Gordon R. Dickson
Encyklopedia Ostateczna (The Final Encyclopedia.) Przełożył Marek Pawelec
Rozdział 1 Światło dnia,...
7 downloads
12 Views
2MB Size
Gordon R. Dickson
Encyklopedia Ostateczna (The Final Encyclopedia.) Przełożył Marek Pawelec
Rozdział 1 Światło dnia, padające pod ostrym kątem na czytane przez Waltera InTeachera strony poematu Alfreda Noyesa pociemniało nagle, jakby popołudniowe słońce rzucające ukośne promienie przez okno za jego plecami, zostało na chwilę przesłonięte przez chmurę. Ale kiedy Walter obejrzał się, gwiazda Ziemi świeciła na niebie jasno i czysto. Nie było żadnej chmury. Zmarszczył brwi, odłożył na bok antyczną książkę i sięgnął do staromodnej Marańskiej togi wyciągając mały, przejrzysty sześcian wypełniony płynem, w którym zwykle dryfował różowy płatek na wpół ożywionej tkanki. Przysłano mu go na Ziemię czternaście lat temu, jako pozostałość ze starego odłamu kultury kobiet i mężczyzn ze świata Mary, który razem z Kultis tworzył dwa światy Exotików. Przez wszystkie te lata, kiedy na nią spoglądał, wygląd tkanki nie uległ zmianie. Jednak teraz spostrzegł, że wyglądała na wyschniętą, poczerniałą i zwiniętą, jakby nadpaloną, leżąc na dnie naczynia. Z implikacji tego faktu nadeszło zrozumienie, zimne i od jakiegoś czasu podświadomie oczekiwane, że zbliżyła się godzina jego śmierci. Odstawił sześcian i wstał szybko. Mając dziewięćdziesiąt dwa lata wciąż był wysoki, zdrowy i aktywny. Ale nie wiedział od jak dawna wskaźnik życia był wysuszony, albo ile pozostało czasu. Tak więc ruszył szybko przez bibliotekę i drzwi balkonowe na kamienny taras, osłonięty z obu końców obficie ukwieconymi krzewami bzu, zawieszony około piętnastu metrów nad jeziorem otaczającym posiadłość Mayne. Na tarasie, na szeroko rozstawionych nogach i z rękami założonymi za plecy stał Malachi Nasuno, niegdyś oficer Dorsajów, obecnie – tak jak Walter – nauczyciel. Przyglądał się jajowatemu canoe z tworzyw sztucznych i jego pasażerowi, wiosłującemu w stronę domu. Zmierzchało. Słońce raptownie opadając za ostre szczyty Łańcucha Sawatch, w otaczających ich Górach Skalistych, szybko przesuwało na powierzchni jeziora zbliżającą się do budynku linię cienia. Człowiek w canoe ścigał się z cieniem, znajdując się odrobinę przed jego krawędzią na jasnej jeszcze wodzie. Walter nie tracąc czasu ruszył do stojącego na końcu tarasu masztu. Rozwiązał węzeł rozgrzanej słońcem liny, która przesuwając się lekko otarła mu palce i opuścił na kamienie tarasu sztandar przedstawiający jastrzębia wylatującego z lasu. Na jeziorze wiosło jeszcze raz uderzyło o powierzchnię wody po czym zamarło. Ludzka postać znikła za burtą, a po chwili canoe zapadło się odrobinę, napełniło wodą i zatonęło, jakby zostało od spodu przedziurawione i wciągnięte w głębinę.
Kilka sekund później nadciągnął cień i ciemność zakryła miejsce, w którym unosiła się łódka. Walter poczuł na lewym uchu ciepły oddech Malachiego Nasuno. Obrócił się stając twarzą w twarz ze starym, grubokościstym żołnierzem o pobrużdżonej twarzy. – O co chodzi? – cicho zapytał Malachi. – Czemu ostrzegłeś chłopca? – Chciałem żeby uciekł, jeśli potrafi – odpowiedział Walter. – Reszta z nas jest już gotowa. Wyrazista, stuletnia twarz Malachiego stwardniała jak stygnący metal, a jego brwi zetknęły się krawędziami. – Mów za siebie – odpowiedział. – Kiedy zginę, będę martwy. Ale jeszcze nie umarłem. O co chodzi? – Nie wiem – odpowiedział Walter. Wyciągnął z szaty sześcian i pokazał go. – Przeczucie oraz to ostrzeżenie. – Kolejne z twoich Exotikowych czarów – wyburczał Malachi. Ale zrobił to bez zaangażowania. – Pójdę ostrzec Obadiaha. – Nie ma na to czasu – dłoń Waltera zatrzymała byłego żołnierza, łapiąc go za potężnie umięśnione przedramię. – Obadiah od lat jest gotów na spotkanie swojego osobistego Boga, a w każdej chwili mogą się tu pojawić oczy obserwujące co robimy. Im mniej będziemy wyglądać na takich, którzy się czegoś spodziewają, tym większe szanse na ucieczkę ma Hal. Gdzieś daleko, na ciemnym brzegu jeziora, z trzcin zerwała się do lotu dzika kaczka, głośno protestując przeciwko intruzowi, który zakłócił jej spokój i trzepiąc skrzydłami o powierzchnię wody na wpół lecąc, na wpół biegnąc oddaliła się w spokojniejsze okolice. Walter westchnął z ulgą. – Dobry chłopiec – powiedział. – Żeby jeszcze pozostał w ukryciu. – Zostanie – ponuro odpowiedział Malachi. – Nie jest już chłopcem, a mężczyzną. Ty i Obadiah wciąż o tym zapominacie. – Mężczyzną? W wieku szesnastu lat? – zapytał Walter. W kącikach oczu poczuł nieoczekiwanie zbierające się łzy żalu. – Tak szybko minął czas? – Jest dostatecznie męski – zaburczał Malachi. – Kto nadchodzi? Lub co? – Nie wiem – odpowiedział Walter. – To, co ci pokazałem, to po prostu urządzenie ostrzegające o gwałtownym wzroście ciśnienia energii ontogenetycznych kierujących się w naszym kierunku. Pamiętasz zapewne, że jedną z ostatnich rzeczy, jakie mogłem zrobić na Marze było sprawienie, żeby przeprowadzili dla chłopca obliczenia ontogenetyczne. Wykazały wysokie prawdopodobieństwo jego wejścia w konflikt ze spiętrzeniem ciśnień obecnych sił historycznych, zanim osiągnie wiek siedemnastu lat. – Cóż, skoro chodzi tylko o energię... – prychnął Malachi.
– Nie daj się zwieść! – przerwał mu Walter, niemal ostro jak na Maranina. – Przejawem tych energii będą ludzie lub rzeczy, tak jak tornado jest efektem spadku ciśnienia. Może... – przerwał. Spojrzenie Malachiego odwróciło się od Maranina. – O co chodzi? – Prawdopodobnie Inni – cicho odpowiedział Malachi. Jego wydatne nozdrza rozszerzyły się, wciągając ochładzające się powietrze, które w zachodzącym świetle przedzierającym się przez lekko ośnieżone szczyty gór, nabrało lekko różowej barwy. – Czemu tak mówisz? – Walter uważnie rozejrzał się dookoła, ale niczego nie dostrzegł. – Nie jestem pewien. Przeczucie – odparł Malachi. Walter poczuł chłód. – Zrobiliśmy krzywdę naszemu chłopcu – niemal wyszeptał. Oczy Malachiego ponownie skupiły się na nim. – Czemu? – zapytał były żołnierz Dorsai. – Wyszkoliliśmy go, by mógł zmierzyć się z ludźmi – co najwyżej mężczyznami i kobietami, – wyszeptał Walter, uginając się pod poczuciem winy. – A teraz już na czternastu światach grasują te diabły. – Inni nie są diabłami! – ostro zaprotestował Malachi, nie starając się nawet mówić cicho. – Zmieszaj swoją krew z moją i Obadiaha – jeśli chcesz zmieszaj razem krew wszystkich oderwanych kultur, a wciąż uzyskasz człowieka. Ludzie spłodzą ludzi – nic innego. Nie wyciągniesz z garnka nic, czego tam wcześniej nie włożyłeś. – Inni to hybrydy. – Walter zadygotał. – Ludzie złożeni z pół tuzina talentów, w jednej skórze. – No i co z tego? – grzmiał Malachi. – Człowiek rodzi się, żyje i umiera. Jeśli żyje dobrze i dobrze umiera, jaka za różnica, co go zabije? – Ale to nasz Hal... – Który kiedyś musi umrzeć, jak wszyscy. Weź się w garść! – wymamrotał Malachi. – Czy na Exotikach nie hodujecie kręgosłupów moralnych? Walter pozbierał się. Stanął prosto i przez kilka sekund oddychał w kontrolowany sposób, po czym przywdział spokój niczym płaszcz. – Masz rację – przyznał. – Przynajmniej Hal posiada wszystko, co mogliśmy mu dać we trzech – umiejętności i wiedzę. I ma w sobie potencjał, by stać się wielkim poetą, jeśli przeżyje. – Poeta! – ponuro skomentował Malachi. – Jest kilka tysięcy bardziej użytecznych rzeczy, które mógłby zrobić ze swoim życiem. Poeci... Przerwał. Jego oczy zetknęły się ze spojrzeniem Waltera w nagłym ostrzeżeniu. Oczy Waltera potwierdziły wiadomość. Złożył ramiona w szerokich rękawach swojej błękitnej szaty w geście zakończenia.
– Ale poeci również są ludźmi – powiedział radośnie i swobodnie jak ktoś prowadzący swobodną dyskusję. – Dlatego właśnie, spośród dziewiętnastowiecznych poetów tak wysoko cenię sobie Alfreda Noyesa. Znasz Noyesa, prawda? – A powinienem? – Tak sądzę – odpowiedział Walter. – Oczywiście, przyznaję, obecnie ze wszystkich jego poematów pamięta się tylko o The Highwayman. Ale Opowieści z syreniej tawerny i ten jego długi poemat – Sherwood – oba mają w sobie geniusz. Wiesz, ta część, w której Oberon, król elfów i wróżek mówi swoim poddanym, że Robin Hood umrze i wyjaśnia, czemu wróżki są mu coś winne... – Nigdy tego nie czytałem – burknął Malachi nieuprzejmie. – A więc zacytuję ci – powiedział Walter. – Oberon mówi do swoich poddanych i opowiada im o jednej z nich, którą Robin uratował kiedyś z czegoś, co jak sądził nie jest niczym groźniejszym od pajęczej sieci. Noyes wkłada w usta Oberona następujące słowa: ...Uratował ją z uścisków czarnoksiężnika, Tej okrutnej i mrocznej odwiecznej tajemnicy, Którą wszyscy znamy i wzbraniamy się przed nią... Walter przerwał na widok młodego mężczyzny o blade twarzy wychodzącego zza znajdujących się za Malachim krzewów bzu. Ubrany był w garnitur, a w dłoni trzymał broń energetyczną o długiej, wąskiej lufie z cewkowatą osłoną. Chwilę później dołączył do niego drugi, podobnie uzbrojony. Obracając się Walter zauważył kolejnych dwóch. W stronę starych mężczyzn kierowały się teraz cztery pistolety. – „... Wydobył ją tak delikatnie, że ani jedna z tęczy lśniących na jej skrzydłach przyćmiona nie została...” – Głęboki, dźwięczny głos dokończył cytat, a z tych samych drzwi balkonowych, przez które kilka minut wcześniej wyszedł Walter, wyłonił się wysoki mężczyzna z ciemnymi włosami i szczupłą, drobnokościstą twarzą, niosąc książkę, którą przed chwilą czytał Walter, mając jeden z palców wsunięty w wolumin jak zakładkę. – ...Ale chyba dostrzega pan – kontynuował, mówiąc teraz do Waltera – jak obniża loty po tym przebłysku siły, który pan zacytował, tworząc zaledwie poezję ładną i ozdobną? Natomiast gdyby zamiast tego wybrał pan pieśń Blondina Minstrela z tego samego poematu... – Jego głos nabrał niespodziewanej siły i bogactwa, na wpół skandując cytowane wersy, na modłę pieśni średniowiecznych mnichów.
Na wąskiej drodze rycerzu, Dokąd chcesz jechać mój panie? Odpowiedź padła: „Do przodu” „Miłości mej na spotkanie!” – ...Wtedy musiałbym się z panem zgodzić. Walter z czystej uprzejmości pochylił odrobinę głowę. Ale w piersiach poczuł zdradzieckie poruszenie. Wspaniały głos wysokiej, wzniosłej postaci przed nim, uderzył w zmysły Waltera wyczulone przez życie pełne subtelności z żądaniem uznania, jakie poczułby wobec Stradivariusa w rękach wielkiego skrzypka. Wbrew swojej woli Walter poczuł pragnienie, by ów wysoki mężczyzna darzył go uznaniem – rzecz nie do pomyślenia, jakby ten Inny był mistrzem lub królem. – Nie wydaje mi się, żebyśmy się znali – powiedział powoli. – Nazywam się Ahrens. Bleys Ahrens – odpowiedział mężczyzna. – I nie macie powodów do obaw. Nikomu nie stanie się krzywda. Po prostu chcielibyśmy użyć waszej posiadłości na krótkie spotkanie, przez dzień lub dwa. Uśmiechnął się do Waltera. Moc głosu tego odmieńca była zabarwiona delikatnym akcentem, który brzmiał jak archaiczny angielski. Jego twarz, sama w sobie niczym się nie wyróżniająca, dzięki delikatnym zmarszczkom wokół ust i oczu sprawiała wrażenie atrakcyjnej. Prosty nos, wąskie usta, szerokie czoło i błyszczące oczy zostały dzięki tym liniom zmiękczone w wyraz żartobliwej łagodności. Poniżej tej twarzy znajdowały się nadzwyczaj szerokie, kanciaste ramiona, które u kogoś o niższym wzroście wyglądałyby nieproporcjonalnie, ale dzięki jego wzrostowi i wyprostowanej postawie szczupłego ciała, sprawiały wrażenie zupełnie zwyczajnych. Stał swobodnie, ale w sposób podświadomie zrównoważony, jak ciało pantery. A bladzi ludzie z bronią kierowali ku niemu spojrzenia pełne psiego uwielbienia. – My? – zapytał Walter. – Och, rodzaj klubu. Szczerze mówiąc, lepiej, żebyście w ogóle nie przejmowali się tą sprawą. – Ahrens wciąż uśmiechał się do Waltera i popatrzył na jezioro oraz jego widoczny z tarasu zalesiony brzeg. – Powinna was tu być jeszcze dwójka, nieprawdaż? – powiedział, ponownie obracając się do Waltera. – Jeszcze jeden w waszym wieku i wasz podopieczny, chłopiec o nazwisku Hal Mayne. Gdzie mogą teraz być? Walter potrząsnął głową, udając ignorancję. Spojrzenie Ahrensa powędrowało ku Malachiemu, który przyjął je z obojętnością kamiennego lwa.
– Cóż, znajdziemy ich – swobodnie odezwał się Ahrens. Ponownie popatrzył na Waltera. – Wie pan, naprawdę chciałbym spotkać tego chłopca. Będzie miał teraz... ile, szesnaście lat? Walter potwierdził skinięciem głowy. – Czternaście lat od kiedy został znaleziony... – Głos Ahrensa wyrażał szczere zainteresowanie. – Musi mieć niecodzienne zdolności. Musiał je mieć... skoro przeżył jako dziecko ledwie potrafiące chodzić, samotne na zniszczonym statku, nie wiadomo jak długo dryfującym w przestrzeni. Czy kiedykolwiek odkryto, kim byli jego rodzice? – Nie – odpowiedział Walter. – Dziennik pokładowy podawał tylko jego nazwisko. – Nadzwyczajny chłopiec... – ponownie powiedział Ahrens. Rozejrzał się po jeziorze i okolicy. – Mówi pan, że nie wie, gdzie w tej chwili się znajduje? – Nie – odpowiedział Walter. Ahrens rzucił zaintrygowane spojrzenie na Malachiego. – Komendancie? Malachi parsknął pogardliwie. Ahrens uśmiechnął się do byłego żołnierza równie ciepło jak do Waltera, ale Malachi wciąż przypominał kamiennego lwa. Uśmiech wysokiego mężczyzny zblakł i stał się tęskny. – Nie akceptuje pan Innych, takich jak ja, prawda? – powiedział z odrobiną smutku w głosie. – Ale czasy się zmieniły, Komendancie. – Tym gorzej – sucho odpowiedział Malachi. – Ale prawdziwie – odparł Ahrens. – Czy pomyśleliście kiedyś, że wasz chłopiec może być jednym z nas? Nie? Cóż, przyjmijmy, że porozmawiamy o czym innym, jeżeli ta sugestia pana niepokoi. Nie sądzę, żeby podzielał pan upodobania poetyckie swojego kolegi nauczyciela? Powiedzmy, coś takiego jak „Śmierć Artura” Tennysona – poezja o mężczyznach i wojnie? – Znam to – odpowiedział Malachi. – Niezłe. – A więc powinien pan wiedzieć, co król Artur ma do powiedzenia na temat zmieniających się czasów – powiedział Ahrens. – Czy pamięta pan kiedy Artur i Sir Bedivere zostają na końcu sami i Sir Bedivere pyta Artura, co się teraz stanie ze zgromadzeniem Okrągłego Stołu i królem ruszającym do Avalonu? I co na to odpowiada Artur? – Nie – odpowiedział Malachi. – Odpowiada... – I ponownie głos Arhensa zabrzmiał całą mocą swojego bogactwa – Przemija dawny ład, by nastał nowy – Ahrens przerwał i znacząco
popatrzył na byłego żołnierza. ...Bóg rozmaicie wypełnia swą wolę. By świat nie skarlał w jednym obyczaju. – Dokończył szorstki, triumfalny głos. Wszyscy się obrócili. Przez drzwi balkonowe wchodził właśnie Obadiah Testator, trzeci z nauczycieli Hala Mayne’a, eskortowany przez młodego człowieka celującego w niego z miotacza. – Zapomniał pan dokończyć cytatu – rzucił szorstko w stronę Ahrensa. – I to odnosi się również do waszego rodzaju, Inni. W oczach Boga nie jesteście niczym więcej niż smużką dymu i ostatnim dźwiękiem cymbałów. Z jego woli też możecie zostać potępieni – o tak! Podszedł dalej niż chciał jego strażnik, by z ostatnim słowem trzasnąć kościstymi palcami przed samym nosem Ahrensa. Ten zaczął się śmiać, ale potem wyraz jego twarzy uległ gwałtownej zmianie. – Straż! – wrzasnął. Przez taras jak niewidoczna błyskawica skoczyło napięcie. Z czterech strażników stojących dotąd na tarasie trzech porzuciło pilnowanie Waltera i Malachiego, by w chwili kiedy tamten strzelał palcami wycelować w Obadiaha. Tylko jeden nadal celował w Malachiego. Teraz, pod wpływem głosu Ahrensa, niemal w panice skierowali broń na wcześniejsze cele. – Głupcy, młodzi głupcy! – miękko odezwał się do nich Ahrens. – Spójrzcie na mnie! Ich pełne winy blade twarze ponownie skierowały się w jego stronę. – Maranin – Ahrens wskazał na Waltera – jest niegroźny. Jego lud nauczył go, że przemoc – każda przemoc – zniekształciłaby jego procesy myślowe. A Fanatyk wart jest może jednego pistoletu. Ale widzicie tego mężczyznę tam? Wskazał na nieruchomego Malachiego. – Gdybym zamknął któregoś z was z nim w ciemnym pokoju, tak jak jesteście uzbrojeni, nie miałbym cienia nadziei, że zobaczę go jeszcze żywego. Przerwał, patrząc na trzech strzelców kulących się pod jego spojrzeniem. – Trzech z was niech osłania Komendanta – ciągnął, w końcu cicho – a pozostała dwójka niech uważa na naszego religijnego przyjaciela. Ja – uśmiechnął się do nich łagodnie – podejmę się próby obrony mojej osoby przed Maraninem. Lufy pistoletów posłusznie przesunęły się, pozostawiając Waltera bez osłony. Przez chwilę poczuł ukłucie czegoś w rodzaju wstydu. Ale do pracy ruszyła
doskonała maszyneria jego umysłu, o której wspominał Ahrens i to mało istotne uczucie zostało szybko odepchnięte przez nowy tok myśli. W tym czasie Ahrens ponownie skierował wzrok na Obadiaha. – Nie jest pan szczególnie kochanym typem człowieka, z czego zdaje pan sobie sprawę – powiedział do Zaprzyjaźnionego. Obadiah stał niewzruszony i niezmieniony. Fanatyk przeciw fanatyzmowi, Zaprzyjaźniony – apostata totalitarnej hiperreligijności kultury odłamkowej, która go zrodziła, był niemal równie wysoki jak Ahrens. Ale poza tym jednym punktem, wszelkie porównania zawodziły. Stojąc twarzą w twarz z oczywistą teraz koniecznością własnej śmierci, po to by ochronić chłopca, którego uczył – bo Obadiah nie był głupcem, a Walter, który poznał go przez czternaście lat wspólnego życia dostrzegł, że Fanatyk pojął sytuację – Obadiah widział końcowy punkt swojego życia nie z roboczą obojętnością Malachiego, ani z filozoficzną akceptacją Waltera, lecz z zaciekłą, mroczną i płonącą radością. Z obliczem pełnym ponurej radości i twarzą przypominającą czaszkę, wychudły od życia pełnego dyscypliny i wyrzeczeń, w wieku osiemdziesięciu czterech lat z Obadiaha nie zostało nic, oprócz smagłej skóry i kości. Rozświetlała go pochłaniająca wszystko wewnętrzna wiara w indywidualnie poznawanego Boga – Boga, który w łagodności i miłosierdziu był dokładnym przeciwieństwem złowieszczego i mściwego Pana kultury Obadiaha i prostą antytezą samego Zaprzyjaźnionego. Obojętny wobec nastroju Ahrensa, jak i wobec wszelkich innych nieistotnych spraw, złożył ramiona i spojrzał w oczy wyższego mężczyzny. – Biada ci – powiedział spokojnie. – Biada tobie, Inny i wszystkim twego rodzaju. Jeszcze raz i jeszcze powiadam, biada ci! Przez moment, napotykając głęboko zapadnięte w kościstej twarzy płonące oczy, Ahrens skrzywił się lekko. Jego spojrzenie uciekło i skierowało się za Obadiaha do ubezpieczającego go strzelca. – Chłopiec? – zapytał. – Szukaliśmy... – głos młodego człowieka był zduszony, niemal szeptał. – Nigdzie go nie ma... nigdzie wokół domu. Ahrens odwrócił się, by ostro spojrzeć na Malachiego i Waltera. – Gdyby był poza terenem, jeden z was wiedziałby o tym? – Nie. On... – Walter zawahał się niepewnie – mógł wyruszyć na wycieczkę, albo wspinaczkę w góry... Dostrzegł, że brązowe oczy Ahrensa skupiły się na nim. Bez ostrzeżenia ciemne
źrenice zaczęły powiększać się i rosnąć, jakby miały wypełnić całe pole widzenia Waltera. W pamięci ponownie rozbrzmiał emocjonalny efekt dziwnego głosu i władczej obecności. – To naprawdę głupie z pańskiej strony – powiedział cicho Walter, nie czyniąc żadnych wysiłków, by uwolnić swoją uwagę od przykuwającego spojrzenia Ahrensa. – Dowolna forma dominacji hipnotycznej wymaga przynajmniej nieświadomej współpracy obiektu. A ja jestem Marańskim Exotikiem. Źrenice raptownie skurczyły się do normalnych rozmiarów. Jednak tym razem Ahrens już się nie uśmiechał. – Coś się tu dzieje... – zaczął wolno. Ale Walter dostrzegł już, że ich czas się skończył. – Najciekawszy jest fakt – przerwał – że mnie pan nie docenia. Wydaje mi się, że pewien generał powiedział kiedyś, że zaskoczenie jest warte armii... I przez rozdzielającą ich kilkustopową odległość rzucił się do gardła Ahrensa. Była to niezgrabna szarża, dokonana przez ciało nie przyzwyczajone nawet do myśli o przemocy fizycznej; Ahrens odepchnął go bez wysiłku jedną ręką, jakby hamował temperament niezgrabnego dziecka. Ale w tej samej chwili człowiek z miotaczem stojący za Obadiahem wystrzelił; uczucie było takie, jakby coś ciężkiego uderzyło Waltera w bok. Upadł na taras. Pomimo całej bezużyteczności tego ataku, odciągnął uwagę przynajmniej jednego z uzbrojonych strażników, a w tym samym ułamku sekundy zareagował Obadiah, rzucając się – nie na strażnika przy nim, ale na jednego z pilnujących Malachiego. Ten zaś był w ruchu od momentu, kiedy Walter zaczął działać. Zdołał zaatakować jednego z dwu wciąż trzymających broń strażników, zanim tamten zdołał wystrzelić, a wyładowanie z pistoletu drugiego nieszkodliwie przeszyło powietrze w miejscu, które stary żołnierz zajmował jeszcze sekundę wcześniej. Malachi uderzył strażnika z równą łatwością, jak kto inny mógłby wywrócić wazon z kwiatami, płynnym ruchem jednej ręki. Po czym odwrócił się, złapał tego, który w niego nie trafił i rzucił go na linię strzału wyładowań z dwóch miotaczy strzelających w Obadiaha – właśnie w chwili, kiedy ostatni z uzbrojonych mężczyzn, złapany w uścisk Obadiaha, zdołał dwukrotnie wystrzelić. W tej samej sekundzie dosięgnął go Malachi i potoczyli się po ziemi, strzelec i stary człowiek. Z poziomu kamieni tarasu, leżąc na boku, Walter przyglądał się ruinie wywołanej przez swój atak. Obadiah spoczywał nieruchomo z głową wykręconą tak, że jego otwarte i nieruchome oczy wpatrywały się w Waltera. Nie poruszał się. Podobnie jak mężczyzna obalony przez Malachiego, czy drugi strzelec rzucony przez byłego
żołnierza na linię strzału swoich kompanów. Kolejny leżał na tarasie zwijając się i jęcząc. Z dwóch pozostałych strażników jeden wciąż leżał na Malachim, który już się nie poruszał, a drugi wciąż był na nogach. Odwrócił się w stronę Ahrensa i skurczył się pod miażdżącym spojrzeniem Innego. – Idioci, idioci! – powiedział Bleys miękko. – Czy nie mówiłem przed chwilą o skupieniu się na Dorsaju? Pozostały strzelec skurczył się w sobie w ciszy. – W porządku – powiedział Bleys, wzdychając. – Podnieś go. – Wskazał na jęczącego i skierował się ku temu, który leżał na Malachim. – Zbudź się. – Bleys poszturchał mężczyznę czubkiem buta. – Już po wszystkim. Człowiek, którego szturchnął, sturlał się z ciała Malachiego i rozłożył na kamieniach tarasu z głową ułożoną pod dziwnym kątem wobec reszty ciała. Miał złamany kark. Bleys powoli wciągnął powietrze. – Trzech martwych i jeden ranny – powiedział do siebie. – Tylko po to, by pokonać trzech starych, nieuzbrojonych opiekunów. Co za strata. – Potrząsnął głową i ponownie odwrócił się do strzelca podnoszącego rannego. Walter pojął, że uważają go za martwego. Zrozumienie tego faktu nie wywołało w nim zaskoczenia. Bleys przytrzymywał drzwi balkonowe, tak żeby ranny mógł zostać wniesiony do wnętrza przez swojego towarzysza. Bleys ruszył za nim, wciąż z palcem w tomie poezji Noyesa, który wcześniej czytał Walter. Drzwi balkonowe zamknęły się. Walter został sam z trupami i ginącym światłem dnia. Był świadom, że ładunek z pistoletu energetycznego trafił go w bok, a specyficzne uczucie wewnętrznego wylewu upewniało go w przekonaniu, że rana jest śmiertelna. Leżał, czekając na swój koniec, czując satysfakcję z rodzaju drobnego, osobistego zwycięstwa, że ani Ahrens, ani ostatni z ochroniarzy nie zauważyli, że wciąż żyje. Udało mu się ukraść jeszcze kilka minut życia. Było to małe zwycięstwo dodające się do o wiele większego, polegającego na tym, że nie było już nikogo, z czyjego umysłu wszechstronnie uzdolniony Bleys mógłby wyczytać wartość Hala. Wartość, która z racji swojego powiązania z energiami ontogenetycznymi, mogła być niebezpieczna dla Innych, tak jak oni byli niebezpieczni dla Hala, skoro tylko zdadzą sobie sprawę, że może on stanowić dla nich zagrożenie. Właśnie tę ewentualność, że Hal może stanowić dla nich zagrożenie, Walter chciał ukryć przed Ahrensem. Udało mu się. Teraz prawdopodobnie przeszukają okolicę w poszukiwaniu chłopca, ale bez szczególnego pośpiechu. Dzięki temu, Hal będzie mógł uciec. Walter poczuł przypływ triumfu.
Ale światło zachodu było czerwone i ciemniało wokół niego oraz cichych ciał jego przyjaciół i triumf wygasł. Życie wyciekało z niego powoli i po raz pierwszy uświadomił sobie, że nigdy nie chciał umrzeć. Poczuł chwilowe i dojmujące uczucie żalu. Zrozumiał nagle, że gdyby tylko udało mu się pożyć jeszcze choćby kilka godzin, z pewnością odnalazłby część z odpowiedzi na pytania, które dręczyły go całe życie. Ale to uczucie również wygasło. Światło wokół niego szybko ściemniało i umarł. Słońce zachodziło. Jego promienie opuściły taras, a nawet ciemne dachówki kryjące dom. Ciemność ogarnęła rejon poniżej gór, a drzwi na taras pojaśniały od żółtego światła z biblioteki. Przez krótką chwilę niebo też było jasne; ale zaraz wygasło, zostawiając jedynie brylantowe punkciki jasnych gwiazd rozrzuconych na aksamitnym, bezksiężycowym niebie. W dole, na odległym brzegu jeziora poruszyły się trzciny. Niemal bezdźwięcznie wyłoniła się z nich wysoka, ciemna sylwetka szczupłego szesnastolatka, który przez chwilę stał prosto, trzęsąc się z zimna i ociekając wodą, patrząc w kierunku tarasu oświetlonego z wnętrza domu.
Rozdział 2 Przez chwilę stał, obserwując. Czuł się otępiały, oddzielony od rzeczywistości. Coś się wydarzyło, tam, na tarasie. Był tego świadkiem, ale istniała bariera w jego głowie, która nie pozwalała mu sięgnąć do tego, co dokładnie zaszło. W każdym razie, nie miał teraz czasu, żeby drążyć ten temat. Zaszczepione w nim już dawno, właśnie na taki wypadek, poczucie pośpiechu pchało go do działania według dawno przygotowanego planu, wyćwiczonego do tego stopnia, by działać bez udziału woli. Poddając się warunkowaniu wycofał się, znikając wśród roślinności otaczającej jezioro. Szybko poruszając się w mroku, obszedł jezioro, aż dotarł do małego domku. Otworzył drzwi i wszedł do nieoświetlonego wnętrza. Była to szopa pełna wszelkiego rodzaju narzędzi ogrodniczych; ktokolwiek nie znający tego miejsca wpadłby od razu na kilkanaście z nich. Ale choć Hal Mayne nie włączył światła, poruszał się między nimi zwinnie niczego nie dotykając, jakby mógł widzieć w ciemności. Tak naprawdę była to część jego szkolenia – poruszanie się po ciemku we wnętrzu tej właśnie szopy. Kierując się teraz jedynie dotykiem i doświadczeniem, bez problemu dotarł do półki na ścianie, obrócił ją wokół osi ukrytej pośrodku i otworzył niewielkie pomieszczenie pomiędzy ścianami budynku. Pięć minut później wyśliznął się na zewnątrz pozostawiając zamknięty schowek. Miał na sobie suche ubranie – szare spodnie i błękitną kurtkę, a na ramieniu niewielką torbę. W wewnętrzną kieszeń kurtki wepchnął dokumenty pozwalające na podróż do dowolnego z czternastu światów, plus karty i vouchery umożliwiające mu dostęp do wystarczającej ilości ziemskiej i międzygwiezdnej waluty, by umożliwić tego typu podróże. Ruszył przez ciemne krzewy i drzewa w kierunku domu. Działał instynktownie od chwili, kiedy zobaczył opuszczaną flagę i zareagował, skacząc do jeziora. Racjonalizm usiłował powrócić, ale wciąż kierowało nim szkolenie; a w tej chwili nie miał w sobie woli ani ochoty, by rozbić ścianę powstałą w umyśle. Nie myślał, tylko szedł – ale jego chód był jak obłok nocnej mgły sunącej nad ziemią. Jego edukację rozpoczęto, kiedy tylko nauczył się chodzić, pod kierunkiem trzech ekspertów, którzy dosłownie żyli wyłącznie dla niego i przekazali mu wszystko, co tylko mieli do przekazania. Z jego punktu widzenia, wszystko wydawało się oczywiste i naturalne, w tym fakt, że powinien posiadać taką wiedzę i być w stanie robić to, co potrafił. Poruszał się przez ciemny las cicho i bez wysiłku, niemal nieświadomie, w sytuacji kiedy ktokolwiek inny musiałby się przedzierać i hałasować. Doszedł w końcu do pogrążonego teraz w głębokim mroku tarasu – zbyt
ciemnego, by zobaczyć co się na nim znajdowało, nawet pomimo światła sączącego się z okien biblioteki. Jego szkolenie zmusiło go do pozostania w cieniu, nie przyglądał się kamieniom tarasu i nie dociekał. Zamiast tego skierował się w stronę jednego z narożnych okien domu, przez które mógłby zajrzeć do wnętrza biblioteki. Podłoga biblioteki znajdowała się niemal dwa metry poniżej poziomu tarasu, więc patrząc od wewnątrz, okno przez które zaglądał znajdowało się wysoko na zewnętrznej ścianie. Samo pomieszczenie było wysokie i długie, ze ścianami wypełnionymi sięgającymi sufitu półkami, na których ustawiono tysiące antycznych, drukowanych książek w oprawach, a zawierających między innymi dzieła Noyesa którymi zachwycał się Walter InTeacher. W znajdującym się na jednej ze ścian kominku zapalono właśnie ogień, rzucał teraz czerwonawe, przyjemne światło na ciężkie meble, książki i sufit. W pokoju rozmawiało dwóch mężczyzn. Obaj byli tak wysocy, że ich ramiona niemal sięgały poziomu stóp Hala. Stali twarzą w twarz i widać było pomiędzy nimi napięcie, jak u partnerów, którzy w każdej chwili mogą stać się przeciwnikami. Jeden z nich był wysokim mężczyzną, którego widział wcześniej na tarasie. Drugi był równie wysoki, ale o masie niemal dwukrotnie większej. Nie był gruby, tylko potężnie zbudowany, miał ten rodzaj grubych, okrągłych ramion, że robiłyby wrażenie nawet w skromniejszych proporcjach, na kimś niższym. Miał okrągłą, życzliwą twarz, kręcone, kruczoczarne włosy i uśmiechał się radośnie. Stojąc twarzą w twarz ze szczuplejszym mężczyzną wydawał się być szorstki, niemal nieporządny, w spodniach z miękkiego materiału i bordowej marynarce, składających się na garnitur. Dla kontrastu jego towarzysz – w szarych spodniach i czarnej półpelerynie – wydawał się być jak spod igły. Hal podszedł do samej krawędzi okna, by sprawdzić, czy będzie w stanie podsłuchać rozmowę; po przyłożeniu ucha do izolowanej szyby dotarły do niego słabe dźwięki. – ...najpóźniej jutro – mówił pierwszy mężczyzna. – Do tego czasu wszyscy tu powinni być. – Lepiej żeby byli. Obarczam cię za to odpowiedzialnością, Bleys. – Mówił ten potężny, czarnowłosy mężczyzna. – A kiedy tego nie robisz, Dahno? W odległym zakątku umysłu Hala, na dźwięk tego imienia zaskoczył fragment informacji. Dahno, abo Danno – różnie to wymawiano – mówiło się o nim zazwyczaj jako o przywódcy luźnej organizacji w stylu mafijnym, dzięki której Inni powiększali swoją kontrolę nad zamieszkałymi światami. Inni mieli skłonność do przedstawiania się swoim ludziom wyłącznie po imieniu – jak królowie. Bleys... to zapewne będzie Bleys Ahrens, jeden z pomniejszych przywódców Innych.
– Zawsze, Bleys. Jak teraz. Twoje psy zrobiły niezły bałagan przejmując to miejsce. – Twoje psy, Dahno. Masywny gigant odrzucił tą odpowiedź. – Psy, które ci pożyczyłem. Twoją sprawą było przygotowanie akcji, panie wiceprezesie. – Pańskie psy nie są wyszkolone, panie prezesie. Lubią zabijać, bo wydaje im się, że to podnosi ich wartość w naszych oczach. To sprawia, że nie można na nich polegać, gdy mają w rękach broń energetyczną. Dahno znów zachichotał. Jego oczy były jasne i twarde. – Czy ty mnie naciskasz, Bleys? – Odpieram. – W porządku – w rozsądnych granicach. Ale jutro będzie nas tu pięćdziesięciu trzech. Trupy nie mają znaczenia, jeśli tylko zostaną sprzątnięte. Wtedy będziemy mogli o nich zapomnieć. – Chłopiec nie zapomni. – Chłopiec? – Ten, którego ci trzej pilnowali i uczyli. Dahno parsknął cicho. – Martwisz się chłopcem? – zapytał. – Wydawało mi się, że to ty mówiłeś o staranności, Dahno. Staruszkowie zginęli, zanim mogli nam powiedzieć coś na temat chłopca. Dahno machnął ręką zdradzając zniecierpliwienie. Hal przyglądał mu się z ciemności, pozostając poza smugą światła rzucaną przez okno. – Czemu psy miałyby myśleć o pozostawieniu ich przy życiu? – Ponieważ nie kazałem im zabijać. – Nie wydawało się, żeby Bleys podniósł głos, ale jego słowa dotarły do Hala przez szybę ze zdumiewającą ostrością. Dahno obrócił głowę, by popatrzeć na szczuplejszego mężczyznę. W tej chwili jego twarz nie wyrażała życzliwości, a jedynie zainteresowanie. – Poza tym – powiedział niezmienionym głosem – co mogliby nam powiedzieć? – Więcej. – Głos Bleysa znów brzmiał tak jak wcześniej. – Nie zastanowiłeś się nad przyczynami przeprowadzenia akcji właśnie tutaj? To miejsce zakupiono z pieniędzy funduszu powstałego ze spieniężenia niezarejestrowanego statku kurierskiego, który znaleziono dryfujący w pobliżu Ziemi, z dwuletnim chłopcem na pokładzie. I nie było tam nikogo innego. Nie lubię podobnych zagadek. – To część krwi Exotików w tobie nie lubi zagadek – odpowiedział Dahno. – Gdzie bylibyśmy dzisiaj tracąc czas na zastanawianie się nad każdą tajemnicą, którą
napotkamy? Naszą sprawą jest kontrolowanie maszynerii, nie rozumienie jej. Powiedz mi, jak inaczej nasza kilkutysięczna populacja mogłaby mieć nadzieję na kontrolowanie czternastu światów? – Możesz mieć rację – powiedział Bleys. – Ale wydaje mi się to niefrasobliwym podejściem. – Bleys, koziołku – odparł Dahno. Jego głos zmienił się tylko odrobinę, tak jak głos Ahrensa chwilę wcześniej, ale w jego oczach odbijał się ogień. – Nigdy nie jestem niefrasobliwy. Wiesz o tym. Nocna bryza znad jeziora sięgnęła brzegu i niespodziewany poryw wiatru szarpnął gałęziami krzewu bzu, tłukąc nimi o jedno z okien biblioteki. Obaj mężczyźni natychmiast spojrzeli w tamtym kierunku. Hal bezszelestnie odsunął się od okna, wkraczając głębiej w mrok. Szkolenie zmusiło go do działania, był najwyższy czas na to, żeby ruszyć. Rzucił się w stronę tarasu, wciąż nie będąc w stanie jasno odtworzyć w umyśle obrazu tego co tam zaszło, ale mając uczucie, że zostawia coś, do czego nigdy nie będzie w stanie powrócić. Ale jego szkolenie przewidziało również to uczucie i teraz je zwalczyło. Odwrócił się zarówno od tarasu, jak i domu, i ruszył przez las cichym truchtem. W okolicy znajdowały się drogi z rynnową nawierzchnią przystosowaną do ruchu poduszkowców, ale trasa którą wybrał trzymała się od nich z daleka. Biegł równo i bez wysiłku przez nocny las wypełniony zapachem żywicy, bezszelestnie poruszając się po wyściółce z opadłych igieł i kamieni. Poruszał się z prędkością dwunastu kilometrów na godzinę i wkrótce dotarł do niewielkiego centrum handlowego, znanego jako Thirkel. W okolicy był tuzin takich miejsc oraz dwa miasteczka, do których mógłby dotrzeć, pokonując mniejszą odległość i tracąc mniej czasu, ale podświadome obliczenia dokonane przez jego wyszkolony umysł, kazały mu wybrać Thirkel. Dzięki temu w Thirkel musiał czekać jedynie czternaście minut na autobus jadący do Bozeman w Montanie. Był jedynym pasażerem wsiadającym na tym przystanku. Wszedł do środka i przedstawił automatowi sterującemu autobusem jedną z kart kredytowych, które miał ze sobą. Automat pobrał opłatę za podróż, z lekkim westchnięciem zamknął za nim drzwi i ponownie wzniósł się w powietrze. Krótko po północy dotarł do Bozeman, gdzie złapał prom do lądowiska w Salt Lakę, skąd, kiedy tylko świt zaczął rozjaśniać na różowo okoliczne góry, ruszył promem orbitalnym w stronę szarej kuli Encyklopedii Ostatecznej, obiegającej Ziemię na orbicie o wysokości szesnastu tysięcy kilometrów. Prom był w stanie pomieścić jakieś pięćdziesiąt – sześćdziesiąt osób, które jeszcze na planecie uzyskały zgodę na wejście do Encyklopedii. Pomiędzy dokumentami Hala znajdowała się ciągle odnawiana przepustka uczniowska na jedną
wizytę, pod jego własnym nazwiskiem. Ziemia, Dorsai, Mara i Kultis były jedynymi światami, na których Inni nie uzyskali jeszcze wewnętrznej kontroli nad rządami. Jednak na Ziemi tylko zapisy Encyklopedii mogły być uważane za bezpieczne przed penetracją ze strony Innych, tak więc wszystkie transakcje, których Hal do tej pory dokonał, odbywały się pod fałszywym nazwiskiem Alana Sample. Dlatego z chwilą startu promu zniszczył te dokumenty, żeby nie mieć ze sobą nic, co mogłoby łączyć go z czasowo używanym, fałszywym nazwiskiem. Automatyczne zapisy w Encyklopedii Ostatecznej będą zbyt pełne, by mieć nadzieję na używanie fałszywej tożsamości. Z drugiej strony, wewnątrz, podanie prawdziwego nazwiska będzie bezpieczne. Dwanaście tysięcy kilometrów nad powierzchnią Ziemi prom rozpoczął zbliżanie do Encyklopedii. Na ekranie przedziału pasażerskiego Hal zobaczył najpierw srebrny półksiężyc, który po opuszczeniu cienia Ziemi przekształcił się w niewielką, srebrną kulę odbijającą promienie słoneczne. Jednak w miarę zbliżania się owal rósł, zdradzając olbrzymie rozmiary Encyklopedii. Jednak to nie tylko rozmiar obiektu przykuwał Hala do fotela, pochłaniając całą jego uwagę, w miarę jak masywna kula zajmowała coraz większą część ekranu. W przeciwieństwie do reszty pasażerów promu, został przez Waltera nauczony szczególnego szacunku wobec tego, czym miała zostać Encyklopedia. Przyglądał się jej niezliczoną ilość razy na ekranach, ale nigdy jeszcze z bliska, mając perspektywę postawienia stopy w jej wnętrzu. Prom zwalniał, dostosowując prędkość do celu. Teraz, kiedy byli blisko, Hal mógł dostrzec jej powierzchnię, otoczoną jakby grubym, szarym oparem. Był to efekt ochronnych osłon siłowych, które otaczały całą Encyklopedię – pochodnej przesunięcia fazowego, które czterysta lat wcześniej umożliwiło poruszanie się między gwiazdami z prędkością ponadświetlną. Osłony siłowe stanowiły odkrycie i ściśle strzeżony sekret pracowników Encyklopedii. One właśnie nadawały jej z dystansu srebrzysty wygląd – tak jak szara mgła nad powierzchnią wody wydaje się być srebrna w świetle poranka. Wewnątrz tych osłon Encyklopedia była niewrażliwa na wszelkie ataki fizyczne. Jedynie miejsca styku osłon wymagały konwencjonalnego pancerza; do jednego z takich miejsc zmierzał teraz prom, by wysadzić tam pasażerów. Ukryta za tarczą spoczywała konstrukcja Encyklopedii, struktura z metalu i magii. Metal z głębin Ziemi i magia pochodząca z tego samego odkrycia, co napęd fazowy i osłony – nikt nie był w stanie poznać tajemnic budowy Encyklopedii. Wewnątrz jej struktury ludzie nie tyle się poruszali, ile byli przemieszczani. Pokój, w którym się znajdowali, dzięki odpowiedniej komendzie, był przenoszony do wymaganego sektora. Z drugiej strony, można było pokonać kilometry solidnych
korytarzy i napotkać po drodze mnóstwo masywnych drzwi... Metal i magia... od kiedy tylko mógł sięgnąć pamięcią, Hal Mayne uczony był czci dla Encyklopedii. W tej chwili, ta cześć świadomości wyparła mur oddzielający go od wspomnień o tym, co wydarzyło się kilka godzin wcześniej. Pamiętał, że początki Encyklopedii były dziełem Ziemianina, Marka Torre. Jednak ani on, ani nawet Ziemia nie byłaby w stanie sama jej zbudować. Jej ukończenie wymagało stu trzydziestu lat i wszystkich zasobów, jakie mogły przeznaczyć na budowę dwa bogate światy Exotików, Mara i Kultis. Jej szkielet powstał na powierzchni, wewnątrz Enklawy Exotików w Saint Louis, w Ameryce Północnej. Sto dwa lata później, na wpół ukończona struktura została wyniesiona na niską orbitę, zaledwie dwieście pięćdziesiąt kilometrów nad Ziemią. Ostatnie prace zakończono dwanaście lat później i umieszczono ją na obecnej orbicie. Teoria Marka Torre postulowała istnienie w ludzkiej wiedzy ślepej plamki, obszaru, w którym zawodziło samopoznanie, tak jak percepcja dowolnego urządzenia nie jest w stanie objąć miejsca, w którym ono samo się znajduje. Według teorii Torre, w obszarze tym rasa ludzka znajdzie w końcu coś, co zagubili ludzie z Kultur na młodszych światach, a kiedy wreszcie zostanie to odnalezione, stanie się kluczem do jeszcze większego wzrostu rasy. Zarówno w teorii, jak i w samej Encyklopedii krył się sen o wielkości i celu, który zawsze znajdywał w Halu głęboki oddźwięk. Odczuł go teraz, jak potężny rezonans, w chwili osiągnięcia przez prom punktu styku czterech olbrzymich, niematerialnych osłon siłowych, miejsca, w którym niwelowały się wzajemnie, odsłaniając czekające na nich wejście do obszaru dokowania. Prom wsunął się do środka, sprawiając wrażenie, że odbywa się to bardzo powoli, i osiadł w przeznaczonym do tego doku. Chwilę potem zalało ich morze światła. Przesłona, która wydawała się tak niewielka, kiedy do niej podlatywali, okazała się mieć średnicę wypełnionej maszynami i robotnikami hali, we wnętrzu której prom wydawał się być maleńką zabawką. Hal wstał i dołączył do procesji pasażerów zdążających do wyjścia. Przeszedł przez śluzę na skośną rampę, gdzie otoczył go potop dźwięków wydawanych przez urządzenia pracujące wokół promu. Metal i magia... ruszył w dół rampy i przez lekko rozmyty krąg stanowiący wejście do wewnętrznych części Encyklopedii. Z chwilą przekroczenia kręgu wszelkie dźwięki ucichły. Odkrył, że ruchoma podłoga unosi go wzdłuż korytarza rozjaśnionego delikatnym światłem w rytm słabego szumu, który stanowił miłą odmianę po zgiełku lądowania i wydawał się nawet wygłuszać przyciszone konwersacje współtowarzyszy podróży. Podłoga zwolniła, po czym zatrzymała się, przesunęła do przodu jeszcze kilka metrów, wreszcie stanęła. Pasażerowie z przodu okazywali swoje dokumenty przed
ściennym ekranem, z którego oglądał je szczupły młody mężczyzna z czarnymi włosami. – W porządku. Dziękuję. – Młody mężczyzna skinął pasażerowi przed Halem, który poszedł dalej. Kiedy przyszła kolej na Hala, kontroler zwolnił swoje miejsce, a zamiast niego na stanowisku usiadła urocza osoba płci żeńskiej z burzą blond włosów i dość młoda, by pasowało do niej określenie dziewczyny raczej niż kobiety. Pod złotymi włosami miała owalną twarz z radosnym uśmiechem i zielone oczy ze złotymi iskierkami. – Tak... – Popatrzyła na przysunięte do ekranu dokumenty Hala, potem znów na niego. – Nazywasz się Hal Mayne? W porządku. Halowi wydało się, że jej oczy napotkały jego ze szczególnym wyrazem sympatii; efektem tego było nieoczekiwane poczucie bezpieczeństwa, które niebezpiecznie osłabiło mur postawiony na dnie jego umysłu. Ruszył dalej. Korytarz ciągnął się dalej. Ludzie przed nim poruszali się teraz zdecydowanie szybciej. Gdzieś z przodu przemawiał do nich głos, nie kierowany do nikogo konkretnego. – ...proszę się zatrzymać w miejscu, gdzie korytarz rozszerza się i wsłuchać w dźwięki. Proszę nam powiedzieć, jeżeli cokolwiek państwo usłyszą. Jest to Punkt Przejścia, w centrum pomieszczenia Indeksu. Znajdują się państwo teraz dokładnie w środku systemu komunikacyjnego Encyklopedii. Nie oczekujemy, że cokolwiek państwo usłyszą, jednak jeżeli do tego dojdzie, proszę się zgłosić... Więcej magii... Przebyli nie więcej niż sto metrów, ale znajdowali się już w samym środku kuli, która była Encyklopedią. Ale ani Walter InTeacher, ani ktokolwiek inny, nigdy nie wspomniał mu o Punkcie Przejścia. Nie dotarł jeszcze do szerokiej plamy, o której mówił głos ale odkrył, że nasłuchuje, jakby mógł usłyszeć cokolwiek zanim do niej dotrze. Podszedł do prośby o nasłuchiwanie tak, jakby to było wyzwanie. Jeżeli było tam coś do usłyszenia, powinien być w stanie to wyłowić. Odkrył, że nasłuchuje w skupieniu. Prawie – widział już szeroką, nieruchomą plamę, oddzielały go od niej już tylko dwie osoby – mógł sobie wyobrazić, że coś słyszy. Ale prawdopodobnie byli to jedynie ludzie, którzy opuścili już Punkt Przejścia i teraz rozmawiali między sobą. W ich głosach było coś znajomego. Nie potrafił ich zidentyfikować, ale wciąż miał uczucie, że je zna, choć wydawały się mówić w nieznanym mu języku. Szkolono go w rozkładaniu nieznanych języków w znajome formy. To był język indoeuropejski... tak, to prawdopodobnie któryś z języków romańskich, jakaś współczesna pochodna łaciny. Ale rozmowy były teraz bardzo głośne i miał wrażenie, że słyszy kilka na raz. Wciąż od Punktu dzieliła go jedna osoba. Jak mogli oczekiwać od kogokolwiek, że
będzie w stanie coś usłyszeć w Punkcie, jeśli tak głośno rozmawiano w jego okolicy? Wszędzie wokół siebie słyszał głosy. Musieli rozmawiać wszyscy w kolejce. Mężczyzna przed nim właśnie ruszył dalej, zwalniając miejsce w Punkcie Przejścia. Hal wszedł tam i zatrzymał się, a wtedy głosy eksplodowały w jego głowie. Nie dziesiątki, nie setki, tysiące czy nawet miliony – ale całe miliardy i biliony głosów w niezliczonych językach, dyskutujących, krzyczących, wołających do niego. Tylko że nie zlewały się w jeden wielki, wymieszany krzyk, jak radiowy szum kosmosu. Każdy pozostawał niezależny i oddzielny – w jakiś niemożliwy do uwierzenia sposób słyszał każdy z nich osobno; a pomiędzy nimi były trzy które znał, wołające do niego, ostrzegające go. Głosy Waltera InTeachera, Malachiego Nasuno i Obadiaha Testatora – a z chwilą kiedy je zidentyfikował, mentalna bariera, która go ochraniała, w końcu załamała się i padła. Punkt Przejścia zawirował wokół niego. Jak z wielkiej dali usłyszał głos wydobywający się z własnego gardła. Zakręcił się, zatoczył i byłby upadł – ale został złapany i utrzymany w pionie. Trzymała go dziewczyna z ekranu, ta z zielonymi oczyma. W jakiś sposób tu była, stała obok niego; wcale nie była tak drobna, jak się spodziewał, kiedy ujrzał jej twarz na ekranie. Mimo wszystko, nie było łatwo utrzymać jego wysokie, pozbawione kontroli kościste ciało, ale niemal natychmiast pomogło jej dwu mężczyzn. – Spokojnie... trzymajcie go... – powiedział jeden z nich; coś dotknęło go głęboko we wnętrzu, wyzwalając ciemność, która rozszerzyła się jak chmura organicznego atramentu wystrzelona przez uciekającą ośmiornicę. Ogarnęła go całego, ukrywając wszystko w całkowitym mroku, nawet jego pamięć o tym, co wydarzyło się na tarasie. Stopniowo, powoli, powrócił do ciszy i spokoju. Był sam, nagi w łóżku znajdującym się w pokoju o ścianach z wolno zmieniającymi się, pastelowymi wzorami. Oprócz łóżka i umieszczonego obok stołu, w pomieszczeniu znajdowało się kilka wiszących w powietrzu krzeseł dryfowych, biurko i mały basen z niebieskimi ścianami i dnem, które sprawiało, że wydawał się być znacznie głębszy niż wyglądał. Podniósł się na łokciu i rozejrzał dookoła. Pokój wykazywał niepokojącą właściwość – wydawał się powiększać w stronę, w którą właśnie patrzył, choć nie potrafił wyczuć żadnego ruchu podłogi czy ścian. Popatrzył wokół, a potem obejrzał łóżko, na którym leżał. Nigdy nie pomyślał o tym jako o znaczącym fakcie – choć zawsze był tego świadom – że wychowano go w warunkach, które były zdecydowanie spartańskie i archaiczne. Zawsze wydawało mu się oczywiste, że książki, które czyta, powinny być ciężkimi przedmiotami z papieru, że w domu nie powinno być ruchomych
chodników, albo że meble powinny być wykonane z porządnego materiału i stać na podłodze, a nie unosić się w powietrzu dzięki urządzeniom dryfowym i pojawiać się na życzenie użytkownika, pod dotknięciem pulpitu z sensorami. Po raz pierwszy w życiu obudził się w łóżku siłowym. Oczywiście wiedział co to jest, ale był zupełnie nieprzygotowany na jego komfort. Dla obserwatora wydawał się być na wpół zanurzony w białej chmurze, mającej może dwadzieścia centymetrów grubości, która unosiła się w powietrzu nad podłogą. Biała chmura utrzymywała go w cieple, chroniąc przed chłodem, a ta część, która znajdowała się pod nim była dostatecznie spoista, by podtrzymać go w dowolnej pozycji. W tej chwili łokieć na przykład, na którym się opierał, był podtrzymywany przez ciepłą dłoń złożoną w miseczkę, choć dla oka po prostu zagłębiał się na głębokość połowy przedramienia w gruby opar dymu. Usiadł, przerzucając nogi przez krawędź łóżka – wraz z ruchem wróciła mu cała pamięć, niczym bezszelestny cios. Oczyma duszy zobaczył taras i to, co się tam wydarzyło – tak jak widział to przez osłonę trzcin. Zwyciężony, zwalił się na łóżko, zakrywając twarz dłońmi. Przez chwilę przetaczał się po nim, jak walec, cały wszechświat, a jego umysł krzyczał pod wpływem tego, co zobaczył. Ale nie było już żadnego mentalnego muru, który by go od niego oddzielał i po chwili zaczął dochodzić z tym do porozumienia. Podniósł twarz, nie ukrywając jej już w dłoniach. Ściany pokoju straciły barwy. Ukryte w nich czujniki odczytały zmiany w temperaturze i wilgotności jego skóry, razem z kilkudziesięcioma innymi drobnymi sygnałami wysyłanymi przez jego ciało i odpowiednio odwzorowały zmianę nastroju. Pokój przybrał teraz nudną, użytkową szarość, ponurą jak w pokoju wyrzeźbionym w skale. Wybuchło w nim okropne uczucie gniewu, furia, że coś takiego nie powinno było się wydarzyć; odczytując falę energii tej furii, ściany wokół niego zaświeciły czerwienią rozgrzanego żelaza, znów wyzwalając w nim wyszkolone instynkty i popychając go do działania. Pod naciskiem siły woli jego świadomość zebrała się i skupiła na błysku pojedynczego punktu światła z rogu dryfu i zamknęła się na nim, aż była to jedyna rzecz jaką widział. Przez ten punkt, jak przez drzwi, jego umysł wszedł dzięki szkoleniu Exotików w stan, który był po części autohipnozą, a po części uwolnieniem bezpośredniego kanału prowadzącego ze świadomości do podświadomości. Jego pole widzenia ponownie poszerzyło się, uwalniając się od punktu światła i znów widział cały pokój. Tylko teraz w dryfach wydawały się unosić trzy postacie: Waltera, Malachiego i Obadiaha. Oczywiście tak naprawdę tych ludzi, którzy go wychowali i uczyli, nie było tutaj.
Wiedział o tym. Nawet kiedy do nich mówił, był świadom, że to nie oni odpowiadali, ale stworzone w jego wyobraźni konstrukty, oparte na niezliczonych wspomnieniach ich reakcji i nastawień, które zaobserwował podczas wspólnego życia. Tak naprawdę odpowiadała mu jego własna znajomość tych ludzi, ich głosami, używająca słów o których wiedział, że użyliby ich, gdyby tu byli z nim teraz. Technika ta była dyscypliną, która została przygotowana na chwile takie jak ta, sytuację, kiedy potrzebowałby ich pomocy, a ich nie byłoby w pobliżu, żeby mu jej udzielić. Ale w pierwszej chwili, kiedy na nich spojrzał, rzucił w nich nie wołanie o pomoc, ale oskarżenie. – Nie musieliście! – Na wpół szlochał. – Pozwoliliście się zabić i zostawiliście mnie samego. Nie musieliście! – Och, Hal – w głosie Waltera słychać było ból. – Musieliśmy cię chronić. – Nie prosiłem was o ochranianie mnie! Nie chcę być chroniony. Chciałem, żebyście żyli! A wy pozwoliliście się zastrzelić! – Chłopcze – powiedział szorstko Malachi – byłeś przygotowany na ten dzień. Nauczyliśmy cię, że coś takiego może się wydarzyć i co będziesz musiał zrobić, jeśli to nastąpi. Hal nie odpowiedział. Skoro otworzył się na żal, ten kompletnie nim zawładnął. Runął na brzeg łóżka, łkając. – Nie wiedziałem... – szlochał. – Dziecko – odezwał się Obadiah – nauczono cię, jak radzić sobie z bólem. Nie walcz z nim. Zaakceptuj go. Ból nie zmienia niczego w kimś, kto nim włada. – Ale ja nie potrafię – Hal kołysał się żałośnie, rytmicznie, w przód i w tył na krawędzi łóżka. – Hal, Obadiah ma rację – łagodnie odezwał się Walter. – Nauczono cię i wiesz, jak poradzić sobie z tą chwilą. – Nic was nie obchodzi, żadnego z was... nic nie rozumiecie! – Hal nadal kołysał się w przód i w tył. – Oczywiście, że rozumiemy. – W głosie Waltera słychać było nutę cierpienia, wywołaną cierpieniem Hala. – Byliśmy jedyną rodziną jaką miałeś, a teraz wydaje się, że nie masz nikogo innego. Czujesz, jakby wszystko ci zabrano. Ale to nie tak. Wciąż masz rodzinę – potężną rodzinę, na którą składają się wszyscy członkowie rasy ludzkiej. Hal nadal kołysząc się w przód i w tył, w przód i w tył – potrząsnął głową. – Ależ tak – potwierdził Walter. – Tak, wiem. W tej chwili myślisz, że na wszystkich czternastu światach nie ma nikogo, kto mógłby zastąpić tych, których utraciłeś. Ale będą. Wszystko to odnajdziesz w ludziach. Znajdziesz takich, których
będziesz nienawidził i takich, których pokochasz. Wiem, że nie potrafisz teraz w to uwierzyć, ale tak będzie. – Istnieje też coś więcej niż miłość – nieoczekiwanie wtrącił Malachi. – Odkryjesz to. I może na koniec będziesz musiał radzić sobie bez miłości, żeby wykonać to, co będziesz musiał. – Tak będzie – dodał Obadiah – jeśli taka będzie wola Boga. Ale nie ma powodu, żeby dziecko już teraz musiało stawać przed tym egzaminem. Zostaw to przyszłości, Malachi. – Przyszłość jest tu – zagrzmiał Malachi. – Nie przeżyje przy siłach skierowanych przeciw niemu, jeśli będzie siedział w łóżku i płakał. Chłopcze, wyprostuj się... – Komenda był szorstka, ale ton, którym ją wypowiedziano, nie. – Spróbuj wziąć się w garść. Musisz zaplanować, co robić. Martwi nie żyją. Tylko żywi mogą się zająć sprawami żyjących. – Hal – wciąż łagodnie, ale z naciskiem odezwał się Walter. – Malachi ma rację. Obadiah też. Trzymając się swojego żalu, odsuwasz chwilę, kiedy będziesz musiał pomyśleć o ważniejszych sprawach. – Nie – odpowiedział Hal potrząsając głową. – Nie. Zamknął umysł przed nimi. Nie do pomyślenia było, żeby pozwolił odejść żalowi, który miał w sobie. Upuścić choćby grudkę pewności na wciąż wątpliwe groby trójki ludzi, których nadal kochał. Ale oni mówili mu rzeczy, jakie słyszał od nich tak wiele razy, w sposób jaki pamiętał, że je wypowiadali i stopniowo, wbrew sobie, zaczął słuchać. Szok z powodu ostatnich wydarzeń niemal doprowadził go do ponownego cofnięcia się do stanu małego dziecka, z całą jego okropną bezradnością. Ale w miarę jak słuchał rozmawiających wokół niego znajomych głosów, zaczął odzyskiwać względną dojrzałość szesnastolatka. – ...musi się gdzieś ukryć – mówił Walter. – Gdzie? – zapytał Malachi. – Pójdę do Exotików – odezwał się Hal, sam siebie zaskakując. – Mógłbym ujść za Maranina – prawda, Walter? – Co na to powiesz? – Malachi zwrócił się do InTeachera. – Czy twoi ludzie oddaliby go Innym? – Dobrowolnie nie – odpowiedział Walter. – Ale masz rację. Gdyby Inni znaleźli go tam i naciskali, nie mogliby go zatrzymać. Exotikowie na swoich światach pozostają poza kontrolą Innych, ale ich kontakty międzyplanetarne są wrażliwe – a dwa światy są ważniejsze od jednego chłopca. – Mógłby ukryć się na Harmonii albo Zjednoczeniu – powiedział Obadiah. – Inni
kontrolują sporą część naszego społeczeństwa, ale poza miastami są tacy, którzy nigdy nie będą pracować dla pomiotu Beliala. Tacy ludzie nigdy by go nie wydali. – Musiałby żyć jak bandyta – odpowiedział Walter. – Jest jeszcze za młody, by walczyć. – Mogę walczyć – zaprotestował Hal. – Z Innymi, czy kimkolwiek. – Bądź cicho, chłopcze! – zagrzmiał Malachi. – Upiekli by cię na śniadanie bez ruszania tyłków z krzeseł. Masz rację, Walter. Światy Zaprzyjaźnionych nie są dla niego bezpieczne. – A więc Dorsai – rzucił Hal. Malachi obrócił w jego stronę zmarszczone, siwe brwi. – Kiedy będziesz gotów i zdolny do walki, wtedy idź do Dorsajów – odpowiedział. – Zanim nadejdzie ten dzień, nic dla ciebie nie mogą zrobić. – A więc gdzie? – zapytał Obadiah. – Wszystkie inne światy poza Ziemią są już pod kontrolą Innych. Wystarczy, że go tam wyczują, a przepadnie, nie mając od nikogo pomocy. – Mimo wszystko – powiedział Walter – musi to być jeden z pozostałych światów. Ziemia też nie jest dobra na kryjówkę. Jak tylko poznają pełną historię jego życia i szkolenia, będą go szukać. Pomiędzy odmieńcami również są ludzie pochodzący od Exotików, jak ten wysoki mężczyzna, który był przy naszej śmierci. Oni, jak ja – jak wszyscy uczeni na Marze i Kultis – znają ontogenetykę. Inni są siłą historyczną i będą wiedzieć, że każda siła musi mieć swoją przeciwsiłę. Od początku wyglądają pojawienia się przeciwwagi dla ich siły. Nie będą ryzykować pozostawienia Hala przy życiu, skoro tylko poznają jego historię. – A więc Newton – powiedział Obadiah. – Niech skryje się między laboratoriami i wieżami z kości słoniowej. – Nie – zaprotestował Malachi. – To wszystko żółwie i małże. Wycofają się do swoich muszli i zamkną je za sobą. Pomiędzy takimi ludźmi zostałby sam jak palec. – A co z Cetą? – zapytał Obadiah. – Tam właśnie Inni są najpotężniejsi, gdzie znajdują się banki i ciągnie się za sznurki międzygwiezdnego handlu – zirytowanym głosem odpowiedział Malachi. – Oszalałeś, Obadiah? W każdym razie wszystkie te niewyspecjalizowane światy, razem z Wenus i Marsem są miejscami, gdzie spora część społeczeństwa jest pod kontrolą Innych. Jeden błąd i będzie po naszym chłopcu. – Tak – wolno odpowiedział Walter. – Ale Obadiah, powiedziałeś, że wszystkie światy za wyjątkiem Dorsai, Exotików, Zaprzyjaźnionych i Ziemi są już pod kontrolą Innych. Jest jeden wyjątek. Świat, którym nie warto się przejmować, bo tak naprawdę nie ma tam społeczeństwa, które możnaby kontrolować. Coby.
– Górniczy świat? – Hal gapił się na Waltera. – Ale tam nie ma nic do roboty oprócz pracy w kopalniach. – Zgadza się – potwierdził Walter. Hal wciąż wpatrywał się w InTeachera. – Ale... – Słowa go zawiodły. Mara, Kultis, Zaprzyjaźnione światy Harmonii i Zjednoczenia oraz Dorsai – to wszystko były miejsca, które pragnął ujrzeć na własne oczy. Poza nimi, każdy z Młodszych Światów był nieznanym, interesującym miejscem. Ale Coby... – To jak wysłanie mnie do więzienia! – Walter – Malachi patrzył na InTeachera. – Myślę, że masz rację. Obrócił się do Hala. – Ile masz lat, chłopcze? Niedługo skończysz siedemnaście, prawda? – Za dwa tygodnie – odpowiedział Hal głosem zdławionym niespodziewanym napływem wspomnień o wcześniejszych przyjęciach urodzinowych, przez wszystkie lata dorastania. – Siedemnaście... – Malachi popatrzył na Waltera i Obadiaha. – Trzy lata w kopalniach i będzie miał dwadzieścia... – Trzy lata! – wykrzyknął Hal. – Tak, trzy lata – miękko odpowiedział Walter. – Pomiędzy bezimiennymi, zagubionymi ludźmi łatwiej będzie się zgubić i stać się bezimiennym niż na jakimkolwiek innym świecie. Trzy lata wystarczą, by cię ukryć. – I wyjdzie z tego zmieniony – dodał Obadiah. – Ale nie chcę być inny! – Musisz – odpowiedział Malachi. – O ile chcesz trochę przeżyć. – Ale trzy lata!? – powtórzył Hal. – To prawie jedna piąta mojego dotychczasowego życia. To wieczność. – Tak – potwierdził Walter, a Hal spojrzał na niego bezradnie. Walter, najłagodniejszy z jego nauczycieli, kiedy już decyzja została podjęta, był najmniej skłonny do zmiany zdania. – I właśnie dlatego, że to dla ciebie wieczność, będzie to takie użyteczne. Pomimo wszystkiego co dla ciebie zrobiliśmy, to wychowywaliśmy cię na pustkowiu, z dala od zwykłych ludzi. Nie mieliśmy wyboru, ale jesteś przez to upośledzony. Jesteś jak roślina cieplarniana, która może uschnąć po przesadzeniu na otwarty teren. – Roślina cieplarniana? – Hal zwrócił się do Malachiego, do Obadiaha. – Tym właśnie jestem? Malachi, powiedziałeś, że z moim szkoleniem jestem równie dobry jak przeciętny Dorsai w moim wieku. Obadiah, ty powiedziałeś... – Niech Bóg ci pomoże, dziecko – szorstko przerwał mu Obadiah. – Stanowisz
naszą chlubę, ale nie znasz wielu spraw z codziennego życia światów, a tym właśnie życiem będziesz musiał żyć i zmagać się, nim Bóg doprowadzi cię w końcu do spełnienia i odpoczynku. Nie możesz dłużej kryć się w zaułkach i bocznych alejkach – powinienem był to sobie uświadomić, zanim zaproponowałem Newtona jako miejsce, gdzie powinieneś się udać. Musisz teraz wyjść pomiędzy twoich braci, mężczyzn i kobiety i zacząć uczyć się od nich. – Nie będą chcieli mnie uczyć – zaprotestował Hal. – Czemu mieliby to robić? – Nie chodzi o to, by uczyli, ale żebyś ty się uczył od nich – odpowiedział Obadiah. – Uczyć się! – powiedział Hal. – To wszystko, co kiedykolwiek mieliście mi do powiedzenia – naucz się tego, naucz się tamtego! Czy nie nadszedł już czas, żebym zajął się czymś więcej, niż tylko nauką? – Nie ma niczego więcej poza uczeniem się – odpowiedział Walter, a w głosie InTeachera Hal usłyszał absolutne przekonanie stojącej naprzeciw niego trójki, że powinien udać się na Coby. Nie było to coś, z czym mógłby się spierać. Stanął nie przed opinią innych ludzi, ale wobec wyniku wyliczeń, które były częścią jego szkolenia. Dedukcji, która zbadała wszystkie dostępne opcje i zadecydowała, że najbezpieczniejsza przyszłość na nadchodzące lata czekała go na Coby. Mimo wszystko był przygnębiony tą decyzją. Był młody, a trzynaście pozostałych zamieszkałych przez ludzkość światów błyszczało obietnicami, jak kuszące klejnoty. Tak jak powiedział, udanie się do kopalni będzie więzieniem, a trzy lata – dla niego – rzeczywiście będą wiecznością.
Rozdział 3 Hal nie wiedział, kiedy opuściły go cienie nauczycieli. Po prostu, w jednej chwili dryfy były puste i znów był sam. Jego umysł uwolnił się od potrzeby ich obecności, więc odeszli z powrotem do jego wspomnień, jak płomienie zdmuchniętych świec. Ale czuł się lepiej. Nawet mając przed sobą ponurą perspektywę pobytu na Coby, czuł się teraz lepiej. Do jego życia ponownie wróciło poczucie celu, a wspomnienie przekonań i pewności siebie martwych nauczycieli dało mu siłę. Podnosiła go na duchu – choć nie był tego świadom – również czysta witalność jego młodości. Miał w sobie zbyt wiele zdrowej, fizycznej energii, by tylko siedzieć i opłakiwać ich śmierć, pomimo że zraniło go głęboko. Ubrał się, obejrzał urządzenia kontrolne pokoju i zamówił posiłek. Posilał się jeszcze, gdy rozległ się sygnał komunikatora. Włączył ekran na stoliku przy łóżku. Pojawiła się na nim jasna i radosna twarz dziewczyny z Punktu Przejścia. – Hal Mayne? – odezwała się. – Jestem Ajela, asystentka Tama Olyna. Upłynął ułamek sekundy, zanim dotarło do niego drugie z nazwisk. Tam Olyn był dyrektorem Encyklopedii – i to przez ponad osiemdziesiąt ostatnich lat. Początkowo był cenionym dziennikarzem międzyplanetarnym, ale porzucił to tak nieoczekiwanie, jak ktoś uciekający do odosobnienia klasztoru, by stać się, niemal od chwili wkroczenia, głównym autorytetem Encyklopedii. Podczas swoich studiów Hal dowiedział się wszystkiego o tym człowieku, ale nigdy nie sądził, że któregoś dnia będzie rozmawiał z bliskim współpracownikiem dyrektora. – Jestem zaszczycony spotkaniem – odparł automatycznie do ekranu. – Czy mogłabym do ciebie wpaść? – zapytała Ajela. – Jest coś, o czym powinniśmy porozmawiać. Obudziła się w nim ostrożność. – Jestem tu tylko tymczasowo – odparł. – Jak tylko znajdę jakiś statek, odlecę na jeden z Młodszych Światów. – Oczywiście. Ale w międzyczasie, gdybyś nie miał nic przeciwko rozmowie ze mną... – Och, oczywiście, że nie. – Miał świadomość, że zachowuje się niezgrabnie i poczuł, jak rozwija się w nim poczucie wstydu. – Jeśli chcesz, możesz przyjść teraz. – Dziękuję. Obraz zniknął z ekranu, który powrócił do jednolitej perłowej szarości, pozbawionej głębi. Szybko skończył posiłek i wrzucił puste naczynia do pojemnika na śmieci.
Ledwie zdążyły zniknąć, kiedy znów odezwał się komunikator. – Czy mogę wejść? – z pustego ekranu zapytał głos Ajeli. – Oczywiście. Wchodź... – Ruszył w stronę drzwi, ale zanim do nich dotarł, otworzyły się wpuszczając dziewczynę do środka. Była ubrana w luźną, szafranową szatę, związaną w talii i sięgającą kostek. Pomimo młodego wieku, w oczywisty sposób była Exotikiem; wydawała się też mieć Exotikową zdolność sprawiania, by wszystko wokół niej wyglądało tak, jakby nigdy nie mogło być inaczej. Tak więc kiedy naprawdę jej się przyjrzał, szafranowa szata wydała się być jedyną rzeczą, jaką kiedykolwiek mogła nosić. Zrobiła na nim tak silne wrażenie, że niemal cofnął się defensywnie. Rzeczywiście, mógł być wobec niej ostrożniejszy niż był; ale otwarta, radosna twarz i bezpretensjonalność obudziły w nim paraliżujący strach młodego mężczyzny przed wykonaniem niewłaściwego ruchu. Nieoczekiwanie znalazł się twarzą w twarz z uderzająco piękną kobietą – on, który dotąd nie miał doświadczenia w kontaktach z kobietami w żadnym wieku. – Dobrze się teraz czujesz? – zapytała go. – Dobrze – odparł. – Dziękuję. – Przepraszam – powiedziała. – Gdybyśmy mogli cię ostrzec, zrobilibyśmy to. Ale gdybyśmy ostrzegali ludzi przed tym co dzieje się w Punkcie Przejścia, nigdy nie wiedzielibyśmy naprawdę... czy mogłabym usiąść? – Och, oczywiście! – cofnął się i usiedli naprzeciw siebie w dryfujących krzesłach. – Czego byście nie wiedzieli? – zapytał, niepowstrzymaną ciekawością przebijając się ponad uczucie odrzucenia towarzyskiego. – Nie bylibyśmy pewni, czy nie wyobrażają sobie tylko tego, co powiedzieliby, że usłyszeli. Hal potrząsnął głową. – W tym, co słyszałem nie było żadnych fantazji – powiedział. – Nie. – Przyglądała mu się z bliska. – Wierzę ci. Co dokładnie słyszałeś? Przyjrzał się jej uważnie, ostrożnie. Jego umysł całkiem otrząsnął się już z niepewności, którą poczuł na początku rozmowy. – Chciałbym dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodzi – powiedział. – Oczywiście że tak – odpowiedziała ciepło. – W porządku, powiem ci. Sytuacja wygląda tak, że na wczesnym etapie budowy Encyklopedii przez przypadek odkryto, że ktoś, kto po raz pierwszy wkroczy na Punkt Przejściowy, może usłyszeć głosy. Nie głosy mówiące do niego – przerwała by rzucić mu uważne spojrzenie. – Po prostu głosy, tak jakby je podsłuchiwał. Pierwszym, który je usłyszał, był Mark Torre. Ale tylko Tam Olyn, za pierwszym razem kiedy wszedł do Encyklopedii, usłyszał je tak wyraźnie, że aż upadł – tak jak ty.
Hal patrzył na nią. Całe jego szkolenie nakazywało mu poruszać się tym ostrożniej, im dziwniejszy lub nieznany był teren. To co właśnie powiedziała Ajela, było tak pełne nieznanych możliwości, że wyczuwał niebezpieczeństwo w zdradzeniu jakiejkolwiek reakcji, zanim będzie miał czas zrozumieć sprawę. Czekał, mając nadzieję, że dziewczyna będzie mówić dalej. Ale nie robiła tego, czekała na odpowiedź. – Tam Olyn – powiedział w końcu. – Tak. – Tylko Tam Olyn i ja? Przez wszystkie te lata? – Przez wszystkie te lata – odparła. W jej głosie usłyszał ton, którego nie potrafił zinterpretować, niemal smutku, bez żadnej widocznej przyczyny. Patrzyła na niego, jak mu się zdawało, z dziwną sympatią. Kiwnęła głową. – W porządku – powiedziała. – Mark Torre wymyślił Encyklopedię – wiesz o tym. Był Ziemianinem, nie Exotikiem, ale Exotikowie stwierdzili, że jego koncepcja do tego stopnia zgadza się z ontogenetyką i innymi naszymi teoriami dotyczącymi ludzkiej i historycznej ewolucji, że sfinansowaliśmy budowę – wskazała konstrukcję wokół nich. Hal skinął głową, czekał. – Tak jak powiedziałam, Mark Torre był już w mocno zaawansowanym wieku, kiedy usłyszał głosy w Punkcie Przejścia. – Popatrzyła na niego z powagą, która graniczyła z surowością. – Wysnuł wtedy teorię, że to co usłyszał, było przypadkiem pierwszego, drobnego użycia potencjału Encyklopedii przez jednostkę. To było tak, jakby ktoś nie mający pojęcia czego nasłuchiwać, nagle podłączył się do radiowego szumu Wszechświata. Torre powiedział, że wydzielenie z tego szumu użytecznych informacji będzie wymagać doświadczenia. Znów przerwała, niemal marszcząc się na niego. Ponownie kiwnął głową, by pokazać zrozumienie ważności tego o czym mówiła. – Rozumiem – powiedział. – Ta idea – zaczęła mówić dalej – była tym, co wiązało się z niektórymi naszymi teoriami, bo wydawała się twierdzić, że używanie Encyklopedii w taki sposób, o jakim marzył Mark Torre – jako nowego narzędzia dla ludzkiego umysłu – wymaga pewnych specjalnych zdolności, nie występujących jeszcze w całej ludzkiej populacji. Torre, umarł nie doszedłszy żadnego sensu w tym, co usłyszał. Ale był przekonany, że w końcu ktoś to osiągnie. Po nim kontrolę przejął Tam; ale on też żył w Encyklopedii przez wszystkie te lata nie dochodząc do tego, jak poradzić sobie, albo jak użyć tego, co usłyszał. – W ogóle? – Hal nie był w stanie powstrzymać się przed przerwaniem jej.
– W ogóle – spokojnie odpowiedziała Ajela. – Ale tak jak Mark Torre, był pewien, że prędzej czy później przyjdzie ktoś, kto tego dokona i że Encyklopedia zostanie wreszcie użyta jako to, po co została zbudowana – narzędzie do odsłonięcia wewnętrznego wszechświata rasy, który stanowił mroczną i budzącą lęk zagadkę od chwili, gdy ludzie po raz pierwszy stali się świadomi faktu, że myślą. Hal siedział przypatrując się jej. – A teraz – odezwał się – ty i Tam Olyn... myślicie, że to właśnie ja będę jej używał? Zmarszczyła brwi. – Czemu jesteś taki ostrożny... taki wystraszony? – zapytała. Nie mógł jej powiedzieć. Wydawało mu się, że to co wyczytał z jej głosu sugerowało tchórzostwo. Zjeżył się odruchowo. – Nie jestem wystraszony – powiedział ostro. – Po prostu ostrożny. Zawsze uczono mnie zachowywać się w ten sposób. Zareagowała natychmiast. – Przepraszam – powiedziała z nieoczekiwaną miękkością, a jej oczy sprawiły, że poczuł się tak, jakby dokonał najbardziej niesprawiedliwej oceny tego, co usłyszał. – Uwierz mi, ani Tam ani ja, nie zamierzamy cię do niczego zmuszać. Jeśli zatrzymasz się na chwilę i pomyślisz, zdasz sobie sprawę, że to, o czym myśleli Mark Torre czy Tam i tak nie mogłoby zostać na nikim wymuszone. Byłoby to równie niemożliwe, jak zmuszenie kogoś do stworzenia artystycznego arcydzieła. Coś tak wielkiego i wspaniałego, nigdy nie będzie mogło zostać powołane do istnienia siłą. Może to wyjść jedynie od kogoś, kto będzie gotów poświęcić temu swoje życie. Ostatnie słowa ze szczególną siłą utkwiły mu w umyśle. W sercu nigdy nie był w stanie oszukać się, że jest już dorosły. Nawet pomimo tego, że był już wyższy od większości ludzi i wchłonął w ciągu szesnastu lat życia więcej wiedzy, niż przeciętna osoba zdołałaby przez dwukrotnie dłuższy czas, gdzieś głęboko w środku, nigdy nie był w stanie przekonać się, że był już dorosły. Z tej samej przyczyny był świadomy, że dziewczyna była prawdopodobnie o rok lub dwa starsza od niego i z tego powodu odnosiła się do niego z wyższością i pogardą. W pewien sposób zdolności jego trzech nauczycieli rzucały na niego taki cień, że czuł się znacznie młodszy niż był. Ale teraz, po raz pierwszy w rozmowie z nią, zaczął być świadom własnej siły i niezależności, których nie czuł nigdy dotąd. Odkrył, że patrzy na nią i myśli o niej, tak jak i o całej reszcie pracowników Encyklopedii, jak na równych, a nie przewyższających go, może z wyjątkiem Tama Olyna. A myśląc o tym spostrzegł – choć nie wyszło to na powierzchnię jego świadomości – że zaczyna zakochiwać się w Ajeli.
– Jednak powiedziałem ci – powiedział nagle, świadom panującej między nimi ciszy – że jestem w drodze. Więc nie ma znaczenia, czy coś usłyszałem, czy nie. Przez długą chwilę przyglądała mu się badawczo. – Przynajmniej – powiedziała w końcu – mógłbyś znaleźć chwilę czasu, by pójść i porozmawiać z Tamem Olynem. Ostatecznie dzielicie coś bardzo rzadkiego. Uwaga, którą rzuciła była nie tylko efektowna, ale i kusząca. Był świadom, że o to jej chodziło, ale nie potrafił oprzeć się pokusie. Tam Olyn był nadzwyczajnym człowiekiem. Porównanie z nim było bardzo pochlebne. Przez tę jedną chwilę zapomniał o swoim żalu i stracie, myśląc jedynie o tym, że został zaproszony, by spotkać się twarzą w twarz z Tamem Olynem. – Oczywiście, będę zaszczycony mogąc z nim rozmawiać – powiedział. – Dobrze! – Ajela wstała. Popatrzył na nią. – To znaczy – w tej chwili? – Czemu nie? – Rzeczywiście, czemu nie – też wstał. – Bardzo mu zależy na rozmowie z tobą – powiedziała. Obróciła się, ale nie w stronę drzwi. Zamiast tego podeszła do stołu i umieszczonego tam panelu kontrolnego. Jej palce wystukały jakiś kod. – Zaraz tam będziemy – powiedziała. Nie był w stanie wyczuć żadnego ruchu pokoju, ale po chwili obróciła się w stronę drzwi, podeszła i otworzyła je. Zamiast korytarza, który spodziewał się zobaczyć, po drugiej stronie był inny, znacznie większy pokój. Choć lepszym określeniem byłoby – inna przestrzeń. Wydawało się, że jest to nie tyle pokój, co leśna polana z wygodnymi, obficie wyściełanymi krzesłami dryfowymi rozmieszczonymi na trawie wzdłuż brzegów strumienia wypływającego z wodospadu i torującego sobie drogę pomiędzy pniami drzew gdzieś, na drugi koniec pomieszczenia. Iluzja nieba nad głowami sugerowała środek letniego dnia. Za biurkiem koło strumienia, niedaleko wodospadu, siedział jedyny człowiek przebywający w pokoju. Kiedy Hal i Ajela zbliżyli się, uniósł głowę odkładając jakieś pożółkłe, krucho wyglądające papiery, które przeglądał na biurku. Ku zaskoczeniu Hala, wcale nie wyglądał na kruchego starca mającego za sobą stulecie. Był wiekowy – nie było co do tego wątpliwości – ale wyglądał raczej jak osiemdziesięciolatek w doskonałej formie. Dopiero kiedy podeszli bliżej i Hal po raz pierwszy napotkał spojrzenie Dyrektora Encyklopedii Ostatecznej, poczuł znaczenie wieku tego człowieka. Ciemnoszare oczy otoczone zmarszczkami ochłodziły go poczuciem doświadczenia, które przekraczało każdą długość życia, jaką Hal potrafił sobie wyobrazić.
– Usiądź – powiedział Tam. Miał głęboki, stary i zachrypnięty głos. Hal podszedł i zajął miejsce na dryfie naprzeciw Tama Olyna. Ajela nie usiadła, poszła dalej i stanęła częściowo za wyściełanym krzesłem zajmowanym przez dyrektora. Jedną ręką oparła się o grzbiet oparcia, a drugą ułożyła w taki sposób, że czubki palców delikatnie dotykały ramienia Tama, lekko jak motyle. Spojrzała nad głową Dyrektora w stronę Hala, ale przemówiła do starszego z nich. – Tam – powiedziała – to jest Hal Mayne. Jej głos miał teraz inne brzmienie, które przez chwilę dotknęło Hala niemal zazdrością i rodzajem tęsknoty. – Tak – powiedział Tam. Jego głos naprawdę był stary. Był zachrypnięty, suchy i było w nim słychać całe jego sto dwadzieścia lat. Wciąż wpatrywał się w Hala. – Kiedy po raz pierwszy spotkałem Marka Torre, po tym jak usłyszałem głosy – wolno powiedział Tam – chciał dotknąć mojej ręki. Pozwól mi ująć twoją dłoń, Halu Mayne. Hal wstał i wyciągnął dłoń nad biurkiem. Na sekundę ujęły ją delikatne, suche palce staruszka, owinięte skórą jak gałązki – a potem puściły. – Usiądź – poprosił tam, opadając na własne krzesło. Hal usiadł. – Kiedy Mark Torre mnie dotknął, nic nie poczuł – odezwał się Tam, na wpół do siebie. – Ja też niczego nie poczułem. To się nie przenosi... tyle, że wiem czemu Mark miał nadzieję poczuć coś, kiedy mnie dotykał. Ja również tego zapragnąłem. Powoli wciągnął powietrze przez nos. – Cóż – powiedział. – To tyle. Ale słyszałeś głosy? – Tak – odpowiedział Hal. Odkrył, że jest pod wrażeniem. Tym, co go tak mocno dotknęło, była nie tylko wiekowość Tama Olyna, ale coś, co towarzyszyło starcowi przez całe jego życie – elementarna siła dobra lub zła, przez ponad osiemdziesiąt lat służąca tylko jednemu celowi. Ten czas, dystans, stałość celu – to wszystko spiętrzyło się nad wszystkim czego doświadczył Hal, jak góra nad kimś, kto stoi u jej podnóża. – Tak, nie wątpiłem w to – mówił teraz Tam. – Pragnąłem tylko usłyszeć to od ciebie. Czy Ajela powiedziała ci, jaki jesteś wyjątkowy? – Wspomniała, że ty i Mark Torre byliście jedynymi, którzy słyszeli głosy. – To prawda. Jesteś jednym z trzech. Mark, ja... i teraz ty. – Ja... – Hal grzebał w pamięci w poszukiwaniu słów, tak jak wcześniej z Ajelą – jestem zaszczycony. – Zaszczycony? – W oczach ukrytych za wiekowymi brwiami pojawił się błysk czarnej złości. – Słowo „zaszczycony” nawet nie zaczyna tego opisywać. Uwierz
komuś, kto zwykł utrzymywać się z pisania. Czubki palców Ajeli odrobinę mocniej nacisnęły ramię, na którym spoczywały. Ciemny błysk odpłynął. – Ale oczywiście, ty tego nie rozumiesz – powiedział Tam łagodniej. – Myślisz, że rozumiesz, ale tak nie jest. Pomyśl o całym moim i Marka Torre życiu. Pomyśl o tym, że zbudowanie Encyklopedii, zajęło ponad wiek. Potem zastanów się głębiej. Pomyśl o całej historii ludzkości, od czasu gdy zaczęła poruszać się na dwu nogach i śnić o rzeczach, których pragnęła. Wtedy możesz zacząć pojmować, co znaczy dla rasy ludzkiej fakt, że usłyszałeś głosy w Punkcie Przejścia. Kiedy siedział atakowany słowami, w głowie Hala odezwało się dziwne echo – zdumiewająco uspokajające. Nieoczekiwanie wydało mu się, że w głosie Tama Olyna usłyszał ślad innej, kochanej szorstkości wypowiedzi – tej typowej dla Obadiaha. Przyglądał się Tamowi. Jego lektury zawsze twierdziły, że był on czystej krwi Ziemianinem. Ale to, co Hal usłyszał, było czystym przykładem sposobu myślenia Zaprzyjaźnionych – czysta wiara, żadnego samopobłażania, bezkompromisowa. W jaki sposób dyrektor Encyklopedii Ostatecznej przyjął sposób myślenia wiernego? – Przypuszczam, że nie potrafię tego ocenić tak bardzo, jak pan – odpowiedział Hal – ale mogę uwierzyć, że dokonanie tego jest czymś większym, niż mogę sobie wyobrazić. – Tak. Teraz dobrze – Tam kiwnął głową. – Dobrze. Nachylił się nad biurkiem. – Ajela powiedziała mi, że twoje zezwolenie na wjazd zastrzega, że jesteś tu przejazdem. Chcielibyśmy, żebyś został. – Nie mogę – automatycznie odparł Hal. – Muszę lecieć dalej, jak tylko znajdę statek. – Gdzie? – Władczy głos i oczy starca przyszpiliły go do miejsca. Hal zawahał się. Ale jeśli zdradzenie celu Tamowi Olynowi nie było bezpieczne, to komu w takim razie mógłby zaufać? – Na Coby. – Coby? I co tam zamierzasz robić? – Zamierzam tam pracować – odpowiedział Hal. – W kopalniach. Przez jakiś czas. – Jakiś czas? – Kilka lat. Tam przyglądał mu się siedząc. – Czy zdajesz sobie sprawę, że zamiast tego mógłbyś zostać tutaj, ze wszystkimi implikacjami faktu, że usłyszałeś te głosy, dążąc do wspaniałego odkrycia, do którego może cię to doprowadzić? Rozumiesz to?
– Tak. – Ale pomimo tego chcesz się zająć górnictwem na Coby? – Tak – żałośnie odpowiedział Hal. – Czy powiesz mi dlaczego? – Nie – odpowiedział Hal, ponownie czując w sobie wyuczoną ostrożność. – Ja... nie mogę. Przez dłuższą chwilę Tam po prostu siedział i przyglądał mu się. – Przyjmuję – odezwał się po dłuższym czasie – że zrozumiałeś to, co powiedziałem. Zdajesz sobie sprawę z ważności tego, co implikuje usłyszenie głosów. Tu i teraz, Ajela i ja, dzięki zapisom Encyklopedii, wiemy o tobie więcej, niż ktokolwiek z żyjących, może za wyjątkiem twoich trzech nauczycieli. Zakładam, że zgodzili się na tę wyprawę na Coby? – Tak. Oni... – Hal zawahał się. – To był ich pomysł i decyzja. – Rozumiem. – Kolejna długa pauza. – Zakładam również, że istnieją powody, dla twojego własnego dobra, żebyś się tam udał; i że nie możesz mi ich zdradzić. – Przykro mi. To prawda, nie mogę. W jego pamięci ponownie pojawił się zapamiętany obraz trzech nauczycieli i wciąż na wpół niejasna pamięć o tym, co widział na tarasie zaledwie dzień wcześniej. W jego piersi narastało ciśnienie tak duże, że groziło mu zawałem. To wściekłość na ludzi, którzy zabili jego opiekunów. Nie zazna spokoju do czasu, aż nie znajdzie tego wysokiego mężczyzny, który doprowadził do śmierci Waltera, Malachiego i Obadiaha. Jego i wszystkich z nim związanych. Ich śmierć zbudziła w nim coś prastarego i zimnego. Udawał się na Coby tylko po to, by urosnąć w siłę i w końcu sprowadzić karę na wysokiego mężczyznę i jego wspólników. Nie było możliwości, żeby został w Encyklopedii, czy gdziekolwiek indziej. Wiedział, że gdyby został tu zatrzymany jako więzień, znalazłby jakiś sposób, by uciec i polecieć na Coby. Uświadomił sobie, że Tam mówi do niego. – No cóż – powiedział. – Szanuję prywatność twoich powodów. Ale w zamian poproszę cię o jedną rzecz – pamięć. Pamiętaj, że cię tu potrzebujemy. To... Wskazał wszystko wokół siebie. – ...to najcenniejsza rzecz stworzona przez rasę ludzką. Ale potrzebuje kogoś, kto by nią kierował. Na początku miała Marka Torre. Potem mnie. Ale jestem już stary, zbyt stary. Zrozum – nie oferuję ci pozycji dyrektora. Do tego mógłbyś aspirować później, gdybyś wykazał, że możesz podjąć to stanowisko, po upływie długiego czasu i wykonaniu znaczącej pracy. Ale nie mam nikogo innego niż ty, a jak wskazuje przeszłość, w czasie, jaki mi pozostał, raczej nikt odpowiedniejszy się nie pojawi. Przerwał. Hal nie wiedział co powiedzieć, więc milczał.
– Czy masz jakieś pojęcie, jak to jest, mieć do dyspozycji narzędzie takie jak Encyklopedia? – nieoczekiwanie zapytał Tam. – Wiesz, że naukowcy używają jej jako źródła danych, a przeważająca większość ludzi sądzi, że Encyklopedia nie stanowi niczego więcej – że to po prostu duża biblioteka. To tak jakby używać człowieka jako zwierzęcia jucznego, podczas gdy mógłby zostać lekarzem, naukowcem czy artystą! Encyklopedia nie istnieje po to, żeby tylko udostępniać to, co już wiemy. Zbudowana została wielkim kosztem i wysiłkiem dla czegoś więcej, czegoś o wiele ważniejszego. Przerwał i wbił wzrok w Hala, a jego pobrużdżona twarz przepełniona była emocjami, które mogły być złością lub cierpieniem. – Jej prawdziwym zastosowaniem i jedynym prawdziwym celem – kontynuował – jest eksploracja nieznanego. W tym celu potrzebuje dyrektora, który będzie rozumiał to zadanie i który nie straci go z pola widzenia. Ty możesz być tą osobą, a bez ciebie cała potencjalna wartość Encyklopedii dla rasy ludzkiej, może zostać zaprzepaszczona. Hal nie zamierzał dyskutować, ale jego instynkt i szkolenie odruchowo wzbudziły w nim pytania. – Jeśli to takie ważne – zapytał – czemu nie poczekać dowolnie długi, potrzebny czas? Wewnątrz osłon siłowych, Encyklopedii nic nie może zaszkodzić. Czemu więc po prostu nie poczekać, aż pojawi się ktoś inny, kto usłyszy głosy, ktoś, kto nie będzie miał innych zobowiązań? – Nic nie jest określone samo przez się, zawsze istnieją powiązania – szorstko odpowiedział Tam. Autorytet zawarty w spojrzeniu ciemnych oczu niemal fizycznie przytrzymał Hala na krześle. – Od początku czasu, ludzie nadają słowom arbitralne definicje. Z tych samych definicji stworzyli struktury logiczne i sądzili, że dowiedli czegoś w realnym świecie. Bezpieczeństwo fizyczne, nie oznacza całkowitego bezpieczeństwa. Istnieją niematerialne sposoby, przez które Encyklopedia podatna jest na zniszczenie, a jednym z nich jest atak na sterujący nią umysł. Choć tak wspaniała, wciąż jest tylko narzędziem, wymagającym w pracy ludzkiego intelektu. Wystarczy ją go pozbawić, a stanie się bezużyteczna. – Ale do tego nie dojdzie – zaprotestował Hal. – Nie? – głos Tama stał się jeszcze bardziej szorstki. – Rozejrzyj się po czternastu światach. Czy znasz ze starych Nordyckich legend termin „Ragnarok”? Oznacza koniec świata. Zgubę Bogów i Ludzi. – Wiem – odparł Hal. – Najpierw nadejdą Lodowi Giganci i Zima Końca Świata, a potem Ragnarok – ostatnia wielka bitwa między Bogami a Gigantami. – Zgadza się – potwierdził Tam. – Ale czy nie zdajesz sobie sprawy, że Ragnarok, czy Armageddon, jeśli ta nazwa bardziej ci odpowiada – już nadszedł?
– Nie – odparł Hal, ale głęboko uderzyły go słowa wypowiedziane tym szorstkim, starczym głosem i poczuł, jak krew szybciej zaczyna krążyć mu w żyłach. – A więc uwierz memu słowu. Setki tysięcy, miliony lat zajęło nam przejście z poziomu zwierzęcia do poziomu umożliwiającego rozprzestrzenienie się między gwiazdami. Nieograniczona przestrzeń dla każdego. Każdy z osobna mógł wyemigrować, osiąść i robić, co mu się żywnie podoba, tworzyć własną wizję cywilizacji. I zrobiliśmy to. Zapłaciliśmy wielką cenę, ale część przeżyła. Niektórzy nawet dorośli i rozkwitli, więc dorobiliśmy się kilku Kultur Odłamkowych, takich jak Exotikowie, Dorsajowie i Zaprzyjaźnieni. Części exodus się nie udał. Ale jak dotąd nie byliśmy sprawdzeni jako rasa w całości, cała rasa zamieszkująca więcej niż jeden świat. Jedyni przeciwnicy jakich napotkaliśmy, to naturalne siły przyrody i my sami, więc rozbudowaliśmy nasze światy i zbudowaliśmy Encyklopedię. Przerwał mu nagły atak kaszlu. Jego głos na chwilę oczyścił się i nabrał mocy, prawie tracąc szorstkość, i brzmiąc jak za czasów młodości. Ale potem gwałtownie wróciła chrypa, Ajela zaczęła masować kark Tama czubkami palców obu dłoni do chwili, kiedy nowy atak, kaszlu minął. Siedział teraz oparty w fotelu i głęboko oddychał. – A teraz – po długiej przerwie ciągnął dalej, mówiąc wolno i gardłowo – dzieło wszystkich stuleci wydało owoc – tuż przed nadejściem mrozu. Nadszedł szczyt sezonu zbiorów, a nie zebrane owoce zgniją na drzewach. Wiemy już, że Kultury Odłamkowe same nie przetrwają. Przeżyją jedynie pełnowartościowi ludzie. W tej chwili najbardziej wyspecjalizowane z kultur umierają – choć większość ludzi nie potrafi tego dostrzec nawet teraz mamy ogólny kryzys społeczny. Tam, gdzie bezskutecznie próbowały nas pokonać fizyczne prawa wszechświata, pokonaliśmy się sami. Wzór życia stał się plugawy i sterylny, a między nami rozprzestrzenia się nowy wirus. Krzyżówki pomiędzy różnymi Kulturami stają się chorobą całej rasy, próbując przekształcić ją w mechanizm zapewniający przeżycie właśnie im. Wszędzie nasz czas przemija, zapada w zimową śmierć. Przerwał i przez chwilę intensywnie wpatrywał się; w Hala. – I co? Wierzysz mi? – zapytał. – Przypuszczam, że tak. Wyraz napięcia widoczny na twarzy Tama złagodniał. – Ty – zaczął mówić dalej patrząc na Hala – ze wszystkich ludzi, właśnie ty, musisz to zrozumieć. Umieramy. Cała rasa ludzka umiera. Przyjrzyj się jej, a będziesz musiał to dostrzec! Ludzie na czternastu planetach nie i widzą tego jeszcze, bo to proces powolny, a oni są zaśle – I pieni przez ograniczony zakres zainteresowań czasem i historią. Interesuje ich wyłącznie własne życie. Nie, i nawet nie myślą aż tak daleko. Dbają tylko o to, jak wygląda sytuacja ich pokolenia. Ale dla nas, tu w górze,
patrzących na Ziemię i długi wzór stuleci, początki rozkładu i śmierci są oczywiste. Inni wygrają, czy zdajesz sobie z tego sprawę? Skończy się na tym, że staną się panami reszty rasy ludzkiej, tak jakby ludzie byli bydłem – i od tego dnia nie będzie już nikogo, kto mógłby z nimi walczyć. Cała rasa będzie musiała umrzeć, ponieważ zaprzestanie wzrostu – przestanie iść naprzód. Tam ponownie zrobił przerwę. – Jest tylko jedna nadzieja. Jedna iskierka nadziei. Nawet gdybyśmy mogli w jednej chwili zabić wszystkich Innych, nie powstrzymalibyśmy tego, co nadchodzi. Znalazłaby się po prostu jakaś inna choroba, od której by wyginęła rasa. Lekarstwo musi uleczyć ducha – powinien nastąpić przełom w jakiś nowy, olbrzymi obszar, który wszyscy będziemy mogli eksplorować i w nim dalej ewoluować, jako gatunek. Tylko Encyklopedia może to umożliwić. A ty możesz być jedyną osobą która sprawi, że Encyklopedia spełni to zadanie i odepchnie cienie zapadające wszędzie wokół nas. W miarę jak mówił, jego głos tracił swoją moc i pod koniec stał się prawie niesłyszalny dla Hala. Znowu przestał mówić, ale tym razem nie podjął wątku. Siedział nieruchomo za biurkiem, wpatrując się w jego blat. Ajela stała za nim, delikatnie masując mu kark, a Hal siedział nie ruszając się. Choć za jego plecami wciąż niezmiennie płynął strumień, sztuczne niebo nad głowami było niebieskie, a las wokół wciąż zielony i uroczy, wydawało mu się, że do pokoju zakradł się chłód, tłumiąc kolory i burząc spokój. – W każdym razie – Ajela przerwała zapadłą ciszę – mogę oprowadzić Hala po Encyklopedii w czasie, który mu pozostał do odlotu. – Tak. – Tam uniósł wzrok, by jeszcze raz spojrzeć na ich dwójkę. – Oprowadź go. Niech zobaczy najwięcej jak się da, dopóki może.
Rozdział 4 Po powrocie do pokoju Hala, Ajela podeszła do konsoli, a po chwili na ekranie pojawiła się szczupła twarz mężczyzny z posiwiałymi włosami. – Ajela! – przywitał ją. – Jerry – odezwała się Ajela – to jest Hal Mayne, przyleciał wczoraj. Chce polecieć na Coby, najszybciej jak to możliwe. Co możesz mu zaproponować? – Poszukam. – Ekran opustoszał. – Twój znajomy? – zapytał Hal. Uśmiechnęła się. – Stałej załogi jest tu niecałe półtora tysiąca. Wszyscy się znają, przynajmniej z widzenia. Ekran ponownie się rozjaśnił, ukazując twarz Jerrego. – Jest liniowiec udający się na Nową Ziemię, powinien osiągnąć naszą orbitę za trzydzieści dwie godziny i osiemnaście minut – powiedział. – Hal Mayne? – Tak? – Hal podszedł by być widocznym z ekranu. – Z Nowej Ziemi możesz w ciągu dwu dni dostać się na Coby statkiem transportowym. W ten sposób powinieneś znaleźć się u celu po dziewięciu dniach czasu subiektywnego. Czy to ci odpowiada? – W porządku – odpowiedział. – Czy przedstawiłeś nam swoje dokumenty kredytowe? – Tak. – Dobrze – odpowiedział Jerry. – Więc jeśli chcesz, mogę ci zarezerwować bilety. Hal poczuł przypływ zakłopotania. – Nie chcę żadnych specjalnych przysług... – zaczął. – Jakich przysług? – uśmiechnął się Jerry. – To moja praca. Zajmuję się organizowaniem transportu odwiedzającym nas badaczom. – A, rozumiem. Dzięki – odpowiedział Hal. – Proszę bardzo – Jerry rozłączył się. Hal obrócił się do Ajeli. – W każdym razie dziękuję za pomoc – powiedział. – Nie znam waszych kodów poleceń. – Jak nikt, kto nie należy do personelu. Dowiedziałbyś się wszystkiego od operatora informacji, w ten sposób oszczędziłam ci tylko czasu i kłopotu. Naprawdę chciałbyś, żebym oprowadziła cię po Encyklopedii? – Tak. Zdecydowanie... – zawahał się. – Właściwie, czy mógłbym popracować z Encyklopedią?
– Z pewnością. Ale czemu nie odłożyć tego na koniec? Po tym jak ją obejrzysz, praca z nią będzie dla ciebie bardziej zrozumiała. Moglibyśmy wrócić do Punktu Przejścia i zacząć stamtąd. – Nie. – Nie chciał znowu usłyszeć głosów, przynajmniej przez chwilę. – Moglibyśmy najpierw zjeść jakiś lunch? – W takim razie przypuszczam, że zabiorę cię najpierw do Akademickiego Centrum Kontroli – oczywiście po posiłku. Opuścili swój stolik i wyszli z jadalni wzdłuż czegoś, co wydawało się być krótkim korytarzem i przez rozsuniętą przysłonę weszli do pomieszczenia o rozmiarach może połowy jadalni. Wokół ścian rozmieszczone były pulpity kontrolne, a w centrum, unosiło się nad podłogą coś, co wyglądało jak masa czerwonych, świecących się przewodów, splecionych w supeł około metrowej wysokości, szeroki na dwa do trzech metrów. Ajela podprowadziła go do tego. Z bliska przekonał się, że przewody nie były prawdziwe – stanowiły tylko projekcję. – Co to takiego? – zapytał. – Ścieżki neuronowe Encyklopedii, aktywowane przez ludzi z nią pracujących. – Uśmiechnęła się do niego ze zrozumieniem. – Nie wydaje się, żeby miało to wiele sensu, prawda? Potrząsnął głową. – Nauczenie się rozpoznawania w tym wzorów wymaga długiego czasu. Technicy pracujący tutaj są w tym jednak bardzo dobrzy. Ale tak naprawdę tylko Tam może na to spojrzeć i ogarnąć wszystko co się z nią robi. – A co z tobą? – zapytał. – Mogę rozpoznać ogólne wzory, ale nic więcej. Będę potrzebować jeszcze dziesięciu lat, żeby choć zacząć terminować do poziomu techników. Przyjrzał się jej z odrobiną nieufności. – Przesadzasz – stwierdził. – Nie zabierze ci to tyle czasu. Roześmiała się, a on poczuł się wynagrodzony. – Cóż, może nie. – Przypuszczam, że w tej chwili jesteś całkiem blisko osiągnięcia poziomu technika – mówił dalej. – Stosujesz starą sztuczkę Exotików z zaniżaniem własnej wartości. Nie zaszłabyś w sześć lat znikąd do stanowiska osobistej asystentki Tama, gdybyś nie była niezwykła. Popatrzyła na niego, niespodziewanie poważnie. – Oczywiste jest to – powiedziała – że ty sam jesteś niezwykły. Ale cóż, tego należało się spodziewać. – A to czemu?
– Żeby usłyszeć głosy w Punkcie Przejścia. – Ach. To... Podprowadziła go blisko do świecącej, zawieszonej w powietrzu masy czerwonych linii i zaczęła śledzić pojedyncze pasma, wyjaśniając czemu jeden z nich jest połączeniem z obszaru pamięci historii do rejonu sztuki, co oznaczało, że jakiś naukowiec z Indonezji znalazł powiązanie i nowy punkt widzenia na pracę, którą się zajmował; oraz w jaki sposób sama Encyklopedia wyszukiwała punkty związane z badaniami innej osoby – w praktyce sugerując kierunki poszukiwań. – Czy to wszystko jest tylko tym, co Tam nazwał „bibliotecznym” zastosowaniem Encyklopedii? – zapytał Hal. – Tak – potwierdziła Ajela. – Czy możesz mi pokazać, jak w tych ścieżkach neuronowych wyglądałoby to inne zastosowanie? Potrząsnęła głową. – Nie. Encyklopedia wciąż czeka na kogoś, kto potrafi to zrobić. – Czemu Tam jest tak pewien, że to w ogóle możliwe? Popatrzyła na niego poważnie. – To Tam Olyn. I jest tego pewien. Hal podszedł do sprawy z rezerwą. Ajela zabrała go następnie do mechanicznego serca Encyklopedii, do pomieszczenia zawierającego urządzenia kontrolujące przechowywaną energię pozyskiwaną ze Słońca i wykorzystywaną do zasilania kuli oraz chroniących ją osłon siłowych. Właściwie osłony zużywały bardzo mało mocy. Podobnie jak przeskok fazowy, którego były pochodną, były właściwie niematerialne. Podczas gdy napęd przeskoku fazowego nie tyle poruszał statek, ile zmieniał opis jego położenia, osłony tworzyły nieprawdopodobnie cienką warstwę nie-przestrzeni. Tak jak statek kosmiczny w chwili skoku był teoretycznie rozmieszczony równomiernie po całym wszechświecie i natychmiast scalony w jakimś miejscu innym niż to, z którego startował, dowolny obiekt materialny usiłujący przebić się przez płaszcz nie-przestrzeni w osłonach, zostałby teoretycznie rozproszony po wszechświecie bez szans na scalenie. – Wiesz jak to działa? – Ajela zapytał Hala w pomieszczeniu kontrolnym. – Odrobinę. Uczyłem się, jak wszyscy, w jaki sposób wyprowadzono przeskok z Zasady Nieoznaczoności Heisenberga. – Nie wszyscy – zaprotestowała. Spojrzał na nią ze zdziwieniem. – Och? Uśmiechnęła się. – Zdziwiłbyś się, gdybym ci powiedziała, jaki procent populacji ludzkiej nie ma pojęcia, jak poruszają się statki kosmiczne.
– Tak sądzę – zgodził się tęsknie. – W każdym razie, wydaje mi się, że osłony siłowe nie są tak trudne do zrozumienia. W zasadzie, robią to, co dzieje się ze statkiem w chwili, gdy zdarzy się sytuacja jedna na milion, że coś pójdzie źle. Po prostu, po tym jak wszystko to zostanie rozprzestrzenione, nigdy nie dochodzi do ponownego połączenia. – Tak – potwierdziła powoli. – Ludzie mówią o błędach przeskoków fazowych, jakby to było coś romantycznego – wszechświat zaginionych statków. Ale to nie jest romantyczne. Popatrzył na nią z bliska. – Czemu tak cię to martwi? – zapytał, głęboko poruszony, że jej dobry nastrój prysł jak bańka mydlana. Przyglądała mu się przez chwilę. – Jesteś wrażliwy – zauważyła. Jednak zanim mógł zareagować na to oświadczenie, zaczęła mówić dalej. – A czy nie powinnam być smutna? – zapytała. – Ludzie ginęli i dla nich nie ma w tym nic romantycznego. Zostali zniszczeni na zawsze, przepadły jednostki, które może mogłyby zmienić los rasy ludzkiej. Co z Donalem Graeme, który bardziej zbliżył czternaście światów do stanu jedności politycznej, niż ktokolwiek wcześniej – zaledwie siedemnaście lat temu? Miał niewiele ponad trzydzieści lat, kiedy wyruszył z Dorsai na Marę i nigdy tam nie dotarł. Hal zadrżał. Znał fragment historii, do którego się odwoływała. Ale pomimo wrażliwości, o posiadanie której został przed chwilą oskarżony, nie potrafił odczuwać współczucia wobec Donala Graeme, który mimo wszystko, zanim zaginął, przeżył niemal jedną trzecią normalnego życia. Zauważył, że Ajela mu się przygląda. – Och, zapomniałam! – wykrzyknęła. – Ty też niemal zginąłeś w podobny sposób. Znaleziono cię przypadkiem, miałeś wielkie szczęście. Przepraszam. Nie pomyślałam o tym rozpoczynając ten temat. To było dla niej typowe. Cholera, już myślał w kategoriach tego, co jest dla niej typowe, choć znał ją zaledwie kilka godzin – wybrać najłagodniejszą z możliwych interpretację jego obojętności wobec tego, co tak głęboko ją poruszało. – Nic z tego nie pamiętam – powiedział. – Kiedy mnie znaleziono, nie miałem jeszcze dwóch lat. Jeśli o mnie chodzi, równie dobrze mogło się to zdarzyć komuś innemu. – Nigdy cię nie kusiło, żeby spróbować odkryć, kim byli twoi rodzice? Skrzywił się wewnętrznie. Kusiło go, setki razy. Wysnuł tysiące fantazji, w których odkrywał ich przez przypadek, wciąż żywych. Wzruszył ramionami. – Co sądzisz o pójściu na dół, do Archiwów? – zapytała. – Mogę pokazać ci
kopie całej sztuki, jaką stworzyła ludzka rasa, od paleolitycznych rysunków ściennych z Dordogne aż do teraz, oraz każdą broń, narzędzie i maszynę, jaką kiedykolwiek wyprodukowano. – W porządku – odpowiedział. Z wysiłkiem wyzuł się z myśli o swoich nieznanych rodzicach. – Dzięki. Udali się do Archiwów, które stanowiły kolejną salę pod metalowym pancerzem Encyklopedii. Wszystkie stałe pomieszczenia tworzyły pierwszą warstwę grubości dwudziestu metrów, tuż przy pancerzu. Dzięki osłonom siłowym, położenie to było równie bezpieczne, jak gdziekolwiek wewnątrz kuli, a jednocześnie takie rozmieszczenie umożliwiało swobodne przemieszczanie komór w wielkim, pustym wnętrzu. Jak wyjaśniła Ajela, tak naprawdę komory były w ciągłym ruchu, będąc odsuwane z drogi komór udających się w określone miejsce. W pozbawionym grawitacji wnętrzu kuli, w sytuacji kiedy każde pomieszczenie miało wewnętrzną grawitację, ruch ten był niewyczuwalny, choć Hal zaczął go sobie uświadamiać – nie tyle sam ruch, ile zmiany kierunku. Przypuszczał, że długie przebywanie w tych warunkach sprawiało, że stała załoga do tego stopnia przywykła do tych zmian, że przestawała je zauważać. Hal pozwolił jej mówić, choć fakty, które teraz przedstawiała, poznał już lata temu, od Waltera InTeachera. Był świadom, że mówiła nie tylko po to, by przekazać informacje, ale również aby go uspokoić. Kiedy do nich dotarli, Archiwa okazały się zajmować bardzo dużą salę, a dzięki paru optycznym sztuczkom, wydającą się być olbrzymią. Musiała być zresztą wielka, by pomieścić naturalnych rozmiarów, i najwyraźniej trwałe, trójwymiarowe projekcje obiektów takich jak rzymskie Koloseum, czy zbudowane przez Newtona Symphonie des Flambeaux. Nie spodziewał się być głęboko poruszony tym, co tu zobaczy, zwłaszcza, że większość z tego widział już wcześniej na zdjęciach. Ale mimo wszystko dał się ponieść emocjom. – Co chciałbyś zobaczyć najpierw? Nie zastanawiając się, mając głowę wciąż wypełnioną ideą testowania przydatności Encyklopedii, wymienił pierwszą rzecz, która – jak sądził – miała prawo tu być, ale pewnie jej brakowało. – Co powiesz na nagrobek Roberta Louisa Stevensonsa? – zapytał. Dotknęła sensorów na panelu kontrolnym i niemal na wyciągnięcie ręki od niego pojawił się w powietrzu blok szarego granitu z wykutymi słowami. Wstrzymał oddech. Oczy mówiły mu, że to tylko projekcja, ale zaskoczyła go jej
dokładność. Sięgnął do krawędzi wyobrażonego kamienia, a palce zgłosiły zimną gładkość, odczucie dotykania prawdziwej płyty. Z całą swoją odczuwaną wrażliwością na poezję, zawsze wewnętrznie nad wszystkie inne epitafia stawiał to, które Stevenson napisał dla siebie, na chwilę, kiedy będą go kłaść na cmentarzu. Spróbował odczytać słowa wycięte w kamieniu, ale rozmyły mu się przed oczyma. Nie miało to znaczenia, znał je na pamięć: Pod niebem wielkim, pełnym gwiazd Kopcie mi grób, tutaj chcę spać. Rad żyłem i radośnie mrę, W ten grób się kładę z woli swej A ten wers, proszę, ryjcie mi: Spoczywa tu, gdzie pragnął być; Żeglarz z dalekich wpłynął mórz Do portu. Łowca wrócił z wzgórz.” Niezapomniane słowa ponownie obudziły w nim wspomnienia o tych trzech którzy zginęli na tarasie i rozpaliły w nim ból tak intensywny, że przez sekundę czy dwie myślał, że nie da rady go znieść. Odwrócił się od kamienia i Ajeli. Stał, nie odzywając się, aż poczuł na ramieniu jej dłoń. – Przepraszam – powiedziała. – Ale prosiłeś... Mówiła cicho, a dotyk był tak delikatny, że ledwie go wyczuwał; ale razem stworzyły linę, dzięki której jeszcze raz był w stanie wydobyć się z gorzkiego bólu osobistej straty. – Zobacz – powiedziała. – Mam dla ciebie coś innego. Spójrz! Niechętnie odwrócił się i zobaczył przed sobą brązową rzeźbę, nie mającą nawet siedmiu cali. Przedstawiała jednorożca, stojącego na małym kawałku ziemi z pąkami róż rosnącymi koło kopyt. Miał wygiętą szyję, ogon zwinięty w elegancki krąg, rozwianą grzywę i z wigorem uniesioną głowę. Z jego oczu i skrzywienia warg można było wyczytać, że śmieje się z wszechświata. Był to „Śmiejący się Jednorożec” autorstwa Darlene Coltrain. Był niezwyciężonym, przebiegłym dandysem – i był piękny. Tryskało z niego życie i radość, rozprzestrzeniając się we wszystkie strony. Niemożliwe było, by smutek i radość zajmowały to samo miejsce, więc po chwili ból zaczął opuszczać Hala. Wbrew sobie uśmiechnął się do jednorożca i prawie potrafił wmówić sobie, że jednorożec uśmiechnął się w odpowiedzi. – Czy macie oryginały wszystkich tych kopii? – zapytał Ajelę.
– Części – odpowiedziała. – Istnieje problem dostępnej przestrzeni magazynowej – nie wspominając już o tym, że takich rzeczy nie da się kupić za pieniądze. To co mamy, zostało nam ofiarowane. – A to? – zapytał Hal wskazując na „Śmiejącego się Jednorożca”. – Wydaje mi się... tak, sądzę, że to mamy. – Czy mógłbym go zobaczyć? Chciałbym móc go dotknąć. Zawahała się, po czym z wolna potrząsnęła głową. – Przykro mi – odpowiedziała – ale oryginałów nie dotyka nikt oprócz archiwistów i Tama. Uśmiechnęła się do niego. – Jeśli kiedyś zostaniesz dyrektorem, będziesz mógł trzymać go na swoim biurku. W zdumiewający i niewyrażalny sposób zatęsknił do tej małej statuetki, pragnął zabrać ją, by pocieszała go, kiedy samotnie wyruszy między gwiazdy i do kopalni na Coby. Ale to, oczywiście, było niemożliwe. Nawet gdyby miał dla siebie oryginał, byłby zbyt cenny, by wieźć go w zwykłym bagażu podróżnym. Jego strata byłaby tragedią dla wielu ludzi oprócz niego. Zatracił się później w oglądaniu kopii dzieł sztuki, wszelkiego rodzaju prac, książek i innych przedmiotów, które Ajela przywoływała ze swego pulpitu. W dziwny sposób, z emocjami wywołanymi w nim najpierw przez nagrobek Roberta Louisa Stevensona, a potem przez „Śmiejącego się Jednorożca”, opadła rozdzielająca ich bariera emocjonalna. W chwili kiedy skończyli, nadszedł czas na kolejny posiłek. Tym razem jedli w innej jadalni – dla odmiany wystrojonej tak, by udawać piwiarnię, pełną muzyki, głośnych rozmów i młodszych mieszkańców Encyklopedii – choć ledwie kilku było równie młodych jak Ajela, a nikt nie był młody jak Hal. Jednak przekonał się, że jeśli pamiętał by odpowiednio się zachowywać, dzięki swojemu wzrostowi mógł być czasem brany za dwa lub trzy lata starszego niż w rzeczywistości. W każdym razie nikt z tych, którzy zatrzymywali się przy ich stole, nie zdawał się zauważać, że był dwa lata młodszy od niej. Ale po wydarzeniach ostatnich dwu dni jedzenie i picie zadziałały na niego jak silne środki nasenne. Po godzinie, ledwie mógł utrzymać otwarte oczy. Ajela pokazała mu w jaki sposób wywołać swój pokój z konsoli umieszczonej na stole i poprowadziła go krótkim korytarzem na zewnątrz jadalni, do rozsuniętej szczeliny, która rzeczywiście okazała się być drzwiami do jego pokoju. – Myślisz, że będę mógł popracować jutro z Encyklopedią? – zapytał kiedy wychodziła. – Bez problemu – odparła. Spał twardo i obudził się w pogodnym nastroju, ale kiedy przypomniał sobie śmierć na tarasie – ponownie opanował go żal. Znów przyglądał się temu przez
osłonę z krzewów na brzegu jeziora i widział co zaszło. Ból był nieznośny, to wszystko było zbyt blisko. Czuł, że musi uciec, podobnie jak tonący, pragnący wyrwać się tam, gdzie jest powietrze i światło. Rozpaczliwie szukał czegoś, co pozwoliłoby mu oderwać się od wspomnień; przypomniał sobie, że dzisiaj będzie miał szansę pracować z Encyklopedią. Złapał się tej myśli, wypełniając nią cały umysł, a także wspomnieniami z poprzedniego dnia spędzonego z Ajelą. Wciąż myśląc o tych sprawach wstał i zamówił śniadanie. Po godzinie zadzwoniła Ajela, by sprawdzić, czy jeszcze śpi. Odkrywszy że wstał, przyszła do niego. – Większość ludzi pracuje z Encyklopedią w swoich pokojach – poinformowała go. – Ale jeśli chcesz, mogę dodać do twojego pokoju kabinę, albo przygotować ci ją gdzieś indziej. – Kabinę? – powtórzył. Nie bardzo wiedział, co miała na myśli. – Studio, pomieszczenie do pracy. Dotknęła pulpitu sterowania na biurku, w efekcie czego w środku pomieszczenia pojawił się trójwymiarowy obraz. Ukazywał coś niewiele większego od szafy, mieszczącego w środku pojedyncze krzesło dryfowe i zamocowany na stałe blat z klawiaturą. Ściany były płaskie i bezbarwne, ale po dotknięciu klawiszy przekształciły się w przestrzeń usianą gwiazdami tak, że blat i krzesło wydawały się unosić pomiędzy gwiazdami. Hal bezwiednie wstrzymał oddech. – Czy można podłączyć kabinę do tego pokoju? – zapytał. – Tak. – A więc chyba właśnie tego bym chciał. – W porządku – dotknęła klawiszy. Ściana naprzeciw drzwi stanowiących wejście do jego pokoju lekko zamigotała i odsłoniła kolejne drzwi. Po chwili otwarły się i zobaczył za nimi małe pomieszczenie, które określiła mianem kabiny. Ruszył i wszedł do środka, jak pszczoła przyciągnięta przez kwiat. Następne dwadzieścia minut Ajela spędziła na informowaniu go, w jaki sposób wydobyć z Encyklopedii dowolną potrzebną mu rzecz. W końcu obróciła się, by wyjść. – Lepiej wykorzystasz zasoby Encyklopedii – powiedziała – jeśli będziesz miał konkretne pytania albo ścieżkę poszukiwań. Zobaczysz, że opłaca się chwilę pomyśleć, zanim zaczniesz i być pewnym, że poszukujesz informacji, która musi być rozwinięta na podstawie źródeł, a nie po prostu zadać pytanie, na które istnieje prosta odpowiedź. – Rozumiem – odpowiedział, czując narastające podniecenie. Ale kiedy tylko wyszła i został sam, podniecenie opadło i znów zagroził mu atak odczuwanego wcześniej żalu, połączonego z zimną furią skierowaną przeciw Bleysowi Ahrensowi. Stanowczo zepchnął te uczucia w głąb siebie. Dotknął
przycisków w poręczy fotela, blokując wejście do pokoju i ustawił ściany na złudzenie przezroczystości, dzięki czemu wydało mu się, że unosił się między gwiazdami. Jego umysł desperacko poszukiwał czegoś czym mógłby się zająć, byle tylko nie powrócić do wydarzeń na tarasie. Wróciły do niego słowa Malachiego. – „...Żywi muszą się zająć sprawami żywych...” Z najwyższym wysiłkiem skupił się na myśleniu o tu i teraz. Czego chciałby, gdyby przebywał w Encyklopedii jako turysta, a w domu nic się nie wydarzyło? I Jego myśli przypomniały mu fantazje zbudowane na lekturach. Wczoraj poprosił o pokazanie mu nagrobka Roberta Louisa Stevensona. Może powinien po prostu zapytać o wszystko, co Encyklopedia miała mu do powiedzenia na temat Stevensona, a czego do tej pory o nim nie wiedział? Jednak odrzucił ten pomysł. W jego myślach Stevenson nakładał się z obrazem nagrobka, a o grobach nie chciał w tej chwili myśleć. Pozwolił swobodnie płynąć myślom. Trzej muszkieterowie? D’Artagnan? A może Nigel Loring, fikcyjny bohater dwóch historycznych powieści Conan Doyla (twórcy Sherlocka Holmesa) – „Sir Nigel” i „Biała kompania”. Pomysł Sir Nigela, niewielkiego, lecz niezwyciężonego bohatera tych powieści z czasów ludzi w skórze i żelazie, została przez jego umysł przywitana jak wybawienie. Nigel Loring był postacią, która w jego wyobraźni zawsze promieniowała niezwykłym blaskiem. Może Conan Doyle’a zaczął pisać o nim trzecią powieść, której nigdy nie dokończył? Nie, mało prawdopodobne. Gdyby tak było, bez wątpienia natrafiłby dotąd na jakieś wzmianki na ten temat. Wcisnął klawisz zapytania umieszczony na poręczy fotela i przemówił do Encyklopedii. – Podaj mi wszystko, co Conan Doyle kiedykolwiek napisał o postaci Nigela Loringa, pojawiającej się w jego powieściach „Biała kompania” i „Sir Nigel”. Z nicości wyskoczyła taśma z wydrukiem, zwijając mu się na kolanach. W tej samej chwili zabrzmiał łagodny sygnał dźwiękowy i odpowiedział mu przyjemny, żeński głos. – Dane ze źródeł dostarczono na wydruku. Czy chciałbyś również dostać szczegóły biograficzne postaci, która była wzorem? Hal zmarszczył brwi w zdumieniu. – Nie prosiłem o dane na temat Conan Doyla – zaprotestował. – To zrozumiałe. Postać historyczna, o której mowa, to właściwy Nigel Loring, rycerz z czternastego wieku naszej ery. – Hal patrzył w gwiazdy. Słowa, które właśnie usłyszał wywołały w nim falę podniecenia. Niemal bojąc się, że zaszła tu jakaś pomyłka, odezwał się ponownie. – Czy chcesz mi powiedzieć, że w czternastowiecznej Anglii rzeczywiście żył ktoś o nazwisku Nigel Loring?
– Tak. Czy chcesz dane biograficzne na jego temat? – Tak, proszę. Wszystkie możliwe szczegóły... – dodał szybko. – I podaj listę odniesień do prawdziwego Nigela Loringa w dokumentach z jego czasów i późniejszych. Chciałbym też dostać kopie tych ostatnich, jeśli możesz mi je dać. – Z blatu wyłonił się kolejny zwój wydruku, zawierający fragmenty papieru i zdjęcia. Hal zignorował wydruk, ale podniósł drugą część i szybko ją przejrzał. Były tam zdumiewające rzeczy: poczynając od wyjątków z Kronik Jeana Froissarta, przez listę prezentów danych przez Edwarda, Czarnego Księcia Anglii jego dworzanom, a kończąc na zdjęciu stalli w kaplicy. Do zdjęcia dołączony był opis, który Halowi wydał się najbardziej fascynującą częścią dostarczonych materiałów. Jak przeczytał, stalla wciąż istniała. Nigel Loring był jednym z podpisanych pod statutem Orderu Podwiązki. Stalla znajdowała się w kaplicy św. Jerzego, w angielskim pałacu Windsor. Jednak jak się dowiedział, obecnie istniejąca kaplica nie byłą tą oryginalną. Tamta została zbudowana przez Edwarda III, jej przebudowę rozpoczął Edward IV, a zakończył prawdopodobnie Henryk VIII. Na specjalny rozkaz króla prace nad nią kończono w nocy przy setkach świec, by była gotowa na jeden z jego ślubów. W tej chwili zapomniał o tarasie i o tym, co się tam wydarzyło. W umyśle Hala prawdziwy Nigel Loring i fikcyjna postać Conan Doyla połączyły się w jedno. Wydawało mu się, że sięgnął przez czas, by dotknąć istoty ludzkiej, która nazywała się Nigel Loring. Przez chwilę mógł uwierzyć, że wszystkie postaci z książek, które czytał mogły być równie żywe i dające się dotknąć jak każda żyjąca osoba, gdyby tylko wiedział, jak do nich sięgnąć. Zafascynowany, wydobył z pamięci kolejną, niemal przypadkową postać i odezwał się do Encyklopedii. – Powiedz mi – poprosił – czy postać Bellariona, z powieści Rafaela Sabatiniego również była zainspirowana postacią historyczną o tym samym nazwisku? – Nie... – odpowiedziała Encyklopedia Ostateczna. Hal westchnął, zrzucony z powrotem na ziemię. Bellarion jako postać historyczna był zbyt piękny, by być prawdziwy. – ...jednak – kontynuował głos Encyklopedii – Bellarion Sabatiniego jest mocno oparty na geniuszu wojskowym czternastowiecznego kondotiera, sir Johna Hawkwooda, na którym do pewnego stopnia wzorował się również Conan Doyle pisząc swoje powieści o Sir Nigelu. Przyjmuje się, że John Hawkwood był w części wzorem obu tych postaci. Czy chciałbyś zobaczyć wyjątki prac krytycznych dochodzących do tego wniosku? – Tak... NIE! – wykrzyknął Hal. Usiadł z powrotem, niemal trzęsąc się z podniecenia. John Hawkwood był postacią, którą znał. Hawkwood bardzo wcześnie poruszył
jego wyobraźnię, nie tylko na podstawie tego, co Hal o nim przeczytał, ale również dlatego, że Malachi Nasuno nazywał go pierwszym nowoczesnym generałem. Również Cletius Grahame wielokrotnie cytował kampanie Hawkwooda w swojej wielotomowej pracy na temat strategii i taktyki – ten sam Cletius Grahame, który był prapradziadkiem Donala Graeme, o którym wspomniała Ajela. Donal Graeme wymusił pokój na wszystkich czternastu światach. W myślach Hala nieoczekiwanie pojawiło się powiązanie, które w oczywisty sposób prowadziło od Donala do Cletiusa Grahame i wstecz, przez wojenne elementy historii do Hawkwooda. Hawkwood pochodził z wioski Sible Hedingham, z rolniczego rejonu początku czternastego wieku w Anglii, walczył w początkowej fazie Wojny Stuletniej we Francji i skończył jako Generał-Kapitan we włoskiej Florencji. Umarł we własnym łóżku, mając prawdopodobnie ponad osiemdziesiąt lat, po życiu pełnym walki z mieczem w ręku. Już inni, przed Malachim nazwali go „pierwszym nowoczesnym generałem”; to on wprowadził angielskich łuczników do czternastowiecznych Włoch, z doskonałymi wynikami. Kiedy Hal dowiedział się o nim, uległ fascynacji. Nie z powodu chwały i barwności życia Hawkwooda, widzianego z perspektywy niemal tysiąca lat, ale dlatego, że życie Anglika, rozpoczynające się w Sible Hedingham, a zakończone we Florencji, praktycznie przeszło ze średniowiecza do początków ery współczesnej. Flaga, która wisiała nad tarasem Hala, z jastrzębiem wylatującym z lasu, ta, którą Walter InTeacher opuścił, by go ostrzec – została stworzona przez Hala na podstawie jego wyobrażeń po tym, jak zawiodły prowadzone przez niego poszukiwania herbu Hawkwooda. Kierowany nagłym impulsem, Hal ponownie zapytał: – Jak wyglądał herb Johna Hawkwooda? Przez chwilę panowała cisza. – Herb Sir Johna Hawkwooda wyglądał następująco: srebrne pole z czarnym szewronem i trzema muszlami. Ekran pokazał tarczę ze srebrnym tłem, przeciętą grubym czarnym pasem w kształcie litery V skierowanej w górę – nazywanym szewronem – z umieszczonymi na nim trzema srebrnymi muszlami. Dlaczego muszle? zastanawiał się Hal. Jedyne skojarzenie prowadziło do Świętego Jana z Compostelli, w Hiszpanii. Czy Hawkwood mógł być w tym czasie w Compostelli? A może muszle w herbie miały znaczyć coś innego? Hal zapytał o to Encyklopedię. – Muszle są obecne na wielu herbach – odpowiedziała Encyklopedia. – Jeśli chcesz, mogę podać szczegóły. Pojawiają się na przykład na jednych z najstarszych herbów, takich jak Graemów i herbach wielu gałęzi tej rodziny, takich jak dobrze znany herb Dundee i Dunbar. Czy życzysz sobie szczegółów, pełnego raportu
o muszlach jako elementu herbowego przez stulecia? – Nie – odpowiedział Hal. Oparł się wygodniej, zastanawiając głęboko. W głębi jego umysłu fakt, że za fikcyjnymi postaciami Nigela Loringa Doyla i Bellariona Sabatiniego, krył się Hawkwood, wywołał wrażenie, że ma to kolosalne znaczenie. Czuł mentalną chemię tej interakcji jak mieszanie podświadomości; było to uczucie, które znał, rodzaj głębokiego poruszenia nadchodzącego chwilę przed tym, nim zaczynała rodzić się poezja. Ciąg logiczny, który prowadził od tych spraw do tego, co rodziło się teraz w jego twórczej podświadomości, nie był czymś, co mogła wyśledzić i zrozumieć jego świadoma część umysłu. Doświadczenie nauczyło go, że te próby są bezowocne. Czuł, że podświadomość pracowała, to było ciśnienie, gorączka, imperatyw. Coś w jego poszukiwaniach i odkryciu dotknęło jakiejś struny w jego umyśle, zdecydowanie bardziej przykuwając uwagę, niż to co odkrył, jak ocean jest większy od ziarnka piasku na jego brzegu. Sięgało, by go dotknąć, jak wezwanie, jak wydobywający się ton trąbki, wyciągało przez niego wypustki, by wydobyć na zewnątrz coś o wiele ważniejszego niż cokolwiek, co czuł dotąd w całym swoim szesnastoletnim życiu. Wrażenie było potężne. Niemal z ulgą zauważył formowanie się w głowie linii wiersza, pojawiających się z mgieł jego odkrycia, dziwne, archaicznie brzmiące wersy... Palce automatycznie poszukały klawiatury umieszczonej na poręczy fotela; nie w celu wywołania Encyklopedii z kolejnym poleceniem czy pytaniem, lecz by rozwinąć powstające w nim poetyckie obrazy i przekształcić je w słowa. Słowa te, w miarę jak dotykał klawiszy, zaczęły przybierać realny kształt, świecąc jak złoty ogień na tle otaczającej go kosmicznej pustki. Ostateczność. W zrujnowanej kaplicy rycerz w pełnej zbroi Zbudził się z trumny, która jego łożem była; I krusząc stopą pancerną zmurszałe kamienie Palce wstrzymały ruch. Nieoczekiwanie poczuł wiejący chłodny, wilgotny wiatr. Strząsnął chwilowy paraliż i pisał dalej... Podszedł do progu i wyjrzał na zewnątrz. Mgła rozlała się kryjąc pustą przestrzeń, Opończa mętna pełna niepewności
Która skryła ziemię; w tej osłonie zwiewnej głosy krążyły ze snu o śmierci przybyłe. Niespodziewanie pomyślał, że to co teraz czuł, to sam wiatr czasu wiejący przez niego, przez ciało i kości. To brzmienie tego wiatru przekuwał w wersy. Pisał... Ogier co pasł się przy ścianie kaplicy Uniósł łeb na kamień garść ostów zrzucając; Trzasnął kopytami, zadzwonił rynsztunkiem. Pokój... rzecze Rycerz. Spokojnie. Dziś odpoczywamy. Mgła skrywa zmagań naszych arenę, Wiatr smaga fale po morzu pędzące, Nasz wróg związany tym jako i my. Odpocznij... rzekł Rycerz. Dziś nie walczymy. Lecz znów się rumak wzburzył. Uderzył kopytami. Dzwoniąc po mokrych od mgły kamieniach Krzycząc – Jedź! Jedź! Jedź! Więc dosiadł go Rycerz, Powoli. I wolno wyruszył na bój. Melodia dzwonka wyrwała go z zamyślenia. Zdał sobie sprawę, że już od jakiegoś czasu siedział z gotowym wierszem i myślami podróżującymi przez wielkie dystanse. Szybko sięgnął do konsoli. – Kto tam? – Ajela. – Spoza pustki i świecących wersów wiersza nadszedł jej czysty i ciepły głos, sprowadzając z powrotem realność świata, którą odrzucił w twórczym porywie. – Już pora lunchu – jeśli jesteś zainteresowany. – Och. Oczywiście – odpowiedział, dotykając klawiszy. Wiersz znikł, zastąpiony obrazem jej twarzy, wyglądającym tajemniczo na tle gwiazd. – I jak – zapytała uśmiechając się do niego – czy twoja sesja z Encyklopedią była owocna? – Tak, bardzo. – A gdzie chciałbyś zjeść?
– Gdziekolwiek – odpowiedział, ale szybko się poprawił. – W dowolnym, spokojnym miejscu. Roześmiała się. – Najspokojniejsze miejsce jest prawdopodobnie tutaj. – ...Wobec tego w dowolnym cichym miejscu poza moim pokojem. – W porządku. Pójdziemy do jadalni, gdzie jedliśmy za pierwszym razem. Ale przygotuję to tak, że usiądziemy z dala od ludzi i nikt nie zostanie skierowany do stolików obok nas – odpowiedziała. – Spotkajmy się przy wejściu za pięć minut. Zanim odkrył w jaki sposób, przy pomocy panelu kontrolnego pokoju, skierować pomieszczenie w pobliże jadalni, Ajela zdążyła już tam dotrzeć i czekała na niego. Idąc krótkim korytarzem między drzwiami jego pokoju i wejściem do jadalni uświadomił sobie, że widzi ją prawdopodobnie ostatni raz przed odlotem. Dwa dni, które minęły od ich spotkania sprawiły, że w jego myślach przeszła z kategorii osób należących do Encyklopedii w kogoś, kogo zna – i coś wobec niej czuje. W efekcie jego percepcja była teraz wyostrzona. Odkąd pamiętał, wychowawcy uczyli go obserwacji. Rozmawiając z nią w drodze do stolika w opuszczonym kącie sali, ujrzał ją tak, jak prawdopodobnie od początku powinien był ją widzieć. Wrażenie było, jakby całe pole widzenia ograniczyło się tylko do niej. Idąc do stołu, prowadzony przez Ajelę, zauważył jak prosto się trzymała idąc otoczona aurą autorytetu – bez wątpienia biła od niej pewność i zdecydowanie, które było czymś obcym u Exotików. Ubrała się dzisiaj na zielono, w jasnozieloną tunikę opadającą do połowy ud i sięgającą kostek spódnicę, rozciętą po bokach, dzięki czemu widać było założone na nogi ciemnozielone pończochy. Kolor tuniki odpowiadał zieleni wiosennej trawy. Padające z odległej ściany perłowe światło ujawniało prostą linię jej ramion. Blond włosy spięła w koński ogon przy pomocy klamry, z pięknie wypolerowanego drewna o widocznych słojach. W rytm jej kroków ogon zamiatał ramiona. Doszła do ich stolika i usiadła, a on zajął miejsce naprzeciwko. Podczas gdy decydowali się, co będą jeść, jeszcze raz zapytała go o poranek spędzony z Encyklopedią, a on odpowiedział zdawkowo, nie chcąc wdawać się w szczegóły i ujawniać jak głęboki oddźwięk wywołało w nim to, czego się dowiedział. Przyglądając się jej, dzięki lekkiemu zwężeniu oczu dostrzegł, że zauważyła tą powściągliwość. – Nie chcę być wścibska – powiedziała. – Jeśli wolisz o tym nie rozmawiać... – Nie... to nie to – odpowiedział szybko. – Po prostu moje myśli są wszędzie naraz. Błysnęła w jego stronę uśmiechem. – Nie ma potrzeby przepraszania. Po prostu wspomniałam o tym. Zaś co do
twoich uczuć – Encyklopedia działa tak na wielu badaczy. Wolno potrząsnął głową. – Nie jestem badaczem – odpowiedział. – Nie bądź tego pewien – zaprotestowała łagodnie. – Cóż, czy przemyślałeś swoje plany? Odlatujesz, czy zostajesz? Zawahał się. Nie mógł zaprzeczyć, że wolałby zostać, nie sprawiając przy tym wrażenia, że chce być do tego namawianym. Nagle i niespodziewanie, zrozumiał. Jego problem polegał na tym, że wcale nie miał ochoty mówić jej, że musi wyjechać i że nie ma innego wyboru. Milczał, złapany między odpowiedziami, których nie chciał udzielić. – Masz powody, żeby lecieć, rozumiem to – powiedziała po chwili. Przyglądała mu się. – Czy chciałbyś mi o nich opowiedzieć? Czy w ogóle chcesz rozmawiać na ten temat? Potrząsnął głową. – Rozumiem – odpowiedziała. Jej głos złagodniał. – Czy będziesz miał coś przeciwko, jeśli mimo to przedstawię ci, jak to wygląda ze strony Tama? – Oczywiście, że nie. Z głębi stołu, zaczęły wyłaniać się na powierzchnię talerze z zamówionym przez nich jedzeniem. Przez chwilę przyglądała się swojej potrawie, po czym popatrzyła na niego. – Widziałeś Tama – rzekła kiedy zaczęli jeść, a w jej głosie autorytet zastąpiła dziwna miękkość. – Wiesz, ile ma lat. Rok czy kilka lat – to dla ciebie krótko, ale on jest stary. Bardzo stary. Musi myśleć o tym, co stanie się z Encyklopedią, jeśli nie będzie nikogo, kto będzie mógł ją przejąć po... po tym, jak przestanie być dyrektorem. Podczas gdy mówiła, z zafascynowaniem wpatrywał się w jej oczy. Miały zielonawoniebieski kolor, który wydawał się pochodzić od odbicia w bezdennej głębi koloru ubrania. Po chwili, kiedy przerwała, wyraźnie czekając na jakąś odpowiedź z jego strony, odezwał się. – Ktoś inny zająłby Encyklopedię, prawda? Potrząsnęła głową. – Nie byłaby to jedna osoba. Miejsce zajęłaby Rada Dyrektorów, która miała przejąć Encyklopedię już po śmierci Marka Torre. Jednak Mark znalazł Tama i zmienił tę część planu. Ale jeśli Tam umrze bez następcy, jego miejsce zajmie Rada i od tej pory Encyklopedia będzie kierowana przez komitet. – A tego byś nie chciała? – Oczywiście że nie! – jej głos wyostrzył się. – Tam całe swoje życie pracował,
by skierować Encyklopedię na odpowiednie tory i nie pozwolić, by przekształciła się w bibliotekę zarządzaną przez komitet. Jak myślisz, czego mogłabym chcieć? Jej oczy nabrały teraz koloru szafiru, jaki mogą przybrać płomienie ogniska pod wpływem domieszki rzadkich pierwiastków. Zanim odpowiedział, chwilę odczekał, by mogła usłyszeć echo własnych słów. – Powinnaś chcieć tego, czego pragniesz – powiedział, powtarzając to, czego go uczono i w co wierzył. Jej pełne ognia oczy jeszcze raz napotkały jego spojrzenie, po czym opuściła wzrok na talerz. Kiedy odezwała się ponownie, jej głos brzmiał inaczej. – Ja... nie rozumiem – powiedziała powoli. – To dla mnie bardzo trudne... – Ale ja rozumiem – odpowiedział. – Mówiłem ci, jeden z moich nauczycieli był Exotikiem. Walter InTeacher. Z nauk Waltera wiedział, że choć bardzo tego chciała, to nie mogła błagać go o pozostanie. Jako Exotik, była od dziecka uczona nigdy nie wpływać na decyzje innych ludzi. Wynikało to z wiary Exotików, że nawet najdrobniejsze uczestnictwo w procesach historycznych niszczyło czystość recepcji i bezstronność obserwatora; a głównym powodem istnienia Exotików było opisywanie ścieżek historii, w sposób niezaangażowany i bezstronny. Jedynie śnili o końcu, do którego mogły doprowadzić te procesy. Jednak ona, pomyślał, była dziwnym Exotikiem. – Właściwie – powiedział jej – bardziej wpływasz na moje pozostanie tutaj, gdy mnie nie namawiasz, niż mogłabyś, używając słów. Uśmiechnął się, zapraszając ją do odpowiedzi i poczuł ulgę, kiedy się rozluźniła. To co powiedział było niezgrabne, ale równocześnie było prawdą, a Ajela była zbyt inteligentna, żeby jej nie dostrzec. Gdyby argumentowała, miałby kogoś, oprócz siebie, przeciw komu musiałby przygotowywać argumenty. W ten sposób tylko on sam musiał spierać się ze swoimi pragnieniami, co – jak mogła się domyślić – mogło prezentować przeciwnika o wiele twardszego niż ona. Jednak świadomość tego zapuściła w nim swoje kły. Zdawał sobie sprawę, że prowadzi ją ku nadziei – co było nieuczciwe. Nie może się poddać i zostać. Jednak ponieważ była Exotikiem, a wiedział co to znaczy przynajmniej w zakresie wierzeń, nie potrafił wymyślić żadnego sposobu by jej to wyjaśnić, nie raniąc przy tym lub wprawiając w zakłopotanie. Niemal desperacko pomyślał, że nie znał jej dość jako indywidualnej osoby, by móc z nią rozmawiać. I nie było już czasu, żeby dowiedzieć się o niej więcej. – Jesteś z... skąd? Z Mary? Kultis? – zapytał, zmieniając temat. – W jaki sposób się tu znalazłaś? Nieoczekiwanie uśmiechnęła się.
– Och, jestem wybrykiem natury. – Wybrykiem? – Sam się tak czasem określał. Ale nie potrafił sobie wyobrazić, w jaki sposób można to odnieść do niej. – Cóż, powiedzmy, że byłam jednym z wybryków – odpowiedziała. – Tak na siebie mówiliśmy. Czy słyszałeś kiedyś o marańskim Exotiku o imieniu Padma? – Padma... – zastanowił się. Imię wydawało się dziwnie znajome, jakby rzeczywiście słyszał o nim od Waltera, ale nic więcej. Jego pamięć była doskonale wytrenowana. Jeśli mówiono mu o takim człowieku, powinien go pamiętać. Ale przeszukując teraz swoją pamięć, nie mógł znaleźć żadnej informacji. – Jest już bardzo stary – powiedziała. – Ale był OutBondem na Mary bądź Kultis w różnych czasach, we wszystkich ważnych kulturach czternastu światów. Pamięta jeszcze czasy Donala Graema. Tak naprawdę, jestem tu z jego powodu. – Jest aż tak stary? – Hal patrzył na nią z niedowierzaniem. – Musi być starszy od Tama. Gwałtownie spoważniała. Z jej twarzy i głosu zniknęło rozbawienie. – Nie. Jest młodszy... ale tylko kilka lat. – Potrząsnęła głową. – Nawet kiedy był bardzo młody mówiono, że jest wszechstronny. I był błyskotliwy, nawet wtedy – nawet pośród swojego pokolenia Exotików. Ale prawie masz rację. Kiedy się tu znalazłam, nawet Tam myślał, że Padma jest starszy od niego. Ale to nieprawda. Nie ma nikogo w wieku Tama i nikogo takiego jak on. Nawet Padma. Popatrzył na nią ze sceptycyzmem, co dostrzegła. – Wiem – powiedziała. – Ale w Encyklopedii nie ma danych o żadnym człowieku starszym niż sto osiemnaście lat. Tam ma sto dwadzieścia cztery. Utrzymuje go przy życiu siła jego woli. Słyszał w jej głosie prośbę o zrozumienie Tama. Chciał jej powiedzieć, że spróbuje, ale znów nie był w stanie zawrzeć w słowach dość pewności, by mieć nadzieję, że Ajela uwierzy w to, co mówi. Zamiast tego, zdecydował się kontynuować wcześniejszy wątek. – Miałaś mi powiedzieć, jak się tu znalazłaś. Powiedziałaś, że byłaś jednym z wybryków natury. Co miałaś na myśli? I co ma z tym wspólnego Padma? – To jego sumienie nas stworzyło – mnie i pozostałych. Wszystko sięga czasów i wydarzeń, które zaszły między Exotikami i Donalem Graeme, kiedy jeszcze żył, a Padma był młody. Później, po zastanowieniu, Padma poczuł, że Bond Sayona doprowadziła Exotików – łącznie z Padmą – do zbytniej pewności siebie, by zauważyć, że Donal miał coś, co trzeba było wykorzystać. Jak powiedział Padma, było to coś kluczowego, a w poszukiwania tego jesteśmy zaangażowani od trzech stuleci.
Przerwała i przyjrzała mu się uważnie. – Takich właśnie słów użył Padma – kontynuowała – wobec Zgromadzenia światów Exotików czterdzieści lat temu. Doszedł do wniosku, że Donal mógł być prototypem tego, czego szukamy – rozwiniętą formą istoty ludzkiej, w ewolucję której zawsze wierzyliśmy. Hal zmarszczył brwi, próbując pojąć jej słowa. Znał Donala z historii i opowieści Malachiego. Jednak pomimo zwycięstw Donala, myśl o nim zawsze go niepokoiła. Spośród Graemów z Foralie na Dorsai, na jego wyobraźnię bardziej oddziaływali Ian i Kensie, wujowie Donala i Eachan Khan, ponury, okaleczony przez wojnę ojciec Donala. Jednak męczące uczucie, że powinien rozpoznać to imię, wciąż tkwiło na dnie świadomości. – Padma – mówiła dalej Ajela – wiedział, że my, Exotikowie, powinniśmy poszukiwać tego, co przeoczyliśmy w Donalu. A ponieważ Padma miał olbrzymi szacunek – skoro miałeś nauczyciela Exotika, powinieneś wiedzieć co na Marze i Kultis oznacza szacunek – i ponieważ zasugerował drogę, której nigdy nie próbowano, zgodzono się przeprowadzić eksperyment. Ja – i kilkoro innych, podobnych do mnie – jesteśmy częścią tego eksperymentu. Wybrał pięćdziesięcioro najinteligentniejszych dzieci Exotików jakie mógł znaleźć i zaaranżował nam wychowanie w szczególnych warunkach. Hal ponownie się zmarszczył. – W szczególnych warunkach? – Według teorii Padmy, w społeczeństwie Exotików coś hamowało rodzaj osobistego rozwoju, który umożliwił wychowanie kogoś takiego jak Donal Graeme. Cokolwiek w nim było, nikt nie mógł zaprzeczyć, że Donal wykazał umiejętności, jakich nie osiągnął żaden Exotik. Jak powiedział Padma, wskazywało to na błąd w osądzie i w obrazie nas samych. Dała się ponieść temu co mówiła. Jej oczy ponownie były zielononiebieskie i bezdenne. – Kiedy więc – kontynuowała – udzielono zgody na to, by eksperymentował z naszą pięćdziesiątką – Dziećmi Padmy, tak nas nazwano – a on zadbał, żebyśmy mieli kontakt nie tylko z elementami naszej Kultury, ale również z Dorsai i Zaprzyjaźnionych, które były automatycznie odrzucane przez nasz Exotikowy sposób myślenia. Wiesz, że nasza struktura rodzinna jest o wiele luźniejsza niż na Dorsai i u Zaprzyjaźnionych. Jako dzieci, traktujemy niemal wszystkich dorosłych równo, jako rodziców i krewnych. Nikt nie popychał naszej pięćdziesiątki w żadnym konkretnym kierunku, ale dano nam większą możliwość wiązać się emocjonalnie z pojedynczymi osobami, skierować się raczej ku emocjom niż racjonalnemu myśleniu. Widzisz, nastawienie emocjonalne jest czymś powszechnym u dzieci
Dorsajów i Zaprzyjaźnionych, podczas gdy my, Exotikowie zawsze jesteśmy go oduczani. Podczas gdy mówiła, Hal siedział i przyglądał się jej. Nie wiedział jeszcze do czego prowadzą jej słowa, ale był w stanie wyczuć, że to co Ajela chce mu przekazać, nie tylko ma dla niej ogromne znaczenie, ale również ciężko jej to przekazać. Skinął głową, żeby ją zachęcić i udało mu się to. – Żeby skrócić historię – powiedziała – pozwolono nam zakochać się w rzeczach, co do których normalnie powiedziano by nam, że są zbyt nieproduktywne by zasłużyć na taką uwagę. W moim przypadku, tym w czym się zakochałam, była historia Tama Olyna – błyskotliwego, ponurego międzygwiezdnego dziennikarza, któremu niemal udało się dla osobistej zemsty zniszczyć kulturę Zaprzyjaźnionych, ale całkiem z tego zrezygnował, wrócił na Ziemię i przejął odpowiedzialność za Encyklopedię Ostateczną, gdzie poza Markiem Torre był jedyną osobą, która usłyszała głosy w Punkcie Przejścia. Jej twarz była teraz pełna życia. Jej emocje dotarły do Hala i poruszyły go, jak mogłaby poruszyć muzyka piękna melodia. – Ten człowiek wciąż kontroluje Encyklopedię Ostateczną – kontynuowała z uczuciem. – Przez wszystkie te lata, trzymając ją jako powiernik dla całej rasy, nie pozwalając przejąć kontroli żadnej osobie czy sile. Zanim skończyłam dziewięć lat wiedziałam, że muszę tu przyjechać. A kiedy miałam jedenaście, pozwolono mi na to – na osobistą odpowiedzialność Tama. Nieoczekiwanie uśmiechnęła się. – Wygląda na to, że Tam był zaintrygowany kimś w moim wieku, kto tak bardzo chciał się tu dostać; później dowiedziałam się, że miał nadzieję, że ja również usłyszę głosy, jak ty i on. Ale nie usłyszałam. Po ostatnich słowach nieoczekiwanie zamilkła. Uśmiech znikł. Ledwie tknęła zamówioną przez siebie sałatkę, a Hal ze zdumieniem zauważył, że jego talerz jest całkiem pusty – choć zupełnie nie pamiętał jedzenia. – A więc jesteś tu nadal z powodu Tama? – zapytał w końcu, kiedy wydawało się, że Ajela nie będzie mówić dalej. Zaczęła dziobać widelcem swoją sałatkę, ale kiedy się odezwał, odłożyła widelec i zdecydowanym wzrokiem popatrzyła na niego ponad stołem. – Tak, przybyłam tu z jego powodu – powiedziała. – I od tamtego czasu zrozumiałam, co on widzi w Encyklopedii – co ty powinieneś w niej zobaczyć. Teraz, nawet gdyby nie było żadnego Tama Olyna, zostałabym tutaj. Zerknęła na swoją sałatkę i odsunęła od siebie przezroczystą miskę. Potem znów
popatrzyła na niego. – To nadzieja dla rasy – odezwała się do niego. – A może nawet jedyna nadzieja. Nie wierzę już, że odpowiedź leży u nas, Exotików, czy gdziekolwiek indziej. Jest tutaj! Nigdzie indziej. I tylko Tam był w stanie utrzymywać ją przy życiu. On cię potrzebuje. Ton, jakim wypowiedziała ostatnie słowa, wdarł się w niego głęboko. Spojrzał na nią i zrozumiał w końcu, że nie będzie mógł jej po prostu powiedzieć „nie”. Nie tu i nie teraz. Wziął głęboki wdech. – Pozwól mi o tym pomyśleć odrobinę dłużej – powiedział. Niespodziewanie poczuł rozpaczliwą potrzebę ucieczki od niej, zanim złoży jakąś obietnicę, która nie będzie ani prawdziwa, ani możliwa do spełnienia. Odsunął od stołu dryf, na którym siedział, wciąż nie będąc w stanie przestać patrzeć jej w twarz. Przekonywał się, że powie jej później, zadzwoni do niej z pokoju i powie, że kiedyś wróci. Nawet przy włączonych ekranach telefonów, będzie między nimi dystans, który osłabi olbrzymią siłę perswazji i emocji docierających teraz do niego od Ajeli, a umożliwi mu zapewnienie jej, iż kiedyś powróci. – Wrócę teraz do mojego pokoju i pomyślę nad tym – powiedział. – W porządku – odparła nie ruszając się. – Ale pamiętaj, że słyszałeś głosy. Musisz zrozumieć, ponieważ są tylko trzy osoby, które rozumieją: ty, Tam i ja. Pamiętaj o ryzyku związanym z wyjazdem. Jeśli wyjedziesz, a podczas twojej nieobecności Tam osiągnie stan, w którym nie będzie mógł dalej pełnić obowiązków dyrektora, to zanim wrócisz, władzę przejmie Rada; a oni nie będą chcieli jej oddać. Jeśli odlecisz, możesz na zawsze stracić swoją szansę. Skinął głową i wstał. Ajela też powoli podniosła się od stołu i nie odzywając się więcej do siebie, opuścili jadalnię. Przy wyjściu dziewczyna dotknęła panelu kontrolnego umieszczonego na ścianie, a na końcu krótkiego korytarza pojawiły się drzwi do jego pokoju. – Dziękuję – powiedział patrząc na nią. – Zadzwonię do ciebie, jak tylko będę miał ci coś do powiedzenia. Po kolejnej chwili ich spojrzenia spotkały się. Wydało mu się, że jej nagie spojrzenie bez wysiłku przewierca go na wylot. – Będę czekała na twój telefon. Ruszył korytarzem, wciąż czując, że ona tam stoi i wpatruje się w niego, przebijając spojrzeniem na wylot. Poczuł się wolny od niej dopiero, gdy zamknęły się za nim drzwi. Opadł na dryf koło łóżka. Była w nim pusta samotność i pragnienie. Powiedział sobie, że rozpaczliwie potrzebuje jakiegoś punktu poza sytuacją, której był teraz więźniem, tak by mógł stanąć i się jej przyjrzeć z boku – w tym i oczekiwaniom Tama. Oczywiście dla niej
jego odlot nie miał sensu. Z jej punktu widzenia to, co miała do zaoferowania Encyklopedia, do tego stopnia przewyższało Coby, że wszelkie porównania były niedorzecznością. Wszystko co miała do zaoferowania tamta planeta, to tylko miejsce ukrycia się. Encyklopedia oferowała mu nie tylko to, ale również tarczę osłon siłowych i ochronę tych, którzy należeli do jedynej instytucji, jakiej Inni prawdopodobnie nigdy nie będą w stanie kontrolować, a całkiem możliwe, że w ogóle nie byli tym zainteresowani. W praktyce, jak długo pozostałby i pracował w Encyklopedii – jakie zagrożenie mógłby stanowić dla Innych? Tylko na młodszych światach, na ich terenie, mógł im w jakiś sposób zagrozić. Nawet gdyby odkryli, że jest tutaj, mogliby po prostu zdecydować się zostawić go w spokoju. W międzyczasie zyskałby to, co miała mu do zaoferowania Encyklopedia. Walter InTeacher lubił mawiać, że poszukiwanie wiedzy było największą przygodą, jaką kiedykolwiek miała rasa ludzka. Móc pracować z Encyklopedią, tak jak to uczynił przez chwilę, było jak dostanie całego wszechświata na talerzu. To było znacznie więcej... Pomyślał nagle, że to jak możliwość zabawy w Boga. Na Coby będzie obcym między obcymi – i to prawdopodobnie pomiędzy obcymi, którzy stanowili szumowiny czternastu światów, bo kto udałby się na Coby pracować w kopalniach, jeśli mógł być gdzie indziej? Tutaj znał już Ajelę... i Tama. Jej ostatnie słowa mocno go dotknęły. Miała rację co do tego, że jeśli teraz wyjedzie a Tam umrze albo przestanie być dyrektorem, szanse Hala na stanowisko w Encyklopedii mogą przepaść na zawsze. Jego umysł uciekł od tej perspektywy. Ale bycie kimś, kto mógł być brany pod uwagę jako następca dyrektora Encyklopedii, było wielką i niesłychaną rzeczą. Tam wydawał się mieć szorstką osobowość – mogło to mieć związek z wiekiem, albo taki miał po prostu charakter – ale Ajela w oczywisty sposób odkryła w nim coś, co mogła kochać; faktycznie, Hal odkrył; że jego uczucia wobec starego człowieka stają się cieplejsze, nawet mimo ich krótkiego spotkania. Mogło to mieć związek z jego podobieństwem do Obadiaha. Możliwe, że Hal świadomie skłaniał się do widzenia w dyrektorze Obadiaha, zezwalając w ten sposób na większe poczucie bliskości wobec Tama, niż wskazywałaby sytuacja. Ale tak naprawdę nie miało znaczenia, czy byli z Tamem blisko, czy nie. Najważniejszą rzeczą była sama Encyklopedia i to, by zachowano ciągłość dyrektorów. A jeśli Hal rzeczywiście reprezentował sobą poważnego kandydata na przejęcie kontroli z rąk Tama, to... Umysł Hala zdryfował w ciemne, ale wygodne marzenia o Encyklopedii, jaką mogłaby się stać po tym, jak spędzi tu kilka lat i w końcu przejmie władzę jako
dyrektor. Ajela prawdopodobnie dałaby się przekonać do zostania z nim w czymś w rodzaju związku, jaki wiązał ją z Tamem – z pewnością mogłaby, jeśli nie z innych powodów, to dla dobra Encyklopedii. A jeśli naprawdę będą się ze sobą zgadzać... Spojrzał na noszony na nadgarstku zegarek. Tarcza, ustawiona na lokalny czas wskazywała, że zostało mniej niż półtorej godziny, zanim jego statek wyruszy z doku umieszczonego zaraz pod metalowym pancerzem Encyklopedii. Z myślami wciąż pogrążonymi w marzeniach wstał i przeszedł na drugą stronę pokoju, by wydobyć torbę podróżną, z którą tu przyleciał. Zanim zdał sobie sprawę z tego co robi, już trzymał ją w dłoniach. Roześmiał się. Był w drodze na Coby. Zrozumienie przyszło jak przygłuszony, ale spodziewany wstrząs. Gwałtownie zdał sobie sprawę, że to nie martwe ręce Waltera, Malachiego i Obadiaha sięgałyby kontrolować go wbrew jego woli. Nie mógł nawet powiedzieć, że to wyliczenia wynikające z treningu wpisały w jakiś sposób tę decyzję do jego świadomości. Po prostu, z przyczyn które nie były dla niego całkiem jasne, wiedział, że musi jechać. A poranna praca z Encyklopedią i to, co usłyszał od Ajeli, zamiast osłabić w nim wolę wyjazdu, utwierdziły go w tej decyzji. Zaczął powoli zbierać swój niewielki dobytek. Udając, że kwestia pozostania jest wciąż otwarta, zwodził nie tylko Ajelę, ale i siebie. Nie był w stanie przekazać dziewczynie tej prawdy twarzą w twarz, przy stole. Wiedział, że jako Exotik domagałaby się od niego podania powodów; a zasługiwała – i nadal zasługuje – na podanie jakichś. Tylko że nie byłby w stanie jej ich podać. Tak więc w efekcie ucieknie chyłkiem z Encyklopedii, tak jak praktycznie zrobił i to dostając się do środka; a kiedy znajdzie się już na pokładzie statku, nieodwołalnie między gwiazdami, wyśle Ajeli i Tamowi wiadomość. Skończył, wprowadził do konsoli pokoju kod portu i przez otwierającą się szczelinę wyjścia ruszył krótkim korytarzem do kolejnych drzwi, gdzie starsza kobieta sprawdziła pobieżnie jego dokumenty, wpuszczając go do sali. Do odlotu statku zostało jeszcze czterdzieści pięć minut. Ale pięć minut później był już w swojej kajucie, a po dalszych czterdziestu statek zamknął włazy i ruszył. Nad jego głową obudził się głośnik. – Pierwsze przejście fazowe za dwie godziny – oznajmił. – Pierwsze przejście fazowe za dwie godziny. Bezpośrednio po skoku zostanie podany posiłek. Wszystkie kajuty od strony portu – pierwsze miejsca; kajuty od strony przestrzeni – drugie miejsca. Był w kajucie po stronie portu, ale nie był głodny – choć znając siebie, za dwie godziny prawdopodobnie będzie umierał z głodu, jak zwykle. Usiadł na jednym
z dwu przymocowanych na stałe krzeseł, umieszczonych w kabinie pod składanym łóżkiem. Kiedy tylko dokonają skoku, nie będzie już możliwości bezpośredniej komunikacji z Encyklopedią. W jednej chwili znajdą się w odległości wielu lat świetlnych; najszybszą metodą kontaktu stanie się dowolny statek kierujący się ku Ziemi. W żadnym razie nie czuł się na siłach rozmawiać z Ajelą twarzą w twarz, jednak coś w nim buntowało się przeciw czekaniu z informacją dla niej aż będzie daleko w drodze. Prawdopodobnie w tej chwili Ajela spogląda na zegarek i zastanawia się, co zdecydował, spodziewając się wiadomości od niego w porze kolacji. Podniósł się i przez maleńką kabinę podszedł do biurka umieszczonego na przeciwnej niż łóżko ścianie. Usiadł i wywołał centrum komunikacyjne statku. Ekran rozjaśnił się obrazem barczystego mężczyzny ubranego w biel załogi. – Chciałbym wysłać wiadomość na Encyklopedię – poinformował Hal. – Oczywiście. Chce pan, żeby wiadomość była zakodowana? Pisemna czy ustna? – Ustna. Nie musi być kodowana. Do Ajeli, osobistej asystentki dyrektora. Ajela, przepraszam. Musiałem lecieć. Usłyszał własny głos odtworzony z ekranu: Ajela, przepraszam. Musiałem lecieć. – Czy to wszystko? – zapytał mężczyzna. – Tak. Proszę to podpisać – nazywam się Hal Mayne... – zmienił zdanie. – Chwileczkę. Proszę jeszcze dodać... Spotkam się z wami, jak tylko będę mógł. – Ajela, przepraszam. Musiałem lecieć. Spotkam się z wami, jak tylko będę mógł. Hal Mayne. – Jeszcze raz ekran odtworzył mu słowa. – Może być? Czy chciał pan dodać ostatnie zdanie jako P.S.? – zapytał technik. – Nie, tak będzie dobrze. Dziękuję. Hal rozłączył się i wstał z krzesła. Rozłożył łóżko i położył się na nim. Leżał na plecach wpatrując się w sufit i ściany kabiny, równomiernie pomalowane na brązowo. Jedyną oznaką, że lecieli, była delikatna wibracja przenoszona przez konstrukcję statku. Będzie to jedyne wrażenie ruchu, jakie da się odczuć przez całą drogę do czasu, aż wejdą w tryb dokowania na orbicie Nowej Ziemi. Nie mógł podjąć innej decyzji, niż lot na Coby. Jednak Encyklopedia pomogła mu dostrzec nieuchronność tej decyzji, a nawet wtedy zrozumienie dostało się przez tylne drzwi umysłu. Powiedział mu to wiersz, obrazami przemawiającymi z podświadomości, równie pewnie jak obrazy Waltera, Malachiego i Obadiaha przemawiające do niego pierwszej nocy na orbicie. Był rycerzem, wzywanym tylko w jednym kierunku. Wiersz nie był niczym więcej niż kodyfikacją bezbrzeżnych uczuć, jakie stały się
jego udziałem w czasie pracy z Encyklopedią. Wyczuł tam wtedy coś, jakieś wezwanie. Przez krótką chwilę, bezwiednie, dotknął czegoś, co obiecywało tak wiele, że wszystko inne wydawało się błahe. Jednak droga do tego nie wiodła przez zakurzoną celę naukowca, ani nawet przez biurko Tama w Encyklopedii. Jakiś głęboko zakorzeniony instynkt jasno powiedział mu, że to nie wyrośnie w sterylnym, chronionym otoczeniu. Tej szczególnej siły, której będzie można użyć wobec dźwigni, jaką była Encyklopedia, trzeba będzie poszukać pomiędzy materiałem, z którego stworzona była rasa ludzka. A skoro ją znajdzie – wróci – niezależnie od tego, czy będzie tu chciany, czy nie. Leżąc czuł przenikającą go delikatną wibrację statku. Czuł się jak w zawieszeniu, pomiędzy światami, czekający.
