczajnie, nie byłaby to wystarczająca przesłanka, by w przypadku kogokolwiek innego moŜna się było pokusić o coś więcej niŜ o ślepy domysł na temat stanu uczuć i psychiki delikwenta. Bleys przyglądał się jednak bratu tak, jak studiował badawczo wszystkie inne rzeczy, które uwaŜał za niezbędne w celu prowadzenia takiego Ŝycia, jakie chciał prowadzić; i dowody, które teraz widział, były dla niego przytłaczające. Dahno był na krawędzi załamania. Widoczne oznaki sugerowały, Ŝe kryzys narastał od dłuŜszego czasu. Chodziło o coś więcej niŜ zwykłą tajoną reakcję na dzisiejszy zamaskowany atak, który McKae przeprowadził w Izbie na Pięć Sióstr. Nadal jednak był czas, myślał Bleys, by się o tym upewnić. Ze swoich lektur zapamiętał zdanie, które pochodziło ze Starej Ziemi, z amerykańskiego Dzikiego Zachodu, wobec czasów znacznie poprzedzających rozwój lotów kosmicznych, gdy tylko niewielu mieszkańców gór i handlarzy skór pchało się w dzicz, jaką była wówczas zachodnia część Ameryki Północnej. Traperzy z tamtych czasów, kierując się niemal zwierzęcym instynktem w kwestii tego, dokąd mieli iść lub gdzie się zatrzymać, posługiwali się maksymą: „Dokąd mnie rzuci los”. Był jeszcze czas w trakcie tej kolacji. Bleys zaczeka trochę i przekona się, w którą stronę los rzuci dziś w nocy Dahno. Na jednej rzeczy moŜna było polegać. Starszy Ahrens nie wybrałby się z bratem na kolację bez powodu. Wcześniej czy później musiał go wyjawić. Szydło wyszło z worka po kolacji i deserze, gdy Dahno skłonił Bleysa Ŝeby ten, wbrew swoim zwyczajom, napił się z nim brandy. Bleys nie miał szczególnych osobistych obiekcji wobec alkoholu. Po prostu chodziło o to, Ŝe w Ŝadnym wypadku i w Ŝaden sposób, nie wspierał jego planów na resztę Ŝycia. - Prawdopodobnie uznasz to za nieco zbyt nagłe - powiedział Dahno, przełknąwszy koniak i ujrzawszy, Ŝe Bleys zrobił to samo - ale po rozwaŜeniu wielu innych moŜliwości i po przyjrzeniu się obecnym warunkom panującycm na innych światach, postanowiłem, Ŝe pójdę za twoim marzeniem. Urwał i spojrzał na Bleysa, który pozwolił, by na jego twarzy ujawnił się prawdziwy przestrach wywołany przez tę nagłą decyzję. - Przynajmniej - ciągnął Dahno, uśmiechając się - zaangaŜuję się w to do tego stopnia, Ŝe zaczniemy wybierać planetę, na której załoŜymy nową podorganizację - pierwszą z tych, które moŜemy zacząć budować. Umilkł i z figlarnym uśmiechem mrugnął porozumiewawczo do Bleysa. - Co na to powiesz? - zapytał. - Musisz mi dać chwilę czasu do namysłu - odparł Bleys, chociaŜ prawda była taka, Ŝe nie potrzebował zastanawiać się ani chwili dłuŜej. Oczekiwał jakiejś reakcji Dahno na sukces, jaki McKae odniósł w Izbie. To było wyraźnie to. Dahno skinął głową, wypił kolejny łyk brandy, a potem odstawił kieliszek. Upierał się
przy tym, by podawano mu kieliszki tak duŜe, Ŝe nawet jego olbrzymie ręce, a takŜe długie palce Bleysa, były w stanie tylko częściowo objąć podtrzymywaną dłonią szklaną czaszę, podczas gdy nóŜka tkwiła między palcami. - Dobra - powiedział po odstawieniu kieliszka na blat stołu. - Miałeś czas do namysłu. Co postanowiłeś? - Nie spodziewałem się, Ŝe tak szybko podejmiesz decyzję - odparł Bleys. - Myślałem, Ŝe zajmie ci to co najmniej parę tygodni, jeśli nie więcej. I nawet w takiej sytuacji uwaŜałem, Ŝe mam szansę jak jeden do jednego. Mogę spytać, co cię przekonało do tego planu? - Nie - rzekł Dahno uśmiechając się do niego, aby słowo negacji zabrzmiało jak zwykła odmowa, a nie odtrącenie. - No cóŜ, nie mógłbym być bardziej szczęśliwy - powiedział Bleys. - Naprawdę uwaŜam, Ŝe czeka nas wielka i obiecująca nagroda na przyszłość. MoŜe nawet tak wielka i wspaniała, Ŝe Ŝaden z nas nie potrafi sobie teraz tego wyobrazić. Dahno roześmiał się; dopił brandy i pokazał gestem, Ŝe prosi o więcej. - Naprawdę udało ci się sprzedać ten pomysł - pochwalił, przenosząc ponownie wzrok na Bleysa. - To dobrze. Jest jakaś konkretna planeta, na której chciałbyś się zainstalować w pierwszej kolejności? - Prawdę mówiąc, tak - odparł Bleys. - Stara Ziemia. Dahno spojrzał na niego, mając głowę pochyloną nieco w bok. Gdyby nie jego zupełny brak podobieństwa do czegoś tak małego i ciekawskiego jak ptak, pochylenie głowy mogło być tym, czym postawa przyjmowana przez ptaka, starającego się przyjrzeć czemuś dokładnie. - Sądziłem, Ŝe powinieneś juŜ wiedzieć, iŜ Stara Ziemia będzie dla nas prawdopodobnie najtwardszym orzechem do zgryzienia - powiedział. - Nie ma tam jednego rządu. Są ich dosłownie setki. KaŜda społeczna, religijna i etniczna grupa trzyma się z dala od innych i upiera się przy samostanowieniu. Tworzy to sytuację, w której będziemy potrzebowali więcej ludzi, niŜ sobie wyobraŜasz, Ŝeby wpłynąć na wszystkie rządy. - Istnieją wspólne, ogólnoziemskie ciała polityczne, które rozwaŜają sprawy dotyczące całej planety i kierują nimi... - zaczął Bleys, ale Dahno przerwał mu. - To najgorsze ze wszystkiego - stwierdził. - Jak powinieneś juŜ wiedzieć, ludzie zasiadający w tych radach nie są niczym więcej jak marionetkami, za których sznurki pociągają reprezentowane przez nich grupy. I, jak powiedziałem, władzę mają owe zbiorowości. - Ale, jak zamierzałem właśnie powiedzieć - spokojnie ciągnął Bleys - myślę, Ŝe nasza organizacja moŜe zmienić wzorzec postępowania na Starej Ziemi. Pamiętaj, Ŝe to jest jedyna planeta, na której moŜemy spotkać pełną pierwotną reprezentację całej ludzkości... - To właśnie uczyni z niej najtwardszy orzech do zgryzienia - powtórzył Dahno. - Nie - sprzeciwił się Bleys. - To są proto-ZaprzyjaŜnieni, proto-Dorsajowie i protoExotikowie, Ŝyjący tam współcześnie jako członkowie tych samych lokalnych grup etnicznych, o których mówisz, ale reszta populacji jest dla nas osiągalna. Ziemia zawsze słucha ewangelistów, kaznodziei. Nasi ludzie zwerbowani na Zjednoczeniu i Harmonii to od wielu pokoleń ewangeliści z kulturowego doboru naturalnego. Wyobraź sobie, Ŝe ktoś taki jak McKae, który przemawiał dzisiaj w Izbie, wygłasza kazanie na temat korzyści płynących z tego, Ŝe Inni będą takŜe przywódcami na Starej Ziemi. Grupa ludzi takich jak on mogłaby podbić Ziemię. Oczywiście, to wymaga czasu. Bleys zamilkł. - Nie rozumiem cię - odezwał się Dahno całkiem powaŜnym tonem w powstałej nagle
ciszy. Nie zwrócił uwagi na nowy kieliszek brandy, który przed nim postawiono. - Chcesz, Ŝebyśmy wysyłali kaznodziei na Starą Ziemię? Co by nam to miało dać, zarówno na krótką, jak i na dłuŜszą metę? - Na dłuŜszą metę - odparł Bleys - mogą rozerwać granice tych zbiorowości, o których mówiłeś. W końcu, po prostu dlatego, Ŝe Stara Ziemia jest nadal tak bogata i potęŜna, to z niej - bardziej niŜ z jakiegokolwiek innego miejsca - moglibyśmy zyskać większy wpływ na cywilizowane światy. Dahno oparł się o wyściełaną krzywiznę boksu, powodując, Ŝe oparcie zaskrzypiało pod jego cięŜarem; starszy brat wypuścił powietrze z płuc długim, łagodnym strumieniem. Podniósł koniak i wypił. - Pan naprawdę zagląda daleko w przyszłość, panie wiceprezesie - powiedział w wielkim zamyśleniu; wzrok miał roztargniony. Bleys zauwaŜył, Ŝe w tej chwili rozluźnienia kontroli, na twarz brata powróciły cienie niepokoju i zmęczenia. - Sądzę, Ŝe to konieczne - odparł. - Wyznaczając cel leŜący tak daleko przed nami, moŜemy być pewni, Ŝe mamy cały czas świata, by go osiągnąć. Potem zawsze moŜemy wrócić do tego, co powinno być zrobione natychmiast. Dahno spojrzał na niego bystro. - Być moŜe - powiedział. - Ale zastanawiam się, w jaki sposób wpłynie to na wszystkie istniejące juŜ na innych planetach organizacje? - Sam o tym myślałem - przyznał Bleys. - Ich członkowie na opanowanych juŜ światach będą chcieli mieć pewność, Ŝe nie zostaną zepchnięci na dalszy plan. Mam na uwadze to, Ŝe prawdopodobnie powinniśmy zwołać spotkanie wszystkich przywódców organizacji. Wszystkich ludzi, z którymi rozmawiałem podczas mojej ostatniej podróŜy, na jakiejś neutralnej planecie. A jaka lepsza neutralna planeta mogłaby wchodzić w grę, jak nie ta, na której się zainstalujemy? W tym wypadku Stara Ziemia. - Tak... - powiedział Dahno. Stuknął palcami o stół. Było to lekkie uderzenie, ale towarzyszący mu dźwięk rozległ się w całej restauracji. Goście spojrzeli w ich kierunku. - W porządku - stwierdził Dahno. - W takim razie natychmiast wyjadę. Chcę osobiście wybrać odpowiednie miejsce na spotkanie, a skoro juŜ przy tym jesteśmy, to mógłbym po prostu wziąć krótki urlop. Odkąd sięgam pamięcią, nie miałem wakacji. Nie czuj się więc zaskoczony, jeśli skontaktuję się z tobą dopiero za kilka tygodni, Ŝeby ci powiedzieć, jakie znalazłem miejsce na spotkanie, i kiedy powinniście się tam znaleźć. - WyjeŜdŜasz jutro? - zapytał Bleys. - MoŜesz odlecieć tak nagle? - Czemu nie? - rzekł Dahno niefrasobliwie. - Znasz to powiedzenie - wszystkie drogi prowadzą na Starą Ziemię. Część drogi mogę odbyć na dowolnym statku, jaki jutro odlatuje, a potem przesiądę się na inny - czy to lecący bezpośrednio na Ziemię, czy gdzieś w jej pobliŜe skąd trzecim statkiem mogę pokonać ostatni odcinek. Od czasu do czasu będę dawał ci znać, gdzie jestem. Ale nie spodziewaj się częstych wiadomości. A tymczasem, ty będziesz tutaj dowodził. Przerwał, zanurzył rękę w kieszeni i wyjął coś, co skrywał w swojej wielkiej dłoni. - Masz - powiedział. - Myślę, Ŝe moŜemy teraz widzieć w panu pełnoprawnego wspólnika, panie wiceprezesie. Masz, to niespodzianka dla ciebie... - mówiąc to, Dahno rzucił na stół mały, brązowy klucz. Bleys widział mikroobwody błyszczące na powierzchni pióra klucza. Spojrzał na brata.
- Kolejne akta? - Tak - odparł Dahno. - Pokazałem ci tajne pliki dawno temu; po tym, gdy domyśliłeś się, czego dotyczą. Teraz masz dostęp do najtajniejszych z tajnych. Urwał i uśmiechnął się do młodszego brata. - Czy ich istnienie takŜe wydedukowałeś? - Trochę się nad tym zastanawiałem - przyznał Bleys.
Rozdział 29 Chyba pierwszy raz w Ŝyciu Bleys został całkowicie zaskoczony. Powiedział sobie, Ŝe to się nie moŜe powtórzyć. Zdarzały się wcześniej wypadki, kiedy pakował się w nieznane sytuacje lub coś niespodziewanego przytrafiało mu się bez ostrzeŜenia, ale w tej chwili powiedział sobie, Ŝe powinien był przewidzieć i zaplanować podobny zwrot. Nie przewidział. Zaplanował to, Ŝe w celu odbycia spotkania sprowadzi Dahno i szefów organizacji na Ziemię. Zaplanował, Ŝe w końcu przekona brata do idei powiększenia organizacji Innych. Zamierzył w końcu, Ŝe w taki czy inny sposób dostanie się do wszelkich tajnych plików. Przewidział wiele rzeczy, które mogłyby pokrzyŜować mu plany. Wziął pod uwagę fakt, Ŝe Dahno mógłby nagle przystać na pomysł rozbudowy organizacji. Ale raczej nie spodziewał się, Ŝe brat chciałby opuścić Zjednoczenie. I nigdy nie rozwaŜał moŜliwości, Ŝe Dahno załamie się na skutek obecnej sytuacji i pod brzemieniem pracy. Ale wyraźnie, przynajmniej dla Bleysa, Dahno załamywał się. Stan wyczerpania, jaki Bleys widział na twarzy brata podczas jego snu, był ostrzeŜeniem; ale Dahno, z którym czujny Bleys rozmawiał zeszłego wieczoru przy kolacji, i którego sytuację potwierdził tamtego ranka, słuchając McKae’a w Izbie oraz studiując wydruki gazet, to był Dahno walczący o przetrwanie. Pięć Sióstr znajdowało się na łasce McKae’a, a tym razem starszy Ahrens nie miał pomysłu, jak je uratować. Piątka utraci pozycję liderów w Izbie. Z jakiegoś powodu Dahno traktował to jako koniec wszystkiego, co do tej pory osiągnął. Więc teraz on, Bleys, musi na własną rękę znaleźć rozwiązanie problemu. Jego długoterminowe plany nadal obowiązywały, ale będzie musiał ułoŜyć w pośpiechu nowe, krótkoterminowe - co pokazywało niedostatki jego umiejętności przewidywania, której do tej pory całkowicie ufał. Było prawdą, Ŝe w tym wszystkim ujawniały się pewne nieoczekiwane elementy. Ani nie powiązał Linxa z Pięcioma Siostrami, ani nie skojarzył, Ŝe Linx jest klientem brata. Nie przewidział, jak nadzwyczaj skuteczny mógł być McKae, przemawiając przed Izbą - chociaŜ było to coś, co powinien był zauwaŜyć i podejrzewać na podstawie gwałtownego wzrostu liczby członków jego kościołów. Ale powinien był rozwaŜyć, do jakiego stopnia Dahno zaangaŜował własne ego w działanie poprzez klientów w Izbie. Bleys znalazł się w sytuacji kogoś, kto trzyma na kolanach skarb rzucony mu tak nagle, Ŝe nie ma pojęcia, co z tą fortuną począć.
Osiągnął granice, do których zamierzał dotrzeć, ale tak bardzo wyprzedził plan, Ŝe nie był w stanie uporać się natychmiast z osiągniętymi efektami. Na szczęście Dahno planował „krótki urlop” na Ziemi, co da Bleysowi przynajmniej kilka tygodni. Ale w tym czasie trzeba będzie zrobić mnóstwo rzeczy. Jednak wyjazd brata prowadził do krytycznego splotu czynników. Dahno, który czuł, Ŝe stawką było jego przetrwanie, mógł stać się ekwiwalentem słonia-samotnika - i to nie tylko w jednym znaczeniu tego porównania. Dahno wyjeŜdŜał najwyraźniej dlatego, Ŝe nie był juŜ w stanie dłuŜej chronić Pięciu Sióstr przed politycznym upadkiem, a nie mógł współdziałać z McKae’em - nie był to typ człowieka, który kiedykolwiek i w jakiejkolwiek sprawie stałby się jego klientem. To, co Dahno robił, wydawało się oczywiste i sensowne. Ale jakie jeszcze miał zamiary? Niewątpliwie Linx i reszta Piątki będą go szukać, ale zanim to nastąpi, Dahno będzie daleko stąd, bezpieczny. Bleys i pracownice biurowe zostaną, by samotnie stawiać czoła McKae’owi; i nie zrobią tego wcale lepiej, niŜby to uczynili z najlepszą pomocą Dahno. Czy teŜ starszy brat miał ciągle coś jeszcze w rękawie? Bleys zganił się za zbyt szybkie przeskakiwanie do konkluzji. Nic, co dotyczyło Dahno nie było dokładnie tym, czym się wydawało z pozoru. Mogło być tak, Ŝe wyraŜenie przez niego zgody na plan Bleysa i na odbycie spotkania na Ziemi, czy teŜ sam jego wyjazd, było jakoś powiązane z ruchem, który mimo wszystko ochroni Pięć Sióstr przed Darrelem. ChociaŜ, jak mógł to zrobić, nie pozbywając się McKae’a, tego Bleys nie wiedział; a w kaŜdym razie wątpił, czy Dahno miał kiedykolwiek wcześniej, albo teraz, moŜliwość całkowitego usunięcia McKae’a ze sceny. Tylko to zapewniłoby Pięciu Siostrom supremację w Izbie. Bleys uznał, Ŝe w tej kwestii nie ma wyboru. Będzie musiał po prostu układać plany na bieŜąco - przynajmniej z początku. Przede wszystkim były informacje, które mógł teraz uzyskać i jakich mógłby potrzebować. Tego ranka Dahno postanowił złoŜyć krótką wizytę u Henry’ego i Joshui, gdyŜ pierwszy statek, na który mógł wsiąść, odlatywał dopiero po południu. - Wynajmij poduszkowiec - brzmiały jego ostatnie słowa, wypowiedziane do Bleysa poprzedniej nocy. - Ja pojadę swoim i spotkamy się na miejscu około dziewiątej rano. Dobrze? - Oczywiście - odparł Bleys, zastanawiając się, dlaczego Dahno chciał, Ŝeby jechali osobno. Na pewno nie myślał o zabraniu Henry’ego i Joshui na Ziemię; to był całkowicie nierealny pomysł. Po pierwsze, MacLeanowie nie chcieliby jechać, a po drugie, nadal nie tłumaczyłoby to, dlaczego w razie konieczności nie mieliby pojechać do kosmoportu wszyscy razem. Coś powiedziało jednak Bleysowi, Ŝe była to mniej waŜna kwestia. Warto ją było rozwaŜyć tylko dlatego, Ŝe kaŜda wskazówka, jaką dało się poznać dzięki temu, co Dahno powiedział lub zrobił, mogła okazać się uŜyteczna w wyobraŜeniu sobie tego, co brat jeszcze zamierzał uczynić. Bleys wstał wcześnie rano, wynajął poduszkowiec i pojechał na farmę. Wynajęty pojazd naleŜał do rodzaju tych, którymi trzeba było kierować samemu; nie zachowywał się jak autotaksówka, a w wiejskich drogach nie osadzano pasów sterujących ruchem pojazdów. Bleys potrafił obsługiwać przyrządy sterownicze, których było bardzo mało, z wyjątkiem jazdy po gruntowych drogach. W związku z tym pokonanie ostatniego odcinka drogi do farmy wymagało całkowicie ręcznego sterowania. Na długo przed tym, zanim dotarł do miejsca, w którym naleŜało skręcić z głównej drogi, Bleys przeszedł z zadowoleniem na kierowanie ręczne. Zakarbował sobie w głowie,
Ŝeby w przyszłości - poniewaŜ obecnie przyrządy tych pojazdów róŜniły się w niewielkim stopniu na rozmaitych planetach - uŜywać ich częściej w takiej wersji, a nie z autopilotem. ChociaŜ przyjechał wcześnie, to po dotarciu na miejsce zastał juŜ zaparkowany na podwórzu farmy poduszkowiec Dahno. Bleys postawił swój pojazd za tamtym - nie było miejsca, Ŝeby zaparkować obok. Wysiadł, gdy tylko poduszkowiec opadł na ziemię i podszedł do drzwi domu. Zapukał, a znajomy głos Henry’ego zaprosił go do środka. Dahno siedział na zbudowanym dla niego krześle. Obaj MacLeanowie, Henry i Joshua, zajmowali zwykłe krzesła, które przyciągnęli w pobliŜe tamtego i zwrócili frontem do gościa. Kiedy Bleys wszedł, Joshua wstał i przyniósł mu kolejne krzesło, na którym młodszy Ahrens przysiadł, czując się duŜo mniej komfortowo niŜ jego brat na swoim tronie. Dahno zajęty był rozmową z Henrym. - Nie będzie mnie najwyŜej sześć miesięcy - mówił - ale jeśli będziesz czegoś potrzebował, to zawsze moŜesz skontaktować się z Bleysem. Czy jest coś, cokolwiek, co mógłbym załatwić albo dać wam teraz, tuŜ przed wyjazdem? Henry potrząsnął głową. Nie chciał nigdy przyjmować Ŝadnych cennych prezentów ani od Dahno, ani od kogokolwiek innego. Podczas swoich wizyt na farmie, Bleys takŜe proponował Henry’emu, Ŝe załatwi mu lub da róŜne rzeczy, ale spotykał się ze stanowczą odmową. Wuj stał na stanowisku, Ŝe kiedy Dahno i Bleys mieszkali pod jego dachem, to płacili za to swoją pracą, a poniewaŜ farma nie była juŜ dłuŜej ich domem i nie zapewniała im wyŜywienia, zatem Ahrensowie nie byli jej nic winni. Henry przyjmował drobne prezenty, takie jak części do silnika, który w końcu zbudował i zamontował na ramie ciągnika; dzięki temu mógł teraz orać czymś wydajniejszym niŜ zaprzęg złoŜony z ośmiu kóz. Ale to była juŜ przeszłość. Dahno i Bleys, kaŜdy na własną rękę, wymyślali drobne prezenty dla Henry’ego, ale ten przy kaŜdej okazji odwzajemniał się im darem w postaci koziego mięsa, jakiegoś produktu farmy lub nawet rzeczami zrobionymi na drutach czy wyrzeźbionymi przez niego albo Joshuę - tak Ŝe obdarowywanie nie było jednostronne. Bleys zdziwił się nawet trochę, słysząc, Ŝe Dahno próbował w tej chwili dać cokolwiek Henry’emu, skoro wiedział, jak bardzo wuj był nieugięty w tej kwestii. Ale propozycja brata była jednym z tych zwodniczych preludiów, prowadzących do czegoś innego, co Dahno miał na myśli. - No cóŜ, jedną rzecz mogę zrobić - rzekł Dahno - to znaczy zostawić tutaj swój poduszkowiec, Ŝebyście mogli go uŜywać podczas mojej nieobecności. Zanim Henry zdołał zaprotestować, starszy Ahrens mówił wesoło dalej, wykorzystując zatrwaŜającą przewagę swojego potęŜnego głosu. - To źle dla pojazdu, jeśli nie uŜywa się go wystarczająco często, więc musiałbym wynająć kogoś, Ŝeby zajmował się poduszkowcem. Będzie taniej dla mnie, jeśli zostawię go wam, Henry, a wy będziecie dbać o niego podczas mojej nieobecności. Bez względu na to, jak będziecie korzystać z wozu, uznamy - wobec potrzeby, by był regularnie uŜywany - Ŝe jesteśmy kwita. Henry, pozbawiony w ten sposób argumentów, przełknął to, co chciał powiedzieć. Po chwili uległ argumentacji. - Sądzę, Ŝe na takich warunkach moŜemy zaopiekować się nim dla ciebie, Dahno rzekł. - A teraz - ciągnął starszy Ahrens, jakby to była jedyna odpowiedź, której się spodziewał - jak z twoją umiejętnością prowadzenia? Nie zardzewiała trochę? MoŜe tak, na wszelki wypadek, zabrałbym cię na przejaŜdŜkę i zapoznał z obsługą przyrządów?
- Nie zdecydowawszy się nigdy na Ŝaden z tych pojazdów - odparł Henry, który w Ŝadnych okolicznościach nie przyznałby się, Ŝe to ubóstwo nie pozwalało mu na posiadanie poduszkowca - nie nauczyłem się nigdy prowadzić. Tak, potrzebuję lekcji. - Dobra - powiedział Dahno; odwrócił się i spojrzał na Bleysa. - Wycofasz swój pojazd na drogę, Ŝebym mógł obrócić swoim i wziąć Henry’ego na jazdę instruktaŜową? - W tej chwili! - odparł Bleys i zerwał się na równe nogi. Wyszedł szybko za drzwi, ale kiedy dotarł do swojego poduszkowca, przekonał się, Ŝe Joshua depcze mu po piętach. - Lepiej, Ŝebym uczył się od ciebie, podczas gdy ojciec będzie szkolił się u Dahno rzekł Joshua. - W ten sposób tata nie będzie musiał uczyć mnie, a jeśli przez przypadek zapomni czegoś, ja będę jedynym, który moŜe to pamiętać. Powiesz mu jednak, Ŝe to był twój pomysł, Bleys. - Och, jasne - powiedział Bleys i otworzył drzwiczki pojazdu. - Wsiadaj, Joshua i przesuń się na drugie przednie siedzenie. Potoczyły się lekcje nauki jazdy. Prawda była taka, Ŝe specjalnie nie było czego się uczyć. Przyrządy były nadzwyczaj proste w obsłudze i zespolone w drąŜku sterowniczym oraz w panelu kontrolnym, posiadającym pół tuzina łatwo dostępnych przycisków, do których kierowca mógł sięgnąć palcami, trzymając drąŜek. Przed upływem piętnastu minut Joshua poczuł się jak urodzony kierowca. Wrócili na podwórze farmy; poduszkowiec Dahno spoczywał juŜ na ziemi z wyłączonym silnikiem. Dahno i Henry stali obok pojazdu, najwyraźniej czekając. Bleys zaparkował wynajęty pojazd za tym brata i zostawił silnik na chodzie, ale opuścił poduszkowiec na ziemię, Ŝeby obaj z Joshuą mogli łatwo wysiąść. Tym razem Joshua wysiadł po swojej stronie pojazdu; obaj młodzi męŜczyźni podeszli do Dahno i Henry’ego. Wypowiedziano ostatnie słowa poŜegnań, po czym Bleys wziął brata do wypoŜyczonego poduszkowca. Obrócił go w miejscu, kiedy pojazd uniósł się na poduszce powietrznej i pojechał dróŜką dojazdową do drogi, która miała ich zaprowadzić do portu kosmicznego w Ekumenii. W kosmoporcie Bleys poszedł z Dahno prosto do śluzy wejściowej statku. Dahno miał szczęście, Ŝe dostał miejsce na gwiazdolocie zmierzającycm bezpośrednio na Nową Ziemię, gdzie planowano krótki postój na przyjęcie kolejnych pasaŜerów; potem statek miał lecieć na Starą Ziemię. - Nie rób niczego, czego ja bym nie zrobił - powiedział Dahno lekkim tonem, kiedy wszedł do śluzy. Obejrzał się na brata i uśmiechnął szeroko; ani na jego twarzy, ani w głosie nie było niczego takiego, co by wskazywało, Ŝe wypowiedziane słowa były czymś więcej niŜ zwykłym poŜegnaniem. - Bądź spokojny i informuj mnie ze Starej Ziemi, gdzie jesteś - odparł Bleys. Brat pomachał mu mięsistą dłonią i wszedł w mrok wnętrza statku kosmicznego. Bleys wrócił do swojego wynajętego poduszkowca i pojechał, zamyślony, w kierunku apartamentowca. Natychmiast jednak zmienił zamiar. Nadal był na drodze, która prowadziła do Ekumenii; na dwunastopasmowej autostradzie z urządzeniami automatycznego kierowania ruchem, wbudowanymi w kaŜdy pas jezdni. Bleys przestawił więc pojazd na autopilota i poduszkowiec w zasadzie rządził się sam. Pas zasilający prowadził pojazd do Ekumenii, ale Bleys - zamiast skręcić bezpośrednio w kierunku domu - pojechał w stronę biura. Kiedy tam wszedł, w biurze było tak samo jak w kaŜde inne popołudnie. Obie kobiety zajmowały się, jak zwykle, załatwianiem korespondencji, otwieraniem kopert i - czasami -
rozszyfrowywaniem zawartych w nich informacji. Na prawym rogu biurka Arah leŜał stos nieotwartych listów, o których Bleys wiedział, Ŝe były do niego; podszedł i wziął je. - Dahno nie będzie przez kilka miesięcy - powiedział kobietom. - Wiedziałyście o tym? - Dzwonił dziś rano i poinformował nas - odparła Arah, która zwyczajowo odpowiadała za nie obie. - Powiedział jednak, Ŝeby nikomu o tym nie mówić, jeśli ty tego nie zaaprobujesz. I Ŝe będziesz tu szefem do jego powrotu. Masz jakieś szczególne polecenia, Bleysie Ahrens? - Nie w tej chwili, Arah - odparł Bleys. Zabrał swoją pocztę do gabinetu Dahno, a potem przeszedł przez kolejne drzwi, prowadzące do świeŜo dołączonego biura, które urządzono dla niego zaledwie dwa lata temu. Jego gabinet miał osobne wejście do centrum przetwarzania danych; wszedł tam, pozostawiwszy korespondencję na biurku. Zasiadł przed głównym ekranem i wsunął do szczeliny otrzymany od brata klucz. Ekran rozbłysł i powitał go słowami: Supertajne pliki. Jeśli włączyłeś się przypadkowo, rozłącz się. Bleys zastanowił się, jakim cudem ktoś mógłby dotrzeć do tych danych przez pomyłkę. Wiedział jednak, Ŝe zdarzają się dziwne rzeczy. Ci, którzy byli czarodziejami w projektowaniu i tworzeniu takich urządzeń do magazynowania informacji, mogli dokonywać jeszcze dziwniejszych sztuk. Bleys zignorował prośbę o wyłączenie się i wywołał menu. Podobnie jak to się miało z normalnymi plikami, te takŜe mógł poukładać w dowolnym porządku. Postanowił przejrzeć je w układzie alfabetycznym, biorąc pod uwagę nazwiska ludzi, których dotyczyły. Chwilę później pochłonięty był rutynowym, szybkim przeglądaniem wyświetlanych kolejno stron. Te tajne pliki były obszerniejsze, niŜ się tego spodziewał. Zawierały ponad dwa razy więcej danych niŜ jakiekolwiek tajne pliki, które odkrył w pozaplanetarnych oddziałach organizacji. Nie były jednak równie łatwo czytelne, a to dlatego, Ŝe Dahno uŜywał cały czas własnych skrótów do zapisywania nazw i opisu wydarzeń. Bleys wiedział, Ŝe w końcu odcyfruje treść tych krótkich notatek, więc teraz tylko je zapamiętywał. Zgodnie z tą myślą przejrzał wszystkie pliki. Kiedy się z tym uporał, zerknął na naręczny monitor i poczuł zaskoczenie, Ŝe zabrało mu to ponad półtorej godziny. Ale kiedy dotarł do końca zapisów, kontekst większości stenograficznych notatek zaczął stawać się zrozumiały, a Bleys był w posiadaniu olbrzymiej ilości informacji o ogromnej liczbie ludzi. Gdyby Dahno się na to zdecydował, mógłby zbić fortunę jako szantaŜysta. Najwyraźniej, nie uczynił tego. Zachował te informacje, Ŝeby pomagały mu lepiej rozumieć konkretne problemy; a dzięki temu on sam mógł doradzić klientowi najlepszą metodę działania w celu osiągnięcia poŜądanego efektu. Bleys wyświetlił ponownie pewien plik, którego treść kompletnie go zaskoczyła. W pierwotnym układzie, znajdował się tuŜ po znaku tajności i oświadczeniu proszącym o wycofanie się kaŜdego, kto dotrze do tych danych przypadkiem. To nie był jednak dokument, jaki Bleys spodziewał się znaleźć. Jego nagłówek brzmiał: DO WSZYSTKICH ZAINTERESOWANYCH Na wypadek mojej śmierci, wszystko co ma coś wspólnego z moimi interesami oraz mój osobisty majątek, przechodzi w całości na mojego młodszego przyrodniego brata, Bleysa
Ahrensa. Poruczam jego opiece Henry’ego MacLeana i jego synów, Joshuę MacLeana i Williama MacLeana, oraz wszystkich ich ewentualnych potomków. W przypadku, gdyby Bleys Ahrens umarł przede mną, wszystko, co posiadam, powinno trafić w ręce Henry’ego MacLeana i jego spadkobierców. Jeśli informacja o mojej śmierci zostanie wprowadzona do normalnych danych, te pliki automatycznie przestaną być tajne. Była tam fascymila podpisu, Dahno Ahrens, a poniŜej kolejna - Norton Brawley, opatrzona słowem prawnik. Pod spodem znajdowała się adnotacja mówiąca o tym, Ŝe dokument zarejestrowali oficjalnie osiem lat wcześniej Dahno Ahrens i jego prawny egzekutor. Na chwilę Bleysem owładnęły uczucia wywołane przez lekturę testamentu. Ale potem odsunął je od siebie, wygasił ekran, zamknął tajne pliki, ze szczeliny urządzenia wyjął klucz i włoŜył go do kieszeni. Oparł się w zamyśleniu na krześle. Pliki były magazynem uŜytecznych informacji, ale nie dało się z nich odczytać wyjaśnień odnośnie dwóch kwestii, którymi Bleys był najbardziej zainteresowany. Nie było odpowiedzi na dwa pytania. Kto był obecnym zastępcą Dahno? Brat twierdził zawsze, Ŝe to jego chce widzieć na tym stanowisku, ale wszystko, co Bleys teraz wiedział, sprowadzało się do tego, Ŝe Dahno nie mógł pracować bez zastępcy. Jednak brat nie wspominał o nikim takim i zdawało się, Ŝe nikt nie wiedział, iŜ personel Dahno ogranicza się tylko do niego samego i dwóch pracownic biurowych. Poza tym, gdzie byli jego bojówkarze? Bleys wiedział, Ŝe nazywano ich Psami. Wiele razy widział skróconą wersję tego słowa, ale nigdy nie uŜyto go w odniesieniu do czegoś waŜnego. Bleys był jednak świadom, Ŝe jest to informacja, którą Dahno musiał mieć zapisaną w plikach. Wszyscy szefowie pozaplanetamych filii Innych - pomimo tego, Ŝe nie mieli nigdy podstaw, by uwaŜać, Ŝe taka grupa byłaby niezbędna do potrzeb ich organizacji - stworzyli jakieś formacje paramilitarne. Jedynym wyjątkiem był Kinkaka Goodfellow z Harmonii, który nie dopuścił się Ŝadnych odstępstw od regulaminu. Czy było takz powodów, które Bleys zasugerował podczas kolacji zeszłego wieczoru, czy nie, fakt pozostawał faktem, iŜ tylko Kinkaka stanowił wyjątek. Wszyscy inni albo sami wpadli spontanicznie na ten pomysł, albo skierowało ich na ten trop coś w rodzaju sekretnego trącenia łokciem przez Dahno. Koniecznym jest, pomyślał Bleys, znalezienie śladu wskazującego na istnienie zastępcy, którym Dahno musiał się wysługiwać. W przeciwnym wypadku Bleys nie mógłby być nigdy pewny, Ŝe wodze organizacji tkwią pewnie w jego garści, i Ŝe ten drugi, kimkolwiek jest, rozumie, iŜ teraz rządzi młodszy z Ahrensów. Bleys musiał wiedzieć wszystko o Psach, czy jak ich tam zwali, po prostu dlatego, Ŝe w obecnej sytuacji stanowili zagroŜenie dla Dahno i dla całej organizacji - jak to jakiś czas ternu zasugerował bratu wyłącznie na podstawie gołych przypuszczeń wskazujących na to, iŜ taka formacja musi istnieć. Będą jeszcze większą groźbą dla wszystkich Innych w przyszłości, którą Bleys przewidywał. Organizacja nie mogła sobie w Ŝadnym wypadku pozwolić na znajdowanie oparcia w sile. Wstał z krzesła i poszedł do swojego gabinetu. Zamówił kanapę tak długą, Ŝe nawet on, przy swoim nadmiernie wyrośniętym ciele, mógł się na niej wygodnie wyciągnąć. PołoŜył się teraz na sofie i pozwolił, by jego myśli wędrowały swobodnie, oscylując wokół informacji
dopiero co wyczytanych z plików. Najpierw pytanie o zastępcę. Ktokolwiek to był, nawiązania do jego osoby musiały pojawiać się częściej niŜ w stosunku do kogokolwiek innego. Umiejętności, jakie jego umysł wypracował sobie w celu poszukiwania takich danych, zaczęły działać, kiedy Bleys leŜał całkowicie rozluźniony i pozwalał, by myśli wędrowały, dokąd chciały. Po chwili na powierzchnię wypłynął występujący w plikach symbol - „lp”, „l” oznaczało zawsze liczebnik porządkowy „pierwszy”, a „p” - „podwładny”. Symbol był zawsze związany z czymś, co mogło dotyczyć kwestii prawnych i w niektórych wypadkach takie relacje rzeczywiście istniały. To kazało Bleysowi pomyśleć o juryście, który kontrasygnował testament Dahno. Jeśli w jakiś sposób „l p” oznaczało jego osobę, to pewne aspekty rekomendowały go na stanowisko zastępcy. Pierwszym z nich był fakt, Ŝe bardzo często wspominano o nim w tajnych plikach. Ponadto istniała moŜliwość, Ŝe jeśli rzeczywiście chodziło o Brawleya, to przynajmniej „l p” oznaczało wówczas człowieka; a Ŝaden inny skrót, uŜywany przez Dahno i mogący oznaczać osobę fizyczną, nie pojawiał się w tekście z równą częstotliwością. W końcu umysł Bleysa zaczął badać zaistniałą sytuację - w wypadku prawnika byłoby absolutnie normalne, Ŝe Dahno, bez zwracania czyjejkolwiek uwagi, konsultowałby się z nim tyle razy, ile musiałby widzieć swojego zastępcę. MoŜna się było spodziewać, Ŝe ktoś zajmujący pozycję Dahno, czyli zasadniczo lobbysty, mógł mieć do czynienia z prawniczymi problemami; szczególnie z takimi, które dotyczyły ustaw interesujących większość jego klientów, będących członkami Izby. Krótko mówiąc, był to idealny kamuflaŜ dla zastępcy. Z informacji, jakie zapamiętał z plików, Bleys starał się wydobyć więcej potwierdzających ten fakt dowodów, ale nic takiego juŜ nie znalazł. Na chwilę porzucił ten temat i zajął się problemem paramilitarnej bojówki. Jeśli istniała, a był pewien, Ŝe tak, to w tajnych plikach musiały istnieć wzmianki na jej temat. Musiały pojawiać się od czasu do czasu, kiedy podejmowano jakieś decyzje w sprawie oddziałów lub teŜ kiedy Dahno miał z nimi w jakiś sposób do czynienia. Wedle wiedzy Bleysa, brat nie uŜył bojówki ani razu w tym czasie, kiedy Bleys mieszkał na Zjednoczeniu - czy to na farmie, czy w Ekumenii. Było oczywiście moŜliwe, Ŝe dochodziło do sytuacji, kiedy Dahno mógł z powodzeniem ukryć przed nim fakt, Ŝe prywatna armia została wykorzystana w jakimś celu, ale Bleys nie wierzył w to. Do pewnego stopnia uŜycie oddziałów byłoby sprzeczne z podstawowym, częściowo exotikowym podejściem do ludzi i Ŝycia. Tylko niemoŜliwa do uniknięcia konieczność mogła sprawić, Ŝe Dahno skorzystałby z usług bojówkarzy, tak jak próbował tego Hammer Martin, wysyłając dwóch z nich, by zamordowali Bleysa. Mogło do tego dojść tylko wtedy, gdyby sam Dahno był powaŜnie zagroŜony. Ale teraz właśnie tak było. Co najmniej przez ostatnie cztery lata Bleys zajmował pozycję, która pozwalała mu całkiem trafnie osądzać, czy zachodziła podobna groźba lub czy pojawiała się jakaś krytyczna sytuacja. Na tyle, na ile wiedział - pomijając jedyny wyjątek w postaci Linxa, którego przypadek okazał się zmyłką - nie było takich, którzy nie lubili Dahno, ani takich, którym zaleŜałoby na tym, Ŝeby mu w jakikolwiek sposób zaszkodzić. Zdarzały się w tym okresie pomniejsze kryzysy, dotyczące jego klientów i groŜące do pewnego stopnia, Ŝe Dahno zaplącze się w nie, ale Ŝaden z nich nie był na tyle powaŜny, Ŝeby - biorąc pod uwagę zdanie Bleysa na temat własnego brata - usprawiedliwiały uŜycie przez niego siły; a juŜ na pewno nie siły zbrojnej.
Dahno musiał jednak przy jakichś okazjach wizytować bojówkarzy; widywać ich przez cały ten czas. Bleys przerzucił ponownie w umyśle tajne pliki duŜo szybciej, niŜ mogłoby to zrobić jakiekolwiek urządzenie zapamiętujące, i nagle jego mózg wyłowił z morza informacji zapis sprzed pięciu lat. Brzmiał: py do Moseville, 15 Circle Drive, skrzynka 149 Za pierwszym razem, kiedy to zobaczył, „py” nic dla niego nie znaczyło. Uznał, Ŝe to stenograficzny zapis nazwiska któregoś z klientów. Moseville było miastem mniej więcej dwa razy mniejszym od Ekumenii i leŜącym od niej w odległości około dziewięciuset kilometrów. PołoŜone było na skraju terenów rekreacyjnych; zarówno miasto, jak i miejscowości wypoczynkowe, otaczał szeroki pas naprawdę bogatych obszarów rolniczych, podzielonych na wielkie farmy. Teraz Bleysa uderzyła nagle myśl, Ŝe Moseville było pod wieloma względami znakomitym miejscem do ukrycia oddziałów specjalnych. LeŜało wystarczająco daleko od Ekumenii, Ŝeby nie uwaŜano powszechnie, iŜ miasto ma jakiekolwiek związki ze stolicą. Ale Moseville było takŜe wystarczająco duŜe, aby zaspokoić głód rozrywki kaŜdej zbrojonej świty. Na miejsce załoŜenia szkoły treningowej i stałego obozu nadawały się równie dobrze tereny wypoczynkowe, co i okoliczne obszary rolnicze. Do Bleysa dotarło nagle, Ŝe podany adres mógł dotyczyć okręgów wiejskich. Nazwa Circle Drive sugerowała, Ŝe droga prowadziła donikąd. Określenie „skrzynka 149” wskazywało, Ŝe chodziło - być moŜe - o jedną z wielu stojących przy okręŜnej drodze skrzynek, w których miejscowi zostawiali swoją pocztę i odbierali ją. Dokonawszy tego skoku, umysł Bleysa wykonał następny. „Py” sugerowało, Ŝe chodzi o „psy”; i „py” połączyło się nagle w jego głowie ze wspomnieniem o prawniku, który mógł być tajemniczym zastępcą Dahno i mógł spotykać się z nim osobiście. Brat wcale nie musiał zbliŜać się do tamtego miejsca. A takŜe, jeśli „py” oznaczało „psy”, to „lp” mogło oznaczać „pierwszy pies”. To był ten rodzaj humoru, który bawił brata. Dwa elementy kodu pasowały wspólnie do wzoru: zastępca Dahno operował w granicach prawa i kierował bojówką stojącą poza jego granicami. Bleys jeszcze raz przerzucił szybko w umyśle informacje z tajnych plików, wyszukując wszelkie moŜliwe przesłanki wspierające tę interpretację i wskazujące, iŜ w obu wypadkach jego tłumaczenie stenograficznych zapisków było prawidłowe. Zdawało się, Ŝe jego rozumowanie wytrzymało tę próbę. Bleys sprawdził na monitorze na nadgarstku, czy prawnik, który kontrasygnował testament Dahno, jest w Ekumenii. Norman Brawley miał swoją kancelarię w odległości mniejszej niŜ trzydzieści przecznic.
Rozdział 30 Bleys musiał się dowiedzieć wszystkiego o Psach i o zastępcy-cieniu jak najszybciej, aby podczas nieobecności Dahno nie zaskoczyła go Ŝadna niespodzianka. Norton Brawley był bliŜej, ale Bleys wolał spotkać się z tym człowiekiem - jakby nie było, Ŝywił w końcu tylko
podejrzenia - mając więcej informacji w ręku. To zaś oznaczało wszystko to, czego moŜna się było natychmiast dowiedzieć o Psach. A zatem na pierwszy ogień powinny iść Psy. Bleys poleciał do Moseville samolotem z autopilotem, który miał wspomagać jego własną wiedzę o kierowaniu podobnym pojazdem. Zostawił samolot na miejscowym lotnisku i wynajął poduszkowiec. Zadzwoniwszy do lokalnego urzędu pocztowego, Bleys ustalił, Ŝe 15 Circle Drive było dokładnie tym, co sobie wyobraził - łukiem drogi ze stojącymi przy niej skrzynkami pocztowymi. Numer 15 nie odnosił się najwyraźniej do Ŝadnego punktu na okręgu, ale oznaczał piętnastą z takich obwodnic, leŜących na południowy zachód od Moseville. Kiedy tam dotarł, było późne popołudnie. Okazało się to pomyślne, gdyŜ o tej porze dnia ludzie, którzy mieszkali na wsi, ale pracowali w mieście, opróŜniali swoje skrzynki w drodze do domu. Bleys wsiadł z powrotem do poduszkowca i pojechał dalej wzdłuŜ łuku drogi, aŜ przyjednej ze skrzynek zauwaŜył kogoś, kto nie mógł widzieć go wcześniej, gdy wysiadł z wozu i przyglądał się skrzynce numer 149. Kiedy siedział w pojeździe, jego niezwykły wzrost nie rzucał się tak w oczy. Bleys zatrzymał poduszkowiec, opuścił szybę i wychylił się, by zagadnąć męŜczyznę o długiej, wąskiej twarzy widocznej pod cofającą się linią kasztanowatych włosów; poniŜej wargi nieznajomy miał brodawkę. Właśnie odwracał się od skrzynki, z której wyjął listy. - Przepraszam - zwrócił się do niego Bleys - mój brat przebywa w domu, do którego naleŜy skrzynka 149. Pisywałem do niego na ten adres, ale nie wiedziałem, Ŝe opiewa na skrytkę w szczerym polu. Miałem nadzieję, Ŝe zrobię bratu niespodziankę. Nagle okazało się, Ŝe mogę na jakiś czas urwać się od spraw, które sprowadziły mnie do Moseville. Zna pan tę okolicę? Jak mógłbym znaleźć dom, do którego trafia poczta ze skrzynki 149? Mieszkańcy wsi na Zjednoczenia i Harmonii - byli generalnie przyjaźnie nastawieni wobec obcych i pomocni tak długo, dopóki nie stanęła między nimi ciernista kwestia religii. Ten człowiek nie był inny. W zamyśleniu potarł brodę z kurzajką. - Tak, znam tę posiadłość - odparł. - Jednak łatwiej mi będzie pokazać panu drogę, niŜ udzielić wskazówek, jak tam trafić. Jeśli zechce pan pojechać za mną, to zaprowadzę tam pana. - Dziękuję - rzekł Bleys. Podniósł szybę w drzwiczkach. Nieznajomy wsiadł do swojego poduszkowca i wyjechał na drogę, z której skręcił w lewo. Bleys zapamiętywał zmiany kierunku oraz wszystko, co mogło potem posłuŜyć za punkty orientacyjne. Pojazd obcego zatrzymał się wreszcie przed długim, wysokim ogrodzeniem; cięŜka stalowa brama zagradzała drogę dojazdową. Kierowca kasztanowatego poduszkowca opuścił szybę w oknie, wystawił przez nie głowę i zawołał do Bleysa, który takŜe wychylił się ze swojego okna. - To tu! - poinformował przewodnik. - Proszę nacisnąć przycisk pod ekranem w ścianie po prawej stroni, to będzie pan mógł porozmawiać z ludźmi z wewnątrz. Stamtąd panu otworzą bramę. - Dzięki! - zawołał Bleys. Tamten pomachał ręką i odjechał. Bleys skierował swoją uwagę na siedzenie obok i zaczął wykonywać takie ruchy, jakby zbierał jakieś przedmioty; udawał tak długo, aŜ stało się oczywiste, Ŝe jego przewodnik nie dojrzy go juŜ we wstecznym lusterku i nie będzie się zastanawiał, dlaczego przyjezdny nie
wysiadł, Ŝeby nacisnąć guzik przy bramie. W końcu obcy pojazd skręcił na skrzyŜowaniu i zniknął za drzewami. Bleys pozostał na miejscu; przez okienko po stronie pasaŜera patrzył na bramę i ekran z przyciskiem poniŜej. Same wrota i mur zbudowano nadzwyczaj solidnie. Nic nie świadczyło o tym, Ŝe ogrodzenie jest chronione, ale Bleys podejrzewał, Ŝe są na nim róŜne urządzenia alarmowe. Uruchomił poduszkowiec i odjechał w stronę tego samego skrzyŜowania, na którym skręcił pojazd jego przewodnika. Teraz poduszkowiec tamtego był tylko plamką w oddali. Bleys wysiadł i korzystając z lornetki kompensującej przyjrzał się w gęstniejącym mroku obu końcom muru. Ciągnął się przed nim w poprzek pola, skręcał po prawej ręce Bleysa i najwyraźniej zmierzał do drogi. Po lewej stronie biegł dość długo na widoku, po czym znikał w drzewach. Bleys podjechał do zagajnika i przekonał się, Ŝe przecinała go gruntowa droga. Wjechał miedzy drzewa na tyle głęboko, by ukryć poduszkowiec przed wzrokiem przypadkowych spacerowiczów, po czym wysiadł z pojazdu i ruszył lasem. Wyszedł na jego drugim końcu, skąd mógł jeszcze raz przyjrzeć się murowi, który odbijał pod kątem prostym od drogi. Teraz, poniewaŜ był po drugiej stronie zagajnika, Bleys widział, Ŝe ściana oddalała się od drogi tylko na przestrzeni jakichś stu metrów, a potem skręcała ostro w prawo ku tyłowi posiadłości - czy cokolwiek to było. Najwyraźniej nie było to zwykłe gospodarstwo rolne. Wrócił do poduszkowca. Przybył przygotowany na to, Ŝe moŜe być zmuszony do podjęcia natychmiastowych działań. Byłoby moŜe bezpieczniej, gdyby odjechał teraz i zjawił się ponownie o innej porze, ale szansę na przybycie do Moseville i wyjazd z miasta bez zwracania na siebie uwagi byłyby większe, gdyby Bleys zrobił wszystko za pierwszym razem. W pojeździe otworzył walizkę i przebrał się w całkowicie czarny kombinezon z obcisłym kapturem; stroju dopełniały czarne rękawiczki i pigment do pokrycia twarzy. W końcu włoŜył do oczu nocne soczewki, które były tak skonstruowane, Ŝe zbierały dostępne promienie światła, ilekroć poziom zewnętrznego oświetlenia spadał poniŜej pewnego natęŜenia - jak właśnie działo się z blaskiem dnia - ale nie przeszkadzały przy normalnym oświetleniu. Wziął ze sobą kilka niewielkich urządzeń, mały czujnik i dwa noŜe - jeden ukrył wewnątrz cholewki wysokiego buta i zasłonił rękojeść nogawką, zaś drugi, w pochwie, wisiał na sznurze między łopatkami Bleysa. Wziął takŜe ze sobą flakonik specjalnego wonnego aerozolu na wypadek, gdyby za ogrodzeniem były psy wartownicze. W końcu podszedł do kamiennej ściany biegnącej naprzeciwko drzew. Do tego czasu zrobiło się ciemno, jednakŜe jego soczewki dawały taki obraz, jaki mogłyby mu zapewnić noktowizory. Jedną z dziedzin, które Bleys włączył do programu swojego szkolenia, były techniki włamywania się, jakie miał właśnie zamiar zastosować. Jak to się miało z wielu innymi przedmiotami studiowanymi po cichu, takŜe i ten nie naleŜał do tych, co do których przypuszczał, Ŝe znajdzie dla nich jakieś natychmiastowe zastosowanie; uwaŜał raczej, Ŝe mogą okazać się przydatne później, po latach. Teraz przekonał się, Ŝe stosuje złodziejskie techniki wcześniej niŜ się tego spodziewał. Dotarł do ściany, lecz uwaŜał, Ŝeby jej nie dotknąć. Zbadał ją sensorami, ale niczego nie wykrył, póki nie wspiął się na pobliskie drzewo, skąd mógł wycelować swoje urządzenia na zwieńczenie muru.
Jego podejrzenia, Ŝe jest tutaj jakiś system alarmowy, potwierdziły się. Zaprawa na samym szczycie muru była aktywna. Istniał sposób na tego rodzaju zabezpieczenie. Instruktorzy nauczyli Bleysa, co robić w takiej sytuacji i udostępnili mu niezbędne wyposaŜenie. Z kieszeni swojego stroju wyjął coś wyglądającego jak złoŜona chusteczka do nosa, ale po rozłoŜeniu okazało się niezwykle cienkim arkuszem czarnego plastiku o wymiarach półtora metra na metr dwadzieścia. Przesunął się blisko muru i szybko, jednym ruchem, przerzucił tę osłonę przez szczyt ściany. Był to lustrzany transmiter, który teraz - na całej swojej długości - oszukiwał aktywną zaprawę, uczuloną do przekazywania obrazu wszystkiego, co przemieszczało się ponad murem. Ale tym, co transmiter przekazywał sensorom skanującym przykrytego odcinka ściany był obraz nocnego nieba. Bleys mógł się teraz wspiąć na mur - i zrobił to - podczas gdy czujniki przekazywały nadal obraz widniejących na niebie gwiazd. Sensory, którymi posłuŜył się na szczycie muru, pokazały mu, Ŝe teren po drugiej stronie nie kryje Ŝadnych pułapek na człowieka. Bleys zeskoczył lekko ze ściany na ziemię i rozejrzał się. Przed nim rosły drzewa, chociaŜ te zostały pieczołowicie zasadzone, przystrzyŜone i opiekowano się nimi; trawa była niemal tak równa jak w parku. Spoza drzew, jakby z okien stojącego gdzieś dalej budynku, przebijało niewyraźnie światło. Ruszył w tamtym kierunku. Po kilku minutach jeden z czujników na jego pasie zaczął pikać; Bleys podniósł małe urządzenie z przyciskami i zobaczył, Ŝe jego strzałka wychyla się lekko w prawo. PoniŜej, na wskaźniku, świeciła się liczba „siedemdziesiąt”. Kiedy patrzył na nią, zmalała do „sześćdziesięciu pięciu”. Psy straŜnicze zbliŜały się w ciszy z taką prędkością. Teraz były bliŜej, mniej niŜ siedemdziesiąt metrów od niego. Po prawej stronie tej liczby zaświeciła się mała, czerwona kropka. Podniósł kolejny z czujników zawieszonych u pasa i stuknął we wskaźnik odczytu. Na podświetlanym ekraniku ukazał się napis: „psy 2”. Ta ostatnia informacja była tym, czego Bleys potrzebował w tej chwili. Wyjął i odkorkował fiolkę. Zatyczka kończyła się urządzeniem, które rozpyliło wąski strumień niemal niewidocznych kropli. W istocie kropelki były tak drobne, Ŝe w zasadzie tworzyły opar, który kładł się na ziemi i wydawał specyficzny zapach. Czekał. Takie psy były drogą inwestycją. Dzięki swoim nocnym soczewkom zaczął juŜ je widzieć - w ciszy biegły obok siebie Ŝwawo dwa wielkie, czarne psy. Przypominały dobermany. śeby mieć takie zwierzęta, trzeba było kupić zamroŜone zarodki przywiezione z Ziemi, hodować je w specjalnych laboratoryjnych warunkach do stadium szczeniaków, a potem nadal opiekować się nimi troskliwie, czekając aŜ dorosną. Bleys czekał. Jak dotąd zdawało się, Ŝe psy nie zwracają Ŝadnej uwagi na zapachową barierę, ale mogły ją juŜ poczuć. Przez moment Bleys obawiał się, Ŝe środek nie zadziałał. Wziął nóŜ z buta do jednej ręki, a ten z pleców do drugiej i stał, przygotowany na wypadek, gdyby psy go dopadły. Ale nagle, zbliŜając się do bariery, zaczęły zwalniać. Jakieś sześć metrów od niego prawie stanęły, niuchając energicznie przed sobą. Łby opadły im niemal do samej ziemi; zwierzęta posuwały się teraz wolno naprzód, potem przyśpieszyły nieco, aŜ dotarły do pasa zapachu. Tam stanęły, Ŝeby bezpośrednio powąchać pokrywający ziemię spray. Środek składał się ze sztucznych feromonów suki w rui i metyloesteru, który spowodowałby zapaść nerwową, gdyby był wąchany zbyt energicznie - tak, jak teraz robiły to
psy. Nagle środek zadziałał. Oba zwierzęta padły na ziemię, wijąc się; były całkowicie świadome, ale utraciły kontrolę nad swoimi ciałami. Bleys podszedł do miejsca, gdzie leŜały i poczęstował kaŜdego psa zastrzykiem z rozpylacza, co miało sprawić, Ŝe zwierzęta będą kompletnie nieprzytomne przez następne trzy godziny. Do chwili, aŜ psy przyjdą do siebie, wszystkie resztki chemikalii, jakie Bleys rozpylił na ziemi, wyparują. Poszedł w kierunku widocznych w oddali świateł. Kiedy wyszedł spomiędzy drzew i zbliŜył się do budynku, który był teraz doskonale widoczny dzięki temu, Ŝe paliła się w nim większość świateł, Bleys dostrzegł wyraźnie tereny do ćwiczeń i treningów na świeŜym powietrzu. Przeszedł przez bieŜnię, minął małpi gaj i łaty podłoŜa, które wyglądały na maty do ćwiczeń mogących obejmować wszystko - od szermierki począwszy, a na sztukach walk wschodnich skończywszy. ZbliŜał się do budynku i łaty ustąpiły miejsca trawnikowi. Zaczał okrąŜać domostwo, szukając dróg wejścia do środka. W końcu dotarł do drzwi na poziomie gruntu - czarnych na tle kamiennej ściany domu; był to kolor, w określeniu którego jego soczewki nie mogły mu pomóc. Zatrzymał się i przystawił do drzwi jeden ze swoich czujników. Ten zawibrował, a potem szczęknął. Bleys cofnął się, przechylił urządzenie na połączeniu ze swoim pasem i spojrzał na tarczę. Zero 4. Nic więcej, odczytał. „Nic więcej” oznaczało, Ŝe do otwarcia drzwi wystarczył jeden ze zwykłych kluczy. Było to bardzo słabe zabezpieczenie, ale z drugiej strony Dahno liczył prawdopodobnie, Ŝe chronić to miejsce będzie jego oddalenie. Z kółka surowych kluczy Bleys wybrał ten oznaczony numerem czwartym i wsunął go do szczeliny z boku czujnika, który był ledwie dość duŜy, Ŝeby klucz w nim się zmieścił. Nastąpiła chwila oczekiwania, a potem były surowy klucz wysunął się ze szczeliny po drugiej stronie urządzenia, nacięty w odpowiedni kształt. Bleys ujął go. Klucz był lekko ciepły, ale nie parzył. Bleys znalazł szczelinę zamka w drzwiach, włoŜył klucz i nacisnął klamkę. Drzwi otworzyły się cicho. Bleys wyjął klucz, wszedł do środka i cicho zamknął za sobą drzwi. We wnętrzu było włączone nocne oświetlenie, ale dzięki swoim soczewkom Bleys widział je tak jasnym, jak sobie tego Ŝyczył. Wyglądało na to, Ŝe wszedł do pomieszczeń szatni i natrysków. Przeszedł przez nie, dotarł do schodów i wspiął się po nich, sprawdzając po drodze czujnikami, czy w pobliŜu są lub zbliŜają się, jacyś ludzie. Było tu jednak nadzwyczaj spokojnie. Pokonał kilka kondygnacji schodów i przeszedł przez kilka korytarzy, zaglądając do świetlic, pomieszczeń rekreacyjnych, na strzelnicę i na kryty basen, a potem wspiął się na następne piętro, gdzie znajdowały się sypialnie. Było to dokładnie takie miejsce (wyposaŜone we wszelkie udogodnienia potrzebne do ćwiczeń i zapewnienia ludziom utrzymania), jakie nadawało się dla takiej grupy, którą - zdaniem Bleysa - Dahno zorganizował, ale panowała w nim nadzwyczajna cisza. Zdawało się, Ŝe wokoło nikogo nie ma. Niezwykłość sprawia, Ŝe człowiek staje się czujny, a w tym wypadku Bleys był podwójnie ostroŜny. Oglądał dom, gromadząc dowody na to, Ŝe był on przeznaczony dla oddziału o liczebności od trzydziestu do stu ludzi oddających się treningowi fizycznemu i doskonaleniu sztuk walki - z uŜyciem broni lub bez niej. Nie natrafił jednak na Ŝadne ślady Ŝycia, póki nie zbliŜył się do końca budynku, a wtedy czujnik ostrzegł Bleysa, Ŝe przed nim znajduje się wielka grupa ludzi. Szedł wolniej i ostroŜniej. Po chwili usłyszał monotonne zawodzenie. Postąpił jeszcze
dalej i wtedy zrozumiał słowa. Były tylko dwa, powtarzane chórem. - Dahno Ahrens, Dahno Ahrens, Dahno Ahrens... Śpiew dochodził z niŜszego piętra, stwierdził Bleys, bo teraz stał niemal bezpośrednio nad źródłem dźwięku. Zamiast zejść na dół, rozejrzał się wokół, szukając na piętrze, na którym się znajdował, jakiegoś wejścia, które umoŜliwiłoby mu dostęp na wyŜszy poziom sali, gdzie zgromadzili się wszyscy ci ludzie, a skąd on mógłby ich obserwować, samemu nie będąc widzianym. Wejście znalazł z nadzwyczajną łatwością. Były to drzwi, pozbawione nawet zamka, które prowadziły na małą galerię podobną do tej, na jakiej mógł stać chór podczas naboŜeństwa. Rzeczywiście, porównanie ze stallami chóru było dobre, uznał Bleys. Minął kilka rzędów drewnianych ławek i wszedł na balkon, z którego mógł spojrzeć w dół, gdzie klęczała i zawodziła zgodnie, dobra pięćdziesiątka ubranych na czarno ludzi; jeden z uczestników zgromadzenia, takŜe w czarnej szacie, klęczał na niewysokim podwyŜszeniu na przeciwległym końcu sali, zwrócony twarzą do pozostałych. Za nim znajdowała się ściana z wielką, trójwymiarową podobizną Dahno - ubranego zwyczajnie, ale siedzącego w pozycji Buddy i patrzącego z uśmiechem w dół. Na tyle, na ile Bleys mógł to dostrzec, ściany, łukowe sklepienie pomieszczenia i podłogę wykonano z drewna na wysoki połysk; akustyka sali była wyśmienita. Niemal mógł odróŜnić pojedyncze głosy recytujących. Obserwując ich, Bleys doszedł do wniosku, Ŝe trwali w jakimś histerycznym transie. Samo pomieszczenie było czymś w rodzaju kaplicy, jeśli pominąć fakt, Ŝe brakowało w niej symboli świadczących o tym, jakiego rodzaju kult tu wyznawano - chyba Ŝe chodziło o kult samego Dahno, na co w duŜym stopniu wyglądało. Bleys wyszedł stamtąd po cichu i zaczął szukać drogi na zewnątrz. Idąc, natknął się na drzwi, za którymi była zbrojownia. Znajdowały się wniej nie tylko pistolety próŜniowe, ale takŜe broń igłowa, krótkie miotacze i - zaskakujące, gdyŜ były skuteczne tylko w bardzo szczególnych warunkach - długie miotacze. Podobnie jak pistolety, miały wielką siłę raŜenia, ale ich zasięg był stosunkowo niewielki. Wreszcie Bleys znalazł wyjście. Kiedy juŜ wydostał się z budynku, przekonał się, Ŝe wyszedł głównymi drzwiami. Na ich szerokich, podwójnych skrzydłach widniał rzeźbiony napis: Insoniański ośrodek modlitwy i rekolekcji. Przymiotnik „insoniański” nie poruszył w umyśle Bleysa Ŝadnej znajomej struny, a wiedział, Ŝe jego zasób słów jest nadzwyczaj bogaty. Podejrzewał, Ŝe to zmyślona nazwa. Z całą pewnością to, co widział wewnątrz budynku, nie świadczyło o tym, iŜ jest to centrum modlitwy i rekolekcji. Bleys zszedł po schodach i okrąŜył ponownie budynek, aŜ dotarł do małych drzwi, przez które wcześniej dostał się do środka, po czym - kierując się wskazaniami swoich czujników - ruszył z powrotem po własnych śladach. Minął psy, które właśnie zaczynały się budzić ze stanu oszołomienia i podnosiły łby z trawy, ale nadal nie były w stanie nikomu zagrozić, i poszedł w stronę muru, a potem wspiął się nań i przeszedł nad lustrzanym nakryciem; znalazłszy się po drugiej stronie, Bleys zdjął transmiter, wsiadł do poduszkowca i pojechał na lotnisko. Tej nocy, tuŜ przed porą odlotu do Ekumenii, zmienił zamiary. Zadał kilka pytań pracownikowi przy całonocnym stanowisku informacyjnym terminalu, po czym, postępując
zgodnie z uzyskanymi wskazówkami, udał się do bardzo dobrego hotelu w Moseville takiego, który mógł się równać z lepszymi hotelami Ekumenii. Następnego dnia wyjechał po śniadaniu, zatrzymał się przed frontową bramą i nacisnął przycisk; po chwili na ekranie ukazała się czyjaś twarz. - Nazywam się Bleys Ahrens - powiedział. - Jestem bratem Dahno i jego zastępcą. Wpuśćcie mnie. Domyślał się, Ŝe szybciej i z większą uległością posłuchają czegoś, co brzmiało niemal jak rozkaz, a nie jak uprzejma prośba. Tak teŜ się stało. Przed upływem kilku sekund brama otworzyła się i Bleys podjechał krętą drogą na parking przed drzwiami wejściowymi, przez które minionej nocy opuścił ten budynek. Kiedy wszedł na schody, otworzyły się przed nim oba skrzydła drzwi z ciemnego drewna wypolerowanego do tego stopnia, by wydobyć słoje. Wewnątrz, po obu stronach, stali młodzi męŜczyźni w takich samych czarnych uniformach, jakie widział na ludziach klęczących w nocy w kaplicy. Bleys miał na sobie zwyczajny, powszedni garnitur. Kiedy wszedł do środka, człowiek po jego prawej ręce skłonił się lekko, pochylając tylko głowę. - Szef Psiarni - powiedział - będzie zaszczycony, mogąc gościć cię w swoim gabinecie, Bleysie Ahrens. Stali w małym, wyłoŜonym ciemnym drewnem holu. Człowiek, który dopiero co mówił, przesunął się przed Bleysa i otworzył kolejne czarne drzwi po swojej lewej ręce. Bleys wszedł za nim do pokoju. Drzwi zamknęły się cicho. Na jego spotkanie wstał i wyszedł zza biurka męŜczyzna przed czterdziestką lub niewiele po niej, o brązowych oczach osadzonych w wąskiej twarzy, której rysy świadczyły o dobrej kondycji fizycznej. Miał na sobie taki sam strój jak ci dwaj, którzy powitali Bleysa w drzwiach. Lekko pochylił głowę, kłaniając się gościowi. - Czuję się zaszczycony, Ŝe cię poznałem, Bleysie Ahrens - powiedział. - MoŜe usiądziemy? Ruchem ręki wskazał dwa głębokie, wygodne fotele w połowie zwrócone ku sobie, a w połowie ku kominkowi, na którym płonęły jakieś aromatyczne kłody. - Nazywam się Ahram Moro. - Dziękuję, Ahramie Moro - rzekł Bleys. Zajął jeden z foteli, a gospodarz zasiadł w drugim. - Przypuszczam, Ŝe wiesz, co oznacza moja obecność - rzekł Bleys. Ahram ponownie skłonił lekko głowę. - Otrzymaliśmy wcześniej instrukcje od Dahno Ahrensa, Ŝe jeśli się pojawisz, będziesz od tej chwili naszym przełoŜonym; takim, jak sam Dahno. Mamy nie pytać cię o Ŝadne powody czy o cokolwiek z tym związanego, ale po prostu uznać za przywódcę. Jesteśmy dumni, czyniąc to. Co mogę dla ciebie zrobić, Bleysie Ahrens? Chcesz coś pić? Jeść? - Ani to, ani to - odparł Bleys. - Mam niewiele czasu. Chcę przejrzeć wasze pliki. - Oczywiście - zgodził się Moro. - Które przede wszystkim? - Wszystkie - powiedział Bleys. Na twarzy Moro pojawił się wyraz lekkiego zaintrygowania. - Wybacz mi, Bleysie Ahrens - rzekł - ale dopiero co powiedziałeś, Ŝe masz niewiele czasu... - Istotnie - przerwał mu gość - tym niemniej chcę, Ŝeby mi przedstawiono wszystkie pliki.
- Jak sobie Ŝyczysz, tak będzie - powiedział Ahram. Wcisnął przycisk na panelu sterowniczym zagłębionym w wyściółce prawego podłokietnika fotela i przemówił do mikrofonu, w który było wyposaŜone to urządzenie. - Przynieście wszystkie pliki, a takŜe stół do czytania dla Bleysa Ahrensa - polecił i odwrócił się do gościa. - Będą tutaj za kilka minut. Zebranie wszystkiego i przywiezienie tutaj nie potrwa długo. A tymczasem, czy jesteś pewny, Ŝe nie chcesz nic jeść ani pić? Prawdopodobnie nie będzie nieszczęścia, jeśli się nieco odpręŜę w tej chwili, pomyślał Bleys. Naprawdę nie mogliby być bardziej posłuszni i mili. - Tak, napiłbym się czegoś, czekając - rzekł Bleys. - Oczywiście, jeŜeli wypijesz ze mną. - Będę się czuł zaszczycony, Bleysie Ahrens - odparł Ahram. Wstał i otworzył drzwiczki wielkiego drewnianego kredensu, zastawionego butelkami i kieliszkami. - Masz ochotę na piwo czy na coś owocowego? - Chętnie napiję się piwa - powiedział Bleys. Moro wyjął dwa kubki i napełnił je płynącym z kurka brązowym napojem, dającym zaskakująco białąi gęstą pianę. Podał jeden kufel Bleysowi i usiadł, trzymając drugi. - To jest ulubione piwo Dahno Ahrensa - wyjaśnił Moro. - Mam nadzieję, Ŝe tobie takŜe będzie smakować. Bleys spróbował juŜ zawartości naczynia. - Dobre - stwierdził. Odstawił kufel na stolik w pobliŜu fotela, kiedy drzwi za jego plecami otworzyły się i wjechał przez nie wózek, na którym znajdował się monitor i klawiatura z przyłączoną jednostką pamięciową. Następnie zjawił się mały prostokątny blat, pasujący doskonale do szerokich podłokietników fotela, po czym całe urządzenie zostało ustawione przed Bleysem i włączone. - Dziękuję - rzekł Ahrens do młodych męŜczyzn, którzy to wszystko przywieźli. Skłonili głowy i wycofali się, zamykając za sobą drzwi. Bleys przyjrzał się panelowi sterowniczemu o standardowym układzie przycisków i klawiszy. Zaczął przeglądać pliki nie kategoria za kategorią, ale alfabetycznie, plik po pliku, wyświetlając na ekranie równowartość strony, czytając ją jednym rzutem oka i przechodząc do następnej. Ahram patrzył na to przez jakiś czas. - Wybacz mi niegrzeczne pytanie, Bleysie Ahrens - odezwał się w końcu - ale szukasz czegoś, czy teŜ czytasz fragmenty tych stron? - Za kaŜdym razem czytam całą stronę - odpowiedział Bleys, nie podnosząc wzroku na rozmówcę. Potem Moro siedział w milczeniu, patrząc tylko, kiedy Bleys przeglądał całą pojemność pamięci urządzenia. Ahram wypił swoje piwo, ale nie napełnił ponownie naczynia. Kufel Bleysa stał nadal, praktycznie nietknięty, tam gdzie gość go postawił. Lektura plików, niezbyt obszernych jak na doświadczenia Bleysa, zabrała mu nieco ponad godzinę. Po uporaniu się z tym wstał, a Ahram natychmiast poszedł w jego ślady. - Co jeszcze mogę dla ciebie zrobić, Bleysie Ahrens? - zapytał. - Chciałbyś zobaczyć walki naszych ludzi? Jak Dahno prawdopodobnie ci mówił, mamy tutaj najlepszą grupę współczesnych ninja... Urwał. - Znasz tę nazwę? - spytał. - Oryginalni ninja byli zamachowcami. - Wiem - odparł Bleys sucho. Miał właśnie odmówić, kiedy uderzyła go myśl, Ŝe mógłby przeoczyć w ten sposób pewną istotną wiedzę.
- Tak - powiedział - ale jedną walkę bez broni i jedną z jej uŜyciem, a poza tym pokaz ćwiczeń w wykonaniu jakichś piętnastu, dwudziestu ludzi. Jak być moŜe mówiłem wcześniej, nie mam wiele czasu. Muszę wracać na lotnisko. - Jak sobie Ŝyczysz, Bleysie Ahrens - rzekł Moro. - MoŜesz pójść ze mną? Ruszył przed siebie, a Bleys poszedł za nim. Ahram wysunął się nieco naprzód; dotarli do pomieszczenia, w którym przebywali szefowie grup lub pododdziałów Psów. Moro wymienił z dowódcami kilka słów, a potem wrócił i dołączył do Bleysa. - Chodź ze mną - rzekł. - Zaraz zaczną się ćwiczenia bez broni.
Rozdział 31 Podczas lotu do Ekumenii Bleys siedział oparty w pojeździe atmosferycznym prowadzonym przez autopilota. Pliki, które dopiero co przejrzał i zapamiętał, nie zasługiwały na jego uwagę. Nadal myślał o tym, co widział podczas pokazów ćwiczeń fizycznych z udziałem Psów. Z pozoru, młodzi męŜczyźni byli całkiem dobrzy, ale po obejrzeniu pierwszej pary w starciu jeden na jednego, Bleys zaczął podejrzewać coś, co potwierdziło zachowanie się dwóch następnych par, jakie oglądał. W końcu poprosił Ahrama o pozwolenie wejścia na matę z jednym z tych, którzy dopiero co zakończyli demonstrację; Moro, oczywiście, zgodził się. Bleys znał kata, które tamci wykonywali; były to te same kończące kata w stylu karate, których dawno temu nauczył go jego instruktor. Bleys wdał się w walkę i po chwili, mniej czy bardziej dlatego, Ŝe przypuszczał, iŜ tego się po nim spodziewano, zakończył pojedynek, rozciągając na macie pozbawionego tchu przeciwnika, po czym odstąpił od niego. - Dziękuję - zwrócił się do Ahrama - to było dokładnie to, o co mi chodziło. Patrząc w oczy Moro, Bleys widział, Ŝe nawet szef Psiarni nie zrozumiał, co niepokoiło jego gościa. W związku z tym nie powiedział nic więcej, kiedy bojówkarze przeszli do pokazów z bronią. Nadal milczał, gdy mała grupka męŜczyzn zaprezentowała mu fragment treningu. Po zakończonych pokazach Bleys podziękował Ahramowi i zgodził się, by kierowca odwiózł go na lotnisko, podczas gdy dwaj inni członkowie oddziału, obaj w cywilnych strojach, wjakich poruszali się po opuszczeniu granic prywatnej posiadłości, zabrali jego wynajęty poduszkowiec tam, skąd Bleys go wypoŜyczył. Teraz siedział w zamyśleniu, rozwaŜając to, co zobaczył. W trakcie starcia dwóch pierwszych ćwiczących, podczas pokazu walki bez uŜycia broni, rzuciło mu się w oczy, Ŝe męŜczyźni zmagali się, zachowując ściśle ustalony dystans i stojąc naprzeciwko siebie. W związku z tym, wkroczywszy na matę, Bleys postanowił krąŜyć i trzymać się albo w większej odległości od tej, do której tamci byli przyzwyczajeni, albo w mniejszej. Przekonał się, Ŝe gdy postępował w ten sposób, to jego przeciwnicy byli niemal bezradni i zdani na jego łaskę. Wszystko to sprowadzało się do tego, Ŝe bojówkarze Dahno mogli z powodzeniem zmagać się z kimś, kto poddawał się w walce tym samym ograniczeniom, które wybrały i narzuciły sobie Psy. Mogło im się takŜe powieść w starciu z kimś niedoświadczonym w walce wręcz. Ale byliby zasadniczo bezuŜyteczni, atakując przeciwnika, który był lepiej od nich wyszkolony. Później, obserwując pokazy z uŜyciem broni, Bleys odkrył istnienie tych samych
niebezpiecznych ograniczeń. Wielu bojówkarzy posługiwało się bronią mechanicznie, zamiast z wrodzoną znajomością uzbrojenia, jaką powinien się wykazywać naprawdę dobry snajper. Stając naprzeciwko strzelca-samouka, jak Joshua, który dorastał, polując na drobną zwierzynę z bronią igłową, bojówkarze nie mieliby Ŝadnych szans. W końcu, w trakcie pokazu fragmentu treningu, Bleys widział, Ŝe wszyscy postępowali podług tego samego wzorca i pokonywali wszelkie przeszkody w taki sam sposób. Gdyby to były zwyczajne zawody, w których rywali rozdzielałby duŜy dystans, to w sposobie w jaki działali, ujawniłby się krańcowy indywidualizm. Krótko mówiąc: w starciu z kimś, kto był wszechstronnie wysportowany i trenował oraz reagował instynktownie jak atleta, ci ludzie znaleźliby się na straconej pozycji. Gruntownie wyszkolony sportowiec-samouk zauwaŜyłby natychmiast ich słabości i wykorzystał je. No cóŜ, myślał Bleys, tak czy inaczej, to prawdopodobnie nie jest waŜne. Wyjąwszy nieprzewidziane wypadki, nie spodziewał się, Ŝeby Psy miały zostać wykorzystane. Wyrzucił tę kwestię z głowy i zaczął przerzucać w pamięci informacje z plików, które wcześniej przeczytał. Historia Psów miała nieco mniej, niŜ jedenaście lat. Zaczęła się jakieś pięć lat po tym, gdy Dahno opuścił farmę i wyjechał do Ekumenii, by zamieszkać tam i znaleźć sobie zajęcie. Pojedynczych kandydatów werbowano, gdy mieli dziesięć do dwunastu lat - w dzisiejszych czasach nieprawdopodobna rzecz na większości skolonizowanych planet, ale niezbyt dziwna na Harmonii czy Zjednoczeniu, gdzie z powodu istnienia wieloosobowych rodzin na niewydajnych farmach, często ci, którzy uwaŜali się za wystarczająco dorosłych, usamodzielniali się, zwykle przy aprobacie społeczności i rodziny. Ci młodzi Zaprzyjaźnieni, powiedział sobie Bleys, okazywali się szczególnie podatni na propagandę i dawali się wcielić do organizacji paramilitarnej. Oddziały, koncentrując swoją uwagę na osobie Dahno, miały charakter bliski religijnemu; a starszy Ahrens mógł niewątpliwie wzmocniać ten aspekt, wizytując młodzieńców i uŜywając na nich swoich umiejętności charyzmatycznych. NajpowaŜniejszy błąd, jaki popełnił Dahno, polegał na zastosowaniu złej struktury treningów, wliczając w to - obok wielu innych rzeczy - nieodpowiedni dobór instruktorów. Dahno, sam niezainteresowany sztukami walki i bronią ze względu na swój niezwykły wzrost i siłę - a takŜe odziedziczywszy po swojej, i Bleysa, exotikowej matce niechęć do stosowania siły - zbyt ochoczo przystał na pierwszą formę organizacji treningów, jaką odkrył i na pierwszych szkoleniowców, którzy się do niego zgłosili. Gdyby przyjrzał się całemu szerokiemu spektrum szkół walki wręcz i równemu mu wachlarzowi istniejących szkół władania bronią - jak to uczynił Bleys - to przekonałby się, czego brakowało treningowi, jakiemu poddawani byli bojówkarze. Na szczęście, jak Bleys podejrzewał, a pliki to potwierdziły, Psy nie zostały dotąd wykorzystane w akcji. Oddziały były jednak ćwiczone w pewnym celu, który czynił je niebezpiecznymi - i to bojówkarze przyswoili sobie znakomicie. Był to ten sam rodzaj szkolenia, któremu duŜo częściej poddawano psy obronne. śołnierzom Dahno wpajano przekonanie, Ŝe nigdy nie przegrają. śe zawsze będą zwycięŜać. Pliki, kiedy Bleys juŜ je przeczytał, zawierały zapisy na temat kilku wypadków, kiedy Psy sekretnie wypuszczono samopas do Moseville, gdzie uliczni wojownicy mogli zetrzeć się z kimś nieszkolonym w walce. Skutek był taki, Ŝe kaŜdy z bojówkarzy wierzył teraz, Ŝe jest niepokonany. Obecnie, gdy byli starsi, puszczano ich na urlopy i na przepustki, które spędzali, bawiąc się w
Moseville - ale zawsze w cywilnych ubraniach i pod warunkiem, Ŝe nie wyjawią w Ŝaden sposób, kim naprawdę są. Podczas ich wyjazdów Dahno wynajmował prywatnych detektywów spoza Ekumenii i Moseville; zadaniem obserwatorów było sprawdzić, czy Psy nie zdradzają w Ŝaden sposób, kim są i czy nie przechwalają się swoim „rodowodem”. śaden z nich tego nie zrobił. Niestety, z drugiej strony, jak to Bleys kiedyś powiedział, byli w istocie naładowaną Ŝywą bronią, która aŜ paliła się to tego, Ŝeby ktoś jej uŜył. Jak niedawno powiedział Ahram, Psy poddawano specjalnemu treningowi do roli zamachowców, ale nie pospieszył z własnej woli z dalszymi wyjaśnieniami, czy było to tylko ćwiczenie się bojówkarzy na terenie posiadłości, czy teŜ miano ich uŜyć przeciwko Ŝywemu obiektowi. Generalnie, większość plików dotyczyła kosztów przedsięwzięcia i stanowiła archiwum organizacji. Wyssawszy większość szpiku z kości, jaką były pliki, Bleys zamknął oczy, odchylił w tył głowę i zapadł w lekką drzemkę, która została przerwana dopiero wtedy, gdy jego statek powietrzny wylądował w Ekumenii. Zapłacił za pilota, samolot i pojechał autotaksówką do domu, gdzie wdrapał się na łóŜko i zasnął jak kamień. Następnego ranka obudził się później niŜ zwykle, ale z głową, w której panował taki stan krystalicznej klarowności, jaką czasami ma się po zdrowym, nocnym wypoczynku, kiedy ciało i umysł są w pełni sprawne. NajwaŜniejszym punktem jego programu było spotkanie z Nortonem Brawleyem. Zadzwonił do jego biura, przygotowując sobie śniadanie. Odpowiedział mu kobiecy głos, który naleŜał do recepcjonistki; przełączyła go i usłyszał męŜczyznę. - Biuro Nortona Brawleya - powiedział tamten. - Czym mogę słuŜyć? - Mówi Bleys Ahrens - - rzekł Bleys. - Powiedz mu, Ŝe chcę go widzieć u siebie w mieszkaniu za piętnaście minut. Po drugiej stronie zapadło na chwilę nacechowane zdumieniem milczenie. - Powiedziałeś, Ŝe jak się nazywasz? - spytał męŜczyzna. - Bleys Ahrens. Ma tu być za kwadrans. Po prostu przekaŜ mu tę wiadomość - rzekł Bleys. Kiedy męski głos rozległ się ponownie, zdawało się, Ŝe jego właściciel częściowo odzyskał zimną krew. - Obawiam się, Ŝe jurysta Norton Brawley nie będzie mógł w Ŝadnym wypadku spotkać się z tobą za piętnaście minut, a juŜ na pewno nie poza swoim biurem... - To juŜ zaleŜy od ciebie - powiedział Bleys. - Czy za twoją sprawą, czy jego, jeśli nie będzie go tutaj za kwadrans, będę musiał uznać, Ŝe Brawley nie chce dłuŜej utrzymywać z nami dotychczasowych związków. Do widzenia. - Zaczekaj, zaczekaj chwilę - powiedział męŜczyzna. - Powiedziałeś, Ŝe jak się nazywasz? - Bleys - rzekł Bleys, wymawiając bardzo dokładnie - Ahrens. - I powiedziałeś, Ŝe gdzie jesteś? W miejscu zwanym Apartamentem? - W apartamencie, który dzielę z Dahno Ahrensem - odparł Bleys. - Będzie wiedział, gdzie to jest. - Nie rozumiem; oczywiście, to całkowicie niemoŜliwe... - nagle męski głos na drugim końcu przewodu zamilkł. - Dahno Ahrens? Ale ty nie jesteś Dahno Ahrensem. - Przykro mi, ale nie mogę marnować więcej czasu na rozmowy z tobą. Albo Norton Brawley zjawi się tutaj przed upływem kwadransa, albo nie. Do widzenia. Bleys przerwał połączenie i zajął się ponownie przygotowywaniem sobie śniadania.