Rozdział 5 W czasie, gdy statek kosmiczny opuszczał orbitę Ziemi przygotowując się do skoku fazowego w międzygwiezdną pustkę, kierując się ku Nowej Ziemi, Hala ponownie opanowała świadomość całkowitej samotności. W Encyklopedii, dzięki Tamowi i Ajeli nie czuł się zupełnie sam; a zanim tam dotarł, świadomość jego aktualnego statusu sieroty była bezpiecznie przytłumiona i trzymana z dala od emocji przez szok i szkolenie, które przeszedł. Tej pierwszej nocy na pokładzie statku przyśnił mu się żywy, bardzo realistyczny sen, w którym okazało się, że wydarzenia na tarasie i śmierć Malachiego, Obadiaha i Waltera były jedynie koszmarem, z którego właśnie się zbudził. Czuł się głupio, ale jednocześnie niewymownie uspokojony odkryciem, że cała trójka żyje i ma się dobrze. Jednak powrócił już do rzeczywistości i leżał w mroku, słuchając delikatnego oddechu systemu wentylacyjnego statku, dobiegającego go przez kratkę umieszczoną na ścianie nad pryczą. Wypełniało go poczucie pustki i opuszczenia. Jak małe dziecko naciągnął sobie na głowę koc i leżał tak, zmarznięty i żałosny, aż w końcu usnął śniąc inne sny, których nie pamiętał po przebudzeniu. Ale od tej pory świadomość izolacji i wrażliwości nigdy już go nie opuściła. Był w stanie zepchnąć je w ciemny zakątek umysłu, ale w tym samym zakamarku czaił się także Bleys i reszta Innych, czekając na okazję. Zdał sobie sprawę, że popełnił poważny błąd nie prosząc, by bilet na przejazd z Encyklopedii zarezerwowano mu pod fałszywym nazwiskiem. Oczywiście dało się jeszcze coś z tym zrobić. Jak tylko dostanie się na Nową Ziemię, będzie mógł skasować rezerwację dla Hala Mayne i kupić bilet na Coby pod przybranym nazwiskiem. W najgorszym razie dziennik statku wykaże, że Hal Mayne poleciał na Nową Ziemię. Jednak zapis, że opuścił starą Ziemię na pokładzie statku pozostanie, a Inni będą mogli do niego dotrzeć. Rozsądniejsza część umysłu przekonywała go, że nawet gdyby podróżował pod własnym nazwiskiem, wyłapanie go ze spisów pasażerów nie byłoby dla Bleysa łatwym zadaniem. I nie była to kwestia tego, że nie przetrzymywano tych danych. Po prostu wielkość przewozów międzygwiezdnych i złożoność baz danych na poszczególnych planetach czternastu światów, znalezienie w nich informacji na temat konkretnej osoby, było statystycznym koszmarem. Mimo wszystko zdecydował się, do czasu dotarcia na Coby, jak najmniej rzucać w oczy, a kiedy już tam będzie, przybrać fałszywą tożsamość. Oznaczało to oczywiście konieczność ograniczenia kontaktów z innymi pasażerami na pokładzie, ale nie było to wielkim wyrzeczeniem. Nie czuł w tej chwili dużego pragnienia
poznawania współpasażerów czy członów załogi. Była to rozsądna decyzja, jednak podejmując ją nie wziął pod uwagę, że takie zachowanie siłą rzeczy przez następne dni pozostawi go sam na sam z własnymi myślami i uczuciami. Chwilami ogarniał go głęboki żal, z którego stopniowo staczał się w zimną, nieodpartą furię. Na dziwny sposób było to uczucie znajome, choć nie pamiętał, by czuł coś takiego kiedykolwiek wcześniej. Myśląc o Bleysie i Innych, o całym ich rodzaju, dygotał. Opanowywało go tak potężne pragnienie zniszczenia ich i wszystkiego co się z nimi wiązało, że nie potrafił myśleć o niczym innym. Jako tyś mnie uczynił i memu... Słowa wydawały się wydobywać z jakiejś starożytnej części jego jestestwa, jak popękana i naznaczona wiekiem rzeźba na kamieniu jego duszy. Postąpi zgodnie z radą duchów Malachiego, Obadiaha i Waltera, i ukryje się do czasu, aż będzie dość silny, by walczyć z tymi, który tego dokonali. A wtedy zniszczy ich, tak jak oni zniszczyli wszystko, co kiedykolwiek kochał. Ajela przypomniała mu o tym, że Tam Olyn postanowił kiedyś zniszczyć całą kulturę Zaprzyjaźnionych. Tam zmienił się i cofnął tuż przed spełnieniem swej zemsty, ale Hal nigdy się nie zawaha. Nauki Waltera ostrzegły go przed zezwoleniem na to, by niszczycielskie emocje przejęły nad nim kontrolę; wyszkolono go w metodach ich kontrolowania. Jednak przekonał się teraz, że w chwilach najgłębszego żalu jedynie furia ratowała go przed utratą zmysłów – w takich chwilach żal wydawał się być zbyt wielki, by go znieść. Mimo wszystko, podróż na Nową Ziemię nie była tak długa w subiektywnym czasie pokładowym statku. Większość pasażerów na pokładzie kierowała się dalej, na Freilandię, która była aktualnie bogatszym i aktywniejszym handlowo z dwu światów Syriusza. Jednak statki zatrzymywały się najpierw na Nowej Ziemi, ponieważ to ona stanowiła główny punkt tranzytowy dla tego układu gwiezdnego. Podobnie jak Hal, większość pasażerów lecących na inne światy, dokona przesiadki raczej tu, niż na Freilandii. Hal miał nadzieję znaleźć na pokładzie przynajmniej jedną osobę, która również udawałaby się na Coby albo chociaż znała planetę z własnego doświadczenia, by dowiedzieć się, jak właściwie wyglądało życie górników. Jednak nikt z lecących dalej nie udawał się w tym samym kierunku co on – żeby się upewnić, poprosił okrętowego kwatermistrza o sprawdzenie listy pasażerów. W efekcie, kiedy leciał promem do miasta Nowa Ziemia na trzy dni, które dzieliły go od wylotu statku na Coby, był równie sam, jak w chwili wejścia na pokład w Encyklopedii. Na szczęście miasto Nowa Ziemia przyciągnęło jego uwagę, spychając na dno umysłu nawet pamięć o wydarzeniach na tarasie i w Encyklopedii. Miasto opierało się na porcie kosmicznym, co znaczyło, że zasadnicza aktywność tutejszej ludności
wiązała się z przewozami międzyplanetarnymi. Niebo pełne było pasażerskich i towarowych promów, lecących na orbitę i z powrotem; ulice były zapełnione różnorakimi agencjami transportowymi. Po skasowaniu pierwotnej rezerwacji nie miał najmniejszych problemów ze znalezieniem – pod fałszywym i nazwiskiem – miejsca na innym statku lecącym na Coby. Samo miasto leżało na wyżynie w północnej strefie klimatycznej tego świata, wewnątrz kontynentu, na styku dwóch rzek, które razem z dopływami zbierały wodę z niemal jednej trzeciej powierzchni kontynentu. Z lekcji geografii Hal pamiętał, że w zimie temperatury w mieście spadały grubo poniżej zera. Teraz jednak był środek lata, a w powietrzu unosił się pył i niesiony wiatrem zapach, charakterystyczny dla lokalnej flory o tej porze roku. Przesiadywał w ulicznych barach, popijał soki z tutejszych owoców i przyglądał się przechodzącym ludziom. Pomimo pobieranych nauk, romantyczna część jego natury zawsze trzymała się idei, że ludzie zamieszkujący młodsze światy będą jakoś zauważalnie różnić się wyglądem. Jednak Nowa Ziemia była światem niewyspecjalizowanym i większość jej mieszkańców była podobna do ludzi z Ziemi. W zasadzie wyglądali tak samo; tak samo mówili i jeśli nie brać pod uwagę nieznacznych wariacji w kroju i fasonie, nosili ten sam rodzaj ubrań. Tylko czasem zdarzało mu się widzieć kogoś kto był ubrany i zachowywał się w sposób jasno wskazujący, że należał do jednej z prawdziwych kultur odłamkowych – Zaprzyjaźnionych, Exotików czy Dorsajów – w oczywisty sposób wyróżniając się spomiędzy reszty, Mimo wszystko miasto Nowa Ziemia było dziwnym i obcym miejscem – światło, zapachy, ludzka aktywność – wszystko to kryło różnice, które pobudzały wyobraźnię. Nie potrafił dostrzec znaków rozkładu, o którym. mówił Tam Olyn, zbliżania się Armageddonu i końca obecnej cywilizacji, czy nawet całej rasy ludzkiej. Porzucając w końcu tę kwestię zwrócił uwagę ku pilniejszym problemom. Testując swoje możliwości podawania się za kogoś w wieku około dwudziestu lat, próbował opowiadać spotkanym osobom, że jest studentem w podróży związanej z pracą dyplomową i był zadowolony z faktu, że nikt nie poddawał tego w wątpliwość. Już dawno temu przekonał się, że miał w sobie coś z kameleona; aktora z dużą wyobraźnią, który ulegał pokusie odgrywania nieskończonej liczby ról. Miał trzy dni zanim statek, którym poleci na Coby, opuści orbitę. Nawet w ciągu tych trzech dni był bliski poddania się chęci pozostania tu jeszcze miesiąc lub dwa, ucząc się dopasowania do tego co widział wokół siebie i wtopienia się w społeczność Nowej Ziemi. Jednak myśl, że Bleys mógł już rozpocząć poszukiwania – nieważne jak powolne
– sprawiła, że nie myśląc spakował się, kiedy nadeszła pora odlotu, wsiadł na prom, który zawiózł go na statek lecący na Coby; kilka godzin później ponownie znalazł się między gwiazdami, kierując ku pierwszemu z przejść fazowych, jakie w końcu zawiodą go do pracy w kopalniach pozbawionego powietrza świata. Statek, którym teraz podróżował, nie był liniowcem pasażerskim, w jakim opuścił orbitę Ziemi, ale statkiem towarowym, który mógł zabrać niewielką liczbę pasażerów, udostępniając im kabiny podobne do tych, w których mieszkali oficerowie. Oprócz niego lecieli jedynie trzej przedstawiciele handlowi, którzy całą podróż spędzili grając w mesie w nieważkościowe rzutki. Oficerowie, ani załoga, nie wykazywali chęci do rozmów z pasażerami. Trzymali się razem i za wyjątkiem pory posiłków nigdy ich nie widywał; po pięciu dniach takiej podróży dotarł na Coby. Jednak nie bezpośrednio na orbitę planety. Jak się dowiedział, na tym górniczym świecie statki kosmiczne nie parkowały na orbicie, by czekać na promy z powierzchni. Nie tylko schodziły na powierzchnię, jak okręty wojskowe, ale szły krok dalej – opuszczały się poniżej powierzchni planety. Wszystko zbudowano tutaj pod ziemią. W czasie, gdy statek z Halem na pokładzie, ostrożnie opuszczał się coraz bliżej księżycowej powierzchni planety, w krajobrazie pojawiła się rozszerzająca się, rozświetlona od wewnątrz szczelina. Ledwie się unosząc na wiązkach manewrujących, statek wsunął się w powstały otwór. Gdy tylko znaleźli się wewnątrz, otwór nad nimi na powrót zamknięto. Z barierami ciśnieniowymi straty powietrza były minimalne, jednak, jak pomyślał Hal, dla świata zmuszonego produkować całe powietrze i wodę ze skał, nawet niewielkie straty były istotne. Jednak szybko zapomniał o problemach związanych z ekstrakcją chemikaliów z płaszcza planetarnego, ponieważ miejsce to było zupełnie inne niż port Encyklopedii. Miał przed sobą klasyczny, powierzchniowy wojskowy czy cywilny port kosmiczny, tylko że wykuty w skałach skorupy planety, z lądowiskiem znacznych rozmiarów, otoczonym szerokim pasem ramp załadunkowych. Na ekranie swojej kabiny, z której oglądał lądowanie, Hal widział dużą ilość statków spoczywających na rusztowaniach przy rampach. Były załadowywane metalowymi częściami i produktami, które Coby dostarczała znacznie taniej, niż jakikolwiek inny świat. Obadiah powiedział kiedyś szorstko, że jest coś ironicznego w tym, jak późno rasa ludzka uświadomiła sobie, na ile uprzywilejowana była planeta jej narodzin. Nie tylko w zakresie powietrza, wody, klimatu i biosfery – ale również w dostępności metali. Pierwsi ludzie osiedlający się na młodszych światach szybko odkryli, że potrzebne im metale ani nie były łatwe do znalezienia, ani ich wydobycie z kamiennych płaszczy planet nie było łatwe i tanie. Społeczeństwom dwunastu z czternastu planet wciąż brakowało metalu, a kilka z nich, jak Dorsai i planety
Zaprzyjaźnionych były w nie ubogie do tego stopnia, że nie mogłyby funkcjonować w społeczeństwie międzygwiezdnym bez handlu pozaplanetarnego. Czternaście światów mogło pozostać wspólnotą tylko pod warunkiem wymiany, a jedyną wspólną walutą były umiejętności zawodowe ludzi. Tak doszło do specjalizacji światów. Lekarze i przedstawiciele nauk społecznych pochodzili z Exotików. Statystycy od Zaprzyjaźnionych, profesjonalni żołnierze z Dorsai. Dowolna osoba pracująca poza swoją planetą zarabiała nie tylko dla siebie w lokalnej walucie, ale dodatkowo pozyskiwała międzygwiezdny kredyt dla świata, który ją wyszkolił. Dzięki temu kredytowi światy ubogie w metal, jak Nowa Ziemia, mogły kupić to, czego potrzebowały na Coby. Ich statek siadł już na lądowisku, więc Hal opuścił go razem z pozostałymi pasażerami. Przy wyjściu czekał już urzędnik imigracyjny, ale kontrola była szybka i pobieżna. – Wiza? – zapytała barczysta, siwowłosa urzędniczka w punkcie kontroli i wzięła od niego wizę kupioną na Nowej Ziemi na nazwisko Tada Thornhilla. – Odwiedza pan, czy zostaje? – Zostaję. Chcę tu znaleźć pracę. Kobieta przeciągnęła dokumenty przez poprzeczną szczelinę w biurku i oddała je Halowi. Nieustanne powtarzanie tych samych słów nadało jej głosowi płaskie brzmienie. – Proszę znaleźć w przewodniku na terminalu najbliższe Biuro Przydziału poza terenem portu – powiedziała. – Jeśli zmieni pan zdanie, albo z jakiejś przyczyny zostanie pan na terenie portu, musi się pan zarejestrować i opuścić Coby w ciągu ośmiu dni, albo zostanie pan deportowany. Kto opuści obszar portu, może wrócić jedynie posiadając zezwolenie swojego pracodawcy. Następny! Hal ruszył, a jego miejsce przy biurku zajął przedstawiciel handlowy. Wewnątrz budynku terminala znalazł przewodnik, który po wystukaniu pytania wyświetlił na ekranie słowa: Biuro Przydziału Halla Station, Halla Station – Kolej linii C; na rozmowę kwalifikacyjną zgłosić się na miejscu. Dostał również niewielką kartę z wydrukowaną tą samą informacją. Wsadził kartę do torby. Rejon portu wyglądał interesująco, zwłaszcza rampy załadunkowe. Pomyślał o poszukaniu pracy tutaj, zamiast w kopalniach, jednak po głębszym namyśle przypomniał sobie, że jest tu aby stać się niewidzialnym dla Innych, a rejon portu, z wymaganą tam identyfikacją i ciągłą obserwacją ze strony ochrony, nie był najlepszym do tego miejscem. Przypomniał sobie wtłaczane w niego lekcje i stwierdził, że zminimalizuje niebezpieczeństwo wyśledzenia przez Innych, jeśli opuści rejon portu tak szybko, jak
tylko się da. Ruszył na poszukiwania i znalazł wyglądający jak stacja metra terminal linii C. Zajął miejsce w jednym ze srebrnych wagonów długiego, unoszącego się na poduszce magnetycznej pociągu, a pół godziny później opuścił go dwa tysiące kilometrów dalej, w terminalu Halla Station. Biuro przydziału znajdowało się w jednym z rogów terminala – cztery biurka nie wydzielone żadną ścianą. Przy trzech nikogo nie było, przy czwartym rozmawiali dwaj mężczyźni. Sądząc po wyglądzie i torbie podróżnej przy krześle, aplikant szukał pracy jak on. Hal zaczekał, aż tamten skończy i opuści terminal przez drzwi na tyłach, po czym podszedł, położył na biurku swoje dokumenty i usiadł, nie czekając na zaproszenie. Człowiek za biurkiem nie wydawał się być przejęty tym zachowaniem. Przejrzał dokumenty wypisane na nazwisko Tad Thornhill, przeciągnął je przez szczelinę w biurku i dopiero wtedy spojrzał na Hala. Urzędnik miał niewiele ponad trzydzieści lat, był niewysoki i szczupły, z wąską bladą twarzą i szopą rudych włosów – twarz mogłaby być przyjazna, gdyby nie wyraz obojętności, który zdawał się wryć w nią na stałe. – Jest pan pewien, że chce pracować w kopalni? – zapytał. – Nie byłoby mnie tutaj, gdyby tak nie było. Urzędnik wystukał coś pracowicie na klawiaturze swojej konsoli, a z jego biurka wysunęły się wydruki dokumentów. – Proszę podpisać tu i tu. Jeśli zmieni pan zdanie w ciągu tygodnia, zostanie pan obciążony opłatami za jedzenie i mieszkanie oraz za inne wydatki poniesione na pana. Rozumie pan? – Tak. – Hal przyłożył kciuk w miejsce podpisu. Urzędnik zablokował ruch osłaniając dokument dłonią. – Czy jest pan świadom, że społeczeństwo na Coby różni się od tego, co mógł pan spotkać na innych światach? W szczególności, że różnią się procedury prawne? – Czytałem o tym – odpowiedział Hal. – Na Coby – urzędnik kontynuował, jakby nie usłyszał Hala – nie podlega pan deportacji z żadnych powodów mających swoje źródło na innej planecie. Jednak cała władza sądownicza spoczywa w rękach zarządu Kompanii, dla której pan pracuje i Planetarnego Konsorcjum Kompanii, do którego należy pańska Kompania. Władzę sądowniczą reprezentuje Kompanijny Sędzia-Adwokat, który łączy w sobie funkcje śledczego, oskarżyciela, sędziego i ławy przysięgłych. Jeśli pana oskarży, będzie pan uważany za winnego, chyba że będzie pan w stanie dowieść swojej niewinności. Będzie mu pan oddany do całkowitej dyspozycji na dowolnie długi czas oraz może pan podlegać dowolnym metodom przesłuchań w celu wydobycia z pana dowolnej potrzebnej informacji. Jego wyrok w pańskiej sprawie będzie ostateczny i nie podlega
rewizji, a może to być nawet kara śmierci, w dowolnie wybrany przez niego sposób. Kompania nie jest zobligowana do poinformowania kogokolwiek o pańskiej śmierci. Czy pan to rozumie? Hal gapił się na mężczyznę. Wszystko co przed chwilą usłyszał, wyczytał wcześniej z książek. Jednak usłyszeć to siedząc na tym miejscu było zupełnie inną sprawą. Miał wrażenie, że poczuł na karku zimny powiew. – Rozumiem – powiedział. – Bardzo dobrze. Będzie pan zatem pamiętał – dodał mężczyzna – że prawa osobiste, do jakich pan przywykł nie będą obowiązywać od chwili, kiedy przyłoży pan kciuk do tego kontraktu. Zaoferowałem panu warunki na minimalny okres jednego standardowego roku Coby, ze stawkami czeladnika. Nie ma krótszych kontraktów. Czy życzy pan sobie kontraktu na dłuższy okres? – Nie – odpowiedział Hal. – Ale będę mógł przedłużyć kontrakt pod koniec roku nic nie tracąc? – Tak. – Urzędnik puścił jego rękę. – Proszę tu przyłożyć kciuk. Hal przyjrzał się urzędnikowi. Walter InTeacher zwykł mawiać, że w każdym zdrowym psychicznie członku rasy kryje się indywidualna osobowość. Spróbuj, a będziesz mógł sięgnąć jego lub jej. Pomyślał o spróbowaniu teraz, ale nie potrafił znaleźć w tym człowieku niczego, czego potrafiłby dotknąć. Wyciągnął rękę, przyłożył kciuk do kontraktu i odbił. – To pańska kopia – powiedział urzędnik wręczając mu arkusz. – Proszę przejść przez drzwi na tyłach i za znakami w korytarzu do biura Strefy Przejściowej. Hal poszedł według znaków. Doprowadziły go wzdłuż dobrze oświetlonego tunelu o mniej więcej czterometrowej szerokości do znacznie szerszego wejścia po prawej stronie. Skręcając w wejściu zauważył po prawej coś, co wyglądało na osłonięte biuro i znacznie większy, osłonięty obszar po lewej, z którego przez pozbawione drzwi wejście dobiegała muzyka i głosy. Dalej przed sobą zauważył podwójny rząd klatek wykonanych z sięgających od podłogi do sufitu metalowych prętów, jednak drzwi w większości z nich były pootwierane. Założył, że biuro po prawej było tym, do którego kierowały znaki Strefy Przejściowej; jednak ciekawość zaprowadziła go do wejścia po przeciwnej stronie. Odruchowo podszedł i zatrzymał się około trzech metrów od niego, żeby zajrzeć do środka; jednak ostrożność nie była konieczna. Nikt z przebywających we wnętrzu nie zwracał uwagi na to, co dzieje się na zewnątrz. Najwyraźniej było to pomieszczenie rekreacyjne. Było tam sporo ludzi, jednak dostrzegł tylko jedną kobietę, resztę stanowili mężczyźni. Znajdował się tam bar, a większość gości popijała coś ze srebrzystych, metalowych kubków, które musiały mieścić przynajmniej pół litra płynu. Na każdym innym świecie, takie kubki
stanowiłyby bardzo cenne przedmioty – tutaj prawdopodobnie były tanim sposobem na ograniczenie liczby stłuczonych naczyń. Hal odwrócił się w stronę biura i nie znajdując żadnego dzwonka zapukał, a kiedy nikt nie odpowiedział – wszedł do środka. Wewnątrz znajdował się sięgający od ściany do ściany kontuar, dzielący pomieszczenie w poprzek na pół. Za nim znajdowały się dwa biurka, z których tylko jedno było zajęte przez postawnego, łysiejącego mężczyznę w średnim wieku. Miał wygląd kogoś, kto spędza czas za biurkiem. Zerknął na Hala. – Tutaj się nie puka – powiedział. Nie wstając z miejsca wyciągnął rękę. – Dokumenty. Hal nachylił się i zdołał podać je nie odrywając stóp od ziemi. Mężczyzna za kontuarem wziął je i przesunął przez czytnik w biurku. – W porządku – stwierdził, oddając papiery. Hal jeszcze raz musiał się wyciągnąć, żeby je odebrać. – Znajdź sobie jakieś posłanie tam na tyłach. Pobudka i przydziały o ósmej trzydzieści rano. Nazywam się Jennison, ale ty możesz do mnie mówić panie kierowniku. – Dziękuję – odruchowo odpowiedział Hal, na co Jennison po raz pierwszy oderwał wzrok od biurka i popatrzył na niego. – Ile masz lat?” – zapytał. – Dwadzieścia. – Jasne – skinął Jennison. – Czy jest tu jakieś miejsce, gdzie mógłbym dostać coś do jedzenia? – zapytał Hal. – Sprzedam ci pakiet z posiłkiem – odpowiedział Jennison. – Masz kredyt? – Widział pan moje dokumenty. Jennison stuknął w klawisze i zerknął na ekran biurkowy. – W porządku. Obciążę cię kosztem jednego pakietu z posiłkiem. – Okręcił swoje krzesło dryfowe i dotknął ściany za plecami, która otwarła się ukazując magazynek z żywnością. Wyciągnął stamtąd biały, zamknięty pakiet i rzucił go w stronę Hala. – Dzięki – powiedział Hal. – Oducz się tego zwyczaju na Coby – powiedział Jennison. – Jakiego zwyczaju? – zapytał Hal. Jennison roześmiał się krótko i nie odpowiadając, wrócił do pracy. Hal zabrał pakiet i torbę po czym ruszył na tyły, pomiędzy klatki. Zauważył, że w każdej klatce przy ścianach znajdowały się po dwa dwupiętrowe łóżka, zapewniając miejsce do spania dla ośmiu osób. Prycze umieszczono przy bocznych ścianach, odsunięte trochę od krat. Tylną ścianę klatek stanowiła lita skała z której wykuto cały ten obszar. W pierwszych kilku klatkach zauważył po dwie – trzy osoby
śpiące na pryczach. Ruszył dalej, ale w zasięgu wzroku nie było ani jednej klatki w której nie byłoby przynajmniej jednej osoby. Wybrał w końcu klatkę, w której jedyną osobą był mężczyzna siedzący na jednej z dolnych pryczy na tyłach. Drzwi były otwarte, więc Hal odrobinę niepewnie wszedł do środka. Mężczyzna o wysuszonej skórze i, sądząc z wyglądu, mogący mieć około czterdziestu lat rzeźbił w czymś, co wyglądało jak szary metal, ale najwyraźniej było dosyć miękkie. W tej chwili metal i nóż trzymał nieruchomo, przyglądając się wchodzącemu Halowi. Jego twarz pozbawiona była wyrazu. – Cześć – odezwał się Hal. – Jestem Tad Thornhill. Właśnie podpisałem kontrakt na pracę tutaj. Człowiek, do którego mówił nic nie odpowiedział. Hal wskazał na dolną pryczę naprzeciw tej zajmowanej przez obcego. – Czy ta jest wolna? – zapytał. Mężczyzna przyglądał mu się jeszcze chwilę, wciąż bez wyrazu, po czym się odezwał. – Ta? – Jego głos brzmiał szorstko, jakby zardzewiał od nie używania. – Tak, ta nie należy do nikogo. – Wobec tego wezmę ją. – Hal rzucił swoją torbę na górną część łóżka, do rogu przy ścianie. Usiadł i zaczął otwierać pakiet z posiłkiem. – Nie jadłem od zejścia ze statku. Mężczyzna ponownie nie odpowiedział, wrócił do rzeźbienia. Hal odsłonił zawartość pakietu. Przez przezroczystą osłonę termiczną zobaczył, że wewnątrz znajduje się coś w rodzaju gulaszu z warzywami podobnymi do ziemniaków w skórce, trochę chleba i mały batonik wyglądający na czekoladę, ale z pewnością był syntetyczny. Czuł, jak po otwarciu zewnętrznej osłony, pakiet rozgrzewa się w dłoniach. Odczekał zwyczajowe sześćdziesiąt sekund, zdjął przejrzystą wewnętrzną osłonę i zabrał się do jedzenia. Jedzenie było bez smaku i papkowate, ale było ciepłe i wypełniło mu żołądek. Nagle zdał sobie sprawę, że zapomniał poprosić Jennisona o coś do picia. Spojrzał na mężczyznę zajętego kształtowaniem kawałka metalu w coś, co wyglądało na statuetkę człowieka. – Czy jest tu gdzieś coś do picia? – Piwo i drinki w kantynie z przodu, jeśli masz kredyt – usłyszał odpowiedź mężczyzny, który nie oderwał wzroku od figurki. – Myślałem raczej o soku owocowym, kawie, wodzie – czymś w tym rodzaju. Mężczyzna spojrzał na niego i uniósł nóż, kierując go na wysokości piersi do tyłu po swojej prawej stronie. Hal podniósł się i zauważył w ścianie niewielką umywalkę i kran. Rozejrzał się za jakimś kubkiem, ale niczego nie znalazł, uformował więc
w końcu zewnętrzne opakowanie posiłku w rodzaj prymitywnego kubka. Napełnił swój prowizoryczny pojemnik wodą, która trysnęła ze ściany po naciśnięciu kranu i napił się. Smakowało żelazem. Usiadł ponownie i dokończył jedzenie, jeszcze kilkakrotnie popijając wodą, po czym zebrał pojemniki i opakowania ściskając je w kulę i rozejrzał się dookoła. – Wrzuć to pod pryczę – powiedział mężczyzna spod przeciwnej ściany. Hal wpatrzył się w niego; ale tamten dalej zajmował się swoim rzeźbieniem, nie zwracając na nic uwagi. Niechętnie, bo trudno mu było uwierzyć, że rada mężczyzny jest prawidłowa, postąpił zgodnie z sugestią. Potem położył się na plecach, z torbą ostrożnie umieszczoną między głową a kratami oddzielającymi go od sąsiedniej klatki i wpatrzył się w ciemny spód koi nad głową. Właśnie miał usnąć, kiedy odgłos kroków sprawił, że otworzył oczy i spojrzał w stronę stóp. Przez drzwi klatki wchodził właśnie niski, mocno zbudowany mężczyzna. Nowo przybyły stanął zaraz za drzwiami i przyglądał się Halowi. – Zapytał mnie, czy ta prycza do kogoś należy – powiedział mężczyzna zajmujący się rzeźbieniem. – Powiedziałem mu, że nie, do nikogo. Drugi roześmiał się i wspiął się na górną pryczę z pary sąsiadującej z tą, na której siedział pierwszy z mężczyzn. Kręcił się tam przez chwilę, ale w końcu położył się na boku twarzą do pomieszczenia i leżał z otwartymi oczyma. Hal ponownie zamknął oczy i próbował spać, jednak wraz z przyjściem drugiego mężczyzny, jego umysł zaczął pracować. Zmusił się do leżenia nieruchomo, rozluźniając ręce, nogi i ciało, ale nie usnął. Jeszcze raz zaczęło go ogarniać potężne uczucie żalu i samotności. W swojej izolacji czuł się nagi, to miejsce było zupełnie inne niż Encyklopedia Ostateczna, gdzie przynajmniej znalazł inteligentnych, odpowiedzialnych ludzi podobnych do tych, między którymi wyrósł. Gdzie znalazł nawet kogoś, kto mógł zostać przyjacielem – jak Ajela i Tam. Tutaj poczuł się zamknięty w klatce z dzikimi zwierzętami, nieobliczalnymi i groźnymi. Leżał, przyglądając się jak od czasu do czasu przychodzili inni ludzie i zajmowali koje. Z przyzwyczajenia wyrosłego z treningu liczył ich i choć oczy miał na wpół zamknięte, po jakimś czasie wiedział, że wszystkie koje są już zajęte. Do tego czasu dało się słyszeć sporo prowadzonych przyciszonymi głosami rozmów, prowadzonych przez mieszkańców tej klatki i innych dookoła. Hal starał się nie zwracać na to uwagi. Zdobył się nawet na wysiłek, by zablokować słyszenie głosów; zaczął w końcu myśleć, że znalazł się na krawędzi uśnięcia, kiedy jego nogę ostro szarpnięto. – Ty! – rozpoznał zardzewiały głos mężczyzny z dolnej pryczy naprzeciw i otworzył oczy. – Siądź i porozmawiajmy. Skąd jesteś? – Ziemia – odpowiedział. – Stara Ziemia. – Z wysiłkiem podciągnął się i przerzucił nogi przez krawędź, by usiąść na brzegu pryczy.
– A więc Stara Ziemia? Jesteś pierwszy raz na Coby? – Tak. – W tej rozmowie było coś nie w porządku. W tonie mężczyzny krył się fałsz, który uruchomił wszystkie alarmy wbudowane przez Malachiego. Czuł jak serce przyspiesza pracę, ale zmusił się do ziewnięcia. – Jak ci się tu podoba? Rzeźbiarz przesunął się do głowy łóżka tak, że siedział teraz opierając się plecami o jeden ze słupków koi, mając pół metra za sobą czerń litej skały. Wciąż rzeźbił. – Nie wiem. Nie widziałem zbyt wiele – odpowiedział Hal. Obrócił się twarzą w stronę mężczyzny i ściany za nim. Nie chciał robić sobie wrogów w nowym otoczeniu, ale miał silne uczucie zagrożenia i chciał, żeby mężczyzna szybko dotarł do celu niespodziewanej konwersacji. – Cóż, masz tu dużo do zobaczenia. Dużo – powiedział rzeźbiarz. – Jeśli nigdy tu jeszcze nie byłeś i nie widziałeś zbyt wiele. Zakładam, że nie byłeś również w kopalni. – Nie, nie byłem. Był świadom, że na pozostałych kojach zamarły rozmowy. Reszta mężczyzn w klatkach albo usnęła, albo słuchała. Czuł koncentrującą się na sobie uwagę. Jak dzikie zwierzę, albo bardzo małe dziecko zwracał mniejszą uwagę na to, co mężczyzna do niego mówi, raczej na to jak to mówił – ton głosu, sposób w jaki siedział i wszystkie pozostałe emitowane przez niego sygnały pozawerbalne. – ...czeka cię coś, czego nigdy nie zapomnisz, gdy pierwszy raz zjedziesz do kopalni – mówił rzeźbiarz. – Wszystkim się wydaje, że w tych czasach po prostu siedzimy i naciskamy guziki. Do diabła, nie, nie naciskamy guzików. Na Coby nie naciska się guzików. Zobaczysz. – Co przez to rozumiesz? – zapytał Hal. – Zobaczysz... – powiedział rzeźbiarz. Jeden z mieszkańców klatki, na górnej pryczy koło drzwi niespodziewanie zaczął gwizdać, na co rzeźbiarz podniósł głos. – Większość czasu pracujesz w przodku tak ciasnym, że nie da się stanąć, wydłubując rudę, a gorąco bijące z gazów, które palnik uwalnia ze skał może cię ugotować. – Ale ten rodzaj pracy może być łatwo wykonywany przez maszyny – powiedział Hal, pamiętając część swoich studiów. – Wszystko czego trzeba... – Nie na Coby – odpowiedział rzeźbiarz. – Tutaj jesteś tańszy niż maszyny. Zobaczysz. Tu wieszają ludzi za zbyt częste spóźnianie się do pracy. Hal przyglądał się mężczyźnie. Nie mógł uwierzyć w to, co właśnie usłyszał. – To prawda, lepiej o tym pomyśl – powiedział rzeźbiarz, kurcząc się w sobie. – Myślisz, że wszystko co powiedzieli ci o Sędzi-Adwokacie nie może być prawdą? Słuchaj, on może wyrwać ci paznokcie, albo cokolwiek innego, żeby zmusić cię do
mówienia. Tu wszystko jest dozwolone i robią to dla zasady, na wypadek gdybyś miał im do powiedzenia coś o czym nie wiedzą, skoro już cię aresztowali. Trzy dni w areszcie, a widziałem człowieka mającego dwadzieścia lat, który... Wszystko stało się bardzo szybko. Zastanawiając się nad tym później, Hal doszedł do wniosku, że zwierzęca, dziecięca część jego świadomości musiała wychwycić jakiś cichy dźwięk, który go ostrzegł, jednak w tej chwili wiedział tylko, że coś sprawiło, że niespodziewanie zerknął do tyłu, w stronę wejścia do klatki. W tym ułamku sekundy spostrzegł, że twarze wszystkich mieszkańców były uniesione i intensywnie się w coś wpatrywały, natomiast od drzwi pędził w jego stronę wysoki, kościsty, czterdziestokilkuletni mężczyzna z klinowatą twarzą wykrzywioną w szalonej furii, w ręku trzymał metalowy kubek i wznosił ją do zadania ciosu w tył głowy Hala. Hal zareagował instynktownie, odkąd sięgał pamięcią ćwiczył przecież z Dorsajem Malachim. Jego ćwiczenia już dawno straciły świadomy związek z prawdziwym celem, do którego pierwotnie zostały przygotowane. Były po prostu grami, które sprawiały, że dobrze się czuł, tak jak dzięki pływaniu czy biegowi. Ale teraz, kiedy nie było czasu na myślenie, jego ciało zareagowało automatycznie. Działanie było nagłe; żadnego wahania – wszystko bardzo jasne i bardzo szybkie. Zanim jeszcze zdał sobie sprawę z tego co robi, podniósł się, obrócił i złapał nadchodzącego mężczyznę wykonując dźwignię i wykorzystując jego pęd pchnął ciężkie ciało napastnika na kamienną ścianę. Mężczyzna rąbnął o kamień z silnym, tępym odgłosem uderzenia. Znów bez świadomego opóźnienia Hal wykonał obrót i stojąc sprężony, w pełnej gotowości i równowadze, przyjrzał się pozostałym ludziom w klatce, czekając. Jednak reszta leżała jak poprzednio, bez ruchu, część z nich wciąż jeszcze mając na twarzach wyraz intensywnej uwagi. Jednak w miarę jak patrzył, wyraz ten znikał z ich twarzy, zastąpiony zaskoczeniem malującym się na otępiałych twarzach. Hal wciąż stał nieruchomo w miejscu. Niczego nie czuł, ale zareagowałby na najdrobniejszy ruch z ich strony; a oni wydawali się to rozumieć. Bezdźwięcznie oddychali przez otwarte usta, przyglądając mu się... a chwila przeciągała się coraz bardziej, aż część napięcia w klatce zaczęła wyciekać, jak piasek z rozbitej klepsydry. Mężczyzna na pryczy po prawej stronie Hala, stopniowo, powoli wysunął jedną nogę i opuścił ją na podłogę, potem powoli zrobił to samo z drugą i wstał. Ostrożnie cofał się, aż minął drzwi do klatki. Wtedy obrócił się i szybko odszedł. Hal stał nie ruszając się, podczas gdy pozostali, po jednym, stopniowo opuszczali pomieszczenie. W końcu został sam z nieruchomą postacią na podłodze. Mieszkańcy pozostałych klatek zachowywali całkowitą ciszę. Spojrzał w prawo,
potem w lewo, ale wszędzie ludzie odwracali od niego wzrok. Obrócił się, by spojrzeć na bezwładne ciało leżące pod ścianą. Po raz pierwszy zaświtała mu myśl, że człowiek może nie żyć. Został pchnięty głową do przodu na kamienną ścianę – mógł mieć złamany kark. Wszystkie emocje w Halu wciąż były zatarte przez ostrożność i napięcie, ale jego umysł stopniowo znów zaczynał pracować. Jeśli mężczyzna, który go zaatakował nie żył... Hal tylko się bronił. Jednak jeśli inni z klatki zeznają, że to on atakował... Zrozumiał jasno, że wszyscy musieli wiedzieć, że ten mężczyzna nadchodzi i najprawdopodobniej zaatakuje każdego, kto zajął jego pryczę. Był pijany, naćpany lub miał paranoję, albo wszystko naraz; a reszta czekała na jego powrót i prawdopodobny atak. Pomyślał, że wszyscy mogli być przyjaciółmi tego człowieka. Mogli nawet przekazać mu informację, że jakiś obcy zajął jego miejsce – skoro rzeźbiarz świadomie skłamał Halowi, a nawet próbował go ustawić tak, by został uderzony od tyłu, zmuszając Hala do obrócenia się plecami do drzwi. Jeśli pozostali teraz przysięgną, że to Hal wywołał walkę i świadomie zabił tego człowieka... nie, to było niemożliwe. Sprawiedliwość, nawet tutaj, nie mogła być tak nierozsądnie ślepa. Ale przypomniał sobie o prawie Sędziego-Adwokata do użycia dowolnych środków na wydobycie informacji od aresztanta i włosy zjeżyły mu się na karku. Czy mógł wrócić do portu i wydostać się poza planetę? Nie bez użycia swojej wizy na nazwisko Tada Thornhilla, a w chwili kiedy by to zrobił, bez wątpienia zostałby aresztowany. Do jego rozgorączkowanej głowy niespodziewanie, niczym chłodna bryza powrócił rozsądek. Przyklęknął i dotknął palcami arterii szyjnej, szukając pulsu. Wyczuł go, silne uderzenia pod palcami, a kiedy przyłożył dłoń do ust mężczyzny, wyczuł na niej ruch powietrza. Westchnął głęboko. Napastnik mimo wszystko został tylko znokautowany. Z ulgi ugięły się pod nim kolana. Jednocześnie odczuł silną potrzebę wydostania się z klatki. Szybko odwrócił się i wyszedł przez drzwi, ruszając korytarzem między klatkami. Zajmujący je ludzie po dłuższej ciszy panującej zaraz po ataku, zaczęli teraz rozmawiać. Jednak tam gdzie przechodził, ponownie milkli, obserwując go uważnie. Kiedy doszedł do wyjścia, kantyna wciąż była równie gwarna jak poprzednio, ale biuro było ciemne i wyglądało jakby zamknięto je na noc. Zawahał się, po czym wyszedł na korytarz i ruszył w stronę przeciwną niż ta, z której tu przybył. W tę stronę korytarz zdawał się ciągnąć w nieskończoność, cały czas prosto, a w zasięgu wzroku nie widział nikogo. W miarę jak szedł nabierał szybkości, aż jego długie nogi przemieszczały go z prędkością niemal siedmiu kilometrów na godzinę.
Nie wiedział jeszcze dokąd idzie, albo czemu się tam udaje. Kierował nim jedynie instynkt nakazujący mu uciekać i był wciąż naładowany po uszy był adrenaliną, którą ciało instynktownie uwolniło w odruchu obronnym. Nawet nie czuł furii, odczuwał jedynie mdłości, a jedynym sposobem żeby się ich pozbyć było kontynuowanie marszu, kilometr za kilometrem, zmuszając ciało do wysiłku i zapomnienia o reakcji na walkę. Czas płynął i stopniowo uczucie mdłości zaczęło zanikać. Czuł już jedynie wytłumienie, pusty rodzaj uczucia, jaki może pojawić się po otrząśnięciu się z silnego ciosu w splot słoneczny. W środku czuł się wydrążony. Jego analityczny umysł nie potrafił zaproponować wyjścia z sytuacji, w której się znalazł. Niezależnie od tego, czy napastnik był przy zdrowych zmysłach czy nie, musiał założyć, że pozostali mogli być jego przyjaciółmi i będą kłamać na temat zajścia, choćby po to, żeby ochronić własne tyłki. Mogą nawet czekać na jego powrót, żeby się zemścić – a było ich sześciu, nie licząc osób z innych klatek. Prawdopodobnie nie mógł szukać również żadnej ochrony u Jennisona, który wyraźnie dystansował się od Hala i wszystkich innych w Strefie Przejściowej. Ale nie było tu bezpiecznego miejsca, gdzie mógłby się ukryć, chyba że poza planetą. Został ostrzeżony, że nie będzie mógł wrócić na teren portu bez zgody przełożonych. Jednak w porcie mogli jeszcze nie wiedzieć, że podpisał kontrakt i mógł wykupić bilet na jakiś wylatujący statek. W przeciwnym wypadku – w tym sztucznym środowisku, które w całości było prywatną własnością, nie było szansy na pozostanie poza społecznością. Nie było też żadnego miejsca, gdzie mógłby pójść, choć przypuszczalnie ten korytarz gdzieś prowadził. Najlepszym, co prawdopodobnie mógł teraz zrobić, to iść dalej. Może znajdzie władzę, która będzie przynajmniej neutralna w sprawie tego, co wydarzyło się w Strefie Przejściowej Halla Station i może przynajmniej zostanie uczciwie wysłuchany... Zatrzymał się gwałtownie z napiętymi nerwami. Na granicy słyszalności dobiegł go z przodu delikatny dźwięk; wysilając wzrok był w stanie wyłapać w korytarzu jakby maleńką kropkę. Znieruchomiał, zamknął oczy odliczając trzy sekundy i ponownie je otworzył, porównując obrazy. Nie było wątpliwości, kropka naprawdę tam była. Coś zbliżało się w jego stronę, wydając delikatny szumiący odgłos. Nawet w obecnym stanie umysłu, Hal zaczął zastanawiać się nad dźwiękiem, bo nie przypominał on niczego co dotąd słyszał; jednak równocześnie wydawał się być dziwnie znajomy, choć nie potrafił powiedzieć czemu. W każdym razie nie mógł zrobić nic poza czekaniem na nadejście tego, co się
zbliżało. Kropka powiększała się w tempie sugerującym, że poruszała się szybciej niż byłby w stanie przed nią uciekać. Hal stał dalej, a po jakimś czasie wyjaśniła się zagadka dźwięku, bo w miarę jak zbliżało się jego źródło, odgłos zmieniał się, umożliwiając zarówno identyfikację jak i uświadomienie, czemu nie był w stanie tego zrobić wcześniej. To co słyszał, było po prostu dźwiękiem zbliżającego się do niego pojazdu na poduszce powietrznej. Jednak dzięki jakimś efektom akustyki w długim, prostym tunelu, delikatny szum silników tłoczących powietrze uległ zmianie i wzmocnieniu w rezonans, który z odległości brzmiał niemal jak muzyka. Tunel działał jak piszczałka we flecie albo burdony w dudach. Jednak w miarę jak pojazd się zbliżał, muzyczna nuta zagubiła się w normalnym szumie tłoczonego powietrza, a odgłos dał się zidentyfikować. Równocześnie sam pojazd urósł na tyle, że stał się rozpoznawalny. Tak jak dźwięk, również obraz ulegał zniekształceniu przez korytarz. Nieruchome poziome warstwy powierza, ciągnące się na dużą odległość wywoływały podobny efekt jak gorące powietrze nad pustynią. Nawet mimo tego, że pojazd i jego kierowca, był już blisko, że mógł dostrzec szczegóły – była to prosta czteromiejscowa ciężarówka z kierowcą – to wciąż jej kontury były niewyraźnie i drżały, jakby Hal patrzył na miraż. Kierowany impulsem ruszył w stronę pojazdu, a kontury zaczęły się wyostrzać. Hal i pojazd zbliżali się do siebie. Kiedy już odległość zmalała dostrzegł, że kierowca jest mężczyzną mającym ponad sześćdziesiąt lat, ubranym w szary kombinezon i takiego samego koloru czapkę. Miał zdumiewającą twarz młodego chłopca, która się zestarzała. Na pierwszy rzut oka wyglądała na bardzo starą, jednak spomiędzy bruzd i stwardniałej skóry wyglądało coś chłopięcego. Ciężarówka i Hal dotarli do tego samego miejsca, a kierowca zatrzymał pojazd. Hal również się zatrzymał i ostrożnie spojrzał na mężczyznę. – Co tu robisz? – zapytał kierowca na wpół krzycząc. Jego głos zdradzał pozostałości po wspaniałym tenorze. – Idę – odpowiedział Hal. – Idziesz! – Kierowca wpatrywał się w Hala. – Jak długo? – Nie wiem – odpowiedział Hal. Przypomnienie sobie wymagało wysiłku. – Godzinę, może dwie. – Godzinę! Dwie godziny! – Kierowca wciąż na wpół krzyczał, ciągle mu się przypatrując. – Wiesz, że jesteś prawie dwadzieścia kilometrów od Halla Station? Bo z stamtąd jesteś, prawda? Halla Station? Hal potwierdził skinięciem głowy.
– A więc, gdzie się wybierasz? – Do następnej stacji. – Do następnej stacji jest sto dwadzieścia kilometrów! Hal nie odpowiedział. Kierowca oceniał go kilka sekund dłużej. – Lepiej wsiadaj. Zawiozę cię z powrotem do Halla Station. Hal zastanowił się. Sto dwadzieścia kilometrów bez jedzenia i przede wszystkim bez wody, było czymś, z czym by sobie nie poradził. Powoli obszedł ciężarówkę od tyłu, żeby podejść od drugiej strony i zastał kierowcę mocującego się z pakunkiem, który usiłował przesunąć z siedzenia na pakę. Przepchnął ją dla niego i wspiął się na otwarte siedzenie. Kierowca znów mu się przyjrzał. – Jestem Hans Sosyetr – przedstawił się. – A ty? – Tad Thornhill. – Właśnie przyleciałeś, prawda? Jesteś całkiem nowy? – Tak – odpowiedział Hal. Przez chwilę jechali w ciszy. – Ile masz lat? – zapytał kierowca. – Dwadzieścia – odparł Hal, po czym przypomniał sobie, że nie znajduje się już na Ziemi. – Standardowych. – Nie masz dwudziestu – odpowiedział kierowca. Hal nie skomentował. – Nie masz dziewiętnastu. Nie masz nawet osiemnastu. Ile lat masz tak naprawdę? – Dwadzieścia. Hans Sosyetr parsknął, przez jakiś czas jechali w ciszy, słychać było jedynie szum ciężarówki. – Co się stało? – zapytał Sosyetr. – Zdarzyła się jakaś cholerna rzecz, nie mów mi, że nie. A więc byłeś w Strefie Przejściowej i coś się stało. Co takiego? – Prawie zabiłem człowieka – powiedział Hal. Mdłości powróciły z chwilą, kiedy jeszcze raz przypomniał sobie całe to wydarzenie. – Co znaczy prawie? – Stracił tylko przytomność. – Co zaszło? – Obejrzałem się i zobaczyłem, że składa się do uderzenia jednym z tych metalowych kubków z kantyny – odparł Hal. Był zaskoczony, że tak swobodnie odpowiada temu mężczyźnie; ale opadło go wyczerpanie a poza tym, wiek Hansa Sosyetra i bezpośrednie pytania sprawiały, że ciężko było mu odmówić odpowiedzi.
– I co? – Rzuciłem nim o ścianę. Stracił przytomność. – A potem zacząłeś iść w kierunku Moon Transfer? – Moon Transfer? – Hal popatrzył na niego. – Czy to nazwa następnej stacji? – A co innego? Zacząłeś iść w jej kierunku. Czemu? Ktoś cię gonił? – Nie. Kiedy to się stało, wszyscy wstali i wyszli z klatki. Wycofali się i poszli. – Wycofali się? – Sosyetr zerknął na niego. – Kim był ten werbol, którym rzuciłeś o ścianę? – Nie wiem. – Jak wyglądał? – Mniej więcej mojego wzrostu – powiedział Hal. – Nie, może trochę wyższy. I oczywiście cięższy. Jakieś trzydzieści albo czterdzieści standardowych lat. Ciemna twarz, szeroka u góry i wąska u dołu. – I rzuciłeś nim o ścianę? – zapytał Sosyetr. – Większy i starszy od ciebie, a ty po prostu rzuciłeś nim o ścianę. Jak ci się udało zrobić coś takiego? Hal spiął się nagle wewnętrznie. – Po prostu stało się – powiedział. – Miałem szczęście. – Najszczęśliwszy dwudziestolatek, jakiego kiedykolwiek spotkałem. Może opowiesz mi wszystko? Hal zawahał się, jednak nieoczekiwanie powstała w nim ściana ostrożności rozpadła się. Poczuł nagłą, desperacką potrzebę wyjaśnienia komuś tego wszystkiego i zaczął opowiadać starszemu mężczyźnie wszystko co zaszło od chwili, kiedy wszedł do klatki i zapytał człowieka rzeźbiącego w metalu, czy prycza jest wolna. – A więc – odezwał się Sosyetr, jak Hal skończył mówić. – Czemu wyszedłeś? Czemu zacząłeś iść tą drogą? – Ci w innych klatkach musieli być przyjaciółmi tego, którego rzuciłem o ścianę. – Przyjaciele? W Strefie Przejściowej? Wydawało mi się, że powiedziałeś, że uciekali jak króliki. – Nie powiedziałem, że wszyscy uciekli jak króliki... Rzecz w tym, że jeśli są jego przyjaciółmi, mogą przysiąc, że ja to zacząłem. – Przysiąc? Komu? – Sędziemu-Adwokatowi. – A co ma z tym wspólnego Sędzia-Adwokat? Hal obrócił się by popatrzeć na starą twarz siedzącego obok mężczyzny. – Poważnie zraniłem człowieka. Mogłem go zabić. – I co z tego? W Strefie Przejściowej wynoszą trupy każdego ranka. Hal dalej mu się przyglądał. Po chwili zdołał wydobyć z siebie jakiś dźwięk.
– Twierdzi pan, że nikt się tym nie przejmuje? Sosyetr roześmiał się głośno. – Nikt ważny. To co robią werbole, to co się z nimi dzieje, jest tylko ich sprawą. Sędzia-Adwokat może się nimi zainteresować, jeśli zaczną robić kłopoty na kontrakcie. Spojrzał na Hala. – Sędzia-Adwokat jest dosyć ważny. Mniej więcej jedynym wymiarem sprawiedliwości z jakim się zetkniesz, będzie kierownik personelu kopalni, ewentualnie policja kompanii. Hal siedział, z wolna przyswajając sobie nowe informacje. Wokół ostrożności wywołanej atakiem w klatce zaczął się formować twardy rdzeń. – Jeśli w Strefie Przejściowej nie ma żadnego prawa, – powiedział – to dobrze zrobiłem odchodząc. Nic nie powstrzymałoby jego przyjaciół przed zrobieniem ze mnie zimnego nieboszczyka. Sosyetr ponownie się roześmiał. – Nie wyglądają mi na jego przyjaciół, albo żeby chcieli ci cokolwiek zrobić. Sądząc po tym, w jaki sposób uciekli. – Powiedziałem ci, to nie była ucieczka. – Było ich siedmiu, ale wyszli? Skoro wyszli, nie sądzę, żebyś miał wiele zmartwień kiedy wrócisz. – Nie. Nie wracam tam. W każdym razie nie dzisiaj. Sosyetr westchnął ciężko. – W porządku – powiedział. – Poczekasz, aż wyładuję te rzeczy w Halla Station, może mi w tym pomożesz, a ja zgłoszę w domu gościnnym, dostaniesz pokój do rana. Mogę cię obciążyć na konto twoich pierwszych zarobków. Jednak będziesz musiał wrócić do Strefy Przejściowej jutro o ósmej trzydzieści, po przydział pracy. Hal spojrzał na starszego mężczyznę z gwałtownym zdziwieniem i wdzięcznością, ale Sosyetr skrzywiony patrzył przed siebie, z lekko przechyloną głową, jakby słuchając jakiegoś odgłosu z silników, nieprawidłowości w ich pracy. Hal z powrotem oparł się na fotelu, czując jak z ulgi miękną mu kolana. Z ostrożności, z tego co dowiedział się od Sosyetra, z ataku mężczyzny z metalowym kubkiem i z zachowania pozostałych siedmiu mężczyzn w klatce, zaczęła się w nim rodzić nowa świadomość. Przez chwilę świadom był jedynie ogólnego uczucia. Ale w dziwny sposób, w miarę jak rosło i skupiało się w nim nowe doświadczenie, wydało mu się, że obrazy Malachiego, Waltera i Obadiaha odrobinę się cofają. Czas i doświadczenia zaczynały wchodzić między niego i jego świeże jeszcze wspomnienia o nich – kiedy nie do
końca jeszcze zaakceptował fakt, że już ich nie ma. Ogarnął go smutek zbyt wielki, by dał się wyrazić i został w nim przez resztę cichej jazdy z Sosyetrem do Halla Station.
Rozdział 6 Dom Gościnny w Halla Station okazał się rodzajem koszarów dla tych, którzy nie byli pracownikami lokalnej kompanii czy biur. Hal dowiedział się, że ponieważ dysponował kredytem na opłatę, mógł się tam zgłosić w każdej chwili. Strefa Przejściowa przeznaczona była dla szukających pracy albo ponownie wynajmujących się byłych górników, którzy nie dysponowali funduszami. W Strefie wszystko, łącznie z piwem, było za darmo. Również pakiet z jedzeniem, za który Jennison kazał sobie zapłacić. Mówiąc krótko, Strefa Przejściowa była Cobijską wersją przytułku dla ubogich – albo dla tych, którzy nie znali panujących tu zwyczajów. – Do diabła – odezwał się Sosyetr, gdy siedzieli nad późnym posiłkiem w czystej i wygodnej sali jadalnej Domu Gościnnego. – Nawet nie pomyślałeś o zapytanie człowieka, który z tobą rozmawiał o to, co możesz kupić w Halla Station? – Nie. Przyjąłem, że powie mi wszystko, co powinienem wiedzieć. Byłem głupi. – Jasne – zgodził się Sosyetr kiwając głową. – Byłeś głupi, w porządku. Najgłupszy dwudziestolatek, jakiego spotkałem. Hal rzucił szybkie spojrzenie znad kawałka ohydnego mięsa, który właśnie kroił. Jednak, jeśli na twarzy drugiego mężczyzny pojawił się uśmiech, był zbyt wolny, żeby go przyłapać. Skończył jeść – Sosyetr już wcześniej skończył swój znacznie skromniejszy posiłek, a teraz siedział pijąc kawę i przyglądając się mu – i odsunął talerz. – Sost – powiedział, bo tamten wyjaśnił mu wcześniej, że wolał być nazywany w ten sposób, jako że większość ludzi źle wymawiała jego nazwisko, a nie był przyzwyczajony do Hansa – co będzie się działo od chwili, kiedy zgłoszę się na zbiórkę po przydział? Tym razem zobaczył uśmiech Sosta. – Zamierzasz teraz zadawać pytania? – Od tej pory tak. Sost kiwnął głową. – W porządku – powiedział. Napił się z kubka z kawą i odstawił go. – Pójdziesz tam jutro rano, a przed biurem będą wszyscy, którzy mogą poruszać się o własnych siłach. Agent sprawdzi obecność, zaznaczy tych, co się nie zgłosili i rozda przydziały na podstawie nakazów pracy, jakie dostał dzień wcześniej. To tyle. – A co potem? Co będzie, jeśli wyznaczą mi pracę? – Wtedy dostaniesz dokumenty podróżne z wytycznymi i bilety kredytowane na nową pracę. I pójdziesz tam, gdzie kompania uzna za stosowne. – A kiedy już się tam dostanę? – Zostaniesz przydzielony do zespołu na jednej ze zmian – chyba że brygadzista
cię odrzuci. Jeśli do tego dojdzie, będą cię przerzucać do czasu, aż znajdą zespół, który cię przyjmie. – A jeśli nikt mnie nie zechce? – Ciebie? – Sost spojrzał na niego. – Mało prawdopodobne. Ale gdyby tak się stało, Kompania da ci tygodniową wypłatę i odstawi do najbliższej Strefy Przejściowej. Będziesz musiał przejść przez wszystko od nowa. Wstał i ze ściennego automatu wydobył jeszcze jeden kubek kawy, po czym ponownie usiadł przy stole, który dzielili. – Sost – odezwał się Hal – co sprawia, że jesteś przekonany, że nie mam dwudziestu lat? Sost długo mu się przyglądał. – Chcesz wiedzieć, co zwraca uwagę? – zapytał w końcu. – Powiem ci. Po pierwsze, trzymaj gębę na kłódkę. Jasne, wiem, że twój głos zmienił się cztery – pięć lat temu; ale za każdym razem, kiedy coś mówisz, paplasz jak dzieciak. Do diabła, wciąż myślisz jak dzieciak. Więc jeśli możesz, nie mów. Hal skinął głową. – W porządku, nie będę. – I nie śpiesz się. Nie zaczynaj rozmawiać z każdym kogo spotkasz, jakby to był twój stary przyjaciel. Nie chodzi o to, żebyś cały czas był podejrzliwy. Po prostu – odrobina powściągliwości. Poczekaj chwilę. Nie podryguj tak z tym swoim ciałem. Kiedy będziesz trochę starszy, nie będziesz miał tyle energii do roztrwonienia. Kiedy siedzisz – siedź spokojnie. Ale podstawowa sprawa – to uważaj z tym gadaniem. Przyjmij jako swoją zasadę, mówić mało. – Ty całkiem sporo mówisz – zaprotestował Hal. – No i proszę – odpowiedział Sost. – Dokładnie coś takiego powiedziałby dzieciak. Nie o to chodzi. Na ile zmienia twoje sprawy to, co ja robię? Jeśli chodzi o moje gadanie, to wiem co powiedzieć. Mogę gardłować cały dzień i nie zdradzić niczego, czego nie chcę. Ty za to zdradzasz mnóstwo za każdym razem, kiedy otworzysz usta. Hal skinął. – W porządku – powiedział. – Tak lepiej. Dobrze, co planujesz na jutro? – Poczekam i zobaczę – odpowiedział Hal. – Dobrze – skinął Sost. – Punkt dla ciebie. Uczysz się. Ale chodzi mi o to, co zamierzasz zrobić z tymi facetami ze Strefy Przejściowej? Hal wzruszył ramionami. – Tak jeszcze lepiej. Poradzisz sobie – powiedział Sost. Wstał. – Zwijam się. To
kolejna różnica. Dorastasz i wiesz, że nadejdzie kolejny dzień. Nie zapomnij o tym. Po odejściu starszego mężczyzny, Hal siedział jeszcze przez chwilę, ciesząc się czystymi zapachami i prywatnością jadalni, w której był sam. Potem poszedł do łóżka za zamkniętymi drzwiami wygodnego pokoju, który zapewniła mu karta kredytowa. Stukanie do drzwi obudziło go, jak mu się zdawało ledwie minutę po tym, jak przyłożył głowę do poduszki. Wstał, odblokował i otworzył drzwi, za którymi zastał czekającego, ubranego już Sosta. – Która godzina? – szorstko zapytał Hal. – Siódma trzydzieści. A może nie chcesz śniadania? Zjedli w tym samym pomieszczeniu co kolację, po czym Sost odwiózł go do Strefy Przejściowej. – Poczekam – poinformował go Sost, parkując ciężarówkę kiedy dotarli tam przed ósmą trzydzieści, godziną zbiórki. – Normalną koleją rzeczy powinieneś dzisiaj dostać przydział, ale jeśli nie, podwiozę cię z powrotem do Domu Gościnnego, zanim ruszę dalej. Hal zaczął się zbierać, by wysiąść z ciężarówki i dołączyć do mężczyzn stojących przed biurem. – Siedź spokojnie – powiedział Sost od niechcenia. – Co u diabła, możesz stąd wszystko słyszeć, prawda? Co ci wczoraj powiedziałem o skakaniu? Hal opadł z powrotem na fotel w poduszkowcu. Siedział cicho z Sostem, razem z tłumem oczekujących ludzi. Miał czas przyjrzeć się werbolom; zrozumiał, że szuka mężczyzny, który go zaatakował. Ale wydawało się, że nie ma tu wysokiej osoby z klinowatą twarzą. Może ucierpiał mocniej niż Hal sądził... Ta myśl zmroziła go, ale po tym co usłyszał w nocy od Sosta, nie zapytał się o to starszego mężczyzny. Jeszcze raz zaczął się zbierać, by wyjść z ciężarówki. – Siedź spokojnie, powiedziałem – powstrzymał go Sost. – Muszę zabrać moją torbę – jeśli nadal tam jest. – Później. Ponownie opadł na siedzenie. Wrócił do przeglądania tłumu w poszukiwaniu twarzy, które mógłby rozpoznać. Wyłowił mężczyznę zajmującego się rzeźbieniem, ale nie był w stanie zidentyfikować pozostałych z klatki. Stopniowo zdał sobie sprawę, że nikt w tłumie nie chce mu spojrzeć w oczy. Kiedy zaczął się przyglądać rzeźbiarzowi, ten odwrócił się w inną stronę. Żeby się upewnić, wybrał jakiegoś mężczyznę, co do którego był pewien, że nigdy go wcześniej nie widział i wpatrzył w niego. Mężczyzna pozornie przypadkowo najpierw odwrócił się od Hala, a kiedy ten dalej mu się przypatrywał, wszedł głębiej w tłum, chowając się za wyższymi osobami i używając ich jako
osłony, aż oddalił się od ciężaru wzroku Hala. W końcu otworzyły się drzwi i pojawił się Jennison. Była już za piętnaście dziewiąta. Trzymał w ręku wydruk i nie patrząc na zgromadzenie zaczął wyczytywać nazwiska. Nazwisko Hala przeczytał jako trzecie. Kiedy skończył, rozejrzał się i dostrzegł ciężarówkę z dwójką ludzi w środku. – Sost! – zawołał i pomachał ręką. Sost pomachał w odpowiedzi. Jennison odwrócił się i wszedł z powrotem do biura. – Znasz go? – zapytał Hal. – Nie. Jednak wygląda na to, że on zna mnie. Jestem dość znany. Tłum zaczął się powoli rozpraszać, w miarę jak jego zawiedzeni członkowie zaczęli wracać do klatek czy kantyny, a ci, których nazwiska zostały wyczytane podchodzili, by zebrać się przed drzwiami. – Nie ma pośpiechu – powiedział Sost, kiedy Hal znów zaczął zbierać się do opuszczenia pojazdu. – Teraz będzie dobry moment, żeby odzyskać tę twoją torbę. – Jeśli nadal tam jest – ponuro odpowiedział Hal. Sost roześmiał się, ale nie odpowiedział. Hal wysiadł z ciężarówki i instynktownie przygotowany na walkę zbliżył się do mężczyzn stojących w luźnej grupie przed biurem. Rozsunęli się niedbale, żeby go przepuścić, przy czym nikt z nich nie spojrzał przy tym na Hala. Za nimi korytarz rozdzielający rzędy klatek był pusty, zaś same klatki opuszczone, za wyjątkiem pojedynczych postaci leżących tu i ówdzie na pryczach. Doszedł do klatki, którą zajmował poprzedniego dnia, wszedł do środka i spojrzał na zajmowaną przez siebie pryczę. Jego torba leżała na miejscu, dokładnie tam, gdzie ją zostawił. Zabrał ją z powrotem do ciężarówki. Przed drzwiami biura wciąż stała grupa ludzi, a kiedy przechodził, ktoś właśnie opuścił biuro, a inny wszedł na jego miejsce. Hal wspiął się z powrotem do ciężarówki. – Była na miejscu, nic nie zginęło – poinformował Sosta. – Trudno mi w to uwierzyć. Tamten zaśmiał się, tym razem cicho. – Kto z nich by ją zabrał? – zapytał. Hal z ciekawością spojrzał na starszego mężczyznę, ale starając się stosować do zasady mówienia najmniej jak możliwe czekał, zamiast zapytać, co tamten miał na myśli. Albo Sost powie mu, zanim odjedzie, albo odpowiedź nadejdzie z innej strony. Siedział wygodnie ze starszym mężczyzną do czasu, aż, ostatni człowiek opuścił biuro, po czym wysiadł z ciężarówki i przeszedł przestrzeń oddzielającą go od drzwi.
Wszedł do środka i zastał Jennisona na swoim miejscu za biurkiem, po drugiej stronie dzielącego pokój kontuaru. Jednak tym razem Jennison wstał uśmiechając się i podszedł do drugiej strony kontuaru. – Tu są dokumenty twojego przydziału – powiedział podając je. – Zostałeś wynajęty przez kopalnię Yow Dee, Kompania Górnicza Templa Powinieneś tam dotrzeć koleją w dwie godziny. Dałem ci naprawdę dobry przydział. Hal nie od razu odpowiedział. Nie polubił Jennisona już przy pierwszym spotkaniu, w tej chwili jego uczucia nie były ani odrobinę cieplejsze. Był pewien, że ta hojność i przyjacielskie traktowanie musiały się wiązać z czymś, co Jennison miał nadzieję zyskać na Halu. Sprawa polegała teraz na tym, by dowiedzieć się, o co mu chodzi. – Takie sytuacje – powiedział mu kiedyś Walter – zawsze rozwijają się w sesje negocjacji. A podstawowym sekretem zwycięskich negocjacji jest skłonienie drugiej strony, żeby to ona wysunęła ofertę. – Wziął pan wczoraj ode mnie pieniądze za posiłek – powiedział Hal, podnosząc dokumenty przydziału. – Racja, zrobiłem to – odpowiedział Jennison. Nachylił się nad kontuarem, wciąż z uśmiechem na ustach. – Oficjalnie, oczywiście, nie powinienem był tego robić. Gdybym wiedział o tobie więcej, nie zrobiłbym tego. Ale w pracy takiej jak ta, bierze się co tylko można. Nie zrobiłbym tego jeszcze raz; jednak teraz kredyt został zarejestrowany w księgach w centrali i nie bardzo da się to naprawić bez denerwowania księgowych w Zarządzie. A radzę sobie tylko dzięki dobrym układom z ludźmi. W tej chwili zrobiłem ci dużą przysługę z kopalnią, do której cię przydzieliłem – jeśli mi nie wierzysz, zapytaj swojego przyjaciela Sosta. Może zrobisz mi w zamian drobną przysługę i zapomnisz o tym drobnym obciążeniu twojego kredytu? Może kiedyś jeszcze będziemy robić jakieś interesy, to obniżę wtedy cenę o tę kwotę. – A może nie będziemy robić ze sobą żadnych interesów – odpowiedział Hal. Jennison roześmiał się. – Na Coby wszyscy robią ze sobą interesy. Jak mówiłem, zapytaj swojego przyjaciela Sosta. – Może ja jestem inny – powiedział Hal. Dobór słów był przypadkowy, jednak zmysły, napięte do granic wrażliwości niespodziewanie powiedziały mu, że tą odpowiedzią wywołał w Jennisonie właściwą reakcję. Oczywiście Jennison mógł zinterpretować to, co powiedział Hal jako groźbę... Hal przypomniał sobie nagle, że przyleciał na Coby, żeby się ukryć i raptownie zdał sobie sprawę z ryzyka wiążącego się ze zbytnim podkreślaniem
swojej inności. Szybko dodał: – W każdym razie, nie spodziewam się tu pojawić ponownie. – Zawsze istnieje taka szansa – odpowiedział Jennison. – Sam nie wiem, co mogłoby sprawić, żebyśmy się znowu spotkali. Jednak lubię się rozstawać z ludźmi w przyjaznych nastrojach. W porządku? Jennison wykazywał objawy zniecierpliwienia. – Zwracam tylko uwagę, że kiedyś jeszcze mogę oddać ci jakąś przysługę! – powiedział. – Mimo wszystko możesz jeszcze chcieć robić ze mną interesy. I uda się to lepiej, jeśli będziemy już – w porządku, nie przyjaciółmi – ale przynajmniej życzliwie nastawieni. Hal uważnie przyjrzał się mężczyźnie. Jennison wyglądał, jakby mówił szczerze. Mógł zapytać Sosta, ale zaczynał nabierać głębokiego przekonania, że agent musi mieć na sprzedaż coś, co jak doszedł do wniosku na podstawie wydarzeń, będzie mógł kiedyś sprzedać Halowi i już przygotowywał grunt pod ten interes. Hal schował dokumenty do bezpiecznego schowka w kieszeni. – Co stało się z człowiekiem, który napadł mnie wczoraj wieczorem? – Kto? – Jennison uniósł brew, odwrócił się i przeleciał wzrokiem po czymś, co zdawało się być leżącą na jego biurku wydrukowaną listą nazwisk. – ...Khef? A, tak, Khef. Wszystko z nim w porządku. Jest w szpitalu, lekki wstrząs; prawdopodobnie wróci tu za dzień lub dwa – choć mówią, że może zatrzymają go na psychiatrycznym. Hal odwrócił się i wyszedł. Musiał przy tym zwalczyć nabyty przez długie lata odruch pożegnania się, ale udało mu się to. Na zewnątrz, przestrzeń między biurem i kantyną była już pusta. Z kantyny dochodziły odgłosy sugerujące, że życie znów toczy się tam pełną parą. Ruszył w stronę ciężarówki z Sostem i wsiadł do niej. – Co tu oznacza „psychiatryczny”? – zapytał. – Badania głowy. Dla wariatów. – Sost spojrzał na niego. – Jaki masz przydział? – Kopalnia Yow Dee – poinformował go Hal. – Jennison zdawał się sądzić, że zrobił mi szczególną przysługę. Sost gwizdnął krótko. – Możliwe. To dobra kopalnia, z uczciwym zarządem. Mają dobrych brygadzistów – w każdym razie byli takimi, kiedy ostatnio słyszałem jakieś wieści. Sost uniósł ciężarówkę z ziemi na poduszce powietrznej i skierował ją w stronę Halla Station. – Kim są brygadziści? – zapytał Hal. – W zespole jest sześciu do dziesięciu ludzi. Jeden nimi kieruje. Pojedziesz pociągiem, mogę podwieźć cię do niego. – To znaczy, że tam na dole, w kopalni, pracuje się w zespołach? Sost potwierdził skinięciem.
– Jak wygląda procedura, kiedy się tam już dostanę? Czy przydzielą mnie do zespołu – czy pójdę od razu pracować do kopalni? A może przejdę najpierw jakieś szkolenie? – Twój brygadzista cię przeszkoli, to cała nauka jaką dostaniesz – powiedział Sost. – Ale nie przydzielą cię tak po prostu. Jak już mówiłem, brygadzista może cię nie przyjąć, jeśli nie będzie chciał. Choć nie robią tego zbyt często. Brygadzista, którego trudno zadowolić całkiem szybko wyczerpuje cierpliwość zarządu. Prawdopodobnie wyślą cię na dół na pierwszą zmianę natychmiast, jak tam dotrzesz, ale gdyby chcieli, to mogą kazać ci się ubrać, wręczyć palnik i jako werbusa wygonić prosto z placu przydziałów do szoli. – Szola? Co to takiego? A werbusami nazwałeś tamtych ludzi w Strefie Przejściowej? – Werbus czy werbol – to ostatni człowiek, który dołączył do zespołu. Jest dla nich chłopcem na posyłki. Szola to winda, którą zjeżdża się do kopalni. – Aha – wypowiedział Hal. Jednak dalej zadawał pytania, aż Sost dowiózł go do peronu kolei. – Po prostu rób to, co masz napisane na skierowaniu – powiedział Sost na koniec. – Muszę wracać do pracy. Do zobaczenia. Szybko wykręcił ciężarówką i zaczął odjeżdżać. – Zaczekaj! – zawołał za nim Hal. – Kiedy znów się spotkamy? Jak mogę cię znaleźć? – Po prostu zapytaj kogoś! – zawołał w odpowiedzi Sost, nie odwracając głowy. Uniósł jedną rękę w krótkim pożegnaniu i zniknął za rogiem. Po dwudziestu minutach oczekiwania Hal wsiadł do pociągu. Kopalnia, do której go przydzielono, znajdowała się na południe od Halla Station, ale bliżej miasta portowego. Kolej podziemna, którą jechał, była prawie pusta, a ci nieliczni nie wykazywali ochoty na rozmowy. Mógł spokojnie siedzieć i myśleć. Co też uczynił. Czuł się samotnie. Znowu spotkał kogoś, kogo polubił, tylko po to, by zostawić go za sobą. Tyle że w przypadku Sosta, wciąż miał do towarzystwa jego rady. Choć niełatwo było się do nich dostosować. Hal nigdy nie pomyślałby o sobie jako o kimś, kto był zbyt aktywny i za dużo mówił. We własnych oczach wydawał się być zrównoważony i spokojny. Jednak jeśli na Soscie wywarł wrażenie nadmiernie aktywnego i gadatliwego, musi nad tym popracować, bo w innym wypadku staruszek nie wybrałby właśnie tych cech, jako najbardziej rzucających się w oczy. Jednak sama rada była niewdzięcznym towarzyszem. Rozmyślał teraz nad tym, że jest mu pisany samotny los. Może zmiana jego życia była konieczna? Jeśli miał stać się niewidzialny dla Innych, którzy go szukają, nie powinien ryzykować posiadania przyjaciół. Wychowany został, zwłaszcza przez Waltera InTeachera, by
automatycznie sięgać i szukać związków ze wszystkimi istotami ludzkimi wokół. Jednak teraz musiał nauczyć się nie tylko nie zaprzyjaźniania się, ale wręcz odrzucania wszystkich, którzy mogliby chcieć się z nim zaprzyjaźnić. Jednym ze sposobów upewnienia się, że nikt nie będzie miał ochoty się z nim zaprzyjaźnić, było przekształcić się w milczącego samotnika. Duchy Waltera, Malachiego i Obadiaha miały rację. Jego podstawowym imperatywem było przeżyć – używając dowolnych środków – do czasu aż będzie dostatecznie dojrzały i silny, by obronić się przed Bleysem Ahrensem i Dahno. W każdym razie, niezależnie od drogi jaką wybierze aby przeżyć, jedno było pewne – od tej pory nie mógł sobie pozwolić na luksus kierowania jego życiem przez przypadek. Musi przejąć nad nim kontrolę i formować je tak, by zmierzało w stronę, której pragnął. Pozostawienie go na los przypadku i wolę innych, było drogą prowadzącą do katastrofy. Nie wiedział jeszcze, w jaki sposób dojść do takiej samokontroli, ale się nauczy. Nagle dotarło do niego, że tym właśnie musi być dorosłość – przyjmowanie wyzwań i robienie rzeczy, których nie potrafi się zrobić oraz samotne podejmowanie odpowiedzialności, bo nie było nikogo innego, komu można by ją powierzyć. Pomyślał, że będzie musiał się stać niczym okręt nie należący do żadnego kraju, pływający samotnie i szykujący broń przeciw każdemu zbliżającemu się obcemu. Jednak musiał tak zrobić. Siedząc w miękkim fotelu, ukojony delikatnymi wibracjami wagonu pędzącego przez niekończące się tunele skorupy Coby, zapadł w sen... Obudził się na krótko przed dotarciem do celu i zanim pociąg się zatrzymał, był już przytomny. Podniósł się z siedzenia i wysiadł na peron po czym ruszył w głąb stacji, gdzie podobnie jak w Halla Station przy jednym z kilku dostępnych biurek siedział pojedynczy urzędnik. – Dokumenty – powiedział mężczyzna do zbliżającego się Hala, automatycznie wyciągając rękę. Hal nie wykonał żadnego gestu aby je wydobyć. – Gdzie znajdę Dom Gościnny? – zapytał. Ramię urzędnika powoli opadło na blat biurka. Dłuższą chwilę niepewnie przyglądał się Halowi. – Dom Gościnny? – odpowiedział w końcu. – Przez tylne drzwi i dwie ulice w prawo. Zobaczy pan znak. Hal ruszył w stronę drzwi, czując na sobie oczy mężczyzny. Urzędnik nie mógł wiedzieć, czy Hal był nowym pracownikiem z przydziału, a oczywiste było, że nie był dość pewny siebie, żeby to sprawdzić. Rada Sosta się sprawdzała. Znalazł Dom Gościnny i wszedł do westybulu, który był identyczny z tym
w Halla Station. Jednak tu za kontuarem zastał nie starszego mężczyznę lecz niewysoką kobietę. Odstawił swoją torbę i zapisał się, podając swoją kartę kredytową i dokumenty zatrudnienia. – Zostałem wynajęty przez Kopalnię Yow Dee – powiedział do niej. – Czy mogę tam w jakiś sposób dojechać, jeśli to większa odległość? Kierowniczka Domu Gościnnego miała ciemne włosy i życzliwą, twarz o owalnym kształcie. – Nie chce pan zaczekać w terminalu, aż zgłoszą się wszyscy pozostali pracownicy i pojechać z nimi transportem kompanii? – zapytała. – Nie, myślę że nie. Wszyscy zostaniecie dodani do grup na dziennej zmianie, więc nie będą was zbierać przed wieczorem, po kolacji. Równie dobrze może pan spędzić ten czas wygodnie tutaj, a nasz pracownik techniczny zawiezie pana na miejsce za drobną opłatą. – Dziękuję – z wdzięcznością odpowiedział Hal; natychmiast się na siebie zezłościł za popuszczenie cugli powściągliwości. Jednak trudno mu było tak od razu się przestawić. Później pracownik techniczny – dziewczyna młodsza od niego – zawiozła go do kopalni. Główny jej obszar stanowiła olbrzymia jaskinia, zawierająca nadszybie i pewną ilość budynków zbudowanych z czegoś, co wyglądało na beton, a mieszczących między innymi biura i domy noclegowe – dziewczyna wskazała mu co i gdzie się znajduje – umieszczone po trzech stronach otwartej przestrzeni, wyglądającej jak skrzyżowanie terenu rekreacyjnego z placem zbiórek. – Wygląda na to, że są gotowi, aby was pokazać – powiedziała dziewczyna, kiedy wysiadał z małej ciężarówki. – Tam po lewej z boku, tych sześciu, to inni werbole, jak ty. Hal zabrał torbę i podszedł. Był świadom, że część zgromadzonych w tłumie mężczyzn – nie dostrzegł ani jednej kobiety – obróciła się, by mu się przyjrzeć. Zmusił się do zignorowania tego i podszedł do sześciu ludzi wskazanych mu przez dziewczynę. Jedną z nich była szczupła brunetka z drobnym nosem, mająca nie więcej niż dwadzieścia pięć lat i ubrana w taki sam rodzaj prosto wykończonej, roboczej kurtki i spodni, w jakie ubrana była całkiem spora liczba mężczyzn w tłumie. Ledwie dołączył do grupki, kiedy z tłumu wyszedł wysoki, kościsty górnik w wieku około pięćdziesięciu lat, chwycił Hala za łokieć i obrócił go tak, że stanęli twarzą w twarz. – Przyjechałeś dzisiaj z Halla Station? W głosie mężczyzny usłyszał tony sugerujące, że pochodził ze światów Zaprzyjaźnionych, choć nic innego w nim nie sugerowało, żeby został wychowany w tej samej kulturze, która stworzyła Obadiaha.
– Tak – odpowiedział Hal, patrząc w jego twarz niemal na równym poziomie. Tamten puścił go i wrócił do tłumu, nie mówiąc nic więcej. Między przyglądającymi się im ludźmi zaczęło się jakieś zamieszanie, a twarze zwróciły się w stronę drzwi do budynku, w którym mieściło się biuro zarządcy. Z otwartych drzwi wyszedł mężczyzna z dużym brzuchem, siwymi włosami i wyrazem zniecierpliwienia na twarzy. Stanął na szczycie trzech prowadzących do budynku schodów. – Dobra, brygadziści – zawołał, a jego suchy, szorstki baryton poniósł się ponad tłumem. – Gdzie jesteście? Kto ma braki? Tłum cofnął się nieco, zostawiając czterech mężczyzn stojących w pewnej odległości od siebie. Jednym z nich był kościsty pięćdziesięciolatek, który zaczepił wcześniej Hala. Pozostali byli nieco młodsi. Szczupły, ciemny mężczyzna około czterdziestki, jeden wyglądający jak młodsza wersja Sosta – krzepki blondyn około trzydziestki i niski, szeroki w ramionach i potężnie wyglądający osobnik z okrągłą głową i kruczoczarnymi włosami, w wieku gdzieś między trzydziestką i sześćdziesiątką. – W porządku. Kto ma priorytet do pierwszego przydziału? – zawołał mężczyzna na schodach. – Ty, Beson, prawda? – Ja – odpowiedział szczupły, ciemny mężczyzna. – W porządku. – Człowiek na schodach spojrzał na trzymany w dłoni wydruk. – Tonina Wayle! Jedyna kobieta między werbusami, która przez cały czas bacznie przyglądała się Halowi, z uśmiecham satysfakcji, podeszła do Besona. Kilku ludzi stojących w tłumie za brygadzistą powitało ją, jakby była starą znajomą. – Następny? Charlei? – Człowiek podobny do Sosta skinął głową. – Wyciągnąłeś Morgana Amdura. Morgan Amdur, który to z was? Człowiek obok Hala wystąpił odrobinę. – W porządku – sucho powiedział Charlei. Sąsiad Hala podszedł do niego. – Anyo Yuan. Podejdź tu! Najdalszy z grupy stojących razem z Halem, wystąpił do przodu. – John, jest twój. – Dobrze – powiedział barczysty brygadzista z czarnymi włosami. Anyo Yuan, który ewidentnie był równie świeży jak Hal, rozejrzał się niepewnie. – Podejdź do Johna Heikkili – powiedział człowiek na schodach. – Tad Thornhill. Hal wystąpił do przodu. – Will, jest twój. Thornhill, twoim brygadzistą jest Will Nanne...
– Nie chcę go! – Słowa wysokiego, kościstego mężczyzny były na tyle głośne, by odbić się echem od ścian otaczających plac budynków. Hal poczuł w żołądku nagły atak nudności, jak podczas jazdy w szybkiej windzie.
Rozdział 7 – Powód sprzeciwu? – domagał się siwowłosy. – Słyszałem, że to mąciwoda. – Głos Willa Nanne ponownie był słyszalny na całym placu. – W porządku – stwierdził człowiek na schodach. – Thornhill, cofnij się. Wallace Carter? Najmniejszy z werboli zajął miejsce Hala. – Twój, Charlei. – W porządku. – Johannes Hevelius. – Twój, Be son. – Może być. Dwaj pozostali odeszli. Hal został sam, jak palec. – Dobra, ostatnie wezwanie na Thornhilla. Wciąż brakuje wam przynajmniej jednego robotnika. Will Nanne, nie chcesz go? – Nie. – Beson? – Nie dla mnie. – Charlei? – Nie dla mnie. – John? Ostatnia szansa. Potężny, niski mężczyzna obrócił się i pewnym krokiem podszedł do Willa Nanne. – Powiedz mi, co o nim słyszałeś. Nanne nachylił się i cicho mówił coś do ucha Heikkili. Niższy mężczyzna posłuchał, kiwnął głową i zwrócił się do człowieka na schodach. – Wezmę go. Hal wolno ruszył po gładkim placu w stronę Johna Heikkili. Potężnie wyglądający brygadzista, który go przygarnął, rozmawiał teraz z Anyo Yuanem. Hal stał czekając, aż skończą, a kiedy to nastąpiło, Heikkila obrócił się i zauważył go. – Chodź ze mną – powiedział. Nie poprowadził Hala w stronę sypialni, gdzie udawali się wszyscy pozostali – człowiek na schodach zniknął na powrót w biurze Zarządu – ale w przeciwnym kierunku, do pustego, odległego końca placu. Tam zatrzymał się i stanął twarzą do Hala. Przez chwilę przyglądał mu się w ciszy. – Lubisz walczyć? – zapytał. Jego głos brzmiał tenorem, ale był twardy.
– Nie – odpowiedział Hal. Był rozdarty między pragnieniem brzmienia przekonywająco, a próbą utrzymania obrazu osoby małomównej, do czego skłaniał go Sost. – Słyszałem co innego. Will powiedział mi, że wczoraj w Strefie Przejściowej Halla Station wysłałeś człowieka do szpitala. – Heikkila przez dłuższą chwilę przyglądał mu się zimno. – Myślisz, że potrafiłbyś mnie wysłać do szpitala? Hal przyjrzał mu się nagle pełen ostrożności znacznie starszej niż jego wiek. Tamten stał twarzą w twarz z Halem. Szczyt otoczonej czarnymi włosami okrągłej głowy ledwie sięgał poziomu oczu Hala, ale potężna klatka piersiowa i ramiona wydawały się przesłaniać resztę jego postaci. Mógł przeciwstawić Halowi masę niemal równą jego własnej, w mięśniach i kościach doświadczonego mężczyzny; w sposobie w jaki stał, kryła się groźba, że jest kimś więcej niż tylko człowiekiem z doświadczeniem w walce. Ktoś taki jak on – znów, wiedza, jak odpowiedź przyszła z czasów starszych niż wiek Hala, starszych niż lekcje z Malachim – musiałby zostać zabity, i to szybko, przez kogoś równie drobnego i młodego jak Hal, jeśli w ogóle była jakaś nadzieja na powstrzymanie go. Czekał teraz na zapewnienie, że Hal był dość mądry, by nie podejmować z nim walki. Hal wiedział – ale odpowiadając nie mógł skłamać. Nie, jeśli miał odtąd żyć i pracować z tym człowiekiem. – Gdyby zaatakował mnie pan w taki sposób, jak zrobił to tamten w Halla Station – ciężko odpowiedział Hal – musiałbym spróbować. Ale nie chcę walczyć, z nikim. Heikkila nadal przyglądał mu się surowym wzrokiem. Jednak z wolna z okrągłej twarzy znikła surowość, a jej miejsce zajęło coś na kształt zdumienia. – A więc dobrze – odezwał się w końcu powoli. – Bo w moim zespole nie ma bójek. Nie mamy na to czasu. Nie mamy czasu na nic, oprócz wydobywania rudy. Rozumiesz mnie? Hal skinął głową. Nieoczekiwanie odkrył, że woli być raczej w zespole tego człowieka, niż u pozostałych brygadzistów, których dzisiaj zobaczył. – Jeśli da mi pan szansę – powiedział do Heikkili – przekona się pan, że mówię prawdę. Nie jestem mąciwodą. Heikkila przyglądał mu się sekundę dłużej. – Nazywasz Willa Nanne’a kłamcą? – Nie wiem, co usłyszał – powiedział Hal. – Ale cokolwiek to było, nie mógł usłyszeć całej prawdy o tym, co zaszło. – Doprawdy? – Heikkila wciąż mu się przyglądał; ale przynajmniej znikła czająca się w nim groźba, którą Hal wyczuwał wcześniej. – Niech mnie szlag, jeśli rozumiem. Jak duży był ten werbus, którego pokonałeś? – Mniej więcej mojego wzrostu, ale starszy. – Och. Naprawdę stary?
– Nie stary... – zaczął Hal, ale uświadomił sobie nagle, że może sugerować zbyt wiele w przeciwną stronę. – Ale zaatakował mnie bez żadnego ostrzeżenia, z tyłu. Usiłowałem się po prostu uratować. Uderzył głową w ścianę. – Mówisz, że sam wysłał się do szpitala? – Tak... w pewien sposób. Heikkila pokiwał głową. – Niech to szlag – powiedział ponownie. – Ile masz lat? – Dwadzieścia. – Dwadzieścia! – parsknął Heikkila. – ...w przyszłym roku – desperacko dodał Hal. – Jasne. Jasne, że tak. Westchnął z głębi potężnej klatki piersiowej. – No dobra, więc chodź ze mną. Ale lepiej żebyś wiedział, że praca w kopalni jest ciężka. Odwrócił się i przez otwartą przestrzeń ruszył w stronę budynku sypialnego. – Ta kobieta, pierwsza, która została wybrana. Pracowała już w kopalni, prawda? – Hal zapytał doganiając go – Jasne – odparł Heikkila. – Właśnie tu, w Yow Dee. – Jeśli ona jest w stanie to robić – powiedział Hal myśląc o jej stosunkowo drobnej budowie – ja też mogę. Heikkila znów prychnął, prawie parskając śmiechem. – Tak myślisz? Cóż, na razie postaraj się pokazać mi, że chcesz pracować, bo inaczej wylecisz z mojego zespołu zaraz po pierwszej zmianie. Mój zespół zgarnia najwyższe stawki w tej kopalni. Wykażesz się na pierwszej zmianie, to dam ci dwa tygodnie na okrzepnięcie. Jeśli nie uda ci się to przez ten czas – wylecisz. Kiedy zbliżali się do noclegowni, Hal wreszcie zidentyfikował to coś, co nie dawało mu spokoju od czasu lądowania na Coby. Ponieważ cała zamieszkana przestrzeń na planecie znajdowała się pod ziemią, nie było tu tak naprawdę „zewnętrza”. Zapachy, światło słoneczne i tuzin innych, drobnych rzeczy nie przypominały mu już, że jest na Ziemi. Pomimo tego, od chwili opuszczenia statku, nie opuszczało go uczucie obcości. W tej chwili wreszcie zrozumiał jego przyczynę. Niemal nie było tu cieni. Na otwartej przestrzeni, tysiące lamp zamocowanych w odległym stropie dawały światło, które dochodziło pod różnym kątem i jednakowym natężeniem. Nawet tam gdzie były cienie, były one stałe. Nie było tu ani dnia, ani nocy. Uświadomił sobie nagle, że zjazd do kopalni może sprowadzić ulgę, pozwalając uciec z miejsca, gdzie czas wydawał się wiecznie stać w miejscu. Doszli do noclegowni. Podążając za Johnem Heikkilą przeszedł przez salę
klubową do wąskiego korytarza z umieszczonymi po obu jego stronach drzwiami. Większość była pozamykana, ale niektóre ukazywały wnętrza niewielkich, jednoosobowych pokoi. Szli korytarzem niemal do końca, aż John zatrzymał się i wpuścił go do pomieszczenia prawie o połowę większego od tych, które udało mu się zauważyć po drodze. W pokoju mieściło się nie tylko łóżko, para wygodnych krzeseł dryfowych i sekretarzyk, ale również duże biurko. Heikkila usiadł przy nim teraz, wyciągnął jedną z dużych, kanciastych dłoni i wypowiedział słowo, które Hal zaczynał już słyszeć nawet przez sen. – Dokumenty. Hal wydobył je i podał. Brygadzista przesunął papiery przez poprzeczną szczelinę w biurku, wystukał coś na klawiaturze umieszczonej obok i oddał dokumenty. Ze szczeliny wysunęła się pojedyncza kratka wydruku, która również została wręczona Halowi. – Zostałeś wynajęty jako werbus – poinformował go John. – Jedna piętnasta udziału zespołu i otwarty kredyt na cały potrzebny sprzęt, zapasy i wydatki na życie. Wyciągnął dłoń do Hala, który chwycił ją automatycznie. – Jestem John – powiedział. – Ty jesteś Tad. Witaj w zespole. – John... – zaczął Hal. Spojrzał na trzymany w ręce wydruk. – Nie rozumiem. Czy nie wynajmuje mnie zarząd kopalni? – Podpisujemy tu kontrakty zespół z zespołem, jak większość uczciwych górników – wyjaśnił John patrząc na niego w górę. – Pracujesz dla zespołu. Jedyna różnica między tobą a mną jest taka, że ja jestem szefem – wykonuję całą papierkową robotę i podejmuję wszystkie decyzje. I dostaję największy udział. Podniósł się z krzesła. – Do końca tego tygodnia jesteśmy na dziennej zmianie. Kolejna para trzydniówek. Lepiej nastaw swój budzik na czwartą trzydzieści, jeśli chcesz o piątej zjeść śniadanie i o wpół do szóstej być gotów ze sprzętem. Chodź, pokażę ci twoje miejsce. Wyszedł zza biurka i poprowadził przez hol do jednych z drzwi. Otwierając je odsłonił pokój gotowy na przyjęcie mieszkańca. – Obsługa noclegowni zajmuje się zwykłym sprzątaniem – powiedział. – Jeśli zrobisz ekstra bałagan, załatw to z nimi; albo posprzątasz sam, albo zapłacisz im ekstra z własnego konta. Lepiej załatw to sam, bo jeśli sprawa dotrze do mnie, będzie cię kosztować znacznie więcej. Hal kiwnął głową. Położył torbę na łóżku. Jak zauważył, pościel była syntetyczna. Brygadzista przyjrzał mu się. Jego ciemne oczy były ponure niczym polarna noc i nie sposób było stwierdzić, czy kiedykolwiek kryły jakieś emocje.
– Lepiej się prześpij – powiedział. Wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Hal umieścił swoją torbę w niewielkiej szafie i rozciągnął się na przykrywającej łóżko pościeli. Czuł w sobie desperacką potrzebę czasu na uporządkowanie w umyśle tego, co się z nim stało. Najwyraźniej brygadzista Will Nanne usłyszał o tym, co zaszło w Strefie Przejściowej Halla Station, a skoro tak, to ta kopalnia musiała być pełna plotek. Jak szybko wieści mogły tu podróżować? I czemu służyły? Zastanawiał się nad tym, jednak pomimo nurtujących go pytań zaczął zapadać w sen. Niemal już zasnął, kiedy uświadomił sobie, że mogło to być jeszcze jedno źródło dochodu Jennisona: sprzedawanie informacji o górnikach brygadzistom kopalni, do których ich przydzielił. Jednak ostatnim razem kiedy Hal z nim rozmawiał, Jennison zdawał się być po stronie Hala – wręcz powiedział nawet, że spodziewa się robić w przyszłości z nim interesy. Skoro tak, czemu miałby przekazywać informacje, które niemal pozbawiły Hala pracy, jaką mu przydzielił? Sost powiedział, że jeśli Hal nie zostałby przyjęty, odeślą go do najbliższej Strefy Przejściowej po ponowny przydział. Czy w takim przypadku znów trafiłby do Strefy Przejściowej Halla Station? A jeśli tak, czy Jennison mógł ustawić to wszystko, by zaimponować Halowi swoimi możliwościami? Hal zapadał w sen nie znajdując odpowiedzi również na to pytanie, kiedy pukanie do drzwi natychmiast pobudziło go do czujnej aktywności. – Thornhill? – przez drzwi doszedł kobiecy głos. – Jesteś tam? Mogę wejść? Wstał i otworzył drzwi. Na zewnątrz stała Tonina Wayle. Jakby zakładając, że otwarte drzwi stanowią zaproszenie weszła, zamknęła je za sobą pewnie i usiadła na dryfie umieszczonym bliżej łóżka. – Pomyślałam, że zamienię z tobą słówko, czy dwa – powiedziała. Przez sekundę przyglądali się sobie w milczeniu. Potem odezwała się Tonina. – Jesteś ze Starej Ziemi, prawda? – Potrafisz to wydedukować? – zapytał. Roześmiała się, zaskakując go. Śmiech nie był wrogi. – Mogę zgadnąć – w tej chwili. Przypuszczam, że niewielu by to potrafiło. Ale za dwa tygodnie nikomu się to nie uda. Gwałtownie spoważniała. – Nigdy jeszcze nie byłeś w kopalni, prawda? – zapytała. – Nie. – Cóż, nie zaczynasz najgorzej. John Heikkila jest jednym z najlepszych. Ja sama jestem w zespole Besona McSweeneya, więc nie będę ich ze sobą porównywać, ale możesz być dumny z członkostwa w zespole Johna.
– Ta historia – powiedział Hal – o tym co zrobiłem z człowiekiem w Strefie Przejściowej, to nieporozumienie, właściwie wypadek. Powiedziałem o tym Heikkili – Johnowi – ale nie wiem, czy mi uwierzył. – Jeśli to prawda, w końcu uwierzy – powiedziała Tonina. – Przeciągnęła po nim spojrzeniem. – Mnie nie jest łatwo w to uwierzyć. Jak... – Mara dwadzieścia lat – szybko odezwał się Hal. – Po prostu nie wyglądam na swój wiek. Tonina wzruszyła ramionami. – Cóż, jak mówiłam, John dobrze cię wytrzepie. Chce urobku, ale chce tego każdy brygadzista. Czy powiedział ci, co będziesz robił? – Nie. – Tak myślałam. To w niczym nie pomaga, ale on jest w kopalni od tak dawna, że zapomina, że są ludzie, którzy tego nie wiedzą. Cóż, nie będzie jutro oczekiwał od ciebie zbyt wiele na pierwszej zmianie, więc nie masz się czym przejmować. – Co będę robił? – Będziesz sprzątał za ludźmi z palnikami – powiedziała. – Będą wycinać rudę ze skały, a twoim zadaniem będzie sortowanie tego i wrzucanie do wagoników. Przerwała i popatrzyła na niego. – I tak niewiele z tego rozumiesz, prawda? Kiedy razem z zespołem zjedziesz do kopalni, szola zawiezie was na poziom, na którym pracuje twój zespół. Kiedy wyjdziecie z szybu, pojedziecie wagonikami – są jak kolejka bez szyn, pociąg z wagonikami wyglądającymi jak otwarte metalowe kubły. Mieszczą po dwu ludzi w jednym. Pojedziecie wagonikami przez poziom – dla ciebie tunele – aż dojedziecie do miejsca, gdzie twój zespół ma pracować nad fragmentem żyły. Ruda metalu układa się w skale w żyły. Nigdy nie leży na jednym poziomie, więc niemal zawsze pracujecie na czymś, co nazywa się przodek – wygląda to jak schodek w górę albo w dół – żeby wydobyć rudę. Wycina się to jest, aż trzeba iść dalej i zrobić nowy. Hal z fascynacją pokiwał głową. – Ale co oznacza to sprzątanie? – zapytał. – Najlepsi w zespole będą wycinać skałę – pracując na przodku z palnikami laserowymi... Roześmiała się widząc jego minę. – Tak, prawdziwe palniki laserowe sprzed trzystu lat. Coby jest jedynym miejscem, gdzie górnicy kosztują mniej niż sprzęt, a laser jest jedynym palnikiem bezpiecznym dla tnącego. Będziesz za tymi na przedzie zbierając rudę, którą wytną ze skały. Musisz być cholernie pewny, że robisz dwie rzeczy. Po pierwsze, zawsze miej założone rękawice kombinezonu, niezależnie od tego, jak bardzo będziesz się pocił
w środku. Zaczniesz przebierać skały gołymi rękoma, a spalisz się w mig. I do jasnej cholery, nigdy nie ściągaj hełmu, nigdy! Ostatnie słowa wypowiedziała z pasją, która go zaskoczyła. – W porządku – odpowiedział. – Nie będę. – Zobaczysz, że ci na przodku, a czasem i inni, od czasu do czasu będą ściągać hełmy. Ale ty tego nie rób pod żadnym pozorem. Wiedzą, kiedy to bezpieczne, bo widzą, co tną. Ty nie. Nieważne jak żałośnie będziesz się czuł wewnątrz hełmu, trzymaj go na głowie. Inaczej zobaczysz, że oni ściągają swoje, i zrobisz to samo. Potem oni nagle założą swoje, ale dla ciebie będzie już za późno. Wciągniesz w płuca część z gorących gazów powstających, gdy laser gotuje ciętą skałę. I będzie za późno. – Rozumiem – powiedział Hal. – Lepiej żeby tak było. – Wstała. – Dobra, muszę iść. Pracujemy tu w cyklu dwudziestogodzinnym, trzy dni pracy, trzy dni przerwy. Podczas swojej trzydniówki lepiej naucz się spać w każdej wolnej chwili. Będziesz mógł nadrobić to na trzydniowej przerwie. Przypuszczam, że John będzie miał na ciebie oko w sprawie zdejmowania hełmu, przynajmniej pierwszego dnia. Ale nikt nie może cię pilnować przez cały czas, więc lepiej przyzwyczaj się do dbania o siebie sam. Ruszyła w stronę drzwi. Hal wstał. – Zaczekaj... – powiedział. W tej chwili nieważne stało się postanowienie o nie wiązaniu się z nikim i trzymaniu ust na kłódkę. Była w tej kopalni pierwszą osobą, która wykazała wobec niego choć odrobinę uprzejmości, czuł, że nie powinien wypuścić jej bez lepszego jej poznania. – John Heikkila powiedział, że już pracowałaś w tej kopalni. – Tak – odpowiedziała na wpół otworzywszy drzwi. – Musiało ci się to spodobać, inaczej byś tu nie wróciła. – Błąd – powiedziała i niemal się uśmiechnęła. – Odwrotnie. To oni mnie polubili, bo oznacza to lepsze udziały w zespole i ludzi, którym mogę ufać w czasie pracy na dole w kopalni. – Czemu odeszłaś? Z jej twarzy raptownie znikły wszelkie oznaki dobrego humoru. – Zrezygnowałam, żeby pojechać z kimś do głównego szpitala. – Z twoim mężem? – Mężem? – Przez chwilę wyglądała na zaskoczoną. – Nie, z bratem. – Och – westchnął Hal. Jakaś wewnętrzna część jego wrażliwości emocjonalnej zaczęła wysyłać sygnały ostrzegawcze, ale zignorował je. – Czy twój brat pracował tu przed tobą?
– Nie. To ja załatwiłam mu tę pracę. – Zawahała się. – Był młodszy i chciał pracować w kopalni od czasu, kiedy dowiedział się, że ja to robię. Kiedy tu dotarł, był mniej więcej w twoim wieku. Przyjrzała mu się z ponurym uśmieszkiem. – W twoim prawdziwym wieku – dodała. – A teraz pracuje w jakiejś innej kopalni? Jej twarz pozbawiona była jakiegokolwiek wyrazu. – Nie żyje. – Och. – Hal poczuł się jak ktoś stojący na brzegu urwiska i słyszący pod sobą odgłos obrywania się gruntu. Zająknął się żałośnie: – Przepraszam. – Zdjął swój cholerny hełm. Mówiłam mu milion razy, żeby tego nie robił! Odwróciła się i wyszła, zatrzaskując za sobą drzwi. Przez długą chwilę stał pośrodku pokoju, w końcu obrócił się i zaczął się rozbierać do spania. Obudził go alarm budzika. Ubrał się i ruszył na korytarz, a następnie podążając za innymi dotarł do jadalni. Pomieszczenie wypełnione było długimi stołami pełnymi jajek, warzyw, chleba i syntetycznego mięsa w postaci kiełbasek i steków. Ludzie wchodząc najwyraźniej zajmowali pierwsze wolne miejsca. Nie był to czas na dyskusje, lecz napełnienie żołądków. Wdzięczny za ciszę wchłonął doskonały i gargantuiczny posiłek, uświadamiając sobie pod koniec jedzenia, że nawet mając za sobą takie śniadanie prawdopodobnie na długo przed porą lunchu, znowu będzie umierał z głodu. Wyglądało, jakby przez noc coś się zmieniło. Poranek był roboczy, nie miał już wcześniejszego odczucia, że wszyscy traktują go z rezerwą. Nikt nie zwracał na niego szczególnej uwagi, ale z drugiej strony nikt go też nie unikał. Kiedy wychodził z jadalni, podszedł do niego John Heikkila. – Chodź ze mną – powiedział. Poprowadził Hala przez tłum ludzi kierujących się w stronę dalszego końca noclegowni. Doszli do pomieszczenia wypełnionego stojakami, z których zwieszały się grube, ciężkie kombinezony z butami, rękawicami i hełmami. Hełmy wyposażone były w szerokie poziome wizjery. John zaprowadził go na koniec jednego ze stojaków, zerknął na niego, wybrał jeden z wiszących kombinezonów i rzucił w jego stronę. – Od tej chwili jest twój – powiedział. – Przyjdź do mnie, kiedy zejdziemy ze zmiany, to pokażę ci, jak sprawdzać czy nie ma przecieków. Musisz to robić po każdej zmianie. A teraz załóż go i ruszaj razem z resztą zespołu. Hal posłuchał. Mając na sobie kombinezon nie było łatwo rozpoznać ludzi, których znał, pośród identycznie ubranych postaci wypełniających pokój. Jednak
szeroka, niska postać Johna była nie do pomylenia. Hal ruszył za nim, w efekcie brnąc w masie ciał przez tunel, w którym odbijał się echem stuk butów na grubych podeszwach, aż doszli do miejsca, którego ściany stanowiły tylko nagie skały. Na środku znajdował się wylot lekko pochyłego szybu otoczonego maszynerią. Podczas gdy Hal przyglądał mu się z zaciekawieniem, z wnętrza wydobył się obłok czegoś, co wyglądało jak biały dym; sekundę później na powierzchnię wyłoniła się klatka windy, wysuwając się aż jej podłoga zrównała się z poziomem pomieszczenia. – Wszyscy do środka! – krzyknął John głosem brzmiącym metalicznie przez słuchawki hełmu. Niezgrabnie wcisnęli się do klatki. Było tam miejsce dla wszystkich, ale musieli się do siebie mocno przyciskać. W ciasnym zamknięciu kombinezonu Hal mógł słyszeć głośne brzmienie własnego oddechu; tak jakby dyszał, tyle że nie miał powodu by to robić. – Ty, Thornhill, trzymaj się z dala od ściany szoli! Znów był to głos Johna, grzmiący echem. Hal posłusznie nacisnął na mur ciał by wepchnąć się głębiej do środka i dalej od metalowych prętów oddzielających go od nierówno wyciętych ścian szybu. – W porządku. Wszyscy w dół! – zawołał John. Klatka zaczęła gwałtownie opadać. Hal, który poczuł się niemal jakby leciał, mocniej nacisnął na pozostałych. Już zaczynał pocić się wewnątrz kombinezonu; jednak nieoczekiwanie odczuwał też rodzaj satysfakcji. Zrzucano go z dużą prędkością w głąb kamiennej skorupy Coby. Nie było już żadnego wyboru co do tego, co ma robić. Poświęcił się. W praktyce już był górnikiem, jednym z tych, którzy go otaczali. Ich praca jest tą, którą będzie wykonywał. Mógł sobie wyobrazić jak z czasem stanie się jego drugą naturą; nawet w tej chwili zaczynał czuć początki zażyłości. Osiągnął wreszcie cel, ku któremu zdążał uciekając przed Ahrensem i Dahno; oraz przed tym, co zdarzyło się na tarasie. Ukrył się przed Innymi i przejął kontrolę nad swoim życiem. Nie kto inny, tylko on sam doprowadził się do tego miejsca. Od tej chwili tylko on będzie sobą kierował. Będzie sam, odizolowany od tych, którzy go otaczają, co było smutną myślą. Jednak równocześnie jego życie i przyszłość będą leżeć tylko w jego rękach. Od tej chwili nie było powrotu. W taki czy inny sposób przeżyje – i dorośnie – aby powrócić i odpłacić Bleysowi i Innym. Uświadomienie sobie tego było przykre, ale i atrakcyjne zarazem. Czuł niemal triumf. Ukryty cel, który czasem czuł w sobie, głęboko w umyśle, zdawał się być zadowolony.
Rozdział 8 Szola szybko opadała między bliskimi, z grubsza tylko ociosanymi kamiennymi ścianami. Jej wewnętrzne światła ujawniały brązową barwę skał, z rzadka rozjaśnianą błyskiem bieli złotonośnego kwarcu. Według informacji wyczytanych przez Hala w dokumentach przydziału, w kopalni Yow Dee wydobywano głównie złoto i czasem srebro. Usiłował przyglądać się, czy mijane żyły kwarcu rzeczywiście w sposób widoczny naznaczone były złotem, jednak kabina poruszała się zbyt szybko. Spostrzegł, że stoi przy kratach klatki, a przypominając sobie rozkaz Johna Heikkili trzymania się od nich z daleka, odsunął się z poczuciem winy. Poczuł ostre uderzenie w środek kręgosłupa. – Wydaje ci się, że na kim stoisz, werbolu? Obrócił się niezgrabnie w stroju ochronnym i stanął twarzą w twarz z osłoniętym hełmem szczupłym mężczyzną z dużym nosem, mającym niewiele ponad dwadzieścia lat, odrobinę niższym od Hala, z czarnymi włosami i grymasem złości na twarzy. – Przepraszam – powiedział. – Ja tylko... – Przeprosiny nic nie dadzą. Trzymaj się z daleka od mojej stopy. Hal nie nadepnął na żadną stopę. Lata ćwiczeń nauczyły go być świadomym równowagi swego ciała i rodzaju podłoża, na którym się opierał. Gdyby poczuł stopę pod swoją nogą, instynktownie przesunąłby swój ciężar, zanim oparłby się o nią całą masą. Zaskoczony wpatrywał się w twarz tamtego; jednak powstrzymał się przed zaprotestowaniem. – Będę – powiedział. Tamten wymamrotał coś, co zginęło w drodze przez głośniczki jego kombinezonu i mikrofon Hala. Cofnął się kilka cali w stronę krat i odwrócił. Podłoga szoli zaczęła napierać na stopy, na skutek hamowania klatki. Wreszcie stanęła, a kraty rozsunęły się, umożliwiając wyjście. Podążając za innymi, jako znajdujący się najdalej od wejścia wyszedł z klatki ostatni i z półmroku trafił do dużej, jasno oświetlonej, wysokiej komory, która zdawała się pełnić funkcję terminala dla kilku pociągów, z których każdy skierowany był w stronę wejścia do innego tunelu. Tłum wypełniający windę rozdzielał się teraz na mniejsze grupki, każda kierująca się w stronę innego pociągu, przy akompaniamencie rozmów, których, jak sobie uświadomił, nie był uczestnikiem. Niektóre z pojazdów były już wypełnione górnikami, którzy musieli dotrzeć tu wcześniejszymi kursami szoli. Hal z ulgą zauważył, że czarnowłosy typ narzekający na rzekome przydepnięcie stopy w szoli, skierował się w stronę częściowo wypełnionego pociągu, przy którym czekał Will Nanne.
Uświadomił sobie nagle, że został sam przy szoli. Rozejrzał się w poszukiwaniu Johna Heikkili i znalazł go w końcu, kierującego się razem z grupą górników do składu sześciu wagoników. Hal pośpiesznie ruszył, by ich dogonić. Zanim mu się to udało, pozostali zaczęli już wsiadać do pojazdów, które wyglądały jak metalowe, rozszerzające się ku górze skrzynki na podstawach z kołami posiadającymi miękkie opony. Wszystko pomalowano na zielono. Hal był ostatnim wchodzącym do wagonika z grupy dwunastu osób, jakie najwyraźniej składały się na zespół Heikkili, za wyjątkiem samego brygadzisty, który stał przy pierwszym pojeździe i marszczył się na wsiadających. – Ruszaj się, Tad! – zawołał. – Czas pracy się liczy. Hal wspiął się do wnętrza przedostatniego z wagoników, który miał dla siebie, jako że pozostali górnicy wypełnili pierwsze cztery, zostawiając jedynie miejsce dla Johna w pierwszym. Ten zaś, widząc że Hal usiadł, wspiął się do wnętrza pojazdu i przy akompaniamencie zgrzytów i metalicznych stuków, skład wagoników ruszył bez żadnego widocznego dla Hala polecenia. Wtoczyli się do jednego z otworów w ścianach, który okazał się początkiem tunelu. W jego wnętrzu dźwięki nabrały mocy, odbijając się echem od znacznie bliższych ścian. Podłoga pod stopami Hala zaczęła podskakiwać, najwyraźniej dno tunelu nie było tak gładkie, jak w komorze terminala za nimi, a wagoniki nie posiadały resorów. Hal, który bezmyślnie siadł na podłodze wagonika, czym prędzej zmienił pozycję naśladując górników w wagonikach z przodu, którzy kucali z kolanami pod brodami. Choć pozycja była mniej zbalansowana, jednak zdecydowanie wygodniejsza. Odkrył też, że opłacało się rozsunąć ramiona, by zablokować pozycję o ścianki. Sama jazda okazała się zaś fascynująca. Po wjechaniu głębiej w tunel skład zaczął nabierać szybkości. Z grzmotem, który odbijał się echem od skał, pędzili pomiędzy kamiennymi ścianami odległymi nie więcej niż o dwa metry, oświetlonymi co jakieś dziesięć metrów przez lampy przymocowane do nagich skał sufitu, kolejne dwa metry w górę. Jeszcze raz Hal przyjrzał się ścianom, by sprawdzić, czy dostrzeże widoczne żyły złota w kwarcowym podłożu. Jednak tutaj nie był w stanie zaobserwować nawet żadnych smug. Wysilał oczy przez osłonę hełmu – kiedy zdał sobie nagle sprawę, że wszyscy w wagonikach przed nim mieli hełmy odrzucone na plecy. Zawahał się, wspominając ostrzeżenie Toniny dotyczące zdejmowania hełmu, ale potem przypomniał sobie, że mówiła o nie wystawianiu się na trujące gazy powstające, gdy inni używali palników. Tu, w tunelu, powinno być bezpieczne, skoro wszyscy pozostali pozdejmowali swoje. Zwolnił zaczepy i odchylił osłonę głowy,
swobodnie przyglądając się mijanym skałom. Ta jednak dalej wyglądała tak samo jak przez wizjer kombinezonu. W otaczającym go granicie nie było śladu po kwarcu. Zdjęcie hełmu przyniosło dużą ulgę. Powietrze smagające mu twarz wraz z ruchem wagonika, było zimne i wilgotne, z delikatnym kwaśnym zapachem. Zaczynał mieć pojęcie o tym, jak może wyglądać praca w kombinezonie i hełmie, skoro tak czuł się po zaledwie kilkunastu minutach, bez fizycznego wysiłku. Ale było w tym coś niesamowitego, jakaś magia – przebywanie w taki sposób pod ziemią, tocząc się przez tunele z prędkością grożącą rozmazaniem po ścianach na zakrętach. Pomyślał o historii Peer Gynta w jaskini Króla Gór, z długiego poematu Henryka Ibsena. W pamięci zadźwięczała mu muzyka napisana do tej sceny przez Edwarda Griega, brzmiąc ponad szumem opon na kamieniach oraz metalicznym dzwonieniem i stukaniem połączonych wagoników gnających przez tunel. Silniki pociągu wyłączyły się gwałtownie po wjechaniu do węższego tunelu. Wagoniki potoczyły się jeszcze trochę zwalniając, po czym dotarły do nieco szerszej komory, gdzie z poziomu korytarza wznosiła się rampa, na wysokość około metra, jak stopień gigantycznych schodów. Wagoniki wtoczyły się na rampę, potem kilka stóp prosto, jeszcze na następną rampę i tak dalej, wspinając się lub zjeżdżając z kolejnych stopni rozdzielonych niewielkimi płaskimi odcinkami, aż zatrzymały się tak gwałtownie, że Hal został rzucony na przednią ściankę swojego wagonika. Przed nimi pojawiła się lita ściana z granitu; jednak ponieważ wszyscy naraz zaczęli wysiadać z wagoników, Hal nie mógł przyjrzeć się jej dokładniej. Wysiadł ze swojego pojazdu i podszedł do przodu odkrywając tam, że pierwszy z wagoników zatrzymał się niemal dotykając kołami metrowego spiętrzenia skał. Był to kolejny z gigantycznych schodów, jednak tym razem nie prowadziła na niego żadna rampa, a jego szerokość ledwie pozwalała pomieścić człowieka. Dalej przechodził w kamienną ścianę poznaczoną wypalonymi pionowo i poziomo bliznami, jakby ktoś podjął nieudolną próbę wyrysowania szachownicy. Przed stopniem, w niechlujnej stercie, leżały najróżniejsze narzędzia, które podnosili teraz członkowie zespołu. Hal przyglądał się im z zaciekawieniem. Większość ze stosu stanowiły krótkie i masywne urządzenia podobne do pistoletów z krótką i szeroką lufą, w których Hal domyślił się laserowych palników wspomnianych przez Toninę Wayle. Obok leżały urządzenia podobne do protez, które mocowało się na lewą rękawicę, przedłużające palce w cztery długie, metalowe kolce zakrzywione do wewnątrz, tak że ich czubki niemal się stykały. Nie rozumiał ich zastosowania. Potem jednak zobaczył, że kolce zginały się i prostowały niezależnie od ruchów palców w rękawicy. W niektórych przypadkach ich ostre jak igły końce rozjarzały się czerwienią, bielały, po czym ponownie matowiały do czerni. Każdy z górników po założeniu sprawdzał je kilkakrotnie,
potem wspinali się na stopień i stawali twarzą do ściany. Reszta zespołu, poza szóstką na występie i Johnem Heikkilą minęła Hala i usiadła jakieś dziesięć metrów dalej z odrzuconymi hełmami. John, stojąc w pierwszym wagoniku zaraz pod występem rozejrzał się i dostrzegł Hala. – Dobra, werbus! – zawołał. – Tutaj! Hal z zaciekawieniem podszedł do niego. – Załóż hełm. I nie zdejmuj go. Wbrew sobie Hal rzucił spojrzenie w tył, na pozostałych sześciu członków zespołu, którzy nieco dalej siedzieli i rozmawiali opierając się o ściany tunelu. Założył hełm a przez głośniczki osłony dobiegł go nieco zniekształcony głos Johna. – Nic o tym nie wiesz, prawda, Thornhill? – Nie. – W porządku. Twoje zadanie polega na sprzątaniu podczas pracy tych z palnikami. – John sięgnął do hełmu i zamknął go na głowie. Sześciu mężczyzn na występie zamknęło swoje już jakiś czas temu. Stali patrząc w dół na Johna, najwyraźniej czekając na sygnał. – Normalnie byłbym tam na górze z pierwszą zmianą wypalaczy. Ale zostanę tu na dole do czasu, aż załapiesz o co chodzi. Będą teraz wycinać bloki i zrzucać je na dół do chwili, kiedy występ zrobi się zbyt głęboki, by mogli je spychać za krawędź. Kiedy do tego dojdzie, wytniemy rampę i będziesz pracował zaraz za wypalaczami. Ale na razie bloki będą spadać z góry i musisz uważać na nogi. Rozumiesz? – przerwał. Hal skinął głową. – Tak – powiedział. – W porządku. Drugą rzeczą, na którą musisz uważać, to temperatura spadających bloków. Nie próbuj ich ruszać inaczej niż szczypcami. To są szczypce... Podniósł parę kolczastych urządzeń. – Wysuń ręce. Hal posłuchał, a John założył po jednym na każdą rękawicę. Odkrył, że szczypce mają na końcach zagłębienia w kształcie dłoni, do których pasowały rękawice, przy czym kciuk, palec wskazujący i środkowy miały własne wgłębienia, a mały palec i serdeczny pracowały razem – w sumie cztery wgłębienia. Eksperymentalnie rozprostował prawą dłoń, a czteropalce, przypominające szpony kolce rozsunęły się, a potem zwarły w odpowiedzi. – Mechaniczna dłoń – skomentował. – Nie, to szczypce – odparł John. – Używaj ich do podnoszenia bloków. Patrz na mnie. Dobra, wypalacze, zaczynamy. Mówiąc to założył na swoje rękawice kolejną parę szczypiec. Ledwie zdążył to uczynić, kiedy na występie rozległo się syczenie i strzelanie palników tnących skałę.
Chwilę później jeden z ludzi z palnikami kopnął na dół kawałek granitu o rozmiarach grapefruita, który prawie spadł na stopę Hala. John z łatwością podniósł go chwytając czubkami szczypiec. Przytrzymał go przed Halem. – Nie dotykaj go – powiedział. – Po prostu mu się przyjrzyj. Widzisz w nim żyłę? Hal spojrzał. Dostrzegł przebijającą się przez granit linię kwarcu. – Czy w tym jest złoto? – zapytał zafascynowany. – Masz cholerną rację. I prawdopodobnie trochę srebra, ale nie zobaczysz jego śladów. Patrz, widzisz kolor kwarcu, tutaj? Hal wysilił wzrok wpatrując się w kwarc, niepewny czego powinien szukać. – Wydaje mi się, że tak – powiedział. John rzucił bryłę do pierwszego wózka. – Nauczysz się – powiedział. Podczas gdy rozmawiali, u ich stóp wylądowało kilka kolejnych kawałków skały. John wybrał je po kolei pokazując Halowi i wrzucił do wózka. Kolejny jednak ponownie wyciągnął w stronę Hala, aby ten mógł go uważnie obejrzeć. – Widzisz? Nie ma żył. Takie wyrzucasz. Ruchem szczypiec rzucił ostatni kawałek za siebie, pod ścianę tunelu. – Na tym polega sortowanie – powiedział kontynuując pracę w stałym tempie, jako że kawałki skał spadały teraz jak gorący deszcz. – Nauczenie się tego zajmie ci trochę, ale złapiesz to. Zespół dostaje pieniądze tylko za dobrą rudę. Każdy kawałek pustej skały zajmuje tylko miejsce i zmniejsza dzienne wydobycie. Ale nie przejmuj się tym na początku. Po prostu rób to najlepiej jak potrafisz. Jednak im szybciej się nauczysz, tym lepiej będzie się wiodło zespołowi i tym bardziej będziemy cię lubić. Spróbuj teraz z częścią tych bloków. Hal spróbował. Nauka obsługi szczypiec nie wymagała jakichś szczególnych zdolności, jednak nauczenie się dobrego chwytania skał bez wyczucia nacisku nie było już takie proste, zwłaszcza że czujniki kierujące ruchem prętów były tak wrażliwe, że z początku przesadzał z ruchami. Ale już po kwadransie był w stanie całkiem sprawnie podnosić kawałki skał i rzucać je do wózków. Sortowanie było jednak inną sprawą. Ilekroć zatrzymał się, żeby przyjrzeć się jakiemuś kawałkowi z bliska, John poganiał go, by nie przerywał pracy. W czasie gdy się uczył, John mu pomagał. Jednak Hal nabierał wprawy i coraz lepiej radził sobie z podnoszeniem bloków, choć był świadom, że odrzuca tylko jeden blok na dziesięć, podczas gdy John raczej jeden na pięć. Mimo wszystko brygadzista wydawał się być zadowolony z manualnych zdolności Hala i stopniowo pozwalał mu przejmować coraz większą część pracy, aż w końcu stał tylko i przyglądał się. – W porządku – powiedział wreszcie. – Rób tak dalej. Ale zrób sobie chwilę
przerwy, zmienimy ekipy. Odwrócił się i zawołał grupę na stopniu. – Zmiana! Palniki zasyczały i trzasnęły cichnąc. Ludzie na stopniu zeszli z niego, a ci, którzy dotąd siedzieli dalej w tunelu podeszli, zakładając hełmy, przejmując palniki od pierwszej grupy i zajmując ich miejsca na występie. Tym razem John był z nimi, zatrzymał się na chwilę, zerkając przez ramię w dół, na Hala. – Trzymaj hełm założony, do czasu aż powiem, że możesz go zdjąć – powiedział. – Słyszysz mnie? – Tak. – W porządku! – John odwrócił się twarzą do ściany razem z resztą ekipy. – Zaczynamy! Tak więc zaczęła się zmiana. Z początku Hal spocił się na samą myśl o konieczności poradzenia sobie ze strumieniem brył bez pomocy Johna. Jednak jeśli było cokolwiek, w czym życie obdarzyło go doświadczeniem, to był to proces uczenia się nowych rzeczy. Szybko nabrał wprawy w chwytaniu brył szczypcami tak, by nie wyślizgiwały się z uchwytu, kiedy próbował podnieść je do wagoników. Po niedługim czasie nawet stosunek odrzuconych bloków do tych trafiających do wagoników zdawał się poprawiać. W miarę pracy, nawet ludzie z palnikami nabrali szybkości. Hal musiał cały czas walczyć, by spadające kamienie nie gromadziły się w stos. Udało mu się to przez zwiększenie szybkości. Jednak w miarę jak to robił, zaczęło w nim narastać zmęczenie wywołane pracą mięśni, nieprzyzwyczajonych do takiej pracy. Na szczęście, mógł zatrzymać się i złapać oddech co piętnaście minut, podczas zmiany grupy na przodku. Jednak nawet z tymi przerwami, po upływie połowy był zmęczony i zaczął zwalniać. Przerwa na lunch nadeszła w sam raz, by uratować go od zostania daleko za palnikami, a jedzenie i odpoczynek odnowiły jego siły. Rozpoczął drugą połowę zmiany nadążając niemal z łatwością, jednak przypływ sił okazał się być tymczasowy. Męczył się teraz szybciej niż rano. W głębokie zakłopotanie wprawił go fakt, że bryły wyprzedziły go na tyle, że nawet pracując w czasie przerw, nie był w stanie odrobić zaległości wobec palników. Pocąc się i walcząc o powietrze wewnątrz kombinezonu spoglądał z tęsknotą na górników przy ścianie, którzy czasami odrzucali hełmy na plecy łapiąc świeże powietrze. Setki razy kusiło go, by unieść swój choć na sekundę, jednak dyscyplina wyuczona od najmłodszych lat, zwalczyła tę pokusę. W każdym razie dosłownie zataczał się na nogach, kiedy poczuł w końcu na ramieniu dłoń i obrócił się, stając naprzeciw Johna.
Rozdział 9 – Idź, zrób sobie przerwę – powiedział John. Odepchnął Hala lekko od kamieni, które ten przerzucał i sam się nimi zajął. Na miękkich nogach Hal poszedł do tyłu tunelu i opadł na podłoże, opierając się plecami o ścianę. Podniósł hełm i oddychał głębiej, niż kiedykolwiek w życiu. Pomyślał, że John po prostu przejmuje jego pracę. Jednak zauważył, że nie tylko John ale i wszyscy pozostali pracujący z palnikami poodrzucali hełmy i schodzili z występu, który był już właściwie zbyt głęboki na tę nazwę. Dołączyła do nich grupa odpoczywająca dotąd pod ścianą i cały zespół zaczął wycinać rampę w stopniu. Prawie skończyli to zadanie, kiedy nadjechał skład pięciu pustych wagoników, wioząc tylko jednego pasażera: potężnego mężczyznę o pająkowatej budowie. Dzięki odrzuconemu na plecy hełmowi można było zauważyć orientalne rysy twarzy. Na rękawicach miał założone szczypce zwieńczające długie ręce sterczące z potężnych ramion. Skład zatrzymał się zaraz za ostatnim wagonikiem, którym tu przyjechali i mężczyzna wyskoczył z zajmowanego przez siebie pojazdu. John podszedł do niego i zaczął rozmawiać. Hal był zbyt daleko, by usłyszeć słowa, widział tylko, jak starszy mężczyzna, którego twarz obserwował z boku, słuchał potakując czasem głową i zaciskając szczypce, jakby zniecierpliwiony nie mógł się doczekać końca rozmowy. John skończył wreszcie i odwrócił się. Staruszek zrobił krok w stronę sterty odrzuconych przez Hala pod ścianę kamieni i zaatakował je swoimi szczypcami. Atak był właściwym słowem. Hal myślał, że John jest szybki i doświadczony w użyciu szczypiec, ale staruszek był niewiarygodny. Stał twarzą do ściany i używając obu zestawów kleszczy rzucał skały za siebie nie oglądając się. Nie dość, że wszystkie lądowały w wagoniku, to kiedy ten się zapełnił, mężczyzna nie oglądając się zmienił miejsce i zaczął napełniać następny. Hal przyglądał mu się zafascynowany. – Dobra, Tad. Ruszamy. Hal obrócił się i zobaczył Johna stojącego obok siebie, więc podniósł się szybko na nogi, gotów wracać do pracy. Jednak uświadomił sobie, że choć wycinanie rampy było zakończone, ludzie z palnikami nie powrócili na stopień kontynuować pracę. Zamiast tego wszyscy wspinali się do wagoników, siadając na wierzchu rudy. – Już skończyliśmy? – zapytał Hal, niezdolny do uwierzenia w ten fakt. – Skończyliśmy. Wsiadaj do wagonika. Hal, zajęty pracą i całkiem na niej skupiony nie zauważył, że wszystkie wagoniki ich składu były już wypełnione rudą. Jeszcze raz rzucił okiem na staruszka i spostrzegł, że tamten w ciągu kilkunastu minut zdołał zebrać niemal wszystkie kawałki odrzucone przez Hala w ciągu całej zmiany.
– Co on robi? – zapytał zdziwiony, kierując się w stronę ostatniego z wagoników składu. – Zbiera resztki – odpowiedział John. – Sprząta. Weźmie skały na ostatnie sortowanie, na wypadek gdybyśmy opuścili coś wartościowego i zawiezie w stronę szybu, do późniejszego wywiezienia na powierzchnię. No już, wsiadaj. – Nie mogę uwierzyć, że to już koniec zmiany – powiedział Hal, wspinając się na ostatni wagonik. – Skończyła się – zapewnił go John. Wspiął się na czołowy wagonik. Hal nie widział, w jaki sposób John sterował, ale jak tylko ten wsiadł do wagonika, cały skład ruszył z miejsca cofając się i skręcając kilka razy, by w końcu dokonać ciasnego skrętu i zawrócić w tunelu. Z szumem i stukotem mknęli przez tunele. Usadowiony na rudzie do połowy wypełniającej wagonik, Hal pozwolił sobie na luksus świadomości, że zakończył pracę na ten dzień. Czuł się zużyty, ale i zadowolony. Właściwie teraz, kiedy praca była skończona i mógł odpocząć, czuł w ciele na wpół przyjemne ciepło wyczerpania. Malachi Nasuno wyjaśnił mu kiedyś, że nie należało oczekiwać, by jego niedojrzałe mięśnie były w stanie wykonać pracę, którą przy takiej samej masie będą mogły wykonać, kiedy już przestanie rosnąć. Z drugiej strony, dzięki temu szybkość, z jaką będzie odzyskiwał siły po intensywnym wysiłku fizycznym, będzie odpowiednio większa niż u podobnej, starszej osoby. I im dana osoba będzie starsza, tym większa będzie jego przewaga. Faktycznie, jadąc chybotliwym wagonikiem czuł, jak odradzają się w nim siły, a to, razem z satysfakcją z przejścia przez zmianę bez kłopotów, pozwoliło mu się czuć bezpieczniej i spokojniej niż kiedykolwiek od czasu, gdy opuścił swój dom na Ziemi. Wydawało mu się, że istnieje teraz jakaś więź jednocząca go z pozostałymi górnikami wracającymi do szoli. Był z nimi niespodziewanie blisko. Ciemne barwy i otaczające ich ściany tunelu czyniły z nich jedną rodzinę. Po raz pierwszy od opuszczenia Ziemi, miał poczucie akceptacji i przynależności. Wciąż był pogrążony w myślach, kiedy dojechali do sali stanowiącej terminal i wejście do szoli. Inne składy, również wyładowane rudą, były już na miejscu, albo właśnie nadjeżdżały z tuneli. Zatrzymali się i wszyscy ze składu Hala wysiedli, więc poszedł za ich przykładem. Tylko John został na miejscu, a kiedy pozostali wysiedli, poprowadził wagoniki w tunel otwierający się za szolą. – Co teraz robimy? – Hal zapytał jednego z członków zespołu, ponieważ nie ruszali w stronę szoli, która stała otwarta na dnie. – Czekamy na Johna – odpowiedział zapytany, niski i szczupły
dwudziestokilkuletni mężczyzna z czarnymi, pirackimi wąsami, których końce zwieszały się wokół kącików ust. Hal skinął głową. Stał, czekając razem z resztą, a po trzech lub czterech minutach John wyszedł z tunelu, do którego wprowadził wcześniej wagoniki i dołączył do nich. – Pół tony ponad limit – powiedział, machając paskiem wydruku, zanim schował go do kieszeni na piersi kombinezonu. Od członków zespołu dobiegł pomruk satysfakcji. – Hej, i to z nowym werbusem! Nieźle! – Górnik, z którym rozmawiał Hal, klepnął go przyjacielsko w ramię – a raczej próbował, bo Hal automatycznie odsunął się od pięści, tak, że kostki rękawicy ledwie dotknęły jego ramienia. Tamten jednak zdawał się tego nie zauważyć. – Jedźmy! – powiedział John i poprowadził ich w stronę szoli, która była już na wpół wypełniona mężczyznami z innych grup, gotowych na wyjazd. – Uważaj! – krzyknął ktoś niemal do ucha Hala, kiedy wchodził do środka. – Uważajcie na nogi. Mamy nowego werbusa z dużymi stopami i brakiem manier! Hal obrócił się i w odległości zaledwie kilku cali spostrzegł twarz szczupłego górnika z dużym nosem, który zaczepił Hala w drodze na dół. – Co się z tobą dzieje, Neif? – zapytał górnik z czarnymi wąsami z grupy Hala. – To jego pierwszy dzień. – Nie mówię do ciebie, Davies. – Górnik nazwany Neifem zerknął na członka zespołu Hala. – Niech mówi sam za siebie, jeśli myśli, że należy do kopalni. Szola zamknęła się i z szarpnięciem ruszyła w górę. – Nie dotknąłem twojej stopy – powiedział Hal do Neifa. Neif przysunął bliżej twarz. – Jestem kłamcą, tak? – Co się tu dzieje? – głos Johna Heikkili dobiegł ich przez masę upchanych ciał. Hal odwrócił się od Neifa i nic nie powiedział. Szola wznosiła się. Kiedy dotarli na górę i otwarły się drzwi, Hal szybko wyszedł i zszedł z drogi ludziom wychodzącym za nim. Pomimo ciasnego upakowania w drodze na górę, część uczucia ciepła i związku z pozostałymi członkami grupy, które czuł podczas jazdy wagonikiem z rudą, opuściło go teraz. – Tędy – usłyszał głos John koło ucha. – Zdejmiemy kombinezony i pokażę ci, jak sprawdzić czy jest szczelny. Hal poszedł za nim z powrotem do pomieszczenia, gdzie otrzymał swój kombinezon. Tam, pod kierunkiem Johna zdjął go i przyglądał się, jak ten podłącza do kombinezonu niewielki wąż wystający ze ściany pod manometrem. John zamknął zapięcia, przykręcił wąż do zaworu w okolicy pasa i odkręcił kranik. Kombinezon
nadął się. – Dobrze – powiedział John po sekundzie, spuszczając z niego powietrze – żadnych przecieków. Nigdy nie zapomnij zrobić tego po każdej zmianie. Nie będziesz miał drugiej szansy. Pierwszy raz, kiedy wciągniesz gazy pod ziemią, będzie ostatnim. – Zapamiętam – potwierdził Hal. – Co teraz... – Kolacja za czterdzieści minut – odpowiedział John nie czekając na koniec pytania. – Może wyjdziesz na zewnątrz? Och, ktoś cię szuka. Tym kimś była Tonina. John oddalił się, a jego miejsce zajęła Tonina, oglądając Hala z góry na dół. – W jaki sposób wróciłaś przed nami? – zapytał Hal. – Nie widziałem cię nawet rano w szoli. – Zmiany zjeżdżają z przesunięciem, żeby zgarniacze resztek mogli wykonywać regularne rundy na sprzątanie. Beson i reszta z nas zjechała na dół przed wami, więc wróciliśmy też wcześniej. – Ach. – Dziewczyna ruszyła, a on automatycznie podążył za nią. – Gdzie idziemy? – Na zewnątrz. Chcę ci się przyjrzeć w górnym oświetleniu. Wyszli przez drzwi na otwartą przestrzeń z jej zapyloną, równą powierzchnią jasno oświetloną lampami umieszczonymi wysoko pod sufitem jaskini. Wokół kręciła się, jak wydawało się Halowi, większość górników, którzy w tej chwili nie pracowali, rozmawiając w grupach i najwyraźniej czekając na kolację. – Teraz stój – powiedziała Tonina, kiedy już byli na terenie oświetlonym górnym światłem o jasności porównywalnej do blasku słońca w południe na Ziemi. Przyjrzała mu się przez zmrużone oczy. – Wyglądasz dobrze. W porządku! Słyszałam, że dobrze sobie poradziłeś na dole. – Naprawdę? Wciąż zostawałem z tyłu, nie nadążając. Zmiana skończyła się w samą porę, bo inaczej John musiałby mi pomóc. – Mimo wszystko, to dobrze – powiedziała Tonina. – Pracowałeś cały czas przez swoją pierwszą zmianę. Niemal nikt w kopalni nie jest w stanie tego zrobić. I nie ma znaczenia w jakiej są formie, kiedy tu docierają. Pracując ze szczypcami używasz innych mięśni i na początku wszyscy się załamują. – Hej, werbus z wielkimi stopami! – zawołał głos, który Hal nauczył się już rozpoznawać. Odwrócił się i zobaczył Neifa zdążającego w ich stronę. Pozbawiony kombinezonu, starszy od Hala mężczyzna wywierał mniejsze wrażenie. Był o dobre pół głowy niższy od Hala i wyglądał na szczupłego, ale szkolenie powiedziało Halowi, że musi być przynajmniej o dwadzieścia procent cięższy. W trójkątnym
dekolcie koszulki widać było ciemną opaleniznę, osiągalną tutaj jedynie za pomocą specjalnych lamp do naświetleń. Miał szerokie, kwadratowe ramiona, wąską talię i bardzo ciemne oczy. – Chcę z tobą zamienić jeszcze kilka słów – powiedział. – Odczep się od niego Neif – powiedziała Tonina. – Jest tu całkiem świeży. Nie zwracaj na niego uwagi, Tad. – Trzymaj się od tego z daleka, Tonina – powiedział Nef. – Do ciebie mówię, werbolu. Nie lubię, jak mi się depcze po nogach i nie lubię, jak się mnie nazywa kłamcą. W Halu zebrało paskudne uczucie. Inni górnicy, przyciągnięci podniesionymi głosami, zaczęli zbierać się wokół nich. – Nie mów mi, co mam robić, Neif! – Tonina wepchnęła się między nich twarzą w stronę Neifa. – Powinienieś być dostatecznie mądry, by nie wyżywać się na kimś nowym. Gdzie jest John? John! Johnie Heikkila, ten drań próbuje być groźny, wyżywając się na twoim werbusie! Miała donośny głos. – O co chodzi? – zapytał John chwilę później przeciskając się przez otaczający ich tłum. – Masz jakiś problem, Neif? – Nie twój interes – odpowiedział zapytany. – Ten twój werbol deptał mi dzisiaj po stopie całą drogę na dół, a kiedy mu powiedziałem, żeby tego nie robił, nazwał mnie kłamcą. John spojrzał na Hala. Ten potrząsnął głową. Uczucie mdłości w Halu nasiliło się. Chciał jak najmniej rzucać się w oczy, a z każdą chwilą sprawa z Neifem czyniła go coraz bardziej podejrzanym. Wydawało mu się, że w zbiegowisku biorą udział wszyscy z całej kopalni. – Nie stałem na jego stopie – zaprotestował – ale to nic nie szkodzi... – Mówisz, że nie stałeś na jego nodze. W porządku, wobec tego nie ma problemu – powiedział John. Stał naprzeciw Neifa jak ludzki czołg. Ale twarz Neifa wykrzywiła się. – Nie jesteś moim szefem. Jeśli ten werbol nie potrafi sam o siebie zadbać, to co on tu robi? – Idź wczołgać się do dziury! – ogniście wtrąciła się Tonina. – Słyszałeś, że ma reputację i chcesz sam jej zakosztować, to wszystko. Neif zignorował ją. Patrzył na Johna. – Powiedziałem, nie jesteś moim szefem. – Jasne – powiedział John. Rozejrzał się po zbiegowisku. – Will?
Will stał w pierwszym rzędzie, na lewo od Johna. – I o co chodzi? – Will odezwał się do Johna nie ruszając się z miejsca. – Słyszeliśmy, że to mąciwoda. Wiedziałeś o tym, kiedy go przyjmowałeś. Jeśli nim nie jest, niech sam mówi za siebie. Jeśli ta reputacja jest prawdziwa, może sam zaaranżował tę walkę, żeby się pokazać. – Wszystko w porządku – szybko wtrącił Hal. – John, wszystko w porządku. Nie nadepnąłem na jego stopę, ale jeśli on tak uważa, to przepraszam... – Przepraszam, do diabła! – wykrzyknął Neif. – Myślisz, że możesz nazwać mnie kłamcą i po prostu odejść. Albo stawaj, albo wynoś się z kopalni. – John! – powiedziała Tonina. John wzruszył ramionami i cofnął się. Krąg ludzi dookoła również się cofnął, aż Neif i Hal zostali sami w środku dużej, pustej przestrzeni. Tonina czekała jeszcze chwilę, ale potem i ona się wycofała. Hal stał patrząc na Neifa, czując rozpacz. Światło było bardzo jasne, a otaczające ich powietrze suche. Stojący wokół górnicy wydawali się być odlegli i obcy. We własnych myślach był izolowany, jakby stał wewnątrz stada wilków. Wpatrzył się w twarz Neifa, ale nie znalazł w niej nawet śladu rozsądku. Pozwolę mu, pomyślał nagle do siebie. Pozwolę mu zrobić, co będzie chciał. To jedyne wyjście z tego bałaganu. Jeśli mnie pobije, może zapomną o tej całej sprawie z reputacją... Widział jak Neif zaczyna się do niego zbliżać, opuszczając prawe ramię w miarę zaciskania pięści. Ciało Hala krzyczało, by ruszył się i przyjął jedną z tuzina pozycji obronnych, jakie znał z treningu, ale zablokował je myślą. Ustawił jedynie pięści w sposób, który – miał nadzieję – wyglądał niezgrabnie i amatorsko. Neif podszedł do niego. Będę stał nieruchomo, mówił do siebie Hal. Zmusił się do stania bez ruchu, pomimo podchodzącego przeciwnika... ...był oszołomiony. Coś poszło źle, ale nie potrafił sobie od razu przypomnieć co takiego. Leżał na ziemi i pewien był tylko tego, że został zaatakowany. Dostrzegł nad sobą postać człowieka, podchodzącego bliżej i przenoszącego masę ciała w sposób, który zapowiadał kopnięcie. Jego ciało zareagowało instynktownie, zrywając się, wykonując przewrót w tył i ustawiając go na nogach, twarzą do napastnika. Przypomniał sobie teraz, że ten człowiek ma na imię Neif i że planował pozwolić mu zrobić ze sobą to, na co tamten będzie miał ochotę. Jednak jego umysł wciąż był otumaniony i nie potrafił sobie przypomnieć powodów tej decyzji. Równocześnie Neif ponownie zaczął się zbliżać, po krótkiej, pełnej zdumienia przerwie, wywołanej błyskawicznym powstaniem Hala z bezradnej pozycji na ziemi.
Neif ruszył, płynnie wyprowadzając cios w gardło przeciwnika. Roztrzęsiony i słaby, Hal zareagował automatycznie, obracając ciało bokiem, by przepuścić pięść i wykonał jeden krok do przodu i za Neifa po tym, jak ten zachwiał się, wytrącony z równowagi niecelnym ciosem. Stanął za plecami przeciwnika. Nie kierowany świadomą myślą wyprowadził dwa krótkie, mocne uderzenia obiema pięściami w plecy w rejonie nerek. Neif padł na ziemię. Hal zrobił krok do tyłu patrząc na przeciwnika. W jego głowie przejaśniło się i poczuł, jak wraca do niego uczucie mdłości. To nie miało sensu. Nie potrafił zmusić się, żeby po prostu stać i przyjąć karę, którą będzie chciał mu wymierzyć Neif. Po prostu nie potrafił się do tego zmusić. Pierwszy cios, który na chwilę pozbawił go świadomości, obudził w nim prymitywny strach i instynkt przetrwania. Ale tamten mężczyzna leżał teraz na ziemi i nie ruszał się. Może to zakończy sprawę. Zaczął odchodzić... ale Neif poruszył się. Jego ramiona napięły się, uniosły głowę i ciało, podnosząc je do pozycji, w której podpierał się na kolanie, wciąż plecami do Hala. Niepewnie wstał i odwrócił się w jego stronę. Ruszył na Hala. Gdybym mógł go po prostu znokautować, pomyślał Hal... Jednak jego umysł nie był całkiem jasny, a Neif już prawie go dopadł. Podniósł ręce, złapał ramię, które próbowało go uderzyć i obracając się przyklęknął, a Neif przekoziołkował nad jego prawym ramieniem i ciężko wylądował na plecach. Ponownie, przez chwilę leżał nieruchomo, pozbawiony powietrza. Ale jeszcze raz, po kilku sekundach zaczął się ruszać i stanął na nogach. Umysł Hala pracował już normalnie i precyzyjnie, i ponuro stanął przed niemożliwością tego, co planował zrobić. Nie było sposobu, żeby po prostu nieszkodliwie znokautować Neifa. Tego rodzaju rzeczy spotykało się tylko w romantycznych historiach, jakie można było znaleźć w oprawnych w skórę tomach zapełniających bibliotekę Waltera InTeachera – nie w rzeczywistej walce, której uczył go Malachi. Tylko w fikcyjnych opowieściach można było uderzyć kogoś pięścią czy pałką tak sprytnie, by pozbawić go tylko przytomności, nie narażając przy tym na niebezpieczeństwo realnych uszkodzeń. W prawdziwym życiu, to samo uderzenie jedną osobę mogłoby jedynie pozbawić przytomności, a zabić kogoś innego tej samej wagi i wzrostu. Nie, jedyne znane mu ciosy, które położyłyby Neifa na ziemi tak, żeby nie wstał, były ciosami śmiertelnymi. Ktoś z doświadczeniem Malachiego Nasuno mógł zaryzykować użycie któregoś z nich z zastosowaniem odpowiedniej siły, by tylko ogłuszyć przeciwnika, ale Hal nie był ani dostatecznie silny, ani doświadczony, by zaryzykować. Poczuł rozpacz. Neif ponownie zbliżał się do niego z wyrazem szaleństwa
w oczach. Jeszcze raz Hal zszedł z linii jego ataku, złapał go, wytrącił z równowagi i rzucił. I po raz kolejny, po sekundzie, Neif zdołał stanąć na nogi i zaatakować. Hal rzucił nim jeszcze raz, ale historia się powtórzyła. Jego przeciwnik, najwyraźniej dzięki pracy w kopalni, był w doskonałej formie fizycznej i stało się oczywiste, że nie zamierza zrezygnować, aż zostanie zatrzymany. Wewnętrzne mdłości kompletnie opanowały Hala. Przyglądający się tłum zdawał się być daleko stąd. Świat wokół niego sprowadzał się do światła i skały; suchy, zakurzony i pusty, poza niekończącą się potrzebą radzenia sobie z przeciwnikiem, który nie chciał zrezygnować i który zmuszał go do ciągłego wymierzania kary. Proszę, niech zostanie na ziemi!... modlitwa powtarzała się wciąż na nowo w miarę jak Neif ciągle stawał na nogi i ponownie atakował. We własnym umyśle Hal przestał reagować już dawno temu; usiłował otworzyć się i pozwolić Neifowi zrobić ze sobą cokolwiek chciał. Jednak strach wciąż zwyciężał i ignorował jego umysł, odmawiając pozwolenia na to, by tamten się zbliżył. W wyobraźni Hal widział jak Neif leży nieruchomo – zbyt nieruchomo – na ziemi. Zadygotał wewnętrznie w reakcji na ten obraz. To nie mogło trwać dalej. Nagłym, rozpaczliwym zrywem samokontroli Hal zmusił się do stania nieruchomo z opuszczonymi rękoma, a Neif w końcu dopadł go, pchnął i powalił na kamienną podłogę, na której walczyli. Jednak górnik niemal zupełnie opadł już z sił. Tak naprawdę trzymało go jedynie ślepe pragnienie walki tak długo, jak żył. Palce Neifa przesunęły się po policzkach Hala by sięgnąć jego oczu, ale Hal usunął się – i nagle napełniła go nadzieja zrodzona z inspiracji. Leżąc plecami na ziemi, mając drugiego mężczyznę na sobie, przesunął ręce na jego ramiona i pod pretekstem odpychania go, nacisnął kciukami na jego tętnice szyjne. W tej samej chwili palce Neifa odnalazły w końcu jego oczy. Hal rozpaczliwie przechylił głowę na karku tak, by większość nacisku skierować na kości policzkowe. W myślach powoli liczył, w miarę jak Neif próbował wciskać palce w jego gałki oczne... tysiąc... tysiąc jeden... tysiąc dwa... przycisnął swoją twarz najbliżej, jak potrafił do zakurzonych włosów przeciwnika i liczył dalej, utrzymując nacisk na jego tętnice. Kiedy doliczył do tysiąc czterdziestu trzech, palce Neifa zaczęły się rozluźniać, a przy tysiąc sześćdziesiąt całkiem zwiotczały; górnik opadł bezwładnie. Hal wypełzł spod niego i spojrzał w dół. Neif dalej leżał nieruchomo. Hal odwrócił się i zataczając się odeszli od leżącego w bezruchu mężczyzny w stronę ciał oddzielających go od noclegowni. Widział przed sobą Toninę, z niewiadomych przyczyn jej twarz była wyraźna, podczas gdy wszystkie pozostałe
rozmazywały mu się przed oczyma. Powierzchnia, po której szedł, sprawiała wrażenie raczej poduszek, a nie skały i udeptanego pyłu. Przez tłum przeszła fala pomruków. Patrzyli za niego. Z wysiłkiem odwrócił się, by spojrzeć za siebie. Neif podniósł się na łokciu, rozglądając się dookoła. Najwyraźniej znów odzyskał przytomność, ale tak jak Hal stracił orientację po przyjęciu pierwszego ciosu, tak pozbawione tlenu neurony w mózgu Neifa przez chwilę były zagubione i nie był pewien, czemu leży na ziemi. Hal ponownie zawrócił i ociężale ruszył w stronę kręgu twarzy i Toniny. Doszedł do nich, a wtedy pierścień rozerwał się, a tworzący go górnicy ruszyli za niego, otaczając Neifa, pomagając mu wstać i odprowadzając do pokoju. Nieoczekiwanie Tonina znalazła się tuż przy Halu i jedną ręką mocno objęła go wokół talii, kiedy przechylił się i prawie upadł. – Już dobrze – powiedziała. – Już dobrze, już po wszystkim. Zaprowadzę cię do pokoju. Gdzie cię boli? Spojrzał na nią z góry. Nagle uświadomił sobie ból oczu i szczęki, oraz otarć i siniaków z kamiennego podłoża, na którym siłowali się z Neifem. Ale chciał jej powiedzieć, że tak naprawdę nie było mu nic poważnego, po prostu był wyczerpany. Że poza tym pierwszym uderzeniem Neif właściwie nic mu nie zrobił. Jednak mdłości w nim wezbrały, a gardło zacisnęło się powstrzymując wymioty, jakby zaciśnięto na nim jakąś blokadę. Mógł tylko patrzeć na dziewczynę. – Oprzyj się na mnie – powiedziała. Obróciła się i na wpół poprowadziła, na wpół poniosła go w stronę noclegowni. Jej ramię podtrzymujące go w talii było niewiarygodnie silne – fragment jego umysłu zauważył gorzko, że o wiele silniejsze niż jego. Pozwolił się doprowadzić w ciszy do swojego pokoju, gdzie padł na łóżko. Leżąc zaczął silnie dygotać, w sposób zupełnie niekontrolowany. Tonina szczelnie owinęła go kocem i włączyła ogrzewanie na maksimum, ale wciąż się trząsł. Szybko zdjęła z siebie wierzchnie ubranie i wsunęła się razem z nim pod koc. Otoczyła go silnymi, twardymi ramionami i trzymała jego trzęsące się ciało przyciskając go do siebie, ogrzewając ciepłem własnego ciała. Stopniowo dygotanie ustało. Ciepło powoli zaczęło się rozchodzić po jego ciele, dochodząc do kończyn. Leżał rozluźniony. Jeszcze przez chwilę oddychał głęboko i dygotliwie, ale w końcu nawet to minęło. Instynktownie objął Toninę, przyciągając ją do siebie jeszcze bliżej, przesuwając dłońmi po jej ciele. Przez chwilę napięła się i stawiała mu opór. Jednak napięcie opuściło ją i pozwoliła mu przyciągnąć się do siebie.
Obudził się w nocy mając śpiącą Toninę u boku. Bolały go siniaki i wcale nie czuł się dobrze. Śnił o tej ostatniej nocy na Ziemi, i czuł w sobie poczucie celu, którego nie potrafił zobaczyć wyraźnie, ale który pchał go z zimną i twardą determinacją. Ponowne zaśnięcie zajęło mu dużo czasu.
Rozdział 10 Półtora miesiąca później w kopalni nieoczekiwanie pojawił się Sost, dostarczając jakąś przesyłkę i wjeżdżając na plac w chwili, kiedy grupy spożywające obiad z Johnem Heikkilą właśnie kończyły jeść. Hal spacerował swobodnie na zewnątrz jadalni, kiedy zobaczył znajomy kształt pojazdu parkującego przed wejściem do biur i wysiadającą z niego jeszcze bardziej znajomą postać. Ruszył w stronę ciężarówki, jednak zanim tam dotarł, Sost zniknął wewnątrz budynku dźwigając jakąś dużą paczkę, więc został na zewnątrz czekając, aż staruszek wyjdzie stamtąd. – Hej tam – rzucił Sost pojawiając się w wyjściu, tak swobodnie, jakby rozstali się piętnaście minut wcześniej. Zszedł ze schodów i wyciągnął do Hala grubą, kanciastą dłoń. – Jak ci służy kopalnia Yow Dee? – Podoba mi się tutaj – odpowiedział Hal ściskając dłoń. – Chodź do kantyny, pogadamy. – Nie odmówię – odpowiedział Sost. Kantyna była na wpół zapełniona odpoczywającymi po pracy górnikami. Hal rozejrzał się za Toniną albo kimś ze swojego zespołu, ale nikogo nie wypatrzył. – Tutaj – powiedział, wynajdując miejsca przy pustym stole na sześć osób. – Na co masz ochotę? Z powodu przepisów kopalni są tu tylko soki i kawa. – Niech będzie kawa – powiedział Sost zajmując miejsce. Hal zamówił im obu to, co na Coby nazywano kawą – i przyniósł ją do stołu w miedzianych kubkach z ceramicznym pierścieniem na krawędzi. – Nie wiedziałem, że możesz tu przyjechać – odezwał się do Sosta. – Mogę zostać wysłany gdziekolwiek – odpowiedział Sost, popijając ze swojego kubka. – Podoba ci się tutaj, prawda? Właśnie w tej chwili w drzwiach pojawiła się Tonina. – Tonina! – zawołał. Rozejrzała się, zobaczyła go i skierowała się w ich stronę. – Tak, to dobra kopalnia... Tonina, siadaj. Chciałbym, żebyś poznała Sosta. Chcesz się czegoś napić? – Nie w tej chwili – odpowiedziała, siadając z nimi do stołu. Tonina i Sost popatrzyli na siebie. – Słyszałam nazwisko – powiedziała. – Kręcę się tu i tam. Spotkałem chłopaka zaraz za jego Stacją Przejściową. Najgłupszy dwudziestolatek, jakiego kiedykolwiek widziałem. Powiedziałem mu to. Ale rozstaliśmy się w dobrych stosunkach.
– Ach – skomentowała Tonina. Odprężyła się. Hal już wcześniej zauważył, jak łatwo napinała się w trakcie spotkań z nieznanymi ludźmi. Normalnie jednak nie odprężała się tak szybko. – Z każdym dniem mądrzeje. – Nie mów? – powiedział Sost popijając kawę. – To prawda – powiedziała Tonina. – Plasuje się w pierwszej dziesiątce sortowaczy, a jest tu ledwie ponad miesiąc. – Sześć tygodni, – sprecyzował Hal. – Przypominam sobie ciebie teraz – Tonina odezwała się do Sosta. – Przyjeżdżałeś regularnie do starej kopalni Trid. Prawie dwa lata temu. Tam zaczynałam. Pamiętasz Alfa Sumejari, głównego kucharza... Rozmawiali o ludziach, których nazwiska nic Halowi nie mówiły. Ale nie czuł się źle nie biorąc udziału w dyskusji. Siedział wygodnie słuchając, a kiedy kilka minut później przez drzwi wszedł John Heikkila, zawołał brygadzistę, by do nich dołączył. – Dobrze sobie radzi – powiedział John do Sosta, którego najwyraźniej już kiedyś spotkał. – A więc chyba już czas, prawda? – zapytał Sost. – Ja będę sędzią w tej sprawie – odparł John. – Będziesz tu przyjeżdżał regularnie? – Nie według rozkładu, ale będę przez dłuższy czas pracował na tym terenie. Są sprawy, które sprowadzą mnie do kopalni Yow Dee. Sost odsunął od siebie pusty kubek po kawie i wstał. John i Tonina także wstawali, więc Hal również się podniósł. Opadło go nagle uczucie, że wokół niego działo się coś, czego nie rozumiał. – Już odjeżdżasz? – zapytał Sosta. – Myślałem, że zostaniesz przynajmniej parę godzin... – Muszę się trzymać rozkładu – powiedział tamten. Skinął Johnowi i Toninie. – Spotkamy się kiedyś w Porcie. Wyszedł przez drzwi. John i Tonina kierowali się już w różnych kierunkach, do swoich pokoi. Hal popatrzył na nich przez sekundę, potem ruszył za Sostem na zewnątrz. – Ale kiedy znowu cię zobaczę? – zapytał go, kiedy tamten wspinał się do ciężarówki. – W każdej chwili. Nie za długo. Uruchomił wirniki pod ciężarówką, obrócił ją wzdłuż osi i wyjechał z placu. Hal patrzył za nim jeszcze kilka chwil, po czym odwrócił się i wrócił do kantyny. Chciał usłyszeć, co Tonina i John myśleli o Soscie. Ale kiedy tam wszedł, Johna już nie
było, a Tonina szła w stronę swojego pokoju. Hal zaczął iść za nią, ale wyczytał w ustawieniu jej pleców i ramion, że nie była w nastroju na towarzystwo. Zwolnił. Poczuł się trochę smutno. Od tej pierwszej nocy po walce, nigdy nie dopuściła go do siebie bliżej niż na wyciągnięcie ręki, choć na inne sposoby była wobec niego ciepła i przyjacielska. Patrzył jak odchodzi. Walter InTeacher wyszkolił go w Exotikowej empatii i potrafił wyczuć w Toninie stary smutek, z którego zwalczenia dawno już zrezygnowała. Po prostu żyła z nim tak długo, że nie była już świadoma, że wciąż tam jest. Mimo to był w stanie teraz wyczuć, do jakiego stopnia, wszystko co robiła kierowane było przez ten stary ból i mechanizmy, które stworzyła, by się przed nim osłonić. Nie przyjęłaby teraz pomocy, nawet gdyby Hal wiedział jak to zrobić, a tej wiedzy mu brakowało. Wszystko co mógł zrobić, to wyczuć ten zagrzebany ból i współczuć jej. Jednak następnego dnia, jego zmysł empatii znalazł sobie inne zajęcie, w trakcie jazdy szolą z resztą zespołu. Nie mógł nie zauważyć, że wszyscy inaczej go dzisiaj traktowali. Nie była to nieprzyjemna zmiana. Wewnętrznie wzruszył ramionami, a ponieważ wydawało się to być niegroźne, przestał o tym myśleć. Kiedy dotarli do żyły, w której obecnie pracowali, automatycznie ubrał szczypce na obie rękawice i obrócił się do przodka, by znaleźć się zaledwie o kilka cali od Willa Nanne. Od dnia przybycia do kopalni Hal nie zamienił z nim ani słowa, więc widząc go teraz, na terenie zespołu Heikkili, zatrzymał się zaskoczony i ostrożny. – Cóż – powiedział Will. Podobnie jak u pozostałych jego hełm odrzucony był na plecy, a twarz była jak zawsze pozbawiona uśmiechu. – Jesteś już tu prawie dwa miesiące, prawda? – Właściwie około półtora miesiąca – poprawił Hal. – Dość długo – powiedział Will. – Potrzebuję w moim zespole nowego wypalacza. Chcesz się przenieść? Wyszkolę cię. – Wypalacz? Hal gapił się na niego. Miewał marzenia o dniu, kiedy John Heikkila da mu szansę spróbować pracy z palnikiem. I nawet nie myślał o tym, że po przejściu do pracy z palnikiem zwiększyłby się jego udział w dochodach grupy. Bardziej marzył o staniu się pełnoprawnym górnikiem w oczach własnych i towarzyszy. Przez chwilę odczuwał silną pokusę, ale potem waga przyjaźni zawiązanej z Johnem i resztą zespołu sprawiła, że odrzucił ofertę, wyrażając przy tym swoje niedowierzanie. – Chce pan, mnie? – Nie będę się powtarzał – powiedział Will. – Zaproponowałem ci pracę. Bierz ją albo nie.