Zasiadał właśnie do niego, gdy odezwał się komunikator. - Tak? - powiedział, podnosząc nieco głos, ale nie odchodząc od stołu. - Norton Brawley. Nie wstając z krzesła, Bleys nacisnął przycisk zamka na najbliŜszym panelu sterowania, który znajdował się na jednej z szafek. Co jakiś czas bawił go od nowa zasięg jego długich ramion dorosłego. To była właśnie jedna z takich chwil. Wrócił do jedzenia, kiedy drzwi otworzyły się i wszedł męŜczyzna w wieku tuŜ przed lub tuŜ po czterdziestce, ubrany w ciemny garnitur; był wysoki wedle ogólnych standardów, ale nie według standardów Bleysa. Twarz miał owalną, brwi i włosy lśniąco czarne i proste, a jego skóra miała ciemnooliwkową barwę, co świadczyło, Ŝe Norton ma śródziemnomorskie korzenie. Było to trochę niezwykłe, gdyŜ większość Zaprzyjaźnionych wywodziła się z europejskich imigrantów pochodzących raczej z Europy północnej, a nie południowej. Brawley wyglądał wytwornie; wraŜenie to psuło jego niespokojne spojrzenie i lekkie lśnienie potu na czole. - Norton Brawley! - zawołał Bleys, nie wstając od stołu. - Przychodzisz w dobrej chwili. Właśnie kończę śniadanie. Wypijesz ze mną kawę w salonie? - Ja... ja... - Brawley wziął się wyraźnie w garść i wyprostował bardziej. - Oczywiście, Bleysie Ahrens. - Czarna? - Jeśli moŜna - odparł Norton. Bleys wstał i ujrzał, Ŝe na widok jego postury gość otworzył nieco szerzej oczy. Bleys uśmiechnął się w duchu. Dla męŜczyzny wyŜszego od większości ludzi, spotkanie kogoś, kto znacznie przewyŜszał go wzrostem, musiało być zawsze nieco szokujące. - Usiądź w salonie - powiedział. - Za moment przyniosę tam kawę. Brawley zniknął z połą widzenia, przenosząc się z kuchni do salonu. Bleys wyrzucił tacę i wszystko, co na niej było i wyjął z podajnika dwie filiŜanki czarnej kawy, które zaniósł do salonu. Wręczył jedno naczynie Nortonowi, a sam zasiadł z drugim w zwróconym ku gościowi fotelu. - Przepraszam, Ŝe tak gwałtownie oderwałem cię od pracy - odezwał się Bleys jowialnie - ale chodzi o mały kryzys, który chciałem z tobą omówić. - Jeśli masz na myśli fakt, Ŝe Dahno opuścił planetę, to wiem o tym - rzekł Brawley nieco stłumionym głosem. - Zatelefonował do mnie, gdy tylko podjął tę decyzję. - Nie, gdy tylko podjął tę decyzję, Norton - poprawił go łagodnie Bleys. - Zdecydował się, gdy był w moim towarzystwie. - Ach... och - zająknął się Brawley. Sięgnął po swoją filiŜankę, której nie tknął jak dotąd i wypił łyk kawy. - Nie wiedziałem o tym. - Skąd mógłbyś wiedzieć? - rzekł Bleys. - PoniewaŜ jednak mnie przekazał władzę, musiałem dokonać szybkiego przeglądu spraw; po prostu po to, Ŝeby się upewnić, Ŝe trzymam wszystkie sznurki w ręku. Po tym, gdy przyjrzałem się wczoraj Psom, zaniepokoiło mnie nieco ich szkolenie do roli zamachowców. Norton ponownie upił trochę kawy z filiŜanki, której uszko ściskał tak mocno, Ŝe ręka niemal mu drŜała. - MoŜe zapoznałbyś mnie ze swoją opinią na ten temat? - ciągnął Bleys. W kwestii Psów nie dysponował niczym więcej ponad zwykłe domysły, Ŝe niebawem mogą zostać uŜyte. Ale wyczytał juŜ dosyć z reakcji Nortona i mowy jego ciała, by wiedzieć,
Ŝe te przypuszczenia mogą mieć rzeczywiste podstawy. - Nie wiem, ile Dahno powiedział ci na ten temat... - Brawley zawahał się. Jego chęć wydobycia z Bleysa więcej informacji była oczywista. - Nie zaprzątaj sobie tym głowy - odpowiedział gospodarz, zbywając pytanie machnięciem ręki. - Po prostu porozmawiajmy o tym. Przedstaw mi swoje zdanie tak, jakbym dopiero teraz się tego dowiadywał. Widzisz, znam opinię Dahno, wiem, co zawierają jego oficjalne oraz tajne pliki i jestem pewny, Ŝe Psy są w to zaangaŜowane, nie mając pojęcia czy to jest zwykłe ćwiczenie, czy prawdziwe zadanie. Nie traćmy więcej czasu. Twoje zdanie? Podczas zadawania ostatniego pytania, pierwszy raz od chwili, w której Norton Brawley wszedł do mieszkania, w głosie Bleysa zabrzmiał twardy ton; coś w rodzaju ostrego ponaglenia, domagającego się natychmiastowej odpowiedzi, a nie prośba o jej udzielenie. - Przykro mi - powiedział Norton pośpiesznie. - Nie wiedziałem, Ŝe będziesz miał z tym coś wspólnego. - Kto jeszcze? - spytał Bleys. - Śmiało. - No cóŜ, nie widzę w tym Ŝadnego problemu - rzekł Brawley, wpadając w zdroworozsądkowy ton, którym najwyraźniej posługiwał się na co dzień w kancelarii. Rozpuszczając pogłoski, zmiękczymy wszystkich ochroniarzy, jakich zwerbował McKae. Nasi ludzie będą mieli na sobie zwyczajne ubrania i będą nosili emblematy Kościoła Powstań!, jakie wręczają swoim szeregowym członkom. Powstanie wraŜenie, iŜ McKae stał się ofiarą wrogów w łonie własnego kościoła. - Zakładając - wtrącił Bleys - Ŝe Ŝadnego z naszych Psów nikt nie schwyta, nie przesłucha i Ŝaden z nich nie ujawni, Ŝe naleŜy do naszej organizacji. - No cóŜ, oni nie naleŜą do organizacji - odparł Norton. - W istocie nic o niej nie wiedzą; nawet Ahram. Znają publiczny wizerunek Dahno; to wszystko. Ale nawet Dahno jest teraz bezpieczny, poza planetą. - Jesteś pewien - zapytał Bleys - Ŝe Psy są w pełni przygotowane? Będąc tam wczoraj, odniosłem wraŜenie, Ŝe mogłyby trochę więcej poćwiczyć. - Skąd ci to przyszło do głowy? - chciał wiedzieć Brawley. - Prezentowali się doskonale, kiedy Dahno i ja odwiedziliśmy ich ostatnio jakiś tydzień temu. Poza tym, mowa McKae’a jest za trzy tygodnie. Jeśli chciałbyś zaostrzyć ich trening, to jestem pewien, Ŝe moŜna to zrobić. - W jaki sposób dostaną się tam, gdzie będzie wygłaszane przemówienie? - zapytał Bleys. - CóŜ - odparł Brawley - polecą prywatnymi atmosferycznymi statkami, które będą prowadzić nasi piloci. Potem przesiądą się do pięciu samochodów, sześć Psów na jeden wóz i udadzą się na teren głównej widowni na dobrą godzinę przed czasem. Dzięki plakietkom, dostaną się do wnętrza budynku, więc znajdą się za Darrelem, kiedy ten wyjdzie. Jeśli zastrzelą go na schodach, nic nie zmieni faktu, Ŝe będzie to wyglądało na walkę róŜnych frakcji w łonie jego kościoła. Takie rzeczy zdarzają się cały czas. Członkowie zborów stają zdecydowanie po jednej lub po drugiej stronie. - A potem Psy po prostu umkną do wozów, co? - spytał Bleys. - Tak - odparł Norton, uśmiechając się. - A co, jeśli policja będzie sprawdzać pojazdy naziemne w drodze na spotkanie albo co się stanie, jeśli któryś z naszych Psów zostanie schwytany, usiłując po strzelaninie uciec z miejsca zajścia? - Z pewnością musisz to wszystko wiedzieć, Bleysie Ahrens - powiedział Norton. Jeśli chodzi o policję, załatwiliśmy poprzez nasze powiązania ze słuŜbami miejskimi, Ŝe
samochody będą przepuszczane bez względu na sytuację. Jak chodzi o innych obecnych na miejscu policjantów, członków kościoła lub ochroniarzy McKae’a to wierzę naszemu wywiadowi, który twierdzi, Ŝe Darrel będzie miał tylko ochroniarzy amatorów. Ludzi, mających przypuszczalnie tylko niewielkie doświadczenie wyniesione z wojen między kościołami. Za swoją główną ochronę McKae będzie uwaŜał tłum wyznawców kościoła; a w kaŜdym razie, jego tak zwani „ochroniarze” nie będą godnymi przeciwnikami w starciu jeden na jednego, dla naszych Psów. - Brzmi wspaniale - rzekł Bleys tonem, w którym pobrzmiewał namysł - jeśli załoŜyć, Ŝe nic niespodziewanego nie pokrzyŜuje narn szyków. Nadal jednak uwaŜam, Ŝe wyznaczone do tego zadania Psy mogłyby trochę więcej poćwiczyć. - No cóŜ, to moŜna stosunkowo łatwo załatwić, Bleysie Ahrens - rzekł Brawley. Chcesz, Ŝebym się tym zajął? - Tak - odparł Bleys, nadal z namysłem w głosie. - Prawdopodobnie zrobisz to lepiej ode mnie, gdyŜ kontaktowałeś się z nimi częściej niŜ ja i przypuszczalnie znają tylko ciebie i Dahno. - Oczywiście, zajmę się tym natychmiast, gdy tylko znajdę się z powrotem w swoim biurze - rzekł Norton. - Zatelefonuję stamtąd. - Lepiej jedź do nich - powiedział Bleys. - Chciałbym, Ŝeby odnieśli wraŜenie, Ŝe jest to pilne, mają być w szczycie formy. - Jeśli tego chcesz - zgodził się Brawley wstając. - Ale naprawdę uwaŜam, Ŝe niepokoisz się tyrn bardziej, niŜ trzeba. - StrzeŜonego Pan Bóg strzeŜe - rzekł Bleys. - Nie rozumiem jednak - stwierdził Norton, idąc wraz z Bleysem do drzwi - dlaczego uwaŜasz to za coś w rodzaju kryzysu? Mogłeś po prostu zadzwonić do mnie i powiedzieć, Ŝebym do nich poleciał. Bleys uśmiechnął się, patrząc na niego z góry. - Pomyślałem sobie, Ŝe odczuwany przeze mnie niepokój powinien cię moŜe skłonić do pośpiechu - odparł. - Mam nadzieję, Ŝe tak się stało. - Istotnie, istotnie, udało ci się - potwierdził Norton. Wyciągnął do Bleysa rękę i obaj męŜczyźni uścisnęli sobie dłonie. - Tak, to prawdopodobnie było mądre posunięcie z twojej strony, Ŝe chciałeś spotkać się ze mną najszybciej, jak to moŜliwe. Obiecuję jednak, Ŝe nie stanie się nic złego, kiedy nadejdzie właściwa pora. Bleys wypuścił Brawleya z mieszkania i zamknął za nim drzwi, a potem wrócił i usiadł w fotelu. Wyraźnie widział stojące przed nim zadanie. W jakiś sposób będzie musiał przyjrzeć się kościołowi McKae’a i jego zaufanym ludziom. Musiał lepiej poznać słabe punkty Darrela. Zarzucił przynętę, Ŝeby wydobyć z Nortona Brawleya informacje, jakie chciał poznać, i udało mu się to; były to jednak wiadomości, które nie ucieszyły go szczególnie. Wyraźnie było widać, Ŝe Norton nie potrafił lepiej zaplanować i zorganizować akcji, do jakiej przygotowywano Psy, niŜ zrobiłby to którykolwiek z samych bojówkarzy. Krótko mówiąc, naleŜało uniknąć ryzyka, jakim byłoby powiązanie w wydrukach gazetowych organizacji Innych z zamachowcami. Gdyby Ahram wskazał kościelnej milicji Nortona Brawleya, tamtym nie zabrałoby wiele czasu odkrycie tego związku. Zły rozgłos zniszczyłby kompletnie image nazwy - na co on, Bleys, nie mógł pozwolić ani teraz, ani w przyszłości. Zwłaszcza, Ŝe miał wobec organizacji wielkie plany. Zdecydowanie będzie musiał coś zrobić w tej sytuacji. Wstał i poszedł na dół do sali treningowej w apartamentowcu, by zająć czymś ciało, podczas gdy jego umysł miał czas,
Ŝeby pracować nad rozwiązaniem problemu. Odpowiedzi, które Bleys pragnął poznać, tkwiły zakopane w głębi jego umysłu i trzeba było tylko czasu, Ŝeby wypłynęły na powierzchnię - tak, jak się tego spodziewał. Czuł dzisiaj wielką pokusę, w związku z Nortonem, by zagłębić się w śledztwo dotyczące kościoła McKae’a; ufał, Ŝe w trakcie dociekań umysł podpowiedziałby mu niebawem, co naleŜy czynić. Jednak doświadczenie nauczyło go czegoś innego. Najlepiej spisywał się wtedy, kiedy pozwalał, by jego podświadomość rozwaŜała problem, póki ten proces nie doprowadzi do wyłonienia się wszystkich odpowiedzi. Stało się tak dwa dni po rozmowie z Brawleyem.
Rozdział 32 Członkowie nowego i małego, ale aktywnego zboru Powstań! ze starego kościoła w Ekumenii, z którego wyrosła i porzuciła go jakaś inna, pierwotnie posiadająca go kongregacja, nie zwracali z początku większej uwagi na jednego z nowych wyznawców, jeśli pominąć fakt, Ŝe zauwaŜyli jego nadzwyczajny wzrost. Mimo Ŝe neofita był tak wysoki, podniszczone ubranie wisiało na nim nieco luźno, co sprawiało wraŜenie, Ŝe jego właściciel nie jadał ostatnio tak regularnie, jak powinien to robić. W końcu, podczas drugiego z nim spotkania, gdy niektórzy członkowie zboru odwaŜyli się nawiązać znajomość z obcym, ten przyznał, Ŝe obecnie nie ma pracy. Wychował się na farmie w pobliŜu Ekumenii i teraz próbował znaleźć dla siebie coś w mieście, w którym chciałby zostać. Nieznajomy powiedział, Ŝe nazywa się Bleys MacLean. Bleys zastanawiał się wcześniej nad tym, jakie przybrać nazwisko. Prędzej czy później, kiedy zbliŜy się do McKae’a, ten kaŜe sprawdzić jego przeszłość. W znacznym stopniu Ahrens zamierzał mówić prawdę, modyfikując ją tylko nieznacznie - miejscem jego pochodzenia miała być farma Henry’ego, a on sam jego ojcem, a nie wujem. Bleys uwaŜał, Ŝe to całkiem bezpieczny pomysł. W stosunku do obcych, członkowie wiejskiego kościoła tworzyli zwarty klan - szczególnie wobec wścibskiego detektywa. Mogli nie przepadać za Bleysem w przeszłości i nadal mogli go nie lubić, ale to nie znaczyło, Ŝe wyprowadzaliby z błędu kogoś, kto wypytywałby o niego, posługując się jego zmienionym nazwiskiem. Po prostu przeszliby do porządku dziennego nad faktem, Ŝe nazwisko Bleysa brzmi MacLean i gdyby to było konieczne, skierowaliby ciekawskiego do Henry’ego. Henry, który Ŝywił w stosunku do swojej rodziny bardziej opiekuńcze uczucia niŜ zbór do jednego ze swoich byłych członków, nie wygadałby niczego. Bleys był więc całkiem słusznie przekonany, Ŝe podana przez niego wersja jego minionego Ŝycia, jako wiejskiego chłopaka dorastającego na farmie Henry’ego, ostałaby się wobec wszelkich indagacji badających jego przeszłość ludzi McKae’a. - A co sprowadziło cię na łono naszego kościoła? - zapytał jeden ze zborowników. - Słyszałem mowę naszego Wielkiego Nauczyciela, Darrela McKae’a i zrozumiałem natychmiast, Ŝe to za jego głosem powinienem pójść - odparł Bleys. - Och, słyszałeś samego Darrela McKae’a? - powiedział ten sam męŜczyzna. - W którym z naszych kościołów to było?
Bleys zawahał się i spojrzał niespokojnie na swoje wielkie, zniszczone buty; wydawał się zakłopotany. Zdawało się, Ŝe stale się garbi, jakby przepraszając nieprzerwanie za swój wzrost, starał się zniŜyć do poziomu ludzi, z którymi rozmawiał. Poza tym, sprawiał wraŜenie niezbyt rozgarniętego. - W istocie - rzekł - to nie było w kościele, tylko w Izbie. Byłem tam na galerii dla publiczności. Przyglądali mu się przez chwilę. - Galeria publiczności? - powiedział ten, który cały czas prowadził z Bleysem rozmowę. - Co robiłeś na galerii gości? Trzeba mieć specjalną przepustkę nawet po to, Ŝeby wejść do samego gmachu Izby. Bleys sprawiał wraŜenie jeszcze bardziej zaŜenowanego. - Znalazłem przepustkę na ulicy - wyjaśnił. - Była waŜna tylko na jeden dzień, na ten właśnie i ktoś musiał ją wyrzucić, więc podniosłem ją i wszedłem do środka. StraŜnik przy wejściu na galerię nie był szczególnie zadowolony, widząc, Ŝe dostał się tam ktoś taki jak ja Bleys uśmiechnął się niezręcznie - ale wpuścił mnie. Nasz Wielki Nauczyciel mówił o projekcie Core Tap, o tym, Ŝe inŜynierowie i robotnicy pracujący przy tym przedsięwzięciu muszą być poboŜnymi - ludźmi uczeszczającymi stale do kościoła, bez względu na to, z jakiej planety pochodzą. - Całkiem słusznie! - powiedziała kobieta naleŜąca do grupy ciekawskich. - Naprawdę im to powiedział! Czytałam o tym w wydruku gazetowym. - I to sprawiło, Ŝe zacząłeś szukać któregoś z naszych kościołów? - zapytał ten, który zadał wcześniej tyle pytań. - Tak - odparł Bleys. - Widziałem jeden, ale był bardzo duŜy. Pomyślałem, Ŝe poszukam czegoś bardziej... przytulnego. Takiego jak kościół, obok którego leŜała nasza farma. - Przyszedłeś zatem do naszego kościoła. Całkiem słusznie - stwierdziła kobieta. - Bóg i prawdziwie poboŜny człowiek mają niewiele poŜytku z wielkości i ozdób! W grupie ludzi stojących wokół Bleysa rozległ się pomruk powszechnej aprobaty. - Ten kościół bardzo mi się podoba - dodał Bleys. - A my jesteśmy szczęśliwi, Ŝe się do nas przyłączyłeś, Bleysie MacLean - powiedział męŜczyzna. - Znajdziesz tutaj przyjaciół. W kaŜdym z nas znajdziesz Nosiciela Prawdziwej Wiary! - Dziękuję, dziękuję - mruknął Bleys. - Bardzo się staram, Ŝeby samemu być Prawdziwie Wierzącym. - Czy poznałeś juŜ naszego Nauczyciela? - spytał męŜczyzna. Bleys potrząsnął głową. - No cóŜ, chodź zatem i poznaj go - powiedział tamten, biorąc Bleysa za ramię i dosłownie ciągnąc go za sobą. Nowy członek zboru opierał się przez chwilę, a potem poszedł za swoim przewodnikiem. Reszta ruszyła za nimi jak cienie. Podeszli przed front kościoła i skręcili za róg. Tam, za aŜurowym przepierzeniem znaleźli męŜczyznę w średnim wieku, raczej pulchnego i - prawem kontrastu - o nadzwyczaj wąskiej twarzy; wielebny mył ręce. Najwyraźniej dopiero co zdjął i odwiesił czarną szatę, którą miał na sobie podczas naboŜeństwa. - Nauczycielu - odezwał się męŜczyzna, trzymając nadal Bleysa za ramię - chciałbym, Ŝebyś poznał Bleysa MacLeana, nowego członka naszej kongregacji. Wysłuchawszy przemówienia naszego Wielkiego Nauczyciela, Darrela McKae’a, ujrzał jasne światło Kościoła Powstań! Nauczycielu, to jest Bleys MacLean. Bleys, to jest nasz Nauczyciel
Samuel Godsarm. Trzymając rękę na ramieniu Bleysa, mówiący dosłownie pociągnął go naprzód, by postawić neofitę twarzą w twarz z przywódcą kościoła. - Czuję się zaszczycony poznaniem ciebie, Bleysie MacLean - powiedział Samuel Godsarm. Wyciągnął dłoń do Bleysa, a ten ujął ją na chwilę, z wahaniem, jakby nie miał ochoty zbyt długo trzymać ręki Nauczyciela w swoim długopalcym uścisku ani ścisnąć jej zbyt mocno. - Jesteś tutaj pierwszy raz? - Nie, nie - wtrąciła się kobieta, która stała nadal w grupie trzymającej się za plecami Bleysa. - Był tutaj juŜ raz, ale siedział z tyłu, sam; jest zbyt nieśmiały, Ŝeby wyjść ludziom naprzeciw i zawierać znajomości. Pomyśleliśmy, Ŝe najlepiej będzie dla niego, jeśli cię pozna i przekona się, Ŝe Kościół Powstań! jest jego religijnym domem. - Dobrze powiedziane, Martho Aino - odparł Samuel Godsarm. Uśmiechnął się do Bleysa. - Wszyscy jesteśmy tutaj twoimi przyjaciółmi, Bleysie MacLean. Przyjmij to jak coś naturalnego. - Dzięki. Wielkie dzięki - wymamrotał Bleys. - Jaki masz zawód, bracie Bleys? Zanim Bleys zdołał odpowiedzieć, ludzie, z którymi dopiero co rozmawiał, zaczęli wyjaśniać to za niego i opowiedzieli Nauczycielowi o tym, jak Bleys znalazł przepustkę, zaszedł na galerię gości w Izbie i słyszał McKae’a, przemawiającego na temat Core Tap. - No, no, no - powiedział Godsarm. - MoŜesz w to nie wierzyć bracie Bleys, będąc nowym w naszym gronie, ale wielu z członków kościoła nie spotkało tak wielkie szczęście, jak osobiste wysłuchanie słów Wielkiego Nauczyciela. Ja, oczywiście, słyszałem go. To natchnęło mnie myślą, Ŝeby znaleźć ten konkretny kościół. Ale wielu, którzy przyszli do nas z innych, fałszywych kościołów, ledwie słyszało posłanie Przywódcy, a od razu wiedzieli, Ŝe chcą za nim podąŜyć. - Czy wygłaszasz kazania? - zapytała kobieta. Bleys brał pod uwagę, Ŝe moŜe zostać o to zapytany, ale rozwaŜał tę kwestię tylko przelotnie. Znany był mu fakt, Ŝe większość sekt na obu Zaprzyjaźnionych Światach oczekiwała od swoich członków, by byli gotowi na poczekaniu wygłaszać kazania. Zakładano, Ŝe jeŜeli naprawdę zostali dotknięci palcem Boga, to w razie potrzeby odpowiednie słowa popłyną ku nim od Niego. To była kwestia wiary i nie moŜna jej było pominąć. - Owszem... - odparł Bleys głosem, w którym brzmiała niechęć tylko trochę większa od tej, jaką w istocie odczuwał. Nie chodziło o to, Ŝe nie mógłby wygłosić kazania, gdyby musiał to uczynić. Rzecz w tym, Ŝe było wbrew jego naturze robić coś, do czego nie był przygotowany. - Większość z naszych współwyznawców jest nadal w kościele, Samuelu - odezwała się kobieta. - Nie uwaŜasz, Ŝe brat Bleys mógłby wygłosić dla nas krótkie kazanie i, być moŜe, opowiedzieć nam o przeŜyciu, jakim było wysłuchanie z galerii publiczności w Izbie słów naszego Wielkiego Przywódcy? - Bardzo dobry pomysł, Martho - odparł Godsarm. Odszedł od umywalki i odwrócił się do Bleysa. - Czy wyświadczysz nam tę grzeczność, Bleys? - Oczywiście - odparł zagadnięty z pewnym wahaniem w głosie. W rzeczywistości, nie wahał się. Nie wątpił, Ŝe potrafi wygłosić krótkie kazanie czy opowiedzieć o przemówieniu McKae’a. Widząc, Ŝe Godsarm stoi nadal z dala od umywalki, najwyraźniej zapraszając Bleysa, by ten z niej skorzystał, Ahrens zrozumiał, Ŝe Kościół Powstań! jest jednym z tych, którego
praktyka wymaga, aby kaznodzieja mył ręce przed i po wygłoszeniu kazania. Podszedł do umywalki, podstawił swoje długie dłonie pod strumień wody z kranu, wtarł w nie nieco mydła domowej roboty, które znajdowało się na podstawce i opłukał ręce. Zakręcił kurek, wytarł dłonie w wiszący w pobliŜu ręcznik bez końca i odwrócił się ponownie do Godsarma. - Jestem gotów - powiedział. Wszyscy oprócz Samuela, zauwaŜył Bleys, odeszli; niewątpliwie wrócili do wnętrza kościoła. - Chodź zatem ze mną, Bleys - rzekł Godsarm. - Przedstawię cię naszym członkom. Bleys wyszedł za nim przed parawan i ruszył w stronę pulpitu, który stał na podwyŜszeniu wznoszącym się trzy stopnie ponad poziom podłogi. Hałasując z powodu rozpierającej ich ciekawości, ludzie nadal wypełniali kościół po skończonym naboŜeństwie. Wiernych było około czterdziestu lub pięćdziesięciu; przechodząc, zajmowali miejsca i przygotowywali się do tego, o czym prawdopodobnie słyszeli, Ŝe ma nastąpić. Członkowie wszystkich zborów mieli zwyczaj zostawać w kościele - czasami nawet całymi godzinami. Dla wielu z nich było to jedyne towarzyskie spotkanie, w jakim uczestniczyli w ciągu tygodnia. Godsarm stanął za pulpitem. - Uciszcie się wszyscy - powiedział. Zapadła cisza, a ci, którzy nadal stali, usiedli. Milcząc, wierni trwali w oczekiwaniu. - Chcę wam dzisiaj przedstawić - powiedział Samuel donośnym głosem wyszkolonego kaznodziei - nowego członka naszego kościoła, Bleysa MacLeana. Ujrzał światło naszej wiary, kiedy przez przypadek znalazł się na galerii publiczności w Izbie, skąd wysłuchał mowy naszego Wielkiego Przywódcy, wypowiadającego ogniste słowa na temat ludzi z innych planet, którzy mieliby pracować przy budowie nowego Core Tap, jeśli ten projekt zostanie rzeczywiście przegłosowany. Odwrócił się do Bleysa. - Bracie Bleys - rzekł - nasi bracia i siostry czekają, Ŝeby cię usłyszeć. Bleys stanął za pulpitem, który sięgał mu zaledwie do pasa. Za sprawą mieszkania z matką był aktorem niemal od chwili, gdy ledwie zaczął chodzić i dostrzegł natychmiastową korzyść w tym, co się działo. Po pierwsze, mógł iść na naboŜeństwo i nauczać. Zgromadzeni zaufają temu - nie jemu, ale słowom pochodzącym od Boga. Ścisnął krawędzie pulpitu, aby stały się widoczne jego długie, potęŜne palce. Był to teatralny gest, który mocno podziałał na zbór. Ludzie w nawie kościoła milczeli juŜ od jakiegoś czasu, ale teraz zapanowała taka cisza, jakby wszyscy jednocześnie wstrzymali oddech. - Bracia i siostry - zaczął Bleys wyszkolonym głosem, nabrzmiałym energią i władczością; słyszany bezpośrednio po zapowiedzi Godsarma, głos Bleysa brzmiał tak, jakby niósł dźwięki trąbki po piskach fletu. - Mówię słowami, które daje mi Pan, abym do was przemawiał. Po pierwsze, pozwólcie, Ŝe warn przypomnę o jednym z boskich praw. Kiedy byłem chłopcem, na farmie obok nas mieszkał sąsiad, który miał wiele kóz, ale po jakimś czasie jego zwierzęta zaczęły chorować i zdychać jedno po drugim. W końcu, sąsiad przyszedł do nas i zapytał mego ojca, czy ten mógłby przyjść i obejrzeć jego chore kozy; być moŜe będzie wiedział, co im jest i dlaczego nie potrafi utrzymać ich w dobrym zdrowiu. Ojciec poszedł i obejrzał zwierzęta. Miały czyste boksy i było im ciepło - gdyŜ była zima i zwierzęta wolały przebywać pod dachem obory, niŜ na pastwisku, na którym hulały zimne wiatry. Przed kaŜdą kozą była wyłoŜona pasza, ale zwierzęta jej nie jadły. Mój ojciec odwrócił się do sąsiada i zapytał: „Czy rozmawiasz ze swoimi kozami?”
„Co przez to rozumiesz?”, chciał wiedzieć sąsiad. „Czy znasz ich imiona? Nazywasz je nimi? Czy kaŜdego dnia spędzasz trochę czasu na czesaniu ich futer i na przemawianiu do zwierząt?” „Nie”, odparł sąsiad, „Nigdy o czymś takim nie słyszałem.” „Zrób tak”, powiedział ojciec, „a potem, za tydzień, przyjdź i poproś mnie, Ŝebym znowu je obejrzał.” Tydzień później sąsiad przyszedł, ajego twarz błyszczała jak latarnia rozświetlona przez stojącą w niej świecę. „Chodź i obejrzyj teraz moje kozy!”, powiedział. Mój ojciec poszedł z nim i obejrzał zwierzęta. Nadal przebywały w szopie, ale były zupełnie odmienione. Sierść im lśniła, uszy stały, a większość kóz poŜywiała się ze znajdujących się przed nimi Ŝłobów. „Powiedz mi”, spytał sąsiad mego ojca, „skąd wiedziałeś, Ŝe twoja rada wywoła taki cudowny efekt?” „To jedno z praw Pana, które dotyczy wszystkich Ŝywych stworzeń”, odparł ojciec. „Będą chorować i zdychać, jeśli ten, kto sprawuje nad nimi władzę i kieruje ich losem w kaŜdej chwili ich Ŝycia, nie będzie poświęcał im uwagi. Tak jakbyś nie ignorował swoich dzieci, gdybyś je miał (gdyŜ sąsiad był nieŜonaty i bezdzietny), tak musisz okazywać swoim zwierzętom zainteresowanie, troskę, a nawet miłość. Rób to, a twoje stado rozkwitnie.” - Członkowie tego zboru - ciągnął Bleys - nigdy tego nie zapomniałem i jest tak, jak powiedział mój ojciec. Całe Ŝycie szukam przywódców, którzy troszczą się o swoją trzodę w taki sposób, jak mój ojciec powiedział, Ŝe powinno się to robić. Pewnego dnia, siedząc wysoko nad parkietem Izby, gdzie ustanawiane są prawa dla naszego świata, słuchałem takiego właśnie lidera, głoszącego właśnie podobne prawo. Tym przywódcą był nasz Wielki Nauczyciel, Darrel McKae. Mówił o Core Tap, co do którego mamy nadzieję, iŜ stanie się trzecim źródłem mocy, zaspokajającym potrzeby tej trudnej i głodnej planety. UŜył słów lepszych od wszystkich tych, jakimi mógłbym wam opowiedzieć o tym, co słyszałem, więc powtórzę wam to - słowo w słowo - gdyŜ odkąd zacząłem mówić, jestem pobłogosławiony pamięcią, której nie umyka nic cennego w oczach Pana. Bleys zaczął powtarzać wygłoszoną w Izbie mowę McKae’a, gdyŜ jego pamięć słuchowa była równie dobra, co wzrokowa. Kiedy skończył i zszedł z podwyŜszenia, nastała długa chwila ciszy; słuchacze niemal zamarli w milczeniu. A potem wszyscy zaczęli wołać jednocześnie, błogosławiąc McKae’a, błogosławiąc Bleysa. - Twoja pamięć to prawdziwy dar od Boga - powiedział Godsarm, kiedy obaj z Bleysem znaleźli się za parawanem, gdzie Ahrens umył ponownie ręce. Tym razem nikt ze zborowników nie odwaŜył się do nich podejść. Pod koniec przemowy Bleysa patrzyli na niego ze strachem i z niedowierzaniem. - Tak - przyznał Bleys, powracając do swojego tonu niepewności, którym posługiwał się przed swoim wystąpieniem. - Jestem istotnie wdzięczny Bogu, Ŝe zostałem tak pobłogosławiony. - Sądzę, bracie Bleys - ciągnął Godsarm roztropnie - Ŝe być moŜe nie byłoby wolą Pana, Ŝebyś marnował się w tym małym zborze, podczas gdy nasz Wielki Przywódca mógłby mieć z ciebie większy poŜytek. W związku z tym, za twoją zgodą, wyślę cię do niego z listem, który będzie zapieczętowany, gdyŜ jest przeznaczony tylko dla jego oczu, a opiszę w nim to, czego tutaj dokonałeś i pozostawię Przywódcy podjęcie takiej decyzji, jakiej będzie chciał Bóg. Bleys spojrzał na Samuela. - Dziękuję - powiedział.
Kiedy jakieś dwadzieścia minut później wyszedł z kościoła - po tym, gdy uwolnił się od towarzystwa członków zboru, z których większość chciała go zatrzymać, Ŝeby z nim porozmawiać - Bleys skierował się nie do hotelu, który był kwaterą główną McKae’a w mieście i dokąd skierował go Samuel Godsarm, a odszedł jedynie na tyle daleko, Ŝeby się upewnić, Ŝe zgubił wszystkich, którzy mogliby go ewentualnie śledzić. Potem wywołał przez swój naręczny monitor autotaksówkę i pojechał do domu. Znalazłszy się na miejscu, rozgrzanym noŜem podwaŜył i oderwał zręcznie z koperty woskową pieczęć z odciśniętym w niej lwem chylącym swój łeb przed krzyŜem, wyjął list i rozłoŜył go. Wiadomość była krótka. Do: Nasz Wielki Przywódca Od: Samuel Godsarm z trzydziestego drugiego Kościoła Powstań! Drogi Przywódco, posyłam do Ciebie jednego z naszych nowych członków, Bleysa MacLeana, którego talenty, w swej niezgłębionej mądrości, moŜesz wykorzystać na lepsze sposoby, niŜ zasługuje na to nasz mały, biedny kościół. MacLean ma doskonałą pamięć i wychował się w cięŜkich warunkach, na farmie ojca. Zarówno jego siła jak i pamięć, mogą okazać się uŜyteczne. Jeśli tak się nie stanie, to Ty, lub jeden z tych przy Tobie, moŜe odesłać go z powrotem. Z modlitwą do Boga, który prowadzi nas wszystkich. Samuel Godsarm. Bleys zapieczętował ponownie list, zaniósł do sypialni i włoŜył go do znajdującej się obok łóŜka małej szuflady na dokumenty. Wróciwszy do salonu zasiadł na dłuŜszy czas w jednym z wypchanych nad miarę foteli, a potem odwrócił się do telefonu i stuknął w przycisk. Ekran rozjarzył się, ukazując radosną twarz młodego męŜczyzny o porządnie uczesanych, prostych, brązowych włosach. Wyglądał niemal zbyt młodo, by pracować w informacji. - Do twoich usług - powiedział. - Twój sprzęt powinien ci pokazać mój adres - rzekł Bleys. - Istotnie - odparł informator, zerkając przelotnie w dół. - Pokazuje. - MoŜesz mi znaleźć numer telefoniczny najbliŜszego od mojego miejsca zamieszkania college’u, a w nim numer wewnętrzny wydziału sportu? - Chwileczkę - powiedział chłopak. Ekran opustoszał. Chwilę później zajaśniał na nim ośmiocyfrowy numer, złoŜony z wielkich cyfr. Spoza nich słychać było nadal głos operatora. - Proszę go zapisać, jeśli chcesz - powiedział. - A moŜe wolisz, Ŝebym cię połączył? - Zanotowałem - powiedział Bleys. - Ale połącz mnie. - Z przyjemnością. Ekran ściemniał, słychać było cichy sygnał telefonu dzwoniącego na drugim końcu przewodu. Po czterech dzwonkach ekran ponownie rozjaśnił się, przy czym tym razem wypełniła go okolona siwymi włosami twarz kompetentnej kobiety pod sześćdziesiątkę lub nieco tylko starszej. - Wydział Sportu - powiedziała. - Mogę w czymś pomóc? - Tak - odparł Bleys. - Chciałbym porozmawiać z waszym instruktorem zapasów,
jeŜeli macie takowego i jeśli jest w tej chwili obecny. - Chodzi konkretnie o męŜczyznę? - zapytała kobieta. - Bez róŜnicy - rzekł Bleys. - Dobrze, zobaczmy - na kilka sekund rozmówczyni przeniosła wzrok w bok od ekranu. - W tej chwili jest tutaj profesor Antonia Lu. Chcesz, Ŝebym zadzwoniła do jej gabinetu? - Tak, proszę. Po raz kolejny ekran opustoszał, rozległ się sygnał telefonu, po czym na monitorze pojawiła się kolejna twarz młodego męŜczyzny, który w pewien sposób wyglądał nadzwyczaj podobnie do pracownika informacji, mimo Ŝe ten włosy miał czarne, a oblicze pociągłe i szczupłe. - Gabinet profesor Lu - oświadczył. - Mogę w czymś pomóc? - Nazywam się Bleys Ahrens - przedstawił się Bleys - i byłoby nadzwyczaj uprzejmie z twojej strony, gdybyś zapytał profesor, czy mogłaby mi teraz poświęcić kilka minut na rozmowę telefoniczną. - Mogę zapytać, czy ona cię zna, Bleysie Ahrens? - dociekał rozmówca z ekranu. - W tej chwili jest w sali gimnastycznej; a jeśli profesor Lu cię nie zna, to czy mogę zapytać o powód, dla którego dzwonisz? - Prawdę mówiąc, nie zna mnie - odparł Bleys. - MoŜesz jej jednak powiedzieć, Ŝe odebrałem solidny, podstawowy trening w wielu japońskich sportach walki, szczególnie w judo. Potrzebna mi jest wiedza na temat róŜnic między zapasami, jakie uprawiacie w college’u, a tym, czego ja się uczyłem. - PrzekaŜę jej to - powiedział młocly człowiek na drugim końcu przewodu. Prawdopodobnie to jednak chwile potrwa, zanim będzie mogła oddzwonić. Zostawisz swój numer? Bleys przycisnął guzik w panelu sterowania poniŜej ekranu, co automatycznie spowodowało przesłanie numeru jego telefonu na ekran rozmówcy. - Dziękuję, Bleysie Ahrens - powiedział młody człowiek i ekran zgasł. Bleys pogodził się z myślą, Ŝe - jeśli byłoby to konieczne - będzie czekał na odpowiedź kilka godzin. Minęło jednak niewiele ponad dziesięć minut, kiedy odezwał się jego telefon; a gdy go odebrał, na ekranie ukazała się twarz przystojnej, mniej więcej trzydziestoletniej kobiety o niebieskich oczach, które wspaniale współgrały z jej niemal czarnymi włosami - wszystko to czyniło z niej, uznał Bleys, najpiękniejszą kobietę, jaką kiedykolwiek widział. Głos miała delikatny i radosny. - Bleys Ahrens? - zapytała. - Mówi Antonia Lu. Chciałeś ze mną o czymś rozmawiać? - Tak, mam zaszczyt prosić o to - odparł Bleys. Lu wyglądała na zaintrygowaną. - Sądzę, Ŝe cię znam - powiedziała. - Ze słyszenia. Nie jesteś czasem bratem Dahno Ahrensa? - Owszem - rzekł Bleys - ale nie sądzę, Ŝebyśmy kiedykolwiek wcześniej się spotkali. - Nie, oczywiście, Ŝe nie - potwierdziła Antonia - ale moim bratem jest James Lu, który był trenerem jednej ze zorganizowanych przez was grup Innych. Wiesz, oboje z bratem jesteśmy mieszańcami - Zaprzyjaźnieni i Dorsajowie. I zawsze uwaŜałam, Ŝe to, co robicie, jest początkiem wspaniałej przyszłości. Jak mogę ci pomóc? - Gdybym mógł przyjść do was i przyjrzeć się twoim uczniom trenującym zapasy, a być moŜe nawet zmierzyć się z jednym z nich... - Bleys pozwolił, by reszta zdania zawisła w powietrzu.
- No cóŜ, normalnie nie pozwalamy, by postronni tutaj zglądali, nie mówiąc juŜ o pojedynku na macie z którymś z naszych uczniów - odparła Lu. - Ale z tego, co powiedział mi James, wiem, Ŝe nie jesteś zwyczajnym ciekawskim. Skończyłam właśnie zajęcia z jedną z klas i wszyscy moi podopieczni nadal ćwiczą; to idealny moment, Ŝebyś im się przyjrzał. Ile czasu zajmie ci dotarcie na miejsce? - Autotaksówką - odparł Bleys - przypuszczalnie... kwadrans. - To dobrze. Zwykle spędzamy po zajęciach co najmniej dwie godziny na ćwiczeniach - powiedziała Antonią. - Jeśli masz strój sportowy, to weź go ze sobą. Zdecyduję, gdy przyjdziesz, z kim będziesz mógł się zmierzyć. - Oczywiście. Zaraz tam będę - rzekł Bleys. W istocie nie miał takiego stroju, o jakim mówiła Lu. Do-gi, którego uŜywał podczas nauki sztuk walki, nie było właściwe w tej sytuacji, ale mógł zatrzymać się po drodze przy sklepie ze sprzętem sportowym i kupić to, czego potrzebował. I tak właśnie zrobił. Najlepsze spodenki, jakie mogli dla niego znaleźć, były zbyt obszerne w pasie, za to miały za krótkie nogawki. Górna część stroju była za wąska w ramionach. PoniewaŜ spodziewał się czegoś takiego, miał ze sobą podkoszulek, który mógł ujść za górną część stroju. Spodenki będą w porządku, nawet jeśli podjeŜdŜały za wysoko na udach. Za to w kroku były więcej niŜ obszerne. Na szczęście Lu podała mu precyzyjne wskazówki, jak ma znaleźć salę gimnastyczną, w której odbywała lekcje. Spóźnił się tylko kilka minut. Przebrał się w taksówce i zajechał na miejsce ubrany w sportowe spodnie. Wysiadł z autotaksówki i wszedł po schodach do pomieszczenia wyglądającego na recepcję, gdzie przedstawił się niskiej, jasnookiej studentce z aureolą blond włosów; dziewczyna siedziała za pulpitem i wystukiwała coś na klawiaturze. Obok niej leŜały jakieś dokumenty. - Bleys Ahrens? - spytała studentka. - Doktor Lu powiedziała, Ŝeby pan od razu tam poszedł. Wstała, podniosła klapę pulpitu i podprowadziła Bleysa kawałek, a potem pokazała mu otwarte drzwi, za którymi dostrzegł salę gimnastyczną. Wszedł tam. Wewnątrz, po lewej stronie, ujrzał przeszklony boks, w którym siedziała Antonia Lu. Podniosła wzrok i wstała, Ŝeby się z nim przywitać. Kiedy ściskali sobie dłonie, patrzyła na niego z drobnym, ironicznym uśmieszkiem. - Muszę przyznać - odezwała się - Ŝe nie spodziewałam się kogoś tak wysokiego jak ty. Chodź ze mną, to cię oprowadzę. Poszedł za nią ku jednej z mat, na której dwaj studenci mocowali się w parterze. Właśnie w chwili, gdy Bleys i Antonia zbliŜyli się do nich, walczący rozdzielili się, podnieśli i zwarli ponownie. - KaŜda walka prowadzona jest na punkty - wyjaśniała Antonina Bleysowi, gdy oboje obserwowali zapaśników. Dwaj walczący zmagali się znowu, leŜąc na macie. - Na przykład student zwrócony teraz do nas plecami zdobędzie kilka punktów za sprowadzenie przeciwnika do parteru, gdyŜ zainicjował akcję, dzięki której znalazł się na swoim rywalu. Oczywiście, walka moŜe zostać takŜe wygrana przez połoŜenie przeciwnika na łopatki i przytrzymanie go w tej pozycji na macie przez pięć sekund. Jeśli pojedynek nie kończy się przed czasem, to zawodnicy walczą w trakcie trzech trzyminutowych rund rozdzielonych minutą przerwy, a zwycięzcą zostaje zdobywca większej ilości punktów. Dwaj walczący rozdzielili się ponownie i wstali. Bleys obserwował, zafascynowany, jak ten sam zawodnik rzucił znowu partnera na matę.
- Myślę, Ŝe chciałbym zobaczyć jak najwięcej rzutów - powiedział. - W takim razie - odparła Antonia - jak tylko jakaś para znajdzie się na macie, rozejrzyj się w poszukiwaniu innych zawodników, którzy jeszcze stoją i obserwuj ich. Zostawię cię na chwilę samego. Bleys przyjął jej radę, a Lu poszła do swojego biura. Wróciła po jakichś dziesięciu minutach, gdy Ahrens obserwował walczących w parterze zapaśników, z których kaŜdy starał się mozolnie zyskać dominującą pozycję nad drugim, by połoŜyć rywala na łopatki. - Widzę, Ŝe nie oglądasz juŜ wyłącznie sprowadzeń do parteru - zauwaŜyła Lu. - Nie - odparł Bleys, mając wzrok wbity nadal w dwóch zawodników na macie. - Ci dwaj są tutaj najlepsi. - Widać to, prawda? - rzekła Antonia. - Tak, to starsi studenci i moi championi. Za dwa miesiące wystąpią w druŜynie uczelnianej, kiedy ruszy liga uniwersytecka. Spojrzała ciekawie na Bleysa. - Sądzisz, Ŝe mógłbyś zmierzyć się teraz z którymś z moich studentów? - Z jednym z tych dwóch, jeśli nie masz nic przeciwko temu - odparł Bleys. Zawahała się, ale tylko na chwilę. - Dobrze - powiedziała. - Będziesz musiał zaczekać, aŜ skończy się runda, a potem cię zawołam. I będziesz musiał zdjąć buty. Bleys miał na nogach tenisówki do biegania, które nie były dokładnie tym, czego wymagano w sali gimnastycznej, ale przynajmniej nie mogły uszkodzić drewnianej podłogi. Pochylił się, rozwiązał sznurowadła i zrzucił obuwie. Kiedy nadeszła pora przerwy i skończyła się walka dwóch championów college’u, Bleys był gotów do wejścia na matę. Antonia połoŜyła dłoń na jego ramieniu, wstrzymując go. - Daj im złapać oddech. Proponuję, Ŝebyś spróbował sił z Antonem, tym blondynem. Anton, mógłbyś tutaj podejść? Młody człowiek, do którego się zwróciła, zbliŜył się do nich. - Anton, to jest Bleys Ahrens. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, i gdy tylko będziesz się czuł gotowy do tego, Bleys chciałby stoczyć z tobą co najmniej trzyminutowy pojedynek. Nigdy wcześniej nie uprawiał naszej formy zapasów, chociaŜ trenował sztuki walki... Podniosła wzrok na Bleysa. - ...których, oczywiście, nie będzie mu wolno tutaj stosować. Bleysie Ahrens, zapamiętaj sobie, Ŝe za stosowanie ciosów lub rzutów, jakich mogłeś zostać nauczony, zostaną ci odebrane punkty. W tym stylu zapasów nie wolno ci oderwać stóp przeciwnika od podłoŜa. - Domyśliłem się tego - rzekł Bleys - Sądzę, Ŝe znam ograniczenia, ale jeśli popełnię błąd, Anton moŜe mi to po prostu powiedzieć. Zrobisz tak, Antonie? - zastąpił nieznane nazwisko rywala tonem zapytania. - Och, przepraszam - odezwała się Antonia. - Anton Lupesku, to jest Bleys Ahrens, jak mówiłam. Bleys jest adeptem sztuk walki, Anton, i nie jest związany z naszym college ‘em. - To prawda - potwierdził Bleys; uścisnęli sobie dłonie z Antonem. - Czuję się zaszczycony. - Ja równieŜ - uśmiechnął się Anton - czuję się zaszczycony. Będę takŜe zadowolony, walcząc z Bleysem Ahrensem. - Dziękuję - powiedział Bleys.
Widział, Ŝe Anton oceniał przewagę, jaką Bleysowi dawał jego wzrost i zastanawiał się, jak sobie z tym poradzić. Po chwili stanęli naprzeciwko siebie na macie. Naśladując to, co wcześniej widział, Bleys oparł prawą rękę na barku Antona, a lewą chwycił go za łokieć. Anton postąpił tak samo. Było to, myślał Bleys nawet w chwili, w której to robił, absurdalnie łatwe i niemal nie fair. Natychmiast sprowadził Antona do parteru, znalazł się na nim i wydął brzuch, gdy przeciwnik wypuścił na chwilę powietrze - w ten sposób nacisk wywarty przez dolne partie tułowia Bleysa na przeponę Antona niemal uniemoŜliwił tamtemu oddychanie. Po dwudziestosekundowym zmaganiu się bez tchu, Anton poddał się i spróbował się uwolnić, na co Bleys mu pozwolił. Wstali, załoŜyli chwyt i ponownie Bleys sprowadził natychmiast przeciwnika do parteru, po czym objął go rękami i nogami tak, Ŝe rywal został znowu unieruchomiony i zmuszony prosić pardonu, by moŜna było zacząć nowe zwarcie. Przed upływem pierwszych trzech minut walki powtórzyło się to pięć razy. - Myślę, Ŝe wystarczy - odezwała się Antonia, która wraz z zafascynowanym tym widokiem poprzednim przeciwnikiem Antona, stała nad zapaśnikami i obserwowała ich. Nauczyłeś się tyle, ile chciałeś wiedzieć, czyŜ nie, Bleysie Ahrens? - Tak - odparł Bleys. - Nie! - sprzeciwił się Anton. - Pozwól mi odbyć całą walkę, Toni. Jestem pewien, Ŝe sobie z nim poradzę. - Nie sądzę - powiedziała zdecydowanie Antonia Lu. - Wracaj do swoich normalnych ćwiczeń z Dickiem. Bleysie Ahrens, pójdziesz ze mną? Zaprowadziła go do swojego biura i zamknęła drzwi, Ŝeby nie słyszano ich z zewnątrz. Odwróciła się do Bleysa. - Wiesz - powiedziała - nie mam pojęcia czy to, co zrobiłeś, nazwać oszustwem, czy nie. Nie ma na to paragrafu, ale skutecznie stosowałeś wobec Antona coś, z czym nie miał szans sobie poradzić. To były obezwładniające kata, którymi sprowadzałeś go do parteru, prawda? I robiłeś to tak, aby opadł na matę nie odrywając stóp od podłoŜa, a nie Ŝeby został na nią rzucony. CzyŜ nie? - Masz rację - potwierdził Bleys. - Nie zadam ci Ŝadnych osobistych pytań na temat twojej przeszłości - ciągnęła Antonia - ale najwyraźniej odebrałeś solidny trening w sztukach walki na wysokim poziomie. Sądzę, Ŝe jeśli chcesz je na kimś ćwiczyć, to zrobiłbyś lepiej, gdybyś znalazł sobie kogoś innego, a nie moich uczniów. Mógłbyś mi powiedzieć, do czego ci było potrzebne to doświadczenie? - To osobista i nieco sekretna sprawa - odparł Bleys. - Mogę być zmuszony do udawania wiejskiego chłopaka, który nauczył się zapasów w taki sposób, w jaki odbywa się to na wsi. - Hmm - mruknęła Antonia. - Nie będę dalej pytać, ale powiem, Ŝe zachowałeś się podwójnie nie w porządku, zarówno ze względu na swój wzrost i zasięg ramion jak i przez fakt, Ŝe masz doświadczenie w innych rodzajach walki. Jesteś pewny, Ŝe nie chcesz mi powiedzieć na ten temat nic więcej? Bleys pokręcił głową. - Bardzo ci jednak dziękuję, Ŝe pozwoliłaś mi poznać to, czego się nauczyłem powiedział. - Nie ma za co - odparła Antonia; wyciągnęła do niego rękę i uścisnęli sobie dłonie. -
Muszę przyznać, Ŝe wznieciłeś moją ciekawość. - MoŜe kiedyś będę mógł ją zaspokoić - rzekł Ahrens. Dłoń Antonii była bardzo ciepła i miła w dotyku; Bleys czuł świadome pragnienie, by przytrzymać ją dłuŜej. A potem przypomniał sobie, w jaki sposób wytyczył sobie ścieŜkę przez Ŝycie; a takŜe, Ŝe zawsze będzie stąpał po niej samotnie. Jeśli kiedykolwiek spotkał kobietę, którą chciałby zobaczyć ponownie, to była nią właśnie ta, która przed nim stała. Ale w tym kryło się niebezpieczeństwo. Nie ośmielił się. - Obawiam się jednak - dodał nieco poniewczasie - Ŝe szansę na to są niewielkie. Ich dłonie rozdzieliły się; uśmiechnęli się do siebie. Bleys wyszedł i wsiadł do swojej autotaksówki, zostawiając za sobą kobietę i salę gimnastyczną.
Rozdział 33 Zaprogramował autotaksówkę, Ŝeby zawiozła go nie bezpośrednio do mieszkania, ale do biura. Tam zabawił nieco ponad godzinę, przeglądając nadesłane z innych planet wiadomości, które nadeszły od czasu jego ostatniej bytności. Nie było ani słowa od Dahno z Ziemi, ale za to przyszło mnóstwo informacji od wszystkich przywódców organizacji Innych ze światów, które Bleys odwiedził. Nieodmiennie zawiadamiali o rozpoczęciu rekrutacji mieszańców, i - wyraŜając rosnące zdumienienie - donosili o tym, ile rzeczy było teraz dla nich moŜliwych dzięki temu, Ŝe dysponowali dodatkową ilością ludzi. Oczywiście, te inne projekty były nadal w stadium przygotowania. Nowo zwerbowanych mieszańców trzeba było poddać szkoleniu i Bleys przekonał się z zadowoleniem, Ŝe nie przyjęto ludzi ponad czterdziestoletnich, gdyŜ osobników w bardziej zaawansowanym wieku trudno było przestawić na nowe tory Ŝycia. Nadejdzie być moŜe czas, kiedy Inni mogliby znaleźć zastosowanie takŜe dla starszych członków organizacji, ale to musiało poczekać do momentu, gdy będą mocniej trzymać ster władzy na róŜnych planetach. Jeśli chodzi o szefów oddziałów, to sam fakt, Ŝe oddali się zadaniu z całym poświęceniem, dowodził słuszności jego początkowego przekonania, iŜ są ambitni. Bleys pokazał im drogę wiodącą ku większej władzy i, wyjąwszy nieprzewidziane wypadki, wszyscy naleŜeli teraz do niego. Zaszyfrował dla nich wiadomości, w których zawiadamiał ich o pozaplanetarnym spotkaniu wiceprezesów. We właściwym czasie zostaną powiadomieni, który to będzie świat. Powinni być gotowi do odlotu w chwili otrzymania zawiadomienia; ponadto zachęcił ich do kontynuowania działań. Załatwiwszy to, na chwilę rozparł się wygodnie w fotelu. ZałoŜyłby się o bardzo wiele, Ŝe pierwsi i najdawniej przeszkoleni, ci, których Dahno wysłał na inne planety, zostali jak jeden mąŜ zwerbowani na Zjednoczeniu. Czy to za sprawą urodzenia i wychowania, czy samego wychowania, mieli w stosunku do ludzkości i społeczeństwa postawę Zaprzyjaźnionych. To na ich oczywistej ambicji polegał, kiedy sugerował bratu, by wszyscy pozostali na zajmowanych stanowiskach. Jednak pośród tych, których teraz werbowali, mogli znaleźć się lepsi przywódcy. Potrzebował jednak tych mocno zindoktrynowanych ludzi, pochłoniętych ideą nowego
Ŝycia, jakie zamierzał dla nich stworzyć. Poza tym, było coś bardzo bliskiego wizji głoszonej we wszystkich kościołach Zaprzyjaźnionych, którzy oczekiwali nadejścia czasów, gdy wszyscy ludzie będą wierzący. Inni kroczyli teraz nową drogą i kaŜdy, nawet Dahno, przekona się, Ŝe trudno jest ich zawrócić i skierować ku celowi, który im pierwotnie wyznaczył. Bleys wyszedł z biura i pojechał do domu. Ściemniało się juŜ, gdy wysiadł przed apartamentowcem z autotaksówki i wszedł do mieszkania. Przygotował sobie lekką kolację, a potem dał wytchnąć umysłowi, pozwalając mu wertować treść ksiąŜek poetyckich i prozatorskich, które zawsze gromadził. KsiąŜek zawierających informacje nie związane w Ŝaden sposób z tym, czemu stawiał obecnie czoła, ale pełnych magii sztuki, która go fascynowała. W końcu poszedł do łóŜka. LeŜąc w nim stwierdził, Ŝe rozmyśla o Antonii Lu, więc w celu usunięcia jej postaci ze swego umysłu rozmyślnie przywołał pierwotny, znajomy obraz siebie samego, zawieszonego bardzo daleko w kosmosie, odizolowanego, patrzącego na wszystkie planety i całą ludzkość poprzez ogrom czasu i przestrzeni. Była w tym pojedynczym obrazie pewnego rodzaju chłodna pociecha. Przeniosła go daleko od wszystkich spraw i przypomniała mu, Ŝe minuty jego Ŝycia uciekają, a Ŝadnej nie wolno zmarnować. Gdzieś w tym czasie odpłynął w sen; obraz jego samego zaczął się nakładać na skończony i zrozumiały kosmos. Tylko Ŝe między wyobraŜeniem na jawie, a we śnie, była róŜnica. Śniąc, nie potrafił jej wychwycić, ale gdzieś na skraju sennego marzenia kryło się coś niejasnego. Coś nieznanego, co samo w sobie nie wydawało się waŜne, jednak w pewnym stopniu niepokoiło go. Jeśli nie popełnił Ŝadnego błędu, to nic nie powinno grozić zmąceniem obrazu przyszłości, w której budowę się zaangaŜował. We śnie powiedział sobie, Ŝe to, co go niepokoi, jest iluzją, ale zdawało się, Ŝe złuda nadal zajmowała swoje miejsce, aŜ w końcu Bleys zapadł w głębszy sen i zapomniał o wszystkim. Kiedy obudził się następnego dnia rano, zjadł śniadanie i ubrał się prawie tak, jak był ubrany wówczas, gdy udał się do kościoła prowadzonego przez Samuela Godsarma, ale tym razem dokonał w swoim stroju pewnych drobnych zmian. Ubranie nie było tak niedopasowane, a buty tak bardzo spękane i stare. Ujawniały, Ŝe pomimo ich wieku, ich właściciel do pewnego stopnia dba o nie; tak więc Bleys nie sprawiał wraŜenia równie zaniedbanego jak wtedy, kiedy poszedł do kościoła. Podjechał taksówką w miejsce oddalone o kilka przecznic od hotelu, który był kwaterą główną Darrelą McKae’a i jego organizacji, po czym przeszedł pieszo resztę drogi. Stojący w wejściu do hotelu odźwierny przyjrzał mu się uwaŜnie, ale wpuścił go. Bleys zauwaŜył kręcących się przy schodach dwóch męŜczyzn w miejskich ubraniach, ale obnoszących opaleniznę ludzi, którzy większość czasu spędzili na wsi. Ci obejrzeli go dokładnie. Znalazłszy się wewnątrz, podszedł do biurka, wyjął list od Samuela Godsarma i wyjaśnił, dlaczego się tu znalazł. Urzędnik za biurkiem odesłał go do foyer, prosząc, Ŝeby Bleys usiadł i zaczekał. Usiadłszy, odpowiedział odmownie głosowi, który odezwał się do niego z komunikatora w małym stoliku przy fotelu i zaoferował coś do jedzenia lub picia. Chwilę później do Bleysa podszedł urzędnik i wręczył mu formularz podania, który Ahrens wypełnił, posługując się nazwiskiem MacLean, wymieniając Henry’ego jako ojca, a Joshuę i Willa jako braci. Po mniej więcej godzinie urzędnik wezwał go, wziął wypełniony formularz, a w zamian wręczył mu plakietkę i klucz.
- Klucz jest do specjalnych wind wieŜowca - wyjaśnił. - Wjedź jedną z nich na najwyŜsze piętro i pokaŜ swoją plakietkę temu, kogo spotkasz po wyjściu z kabiny. - Dziękuję - odparł Bleys, ale urzędnik odwrócił się, nie zadając sobie trudu, by mu odpowiedzieć. Bleys przeszedł przez hol, świadom badawczego wzroku wielu kobiet i męŜczyzn, którzy przyglądali mu się uwaŜnie, gdy ich mijał. WłoŜył klucz do kasety windy, drzwi otworzyły się i wszedł do kabiny. Bezszmerowa winda pokonała błyskawicznie ze czterdzieści pięter. Kiedy wyszedł z kabiny, stanął oko w oko z dwoma męŜczyznami niemal tak wysokimi jak on sam, ale cięŜszymi o jakieś dziesięć do dwudziestu kilogramów. Bleys, bez słowa, wręczył im list od Godsarma. Jeden z ochroniarzy wziął od niego w milczeniu kopertę. Zabrał ją, podczas gdy drugi stał nadal z załoŜonymi przed sobą ramionami, zwrócony do Bleysa. Nie okazywał niechęci, tylko czujność. StraŜnik był barczysty i zajmował dobrą pozycję, uznał Bleys, ale poza z załoŜonymi ramionami nie była tą, jaką naleŜało przybrać, jeśli trzeba by się było bronić przed zręcznym przeciwnikiem. To, wraz z ogólnym wyobraŜeniem, jakie powziął na temat tego człowieka, sprawiło, iŜ Bleys uwaŜał, Ŝe w sytuacji jeden na jednego poradziłby sobie z nim bez kłopotu. Po kilku minutach wrócił drugi straŜnik i kiwnął głową. śaden z męŜczyzn nie odezwał się jeszcze słowem do Bleysa. Ochroniarz stojący z Bleysem przy windzie pozostał na miejscu, a Ahrens poszedł z tym drugim. Nie starał się sprawiać wraŜenia, Ŝe mógłby stanowić jakiekolwiek zagroŜenie, ale nie czynił takŜe wysiłków, by udawać, Ŝe jest pod szczególnym wraŜeniem tego, co go otaczało. Z holu przed windami straŜnik poprowadził Bleysa typowym korytarzem, na którego końcu obaj przystanęli przed równieŜ typowymi drzwiami, ale Bleys domyślił się, Ŝe za nimi znajdował się nie zwykły, pojedynczy pokój, ale apartament, gdyŜ wielkie, luksusowe suity były zwykle usytuowane w ten sposób, by mogły mieć co najmniej dwie okienne ściany. - Borys - odezwał się straŜnik, stojąc przed drzwiami, w które lekko zapukał. Nastąpiła sekunda czy dwie zwłoki, a potem drzwi otworzyły się. Borys połoŜył dłoń na barku Bleysa i popchnął go delikatnie do środka. Tak jak Bleys się tego spodziewał, weszli do przestronnego salonu najbardziej luksusowego z hotelowych apartamentów, jednak jego normalne umeblowanie zostało najwyraźniej zmienione. Pod ścianami stało kilka foteli, ale głównym elementem wyposaŜenia było wielkie biurko, za którym siedział Darrel McKae. Miał na sobie zwykłe szare spodnie i jasnoniebieską koszulę. Na oparciu jego krzesła wisiała, przerzucona, czarna peleryna. - W porządku, Borys - odezwał się McKae; słyszany z bliska, jego głos miał ciekawe, dźwięczne brzmienie, które mogło mieć coś wspólnego ze skutecznością oddziaływania na słuchaczy, kiedy wygłaszał mowę. - Stań przy drzwiach. Po prostu czekaj. Borys zniknął z pola widzenia Bleysa, a on sam stał naprzeciwko biurka, patrząc przez szerokość jego blatu na McKae’a. Blat zasłany był papierami, ale na wierzchu całego bałaganu spoczywał przyniesiony przez Bleysa list od Samuela Godsarma. Pieczęć była złamana, a kartka wyjęta i rozłoŜona. - Bleys MacLean - powiedział McKae, patrząc na gościa. - Tak, Wielki Przywódco. - Właśnie rozmawiałem z Samuelem Godsarmem przez telefon - ciągnął Darrel. -
Widzę, Ŝe nic nie przesadził, mówiąc o twoim wzroście. Nie bardzo jednak wiem, dlaczego uwaŜa, Ŝe mógłbyś być dla mnie szczególnie uŜyteczny. Przypuszczam, Ŝe opowiesz mi wszystko o tym, co wydarzyło się w jego kościele od chwili, gdy wszedłeś tam pierwszy raz, aŜ do momentu, kiedy wysłał cię do mnie. Bleys zrobił tak, uŜywając prostego, ale zrozumiałego języka. - Więc po tym, gdy wygłosiłeś kazanie i przekazałeś zborowi, co powiedziałem w Izbie - rzekł Darrel, kiedy Bleys skończył - postanowił napisać ten list? - Tak; myślę, Ŝe wówczas podjął decyzję - potwierdził Bleys. - Przekonał się, jak głębokie wywarłeś na mnie wraŜenie, kiedy obserwowałem cię i słuchałem z galerii dla publiczności. - Rozumiem - rzekł McKae - Ŝe twoje kazanie zostało dobrze przyjęte przez zbór? - Tak sądzę, Wielki Przywódco - odparł Bleys - ale tym, co wstrząsnęło nimi najmocniej, były przytoczone przeze mnie twoje słowa, jakie wygłosiłeś w Izbie. Nie sądzę, Ŝeby kiedykolwiek wcześniej byli równie głęboko poruszeni. - Musiałeś dobrze to oddać - Darrel uśmiechnął się lekko; nieoczekiwanie ten uśmiech stał się przyjazny, przeznaczony tylko dla Bleysa. - Podejrzewam, Ŝe Samuel przestraszył się, Ŝe moŜesz okazać się lepszym kaznodzieją od niego. Pewnie bardziej zaleŜało mu na pozbyciu się ciebie niŜ na podesłaniu mi kogoś przydatnego. Powiedział przez telefon, Ŝe wychowałeś się na farmie, a twój ojciec hoduje kozy. Gdzie to jest? - Okręg Zielone Pastwiska - odparł Bleys. - Jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów od Ekumenii. - Tak, wiem - stwierdził McKae. Ten człowiek był bystry, zauwaŜył Bleys, co stało w sprzeczności z prezentowaną przez niego religijnością. Gdyby to nie była planeta Zaprzyjaźnionych, Bleys podejrzewałby, Ŝe religijność Darrela jest po prostu fasadą, za którą kryje się ambicja. PoniewaŜ jednak był to jeden z Zaprzyjaźnionych Światów, a McKae wychował się na nim, to było mało prawdopodobne, by Darrel był szarlatanem w jakimkol wiek sensie tego słowa. Krótko mówiąc, myślał Bleys, McKae znajdował się w pewnym stopniu w tej samej sytuacji, co on. Chciał zdobyć władzę, ale tylko po to, by wykorzystać ją do celów, jakie uwaŜał za właściwe. Darrel zastanawiał się przez chwilę. Teraz odezwał się ponownie. - Co zatem umiesz robić? - zapytał. - Wykonuję wszelkie prace na farmie, Wielki Przywódco - odparł Bleys. - i, oczywiście, znam się na hodowli owiec; umiem zaprzęgać je do wozu lub pługa i opiekuję się nimi. Poza tym, prawie nic. Miałem nadzieję, Ŝe w mieście znajdę jakąś pracę fizyczną, gdyŜ na farmie potrzeba nam pieniędzy, ale jak dotąd niczego nie znalazłem. - Czy posługiwałeś się kiedykolwiek bronią? - spytał McKae. Bleys zawahał się, gdyŜ wiedział, Ŝe powinien odpowiedzieć na to pytanie twierdząco. Było oczywiste, Ŝe wszyscy farmerzy, z wyjątkiem najbiedniejszych, posiadali jakąś broń zarówno do polowania na króliki jak i do obrony przed najazdami ze strony wrogich grup kościelnych. Ale w pytaniu Darrela kryła się aluzja, Ŝe sam Bleys mógł uczestniczyć w podobnych rajdach. Było nieprawdopodobne, Ŝeby McKae niepokoił się takimi sprawami, ale człowiek, jakiego Bleys udawał, byłby ostroŜny w przyznawaniu się do nich. - Strzelałem z karabinu igłowego - powiedział. - Musieliśmy bronić naszej ziemi przed obcymi myśliwymi polującymi na króliki, ale - jak wiesz - oni i tak przychodzą. Jeden z nich musiał zgubić broń, bo znalazłem ją w wysokiej trawie. Była bardzo brudna, ale wyczyściłem
ją i sami uŜywaliśmy jej do polowań na króliki. McKae, który najwyraźniej sam wyrósł na wsi, pozostawił wyjaśnienia Bleysa o dojściu do posiadania broni igłowej bez słowa komentarza. Oczywiście, pomyślał Bleys, tamten wiedział swoje. - Jesteś dobrym strzelcem? - zapytał. - Całkiem dobrym - odparł Bleys. - Kiedy zabierałem ze sobą broń, to prawie zawsze wracałem z królikami. I... jestem świetnym zapaśnikiem. - Świetnym zapaśnikiem, powiadasz - rzekł Darrel, uśmiechając się ponownie, tym razem szerzej niŜ poprzednio. - To interesujące. Przy twojej posturze i - jak mówisz umiejętnościach zapaśniczych oraz zręczności w posługiwaniu się bronią igłową, moŜe znaleźć się sposób, w jaki mógłbyś słuŜyć kościołowi i mnie. Wstał nieoczekiwanie i wyszedł zza biurka. Był o około dziesięć centymetrów niŜszy od Bleysa, ale niemal równie szeroki w ramionach i szczupły w pasie. - Samjestem niezłym zapaśnikiem. Sądzisz, Ŝe moŜesz mnie rzucić? - Och, Wielki Przywódco - rzekł Bleys. - Nie chciałbym cię skrzywdzić. - O to się nie martw - powiedział McKae. Stał, znakomicie ułoŜywszy ciało; stopy - jedna nieco cofnięta za drugą - miał rozstawione, łokcie przygięte, a dłonie odsunięte od ciała i na wpół stulone, przygotowane do załoŜenia chwytu. Był to typowy styl wiejskich zapasów, które Bleys widział niezliczoną ilość razy, gdy mieszkał u Henry’ego. - Wiesz, nie sądzę, Ŝebyś mógł mnie rzucić. UwaŜasz, Ŝe dasz radę? - Wielki Przywódco - zaczął Bleys strapionym głosem. - Naprawdę nie chcę... - Rób, co mówię - polecił Darrel. - Lepiej mnie rzuć, bo inaczej ja rzucę ciebie. Zaczął okrąŜać Bleysa. - Skoro tak mówisz, Wielki Przywódco - odparł Bleys, wzdychając. Wiedział, Ŝe w wiejskich zapasach obowiązywało bardzo niewiele reguł. Wiedziałby na ten temat więcej, gdyby chodził do miejscowej szkoły w pobliŜu farmy Henry’ego, gdyŜ zapasy były podstawowym zajęciem sportowym wiejskich chłopaków w kaŜdym wieku. Zrobił krok w kierunku McKae’a, mając na wpół podniesione przedramiona, zaś Darrel, z przynoszącą mu chlubę szybkością, wyciągnął lewe ramię, postąpił krok do przodu i usiłował rzucić przeciwnika przez biodro; Bleys opadł jednak na kolano i trzymając jedną ręką ramię McKae’a, a drugą jego kołnierz, przewrócił przeciwnika na dywan, podstawiając Darrelowi zgiętą nogę. Natychmiast go puścił i cofnął się. McKae zerwał się na równe nogi. - Bardzo interesujące - powiedział, patrząc na Bleysa. - Odbyłem sporo walk zapaśniczych, ale nigdy nie zetknąłem się z czymś podobnym. Borys! Ostatnie słowo słuŜyło wezwaniu męŜczyzny, stojącego przy drzwiach. StraŜnik podszedł do nich. - Nie, nie, Borys - głos Darrela powstrzymał ochroniarza, zanim ten zdołał połoŜyć swoje łapy na Bleysie. - Nie chcę, Ŝebyś go stąd wyrzucał. Zaprowadź go tam, gdzie odbywają się walki wręcz i z uŜyciem broni, a potem wróć tutaj i opowiedz mi, jak sobie radził. Odwrócił się do Bleysa. - Mam nadzieję, Ŝejeszcze cię zobaczę, Bleysie MacLean. - Dziękuję ci, Wielki Przywódco - odparł Bleys. Ruszył za Borysem do drzwi. Zjechali kilka pięter w dół na poziom, którego długi, centralny korytarz został zamieniony w strzelnicę dla broni igłowej. Drzwi na przeciwległym końcu prowadzące do
jakiegoś pokoju lub do apartamentu, były zablokowane i grubo wyścielone, Ŝeby zatrzymać mogące dokonać zniszczeń pociski. Kiedy dotarli na miejsce, Borys przekazał Bleysa innemu męŜczyźnie, który miał spokojnie po pięćdziesiątce. Był to szczupły, wysuszony człowiek o brązowej skórze, ostrym nosie i wąskich ustach, ale o bardzo bystrych, piwnych oczach, spoglądających spod rzednących, kasztanowatych włosów, które porastały brunatną czaszkę. - Bleysie MacLean - powiedział Borys - to jest Seth Tremunde. Powie ci, co masz robić. Bleys wyciągnął dłoń, ale Tremunde tylko machnął dłonią. - Tutaj nie marnujemy czasu na kurtuazje - rzekł. - Po co przyszliście? - Masz sprawdzić, jak posługuje się bronią - igłową i wszelką inną, jaką dla niego przygotujesz. Rozkazy Wielkiego Przywódcy. - W porządku - powiedział Tremunde. Odwrócił się w stronę długiego kredensu, który ciągnął się wzdłuŜ ściany, odsunął drzwiczki i wyjął przezroczystą skrzynkę z rozłoŜonym na dwie części karabinem igłowym. Wyjął z pudełka obie części i wręczył je Bleysowi. Ten uśmiechnął się; to była stara sztuczka. Ktoś nawykły do broni igłowej mógł złoŜyć lufę z łoŜem karabinu w pół sekundy. Ten zaś, kto przez jakiś czas nie posługiwałby się nim regularnie, gmerałby przy nim, starając się złoŜyć go w całość. Bleys wykonał zadanie w mgnieniu oka. Tremunde nie pokazał po sobie, Ŝe jest pod wraŜeniem, chociaŜ Bleys czuł, Ŝe wywarł je na straŜniku. - Dobrze - powiedział Seth, machając ręką w stronę przeciwległego końca korytarza. Tam jest przyczepiona tarcza. Zobaczmy, co potrafisz. Bleys spojrzał w głąb korytarza, podniósł do ramienia kolbę karabinu i po zgraniu przyrządów celowniczych z białym kwadratem tarczy przycisnął kciukiem guzik czytaj-cel. To był drugi test. Jedna z waŜnych rzeczy, gdy szło o strzelanie z broni igłowej, polegała na ustawieniu takiego rozrzutu igieł, jaki chciało się osiągnąć w odległości, w której znajdował się cel. Karabin wystrzeliwał igły w ten sposób, Ŝe układały się w kształt pierścienia, więc jeśli dystans strzału był nieznany lub został błędnie oceniony, rozrzut mógł się okazać zbyt duŜy i kiedy pociski osiągały w końcu cel, mogły go po prostu otoczyć, nie czyniąc mu Ŝadnej istotnej szkody. Gdy Bleys ustawił wielkość rozrzutu dla odległości, w jakiej znajdowała się tarcza, nacisnął jednocześnie przycisk czytaj-cel - gdyŜ komenda była sterowana przez światło odbite od powierzchni, na którą była skierowana broń i trzeba go było dostroić do natęŜenia panującego wokół oświetlenia - po czym mrugnął bardzo szybko dwa razy obojgiem oczu. W prawym oku, którym mierzył, opadła spod powieki niewidoczna, przezroczysta, teleskopowa soczewka kontaktowa. Bleys był dobrym strzelcem i bez potrzeby uciekania się do jakichś technicznych pomocy, ale w tym wypadku nie chciał, by jakiś błąd przeszkodził mu w zrobieniu na tamtych odpowiedniego wraŜenia. Soczewka, którą miał pod powieką i w posługiwaniu się którą ćwiczył się tak długo, składała się z regulowanych pierścieni zbiegających się od obwodu do wewnątrz, dzięki czemu Bleys mógł widzieć ostro nie tylko cel, ale takŜe muszkę i szczerbinkę strzelby igłowej. Wystrzelił bardzo skromną wiązkę igieł. To, jak wiedział, takŜe była próba. Człowiek nie posiadający doświadczenia w posługiwaniu się bronią igłową miał skłonność do strzelania długimi seriami. Jeśli jednak karabin był wycelowany właściwie, wystarczało najkrótsze naciśnięcie spustu. Bleys mrugnął ponownie, ukrywając soczewkę pod powieką i opuścił
broń. - Jesteś pewny, Ŝe nie chcesz oddać drugiego strzału? - zapytał Tremunde, ale sarkastyczny ton jego głosu świadczył, Ŝe - jak dotąd - Bleys przeszedł pomyślnie wszystkie próby. Seth przycisnął guzik na ścianie i biała tarcza ruszyła ku nim, ślizgając się po drucie. Kiedy Tremunde ujął ją, wpatrzyły się w nią trzy pary oczu. Wszystkie igły trafiły w samo sedno tarczy, a ich rozrzut miał średnicę nie większą od odcisku kciuka Bleysa.