– Ale pan mnie nie lubi! – Wcześniej nie. Teraz tak – odparł Will. – I jak, co z tym? Czas pracy ucieka. Nie będę stał tu całą zmianę, czekając aż się zdecydujesz. Idziesz ze mną, czy nie? Hal zrobił głęboki wdech. – Nie mogę – powiedział. – W każdym razie dziękuję. Przykro mi. – To znaczy, że nie idziesz? – To znaczy, że nie idę. Ale dziękuję za zaoferowanie mi pracy... Z ponurą twarzą Willa Nanne zaczęło się dziać coś dziwnego. Nie zmieniała się, ale zaczął z niej emanować śmiech. Hal patrzył na niego zdezorientowany, ale nagle zdał sobie sprawę, że wszyscy wokół niego byli podejrzanie radośni. Ponownie popatrzył na Willa, na jego zaciśnięte wargi i chmurną minę, z odgłosami śmiechu wydawanymi przez długi nos. Rozejrzał się i zobaczył, że cały jego zespół stoi dookoła, wcale nie przygotowując się do pracy, z hełmami na plecach i uśmieszkami na ustach. John stał razem z nimi, tuż za Halem. Ale kiedy poczuł na sobie wzrok chłopaka, natychmiast spoważniał i dla odmiany przyjął niemal równie ponury wyraz twarzy jak Will. – W porządku, do diaska! – powiedział. – Przypuszczam, że powinienem dać ci szansę spróbowania pracy z palnikiem, jeśli wszyscy mają przychodzić tu i próbować podebrać cię z zespołu. Chodźcie wszyscy, bierzmy się do roboty. Czas ucieka. Więcej szczęścia następnym razem, Will. – Spodziewam się, że teraz ty przyjdziesz ukraść mi kogoś z zespołu – zaburczał Will i obracając się odszedł, mrucząc coś pod nosem. Hal popatrzył na Johna i uśmiechnął się. Zaczynał rozumieć. – A ty czemu wyglądasz na tak zadowolonego? – zapytał go John. – Dla dwóch punktów zysku zwolniłbym cię teraz i nie dał innego wyboru niż pójście z Willem. I skąd mam wiedzieć, że nie ukartowałeś tego wcześniej, za moimi plecami? Hal tylko uśmiechnął się szerzej. – Dobra – powiedział John odwracając się. – Zobaczymy, jaki będziesz szczęśliwy po zmianie wypalania. Chodź na stopień. Hal poszedł za nim i dołączył do reszty ludzi z palnikami. Stali twarzą do ściany, w takich odstępach, że między nimi zmieściłby się jeszcze jeden człowiek. John zajął miejsce na lewym końcu linii, zaraz obok ściany przodka. – Załóż hełm – powiedział. – Najpierw go załóż, a potem weź palnik. Zawsze rób to w tej kolejności. Teraz... – jego głos dochodził przefiltrowany przez urządzenia kombinezonu – patrz na mnie. Nie próbuj robić niczego z palnikiem, po prostu patrz, co robię. Nie zdejmuj hełmu, chyba że zobaczysz, że ja zdejmuję swój. Kiedy ujrzysz, że go zakładam z powrotem, natychmiast zrób to samo – i cały czas się przyglądaj.
Rozumiesz? – Tak – odpowiedział Hal, słysząc we własnym głosie wypełniające go podniecenie. Posłuchał. Ściana przed nimi była poznaczona poziomymi i pionowymi bliznami z wcześniejszych cięć, a jej powierzchnia stanowiła mozaikę jam różnej głębokości, oznaczających miejsca, gdzie cięcia oddzieliły kawałki granitu od ściany. Popatrzył na Johna. Ten skierował palnik na ścianę, z lufą nie dalej niż na wyciągnięcie ręki od skały. Wąski, złotawy ślad widzialnego światła, służący jako wskaźnik niewidzialnej wiązki tnącej, sięgnął do ściany przed nimi – i w Hala uderzyła fala gorąca, jak potężny cios pięścią, docierając do niego nawet przez ochronną warstwę kombinezonu. Fala powstała z gazów, które odparowywała cienka, niewidoczna wiązka. W miarę jak nabierał doświadczenia w sortowaniu, miał coraz więcej okazji, by przyglądać się pracy wypalaczy; doszedł więc do wniosku, że w porównaniu z jego pracą, jest to stosunkowo łatwe zajęcie. Zastanawiał się nawet, jaki sens miało utrzymywanie dwu grup pracujących na zmianę, skoro bardziej praktyczne byłoby pracowanie całego zespołu przez pełną zmianę. Teraz zrozumiał powód. Nagłe uderzenie ciepła z gorących gazów tryskających z odparowywanych skał odbierało dech, nawet wewnątrz kombinezonu ochronnego. To doświadczenie wyjaśniło, czemu pracujący na przodku cięli na zmiany. Upłynęło jeszcze trochę czasu, zanim pojął jeszcze dwie rzeczy. Jedną było to, że John zdawał się ciąć według osobliwego wzoru, a obszary znaczone cięciami układały się w skomplikowaną sekwencję. Drugą, że wyłączał palnik za każdym razem przed rozpoczęciem wycinania nowego kawałka. Ledwie zdążył przyswoić sobie te obserwacje, kiedy John raptownie przerwał pracę i po prostu stał, mechanicznie wyglądająca postać w kombinezonie, twarzą do ściany. Hal patrzył na niego nie rozumiejąc, potem uświadomił sobie, że syk i trzask pozostałych palników również ustąpił ciszy. Rozejrzał się i zauważył, że wszyscy pozostali górnicy także stali, za wyjątkiem ostatniego w rzędzie. Jednak po chwili i tamten przerwał pracę. Rękawica Hala skoczyła w górę, by odrzucić hełm i pozwolić mu odetchnąć świeżym powietrzem, gestem który widział tyle razy u pracujących z palnikami. Jednak zdał sobie sprawę, że nikt inny nie otwiera hełmu. Powstrzymał ruch ręki i stał dysząc wewnątrz zamkniętego kombinezonu, przyglądając się im, aż w końcu John sięgnął w górę i odchylił swój hełm. Hal zrobił to samo. Przez kilka sekund wdychał powietrze, które było po prostu ciepłe. Potem zobaczył, że John ponownie zakłada swój hełm i postąpił tak samo. Palniki podjęły pracę, Hal znowu przyglądał się i pocił pod wpływem uderzeń gorących gazów, aż przyszedł czas na kolejną przerwę bez hełmów. Wydawała się trwać zaledwie
sekundę, a potem znów trzeba było zapiąć się i pracować. Zanim nadeszła pora zmiany, Hal był cały zlany potem i tak wyczerpany, jakby przepracował pół zmiany przy sortowaniu, choć nie robił niczego oprócz przyglądania się. Jednak w miarę jak przyzwyczajał się do uderzeń gorąca i hałasu, pogłębiały się jego obserwacje na temat przebiegu pracy. Zauważył, że gdzie tylko się dało, kawałki były odcinane przez podcinanie wystających fragmentów skały a potem wyciągania jak największej liczby brył przez pionowe docinanie do poziomego podcięcia. Tam, gdzie nie dało się podciąć, operator palnika wykonywał ukośne nacięcia powierzchni skały tak, by przecinały się za danym kawałkiem. Przy pierwszym dotknięciu wiązki tnącej, z odparowywanej skały następowała erupcja gazów i przez chwilę wizja była nie tyle zamglona, co zniekształcona przez falę gorącego powietrza. Chwilę później obraz odzyskiwał ostrość, ale jeszcze przez kolejne kilka sekund powierzchnia skały zdawała się być pokryta jakby srebrną mgiełką. Dopiero za drugą zmianą, kiedy grupa z Johnem i Halem znowu zaatakowała ścianę, Halowi udało się powiązać widok srebrnej mgiełki z tym, kiedy pracujący zdejmowali hełmy. Żaden z nich nie dotknął zapięcia, dopóki opar całkowicie nie zniknął. Umysł Hala, pędząc za tą informacją wydedukował, że srebrna mgiełka musi być śladem gazów z wygotowanej skały, powstałym pomimo chłodzenia płynem rozpylanym ze zbiorników umieszczonych wokół lufy palnika naokoło wiązki tnącej. Do czasu wyparowania mgiełki, istniało niebezpieczeństwo wchłonięcia gazów unoszących się w powietrzu przed ścianą przodka. W miarę jak praca postępowała naprzód, Hal zaczynał rozumieć wzór, według którego John ciął skałę. Był on pomyślany tak, by zawsze ciąć jak najdalej od człowieka znajdującego się po prawej stronie. Patrząc wzdłuż przodka, Hal dostrzegł ten sam wzór u innych członków zespołu, pracujących w możliwie największych odstępach od siebie. Nadeszła w końcu przerwa na lunch. John usiadł obok Hala, opierając się plecami o ścianę tunelu. – I co – zapytał, rozgryzając zębami kanapkę – co o tym sądzisz? Jesteś gotów, by spróbować? Hal pokiwał głową. – Jeśli ty tak uważasz, to chcę. – Dobrze – powiedział John. – Przynajmniej nie jesteś tak cholernie pewny siebie, że możesz po prostu stanąć tam i pracować. Powiem ci, co masz robić. Nie zwracaj uwagi na to, jak szybko tną pozostali. Tnij tylko wtedy, kiedy ja ci powiem i tam, gdzie ja ci każę. Rozumiesz?
– Tak – potwierdził Hal. – No to w porządku – powiedział John kończąc swoją kanapkę i wstając. – Ruszajmy się, ludzie! Razem wrócili do przodka. Davies, który tymczasowo przejął sortowanie, mrugnął do Hala, gdy ten przechodził obok. Hal poczuł się dzięki temu odrobinę cieplej. Przy ścianie, kierowany przez głos Johna i wskazujący palec, Hal z wolna zaczął wybierać miejsca odkrywania skał. We własnej ocenie nie radził sobie dobrze. Uwolnienie kawałka, który John wyciąłby w trzech ruchach wymagało od niego z tuzina cięć. Jednak stopniowo, w miarę jak pracował, zaczął być odrobinę wydajniejszy i bardziej ekonomicznie używał palnika, choć wzór, według którego John ciął, był dlań trudny do osiągnięcia. W miarę jak zmiana zbliżała się do końca, gorąco zdawało się nadwątlać jego siły. Samo podniesienie palnika i skupienie na wskazywanych przez Johna liniach cięć, stawało się pracą ponad siły. Jego cięcia stawały się coraz bardziej niezgrabne i po raz pierwszy uświadomił sobie niebezpieczeństwo utraty precyzyjnej kontroli nad palnikiem, który – traktowany niedbale – o wiele łatwiej od skały mógł ciąć kombinezony, ciało i kości – a skała nie stawiała mu przecież oporu. Świadom był, że w miarę upływu czasu, John uważnie przygląda mu się przez wizjer hełmu. Musiał wiedzieć, że wyczerpanie sprawiało, że jego ruchy stawały się niepewne. W każdej chwili brygadzista mógł zabrać mu palnik. Coś wewnątrz Hala spięło się w proteście. Przy następnej okazji do zdjęcia hełmu, zdecydowanie wciągnął głęboki wdech i powoli, w sposób kontrolowany wypuścił powietrze, tak jak uczyli go zarówno Malachi jak i Walter... a jego umysł oczyścił się. Pozwolił sobie na bycie niezgrabnym, bo czuł, jak wyczerpuje się jego siła. Nie tak uczono go radzić sobie w podobnych okolicznościami. Istniały techniki pozwalające na działanie w sytuacji, kiedy miało się do dyspozycji jedynie resztki sił. Odpowiedzią na to było skoncentrowanie pozostałej energii na tym, co było najistotniejsze i odcięcie od świadomości wszystkiego, co niepotrzebne. Było to jak kontrolowane zawężenie pola widzenia, skupienie wszystkich sił na najmniejszym możliwym obszarze. Doprowadzając się oddechem ponownie do samokontroli, zamknął kombinezon i na nowo zaatakował ścianę, pozwalając myślom sunąć po skierowanej ku wnętrzu spirali, zawężając pole widzenia... aż widział jedynie skałę przed palnikiem i ręce Johna wskazujące cięcia, a wszystko co słyszał, to głos Johna. Gorąco stało się odległe i nieistotne. Zmęczenie stało się tylko abstrakcyjnym zjawiskiem. Przodek, kopalnia i fakt, że był pod ziemią, stały się informacjami niezależnymi i nieistotnymi. Nawet przerwy na odpoczynek stały się krótkimi, nieważnymi chwilami, po których znów stawał przed ścianą. Cały wszechświat
ograniczył się do skały, palnika i wskazówek Johna. Wzmocnił chwyt palnika. Jego cięcia odzyskały pewność i precyzję. W mniejszym wszechświecie jego obecna siła i uwaga wystarczały, by wykonywać pracę. Więc pracował... Nagle wszyscy przerwali pracę, zdjęli hełmy i nie zaczęli jej znowu. John i pozostali odchodzili od skały. Zdumiony rozszerzył swoje postrzeganie i zatoczył się, kiedy reszta świata znów zaczęła istnieć wokół niego, eksplodując całkowitym wyczerpaniem. Był świadom Johna łapiącego go za ramię i podtrzymującego go, prowadzącego z występu wzdłuż rampy, którą wycięli poprzedniego dnia. Nogi miał jak z waty, a palnik, który bezmyślnie zabrał ze sobą – powinien był zostawić go pod ścianą dla następnej zmiany – wydawał się ważyć kilka ton. Położył go pod występem, po czym bezwładnie osunął się na ziemię. Wszyscy zgromadzili się wokół niego. Ze zdumieniem zauważył, że w tłumie była też Tonina i Will Nanne, który opuścił ich kilka godzin wcześniej. – Cóż – zabrzmiał szorstki głos Willa. – Zrobił to. Nie uwierzyłbym, gdybym sam tego nie zobaczył. – W porządku – odezwał się John patrząc w dół na Hala. – Myślę, że się nadasz. Mam nadzieję, że rozumiesz, iż cały zespół będzie musiał cię nieść i tracić urobek do czasu, aż nauczysz się dość, by wykonywać porządną pracę na zmianie? – Och, daj mu spokój! – powiedziała Tonina. – Może pozwolicie mu na trochę, skoro zdobył tę pracę? – Zdobyłem? – zapytał mętnie Hal. – Cóż, nadal musisz jeszcze urządzić przyjęcie dla zespołu w Porcie – powiedział Davies. Eskortowany przez nich wszystkich z powrotem do szoli, z Toniną z jednej strony i Johnem z drugiej, spychającymi go na właściwy kurs marszruty, Hal zaczął odczuwać rodzące się w nim poczucie triumfu i przywiązania do otaczających go osób. Byli dla niego jak rodzina i wobec każdego z nich miał uczucia, jakby byli jego braćmi i siostrą. – Dziś wieczorem impreza w Porcie – w tłumie odezwał się nieznany głos. Najwyraźniej cała kopalnia wtajemniczona była w plany jego inicjacji. – Poczekaj, aż zostaniesz brygadzistą. Jeśli kiedyś do tego dojdzie – Tonina szeptała mu do ucha. – Wtedy będziesz musiał spić wszystkich górników z całej kopalni. Kiedy opuścili tunele, Hal poczuł, że nie ma siły na nic więcej poza padnięciem na łóżko i spaniem przez całą dobę. Kiedy jednak dotarł do swojego pokoju, wykąpał
się i ubrał w czyste ciuchy, odkrył, że wraca do życia. Kiedy w końcu całą grupą wsiadali do pociągu – zespół, Tonina i Will Nanne, najwyraźniej za uczestnictwo w roli aktora w tradycyjnym przedstawieniu – Hal czuł się już normalnie, poza drobnym uczuciem utraty takiej masy, że mógłby unosić się nad ziemią bez żadnych problemów.
Rozdział 11 Hal nie wracał do głównego portu kosmicznego Coby od czasu przylotu na tę planetę, jednak wiedział już, że większość górników jeździła tu w wolnym czasie, zwłaszcza podczas półtoradniowej przerwy oddzielającej ich sześcio i pół dniowe tygodnie robocze. Sześć i pół dnia roboczego brało się stąd, że co trzy robocze dni mieli dodatkowe dwanaście godzin przerwy, podczas której sprzątacze robili na dole generalne porządki i trwały prace techniczne. Co trzy tygodnie dodatkowe pół dnia przerwy anulowano, w miarę przesuwania zespołu na nową zmianę. Zdumiewało go, że w świecie pozbawionym słońca i naturalnych dni i nocy, było konieczne przesuwanie zmian. Jednak z czasem dowiedział się, że część górników miała partnerów lub osobiste sprawy w Porcie, gdzie z przyczyn administracyjnych ściśle przestrzegano rozdziału na dzień i noc. W każdym razie, kiedy ich grupa dotarła na miejsce, wszyscy oprócz niego zdawali się doskonale orientować w Porcie i za milczącym porozumieniem skierowali się w jedno miejsce. – Dokąd idziemy? – zapytał Johna. – „Grotto” – odpowiedział tamten. Szli razem za resztą grupy, ale John złapał Hala za łokieć i przytrzymał go, aż zostali kilka metrów za pozostałymi. Nawet Tonina ruszyła do przodu. – Masz na to dość kredytu, prawda? – Tak – zapewnił go Hal. – W porządku. Gdyby ci zaczęło brakować, pamiętaj, że mogę ci pożyczyć na pokrycie różnicy. Musiałbyś jednak oddać mi to najszybciej jak możliwe, albo będę odtrącał z twojego udziału w zyskach do czasu, aż wszystko spłacisz. – Nie, mam potrzebne fundusze – powiedział Hal. – W porządku. John puścił go i szybkim krokiem dogonił resztę grupy. Hal, wyciągając nogi poczuł ukłucie winy. Pomimo zajmowania się dokumentami Hala, John najwyraźniej nie wiedział, że chłopak przywiózł ze sobą w formie bilansu kredytowego więcej, niż brygadzista mógł zarobić przez dwadzieścia lat w kopalni – a sporą część tej sumy stanowiła waluta międzygwiezdna. Wspomnienie swojego stanu konta naprowadziło myśli Hala w rejony, których dawno nie odwiedzał. Było mało prawdopodobne, że Inni mogli go tu wyśledzić, ale nie oznaczało to, że tak się nie stanie. Któregoś dnia może znowu uciekać, a jeśli do tego dojdzie, na pewno nie pomoże mu jeśli znajdą fundusze trzymane na jego nazwisko i zablokują je tak, by nie mógł z nich skorzystać. Musiał ukryć swój międzygwiezdny kredyt, aby nie można go wytropić w żaden oficjalny sposób, ale równocześnie by był w razie potrzeby łatwo dostępny. Zanotował sobie w myślach,
by jak najszybciej podjąć działania w tym kierunku. Kiedy tak myślał, osiągnęli swój cel. Wtłoczyli się przez łukowate drzwi na frontonie jednego z budynków portu. Nad łukiem, w błękitnych płomieniach unosił się napis GROTTO. Wewnątrz było tak ciemno, że w pierwszej chwili zatoczył się po omacku, zanim zorientował się, że idzie po jakiejś miękkiej powierzchni. Kiedy wzrok mu się dostosował do ciemności, spostrzegł, że był to gruby dywan przypominający trawę, a nad głową rozpościerała się iluzja nocnego nieba, z księżycem schowanym za chmurami. Poszedł do przodu za towarzyszami i przeszedł z nimi przez luźną zasłonę w jasne światło księżyca, które teraz przez kontrast z ciemnym wejściem wydawało się tak jasne, że przez chwilę był kompletnie zaskoczony. Iluzja księżyca świeciła nad wystrojem małej zatoki tropikalnego morza, ze stołami i krzesłami dryfowymi przemieszanymi ze skałami i nierównościami gruntu, które również dostarczały miejsc do siedzenia lub pełniły funkcję stołów. Fale łagodnie szumiały na piasku plaży. Otaczało ich łagodne, pachnące przyprawami powietrze, a w górze świecił księżyc w pełni, otoczony niezliczonymi gwiazdami na bezchmurnym niebie. Lokal najwyraźniej został ostrzeżony o ich przybyciu, bo choć w sali znajdowali się inni goście, duży fragment brzegu plaży ze stołami i miejscami do siedzenia był pusty. Grupa wlała się w ten obszar i zajęła miejsca. Od jednego ze stołów zajmowanego przez jakiegoś klienta podniósł się chudy blondyn w wieku około czterdziestu kilku lat i podszedł do stołu, do którego skierowano Hala. Dołączyli do niego John, Tonina i Will Nanne. – Jak rozumiem, pan jest gospodarzem? – zapytał mężczyzna, uśmiechając się do Hala. Miał równe, białe zęby, jednak należał do tych ludzi, którzy lepiej wyglądają nie uśmiechając się. – Tak jest – odpowiedział Hal. – Czy mogę dostać pański numer kredytowy? Hal podał swoją kartę identyfikacyjną. Tamten przyłożył ją do umieszczonego na nadgarstku czytnika, odsunął, spojrzał na wyświetlacz i oddał ją z powrotem. – Życzę miłej zabawy – powiedział. Jeszcze raz uśmiechnął się do niego i odszedł. Wokół Hala ze stołów zaczęły się wysuwać drinki i jedzenie zamówione przez resztę grupy. Hal spojrzał na siedzących z nim przy stole. Tonina zamówiła żółty napój w wysokim, wąskim kielichu. Will Nanne i John dostali kufle wypełnione czymś, co wyglądało – i pachniało – jak piwo. Hal wystukał na stołowym kelnerze dla siebie piwo, wybierając tę samą markę, którą zamówili John i Will. – Ten będzie ze mną – powiedział John. – Następny z Willem.
Hal gapił się na niego. – Musisz napić się ze wszystkimi, zanim będziesz mógł zająć się sobą – z uśmiechem poinformował go John. – Taki jest zwyczaj. – Och – odpowiedział Hal. Podliczenie sobie tego w głowie nie wymagało wielkiego wysiłku. Dwunastu członków zespołu, oznaczało dwanaście drinków. Will Nanne był trzynasty, a jeśli oczekiwali, że wypije również z Toniną, dawało to czternaście kufli. Przez chwilę poczuł się nieswojo. Jednak nie istniała alternatywa. Odsunął na bok swoje uczucia, uniósł kufel z piwem i wypił. Było to lekko gazowane piwo, nie wydawało się zbyt mocne i spływało łatwiej niż się spodziewał. – Lepiej zwolnij – powiedziała Tonina. – Przy tej szybkości nie zdołasz dojść do trzeciego stołu. Głowę miał absolutnie czystą, a wiecznie pusty żołądek w ogóle nie poczuł piwa. Jednak bez wątpienia wiedziała o czym mówi. Z Willem pił już znacznie wolniej. W końcu nikt nie mówił nic na temat limitu czasu, stwierdził też, że lubi piwo. Jedyny raz, kiedy go próbował wcześniej, miał miejsce w wieku sześciu lat, na pikniku z Malachim. Stwierdził wtedy, że jest gorzkie i zupełnie mu nie smakuje. Ale przypomniał sobie teraz, że piwo miało dużo kalorii. Być może to sprawiało, że tak mu teraz smakowało, przy jego apetycie. Znad drugiego pustego kufla popatrzył na Toninę. – Może zostawisz mnie sobie na koniec? – zapytała. – W porządku – zgodził się. Czuł się dosyć beztrosko. – Od którego stołu mam zacząć? – To nie ma znaczenia – powiedział Will. – Zacznij od pierwszego z brzegu. Hal wstał i po namyśle wybrał stół, przy którym siedziały trzy osoby, w tym Davies. Odkrył, że picie z Daviesem i innymi sprawiło mu przyjemność – choć wszystkie zamówione drinki były wystarczająco mocne, by wypalić mu przełyk. Był odrobinę zaskoczony, gdy okazało się, że pora ruszać dalej. Zrobił to. Od dawna się tak dobrze nie bawił. Przy następnym stole drinki znów były. Te również paliły go w gardło, ale nie wydawały się tak mocne, jak te przy stole Daviesa. Po upływie jakiegoś czasu stwierdził, że jest prowadzony do swojego stołu przez ludzi podtrzymujących go z obu stron. Opadł na krzesło i wyszczerzył się w uśmiechu do Johna, Willa i Toniny. Wyglądało na to, że wszyscy członkowie grupy stali wokół stołu i przyglądali mu się. Przez cały ten czas Tonina ledwie tknęła swojego drinka. Jego poziom obniżył się odrobinkę wobec stanu z chwili, kiedy wyjechał przez otwór dostawczy w stole.
Popchnęła go w jego stronę. – Możesz równie dobrze wypić to – powiedziała. Wokół stołu wybuchła fala protestów. – Nie fair! Oszukuje! Za każdym razem ma wypić pełnego... – Czego chcecie? – nieoczekiwanie naskoczyła na nich Tonina. – Po tym co w niego wlaliście, nie powinien być przytomny! Chcecie go zabić? – W porządku – powiedział John. – W porządku... nie ubyło z tego kieliszka dość, by miało to znaczenie. Protesty ucichły. Tonina przesunęła kielich przed Hala. Sięgnął do niego ostrożnie, zacisnął na nim palce i uniósł do ust. Pomimo upływu czasu wciąż był ciepły i słodszy niż Hal miał na to ochotę, z wyraźnym smakiem cytryn. Ale, na ile był w stanie stwierdzić w obecnym, znieczulonym stanie kubków smakowych, raczej nie było w tym żadnego alkoholu. Zdecydował, że jeśli coś ma być zrobione, powinno być zrobione dobrze i wypił kielich do dna. Otaczająca go ściana ludzi eksplodowała dźwiękami. Był klepany po plecach, przyjacielsko uderzany w ramię, gratulowano mu... aż nagle, bez ostrzeżenia, jego żołądek uwolnił się spod kontroli i podpłynął w górę. Utrzymał uśmiech na twarzy i spróbował zmusić żołądek do posłuszeństwa. Jednak opuściła go zdolność kontroli własnego ciała wyuczona od Waltera i Malachiego. Żołądek podskoczył gwałtownie... – Przepraszam... – szybko podniósł się od stołu, odwrócił się i rozejrzał wokół, czując narastającą panikę. – Pomóżcie mu! – ostry głos Toniny przebił się przez odgłosy rozmów, które natychmiast ucichły. Wszyscy odwracali się w stronę Hala. – Co takiego zamówiłaś? – ktoś zapytał. Ale Hal nie został, by usłyszeć odpowiedź. Davies złapał go pod ramię i pilotował odprowadzając od stołu. – Tędy – powiedział. W jakiś sposób dotarł do ubikacji, gdzie zwymiotował nie tylko to, co zjadł i wypił tego wieczora, ale chyba wszystko co jadł przez ostatnie dwa tygodnie. Trochę później, blady i wymizerowany zdołał niepewnie pokonać drogę do stołu. – Czujesz się lepiej? – zapytała go Tonina. – Odrobinę – powiedział. Spojrzał na nią. – Dałaś mi coś na wymioty? – Dałam ci to, co zamówiłam dla siebie – powiedziała. – I to coś dobrego. Gdybym tego nie zrobiła, byłbyś teraz w szpitalu. Czemu myślałeś, że możesz pić w taki sposób? – Dobrze sobie radziłem – zaprotestował słabo. – Dobrze! Większość alkoholu nie dotarła jeszcze do krwi. Przy tempie w jakim
piłeś, za trzydzieści minut musieliby podawać ci tlen. Nie zdajesz sobie sprawy, że jedynym sposobem na poradzenie sobie z taką ilością alkoholu jest wypicie go powoli, aby zmetabolizować większość w miarę picia? Mówiła jak Malachi. – Wiem o tym – odpowiedział. – Wydawało mi się, że piję powoli. Prychnęła pogardliwie. – Mimo wszystko – ciężko wtrącił Will – nie tak powinno to wyglądać. Powinien... – Czemu? – Tonina ogniście zwróciła się do brygadzisty. – Czego jeszcze chcesz? Wypił najpierw wszystko, co dał mu zespół. Byłam tylko dodatkiem. Dałam mu tylko to, co zamówiłam dla siebie. Gdyby tego nie wypił, ja bym to zrobiła. Chcesz, żebym zamówiła jeszcze jedno i wypiła, żeby cię uszczęśliwić? – Nie ma takiej potrzeby – powiedział John, kiedy ręka Toniny wystrzeliła już w stronę klawiszy stołowego kelnera. – Will, ona ma rację. Wypił najpierw ze wszystkimi członkami zespołu i z tobą też. – Zapominasz, kim on jest – powiedziała Tonina. – Na miłość Boską, zapominasz kim jest! Spójrz na niego. Dwanaście dużych drinków w mniej niż trzy godziny, a on jest nie tylko przytomny, ale na dodatek na wpół rozumny. Ilu znasz dojrzałych mężczyzn, którzy potrafią tego dokonać? – Nie o to chodzi... – słabo zaprotestował Hal. Ale Tonina zignorowała go, a pozostali też nie słuchali. Siedział na krześle i czuł się niemożliwie zmęczony. Oczy zamykały mu się pomimo wszelkich wysiłków... Kiedy się obudził, spostrzegł, że jest sam przy stole. Miał wrażenie, że kości będą zgrzytać przy każdym ruchu, ciało miał wysuszone, a umysł przytępiony. Jednak w pewien sposób czuł się lepiej niż przed zaśnieciłem. Rozglądając się stwierdził, że jakieś pół zespołu opuściło już „Grotto”, między innymi Will Nanne. John i Tonina siedzieli z Daviesem i kilkoma innymi członkami grupy przy stole nad iluzorycznym brzegiem oceanu. Wstał, żeby do nich dołączyć, ale zmienił zdanie i ponownie udał się do ubikacji. Był tam kran, a po wypiciu, jak mu się zdawało, kilkunastu litrów wody poczuł się lepiej. Wyszedł, znalazł ich stół i usiadł z nimi. – I jak? Powstałeś z martwych? – zapytała Tonina. Uśmiechnął się, zakłopotany. – Chodź – powiedziała wstając. – Zaprowadzę cię do domu. – Hej, on wcale nie chce jeszcze iść – zaprotestował Davies. I – Nie chcę jeszcze iść – potwierdził Hal. Wbiła w niego wzrok. – Cóż, ja idę – powiedziała po chwili. – Muszę wracać. Prawdę mówiąc, straciłam pół zmiany. Czy któryś z was dopilnuje, żeby bezpiecznie dotarł do domu i nie spróbuje w międzyczasie zabić go kolejnym drinkiem?
– Ja go odprowadzę – powiedział John. – Wobec tego dobrze. – Popatrzyła na Hala. – Zobaczymy, jak będziesz się zapatrywał na swoją decyzję, kiedy trzeba będzie jutro iść do pracy. Czuł się nie w porządku, ale kierowany uporem był zdeterminowany nie iść. Patrzył jak odchodzi. – Jak się czujesz? – zapytał go Davies. – Wyschnięty – odpowiedział. – Piwo – powiedział Davies. – Tego ci trzeba, piwa. – Nie przesadzaj – wtrącił się John. – Nie zmuszam go! – zaprotestował Davies. – Wiesz, że poczuje się lepiej mając w sobie trochę piwa. John usiadł, a Davies wystukał na stołowym kelnerze zamówienie na piwo. Hal przyjął je, choć zdecydowanie mniej entuzjastycznie niż robił to wcześniej. Mimo wszystko, było chłodne i nie tak nieprzyjemne, żeby nie dało się go przełknąć. Kiedy je wypił, Davies zaczął nalegać, żeby zamówił jeszcze jedno. Pijąc drugie piwo Hal zauważył, że ich grupa znacznie się skurczyła od chwili, kiedy się obudził. Oprócz Johna, Daviesa i niego, przy drugim stole zostały już tylko dwie osoby, a Davies zaczynał być coraz bardziej milczący i śpiący. Pozostali dwaj przenieśli się do ich stołu i przez chwilę rozmawiali, a Davies zaczął drzemać na krześle. W końcu tamci dwaj dokończyli swoje drinki i wyszli, udając się w stronę kopalni i swoich pokoi w noclegowni. Hal ponownie odżywał, albo za sprawą dwóch piw, albo dzięki wrodzonej zdolności do regeneracji sił. Równocześnie nawet on widział sens powrotu do łóżek. Jednak zamiast to zasugerować, John odwrócił się od dwóch mężczyzn, na których patrzył jak opuszczali pomieszczenie, po czym zerknął na śpiącego Daviesa. Popatrzył na Hala. – Co się zdarzyło w Strefie Przejściowej, kiedy tam wylądowałeś? – zapytał ciężko. – Przyszedłem do Strefy, a człowiek z tamtejszego biura – nazywa się Jennison – powiedział mi, żebym znalazł sobie łóżko. Więc poszedłem szukać... Opowiedział wydarzenia tego dnia, krok po kroku, wszystko co zaszło. John słuchał nie przerywając, odchylony do tyłu na oparciu krzesła, jedną ręką trzymając kufel z piwem i z na wpół przymkniętymi oczami. – ...to wszystko – powiedział w końcu Hal, kiedy skończył opowiadać, a John nadal nic nie mówił. – To wszystko co zaszło. Wszyscy wydawali się myśleć, że zrobiłem coś niezwykłego powstrzymując człowieka, który próbował rozwalić mi głowę, a informacja o tym musiała dotrzeć do Willa Nanne, zanim tu dojechałem. Nie
wiedziałem wtedy jeszcze, jak szybko rozchodzą się wieści w kopalni. – To nie było niezwykłe? – powiedział John nie ruszając się, wciąż z przymkniętymi oczyma. – Dorosły mężczyzna, twojego wzrostu lub większy, i cięższy od ciebie, a ty po prostu rzuciłeś nim o ścianę i rozłożyłeś go, tak po prostu? – Ja... – zawahał się. – Miałem... wujka, który nauczył mnie kilku rzeczy. Myślałem, że to zabawa, głównie, kiedy dorastałem, i nauczyłem się jak robić je bez myślenia, odruchowo. Kiedy mnie zaatakował, po prostu zadziałałem nie myśląc. – A kiedy miałeś to małe starcie z Neifem? Wtedy też nie myślałeś? – Po tym jak mnie pierwszy raz uderzył, byłem trochę oszołomiony. To samo do mnie przyszło. – Jasne – powiedział John. – Widzisz mnie? Hal potwierdził. John wyciągnął dłoń i położył ją na stole dłonią do góry. Zacisnął palce. Nie zrobił tego jakoś dramatycznie, czy szybko, ale grube palce i szeroka dłoń wywoływały nieomylne wrażenie potęgi. – Kiedy miałem czternaście lat – powiedział, jakby mówił do siebie – byłem równie wysoki jak teraz. Później nie urosłem już ani centymetra. Ale nawet wtedy mogłem unieść dwóch dorosłych mężczyzn. Hal patrzył na niego nad stołem, niezdolny oderwać wzroku. – Kiedy przyleciałem tutaj... – powiedział John i przez chwilę Hal myślał, że skończył mówić. – Kiedy przyleciałem tutaj, sześć standardowych lat temu, miałem nieco ponad dwadzieścia lat i nie ustatkowałem się jeszcze. Kiedy się jest takim siłaczem, niektórzy ludzie mogą wyczuć to na kilometr i przychodzą cię szukać. Kiedy byłem w Strefie Przejściowej, ktoś musiał mnie wypróbować i to się stało. Złamałem mu kark. To on zaczął, ale to ja złamałem mu kark. Kiedy poszedłem do mojej pierwszej kopalni, do pierwszej pracy, naznaczyli mnie jako kogoś, kto zawsze szuka guza. Znów przestał mówić. Tym razem, nie zaczął ponownie. – Czy dlatego mnie przyjąłeś? – zapytał w końcu Hal. John wciągnął głęboki wdech, i wolno wypuścił powietrze. – Pora wracać – powiedział. – Obudź tego tutaj. Hal wstał, wyciągnął rękę i delikatnie potrząsnął Daviesa za ramię. Górnik otworzył oczy. – Och – powiedział. – Czas wracać? Wyprostował się na krześle, oparł ręką o brzeg stołu i dźwignął się na nogi. – Pewnie jestem spóźniony? – odezwał się znajomy głos. Hal spojrzał w górę
i zobaczył stojącego przy stole Sosta. – Już po wszystkim, prawda? – Siadaj – powiedział John. – Możemy zostać na jeszcze jednego drinka. – Nie dla mnie – odpowiedział Sost. – Może zabiorę was wszystkich do domu? Porozmawiamy po drodze. – Może być – powiedział John wstając. Hal również się podniósł. Obrócił się i zobaczył przed sobą twarz z przyklejonym, mało ujmującym uśmiechem. – Zapraszamy ponownie – powiedział właściciel „Grotto”. – Goszczenie pana było dla nas przyjemnością. – Chcemy rachunek – powiedział John. – Z wyszczególnionymi pozycjami. – Obawiam się, że zajmie to kilka minut... – Nie powinno – uciął John. Właściciel zniknął i po kilku sekundach wrócił z wydrukiem, który wręczył Halowi. John odebrał go i przejrzał. – Mniej więcej się zgadza – powiedział. – Oczywiście sprawdzimy go dokładnie. – Jestem pewien, że nie znajdzie pan żadnych nieprawidłowości. – Z pewnością. Do zobaczenia – pożegnał go John. Oddał rachunek Halowi i poprowadził ich do wyjścia. – Goszczenie państwa było dla nas przyjemnością – powiedział jeszcze raz właściciel na odchodne. Na zewnątrz, na ulicy przed lokalem, czekała na nich ciężarówka Sosta. Obok niej stał policjant z portu, z zieloną szarfą wokół talii. – To pan jest kierowcą? – zapytał Sosta, kiedy ten zaczął wspinać się za kierownicę. – Będę musiał dać panu mandat, za pozostawienie pojazdu w tym miejscu. – Więc wyślij go do Ammy Wong, synu – powiedział Sost. Rozejrzał się dookoła. – Wszyscy wsiedli? John i Davies wspięli się na pustą pakę pojazdu i położyli się tam, zamykając oczy. Hal, który był już dosyć obudzony i zaczynał go dręczyć głód, siadł na fotelu obok Sosta, w kabinie. – Amma Wong? – Policjant stał zupełnie nieruchomo, a jego wąska twarz była zupełnie pozbawiona wyrazu. Sost sięgnął do wnętrza kieszeni koszuli i wyciągnął portfel, otworzył go i pokazał policjantowi, po czym ponownie schował, zanim Hal mógł dostrzec jego zawartość. Policjant cofnął się o krok. Sost uniósł ciężarówkę na poduszce powietrznej i odjechał. – Kim jest Amma Wong? – zapytał Hal, kiedy skręcali za rogiem na jedną z głównych dróg.
– Dyrektorem Działu Transportu w tutejszym porcie – wyjaśnił Sost. – Znasz ją? – Pracuję dla niej. – Och – powiedział Hal, niewiele mądrzejszy niż przed zadaniem pytania. Jego żołądek jeszcze raz przypomniał o swoim istnieniu. – Czy moglibyśmy zatrzymać się i kupić coś do jedzenia? – Głodny? – Sost zerknął na niego kątem oka. – Zatrzymam ciężarówkę na podjeździe ładunkowym, będziesz mógł kupić żarcie w automacie na stacji kolejki. Hal spojrzał na niego. – Odwieziesz nas do kopalni? – zapytał. – Chcesz wjechać ciężarówką do tunelu kolei? – Tak jest – potwierdził Sost. Jechali w ciszy przez minutę czy dwie. – Myślałem, że wyszedłeś z Toniną – powiedział Sost. – Wcześnie wyszła – odpowiedział. – Czemu myślisz, że wyszedłbym wcześniej, skoro było to moje przyjęcie? Sost zachichotał. – Najbardziej pijący dwudziestolatek, jakiego kiedykolwiek spotkałem – powiedział do siebie. – Myślałem, że chciała porozmawiać z tobą o czymś prywatnie. – Naprawdę? – Hal popatrzył na niego. – Ale nic mi nie powiedziała. Skąd wiesz o... – Spotkałem ją w Porcie, w zeszłym tygodniu. – W zeszłym tygodniu? – potrząsnął głową. Nie spodziewał się, że Tonina przez ostatnie kilka tygodni w ogóle była w Porcie. – A o czym chciała ze mną rozmawiać? – Nie mówiła – odpowiedział Sost.
Rozdział 12 Następnego ranka Hal obudził się na sygnał budzika i tylko najwyższym wysiłkiem woli zmusił się do wyjścia z łóżka. Jednak kiedy się wykąpał i ubrał do pracy, poczuł się lepiej. Pałaszując w jadalnie śniadanie, nagle uświadomił sobie, że po drugiej stronie stołu siedzi Davies, uważnie mu się przypatrując. Miał bladą twarz i czerwone oczy. Pod wpływem tego spojrzenia Hal zwolnił tempo jedzenia, aż w końcu całkiem przerwał. – O co chodzi? – zapytał Daviesa. – Nigdy – odpowiedział Davies – w całym swoim życiu, nie widziałem, żeby człowiek na kacu gigancie jadł w taki sposób. Hal poczuł się zakłopotany, jak zwykle, kiedy ludzie zwracali uwagę na jego apetyt. – Dziś rano jestem głodny – powiedział, co było jego zwykłym wytłumaczeniem, kiedy wypływał ten temat. – Właściwie to ja mam apetyt cały czas, o każdej porze dnia i nocy. – A co z głową – z bólem głowy? – Nie mam bólu głowy – odpowiedział Hal. Davies wciąż się w niego wpatrywał. – I naprawdę jesteś głodny? – Owszem, jestem. Zaczęła im się przysłuchiwać większość górników w zasięgu głosu, głównie członków jego zespołu. Hal miał nieprzyjemne uczucie, że ponownie zrobił coś, co go wyróżniło od reszty. Jednak zapomniał o tej sprawie, kiedy zaczął się dzień pracy. Wciąż był nowicjuszem w pracy z palnikiem i przez całą zmianę poświęcał jej wszystkie siły. W następnych dniach i tygodniach nabrał wprawy, ale przychodziło to powoli. W końcu był w stanie wycinać według wzorów, które odpowiednio splatały się z tymi wykonywanymi przez sąsiadów i nadążać z pracą za nimi. Jednak kilka dni przed osiągnięciem tego etapu, późnym wieczorem po zmianie, do jego drzwi zastukała Tonina i wyciągnęła go na spacer po placu, który o tej porze był całkiem opustoszały. Wędrowali tam i z powrotem, pod niezmiennym światłem lamp umieszczonych wysoko pod sufitem jaskini. – Opuszczam kopalnię – powiedziała. – Przenoszę się do Portu. Zamierzałam powiedzieć ci o tym tej nocy, kiedy zostałeś wypalaczem, ale nie miałam szansy z tobą porozmawiać.
– Sost powiedział mi, że chciałaś... – Naprawdę? – jej głos był ostry. – Co takiego powiedział? – Tylko tyle. Pomyślałem – powiedział Hal – że nie powinienem przychodzić i pytać, aż powiesz mi sama, jeśli naprawdę będziesz chciała. – Tak – jej głos i wyraz oczu zmiękły. – To do ciebie podobne. Przez chwilę spacerowali w ciszy. – Wychodzę za mąż – powiedziała. – Prawie wyszłam za mąż już kilka miesięcy temu. Dlatego przyjechałam tutaj, do kopalni Yow Dee, bo nie byłam pewna. Teraz już jestem. Wychodzę za człowieka o nazwisku Blue Ennerson. Pracuje w Kierownictwie, w Porcie. – Kierownictwie? Uśmiechnęła się odrobinę. – Yow Dee i około trzech tuzinów innych kopalni, a także port, są częścią Kompanii – powiedziała. – Jej kierownictwo mieści się w Porcie. Szef Sekcji Niebieskiej Działu Ewidencji. – Och – powiedział Hal. Czuł się niekompetentny, i to nie tylko z powodu młodego wieku. Wiedział już, że większość kobiet, które wśród górników stanowiły zdecydowaną mniejszość, wychodziła za mąż za członków kadry kierowniczej. Tonina miała być jedną z nich. – Jutro wyjeżdżam – powiedziała. – Już jutro? – Nie miałam okazji powiedzieć ci wcześniej. Od kiedy zostałeś wypalaczem, pracujesz, albo śpisz. – Tak. Poczuł w sobie pustkę. Miał wrażenie, że powinien coś powiedzieć, ale nie miał pojęcia, co mówić w takiej sytuacji. W końcu wrócili do swoich pokoi, a zanim wstał następnego ranka, już jej nie było. Spodziewał się, że kopalnia bez niej stanie się pusta i ponura, i rzeczywiście tak było na początku. Jednak w miarę upływu miesięcy co innego zaczęło go absorbować – rosło w nim niejasne poczucie celu, budząc niepokój, którego nie potrafił zdefiniować. Na swój sposób, kopalnia stała się dla niego domem, a pozostali członkowie zespołu, choć często się zmieniali, stali się prawie rodziną, którą dostrzegł w nich w dniu, w którym został wypalaczem. Równocześnie stawał się coraz bardziej wprawny w pracy, jaką wykonywał. W mniej niż rok dostał szansę konkurowania o pozycję brygadzisty, przez głosowanie wśród górników nad stworzeniem nowego zespołu. Ku własnemu zaskoczeniu wygrał
i odbyło się to, co przewidziała Tonina. Oczekiwano od niego, że upije całą kopalnię. Tym razem nie musiał pić ze wszystkimi, jedynie zapłacić rachunek. Na szczęście wciąż mógł sięgać do funduszy, które przywiózł ze sobą na Coby. Następnym razem, kiedy spotkał Sosta po nocy w Porcie, poprosił staruszka o radę, w jaki sposób mógłby ukryć swoje fundusze. Skończyło się na tym, że przenosił je w ratach przez kilka miesięcy na konto Sosta, a ten umieszczał je na nowym koncie Hala, zarejestrowanym na nowe nazwisko. – Będziesz musiał mi zaufać – śmiało powiedział Sost. – Ale z drugiej strony, komuś będziesz musiał, jeśli naprawdę chcesz ukryć te kredyty. Jeśli znajdziesz kogoś innego, z kim będziesz się czuł bezpieczniej, po prostu daj znać, a dokonamy przelewu. Nie zrani to moich uczuć. – Nie wydaje mi się, żebym miał znaleźć kogoś innego – odpowiedział Hal. Słusznie przewidywał. Jako brygadzista musiał trzymać niewielki dystans od reszty swojego zespołu. Został również głębiej wciągnięty w towarzystwo innych brygadzistów, jak Will i John. W miarę jak dorastał, stwierdził, że odpowiada mu zyskana dzięki temu prywatność. A rzeczywiście cały czas dorastał. W bajkę, że kiedy przybył do kopalni, miał dwadzieścia lat nikt już nie wierzył, bo cały czas rósł, we wszystkich kierunkach. Nie tylko przybrał na wadze, ale i jego mięśnie zaczęły wzbudzać respekt. W ciągu następnych dwu i pół roku wciąż rósł, aż w wieku prawie dziewiętnastu lat miał już ponad dwa metry i wciąż się wydłużał. Jednak nadal wyglądał młodo. Pomimo swojego wzrostu wciąż wyglądał na chłopca. Szerokie ramiona i nabyta w kopalni siła długich rąk nie maskowały młodzieńczości twarzy i wyrazu niewinności, która zdawała się go nie opuszczać. Od czasu pierwszej walki z Neifem nikt nie wyzwał go na pojedynek. Górnicy w zespole, kierownictwo, ludzie interesu i mieszkańcy miejsc rozrywki, które często odwiedzał w Porcie – wszyscy zdawali się go lubić i dobrze traktować. Jednak miał tylko niewielu przyjaciół, a nikogo nie dopuścił blisko do siebie. Jego regularne wizyty w Porcie odbywały się zazwyczaj w towarzystwie Johna, Sosta i jednego czy dwu członków jego zespołu. Od czasu do czasu docierały do niego informacje o Toninie, ale nie spotkał jej już więcej. Jednak wciąż czuł nieustanne niezadowolenie, jakby coś go męczyło. Czasem budził się ze snu zły z powodów, których nie potrafił wyśledzić. Coraz bardziej wchodził w zwyczaj samotnego snucia się godzinami po ulicach i korytarzach Portu, wstępując czasem do barów, jeśli naszedł go taki kaprys. Te zaś, im lepiej je znał, coraz bardziej wydawały mu się podobne do siebie. Wszystkie żerowały na tęsknocie mieszkańców Coby za widokiem otwartego nieba,
światem z atmosferą i roślinnością na powierzchni. Niezależnie od tego jak urządzono wnętrza, zawsze oferowały iluzję nieba i wody, z dodatkiem roślin, prawdziwych bądź sztucznych. Poza pracą, górnicy na Coby stawali się osobami samotnymi i nostalgicznymi. Hal któregoś dnia siedział w jednym z barów, gdy jeden z górników wyszedł, zostawiając bez opieki niewielki instrument strunowy, na którym wcześniej grał, a Hal odkrył jego użyteczność. Walter InTeacher nauczył go podstaw muzyki i zaznajomił z kilkoma instrumentami, między innymi z klasyczną hiszpańską gitarą. Przestrojenie prostego instrumentu na bardziej znajome tony nie wymagało wielkiego wysiłku. Odkrył, że górnicy chętnie go słuchali śpiewającego pod warunkiem, że utwory były proste i balladowe. Z pomocą Sosta zdołał potem kupić prawdziwą gitarę i nosił ją ze sobą podczas wizyt w barach. W pewien sposób zakup ten spowodował rozszerzenie grona jego przyjaciół, pozwolił na zaprzyjaźnienie się ze słuchaczami, gdziekolwiek się udał – a była to zmiana, która stawała się dlań konieczna. Powodem było to, że w miarę jak dojrzewał, coraz trudniej przychodziło mu uczestniczyć w prostych rozmowach górników, zwłaszcza w ich wolnym czasie. Odkrył, że za każdym razem kiedy mówi, ma tendencję do wywoływania zakłopotania u swoich rozmówców. Nie byli zainteresowani tematami, które go interesowały albo pytaniami, ku którym w naturalny sposób kierował się jego umysł. Śpiew był czymś za czym mógł się schować, jednocześnie pozostając w towarzystwie. A nawet więcej. Kiedy już oswoił się z graniem, zaczął niemal bezwiednie przekładać większość znanej mu na pamięć klasycznej poezji na muzykę. Spora jej część nadawała się do śpiewania – albo można ją było do tego dostosować. Z tego miejsca już tylko krok dzielił go od ponownego tworzenia poezji, w formie nadającej się do śpiewu. Złudzeniem było twierdzenie, myślał sobie, że wielka sztuka nie może zostać wyrażona w najprostszej formie. Najbardziej złożone uczucia i myśli były w końcu tylko ludzkimi myślami i uczuciami, a jako takie, z definicji mogły zostać opisane najprostszymi słowami, nie tracąc wagi ani znaczenia. – Twoje piosenki są za każdym razem inne – powiedziała mu któregoś wieczoru hostessa w jednym z barów. Prawidłowo odczytał wiadomość, z przekazania której zapewne nie zdawała sobie nawet sprawy. Ona również uznała, że jest dostatecznie inny, by być atrakcyjnym na dystansu, ale zbyt inny, by poznać go bliżej. Hostessy można było znaleźć jedynie w luksusowych barach, a zapotrzebowanie na nie zdecydowanie
przewyższało podaż. Jednak kręciły się wokół Hala. Kręciły się... i szybko oddalały. Tęsknie patrzył jak odchodzą. Oddałby znacznie więcej, niż mogły marzyć, by znaleźć choć jedną, z którą mógłby odkryć bliskość, jakiej doświadczył z Toniną po walce z Neifem. Ale nigdy jej tam nie było. Nie wiedział czego mu brakowało i, na ile był w stanie stwierdzić, hostessy również nie – albo może wiedziały, ale nie mogły mu tego wyjaśnić. Zdawał sobie sprawę, że coraz bardziej oddala się od tych, którzy go otaczali, może z wyjątkiem Johna i Sosta, jednak nie potrafił dojść, jak temu przeciwdziałać. Czasami wspominał Malachiego, Waltera i Obadiaha, czując, że powinien być gdzieś indziej i robić coś w sprawie tego, co się z nimi stało. Ale co dokładnie, pozostawało otwartą kwestią. Wtedy do ich życia wrócił Neif. Opuścił kopalnię Yow Dee krótko po walce z Halem. Najwyraźniej pracował w kilku kopalniach, zanim wrócił do Yow Dee, gdzie znalazł miejsce w zespole kogoś, kto nie był brygadzistą, kiedy Hal tu przyjechał. Zmiana, na której pracował, była niemal osiem godzin przesunięta wobec zmiany Hala, więc ledwie mieli szansę się spotkać. A potem, bez żadnego uprzedzenia, w kopalni pojawiła się policja z kwatery kompanii, do której należała Yow Dee i aresztowała Neifa pod zarzutem kradzieży złotych samorodków. Samorodkami nazywano znajdowane czasem w kopalniach grudki o większych rozmiarach. W praktyce, samorodkiem była dowolna nieduża bryłka. Neifa oskarżono o uprawianie tego procederu od dłuższego czasu. Przez wszystkie te lata Hal zdążył zapomnieć, na ile procedury prawne Coby są unikalne. Było dla niego szokiem, gdy następnego ranka po aresztowaniu Neifa, został razem z innymi górnikami bez ostrzeżenia wygarnięty z noclegowni przez małą armię policjantów uzbrojonych nie w pistolety, lecz w karabiny rakietowe. – Co się dzieje? – zapytał pierwszej znanej osoby, do której miał szansę się odezwać. – Odbędzie się egzekucja Neifa – odpowiedział górnik, masywny, ciemnoskóry mężczyzna ogłupiały ze snu i szoku. – Nie mogą... – głos ugrzązł mu w gardle. Kiedy wyszli na zewnątrz, dostrzegł Neifa wyprowadzanego z budynku biurowego i ustawianego plecami do hałdy kamieni na odległym końcu placu. Ręce Neifa nie były związane, ale poruszał się ociężale, jakby był oszołomiony. Zostawiono go w miejscu, do którego doprowadzili go dwaj eskortujący policjanci. Trzej inni policjanci karabinami rakietowymi uformowali naprzeciw niego linię w odległości około dziesięciu metrów i wyuczonym ruchem osób przyzwyczajonych do wspólnego działania, podnieśli broń do ramion.
Hal odczuł nagle eksplozję emocji. Otworzył usta do krzyku i sprężył się, by skoczyć do przodu. Jednak ani krzyk, ani skok nie doszedł do skutku. Od tyłu wysunęły się dwa potężne ramiona i otoczyły go niczym liny okrętowe, a masywna dłoń zasłoniła mu usta, blokując krzyk. W działaniu ramion i dłoni nie było nic z amatorszczyzny. Kopnął prawą piętą w tył, by złamać kolano napastnika i uwolnić się, ale pięta trafiła w pustkę, a niemal w tej samej chwili palce na gardle nacisnęły na właściwy nerw. Zapadł w nieświadomość. Wyglądało na to, że oprzytomniał po sekundzie. Wciąż był trzymany przez potężne ramiona. Neif leżał nieruchomo na placu, twarzą w dół. Policjanci podjeżdżali zamkniętą ciężarówką po ciało, a tłum rozchodził się z wolna do sypialni. Odwrócił się z furią i zobaczył za sobą nie tylko Johna, ale i Sosta. – Trzymaj gębę na kłódkę – Sost powiedział zanim Hal miał szansę się odezwać – i chodź ze mną. Lata spędzone z Malachim nauczyły go, kiedy się nie zatrzymywać i nie zadawać pytań. W wyrazie twarzy i głosie Sosta było coś, czego nigdy jeszcze nie widział u tego kierowcy ciężarówki. Posłusznie podążył za Sostem, który poprowadził go za róg kuchni, gdzie zaparkowana była jego ciężarówka. John poszedł z nimi i bez słowa patrzył, jak Sost i Hal wspinają się do środka. – Spotkamy się w mieście – powiedział John, kiedy Sost uniósł pojazd na poduszce powietrznej. – Przy odrobinie szczęścia, może... – odpowiedział Sost. Zawrócił ciężarówkę i odjechał, odjeżdżając z kopalni Yow Dee. Ruszył korytarzem w stronę najbliższej stacji, ale zanim tam dojechali skręcił w tunel, którego Hal nie znał. Pierwszy raz widział, by Sost rozpędzał tak ciężarówkę. Pędzili wzdłuż korytarza z szybkością, która zmieniła ściany w rozmazane smugi. Hal zdumiał się, że ktoś równie stary, jak Sost, ma wystarczający refleks, by przy tej szybkości nie zahaczyć ciężarówką o ścianę. Był to początek podróży na złamanie karku do Portu. Przejechawszy około stu kilometrów od Yow Dee, Sost zatrzymał się, kazał Halowi przejść na pakę i przykrył go płachtą starego brezentu, po czym na najbliższej stacji wprowadził ciężarówkę w jedno z odgałęzień linii kolei. Pół godziny później weszli obaj do małego baru w Porcie, takiego, który usiłował wyglądać jak skrzyżowanie piwiarni i polany w dżungli. Ujrzał tam Toninę, czekającą na nich przy stole. Siadając koło niej, Hal przyjrzał się jej uważnie. Na ile mógł stwierdzić, lata małżeństwa wcale jej nie zmieniły. W jakiś sposób spodziewał się, że będzie inaczej. – Dzięki Bogu! – powiedziała, kiedy siadali. – Zaczynałam się martwić, że się wam nie udało.
– Nie mogłem ryzykować wjazdu na trasę kolei dopóki nie byłem czysty – wyjaśnił Sost. – Musiałem przejechać na poduszce większy dystans niż mogliby się spodziewać – zachichotał. – Nie ma jak reputacja żółwia. Zawsze wiedziałem, że kiedyś mi się to przyda. – Mogę wreszcie zapytać, o co w tym wszystkim chodzi? – zapytał Hal. – Weź najpierw swojego drinka. I udawaj, że pijesz – powiedziała Tonina. Wystukiwała zamówienia na stołowym kelnerze, kiedy siadali, a kilka sekund później na powierzchnię stołu wysunęły się trzy szklanki piwa. Hal i Sost zastosowali się do polecenia. – Będziesz musiał wylecieć z Coby – powiedziała do Hala, kiedy już uniósł szklankę do ust i odstawił z powrotem. – Ktoś chce albo ciebie, albo twojej śmierci. Nie wiem i nie chcę wiedzieć kto, ale będziesz musiał ruszać szybko! Hal zapatrzył się na nią. Potem przeniósł wzrok na Sosta. Mimo tego, że nigdy nie podał mu wprost swojego prawdziwego nazwiska, przyjął do wiadomości fakt, że Sost musiał je widzieć na dokumentach, które mu powierzył. – Powiedziałeś jej? – zapytał. – Jej i trzydziestu czterem innym osobom – odpowiedział Sost. – Ktoś musiał na ciebie uważać. Uśmiechnął się lekko do Hala. – Nie przejmuj się tym. Nie powiedziałem nikomu, nawet Toninie, że ten Hal Mayne ma cokolwiek wspólnego z tobą. Ale umieściłem nazwisko w czymś, w rodzaju sieci na wszelkie pytania, które mogłyby się pojawić na Coby. – Tylko Sost ma tego rodzaju powiązania – powiedziała Tonina cierpko. – Masz szczęście. – Ale to oznacza trzydziestu do czterdziestu ludzi, którzy zapytani mogą powiedzieć, że słyszeli moje nazwisko. – Najpierw powiedzieliby o tym mnie – odpowiedział Sost. – A to daje nam wyprzedzenie, jakiego potrzebujemy. Jak już powiedziała Tonina, kręcę się tu dość długo, by mieć powiązania i to dobre. – Przez chwilę patrzył Halowi wprost w oczy. – Myślisz, że Tonina powiedziałaby komukolwiek zainteresowanemu o Halu Mayne, zanim powiadomiłaby o tym mnie? – Nie – odpowiedział zawstydzony Hal. Siedział nie odzywając się. Setki razy wyobrażał sobie moment, w którym Inni odkrywają, że jest na Coby, ale nigdy nie był w stanie wyobrazić sobie, że wyglądałoby to w ten sposób. Uważał za oczywiste, że kiedyś przyjdzie czas na ucieczkę, ale to on sam odkryje, że zbliża się niebezpieczeństwo i będzie miał jakieś pojęcie o aktualnej sytuacji. Ale teraz wydawało się, że wszyscy wiedzą więcej niż
on. – Co się stało? – zapytał w końcu. – Skąd wiecie, że ktoś mnie szuka? – Do Działu Ewidencji w Zarządzie Kompanii, gdzie kierownikiem jest mój mąż, nadeszło zapytanie o miejsce pobytu niejakiego Hala Mayne. Wylądowało jako jedno z nazwisk na liście wysłanej do niego w celu autoryzacji ujawnienia informacji zainteresowanej osobie z rejestrów Kompanii. Rozpoznał twoje nazwisko i skonsultował się najpierw ze mną. Poprosiłam go o zniszczenie twoich danych i zapisów o zapytaniu. Zrobił to. John zniszczy wszystkie zapisy w Yow Dee, a tam nikt nie będzie się tym przejmował. Co dzień górnicy odchodzą bez ostrzeżenia. – Co jestem winien twojemu mężowi? – zapytał Hal. Niemal trzy lata na Coby nauczyły go, jak załatwia się tu interesy. – Nic – odpowiedziała Tonina. – Zrobił to, bo go poprosiłam. – Dziękuję ci. I podziękuj mu ode mnie. Przepraszam, że zasugerowałem... – Nic nie szkodzi – przerwała mu Tonina. – Potem skontaktowałam się z Sostem, który zajął się tym dalej. Skinęła w stronę Sosta, a Hal skierował wzrok w jego stronę. – Sprawdziłem to i owo przez przyjaciół – powiedział Sost. – Szuka cię teraz policja z Portu i naprawdę się tym przejęli. Ktoś na górze został mocno przyciśnięty, albo dobrze opłacony. – Ale jeśli nie mogą znaleźć moich danych? – Nawet bez danych będą cię szukać – powiedział Sost – Wygląda na to, że orientacyjnie znają czas twego przybycia na Coby. Wiedzą, które kopalnie przyjmowały wtedy pracowników. W każdej z tych kopalni – przypuszczam, że ktoś spoza Coby udziela im instrukcji – robią coś, co jak sądzą wystawi cię na cel. Nie wiedzą jak wyglądasz, ani nic na twój temat, ale wygląda na to, że spodziewają się określonych reakcji. To aresztowanie i egzekucja Neifa miały na celu właśnie wykurzenie cię z nory. Hal poczuł dreszcz przebiegający mu po kręgosłupie. Przypomniał sobie siłę ramion, które powstrzymały go próbą zapobieżenia egzekucji. – Dlatego stanąłeś z Johnem za mną? Sost skinął głową. – Właśnie. Dostałem się tam ledwie sekundę wcześniej. Nie było czasu, żeby ci cokolwiek wyjaśniać. Po prostu poszliśmy za tobą i zrobiliśmy to, co było konieczne. Na szczęście John był pod ręką. Nie jestem już tak silny jak kiedyś. – W porządku – powiedziała Tonina. – Teraz już wiesz wszystko, przejdźmy do tego, jak wysłać cię poza planetę. Im szybciej to zrobisz, tym będziesz bezpieczniejszy.
Sost pokiwał głową. Sięgnął za koszulę i wyciągnął trzy zestawy dokumentów, które następnie położył na stole przed Halem. – Wybierz któreś – powiedział. – Wydałem na nie część z twojego kredytu. Jennison – pamiętasz Jennisona? Hal potwierdził. Nigdy nie zapomniał urzędnika kierującego Strefą Przejściową. Najwyraźniej wiedział o czym mówi, kiedy upierał się, że będą jeszcze kiedyś robić ze sobą interesy. – To jego główny interes. Kierowanie Strefą Przejściową pozwala mu wyłowić wiele rzeczy. Ale dokumenty są najcenniejsze. – W jaki sposób je zdobywa? – Czasem pojawia się ktoś, kto ma więcej niż jeden zestaw, a potrzebuje pieniędzy. Czasem ktoś ginie i nie można znaleźć dokumentów. Są różne sposoby. – To zresztą nieistotne – powiedziała Tonina. – Hal, Jennison wysłał ci trzy różne zestawy do obejrzenia. Wybierz ten, który będzie ci najbardziej odpowiadał. – A pozostałe dwa zabiorę i mu oddam – uzupełnił Sost. Hal wziął dokumenty i obejrzał je dokładnie. Wszystkie zawierały dowody tożsamości mężczyzn mających niewiele ponad dwadzieścia lat. Jeden zestaw pochodził z Nowej Ziemi, drugi z Newtona, a ostatni z Harmonii, jednego z dwóch światów Zaprzyjaźnionych. Przypomniał sobie – właściwie jego umysł cofnął się w czasie, gdzie miał wrażenie, że znów słyszy głosy swoich nauczycieli tak, jak wykreował ich w swoim pokoju w Encyklopedii Ostatecznej. Szczególnie wyraźnie słyszał Obadiaha mówiącego, że na Harmonii żyją ludzie, którzy nigdy go nie wydadzą. – Te – wskazał Hal. Kiedy Sost zabierał pozostałe dwa, uważniej obejrzał pakiet Harmonity. Dokumenty wystawione były na dwudziestotrzyletniego Howarda Bekwed Immanuelsona, wiernego członka Objawionego Kościoła Odrodzonego, z wykształcenia interpretatora semantycznego, ze specjalizacją w doradztwie personalnym dla pozaplanetarnych oddziałów dużych kompanii. Dokumenty te były wspaniałą zdobyczą. W ostatnich trzydziestu latach światy Zaprzyjaźnionych – z niewytłumaczalnych powodów – zmieniły obowiązujący od stuleci wzór zachowań, który sprawiał, że osoby z tych kultur pracujące poza swoimi planetami, uważane były za mniej religijne. Jedyną akceptowalną dla członka kościoła pracą na innych światach, była rola najemnego żołnierza – i to wyłącznie pod warunkiem wysłania do niej na rozkaz kościoła albo dystryktu. Nie zmieniło tego podejścia nawet trzysta lat wiecznego głodu na międzygwiezdną walutę, którą można było uzyskać jedynie dzięki własnym
obywatelom pracującym na innych światach. Jednak od nieco ponad trzydziestu lat mieszkańcy Harmonii i Zjednoczenia niespodziewanie zaczęli pojawiać się na innych planetach w znaczącej liczbie. Za zezwoleniem swoich przywódców udawali się nawet na inne światy szkolić się w takich zawodów, jak interpretator semantyczny. Hal przypomniał sobie lekcje Waltera InTeachera, że ta nagła zmiana zdumiała Exotikowych ontogenetyków. Jak dotąd nie ustalono żadnej wiarygodnej socjohistorycznej przyczyny, która odpowiadałaby za tę zmianę postępowania. Wynikało z tego, że Hal jako Immanuelson mógł być przez członków swojej kultury Zaprzyjaźnionych postrzegany jako przedstawiciel nowego pokolenia, skażonego pozaplanetarnymi ideami i zwyczajami, niekoniecznie obeznanego z najnowszymi wydarzeniami na Harmonii – co mogło pomóc w zamaskowaniu niekonsekwencji i błędów popełnionych podczas odgrywania roli innego człowieka. „Pozaplanetarny” – w znaczeniu aktualnie stosowanym na obu planetach Zaprzyjaźnionych, oznaczało dowolny świat oprócz Harmonii i Zjednoczenia. Zauważył, że podjęto już wysiłek, by dostosować dokumenty do niego. Miejsce na identyfikacyjny odcisk kciuka było puste. Przycisnął do niego swój kciuk, przyglądając się pojawiającym się liniom papilarnym. Od tego momentu oficjalnie stał się Howardem Immanuelsonem. Z przyjęciem tej zmiany poczuł dziwne, nieznaczne uczucie utraty cząstki siebie. Nie części Hala Mayne, lecz fragmentu swej osobowości powstałej na Coby – teraz oficjalnie przestawała ona istnieć. Schował dokumenty do wewnętrznej kieszeni. – Tu masz swój kredyt – powiedział Sost podając mu jeszcze jeden zestaw dokumentów. – Przepisane na twoje harmonickie nazwisko. Wciąż zostało tego dużo. – Czy można zaufać Jennisonowi? – zapytał Hal biorąc dokumenty kredytowe. – Inaczej bym się z nim nie zadawał – odpowiedział Sost. – Nie martw się, Dział Transportu ma na niego haka. – A czy można zaufać Działowi Transportu? – zapytał Hal i zdziwił się, kiedy tamci się roześmiali. – Sost był działem Transportu, zanim Dział został wymyślony – powiedziała Tonina. – Może nie mieć oficjalnego tytułu, ale nie musisz się martwić Działem Transportu, jak długo jest tu Sost. – Po prostu trzymam rękę na pulsie – wyjaśnił Sost, – a przez lata poznaje się ludzi. Teraz daj mi swoje stare dokumenty. – Lepiej będzie, jak je zniszczymy – powiedział Hal podając je. – To dobry pomysł – powiedział Sost, chowając dokumenty Tada Thornhilla. – Teraz wyjdziemy, ty i ja. Masz bilet na statku lecącym na Harmonię, tam do Cytadeli. Wiesz o niej cokolwiek? – Uczyłem się kiedyś o niej. To sporych rozmiarów miasto na kontynencie
nazwanym Południowa Obietnica, w umiarkowanej strefie klimatycznej. – Zgadza się. Na dodatek to jedyne miejsce wielkości miasta, w którym, przynajmniej według zapisów, nie pracował Immanuelson. Kiedy już się tam dostaniesz, będziesz zdany tylko na siebie. – Sost wstał, a Hal i Tonina poszli za jego przykładem. – Przemycimy cię na pokład z ładunkiem, nie pokazując cię celnikom. Chodź. Hal obrócił się do Toniny. Nie wiedział, czy wolno mu jej dotknąć, ale przecież nigdy więcej już jej nie zobaczy. Nieśmiało objął ją i pocałował, a ona przez chwilę mocno się do niego przytuliła. – Idź już – powiedziała, odpychając go. Ruszył za Sostem. Odwrócił się jeszcze i zobaczył, jak stoi przy stole, wyprostowana i nieruchoma, przyglądając się jak odchodzą.
Rozdział 13 Hal siedział w promie wiozącym go z orbity Harmonii do miasta Cytadela. Co ciekawe, w tej chwili wkraczania na zupełnie nowy świat, w jego umyśle zaczęły tracić na realności nie tylko trzy lata spędzone na Coby, ale również cztery dni spędzone w podróży która go tu przywiodła, wypełnionej częstymi przejściami fazowymi. Podróż miała w sobie coś nierealnego, a teraz z kolei trudno przychodziło mu przyjęcie realności Świata Zaprzyjaźnionych, ku któremu się opuszczał. Coś jeszcze wypełniało mu umysł, wypierając wszystko poza latami spędzonymi na Coby. Podczas podróży stamtąd tutaj po raz pierwszy zrozumiał jasno, czemu jego trzej nauczyciele nalegali na udanie się do pracy w kopalniach, zamiast na ukrycie na którymś z pozostałych Młodszych Światów. Sprawą, o której myśleli, było nie tylko proste ukrycie go przed wzrokiem Innych do czasu aż będzie dostatecznie dorosły, by samemu się obronić. Nie, istotny czynnik ich decyzji krył się w tym, co powiedzieli na temat potrzeby dorośnięcia, poznania ludzi, zanim będzie mógł ruszyć dalej i przeciwstawić się swoim wrogom. Dopiero teraz, po trzech latach spędzonych w świecie górników, mógł sobie zdać sprawę, że do chwili śmierci Obadiaha, Malachiego i Waltera InTeachera nic nie wiedział o życiu. Został wychowany jako niezwykłe dziecko przez niezwykłych ludzi. Brakowało mu wiedzy i doświadczenia na temat życia codziennego zwykłych obywateli czternastu światów, którzy stanowili trzon rasy ludzkiej – tych, spomiędzy których czasem rodzili się ludzie niezwykli, tacy jak on, tylko po to, by zostać użytymi przez koło napędowe historii. Przed Coby, tacy zwykli ludzie byli mu tak nieznani, jak obcy z najodleglejszych gwiazd. Ich cele nigdy nie były jego celami, a ich smutki jego smutkami. Brak zrozumienia dla tych różnic był jego wielką wadą, ponieważ – jak zrozumiał teraz z pełną siłą – to dla nich, a nie dla wybitnych jednostek jak on i jego nauczyciele, będzie walczył przez następne lata. Koniecznością było więc uświadomienie sobie swojego miejsca między zwykłymi ludźmi i nauczenie się widzieć świat ich oczami, zanim będzie mógł przydać się na coś rasie jako całości. Ponieważ to oni stanowili rasę. Stanął przed tym faktem w kopalni, odkrył to w Toninie, Johnie, Soscie – w nich wszystkich. Znalazł niezwykłych ludzi, o których mógł się zatroszczyć, i którzy troszczyli się o niego – nie zważając na jego zdolności. Ludzi, którzy w końcu umożliwili mu ucieczkę podczas gdy on sam, ze wszystkimi swoimi niezwykłymi talentami, nie zorientował się nawet, że pierścień obławy się zaciska. Wspomnienie ucieczki wzbudziło w nim palący żal, że nigdy nie powiedział przynajmniej Sostowi, jak wiele staruszek dla niego znaczył. Sposób, w jaki się rozstali, był niemal przypadkowy, jakby prawie się nie znali. Podjechali ciężarówką
Sosta pod sam statek pod pretekstem dostarczenia dużego, ale luźno zamkniętego pakunku, z Halem ubranym w szary kombinezon pracowników transportu, usadowionym obok Sosta. Razem wnieśli paczkę przez luk towarowy do ładowni numer jeden, gdzie czekał już na nich kwatermistrz statku. Kierując się jego wskazówkami Hal zdjął kombinezon, wyrzucając go do śmietnika i rozstał z Sostem. Idąc za kwatermistrzem dotarł do kabiny, gdzie został ulokowany i zostawiony z przykazaniem, by nie opuszczał jej przed pierwszym przejściem fazowym. Posłuchał, właściwie trzymał się swojej kabiny przez jedną trzecią podróży. Samotne godziny dały mu możliwość ćwiczenia osobowości wiernego członka Objawionego Kościoła Odrodzonego. Stworzył tę postać wzorując się na Obadiahu. Dorastając w towarzystwie swoich trzech nauczycieli, instynktownie nauczył się ich imitować. Aby stać się takim jak Obadiah, musiał jedynie wyobrazić sobie siebie jako Obadiaha – cały problem z odgrywaniem roli na powierzchni Harmonii polegał na tym, że musiał trzymać ten obraz w umyśle na tyle trwale i głęboko, by nie zdradzić się nawet w chwilach stresu i zmęczenia. Ćwiczył również tę rolę na współtowarzyszu podróży, jedynym, który wykazywał inklinacje do jakiejkolwiek rozmowy poza zwykłą wymianą uprzejmości. Osoba ta otworzyła mu przy okazji oczy na nieoczekiwane niebezpieczeństwo. Pasażerem był Exotik o imieniu Amid, drobny, wyprostowany mężczyzna, ze zdumiewającą – jak na Exotika – pomarszczoną twarzą. Wracał właśnie z Cety, gdzie pracował jako OutBond, ucząc historii Kultur Odłamkowych na Uniwersytecie Cety, w mieście o tej samej nazwie. Jak większość Exotików, otwarcie podchodził do wszystkich ludzi, podczas gdy Zaprzyjaźnieni i inni kierujący się na Harmonię pasażerowie byli sztywni i podejrzliwi. Był również, jak wielu naukowców, zakochany w swojej dziedzinie, dzięki czemu Hal usłyszał od niego mnóstwo anegdot historycznych z dziejów Harmonii i Zjednoczenia, co do których nie spodziewał się, że mógłby je znać ktokolwiek poza rodowitymi Zaprzyjaźnionymi, a i to tylko z rejonów świata, którego dotyczyła anegdota. – Wiara – powiedział Amid trzeciego dnia podróży z Coby – w ogólniejszym sensie jest czymś więcej, niż zdolnością do uwierzenia w coś nadprzyrodzonego. Tak naprawdę, jest koncepcją osobistej jedności ze szczególną, nie podlegającą dyskusji wersją rzeczywistości. Prawdziwej wiary nie da się podważyć. Cokolwiek ją atakuje jest z definicji nie tylko fałszywe, ale również automatycznie przeklęte. To jest właśnie powodem, dla którego mamy męczenników. Najpotężniejszą bronią, jaką można skierować przeciw prawdziwemu Wiernemu aby zmusić go do zmiany wierzeń, jest zagrożenie mu całkowitym zniszczeniem, skasowaniem wszechświata,
tak, by pozostała jedynie pustka. Jednak wobec prawdziwego Wiernego nawet ta groźba zawodzi, ponieważ on, oraz to w czym pokłada wiarę, są jednym. A z definicji to, w co wierzy, jest niezniszczalne. – Ale czemu ktoś, kto po prostu wierzy, nie może być równie niepodatny na zniszczenie osobistego wszechświata? – zapytał wtedy Hal. – Ponieważ wierzenie – skoro chcesz to osobno zdefiniować – implikuje coś, w co się wierzy. Coś rozdzielnego z wierzącym. Innymi słowy, mamy związek dwóch podmiotów, wiernego i jego wierzeń. Partnerstwo może ulec zniszczeniu, partnerzy mogą się rozejść. Natomiast, jak już mówiłem, Wierny jest swoją wiarą. Razem z nią stanowi jedność. A skoro tak, to nie ma sposobu, aby mu ją odebrać. Co czyni go bardzo potężnym przeciwnikiem. Tak naprawdę, czyni go to niezniszczalnym, ponieważ nawet śmierć nie może dotknąć jego najistotniejszej części. – Tak – powiedział Hal, wspominając Obadiaha. – Ta różnica – mówił dalej Amid – pomiędzy prostym wierzącym i prawdziwym Wiernym jest czymś, co trzeba pojąć, aby zrozumieć członków tej kultury. Paradoksalnie, tę różnicę najtrudniej jest pojąć nie Zaprzyjaźnionym – tak jak analogicznie specyficzne poświęcenie Exotików i Dorsajów są również najtrudniejsze do zrozumienia dla ludzi spoza tych kultur. W przypadku każdej z nich, sprawa polega na zwykłej ludzkiej zdolności do wiary, odwagi czy wglądu – wyniesionej do niemal instynktownego poziomu reakcji. Wspominając tę rozmowę teraz, gdy prom zbliżał się do lądowiska, Hal spróbował zastosować rozróżnienie, o którym mówił Amid, do tego co wiedział o charakterze Zaprzyjaźnionych. Nie było to łatwe, bo wszystko co tak naprawdę wiedział na temat tego, co Zaprzyjaźnionego czyniło Zaprzyjaźnionym, pochodziło z informacji zaabsorbowanych podświadomie w dzieciństwie, w czasie obserwacji Obadiaha. Mówiąc w skrócie, wiedział, bez konieczności zastanawiania się, co zrobiłby Obadiah niemal w każdej sytuacji, wobec której by stanął, jednak rzadko rozumiał dlaczego tak właśnie postąpił. Hal de facto znajdował się w sytuacji człowieka, który potrafi obsługiwać skomplikowane urządzenie, jednak nie ma pojęcia na jakich zasadach działa. Kiedy prom dotknął płyty lądowiska, uczynił mentalną blokadę, żeby zachowywać się jak tego oczekują tubylcy. Pomimo posiadanych umiejętności, zastosowanych do podjęcia przyjętej roli, będzie musiał obserwować i studiować otaczających go Zaprzyjaźnionych. Inaczej skończy tak, że wykona zły ruch nawet nie zdając sobie z tego sprawy, a efektem tego niewłaściwego posunięcia może być naznaczenie i wyklęcie, nie poprzedzone żadnym ostrzeżeniem.
Pasażerowie opuścili prom przechodząc do zamkniętego tunelu, który po jakimś czasie doprowadził ich do zespołu pomieszczeń, gdzie zostali podzieleni na podstawie posiadanych dokumentów. Hal razem z kilkoma tuzinami innych Zaprzyjaźnionych został skierowany do ostatniego pokoju na korytarzu. Wewnątrz stało kilkanaście biurek z urzędnikami Biura Imigracyjnego. Hal znalazł się za daleko z tyłu, by trafić jako pierwszy do najbliższego stanowiska. Tuż przed nim stał drobny, szczupły i ciemnoskóry młody mężczyzna, który jako pierwszy udał się na rozmowę z urzędnikiem. Wokół każdego stanowiska znajdowała się strefa wyciszenia, a Hal stał pod takim kątem wobec siedzących przy biurku, że nie miał możliwości czytania z ust i nie mógł przygotować się na pytania, jakie zadawał urzędnik. W końcu petent przed nim został skierowany do wydzielonego dwumetrowym płotem z siatki fragmentu pokoju, w którym stały normalne, nie dryfowe, krzesła z prostymi oparciami, a wszystko to pod okiem mężczyzny w średnim wieku w uniformie milicji. Ciemnoskóry młody człowiek usiadł na jednym z krzeseł, a Hal został wezwany do zajęcia miejsca przy biurku. – Dokumenty? – zapytał urzędnik, gdy Hal usiadł. Hal podał mu, a urzędnik przejrzał je uważnie. – Kiedy ostatni raz był pan na Harmonii? – zapytał. Hal przyjął za dobry znak, że tamten nie zwrócił się do niego archaicznym językiem działających wśród Zaprzyjaźnionych ultra-fanatyków. Mogło to wskazywać na to, że trafił na urzędnika z rodzaju rozsądniejszych. W każdym razie, przestudiowawszy posiadane dokumenty, miał przygotowaną odpowiedź. – Mniej więcej cztery i pół standardowych lat. Urzędnik oddał mu dokumenty. – Proszę zaczekać tam – powiedział, wskazując na zamknięty fragment sali. Hal wolno odebrał dokumenty. Nikt inny z Zaprzyjaźnionych nie został tam wysłany, za wyjątkiem ciemnoskórego. Pozostali byli kierowani na zewnątrz przez znajdujące się z drugiej strony pokoju drzwi. – Czy mogę zapytać dlaczego? – odezwał się wstając. – Sprawdzamy wszystkich przebywających poza planetą dłużej niż trzy lata. Kiedy szedł w stronę klatki, opanowały go ponure uczucia. Powinien o tym pomyśleć, Sost również. Nie, obwinianie go nie było fair. Nie mógł wiedzieć, że należało postarać się o dokumenty Zaprzyjaźnionego, który opuścił swoją planetę przed upływem trzech lat. Mogli się domyślić, że dokumenty Jennisona miały duże prawdopodobieństwo być nieaktualne. Ale nie miał wtedy czasu.
Pod czujnym okiem policjanta zajął miejsce na krześle naprzeciw ciemnoskórego. Wydało mu się, że oczy tamtego przez chwilę napotkały jego wzrok, przypatrując mu się w dziwny sposób, ale potem znów patrzył w pustkę. Łatwo byłoby uwierzyć, że tak naprawdę wcale nie popatrzył na Hala, ale jedną z najwcześniejszych nauk Malachiego była sztuka obserwacji. Hal odtworzył sobie w myślach ostatnie kilka minut i ponad wszelką wątpliwość upewnił się, że na krótką chwilę wzrok tamtego spotkał jego oczy. Mogło to nie mieć żadnego znaczenia – albo znaczyć bardzo wiele. Hal oparł się na sztywnym prostym oparciu krzesła i rozluźnił całe ciało. Czas płynął – więcej, niż standardowa godzina. Po jej upływie pokój opustoszał z pozostałych pasażerów promu, oprócz pięciu osób w klatce, wliczając Hala. Pozostali byli niczym nie wyróżniającymi się osobnikami, przynajmniej o dwadzieścia lat starszymi od Hala i ciemnoskórego. – Wy wszyscy – odezwał się milicjant nosowo – chodźcie. Tędy. Zostali wyprowadzeni z klatki i pokoju, po czym przez korytarz zostali skierowani do podziemnego garażu, gdzie czekał na nich autobus. Jak tylko wsiedli, pojazd zaszumiał wirnikami i wysunęli się z garażu, wyjeżdżając na ulice Cytadeli. Na zewnątrz padało, a deszcz spływający po szybach rozmazywał szare kształty budynków rozświetlanych żółtym światłem z latarni ulicznych. Podróżowali niecałe pół godziny, po czym wjechali do następnego garażu, umieszczonego poniżej poziomu ziemi. Zostali wyprowadzeni po schodach do typowego biurowca, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Odebrano im dokumenty i znów musieli przez długi czas siedzieć na twardych krzesłach w poczekalni, mając jako jedyną atrakcję odbywane pod czujnym okiem policjanta wyprawy do umieszczonego w rogu dystrybutora z wodą. W końcu, pojedynczo, wezwano ich do wewnętrznych biur. Ciemnoskóry młody mężczyzna ponownie został wezwany przed Halem. Kiedy nadeszła jego kolej, został usadowiony przy biurku naprzeciw drobnego, łysiejącego człowieka z jajowatą twarzą, ustami niemal pozbawionymi warg i oczami, które w ogóle nie mrugały. Szary człowiek podniósł dokumenty Hala i przejrzał je z prędkością sugerującą, że znał ich zawartość. Odłożył papiery na bok i popatrzył na Hala z biurokratycznym dystansem. – Nazwisko? – Howard Beloved Immanuelson. – Przyjmujesz komunię w Objawionym Kościele Odrodzonym i urodziłeś się w tym kościele dwadzieścia trzy przecinek cztery standardowe lata temu, w wiosce Enterprise?
– Tak. – Twój ojciec i matka przyjmowali komunię w tym kościele? – Tak. – A ty pozostajesz w łasce przyjmowania komunii tego kościoła? – Tak, dzięki miłosierdziu naszego Pana. – Powracasz właśnie z czteroletniego pobytu pozaplanetarnego, kiedy to pracowałeś jako interpretator semantyczny, zatrudniony przez różnych niewierzących... Pytania padały dalej, pokrywając wszystkie fakty z życia Howarda Immanuelsona wymienione w dokumentach, które posiadał Hal. Kiedy zostały wyczerpane, pytający odsunął od siebie dokumenty i wpatrzył się w Hala spojrzeniem nieruchomych oczu. – Czy dotrzymujesz regularnie czasu modlitwy? – zapytał. Hal spodziewał się pytań tego rodzaju. – Na ile tylko mogę – odpowiedział. – Podróżując, jak ja, między tymi którzy nie znają Słowa, nie zawsze łatwo jest dotrzymać regularnego czasu modłów. – Łatwość – powiedział pytający – nie jest drogą Pana. – Wiem. Wiem jak i ty, że fakt, iż nie jest łatwo dotrzymać regularnych godzin modłów nie stanowi usprawiedliwienia dla rozprzężenia. Nawykłem więc do wewnętrznej komunikacji w zwykłych godzinach ustnej modlitwy. Wydawało się, że górna warga mężczyzny podwinęła się odrobinę, jednak była tak wąska, że Hal nie miał pewności. – Ile razy dziennie się modlisz – to znaczy, kiedy masz taką możliwość? Hal myślał gorączkowo. Nie znał szczegółowych zasad sekty Objawionego Kościoła Odrodzonego. Ale jeśli było to zgromadzenie z północnego rejonu Starego Kontynentu, gdzie mieściła się Enterprise, to prawdopodobnie należał do „Starej” tradycji, a nie Nowej. W każdym razie, jak mówiło powiedzenie, każdy Zaprzyjaźniony stanowił własną sektę. – Siedem. – Siedem? – Urzędnik utrzymał normalny poziom głosu, a jego twarz pozostała bez wyrazu, ale Hal nagle zaczął podejrzewać, że rozmawiał z jednym z tych, którzy wybrali Nową Tradycję i wierzyli, że więcej niż cztery modlitwy dziennie to przejaw arogancji i ostentacji. – Jutrznia, lauda, pryma, tercja, seksta, nona, nieszpory i kompleta – wyliczył Hal. Kiedy wymienił łacińskie nazwy, na twarzy siedzącego naprzeciw mężczyzny dostrzegł ślady charakterystycznej cierpkości. Świadome zrobienie czegoś takiego
było ryzykiem, jednak wypadłby ze swojej roli, gdyby nie starł się z niemal każdym Zaprzyjaźnionym w szczegółach dotyczących dogmatów religijnych czy zwyczajów. Z drugiej strony, nie chciał podjudzać urzędnika na tyle mocno, by dać mu osobisty powód do utrudnienia Halowi życia. – Tak – szorstko odezwał się urzędnik. – Ale pod wszystkimi tymi krzykliwymi nazwami modlisz się w tajemnicy, jak tchórz. A może należysz do tego odłamu, nowego kultu szerzącego się między naszą grzeszną młodzieżą, który wyraża przekonanie, że modlitwa nie jest konieczna, jeśli tylko żyje się z Bogiem i Jego drogą w myślach. Między nas przybył właśnie Większy Nauczyciel, który może wykazać ci, jak błędna jest ta droga... Jego głos przybierał na sile. Przerwał gwałtownie i wytarł usta białą chusteczką. – Czy podczas lat spędzonych między niewiernymi miałeś wiele kontaktów z innymi członkami kościołów? – zapytał nieco bardziej opanowanym głosem. – Z samej natury mojej pracy – odpowiedział Hal – miałem bardzo ograniczone kontakty z kimkolwiek ze światów Obiecanych. Moje kontakty z konieczności ograniczały się do mieszkańców planet, na których pracowałem. – Ale spotkałeś i poznałeś kogoś z Harmonii i Zjednoczenia? – Kilku. Nie wydaje mi się, żebym pamiętał jakiekolwiek nazwisko. – Doprawdy? Może jednak pamiętasz więcej niż nazwiska. Czy przypominasz sobie spotkanie z kimkolwiek z tych, którzy nazywają siebie Dziećmi Gniewu, albo Dziećmi Bożego Gniewu? – Zdarzało mi się... – zaczął Hal, ale urzędnik przerwał mu. – Nie mówię tu po prostu o tych, którzy żyją w wiedzy i czasem przyznają, że zasłużenie opuścił ich Bóg. Mam na myśli tych, którzy przyjęli to bluźniercze imię dla siebie jako organizacji przeciwstawiającej się Bożym kościołom i Jego nakazom. Hal potrząsnął głową. – Nie – powiedział. – Nigdy o nich nawet nie słyszałem. – Dziwne – górna warga tym razem wyraźnie się podwinęła – żeby tak szeroko podróżująca osoba była nieświadoma plagi nękającej świat jego narodzin. Przez te cztery lata, nikt z tych, których spotkałeś z Harmonii i Zjednoczenia nigdy nie wspomniał o Dzieciach Gniewu? – Nie – odpowiedział Hal. – Jak widzę, szatan zawładnął twym językiem. – Przesłuchujący go mężczyzna przycisnął jeden z rzędu przycisków umieszczonych na biurku. – Może kiedy to przemyślisz, coś sobie przypomnisz. Możesz odejść. Hal wstał i sięgnął po swoje dokumenty, ale szary człowiek otworzył w biurku
szufladę i zgarnął je do niej. Hal odwrócił się by wyjść, ale kiedy doszedł do drzwi odkrył, że tylko na tyle pozostawiono mu swobody. Na zewnątrz czekał na niego uzbrojony strażnik w mundurze policji, który poprowadził go w głąb budynku. Przeszli kilka pięter w dół i omijając różne korytarze dotarli do części budynku bardziej przypominającej więzienie, niż biuro. Przez parę ciężkich, zamykanych drzwi dotarli do biurka, za którym siedział kolejny strażnik. Skończyły się pozory, pozbawiono Hala wszystkiego, co ze sobą miał, obszukano na wypadek, gdyby coś ukrył, po czym strażnik zaprowadził go przez kolejne setki metrów korytarzy przed ciężkie, metalowe drzwi, otwierające się wyłącznie od zewnątrz. – Czy mógłbym dostać coś do jedzenia? – zapytał Hal, kiedy strażnik otworzył drzwi i gestem nakazał mu wejść do środka. – Niczego nie jadłem od chwili lądowania... – Jutrzejszy posiłek będzie jutro – powiedział strażnik. – Do środka! Hal posłuchał, słysząc za sobą szczęk zamykanych drzwi. Znalazł się w sporym pokoju, z wąskimi pryczami przymocowanymi do nagich betonowych ścian. Podłoga również była z betonu, a w kącie pomieszczenia znajdowała się nieosłonięta ubikacja, składająca się z muszli i umywalki. W celi nie było nic więcej wartego uwagi, poza niewielkim okienkiem umieszczonym dwa metry nad poziomem podłogi, oraz współwięźniem.
Rozdział 14 Druga osoba przebywająca w celi, mężczyzna rozciągnięty na jednej z prycz, najwyraźniej usiłował usnąć, choć było to swego rodzaju wyzwanie, biorąc pod uwagę fakt, że pokój był jasno oświetlony przez umieszczony na środku sufitu panel. Po kolorze włosów i sylwetce Hal rozpoznał we współwięźniu ciemnoskórego młodzieńca, który przechodził przed nim większość procedury odprawy imigracyjnej. Teraz, kiedy tylko drzwi do celi zatrzasnęły się z hukiem za Halem, tamten ożył, staczając się z pryczy na nogi i podszedł lekko do drzwi, by wyjrzeć na zewnątrz przez umieszczony w nich wizjer. Pokiwał do siebie głową, po czym odwracając się do wnętrza pokoju podszedł do Hala. Przyłożył dłoń do prawego ucha i ostrzegawczo wskazał na sufit. – Ci Przeklęci przez Pana – powiedział głośno, biorąc Hala za ramię i prowadząc go w kierunku kąta z ubikacją – świadomie przygotowują te miejsca w taki sposób, by pozbawić nas wszelkiej przyzwoitości. Czy mogę prosić cię, byś z uprzejmości zechciał stanąć tu gdzie jesteś i odwrócić się na moment... Dziękuję, bracie. Zrobię dla ciebie to samo, kiedy tylko będziesz chciał... W międzyczasie doprowadził Hala do rogu, gdzie stała ubikacja. Odkręcił kran w umywalce i uruchomił spuszczanie wody w muszli klozetowej, po czym nachylił głowę Hala w pobliże szumiącej wody. Przed twarzą poruszył palcami obu rąk. Zagłuszany przez szumiącą wodę, wyszeptał wprost do prawego ucha Hala. – Czy potrafisz mówić palcami? Hal potrząsnął głową i obrócił się, by wyszeptać odpowiedź. – Nie. Ale potrafię czytać z ruchu warg i szybko się uczę. Jeśli będziesz bezgłośnie wymawiał słowa i pokażesz mi dość ruchów palców by zacząć, będziemy mogli rozmawiać. Ciemnoskóry mężczyzna skinął. Wyprostował się, a podczas gdy wciąż stali zagłuszani przez lejącą się wodę, ustami uformował słowa. – Nazywam się Jason Rowe. Jak ty, bracie? Hal ponownie nachylił się, by wyszeptać do ucha Jasona. – Howard Immanuelson. – Jason wgapił się w niego. – I nie musisz wymawiać słów wolno i w przesadzony sposób. Po prostu ruszaj ustami tak jakbyś normalnie mówił, a z łatwością cię zrozumiem. Tylko nie zapomnij patrzeć na mnie, kiedy będziesz mówił. Jason skinął w odpowiedzi. Uniósł prawą dłoń z kciukiem i palcem wskazującym rozsuniętymi lekko, a resztą palców zwiniętą. – Tak – samymi ustami powiedział do Hala. Hal skinął, powtarzając znak swoim kciukiem i palcem wskazującym.
Kilka minut później, kiedy Jason wyłączył wodę lejącą się z kranu i zajęli miejsca na umieszczonych obok siebie pryczach w drugim końcu celi, Hal znał już znaki na oznaczenie podstawowych czasowników oraz połowę alfabetu. Przenieśli się do rogu pomieszczenia, który znajdował się na prawo od drzwi, tak by patrząc przez wizjer w drzwiach nie można było zobaczyć, co robią. Siedząc w ten sposób, na pryczach umieszczonych względem siebie pod kątem prostym, zbliżyli się do siebie twarzami. Zaczęli rozmawiać, z początku powoli, jako że Hal był zmuszony literować większość słów, których chciał użyć. Jednak nabierał szybkości, ponieważ w miarę sylabizowania Jason odgadywał słowo, które chciał wypowiedzieć i pokazywał mu odpowiedni znak. Słownictwo Hala w zakresie mowy znaków rosło bardzo szybko, ku wielkiemu, choć milczącemu zdumieniu Jasona. Nie próbował wyjaśniać. Raczej nie pomogło by rozluźnieniu atmosfery wyjaśnienie, że swoje umiejętności mnemoniczne i komunikacyjne zawdzięczał umiejętnościom Exotików. Ich rozmowa z początku zdawała się iść w dziwnym kierunku i Hal był wdzięczny, że może ukryć swoją ignorancję za nieznajomością języka znaków. – Bracie – zapytał Jason, kiedy tylko usadowili się naprzeciw siebie – czy jesteś wiernym? Hal zawahał się tylko na ułamek sekundy. Właściwie nie było żadnego powodu, dla którego jakikolwiek Zaprzyjaźniony nie miałby odpowiedzieć twierdząco na to pytanie, choć tamten mógł mieć na myśli coś bardzo specyficznego, co dopiero wymagało ustalenia. – Tak – zasygnalizował i czekał na oświecenie ze strony Jasona. – Ja również – odpowiedział Jason. – Jednak bądź dobrej myśli, bracie. Nie sądzę, żeby ci którzy nas tu trzymają wiedzieli, że jesteśmy tymi, których szukają. To polowanie na czarownice jest tylko częścią zakrojonego na skalę miasta wysiłku, aby sprawić dobre wrażenie w oczach jednego z pomiotu Szatana, który przyjechał tu z wizytą. – Z wizytą? – przeliterował Hal. Ostatnie słowa tamtego sprawiły że spiął się wewnętrznie, a teraz po raz pierwszy poczuł dotknięcie zimnych mdłości w żołądku. Słów „pomiot Szatana” używał Obadiah na określenie Innych. Przesadą było wyobrażać sobie, że Inny lub Inni szukający go na Coby wyśledzili trasę jego ucieczki i wyprzedzili go do Cytadeli. Jednak zakładając, że rzeczywiście go wytropili, statek pilotowany przez kogoś bardziej skłonnego do podjęcia ryzyka podczas przejść fazowych niż pilot frachtowca, mógł dotrzeć do miasta dzień lub dwa wcześniej. – Tak mówią – odpowiedział Jason cicho poruszając wargami. – Kiedy tu przyjechał?
Oczy Jasona z zaciekawieniem śledziły Hala. – A więc słyszałeś – i wiesz, że to mężczyzna a nie kobieta? – Ja... – Hal wykorzystał swoją nieznajomość języka znaków by ukryć swoje potknięcie – przyjąłem, że bardziej prawdopodobne było wysłanie mężczyzny do miasta Nowej Tradycji. – Możliwe, że taki był powód. W każdym razie, wydaje się, że przebywa w Cytadeli od mniej więcej dwudziestu standardowych godzin. – Nieoczekiwanie i zaskakująco Jason uśmiechnął się. – Jestem dobry w wyciąganiu informacji od przesłuchujących mnie śledczych. Sporo się dowiedziałem. Nazywają go Wielkim Nauczycielem – na swój parszywy sposób. Będą mu nadskakiwać, oferując wiernych jako ofiary na jego przybycie. – Skoro tak wygląda sytuacja, to czemu powinienem być dobrej myśli? – zapytał Hal. – Nie wygląda to zbyt dobrze. – Ależ oczywiście dlatego, że nie mogą być pewni – odpowiedział Jason. – W końcu, o ile nie będą mieli pewności, opóźnią pokazanie mu nas, ponieważ wszyscy są niczym zbite psy. Kulą się na samą myśl o jego karze, gdyby nie mieli racji. Więc będziemy mieli czas. A mając czas, możemy uciec... Popatrzył na Hala niemal radośnie. – Nie wierzysz mi? – wypowiedział samymi ustami. – Nie potrafisz uwierzyć, że zaufałem ci na tyle, by tak po prostu poinformować cię, że zamierzam uciec? Jak myślisz bracie, czemu się tak otwieram wobec ciebie? – Nie wiem – odpowiedział Hal. – Ponieważ tak się składa, że znałem Howarda Immanuelsona, którego dokumenty posiadasz. Och, nie bardzo dobrze. Ale byliśmy zaawansowanymi studentami w tej samej klasie w Summercity, zanim poleciał na Kultis przygotować się do pracy pozaplanetarnej. Wiedziałem również, że poleciał na Coby i tam umarł. Ale był wiernym i wszystkie jego ruchy poza Harmonią były obliczone na oczyszczenie się tak, by mógł tu powrócić i być dla nas użytecznym. Wsiadłeś na Coby z jego dokumentami. Również języka migowego nauczyłeś się zbyt szybko, by nie być kimś, kto używał go całe życie – musisz na to uważać bracie, kiedy tu jesteś. Uważaj na ujawnianie zbyt dużej wiedzy za wcześnie. Nawet część Zdrajców Boga ma dość rozumu, by dodać dwa do dwóch. A teraz, powiedz mi jak brzmi twoje prawdziwe nazwisko i jaki jest twój cel tutaj? Umysł Hala galopował. – Nie mogę – zasygnalizował. – Przepraszam. Przez dłuższą chwilę Jason smutno mu się przyglądał. – Jeśli mi nie zaufasz – powiedział – ja nie mogę zaufać tobie. Do czasu, aż będziesz mógł mi powiedzieć, nie będę mógł zabrać cię ze sobą, kiedy opuszczę to miejsce.
– Przykro mi – zasygnalizował Hal. – Nie mam prawa ci tego powiedzieć. Jason westchnął. – Niech tak będzie – powiedział. Wstał i przeszedł przez celę, po czym położył się z twarzą do ściany, w pozycji, w jakiej Hal zastał go wchodząc do pomieszczenia. Hal siedział przyglądając mu się przez kilka minut, po czym spróbował pójść w jego ślady. Ale udało mu się to tylko częściowo. Miał zbyt szerokie ramiona na wąską pryczę. Najlepsze co mógł zrobić leżąc, to ustawić się w takiej pozycji, że nawet chwilowe odprężenie posłałoby go na ziemię. W końcu zrezygnował i usiadł pionowo, podciągając nogi pod siebie, tak że w końcu siedział w pozycji lotosu, z plecami opartymi o ścianę. Kolana i większa część nóg sterczała w powietrzu, ale w tej pozycji środek jego masy znajdował się bliżej ściany, tak że mógł pozwolić sobie na rozluźnienie się bez obawy upadku. Luźno opuścił ręce na biodra a ramiona lekko pochylił, tak, by obserwator mógł odnieść wrażenie, że pozycję przyjął odruchowo i z przyzwyczajenia, a nie była wyćwiczona. potem pozwolił swobodnie płynąć swoim myślom. W przeciągu sekund cela wokół niego zanikła i sądząc według wszelkich objawów, zapadł w sen... Drzwi celi otwarły się gwałtownie, budząc ich. Zanim strażnik wszedł do pokoju, Hal stał już na nogach i kątem oka dostrzegł, że Jason również. – Dobra – odezwał się mężczyzna, który wszedł. Był wysoki i chudy – choć nie aż tak wysoki jak Hal – z zimną, surową twarzą i kapitańskimi epoletami na czarnym mundurze milicji. – Wychodzić! Postąpili zgodnie z poleceniem. Ciało Hala wciąż było zesztywniałe od snu, jednak jego umysł, momentalnie uaktywniony, pracował intensywnie. Aby utrzymać pozory, że nie rozmawiali ze sobą i wciąż się nie znają, unikał patrzenia na Jasona. Zauważył jednak, że Jason również na niego nie patrzy. Po wyjściu na korytarz zostali skierowani tą samą drogą, którą ich przyprowadzono. – Dokąd idziemy? – zapytał Jason. – Cisza! – miękko powiedział kapitan bez spoglądania na niego. – Albo kiedy rzecz dojdzie do końca, każę powiesić cię za nadgarstki, renegacie. Jason nie odezwał się więcej. Przeszli kilkoma korytarzami i wjechali windą towarową do sekcji biurowej budynku. Strażnik doprowadził ich i dołączył do większej grupy około dwudziestu więźniów, czekających przed otwartymi drzwiami do pustego pokoju, ze stołem umieszczonym na podeście. Na scenie zamocowano również maszt ze zwisającą luźno flagą zjednoczonych sekt, białym krzyżem na czarnym tle. Kapitan zostawił ich i stanął z boku, by porozmawiać z pięcioma strażnikami.
Czas płynął, a więźniowie i ich strażnicy stali czekając. W drugim końcu korytarza dały się słyszeć kroki i zza rogu wyszły trzy osoby. Hal na sekundę wstrzymał oddech. Dwaj ubrani byli w garnitury – niemal na pewno lokalni urzędnicy. Ale człowiekiem idącym między nimi, o wiele od nich wyższym, był Bleys Ahrens. Podchodząc, Bleys obrzucił spojrzeniem całą grupę i jego wzrok zatrzymał się na chwilę na Halu, jednak nie dłużej niż można by się spodziewać, biorąc pod uwagę fakt, że Hal był wyraźnie najwyższy z całej grupy. Bleys podszedł i odwrócił się w drzwiach, potrząsając głową w stronę dwu towarzyszących mu mężczyzn. – Głupie – mówił do nich, przechodząc na wyciągnięcie ręki od Hala. – Głupie, głupie! Naprawdę sądziliście, że zrobicie na mnie wrażenie tym, co mogliście zgarnąć z ulic? Że ucieszy mnie, jak jakiegoś prymitywnego władcę, publiczna egzekucja czy tortury? Tego rodzaju rzeczy to jedynie strata energii. Pokażę wam, co należy robić. Wprowadźcie ich tu. Strażnicy ruszyli w reakcji na polecenie, zanim jeden z urzędników odwrócił się i wykonał gest w stronę oficera. Zostali zagnani do wnętrza sali i ustawieni w trzech rzędach twarzą do sceny, na której urzędnicy usiedli za stołem, a Bleys na wpół siedział, na wpół opierał się o mebel. Nawet w tej niedbałej pozie emanował aurą elegancji i autorytetu. Z pojawieniem się Bleysa, w żołądku Hala powstała lodowa kula. Teraz rosła, ogarniając go całego. Osłaniany i chroniony przez całe życie, dorósł nie znając w ogóle tego rodzaju strachu, który ściska klatkę piersiową i pozbawia kończyny wszelkiej siły. Potem, nagle, po raz pierwszy zetknął się z tym strachem, a teraz odruchy powstałe w tamtej chwili zostały wyzwolone przez ponowne spotkanie z wysoką, władczą postacią stojącą na platformie przed nim. Nie bał się urzędników Zaprzyjaźnionych, którzy go uwięzili. Jego umysł rozpoznawał fakt, że byli jedynie ludźmi, a głęboko wbudowano w niego zasadę, że dla każdego problemu związanego z istotami ludzkimi zawsze można było znaleźć praktyczne rozwiązanie. Jednak widok Bleysa postawił go przed istotą, która zniszczyła same podstawy jego osobistego wszechświata. Poczuł, jak paraliż wywołany strachem rozchodzi się po całym ciele i uświadomił sobie, że zostanie całkowicie przez niego opanowany i zda się na los, który będzie go czekał po zidentyfikowaniu przez Bleysa. Wezwał pomocy, a w odpowiedzi z otchłani pamięci wyszły duchy jego nauczycieli. – Człowiek, przed którym stoisz, nie jest niczym więcej niż chwastem, jaki rozkwita jednego letniego dnia – w jego myślach odezwał się szorstki głos Obadiaha.
– Nie więcej niż deszcz na stoku góry, przez chwilę oblewający skałę. Bóg jest tą skałą, jest wieczny. Deszcz przemija, jakby go nigdy nie było. Trzymaj się skały i ignoruj deszcz. – Nie może zrobić niczego – zabrzmiał łagodny głos Waltera InTeachera – czego nie pokazałem ci już przy tej, czy innej okazji. Nie jest nikim więcej niż użytkownikiem umiejętności rozwiniętych przez Innych, z których wielu może użyć ich znacznie lepiej niż on. Pamiętaj, że umysł i ciało nie są niczym więcej, niż ciałem i umysłem ludzkim. Zapomnij o tym, że jest starszy i bardziej od ciebie doświadczony, skoncentruj się jedynie na prawdziwym obrazie tego, kim jest i jakie są jego ograniczenia. – Strach jest po prostu jeszcze jedną bronią – powiedział Malachi – samą w sobie nie groźniejszą od ostrza noża. Traktuj go, jak zareagowałbyś na każdą inną broń. Kiedy nadejdzie, usuń mu się z drogi tak, by cię minął, a potem przejmij i kontroluj dłoń, która go na ciebie kieruje. Broń bez dłoni jest tylko jeszcze jednym przedmiotem, we wszechświecie wypełnionym przedmiotami. Stojąc na platformie, Bleys popatrzył na nich z góry. – Zwróćcie uwagę na to co mówię, przyjaciele – łagodnie odezwał się do więźniów. – Patrzcie na mnie. Popatrzyli, Hal razem z resztą. Dostrzegł szczupłą, arystokratyczną twarz Bleysa i ładne, brązowe oczy. Kiedy w nie patrzył, oczy te zaczęły się powiększać, tak, że mogłyby wypełnić całe pole widzenia. Odruchowo, dzięki treningom z Walterem InTeacherem wewnątrz umysłu wykonał krok wstecz, odsuwając to co widział na wyciągnięcie ręki – i nagle stał się świadom przebiegu wydarzeń na dwu poziomach. Na jednym poziomie, stał razem z resztą więźniów, trzymanych przez Ahrensa jak stado zwierząt zauroczonych przez jasne światło w ciemności. Na drugim poziomie, był świadom ataku na swoją wolną wolę, podejmowanego przez to, co ukryte było za tym światłem i przeciwko czemu walczył teraz, aby mu się oprzeć. Pomyślał o skale. W myślach stworzył obraz górskiego zbocza, wyciętego i wyżłobionego na kształt ołtarza, na którym płonęło wieczne światło. Skała i światło... niewzruszone, wieczne. – Muszę was przeprosić, przyjaciele i bracia – łagodnie przemawiał do nich Bleys. – Przez pomyłkę sprawiono wam cierpienie, a to nie powinno było się wydarzyć. Jednak była to normalna pomyłka, a wasze drobne błędy też się na nią złożyły. Sprawdźcie swoją świadomość. Czy jest tu ktokolwiek, kto nie jest świadom spraw, o których wiecie, że nie powinniście byli ich robić... Jak mgiełka, początki deszczu opadły na światło i ołtarz. Jednak światło wciąż płonęło, a skała trwała niezmieniona. Głos Bleysa brzmiał dalej, a deszcz zgęstniał,
intensywnie padając na skałę i światło. Na zboczu góry dzień pociemniał, ale światło płonęło dalej w ciemnościach, ukazując że skała nadal tam jest, wciąż niezmienna i nieporuszona... Bleys łagodnie wskazywał im wszystkim drogę do wartościowszego i szczęśliwszego życia, drogę, która ufała temu co mówił. Wszystko co musieli zrobić, to uznać grzechy przeszłości i pozwolić powieść się właściwą ścieżką ku przyszłości. Jego słowa tworzyły ciepłą i przyjazną, czekającą z otwartymi drzwiami osłonę przed szalejącą dookoła burzą. Jednak Hal, ze smutkiem, musiał pozostać za nimi. Sam, na zboczu góry w zimnym, ulewnym deszczu, przywierając do skały, aby nie porwał go wiatr, mając na pocieszenie jedynie czyste, ale nie dające ciepła światło rozświetlające mrok. Stopniowo zaczął sobie zdawać sprawę, że wiatr przestał przybierać na sile, a deszcz, który wcześniej ciągle przybierał na sile, padał teraz równo, a ciemność nie mroczniała już bardziej – i że on, skała i światło wciąż tam byli, ciągle razem. Pojawił się w nim nowy rodzaj ciepła i rósł, aż wykrzyknął zwycięsko. Czuł w sobie siłę, której nie znał wcześniej, i uzbrojony w nią wrócił, ponownie łącząc dwa poziomy, znów własnymi oczyma patrząc na Bleysa Ahrensa. Bleys skończył już mówić i schodził z platformy, kierując się ku wyjściu. Wszyscy więźniowie odwrócili się patrząc na niego, jakby trzymał w ręku smycz, do której byli uwiązani. – Pozwólcie tędy, bracia – powiedział jeden ze strażników. Zostali poprowadzeni, przez jednego tylko strażnika, przez korytarze do pokoju z biurkami, gdzie oddano im dokumenty.
Rozdział 15 Najwyraźniej byli wolni. Zostali wyprowadzeni z budynku i Hal zorientował się, że idzie ulicą z Jasonem u boku. Spojrzał na niego i zauważył, że tamten był uśmiechnięty i poruszony. – Howard! – odezwał się Jason. – Czy to nie cudowne? Musimy natychmiast odszukać pozostałych i opowiedzieć im o tym wielkim człowieku. Będą musieli sami go zobaczyć. Hal popatrzył z bliska w oczy Jasona. – O co chodzi, bracie? – zapytał Jason. – Czy coś jest nie w porządku? – Nie – odpowiedział Hal. – Ale może powinniśmy gdzieś usiąść i zastanowić się nad dalszymi planami. Czy w okolicy jest miejsce, gdzie moglibyśmy porozmawiać z dala od ludzi? Jason rozejrzał się. Znajdowali się w rejonie miasta, który sprawiał wrażenie dzielnicy przemysłowej. Był późny poranek, a deszcz padający od wczoraj ustał, choć niebo było zasnute grubą warstwą chmur, obiecującą dalsze opady. – Tak wcześnie... – Jason zawahał się. – Niedaleko stąd jest niewielka knajpka, miejsce gdzie można coś zjeść, z boksami w drugiej sali. O tej porze powinno tam być całkiem pusto. – Chodźmy – powiedział Hal. Knajpka okazała się rzeczywiście mała. Nie był to rodzaj lokalu, który Hal odwiedziłby w poszukiwaniu czegoś do jedzenia, ale we frontowej sali było tylko sześć osób siedzących przy kwadratowych stołach, a w tylnej, zgodnie z przewidywaniami Jasona było całkiem pusto. Zajęli miejsce w odległym rogu i zamówili kawę. – O jakich planach mówiłeś, Howardzie? – zapytał Jason, kiedy już dostali gorący napój. Hal sprawdził zawartość filiżanki i odstawił ją z powrotem na oddzielający ich stół. Kawę – albo raczej jej namiastkę – można było dostać na wszystkich światach. Jednak jej smak różnił się znacząco na każdej planecie. Przez trzy lata przyzwyczajał się do smaku kawy z Coby. Będzie musiał zaczynać od nowa z tą na Harmonii. – Widziałeś? – zapytał w odpowiedzi. Wyciągnął z kieszeni małą bryłkę złota zatopioną w przejrzystym sześcianie. Był to pierwszy złoty samorodek jaki znalazł w Yow Dee i zgodnie ze zwyczajem panującym na Coby, odkupił go od właścicieli kopalni i zatopił w przejrzystym plastiku, aby nosić jako talizman przynoszący szczęście. Członkowie jego zespołu uważaliby za bardzo dziwne, gdyby tego nie zrobił. Teraz znalazł dla niego inne zastosowanie. Jason nachylił się nad sześcianem.
– Czy to prawdziwe złoto? – zapytał z fascynacją kogoś, kto nie pochodził z Coby, albo z Ziemi. – Tak – odpowiedział Hal. – Przyjrzyj się jego barwie... Sięgnął ponad stołem i niezbyt mocno chwycił Jasona za kark, naciskając delikatnie i precyzyjnie kciukiem oraz środkowym palcem. Skóra pod opuszkami jego palców naprężyła się pod dotykiem, ale po chwili rozluźniła się, na skutek nacisku na znajdujące się pod nią zakończenia nerwów. – Spokojnie – powiedział. – Po prostu przyglądaj się temu kawałkowi złota... Jason, chcę żebyś trochę odpoczął. Po prostu zamknij oczy, oprzyj się wygodnie i prześpij kilka minut. Potem będziesz mógł otworzyć oczy i posłuchać. Mam ci coś do powiedzenia. – Jason posłusznie zamknął oczy i odchylił, opierając głowę na ciemnym drewnie przegrody boksu. Hal puścił go, a Jason został w tej pozycji, oddychając głęboko i swobodnie przez około sto pięćdziesiąt uderzeń serca. Potem otworzył oczy i jakby w zdziwieniu spojrzał na Hala, po czym uśmiechnął się. – Chciałeś mi coś powiedzieć – stwierdził. – Tak. Wysłuchaj mnie do końca i nie odzywaj się ani słowem do czasu, aż przemyślisz to, co ci powiem. Dobrze? – Tak, Howardzie – powiedział Jason. – Dobrze. Teraz słuchaj uważnie. – Hal przerwał. Nigdy jeszcze nie robił czegoś takiego, a istniało niebezpieczeństwo, że w obecnym, nienaturalnie wrażliwym stanie Jasona, niektóre słowa mogą mieć silniejszy efekt niż planował. – Chcę, żebyś coś zrozumiał. W tej chwili myślisz, że zachowujesz się normalnie i robisz dokładnie to, co zwykle chciałbyś robić. Naprawdę jednak tak nie jest. Ponieważ bardzo ważna osoba złożyła ci atrakcyjną propozycję z gatunku tych nie do odrzucenia. Propozycję zezwolenia na uśpienie świadomości i pozostawienie wszystkich decyzji moralnych komuś innemu. Ponieważ propozycję tę złożono ci na tym konkretnym poziomie świadomości, nie miałeś możliwości oceny, czy była to rozsądna decyzja, czy nie. Nadążasz za tym co mówię? Kiwnij głową na znak potwierdzenia. Jason skinął. Skoncentrował się tak, że na czole między brwiami pojawiła się pojedyncza zmarszczka. Poza tym jednak jego twarz wyglądała na rozluźnioną i szczęśliwą. – Zasadniczo wmówiono ci – mówił dalej Hal – że człowiek, który do ciebie przemawiał, albo inni, wyznaczeni przez niego, będą decydować nie tylko o tym co jest dobre dla ciebie, ale i co będziesz wolał robić, a ty zgodziłeś się na to wszystko bez protestu. Tym samym dołączyłeś do tych, którzy już dokonali wyboru, tych, którzy jeszcze godzinę temu byli twoimi wrogami, ponieważ próbowali zniszczyć wiarę, jaką wyznawałeś całe życie... Delikatna zmarszczka między brwiami Jasona pogłębiała się, w miarę jak wyraz
szczęścia na jego twarzy ustępował widocznemu wysiłkowi. Hal mówił dalej, a kiedy wreszcie skończył, Jason zwalił się bezładnie na ławę i odsunął od Hala najdalej, jak pozwalała na to ograniczona przestrzeń boksu, z twarzą ukrytą w dłoniach. Hal siedział czując się żałośnie z racji cierpienia Jasona i próbował pić swoją kawę. Cisza między nimi trwała dalej, aż w końcu Jason wydobył z siebie długie, drżące westchnienie i opuścił dłonie. Obrócił się do Hala twarzą, wyglądała, jakby nie spał przez dwie noce. – O Boże! – powiedział. Hal patrzył na niego, nic nie mówiąc. – Jestem nieczysty – wydusił z siebie Jason. – Nieczysty! – Nonsens – odpowiedział Hal. Wzrok Jasona spoczął na jego twarzy, a Hal zmusił się do uśmiechnięcia. – Wydaje mi się, że za młodu mówiono mi o grzechu pychy. Na jakiej podstawie uważasz, że jesteś kimś szczególnym, ulegając perswazji kogoś takiego? – Zabrakło mi wiary! – odpowiedział Jason. – Odwróciłem się i pokochałem ten pomiot Szatana, który do nas przemówił. – Do pewnego stopnia wszystkim nam brakuje wiary. Prawdopodobnie są kobiety i mężczyźni tak silni w wierze, że nie byłby w stanie ich dotknąć. Miałem kiedyś nauczyciela... ale chodzi o to, że wszyscy inni w pokoju, ulegli mu również. – Ty nie! – Przeszedłem specjalne szkolenie – odpowiedział Hal. – Mówiłem ci już o tym, pamiętasz? To co zrobił ten człowiek, udało mu się dlatego, że również przeszedł szkolenie. Uwierz mi, ktoś bez odpowiedniego przygotowania musiałby być naprawdę wyjątkową osobą, aby mu się oprzeć. A dla kogoś wyszkolonego, było to... stosunkowo łatwe. Jason wykonał jeszcze jeden głęboki, urywany oddech. – Wobec tego jestem zawstydzony z innego powodu – powiedział ponuro. – Czemu? – Hal wpatrywał się w niego. – Ponieważ myślałem, że jesteś szpiegiem, podstawionym mi przez te psy pomiotu szatana, kiedy zdecydowali się mnie uwięzić. Jak usłyszeliśmy, że Howard Immanuelson umarł na zapalenie płuc w Strefie Przejściowej na Coby, wszyscy przyjęliśmy, że jego dokumenty przepadły. Myśl, że ktoś z wiernych mógłby je odnaleźć i użyć – robiąc to w tak głębokiej tajemnicy, że ktoś taki jak ja, nic by o tym nie wiedział – było naciąganiem przypadku poza granice prawdopodobieństwa. I za szybko nauczyłeś się języka migowego. Zamierzałem więc udawać, że ci uwierzyłem. Chciałem cię zabrać w miejsce, gdzie bracia i siostry z Dzieci Prawego Gniewu Bożego mogliby cię wypytać, dowiadując się czemu cię wysłano i co o nas wiesz.
Patrzył na Hala ogniście. – A teraz ty, wydobyłeś mnie z piekła – skąd nigdy bym nie wrócił bez ciebie. Nie mógłbyś tego zrobić, gdybyś był wrogiem, jednym z Przeklętych. Jak mogłem zwątpić, że jesteś wiernym? – Całkiem łatwo – odpowiedział Hal. – Jeśli chodzi o wyciągnięcie cię z piekła, wszystko co zrobiłem, to troszeczkę przyspieszyłem ten proces. Rodzaj perswazji, jakiej cię poddano, skutkuje na trwałe tylko wobec ludzi, którzy zasadniczo zgadzają się z przekonywującym. Wobec tych, którzy się z nim nie zgadzają, tego rodzaju stan umysłu ulega stopniowemu zwalczeniu przez własną świadomość danej osoby, aż po jakimś czasie ulega przełamaniu. Skoro jesteś przekonany na tyle, by z nim walczyć, jedynym sposobem na ostateczne powstrzymanie cię byłaby śmierć. – Więc czemu tego nie zrobił? – zapytał Jason. – Czemu nas wszystkich nie zabił? – Ponieważ udawanie, że otwiera tylko ludziom oczy na właściwą drogę życia, działa na jego korzyść – odpowiedział Hal, słysząc w tym co mówił echo słów Waltera InTeachera. Nie przestał zastanawiać się nad tą sprawą, ale pytanie Jasona wywołało oczywistą odpowiedź. – Nawet ci, którzy idą za nim z przekonania, czują się bezpieczniejsi, jeśli ma zawsze rację i jest miłosierny. To co z nami zrobił, nie wynikało z naszej ważności, ale z tego, że ważni byli dwaj jego towarzysze – dla niego. Tak naprawdę tych, których nazywasz pomiotem Szatana, jest zaledwie garść, w porównaniu z bilionami ludzi na czternastu światach. Tacy jak on, nie mają czasu, nawet gdyby tego chcieli, żeby osobiście wszystkich kontrolować. Gdzie tylko jest to możliwe, odwołują się do tych samych mechanizmów społecznych, które wielokrotnie już stosowano przez stulecia, gdy kilku ludzi chciało kierować wieloma. Jason przez dłuższą chwilę siedział przyglądając mu się tylko. – Kim jesteś, Howardzie? – zapytał w końcu. – Przykro mi – Hal zawahał się. – Nie mogę ci tego powiedzieć. Ale powinieneś wiedzieć, że nie musisz czuć się zobligowany do nazywania mnie bratem. Obawiam się, że cię okłamałem. Nie jestem jednym z wiernych, jak to określasz. Nie mam nic wspólnego z organizację, do której razem z nimi należysz. Ale prawdą jest, że uciekam przed ludźmi, o których rozmawiamy. – A więc jesteś bratem – prosto odpowiedział Jason. Podniósł swoją filiżankę z zimną kawą i pociągnął z niej długi łyk. – My, to znaczy ci, których Przeklęci nazywają Dziećmi – pochodzimy ze wszystkich sekt i każdej możliwej interpretacji idei Boga. Twoja inność od reszty z nas nie jest większa, niż różnice pomiędzy nami. Ale cieszę się, że mi to powiedziałeś, ponieważ będę musiał opowiedzieć braciom o tobie, kiedy do nich dotrzemy. – Dotrzemy do nich? – zapytał Hal. Nie myślał o udawaniu się gdziekolwiek
z Jasonem. Ostatnie doświadczenia jasno wykazały, że lokalne władze znajdowały się pod kontrolą Bleysa. Jeśli w ogóle miał jakieś plany, to polegały one na dalszym ukrywaniu się, ale... z tymi ludźmi mogło mu się udać przynajmniej to, a w końcu znajdzie również jakiś sposób przeciwstawienia się Bleysowi. – Czy możemy do nich dotrzeć? – zapytał więc. – Nie ma z tym problemu – powiedział Jason. – Skontaktuję się w mieście z kimś, kto będzie wiedział, gdzie znajduje się najbliższy oddział Wojowników i dołączymy do nich. W terenie wciąż rządzimy my, wierni. Och, oczywiście ścigają nas, ale nie mogą zrobić nic więcej, niż zmuszać nas do ruchu. Tylko tu, w miastach, rządzą te szatańskie pomioty i ich sługusy. Przesunął się do wyjścia z boksu i wstał. – Chodźmy – powiedział. Na zewnątrz, w zimnym i wilgotnym powietrzu ulicy znaleźli kabinę telefoniczną i wystukali kod automatycznej taksówki. Odwiedzili następnie, za każdym razem zmieniając taksówki, sklep odzieżowy, bibliotekę i gimnazjum, jednak Jason w żadnym z tych miejsc nie rozpoznał nikogo komu ufał dość, by prosić o pomoc. Czwarte podejście zaprowadziło ich do niewielkiego warsztatu naprawczego pojazdów na północnych przedmieściach Cytadeli. Warsztat stanowiła tymczasowa struktura w kształcie kopuły, stercząca na otwartym polu na obrzeżu miasta, gdzie budynki mieszkalne ustępowały miejsca niewielkim ogródkom działkowym dzierżawionym przez mieszkańców miasta na okres roku. Wewnątrz ledwie ogrzewanej kopuły powietrze było aż ciężkie od woni przypominającego zapach bananów oleju z lokalnych roślin i wisiało, jak niewidzialna mgiełka, nad częściowo rozmontowanymi silnikami kilku pojazdów, znaleźli jedną tylko osobę – kanciastego, niewysokiego mężczyznę w wieku około sześćdziesięciu lat, zajętego składaniem tylnego wentylatora w terenowym pojeździe. – Hilary! – zawołał Jason, kiedy zbliżyli się do niego. – Jase... – odezwał się mężczyzna w odpowiedzi, ledwie na nich zerkając – Kiedy wróciłeś? – Wczoraj – odpowiedział Jason. – Przeklęci zapewnili nam nocleg w swoim specjalnym hotelu. To Howard Immanuelson. Nie z wiernych, ale nasz sojusznik. Z Coby. – Coby? – Hilary rzucił jeszcze jedno spojrzenie na Hala. – Co robiłeś na Coby? – Byłem górnikiem. Hilary sięgnął po szmatę, wytarł dłonie, odwrócił się i wyciągnął rękę do Hala. – Długo? – zapytał. – Trzy lata.
Hilary skinął głową. – Lubię ludzi, którzy potrafią pracować – powiedział. – Uciekliście? – Nie – powiedział Jason. – Wypuścili nas. Ale musimy wydostać się z miasta. Kto jest teraz w pobliżu? Hilary spojrzał w dół na swoje dłonie, jeszcze raz wytarł je w szmatę, po czym wyrzucił ją do kosza. – Rukh Tamani – powiedział. – Razem ze swoimi ludźmi przechodzi obok miasta. Znasz ją? – Słyszałem o niej – odpowiedział Jason. – Jest mieczem Pana. – Moglibyście dołączyć do niej. Chcecie, to dam wam mapę. – Proszę – powiedział Jason. – Potrzebujemy jeszcze... – Mogę was zaopatrzyć tylko w ubrania i sprzęt – powiedział Hilary. – Broń staje się zbyt ryzykowna. – Czy możesz nas doprowadzić w jej pobliże? – Och, mogę was podprowadzić całkiem blisko. – Hilary spojrzał na Hala. – Ale wszystko co będę mógł znaleźć na ciebie, będzie za ciasne. – Zobaczmy co masz – stwierdził Jason. Hilary poprowadził ich do wydzielonej części kopuły. Po przejściu przez drzwi znaleźli się w magazynie wypełnionym po sufit bezładną mieszaniną wszelkiego rodzaju pojemników i pudeł. Hilary przecisnął się do sterty, która zdawała się składać głównie z ubrań i sprzętu kempingowego, po czym zaczął wydobywać z niej różne przedmioty. Dwadzieścia minut później wyposażył ich obu w grube stroje robocze wraz z plecakami i sprzętem kempingowym. Zgodnie z przewidywaniami Hilarego, kurtka, koszula i podkoszulek Hala były ciasne w ramionach i za krótkie, reszta pasowała jednak całkiem dobrze. Szczególnym błogosławieństwem okazał się fakt, że miał buty w rozmiarze pasującym na Hala. Były jedynie odrobinę zbyt szerokie, ale dodatkowa para skarpet rozwiązała problem. – Dobrze – odezwał się Hilary, kiedy już skompletowali wyposażenie. – Kiedy ostatnio jedliście? Do świadomości Hala, niczym uderzenie młotem, powrócił głód. Podświadomie, kiedy w celi stało się jasne, że nie ma nadziei na szybkie uzyskanie jedzenia, po prostu zablokował odczuwanie głodu – dostatecznie mocno, by nie pomyślał o tym nawet siedząc z Jasonem w knajpie. Jason odpowiedział, zanim Hal zdążył się odezwać. – Nie jedliśmy od zejścia ze statku.
– Więc lepiej was nakarmię, prawda? – zaburczał Hilary. Wyprowadził ich z magazynu w inną część kopuły, w której znajdowało się łóżko, zlew, lodówka i sprzęt kuchenny. Zaserwował im potężny posiłek składający się głównie ze smażonych warzyw, lokalnej baraniny i chleba, spłukanych znacznymi ilościami prostego, półsłodkiego piwa, znacznie różniącego się smakiem od oryginalnego, ziemskiego produktu. Pochłonięcie takich ilości jedzenia podziałało na Hala jak środek nasenny, więc kiedy zapakowali się do sześciomiejscowego, terenowego pojazdu, zareagował rozciągając się wygodnie i zasypiając. Obudził go rytmiczny dźwięk wywoływany przez gałęzie uderzające o boki poduszkowca. Wyglądając przez okna pojazdu zauważył, że posuwali się leśną ścieżką tak wąską, że pojazd ledwie mógł się przecisnąć między drzewami. Na przednich siedzeniach Jason i Hilary pogrążeni byli w rozmowie. – ...Oczywiście, że to ich nie powstrzyma! – mówił Hilary. – Ale jeśli jest coś, na co ci synowie Szatana są choć trochę wrażliwi, to jest to opinia publiczna. Jeśli Rukh i jej oddział mogą zająć się Zaworem Szybu Rdzeniowego, Inni staną przed wyborem zagłodzenia Hope, Valleyvale i innych okolicznych miast, albo przeniesienia stoczni statków kosmicznych do centrum Szybu Rdzeniowego na Południowej Nadziei. Oszczędzi im to kłopotów. To tylko chwilowy kij w szprychy, ale czy możemy chcieć czegoś więcej? – Możemy chcieć wygrać – powiedział Jason. – Bóg pozwolił pomiotowi szatana zdobyć kontrolę nad naszymi miastami – odrzekł Hilary. – W swoim czasie uwolni nas od nich. Do tej chwili naszym zadaniem jest świadczyć, robić wszystko co możemy, by się im oprzeć. Jason westchnął. – Hilary – odezwał się. – Czasem zapominam, że jesteś jak starcy, kiedy tylko przychodzi do jakiegokolwiek zdarzenia, które choć trochę przypomina akt Bożej woli. – Nie żyjesz jeszcze dość długo – powiedział Hilary. – Dla ciebie wszystko ogranicza się do wydarzeń ostatnich kilku lat. Dorośnij i rozejrzyj się po czternastu światach, a zobaczysz, że Dzień Sądu nie jest tak odległy. Nasza rasa jest stara i zepsuta od grzechu. Na każdym ludzkim świecie wszystko zmierza ku chaosowi i rozkładowi, a nadejście między nas tych mieszańców, co czynią z ludzi swoje bydło, jest tylko jeszcze jednym znakiem zbliżającego się Sądu. – Nie mogę przyjąć tego nastawienia – odrzekł Jason, potrząsając głową. – Nie bylibyśmy zdolni do nadziei, gdyby nie miała ona żadnego znaczenia. – Ma znaczenie – zaprotestował Hilary – w sensie praktycznym. Zmuszając pomiot do zmiany ich planów, gdyż drugi szyb rdzeniowy spowolni ich prace, a kto
wie, czy to opóźnienie nie jest częścią planu zmagań naszego Pana, który szykuje Swoje dzieci do ostatniej i największej bitwy? Odgłosy gałęzi uderzających w boki i okna oraz szum wirnika nagle ustały. Wyjechali na odsłoniętą przestrzeń, porośniętą jedynie przez wysokie iglaki z prostymi gałęziami – odmianę ziemskiego gatunku – rozmieszczone luźno na nierównym, kamienistym gruncie, ledwie pokrytym płatami mchu i brązowymi, uschniętymi igłami opadłymi z drzew. Po raz pierwszy od czasu wylądowania na Harmonii, Hal ujrzał lokalne słońce, które przebiło się przez warstwę czarnych chmur, porozrywanych tu i ówdzie przez wiatr, odsłaniając w tych miejscach zaskakujący błękit i jasne światło. Przygruntowa bryza mocno przeciwstawiała się pojazdowi i po raz pierwszy Hal uświadomił sobie, że od jakiegoś czasu ich droga wiodła ostro pod górę. Zrozumiał, że szata roślinna i ukształtowanie terenu wskazywały na znaczną wysokość nad poziomem morza. Hal usiadł na fotelu. – Żyjesz tam? – zapytał Hilary. – Tak – odpowiedział Hal. – Będziemy na miejscu za kilka minut, Howardzie – poinformował go Jason. – Pozwól, że najpierw porozmawiam o tobie z Rukh. Ona zadecyduje, czy będziesz mógł przyłączyć się do grupy, czy nie. Jeśli cię nie zechce, ja również wrócę z tobą i zostaniemy w mieście, aż Hilary znajdzie nam jakiś inny oddział, który przyjmie nas obu. – Jeśli będę musiał zabrać was z powrotem, będziecie zdani na własne siły – ostrzegł go Hilary. – Nie mogę sobie pozwolić na to, żebyście kręcili się w moim warsztacie i przyciągali uwagę. – Wiemy o tym – odpowiedział Jason. Poduszkowiec wzniósł się nad wybrzuszeniem terenu i opadł gwałtownie w przypominającą dolinę depresję, która wyglądała jak wycięta nożem w stoku. Jakieś dziesięć czy dwadzieścia metrów poniżej znajdowało się dno doliny, z płynącym nim małym strumieniem, słabo widocznym, ponieważ osłaniała go kępa iglastych drzew, korzystających z wilgoci. Pojazd zsunął się w dół stoku na poduszce powietrznej, zanurkował między drzewa i zatrzymał się w niewielkiej odległości od brzegu strumienia. Z góry Hal nie dostrzegł nic, co wskazywałoby na obecność ludzi czy schronienia, ale nieoczekiwanie znaleźli się w środku niewielkiego obozu. Ogarnął go jednym spojrzeniem. Był to obraz, który miał później zostać w jego umyśle. Promienie słońca, któremu na chwilę udało się przebić przez poszarpane chmury, rozświetliły grupę składanych schronień o kształcie uli i wysokości dorosłego mężczyzny. Ich oliwkowe ścianki i dachy były dodatkowo zamaskowane przymocowanymi do nich gałęziami drzew. Dwóch ludzi stało w strumieniu, najwyraźniej piorąc ubrania. Z drzew po lewej stronie poduszkowca wyszła kobieta
w średnim wieku, ubrana w czarną skórzaną kurtkę. Na kamieniu pośrodku polany siedział siwowłosy mężczyzna ze strzelbą rakietową, częściowo rozmontowaną do czyszczenia. Jej elementy leżały na kawałku tkaniny, który trzymał na kolanach. Twarzą do niego, odwracając się teraz w stronę pojazdu, stała wysoka i szczupła ciemnoskóra kobieta, w zielonej kurtce polowej z mocno powypychanymi, licznymi kieszeniami. Na nogach miała ciężkie, ciemnobrązowe bojówki, wsadzone u dołu w cholewy butów. Wokół talii ciasno opinał ją pas z bronią, kabura była zamknięta. Głowę miała nieosłoniętą. Czarne włosy były obcięte tuż nad uszami, a pod szerokimi brwiami, w ciemnej twarzy o regularnych rysach tkwiły błyszczące, czarne oczy. W tej krótkiej chwili w Halu obudził się poeta i pomyślał, że była jak czarna klinga miecza w blasku słońca. Potem jednak jego uwaga została odciągnięta. W serii błyskawicznych ruchów rozłożone części karabinu rakietowego zostały przez siwego mężczyznę umieszczone na swoich miejscach, co uwieńczone zostało szczękiem nowego magazynku z pociskami i odgłosem repetowania. Mężczyzna był niemal równie szybki jak Malachi, u którego Hal obserwował podobne demonstracje. Ruchy tego człowieka nie miały gładkiej płynności Malachiego – ale był niemal równie szybki. – W porządku – odezwała się kobieta w kurtce polowej. – To Hilary. Ręce siwowłosego mężczyzny, trzymające gotową do strzału broń, rozluźniły się, ale karabin opierał teraz na kolanach, kierując go w stronę Hala i pozostałych przybyszów. – Przywiozłem ci parę rekrutów – powiedział Hilary tak spokojnie, jakby mężczyzna na kamieniu trzymał jedynie lizaka. Ruszył do przodu, a Jason poszedł za nim. Hal również. – To Jason Rowe – przedstawił go Hilary. – Może go znasz. Ten drugi nie jest wiernym, ale przyjacielem. To Howard Immanuelson, górnik z Coby. Zanim skończył mówić, podszedł na mniej niż dwa metry od mężczyzny i kobiety. Zatrzymał się. Kobieta spojrzała na Jasona, skinęła krótko i przesunęła spojrzenie na Hala. – Immanuelson? Jestem Rukh Tamani. To mój porucznik, James Child-of-God. Halowi trudno było oderwać od niej spojrzenie, ale przeniósł wzrok na siwowłosego mężczyznę. Zobaczył kanciastą i kościstą twarz, której skóra na skutek wiatru i słońca byłą smagła i zgrubiała. Z kącików oczu odchodziły głębokie zmarszczki, podobne do tych łączących nos z kącikami ust, a oczy Jamesa Childa-ofGod były jasnoniebieskie i mierzyły w Hala niczym lufy strzelby. – Jeśli nie jest wiernym – odezwał się tenorem – nie ma on prawa przebywać między nami.
Od czasu opuszczenia domu aż do tej chwili, Hal nie spotkał żadnego Zaprzyjaźnionego, który mówiłby tym stylem, zaśpiewem Obadiaha. Teraz w końcu poznał jednego. Jednak ten człowiek nie był Obadiahem.
Rozdział 16 Nastała chwila ciszy. Lekkie porywy wiatru przeczesały gałęzie rosnących nad strumieniem drzew, minęły Rukh Tamani i Jamesa Childa-of-God, po czym ochłodziły policzki stojącego naprzeciw nich Hala. – Nie jest może wyznawcą naszej wiary – odezwał się Jason – ale polują na niego pomioty Szatana, a to czyni go naszym sojusznikiem. Rukh popatrzyła na niego. – A ty? – Przez ostatnie osiem lat pracowałem dla wiary – powiedział Jason. – Byłem jednym z wojowników miasta Charity, nawet kiedy uczęszczałem na uczelnię. Walczyłem też w oddziałach Columbiny i Oliviera McKeutcheona... Obrócił się, by skinąć na Hilarego. – Hilary wie o tym. Zna mnie. – Ma rację – odezwał się Hilary – co do tego, co mówi. Znam go pięć lat, albo nawet więcej. – Ale nie znasz tego drugiego – stwierdził James Child-of-God. – Powiedział, że był górnikiem na Coby – wyjaśnił Hilary. – Trzymałem jego dłoń i wyczułem zgrubienia na skórze. Maje w miejscu, gdzie nabierają ich górnicy od trzymania palnika, a jedynym miejscem na czternastu światach, gdzie nadal używają palników, są te kopalnie. – Może być szpiegiem. – Głos Jamesa Childa-of-God był wyprany z emocji, jakby komentował wyniki statystyczne. – Nie jest. – Jason odwrócił się do Rukh Tamani. – Czy mogę z tobą porozmawiać na jego temat na osobności? Popatrzyła na niego. – Możesz porozmawiać na osobności z nami obojgiem. Chodź, James. Odwróciła się. James Child-of-God wstał, wciąż trzymając strzelbę rakietową i razem z Jasonem poszedł na krawędź polany, gdzie stanęli rozmawiając. Hal czekał. Jego oczy na krótko spotkały wzrok Hilary’ego, który delikatnie uśmiechnął się w jego stronę, co mogło w zamierzeniu stanowić wsparcie. Hal uśmiechnął się w odpowiedzi i odwrócił wzrok. Był świadom starego, znanego uczucia nagości i samotności. Wróciło do niego, czuł się jak ktoś, kto w zbyt cienkim ubraniu wychodzi na wiatr i mróz. Równie mocno przemawiał do niego dotyk wiatru i zapach powietrza na odkrytej przestrzeni. Ta jego część, która zawsze żyła poezją, nieoczekiwanie wróciła do życia – po przespaniu lat spędzonych w kopalni. W tej chwili wszystko to burzyło jego myśli,
a zmysły pracowały z siłą i ostrością, jakiej nie czuł od czasu śmierci Waltera, Obadiaha i Malachiego. Teraz, nagle, znów było to z nim i nawet nie potrafił zrozumieć, jak mógł żyć bez tego przez wszystkie te lata... Nagle uświadomił sobie, że konwersacja na krawędzi polany została zakończona. Jason i James Child-of-God wracali w jego kierunku. Rukh Tamani wciąż stała samotnie i zawołała w jego stronę czystym głosem, który wyraźnie niósł się nad polaną. – Podejdź tu, proszę. Podszedł do niej i stanął na wyciągnięcie ręki. – Jason Rowe powiedział nam wszystko, co wie o tobie – powiedziała. Miała penetrujące, łagodne oczy, brązowe, kryjące w sobie nieskończoną głębię. – Wierzy w ciebie, ale może się mylić. W tym, co nam powiedział, nie ma niczego co dowodziłoby, że nie jesteś szpiegiem. A tego obawia się James. Hal skinął potakująco. – Czy masz jakiś dowód na to, że nie jesteś szpiegiem wysłanym do nas przez Innych albo przez milicję, żeby pomóc w schwytaniu nas? – Nie – odpowiedział. – Rozumiesz więc, że nie mogę narażać moich ludzi, nawet by pomóc komuś kto zasługuje na pomoc, jeśli wiąże się z tym ryzyko. Ty jesteś jeden, nas wielu, a to co robimy, jest ważne. – To także wiem – powiedział. Przez chwilę nic nie mówili. – Czy mimo wszystko nie prosisz o naszą pomoc? – zapytała. – Nie ma sensu tego robić, prawda? Przyglądała mu się uważnie. Jej twarz była, jak jej oczy – niestrzeżona, ale i nie zdradzająca tego, o czym myślała. Odkrył, że rozmyśla nad tym, jaka jest piękna, stojąc w świetle słońca. – Dla tych z nas, którzy chwycili za broń przeciw Innym i ich niewolnikom – powiedziała – znaczenie mogą mieć inne dowody niż te, zapisane na papierze. Gdyby tak nie było, nie byłoby tu wojowników. Jednak nie tylko nie wiemy nic o tobie, ale na dodatek Jason mówi, że odmówiłeś powiedzenia mu, kim naprawdę jesteś. Czy tak było? – Tak – odpowiedział. – To prawda. Jeszcze raz przyjrzała mu się uważnie nic nie mówiąc. – Czy zechcesz w takim razie mi powiedzieć, kim jesteś i w jaki sposób tu trafiłeś? – zapytała w końcu. – Jeśli tak uczynisz i uznam, że mówisz prawdę, może będziemy mogli pozwolić ci tu zostać.
Zawahał się. Pierwszą i najważniejszą zasadą wpajaną mu przez nauczycieli było zachowanie w tajemnicy swojej tożsamości. Równocześnie coś w nim – może była to rozbudzona poetyka – nalegało, by został w tym miejscu, z Rukh i resztą, za wszelką cenę. Wspomniał Obadiaha. – Jeden z tych, którzy mnie wychowali – powiedział – nazywał się Obadiah Testator i pochodził ze Starego Kontynentu na Harmonii. Powiedział kiedyś, mówiąc o mnie: moi ludzie nigdy cię nie wydadzą Innym. Chciałbym wiedzieć, czy wydałabyś mnie, jeśli już mnie przyjmiecie? Czy potrafisz wyobrazić sobie jakieś warunki, pod którymi to zrobiłabyś? Wpatrywała się w niego intensywnie. – Naprawdę nie jesteś z Harmonii lub Zjednoczenia? – zapytała. – Nie – odpowiedział. – Z Ziemi. – Tak myślałam. Dlatego nie rozumiesz. Są na obu naszych światach tacy, którzy mogliby cię wydać Innym, ale nie przyjmujemy ich między siebie. Bóg ich nie przyjmuje. Skoro raz zostaniesz zaakceptowany tutaj, nawet za cenę uratowania życia wszystkich innych nie oddalibyśmy cię w ręce wroga, jak nie oddalibyśmy żadnego innego członka oddziału. Tłumaczę ci to, bo nie jesteś jednym z nas i to nie twoja wina, że trzeba ci wyjaśniać rzeczy oczywiste. Jaki sens miałaby nasza walka, gdybyśmy byli rodzajem ludzi, którzy kupują bezpieczeństwo i zwycięstwo za cenę choćby jednej duszy ludzkiej? Ponownie kiwnął głową, powoli. – Ten Obadiah Testator, o którym mówiłeś – powiedziała. – Czy był mocny w wierze? – Tak. – I dobrze go znałeś? – Tak – odpowiedział Hal, czując nagle jak na wspomnienie Obadiaha zaciska mu się z żalu gardło. – Więc powinieneś zrozumieć, co mówię. Opanował zaciśnięte gardło i jeszcze raz spojrzał jej w oczy. Były inne niż Obadiaha, ale równocześnie takie same. Tak jak Obadiah nie zdradziłaby go. – Powiem ci – stwierdził – jeśli nie usłyszy tego nikt poza tobą. – Nikt nie usłyszy – powiedziała Rukh. – Jeśli będę usatysfakcjonowana, reszta uwierzy mi na słowo. – Wobec tego dobrze. Stojąc tam na brzegu polany, opowiedział jej wszystko, od kiedy mógł sięgnąć pamięcią, do tej chwili. Gdy doszedł do opisu śmierci Obadiaha, Waltera i Malachiego, głos na chwilę odmówił mu posłuszeństwa, ale opanował słabość i kontynuował.
– Tak – stwierdziła, kiedy skończył. – Rozumiem, czemu nie chciałeś o tym mówić. Dlaczego twoi nauczyciele byli przekonani, że Inni będą tak zdeterminowani, żeby cię zniszczyć, jeśli się o tobie dowiedzą? – Walter InTeacher wyjaśnił to odwołując się do ontogenetyki – wiesz coś o tej dyscyplinie Exotików? Skinęła głową. – Powiedział, że ponieważ część Innych wywodzi się z Exotików, również będą to rozumieli, a według obliczeń ontogenetycznych mogę stanowić problem dla nich i zniszczę to, do czego dążą. Więc żeby się obronić, spróbują mnie zabić. Jednak jeśli przeżyję dość długo, by dorosnąć i rozwinąć się na tyle, by z nimi walczyć, będę mógł nie tylko się obronić, ale nawet ich powstrzymać. – Rozumiem. – Ciemne oczy Rukh niemal świeciły w słońcu. – Jeśli ci wierzę, a uwierzyłam, to również jesteś bronią Pana, choć na swój własny sposób. – Uśmiechnęła się do niego. – Zostaniesz z nami. Chodźmy. Zaprowadziła go do małego zgromadzenia stojących mężczyzn, na które składali się James Child-of-God, Hilary i Jason. – Od tej chwili Howard Immanuelson będzie jednym z nas – powiedziała do Jamesa Childa-of-God i obróciła się twarzą do Jasona. – Ty także, jeśli tego chcesz. – Chcę – powiedział Jason. – Dziękuję. – Jeśli znasz życie wojowników w stopniu, jak mówisz, to wiesz, że nie bardzo jest za co dziękować. – Ponownie obróciła się w stronę Childa. – James, przyjęłam Howarda między nas z powodu rzeczy, które powierzył mi w tajemnicy, rzeczy których nie mogę przekazać tobie ani innym. Ale daję ci słowo, że możesz mu zaufać. Twarde jak diamenty oczy Childa-of-God skupiły się na Halu. – Skoro ty tak rzeczesz, Rukh – powiedział, po czym dodał, zwracając się do Hala – Howardzie, po Rukh jam jest tu dowódcą. Pamiętaj o tym cały czas. – Tak – powiedział Hal. – Hilary – odezwała się Rukh – zostaniesz z nami na obiad? – Dziękuję Rukh – odpowiedział Hilary – ale tak się składa, że jestem do tyłu z pracą w warsztacie, nie wspominając już o tym, że dostarczając tu rekrutów straciłem już dzisiaj dwie modlitwy. – Przed obiadem będą modlitwy. – Dwa razy dziennie, tak? – stwierdził Hilary. – Rano i wieczorem, i to wszystko? Któregoś dnia Pan będzie miał duży problem z twoimi ludźmi, Rukh. – Każdemu jego własną drogę – odpowiedziała. – A twoją drogą jest ta nowa, zezwalająca by czyny były modlitwą, tak? – Hilary westchnął i spojrzał w stronę Jamesa Childa-of-God. – Jak czuje się twoja dusza tylko
z dwoma modlitwy dziennie? – Modlę się, kiedy Bóg pozwała – nosowo odpowiedział Child-of-God. – Sześć razy dziennie lub więcej, takie mam zwyczaje. Jednak to rozmowa z Bogiem się liczy, nie zgięte kolana czy złączone dłonie, a Rukh rzeczywiście służy Panu. Jego oczy błysnęły na Hilarego. – Czy może twierdzisz, że tak nie jest? – Nie, nie powiedziałem, że tak nie jest, i wiesz, że bym tak nie powiedział – spokojnie odezwał się Hilary. – Jednak może nadejść czas, kiedy modlitwa o regularnych godzinach zostanie całkiem zapomniana na naszych dwóch światach, po których kiedyś tyle oczekiwano – a jeśli to nastąpi, czy nie dowiedziemy, że mimo wszystko poszliśmy drogą pomiotu Szatana? – Zostań na obiad lub nie, Hilary – powiedziała Rukh. – Chętnie byśmy cię ugościli, ale prowadzimy zbyt ryzykowne życie, by omawiać w tym obozie praktyki religijne. Hilary wzruszył ramionami. – Wybacz mi, Rukh. Starzeję się, a kiedy człowiek się starzeje, jest mu ciężko na duszy, gdy widzi, jak jego rasa odwraca się od Boga, podczas gdy w młodości miał tak wiele nadziei, że któregoś dnia wszyscy będą żyć według Jego woli. Dobrze, już dobrze. Nie powiem nic więcej. Ale nie mogę zostać na obiad. Mimo wszystko, dziękuję. Jak myślisz, kiedy opuścicie mój dystrykt? – Za dwa dni. Czy są jeszcze jacyś rekruci, których chcesz nam przyprowadzić? – Nie, chciałem tylko wiedzieć na wypadek jakiejś sytuacji awaryjnej. – Dwa dni. Musimy zebrać zaczyn z jeszcze jednego dystryktu. Potem ruszymy, żeby się wyposażyć i przygotować. – Rukh obróciła się do Jasona. – Jason, oprowadź Howarda po obozie i wytłumacz mu zasady postępowania. Przedstaw go członkom naszego oddziału. Spotkamy się w kuchni polowej. Możecie pomóc tym na służbie w podawaniu obiadu. Jason, czy zajmowałeś się kiedyś osłami? – Tak – odpowiedział Jason. – Wobec tego będziesz mógł nam od razu pomóc, kiedy złożymy obóz i ruszymy w drogę. W ciągu następnych kilku dni spróbuj nauczyć Howarda o zwierzętach, ile tylko będziesz mógł. Ponownie obróciła się do Hilarego. – Teraz, Hilary, wszyscy bierzemy się do pracy. Przy odrobinie szczęścia będziemy znów tędy przechodzić nim skończy się rok. – Powodzenia – powiedział Hilary. Objęli się. – I powodzenie całej reszcie – powiedział Hilary poważnie, omiatając spojrzeniem Childa-of-God, Jasona i Hala. Odwrócił się i wsiadł do swojego
poduszkowca, po czym uniósł go na wirnikach. Sekundę później obrócił go i ruszył, wspinając się po pochyłości i znikając za grzbietem. Rukh odwróciła się i zajęła rozmową z Childem. Poczuł na ramieniu dotknięcie. – Chodź, Howardzie – powiedział Jason i poprowadził go w stronę odległego krańca polany, między drzewa rosnące nad strumieniem.
Rozdział 17 Mężczyźni i kobiety z oddziału Rukh wydali się Halowi z wyglądu bardziej uchodźcami, niż partyzantami. Kiedy Jason oprowadzał go po terenie obozu, odniósł silne wrażenie ubóstwa. Ich namioty w kształcie igloo były połatane i stare, podobnie mundury noszące ślady licznych napraw. Narzędzia, schronienia i przybory nosiły na sobie oznaki długiego używania. Jedynie broń zaprzeczała wrażeniu uchodźców, ale też niewiele je poprawiała. Mogliby uchodzić co najwyżej za zubożałą wyprawę myśliwską. Najwyraźniej było ich kilka tuzinów. Kiedy weszli między drzewa, Hal zrewidował swoją początkową ocenę liczebności oddziału – większość namiotów umieszczono właśnie tam, pod osłoną zieleni, w taki sposób, że były niewidoczne ze znajdującej się niżej polany. W miarę jak Jason prowadził go przez obóz w górę strumienia, mijali wiele kobiet i mężczyzn zajmujących się typowo domowymi zajęciami, jak naprawa i konserwacja ubrań oraz sprzętu. Wiek partyzantów wahał się od nastolatków do wieku średniego. Nie było dzieci ani starców, a wszyscy im się przyglądali. Niektórzy się uśmiechali, ale większość po prostu patrzyła, nie podejrzliwie, lecz z wyrazem twarzy ludzi, którzy wstrzymują się od osądu. Po przejściu około stu jardów dotarli do obszaru mniej zarośniętego, dzięki czemu między drzewami przeświecały plamy słonecznego blasku, a w górze widać było niebo. Pod drzewami, w pewnej od siebie odległości, przywiązywane były osły, pasące się na rzadkiej trawie, jaka wyrosła tu dzięki nasłonecznieniu. Jason podszedł do najbliższego ze zwierząt, poklepał je po szyi, obejrzał zęby i przesunął rękami po chudych bokach. – Są w dobrym stanie – skomentował cofając się. – Oddział Rukh nie był ostatnio zbyt naciskany przez milicję. Popatrzył na Hala. – Widziałeś już kiedyś osły? – Raz – odpowiedział Hal. – Wciąż trzymają je w parkach na Ziemi, używa się ich do podróży wycieczkowych. – Czy miałeś z nimi do czynienia na takiej wycieczce? – zapytał Jason. Hal potrząsnął głową. – Tylko je widziałem – i oczywiście czytałem o nich, kiedy dorastałem. Ale jak rozumiem są dosyć podobne do koni. Jason roześmiał się. – I co nam to daje? – stwierdził.
– Chodzi mi o to – odpowiedział Hal – że skoro miałem do czynienia z końmi, może się okazać, że to co o nich wiem, da się zastosować również tutaj. Jason zapatrzył się w niego. – Kiedy to byłeś na Ziemi wystarczająco długo, b}’ poznać się na koniach? Hal nagle poczuł się niezręcznie. – Przepraszam – powiedział. – W końcu powiedziałem Rukh więcej niż tobie, jednak wciąż nie mogę ci nic wyjaśnić. Ale przez chwilę zapomniałem, że nie wiesz. Jeździłem konno i opiekowałem się zwierzętami. Jason wolno, w zdumieniu potrząsnął głową. – Naprawdę jeździłeś? Nie na jakiś klonach, ale na oryginalnych, prawdziwych koniach? – Tak – odpowiedział Hal. Pozwolił sobie przeoczyć fakt, że wiele ziemskich ssaków – nawet odmian, które genetycznie dostosowano do planety przeznaczenia – nie rozwijało się na innych światach. Wciąż nie do końca rozumiano powody tego faktu, ale wszystko wskazywało na to, że w przeciwieństwie do ludzi, nawet najwyżej rozwinięte ssaki były mniej zdolne do adaptacji w nowych środowiskach, a zwłaszcza do zmian cykli słonecznych i księżycowych, które wpływały z kolei na ich cykle biologiczne. Im większe zwierzęta, tym trudniej było im dostosować się do rozmnażania w warunkach pozaziemskich, podobnie jak kiedyś zwierzęta nie chciały rozmnażać się w ogrodach zoologicznych. W przeciwieństwie do osłów, konie były niemal nieznane na innych planetach, z wyjątkiem świata Dorsai, gdzie z jakichś przyczyn rozmnażały się bez problemu. – Czy wiesz cokolwiek na temat uprzęży i ładowania jucznego osła? – zapytał Jason. Hal potwierdził. – Zdarzało mi się samodzielnie wybierać w góry, mając ze sobą tylko konia dojazdy i drugiego jucznego. Jason westchnął głęboko i uśmiechnął się. – Rukh będzie zadowolona, kiedy się o tym dowie – powiedział. – Wobec tego przyjrzyj się tym osłom i powiedz mi, co myślisz. Razem obejrzeli całą serię zwierząt jucznych. Według oceny Hala były w dobrym, choć nie rewelacyjnym stanie. – Jednak gdyby należały do mnie na Ziemi – powiedział, kiedy skończyli przegląd – dokarmiłbym je ziarnem, albo dodał białka do ich diety. – Nie ma na to szans – stwierdził Jason. – Muszą żyć jak reszta oddziału, z tego co zdobędziemy w drodze.
W czasie inspekcji, słońce przesunęło się po nieboskłonie i nadeszła już pora na drugi z dwóch serwowanych w obozie posiłków. Jason, prowadząc Hala z powrotem w stronę głównej polany, wyjaśniał: – Wstajemy i kładziemy się spać razem ze słońcem – mówił idąc. – Śniadanie jemy, jak tylko dostatecznie się rozwidni, a kolację tuż przed zmierzchem – oczywiście będzie się to zmieniać, jeśli przeniesiemy się na inną szerokość geograficzną, gdzie dzień ma szesnaście godzin latem. – Teraz jest wiosna, prawda? – zapytał Hal. – Tak jest. Na nizinach drogi wciąż są błotniste. Kuchnia okazała się nieco większym namiotem rozstawionym pod drzewami, po drugiej stronie polany. Wypełniona była zapasami i kuchenkami wykorzystującymi zmagazynowaną energię. Przed namiotem ustawiono rząd trójnogów pod naczynia kuchenne. Wewnątrz urzędowała kucharka – szczupła platynowa blondynka, wyglądająca nie więcej niż na piętnaście lat – oraz troje pomocników z drugiego końca skali wiekowej: mężczyzna i dwie kobiety, mające lat co najmniej czterdzieści. Przygotowania do posiłku były niemal zakończone i w nieruchomym powietrzu unosił się intensywny aromat. Hal i Jason zostali zatrudnieni do dźwigania ciężkich plastikowych garnków, wypełnionych jadłem i ustawianiem ich na trójnogach. Zanim to zrobili oraz przynieśli jeszcze równie wielki pojemnik kawy, członkowie oddziału zaczęli ustawiać się w kolejce po obiad, każdy ze swoją menażką. Ruszyli wzdłuż linii pojemników z jedzeniem, obsługiwanych przez trzech pomocników kucharki oraz Jasona i Hala, który został wyposażony w coś na kształt wielkiej chochli i skierowany do nakładania porcji brązowej owsianki o gęstej konsystencji. Po jego prawej stronie Jason wydzielał do menażek rodzaj tłustego sosu, który lądował na tym, co nałożył Hal. Kiedy już minęli ich ostatni oczekujący, sami dostali posiłek. Ostatnia w kolejce do jedzenia była kucharka, na imię miała Tallah. Nałożyła sobie tylko odrobinkę przygotowanego przez siebie jedzenia i zaniosła je do swojego namiotu, by zjeść w samotności. Jason i Hal rozejrzeli się za jakimś wygodnym miejscem na ziemi. Większość partyzantów zabrała tace do swoich namiotów. – Howard, podejdź tutaj. Chciałabym z tobą porozmawiać. Czysty głos Rukh Tamani sprawił, że się odwrócił. Razem z Childem-of-God siedzieli ze swoimi tacami na brzegu polany. Rukh przysiadła na pniu zwalonego drzewa, a Child-of-God usadowił się na sterczącym z ziemi pniaku tego samego drzewa. Hal podszedł do nich i usiadł ze skrzyżowanymi nogami na ziemi, z menażką na kolanach.