Rozdział 34 - Jesteś zbyt dobry, Ŝeby nic się za tym nie kryło - powiedział Tremunde; wypełniał formularz, pisząc kilka zdań u spodu kartki, w ramce, która najwyraźniej była przeznaczona na komentarz. Bleys współczuł mu. W sąsiednim pomieszczeniu, które wcześniej było kilkoma pokojami połączonymi teraz w kolejną strzelnicę, Ahrens poradził sobie bardzo dobrze z miotaczem ręcznym nastawionym na jedną dziesiątą mocy, a potem sprawił się nadzwyczaj dobrze, bez potrzeby uciekania się do pomocy soczewki w oku, w strzelaniu do rzutek. Podczas tego ostatniego sprawdzianu Bleys trzymał karabin igłowy jedną ręką na wysokości pasa i szedł przez strzelnicę, trafiając cele z tej pozycji. Zarówno dzięki naturalnym predyspozycjom, jak i treningowi, świetnie strzelał z biodra i podejrzewał, Ŝe to głównie do tego nawiązał Tremunde, wypełniając formularz. Skończywszy pisać, Seth złoŜył arkusz i wręczył go Borysowi, nie dając Bleysowi okazji do zapoznania się z treścią notatki. - Byłeś śołnierzem Boga? - zapytał. - Nie - odparł Bleys. - Większość z nas tutaj to śołnierze - rzekł Seth; odwrócił się do Borysa. - W kaŜdym razie, weźmiemy go. Bleys i Borys wyszli ze strzelnicy i zeszli piętro niŜej; okazało się, Ŝe dolna kondygnacja została zamieniona w olbrzymią salę gimnastyczną. Rządził tutaj mały, brązowoskóry człowieczek nie wyŜszy od dwunasto - czy trzynastoletniego dziecka ze Zjednoczenia; był niemal zupełnie łysy, ale bardzo bystry, szarooki i najwyraźniej w znakomitej formie fizycznej. - Ten człowiek twierdzi, Ŝe jest zapaśnikiem - odezwał się Borys, wskazując kciukiem Bleysa. - Wielki Przywódca wypróbował go, a on rzucił McKae’a. - W porządku - powiedział szorstko mały człowieczek ze staroziemskim, zdaniem Bleysa, akcentem. ZałoŜył w ciemno, Ŝe był to akcent australijski. - Nazywam się Jimmi Howe - powiedział niski męŜczyzna i wyciągnął do Bleysa rękę. - Borysowi nie przyszło do głowy, Ŝeby nas sobie przedstawić. Ty zaś jesteś...? - Bleys MacLean - odparł Bleys. - Miło mi cię poznać - rzekł Howe. - Chodźmy. Poprowadził ich jakieś dziesięć metrów w głąb pomieszczenia ku zapaśniczej macie, na którą wszedł. Miał wysoko wiązane sportowe buty, zauwaŜył Bleys, który zaczął juŜ zdejmować swoje.
- Słusznie - pochwalił go Howe. Bleys wkroczył na matę i obrócił się do Jimmiego, stojąc nieco poza zasięgiem chwytu. - W porządku - powiedział Howe. - Zobaczmy, czy uda ci się mnie rzucić. Bleys zrobił krok w jego kierunku, wyciągnął rękę i chwycił samo powietrze. Moment później dał się złapać na ten sam rzut przez biodro, który próbował zastosować wobec niego Darrel McKae, ale atak został przeprowadzony z lewej strony, podczas gdy Bleys spodziewał się go z prawej. Upadł. Howe stał ponownie na równych nogach, z pięściami przy biodrach, i patrzył na niego w dół. - Chcesz spróbować jeszcze raz? - zapytał. Bleys podniósł się, zamarkował wyrzut swojego długiego, lewego ramienia w kierunku lewej strony ciała Jimmiego, a potem złapał go zręcznie za kark prawą ręką. Mały męŜczyzna był najwyraźniej szybki jak błyskawica, duŜo szybszy od Bleysa, ale zasięg ramion Ahrensa był tym, czego niemal nikt nie doceniał i - prawdopodobnie tylko ten jeden raz - nie docenił go takŜe Howe. Przesunął się do przodu, Ŝeby wyzwolić się z uchwytu ściskającej go za kark dłoni, a Bleys obrócił się do przeciwnika, który stracił równowagę i otoczył go w pasie uwolnionym teraz lewym ramieniem. Chcąc ustrzec się przed upadkiem, Jimmi musiał się ruszyć, a Bleys zaczął kręcić się jak fryga, przy czym on był osią obrotu, a Howe punktem na jego orbicie. Był to jeden z ulubionych rzutów Bleysa. Kiedy pokazano mu go pierwszy raz, nie mógł uwierzyć, Ŝe luźny chwyt i nieustający ruch obrotowy mogą utrzymać przeciwnika na uwięzi, zmuszając go do poruszania się wkoło bez względu na to, czy tamten tego chciał, czy nie. Ale tak było, co wynikało z faktu, Ŝe człowiek bronił się instynktowne przed upadkiem i skutkiem tego nie przestawał biec po okręgu. Bleys zakręcił Howem kilka razy, a potem zmienił nagle kierunek ruchu na przeciwny. Howe odleciał od niego pod pewnym kątem niczym zerwany ze sznurka kamień, którym chłopiec kręcił nad głową. Jimmi przeleciał ślizgiem aŜ na podłogę, po czym zerwał się momentalnie na równe nogi, jednym skokiem znalazł się na macie i stanął twarzą w twarz z Bleysem, ale podniósł w górę rękę, kiedy ten ruszał ponownie w jego stronę. - Wystarczy - rzekł Howe. - Trenowałeś. Chcesz mi o tym opowiedzieć? - Och, kiedy dorastałem na farmie, mieliśmy obok sąsiada - odparł Bleys. - Sam nigdy nie walczył, ale mówiono o nim, Ŝe bez najmniejszego kłopotu potrafi pokonać kaŜdego w okolicy. Tym, których polubił, pokazywał róŜne chwyty. Ja byłem jednym z tych szczęściarzy. - ZałoŜę się - powiedział Howe i uśmiechnął się nieoczekiwanie. - To jedna z tych tak zwanych „długich historii”, ale jeśli odpowiada tobie, to i mnie. Odwrócił się do Borysa. - Nie muszę więcej widzieć - stwierdził. - Zaprowadź Bleysa MacLeana z powrotem do Wielkiego Przywódcy i powiedz mu, Ŝe to najlepszy człowiek, jakiego mi do tej pory przysłał. Jeśli chodzi o zapasy. Borys skinął głową, nieco kwaśno, uznał Bleys, który siedział na macie i wkładał buty. Podniósł się i poszedł za Borysem. - Zaglądaj tu, kiedy chcesz, Bleysie MacLean! - zawołał Howe, a Bleys odwrócił się i skinął głową. Borys zaprowadził go z powrotem do gabinetu McKae’a, zastukał do drzwi i przedstawił się jak poprzednio. Tym razem odezwał się spoza nich głos, który nie naleŜał do Wielkiego Przywódcy; mieli zaczekać dziesięć minut, a potem zapukać ponownie. Borys
zaprowadził Bleysa do świetlicy i podszedł do dwóch zwróconych ku sobie foteli. Bez słowa wskazał Bleysowi jeden, który ten zajął, a sam usiadł naprzeciwko, nadal milcząc. Minęło dziesięć minut bez Ŝadnej próby nawiązania rozmowy przez Borysa. Pod koniec wyznaczonego okresu ochroniarz wstał, podrzucił głową, wzywając Bleysa, by ten poszedł za nim i ruszył do drzwi gabinetu McKae’a. Tym razem, kiedy zastukał i przedstawił się, drzwi otworzyły się. Wraz z Bleysem wszedł do środka. W pokoju nie było nikogo poza siedzącym za biurkiem Darrelem. Borys podszedł do niego i połoŜył na blacie formularz. - Jimmi Howe kazał ci powiedzieć, Ŝe to jest najlepszy człowiek, jakiego mu do tej pory przysłałeś. - Istotnie? - mruknął McKae, przeglądając z przejęciem blankiet. - Widzę, Ŝe radził sobie takŜe dobrze ze strzelaniem. Spojrzał na Bleysa. - Myślę, Ŝe sprawdzimy coś jeszcze. Borys, moŜesz się cofnąć. Z blatu biurka podniósł kartkę i wręczył ją Bleysowi; na papierze wypisano kolumnę liczb i podsumowano ją u dołu strony. - Rzuć na to okiem - polecił. Bleys posłuchał. - Teraz mi oddaj - powiedział Darrel. Odebrał papier, połoŜył go przed sobą i jeszcze raz spojrzał na Bleysa. - A teraz - rzekł - powtórz liczby w takim porządku, w jakim występują w słupku, i podaj mi całkowitą sumę. Bleys zapamiętał liczby i ich sumę w chwili, w której dostał kartkę do ręki i mógł je bez trudu wyrecytować, ale z pewnych powodów postanowił oblać ten test. - Pierwszą liczbą w kolumnie - zaczął wolno - jest 49,20. Drugą 13,00, następną 87,84, kolejną... Zawahał się. - Kolejną... - urwał ponownie - ...jest 87.84, nie, dopiero co podałem ci tę liczbę Wielki Przywódco. Po niej jest... jest... Urwał i spojrzał bezradnie na siedzącego po drugiej stronie biurka McKae’a. - Przykro mi, Wielki Przywódco - powiedział. - Nie miałem dosyć czasu, Ŝeby się ich wszystkich nauczyć. Nie wiem, jaka liczba następuje po 87,84. - Nic nie szkodzi - rzekł Darrel. - Zastanawiam się, co podsunęło Samuelowi myśl, Ŝe dysponujesz „doskonałą pamięcią”. - Sądzę - rzekł Bleys nieśmiało - Ŝe napisał tak dlatego, Ŝe pamiętałem ognistą mowę, jaką wygłosiłeś tamtego pamiętnego dnia w Izbie. Powtórzyłem zborowi słowo w słowo to, co powiedziałeś. - Ale nie umiesz zrobić tego samego z liczbami? - spytał McKae, spoglądając na niego. - Pamiętam tylko to, co Pan kaŜe mi pamiętać. Kiedy to na mnie przychodzi, dzieje się tak bez Ŝadnego wysiłku z mojej strony, będąc raczej czynem Pana niŜ moim - odparł Bleys. Jak chodzi o pamięć, to we wszystkich innych sprawach jestem nie lepszy od reszty ludzi. - Doprawdy? - spytał Darrel; siedział, zastanawiając się chwilę nad czymś. - Czytasz Biblię? - Oczywiście, Wielki Przywódco - odparł Bleys. - Całą? - O tak, całą. - I to są te rzeczy, które Bóg kaŜe ci pamiętać, zgadza się? - ciągnął Darrel.
- Och, tak. Jak najbardziej - odparł Bleys. - Świetnie - stwierdził McKae, opierając się w fotelu. - Zacznij recytować od początku Pierwszej Księgi Samuela i nie przerywaj, póki ci nie powiem, Ŝebyś skończył. - Tak, Wielki Przywódco. Bleys odczekał chwilę, by natchnienie spłynęło na niego i zaczęło promieniować z jego twarzy; stał przy tym w takiej pozie, w jakiej mógł stać aktor za kulisami, przygotowując się do wyjścia na scenę i wcielenia się w odtwarzaną postać. Był pewien mąŜ z Ramy, Sufita, z pogórza efraimskiego, imieniem Elkana, syn Jerochama, syna Elihu, syna Tochu, syna Sufa, Efraimita. Miał on dwie Ŝony; jednej było na imię Anna, drugiej było na imię Peninna. Peninna miała dzieci, a Anna była bezdzietna. MaŜ ten udawał się corocznie ze swego miasta, aby złoŜyć pokłon i ofiary Panu Zastępów w Sylo. Tam byli kapłanami Pana dwaj synowie Heliego, Chodni i Pinechas... - Wystarczy - powiedział McKae, podnosząc palec, Ŝeby powstrzymać Bleysa. - To poŜyteczny dar boski, ale sądzę, Ŝe będziemy go postrzegać jako coś, o co moŜna prosić tylko w razie potrzeby. Tymczasem mamy tu śołnierzy Boga, którzy dołączają do Kościoła Powstań! Tworzą oni specjalną grupę Obrońców, której zadaniem jest chronienie mnie, abym mógł nadal bezpiecznie wygłaszać kazania - gdyŜ są tacy, którzy pragnęliby mnie powstrzymać. Chciałbyś być jednym z moich Obrońców? - Nie mógłbym marzyć o niczym zaszczytniejszym - powiedział Bleys entuzjastycznie. - W porządku - stwierdził Darrel. - Borys zaprowadzi cię do Dowódcy tych ludzi; będziesz słuchać jego rozkazów. Przejdziesz szkolenie. Pomimo twoich umiejętności w posługiwaniu się bronią i faktu, Ŝe jesteś znakomitym zapaśnikiem - McKae uśmiechnął się lekko - są rzeczy, których będziesz musiał się nauczyć w celu współdziałania z innymi Obrońcami. Jeśli po kilku dniach dojdziesz do wniosku, Ŝe nie jest to zajęcie dla ciebie, powiedz to po prostu Dowódcy, a będzie ci dana szansa odbycia ze mną jeszcze jednej rozmowy, kiedy będę miał czas, Ŝeby ci go poświęcić. A takŜe, jeśli sam Dowódca stwierdzi, Ŝe nie nadajesz się na Obrońcę, wtedy powie ci, Ŝe nie staniesz się jednym z nich i teŜ będziesz miał moŜliwość porozmawiać ze mną przed powrotem na łono kościoła Godsarma. - Dziękuję, Wielki Przywódco - rzekł Bleys. - Sam nie wiem, jak ci mam dziękować. - Zobaczymy, jak się sprawdzisz w szkoleniu - powiedział McKae, odprawiając Bleysa machnięciem ręki. Borys i Bleys wyszli, udając się jedynie piętro niŜej, do kolejnego apartamentu, który takŜe został przekształcony na biuro. Za biurkiem siedział męŜczyzna róŜniący się bardzo od Wielkiego Przywódcy. Miał na sobie grubą, starą koszulę w kratę i robocze spodnie, których nogawki wetknął do cholewek wysokich butów. Na pierwszy rzut oka Bleys wziął go za rolnika siłą oderwanego od pługa, ale drugie spojrzenie powiedziało mu, Ŝe ten człowiek jest kimś więcej. Najwyraźniej jednak spędził Ŝycie na wolnym powietrzu. Bleys został mu przestawiony przez Borysa, który zaraz potem opuścił ich. MęŜczyzna nazywał się Herkimer Shone i był bardzo kordialnie zachowującym się typem. - Weź sobie stołek - wskazał krzesło z prostym oparciem, stojące nieopodal biurka. Siadaj, a ja spiszę informacje na twój temat. - No cóŜ, to powinno wystarczyć - powiedział w końcu Herkimer, wypytawszy Bleysa
o farmę Henry’ego i kościół, zapisując wszystkie te dane. Formularz umieścił w teczce. Zmarszczył się na widok pękającej w szwach szuflady z aktami, a potem ją zamknął. - W normalnych warunkach chcielibyśmy, Ŝebyś mieszkał na miejscu, w hotelu odezwał się Shone - ale jest tu zbyt tłoczno, a wiele kościołów jest tak świeŜej daty, Ŝe z ich dziesięciny nie mamy wielkiego poŜytku. Borykamy się więc z problemami finansowymi. Chciałbym zatrzymać cię tutaj na trzy dni, podczas których przejdziesz trening w grupie. Później, jeśli jesteś Ŝonaty lub masz jakiś kąt w mieście, gdzie moŜesz się zatrzymać na własny koszt, wystarczy, jeśli będziesz przychodził o wyznaczonych godzinach, by ćwiczyć z resztą Obrońców. Masz w Ekumenii jakieś lokum? - Tak, mam - odparł Bleys. - Widzisz, spotkałem tego przyjaciela... - Nie wspominaj nigdy o drobiazgach; podaj mi adres. Bleys podał adres apartamentu Dahno. Obawiał się nieco, Ŝe do Herkimera dotrze, iŜ mieszkanie znajduje się w budynku stojącym w tej części miasta, którą zajmują luksusowe bloki mieszkalne, ale najwyraźniej Shone albo nie znał tak dobrze Ekumenii, albo nie zawracał sobie głowy podobnymi sprawami. Zapisał adres i numer telefonu. Przez następne trzy dni Bleys spał na polowym łóŜku wstawionym do pokoju odbywających słuŜbę straŜników i nie miał nic więcej do roboty, jak zabijać czas. Podejrzewał, Ŝe sprawdzano to, co napisał w podaniu. Trzeciego dnia obudzono go o 5 rano; straŜnik polecił mu, Ŝeby wziął pospiesznie krótki tusz. Bleys zjadł raczej skromne śniadanie, po czym o szóstej zaprowadzono go do sali konferencyjnej. - Wejdź tam - powiedział straŜnik, po czym zostawił go przed drzwiami. Bleys wszedł do pomieszczenia pełnego męŜczyzn. RóŜnili się wagą, wzrostem i wiekiem, a ich wspólną cechą była opalenizna charakterystyczna dla ludzi spędzających czas na wolnym powietrzu; opalenizna, którą Bleys zauwaŜył u siedzących w holu, kiedy wszedł wczoraj do hotelu, a którą dzięki palącemu słońcu Epsilon Eridiani on takŜe nadal obnosił. Podobnie jak Herkimer, obecni mieli na sobie rozmaite, wygodne stroje robocze, wśród których nie było nawet dwóch podobnych. Bleys rozejrzał się, znalazł wolne krzesło i usiadł, podczas gdy z podwyŜszenia przemawiał męŜczyzna po pięćdziesiątce, o szczupłej twarzy, ubrany i wyglądający bardzo podobnie do całej reszty zgromadzonych. Siedział i czekał, Ŝeby męŜczyzna na podwyŜszeniu skończył swoje wystąpienie, które miało coś wspólnego z planami na ten dzień. Niebawem mówca umilkł na chwilę i powiódł wzrokiem po obecnych. - Widzę, Ŝe w końcu zjawili się nasi ostatni rekruci - powiedział. Rozległy się zduszone chichoty, ale nie były wcale szydercze czy wrogie w stosunku do Bleysa. - W porządku - rzekł człowiek na mównicy. - Wszyscy trzej wstańcie i opowiedzcie nam o sobie. Bleys podniósł się wraz z innymi. - Tego uŜyjemy jako masztu do flagi - odezwał się ktoś, po czym znowu rozległy się śmiechy. MęŜczyzna na podwyŜszeniu pozwolił, by wesołość przebrzmiała. - Zaczniemy od ciebie - zwrócił się do Bleysa. - Twoje nazwisko? - Bleys MacLean - odparł. - Nie masz go zapisanego? - Mam - powiedział ten na mównicy - ale wszyscy inni chcą je usłyszeć. Na rzecz reszty obecnych powiem, Ŝe Bleys MacLean spisał się świetnie na strzelnicy, podczas ćwiczeń i w walce wręcz. W ilu wojnach brałeś udział, Bleysie MacLean? - W ani jednej - odparł Bleys.
Przez salę przeszedł pomruk zaintrygowania. - To ciekawe - skomentował męŜczyzna na podwyŜszeniu i zwrócił się do wszystkich zgromadzonych w sali. - No dobra, poddamy go próbie. Ktoś chce na ochotnika zostać jego trenerem? - Ja, Charlie - odezwał się męŜczyzna siedzący na lewo od Bleysa. Był co najmniej po czterdziestce i miał lekką nadwagę. śaden z obecnych nie wyglądał na grubego, ale ten człowiek bliski był otyłości jak nikt inny. Twarz miał kwadratową, ogorzałą, ale nie nieprzyjazną. - Przyszło mi na myśl - powiedział ten na mównicy - Ŝe w tym wypadku lepiej będzie, Ŝebyśmy mieli dwóch ludzi. Ktoś jeszcze na ochotnika? - Ja się podejmę tego obowiązku, Charlie - rozległ się głos po drugiej stronie pokoju. Bleys nie widział, kto to powiedział. - Zatem wy trzej moŜecie iść - rzekł przewodniczący zebrania. - A teraz, jeśli chodzi o dwóch pozostałych rekrutów... MęŜczyzna siedzący obok Bleysa wstał juŜ i szturchnął go łokciem; minęli dwa inne zajęte krzesła na końcu rzędu i wyszli za drzwi. - Nie dosłyszałem twojego nazwiska - powiedział Bleys, kiedy pierwszy z przydzielonych mu trenerów ruszył korytarzem. Bleys zrównał z nim krok. - Dokąd idziemy? - Zbrojownia - odparł krótko trener. - A co do mojego nazwiska... Rozejrzał się na boki, a potem podniósł wzrok na Bleysa i uśmiechnął się. - Nazywam się Sam Chen. To nie jest zdrobnienie; mów mi po prostu Sam. Bleys spojrzał przez ramię, ale nie zauwaŜył, by ktoś jeszcze wyszedł za nimi z sali konferencyjnej. - A jak się nazywa mój drugi trener? - zapytał. - Pozwolę mu powiedzieć, kiedy znajdzie się w pobliŜu - odparł Sam. Patrzył teraz prosto przed siebie. - Myślałem, Ŝe będzie z nami - powiedział Bleys. - Będzie - potwierdził Sam. Udzieliwszy tej raczej niewiele mówiącej odpowiedzi, Chen poszedł do zbrojowni, gdzie obu im wręczono „kłusowniczą” wersję broni igłowej. Były to strzelby igłowe rozłoŜone na dwie części, z których kaŜdą skrócono, by uzyskać mniejszą wersję karabinu. Oba elementy pasowały do wąskich, pionowych kieszeni zwykłej marynarki i nic nie zdradzało faktu, Ŝe nosi się broń. Sam miał juŜ takie kieszenie w swojej marynarce, a Bleys dostał ją w zbrojowni. Wyszli na ulicę. Cztery przecznice dalej Chen podszedłdo zniszczonego szarego poduszkowca, otworzył drzwiczki wozu i wsunął się do wnętrza, ponaglając Bleysa, by ten zajął miejsce obok niego. Kiedy drzwi zostały zamknięte, a silnik uniósł pojazd na poduszce powietrznej, Sam skierował się poza miasto. Pojechali prosto w stronę otwartej przestrzeni, gdzie zabudowania zaczęły ustępować miejsca terenom rolniczym. Zatrzymali się w końcu na rozległym polu nieuŜytków i, ku zaskoczeniu Bleysa, zaczęli ćwiczyć podkradanie się i czołganie ze złoŜoną bronią, którą trzymali w zagięciu ramion jak w kołysce. Kamienista gleba pod łokciami Bleysa nie była niczym miłym, a ćwiczenie wymagało posługiwania się mięśniami, których Bleys nie uŜywał na co dzień. Tym niemniej pozostali tam dwie godziny, aŜ w końcu Sam wydał chrząknięcie wyraŜające obrzydzenie, po czym zaczął się podnosić. Bleys wstał takŜe. - O co chodzi? - zapytał. - Zostaliśmy zauwaŜeni - powiedział Chen z nutą rezygnacji w głosie.
Bleys rozejrzał się wokoło. Przez cały czas, gdy uprawiali swoje podchody, nie widział nikogo na horyzoncie i nie dostrzegał teŜ nikogo w tej chwili, jednak Sam zmierzał z powrotem w stronę poduszkowca. Do Bleysa dotarło teraz, Ŝe drugi „trener” był obserwatorem, który miał przyglądać się jego postępom i zdać z nich relację. Wrócili do miasta i zjedli lunch w ogródku kafejki, gdzie - ku zaskoczeniu Bleysa Chen zmarnotrawił sporo czasu nad filiŜanką kawy. Ahrens czuł w duchu zadowolenie, Ŝe wcześnie nauczył się cierpliwości. Rozmawiali od czasu do czasu, a Sam zadawał jakieś ogólne pytania dotyczące Ŝycia Bleysa na farmie jego ojca, Henry’ego. Chen był ciekaw, czy nie poznał czasem Henry’ego MacLeana w czasach, gdy sam był śołnierzem Boga, ale okazało się, Ŝe nie. Ahrens z kolei, usiłował wysondować Sama odnośnie szczegółów z jego Ŝycia, ale Chen dał mu jasno do zrozumienia, Ŝe w ogóle nie Ŝyczy sobie rozmowy na swój temat. Od czasu do czasu rzucał jednak uwagi, które szokowały Bleysa swoją uŜytecznością. - Patrz na nogi - powiedział Sam, kiedy juŜ ponad godzinę siedzieli nad kawą. Obserwuj nogi. - Nogi? - spytał Ahrens, zwracając instynktownie uwagę na dolne kończyny tych kilkorga przechodniów na ulicy przed nimi oraz na skrzyŜowaniu trzy przecznice dalej. Dlaczego nogi? - ZałóŜmy, Ŝe siedzimy tutaj, Ŝeby obserwować ludzi, którzy mogą się zjawić w celu podjęcia próby zamordowania Wielkiego Przywódcy - odparł Chen. - Starają się poruszać w taki sposób, Ŝeby jak najmniej rzucać się w oczy; nadchodzą jeden po drugim, a potem grupują się lub zajmują pozycje, z których mogą zaatakować w tym samym czasie. My staramy się w takim miejscu być duŜo wcześniej i obserwować ich ruchy. Zerknął na Bleysa. - Tym, co obserwujemy, są nogi - ciągnął. - Przyjrzyj się uwaŜnie. Ludzie nie zmieniają sposobu chodzenia. MoŜna ich po nim zidentyfikować, nawet jeśli całkowicie zmienią kształty ciała i rysy twarzy. śołnierz chodzi inaczej niŜ cywil. Miastowi chodzą inaczej niŜ wieśniacy. Podobnie, przez sposób chodzenia, zdradzają swoje myśli. Przyjrzyj się uwaŜnie męŜczyźnie lub kobiecie zmierzającym na pozycję, z której chcą kogoś zabić, i którzy mają nadzieję, iŜ zostaną wzięci za zwykłych przechodniów. Idą z ciałem podanym do przodu i z wyciągniętą szyją - wyglądają, jakby szli po kulach bilardowych. Rozejrzyj się za kimś takim. Nie zobaczysz od razu, ale po chwili zaczniesz ich dostrzegać. Natychmiast zauwaŜysz róŜnicę. - Ty potrafisz zrobić to od razu? - spytał Bleys. - Zgadza się - odparł Sam, bawiąc się filiŜanką, ale ze wzrokiem skierowanym na ulicę. - Po zaliczeniu kilku wojen, wchodzi ci to w nawyk. Nauczysz się poznawać ludzi po ich chodzie z taką łatwością, jakby nosili transparenty. Widzisz tego niskiego, grubawego męŜczyznę w róŜowej marynarce, który maszeruje przy końcu kwartału domów? - Tak - odparł Bleys. - Ucieka przed czymś - powiedział Sam - choć nie wiem przed czym. MoŜe chodzić o osobę albo o coś kryjącego się w jego umyśle, ale jego ciało reaguje w taki sposób, jakby facet próbował biec. Popatrz, Ŝe wyrzuca przed siebie nogi, jakby zamierzał iść dłuŜszym krokiem, a potem, kiedy jego stopa opada, rozmyślnie skraca go, Ŝeby to wyglądało na całkiem zwyczajny chód. Obserwuj go przez chwilę. Bleys posłuchał swego mentora. Zafascynował go ten nowy rodzaj widzenia, cała ta nowa wiedza. Skupił się na chodzie ludzi na ulicy i od czasu do czasu dzielił się z Samem swoimi interpretacjami. Z
początku Chen korygował większość obserwacji Bleysa, a potem Ahrens zaczął stopniowo podawać coraz więcej i więcej objaśnień, z którymi trener się zgadzał. - Szybko załapałeś - stwierdził Sam. Ćwiczenie sprawiło, Ŝe czas upływał Bleysowi szybko. Tym niemniej spędzili tam ze dwie czy trzy godziny, aŜ Chen odsunął swoją filiŜankę i zdegustowany pokręcił głową. - Zostaliśmy ponownie zauwaŜeni - powiedział. - To nie twoja wina, ale przy swoim wzroście wyróŜniasz się jak rakieta sygnałowa na tle ciemnego nieba. Było juŜ popołudnie. Sam przeprowadził Bleysa przez centrum handlowe, po czym wjechali na wieŜę obserwacyjną jednego z budynków, na szczyt tak wietrzny i chłodny, iŜ Bleys był zadowolony, Ŝe ma na sobie marynarkę. W tym miejscu spędzili kolejną godzinę. Po raz pierwszy tego popołudnia Chen podsumował ich wycieczkę uśmiechem. - Dobra - rzekł. - Nicky nie wypatrzył nas. Tak jest lepiej. Wrócimy do hotelu, gdzie oddasz broń igłową; potem jesteś wolny przez resztę dnia. - Nie mam pojęcia, co robiliśmy przez cały czas - powiedział Bleys. - To znaczy, nie rozumiem, co mieliśmy osiągnąć. - Staraliśmy się, by nas nie zauwaŜono - odparł Sam. - Nie, powiem to inaczej. Staraliśmy się, Ŝeby nas widziano, ale nie zwracano na nas uwagi. Jutro zrobimy coś innego. Spotkamy się w zbrojowni o szóstej trzydzieści. Pasuje? - Będę tam - obiecał Bleys. Wrócili do hotelu i Ahrens oddał broń, ale idąc za radą Chena zatrzymał marynarkę. Mając wolne popołudnie, Bleys opuścił hotel i czując pewną ulgę wrócił do apartamentu, gdzie zdjął ubranie i z przyjemnością zaŜył w wannie wodnego masaŜu. W czasie kąpieli, a potem leŜąc na łóŜku w pozycji, w jakiej najlepiej mu się myślało, Bleys postanowił, Ŝe musi zrobić dwie rzeczy - obie bez naraŜania na szwank swojego wizerunku Obrońcy, oddanego całym sercem ochronie McKae’a. Po pierwsze, musiał odwiedzić Psiarnię i sprawdzić, czy przekazane przez Nortoria Brawleya rozkazy zaostrzenia treningu Psów, zostały wprowadzone Chodni Ŝycie; a po drugie, musiał się przekonać, czy w jakimkolwiek stopniu wpłynęły one na to, Ŝe Psy podołałyby próbie zamachu. W co wątpił. Nie tylko był teraz przekonany o tym, Ŝe to McKae ma zostać zamordowany, ale takŜe, iŜ Psy nie mają nawet jednej szansy na tysiąc, Ŝe im się powiedzie. Zabijając McKae’a, Dahno usunąłby natychmiast zagroŜenie, jakie Darrel stanowił dla Pięciu Sióstr, sam zaś wróciłby do łask pięciorga Członków Izby. To był powód, dla którego przystał tak ochoczo na wizję przyszłości roztoczoną przez młodszego brata. Pobyt poza planetą stanowiłby dla niego doskonałe alibi, gdyby doszło do próby zamachu. Urzędniczki z biura doniosły, Ŝe były teraz całymi dniami atakowane przez reprezentantów Pięciu Sióstr i przez członków samej Piątki, którzy domagali się wiadomości o miejscu pobytu Dahno i dopytywali się, w jaki sposób moŜna się z nim skontaktować. Pracownice powtarzały bez końca, Ŝe nie mają o niczym pojęcia. Na polecenie Bleysa nie wspominały takŜe słowem o nim samym, a podczas tych kilku wypadków, gdy jego imię wypływało w rozmowie, kobiety twierdziły, Ŝe nic nie wiedzą o miejscu jego pobytu. W pewnym sensie obie odpowiedzi były absolutnie prawdziwe. Nie miały pojęcia ani o tym, gdzie jest Dahno czy Bleys. Prawdopodobnie młodszy Ahrens był jedynym człowiekiem, który wiedział, iŜ Dahno leciał na Starą Ziemię. Norton Brawley był świadom, Ŝe starszego brata nie ma na Zjednoczeniu, ale przypuszczalnie nie znał docelowego punktu jego podróŜy. Wedle Dahno, Norton nie musiał tego wiedzieć. Bleys nie powiedział pracownicom biura o tym, co robił i chociaŜ wiedziały, Ŝe
młodszy brat przebywa w mieście i od czasu do czasu wpada do mieszkania, to jednak nie miały pojęcia ani gdzie jest, ani kiedy pojawi się w apartamencie. Wszystko to przekazały mu słuŜbiście, gdy Bleys zjawił się w biurze, by przejrzeć swoją korespondencję z innych planet. Polecił im, by nadal odpowiadały milczeniem na wszelkie próby podejmowane przez klientów Dahno w celu dotarcia do brata lub do niego samego, a one - przez wzgląd na głęboką lojalność wobec starszego Ahrensa oraz pączkującą lojalność w stosunku do młodszego - z radością na to przystały. Okazywały niemal zawziętość w determinacji, z jaką ochraniały obu braci.
Rozdział 35 Przez kolejnych pięć dni Bleys meldował się w hotelu punktualnie o szóstej rano. KaŜdego dnia on i Sam współdziałali coraz bliŜej z innymi Obrońcami, jak nazywały się siły bezpieczeństwa McKae’a, aŜ pod koniec owego pięciodniowego okresu w kaŜdym treningu, w jakim Bleys brał udział, uczestniczyło wielu innych ćwiczących. W trakcie szkolenia dowiedział się mnóstwa rzeczy o swoich współtowarzyszach, a takŜe o sposobach ich działania. Metody obrony i ataku były zupełnie inne od tych, jakie prezentowali „współcześni ninja”, przygotowywani dla Dahno przez Ahrama Moro. W pewnym sensie nie zaskoczyło to Bleysa. Od samego początku jego podejrzliwość budziła pogarda, z jaką obaj - Ahram i Norton Brawley - zdawali się podchodzić do tych, którzy mieli strzec charyzmatycznego, młodego przywódcę kościoła. Gdy spojrzał w przeszłość, nie zgadzało się to z tym, jak widział Henry’ego - czy to w jego codziennym Ŝyciu, czy wówczas, gdy w obronie Bleysa Ahrensa stawił czoła reszcie zboru, groŜącego chłopcu tłumną napaścią. Nie wyobraŜał sobie Henry’ego jako nieudolnego farmera, zaangaŜowanego, wraz z innymi partackimi rolnikami, w bezładną strzelaninę. Nie było takŜe logiki w tym, by na planecie, gdzie zbrojne spory między kościołami stanowiły chleb powszedni, męŜczyźni, którzy za sprawą wyboru walczyli w tych wojnach przez całe Ŝycie, mieli w istocie okazać się ludźmi niezorganizowąnymi i niedoświadczonymi. Poza tym, Bleys miał wraŜenie, Ŝe kiedy milicja wkraczała w taki spór, to wcale nie było to dla niej łatwe zadanie; czasami kościoły łączyły się przeciwko niej, a wtedy straty w szeregach sił porządkowych były wysokie - a w kaŜdym razie znaczne. A później Bleys poznał pewne słowo w Ŝargonie Obrońców. Następnego dnia podczas zajęć w terenie słyszał, Ŝe Sam rozmawiał z jednym z Obrońców, z którym wspólnie brali udział w pewnym ćwiczeniu praktycznym - było to coś, czego Bleys nie zrozumiał w pełni, ale co dotyczyło działania na ulicach miasta w grupach dwuosobowych, mających się potem spotkać w określonym miejscu. W rozmowie padło słowo, które dziwnie poruszyło Bleysa. Ów drugi Obrońca powiedział coś o „Ciałach”. - Co on rozumiał przez „Ciała”? - zapytał Bleys, kiedy znowu został sam na sam z Chenem. Ten spojrzał na niego, mając niezwykle rzeczowy wyraz twarzy. - Mówił o tych, którzy gotowi są oddać swoje Ŝycie, by Wielki Przywódca nie odniósł szwanku - odparł Sam. - Myślałem, Ŝe to jest nasza robota - rzekł Bleys.
- Nasze zadanie jest inne - powiedział Sam. - „Ciała” to ochotnicy, którzy otoczą ciasno naszego Wielkiego Nauczyciela i staną się Ŝywą tarczą, chroniącą go przed wszystkimi igłami, strzałami z miotacza lub wycelowanymi w niego wiązkami próŜniowymi. Natomiast naszym zadaniem jest powstrzymanie zamachowców, zanim jeszcze zaczną strzelać. - Zatem „Ciała” nie są naprawdę Obrońcami, co? - zapytał Bleys. - Mają prawo do tej nazwy, ale większość z nich jej nie uŜywa - wyjaśnił Chen. Bleys zepchnął tę wiadomość w głąb umysłu, by przemyśleć to później. Dowiadywał się mnóstwa rzeczy. Stopniowo, wraz z upływem dni, poznawał organizację, a takŜe zręby taktyki i strategii Obrońców. „Ciała” tworzyły Ŝywą tarczę wokół McKae’a za kaŜdym razem, gdy ten pokazywał się publicznie. Obrońcy rozbiegali się wokoło niemal jak strzelcy biorący udział w potyczce, gotowi zewrzeć szeregi przeciwko wrogowi, zanim ten zdołałby przedsięwziąć coś ostatecznego. Dla Bleysa stawało się coraz bardziej oczywiste, Ŝe - robiąc, co robili - Obrońcy działali jak starzy zawodowcy, jak weterani. Dowiedział się, Ŝe większość z nich miała bojowe doświadczenie, zdobyte takŜe w oddziałach pozaplanetarnych. Działali jak jednostka wojskowa. Przez cały czas pozostawali ze sobą w kontakcie, a ich celem było stanąć z wrogiem nie jeden na jednego, ale jako oddział; strzelając i działając wspólnie, zdolni byli wezwać na pomoc posiłki, by zapewnić sobie liczebną przewagę nad wrogiem. Tę metodę wspólnego działania wspomagało to, Ŝe bardzo wielu z nich uczestniczyło wcześniej w podobnych przedsięwzięciach, w związku z czym, większością z nich nie trzeba było prawie dowodzić. Na podstawie tego, jak rozwijała się akcja, wiedzieli, co kaŜdy z nich powinien robić. Byli samodzielni. Bleysowi przypomniano przykłady z historii. Oddział Greków pod Maratonem przeciwko perskiemu królowi, zwanemu Nieśmiertelnym. Rzymski legion przeciwko Galom Transalpejskim - Germanom swoich czasów. Cezar napisał w jednej z wysłanych do Rzymu relacji z tej kampanii, Ŝe Galowie - chłop w chłopa - byli wspaniałymi wojownikami, znacznie przenoszącymi w boju rzymskiego legionistę. Ale organizacja, dyscyplina, cel i strategia Rzymian sprawiały, Ŝe stając przeciwko ludom północy wygrywali bitwę po bitwie. Ci tak zwani barbarzyńcy mieli nawet lepszą broń. Wielu z nich posługiwało się stalą w czasach, gdy broń legionisty, jak i jego zbroja, była nadal tylko z Ŝelaza. Przeciętnie, Galowie byli więksi i silniejsi fizycznie. Byli nadzwyczaj zajadłymi wojownikami, ale legiony stały w zwartych oddziałach, były posłuszne rozkazom i dzięki temu zwycięŜały. Im dokładniej Bleys porównywał te dwie organizacje, z jakimi miał do czynienia, tym mocniejszego nabierał przekonania, Ŝe Psy, przy całym ich treningu, nie mogli nawet marzyć o zwycięskim starciu z tymi prosto odzianymi Obrońcami, dysponującymi większym doświadczeniem, wypróbowaną w walce taktyką i, przede wszystkim, działającymi jak jeden mąŜ. Jeśli tak było, to w końcu obraz nadchodzących wydarzeń wskoczył na miejsce w postaci wizji przewróconego rzędu kostek domina. Mądrze jednak będzie sprawdzić słuszność tego wniosku jeszcze raz. Ósmego dnia Bleys poprosił o pozwolenie odbycia rozmowy z Herkimerem i udzielono mu go. Wszedł do gabinetu, w którym wszystko, łącznie z ubraniem Herkimera, wyglądało tak, jakby przez ostatni tydzień, kiedy Ahrens pierwszy raz ujrzał tego człowieka, nic się nie zmieniło. - Tak, Bleys - powitał go Shone, podnosząc wzrok na przybyłego. - Twoi trenerzy mówią mi, Ŝe są z ciebie zadowoleni. O czym chciałeś ze mną porozmawiać?
- Jest pewien drobny problem z terminarzem zajęć - powiedział Ahrens. - Mam kuzyna na wsi, który Ŝeni się dziś wieczorem i chciałby, Ŝebym był jego świadkiem. Zanosi się na to, Ŝe cała uroczystość potrwa do późna w nocy i trudno mi będzie wrócić tutaj na szóstą rano. Jutro mogę być nieco niedysponowany. Zastanawiałem się, czy nie mógłbym zjawić się później, powiedzmy pojutrze? Herkimer roześmiał się. - Nie jesteś u nas długo - powiedział - ale zrobiłeś na wszystkich wraŜenie zdyscyplinowanego człowieka. Myślę, Ŝe moŜesz przyjść pojutrze. Jeśli naprawę czułbyś się zbyt słaby po nocy, to po prostu zadzwoń, a ja dam ci wolne do następnego dnia rano. W samej rzeczy, dlaczego nie weźmiesz wolnego do popojutrza? - To naprawdę miło z twojej strony - rzekł Bleys. - Naprawdę miło. Wiem, Ŝe mój kuzyn ucieszy się, słysząc to. - Zadzwoń do niego teraz i powiedz mu - zaproponował Shone, wskazując machnięciem ręki panel sterowniczy na biurku. - Dzięki - odparł Bleys - ale on nie ma telefonu. Zawahał się, a potem mówił dalej. - Szef mojej sekcji powiedział mi, Ŝe przez resztę dnia nie ma dla mnie Ŝadnych istotnych zadań... Herkimer roześmiał się ponownie. - Och, idź juŜ! - powiedział. - Masz wolne od teraz, aŜ do ustalonego terminu. - Wielkie dzięki - rzekł Bleys. - Doceniam to. - KaŜemy ci to odpracować, kiedy wrócisz - stwierdził Shone, ciągle z uśmiechem. - A teraz znikaj i pozwól mi wrócić do pracy. A tak przy okazji, po drodze powiedz Samowi o wolnym, które ci dałem. - Powiem - obiecał Bleys. Wyszedł i przekazał Chenowi informację o otrzymanym od Herkimera zwolnieniu; Sam tylko skinął głową. Bleys opuścił hotel i przeszedł kilka przecznic, klucząc. Pewny w końcu, Ŝe nikt za nim nie szedł, skorzystał z ulicznego telefonu, by wezwać autotaksówkę, po czym pojechał do domu. W mieszkaniu zabawił tylko tyle czasu, by się przebrać w swój codzienny, dosyć drogi garnitur, który Dahno kazał mu kupić po tym, gdy Bleys przeniósł się do Ekumenii. Zamiast zadzwonić z mieszkania, zszedł na ulicę; z pobliskiej budki wezwał kolejną autotaksówkę, która zawiozła go do biura. Tam skorzystał z jednego z telefonów w swoim gabinecie, by zadzwonić do Psiarni i porozmawiać z jej szefem, Ahramem Moro. Głos tamtego usłyszał po kilku sekundach. - Mówi Bleys Ahrens - przedstawił się. - Tak, podoficer dyŜurny poznał cię i natychmiast połączył ze mną. Co mogę dla ciebie zrobić, Bleysie Alirens? - No cóŜ, pomyślałem sobie, Ŝe wpadnę dziś po południu i sprawdzę, jak Psy radzą sobie z ostatnimi ćwiczeniami. Mam zamiar zanocować w Moseville, więc wpadło mi do głowy, Ŝe mógłbym załatwić dwie sprawy za jednym zamachem. Powiedzmy, Ŝe zaprosiłbym ich dziś wieczorem do Moseville na kolację - oczywiście, jeśli nie masz nic przeciwko temu? - Ja... nie, nie mam Ŝadnych obiekcji - odparł Ahram. - O której tutaj dotrzesz? - Przylecę na miejscowe lotnisko około pierwszej. To będzie prywatny samolot, więc nie znam dokładnego czasu odlotu. - W porządku - powiedział Moro. - Kiedy się tu zjawisz, kilku naszych będzie czekało na ciebie w samochodzie, Bleysie Ahrens.
- Dobrze - rzekł Bleys. - Zatem zobaczymy się później. - Będziemy cię oczekiwać. Bleys rozłączył się. Zadzwonił na lotnisko i zarezerwował samolot z pilotem, wyjaśniając, Ŝe w Moseville zatrzyma się na noc i chce, Ŝeby samolot i pilot takŜe pozostali na miejscu. Kiedy w końcu wylądował na lotnisku w Moseville, było wpół do drugiej. Psy, jak mu obiecano, czekały w wielkim, luksusowym pojeździe. Po dwudziestu minutach dotarli do Psiarni. Moro zaprosił Bleysa na kieliszek wina, a potem osobiście zawiózł gościa na poligon i zaparkował pojazd na wzgórzu; mieli stąd widok na pełnowymiarową makietę ulic i budynków, które w rzeczywistości otaczały Izbę, skąd za osiem dni miał się wyłonić McKae po wygłoszeniu przemówienia. Bleys obserwował przebieg treningu z zaprawionym goryczą zainteresowaniem. Od momentu, w którym zaczęli zajmować pozycje, do chwili, gdy odgrywający role McKae’a i jego grupy leŜeli pokotem na ziemi, udając martwych, minęło nie więcej jak czterdzieści minut. Wszystko poszło niczym w dobrze przećwiczonej sztuce teatralnej. Ahram zawiózł Bleysa z powrotem do Legowiska Psów. - O której zamierzasz podjąć Psy kolacją w Moseville? - zapytał Moro, gdy siedzieli ponownie w jego gabinecie. - Do miasta wyruszam natychmiast. Wyślij ich do restauracji Biały Koń w hotelu Triumph. Niech tam będą o piątej. - Wszyscy? - chciał wiedzieć Ahram. - Wszyscy, którzy nie mają słuŜby lub nie są tutaj potrzebni - odparł Bleys. - To będzie co najmniej osiemdziesięciu, moŜe nawet dziewięćdziesięciu ludzi. Prawie cała nasza obsada - powiedział Moro. - Podejmiesz ich, oczywiście, w prywatnej sali restauracyjnej? - Nie, nie sądzę - odparł Ahrens. - Mówiąc między nami, chcę ich zobaczyć wśród ludzi. Kolacja w zarezerwowanym lokalu to nic innego, jak przeniesienie Psów do kolejnego zamkniętego pomieszczenia. Zarezerwuję połowę, czy ile tam będzie trzeba miejsc w najlepszej restauracji, w Białym Koniu, i zamówię dodatkowych kelnerów. Nasi ludzie powinni przywyknąć do tego, Ŝe będą obsługiwani. Nie sądzisz? - No cóŜ... Prawdę mówiąc, nigdy o tym nie pomyślałem - rzekł Ahram - ale sądzę, Ŝe masz rację. Jakby nie było, wszyscy będą w końcu rozpoznawani jako waŜni ludzie i będą jadać w najlepszych lokalach. - Tak, istotnie - stwierdził Bleys; wstał. - A teraz, gdybyś przysłał tych dwóch z samochodem przed front budynku, to mogliby mnie zawieźć do miasta. Pół godziny później Bleys meldował się w Triumph Hotel. Przed przyjazdem zadzwonił z Ekumenii i dzięki pomocy miejscowego Biura SłuŜby Cywilnej z Moseville znalazł miejsce, o jakie mu chodziło. Powiedział, Ŝe chciałby pokój w hotelu, który miał wewnętrzny, ludny dziedziniec lub foyer otoczone balkonem, skąd mógłby obserwować Psy, kiedy bojówkarze będą wchodzić; prócz tego chciał mieć do dyspozycji salę jadalną, gdzie mogłoby się odbyć przyjęcie na około stu ludzi, a która byłaby nadal dostępna dla publiczności. Teraz, po obejrzeniu zarezerwowanego dla niego apartamentu, Bleys stał na balkonie, przekonując się, Ŝe wybór hotelu był trafny - wewnętrzny pomost wznosił się nad podłogą zatłoczonego holu z wieloma małymi kioskami, restauracjami i sklepami; galeria biegła nad poziomem foyer z dwóch stron, a dwie pozostałe zajmowały wielkie obrotowe drzwi, przez
które cały czas wchodzili i wychodzli ludzie. Ruchome schody wiodły z dolnego poziomu na ten, na którym znajdowało się wejście do hotelu. Bleys uśmiechnął się lekko pod nosem. Pytanie, którego się spodziewał - co do którego w istocie był pewien, Ŝe je usłyszy - padło z ust Moro nie wcześniej, niŜ tuŜ przed tym, gdy Ahrens wsiadł do samochodu. - Och, a tak przy okazji - powiedział Ahram - czy oczekujesz takŜe mnie i mojego personelu? Bleys zatrzymał się, opierając dłoń na klamce otwartych juŜ drzwiczek. - Nie, nie sądzę - odparł rozsądnie. - Niech to będzie dla nich całkiem wolny wieczór, bez nadzorujących ich zwierzchników. Chciałbym, Ŝeby to spotkanie było tak bardzo nieoficjalne, jak to tylko moŜliwe. I powiedz im, Ŝe nie muszą wracać przed, powiedzmy, trzecią rano. Chcę, Ŝeby po kolacji mieli trochę czasu wyłącznie dla siebie. - Skoro tak mówisz, Bleysie Ahrens - rzekł Moro; ton jego głosu wyraŜał pełną aprobatę, ale Bleys odbierał - jakby to uczucie niemal promieniowało z jego rozmówcy bardzo silną niechęć wobec wolności, której Bleys domagał się dla Psów. Teraz, wreszcie na miejscu, przestał przyglądać się leŜącemu w dole foyer i wrócił do swojego apartamentu, gdzie połoŜył się na łóŜku i układał plany. Nie było dostrzegalnej róŜnicy między oglądanym dzisiaj ćwiczeniem, a tym, które widział podczas swojej ostatniej wizyty w Psiarni. Teoretycznie mogło to oznaczać, Ŝe Psy osiągnęły szczyt formy. Bleys nie wierzył w to. Albo Norton Brawley nie przekazał jego polecenia, by zaostrzyć trening Psów, albo zostało ono zlekcewaŜone przez Ahrama. Szef Psiarni stał dzisiaj obok niego, licząc prawdopodobnie na to, Ŝe wiedza Bleysa na temat takich zbrojnych działań, jak zamach, jest tak powierzchowna, Ŝe Ahrens nie zauwaŜy, iŜ nic się nie zmieniło. Poza tym oddział, jaki Moro wyznaczył do zamachu, nie liczył nawet trzydziestu osób. Bojówkarze mieli się zetrzeć z ponad setką Obrońców McKae’a - i zostaliby błyskawicznie starci w pył. Cała sytuacja świadczyła o ogromnej ignorancji wykazywanej przez Ahrama i Nortona Brawleya. Ponadto jeden z nich, lub obaj, rozmyślnie zlekcewaŜyli jego rozkaz. Dokładnie to Bleys miał na myśli, gdy sugerował szefom organizacji na innych planetach, Ŝe zbrojne zastępy mogą okazać się bardziej niebezpieczne niŜ przydatne. Groźba kryła się w tym, Ŝe do Innych mogła przylgnąć zła sława - taka, która malowałaby ich jako rzeczników siły, a nie rozumu. Zaś próby zamordowania Darrela McKae’a nie dałoby się ukryć przed prasą. Kiedy jeszcze byli w gabinecie Ahrama, Bleys zwrócił mu uwagę na dysproporcję samych liczb. - Wiesz - powiedział mu - McKae ma dobre dwie setki ludzi, których nazywa Obrońcami, a ty posyłasz przeciwko nim nieco ponad dwa tuziny. Moro roześmiał się. - Tak, Dahno dowiedział się, ilu ich jest - rzekł. - Ale to tylko banda uzbrojonych wieśniaków i im podobnych; niektórzy z nich prawdopodobnie od lat nie uczestniczyli w walce. Nie mają naprawdę pojęcia, jak chronić McKae’a. Tymczasem nasze Psy są szkolone jak Dorsajowie i są wyposaŜone w najlepszą broń. Bleys powstrzymał się od wdania w spór. W jego oczach Psy przechodziły szkolenie, które wyglądało dokładnie tak samo jak ćwiczenia, jakie bojówkarze wykonywali wcześniej bezmyślne, beztroskie i bardziej niŜ nudne. Obrócił się na łóŜku i wybrał numer telefoniczny, by połączyć się z biurem w Ekumenii.
Rozdział 36 Dzień wcześniej przyszła do niego ze Starej Ziemi zakodowana specjalnym szyfrem wiadomość od Dahno, w której brat ustalał datę spotkania - za dwa tygodnie czasu międzygwiezdnego, licząc od teraz - i precyzował miejsce rendez-vous. - Mówi Bleys - powiedział, gdy tylko uzyskał połączenie z biurem. Widoczna na ekranie Arah spoglądała na niego niemal z niepokojem. - Nie musisz mi tego mówić, Bleysie Ahrens - odparła. - Dobrze jednak, Ŝe dzwonisz teraz. Obie zamierzamy wyjść dzisiaj z biura nieco wcześniej. Złapałeś nas niemal w drzwiach. - Cieszę się - rzekł Bleys - gdyŜ chcę, Ŝebyście natychmiast coś dla mnie zrobiły; to pilne. Wyślijcie do wszystkich wiceprezesów na innych planetach zaszyfrowane wiadomości z następującą informacją - gotowa? - Włączam magnetofon - powiedziała Arah. Bleys podyktował: W nawiązaniu do sprawy, o której informowałem Cię ostatnio, bądź gotów do wyjazdu, by przybyć na miejsce przed upływem dwunastu dni. Miejscem docelowym jest Stara Ziemia, hotel nazywa się Cień, stoi w głównym Denver na kontynencie północnoamerykańskim. Chcę, Ŝebyście zebrali się tam nie później jak w południe dwunastego dnia, licząc od daty wysłania tej wiadomości. Bleys Ahrens - Masz to wszystko, Arah? - Tak, Bleysie Ahrens - odparła kobieta. - Wiadomości trzeba wysłać najwcześniej odlatującymi statkami, Ŝeby dotarły do wszystkich wiceprezesów w moŜliwie najkrótszym czasie. Dopilnujesz tego? - W tej chwili - powiedziała Arah. Bleys rozłączył się; przewrócił się znowu na łóŜku na plecy i ponownie wpatrzył się w sufit. Nie miał juŜ więcej czasu na upewnianie się przed przystąpieniem do działania. Musiał zaryzykować, licząc, Ŝe sprawy potoczą się tak, jak je zaplanował. Prawda, przewaŜały szansę, Ŝe tak się stanie, ale róŜnica dzieląca to przekonanie od pewności była wystarczająco duŜa i głęboka, by pogrzebać kaŜdego. Kwadrans przed tym, gdy zjawił się pierwszy Pies, Bleys stał na galerii i spoglądał w dół na foyer; tkwił przy poręczy, jakby czekał na spotkanie z kimś, z kim był umówiony. O wyznaczonej porze Psy zaczęły wchodzić przez drzwi na poziomie ulicy. Obserwował bojówkarzy z Ŝywym zainteresowaniem; przyglądał się takŜe wszystkiemu, co mogło świadczyć o tym, w jaki sposób reagowali na innych ludzi. Potwierdziła się większość jego obaw. Wszyscy byli w zwykłych, cywilnych ubraniach, ale mimo zmiany strojów, nosili się niemal z arogancją, jakby otoczenie juŜ teraz miało rozpoznawać w nich ludzi władzy. Bleys usunął się z balkonu, zanim pierwszy z Psów pojawił się na szczycie eskalatora na poziomie, na którym Ahrens wcześniej stał. Wrócił do hotelu i wszedł do restauracji;
wcześniej obejrzał juŜ lokal. Kierownik sali, rozpoznawszy go, obstawał przy tym, by odprowadzić Bleysa do stolika. Maitre d’hotel, tak jak i kierownictwo hotelu, był nieco zdziwiony faktem, Ŝe klient nie chciał, by cała grupa siedziała przy jednym wielkim stole otoczonym dźwiękoszczelną zasłoną, ustawioną między nimi, a resztą klientów. JednakŜe Bleys obstawał przy swoim. Tym, co chciał zobaczyć, była reakcja Psów na otoczenie. Usiadł przy swoim stoliku i przyglądał się wchodzącym bojówkarzom, obserwując, jak zachowują się wobec kierownika sali i innych biesiadników; nie zaskoczyło go teŜ ani trochę to, Ŝe czterech wyŜszej rangi członków formacji podeszło do niego, by przysiąść się do jego stolika. W trakcie kolacji Bleys rozmawiał ze swoimi sąsiadami i przysłuchiwał się - najlepiej jak mógł - rozmowom Psów przy pobliskich stolikach. Z początku wszyscy bojówkarze siedzieli sztywno, jakby połknęli kije, ale ich rozmowy stały się głośniejsze w miarę upływu czasu i wypitego alkoholu. Ze wszystkich reakcji, jakie Bleys widział, wynikało, Ŝe jego goście postępowali dokładnie w taki sposób, w jaki zawsze zachowują się Ŝołnierze na przepustce, gdy są pozostawieni własnej pomysłowości. Tylko przy jego stoliku trzymano się pewnego protokołu; siedzący z Bleysem członkowie formacji odpowiadali tylko wtedy, gdy ich zagadnął - aŜ alkohol zaczął w końcu na nich działać i, krok po kroku, rozmowa stała się powszechna. Wreszcie nastąpił koniec posiłku, będącego wystawnym przyjęciem złoŜonym z dziesięciu dań, z których kaŜdemu towarzyszyło inne wino. Spora część Psów była co najmniej na wpół, jeśli nie bardziej, pijana. Po posiłku, jak to mieli przykazane, bojówkarze zaczęli się rozchodzić. Niektórzy podchodzili do jego stolika, by podziękować za kolację, ale nie było ich tak wielu, jak się tego wcześniej obawiał. Z pewnością skierowało to uwagę klientów restauracji na jego stolik, ale nie sprawiło, Ŝe ich wystawny posiłek osiągnął status formalnego spotkania - czego Bleys chciał za wszelką cenę uniknąć. Pragnął przyjrzeć się naturalnemu zachowaniu się Psów - i tym się głównie zajmował. W końcu przeprosił tych siedzących nadal przy jego stoliku; mimo Ŝe reszta grupy opuściła juŜ salę restauracyjną, Bleys był świadom, Ŝe ci czterej nie odwaŜą się odejść, póki on sam nie zrobi jakiegoś ruchu w tym kierunku. Oprócz uczestnictwa w kolacji, wszyscy mieli na myśli jeszcze innego rodzaju świętowanie, które - w większości wypadków - zaczną tak szybko, Ŝe ani Bleys, ani Ahram, nie będą o tym wiedzieć. Ahrens wrócił do swojego pokoju. Polecił pilotowi, by ten był gotowy do startu o piątej rano. I tak, ponownie w swoim apartamencie, poszedł do łóŜka i niemal natychmiast zasnął. Następnego dnia znalazł się w swoim gabinecie o szóstej rano, skąd zadzwonił i obudził Nortona Brawleya, kaŜąc mu natychmiast zjawić się w biurze. Norton przybył przed upływem wyznaczonych przez Bleysa czterdziestu minut, mając na twarzy wyraz zdradzający mieszaninę uczuć kogoś, kto jest kompletnie obraŜony z tego powodu, Ŝe został niespodziewanie wyciągnięty z łóŜka, a jednocześnie, w zaistniałej sytuacji, próbuje okazać uprzejmość. - Siadaj, Norton - powiedział Bleys zza swojego biurka, kiedy Brawley wszedł do gabinetu. Prawnik zajął krzesło naprzeciwko gospodarza. Miał na sobie brązowy garnitur, który wyglądał na nieco zmięty, jakby Norton nosił go poprzedniego dnia, a być moŜe nawet i przez parę dni. Rzadkie, szarawe włosy miał rozczochrane.
- No cóŜ - odezwał się. - Wcześnie wstaliśmy dziś rano, czyŜ nie, Bleysie Ahrens? - Tak sądzę - odparł zagadnięty - ale nie za wcześnie, jeśli zwaŜyć na powagę sytuacji. - Mamy powaŜną sytuację? - spytał Brawley. - Tak - powiedział Bleys. - Byłem wczoraj w Psiarni i oglądałem powtórkę ćwiczenia tej sprawy z Darrelem. Nie zauwaŜyłem Ŝadnej poprawy. Tymczasem sam przeprowadziłem dochodzenie na temat słuŜb bezpieczeństwa McKae’a i jest dla mnie co najmniej jasne, Ŝe kaŜda podjęta przez nas próba zamachu nie skończy się inaczej, jak katastrofą. Odwołuję zatem akcję. MoŜemy zastanowić się nad nią ponownie w przyszłości. - Powiedziałeś juŜ o tym Ahramowi Moro? To znaczy o odwołaniu akcji? - zapytał Brawley. - Nie - odparł Bleys. - Właśnie mam zamiar to zrobić. Ale chciałem, Ŝebyś ty pierwszy się o tym dowiedział na wypadek, gdybyś miał rozmawiać z nim dzisiaj przez telefon. - Rozumiem - Brawley zbladł jak papier, ale Bleys nie potrafił powiedzieć, czy bladość wywołał gniew, czy szok. Głos Nortona pozostał spokojny; prawdę powiedziawszy, prawnik mówił teraz spokojniej niŜ wtedy, kiedy tu wszedł i usiadł przed biurkiem. - Dahno zostawił mi dokument na wypadek podobnej sytuacji - rzekł Norton i wstał. Mam go w teczce w samochodzie, który stoi w podziemnym parkingu w tym budynku. Jeśli zaczekasz chwilę, przyniosę to pismo. Bleys spojrzał na niego uwaŜnie. - Dahno dał ci dokument, ale nie poinformował mnie o nim? Taki, który masz mi pokazać, jak powiedziałeś, w podobnym wypadku? - rzekł wolno, patrząc Brawleyowi w oczy. - Właśnie tak - odparł prawnik. - Zaraz wracam. Wyszedł. Bleys oparł się z westchnieniem w fotelu. Nie spodziewał się usłyszeć dokładnie tego, co Norton mu powiedział, ale oczekiwał jakiegoś sprzeciwu ze strony jurysty. Brawley zachowywał się niemal dokładnie tak, jak Bleys przewidywał, Ŝe tamten będzie postępował skonfrontowany z faktem, Ŝe w istocie jest podwładnym młodszego Ahrensa i nie ma władzy nad nikim, łącznie z Psami - jeŜeli Bleys nie stoi za jego plecami. To spotkanie będzie musiało toczyć się aŜ do nieuchronnego i niefortunnego końca, ecie był to finał, przed którym Bleys nie mógł się uchylić. Stanowił część jego zaangaŜowania się w Ŝyciowy plan i w przyszłość, o jakiej marzył dla całej ludzkości. Brawley wrócił przed upływem kilku minut. Za nim weszło do gabinetu dwóch wielkich męŜczyzn, mocno zbudowanych i noszących na sobie ślady dawnych bójek. Określenie „mięśniaki” pasowało do nich tak dokładnie, jak ich ubrania, które były niemal nieprzyzwoicie drogie w zestawieniu z wyglądem fizycznym ich właścicieli. Weszli i stanęli po bokach Nortona. - Bleys - powiedział prawnik; trzymał w dłoniach teczkę, ale nie uczynił najmniejszej choćby próby jej otwarcia - jesteś pewny, Ŝe nie chcesz zmienić zdania w kwestii odwołania akcji Psów? - Absolutnie pewny - odparł Bleys; odsunął nieco dalej od biurka swój unoszący się fotel, Ŝeby kolana nie kryły się pod blatem. Brawłey sięgnął do teczki, jednak wyjął z niej nie obiecany dokument, ale pistolet próŜniowy, który wycelował w Bleysa z odległości trzech metrów. - Nie ruszaj się - polecił, a potem, nie patrząc na nich, zwrócił się do męŜczyzn strzegących jego boków. - Bierzcie go. Nie zróbcie mu krzywdy. Musi nietknięty spaść z dachu. Tamci wyjęli z kieszeni krótkie, bulwiaste zakończone pałki i ruszyli ku Bleysowi,
obchodząc biurko z dwóch stron. Ahrens siedział nieruchomo na swoim miejscu aŜ do chwili, gdy obaj napastnicy znaleźli się na jego wysokości i zaczęli się do niego zbliŜać. Obiema dłońmi trzymał krawędź swego siedziska i dosłownie wyszarpnął je spod siebie, w związku z czym upadł w pozycji siedzącej na podłogę, po czym obrócił się, aby do jednego napastnika skierować się głową, a do drugiego nogami. Podobnie jak to się miało z oceną zasięgu jego ramion, ludzie jeszcze bardziej mylili się w ocenie zasięgu nóg Bleysa. Kopnięcie płaskimi podeszwami butów dosłownie uniosło w powietrze skradającego się od tej strony człowieka z pałką i rzuciło go na ścianę. Napastnik zgiął się w pół i osunął na podłogę, gdzie pozostał nieruchomy. Pałka drugiego przecięła z gwizdem powietrze w tym miejscu, w którym znajdowałaby się głowa Bleysa, gdyby ten siedział nadal w fotelu za biurkiem. Tymczasem Ahrens obrócił się jeszcze raz, kierując stopy w przeciwną stronę. Jedną nogą odbił pałkę i posłał ją w powietrze, a drugą kopnął męŜczyznę w krocze. Ten takŜe złoŜył się w pół. Wszystko stało się tak szybko, Ŝe Brawłey wystrzelił pierwszy raz dopiero wtedy, gdy przewrócił się drugi z napastników, ale teraz między Bleysem a pistoletem, którego ładunek nie był w stanie przebić Ŝadnej przeszkody, znajdował się blat biurka. Wyładowanie rozpełzło się bezradnie po grubej, politurowanej powierzchni. Bleys przetoczył się obok mebla i rzucił Nortonowi w twarz podniesioną z podłogi pałkę. Brawłey instynktownie osłonił się rękami, ale pocisk uderzył go powyŜej skroni wystarczająco mocno, by prawnik zatoczył się na drzwi - nie nieprzytomny, ale oszołomiony. W tym momencie Bleys stał juŜ na nogach; dwoma długimi krokami dotarł do Nortona i wyrwał mu z ręki pistolet próŜniowy. Bleys czuł, jak serce wali mu w piersi. Wzrok Brawleya był skupiony na wycelowanym prosto w niego pistolecie. - Nie... - zaczął prawnik. Ahrens nacisnął spust i ciało Nortona załamało się; oczy wciąŜ były otwarte, a na twarzy zastygł wyraz nacechowanego przeraŜeniem wyrzutu. Patrząc na martwego męŜczyznę, Bleys wziął głęboki wdech. Spodziewał się, Ŝe kiedy kogoś zabije, poczuje potęŜny, wewnętrzny wstrząs, ale, co dziwne, nic takiego nie nastąpiło. Częścią duszy Ŝałował głęboko Brawleya, ale większa jej część mówiła mu, Ŝe nie miał wyboru. Śmierć Nortona była konieczna, gdyŜ przecinała wszelkie związki między Psami, a nim samym. Odwrócił się i przekonał, Ŝe dwa mięśniaki gramoliły się chwiejnie na nogi. - Obejdźcie biurko na tamtą stronę - polecił Bleys, wskazując najdalszy róg pokoju. Celując w nich z pistoletu próŜniowego, Ahrens przeszedł na swoją stronę biurka, podczas gdy tamci obchodzili mebel i wycofywali się w stronę ciała Brawleya. Spojrzeli na zwłoki, a potem na pistolet. - Sądzę, Ŝe teraz to jego naleŜy zrzucić z jakiegoś dachu. Wolałbym, Ŝeby nie z tego powiedział Bleys. - To, co zamierzył dla mnie, moŜe się równie dobrze sprawdzić w jego wypadku; a jeśli spadnie z dachu tak wcześnie rano, to lepiej by było, Ŝeby stało się to w jakimś zaułku, gdzie zwłoki nie zostaną zauwaŜone jeszcze przez kilka godzin. I mnie, i wam zapewni to większe bezpieczeństwo. Prawdopodobnie Brawley ma w kieszeni kluczyki od wozu. Zabierzcie go na dół do samochodu, władujcie zwłoki do środka, odjedźcie stąd i znajdźcie jakieś miejsce, skąd moŜna by zrzucić ciało z wysokości co najmniej dziesięciu
pięter. DłuŜszą chwilę przyglądał się obu męŜczyznom. - Poza tym - powiedział, nadal trzymając wycelowany w nich pistolet próŜniowy mam nadzieję, Ŝe nigdy więcej was nie zobaczę. Gdybym was spotkał, to z wami takŜe musiałbym coś zrobić. Przez jakiś czas patrzyli na niego drętwo, a potem, nadal milcząc, pochylili się, podnieśli ciało Nortona Brawleya i wyszli z nim. śaden z nich nie powiedział ani słowa. Zostawszy sam, Bleys usiadł ponownie za biurkiem, oparł łokcie na blacie, a głowę na dłoniach. Trząsł się w środku, ale powiedział sobie, Ŝe to było coś niemoŜliwego do uniknięcia. Teraz musiał zadzwonić i odwołać zamach. Pistolet próŜniowy, zaczepiony osłoną spustu, wisiał nadal na jego zagiętym palcu prawej dłoni. Bleys połoŜył broń na biurku i zauwaŜył przy tym, Ŝe wyraźnie trzęsą mu się ręce. Gdyby w tej chwili dwa mięśniaki weszły ponownie do gabinetu, pomyślał, mógłby nie mieć dosyć woli, by się przed nimi bronić. Patrząc na pistolet zauwaŜył, Ŝe broń leŜy na nieotwartej przesyłce pozaplanetarnej, która musiała nadejść po tym, gdy rozmawiał wczoraj z Arah przez telefon. List pochodził ze Starej Ziemi, co oznaczało, Ŝe nadał go Dahno. Bleys podniósł kopertę i rozerwał ją. Informacja była kodowana, ale juŜ dawno temu osiągnął taki stopień biegłości w deszyfracji, Ŝe nie musiał odcyfrowywać podobnych wiadomości litera po literze. Przeczytał ją, jakby była napisana w zwykłym basicu. Drogi Panie Wiceprezesie, proszę spotkać się ze mną w metropolitalnym okręgu Denver, w hotelu wspomnianym przeze mnie w ostatnim liście. Sądzę, Ŝe ze względów na nasze sprawy byłoby dobrze, Ŝeby przywiózł Pan ze sobą pięć naszych oswojonych Psów. Mogą się przydać. Spodziewam się ujrzeć Pana za trzynaście dni według międzygwiezdnego kalendarza. Prezes Bleys odłoŜył list i podniósł słuchawkę. Zadzwonił do Ahrama Moro do Psiarni. Na drugim końcu przewodu trwała chwilę cisza, gdy pełniący słuŜbę Pies posłał po Mistrza. - Bleys Ahrens! - powitał go Moro, kiedy się wreszcie zgłosił. - Moje Psy są ci niezwykle wdzięczne, powinienem raczej powiedzieć: Psy twoje i Dahno. Ta kolacja była dla nich prawdziwą przyjemnością. - Cieszę się, Ŝe im się podobało - rzekł Bleys - gdyŜ mam dla nich niepomyślne wieści. Na czas nieokreślony zawieszamy wykonanie manewru, nad którym pracują twoi ludzie. Dostałem w tej sprawie międzygwiezdną wiadomość od Dahno. - Och - powiedział Ahram; nastąpiła krótka przerwa, a potem jego głos rozległ się ponownie, bardziej radosny. - Tak, będą oczywiście rozczarowani, ale wziąwszy pod uwagę kolację, którą im to wynagrodziłeś, to nie sądzę, Ŝeby którykolwiek z nich się złościł. - Potrzebnych mi będzie pięć Psów - rzekł Bleys. - Znasz adres naszego biura w Ekumenii? - W Ekumenii? Tak, Bleysie Ahrens. Znam go dobrze. - W porządku. Przyślij mi pięciu najlepszych ludzi. Będziesz prawdopodobnie musiał wynająć prywatny samolot, aby wyruszyli bez zwłoki. Powiedz im, Ŝe chcę, Ŝeby znaleźli się tutaj przed upływem trzech godzin. Teraz muszę opuścić biuro, ale wrócę za trzy godziny. - Trzy godziny, Bleysie Ahrens? - Trzy godziny - powtórzył Bleys - lub zostaną na miejscu. Powiedz im, Ŝeby się
spakowali na krótki, pozaplanetarny wyjazd. - Pozaplanetarny wyjazd? - powtórzył Moro nowym tonem. - Ci, którzy pojadą, będą przedmiotem zazdrości całej reszty! - Pamiętaj, Ŝe mają być tutaj o czasie. Wynajmij samochód, samolot, wszystko, co trzeba; kup co niezbędne. Wszelkie koszty zostaną zwrócone. - O to nie musisz się martwić, Bleysie Ahrens - powiedział Ahram. - Dysponujemy funduszami większymi niŜ wystarczające. To waŜny dzień. - Miejmy nadzieję - rzekł Bleys. - W kaŜdym razie trzymaj rękę na pulsie. Opuszczam planetę, a oni lecą ze mną. - Ty takŜe wyjeŜdŜasz? - zapytał Moro z niedowierzaniem. - Tylko na jakiś czas - odparł Bleys. ZauwaŜył, Ŝe jego rozmówca nie wspomniał, iŜ Norton Brawley będzie w tym czasie wydawał rozkazy. Bez wątpienia Moro liczył, Ŝe - jak zwykle - prawnik odezwie się do niego. - Od kogo będziemy otrzymywać polecenia, skoro nie będzie ani ciebie, ani Dahno? - Biuro poinformuje cię o tym - rzekł Bleys. - Jeśli nie, postępujcie tak, jak do tej pory. Do zobaczenia, zatem. OdłoŜył słuchawkę, nie czekając na poŜegnanie ze strony Ahrama. Wstał z trudem. Potem przypomniał sobie, Ŝe musi odbyć jeszcze jedną rozmowę telefoniczną. Zadzwonił do agencji, za pośrednictwem której bukował kilka dni temu miejsce na statku. Wobec tego, Ŝe dziennej obsługi jeszcze nie było, powiedział nocnej zmianie, Ŝe potrzebuje miejsc dla kolejnych pięciu osób, które z nim polecą. Na drugim końcu przewodu wywołało to trochę zamieszania, nastąpiła drobna zwłoka, aŜ w końcu z telefonu dobiegł Bleysa głos męŜczyzny, z którym Ahrens wcześniej nie rozmawiał. - Przykro mi, Bleysie Ahrens - powiedział urzędnik z Ŝalem - ale mamy komplet pasaŜerów. Nie moglibyśmy znaleźć nawet jednego dodatkowego miejsca, a co dopiero pięciu. - Za pięć tysięcy międzygwiezdnych - zauwaŜ, międzygwiezdnych - kredytów powiedział Bleys - znajdziesz miejsce dla pięciu ludzi? - Ja... - głos załamał się. - Zatelefonuję do ciebie za kilka minut, Bleysie Ahrens. Jaki jest w tej chwili twój numer? Bleys podał mu numer do biura; nie minęły nawet dwie minuty, kiedy telefon zadzwonił i ten sam urzędnik odezwał się do niego niemal triumfalnym tonem. - Znalazło się pięć miejsc, Bleysie Ahrens - powiedział pracownik agencji. - Zdaje się, Ŝe przyjęliśmy zbyt wiele zgłoszeń, czego nie zauwaŜyłem aŜ do ostatniej chwili. Musiałem zatem powiadomić pięcioro ludzi, którzy mieli juŜ rezerwacje - pięcioro ostatnich - Ŝe nie moŜemy ich zabrać. Potem zorientowałem się, Ŝe znowu źle policzyłem. Mam więc pięć wolnych kabin dla pięciorga podróŜujących z tobą pasaŜerów. - Dziękuję - powiedział Bleys. - Nie ma za co, Bleysie Ahrens. Cała przyjemność po naszej stronie. Bleys przerwał połączenie i w ciszy biura roześmiał się krótko, z goryczą. Miał właśnie wyjść i udać się do mieszkania, Ŝeby spakować niewielki bagaŜ, kiedy ponownie zauwaŜył wiadomość od Dahno. Znowu roześmiał się i dopiero gdy dotarło do niego, Ŝe jego śmiech brzmi nieco cierpko, przestał się nagle śmiać. Wyszedł z biura.
Rozdział 37 W tych czasach subiektywne przeŜycia pasaŜera odbywającego podróŜ kosmiczną sprowadzały się do doznań towarzyszących zwyczajnemu lotowi w wypełnioną gwiazdami ciemną przestrzeń; potem, w związku ze wszystkimi ograniczeniami postrzegania zdawało mu się, Ŝe statek tkwi nieruchomo w miejscu przez wiele dni, aŜ w końcu pojazd opuszczał się na planetę, będącą celem podróŜy. W związku z tym - i tak długo, jak nie odbywało się to kosztem cennej przestrzeni, gdyŜ opłaty za transport były wysokie - na statkach kosmicznych starano się zapewnić pasaŜerom jak najwięcej rozrywek. Codziennie serwowano pięć posiłków, przygotowanych przez najlepszych kuchmistrzów pod gusty mieszkańców wszystkich światów, z których pochodzili pasaŜerowie. Napoje alkoholowe były nielimitowane. Na statku była mała sala gier i kasyno oba przybytki wyposaŜone w niemal wszystkie urządzenia, jakich ktoś mógł sobie zaŜyczyć. Bleys, niestety, nie był nigdy zbytnio zainteresowany jedzeniem, pomijając kwestię dostarczenia organizmowi niezbędnego paliwa, kiedy czuł pustkę w brzuchu; mógł pić, ale stan odurzenia tylko go irytował - chciał mieć trzeźwą głowę, Ŝeby cały czas móc myśleć. Hazard nudził go. DuŜo łatwiej potrafił sobie wyobrazić uzaleŜnienie od alkoholu niŜ od gier hazardowych. Jednak wszystko to nie stanowiło Ŝadnej niedogodności, gdyŜ jego umysł był zawsze głodny, zawsze zajęty, a sam Bleys był całkiem zadowolony z tego, Ŝe moŜe siedzieć przez kilka dni i po prostu zajmować się tym, co wiedział. Jednym z powodów tego stanu rzeczy był fakt, Ŝe to, co musiał zrobić - doprowadzić do gwałtownego wyniesienia i przemiany ludzkości, o czym od początku marzył - stanowiło niezmiernie skomplikowany ciąg zdarzeń. Planowanie niezbędnych posunięć nie miało końca, gdyŜ zajmował się ciągle zmieniającą się sytuacją. Z drugiej strony nie wiedział, jak mogłoby mu się nie udać, jeśli będzie trwał nieugięcie, oddany osiągnięciu swego celu. NaleŜało uczynić odraŜające rzeczy. Ale w swoim czasie musiały być zrobione. Nortona Brawleya trzeba było usunąć ze sceny. Musiałby z niej zostać usunięty tak czy owak, bez względu na to, co by się jeszcze zdarzyło. ZbliŜający się termin przemówienia McKae’a tylko przyspieszył bieg wypadków. Siedząc w salonie statku, Bleys patrzył w gwiezdny ekran i po raz kolejny doznawał zimnego, ale uspokajającego wraŜenia ulgi z powodu tego, Ŝe znajdował się zdecydowanie na zewnątrz ludzkiej społeczności, z dala od ich światów; i Ŝe pracował nad osiągnięciem celu, który - na dłuŜszą metę - ludzkość musiała osiągnąć lub sczeznąć. Zabicie Brawleya postawiło go w końcu, uwaŜał, poza nawiasem społeczeństwa. Teraz nie było Ŝadnych więcej wahań, tylko niekończąca się próba jego woli. Ta myśl sprawiła, Ŝe poczuł się gotów iść dalej. Następnym nieprzyjemnym momentem będzie chwila, w której powiadomi Dahno o śmierci Nortona. Ale to takŜe trzeba było załatwić. Jego pewność w tej kwestii nie uległa zachwianiu nawet wtedy, gdy wylądowali na Starej Ziemi. GdyŜ, w przeciwieństwie do Dahno, udało mu się zdobyć miejsce na statku zmierzającym ze Zjednoczenia bezpośrednio na Macierzystą Planetę. Czuł takŜe zadowolenie, Ŝe perspektywa ponownego spotkania się z Dahno nie wprawiła go w niepokój, a sprawiała tylko, Ŝe miał większą ochotę, by do niego doszło.
Okazało się, Ŝe hotel Cień leŜał około sto trzydzieści kilometrów na zachód od Denver. Pod wieloma względami nie był bardziej luksusowy od innych hoteli, w których Bleys wcześniej bywał. Istniała jednak trudna do wskazania róŜnica. Budowla była nieco wyŜsza i w jakiś sposób sprawiała wraŜenie trwalszej od wszystkich innych budynków, w jakich Bleys przebywał na Nowych Światach, łącznie z tymi gmachami, w których mieściły się rządy - jak na przykład budynek Izby na Zjednoczeniu. Stara Ziemia była nie tylko kolebką ludzkości; fakt, Ŝe ci Ŝyjący na niej teraz wiedzieli o tym, czynił ich, w ich własnej ocenie - Bleys uznał to słowo za nieco dziwaczne, ale jedynie ono pasowało - bardziej solidnymi w tym co budowali i co robili. Było to coś, co powinno rozdraŜnić nieco Bleysa, dziecko jednego z Nowych Światów, ale, co ciekawe, nie wpłynęło na niego w ten sposób. Przeciwnie - było to uspokajające. Mając za plecami pięć Psów, Ahrens zatrzymał się w lobby wysokiego budynku, by zadzwonić do apartamen - tu Dahno; usłyszał głos swego przyrodniego brata, który kazał im wszystkim przyjść natychmiast na górę. Co teŜ uczynili. - Wchodźcie, wchodźcie - zagrzmiał radosny głos Dahno z komunikatora nad drzwiami, kiedy przycisnęli guzik obok futryny. Weszli do długiego, rozległego pokoju, którego ściany wydawały się składać niemal wyłącznie z okien; nawet w małej, skośnej części sufitu znajdował się świetlik. Albo pokój wystawał z bryły budynku, albo hotel zwęŜał się wraz z wysokością. Bleys skłaniał się raczej ku tej ostatniej moŜliwości. Dahno machnął ręką w kierunku bufetu z napojami i jedzeniem. - ObsłuŜcie się - powiedział. Wstał, by uścisnąć dłoń Bleysowi, który poczuł dziwną przyjemność płynącą z faktu rozmowy z kimś, kogo oczy znajdują się na tym samym poziomie. W przeciwieństwie do Bleysa, który je zignorował, pięciu bojówkarzy skorzystało skwapliwie z zaproszenia Dahno i zakrzątnęło się przy bufecie. - Siądźmy - powiedział. - Mam ci mnóstwo do opowiedzenia. - Tak? - rzekł Dahno; jego brązowe oczy przeszywały młodszego brata. - Chodźmy zatem dalej. Jest tu mały, boczny pokój, w którym moŜemy porozmawiać. Boczny pokój nie był wcale taki mały, ale urządzono go w ten sposób, by sprawiał wraŜenie przytulnego - na podłodze leŜał gruby dywan zachodzący częściowo na ściany, które pokrywały tkane wypukło draperie, a fotele, zauwaŜył z zainteresowaniem Bleys, skonstruowano na wymiary braci. Dahno poprowadził go ku dwóm takim fotelom, zwróconym ku oknu i machnięciem wskazał jeden bratu, a drugi sam zajął. - Wal śmiało - zachęcił Bleysa. - Zapoznaj mnie z ostatnimi wydarzeniami. - Norton Brawley nie Ŝyje - powiedział otwarcie młodszy Ahrens. - Miał zamiar przejąć organizację. - O! - rzekł Dahno, ale jego głos nie oddawał zaskoczenia, na jakie mógł wskazywać ten wykrzyknik. - Kto go zabił? - Ja - odparł Bleys - kiedy Norton przyszedł zabić mnie. Dahno skinął wolno głową. - Muszę przyznać, Ŝe od pewnego czasu miałem go na oku - rzekł z namysłem. - Jeden z problemów polegał na tym, Ŝe chociaŜ Brawley był mieszańcem, to nie został przez nas wyszkolony, a był tylko kimś poznanym przeze mnie, kiedy znalazłem się w Ekumenii.