– Jason oprowadził cię już po obozie, prawda? – zapytała Rukh. – Nie przeszkadzaj sobie, jedz. Możemy rozmawiać podczas jedzenia. Hal zajął się własną porcją owsianki. Smakowała trochę jak orzechowa breja. Zauważył, że menażka Childa-of-God zawierała tylko jedno danie, rodzaj gulaszu z warzyw. Uświadomił sobie, że ze wszystkich pojemników z jedzeniem, z których serwowano posiłek, tylko w jednym było mięso, a i to raczej jako dodatek, a nie podstawowy składnik. – Tak – odpowiedział Rukh. – Przeszliśmy przez obóz i obejrzeliśmy osły. Jason wydaje się uważać, iż moje doświadczenie z ziemskimi końmi może pomóc w opiece nad nimi. Brwi Rukh uniosły się w górę. – Rzeczywiście – powiedziała. Zgodnie z tym czego spodziewał się Jason, wyglądała na zadowoloną i odłożyła widelec. – Tak jak ci obiecałam, nie opowiedziałam nikomu, nawet Jamesowi, co od ciebie usłyszałam. Mimo wszystko, James – jako zastępca dowódcy – powinien wiedzieć większość z tego co ja, w zakresie twojej przydatności dla nas. Poprosiłam go, by przysłuchiwał się, kiedy będę zadawać ci szczegółowe pytania. Hal skinął, jedząc i słuchając. Jedzenie nie smakowało tak dziwnie, jak wyglądało, napędzał zresztą jego wieczny apetyt. – Zauważyłam, że nie nosisz ze sobą żadnej broni – odezwała się Rukh. – Nawet pamiętając o tym co mi powiedziałeś, muszę cię zapytać, czy masz jakieś obiekcje przeciw jej używaniu? – W zasadzie nie mam żadnych obiekcji – odpowiedział Hal. – Ale muszę być z tobą szczery. Miałem do czynienia z wieloma rodzajami broni i ćwiczyłem z nią. Ale nigdy nie stanąłem przed koniecznością jej użycia. Nie wiem, co się stanie w takiej sytuacji. – Nikt tego nie wie – odpowiedział Child-of-God. Hal spojrzał na niego i zauważył, że tamten uważnie mu się przygląda. Spojrzenie twardych, niebieskich oczu nie było zwykłym gapieniem się – było na to zbyt otwarte. W jakiś dziwny sposób, Child-of-God patrzył na niego z niezachwianą, uporczywą otwartością, która była podobna do otwartości spojrzenia bardzo małego dziecka. – Kiedy staniesz przed przeciwnikiem w czasie bitwy, będziesz wiedział, ty i inni. Do tego czasu, to, jak się zachowacie, pozostanie tajemnicą Boga. – Z jaką bronią miałeś do czynienia? – zapytała Rukh. – Strzelba rakietowa, igłowiec, różnego rodzaju bronie palne i energetyczne, długie i krótkie, laski i pałki, noże, topory, proca, włócznia, łuk i kusza, łańcuch i... – Hal przerwał, uświadomiwszy sobie nagle długość listy. – Jednak, jak
powiedziałem, były to tylko ćwiczenia. Tak naprawdę, kiedy byłem mały, myślałem, że to tylko jeszcze jeden rodzaj zabawy. Child-of-God wolno obrócił głowę, by spojrzeć na Rukh. Ta oddała mu spojrzenie. – Mam powody wierzyć Howardowi – powiedziała do Childa-of-God. James popatrzył z powrotem na Hala, a potem jego spojrzenie odsunęło się by skupić się na Tallah, która pojawiła się nagle przy nich. – Daj mi swoją menażkę – powiedziała wyciągając rękę. – Napełnię ją. – Nie uczynisz tego – odpowiedział Child-of-God. – Zaprawdę, znam ciebie i twoje próby skłonienia mnie do grzechu. – Chciałam jedynie ją uzupełnić – powiedziała Tallah – tym świństwem, którym próbujesz utrzymać się przy życiu. Nie dbam o to, czy będziesz miał niedobór witamin i umrzesz. Czemu miałabym się przejmować? Przecież możemy znaleźć innego zastępcę dowódcy, gdziekolwiek. – Nie omamisz mnie. Znam twoje sztuczki i wiem, że dodajesz do mej strawy składniki, których jeść mi się nie godzi. Złapałem cię już na tym, Tallah. – Cóż, więc po prostu umrzyj! – wykrzyknęła Tallah. Hal zauważył, że była naprawdę wściekła. – Proszę bardzo, umieraj! – Spokojniej – odezwała się do niej Rukh. – Czemu nie rozkażesz mu jeść? – zaatakowała ją Tallah. – Zjadłby jakieś porządne jedzenie, gdybyś mu kazała. – Zrobiłbyś to, James? – zapytała Rukh starszego mężczyznę. – Nie uczyniłbym tego – odpowiedział Child-of-God. – Zrobiłby to, gdybyś mu naprawdę kazała. – Uspokój się, powiedziałam – powtórzyła Rukh. – Jeśli naprawdę stanie się to konieczne, mogę być zmuszona nakazać ci spożywać jedzenie, które uważasz za grzeszne. Ale jak na razie, możesz przynajmniej jeść przyzwoite ilości tego, co tolerujesz ze względów religijnych. Jeśli napełnię twoje naczynie, czy zaufasz mi, że nie umieszczę tam niczego, czego sam byś nie wziął? – Oczywiście, pokładam w tobie ufność – szorstko odpowiedział Child-of-God. – Jakże mogłoby być inaczej? – Dobrze – odrzekła Rukh. Wstała, wzięła od niego tacę i była już wpół drogi do kuchni, zanim ruszył za nią. – Ale nie potrzebuję czekać... – zawołał za nią. Dogonił ją i razem poszli do garnka zawierającego jego warzywną strawę. – Ci Starzy Prorocy! – z furią odezwała się Tallah, odwracając się do Hala. Przez chwilę patrzyła na niego ponuro, ale potem nieoczekiwanie uśmiechnęła się. – Nie
rozumiesz? – Powinienem. Cały czas miałem wrażenie, że powinienem wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi, ale nie wiem. – Nie zostało już wielu takich jak on, to dlatego – powiedziała Tallah. – Gdzie dorastałeś? – Nie na Harmonii – odpowiedział Hal. – To wszystko wyjaśnia. Zjednoczenie nie jest zbyt porównywalnym światem Pana, Howardzie. Ale nie próbuj mówić tego Jamesowi! – Nie powinienem? – Oprócz Rukh, nikt z nas nie zwraca się do niego nawet per James. W każdym razie, jest jednym z tych, którzy wciąż trzymają się starych zasad żywieniowych, jakie stosowało większość sekt, gdy byliśmy tak biedni, że aby przeżyć, jadaliśmy trawę i zioła – a wszystko, co nie było optymalne dla przeżycia, uważano za obrazę rzuconą Bogu prosto w twarz. Nie ma już żadnej rozsądnej przyczyny, żeby dalej trzymał się tej antycznej diety – jakby Pan nie mógłby wybaczyć mu jednego drobnego odstępstwa od ścieżki po tym, jak całe życie walczył za wiarę. Pomijając już fakt, że nazywa się jednym z Wybranych. Hal przypomniał sobie, że ci, którzy sami siebie określali Wybranymi, należący do najróżniejszych sekt Harmonii i Zjednoczenia, byli pewni wstąpienia do Raju, niezależnie od tego, co robili, po prostu dlatego, że zostali osobiście wybrani przez Boga. – ...A my nie możemy, po prostu nie jesteśmy w stanie zawsze zdobyć warzyw, które on jada, skoro ciągle jesteśmy w ruchu. Nie ma mowy, żeby z tego co mamy, dać mu pełną i zrównoważoną dietę. Rukh w końcu będzie musiała rozkazać mu jeść. – Czemu jeszcze tego nie zrobiła? – Hal spróbował swoją porcję gulaszu warzywnego, który był jedyną potrawą tolerowaną przez Childa-of-God. Smakował dziwnie – pikantnie i miał specyficzny smak, niezły, ale raczej nie sycący. – Ponieważ i tak winiłby się za złamanie reguł żywieniowych, nawet pomimo faktu, że nie zrobiłby tego z własnej woli. O, wracają. Przynajmniej ma wreszcie porządnie załadowaną menażkę. Tallah odeszła, a Rukh i Child-of-God wrócili i zajęli swoje miejsca. – Mamy dwa zadania – Rukh odezwała się do Hala. – Spróbujemy je wykonać w ciągu kilku najbliższych miesięcy, równocześnie unikając obław i przemierzając teren o powierzchni kilku tysięcy kilometrów kwadratowych. Jeśli zostaniemy złapani oczekuję, że będziesz walczyć. Jeśli nas nie złapią, będę od ciebie oczekiwać pracy na równi z innymi w oddziale, co oznacza najciężej jak potrafisz, od rana do wieczora. W zamian za to spróbujemy cię żywić i utrzymać przy życiu. Oddział ten, jak
wszystkie ścigane przez niewolników Innych, nie ma żadnych świąt ani przerw. Cały czas trwa walka o przeżycie. Czy rozumiesz, w co się pakujesz? – Tak sądzę – odpowiedział Hal. – W każdym razie, byłbym w o wiele gorszej sytuacji, gdybym próbował przeżyć tu samotnie. – To też prawda – potwierdziła Rukh. – Wobec tego mam jeszcze dwie sprawy. Po pierwsze, oczekuję natychmiastowego i całkowitego posłuszeństwa wobec każdego rozkazu wydanego przeze mnie albo Jamesa. Czy jesteś do tego zdolny i czy godzisz się na to? – To jedna z pierwszych rzeczy, których się nauczyłem dorastając – powiedział Hal. – Być posłusznym kiedy trzeba. – W porządku. I druga sprawa. Jason był już wcześniej w oddziale, jest też wiernym. Zauważysz zapewne, że w ciągu kilku najbliższych tygodni dopasuje się do nas zgodnie ze swoimi możliwościami. Z drugiej strony, ty jesteś obcy. Nie znasz naszych zwyczajów. Zauważysz, że z tego powodu wszyscy w obozie będą przewyższać cię rangą, w efekcie czego wszyscy w końcu będą wydawać ci polecenia, przy tej, czy innej okazji. Czy podołasz ich wypełnianiu równie szybko i dobrowolnie, jak tych wydanych przez Jamesa albo mnie? – Tak. – Będziesz musiał, jeśli chcesz zostać z nami – stwierdziła Rukh – i możesz być pewien, że nie jest to tak łatwe jak myślisz. Będą sytuacje mające na przykład związek z twoim szkoleniem wojskowym, kiedy będziesz mógł myśleć, że wiesz dużo więcej niż osoba, która wydaje ci polecenia. Pomimo tego będziesz musiał być posłuszny – albo odejść. Bez tego rodzaju posłuszeństwa nasz oddział nie przetrwa. – Dostosuję się – zapewnił Hal. – Dobrze. Daję ci słowo, że na dłuższą metę docenimy każdą przydatną umiejętność. Jednak nie możemy tracić czasu i podejmować ryzyka powierzając ci jakąkolwiek funkcję, dopóki cię lepiej nie poznamy. Rukh z powrotem zajęła się jedzeniem. – Czy to wszystko? – zapytał Hal. Jego menażka była już pusta i miał ochotę na dokładkę. – To wszystko – potwierdziła Rukh. – Kiedy skończysz jeść, pomóż ludziom z kuchni posprzątać, a potem poszukaj Jasona. Znajdzie dla was namiot i ekwipunek. Kiedy już zorganizujecie sobie nocleg, prawdopodobnie będzie ciemno i lepiej będzie, jeśli położycie się spać, choć możesz też dołączyć do ludzi siedzących przy ognisku. Ale jutro czeka cię długi dzień. – Racja. Dzięki. Zebrał się, by wstać i ruszył do wystawionych pojemników z jedzeniem. Napełnił
swoją menażkę i opróżnił ją, po czym zawahał się przed napełnieniem jej po raz trzeci, ale zobaczyła go Tallah i zapewniła, że spokojnie może jeść tyle, ile chce. – ...przynajmniej w tej chwili – powiedziała. – Kiedy oddziałowi zacznie brakować zapasów, będziesz o tym wiedział, jak wszyscy. W tej chwili dobrze się nam powodzi, jesteśmy w bogatej okolicy i dobrze jest widzieć jak ludzie opychają się bez przeszkód. – Bogata okolica? – zdziwił się Hal. Roześmiała się. – Jesteśmy w dystrykcie, gdzie jest mnóstwo wiernych mających dość jedzenia i innych rzeczy, którymi mogą się z nami podzielić. – Rozumiem. – Kiedy skończysz, zajmij się tymi garami. Zanieś je do strumienia i umyj. Potem będziesz wolny. Gdy Hal uporał się z garami, zmierzchało. Zaczął rozglądać się w poszukiwaniu Jasona, mając nadzieję na znalezienie go bez konieczności rozpytywania się. Jednak w końcu został zmuszony do wypytania łysego, ale młodo wyglądającego mężczyzny, który siedział ze skrzyżowanymi nogami przed jednym z namiotów, mocując metalowe blaszki do podeszw butów. Mężczyzna wypluł z ust na lewą dłoń gwoździki, przełożył do niej trzymany w prawej ręce młotek i wyciągnął prawą rękę do Hala. – Jorlamon Troy – przedstawił się. – Ty jesteś Howard Immanuelson? – Tak – potwierdził Hal, potrząsając wysuniętą dłoń. – Jason Rowe ustawił dla was namiot przy zwierzętach. Jest teraz albo w nim, albo nadal zajmuje się osłami, karmiąc je i pielęgnując. Nie jesteś wiernym? – Obawiam się, że nie – potwierdził Hal. – Ale nie masz Boga w pogardzie? – Od kiedy pamiętam, uczono mnie, bym niczym nie pogardzał. – Wobec tego w porządku – stwierdził Jorlamon. – Ponieważ skoro Bóg jest we wszystkim, ten kto niczym nie pogardza, nie pogardza też Bogiem. Odłożył buty, młotek i gwoździki, kładąc je w namiocie, tuż przy wejściu. – Czas na wieczorne modlitwy – oświadczył. – Niektórzy modlą się w samotności, ale są wśród nas i tacy, którzy zbierają się do wspólnych modłów rano i wieczorem. Zawsze będziesz mile widziany, gdybyś zechciał przyjść. Mówiąc patrzył na Hala, równocześnie podnosząc się z ziemi. W jego spojrzeniu była otwartość i bezpośredniość, stanowiąca mniej intensywną wersję tego, co Hal napotkał u Childa-of-God. – Nie wiem, czy mogę dziś wieczór – powiedział Hal.
Ruszył przez coraz słabiej oświetlony las do miejsca, gdzie pasły się osły. Z powodu mroku i cieni las wydawał się rozleglejszy, a drzewa wyższe, niczym kolumny sięgające ku górze, podpierając mroczniejące niebo. Przez gałęzie przedostawał się chłodny oddech wiatru. Znalazł namiot obok miejsca, gdzie zgromadzone były zwierzęta. Obok rozbito drugi, większy, którego klapy były spuszczone i ciasno zawiązane. Dochodziła od niego delikatna woń stęchlizny. – Howard! Zza krawędzi namiotu wyłonił się uśmiechnięty Jason. – Co o tym sądzisz? – zapytał. Hal przyjrzał się namiotowi. Na Ziemi byłoby dla niego nie do pomyślenia ulokowanie się w takim namiocie bez jego wymiany albo całkowitej przeróbki. Kiedyś stanowił dobry przykład namiotu typu igloo, mogącego pomieścić cztery osoby z ekwipunkiem i zapasami. Teraz, z racji niezliczonych napraw skurczył się i wyglądał, jakby jego materiał w każdej chwili mógł rozpaść się ze starości. – Dobrze się spisałeś – stwierdził Hal. – Mieliśmy duże szczęście, że mogli nam dać ten namiot – stwierdził Jason. – Byłem już przygotowany na zbudowanie szałasu z gałęzi, w którym moglibyśmy położyć nasze śpiwory – a, przy okazji, dostaliśmy też osłony na śpiwory. Na tej wysokości będziemy ich potrzebować. – Jak wysoko jesteśmy? – zapytał Hal, schylając się by wejść za Jasonem do namiotu. Wewnątrz, pod połatanym materiałem pokrycia pachnącym jedzeniem i olejem do konserwacji broni, Jason rozłożył śpiwory ze stopami stykającymi się na środku, pod najwyższym punktem głównego pręta stelażu namiotu. Ich plecaki i inny sprzęt ułożono w pobliżu ścianek, ale nie na tyle blisko, by narazić je na działanie mogącej się zbierać wilgoci. Jason dotknął lampki przymocowanej do głównego pręta stelażu i wnętrze zostało rozświetlone przez niewielkie, przyjazne żółte światełko. – Trochę ponad dwa tysiące metrów – odpowiedział Jason. – Wkrótce wejdziemy wyżej. Najwyraźniej rozgrzewała go duma i zadowolenie z namiotu, ale próbował świadomie nie nakłaniać Hala do pochwał i komplementów. – Świetnie to urządziłeś – stwierdził Hal rozejrzawszy się. – Jak ci się to udało? – Cała zasługa w ludziach z oddziału – odpowiedział Jason. – Chodźmy usiąść na chwilę przy ognisku i poznać ludzi. Będziemy pomagać w kuchni, ale jutro zaczniemy też szykować się do ruszenia dalej. Zgasili lampkę i wyszli z namiotu. Ognisko, o którym mówili Rukh i Jorlamon, rozpalono w pewnym oddaleniu od reszty obozu, na brzegu strumienia. Było to duże ognisko, nad którym grzano równie duży kocioł z kawą, które, jak wyjaśnił Jason,
stanowiło centralny punkt dla wszystkich, którzy chcieli przyjść i nacieszyć się towarzystwem innych ludzi, po całym dniu pracy i wieczornych modlitwach. Kiedy Jason z Halem podeszli, zastali tam już sześciu mężczyzn i dwie kobiety, siedzących wokół ognia, pijących kawę i rozmawiających. Ich liczba szybko uległa potrojeniu. Nalali sobie kawy i usiedli blisko ciepła ogniska. Wszyscy siedzący wokół przedstawili się, po czym wrócili do swoich rozmów. – Co jest w namiocie znajdującym się obok naszego? – Hal zapytał Jasona. Jason uśmiechnął się. – Zadatki. – Zadatki? – Hal czekał na dalsze wyjaśnienia, ale Jason tylko dalej się uśmiechał. – Nie rozumiem – poddał się w końcu Hal. – Co rozumiesz przez „zadatki”? – Zadatki na eksperyment. Rodzaj... broni wojskowej – powiedział Jason cicho. – Jeszcze nie gotowej. Hal zmarszczył się. Ton Jasona był niechętny, przyjrzał się rozmówcy i uderzył go dziwny wyraz jego twarzy. A potem przypomniał sobie, co tamten mówił o braku prywatności w kącie z ubikacją ich celi w Kwaterze Milicji. – Sądząc po zapachu – powiedział – to biomateriał. Co tam jest, w tym namiocie? – Ciii – powiedział Jason – nie ma powodu o tym krzyczeć. Płyny z ciała. – Płyny z ciała? Które? Mocz? – Ciii. Hal spojrzał zdziwiony, ale posłusznie ściszył głos. – Czy jest jakiś powód, dla którego nie powinienem... – Ależ nie! – przerwał mu Jason, wciąż mówiąc cicho. – Ale nikt przyzwoity tak nie wrzeszczy. To jedyny sposób, w jaki możemy to zrobić, ale i tak jest dość głupich żartów i piosenek o całym procesie. Hal zmienił podejście. – Do jakiego rodzaju broni potrzeba wam moczu? Cała broń, jaką tu widziałem, to karabiny rakietowe i igłowce – za wyjątkiem kilku pistoletów energetycznych, jak ten noszony przez Rukh. Jason wgapił się w niego. – Skąd wiesz, że Rukh ma pistolet energetyczny? I Nigdy nie otwiera osłony kabury, chyba, że musi użyć broni. Hal musiał zastanowić się, skąd wiedział. Do tej chwili fakt, ze Rukh nosiła broń energetyczną był po prostu oczywisty. I – Na podstawie jego wagi – odpowiedział po sekundzie. – Sposób, w jaki kabura obciąża jej pas, wskazuje na sporą masę. Tylko te energetyczne ważą tak dużo w stosunku do swoich rozmiarów.
– Przepraszam – odezwał się głos nad ich głowami. Spojrzeli w górę i zobaczyli stojącego na nimi postawnego mężczyznę o chudych kończynach, w wieku mniej więcej takim samym jak Child-of-God, ubranego w grubą kurtkę i polowe spodnie. – Jestem Morelly Walden. Byłem poza obozem, na zwiadzie i nie miałem okazji was poznać. Który z was jest Jasonem Rowe? – Ja – odezwał się Jason, kiedy razem z Halem wyciągnęli ręce na powitanie. Twarz mężczyzny była ogorzała od wiatrów. – Znałem Columbinę, a ty wspominałeś, że byłeś kiedyś w jej oddziale. A ty jesteś...? – Howard Immanuelson. – Spoza planety? Jesteś ze Zjednoczenia? – Nie, właściwie to nie jestem ani z Harmonii, ani ze Zjednoczenia. – Ach. Cóż, mimo wszystko, witaj. Walden zaczął rozmawiać z Jasonem na temat członków oddziału Columbiny. Od czasu do czasu podchodzili nowi ludzie i przedstawiali się. Jason wciąż był zajęty rozmową, ale poza przedstawieniem się, nikt nie próbował wszczynać rozmów z Halem. Siedział słuchając i przyglądając się ognisku. Jak powiedział mu kiedyś Walter InTeacher, instynkt tkwiący w zwierzętach i małych dzieciach – tak naprawdę tkwiący we wszystkich ludziach, w każdym wieku – nakazywał obchodzić najpierw każdego obcego i obwąchać go, by przywyknąć do wtargnięcia w ich świat. Dopiero potem, kiedy byli gotowi, powinno się wykonać ruch, by nawiązać kontakt. Hal założył, że kiedy inni członkowie oddziału Rukh będą gotowi i zaczną się w jego obecności czuć bezpiecznie, sami znajdą okazje, żeby z nim porozmawiać. Jak na razie, był zadowolony. Jeszcze rano był pojedynczym obcym, dryfującym w nieznanym świecie. Teraz miał w nim miejsce. Wokół ogniska czuło się atmosferę zgromadzenia, bliskości takiej jak w rodzinie, coś, czego nie czuł od śmierci swoich nauczycieli, może poza tym dniem w kopalni, kiedy stał się wypalaczem. Rodzina, gromadząca się razem na koniec dnia. Część z rozmów, które słyszał, była czysto osobista, inne dotyczyły dzielonych obowiązków czy wspólnych problemów. W miarę jak więcej osób gromadziło się wokół ognia, dokładano do niego drewna. Płomienie sięgały coraz wyżej, a ich światło zdawało się skakać po pozornym wnętrzu otaczającej ich kuli nocy. Ognisko tworzyło wewnętrzną przestrzeń w ciemności. Byli osłonięci w środku tej przestrzeni, otoczeni niematerialnymi ścianami ciepła, przyjaźni i wspólnych trosk. To wszystko obudziło w nim tę samą potrzebę poezji, która po raz pierwszy ożyła na widok Rukh. Było to wspomnienie o poezji z przeszłości.
Długa jest noc naszego oczekiwania, Lecz przed nami wielkie dzieło... Były to dwa pierwsze wersy poematu, który napisał mając dziesięć lat, upił się obrazem wielkiej wizji, jaką roztoczył przed nim Walter InTeacher. Obrazu prowadzonych od wieków przez Exotików poszukiwań ewolucyjnej drogi ludzkości, lepszej rasy, która wyrośnie poza swoje słabości i błędy. Podobnie jak w wielu wierszach napisanych za młodu, jego siła zawierała się w kilku pierwszych linijkach, dalej stając się trywialna. Od tamtej pory nauczył się nie spieszyć się tak z zapisywaniem pierwszych słów, które przyszły mu do głowy. Świadome robienie tego, co amatorscy poeci robili tylko podświadomie – noszenie wiersza na dnie umysłu aż będzie pełen i gotów, by się narodzić – wymagało powściągliwości i doświadczenia. Zatracił się teraz w tym procesie – nie próbując na siłę kształtować myśli, ale pod wpływem otaczającej go ciemności i płomieni pozwalając potężnym, twórczym siłom podświadomości dryfować swobodnie, przywołując obrazy i wspomnienia, dobre i złe, świeże i odległe. Tworząc mentalne obrazy, obserwował jak w mieście biało-czerwonego żaru, który utworzył się pod płonącymi kłodami, wędrują armie a budowniczy budują, podczas gdy Sost, Walter, Malachi i Tonina wymieszali się i połączyli w jego umyśle, a duch Obadiaha stał przy ogniu, rozmawiając z żywymi, z którymi Hal dzielił ciepło. Teraz, kiedy ujrzał siebie z dystansu, zauważył, że w ciągu tych trzech lat na Coby, coś w nim się zmieniło, pewne rany zabliźniły się, a niektóre nie. Gdzieś czekał na niego życiowy cel, ale pozwolił, by świadomość tego poszła w zapomnienie, aż do chwili, gdy wjechał na polanę i zobaczył Rukh, Childa-of-God i pozostałych. Musiał istnieć jakiś cel, ponieważ nie do pomyślenia było, by życie mogło go nie mieć... Siedział więc tak, marząc i myśląc, czasem przerywając na chwilę, by odpowiedzieć na czyjeś powitanie i krótką wymianę zdań, aż poczuł na ramieniu dotknięcie. Obrócił się i zobaczył Jasona. – Howard – powiedział Jason. – Ja odpadam. Możesz utrzymywać ogień, jak długo będziesz chciał, nawet sam, ale pamiętaj, że świt przychodzi wcześnie. Hal kiwnął głową, uświadamiając sobie nagle, że zgromadzenie zredukowało się do zaledwie kilku osób. Oprócz niego i Jasona pozostały jeszcze dwie pary i jedna trójka, wszyscy głęboko pogrążeni w prywatnych rozmowach. – Nie – odpowiedział. – Dzięki, ale masz rację. Też się położę. Wstał i ruszyli w mrok. Z dala od ognia noc zdawała się być kompletnie czarna,
jednak stopniowo jego oczy dostosowały się do ciemności, dzięki czemu widział już rozjaśniony księżycową poświatą las. Jednak w takim oświetleniu las wyglądał zupełnie inaczej i mogliby wędrować przez niego w nieskończoność, gdyby Jason nie wyciągnął w końcu i nie włączył małej latarki. Wypuszczona z niej wiązka światła wyłowiła przymocowane do drzew na poziomie oczu niewielkie lampki odblaskowe, którymi oznaczono ścieżki w obrębie obozu. Poszli trasą, która prowadziła z powrotem na główną polanę, po czym odszukali lampki wskazujące drogę do miejsca, gdzie ulokowano osły i znajdował się ich namiot. Bardzo się ucieszyli, kiedy dotarli wreszcie na miejsce. Kiedy Jason wyłączył zamocowaną we wnętrzu latarnię i zamknął się w swoim śpiworze naciągając kaptur dla ochrony przed chłodem, Hal stwierdził, że jest aż nadto gotów do snu. Wyczerpanie niczym ciepła kąpiel rozluźniła jego kończyny; zasnął, zanim doprowadził tę myśl do końca. Obudził się gwałtownie, trzymając w ciemności czyjeś gardło, tak by osoba ta nie mogła krzyknąć ani odetchnąć. Przekręcenie kciuków spowodowałoby skręcenie trzymanego karku. Jednak szybko – choć wydawało się, że powoli – woń namiotu i zapachy ubrań i sprzętu pozwoliły mu uświadomić sobie, że trzymaną i duszoną przez niego osobą jest Jason. Puścił go. Wstał i sięgając w ciemności namacał i włączył latarnię. Światło padło na Jasona leżącego na podłodze. Oddychał już, po za tym nie wydawał jednak z siebie żadnych dźwięków, wpatrując się w Hala szeroko otwartymi oczyma.
Rozdział 18 – Wszystko w porządku? – zapytał Hal nieprzytomnie. – Co się stało? Jason bezdźwięcznie poruszył ustami. Uniósł dłoń i pomacał swoje gardło. W końcu wydobył z siebie chrypiące dźwięki. – Obudziłem się i usłyszałem twój oddech – powiedział. – Potem, nagle, przestałeś oddychać. Zawołałem, żeby cię obudzić, ale nie odpowiedziałeś. Podczołgałem się, żeby sprawdzić, czy nadal tu jesteś i byłeś, ale nie oddychałeś. Potrząsnąłem cię za ramię, żeby cię obudzić... Jego głos przycichł. – A ja obudziłem się i złapałem cię za gardło? – dokończył Hal. (Jason skinął na potwierdzenie, wciąż na niego patrząc. – Przepraszam – stwierdził Hal. – Nie wiem, czemu to zrobiłem. Nawet się nie obudziłem. Przepraszam. Jason powoli wstał. Popatrzyli na siebie, twarze oświetlone żółtym światłem namiotowej latarni mając w odległości zaledwie kilku dłoni. – Jesteś niebezpieczny, Howardzie – stwierdził Jason głosem bez wyrazu. – Wiem – nieszczęśliwie odparł Hal. – Przepraszam. – Nie – powiedział Jason. – Dobrze mieć takie niebezpieczeństwo po naszej stronie, przeciw naszym wrogom. Ale co spowodowało, że mnie zaatakowałeś? – Nie wiem. – To dlatego, że tak gwałtownie cię obudziłem, prawda? – Prawdopodobnie – potwierdził Hal. – Ale nawet wtedy... zazwyczaj nie atakuję wszystkich, którzy gwałtownie mnie obudzą. – Czy coś ci się śniło? – Nie pamiętam... – Hal z wysiłkiem starał się to sobie przypomnieć. – Tak. – Zły sen? – Na swój sposób... – Zły sen. To nic dziwnego – oświadczył Jason. – Wielu z nas wie, co to znaczy mieć tego rodzaju sen. To normalne. A skoro już obaj nie śpimy, napijmy się kawy. Hal zadygotał. – Dobrze – zgodził się. – To dobry pomysł. Jason obrócił się w róg namiotu, skąd wydobył termoszczelny, plastikowy pojemnik, który wyglądał jakby mógł pomieścić jakieś pół litra płynu. – Napełniłem to przy kolacji, miałem ci powiedzieć, że tu jest – powiedział, prawie nieśmiało. Wcisnął kciukiem blokadę, kolejno napełniając dwa plastikowe
kubki czarną strugą parującego w zimnym wnętrzu namiotu płynu. Jeden z nich podał Halowi, po czym wrócił do ciepła własnego śpiwora, siedząc ciasno nim owinięty. Hal poszedł w jego ślady. Popatrzyli na siebie przez oddzielającą ich szerokość namiotu. – Czy nie chciałbyś powiedzieć mi, co to był za sen? – zapytał Jason. – Nie wiem, czy potrafię – odpowiedział Hal. – Nie był zbyt jasny... – Tak, to też znam – stwierdził Jason. Pokiwał głową. – Wobec tego nie próbuj o tym mówić. Wypij kawę i połóż się z powrotem. W ten sposób wątek się zerwie, a ten sam koszmar już nie powróci. Jutro będzie nowy dzień. Kiedy będziesz usypiał, myśl o jutrze. – Dobrze – zgodził się Hal. Jason szybko opróżnił swój kubek i ponownie się położył, osłaniając głowę kapturem śpiwora. – Zostaw światło włączone, albo zgaś je, jak wolisz – powiedział. – Mnie nie będzie przeszkadzało. – Zgaszę je – zdecydował Hal. Wstał, zgasił lampę i po ciemku wrócił do śpiwora. Swój na wpół pełen kubek odstawił koło posłania. Siedząc wypił zawartość do końca, po czym też się położył. Wróciły do niego emocje ze snu, który go dręczył. Nie było w nim nic, co mogłoby wyjaśnić Jasonowi morderczą reakcję na obudzenie z niego, albo wcześniejsze niezrozumiałe przerwanie oddychania. ... Jechał na koniu razem z innymi, odziany w zbroję i z bronią w ręku. Spomiędzy drzew wyjechali na rozległą przestrzeń i wstrzymali konie. Samotna na kompletnie pustej przestrzeni stała ciemna budowla o średniowiecznym wyglądzie, wieża, zwężająca się ku górze, gdzie wieńczył ją szczyt z blankami. Wokół niej nie było żadnych innych budynków – tylko ta wieża, bardzo odległa. Emanowało z niej potężne wrażenie oczekiwania, które sprawiło, że wszyscy milczeli. – Pójdę sam – powiedział do pozostałych. Zsiadł z konia, podał wodze najbliżej stojącemu i pieszo ruszył w stronę wieży, przez bezkresną równinę. Jakiś czas później obejrzał się i dostrzegł tych, z którymi przyjechał, wciąż siedzących na koniach, drobne figurki pod drzewami. Odwrócił się ponownie w stronę wieży i ruszył w jej stronę mając wrażenie, że przez cały czas nie zbliżył się do niej ani o krok. Wtedy na równinie za nim pojawiło się coś, czego nie mógł zobaczyć i dotknęło go w ramię. I to było wszystko. Następna rzecz jaką pamiętał, to obudzenie się z rękami na gardle Jasona. Wciąż trzymając przed oczyma obraz wieży ze snu, usnął ponownie.
Obudził się czując, że ktoś rusza jego stopą. Otworzył oczy i zobaczył, że to Jason. Trzymał się na wyciągnięcie ręki, w możliwie największej odległości, a wzrok miał niespokojny. – Znów przestałem oddychać? – zapytał Hal i uśmiechnął się do niego. Jason puścił stopę i uśmiechnął się w odpowiedzi. – Nie, spałeś normalnie. Ale powinniśmy pomóc przy śniadaniu. Będziesz musiał się pospieszyć. Hal przetoczył się i poszukał pakiet z przyborami do mycia dostarczony przez Hilary’ego. Opuścił namiot wychodząc na chłodne powietrze poranka i poszedł w stronę pobliskiego strumienia. Piętnaście minut później szli razem przez poranny las w stronę kuchni. Światło było szarobiałe, a wszystko pokrywała delikatna mgiełka. Przez zasłonę wyraźnie jednak przedostawały się dźwięki: rąbania drewna, nawołujących się ludzi, uderzanego metalu. Zimne, wilgotne powietrze ochłodziło świeżo ogolone policzki Hala, a kiedy oddychał, docierało głęboko, na samo dno płuc. Budził się z senności do poczucia bycia zdecydowanie żywym i ogrzanym, dzięki osłonie grubego ubrania. Dręczył go głód. Jednak kiedy dotarli do kuchni, mieli czas jedynie na szybkie przełknięcie kubka kawy, po czym zostali zagonieni do pracy. W końcu jednak reszta oddziału została nakarmiona, mieli więc szansę napełnić własne żołądki. – Zajmiemy się najpierw siodłami bagażowymi – stwierdził Jason podczas posiłku, gdy siedzieli na jakichś pudłach w namiocie – razem z resztą ekwipunku. Potem sprawdzimy zwierzęta i zdecydujemy, które najpierw obciążyć, a które prowadzić luźno, na wymianę. Nie miałem jeszcze możliwości sprawdzić ładunku w namiocie, ale Rukh powiedziała, że mamy już około trzech czwartych surowego zadatku, jaki jesteśmy w stanie zebrać, a resztę dostaniemy po drodze. – Gdzie? Jason przerwał jedzenie i przez chwilę patrzył na niego. – Nikt ci nic nie powiedział? – zapytał. – Rukh nic nie mówiła? – Nie. – Może więc pójdziesz do niej i zapytasz, co powinieneś wiedzieć, a potem wrócisz do mnie i mi powiesz? – Jason wyglądał na niezadowolonego. – Nie wiem, co mogę ci powiedzieć, a czego nie. – Rozmawialiście z Hilarym w ciężarówce na temat Szybu Rdzeniowego... – Nie wiedziałem, że nie śpisz – twarz Jasona stężała.
– Właśnie wtedy się obudziłem. – Tak. Cóż – stwierdził Jason – czemu nie pójdziesz do Rukh? W ten sposób wszyscy będziemy wiedzieli, o czym możemy przy tobie rozmawiać. – W porządku – powiedział Hal. – Zrobię to. Skończyli śniadanie i wrócili do zwierząt i namiotu z ładunkiem. Cały dzień pracowali przy konserwacji i naprawie siodeł oraz innego sprzętu do transportu, a także ćwiczyli ładowanie i rozładunek. Dziesięć osłów zostało przeznaczonych do niesienia sprzętu oddziału oraz osobistych rzeczy jego członków, którzy z różnych przyczyn nie mogli ich nieść sami. Do transportu tego, co Jason określał jako „zadatki” pozostawało szesnaście, w tym część jako zwierzęta zapasowe, na wymianę z osłami, które w danej chwili nie chciały dźwigać, albo musiały być zwolnione z transportu bagażu. Jak dowiedział się Hal, wymiana zwierząt jucznych była normalną praktyką, tak, by każdy przez jakiś czas szedł nieobciążony. Wychodziło to poza zwykłą troskę o utrzymanie zwierząt w dobrej kondycji. Korzenie tego zachowania sięgały idei, że grzechem byłoby nie pozwolić zwierzęciu na chwilę odpoczynku, podobnie jak człowiekowi. Następnego dnia oddział spakował się i wyruszył w drogę, rozpoczynając kilka tygodni wędrówki przez góry. W ciągu dnia przemierzali piętnaście do osiemnastu kilometrów, a każdej nocy podczas postoju odwiedzali ich ludzie mieszkający w pobliżu, przynosząc ze sobą dary, na które składała się żywność oraz więcej surowca na azotan potasu. Fizyczne wymagania takiego trybu życia były inne niż wymagały tego kopalnie, ale Hal szybko się dostosował. Wciąż był szczupły jak młode drzewko i podejrzewał, że wciąż przybierał na wadze. Jednak zaczynał już nabierać siły związanej z dorosłością, wciąż ciesząc się elastycznością wieku młodzieńczego. Zanim upłynął tydzień, już zaaklimatyzował się do nowego stylu życia. Nawet lokalna kawa zaczynała mu smakować. Tygodnie były bardzo do siebie podobne; dni spędzane na dużej wysokości, pełne słońca i wiatru, z rzadkimi białymi chmurami na niebie, czystym i rześkim powietrzem, lodowatą wodą w strumieniach i kamiennym snem każdej, coraz krótszej nocy, w miarę jak dni wydłużały się podczas podróży na południe, w stronę zbliżającego się lata. Hal i Jason wstawali o świcie. Jedli śniadanie i oporządzali osły, ładując je na całodzienną wędrówkę. Dwie godziny później oddział był już w drodze, z ludzkimi członkami idącymi w linii z plecakami zawierającymi osobisty dobytek na plecach. Za nimi szedł Jason na czele osłów niosących sprzęt należący do całego oddziału. Dalej szły osły obciążone zadatkami i luzaki. Za nimi podążał Hal jako straż tylna
karawany. Jego obowiązkiem było pilnowanie, by żadne zwierzę i człowiek nie zostały z tyłu, zwracając równocześnie uwagę na osły, czy któremuś nie zsuwa się ładunek, albo czy żadne nie buntuje się przeciwko wysiłkowi. Zadanie to wymagało raczej czujności niż działania, więc umysł Hala pozostawał wolny. Od czasu kiedy uciekł z domu w Górach Skalistych, był to pierwszy raz, kiedy mógł pomyśleć w spokoju. Codzienne życie w kopalni na Coby, ani tamtejsze weekendy w Porcie, nie dawały mu tego rodzaju umysłowej prywatności, by mógł stanąć z boku i ocenić swoje postępowanie. Teraz było to możliwe. W samotności swojego stanowiska na końcu karawany, z całodniowym marszem przez otaczające go puste góry, wypełniał go spokój i miał możliwość swobodnego snucia myśli. Teraz, kiedy mógł spojrzeć na to z dystansu, zrozumiał, że życie na Coby było sztuczne. Spędził trzy lata w zamknięciu. Było to konieczne jako miejsce, gdzie mógł ukryć cię do czasu, aż fizycznie dojrzeje, oraz miejsce, gdzie nauczył się żyć z obcymi, nawet jeśli nie całkiem swobodnie. Ale w głębszym sensie, tak jak zostało to zaplanowane, było to jedynie odliczanie czasu do dorośnięcia. Teraz czuł się jak skazaniec uwolniony z więzienia. Znów był na wolności, gdzie mogły zacząć dziać się pewne sprawy i mógł na nie spojrzeć we właściwym wymiarze. Jedną ze spraw, które dostrzegł jaśniej, był fakt, że łatwo było nie docenić ludzi, z którymi teraz przebywał. Nie Rukh i Childa-of-God, którzy emanowali siłą jak rozżarzony węgielek ułożony na dłoni. Większość z pozostałych była tak ograniczona w swoim widzeniu świata, tak głęboko pogrążona w wierzeniach religijnych i w wielu sprawach prostolinijna, że trudno było podejrzewać ich choćby o spryt. Jednak w każdym z nich kryło się więcej, niż wskazywałyby na to ograniczenia. Tak naprawdę bardzo przypominali góry, przez które teraz szli, zaangażowani w konflikt jakiego do końca nie rozumieli, ale w którym będą walczyć, dopóki będzie się w nich tlić choć iskra życia, w imię tego, co jest według nich słuszne. Gdzieś głęboko w każdym z nich kryła się wielka siła, wrodzone dążenie do czegoś więcej, niż proste przetrwanie. To, czym różnili się od górników z Coby obudziło w Halu myśli o celu jego życia. Zaczął rozmyślać, gdzie powinien udać się z tego miejsca, ku jakiemu celowi powinien się kierować i jakie plany powinien poczynić. W ciągu ostatnich kilku tygodni dojrzał do decyzji, by spotkać Innych, kiedy tylko będzie miał dość sił. Pomiędzy mieszanką emocji składających się na to kim był, jedna była odbiciem, które zawsze wracało do chwili kiedy Malachi, Walter i Obadiah zginęli na tarasie. I uczucie, twarde i nieodparte pragnienie dostania w swoje ręce Bleysa, Dahno i całego ich rodzaju. Ale poza tym czuł, nie będąc w stanie tego zdefiniować, potężny cel, który krył się za wszystkim innym, rozwijający się teraz w coś w rodzaju potężnego zobowiązania, czekającego tylko na
chwilę, kiedy zostanie wezwane do działania. Ponieważ nie był w stanie tego zdefiniować, bo umykało mu, kiedy usiłował ogarnąć ten cel rozumem, zdryfował w obszar obrazów poetyckich, które zawsze działały u niego jak tłumacz wobec rzeczy, których świadomość nie mogła pojąć. Tak jak w Encyklopedii użył obrazów Waltera, Obadiaha i Malachiego, aby nadać kształt problemowi ucieczki przed Innymi, zaczął używać poezji, by sięgnąć do bezkształtnych obrazów i wniosków czających się na dnie umysłu. Szedł dalej, ale zezwolił świadomej części osobowości zatracić się w wielkim oknie świadomości, która nieustannie tkwiła za wszystkimi myślami. Wers za wersem, w miarę jak szedł za rzędem osłów w krystalicznym chłodzie wysokich gór, sięgał i budował wiersz, który nadawał formę i język tej świadomości. Rósł, linijka po linijce. Ukończył go tuż przed południową przerwą. Nikt nie jest tak doskonały, By nie kryć brązowego luda. Skręconych starych drzew korzeni, W czarnej ziemi ukrytego. Wielcy ludzie stalowymi dłońmi Szczytną wieżę zbudowali, Wynieśli daleko od samotnej trawy, A niemy kamień śpiewa. Dopiero gdy pięść potężniejsza Tę wieżę wzniesioną strzaska, Może przetrwamy w kamieniu i trawie W objęciach brązowego luda. Wiersz śpiewał się w jego głowie, jak powtarzająca się melodia. Bez żadnego powodu pomyślał, że była to pieśń, która pomoże mu pokonać dystans dzielący go od czarnej wieży ze snu. Razem z tą myślą nawiedziła go idea innego wiersza czekającego na narodziny, o czarnej wieży z jego snu – wiersz, który wytyczyłby ścieżkę ku nowym, większym obszarom możliwości, które czekały gdzieś na dnie umysłu. Jednak kiedy po niego sięgnął, wiersz mu się wymknął. Jak jego piosenka o brązowym ludzie, niosło to ze sobą związki z nim i okolicznościami które czuł, ale nie potrafił jasno zdefiniować. Wiedział jedynie, że wiersz o wieży będzie długi i będzie dotyczył wielkich sił czekających na ujawnienie. Zmusił się do odsunięcia na bok myśli o tym i wrócił do
pieśni brązowego luda, by sprawdzić, co miała mu do powiedzenia. W oczywisty sposób mówiła mu, że miał za sobą jakiś etap, że dokonał kroku – jednak zanim mógł dalej się nad tym zastanowić zobaczył Jasona stojącego obok ścieżki, trzymającego osła za uzdę. Hal pogonił zwierzęta do przodu i podszedł do niego. – Co się dzieje? – zapytał. – Zgubił podkowę – wyjaśnił Jason. – Musiało się to stać zaraz po wyruszeniu. Trzeba będzie przenieść ładunek na innego osła.
Rozdział 19 Osły szły w dwóch rzędach, a podkowę zgubiło zwierzę, które było pierwsze w rzędzie Jasona. Teraz ścieżka była na tyle wąska, że mieścił się na niej tylko jeden osioł, więc dopóki pierwszy nie zostanie odstawiony do tyłu, zablokowany był cały szereg. – Howard, czy możesz ją odprowadzić? – zapytał Jason. – Ja zajmę się resztą. Hal podszedł i rozpoczął ciężką pracę nakłaniania oślicy do zejścia ze ścieżki na nierówny kamienny stok poniżej, tak, by można było ją obrócić i odprowadzić do tyłu. Poruszali się szlakiem, który najwyraźniej nie był używany od zeszłej jesieni. Pełno było na nim zimowych śmieci – gałązek, igieł i szyszek z importowanych odmian drzew iglastych, które pokryły stoki górskie w tej strefie klimatycznej Harmonii. Jednak wyglądało na to, że ścieżka istniała od dobrych paru lat, używana przy dobrej pogodzie. Wykorzystywała naturalne płaskie elementy zbocza, wspinając się w górę i schodząc w dół, cały czas kierując się na południe. Poniżej twardej i płaskiej powierzchni ścieżki bezdrzewny stok opadał stromo przez niemal trzysta metrów, kończąc się ostrą krawędzią przepaści głębokiej na drugie tyle, na dnie której płynęła górska rzeka. Powyżej ścieżki zbocze nie było tak strome, będąc w efekcie porośnięte drzewami – niezbyt gęsto, ale dość, by nie dało się sięgnąć wzrokiem dalej niż na pięćdziesiąt metrów, nie pozwalając dostrzec biegnącego wyżej, równolegle do szlaku płaskiego grzbietu. W tej chwili oddział Rukh obchodził wybrzuszenie na zboczu góry. Przed Halem sznur wolno idących ludzi powoli znikał z pola widzenia chowając się za wypukłością po lewej stronie. Kiedy Halowi udało się wreszcie obrócić osła, mógł sięgnąć wzrokiem na kilkanaście kilometrów, podziwiając przemierzony już, górzysty krajobraz. Tuż przed sobą miał minięte przed chwilą, szerokie na kilkanaście metrów wgłębienie w zboczu. Wgłębienie to ostro zwężało się ku górze, aż stawało się najpierw szczeliną a następnie wąskim kominem sięgającym do kamienistej powierzchni górującego nad nim grzbietu. Za nimi zmniejszała się też ilość drzew, tak że całe zbocze między ścieżką a granią stawało się zupełnie odsłonięte. Powietrze było suche i czyste, dzięki czemu odległe góry wydawały się znacznie bliższe niż naprawdę, a na niebie widać było zaledwie kilka szybko poruszających się chmur. – Dobrze... już dobrze... – uspokajał oślicę Hal, przekonując ją do przejścia przez luźny łupek do miejsca za resztą zwierząt, gdzie mógłby z powrotem wejść na szlak. Udało mu się to w końcu, a kiedy się odwrócił, zauważył, że Jason uwiązał do kamienia następne w kolejności zwierzę. Cały rząd stał teraz czekając cierpliwie na przewodnika, a Jason przedzierał się przez zagłębienie aby do niego dołączyć.
– Możemy dać na jej miejsce Delilah, żeby ją zastąpić... – zaczął Jason, kiedy osiągnął ścieżkę obok Hala. Nagle powietrze wypełniło się świstem. – Padnij! – krzyknął Hal, ściągając towarzysza na kamienie poniżej ścieżki. Ostre kawałki skał pokrywające zbocze boleśnie wbiły się w ciało przez koszulę i spodnie. Wyżej, na ścieżce, kilka osłów staczało się wolno w dół, albo zginało kolana by położyć się na szlaku. Świsty ustały, a cisza która po tym zapanowała była wręcz szokująca. – Strzelby, rakietowe! – głos Jasona był piskliwy i obcy. – Tam jest milicja! Jego spięta twarz skierowana była ku górze, na ukryty za drzewami skalny grzbiet. Podczołgał się do przedostatniego osła w rzędzie, który niósł ich sprzęt i zaczął szamotać się z pakunkiem, aż udało mu się wydobyć z niego przydziałową broń. Wrócił z nią, by położyć się koło Hala. – Na tę odległość raczej ci się nie przyda – stwierdził Hal. Broń Jasona stanowił stary igłowiec, z którego celny ogień można było prowadzić najwyżej na jakieś siedemdziesiąt metrów, i był zupełnie nieskuteczny na dwa razy większy dystans. – Wiem – wydyszał Jason, wciąż wpatrując się w ukryty grzbiet. – Ale może zejdą tu do nas. – Musieliby stracić głowy... – Hal zaczął mówić na podstawie nauk wchłoniętych w dzieciństwie, kiedy stukot kamieni pod nogami biegnącego człowieka sprawił, że obrócili głowy w prawo. Ujrzeli Leitera Wohlena, jednego z młodszych członków oddziału, jak biegł skulony w ich stronę. – Widzieliście coś? – wydyszał, kiedy wreszcie do nich dotarł. – Padnij! – krzyknął Hal, ale było już za późno. Powietrze znów wypełnił świst i Leiter padł, upuszczając swojego igłowca. Zaczął staczać się bezwładnie w dół stoku. Hal skoczył za nim i złapał, ale okazało się, że tamten już nie żyje. Pociski przebiły się przez klatkę piersiową, a jeden wywalił wielki otwór z boku głowy. Hal zgarnął leżący na ziemi karabin po czym schylony, aby wykorzystać osłonę ścieżki, ruszył po zboczu z powrotem w kierunku, z którego przyszli. – Gdzie idziesz? – usłyszał za sobą wołanie Jasona, ale nie miał dość tchu w płucach, by odpowiadać. Oddalił się przez luźne osypisko po pochyłości, aż krzywizna góry osłoniła go przed możliwością dostrzeżenia z góry. Wrócił do zagłębienia, które prowadziło do szczeliny i komina. Pewien, że nie zostanie dostrzeżony przez ludzi z bronią usadowionych na szczycie, przekroczył ścieżkę i zaczął wspinać się szczeliną w górę. Nie było tu tak wielu luźnych kamieni. Wspinał się w górę głównie po nagiej skale i posuwał całkiem szybko, z obijającym mu się o plecy igłowcem, przytrzymywanym taśmą przerzuconą przez ramię. Na twarzy zaczął pojawiać się pot, chłodząc skórę tak, że czuł się nagi w zimnym, górskim powietrzu. Oddychał
równo i głęboko. Upłynęło dużo czasu, od kiedy ostatni raz zmuszał się do takiego wysiłku, więc jego ciało było oporne i zesztywniałe. Jednak wczesne przyzwyczajenia z treningów były w nim zakorzenione i czuł jak głęboko i równo wciągane jest powietrze do płuc, a serce bije szybko, ale równomiernie. Sprawnie wspiął się do zwężenia komina, gdzie od wdrapywania się na stromy stok musiał przejść do wspinaczki po ścianie. Komin miał jakieś dziewięć – dziesięć metrów wysokości i około metra szerokości, zwężając się tuż przed szczytem. Zmusił się do zatrzymania i odetchnięcia przed podjęciem wspinaczki, pragnąc by serce zwolniło, a tkanki uzupełniły wyczerpany zapas tlenu przed podjęciem nowego wysiłku. Prawdziwy problem stanowił karabin igłowy. Normalnym podejściem byłoby zostawić go na dole i wciągnąć, kiedy już wspiąłby się na szczyt. Jednak nie miał żadnej liny, której mógłby użyć. Przez chwilę stał, obliczając odległość między krawędzią nad sobą i miejscem, z którego padły strzały karabinów rakietowych. O ile nie miał zbyt wielkiego pecha, by jeden z milicjantów stał tuż nad nim, dźwięk igłowca spadającego na kamienie grani nie powinien nieść się dość daleko, by przyciągnąć uwagę. Cofnął się trochę oddalając się od podstawy komina, by znaleźć miejsce, gdzie mógłby solidnie się oprzeć po czym zdjął karabin z pleców i upewnił się, że jest zabezpieczony przed strzałem. Był, więc chwycił broń obiema dłońmi za lufę od strony wylotu, zamachnął się i rzucił w górę, tak, że zniknęła z pola widzenia za krawędzią skalistego grzbietu, lądując tam z wyraźnym stukiem. Stał czekając i nasłuchując. Ale nie usłyszał, aby ktokolwiek podszedł, by zbadać źródło dźwięku, więc zaczął się wspinać. Minęły ponad cztery lata od czasu, kiedy jego mięśnie wykonywały pracę tego rodzaju, więc reagowały bardzo powoli. Wspinał się z najwyższą ostrożnością, podwójnie sprawdzając każdy uchwyt na dłoń i oparcie na stopy, ze wzrokiem wbitym w czerwonawą, wygładzoną przez wodę powierzchnię skały. W miarę jak się wspinał, powoli wracały do niego stare odruchy i przyzwyczajenia. Cały był teraz oblany potem, a koszula lepiła mu się do pleców i ciężko oddychał. Jednak rozgrzewał się w miarę wspinaczki i ponownie obudziło się w nim coś ze znanej z przeszłości przyjemności tego typu wysiłku. Wypełzł z resztek cienia w kominie na gorące promienie słońca na półce skalnej i leżał ciężko dysząc. Po chwili nadeszła delikatna bryza i przyjemnie go ochłodziła. Oddech z wolna wyrównał się. Rozejrzał się w poszukiwaniu broni. Leżała w zasięgu lewej ręki, więc przyciągnął ją do siebie siadając. Otaczała go całkowita cisza. Mógł być w górach całkiem sam. Przez chwilę poczuł dotknięcie paniki na myśl, że może zbyt dużo czasu stracił na wspinaczkę
i atakujący mogli już rozbić jego oddział. Odsunął od siebie to uczucie – nic nie wnosiło. Niemal słyszał w głowie wykład Malachiego na ten temat. Wstał, oddech prawie wrócił do normy. Zaczął bezszelestnie biec po dywanie z igieł w kierunku umożliwiającym mu znalezienie się nad oddziałem rozciągniętym poniżej grzbietu. Poruszając się nastawiał uszy na wszelkie dźwięki przed sobą. Po przebyciu niewielkiej odległości usłyszał głosy i zatrzymał się, by posłuchać. Zaraz za kępą drzew z przodu rozmawiały trzy osoby. Ruszył w lewo, w górę zbocza i dalej, wolniej i jeszcze ciszej. Po chwili mógł już spojrzeć w dół, na miejsce za kępą drzew. Zobaczył trzech mężczyzn z karabinami rakietowymi, ubranych w te same czarne uniformy, które widział na milicji w Cytadeli. Igłowiec w jego rękach automatycznie znalazł się w pozycji strzeleckiej. Byli oddaleni o mniej niż dwadzieścia metrów, doskonale widoczni i plecami do niego. Cierpliwości usłyszał w uchu zapamiętany głos Malachiego. Ponownie opuścił broń i ruszył dalej, równolegle do znajdującej się niżej krawędzi. Minął jeszcze dwie grupy po trzech milicjantów z karabinami rakietowymi, zanim dotarł do grupki czterech, usadowionych wygodnie i od czasu do czasu strzelających w dół zbocza, podczas gdy chudy mężczyzna z szeroką, białą belką kapitańską, przyszytą skośnie na lewym ramieniu kurtki polowej, stał nad nimi, odwrócony jak pozostali, plecami w stronę Hala. Oficer roztaczał wokół siebie tak silną aurę pewności i spokoju, że Hal poczuł się niepewnie. Usiłował sięgnąć wzrokiem do znajdującego się niżej oddziału, ale nie był w stanie. Po cichu obrócił się i wspiął się wyżej na zbocze, aż w końcu mógł dostrzec to, co dzieje się na ścieżce poniżej grzbietu. Nie było widać żadnych ludzi. Pomyślał, że prawdopodobnie schronili się poniżej ścieżki, ale przypomniał sobie okazjonalne strzały ze strony ludzi, których minął wcześniej. Osłonił oczy przed blaskiem słonecznym i wreszcie był w stanie dostrzec jakiś ruch na zboczu powyżej dróżki. Grupa ludzi z oddziału posuwała się skokami od osłony do osłony, powoli wspinając się w stronę atakujących. Skupił wzrok na szczupłej postaci w czerni i uświadomił sobie, że to Rukh prowadząca próbę natarcia. Ze strony oddziału było to desperackie posunięcie. Milicjanci mogli siedzieć spokojnie i strzelać do wspinających się w chwilach, kiedy wysuwali się za osłon, podczas gdy członkowie oddziału nie tylko mieli bardzo utrudnione celowanie w odpowiedzi, ale męczyli się również wspinaczką. Mimo wszystko atakowali, a Hal uświadomił sobie nagle, co musiała planować Rukh. Popatrzył w lewo, w stronę, której jeszcze nie zbadał. Zobaczył, że niedaleko stąd grzbiet obniżał się raptownie, jakby miał połączyć się ze ścieżką na dole, jednak
zanikając jakieś pięćdziesiąt metrów od tego zetknięcia. Zajęło mu chwilę, zanim był w stanie wyłapać oznaki ruchu, których wypatrywał pomiędzy luźno rosnącymi drzewami. Jednak w końcu ich znalazł. Frontalny atak Rukh na ostrzeliwujących ich napastników był w oczywisty sposób pomyślany jedynie do odciągnięcia uwagi, podczas gdy druga grupa została wysłana wokół zbocza, by zaatakować milicję od tyłu. Była to jedyna możliwa reakcja z jej strony i uświadomiwszy to sobie, Hal szybko spojrzał na stojącego milicjanta z białą belką na rękawie. Musiał być dowodzącym tu oficerem, a głupotą z jego strony byłoby przygotowanie tej zasadzki bez uwzględnienia możliwości ataku na lewą flankę. Hal skręcił i ruszył dalej w lewo. Wkrótce ujrzał pod sobą szersze miejsce na grzbiecie, lekko zagłębione, osłonięte nie tylko naturalną ścianą drzew, ale dodatkowo barykadą z pni, ustawioną w stronę, z której nadchodzili ludzie Rukh atakujący od flanki. W zagłębieniu czekało ponad dwudziestu uzbrojonych milicjantów. Hal przykucnął na stoku góry nad pułapką, z karabinem igłowym przerzuconym przez kolana. Czuł ciężar w piersiach. Jedyna nadzieja jaką miał na sukces ataku z flanki przepadła na widok tych dwudziestu ludzi w czarnych mundurach. Wrócił do miejsca nad czterema milicjantami i oficerem. Zastanawiał się przez chwilę, po czym poszedł z powrotem do miejsca nad pierwszą odkrytą przez siebie grupą. Podczas gdy przyglądał im się, jeden z mężczyzn uniósł karabin i wystrzelił, po czym roześmiał się i wskazał na coś. Jeden z pozostałych poklepał go po ramieniu. W Halu obudziło się coś starego i ponurego. Opadł na kolana, oparł karabin na wystającym z ziemi głazie, za którym klęczał i wypuścił trzy serie. Igły zaświszczały delikatnie jak ptaki lecące przez górskie powietrze. Leżał wsłuchując się w ciszę po strzałach, ale ze strony pozostałych grup milicji nie było żadnej reakcji, która wskazywałaby na to, że ktokolwiek usłyszał strzały. Wstał i zszedł w dół stoku. Kiedy do nich doszedł, ciała milicjantów spoczywały nieruchomo, oświetlone słońcem. Przyjrzał się im, czując w sobie pustkę, jak po silnym uderzeniu albo zranieniu, ból, który wciąż jest trzymany na dystans przez szok. Ostrożnie zebrał karabiny rakietowe, tak by ich metalowe części nie zadzwoniły uderzając o siebie i zabrał je w górę stoku na tyle wysoko, że mógł widzieć oba zbocza, na których podchodziły atakujące grupy z jego oddziału. Grupa Rukh posuwała się powoli, w przeciwieństwie do tej, która chciała zajść milicję od boku. W ciągu następnych pięciu minut powinni znaleźć się w zasięgu
strzałów ludzi tkwiących w zasadzce. Hal usiadł i zdjął osłonę z tyłu kolby jednego z karabinów, aby dostać się do schowanych tam narzędzi. Karabiny rakietowe były tak zaprojektowane, że samoczynnie oczyszczały się po strzale, więc potrzebne było coś więcej niż zapchanie lufy piachem. Odkręcił spodnią płytkę magazynka umieszczonego pod korpusem i wyciągnął stamtąd jeden nabój z pakietu. Potem włożył blaszkę na miejsce i przykręcił ją. Ostrożnie chwycił małą rakietkę kciukiem i środkowym palcem, starając się nie dotknąć wąskiego, czerwonego pierścienia wokół górnej krawędzi pocisku. Był to zapalnik uruchamiany przez mechanizm broni, by rozpędzać te pociski z własnym napędem. Trzymając pocisk między kolanami w taki sposób, by pierścień niczego nie dotykał, otworzył komorę nabojową i ostrożnie umieścił w niej pocisk, jednak ustawiając go w przeciwną stronę. Ostrożnie zamknął osłonę. Powtórzył te czynności jeszcze z drugim karabinem. Zamykając osłonę komory nabojowej drugiego karabinu uśmiechnął się do siebie gorzko. Część z członków oddziału mogła by mieć naprawdę wiele do powiedzenia, gdyby dowiedzieli się, że zamierza zniszczyć dwa całkiem sprawne wojskowe karabiny rakietowe, podczas gdy sami mieli za mało broni. I mieliby do tego prawo. Wstał, podniósł dodatkową broń i dotarł do miejsca znajdującego się pomiędzy dwoma stanowiskami milicji umieszczonymi na krawędzi grzbietu. Milicjanci dalej strzelali w dół, na atakujących ludzi Rukh, nieświadomi tego, co stało się z ludźmi na stanowisku po prawej. Zbudował tam sobie prowizoryczną osłonę z cięższych kamieni. Potem, klęcząc za swoją barykadą wycelował w trzy czarne postaci na drugim stanowisku. Cichy świst igieł, które zabiły trzech mężczyzn z pierwszej grupy nie był dość głośny, by zaalarmować ich towarzyszy. Jednak głośniejszy świst wystrzeliwanych teraz przez Hala rakietek mógł nieść się dalej. Hal miał nadzieję, że milicjanci nie poczują się zagrożeni. Rzeczywiście, kiedy trzej ludzie do których strzelał padli, zobaczył kilka głów kierujących się w prawo. Nie patrzyli w górę zbocza, na niego, nie mając powodu podejrzewać, że strzelał ktoś nie od nich. Możliwe, że po sekundzie rozejrzą się też na boki. Jednak Hal natychmiast wstał i biorąc szeroki zamach rzucił przerobionym karabinem do gniazda po lewej, a zaraz potem następny, do stanowiska z kapitanem, w chwili kiedy ten właśnie wychodził kierując się w stronę, skąd spodziewał się strzałów. Pierwszy z karabinów wylądował, a wstrząs uruchomił odwrócony pocisk umieszczony w komorze. Rozległ się cichy grzmot eksplozji i błysk ognia, kiedy ciepło i energia kinetyczna wystrzelonego w przeciwną stronę pocisku umieszczonego w komorze wywołała wybuch pozostałych nabojów w magazynku –
chwilę później druga eksplozja, z drugiego rzuconego karabinu lądującego w stanowisku opuszczanym przez oficera. Na niecałą minutę dym, pył i śmieci wzniesione przez podmuch powietrza wywołany eksplozją, zasłoniły widok na oba gniazda. Zostało to zdmuchnięte przez łagodny górski wiatr, pozwalając zobaczyć bezwładne postacie leżące w obu stanowiskach. Fala uderzeniowa wybuchu i odłamki wyeliminowały ich z walki, przynajmniej tymczasowo. Celem Hala było przyciągnięcie uwagi milicji zgromadzonej w zagłębieniu na zboczu, czekającej na grupę atakującą z flanki. Tuż po wybuchach przez chwilę panowała cisza, potem od strony pułapki dobiegły krzyki. Przynajmniej część z czekających tam ruszyła biegiem w stronę środka linii milicji. Hal ruszył szybko zsuwając się w dół stoku, oddalając się od swojej barykady. Gdyby został dostrzeżony tam w górze, osłona z kamieni na pewno by mu się przydała, ale ponieważ nikt go nie zauważył, bezpieczniej było schronić się niżej, między drzewami na stoku. Milicjanci biegnący w stronę zniszczonych eksplozją stanowisk nie mogli go zobaczyć, ale za to usłyszeli. Zaczęli krzyczeć – i nieoczekiwanie odpowiedziały im okrzyki z zagłębienia. Grupa uderzeniowa partyzantów wspinająca się w górę grzbietu, właśnie dotarła do obrońców za barykadą z pni. Leżąc płasko na zboczu za drzewem, mniej niż dziesięć metrów od leżącego oficera, który zaczynał właśnie się ruszać, Hal rozpoczął wymianę ognia z milicjantami którzy ruszyli w tę stronę po wybuchach. Kiedy przykładał broń do oka wypatrując przez celownik śladów ruchu, przy policzku czuł ciepło rozgrzanego przez słońce karabinu rakietowego. Ruchy stały się rzadsze, jak i strzały w jego stronę. W końcu całkiem ustały. Rozejrzał się wokół siebie. W dole zbocza zauważył oficera milicji, który podniósł się z ziemi i, zataczając się, skierował się w stronę stanowiska dowodzenia, gdzie leżały porzucone karabiny. Najwyraźniej nie został raniony odłamkami z broni a jedynie stracił przytomność pod wpływem fali uderzeniowej. Hal automatycznie uniósł broń do policzka celując w środek pleców chudego kapitana, ale odsunął ją z odrazą. Nie było potrzeby dalszego zabijania. Podniósł się cicho i zanurkował w dół zbocza, by złapać oficera i powalić go na ziemię. Tamten leżał pod nim nieruchomo. Hal odtoczył się i usiadł. Obrócił oficera na plecy i zobaczył, że wcale nie stracił przytomności, po prostu został kompletnie pozbawiony powietrza w płucach. Przez chwilę w widoczny sposób walczył o oddech, wreszcie mu się to udało. Hal patrzył na niego zaskoczony. Chuda twarz wyglądała znajomo. Jeszcze przez chwilę zastanawiał się, potem wreszcie pamięć
zaskoczyła. Człowiek, na którego patrzył był tym, który eskortował go razem z Jasonem na sesję z Ahrensem. Tym samym, który groził Jasonowi powieszeniem za nadgarstki na kilka godzin, jeśli nie przestanie mówić. I Oficer poruszył się. Spojrzał na wymierzoną w niego broń, a potem na twarz Hala. Jego twarz rozjaśnił nagły uśmiech, a oczy rozbłysły. – To ty! – powiedział. – Znam cię... – A więc tu żeś jest! – przerwał szorstki głos, a zza drzew po lewej wyszedł Child-of-God i zatrzymał się. Hal dopiero teraz uświadomił sobie, że krzyki i odgłosy strzelaniny ustały. Blade oczy Childa skupiły się na trzymanej przez Hala broni. – Tyś także zdobył karabin rakietowy. Dobrze! – Jego spojrzenie wróciło do oficera milicji i przez chwilę, kiedy Hal przyglądał się, jak patrzą na siebie, odniósł wrażenie, że byli podobni jak bracia, choć dzieliło ich dwadzieścia lat, masa ciała i ubranie. – Oszczędź sobie kłopotu – odezwał się oficer. – Wiesz, jako i ja, że nie zdradzę ci niczego, jakimkolwiek torturom chciałbyś mnie poddać. Child-of-God wypuścił powietrze przez nos. Jego karabin rakietowy przesunął się w kierunku oficera tak swobodnie, że przez chwilę Hal nie rozumiał, co ten ruch implikował. – Nie! – Hal odepchnął lufę od celu. Smagła twarz Childa-of-God zwróciła się w jego stronę. Rzadko można było na niej wyczytać jakiekolwiek emocje, jednak teraz Halowi wydało się, że maluje się na niej niedowierzanie. – Nie? – powtórzył Child-of-God. – Wobec mnie? – Nie musimy go zabijać. Child-of-God dalej mu się przypatrywał. Potem głęboko westchnął. – Tyś jest w tym nowy – powiedział prawie cicho. – Tacy jak ten muszą zostać zabici, zanim zabiją nas. Prawdą również jest to, co mówi apostata... – Tyś jest apostatą – ty, opuszczony przez Pana – ostro wtrącił się oficer. Childof-God nie zwrócił na niego uwagi. Jego oczy wciąż były utkwione w Halu. – To, co mówi apostata jest prawdą – powtórzył powoli. – Bezcelowe jest wypytywanie takiego jak on, który kiedyś był jednym z Wybranych. – To tyś opuścił szeregi Wybranych! Jam jest z Boga i z Bogiem zostaję! Child-of-God nadal nie zwracał na niego uwagi. – Nic by nam nie powiedział, tak jak mówi. Może jest tu jeszcze jakiś żywy, który nigdy nie był Wybranym. Takiego możemy zmusić do mówienia. Lufa broni Childa-of-God z powrotem skierowała się na milicjanta.
– Mówię ci, nie! – tym razem Hal złapał dłonią karabin, a na twarzy Childa tym razem wyraźnie ujawniło się zaskoczenie, kiedy ostro zwrócił się w jego stronę. – Natychmiast wypuścisz moją broń – zaczął wolno – albo... Ostrzegł ich ledwie delikatny szmer, ale kiedy się obrócili, kapitan milicji uciekał już między drzewami. Jednym ruchem Child-of-God opadł na kolano, uniósł broń i wypalił. Z pni drzew poleciały białe drzazgi. Powoli opuścił broń wpatrując się w jodły. Potem obrócił się z powrotem w stronę Hala. – Tyś pozwolił odejść wolno temu, który zniszczył wielu – powiedział. – Jeśli znów go nie złapiemy, będzie mógł zabić więcej naszych ludzi. Głos miał spokojny, ale wzrok mu płonął. – A przeszkadzając mnie, który posłałby go na sąd Boży, pomogłeś mu w ucieczce. Będzie to wymagało podjęcia decyzji.
Rozdział 20 Zaledwie kilka sekund później grań przekroczyła Rukh z grupą atakującą wprost do góry, na pozycje milicji umiejscowionej na grzbiecie. Krzyki i świst pocisków najpierw przycichły, w końcu zanikły całkiem i zapadła cisza. Członkowie oddziału zbierali broń i sprzęt martwych przeciwników, po czym wracali na grań. Nie było jeńców. Najwyraźniej ani milicja, ani partyzanci, nie brali jeńców, chyba że chcieli kogoś przesłuchać. Oficer, który uciekł, gdy Hal odwrócił uwagę Childa-of-God, nie został odnaleziony. Hal pomyślał, że cześć z milicjantów również mogła uciec, oddział nie miał ani czasu, ani energii na urządzanie pościgu. Ogień karabinów rakietowych zabił, bądź ciężko ranił czternaście osłów. Ranne musiały zostać dobite, a ich ładunek został rozmieszczony w plecakach członków oddziału. Kiedy byli już gotowi do ponownego wyruszenia, tylko Rukh i Child-ofGod nie dźwigali nic na plecach. Zostały jeszcze jakieś trzy godziny do zachodu słońca. Niosąc rannych i ciała martwych towarzyszy szli tylko półtorej godziny, zanim rozbili obóz, ale było to dość, by znacząco oddalić się od miejsca potyczki i zejść w dolinę podobną do tej, w której Hal i Jason dołączyli do oddziału. Kiedy tylko rozstawili namioty, w czerwonym słońcu zachodu przeprowadzono pogrzeb zabitych towarzyszy, po czym zjedli posiłek. Po jedzeniu Hal ruszył pomóc Jasonowi zająć się pozostałymi im jeszcze osłami. Robił to właśnie, kiedy pojawiła się Rukh. – Chcę z tobą porozmawiać – odezwała się do Hala. Poprowadziła go w górę małego strumienia, nad którym obozowali, z dala od namiotów, aż byli wyraźnie poza zasięgiem słuchu Jasona i innych w obozie. Kiedy za nią szedł, znów dał się złapać poczuciu szczególnej wrażliwości, jaką w nim wywoływała i uczuciu, że Rukh różni się od wszystkich ludzi, których zna. Była w niej jakaś szczególna wartość, która głęboko rezonowała z jego własną innością. Pomyślał, że nie chodziło o to, że są do siebie podobni, bo nie byli. Przyciągała ich do siebie wspólność ich unikalności – a w każdym razie jego potężnie przyciągała do niej. W końcu zatrzymała się na niewielkiej polance na brzegu strumienia i odwróciła się twarzą do niego. Pomimo zmierzchu wciąż było dostatecznie jasno, by jej twarz wydawała się być zdumiewająco, trójwymiarowo materialna. Uświadomił sobie nagle, że gdyby tylko potrafił, wyrzeźbiłby ją w ciemnym metalu, tak jak teraz stała naprzeciw niego. – Howardzie – odezwała się. – Ty i oddział będziecie musieli dojść do porozumienia.
– Oddział? – zapytał. – Czy Child-of-God? – James jest oddziałem – odparowała. – Tak samo jak ja i każdy inny jego aktywny członek. Oddział nie ma szans przetrwać, jeśli rozkazy nie są wykonywane. Nikt nie dał ci rozkazu samotnego zaatakowania oddziału milicji, zwłaszcza, że byłeś uzbrojony tylko w igłowca, który ledwie strzelał. – Wiem – odpowiedział ponuro. – Dowiedziałem się o rozkazach i konieczności posłuszeństwa wobec nich tak wcześnie, że nawet nie pamiętam, żebym tego nie wiedział. Ale ten sam człowiek, który mnie tego uczył, powiedział, że kiedy zaistnieje potrzeba, należy zrobić to, co wymaga wykonania. – Ale na jakiej podstawie stwierdziłeś, że masz szansę zrobienia tego, zwłaszcza uzbrojony w ten sposób i samotnie? – Opowiadałem ci o sobie, jak byłem wychowywany – odpowiedział. Zawahał się, ale trzeba było to powiedzieć. – Przed dzisiejszym dniem nigdy jeszcze nie strzelałem do żywego człowieka. Ale musisz sobie coś uświadomić, ty i oddział. Prawdopodobnie jestem lepiej wyszkolony do radzenia sobie z sytuacją jaka nas dzisiaj spotkała, niż cały ten oddział, za wyjątkiem ciebie i Childa-of-God. Przerwał. Nic nie odpowiedziała, przyglądała mu się tylko. Przed oczyma znów zobaczył ubranych na czarno żołnierzy – śmiejących się i strzelających w ludzi na dole. – Przez większość czasu działałem odruchowo – powiedział. – Ale nie próbowałem robić niczego o czym nie wiedziałbym, że mogę sobie z tym poradzić. Nieoczekiwanie skinęła głową. – W porządku – stwierdziła. – Ale powiedz mi, jak się poczułeś, kiedy było już po wszystkim? Jak się teraz czujesz? – Chory – odpowiedział ponuro. – Przez chwilę byłem otępiały. Teraz czuję po prostu mdłości, jest mi niedobrze i jestem wyczerpany. Chciałbym się położyć do łóżka i spać przez miesiąc. – Wszyscy chcielibyśmy spać – stwierdziła. – Jednak nie czujemy tego rodzaju mdłości, jak ty – nikt z nas, oprócz ciebie. Czy zapytałeś swojego przyjaciela Jasona, jak on się czuje? – Nie. Przez długą chwilę przyglądała mu się w milczeniu. – Zabiłam swojego pierwszego nieprzyjaciela, kiedy miałam trzynaście lat – powiedziała. – Byłam z oddziałem mojego ojca, kiedy został rozbity przez milicję. Uciekłam, tak jak dzisiaj uciekł ci ten oficer. Nigdy nie przechodziłeś przez coś takiego. My tak. Same umiejętności bojowe nie stawiają cię ponad nikim w tym
obozie. Spojrzał na nią w dół, czując się dziwnie zagubiony we wszechświecie. Powinna zostać wyrzeźbiona – pomyślał – nie w metalu, ale w jakiejś ciemnej, wiecznej skale – i nagle przypomniał sobie obraz skały na zboczu góry, który pomógł mu przetrzymać mentalny atak Bleysa Ahrensa, w centrum policyjnym. – Przypuszczam, że masz rację – odezwał się w końcu pusto. – Tak... masz rację. – Jesteśmy przede wszystkim tym, kim musimy być – stwierdziła. – Potem jesteśmy takimi, jakimi zostaliśmy stworzeni. James jest tym, do czego się urodził – i tym kim musi być teraz. Musisz zrozumieć oba te jego aspekty. Nie ma innej możliwości, jeśli chcesz dopasować się jako członek tego oddziału. Musisz zrozumieć go zarówno takim, jakim jest, i jakim musi być – jako mój porucznik. Czy jesteś w stanie to zrobić, Howardzie? – Hal – poprawił ją odruchowo. – Myślę – powiedziała – że lepiej będzie, jeżeli pozostanę przy nazywaniu cię Howardem. – W porządku. – Głęboko nabrał powierza. Nie ma gniewu – nie ma smutku – nie ma niszczących uczuć, znów usłyszał w umyśle głos Waltera InTeachera – tam gdzie jest zrozumienie. – Tak, masz rację. Powinienem go zrozumieć. Więc postaram się. Uśmiechnął się do niej w zapewnieniu. – Będziesz musiał – stwierdziła Rukh. Rozluźniła się. – Dobrze, skoro to załatwione – zrobiłeś dziś dla nas naprawdę dużo. Gdyby nie twój atak na tyły linii milicji, ani grupa Jamesa, ani moja nie miałaby szansy się przebić. A gdyby się nam to nie udało, nieprzyjaciel mógłby spokojnie zejść na dół i zabić pozostałych przy życiu członków oddziału. Jest też fakt, że pomogłeś nam zdobyć dużą ilość karabinów rakietowych i amunicji. W tych okolicznościach, pozwolę ci zamienić ten igłowiec na karabin, który sobie wziąłeś. Skinął głową. – Dodatkowo – powiedziała – myślę, że nadszedł czas, byś dowiedział się tyle co reszta, na temat naszych planów. – Jason powiedział, żeby cię zapytać – odezwał się. – Pomyślałem, że lepiej będzie poczekać, aż sama będziesz gotowa mi powiedzieć. – Miał rację – zgodziła się Rukh. – Mówiąc w skrócie, z miejsca w którym teraz jesteśmy, po tej stronie gór, nie ma już odwrotu. Tam, w dolinach jest więcej partyzantów niż milicji, która mogłaby nas kontrolować. Więc ograniczają się do pilnowania punktów kluczowych, na ile starcza im ludzi. Z tych gór na równiny prowadzi tuzin szlaków. Wszystko jedno, który byśmy wybrali, mieliśmy pięćdziesiąt procent szansy, że zostaniemy zaatakowani. Jednak teraz, skoro przedostaliśmy się
przez ich patrole, zostaniemy zostawieni sobie samym tak długo, jak długo nie będą wiedzieć, do czego się szykujemy. – Powiedz mi jedno – wtrącił się Hal. – Zdaję sobie sprawę, że brak odpowiednich technologii sprawia, że samoloty są trudno dostępne i drogie na Młodszych Światach. Ale tutejsza milicja z pewnością musi mieć jakieś pojazdy obserwacyjne – lekkie samoloty – które mogłyby nas wykryć, albo przynajmniej pomóc w odnalezieniu z powietrza, nawet kiedy już dotrzemy do dolin? – Rzeczywiście mają takie – odpowiedziała Rukh. – Ale nie ma ich wiele. To maszyny z drewna i płótna, które nie zniosą złej pogody – od tego trzeba zacząć. A zazdrość pomiędzy poszczególnymi garnizonami sprawia, że jednostka posiadająca samolot nie pali się do pożyczenia go innej, która nie dysponuje takim sprzętem. Nie jest łatwo o paliwo. I w końcu nawet jeśli wysłaliby samolot lub dwa, żeby wypatrywać nas z powietrza, to równiny są mocno zalesione, a my przez dziewięćdziesiąt procent czasu podróżujemy pod osłoną drzew. Pozostałe dziesięć procent, tam gdzie nie ma drzew, przebywamy po ciemku, kiedy nie można nas zobaczyć. Sam musiałeś to zauważyć. – Rzeczywiście – potwierdził Hal. – Wszystko co mówię, sprowadza się do tego – mówiła dalej Rukh – że od tej chwili, skoro udało się nam przedostać przez ten patrol, zostawią nas w spokoju. Chyba, że zrobimy coś, co przyciągnie na nas uwagę. Pamiętaj, że ich podstawowym zadaniem jest działanie jako siły policyjne, nie tylko w terenie, ale w miastach i to one odciągają większość ich personelu. – W porządku – stwierdził Hal. – Wierzę ci. Wobec tego, do czego szykuje się oddział? Właśnie miałaś mi powiedzieć. Zawahała się. – Nawet teraz jest pewna granica w ilości informacji, które mogę ci przekazać – powiedziała otwarcie. – Na przykład, informacja o naszym celu jest znana zaledwie kilku... – Po drodze do obozu, gdzie się spotkaliśmy – wtrącił się Hal – słyszałem jak Jason i Hilary rozmawiali na temat elektrowni Zaworu Rdzeniowego. Potrząsnęła głową. – Rzeczywiście, Jason mówił, że to słyszałeś. Rzecz w tym, że Jason też nie powinien tego wiedzieć. Hilary to co innego, ale Jason... cóż, skoro tyle wiesz, to równie dobrze „możesz dowiedzieć się całej reszty. Zrobiła głęboki wdech. – My, w oddziałach – zaczęła – po prostu stoimy na czele opozycji wobec ludzi kontrolowanych przez Innych. Będziemy eksperymentować z zebranymi przez nas
zadatkami, spróbujemy z nich zrobić piorunian rtęci. Kiedy opanujemy tę technikę, przekażemy informacje do naszych sympatyków, takich jak Hilary, którzy zrobią więcej piorunianu. Połączymy go później i użyjemy do wywołania eksplozji nawozu. Kilogram czegoś takiego spowoduje wybuch ton nasyconego olejem nawozu azotowego. Nawóz mamy nadzieję zdobyć z magazynów fabryki w rejonie rolniczym, którą napadniemy. Powinno to wystarczyć do zniszczenia elektrowni Zaworu Rdzeniowego, której Inni używają do zasilania stoczni statków międzygwiezdnych umieszczonych na kontynencie Północnym. – Czy fabryka nawozów nie będzie umieszczona w centrum miasta? – zapytał Hal. – Niezupełnie w centrum – odpowiedziała. – Ale zdecydowanie w granicach miasta. Żeby odwrócić uwagę, równocześnie w tym samym mieście obrabujemy bank metalu. Nasi ludzie mogą zużyć każdy metal, jaki uda się nam zabrać, jeśli tylko zdołamy przeszmuglować go z powrotem przez góry na wybrzeże. Ale tak naprawdę, napad na bank będzie tylko przykrywką do ataku na magazyn nawozów, nie na odwrót. Kiedy zgarniemy nawóz, podpalimy magazyny w nadziei, że zniszczenia pozwolą zamaskować brak części zapasów. – Rozumiem – stwierdził Hal, mając umysł zajęty analizą taktyki wiążącej się z tego typu planem. – Lokalna jednostka milicji – mówiła dalej Rukh – będzie nas ścigać tylko do czasu, aż opuścimy ich dystrykt – chyba że domyśla się, o co naprawdę nam chodziło. Jeśli tak się stanie, mogą podejrzewać, że szykujemy się do czegoś większego, niż napad na bank metalu. W takiej sytuacji mogą rozpuścić wieści i zamiast jednego oddziału, może na nas polować milicja ze wszystkich okolicznych dystryktów. Co może utrudnić nam nieco zebranie naszych materiałów wybuchowych w gotowej formie. – Jestem w stanie to zauważyć – powiedział Hal. – Jednak mając szczęście, wysadzimy szyb Zaworu Rdzeniowego blokując go, potem wymkniemy się pogoni i wrócimy w góry mając dość żywych, by nadal działać jako niezależny oddział. Jeśli coś pójdzie źle, zostaniemy rozgromieni i nie uda się nam zniszczyć Zaworu. – Czy twoi ludzie mieszkający w tej części kontynentu nie są uzależnieni od energii z tej elektrowni? – Tak. – Popatrzyła mu głęboko w oczy. – Jednak Inni ze swoimi stoczniami kosmicznymi także są od niej zależni, bo to jest jedyna elektrownia na tej półkuli. Jeśli ją wysadzimy, będą musieli zmienić plany i użyć tej na Kontynencie Południowym – a ona jest mniejsza i logistycznie mniej praktyczna.
– Płacicie bardzo wysoką cenę za to, żeby wsadzić kołek w szprychy, prawda? – zapytał. – Wszystkie ceny są wysokie. Słońce, które utrzymywało się jeszcze na niebie, powoli zachodziło. Nad nimi, od kilku już godzin, unosił się księżyc w pełni, jednak na jasnym jeszcze niebie trudno było go zauważyć. W tej chwili poczuli na sobie delikatne, chłodne tchnienie nocnego wiatru. W mroku twarz Rukh nadal była widoczna, lecz odległa, jakby nadchodząca ciemność podkreśliła jej izolację, nie tylko od niego, ale od wszystkich we wszechświecie. Głęboko poruszony, nieoczekiwanie nawet dla siebie i z przyczyn, których do końca nie potrafił zrozumieć, położył dłonie na jej ramionach i nachylił się, by z bliska przyjrzeć się jej twarzy. Przez sekundę ich oczy były odległe od siebie zaledwie o kilka cali, a on nie myśląc, objął ją i pocałował. Przez ułamek sekundy wyczuł w niej szok i zaskoczenie, potem odpowiedziała mu gorąco, napierając na niego. Jednak chwilę później wcisnęła dłonie przed barki Hala i odepchnęła z siłą, która go zdumiała. Odsunęła się. Popatrzyli na siebie w mroku. – Kim jesteś? – zapytała twardo, głosem tak cichym, że ledwie ją usłyszał. – Wiesz, kim jestem – odpowiedział. – Powiedziałem ci. – Nie – powiedziała tak samo cicho, wpatrując się w niego – jesteś kimś więcej. – Jeśli tak – stwierdził, byli jak dwoje ludzi uwięzionych czarem – to nic o tym nie wiem. – Wiesz. Przyglądała mu się jeszcze chwilę dłużej. – Nie – stwierdziła w końcu – naprawdę tego nie wiesz, prawda? Cofnęła się, odsuwając się od niego. – Nie mogę należeć do nikogo – powiedziała, a jej głos zdawał się dochodzić z wielkiej odległości. – Jestem Wojownikiem Pana. Nie wiedział co powiedzieć. – Nie rozumiesz? – zapytała w końcu. Potrząsnął głową. – Jestem jedną z Wybranych, jak James. Nie wiesz, co to oznacza? – Jeden z moich nauczycieli był Wybranym... kiedyś – powiedział powoli. – Rozumiem. To oznacza o wiele więcej niż to. Oznacza, że jesteś pewna Nieba. – To oznacza, że zostało się wybranym przez Boga. Robię to, co muszę, nie to co chcę. – Jej twarz całkiem rozpłynęła się w mroku, a głos zmiękł. – Wybacz mi, Hal. – Co takiego? – Cokolwiek zrobiłam. – Niczego nie zrobiłaś. – Jego głos stwardniał. – To ja.
– Możliwe – zgodziła się – ale ja również. Po prostu, jak długo spoczywa na mnie odpowiedzialność za ten oddział, nie mogę przyjąć niczego innego. – Tak – stwierdził. Wyciągnęła dłoń i dotknęła jego ramienia. Czuł nacisk jej palców i wyobraził sobie, że nawet przez gruby materiał rękawa czuje ciepło dłoni. – Chodź ze mną – powiedziała. – Wciąż musimy jeszcze porozmawiać z Jamesem, ty i ja. – Dobrze – odpowiedział. Obróciła się i ruszyli razem przez las, blisko siebie, ale uważając, by się nie dotknąć. Znaleźli Childa w jego własnym, jednoosobowym namiocie w centrum obozu. Najwyraźniej szykował się właśnie do snu. W świetle wiszącej na górnym wsporniku latarni, jego twarz wyglądała na głęboko pobrużdżoną i znacznie starszą niż Halowi do tej pory się wydawało. Kiedy pojawili się w wejściu, podniósł się znad rozkładanego właśnie śpiwora. – Wyjdę – powiedział. Odsunęli się od wyjścia robiąc miejsce, a on wyszedł z namiotu. Na zewnątrz niezapięta klapa wejścia wypuszczała akurat dość światła, by mogli widzieć swoje twarze, jednak bez wyraźnych szczegółów. – James – zaczęła Rukh. – Rozmawiałam z Howardem i myślę, że rozumie już, na co się tu porywamy. Child-of-God popatrzył na Hala, ale nic nie powiedział. Pamiętając o swojej obietnicy zrozumienia starego człowieka, Hal zwalczył wzbierające w nim instynktowne najeżenie, które pojawiło się w reakcji na kierujące się w jego stronę ciemne plamy, kryjące oczy Jamesa. – Skoro należy mu przypisać zasługę zdobycia dużej liczby karabinów rakietowych w dobrym stanie, obiecałam mu jeden z nich. Child-of-God skinął. – Wyjaśniłam mu też szczegółowo nasze plany na następne kilka tygodni. – Tyś jest dowódcą – odpowiedział Child-of-God. Kiedy mówiła o karabinach, obrócił się w jej stronę. Teraz plama stanowiąca jego twarz skierowała się z powrotem na Hala. – Howardzie, jam jest twym oficerem. Czy od tej pory będziesz posłuszny? – Tak – odpowiedział Hal. Był kompletnie wyczerpany. Pozostała dwójka również musiała być. Nie powiedzieli nic więcej. Popatrzył na Rukh, potem na Childa. Stali na trzech wierzchołkach trójkąta, mając między sobą pustą przestrzeń. – Jeśli to wszystko – odezwał się Hal – wrócę do swojego namiotu. Dobranoc.
– Dobranoc – odpowiedziała Rukh z miejsca, gdzie stała. – Jesteśmy w rękach Boga – powiedział Child nie ruszając się. Hal obrócił się i ruszył. Tego wieczora nie zapalono obozowego ogniska, a kiedy odwrócił się plecami do światła, obóz znikł w całkowitej ciemności. Jednak zawsze był rozstawiany według tego samego wzoru, a w miarę jak szedł, jego oczy dostosowały się do mroku i światło księżyca wystarczyło, by mógł dostrzec drogę. Dotarł do namiotu, gdzie zastał lampę włączoną na minimalną jasność – robaczek świętojański ledwie oświetlający zimne, zakrzywione ściany schronienia. Jason twardo spał w swoim śpiworze. Hal rozebrał się cicho, zgasił lampę i wczołgał się do swojego. Leżał na plecach wpatrując się w ciemność nad sobą, uwięziony między snem i jawą. Przed oczyma odtwarzał sobie wspinaczkę kominem i rozpoznanie pozycji milicji. Jeszcze raz zobaczył, jak milicjant w pierwszym gnieździe jest klepany przez śmiejącego się towarzysza. Wcisnął spust igłowca i wszyscy trzej padli. Rzucił przerobione karabiny do stanowisk nieprzyjaciela. Patrzył, jak karabin Childa-of-God unosi się celując w oficera i jeszcze raz odepchnął go w bok... Zobaczył Rukh obracającą się do niego w zmroku... Zacisnął oczy, pragnąc zmusić się do snu, jednak tym razem ciało i umysł nie chciały posłuchać. Leżał tam, aż z pamięci nadeszły duchy trzech starych ludzi i stanęły wokół niego w ciemności. – To był jego pierwszy raz – odezwał się Malachi. – Potrzebował jej. – Nie – zaprotestował Walter InTeacher. – Nasze śmierci były jego pierwszymi. A wtedy nie było przy nim nikogo. – Kiedy my zginęliśmy, było inaczej – powiedział Malachi. – Tym razem to było jego dzieło. Jeśli ma nie stoczyć się dalej i w końcu utonąć, potrzebuje pomocy. – Ona mu nie może pomóc – powiedział Obadiah. – Kieruje nią wola Boża. – Przeżyje – stwierdził Walter. Była to jedna z rzadkich okazji, kiedy Exotik był najtwardszy z całej trójki. Jeśli będzie musiał, przeżyje bez nikogo, bez żadnej pomocy. Ta część niego była w mojej pieczy i obiecuję wam że przeżyje to i jeszcze gorsze rzeczy. – Chyba, że jesteś w błędzie – szorstko powiedział Obadiah. – Chyba, że mu się nie pozwoli – łagodnie powiedział Walter. – Hal, nie śpisz tylko dlatego, że postanowiłeś nie spać. Wszystko, nawet to, podlega umysłowi. To czego nie da się naprawić, trzeba odłożyć na bok, do czasu aż będzie to możliwe, o ile to nastąpi. Czego cię uczyłem? Wybór jest czymś, czego nie da się ci odebrać, aż do
chwili ostatecznego wyboru śmierci. Więc jeśli chcesz leżeć przytomny i cierpieć, proszę bardzo, ale bądź świadom faktu, że dzieje się tak dlatego, że wybrałeś takie postępowanie, a nie, że jest to coś, nad czym nie masz kontroli. Otworzył oczy i zmusił się do zrobienia kilku głębokich oddechów. Odkrył, że oddycha przez silnie zaciśnięte zęby. Rozluźnił mięśnie szczęk, ale wciąż leżał, wpatrując się w ciemność. – Nie potrafię – powiedział w końcu na głos. – Potrafisz – łagodnie odpowiedział duch Waltera. – To, i jeszcze więcej. To było jak rozluźnienie długo zaciśniętej pięści. Jednak w końcu węzeł w nim rozwinął się. Ściany małego, ciasnego pomieszczenia, które zajął w myślach, rozpadły się i znów otoczył go wszechświat. Usnął.
Rozdział 21 O poranku ruszyli dalej i po południu dotarli na faliste, niemal płaskie tereny, gęsto upstrzone farmami, których pola zaczynały się wiosennie zielenić. Było to jak dotarcie do oazy po długiej wędrówce przez pustynię, a uczucie żalu i straty, które od chwili ataku milicji utrzymywało oddział w milczeniu, zaczęło się rozpraszać. Nawet ranni rozpogodzili się, unosząc się na ramionach ze swoich noszy, zawieszonych między parami pozostałych osłów. Rozglądając się, wdychali cieplejsze powietrze nizin i czasami śmiali się cicho, rozmawiając z idącymi obok nich ludźmi z plecakami, tak jakby dotarli do jakiegoś lepszego kraju. Rzeczywiście, Hal pamiętał ze swoich nauk sprzed lat, że ten obszar Harmonii prawie kwalifikował się do zostania najbogatszym miejscem na ubogich światach Zaprzyjaźnionych. Gleba była tu gruba i żyzna, a farmy produkowały nadwyżki, które karmiły głodne brzuchy w okolicznych miastach. Zresztą, dzięki temu miasta te osiągnęły rozmiary, które inaczej można było osiągnąć jedynie na wybrzeżach Harmonii, dysponujących dostępem do zasobów żywności z oceanu. Kiedy tylko osiągnęli właściwe farmy, oddział zaczął topnieć. Ranni byli przygarniani do gospodarstw, gdzie będą mogli spokojnie dojść do zdrowia i odzyskać siły, a zdrowi, zarówno ludzie jak i zwierzęta, zostali podzieleni na mniejsze grupy, które mogły – podróżując otwarcie i bez wzbudzania podejrzeń – spokojnie dotrzeć na umówione miejsce spotkania niedaleko składu nawozów, w niewielkim mieście kilkaset kilometrów od gór. Hal został rozdzielony z Jasonem i przydzielony do grupy dziesięciu osób pod dowództwem Childa. Tak jak i pozostałe grupy, zostali dobrani, by sprawiać wrażenie jednej dużej rodziny, z członkami w wieku od dziadka do wyrośniętych wnuków. Farmy na Kontynencie Centralnym Harmonii były obsługiwane wyłącznie dzięki zwierzętom pociągowym i ludzkim mięśniom, a w kulturze farmerów typowe były duże, wielopokoleniowe rodziny. Córki i synowie żeniąc się, sprowadzali małżonków do domu, tak że grupy dwudziestu do sześćdziesięciu osób żyjących na jednej farmie nie były niczym niezwykłym. Kiedy takie rodziny lub ich części podróżowały, wywoływały wrażenie niewielkiego klanu w drodze, a w konsekwencji dziesięcioro członków oddziału z Childem jako przywódcą, nie stanowiło podejrzanego widoku. Ubrani w kurtki i luźne bluzy w kolorach szarym, ciemnoniebieskim lub czarnym, z białymi koszulami, krawatami i czarnymi beretami, wyekwipowani przez spotkanych po drodze lokalnych partyzantów, cała dziesiątka była nie do odróżnienia od zwykłych wędrowców, których można było spotkać na tych drogach. Wraz ze zmianą scenerii, w Halu zmieniło się nastawienie. Wędrując drogami
i razem z innymi unosząc beret w geście powitania, kiedy spotykali inne grupy rodzinne wędrujące w przeciwną stronę odkrył, że ze zmianą coś zyskał i stracił. Kiedy otoczyły go pola i domy, znikło poczucie ogólnej swobody, jakiego doświadczał w górach. Znów zamknął się w sobie – nie tak ciasno jak na Coby, ale dość, by mieć wrażenie, że jego umysł znów znalazł się na smyczy. Ponownie opuściło go pragnienie pisania wierszy. Jego miejsce zajęło dążenie i odpowiedzialność, których nie był jeszcze w stanie jasno zdefiniować. W pewien dziwny sposób było to tak, jakby tam, w górach, był na wakacjach, a teraz wrócił do pracy, do wszechświata, w którym trzeba było brać pod uwagę praktyczne aspekty życia. Atak milicji na przesmyku, chwila zbliżenia z Rukh i następnie starcie z Childem sprawiły, że znów przyglądał się otaczającemu go światu. Zbliżył się do tych ludzi bardziej – do wszystkich, nawet mimo krótkiego czasu – niż do tych, których znał na Coby, wliczając w to Sosta, Toninę i Johna Heikkilę. Nie był to tylko efekt wspólnej walki z milicją. Ludzie w oddziale mieli w sobie determinację i cel, które znajdował w sobie. Na dłuższą metę, na Coby potrzebował Toniny, Sosta i Johna, ale oni tak naprawdę nie potrzebowali jego. Było tak, jakby na Harmonii bardziej zbliżył się do rasy ludzkiej. A równocześnie był nawet bardziej świadomy dystansu, który oddzielał go od każdego z nich. Odkrył, że desperacko pragnie Rukh, jednocześnie nie widząc w jaki sposób mógłby ją mieć. Równocześnie był niezadowolony z powodu towarzystwa Childa-of-God. Starzec był wyciosany z tego samego materiału co Obadiah, którego Hal kochał. Sądził, że powinien być w stanie przynajmniej lubić Childa. Chciał go lubić, ale odkrył, że nie potrafi. Było to coś więcej niż proste pragnienie polubienia starca. Tak jak Obadiah, Child personifikował samo serce i rdzeń odłamkowej kultury Zaprzyjaźnionych. Hal reagował na Zaprzyjaźnionych, tak jak reagował na kultury Exotików i Dorsai. Reagował i czuł z tego powodu smutek, ponieważ Walter nauczył go, że na dłuższą metę wszystkie trzy muszą zniknąć. Mimo wszystko nie mógł jednak zmusić się do polubienia czy chociaż podziwiania Childa. Patrząc na to bezstronnie, tamten wydawał się być niewiele więcej niż zadufanym w sobie, nieustępliwym osobnikiem, nie mającym żadnych zalet poza zdolnościami wojskowymi i faktem, że przypadek postawił go w opozycji do Innych, a więc po tej samej stronie konfliktu, co Hal. To z kolei uświadomiło mu inną sprawę. Nie mógł po prostu dalej ślepo iść przed siebie jako jeden z członków oddziału Rukh, z nadzieją ciągłego trzymania się z dala od Innych. W życiu musiało go czekać coś więcej niż to. Musiał zrobić jakieś dalekosiężne plany. Ale jakie? Zastanawiał się nad tym może setny raz, kiedy z rozmyślań wyrwało go nieoczekiwane zatrzymanie się grupy. Zbliżał się koniec
trzeciego dnia wędrówki drogą w stronę wyznaczonego punktu spotkania. Przekroczyli właśnie grzbiet niewielkiego wzgórza i kierowali się w dół, w dolinę o szerokości może pięciu kilometrów, wypełnioną znajomym krajobrazem pól i znacznie od siebie oddalonymi kompleksami gospodarskimi, otoczonymi osłaniającymi je od wiatru drzewami. Z najbliższego gospodarstwa wyszedł w ich stronę otyły mężczyzna w wieku zbliżonym do Childa, machając i wołając. Zetknęli się z nim jakąś minutę później i zatrzymali się, by porozmawiać. Jego twarz była zwilżona potem wywołanym wysiłkiem. Kiedy rozmawiali, zdjął beret i wachlował się nim dla ochłody. – Ty jesteś Child-of-God, a to są żołnierze z oddziału Rukh Tamani? Właśnie dostaliśmy wiadomość, że nadchodzicie. Czy zatrzymacie się dzisiaj na mojej farmie? Gościć was będzie przyjemnością i błogosławieństwem Pana, a już od dłuższego czasu chciałem porozmawiać z kimś z oddziałów. – Dziękujemy Bogu, który cię posłał – rzekł Child. – Zostaniemy twymi gośćmi. Jego szorstki głos sprawił, że w łagodnym powietrzu późnego popołudnia słowa brzmiały raczej jak rozkaz niż uprzejme przyjęcie oferty, ale farmer nie wydawał się być dotknięty. Jeszcze dwukrotnie machnął beretem i wsadził go na głowę. – Chodźcie ze mną – powiedział i poprowadził ich w dół zbocza, rozmawiając po drodze z Childem, nie zniechęcony przez krótkie, ostre odpowiedzi. Farma, do której ich prowadził, była wyraźnie większa, niż należąca do przeciętnej rodziny. Część mieszkalna składała się przynajmniej z tuzina wzajemnie połączonych budynków. Kiedy weszli na centralny plac kompleksu, z trzech stron otoczony domami, z drzwi największego dobiegły delikatne dźwięki brzmiące jak fletu. – Wybaczcie mi – powiedział gospodarz. Wyskoczył do przodu, w ciemny prostokąt drzwi. Melodia nagle zamilkła, a po chwili pojawił się ponownie, znów spocony, stając naprzeciw stojącej grupy. – Przepraszam – powiedział jeszcze raz, tym razem zwracając się wyraźnie w stronę Childa. – Te dzieci... ale to dobry chłopiec. Po prostu nie uświadamia sobie... proszę, wybacz to. – Nie chwalcie Pana instrumentami ani żadną próżną zabawą, bo On nie jest próżny i nie zniesie próżności przed sobą – ponuro rzekł Child. – Wiem, wiem. To te czasy... wszystko zmienia się tak szybko, a oni nie rozumieją. Ale wejdźcie, wejdźcie! Weszli za nim do dużego, przewiewnego pomieszczenia, które – po wciąż jasnym niebie na zewnątrz – wydawało się mroczne. Kiedy oczy Hala dostosowały się do
warunków, zobaczył dużą liczbę krzeseł i ław porozstawianych w sali na wypolerowanej podłodze z drewna oraz olbrzymi kominek na jednej ze ścian. Drzwi na ścianie naprzeciw kominka ukazywały inny pokój, raczej długi niż szeroki, z ustawionym pośrodku stołem, wyglądającym jakby mogła przy nim usiąść setka ludzi. – Siadajcie, siadajcie – mówił ich gospodarz. – Wybaczcie, powinienem był się przedstawić. Nazywam się Godlun Amjak, a to moje gospodarstwo. Starszy Child-ofGod, czy uczynisz nam zaszczyt wygłoszenia kazania podczas wieczornej mszy? – Nie jestem Starszym i nigdy nie pragnąłem nim być. Jestem Wojownikiem Boga i to wystarczy – odpowiedział Child. – Tak, przemówię. – Dziękuję. – Podziękuj raczej twemu i memu Bogu. – Oczywiście, oczywiście. Tak, dziękuję Bogu. Masz całkowitą słuszność. Do pokoju z wolna i nieśmiało zaczęli wchodzić młodsi mężczyźni i kobiety w tradycyjnych strojach, wnosząc dzbany z wodą i tace z małymi, ciemnymi ciastkami. Child odmówił ciastek, ale przyjął wodę. Przez krótką chwilę siedzieli jedząc i popijając, po czym zostali poprowadzeni przez środek domu na wewnętrzny dziedziniec z kamienną podłogą i pomalowanymi na biało ścianami, ozdobionymi jedynie pojedynczym, czarnym krzyżem wysokości Hala, namalowanym na jednej ze ścian. Przed krzyżem umieszczono niewielką platformę z ciemnego drewna, z pustym w tej chwili pulpitem. Plac był już pełen ludzi – najwyraźniej członków rodziny Godluna Amjaka – stojących w dwu wydzielonych, uporządkowanych grupach po obu stronach centralnego przejścia. Godlun poprowadził dziesiątkę z oddziału przejściem do miejsca, które zostawiono dla nich na przedzie, zaledwie kilka kroków od podwyższenia. Kiedy zajęli miejsca, Godlun wspiął się na platformę i spojrzał na wszystkich z góry. Plac pogrążony był w głębokim cieniu otaczających go budynków, ale kontrastowała z nim wciąż jasna plama widocznego nad głowami bezchmurnego nieba. Przez chwilę panowała cisza, jakby wszyscy na placu wstrzymali oddech. Potem Godlun przemówił. – Zostaliśmy wyróżnieni przez Pana – zaczął – ponieważ gościmy dzisiaj dziesięcioro Wojowników Boga, z których jeden jest oficerem, z oddziału Rukh Tamani. Oto są ci, którzy walczą ze sługami i demonami samego Szatana, Innymi i ich pomocnikami – tymi, którzy uczą nas, by zostawić naszą wiarę i naszego Pana. Jesteśmy jeszcze bardziej wyróżnieni tym, że oficer, o którym mówię, Child-of-God, przemówi do nas podczas nabożeństwa. To wielki zaszczyt dla naszej rodziny i będziemy pamiętać o tym, jak długo będzie ona trwać.
Zszedł z platformy i popatrzył na Childa, który opuścił pierwszy rząd wiernych i zajął jego miejsce. Szczupła twarz oficera spojrzała na wszystkich z góry, a głos zagrzmiał nad ich głowami jak uderzenie stali. – ...I ujrzałem wychodzące z paszczy Smoka i z paszczy Bestii, i z ust Fałszywego Proroka trzy duchy nieczyste jakby ropuchy, a są to duchy czyniące znaki – demony, które wychodzą ku królom całej zamieszkanej ziemi, by ich zgromadzić na wojnę w Wielkim Dniu wszechmogącego Boga... Przerwał, patrząc na nich. – Znacie ten fragment z Apokalipsy świętego Jana? – Znamy – odpowiedział mu cichy chór stojących wokół Hala wiernych. – I zgromadziły ich na miejsce, zwane po hebrajsku Har-Magedon. Znów przerwał. – Wiecie również – stwierdził – że bestia i fałszywy prorok, którego nadejście przepowiedziano w Apokalipsie są już wśród nas. Nie myśl, że dla ciebie, ciebie, czy ciebie – słowom tym towarzyszyło wskazywanie palcem – ich nadejście sprawiło różnicę, ponieważ dla tego kto świadczy o Żywym Bogu, nigdy nie ma różnicy, w tym co zawsze było i zawsze będzie. Jeden jest tylko dzień, Dzień Pana, a która jest tego dnia godzina, nie ma znaczenia dla was, którzy jesteście Mu znani, albo postanowiliście być jego sługami. Poza takimi jak wy są tylko ci, który w Ostatecznej Godzinie zostaną rzuceni w Otchłań. Ale pomiędzy tymi, którzy nie zostaną odsiani, żaden nie powinien pytać: „Kiedy nadejdzie godzina i chwila, w której zaświadczę dla mego Pana?” Bo wszyscy, którzy służą Panu zostaną wezwani, by świadczyć, i nie ma znaczenia kiedy. Jeszcze raz przerwał, tym razem na tak długo, że Hal zaczął sądzić, że skończył i zamierza zejść z mównicy. Jednak kontynuował. – Takoż i sposób świadczenia nie jest ważny. Myli się zwłaszcza ten, kto sądzi, że łatwo mu będzie dać świadectwo i ten, kto marzy o świadectwie męczennika. Sposób dawania nie jest ważny, to samo świadczenie jest ważne. Pamiętajcie, że dla was, w noc czy w dzień, w czasie marszu czy snu, w samotności czy w tłumie, kiedy będzie od was wymagane świadectwo, liczyć się będzie tylko jedna rzecz – to czy dacie świadectwo, czy też nie. Bo kto jest częścią Boga Żywego, nie może odmówić w takiej chwili dźwignięcia sztandaru swej wiary, a ten kto nie jest, nie będzie miał sił, by to uczynić. Publiczność wydała z siebie delikatne westchnięcie, tak słabe, że Hal ledwie je
wychwycił. – Wszyscy, którzy nie są sługami Pana, są przeklęci. Jednak ci, którzy świadczą, robią to nie tylko, by mogli żyć wiecznie. Albowiem wasza powinność wobec Boga i jego dzieł jest ponad wami. Jeśli Pan przyszedłby do was przed chwilą waszego świadectwa i powiedział „Sługo i Wojowniku, należysz do mnie, jednak dla moich celów zostaniesz odrzucony razem z tymi, którzy mnie nie znają” – wtedy, tylko jeśli jesteś prawdziwej wiary, odpowiesz poprawnie:: Jeśli taka jest twoja wola Panie, niech tak będzie”. Bo twoje świadectwo jest wszystkim czego chcę... Przy ostatnim zdaniu jego głos ścichł prawie do szeptu, ale był to szept, który docierał do wszystkich ścian placu. – Bo Ty Panie, byłeś ze mną przez wszystkie dni i będziesz ze mną na zawsze, a to co jest twoje, nie może mi zostać odebrane... – ponownie, przy ostatnich słowach jego głos opadł do scenicznego szeptu. – Nawet przez Ciebie mój Boże. Albowiem jako ty jesteś we mnie, tako i jam jest w Tobie, na wieki wieków, poza czas i wszechświat, bowiem Tyś był przed tym wszystkim i po tym pozostaniesz, a z Tobą ludzie nie zginą, lecz żyć będą poza wieczność. Przy ostatnich słowach umilkł tak spokojnie i naturalnie, że nie tylko Hal, ale i cała reszta słuchających była zupełnie nieprzygotowana na to, że skończył. Dopiero kiedy zszedł z mównicy i zajął miejsce w szeregach słuchających, wszyscy uświadomili sobie, że to już koniec. Godlun wyszedł, wstąpił na podwyższenie i obrócił się do nich. – Zaśpiewamy „Żołnierzu nie pytaj” – powiedział. Zaczęli śpiew, bez akompaniamentu, jednak z melodyjnym stopieniem się głosów od dawna przywykłych do wspólnego śpiewu, a Hal śpiewał razem z nimi, bo pieśń – pierwotnie hymn bojowy najemników ze światów Zaprzyjaźnionych wysyłanych do walki na innych światach – była jedną z nauczonych od Obadiaha tak wcześnie, że nie pamiętał czasów, od kiedy ją zna. Żołnierzu nie pytaj ni jutro ni dziś, Gdzie idą na wojnę sztandary... Śpiewali ją do końca, stojąc spokojnie w zwykłych, codziennych ubraniach, otoczeni spokojnymi ścianami domu, a kiedy skończyli, Godlun zszedł z podwyższenia. Wieczorne nabożeństwo było zakończone, a ponad nimi wciąż bezchmurne niebo ciemniało do głębokiego koloru kobaltowo-niebieskiego, który jednak wciąż był zbyt jasny, by dało się dostrzec delikatne światełka gwiazd. – Chodźcie ze mną – Godlun odezwał się do Childa, i poprowadził swoich gości z powrotem do wnętrza, sadzając ich na krzesłach u szczytu długiego stołu w jadalni.
Sam zajął jedno z dwu miejsc na samym szczycie. Drugie pozostało puste. – Moja żona, Meah – wyjaśnił Childowi, kiedy już usiedli, wskazując na krzesło po prawej. Skinął w tamtą stronę, jakby przedstawiał mu ducha. – Niech Pan ma ją w swojej opiece – odpowiedział Child. – W jego dłoniach – powiedział Godlun. – To już szesnaście lat od jej śmierci. Ten wielki dom, w którym się spotykamy, został w całości zaprojektowany przez nią. Child ponownie skinął głową, ale nic nie powiedział. – Nie jesteś żonaty? – zapytał go Godlun. – Moja żona i ja żyliśmy razem z Bożym błogosławieństwem przez dwa lata i pięć dni – odpowiedział Child – zanim została zabita przez milicję. Godlun zapatrzył się na niego i mruknął. – Jakie to straszne! – Bóg tak chciał. Godlun odwrócił się raptownie i przez ramię krzyknął głośno w stronę drzwi, przez które dobiegały odgłosy i zapachy kuchni. – Chodźcie już! Szybciej, szybciej! Po tym krzyku przez drzwi ruszyła fala dorosłych członków rodziny zajmując wszystkie miejsca, które zostały jeszcze wolne, a inni pojawili się dźwigając z kuchni tace pełne jedzenia. Posiłek był wspaniały. Hal doliczył się piętnastu potraw. Nawet w porównaniu z tym, jak byli karmieni przez inne rodziny rolnicze podejmujące ich, od kiedy zeszli z gór, to był prawdziwy bankiet. Godlun najwyraźniej robił wszystko, żeby się pokazać z jak najlepszej strony. W szczególności pojawiła się niezwykła ilość dań z warzyw, przygotowanych z poszanowaniem zasad, jakim był wierny Child. Nigdy jeszcze nie widział, żeby tamten jadł tak swobodnie, co miało również ten efekt, że stał się niezwykle towarzyski. Szczegółowo i swobodnie odpowiadał na pytania Godluna, a kiedy w końcu przenieśli się do dużego pokoju z kominkiem, gdzie tamci dwaj usiedli razem przy ogniu, oświetleni płomieniami, które rozpalono by odgonić chłód wiosennego wieczoru, Child prowadził już właściwie monolog, przerywany jedynie od czasu do czasu rzucanymi przez Godluna pytaniami. – ...Nie ma wątpliwości – mówił farmerowi – że liczebność milicji rośnie z dnia na dzień, w miarę jak przybywa tych, którzy dali się zwieść pomiotowi Szatana. To jest fakt, przed którym stoimy, i taka jest wola Boga. – Ale... – Godlun zawahał się. – Ty sam – masz nadzieję. – Nadzieję? – W świetle padającym od ognia, pobrużdżona przez czas, chuda twarz Childa skierowała się na okrągłą, zaniepokojoną twarz drugiego. – Nadzieję na to, że w końcu milicja i wszystkie inne psy pomiotu Szatana zostaną pokonane i wymiecione z naszego świata.
– Nie do mnie należy mieć nadzieję – odpowiedział Child. – To co jest, dzieje się za zgodą Boga. – Ale On nie może chcieć, aby wszystko co zbudowaliśmy tu przez pokolenia, również na Zjednoczeniu, zostało przejęte przez takich jak oni? By nasze kościoły zostały zamknięte, nasze głosy wiary uciszone i wszystko co zrobiliśmy, obróciło się w proch? – powiedział Godlun. – Czy znasz wolę naszego Pana? – zapytał Child. – Może właśnie takie jest jego życzenie, a jeśli tak, kimże jesteśmy, by poddawać to w wątpliwość? Czyż nie minęła ledwie godzina, gdy słyszałem jak śpiewałeś ze mną Żołnierzu nie pytaj, ni teraz ni nigdy, gdzie idą na wojnę sztandary! Godlun wolno potrząsnął głową. – Nie mogę uwierzyć. On nie rozbiłby... – Zajmij się raczej swoimi dziećmi i dziećmi swoich dzieci – mniej ostro przerwał mu Child. – Ale pamiętaj, że nawet one nie są twoje. Zostały ci jedynie pożyczone na chwilę przez Pana, a on użyje ich, jak będzie chciał. – Ale sprawy nie wyglądają tak źle – zaprotestował Godlun. – Milicja jest dla nas kłopotem, to prawda, i prawdą jest, że w miastach poplecznicy Innych kontrolują życie. Ale serce naszej ziemi, nasi ludzie i religia, trwa tu, na wsiach, nie zmieniona. My... – W swoim małym kąciku, możesz mówić, że wciąż trwa pokój – przerwał Child. – Ale wyjrzyj poza niego. Kiedy twoje pola i dzieci staną się pożądane przez Innych, czy nie przyjdą tu i nie odbiorą ci tego? Spójrz nie tylko na miasta tego świata, ale na wszystkie miasta na wszystkich światach. Wszędzie pomiot Szatana porusza się niemal bez kontroli i utrudnień. Tych z nas, którzy są silni w wierze, nie mogą tknąć, ale prawie wszyscy pozostali widzą ich raz, a potem już padają im do stóp, podążając za nimi bez pytania dla jednego klepnięcia w ramię, jednego słowa pochwały od ich nowych, fałszywych i malowanych bożków. Bestia i fałszywi prorocy, o których mówi Apokalipsa, są już między nami, zbierając swoje siły na Armageddon na powierzchni wszystkich światów. – Ale kiedy nadejdzie Armageddon, Bóg będzie rządził! – Na swój sposób. Godlun potrząsnął głową i bezradnie odwrócił się, patrząc w ogień. – Nie wierzę w to – powiedział cicho w stronę płomieni. – Słyszałem już wielu, którzy to mówili, ale nie mogłem uwierzyć. Dlatego właśnie musiałem porozmawiać z takim jak ty. Jak możesz ty, który poświęciłeś swoje życie na walkę z Jego wrogami mówić tak, jakby ostateczny bój mógł być przegrany? – Człowieku zbiorów i pokoju – Child przemówił niemal ze smutkiem – spójrz na
wszechświat. Bitwa, o której mówisz, już jest przegrana. Czasy się zmieniły. Nawet gdyby ci, których Bóg przeklął, by byli jego wrogami, jutro zostali zmieceni, to i tak stare zwyczaje już przepadły, nie przez ich działanie, ale twoje. Wszystkie stulecia od kiedy w ludzkość tchnięto życie, teraz zbliżają się do końca, a wszystko co zbudowano – rozpada, się. Czyż kiedy tu przyszedłem, nie usłyszałem lubieżnego i próżnego dźwięku instrumentu w twoim własnym domu? A jednak ten kto grał – kimkolwiek jest – nadal przebywa pod twoim dachem. Bez wątpienia był z nami w czasie nabożeństwa, godzinę temu. Jeśli twoje własne domostwo stoczyło się do rynsztoka grzechu, jak możesz mieć nadzieję na odkupienie światów ludzi, kiedy nie ma żadnej w twoich własnych ścianach? Godlun uniósł głowę znad płomieni i patrzył na Childa. Ścięgna na jego szyi poruszyły się i napięły, ale wydobył z siebie jedynie drobny dźwięk, który nie był nawet słowem. – Nie – Child odezwał się łagodnie. – Kim jestem, aby cię obwiniać? Pokazuję ci jedynie, jak stoją sprawy. Przez tysiące lat ziemia trwała jako kołyska dla dzieci Boga, aż zeszła na złą drogę luksusu narzędzi i instrumentów. Wtedy mógł nadejść koniec, w tamtym czasie. Jednak Bóg dał człowiekowi jeszcze jedną szansę i otworzył mu nowe światy. I wszyscy na nie ruszyli, każdy z tymi, których uważał za swój rodzaj i każdy próbował zbudować, co sądził, że jest najlepsze, pod różnymi słońcami. Ale wszystkie te próby zrodziły jedynie trzy ludy, których nie było wcześniej: nas Wiernych, tych których nazwaliśmy Zaprzeczającymi Bogu, a którzy sami siebie nazwali Exotikami i lud wojny, znany jako Dorsai. Jednak, jak pokazał czas, żaden z nich nie był Bożą odpowiedzią, niezależnie od tego, ile byli warci na swój sposób, a z ich porażki powstał mieszany szczep, który nazywamy Innymi, którzy chcą uczynić ze światów swoje ogrody rozkoszy, a ludzi zamienić w niewolników. Czy patrząc na to nie potrafisz dostrzec, że jeszcze raz odrzuciliśmy daną nam szansę, tak, że nie zostało Panu nic oprócz zebrania plonu, który posialiśmy, a dla wszystkich którzy nazywają się ludzkością, zejście w wieczny mrok i ciszę? Godlun patrzył na niego. – Ale wciąż walczysz! – Oczywiście! Należę do Boga, Choćby nie wiem jak potoczyły się losy wszechświata. Muszę świadczyć o nim, stawiając swoje ciało przeciw nieprzyjacielowi, jak długo ono żyje, chroniąc tych, których może osłonić moja drobna siła, aż do mego osobistego końca. Czym jest dla mnie to, że wszyscy ludzie na wszystkich światach wybiorą odejście do wiecznej otchłani? To co robią w swej grzeszności nie jest moją sprawą. Moją rzeczą są sprawy Boga i droga Bożego ludu, którego jestem członkiem. Na koniec wszyscy ci, którzy maszerują ku otchłani,
zostaną zapomniani, ale ja i podobni mnie, którzy żyją swoją wiarą, będą pamiętani przez Pana – poza tym nie potrzebuję niczego i niczego nie pragnę. Godlun opuścił twarz w dłonie i przez chwilę siedział w milczeniu. Kiedy odsunął dłonie i uniósł twarz, Hal zobaczył, że jego skóra była kompletnie pozbawiona krwi i wyglądał bardzo staro. – To wszystko jest dla ciebie normalne – powiedział. – To, co cię martwi, to miłości ciała – powiedział Child, prawie łagodnie. – Wiem, ponieważ pamiętam jak to było w tym krótkim czasie, który miałem ze swoją żoną i pamiętam nienarodzone dzieci, o których razem marzyliśmy. To swoje dzieci chciałbyś ochronić w ciemnych czasach, które nadejdą i miałeś nadzieję, że dam ci powód byś myślał, że możesz to zrobić. Ale nie mam takiej nadziei, bym mógł ci ją dać. Wszystko co kochasz, przepadnie. Inni uczynią ze światów ludzkości przeklęty ogród i nie będzie nikogo, kto by ich powstrzymał. Zwróć się do Boga bracie, bo nigdzie indziej nie znajdziesz pocieszenia.
Rozdział 22 Gdzieś pośrodku nocy Hal obudził się w długim pokoju oddanym gościom na sypialnię. Patrząc wzdłuż podwójnego rzędu materacy, oświetlonych plamkami księżycowego blasku przedostającego się przez nie zasłonięte okna zobaczył, że cały dom pogrążony jest w ciszy i spokoju. Dręczony bliżej niezidentyfikowanym niepokojem, który go obudził, uniósł się na łokciu. Wtem doszedł do niego przytłumiony, powtarzający się dźwięk, który nie dawał się zidentyfikować. Dochodził z zewnątrz, przez otwarte okno w odległym końcu pokoju. Wstał, na bosych stopach podszedł w pobliże okna i wyjrzał na zewnątrz. Pod sobą, na placu nabożeństw, zobaczył usadowioną na jednej z ławek ciemną w świetle księżyca postać ludzką ze złożonymi rękami. Kiedy patrzył, ramiona postaci zatrzęsły się, jej ręka powędrowała do ust i znów rozległ się dźwięk, rozpoznawalny teraz jako kaszel. W tej samej chwili zidentyfikował znajomy kształt i nie musiał już rozglądać się po pokoju, by sprawdzić czyj materac jest pusty. Tym człowiekiem był Child-of-God. Hal stał i przyglądał się, podczas gdy postacią wstrząsnęły jeszcze dwa paroksyzmy kaszlu. W końcu odwrócił się i wrócił do łóżka. Child-of-God nie wrócił na swoje posłanie przez cały czas, kiedy Hal leżał, patrząc w mrok, a po jakimś czasie usnął. Następnego dnia, kiedy świt dopiero zaczynał rozjaśniać niebo, byli już w drodze. Całe domostwo Godluna wstało, by wyprawić ich w podróż i napełnić im plecaki suchym prowiantem przygotowanym w kuchni, aby mieli co jeść przez cały dzień, aż do wieczora i następnej rodziny, która przyjmie ich na noc. Pożegnanie z członkami rodziny Godluna było równie gorące, jakby sami do niej należeli. Kiedy byli już w drodze, Child bez słowa zajął swoje zwykłe miejsce na czele. Przyglądając się staremu człowiekowi, Hal nie potrafił dostrzec w ogorzałej twarzy i posuwistym kroku nic, co mogłoby wskazywać na przyczynę seansu kaszlu tej nocy. Jednak zajął się studiowaniem zachowań porucznika Rukh z ponownie wzbudzonym zainteresowaniem. W ciągu dnia Child nie wykazywał oznak słabości czy choroby. Przez następne kilka tygodni prowadził ich szybkim tempem i dopiero pięć dni później Hal, budząc się w nocy odkrył, że starego człowieka nie ma na posłaniu przydzielonym mu na farmie, gdzie nocowali. Wyglądając na zewnątrz, Hal ponownie zobaczył Childa usadowionego jak ktoś oczekujący na atak bólu, od czasu do czasu ciężko kaszlącego. Wybadał resztę grupy ostrożnymi pytaniami, ale ewidentnie nikt inny nigdy nie słyszał, ani nie widział Childa podczas żadnej z jego nocnych wycieczek, a każda sugestia, że dowódca oddziału może być chory, napotykała na szczere przekonanie,
że jest on zbudowany z metalu i kamienia, a żadna słabość nie odważyłaby się go zaatakować. Dotarli w końcu do wyznaczonego miejsca. Była to farma Mohler-Beni, duże gospodarstwo prowadzone wspólnie przez dwie niezależne rodziny. Na miejscu stale przebywało przynajmniej sto dwadzieścia osób, więc przybycie i odejście dodatkowej setki ponownie połączonego oddziału nie zwróciłoby uwagi. Znajdowali się niecałe trzydzieści kilometrów od Masenvale, niewielkiego miasta, w którym umiejscowiono magazyn metalu i fabrykę nawozów stanowiących ich cel. Grupa Hala i Childa przybyła jako ostatnia. Był koniec niezwykle gorącego, letniego dnia i kiedy już złożyli swoje rzeczy w jednej z szop na narzędzia wyznaczonej im na koszary, Hal był bardzo zadowolony z wieczornej bryzy, przyjemnie chłodzącej go w drodze na spóźniony posiłek w głównej kuchni gospodarstwa. Po kolacji Rukh wezwała nie tylko Childa, ale i Hala, po czym zaprowadziła ich do prywatnego pokoju, który przydzielono jej na farmie – gościnnej sypialni, zarzuconej teraz papierami i zapasami. – Howardzie – odezwała się do Hala, gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi – poprosiłam cię tutaj nie po to, abyś przedyskutował ze mną i Jamesem nasze plany, ale jako źródło wiedzy wojskowej pochodzącej z twojego szkolenia. Hal skinął głową. – Podejdźcie do mapy, obaj – powiedziała. Podeszli za nią do ustawionego przy otwartym oknie stołu, na którym, przy pomocy wygładzonych kamieni, zabezpieczono przed wiatrem mapę okolicy w dużej skali. W powietrzu wyczuwało się wilgoć i napięcie obiecujące burzę. – James, dostałam właśnie informację od naszych przyjaciół w Masenvale – powiedziała. – Obiecali wzniecić przynajmniej pół tuzina pożarów i uruchomienie alarmów włamaniowych w firmach z południowej dzielnicy, żeby odciągnąć uwagę wojska i milicji od naszych celów. Na pewno natkniemy się na jakieś siły ochrony w fabryce nawozów, ale przy odrobinie szczęścia oraz z pozorowanymi atakami na wcześniejsze cele, a później rajdem grupy, w której będziesz ty, Howardzie, na magazyn metalu, nasi przeciwnicy w fabryce nie powinni dostać wsparcia do czasu, aż załadujemy nawóz i znikniemy. Odwróciła się do stołu. – Teraz spójrzcie tutaj – stwierdziła. – Tutaj jest farma Mohler-Beni. – Rukh wskazała palcem na punkt w dolnej połowie mapy. – Masenvale znajduje się niemal dokładnie na południowy zachód, z fabryką nawozów na przedmieściach, równo między nami i centrum miasta, gdzie umieszczony jest magazyn metalu. Na południowy zachód... – jej palec zakreślił na
mapie linię wokół i poza obszarem miasta – znajdują się przedgórza łańcucha górskiego Aldos, czyli rejon, w który będziemy uciekać, kiedy zdobędziemy już nawóz... Przerwała, bo przez okno przedarł się odgłos ciężkich poduszkowców, przerywając rozmowę. Westchnęła, rozluźniając się odrobinę, a Hal przyjrzał się jej uważnie. Zdradzanie emocji nie było u niej czymś zwyczajnym, nawet kiedy zdobywała coś takiego jak przybywające właśnie środki transportu, kluczowe dla powodzenia jej planów. – Ciężarówki – stwierdziła. Bardzo oczekiwała na przybycie tych pojazdów od okolicznych farmerów, którzy byli równocześnie dość bogaci by posiadać ciężarówki i na tyle poświęceni sprawie, by zaryzykować wypożyczenie ich do akcji. Rajdy na fabrykę nawozu i magazyn metalu byłyby całkowicie niemożliwe bez środków transportu, a do tej chwili nie było pewności, że dostaną ich dostatecznie dużo. Teraz, sądząc po dźwiękach które docierały przez otwarte okno, było ich więcej niż potrzebował oddział. Rukh wróciła do mapy. – Z tym co właśnie przyjechało i przy odrobinie szczęścia, powinniśmy być na polnych drogach u podnóża gór, zanim milicja będzie w stanie zgromadzić jakiekolwiek siły, którymi warto by się przejmować. A kiedy już tam dotrzemy, oddamy ciężarówki ich właścicielom, przeładujemy zdobycz na osły i zgubimy pościg bez większych kłopotów... – Co będzie z kierowcami, kiedy złapie ich milicja? – zapytał Hal. Rukh popatrzyła na niego spod oka. – Powiedziałam już, że nie zostałeś tu zaproszony, by brać udział w dyskusji, a jedynie jako źródło informacji – powiedziała. – Jednak, jak tylko nas opuszczą, kierowcy się rozdzielą, tak by każdy wracał inną trasą bocznymi drogami, albo nawet na przełaj. A skoro ciężarówki będą puste, nie będzie o co oskarżyć kierowców. Nawet milicja nie będzie zbyt brutalna przy wypytywaniu miejscowych, chyba że będą mieli jakieś dowody. Władze zdają sobie sprawę, jak kluczowe znaczenie ma ten pas farm dla przeżycia Północnego Kontynentu, nie wspominając już o reszcie Harmonii. Dlatego właśnie obkładają mieszkańców tych równin mniejszymi restrykcjami niż gdziekolwiek indziej. Na zewnątrz dźwięk nadjeżdżających ciężarówek wygasł. – Są tu tłuści sadłem, które przychodzi z lenistwem duszy – stwierdził Child. – Choć są między nimi ludzie prawdziwej wiary. – W każdym razie – powiedziała Rukh – odpowiedziałam na twoje pytanie, Howardzie. Nie przerywaj więcej. Spójrzcie proszę na łańcuch Aldos na mapie. Biegnie na południe i wschód. Myślę, że możemy podążać nim będąc stosunkowo
bezpieczni, do czasu aż dotrzemy w rejon Ahrumy, gdzie znajduje się Zawór Rdzeniowy i zbudowany wokół niego kompleks energetyczny. Będziemy wtedy musieli opuścić podnóża gór i ruszyć na równiny, by dojść do Ahrumy, ale to niewielki dystans. Powinniśmy być w stanie dotrzeć tam w kilka godzin i w kolejnych kilka wrócić, po sabotażu. Do tego oczywiście znów będziemy potrzebować ciężarówek i wsparcia ze strony tamtejszych mieszkańców – zamknij proszę to okno Howardzie, zaczyna się tam robić za głośno. Hal ruszył spełnić prośbę, w chwili obrotu dostrzegając na twarzy Childa wyglądającego na zewnątrz wyraz napięcia i złości. Kiedy dłonie Hala dotknęły taśmy podtrzymującej uniesione w górę okno, przez paplaninę głosów na zewnątrz niespodziewanie przebił się rzężący dźwięk jakiegoś instrumentu, w rodzaju akordeonu. Hal natychmiast opuścił okno, ale kiedy się odwrócił, zobaczył Childa wypadającego przez drzwi z pokoju Rukh. – James... – ostro zaczęła Rukh. Jednak porucznika już nie było, a drzwi właśnie się za nim zamykały. Wydobyła z siebie krótkie, rozpaczliwe westchnięcie po czym wyprostowała się i obróciła do Hala. – Skoro mam szansę – szybko odezwał się Hal, zanim mogła jego także odesłać z pokoju – czy mogę zapytać – czy on jest chory? Stanęła zszokowana, zjedna ręką nadal na mapie. – Chory? James? – Po drodze tutaj nabrałem przekonania, że może być – przepraszająco powiedział Hal. Stała słuchając, podczas gdy opowiedział jej, co zobaczył podczas kilku nocy. Kiedy skończył, przez kilka sekund przyglądała mu się zimno. – Czy mówiłeś o tym komuś innemu? – zapytała. – Nie. – Dobrze. – Przez chwilę się zastanawiała. Kiedy znów się odezwała, jej głos był bez wyrazu. – Jest stary – zaczęła. – Zbyt stary na ten rodzaj życia, a od kiedy był chłopcem, wytężał się ponad swoje ograniczenia. Nic go nie powstrzyma. Jego jedynym celem jest służba Panu w sposób, który uważa za najlepszy, i nie przysłużymy mu się przeszkadzając w wykonywaniu jej. – Ten kaszel to po prostu wiek? – zapytał Hal. Skupione na nim oczy były twarde i ciemne. – Kaszel wywołany jest płynem gromadzącym się w płucach, gdy zbyt długo leży – wyjaśniła. – Jego serce jest zużyte, i zużywa się całe ciało. Nic się dla niego nie da zrobić, jak długo będzie traktował się jak kogoś młodszego i nie weźmie pod uwagę choroby. Na dodatek potrzebujemy go. Co więcej, jego życie należy przede wszystkim do Pana, do niego dopiero w drugiej kolejności, a dopiero potem
ktokolwiek inny może mieć coś do powiedzenia. – Rozumiem – powiedział Hal. – Ale... Przerwała mu nagła cisza, która zapanowała na zewnątrz po zamilknięciu muzyki, po której dało się słyszeć odległy, szorstki i pełen złości głos Childa, do tego stopnia zniekształcony przez odległość i odbicia od pobliskich budynków, że niemożliwe było zrozumienie poszczególnych słów. – Co się stanie, jeśli oddział znajdzie się w sytuacji, która wykluczy lub utrudni wykonywanie obowiązków... – Hal zaczął jeszcze raz, ale przerwał widząc, że Rukh słucha nie jego, lecz dźwięków zza okna. Przez chwilę przyglądał się jej, jak niewidoczny obserwator. – Czytaj wszystkie sygnały – powiedział mu kiedyś Walter InTeacher. – Nie tylko to co wychwycą oczy, uszy i nos, ale to co możesz wyczytać w całościowym wzorze reakcji osób wokół ciebie. Sytuacje, w których brak ci doświadczenia mogą zostać zinterpretowane przez obserwację osób, z którymi jesteś w danej chwili. Tak więc, naucz się czytać z drugiej ręki. Zwierzęta i dzieci robią to przez cały czas. Wszyscy instynktownie wiemy, jak to robić, ale zwyczaje i ścieżki dorosłego umysłu, odwodzą nas od tego. To co Hal wyczytał teraz w Rukh, to interpretacja hałasów na zewnątrz jako przyczyny niezwykłego niezadowolenia – z powodów, których nie rozumiał. Jednak nie miało to teraz znaczenia, jako że w tym przypadku wystarczyło wyczytać zrozumienie w Rukh. Gwałtownie, choć w głosie Childa Hal nie był w stanie wyłapać żadnej różnicy, niezadowolenie w Rukh zmieniło się w alarm – i decyzję. Bez ostrzeżenia wyszła przez drzwi. Poszedł za nią. Wyszli razem na szerokie boczne podwórze farmy, natykając się na wieczorną scenę oświetloną przez poświatę padającą z okien. Wzdłuż jednej ze ścian zaparkowany był długi sznur rolniczych ciężarówek, przed którymi zgromadziła się spora grupa członków oddziału i równie duża grupa ludzi w lokalnych strojach, najwyraźniej kierowców. Otaczali jednego z kierowców ciężarówek, który na przewieszonej przez ramię taśmie zawieszony miał własnej roboty akordeon. Jednak akordeon milczał, tak jak wszyscy wokół, za wyjątkiem Childa, który do nich przemawiał, mając skierowany na siebie wzrok całej grupy. Teraz, kiedy zobaczył wyraz twarzy zgromadzonych osób, Hal zrozumiał reakcję Rukh, bo na twarzach członków oddziału malowało się zakłopotanie, a u kierowców widać było pełen wachlarz emocji, od ponurości do otwartego gniewu. Z pojawieniem się Rukh, Child również zamilkł. – Co tu się dzieje? – zapytała.
– Tańce! – wyrzucił z siebie. – Jak nierządnice Babilonu... – James! – Trzasnął głos Rukh. Zamilkł. Rozejrzała się po pozostałych, zatrzymując na koniec spojrzenie na kierowcach ciężarówek, którzy zebrali się w ciaśniejszą gromadkę wokół mężczyzny z instrumentem muzycznym. – To nie są wakacje – powiedziała wyraźnie – ani dziecięce podchody, niezależnie od tego, na co pozwala wam lokalna społeczność. Czy rozumieją to wszyscy, którzy dobrowolnie zgłosili się nam do pomocy? Pomiędzy kierowcami zapadła znacząca cisza. Ten z akordeonem, osobnik z szeroką klatką piersiową i silnie kręconymi, brązowymi włosami zsunął z ramienia taśmę instrumentu i łapiąc ją dłonią opuścił, tak że akordeon spoczął na ziemi u jego stóp. – A więc dobrze – powiedziała Rukh, kiedy nie doczekała się żadnej innej odpowiedzi. – Kierowcy, rozejdźcie się i stańcie przy swoich ciężarówkach. Członkowie oddziału zostali już podzieleni na zespoły do ciężarówek. Będziemy odliczać od tamtego końca szeregu pojazdów i Zespół Pierwszy do fabryki nawozów będzie używał tego poduszkowca, potem następny i tak dalej, aż wszystkie zespoły do fabryki nawozów zostaną przydzielone do pojazdów. Potem pierwszy zespół do rajdu na magazyn metalu weźmie pierwszą z następnych ciężarówek i tak dalej, wzdłuż szeregu. Zespoły mają się zapoznać ze swoimi kierowcami. Chcę żebyście umieli się nawzajem rozpoznać od jednego spojrzenia. Zaczęła się odwracać. – James i Howard! – zawołała do nich. – Chodźcie ze mną do góry, skończymy co zaczęliśmy... – Jedną chwileczkę! Przerwał jej głos akordeonisty. Odwróciła się ponownie, stając twarzą do tłumu, a miejscowy, zostawiając instrument na ziemi, wyszedł naprzód w stronę niej i Hala. – On – powiedział akordeonista wskazując na Hala. – To jest ten, którego szukają, prawda? Jeśli tak, to czy nie powinniśmy o tym wiedzieć wcześniej? – O czym mówisz? – zapytała Rukh. – To ten – akordeonista wskazywał na Hala, twardo patrząc mu w oczy. – To o niego całe to zamieszanie? A jeśli tak, to co on tu robi wybierając się na akcję, skoro sama jego obecność wystawia nas na niebezpieczeństwo? – Dam ci jeszcze jedna szansę na wytłumaczenie się – stwierdziła Rukh. – To jeden z członków naszego oddziału, Howard Immanuelson. Jeśli milicja go szuka, to szuka całego naszego oddziału. – Wcale was nie szukają – powiedział akordeonista z przekąsem. Zerknął w bok na Childa, który podszedł blisko boku Rukh. – Wszędzie porozklejali tylko jego wizerunki i jest tu specjalny oficer – jeden z Wybranych, kapitan milicji o nazwisku
Barbage, który nie robi nic innego tylko zajmuje się poszukiwaniami. Zapędził cały dystrykt do szukania Immanuelsona. Tak jak powiedziałem, niebezpieczne jest samo przebywanie w pobliżu, a co dopiero branie go na rajd. Dla bezpieczeństwa nas wszystkich, powinien stąd zostać usunięty. – Ten oficer, którego nazwałeś jednym z Wybranych, choć jest jednym z wrogów? – wtrącił się Child. – Czy jest wyższy ode mnie, z czarnymi włosami i opuszcza oczy w specyficzny sposób, kiedy bluźni, próbując używać boskiej mowy? Akordeonista popatrzył na niego. – A więc go znasz? Child spojrzał na Rukh. – To oficer, który dowodził zastawioną na nas w przesmyku pułapką – powiedział. – Widział zarówno Howarda, jak i mnie. – Ale chce dostać Immanuelsona – stwierdził akordeonista. – Możesz tu zapytać kogokolwiek. Czemu go chce? – Nie zadawaj takich pytań Wojownikom z Oddziałów – powiedziała Rukh. Jej głos był czysty i ostry. Oczy tamtego drugi raz opadły pod skupionym na nim spojrzeniem, ale uparcie wzniosły się z powrotem. – To nie jest tylko sprawa oddziału – powiedział. – Wszyscy przybyliśmy wam pomóc nie wiedząc, że macie go ze sobą. Mówię wam, że on stanowi ryzyko dla nas wszystkich przez samą tylko swoją obecność! Jeśli nie powiecie nam, czemu tak bardzo chcą go dostać, powinniście się go pozbyć! – Ten oddział znajduje się pod moim dowództwem – stwierdziła Rukh. – Jeśli do nas dołączysz, będziesz przyjmował rozkazy. Nie będziesz ich wydawał. Jeszcze raz zaczęła się odwracać. – To nie w porządku! – zawołał akordeonista, a pomiędzy jego współtowarzyszami kierowcami rozległ się pomruk głosów poparcia. Odwróciła się. – To nasz dystrykt, kapitanie! To my będziemy musieli radzić sobie z milicją, po tym jak dokonacie swojego rajdu i znikniecie. Nie mamy nic przeciwko temu, nawet przyszliśmy tu wam pomóc – tak po prostu. Ale skoro jesteśmy częścią tego co robicie, powinniśmy mieć coś do powiedzenia na temat sposobu przeprowadzenia waszych planów, zwłaszcza że narażacie nas na ryzyko. Dlaczego nie zagłosujemy nad tym, czy ma iść czy nie? Czy nie w ten sposób zwykły działać oddziały – tak jak żołnierze najemni? Mieli prawo głosować, kiedy ich dowódcy chcieli zrobić coś, na co nie zgadzała się większość z nich, prawda? Przez chwilę na podwórzu panowała cisza. – Kodeks najemników – odezwał się Hal, słysząc jak obco brzmi jego głos w zapadłej ciszy – pozwalał przegłosowywać swoich oficerów tylko jeśli
przynajmniej dziewięćdziesiąt procent z nich... Jego głos został zagłuszony przez słowną eksplozję Childa-of-God. – Chcielibyście głosować? Wszyscy zwrócili się w jego stronę. Stał z szeroko rozstawionymi ramionami, lekko uniesionymi dłońmi i głową wysuniętą do przodu, patrząc na kierowców. – Chcielibyście głosować? – Jego słowa odbiły się grzmiącym echem od ścian budynków otaczających plac. – Wy, z mlekiem waszych farm na ustach i z gnojem stajni grubo oblepiającym buty, chcielibyście głosować czy ktoś, kto walczy dla Pana powinien zostać, czy być odesłany? Zrobił dwa kroki w ich kierunku. Stali bez ruchu, patrząc na niego – niemal nie oddychając. – Kimże jesteście, aby mówić o głosowaniu? Howard Immanuelson walczył ramię w ramię z innymi z tego oddziału, wy nie. Pracował z nami, z nami wędrował, marzł i głodował, aby przeciwstawić się pomiotowi Szatana i ich sługom, podczas gdy wy jedynie gnuśnieliście, graliście i tańczyliście pod ich wpływem. Co mają do tego tacy jak wy, czy Wojownik Pana jest szczególnie poszukiwany w waszym dystrykcie? Jesteście tłustymi i bezużytecznymi owcami, na których pasie się nieprzyjaciel. My jesteśmy wilkami Boga – a wy chcecie podnieść głos, by nami rządzić? Przerwał. Stali nieruchomo, nawet mężczyzna z akordeonem zdawał się być schwytany jak mucha w bursztyn gniewu Childa. – Powiem wam wszystkim tak, byście zapamiętali, że to czego się lękacie, nie ma dla nas znaczenia – powiedział. – Czym jest dla nas, którzy walczą, że w waszym dystrykcie szczególnie szukają Howarda Immanuelsona? Jakie miałoby to znaczenie, gdyby szukały go wszystkie dystrykty między górami, albo cały kontynent, ten świat, wszystkie światy naraz? Jesteśmy jedynie setką w oddziale przeciwstawiającą się całej ludzkości, ale gdyby dali nam do wyboru, natychmiastowe zniszczenie albo wszystko czego pragniemy, jeśli tylko zrezygnowalibyśmy z jednego z nas – nasza odpowiedź brzmiałaby tak samo, jakby zażądało od nas tego dziecko spotkane na drodze, gdybyśmy szli uzbrojeni i w pełnej sile. Znów przerwał. W jego pobrużdżonej twarzy oczy były ciemne jak bezgwiezdny kosmos. – Boicie się, niektórzy z was, przebywać w towarzystwie Howarda Immanuelsona? – ciągnął dalej. – Więc weźcie ciężarówki i wracajcie. Nie potrzebujemy takich jak wy, ani niczego co posiadacie, bo my walcząc, stoimy w cieniu Pana, który jest samowystarczalny! Przestał mówić i tym razem nie zaczął ponownie. Hal zerknął na Rukh, pamiętając o westchnieniu ulgi, które wydała z siebie słysząc przyjeżdżające
ciężarówki. Ale stała przyglądając się kierowcom i nic nie powiedziała. Obok nich stała w milczeniu reszta oddziału. Jak Rukh, czekali, wpatrzeni w kierowców ciężarówek. W końcu po jednym, kierowcy ruszyli i zaczęli się rozdzielać kierując się do swoich pojazdów i czekając przy drzwiach do kabiny, po stronie przyrządów sterowniczych. Jako ostatni ze wszystkich mężczyzna z akordeonem opuścił wzrok, odwrócił się i stanął przy jedynym pojeździe, który wciąż nie miał kierowcy. – W porządku – odezwała się Rukh. Mówiła sucho, ale jej głos bez wyrazu zdawał się brzmieć równie zimno jak Jamesa. – Zespoły, zebrać się przy swoich ciężarówkach. Przywódcy grup, poinformujcie kierowców, gdzie mają was zabrać i czego od nich oczekujemy. James, Howard, chodźcie ze mną. Poprowadziła ich z powrotem do swojego pokoju i przerwanego spotkania.
Rozdział 23 Magazyn metali w Masenvale był betonowym pudłem bez okien, otoczonym wysokim płotem pod wysokim napięciem i oświetlonym w nocy ulewą świateł, które dobrze pokazywały ufortyfikowaną bramę z posterunkiem straży i ciężkie wrota wejścia, nagie wobec otaczającej je ciemności. Tkwił samotnie, oddzielony dwoma sektorami dzielnicy przemysłowej od kwatery głównej milicji dystryktu. Była następna noc po przybyciu ciężarówek na farmę. Względna ciemność panująca wewnątrz wyposażonego w okna budynku straży, czyniła czuwającego tam człowieka niewidocznym dla dwunastu członków oddziału, których dowieziono na skraj sektora przez właściciela akordeonu. Zaparkował swój pojazd za rogiem, tak by był niewidoczny z placu, w cieniu między dwoma lampami ulicznymi, a jego pasażerowie, między którymi znajdował się Hal, cicho wymknęli się z ciężarówki w mrok, ukrywając się za rogiem budynku stojącego naprzeciw bramy. Kierowca został w pojeździe, skierowanym w stronę przeciwną do budynku, z ciepłym silnikiem i palcami ledwie kilka cali od przełącznika napędu. Magazyn metalu i cała okolica spały w niezmiennym wzorze świateł i cieni. Za bramą frontową i posterunkiem straży betonowa powierzchnia placu niknęła stopniowo w cieniu budynku, za rogiem którego stali. Hal poczuł rozluźnienie mięśni ramion i głębsze wciąganie chłodnego, nocnego powietrza do płuc, rozpoznając podświadome objawy przystosowywania się ciała do spodziewanej walki. Po raz pierwszy odniósł wrażenie, że spokój i dystans pojawiły się w nim z tego samego źródła. Rozejrzał się za Jasonem, złapał spojrzenie niższego mężczyzny i ruszył z nim. Cicho rozmawiając, sprawiając wrażenie głęboko pogrążonych w konwersacji ruszyli przez plac trasą, która musiała zaprowadzić ich wprost przed bramę w ogrodzeniu, podłączonym do wysokiego napięcia. Kiedy szli wzdłuż płotu obok posterunku straży, Hal był w stanie dostrzec przez okno szpiczastą czapkę pojedynczego cywilnego strażnika usadowionego przy biurku. Hal zwolnił krok, za nim zwolnił Jason i w końcu zatrzymali się tuż przed samą bramą, najwyraźniej głęboko pogrążeni w konwersacji. Rozmawiali na tyle cicho, że nie byliby zrozumiani przez nikogo, kto stałby dalej niż na wyciągnięcie ręki. Ledwie centymetry oddzielały ich od ogrodzenia podłączonego do prądu, który ogłuszyłby, jeśli nie zabił każdego, kto dotknąłby jego metalu. Czas płynął. Po chwili drzwi posterunku otworzyły się, a na zewnątrz pojawiła się głowa strażnika. – Wy dwaj tam! – zawołał. – Nie możecie tu stać. Idźcie stąd! Hal i Jason zignorowali go. – Nie słyszeliście? Ruszać stąd.
Nadal go ignorowali. Strażnik wyszedł, tupiąc po trzech stopniach prowadzących od drzwi budynku na betonową nawierzchnię. Drzwi ciężko trzasnęły za nim zamykając się. Podszedł do ogrodzenia, nie obawiając się dotykania go, jako że każdy dotyk z jego strony deaktywował system uwalniający ładunek elektryczny. – Nie słyszycie mnie? – Głośne słowa dotarły do nich przez szeroką przerwę w metalowej siatce, nie dalej niż na wyciągnięcie ręki od nich. – Wynoście się stąd obaj, zanim zadzwonię do kwatery milicji, żeby zabrała was stąd za zakłócanie spokoju! Dalej zachowywali się, jakby go tam nie było. Strażnik zrobił krok do przodu, chwycił za druty i wrzasnął na nich, a w tej samej chwili cofnęli się, odsuwając się po swojej stronie płotu. – Co się tu dzieje... – zaczął strażnik. Nie skończył. Rozległ się odległy, szczekliwy odgłos i świst powietrza, a sekundę później bełt z kuszy o tępym grocie uderzył w bok głowy strażnika z siłą młota. Mężczyzna zwalił się na ogrodzenie i zaczął przechylać je w stronę betonu, ale Hal, sięgając szybko przez przerwy w siatce złapał go i przytrzymał, ustawiając nieprzytomnego człowieka w pozycji wyprostowanej przy płocie. Ponieważ systemy ogrodzenia rejestrowały stojącą po jego wewnętrznej stronie wyprostowaną postać żywego człowieka, ładunek elektryczny pozostał nieaktywny. Sięgając pod napiętymi mięśniami ramion Hala, Jason odpiął z kieszeni munduru strażnika identyfikator ze zdjęciem i zabrał go do czujnika umieszczonego przy bramie. Przystawił plakietkę do sensora, a po krótkiej przerwie urządzenie bezszelestnie otworzyło skrzydła bramy. Jason skoczył do środka i przyłożył dłoń do płytki kontrolnej na tyłach posterunku. Trzymał ją tam, a brama pozostawała otwarta. Hal puścił strażnika, który opadł bezwładnie na betonowe podłoże u stóp płotu. Jason ruszył szybko stając po jednej stronie zamkniętych drzwi budynku i wydobywając równocześnie spod koszuli pistolet. Hal obszedł płot i podniósł wartownika, zabrał go do budynku strażniczego i unieruchomił tam przy pomocy taśmy i knebla. Reszta bojowników z oddziału szybko przebyła plac i bramę w ogrodzeniu, pozwalając jej zamknąć się za ostatnim z nich. Hal wyszedł z budynku strażniczego niosąc broń boczną z kabury już przytomnego, ale związanego i rozebranego strażnika. Podał ubranie osobie z grupy, na którą wydawały się najlepiej pasować, a mężczyzna założył je na siebie, nasuwając czapkę nisko na czoło. Przechylając głowę do przodu, aby schować twarz głęboko w cieniu pod daszkiem mundurowej czapki, fałszywy wartownik stanął tuż przed sensorem obok wejścia do drzwi, zasłaniając sobą cały widok i nacisnął dzwonek.
Przez sekundę nic się nie działo. – Jarvy? – odezwał się głos z głośnika nad panelem. Partyzant w mundurze chrząknął niewyraźnie, nadal trzymając nisko głowę. – Co? – zażądał głośnik znad panelu. Fałszywy strażnik jeszcze raz chrząknął. – Nie słyszę cię, Jarvy. O co chodzi? Partyzant nie odpowiedział, wciąż patrząc pod nogi. – Jedną chwileczkę – rozległo się z głośnika. – Coś jest nie w porządku z mikrofonem po tej stronie... Podwójne drzwi rozchyliły się z mechaniczną precyzją. Obramowany blaskiem jasnego oświetlenia z wnętrza magazynu stał w nich kolejny strażnik, wpatrując się w ciemność. – Jarvy, co... – zaczął ale zamilkł, uciszony dłońmi na gardle i ustach, nawet jeszcze zanim przywalony kilkoma ciałami padł na ziemię. – Gdzie jest pomieszczenie z metalem? – Jason cicho zapytał Hala. – Prosto na tyłach – odpowiedział Hal, mając przed oczyma plan wnętrza budynku pokazany mu przez Rukh. Wskazał wzdłuż mogącego pomieścić ciężarówkę korytarza, do którego właśnie weszli. – Ale pokój straży jest po prawej. Lepiej poczekaj, aż go wyczyścimy. Jason skinął głową i cofnął się. Hal razem z dwoma mężczyznami i trzema kobietami z oddziału, uzbrojonymi w wyciągnięte spod ubrań pistolety szybko i cicho poszli korytarzem, wpadając przez pozostawione otworem pierwsze drzwi po prawej stronie. Jednak w środku zastali już tylko jednego strażnika, siedzącego na krześle w jednym z końców pomieszczenia, wypełnionego ekranami podglądu, z karabinem energetycznym na kolanach. Na ich widok zagapił się – chwycił karabin, jakby chciał strzelać, po czym rzucił go na ziemię, jakby parzył go w dłonie. Idąc naprzód pod osłoną gotowej do strzału broni stojących za nim bojowników, Hal podszedł do mężczyzny, podniósł broń i zauważył, że nie jest rozebrana do czyszczenia, jak się spodziewał, lecz naładowana i gotowa do użycia. – Co z zamierzałeś z tym zrobić? – zapytał strażnika. – Nic... – Mężczyzna popatrzył na niego bezradnie przestraszonym wzrokiem. – Ilu jeszcze ludzi jest tu na służbie, szybko! – zażądał od niego Hal. – Tylko Ham i ja, i Jarvy przy bramie! – powiedział strażnik. Miał całkiem białą twarz, a szok zaczynał przekształcać się w strach. – Jak otwieracie pomieszczenie z metalem? – Nie możemy – odpowiedział strażnik. – Naprawdę, nie możemy. Nie pozwalają nam. Na drzwiach jest zamek czasowy.
Hal popatrzył na niego z góry przez dłuższą chwilę milczenia. – Zamierzam zapytać cię jeszcze raz – powiedział. – Tym razem zapomnij, co kazali ci powiedzieć. Jak otwieracie drzwi pomieszczenia z metalem? Strażnik popatrzył na niego. – To ty jesteś tym człowiekiem, którego tak mocno szukają, prawda? – wyrzucił z siebie. – To nie ma znaczenia. Drzwi do pomieszczenia z metalem...? – Ja... wystukuję na konsoli kod KJ9R... – strażnik niemal ochoczo wskazał na drugą stronę pokoju. – Na tej pod dużym ekranem, tam. To prawda, naprawdę tak się go otwiera. – Wiemy – Hal uśmiechnął się do niego. – Po prostu sprawdzałem. Połóż się teraz tu, gdzie jesteś, a my cię zwiążemy. Nie stanie ci się krzywda. Pozostali członkowie oddziału zajęli się strażnikiem, a Hal, zanim podszedł do drzwi, zabrał ze sobą karabin energetyczny. Kiedy tamci zaczęli wiązać mężczyznę, podszedł do wskazanego przez strażnika ekranu i wystukał na konsoli pod nim podany przez mężczyznę kod. Rukh wyjaśniła mu, że oddział zazwyczaj nie miał problemów ze wcześniejszym zdobyciem informacji potrzebnych podczas rajdów na miejsca takie jak to, ale zwykłą praktyką było w miarę możliwości weryfikowanie tych informacji. Niosąc karabin energetyczny wycofał się na korytarz. – Drzwi do magazynu powinny już być otwarte – powiedział starszemu oddziału, człowiekowi o nazwisku Heidrick Falt. – Strażnik podał mi ten sam kod co Rukh. Falt skinął w potwierdzeniu, z oczami utkwionymi w Halu. Falt został wyznaczony dowódcą tej grupy. Instrukcje Rukh zezwalały Halowi prowadzić tylko przy wchodzeniu. O ile Hal mógł stwierdzić, Falt nie miał nic przeciwko temu ograniczeniu swojej władzy, jednak teraz odczuł ulgę oddając odpowiedzialność za oddział w ręce kogo innego. – Dobrze – stwierdził Falt. Miał piskliwy głos, zbyt młody na swoją twarz i ciało. – Zaczniemy załadunek. Wracaj i siedź z kierowcą. – Tak jest – potwierdził Hal. Opuścił budynek. Na zewnątrz, na placu nie było widać żadnych zmian. Wciąż zdawał się spać w tym samym wzorze świateł i cieni co wcześniej, a z zewnątrz budynek magazynu nadal emanował tą samą aurą nieprzenikliwości. Skręcił za rogiem, doszedł do ciężarówki i wspiął się do kabiny. W niewielkim wnętrzu oświetlonym jedynie blaskiem instrumentów na tablicy rozdzielczej, kierowca obrócił ku niemu twarz bez śladu życzliwości. – Gotowi do drogi? – zapytał. – Jeszcze chwila – odpowiedział Hal. Przez chwilę bawił się myślą o próbie przebicia się przez pancerz wrogości,
którym otoczył się tamten. Jednak odłożył tę myśl. Kierowca był w tej chwili zbyt spięty, by dało się go dosięgnąć. Problemem było nie to, na ile może się bać czy nie lubić Hala, ale czy, jak często działo się z lokalnymi ochotnikami, jego nerwy nie zerwą się podczas oczekiwania, sprawiając, że odjedzie zostawiając grupę uziemioną. Falt wysłał Hala tutaj właśnie w celu zapobieżenia takiej ewentualności. Im mniej w tej chwili będą rozmawiać, tym lepiej. Siedzieli, a minuty pełzły powoli. Kierowca od czasu do czasu zmieniał pozycję, wzdychał, pocierał nos, wyglądał przez okno, potem na panelu kontrolnym i wykonywał tuzin niepotrzebnych operacji. Hal siedział cicho i nieruchomo, jak nauczono go zachowywać się w podobnych warunkach, świadomie odsuwając część uwagi od chwili obecnej i sięgając do abstrakcyjnego świata umysłu. W wynikłym z tego stanie zawieszonej świadomości wydawało mu się, że niemal może wyczuć obecność Rukh, która powinna teraz być na terenie fabryki nawozów. Czuł się jakby była równocześnie tam i tu z nim. Było to dziwne, ale potężne uczucie, a na dnie jego umysłu zaczął nabierać kształtu wiersz. A jeśli pojmę, że to nie ty w oddali, Korytarzem umykasz niknąc w mrocznej sali Lub między światłami lawirujesz skrycie Na rogach ulic kryjąc się w niebycie, Nie zamknę się w sobie Niechęci pełen i zimnej złości Lecz myślą się ogrzeję przesłaną ku tobie Pełną wszelkich odcieni naszej miłości Wiersz go zaniepokoił. W jakiś sposób nie był w porządku. Był zbyt lekki i powierzchowny, nie wykuty w sposób, w jaki normalnie myślał, lub został nauczony myśleć. Jednak równocześnie dźwięczał wrażeniem odkrycia czegoś, o czym nie wiedział wcześniej. Zdawał się odbierać rzeczy kompletnie niezwiązane z obecną chwilą, rzeczy na wpół ukryte w zakamarkach i ślepych uliczkach osobistego bólu, którego nigdy nie znał i nie mógł w tej chwili sobie przypomnieć – samotność, która nie znajdowała odzwierciedlenia w życiu, jakie znał. Przez chwilę coś poruszało się na dnie jego umysłu, miał wrażenie, iż czuje echo niekończących się stuleci składających się na chwilę takich jak ta, z których pamiętał jedynie poczucie izolacji i oddzielenia od innych. Niespokojnie odepchnął od siebie wspomnienia. Jednak wracały, razem z ledwie odczuwalnymi wrażeniami bólów, których nie pamiętał, tak jakby je znał i był w nich jednym...
Otworzyły się drzwi kabiny, a do środka zajrzał Falt. – Otwórz tylne drzwi – powiedział. – Wchodzimy. Kierowca dotknął przełącznika na tablicy rozdzielczej. Usłyszeli za sobą zgrzyt otwierających się drzwi. Hal przeszedł z kabiny do tylnej części ciężarówki, aby pomóc w załadunku metalu przyniesionego przez oddział z magazynu. – Co to takiego – zapytał, kiedy stojący na chodniku na zewnątrz pojazdu zaczęli mu podawać ciężkie i gładkie szare sztaby. – Co przynieśliście? – Czysta cyna, lutownicza – wydyszał Jason podając swój ciężar. – Około czterdziestu sztab wszystkiego. Niezbyt wiele do dźwigania, ale powinno to przekonać władze, że właśnie o to nam chodziło, a sprawa z nawozami była tylko zmyłką. Odbierając i układając sztaby udało się Halowi na dobre odsunąć od siebie wiersz i widmowe wspomnienia. Znów był w zwyczajnym wszechświecie, gdzie rzeczy były równie twarde, ciężkie i realne jak sztaby cyny lutowniczej. Skończyli załadunek i odjechali. Falt zajął miejsce pasażerskie, zatrzymał też w kabinie Hala, by porozmawiać z nim po drodze. – Myślę, że powinniśmy się kierować do podnóża gór, nie próbując spotykać się z resztą przy magazynie nawozów – stwierdził Falt. – Co o tym myślisz? – I zrezygnować z pomysłu podzielenia metalu między różne ciężarówki, tak by w razie stracenia jednej czy dwóch nie przepadł cały zapas? – To ma drugorzędne znaczenie – powiedział Falt. – Wiesz o tym. Cały nasz rajd był drugorzędny w stosunku do napadu nawozowego i załatwienie tego zajęło nam dłużej, niż szacowała Rukh. Nie, najważniejsze teraz jest bezpieczne dostarczenie jak największej liczby naszych z powrotem do oddziału. Myślę, że wzgórza będą bezpieczniejsze. – Tuzin ludzi pieszo – odpowiedział Hal – nie będzie w stanie poruszać się szybko niosąc te wszystkie sztaby, kiedy już zostawimy ciężarówkę. Wydostaliśmy się czysto, nikt nas nie ściga i jeśli reszta strażników została dobrze związana, mogą upłynąć godziny zanim podniesie się alarm. Uważam, że powinniśmy się spotkać. Falt siedział bokiem na fotelu, żeby patrzeć do tyłu na Hala, kucającego na niewielkim kawałku wolnej podłogi za fotelami. Po odpowiedzi Hala Falt obrócił głowę, by wyjrzeć przez przednią szybę pojazdu. Z dużą szybkością prześlizgiwali się nad betonowym pasem jednej z dróg prowadzących z centrum miasta. – Musimy być w tej chwili w pół drogi do magazynu nawozów – mam rację, kierowco? – zapytał Hal. Nastąpiła drobna przerwa. – Prawie – wolno odpowiedział kierowca.
Falt popatrzył na niego. – Wolałbyś raczej jechać teraz na wzgórza? – Tak! – wybuchła odpowiedź. – Nie wiemy, co się dzieje na terenie nawozowym – stwierdził Hal. – Mogą potrzebować jeszcze jednej ciężarówki i pomocy dodatkowego tuzina rąk. Falt wydobył z siebie krótkie westchnięcie, znów wyglądając przez szybę. Potem spojrzał najpierw na Hala, potem na kierowcę. – W porządku – stwierdził. – Tam właśnie pojedziemy. Kiedy dotarli do zakrętu na drogę prowadzącą do fabryki nawozu, nad linią budynków po lewej można było dostrzec blask czerwieni. – Na miejscu może być już mrowie milicji – powiedział kierowca. – Po prostu tam dojedź – odpowiedział Falt. Kierowca posłuchał. W mniej niż dwie minuty dotarli za róg wysokiego biurowca bez okien i prowadzący zatrzymał pojazd. Przed nimi znajdował się otoczony płotem obszar, który wyglądał, jakby mógł pomieścić spory fragment miasta. Za ogrodzeniem znajdował się wysoki, niemal bez okien, sześcian betonowego budynku i kilka innych, długich betonowych struktur z krzywymi owalnymi dachami, które wyglądały jak fragmenty beczek ułożone wzdłuż betonowych bloków poniżej. Jeden z nich na odleglejszym końcu płonął i nawet z tej odległości dało się słyszeć alarmy wyjące w tym i sąsiednich budynkach. Za szeroką na dwie ciężarówki, otwartą w tej chwili, bramą stał rząd pojazdów oddziału, obramowanych ogniem płonącej budowli. – Wciąż tu są – zauważył Hal. – Wjedź tam – powiedział kierowcy Falt. – Nie – zaprotestował tamten. – Zostaję tutaj, skąd mogę uciec. Jeśli chcecie, idźcie na nogach. Falt wyciągnął spod koszuli pistolet i przyłożył go do prawej skroni kierowcy. – Wjeżdżaj – powiedział. Kierowca ponownie uruchomił ciężarówkę. Wjechali. Kiedy zbliżyli się do stojących poduszkowców, dostrzegli wokół nich scenę kierowanego chaosu. Większość z członków oddziału zajęta była noszeniem na plecach dwudziestopięciokilogramowych worków z nawozem ze sterty przed płonącym budynkiem, do poszczególnych ciężarówek. Przed oświetloną płomieniami maską jednego z poduszkowców leżało ciało, a w centrum aktywności stała Rukh, kierując nim. Hal razem z innymi opuścił pojazd i z Faltem podeszli do kapitan. Reszta grupy bez rozkazów ruszyła pomóc w załadunku worków z nawozem do poduszkowców. Kiedy razem z Faltem zbliżyli się do Rukh, Hal przez chwilę widział ją
obramowaną czerwonymi płomieniami. Wyglądało to tak, jakby jej ciemna postać stała nietknięta w samym środku płomieni. Jednak po chwili przeszedł obok niej ktoś z workiem na ramieniu i iluzja prysła. Kiedy podeszli, obróciła się, a zauważywszy ich przemówiła nie czekając. – Mamy trzech rannych – powiedział do Falta. – Nikt nie zginął i chwilowo przegoniliśmy policję z dystryktu. Niedługo wrócą z posiłkami, więc chcę, żebyście wzięli tych trzech i to co zdążyliście załadować i ruszyli do punktu spotkania przed resztą. W tej chwili cała trójka jest w ciężarówce Tallah. Wyślij sześciu ze swoich ludzi do ich przeniesienia. Jak wam poszło? – Nikt nawet nie został ranny – odpowiedział Falt. – Typowi, małomiasteczkowi strażnicy. Zupełnie nie jak milicja. Praktycznie odwrócili się na plecy i wystawili brzuchy na sam nasz widok. – Dobrze – stwierdziła Rukh. – Więc ruszajcie się. Przecięliśmy linie alarmowe, a część z tutejszych ludzi pomaga ukrywać fakt, że tu jesteśmy, ale nie spodziewam się więcej niż piętnastu minut spokoju, zanim znowu będziemy mieli na karkach milicję. Howardzie, jeśli z jakiejkolwiek przyczyny ranni oddzielą się od reszty, masz z nimi zostać. – Tak jest – odpowiedział Hal.
Rozdział 24 Razem z Faltem wrócił do ciężarówki. Falt zaczął przydzielać powracających z ładunkiem członków zespołu do przetransportowania trójki rannych. Kiedy wysłał wystarczającą liczbę, zatrudnił pozostałych do rozdzielenia do innych ciężarówek jak największej liczby sztab. Pięć minut później przejeżdżali przez bramę zostawiając za sobą czerwony blask, a przed maską pojazdu rozwijającą się ciemną wstęgę drogi. W oddali widać było ciemne zarysy wzgórz i gór wyrastających na horyzoncie nocnego nieba pod światłem gwiazd. Księżyc po nowiu jeszcze nie pojawił się na niebie. Falt znów zajął miejsce w kabinie obok kierowcy. Hal przeszedł na tył pojazdu, żeby przyjrzeć się rannym. Jednym z nich był Morelly Walden. W ciemnym, oświetlonym tylko jedną, słabą żarówką wnętrzu ciężarówki linie i bruzdy na jego twarzy wydawały się głębsze, tak że wyglądał jakby był przynajmniej o dodatkowe dziesięć lat bliżej krainy starości. – Jest ranny w nogę – wyjaśnił Jorlamon Troy wyglądając z miejsca, gdzie siedział ze skrzyżowanymi nogami obok noszy Morelly’ego, usadowiony na stercie worków z nawozem. – Kiedy wysadziliśmy drzwi do magazynu, dostał dużym odłamkiem, który złamał mu kość. – Dali ci jakieś środki przeciwbólowe? – Hal zapytał Morelly’ego, czytając w głębokich bruzdach na twarzy. – Nie – ochryple odezwał się Morelly. – Żadnych grzesznych leków. Hal zawahał się. – Jeśli chcesz – powiedział – mógłbym ci pomasować skronie i kark w sposób, który pomógłby znieść ból. – Nie – z wysiłkiem odpowiedział Morelly. – Czuję ból z woli Boga. Wytrzymam go jako Jego wojownik. Hal dotknął go łagodnie w ramię i podszedł do pozostałej dwójki rannych – kobiety, która została trafiona z broni energetycznej w prawe ramię, co było nieszkodliwe, lecz bolesne i mężczyzny, który dostał igłami w pierś. Oboje byli nieprzytomni, pod wpływem anestetyków. – Mamy mało środków przeciwbólowych – wymruczała kobieta siedząca między noszami uśpionych rannych. – Morelly o tym wie. Nie ma w nim tak naprawdę aż tyle ze Starego Proroka. Hal kiwnął głową. – Tak myślałem – odpowiedział równie cichym głosem. Odwrócił się i ruszył z powrotem w stronę kabiny. Cała trójka będzie wymagała niesienia. A to znaczyło,
że jeśli będą musieli się rozdzielić, będzie odpowiadał za przynajmniej dziewięć osób. Zanim wrócił na przód ciężarówki, droga widziana przez przednią osłonę uległa zwężeniu, tak że zostało już na niej miejsce jedynie na cztery pojazdy obok siebie, a rozjazdy nie były już rampami, lecz prostymi skrzyżowaniami. Falt rozwinął swoją kopię mapy okolicy, którą Rukh rozdała wszystkim dowódcom grup i studiował ją w świetle zamontowanej w kabinie lampki. Przed nimi gwiazdy zaczynały znikać z nieba blednącego ku świtowi. – Spójrz tu – powiedział Falt do Hala, kiedy ten przykucnął obok fotela. – Obowiązujące rozkazy mówią, że grupy z rannymi mają pierwszeństwo do bezpieczniejszych punktów zbiórki nad grupami bez rannych. Ponieważ jesteśmy jedyną taką grupą – jak dotąd – to w związku z tym powinniśmy zmienić nasz wcześniejszy cel na ten... Wskazał palcem oznaczoną gwiazdką pozycję znajdującą się wyżej w paśmie wzgórz niż pozostałe. – Powinniśmy tam zastać więcej osłów niż potrzeba do niesienia naszego ładunku i zawieszenia noszy między parami zwierząt. – Oderwał się od mapy i zwrócił do kierowcy. – Ile czasu zajmie nam dotarcie tam? – Może dziesięć, piętnaście... – kierowca przerwał z stęknięciem. Przejechali właśnie długi zakręt i zagapił się przez szybę. Jego twarz zbladła, a kostki zaciśniętych na kierownicy palców świeciły blaskiem odbitym od oświetlenia tablicy rozdzielczej. Hal i Falt obrócili się, by zobaczyć na co patrzy. Przed nimi – daleko na prostej teraz trasie – zapalone reflektory ukazywały umieszczoną w poprzek drogi barykadę blokującą przejazd. – Boże miej nas w opiece – wyszeptał kierowca. – Nie mogę zawrócić. Już nas zauważyli... – Przejedź przez nią – powiedział Hal. – Nie mogę – odpowiedział kierowca. Zaczął się pocić i zmniejszył nacisk kciuka na umieszczonym na kierownicy przycisku przepustnicy. Zaczęli stopniowo zwalniać, wciąż zbyt szybko zbliżając się do blokującej drogę barykady. – Będą mieli ustawione za nią słupy, żeby nas wywrócić, jeśli spróbuję. Popatrzył na Falta. – Co oni tu robią? – Obrócił głowę do tyłu, żeby zerknąć na Hala. – To twoja wina! Nic nie wiedzą o napadzie – nie mogli! Ci tutaj szukają ciebie – i teraz nas dostali! Ciężarówka była już na tyle blisko, że mogli dostrzec sylwetki milicjantów w czarnych uniformach stojących po obu stronach bariery.