Praktykował juŜ jako prawnik, ale ten człowiek był bardzo ambitny - gdyby tak nie było, to nie okazałby się dla mnie taki uŜyteczny. Jakieś zagroŜenie, Ŝe jego śmierć zostanie powiązana z organizacją? - Nie sądzę - odparł Bleys. Opowiedział krótko o tym, co zdarzyło się tamtego ranka, kiedy Brawley wszedł do jego biura w towarzystwie dwóch męŜczyzn. - Tak - rzekł Dahno, wysłuchawszy brata; skinął głową. - Jeśli chodzi o odejście Nortona, to prawdopodobnie lepiej, Ŝe stało się to teraz niŜ później. Ale interesuje mnie, dlaczego uznałeś, Ŝe zamach na McKae’a powinnien zostać odwołany. Nie pamiętam, Ŝebym mówił przed odlotem cokolwiek na ten temat, Ŝe masz tak postąpić - nawet, gdyby sprawy wzięły inny obrót. - Nie - powiedział Bleys - oczywiście, Ŝe nie mówiłeś. Ale wyjeŜdŜałeś raczej w pośpiechu. Na zmianę przeze mnie tej decyzji wpłynął fakt, Ŝe przeniknąłem do sił bezpieczeństwa Darrela. Zrelacjonował bratu swoje przeŜycia w obozie Przywódcy. - Skończyłoby się to - ciągnął Bleys - karykaturalną sytuacją, w której Psy - moim zdaniem - nie miały Ŝadnej realnej szansy na powodzenie; poza tym, doszłoby do zbyt jawnej strzelaniny, której nie dałoby się ukryć przed prasą. Była to zatem sytuacja, która wymagała podjęcia natychmiastowej decyzji. Podjąłem ją. - Tak - powiedział Dahno. - Nie mogę cię winić z tego powodu. Poza tym, wygląda na to, Ŝe sam bym ją podjął, gdybym był wtedy na miejscu. Niepokoiłem się trochę o bieg spraw, co było jednym z powodów, dla których zdecydowałem się przystać na twój pomysł dotyczący większej i bardziej ambitnej przyszłości. Klepnął się w kolano, jakby odsuwał wszystko, co się stało. - A teraz, co do spotkania - rzekł. - Przyjrzawszy się tutejszej sytuacji, doszedłem do wniosku, Ŝe ziemski system bezpieczeństwa jest tak rozbudowany i działa tak sprawnie, Ŝe gdybyśmy wynajęli dom lub postanowili skorzystać z usług hotelu w celu odbycia spotkania, to władze zaczęłyby się nami interesować, zanim jeszcze zagrzalibyśmy fotele. Choć wydaje się to szalone, to jednak najlepszy sposób na zapewnienie sobie spokoju podczas narady polega raczej na przejęciu prywatnej posiadłości, niŜ na próbie jej wynajęciąj czy nawet kupienia. Takie działanie pozostawi mniej śladów, po których moŜna by nas wyśledzić szczególnie, jeśli szybko zajmiemy dom, szybko odbędziemy spotkanie i znikniemy, natychmiast odlatując z Ziemi. To nie da im czasu na to, by nas namierzyli. A jeśli dojdzie do jakiegoś zamieszania, nas juŜ nie będzie na planecie i pozostaniemy niezidentyfikowani. Zatem cokolwiek się tu stanie, granice Ziemi nie będą przed nami zamknięte. Nadal będzie moŜna zwodować statek twoich nowych planów. Bleys zauwaŜył, nie uzewnętrzniając zainteresowania, Ŝe Dahno mówił juŜ o Starej Ziemi jak po prostu o Ziemi. Mogło to nic nie znaczyć. Z drugiej jednak strony mogło oznaczać natychmiastową reakcję Dahno na to, jak waŜna jest Stara Ziemia. - Miejsce, które wybrałem - ciągnął starszy brat - leŜy dalej na zachód, dość wysoko w górach, a dom stoi w odosobnieniu. Dziwna jest geneza jego powstania. Wygląda na to, Ŝe jakieś czternaście lat temu znaleziono w pobliŜu Ziemi dryfujący mały statek kosmiczny, na którego pokładzie znajdował się dwuletni chłopiec, Hal Mayne. Na statku nie było Ŝadnych dorosłych. - śadnych dorosłych? - powtórzył Bleys. - Czy chłopiec Ŝył? - Tak; a prócz niego znaleziono instrukcje mówiące o tym, w jaki sposób naleŜy zająć się dzieckiem - ciągnął Dahno. - Zgodnie z tymi poleceniami, statek i jego wyposaŜenie miało
być sprzedane na pokrycie kosztów tej opieki. Wiesz, ile jest wart statek głębokiego kosmosu, nawet jeśli ten był nieco przestarzały? - DuŜo? - zapytał młodszy brat. Dahno uśmiechnął się. - Oceniono, Ŝe podobne pojazdy projektowano osiemdziesiąt lat wcześniej - odparł. Intrygujące, co? Sprzedany, statek przyniósł dosyć staroziemskiej gotówki, by moŜna było za to kupić ziemię, postawić dom i nająć dla chłopca trzech guwernerów. - Ile ma teraz lat? - spytał Bleys. - Szesnaście - rzekł Dahno. Szesnaście, pomyślał Bleys, tylko trzy lata mniej niŜ miał Will MacLean, kiedy zginął na Cecie. Ale Dahno mówił dalej. - Odosobnione połoŜenie domu jest idealne dla naszych celów - kontynuował. - Dam ci mapę lotniczą i kompletne dane. Chcę, Ŝebyś wraz z pięcioma Psami poleciał tam jutro rano i zajął posiadłość. Sam przylecę później i spodziewam się, Ŝe miejsce będzie juŜ opanowane. Nie skrzywdźcie nikogo. Po prostu zamknijcie ich w pomieszczeniu, z którego nie będą mogli zaalarmować miejscowych stróŜów porządku, a potem obaj przekonamy ich, Ŝeby zgodzili się nas gościć przez dwa dni. Dahno urwał i uśmiechnął się do młodszego brata. - Przy naszych talentach nie powinniśmy mieć trudności z tym, Ŝeby wpoić im uczucie zadowolenia płynącego z faktu, Ŝe podejmują nas u siebie. Bleys zachował milczenie, a po chwili Dahno mówił dalej. - Zostawiłem wiadomość dla pozostałych wiceprezesów, którzy zjawią się jutro w hotelu, w jaki sposób mają trafić na miejsce spotkania. Narada odbędzie się po południu i, albo wypuścimy zakładników, albo damy im wolną rękę w wyborze pokoju, w którym zamkniemy ich na kilka godzin. Potem pojedziemy prosto na kosmodrom w Denver. Załatwiłem juŜ przelot dla wszystkich wiceprezesów, ciebie, mnie i Psów. Zatem w ostateczności, odlecimy następnego dnia rano po zebraniu. - Ilu ludzi mieszka w tamtym domu? - spytał Bleys. - Tylko chłopiec... - Dahno machnął ręką, Ŝeby pokazać, iŜ liczba nie jest waŜna - ...i trzech starców, którzy są jego guwernerami: jeden Dorsaj, jeden z Harmonii, jak sądzę, i jeden Exotik. Bardzo starzy. Dom jest całkowicie zautomatyzowany. Uśmiechnął się do Bleysa. - Chłopiec jest sierotą - tak jak ty czyja, panie wiceprezesie. Wstał. - Po tym, gdy zakwaterujemy Psy, pokaŜę ci plan domu i opowiem więcej o jego mieszkańcach - powiedział. - Mam dla Psów zarezerwowane miejsca. Umieścimy ich po dwóch w pokoju. Biorąc pod uwagę warunki bojowe, powinno to być dla nich wystarczające. Poza tym, nie moŜna uznać tego hotelu za niewygodny; nawet najmniejszych z jego pokoi. Bleys zorientował się, Ŝe myśli o chłopcu, o Halu Mayne.
Rozdział 38 Kiedy Bleys wszedł do swojego apartamentu w tym samym hotelu, wizja osieroconego chłopca znalezionego na statku kosmicznym nadal nie dawała mu spokoju. Związana z tym liczba zbiegów okoliczności była zbyt duŜa, by moŜna było łatwo przejść nad
tym do porządku dziennego. Opiekunowie tak małego dziecka musieli opuścić statek niewiele przed tym, gdy pojazd został znaleziony. Jakim cudem mogli być pewni, Ŝe tak się stanie, kiedy go porzucą? Po drugie, biorąc pod uwagę, Ŝe był to tak mały pojazd, który nie mógł zapewnić dziecku całkowitego bezpieczeństwa, skąd czerpali pewność, Ŝe malec, pozostawiony sam sobie, nie zacznie ciągnąć za dźwignie, których nie powinien dotykać i naciskać na guziki, których normalnie nie wolno mu było tknąć? Niemal trzyletni, był właśnie w okresie rozwoju, kiedy dziecku najbardziej spieszno do takiego eksperymentowania, gdy tylko Władza zniknie z pola widzenia. Po trzecie, myślał Bleys, opadając w dół na jednej z tarcz windy, a potem wysiadając z niej na swoim piętrze, co w ogóle kazało im porzucić Hala Mayne’a? Przypuszczalnie dorosły czy dorośli, byli absolutnie zdrowi na ciele i umyśle, gdyŜ inaczej nie potrafiliby przyprowadzić takiego statku w pobliŜe Ziemi, dzięki czemu znalezienie go stało się bardziej prawdopodobne. Większość ludzi nie rozumiała przyprawiającego o zawrót głowy ogromu przestrzeni kosmicznej, tak jak przez setki lat mieszkańcy Starej Ziemi nie byli świadomi, jak olbrzymia jest objętość wody wypełniającej morza i oceany całego świata. Poza tym, pomyślał Bleys, kiedy otworzył drzwi swojego apartamentu i wszedł do niego, powodując, Ŝe wszędzie wokół zapłonęły światła, ciekawe było wychowanie chłopca, które zapewnili mu jego nieznani opiekunowie. Dorsaj, Zaprzyjaźniony i Exotik jako nauczyciele. Najwyraźniej przyświecała temu intencja, by dziecko dorastało, zaznajamiając się jednocześnie z trzema głównymi Kulturami. Dlaczego? Musiał być jakiś powód po temu, dlaczego chłopiec wzrastał, poznając te trzy, bardzo róŜne punkty widzenia. Wyglądało to tak, jakby ci, którzy go porzucili, przewidywali dla chłopca jakąś szczególną przyszłość, kiedy juŜ dorośnie. A jeśli mieli taki zamysł, to co mogło nim być? MoŜe wpojenie cech trzech Kultur mieszkańcom Ziemi? Była to jakaś odpowiedź, ale umysł Bleysa nie akceptował jej. Przygotowania były zbyt staranne jak na tak jasny cel. W wyraźny sposób tym, czego Bleys potrzebował, była większa ilość danych o samym chłopcu, i o wszystkim, co było z nim związane. Usiadł na jednym z miękkich, unoszących się siedzisk z podłokietnikami, ledwie zauwaŜając, Ŝe - podobnie jak te w apartamencie Dahno - były wykonane na jego gabaryty. Jeśli tym, czego potrzebował, była informacja, to nie było nic łatwiejszego do uzyskania. Hotelowy system komunikacji połączy go z pracującą dwadzieścia cztery godziny na dobę siecią bibliotek i archiwów na całej Starej Ziemi. Jedynym miejscem, do którego nie będzie miał dostępu, jest Encyklopedia Ostateczna, unosząca się gdzieś na orbicie nad jego głową. Gdy siedział wyprostowany w swoim fotelu, uderzyła go dziwna myśl. Encyklopedia Ostateczna miała znajdować się na specjalnej, stacjonarnej orbicie, na której utrzymywały ją silniki sterujące, gdy na skutek oddziaływania grawitacji zagraŜało jej zejście z kursu. Gdzie, dokładnie, się znajdowała? Ciekawie byłoby dowiedzieć się, nad jakim miejscem na powierzchni Ziemi wisiała. Połączył się ze słuŜbą biblioteczną i zadał pytanie. Natychmiast przyszła odpowiedź. Sprawdził podane mu koordynaty z połoŜeniem posiadłości, którą Dahno polecił mu zająć następnego dnia. To nie mógł być przypadek. Encyklopedia Ostateczna unosiła się dokładnie nad tym właśnie miejscem, chociaŜ całe mile nad powierzchnią Ziemi. To coś więcej, niŜ zwykły zbieg okoliczności, pomyślał Bleys, gdyŜ w celu utrzymania satelity - czym w istocie była Encyklopedia Ostateczna - w ustalonym punkcie
orbity ziemskiej przebiegającej z dala od równika, silniki sterujące sputnika musiałyby pracować bez przerwy, by sprostać temu zadaniu. Zwykłe geostacjonarne orbity, jak nazywano takie ustalone pozycje, musiały znajdować się nad równikiem. Bleys połączył się ponownie z biblioteką. Tak, Encyklopedię Ostateczną umieszczono celowo na takiej orbicie dziewięćdziesiąt dwa lata wcześniej. Był to jedyny, dowiedział się Bleys, ziemski satelita na „dynamicznej orbicie geostacjonarnej”. Dlaczego zatem tak było, jeśli nie dlatego, Ŝe ktoś odpowiedzialny za Encyklopedię chciał się przyglądać cały czas młodemu Halowi Mayne, kiedy ten dorastał. To takŜe było naciągnięte przypuszczenie. W tym momencie wrodzona ciekawość Bleysa była rozgrzana do białości. Przeglądał wszystkie informacje, jakie tylko dało się znaleźć na temat ocalenia chłopca, sprzedaŜy kosmicznego krąŜownika, w którym go znaleziono i dorastania Hala aŜ po dzień dzisiejszy. Historia Mayne’a była nadzwyczaj skromnie udokumentowana. Nie było Ŝadnych informacji, o których warto by było wspomnieć. Jego posiadłość leŜała głęboko w górach Skalistych, w miejscu, które nie było ani dogodne, ani atrakcyjne dla nikogo innego, i obejmowała spory kawał ziemi, ciągnący się szerokim pasem od brzegu górskiego jeziora, przez las, po nagie skały pionowych górskich szczytów. Po dwóch godzinach Bleys zakończył swoje poszukiwania w stanie ducha, który był dla niego niezwykły - nadzwyczajnego zniechęcenia. Na temat chłopca i jego guwernerów, którzy - zdawało się - pojawili się w odpowiednim czasie, by ich wynajęto, dostępnych było niewiele więcej informacji, niŜ pierwotnie podał mu Dahno. Był teraz bardziej niŜ normalnie zainteresowany posiadłością, którą zobaczy jutro i ludźmi, których tam spotka. Celowo odsunął od siebie myśl o nich, więc mógł zająć się bardziej przyziemnymi sprawami, takimi jak zebranie razem Psów, załatwienie samolotu, który by ich tam przewiózł i zdobycie map, jakie pozwoliłyby im wylądować opodal posiadłości i wślizgnąć się na jej teren. Na szczęście jedną z umiejętności, którą ci wyszkoleni młodzi ludzie opanowali, była zdolność cichego poruszania się bez zwracania niczyjej uwagi. Przygotował wszystko i połoŜył się spać. Polecieli o świcie następnego dnia samolotem, który pilotował Bleys. Kiedy zbliŜyli się do posiadłości - która istotnie znajdowała się na odludziu - uległ ciekawości do tego stopnia, Ŝe wzbił się na duŜą wysokość i osiągnął punkt, z którego mógł spojrzeć na nią pod ostrym kątem. Ale na ekranie podglądowym widział zbliŜenie zabudowań i otaczającego je terenu. Budynek stał między skalistymi górami w płytkiej, ukształtowanej jak misa dolinie, zwróconej lekko na południowy-wschód. Dom był otoczony przez wysokopienne sosny, które ciągnęły się aŜ do połowy zboczy pobliskich wzgórz i urwisk. Do najbliŜszej zamieszkanej okolicy było co najmniej dwadzieścia rnił, nieco ponad trzydzieści kilometrów, ale sam dom był duŜy i wyglądał na luksusowy. Stał w płaskiej części misy, zwrócony dokładnie na południowy-wschód; przed nim znajdowało się niewielkie jezioro, do którego prowadziła ścieŜka. Inne dróŜki wiodły między sosny, gdzie znikały, zasłonięte przez gałęzie. Z tyłu statku powietrznego, za plecami Bleysa, niecierpliwość pięciu Psów niemal promieniowała z ich ciał jak nasilający się Ŝar. Było to, jak powiedział Dahno, idealne miejsce, w którym przywódcy róŜnych planetarnych organizacji Innych mogli odbyć spotkanie; i jeśli rzeczywiście w całkowicie zautomatyzowanym domu mieszkało tylko czworo ludzi, trzej starzy guwernerzy i chłopiec, to było mało prawdopodobne, by ktokolwiek zakłócił im spokój podczas narady. Jednocześnie cała sprawa powodowała, Ŝe Bleys czuł nieustający niepokój. Z zasady
nie lubił bałaganu; chodziło po prostu o to, Ŝe chłopiec i jego guwernerzy nie istnieli w mentalnym kosmosie Bleysa, póki brat nie powiedział mu o nich. Nie było w tym nic nadzwyczajnego; we wszechświecie Ŝyły niezliczone miliony ludzi, których Bleys nie znał, jednak z większością z nich nie była związana podobna zagadka. W jaki sposób mógł przetrwać na pokładzie dryfującego w przestrzeni statku kosmicznego dwulatek, którego opuścili wszyscy dorośli? Do tego naleŜy dodać znamienny fakt, Ŝe statek był przestarzały - chociaŜ pojazdy kosmiczne sprzed osiemdziesięciu lat nie róŜnią się tak bardzo od współczesnych. Tylko Ŝe kiedy starsze statki były zmiennofazowe, dostarczało to czasowego dyskomfortu pasaŜerom, co nie było prawdą w odniesieniu do obecnych pojazdów. I w końcu, cóŜ za interesujący, niezwykle pomyślny zbieg okoliczności, Ŝe gwiazdolot mający na pokładzie prawie niemowlaka został znaleziony niemal na ziemskiej orbicie. Szansę na to, by znaleźć cokolwiek w kosmosie, nawet w pobliŜu Ziemi, były tak niewielkie, Ŝe te przemawiające przeciwko moŜliwości natrafienia na ten konkretny statek, podczas gdy dzieciak nadal by Ŝył, musiały być astronomicznie duŜe. Faktem było, Bleys musiał przyznać to w końcu przed sobą samym, Ŝe ten chłopiec staniowił wyjątek w całym modelu przyszłości, nad którą pracował; był potencjalnym kijem w szprychach jego planów. Dlaczego miało tak być, tego nie wiedział na pewno. Ale niepokoiło go samo istnienie Hala Mayne’a. Były to jednak pytania, które musiały poczekać do momentu, kiedy Bleys będzie miał więcej czasu, Ŝeby znaleźć na nie odpowiedzi. Kwestią chwili było przejęcie domu i zapanowanie nad jego mieszkańcami. Oddalił się od posiadłości i skrył się po drugiej stronie przełęczy, a potem wrócił, lecąc na małej wysokości i wylądował jakieś dwa kilometry od skraju doliny i od samego domu. Posadził spokojnie samolot i odwrócił się do pięciu Psów. - Dobra - rzekł. - Ruszamy. Trzymajcie się blisko mnie. Róbcie dokładnie to, co powiem. I w Ŝadnym wypadku nie strzelajcie do nikogo, póki nie wydam warn rozkazu. Opuścili statek i zaczęli zbliŜać się do domu z kierunku, który wyprowadziłby ich na stronę zabudowań zwróconą ku górom, a przeciwną tej od jeziora. Z połoŜenia okien w budynku naleŜało wnosić, Ŝe było najmniej prawdopodobne, by mieszkańcy wyglądali z tej strony intruzów. Pomimo tego, na polecenie Bleysa, kryli się i starali się podkraść niepostrzeŜenie. Kiedy w końcu ujrzeli za drzewami dom, Bleys przywołał do siebie pięciu bojówkarzy i poinstruował ich szeptem: - Wy dwaj - powiedział, wskazując za kaŜdym razem dwóch bojówkarzy - wyjdziecie zza krzaków na tył tarasu i obejdziecie go z boków. Wy dwaj z lewej, a wy dwaj z prawej; i pamiętajcie, wchodzicie nie do domu, ale na taras wychodzący na jezioro; tam, gdzie podczas lądowania widziałem dwóch ludzi. Odwrócił się do ostatniego Psa. - Ty - powiedział - idziesz za mną. Pójdę prosto do widocznych przed nami tylnych drzwi domu, a ty będziesz szedł za mną w takiej odległości, by dzieliła nas przestrzeń jednego pokoju. Trzymaj się niewidziany, ale obserwuj, czy nie zostałem schwytany lub zaskoczony w jakikolwiek inny sposób. Wtedy ujawnisz się i pomoŜesz mi. Zrozumieliście? Pięciu bojówkarzy skinęło głowami. Bleys przyjrzał się ich twarzom. KaŜda była inna. Chybajedynym podobieństwem między nimi było to, Ŝe wszyscy byli brunetami. Poza tym, jeden drugiego niczym nie
przypominał. Szczególnie kontury ich twarzy były bardzo róŜne - od kanciastych do owalnych. Tym niemniej Bleys nie mógł pozbyć się wraŜenia, Ŝe wszyscy są identyczni, bliscy sobie jak bracia, wyciosani z jednego kloca drewna. - Dobra - rzekł. - Jeśli macie jakieś pytania, to zadajcie je teraz. Czekał, ale Ŝaden Pies nie odezwał się. - Bardzo dobrze. Pamiętajcie, wy, którzy nadejdziecie z boków, Ŝe macie trzymać się w ukryciu za krzakami, póki nie zobaczycie mnie na tarasie. Ten, który idzie ze mną, takŜe trzyma się poza zasięgiem wzroku, póki nie wyjdę na patio. W porządku, idziemy. Odwrócił się; dla bardzo praktycznych powodów wyrzucił z głowy myśli o piątce pozostałych męŜczyzn. Była tylko jedna osoba, na której mógł tutaj naprawdę polegać, i tą osobą był on sam. I to pomimo faktu, Ŝe był nieuzbrojony, podczas gdy tamci mieli pistolety. Oczywiście, nie moŜna było przywieźć broni na Ziemię. Wszystkie światy miały bardzo ostre przepisy dotyczące wwozu broni pochodzącej z innych planet. KaŜdy schwytany na próbie takiego przemytu był natychmiast deportowany na planetę, z której przyleciał. By być pewnymi, Ŝe deportacja dojdzie do skutku, wszystkie rządy planet czyniły odpowiedzialnymi za tę procefurę kosmiczne firmy przewozowe. Z kolei kompanie kosmiczne, w celu ochrony własnych interesów, wymagały, by wszyscy pasaŜerowie wnosili podwój na opłatę za przelot; tak samo uczynił Bleys, opuszczając Zjednoczenie - zapłacił za siebie i za towarzyszącą mu piątkę męŜczyzn. Gdy pasaŜer, który leciał w jedną stronę, przeszedł przez kontrolę celną na planecie przeznaczenia, otrzymywał z powrotem od przewoźnika połowę opłaty w takiej walucie, w jakiej została uiszczona. JednakŜe Dahno wyjął w hotelu pięć pistoletów próŜniowych i dał je Psom. Nie wyjaśnił ani im, ani bratu, skąd wziął broń, a Bleys nie miał ochoty pytać go o to. Gdyby to od niego zaleŜało, bojówkarze nie dostaliby Ŝadnej broni albo mieliby jej imitację lub nienaładowane pistolety. To nie robiło róŜnicy. Chciał rozegrać sytuację, nie raniąc nikogo. Kiedy Psy, bezgłośnie, zniknęły między drzewami po lewej i po prawej stronie, Bleys ruszył przed siebie ku tyłowi domostwa i zatrzymawszy się nieco z boku zajrzał przez okno znajdujące się obok drzwi. Zobaczył, Ŝe w pomieszczeniu za drzwiami nikogo nie było. Nadal jednak zachowywał ostroŜność, kiedy obrócił gałkę i otworzył drzwi najciszej, jak to było moŜliwe. Wszedł do pomieszczenia słuŜącego najwyraźniej za przebieralnię - było to miejsce, gdzie zdejmowano, wieszano, układano na stelaŜach lub składano w inny sposób noszone na zewnątrz ubrania, na których moŜna by wnieść do domu błoto. Jednak do jego butów, zauwaŜył Bleys, przylgnęły tylko sosnowe igły. Przez uchylone wewnętrzne drzwi zerknął w głąb korytarza, który w prawo prowadził do kuchni, a w lewo w stronę kilku zamkniętych drzwi - sypialni lub innych pomieszczeń. PoniewaŜ widział z powietrza, Ŝe dwaj mieszkańcy posiadłości są na zewnątrz, Bleys domyślał się, Ŝe w domu nie jest specjalnie tłoczno, więc ruszył cicho w kierunku kuchni i przekonał się, Ŝe w niej takŜe nikogo nie ma; przeszedł przez pomieszczenie kuchenne i wszedł do jadalni. Z niej wkroczył do wielkiego salonu; idąc nadal w tym samym kierunku, w jakim poruszał się wtedy, gdy zakradł się przez tylne drzwi domu, wszedł do biblioteki. Ściany były wysokie na cztery metry, a półki zastawione ksiąŜkami. PrzewaŜnie nie współczesnymi ksiąŜkami, które wsuwa się do czytacza, ale zabytkowymi artefaktami złoŜonymi z okładek i zadrukowanych stron. Na przekór sobie, Bleys zmitręŜył nieco czasu i przeszedł się wzdłuŜ półek, by przekonać się, co zawierały. Zobaczył niezliczone dzieła klasyki w wielu językach i
stwierdził, Ŝe czuje się na wpół odurzony zapachem skóry i papieru. To było pomieszczenie, które wywoływało fascynację, jaką odkrył w literaturze. Przekonał się, Ŝe zachwyciły go elegancja i doskonałość, kryjące się między sztywnymi okładkami stojących na półkach dzieł. Mógłby tu spędzić mnóstwo czasu, gdyby to było rozsądne. Prawdopodobnie, pomyślał, spędziłby w tym pokoju większość Ŝycia, póki nie przeczytałby wszystkich ksiąŜek. W chwili, gdy Bleys zbliŜył się do przeciwległej ściany z francuskim oknem, które wychodziło na patio, dotarł do działu poezji. Na wyściełanym siedzisku unoszącego się fotela leŜała gruba, oprawna w brązową skórę ksiąŜka; zamknięta, ale z włoŜoną zakładką, zaznaczającą miejsce, gdzie skończono lekturę. Ze zwykłej ciekawości Bleys podniósł tom i otworzył go na zakładce; chciał się przekonać, co to była za ksiąŜka. Trzymał w rękach antologię poezji Alfreda Noyesa, pisaną dwudziestowiecznym angielskim. Noyes, urodzony w dziewiętnastym wieku, został niemal całkowicie zapomniany, ale odkryto go ponownie w dwudziestym wieku i uznano za artystę, jakim istotnie był. Brązowa skórzana zakładka zaznaczała poemat Robin Hood. Środkowy romb zakładki leŜał na wysokości kwestii jaką Oberon, król wróŜek, wygłaszał do członkini swego orszaku, opowiadając o Robinie, który ocalił niegdyś jedną z nich. Bleys miał właśnie odłoŜyć ksiąŜkę na miejsce, gdy przez szybę ujrzał dwóch starych męŜczyzn, stojących na tarasie. Jeden był całkiem siwy i silnej postury; drugi - w stroju Exotika - takŜe był bardzo wiekowy, ale miał niemal pozbawioną zmarszczek twarz, co było charakterystyczną cechą wielu starych Exotików. Widok Exotika sprawił, Ŝe w mózgu Bleysa coś zaskoczyło. Tym drugim musiał być Dorsaj; patrząc na niego przez szybę francuskiego okna, Ahrens powiedział sobie, Ŝe powinien był rozpoznać w nim Dorsaja na pierwszy rzut oka, chociaŜ ten człowiek dawno temu przekroczył wiek wojskowej przydatności. Musieli to być dwaj spośród trzech guwernerów chłopca. Bleys przysunął się bliŜej do balkonowego okna, tworzącego jedna ze ścian pokoju. Jeśli wsłuchał się uwaŜnie, mógł teraz zrozumieć, co mówili starcy.
Rozdział 39 - Nie wiem - mówił Exotik; wyjął z kieszeni swojej szaty coś, co wyglądało jak sześcian o dwucalowej krawędzi, i pokazał to rozmówcy. - Przeczucie oraz to ostrzeŜenie. - Kolejne z twoich exotikowych czarów - warknął Dorsaj, ale wydany przez niego pomruk był tylko w połowie lekcewaŜący. - Pójdę ostrzec Obadiaha. - Nie ma na to czasu - Exotik wyciągnął szczupłą, lekko guzowatą dłoń i powstrzymał towarzysza. - Obadiah od lat jest gotów na spotkanie swojego osobistego Boga, a w kaŜdej chwili mogą się tu pojawić oczy obserwujące, co robimy. Im mniej będziemy wyglądać na takich, którzy się czegoś spodziewają, tym większe szansę na ucieczkę ma Hal. Hal Mayne, pomyślał Bleys; oczywiście, najpierw zatroszczyli się o chłopca. W milczeniu, Dorsaj rozglądał się chwilę, a potem Exotik powiedział coś tak cicho, Ŝe Ahrens tego nie dosłyszał. - Zostanie - rzekł Dorsaj ponuro. - Nie jest juŜ chłopcem, a męŜczyzną. Ty i Obadiah wciąŜ o tym zapominacie. - MęŜczyzną? W wieku szesnastu lat? - spytał Exotik. - Tak szybko minął czas? - Jest dostatecznie męski - Dorsaj chrząknął. - Kto nadchodzi? Lub co?
- Nie wiem - odparł Exotik. - To, co ci pokazałem, to po prostu urządzenie ostrzegające o gwałtownym wzroście ciśnienia energii ontogenetycznych kierujących się w naszym kierunku. Pamiętasz zapewne, Ŝe jedną z ostatnich rzeczy, jaką mogłem zrobić na Marze, było sprawienie, Ŝeby przeprowadzili dla chłopca obliczenia ontogenetyczne. Wykazały wysokie prawdopodobieństwo jego wejścia w konflikt ze spiętrzeniem ciśnień obecnych sił historycznych, zanim osiągnie wiek siedemnastu lat. Słowa „siły historyczne” uderzyły Bleysa niczym coś materialnego. Na dłuŜszą metę to właśnie siły historyczne stanowiły przedmiot jego troski. UwaŜał rozumienie ich przez siebie za coś wyjątkowego i osobistego. Wiedział - jak wszyscy - Ŝe Exotikowie mieli niegdyś znakomitą międzygwiezdną słuŜbę informacyjną, ale uwaŜał, Ŝe czasy jej świetności juŜ przeminęły. Skąd mogli wiedzieć o historycznych siłach, których istnienie on sam wydedukował jedynie na podstawie fragmentów informacji, poznanych dzięki lekturom? Ponownie skierował uwagę na taras. Stracił część tego, co przed chwilą mówił Dorsaj. - Nie daj się zwieść! - przerwał mu Exotik tonem niemal ostrym, jak na kogoś o jego pochodzeniu i wychowaniu. - Przejawem tych energii będą ludzie lub rzeczy, tak jak tornado jest efektem spadku ciśnienia. MoŜe... - przerwał, gdyŜ Dorsaj odwrócił od niego wzrok. - O co chodzi? - Prawdopodobnie Inni - powiedział cicho Dorsaj. Bleys ponownie doznał wstrząsu. Postępowanie Dahno nie skupiało się na ukrywaniu tej nazwy, ale teŜ brat nie rozgłaszał jej nachalnie. Ani na Kultis, ani na Marze, dwóch światach Exotików, nie usiłowano nawet zakładać oddziałów organizacji z tego prostego powodu, Ŝe nie sprawdziłyby się tam. Jaki zatem powód miałby ten Dorsaj, by wspominać teraz o Innych, nie mówiąc juŜ o tym, by miał się czuć zaniepokojony z ich powodu? Zadarł głowę, jakby wąchał chłodnie powietrze popołudnia. - Czemu tak mówisz? - Exotik rozejrzał się wokoło; zdawało się, Ŝe oczekuje, iŜ Inni wyrosną z posadzki patio. - Nie jestem pewien. Przeczucie - odparł Dorsaj. Exotik zmarszczył twarz. Mruknął coś tak cicho, Ŝe Bleys tego nie dosłyszał. - Czemu? - warknął Dorsaj. Odpowiedź takŜe była zbyt cicha, by dało sieją usłyszeć. Bleys przysunął się bliŜej okna. - Inni nie są diabłami! - warknął w odpowiedzi Dorsaj, nie zadając sobie trudu, by ściszyć głos. - Zmieszaj swoją krew z moją i Obadiaha, jeśli chcesz wymieszaj razem krew wszystkich Kultur, a wciąŜ uzyskasz człowieka. Ludzie spłodzą ludzi - nic innego. Nie wyciągniesz z garnka nic, czego tam wcześniej nie włoŜyłeś. - Inni to hybrydy - powiedział Exotik. - Ludzie złoŜeni z pół tuzina talentów, w jednej skórze. Bleys pozwolił, by sardoniczne echo tych słów brzmiało mu w głowie. śeby tylko się okazało, Ŝe szkoleni przez Dahno mają choćby po dwa, po trzy talenty, by o pół tuzinie nie wspomnieć! Potencjalnie, mieli te uzdolnienia, ale niewiele z nich zaczęło się ujawniać. Nagle zamyślił się głębiej. Być moŜe, gdy ci szkoleni przeniosą się do podorganizacji na innych planetach, niektóre z ich talentów zaczną rozkwitać. Będzie musiał się temu przyjrzeć. Jeśli tak... - No i co z tego? - burczał Dorsaj za prowadzącymi na patio drzwiami. - Człowiek rodzi się, Ŝyje i umiera. Jeśli Ŝyje dobrze i dobrze umiera, jako róŜnica, co go zabije? - Ale to nasz Hal... - Który kiedyś musi umrzeć, jak wszyscy. Weź się w garść! Czy Exotikowie nie mają
kręgosłupów moralnych? Exotik wziął głęboki oddech i wyprostował się. Stał, wysoki, i oddychał głęboko w taki sposób, jaki Bleys widział tylko raz w Ŝyciu w wykonaniu Exotika - w aurze spokoju, która była niemal widoczna. - Masz rację - powiedział Exotik. - Przynajmniej Hal posiada wszystko, co mogliśmy mu dać we trzech - umiejętności i wiedzę. I ma w sobie potencjał, by stać się wielkim poetą, jeśli przeŜyje. - Poetą! - powiedział Dorsaj. - Jest kilka tysięcy bardziej uŜytecznych rzeczy, które mógłby zrobić ze swoim Ŝyciem. Poeci... Urwał nagle, äw tym samym momencie Exotik schował dłonie w szerokich rękawach swojej niebieskiej szaty. - Ale poeci równieŜ są ludźmi - odezwał się Exotik, jakby uczestniczył wjakiejś pogodnej, akademickiej dyspucie. - Dlatego właśnie, spośród dziewiętnastowiecznych poetów tak wysoko cenię sobie Alfreda Noyesa. Znasz Noyesa, prawda? Bleys stał się nagle czujny. Exotik wyczuł w jakiś sposób obecność jego i Psów. - A powinienem? - mówił teraz Dorsaj. - Tak sądzę - odparł Exotik. - Oczywiście przyznaję, Ŝe obecnie ze wszystkich jego poematów pamięta się tylko o The Highwayman. Ale Opowieści z syreniej tawerny i ten jego długi poemat, Sherwood - oba mają w sobie geniusz. Wiesz, ta część, w której Oberon, król elfów i wróŜek, mówi swoim poddanym, Ŝe Robin Hood umrze i wyjaśnia, czemu wróŜki są mu coś winne... - Nigdy tego nie czytałem - chrząknął Dorsaj. - A więc zacytuję ci - zaoferował się Exotik. - Oberon mówi do swoich poddanych i opowiada im o jednej z nich, którą Robin uratował kiedyś z czegoś, co jak sądził, nie jest niczym groźniejszym od pajęczej sieci. Noyes wkłada w usta Oberona następujące słowa: ...Uratowałją z uścisków czarnoksięŜnika, Tej okrutnej i mrocznej odwiecznej tajemnicy, Którą wszyscy znamy i wzbraniamy się przed nią... Exotik urwał. Przez francuskie okno Bleys widział, Ŝe tamten patrzy na trzymającego pistolet próŜniowy Psa, który w ciemnym garniturze wyszedł z krzaków bzu za Dorsajem. Chwilę później wynurzył się drugi bojówkarz i stanął obok pierwszego, a potem z zarośli na przeciwległym końcu tarasu wyłonili się dwaj pozostali. Cztery pistolety mierzyły w dwóch starych męŜczyzn. Przez francuskie okno Bleys takŜe widział bojówkarzy i nagle poczuł zimną pasję. Teraz było zbyt późno, by dało się podsłuchać coś więcej, ale być moŜe mógł jeszcze ocalić coś z tego, co moŜna by nazwać cywilizowanym porwaniem. Wyszedł przez balkonowe drzwi, mówiąc: - ... Wydobył ją tak delikatnie, Ŝe ani jedna z tęczy lśniących na jej skrzydłach, przyćmiona nie została... Bleys dokończył recytowaną przez Exotika kwestię najbardziej wibrującym, robiącym wraŜenie głosem. Nadał trzymał znalezioną ksiąŜkę, włoŜywszy palec między jej kartki. - Ale chyba dostrzega pan - ciągnął, zwracając się do Exotika - jak obniŜa loty po tym przebłysku siły, który pan zacytował, tworząc zaledwie poezję ładną i ozdobną? Natomiast, gdyby zamiast tego wybrał pan pieśń Blondina Minstrela, z tego samego poematu. Bleys podniósł głos i nastroił go wysoko; niemal śpiewał teraz: Na wąskiej drodze rycerzu
Dokąd chcesz jechać, mój panie? Odpowiedź padła: „Do przodu” „Miłości mej na spotkanie!” - Wtedy musiałbym się z panem zgodzić. Exotik skłonił głowę lekko, uprzejmie, a Bleys pomyślał, Ŝe go wzruszył. Tamten, szkolony przez całe Ŝycie w tym, by reagować na kaŜdą najdrobniejszą subtelność musiał z pewnością rozumieć tak samo, jeśli nie lepiej niŜ sam Bleys, geniusz kryjący się w tych wersach. A Ahrens wiedział, Ŝe tworzył słowami i głosem - całą swoją postacią - wysokiej próby przedstawienie. Jednak odpowiedź Exotika ograniczyła się do słów: - Nie wydaje mi się, Ŝebyśmy się znali. - Nazywam się Ahrens. Bleys Ahrens - odparł. - I nie macie powodów ao obaw. Nikomu nie stanie się krzywda. Po prostu chcielibyśmy uŜyć waszej posiadłości na krótkie spotkanie, przez dzień lub dwa. Uśmiechnął się do Exotika. WytęŜał wszystkie swoje siły, by wydać się sympatycznym tym dwóm starcom - przemawiał głosem, uśmiechem i mową ciała. śaden z nich nie okazał Ŝadnej reakcji, ale młode Psy o bladych twarzach patrzyły na niego z uwielbieniem. - My? - spytał Exotik. - Och, rodzaj klubu. Szczerze mówiąc, lepiej, Ŝebyście w ogóle nie przejmowali się tą sprawą - spojrzał na jezioro i rosnący w jego pobliŜu las. - Powinna was tu być jeszcze dwójka, nieprawdaŜ? - powiedział, odwracając się ponownie do męŜczyzn. - Jeszcze jeden w waszym wieku i wasz podopieczny, chłopiec o nazwisku Hal Mayne. Gdzie mogą teraz być? Exotik pokręcił głową, wyglądając na skonfundowanego. Bleys odwrócił się do Dorsaja, który patrzył na niego obojętnym wzrokiem. - CóŜ, znajdziemy ich - stwierdził Bleys pewnym tonem; spojrzał ponownie na Exotika. - Wie pan, naprawdę chciałbym spotkać tego chłopca. Będzie miał teraz... ile, szesnaście lat? ChociaŜ głos tego nie zdradzał, to w pytaniu kryła się tęsknota. Exotik skinął głową. - Czternaście lat, od kiedy został znaleziony... - Bleys zawahał się. - Musi mieć niecodzienne zdolności. Musiał je mieć, skoro przeŜył jako dziecko ledwie potrafiące chodzić, samotne na zniszczonym statku, nie wiadomo jak długo dryfującym w przestrzeni. Czy kiedykolwiek odkryto, kim byli jego rodzice? - Nie - odparł Exotik. - Dziennik pokładowy podawał tylko jego nazwisko. - Nadzwyczajny chłopiec... - stwierdził Bleys. Rozejrzał się po tarasie. - Mówi pan, Ŝe nie wie, gdzie w tej chwili się znajduje? - Nie - powtórzył Exotik. Bleys spojrzał pytająco na Dorsaja. - Komendancie? Tamten prychnął pogardliwie. Bleys uśmiechnął się, ale Dorsaj stał przed nim niewzruszony, nie dający się zmiękczyć. Bleys poddał się. - Nie akceptuje pan Innych, takich jak ja, prawda? - zapytał. - Ale czasy się zmieniły, Komendancie. - Tym gorzej - odezwał się Dorsaj, a Bleys poczuł suchą pogardę, która kryła się w słowach jak ostry szpikulec.