– Wobec tego objedź ją – stwierdził Falt. – W chwili kiedy tego spróbuję, zaczną strzelać! – Twarz kierowcy miała udręczony wyraz. – Boże miej nas w opiece! Boże miej nas w opiece... Falt ponownie wyciągnął spod koszuli pistolet. – Jedź dookoła – powiedział łagodnie. – To jedyny sposób. Prowadzący rzucił szybkie spojrzenie na broń. – Jeśli strzelisz do mnie przy tej prędkości, wszyscy się rozbijemy – powiedział gorzko. Hal umieścił prawą dłoń z kciukiem po jednej stronie karku kierowcy a palce po drugiej. Nacisnął, a tamten jęknął. – Kiedy skręcę mu kark – powiedział do Falta – weź kierownicę. – Pojadę... Pojadę dookoła – wyjęczał kierowca. Hal zmniejszył nacisk na jego kark, ale palce zostawił na miejscu. – Dopiero w ostatniej chwili – stwierdził Falt. – Powiem ci, kiedy masz skręcić. Jedź prosto... prosto... teraz! W ostatniej chwili barykada wydawała się skoczyć na nich. Milicjanci po obu jej stronach już od chwili machali rękami, nakazując zatrzymanie pojazdu. – Uderz ją! Zwiększ prędkość! Uderz w nią... teraz! – Falt krzyczał do kierowcy. Ale ten wciskał już przycisk przepustnicy a ciężarówka zjechała z trasy, zsuwając się po łuku nad zboczem wzdłuż drogi, jak talerz rzucony w silnym wietrze. Jej korpus zadźwięczał pod wpływem uderzeń energii z broni milicji, która wywoływała eksplozje w rozgrzanym metalu. Szyby z przodu i z boku kabiny po stronie kierowcy rozprysły się nagle jak trafione kamieniem, a kierowca krzyknął puszczając kierownicę. Falt złapał ją i pokierował pojazdem, wjeżdżając nim z powrotem na drogę za barykadą i ostrymi słupami zakotwiczonymi w betonie zaraz za barierą, gwałtownie oddalając się od malejących postaci i przegrody. Kierowca bezwładnie opierał się o drzwi kabiny. – Gdzie cię trafili? – dopytywał się Falt. – O Boże! – wyjęczał kierowca. – O Boże, o mój Boże... – Howardzie – powiedział Falt – obejrzyj tego człowieka, zobacz, gdzie go trafili i jeśli możesz odciągnij go do tyłu, żeby zwolnił miejsce. Hal wstał i trzymając się oparcia fotela nachylił nad kierowcą, sięgając by odciągnąć go od drzwi. Wysoko po lewej stronie koszuli kierowcy widać było plamkę wielkości paznokcia. Mocno przyciskając materiał do ciała, gdy wyciągał mężczyznę,
Hal wyczuł na jego plecach wilgoć w miejscu mniej więcej po drugiej stronie plamy, po tern przesunął dłońmi po górnej części spodni kierowcy, mocno się nad nim nachylając. – Czy z twoimi nogami jest wszystko w porządku? – zapytał go. – O Boże... Hal jeszcze raz łagodnie położył dłonie na karku mężczyzny. – Tak, tak – prawie wykrzyczał kierowca. – Są w porządku! Moje nogi są w porządku! – Dostałeś pojedynczą igłą wysoko w lewe ramię – powiedział mu Hal. – To nic poważnego. Teraz... Pomasował tył karku mężczyzny. – Teraz zamierzam pomóc ci przejść przez oparcie fotela. Chcę, żebyś jak najwięcej zrobił sam. Chodź... Sięgnął obiema rękami w dół i wsunął je pod ramiona kierowcy. Podciągnął. Kierowca odepchnął się w górę obiema rękami i nogami. Nieoczekiwanie wrzasnął i spróbował zsunąć się z powrotem na siedzenie, ale Hal przytrzymał go i na wpół wyciągnął, na wpół przeniósł nad oparciem fotela, używając całej swojej siły. Kiedy nad oparciem przeciągane były jego kolana, kierowca znów krzyknął. – Moja noga! Moja noga – O Boże! Ale Hal, przeciągnąwszy go już na tył fotela sprawdzał właśnie ślad na zewnętrznej części lewej nogi, tuż nad kolanem. – Wygląda na to, że dostałeś też igłą przez nogę – powiedział. – Możesz ją zgiąć? Kierowca spróbował i udało mu się, ale krzyknął po raz trzeci. Pomacał nogę. – I wygląda na to, że igła nadal tam jest. – O Boże... – Udaje – jasno stwierdził Falt. – Niemożliwe, żeby bolało go tak mocno. Hal zasłonił dłonią usta mężczyzny. – Masz wybór – powiedział cicho wprost do jego ucha. – Obaj wiemy, że noga cię boli. Ale obaj też wiemy, że boli cię tylko kiedy nią ruszasz i w związku z tym powinieneś ruszać nią jak najmniej. Żadna z tych ran cię nie zabije. Więc leż spokojnie i albo będziesz cicho, albo upewnię się, że nie będziesz hałasował, pozbawiając cię przytomności. Rozumiesz co mówię? Część jego umysłu była zbulwersowana tym, co mówił, ale druga część potakiwała w ponurym podziwie, jak dobrze opanował swoje lekcje z dzieciństwa. Przez chwilę nawet prawie mógł wyobrazić sobie stary, szorstki głos Malachiego
Nasuno brzmiący w jego własnych słowach. Wypowiedział je przed chwilą, jakby czytał z tablicy w umyśle Malachiego. Jednak rezultat był zadowalający. Kierowca leżał teraz nieruchomy i cichy. Hal wstał opierając się o tył fotela przed sobą i ujrzał, że miejsce zajęte jest przez Falta, który równo prowadził pędzącą ciężarówkę. – Weź mapę i kieruj – powiedział dowódca. Hal przesunął się i zajął miejsce zwolnione przez Falta. Podniósł mapę z podłogi przed fotelem. – Wciąż jesteśmy na trasie? – zapytał wyglądając przez szybę, bo patrzył na dwupasmową drogą z ubitego żwiru. – Nie, dwa zakręty od niej. Droga lokalna numer dziesięć... widzisz ją? Hal spojrzał. – Tak – powiedział. – Skręcimy z drogi dziesięć na sto dwadzieścia trzy a z niej na Drogę Demming – nią pojedziemy do pierwszej przecznicy, droga bez nazwy, skręcając w prawo. Po przejechaniu jeden koma osiem kilometra zjedziemy pod kątem dziewięćdziesięciu stopni i pojedziemy na przełaj. Czterdzieści trzy minuty i dwadzieścia cztery sekundy będziemy jechać według wskazań kompasu przez zero sześć kilometra, co doprowadzi nas do punktu zbiórki. – W porządku – stwierdził Falt. – Prowadź mnie. Jechali dalej według wskazówek podawanych przez Hala, a w miarę jazdy niebo nad ich głowami rozjaśniało się, a po bokach drogi z ciemności wyłaniały się masywy leśne, które wcześniej kryły się w mroku poza światłami ciężarówki. Hal zerknął raz do tyłu, by sprawdzić co z kierowcą i zobaczył, że tamten nadal leży w tym samym miejscu z zamkniętymi oczyma – albo nieprzytomny, albo zdeterminowany nie ściągać na siebie uwagi. Dotarli w końcu do punktu zbiórki w pierwszym bladym świetle poranka. Do tego czasu cały las wokół nich był już widoczny, choć słońce wciąż kryło się za górami po prawej. Czekała tam na nich, osłonięta przed obserwacją teleskopową przez gęstą kępę lokalnej odmiany wiązów, sterta siodeł jucznych i związanego z nimi sprzętu, w towarzystwie piętnastu spokojnych osłów przywiązanych do pni i gałęzi drzew. Nie było z nimi nikogo. Najwyraźniej okoliczni farmerzy byli gotowi poświęcić swoje zwierzęta, ale z minimalnym dla siebie ryzykiem. Ciężarówka stanęła. Falt wcisnął przełącznik otwierający tylne drzwi. Razem z Halem i resztą grupy zajęli się przenoszeniem rannych na nosze, kiedy tylko te zostały umieszczone między osłami i załadowaniem pozostałych zwierząt workami z nawozem i sztabami cyny, które mogły zostać pocięte i użyte do opłacenia sprzętu, jakiego oddział nie będzie w stanie uzyskać w postaci darów. Kończyli już, kiedy ktoś do nich krzyknął.
– Macie rację – idźcie sobie i zostawcie mnie tu na śmierć! Wszyscy obejrzeli się w stronę źródła krzyku. W drzwiach ciężarówki leżał kierowca, oparty na jednym łokciu, z częściowo rozerwanymi guzikami koszuli od wysiłku doczołgania się tam, z oczyma nabiegłymi krwią i twarzą wykrzywioną z bólu. Nie patrząc na siebie zarówno Hal, jak i Falt, podeszli do kabiny, podczas gdy reszta grupy z powrotem zajęła się szykowaniem osłów do drogi. – Macie rację – powtórzył kierowca ciszej, kiedy do niego podeszli. Popatrzył na nich, mając twarz uniesioną nad podłogę kabiny na tej samej wysokości co oni, stojący na zewnątrz. – Zostawcie mnie tutaj. Zostawcie mnie tu, żebym zginął. – Możesz prowadzić – bezbarwnie powiedział Falt. – To będzie trochę bolało, ale widziałem już członków oddziałów w gorszym stanie niż ty, jadących przez pół dnia. – A co będzie kiedy dotrę do domu – jeśli się tam dostanę? – zażądał kierowca. – Bo jeśli postawili jedną blokadę drogi tutaj, to znaczy, że mają ich tuzin, a teraz będą szukać tej ciężarówki po tym, jak objechaliśmy ich w taki sposób! Nawet gdybym mógł ominąć blokady, nawet gdybym mógł dostać się do domu, czy mogę iść do mojej rodziny wiedząc, że milicja będzie wszędzie szukać i co stanie się z moimi ludźmi, jeśli znajdą mnie na farmie? Czy myślicie, że jestem z tych, którzy wrócą i pozwolą im zrobić coś takiego? – Możesz iść z nami – stwierdził Falt. – Bo co innego ci zostało? Kierowca patrzył na niego przez chwilę oddychając z wysiłkiem. – Jest takie miejsce w górach, gdzie mógłbym się schować – powiedział ciszej. – Ale nie dotrę tam sam. – Powiedziałem ci, możesz prowadzić, jeśli chcesz – przypomniał Falt. – Mogę prowadzić! – krzyknął na niego kierowca. – Mogę prowadzić po drodze. Mogę jechać po dróżkach takich jak ta. Ale nie dam rady zabrać tej ciężarówki z powrotem dziesięć kilometrów w las, gdzie mogę utknąć między drzewami, najechać na kamień albo w każdej chwili stracić przytomność? Co wtedy ze mną będzie? Mam się czołgać całą drogę do mojej chatki? – Niektórzy mogliby – sucho odpowiedział Falt. Ale popatrzył na Hala z niewielką zmarszczką na czole. – Zabiorę go do jego chatki – stwierdził Hal. – Nie możemy cię stracić. – Nie widzę przeciwskazań – zaprotestował Hal. – Macie więcej niż trzeba zwierząt, a reszta grupy jest w dobrym stanie. Mogę zawieźć go do tego miejsca, po czym dotrzeć do punktu zbiórki nie później, niż kilka godzin za resztą. Falt zawahał się. Hal skierował się do kierowcy.
– Ta twoja chatka – zapytał. – Co ona robi stojąc tak samotnie, z dala od wszystkiego? – To chatka wędkarska. – Kierowca spuścił oczy. – No dobrze, trochę tam łowimy, ale niewiele. To głównie miejsce, gdzie możemy się ukryć. – My? Ile osób wie o nim? Oczy kierowcy buntowniczo powędrowały ku górze. – Ja, moich dwu młodszych braci i kuzyn Joab – powiedział. – Wszyscy mieszkamy w jednym domu. Milicja nie zmusi ich do powiedzenia czegokolwiek, w żaden sposób. Poza tym, kiedy nie wrócę, najpierw pomyślą, żeby tam sprawdzić, po dniu czy dwóch. – Jak to daleko? – zapytał. – Ile zajmie dotarcie tam twoją ciężarówką? – Pół godziny. – Głos kierowcy był teraz pełen gotowości. – Tylko pół godziny i żadnego niebezpieczeństwa wpadnięcia na milicję, przysięgam. – A więc przysięgałbyś, prawda? – zapytał Falt patrząc na niego, a na twarzy starego członka oddziału malował się niesmak. Kierowca zaczerwienił się i spuścił wzrok na podłogę kabiny. – Chciałem tylko powiedzieć... Hal popatrzył na Falta. – Nie ma powodu, żebym go nie zabrał i spotkał się z wami w punkcie zbornym. Falt westchnął świszcząc między zaciśniętymi zębami. – Wobec tego zabierz go. – Obrócił się tyłem do kierowcy. – Nie ryzykuj dla niego. Nie jest tego wart. Odszedł. – Cofnij się – powiedział Hal do kierowcy. – Wpuść mnie. Stękając z bólu przy każdym ruchu nogi, kierowca cofnął się od drzwi do kabiny. Hal wspiął się do środka i zajął miejsce za kierownicą. Zamknął drzwi, przełączył silniki z biegu jałowego na aktywność i uniósł pojazd na poduszce powietrznej wytwarzanej przez wentylatory. Odwracając ciężarówkę pomachał przez szybę reszcie grupy, która stała przyglądając mu się i odjechał w stronę drogi. Za sobą słyszał sporo szurania i stęknięć, w efekcie których kierowca wspiął się w końcu na drugi fotel obok Hala. – W którą stronę? – Hal zapytał, kiedy dotarli do drogi. – W lewo. Hal skręcił na polną drogę, kierując się dalej między wzgórza, w stronę gór. Kierował według pojedynczych słów wskazówek rzucanych przy skrzyżowaniach i rozjazdach a po krótkim czasie wspinali się w górę stromego stoku po drodze, która
stanowiła niewiele więcej niż ścieżkę dla osłów. Spodziewał się, że skręcą w bok nawet z tego, jednak nieoczekiwanie ścieżka się skończyła. – Gdzie teraz? – zapytał Hal widząc zbliżający się koniec ścieżki. – Na razie prosto przed siebie. Dalej ci powiem. Hal rzucił spojrzenie na drugiego mężczyznę, stosując się do jego wskazówek. Jego twarz wpatrzona w drogę przed pojazdem była ściągnięta, oczy miał zapadnięte i mocno zaciskał szczęki. – Teraz w lewo – powiedział. Przebyli niewielką odległość. – Teraz w prawo, między tymi dwoma dużymi drzewami, po lewej od kamienia. Zwolnij. Wiosenne deszcze sprawiają, że kamienie się staczają, więc moglibyśmy najechać na szczyt któregoś i zawisnąć albo przewrócić się. Hal jechał, stosując się do coraz to nowych wskazówek. Po krótkiej chwili przejechali przez przerwę w krzakach do niewielkiej dolinki, przez którą płynął strumień – zbyt mały na ryby rozsądnych rozmiarów, ale wystarczający na dostarczenie wody pitnej i do mycia dla dość niezgrabnej chatki z pni, z małym krzywym okienkiem na frontowej ścianie. – Tutaj – powiedział kierowca. Hal zatrzymał ciężarówkę. Wysiadł i obszedł ją, by otworzyć drzwi z drugiej strony kabiny i pomóc wysiąść kierowcy. Jak na Harmonitę, któremu religia zabraniała przeklinać, całkiem nieźle udało mu się wyrazić niezadowolenie z okazanej mu pomocy. – ...Ostrożnie! Nie możesz być ostrożniejszy? – wydyszał. – Chcesz spróbować o własnych siłach? – zapytał Hal. – Mogę cię zostawić tu, gdzie jesteś, przed chatą. Kierowca zamilkł. Hal doprowadził go do drzwi chaty i brudnego pomieszczenia ze składanymi łóżkami, piecem na drewno i dużym, okrągłym stołem z czterema krzesłami; który w tym otoczeniu wyglądał na zupełnie nie na miejscu. – Po co tu ten stół, do gry w karty? – zapytał. Kierowca błysnął szybkim spojrzeniem, które ukazało sporą część białek oczu, a Hal uświadomił sobie, że przez przypadek poznał prawdziwy powód istnienia chaty. Pomógł kierowcy dojść do jednego z łóżek, na które tamten opadł bezwładnie. – Jest tu coś czystego, co mógłbym napełnić wodą, żebyś miał co pić? – zapytał Hal. – I co tu macie, jakąś wygódkę na tyłach? Jak jest do niej daleko? Jutro rzeczywiście będziesz musiał się czołgać, żeby się gdzieś dostać. Nie masz tu jakiegoś wiadra, które mógłbym postawić przy łóżku? – Na lewo od pieca jest wiadro na wodę – ponuro odpowiedział kierowca. – A w rogu za zasłoną jest przenośna toaleta. Przynieś mój akordeon. – W porządku. Przeniosę toaletę do twojego posłania – powiedział Hal. Zrobił to
po czym wyszedł napełnić wiadro wodą i postawił je przy łóżku z chochelką w środku. – Teraz co zjedzeniem? Masz tu jakąś żywność? – Po drugiej stronie pieca jest skrzynka – wciąż ponuro odpowiedział kierowca. – Możesz ją tu przynieść. W środku są paczki z jedzeniem. Możesz też przynieść więcej kocy, z pozostałych łóżek. W nocy robi się zimno. – Dobrze – zgodził się Hal i zrobił to. – Masz jakieś medykamenty? – Gdzieś tu powinna być apteczka pierwszej pomocy – stwierdził kierowca. – Będziesz musiał jej poszukać. Szukanie zajęło mu kilka minut, zanim w końcu Hal odnalazł apteczkę. Zaniósł ją do kierowcy, wyczyścił i obandażował dziury, które igły przebiły w ciele. – Powiedziałeś, że w nodze ciągle mam igłę – powiedział tamten wystraszonym głosem, kiedy Hal go bandażował. – Co ona zrobi? Co się ze mną stanie? Hal musiał się zastanowić by przypomnieć sobie to co mówił mu Malachi. – Jeśli zostawisz ją tam nie ruszając – wyjaśnił – to albo twoje ciało stworzy wokół niej osłonę z tkanki, albo w końcu znajdzie sobie drogę na zewnątrz – może za kilka lat. O ile nie zabrała ze sobą jakiegoś materiału, na przykład strzępu brudnego ubrania, prawdopodobnie nie będzie infekcji, a igły karabinowe generalnie tego nie robią, bo ich ostrość sprawia, że przebijają się przez materiały, które inny typ pocisku pociągnąłby do rany. Mimo wszystko lepiej będzie pozbyć się jej najszybciej, jak to możliwe. Przez chwilę oceniał mężczyznę. – W każdym razie, przez kilka dni nic ci nie będzie. – Ale chciałem... – Kierowca przerwał. Całkiem już jasne światło dnia dochodzące przez krzywe okienko odsłaniało jego twarz, równocześnie bladą i przebiegłą. – Zostawisz mi coś na ból, prawda? – Przykro mi – odpowiedział Hal. – Nie mam nic, co mógłbym ci dać. – Co to znaczy? – Kierowca podniósł głos. – Widziałem jak pakowaliście rzeczy do ciężarówki. Musisz mieć środki przeciwbólowe w zestawie medycznym, który masz w plecaku – wiem że wy wszyscy z oddziałów nosicie je na wypadek zranienia! Masz jakieś i możesz mi dać część! Hal pomyślał o Morellym leżącym na noszach. – Nosimy takie rzeczy nie dla siebie – powiedział – ale dla naszych braci i sióstr, kiedy w bitwie przyjdzie chwila, że ich potrzebują. Nie są dla ciebie, nawet gdybyś ich potrzebował – a nie potrzebujesz. Odwrócił się i wyszedł przez drzwi podchodząc do ciężarówki. Otworzył tylne
drzwi i zbierając swój sprzęt, zaczął się pakować i ubierać. Podczas tego usłyszał dźwięk od strony drzwi chaty. Zerkając w tamtą stronę zobaczył, że kierowca zdołał doczłapać się do drzwi i stanąć w nich. – Przypuszczam, że myślisz, że należą ci się jakieś podziękowania? – wykrzyczał kierowca. – Nie, nie należą! To w porządku, kiedy nasi ludzie walczą z milicją, ale ty do nich nie należysz. Ty, z tym obcym akcentem i udawaniem pomocy. Co zrobiłeś, że tak na ciebie polują? To przez ciebie wszystkie te kłopoty. Wszyscy, którzy zostali ranni podczas tej akcji zawdzięczają to tobie, bo już cię szukali! Mam w sobie te igły przez ciebie – tylko ciebie. I myślisz, że zamierzam ci podziękować? Nie podziękowałbym ci za nic. Wiesz co ci powiem? Niech cię szlag! Tak tak, niech Bóg cię przeklnie... Wciąż krzyczał, kiedy Hal zamknął tylnie drzwi ciężarówki i odwrócił się wyekwipowany, po czym ruszył w las, oddalając się od strumienia i chaty. Słyszał krzyki jeszcze przez długą chwilę, kiedy już dawno zniknął z pola widzenia rannego. Czuł w sobie ciężar i gorycz, których nie potrafił się pozbyć, choć wykonywał ćwiczenia umysłowe, by odsunąć od siebie złość wywołaną ostatnimi słowami mężczyzny. Kiedy maszerował równo przez porośnięte lasem góry uświadomił sobie, że kiedy wyjaśniał tamtemu, czemu nie da mu środków przeciwbólowych, podświadomie, po raz pierwszy w życiu myślał i mówił jak Zaprzyjaźniony. Ta myśl nieoczekiwanie oczyściła go z ciężaru i goryczy wywołanych reakcjami kierowcy, za to wywołała smutek, że tacy jak Rukh i Morelly – i Child-of-God – muszą płacić cenę życia za kogoś, kto tak mało rozumiał i cenił ich poświęcenie. Przez chwilę szedł przez rozświetlone porannym słońcem lasy zdezorientowany swoim rozwojem. Naśladował Obadiaha, ale aż dotąd nigdy jeszcze nie reagował sam z siebie jak Zaprzyjaźniony. Zaczęło go zalewać zrozumienie dla tej surowej kultury – zrozumienie, którego do tej pory mu brakowało. Jednak, nawet kiedy to sobie uświadomił, pojął, że to dopiero początek, że ledwie otarł się o zrozumienie, że musi teraz być cierpliwy, odłożyć to na bok, aby mogło się zmierzyć z jakąś inną okazją, kiedy jego pierwsze efekty zostaną zaabsorbowane dostatecznie, by stanąć z boku i szczegółowo zanalizować to nowe doświadczenie. Znalazł wreszcie to czego szukał, otwartą polanę na zboczu góry, z której mógł rozejrzeć się po terenie. Spojrzał w dół płachty ziemi, na której stał i zobaczył porośnięte lasami zbocza, które zdawały się ciągnąć aż do samej krawędzi ciemnego owalu miasta. Sięgnął do plecaka i wydobył z niego lornetkę polową. Przyłożył ją do oczu ustawiając ostrość na jeden punkt, a potem przestawiając na automatyczne dostosowanie, by swobodnie przesuwać po oglądanym obszarze poniżej. Bez problemu wypatrzył wciąż dymiący rejon fabryki nawozów, a następnie
wyśledził trasę, którą razem z innymi przebył w ciężarówce aż do blokady. Przestawiając lornetkę z automatu na pełne powiększenie dostrzegł, że po drugiej stronie słupów ustawiono kolejną barierę a ubrane na czarno postacie zdawały się trzymać straż z obu stron, zamiast po prostu uważać na nadjeżdżających od strony miasta. Poza tą zmianą blokada wyglądała, jakby nic się tam nie działo – oprócz łuku przygniecionych traw i mniejszych krzewów, które wyznaczały ślad po wentylatorach ich ciężarówki tam, gdzie objechali blokadę. Dodatkowo stała tam jeszcze jedna ciężarówka do przewozu milicjantów, stojąca po drugiej stronie drogi, wyglądając jakby w każdej chwili była gotowa ruszyć w pościg. Przesunął lornetkę i znalazł punkt, w którym oddzielił się od reszty grupy. Umysł, od najmłodszych lat szkolony do zapamiętywania takich rzeczy podsunął mu przed oczy dokładny obraz mapy, którą trzymał aby doprowadzić Falta do tego miejsca; przesunął lornetkę, by sprawdzić oznaczone na niej pozostałe punkty zborne. Oprócz dwóch, wszystkie zostały oczyszczone z osłów i sprzętu, a w żadnej z tych grup, które właśnie szykowały się do drogi, nie było Rukh. Zaczął szukać wzdłuż tras, którymi, jak się spodziewał, mogły ruszyć poszczególne grupy do punktu wyznaczonego na zbiórkę. Oczywiście, kiedy tylko znaleźli się między drzewami, nie byłby w stanie ich wypatrzyć. Znalazł więcej niż połowę grup, wliczając własną, ale nadal nie był w stanie wypatrzyć tej, w której była Rukh, choć zlokalizował grupę prowadzoną przez Childa. Wszystkie grupy były już blisko gór, wyglądało na to, że wszystkim udało się uciec bezpiecznie. I wtedy jego wzrok przyciągnął inny ruch, niżej na zboczach. Skierował tam lornetkę. Nastawiając ostrość zlokalizował kolumnę sześciu transporterów unoszących niewielką chmurę pyłu z wysypanej tłuczniem drogi, która prowadziła pod kątem do podnóża gór, kilka kilometrów przed punktem zbornym. Przesuwając lornetkę do tyłu wzdłuż pochyłości wypatrzył jeszcze trzy chmury pyłu i wyostrzył obraz na trzech kolumnach transportowców. Ich liczba od razu nasuwała wniosek, że to milicja, a organizacja pościgu, który teraz zobaczył, świadczyła albo o tym, że milicja czekała gotowa do wyjazdu w każdej chwili, albo że została wcześniej uprzedzona o planowanych atakach na magazyn metalu i fabrykę nawozów. Jednak nie, nie mogli zostać wcześniej ostrzeżeni, nie tylko z powodu niskiego prawdopodobieństwa faktu, by ktoś z otoczenia oddziału Rukh okazał się zdrajcą, ale dlatego, że wiedząc o ataku milicja przygotowałaby pułapki wokół ich celów. Byłoby znacznie łatwiej wyłapać członków oddziału w ten sposób, niż ścigając ich w górach. Jedynym możliwym wnioskiem było przyjęcie, że czekali w gotowości – i że kierowca miał rację. Byli w gotowości ze względu na Hala, a tylko jeden człowiek mógł uruchomić takie siły do tego celu. Bleys Ahrens musiał być pewien, że Hal przebywa na Harmonii. Wysoki w hierarchii Inny dopilnował, by cała milicja na
planecie poznała twarz Hala, a oficer milicji o nazwisku Barbage musiał go rozpoznać i poinformować o tym, kiedy udało mu się uciec po pułapce zastawionej na oddział w przesmyku. Teraz Rukh i reszta byli ścigani na poważnie. Z jego powodu. A wszystko to składało się na fakt, że to co wykrzykiwał do niego kierowca, było całkowitą prawdą.
Rozdział 25 Rysując patykiem na ziemi u stóp linie odwzorowujące trasy, którymi wędrowały poszczególne grupy i jednostki milicji w pościgu, Hal doszedł do wniosku, że rozwijając największą możliwą prędkość dotrze do punktu zbornego, kiedy wszyscy inni już tam będą. Jednak nadal nastąpi to zanim milicja zbliży się na niebezpieczną odległość. Wsadził lornetkę z powrotem do plecaka, wymazał linie na ziemi i ustawił znacznik na kompasie w kierunku wyznaczonego punktu spotkania na wzgórzach poniżej. Rozpoczął wędrówkę. W trakcie pobytu w oddziale jego forma fizyczne znacznie się poprawiła, jednak nadal daleko mu było do dyspozycji, kiedy jako piętnastolatek pokonywał dalekie dystanse na Ziemi. Wtedy, nawet obciążony plecakiem i bronią, mógłby zdecydować się na biegnięcie przez całą drogę – nie z jakąś wielką prędkością, ale równym truchtem, który pozwoliłby szybko połknąć kilometry między nim a celem. W obecnym stanie zaczął szybki, gładki marsz, który był następnym w kolejności sposobem na szybkie pokonywanie większych odległości. Dzień wcześniej mało spał i całą noc był na nogach. Pierwsze dwa kilometry wymagały wysiłku, ale potem ciało rozgrzało się, a umysł osiągnął wymagany stan lekkiego transu, w którym, w razie konieczności, mógł iść aż do zupełnego opadnięcia z sił, nie zdając sobie świadomie sprawy z wyczerpania. Kiedy udało mu się osiągnąć ten stan, pozostawił wysiłek podróży automatycznej maszynerii ciała i pozwolił myślom zająć się czym innym. Zasadniczą sprawą był teraz fakt, że jego obecność w oddziale narażała na niebezpieczeństwo jego członków. Oczywiste również było to, że został zlokalizowany przez Bleysa, który najwyraźniej gotów był uruchomić spore siły, żeby tylko dostać go w swoje ręce. Najlepszym tego wytłumaczeniem było założenie, że przynajmniej Bleys – a prawdopodobnie również Inni jako całość – doszli do wniosku, że może być dla nich niebezpieczny. Wysiłek podjęty, by odnaleźć go na Coby mógł wskazywać jedynie prostą ciekawość ze strony Bleysa. Jednak to, co działo się teraz, zdawało się mówić coś więcej. Uświadomił sobie, że czuje się poganiany. Udał się na Coby tylko, by ukryć się do czasu, aż będzie wystarczająco dorosły, by samemu się obronić i aż będzie miał szansę zdecydować się o swojej przyszłości. Teraz groziło mu schwytanie, a on dalej nie wiedział, jak powinien z nimi walczyć, a co dopiero pokonać. Jego świadomość burzyła się i oskarżała go o pozwolenie na to, by stracił te cztery lata, żyjąc dziecinnymi iluzjami posiadania nielimitowanego czasu, do chwili aż było zbyt późno, by zdecydować co od początku powinno było być zrobione.
Teren przez który przechodził, był raczej otwarty i jego prędkość nie malała przez konieczność obchodzenia naturalnych przeszkód na trasie. Od czasu do czasu korzystał z przewagi otwartej przestrzeni, która umożliwiała mu spojrzenie na niżej położone tereny, albo wspinał się na drzewa dające tę samą możliwość. Podczas pierwszego z tych zwiadów bez problemu dostrzegł tylko jedną z trzech kolumn pojazdów milicji na drodze, pozostałych dwu musiał wypatrywać, ale w końcu zlokalizował zaparkowane pojazdy, z załogą prawdopodobnie już na nogach, przeszukującą wzgórza. Kolumna, którą dojrzał jaką pierwszą, nadal była w drodze i była tą najdalej wysuniętą do przodu. Najwyraźniej miała za zadanie wejść między wzgórza przed uciekającym oddziałem. Kiedy znowu tam spojrzał, kolumna zaparkowała w miejscu znajdującym się blisko tej samej wysokości co punkt zbiorczy, a milicja z niego weszła już w lasy. Miejsce w którym to zrobili upewniło go, że dotrze do oddziału przynajmniej kilka godzin przed tym, zanim wejdą wystarczająco głęboko w lasy, by przeciąć ślad zostawiony po drodze przez którąś z grup partyzantów. Jednak nie mogli nie zauważyć śladu, na który się natkną. Niemożliwe było przeprowadzenie karawany osłów przez las w taki sposób, by nie zostawić po sobie śladów widocznych nawet dla nie wprawnego oka. Kusiło go, by zwiększyć tempo marszu. Jednak uczono go, by w takich sytuacjach myśleć z wyprzedzeniem, a było jasne, że osiągnięcie oddziału nie będzie oznaczać końca wysiłków. W związku z tym trzymał się stałego tempa marszu i pozwolił swoim myślom wrócić do problemu pościgu wysłanego za nim przez Bleysa i pytania, co powinien robić w tych okolicznościach. Wciąż pracował nad tym problemem, kiedy w końcu wszedł na teren tymczasowego obozu w punkcie zbornym. Podczas marszu słońce przesuwało się na niebie i nie zostało już więcej niż kilka godzin do zmierzchu. W tej chwili odsuwał od siebie zmęczenie, trzymając je na dystans, ale widok rozstawionych namiotów, odgłosy wieczornej aktywności i zapachy kuchni, które dotarły do niego jeszcze przed obozem sprawiły, że nagle stał się świadom znużenia nóg i ciała. – Howard! – zawołał Jorlamon zauważając go wchodzącego na teren obozu. – Zaczynaliśmy się o ciebie martwić! Jorlamon podniósł się znad rozłożonego na części karabinu rakietowego, który właśnie czyścił. Podszedł do Hala, a za nim wszyscy, którzy byli wolni lub mogli oderwać się od swoich czynności. Hal machnął by się rozsunęli. – Gdzie jest Rukh? – zapytał. – Muszę z nią porozmawiać. Ręce wskazały kierunek. Hal ruszył w stronę namiotu na drugim końcu obozu i zatrzymał się tuż przed opuszczoną klapą.
– Rukh? – zawołał. – Tu Howard. Muszę z tobą porozmawiać. – Wejdź Howardzie. Jej głos zabrzmiał głośno i wyraźnie z wnętrza namiotu. Odepchnął klapę i zastał ją siedzącą na składanym krześle przy prowizorycznym stole z rozłożoną mapą. Po drugiej stronie siedział Child. Oboje spojrzeli na niego. – O co chodzi? – zapytała Rukh patrząc mu w twarz. – Ścigają nas trzy grupy milicji – poinformował ją. – Widziałem ich z góry, po tym jak zostawiłem kierowcę naszej ciężarówki w jego chacie. Powiedział im, co zobaczył i o swoich szacunkach czasowych. – Dwie godziny do chwili, kiedy przetną nasz ślad? – Rukh zmarszczyła brwi. – Ale jak blisko nas go przetną? Ile będą potrzebować czasu, żeby nas znaleźć? – Nie sposób przewidzieć – odpowiedział Hal. Nachylił się nad mapą, która przedstawiała podnóża gór za Masenvale i wskazywał palcem mówiąc. – Szacując najlepszy czas ich przejścia przez las, wykreśliłem łuk przecinający ślady naszych grup idących tutaj i łuk ten przecinał ślad najbliższy punktu zbornego, prawie dokładnie tutaj. Ale to przy założeniu ich największego tempa. To gdzie naprawdę przetną jeden z nich, zależy od tego, pod jakim kątem naszej trasy weszli w las. Idąc wprost pod kątem dziewięćdziesięciu stopni do drogi, na której zostawili zaparkowane pojazdy, przecięcie naszych śladów zajęłoby im dwie godziny. Przy większym kącie zajmie im to dłużej, ale wtedy kierowaliby się w stronę, z której przyszli, co jest mało prawdopodobne. Przy ostrzejszym kącie dotarcie do śladów też zajmie im więcej czasu – ale mogą trafić tutaj, prosto na nas. Rukh wzięła linijkę, przestawiła jej skalę, by dostosować do mapy i zmierzyła odległości między wskazanymi przez Hala punktami. – Może o jedną trzecią więcej czasu żeby przeciąć nasz ślad tutaj – stwierdziła w zamyśleniu, podczas gdy Child nachylał swoją szorstką twarz nad jej dłońmi. – Maksymalnie dodatkowe czterdzieści minut ponad dwie godziny które oszacowałeś, Howardzie. Zwinięcie obozu i ruszenie w drogę zajmie nam przynajmniej pół godziny, a w tym tempie nie będziemy dobrze przygotowani do drogi, ale nie mamy wyboru. Popatrzyła nad stołem na Childa. – James? Potrząsnął głową. – Żadnego wyboru. – Ponuro popatrzył na Hala. – Dobrze się spisałeś, Howardzie.
– Po prostu miałem szczęście znaleźć się w odpowiedniej chwili we właściwym miejscu – stwierdził Hal. – Gdybym nie odwiózł tego kierowcy ciężarówki do jego chaty, nigdy nie miałbym okazji zobaczyć, co się do nas zbliża. – Wobec tego ruszamy – powiedziała Rukh. – James, czy możesz wydać rozkazy? Child podniósł się i wyszedł. – Howardzie, idź z nim i pomóż mu. Został w miejscu. – Gdybym mógł o czymś wspomnieć... – zaczął. – Oczywiście. – Zbadały go jej ciemne oczy. – Przez cały dzień szedłeś najszybciej jak mogłeś, by nas ostrzec. Zapomnij o pomocy. Zrób sobie pół godziny odpoczynku, podczas gdy będziemy się pakować. Prześpij się, jeśli potrafisz. – Nie to chciałem powiedzieć. – Oparł jedną dłoń na oparciu pustego krzesła Childa. Nagle opadło go znużenie. – Muszę ci powiedzieć, że po drodze do punktu zbiórki trafiliśmy na blokadę drogi. Musiała tam być ustawiona wcześniej. Mężczyzna, który nas wiózł miał rację w tym, co mówił na farmie Mohler-Ben. Jestem zagrożeniem dla was wszystkich. Ta blokada była ustawiona w poszukiwaniu mnie. Dlatego również te oddziały czekały w gotowości i mogły ruszyć za nami zaraz po rajdzie. Kiwnęła głową, wciąż patrząc na niego. – Rzecz w tym – powiedział z wysiłkiem – że ten człowiek miał rację. Jak długo będę z wami, przyciągam ich uwagę do tego oddziału. Może jeśli odejdę, będę mógł ich odciągnąć. – Czy wiesz, czemu na ciebie polują? – zapytała. Potrząsnął głową. – Nie jestem pewien. Wszystko, co wiem na temat Innych, czyli o zajściach w moim domu, opowiedziałem ci już. Przypuszczam, że to Bleys Ahrens, jeden z zastępców ich przywódcy, chce mnie dostać. Ale dokładnie dlaczego, to inna sprawa. W każdym razie myślę, że powinienem odejść. – Słyszałeś opinię Jamesa na farmie – cicho powiedziała Rukh. – Ale jeśli chcesz więcej argumentów, pomyśl przez chwilę. Jeśli chcą cię na tyle mocno by zmobilizować milicję w terenie, to myślisz, że po prostu pozwolą odejść oddziałowi, z którym byłeś związany? Zwłaszcza takiemu, który właśnie przeprowadził dwa rajdy wewnątrz miasta? Nie odpowiedział. – Idź odpocząć, Howardzie. Potrząsnął głową. – Dobrze się czuję. Muszę tylko coś zjeść.
– Niech Tallah da ci coś, co będziesz mógł jeść w drodze – stwierdziła Rukh. – A potem się połóż. To rozkaz. – Tak jest – odpowiedział. Dostał od Tallah chleb i pastę fasolową, zjadł część, resztę zawinął, schował do plecaka i położył się. Wydawało mu się, że ledwie zamknął powieki, a już ktoś potrząsnął nim, żeby go obudzić. Nieprzytomnie spojrzał w twarz Jasona. – Howardzie, czas ruszać – powiedział Child. Podał Halowi dymiący kubek. – Tu masz resztki naszej kawy. Hal z wdzięcznością wypił gorący płyn. Nie była to prawdziwa kawa, nawet rodzaj znany na Harmonii, a zmieniona genetycznie lokalna roślina, z której parzono gorący napój. Jednak kwaśny, popielaty płyn zawierał pewną ilość chemicznych stymulatorów i w chwili kiedy wstał, zakładając na ramiona plecak i biorąc w dłonie karabin, był gotów do marszu. W ciągu dwu godzin, które pozostały do zapadnięcia ciemności, oddział przemieszczał się najszybciej jak na to pozwalał teren i zwierzęta juczne. Kiedy nie widzieli już ziemi pod nogami, Rukh zarządziła postój, a Hal ruszył do przodu ze swego stanowiska przy osłach na tyłach oddziału, aby z nią porozmawiać. – Rozbijemy obóz? – zapytał. – Tak. – Głos doszedł z niewyraźnej plamy, która była jej twarzą. Popatrzył na lekko zachmurzone niebo. – Wkrótce wzejdzie księżyc – stwierdził. – A od czasu do czasu chmury będą go odsłaniać. Gdybyśmy szli dalej, moglibyśmy oddalić się na znacznie bezpieczniejszą odległość od pościgu. W ciągu dnia, nie mając spowalniających ich osłów, będą poruszać się szybciej od nas. – Jutro do południa wyjdziemy z ich dystryktu – odpowiedziała Rukh. – Żaden oddział milicji nigdy nie opuszcza swojego terenu, chyba że jest zaangażowany w bezpośrednią walkę. Powinniśmy być w stanie utrzymać bezpieczny dystans do następnego dystryktu, a zanim ściągną tam lokalną milicję do pościgu, powinniśmy być w stanie ich zgubić. – Może – powiedział. – W każdym razie, gdybyś chciała iść dalej, jest na to sposób. Przez chwilę nic nie odpowiedziała. Potem jednak zapytała: – Jaki? – Są sposoby odnajdywania drogi nawet w takich ciemnościach – powiedział. – To część mojego szkolenia i wydaje mi się, że nadal to potrafię. Moglibyśmy połączyć żołnierzy linami, ze mną na przedzie, a jeśli niebo się przejaśni i wzejdzie księżyc, będziemy w stanie iść przez resztę nocy. Jeśli się zatrzymamy i rozłożymy do spania, nie ruszymy wcześniej niż przed świtem. Ze strony jej nieruchomej postaci i niewidocznej twarzy rozległ się jej cichy głos.
– Nawet jeśli będziesz szedł z przodu i prowadził – stwierdziła – w jaki sposób uchroni nas to przed wywróceniem się na ziemię, której nie będziemy widzieć? – W ostateczności – odpowiedział – mogę nas prowadzić wokół przeszkód na drodze i wybierać bardziej równy grunt do marszu. To działa, uwierz mi. Robiłem tak na Ziemi. Jeszcze jedna krótka cisza. – Dobrze – powiedziała. – W jaki sposób chcesz powiązać ze sobą oddział? Ustawienie i powiązanie wszystkich zajęło pełną godzinę. Hal dokonał ostatniej inspekcji wzdłuż szeregu, przypominając każdemu, by pilnował, aby lina którą był związany z osobą z przodu, pozostawała luźna. Potem zajął miejsce na przedzie i ruszył. W tym co robił nie było nic niezwykłego. Jego zdolność widzenia opierała się na kilku czynnikach, z których głównym był fakt, że nawet obeznani z lasem ludzie z oddziału, idąc między drzewami instynktownie podnosili spojrzenie ku stosunkowo jasnemu, nawet pomimo chmur niebu i tracili część percepcji, którą mogliby zachować utrzymując oczy dostosowane do ciemności na poziomie ziemi. Ponadto używał swojej umiejętności do bliskiego hipnozie skupienia uwagi na ziemi przed sobą, wspieranej zmysłami węchu, słuchu i równowagi, aby również tymi zmysłami wydobyć jak najwięcej informacji o tym, co miał pod nogami. Wszystko to wyostrzone było treningiem w terenie podczas wczesnych lat dzieciństwa. Większą część tych umiejętności zawdzięczał samej praktyce. Jedynym niebezpieczeństwem związanym z tym, co robił, było wpadnięcie na coś powyżej poziomu ziemi, czego nie dostrzegłby skierowanymi ku ziemi oczyma. Aby zabezpieczyć się przed czymś takim niósł przed sobą pionowo laskę, której górny koniec utrzymywał nad głową, a dolny sięgał do połowy łydki. Na początku nocnej podróży marsz oddziału był boleśnie powolny. Pomimo jego ostrzeżeń, przez cały czas osoby wzdłuż liny pozwalały, by sznur łączący je z poprzednikiem napinał się czego efektem było to, że jeśli jeden z partyzantów się przewrócił, pociągał ze sobą następnego i cały szereg ulegał zatrzymaniu. Jednak stopniowo, jak z każdą czynnością, członkowie oddziału zaczęli uczyć się sposobów ułatwiających nocny marsz. Upadki i nieumyślne zatrzymania stały się rzadsze, a ich prędkość wzrosła. Postęp oddziału przestał przypominać nocny taniec pijanego węża, stając się bardziej celowym przemieszczaniem się. Nadal jednak ich prędkość nie była niczym z czego można by być dumnym. Jeszcze na Ziemi, ćwicząc tę technikę z Malachim i trzema wytrenowanymi pomocnikami, oraz równie wyszkolonymi zwierzętami, udawało się im podróżować w tempie niemal takim samym, jak za dnia. Tutaj osły dostosowały się do warunków
marszu szybciej niż ludzie w szeregu, nie będąc obciążone ludzką wyobraźnią i tendencją do zgadywania. Jednak ogólnie marsz był powolny. Rukh, idąc bezpośrednio za Halem była jedną z pierwszych, którzy zrozumieli konieczność pilnowania, by lina była luźna, lecz byli tacy, jak kobieta za nią, którzy ciągle o tym zapominali. Sam Hal szybko doprowadził się do stanu, w którym praktycznie zablokował wszystko poza obecnym zadaniem, a w miarę upływu czasu pośrednie stany świadomości całkiem zanikły. Poruszał się przez labirynt bodźców, sterując przez ciemność, nie kwestionując impulsów, które kierowały go w tę, czy w tamtą stronę. Ciągły strumień ostrzeżeń i informacji o gruncie pod stopami, które niemal nieświadomie kompletował, przekształcał w stały strumień słownych informacji dla idącej za nim Rukh, a ta podawała je dalej wzdłuż szeregu. Z upływem nocnych godzin, spoza porozrywanych wiatrem chmur, na niebie pojawił się chudy sierp księżyca krótko po nowiu. Przerwy w obłokach zaczęły pojawiać się coraz częściej i chociaż nie znikły, chmury zaczęły się przerzedzać, dopuszczając do ziemi więcej światła. Hal nie zwracał świadomie uwagi na te zmiany. Nie był nawet świadom zwiększenia szybkości i usprawnienia ruchu szeregu, w miarę jak poprawiało się oświetlenie terenu. Dawno już przekroczył granicę zwykłego zmęczenia, działając na samej adrenalinie. Całkowicie zapomniał o swoim ciele i prawie zapomniał o zmysłach, jako bezpośrednich instrumentach ciała i umysłu. Funkcjonował we wszechświecie odcieni szarości i czerni, płynąc przez niego i zapominając o wszystkim innym. Czas, cel, ku któremu szedł, powód marszu – wszystko to zatracił. Odrzucił od siebie nawet myśl o tych sprawach, tak jak zapomniał o fizycznych przeszkodach. Skręcał w prawo i lewo nie rozumiejąc czemu to robi, wiedząc tylko, że taki jest jego obowiązek – iść w ten ostrożny i zawiły sposób bez końca. Zatrzymało go szarpnięcie liny, którą był połączony z Rukh. Obrócił się nieprzytomnie w jej stronę. – Zatrzymamy się teraz – dobiegł go jej mocny głos. – Jest już dość jasno, by widzieć. Był świadom, że zwiększyło się dostępne oświetlenie. Mógł to stwierdzić na podstawie rozjaśnienia widzianych przez siebie odcieni szarości, braku czerni. Jednak jeszcze przez chwilę, wciąż pogrążony w transie, nie widział stojącej obok kobiety. Jego umysł zarejestrował ją jedynie jako jeszcze jeden abstrakt o innym odcieniu szarości, w odbitym oświetleniu. Jego umysł odebrał i zidentyfikował jej słowa, ale nie potrafił odnieść ich do wszechświata, w którym nadal wyszukiwał drogę dla towarzyszy. Potem znów zalała go fala bodźców wzrokowych i zrozumienia. Ujrzał leśne poszycie, drzewa i krzaki w bladym, delikatnym świetle przedświtu i dotarło do niego
w końcu, że noc i jego zadanie, zakończyła się. Był świadom upadku, ale nie poczuł ziemi, kiedy w nią uderzył. Z wolna odzyskiwał świadomość. Ktoś nim potrząsał. Z wielkim wysiłkiem otworzył oczy i zobaczył, że to Rukh. – Usiądź – powiedziała. Z wysiłkiem podniósł się do pozycji siedzącej i ze zdziwieniem zauważył, że pod nim zmaterializował się brezent i został przykryty kocem. Kiedy się podniósł poczuł, że coś wpychane jest za jego plecy, a kiedy się obejrzał zobaczył, że to wypchany plecak, który ułożono mu pod głową. Rukh wsunęła mu w dłonie miskę jakiegoś ciepłego jedzenia – najprawdopodobniej gulaszu. – Wmuś to w siebie – powiedział do niego. Rozejrzał się po drzewach oświetlonych porannym światłem. – Która jest godzina? – zapytał i zaskoczyło go chrypiące brzmienie własnego głosu. – Wkrótce południe. Jedz. Podniosła się i zostawiła go samego. Wciąż otępiały na ciele i umyśle, zaczął jeść gulasz używając łyżki umieszczonej w misce. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek jadł coś tak dobrego, a z każdą łyżką budziło się w nim życie. Opróżnioną miskę odstawił, wstał, złożył koc i brezent – to był jego własny ekwipunek – i umieścił je w plecaku. Tylko miska i łyżka nie należały do niego. Zabrał je do strumienia, przy którym rozbito obóz i umył je. Wokół niego reszta oddziału składała swoje namioty i zwijała śpiwory, szykując się do wyruszenia w drogę. Zaniósł łyżkę i miskę do Tallah. – To nie z kuchni – stwierdziła Tallah zirytowanym głosem znad ramienia, zajęta szybkim pakowaniem sprzętu kuchennego na grzbiety osłów. – Należą do Rukh. Zaniósł je do niej. – Dziękuję – powiedział oddając je. – Proszę bardzo. Jak się masz? – Trochę zesztywniały, ale całkiem dobrze. – Odsyłam rannych z oddzielną grupą – powiedziała mu Rukh – z największą ilością wyposażenia, jaką mogę poświęcić, również po to żeby jak najbardziej zmniejszyć nasz ładunek. Będą nas opuszczać pojedynczo i parami podczas dzisiejszego marszu. Mam nadzieję, że milicja nie zauważy ich śladów goniąc za nami. Odejście Morelly’ego pozbawi nas jednego z dowódców. Rozmawiałam na ten temat z Jamesem i zdecydowałam, żeby zacząć korzystać z twojego szkolenia na bardziej oficjalnych zasadach. Chcę cię mianować dowódcą grupy. Skinął głową. – Jest w tym coś więcej – powiedziała. – Pozostali dowódcy grup są wobec ciebie starsi i normalnie oddział musiałby stracić mnie, Jamesa i wszystkich pozostałych,
zanim stałbyś się za niego odpowiedzialny. Ale chciałabym powiedzieć pozostałym dowódcom grup coś na temat twojego szczególnego szkolenia – za twoim pozwoleniem – wytłumaczę im, że skoro masz doświadczenie, James i ja rozważamy cię jako pierwszego z ewentualnych kandydatów na porucznika, gdyby cokolwiek mu się stało. Zgadzasz się na to? Rozważenie implikacji tego zajęło, jego wciąż nie do końca przytomnemu umysłowi, kilka chwil. – Ponieważ nie jest tajemnicą, że milicja poluje ostrzej niż zwykle ze względu na mnie – powiedział w końcu – nie ma powodu, by nie powiedzieć im, że przeszedłem specjalne szkolenie i jakiego było rodzaju. Ale byłbym wdzięczny, gdybyś nie zdradziła im nazwisk moich wychowawców i nic ponadto, co muszą koniecznie wiedzieć. – Oczywiście. Przez chwilę w jej głosie dało się słyszeć niemal łagodność, ale znikła zanim był w stanie ją zauważyć i tak naprawdę, gdyby nie jego umiejętność odtworzenia w pamięci wszystkiego co usłyszał, nie byłby pewien, czy rzeczywiście coś zauważył. Stojąc tak blisko niej czuł, niczym fizyczny nacisk, emanującą z niej mroczną żywotność. – Od tej chwili jesteś podoficerem – powiedziała. – Oczekuję, że będziesz przychodził na odprawy za każdym razem, kiedy się zatrzymamy się na postój, tak żebyśmy mogli skorzystać z twojej wiedzy przy planowaniu. Dla twojej informacji – w tej chwili milicja jest jakieś osiem kilometrów za nami i mają tempo większe o jakiś kilometr na godzinę od nas. Ścigają nas w tej chwili połączone dwie grupy. Wprowadziła go dokładniej w szczegóły. Kiedy tylko się zatrzymali, Jason i dwóch innych zwiadowców zostali wysłani z poleceniem wejścia na zbocze góry, by móc obserwować ścigających ich milicjantów. Byli na górze dostatecznie wcześnie, by zauważyć unoszące się nad koronami drzew dymy z kuchni, ledwie na granicy widoczności lornetki i dokonania oceny dystansu dzielącego ich od pościgu. Jednak dymy wskazywały, że ich siły są znacznie liczebniejsze, niż opisał je Hal, a późniejsze obserwacje, kiedy milicja zwinęła obóz i ruszyła w drogę, potwierdziły te przypuszczenia. Kiedy oddziały były w trasie, Jason i pozostali mogli dokonać wiarygodnej oceny tempa ich marszu. Było jasne, że poruszają się solidne cztery kilometry na godzinę przez niezbyt gęsty las. Oddział z osłami mógł się poruszać z prędkością najwyżej trzech kilometrów na godzinę w tych samych warunkach. W ciągu trzech godzin,
kiedy milicja była w drodze a oddział odpoczywał, pościg zyskał wobec nich dwanaście godzin czasu marszu i znajdował się teraz nie dalej niż sześć godzin od nich. Do wieczora mogli by ich dogonić – gdyby nadal ścigali ich z tą prędkością. – Ale myślę, że możemy ich trochę przyhamować po południu – powiedziała Rukh. Wyjaśniła, że w tej chwili znajdowali się trzy godziny od granicy kolejnego dystryktu. – I nie będą nas ścigać w innym dystrykcie? – zapytał Hal. – Legalnie mogą to robić tylko w gorącym pościgu i nasi prześladowcy mogą uznać, że tak jest w tym przypadku – odpowiedziała sucho. – W praktyce istnieje spora rywalizacja między dystryktami. Wywodzi się to jeszcze z czasów starych różnic między sektami, które można porównać do niezależnych państw. Milicja z jednego dystryktu nie lubi, kiedy milicja z innego wchodzi na jej teren. Ci za nami mogliby ścigać nas dalej, ale jest szansa, że zrezygnują i wezwą milicję z drugiego dystryktu, żeby przejęła pościg. – Jeśli zawiadomią ich wcześniej, albo jeśli już to zrobili – stwierdził Hal – możemy zostać wzięci w dwa ognie. – Powiedziałam, że istnieje duża rywalizacja. Jeżeli mogą nas złapać sami, zwykle nie są zbyt chętni, by robił to inny dystrykt, zgarniając całą zasługę. Jest szansa, że będą nas ścigać przez granicę, ale jedynie na tyle, na ile się odważą. A potem zrezygnują i wezwą lokalną milicję, która będzie potrzebowała dwóch lub trzech godziny, żeby na nowo podjąć pościg. – Rozumiem – stwierdził Hal. – Mając szczęście, powinniśmy zyskać osiem do dziewięciu godzin przewagi, kiedy będą zmieniać grupy pościgowe – Rukh uśmiechnęła się lekko. – A do tego czasu powinniśmy mieć za sobą sporą część drogi do następnego dystryktu na południe, gdzie nastąpi to samo i zyskamy jeszcze więcej czasu. W ten sposób oddziały zazwyczaj gubią pościg. Jej spojrzenie powędrował nad jego ramieniem, do obozu. – Ale jesteśmy już prawie gotowi do drogi – powiedziała. – W tej chwili nie musisz robić nic oprócz marszu z resztą oddziału. Później sprawdzę jak powracają ci siły po wczorajszym wyczynie. Jeśli będziesz w dobrej formie, może będę miała dla ciebie zadanie. Na razie zastanów się, kogo chciałbyś mieć w swojej grupie. Na początek weźmiesz ludzi Morelly’ego, ale później będzie szansa na wymianę ludzi, których będziesz wolał. Hal Mayne poszedł spakować swój plecak.
Rozdział 26 Podobnie jak Hal, reszta oddziału miała za sobą dwadzieścia cztery godziny na nogach, zanim zapadła w zakończony właśnie siedmiogodzinny sen. Na początku nowego dnia marszu szli maskując się i po cichu, a nie ze zwykłą niefrasobliwością. Tak samo jak dzień wcześniej Hal rozgrzał się w marszu z chaty do miejsca zbiórki, rozruszali się w drodze. Wszyscy mieli dobrą kondycję od ciągłej wędrówki, a ostatnio, przez te kilka tygodni spędzonych w drodze przez farmy w rejonie Masenvale sypiali i jadali znacznie lepiej, niż byli do tego przyzwyczajeni. Tak więc w miarę jak szli, nabierali prędkości, podczas gdy milicja, pomimo całonocnego odpoczynku zaczęła zwalniać w popołudniowym upale. Zwiadowcy wysyłani na najwyższe w okolicy drzewa donosili, że ścigający zatrzymywali się na dziesięciominutowe odpoczynki co godzinę. Późnym popołudniem Rukh wezwała przez posłańca Hala do siebie, na czoło kolumny. Podszedł do niej i rozmawiali idąc kilka metrów przed pozostałymi, aby zachować prywatność, z Childem cicho idącym u jej drugiego boku. – Jak się czujesz? – zapytała Hala. – Świetnie – odpowiedział. Ogólnie rzecz biorąc, była to prawda. Gdzieś w sobie czuł ukryte zmęczenie, ale poza tym czuł się normalnie, a może nawet odrobinę lepiej niż zwykle. Był świadom, że znów jest na dopalaniu, ale było to niczym w porównaniu ze stanem ekstremalnego wysiłku, do którego doprowadził się poprzedniej nocy. – Wobec tego mam dla ciebie zadanie – stwierdziła. Kiwnął głową. – Według najlepszych szacunków moich i Jamesa – powiedziała – właśnie przekroczyliśmy granicę dystryktów. Milicja za nami dojdzie przynajmniej tu. Pomogłoby nam w ocenie sytuacji, gdybyśmy mieli jakieś pojęcie tego, w jakim są stanie, jak się odnoszą do oficerów i co sądzą o perspektywach na złapanie nas. To robota dla ciebie, bo możesz być w stanie podejść dostatecznie blisko, by dowiedzieć się tych rzeczy nie dając się złapać. – Powinienem być w stanie – zgodził się. – Byłoby łatwiej, gdyby się zatrzymali, ale z drugiej strony to, że idą, ma również swoje plusy. Ugryzł się w język tuż przed powiedzeniem czegoś więcej, na temat ogólnej amatorszczyzny milicji, bo większość z rzeczy, które wymieniłby, w równym stopniu odnosiły się od partyzantów. Jednak było faktem, że według standardów nabytych od Malachiego, obie organizacje w wielu aspektach swoich działań przypominały bardziej skautów na wycieczkach, niż wojskowe czy paramilitarne grupy. – Dobrze – energicznie stwierdziła Rukh. – Weź kogo chcesz z potrzebnych ci
ludzi, ale ze względu na bezpieczeństwo i szybkość, sugerowałabym nie więcej niż cztery czy pięć osób. – Dwie – stwierdził Hal – jako ubezpieczenie na wypadek gdybym nie wrócił. Jeden przekaże w razie wpadki informację, a drugi na wypadek, gdyby temu pierwszemu coś się stało. Wezmę Jasona i Jorlamona, jeśli nie masz nic przeciwko. Przez chwilę doskonałe czoło między brwiami Rukh znaczyła delikatna zmarszczka. – Przypuszczam, że powinni być z twojej grupy – powiedziała. – Ale biorąc pod uwagę, że to ryzykowna sprawa... powiedz przywódcom ich grup, że się zgodziłam. Kiwnął głową. – Zostań tu, kiedy ruszymy i obserwuj milicję – mówiła dalej. – To umożliwi wam dłuższy odpoczynek, a kiedy tu dotrą, będziesz mógł zaryzykować podejście tak blisko, żeby ich obejrzeć, albo iść za nimi aż natrafi się odpowiednia sposobność. Ponownie skinął. Razem z Jasonem i Jorlamonem przygotowali punkt obserwacyjny około trzystu metrów od prawdopodobnej trasy marszu milicji i na zmianę obserwowali jej zbliżanie się ze szczytu drzewa, podczas gdy oddział ruszył w dalszą drogę. Ścigający byli tylko kilka kilometrów z tyłu i ciągle się zbliżali. Na długo przed tym zanim przez osłonę liści dało się zobaczyć poszczególne osoby, można było ich usłyszeć, bo nie poruszali się cicho. Siedząc wysoko, w chybotliwym rozwidleniu gałęzi dużego drzewa, które wybrał na punkt obserwacyjny, Hal cicho potwierdził w umyśle wcześniejsze przypuszczenie. Od jakiegoś już czasu przypuszczał, że milicja – o ile nie byli jakimś szczególnym oddziałem zorganizowanym specjalnie w tym celu – składała się głównie z odpowiedników żołnierzy garnizonowych, którzy czuli się lepiej mając pod nogami asfalt, a nie ziemię i leśne poszycie. Kiedy był już w stanie dostrzec prześladowców, to co zobaczył potwierdziło to przekonanie. Żołnierze wyglądali na zgrzanych i niezadowolonych, jak ludzie nie przyzwyczajeni do pieszej wędrówki w terenie. Ich plecaki w oczywisty sposób zaprojektowane zostały na pomieszczenie zapasów tylko na krótką wycieczkę, sprawiając równocześnie wrażenie, że przy projektowaniu brano pod uwagę w równym stopniu wygląd na defiladzie, co użyteczność. Wyglądało na to, że szeregowi żołnierze dostali rozkazy marszu z zachowaniem ciszy, choć wykrzykiwane rozkazy i głośne rozmowy oficerów czyniły ten rozkaz absurdalnym. Kolumna zbliżyła się, po czym około dwustu metrów od ich punktu obserwacyjnego stanęła na kolejną, cogodzinną przerwę. Żołnierze opadli na ziemię rozluźniając taśmy plecaków i leżeli nie przejmując się zbytnio rozkazem zachowania ciszy. Hal zsunął się z drzewa.
– Wy dwaj zostańcie tutaj – powiedział Jasonowi i Jorlamonowi. – Kiedy znowu ruszą, idźcie równolegle do nich, ale przynajmniej w tej odległości jak teraz i po tej stronie. Jeśli nie wrócę za pół godziny, albo zauważycie jakieś oznaki, że mnie złapali, wracajcie do Rukh z tym, co już wiecie. Jeśli się po prostu spóźnię, jeszcze będę mógł was dogonić. Ale jeśli mnie złapią, będą szukać czy nie miałem towarzyszy i nie będziecie mieli szansy bezpiecznie uciec. Zrozumiano? – Tak, Howardzie – odpowiedział Jason, a Jorlamon potwierdził. Hal ruszył w stronę miejsca odpoczynku milicji. Kiedy tam doszedł, stwierdził, że może bez problemu przemieszczać się wzdłuż ich obozowiska na tyle blisko, by wyraźnie słyszeć prowadzone niezbyt głośno rozmowy. Kolumna maszerowała bez straży przedniej i boczne a kiedy odpoczywali, nie wystawiono żadnych wart. Był to wręcz nieprawdopodobne zachowanie, wynikając przypuszczalnie z faktu, że ostatnią rzeczą jakiej spodziewali się ci wojacy, był atak ze strony uciekinierów – co również nie było komplementem wobec partyzantów. Przeszedł wzdłuż całej linii odpoczywającej kolumny, zaledwie kilka metrów od nich, ukryty za wysokim poszyciem leśnym. Skoro stało się jasne, że może słychać czego tylko ma ochotę, wylądował w końcu ukrył za krzewami nie więcej niż pięć metrów od czoła kolumny, gdzie odbywała się narada oficerów. Siedziało tam pięciu mężczyzn ubranych w mundury oficerskie, ale w rozgrywającej się tam sprzeczce brało udział tylko dwóch z nich. Obaj nosili belki kapitanów milicji, a jeden był znajomy – był to oficer z celi w więzieniu i górskiej zasadzki, Barbage. – ...Tak, tako ci rzekę – mówił Barbage do drugiego kapitana. Barbage stał, a pozostali siedzieli na pniu drzewa zwalonego przez burzę, z drugim komendantem jak ostatnim w rzędzie. – Stanowisko dowódcy przydzielił mi władza daleko wyższa niż twoja, i ponadto przez mego Wielkiego Nauczyciela. I jeśli mówię ci idź – to pójdziesz! Drugi kapitan patrzył na Barbage’a z zaciśniętymi szczękami. Wyglądał na kilka lat młodszego, ale jego twarz była kanciasta i ciężka, a kark miał gruby. – Widziałem twoje rozkazy – powiedział. Miał ochrypły, ale donośny głos, nawykły do rozkazów na defiladzie. – Nic nie mówią na temat ścigania ich przez granicę dystryktu. – Marny człowieczku! – powiedział Barbage, a jego głos aż ociekał pogardą. – Jesteś dla mnie nikim. Znasz wolę tych, którzy mnie wysłali i rozkazuję ci, abyś prowadził pościg tak długo, jak ci rozkażę! Drugi kapitan uniósł się na swoim miejscu z pobladłą twarzą. – Możesz mieć rozkazy! – powiedział jeszcze głośnie – Ale nie przewyższasz mnie rangą i nie ma nic, co na zakazywałoby mi znoszenie takich słów z twojej
strony. Więc uważaj co mówisz, albo wybierz sobie broń – wszystko mi jedno co wolisz. Wąska górna warga Barbage’a podwinęła się lekko. – Broń? Cóż za szatańska duma skłania cię do myślenia, że w pracy dla Pana możesz być wart obrazy? W przeciwieństwie do ciebie, nie mam broni, tylko narzędzia, które Pan dał mi do pracy. A więc masz coś, co nazywasz bronią? Bez wątpienia widzę to obok twej nogi. A więc skoro nie podobają ci się moje rozkazy, użyj jej! Kapitan poczerwieniał. – Jesteś nieuzbrojony – stwierdził. I rzeczywiście, Hal zauważył, że w przeciwieństwie do pozostałych oficerów Barbage miał na sobie tylko mundur, bez pasa z bronią. – Och, niech cię to nie powstrzyma – ironicznie stwierdził Barbage. – Dla prawdziwych sług Pana narzędzia zawsze są pod ręką. Podczas gdy tamci wpatrywali się w niego, wykonał jeden długi krok stając koło najmłodszego z oficerów siedzących na pniu, położył dłoń na jego zapiętej klapą kaburze pistoletu i kciukiem odpiął guzik osłony. Jego dłoń owinęła się wokół odsłoniętej kolby pistoletu energetycznego. Teraz musiał tylko przekręcić nadgarstek i nacisnąć spust, podczas gdy tamten musiałby najpierw sięgnąć do zamkniętej kabury. Z drugiego końca pnia gapił się na niego kapitan z głupim wyrazem zbielałej twarzy. – Miałem na myśli... – Słowa utkwiły mu w gardle. – Nie w taki sposób. Odpowiednie spotkanie z sekundantami... – Niestety – powiedział Barbage – takie zabawy są mi obce. A skoro postanowiłeś nie słuchać moich rozkazów, zabiję cię teraz, by rozstrzygnąć czy pójdziemy dalej, czy wrócimy – chyba, że zabijesz mnie pierwszy, by dowieść swego prawa do przywództwa. Tak rozstrzygnąłbyś to bronią, z twoimi sekundantami i pojedynkiem, nieprawdaż? Przerwał, ale tamten nie odpowiedział. – A więc dobrze – stwierdził Barbage. Wyciągnął pistolet z kabury młodszego oficera i skierował go na równego sobie rangą. – W imię Pana... – wykrzyknął tamten ochryple. – Niech będzie jak chcesz. Przejdziemy przez granicę! – Cieszę się słysząc, że tak zdecydowałeś – stwierdził Barbage. Wsadził pistolet z powrotem do kabury i odsunął się od młodego oficera. – Będziemy szli do chwili, aż spotkamy się z oddziałem wysłanym z następnego dystryktu. Wtedy do nich dołączę, a ty, ze swoimi oficerami i ludźmi będziesz mógł wrócić do zabaw
w mieście. Powinno to nastąpić niedługo. Kiedy mają nas spotkać oddziały wysłane z następnego dystryktu? Drugi kapitan patrzył na niego przez chwilę nie odpowiadając. – Zajmie im to kilka godzin – odpowiedział w końcu. – Godzin? – Barbage podszedł do niego, a tamten wstał szybko, jakby się spodziewał, że Barbage go uderzy. – Dlaczego godzin? Kiedy wysłałeś im wiadomość? – My... zazwyczaj nie przekazujemy wiadomości do czasu, aż będziemy pewni, że Dzieci Gniewu zamierzają przejść granicę do następnego dystryktu... – Ty skamlący durniu! – cicho powiedział Barbage. – Czyż nie było od początku jasne, że uciekają do następnego dystryktu i jeszcze dalej? – Cóż, tak. Ale mogliśmy ich złapać... Jego głos zawahał się i ucichł. – Natychmiast wyślij wiadomość! – oczy Barbage’a były całkowicie nieruchome. – Oczywiście. Oczywiście. Chaims... – Gwałtownie obrócił się do jednego z oficerów. – Wyślij wiadomość do dowództwa Dystryktu Halbera i powiadom ich o sytuacji. Powiedz, że kapitan Barbage, działając na podstawie specjalnego rozkazu domaga się oddziału pościgowego, który podejmie dalszą pogoń w ciągu godziny. Powiedz im, żeby sprawdzili w Kwaterze Głównej, czy ma uprawnienia do tego typu działań. No? Rusz się! Młodszy oficer skoczył na nogi i pobiegł wzdłuż kolumny. Hal wycofał się pod osłoną zieleni do miejsca, gdzie mógł już bezpiecznie odwrócić się i pobiec do punktu obserwacyjnego. Jason, siedzący u stóp drzewa, na szczycie którego straż pełnił Jorlamon, na widok Hala podniósł się z ziemi. – Dowiedziałem się wszystkiego – powiedział Hal – a teraz muszę jak najszybciej przekazać te wiadomości do oddziału. Wy dwaj idźcie za mną najszybciej jak potraficie. Tak jak przypuszczaliśmy, ścigają nas dwie pełne jednostki pod dowództwem Barbage’a, kapitana, który urządził zasadzkę w górach. Właśnie posłali po pomoc z następnego dystryktu, a Barbage będzie zmuszał tę grupę do marszu, dopóki tamta nie dotrze – wtedy przejdzie do nich i będzie szedł dalej. Przekaż te informacje Jorlamonowi i chodźcie za mną najszybciej, jak możecie. – Tak jest – odpowiedział Jason, a Hal obrócił się na pięcie i ruszył w pogoń za oddziałem. Odległość, jaką miał do przebycia była mniejsza niż ta, którą musiał pokonać dzień wcześniej. Wobec tego zdecydował się biec równym tempem przez rozświetlone popołudniowym słońcem lasy, z karabinem rakietowym przyczepionym
do lekkiego plecaka rytmicznie, obijającym mu łopatki. Kiedy w końcu dogonił oddział, jego koszulka była kompletnie przesiąknięta potem. – Jason? Jorlamon? – zapytała Rukh, kiedy stanął przed nią. – Nic im nie jest, idą za mną. Ruszyłem szybciej, żeby ostrzec cię najszybciej jak się da. Barbage – ten oficer z przesmyku – prowadzi pościg. Wygląda na to, że ma szczególną władzę... Zabrakło mu powietrza. Rukh odczekała, aż doszedł do siebie. – Zmusza oficerów lokalnej milicji do ścigania nas do czasu, aż spotkają się z jednostką z następnego dystryktu – a pod naciskiem specjalnej władzy Barbage’a już wezwali te posiłki, żeby były na miejscu w ciągu godziny. Nie ma szans na zyskanie dodatkowego czasu i odległości w sposób jak mówiłaś. Wolno pokiwała głową słuchając, a on dzięki swojej perfekcyjnej pamięci powtórzył jej słowo w słowo rozmowę, którą podsłuchał na czele kolumny milicji. Kiedy skończył, głęboko odetchnęła i obróciła się do Childa. – Słyszałeś James? Zamierzają zostać zaraz za nami. – Słyszałem – stwierdził. – Byłeś już w tych okolicach. Jak daleko jest do następnego dystryktu? – Półtora dnia, trzydzieści sześć godzin jeśli pójdziemy bez zatrzymywania się – odpowiedział. – Do trzech dni ze zwykłym odpoczynkiem, a ludziom już brakuje snu, Rukh. – Gdyby nie osły, moglibyśmy rozproszyć się w górach nie zostawiając im nic co mogliby ścigać. – Przyglądała się ziemi w zamyśleniu, jakby widziała na niej mapę. – Ale jeśli zostawimy osły, będziemy musieli również porzucić nawóz i gotowy proch, który wzięliśmy jako zapalnik, a w ten sposób stracilibyśmy rok przygotowań do sabotażu Zaworu Rdzeniowego. Podniosła wzrok i popatrzyła na Childa. – Żeby nie wspomnieć o życiach straconych, byśmy mogli dotrzeć tak daleko. – Taka jest Boża wola – odpowiedział tamten. – Chyba że chcesz zatrzymać się i walczyć. – Wygląda na to, że ten Barbage wziął to pod uwagę – powiedziała Rukh. – Kiedy mamy za sobą dwie pełne jednostki nie mamy szans na podjęcie walki i bezpieczną ucieczkę. Przypuszczam, że milicja która ich zastąpi będzie równie liczna. Odwróciła się i przeszła kilka kroków oddalając się od Childa i Hala, zrobiła obrót i wróciła. – Dobrze – powiedziała. – Spróbujemy zostawić fałszywy trop i przekonać się,
czy kupi to nam trochę czasu. James, będziemy musieli porzucić przynajmniej tuzin zapasowych osłów. Powiążemy je po trzy, tak żeby zostawiały wyraźny ślad i idź z nimi na tyły. Na szczęście nasi ranni już się rozproszyli. Teraz reszta zrobi to samo, oddalając się pojedynczo lub po dwu, nie zostawiając milicji żadnych śladów. Howardzie... – Tak? – zapytał Hal. – Skoro Jason jeszcze nie wrócił, to ty będziesz musiał zostać z tymi osłami aż pozostali uciekną. Kiedy to nastąpi, prowadź je dalej prosto przez przynajmniej pół godziny lub dłużej. Potem uwiąż je tak, żeby milicja mogła je znaleźć i odejdź, jeśli możesz nie zostawiając śladów. Potem dołączysz do nas w wyznaczonym punkcie. – Tak naprawdę nie ma możliwości ukrycia śladów obładowanych osłów, które odprowadzicie wcześniej – stwierdził Hal. – Wiem. – Rukh ciężko westchnęła. – Będziemy po prostu musieli zaryzykować, że Barbage zbyto ostro nas goni by rozglądać się za śladami odchodzącymi od naszej trasy i że wyraźne ślady dwunastu zwierząt na tyłach będą stanowić dla nich zbyt atrakcyjny ślad, żeby zaczęli cokolwiek podejrzewać.
Rozdział 27 Siedząc na warcie dwadzieścia metrów od mrugającego czerwienią żaru wygasających ognisk i ciemnych kształtów namiotów oddziału, dla osłony przed chłodem zimnej, bezchmurnej nocy owinięty w pelerynę, Hal usłyszał odgłos kaszlu. Jednak nie odwrócił się. To Child, który oddalił się trochę od obozu, odchodząc w noc – już nie po to, by ukryć swą znaną teraz przypadłość, lecz by zyskać odrobinę prywatności na poradzenie sobie z nią. Ogłupiony otępieniem wynikającym ze zmęczenia, umysł Hala nadal pracował – wolno, lecz efektywnie. Stosował technikę Exotików, której nauczył go Walter. W zasadzie można by to porównać do czytania zadrukowanej strony przez szkło powiększające, które ukazywało jedną literę na raz. Stało się oczywiste, że należało podjąć jakąś decyzję. Niezdolny ich dogonić, Barbage ze swoimi niewyczerpanymi zasobami świeżych oddziałów milicji zdecydował się na nękanie ich do zupełnego wyczerpania, które w końcu doprowadziłoby do ich schwytania. Sztuczka Rukh z osłami dała im dość przewagi nad Barbagem i milicją z drugiego dystryktu, by oddział mógł bezpiecznie dotrzeć na granicę trzeciego, a tam szczęście i niechętny do współpracy urzędnik lokalnej milicji, pozwoliły im jeszcze bardziej powiększyć przewagę i spokojnie dotarli do czwartego dystryktu. Do tego czasu znaleźli się na innym rodzaju terenu, który dawał im większe korzyści niż ścigającym. Wzgórza rozbiegły się tutaj przechodząc w otwarty, falisty teren piaszczystej i kamienistej ziemi, która zastąpiła bogate, płaskie tereny uprawne pozostawione za nimi. Nie byli już ściśnięci między równinami i górami. Góry były daleko, niebieskie na horyzoncie, a równiny znikły za linią horyzontu po przeciwnej stronie, jeszcze dalej. W tym trudnym terenie karłowatych drzew, krzewów i wąskich strumieni, znajdował się ich ostateczny cel, miasto Ahruma otaczające elektrownię zbudowaną nad Zaworem Rdzeniowym, który chcieli uszkodzić. Na tym obszarze również znajdowały się farmy, ale były małe, biedne i rozproszone, połączone nędzną siecią dróg. Dla milicji był to kiepski teren do pościgu, ale dla oddziału jeszcze trudniejszy do przeżycia. Jak powiedziała Rukh – bez jucznych osłów dźwigających materiały wybuchowe, oddział rozproszyłby się po prostu i praktycznie przestałby istnieć. Jednak jak długo uparcie trzymali się nawozu i prochu – i w związku z tym konieczności zachowania osłów – nie byli w stanie zgubić ścigających ich oddziałów. Z tego powodu nie odważyli się podejść do Ahrumy tak jak planowali, ani skontaktować się z lokalnymi sympatykami w celu uzyskania pomocy i rozpoczęcia przygotowań do ataku na elektrownię. Końcowym efektem tej sytuacji było to, że
wciąż krążyli wokół miast przez pagórkowaty teren, na tyle jednak daleko, by nie wzbudzać w milicji podejrzeń co do ich prawdziwego celu. Ograniczyli oddział do niezbędnego minimum zwierząt i ludzi, bez których misja nie mogła zostać przeprowadzona. Teraz nieustanne poczucie zagrożenia ze strony pościgu zaczynało zużywać zasoby zarówno dwunożnych, jak i czworonożnych uciekinierów. Jeśli trwałoby to dalej, Barbage mógłby w końcu doprowadzić ich do takiego wyczerpania, że byliby zmuszeni stanąć i podjąć walkę, co dałoby mu łatwe zwycięstwo. Wczesne lekcje pobierane przez Hala podpowiedziały mu, że wojskową odpowiedzią byłoby zaatakowanie w nocy obozu milicji niewielką grupą partyzantów poświęcających swoje życie i zadających wrogowi dostateczne straty, by uniemożliwić dalszy pościg bez uzupełnienia zasobów ludzi i sprzętu – zyskując co najmniej dwadzieścia cztery godziny. Mając tyle czasu reszta oddziału mogłaby pomaszerować do przedmieść Ahrumy i zgubić się w mieście razem z ładunkiem, dzięki pomocy lokalnych sympatyków. Jednak odpowiedź wojskowa była taką, która wymagała zimnego wyznaczenia pewnego procentu sił na straty, aby zyskać taktyczną przewagę dla grupy jako całości. W przypadku oddziału, którego członkowie byli sobie bliscy, jakby należeli do jednej rodziny, było to niedopuszczalne, a ich kapitan nigdy nie podjąłby takiej decyzji. Tak więc pytanie, co robić, wciąż wracało do niego. Zarówno Barbage, jak i Rukh, zostali uwięzieni w sytuacji patowej. Z drugiej strony on mógł mieć możliwość działania. A jeśli mógł, to powinien. Jednak jak dotąd, otumaniony przez opary zmęczenia, jego umysł nie był w stanie podsunąć mu żadnego planu. Odgłos kaszlu ustał. Kilka chwil później jego uszy wychwyciły delikatne kroki Childa wracającego do namiotu. Hal wstał. Jako podoficer powinien być zwolniony ze służby wartowniczej, kuchni i innych zwykłych obowiązków tak, by mógł być zawsze gotowy do podjęcia wyższych zadań. Jednak w obecnej sytuacji, podobnie jak większość podoficerów oddziału, dużą część czasu spędzał zastępując w sytuacjach awaryjnych członków swojej grupy. W tej chwili pełnił służbę wartowniczą za człowieka odziedziczonego po Morellym, który z wyczerpania zaczynał drzemać na stanowisku. Teraz ten człowiek miał dodatkowe dwie godziny snu i nadszedł właśnie czas, by wrócił do swoich obowiązków. Hal wstał i poszedł do obozu. Wcisnął się przez klapę do namiotu i potrząsnął śpiącym mężczyzną. – Moh – powiedział cicho do ucha wystającego ze śpiwora, by nie obudzić pozostałych trzech mężczyzn śpiących w namiocie. – Czas wracać na służbę. Śpiący stęknął, poruszył się, otworzył oczy i niemrawo zaczął wygrzebywać się
ze śpiwora. Hal został z nim do chwili, kiedy tamten uzbrojony zajął stanowisko, po czym ruszył sprawdzić pozostałych dwóch strażników pilnujących obozu. Strażnicy, obie kobiety, nie spały i zgłosiły, że w okolicy było spokojnie. Obóz milicji znajdował się około dwunastu kilometrów od nich i choć nocny atak ze strony niezgrabnych, wyszkolonych do działań w mieście przeciwników był mało prawdopodobny, to jednak możliwy. Mimo wszystko nie warto było ryzykować. Kierowany impulsem Hal ruszył z powrotem do obozu, znalazł namiot Childa i wszedł do środka przez zasłonę. Przykucnął obok pogrążonego już we śnie porucznika oddziału. Przez chwilę przyglądał się twarzy postarzonej o co najmniej tuzin lat przez wyczerpanie ostatnich tygodni, jeszcze bardziej przekształconą w maskę zmarszczek i kości przez rozluźnienie snu. – Child-of-God – powiedział cicho. Słowa które wypowiedział były ledwie słyszalne. Jednak tamten w jednej chwili był obudzony i patrzył na niego, a Hal wiedział, że wewnątrz śpiwora zaciska dłoń na kolbie odbezpieczonego pistoletu energetycznego z upiłowaną lufą, celując w niego przez materiał. – Howard? – odezwał się Child-of-God równie cichym głosem, choć w pobliżu nie było nikogo. – Zbliża się koniec mojej warty – powiedział Hal. – Chciałbym zrobić szybki wypad, sam, do obozu milicji – po prostu żeby zobaczyć na ile są zmęczeni, a mając szczęście, mogę znaleźć ich mapy tego obszaru. Pomogłoby nam porównanie ich map z naszymi. Mając duże szczęście, może mógłbym trafić na mapę z zaznaczonym punktem, gdzie będą odbierać zaopatrzenie. Przez kilka sekund Child leżał nieruchomo. – Bardzo dobrze – powiedział. – Jak tylko zakończysz swą wartę, możesz iść. – W tym rzecz – stwierdził Hal. – Chciałbym ruszyć teraz, żeby jak najbardziej wykorzystać ciemność. Mógłbym wcześniej obudzić Falta, wydaje mi się, że nie będzie protestował przeciwko wcześniejszemu objęciu warty. Child ponownie przez kilka sekund spoczywał w bezruchu. – A więc dobrze – powiedział – pod warunkiem, że Falt się zgodzi. Jeśli będzie miał obiekcje, wróć do mnie. – Tak zrobię – odpowiedział Hal. Wstał i wyszedł. Zamykając za sobą klapę namiotu usłyszał za sobą kaszlącego Childa. Tak jak Hal się spodziewał, Falt nie protestował przeciw wcześniejszemu obudzeniu. Hal zabrał karabin rakietowy i mały plecak, jako uzupełnienie broni i noża, poczernił twarz i dłonie po czym ruszył. Godzinę i osiemnaście minut później
czołgał się w ciemności na brzegu strumienia, za kępą tutejszej odmiany wierzb, niemal na wyciągnięcie ręki od pary młodych milicjantów. Ta dwójka najwyraźniej pełniła straż przy ognisku na jednym z końców obozu – straż, która prawdopodobnie zastąpiła wartowników, jakich nie spodziewał się już zobaczyć w obozie milicji. – ...wkrótce – mówił jeden z nich, kiedy Hal doczołgał się na miejsce. Jak na Harmonitów obaj byli średniego wzrostu, z czarnymi włosami i młodymi twarzami, nie mieli dwudziestu lat. – I ucieszę się z powrotu. Nie mam serca do tego ciągłego przedzierania się przez pustkowie. – Rzeczywiście nie masz, prawda? – zaśpiew w głosie był nie do pomylenia. – A ja mam serce, palancie! Nigdy nie będziesz prorokiem, Nowym ani Starym! – Ty też nie! W każdym razie, jestem jednym z Wybranych. Ty nie! – Kto mówi, że nie? I kto ci powiedział, że jesteś? – Moi ludzie... – Czy my jesteśmy na warcie? – nagle po drugiej stronie ogniska znalazł się Barbage, z lekko wygiętymi ramionami i oczami jak wypolerowane kawałki obsydianu, rzucające odbicia ognia. – Czy bawimy się w gry z dzieciństwa? Para zamilkła, wpatrując się w niego. – Odpowiadać! – Gry – cicho wymamrotali tamci dwaj. – A czemu nie powinniśmy się zabawiać, kiedy jesteśmy na warcie? Jednak Hal nie został, aby słuchać odpowiedzi tej dwójki na katechizm Barbage’a. Wycofał się, wstał i prześliznął wokół obozu, aż doszedł na wysokość namiotów oficerów, ustawionych w niewielkiej odległości od ognia, rozpoznawalnych dzięki lepszemu materiałowi i większym rozmiarom. Było ich sześć. Hal wysunął się z mroku otaczającej je roślinności do tylnej ściany pierwszego w rzędzie. Używając ostrego jak brzytwa czubka noża bezdźwięcznie wykonał w materiale małą szczelinę i rozszerzył ją by zajrzeć do środka. Dostosowanie wzroku do panującej w namiocie głębszej ciemności zajęło mu chwilę, ale w końcu zobaczył składane krzesło, stół i łóżko polowe – puste. Jako faktycznie dowodzący tą ekspedycją, Barbage najwyraźniej – tak jak podejrzewał Hal – zajął pierwszy namiot w rzędzie oficerskim. Hal cicho przeczołgał się na bok namiotu i spojrzał w stronę ogniska. Reszta obozu spała. Barbage wciąż stał plecami do namiotu, a dwójka, którą katował słownie, była zbyt oślepiona pobliskim ogniskiem, by dostrzec coś w takiej odległości, nawet gdyby nie skupiali całej uwagi na Barbage’u. Cicho i zwinnie Hal przeszedł za róg namiotu, podniósł klapę i wszedł do środka.
Nie miał czasu szczegółowo oglądać wnętrza. W przeglądarce leżącej między papierami na stole znajdował się slajd z mapą, ale wyjęcie go, uczyniłoby jego wizytę zbyt oczywistą. Rozejrzał się i znalazł to, czego się spodziewał, leżące przy łóżku pudełko z mapami. Po otwarciu go, znalazł w środku pełen zestaw slajdów do przeglądarki. Pośpiesznie wyjął je na stół, wyjął przezrocze z przeglądarki i zaczął po kolei oglądać pozostałe. Znalazł jeden przedstawiający teren odległy o jakieś trzy dni marszu i zabrał go, wsadzając na miejsce oryginalną mapę, resztę chowając do pudełka. Na zewnątrz głos Barbage’a ucichł. Hal podszedł do klapy namiotu i wyjrzał, dotykając palcami rękojeści noża. Ale Barbage stał dalej, cicho wpatrując się w dwójkę przy ognisku. Chwilę później zaczął znów do nich przemawiać, a Hal w ciągu sekund znalazł się z powrotem w lesie. Kolejna minuta pozwoliła mu znaleźć się poza zasięgiem szorstkiego głosu, a pięć minut później był już w drodze powrotnej do oddziału. Kiedy wrócił, wciąż brakowało godziny do świtu, a kiedy zajrzał do namiotu Childa, ten mocno spał. Poszedł do swojego namiotu i odnalazł przeglądarkę do map. Siedząc ze skrzyżowanymi nogami po ciemku, aby nie budzić śpiącego obok Jasona, wsadził do niej skradziony slajd. Małe wewnętrzne oświetlenie przeglądarki, pobudzone do życia naciskiem palca na guziku sprawiło, że przed oczyma ujrzał umieszczoną na białym tle trójwymiarową mapę. Ukazywała siatkę wzniesień i zagłębień terenu pokrytego karłowatą roślinnością identyczną z tą, pośród której znajdowali się obecnie. U dołu obrazu biegła droga, niemal poziomo przez mapę, przecinając się z inną na skrzyżowaniu blisko prawego dolnego rogu. Wzdłuż drogi umieszczono gwiazdki z opisami kodowymi. Oznaczenia te były nie do odczytania, ale nietrudno było domyślić się, co reprezentują. Prawdopodobnie podawały szczegóły na temat ilości ciężarówek i personelu dostarczającego zapasy do punktów oznaczonych gwiazdkami. Właśnie te dostawy pozwalały milicji maszerować bez obciążenia i rekompensowały fakt, że milicjanci pozbawieni doświadczenia w terenie, byli w porównaniu z członkami oddziału znacznie wolniejsi i bardziej niezdarni. Częsty kontakt z pojazdami w oznaczonych miejscach umożliwiał również szybką ewakuację chorych i rannych, a także każdego, kto z takiej czy innej przyczyny mógł spowolnić pościg. Hal zapamiętał mapę, wyjął ją z przeglądarki i wsadził do kieszeni. Wyszedł poszukać Falta i oddać mu dodatkową godzinę warty, którą tamten przejął od niego – Złap trochę snu póki możesz! – stwierdził Falt. – James i Rukh są wystarczająco paskudni, nie musisz ich naśladować i spać mniej niż pół godziny na dobę. Poradzę sobie.
– W porządku – zgodził się Hal. Nagle poczuł się boleśnie świadom własnego zmęczenia i pewnego rodzaju oderwania od rzeczywistości. – Dzięki. – Po prostu prześpij się trochę – powiedział Falt. – Jeśli obudzisz mnie jak Rukh wstanie. – Och? No dobrze. Hal wrócił do swojego namiotu. Wczołgując się dc śpiwora po zzuciu jedynie butów oraz opróżnieniu kieszeni, położył się na plecach wpatrując się w ciemność pod pokrywą namiotu, mając oczy osłonięte jednym z ramion. Część partyzantów zaczynała wykazywać objawy drobnych infekcji, które były ceną za ciągłe wyczerpanie, ale założył, że on, jako jedyny z nich, powinien być niepodatny no coś takiego. Odsunął od siebie emocje, jako nic nie wnoszące. To prawda, że był na nogach przez kilka dni, odbywając jedynie krótkie drzemki... Obudził się gwałtownie ze świadomością, że Falt stojący przy posłaniu potrząsa go za stopę, aby go obudzić. Przeskoczył do stanu pełnej czujności. – Czy zaatakowałem cię przez sen? – zapytał. – Nie atakowałeś, ale budzisz się w taki sposób, jakbyś najpierw miał zamiar uderzyć, a dopiero potem otworzyć oczy – stwierdził Falt. – Rukh znajdziesz w kuchni. – Dobra – powiedział Hal wyciągając się ze śpiwora i sięgając po zawartość kieszeni leżącą obok. Nagle uświadomił sobie coś i spojrzał na Falta. – W kuchni? Od jak dawna jest na nogach? Prosiłem cię... Falt prychnął, wzruszył ramionami i wyszedł. Hal skończył kompletować strój i również opuścił namiot. Tak jak powiedział Falt, Rukh była w kuchni, stojąc z talerzem i widelcem w dłoniach, kończąc wczesny posiłek. Kiedy Hal podszedł, popatrzyła na niego. – Wczesnym rankiem złożyłem krótką wizytę w obozie milicji... – zaczął. – Wiem – powiedziała, opróżniając talerz do czysta i podając go razem z widelcem do Tallah. – James powiedział mi, że dostałeś od niego zgodę. W przyszłości chciałabym, żebyś był odrobinę dokładniejszy w podawaniu przyczyn podjęcia takiego zwiadu. Powiedziałam Jamesowi, żeby cię o to pytał. – Nie byłem zbyt pewien, czego mogę się dowiedzieć – powiedział. – Tak się złożyło, że miałem szczęście... Opowiedział jej o Barbage’u i dwóch milicjantach na straży. – Więc wykorzystałem tę szansę i dostałem się do jego namiotu – powiedział. – Tak jak podejrzewałem Barbage jest inny niż pozostali. Jest prawdziwym wojskowym, widać to po jego namiocie. W każdym razie mam jedną z jego map. Podał jej swoją przeglądarkę z wsadzonym slajdem.
Przystawiła ją do oczu i przycisnęła kontrolkę oświetlenia. Przez dłuższą chwilę studiowała ją bez słowa. Potem opuściła przeglądarkę i oddała mu ją, wsadzając napę do kieszeni. – Wygląda to na teren przed nami – powiedziała. Skinął głową. – Była w zgodzie z pozostałymi mapami z jego pudełka – szacuję, że to jakieś trzy dni marszu przed nami. – Co nam według ciebie da ta wiedza? – Po pierwsze – powiedział – pozwala nam to zweryfikować nasze mapy. Nie chcę obrazić tubylców, od których je dostajemy, ale nasze dane są mniej dokładne niż te, które muszą pochodzić z regularnych pomiarów. – W porządku – powiedziała. – Jednak mogliśmy cię stracić, a stałeś się dla nas cenny, Howardzie. Nie jestem pewna, czy było to warte ryzyka. – Pomyślałem – powiedział wolno – że moglibyśmy zastanowić się nad przejęciem części zaopatrzenia, które im przesyłają. Jej ciemne oczy popatrzyły na niego twardo. – Atak na jeden z tych punktów zaopatrzenia mógłby kosztować nas sześciu do dziesięciu ludzi. Czy myślisz, że wysyłają takie ciężarówki bez odpowiedniej ilości ludzi do ochrony? – Nie myślałem o punkcie zaopatrzeniowym – wyjaśnił. – Myślałem o przejęciu po prostu pojedynczej ciężarówki gdzieś po drodze, skoro z wyprzedzeniem wiemy, gdzie będą się kierować. Nie odzywała się. – Łatwo możemy przewidzieć trasę, jaką pojazdy będą musiały jechać, by dotrzeć do punktu zaopatrzeniowego. Starzy członkowie oddziału powiedzieli mi, że zazwyczaj nie wysyła się ich w konwoju ale pojedynczo. – To prawda – powiedziała w zamyśleniu. – Normalnie nie martwią się, że ścigany oddział zejdzie do drogi. Jest im również łatwiej wysłać pojedynczą załadowaną ciężarówkę, niż kłopotać się zebraniem konwoju. – Gdybyś chciała... – szybko ciągnął dalej na pierwszą oznakę jej zainteresowania – mogę dopracować szczegóły przejęcia jednej a ty albo Child moglibyście podjąć decyzję co dalej. Potrzebujemy niemal wszystkiego, co będą przewozić. Popatrzyła na niego trzeźwo. – Ile ostatnio odpoczywałeś? – zapytała go. – Tyle co wszyscy. – Jacy inni? James? – Albo ty – odpowiedział bez ogródek. – Jestem dowódcą tego oddziału, a James pierwszym oficerem. Dziś w nocy –
oświadczyła – nie będziesz brał na siebie żadnych obowiązków. Tej nocy będziesz spał. Następnego dnia, jeśli się wyśpisz, przyniesiesz mi plany przejęcia jednej z ciężarówek. – Jutro będziemy tylko jeden dzień drogi od terenów na tej mapie – powiedział. – Są na niej zaznaczone trzy punkty zaopatrzeniowe, oddalone od siebie o dzień drogi. Nie zabraknie ci czasu na planowanie. Przeciwko temu nie mógł przytoczyć żadnego rozsądnego argumentu. Potwierdził i zaczął się odwracać, by samemu coś zjeść, kiedy nagle jego umysł eksplodował zrozumieniem tego, co podświadomie męczyło go od chwili kiedy po raz pierwszy zobaczył slajd w namiocie Barbage’a. – Rukh! – Rzucił się w jej stronę. Popatrzyła na niego pytająco. – Wiedziałem, że coś się nie zgadza! Natychmiast musimy zmienić trasę! – O co chodzi? – spięła się, reagując na jego emocje. – Ten slajd. Wiedziałem, że coś mnie martwi w związku z nim. Sama to w tej chwili powiedziałaś! Pokazuje punkty zaopatrzenia na następne trzy do sześciu dni. Po co Barbage miałby aranżować dostarczanie zapasów aż na sześć dni naprzód wzdłuż drogi, którą akurat idziemy? Wie, że nigdy nie idziemy w tym samym kierunku dłużej niż dwa dni. Za sześć dni moglibyśmy być gdziekolwiek, ale nie blisko tej drogi, a jego oddział jest zaraz za nami! Zobaczył w niej rodzące się zrozumienie. Okręciła się na pięcie. – Tallah! – rzuciła. – Idź znaleźć Jamesa. Przekaż wiadomość, że musimy zaraz ruszać. Milicja wysłała dodatkowe oddziały przed nas, żeby złapać oddział w kleszcze.
Rozdział 28 Z oddziału, który w dniu opuszczenia farmy Mohler-Beni liczył ponad setkę osób, zostało ledwie trzydziestu jeden wojowników. Prowadzili przez ociekający wodą las rząd osłów, z których tylko dwa nie były obładowane. Tu, na wysokości o cztery tysiące stóp wyżej niż bogate pola uprawne, które opuścili zaledwie półtora tygodnia temu, pogoda okazała się być nieoczekiwanie zła, jak na tę część Kontynentu Północnego Harmonii. Trzy dni ciągłego, lodowatego deszczu przemoczyły wszystkich, zarówno ludzi jak i zwierzęta, nie chronione przez nieprzemakalne okrycia, wychładzając ich do kości. Pozbyli się wszelkich sprzętów, oprócz najniezbędniejszych. Zostało im tuzin namiotów, w których spali po troje lub czworo, kilka ładunków suchego prowiantu. Prawie wszyscy zataczali się z wyczerpania, a większość paliła gorączka. Po Masenvale dopadła ich jakaś choroba górnych dróg oddechowych i podczas marszu wzdłuż całej kolumny słychać było ciągły kaszel, ludzie szli z błyszczącymi oczyma i gorącą skórą. Nikt z nich nie wyglądał jednak tak szkieletowo i na tak bliskiego śmierci, jak Child-of-God. A jednak szedł dalej, trzymając się swego miejsca na czele kolumny i wykonując obowiązki pierwszego oficera. Grzmienie jego surowego głosu zostało zredukowane do szeptu, ale mówił to co zawsze, bez przyznania się do słabości. Z nich wszystkich w najlepszym stanie zdawali się być Rukh i Hal. Ale po pierwsze byli jednymi z młodszych członków oddziału, a po drugie oboje zdawali się posiadać szczególną siłę. Hal płonął z gorączki i kaszlał razem z innymi, ale miał w sobie zapasy energii, które zaskoczyły nawet jego – tak jakby odkrył mechanizm pozwalający spalać się od środka dostarczając energii do momentu, aż zużyje ostatnie kawałki ciała i kości. W przypadku Rukh wewnętrzny płomień nie miał nic wspólnego z samospalaniem ciała i zdawał się obiecywać utrzymać jej ciało w działaniu do chwili, kiedy błyszcząca złota kula Alfy Eridani, ukryta teraz za nisko wiszącymi chmurami, nie spali się i ostygnie. Tak jak pozostali, straciła na wadze i wyglądała jak wnuczka Childa-of-God, ale wydawało się, że w żaden sposób jej to nie ubliża. Wewnętrzny ogień płonący pod ciemną skórą, zdawał się świecić jak lampa w nocy i im bardziej widoczne stawało się jej zmęczenie i chudość, tym stawała się piękniejsza. Udało im się uciec z kleszczy pułapki, w którą chciał ich złapać Barbage – kleszczy, które składały się z jego milicji i grupy wysłanej w lasy z innego dystryktu. Jednak oddziałowi udało się wymknąć dosłownie w ostatniej chwili. Od tamtej pory Barbage ścigał ich z nieustającym uporem, wciąż uzupełniając zapasy i wymieniając
żołnierzy, tak więc miał ciągle świeże oddziały. Nie dano im żadnej szansy na odpoczynek i doprowadzenie się do porządku i w końcu po jednym, po dwóch lub trzech, członkowie oddziału – kompletnie wyczerpani lub zbyt chorzy – byli odsyłani, aby spróbowali samodzielnej ucieczki. Razem z nimi stracili niemal cały zapasowy sprzęt i osły – wszystko, bez czego można było się obejść, oprócz podstawowych środków niezbędnych do kontynuacji ucieczki, worków z prochem i nawozu, którego Rukh nie chciała zostawić. Nie była gotowa przyznać, że ucieczka z tego ciągłego polowania była niemożliwa. Wyglądało, że nie mogła tego zrobić, dopóki płonął w niej wieczny ogień, a jej całkowita odmowa przyjęcia do wiadomości jakiegokolwiek innego wyjścia z tej sytuacji, niż wykonanie ich misji, ciągnęła za sobą pozostałych członków oddziału. Nawet Hal, który dzięki Exotikowemu szkoleniu potrafił odsunąć na bok efekt, jaki na nich wywierała, dał się w końcu ująć i poruszyć, niemal zapominając o własnym życiu i celu – celu, którego jeszcze do końca sobie nie uświadomił – by dołączyć do Rukh w jej samobójczej misji. Kiedy rozważał tę sprawę w swoim otępiałym od gorączki i bolących mięśni umyśle, uświadomił sobie, że wielka charyzmatyczna moc Innych, takich jak Bleys Ahrens nie wywodziła się z żadnej szczególnej kombinacji wpływów Dorsajów i Exotików, lecz wprost z kultury Zaprzyjaźnionych, z zaabsorbowania jej mocy przekonywania i konwersji. Szokiem dla niego było uświadomienie sobie, że pomimo znajomości Obadiaha poddał się powszechnej opinii, w myśl której z trzech wielkich Kultur Odłamkowych, Zaprzyjaźnieni mieli do zaoferowania najmniej praktycznych talentów. Jak wskakujący na miejsce ostatni element mechanizmu spustowego, czyniący z broni zabójcze narzędzie zrozumiał wreszcie, że to była właśnie oczywista przyczyna, która umożliwiła Innym nagłe i powszechne dojście do władzy na wszystkich światach poza Dorsai, Exotikami i Ziemią. Kwestią, która zawsze zastanawiała wszystkich analityków tego faktu, był często powtarzany fakt, że Innych było stosunkowo mało. Przyjęto, że zdecydowali się ukształtować swoją organizację na wzór dużych organizacji przestępczych z przeszłości, a żeby osiągnąć swoje cele raczej wpływali na sprawujących władzę, niż sami ją przejmowali. Mimo wszystko – biorąc pod uwagę, że było ich tylko kilka tysięcy na miliardy zwykłych ludzi zamieszkujących wszystkie planety – nawet ta koncepcja nie wyjaśniała, w jaki sposób zachowują kontrolę. Ci, których kontrolowali osobiście, stanowili tak dużą grupę, że samo pilnowanie wymiany ludzi na tych stanowiskach byłoby dla Innych tytaniczną pracą, nie mówiąc już o wysiłku konwersji każdego nowego polityka do swoich przekonań. Ale jak pomyślał teraz Hal, gdyby mogli rozsyłać nie-Innych jako uczniów, których własne iskry talentu do przeprowadzania tego typu konwersji zostały zwielokrotnione dzięki technikom
Innych, to taka kontrola stawała się nie tylko możliwa, ale i rozsądna. Jeśli to wyjaśniało sukces Innych, stanowiło równocześnie klucz do zrozumienia ich kontroli nad Harmonią i Zjednoczeniem oraz pozwalało zrozumieć nieoczekiwaną eksplozję aktywności tych światów na rynku międzygwiezdnego handlu w ciągu ostatnich dwudziestu standardowych lat – aktywność, która przez stulecia była tam pogardzana, za wyjątkiem sytuacji, kiedy niezbędne były im rzeczy, jakie mogli nabyć wyłącznie za walutę międzygwiezdną. Coś w bezkształtnym nurcie podświadomości Hala zdawało się zauważyć znaczenie osiągniętego przez niego odkrycia. Nie mógł jednak swobodnie dalej drążyć tej kwestii. Jeśli będzie żył i będzie miał szansę, to może zweryfikuje swoje odkrycie. Jeśli nie, niczego to nie zmieni. Tylko że nie potrafił uwierzyć w to, że mógłby nie przeżyć. Nie potrafił zaakceptować takiego pomysłu, albo Dorsajskie podejście, którym nasączył go Malachi, niezdolność do poddania się – wsiąkło zbyt głęboko w jego ciało i duszę. Tak jak Rukh ze swoim celem, którym było zniszczenie elektrowni Zaworu Rdzeniowego, nie mógł odwrócić się od wybranego przez siebie celu, a ponieważ śmierć oznaczałaby rezygnację, również ona nie była brana pod uwagę. Idący tuż przed nim w szeregu mężczyzna zatoczył się nagle i zatrzymał, po czym opadł na ziemię, jakby mięśnie nagle odmówiły mu posłuszeństwa. Hal podszedł do niego. – Co się stało? – zapytał. Tamten tylko potrząsnął głową, z zamkniętymi oczyma i głębokim, powolnym oddechem, jakby zdążył już zapaść w sen. Hal poszedł dalej, mijając innych członków grupy, mężczyzn i kobiety siedzących na ziemi tam, gdzie się zatrzymali, z których część już spała. Na czele kolumny zastał Rukh, wciąż na nogach, pomagającą Tallah zdjąć plecak. – Czemu stanęliśmy? – zapytał Hal i odchrząknął, żeby oczyścić chrypiące gardło. – Potrzebowali postoju, przynajmniej krótkiego. – Rukh zdjęła plecak i nachyliła się, by obejrzeć dziurę wytartą na plecach grubej, zielonej koszuli Tallah. – Możemy dać tampon – stwierdziła – i znów zmienić bandaż. Ale to się przekształca w regularny wrzód. Z czymś takim w ogóle nie powinnaś nosić plecaka. – Jasne – powiedziała Tallah. – Wobec tego zostawię go, a plecak będzie sam gonił za nami na swoich małych nóżkach. – W porządku – stwierdziła Rukh. – Idź do Falta, niech ci zmieni opatrunek na tym otarciu, a potem zastanówcie się razem co zrobić z wyściółką twojego plecaka. Ruszamy za dziesięć minut.
Tallah sięgnęła po taśmy swojego plecaka, podniosła go i niosąc w ten sposób na wysokości kostek ruszyła w tył kolumny, do Falta. Rukh skierowała spojrzenie na Hala. Stali, przez chwilę sami dzięki odległości między nimi i najbliższym członkiem oddziału. – Mieliśmy przerwę zaledwie trzydzieści pięć minut temu – powiedział Hal. – Tak – odpowiedziała ciszej – ale i tak musieliśmy się zatrzymać, a nie chciałam denerwować ludzi bardziej, niż już są. Chodź ze mną. Poprowadziła go w las. Kiedy tylko roślinność osłoniła ich przed wzrokiem oddziału, skręciła w lewo i cofnęła się równolegle do kolumny kilka metrów. Idący za nią Hal, choć powinien być przygotowany na ten widok przez codzienne obserwacje ostatnich kilku tygodni, doznał niemal fizycznego szoku, gdy zobaczył Jamesa Childa-of-God siedzącego na płaszczu przeciwdeszczowym rozłożonym na ziemi, z plecami opartymi o pień dużej odmiany lokalnego klonu. Twarz Childa na tle pobrużdżonej, ciemnej od deszczu kory drzewa, ogorzała od słońca i pocięta licznymi zmarszczkami wyglądała, jak kawałek drewna zbyt długo wystawiony na deszcz i słońce. Ubranie na nim zwisało, nawet gruby strój przeciwdeszczowy, więc nie było wątpliwości, jak bardzo schudł przez ostatnie kilka tygodni. Przedramiona opierał na udach, z dłońmi i nadgarstkami na wpół skierowanymi ku górze, jakby po prostu opadły bezsilnie pod wpływem grawitacji Harmonii. Ręce, nogi i ciało leżały w całkowitym bezruchu, jedynie jego wyblakłe, niebieskie oczy, głęboko zatopione pod ciężkimi brwiami nad ciągle gładko ogoloną twarzą wykazywały jakieś ślady życia i pozostały niezmienione. Spokojnie ogarnęły Rukh i Hala. – Zostanę tutaj – powiedział chrypiącym głosem. – Nie możemy sobie pozwolić na stratę ciebie – głos Rukh był gorzki i zimny. – Nie możecie czekać aż odpocznę, pozwalając tym samym złapać się milicji, co nastąpi w ciągu godziny, jeśli nie pójdziecie dalej – powiedział Child. Mówił z drobnymi przerwami i ciężko oddychając, ale równomiernie. – I grzechem byłoby dalej obciążać Wojowników kimś bezużytecznym. Nie jest to choroba, z której mogę się wyleczyć, jeśli oddział będzie mnie utrzymywał. Moją chorobą jest wiek, którego tylko przybywa, kiedy czekamy. Mógłbym iść jeszcze trochę – ale po co? Moje serce ukoi raczej śmierć tutaj, mając przed sobą wrogów Boga, wiedząc, że nadal mam dość siły, by zabrać ze sobą przynajmniej jednego z nich. – Nie możemy cię stracić – głos Rukh stał się jeszcze zmniejszy i twardszy. – Co, jeśli coś mi się stanie? Nie ma nikogo, kto mógłby mnie zastąpić. – Jak miałbym cię teraz zastąpić, skoro nie mogę ani iść, ani walczyć? Wstydź się ty, która tak słabo myślisz, a jesteś kapitanem tego oddziału – powiedział Child-of-
God. – Wszyscy jesteśmy nie więcej niż wiosennymi kwiatami, które rozkwitają tylko na dzień pod Jego okiem. Jeśli kwiat umrze, każdy inny może zająć jego miejsce. Wiedziałaś o tym całe swoje życie, Rukh i w ten sposób zawsze wyglądała sytuacja w oddziałach albo między tymi, którzy świadczą o wierze. Nikt nie jest niezastąpiony. Więc czemu miałoby ci mnie brakować? To niepodobne do ciebie, jako Wybranej, by robić coś takiego. Rukh stała patrząc na niego i milcząc. – Pomyśl – powiedział Child. – Jest już późno. Jeśli opóźnię pościg choćby o godzinę, nie będą mieli innego wyboru, niż zatrzymać się na noc. Zaś wy, wiedząc, że nie będziecie ścigani, możecie w tej chwili zmienić trasę, a rano zanim zauważą swój błąd przejdą przynajmniej pół dnia w złym kierunku. Tak więc możecie zyskać wobec nich dzień przewagi, a dzięki temu może uda się wam uciec. Twoim obowiązkiem jest nie przepuścić takiej, danej od Boga, szansy. Rukh nadal stała w milczeniu, nie ruszając się, a cisza która zapadła po słowach Childa przeciągała się, aż w końcu Hal zorientował się, że z całej trójki tylko on może ją przerwać. – On ma rację – powiedział, słysząc jak słowa zaciskają mu gardło. – Oddział czeka, Rukh. Pomogę mu w przygotowaniu się i dogonię was. Rukh powoli obróciła głowę, jakby walcząc z napięciem opornych mięśni karku i przyglądała mu się przez dłuższą chwilę. Potem spojrzała z powrotem na Childa. – James... – powiedziała powoli i umilkła. Zrobiła krok w jego stronę i nagle opadła przed nim na kolana. Sztywno objął ją ramionami i przytulił do siebie. – Jesteśmy od Boga, ty i ja – powiedział patrząc na nią – a dla takich jak my, wszystko we wszechświecie jest niczym cienie we mgle. Zostanę oddzielony od ciebie tylko na krótką chwilę, wiesz o tym. Moje dzieło tutaj jest skończone, podczas gdy twoja praca trwa. Czym więc powinno być dla ciebie, jeśli przez tę chwilę nie zobaczysz mnie przy sobie? Jest oddział, którego musisz strzec, Zawór Rdzeniowy, który musisz zniszczyć i wrogowie Boga, którzy muszą zostać przeklęci przez twoje imię. Pomyśl o tym. Zadygotała w jego ramionach, potem uniosła głowę, pocałowała go i powoli wstała. Popatrzyła na niego z góry, a jej twarz wygładziła się. – Nie przez moje imię – powiedziała łagodnie. – Twoje. Wpatrywała się w niego z góry, a jej plecy wyprostowały się. Jeszcze raz rozległ się jej głos, nieoczekiwanie przebijając się przez wilgotny las niskim, intensywnym brzmieniem. – Twoje, James. Kiedy zniszczymy Zawór Rdzeniowy i wreszcie będę wolna, wzniecę burzę przeciw wrogom, wicher sądu, jakiemu nie oprze się żaden z nich. A ta
burza będzie nosić twoje imię, James. Okręciła się na pięcie i szybko odeszła, prawie biegnąc. Dwaj mężczyźni przyglądali się jej do chwili, aż całkiem zakryły ją nisko zwisające gałęzie. Wtedy ich spojrzenia znów się spotkały. – Tak... – powiedział Hal, tak naprawdę nie wiedząc, czemu się odzywa. Rozejrzał się po otaczającym ich, pagórkowatym terenie porośniętym gęstą roślinnością. Niedaleko od nich dostrzegł między drzewami wzniesienie z miniaturowym urwiskiem. – Tam w górze? – zapytał wskazując. – Tak. – Brzmiało to bardziej jak stęknięcie niż wypowiedziane słowo i Hal oglądając się na starego człowieka zorientował się, jak bardzo nadwerężył on resztki sił, by odesłać od siebie Rukh. – Zaniosę cię tam. – Broń... – z wysiłkiem powiedział Child. – Mój pistolet energetyczny ze skróconą lufą, do wsadzenia za koszulę. Mój karabin rakietowy... magazynki z nabojami. Baterie... Hal skinął. Child miał teraz ze sobą zwyczajowy pistolet energetyczny w kaburze i nóż przy pasie. – Przyniosę je – powiedział Hal. Ruszył przez las. Kiedy dołączył do oddziału, ten właśnie zebrał się i ponownie ruszył w drogę. Nikt z jego wyczerpanych towarzyszy nie zdobył się na pytanie, czemu odłączył osła niosącego namiot i osobiste wyposażenie Childa i poprowadził go na tyły ruszającej kolumny. Kiedy roślinność skryła go z pola widzenia tylnej straży, ponownie skręcił w krzaki i drzewa. Po krótkim marszu znalazł Childa siedzącego tam, gdzie go zostawił. Posadził go na grzbiet przyprowadzonego zwierzęcia. Jednak pod podwójnym obciążeniem zwierzę zaryło kopyta w ziemi i odmówiło marszu. Hal zdjął więc mężczyznę i samotnie poprowadził osła na szczyt urwiska, który stanowił idealne stanowisko dla strzelca wyborowego, jako że ściany poniżej były niemal pionowe i pozbawione roślinności, skierowane w stronę, z której musiała nadejść milicja. Hal rozładował wyposażenie Childa, rozstawił namiot i zostawił w jego wnętrzu jedzenie, wodę i resztę sprzętu. Potem ze znacznie odciążonym osłem wrócił po Childa. Tym razem, gdy stary człowiek został umieszczony na jego grzbiecie, osioł nie zaprotestował i Hal poprowadził go na szczyt urwiska. Przed namiotem, tuż przy krawędzi pionowej skały rozłożył brezent i pomógł Childowi ułożyć się na nim. – Jeśli byłoby trzeba – powiedział, kiedy Hal pomagał mu zejść z osła – mógłbym
to zrobić sam, ale potrzebuję całej siły, jaka mi pozostała. Hal tylko skinął głową. Zebrał gałęzie i kawałki pni tworząc z nich osłonę przy krawędzi, tak żeby Child strzelając, mniej był narażony na pociski nieprzyjaciół. – Jak tylko zorientują się, że jesteś sam, spróbują cię otoczyć – powiedział. – To prawda – Child uśmiechnął się odrobinę – ale najpierw się zatrzymają, potem będą się naradzać i dopiero wtedy ponownie spróbują ataku. A kiedy w końcu podejdą, nadal będą ostrożni. Muszę tylko powstrzymać ich do zmroku. Child utkwił spojrzenie w rejonie z którego mógł nadejść przeciwnik. Hal zakończył rozkładanie koło leżącego na brezencie człowieka ostatnich rzeczy: broni, kubka z wodą i jedzenia, po czym zawahał się. – Idź – powiedział Child nie oglądając się na niego. – Nie masz tu już nic więcej do zrobienia. Twoją powinnością jest teraz oddział. Hal przyglądał mu się jeszcze przez sekundę, po czym odwrócił się, by odejść. – Stój – powiedział Child. Hal odwrócił się. Stary człowiek nie patrzył już przez szczelinę strzelecką, lecz na niego. – Jak brzmi twoje prawdziwe nazwisko, Howardzie? – zapytał. Hal zapatrzył się na niego. – Hal Mayne. – Spójrz na mnie Halu Mayne – powiedział Child. – Co widzisz? – Widzę... – niespodziewanie Halowi zabrakło słów. – Widzisz – odezwał się Child mocniejszym głosem – tego, który całe swoje życie z radością i triumfalnie służył swemu Bogu, a teraz przystępuje do ostatniego zadania, które z łaski Pana przypadło tylko jemu. Powiesz to oddziałowi i Rukh Tamani, kiedy do nich powrócisz. Powtórzysz dokładnie to co powiedziałem? – Tak – odpowiedział Hal. Powtórzył wiadomość powierzoną mu przez Childa. – Dobrze – stwierdził Child. Chwilę dłużej przyglądał się Halowi leżąc. – Błogosławię cię w imię Boże, Halu Mayne. Przekaż innym, że w Imię Boże błogosławię również oddział i Rukh Tamani oraz wszystkich, którzy będą walczyć pod sztandarem Pana. Dbaj o tych, którzy zostali powierzeni w twoje ręce. Obrócił się, by ponownie skupić wzrok na lesie widzianym przez stanowisko strzeleckie w swojej osłonie. Hal również się odwrócił, ale w innym kierunku, zostawiając Jamesa Childa-of-God na wzniesieniu w przesiąkniętym deszczem lesie, czekającego na swoich wrogów – pojedynczo, tak jak zawsze, ale również jak zawsze, nie sam.
Rozdział 29 Dopędzenie oddziału zajęło Halowi prawie godzinę. Tak jak zasugerował Child, Rukh zmieniła kierunek marszu; wszyscy rozeszli się w różne strony, by zebrać potem w wyznaczonym punkcie. Hal musiał niemal przez dwadzieścia minut krążyć, by odnaleźć ich nowy ślad. Później już ruszył szybko, ale i tak upłynęło prawie sześćdziesiąt minut zanim ich w końcu dogonił. W ciągu tej ostatniej pół godziny, po raz pierwszy od kiedy opuścił Ziemię, jego umysł wpadł w pewne uporządkowane ścieżki, odsuwając się od obecnej sytuacji jako niezależny i niezaangażowany obserwator, by na zimno ocenić i rozważyć wszystkie jej elementy. Słowa Jamesa Childa-of-God sprawiły, że jasno ujrzał przed sobą swoje obowiązki, a dzięki temu umysł został zmuszony do ciężkiej pracy, do czego przygotowali go wszyscy trzej nauczyciele. Dotąd ignorował to, angażując się w sprawy otaczających go ludzi. Jednak teraz, pod wpływem ścierania się od gorączki i wyczerpania, po którym nastąpił ostateczny cios poświęcenia Childa, jego emocje znikły z równania jak mgła z lustra, zostawiając tylko to, z czym się mierzyli, czyste i wyraźne w swoich prawdziwych wymiarach. W efekcie, kiedy dołączył w końcu do kolumny oddziału, w inny sposób patrzył na uparcie idące kobiety i mężczyzn. Ci ludzie nie byli po prostu przemęczeni – byli na granicy wszelkich sił, których mogło dostarczyć im ich poświęcenie. Możliwe, że Rukh nigdy nie mogła zostać pokonana i nigdy się nie podda, ale ci zwykli śmiertelnicy maszerujący i walczący pod jej rozkazami zostali zużyci niemal do granic fizycznych i psychicznych możliwości. Przeszedł na czoło kolumny i od jednego spojrzenia zrozumiał, że Rukh jeszcze sobie tego nie uświadomiła i szybko to nie nastąpi. Podobnie jak Child, miała w sobie dodatkowy wymiar, poświęcenie, którego nie posiadali zwykli śmiertelnicy i tak naprawdę nie była w stanie zrozumieć ich ograniczeń i faktu, że byli już bardzo blisko kapitulacji. Idąc na czele kolumny obróciła głowę by popatrzeć na niego, kiedy się zbliżył. – Zrobiłeś dla niego wszystko? – zapytała neutralnym głosem. Twarz miała bez wyrazu. – Przesłał wiadomość – powiedział Hal. – Zapytał mnie co widzę, a kiedy nie potrafiłem odpowiedzieć, stwierdził, że patrzę na kogoś, kto całe życie służył Panu Bogu z wielką radością i triumfem, a teraz dzięki łasce Pana samotnie przystępuje do ostatniego zadania. Prosił mnie, żebym wam to powtórzył. – Zapytał mnie również o moje prawdziwe nazwisko – mówił dalej Hal – a kiedy powiedziałem mu, że brzmi ono Hal Mayne, pobłogosławił mnie w imię Boga. Prosił mnie również, żebym przekazał reszcie, że błogosławi także oddział, Rukh Tammani
i wszystkich, którzy walczą pod sztandarem Pana. Kiedy to powiedział, odwróciła od niego wzrok i przez długą minutę szła w ciszy. Kiedy się odezwała, nadal miała odwróconą głowę, lecz jej głos nie uległ zmianie. – W oddziale brakuje teraz porucznika – powiedziała. – Tymczasowo zamierzam powierzyć te obowiązki wspólnie tobie i Faltowi. Przyglądał się jej przez chwilę, kiedy szli razem. – Pamiętasz, jak powiedział, że Barbage tak naprawdę chce tylko mnie. Możliwe, że gdyby widziano mnie jak oddalam się od reszty... – Rozmawialiśmy już o tym. Oddziały nie działają w ten sposób. – Jeszcze nie skończyłem – powiedział. – Jutro w południe będziecie mieli dość przewagi nad milicją, żeby można było zaplanować pewne rzeczy. Zamierzałem zasugerować, żeby Falt przejął obowiązki pierwszego oficera, a podczas gdy będziecie jutro, a nawet jeszcze dzisiaj szli dalej prosto, zacząłbym po jednym odprowadzać ze szlaku osły. Ślad pozostawiany przez oddział będzie na tyle wyraźny, że milicja będzie się go trzymać, a ja w końcu odprowadzę wszystkie osły z dala od was. – Żeby milicja wyłapała je po jednym, kiedy znowu podejmą nasz ślad? – Nie – wyjaśnił cierpliwie – bo kiedy odprowadzę ostatniego, wrócę i je zbiorę, po czym zaprowadzę do jakiegoś ustalonego miejsca. W międzyczasie reszta z was pójdzie dalej przez dzień czy coś koło tego – a potem się rozproszycie. Pojedynczo znikniecie w lasach, tak, że trop rozpłynie się w powietrzu. Później spotkamy się w wyznaczonym miejscu z osłami. Rozważała ten pomysł przez chwilę, kiedy szli obok siebie. – Nie – powiedziała w końcu. – Po tym wszystkim Barbage nie podda się tak łatwo. Będzie dalej przeczesywał ten teren, a nawet jeśli nie znajdzie nas, w końcu trafi na osły. Nie. – Nie będzie przeczesywał, chyba że będzie sądził, że znajdując was, dostanie i mnie. Jak tylko zbiorę osły, dam się zobaczyć na jednym z ich punktów zaopatrzeniowych – znokautuję i zwiążę strażnika, ukradnę broń albo trochę jedzenia – a kiedy tylko usłyszy, że jestem sam i uciekam z tego terenu, Barbage ruszy za mną. Nadal twierdzę, że tak naprawdę ściga tylko mnie. Wróciła do rozmyślań, idąc z lekko pochyloną głową i wzrokiem skupionym na poszyciu leśnym kilka kroków przed nią. Cisza przeciągała się. W końcu westchnęła i popatrzyła na niego. – Jakie są szanse na to, że dasz się zobaczyć i bezpiecznie uciec? – zapytała. – Duże – powiedział bez ogródek. – Jeśli tylko będę sam i nie będę musiał martwić się o nikogo z oddziału.
Znów popatrzyła przed siebie. Po raz kolejny zapanowała cisza. Przyglądał się jej, wiedząc, że wywołał w niej konflikt pomiędzy obawą przed utratą materiałów wybuchowych, a obowiązkiem zachowania przy życiu członków oddziału. – W porządku – stwierdziła w końcu. Popatrzyła na niego twardo. – Ale lepiej żebyś zaczął akcję od razu, tak jak mówiłeś. Odprowadzenie z naszej trasy pojedynczo dwudziestu osłów zajmie ci trochę czasu, zwłaszcza, że za każdym razem będziesz musiał nas doganiać. Wezwij Falta i wyciągnij mapy z moich rzeczy, wybierzemy punkt spotkania. Tej nocy, aż do świtu następnego dnia Hal wyprowadzał zwierzęta z kolumny, prowadząc je pojedynczo w głąb lasu na tyle daleko, żeby nie zostały usłyszane przez milicję. Rano wszystkie osły były uwiązane pojedynczo, a Hal był gotów do rozstania z grupą. – Trzymaj straż w ciągu dnia – powiedziała Rukh. – Za pięć dni spotkamy się w wyznaczonym punkcie. – Kiedy zbierzesz całe stado, dotarcie tam zajmie ci przynajmniej tyle dni – dodał Jason. – To ponad siły jednego człowieka. Naprawdę powinienem iść z tobą. – Nie – zaprotestował Hal. – Za wyjątkiem prowadzenia powiązanych osłów, najszybciej będę się poruszał sam – a jeśli coś się stanie, wolałbym martwić się tylko o siebie. – Myślę, że masz rację – zgodził się Falt. – Powodzenia... Podał mu rękę na pożegnanie, to samo uczynił Jason. Wszyscy, łącznie z Rukh, dźwigali już na ramionach plecaki z niezbędnym sprzętem. – Będziesz ostrożny, prawda, Howardzie? – zapytał Jason. Hal uśmiechnął się. – Wychowano mnie, bym był ostrożny – powiedział. – W porządku – stwierdziła Rukh. – To powinno wystarczyć za pożegnanie. Pójdę z tobą kawałek, Howardzie. Mam ci jeszcze kilka rzeczy do przekazania. Poszli razem, Hal balansując, by zrównoważyć ciężki plecak wżynający się w ramiona, pistolet energetyczny przydzielony mu przez Rukh, obciągający pas po prawej stronie i karabin rakietowy trzymany w lewej ręce. Deszcz ustał, ale niebo wyglądało jak szary metal, a ostry wiatr dmuchał w kierunku marszu oddziału, zbierał wilgoć z liści i ziemi, chłodząc wystawione na jego działanie twarze i dłonie. Kiedy wyszli poza zasięg słuchu oddziału, Rukh zatrzymała się, więc Hal zrobił to samo, obracając się ku niej twarzą. Czekał aż się odezwie, jednak stojąc sztywno wyprostowana patrzyła tylko na niego, wyglądając jak ktoś stojący na nabrzeżu i przyglądający się odpływającemu statkowi. Kierowany nagłym impulsem objął ją rękami. Nagle pozbyła się
sztywności. Mocno się o niego oparła i poczuł jak dygocze, kiedy obejmowały go jej ramiona. – On mnie wychował – powiedziała, a słowa prawie utonęły w jego klatce piersiowej. – On mnie wychował, a teraz ty odchodzisz... – Nic mi nie będzie – odpowiedział mówiąc do czubka jej głowy. Jednak zdawało się, że go nie słyszy, po prostu obejmowała go mocno jeszcze przez chwilę, po czym głęboko westchnęła i odsunęła się lekko, unosząc głowę. Pocałował ją, a ona jeszcze przez jedną długą chwilę przyciskała się do niego. Potem poderwała się i odsunęła. – Musisz iść – powiedziała. Jej głos brzmiał już zwyczajnie. Stał patrząc na nią, instynktownie wiedząc, że nie powinien do niej wyciągać rąk i przytulać. – Bądź ostrożny – powiedziała. Bez ostrzeżenia słońce Epsilon Eridani przebiło się przez ciężką zasłonę chmur nad nimi, a w jego żywym żółtym blasku, jej twarz była czysta, młoda i jędrna. – Nic mi nie będzie – odpowiedział automatycznie. Wyciągnęła dłoń. Ich palce ledwie się dotknęły, po czym odwróciła się i odeszła, wracając przez las do oddziału. Patrzył na nią, dopóki nie znikła z widoku, po czym sam się odwrócił, wspominając jak odwracał się od Childa, zaledwie dzień wcześniej. Ruszył szybko, rozmyślając o następnych dwudziestu czterech godzinach, w ciągu których miał tyle dc zrobienia. Był najedzony, przespał się trochę, więc mógł teraz łatwo wprowadzić się w stan adrenalinowego pobudzenia, na które zawsze mógł liczyć, a zmęczenie, ból gardła i klatki piersiowej oraz ból głowy, od kiedy zaczęła go dopadać gorączka, praktycznie zostały zapomniane. Nie powiązał osłów pojedynczo, jak powiedział Rukh, choć konieczne było odprowadzanie ich ze szlaku oddziału w różnych miejscach, żeby milicja nie zorientowała się, iż nastąpił eksodus zwierząt oddziału. Ślady wskazujące na odprowadzenie od grupy pojedynczego zwierzęcia nie były niczym niezwykłym. Kulawe lub chore zwierzęta były odprowadzane dalej przed wypuszczeniem, tak żeby nie miały ochoty próbować wrócić do reszty w kolumnie. Jednak tym razem, kiedy Hal odprowadził osła na bezpieczną odległość od szlaku, skręcał i prowadził je do tymczasowego miejsca zbiórki, by przywiązać je razem z innymi, przyprowadzonymi wcześniej. Kierował się teraz do tego miejsca. Kiedy tam dotarł, osły cierpliwie pasły się na końcach swoich długich lin, rozproszone w zagłębieniu terenu osłoniętym drzewami, a Epsilon Eridani była już w pół drogi do zenitu, na niebie ozdobionym jedynie pojedynczymi chmurami. Zajął się przygotowaniem swojej karawany. Plusem było to, że członkowie
oddziału zabrali swoje rzeczy do plecaków, redukując obciążenie zwierząt do tego stopnia, że miał pięć luzaków w rezerwie. Jednak nawet teraz, przy dobrej pogodzie, prowadzenie karawany składającej się z dwudziestu pięciu jucznych zwierząt przez trudny teren, było nie lada wysiłkiem. Załadował na osły siodła z jukami i połączył je linami. Zanim karawana była gotowa do drogi, minęły niemal trzy godziny. Kiedy wreszcie ruszył, pozostało mu jeszcze około sześciu godzin dnia na marsz. Kierował się prawie dokładnie na wschód, w dół zbocza, w stronę najbliższej, widocznej na mapie drogi, jaka stanowiła najbliższą możliwą trasę dostarczenia zaopatrzenia dla grupy pościgowej Barbage’a. W ciągu sześciu godzin, jakie miał do dyspozycji, był w stanie znaleźć się w odległości około kilometra od drogi. Znalazł tam miejsce bardzo podobne do tego, gdzie wcześniej zgromadził osły, rozładował je i uwiązał. Potem się posilił i położył w śpiworze do snu, nakazując umysłowi obudzić się za cztery godziny. Kiedy otworzył oczy, księżyc Harmonii – tak jak się spodziewał – tkwił wysoko na niemal bezchmurnym nocnym niebie. Księżyc – nazywany Okiem Pana – był widoczny w połowie i odbijane przez niego światło było wystarczające na rodzaj wędrówki, jaki sobie zaplanował. Przygotował sobie lekki plecak z suchym prowiantem, zestawem pierwszej pomocy, amunicją, osłoną przeciwdeszczową i zostawił osły w blasku księżyca. Po podejściu do drogi, zaczął wzdłuż niej poszukiwać punktu zaopatrzeniowego milicji. Znalazł go w ciągu dwudziestu minut. W nocy jego dwaj strażnicy spali, a światła były wygaszone, ale wyczuł je węchem, zanim je zobaczył. Na niewielkiej polanie przy drodze znalazł namiot, wciąż czerwone węgle ogniska, stos zamkniętych skrzyń i jakieś śmieci. Doprowadziła go tam mieszanka zapachów dymu, śmieci, ludzkich odpadków i delikatniejszych, technologicznych woni, takich jak olej do broni i brudnego brezentu. Zdjął plecak i odłożył na bok karabin, zostawiając je kilka metrów dalej między drzewami, po czym bezszelestnie wkroczył do uśpionego obozu. Tu u podnóży gór noc była tak spokojna i pozbawiona insektów, że mógł słyszeć spokojny oddech przynajmniej jednego ze śpiących mężczyzn. Prawdopodobnie mógł całkowicie bezpiecznie unieść klapę namiotu, aby upewnić się, że było ich tu tylko dwu, ale nie było to konieczne. Wygląd obozu wręcz poświadczał, że zajmowało go tylko dwu ludzi. Obejrzał stos skrzyń, ale bez otwarcia którejś nie było sposobu, aby przekonać się co zawierały. Masa jednej wskazywała, że zawierały broń albo części do niej lub inny metalowy sprzęt. Typowe pakiety żywnościowe zapakowane w skrzyniach miałyby
znacznie mniejszą masę, tak samo sprzęt medyczny, ubrania i większość z pozostałych przedmiotów, które mogły być tu wysłane. Sądząc po wyglądzie obozu i ilości opróżnionych pakietów z jedzeniem, ci dwaj siedzieli tu od dwóch dni. Nie byłoby ich tu teraz – pojechaliby z ostatnią ciężarówką z zaopatrzeniem – gdyby nie czekali na jeszcze jeden transport. Również sądząc po śladach wykonanych przez wcześniejsze dostawy, przynajmniej przez jeden dzień słońce i wilgoć pracowały w miejscu, gdzie dmuchawy z poprzedniej ciężarówki wyrzuciły miękką ziemię. Tak więc przed jutrem powinna przyjechać przynajmniej jedna ciężarówka. Rozejrzał się po obozie jeszcze raz, zapamiętując odległości między różnymi elementami i ogólny ich układ. Nie było trudno wyobrazić sobie, jak będzie wyglądać to miejsce i gdzie będą jutro mężczyźni, kiedy dotrze ciężarówka z dostawą. Gdy to zrobił, odszedł równie cicho jak przyszedł. Jakąś godzinę później, poruszając się już pod kątem do drogi, skoro znał trasę, znów był obok swojego stada, w śpiworze, szykując się do snu. Obudził się przed świtem, a godzinę później przyczaił na zboczu wzgórza, dziesięć metrów od punktu zaopatrzeniowego. Stwierdził, że jest mało prawdopodobne, by pobliska placówka milicji zdobyła się na wysyłanie zaopatrzenia przed świtem. W każdym razie strażnicy nadal spali w namiocie i mógł przyglądać się i podsłuchiwać cały rytuał wiążący się z ich wstawaniem i posiłkiem. Jak zorientował się z rozmowy prowadzonej podczas śniadania, dzisiejsza dostawa miała dojechać godzinę przed południem i powinna składać się z trzech pojazdów. Zacisnął szczęki. Trzy ciężarówki, każda z kierowcą i ładowaczem, plus tych dwu milicjantów stanowiło zbyt wielką liczebną siłę. Jednak dziesięć minut potem był z powrotem na nogach i biegł w stronę osłów, gdyż usłyszał, że tego dnia miała przyjechać jeszcze jedna, pojedyncza ciężarówka, nie z kolejną dostawą, ale by zabrać ich do koszar w Ahrumie, na co strażnicy bardzo się już cieszyli. Późne przybycie samotnej ciężarówki dawało mu sposobność, na którą nie miał nadziei – zmniejszenia trudności, które jego prywatne plany miały stworzyć oddziałowi. Wrócił do osłów i szybko zajął się przygotowaniem tylko tylu zwierząt, ile było konieczne do transportu wyposażenia oddziału. Po załadunku i z powiązanymi osłami ruszył w stronę punktu wyznaczonego na spotkanie przez Rukh. Postawiony samotnie wobec arcytrudnego zadania, schwytany w tryby pracy fizycznej wymaganej do przeprowadzenia dziewięciu obładowanych osłów w ograniczonym czasie, przez dwadzieścia kilometrów do punktu spotkania ustalonego z Rukh, trawiony gorączką, Hal niemal radośnie pogrążył się w stanie samoupojenia, w którym, oprócz nieustannego wysiłku woli, wszystko było nierealne. Ocenił, że potrzebuje przynajmniej siedmiu godzin na pokonanie drogi w obie
strony – zaprowadzenie osłów, uwiązanie ich i rozładowanie i powrót, zanim pojedyncza ciężarówka przyjedzie zabrać obu milicjantów. Było to możliwe tylko przy marszu bez jakichkolwiek przestojów, albo jeśli zmusi uparte zwierzęta do większego niż zwykle wysiłku. W jakiś sposób udało mu się to, a zaskoczone osły ze zdziwieniem przechodziły nawet w kłus. Mniej więcej do południa wydawało się, że nie tylko zdoła wykonać swój plan, ale nawet zyska z godzinę. Wtedy, bez ostrzeżenia, teren stał się zbyt trudny dla zwierząt jucznych. Nierówny i poprzecinany wąwozami, mocno zarośnięty i zalesiony, a kiedy ostatni osioł schodził w dół stromej pochyłości, zapierając się kopytami, zwierzęta na przedzie walczyły z przeciwnym stokiem, który był równie stromy i pełen ciernistych krzewów. W przypadku karawany zwierząt powiązanych razem jedną długą liną, ta sytuacja powodowała upadki osłów i chaos. Godzinę po południu stało się jasne, że jeśli nie nastąpi jakiś cud, nie ma nadziei na dostarczenie zwierząt do celu i powrót do punktu zaopatrzeniowego na czas. Zrobił jedyne co mu pozostało w tej sytuacji. Posiłkując się mapą z zasobów Rukh zlokalizował najbliższy strumień, przy którym znalazł zastępcze miejsce na postój. Doprowadził tam osły, rozładował je i uwiązał pojedynczo linkami, by mogły się swobodnie przesuwać wzdłuż długiej liny, umożliwiając skubanie trawy i dojście do wody. Kiedy to zrobił, naciął sporą garść włosów z ogona jednego ze zwierząt i ruszył do wyznaczonego miejsca spotkania. Tam porozrzucał włosie na gałęziach i korze drzew, a następnie wyciął strzałki wskazujące kierunek, w jakim znajdowały się osły i sprzęt. To wszystko, co mógł zrobić. Rukh i pozostali byli świadomi, że w warunkach bojowych niewiele spraw odbywało się zgodnie z planem. Nie znajdując osłów na właściwym miejscu, instynktownie zaczną ich szukać, rozglądając się za wskazówkami. O ile nie będą mieli milicji na karku i dość czasu, by zatrzymać się i szukać, powinni bez problemu znaleźć zwierzęta, zanim te padną z głodu. Hal znieczulił się na myśl o tym, jak będzie się czuć Rukh odkrywając, że w ładunku osłów nie ma materiałów wybuchowych. W każdym razie, nie miał czasu, by zrobić coś więcej. Opuszczając ustalony punkt spotkania, dosłownie biegł ponad dziesięć kilometrów do punktu zaopatrzeniowego. Dotarł na miejsce trzy kwadranse po godzinie, na którą pierwotnie planował
wrócić. Dwaj milicjanci nadal tam byli, choć ich rzeczy osobiste były już spakowane i gotowe do odjazdu. Co dziwne, stos pełnych skrzyń nadal tam był, sprawiając, że Hal spocony i wyczerpany po ośmiu i pół godzinach maksymalnego wysiłku, zaczął martwić się, czy przypadkiem nie pojawi się tu za chwilę część milicji Barbage’a, żeby je odebrać. Gdyby razem z ciężarówką pojawiło się jeszcze sześciu uzbrojonych ludzi, znalazłby się w przegranej sytuacji. Jednak teraz nie mógł zrobić nic poza czekaniem, a jedną z zalet tej sytuacji była możliwość wypoczynku. Leżał na zboczu, nie przejmując się nawet obserwacją, bo uszy dostarczały mu dość informacji. Jego jedynym problemem była teraz konieczność zwalczenia kaszlu, który teraz, kiedy opadł poziom adrenaliny po wcześniejszym wysiłku, groził ujawnieniem jego obecności mężczyznom poniżej. W końcu niezbędne stało się zastosowanie jednej z technik Waltera InTeachera, służącej do kontrolowania automatycznych procesów ciała, choć wiedział, że zużyje to kolejną porcję jego wątłych już sił i przestawił się przynajmniej częściowo w stan dopalania. Jednak ćwiczenia praktycznie wytłumiły kaszel, a po chwili jego uczy wychwyciły odległy dźwięk pracy dmuchaw, który sygnalizował wspinającą się po pochyłości drogi, zmierzającą do celu ciężarówkę. Była półtorej godziny spóźniona. Gdyby o tym wiedział wcześniej, mógłby spokojnie dokończyć swój plan. Tyle, jeśli chodzi o stracone okazje. Półtorej godziny opóźnienia było czymś, czego spokojnie można było oczekiwać po wojskowym planie. Pojazd nadjechał. Dwaj milicjanci stali na brzegu drogi, z plecakami i pozostałym sprzętem zebranym w stos za nimi. Ciężarówka okazała się być wzmocnioną, wojskową odmianą pojazdów, których oddział użył w Masenvale, w czasie rajdu na fabrykę nawozów i magazyn metalu. Podjechała, zatrzymała się, wykonała obrót i tyłem podjechała pod stos skrzyń. Najwyraźniej miała zabrać je z powrotem do centrum zaopatrzeniowego. Dwaj milicjanci podeszli skrzyń, aby je załadować. Hal, trzymając karabin rakietowy w prawej ręce i odpiętą kaburę przy pasie, zsunął się w dół pod osłoną z krzaków, jakieś cztery metry od drogi. Przez otwarte tylne drzwi pojazdu mógł zajrzeć do kabiny. Kierowca nadal tam siedział, za kierownicą. Jeszcze jeden milicjant wyszedł ze środka i zaczął pomagać w załadunku skrzyń. Hal cicho wyszedł z krzaków trzymając w rękach karabin rakietowy. – Kierowca, podejść tutaj! – zawołał. – Pozostali, stać spokojnie! Nie zobaczyli go do chwili, gdy ostry dźwięk jego głosu sprawił, że się obejrzeli. Wewnątrz ciężarówki głowa kierowcy odwróciła się nad fotelem. Zapatrzył się. – Do tyłu przez ciężarówkę i stań z resztą! – powiedział do niego Hal. –
Ostrożnie, spróbuj wyglądać, jakbyś niczego nie planował. – Ja nie... – kierowca prawie się zająknął. Uniósł ramiona nad głowę i niezgrabnie przecisnął się między siedzeniami w kabinie, po czym przeszedł przez pustą przestrzeń ładunkową i wyskoczył, stając obok pozostałej trójki. Hal skierował na nich swoją uwagę, jeden z nich był starszy, dwaj, którzy pilnowali obozu, najwyraźniej byli jeszcze nastolatkami. Dwie blade twarze patrzyły na niego z dziecięcym przerażeniem. – Czy ty... czy chcesz nas zastrzelić? – zapytał jeden z nich cienkim głosem. – W każdym razie nie teraz – odpowiedział Hal. – Najpierw mam dla was ciężką pracę.
Rozdział 30 – Wprowadź go między te dwa duże drzewa. Powoli – powiedział Hal. Kierowca siedział obok niego, za kierownicą pojazdu, mając w żebra wciśniętą lufę pistoletu energetycznego Hala. Za nimi, w pudle ciężarówki siedzieli trzej milicjanci, ze związanymi rękami, wpatrując się w czarny okrąg wylotu karabinu, skierowanego w ich stronę ponad oparciem fotela. Poza faktem, że musiał dzielić uwagę między trasą, którą wskazywał kierowcy, samym kierowcą i trójką na tyłach, sytuacja była prawie komfortowa. – Odrobinę dalej... – powiedział Hal. – Tutaj! Wyjechali na polanę, gdzie pozostawił osły, których nie zabrał do punktu spotkania. – To tam – wskazał kierowcy i paskudnie zakaszlał. – Ta sterta osłonięta brezentem. Podjedź do niej ciężarówką i otwórz tylne drzwi. Pozostali będą ładować. Kierowca przesunął drążek sterowy i wcisnął klawisze na konsoli. Dmuchawy poduszkowca zamilkły i pojazd osiadł na ziemi. Hal poprowadził jeńców przez otwarte drzwi z tyłu pojazdu na ziemię pod stertę materiałów wybuchowych. – Dobra – stwierdził. – Wszyscy zacznijcie ładować pakunki do ciężarówki. Mając wycelowaną w siebie broń, załadowanie zajęło im dwadzieścia minut. Kiedy skończyli, zatrudnił swoich więźniów do uwolnienia i przegonienia z polany pozostałych zwierząt. Potem przyprowadził mężczyzn z powrotem do ciężarówki. Zostawiając ich przed otwartymi tylnymi drzwiami wspiął się do środka i zajął miejsce kierowcy. Siadając tam oparł karabin rakietowy na oparciu fotela, celując w ich stronę. – Teraz – powiedział – kierowco, chcę twój uniform, łącznie z czapką i butami. Rozbieraj się! Kierowca popatrzył na niego z szarą twarzą. Zaczął się powoli rozbierać. – Dobrze – stwierdził Hal, kiedy skończył. – Rzuć je do mnie. Teraz reszta, zdejmijcie buty i wrzućcie je do ciężarówki. Gapili się na niego. – Buty – powtórzył, przesuwając lufą z lewa na prawo, wzdłuż ich szeregu. – Zdejmować! Z wolna zaczęli je ściągać. Kiedy ostatni but wylądował z hukiem na metalowej pace ciężarówki, Hal jeszcze raz wykonał gest karabinem. – Cofnąć się przez polanę, aż powiem żebyście stanęli. Wycofali się unosząc stopy wysoko nad sterczącymi kamieniami, ostrymi gałązkami i kolczastymi roślinami.
– Wystarczy! – zawołał Hal kiedy byli dobre dwadzieścia metrów od niego. – Zostańcie tam, dopóki nie odjadę. Potem możecie wrócić na drogę i albo zaczekać na pomoc, albo iść jej poszukać. Uruchomił ciężarówkę i uniósł ją na wentylatorach. – Nie możesz nas tu tak po prostu zostawić, bez butów! – zawołał kierowca. Nie możesz... Resztę tego co mówił zagłuszył huk dmuchaw odjeżdżającej ciężarówki. Patrzył na tę czwórkę w tylnym lusterku, dopóki nie zasłoniły ich drzewa i krzaki, po czym zamknął tylne drzwi pojazdu i z maksymalną bezpieczną prędkością skierował się do drogi. Bez butów, zmuszeni ostrożnie stawiać stopy, w sytuacji kiedy jedynie kierowca znał trasę do punktu zaopatrzeniowego, droga zajmie im w najlepszym wypadku kilka godzin. Potem nadal będą musieli zdecydować, czy próbować iść drogą trzydzieści czy czterdzieści kilometrów do uczęszczanej szosy, czy wrócić do punktu zaopatrzeniowego i czekać na ratunek. Za dwie godziny zrobi się ciemno, a ich stopy będą w opłakanym stanie. Prawie na pewno wybiorą czekanie w punkcie zaopatrzeniowym, gdzie Hal zniszczył urządzenia komunikacyjne. Minie przynajmniej kilka godzin nocy zanim ich powrót będzie na tyle opóźniony, by został zauważony w bazie, z której pochodziła ciężarówka. Najprawdopodobniej dopiero późnym rankiem następnego dnia ktoś sprawdzi, co się z nimi stało. W międzyczasie, ponieważ Barbage będzie sądził, że ten punkt został opuszczony, nikt z jego grupy pościgowej nie będzie tam zaglądał. Będzie jutrzejsze południe, zanim ktoś zorientuje się, że ciężarówka przepadła. Miał przynajmniej dziesięć godżin, w ciągu których mógł prowadzić martwiąc się jedynie unikaniem rutynowych kontroli dokumentów i pytań czemu jedzie pojazdem wojskowym. Na chwilę przed wjazdem na autostradę Hal zatrzymał się, by przebrać w mundur kierowcy. Poprzedni właściciel był wysoki i ciężki, tak że bluza była tylko odrobinę ciasna w ramionach, choć spodnie były zdecydowanie za szerokie w talii. Jednak nawet wysoki wzrost mężczyzny nie wystarczył, by rękawy i nogawki nie były niemal komicznie za krótkie na Hala. Mimo wszystko, ubrany w uniform i czapkę – która na szczęście była tylko odrobinę za luźna – siedząc zasłonięty w kabinie ciężarówki, przy pobieżnej inspekcji Hal mógł ujść za milicjanta. Wywołał na małym ekranie pojazdu mapę przedstawiającą obszar między nim, a Ahrumą. Mapa pokazywała miasto znajdujące się w odległości około dwustu dziesięciu kilometrów i pajęczą sieć dróg, zbiegających się w stronę centrum. Gdzieś na południowych przedmieściach miasta znajdował się jeden z punktów kontaktowych, do którego mieli zgłosić się ludzie z oddziału Rukh, kiedy w końcu
dotrą do miasta. Kontaktem była kobieta o nazwisku Athalia McNaughton, która prowadziła niewielki interes handlu używanym sprzętem. Mogła mu pomóc – jeśli do niej dotrze. Trzeba będzie pozbyć się ciężarówki i ukryć jej zawartość oraz, choć cały czas miał ze sobą identyfikator i dokumenty kredytowe zabrane jeszcze z Ziemi, potrzebował informacji w jaki sposób mógł ich bezpiecznie użyć. Jedyna nadzieja ucieczki przed Bleysem, leżała teraz w wydostaniu się z Harmonii. Ahruma dzięki Zaworowi Rdzeniowemu i stoczniom wykończeniowym statków kosmicznych, miała komercyjny kosmodrom, nawet większy niż ten w Cytadeli, mieście, gdzie wylądował na planecie. Ale każdy port kosmiczny był zbyt niebezpieczny na próbę zorganizowania przejazdu, chyba że wiedziałby, gdzie iść i z kim rozmawiać, kiedy dotrze do terminala. Jeśli Athalia będzie mogła mu pomóc, miał szansę. Mogła nie mieć pojęcia, że kontaktuje się z nią bez wiedzy i zgody Rukh. Zanim wiadomość o jego odejściu z oddziału dotrze do partyzantów w Ahrumie może upłynąć tydzień lub więcej. Z drugiej strony, jego wygląd i opis będzie jej znany, jako jednego z Wojowników pod dowództwem Rukh. Wyłączył ekran z mapką, uruchomił zegar podróżny i wybrawszy trasę do miasta wjechał na autostradę. Jechał przez pół godziny, zanim napotkał ślady innych pojazdów. Przez ten czas przejechał ponad czterdzieści kilometrów i znajdował się na dwupasmowej drodze prowadzącej do Ahrumy. Ładunek stanowiący pełne obciążenie dwunastu osłów był lekki dla ciężarówki, więc pojazd sunął równo z maksymalną prędkością dozwoloną pojazdom wojskowym, wynoszącą osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. Jeśli nie pojawią się żadne problemy, powinien dotrzeć do miasta w ciągu trzech godzin. W czasie jazdy zapadł zmrok, ale w miarę jak obszary otaczające drogę stawały się coraz gęściej zamieszkane, sztuczne oświetlenie zaczęło odganiać ciemność po obu stronach drogi. Usadowiony samotnie w fotelu nad wentylatorami, z ich równym rykiem wyciszonym przez izolację kabiny do cichego szumu i z łagodnym oświetleniem tablicy rozdzielczej pod ciemną szybą, jego czujność zaczęła maleć w wyniku braku emocjonalnego nacisku, który wcześniej pomagał mu utrzymywać aktywność. Umysł i ciało rozluźniły się, a w miarę tego stawał się coraz bardziej świadomy gorączki, bólu głowy, kaszlu i zmęczenia, które dręczyły go niczym wampiry. Pierwszy raz był w stanie zmierzyć głębię swojego wyczerpania i choroby, a to co znalazł zaniepokoiło go. Będzie potrzebował pełnej czujności i prawie całej siły, od chwili kiedy opuści Athalię McNaughton do czasu, aż bezpiecznie znajdzie się na pokładzie statku zabierającego go z tego świata. Partyzanci w Ahrumie mogą nie
wiedzieć, że opuścił oddział, ale nie upłynie więcej niż dwanaście godzin zanim dowie się o tym lokalna milicja, ponieważ obchodził się ze złapanymi mężczyznami tak, żeby nie było wątpliwości, że jego porwanie ciężarówki było samotną akcją. Mądre mogło się okazać sprawdzenie, czy Athalia będzie mogła mu zaoferować kilka godzin snu w swoim lokalu, zanim uda się do portu kosmicznego. Do świtu powinien być stosunkowo bezpieczny. Z drugiej strony, gdyby mógł jeszcze tej nocy dostać się do portu i kupić bilet bez wzbudzania podejrzeń, prawdopodobnie lepiej wykorzystałby ten czas. Kiedy już znajdzie się na pokładzie statku międzygwiezdnego, będzie mógł spać, ile tylko zechce. Umysł i ciało stawały się coraz cięższe. Zmuszał się do skupienia wzroku na wypolerowanej wstędze drogi, która w miarę jak jechał, zdawała się nieskończenie rozwijać z ciemności przed przednimi reflektorami. Rozważył ponowne wprowadzenie się w stan pobudzenia adrenalinowego – ale odrzucił ten pomysł. Zrobienie tego było łatwe i kuszące, ale na dłuższą metę była to strata energii, którą zużywał zbyt szybko. Ponownie uaktywnił ekran i przestudiował labirynt dróg przed sobą, na granicy miasta. Połykał odległość na prostej trasie, ale ten rodzaj jazdy zbliżał się do końca. Nadszedł czas, kiedy posługując się jedynie mapą i znakami drogowymi, będzie musiał znaleźć drogę przez obrzeża miasta pod drzwi Athalii. Tak blisko swego celu nie mógł ryzykować zatrzymania się i pytania o drogę kogoś, kto później mógłby go zidentyfikować. Noc zmieniła się w rozmazaną plątaninę kiepsko oświetlonych skrzyżowań i znaków ulicznych. Uciekł się do skupienia, tak jak kilka dni wcześniej, kiedy potrzebował efektywnie myśleć o decyzji przez mgłę choroby i zmęczenia, i jego widzenie wyostrzyło się trochę. Reakcje zwolniły, więc odpowiednio zmniejszył prędkość ciężarówki, jadąc tak wolno jak się odważył, by nie zwracać uwagi na wojskowego kierowcę, który zachowuje nietypową ostrożność. Czas, którego początkowo miał szczodry zapas, zaczynał się kurczyć. Sprawdził zegar podróżny i przekonał się, że był w drodze od prawie sześciu godzin. Świecące cyfry zegara miały dla niego tylko akademickie znaczenie. Subiektywnie, czas spędzony w kabinie zdawał się być równocześnie nieskończony, i nic dłuższy od kilku minut. W końcu trafił w wąską, nierówną drogę ziemną prowadzącą w dzikie, ciemne przedmieścia, po część: małe farmy, po części rozklekotane chaty czy niewielkie przedsiębiorstwa. W budynkach, które mijał, nie byłe świateł, aż dotarł do czegoś co wyglądało jak porzucona magazyn, otoczony zdumiewająco wysokim ogrodzeniem o wyglądzie całkiem nowego i sporym obszarem na tyłach. W jednym z rogów budynku świeciło się światłe w oknie. Hal zatrzymał ciężarówkę i wydostał się z niej ze skrzypieniem amortyzatorów. Podszedł do zamkniętej i zablokowanej bramy z metalowych prętów, dopełniającej
ogrodzenia i wpatrzył się przez nią. Oświetlone okno nie miało zasłon, ale odległość była zbyt duża, by dostrzec czy za oknem ktoś jest. Obejrzał bramę w poszukiwaniu jakiegoś interkomu czy dzwonka, by zaanonsować swoje przybycie, ale żadnego nie znalazł. Kiedy tam stał, usłyszał warczenie i z drugiej strony bramy wyskoczyły dwie ciemne sylwetki psów, podnosząc wściekły hałas. Patrzył. Podobnie jak konie, psy zazwyczaj nie były w stanie rozmnażać się na Harmonii, szczególnie tak duże, jak te. Taka para najprawdopodobniej została wyhodowana z probówkowych embrionów z Ziemi – a ich zakup stanowiłby bardzo poważny wydatek dla tak niewielkiej i biednie wyglądającej firmy. Czekał. Może szczekanie wzbudzi zainteresowanie kogoś w środku. Jednak nikt nie przyszedł, a jego czas uciekał. Rozważył powrót do ciężarówki i po prostu przejechanie przez zamkniętą bramę. Jednak nie byłby to dobry sposób na wzbudzenie sympatii i uzyskanie pomocy ze strony Athalii McNaughton, jeśli rzeczywiście był to jej adres. Zamiast tego usiadł ze skrzyżowanymi nogami po swojej stronie bramy i zaczął nucić do szczekających psów cichym, modulowanym falsetem. Psy dalej wściekle szczekały – przez chwilę. Potem, stopniowo w szczekanie wkradły się przerwy, a warkot stał się coraz cichszy i przerywany piskiem. W końcu kompletnie umilkły. Hal dalej nucił, jakby ich tu nie było. Psy zaczęły coraz bardziej piszczeć, poruszając się niespokojnie. Najpierw jeden, potem drugi, usiadły na ziemi. Po kilku minutach jeden z nich uniósł łeb w ciemne niebo i zaskomlał cicho. Skomlenie powtarzało się coraz głośniej aż przeszło w wycie. Po sekundzie zawtórował mu drugi pies. Hal nucił. Psie wycie stawało się coraz głośniejsze. Czas płynął i nieoczekiwanie w ciemnej ścianie budynku obok okna pojawiła się szczelina, rzucając stożek białego światła w stronę ogrodzenia. Psy umilkły. W jasnym przejściu pojawiła się ciemna postać w spodniach i ruszyła przez plac w stronę bramy, niosąc w jednej ręce latarkę, a w drugiej grubą pałkę. Kiedy się zbliżyła, światło skoncentrowało się na twarzy Hala i oślepiło go. Całe jego pole widzenia zasłonięte zostało przez jasną plamę światła. Zbliżyło się i zatrzymało na tyle blisko, że mógłby je złapać, gdyby pręty bramy nie oddzielały go od trzymającej latarkę postaci. – Kim jesteś? – Głos należał do kobiety, ale miał głębokie brzmienie. Hal wolno i ciężko podniósł się na nogi. Po drugiej stronie płotu podniosły się
również psy, podeszły do bramy i przycisnęły nosy do szczelin między prętami, popiskując. – Howard Immanuelson – powiedział, słysząc echo swojego głosu, ochrypłego i ciężkiego w ciemności – z oddziału Rukh Tamani. Światło pozostało skupione na nim. – Wymień mi pięć osób przebywających w tym oddziale – zażądał głos. – Pięć poza Rukh Tamani. – Jason Rowe, Heidrick Falt, Tallah, Jorlamon Troy... Amos Paja. Światło nie odsunęło się od jego oczu. – Nikt z nich nie jest porucznikiem tego oddziału – powiedział głos. – Nazwij go. – Ja jestem porucznikiem, razem z Heidrickiem Faltem – powiedział Hal. – Obaj jedynie pełnimy obowiązki. James Child-of-God nie żyje. Przez chwilę światło pozostało. Potem przesunęło się na ciężarówkę za nim, pozostawiając go zagubionego w ciemności ze skurczonymi źrenicami. – A to? – Głos dobiegł po chwili, nie zmieniony. – Coś przy czym potrzebuję twojej pomocy – powiedział Hal. – Ciężarówki trzeba się pozbyć. Jej ładunek to co innego. Widzisz... – Nieważne. – rozległ się odgłos otwieranej bramy. – Wprowadź ją. Odwrócił się, z oczyma stopniowo dostosowującymi się do nocy, wymacał drogę do kabiny pojazdu i wspiął się do środka, za stery. Bez ponownego włączania przednich świateł przejechał przez otwartą teraz bramę i zatrzymał się przed budynkiem. Kiedy znów wysiadł z kabiny, dwa psy nieśmiało przycisnęły się do niego, obwąchując nogi i krocze. – Uciekać – powiedział głos a zwierzęta wycofały się trochę – wejdź do środka, żebym ci się mogła lepiej przyjrzeć. Wewnątrz jego oczy stopniowo dostosowały się do jasno oświetlonego pokoju z oknem, który zdawał się pełnić funkcje jednocześnie biura i mieszkania – nienagannie schludnego, ale w jakiś sposób pozbawionego tego szczególnego wrażenia, żeby niczego nie dotykać, które często towarzyszyło tego rodzaju schludności. Przyglądali się sobie nawzajem. Wyglądała na jakieś trzydzieści pięć lat, choć mogła być znacznie starsza, miała szeroką i przystojną, kościstą twarz oraz gęste, kręcone włosy ścięte na krótko, tak intensywnie brązowe, że niemal czarne. Pod tymi ciemnymi włosami miała kremową skórę, przypominającą Halowi o twarzy na kamei, w której zakochał się, kiedy był bardzo młody. Oczy miała również brązowe i szeroko rozstawione, a usta z wąskimi wargami. Miała również zabójczo bezpośrednie spojrzenie, jedynie odrobinę słabsze – choć w żaden sposób nie były do siebie podobne – do tego które Hal napotkał u Tamani. Jednak w przeciwieństwie do
Rukh, wyzwanie jej obecności było prawie całkowicie fizyczne. – Jesteś chory – powiedziała patrząc na niego. – Siadaj. Rozejrzał się, znalazł za sobą wyściełane krzesło i opadł na nie ciężko. – Powiedziałeś, że James nie żyje? – Wciąż stała nad nim. Kiwnął głową. – Od prawie półtora tygodnia mieliśmy milicję tuż za sobą – powiedział – i wszyscy złapaliśmy jakieś zakażenie płucne. James osłabł tak bardzo, że nie był już w stanie dalej iść. Nalegał na to, by samotnie stawić opór i dać oddziałowi czas na zmianę trasy. Pomogłem mu przygotować stanowisko... Wróciły do niego słowa, które Child-of-God kazał mu powtórzyć Rukh i oddziałowi, i powtórzył je teraz tej kobiecie. Po tym jak skończył, stała przez chwilę nic nie mówiąc. Jej oczy pociemniały, choć poza tym wyraz jej twarzy nie uległ zmianie. – Kochałam go – powiedziała w końcu. – Tak jak Rukh – powiedział Hal. – Rukh była jak jego wnuczka – stwierdziła. – Ja go kochałam. Ciemność z jej oczu zniknęła. – Ty jesteś Athalia McNaughton? – zapytał. – Tak. – Rzuciła spojrzenie za okno. – Co jest w ciężarówce? – Worki z nawozem – do połączenia z zaczynem, który przywieźliśmy przed rajdem, na materiał wybuchowy do sabotażu Zaworu Rdzeniowego. Czy możesz to ukryć? – Nie tutaj – stwierdziła – ale mogę znaleźć miejsce. – Ciężarówka musi zniknąć. Czy możesz... Roześmiała się sucho. Jej śmiech, podobnie jak głos był głęboki. – To łatwiejsze. Potniemy ją i sprzedamy. – Jej spojrzenie wróciło na niego. – Co z tobą? – Muszę wydostać się z planety – powiedział. – Mam vouchery kredytowe i dokumenty – wszystko co potrzeba. Potrzebuję tylko kogoś, kto powie mi, gdzie iść w sprawie wykupienia przejazdu w tutejszym porcie kosmicznym. – Prawdziwe vouchery? Prawdziwe dokumenty? – Tak. Dokumenty również są prawdziwe, tyle że kiedyś należały do kogoś innego. – Pozwól mi je zobaczyć. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni swojej bluzy i wyciągnął długi, składany portfel podróżny z zawartością. Wzięła go od niego niemal szorstko i zaczęła je przeglądać. – Dobrze – powiedziała. – Nie ma tu nic, co mogłoby cię powiązać z kimś w Ahrumie. Żaden urzędnik nie widział tych dokumentów od czasu, gdy opuściłeś
Cytadelę? – Nie. – Jeszcze lepiej. – Oddała mu papiery. – Nie mogę dla ciebie nic zrobić bezpośrednio, ale mogę skierować do kogoś, od kogo prawdopodobnie – podkreślam prawdopodobnie – będzie można bezpiecznie kupić bilet. Nie jest tak pewny, by bezpiecznie było mówić mu, co robiłeś ostatnio. – Rozumiem. – Złożył portfel z dokumentami i schował je z powrotem do wewnętrznej kieszeni. – Czy mogę się udać do niego od razu? Popatrzyła na niego tak bezpośrednio, że jej spojrzenie było prawie brutalne. – Mógłbyś – powiedziała. – Ale jesteś o włos od padnięcia na twarz. Poczekaj do rana. W międzyczasie mogę ci dać coś do zwalczenia tej infekcji i upewnienia się, że uśniesz. – Żadnych środków usypiających... – zaprotestował instynktownie, wspominając lata spędzone pod kierunkiem Waltera InTeachera. – Jakie lekarstwa masz na myśli mówiąc o infekcji? – Tylko immunostymulanty – wyjaśniła. – Nie martw się. Tylko stymulują produkcję przeciwciał. Zaczęła się obracać do wyjścia, ale zawróciła. – Co zrobiłeś z moimi psami? – zapytała. Skrzywił się, prawie zbyt zmęczony by myśleć logicznie. – Nic... to znaczy, nie wiem. Po prostu mówiłem do nich. Można to robić z każdym zwierzęciem, jeśli się naprawdę tego chce. Trzeba wydawać ustami dźwięki, które brzmią podobnie do tych wydawanych przez zwierzę i koncentrować się na treści, jaką chce się im przekazać. Próbowałem po prostu powiedzieć im, że nie jestem wrogiem. – Czy potrafisz to robić z ludźmi? – Nie, z ludźmi to nie działa. – Uśmiechnął się odrobinę pomimo wyczerpania. Po chwili dodał: – A szkoda. – Rzeczywiście, szkoda – zgodziła się. Odwróciła się od niego. – Zostań, gdzie jesteś. Znajdę dla ciebie ubranie.
Rozdział 31 Obudził się ze świadomością niezrealizowania planów – dał się położyć spać, zamiast od razu udać się do kosmoportu. Na wpół obudzony leżał na łóżku, czując się samotny i zagubiony jak wtedy na tarasie, gdy zobaczył ciała Waltera, Malachiego i Obadiaha. W tej chwili zawieszenia między nieświadomością i pełną czujnością, znów był samotnym dzieckiem. Pod naciskiem zmęczenia i trzymającej go jak w imadle gorączki, poczuł w sobie nieodpartą chęć zwinięcia się w pozycję embrionalną, ukrycia głowy pod kocem i ucieczki. Jednak gdzieś daleko, natarczywy, ledwie słyszalny głos, poczucie pośpiechu, przemawiało przeciw dalszemu spaniu. Późno... już za późno... mówił jego umysł, a potrzeba wyciągnęła go do pełnej przytomności jak rybę z głębokiej wody. Usiadł wpatrując się w ciemność, w końcu wypatrzył poniżej poziomu oczu delikatną linię światła, jakieś dwa metry od niego i zidentyfikował to jako odblask żarówki przenikający pod zamkniętymi drzwiami. Wstał, doszedł do drzwi, po omacku znalazł klamkę i otworzył je. Wyszedł na ciemny korytarz ze światłem padającym zza rogu na jego drugim końcu. Ruszył w tamtą stronę, skręcił za rogiem i znalazł się w pustym do pokoju, gdzie rozmawiał z Athalią McNaughton. – Athalia? – Jego głos rozszedł się i ucichł bez odpowiedzi. Podszedł do następnych drzwi i otworzył je. Za nimi znajdowało się małe biuro zarzucone papierami i niewielkie biurko, przy którym siedziała Athalia, mówiąc do ekranu telefonu. Wyłączyła go i spojrzała na niego. – A więc sam się obudziłeś – stwierdziła. – W porządku, wprowadzę cię do portu, nakarmię i wyprawię w drogę. Kiedy wyjeżdżał przez bramę czterdzieści pięć minut później, siedząc obok niej w lekkiej ciężarówce, pojazd milicyjny zniknął z podwórka. Nie pytał o to, a Athalia nie uważała za stosowne o tym mówić. Prowadziła bez słowa. Sam nie odczuwał w tej chwili wielkiej potrzeby konwersacji. Te kilka godzin odpoczynku sprawiły jedynie, że uświadomił sobie, jak bardzo jest trawiony gorączką i zmęczony. Wszystkie komórki jego ciała krzyczały jednym głosem o odpoczynek i szansę na wyleczenie się. Immunostymulanty ciężko pracowały w jego ciele i gorączka odrobinę opadła – ale tylko odrobinę. Gardło i płuca płonęły, choć kaszel trzymał na wodzy dzięki technikom Waltera i był mu za to wdzięczny. Nie miał ochoty zwracać na siebie uwagi głośnymi spazmami kaszlu. Athalia zaoferowała mu środki przeciwbólowe i zwykłe stymulanty. Ale oba wpływałyby na jego własną kontrolę umysłową, której efekty wobec swojego
osłabionego ciała mógł ocenić lepiej, niż reakcję na leki. Kiedy odmówił, zajęła się natychmiast problemem dostarczenia go do osoby, która mogła mu sprzedać bilet międzyplanetarny. Mężczyzna nazywał się Adion Corufa. Nie był naturalnym Harmonitą, lecz Freilandczykiem, skromnym agentem przewozowym, który sam nie sprzedawał biletów przejazdów międzyplanetarnych, lecz znał sprzedawców oferujących wycofane, albo nie odebrane na czas bilety – za dopłatą lub ze zniżką, w zależności od świata przeznaczenia i wymagań klienta. – Zawiozę cię pod terminal – Athalia poinformowała Hala. Potem już będzie musiał radzić sobie sam i iść do biura transportowego, w którym pracował Corufa. Poranek był suchy i chłodny, z lekkim wietrzykiem i gęstą pokrywą chmur, ale nie zapowiadał się deszcz. Szary, ponury dzień. Tuż przed wysadzeniem go przy terminalu, zwróciła jego uwagę na niewielką brązową torbę za siedzeniem, rodzaj teczki, w jakiej przewożono kontrakty o pracę. – Te kontrakty są prawdziwe – powiedziała Athalia – ale pochodzą od pracowników, którzy odbyli podróż powrotną. Nie wytrzymają weryfikacji u pracodawców, ale przy pobieżnej inspekcji są nie do podważenia. Twoja historyjka powinna być taka, że robisz nagłą, niespodziewaną wyprawę kurierską. Sam będziesz musiał wymyślić cel, pracodawcę i sytuację, w której kontrakty potrzebne są natychmiast. – Sabotaż przemysłowy – powiedział Hal. – Zniszczono część dokumentów w międzyplanetarnej Izbie Rozrachunkowej na planecie, na którą lecę. – Bardzo dobrze – pochwaliła Athalia, kiwając głową i patrząc na niego przez chwilę z podziwem, po czym wracając wzrokiem do drogi. – Jak się czujesz? – Poradzę sobie – powiedział. Dojechali do przystanku autobusowego. Podała mu walizkę i wysiadł. Stojąc na chodniku przystanku, z walizką w dłoni obrócił się i popatrzył na nią. – Dziękuję – odezwał się. – Wspomnij o mnie Rukh i reszcie oddziału, kiedy ich zobaczysz. – Tak – powiedziała. Jej oczy znów pociemniały. – Powodzenia. – I wszystkim, do których James skierował swoją wiadomość – stwierdził Hal. – Powodzenia. Słowa, raz wypowiedziane, brzmiały nie na miejscu w twardym, prozaicznym świetle dnia. Nie odpowiedziała, usiadła z powrotem w fotelu i wcisnęła przycisk zamykający drzwi. Kiedy odjeżdżała, odwrócił się i podszedł do wejścia. Kilka minut później stał już przy ladzie w biurze transportowym, z którym związany był Adion
Corufa. – Corufa? – zapytał człowiek przy kontuarze. Wcisnął klawisze, popatrzył na ukryty po swojej stronie ekran i rzucił okiem w stronę jednego z końców pomieszczenia za sobą, gdzie ustawiono kilka biurek. – Będzie dzisiaj, ale jeszcze go nie ma. Może usiądzie pan przy jego biurku? To trzecie od ściany, w drugim rzędzie. Hal podszedł tam i usiadł na meblu stojącym przed wskazanym biurkiem. Nie było to krzesło dryfowe, ale wyściełany mebel z prostym oparciem z rodzimego drewna, najwyraźniej zaprojektowane by zniechęcić interesantów do dłuższego przesiadywania. Jednak w obecnym stanie fizycznym Hala, możliwość siedzenia zamiast stania, była czymś mile widzianym. Tak więc siedział, na krawędzi drzemki, a po kilku minutach obudził go dźwięk stóp za plecami. Wyprostował się na krześle i zobaczył dużego mężczyznę w wieku czterdziestu kilku lat, z lekką nadwagą, czarnymi wąsami i łysiejącą głową, zajmującego wyściełany dryf za biurkiem. – Co mogę dla pana zrobić? – zapytał mężczyzna, który musiał być Adionem Corufa. Uśmiechał się minimalnie. Jego błękitne oczy miały duże źrenice i były nienaturalnie nieruchome, kiedy patrzył na Hala. – Potrzebuję przelotu do Exotików – powiedział Hal – najlepiej na Marę. Jak najszybciej. Podniósł teczkę z dokumentami z podłogi za sobą, by pokazać ją krótko nad biurkiem i ponownie ją opuścił. – Muszę dostarczyć pewne dokumenty. – Jaki ma pan kredyt? – zapytał Corufa. Hal wydobył swój portfel i wyciągnął z niego voucher na kredyt międzygwiezdny, na środki stanowiące więcej niż trzeba, by zabrać go do wymienionego celu. Podał je Corufie. – To będzie kosztowne – powiedział Corufa wolno studiując voucher. – Wiem, że to będzie kosztować – odpowiedział Hal i zdobył się na wysiłek konieczny, by uśmiechnąć się do mężczyzny, który spoglądał na niego znad voucheru. Athalia powiedziała mu, ile mniej więcej tamten powinien policzyć sobie za przelot na Marę. W swoim obecnym stanie, z gorączką i wyczerpany, nie był zainteresowany targowaniem się, jednak brak zainteresowania kosztem podróży mógłby wzbudzać podejrzenia. – W czym problem? – Corufa odłożył dokumenty na biurko. – Na skutek sabotażu przemysłowego zniszczeniu uległy tam pewne dokumenty – powiedział. – Wiozę ich kopie. – Och? Co za dokumenty? – Wszystko czego od pana chcę – powiedział Hal – to znalezienie mi transportu.
Corufa wzruszył ramionami. – Pan pozwoli, że porozmawiam z kim trzeba – powiedział. Wstał zza biurka podnosząc dokumenty Hala i jego voucher. – Zaraz wracam. Hal również wstał i zgrabnie wyjął z jego rąk dokumenty. – Nie będzie pan tego potrzebował – stwierdził – a ja mam kilka rzeczy do załatwienia. Spotkamy się przy centralnym punkcie informacyjnym w Terminalu, za dwadzieścia minut. – To zajmie trochę dłużej... – zaczął Corufa. – Nie powinno – stwierdził Hal. Teraz, kiedy starł się z tamtym, jego umysł przejaśnił się a wczesne szkolenie przejęło kontrolę i prowadzenie. – Jeśli zajmie, może powinienem poszukać kogoś innego. Spotkamy się przy punkcie informacyjnym za dwadzieścia minut. Odwrócił się i wyszedł z biura, nie czekając na zgodę. Kiedy był już poza polem widzenia przebywających tam osób, zatrzymał się i oparł o ścianę. Zastrzyk adrenaliny, który ożywił go na chwilę, zużył się błyskawicznie. Był osłabiony i rozdygotany. Pod marynarką brązowego garnituru, w który ubrała go Athalia, koszulę miał przesiąkniętą potem. Po sekundzie wyprostował się, wsadził dokumenty do osłonki i ruszył dalej. Athalia nie musiała mu mówić – choć i tak to zrobiła – że najbezpieczniej dla niego będzie bezustannie przemieszczać się po terminalu. Gdy stał lub siedział, można mu się było przyjrzeć. W ruchu, był tylko jeszcze jednym z ciągle poruszającego się tłumu twarzy i ciał, a te, nawet dla wyszkolonego obserwatora, wyglądały bardzo podobnie. Więc poruszał się przez labirynt wewnętrznych uliczek, sklepów i budynków w sposób losowy. Połowa terminala kosmicznego zajęta była przez centrum handlowe, które wyglądało jak małe miasto pod jednym dachem. Drugą połowę zajmował kompleks przemysłowy konserwujący i naprawiający zarówno przylatujące statki, jak i te, przy których pracowano w Centrum Wykończeniowym zasilanym z Zaworu Rdzeniowego, zaledwie kilka kilometrów dalej. Nawet po trzech stuleciach podróży międzygwiezdnych, statki fazowe, nawet najmniejsze pojazdy kurierskie, były masywnymi i niechętnymi gośćmi na powierzchni planet. Te, które wylądowały, były oczywiście niewidoczne dla ludzi tłoczących się w centrum handlowym. Jednak świadomość ich bliskości, przypominająca o olbrzymich odległościach międzygwiezdnych poza atmosferą Harmonii, rodziła lilipucie uczucia nie tylko wobec tłumów wypełniających sklepy, ale i wobec otaczającej go architektury i sprzętów. Właśnie z takim uczuciem, odciśniętym na jego chorym i przemęczonym ciele,
dokładającym się do nerwowej świadomości zwierzęcia łownego Hal poruszał się po centrum. Czuł się nagi pomiędzy wrogami, zdrajca wszystkich którzy mu zaufali. Żeby ocalić życie członków oddziału, wziął na siebie nie tylko usunięcie z niego swojej osoby, ale i przewóz materiałów wybuchowych. W efekcie zdradził, bo gdyby zaproponował to Rukh, nie zgodziłaby się na żadną z tych akcji. Tylko szczęście mogło sprawić, że oddział odzyska to, co wywiózł w ciężarówce i doprowadzi do zakończenia planowanej misji. Ale alternatywą była śmierć dla wszystkich, a po samopoświęceniu Jamesa Childa-of-God, Hal odkrył, że nie jest w stanie znieść więcej śmierci między ludźmi, którzy stali mu się tak bliscy. Możliwe, że źle postąpił biorąc sprawy we własne ręce, ale wydawało się, że nie ma innego wyboru. Mimo to nigdy jeszcze w swoim życiu nie czuł się tak samotny – do tego stopnia, że jakaś jego część dziwiła się nawet, że wciąż miał dość woli, by opierać się schwytaniu, poddaniu kontroli i prawdopodobnie śmierci. Pomimo ogłupiającego wyczerpania, choroby i żalu z rozdzielenia z towarzyszami walki – w desperackiej sytuacji, w jakiej obecnie się znajdował – instynkt oporu całkowicie niezależny od jego woli, płonął z gwałtownością rozpalonego fosforu. Z trudem wydostał się z wiru przygnębiających myśli. Był już najwyższy czas spotkać Adiona Corufa przy centralnym punkcie informacyjnym. Doszedł do końca wewnętrznej ulicy i sprawdził mapę centrum. Znajdował się zaledwie kilka przecznic od centralnego placu, obramowanego kawiarniami i wypełnionego kwietnikami oraz fontannami. Skręcił w jego stronę. Wstąpił jeszcze do sklepu odzieżowego kupić niebieską marynarkę i beret o wzorze, który zapamiętał z Nowej Ziemi, kiedy zmieniał statki po drodze na Coby. Po wyjściu ze sklepu wyrzucił do śmietnika torbę zawierającą brązową marynarkę, jaką miał na sobie przy spotkaniu z Corufą. Garbiąc się, aby zredukować swój wzrost, wyszedł na plac i zaczął spacerować po nim swobodnie, obserwując kątem oka centralny punkt i ludzi zgromadzonych wokół niego. Corufa już tam był, stojąc przy ścianie punktu informacyjnego, zaabsorbowany czytaniem trzymanego w ręce wydruku z wiadomościami. Wokół agenta znajdowała się niewielka pusta przestrzeń bez ludzi, a najbliższym był człowiek w zielonym pulowerze, który przeglądał ekran z listą książek. Hal, który planował obejść plac, gdyby nie zastał Corufy, skręcił za rogiem w następną ulicę. Obszedł dookoła cały blok sklepów, wyszedł na plac na następnym rogu, obrócił się i ruszył w przeciwnym kierunku. Adion nadal tam był, wciąż pogrążony w lekturze. Mężczyzna w zielonym pulowerze nadal przeglądał ekran, a wokół nich wciąż nie było ludzi. Hal szedł dalej. Teraz, kiedy potwierdził swoje podejrzenia, jego oczy wyłowiły
jeszcze pięć innych osób, czterech mężczyzn i kobietę, stojących koło stanowiska informacyjnego, które nie pasowały do wzorów i zachowań tłumu na placu. Jak powiedział mu Malachi, ruch tłumów podlegał wzorom, które ciągle się zmieniały, ale tylko na podobne wzory. Stary Dorsai trenował młodego Hala najpierw z kalejdoskopem – rurą z obracanym końcem, który po obrocie zmieniał układ kolorowych figur geometrycznych – później stawiając go na balkonie wychodzącym na plac centrum handlowego w Denver, bardzo podobny do tego. Nadszedł w końcu dzień, kiedy Hal patrząc w dół mógł natychmiast zidentyfikować osoby, które Malachi wynajął, aby odgrywały na placu obserwatorów. Hal rozpoznawał tych, którzy stanowili anomalię w ogólnym wzorze poruszających się ludzi. Po prostu wpadali mu w oko, jak przy pierwszym spojrzeniu fałszywość podrabianego obrazu rzuca się w oczy eksperta sztuki, który doskonale zna prace podrabianego artysty. W ten sam sposób, te pięć osób stojących na placu rzuciło mu się w oczy spomiędzy ludzi, którzy ich otaczali. Mogli być jeszcze inni, usadowieni przy stolikach w kawiarniach, można by wyłowić przy uważniejszym przyjrzeniu się, ale to co teraz odkrył, w zupełności wystarczyło. Szedł dalej niespiesznie, ale natychmiast skręcił na tym samym rogu, co wcześniej. Zaczął iść najszybciej jak mógł, bez zwracania na siebie uwagi. Koszulę pod marynarką ponownie zmoczył pot – ze zdenerwowania i wyczerpania. Oczywiste stało się, że rejon Ahrumy został ostrzeżony, a jego portrety przekazane do wszystkich sprzedawców biletów międzyplanetarnych, zwłaszcza takich jak Corufa, który prawdopodobnie pracował dostatecznie blisko granicy legalności, by być znany lokalnej policji. Rozpoznawszy go, Corufa nie miał wyboru, chcąc ocalić siebie, musiał powiadomić milicję. Do tego czasu całe centrum handlowe, a prawdopodobnie również cały terminal był już pod obserwacją i szukano go. Pozostawało jedynie pytanie, czy był w stanie dostać się do wyjścia i uciec zanim zostanie zauważony, nawet w nowej marynarce i berecie, po czym zostanie osaczony przez szukające go siły. Ciągle szedł, szybko, ale nie na tyle, by przyciągnąć niepożądaną uwagę. Minął prawie tuzin mężczyzn i kobiet, których zidentyfikował jako anomalie we wzorach wokół siebie, choć można było tylko zgadywać, czy wszyscy szukają jego, czy też kogoś jeszcze. W ciągu kilku minut skręcił za ostatni róg i miał przed sobą jedno z wyjść z terminala, z początkowym przystankiem autobusów jadących do centrum Ahrumy. Czterej ubrani na czarno milicjanci sprawdzali dokumenty wszystkich wchodzących i wychodzących przez wejście. Gdy tylko ich dostrzegł, automatycznie zmienił kurs, w stronę boku terminala.
Szedł dalej wciąż zwiększając kąt, pod jakim zmieniał kierunek, aż jego trasa zmieniła się w krzywą prowadzącą w korytarz równoległy do frontu terminala. Odczuwał pokusę by jeszcze raz uruchomić swoje rezerwy adrenalinowe, choćby na minutę lub dwie, żeby tylko na chwilę zapomnieć o fizycznych dolegliwościach, które aż krzyczały o uwagę. Jednak był świadom, jak mało sił mu zostało. Z trudem odsunął od siebie kuszącą wizję znieczulenia samoupojeniem i ponuro zmusił się do myślenia nad wyjściem z sytuacji, w której się znalazł. Przypomniał sobie, że jego wrogiem nie była milicja, lecz Bleys Ahrens. Milicja była tylko narzędziem. Bleys musiał się go obawiać z ważnych powodów, bo inaczej Inny nie zaangażowałby w jego schwytanie tak dużych sił. Celem musiało być złapanie Hala, nie zabicie – Bleys mógł zapewnić sobie jego śmierć już na Coby, choćby przez eksterminację wszystkich górników w kopalni. Z tego co zawsze dawano Halowi do zrozumienia, użycie tak krwawych środków do osiągnięcia stosunkowo niewielkiego wyniku, mogłoby pasować do charakteru Innych. Czyli Bleys chciał go żywego z jakiegoś konkretnego powodu, a więc celem Hala musiało być albo nie dać się złapać, albo uczynić schwytanie go jak najmniej wartościowym. Zdawało się jasne, że w obecnym stanie, bez przyjaciół i chory, nie miał szans na ucieczkę z terminala. Były rzeczy, których mógł spróbować i zrobi to, ale musiał być świadom możliwości porażki, wobec czego pozostawało sprawić, by złapanie go było jak najmniej opłacalne. Jednym ze sposobów było upewnienie się, że nie zostaną przejęte dokumenty i vouchery umożliwiające mu podróżowanie między światami. Gdyby udało mu się uwolnić od Bleysa i jego ludzi, mógłby je odzyskać, a tym samym zdobyć możliwość ucieczki na inną planetę. Rozmyślając jak tego dokonać, nie zwracał uwagi gdzie idzie, przypadkowo skręcając na skrzyżowaniach uliczek. Był tylko o jeden blok od placu, gdzie miał spotkać Corufę, kiedy niespodziewanie spostrzegł rząd czarnych uniformów poruszających się w poprzek ulicy. Zaczęli przeszukiwać wnętrze terminala – albo przynajmniej centrum handlowe w terminalu – szukając go. Myśl o wysiłku potrzebnym do zmobilizowania takich sił wywołała w nim dreszcz, uświadamiając mu jasno, jaką władzą dysponowali na Harmonii Inni. Spokojnie zatrzymał się, by popatrzeć na witrynę sklepową, przyglądał się jej przez sekundę, po czym równie spokojnie odwrócił się i zaczął iść z powrotem. W miarę jak szedł, przyspieszał kroku. Doszedł do końca ulicy i skręcił w lewo, rozglądając się za budką pocztową. Zauważył ją kilka przecznic dalej. Za niewielką
opłatą w lokalnej walucie uzyskanej z wymiany tutejszych voucherów, kupił z automatu dużą kopertę ze znaczkami. Szybko wrzucił do środka portfel z dokumentami i zapieczętował. Zaadresował ją następnie do Amida, OutBonda na Wydziale Historii, Uniwersytet Cety. U dołu koperty dużymi literami napisał ZATRZYMAĆ DO PRZYBYCIA. Ekran budki, po wprowadzeniu pytania, wyświetlił mu adres lokalnego konsulatu Mary w Ahrumie. Zapamiętał go, kiedy urządzenie drukowało adres na kopercie, po czym wrzucił zamkniętą i zaadresowaną przesyłkę do skrzynki pocztowej, która pochłonęła ją z cichym sapnięciem. Z ulgą i poczuciem triumfu odwrócił się od budki. Teraz pozostała już tylko kwestia podjęcia próby wydostania się z terminalu. Był tylko jeden sposób, dzięki któremu mógł spróbować wydostać się na zewnątrz przez strażników pilnujących wyjść z centrum handlowego. Mogłoby mu się to udać w stroju milicjanta – najlepiej w mundurze oficerskim. Problem polegał na znalezieniu między szukającymi go milicjantami oficera, którego mundur pasowałby na niego. Alternatywą – przyszła mu nagła myśl – byłoby zdobycie dokumentów jednego z agentów w cywilnych ubraniach i wydostania się dzięki nim w swoim obecnym ubraniu. Wciąż był tylko o jedną przecznicę od placu. Zaczęło się w nim budzić coś w rodzaju entuzjazmu, pierwszy raz tego dnia. Odwrócił się od budki. – Tam jest – to on! To był głos Adiona Corufy. Oglądając się zobaczył dużą, bladą postać idącą w towarzystwie dwu ludzi w cywilnych strojach i pięciu milicjantów z kierunku, gdzie właśnie planował iść. Zawrócił na pięcie, żeby uciec i zobaczył kolejną linię milicjantów właśnie mijającą skrzyżowanie o sektor od niego. – Łapcie go! – krzyczał Corufa. Na chodniku za nim rozległ się tupot stóp, a milicja z przodu również zerwała się do biegu w jego stronę. Spojrzał w prawo i w lewo, ale po obu stronach były jedynie okna wystawowe z nietłukącego się szkła. Zdecydował się i ruszył na rząd mundurów przed sobą. Prawie udało mu się przebić i uciec. Nie spodziewali się ataku i zawahali się odrobinę na widok jego szarży. Nie byli też wyszkoleni jak on. Zbiegli się na niego, a on zanurkował między nich, obalając czterech z nich na ziemię, a piątego nadal na nogach, ale chwiejącego się. Jednak opóźnili go na wystarczająco długo, by druga grupa zdążyła go dogonić. Jego chwilowy napływ sił wyczerpał się. Było ich po prostu zbyt wielu. Padł, świadomy licznych razów, – po chwili wydawały się już nie silniejsze od lekkich klapsów, a później w ogóle przestał je czuć.
Rozdział 32 Oprzytomniał leżąc na plecach na twardej, zimnej i lekko wibrującej powierzchni, a sekundę później rozpoznał niski, miarowy dźwięk dmuchaw poduszkowca słyszany z wnętrza pojazdu. Bolały go ręce i nogi. Spróbował nimi poruszyć, ale były zablokowane – kostki, kolana i nadgarstki mocno przyciśnięte. Przez chwilę naprężał się z całej siły, ale nic nie wskórał. Osunął się z powrotem w nieświadomość. Kiedy obudził się po raz drugi, nadal leżał na plecach, ale powierzchnia pod plecami była bardziej miękka i nieruchoma, nie było też słychać dmuchaw. – Tak lepiej – powiedział zapadający w pamięć dźwięczny głos, który rozpoznał. – Teraz zdejmijcie z niego te uchwyty i pomóżcie mu usiąść. Z niewiarygodną łagodnością palce usunęły więzy na nadgarstkach i stopach. Ręce pomogły mu podnieść się do pozycji siedzącej i podłożyły coś pod plecy, by utrzymać go w pionie. W lewym ramieniu czuł dziwne kłucie, które go zaskoczyło, ale nie do tego stopnia, by zdradzić, że znów jest przytomny. Jednak mniej niż minutę później ciepło, energia i rozkoszna wolność od bólu i niewygody, zaczęły przepełniać go całego. Zrozumiał wtedy niedorzeczność dalszego udawania braku świadomości. Otworzył oczy w małym pomieszczeniu o surowych ścianach, umeblowanym jak cela więzienna, z dwoma milicjantami stojącymi pod ścianą naprzeciw wąskiego łóżka, na którym leżał. Był tam też Bleys Ahrens, pochylony nad nim nisko. – Cóż, Hal – powiedział łagodnie Bleys – wreszcie mamy szansę porozmawiać. Gdybyś tylko przedstawił się w Cytadeli, moglibyśmy się zapoznać wtedy. Hal nie odpowiedział. Znajdował się twarzą w twarz z Innym. Ponownie obudziło się w nim uczucie zimnej determinacji, które zaznał prawie cztery lata wcześniej, uświadamiając sobie fakt, że nie zostanie w Encyklopedii Ostatecznej. Leżał spokojnie, studiując Bleysa tak, jak uczył go Malachi wobec przeciwnika, czekając na informacje, na podstawie których mógłby działać. Bleys usiadł na dryfie koło posłania, które jak wyczuwał Hal było czymś w rodzaju przenośnego łóżka przykrytego pojedynczym, niezbyt grubym materacem. Kiedy Bleys zaczynał siadać, nie było za nim dryfu, a Inny Człowiek nie wydał żadnego polecenia, ani nie wykonał widocznego dla Hala gestu. Jednak w momencie, kiedy go potrzebował, wyściełany dryf znajdował się na miejscu. – Muszę ci powiedzieć, co czuję w sprawie śmierci twoich wychowawców – powiedział wysoki mężczyzna. – Wiem, w tej chwili nie ufasz mi dość, aby mi uwierzyć. Ale i tak powinieneś usłyszeć, że przez cały czas nie miałem zamiaru skrzywdzić kogokolwiek w twoim
domu. Gdyby istniał jakiś sposób, dzięki któremu mógłbym powstrzymać to, co tam się stało, zrobiłbym to. Przerwał, ale Hal nic nie powiedział. Bleys uśmiechnął się delikatnie ze smutkiem. – Wiesz, jestem częściowo Exotikiem – powiedział. – Nie tylko nie odpowiada mi zabijanie, ale w ogóle nie lubię przemocy i nie sądzę, żeby zazwyczaj miała usprawiedliwienie. Czy uwierzysz mi, kiedy ci powiem, że to co zdarzyło się tego dnia na tarasie, zaskoczyło mnie na tyle, że straciłem panowanie nad sytuacją? Znów przerwał, a Hal znów milczał. – Z powodu zaskoczenia nie mogłem na czas zatrzymać ochroniarzy. – Ochroniarzy? – zapytał Hal. Jego głos był tak słaby i ochrypły, że sam go ledwie rozpoznał. – Przepraszam – stwierdził Bleys. – Wierzę, że możesz o nich myśleć inaczej. Ale niezależnie od tego co myślisz, ich podstawowym obowiązkiem tego dnia, była ochrona mojej osoby. – Przed trzema staruszkami. – Nawet przed trzema staruszkami – odpowiedział Bleys. – I ci staruszkowie nie byli tacy słabi. Zanim zostali zatrzymani, pozbawili mnie czterech z pięciu ochroniarzy. – Zabici – poprawił Hal. Bleys odrobinę przekrzywił głowę. – Zabici – powiedział. – Zamordowani, jeśli chcesz, żebym użył tego słowa. Wszystko o co cię proszę, to zaakceptowanie, że zapobiegłbym temu co zaszło, gdybym mógł. Hal odwrócił od niego wzrok, na sufit. Nastąpiła chwila ciszy. – Od chwili, kiedy postawiłeś stopę na naszej ziemi – powiedział znużonym głosem Hal – na tobie spoczywała odpowiedzialność. Środek, który mu zaaplikowali trzymał z dala ból i niewygodę, ale nadal był świadom niewiarygodnego wyczerpania, a górne światła nawet po przygaszeniu, nadal raziły go w oczy. Znów je zamknął i usłyszał nad sobą głos Bleysa skierowany w inną stronę. – Zmniejszcie jeszcze natężenie światła. Tak dobrze. I tak je zostawcie. Jak długo Hal Mayne pozostanie w tym pomieszczeniu, światła mają nie być wyłączane ani rozjaśniane, chyba, że o to poprosi. Hal ponownie otworzył oczy. Światło w celi było teraz mile przyćmione, ale w mroku Bleys wydawał się – nawet siedząc – jeszcze wyższy. Dzięki sztuczkom gorączki i leków Halowi zdawało się, że Inny góruje nad nim. – Oczywiście masz rację – powiedział teraz Bleys.
– Ale mimo wszystko, chciałbym, żebyś spróbował zrozumieć mój punkt widzenia. – To wszystko czego chcesz? – zapytał Hal. Twarz Bleysa popatrzyła na niego w dół z niewyobrażalnych wyżyn. – Oczywiście, że nie – powiedział łagodnie. – Chcę cię ocalić, nie tylko dla twojego dobra, ale jako coś, co mogłoby zrównoważyć niepotrzebne śmierci twoich nauczycieli, za które nadal czuję się odpowiedzialny. – A co oznacza to ocalenie mnie? – Hal przyglądał mu się leżąc. – To oznacza – zaczął Bleys – danie ci szansy zakosztowania życia, do którego zostałeś stworzony, od samej chwili narodzin. – Jako Inny? – Jako Hal Mayne, mogący użyć wszystkich swoich talentów. – Jako Inny – stwierdził Hal. – Jesteś snobem, mój młody przyjacielu – odpowiedział Bleys. – Snob i do tego źle poinformowany. Fałszywe informacje mogą nie być twoją winą, ale snobizm jest. Jesteś zbyt błyskotliwy, by udawać wiarę w czarno-białe charaktery. Gdyby to było wszystko czym jesteśmy – ja i inni podobni do mnie – czy większość zamieszkałych światów pozwoliłaby nam przejąć kontrolę, tak jak to nastąpiło? – Jeśli bylibyście dość zdolni, by tego dokonać – stwierdził Hal. – Nie. – Bleys potrząsnął głową. – Nawet gdybyśmy byli superludźmi lub mutantami, za jakich uważają nas niektórzy, tak niewielka liczba nie mogłaby kontrolować tak wielu, chyba że chcieliby poddać się kontroli. A musisz być dostatecznie wykształcony, by nie myśleć o nas jako o superistotach czy mutantach. Jesteśmy tylko tym, czym jesteśmy – czym ty sam jesteś – genetycznie udanymi kombinacjami ludzkich zdolności, które miały przewagę szczególnego szkolenia. – Nie jestem taki jak ty... – Na chwilę, utulony ciepłym, głębokim głosem Bleysa, Hal zapomniał o swojej nienawiści. Wróciła ze zdwojoną siłą, wywołując rodzaj mdłości na samą myśl o podobieństwie między Bleysem i nim. – Oczywiście, że jesteś – stwierdził Bleys. Hal popatrzył za niego, na dwóch milicjantów stojących z tyłu. Teraz, kiedy oczy przyzwyczaiły mu się wreszcie do światła, dostrzegł, że jeden z nich jest oficerem. Skupiając się mocniej na twarzy nad naszywkami na kołnierzu, rozpoznał Barbage’a. – To prawda, Hal – powiedział Bleys zerkając przez ramię. – Znasz kapitana, prawda? To Amyth Barbage, który będzie odpowiedzialny za ciebie tak długo, jak będziesz w tym miejscu. Amyth, pamiętaj, jestem szczególnie zainteresowany Halem. Ty i twoi ludzie będziecie musieli zapomnieć o tym, że kiedykolwiek był związany z partyzantami. Nic mu nie zrobisz, z żadnego powodu, w żadnych oko’ „ilościach. Zrozumiałeś mnie, Amyth?
– Zrozumiałem, Wielki Nauczycielu – odpowiedział Barbage. Jego spojrzenie powędrowało za Bleysa i mówiąc to patrzył na Hala bez mrugnięcia okiem. – Dobrze – stwierdził Bleys. – Teraz wyłączcie wszelki podgląd w tej celi do czasu, aż zawołam, żebyście mnie stąd wypuścili. Zostawcie nas i czekajcie w korytarzu, żebyśmy mogli porozmawiać z Halem na osobności, proszę. Stojący za Barbage’m milicjant ruszył, robiąc pół kroku do przodu i otwierając usta. Jednak Barbage, nie odwracając spojrzenia od Hala, wyciągnął rękę i zacisnął dłoń na ramieniu w czarnym rękawie. Hal zauważył, że palce zapadły się głęboko w materiał. Mężczyzna powstrzymał się i stanął nieruchomo, nic nie mówiąc. – Nie martwcie się – powiedział Bleys. – Będę całkowicie bezpieczny. Teraz idźcie. Obaj wyszli. Drzwi celi zatrzasnęły się za nimi z cichym kliknięciem. – Widzisz – powiedział Bleys odwracając się z powrotem do Hala – oni tego tak naprawdę nie rozumieją, i byłoby nie fair oczekiwać tego od nich. Z ich perspektywy, jeśli Inny wejdzie ci w drogę, rozsądną rzeczą jest ominięcie go. Koncepcja ciebie i mnie jako stosunkowo nieważnych osób, które jednak stanowią punkty skupienia wielkich sił, w sytuacji kiedy tylko te siły mają znaczenie... jest w zasadzie poza ich rozumieniem. Ale z pewnością ty i ja powinniśmy rozumieć takie rzeczy, i nie tylko to, ale i siebie nawzajem. – Nie – powiedział Hal. Było znacznie więcej rzeczy, które chciał powiedzieć, ale nagle wysiłek stał się zbyt wielki i w końcu był w stanie powtórzyć tylko: – Nie. – Tak – powiedział Bleys patrząc w dół. – Tak, obawiam się, że w tym punkcie muszę nalegać. I prędzej czy później będziesz musiał zrozumieć, jak się sprawy mają i dla twojego własnego dobra lepiej, żeby nastąpiło to prędzej niż później. Hal leżał nieruchomo, ponownie woląc patrzeć na sufit nad głową, a nie na twarz Bleysa. Głos wysokiego mężczyzny brzmiał w jego uszach, jak łagodny fagot. – Wszystkie praktyczne działania są kwestią konieczności w świetle twardej rzeczywistości – powiedział Bleys. – To co my, których nazywa się Innymi, robimy, jest podyktowane sytuacją w jakiej się znajdujemy, a ta jest taka, że jesteśmy pojedynczymi osobami pośród milionów zwykłych ludzi, mając moc sprawienia, by nasze życia nie były ani piekłem, ani niebem. Ponieważ żaden z nas nie może uniknąć wyboru. Jeśli nie wybierzemy nieba, nieodwołalnie wylądujemy w piekle. – Nie wierzę ci – powiedział Hal. – Nie ma powodu, żeby musiało być w ten sposób. – Och tak, moje dziecko – łagodnie powiedział Bleys – jest powód. Poza naszymi indywidualnymi talentami, naszym szkoleniem i wzajemnym wsparciem, wciąż
jesteśmy tylko ludźmi, jak miliony wokół nas. Bez przyjaciół i funduszy możemy zginąć, tak samo jak każdy. Nasze kości mogą ulec złamaniu i możemy zachorować jak każdy śmiertelnik. Zabici, umrzemy nieodwołalnie. Jeśli będziemy o siebie dbać, możemy żyć kilka lat dłużej niż przeciętna, ale niewiele. Mamy te same, normalne ludzkie emocje i potrzebę – miłości, towarzystwa kogoś, z kim możemy rozmawiać naszym własnym językiem. Ale jeśli postanowimy zignorować naszą inność, ograniczyć się i dopasować do tych, którzy nas otaczają, możemy spędzić całe życie żałośnie i prawdopodobnie – niemal na pewno – możemy nigdy nie mieć dość szczęścia, by spotkać kogoś z Innych, takich jak my. Nikt z nas nie wybrał bycia tym kim jest, ale jesteśmy czym jesteśmy i, tak jak wszyscy, mamy niezbywalne ludzkie prawo do jak najlepszego wykorzystania naszej inności. – Kosztem milionów ludzi, o których wspominałeś – skomentował Hal. – A jaki to rodzaj kosztu? – Głos Bleysa jeszcze się pogłębił. – Koszt jednego Innego poniesiony przez milion zwykłych ludzi, jest lekkim obciążeniem każdego z nich. Ale odwróć sytuację. Co z kosztem Innego, który próbując jedynie dostosować się do masy ludzkiej wokół siebie, akceptuje życie w izolacji, samotności i codzienność pełną uprzedzeń i nieporozumień? Podczas gdy równocześnie jego niezwykła siła i talenty pozwalają tym samym ludziom, którzy go unikają, zbierać korzyści z jego prac. Czy jest w tym sprawiedliwość? Spójrz na karty historii, na intelektualnych gigantów, którzy posuwali cywilizację naprzód walcząc równocześnie o przeżycie między zwykłymi szaraczkami, nieodmiennie bojącymi się ich i nieufnymi. Gigantów, który codziennie chodzą na czworakach, by ukryć swoją wielkość i nie wzbudzać irracjonalnych lęków u maluczkich. Od początku czasu bycie Innym było niebezpieczne i był to wybór między wieloma, którzy mogli nieść światło na połączonych ramionach i jednym, który musiał nieść wielu sam, dzięki swojej znacznie większej sile, ale zataczając się pod proporcjonalnie większym ciężarem. Który z tych dwóch wyborów jest sprawiedliwszy? Pod wpływem gorączki i leków głowa Hala dziwnie wirowała. Mentalny obraz raczkującego giganta stworzył w jego umyśle groteskową wizję. – Czemu kucać? – zapytał. – Czemu? – Twarz Bleysa, wysoko nad nim, uśmiechnęła się. – Zapytaj o to siebie. Ile masz w tej chwili lat? – Dwadzieścia – odpowiedział Hal. – Dwadzieścia – i wciąż zadajesz to pytanie? W miarę jak dorastałeś, czy nie zacząłeś czuć izolacji, oddzielenia od wszystkich wokół ciebie? Czy nie okazywało się, że jesteś zmuszony, ostatnio coraz częściej, zająć się sprawami innych – podejmować decyzje, nie tylko za siebie, ale za wszystkich, którzy są z tobą i nie są
w stanie decydować sami o swoim losie? Cicho, ale nieuchronnie przejmując odpowiedzialność, robiąc to, co należy, a czego szaraczkowie nie rozumieją? Przerwał. – Myślę, że wiesz o czym mówię – powiedział po tej chwili ciszy. – Z początku próbujesz tylko powiedzieć im, co powinno się zrobić, bo nie możesz uwierzyć, że mogą być tak bezradni. Ale powoli zaczynasz rozumieć, że choć dzięki twoim bezustannym podpowiedziom mogą postępować właściwie, nigdy nie zrozumieją dość, by sami mogli zrobić to co konieczne. Tak więc w końcu, zmęczony, przejmujesz kontrolę. Nawet sobie tego nie uświadamiając, ustawiasz sprawy tak jak powinny się toczyć, a maluczcy podążają za nimi sądząc, że to naturalny bieg wypadków. Przerwał znowu. Leżąc nieruchomo, z częścią umysłu oderwaną i odległą, Hal nie odpowiedział. – Tak – powiedział Bleys – wiesz o czym mówię. Już to poznałeś i zacząłeś czuć głębię i bezmiar przepaści oddzielającej cię od reszty rasy. Uwierz mi, kiedy mówię, że to co teraz czujesz pogłębi się i umocni, w miarę upływu czasu. Doświadczenie, które zbiera twój zdolniejszy umysł w tempie znacznie większym niż mogą to sobie wyobrazić, będzie coraz bardziej poszerzać tę przepaść, jaka cię od nich oddziela. W końcu między tobą a nimi będzie nie wiele więcej wspólnego niż między tobą, a dowolnym innym pomniejszym stworzeniem – psem czy kotem – które polubisz. I będziesz gorzko żałował braku prawdziwej więzi, nic z tym nie będziesz mógł zrobić. Nie będzie żadnego sposobu by dać im to, czego nigdy nie będą w stanie zatrzymać – tak jak nie oczekiwałbyś zrozumienia dla wielkiej sztuki od małpy. Tak więc w końcu, aby ochronić się przed bólem, o którym oni nawet nie wiedzą, odetniesz ostatnie więzi emocjonalne z nimi i wybierzesz zamiast tego ciszę, pustkę i pokój bycia tym kim jesteś – jedyny i samotny, na zawsze. Przestał mówić. – Nie – powiedział Hal po chwili. Czuł się oderwany, jak ktoś pod wpływem silnego narkotyku. – To nie jest droga, którą mogę pójść. – A więc umrzesz – powiedział Bleys beznamiętnie. – W końcu, jak ci z nas w ubiegłych stuleciach, pozwolisz im się zabić, po prostu rezygnując z ciągłego wysiłku niezbędnego do ochrony przed nimi. I wszystko zostanie zmarnowane – to kim byłeś i kim mogłeś się stać. – A więc będzie musiało się zmarnować – stwierdził Hal. – Nie mogę stać się tym, kim mówisz. – Być może – powiedział Bleys. Wstał, a dryf znów oddalił się w powietrzu z dala od jego nóg. – Ale poczekaj jeszcze chwilę, a zobaczysz. Pragnienie życia jest silniejsze niż myślisz.
Stał patrząc w dół na Hala. – Powiedziałem ci – odezwał się. – Jestem częściowo Exotikiem. Czy myślisz, że nie walczyłem przeciw ich wiedzy, kiedy pierwszy raz zacząłem to sobie uświadamiać? Czy myślisz, że nie odrzuciłem tego, kim było mi przeznaczone zostać? Czy sądzisz, że nie powiedziałem sobie z początku, że wolę raczej żywot pustelnika, niż dopuścić się tego co uznawałem za niemoralne wykorzystanie moich możliwości? Tak jak ty, byłem gotów zapłacić każdą cenę, by uchronić się od skażenia zabawą w Boga wobec tych, którzy mnie otaczali. Pomysł odrzucał mnie wtedy tak samo, jak teraz ciebie. Jednak nauczyłem się w końcu, że to nie zło, bo jako lider i władca rasy mogę czynić dla niej dobro, i ty też to zrozumiesz – w końcu. Odwrócił się i podszedł do drzwi celi. – Otwierać! – zawołał w stronę korytarza. – Nie ma znaczenia – powiedział odwracając się jeszcze raz kiedy po drugiej stronie drzwi rozległy się zbliżające się kroki – co teraz myślisz, że wybierzesz. Nieuchronnie nadejdzie dzień, kiedy zrozumiesz głupotę tego, co robisz teraz, nalegając na pozostanie w takiej celi, pod strażą istot, które w porównaniu z tobą są niewiele więcej, niż cywilizowanymi zwierzętami. Nic z tego co sobie w tej chwili czynisz, nie jest naprawdę konieczne. Przerwał. – Ale to twój wybór – mówił dalej. – Rób co uważasz, aż zrozumiesz lepiej. Kiedy to jednak nastąpi, wszystko co musisz zrobić, to powiedzieć jedno słowo. Powiedz strażnikom, że rozważyłeś co ci powiedziałem, a oni zaprowadzą cię do mnie – do miejsca pełnego komfortu, wolności i słońca, gdzie możesz mieć czas spokojnie się zastanowić. Twoja potrzeba przejścia tej prywatnej tortury istnieje tylko w twoim umyśle. Mimo wszystko, jak powiedziałem, zostawię cię z nią aż lepiej zrozumiesz. Barbage i drugi milicjant byli już przy drzwiach celi. Odblokowali zamek i otworzyli je. Bleys przeszedł przez drzwi a te zamknęły się za nim. Nie oglądając się odszedł, znikając w korytarzu, a tamci dwaj poszli za nim, zostawiając Hala w kompletnej ciszy, kiedy już umilkł dźwięk stóp.
Rozdział 33 Wyczerpany, Hal zapadł w głęboki, pozbawiony marzeń sennych letarg. Nie mógł zmierzyć jak długo spał. Jednak z wysiłkiem wrócił na jawę odkrywając, że spazmatycznie dygocze z powodu silnych dreszczy. Wstrząsały nim z siłą jesiennego wichru szarpiącego ostatnim liściem wiszącym na drzewie. Cela wokół nie uległa zmianie. Światło nadal padało z sufitu z tą samą przyćmioną intensywnością. Całkowita cisza utrzymywała się za kratowanymi drzwiami. Podnosząc się ponownie do pozycji pół siedzącej zobaczył cienkie prześcieradło zwinięte u stóp łóżka. Sięgnął po nie niepewną dłonią i przykrył się aż po szyję. Przez chwilę ulga posiadania czegoś do przykrycia prawie pozwoliła mu ponownie uciec w nieświadomość. Jednak prześcieradło nie było grubsze od jego koszuli, a chłód nadal był dojmujący. Mocno przyciskając nakrycie obiema dłońmi do podbródka, spróbował dokonać wysiłku kontroli dygoczącego ciała, skupiając się na nie mierzalnie odległym punkcie swego umysłu, starając się przenieść całą uwagę do tego odległego, surowego i bezcielesnego miejsca. Przez kilka minut wydawało się, że nie będzie w stanie tego dokonać. Wysiłek umysłowej kontroli był zbyt wielki w jego obecnym stanie wyczerpania, a dzikie potrzeby ciała zbyt silne. Potem stopniowo zaczęło mu się udawać. Spazmy osłabły, napięcie opuściło mięśnie i całe ciało uspokoiło się. Nadal czuł potrzebę ciała na zareagowanie na opanowujące go przerażające zimno. Jednak teraz ta potrzeba była trzymana na dystans i mógł myśleć. Otworzył usta by się odezwać, ale tylko zachrypiał. Przełknął ślinę, by przeczyścić gardło, wziął głęboki oddech i zawołał: – Tu jest zimno! Włączcie ogrzewanie! Nie było odpowiedzi. Zawołał jeszcze raz, ale nadal nie było żadnej reakcji, temperatura celi nie zmieniła się. Wciąż wsłuchiwał się w tę ciszę, a pamięć podsunęła mu wcześniejszy rozkaz Bleysa, by wyłączyć wszelki podgląd celi do chwili, kiedy Inny zawoła, by go wypuścić. Podgląd musiał być podjęty na nowo kiedy Bleys wyszedł, a to oznaczało, że nie było potrzeby krzyczeć. Ktoś musiał go w tej chwili słuchać, a prawdopodobnie również obserwować. Leżał na plecach pod prześcieradłem, wciąż twardo panując nad potrzebą ciała by dygotać i popatrzył w górę, na sufit. – Wiem, że mnie słyszysz. – Z wysiłkiem utrzymywał równy głos. – Myślę, że
Bleys Ahrens powiedział ci, żeby nic mi nie robić – a podchodzi pod to dopuszczenie, bym zamarzł na śmierć. Włącz ogrzewanie, bo inaczej powiem mu o tym przy następnym spotkaniu. Czekał. Nadal nie było żadnej odpowiedzi. Już miał przemówić ponownie, kiedy uświadomił sobie, że jeśli obserwator nie przejął się tym co powiedział, powtarzanie nie przyniosłoby mu pożytku, w innym przypadku powtórzenie osłabiłoby tylko siłę groźby. Po około dziesięciu minutach usłyszał kroki w korytarzu. Za prętami drzwi pojawiła się chuda, wyprostowana postać w czarnym mundurze, otworzyła drzwi i weszła do środka. Spojrzał w górę na kamienno blade oblicze Amytha Barbage’a. – Powinno to zostać powiedziane tobie – odezwał się Barbage. Jego głos był dziwnie odległy, prawie jakby mówił przez sen. Hal patrzył na niego w górę. – Tak – stwierdził Barbage – powiem ci. W mroku celi jego oczy błyszczały jak wypolerowane kawałki antracytu. – Znam cię – powiedział wolno, patrząc w dół na Hala, a każde słowo było jak kropla lodowatej wody chłodzącej rozgorączkowaną powierzchnię umysłu Hala. – Jesteś jednym z tych demonów, które nadejdą przed Armageddonem, jaki zbliża się do nas. Tak, widzę cię, nawet jeśli niektórzy nie, w twoim prawdziwym kształcie, ze stalowymi szczękami i głową jak wielki, wstrętny pies. Przebiegły jesteś, wężu. Udawałeś, że chcesz ocalić moje życie, dawno temu, przed tym apostatą Pana, Dzieckiem Gniewu, który zgładziłby mnie na przesmyku – tylko po to, żebym czul wobec ciebie dług i uległ twemu kuszeniu kiedy wreszcie znajdziesz się, jak teraz jesteś, we władzy Wybrańca Boga. Jego głos stał się odrobinę bardziej surowy, ale nadal pozostał odległy, niezaangażowany. – Ale jam jest jednym z Wybranych, poza twoją przebiegłością. Wielki Nauczyciel wydał polecenie, aby nic ci nie zrobić – i niczego nie uczynię. Ale też nie ma potrzeby, aby robiono cokolwiek dla ciebie. Nie ma potrzeby aby dogadzać takim jak ty, nieśmiertelnym w niegodziwości i bluźnierstwie. Tak więc krzycz do woli – nikt nie przyjdzie, ani nie odpowie. Cela ma temperaturę taką, jaką miała kiedy cię do niej przyniesiono. Nikt jej nie zmienił i nie zrobi tego. Możesz rozjaśniać i gasić światło, ale nic innego nie zostanie zmienione ani przyniesione na żadne twoje słowo. Spocznij tu, fałszywy psie Szatana. Odwrócił się. Drzwi celi zatrzasnęły się za nim i Hal został sam. Leżał nieruchomo, próbując kontrolować swoje dreszcze, a wysiłek konieczny do
tego stawał się powoli coraz mniejszy. Nie dlatego, że wzmacniał swoją kontrolę, lecz z powodu powracającej gorączki, która podniosła temperaturę jego ciała. W miarę jak się rozgrzewał, potrzeba kontroli odruchów opadła i znów zapadł w sen. Jednak był to lekki, nieprzyjemny sen, z którego obudził się nagle czując, że gardło ma tak suche i obolałe, jakby miało rozerwać się pod wpływem prostego przełknięcia śliny. Odczuwał potężne pragnienie, zdołał więc zebrać resztkę sił, by podnieść się z łóżka. Zatoczył się przez pokój do umywalki zamocowanej na ścianie obok klozetu. Wciskając pojedynczy zawór pochylił głowę i zaczął pić tryskający w dół zimny strumień. Jednak po zaledwie kilku łykach nie potrafił pić dalej. Woda zdawała się całkowicie wypełnić jego przełyk i groziła mu zadławieniem. Zawlókł się z powrotem na posłanie, opadł na nie i natychmiast usnął – by obudzić się, jak się zdawało po kilku minutach, z potężnym jak poprzednio pragnieniem, które jeszcze raz popchnęło go do kranu z wodą. Ponownie odbył do niego chwiejną pielgrzymkę i znów był w stanie wypić tylko kilka łyków, zanim stwierdził że więcej nie przełknie. Ostrzeżony przez opadające siły wrócił na łóżko, na którym leżał i z najwyższym wysiłkiem przesunął je tuż obok umywalki. Wysiłek przesunięcia lekkiej konstrukcji okazał się niewiarygodny. W głowie mu dzwoniło, a mięśnie miały siłę na wpół stopionego wosku. Szarpiąc pryczę najpierw w jedną, potem w drugą stronę, jak mrówka próbująca unieść martwego żuka kilka razy cięższego od niej, zdołał w końcu dociągnąć ją do umywalki i opaść na łóżko, by – wyczerpany – natychmiast usnąć. Po nieokreślonym czasie – wydawało mu się, że po paru sekundach, choć mogło to trwać znacznie dłużej – ponownie się obudził, napił i znów zapadł w niespokojną drzemkę. Rozpoczął gorączkowy, pełen snów okres, który z jednej strony zdawał się w ogóle nie zajmować czasu, ale z drugiej strony, rozciągał się w wieczność. Budził się i pił, pił i spał, budził się ponownie... wciąż i wciąż na nowo. A wokół niego panował bezruch: niezmiennie oświetlona cela i cichy korytarz za kratami, nie pokazywały ani obserwatora, ani żadnej nadziei na zmianę. Był teraz świadom, że choroba pustoszyła go z siłą większą niż kiedykolwiek wcześniej w życiu, a w głębi siebie odczuwał nieznany dotąd niepokój. Okresy gorączki przeplatały się z chwilami głębokiego chłodu, z gorączką stopniowo dominującą. Powoli nienaturalne stany ciała zaczynały zwyciężać: najpierw potężne dreszcze, potem olbrzymie pragnienie, które pozwalało przełknąć jedynie kilka łyków wody, dzwoniące bóle głowy i okresy świadomości przeplatane z niespokojnym, pełnym koszmarów snem.
Czuł jak infekcja rozwija się w nim kradnąc jego siłę życiową. Chłód ustąpił wreszcie zupełnie euforycznej nienaturalności, która mogła być niemal przyjemna, gdyby nie była tak złowieszcza. Przypuszczał, że to efekt wysokiej gorączki – ale jak wysokiej, nie miał jak stwierdzić. Bóle głowy zmniejszyły się, ale coraz trudniej mu było oddychać, tak jakby dolna część jego klatki piersiowej była powoli wypełniana czymś ciężkim, zmuszając go do oddychania tylko drobną powierzchnią, jaka została u góry płuc. Stopniowo podciągnął się do pozycji siedzącej, w której oddychanie było łatwiejsze, opierając się o ścianę z umywalką, mając kran po jednej stronie, a ubikację po drugiej. Mniej więcej wtedy stracił również zdolność snu. W głowie mu dzwoniło i łupało, oddychał boleśnie krótkimi oddechami, a ognista przytomność uniemożliwiła mu dalszą ucieczkę w sen. Minuty mijały w tempie gąsienicy pełznącej wzdłuż pnia drzewa, ale nadchodziły bez końca, odliczając godziny, po których przychodziły następne, każde trwające wieczność. Czas rozciągnął się bez końca, ale nadal nikt nie pojawił się przy zakratowanych drzwiach jego celi. Po raz pierwszy przypomniał sobie o wyprodukowanym na Coby zegarku górniczym, zazwyczaj nosił go na nadgarstku. Oddano mu go razem z innymi rzeczami, kiedy razem z Jasonem Rowe zwalniano go z kwatery milicji w Cytadeli. Nosił go przez cały czas pobytu z oddziałem. Odruchowo zerknął teraz na lewą rękę i ze zdziwieniem zauważył, że tym razem mu go nie odebrano. Aktualny odczyt zewnętrznego pierścienia cyfr świecił na tle metalowej tarczy, jak upiorne kształty z płomieni mówiąc, że gdzieś na zewnątrz tej celi była jedenasta dwadzieścia trzy wieczorem, lokalnego czasu Harmonii. Nie miał możliwości stwierdzić, ile czasu minęło od kiedy został tu przyniesiony. Ale może będzie mógł to oszacować. Walcząc ze swoim rozgorączkowanym umysłem, przypomniał sobie, że kiedy go złapano w terminalu portu kosmicznego, nie było jeszcze południa. Raczej nie mógł być tu krócej niż jeden dzień, który liczył 23,16 Standardowych Godzin Międzygwiezdnych, składających się na dzień kalendarzowy na Harmonii. Od tamtego południa do południa następnego dnia plus godziny do północy, składały się w sumie na półtorej doby, od kiedy został tu zamknięty. Grzebiąc po kieszeniach znalazł wszystko, co posiadał w czasie aresztowania, ale nie miał nic, czym mógłby wykonać znak na gładko pomalowanej ścianie za sobą. W końcu przy pomocy metalowej koperty od zegarka udało mu się wyskrobać pojedynczą pionową linię, nisko pod umywalką, gdzie krył ją cień zbiornika. Od czasu kiedy został tu sprowadzony, nie dano mu żadnego posiłku, ale nie brakowało mu go. W efekcie gorączki żołądek zdawał się kurczyć i zacisnął niczym pięść. Pragnął jedynie wody, która z kolei po jednym czy dwu łykach zaczynała go
dławić. Jego największym marzeniem w tej chwili było móc normalnie oddychać, pełną pojemnością płuc. Jednak ciało odmawiało mu tego. Walka o oddech zaczęła budzić w nim wszystkie instynkty przeżycia. Na skrzydłach gorączki, jego wewnętrzna istota podkręciła się; serce zaczęło mu bić w piersi szybciej, a umysł skakał i rzucał się szukając drogi ucieczki – sposobu na otwarcie płuc na wielkie hausty powietrza, na uwolnienie się z tego miejsca. Ale brak tlenu czynił każdy dodatkowy wysiłek poza samą egzystencją zbyt wielkim, by go podejmować. Siedząc w pozycji wyprostowanej, z plecami opartymi o ścianę celi był równocześnie unieruchomiony i umysłowo w stanie alarmu. Jego ciało ustawiło się jeszcze wyżej w próbie walki z grożącym mu powolnym uduszeniem. Zbyt słabo znał się na medycynie by stworzyć sobie pełny obraz tego, co działo się wewnątrz niego. Ale najwyraźniej walka o oddech z zatorem w płucach uruchomiła wszystkie instynkty i odruchy, które mogły być rzucone do walki. Ledwie był w stanie zdobyć się na stratę oddechu konieczną do dodatkowego wysiłku związanego z nachyleniem się do umywalki, ale jego umysł pędził na najwyższych obrotach, jak istota w ogniu. Unieruchomiony, ale myśląc z prędkością życia i śmierci, siedział wobec powolnego, nieustannego upływu godzin. Nie było nikogo, kto mógłby mu pomóc. Barbage obiecał, że nikt nie przyjdzie i powoli zaczął rozumieć, że poza kolejną wizytą ze strony Bleysa, ta obietnica zostanie dotrzymana. Barbage, w swoim fanatyzmie, musiał mieć nadzieję na jego śmierć i robił wszystko co mógł, w ramach polecenia Bleysa, aby ją sprowadzić. Jeśli obecna sytuacja jeszcze się pogorszy, wtedy – bez opieki – w końcu umrze. Stwierdził, że wreszcie przyjmuje do wiadomości tę perspektywę. Nie mógł już dłużej zaprzeczać, że może nastąpić. Przez całe jego życie, aż do tej pory, łatwiej mu było wyobrazić sobie śmierć wszechświata niż własną. Ale teraz, osobista śmiertelność stała się dla niego czymś równie realnym, jak otaczające go ściany. Koniec mógł być odległy zaledwie o kilka godzin, chyba że stanie się jakiś cud. Jego pędzący umysł zawirował wokół tej myśli, jak zwierzę biegające dziko po klatce w poszukiwaniu szczeliny prowadzącej do wolności i życia. Głęboko w nim, jak ledwie słyszalna trąbka zbliżającego się przeciwnika, poczuł po raz pierwszy w życiu zimny, bezwzględny dotyk czystej paniki. Uczynił wysiłek, by sięgnąć po autohipnotyczną technikę, której używał podczas pobytu w Encyklopedii Ostatecznej i wywołać obrazy swoich wychowawców, jednak nie potrafił wyrwać umysłu z pęt adrenaliny uwolnionej przez instynktowne zmagania ciała i osiągnąć mentalną kontrolę konieczną do zadziałania techniki. Kiedy to sobie uświadomił, na sekundę panika wzmogła się. Potem przyszło zrozumienie, że tylko on może sobie pomóc. Od śmierci trzech nauczycieli minęły
lata, w czasie których zdobył doświadczenie i informacje, jakimi nie obdarzyli go Malachi, Obadiah i Walter. Teraz musiał sam użyć tej wiedzy. Ta krótka chwila wzmocniła go. Przez długie godziny był na skraju załamania. Teraz usiadł wygodniej opierając się o ścianę i zaczął przytomnie zastanawiać się nad sytuacją. Jednak gorączka nadal trzymała go w objęciach jak narkotyk i pomimo wysiłków, umysł wciąż uciekał od celu w rozmyte dygresje, stan pomiędzy snem a jawą. Nagle zorientował się, że śni, z najwyższą ostrością wszystkich zmysłów, ten sam sen o górze, na którą uciekł przed hipnotycznym atakiem Bleysa. Teraz jednak śnił, że leży na plecach, ukrzyżowany do granitu, a lodowaty deszcz pada na niego... Zmusił się do wyjścia z tego snu, by stwierdzić, że znów dygocze z zimna. Cienkie prześcieradło zsunęło się z niego. Pośpiesznie owinął je wokół siebie i opadł na materac, leżąc i dysząc z wysiłku. Długo walczył o oddech i z wstrząsającymi nim dreszczami, aż gorączka ponownie zaczęła ogarniać ciało, a sen powrócił. Bleys stał nad nim i przemawiał: – ...Oczywiście masz rację – ponownie słyszał głos Innego. – Ale mimo wszystko chciałbym, żebyś spróbował zrozumieć mój punkt widzenia... Tak jak poprzednio, Bleys niewiarygodnie górował nad Halem. Ale z przeszłości dobiegł go łagodny głos Waltera InTeachera, czytającego wersy wypowiadane przez Szatana w Raju utraconym Miltona: Umysł jest dla siebie Siedzibą, może sam w sobie przemienić Piekło w Niebiosa, a Niebiosa w piekło. Mniejsza, gdzie będę, skoro będę sobą, Bo kimże mam być, jeśli niemal równy Jestem Zwycięzcy, zbrojnemu w pioruny? Jednak głos Waltera zanikł powoli i ucichł, podczas gdy Bleys ciągle mówił. Głębokie tony Innego odbijały się echem w komnatach snu Hala. – ...Nikt z nas nie wybierał bycia tym kim jest-jeszcze raz mówił do niego Bleys. – Ale jesteśmy tym kim jesteśmy i tak jak pozostali mamy niezbywalne ludzkie prawo jak najlepszego wykorzystania tej sytuacji. – Kosztem milionów ludzi, o których wspominałeś – skomentował Hal. – A jaki to rodzaj kosztu? – Głos Bleysa jeszcze się pogłębił, aż wydawał się rozbrzmiewać na cały Wszechświat. – Koszt jednego Innego poniesiony przez milion zwykłych ludzi, jest lekkim obciążeniem każdego z nich. Ale odwróć sytuację. Co
z kosztem Innego, który próbując jedynie dostosować się do masy ludzkiej wokół siebie, akceptuje życie w izolacji, samotności i codzienność pełną uprzedzeń i nieporozumień? Podczas gdy równocześnie jego niezwykła siła i talenty pozwalają tym samym ludziom, którzy go unikają, zbierać korzyści z jego prac. Czy jest w tym sprawiedliwość? Głęboko melodyjny głos brzmiał dalej, odbijając się echem, że brzmiał jak odległy grzmot w górach, aż w tych wielokrotnych odbiciach zgubiło się znaczenie pojedynczych słów. Niespodziewanie wokół Hala wyrosły góry z jego młodości i stanął na brzegu sztucznego jeziora swej posiadłości, patrząc przez nisko zwisające gałęzie na taras domu, widząc jak trzy znajome postacie poruszają się razem... i padają martwe. Wydawało mu się, że uciekł od tej sceny, tak jak miało to miejsce w rzeczywistości – na Coby. Ponownie leżał w swoim małym pokoju w górniczej noclegowni, tej pierwszej nocy w kopalni Yow Dee, odczuwając to samo, o czym przed chwilą mówił Bleys, uczucie odmienności i izolacji od wszystkich innych śpiących w tym budynku. Ta izolacja, którą jak sądził odczuwał już wcześniej, długo, długo przed Bleysem i Innymi... Niespodziewanie znów był na Harmonii, w swoim śnie o pustej równinie i odległej wieży, do której powoli wędrował pieszo. Tę równinę również znał z przeszłości. Szedł do przodu w stronę wieży, ale mimo wysiłku zdawał się nie zbliżać do niej. Podtrzymywało go tylko przekonanie, że kiedyś w końcu musi ją osiągnąć, niezależnie od tego, jak była daleko i jak trudna będzie droga. Przeszedł z tego snu do innego – o Harmonii i ociekających deszczem drzewach, zataczających się z wyczerpania partyzantach uciekających przed bezlitosnym pościgiem milicji Barbage’a. Zostawił resztę i sam zaniósł Jamesa Childa-of-God na niewielkie wzniesienie, sadowiąc go tam z bronią i niewielką osłoną, zostawiając, by zginął samotnie opóźniając pościg. – Jak brzmi twoje prawdziwe nazwisko...? – znów zapytał James, patrząc na niego w górę. Hal zapatrzył się na niego. – Hal Mayne. – ...Błogosławię cię w imię Boże, Halu Mayne – powiedział James. – Przekaż innym, że również błogosławię oddział i Rukh Tamani, oraz wszystkich, którzy będą walczyć pod sztandarem Pana. Teraz idź. Dbaj o tych, którzy zostali powierzeni w twoje ręce. James odwrócił się od Hala skupiając na lesie widzianym przez szczelinę strzelecką. Hal również się odwrócił, ale w odwrotnym kierunku, zostawiając Jamesa Childa-of-God na niewielkim wzniesieniu...
... I obudził się w końcu w cichej celi, która jeszcze raz go otoczyła.
Rozdział 34 Tu nic się nie zmieniło. Jednak coś w nim było świadome zrobienia kroku w stronę jeszcze nie zdefiniowanego celu. Ze snów, których właśnie doświadczył, zyskał coś, do czego wcześniej nie miał dostępu. Znów świadom otaczających go ścian, po raz pierwszy poczuł wewnętrzny rozdział na dwie części. Jedną z nich, z której się wycofywał, było cierpiące ciało, które – jak teraz jasno i spokojnie rozumiał – przegrywało walkę o życie, w miarę jak rosła gorączka, a płuca traciły sprawność, coraz bardziej zbliżając się do chwili, kiedy przestanie funkcjonować. Drugą część stanowił umysł, którego więź z instynktami ciała osłabła pod wpływem zawziętej walki o przetrwanie. Umysł płonął teraz nowym rodzajem świetlistości, która rozjaśniała rzeczy dotąd przed nim ukryte. Był wyraźnie świadom dwóch części struktury swego umysłu. Dwie części, przód i tył domu. Przód, jasno oświetlony, był długim i wąskim pokojem jego świadomych myśli, gdzie logika utrzymywała porządek i w niewidocznych krokach przechodziła od pytania do odpowiedzi. Ale na tyłach tego pokoju znajdowała się ściana bez drzwi, która oddzielała go od innego pomieszczenia – obszernego strychu podświadomości, zapełnionego empirycznymi zdobyczami. W ciągu kilku godzin rozmów i snów, w miarę jak więź łącząca umysł i ciało, na skutek walki o przetrwanie stawała się coraz słabsza, grubość ściany znacznie zmalała, tak że przypominała teraz półprzejrzystą membranę. Również oślepiająca zwykle lampa instynktu przetrwania została przytłumiona i ze wzrokiem dostosowanym do mroku mógł zajrzeć przez tę membranę do poprzednio ukrytych zakątków i ciemnych miejsc, do których nie miała dotąd dostępu jego świadomość. Teraz, w świetle tej łagodniejszej lampy zrozumienia oświetlającej oba pomieszczenia, mógł wreszcie dostrzec pomiędzy wszystkimi gratami zgromadzonymi na tyłach, nowe kształty wzorów i tożsamości. W tym świetle nie mógł już dłużej zaprzeczać temu o czym wiedział, że jest prawdą. Rzeczywiście, tak jak powiedział Bleys, nastąpi to prędzej czy później, więc musiał wziąć sprawy we własne ręce. Świadomie skłamał Rukh, ponieważ wiedział, że nie zgodziła by się na to, co chciał zasugerować – zrezygnowanie z osłów i materiałów wybuchowych, by oddział mógł rozproszyć się i przetrwać, podczas gdy ładunek został zabrany w bezpieczne miejsce przez jedną osobę. Zdecydował się to zrobić bez konsultacji z kimkolwiek, podejmując decyzję za wszystkich i siłą przejmując odpowiedzialność. Ale zrobił to mając jakiś cel. Cel poza sobą. I w tym fakcie krył się cały wszechświat różnicy w stosunku do tego, co Bleys próbował wnioskować z takiego działania. Ponieważ Bleys mówił o przejęciu kontroli przez potężniejszą osobę samotnie, dla jej własnego przetrwania i wygody. Za słowami wysokiego mężczyzny kryła się sugestia, że poza tym nie było innego
wartościowego celu. Jednak był w błędzie. Ponieważ tak naprawdę istniał o wiele większy cel – przetrwanie rasy ludzkiej, tak by mogła dalej uczyć się i rozwijać. To był cel jego życia, podczas gdy Bleys polegał jedynie na krótkiej chwili osobistego zadowolenia, po której musiała nastąpić nieunikniona śmierć, nie pozostawiająca po sobie żadnego znaku na materii wszechświata. Szlachetny instynkt by poświęcić życie swemu gatunkowi, aby mógł przeżyć – to była metafora brązowego luda, którego stworzył w wierszu ułożonym w górach. To była ubrana w słowa forma jego celu. Droga Bleysa nie miała formy, celu ani wartości, jedynie tworzenie odrobiny komfortu dla siebie – przed nadejściem wiecznej ciemności. Droga wszystkich ludzi, do których Hal kiedykolwiek się zbliżył, zawsze była świadoma tego wielkiego celu. Malachi, Walter i Obadiah zginęliby upewnić się, że Hal przeżyje i być może dojdzie do obecnego zrozumienia. Partyzanci w oddziale Rukh walczyli i ginęli dla celu, który odczuwali zbyt mocno, by go kwestionować, nawet jeśli jego dokładny kształt nie był dla nich widoczny. Tam Olyn poświęcił długie łata swojego życia na straży tej wielkiej dźwigni ludzkości, którą pewnego dnia stanie się Encyklopedia. Zaś on sam, od najwcześniejszych lat kierowany był przez podobny cel, nawet jeśli, tak jak z członkami oddziału, jego dokładny kształt pozostawał przed nim ukryty. Halem zawładnęło teraz potężne wrażenie znalezienia się blisko sedna swych poszukiwań. Wobec tego uczucia, agonia i zbliżająca się śmierć jego ciała, stały się nieistotne. Nieważna stała się otaczająca go cela. Wszystko wgniatał w tło fakt, że przez przezroczystą membranę oddzielającą dwie części jego umysłu, zaczęło w końcu przepływać zrozumienie, ujawniając możliwe rozwiązania wszelkich problemów, zwycięstwo, którego możliwość była dotąd przed nim całkowicie ukryta. Nawet teraz, nadal nie mógł tego zobaczyć wyraźnie. Ale czuł jego obecność nieomylnie, a wiedząc wreszcie, że tam jest, przebijał się w jego stronę narzędziami snów i poezji, po raz pierwszy łącząc oba, ze światłem jego analitycznej części umysłu, wielkim magazynem ludzkiego doświadczenia i podświadomego zrozumienia, i starszym, mroczniejszym bliźniakiem umysłu za membraną. Wrażenie przejścia podbudowało go. Wyobraził sobie jak te narzędzia zabierają go w końcu do odległej wieży, o której śnił, będącej celem jego i ludzkości od samego początku. Narzędzia czekały tylko by ich użyć w rzeczywistości, ze wspomnień i wizji, które podświadomie używane były do tego celu, od kiedy rasa po raz pierwszy uniosła oczy ku niebu i gwiazdom, i lepszej przyszłości. Wszystko czego potrzebował, znajdowało się w zagraconym strychu jego umysłu. Aby izolować każdy potrzebny element, musiał tylko podążać za światłem obu lamp,
jakie rozświetlały ścieżkę człowieka od prapoczątku... potrzeb i marzeń. Wobec tego pozwolił swojemu umysłowi uwolnić się od ciała, które walczyło i zmagało się o słabnący oddech, który jeszcze mu pozostał i wypuścił swoje zmysły na poszukiwanie. Znowu śnił. Jednak tym razem uskrzydlony swoim celem. ...Spojrzała na niego z góry twarz młodego człowieka, z błękitnym niebem Starej Ziemi wysoko nad nią. Była to twarz Exotika, znacznie młodsza niż Waltera, obraz gościa w posiadłości. Należała do byłego ucznia Waltera, studiującego pod jego kierownictwem w czasach, gdy był jeszcze nauczycielem w swoim domu na Marze. Uczeń już wyrósł i sam był nauczycielem innych Exotików. Na szczupłym, prostym ciele nosił brązową togę i stał z Halem w lesie za sztucznym jeziorem. Razem przyglądali się piaskowej łasze u ich stóp i strumieniowi pracowitych czarnych stworzeń wchodzących i wychodzących z mrowiska. – ...Jeden ze sposobów patrzenia na nie – mówił do Hala młody Exotik – to myślenie o całej społeczności jako o jednym stworzeniu, by mrowisko lub ul stało się odpowiednikiem pojedynczego zwierzęcia. Wtedy pojedyncza mrówka lub pszczoła staje się po prostu częścią całego stworzenia. W sposób podobny do paznokci, które są użyteczne, ale możesz sobie bez nich poradzić, jeśli zajdzie taka konieczność lub poczekać aż odrosną. – Mrówki i pszczoły! – powtórzył Hal zafascynowany. Obraz pojedynczego stworzenia wywołał w nim coś jak wspomnienie. – A co z ludźmi? Exotikowy nauczyciel uśmiechnął się do niego. – Ludzie są indywidualni. Ty jesteś indywidualny – odpowiedział. – Nie musisz robić tego, co ul czy rój chce robić jako całość. Te nie mają takiego wyboru jak ty. Możesz podejmować indywidualne decyzje i samodzielnie według nich postępować. – Tak, ale... – umysł Hala został uwięziony. Potężna idea która się w nim zrodziła była czymś czego nie potrafił do końca wizualizować i czego jego zdolności komunikacyjne ośmiolatka nie były w stanie wyrazić. – Osoba nie musi robić tego, co chcą inne osoby, chyba że tego chce – wiem o tym. Ale może być coś takiego, że wszyscy wiedzieliby o czymś, wtedy każdy mógłby sam podjąć decyzję na ten temat. Czy to nie byłoby praktycznie to samo? Exotik uśmiechnął się do niego. – Myślę, że to co sugerujesz, to rodzaj rozmowy w myślach – powiedział. – Spekuluje się na ten temat od setek lat i nadano temu wiele różnych nazw – jedną z nich jest telepatia. Ale najlepsze testy, które byliśmy w stanie wykonać pokazują, że telepatia w najlepszym wypadku jest okazjonalnym zjawiskiem podświadomego umysłu i nie ma możliwości upewnienia się, że można będzie użyć wedle potrzeby.
Większość ludzi nigdy jej nie doświadcza. – Ale mogłaby być – stwierdził Hal. – Prawda? – Gdyby istniała, wtedy prawdopodobnie miałbyś rację. – Między brwiami młodego Exotika na sekundę pojawiła się pojedyncza zmarszczka. Potem znikła i uśmiechnął się do Hala. – ...Być może. Odwrócili się od mrowiska i razem poszli przyjrzeć się innym miejscom w posiadłości. Później, Hal usłyszał młodego Exotika rozmawiającego na osobności z Walterem. – Jest bardzo bystry, prawda? – mówił gość. Odpowiedź Waltera była zbyt cicha, by Hal mógł ją usłyszeć. Ale był zafascynowany komplementem wynikającym z ostatnich słów Exotika – komplementem, którym nie chciał go obdarzyć żaden z jego trzech wychowawców. Jednak zastanawiając się nad tym później, naszło go jeszcze silniejsze niż wtedy uczucie, że nie tyle wpadł wtedy na pytanie, które wywarło wrażenie na młodym Exotiku, ile znalazł je gotowe w jakiejś nieznanej części siebie. Teraz, zafascynowany przez nie na nowo, po tylu latach uwolnił się od snu o gościu i wrócił do świadomości celi. Ta idea była częścią całości, która doprowadziła go do tej chwili. Była również – pomyślał swoim galopującym mózgiem – częścią narzędzi zrozumienia, które – jak wyobraził sobie wcześniej – mogło zostać wykute dzięki powiązaniu przednich i tylnych komnat jego umysłu. Sięgnął by rozwinąć tę ideę, próbując wyjść świadomością poza membranę, do rzeczy, których obecność tam wyczuwał, ale wciąż nie mógł ich wyraźnie zobaczyć. Jednak one wciąż się przed nim ukrywały. Ponownie przyszło mu do głowy, że te ukryte elementy mogą pochodzić z czasów odleglejszych niż sięgał świadomą pamięcią, że być może ukrywały się za zasłoną tajemnicy jego osoby, na rozwiązanie której zawsze pragnął znaleźć odpowiedź – kim był i skąd pochodził. Kiedy o tym pomyślał, uświadomił sobie, że podświadomość może widzieć to, czego nie wiedziała świadoma część umysłu. Muszą w nim być ukryte szczególne wspomnienia z czasów przed osiągnięciem wieku, kiedy mógł już świadomie obserwować świat wokół siebie. Może wspomnienia z pobytu na pokładzie staromodnego statku kurierskiego, na którym został znaleziony jako dziecko. Zamknął oczy i oparł się plecami o zimną ścianę celi, ponownie nakazując świadomości oderwanie się od ciała, sięgając po wizję przeszłości przed czasami, które pamiętał... Jednak obraz, który w końcu przywołał, pół sen, pół autohipnotyczna halucynacja, zawiódł go. Był w stanie zobaczyć coś, co przypominało pokój, jednak większość była zacieniona albo nieostra. Jego elementy – fotel pilota, stale płonące
światła na tablicy tuż za jego zasięgiem – pozostawały ostre i wyraźne, oglądane ze świeżo zbudzoną uwagą bardzo małego dziecka. Ale reszta była odległa lub na tyle nieostra, że nie dawało się jej rozpoznać. Było oczywiste, pomyślał, że patrzy na pomieszczenie, które łączyło funkcje głównej kabiny i sterówki statku, w jakim go znaleziono. Jednak nie był w stanie wydedukować nic poza tym faktem, nic co pomogłoby mu poradzić sobie z pytaniami przed którymi stał. Nie było żadnej wskazówki co do dokładnego czasu, z którego pochodził ten obraz i żadnych śladów innych ludzi w ramach zapamiętanej wizji. Obudziło się w nim ostre rozczarowanie, przeradzając prawie w gniew. Doskonale pamiętał, że całe życie marzył i pragnął poznać swoje pochodzenie, wyobrażając sobie tysiące wspaniałych opowieści o tym, kim mógł być i skąd pochodził. Teraz było to tak, jakby świadomie przeszkadzano mu w tym odkryciu, kiedy miał je w zasięgu ręki. Sfrustrowany skierował na najskrytsze zakątki podświadomości całą furię kogoś biegnącego pustym korytarzem i walącego do ciągle nowych, opornych drzwi. Aż w końcu przebił się przez jedne z nich i stanął tuż przed barierą, której istnienia zupełnie się nie spodziewał. Jego wyobraźnie stworzyła obraz masywnych okrągłych drzwi z metalu, takich jak w sejfie. Była to nienaturalna bariera, która nie ukrywała faktu, że została tam postawiona przez kogoś znacznie zdolniejszego niż jego obecna osobowość, że nie było nadziei do jej otwarcia. Stała, przekazując cichą, bezwzględną wiadomość do niego, samym faktem swojego istnienia. Otworzę się, kiedy nie będziesz już potrzebował tego, co skrywam. Samo w sobie, oznaczało to porażkę. Ale równocześnie potwierdzało jego podejrzenia, a potwierdzenie sprawiło, że odniósł zwycięstwo. Samo istnienie bariery było dowodem na to że był zawsze kimś więcej, niż sądziła świadoma część umysłu. Znaczyło to również, że zablokowana droga była niczym więcej tylko drogą wypróbowaną przez wcześniejsze ja i okazała się być ślepą uliczką. Dało mu to wskazówkę by szukać innej drogi do celu, który obaj próbowali osiągnąć, a nowo nabyte środki do tej podróży leżały w zrozumieniu, jakie uzyskał w tej celi. Pozwolił więc sobie wrócić do pełnej świadomości celi, z powrotem do wymęczonego, cierpiącego ciała. Jednak z nową wolnością woli i myśli zaczął świadomie przygotowywać wykucie tych specjalnych mentalnych narzędzi, które zwizualizował wcześniej, kiedy zrozumiał, iż świadoma myśl może sięgnąć w głąb i wydobyć nie tylko wiedzę, ale i umiejętności podświadomości. Zajął się nawet, podczas walki o oddychanie, stworzeniem wiersza, wysyłając swoje pragnienie przez membranę, by szukało pośród związków tam przechowywanych, pełnych niejasnych kształtów i znaczeń.
A poszukiwanie przywiodło w końcu do niego te związki, w ostro skupionym, twórczym obrazie wiersza. Armageddon Tak, są tylko zwierzyną. Nerwowy instynkt z rogami i kopytami, Który bezmyślnie stąpa między chrześcijańskimi jodłami Związane niczym okrągła pieczęć z dokumentu zimy, bezrozumnie stając przed śnieżnym napisem na asfalcie złożonym, wśród wzgórz przez ręce do książek przywykłe, wychodzą na drogę przed ludzi czekających ze strzelbami. Armageddon. Oczywiście. Tytuł i słowa wiersza płonęły przed oczami jego umysłu tak, jak Encyklopedia Ostateczna sprawiła, że słowa wiersza o rycerzu płonęły między gwiazdami, które wydawały się otaczać jego studio. To co odkrył wtedy w poetyckiej formie, to nieodparta wewnętrzna siła, która gnała go z Encyklopedii w stronę lat na Coby i obecnego momentu zrozumienia. W tym wierszu łączył się obraz kataklizmu, ku któremu ludzkość się rzucała, niczym pijak, który nie uświadamia sobie konsekwencji tego co czyni. Oczywiście. Armageddon – Ragnarok – jakkolwiek chciałoby się to nazwać, w końcu nadchodził. Schwytał wszystkich ludzi jak lawina, nabierając prędkości w miarę opadania po stoku góry i nie było już nikogo, kto na jakimś poziomie obserwacji nie był jej świadomy. Tam Olyn powiedział mu o nim, jasno i wyraźnie. Ale przypomniał sobie również Sosta mówiącego o tym w tunelach Coby. Mówił o nim Hilary do Jasona, kiedy wiózł ich na spotkanie z oddziałem Rukh... i zaledwie kilka godzin temu, Barbage znów użył terminu „Armageddon” tu, w tej celi. Armageddon – ostateczna bitwa. Jej cień kładł się w odczuwalny sposób na wszystkich ludziach, nawet na tych, którzy nigdy nie słyszeli o tym słowie albo idei. Teraz było dla Hala jasne, że każdy z nich, niezależnie, czuł zbliżanie się go, tak jak ptaki i zwierzęta pod błękitnym i bezchmurnym niebem czują zbliżającą się burzę.
Nie tylko myślącą częścią umysłów, ale całą istotą czuli narastanie potężnych sił, które miały zetrzeć się w konflikcie nad ich głowami. A był to konflikt, którego korzenie sięgały do czasów prehistorycznych. Teraz, kiedy Hal otworzył oczy na jego istnienie, stało się dla niego jasne, że w ciągu ostatnich kilkuset lat rozwój ludzkości ledwie na chwilę odsuwał nieuniknione nadejście godziny konfliktu, przygotowując jednocześnie scenografię pod końcowy akt. Wszystko to, w alegorycznej formie zawarł w wierszu, który właśnie stworzył. Kiedy się nad tym zastanowił znalazł reprezentację każdego większego podziału razy ludzkiej. Myśliwymi mogli być tylko Inni, zaangażowani wyłącznie w swoje osobiste troski na krótkie, świeckie mgnienia ich indywidualnych istnień. Zwierzyną były wielkie masy ludzi, jak Sost i Hilary, kierowanych ciśnieniem społecznym, którego nie rozumieli, przez linię wyznaczającą granicę pomiędzy bezpieczeństwem i rękami myśliwych. I w końcu byli ci, którzy stali z boku i widzieli sytuację taką, jaką była naprawdę, z punktu widzenia czytającego wiersz albo oglądającego opisany obraz. Ci, którzy widzieli co miało nastąpić i którzy już poświęcili się, aby temu zapobiec. Ludzie tacy jak Walter, Malachi i Obadiah, jak Tam, Rukh i Child-of-God. Jak... Bez ostrzeżenia światło w celi i za kratami drzwi przygasło. Przez kilka sekund przez całe jego ciało przebiegał dreszcz. Równocześnie, z jakiegoś nieokreślonego miejsca nadszedł głęboki, dudniący dźwięk, który krótko przybierał na sile po czym zanikł – jakby za ścianami więzienia przeszła potężna, szybka lawina, w której wyobraził sobie Armageddon. Był to niewytłumaczalny dźwięk dobiegający jego uszu tu, w głębokich podziemiach kwatery głównej milicji, które musiały się znajdować w centrum Ahrumy. Wtedy znów wróciło pełne światło. Czekał na jakieś wyjaśnienie – na dźwięk biegnących stóp albo rozmyte echo podniesionych głosów. Ale nic nie usłyszał. Nikt nie przyszedł.
Rozdział 35 Stopniowo zaprzestał czekania. Opuściła go nadzieja, że ktoś nadejdzie albo pojawi się jakiś rodzaj wyjaśnienia. Jego umysł, jak igła kompasu, wrócił do magnetycznego elementu wcześniejszych rozważań. W myślach słuchał tych, o których wiedział, że poświęcili się walce ze sprowadzającymi Armageddon i właśnie miał dodać jeszcze jedno imię – swoje własne. Ponieważ uświadomił sobie, że też się poświęcił temu zadaniu. Jednak była różnica między nim i pozostałymi. W przeciwieństwie do nich, został zwerbowany w chwili sięgającej w przeszłość dalej, niż jego świadoma pamięć. Nawet zanim został znaleziony na statku kosmicznym, musiały zostać stworzone plany czyniące go ważnym elementem wojny, o istnieniu której nawet nie wiedział. Jeszcze raz wrócił do faktu, że za membraną, w cienistym magazynie podświadomości były ukryte rzeczy, które należały do przeszłości starszej niż życie, poznane przez jego obecną świadomość. Mógł wyczuć tam istnienie odpowiedzi, które zostały przed nim zablokowane, jak obraz drzwi sejfu zastopował wcześniejsze poszukiwania. Jednak nie podążał teraz ślepą uliczką. Żyła w nim pewność, że powód dla którego został poświęcony tej walce, cały czas tkwił w nim, w podświadomości. Te same narzędzia które dały mu dotychczasowe odpowiedzi, powinny dalej dla niego pracować. Jeszcze raz zamknął oczy i umysł na otaczające go ściany i sięgnął po materię kolejnego wiersza, który dałby mu kolejne odpowiedzi. Jednak żaden wiersz nie nadszedł. Zamiast tego pojawiło się coś tak potężnego, że przeżył to poza definicjami słów sen czy wizja. Była to pamięć kiedyś zasłyszanego dźwięku. Brzmiał w jego umyśle z tak absolutną czystością, że nie było różnicy między tym co słyszałby fizycznymi uszami, tu, w celi. Był to dźwięk dud. Odkrył, że płacze. Płakał nie z powodu muzyki, ale tego co oznaczała i żalu związanego z tym znaczeniem. Podążył razem za dźwiękiem i bólem, jakby były nicią splecioną z czerwieni i złota, prowadzącą go najpierw w ciemność, a potem jeszcze raz w zamglony i chłodny jesienny dzień, z wysokimi ludźmi stojącymi wokół nowo wykopanego grobu, pod wierzbami, które zdążyły już zrzucić liście i wysokimi, śnieżnymi szczytami gór. Uświadomił sobie, że ludzie dookoła wydawali się tak wysocy, ponieważ on był tylko dzieckiem. Byli jego ludźmi, a grób został wypełniony, choć trumna była pusta – ale muzyka wypełniła ją ciałem, którego nie powinno tam być. Mężczyzna grający na dudach, stojący po drugiej stronie, przy szczycie grobu, był jego wujkiem. Jego ojciec i matka stali za nagrobkiem, a brat dziadka stał naprzeciw wujka. Jego drugi wujek, bliźniak grającego na dudach, był nieobecny. Nie był w stanie wrócić, nawet
na tę ceremonię. Z reszty rodziny obecnie na miejscu był jego brat, sześć lat starszy od niego, mający teraz szesnaście lat, gotów za dwa lata opuścić dom. U stóp grobu zgromadziła się grupa sąsiadów i przyjaciół. Tak jak cała rodzina, ubrani byli na czarno, za wyjątkiem piątki o orientalnych twarzach, których białe szaty żałobne ostro wyróżniały się spomiędzy ciemnych strojów wokół niego. Muzyka urwała się, a jego ojciec wykonał kulejące pół kroku naprzód, tak że mógł się oprzeć dłonią na zakrzywionym kamieniu nagrobka i wypowiedział słowa, które zawsze wypowiadane były przez głowę rodziny na pogrzebie któregoś z jej członków. – Jest w domu. – Głos ojca brzmiał ochryple. – Śpij z tymi, którzy cię kochają, James, bracie. Jego ojciec odwrócił się. Pogrzeb był zakończony. Rodzina, sąsiedzi i przyjaciele wrócili do dużego domu. Jednak on ociągał się i zdryfował w bok, by niezauważony wśliznąć się do stajni. Tam, w znajomym mroku rozgrzanym masywnymi ciałami koni, ruszył wolno korytarzem między zagrodami. Konie wysuwały swoje miękkie nozdrza nad zamykającymi je drzwiami i prychały na niego, kiedy przechodził, ale zignorował je. Na drugim końcu stajni opadł na pakę nowego siana z lata, które właśnie minęło, czując mocno wbijające się w plecy okrągłe belki ściany. Siedział patrząc w pustkę i myśląc o Jamesie, którego już nigdy nie zobaczy. Po jakiejś chwili zaczęło w nim narastać zimno, ale nie pochodziło z chłodu na zewnątrz. Rozchodziło się z miejsca głęboko wewnątrz, przez ciało i kości. Siedział przypominając sobie to, czego słuchał dzień wcześniej, z całą rodziną zgromadzoną w bawialni by wysłuchać mówcy umarłych, człowieka, który był przełożonym wujka i miał opowiedzieć im, jak zginął James. W rozmowie z oficerem o nazwisku Brodsky, wysokim szczupłym mężczyzną w wieku jego ojca, nastąpił moment, kiedy ten przerwał i rzucił spojrzenie na niego. – Może chłopiec nie...? – powiedział Brodsky. – Nie – szorstko zaprotestował jego ojciec – dostatecznie szybko będzie musiał wiedzieć, że takie rzeczy się zdarzają. Niech zostanie. Rozluźnił się. Walczyłby, nawet wbrew rozkazowi ojca, gdyby odesłano go nie pozwalając wysłuchać tego, co miał do powiedzenia oficer. Brodsky skinął i mówił dalej. – Spowodowały to dwie rzeczy – powiedział wolno – z których żadna nie powinna była się wydarzyć. Po pierwsze, Prezes Rady na Donneswortcie w tajemnicy planował zapłacić nam przy pomocy dość dużych funduszy obiecanych przez Williama z Cety.
Donneswort było jednym z księstw na planecie nazwanej Freilandią, a niewielka wojna, w której zginął James była jednym ze sporów między społecznościami tego ludnego świata, który eskalował do konfliktu zbrojnego. – Oczywiście zataił to przed nami – kontynuował oficer – bo zażądalibyśmy wcześniejszego wpłacenia depozytu. Najwyraźniej nikt w Donneswort nie wiedział, nawet członkowie jego Rady. William oczywiście był zainteresowany kontrolowaniem albo Donneswort, albo jego przeciwnika, albo obu naraz. W każdym razie kontrakt został podpisany, a nasze oddziały początkowo dokonały znacznego postępu na tereny wroga i wyglądało na to, że jesteśmy gotowi ich zmieść, kiedy – znów w tajemnicy – William wycofał swoją obietnicę wobec Prezesa Rady, jak prawdopodobnie planował od początku. Brodsky zatrzymał się i popatrzył ciężko na jego ojca. – A to oczywiście zostawiło Donneswort bez funduszy, którymi mogliby wam zapłacić – powiedział ojciec. Ciemne spojrzenie ojca powędrowało ku jego wujkowi i bratu. – To również zdarzało się już naszym ludziom. – Tak – powiedział Brodsky bez emocji. – W każdym razie Prezes Rady zdecydował się spróbować ukryć przed nami tę wiadomość do chwili, kiedy nasz przeciwnik się podda – wydawało się wtedy, że jesteśmy zaledwie o kilka dni od zwycięstwa. Udało mu się to ukryć przed nami, ale nie przed szpiegami przeciwnika. Jak tylko się dowiedzieli, podnieśli głowy, wypożyczyli od sąsiadów milicję, za którą byliby w stanie zapłacić tylko w wypadku wygranej i nagle stanęliśmy wobec sił dziesięciokrotnie przewyższających te, na które opiewał nasz kontrakt. Brodsky przerwał, a on zobaczył jak jego oczy jeszcze raz rzucają spojrzenie na jego niewielką osobę. – Proszę mówić dalej – szorstko odezwał się ojciec. – Zapewne powie nam pan, jak to wszystko odbiło się na moim bracie. – Tak – powiedział oficer. – James był na stanowisku przodownika roty, z jednostką lokalnej milicji z Donneswort. Skoro był nasz, jego rozkazy przechodziły przez nasz system dowodzenia. Ponieważ był świeżo upieczonym dowódcą, a jego milicja nie była zbyt wiele warta, trzymaliśmy jego rotę w rezerwie. Jednak kiedy Prezes Rady usłyszał o zwiększeniu sił opozycyjnych, spanikował i próbował rzucić nas – wszystkie dostępne siły do frontalnego ataku – który, biorąc pod uwagę nasze rozlokowanie, byłby samobójstwem. – A więc odmówiliście – powiedział jego wujek, odzywając się po raz pierwszy. – Tak – odpowiedział Brodsky patrząc na wujka. – Nasz głównodowodzący odrzucił rozkaz Prezesa, mając do tego prawo według kontraktu, co zresztą zrobiłby i tak. Ale oddziały milicji nie dowodzone przez naszych oficerów, dostały rozkaz i posłuchały go. Ruszyli.
– Ale chłopak nie dostał rozkazu – powiedziała jego matka. – Niestety – Brodsky westchnął cicho – dostał. To była ta druga rzecz, która nie powinna była się zdarzyć. Rota Jamesa była częścią jednostki ustawionej na lewej flance naszych pozycji, w kontakcie z Kwaterą Główną przez centralną sieć komunikacyjną obsługiwaną przez lokalną milicję. Jednym z nich był człowiek, który otrzymał wiadomość dla oddziałów w rejonie Jamesa. Wszystkie tamtejsze jednostki, oprócz tej Jamesa, były dowodzone przez oficerów milicji. Oficer z sieci komunikacyjnej ich sektora wydał rozkaz ruchu wszystkich jednostek, zanim ktoś wskazał mu, że ta pod dowództwem twojego brata może zostać wysłana tylko na rozkaz z naszej kwatery. Ponieważ milicjant nie znał ogólnej sytuacji oraz najwyraźniej było mu po prostu łatwiej zadziałać w ten sposób, niż weryfikować rozkaz u naszego dowództwa, umieścił na rozkazie dla Jamesa nazwisko jego dowódcy bez upoważnienia i przesłał go przez sieć do twojego brata. Brodsky ponownie westchnął. – James ruszył swoją rotę razem z resztą jednostek milicji – mówił dalej. – Dostali rozkaz utrzymania pewnej drogi i niemal natychmiast doszło do kontaktu z przeciwnikiem. James od początku musiał widzieć, że razem ze swoimi ludźmi walczy z przeciwnikiem zbyt licznym i dobrze uzbrojonym, by mieli szansę na przetrwanie. Milicja pod dowództwem własnych oficerów wycofała się po obu stronach – właściwie powinienem powiedzieć, że uciekła. Sprawdził w sieci komunikacyjnej, ale ten sam człowiek, który przygotował rozkaz, spanikował podobnie jak Prezes Rady i po prostu powiedział Jamesowi, że z kwatery Dorsajów nie nadeszły żadne rozkazy do wycofania się. Oficer umilkł. Cisza w pokoju nie została przerwana. – Tak więc – powiedział oficer – to był ostatni kontakt z jego rotą. Sądzimy, że przyjął, iż jego dowództwo ma jakiś powód, by nie dać rozkazu odwrotu. Nadal mógł się wycofać z własnej inicjatywy, biorąc pod uwagę Kodeks Najemników, ale tego nie uczynił. Zrobił wszystko by utrzymać swoją pozycję, do chwili gdy została zdobyta, a on razem ze swoimi ludźmi – zabity. Oczy wszystkich w pokoju w skupieniu wpatrywały się w Brodsky’ego. – Ten milicjant zginął jakąś godzinę później, kiedy zdobyto stanowisko łączności – cicho powiedział oficer. – Oczywiście w innym przypadku zajęlibyśmy się nim i byłyby przynajmniej jakieś odszkodowania dla was, jako rodziny. Ale Donneswort zbankrutowało i nawet to nie było możliwe. Ci z nas, którzy tam zostali, dostali pieniądze na powrót do domu od przeciwników. Zagroziliśmy, że sami utrzymamy przeciw nim stolicę Donneswort, jeśli nie zapłacą nam kosztów ewakuacji. Znacznie bardziej opłacało się im wydanie kwoty potrzebnej na wysłanie nas do domu, niż poniesienie kosztów odbicia miasta. A gdyby nie zdobyli go w ciągu tygodnia, sami
by zbankrutowali, niezdolni do utrzymania pożyczonej milicji, która była im potrzeba do kontroli nad Donneswort. Skończył mówić. Zapadła długa cisza. – A więc nic więcej nie jest wymagane – szorstko powiedział jego ojciec. – Dziękujemy ci za przekazanie nam informacji. – Czyli William z Cety, Prezes Rady i martwy oficer łączności. – Odezwał się jego wuj, a otwarta zwykle, przyjazna twarz, zmieniła się nie do poznania. W tej ciemnej chwili stanowił lustrzane odbicie tego ponurego mężczyzny, swojego brata bliźniaka. – Wszyscy trzej są za to odpowiedzialni. – Prezes został osądzony i zgładzony przez Donneswort – powiedział Brodsky. – Doprowadził do śmierci mnóstwo własnych ludzi. – To nam zostawia... – zaczął jego wuj, ale przerwał mu ojciec. – Nic nam nie przyjdzie z ustalania winy – odezwał się. – Takie jest nasze życie, i takie sytuacje się zdarzają Kiedy usłyszał te słowa, przeżył głęboki szok, ale nic wtedy nie powiedział, przyglądając się jak wujek milknie, a reszta rodziny wstaje. Jego ojciec wysunął dłoń do oficera, który uścisnął ją w odpowiedzi. Przez chwilę stali z zaciśniętymi dłońmi. – Dziękuję – jeszcze raz powiedział ojciec. – Czy będzie pan mógł zostać na pogrzebie? – Chciałbym – odpowiedział Brodsky. – Przykro mi. Nadal wracają ranni. – Rozumiemy... – stwierdził jego ojciec. Drzwi stajni zaskrzypiały przy otwieraniu a scena z poprzedniego dnia wyparowała, zostawiając go w całkowitym zimnie trzymającym jakby został zamieniony w lodowy blok. W słaby sposób był świadomy obecności wujka, który podchodził do niego długimi krokami przejściem między końskimi zagrodami. – Co tu robisz, młodzieńcze? – zapytał wujek przejętym głosem. – Twoja matka martwi się o ciebie. Wracaj do domu. Hal nie odpowiedział. Wujek sięgnął do niego, ale nagle klęknął tak, że ich twarze znalazły się na tym samym poziomie. Spojrzenie wujka sięgnęło jego oczu, a jego twarz nagle zmieniła się w wyraz bólu i głębokiego szoku. – Och, chłopcze, chłopcze – wyszeptał wujek. Poczuł jak potężne ramiona obejmują łagodnie jego sztywne ciało, tuląc go. – Jesteś jeszcze na to zbyt młody. Zbyt wcześnie byś szedł tą drogą. Nie chłopcze, nie! Wracaj! Ale słowa słabo docierały do jego uszu, jakby adresowane były do kogoś innego. Z panującego w nim zimna twardo spojrzał w oczy wujka. – Dość – usłyszał własny głos. – Nigdy więcej. Zatrzymam to. Znajdę ich i powstrzymam. Wszystkich. – Chłopcze... – wujek przytulał go mocno, jakby mógł rozgrzać mniejsze ciało
ciepłem własnego. – Wróć. Wróć... Przez dłuższą chwilę było tak spokojnie, jakby jego wuj mówił do kogoś innego. Jednak nagle, w czasie nie dłuższym niż westchnienie, chłód go opuścił. Na wpół nieprzytomny w reakcji na to co właśnie odczuwał, opadł na ramię wujka i jak we śnie poczuł, że jest unoszony przez potężne ramiona i wynoszony ze stajni... Jeszcze raz obudził się w celi. Przez krótką chwilę, wciąż w objęciach snu, pomyślał, że znów jest zdrowy, ale potem dopadł go atak nie kontrolowanego kaszlu i przez chwilę nie potrafił dalej oddychać. Panika, niczym cień opadającego sępa, zamknęła wokół niego swoje skrzydła i przez długą minutę na próżno walczył o oddech. Potem udało mu się pozbyć flegmy, którą wykaszlał i natychmiast doznał iluzji możliwości głębszego oddechu, po czym ponownie stał się świadom gorączki, potężnego bólu głowy i zdławionych płuc. Choroba nie osłabła. Ale mimo wszystko czuł różnicę. Wydało mu się, że sen przywrócił mu niewielką porcję sił i pomimo bólu i walki o oddech poczuł nieznane wcześniej przejaśnienie umysłu. Tam, gdzie dotąd myślał o sobie jak o kimś zaznającym wynikającego z gorączki nadciśnienia geniuszu i wizji, jakich nie zaznał nigdy dotąd, teraz odkrywał inny, silniejszy zakres percepcji, świadomość subtelnych elementów we wszystkim co dotąd odbierał i pamiętał – oraz powiązań między nimi, które dotąd były dla niego niedostępne. Co więcej, z tą świadomością po raz pierwszy dał się porwać wspaniałemu poczuciu podniecenia – podniecenia poszukiwacza, który wreszcie minął szczyt góry blokujący mu pole widzenia i po raz pierwszy może jasno i wyraźnie zobaczyć swój cel. Miał wrażenie, że znajduje się na krawędzi czegoś niesamowitego, czego poszukiwał całe swoje życie – właściwie dłużej, nieokreśloną ilość czasu. Siedząc wyprostowany, z plecami nadal opartymi o ścianę celi, sondował różnicę, jaką implikowało to nowe odczucie. Było tak, jakby cały wszechświat poza jego polem widzenia ograniczonym do celi i korytarza zrobił nagle gigantyczny krok w jego stronę. Nie musiał się już domyślać nieostrych kształtów możliwego zrozumienia tuż poza zasięgiem, wiedział, że tam są i że droga do nich nie mogła zostać zgubiona. Tak myśląc pozwolił sobie iść za wewnętrznym kompasem woli i niemal bez wysiłku przeszedł w stan, którego nigdy jeszcze nie doświadczał. Śnił na jawie i był świadom tego, że śni. Widział otaczające go ściany, ale równocześnie z równą jasnością widział krajobraz ze swego snu. Był z powrotem w swojej wizji równiny pełnej gruzu i czarnej wieży, ku której podróżował tak długo i boleśnie na nogach, podczas gdy budowla zdawała się odsuwać za każdym krokiem, który miał go do niej zbliżyć.
Po raz pierwszy się to zmieniło. Wykonał jeden potężny krok, który zbliżył go do celu. Patrzył teraz na wieżę ze stosunkowo małej odległości, rozdzielał ich niewielki dystans. Jednak równocześnie zobaczył, że przebył dopiero łatwiejszą część drogi. Pozostała mu do przebycia znacznie mniejsza odległość, jednak teren był o wiele trudniejszy; uświadomił sobie, że tylko dzięki treningowi i zahartowaniu mógł mieć nadzieję na pokonanie ostatniego kawałka ziemi, który ich rozdzielał. Oglądając się za ramię, zauważył, że jego droga do tej pory wiodła delikatnie pod górę, tak że dopiero teraz stał na wzniesieniu, z którego mógł zobaczyć to, co znajdowało się przed nim. Masywne zwalisko zagradzające mu drogę zaczęło powoli nabierać kształtów. Stał na zniszczonych i popękanych kamieniach czegoś, co kiedyś stanowiło potężną strukturę obronną, o tak olbrzymich rozmiarach, że historyczny Crac des Chevaliers ze starej Ziemi mógł tu zaginąć między cieniami kamieni tworzących leżące przed nim bastiony. Był to zamek starszy od pamięci, a czas całkowicie go zniszczył. Tylko wieża, która stanowiła ostatnią rubież obrony, wciąż stała i czekała na niego. Aby się do niej dostać, będzie musiał przedostać się czołgając i wspinając przez ten labirynt zrujnowanych wewnętrznych ścian, sal i korytarzy. Byłaby to podróż zupełnie dla niego niemożliwa, nawet teraz, gdyby nie zmiany w umyśle i ciele które zaszły w nim przez lata, odpowiednik krzepnięcia absorbowany w trakcie drugiej, samotnej podróży przez zniszczoną równinę. Teraz, starszy, bardziej sprawny i stały w myślach, wyhodował w sobie nieustępliwość, której nie rozpoznał aż do dzisiaj, której nie mogło zatrzymać nawet to, co leżało przed nim. Jak ktoś wchodzący w jakimś celu do piekła, ruszył przed siebie i w dół zniszczonych obwałowań, w kamienistą i zdradliwą dzicz przed sobą, a z tym pierwszym krokiem jego umysł wreszcie poświęcił się i uspokoił. Idąc, zostawił za sobą tę część siebie, która prowadziła go przez pierwszą część podróży i której już nie potrzebował. Dorosły i odmieniony, powrócił do ciała leżącego w celi, gdzie zaczął widzieć czekające go zadanie i prowadzącą do celu ścieżkę.
Rozdział 36 ...Obudził się. Nie było to nagłe przebudzenie. Stopniowo przechodził z głębokiego snu do stanu świadomości. Razem z przytomnością wróciła gorączka i słabość. Znów musiał walczyć o oddech... jednak teraz czuł różnicę. Kolejny atak ciężkiego kaszlu prawie go udusił, jak wcześniej, gdy materia wykrztuszana z płuc całkowicie zatkała mu tchawicę, blokując dopływ życiodajnego tlenu. Jednak tym razem nie pojawiła się panika, która zwykle towarzyszyła atakowi. Obudziła się w nim jakaś zawziętość, płonąca mocniej od gorączki, zajadlejsza od mikrobów, które chciały go zniszczyć. Walczyła z nimi i wygrywała. Spazmatycznie wciągając powietrze bezwładnie oparł się o ścianę. Bardzo dziwne. Nic się nie zmieniło, stan jego ciała nie poprawił się ani odrobinę, a jednak wewnętrznie czuł, jakby wszechświat dokonał wokół niego kosmicznego obrotu i osiadł w nowym porządku, dającym mu siłę i pewność nadziei. Triumf uniósł głowę. Śmierć została odegnana i z jakichś przyczyn nie uważał już, by miała dość siły, by go zwyciężyć. Czemu? Albo raczej, skoro tak, to czemu w ogóle kiedykolwiek się jej bał? Siedział wyprostowany, oparty o ścianę celi, owinięty cienkim prześcieradłem i z wolna uświadomił sobie, że różnica leżała w umyśle i woli, a nie w umęczonym ciele. Kiedy Barbage nazwał go psem Armageddonu i zostawił śmierci, jakaś niewielka jego część przyznała rację milicjantowi. Barbage był tym, kim był. Jego wiara, choć wypaczona, była prawdziwa. Słuchał i był wykorzystywany przez Bleysa, ale tylko dlatego, iż wierzył, że tamten przemawia słowami jego osobistego Boga. Nie wyznawał ideologii Bleysa. Choć nienaturalnie skonwertowana, mimo wszystko siła jego wiary miała moc, by dotknąć i osłabić Hala. Z tego właśnie powodu, po raz pierwszy w życiu przyjął do wiadomości możliwość własnej śmierci, w efekcie czyniąc ją dopuszczalną. Jednak teraz ta akceptacja znikła. W ciągu ostatnich godzin gorączkowych wizji i wyśnionych wspomnień znalazł powody, dla których nie mógł sobie pozwolić na śmierć. Istniały rzeczy, które trzeba było najpierw zrobić, więc najpilniejszą stała się potrzeba przekucia podświadomych przyczyn konieczności przeżycia, na jasne i proste terminy. Z początku, po Barbage’u, jego podróż ku zrozumieniu nie kierowała się w stronę przeżycia, lecz z dala od niego. Pierwszy sen przedstawiał jego samego uwięzionego
na zboczu góry, powoli ulegającemu zniszczeniu przez bezustanny, bezlitosny deszcz logiki Bleysa. Słowa wypowiadane przez Bleysa niosły argumentację, jaką Milton włożył w usta Szatana w „Raju utraconym”: Jestem ponad koncept Nieba i Piekła. I była to prawda. Tyle, że była to prawda nie tylko wobec Bleysa i Innych, ale wobec każdego, kto nie obawiał się zmierzyć z wielkością. Właśnie unikanie przyjęcia do wiadomości możliwości tej uniwersalności, zdradzało ich słabość. Izolacja, o której mówił Bleys, a jakiej Hal doświadczył na Coby, była prawdą, ale było to coś, co sam stworzył. Tak jak nie było konieczne logiczne zrozumienie, by odsunąć na bok to uczucie. Każdy kto miał wystarczającą wiarę, mógł to uczynić instynktownie, jak James Child-of-God odsunął od siebie rozważania nad swoją śmiercią, gdy poświęcił się na Harmonii. Argumenty Bleysa, podobnie jak droga, którą wybrał, były osobiste i samolubne – zamykały oczy na równie osobiste, lecz znacznie większe nagrody, wynikające z pracy nie dla siebie, lecz dla ludzkości. I to ona, sama rasa, stanowiła klucz do wszystkich zagadek. Nie, nie rasa nawet, ale zrozumienie jej jak pojedynczego osobnika, dbającego o własne przetrwanie i dzielącego swoje części między partyzanckie grupy, by ujawnić mocne strony, mogące z kolei wskazać najlepsze kierunki działania i rozwoju dla rasy jako całości. Osobnik, będący personifikacją rasy, uważał, że pewne swoje fragmenty da się zastąpić i przygotowując sieć sił historycznych zawsze prących do przodu, spajał i kontrolował ludzki tłum, z którego się składa – bezrozumne stado, od początku czasu niczym zwierzyna kierowane przez siły, których nie rozumiało, w stronę czekających myśliwych. Sost i John Heikkila, Hilary i Godlun Amjak, farmer który bezskutecznie poszukiwał słów pociechy u Childa – wszyscy kierowani byli i schwytani przez dwa zmienne czynniki: Innych oraz tych, którzy się im przeciwstawiali. On był jednym z nich. Hal uświadomił sobie nagle, że napływ nowych sił płynie właśnie stąd, że musi się przeciwstawić Innym, poświęcić temu zadaniu. Do tego momentu był odgrodzony od swojej przeszłości z powodów, których nie znał. Jednak teraz spłynęło na niego zrozumienie. Całe życie zajęło mu odkrycie tej drogi. Widział ją teraz, w alegorycznej wizji ze snu, w postaci drogi do wieży, która – jak podpowiadała mu wciąż niedostępna przeszłość – mogła jeszcze okazać się nie snem, ale rzeczywistością. Tylko, że rzeczywistością innego rzędu, niż tu i teraz. Obraz rasy ludzkiej jako grupowej jednostki, ameboidalnego stworzenia rasowego mającego tożsamość i cel nadrzędny, stojący ponad indywidualnymi potrzebami i tożsamościami jednostek składających się nań, stał się teraz modelem, z którym musiał się zmierzyć. Rasa, przedstawiona jako pojedyncze stworzenie z własnymi instynktami i pragnieniami – z których głównym było pragnienie
przetrwania i poświęcenia jakiejś części w ciągłym eksperymentowaniu, by zaspokoić ten instynkt – wyjaśniało wszystko, co następowało dalej. Takie eksperymenty musiały stanowić ciągły proces od czasu, gdy człowiek stał się samoświadomy. Pragnienie rozwoju jednostek, najpierw inteligencji, a później technologii, było wyrazem działania tego instynktu. Tak samo jak dwudziestowieczne próby wyjścia poza planetę narodzin w kosmos, w podświadomym poszukiwaniu dodatkowej przestrzeni życiowej, rozwój Kultur Odłamkowych – każda jako eksperyment w zakresie przydatności różnych odmian ludzkich do środowisk pozaziemskich – a teraz, w końcu, pojawienie się Innych. Rozumiał teraz, że to co czyniło z Innych eksperyment rasowy, to ich potrzeba przejęcia kontroli nad resztą rasy. W tej potrzebie kryła się odpowiedź na pytanie, czemu w ogóle zostali stworzeni przez ewolucję. Odpowiedzi udzielił sam Bleys, tu, w tej celi. Cokolwiek mówiono o Innych, nie można było zaprzeczyć, że byli ludźmi, ze wszystkimi potrzebami i pragnieniami, łącznie z ciągłą chęcią posiadania więcej niż mieli. Byli też świadomi, że jest ich za mało, by ryzykować czekanie, aż reszta ludzkości uświadomi sobie ich słaby punkt, czyli liczebność. Była to wrażliwość, której nie mogło zlikwidować nic poza całkowitą kontrolą reszty rasy, a taka kontrola mogła zostać osiągnięta jedynie przez ustanowienie jednej, niezmiennej formy Kultury. Tylko Kultura, w której wszystko było ustalone raz na zawsze i niezmiennie, mogła uwolnić ich od potrzeby czujności i pozwolić im cieszyć się przewagą nad większością ludzi. Jedynym sposobem na osiągnięcie takiej sytuacji było doprowadzenie do kompletnej stagnacji, zakończenia długiego, instynktownego rozwoju cywilizacji. Historia musiała zostać zatrzymana. Aby tego dokonać, musieli usunąć albo unieszkodliwić ludzi, którzy nigdy by tego nie zaakceptowali, tych, którzy nie mieliby innego wyboru, jak tylko przeciwstawić się działaniom Innych. Ich siła kryła się w ich zdolnościach przywódczych, charyzmie oraz w fakcie, że indywidualnie byli równi fizycznie i umysłowo najlepszym z tych, którzy mogli się im przeciwstawić. A siła ta mogła zostać zwielokrotniona, ponieważ byli zdolni doprowadzić większość populacji dziesięciu światów do działania pod swoimi rozkazami. Po drugiej stronie leżała ich niezdolność do oceny przyszłości. Inne słabości... ...Jak dotąd zdawali się nie mieć innych słabości. Jedynym słabym punktem była ich niewielka ilość. Z przyczyn praktycznych, do ich przeciwników można było zaliczyć całe populacje Dorsai i dwóch światów Exotików – plus, na Harmonii i Zjednoczeniu, prawdziwych Wiernych, takich jak Child-of-God i Rukh. Na dłuższą metę można było do nich doliczyć większość populacji Ziemi – choć nadzieja na zjednoczenie
mieszkańców kolebki ludzkości, by dobrowolnie połączyli się w jakiejkolwiek efektywnej reakcji na zagrożenie ze strony Innych, byłaby mrzonką. Gdyby doszło do wojen międzyplanetarnych, jak w czasach Donala Graeme, to możliwa liczba przeciwstawiających się – odkładając na bok Starą Ziemię – równałaby się jedynie ułamkowi siły bojowej i zasobów, które Inni mogli zebrać z dziesięciu planet już faktycznie pozostających pod ich kontrolą. Tak więc od początku najlepszą taktyką Innych byłoby dążenie do Armageddonu, ostatecznej bitwy, w której mogliby zostać zniszczeni lub unieszkodliwieni wszyscy nie chcący uznać ich dominacji. Jego umysł z łatwością dostrzegał teraz, czemu mogli do tego dążyć, ale trudno im było znaleźć sposób ich powstrzymania. W każdym razie wojna, która zaczynała się już w tej chwili, nie będzie rozgrywana przy pomocy broni zagłady, lecz przez umysł, socjologię i ekonomię. W takiej wojnie, dzięki zdolnościom charyzmatycznym i przywódczym, zwycięstwo Innych powinno być sprawą przesądzoną. Hal siedział w celi walcząc o oddech, z ciałem niczym węgiel rozpalonym gorączką, z umysłem tnącym i rozdzielającym kolejne wizje, jak chirurgiczne narzędzie z lodu. Przeciwstawiając się mieszańcom należało stworzyć długofalowy plan, który dawałby choćby nikłą szansę na zwycięstwo, a po drugie broń, jaka pozwoliłaby dorównać zdolnościom Innych. Musiałaby to być broń, której tamci albo nie mieli, albo nie mogli użyć. Był pewien, że musi istnieć przynajmniej potencjalnie broń przeciw Innym, skoro stanowili eksperyment w ewolucji ludzkości. Należało spojrzeć na rasę jako całość, aby zrozumieć działające siły historyczne, których Inni – jak Dorsai i Exotikowie czy Wierni – byli zaledwie personifikacjami. Było tak, jakby ludzkość – myślał Hal – uświadamiając sobie w dwudziestym wieku, że kosmos jest fizycznie osiągalny, była równocześnie przyciągana i wystraszona przez to, co kryło się poza ciepłym, spokojnym miejscem stanowiącym planetę jej narodzin. Historia ukazywała dwa nastawienia między żyjącymi wówczas ludźmi: jedni głosili odwrót od przestrzeni, „rzeczy, których ludzie nie powinni poznać”, podczas gdy drudzy byli nią zafascynowani, marząc o eksploracji i odkryciach, tak jak sny o Indiach poruszały wyobraźnię ludzi czterysta lat wcześniej, gdy niektórzy przewidywali jedynie statki spadające z krawędzi świata. Kiedy w końcu loty w kosmos stały się możliwe, w szczególności kiedy można było opuścić System Słoneczny, zarówno lęki jak i marzenia zrodziły tysiące małych grup szukających miejsca na zbudowanie społeczeństwa według własnych wzorów i pragnień. Hal sądził teraz, że to czego chciał instynkt rasy, to stworzenie takich typów
jednostek, które dowiodą zdolności do przeżycia, zarówno osobników jak i społeczeństw. Ludzkość pozwoliła na swobodne eksperymentowanie. Z różnorodności gwiezdnej diaspory rozwinęły się te fragmenty rasy, które osiągnęły największy sukces wśród tak zwanych Kultur Odłamkowych: z Dorsai, Zaprzyjaźnionych i Exotików. Te trzy kwitły przez dwieście lat, podczas których wykonywały funkcje sprawiające, że pozaziemskie, międzyplanetarne społeczeństwo stało się stabilne, czyniąc wojnę, handel i konflikty bezpiecznymi i dającymi się kontrolować w ramach tegoż społeczeństwa. Potem, z koniecznym rozwojem struktury gwiezdnych społeczeństw, gdy jego różnorodne elementy zostały połączone w jeden system przez Donala Graeme, zanikła potrzeba odrębności Kultur Odłamkowych i zaczęły one umierać. W międzyczasie ludzkość zapobiegliwie mieszała cywilizacje wytworzone przez te Kultury Odłamkowe, by nie stracić puli genów, tego co zostało osiągnięte. Tak zakończył się wzrost, który prowadził od rozwoju inteligencji, przez technologię, przeludnienie Ziemi, lot w kosmos – do Kultur Odłamkowych stanowiących eksperyment z przeżyciem ludzi poza Ziemią, a wreszcie do rekombinacji tych typów w nowy rodzaj dominujący, który nazwał się Innymi. Tyle, że wyglądało na to, że osób tych nie można usunąć z pozycji przywódców rasy, a odwieczny rozwój historyczny, który wywodził się z ludzkiego talentu odrzucania w każdej generacji starych autorytetów, był zagrożony – chyba że okaże się, że Inni mają jednak jakieś słabości. To by było na tyle, myślał Hal, jeśli chodzi o pozycję Innych. Sytuacja opozycji była zaś taka, że skoro dojście do władzy Innych oznaczało koniec szans na dalsze zmiany i rozwój rasy, nie mogli tego wytrzymać. Dla części ludzkości, którą reprezentowali, zaprzestanie rozwoju oznaczało śmierć wszelkich nadziei na przyszłość, a osobista śmierć była niewielką ceną za powstrzymanie śmierci uniwersalnej. W umyśle Hala coś zaskoczyło. Oczywiście. Powodem, dla którego jedynie Ziemia wykazała taką odporność na wpływ Innych było to, że wciąż stanowiła ona zasób oryginalnych genów rasy. Jej mieszkańcy byli pełnowymiarowymi ludźmi – nie wyspecjalizowanymi, jak społeczeństwa wśród gwiazd. We wszystkich rdzennych mieszkańcach Ziemi – w przeciwieństwie do mieszkańców Młodszych Światów – kryły się nie ułamki, ale wszystkie możliwości ludzkiego ducha, dobre i złe, a ich częścią były porcja wiary Zaprzyjaźnionych, niezależność Dorsajów i wizja Exotików. W Halu rozkwitła nagła nadzieja. A więc Ziemia była przynajmniej częścią broni, której nie mogli użyć Inni. Przynajmniej częścią... pędzący umysł Hala skupił się na nowym punkcie. To,
czym była dla Innych populacja pełnowymiarowych ludzi zamieszkujących Ziemię, tak jak dla całości rasy, to genetyczne zabezpieczenie, na wypadek, gdyby ich dominacja wywołała takie wzorce ludzkiej specjalizacji, które nie miałyby zdolności przetrwania. Niektóre odmiany roślin i zwierząt już wykazały się niezdolnością do rozwoju na niektórych z Młodszych Światów. Nikt nie mógł być pewien, jakie będą efekty kilkuset generacji ludzkich społeczeństw nowszych światów. Ziemia była planetą, której Inni nie odważą się zdziesiątkować, równocześnie będąc tym światem, który koniecznie muszą kontrolować, aby zapewnić przetrwanie swego międzygwiezdnego imperium, kiedy już uda się im je stworzyć. Tak więc to Inni równali się stagnacji. Wobec tego ich przeciwnicy powinni równać się... ewolucji? Ewolucja... to słowo zabrzmiało w umyśle Hala jak donośny gong, w który uderzono jeden raz. Ewolucja stanowiła wielkie marzenie Exotików – ich wielki, niespełniony sen, że ludzkość rzeczywiście wciąż ewoluowała, a Exotikowi studenci w końcu odkryją jej kierunek, wzmocnią i w końcu stworzą ulepszonego człowieka. Jednak Exotikowie powoli umierali, a ich sen pozostawał niespełniony, jeśli nawet wciąż istniał cel. Podobnie było z Dorsajami i Zaprzyjaźnionymi. W międzyczasie jednak ich miejsce zaczęli zajmować Inni. Exotikowie, tak jak reszta przeciwników Innych, nie potrafili zaproponować wyjścia z sytuacji. Gdyby w zasięgu Exotików znajdował się sposób, by powstrzymać Innych, do tej pory odkryliby go i zastosowali. Ale jeśli nawet kultura Exotików – choć nie sami ludzie – umierała, koncepcja ewolucji nadal istniała – przynajmniej w tej chwili. Nie stanowiła prywatnej własności Exotików i nigdy nią nie była, należała do całej ludzkości. Sumując, przez wszystkie lata kiedy Exotikowie jej szukali, być może ewolucja oraz jej środki działały pod samym ich nosem, nierozpoznane. Możliwe, że ludzkość rozwijała się we właściwą stronę nie wiedząc o tym, tak jak przez stulecia nieświadomie przygotowywała się do mieszania genów na innych planetach... Hal zadrżał. Szok odkrycia był tak głęboki, że nawet z łamiącą się w nim świecą życia, przez chwilę zapomniał o otaczającym go więzieniu, gorączce, a nawet walce o oddech. Encyklopedia Ostateczna. Encyklopedia była bronią, której Inni nie mieli i nie mogli użyć, nawet gdyby nią zawładnęli. Ponieważ została zaprojektowana jako narzędzie do nauki tego, co nieznane i z definicji stagnacji, ku której dążyli Inni, bo nie chcieli żadnych zmian i rozwoju. I stąd wynikało niebezpieczeństwo. A to, oczywiście, wyjaśniało podziały i nadchodzący konflikt.
Ponieważ ludzkość była zainteresowana wyłącznie przeżyciem, właściwie nie faworyzowała żadnej ze stron. Pozwalała swoim odłamom walczyć ze sobą tylko po to, by przekonać się, która z nich wygra. Tak więc obie strony musiały mieć możliwość podświadomego stworzenia środków i broni na nieuchronną chwilę konfliktu – nie tylko strona, która wydała Innych. Encyklopedia Ostateczna była bronią równoważącą szalę zwolenników ewolucji wobec charyzmatycznej broni Innych. Hal przetarł czoło niepewną dłonią, która opadła mokra. Zszokowany uświadomił sobie, że w ostatnim mentalnym zwarciu ze stanowiącym jego obsesję problemem, coś zmieniło się w jego stanie fizycznym. W dziwny sposób chłód, który poczuł w pierwszej chwili szoku, nie opuszczał go. Wydawało się, że gorączka nie płonie w nim już tak ostro i nawet oddychanie wydawało się łatwiejsze. Zakaszlał i nie był to już ten suchy, męczący kaszel, który katował go wcześniej. Głowa prawie przestała go łupać. W zadziwieniu ponownie uniósł dłoń do czoła i jeszcze raz opuścił ją wilgotną od potu. Gorączka opadła. Jednak wzburzenie odkryciem istoty konfliktu było w nim tak silne, że nie potrafił jeszcze się z tego ucieszyć. W umyśle czuł teraz potężne kształty i wzory formującego się zrozumienia, jak podwodne zarysy wielkich gór lodowych w mętnym morzu polarnym, jak znane fakty łączą się we wnioski, które nagle stają się oczywiste – wszystko kształtowało się tak szybko, że nie był w stanie świadomie odczytać pełnego znaczenia tego, co właśnie zaczynał rozumieć. Nawet charyzma pochodziła z elementu głęboko zakotwiczonego w pełnym spektrum ludzkich możliwości. W jakiś sposób ci, którzy walczyli z Innymi mogli odnaleźć tę zdolność i użyć jej na równych prawach. Teraz, kiedy znalazł tę wiedzę – kiedy miał ją, bezpiecznie ukrytą w umyśle, zrozumienie, że Encyklopedia Ostateczna rzeczywiście była narzędziem, którego ślepo poszukiwał, bronią podświadomie przygotowywaną od dawna, by służyła walce z Innymi – ledwie mógł w to uwierzyć. Trzymał to w umyśle oszołomiony faktem swego zrozumienia, jak Artur Pendragon mający zostać królem mógł być oszołomiony odkryciem, że wielki miecz gładko wychodzi ze skały pod jego dłonią. Uświadomił sobie, że to zrozumienie było cenniejsze niż cokolwiek, co posiadała rasa. Teraz, kiedy to miał, musiał żyć i uciec z Harmonii, by dostarczyć siebie i swoją wiedzę w bezpieczne miejsce. A skoro tamten problem dał się rozwiązać, ten też musiał mieć rozwiązanie.
Rozdział 37 Kiedy tak siedział, naszło go potężne uczucie ulgi, jak u biegacza, który pokonał długi dystans i wygrał. Wciąż myśląc o tym co musi zrobić, zapadł w drzemkę, gdyż jego wyczerpane ciało wykorzystało fakt spadku gorączki i możliwość łatwiejszego oddychania. Drzemka przeszła w głęboki sen. Obudził się z tego pozbawionego marzeń snu, odkrywając, że naciągnął na siebie cienkie prześcieradło. Z wysiłkiem spróbował zmienić pozycję. Efektem był atak kaszlu, ale nie tak bolesny i po pierwszej chwili bezdechu zauważył, że chyba łatwiej jest mu teraz wprowadzać powietrze do płuc niż przez ostatnie kilka godzin, choć nadal daleki był od normy. Cela wokół niego nadal nie wykazywała żadnych zmian. Odczuwał desperacką potrzebę opróżnienia pęcherza. Odrzucił prześcieradło i odkrył, że ledwie ma siłę, by stanąć nad ubikacją. Kiedy skończył, opadł na łóżko i przez dłuższą chwilę leżał, zbierając energię by klęknąć przed umywalką po drugiej stronie łóżka. Napił się, tym razem łapczywie, przerywając tylko dla złapania oddechu i pijąc ponownie. W końcu, odświeżywszy zapasy wilgoci, usiadł na szczycie łóżka i zmusił się do pełnego przebudzenia. Pod naciskiem konieczności działania, zaczął wracać do zwykłego stanu czujności, a zmagania o oddech osłabły jeszcze bardziej, tak że prawie mógł je ignorować. Wysiłek brutalnie wgryzł się w jego szczupłe zasoby sił. Zrezygnował z próby oczyszczenia płuc i ponownie usiadł z plecami opartymi o ścianę celi. Przypominając sobie o zegarku, spojrzał na tarczę. Wskazywał dziesiątą trzydzieści dwa. Było jasne, że sytuacja, w której się znalazł praktycznie uniemożliwiała mu ucieczkę w zwykłym, klasycznym znaczeniu. Jego jedyną szansą było przekonanie strażników do zabrania go z celi. W ostateczności, gdyby to zawiodło, mógł zażądać rozmowy z Bleysem i powiedzieć wysokiemu mężczyźnie, że zgodził się przejść na jego stronę. Jednak była to ostateczność, nie dlatego, że mogło mu się udać nabranie Bleysa, a dlatego że każdy kontakt twarzą w twarz z Innymi był ryzykowny. Bleys poza tym nie był rodzajem człowieka, którego łatwo mógłby zwieść ktoś znacznie od niego młodszy i mniej doświadczony. Hal zamknął oczy i pozwolił myślom skupić się na problemie ucieczki, aż zablokował wszystko inne, oprócz majaczącego na horyzoncie świadomości odczucia mizerii własnego stanu. Fizyczne niewygody, sytuacja i zrozumienie zrodziły plan. Po jakimś czasie otworzył oczy, wstał z łóżka i wykonał dwa niepewne kroki w stronę środka pokoju. Przez dłuższą chwilę po prostu stał tam, czując na sobie oczy
niewidocznych strażników, obserwujących jego celę. Potem otworzył usta i krzyknął – krzyknął najmocniej, jak tylko potrafił swoim zdartym gardłem i żałosnym oddechem i padł na podłogę celi. Robiąc to, rozluźnił ciało i leżał całkowicie nieruchomo, przygotowując się do podjęcia technik, których przy różnych okazjach uczyli go Walter i Malachi. Były to pojedyncze ćwiczenia, większość z nich bardzo prosta, a miały skłonność wspierania się w wywoływaniu potrzebnego mu efektu. Zwolnienie oddechu i tak było tylko częścią technik zwolnienia pracy serca i obniżenia ciśnienia krwi. Te dwa z kolei pomogły mu w trudniejszym zadaniu obniżenia temperatury ciała. Wszystko razem obniżyło jego zapotrzebowanie na tlen, ułatwiając tym samym oddychanie chorymi płucami i nadało mu wygląd kogoś, kto stracił przytomność. Równocześnie osiągnięty stan umożliwił mu wytrwanie w bezruchu przez spodziewane długie oczekiwanie, zanim strażnicy nie zdecydowali się sprawdzić, co się stało. Leżał ponad trzy godziny. Drobna część jego umysłu pilnowała upływu czasu, a reszta wycofała się w stan bliski transu. Kiedy strażnicy w końcu weszli do celi, był ledwie świadom tego, co zachodzi wokół niego. Leżał, słysząc jakby z drugiego pokoju, jak pierwszy strażnik wchodzi do celi i sprawdza jego stan, przekazując obserwacje przez mikrofon, a po konsultacjach podjęto decyzję o zabraniu go do szpitala. Jego drobna, ledwie wykazująca zainteresowanie otoczeniem część umysłu pozostająca na straży zauważyła, że nastąpiło pewne opóźnienie wynikające z faktu, że Barbage’a nie było na służbie, a jego podwładni kłócili się, schwytani między strachem przed kapitanem i respektem połączonym ze strachem przed reakcją Bleysa, gdyby Halowi coś się stało. W końcu, tak jak przypuszczał Hal, ich respekt dla rozkazów Bleysa nie pozostawił im innego wyboru, niż jak najszybciej zabrać Halą do lekarza. Wyglądało na to, że istniała jeszcze jedna przyczyna opóźnienia, mająca coś wspólnego z warunkami na zewnątrz budynku, ale o co chodziło, Hal nie był w stanie dojść. W każdym razie w końcu znalazł się na noszach i został wyniesiony z celi, a potem długim korytarzem do zmotoryzowanego wózka. Tu owinięto go w stos koców i wyjechali w zimne, wilgotne powietrze. Został uniesiony z samobieżnego wózka na kolejne nosze, które następnie przeniesiono do jakiegoś pojazdu. Metalicznie trzasnęły drzwi. Przez chwilę panowała cisza, po czym ożywiły się wentylatory i pojazd ruszył. Jego ciało znajdujące się w stanie zapaści, opierało się wysiłkom pobudzenia go. Opór nie był aktywny, lecz wynikał z inercji, tej samej, która sprawia, że nieprzytomnego człowieka jest znacznie trudniej podnieść niż przytomnego. Trans odizolował go od bólu, a obecny komfort kusił go, jak narkotyk uzależnionego.
Tylko dzięki przypomnieniu sobie struktury zrozumienia, którą stworzył w myślach oraz jej znaczenia, był w stanie zmusić się do odsunięcia stworzonego przez siebie odrętwienia. Jednak kiedy w końcu zdołał choć trochę zlikwidować ten efekt, praca stała się łatwiejsza. Natychmiast poczuł ulgę. Nie chciał zbyt szybko doprowadzać swego ciała do stanu normalności, na wypadek gdyby znalazł się w rękach kompetentnego lekarza, zanim będzie miał szansę skorzystania z faktu znalezienia się poza więzieniem. Zbyt wielkie było niebezpieczeństwo odesłania go z powrotem do celi. Z drugiej strony, musiał być dość czujny, by wykorzystać każdą nadarzającą się sposobność ucieczki. Ponownie zajął się pobudzaniem ciała z pierwotną pilnością, czuł jednak, że puls oscyluje w okolicach czterdziestu, a ciśnienie prawdopodobnie nie przekroczyło dziewięćdziesięciu. Pierwotna troska wróciła, jego ciało niechętnie reagowało na budzące je impulsy. Jednak pomimo tego, wciąż stawał się coraz bardziej zdolny zwracać uwagę na to, co działo się wokół niego, choć reakcje emocjonalne pozostały powolne. Przekonał się, że jest sam na tyłach najwyraźniej wojskowego ambulansu mogącego przetransportować przynajmniej tuzin noszy zamocowanych jedne nad drugimi wzdłuż ścian. Kilku milicjantów zajmowało fotele za tablicą rozdzielczą na przedzie pojazdu. W części na nosze, po obu stronach pojazdu umieszczono rząd okien, a obok niego dolna krawędź okna znajdowała się tuż poniżej poziomu ramion. Leżał na plecach, więc wystarczył drobny obrót głowy, by mógł widzieć ulice, które mijali. Choć powinno być teraz wczesne popołudnie, nie widział na nich nikogo, a mijane sklepiki były pozamykane na głucho, ze spuszczonymi osłonami okiennymi. Było ponure, mokre popołudnie. W tej chwili nie padało, ale powierzchnia ulicy, chodniki i ściany budynków połyskiwały wilgocią. Tylko okazjonalnie udało mu się złapać widok kawałków nieba między odległymi szczytami budynków, kiedy ambulans mijał skrzyżowanie, ale wydawało się jednolicie szare pod ciężką warstwą pokrywy chmur. Po chwili udało mu się zobaczyć przechodnia, który słysząc nadjeżdżający pojazd, ostro obrócił głowę, po czym uskoczył w alejkę między dwoma sklepami. W kabinie pojazdu panowało napięcie. Teraz, kiedy jego zmysły pracowały już normalnie, jego wyszkolony w lasach nos wychwytywał w nieruchomej, zamkniętej atmosferze ambulansu delikatny, ostry zapach ludzi pocących się w warunkach stresu. Dziwnie też kierowali pojazdem, zatrzymując się na losowych skrzyżowaniach i bez widocznego powodu skręcając w bok i pokonując kilka przecznic przed powrotem do jazdy w zamierzonym kierunku, jakby przemykając się przez miasto. W miarę jazdy ich prędkość spadała, jakby kierowca zgubił się. Teraz widać był
więcej przechodniów, wszyscy się spieszyli i szli w kierunku, w którym zmierzał ambulans. Udające śmierć ciało Hala zaczęło w końcu reagować, choć wciąż czuł, jakby ważyło kilkanaście razy więcej niż zwykle. Uświadomił sobie, że będąc daleki od szybkiego przebudzenia, nie docenił stopnia wyczerpania i wysiłku potrzebnego do wydobycia się z atrakcyjnego stanu nieprzytomności. Na elementarnym poziomie jego ciało desperacko pragnęło odpoczynku i opierało się próbom pobudzenia oraz większych wydatków energetycznych. Zajęty doprowadzeniem się do stanu pozwalającego mu w razie konieczności na wstanie i marsz, Hal zapomniał o ambulansie i mijanych ulicach. Ledwie był świadom, że poruszali się coraz ostrożniej i częściej się zatrzymywali. Jego uparte ciało powoli wracało do życia i w końcu zaczynał nabierać przekonania, że w razie konieczności będzie w stanie podnieść się i przejść przynajmniej kilkaset metrów. Leżał pod kocami, zaciskając i rozluźniając dłonie, rozciągając ręce i nogi, potrząsając ramionami i wykonując każdy możliwy ruch, który nie przyciągnąłby uwagi strażników na przedzie pojazdu. Był całkowicie pochłonięty tymi ćwiczeniami, kiedy ambulans zatrzymał się na tyle gwałtownie, że Hal przesunął się do przodu na noszach, potem na sekundę gwałtownie zwiększyły się obroty wentylatorów, by opaść na bieg jałowy. Pojazd zatrzymał się. Hal przerwał ćwiczenia i spojrzał przez okno. Ambulans był otoczony przez ludzi, wciąż powiększający się tłum, ale jeszcze nie upakowany tak gęsto, by jego członkowie nie mogli się odsunąć z drogi pojazdu. Jasne było, że pojazd nie mógł jechać dalej, a zerkając do tyłu, Hal zobaczył więcej ludzi. Niemożliwe już było zawrócenie i odjechanie. Znajdowali się na dużym placu, błyskawicznie zapełniającym się ludźmi, którzy najwyraźniej właśnie wychodzili z jednej z prowadzących na plac ulic. Twarze nie były przyjazne. Hal wyczuwał smród emocji bijący od dwójki milicjantów. Przychylił głowę, by spojrzeć do przodu. Niecałe trzydzieści metrów przed nimi, za zwartą masą ludzkich ciał, znajdował się wjazd na kolejną ulicę. Wyglądało na to, że kierowca spodziewał się, że uda mu się tam dojechać, zanim tłum zablokuje drogę. Nie udało mu się. Ambulans został uwięziony jak mastodont w ziemnej pułapce. Kierowca mógł siłą przepchać się przez tłum na drodze, jednak takie działanie, sądząc po wykrzywionych twarzach patrzących na milicyjne mundury, byłoby czystym samobójstwem. Z odgłosem mieszczącym się gdzieś między jękiem i chrząknięciem kierowca całkowicie wyłączył dmuchawy i pozwolił pojazdowi opaść na chodnik. Milicjant obok niego mówił coś cicho do mikrofonu. – Siedźcie spokojnie! – zaskrzeczał w odpowiedzi głośnik pojazdu. – Nic nie
róbcie. Nie przyciągajcie uwagi. Siedźcie i zachowujcie się, jakby się wam to podobało. Wewnątrz kabiny zapadła cisza. Dwaj milicjanci siedzieli udając, że są pogrążeni w rozmowie i unikali skierowanych w ich stronę nieprzyjaznych spojrzeń. Ponownie wyglądając przez okno, Hal zauważył, że trasa jaką mieli jechać, wiodła przez róg placu. Zostali uziemieni na otwartej przestrzeni, a teraz miał doskonały widok na centrum, gdzie tłum był najgęstszy. Plac ściśle przylegał do podestu wspierającego surowy krzyż z granitu, który wznosił się przynajmniej na trzy piętra w górę. Z miejsca, gdzie Hal leżał na noszach, górna część krzyża wydawała się wznosić niemożliwie wysoko, sprawiając wrażenie unoszenia się pod ciemnymi, ciężkimi chmurami deszczowymi w górze. Z podestu zaczął schodzić jakiś człowiek w garniturze, zakończywszy właśnie przemowę, którą Hal wcześniej odbierał na krańcach świadomości z głośników trzymanych przez ludzi stojących niedaleko ambulansu. Rozbrzmiały oklaski, gdy człowiek w garniturze schodził z podestu. Po chwili kolejny człowiek zaczął się wspinać na jego miejsce, tym razem w znajomym stroju polowym, jaki Hal widział wokół siebie przez ostatnie tygodnie. Wspinająca się sylwetka dotarła na szczyt podestu, oparła się o sterczący z niego krzyż i zaczęła przemawiać. Męski głos wyraźnie docierał do uszu Hala, najwyraźniej miał mikrofon przekazujący sygnał do głośników, choć z tej odległości Hal nie widział żadnych urządzeń nagłaśniających. Wszędzie wokół ambulansu niewielkie, czarne głośniczki poprzyczepiane otwarcie do klap, albo wręcz wzniesione ponad głowami rzucały słowa w słuchający tłum. Przenikały ściany uwięzionego pojazdu. – Bracia i siostry w Bogu... Uwaga Hala obudziła się z nową czujnością. Głos, który słyszał, należał do Jasona Rowe’a, a skoro zidentyfikował Jasona, rozpoznał samotną postać o kanciastych ramionach, którą widział tak wiele razy w podobnej pozycji. – ...Za chwilę przemówi do was kapitan Rukh Tamani, która zaplanowała całkowite zablokowanie szybu Zaworu Rdzeniowego, przeprowadzone wczoraj przez jej oddział. Ona nie tylko to zaplanowała, ale razem ze swoim oddziałem zgromadziła niezbędne surowce, z których wyprodukowano materiały wybuchowe i przewiozła je przez pół kontynentu, cały czas pod groźbą ataku milicji, a przez większość czasu będąc ścigana i atakowana. Bracia i siostry w Panu, wczoraj doświadczyliśmy, że nasza wiara w Boga pozostaje pełna i jest w stanie uderzyć tam, gdzie pomiot Szatana uważa się za najsilniejszy. Tak jak było wczoraj, dziać się będzie dalej, aż Inni ze swoimi psami przestaną dręczyć nasze światy i ludzi. Bracia i siostry, oto Rukh Tamani, kapitan oddziału, który uszkodził Zawór Rdzeniowy i unieruchomił stocznię statków kosmicznych – oraz mój kapitan!
Z gardeł tłumu wydobył się ryk, który trwał przez cały czas, gdy Jason schodził z podestu. Potem była chwila, w której krzyż stał samotnie między nimi, i ryk powoli zamilkł. Zaraz wzmógł się ponownie, gdy zaczęła się na niego wspinać szczupła postać w ciemnym stroju polowym. To była Rukh – nikt inny. Wspięła się na podest i zatrzymała, opierając się jedną ręką o pionowy słup potężnego granitowego krzyża. Wznosił się wysoko nad nią, z wypolerowaną powierzchnią błyszczącą od wilgoci. Przez chwilę stała nieruchomo, jak czarny posąg w szarym świetle. Stopniowo dźwięki na placu ucichły. Tłum czekał na słowa. Przemówiła, a głośniki trzymane przez ludzi odebrały jej słowa i rzuciły je wzmocnione, słyszalne dla wszystkich. – Ocknijcie się, pijani, a płaczcie! Hal rozpoznał cytat z Biblii, ze Starego Testamentu, z pierwszego rozdziału księgi Joela. Jej głos docierał do uszu Hala nawet przez ściany ambulansu, jak ostra igła pomagająca mu w wysiłkach odzyskania pełnej, świadomej kontroli nad ciałem. – Narzekajcie wszyscy, co pijecie wino – kontynuowała: ...narzekajcie na młode wino, które odjęto od ust waszych. Nadciągnął bowiem naród przeciw mojemu krajowi, mocny i niezliczony, zęby jego jak zęby lwa, a zęby trzonowe majak lwica. Winnicę moją uczynił pustkowiem, a moje drzewo figowe połupał: obnażył je zupełnie i porzucił, tak że gałęzie ich pobielały. Narzekaj, jak dziewica przepasana worem, nad oblubieńcem swojej młodości! Znikły ofiary: pokarmowa i płynna, z domu Pańskiego. Okryjcie się żałobą, kapłani, słudzy Pańscy! Spustoszone jest pole, w żałobie jest ziemia, bo spustoszone jest zboże, wysechł moszcz, zwiędło drzewo oliwne. Przerwała, a po dźwięcznym brzmieniu jej głosu cisza zdawała się dzwonić w uszach. Powoli przemówiła ponownie. – Od kiedy zaczęliśmy bać się śmierci? – obróciła głowę, patrząc na wszystkich zgromadzonych wokół niej. – Ponieważ widzę, że boicie się jej. Tłum nadal trwał w ciszy. Jakby nie byli w stanie wydać dźwięku, jakby nie mieli
siły oddychać, aż ona z nimi skończy. Hal zmagał się z oporem swego ciała przeciw powrotowi do życia. – Dzisiaj – jej głos ponownie dotarł do niego przez szklane okna ambulansu – tłoczycie się na ulicach. Dziś milicja nie wychodzi, by was rozproszyć. W tej chwili, gdy są was setki, jesteście gotowi sięgnąć po broń i pomaszerować przeciw pomiotowi Szatana i Antychrystowi. Przerwała, patrząc na nich. – Ale jutro – mówiła dalej – lepiej to przemyślicie. Nie powiecie, że nie pomaszerujecie, ale znajdziecie tysiące powodów, by poddać w wątpliwość czas i sposób marszu i nigdy nie opuścicie Ahrumy. – Kiedy zaczęliście bać się śmierci? Nie istnieje śmierć, której trzeba się lękać. Nasi przodkowie wiedzieli o tym, kiedy przybyli tu z Ziemi. Czemu nie wiecie tego teraz? Tłum nie poruszył się, ani nie wydał dźwięku. – Oni wiedzą, że powinniśmy wiedzieć – dalej brzmiał jej głos. – Nie ma znaczenia czy nasze ciała zginą, jak długo trwają Ludzie Boga. Bo wtedy wszyscy będziemy zbawieni i będziemy żyć na wieczność. Hal zmusił swoje nogi do ruchu i przesunął je odrobinę na noszach, aby przywrócić w nich krążenie krwi. Wydały cichy, szurający dźwięk, ale dwaj milicjanci w fotelach na przedzie ambulansu nie zwracali uwagi. Byli na równi z tłumem schwytani w magię słów Rukh. Jest pewien człowiek – mówiła dalej Rukh, a głośniki w tłumie rzucały jej słowa o betonowe ściany budynków otaczających plac ze wszystkich czterech stron – który był w tym mieście przed dniem dzisiejszym i będzie tu znów, który przez niektórych nazywany jest Wielkim Nauczycielem. Przerwała. – Jest nauczycielem kłamstw, wcielonym Antychrystem. Ale zazdrości nam naszej nieśmiertelności – waszej i mojej, bracia i siostry – bo jest tylko śmiertelnikiem i wie, że umrze. Może zostać zabity. Bo tylko sam Bóg jest niezależnie nieśmiertelny. Istniałby nawet, gdyby nie było ludzkości, a ponieważ jesteśmy częścią Boga, wy i ja, jesteśmy również nieśmiertelni. Ale Antychryst, który wszedł między nas, by poddać nas ostatniej próbie, nie ma nadziei na życie dłuższe niż ludzkość. Tylko jeśli go przyjmiemy, oraz jemu podobnych, mogą mieć nadzieję na życie. Ponieważ ludzkość pochodzi od Boga, to choć Nieprzyjaciel może zniszczyć nasze ciała, nie może zbrukać naszych dusz, chyba że sami mu je oddamy. Jeśli tak zrobimy, wtedy rzeczywiście przepadliśmy. Ale jeśli tego nie uczynimy, wtedy, choć może się zdawać, że spotka nas śmierć,
będziemy żyć wiecznie – nie tylko w Panu, ale w tych, którzy przyjdą po nas, którzy dzięki nam pozostaną w Bogu. – Ponieważ tylko jeśli zdradzimy go, rezygnując z władzy wybrania Go dla siebie, możemy stracić nieśmiertelność. Jeśli nie staniemy się psami Antychrysta, będziemy częścią dzieci naszych dzieci – które, dzięki naszej wierze i wysiłkom, wciąż będą należeć do Boga i naszej wiary, a więc i do nas, na zawsze. Jeśli rasa pozostanie wolna, nikt z nas nigdy nie zginie. Przerwała i po raz pierwszy rozległo się westchnienie, nie głośniejsze niż delikatny powiew bryzy, przemieszczające się nad powierzchnią tłumu i wygasłe na ścianach budynków. – Są tacy – kiedy kontynuowała, jej głos zmienił się odrobinę – którzy mówią „Ale co będzie, jeśli wszyscy zginiemy, zabici przez tych, którzy idą za Antychrystem?” A odpowiedzią na to jest „nie mogą”. Ponieważ wtedy nie byłoby dość ludzi do służenia pomiotowi Szatana tak, jak tego pragną. Ale nawet gdyby nasi wrogowie mogli zabić wszystkich trwających w prawdziwej wierze, to zabijanie byłoby dla nich bezwartościowe. Bo ziarna wiary przetrwałyby nawet w ich sługach, czekając tylko na właściwą godzinę i głos Boga, by znów rozkwitnąć. Jeszcze raz przerwała i wolno omiotła plac spojrzeniem. – A więc zbierzcie odwagę – powiedziała. – Ci, którzy się nam przeciwstawiają, mogą zniszczyć jedynie ciała, nie dusze. Chodźcie, dołączcie do mnie, odrzucając strach przed śmiercią, który w końcu jest jedynie tym, czym dziecięcy strach przed ciemnością, i zaświadczcie o Panu, sławiąc Go i dziękując Mu za to, kim jest dla nas, dla naszego pokolenia, że dał nam ten wielki i wspaniały moment zwycięstwa. Bo nie ma większej nagrody niż ta, która czeka walczących dla Niego, wiedząc, że nie mogą przegrać, ponieważ On nie może zostać pokonany. Przerwała. – Teraz – stwierdziła. – Zaświadczcie ze mną, siostry i bracia w Panu. Zaśpiewajmy razem tak, by Bóg nas usłyszał. Puściła pionową belkę krzyża i stanęła wyprostowana na wąskiej krawędzi szczytu podestu. Stojąc, zaczęła śpiewać. Jej głos rozszedł się czysto i radośnie przez głośniki, czyniąc z ponurego hymnu, który Hal słyszał prowadzony przez Childa w domu Amjaka, pean triumfu. Żołnierzu nie pytaj ni jutro, ni dziś, Gdzie idą na wojnę sztandary. Do walki z Anarchem co dzień trzeba iść Uderz i nie znaj w tym miary.
Tłum śpiewał jednym głosem. Na przedzie pojazdu dwaj milicjanci milczeli, ale pochylili się na swoich fotelach, jakby i oni dali się ponieść pieśni. Hal, który również dał się złapać i ponieść sile przemowy Rukh, uświadomił sobie nagle, że pozwala, by szansa na ucieczkę przeciekała mu między palcami. Najciszej jak mógł zsunął z siebie koce na bok noszy, przerzucił nogi w powietrze i pozwolił, by ciało zsunęło się cicho, aż stanął na nogach. Na przedzie dwaj milicjanci wyglądali przez boczne okienko, obok lewego łokcia kierowcy, ślepi i głusi na wszystko co działo się za nimi. Zachwiał się na nogach. Jego równowaga była niepewna, a wysiłek utrzymania się w pozycji pionowej był znaczny, ale odczuł potężny napływ szczęścia z faktu, że w ogóle był w stanie sam stać. Najciszej jak mógł przesunął się do drzwi na tyłach ambulansu. Jeden krok. Dwa. Trzy... sięgnął do drzwi. Położył dłoń na zaokrąglonej, metalowej dźwigni zamknięcia, gotów ją nacisnąć i rzucił spojrzenie na przód pojazdu. Dwaj milicjanci siedzieli niczego nie zauważając Ponownie obrócił się do drzwi i nacisnął dźwignię. Oparła się mu, jakby była z betonu. Przez chwilę myślał, że winne było jego osłabienie i zawiesił się na niej całym ciężarem, ale nic nie zdziałał. Wtedy jego umysł się rozjaśnił. Uważniej przyjrzał się zamknięciu i dostrzegł, że było zablokowane przez poziomą listwę, którą trzeba było odsunąć przed opuszczeniem dźwigni. Złapał gałkę zasuwy zdrętwiałymi palcami i pociągnął. Trzymała, jakby się zacięła. Pociągnął mocniej. Trzymała jeszcze przez chwilę, po czym odskoczyła z głośnym trzaśnięciem metalu, które rozległo się niczym dźwięk alarmu w ambulansie. Chwycił dźwignię. – Stój! – rozległ się przygłuszony głos z przodu poduszkowca. – Jeśli naciśniesz tę dźwignię, będę strzelał. Wciąż trzymając dźwignię, obejrzał się przez ramię. Twarze obu milicjantów były skierowane na niego nad oparciami foteli, a w dole, między nimi wyłaniała się gruba lufa pistoletu energetycznego. Była wycelowana wprost w niego, trzymana przez kierowcę tak, by tłum jej nie widział. – To nie wydaje żadnego dźwięku – stwierdził kierowca. Wracaj do swoich noszy i kładź się na nie. Hal patrzył na nich, a cień struktury w jego umyśle zdawał się padać pomiędzy niego i tamtych dwóch. – Nie – powiedział. – Jeśli padnę tu martwy, wy dwaj nie przeżyjecie nawet pięciu minut. Nacisnął dźwignię, opierając się o drzwi. Blokada puściła. Drzwi otworzyły się pod naciskiem jego ciała, zatrzymując się na kimś stojącym na ich drodze, a Hal wpadł w powstałą szczelinę, która była jednak zbyt wąska by go wypuścić, ale
pozwoliła mu wysunąć głowę. – Bracia, pomóżcie! – zaskrzeczał. – Pomocy! Milicja mnie złapała. Instynktownie spiął się w oczekiwaniu na ciche uderzenie ładunku z pistoletu, jednak nic takiego nie nastąpiło. Był świadom zaskoczonych twarzy obracających się w jego stronę, po czym nagle drzwi otworzyły się w pełni i wypadł przez otwór. Spadłby na chodnik, gdyby nie złapały go czyjeś pomocne dłonie. – Pomocy... – ponownie powiedział słabym głosem, czując jak z powodu ulgi opuszczają go resztki sił, które był w stanie z siebie wykrzesać. – Trzymali mnie w więzieniu... Delikatna mgiełka na chwilę rozmyła jego wizję. Kiedy znikła, stał się odlegle świadom bycia na pół niesionym, pół ciągniętym do przodu przez tłum. Był mętnie świadom, że jest podawany przez wiele rąk ponad głowami tłumu – i w tej samej chwili stał się świadomy, że wokół placu znajdowali się inni więźniowie zgromadzenia – kobiety, mężczyźni a nawet dzieci, podawani nad głowami w ten sam sposób. W obecnym, wyczerpanym i lekko oszołomionym stanie, było to ciekawe wrażenie, jak unoszenie się nad dziwnie nierównym terenem, czując równocześnie niezliczone klepnięcia w plecy. W dziwny sposób przywołało to wspomnienia snu o samotnym wyruszeniu przez równinę, w stronę odległej wieży. Był świadom głównie wrażenia nagości wywołanego przez zimne, wilgotne powietrze chłodzące go przez cienką koszulę i spodnie więziennego kroju. Po chwili zmniejszyła się liczba rąk i wreszcie został postawiony na ziemi w pozycji wyprostowanej, zjedna nogą na ulicy, a drugą na krawężniku. – Trzymaj się – usłyszał głos w uchu. Było ich dwóch, po jednym z każdej strony. Oparł ręce na ich ramionach, a oni objęli go w talii. Nieśli go przez rzadszy już tłum, a potem pomogli mu dostać się na pakę dużej ciężarówki, która zdawała się pełnić funkcję punktu pierwszej pomocy. – Połóżcie go tutaj – powiedziała kobieta ze stetoskopem zwisającym z szyi, która zajmowała się kimś leżącym na kozetce. Jej łokieć wskazał na pustą kozetkę za jej plecami. Dwóch mężczyzn niosących Hala położyło go na niej łagodnie. – Sprawdźcie, czy ktoś na zewnątrz go zna – rzuciła kobieta. – I zamknijcie drzwi wychodząc. Mężczyźni wyszli. Hal cieszył się ciepłem i wzbierającą radością bycia wolnym. Po chwili lekarka ze stetoskopem podeszła do niego. – Jak się czujesz? – zapytała, przykładając palce do jego nadgarstka w poszukiwaniu pulsu.
– Po prostu słabo – odpowiedział Hal. – Nie byłem w tłumie. Właśnie uciekłem z milicyjnego ambulansu. Zabierali mnie do szpitala. – Czemu? – zapytała kobieta, sięgając po termometr. – Byłem ciężko przeziębiony. Przeziębienie, które przeszło w zapalenie oskrzeli czy coś w tym stylu. – Czy jesteś astmatykiem? – Nie. – Hal zakaszlał ciężko, rozejrzał się za czymś do czego mógłby splunąć i zauważył białą tackę trzymaną przed jego nosem. Wypluł, a czujnik termometru został na chwilę umieszczony pod jego językiem, po czym wysunięty. – Nie masz teraz gorączki – powiedziała kobieta. – Ale wciąż rzęzisz. Niezbyt dobrze oddychasz. – Tak – zgodził się Hal. – Sądzę, że przez ostatnie kilka dni miałem całkiem wysoką gorączkę, ale opadła dziś rano. – Podwiń rękaw – powiedziała, wyciągając pistolet ciśnieniowy i wsadzając do niego ampułkę. Jego palce niezgrabnie zajęły się guzikiem mankietu, a ona odłożyła iniektor i pomogła mu rozpiąć i unieść rękaw. Przyglądał się, jak lufa iniektora przyciskana jest do jego przedramienia, poczuł zimno leku wstrzykiwanego do mięśnia i samodzielnie opuścił rękaw i zapiął guzik. – Wypij to – powiedziała kobieta, trzymając teraz jednorazowy kubek koło jego ust. – Wszystko. Przełknął coś, co smakowało jak lemoniada. W niecałą minutę później nastąpił cud i jego płuca otwarły się, a wkrótce potem zajął się wykaszliwaniem dużych ilości wydzieliny zalegającej w jego przytkanych drogach oddechowych. Drzwi ciężarówki otworzyły się i zamknęły ponownie. – ...Oczywiście, że go znam. – Mówił zbliżający się głos. – To Howard Immanuelson, jeden z wojowników z oddziału Rukh Tamani. Hal obejrzał się i dostrzegł okrągłą, zdeterminowaną twarz jednego z wnuków Gustawa Mohlera, z farmy Mohler Beni, zbliżającego się ku niemu z mężczyzną, jednym z tych, którzy go tu przynieśli. – Czy dobrze się pan czuje? – zapytał wnuk. Hal nie znał jego imienia. – Czy jest jakieś miejsce, gdzie mógłbym pana zabrać? Przyjechałem wcześniej w tym tygodniu, jedną z ciężarówek i mogę tu podjechać w ciągu minuty. Nie musi się pan martwić, sir. Wszyscy tu jesteśmy wiernymi Boga! Przy ostatnich słowach na jego skórę wypełzł rumieniec. Hal pierwszy raz pomyślał, że incydent z akordeonem na farmie Mohler-Beni mógł być powodem zakłopotania ich gospodarza i jego rodziny. – Nie wątpię w to – stwierdził. – Nie może iść w takim stanie – ostro zaprotestowała lekarka znad kolejnych
noszy – chyba że chcesz, aby złapał zapalenie płuc. Potrzebuje jakichś ubrań. Ktoś z tych na zewnątrz powinien oddać płaszcz dla wojownika Boga. Człowiek, który przyszedł razem z wnukiem wyskoczył przez drzwi z ciężarówki. – Niech się pan nie martwi – powiedział wnuk Mohlera. – Jest wielu, którzy ucieszą się mogąc oddać panu płaszcz. Może lepiej będzie jak pójdę po ciężarówkę i przyprowadzę ją tutaj, tak, żeby nie musiał pan do niej iść. Wyszedł, zostawiając Hala, który zastanawiał się, czy rzeczywiście ktoś na tym świecie byłby skłonny pozbyć się odzieży i wystawić się tym samym na temperaturę panującą na zewnątrz, na rzecz kogoś, kto prawdopodobnie był obcym. Jednak mężczyzna powrócił, zanim udało się to wnukowi Mohlera, a jego ręce były wypełnione pół tuzinem kurtek i płaszczy. Pozostawiony sam sobie, Hal wziąłby dowolną i byłby wdzięczny za to, ale zajęła się tym lekarka wybierając kurtkę z wełnianym podszyciem które otoczyło go prawie żywym ciepłem. – Podziękuj w moim imieniu ofiarodawcy – powiedział Hal do mężczyzny. – Sir, już mu podziękowano – odpowiedział mężczyzna – i jest dumny, że jego strój będzie noszony przez członka oddziału Rukh. Wyszedł z pozostałymi okryciami. Chwilę później wrócił wnuk Mohlera i pomógł Halowi przejść do lekkiej ciężarówki stojącej na ulicy obok, otoczonej przez znaczny tłum, który na widok Hala zaczął go oklaskiwać. Hal pomachał i uśmiechnął się do tłumu i pozwolił by udzielono mu pomocy przy wsiadaniu do pojazdu, gdzie usiadł wyczerpany, podczas gdy wnuk unosił poduszkowiec z ziemi, a tłum rozstępował się robiąc im przejazd. – Gdzie teraz, sir? – zapytał chłopak. – Do... przepraszam, nie wiem jak masz na imię – stwierdził Hal. – Mercy Mohler – odpowiedział tamten uroczyście. – Cóż, dziękuję ci, Mercy. Doceniam to, że mnie zidentyfikowałeś i wierz mi gdy mówię, że doceniam tę pomoc. – To nic – odpowiedział Mercy i znów się zaczerwienił. – Dokąd? Hal zmusił swoją pamięć do pracy, by przywołać adres, który napisał na kopercie zawierającej jego dokumenty. Nie zapominał nic, ale czasem odnalezienie tego wymagało pewnych poszukiwań. W ostatniej chwili zmienił adres odczytany z pamięci. Nie było potrzeby rozgłaszać, że wybiera się do konsulatu Exotików. – Numer czterdzieści trzy, plac French Galley – powiedział. – Wiesz, gdzie to jest? Bo wszystko co mam, to ten adres. – Dowiem się – stwierdził Mercy.