- Ale prawdziwie - odparł. - Czy pomyśleliście kiedyś, Ŝe wasz chłopiec moŜe być jednym z nas? Nie? CóŜ, przyjmijmy, Ŝe porozmawiamy o czym innym, jeŜeli ta sugestia pana niepokoi. Nie sądzę, Ŝeby podzielał pan upodobania poetyckie swojego kolegi nauczyciela? Powiedzmy, coś takiego jak „Śmierć Artura” Tennysona - poezja o męŜczyznach i wojnie? - Znam to - odpowiedział Malachi. - Niezłe. - A więc powinien pan wiedzieć, co król Artur ma do powiedzenia na temat zmieniających się czasów - powiedział Ahrens. - Czy pamięta pan kiedy Artur i Sir Bedivere zostają na końcu sami i Sir Bedivere pyta Artura, co się teraz stanie ze zgromadzeniem Okrągłego Stołu i królem ruszającym do Avalonu. I co na to odpowiada Artur? - Nie - odpowiedział Malachi. - Odpowiada... - I ponownie głos Ahrensa zabrzmiał całą mocą swojego bogactwa Przemija dawny ład, by nastał nowy - Ahrens przerwał i znacząco popatrzył na byłego Ŝołnierza. - ...Bóg rozmaicie wypełnia swą wole. By świat nie skarlał w jednym obyczaju. wtrącił ochrypły głos z boku. Wszyscy obrócili się i ujrzeli chudego, starszego - nawet bardzo wiekowego Zaprzyjaźnionego, którego przez francuskie okno wyprowadzał pod bronią piąty z młodych bojówkarzy. - Zapomniał pan dokończyć cytatu - zwrócił się chrapliwym głosem do Bleysa. - I to odnosi się równieŜ do waszego rodzaju, Inni. W oczach Boga, nie jesteście niczym więcej niŜ smuŜką dymu i ostatnim dźwiękiem cymbałów. Z jego woli teŜ moŜecie zostać potępieni - o, tak! Szedł, a oni wszyscy go obserwowali, aŜ w końcu dotarł do Bleysa i przy ostatnich słowach strzelił mu palcami przed nosem. Bleys przekonał się, Ŝe się śmieje i stwierdził, Ŝe ledwo panuje nad sobą. Wstrząsnęło nim uświadomienie sobie pewnych faktów. - StraŜ! - warknął. Bojówkarze wyczytali z tonu jego głosu, jaki popełnili błąd - trzech spośród czterech obecnych przestało mierzyć w Exotika i Dorsaja, kierując broń na Zaprzyjaźnionego, a kiedy ten strzelił palcami; tylko jeden celował nadal w Dorsaja. Niemal skuliwszy się na skutek tonu głosu Bleysa, Psy zwróciły broń w stronę pierwotnych celów. - Głupcy, młodzi głupcy! - powiedział cicho Ahrens do bojówkarzy. - Spójrzcie na mnie! WyraŜające poczucie winy, psie spojrzenia ponownie skierowały się na niego. - Maranin - Bleys wskazał Exotika - jest niegroźny. Jego lud nauczył go, Ŝe przemoc kaŜda przemoc - zniekształciłaby jego procesy myślowe. A Fanatyk wart jest moŜe jednego pistoletu. Ale widzicie tego męŜczyznę, tam? Wskazał milczącego Dorsaja. - Gdybym zamknął któregoś z was z nim w ciemnym pokoju, tak jak jesteście uzbrojeni, nie miałbym cienia nadziei, Ŝe zobaczę go jeszcze Ŝywego. Urwał, podczas bojówkarze błagali całą swoją postawą o wybaczenie. - Trzech z was niech pilnuje komendanta - powiedział Bleys, pewny w końcu, Ŝe osiągnął cel. - A pozostała dwójka niech uwaŜa na naszego religijnego przyjaciela. Ja podejmę się próby obrony mojej osoby przed Maraninem. Uśmiechnął się, zachęciwszy ich tym dowcipem, by się rozluźnili. Pistolety zmieniły połoŜenie; Ŝaden nie celował w Exotika. Bleys spojrzał ponownie na Zaprzyjaźnionego.
- Nie jest pan szczególnie kochanym typem człowieka, z czego chyba zdaje sobie sprawę? - rzekł. Tamten stał, idealny okaz Zaprzyjaźnionego i ta postawa wywołała w duszy Bleysa echo lat spędzonych u Henry’ego. Umysł przypomniał o solidności Henry’ego, o spokoju zgarbionego Grega. Stojący przed nim starzec - Obadiah Testator, jak dowiedział się w bibliotece wyglądał jak przysłowiowy Fanatyk. Był chudy jak kij - sama pomarszczona czarna skóra i kości, jakby całe lata temu zredukowane przez śmierć do obrębu czaszki. Ale ta czaszka zdawała się promieniować od wewnątrz i Bleys pojął, Ŝe w ognistych, jastrzębich oczach błyszczała swego rodzaju uciecha. Bleys spojrzał jeszcze raz na starca. Na jego twarzy malował się wyraz takiej wiary, jakiej Ahrens ani nie był w stanie podkopać, ani jej zrozumieć. A w wyraŜających zdecydowanie starczych oczach, które oddawały mu spojrzenie, kryła się świadomość tej dzielącej ich róŜnicy. - Biada ci - powiedział Zaprzyjaźniony ze śmiertelnym spokojem. - Biada tobie, Inny i wszystkim twojego rodzaju. Jeszcze raz i jeszcze powiadam, biada ci! Przez chwilę Bleys patrzył mu nadal w oczy. Potem wzdrygnął się w duchu. Przeniósł wzrok z Zaprzyjaźnionego na jednego z mierzących w tamtego rewolwerowców. - Chłopiec? - zapytał. - Szukaliśmy... - odpowiedź była niemal szeptem. - Nigdzie go nie ma... nigdzie wokół domu. Czując potrzebę szybkiego działania, Bleys odwrócił się gwałtownie do Dorsaja i Exotika. - Gdyby był poza terenem posiadłości, jeden z was wiedziałby o tym? - Nie. On... - Exotik zawahał się - mógł wyruszyć na wycieczkę albo wspinaczkę w góry... Bleys skoncentrował się na jego oczach osadzonych w gładkiej twarzy. Skupił w swoim wzroku całą energię, starając się przykuć uwagę Exotika i wprawić go w stan lekkiej hipnozy, dzięki której mógłby, być moŜe, wydobyć z niego odpowiedź. - To naprawdę głupie z twojej strony - powiedział tamten cicho, oddając spojrzenie całkiem zwyczajnie, dobrotliwie. - Dowolna forma dominacji hipnotycznej wymaga przynajmniej nieświadomej współpracy obiektu. A ja jestem Exotikiem z Mary. Prawda zawarta w tych słowach sprawiła, Ŝe Bleysowi opadły ręce; a kiedy stwierdził, Ŝe ponownie traci kontrolę nad sytuacją, w duszy rozdzwoniły mu się dzwonki alarmowe. - Coś się tutaj dzieje... - powiedział, ale Exotik przerwał mu. - Najciekawszy jest fakt - powiedział Maranin - Ŝe mnie pan nie docenia. Wydaje mi się, Ŝe pewien generał powiedział kiedyś, Ŝe zaskoczenie jest warte całej armn... Mówiąc to, pokonał jednym skokiem kilka stóp dzielących go od Bleysa i chwycił go za gardło. Atak był niezdarny, wykonany przez niewytrenowane ciało kierowane przez niewyszkolony w tym umysł, ale był ostatnią rzeczą, jakiej Bleys się spodziewał. A jego rozkojarzony w ostatnich minutach mózg trwał w stanie swoistego stuporu, nawet, kiedy dzięki wytrenowanym odruchom, Ahrens odepchnął od siebie Exotika. Jednocześnie jeden z Psów, mierzących do tej pory w Zaprzyjaźnionego, strzelił do starego człowieka, który upadł na taras. W tym momencie rozproszenia uwagi zaatakował Zaprzyjaźniony - ale nie rzucił się na swojego straŜnika, ale na jednego z tych, którzy trzymał na muszce Dorsaja.
Sam Dorsaj znajdował się juŜ w ruchu od chwili, gdy tylko Exotik skoczył ku Bleysowi. Załatwił jednego z dwóch mierzących do niego z pistoletów ludzi, zanim pierwszy z nich wystrzelił. Dorsaj poruszał się tak szybko, Ŝe strzał drugiego go nie trafił. Dorsaj ściął ochroniarza jedną ręką, jakby to była jakaś mordercza róŜdŜka. Dalej w ruchu, odwrócił się i rzucił drugiego Psa na tor wyładowań pistoletów dwóch pozostałych bojówkarzy, którzy celowali wcześniej w Obadiaha; stało się to dokładnie w chwili, gdy ostatni uzbrojony męŜczyzna, złapany przez Zaprzyjaźnionego, wystrzelił dwukrotnie. Jednocześnie Dorsaj dosięgnął go i obaj padli na ziemię; strzelec wtoczył się na Dorsaja i było po wszystkim. DłuŜej trwało padanie ciał na ziemię, niŜ zabicie ludzi, pomyślał Bleys. Exotik leŜał naprzeciwko Zaprzyjaźnionego, który zdawał się patrzeć na swojego martwego przyjaciela. Patrząc na otaczającą go scenę, Bleys poczuł ponownie, jak bardzo wali mu serce. Zupełnie stracił kontrolę nad sytuacją. Dwaj jego bojówkarze leŜeli na ziemi, martwi; jeden, cięŜko ranny, spoczywał na boku. Powalony Zaprzyjaźniony leŜał z głową wykręconą w ten sposób, Ŝe jego otwarte i nieruchome oczy patrzyły obojętnie na Exotika. Nie ruszał się. Nie ruszał się teŜ człowiek, którego ściął Dorsaj, ani kolejny strzelec, którego były Ŝołnierz rzucił na linię strzałów dwóch Psów. Jeden z tych bojówkarzy, przewrócony przez owego pchniętego człowieka, zwijał się na tarasie, jęcząc dziwnie. Z pozostałych dwóch rewolwerowców jeden leŜał nadal na Dorsaju, a drugi, wciąŜ stojąc, kulił się, przytłoczony atakiem furii Bleysa. - Idioci, - powiedział znowu Ahrens cicho, lecz srogo. - Czy nie mówiłem przed chwilą o skupieniu się na Dorsaju? Jedyną odpowiedzią było milczenie. - W porządku - rzekł, wzdychając. - Podnieś go. Wskazał rannego. Odwrócił się do męŜczyzny leŜącego na Dorsaju. - Zbudź się - trącił go stopą. - JuŜ po wszystkim. Szturchnięty stoczył się z ciała Dorsaja i rozciągnął na kamieniach. Bleys przyglądał mu się przez chwilę, zastanawiając się, czy choć przez moment sprawował kontrolę nad tym miejscem. Nie czuł jednak strachu, a jedynie towarzyszące mu zwykle chłodne wraŜenie izolacji. - Trzech martwych i jeden ranny - powiedział. - Tylko po to, by pokonać trzech nieuzbrojonych starych opiekunów. Co za strata. Pokręcił głową i odwrócił się. Przytrzymał otwarte francuskie okno, Ŝeby ocalały Pies mógł wnieść do biblioteki rannego kolegę. Bleys szedł z tyłu, niosąc tom poezji Noyesa, którą czytywał Exotik. W gasnącym świetle dnia, Ahrens zamknął za sobą balkonowe drzwi.
Rozdział 40 Po zmroku szybko nadeszła noc. Za francuskimi oknami było teraz ciemno. Na kominku w bibliotece zapalił się automatycznie ogień, którego płomienie rzucały czerwonawe, kojące światło na sufit, cięŜkie meble i tysiące ksiąŜek. Przyjechał Dahno i obaj z Bleysem stali przed paleniskiem, rozmawiając.
- Co zatem - mówił starszy Ahrens - zrobiłeś z ciałami? - Pomogłem temu Psu, który nie odniósł ran - wyjaśnił Bleys. - W tym domu jest wielka chłodnia i w niej umieściliśmy ciała. - Chłodnia? - zapytał Dahno, podnosząc nagle głowę. - Dlaczego ich nie zakopałeś? Bleys wzruszył ramionami. - W końcu ktoś zainteresuje się tym miejscem - wyjaśnił. - Kiedyś zjawi się tu policja. Gdy do tęgo dojdzie, znajdą ciała, które zakopalibyśmy. Chłodnia sprawdzi się równie dobrze. Poza tym, być moŜe chłopiec będzie wolał takie rozwiązanie, wiedząc, Ŝe w końcu jego trzej nauczyciele zostaną przyzwoicie pochowani. To byli rycerscy starcy. - Rycerscy? - wybuchnął Dahno. - To nie jest ksiąŜka z baśniami, panie wiceprezesie! Bleys westchnął i spojrzał bratu w oczy. - Nie, nie jest - przyznał. - Ani dla mnie, ani dla ciebie. - Tak, moŜna tak powiedzieć - rzekł Dahno; nadał był zły. - Twoje Psy zrobiły niezły bałagan, przejmując to miejsce. - Twoje Psy, Dahno - sprostował Bleys. - Psy, które ci poŜyczyłem - odbił piłeczkę grubokościsty olbrzym. - Twoją sprawą było przygotowanie akcji, panie wiceprezesie. - Pańskie Psy nie są wyszkolone, panie prezesie. Lubią zabijać, bo wydaje im się, Ŝe to podnosi ich wartość w naszych oczach. To sprawia, Ŝe nie moŜna na nich polegać, gdy mają w rękach broń energetyczna. Dahno odzyskał dobry humor. Zachichotał, ale spojrzenie błyszczących oczu było twarde. - Zatem wszyscy wiceprezesi będą tutaj zgodnie z planem? - Tak - powiedział Bleys. - Nie martwię się o nich. - O kogo zatem niepokoisz się, Bleys? - zapytał brat, patrząc na niego uwaŜnie. - O chłopca - odparł młodszy Ahrens. - O jedynego człowieka, którego nie schwytaliśmy. - O chłopca? - Ten, którego ci trzej pilnowali i uczyli. Dahno prychnął cicho. - Martwisz się chłopcem? - zapytał. - Wydawało mis ię, Ŝe to ty mówiłeś o staranności, Dahno. Staruszkowie zginęli, zanim mogli nam powiedzieć coś na temat chłopca. Dahno machnął w powietrzu potęŜną dłonią, nieco niecierpliwie zbywając tę kwestię. - Czemu Psy miałyby myśleć o pozostawieniu ich przy Ŝyciu? - PoniewaŜ nie kazałem im zabijać! - Bleys nie podniósł głosu, ale powiedział to szczególnie przenikliwym tonem. Dahno podrzucił głowę i spojrzał na swego przyrodniego brata. - Po co to całe zamieszanie o chłopca? - chciał wiedzieć. - Co moŜe zrobić? - To jest właśnie to, czego - moim zdaniem - naleŜało się koniecznie dowiedzieć odparł Bleys. - Pamiętasz, co mi powiedziałeś o tym miejscu? Dom został zbudowany z majątku powierniczego, ustanowionego dzięki sprzedaŜy znalezionego, nie zarejestrowanego, międzygwiezdnego pojazdu klasy turystycznej, który z dwuletnim dzieckiem na pokładzie dryfował w pobliŜu Ziemi. Na statku nie było nikogo więcej. Nie lubię tajemnic, a i ty nie powinieneś ich lubić. - Co wyróŜnia tego chłopca z grona wszystkich innych nastolatków? - Na Ŝadnym ze światów nie ma innego sieroty, którego - przy szansie jak jeden do
setek tysięcy - znaleziono by w przestrzeni w pobliŜu Ziemi i którego uczyliby trzej guwernerzy: Exotik, Dorsaj i Zaprzyjaźniony. Wszystko według instrukcji, jaką znaleziono na statku. To bardzo niezwykły młodzieniec. Nie lubię tajemnic, a i ty takŜe nie powinieneś ich lubić. To nie była cała prawda. Było coś jeszcze prócz tajemnicy, jaka otaczała Hala Mayne’a, co niepokoiło Bleysa. W głębi duszy czuł niepokój, gdyŜ uwaŜał, Ŝe sam fakt istnienia chłopca zagraŜa realizacji wszystkich jego planów. - To tylko twoja krew Exotika nie lubi tajemnic - odparł Dahno. - Na szczęście, ja panuję nad swoją. Gdzie byśmy byli, gdybyśmy poświęcali czas na zrozumienie wszystkich tajemnic, na jakie się natykamy? Nasza gra polega na tym, by kontrolować maszynerię na wszystkich światach, a nie rozumieć ją. Podaj mi inną metodę na osiągnięcie tego, by kilka lub kilkaset tysięcy naszych ludzi mogło kierować losem planet w sposób, o jakim ostatnio mówiłeś. Bleys poczuł się znuŜony. Dziwne zmęczenie, jakby był starcem, a nie młodym człowiekiem. Brzemię tego, co musiał zrobić, przygniatało go, ale nadszedł właściwy czas. - Pozwól mi to wyjaśnić dokładniej, kiedy zjawią się pozostali wiceprezesi powiedział. - Nie chcę czekać na wyjaśnienia do jutra - odparł Dahno. - Chodzi ci o dzisiejszy wieczór - sprostował Bleys. - Dzisiejszy wieczór? Spotkanie było zaplanowane na jutro - sprzeciwił się starszy brat. - Wiem - zmęczenie trzymało nadal Bleysa w swoich szponach. - To jedno z twoich wielu poleceń, które ostatnio zmieniłem. Wiceprezesi będą tutaj mniej więcej za godzinę. To kolejny powód, dla którego włoŜyłem ciała do chłodni. Nastąpiła chwila milczenia. - Bleys - powiedział wolno Dahno, patrząc twardo na brata. - Lepiej mi powiedz, o co chodzi. - Rzecz w tym - odparł młodszy Ahrens - Ŝe mam w stosunku do organizacji większe plany, niŜ ty. Mam powód, dla którego chcę panować nad wszystkimi planetami. Zamierzam zmienić bieg historii, a do tego potrzebuję bardzo wielu ludzi; tylu, by wpłynąć na populację wszystkich światów, z wyjątkiem Dorsajów i Exotików. Zawahał się. - Mów dalej - dodał Dahno cichym głosem. - Jak dotąd, poznałem tylko część wyjaśnienia i powstrzymam się z osądem do chwili, póki nie usłyszę wszystkiego. Po co chcesz zapanować nad wszystkimi zamieszkałymi planetami? - PoniewaŜ tamtejsi ludzie w końcu wymrą. Wymrą - powiedział Bleys - mniej więcej po trzystu, a przed upływem tysiąca lat. - Skąd taka myśl? - Ludzkość zbyt wcześnie podbiła kosmos - stwierdził Bleys. - My, Inni, jesteśmy tego dowodem. KrzyŜówka ras - ostatni, rozpaczliwy środek podjęty przez człowieka w celu ratowania samego siebie. Karą za zbyt wczesne wyruszenie do gwiazd będzie wymarcie ludzkości, o ile nie uda mi się powstrzymać tego procesu. Ale mogę to zrobić, jeśli wykorzystam zasoby mocy i siłę bojową wszystkich Młodszych Światów. - W celu? - Podbicia Starej Ziemi. A szczególnie jej serca i umysłu, jakim jest Encyklopedia Ostateczna - rzekł Bleys. - To jedyny sposób, dzięki któremu zdobędziemy w końcu Ziemię. I tylko tutaj my wszyscy, mieszańcy, Inni, którzy odkryli i rozwinęli na Młodszych Światach
technologie zdatne do wykorzystania przez trzon ludzkiej rasy, mogą wprowadzić je w krwioobieg Starej Ziemi. W końcu dojrzejemy, Ŝeby wyjść bezpieczni, uzbrojeni, gotowi i zdolni zająć naleŜne nam miejsce we wszechświecie w taki sposób, w jaki powinniśmy to zrobić. - Bleys - odezwał się Dahno - wydaje mi się, Ŝe straciłeś rozum. Albo byłeś moŜe chory od samego początku. To, o czym mówisz, to nonsens. Coś takiego potrwa całe pokolenia. Będzie wymagało dosłownie setek lat. Nasze kości, twoje i moje, obrócą się w pył, zanim coś podobnego da się doprowadzić do końca. - Zgadza się - powiedział Bleys. - Nasze kości rozpadną się, ale ludzkość stanie się tym, czym powinna być; tym, w stronę czego zmierzała, zanim technologia sięgnęła szczytu moŜliwości i człowiek zaczął panicznie, zbyt wcześnie, zasiedlać Nowe Światy. Cała ludzka rasa będzie się w końcu składać z ludzi takich, jak ja i ty. - Bleys - rzekł Dahno łagodnie - sądzę, Ŝe nie jesteś juŜ moim wiceprezesem. To, co masz w głowie, to psychoza. Ale waŜniejsze jest to, co ja mam w głowie. I to ja stworzyłem tę organizację, kierowałem nią i nadal zamierzam kierować. Nie wiem, ile zrobiłeś, by zarazić tym szaleństwem innych wiceprezesów, którzy tutaj przybędą, ale Ŝaden z nich nie moŜe myśleć powaŜnie o przyszłości, o jakiej mówisz. Pracują dla zapłaty za ich Ŝycia, a nie po upływie jakichś zwariowanych setek lat. - Nie wiedzą o tym - odparł Bleys. - Jesteś jedynym człowiekiem, któremu to mówię, a powiedziałem, gdyŜ potrzebuję twojej pomocy. - Wydaje mi się, Ŝe mnie nie słuchasz, Bleys - rzekł Dahno. - Powiedziałem, Ŝe nie jesteś juŜ moim pierwszym wiceprezesem. Jesteś większym zagroŜeniem, niŜ pomocą. Nie potrzebuję cię. - To nie jest juŜ kwestia twojego wyboru - odparł Bleys. - Kiedy objeŜdŜałem pozaplanetarne oddziały organizacji, zasiałem ziarno nowej przyszłości, która moŜe nas ocalić; padło na podatny grunt. Ambicja ludzi, których umieściłeś na kierowniczych stanowiskach, była juŜ podbechtana. Myślą, Ŝe za moim pośrednictwem układali się z tobą. W istocie, kontaktowali się bezpośrednio ze mną. Rozbudowują juŜ swoje organizacje bardziej, niŜ ci się zdaje i są gotowi na sytuację, w której zdominujemy wszystkie rządy i inne siły na Nowych Planetach, z wyjątkiem światów Exotików i Dorsajów. - Ty zasiałeś ziarno? - rzekł Dahno i uśmiechnął się. - Tak jak ty sprawiłeś, Ŝe wiceprezesi zjawią się wcześniej, niŜ to zaplanowałem? Dobra, kiedy tu przybędą, obserwuj, jak stłamszę to kiełkujące ziarno i kieruję ich z powrotem na ścieŜkę, po której chcę, Ŝeby kroczyli. - Nie uda ci się to - zaoponował Bleys. - Jeśli przyjrzysz się dokładniej temu, jak wytrenowałeś swoich ludzi, to przekonasz się, Ŝe wyszkoliłeś ich w taki sposób, Ŝe chcą zdobyć za Ŝycia jak największą władzę. Ja pokazuję im metodę, dzięki której mogą osiągnąć ten cel. Pokazałem ją nawet tobie na Zjednoczeniu - pokazałem tyle, Ŝebyś był częściowo gotów Ŝyczliwie to przyjąć. - „Częściowo gotów” to tylko słowa - powiedział Dahno. - Rozmawiałem z tobą w formie gdybania. Nie jestem zadowolony z tego, Ŝe odwołałeś zamach. Teraz trzeba będzie przygotować inne plany. A poza tym teraz, gdy wiem, co naprawdę chodzi ci po głowie w związku z tą ekspansją, nie mogę na to pozwolić. Wiesz takŜe, Ŝe kiedy przemówię do pozostałych wiceprezesów, to mogę przekonać ich ponownie do swojego toku myślenia. - Być moŜe mógłbyś, Dahno - stwierdził Bleys - ale nie zrobisz tego. Brat spojrzał na niego. - Nie zrobię? - zapytał.
- Nie - odparł Bleys. - Nie zrobisz. Nie zrobisz, poniewaŜ wcale nie miałem przybyć tutaj ze Zjednoczenia. - Nie rozumiem, o co ci chodzi - rzekł starszy Ahrens. Nagle, w ciepłej i cichej bibliotece, Dahno stał się bardzo wielki i groźny. Zanim Bleys odezwał się ponownie, kawałek drewna strzelił w ogniu, a z powodu panującego milczenia ten dźwięk wydał się dziesięć razy głośniejszy, niŜ był w istocie. - Nie - powiedział Bleys ze smutkiem. - Nie sądzę, Ŝebyś świadomie to zaplanował, ale to był jedyny sposób, w jaki sprawy mogły się zakończyć. Twoje Psy nie miały Ŝadnych szans w starciu z Obrońcami McKae’a. Tamci są weteranami - wyszkolonymi, doświadczonymi weteranami wielu kościelnych wojenek, przywykłymi do wspólnego działania niczym wojskowy oddział. Ty miałeś garść młodych ludzi, którzy budowali swoją zręczność w sali gimnastycznej i na strzelnicy. Weszliby do jaskini niedźwiedzia i zostali poŜarci. Ale nawet gdyby Psy zwycięŜyły, to naprawdę nie miałoby znaczenia. - A dlaczego nie miałoby to znaczenia? - chciał wiedzieć Dahno. - Bo nawet gdyby im się powiodło, to starcia między nimi a Obrońcami nie dałoby się zatuszować - mimo całych twoich wpływów. Większość z nich ma swoje źródło w sile Pięciu Sióstr i innych twoich klientów z Izby. Pięć Sióstr straciło juŜ większość wpływów, a pozostali - jak szczury uciekające z tonącego okrętu - pospiesznie odcinają się od Piątki, a w związku z tym i od ciebie. Zawahał się. - Nie wiem; być moŜe przyjrzałeś się nawet ludziom, którymi otoczył się McKae i zrozumiałeś, Ŝe w starciu z nimi twoje Psy nie mają Ŝadnych szans - ciągnął Bleys. - W kaŜdym razie doszedłeś do wniosku, Ŝe próba zamachu zakończy się publicznym i politycznym skandalem. W sytuacji, jaka panuje na Zjednoczeniu, zwycięzca bierze wszystko, a drugi idzie na dno. McKae był juŜ na szczycie, zanim wyjechałeś, więc musiałeś wiedzieć, co się święci. Ale twoja jedyna nadzieja na polityczne ocalenie Pięciu Sióstr, a tym samym siebie, sprowadzała się nadal do zabicia Darrela i całkowitego usunięcia go ze sceny. Musiałeś więc spróbować bez względu na wszystko. - Taki był pomysł od samego początku - przyznał Dahno. - Ale nie wtedy, gdy wiedziałeś, Ŝe najprawdopodobniej przegrasz - powiedział Bleys. - Nie, skoro byłeś świadom, Ŝe ktoś będzie musiał wziąć na siebie winę, jeśli twoje Psy zawiodą. Urwał ponownie. Tym razem Dahno nie odezwał się, tylko patrzył na brata niemal błyszczącymi oczami. - Kiedy milicja zaczęłaby śledztwo, znaleźliby ośrodek szkoleniowy Psów powiedział Bleys - i odkryliby ich związek z Brawleyem. Ale nie mogłeś zaufać Nortonowi w wypadku, gdyby zaczęto go przesłuchiwać w taki sposób, w jaki robi to milicja Zaprzyjaźnionych. Wiedziałeś, Ŝe skwierczałby jak kawałek plastikowego papieru, na który ktoś wylał kwas. Musiałeś temu przeszkodzić. I ta przeszkoda mieszkała tuŜ obok, w twoim apartamencie; był to ktoś, na kogo Brawley mógłby wskazać palcem i powiedzieć: „Nie wiedziałem o tym, ale to musiał być on”. On - czyli ja. - Nie myślałem... - zaczął Dahno i urwał nagle. - Nie - powiedział Bleys. - Ty, Wielki Bracie, nie patrzysz nigdy świadomie w tę stronę, w której nie podoba ci się istniejący stan rzeczy. Opuściłeś Zjednoczenie i zostawiłeś mnie na linii ognia, Ŝeby to na mnie spadła odpowiedzialność za zamach. I mogłeś wiedzieć wcześniej, co się stanie - duŜo wcześniej ode mnie. MoŜe wiedziałeś, Ŝe McKae ma juŜ mocne poparcie w Izbie. ZaaranŜowałeś zatem to tak, Ŝe wyjechałeś pierwszy - na Ziemię i
sam. Gdybym przeŜył i dotarł do ciebie, to dobrze. Jeśli nie, to przynajmniej Darrel byłby martwy, a ty mógłbyś wrócić na Zjednoczenie. Przerwał, dając bratu okazję, by ten się odezwał, ale Dahno patrzył tylko na niego i kręcił głową. - Nie - ciągnął Bleys. - Rozmyślnie nie sięgałeś wzrokiem wystarczająco daleko, Ŝeby nie zobaczyć co moŜe wyniknąć złego z faktu, Ŝe wziąłbym winę na siebie. Gdybyś tak zrobił, zobaczyłbyś, Ŝe z powodu łączącego nas pokrewieństwa nie miałbyś prawa wjazdu na Zjednoczenie. Pięć Sióstr i inni członkowie Izby nie zaufaliby ci ponownie. A teraz - dziś wieczorem, zbierają się tutaj wiceprezesi. Prowadzili interesy ze mną, nie z tobą, chociaŜ uwaŜali, Ŝe za moim pośrednictwem ty dowodziłeś. W kaŜdym razie pragną przyszłości, jaką im zaoferowałem. Wiesz, jacy byli, kiedy - w randze wiceprezesów - uczyniłeś ich szefami pozaplanetarnych oddziałów organizacji. Są ambitni za siebie i za innych. Pokazałem im wspanialszą przyszłość. Rekrutują mieszańców na swoich planetach. Nie mogą się doczekać, Ŝeby złapać za gardła swoje planetarne rządy. A co z tobą, Dahno? Odczekał chwilę, a potem powtórzył pytanie. - Co z tobą? Dahno nie ruszył się, ale przestał stanowić zagroŜenie. Zamiast tego czuł ogromne zmęczenie. - W porządku - powiedział w końcu. - W porządku; kiedy znalazłem się tutaj, dostrzegłem tamte niebezpieczeństwa. Ale było za późno, Ŝeby cokolwiek zmieniać. W kaŜdym razie będę musiał zacząć od nowa na jakiejś innej, nowej planecie. - Jeśli tego chcesz, to dobrze - stwierdził Bleys. - Ale jesteś zmęczony, Dahno. Jesteś śmiertelnie znuŜony, jeśli tylko zechcesz to przyznać. Twoje zaangaŜowanie się w politykę Izby wciągnęło cię w nią bardzo głęboko. Stałeś się dla swoich klientów całodobowym pogotowiem ratunkowym. Spojrzał na brata ze współczuciem. - Pozwól mi, Ŝe zaproponuję ci coś lepszego od zaczynania wszystkiego od początku na jakiejś planecie, na której nie ma dotąd organizacji. ChociaŜ, jak mówię, moŜesz to zrobić, jeśli chcesz. Dahno przyglądał się młodszemu bratu i na chwilę na jego twarz wrócił dawny uśmiech. Zachichotał, nawet jeśli ze znuŜeniem. - Co mi moŜesz zaproponować, Mały Bracie? - zapytał. - Jaką masz dla mnie ofertę? śadną. - Nie; sądzę, Ŝe mam coś takiego, co ci się spodoba - rzekł Bleys. Dahno zachichotał ponownie, ze smutkiem, i potrząsnął głową. - Nie staram się przekonywać cię do czegoś, czego byś sam nie chciał robić z własnej woli - ciągnął Bleys. - Pamiętasz, jak mi powiedziałeś, Ŝe chciałbyś, Ŝebym z własnej woli wybrał pracę u ciebie? - Pamiętam - rzekł Dahno. - Teraz ja mówię ci to samo. Widzisz, uwaŜam, Ŝe pomimo sytuacji, w jakiej zostawiłeś mnie na Zjednoczeniu, Ŝywisz do mnie szczere uczucia - powiedział Bleys. Miałeś wobec mnie więcej przyjaznych uczuć, niŜ wobec kogokolwiek innego. Lubisz mnie. Ale takŜe - w pewnych okolicznościach, by przeŜyć - stawiałeś siebie na pierwszym miejscu. Rozumiem to. Nie moŜesz nic na to poradzić. Takjesteśmy skonstruowani. Pamiętasz naszą matkę? Na twarzy Dahno ujawnił się nagle grymas gniewu. - Nie mów, Ŝe jestem do niej podobny! - powiedział. - Nigdy mi tego nie mów!
- Oczywiście, Ŝe jesteś - rzekł Bleys. - Tak jak i ja. Ale znalazłem coś odpowiednio wielkiego, by to podobieństwo zagubiło się w tym. Ty teŜ mógłbyś je zatracić, gdybyś dotrzymał mi kroku. - Nie kupię tego, Bleys - odparł Dahno; znowu był niebezpieczny. - Nie jestem taki jak ona. - Nie musisz być - ciągnął Bleys. - Jak powiadam, słuchaj mnie. Słuchaj mnie dziś wieczorem i zastanów się, czy chcesz przyłączyć się do mnie z własnej woli. Zobaczymy, czy nie będzie ci to odpowiadało, czy cię nie uwolni i się nie spodoba! - Dobrze - rzekł Dahno. - Zatem posłuchajmy tego jeszcze raz. - Zamierzam zrobić to, co powiedziałem wcześniej - rzekł Bleys. - Zamierzam wykorzystać Młodsze Światy, by zawrócić ludzkość na Ziemię i zacząć wszystko od początku; chcę sprawić, by rozwinęła się w to, czym powinna być - społeczeństwem, w którym tacy jak my stanowiliby normę, a nie wyjątek. To da się zrobić. - Taki jesteś pewny? - spytał Dahno. - Jestem - potwierdził jego brat. - Mam wizję i plan. Znam takŜe drugą stronę monety. Inni mogą zapewnić człowiekowi postęp. Ale pojedynczo, a nawet jako nasza organizacja, nie przewyŜszają reszty ludzi. MoŜemy jednak zatriumfować jako zjednoczona siła, wywierająca wpływ na politykę rozmaitych planet. Ale tylko wtedy, gdy my ich poprowadzimy. Razem moŜemy im pokazać sposób na opanowanie Ziemi i sprowadzenie na jej powierzchnię tych, którzy do niej naleŜą. Ludzie na pozostałych planetach wymrą. - A jak ma mi to pomóc? - zapytał Dahno. - Pracowalibyśmy razem - rzekł Bleys. - Będziesz tym, kim zawsze byłeś. A nawet kimś więcej. Pozwolimy wiceprezesom wierzyć, Ŝe to ty kierujesz tą nową Organizacją Innych, a ja jestem tylko twoim podwładnym. Dopiero stopniowo będę stawał się dla nich coraz bardziej widoczny, aŜ zaczną uwaŜać nas za równoprawnych partnerów. - Naprawdę proponujesz mi szansę na to - powiedział Dahno - Ŝe stanę się twoim zastępcą. - Nie - zaprzeczył Bleys. - Plan jest mój, ale daję ci okazję zbudowania organizacji i kontrolowania jej; to się powiedzie. - Nie uda się - powiedział Dahno. - Nie będziemy potrafili współpracować w ten sposób. - AleŜ uda się - zaoponował Bleys. - Rzecz w tym, Ŝe potrzebna mi swoboda, Ŝebym mógł działać z ukrycia. Jeśli ty będziesz u władzy, ja będę wolny. Musimy tylko trzymać się mojego planu. To wszystko, o co cię proszę. - Tylko tyle?! - rzekł Dahno cierpko. - Nadal mi nie powiedziałeś, do czego ci jestem potrzebny, pomijając zapoczątkowanie realizacji planu. Kiedy juŜ zaskoczy, nie będziesz miał dla mnie Ŝadnego zajęcia, i pozbędziesz się mnie. - Nie, nie zrobię tego - powiedział Bleys z naciskiem; przysunął się o krok i oparł dłoń na potęŜnym przedramieniu brata. - Zawsze będziesz mi potrzebny. MoŜesz przekonać kaŜdego i do wszystkiego. Ja tego nie potrafię. Uczyłem się przemawiać i robić wraŜenie na ludziach. Mogę manipulować faktami, Ŝeby pasowały do siebie, ale ty potrafisz nimi tak Ŝonglować, Ŝe nikt się w tym nie połapie. Poza tym, robisz to w taki sposób, który nie zwraca niczyjej uwagi, podczas gdy ja przyciągam jej zwykle zbyt wiele. Potrzebuję cię i chcę Ŝebyś był ze mną, Dahno. Chcę takŜe dlatego, Ŝe jesteś moim bratem. Jesteś mi bliski tak, jak ja tobie. Jedyna róŜnica między nami polega na tym, Ŝe ty moŜesz zawsze na mnie liczyć. Nie zostawię cię nagle na rozdroŜu. Nie zrobię tego, gdyŜ taki jestem. Z tym zacząłem i to wytworzyło się we mnie przez to, kim się stałem. Jeśli coś mówię, moŜesz na tym polegać.
Urwał. Dahno milczał. - I co? - spytał Bleys. - Ufasz mi? Przez chwilę starszy Ahrens nie ruszał się, a potem skinął wolno głową. Zerknął na swój naręczny monitor. - Pozostali wiceprezesi zjawią się tutaj w ciągu najbliŜszej pół godziny - powiedział Bleys. - Mamy mało czasu, ale chcę, Ŝebyś mi powiedział, czy jesteś ze mną. Jeśli tak powiesz, będę wiedział, Ŝe tak myślisz. Albo zaprzecz. Wtedy będę się tobą opiekował w taki sposób, w jaki ty troszczysz się o Henry’ego i Joshuę - ale będziesz Ŝył na takim poziomie, do jakiego przywykłeś. Pamiętaj, zawsze moŜesz zmienić zdanie. Dahno, potrzebuję twojej odpowiedzi! Brat spojrzał na niego i jego twarz z wolna rozjaśniła się ponownie. - Ufam ci, Bleys - powiedział. - Wiesz, Ŝe ci ufam. Zaufałem ci w chwili, gdy wiozłem cię na farmę Henry’ego; i nigdy nie przestałem ufać. Jeśli to, co mówisz, sprawdzi się, moŜe uda nam się razem pracować nad tym twoim szalonym, kosmicznym planem. Jeśli nasza współpraca nie sprawdzi się, to nie będę w gorszej sytuacji, niŜ gdybym próbował zacząć coś od nowa na którymś ze światów. Tak, będę z tobą. Na Zjednoczeniu byłem pogrąŜony po same uszy w polityce. Robiłem zbyt wiele rzeczy; i masz całkowitą rację - jestem zmęczony. Skoro muszę - mogę wesprzeć się na tobie, Bracie? - Zawsze - odparł Bleys i roześmiał się. - A więc jesteś ze mną przynajmniej do czasu, póki inni wiceprezesi nie dadzą ci powodu, Ŝebyś chciał odejść. Zgadza się? - Do diabła z innymi wiceprezesami! - powiedział Dahno. - Jeśli chcesz, to nawet mogę pomóc ci przekonać ich dziś wieczorem. Razem zainaugurujemy naszą nową akcję. Ich wzrok spotkał się. - Wiesz - rzekł Bleys, uśmiechając się - myślę, Ŝe to zadziała jak zmiana fazowa! Dahno otworzył usta, Ŝeby odpowiedzieć, ale zanim zdołał wymówić choćby jedno słowo, w domu rozległ się dźwięk dzwonka u drzwi. - Widać jeden z zastępców przybywa wcześniej - stwierdził, kiedy obaj podnieśli głowy, nasłuchując. - Powinienem powitać go w twoim imieniu, wspólniku, czy teŜ zaczekamy na niego tutaj? - Zaczekajmy tutaj - rzekł Bleys. - Obaj. Kolejny tom sagi nosi tytuł „Inny”
PrzełoŜył: Mirosław P. Jabłoński