Zatrzymał pojazd, otworzył boczne okno i wystawił głowę na zewnątrz, by porozmawiać ze stojącymi tuż obok ludźmi. Po sekundzie wsadził głowę z powrotem do środka i ponownie uruchomił ciężarówkę. – French Galley znajduje się obok Alei Johna Knoxa, za Pierwszym Kościołem – powiedział. – Wiem gdzie to jest. Będziemy tam za dziesięć minut. Jednak upłynęło prawie dwadzieścia, zanim znaleźli plac French Galley. Okazał się kręgiem dużych i komfortowych, trzypiętrowych domów, a widząc flagi umieszczone na kolejnych drzwiach, Hal uświadomił sobie, że musiało to być skupisko pozaplanetarnych konsulatów w Ahrumie. To tyle jeśli chodzi o ukrycie faktu, że kierował się do placówki dyplomatycznej. Nieco zmieszany Mercy wysadził go przed stosunkowo niewielkim budynkiem umieszczonym między konsulatami Wenus i Nowej Ziemi. – Dzięki – powiedział Hal wysiadając. – Nie potrafię wyrazić jak bardzo. Nie, dzięki, poradzę sobie. Chcę zobaczyć, że bezpiecznie odjeżdżasz – i przekaż ode mnie pozdrowienia swojemu dziadkowi i reszcie rodziny, kiedy wrócisz do domu. – To była przyjemność i honor, sir – odpowiedział Mercy i zamknął okno, po czym pomachał ręką i odjechał. Hal też pomachał i patrzył jak ciężarówka oddala się, jadąc po okręgu wokół którego zbudowano domy i znika między drzewami rosnącymi po obu stronach Alei Knoxa. Odetchnął ciężko. Proste bycie uprzejmym pozbawiło go prawie wszystkich sił. Odwrócił się i wolnym, niepewnym krokiem ruszył wokół placu pod numer sześćdziesiąt siedem, cztery drzwi dalej. Spacer od bramy był już krótki, ale sześć stopni prowadzących do drzwi frontowych było jak wspinaczka górska. Doszedł w końcu na szczyt i wcisnął przycisk dzwonka. Musiał zaczekać chwilę, która rozciągnęła się do kilku minut. Już miał ponownie nacisnąć dzwonek, kiedy z głośnika odezwał się głos. – Tak? – zapytał głos z wnętrza. – Nazywam się Howard Immanuelson – powiedział, ciężko opierając się o drzwi. – Kilka dni temu wysłałem pewne dokumenty... Drzwi przed nim otwarły się. W stosunkowo ciemnym wnętrzu stała postać niewiele niższa od niego, w szafranowej todze i z okrągłą twarzą. – Oczywiście, Halu Mayne – powiedział barytonem. – Amid poprosił nas, by zrobić dla ciebie wszystko, co będzie tylko możliwe i powiedział, że niedługo tu dotrzesz. Wejdź.
Rozdział 38 Leżał owinięty w żółtą togę Exotików, słuchając ptasich treli, przeplatających się z delikatnym szemraniem fontanny znajdującej się za trzymetrową ścianą podobnych do wierzb drzew, rosnących po lewej stronie niewielkiej polany, gdzie odpoczywał. Stworzona przez Exotikowe umysły harmonia panująca w całym otoczeniu koiła resztki tkwiącego w nim głęboko napięcia. Jasne niebo nad głową lub ten sam nieboskłon oddzielony ekranem siłowym, zalewał wszystko wokół czystym światłem odległego Procjona A. Słońce dzieliło swą energię nie tylko z Marą, ale także z bliźniaczym światem Exotików, planetą Kultis, oraz z mniejszym, zamieszkałym światem Saint Marie, oddalonym o połowę dalej od słońca i górniczej planety Coby. Czytał, jednak kapsuła wypadła mu z palców i wylądowała na trawie, a wyświetlane w powietrzu słowa, znikły. Czuł się przesiąknięty sennym letargiem, który na całe dnie opadał na ludzi dochodzących do siebie po ciężkiej chorobie lub długotrwałym wysiłku fizycznym. Jego obecne otoczenie, jeden z tych Exotikowych domów, w których często nie było się pewnym czy przebywa się wewnątrz, czy na zewnątrz, powodowało, że miało się uczucie posiadania całej wieczności na własność. Równocześnie coraz silniejsza stawała się chęć działania, miał wrażenie, że traci czas. Coś się wydarzyło. Przez ostatnie kilka tygodni szybko dojrzewał. Nie przypuszczał już – jak mogło się stać jeszcze sześć miesięcy wcześniej – że Exotikowie przeszmuglowali go z Harmonii, na Marę, z czystej uprzejmości oraz dzięki osobistemu zaangażowaniu Amida. Z obecnej opieki będą wynikać dalsze wydarzenia i właściwie czekał już na nie, ponieważ sam chciał porozmawiać z gospodarzami o pewnych sprawach. Za wyjątkiem kilku krótkich wizyt, nie widział Amida od czasu przybycia do jego domu. Od chwili startu z Harmonii, kontaktował się jedynie z kobietą o imieniu Nerallee, OutBondem w służbie konsularnej na planecie Zaprzyjaźnionych. Była jego towarzyszką i pielęgniarką podczas podróży. Później, kiedy stał się silniejszy, Nerallee pojawiała się coraz rzadziej. Odczuwał smutek z powodu tej straty, uświadamiając sobie, że wkrótce będzie musiała wrócić do swoich obowiązków na Harmonii i niewielkie było prawdopodobieństwo ponownego spotkania. Leżał teraz, odtwarzając w pamięci drogę na Marę. Kiedy otworzyły się przed nim drzwi konsulatu Exotików w Ahrumie, jego gospodarze po prostu zaprowadzili go do jakiegoś pokoju i pozwolili mu tam spać. Nie pamiętał, aby dawano mu jakieś leki, jednak o ile Exotikowie nie mieli w zasadzie zastrzeżeń przeciw używaniu substancji czynnych farmakologicznie, woleli stosować je tylko w ostateczności.
Właściwie nie pamiętał żadnych szczególnych działań czy manipulacji wobec jego ciała czy umysłu. Tyle, że materac był doskonale wygodny, temperatura była idealnie dostosowana do jego potrzeb, a delikatnie owiewające go powietrze było ciepłe i łagodne. Obudził się, czując powrót sił. Obsługa konsulatu zapewniła jego odwodnionemu organizmowi wiele regenerujących napojów o przyjemnych smakach, po czym ubrała w stroje, dzięki którym upodobnił się do wysokiego, korpulentnego Exotika. Nerallee była przy nim od pierwszej chwili i to ona właśnie towarzyszyła mu w drodze z konsulatu do zamkniętego pojazdu dyplomatycznego. To nim przedostanie się przez kontrolę celną i paszportową wprost na należący do Exotików statek czekający w doku, gdzie Nerallee i rzekomo chory pracownik konsulatu zostali wprowadzeni na pokład. Hal nie pamiętał startu statku z powierzchni Harmonii, a podróż przespał, za wyjątkiem chwil, kiedy Nerallee nakłaniała go do jedzenia. W końcu odzyskał siły na tyle, by uświadomić sobie, że w ogóle nie opuszczał posterunku przy jego łożu, czuwając przy nim dzień i noc. Widział ją przy łóżku za każdym razem, kiedy się budził. Tak więc zakochał się w niej, prosto i bez namysłu. Była to drobna, tęskna i przejściowa miłość, co dc której oboje wiedzieli, że nie mogła przetrwać krótkiego czasu, jaki spędzą razem. Najwyraźniej Nerallee była Exotikowym Uzdrowicielem, a uczynienie się całkowicie dostępną dla niego było częścią jej pracy. Ona też się w nim zakochała, znajdując w Halu coś więcej niż tylko potrzebującego jej umiejętności uzdrawiania ciał, dusz i umysłów – wyczytał to w niej, jeszcze zanim sama mu powiedziała. Jednak nawet z jej doświadczeniem i wiedzą, nie była w stanie powiedzieć mu, co go wyróżniało, choć długo rozmawiali na ten i inne tematy. Jednym z wymagań sztuki, którą praktykowała było jak najpełniejsze otwarcie się na swojego pacjenta, próbując tym samym skłonić go do tego samego. Jedną z rzeczy, które powiedziała Halowi było, że jak wszyscy zajmujący się uzdrawianiem, wewnętrznie rozwijała się – i oczekiwała rozwoju – z każdą nową osobą, której pomogła. A gdyby kiedyś stała się do tego niezdolna, musiałaby zrezygnować z pracy. Nawet teraz, po kilku tygodniach ich związku, leżąc, słuchając szmeru fontanny i śpiewu ptaków, Hal miał problemy z przywołaniem przed oczy wyraźnego obrazu jej twarzy. Po niemal trzystu latach zajmowania się genetyką, nie było wśród Exotików kogoś, kto nie byłby fizycznie atrakcyjny, w sensie posiadania zdrowego ciała i twarzy o regularnych rysach. Jednak zmysły Hala były zbyt przygłuszone jej znajomością, by określić jak wyglądała Nerallee. Z początku, przez pierwszych kilka spędzonych razem dni, wydała mu się zwyczajna, wręcz przeciętna, jednak potem zdawała się przybierać tyle różnych twarzy, że stracił rachubę. Jej oblicze zmieniało
się w pełnym zakresie, od najbardziej uderzającej piękności, do łagodnej, kochanej bliskości, odrzucającej wszystkie znamiona piękna – bliskości sprawiającej, że takmocno reagują na twarze rodziców bardzo małe dzieci, albo że wyglądu długoletniego partnera nie da się odtworzyć z pamięci jako pojedynczego obrazu, a przywołuje się go w całości. Jednak była w stanie zrobić dla niego to, czego nawet nie zdając sobie z tego sprawy, rozpaczliwie wręcz potrzebował – tak całkowicie zaabsorbować jego uwagę, że mógł odpocząć w sposób, jakiego nie zaznał od chwili śmierci swoich nauczycieli. Tego właśnie potrzebował. Jednak gdy odzyskał siły, nie była mu już tak potrzebna, a więc Nerallee uda się gdzie indziej, do kogoś, komu będzie mogła pomóc. Leżał, wsłuchując się w śpiew ptaków i szum wody. Po chwili usłyszał za sobą odgłos cichych kroków w miękkich butach. Obrócił głowę i zobaczył Amida schodzącego na polankę po trzech stopniach, by zająć miejsce naprzeciw, siadając w czymś, co wyglądało jak fotel wykuty w kamieniu. Hal usiadł na swoim posłaniu. – A więc w końcu będziemy mogli porozmawiać? – zapytał. Amid uśmiechnął się i podciągnął togę w kolorze rdzy. Przy każdej z pół tuzina swoich wizyt, OutBond spędzał z Halem zaledwie kilka minut i wychodził, tłumacząc się mnogością spraw do załatwienia. – Sprawa, którą się zajmowałem – stwierdził stary człowiek z pomarszczoną twarzą – jest już zakończona. Tak, możemy porozmawiać tak długo, jak będziesz chciał. – Twoja sprawa nie była spowodowana moim pojawieniem się tutaj? – Hal uśmiechnął się do niego. Amid roześmiał się na głos. Z powodu jego wieku, odgłos raczej przypominał suchy chichot niż śmiech, ale był to przyjazny dźwięk. – Trudno byłoby ci przyjechać na Marę – powiedział – bez choćby pośredniego angażowania nas w konflikt z Innymi. – Pośredniego? – powtórzył Hal. – Na początek pośredniego – stwierdził Amid. Jego twarz spoważniała. – Obawiam się, że masz rację. Od kilku już dni Bleys wie, że tu jesteś. – Tu? W twoim domu? – Tylko tyle, że przebywasz prawdopodobnie na tej półkuli Mary – stwierdził Amid. – Nie ma możliwości, by mogli ustalić twoją dokładną lokalizację na planecie. – Przypuszczam, że naciska, abyście przekazali mnie w jego ręce? – zapytał Hal. – Tak – potwierdził Amid. – Naciska i obawiam się, że musielibyśmy mu ustąpić, gdybyśmy cię tu zatrzymali dość długo. Ale nie musimy koniecznie reagować od
razu. Choćby dlatego, że byłoby poniżej godności jednego z naszych światów, natychmiastowe ustąpienie wobec takiego żądania. – Miło mi to słyszeć – stwierdził Hal. – Przypuszczam jednak, że nie jesteś szczególnie zaskoczony – trzeźwo stwierdził Amid. – Jak rozumiem, zdajesz sobie sprawę, że jesteśmy zainteresowani tobą w szczególny sposób i mamy w związku z tym pewne sprawy do przedyskutowania? Hal skinął. – Przypuszczam, że powiązaliście mnie z obliczeniami przeprowadzonymi przez Waltera InTeachera, kiedy został moim wychowawcą? – powiedział. – Tak – potwierdził Amid. – Oczywiście. Zostałeś wtedy oznaczony jako osoba mogąca mieć znaczenie historyczne. W konsekwencji zbieraliśmy o tobie dane, nieprzerwanie, aż do chwili śmierci twoich nauczycieli i twojego wkroczenia do Encyklopedii Ostatecznej... – Robiliście to z pomocą Waltera? Amid patrzył na niego przez chwilę. – Oczywiście, że z jego pomocą – odpowiedział spokojnie. – Po jego śmierci i twoim wejściu do Encyklopedii Ostatecznej, zgubiliśmy cię i udało się nam odkryć, że jesteś na Coby dopiero, gdy Bleys wykazał nią zainteresowanie. Fakt, że udało ci się trzymać od niego z dala, jest co najmniej niezwykły i właśnie to wzbudziło naszą ciekawość. Ogólnie mówiąc, wszyscy ostatnio mieliśmy cię na oku. Kiedy stało się jasne, że Bleys podejmuje znaczne wysiłki, żeby wykurzyć cię z Coby, postaraliśmy się, by na każdym nadającym się do ucieczki, odlatującym stamtąd statku, był ktoś z nas. Miałem dość szczęścia, by znaleźć się na tym, którym uciekałeś. – Tak – stwierdził Hal. – Rozumiem. Interesujecie się mną z powodu Bleysa. – Nie dlatego, ani z tej samej przyczyny, co Bleys – wyjaśnił Amid. – Zakładamy, że chce cię zneutralizować albo przeciągnąć na swoją stronę. My chcemy, żebyś stał się efektywny w opozycji do niego. Ale nie tylko dlatego, że on się tobą interesuje. Jesteśmy tobą zainteresowani – zawsze byliśmy – ponieważ sugerują nam to obliczenia ontogenetyczne. – Trochę więcej niż tylko sugerują, nieprawdaż? – zapytał Hal. Amid wpatrując się w niego przechylił głowę trochę na bok, jak ptak. – Obawiam się, że nie rozumiem – stwierdził. Hal odetchnął powoli, zanim odpowiedział. Po letargu nie został nawet ślad. Zamiast tego odczuwał rodzaj smutku i przygnębienia. – Bleys zagraża istnieniu waszej kultury – odpowiedział. – Choć właściwie powinienem chyba powiedzieć, że to Inni zagrażają waszemu istnieniu. Czy w tych
warunkach wasze obliczenia nie sugerują czegoś więcej, niż tylko zainteresowania mną? Albo – pozwól, że ujmę to nieco inaczej. Czy sugerują kogoś innego, kto zasługuje na równe zainteresowanie w tym względzie? Amid siedział w słońcu, patrząc na niego. – Nie – powiedział w końcu. – A więc? – zapytał Hal. – Tak – odpowiedział Amid, nadal patrząc na niego. – Najwyraźniej rozumiesz sytuację lepiej, niż się spodziewaliśmy. Ledwie osiągnąłeś dwudziestkę, prawda? – Tak. – Mówisz, jak ktoś znacznie starszy. – W tej chwili – odpowiedział Hal – czuję się starszy. To uczucie, które spadło na mnie dość niedawno. – Podczas pobytu na Harmonii? – Nie. Później, kiedy miałem czas pomyśleć. Mówiłeś o moim pozostaniu poza zasięgiem Bleysa. Zdajesz sobie sprawę, że mi się to nie udało? Uwięził mnie w celi, w kwaterze milicji w Ahrumie. – Tak – potwierdził Amid. – Ale uciekłeś. Zakładam, że rozmawiałeś z nim twarzą w twarz po śmierci twoich nauczycieli? – Nie rozmawiałem z nim, kiedy to nastąpiło – odpowiedział Hal. – Ale tak, dzień lub dwa przed tym, zanim udało mi się uciec, przyszedł do mojej celi i rozmawialiśmy. – Czy mogę zapytać o czym? – Wydaje się sądzić, że jestem Innym – powiedział Hal. – Przedstawił mi kilka powodów, dla których spodziewa się, że w końcu przejdę na ich stronę. W zasadzie sprowadzają się one do faktu, że nie ma innego wariantu. – Zakładam, że się z nim nie zgodziłeś? – Jak dotąd. Amid popatrzył na niego z zaciekawieniem. – Czyli nie jesteś tego całkiem pewien? – Nie mogę sobie pozwolić na bycie pewnym czegokolwiek – czy nie jest to zasada, której zawsze trzymaliście się tu, na Exotikach? Amid kiwnął głową. – Tak – stwierdził. – Jesteś starszy, niż można by sądzić. W pewien sposób. Ale wysłałeś do mnie swoje dokumenty. Zwróciłeś się po pomoc do nas. – Z tego co wiem, jestem po przeciwnej stronie do Bleysa i Innych. Rozsądne jest sprzymierzenie się ze wszystkimi, którzy im się przeciwstawiają. W celi miałem dużo czasu na przemyślenia, w warunkach umożliwiających wyjątkową koncentrację.
– Mogę to sobie wyobrazić – stwierdził Amid. – Według Nerallee wyglądasz, jakbyś miał za sobą jakiś rytuał przejścia. – Ile ci powiedziała? – W zasadzie wszystko – powiedział Amid. – Jako Uzdrowiciel ma swoje zasady, a i tak wolelibyśmy usłyszeć to, co masz nam do powiedzenia, bezpośrednio od ciebie. – Przynajmniej na początek? – zapytał Hal. – Nie, nie mam nic przeciw temu, żebyście wiedzieli. Kiedy z nią rozmawiałem, zakładałem, że to co powiem trafi do pozostałych, jeśli będziecie uważali, że musicie to wiedzieć. Właściwie moje przejścia są mało istotne. Ważne jest, że uzyskałem obraz sytuacji jaśniejszy niż – prawdopodobnie – nawet wy, tu na Exotikach. Amid uśmiechnął się odrobinę. Potem uśmiech zniknął. – Wszystko jest możliwe – stwierdził wolno. – Tak. – A więc powiedz mi – poprosił Amid. Głęboko osadzone w zmarszczkach oczy były w nim utkwione. – Co według ciebie się wydarzy? – Armageddon. Ostateczna wojna – ostateczny koniec. Cicha wojna, która, gdy się zakończy, pozostawi Innym całkowitą kontrolę, niszcząc Exotików, Dorsajów oraz to, co jeszcze zostało z Zaprzyjaźnionych i blokując wszelki postęp. Czternaście światów jako wielka posiadłość z Innymi jako posiadaczami, bez zgody na jakiekolwiek zmiany. Amid wolno pokiwał głową. – Możliwe – stwierdził – jeśli Innym uda się przeprowadzić ich plan. – Czy znasz jakiś sposób na powstrzymanie ich? – zapytał Hal. – A jeśli tak, to czemu się mną interesujecie? – Ty możesz być tym sposobem, albo jego częścią – oświadczył Amid – bo nic w historii nie jest proste. Mówiąc w skrócie, broń, którą stworzyliśmy na Marze i Kultis, jest bezużyteczna wobec Innych. Tylko jedna z Kultur Odłamkowych posiada środki, by być przeciw nim skuteczna. – Dorsai – stwierdził Hal. – Tak. – Twarz Amida stała się tak pozbawiona życia i wyrazu, że bardziej przypominała maskę, niż twarz. – Dorsajowie będą musieli z nimi walczyć. – Fizycznie? Amid utkwił spojrzenie w jego oczach. – Fizycznie – potwierdził. – A wy myśleliście – powiedział Hal – że dzięki temu, jak zostałem wychowany
– to, że faktycznie jestem po części Exotikiem, a częściowo Dorsajem i Zaprzyjaźnionym – mogę być kimś, kto przekaże im waszą wiadomość. – Tak – potwierdził Amid – ale nie tylko to. Nasze obliczenia wobec ciebie wykazują, że jesteś niezwykłą osobą z własnymi celami – może być tak, że jesteś szczególnie predysponowany do przewodzenia w tej chwili i na tym odcinku. To uczyniłoby cię kimś znacznie więcej, niż tylko skutecznym posłańcem. Musisz zrozumieć, jak wysoko oceniają twój potencjał niektórzy z nas... – Dzięki – powiedział Hal. – Ale wydaje mi się, że myślicie w zbyt ograniczonych kategoriach. Chcecie kogoś, kto może przewodzić, ale tylko pod waszym nadzorem. Nie wierzę, żeby ze wszystkich ludzi właśnie Exotikowie nie mieli jaśniejszego obrazu sytuacji. – Co masz na myśli? – głos Amida stał się nagle zjadliwy. – Chodzi mi o to, że nie wierzę, aby ze wszystkich ludzi, właśnie wy mielibyście jeszcze jakieś iluzje. Nie ma możliwości, aby wasza cywilizacja tu i na Kultis przetrwała w takiej formie, jaką znacie. Nie bardziej, niż kultury Dorsajów i Zaprzyjaźnionych mogą przetrwać w swoim obecnym kształcie. Jedyną nadzieją jest próba wygrania przeżycia dla rasy, zdobywając się na wszystkie niezbędne koszty, ponieważ jedyną alternatywą jest śmierć całej rasy – bo to właśnie nastąpi, jeśli wygrają Inni. Może zajmie to kilka pokoleń, ale jeśli wygrają, ich zwycięstwo będzie w końcu oznaczało kres człowieka. – I? – ze strony drobnego człowieka zabrzmiało to jak wyzwanie. – A więc jedynym sposobem na przetrwanie jest zgoda na poniesienie wszelkich niezbędnych ofiar – oświadczył Hal. – Co takiego ty i twoi rodacy Exotikowie cenicie tak bardzo, że gotowi bylibyście oddać wszystko inne, żeby to zachować – jeśli sprawy zajdą tak daleko? Amid popatrzył na niego otwarcie. – Idea ludzkiej ewolucji – powiedział. – Ponad wszystko właśnie to nie może zginąć. Nawet gdyby przepaść miała cała nasza praca i my sami. – Tak, myślę, że idee można ocalić – stwierdził Hal – jeśli rasa jako całość ma zostać ocalona. W porządku. Przypuszczam, że masz jakichś ludzi, którzy chcieliby się ze mną spotkać? Wstał. Amid poszedł w jego ślady. – Wierzę – oświadczył – że cię nie doceniliśmy. – Może nie. – Hal uśmiechnął się do niego. – Myślę, że najpierw zmienię ubranie. Poczekasz minutkę? – Oczywiście. Hal wrócił do swojej sypialni. Pomiędzy umieszczonymi tam czystymi ubraniami znajdował się strój, który miał na sobie, kiedy zastukał do drzwi Konsulatu Exotików.
Przebrał się weń zamiast zielonej togi i wrócił do czekającego w zagłębieniu Amida. – Tak, rzeczywiście cię nie doceniliśmy – stwierdził stary człowiek, przyglądając się ubraniu, w którym wrócił Hal. – Nauczyłeś się wiele od czasu, gdy spotkałem cię na pokładzie statku lecącego na Harmonię.
Rozdział 39 – Tak się składa – powiedział Amid prowadząc Hala przez składający się na jego dom, uroczy labirynt pokoi ii i patio – że ludzie, którzy chcieliby z tobą porozmawiać, już tu są. Podczas gdy się ubierałeś, zadzwoniłem tu i tam, i akurat wszyscy mieli czas. – Dobrze – skomentował Hal. Kroczył tuż obok znacznie mniejszego mężczyzny, dostosowując tempo do uwarunkowanego wiekiem kroku Amida. Przypomniało mu to, jak delikatny jest ten człowiek. Biorąc pod uwagę zaawansowanie Exotikowych nauk medycznych, Amid musiał być w mocno podeszłym wieku i choć może nie był aż tak stary jak Tam Olyn, zapewne przekraczał zwykłą ludzką średnią. – Nie mam pojęcia – stwierdził Amid – gdzie kończy się twoja znajomość naszych metod. Ale przypuszczam, że wiesz, iż podobnie jak Dorsajowie, na Marze i Kultis nie posiadamy formalnych rządów. Decyzje dotyczące nas wszystkich stają się udziałem osób, których obszarów działań dotyczą najmocniej, a reszta praktycznie akceptuje rozwiązania sytuacji podsunięte przez najbardziej doświadczone umysły – choć każdy kto chce, może zgłaszać obiekcje. – Ale raczej tego nie robią? – zapytał Hal. – Nie – Amid uśmiechnął się do niego. – W każdym razie czwórka ludzi, z którymi będziesz rozmawiał, nie posiada żadnej władzy politycznej, ale to ludzie których obszary badań i zainteresowań, najlepiej nadają się do oceny i interpretacji twoich możliwości. Na przykład moje studia nad światami Zaprzyjaźnionych sprawiają, że jestem szczególnie predysponowany do zrozumienia tego, czego dokonałeś na Harmonii i jakie mogą być tego efekty. Pozostali są porównywalnymi ekspertami. – Wszyscy w dziedzinach związanych z zastosowaniem ontogenetyki? – Ontogenetyka leży u podstaw wszystkiego co robimy... – Amid przerwał. Dotarli do pomieszczenia, które bardziej przypominało balkon lub werandę wystającą ze ściany budynku niż pokój. Za krótkimi, wdzięcznymi filarami nie było nic, prócz nieba i odległych czubków drzew, zrzucających właśnie liście. Na balkonie widać było kilka pustych krzeseł dryfowych, lecz nic ponadto. Amid odwrócił się do Hala. – Jesteśmy pierwsi – stwierdził – co daje nam jeszcze chwilę. Chodź za mną. Obrócił się i poprowadził go do pokoju, znajdującego się naprzeciw balkonu. Hal poszedł za nim, marszcząc lekko brwi. Możliwość powiedzenia mu czegoś na osobności była tak dogodna, że aż podejrzana. Mógł to być czysty przypadek, jak sugerował Amid, a mogło być też tak, że Amid miał powiedzieć mu coś, czego musiał
dowiedzieć się przed nadchodzącą rozmową, ale żeby nie miał czasu na przemyślenie informacji. – Powinienem udzielić ci wyjaśnień, żebyś nie był zaskoczony faktem, iż część twoich rozmówców może sprawiać wrażenie, jakby bezpodstawnie wątpiła w ciebie. – Amid zamknął za nimi drzwi i stanął, patrząc w twarz Hala. – Wydaje mi się, że wspomniałeś, iż Walter InTeacher nauczył cię przynajmniej podstaw ontogenetyki? Hal zawahał się. Mając piętnaście lat natychmiast odpowiedziałby, że rozumie znacznie więcej, niż tylko podstawy. Jednak teraz, po pięciu latach doświadczeń życiowych z różnymi ludźmi, na dwóch obcych światach, stojąc na Marze twarzą w twarz z rodowitym Exotikiem, odczuł pewną powściągliwość. – Tak, podstawy – odpowiedział. – A więc jesteś świadom, że ontogenetyka polega w zasadzie na studiowaniu wpływu osobników na bieżące wydarzenia i historię, a jej celem jest odnalezienie wzorców zachowań, które mogą nam pomóc w zrozumieniu ewolucji nowej formy człowieka? Hal skinął głową. – Wiesz także – stwierdził Amid, podchodząc do małego, wyrzeźbionego z jasnego kamienia, kwadratowego stolika – że poza swoją bazą statystyczną i biologicznym zrozumieniem, praca ta zawsze była zdecydowanie teoretyczna. Obserwujemy i próbujemy zastosować w praktyce wyniki naszych obserwacji, mając nadzieję, że im więcej znajdziemy wskazówek, tym więcej zgromadzimy wiedzy, aż w końcu będziemy w stanie dostrzec jasny wzór wiodący do ewolucyjnej formy ludzkości. Przerwał, stojąc teraz koło stolika i ponownie popatrzył na Hala. – Przypuszczam, że zdajesz sobie sprawę, iż nasze zainteresowanie właśnie takim gromadzeniem wiedzy, było powodem dostarczenia przez nas większości funduszy, dzięki którym powstała Encyklopedia Ostateczna. Najpierw jako instytucja w mieście Saint Louis na Ziemi, potem na orbicie wokół tej planety. Choć, jak również musisz wiedzieć, ani Exotikowie, ani nikt inny nie jest teraz właścicielem Encyklopedii. – Wiem – potwierdził Hal. – Sprawa, na którą chciałem zwrócić uwagę, to fakt, że indywidualny potencjał można przedstawić na niezliczone sposoby. Amid przejechał czubkiem palca wskazującego po powierzchni stołu, przy którym stał, a na jasnej, kamiennej powierzchni pojawiła się czarna linia. Przeciął ją drugą, prostopadłą do pierwszej. – Jeden z najprostszych sposobów wykreślenia nieoznaczonego potencjału genetycznego rasy, w dowolnej chwili – narysował kolejną poziomą linię wznoszącą
się pod niewielkim kątem z podstawowej osi wykresu – daje nam coś, co wydaje się być lekko wznoszącą się krzywą. Jednak tak naprawdę, linia ta jest jedynie średnią z wielu punktów rozrzuconych zarówno nad, jak i pod linią bazową, gdzie punkty nad osią odnoszą się do sytuacji historycznych, jakie w jasny sposób można wyprowadzić z działania lub działań pojedynczych osób... – Jak Donal Graeme i fakt, że udało mu się doprowadzić do faktycznej, prawnej i ekonomicznej jedności czternastu światów? – zapytał Hal. – Tak – Amid popatrzył na niego przez chwilę, po czym kontynuował. – Ale punkty mogą się odnosić do znacznie mniej doniosłych wydarzeń historycznych, nawet do pojedynczych działań zwykłych osób, na zidentyfikowanie których potrzebowaliśmy kilku stuleci. Jednak punkty pod osią reprezentują indywidualne działania, które z interesującymi nas wydarzeniami historycznymi mogą zostać powiązane tylko na zasadzie przyczynowe-skutkowej... Przerwał i popatrzył na Hala. – Nadążasz za tym co mówię? Hal potwierdził. – Tak się składa – Amid ponownie zwrócił się do wykresu – że kiedy dokonuje się tego rodzaju rzutowania, pewne osoby nieuchronnie zostają reprezentowane przez punkty zarówno nad, jak i pod osią. Osoby o rozwijającym się znaczeniu historycznym, często będą reprezentowane przez punkty poniżej linii do czasu, aż efekty ich działań wypłyną ponad oś, wykazując już jasną korelację z konkretnymi efektami historycznymi. Niestety, dla dowolnej osoby, punkty poniżej linii niekoniecznie oznaczają ewentualne pojawienie się punktów powyżej. W praktyce punkty pod osią często osiągane są przez ludzi, którzy nigdy nie wykazują żadnych efektów powyżej osi. Ponownie przerwał, spoglądając na Hala. – Wszystko to może mieć znaczenie lub nie – stwierdził po przerwie. – Jak już powiedziałem, cała ta praca jest czysto teoretyczna. Uzyskane przez nas wyniki mogą nie mieć nic wspólnego z procesem rasowej ewolucji. Jednak powinieneś wiedzieć, że ten tok rozumowania, w ekstrapolacji do przyszłości, jest jednym ze sposobów oceny ontogenetycznej wartości dowolnej osoby i prawdopodobieństwa, że ma ona zdolność wpływania na obecne wydarzenia. – Rozumiem – stwierdził Hal – i zakładam, że do chwili obecnej jestem jedną z tych osób, które na wykresie reprezentowane są jedynie przez punkty poniżej osi i żadne ponad nią? – Tak jest – potwierdził Amid. – Oczywiście, jesteś młody. Jest jeszcze mnóstwo czasu, kiedy będziesz mógł wykazać bezpośredni wpływ na bieg historii. A twoje
osiągnięcia poniżej osi również robią wrażenie. Jednak pozostaje faktem, że dopóki nie wykażesz bezpośrednich dowodów działania powyżej osi, twój potencjał pozostanie tylko potencjałem, a oceny dotyczące tego, kim możesz się stać, w dużej mierze zależą od osobistych opinii. Zawahał się. – Rozumiem – wtrącił Hal. – Tego się spodziewałem – stwierdził Amid prawie ponuro. – Jeśli o mnie chodzi, to bazując na znajomości mojej dziedziny i obserwacji osiągnięć z twojego krótkiego pobytu na Harmonii, spodziewam się po tobie wysokiej efektywności – na skalę porównywalną jedynie z tą, którą w swoim czasie osiągnął Donal Graeme. Jednak jest to tylko moja opinia. Szybko zorientujesz się, że część osób, z którymi będziesz rozmawiał, opierając się na tych samych obliczeniach, na jakich opieram swoje przekonanie, uważa twój talent za co najwyżej prawdopodobny. Przerwał. Hal przez chwilę ignorował go, pogrążony we własnych rozmyślaniach. – Cóż, dziękuję – powiedział w końcu, ożywiając się. – Dobrze, że mnie ostrzegłeś. – Jest jeszcze coś – dodał Amid. – Wspomniałem wcześniej, że wydajesz się znacznie starszy, niż pamiętałem ze statku lecącego na Harmonię. Prawdę mówiąc, to coś więcej niż tylko subiektywne wrażenie z mojej strony. Nasze najświeższe testy dały wyniki, których nigdy dotąd nie spotkaliśmy, poza raczej dojrzałymi osobami – przynajmniej w wieku średnim. To po prostu potwierdziło moje odczucia. Jednak jeśli rzeczywiście, z jakiegoś nieznanego nam powodu, jesteś niezwykle dojrzały, może to być argumentem, który przeciągnie część z wątpiących na stronę myślących o twojej potencjalnej efektywności, pod warunkiem, że będziemy potrafili znaleźć dla tego wytłumaczenie. Czy masz może jakieś sugestie? – Kiedy dokonano tych testów? – Hal spojrzał w oczy drobnego człowieka. – Ostatnio – odpowiedział Amid. Jego spojrzenie było całkowicie nieruchome. – W ciągu kilku ostatnich tygodni. – Nerallee? – To część jej pracy. – Nie wspominając osobie, którą się opiekuje, że przeprowadza testy? – Musisz zrozumieć – powiedział Amid – że stawka może być ogromna. Faktem jest również, że świadomość bycia testowanym mogłaby wpłynąć na ich wyniki. – Czego się jeszcze o mnie dowiedziała? – Niczego ponad to, co sam już wiesz. Ale pytałem, czy znasz jakieś wytłumaczenie wskazań niezwykłej dojrzałości. – Obawiam się, że nie – stwierdził Hal – chyba że ma to coś wspólnego
z wychowaniem przez trzech starych mężczyzn. – Nie w sposób, w jaki moglibyśmy to pojąć. – Przez chwilę Amid zastanawiał się nad czymś. Szybkie przesunięcie dłoni nad powierzchnią stolika wymazało narysowane na niej linie. – Jeśli podczas rozmowy przyjdzie ci na myśl jakieś wyjaśnienie, sugeruję, żebyś o tym wspomniał. Sądzę, że byłoby to dla ciebie z korzyścią. – W jaki sposób? Amid odwrócił się od stolika i ruszył w stronę drzwi do pokoju. Hal poszedł za nim. – Łatwiej byłoby nam zaufać ci, a więc i pomóc w tym, co planujesz – stwierdził drobny mężczyzna. – Jak ciągle podkreślam, między osobami odpowiedzialnymi za podjęcie decyzji wobec ciebie istnieje pewien podział. Jeśli wydasz się kimś, z kim możemy związać nasze nadzieje na przyszłość, mogłoby to być dla ciebie ogromnie użyteczne. Z drugiej strony, jeśli – jak sądzi część z nas – właściwe odczytanie wskazuje cię jedynie jako silnie losowy czynnik w obecnym wzorze historycznym, to nasze dwa światy będą bardzo niechętne, by uzależnić się od twoich możliwych działań. Przeszedł przez drzwi pokoju i zatrzymał się. – Pomyśl o tym – stwierdził i znów skierował się w stronę drzwi na balkon. – Pozostali powinni już być na miejscu. Chodź ze mną. Hal posłuchał. Opuścili pokój, w którym rozmawiali, przeszli przez hall i wyszli na balkon, gdzie, w półokręgu skierowanym w stronę drzwi, siedzieli teraz dwaj mężczyźni i dwie kobiety. Jeden z mężczyzn, ubrany w błękitną szatę, był w oczywisty sposób bardzo stary, drugi, o powściągliwym wyglądzie, był chudy i odziany w szarą togę. Jeśli chodzi o kobiety, jedna była drobna, z czarnymi włosami, ubrana na zielono, podczas gdy druga była wyższa i w nieokreślonym wieku, z brązową skórą, kręconymi ciemnymi włosami i w szarawym stroju. Koło zamykały dwa puste dryfy z oparciami zwróconymi w stronę drzwi. Do nich właśnie Amid poprowadził Hala. – Pozwól, że was przedstawię – powiedział Amid, kiedy siadali. – Od lewej do prawej, masz przed sobą Nonne, Archiwistkę Mary... Nonne była tą drobną, czarnowłosą kobietą w zieleni. Wyglądała na jakieś trzydzieści pięć lat, miała lekko wystające kości policzkowe i spojrzenie twardo utkwione w Halu. – Zaszczycony – powiedział do niej Hal. Skinęła głową. – Alhonan z Kultis. Alhonan jest specjalistą w oddziaływaniu Kultur. – Zaszczycony. – Cieszę się, że mogę cię poznać, Hal – powiedział Alhonan, szczupły
mężczyzna, z głosem równie suchym i powściągliwym jak jego wygląd. – Padma, InBond. – Zaszczycony – powiedział Hal. Nie docenił przy pierwszym spojrzeniu, jak stary jest ten człowiek, ale pamiętał, co mówiła o nim Ajela. Exotikowa twarz, na którą patrzył, wciąż była nie pomarszczona, a skóra rąk opartych na poręczach dryfu nie była przesadnie wysuszona czy poznaczona żyłami, ale kompletna nieruchomość ciała, niezmienne oczy i inne sygnały, zbyt subtelne by je opisać, emanowały wrażeniem niemal nadnaturalnego wieku. Rzeczywiście był to człowiek, który mógł równać się z Tamem Olynem w wiekowości. Zagadkę stanowił też jego tytuł, Hal nigdy jeszcze nie słyszał o tym, by między Exotikami przebywali InBondowie. Każdy z nich mógł zostać OutBondem – wyznaczonym – do jakichś obowiązków w konkretnym miejscu. Ale InBond... do czego? – Witaj – powiedział Padma, a jego głos, ani nadzwyczajnie szorstki, głęboki czy słaby, w jakiś sposób wydawał się dochodzić z dużej odległości. – Oraz Chavis, której specjalność trudno byłoby ci opisać – mówił Amid przez ramię. – Możesz ją nazwać specjalistką w kryzysach historycznych. Hal musiał oderwać oczy od spojrzenia Padmy, by spojrzeć na kobietę w popielatej szacie z różnorodnymi czarnymi wzorami. – Zaszczycony – powiedział do niej. – Przyjmuję to jako wielki komplement – odpowiedziała uśmiechając się. Mogła mieć gdzieś między dwadzieścia kilka a ponad sześćdziesiąt lat, ale głos miała młody. – Czas pokaże, że to ty czynisz nam zaszczyt. – Usiądź – zaprosił go Amid. – To będzie wymagało trochę pracy – Hal odpowiedział Chavis i zajął miejsce. – Nie sądzę, żeby wasza czwórka Exotików zebrała się tutaj z mojego powodu, gdyby nie nadzwyczajne okoliczności. – Kiedy zebraliśmy się tutaj właśnie po to, żeby omówić te nadzwyczajne okoliczności, nieprawdaż? – stwierdził głos Amida po jego lewej stronie. We dwóch siedzieli naprzeciw półokręgu pozostałych. Mimo wszystko, w atmosferze panującej na balkonie bez problemu wyczuwało się, że Amid nie był z Halem, lecz z tymi, którzy siedzieli naprzeciw. Było to uczucie, które wywołało w Halu kolejne dotknięcie smutku. Mając w sobie wciąż silne wspomnienia o Walterze InTeacherze, o trzech kulturach, z których wywodzili się jego wychowawcy, Exotikowie byli tymi, po których spodziewał się najwięcej wrażliwości i zrozumienia. Jednak siedział teraz spięty w oczekiwaniu na intelektualny pojedynek. Czuł ich troskę, przede wszystkim o światy Exotików, a dopiero na drugim miejscu o to, czym sam się martwił – przetrwanie rasy jako całości. Instynktownie zrodziła się w nim myśl, że wykazywali
rodzaj elitarnej samolubności – nie w trosce o siebie, ale z myślą o zasadach, którym podporządkowywała ludzi ich kultura. Będzie musiał skłonić ich do spojrzenia poza tę samolubność, by mogła zaistnieć jakaś nadzieja na przetrwanie człowieka jako gatunku. Kiedy rozglądał się po twarzach zebranych, osłabło w Halu wewnętrzne przekonanie do jego sprawy. Prawdą mogło być to, co powiedział Amid o wynikach testów wykazujących niezwykłą dojrzałość. Jednak w tej chwili siedział naprzeciw kilku stuleci życia i wykształcenia. Mógł temu przeciwstawić jedynie dwadzieścia lat doświadczenia życiowego i trochę intensywnych rozmyślań w warunkach wyczerpania i gorączki w więzieniu na Harmonii. – Co wiesz na temat historii mieszańców? – z emocji wyrwał go głos Nonne. Dysponowała bardzo czystym kontraltem. – Oczywiście mam na myśli pewne szczególne krzyżówki pomiędzy Dorsajami, Zaprzyjaźnionymi i Exotikami. Obrócił ku niej twarz. – Wiem, że zauważono ich częstsze pojawienie się jakieś sześćdziesiąt – siedemdziesiąt lat temu... – odpowiedział. – Wiem też, że początkowo zwracano na nich bardzo mało uwagi jako na grupę, dopiero mniej więcej piętnaście czy dwadzieścia lat temu, kiedy zaczęli nazywać się Innymi Ludźmi, ujawnili swoje zdolności przywódcze i charyzmatyczne oraz zawiązali organizację. – Właściwie – powiedziała Nonne – ich organizacja zaczęła się jako porozumienie w sprawie wzajemnej pomocy, pomiędzy dwójką stanowiącą efekt mieszanego związku Dorsaja z Exotikiem – mężczyzną o nazwisku Daniel Spence i kobietą, znaną jako Deborah, żyjących razem na Cecie, czterdzieści dwa standardowe lata temu. – Byli pierwszymi, którzy nazwali się Innymi – uzupełnił Alhonan. Nonne rzuciła mu krótkie spojrzenie. – Podobnie jak większość związków między mieszańcami – mówiła dalej – związek fizyczny nie trwał długo, ale porozumienie przetrwało i przez następne pięć lat rozwijało się w dużym tempie, tak że objęło prawie trzy tysiące osób – szacunkowo siedemdziesiąt dziewięć procent wszystkich, żyjących w tamtych czasach mieszańców głównych kultur odłamkowych. Zarówno Spence jak i Deborah już nie żyją, a przez ostatnie dwanaście lat przywódcą ruchu był mężczyzna o imieniu Dahno, prowadzący spotkanie przywódców Innych w twoim domu, w czasie zabójstwa twoich nauczycieli. – Widziałem go przez okno – stwierdził Hal. – Wysoki, mocno zbudowany mężczyzna, nie gruby, ale masywny, z czarnymi, kręconymi włosami. – To Dahno – potwierdził Alhonan precyzyjnym, odległym głosem. – Poinformowano nas, że Daniel Spence i Deborah mieli syna – dodała Nonne. – Oraz że Bleys został przygarnięty przez ich rodzinę jako dziecko, w wieku około
jedenastu lat i był odrobinę młodszy od Dahno. Dalsze dowody sugerują, że może być bratankiem Daniela Spence, pozostawionym u krewnych na innej planecie – prawdopodobnie Harmonii – aby dorósł. – Wierzycie w to? – zapytał Hal. – Może w tym być coś więcej – przyznała Nonne. – Szczerze mówiąc, istnieją powody by podejrzewać, że w zapisach na różnych planetach umieszczono fałszywe informacje. Możliwe jest nawet, że sam Bleys nie zna całej prawdy o swojej przeszłości, wiele z mieszanych rodzin było bardzo niestabilnych. – W każdym razie – stwierdził Alhonan – Bleys jest wielkim i zdolnym przywódcą. Najwyraźniej błyskotliwszym od Dahno, jednak wydaje się, iż woli, aby to właśnie Dahno był oficjalnym przywódcą. Spotkałeś Bleysa? – Tak – potwierdził Hal. – W sumie już trzy razy, a za ostatnim, kiedy byłem w więzieniu na Harmonii, rozmawiałem z nim. Dahno widziałem tylko raz, wtedy w posiadłości, ale moje wrażenia potwierdzają waszą opinię. Bleys jest zarówno bardziej uzdolniony, jak i inteligentniejszy. – Tak – cicho powiedziała Chavis. – Właściwie to zastanawialiśmy się nawet, czemu wydaje się być zadowolony ze swojej pozycji. Moim zdaniem nie ma po porostu chęci przewodzenia. – Możliwe – stwierdził Hal. – Albo czeka na swój czas. – Niczym mroczny cień chmury wróciło do niego gorączkowe wspomnienie Bleysa, wydającego się wręcz niemożliwie nad nim górować, gdy leżał na łóżku w celi więziennej. – Ale jeśli jest lepszy od Dahno, w końcu będzie musiał przejąć przywództwo. Nie będzie miał innego wyboru. Wokół niego zapanowała chwila ciszy, w końcu przerwała ją Nonne. – A więc myślisz – odezwała się – że na dłuższą metę będziemy mieć do czynienia właśnie z Bleysem? – Tak – potwierdził Hal. Skraj czarnej chmury wciąż okrywał cieniem jego myśli. – Nawet jeśli będzie musiał osobiście usunąć Dahno. – Cóż – stwierdziła Nonne. W jej głosie słychać było suche ożywienie, a on zebrał się i skupił na niej całą uwagę, odsuwając od siebie czarne myśli. – W każdym razie stanęliśmy w końcu przed czymś, z czym nie jesteśmy w stanie sobie poradzić. Były czasy, że sam pomysł rozwoju takiej sytuacji socjologicznej, której nie jesteśmy w stanie kontrolować, byłby nie do pomyślenia. Teraz wiemy lepiej. Gdybyśmy postarali się przejąć kontrolę nad mieszańcami dwie dekady temu, może by się nam udało. Jednak część z nas była zaślepiona atrakcyjną nadzieją, że mogą oni stanowić pierwszą falę rozwoju ewolucyjnego rasy. Rozwoju, którego poszukiwaliśmy i dla którego tak ciężko pracowaliśmy przez minione stulecia.
Ponuro spojrzała na Hala. – Byłam jedną z tych zaślepionych – przyznała. – Wszyscy byliśmy – wtrącił się odległy głos Padmy. Ponownie zapadła cisza, która trwała odrobinę dłużej, niż Hal uznałby za normalne. – Jednak końcowym rezultatem było rozwinięcie się siły historycznej w postaci Innych, dla których w obecnej cywilizacji międzygwiezdnej nie ma przeciwwagi ani środka kontroli – kontynuowała Nonne. – Zorganizowana przestępczość międzyplanetarna zawsze była niepraktyczna, ze względu na czystą kalkulację kosztów podróży międzyplanetarnych i trudności natury fizycznej. Dla Innych też byłaby niepraktyczna, gdyby nie fakt, że część z nich rozwinęła w sobie te umiejętności charyzmatyczne... – Jeśli tylko część z nich może się nimi posługiwać, to powinny być nazwane raczej zdolnościami, nieprawdaż? – zapytał Hal, nieoczekiwanie znów przypominając sobie postać Bleysa górującą nad nim w celi... – Być może – zgodziła się Nonne. – Jednakże umiejętność czy zdolność, to właśnie czyni organizację Innych efektywną. Dzięki niej stosunkowo niewielka grupa może manipulować kluczowymi postaciami w rządach i na planetach. To daje im władzę polityczną i rezerwy finansowe, z którymi nie możemy się równać. Nawet nie jest konieczne, by większość z członków organizacji miała takie zdolności charyzmatyczne, choć wydaje się, że potrafią ich uczyć między sobą, a nawet część ze swoich wyznawców – co, jeśli się nad tym zastanowić, stanowi odpowiedź na twoje pytanie, czemu nazywamy to umiejętnością, a nie zdolnością... – Przyjmuję więc, że nie byliście w stanie zduplikować jej tu, między swoimi ludźmi na Marze i Kultis? – przerwał Hal. Nonne zapatrzyła się na niego, zaciskając usta w prostą linię. – Zastosowane techniki są oczywiście pochodzenia Exotikowego – odpowiedziała. – Po prostu Inni wydają się używać ich ze zwiększoną skutecznością. – Zwracam uwagę na to – wyjaśnił Hal – że potrafią zrobić coś, czego nie jesteście w stanie zduplikować na Exotikach. Czy nie wygląda to na szczególną zdolność? – Być może – spojrzenie Nonne było kompletnie nieruchome. – Mówię o tym, ponieważ – być może – mogę wam powiedzieć, czemu to potrafią – wyjaśnił Hal. – Zaczynam wierzyć, że za użyciem technik, o których wspominałaś, kryje się działanie siły kultywowanej tylko w kulturze Zaprzyjaźnionych – pragnienie nauczania i nawracania. Przyjrzyjcie się wspomnianym wyznawcom, tym, którzy byli w stanie pojąć i użyć część tych umiejętności Innych. Założę się, że nie znajdziecie wśród nich ani jednego, który nie byłby produktem kultur Zaprzyjaźnionych, albo przynajmniej nie miał kogoś takiego
wśród rodziców. Znów zapanowała odrobinę zbyt długa cisza. – Interesująca uwaga – przyznała Nonne. – Przyjrzymy się temu. Jednak... – Gdybym mógł przyprowadzić do was na trening rdzennego mieszkańca Harmonii lub Zjednoczenia – naciskał Hal – czy bylibyście skłonni przekonać się, że można rozwinąć u niego zdolności charyzmatyczne na poziomie Innych? Nonne i pozostali wymienili spojrzenia. – Oczywiście – stwierdził Padma. – Zrobilibyśmy to bardzo chętnie – potwierdziła Nonne. – Nie możesz myśleć, Hal, że jesteśmy obojętni na to, co nam zasugerowano. Tylko że czas jest tu istotnym czynnikiem. Jesteśmy poddawani silnemu naciskowi ze strony Bleysa, żeby cię wydać i będziemy musieli albo to zrobić, albo szybko odesłać cię z planet Exotików. W tym krótkim czasie musimy porozmawiać o pewnych sprawach i będzie z korzyścią dla wszystkich, jeśli będziemy trzymać się tematu. – Sądzę, że to co próbowałem osiągnąć, jest związane z tematem – odpowiedział Hal. – Ale kontynuuj. – Próbuję w tej chwili – powiedziała Nonne – przedstawić sytuację i jej historię, oraz upewnić się, że rozumiesz co legło u podstaw naszych trosk i co chcielibyśmy w związku z tym zrobić. – Mów dalej – zachęcił ją Hal. – Dziękuję. Niezależnie od tego, skąd wywodzi się charyzmatyczna umiejętność czy zdolność, pozostaje faktem, że jest ona kluczem do sukcesu Innych. Oczywiście nie mogą jej użyć, aby kontrolować nas, Dorsajów i przynajmniej części z Zaprzyjaźnionych. Na dodatek pewien procent populacji wszystkich planet wydaje się być odporny, zwłaszcza większość mieszkańców Starej Ziemi, z przyczyn których nie udało się nam zidentyfikować. Jednak jeśli mogą użyć jej do kontroli nad resztą rasy, to wszystko czego potrzebują. Tak jak powiedziałam na początku, nasza obecna cywilizacja czternastu światów nie dysponuje żadną przeciwwagą dla tej umiejętności. W efekcie Inni urośli do takiej potęgi i bogactwa, że mogą wygrać ekonomicznie nawet przeciw nam. Mają po prostu zbyt wiele żetonów, którymi mogą płacić. Nasze dwa samotne światy nie mogą na rynku międzyplanetarnym równać się ich zasobom. W rezultacie Mara i Kultis powoli stają się ich ekonomicznymi zdobyczami, nawet jeśli nie wykonali żadnego jawnego ruchu, aby nas zdominować – jeszcze. Nonne przerwała. Hal kiwnął głową. – Tak – stwierdził – mów dalej. – Sprawa, którą wciąż podkreślam – powiedziała Nonne – to fakt, że nie możemy nic zrobić, aby ich powstrzymać. Światy kontrolowane przez Innych, najwyraźniej już ich nie zatrzymają. Mieszkańcy Starej Ziemi nigdy, w całej swojej historii, nie
zgodzili się ze sobą w dowolnej sprawie, a skoro są w większości niewrażliwi na oddziaływanie charyzmatyczne, prawdopodobnie będą po prostu nadal ignorować Innych. Aż któregoś dnia obudzą się otoczeni przez trzynaście pozostałych światów pod kontrolą mieszańców, nie mając innego wyjścia, niż poddanie się. Zaprzyjaźnieni są na wpół podbici i jest tylko kwestią czasu, kiedy kontrolowani przez Innych całkowicie zdominują populacje Harmonii i Zjednoczenia. To pozostawia Dorsai. Po raz kolejny Nonne przerwała dla zastanowienia się. – Tak jak mówisz – trzeźwo stwierdził Hal – pozostają Dorsajowie, którzy z wolna zagładzają się na śmierć z braku możliwości pracy pozaplanetarnej dla ich najemnych żołnierzy. – Tak – potwierdził Alhonan – ale, wybacz mi Nonne, jednak to moja dziedzina, takie zagłodzenie wymaga czasu, a to jedyny świat, którego Inni w żaden sposób nie będą próbowali zająć siłą. Na dłuższą metę może byliby w stanie to osiągnąć, jednak koszt nie byłby tego wart. Prawdę mówiąc, Dorsajowie zgodziliby się nawet zostać tymczasowo zacofaną planetą, bez technologicznych dobrodziejstw, co zapewniłoby im pójście na układy z Innymi. Mogliby zdać się na niezależną wegetację przez stulecie lub więcej, żyjąc tym co mogłyby dostarczyć im oceany i niewielkie lądy ich świata. I są dość uparci, by to zrobić. – Innymi słowy – zgrabnie wtrąciła się Nonne – Dorsajowie mają jeszcze czas na działanie, a to ważne, ponieważ ze wszystkich Kultur Odłamkowych tylko oni wciąż są w stanie powstrzymać Innych. Prawdę mówiąc, byliby w stanie całkowicie usunąć groźbę Innych. Przestała mówić. Hal patrzył na nią, a w powietrzu zawisła najdłuższa z przerw zapadających na balkonie. – To co sugerujesz – powiedział w końcu – jest niewiarygodne. Nonne popatrzyła na niego, nie odpowiadając. Rozglądając się po reszcie kręgu Hal zobaczył, że pozostali również wyczekiwali. – Sugerujesz, żeby Dorsajowie przeprowadzili kampanię zabójstw – stwierdził Hal. – O to wam chodzi, prawda? Żeby Dorsajowie wyeliminowali Innych, wysyłając pojedynczych zabójców? Nigdy tego nie zrobią. Są wojownikami, nie zabójcami.
Rozdział 40 Po dłuższej chwili odezwała się Chavis. – Jesteśmy przygotowani – powiedziała łagodnie – by zrobić wszystko, co w naszej mocy: dać im wszystko czego potrzebują, bez ograniczeń, łącznie z naszymi życiami. Skoro my możemy zdobyć się na tyle, by walczyć z Innymi, to z pewnością Dorsajowie będą mogli, w chwili tak wielkiej potrzeby, odłożyć na bok tę zasadę? Hal spojrzał na nią. Powoli potrząsnął głową. – Nie rozumiecie – stwierdził. – To coś, czego nigdy nie zrobią, tak jak wy nigdy nie zrezygnowalibyście z waszej wiary w ewolucję ludzkości. – Mogliby – to głos Padmy, mówiący do niego przez olbrzymi dystans wieku – gdybyś ich do tego przekonał. – Ja miałbym ich przekonać...? – Hal popatrzył na nich, jakby zwariowali. – Czy znasz jakikolwiek inny sposób na powstrzymanie mieszańców? – zapytała Nonne. – Nie! Ale jakiś musi być! – ostro zaprotestował Hal. – I dlaczego myślicie, że mógłbym przekonać Dorsajów do zrobienia czegoś takiego? – Jesteś jedyny – odpowiedziała. – Z powodu twojego wychowania, którego efektem jest to, że możesz przemawiać emocjami wszystkich trzech największych Kultur Odłamkowych... Hal potrząsnął głową. – Tak – naciskała Nonne. – Możesz. Dowiodłeś tego na Harmonii, kiedy zintegrowałeś się zjedna z grup tamtejszego ruchu oporu. Naprawdę sądzisz, że rodzimi Zaprzyjaźnieni z oddziału Rukh Tamani przyjęliby cię, albo pozwoliliby ci zostać dłużej niż dzień czy dwa, gdyby nie czuli instynktownie, że przynajmniej jakaś część ciebie jest zdolna myśleć i czuć jak oni? – Wtedy nie zostałem jeszcze zaakceptowany – zaprotestował Hal. – Taki jesteś pewny? – wtrącił się siedzący obok Amid. – Kiedy rozmawiałem z tobą na pokładzie statku lecącego na Harmonię, mógłbyś mnie przekonać, że jesteś Zaprzyjaźnionym, choć o ich historii i społeczeństwie wiedziałeś dużo mniej niż ja. W Zaprzyjaźnionych jest coś specyficznego, tak jak wyczuwają nas, Exotików czy Dorsajów ludzie z innych kultur. Przez całe życie uczyłem się rozpoznawać te specyficzne wrażenia związane z Zaprzyjaźnionymi i nie robię już błędów. Sprawiłeś, że czułem jakbym rozmawiał z Zaprzyjaźnionym. – Wywierasz na nas równocześnie wrażenie bycia Exotikiem – dodał Alhonan. – I w granicach mojej specjalizacji, mam jednocześnie wrażenie, że jesteś Dorsajem. Hal potrząsnął głową.
– Nie – zaprotestował. – Nie jestem żadnym z nich, nikim z was. Tak naprawdę do nikogo nie przynależę. – Czy pamiętasz – zapytał Amid tuż obok niego – jak przed chwilą zrozumiałeś, co Nonne sugeruje, aby Dorsajowie zrobili z Innymi? Natychmiast odpowiedziałeś, że Dorsajowie tego nie zrobią. Skąd wziąłeś pewność, by zaprotestować, jeśli nie z zaufania do swojej umiejętności myślenia jak Dorsaj? Słowa dźwięczały w umyśle Hala z męczącym naciskiem. Bez najmniejszego ostrzeżenia dotknęły również ukrytego w nim głęboko smutku, tak że minęła długa chwila, zanim odzyskał kontrolę nad swoimi uczuciami i mógł kontynuować. Zmusił się do spokojnego myślenia. – To nie ma znaczenia – oznajmił w końcu. – Pomysł pojedynczych Dorsajów mordujących Innych, jednego po drugim, pomijając już oceny moralne czy etyczne, jest zbyt uproszczonym rozwiązaniem. Trudno mi uwierzyć, że rozmawiam z Exotikami... – Tak, rozmawiasz – przerwał Amid. – Sprawdź swoją Exotikową część. Hal mówił dalej, nie patrząc na mniejszego mężczyznę. – Kimkolwiek jeszcze są Inni, pojawili się jako efekt naturalnych sił w rasie ludzkiej – kontynuował. – Jak wykazują zapisy historyczne, próba masowego morderstwa nie stanowi odpowiedzi na tego typu sytuację, nie bardziej niż kiedykolwiek. Poza tym, ignoruje to, co tak naprawdę się dzieje. Te same siły, które ich stworzyły, przygotowywały chwilę konfrontacji od setek lat. Przerwał, patrząc na nich wszystkich, zastanawiając się, ile z tego co czuł i czego był świadom, będzie w stanie im przekazać. – Kiedy leżałem w celi na Harmonii – mówił dalej – miałem możliwość rozmyślać w niezwykłych warunkach i jestem przekonany, że udało mi się uzyskać jaśniejszy obraz tego, co się teraz dzieje w aspekcie historycznym, niż rozumie to większość ludzi. Inni stanowią pytanie, na które musimy znaleźć odpowiedź. Nie uda się próba usunięcia pytania i udawania, że nikt go nigdy nie zadał, to nie będzie działać. To nasza własna rasa stworzyła mieszańców – oraz ich organizację.. Czemu? Tego musimy się dowiedzieć... – Nie ma już czasu na tego rodzaju dochodzenie – zaprotestowała Nonne. – Ze wszystkich ludzi właśnie ty powinieneś być tego świadom. – To czego jestem świadom – odpowiedział Hal – to fakt, że musi znaleźć się czas. Może nie nadmiar, ale dość, jeśli zostanie odpowiednio wykorzystany. Gdybyśmy mogli odkryć, jak Inni doszli do swoich umiejętności, wtedy zrozumiemy jaka jest na nich odpowiedź. A musi ona istnieć, ponieważ są ludźmi, jak my – a bez jakiegoś istotnego powodu lub celu, instynkt rasy nie doprowadziłby do powstania
odmiany, która mogłaby ją zniszczyć. Mówię wam, Inni powstali, by coś przetestować, rozwiązać, a to oznacza, że musi istnieć na nich odpowiedź, rozwiązanie, które da znacznie więcej, niż proste usunięcie znad naszych głów czegoś, co w tej chwili wygląda na zagrożenie. Jeśli tylko będziemy w stanie znaleźć odpowiedź, jestem pewien, że okaże się znaczyć ona więcej dla całej rasy, niż jesteśmy w stanie to sobie tutaj wyobrazić. Poczuł, że jego słowa toną w ciszy, były jak wołanie o pomoc wygłuszone przez zbyt grubą ścianę. Umilkł. – Jak zauważył Amid – odezwała się po chwili Nonne – w części reagujesz jak Exotik. Zapytaj więc swojej Exotikowej części, która z dwóch odpowiedzi ma większe szanse być prawdziwą: wnioski, do których sam doszedłeś czy jednogłośny wniosek najlepszych umysłów naszych dwóch światów? Hal siedział w milczeniu. – Jednak moglibyśmy zapytać Hala, jaką widzi alternatywę – odezwał się Padma. Pierwszy raz Nonne obróciła się, by spojrzeć bezpośrednio na starego człowieka. – Czy naprawdę ma to jakiś sens? – zapytała. – Tak sądzę – odpowiedział Padma, a w zapadłej po tych słowach przerwie, cisza zdała się narosnąć i uzyskać wielką intensywność – Wspominałaś o tych, którzy ulegli kuszeniu i zaślepieniu w nadziei, że mieszańcy stanowią to, czego szukaliśmy przez setki lat. Zawiniłaś w tym znacznie mniej niż ja, który przyglądałem się im dłużej i znajdowałem się w o wiele lepszej pozycji, by dostrzec prawdę. I właśnie ja nie mogę zaryzykować po raz drugi ulegnięcia pokusie i zaślepieniu przez naszą nadzieję na szybkie i pewne rozwiązanie, które Hal słusznie nazwał uproszczonym. – Myślę... – zaczęła Nonne, ale umilkła, kiedy Padma uniósł dłoń z kolan. – Nie dość, że popełniłem błąd przyjęcia, że mieszańcy stanowią coś, czym nie były – powiedział – w przeciwieństwie do reszty z was, to popełniłem jeszcze jeden, wciąż dręczący mnie błąd. My, Exotikowie, mieliśmy szansę, na którą zamknęliśmy oczy. Szansę sprawdzenia, czy Donal Graeme był prawdziwym przykładem rozwoju ewolucyjnego. Teraz, gdy jest już zbyt późno, jestem przekonany, że tak właśnie było. Jednak nigdy go nie sprawdziliśmy, a mogliśmy to zrobić w dowolnej chwili przez ostatnie pięć lat jego życia. Gdybyśmy zrobili choć tyle, moglibyśmy go zaklasyfikować pozytywnie, w taki czy inny sposób. Ale zawiedliśmy, a w efekcie szansa, jaką mógł nam zaoferować osiemdziesiąt standardowych lat temu, zginęła na zawsze razem z nim. Nie chcę znów popełnić takiego błędu. Exotikowie popatrzyli po sobie. – Padma – odezwała cię Chavis – jaka jest więc twoja opinia o potencjale Hala? Wciąż wyczuwalne było napięcie, które zawisło w pokoju chwilę przed tym, zanim odezwał się Padma.
– Myślę, że może być kimś podobnym do Donala Graeme – oświadczył. – Jeśli jest – nie możemy sobie pozwolić na jego stratę, a w każdym razie najmniej co możemy zrobić, to wysłuchać go teraz. Postacie w togach jeszcze raz wymieniły spojrzenia. – Wobec tego, powinniśmy to zrobić – powiedziała Nonne. – A więc...? – Chavis rozejrzała się po pozostałych, którzy skinęli na znak zgody. – Proszę bardzo, Hal. To znaczy o ile możesz zasugerować coś, co będzie działającą alternatywą dla naszych pomysłów. Hal potrząsnął głową. – Nie znam żadnych odpowiedzi – stwierdził. – Po prostu wierzę, że mogą zostać odnalezione. Nie, ja wiem, że można je znaleźć. – My żadnych nie znaleźliśmy – powiedziała Alhonan. – Ale ty myślisz, że potrafisz? – Tak. – W takim razie – odezwała się Alhonan – czy przypadkiem nie prosisz nas, aby nasze dwa światy ślepo ci zaufały i w ciemno zgodziły się na ryzyko, które za tym idzie? Hal głęboko wciągnął powietrze. – Jeśli chcesz to przedstawić w taki sposób – powiedział. – Nie znam innego sposobu, w jaki można to przedstawić – odpowiedziała Alhonan. – Jednak czy naprawdę sądzisz, że możesz sam rozwiązać problem, a my powinniśmy po prostu udać się tam, dokąd nas poprowadzisz? – Nic innego nie przychodzi mi na myśl. – Hal popatrzył wprost na niego. – Tak. – W porządku – stwierdziła Chavis – a więc powiedz nam, co byś zrobił? – To, na co zdecydowałem się w tej celi na Harmonii – odpowiedział Hal. – Ocenić siły obu stron konfliktu, zdecydować co trzeba zrobić, a potem spróbować tego dokonać. – Domagając się od nas pomocy, kiedy tylko będzie ci potrzebna – stwierdził Alhonan. – Jeśli zaistnieje taka konieczność, a wydaje mi się, że tak będzie – powiedział Hal. – Waszej i wszystkich innych, którzy także pragną rozwiązania. Cała czwórka spojrzała po sobie. – Będziesz musiał podać nam dokładniejszy powód – spokojnie powiedziała Chavis. – Musisz mieć jakąś podstawę dla swojej wiary. Nawet jeśli istnieje coś, co możesz znaleźć, czemu to właśnie ty miałbyś to odszukać, skoro nam się nie udało? Wpatrzył się w nią, potem w Padmę, na końcu skierował wzrok na Nonne i Alhonana.
– Faktem jest – odezwał się, z początku wolno, nabierając w miarę mówienia pewności – że nie rozumiem czemu wy, z waszymi obliczeniami ontogenetycznymi, sami tego nie widzicie. Jak to możliwe, że nie dostrzegacie czegoś, co macie pod samym nosem? Wszystko co musicie zrobić, to spojrzeć – z szerszej perspektywy – na ostatnie kilkaset, tysiąc lat, jako na całość. To ludzie, którzy prą naprzód – zawsze naprzód – budują historię. Oddziaływanie indywidualnych sił – walczących, przeciwstawnych i odnajdujących kompromisowe wektory sił społecznych, jak orkiestra z milionami instrumentów, gdzie każdy chce grać i być słyszalny. Gdyby instrumenty dęte zaczęły dominować orkiestrę, to czy waszym rozwiązaniem byłaby eliminacja trąbek? Przerwał, ale nikt z nich mu nie odpowiedział. – Dokładnie to sugerujecie, z waszym pomysłem wysłania Dorsajów, by zniszczyli Innych. To błąd! Orkiestra jako całość ma przed sobą cel. Należy odkryć czemu sekcja dęta stała się dominująca i używając tej wiedzy poprawić całą orkiestrę. Ponieważ to, co słyszycie, nie dzieje się przez przypadek. To rezultat, końcowy efekt czegoś, co wydarzyło się wcześniej, działań wykonanych w nieznanym jeszcze celu, którego nie rozumieją nawet indywidualni gracze w sekcji instrumentów dętych. Dzieje się to z powodu, który trzeba odkryć, a nie znajdzie go nikt, kto nie wierzy, iż ten cel istnieje. Przypuszczam, że to dlatego ja go poszukuję, nie wy, i dlatego właśnie będziecie musieli zaufać mi do czasu, aż go znajdę. Skończył. Trzy twarze osób siedzących przed nim zwróciły się w stronę Padmy. Jednak Padma siedział bez słowa, nie zdradzając na spokojnej twarzy żadnych emocji. – Myślę – ostrożnie odezwała się Chavis – że dotarliśmy do punktu kiedy powinniśmy porozmawiać sami, jeśli Hal nie będzie miał nic przeciw zostawieniu nas. Amid wstał ze swojego miejsca. Hal również się podniósł, a Amid wyprowadził go z balkonu. Przeszli przez długi hall na ukośną rampę opadającą do ogrodu znajdującego się pod balkonem, na którym nadal siedzieli pozostali Exotikowie. Wysoki żywopłot otaczał niewielką sadzawkę z fontanną, wokół której umieszczono głęboko wydrążone kamienne bloki, pełniące funkcję foteli. – Mam nadzieję, że nie będziesz miał nic przeciw samotnemu czekaniu – odezwał się Amid. – Jestem jednym z nich i powinienem być z nimi. Niedługo wrócę. – W porządku – odpowiedział Hal, siadając na jednym z kamiennych foteli, plecami do balkonu. Amid odszedł. Pochłonęła go doskonała cisza ogrodu, zakłócana jedynie łagodnym szumem fontanny. Oglądając się przez ramię do góry, widział balustradę balkonu, jednak kąt widzenia był zbyt ostry, by dostrzec głowy siedzących tam osób. Dzięki jakimś,
z pewnością zamierzonym efektom akustycznym, nie był w stanie usłyszeć nic z tego co mówili. Odwrócił wzrok od balkonu, zwracając się z powrotem ku fontannie: strumieniowi tryskającemu z centrum zbiornika na pięć metrów w górę, gdzie przechodził w łuk i zamieniał się w deszcz delikatnych kropli. Nieoczekiwanie, niczym płaszcz ciemności, opadło na niego poczucie porażki i depresji. Wrócił myślami do tej chwili w celi, gdy nagle przebił się do zrozumienia wszystkich problemów rasowych ludzkości. Pełny obraz był zbyt szczegółowy, by mógł od razu go wtedy ogarnąć i wciąż nie do końca mu się to udało. Przez ostatnie kilka tygodni eksplorował to całościowe zrozumienie fragmentami, jak mógłby oglądać jakiś olbrzymi obraz umieszczony na poziomej powierzchni, zbyt wielki by ogarnąć go jednym spojrzeniem. W miarę jak eksplorował, wiedza podbudowywała go tak, że ze swojego miejsca mógł dostrzec coraz większy obszar. Jednak nawet teraz nie mógł jeszcze ogarnąć obrazu jako całości. A jednak mógł ją poczuć. Był świadom jej totalności, żyjącej chwili wielkiego ludzkiego stworzenia które ostrożnie badał, kawałek po kawałku. Do tej pory niemal nie mógł już uwierzyć, że coś, czego istnienie wyczuwał tak mocno w całym ogromie, nie było równie intensywnie odczuwane i oczywiste dla pozostałych, a ponad wszystkim dla poszukiwaczy wiedzy i zrozumienia, jak Amid i pozostała czwórka na balkonie. Jak to możliwe, że Exotikowie przez całe stulecia swojego istnienia nigdy nie rozwinęli studiów nad tym potężnym rozwojowym ruchem rasy, będącym efektem oddziaływania wszystkich ludzi na niekończącej się drodze czasu? Jednak, powiedział sobie, oczywiście to zrobili. Tym właśnie miała się stać ontogenetyka. Tylko że najwyraźniej nie udało się jej spełnić tej funkcji. Dlaczego? Ponieważ – odpowiedź wyrosła w nim wolno, ze świadomości tego co badał i próbował zrozumieć – ontogenetyka od początku była skrzywiona przez założenie, że jej końcową odpowiedzią będzie to, czego Exotikowie pragnęli jako swego ostatecznego celu. Ogarnęło go poczucie depresji, wrażenie i emocja, jakie odczuwał już wcześniej, i rozwijało się, wolno lecz nieuchronnie. Jedynymi ludźmi, na których liczył, byli Exotikowie, ubrani w barwy wrażliwości i zrozumienia, które odnalazł w Walterze InTeacherze. Teraz w końcu zaczął wątpić w istnienie w nich tych wartości, a razem z tym nadeszło zwątpienie w siebie samego. Kim był, by spodziewać się, że będą go słuchać całe światy? Zadanie, na które porwał się z taką pewnością siebie w celi, piętrzyło się nad nim, zbyt wielkie dla pojedynczego człowieka, nawet gdyby wszystko mu ułatwiano. Miał niewiele więcej niż dwadzieścia lat, był sam – nawet Amid stał po drugiej stronie bariery, która oddzielała go od wszystkich innych.
Depresja, którą odczuwał wypełniła go i zajęła miejsce pewności, do tej chwili stanowiącej nieodłączną część jego natury. U jej strachu tkwiła mroczna logika Bleysa. Zatracił się w walce z nowym wrogiem, a fontanna dalej szemrała. Czas upływał i odczuł drobny szok, kiedy ponownie uświadomił sobie obecność Amida. Wstał z miejsca. – Nie – powiedział Amid – nie ma potrzeby wracać. Mogę ci powiedzieć, co zdecydowano. Hal przez sekundę przyglądał mu się uważnie. – Tak? – Obawiam się, że nie możemy pójść za tobą na ślepo – oświadczył Amid. – Nie wierzę, żeby istniał jakiś powód, by nie mówić ci tego, choć argumentowałem za tobą, na ile mogłem – podobnie jak Padma. I Chavis. – To trzy z pięciu – stwierdził Hal. – Większość za mną? – W takiej sytuacji wymagane jest coś więcej, niż zwyczajną większość. Istnieje element wątpliwości i w końcu wszyscy musieliśmy to przyznać. – Czyli mówiąc w skrócie, wszyscy w końcu zdecydowaliście na moją niekorzyść? – Padma odciął się od tej decyzji. – Amid spojrzał na niego w górę, a w jego twarzy nie było widać przeprosin. – Przykro mi, że jesteś rozczarowany. – Nie jestem – zaprotestował Hal ze znużeniem. – Chyba się tego spodziewałem. – Wciąż aktualna jest nasza propozycja, żebyś został naszym reprezentantem u Dorsajów. Udałbyś się do nich z naszą wiadomością, tak jak ci tłumaczyliśmy. Może powinieneś skorzystać z okazji, nawet jeśli się z tym nie zgadzasz. Przynajmniej robiłbyś coś związanego z problemem Innych. – Och, zrobię to – stwierdził Hal. – Pojadę. Amid popatrzył na niego w trochę dziwny sposób. – Nie spodziewałem się, że tak łatwo się zgodzisz. – Jak powiedziałeś – odpowiedział Hal – będę zajmował się problemem Innych, nawet jeśli nie w taki sposób, jak planowałem. Uświadomił sobie nagle, że się uśmiecha. Z wysiłkiem zmusił się do zaprzestania. – Jestem zaskoczony – wymamrotał Amid. Jego oczy nie opuściły twarzy Hala. – Tak po prostu? – Może pod jednym warunkiem – dodał Hal. – Kiedy wyjadę, czy przypomnisz Nonne i reszcie, że oni sami ocenili, iż zaangażowane w tej chwili w konflikt siły są zbyt wielkie, bym mógł je kontrolować sam oraz, że to oni sami powiedzieli, iż czasu
jest coraz mniej? – Dobrze – zgodził się Amid. Wydawało się, że chce coś jeszcze powiedzieć, jednak zmienił zdanie i zawrócił. – Chodź ze mną – powiedział. – Pomogę ci się przygotować i wyruszyć w drogę.
Rozdział 41 Donośny sygnał dźwiękowy przyciągnął uwagę Hala do ekranu komunikacyjnego, znajdującego się na jednej ze ścian jego kajuty. Ekran pozostał ciemny, ale przemówił z niego energiczny kobiecy głos. – Proszę o uwagę. Proszę zająć miejsce w fotelu koło łóżka i uruchomić pole ograniczające. Włącznikiem jest czerwony klawisz na lewym oparciu. Był odrobinę zaskoczony, ale posłuchał polecenia świadom, że uruchomienie pola zostanie zarejestrowane na tablicy kontrolnej mostka. Rozkaz złapał go, gdy był głęboko pogrążony w rozmyślaniach. Powrócił do nich automatycznie po włączeniu pola. Przez pięć standardowych dni podróży, jakich statek potrzebował na przelot na Dorsai, cały czas znajdował się w stanie mrocznej depresji i poczucia porażki, które opadło na niego w ogrodzie Amida na Marze. Nie spotkał kobiety, która była pilotem małego statku klasy kurierskiej, zdawał się być jedynym pasażerem na pokładzie, a ona nie wyszła do niego z zamkniętej sterówki, by się przedstawić. W efekcie mógł spokojnie rozmyślać bez żadnych przerw i ograniczeń, a miał mnóstwo spraw do przemyślenia. Jednak teraz, kiedy musieli być już prawie na Dorsai... stwierdził, że rozmyślania zostały przerwane przez konieczność poddania ciała kontroli pola ograniczającego, co normalnie było wymagane wobec pasażerów, tylko kiedy ich pojazd dokował w przestrzeni, tak jak na promie, który zawiózł go do Encyklopedii Ostatecznej. Jednak ten niewielki transportowiec Dorsajski nie był liniowcem kosmicznym, a jak wiedzieli mieszkańcy czternastu światów, dowódcy pojazdów Dorsajskich mieli własne metody załatwiania pewnych spraw. Sięgnął i włączył ekran z podglądem, aby przekonać się jak blisko byli wejścia na orbitę parkingową. To, co zobaczył, sprawiło, iż natychmiast usiadł. Białoniebieska kula planety Dorsajów zajmowała prawie cały ekran kajuty, z linią terminatora oddzielającą noc od dnia, tuż poniżej statku. Jednak pojazd wcale nie parkował na orbicie, ale wciąż dokonywał skoków fazowych w stronę powierzchni świata w dole. Nawet pięćdziesiąt lat temu szok psychiczny spowodowany serią skoków, takich jak te, wymagałby od niego przyjęcia wcześniej sporej dawki leków. Na szczęście badania prowadzone w Encyklopedii Ostatecznej doprowadziły do stworzenia osłony. Tak więc nie było ostrzeżenia. Upłynęła sekunda, zanim Hal przypomniał sobie, że Dorsajowie – w przeciwieństwie do pilotów z innych planet – mieli zwyczaj ufania w swoje umiejętności zejścia skokami fazowymi wprost do atmosfery dowolnej planety,
o której dysponowali dobrymi danymi, nawet na wysokość kilku tysięcy metrów od powierzchni. Była to umiejętność rozwijana u nich, jako element normalnego szkolenia w obsłudze statków, praktyczna kwestia oszczędzenia na promach orbitalnych, na tym dalekim od bogactwa świecie. Pole ograniczające było zwykłym, rutynowym zabezpieczeniem przeciw sytuacji, gdyby w tak niezwykłych okolicznościach pasażer uległ panice. Chwilę później wyszli z serii bardzo szybkich, następujących po sobie skoków z szarpnięciem, które, gdyby nie chroniące go pole, wyrzuciłoby go z fotela. Znajdowali się teraz najwyżej tysiąc metrów nad ziemią, opuszczając się na silnikach atmosferycznych w stronę przysłoniętego delikatnym porannym deszczem portu kosmicznego, zajmującego zdecydowanie większy obszar niż przylegające doń miasteczko. Mieli wylądować w miejscu, które – jak powiedział Amid – było celem jego podróży, osadzie która na całej Dorsai najbardziej pasowała do definicji stolicy. Miasto nazywało się Omalu i znajdowały się w nim centralne biura Zjednoczonych Kantonów, regionów samorządowych, na jakie Dorsajowie podzielili swoją planetę. Właściwie, jak Hal doskonale wiedział, biura stanowiły niewiele więcej niż biblioteki i centra przechowywania danych kontraktów najemniczych oraz punkt kontaktowy do dyskusji w sprawach, których z różnych przyczyn, nie można było omówić i załatwić lokalnie lub między zainteresowanymi kantonami. W zakresie centralnego rządu Dorsajowie byli jeszcze skromniejsi niż Exotikowie. W teorii oficerowie kantonalni mieli zwierzchnictwo nad osobami i rodzinami żyjącymi na terenie danego kantonu, ale tak naprawdę nawet ta władza polegała bardziej na wyrażaniu lokalnej opinii publicznej niż odwrotnie. Sąsiedztwo – to było słowo, które na Dorsaj miało szczególne znaczenie – i stanowiło jednostkę społeczną tego świata. Kantony, nawet w teorii, miały tylko grzecznościowe stosunki z biurami administracyjnymi każdej z wysp na tej planecie, pełnej małych i dużych archipelagów. A biura wysp nie robiły nic poza utrzymywaniem komunikacji ze Zjednoczonymi Kantonami w Omalu. Był to jedyny sposób, w jaki mógł działać świat, w którym rodziny i pojedyncze osoby w sposób ciągły i niezależny zawierały kontrakty z pozaplanetarnymi rządami i indywidualnymi osobami ze wszystkich trzynastu światów. Ironicznie, Hal został wysłany za pieniądze Exotików, by przemawiać do reprezentantów świata, który, przynajmniej oficjalnie, nie miał reprezentantów. Było to ironiczne, gdyż Exotikowie, nie ufający niczemu co mogli poznać wyłącznie empirycznie, w tym przypadku po prostu zaufali, że mieszkańcy Dorsai doprowadzą jakoś Hala przed oblicze osób, z którymi powinien porozmawiać. W tej chwili statek kosmiczny już lądował, niemal tak szybko i ekonomicznie jak podczas zbliżania się do planety przy pomocy przesunięć fazowych. Kiedy dotknął
ziemi i spoczął nieruchomo, nad drzwiami zapaliło się światełko. Hal wyłączył pole ograniczające, wstał i zabrał dostarczoną mu przez Amida torbę z niezbędnym wyposażeniem i ubraniami. Exotik przypomniał mu – niepotrzebnie – że Dorsai była światem, na którym nie zawsze można było od ręki kupić potrzebne ubrania, czy rzeczy osobiste. Opuszczając kajutę musiał przecisnąć się między różnych rozmiarów skrzyniami z Exotikowym sprzętem medycznym, ustawionymi nawet w głównym korytarzu pojazdu. Większość z nich była nowa, miały zastąpić zużytą aparaturę w Dorsajskich szpitalach, ale sporą część stanowił stary sprzęt zabrany na Marę w celu napraw i usprawnień czy modernizacji, co wymagało wiedzy znacznie większej niż posiadana przez obsługujących je lokalnych techników. Pojazd był jeszcze bardziej zapełniony, niż Hal zapamiętał w chwili wejścia na pokład. Niezwykłe było, że tak niewielki statek mógł unieść się z powierzchni planety niosąc tak duży ładunek. Odnajdując drogę między całym tym sprzętem, Hal wyszedł w końcu przez luk w pochmurny ranek i padający nad płytą lądowiska deszcz. Schodząc rampą na lądowisko, Hal napotkał wysoką, szczupłą kobietę w średnim wieku w szarym kombinezonie, pogrążoną w żywej rozmowie ze starszym mężczyzną o szczupłej twarzy, siedzącym w małym poduszkowcu towarowym. – Będziesz potrzebował ludzi! – mówiła. – Ten sprzęt został tak upakowany, że nie wydostaniesz go sam, nawet z minidźwigami. Nie poradzimy sobie z tym nawet we dwoje. Trzeba będzie unieść trzy rzeczy, żeby móc jedną wyjąć. – W porządku – odpowiedział starszy mężczyzna. – Wrócę za pięć minut. Zawrócił swoją ciężarówkę i szybko odjechał na poduszce powietrznej przez lądowisko, w stronę rzędu szarych budynków na horyzoncie. Kobieta odwróciła się i spostrzegła Hala. Przez dłuższą chwilę mu się przyglądała. – Czy jesteś Dorsajem? – zapytała w końcu. – Nie. – Kiedy wchodziłeś na pokład, byłam jakieś dwadzieścia metrów od ciebie, za ciężarówką, rozładowując ją – powiedziała. – Poruszałeś się jak Dorsaj. Myślałam, że nim jesteś. Hal potrząsnął głową. – Jeden z ludzi, którzy mnie wychowywali był Dorsajem – wyjaśnił. – Tak. – Przyglądała mu się chwilę dłużej. – A więc nigdy nie obsługiwałeś statku. Podczas takiej podróży statek powinny obsługiwać dwie osoby i zastanawiałam się, czemu nie przyszedłeś na mostek zaoferować mi pomoc. Sama byłam zbyt zajęta, a kiedy się nie zjawiłeś, przyjęłam, że masz jakiś powód, by chcieć
prywatności. – W pewien sposób – stwierdził Hal. – Rzeczywiście. – Dla mnie wystarczy. Skoro nie mogłeś pomóc, zrobiłeś właściwą rzecz, trzymając się z dala ode mnie i nie przeszkadzając. W porządku, bez urazy. Poradziłam sobie z dotarciem tutaj całkiem dobrze, a ty jesteś tam gdzie chciałeś. – Niezupełnie – powiedział Hal. – Chciałbym dotrzeć do Foralie. – Foralie? Na wyspie Caerlon? – Zmarszczyła się. – Exotikowie powiedzieli mi, że Omalu. – Przyjęli pewne założenie – wyjaśnił Hal. – Wrócę tu, do Omalu. Ale najpierw chcę się udać do Foralie. – Hmm. – Pilot spojrzała na odległe budynki. – Babrak wróci za chwilę. Może podwieźć cię do terminala, a oni ci powiedzą, jak możesz dostać się do Foralie. Prawdopodobnie będziesz musiał kilka razy zmieniać łodzie... – Miałem nadzieję na lot wprost stąd – stwierdził Hal. – Mam kredyt międzygwiezdny, którym mogę zapłacić. – Och. – Uśmiechnęła się odrobinę ponuro. – Kredyt międzygwiezdny jest czymś, na co w tych czasach zawsze znajdziemy zastosowanie. Skoro przyleciałeś na pokładzie statków Exotików, to powinnam była się domyślić, że będziesz nim dysponował. Cóż, jak mówiłam, Babrak wróci za chwilę. Wejdźmy do środka, by schronić się przed deszczem i może pomógłbyś mi w międzyczasie w zrobieniu dość miejsca wewnątrz, żeby można zacząć rozładunek? Niecałe dwie godziny później Hal znajdował się w powietrzu w małym promie orbitalnym. Siedział przy pulpicie tuż obok pilota. Za nimi znajdowały się jeszcze dwa puste fotele i niewielka przestrzeń ładunkowa. – To mniej więcej jedna trzecia obwodu – powiedział pilot, szczupły i energiczny czarnowłosy mężczyzna około trzydziestki, w kurtce z futrzanym kołnierzem. – Zajmie nam to trochę ponad godzinę. Nie jesteś Dorsajem, prawda? – Nie. – Przez chwilę wydawało mi się, że jesteś. Trzymaj się. – Prom ruszył wprost do góry, ku górnym warstwom atmosfery. Pilot sprawdził odczyty instrumentów i ponownie spojrzał na Hala. – Miasto Foralie, tak? – zapytał. – Znasz tam kogoś? – Nie – odpowiedział Hal. – Po prostu zawsze chciałem zobaczyć Foralie. To znaczy samo Foralie. Dom Graemów. – Posiadłość nazywa się Foralie. Na niej znajduje się Dom Graemów. Chcesz zobaczyć posiadłość czy sam dom? – Wszystko – stwierdził Hal. – Ach.
Pilot spojrzał na niego jeszcze raz, nim powrócił wzrokiem do gwiazd widocznych ponad odległym, zakrzywionym horyzontem oświetlonej słońcem powierzchni poniżej. Najjaśniejsza wskazywała na lokalne słońce, Fomalhaut, które – zanim wystartowali – znajdowało się przed nimi, a teraz unosiło się coraz wyżej na nieboskłonie. – Nie masz przypadkiem krewnego wśród Graemów? – O ile wiem, to nie – odpowiedział Hal. Suchy ton odpowiedzi spowodował, że pilot nie zadawał więcej pytań, a Hal znów mógł swobodnie rozmyślać w mroku, panującym w kabinie. Oparł się wygodnie na fotelu i zamknął oczy. Kiedy był młody, jedną z jego fantazji było, że jego rodzice rzeczywiście byli spokrewnieni z Graemami z Foralie. Tego rodzaju pobożne życzenia miał już dawno za sobą, a mimo wszystko pytanie pilota zdołało dotknąć wrażliwego punktu. Jednak teraz, kiedy faktycznie kierował się ku Foralie, coraz niespokojniej myślał o decyzji udania się tam, zanim zrobi cokolwiek innego na Dorsai. Nie miał żadnego rozsądnego powodu dla tej podróży – tylko wczesną fascynację historią Graemów oraz opowieści Malachiego na temat Iana, Kensie i pozostałych. Nie, po prostu okryty cieniem, który opadł na niego w ogrodzie na Marze, czuł niechęć do zbyt szybkiego wykonywania posunięć na Dorsai – aby wypełnić misję Exotików. Wobec tego uczucia, podczas podróży zdecydował się najpierw zrobić to, czego pragnął od dziecka, czyli odwiedzić Foralie, które znał z opowieści Malachiego. Głębszy powód był mniej jasny, choć potężniejszy. Ze wszystkich snów i gorączkowych wizji, których doświadczył podczas pobytu w celi, tą która utkwiła w nim najmocniej i najbardziej go poruszyła, był sen o pogrzebie. Rozgrywające się podczas niego wydarzenia były trwałe i realne nawet teraz – rozdzierający żal i poświęcenie. Nie musiał specjalnie poszukiwać dowodów na to, że scena ze snu rozgrywała się gdzieś na Dorsai. Dla kogoś wychowanego jak on, ten fakt był oczywisty – sama barwa i uczucia ze snu były Dorsajskie. Siła oddziaływania snu na niego była tak potężna, że czuł go nad sobą niczym omen – nie do zlekceważenia w obecnej, niebezpiecznej sytuacji. A ponieważ Malachi był ostatnim ze swojej rodziny, nie było na tej planecie innego miejsca, z którym Hal mógłby czuć się związany, poza legendarnym domem Graemów. Naprawdę pragnął odwiedzić miejsce, gdzie rodzili się Graemowie. Jednak w tej chwili pchało go coś więcej – coś poza obecnym zrozumieniem wizji śmierci i poświęcenia – co nadal było ukryte przed jego świadomymi myślami, co przyciągało go mocno w stronę jakiegoś miejsca lub czasu na Dorsai, by osiągnąć głębsze zrozumienie.
Zresztą, udanie się tam teraz było zdumiewająco celnym posunięciem. Malachi, albo raczej cień Malachiego, który wywołał razem z Walterem i Obadiahem cztery lata temu w Encyklopedii Ostatecznej powiedział mu, że nie miał po co lecieć na Dorsai do czasu, aż będzie gotów walczyć z Innymi. Cóż, wreszcie był gotów z nimi walczyć, a Donal Graeme zdobył w swoim czasie przywództwo nad czternastoma światami, wyruszając właśnie z Foralie. Niemal mistyczne poczucie celu zdawało się od początku kierować Hala ku temu miejscu. Był też w nastroju, w którym potrzebował wsparcia, choćby mistycznego. Sromotnie zawiódł się, gdy Exotikowie wysłuchali go i nie udzielili pomocy. Nie było powodu, by oczekiwać czegoś więcej od Dorsajów. Prawdę mówiąc, biorąc pod uwagę niezależność mieszkańców tego surowego świata, było jeszcze mniej powodów do oczekiwań. To, co przytrafiło mu się w ogrodzie Amida, gdy czekał na ich decyzję, było czymś, co do tamtej chwili wykraczało poza jego doświadczenie. Podejście Exotików osłabiło jego wiarę w siebie, którą uzyskał w celi milicyjnej na Harmonii. Nie było to po prostu wynikiem faktu, że nie słuchali. To był tylko ostatni atak, przebijający osłabione ściany fortecy ducha. Wyłom został dokonany przez dużą liczbę ciosów, niedawnych, osłabiających i naruszających to, o czym zawsze sądził, że jest w nim niezniszczalne. Zawsze uważał za oczywiste, że to czego bronił było nie do zdobycia, a teraz przyjmował porażkę jako jedną z realnych możliwości. Oczywiście, były usprawiedliwienia. Emocjonalny ból konieczności oszukania i porzucenia towarzyszy z oddziału; choroba, która nim wtedy zawładnęła; to, że zmuszał swoje ciało do wysiłku poza granicami możliwości i w końcu jego rytuał przejścia – jak określał to Amid – samotnie w milicyjnej celi – wszystko to miało swoje efekty. Nawet argumenty Bleysa, choć odrzucone, osłabiły go przed ostatecznym ciosem, jakim była odmowa Exotików. Spodziewał się, że ze wszystkich ludzi, to właśnie mieszkańcy Mary i Kultis zrozumieją i rozpoznają problem, kiedy tylko im go wskaże. Jednak wiedza o tym wszystkim nie pomagała. Smutek i poczucie klęski pozostawało. Patrząc wstecz na swoje życie, nie mógł nie dostrzec, że niczego nie osiągnął. Jego wczesne marzenia w konfrontacji z zewnętrznym światem rozprysły się jak bańki mydlane. Kim był, by sądzić, że jest dla Innych kimś więcej niż tylko drobną niedogodnością – myszą kręcącą się u stóp gigantów, którzy prędzej czy później ją zmiażdżą? Był nikim, ani Zaprzyjaźnionym, ani Exotikiem czy Dorsajem. Nie miał powodów wierzyć, że łączą go jakieś głębsze związki z Ziemią. Statek, na którym go znaleziono, mógł pochodzić skądkolwiek. Czym była jego obecna podróż do Foralie, jeśli nie chwytaniem się słomki wyniesionej na powierzchnię umysłu przez sen? Tak
naprawdę nie miał dowodu na to, że nie był, jak twierdził Bleys, mieszańcem. Nie miał tożsamości, domu, swojego ludu. Był obcy w każdym domu, obcokrajowcem na każdej planecie, mając za rodzinę trzech martwych staruszków, z którymi nie był nawet spokrewniony. Pragnął zostać w Encyklopedii Ostatecznej, ale wyciągnęło go stamtąd przeczucie, że musi uderzyć w Innych. Znalazł sposób na życie jako górnik, ale musiał dla ratowania się, porzucić kopalnie. W oddziale Rukh odnalazł przyjaciół, prawie rodzinę, ale świadomie zdecydował się na ich porzucenie. Exotikowie nie mieli dla niego miejsca w swojej społeczności ani funkcji innej niż posłaniec. Nie czekało też na niego powitanie na Dorsai, gdzie nie było nawet krewnych Malachiego, którym mógłby opowiedzieć o jego śmierci. Znalezienie choć jednej osoby, z którą mógłby podzielić się żalem po stracie Malachiego i innych, wzmocniłoby go i ułatwiło zniesienie pustki, samotnej pozycji we wszechświecie. Wciągnął powolny, głęboki wdech. Dawno temu Walter InTeacher poinstruował go, jak radzić sobie z tego rodzaju bólem psychicznym i przypomniał sobie, jak posłusznie, choć bez większego zainteresowania przyjął tę wiedzę, nie wyobrażając sobie, że kiedyś będzie mu potrzebna. Walter nauczył go, by nie walczył z depresją i samopotępieniem, ale by wniknął w nie i spróbował zrozumieć. Jak powiedział, zrozumienie w końcu usunie destrukcyjne emocje z każdej sytuacji. Uczynił wysiłek, by tego teraz dokonać i jego umysł wśliznął się w dziwny obszar bez żadnych symboli, gdzie zdawał się być rzucany na wszystkie strony przez wektory potężnych, niewidocznych sił – jak ktoś wyrzucony przez huragan za burtę statku. Poddanie się działającym na niego siłom sprzeciwiało się wszystkim jego instynktom, ale Walter podkreślał konieczność braku oporu. Siedząc w ciszy promu, pędzącego na granicy jonosfery Dorsai, zmusił się do pasywności, szukając w sytuacji, która go więziła, jakiegoś wzoru. – Schodzimy w dół – rozległ się głos pilota, więc Hal otworzył oczy. Byli z powrotem w atmosferze, szybko obniżając się nad otwartym oceanem. Na horyzoncie pojawił się ciemny punkt, powiększając się w miarę, jak prom zbliżał się do niego po łuku, aż bez problemu widać już było, że to ziemia. Kilka chwil później przelatywali nisko nad górskimi przełęczami i kamienistymi szczytami, a krótko potem opadli pionowo ku ziemi, na betonowe lądowisko na skraju niewielkiej wioski na brzegu rzeki. – No to jesteś – stwierdził pilot. Wcisnął klawisz na konsoli przed sobą i otworzyło się wejście do promu, wysuwając rampę prowadzącą na płytę lądowiska. – Idź tą drogą. Centrum Foralie znajduje się tam, za drzewami. – Dzięki – odpowiedział Hal. Sięgnął po swój portfel z dokumentami kredytowymi, po czym przypomniał sobie, że zapłacił za podróż, zanim opuścił
Omalu. Wstał zabierając ze sobą torbę. – Czy jest tam jakieś centralne biuro, albo... – Ratusz – powiedział pilot. – Zawsze znajduje się w centrum miasta. Po prostu idź drogą. Nie możesz go nie zauważyć, zresztą będzie na nim znak. Jeśli się zgubisz, zapytaj kogokolwiek. – Jeszcze raz dziękuję – stwierdził Hal i opuścił prom, który wystartował zanim Mayne przebył połowę dystansu z lądowiska do drogi wskazanej mu przez pilota. Na wyspie było wczesne popołudnie i nie wiał nawet najlżejszy wietrzyk. Przy drodze rosły drzewa, będące lokalnymi odmianami klonów, a ich kolor wskazywał na jesień. Jednak nie potrzebował tej wskazówki, by wiedzieć jaka pora roku panuje na Dorsai, ponieważ czyste, jasne światło jesieni zdradzało ten sezon we wszystkim. Pod niemal bezchmurnym niebem nieruchome powietrze było pozbawione zapachów, chłodne w cieniu i gorące w słońcu. Barwy domów błyszczały, czyste i jasne, jakby wszystkie budynki były świeżo wymyte i wymalowane przed nadchodzącą zimą. Samo miasto było spokojne i ciche, a cisza ta dziwnie trąciła jakąś strunę w duszy Hala. Nigdy tu nie był, ale czuł dziwną więź z tym miejscem. Na ulicach, przez które przechodził, nikogo nie było, choć chwilami słyszał głosy dobiegające przez mijane właśnie, otwarte okna. Po kilku chwilach doszedł do centralnego placu, gdzie znajdował się biały, dwupiętrowy budynek. Widać było dwoje drzwi, jedne u szczytu sześciu stopni prowadziły na piętro, do drugich trzeba było zejść po schodach w dół. Budynek wyraźnie różnił się od pozostałych domów przy placu. Hal ruszył w jego stronę, a kiedy znalazł się bliżej, zobaczył nad drzwiami prowadzącymi w dół napis „Biblioteka”. Wspiął się po schodach do drzwi na piętrze i dotknął panelu zamka. Drzwi otworzyły się przed nim. Wszedł do pomieszczenia o powierzchni około dziesięciu metrów kwadratowych, podzielonego przez biegnącą przez całą jego szerokość ladę z bramką, wyznaczającą przejście do części pomieszczenia z trzema biurkami i sprzętem biurowym. Zza jednego z biurek wstał szczupły, przystojny chłopiec w wieku około dziesięciu lat i podszedł do swojej strony kontuaru. Chłopiec przyglądał mu się przez chwilę z otwartą buzią, wreszcie otrząsnął się. – Przepraszam – powiedział – moja ciotka jest burmistrzem, ale w tej chwili przebywa na wzgórzach. Jestem Alaef Tormani... Przerwał, gapiąc się na Hala. – Pan nawet nie jest Dorsajem – stwierdził. – Nie. Nazywam się Hal Mayne. – Jestem zaszczycony – odpowiedział chłopiec. – Przykro mi. Proszę mi wybaczyć. Myślałem... myślałem, że pan jest.
– Wszystko w porządku – stwierdził Hal. Przez chwilę poczuł dotknięcie gorzkiej ciekawości. – Powiedz mi, czemu tak myślałeś? – Ja... – Chłopiec zawahał się. – Nie wiem. Po prostu tak mi się zdawało. Tylko że coś jest inaczej. Wyglądał na zakłopotanego. – Obawiam się, że nie jestem zbyt dobrym obserwatorem. Kiedy już przejdę przez szkolenie... – To nie twoja wina – zapewnił go Hal. – Kilku dorosłych Dorsajów musiało też dwukrotnie mi się przyglądać, by stwierdzić, kim jestem. Miałem nadzieję udać się na wzgórza i obejrzeć Foralie. Nie z jakiegoś konkretnego powodu. Po prostu chciałbym ją zobaczyć. – Nikogo tam teraz nie ma – powiedział Alaef Tormani. – Och? – To znaczy, Graemowie są aktualnie poza planetą. Nie wiem, czy któryś wróci przed upływem standardowego roku, czy coś koło tego. – Czy istnieje powód, dla którego nie mógłbym mimo wszystko tam pójść i się rozejrzeć? – O nie! – stwierdził Alaef niespokojnie. – Ale nikogo tam nie będzie... – Rozumiem. – Hal przez chwilę zastanawiał się, jak ostrożnie sformułować następne pytanie, by nie zranić uczuć chłopca. – Czy jest może ktoś blisko związany z Graemami, z kim mógłbym porozmawiać? Ktoś, kto mógłby mnie oprowadzić po okolicy? – Och, oczywiście! – Alaef uśmiechnął się. – Może pan porozmawiać z Amandą. To znaczy z Amandą Morgan. To ich najbliższa sąsiadka, jej gospodarstwo nazywa się Fal Morgan. Pokazać panu, jak się tam dostać? – Dzięki – stwierdził Hal. – Będę musiał wynająć pojazd. – Obawiam się, że nie ma tu nic, co mógłby pan wynająć – powiedział Alaef. – Ale to nic nie szkodzi. Mogę tam pana podrzucić naszym poduszkowcem. Jedną chwileczkę, zadzwonię do Amandy, by powiadomić ją o pańskim przyjeździe. Obrócił się do ekranu na jednym z biurek i wystukał numer wywołania na klawiaturze. Przez ekran przesunął się wielkimi literami napis. Hal mógł przeczytać go z miejsca, gdzie stał. WYSZŁAM SPROWADZIĆ MUSTANGI – Ruszyła na dzikie konie? – zapytał Hal. – Nie dzikie. – Alaef odwrócił się od ekranu z powrotem w stronę Hala, znów wyglądając na zakłopotanego. – Po prostu stado, które wypuściła samopas na lato, na wysokie pastwiska. To
właśnie mamy na myśli, kiedy mówimy tu o mustangach. Już czas sprowadzić je pod dach, na zimę. Wszystko w porządku. Możemy jechać, będzie z powrotem zanim zrobi się ciemno i prawdopodobnie będzie w domu, zanim tam dotrzemy. Ruszył przez bramkę na drugą stronę kontuaru. – A co z biurem? – zapytał Hal. – Och, nie ma problemu, sir. O tej porze dnia raczej nikt już się nie zjawi. A wyjeżdżając z miasta, zostawię wiadomość dla mojej ciotki. Hal wyszedł za nim na zewnątrz i pięć minut później był już pasażerem w antycznie wyglądającym poduszkowcu, kierującym się w górę jednego ze zboczy otaczających dolinę. Nadchodził zachód słońca, kiedy przejechali ponad niewielkim wzniesieniem i Hal zobaczył przed sobą otwartą przestrzeń, otoczoną przez lesiste wąwozy podobne do tego, z którego właśnie wyjechali. W centrum stał duży, dwupiętrowy budynek ze ścianami z szarego kamienia, obok długa stajnia, budynki gospodarcze i zagrody dla koni, wszystko zbudowane z pni. – Wygląda na to, że jednak jeszcze nie wróciła – stwierdził Alaef, kiedy podjechał bliżej domu. – Ale zostawiła uchylone drzwi do kuchni, żeby ludzie wiedzieli, że niedługo wróci. Wirniki poduszkowca ucichły i pojazd osiadł na trawiastym gruncie tuż obok niedomkniętych drzwi. – Czy w takim razie nie będzie pan miał nic przeciwko temu, żebym tu pana zostawił? – zapytał Alaef, patrząc na Hala z lekką obawą. – Wiem, że to niezbyt uprzejme, ale powiedziałem cioci, że wrócę do domu na kolację. Amanda będzie musiała sprowadzić te mustangi do corralu przed zachodem słońca, więc może tu dotrzeć w każdej chwili, ale spóźnię się, jeśli zaczekam z panem. Może pan po prostu wejść do środka i się rozgościć. – Dzięki – odpowiedział Hal, wstając ze swojego fotela w otwartej kabinie i schodząc na ziemię. – Myślę, że po prostu zostanę tutaj i pooglądam zachód słońca. Wracaj i dzięki za podwiezienie. – Och, to po prostu sąsiedzka przysługa. Jestem zaszczycony poznaniem ciebie, Halu Mayne. – A ja jestem zaszczycony, że cię poznałem, Alaefie Tormani. Alaef uruchomił wirniki, uniósł pojazd na poduszce powietrznej, obrócił go wokół osi, pomachał ręką na pożegnanie i odjechał. Hal przyglądał się, jak pojazd z młodzikiem robi się coraz mniejszy, aż w końcu znika z pola widzenia. Obrócił się, by popatrzeć na słońce. Dolną krawędzią dotykało właśnie szczytów w łańcuchu górskim, dając pełne, czerwone światło. Kolor ten na chwilę przywołał wspomnienia innego zachodu,
z czerwonym światłem nad wodą prywatnego jeziora na posiadłości, gdzie został wychowany. Zachodu, podczas którego ścigał się z przesuwającą się po wodzie krawędzią cienia, a Malachi i Walter stali na tarasie domu... Zadrżał. W otaczającym go Dorsajskim krajobrazie było coś surowego i realnego, co pozwalało myślom i emocjom podążać w każdym kierunku, który je przyciągał. Jeszcze raz przyjrzał się domostwu Morganów. Jeśli ta Amanda rzeczywiście miała się zjawić przed zmrokiem, powinna wkrótce pojawić się w polu widzenia. Ledwie kilka sekund później wychwycił dźwięk odległego krzyku, po czym dobiegł go coraz głośniejszy tętent kopyt, a kiedy patrzył, ponad krawędzią jednego z wąwozów pojawiły się konie, a u ich boku galopujący jeździec w niebieskim kapeluszu. Wyminął stado i pędził w stronę Hala i zabudowań. Do tego czasu na płaskowyżu pojawiło się jakieś dwanaście do piętnastu koni, popędzanych przez jeszcze dwu jeźdźców wyglądających na nie starszych od Alaefa. Jeździec pędzący na czele dopadł corralu i otworzył na oścież jego bramę, rzucając jedno szybkie spojrzenie w stronę Hala. Ten zaś pomyślał, że choć nie wyglądała wiele starzej niż jej dwaj pomocnicy, musi to być Amanda Morgan, z którą miał się spotkać. Była wysoka, szczupła, ale z piersiami i ciałem dojrzałej kobiety, a zdumiewająca gibkość i niezdefiniowane wrażenie ogólnej młodości sprawiało, że trudno mu było uwierzyć, by mogła mieć więcej, niż kilkanaście lat. Rozwarła wrota na całą szerokość. Pozostali dwaj jeźdźcy popędzali już konie w stronę ogrodzenia. Zwierzęta przebiegły nie dalej niż dziesięć metrów od Hala. Siwy koń z białą plamą na czole wzdrygnął się przed bramą, uskoczył i zawrócił w stronę wolności. Hal skoczył do przodu, krzycząc i machając wyciągniętymi ramionami. Siwek przystanął, cofnął się i znów skręcił, napotykając jednak na dwóch jeźdźców którzy zagonili go w końcu do corralu. Kiedy górna krawędź tarczy słonecznej znikła za górami, wszystkie konie znalazły się w zagrodzie, a brama została zamknięta. Obejrzał się i zobaczył Amandę zsiadającą z konia tuż obok. Pierwszy raz mógł się jej dobrze przyjrzeć. Miała kanciaste ramiona, ubrana była w spodnie do jazdy konnej z garbowanej skóry, grubą koszulę w czarnobiałą szachownicę i skórzaną kurtkę oraz niebieski kapelusz z szerokim rondem nisko nasuniętym na oczy, jakby wciąż do osłony przed ostrym światłem słońca, chociaż nad górami zapadł już zmierzch. Zdjęła kapelusz i zobaczył, że jej ledwie sięgające ramion włosy, zebrane i związane z tyłu głowy były kolor pszenicy. Miała szczupłą, regularną twarz, nieoczekiwanie piękną. – Jestem Amanda Morgan – przedstawiła się z uśmiechem. – Kim jesteś i kiedy się tu dostałeś?
– Przed chwilą – odpowiedział automatycznie. – Przywiózł mnie tu poduszkowcem chłopiec o nazwisku Alaef Tormai z ratusza Foralie. Och, jestem Hal Mayne. – Zaszczycona – odpowiedziała. – Rozumiem, że masz do mnie jakąś sprawę? – Cóż, tak... – Nie przejmuj się – powiedziała. – Możemy o tym porozmawiać za chwilę. Muszę zaprowadzić Barneya do stajni. Może wejdziesz do środka i się rozgościsz? Przyjdę do ciebie za dwadzieścia minut. – Ja... dziękuję – powiedział. – W porządku, zrobię tak. Odwrócił się i wszedł do środka, podczas gdy ona chwyciła wodze i poprowadziła konia w stronę ciemnego budynku stajni. Po przejściu przez drzwi przekonał się, że powietrze w domu jest nieruchome i cieplejsze niż wieczorny chłód na zewnątrz. Kiedy wszedł do dużej kuchni, automatycznie zapaliły się światła. Skręcił w prawo i po przejściu krótkiego korytarza, gdzie na ścianie umieszczono duży obraz kobiety, którą właśnie spotkał – nie, poprawił sam siebie po uważniejszym obejrzeniu malowidła – kobieta na nim miała przynajmniej trzydzieści lat, lecz była tak podobna do spotkanej na zewnątrz Amandy Morgan, że mogłyby być siostrami, i to bliźniaczkami. Przeszedł do dużego pokoju umeblowanego potężnymi kanapami, wyściełanymi fotelami i kilkoma stolikami, z których wszystkie stanowiły prawdziwe meble, bez widocznych śladów dryfów. Po lewej stronie znajdował się szeroki kominek, na którego szerokim parapecie umieszczono kolekcję małych, ręcznie wykonanych figurek, od dziecięcych zabawek, jak wykonana z posklejanej słomy figurka kobiety w długiej sukni, do dzieł sztuki, jak końska głowa z szyją wyrzeźbioną w miękkim, czerwonawym kamieniu. Artyzm wykonania popiersia był uderzający. Przypominał Halowi niektóre wczesne rzeźby Eskimosów widziane w muzeum w Denver na Ziemi, gdzie naturalnie ukształtowany kawałek skały został ledwie muśnięty dłutem rzeźbiarza, a przekształcił się w figurkę foki czy śpiącego człowieka. Tutaj zastosowano ten sam rodzaj twórczej magii, nawet w stosunku do czerwonej faktury skały, przypominającej końską maść. Kiedy zajął jeden z wygodnych foteli pomyślał, że pomieszczenie to na bardzo wiele subtelnych sposobów przypominało mu o pokojach w jego własnym domu na Ziemi. Wrażenie to nie było wywołane wyłącznie widocznym brakiem nowoczesnej techniki. Nie było jej również w domach, które przygarniały jego oddział na Harmonii. Tu było coś jeszcze. W otaczających go ścianach kryło się świadomie archaiczne odczucie – jakby była to pewna jakość, świadomie zaplanowana przez
budowniczych i mieszkańców tego domu. Ten sam rodzaj wrażenia odniósł w Foralie i był on prawdopodobnie charakterystyczny dla całej Dorsai, ale tu urastał niemal do finezji, jak ciepły blask na wypolerowanym drewnie, z miłością czyszczonym i wygładzanym przez lata. Cokolwiek to było, dotknęło go to do głębi i ukoiło, jak powrót do doskonale znanego domu. Emocje, jakie to w nim wzbudziło odsunęły częściowo depresję. Siedząc w fotelu pozwolił swobodnie unosić się myślom, a one niemal natychmiast uciekły w labirynt wspomnień z młodości, z lat przed pojawieniem się Bleysa. Pogrążył się w tych wspomnieniach tak głęboko, że wyrwało go z nich dopiero wejście Amandy, już bez kurtki i kapelusza, niosącej tacę z filiżankami, szklankami, dzbankiem z kawą i karafką, którą postawiła na kwadratowym stoliku między jego fotelem i drugim, na którym usiadła. – Kawa czy whisky? – zapytała. Hal pomyślał o konieczności dostosowania się do smaku kolejnej odmiany kawy. – Whisky – zdecydował. – To dorsajska whisky – ostrzegła go. – Już jej próbowałem – odpowiedział. – Malachi, jeden z moich nauczycieli – pozwolił mi jej spróbować podczas Bożego Narodzenia, gdy miałem jedenaście lat. Uniosła brwi. – Jego pełne nazwisko brzmi Malachi Nasuno – dodał. – To dorsajskie nazwisko – stwierdziła Amanda, nalewając trochę ciemnego płynu do niskiej szklaneczki o grubych ściankach i podając mu ją. Jej spojrzenie studiowało go z intensywnością, która napięła mięśnie u podstawy jego karku. Ten wzrok przypomniał mu o tym, jak przyglądał mu się mały Alaef Tormani, gdy pierwszy raz spotkali się w ratuszu. Opuściła srebrną koronę głowy i nalała sobie kawy, odrywając od niego spojrzenie. – Miałem trzech wychowawców – powiedział Hal, prawie do siebie. Spróbował whisky, a jej ognisty smak przywołał wspomnienia. – Byli równocześnie moimi strażnikami. Byłem sierotą, a oni mnie wychowali. To było na Ziemi. – Ziemia, a więc stąd znasz się na koniach. To, oraz wychowywanie przez Dorsaja, wyjaśnia kwestię twojego wyglądu i zachowania – stwierdziła podnosząc wzrok i znów napotykając jego spojrzenie. Teraz zauważył jakiego koloru były jej oczy. W sztucznym świetle były czyste i zielononiebieskie, jak głębokie wody oceanu. – W pierwszej chwili myślałam, że jesteś Dorsajem. – Podobnie jak kilku innych ludzi, od kiedy opuściłem Omalu – powiedział Hal. Zauważył, że w jej wzroku kryje się pytanie. – Wylądowałem tam w drodze z Mary, ledwie kilka godzin temu.
– Rozumiem. – Oparła się wygodnie w fotelu z filiżanką kawy, a kolor jej oczu zdawał się ciemnieć, kiedy znów zetknęli się spojrzeniami w resztkach światła zmierzchu, wpadającego do pokoju przez duże okna. – Co mogę dla ciebie zrobić, Halu Mayne? – Chciałem zobaczyć Foralie – powiedział. – Alaef powiedział, że nikogo z Graemów nie ma w domu, ale ty jesteś ich najbliższym sąsiadem i mógłbym podobno porozmawiać z tobą na temat obejrzenia tego miejsca. – Dom Graemów jest w tej chwili zamknięty, ale oczywiście mogę wpuścić cię do środka – odpowiedziała. – Jednak dziś już tam nie pójdziesz. Pomijając wszystko inne, w świetle dziennym zobaczysz o wiele więcej. – Jutro? – Jutro, jak najbardziej – stwierdziła. – Mam pewne sprawy do załatwienia, ale mogę cię tam zostawić po drodze i odebrać, kiedy będę wracała. – To bardzo miło z twojej strony. – Przełknął resztę whisky ze szklanki, głęboko wciągnął powietrze, by odzyskać głos i wstał. – Alaef mnie tu przywiózł, ale musiał wrócić do domu na kolację. Nie chcę się narzucać, ale czy znasz kogoś, do kogo mógłbym zadzwonić z prośbą o odwiezienie mnie z powrotem do Foralie? Uśmiechnęła się do niego. – Czemu? Gdzie się chcesz wybrać? – Jak powiedziałem, z powrotem do miasta – odpowiedział odrobinę sztywno. – Muszę sobie zorganizować jakieś miejsce, gdzie mógłbym się zatrzymać. – Siadaj – powiedziała Amanda. – W Omalu jest hotel czy dwa, ale tutaj nie mamy takich instytucji. Gdybyś został w mieście, przygarnęliby cię Tormai, albo jakaś inna rodzina. Skoro jesteś tutaj, pozostaniesz moim gościem. Czy ten Malachi Nasuno nie nauczył cię, jak zachowujemy się tu, na Dorsai? Popatrzył na nią. Wciąż się do niego uśmiechała. Uświadomił sobie w miarę rozmowy, że pierwsze wrażenie jakoby ma do czynienia z młodą kobietą, było mylące. Zaczął rozważać możliwość, że może być starsza od niego.
Rozdział 42 Podczas gdy Amanda szykowała kolację, Hal siedział przy stole w wielkiej kuchni Fal Morgan. Było to duże, wysokie pomieszczenie z boazerią z jasnego drewna, która z wiekiem przybrała barwę miodu. Miało dwa wejścia: jedno prowadziło do bawialni, drugie do ciemnej jadalni, w której Hal widział zarysy ledwie oświetlonej boazerii, krzeseł z prostymi oparciami i fragment długiego, ciemnego stołu. W kuchni nowocześnie wyglądały jedynie płyty grzejne, szafki na żywność i zawieszony na jednej ze ścian ekran telefonu. Cała reszta była prosta i ręcznie wykonana. Amanda poruszała się niezwykle zręcznie i szybko, on tylko się przyglądał. – Mogłabym dać ci coś do robienia, żebyś miał wrażenie, że mi pomagasz – powiedziała mu, kiedy tu weszli – ale nie ma tu nic, czego sama nie mogłabym zrobić szybciej i lepiej, więc po prostu usiądź tak, żeby mi nie wchodzić w drogę, a będziemy mogli porozmawiać. Jeszcze whisky? – Dziękuję – odpowiedział. Siedzenie ze szklanką w ręku dawało mu przynajmniej wygląd kogoś, kto ma powód do bezczynności, podczas gdy ona pracowała. Magia domu i ciepło kuchni, z krzątającą się po niej Amandą, sprawiły, że kiedy się jej przyglądał, poczuł niezwykle silne ukłucie samotności, która towarzyszyła mu przez ostatnie cztery lata. Jednak odsunął to uczucie na bok i po prostu siedział, popijając ciemną, ognistą whisky, otulony atmosferą chwili. – Co wolisz, baraninę czy rybę? – zapytała. – Wszystko jedno, obie są dobre. Nie jem dużo. O dziwo, od czasu pobytu w celi na Harmonii było to prawdą. Przepadł gdzieś jego niezwykły apetyt, do którego zdążył się już przyzwyczaić. Podczas podróży z Harmonii na Marę jadł tylko wtedy, kiedy na siłę go do tego zmuszano, a na Marze niewiele się zmieniło. Nie, żeby nie smakowało mu jedzenie – było tak, jakby nagle głód i apetyt stały się mu obce. Nie myślał o jedzeniu, chyba że spędzał przy stole jakiś czas, a i wtedy jadł tylko tyle, by zaspokoić potrzeby ciała. Na nic więcej nie miał ochoty. Uświadomił sobie, że po jego odpowiedzi Amanda przerwała przygotowania i przyglądała mu się intensywnie przez kuchnię, znad otwartej właśnie lodówki. – Rozumiem – powiedziała po chwili. Wróciła do wyjmowania rzeczy z chłodziarki. – W takim razie może zjemy obie potrawy? Powiesz mi potem, które ci bardziej smakowało. Hal przyglądał się jej podczas pracy. Wydało mu się, że Dorsajska sztuka
kulinarna ma coś wspólnego z tą z Harmonii. Podobnie jak tam, niewielkiej ilości mięsa towarzyszyło sporo warzyw, choć rybą dysponowano nieco swobodniej. Przygotowanie szykowanych przez Amandę potraw wymagało sporo pracy, ale wszystko szło jej sprawnie i z zaskakującą prędkością lądowało na płycie grzejnika. – Cóż, powiedz mi – odezwała się po kilku minutach – czemu chcesz zobaczyć Foralie? Pod powierzchnią jego myśli unosiło się wspomnienie pogrzebu ze snu. Odepchnął je ze świadomości. – Malachi, wychowawca o którym wspominałem, dużo mi o nim opowiadał – o Donalu i pozostałych Graemach. – Więc przybyłeś, aby zobaczyć to na własne oczy? Wychwycił niewypowiedziane pytanie kryjące się za tym zadanym na głos. – I tak musiałem przylecieć na Dorsai – powiedział. Przez chwilę owładnęło nim pragnienie, by powiedzieć jej więcej niż zamierzał, ale stłumił je. – Tyle, że kiedy się tu dostałem, odkryłem, że nie jestem gotów od razu zająć się tym, po co przybyłem. Więc pomyślałem, że poczekam dzień lub dwa i przyjadę najpierw tutaj. – Z powodu historii opowiedzianych ci przez Malachiego Nasuno? – Historie dużo znaczą, kiedy jest się młodym – odpowiedział. Usiadła po drugiej stronie stołu, krojąc chleb i siekając coś, co wyglądało na lokalną odmianę selera, zielonego pieprzu i szczypiorku. Jej wzrok spoczął na nim ponad stołem. W ciepłym świetle emanującym ze złotych paneli, jej oczy błyszczały jak słońce na turkusowej wodzie. – Wiem – stwierdziła. Siedzieli w ciszy, podczas gdy ostrze jej noża wznosiło się i opadało, siekając warzywa. – Co takiego chciałeś tam zobaczyć? – zapytała po chwili, zgarniając warzywa na stosik i wstając, by zanieść je na desce na drugi koniec kuchni. – Przypuszczam, że głównie dom – uśmiechnął się do siebie, mówiąc do jej prostych, szczupłych pleców. – Słyszałem o nim tyle, że wydaje mi się, iż mógłbym poruszać się po nim po ciemku. – Twój Malachi musiał być jednym z oficerów często zatrudnianych przez rodzinę Graemów – powiedziała prawie do siebie. Odwróciła się znów kierując się w jego stronę. – Muszę jutro rano odwiedzić jedną z moich sióstr. Dam ci konia – z tego co widziałam wcześniej, przypuszczam, że potrafisz jeździć? Kiwnął głową. – Zabiorę cię do domu Graemów, wpuszczę do środka i pojadę dalej, a potem wrócę. Wtedy, jeśli będziesz miał ochotę, będziemy mogli razem przejść się po domu
i okolicy. – Dziękuję, to bardzo uprzejme z twojej strony. Bez ostrzeżenia uśmiechnęła się do niego szeroko. – Nie jesteś tu wystarczająco długo, by wiedzieć, że sąsiedztwo nie wymaga podziękowań? Uśmiechnął się w odpowiedzi. – Malachi opowiadał mi o sąsiedztwie na Dorsai – powiedział. – Jednak od kiedy wylądowałem, nikt nie miał czasu wprowadzić mnie w szczegóły. – Sąsiedztwo jest jedną z dróg, dzięki którym przetrwaliśmy na tej planecie – powiedziała Amanda poważniejąc. – A my, Morganowie żyjemy tu od czasów pierwszej Amandy, całkiem sporo lat przed tym, jak dom Graemów został w ogóle zbudowany. – Pierwsza Amanda? – powtórzył. – Pierwsza Amanda Morgan, która zbudowała ten dom, Fal Morgan i przywiodła nasze nazwisko na tę część Dorsai, prawie dwieście pięćdziesiąt standardowych lat temu. To jej obraz wisi w holu. – Naprawdę? Przyglądał się jej zafascynowany. – Ile było Amand od tej pory? – zapytał. – Trzy. – Tylko trzy? Roześmiała się. – Pierwsza Amanda była wrażliwa na punkcie nadania jej imienia komuś, kto by do niego nie dorósł – była wielką osobowością. Nikt w rodzinie nie nazwał dziewczynki Amandą, aż do mnie. – Ale powiedziałaś, że były trzy. Jeśli jesteś drugą... – Jestem trzecią. Druga Amanda właściwie miała na imię Elaine. Ale od czasu, gdy była dość duża, by sama chodzić, wszyscy zaczęli nazywać ją Amandą, ponieważ była bardzo podobna do pierwszej. Elaine-Amanda była moją pra-praciotką. W zeszłym miesiącu upłynęła czwarta rocznica jej śmierci, a dorastała z Kensiem i łanem, bliźniaczymi wujkami Donala. Właściwie, to obaj się w niej kochali. – Który ją dostał? Amanda potrząsnęła głową. – Żaden. Kensie zginął na Sainte Marie, Ian ożenił się z Leah i to jego dziecko przedłużyło linię rodziny Graeme, bo Kensie zginął bezżennie, a ani Donal, ani jego brat Mor nie mieli dzieci. Ale kiedy jego synowie dorośli, a Leah umarła – mając ponad sześćdziesiąt lat – Ian zwykł spędzać cały czas tu, w Fal Morgan. Pamiętam, że
kiedy byłam bardzo młoda, myślałam, że jest po prostu jeszcze jednym Morganem. Umarł czternaście lat temu. – Czternaście lat temu? – powtórzył Hal, automatycznie przeliczając w głowie to, co wiedział o chronologii rodziny Graemów. – Długo żył. Ile lat miała twoja prapraciotka kiedy umarła? – Sto sześć. – Amanda zakończyła układanie ostatniego dania na kuchence i wróciła, by usiąść przy stole z filiżanką herbaty. – My, Morganowie, żyjemy naprawdę długo. Aż do chwili swojej śmierci, była głównym Dorsajskim autorytetem w sprawie kontraktów. – Kontraktów? – zapytał Hal. – Kontraktów z kimkolwiek, kto chciałby zatrudnić Dorsajów do walki – wyjaśniła Amanda. – Rodziny i pojedyncze osoby zawsze robiły tu indywidualne porozumienia z rządami i ludźmi na innych planetach, ale w miarę jak praca papierkowa stawała się coraz bardziej skomplikowana, użyteczne stało się oko eksperta, który mógłby ją sprawdzić. – Sądziłem, że wszyscy eksperci od kontraktów są w Omalu – powiedział Hal. Na dnie umysłu kotłował cel, dla którego przybył na ten świat. – Kto teraz jest głównym Dorsajskim ekspertem od kontraktów? – Ja – odpowiedziała Amanda. Popatrzył na nią. – Och – westchnął. – Nie ma nic dziwnego w byciu zaskoczonym – stwierdziła Amanda. – My, Morganowie, nie tylko długo żyjemy, ale w dodatku zazwyczaj nie wyglądamy na swoje lata. Nie jestem tak młoda, jak mogłoby się wydawać, a druga Amanda dopilnowała, bym zjadła zęby na kontraktach. Czytałam je, kiedy miałam cztery lata – nie, żebym rozumiała co czytam, to przyszło dopiero później. Również druga Amanda właśnie przekonała moich rodziców, by właśnie takie nadali mi imię i przygarnęła mnie niemal zaraz po tym, jak się urodziłam. W pewien sposób zawsze byłam bardziej jej niż ich. – Gdyby na nich nie naciskała, nie nadaliby ci tego imienia? Ponownie się uśmiechnęła. – W innym wypadku, nikt z członków tej rodziny nie odważyłby się nadać dziecku tego imienia. Zadzwonił czasomierz kuchenki, więc wstała, by się czymś zająć. – Wszystko gotowe – powiedziała. Hal wstał, obracając się w stronę stołu w nieoświetlonej jadalni. – Nie – zaprotestowała, zerkając na niego przez ramię na dźwięk przesuwanego po podłodze krzesła. – Ponieważ jest nas tylko dwójka, zjemy tutaj. Siadaj, wszystko
przyniosę. Usiadł z powrotem, zadowolony. Kuchnia była dla niego w tej chwili bardziej atrakcyjna niż długi stół, przy którym mogło zapewne usiąść przynajmniej tuzin osób. – Całkiem spory stół tam macie – powiedział. – Poczekaj, aż zobaczysz ten w domu Graemów – stwierdziła, przynosząc talerze na stół. Przyniosła jedzenie i ustawiła je na stole, po czym sama usiadła. – Ponieważ nie znasz żadnego z tych dań, nałożę ci to, od czego powinieneś zacząć. Potem powiesz mi, co sądzisz o nich. A jeśli chodzi o rozmiary stołu, kiedy trzeba ocenić kontrakt, nawet takie stoły stają się za małe. Podsunęła mu pełen talerz i zaczęła napełniać też swój daniami umieszczonymi na stole. – Nie rozumiesz? – zapytała. – Ocena kontraktu wymaga miejsca? – zdziwił się Hal. – Miejsca wymaga praca logistyczna nad operacją – odpowiedziała. – Duży kontrakt wojskowy może wymagać tygodnia, zanim się go przygotuje, a w tym czasie wszyscy żyją nim na okrągło. Spróbuj trochę tego czerwonego sosu z rybą. Spróbował. – Przypuśćmy – powiedziała, opierając łokcie na stole – że ktoś taki jak Donal Graeme został poproszony przez lokalny rząd na Cecie, by zebrał siły do wojskowego przejęcia kontroli nad jakimś spornym terenem i utrzymał go do czasu, aż prawa do niego zostaną ustalone w wyniku negocjacji pomiędzy spierającymi się stronami. Pierwsze, co musiałby zrobić, to usiąść i przygotować ogólny plan wykonania tego zadania oraz plan logistyczny – ludzie, transport, zakwaterowanie, broń, sprzęt medyczny, zaopatrzenie i tak dalej. Hal pokiwał głową. – Rozumiem – stwierdził. – Naprawdę? Cóż, dokonawszy wstępnych, ogólnych szacunków, wezwałby inne osoby albo nawet rodziny z całej planety, z którymi pracował w przeszłości i których rzetelność i kompetencja mu się podobały i poprosił każdego z nich, by zastanowili się nad pracą pod jego dowództwem przy nowym kontrakcie. Zaproszeni do Foralie usiedliby razem, wzięliby jego ogólny plan i podzielili na poszczególne zagadnienia. Na Dorsai każdy oficer jest specjalistą. Na przykład my, Morganowie, zazwyczaj stajemy się oficerami polowymi piechoty. Jeden lub więcej z nas mógłby zająć się częścią planu Donala dotyczącą piechoty i spojrzeć nań pod kątem logistycznym, by wykonać tę część całego zadania. Powiedziałby Donalowi, co byłoby potrzebne, a co nie, oraz czego trzeba i ile kosztowałoby osiągnięcie zadanych celów. W międzyczasie inni specjaliści pracowaliby nad innymi częściami planu... ten
w końcu zostałby złożony w całość, a Donal miałby konkretne liczby mówiące mu, ile kosztowałoby wypełnienie kontraktu. – Niezbyt proste – stwierdził Hal. Jedzenie – wszystko czego próbował – było bardzo dobre. Odkrył, że słuchając jej, bez przerwy je. – Właściwie to znacznie bardziej skomplikowane, niż przedstawiam – powiedziała Amanda. – Faktycznie cały proces musi zostać przeprowadzony przynajmniej dwukrotnie, ponieważ liczby, do których by doszli, wynikałyby z ortodoksyjnego podejścia wojskowego i dałyby im tylko rozeznanie, ile odpowiedzialny dowódca musiałby zażądać jako najniższą cenę – żeby rozpocząć targi. Ale kiedy już mają cenę odniesienia – siadają i zaczynają szukać nieortodoksyjnych sposobów na zmniejszenie wyliczonych kosztów albo dróg na szybsze osiągnięcie celu, aż dochodzą do kwoty, która zarówno pozwoliłaby im przebić każdego konkurenta, jak i zapewniłaby zysk czyniący kontrakt wartym ryzyka. Zajęłoby to jakiś tydzień, z presją na każdego specjalistę, by dokonywał cudów, a każda nowa idea mogła zmusić wszystkich innych do przemyślenia wszystkiego na nowo. – Rozumiem – stwierdził Hal. – I wszystko to odbywa się przy stole w jadalni? – Dziewięćdziesiąt procent kontraktów – odparła Amanda. – Stół jest wtedy po sufit zawalony mapami, schematami, rysunkami, modelami, różnymi drobiazgami i notatkami... oraz, czasami, jedzeniem, kiedy robią przerwę wystarczająco długą, by zjeść. A to tylko zastosowanie stołu do interesów. To także miejsce, gdzie zbiera się rodzina i podejmowane są decyzje rodzinne. Ale zapomnijmy o stołach. Co w końcu bardziej ci smakuje? Ryba czy baranina? – Nie potrafię zdecydować. Oba dania. – Hal odpowiedział z pełnymi ustami. – To dobrze – stwierdziła Amanda. – A więc częstuj się. – Dziękuję. Jesteś naprawdę wspaniałą kucharką. – Dorastaj w domu pełnym ludzi, których trzeba codziennie karmić, a nauczysz się dobrze gotować. – Przypuszczam... – Przez chwilę Hal pomyślał o swoim samotnym dzieciństwie. – Powiedziałaś, że Morganowie byli tu przed Graemami? W jaki sposób Morgan trafili na Dorsaj? – Pierwsza Amanda – odpowiedziała ta Amanda. – Ona jest odpowiedzią na większość pytań dotyczących rodziny. Przybyła z Ziemi w pierwszych dniach, gdy po raz pierwszy opłacalna stała się emigracja na nowe światy i wszyscy wyjeżdżali albo myśleli o wyjeździe, by gdzie indziej tworzyć nowe społeczeństwo.
– Co sprawiło, że przybyła na Dorsai? – Nie przybyła, na początku. Jej mąż umarł niedługo po tym, jak się pobrali. Jego rodzice dysponowali władzą i pieniędzmi, a pociągając za prawnicze sznurki odebrali jej syna. Wykradła go i opuściła Ziemię, żeby nie mogli znów go jej odebrać. Wyemigrowała na Newtona i ponownie wyszła za mąż. Kiedy zginął jej drugi mąż, syn Jimmy, był prawie dorosły. Zabrała go i przyleciała na Dorsai. Była jednym z pierwszych osadników na planecie – pierwszym w tym rejonie. Kiedy przyleciała, Foralie stanowiło rodzaj miasta namiotów dla chwilowo pozbawionych pracy najemników, obozujących na tych wzgórzach do czasu, aż mogli zdobyć nowy kontrakt... Hal jadł i słuchał, tylko czasami zadając pytania. To co mu opisywała, składało się na dziwną, mroczną historię. Ciężkie czasy i praca stopniowo tworzyły ludzi, dla których honor i odwaga stały się narzędziami niezbędnymi do pracy, tak jak gdzie indziej pług i kosa – ludzi ukształtowanych przez ich własną historię, aż w końcu ponad sto lat temu zaczęto mówić o Dorsajach, że gdyby zdecydowali się walczyć razem, nie mogłyby się im oprzeć połączone siły pozostałych światów. Było to ekstrawaganckie stwierdzenie, pomyślał teraz Hal, częścią umysłu nadal słuchając Amandy. W końcu liczby i zasoby w realnym świecie nie mogły zostać pokonane, a przeciw połączonej sile wojskowej pozostałych zamieszkałych światów Dorsajowie nie byliby w stanie wygrać – ani nawet długo się opierać. Jednak w starym powiedzeniu kryło się ziarno prawdy. Nawet jeśli Dorsajowie nie mogliby wygrać w takiej konfrontacji, wciąż prawdą mogło być stwierdzenie, że wszystkie połączone światy niechętnie podeszłyby do takiej próby sił. Bo choć nie można było zaprzeczyć, że Dorsajowie nie przeżyliby jej, pewne było, że walczyliby przeciw każdej przewadze. Stopniowo, przed Halem zaczęła nabierać kształtów historia Morganów, która w pewnym sensie była równocześnie historią Dorsai. Morganowie i Graemowie żyli obok siebie przez pokolenia, razem się rodzili, dorastali i walczyli, z efektywnością, która była możliwa tylko dzięki tej sąsiedzkiej bliskości. Stanowili oddzielne rodziny, ale byli połączeni, a w miarę jak poznawał życie Morganów, dzięki opowieściom Amandy, zbliżał się bardziej niż kiedykolwiek do życia Donala, jego wujów Kensiego i Iana Graeme, do Eachana Khana Graeme – ojca Donala – a nawet do życia Cletiusa Grahame, ich przodka, autora wielkiej, wielotomowej pracy na temat strategii i taktyki, możliwej dzięki efektywności specjalnie wyszkolonych żołnierzy z Dorsai. – Czy mogę ci zaoferować coś jeszcze? – Amanda przerwała sama sobie, przywołując myśli Hala z powrotem z miejsca, gdzie powędrowały i niemal się zagubiły.
– Przepraszam? – zapytał Hal, a potem uświadomił sobie, że mowa o jedzeniu. – Jak mógłbym zjeść jeszcze cokolwiek? – Cóż, rzeczywiście, to dobre pytanie – stwierdziła Amanda. Popatrzył na nią, dostrzegł kryjący się w kącikach ust uśmiech i uświadomił sobie nagle, że stół jest pusty. – Czy to ja zjadłem to wszystko? – zapytał. – Zjadłeś – powiedziała Amanda. – Co powiesz na kawę i drinki po kolacji, jeśli masz ochotę, w bawialni? – Ja... dziękuję. – Wstał i niepewnie popatrzył na puste naczynia na stole. – Nie martw się tym teraz – powiedziała Amanda. – Później posprzątam. Wstała od stołu, umieściła na tacy kawę, filiżanki, szklaneczki oraz whisky. Opuścili kuchnię i przeszli przez korytarz. Światła w kuchni zgasły a włączyło się oświetlenie bawialni, to zareagowały czujniki ruchu. Amanda postawiła tacę na stoliku przy kominku i wzięła do ręki opartą o ścianę długą pochodnię. Przystawiła ją do umieszczonych już w kominku pniaków. Z końca pochodni wyłonił się niewielki płomień, liżąc ułożoną pod pniakami podpałkę i szybko rozkwitł w całym palenisku ogień. Amanda odstawiła pochodnię z powrotem. Światło płomieni uwidoczniło rzędy słów wyrytych w polerowanym brzegu granitowego gzymsu. Hal nachylił się, by je odczytać. Były wycięte tak głęboko, że cień ukrył przed nim ich właściwe dno. – Pieśń domu Fal Morgan – powiedziała Amanda, oglądając się przez ramię. – Pierwsza zwrotka. To hołd dla pierwszej Amandy. Napisał ją Jimmy, jej syn, gdy był już w podeszłym wieku. – To część pieśni? – Hal popatrzył na nią. – Tak – odpowiedziała. Nieoczekiwanie, cicho, zaśpiewała wycięte w kamieniu słowa. Głos miała niższy, niż się spodziewał, ale brzmiał dobrze, prawdziwy głos kochający śpiew, z siłą ukrytą za muzyką. Kamienne me ściany, drewniane sklepienie, Lecz mocniejsze ręce, które mnie stawiały. Mój dach można spalić, kamienie rozrzucić, Lecz światło w wojnie nigdy nie przepadnie. Słowa pieśni w jej interpretacji wywołały w nim uczucie tak silne, że prawie wzbudziło ból. By ukryć swą reakcję, gwałtownie obrócił się do tacy na stoliku
i wykonał ceremonię nalania sobie trochę whisky oraz usadowienia się w fotelu stojącym naprzeciw ognia. Amanda nalała sobie kawy i usiadła w identycznym fotelu, po drugiej stronie ognia. – Czy to cała pieśń? – zapytał Hal. – Nie – odpowiedziała Amanda. Był świadom tego, że uważnie mu się przygląda, w dziwny sposób. – Jest więcej zwrotek. – Kiedyś – powiedział szybko, niespodziewanie bojąc się, że może zaśpiewać więcej i znów obudzić to, co przed chwilą tak głęboko go dotknęło – będę musiał posłuchać ich także. Ale powiedz mi, gdzie są teraz wszyscy Morganowie i Graemowie? Dom Graemów jest pusty, a ty jesteś... – A ja jestem tu sama – zakończyła za niego Amanda. – Czasy się zmieniły. Dla Dorsajów życie teraz nie jest łatwe. – Wiem – powiedział Hal. – Wiem, że Inni starają się, abyście nie otrzymywali żadnych kontraktów. – Nie mogą nas trzymać z dala od wszystkich – stwierdziła Amanda. – Nie ma ich dość, by wmieszać się w każdy kontrakt, jaki podpiszemy. Ale mogą zablokować większość tych dużych, kluczowe dziesięć procent, dających nam prawie sześćdziesiąt procent naszego kredytu międzygwiezdnego. A ponieważ czasy są ciężkie, większość w wieku produkcyjnym jest albo na połowach ryb, albo w jakiejś pracy na Dorsai, która wiąże się z przeżyciem na bazie naszych własnych zasobów. Inni są poza planetą. Część osób, a nawet rodzin, wyemigrowała. – Opuścili Dorsai? – Niektórzy uważają, że nie mają wyboru, a pozostali nigdy by nie wyjechali. Jednak na tej planecie dorośli zawsze mogli sami podejmować decyzje, bez pytania o zgodę, chyba że o to prosili. – Oczywiście... – powiedział Hal, nie do końca zdając sobie sprawę z tego co mówi. Całkowicie pochłonęło go to, co właśnie usłyszał. Od czasu pobytu w więziennej celi na Harmonii wiedział, że czas Kultur Odłamkowych kończy się. Ale po tym, co powiedziała mu właśnie Amanda, pierwszy raz ta wiedza dotarła do niego z całą siłą. Planeta Dorsai bez zamieszkujących ją ludzi była nie do pomyślenia bardziej, niż w przypadku jakiegokolwiek innego Młodszego Świata. W jednej chwili oczyma duszy ujrzał ją wyludnioną, z pustymi i rozpadającymi się domami, z równinami, oceanami i górami pozbawionymi dźwięku ludzkiego głosu. Całe jego jestestwo próbowało odepchnąć ten obraz, a jednak zagnieździł się on gdzieś na dnie umysłu, tkwiąc jak pewność końca wszechświata. To również musiało się skończyć, a idea, którą zbudowano tutaj z takim wysiłkiem, będzie musiała przepaść razem z nim
i nigdy więcej nie powrócić. Otrząsnął się z ponurych myśli, które przygniotły go, niczym uścisk jakiejś potężnej, lodowej dłoni. Po drugiej stronie stołu Amanda siedziała nieruchomo, przyglądając mu się dziwnie, w sposób, w jaki patrzyła na niego, gdy spotkali się po raz pierwszy. Był świadom iskry, prądu zdającego się przebiegać między nimi w tę i z powrotem, pomiędzy dwiema prawie nieznanymi sobie osobami. – Dobrze się czujesz? – usłyszał łagodne pytanie. – Gdybym mógł, zniszczyłbym czas! – Usłyszał swój głos wyrywający się bez ostrzeżenia, szokujący intensywnością. – Zniszczyłbym śmierć. Zniszczyłbym wszystko, co zabija! – Ale nie możesz – odpowiedziała łagodnie. – Nie. – Wrócił do stanu przypominającego zwykłą samokontrolę. To whisky, powiedział sobie, ale wypił jej mało, a alkohol nie miał na niego dużego wpływu. Porwało go coś innego, co wciąż zmuszało go do mówienia, jak przed chwilą. – Masz rację. Wszyscy mają prawo podejmować własne decyzje i to one właśnie tworzą historię. Decyzje się zmieniają i zmieniają się czasy. To, co zwykliśmy robić, trzeba będzie odsunąć na bok, a jego miejsce zajmie coś innego. Zanim tu przyleciałem, próbowałem uświadomić to Exotikom. Wydawało mi się, że jeśli ktokolwiek będzie słuchał, to właśnie oni. – Ale nie słuchali? – Nie – odpowiedział szorstko. – To jedyna rzecz, której nie potrafią przyjąć, że czas się kończy. Ustanawia to limit dla ich poszukiwań – to znaczy, że teraz już nigdy nie odnajdą tego, czego szukali, od czasu gdy jeszcze na Ziemi nazywali się Gildią Orędowników. Dziwne... – Co jest dziwne? – usłyszał jej pytanie. Wpatrywał się w ciemną, oświetloną ogniem whisky w szklaneczce, którą ogrzewał dłonią. Przeniósł wzrok ze szklanki na nią. – Ci, którzy powinni dostrzec co się dzieje, ludzie, którzy mogliby coś zrobić, odmawiają widzenia. Podczas gdy ci, którzy nic nie mogą zrobić, zdają się wiedzieć, że zło już nadeszło. Wydaje się, że czują to tak, jak zwierzęta wyczuwają nadchodzącą burzę. – Sam to czujesz, prawda? – zapytała. Jej oczy, znacznie teraz ciemniejsze w świetle płomieni, wciąż były w nim utkwione. Odezwał się. – Oczywiście. Ale jestem jednym z tych, którzy zostali przez to schwytani. Musiałem stanąć wobec zagrożenia i tego, co nastąpi. – A więc powiedz mi – cicho poprosił głos Amandy. – Co takiego się dzieje? I co ma nastąpić?
Ścisnął twardy kształt szklaneczki w dłoniach, kierując wzrok w płomienie na kominku. – Kierujemy się ku ostatniej bitwie – powiedział. – To się dzieje. Nie, nazwij to ostatnim konfliktem, ponieważ większość z tego nie będzie bitwą w znaczeniu słownikowym. Ale w zależności od jego wyniku, rasa będzie musiała albo wymrzeć, albo się rozwinąć. Wiem, to brzmi zbyt pompatycznie, by w to uwierzyć. Jednak przez stulecia sami uczyniliśmy to tak wielkim. Tyle, że ci, którzy są najbardziej predysponowani, by zrozumieć jak do tego doszło, nie chcą nawet uważnie przyjrzeć się sytuacji. Sam nic nie widziałem, dopóki nie znalazłem się w centrum konfliktu. Ale jeśli obejrzysz się i przyjrzysz temu, co działo się przez ostatnie dwadzieścia czy trzydzieści standardowych lat, wszędzie zobaczysz dowody. Pojawienie się Innych... Mówił dalej, prawie wbrew sobie. Słowa wypadały z niego jak wypuszczone z uwięzi psy i odkrył, że mówi jej o wszystkim, co zrozumiał w celi na Harmonii. Siedziała cicho, jedynie czasami zadając krótkie pytania, głównie przyglądając mu się. Odczuwał potężną ulgę mogąc się wygadać. Narastała w nim ta potrzeba, w miarę jak jego umysł rozwijał i poszerzał początkowe odkrycia. W pierwszej chwili chciał jej tylko naszkicować sytuację, ale dał się ponieść sposobowi w jaki słuchała. Czuł się schwytany w sidła jej uwagi i słyszał własny głos, który mówił i mówił, jakby rozwinął niezależne życie. Jeszcze raz przyszło mu na myśl, że miała z tym coś wspólnego Dorsajska whisky. Ale znów odrzucił ten pomysł. Już podczas pobytu na Coby odkrył, że alkohol nie wpływa na niego w równym stopniu, jak na innych górników. Kiedy upijali się do nieprzytomności i padali, on wciąż był przytomny i niespokojny, do tego stopnia, że wyruszał na długie, samotne spacery przez niekończące się kamienne korytarze. To było tak, jakby część jego umysłu cofała się odrobinę dalej z każdym krokiem, jaki ciało wykonywało w stronę zatrucia, aż istniał w oderwaniu od chwili, owinięty w smutek i poczucie izolacji, które w końcu wyganiały go z dala od nieprzytomnych z upojenia towarzyszy. Jednak to, co czuł teraz, z nią, było przeciwieństwem wrażenia izolacji, a zresztą i tak istniał rozsądny limit alkoholu, jaki można wypić dla przyjemności picia. Powyżej pewnego stężenia procentowego, alkohole stawały się nieprzyjemne dla podniebienia i przełyku, a Dorsajska whisky, choć mocna, nie przekraczała tej granicy. Stwierdził, że opowiada Amandzie o Child-of-God i wpływie jego śmierci na osiągnięcie zrozumienia. – ...Kiedy pierwszy raz go spotkałem – mówił – myślałem, że jest jeszcze jednym Obadiahem. Mówiłem ci o moich pozostałych nauczycielach, prawda? Jednak kiedy
go lepiej poznałem, coraz mniej widziałem sensu w jego istnieniu. Wydawał się być wyłącznie fanatykiem i nikim więcej, niezdolnym czuć i troszczyć się o innych, nie zainteresowany niczym, poza zasadami swojej wiary. Me wtedy to właśnie on zaprotestował, gdy lokalni mieszkańcy chcieli, żeby Oddział mnie odesłał i po raz pierwszy zacząłem dostrzegać wzór tego, czym był. – Wciąż byłeś młody – stwierdziła Amanda. – Tak – zgodził się. – Byłem młody. Zawsze jesteśmy młodzi, niezależnie od tego ile mamy lat. A wtedy, kiedy uparł się, żebym go zostawił, by mógł opóźnić milicję, a ja nie mogłem z nim zostać – ten człowiek, o którym sądziłem, że nie ma wrażliwości, żadnego zrozumienia poza nakazami kościoła, zginął w obronie towarzyszy. Zrozumiałem różnicę między kimś takim jak on, a kimś w rodzaju Barbage’a, który trzymał mnie w tej milicyjnej celi, człowiekiem, którego życie ocaliłem przecież w górskim przesmyku... Światła w pokoju mrugnęły. – Godzina nocna – wymruczała Amanda. – Oszczędzamy teraz energię dla tych, którzy najbardziej jej potrzebują. Wstała. Sztywny materiał jej spodni jeździeckich zaszeleścił cicho, gdy ocierał się o nogi, kiedy znów podeszła do kominka, a blask ognia odbity w wypolerowanej kamiennej płycie, posłał błyski światła w fale jej jasnych włosów, przylegających do opalonej skóry na karku. Zapaliła dwie duże świece w świecznikach na kominku. Sądząc po ich grubości, musiały być kiedyś długie jak jej ramię, a świeczniki były bardzo wysokie, tak że płomienie znajdowały się powyżej poziomu oczu siedzącego w fotelu Hala. Świece wyglądały na zrobione z szarozielonych, woskowato wyglądających nasion, sprasowanych razem w laski. Kiedy z ich knotów strzeliły obfite płomienie, oświetlenie przygasło stopniowo, aż całkiem zanikło. Z kątów wypłynął cień, tak że Hal i Amanda znaleźli się w niewielkiej jasnej przestrzeni stworzonej wyłącznie ze światła świec i ognia. Do nosa Hala doszedł delikatny, sosnowy zapach. Amanda ponownie usiadła. Nawet przy tak niewielkiej odległości, która ich dzieliła, jej zewnętrzny strój utonął w cieniu fotela, tak że biel jej twarzy zdawała się unosić w przyjaznym mroku, obserwując go. – Mówiłeś o kimś, kogo życie ocaliłeś w górskim przesmyku – przypomniała mu. – Tak. Życie Barbage’a. Nie rozumiałem wtedy jeszcze, jakim torturom milicja poddawała partyzantów z ruchu oporu, którzy dostali się w jej ręce i co sam Barbage wyczyniał z więźniami, podczas swojej drogi do stanowiska kapitana. A mimo to, nie było w nim również nic fałszywego. Był – jest – w błędzie. Myślę, że już wiem czemu, ale był tym, kim był. Dlatego bali się go inni oficerowie milicji. Widziałem
raz, kiedy udało mi się podejść blisko ich obozu, jak przeciwstawił się innemu kapitanowi... Mówił dalej. Świece płonęły i niezauważalnie przeszedł od opowiadania jej o tych, których spotkał i do opowieści o sobie. Coś w nim, jakiś mały czujnik alarmowy próbował przyciągnąć do siebie jego uwagę, ale siła skłaniająca go do zwierzeń była zbyt wielka, by próbować ją powstrzymać. Amanda nie potrzebowała już nawet zadawać pytań i w końcu opowiedział jej wszystko, nawet najwcześniejsze wspomnienia. – ...Ale tak dokładnie – zapytała w końcu – co sprawiło, że tak bardzo identyfikujesz się z Graemami? – No cóż – powiedział, wpatrując się w płomienie, z umysłem dryfującym w oświetlonej płomieniami ciemności i niesionym przez wewnętrzną siłę. – Musisz pamiętać, że jestem sierotą. Zawsze byłem... izolowany. Przypuszczam, że identyfikowałem się z izolacją Donala. Pamiętasz, jak kiedy był w Akademii, mówiono o nim jako o dziwnym chłopcu, innym od pozostałych... ...W pokoju coś zaszło. Szybko podniósł wzrok. – Przepraszam... – Spojrzał na Amandę, ale ona siedziała dokładnie tak samo jak chwilę wcześniej. Mały wewnętrzny czujnik alarmowy dawał o sobie znać z pełną siłą. Zdecydowanie usunął go ze świadomości. – Coś mówiłaś? – Nie – odpowiedziała. Jej oczy niewzruszenie wpatrywały się w niego przez mrok pomieszczenia. – Nic. Spróbował podjąć z powrotem wątek opowieści. – Widzisz, on zawsze wewnętrznie był samotny, zawsze... – jego głos ucichł. Przyłożył dłoń do czoła, poczuł wilgoć i wytarł ją. – Co mówiłem? – Prawdopodobnie jesteś zmęczony – Amanda nachyliła się na fotelu. – Mówiłeś, że Donal był sam. Ale to nieprawda, ożenił się z Aneą z Kultis. – Tak, ale to był błąd. Widzisz, miał nadzieję, że będzie mógł prowadzić zwykłe życie. Ale nie mógł. Tak wcześnie się poświęcił... to było coś jak błąd popełniony przez Cletiusa z Melissą Khan, choć była różnica, bo wszystko co miał do zrobienia Cletius, to dokończyć swoją książkę... Ponownie opuściły go myśli. Wytarł czoło ręką i poczuł chłodną wilgoć potu. – Chyba masz rację – stwierdził. – Rzeczywiście jestem zmęczony, to był długi dzień... Uświadomił sobie nagle, że jest wyczerpany, wręcz nieprzytomny ze zmęczenia. – Oczywiście, że tak – łagodnie zapewniła go Amanda. – Zaprowadzę cię do twojego pokoju. Wstała, zabierając jedną ze świec ze stojaka i poprowadziła w korytarz za
drzwiami, na lewo od kominka. Z wysiłkiem podniósł się z miejsca i ruszył za nią.
Rozdział 43 Spał tak twardo, że sen był niemal wyczerpujący. Obudził się tylko raz w nocy i leżał w ciemności, w nieznanym łóżku, zastanawiając się, gdzie jest. Kiedy sobie przypomniał, ponownie zapadł w kamienny sen. Gdy znów się zbudził, sypialnia była rozświetlona promieniami porannego słońca, prześwitującymi przez białe zasłony. Ledwie pamiętał Amandę informującą go, że ma dwie warstwy zasłon do odciągnięcia, lekkie i cięż, kie. Najwyraźniej zapomniał odsłonić te grubsze, zawieszone na zewnątrz. Ale nie miało to znaczenia. Usiadł i przerzucił gołe nogi przez krawędź łóżka. Był gotów na nowy dzień i czuł się dobrze – za wyjątkiem delikatnej dezorientacji w głowie, sprawiającej, że otoczenie wydawało się odrobinę od niego odsunięte. Pokój nie miał urządzeń higienicznych. Przypomniał sobie jeszcze coś, co powiedziała Amanda, założył spodnie i wyszedł z pokoju, kierując się na dół i do łazienki. Piętnaście minut później, umyty, ogolony i ubrany, wszedł do kuchni Fal Morgan. Amanda już tam była, siedząc przy okrągłym stole i rozmawiając przez telefon z siostrą. Hal siadł na krześle przy stole, by poczekać na koniec rozmowy. Widoczna na ekranie zawieszonym wysoko na ścianie, siostra miała bardziej okrągłą twarz i blond włosy o bardziej żółtym niż białym zabarwieniu, jednak bez wątpienia były do siebie podobne. Podobnie jak Amanda, była piękna, ale brakowało jej intensywności, którą Hal dostrzegał tak wyraźnie w Amandzie – albo, pomyślał, nie dało się jej tak łatwo zauważyć na ekranie telefonu. Jednak jego zmysły odrzuciły to wyjaśnienie. Intensywność Amandy była czymś unikalnym, czymś czego nie wyczuł dotąd u żadnej innej istoty ludzkiej. Nierozsądnie było zakładać, że dzieliła to cała jej rodzina. Amanda wyjaśniała, że będzie musiała zabrać Hala do domu Graemów, zanim przyjedzie do niej. Skończyła teraz rozmowę, wyłączyła telefon i popatrzyła na niego przez stół. – Właśnie miałam cię obudzić – powiedziała. – Powinniśmy wyjechać, jak tylko się najesz. Masz ochotę na śniadanie? Uśmiechnął się szeroko. – Tak samo jak, okazało się, miałem ochotę na kolację – powiedział. Wrócił mu wilczy apetyt. – W porządku – stwierdziła Amanda wstając. – Siedź tu, będę gotowa za minutę. Nakarmiony, siedząc w siodle na końskim grzbiecie, ruszył razem z nią w porannym świetle Fomalhaut, wspaniale błyszczącej na wschodnim niebie,
sprawiając że ośnieżone szczyty górskie skrzyły się niczym lustra. Był chłodny, świeży i bezwietrzny poranek, z pojedynczymi chmurami w polu widzenia. Konie opierały się uprzęży i tańczyły na boki do chwili, kiedy zostały doprowadzone do krawędzi płaskowyżu, na którym stało Fal Morgan. Na granicy pochyłości Amanda pchnęła niosącego ją siwka do marszu, a Hal poszedł za jej przykładem. Zanurkowali przez krawędź na strome zbocze gęsto zarośnięte lokalnymi odmianami iglaków i rodzimymi krzakami. Grunt między krzewami był kamienisty i ledwie porośnięty rachityczną roślinnością. Jechali przez takie wąwozy i przecinające się wyniesienia przez może dziesięć minut, zanim wydostali się na teren łagodnych wzgórz porośniętych brązową, schnącą trawą późnej jesieni. Umieszczony wysoko nad tymi wzgórzami, tak że nie mogli go dostrzec, zanim nie dojechali do podnóża stoku, stał dom Graemów. Dwupiętrowy budynek zbudowano z ciemnego drewna i wydawał się być niski w stosunku do swojej długości, odzwierciedlając częściowo krzywiznę płaskiego terenu, na którym stał razem z zabudowaniami gospodarczymi. Ledwie tuzin metrów dalej ziemia podnosiła się gwałtownie, przechodząc nagim, stromym zboczem w górę. Konno wspięli się na półkę i zbliżyli się do gospodarstwa z boku. Gdy podjeżdżali do budynków, poranne słońce wisiało wprost przed nimi, a dom Graemów ustawiony był pod kątem do kierunku ich jazdy, skierowany na południe, ku niewysokim wzgórzom. – Nie tak osłonięty jak Fal Morgan – stwierdził Hal, przyglądając mu się niemal bezmyślnie. Amanda rzuciła mu spojrzenie. – Ma inne zalety – powiedziała. – Zobacz tutaj... Skręciła w prawo i poprowadziła go do krawędzi półki. Hal zatrzymał się tam razem z nią. Z brzegu mógł sięgnąć wzrokiem aż do rzeki poniżej i miasta Foralie. – Z lunetą na dachu tego domu – stwierdziła Amanda – można trzymać straż nad połową okolicy. A to wzniesienie z tyłu blokuje większość śniegu i wiatru, który normalnie w zimie zasypałby zabudowania postawione tak wysoko w górach. Cletius Grahame wiedział co robi, kiedy go budował – choć nazywał się uczonym, nie żołnierzem. Odwróciła się od krawędzi i poprowadziła konia w stronę domu. Hal pojechał za nią. Przed wejściem do domu zsiedli i zrzucili wodze. Konie pochyliły głowy, by skubać rosnącą przed frontem trawę. Amanda podeszła do drzwi i przyłożyła kciuk do płytki zamka. Szerokie, ciemne i ciężkie drzwi otworzyły się na całą szerokość. Poprowadziła go do kwadratowego przedsionka z wieszakami na ścianach. Z części z nich zwisały swetry i kurtki. Wprost przed nimi znajdowało się łukowate wejście do pomieszczenia wyglądającego jak salon – lub, jak Amanda nazwała analogiczne pomieszczenie w Fal Morgan,
bawialnią. Atmosfera w domu była nieruchoma i pusta, ale nie pozbawiona życia. Amanda obróciła się do Hala. – Zostawię cię teraz. Wrócę koło południa albo niedługo później. W międzyczasie, jeśli się spóźnię albo będziesz chciał czegoś się napić lub zjeść, kuchnia i spiżarnia są na zachód od domu, po twojej lewej. Częstuj się wszystkim, co tam znajdziesz – tak tutaj postępujemy. Przypuszczam, że nie muszę ci mówić, żebyś po sobie posprzątał. – Nie – potwierdził Hal. – Ale prawdopodobnie po prostu poczekam, żeby zjeść razem z tobą. – Nie czekaj z grzeczności – stwierdziła. – Jedzenie i napoje zostawiono dla kogokolwiek, kto będzie ich potrzebował. W większości pokoi znajdziesz również telefony. Moja siostra po mężu nazywa się Debugne. Gdybyś potrzebował, po prostu wystukaj książkę telefoniczną i zadzwoń. – Jeszcze raz dziękuję – powiedział Hal. Dopadło go pewne poczucie niezręczności. – Doceniam to, że ufasz mi na tyle, by zostawić mnie tu samego. Spoczął na nim jej dziwnie skupiony wzrok. Ponownie poczuł przepływającą między nimi falę dziwnych uczuć. – Myślę, że dom będzie wystarczająco bezpieczny – powiedziała i obróciła się w stronę drzwi. – Wrócę za kilka godzin. – W porządku – stwierdził Hal. Wyszła. Został sam w kryształowym bezruchu opuszczonego domu. Po chwili wszedł do bawialni. Był to duży pokój wyłożony ciemną boazerią, większy niż jego odpowiednik w Fal Morgan. Wydłużony kształt domu wymusił na nim bardziej prostokątny kształt i prawdopodobnie mogło się tu wygodnie pomieścić około trzydziestu osób, a w razie konieczności można było ich tu zgromadzić nawet pięćdziesiąt. Jego północną ścianę stanowiły wyłącznie okna. Szerokie na całą ścianę draperie były teraz odsłonięte, wpuszczając światło dnia i dając widok na strome zbocze za domem. Pomyślał, że zasłony były sterowane czujnikami odsłaniającymi je co rano, część automatycznej maszynerii, która zajmowała się czysto fizycznymi problemami utrzymania domu – wpuszczaniem światła dnia, uruchamianiem wewnętrznego oświetlenia czy włączaniem ogrzewania w zimie nawet pod nieobecność mieszkańców. Wschodnia ściana, po prawej stronie, przebita była pojedynczym wejściem do czegoś, co wyglądało na długi hol. Na wyłożonej boazerią ścianie znajdował się tylko jeden obiekt. Był to pełnych wymiarów, naturalnej skali obraz przedstawiający stojącego mężczyznę, ubranego w mundur wojskowy w starym stylu, który mógł być
noszony wyłącznie na Ziemi, jakieś dwieście lub więcej standardowych lat temu. Sportretowany mężczyzna w średnim wieku stał sztywno wyprostowany, był wysoki i szczupły. Miał siwe wąsy, których końce nawoskowano w szpic, co wykluczało możliwość, by był to obraz Cletiusa Grahame. Oczywiście, pomyślał Hal, to nie Cletius, patrzył na Eachana Khana, ojca Melissy Khan, żony Cletiusa. Z tego co pamiętał o rodzinie, to obraz namalował Cletius. Archaiczny mundur, w który ubrany był na obrazie Khan, musiał być strojem noszonym przez niego, gdy był generałem w armii Afganistanu, zanim razem z Melissą wyemigrowali z Ziemi. W południowej ścianie, za Halem, znajdowało się wejście z przedsionka, a na ścianach nie było nic prócz boazerii. W ścianie zachodniej, po lewej stronie, umieszczono dwa wejścia, po jednym na obu końcach pomieszczenia. Bliższe z nich wychodziło na schody prowadzące na wyższy poziom oraz korytarz, który musiał prowadzić do kuchni, o której wspomniała Amanda. Drzwi na drugim końcu pokoju, oświetlone blaskiem słonecznym z okien przylegającej tuż obok północnej ściany prowadziły do jadalni. Widział nawet róg stołu jadalnego, o którym mówiła Amanda, kiedy skomentował rozmiary Dorsajskich stołów. Ściana między tymi drzwiami była prawie w całości zajęta przez szeroki i głęboki kominek, łącznie z długim i ciężkim parapetem z szarego granitu. W jego grubej krawędzi, tam gdzie w Fal Morgan wycięto słowa pieśni, tutaj wyrzeźbiono tarczę herbową z trzema muszlami. Nad parapetem wisiała szabla w pochwie z błyszczącego metalu, równie antyczna jak mundur na ścianie po przeciwnej stronie, najwyraźniej także własność Eachana Khana. Hal usiadł w jednym z wielkich, wyściełanych foteli. Napierała na niego panująca w domu cisza. Powiedział sobie, że przyszedł tu, bo nie czuł się gotów rozmawiać z przedstawicielami Dorsai. Gotów był przekazać wiadomość, z jaką wysłali go Exotikowie, ale nie, by podać ją własnymi słowami, które by sprawiły, że wysłuchaliby go i zrozumieli. Nie wiedział, na ile był to prosty brak wiary w siebie po porażce na Marze. Poszedł na spotkanie z Nonne, Padmą i pozostałymi, przyjmując założenie, że muszą go zrozumieć. Nigdy nie czuł tej pewności w stosunku do Dorsajów, a Foralie odciągnęło go od wcześniej zaplanowanego celu. Decyzja o przyjechaniu tutaj zrodziła się, gdy tylko pierwszy raz zobaczył ten wielki, białoniebieski świat na ekranie statku. Teraz, kiedy siedział w cichej bawialni, wydało mu się, że czuje przemawiający do niego dom. Coś, co go unosiło, ciało i duszę, trzymało w niesamowity sposób. Czuł elektryczny dreszcz zaczynający się u podstawy czaszki i rozchodzący w dół, wzdłuż ramion i kręgosłupa. Dom pociągał za jakieś głęboko w nim zakorzenione, antyczne nici. Wzywał go bezdźwięczny głos, a on w odpowiedzi wolno podniósł się
z fotela i zwrócił się w stronę korytarza prowadzącego do kuchni. Ruszył korytarzem. Aby go przejść potrzeba było sześciu kroków i było jasne, że gdzieś głęboko tkwiła w nim ta wiedza. Korytarz nie miał żadnych bocznych wyjść, otwierał się tylko na kuchnię. Podobnie do tej w Fal Morgan była duża, może nawet większa niż u Amandy. Znów, podobnie jak tam, drugie drzwi prowadziły z niej wprost do jadalni. Przebyty przez niego właśnie korytarz biegł równolegle do jadalni. Boazeria w kuchni była równie ciemna jak w pokoju, w przeciwieństwie do jasnej okładziny w Fal Morgan, a stół kuchenny był nie okrągły, a ośmiokątny. Był też większy od tego, przy którym dziś rano siedział z Amandą. Jednak we wszystkich istotnych kwestiach pomieszczenie to bardzo przypominało swój odpowiednik z Fal Morgan. Przez chwilę stał w miejscu. Nie było tu niczego konkretnego do zobaczenia, ale przez okna po lewej przenikało intensywne światło słońca, w części pochłaniane przez ciemne ściany. Panowała całkowita cisza, ale w wyobraźni wydawało mu się, że prawie słyszy szum głosów, które z czasem wsiąkły w boazerię i brzmiały teraz tuż poniżej progu słyszalności. Niesłyszane dźwięki przywiodły do niego emocje ludzi, dawno już nieżyjących, którzy siadali tu za życia i rozmawiali ze sobą o swoich sprawach. Stał, czując prześlizgujące się koło niego minuty, niczym cichych strażników wracających na swoje stanowiska, aż wreszcie z wysiłkiem uwolnił się i ruszył przez kuchnię do drzwi w zachodniej ścianie. Otworzyły się przed nim i wyszedł w światło poranka na tyłach domu Graemów. Wokół niego znajdowały się budynki gospodarcze, których nie widział zbliżając się: stajnia, magazyny, obora oraz najbliżej z nich, budynek na Dorsai zwany gimnazjonem. Przeszedł przez oświetlone słońcem, kamieniste podwórze. Był to niepodzielony wewnątrz budynek, równie szeroki jak dom Graemów i prawie tak długi, ale wyższy. W ścianach nie było okien, ale przez świetliki w dachu słupy światła rozświetlały tańczące w powietrzu smużki kurzu. Było to miejsce ćwiczeń i z tego, co wiedział Hal, mogło być ogrzewane, ale niewiele powyżej temperatury zamarzania wody. Hal znów poczuł się schwytany przez widmowe echa głosów. Donal Graeme przychodził do tego budynku, od kiedy tylko mogły go unieść jego wątłe nogi, idąc za pozostałymi członkami rodziny. Przechodził niepewnie zataczając się przez tymczasowe, zimowe ścieżki wyznaczone między domem i budynkami gospodarczymi, umożliwiającymi przejście przez śnieżne zaspy. Małemu dziecku budynek ten musiał wydawać się niemożliwie wielki, a czynności wykonywane tu przez dorosłych, magiczne i frustrujące, wymagające wyczucia równowagi, siły i szybkości, których nie mogło naśladować nierozwinięte jeszcze ciało.
Ale i tak próbował ich naśladować. Próbował obracać się zwinnymi, płynnymi ruchami jak dorośli, biegać razem z nimi i siłować się podczas treningu walki wręcz. Domagał się, by udawali, że wykonują z nim po kolei wszystkie techniki, tak jak robili to między sobą. Do czasu gdy osiągnął pięć lat, jego ruchy zaczęły przypominać ich, nawet jeśli były wolniejsze i nie tak zwinne. Dzieciństwo, kiedy instynktownie stanowił część swoich ludzi i nie myślał o sobie, jako o kimś różniącym się od nich, musiało być czymś, na co Donal musiał często spoglądać z perspektywy późniejszych lat... Hal obrócił się nagle i ruszył przez gimnazjon, by wyjść przez drzwi na drugim końcu. Przeszedł jeszcze przez pozostałe budynki, jednak o ile również w nich wyczuwał echa ludzi żyjących tu przez pokolenia, to nie wywierały one na nim takiego wrażenia jak dom i gimnazjon. Prawie zdecydował się zawrócić do domu, kiedy dostrzegł stajnię, za którą znajdował się rząd wierzb o wierzchołkach wystających nad dach. Ruszył do przodu, przeszedł przez drzwi do panującego wewnątrz półmroku i ponownie coś się zamknęło wokół niego, aż zjeżyły mu się włosy na karku. Boksy po obu stronach centralnego przejścia były puste. Spojrzał na paki siana starannie ułożone na drugim końcu i w końcu stanął twarzą w twarz z tym, na spotkanie czego tu przybył. Przez dłuższą chwilę stał wdychając przykurzony, czysty zapach konstrukcji, po czym obrócił się i wyszedł. Skręcił w prawo i poszedł wzdłuż zewnętrznej ściany stajni, skręcił za rogiem i pod długimi, łagodnie pochylonymi gałęziami wierzb zobaczył biały płotek otaczający groby tych, którzy tu żyli. W płocie znajdowała się niewielka furtka. Otworzył ją, wszedł do środka i zamknął cicho za sobą. Przy każdym grobie znajdowała się pionowa płyta z szarego kamienia w kolorze otaczających je gór. Same groby i ścieżki między nimi porastała równo przycięta trawa. Pomiędzy grobami, rozmieszczonymi w sześciu rzędach, było dość miejsca, by spokojnie przejść, a wszystkie kamienne płyty skierowane były na lewo. Obrócił się i poszedł w stronę najstarszych grobów. Stanął tam przyglądając się imionom wyrytym w kamiennych płytach. Eachan Murad Khan... Melissa Gray Khan Grahame... Cletius James Grahame... przeszedł ku nowszym grobom... Kamai Simon Graeme... Anna OutBond Graeme. Po prawej stronie pojedynczy kamień z wyrytym Mary Kenwick Graeme i Eachan Khan Graeme, we wspólnym grobie. Nogi odmówiły posłuszeństwa. Zrobił jeszcze jeden krok do przodu i spojrzał w dół. Po prawej stronie zobaczył Ian Ten Graeme... Leah Sary Graeme... i Kensie Alan Graeme. Najdalej, pod płotem, znajdował się grób Kensiego, tak blisko wierzb, że ich gałęzie opuszczały się na porastającą pagórek trawę jak palce, łagodnie przeczesujące ją w delikatnym ruchu powietrza wywołanym przez przechodzącego
Hala. W następnym rzędzie za łanem, Leah i Kensiem znajdowały się jeszcze trzy identycznie wycięte nagrobki. Nogi znów mu zaciążyły. Jednak zrobił krok naprzód i spojrzał w dół. Pod wierzbami, za grobem Kensiego, znajdował się pagórek z płytą, na której wyryto imię Donala Evana Graeme. Obok niego znajdował się nagrobek Mora Kamala Graeme. A obok Hala, tak blisko, że prawie dotykał go czubkami butów, umieszczono kamień z imieniem Jamesa Williama Graeme... Nie mógł płakać. W celi, osłabiony przez gorączkę, wyczerpanie i walkę o oddech, płakał. Ale tu nie mógł. Tylko gardło zacisnęło mu się boleśnie i zaczęło go ogarniać zimno – głęboko we wnętrzu, rozchodzące się by uwięzić całe ciało. W myślach znów poczuł wokół siebie potężne ramiona wujka, a głos Kensiego wołał go, by wrócił, wrócił... Wrócił. Zimno odeszło i odwrócił się od grobów. Wyszedł przez furtkę w ogrodzeniu, zamykając ją za sobą i ruszył z powrotem w stronę domu. Ponownie wszedł do kuchni przez te same drzwi. Teraz poczuł różnicę w swojej reakcji na dom. Nie było to już miejsce, w którym był kimś obcym, a każda jego część zdawała się mieć ukrytą moc wzbudzania w nim emocji. Widoki i echa były znajome, a bawialnią, kiedy do niej wrócił, otoczyła go jak miejsce dobrze znane. Zwrócił uwagę na resztę budynku. Korytarz prowadzący do wschodniej części domu był krótki, potem skręcał o czterdzieści pięć stopni w lewo, a po przebyciu kilku metrów ponownie zakręcał, prowadząc wokół centrum domu. Po lewej stronie były drzwi do biblioteki, niemal równie długiej i szerokiej jak bawialnią. W rogu, przy oknie stał duży stół z bardzo ciemnego, polerowanego drewna. Podobnie jak w bawialni, północna ściana prawie w całości wykonana była ze szkła, a wpadające z zewnątrz światło rozjaśniało półki, pełne staroświeckich książek i sześcianów do czytania. Przy oknie umieszczono długi rząd wysokich książek, oprawionych w ciemnobrązową skórę. Hal podszedł do nich i przekonał się, że były to oprawione manuskrypty dzieła Cletiusa Grahame poświęconego strategii i taktyce. Przejechał palcem po grzbietach, ale nie zakłócił im ich cichego porządku. Odwrócił się i wyszedł z biblioteki. Gdy szedł korytarzem prowadzącym przez pozostałą część domu, włączyło się wewnętrzne oświetlenie. Ta część stanowiła prawie połowę całego budynku, a pierwsze drzwi, które minął otwierały się na sypialnie po lewej i pokoje do pracy. Naliczył sześć sypialni i cztery gabinety, zanim korytarz zakończył się na połączeniu dużej sypialni i gabinetu, zajmującego całą szerokość domu. Wracając korytarzem, znalazł sypialnię należącą do Donala. Biografie napisane po jego śmierci podawały, że była to druga, licząc od strony dużego pokoju na końcu korytarza. Oczywiście, pomyślał Hal, byłaby tak daleko i niewielka. Najmłodsi
i chorzy zawsze zajmowali sypialnie najbliżej tej należącej do głowy rodziny. Przenosili się dalej w miarę, jak z powodu śmierci lub wyprowadzenia się ich dotychczasowych mieszkańców, zwalniały się większe sypialnie z podwójnymi łóżkami, bliżej bawialni. Donal był najmłodszy w rodzinie, gdy opuszczał dom udając się na swój pierwszy kontrakt i nigdy już nie powrócił. Był to bardzo mały pokój, prawie jak garderoba, przeznaczony dla jednej osoby, w przeciwieństwie do sypialni bliżej bawialni, które zazwyczaj zajmowane były przez małżeństwa. Po Donalu, w tym pokoju musiało mieszkać wielu młodych Graemów. Nie można było liczyć na to, że któryś z przedmiotów lub mebli wewnątrz, był tu podczas piętnastu lat jego dorastania. Mimo wszystko Hal rozglądał się uważnie. Ściany były tymi, które pamiętał, nie zmienił się też widok przez okno na strome zbocze strzegące tyłów domu Graemów. Wyciągnął dłoń, by dotknąć wyłożonej boazerią ściany, wygładzonej przez lata czyszczenia do jedwabistej gładkości i stał, z palcami przy pionowej powierzchni, wpatrując się w pochyłość, którą widział tyle razy podczas dorastania Donala, sięgając... sięgając. Stał tak przez dłuższą chwilę, aż bez ostrzeżenia wrócił do niego fragment wiersza, który, napisał w Encyklopedii Ostatecznej... W zrujnowanej kaplicy rycerz w pełnej zbroi Zbudził się z trumny, która jego łożem była; I krusząc stopą pancerną zmurszałe kamienie Podszedł do progu i wyjrzał na zewnątrz. Wtedy nagle przez pokój powiał wiatr utkany jakby z czystej myśli i niespodziewanie stał się częścią całości – siebie, ściany i gór na zewnątrz, wszystkiego złączonego razem – schwytany w chwili doświadczenia nie różniącego się od innych takich chwil, wielokrotnie zaznawanych przez tego, do kogo sięgnął. Jestem tu, pomyślał. Chłód narastał, rozprzestrzeniając się na całe ciało. Znów zjeżyły mu się włosy na karku, a w głębi zrodziła się i szybko narosła ogarniająca wszystko bezdźwięczna wibracja, gdy jego umysł zrozumiał wreszcie w pełni jego identyczność z człowiekiem, który tu mieszkał. Stał w pokoju – jako Donal i spoglądał jak Donal, na obraz za oknem sypialni.
Rozdział 44 Równie niespodziewanie jak się pojawiła, chwila przeminęła, pozostawiając go w niepewności, czy naprawdę coś takiego się wydarzyło. Chwilę jeszcze stał w pokoju, potem odwrócił się i wyszedł na korytarz, którym skierował się z powrotem do bawialni. Gdy szedł, odczuwał bardzo silne wyczerpanie, ale udało mu się zidentyfikować jego związek z pustką i zmęczeniem, które odczuwał zawsze po stworzeniu wiersza, reakcji na gwałtowność potężnego wewnętrznego wysiłku, odmieniającego go na zawsze. Jednak przy wierszu zawsze mu coś pozostawało, coś realnego, czego nie miał wcześniej. Podczas gdy w tym wypadku... jednak w chwili, kiedy się nad tym zastanawiał uświadomił sobie, że tu też coś osiągnął. Nastąpiła w nim zmiana, dzięki której w innym świetle widział teraz otaczający go dom. Kiedy rozglądał się wokół siebie, odbierał coś w rodzaju swojskości, niczym patyna okrywającej wszystko, na co spojrzał. Gdy wszedł do bawialni, twarz Eachana Khana na portrecie okazała się być doskonale mu znajoma, ze wszystkimi szczegółami. Na widok szabli nad kominkiem, jego palce i dłoń zgięły się, zdawały się pamiętać jej rękojeść, a przed oczyma zobaczył błysk klingi wyciąganej z pochwy. Reszta pokoju wokół niego też wywoływała podobne wrażenia rozpoznania. Zanurzył się w fotelu, w którym usiadł, gdy pierwszy raz wszedł do domu, a siedząc, poczuł jak powoli wraca do niego siła, wypełniając pustkę pozostałą po zimnie, które dopadło go na cmentarzu. Wszędzie wokół niego dom wibrował teraz cichymi odgłosami przeszłości. Siedział, przysłuchując się im, a po chwili, kierowany impulsem, wstał z fotela. Podszedł do rogu, w którym ostatni panel boazerii na wschodniej ścianie dotykał oszklonej północnej ściany. Przed sobą miał gładko wypolerowaną drewnianą powierzchnię, ale pod wpływem tego samego impulsu przyłożył tam prawą dłoń i nacisnął, a płyta ustąpiła bez oporu, przesuwając się w prawo i odsłaniając bezpośrednie przejście z bawialni do biblioteki. Stał przyglądając się przejściu. Przypomniał sobie teraz, że słyszał o nim opowieści z ust Malachiego. Była tam historia o tych drzwiach i czymś z nimi związanym. Przez chwilę nie potrafił przypomnieć sobie szczegółów, ale potem pamięć wróciła. Było to miejsce, gdzie młodzi Graemowie, w miarę dorastania, mierzyli swój wzrost. Przyjrzał się ramie po lewej stronie, wyraźnie dostrzegł cienkie poziome linie z inicjałami i datami. Patrząc w dół znalazł inicjały Donala, tuż nad ziemią, ale nigdzie wyżej nie było widać śladów pomiarów zrobionych po piątym roku życia.
Donal był najmniejszym z młodych Graemów swojego pokolenia. Nie było nic dziwnego w tym, że unikał dalszego mierzenia, kiedy zdał sobie z tego sprawę. Hal przyjrzał się framudze. Na niej również grubą warstwą leżała patyna rozpoznania i przypomniał sobie coś jeszcze z opowieści Malachiego – że przez wszystkie pokolenia nikt z Graemów nie wypełnił sobą całych drzwi, za wyjątkiem bliźniaków – wujków Donala, Iana i Kensiego. Patrzył na poznaczone drzwi i narosło w nim dziwne uczucie, coś jak strach zmieszany z tęsknotą, Ian i Kensie byli wyjątkowo wielcy, nawet jak na Dorsajów – to właśnie Iana wyobraził sobie teraz, jak stoi w tych drzwiach, wypełniając je, ciemny i potężny. Głupotą było myślenie o porównaniu się ze znakami na framudze, nawet w tej chwili prywatności, o której nikt by się nie dowiedział. Jednak gdy tak stał, rosło w nim pragnienie, aż nie umiał sobie odmówić. Logiczna część umysłu próbowała odrzucić ten pomysł. Nie miało to żadnego sensu. W każdym razie same rozmiary nic nie znaczyły. Na wszystkich czternastu światach musiało być mnóstwo ludzi nie tylko dość wielkich, by wypełnić drzwi, ale również zbyt dużych, by się w nich zmieścić. Jednak logiczne argumenty nie miały żadnego znaczenia. To nie kwestia rozmiarów pchała go do zmierzenia się, lecz poszukiwanie własnej tożsamości. Odrzucił ostatnie obiekcje. To, co go przyzwało tutaj, było tylko częścią tego, po co przybył do Foralie. Wszedł w drzwi i stanął wyprostowany. Z nagłym, zimnym szokiem poczuł jak górna belka futryny twardo naciska na szczyt głowy. Stanął nieruchomo. Przez kilka sekund jego umysł odmawiał przyjęcia tego, co implikował ten kontakt. Od lat wiedział, że urośnie dużo ponad przeciętność. Przyzwyczaił się już patrzeć na ludzi z góry. A mimo wszystko kurczył się wewnętrznie wobec faktu, że wzrostem dorównał łanowi Graeme. W jego wyobrażeniach Ian przez tak długo, niczym gigant, górował nad innymi, że przez chwilę nie potrafił zaakceptować tego, o czym świadczył pomiar. Z wolna przyszła akceptacja i dopiero po chwili uświadomił sobie również fakt, że o ile dotykał głową górnej framugi drzwi, to nie udało mu się zapełnić ich sobą na szerokość. Patrząc na boki przekonał się, że po obu stronach między ramionami a futryną jest cztery do sześciu cali miejsca. Nawet przyjmując, że jeszcze rósł i przybierał na wadze, mało prawdopodobne było, by zdołał nadrobić taką różnicę w szerokości ramion. Wywołało to w nim uczucie przewrotnej ulgi. Nie był gotów – jeszcze nie – próbować stać się łanem. Wyszedł z drzwi. Tak jakby ich czujniki czekały tylko na to, panel wsunął się na miejsce i ściana znów była cała. Obrócił się do bawialni. W chwili identyfikacji
z Donalem w sypialni poszerzyła się jego percepcja. Jednak teraz, po zmierzeniu się w drzwiach, ta percepcja wyostrzyła się prawie do bólu. Zapach powietrza w nozdrzach, kolory, kształty, dźwięki i echa domu, po którym chodził – światło zza okien i wewnętrzne światła długiego korytarza biegnącego wzdłuż sypialni i gabinetów – wszystko to stworzyło w końcu więź między nim i tymi, którzy kiedyś stąpali po tym domu i poczuł teraz, że tak jak oni, należy do tego miejsca. Nie było w tym nic cudownego. Zdawał sobie sprawę, że to co tu osiągnął, mieściło się w granicach ludzkich możliwości. Jego odtworzenie Donala i pozostałych do tego stopnia, że dosłownie wyczuwał obok siebie ich obecność, mieściło się w granicach możliwości ludzkiego umysłu i wyobraźni. Mimo wszystko, czuł się jakby stał na krawędzi czegoś znacznie wspanialszego, jeden krok poza to, co możliwe, na tereny, gdzie nikt przed nim nie dotarł. Zadygotał. Z podwyższoną wrażliwością wiązała się jasność myśli, która była prawie bolesna, a dzięki niej zidentyfikował też część domu, której podświadomie cały czas unikał. Jak powiedziała Amanda, w dorsajskim domu jadalnia była miejscem, gdzie podejmowano decyzje dotyczące nie tylko interesów, ale również spraw rodziny. Przypominając sobie o tym, jego umysł skierował go w końcu w stronę jadalni, uświadamiając mu, że właśnie tam mogło się znajdować najważniejsze miejsce wiążące się z bytem i celem życia Donala. Wykonał krok w tamtą stronę, ale zatrzymał go strach. Usiadł na jednym z krzeseł i wpatrywał się w drzwi przed sobą, próbując zrozumieć bezkształtne, ale bardzo prawdziwe przerażenie w nim narastające. Spróbował się z tym zmierzyć zgodnie z naukami Waltera. Świadomie dokonał prawie fizycznego wysiłku oddzielenia od siebie emocji. Zwizualizował w umyśle to, czego się bał, jako bezkształtny obiekt stojący w pewnym oddaleniu. Nadawszy mu formę, zaczął go studiować. Sam w sobie był nieważny, ważne było zrozumieć jego istotę. Bał się tego, co może mu przynieść odkrycie. Wejście do jadalni mogło oznaczać odkrycie w końcu, jaka część jego osobowości była nim, a jaka Donalem. A gdyby dowiedział się tego, czego się bał... ...Mógłby zaangażować się w coś, od czego nie byłoby już powrotu. Być może znajdowała się przed nim granica, której bali się wszyscy ludzie – granica między tym, co możliwe i niemożliwe, a skoro tak, raz przeszedłszy na stronę niemożliwości, mógł zostać tam na zawsze. Zrozumiał nagle, że był to stary strach, tkwiący nie tylko w nim, ale w całej ludzkości. Był to strach przed opuszczeniem bezpiecznego miejsca i wkroczeniem w ciemność nieznanego, ze wszystkimi możliwymi niebezpieczeństwami które się
tam czają. Uświadomił sobie także, że istniała tylko jedna przeciwwaga wobec tego strachu, równie stara jak on. Wielkie pragnienie, by niezależnie od wszystkiego rosnąć, doświadczać, odkrywać i uczyć się. Kiedy w końcu to zrozumiał, po raz pierwszy pojął wagę zobowiązania, które – jak się obawiał – podjął już dawno temu. Stając przed wyborem wejścia w nieznane, zawsze był tym, który szedł do przodu. Niczym posłaniec z głębin pamięci, wróciło do niego kilka linii wiersza Roberta Browninga,: ...stali, wzgórzami otoczeni By zobaczyć mój koniec, żywą ramę Jeszcze jednego obrazu! W ognistej tafli Ujrzałem ich wszystkich poznałem. A mimo to Nieustraszony, trytona róg do ust przytknąłem, Zadąłem. „Childe Roland to the Dark Tower Came” Ścieżka, którą dla siebie wybrał, zawiodła go do celi na Harmonii. Ta sama ścieżka doprowadziła go do tego domu i tego pokoju. Wstał i wszedł do jadalni. W długim, cichym pokoju panował półmrok. W przeciwieństwie do innych pomieszczeń, czujniki nie rozsunęły automatycznie ciężkich zasłon wiszących na oknach. Nie rozsunęły się też, gdy wszedł do pokoju. Były z grubego, ale miękkiego materiału, w kolorze jasnobrązowym, a białe światło Fomalhaut nie ryle przeświecało przez nie, co sprawiało, że jarzyły się łagodnie, tak że pokój zdawał się tkwić schwytany w jasnym, bursztynowym zmierzchu. W tym świetle długa, pusta płyta stołu oraz krzesła z wygiętymi oparciami, równo ustawione po obu stronach stołu, z jednym u szczytu, błyszczały drewnem tak ciemnym, że prawie czarnym. Sufit znajdował się tu niżej niż w bawialni i był belkowany. Na długiej ścianie naprzeciw okien znajdowały się jedyne plamy koloru w tym pomieszczeniu. W równych odstępach umieszczono tam sześć małych, archaicznych dwuwymiarowych obrazków w wąskich ramach, przedstawiających pejzaże, a za pojedynczym krzesłem u szczytu stołu, znajdowało się wejście do kuchni. Światło i bezruch tego pokoju zdawały się opływać Hala, izolując go od reszty domu. Wszystko inne może się zmienić, zdawała się mówić jadalnia, ja nie zmieniłam się od dwustu lat. Ruszył przed siebie i poszedł wolno wzdłuż ściany, zatrzymując się, by obejrzeć mijane obrazy. Przedstawiały góry, jezioro, górskie doliny i brzeg morza, na reprodukcjach
równie starych jak pamięć Eachana Khana. Przedstawiały Ziemię. Kolory ziemi i nieba, relacje między zboczami i równinami – takich nie było nigdzie indziej. Tysiąc drobnych, subtelnych szczegółów świadczyło o pochodzeniu miejsc, które przedstawiały. Na chwilę przywołały wspomnienia, które od dawna nie pojawiały się w umyśle Hala i poczuł nagłą, gwałtowną tęsknotę za zapamiętanymi z dzieciństwa Górami Skalistymi. Jednak tęsknota szybko minęła, zmyta potęgą emocji pochodzących z otoczenia, ścian i podłogi, mebli, a przede wszystkim z obrazów na ścianie – uczucia rodziny przez ponad dwieście lat żyjącej i umierającej według własnych reguł. Istniało powiedzenie, które Malachi zacytował mu w dzieciństwie: Dorsai, znacznie bardziej niż jakikolwiek inny świat, jest swoimi mieszkańcami. Nie bogactwem, władzą czy reputacją – ale swoimi ludźmi. Tu, w tym długim i cichym pokoju, stanęło przed nim to powiedzenie wydobyte z otchłani pamięci. Hal podszedł wolno do szczytu stołu i stanął przy rogu, patrząc wzdłuż jego blatu. Od kiedy wzniesiono te ściany, wszyscy tu siadali, każdy w swoim czasie. Ci, których imiona widział na nagrobkach – Eachan Khan, Melissa i Cletius Grahame, Kamal Graeme. Eachan, ojciec Donala, Mor-jego brat, James, Kensie i Ian, którzy byli jego wujkami, Leah – żona Iana; Simon, Kamal i James – synowie Iana... i inni. Łącznie z Donalem. Donal siadywał tu często przed ukończeniem Akademii, również w wieczór przed wyjazdem na swój pierwszy kontrakt. Ale tego jednego wieczora, po kolacji, dołączył do tych z rodziny, którzy opuścili rodzinną planetę, podpisując kontrakt na walkę w imieniu ludzi, których nawet nie znali. Wtedy pierwszy raz poczuł się jednym z krewnymi, którzy osiągnęli już to, co jak się obawiał, przekracza jego możliwości i siły. Tego wieczoru, po raz pierwszy drzwi do czternastu światów zdawały się stać przed nim otworem i świeżym wzrokiem patrzył przez nie oraz na otaczające go osoby. Hal stanął za pojedynczym krzesłem u szczytu stołu, patrząc na pokój. Kto z tych, co odwiedzali inne światy, siedział w Foralie w noc poprzedzającą wyjazd Donala? Kamal Khan Graeme – ale nie byłoby go z resztą przy stole. W tych czasach był już przykuty do łóżka. Oczywiście Eachan, przebywający w domu od czasu, gdy został ciężko ranny w prawą nogę i nie miał już szans na polowe dowództwo. Usiłował przypomnieć sobie, kto jeszcze mógł tu być i z wolna, jakby z własnej woli, imiona wypłynęły na powierzchnię pamięci, Ian i Kensie byli wtedy w domu. Był też Mor, brat Donala, na przepustce od Zaprzyjaźnionych. James zginął w Donneswort siedem lat wcześniej. A więc... tego wieczora było ich pięciu przy stole, po kolacji. Niezmienny półmrok panujący w pokoju zdawał się zgęstnieć. Eachan siedziałby tu, u szczytu
stołu – w krześle przed Halem. Ian i Kensie, jako najstarsi po nim, zazwyczaj zajmowaliby krzesła po jego bokach. Ale bliźniacy zawsze siedzieli obok siebie – tej nocy po lewej stronie Eachana, wieloletni nawyk, ze ścianą za plecami i widokiem na oba wejścia do pokoju. A więc po prawej stronie Eachana siedziałby Mor, a na krześle obok niego... Hal opuścił stanowisko u szczytu stołu i przeszedł, stając za drugim krzesłem po prawej stronie Eachana, tym, które zajmował Donal. Skupił myśli i wzrok, odbudowując w myślach tę scenę. Wpatrując się w puste krzesła, wypełnił je obrazami ludzi, których zdjęcia widział w książce o Donalu. Eachan, wysoki i mizerny, od kiedy nie mógł już aktywnie ćwiczyć – tak że jego ramiona wyglądały na nieproporcjonalnie szerokie w stosunku do reszty ciała, z ciemną i szczupłą twarzą. Z głębokimi zmarszczkami wokół ust i głęboką, pionową linią między czarnymi brwiami, wynikającą z chronicznego bólu w nodze. Ian i Kensie, podobni jak lustrzane odbicia – jednak całkowicie odmienni dzięki uzewnętrzniającym się charakterom. Kensie jasny, Ian mroczny, obaj wyżsi nawet od Eachana i Mora, z masą mięśni, których nie miał już Eachan. Mor, szczuplejszy od wujków, młody i z gładką twarzą, ale z wyrazem samotności i głodu w ciemnych oczach. I Donal... o pół głowy niższy od Mora i znacznie szczuplejszy, z powodu młodszego wieku i drobniejszych kości. Między mężczyznami przy stole wyglądający jak chłopiec. Eachan, opierając się ramionami na stole, Ian wyprostowany i ponury, Kensie, jak zawsze chętnie „się śmiejący. Mor nachylający się do przodu, dużo mówiący. I Donal... słuchający ich wszystkich. Rozmowa dotyczyła interesów, warunków pracy dla zawodowych żołnierzy na światach, które odwiedzili przed powrotem do domu. Zwykłe pogawędki, ale mające na uwadze Donala, by udzielić mu cennych informacji, bez sprawiania wrażenia udzielania rad. Dźwięk ich głosów dochodził i odbijał się echem od belek pod sufitem, szybko i wolno. Stwierdzenie i odpowiedź. Przerwa i kolejny głos. – ...Żądze to wampiry – powiedział Eachan. – Żołnierka to czysta sztuka... – ...Zostałbyś w domu, Eachan – Mor zapytał ich ojca – gdybyś był młody i miał sprawne obie nogi? – Eachan ma rację. – To mówił Ian. – Wciąż marzą o zgnieceniu naszych ludzi, a potem o negocjowaniu z pozycji siły, którą można by kontrolować pozostałe światy. To niebezpieczeństwo... – Jak długo kantony pozostaną niezależne od Rady... – stwierdził Eachan. – Nic nie jest niezmienne – powiedział Kensie.
Z ostatnimi słowami whisky, którą popijali, uderzyła Donalowi do głowy i wydało mu się, że stół i surowe twarze, którym się przyglądał zaczęły odpływać w mrok jadalni, a głos Kensiego dobiegał z wielkiej odległości. Wokół Hala pokój zapełniał się innymi Graemami z przeszłości i współczesności, zajmującymi miejsca przy stole, dołączającymi do rozmowy, tak że głosy nakładały się i mieszały, atmosfera w pokoju gęstniała... i wtedy, nagle, wieczorne spotkanie skończyło się. Wszyscy wstawali, by pójść do łóżek, gotowi na wczesną pobudkę następnego ranka. Pokój pełen był wysokich postaci i głębokich głosów. Kręciło mu się w głowie. On też musiał wstać. Był bardzo blisko czegoś, co uniosło go i zabierało w dal, coraz szybciej i szybciej, wkrótce uwolnienie się będzie przekraczało jego możliwości. Obrócił się w stronę, jak sądził, wejścia do bawialni, ale nie widział już otaczających go kształtów. Parł do przodu potykając się, czując jak opuszczają go siły. Ale nie widział wyjścia i nie mógł już zawrócić i wyjść drugimi drzwiami... Złapały go silne ramiona, przytrzymały i poprowadziły na chwiejnych nogach przez mgłę upiorów. Nagle poczuł na twarzy świeży powiew, owiewającą go bryzę. Prawą stopą potknął się na prowadzących w dół schodach i opadł na trawę, a trzymające go ramiona zatrzymały się. – Oddychaj głęboko – rozkazał głos. – Już, jeszcze raz! Posłuchał, a wzrok mu wrócił, pozwalając zobaczyć ziemię, góry i niebo. Stał przed frontowymi drzwiami domu Graemów, trzymany przez Amandę.
Rozdział 45 – Lepiej zabiorę cię do domu – powiedziała kobieta. Oszołomiony i otumaniony, nie protestował, niewiele pamiętał z powrotnej jazdy do Fal Morgan. Dopiero kiedy dojeżdżali, przejaśniło mu się w głowie i uświadomił sobie, że czuł się całkowicie osłabiony, zużyty. – Przepraszam – odezwał się do Amandy, kiedy dotarł w końcu do salonu w Fal Morgan. – Nie chciałem robić problemów. Wygląda na to, że straciłem przytomność... – Wiem – odpowiedziała. Utkwione w nim oczy były prawie groźne i niezgłębione. – Potrzebujesz odpoczynku. Obróciła go jak dziecko i poprowadziła korytarzem do pokoju, w którym spał poprzedniej nocy. Ledwie był świadom tego, że zdejmuje mu buty i nie widział, by wykonywała jakieś sygnały w stronę czujników, ale zasłony zaciągnęły się na oknach i w pokoju zapanował półmrok. – Śpij teraz – z ciemności dobiegł go wyraźny głos. Usłyszał zamykające się drzwi. Wciąż siedział na brzegu łóżka, ale opadł na plecy. Zrobiło mu się chłodno, więc obrócił się na bok i sięgnął, by naciągnąć na siebie ciężką narzutę pokrywającą łóżko, po czym natychmiast usnął. Obudził się dopiero następnego ranka. Wstając z łóżka ubrał się i poszedł szukać Amandy. Znalazł ją w biurze obok bawialni, przy biurku zawalonym oprawionymi wydrukami kontraktów. Wpatrywała się w ekran na biurku, trzymając w dłoni świetlny pisak, najwyraźniej nanosząc poprawki na tekst na ekranie. Uniosła głowę, kiedy do niej zajrzał. – Wejdź – zaprosiła go, więc podszedł. – Jak się czujesz? – Niepewnie – odpowiedział. Tak naprawdę czuł się, jakby w ogóle nie spał tej nocy. – A więc usiądź – powiedziała i odłożyła trzymany w ręku pisak. Z wdzięcznością opadł na wyściełany fotel. Uważnie go obejrzała. – Przez kilka dni będziesz musiał się oszczędzać – stwierdziła. – Co mogę dla ciebie zrobić? – Powiedz mi, jak zorganizować transport z powrotem do Omalu. Narzucałem ci się wystarczająco długo. – Powiem ci, kiedy będziesz się narzucał – powiedziała Amanda. – Jeśli chodzi o Omalu, nie jesteś w formie, żeby gdziekolwiek jechać. – Muszę – powiedział. – Mam tam sprawy do załatwienia. Muszę zorganizować spotkanie z kimś, kto reprezentuje Dorsaj.
– Chcesz Szarych Kapitanów. Zagapił się na nią. – Kogo? Uśmiechnęła się. – To stary termin – wyjaśniła. – Nie sądzę, by ktokolwiek wiedział, skąd wywodzi się ta nazwa. W czasach Cletiusa przestaliśmy używać terminu „kapitan” na określenie rangi wojskowej wszędzie, poza statkami kosmicznymi. W tej chwili termin ten oznacza osobę przywódcy, zatwierdzonego i zaakceptowanego, kobiety lub mężczyzny, któremu ufają. Szarymi Kapitanami były pierwsza i druga Amanda. – A trzecia? – popatrzył na nią. – Tak, trzecia też – odpowiedziała bez uśmiechu. – Rzecz w tym, że chcesz rozmawiać z Szarymi Kapitanami, a oni zazwyczaj nie siedzą w Omalu. Są w swoich domach. – A więc będę musiał porozmawiać z nimi indywidualnie i skłonić ich, aby zgodzili się na wspólne zebranie. Przyglądała mu się bez słowa przez kilka sekund. – Gdybyś był w formie – powiedziała w końcu powoli – a nie jesteś, to i tak byłby to zły sposób na przeprowadzenie tego. Tak się składa, że w tej chwili nie jesteś w stanie z nikim rozmawiać. Najpierw musisz odzyskać siły, a to oznacza około tygodnia. Potrząsnął głową. – Nie tak długo – zaprotestował. – Tak długo. – W każdym razie – chwycił poręcze fotela, gotów wstać – to nie może czekać... – Owszem, może. – Nie rozumiesz. – Jego ręce opadły z poręczy fotela. – Mam do przekazania wiadomość od Exotików do Dorsajów, jako całości. Ale co jest nawet jeszcze ważniejsze, muszę osobiście porozmawiać z tymi Kapitanami. Muszę ich zmusić do zrozumienia czegoś, że nadchodzi coś, co może zniszczyć wszystko o co walczyli Dorsajowie... Nie wiem, jak mam sprawić, byś zrozumiała... – Już to zrobiłeś – powiedziała. Patrzył na nią z niemiłym uczuciem, że sprawy wymknęły mu się spod kontroli. – Pierwszej nocy po przybyciu – przyglądała mu się bez mrugnięcia powiekami, a głębia jej turkusowych oczu nie miała dna. – Wszystko mi powiedziałeś. – Wszystko? – Myślę, że tak – potwierdziła. Znów na kilka sekund zapanowała cisza, podczas
której jej oczy uważnie mu się przyglądały. – Wiem, co chcesz osiągnąć i wiem – w przeciwieństwie do ciebie – jak to zrobić. Zanim spotkasz się z Szarymi Kapitanami, wszyscy będą musieli się gdzieś zgromadzić. Równie dobrze może to być Foralie. – Foralie? – zapatrzył się na nią. – Czemu nie? – zapytała. – Jest tu dość miejsca, by pomieścić tego typu spotkanie, a w tej chwili dom jest niewykorzystywany. Przestała mówić i siedziała patrząc na niego. Przez chwilę się nie odzywał. Na myśl o mówieniu do tych ludzi w domu Graemów, obudziło się w nim jakieś zimne uczucie i na chwilę zapomniał o jej obecności. Potem jego umysł i oczy wróciły do niej, przekonując się, że nadal patrzy na niego. – Mogę zaprosić do siebie Kapitanów i zorganizować pomoc z okolicy – powiedziała – jeśli będzie potrzebna, by zająć się tą sprawą. Nie powinno to zająć więcej niż dzień, chyba że część z nich będzie chciała przenocować przed powrotem do domów. Zawahał się. – Mogłabyś ich zaprosić? – zapytał. – I myślisz, że przyjechaliby? – Tak. – Pewne oświadczenie. – Przyjadą. – Nie mogę... – słowa go zawiodły. – Nie możesz czego? Narzucać się? – Uśmiechnęła się łagodnie. – To dla naszego dobra, prawda? – Tak jest... – powiedział. – Oczywiście. Mimo wszystko... – A więc uzgodnione – stwierdziła. – Wyślę wiadomość do tych, którzy powinni być na Dorsai. W międzyczasie będziesz mógł odpocząć. Potrzebujesz tygodnia. – Ile czasu trzeba na zebranie ich razem? – zapytał, wciąż mając wrażenie, że stracił kontrolę nad biegiem spraw. – W razie niebezpieczeństwa sześć godzin. – Popatrzyła na niego prawie zimno. – W przypadku czegoś, co nie wymaga takiego pośpiechu, przynajmniej tydzień, by znaleźć wolny termin, kiedy wszyscy będą mogli się zebrać. Za tydzień powinieneś móc rozmawiać przynajmniej z dwoma trzecimi z nich. – Tylko dwie trzecie? – zapytał. – Czy dwie trzecie to dość? – Jeśli będziesz potrafił przekonać większość z dwu trzecich – odpowiedziała – to na dłuższą metę nie będziesz miał problemu z przeciągnięciem na swoją stronę wszystkich. Każdy z nich sam zdecyduje, ale to rozsądni ludzie. Jeśli będziesz mówił z sensem, wysłuchają cię i przekażą twoje słowa swoim rodzinom. – Tak – powiedział. Wciąż nie miał pewności co do wszystkiego, co mówiła, ale ta rozmowa, choć tak spokojna, wyczerpała go. – A więc zajmę się tym. – Przyjrzała mu się uważnie. – Możesz zrobić sobie coś
do jedzenia? W tej chwili jestem zajęta. – Oczywiście. Uśmiechnęła się na chwilę i jej twarz uległa przemianie. Potem znów stała się poważna, zajęta swoimi sprawami. – Wobec tego dobrze – stwierdziła, ponownie podnosząc pisak i odwracając się do ekranu. – Nie wahaj się wołać, gdybyś czegoś potrzebował. Stał jeszcze przez chwilę, przyglądając się jej. Było w tym coś dziwnego. Kiedy tu przyjechał, była przyjazną nieznajomą, uprzejmą ale otwartą. Teraz była równocześnie bliżej i oddzielona od niego murem – opancerzona w zbroję. Odwrócił się i poszedł do kuchni, świadom tego, jak gumowe ma nogi i ile wysiłku wymaga przemieszczanie się. Zjadł i natychmiast znów zapragnął spać. Wrócił do sypialni i opadł na łóżko, podnosząc się później na krótko tylko po to, by znów zjeść. Amanda miała rację. Minęły prawie pełne trzy dni, zanim znów zaczął czuć się sobą. Wyglądało na to, że tydzień potrzebny na zgromadzenie Szarych Kapitanów, rzeczywiście dobrze mu zrobi. Złapała go teraz inna słabość. Bez wątpienia tkwiły w nim jeszcze pozostałości fizycznego osłabienia po pobycie na Harmonii. A jednak zasadnicza natura wyczerpania, którego teraz doświadczał nie była fizyczna, lecz wiązała się z czynnikami, które mógłby nazwać parapsychicznymi, ale zrezygnował z tego terminu. Nie można było zaprzeczyć, że był to efekt pozazmysłowego doświadczenia w domu Graemów, a jego umysł – który nigdy nie mógł przejść do porządku nad niezwykłymi wydarzeniami, lecz zawsze poszukiwał odpowiedzi i logicznego wyjaśnienia – nie przestawał roztrząsać tego, co przydarzyło mu się w jadalni. Istniało mnóstwo możliwych wyjaśnień. To, które wytrzymywało analizę zakładało, że znalazł dokładnie to, czego szukał – zrozumienie Graemów, a w szczególności Donala, tak intensywne, że przez chwilę był w stanie, przynajmniej subiektywnie, odtworzyć epizod z życia Donala. Istniało jeszcze inne, które ponownie przywołało chłód i zjeżenie włosów na karku, ale odgrodził się od niego w obronnym geście. Biorąc pod uwagę wyszkolenie i koncentrację oraz instynkt twórczy, chwile, gdy stał się Donalem, w sypialni i jadalni, nie były niemożliwe. A jednak... odkrył, że może bezpiecznie ruszyć drogą rozsądnego wyjaśnienia – łącząc techniki umysłowe, młodzieńcze pragnienie identyfikacji z Donalem, długotrwałe efekty fizycznego wyczerpania z Harmonii i efekt emocjonalny rozczarowania z Mary – w końcu musiało się wydarzyć jeszcze coś niewyjaśnionego, co doprowadziło do efektu,
którego doświadczył. Działało tu coś poza i ponad jego wiedzą – coś jak magia. A jednak, czy coś bardzo podobnego do takiego skoku kwantowego czy magii, nie było zaangażowane przy tworzeniu dowolnego dzieła sztuki? Szlak wiedzy i umiejętności prowadził tylko do pewnego punktu – a potem działo się coś, czego nawet najlepszy rzemieślnik nie potrafił zidentyfikować i wyjaśnić, a efektem była sztuka. W ten sposób, w tym co zaszło w jadalni Graemów, kryło się więcej, niż mogły wyjaśnić wszystkie podświadome wspomnienia tego, co słyszał o Graemach. Głęboko wewnątrz siebie, zbyt głęboko, by temu zaprzeczać, wiedział – tak jak wiedział, że żyje – że to czego doświadczył w jadalni, nie było zdarzeniem z przeszłości w wieczór ukończenia przez Donala Akademii, ale tym, co naprawdę się zdarzyło. W ciągu następnego dnia czy dwu, zaczął uzupełniać swoje zapasy energii fizycznej i psychicznej, i coraz więcej uwagi poświęcał Amandzie. Wstawała przed świtem, zajmowała się domem, stajnią i wszystkim innym wokół domu. Od dziesiątej rano zaczynała w swoim gabinecie pracę nad kontraktami i siedziała nad nimi do późnego wieczora, jeśli nie liczyć koniecznych przerw na posiłki, odbieranie telefonów czy odbycie jakiejś niezbędnej wizyty. Była wręcz niewiarygodnie wydajna. Najwyraźniej wypracowała najbardziej ekonomiczne techniki, wobec każdej rzeczy, którą musiała się zająć, a kiedy nadchodził czas, wykonywała to sprawnie i szybko. Jednak nic z tego co robiła, nie miało w sobie rodzaju zwyczajowej, maszynowej automatyki, jaka często wiązała się z tego typu świadomym podejściem. Wręcz przeciwnie, przychodziło jej to równie łatwo jak oddychanie, z nieświadomym wdziękiem artysty przy pracy. Jednak rankiem drugiego dnia nie mógł już znieść gnębiących go wątpliwości i zastąpił jej drogę. – Czy mogę pomóc? – zapytał. – Powiem ci, jeśli tak będzie – odpowiedziała, po czym łagodniejąc dodała. – Fal Morgan jest moje. Rozumiesz? – Tak – odpowiedział i zszedł jej z drogi. Trzeciego dnia prawie odzyskał zwykłą siłę i energię. Większość czasu spędzał przesiadując w różnych miejscach, czytając i myśląc, ale do wieczora fizyczna bezczynność zaczęła wzbierać w nim, jak woda gromadząca się przed zaporą. Po kolacji Amanda wróciła do swojego gabinetu, a on próbował czytać, ale nie potrafił się skupić. Szczerzyły się na niego kły pytań bez odpowiedzi. W miarę mijających dni czuł, jak coraz mocniej ciągnie go w jej stronę, a instynktowny odbiór jej emocji podpowiadał mu, że z wzajemnością. A jednak coraz bardziej odgradzała się od niego tarczą swoich obowiązków – i nie potrafił pojąć, czemu tak się dzieje. Zresztą, cokolwiek wydarzyło się w Foralie, udał się tam w celu odnalezienia
prawdy o swoim śnie i udało mu się to. Chociaż uświadomił sobie, że wiązało się to z Donalem Graeme – a ten był nietypowym Dorsajem, podobnie jak przed nim Cletius – i przeżycie jakiego doświadczył w domu Graemów, nie było pomocne w doprowadzeniu się do stanu, w którym mógłby zrozumieć Szarych Kapitanów. Po prawie trzech dniach ciągłego myślenia na te tematy, jego ciało zbuntowało się wobec długiego bezruchu. Odstawił na miejsce czytany właśnie sześcian i podszedł do otwartych drzwi do gabinetu Amandy, sprawdzając, czy dalej pracuje. Pracowała. Cofnął się od drzwi i poszedł do składziku przy tylnych drzwiach Fal Morgan, gdzie na umieszczonych na ścianach haczykach zawieszono najróżniejsze ubrania robocze, swetry i kurtki. Nie było tam kurtki dość na niego dużej, ale jeden ze zrobionych na drutach swetrów miał odpowiednie wymiary. Wciągnął go na siebie i wyszedł w noc. Planował przejść się jedynie w bezpośredniej okolicy domu, ale zawieszony wysoko na niebie pojedynczy księżyc Dorsai był prawie w pełni i jasno oświetlał całą okolicę. Podszedł do krawędzi płaskowyżu, na którym postawiono Fal Morgan i spojrzał w znajdujący się pod nim wąwóz. Przyciągnął go rozpościerający się krajobraz świateł i cieni na skalistym terenie. Ruszył w dół. Nie obawiał się, że zabłądzi. Otaczające go górskie szczyty były wyraźnie widoczne z każdego miejsca i stanowiły doskonałe punkty odniesienia, zwłaszcza dla kogoś dorastającego w podobnym otoczeniu. Przekroczył dno wąwozu i ruszył dalej, wspinając się po przeciwległym zboczu, w stronę skalistego obszaru kamiennych klifów i przesmyków. Zatracił się w wędrówce między skałami. Po kilku dniach bezruchu odczuwał ulgę, mogąc swobodnie chodzić po otwartym terenie. Zapomniał – nawet na Harmonii, kiedy wędrowali przez góry – jak czuł się, jako dziecko w Górach Skalistych. Teraz powróciło do niego to uczucie. Piętrzące się nad nim szczyty nie były złowieszczymi i groźnymi kształtami, gromadzącymi się na oświetlonym przez księżyc horyzoncie, lecz podobnie jak na Ziemi, opiekuńczymi gigantami, w cieniu których zaznawał wolności niemożliwej nigdzie indziej. Wydłużył krok, zaczął głębiej oddychać i gdzieś z głębi duszy wypłynęło pragnienie, by porzucić wszystkie obowiązki i po prostu zająć się pracą, by żyć w miejscu takim jak to. Uświadomił sobie w końcu, że wędruje już przez co najmniej kilka godzin. Poczuł też niezauważany dotąd chłód nocy, zmarzł nawet pomimo wysiłku fizycznego i założonego grubego swetra. Kiedy opadły emocje wynoszę go między górskie szczyty, uświadomił sobie także, do jakiego stopnia osłabione jest jego jeszcze nie w pełni ozdrowiałe ciało. Zawrócił do Fal Morgan. Zbliżając się do domu, w myślach wciąż niósł w sobie góry, a kiedy chwycił dłonią klamkę drzwi Fal Morgan odkrył, że kryje w sobie drobny, irracjonalny żal
w stosunku do Amandy, która oddzieliwszy się przed nim barierą nie była osobą, której mógłby opowiedzieć o swoim spacerze i uczuciach nim szargających. Roześmiał się drwiąco do siebie w reakcji na rozczarowanie wywołane tym odkryciem, cicho otworzył drzwi i wszedł do środka. W domu panował bezruch środka nocy. Pomyślał nagle o spojrzeniu na zegarek i zaskoczyło go, że spędził na zewnątrz prawie trzy godziny. Do tej pory Amanda z pewnością skończyła pracę i poszła do łóżka. Choć nie istniało ryzyko, że usłyszy go z drugiego końca domu, podświadomie przeszedł cicho przez kuchnię i wszedł na korytarz prowadzący do bawialni. Uświadomił sobie, że świeci się tam migotliwe światło i zawahał się. Zdał sobie sprawę, że pochodzi ono z ognia płonącego na kominku, choć nie w stylu Amandy byłoby zostawienie płonącego ognia i pójście spać. Ruszył cicho i zanim przeszedł pół korytarza usłyszał jej głos, jak śpiewała cicho w oświetlonym płomieniami pokoju. Poczuł się niepewnie i stanął. Zdjął buty i poszedł dalej nie tylko cicho, ale dzięki treningowi z wczesnych lat absolutnie bezgłośnie. Doszedł do rogu wejścia do bawialni i zajrzał ostrożnie w kierunku kominka. Ogień prawie się już wypalił, ale języki płomieni wciąż lizały ciężkie drwa, malując pobliską podłogę na czerwono. Amanda siedziała na prostokątnym dywanie blisko ognia, wpatrując się w płomienie, ze skrzyżowanymi nogami i rękami o rozluźnionych, skierowanych ku górze dłoniach, które oparła nadgarstkami o kolana. Przed nią stała na wpół opróżniona filiżanka z mlecznym napojem, który musiał być herbatą, jako że kawę pijała bez mleka. Siedziała przed ogniem niczym szczupły, prosty cień. Patrzył na nią prawie dokładnie z boku. Miała na sobie ciemnobrązowe spodnie robocze i miękką żółtą koszulę, w której widział ją podczas kolacji, tyle że teraz kołnierzyk był rozpięty i zwisał swobodnie na ramiona. Włosy miała rozpuszczone, twarz lekko nachyloną w stronę ognia i zamyśloną. Znajdując się tak blisko, dzięki ciszy panującej w domu, wyraźnie słyszał jej czysty, magiczny głos, pomimo tego, że śpiewała bardzo cicho. ... zielona płynie woda mej radosnej miłości. Zielone są stawy u stóp wodospadów, Ciemno pod wierzbami – przeszłość już usnęła. Światło poranka ptak śpiewem ogłasza... Wycofał się gwałtownie w mrok, zatykając uszy na resztę piosenki. Poczuł się tak, jakby ją nachodził nagą we śnie. Cicho wycofał się do kuchni i stanął niepewny,
co robić dalej. Cichy szmer piosenki dobiegający z pokoju umilkł. Wykonał głęboki oddech, założył buty i bezdźwięcznie cofnął się do drzwi, którymi wszedł do domu. Otworzył je cicho i głośno zamknął, po czym równie głośno poszedł korytarzem w stronę bawialni. Kiedy wszedł, stała przy kominku, patrząc w jego stronę. Jej wzrok spoczął na swetrze, w który był ubrany, co wywołało u niej rozszerzenie oczu. Zatrzymał się stojąc w niewielkiej odległości od niej. – Poszedłem na spacer – wyjaśnił. – Wziąłem go z jednego z wieszaków. Mam nadzieję, że to nie problem? – Oczywiście – stwierdziła. Zawahała się na chwilę. – Należał do Iana Graeme. – Naprawdę? – Tak. Sam go dla siebie zrobił którejś zimy. – Uśmiechnęła się odrobinę. – Kiedy zasypie nas w zimie śnieg, staramy się mieć zajęte czymś ręce. Na chwilę znów zapanowała cisza. – A więc ożywiłeś się trochę? – przyglądały mu się pociemniałe w świetle ognia oczy. – Tak. Teraz jestem już gotów spać. – Uśmiechnął się do niej. Ich oczy spotkały się na sekundę, a potem znów rozeszły. – Dobranoc – powiedział i ruszył korytarzem prowadzącym do pokoju, słysząc jak odpowiada mu tak samo, zostawiając za sobą duży pokój, ogień w kominku i ją. Doszedł do pokoju, wszedł do środka i zamknął drzwi. Wyraźnie czuł wagę wciąż ubranego swetra. Zdjął go i rozebrał się, po czym położył do łóżka. Machnięcie ręki nad stolikiem zasygnalizowało umieszczonym tam czujnikom, by zgasiły światło i pokój wokół niego pogrążył się w ciemności. Leżał. Po chwili usłyszał dźwięk idących przez korytarz stóp, które minęły jego sypialnię i udały się do własnej. W domu zapadła cisza. Nadal leżał, nie śpiąc, wpatrując się w mrok z sercem rozdartym żalem i tęsknotą, jakiej nie odważył się zbyt dokładnie analizować.
Rozdział 46 Według tygodniowego kalendarza Dorsai, następnego dnia wypadała niedziela. Amanda zabrała Hala ze sobą na wizyty do kilku okolicznych gospodarstw, gdzie mieszkały osoby oferujące pomoc przy spotkaniu z Szarymi Kapitanami w Foralie. Jednym z nich było gospodarstwo Debigne, gdzie Hal potwierdził swoje podejrzenia, że intensywność zauważalna u Amandy, nie przypadła w udziale jej młodszej siostrze. Potrzeba było, by ktoś był w Foralie w dzień przed i po spotkaniu, oraz ktoś do pomocy przy posiłkach i od chwili przybycia pierwszych Kapitanów – szacunkowo dwadzieścia cztery godziny przed wyznaczoną godziną zebrania aż do chwili, gdy wyjedzie ostatni z nich – prawdopodobnie również do dwudziestu czterech godzin po spotkaniu. Po lunchu, kiedy wracali do Fal Morgan, Amanda poprowadziła Hala nieco w bok od drogi do punktu obserwacyjnego położonego wyżej niż Foralie. Była to mała trawiasta łączka na półce skalnej nie dość dużej, by pomieścić Fal Morgan. Zsiedli z koni, a Amanda z jednej z sakw przy siodle wyjęła lunetę. – Usiądź – powiedziała do Hala, siadając na trawę ze skrzyżowanymi nogami. Usiadł obok niej i wziął podany mu przyrząd. – Spójrz tam – powiedziała, wskazując kierunek. Skierowała jego uwagę na punkt znajdujący się dalej i niżej niż domostwo Graemów, którego dach, widoczny był jakiś kilometr niżej, po lewej stronie. Hal przystawił teleskop do oczu i zlokalizował punkt, który mu wskazała. Była to otoczona drzewami plama zieleni, niecałe osiemset metrów poniżej domu. – Widzę – powiedział. – Co to takiego? – To miejsce oryginalnego Foralie – domu – wyjaśniła. – Foralie zostało pierwotnie zbudowane przez Eachana Khana. Kiedy Cletius poślubił jego córkę, zbudował dom Graemów na terenie Foralie, tam gdzie widzisz go teraz. Po tym jak Cletius pokonał Dowa deCastriesa, próbującego dzięki sile Starej Ziemi przejąć kontrolę nad wszystkimi Młodszymi Światami, a Melissa przeprowadziła się z Cletiusem do domu Graemów, Eachan Khan zaczął zdradzać swój wiek – wcześniej nie odbijał się na nim zbytnio – i Melissa przekonała go, by przeniósł się do niej wraz z Cletiusem. Zrobił to, a Foralie zostało puste – choć przez rok czy dwa nic się tam nie zmieniło. Eachan najwyraźniej nie potrafił się zdecydować, co z nim zrobić. Aż którejś nocy wybuchł tam pożar i dom kompletnie spłonął. Od tamtej pory domem Graemów jest Foralie. – Rozumiem – stwierdził Hal. Zielona przestrzeń pod nim z pewnością stanowiła miłe miejsce na dom, znacznie lepiej osłonięte drzewami niż dom Graemów. Opuścił
teleskop i popatrzył na Amandę. – Moglibyśmy tam pojechać – powiedziała – ale nie ma tam nic do oglądania, a stąd ma się lepszy widok na otoczenie. – Tak – zgodził się Hal i podał jej lunetę. – Nie, zatrzymaj ją jeszcze na chwilę – zaprotestowała. – Możesz stąd zobaczyć również Fal Morgan – a przynajmniej kawałek jego dachu. Drzewa trochę zasłaniają. Ale może pamiętasz, że z dachu domu Graemów też nie mogłeś go zobaczyć, z powodu drzew. – Masz rację. – Ponownie przyłożył do oka lunetę i spojrzał. Potem znów ją opuścił i popatrzył na kobietę. Wszystko co powiedziała mu na temat oryginalnego Foralie i całej reszty, to były rzeczy, które mogły go zainteresować, ale wciąż męczyło go podejrzenie, że poza oczywistą przyczyną opowiedzenia mu o tym i pokazania pierwszego Foralie z punktu widokowego, kryła się jeszcze jakaś inna, ukryta. – To właśnie do Foralie, tego pierwszego, Cletius wrócił gdy Dow deCastries przybył ze swoimi wojskami, by zająć Dorsai, opustoszałą z powodu realizowanych najemniczych kontraktów – powiedziała. – Wiedziałeś o tym? Skinął głową. – To było we wczesnych dniach, prawda? – zapytał. – Prawie dwieście lat temu, kiedy Ziemia była podzielona między Sojusz i Koalicję? A Dow był człowiekiem z Koalicji, który doprowadził do tego, że oba rządy połączyły siły pod jego przywództwem, żeby mógł przejąć kontrolę nad Młodszymi Światami. Wiem o tym. Cletius Grahame przeciwstawił się Dowowi, ten zaaranżował kontrakty, by odciągnąć z Dorsai wszystkich żołnierzy, a potem przyleciał tu przejąć planetę. Pokonali go ci, którzy tu zostali: dziadkowie, dzieci i ich matki. Uśmiechnął się. – Wciąż istnieją historycy, którzy sądzą, że Dow sam poderżnął sobie gardło, bo cywile nie mogą pokonać elitarnych oddziałów. – Ty też tak myślisz? – zapytała Amanda. – Nie. – Spoważniał. – Ale pierwszy raz usłyszałem o tym od Malachiego, gdy byłem bardzo mały. Wydawało mi się to wtedy absolutnie naturalne, byli przecież Dorsajami. – Niczego nie można osiągnąć wyłącznie dzięki reputacji – powiedziała. – Każdy rejon, nie mieliśmy wtedy jeszcze kantonów, musiał sam zdecydować, jak się bronić. Do zorganizowania obrony Cletius zostawił tylko Arvida Johnsona i Billa Athyera z sześcioma wyszkolonymi ludźmi... Zamilkła, ze wzrokiem skierowanym w stronę zboczy poniżej. Przyglądał się jej, wciąż próbując zrozumieć, do czego zmierzała. Nawet gdy siedziała, jej ciało było wyprostowane w stopniu, którego żaden mężczyzna nie mógłby osiągnąć bez
całkowitej sztywności, a jej głowa miała klasyczny profil, jak ze starożytnych monet. – Amanda... – powiedział łagodnie. Zdawała się go nie słyszeć i poczuł w sobie niezdarność, która sprawiła, że nie wiedział, czy powinien znów się odzywać. Obok niej, w swoim znacznie wyższym i potężniejszym, lecz wymizerowanym ciele – wychudzonym przez doświadczenia minionych miesięcy – czuł się jak mroczny ptak z ziemskiego ciała i kości, ulatujący w dziedzinę czystego ducha. Ale gdy czekał, jej oczy straciły swój zamyślony wyraz i zwróciła się w jego stronę. – O co chodzi? – zapytała. Przez chwilę zastanawiał się, czy przypadkiem nie powinien unikać dalszego wspominania o Obronie Dorsai – jak określano to w podręcznikach historii. – Myślałem właśnie, do jakiego stopnia jesteś podobna do obrazu wiszącego w twoim domu – to była pierwsza Amanda, prawda? To mógłby być twój obraz. – Zarówno druga Amanda, jak i ja, wyglądamy bardzo podobnie do niej – odpowiedziała. – Zdarza się. – Czy przypadkiem jej obraz nie został namalowany, gdy była w tym samym wieku, w jakim ty teraz jesteś? – Nie. – Potrząsnęła głową i uśmiechnęła się prawie figlarnie. – Nie był. – Nie był? – Wpatrzył się w nią. – Nie – Amanda roześmiała się. – Obraz wiszący u nas na ścianie został namalowany, gdy była dużo starsza niż ja teraz. Zmarszczył się. – To prawda – powiedziała. – My, Morganowie, bardzo wolno się starzejemy. A ona była kimś wyjątkowym. – Nie tak wyjątkowym jak ty – powiedział. – Nie mogła być. Jesteś końcowym produktem Dorsai. Ona żyła, zanim urodzili się ludzie tacy jak ty. – To nieprawda – natychmiast odpowiedziała Amanda. – Była Dorsajką, zanim powstał świat Dorsajów. Stanowiła materiał, z którego powstali nasi ludzie i Kultura. – Skąd możesz być pewna, jaka była prawie dwieście lat temu? – Jak mogę? – Obróciła głowę twarzą w jego stronę i dziwnie na niego popatrzyła. – Ponieważ na wiele sposobów jestem nią. Tych kilka ostatnich słów zostało wypowiedziane bez specjalnego akcentu, ale zdawały się dźwięczeć w jego uszach z niezwykłą siłą. Siedział nieruchomo, starając się nie zmienić pozycji ani wyrazu twarzy, ale jego wewnętrzna świadomość została zaalarmowana. – Reinkarnacja? – zapytał po chwili swobodnie. – Nie, niezupełnie – odpowiedziała. – Coś więcej... jakby czas nie miał
znaczenia. Jakby wszystko wciąż było tym samym; ona, w początkach naszego świata i ja, tutaj... Opadło na niego uczucie, że właśnie zdradziła mu powód, że powiedziała mu – może ostrzegła – o tym, przed czym miała go tutaj strzec. – Tutaj, przy jego końcu, chciałaś powiedzieć? – rzucił jej wyzwanie. – Nie. – Jej turkusowe oczy przybrały szary odcień. – Nie będzie końca, póki nie zginie ostatni Dorsai, niezależnie od tego, gdzie to nastąpi. Tak naprawdę nawet wtedy nie. Koniec nastąpi dopiero, gdy zginie ostatni człowiek – ponieważ to, co czyni nas Dorsajami, jest częścią wszystkich ludzi, częścią, którą miała Amanda, gdy narodziła się po raz pierwszy, jeszcze na Ziemi. Coś – może kawałek chmury zakrywający białą kropkę gwiazdy – na ułamek sekundy odciął światło od jego oczu. Istniało jakieś powiązanie między wszystkim, o czym w tej chwili mówiła, zniszczonym domem Foralie, Obroną Dorsai i nią, ten związek wciąż mu umykał. – Masz o niej tak wysokie mniemanie – powiedział z namysłem. – Ale kiedy reszta światów myśli o tej planecie, na myśl przychodzą im tylko Cletius Grahame i Donal Graeme. – Mieliśmy Graemów za sąsiadów od czasów Cletiusa – odpowiedziała. – Zasłużyli na to, co się o nich myśli. Jednak pierwsza Amanda była przed nimi. Założyła naszą rodzinę. Oczyściła te góry z pozbawionych pracy najemników, zanim przybył Cletius, a kiedy miała dziewięćdziesiąt trzy lata, obroniła Foralie przed oddziałami Dowa deCastriesa, które wylądowały tutaj nie spodziewając się kłopotów ze strony kobiet, dzieci oraz starców i chorych. – A więc dowodziła rejonem Foralie? – zapytał. – Czemu ona? Czy była kiedyś żołnierzem? – Nie – odpowiedziała. – Ale jak już mówiłam, podczas Czasów Bezprawia przewodziła usuwaniu bandyckich najemników. Po tym, jak zrobiła to i kilka innych rzeczy, mając do pomocy tylko cywili, reszta okręgu poszła za jej przykładem i na Dorsai zapanował porządek i prawo. Dowodziła, kiedy przybył Dow po prostu dlatego, że była najbardziej predysponowana do dowodzenia, pomimo swojego wieku. – Jak tego dokonała? – Usunęła bandytów, czy pokonała deCastriesa? – Nie bandytów, choć o tym też kiedyś chciałbym usłyszeć. Jak pokonała deCastriesa, skoro wszyscy eksperci, wtedy i teraz, twierdzą, że nie było możliwości, by dokonała tego banda kobiet, dzieci i starców?
Spojrzenie Amandy powędrowało gdzieś daleko za niego. – Można by powiedzieć, że te oddziały w pewien sposób same siebie pokonały. Czytałeś kiedyś „Taktykę Błędu” Cletiusa? – Tak – odpowiedział. – Ale byłem wtedy zbyt mały, by dobrzeją zrozumieć. – To, co zrobiliśmy jest tam opisane – była to kwestia sprawienia, by popełniali błędy, przeciwstawiając naszą siłę słabości najeźdźców. – Słabość? W oddziałach liniowych? Znów spojrzała na niego z szarym cieniem w oczach. – W przeciwieństwie do nas, nie byli gotowi zginąć. – Gotowi zginąć? – Studiował ją. – Starzy ludzie? Matki... – I dzieci. Tak. Otaczająca ją zbroja promieni słonecznych nasycała jej słowa mocą prawdy potężniejszą, niż kiedykolwiek słyszał u kogoś innego. – Dorsai – zaczęła – została stworzona przez ludzi, którzy byli gotowi zapłacić własnym życiem w cudzych wojnach, by kupić wolność dla swoich domów. Nie tylko mężczyźni byli gotowi na walkę. Ci, którzy zostawali w domu, dzielili tę samą wizję wolności i byli gotowi za nią zginąć. – Ale sama gotowość na śmierć... – Nie urodziłeś się tutaj, więc nie rozumiesz – stwierdziła. – Była to kwestia umiejętności podjęcia trudniejszych wyborów, niż żołnierze wysłani do okupowania Dorsai. Przed inwazją Amanda spotkała się z innymi ludźmi, którzy byli predysponowani do dowodzenia i razem rozważyli różne propozycje. Wszystkie plany wiązały się ze stratami – a wśród ofiar mogły być osoby oceniające te plany. Wybrali taki, który dawał okręgowi największe szanse przeciw najeźdźcy, przy najmniejszych stratach własnych, a kiedy wybrali, byli gotowi znaleźć się między tymi, którzy będą musieli zapłacić za sukces. Żołnierze przeciwnika nie mieli takiego planu – ani takiej gotowości. Potrząsnął głową. – Nie rozumiem. Być może dlatego, że nie jestem Dorsajem. Przez chwilę patrzyła na niego jak ktoś, kto chce coś powiedzieć, ale rozmyśliła się w ostatniej chwili. – A więc nie rozumiesz pierwszej Amandy? Myślę, że powinieneś, jeśli zamierzasz rozmawiać z Szarymi Kapitanami. Poważnie pokiwał głową. – Jak to się stało? – zapytał. – Jak ona, jak oni to zrobili? Muszę wiedzieć. – Dobrze, powiem ci. I powiedziała. Siedząc w słońcu i słuchając, jak Amanda opowiada o przeszłości tak, jakby było to coś, co sama przeżyła, jeszcze raz pomyślał o tym, co powiedziała mu na temat bycia pierwszą Amandą. Sama historia była dość prosta. Oddziały Dowa
rozbiły obóz tuż pod miastem Foralie. Pierwsza Amanda dostała zgodę ich dowódcy na kontynuowanie produkcji niezbędnej dla ekonomii regionu i zgodnie z planem, proces ten doprowadził do zanieczyszczenia powietrza w mieście i jego okolicy oparami karbonylku niklu. Jego stężenie w powietrzu w wysokości jednej części na milion stanowiło dość, by wywołać alergiczne zapalenie skóry i nieodwracalną odmę płuc. W skrócie – pewna śmierć. Podejrzenia najeźdźców uśpił fakt, że mieszkańcy Foralie również chorowali i umierali, tak samo jak żołnierze. Nawet kiedy w końcu zrozumieli co ich czeka, wojskowi Dowa nie potrafili uwierzyć, że mieszkańcy miasta mogli zdecydować się na pozostanie w domach i zginąć tylko po to, by upewnić się, że najeźdźcy zginą razem z nimi. W końcu doprowadziło to do sytuacji, w której Dow uwięził Cletiusa w Foralie, trzymając na straży zdrowe oddziały. Jego uwagę odwróciła grupa starszych dzieci i ośmiu profesjonalistów, których Cletius zostawił do zorganizowania obrony. Amanda, mająca dziewięćdziesiąt trzy lata, schwytała żołnierzy strzegących Foralie, grożąc wysadzeniem się razem z nimi. O ile historia była wciągająca, to nie ona przyciągnęła uwagę Hala, lecz sposób opowiadania jej przez Amandę – jakby sama tam była. Mocniej niż kiedykolwiek opadło go wrażenie, że za zasłoną słów kryło się coś, co próbowała mu przekazać, a czego on nie potrafił wychwycić. Poczuł gniew na własny brak zrozumienia, ale nie mógł zrobić nic poza czekaniem, w nadziei na jakieś słowo, które umożliwi mu zrozumienie. Tak więc siedział z nią w jasnych promieniach słońca, słuchając nie tylko historii o obronie Foralie, ale i o śmierci Kensiego na Sainte Marie, i o tym, jak druga Amanda, która kochała obu bliźniaków (choć Iana bardziej) zdecydowała się nie wychodzić za mąż. Ale nawet kiedy z powrotem wsiedli na konie, wciąż nie wiedział, co chciała mu dać do zrozumienia. Nadeszło już popołudnie i zanim zsiedli z koni na dziedzińcu przed Fal Morgan, Fomalhaut była już w pół drogi do horyzontu. – A ja – powiedziała jeszcze raz na koniec historii – jestem znów pierwszą i drugą Amandą. Nie mieli już szansy dłużej porozmawiać przed spotkaniem. Następnego dnia, w poniedziałek, Amanda udała się w podróż w interesach, a we wtorek była zajęta poza Fal Morgan, kierując i pomagając ludziom przygotowującym dom Graemów na spotkanie. Hal został w Fal Morgan, zastanawiając się co powinien powiedzieć, by przekonać Szarych Kapitanów. Tkwiło w nim coś w rodzaju przesądu – co o dziwo, zdawała się rozumieć Amanda – co sprawiało, że nie miał ochoty wracać do Foralie przed wyznaczoną godziną spotkania. Kapitanowie przybywający z daleka zaczęli pojawiać się we wtorek późnym
popołudniem i witani byli w domu Graemów przez Amandę i pomagających jej sąsiadów. Wróciła do Fal Morgan dopiero późnym wieczorem, a po szybkim posiłku tylko na kilka minut usiadła z Halem przy drinku, przed udaniem się do łóżka. – Jak to powiedziałaś, będę musiał przekonać większość z tych, którzy przyjadą? – zapytał jej, gdy siedzieli przy ogniu. – Ile procent stanowi większość? Uniosła wzrok z płomieni, w które się wpatrywała i lekko się uśmiechnęła. – Jeśli będziesz potrafił przekonać siedemdziesiąt procent zebranych, odniesiesz sukces. Nieobecni zareagują w końcu w podobnych proporcjach, po rozmowach z tymi, którzy przyjadą. – Siedemdziesiąt procent – powtórzył, obracając w dłoniach niską, grubą szklaneczkę i patrząc na płomienie przez płyn. – Nie spodziewaj się cudów – zabrzmiał jej głos. Podniósł wzrok przekonując się, że Amanda patrzy na niego. – Nikt, oprócz Cletiusa i może jeszcze Donala, nie potrafił porwać ich wszystkich. Siedemdziesiąt procent da ci to, czego potrzebujesz i ciesz się z tego. Jak już mówiłam – wszyscy podejmują decyzje sami, a Szarzy Kapitanowie są najbardziej niezależni. Kiwnął głową. – Wiesz, co zamierzasz powiedzieć? – zapytała go po chwili. – Częściowo. To, co mam przekazać od Exotików – odpowiedział tuląc w dłoniach szklaneczkę z whisky. – A co do reszty, raczej nic nie planuję. – Jeśli powiesz im to samo co powiedziałeś mi pierwszej nocy – stwierdziła – poradzisz sobie. Popatrzył na nią zdumiony. – Tak myślisz? – Wiem, że tak będzie – odpowiedziała. Nadal się jej przypatrywał, usiłując przypomnieć sobie tamten wieczór. – Nie jestem pewien, czy dokładnie pamiętam, co to było – powiedział powoli. – Samo to do ciebie przyjdzie – odpowiedziała. Te słowa utkwiły w nim głęboko. Wstała, trzymając na wpół opróżnioną szklankę. – Cóż, potrzebuję snu – powiedziała przyglądając mu się. – Przypuszczam, że ty też. – Tak – potwierdził. – Ale myślę, że jeszcze chwilę tu posiedzę. Zajmę się ogniem. – Po prostu upewnij się, że osłona będzie na miejscu... Wyszła. Siedział samotnie jeszcze przez dwadzieścia minut, po czym westchnął,
machnął ręką przed czujnikiem osłony i wstał. Płyta przesunęła się na miejsce z przodu kominka, a ostatnie płomienie, pozbawione dostępu tlenu, niemal natychmiast przygasły i zamarły. Osuszył swoją szklaneczkę, zaniósł ją do kuchni i poszedł do łóżka. Spotkanie miało się odbyć w Foralie godzinę po lunchu. Pół godziny przed wyznaczonym terminem Hal i Amanda osiodłali konie i wyjechali z Fal Morgan. Nie miał ochoty na rozmowę, a Amanda zdawała się być zadowolona z ciszy. Spodziewał się, że jego umysł będzie przepełniony argumentami potrzebnymi w dyskusji. Zamiast tego wycofał się w spokój, całkowicie oderwany od sytuacji, ku której zmierzał. Był na tyle mądry, by nie próbować tego zmieniać. Usiadł wygodnie w siodle i pozwolił swoim zmysłom zająć się dźwiękami, zapachami i górskimi widokami. Kiedy dotarli do pofalowanego terenu, na którym zbudowano dom Graemów, zastali przed budynkiem kilka zaparkowanych promów suborbitalnych, a kiedy zsiedli z koni w corralu przy stajni, przez otwarte okno kuchenne dotarł do nich gwar ludzkich głosów. Zdjęli z koni siodła i uprząż i puścili je wolno, po czym weszli do środka przez główne wejście. W bawialni zastali tylko dwoje ludzi prowadzących rozmowę, siedzących w stojących obok siebie fotalach. Jedną z nich była staromodna, czarna kobieta z haczykowatym nosem i surową twarzą, a drugą drobny mężczyzna o różowej skórze. Oboje mieli co najmniej po sześćdziesiąt lat. – Miriam Songhai – powiedziała Amanda – to jest Hal Mayne. Rourke di Facino, Hal Mayne. – Zaszczycony – zaszemrali do siebie nawzajem. – Pójdę zebrać ludzi – dodał di Facino podnosząc się i ruszając w stronę gabinetów i sypialni na końcu domu. Amanda została z Halem. – A więc to ty – odezwała się Miriam dziwnym, grzmiącym głosem. – Tak – odpowiedział Hal. – Siadaj. Trochę potrwa, zanim wszyscy się zbiorą. Skąd pierwotnie wyskoczyłeś? – Ziemia, Stara Ziemia – powiedział Hal zajmując fotel zwolniony przez di Facino. – Kiedy wyjechałeś? Opowiedz mi o sobie – zażądała, a Hal zaczął przedstawiać jej zarys swojej historii. Jednak przeszkodzili im inni wchodzący do pokoju, pojedynczo i parami, co wiązało się z koniecznymi prezentacjami. Po krótkim czasie rozmowa z Miriam Songhai całkiem się urwała i Hal stwierdził, że pokój jest na granicy przepełnienia.
– Wszyscy już są, prawda? – zapytał wysoki i blady, co najmniej osiemdziesięcioletni mężczyzna. Miał wspaniały, basowy głos. – Może się ruszymy i zajmiemy miejsca? Wytworzył się ogólny ruch w stronę jadalni i Hal został przez niego porwany. Przy wejściu do niej na sekundę zawahał się, ale niezdecydowanie zaraz znikło. Znajdujący się przed nim długi pokój nie był już mroczny, tylko oświetlony bursztynowym blaskiem, w którym mogły wędrować duchy. Zasłony zostały odciągnięte i ostre, jasne światło Fomalhaut odbite od biało-szarej powierzchni zbocza za domem, wyraźnie oświetlało wszystko, nadając ludziom i sprzętom trójwymiarowej realności. Poszedł dalej, zobaczył Amandę stojącą za pojedynczym krzesłem u szczytu stołu i podszedł tam, zakładając, że przeznaczono je dla niego. Usiadł. Amanda również zajęła miejsce, kilka krzeseł dalej po jego prawej. Pokój szybko się wypełniał i po minucie wszystkie krzesła były już zajęte, a on znalazł się u szczytu polerowanego stołu, przy którym siedziało ponad trzydzieści osób chcących wysłuchać, co ma do powiedzenia.
Rozdział 47 Kiedy tak siedzieli i patrzyli na niego, nieoczekiwanie zbudziła się w nim świadomość, której nie czuł nigdy dotąd. Później przyzwyczaił się do niej, ale to było jego pierwsze tego typu doświadczenie. Z szokiem uświadomił sobie istnienie chwili, w której wszechświat może zastygnąć w bezruchu jak baletnica stojąca na czubkach palców, kiedy przez ułamek sekundy wszystkie możliwości są równie prawdopodobne. W tej chwili odczuł coś w rodzaju podwójnej wizji. Zobaczył rozgrywającą się przed nim scenę z dwóch punktów widzenia jednocześnie – jako uczestnik i jako obserwator. Po raz pierwszy stał się świadom siebie jako części czegoś odrębnego i odległego. W tej chwili przejścia, na ułamek sekundy, jego wizja była doskonała, a odległy, widzący umysł był w stanie ocenić wszystko bezstronnie, łącznie z sobą. Złapany w taki sposób, zrozumiał wreszcie tych, którzy wiedzieli, że zostaną w Foralie wypełnionym oparami karbonylku niklu, jeśli tylko zapadnie decyzja o użyciu go. Ponieważ u podstaw tej chwili leżała percepcja wyostrzona do granic w samouczciwości, z obawy przed egoizmem mogącym wpłynąć na decyzję. Schwytany w podziwie dla tej percepcji, przez dłuższą chwilę Hal nie reagował na czekające twarze w sposób, w jaki zwykle by to uczynił, a zamiast niego odezwał się siedzący w odległej części stołu Rourke di Facino, mówiąc do Amandy. – Cóż, Amando? Sugerowałaś, że istnieją ważne powody przyjścia na to spotkanie. Jesteśmy. Hal nie zdawał sobie sprawy z jakości akustyki w jadalni. Di Facino odezwał się nie głośniej niż tonem zwykłej konwersacji, a mimo to jego słowa wyraźnie zabrzmiały przez oddzielającą go od Hala odległość. – Powiedziałam, Rourke, że mogą istnieć ważne powody wysłuchania Hala Mayne – odpowiedziała Amanda. – I myślę, że istnieją. Przynajmniej jednym z nich jest ten, o którym wam powiedziałam – Hal został wysłany z Mary przez Exotików, aby przekazać nam wiadomość. Możemy mieć również inne powody, żeby go wysłuchać. – W porządku – powiedział di Facino. – Wspominam o tym tylko dlatego – bez obrazy oczywiście – że Morganowie czasami przedstawiani byli jako widzący rzeczy, których nie ma. – A może raczej – zripostowała Amanda – po prostu widzieli rzeczy, co do których inni byli zbyt zaślepieni, żeby je dostrzec. Oczywiście, bez obrazy. Uśmiechnęli się do siebie nad stołem jak starzy, zaprzyjaźnieni wrogowie. Przyglądając się zebranym, Hal stwierdził, że Amanda jaśnieje między nimi jak jasna
latarnia między światłami nadbrzeża. Średni wiek Szarych Kapitanów wynosił przynajmniej pięćdziesiąt lat, podczas gdy ona, ze swoją rzucającą się w oczy młodością, wyglądała między nimi jak mała dziewczynka, nieśmiało pląsająca na zebraniu starszyzny rodzinnej i czekająca, by przekonać się, ile czasu upłynie zanim ją zauważą. – W każdym razie – rozległ się grzmiący głos Miriam Songhai – nie mamy na Dorsai uprzedzeń wobec ludzi, którzy są wrażliwi tylko dlatego, że tego co zauważają nie da się łatwo zmierzyć, zważyć czy oznaczyć. Zwróciła się do Hala. – Jaką wiadomość mają dla nas Exotikowie? – zażądała. Hal rozejrzał się po twarzach czekających. W stosunku do piątki, z którą rozmawiał na Marze, w tych tutaj widział różnicę jakościową. Różnicę w wyciszeniu. Exotikowie nie wiercili się fizycznie, ale był świadom tkwiącego w każdym z nich konfliktu i niepewności. Osoby siedzące teraz przy stole nie zdradzały żadnych objawów wewnętrznej niepewności. Byli u siebie, on był obcym, a ich zadaniem było podjęcie koniecznych decyzji. W jasnym świetle dnia, tu i teraz, nie było miejsca na duchy i wspomnienia. Czuł się wyobcowany, bez możliwości sięgnięcia do nich i przekonania. – Byłem w drodze na Dorsai – rozpoczął. – Ale tak się złożyło, że najpierw dotarłem na Marę i rozmawiałem z Exotikami... – Jedną chwileczkę. – To korpulentny mężczyzna około pięćdziesiątki z grzywą sztywnych, siwych włosów, jedyna tutaj osoba z orientalnymi rysami twarzy. Hal przeszukał pamięć w poszukiwaniu nazwiska podanego mu przez Amandę. Przypomniał sobie, że przedstawiła go jako Ke Gok, albo K’Gok. – Czemu wybrali ciebie na przekazanie wiadomości, zamiast wysłać kogoś z ich własnych ludzi? – Mogę wam powiedzieć to, co powiedzieli mnie – odpowiedział Hal. – Amanda może wyjaśniła już wam, że zostałem wychowany przez trzech nauczycieli, z których jeden był Dorsajem... – A przy okazji, czy ktoś z was zna rodzinę Nasuno? – wtrącił się czysty głos Amandy. – Powinni mieć siedzibę na Skalland. Na moment zapadła cisza, po czym blady mężczyzna, którego nazwiska Hal, mimo przebytego szkolenia pamięci, w dziwny sposób nie mógł sobie przypomnieć, odezwał się w zamyśleniu: – Skalland jest jedną z wysp w moim rejonie. Pamiętam, że zapytałaś mnie o to gdy dzwoniłaś, Amando. A jednak w krótkim czasie jaki miałem, nie odnalazłem żadnej takiej rodziny. Co nie znaczy, że jej nie ma – albo nie było – pokolenie temu. – Jest mało prawdopodobne, by ktoś mógł udawać Dorsaja przez dwanaście lat,
nawet na Ziemi i nikt tego nie zauważył – stwierdził Ke Gok. – Ale wciąż czekam la odpowiedź, czemu Exotikowie myślą, że ktoś, kogo wychowawcą był Dorsaj, ma szczególne kwalifikacje do rozmawiania z nami w ich imieniu. – Moimi wychowawcami byli również Maranin oraz Harmonita – stwierdził Hal. – Wydawali się sądzić, że fakt, iż byłem wychowywany przez ludzi zarówno z ich kultury, jak i waszej, mógł mnie uczynić zdolnym, lepiej się z wami porozumiewać niż ktokolwiek z nich. – I tak dziwne – stwierdził Ke Gok. – Dwie planety pełne wyszkolonych ludzi, a oni wybierają kogoś z Ziemi? – Wykonali również wobec mnie obliczenia – dodał Hal – które zdają się wykazywać, że mogę być obecnie historycznie użyteczny. Obawiał się wspominania o tym i wybrał najłagodniejsze słowa do przekazania im tej informacji, bojąc się uprzedzeń ludzi czynu wobec czegoś tak teoretycznego i dalekosiężnego, jak Exotikowe obliczenia ontogenetyczne. Jednak nikt z zebranych nie zareagował z wrogością, a Ke Gok nic już nie powiedział. – W jaki sposób – odezwała się szczupła, dobrze wyglądająca kobieta o nazwisku Lee, z dużymi, brązowymi oczyma o skupionym spojrzeniu i szaroczarnych włosach – spodziewają się, że możesz być użyteczny historycznie? – Przydatny w poradzeniu sobie z aktualną sytuacją historyczną, w szczególności z sytuacją stworzoną przez Innych – odpowiedział. – Tą samą sprawą sam się przejmuję i chciałbym o niej porozmawiać po tym, jak przekażę wam wiadomość od Exotików... – Myślę, że chętnie wysłuchamy wszystkiego, co masz nam do powiedzenia – wiadomości Exotików i cokolwiek jeszcze będziesz chciał nam przekazać – stwierdziła Lee – ale niektórzy z nas chcieliby najpierw zadać trochę pytań. – Oczywiście – odpowiedział Hal. – A więc, jeśli dobrze cię rozumiem – zapytała Lee – Exotikowie przejmują się Innymi i wysłali cię tutaj bo sądzą, że łatwiej ci pójdzie przekonanie nas do ich sposobu myślenia, niż mógłby to zrobić ktoś z ich ludzi? Hal wziął głęboki oddech. – Praktycznie, do tego się to sprowadza. Lee odchyliła się na oparcie krzesła z zamyśloną twarzą. – A co z tobą, Amando? – zapytał di Facino. – Czy stanowisz część tej próby skierowania nas na Exotikowy sposób myślenia? – Rourke – odpowiedziała Amanda – wiesz, że to nonsens. Uśmiechnął się.
– Tylko pytałem. – Nie rób tego – powiedziała Amanda – i zaoszczędź nam czasu. Popatrzyła na pozostałych. Nikt więcej nic nie dodał, więc obróciła się w stronę Hala. – Proszę bardzo – powiedziała. Hal rozejrzał się wokół siebie. Z ich twarzy nie dało się nic wyczytać. Zaczął mówić. – Zakładam, że nie ma sensu marnować waszego czasu przez mówienie tego, co sami już wiecie – powiedział. – Sytuacja międzygwiezdna niemal całkowicie znajduje się pod kontrolą Innych i nie jest tajemnicą, do czego dążą na dłuższą metę. Chcą całkowitej kontroli nad czternastoma światami, a żeby ją uzyskać, muszą się pozbyć tych, którzy nigdy nie będą dla nich pracować – części Zaprzyjaźnionych, w zasadzie wszystkich Exotików i Dorsajów. Exotikowie sądzą, że Innych trzeba zatrzymać teraz, póki jeszcze jest czas. Uważają, że z wszystkich ludzi tylko Dorsajowie mogą tego dokonać i wysłali mnie z wiadomością, że jeśli to zrobicie, dadzą wam wszystko czego będziecie potrzebowali i wesprą w każdy możliwy sposób. Przerwał. Twarze wokół stołu patrzyły na niego, jakby spodziewały się, że będzie mówił dalej. – To wszystko? – zapytał Ke Gok. – Spodziewają się, że w jaki sposób pokonamy Innych? Czy nie wydaje im się, że zrobilibyśmy to już, gdybyśmy wiedzieli jak? Na chwilę wokół stołu zapanowała cisza. Hal pomyślał o odezwaniu się, ale zmienił zdanie. – Jedną chwileczkę – odezwał się blady staruszek. – Nie mogą myśleć... czy to nie ta stara sugestia, żebyśmy zabawili się w zabójców? Efekt był taki, jakby w pokoju bezdźwięcznie trzasnął bicz. Hal rozejrzał się po stężałych twarzach. – Przykro mi – powiedział. – Byłem zobligowany przekazać wam tę wiadomość. Mówiłem im, że nigdy tego nie zrobicie. Cisza panowała sekundę dłużej. – Czemu byłeś zobligowany? – zapytała Miriam Songhai. – Zostałem zobligowany – cierpliwie wyjaśnił Hal – przez fakt, że przekazanie tej wiadomości dało mi szansę powiedzenia wam o tym, co – według mnie – stanowi jedyną możliwą drogę rozwiązania problemu Innych. Kolejna krótka przerwa. – Być może – odezwał się di Facino, bardzo cicho, ale słowa i tak były słyszalne w całej jadalni – nie zdają sobie sprawy, jak nas obrazili.
– Prawdopodobnie nie, w sensie emocjonalnym – powiedział Hal. – Ale nawet gdyby zdawali sobie sprawę, nie miałoby to znaczenia. I tak musieliby was poprosić, ponieważ nie widzą żadnego innego rozwiązania. – To, co chce wam powiedzieć – dodała Amanda – to fakt, że Exotikowie czują się bezradni, a tacy ludzie są gotowi na wszystko. – Myślę, że możesz im powiedzieć od nas – odezwał się blady mężczyzna – że mogą nas o to poprosić jeszcze raz w dniu, w którym zrezygnują z zasad, według jakich żyli przez ostatnie trzysta lat. Ale i tak odpowiemy, że my z naszych zasad nie zrezygnujemy. Rozejrzał się po pokoju. – Co by nam zostało, gdybyśmy dla ocalenia naszych karków zrobili coś takiego? Jaki miałoby sens uczciwe życie przez te wszystkie wieki? Gdybyśmy teraz zgodzili się przyjąć pracę zabójców, nie tylko nie byłoby już więcej Dorsajów, nigdy byśmy nimi nie byli! Nikt się nie odezwał, ani nie kiwnął głową w aprobacie, ale na twarzach ludzi przy stole malowała się jednomyślna zgoda. – W porządku – stwierdził Hal. – Powiem im to. Ale skoro wszyscy się tu zgromadziliście, czy mogę was zapytać, co zamierzacie zrobić w sprawie Innych, zanim zagłodzą was na śmierć? Hal spojrzał na Amandę. Ale ona tylko siedziała, odrobinę odsunięta od stołu, obserwując. Odpowiedziała mu Miriam Songhai. – Oczywiście, że nie mamy planów – stwierdziła. – Ty najwyraźniej jakieś masz. Powiedz nam. Wziął głęboki oddech i popatrzył po wszystkich. – Ja również nie mam żadnego konkretnego planu. Jednak wierzę, że mam materiał, z którego taki plan można przygotować. To, na czym się opiera, to zrozumienie sytuacji historycznej, dzięki której Inni odnoszą spektakularne sukcesy. Zasadniczo, to w czym bierzemy udział, to ostatni akt ery ludzkiego rozwoju, a Inni są dla nas zagrożeniem, ponieważ reprezentują pewne podejście istniejące w rasie jako całości, a my – Dorsajowie, Exotikowie i prawdziwi Wierni ze światów Zaprzyjaźnionych oraz pojedynczy ludzie rozproszeni po wszystkich światach – reprezentujemy podejście przeciwstawne. Do kulminacji pchają ten konflikt naturalne siły historyczne rozwoju ludzkości. Nie patrzymy tylko na ambicje Innych, ale na Armageddon... Mówił dalej. Słuchali. Światło przebijające się przez okna sprawiało, że długa, gładka powierzchnia stołu lśniła jak wygładzony wiatrem lód, a Szarzy Kapitanowie siedzieli słuchając w kompletnym bezruchu, jak wyrzeźbieni w zajmowanych miejscach. Słyszał swój własny głos mówiący dalej, powtarzający te same rzeczy,
które mówił Exotikom i większość z tego, co musiał powiedzieć Amandzie, pierwszej nocy na planecie. Jednak jego słuchacze w żaden sposób nie zdradzali, czy do nich docierał. Głęboko w jego wnętrzu narastał strach, że mówi na darmo. Słowa zdawały się wydobywać z niego tylko po to, by utonąć w ciszy, nie docierając do umysłów, które już się przed nimi zamknęły. Rzucił szybkie spojrzenie w stronę Amandy, w nadziei na jakiś sygnał, który udzieli mu wsparcia, ale niczego nie zobaczył. Nie potrząsnęła głową, nawet nieświadomie, ale niezmienny wzrok jakim mu odpowiedziała, przekazał tę samą wiadomość. Hal krzyknął wewnętrznie. Nie miało sensu dalej więzić ich słowami, jeśli słowa nie były przez nich słuchane i rozważane. Doprowadził przemowę do końca. Przez chwilę nikt się nie odzywał. Kapitanowie poruszyli się lekko jak ludzie, którzy zbyt długo siedzieli w tej samej pozycji. Przeciągano się i rozglądano po twarzach sąsiadów. – Halu Mayne – odezwała się w końcu Miriam Songhai. – Jaki właściwie masz dla siebie plan? Chodzi mi o to, co sam planujesz teraz zrobić? – Polecę stąd do Encyklopedii Ostatecznej – powiedział. – Tam znajduje się większość informacji, których wciąż brakuje mi do efektywnego zrozumienia sytuacji. Kiedy będę miał pełen obraz, będę mógł przekazać wam szczegółowy plan działań. – A w międzyczasie? – ironicznie zapytał Ke Gok. – Prosisz nas po prostu, byśmy byli gotowi na twoje rozkazy? Poczuł desperację. Znowu zawiódł i nie było tu żadnej magii, żadnych duchów które mogłyby uratować sytuację. Takie były realia – niezrozumienie tych, którzy widzieli wszechświat ograniczony własnym poznaniem. Nieoczekiwanie wybuchła w nim złość, poczuł się jakby jakaś potężna ręka chwyciła go za ramię i pchnęła do przodu. – Sugeruję, żebyście przygotowali się na rozkazy od jednej osoby – usłyszał jak mówi sucho. Przeżył szok słysząc własne słowa. Głos należał do niego, znał słowa, ale ich dobór i ton pochodziły z jakiegoś miejsca głęboko w nim, równie odległego jak duchy, których rozmowę słyszał przy tym stole. Poczuł w sobie przypływ siły. – Jeśli będę miał szczęście być jednym z pierwszych, którzy przejmą kontrolę nad sytuacją – mówił dalej tym samym, twardym głosem – rzeczywiście mogą one wyjść ode mnie. – Bez obrazy, Halu Mayne – odezwał się di Facino – ale czy mógłbym spytać, ile masz lat? – Dwadzieścia jeden standardowych – odpowiedział Hal.
– Czy nie wydaje ci się, nawet tobie – mówił dalej di Facino – że prosisz o zbyt wiele ludzi takich jak my, odpowiedzialnych za wiele istnień przez czas kilka razy dłuższy od twojego życia, by przyjąć twoje słowa i osobę całkowicie na wiarę? Nie tylko to, ale jeszcze abyśmy opierając się na wierze, zmobilizowali całą planetę? Przychodzisz do nas bez żadnych referencji, poza wysoką oceną według jakiejś tam teorii Exotików – a ta planeta do nich nie należy. – Referencje – wciąż szorstko odpowiedział Hal – w tej kwestii nic nie znaczą i nigdy nie będą miały znaczenia. Jeśli znajdę odpowiedzi, których szukam, moje referencje staną się dla was oczywiste, tak jak dla wszystkich innych. Jeśli mi się nie uda, to albo ktoś inny je znajdzie, albo nikt tego nie dokona. W każdym razie, każde referencje jakie mógłbym mieć nie dotyczyłyby tej sprawy. Wiedzieli o tym Exotikowie. – Doprawdy? – zapytał di Facino. – Powiedzieli ci to? – Pokazali mi – odpowiedział Hal. Dziwne uczucie wewnętrznej siły nieodparcie pchało go naprzód. Jakby ktoś inny mówił do nich przez niego, a wewnętrzna złość ustąpiła miejsca logice twardej niczym diament. – Wysłanie mnie tu z wiadomością, co do której wiedzieli, iż nie jest do zaakceptowania zagwarantowało, że będę miał szansę przedstawić wam moją wersję wydarzeń, bez ich oficjalnego poparcia. Gdybyście mnie zaakceptowali, na dłuższą metę nie mieliby innego wyboru, jak zrobić to samo. Jeśli mnie odrzucicie, w żaden sposób nie będą odpowiedzialni za to, co powiem na własną rękę. – Ale – stwierdził Ke Gok – nie zaakceptowaliśmy cię. – Jeśli macie poradzić sobie z sytuacją, będziecie musieli kogoś zaakceptować – oświadczył Hal. – Sam właśnie ledwie przed chwilą powiedziałeś, że zatrzymalibyście Innych, gdybyście tylko wiedzieli jak. Faktem jest, że nie wiecie. Ja – być może – tak. A nie ma czasu by czekać na inne rozwiązania. Tak późno nawet wszystkie siły, jakie zostaną rzucone przeciw Innym, mogą nie wystarczyć. Razem z Exotikami jesteście w tym samym obozie, czy się wam to podoba, czy nie – jeśli sobie tego nie uświadomicie i wy, i oni przepadniecie pojedynczo, bo już jesteście na drodze ku zagładzie. Tylko że w przeciwieństwie do Exotików, wy, Dorsajowie, jesteście ludźmi czynu. Nie potraficie zamknąć oczu na jego potrzebę, kiedy staje się ona oczywista. Tak więc jedyną nadzieją dla was i dla nich, jest pojawienie się kogoś, kto poprowadzi was wspólnie do walki – a oprócz mnie, nie ma nikogo innego. – Konieczność zaakceptowania kogoś – powiedział blady mężczyzna – nie została jeszcze dowiedziona. – Z pewnością została. – Hal popatrzył bezpośrednio w prawie czarne źrenice oczu tamtego. – Dorsajowie już zaczynają głodować. Powoli... ale to początek.
I wiecie, że ten głód jest świadomie wywoływany przez Innych, którzy robią również podobne rzeczy innym ludziom. Najwyraźniej nie jest to problem, który można ograniczyć tylko do was i Innych. To kwestia jednej części rozprzestrzenionej między gwiazdami rasy ludzkiej, przeciw drugiej części. Nie potrzebujecie, żebym wam o tym mówił, sami to widzicie. – Ale – łagodnie odezwała się Lee – nie ma gwarancji, że zamieni się to w Armageddon z tym, co znaczyłoby to dla wszystkich naszych ludzi – którzy są przecież wojownikami. – Jeśli wierzycie, że nie musi, przyjrzyjcie się uważniej – stwierdził Hal. – Sytuacja rozwija się od ponad trzydziestu lat. W miarę rozwoju rośnie dynamicznie, zarówno w liczbie zaangażowanych ludzi jak i w swojej złożoności. Jak może się to skończyć inaczej niż przez Armageddon? Chyba, że wy i Exotikowie oraz inni wam podobni, zgodzą się porzucić wszystko w co wierzyliście, by zadowolić Innych. Ponieważ to jedyna rzecz którą w końcu się zadowolą. – Jak możesz być tego pewien? – zapytał Lee. – Czemu Inni nie mieliby się zatrzymać przed dojściem tak daleko? – Ponieważ jeśli się zatrzymają, to zostaną usunięci w ciągu pokolenia i wiedzą o tym – wyjaśnił Hal. – Jadą na tygrysie i nie odważą się zsiąść w biegu. Jest ich zbyt mało. Jedynym sposobem na zapewnienie sobie bezpiecznego życia jako jednostkom, jest uczynienie światów – zauważcie, powiedziałem światów – bezpiecznymi dla nich. To oznacza zmianę kształtu całego ludzkiego społeczeństwa. Oznacza Innych w roli panów i resztę ludzkości jako poddanych. Oni to wiedzą. Z racji wszystkiego co kochacie, wy też musicie to wiedzieć. W pokoju na dłuższą chwilę zapadła cisza. Hal siedział czekając, wciąż dziwnie pochwycony przez jasność i żarliwość przesłania, które go wypełniło. – To wciąż tylko twoja teoria, ten pomysł o historycznej konfrontacji między dwiema częściami rasy ludzkiej – ciężko odezwała się Miriam Songhai. – Jak możesz oczekiwać, że zaufamy czemuś, czego nikt dotąd jeszcze nie zaproponował? – Sami to sprawdźcie – odpowiedział Hal. – Nie trzeba Exotikowych obliczeń, by przekonać się kiedy i jak zaczęli Inni, jak się rozwijali i do czego muszą dążyć. Wiecie lepiej ode mnie, jak maleje kredyt i inne zasoby waszego społeczeństwa. Nadchodzą czasy, gdy Inni będą posiadać dusze wszystkich, którzy mogliby was wynająć poza planetą. Co wtedy stanie się z Dorsai? – Ale cały ten pomysł z Innymi, jako siłą historyczną mającą po swojej stronie wszystkie przewagi – wypowiedział się blady mężczyzna, potrząsający głową – to porzucanie zdrowego rozsądku na rzecz czystej fantastyki. – Czy nazwałbyś fantastyką to, co już stało się na wszystkich światach poza Starą Ziemią? A tam nic się nie wydarzyło, ponieważ Inni musieli najpierw przejąć
kontrolę nad innymi światami – odpowiedział Hal. – Specjalnością Innych jest atakowanie tam, gdzie nie napotkają oporu. W tej chwili nie istnieje przed nimi obrona. Jak inaczej mogliby rozprzestrzenić się tak szybko, uzyskując pozycję potęgi międzygwiezdnej w ciągu zaledwie trzydziestu lat? Przerwał i powoli rozejrzał się po twarzach ludzi siedzących wokół stołu. W oczach Amandy dostrzegł dziwny blask, niemal światło triumfu. – Przed ich charyzmą i organizacją – mówił dalej – nie potrafi się obronić żadna z obecnych kultur. Gdybym mógł w tej chwili postawić przed międzyplanetarnym sądem wszystkich Innych, założę się, że nie znaleźlibyście żadnego paragrafu, na podstawie którego można by osądzić choć jednego z nich. Zazwyczaj nawet nie muszą sugerować ludziom, czego chcą. Przywiązują do siebie ludzi o takim charakterze, jaki im odpowiada, stawiają ich w sytuacjach, do których mają największe predyspozycje i każdy z nich z własnej inicjatywy robi dokładnie to, czego chcą Inni. Obrócił się, by mówić do stołu jako całości. – We własnym interesie musicie spojrzeć na to z szerszej perspektywy. Pomyślcie. Exotikowie mogli u korzeni zneutralizować każdą próbę zwykłej ekonomicznej dominacji wszystkich światów. Wy poradzilibyście sobie z początkami każdego zagrożenia wojskowego. Jednak przeciw Innym wszyscy jesteście bezradni, ponieważ nie zaatakowali w żaden z tych sposobów. Przypuścili atak na nowej drodze, dotąd nie przewidywanej i wygrywają. Ponieważ zmienia się kształt ludzkiego społeczeństwa, tak jak zawsze, i jak zwykle, stare nie może oprzeć się nowemu. Przerwał. – Przyjmijcie to do wiadomości – powiedział. – Wy, Exotikowie, Zaprzyjaźnieni – wszyscy, którzy żyją według starego wzoru, nie mogą oprzeć się Innym, tak jak opierali się dotąd pozostałym zagrożeniom. Jeśli spróbujecie pójść tą drogą, przegracie – nieuchronnie – a wygrają Inni. A jednak istnieje możliwość przeciwstawienia się im i wygrania, o ile wyrazicie zgodę na stanie się częścią nowych wzorów historycznych, w tej chwili rodzących się do życia. Znów przerwał i tym razem zaczekał na komentarz albo protest, jakąkolwiek reakcję. Ale żadnej nie było. Siedzieli cicho, patrząc na niego. – Inni nie są obcymi – dodał. – Są nami, z pewną różnicą. Ale ta różnica może wystarczyć, by w obecnej sytuacji zapewnić im kontrolę. Powtarzam, jest to po prostu jeszcze jeden przykład starego ustępującego przed nowym, jedyny problem w tym, że to nowe, którego pragną Inni, stanowi ślepy zaułek dla rasy jako całości. Ludzkość nie przeżyje dyktatury nielicznej elity z miliardami niewolników. Jeśli zostanie
doprowadzona do takiego stanu – umrze. Przerwał. Nikt z nich nie wykonał najmniejszego gestu czy dźwięku, wciąż tylko patrzyli na niego. – Nie możemy na to pozwolić – kontynuował – ale niezgoda nie może oznaczać utrzymania obecnego stanu rzeczy. To również oznaczałoby stagnację – i śmierć rasy. Musimy po prostu uznać prawdę. Kształt ludzkiego społeczeństwa zmienia się po raz kolejny, jak zawsze, i znów będziemy musieli zmienić się razem z nim albo wypaść za burtę. Tu, na Dorsai, będziecie musieli być gotowi na zrezygnowanie z wielu rzeczy, ponieważ jesteście Kulturą Odłamkową zawsze trzymającą się zwyczajów i tradycji. Z uwagi na dobro dzieci waszych dzieci, trzeba będzie dokonać adaptacji. Ponieważ, mówię wam to jeszcze raz, stawką nie są ciężko wywalczone zwyczaje Dorsajów, Exotików czy Zaprzyjaźnionych, lecz przetrwanie całej rasy ludzkiej.
Rozdział 48 Hal skończył wreszcie mówić i zaczekał na reakcję. Jednak tym razem cisza wśród jego słuchaczy trwała dalej. Patrzyli teraz na stół przed sobą, na ścianę, okno – we wszystkie strony, tylko nie na niego i siebie nawzajem. – To wszystko, co miałem do powiedzenia – stwierdził w końcu. Wtedy ich spojrzenia skierowały się w jego stronę. Miriam Songhai westchnęła. – Obraz, jaki nam odmalowałeś nie należy do takich, na które łatwo się patrzy – powiedziała. – Sądzę, że muszę to przemyśleć. Wokół stołu rozległy się pomruki poparcia. Ale blady mężczyzna wstał. – Nie muszę się nad tym zastanawiać – stwierdził, patrząc wprost na Hala. – Odpowiedziałeś na wszystkie pytania, jakie mógłbym zadać. Przekonałeś mnie. A jednak jedyna odpowiedź jaką dysponujesz, jest nie dla mnie. Przez chwilę rozejrzał się wokół stołu. – Znacie mnie – oświadczył. – Dla naszych ludzi zrobię wszystko, co konieczne. Jednak przez wszystkie te lata żyłem i walczyłem za Dorsai taką, jaką jest teraz. Nie mogę się zmienić. Nie przyłożę ręki do zmiany Dorsai i jej ludzi. Reszta z was może wyruszyć tą drogą, o której właśnie usłyszeliśmy, ale zrobicie to beze mnie. Odwrócił się do drzwi. Jeszcze dwu mężczyzn i jedna kobieta odsunęło swoje krzesła i poszło w jego ślady. Ke Gok zaczął się podnosić, po czym ciężko usiadł z powrotem. Blady mężczyzna zatrzymał się w drzwiach i odwrócił się na chwilę. – Przykro mi – powiedział do Hala. Potem wyszedł, a pozostała trójka za nim. – Wnioskuję – stwierdził Hal w zapadłej ciszy – że większość z was, podobnie jak Miriam Songhai, chciałaby przemyśleć to, co powiedziałem. Mogę zaczekać na Dorsai jeszcze do tygodnia, jeśli ktoś z was chciałby ze mną porozmawiać. Potem, jak już powiedziałem, wyjadę do Encyklopedii Ostatecznej. – Będzie w Fal Morgan – dodała Amanda. Spotkanie zakończyło się. Hal spodziewał się, że będzie mógł udać się teraz do Fal Morgan. Zamiast tego zastał bawialnię na wpół zapełnioną piętnastoma Szarymi Kapitanami, którzy chcieli jeszcze z nim porozmawiać na temat jego obrazu sytuacji. Ze zdziwieniem zauważył, że jednym z nich był Ke Gok. Z tego co mieli do powiedzenia, Hal wywnioskował, że byli to ludzie, którzy już wcześniej doszli do zrozumienia sytuacji historycznej tak, jak przedstawił ją Hal – choć niekoniecznie wierzyli w niego czy jego plany. Stwierdził, że po niepewności
i sekretach Exotików, rozmowa z nimi była czystą intelektualną przyjemnością. Byli to ludzie nawykli do dzielenia problemu na części i zajmowania się nimi osobno albo w całości, i najwyraźniej zaakceptowali go jako kogoś, kto pracował w podobny sposób. Równocześnie czuł dyskomfort, świadomość różnicy podczas nieformalnej rozmowy w dużej bawialni. Przez chwilę w jadalni otoczył go płaszcz pewności tak silnej, że nie musiał się nawet zastanawiać, jakich użyć słów. To co chciał powiedzieć, wynikało po prostu z oczywistości tego co musieli zrozumieć. Teraz, w bawialni, w otoczeniu już prawie przekonanych ludzi, ta kryształowo czysta logika i przekonanie znów go opuściły. Jego własne, zwykłe zdolności wyrażania się były w tej sytuacji więcej niż wystarczające, ale różnica w stosunku do tego, czego zaznał w jadalni była uderzająca i obiecał sobie przeanalizować w wolnym czasie zapis swojej pamięci i znaleźć logiczne wytłumaczenie. Dopiero po pięciu godzinach, wczesnym wieczorem, pojechał z Amandą z powrotem do Fal Morgan. – Jakie były te istotne powody, które im sugerowałaś, gdy głos zabrał Rourke di Facino? – zapytał, kiedy już dom Graemów stracili z oczu. – Powiedziałam im, że możesz być silniej związany z Dorsai, niż mogłoby się wydawać. Przez kilka chwil zastanawiał się nad odpowiedzią, podczas gdy konie szły spokojnie obok siebie. – A co odpowiedziałaś tym, którzy spytali jakiego rodzaju są te związki? – Powiedziałam im, że według mojej percepcji takie istnieją. – Jadąc obróciła głowę i spojrzała na niego prosto. – Powiedziałam im, że mogą zaufać mojej ocenie i przyjechać tu, albo odrzucić ją i zrezygnować. – I większość przyjechała... – Wpatrzył się w nią. – Wiele ci zawdzięczam. Ale chciałbym wiedzieć więcej o tej twojej percepcji, skoro dotyczy mojej osoby. Czy możesz mi o tym opowiedzieć? Odwróciła głowę, ponownie patrząc ponad końskimi uszami. – Mogę – stwierdziła. – Ale nie sądzę, żebym to zrobiła. Przez kilka sekund jechali w milczeniu. – Oczywiście – powiedział. – Wybacz mi. Tak gwałtownie zmusiła konia do zatrzymania się, że prawie wykręciła mu kark, ciągnąc za cugle. Hal również się zatrzymał i obrócił się do Amandy, która patrzyła na niego piorunującym wzrokiem. – Czemu mnie pytasz? – powiedziała. – Wiesz, co się z tobą stało w domu Graemów?
Przez chwilę ją studiował. – Tak – powiedział w końcu. – Ale skąd ty możesz to wiedzieć? – Znalazłam cię tam – stwierdziła – i wiedziałam, że coś takiego może się wydarzyć. – Czemu? – zapytał. – Czemu spodziewałaś się, że coś może mi się przytrafić w domu Graemów? – Z powodu tego, co zobaczyłam w tobie pierwszego wieczora. – Mówiła wyzywającym tonem. – Nie pamiętasz, prawda? A czy pamiętasz przynajmniej, jak mówiłeś mi, że odczuwasz tożsamość z Donalem – ponieważ zawsze, przez rodzinę i nauczycieli w Akademii, był uważany za dziwnego chłopca? W jego pamięci zabrzmiało echo własnych słów. – Przypuszczam, że tak. – Skąd to o nim wiedziałeś? – Sądzę, że dzięki Malachiemu – odpowiedział. – Malachi musiał mi o tym powiedzieć. Sama powiedziałaś, że prawdopodobnie był związany z kontraktami przyjmowanymi przez Graemów. – Malachi Nasuno – oświadczyła – nigdy by o tym nie wiedział. Graemowie nigdy nie rozmawiali na swoje tematy z ludźmi spoza rodziny. Nie rozmawiali na swój temat nawet z Morganami. A żaden nauczyciel na Akademii nie omawiałby spraw ucznia z nikim, poza drugim nauczycielem, albo rodzicami. Hal siedział na koniu i nie odzywał się. Nie miał nic do powiedzenia. – Cóż – zażądała w końcu. – Na jakiej podstawie sądziłeś, że Donal czuł się izolowany? Skąd wziąłeś wiedzę, że nauczyciele mówili o nim jako o dziwnym chłopcu? Zamierzasz powiedzieć mi, że to oszustwo? Wciąż nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Ponownie skłoniła konia do marszu. Automatycznie popędził swojego i znów jechali bok w bok. Odezwał się po chwili, nie tyle do niej, co do całego świata, patrząc na drogę. – Nie – stwierdził ponuro – cokolwiek to było, nie było żadnym oszustwem. Jechali dalej. Jego umysł zajął się rozważaniem tego, co powiedziała, a Amanda nie wtrącała się. Kiedy dotarli do drzwi stajni w Fal Morgan i zsiedli z koni, wzięła lejce z jego dłoni. – Zajmę się końmi – powiedziała. – Idź i przemyśl sobie te sprawy. Wszedł do domu. Ale zamiast ruszyć korytarzem do swojej sypialni, skręcił do bawialni. Kiedy tam wszedł, światła włączyły się automatycznie i blask na sekundę go oślepił. Wyłączył je machnięciem ręki. Pokój był teraz jedynie słabo oświetlony poblaskiem z prowadzącego do kuchni korytarza. W mroku było mu dobrze. Wszedł dalej i opadł na fotel przy nie rozpalonym kominku, patrząc w stronę leżących na nim kłód i gałęzi.
Czuł w sobie dziwną mieszankę emocji. Jej częścią było silne wrażenie ulgi i triumfu, ale drugą stanowił mroczny smutek, jakiego nigdy jeszcze nie doświadczył. Znów był świadom swojej izolacji od wszystkich ludzi. Nie mógł się pozbyć wspomnienia o bladym mężczyźnie obracającym się w drzwiach, by powiedzieć, że jest mu przykro. Nie potrafił uciec przed świadomością wszystkiego, co tamten miał do stracenia. Właściwie świadom był co wszyscy stracą, jeśli podążą za nim na wojnę z Innymi. A jednak jeśli do niego nie dołączą, stracą jeszcze więcej. Nie mógł zamknąć oczu na fakt, że nie było sposobu, by załagodzić to co nastąpi, by osłonić ich przed bólem. Na granicy świadomości usłyszał, jak otwierają się i zamykają drzwi kuchenne oraz odgłos kroków Amandy, która przeszła korytarzem, weszła do pokoju i gwałtownie się zatrzymała. – Hal? – Jej zmieniony, niepewny głosy sprawił, że zjeżyły mu się włosy na karku. – Czy to ty, Hal? Zanim uświadomił sobie, że wykonał jakiś ruch, zdążył wstać, obrócić się i stanąć przed nią. Stała, opierając się plecami o ścianę. Górował nad nią. Nigdy dotąd nie był tak świadom swoich rozmiarów w stosunku do niej, a teraz wydawała się jeszcze mniejsza i skurczona. Nie wiedział, co mogło ją przestraszyć. Byli sami. Ich twarze patrzyły na siebie w półmroku z odległości kilku cali, a dusza skręcała się w nim, widząc ją tak przerażoną. Łagodnie objął jej ramiona i przeżył szok odkrywając, jak drobne wydały mu się kości i okrywające je ciało, osłonięte jego wielkimi dłońmi. Łagodnie, nadal ją obejmując, przesunął się w kierunku jednego z krzeseł przed kominkiem. – Nie – wyszeptała, zamykając oczy po dojściu do fotela, odsuwając się od niego i siadając. Opadł na drugi, stojący naprzeciw i przyglądał się jej. Zauważył, jak bardzo jest blada. – Wszystko w porządku – powiedziała po dłuższej chwili cichym głosem. Otworzyła oczy i mówiła dalej, nieco otępiałe. – To tylko chwila. Sądziłam, że pójdziesz do swojego pokoju. On w ostatnich latach wychudł, ale włosy wciąż miał czarne, jak ty. On... czasem zapominał zapalić ogień i siadał w taki sposób, przygarbiony. Przeżyłam szok, to wszystko. Wpatrywał się w nią. – Ian. Masz na myśli... Iana. Z wszystkiego co czuł wobec niej, zrodziło się nagle zrozumienie. – Kochałaś go. – Mimo całej posiadanej siły woli nie potrafił oderwać spojrzenia od jej twarzy. – W jego wieku? – W każdym wieku – powiedziała. – Każda kobieta kochała Iana.
Powoli wbił się w niego tępy nóż, rozdzierając wnętrzności. Wzajemność uczuć, którą, jak wierzył, w niej wyczuł, była jedynie namiastką uczuć do nieżyjącego od lat człowieka, który był wystarczająco stary, by być jej prapradziadkiem. – Miałam szesnaście lat, kiedy umarł – wyjaśniła. ...I wtedy zrozumiał. Kochać i nie być kochaną z racji dzielącej ich przepaści lat, było dostatecznie trudne. Kochać i przyglądać się umieraniu ukochanego musiało być ponad jej siły. Okropny, wewnętrzny płomień straty został zmyty przez miłość do niej i pragnienie ukojenia jej. Sięgnął w jej stronę i zaczął wstawać. – Nie – odezwała się szybko. – Nie, nie. Opuścił ramię, czując powracający ból. Oczywiście, że nie chciała być przez niego dotykana – zwłaszcza teraz. Powinien to wiedzieć. Przez kilka minut siedzieli w ciszy i nie patrzył na nią. Potem wstał, prawie mechanicznie i rozpalił ogień. Kiedy czerwone języki płomieni zaczęły lizać drewno i swoim światłem i ciepłem odmieniać pokój, odważył się znów na nią spojrzeć. Zobaczył, że jej twarz zaczyna odzyskiwać kolory, ale wciąż odciskało się na niej napięcie będące efektem szoku. Siedziała z ramionami na poręczach fotela i plecami wtulonymi w oparcie. – Dobrze się dzisiaj spisałeś – powiedziała. – Lepiej niż się spodziewałem – odrzekł. – Nie tylko to. Poszło ci doskonale. Mówiłam ci, sukcesem byłoby przekonanie siedemdziesięciu procent. Straciłeś tylko czworo z trzydziestu jeden osób, a tak naprawdę wcale ich nie straciłeś. Przekonałeś ich nawet za bardzo i dlatego wyszli. – Tak przypuszczam – zgodził się. Na ułamek sekundy wróciła część z wcześniejszego odczucia ulgi i triumfu. – Ale na początku ich traciłem. Do chwili, gdy Rourke di Facino zadał pytanie, które jakby wyzwoliło wszystko, co chciałem im powiedzieć. Zauważyłaś to? – Zauważyłam – potwierdziła. Jej lakoniczna odpowiedź nie zachęciła go do dalszej dyskusji na temat tak nieoczekiwanego wybuchu jego kompetencji w trakcie spotkania. Obrócił się, by pogrzebać w ogniu, a kiedy znów na nią spojrzał, wstała z fotela. – Lepiej zrobię coś do jedzenia – powiedziała i machnęła ręką, gdy też się podniósł. – Nie, zostań tutaj. Przyniosę. Szybko przeszła przez pokój podchodząc do stołu z napojami, nalała do szklanki trochę ciemnej whisky i przyniosła mu ją. – Siedź i odpręż się – stwierdziła. – Wszystko w porządku. Zadzwonię do Omalu i dowiem się, jak wygląda sprawa statku, który mógłby zabrać cię do Encyklopedii Ostatecznej.
Z uśmiechem przyjął szklaneczkę i napił się z niej odrobinę. Uśmiechnęła się do niego w odpowiedzi, odwróciła i wyszła z pokoju. Odstawił szklaneczkę na stolik. Nie miał teraz ochoty na whisky, ale zauważyłaby, gdyby nie wypił choć części. Zmusił się do powolnego picia alkoholu i prawie udało mu się skończyć, gdy wróciła z tacą, na której niosła dwa talerze z przykrywkami. Postawiła ją na stoliku między fotelami. Taca rozdzieliła się na dwie – podała mu jedną z części, z talerzem pod przykrywką i sztućcami. – Dzięki – powiedział odsłaniając talerz. – Ładnie pachnie. – Jest sprawa, którą będziesz musiał przemyśleć – powiedziała zabierając się do własnej porcji. – Dzwoniłam do portu kosmicznego w Omalu. Jutro koło południa wylatuje statek na Freilandię, gdzie mógłbyś złapać jakiś lot na Ziemię. Jeśli nie polecisz tym, następny może być dopiero za trzy tygodnie lub dłużej. Nie są pewni. Ale potrwa to przynajmniej trzy tygodnie. Czy nadal chcesz im tutaj dać tydzień? – Rozumiem – stwierdził odkładając widelec. Patrzyła na niego, a z jej twarzy potrafił wyczytać jedynie zainteresowanie gospodarza dbającego o swojego gościa. – Masz rację. Chyba będzie lepiej, jeśli wylecę jutro. – To przykre – westchnęła. – Gdybyś został jeszcze tydzień, część z Szarych Kapitanów miałaby szansę jeszcze z tobą porozmawiać. Były czasy, kiedy z Omalu można było wylecieć na dowolny z pozostałych światów prawie codziennie. Ale nie teraz. – To przykre, tak jak mówisz – zgodził się. – Ale lepiej będzie, jeśli polecę statkiem, co do którego mam pewność, że wylatuje. – Tak, prawdopodobnie masz rację. – Spuściła wzrok na talerz i zajęła się jedzeniem. – Oczywiście masz dość kredytu międzygwiezdnego na opłacenie przelotu? – O, tak – powiedział do jej czoła. – Z tym nie będzie problemu... Jedli. Pomimo nowego uczucia wewnętrznej pustki, apetyt go nie opuścił, a usypiający efekt solidnego posiłku po całodziennych nerwach przytępił emocje i pozwolił uświadomić sobie, jak bardzo był zmęczony. Przez chwilę rozmawiali o planach na następny dzień. – Myślę, że część z obecnych na wczorajszym spotkaniu może chcieć przynajmniej zamienić z tobą słowo – stwierdziła. – Zadzwonię i zorientuję się. Moglibyśmy wcześniej polecieć do portu kosmicznego i spotkać się tam, w restauracji – o ile nie masz nic przeciwko. – Oczywiście, że nie – powiedział. – Ale może to ja powinienem do nich zadzwonić? – Nie – zaprotestowała. – Prześpij się. Ja i tak będę na nogach jeszcze przez kilka
godzin, mam wiele do zrobienia. – W porządku, dziękuję. – To żaden kłopot. Wkrótce poszedł do łóżka i w ciemności pokoju uciekł wreszcie w jaskinię snu. Spał twardo. Obudził go telefon od Amandy z linii wewnętrznej. Podniósł się na poduszce, by zobaczyć jej twarz na ekranie. – Śniadanie za dwadzieścia minut – oznajmiła. – Oboje spaliśmy dostatecznie długo. Kiedy tam przyszedł i zajął miejsce przy stole, czekała już na niego gęsta zupa i pajdy razowego chleba. Usiadła razem z nim. – Jak chcesz dotrzeć do Omalu? – zapytała. Przełknął kęs chleba. – Mam jakiś wybór? – Są dwie możliwości. Możemy zabrać się z kimś z rejonu, kto akurat będzie leciał dzisiaj do Omalu, albo – co jest wysoce prawdopodobne – jeśli nikogo takiego nie będzie, możemy zadzwonić do miasta po jakiś transport. W każdym wypadku będziesz musiał zapłacić za przelot. Oczywiście, ja też mogłabym cię zabrać, gdyż z racji swojej pracy mam własny prom. Zmarszczył czoło. W jakiś sposób to, co powiedziała, zdawało się zawisnąć w powietrzu. – W tym wypadku nie musiałbym płacić – powiedział powoli. – Ale Dorsai potrzebuje każdego międzygwiezdnego kredytu, który może ze mnie wyciągnąć, prawda? – Tak jest – przyznała. – Jeśli możesz je wydać. – Oczywiście. Po prostu powiedz mi, ile powinienem ci zapłacić za przelot. – Wystarczy pokrycie kosztów paliwa. – Wstała. – Wytoczę prom. Skończ jeść i zbierz swoje rzeczy, znajdziesz mnie za stajnią. Właściwie nie miał do zabrania ze sobą nic ponad to, co miał w chwili przybycia. To co ważnego zabierał ze sobą, z Dorsai i Foralie w szczególności, było niematerialne i wewnętrzne. Wystartowali w to samo niemal bezchmurne niebo, które sprzyjało mu podczas całego pobytu tutaj. ...I niecałą godzinę później wpadli w jednolitą warstwę chmur pokrywających Omalu. Pod chmurami padało, niezbyt mocno, ale równomiernie. Wylądowali na lądowisku planetarnym, znajdującym się po przeciwnej, w stosunku do lądowisk międzygwiezdnych, stronie terminala i razem przebiegli w deszczu do drzwi budynku.
Kiedy dotarli do restauracji na drugim piętrze, ekran z rezerwacjami wskazał, że Szarzy Kapitanowie zajmują salę cztery. Amanda poprowadziła go przez główną salę do prywatnych pokoi na tyłach. Sala okazała się dostatecznie duża, by pomieścić prawie czterdzieści osób siedzących tam przy kwadratowych, zielonych stolikach. Trzy ściany pomieszczenia wykonane były z pomalowanego na biało betonu, natomiast czwarta była całkowicie przeszklona, ukazując zalewane deszczem lądowisko planetarne. Na części stołów widać było resztki po śniadaniu. – Masz prawie dwie godziny czasu – poinformowała go Amanda. – Chodź, jest tu przynajmniej tuzin osób, których jeszcze nie spotkałeś. Zajęła się przedstawianiem nieznajomych. Okazało się, że dwójka z tych, którzy dzień wcześniej wyszli ze spotkania, wróciła – kobieta i mężczyzna, a oprócz nich obecni byli Kapitanowie, którzy nie chcieli, bądź nie mogli być obecni na wcześniejszym zebraniu. Kiedy Hal został już przedstawiony, zajął miejsce na krześle naprzeciw półokręgu ustawionego z krzeseł i zaczął odpowiadać na pytania. Jednak po jakiejś godzinie poprosił o przerwę. – Nie wydaje mi się, żebyśmy w ten sposób posuwali się do przodu – stwierdził. – W zasadzie wszyscy domagacie się ode mnie odpowiedzi na szczegółowe pytania. A to jest coś, czego nie mogę wam dać, po prostu dlatego, że sam ich jeszcze nie znam. Jak już wam kilkakrotnie powiedziałem, nie mam jeszcze szczegółowego planu. Nad nim właśnie chcę pracować w Encyklopedii Ostatecznej. W tej chwili nie mogę dla was zrobić nic ponad to, co już zrobiłem – wyjaśnić sytuację i zostawić was żebyście sami się jej przyjrzeli do czasu, aż będę miał więcej informacji. – Bez obrazy, Halu Mayne – odezwał się Rourke di Facino. Siedział w środku półokręgu, wyglądając jak drobny dandys, z wyściełanym kołnierzem podróżnej kurtki odrzuconym na bok z powodu panującego w pomieszczeniu ciepła. – Ale przywiodłeś między nas demona, a teraz zdajesz się odmawiać pomocy w przegonieniu go. Halowi przez chwilę zdawało się, że znów obudziła się w nim pewność, która wypełniła go na pierwszym zebraniu, grożąc przejęciem kontroli. Jednak wrażenie to wygasło i utrzymał kontrolę nad sobą, zanim wybuchł. – Powtórzę to, co powiedziałem już wcześniej – stwierdził. – Przedstawiłem wam tylko istniejącą sytuację, czyli coś, co i tak już z grubsza wiedzieliście. Wszyscy jasno daliście mi do zrozumienia, że nie obiecujecie nic ponad rozważenie tego, co wam powiedziałem. Ze swej strony również nie mogę obiecać nic ponad to, co już obiecałem. – Przynajmniej – powiedział Ke Gok – daj nam jakieś sugestie czego się spodziewać, w jaką stronę się kierujesz. Daj nam coś, czego będziemy mogli się
trzymać. – W porządku – stwierdził Hal. – A więc pozwólcie, że ujmę to w ten sposób. Czy bylibyście gotowi ruszyć przeciw Innym, gdyby istniała szansa na zwykłą akcję wojskową? Rozległ się ogólny zgiełk potwierdzeń. – Dobrze – powiedział Hal znużonym głosem. – Na ile jestem w stanie stwierdzić, tego właśnie będę dla was szukał. W tym tkwi wasza siła, jedyne rozsądne podejście – to opierać się właśnie na niej. – I tą uwagą – wtrąciła się Amanda wstając – zakończymy. Zamierzam zabrać Hala Mayne na jego statek. Ci z was, którzy chcą powiedzieć do widzenia, niech zrobią to teraz. Ku zaskoczeniu Hala, wszyscy zaczęli tłoczyć się wokół niego. Dopiero kiedy Amanda wydobyła go z tłumu i schodzili po staromodnych schodach na poziom lądowiska, miał wreszcie możliwość spojrzeć na zegarek. – Mamy co najmniej dziesięć minut, nie musimy się śpieszyć – stwierdził. – Chciałam porozmawiać z tobą na osobności – wyjaśniła. – Tutaj, tędy. Poprowadziła go do małej poczekalni z drzwiami w dalszej ścianie. Podeszli do nich, otwarli i wyszli na zewnątrz, na lądowisko. Pod wpływem różnicy ciśnień wnętrza terminala i lądowiska, drzwi natychmiast zatrzasnęły się za nimi. Z powodu zbliżającego się startu, nad lądowiskiem uruchomiono kontrolę pogodową. Szare chmury, których gruba warstwa unosiła się nad nimi, zdawały się dzięki działaniom kontroli wypiętrzyć w kopułę nad lądowiskiem, a platformę startową otaczały szare kurtyny deszczu. Powietrze było gęste i wilgotne, tym szczególnym rodzajem bezruchu, charakterystycznym dla sztucznie kontrolowanej atmosfery. Zwiększone ciśnienie i bezruch wywoływały w sumie wrażenie zawieszenia w pęcherzu poza czasem i przestrzenią. Osiemdziesiąt metrów dalej, na platformie startowej czekał statek na Freilandię, potężny i błyszczący, odbijając w lustrzanym pancerzu obraz terminala, chmur i deszczu, wydmuchując z wypełnionych ładowni resztki gazów odkażających. Amanda obróciła się i wolno ruszyła na wschód, wzdłuż szklanej ściany terminala, przebijanej jedynie z rzadka przeszklonymi, hermetycznymi drzwiami. Hal dołączył do niej. – Zdajesz sobie sprawę – zaczęła – że byłeś tu tylko osiem dni. – Szła z wzrokiem skierowanym na ścianę deszczu na krawędzi lądowiska, dwieście metrów przed nimi. – Tak – przyznał. – Nie trwało to długo. – Nie jest łatwo zrozumieć inną osobę w osiem dni, właściwie również w osiem tygodni czy miesięcy – stwierdziła. Rzuciła mu krótkie spojrzenie z boku, po czym znów zwróciła uwagę na kurtynę deszczu przed nimi. – Jeśli dwoje ludzi pochodzi z różnych kultur, mogą używać tych samych słów i rozumieć przez nie różne rzeczy,
a jeśli powody ich działań nie zostaną zrozumiane, wtedy całkowicie nieświadomie jedno z nich może wprowadzić w błąd drugie. – Tak – powiedział. – Wiem. – Wiem, że byłeś wychowywany przez Dorsaja. Ale to nie to samo, co urodzić się tutaj. Nawet wtedy mógłbyś mylić się wobec kogoś z innej rodziny. Nie znasz – i nie mógłbyś poznać w osiem dni – Morganów. Albo Amand. Czy mnie. – Nic nie szkodzi – powiedział. – Myślę, że wiem, co chcesz mi powiedzieć. Rozumiem. Po prostu wyglądam jak Ian. Zatrzymała się i obróciła, wpatrując się w niego. Z konieczności on również się zatrzymał i stali, twarzą w twarz. – Ian? – zapytała. – Tego właśnie dowiedziałem się ostatniej nocy, prawda? Że na starość wyglądał dość podobnie do mnie, a ty... go lubiłaś. – Och! – wydobyła z siebie i odwróciła wzrok z powrotem w deszcz. – To również nie to! – Również? – Patrzył na nią. – Oczywiście, że kochałam Iana. Nic na to nie mogłam poradzić. Ale kiedy umarł, dorosłam. Przerwała. Potem zaczęła znów. – Próbowałam pomóc ci zrozumieć. Czy nie słuchałeś, kiedy mówiłam o pierwszej i drugiej Amandzie? Czy nie mogłeś usłyszeć, co chciałam ci powiedzieć? – Nie – przyznał. – Teraz, kiedy o to pytasz, muszę przyznać, że nie. Nie zdawałem sobie sprawy, że próbujesz mi coś powiedzieć. Z jej gardła wydobyło się ciche westchnięcie i w milczeniu ruszyła w stronę kurtyny deszczu. Poszedł obok niej w ciszy. – Przepraszam – odezwała się spokojniej po jakiejś minucie. – To moja wina. To ja próbowałam wyjaśniać. Jeśli nie zrozumiałeś, to moja wina. Opowiadałam ci o tamtych dwu Amandach, w nadziei, że mnie zrozumiesz. – Co takiego powinienem zrozumieć? – Czym ja – czym jesteśmy wszystkie trzy. Pierwsza Amanda miała trzech mężów, ale tak naprawdę – nawet biorąc pod uwagę Jimmiego, jej pierwszego syna, który był szczególnym przypadkiem – życie poświęciła dla rodziny i Dorsai. Była obrońcą. – Amanda westchnęła głęboko, wciąż ze wzrokiem utkwionym w ścianie deszczu na krawędzi lądowiska. – Druga Amanda to rozumiała. Dlatego nie wyszła za Kensiego ani Iana. Zwłaszcza za Iana, którego najmocniej kochała. Zrezygnowała z nich, bo wiedziała, że prędzej czy później będzie musiała dokonać wyboru między
tym, którego wybrała, i obowiązkiem wobec pozostałych, a zdawała sobie sprawę, że w takiej chwili nie wybrałaby jego. Przeszła jeszcze kilka kroków. – Ja również jestem Amandą. Będę równie mądra jak druga, oszczędzając sobie i innym ludziom bólu serca. Szli dalej. – Rozumiem – stwierdził w końcu Hal. – Cieszę się, że rozumiesz – odpowiedziała Amanda. Nie spojrzała na niego. – Cóż – powiedział Hal po chwili. Czuł się otępiały, a w kopulastej przestrzeni utworzonej wokół nich przez urządzenia kontroli pogody, wszystko zdawało się sztuczne i nierealne. Spojrzał na statek kosmiczny. – Może powinienem wejść na pokład. Zatrzymała się, a on razem z nią. Obróciła się do niego i wyciągnęła dłonie. Zawahał się na ułamek sekundy, potem je ujął. – Wrócę – obiecał. – Bądź ostrożny – powiedziała. Mocno zaciskali dłonie. – Innym nie spodoba się, co robisz. Najprostszym sposobem na powstrzymanie tego, będzie zatrzymanie ciebie. – Przyzwyczaiłem się. – Stał patrząc jej w oczy. – Uciekam przed nimi od ponad pięciu standardowych lat, pamiętasz? Uśmiechnął się do niej. Ona również to zrobiła i z wysiłkiem rozdzielili dłonie. – Wrócę – obiecał ponownie. – Och, wróć! – powiedziała. – Wracaj bezpiecznie! – Wrócę. Odwrócił się i pobiegł do statku. Kiedy dotarł do szczytu rampy wejściowej i zatrzymał się, by podać dokumenty i bilet oficerowi statku, czekającemu w śluzie, obrócił się i zobaczył ją, drobną figurkę wciąż stojącą niedaleko wschodniego krańca terminala, patrzącą w jego kierunku, ze ścianą deszczu za plecami.
Rozdział 49 – Proszę im powiedzieć – stwierdził Hal – że nie mam przepustki. Ale niech skontaktują się z Ajelą i przekażą jej, że ma wiadomość od Hala Mayne. Stał w luku statku, który przywiózł go z Freilandii na orbitę Ziemi i unosił się w tej chwili dziesięć kilometrów od Encyklopedii Ostatecznej. Mówił do oficera nadzorującego wyładunek, szczupłego mężczyzny o siwych włosach, który nie wydawał się przejmować podaniem przez Hala innego nazwiska niż figurujące na bilecie. Po tym, jak większość ze stu pięćdziesięciu pasażerów statku udało się na Ziemię, zostali w pomieszczeniu sami. W dalszym końcu sali światła już przygasły do poziomu minimalnego zużycia energii, a w powietrzu czuć było chłód. Sala będzie otwarta jeszcze tylko kilka minut, więc nieekonomiczne było rekompensowanie spadku temperatury wywołanego przez wyjście z pokoju sporego tłumu rozgrzanych, hałaśliwych ciał, udających się do promu lecącego na powierzchnię planety. Chłód otoczył Hala nieoczekiwanie, przypominając mu o śnie, z którego obudził się w górach na Harmonii, odkrywając, że dusi Jasona Rowe. Sen powrócił, dziesięć godzin temu, podczas ostatniej nocy na pokładzie statku. Ponownie pożegnał się ze swoimi towarzyszami, zsiadł z konia i samotnie ruszył przez kamienistą równinę w kierunku odległej wieży. Tylko że tym razem dotarł dalej niż kiedykolwiek wcześniej i odkrył zwodniczość wyglądu równiny. Z brzegu, wydawała się równa i gładka, aż pod samą wieżę. Jednak podczas marszu zauważył, że mizerna trawa i twarda, kamienista gleba na początku drogi stopniowo zaczęły wykazywać zmiany. Zwodnicze było nachylenie gruntu. Pozornie poziomy teren, w miarę zbliżania do budowli zaczynał się wznosić, zawdzięczając złudzenie równiny jedynie jakiejś sztuczce z perspektywą. Jednak, co ważniejsze, im głębiej wchodził w otwartą przestrzeń, tym oczywistsza stawała się pozorność gładkości powierzchni. Teren stopniowo stawał się coraz mocniej poznaczony szczelinami przekształcającymi się w wąwozy, kamienie ustępowały miejsca głazom, a te skałom. To, co z początku było jedynie kamienistą ziemią, stało się jednolitą skałą, tak że jego początkowe tempo spadło w końcu do szybkości wspinaczki... Jednak teraz, gdy stał marznąc obok oficera rozmawiającego na jego temat z Encyklopedią Ostateczną, pamięć podsunęła mu inne wspomnienia niż te z ciężkiej, mozolnej wędrówki przez skały, z wielokrotnym wracaniem po własnych śladach podczas kluczenia w labiryncie przesmyków. Naszło go wspomnienie czegoś
z samego początku snu, prostych i realnych elementów, jak skrzypienie skóry siodła, siła dosiadanego konia, ogólne wrażenie opuszczenia wszystkich, których znał by podjąć pielgrzymkę nieznaną ścieżką prowadzącą do jakiegoś ukrytego, lecz nadzwyczaj przyciągającego celu. W tej chwili było coś, co przywołało czekanie na ponowne wejście do Encyklopedii Ostatecznej... Oficer statku połączył się wreszcie w Encyklopedii z kimś, kto był w stanie przekazać informację, którą Hal chciał dostarczyć Ajeli. – Proszę poczekać – zabrzmiał głos mężczyzny po drugiej stronie połączenia. W głośniku telefonu zapadła cisza. – Kim jest ta Ajela? – zapytał oficer. – Osobistą asystentką Tama Olyna – wyjaśnił Hal. – Och. – Oficer odwrócił wzrok i zajął się pisaniem czegoś rysikiem na ekranie. Hal czekał, a po niecałej minucie głos znów się odezwał. – Nie ma potrzeby przekazywania tej prośby – zabrzmiało. – Wydawało mi się, że już widziałem to nazwisko, więc sprawdziłem. Hal Mayne jest na liście stałego wstępu. – Dziękuję – odpowiedział oficer do telefonu. – W porządku, zaraz go wam wyślemy. Rozłączył się i obrócił do Hala. – Nie wiedział pan o wolnym wstępie? Hal potrząsnął głową, uśmiechając się lekko. – Nie. – W porządku – powiedział oficer, ponownie obracając się do telefonu. – Pokład startowy, czy łódź naprawcza jest już gotowa? – Już w drodze. – Dziękuję. Właściwie oficer nie zdążył jeszcze się rozłączyć, kiedy brzęczyk śluzy zaanonsował dokującą po drugiej stronie jednostkę. Hal obrócił się i ruszył do drzwi, a oficer poszedł w jego ślady. Czekali, słuchając odgłosów zwalniania blokad przenoszonych przez metalową konstrukcję. W końcu drzwi otworzyły się i Hal mógł zajrzeć przez śluzę do zapchanego wszelakim sprzętem wnętrza łodzi naprawczej. – Życzę miłej podróży – pożegnał go oficer. – Dziękuję – odpowiedział Hal. Przeszedł przez śluzę niosąc niewielką torbę z rzeczami osobistymi, czując nagły chłód emanujący z wnętrza metalowej konstrukcji i wkroczył do łodzi. – Tędy, sir – powitała go umięśniona kobieta w średnim wieku, ubrana w biały
kombinezon. – Obawiam się, że będzie się pan musiał przeciskać przez wyposażenie. – To nie problem – stwierdził Hal, idąc za nią skomplikowaną trasą wokół i pomiędzy kanciastymi ładunkami, w stronę sterówki na dziobie łodzi. – Problem w tym, że zwykły prom pasażerski do przelotów na planetę jest zbyt duży, by zmieścić się w śluzie Encyklopedii – poinformowała go przez ramię. – W tamtych promach mieści się dwustu pasażerów i załoga. – Już mi to wyjaśnili – powiedział Hal. – Żeby nie poczuł się pan obrażony. – Roześmiała się. – Teraz tutaj... Weszli do kabiny i Hal znalazł się w pomieszczeniu wypełnionym konsolami kontrolnymi i ekranami, z trzema fotelami umieszczonymi przed segmentowymi wyświetlaczami. Siedzenie po lewej było zajęte przez bezczynnego członka załogi. – Proszę zająć miejsce na środku – powiedziała kobieta. Hal posłuchał. Zajęła miejsce po jego prawej stronie, a ręce umieściła na konsoli sterowniczej. Z tyłu dał się słyszeć odgłos zamykanej śluzy i zwalnianego zaczepu. Wystartowali. – To tam, wprost przed nami – odezwał się mężczyzna po czterdziestce, mocno umięśniony pomimo drobnej budowy. Hal przyjrzał się dużemu ekranowi. W tej chwili wszystkie jego sekcje przedstawiały jeden duży obraz przestrzeni wypełnionej gwiazdami, a w samym środku, w promieniach słońca, unosiła się niewielka, mglista kulka stanowiąca cel ich podróży. Encyklopedia Ostateczna wisiała – zdawało się, że oni też tkwią w bezruchu – jak kulka dostatecznie mała, by zmieścić się w dłoni dziecka. Jednak po chwili zaczęła się powiększać. Rosła i rosła, aż wypełniła cały ekran i zaczęła przytłaczać ich swoją wielkością, zasłaniając swym potężnym, szarym kształtem widok na pół wszechświata. W efekcie rozsunięcia przesłony irysowej, pojawiło się przed nimi jasne, żółte światło i wlecieli w tę samą hałaśliwą, metalową jaskinię, którą Hal zapamiętał ze swojej pierwszej wizyty, pięć lat temu. Kobieta prowadząca statek wstała z nim i poprowadziła go z powrotem przez sprzęt wypełniający główną kabinę łodzi naprawczej do otwartej już śluzy powietrznej. Zszedł po pochyłej rampie z uszami zaatakowanymi przez zgrzyt maszyn poruszających się po metalowych powierzchniach. Przed nim znajdował się lekko rozmyty krąg wejścia do wnętrza Encyklopedii Ostatecznej. Kiedy go przekroczył, zgiełk ucichł. Stanął i pozwolił ponieść się ruchomej podłodze korytarza w stronę ekranu umieszczonego w ścianie po prawej. Ekran był ciemny, ale chwilę przed
dotarciem do niego, rozświetlił się i spojrzała z niego twarz Ajeli. – Hal? Wejdź w pierwsze drzwi po prawej stronie – powiedziała. Przejechał korytarzem jeszcze dziesięć metrów, zobaczył drzwi i przeszedł przez nie w drugi, krótszy korytarz bez ruchomej podłogi. Na jego końcu znajdowały się kolejne drzwi. Gdy do nich doszedł, popchnął je i wszedł do środka. Kiedy drzwi zamknęły się za nim cicho, zorientował się, że wszedł do pomieszczenia wyglądającego na skrzyżowanie gabinetu z salą klubową. Odleglejsza ściana była prawie kopią tego, co zapamiętał z gabinetu Tama Olyna, ze strumieniem płynącym przez las w środku lata, tyle że oświetlenie sprawiało wrażenie wczesnego poranka. Ajela podnosiła się właśnie zza dużego biurka. Jej różowa sukienka falowała, kiedy biegła w stronę Hala, ucałowała go i stanęła, by mu się przyjrzeć. – Spójrz na siebie! – wykrzyknęła. On w tym czasie patrzył na nią. Po Amandzie i innych kobietach spotkanych na Dorsai, sprawiała wrażenie drobnej i delikatnej – nie tylko po prostu małej, ale również o drobniejszej budowie kości. – Spojrzeć na siebie? – odpowiedział, odpowiadając uśmiechem na jej ciepły uśmiech, nie widząc powodu, dla którego emanowała takim szczęściem. – Czemu? – Jesteś potworem. Gigantem! – wyjaśniła. – Dwukrotnie większy niż kiedy ostatnio cię widziałam i wyglądasz wystarczająco groźnie, by straszyć ludzi. Roześmiał się z tego. – Groźny wygląd? – Sam zobacz. – Obróciła go w stronę ściany po lewej i musiała wydać komendę jakimś czujnikom, ponieważ mglisty błękit ściany zmienił się w lustro, które odbiło jego postać. Zapatrzył się, wbrew sobie zaskoczony. Przywykł do swojego widoku, gdy co rano pozbywał się zaczątków brody, czasami też udawało mu się złapać zarys własnej postaci w podobnych do tej, odbijających powierzchniach. Jednak nie przyglądał się sobie tak jak teraz, mając u boju Ajelę, w nagłym przebłysku empatii rozumiejąc, jak go musi postrzegać. Nieoczekiwanie dostrzegł w lustrze giganta górującego nad stojącą obok szczupłą, młodą blondynką. Mężczyzna był szczupły, z ciałem rozszerzającym się od wąskiej talii do szerokiej klatki piersiowej i ramion dostatecznie potężnych, by wyglądały na zbyt ciężkie. Twarz nad ramionami miała wyraziste rysy z równymi ustami i prostym nosem, zaś oczy, ciemnoszare i lekko różniące się barwą patrzyły spod równych, czarnych brwi i szerokiego czoła ograniczonego od góry prostymi, czarnymi włosami. Jednak nawet to wszystko razem nie wystarczyło, by nadać mu
wygląd, który Ajela określiła groźnym. Było w nim coś jeszcze, co można by określić kontrolowaną przemocą, gdyby nie wyraz ponurego zamyślenia w oczach, które zdawało się przepełniać ogólne wrażenie twarzy i ciała. Odwrócił się od lustra do Ajeli. – I co? – zapytała. – Wróciłeś, żeby zostać, czy to tylko wizyta? Zawahał się. – Oba – stwierdził. – Będę musiał wyjaśnić, co przez to rozumiem... – Tak, zrobisz to – zgodziła się i nieoczekiwanie znów go objęła. – Och, Tam tak bardzo się ucieszy! Wzięła go za rękę, podprowadziła do swojego biurka i pchnęła na unoszący się przy nim wyściełany dryf. – Jak się masz? – zapytała. – Jesteś głodny? Mogę ci coś zaoferować? Roześmiał się. – Wciąż mam całkiem niezły apetyt – powiedział. – Ale porozmawiajmy przez chwilę. Usiądź. Przysiadła na krawędzi biurka, twarzą w jego stronę. – Pozwól, że wyjaśnię teraz, co miałem na myśli – zaczął i znów się zawahał. – Mów – zachęciła go Ajela. – Zastanawiałem się, jak ci to wyjaśnić – zaczął wolno. – Zamierzałem poprosić cię o uwierzenie, kiedy mówiłem, że nie wyobrażam sobie żebym pragnął czegoś bardziej niż przyjęcia oferty Tama dotyczącej pracy w Encyklopedii... – Ale wtedy zdałeś sobie sprawę, że to nieprawda – powiedziała cicho przyglądająca mu się Ajela. – O to chodzi? – Tak i nie. – Zmarszczył się. – Encyklopedia przyciąga mnie jak księżyc przyciąga przypływy. Mam tu mnóstwo do zrobienia. W pełnym znaczeniu tego słowa, to narzędzie, którego pragnąłem całe swoje życie. Wiem, że są rzeczy których mogę z nią dokonać, jeśli będę miał czas, jakie nikomu jeszcze się nie śniły. Gdy byłem tu poprzednio, naprawdę chciałem zostać. Ale pamiętasz, odkryłem, że nie mogę. Były inne rzeczy, które należało zrobić. Cóż, większość z nich nadal czeka na wykonanie. – To wszystkie powody, jakie powstrzymują cię od zostania z nami? – Przyglądała mu się uważnie. Uśmiechnął się, odrobinę smutno. – To najważniejszy powód. Widzisz, przez te ostatnie kilka lat byłem między ludźmi... Zawahał się, ale kontynuował. – Niełatwo to wyjaśnić. Przyjmijmy, że odkryłem, iż mam do załatwienia również
pewne sprawy z ludźmi, a w tej chwili i tak jest coś pilniejszego i ważniejszego. Chciałbym o tym porozmawiać z tobą i Tamem. Czy to możliwe? – Oczywiście – odpowiedziała. – Jeszcze mu nie powiedziałam, że tu jesteś, po prostu dlatego, że chciałam cię najpierw na minutę mieć dla siebie. Właściwie, to w tej chwili śpi, ale będzie bardzo niezadowolony, jeśli go nie obudzę i zaczekam z informacją o twoim powrocie do chwili, aż sam wstanie. Zadzwonię do niego... Obrócił się szybko i sięgnął nad jej biurkiem. – Nie, zaczekaj – powiedział. – Pozwól, że przedstawię ci najpierw w ogólnych zarysach to, o czym chcę mówić. Niech śpi. Chciałabym, żebyś i ty zrozumiała pewne sprawy, a przedstawienie wszystkiego zajmie mi kilka godzin. – Dobrze – Ajela cofnęła rękę i obróciła się w jego stronę, znów z uśmiechem. – Jesteś pewien, że nie masz ochoty na nic do jedzenia? Roześmiał się. – Cóż, może... Poszli zjeść w jednej z jadalni, a Ajela, dotykając sensorów na stole otoczyła ich tym razem czymś, czego jeszcze nie znał – iluzją kamiennych ścian. – Czy moglibyśmy zamiast tego widzieć gwiazdy? – zapytał. – Wszędzie dookoła, tak jak miałem w studio? Uśmiechnęła się, przesunęła palcami po sensorach ukrytych pod białym obrusem i nagle wydawało się, że szybują w przestrzeni, z białoniebieskim kręgiem Ziemi unoszącym się w niewielkiej odległości z boku i wysuwającym się zza niej księżycem. We wszystkich innych kierunkach otaczały ich światła kosmosu. Hal rozejrzał się, odnajdując Marsa i Wenus i wypatrując pozostałych słońc, przy których zamieszkiwała rasa ludzka – Syriusza, Alfę Centauri, Tau Ceti, Procjona, Epsilon Eridiani, Fomalhauta i Altaira. Oczyma duszy zobaczył przy nich to, czego zwykłe oczy dostrzec nie mogły – domy ludzkości na trzynastu planetach: Freilandii i Nowej Ziemi, Newtonie, Cassidzie, Cecie, Coby, Sainte Marie, Marze, Kultis, Dorsai, Harmonii, Zjednoczeniu i Świecie Dunina. W wyobraźni zobaczył nie tylko planety, ale i zamieszkujących je ludzi i przez chwilę westchnął głęboko, bo powróciła do niego pustka, jaką odczuwał na myśl o ich liczebności. – Co się dzieje? – zapytała Ajela nieoczekiwanie łagodnym głosem, przyglądając mu się zielonymi oczyma. – Zbyt wiele, by wyjaśnić naraz – powiedział odzyskując kontrolę nad sobą. Uśmiechnął się, by ją uspokoić. – W każdym razie zamówmy to jedzenie i opowiem ci, co się ze mną działo.
Siedzieli między gwiazdami jedząc, a on opowiadał. Opowiedział jej o kopalniach na Coby, Soscie, Toninie: Johnie. O Jasonie, Rukh i Jamesie Child-ofGod na Harmonii oraz o samotnym przełomie w celi na tamtej alanecie, ze wszystkim co nastąpiło potem. – Ale co spodziewasz się znaleźć tutaj, by walczyć z Innymi? – zapytała kiedy skończył. – Masz na myśli zajęcie się problemem aktualnej historii – stwierdził. – Nie jestem pewien. Ale odpowiedź albo jest tu, albo nie ma jej wcale. Nie chodzi tylko o to, że muszę znaleźć sposób na powstrzymanie Innych. Muszę znaleźć sposób, który będzie zarówno oczywisty jak i przekonujący dla Exotików, Dorsajów i wszystkich innych, potrzebnych w walce. – I naprawdę myślisz, że to czego szukasz, znajduje się tutaj? – Musi tu być. Czy Mark Torre nie powiedział kiedyś, że Encyklopedia Ostateczna będzie musiała w końcu stać się czymś więcej niż po prostu magazynem wiedzy? Czyż Tam Olyn nie strzegł jej przez te wszystkie lata, by można było odnaleźć drogę do czegoś więcej, niż wszyscy sobie wyobrażają? Gdyby to był wyłącznie mój pomysł, mógłbym mieć wątpliwości. Ale wszyscy nie możemy się mylić. Nasza trójka – wszyscy trzej – dochodzący do tych samych wniosków na jej temat, a każdy na swój sposób. – Ale jeśli prawdą jest, że najważniejszy cel Encyklopedii zawsze był czymś więcej... – Zamilkła, pogrążając się w myślach. – Tak jest – powiedział. – Jeśli to prawda, wtedy wiele spraw nabierze sensu. Wyrównuje się równanie historyczne. W innym przypadku ludzkość zbyt dużo przewag umieściła po stronie Innych, a to nie miałoby sensu. Ponieważ rasa nie wybiera, która z wewnętrznych frakcji powinna wygrać – ona chce dostać odpowiedź, jak przeżyć. Korzenie pojawienia się Innych sięgają w odległą przeszłość, tak samo jak powody prowadzące do zbudowania Encyklopedii Ostatecznej. – Jednak jak możesz być tego tak pewien? – zapytała. Popatrzył na nią ponad stołem. – Czy słyszałaś kiedyś o Guido Camillo Delminio, albo o Teatrze Pamięci? – Teatr Pamięci? – Zmarszczyła się. – Wydaje mi się, że słyszałam jakąś wzmiankę, albo gdzieś o tym czytałam... – Mark Torre wspomina o nim w swoich Wspomnieniach z budowy – podpowiedział Hal. – Tam właśnie się na to natknąłem jako dzieciak jeszcze, w bibliotece mojego domu. To była duża biblioteka, a w czasach, kiedy byłem młodszy, pragnąłem wszystkiego o czym przeczytałem, a co wyglądało na
interesujące. Tak więc kiedy czytałem Wspomnienia i zobaczyłem termin „Teatr Pamięci”, od razu chciałem coś takiego zbudować. Poszedłem do Waltera InTeachera, żeby powiedział mi jak to zrobić, a on pomógł mi wyszukać historyczny tekst na ten temat. Ajela skrzywiła się w jego stronę. – Czyli naprawdę zbudowano coś, co nazywało się „Teatr Pamięci”? – Przynajmniej częściowo, najpierw w Bolonii, później w Paryżu, dzięki funduszom króla Franciszka I. Wymyślił go Guido Camillo Delminio, o którym wspomniałem i spędził całe życie próbując go stworzyć. Działo się to w szesnastym wieku, a jego celem było stworzenie teatru, w którym każdy mógłby stanąć na scenie i spojrzawszy na dzieła sztuki rozmieszczone w rzędach w specjalnym porządku, wygłosić mowę wsparty całą wiedzą świata, wyzwoloną na widok umieszczonych wokół obiektów. Zapatrzyła się w niego. – Skąd wziął pomysł czegoś takiego? – zapytała. – Szesnasty wiek... – Jej głos ucichł w zamyśleniu. – Urodził się około tysiąc czterysta osiemdziesiątego roku – wyjaśnił Hal. – Został profesorem w Bolonii, ale zawsze miał problemy z funduszami na budowę – dlatego związał się z Franciszkiem I. W czasach Renesansu istniało silne pragnienie zunifikowania całej wiedzy, a ten sposób zdawał się prowadzić do samej esencji kreatywności. Pomysł przedmiotów działających jako sygnały pamięci sięga przynajmniej czasów starożytnej Grecji. Wcześni ojcowie kościoła i scholastycy uczynili z tego praktykę moralną, a później renesansowy mistycyzm widział w tym podstawę ezoterycznego oświecenia. W szesnastym wieku jego efektem jest właśnie Teatr Guida, w tym samym wieku powstało dzięki niemu urządzenie Ramona Lulla z połączonych kół – będące nie mniej, niż rodzajem prymitywnego komputera. Ta sama idea zaraziła ludzi w rodzaju Bacona i Leibniza, którzy w siedemnastym wieku rzeczywiście wynaleźli kalkulator. Efektywnie, Teatr Pamięci był jedną z zasadniczych przyczyn późniejszego rozwoju techniki i Encyklopedii. – Rozumiem – stwierdziła. – Spodziewałem się, że zrozumiesz – powiedział. – Rzecz w tym, że cały ciąg od Teatru do Encyklopedii Ostatecznej jest zmaganiem, wysiłkiem ludzkości próbującej odkryć w sobie większe możliwości. To ważna prawda, kryjąca się za zmaganiami między Innymi i resztą – tam właśnie znajduje się prawdziwe pole bitwy i tam przez jakiś czas pozostanie. Dlatego właśnie, na razie będę musiał przebywać tutaj. – No tak. W porządku, teraz rozumiem. Wolno pokiwała głową, z nieobecnym spojrzeniem.
– Tak – powiedziała. – Sądzę, że mimo wszystko im szybciej porozmawiasz z Tamem, tym lepiej. Jeśli zjadłeś, zadzwonię do niego i będziemy mogli pójść. – Nawet gdybym nie skończył. – Uśmiechnął się. – Ale tak się składa, że już się najadłem. Poszli. Na pierwszy rzut oka Tam Olyn wyglądał, jakby w ogóle się nie zmienił, ani nawet nie ruszał z miejsca, w którym Hal widział go ostatnio. Cały gabinet Tama z iluzją lasu i strumienia, dryfowymi meblami – krzesłami, biurkiem i wszystkim innym – zdawał się nie zmienić ani na jotę przez wszystkie te lata. Przede wszystkim taki sam był wyraz twarzy Tama. Jednak jego głos się zmienił. – Witaj, Ilalu Mayne – powiedział, a Hal podszedł uścisnąć mu dłoń. Różnica nie była duża, ale słuch Hala wychwycił odrobinę cichsze brzmienie, wyraźniejsze zmęczenie oddechu z wypowiadanymi słowami i minimalnie dłuższe przerwy między nimi. – Usiądź tu, Hal – odezwała się Ajela, prowadząc go do wyściełanego dryfu nie dalej niż na wyciągnięcie ręki od fotela, w którym siedział Tam i przyciągając sobie jeszcze jeden. – Wróciłeś – stwierdził Tam. – Tak. Ale wróciłem z zadaniem do wykonania, wiążącym się nie tylko z Encyklopedią, ale również ze wszystkim innym. Wydaje mi się, że oznacza to, iż Encyklopedia w końcu zostanie zaprzęgnięta do takiej pracy, do jakiej ją stworzono. – Doprawdy? – zapytał Tam. – Opowiedz mi o tym. – Miałeś rację, mówiąc mi o Armageddonie, kiedy byłem tu poprzednio. Zrozumienie co miałeś na myśli zajęło mi prawie sześć lat. Gdy wyjechałem stąd do kopalni na Coby, nie rozumiałem co robię, wiedziałem tylko, że uciekam, zarówno dlatego, że musiałem znaleźć sobie jakieś bezpieczne miejsce i ponieważ miałem sprawy do załatwienia. Wtedy nie wiedziałem, co takiego. Teraz wiem. – Tak – stwierdził Tam. Jego głos, na skutek wieku głęboko zachrypnięty, brzmiał, jakby przemawiał duch z krypty pod podłogą. – Musiałeś sam do tego dojść. Wiedziałem o tym, nawet wtedy. – Nie rozumiałem ludzi – mówił dalej Hal. – Zostałem wychowany pod kloszem. Dlatego właśnie moi wychowawcy chcieli, żebym poleciał na Coby. Właśnie tam zacząłem się budzić... Opowiedział Tamowi o Walterze, Malachim i Obadiahu, o Coby, Harmonii i godzinach spędzonych w milicyjnej celi, ze wszystkim, co tam zrozumiał oraz o tym, co wydarzyło się później, aż do chwili obecnej. Tam siedział i słuchał
w bezruchu zawdzięczanym wiekowi. Kiedy Hal skończył wreszcie mówić, nie odzywał się przez bardzo długi czas. – I w końcu sprowadziło cię to z powrotem tutaj – powiedział w końcu. – Tak, ta część kończy się tu – stwierdził Hal. Tam siedział patrząc na niego. Ktoś młodszy zmarszczyłby się pytająco, ale Tam nie potrzebował już wyraźnych grymasów, by zasygnalizować swoje reakcje. – Wszystko dotąd było tylko początkiem – wyjaśnił Hal. – Rozumiem teraz sytuację i patrząc na Innych mogę stwierdzić, że są tylko częścią prawdziwego problemu, symptomem, nie przyczyną. Prawdziwym problemem jest to, że wszyscy doszliśmy do punktu, gdzie tak naprawdę nie mamy już wyboru. Musimy świadomie przejąć kontrolę nad tym, co będzie się z nami działo, zamiast instynktownie przeć do przodu, tak jak zawsze robiliśmy od czasu, odkąd zaczęliśmy patrzeć dalej niż do następnego posiłku czy kolejnego suchego miejsca do snu. A jedyne narzędzie, które może nam to umożliwić, znajduje się tutaj. Encyklopedia Ostateczna to jedyne, co zdołaliśmy stworzyć przez długie stulecia barbarzyństwa i krótki okres cywilizacji, która dała nam jedynie to, że mała garstka może zabić wszystkich. – Tak – zgodził się Tam. Przez chwilę nie mówił nic więcej. Jego spojrzenie powędrowało poza Hala i Ajelę, a kiedy znów się odezwał, jasne było, że mówi w równym stopniu do nich, co do siebie. – Czy wiesz, co oznacza próba kontrolowania historii? – powiedział. Skierował wzrok z powrotem na Hala. – Czy wiesz, jak potężne są siły, na których chciałbyś położyć ręce? Próbowałem czegoś takiego – i miałem władzę. Wzbudziłem społeczne tsunami przeciw całemu narodowi. Falę, która mogła na zawsze zatopić Zaprzyjaźnionych. A wszystko czego trzeba było, by mnie zatrzymać, to Jamethon Black, człowiek wiary, który nie zszedł z mojej ścieżki. Na nim załamała się cała potęga, którą zbudowałem i rozpłynęła się w milionie drobnych strumyczków, w milion kierunków, niczego nie niszcząc i nie krzywdząc. Ajela nachyliła się i położyła jedną z dłoni na ręce Tama, która leżała na wyściełanej poręczy fotela. Hal popatrzył na białą, ciepłą młodą dłoń na ciemnej, wykrzywionej wiekiem. – Odpracowujesz to od ponad dziewięćdziesięciu lat – powiedziała łagodnie. – Ja? Wszystko co robiłem, to utrzymywałem ogień na palenisku, by płomień nie wygasł... – Jego głowa zatrzęsła się z boku na bok. – Ale znam siłę historii, kiedy się poruszy. Znów spojrzał na Hala. – A ty właśnie mówisz o pracy z czymś takim – stwierdził. – Nawet jeśli masz
rację na temat użycia Encyklopedii, nawet jeśli wszystko na co masz nadzieję gromadzi się za tym, co jak mówisz, trzeba zrobić, to i tak będziesz niczym mrówka próbująca kierować huraganem. Zdajesz sobie z tego sprawę? – Wydaje mi się, że tak – poważnie odpowiedział Hal. – Bóg wie – powiedział Tam – że chciałbym zobaczyć jak tego próbujesz. Usprawiedliwiłoby mnie to, nadało jakiejś wartości wobec tych wszystkich ludzi, których zniszczyłbym, gdybym tylko mógł. Usprawiedliwiłoby to także Marka Torre i wszystkich, którzy po nim przyszli tu pracować. Ale pomyśl – równie dobrze mógłbyś zamknąć oczy na to, ku czemu to wszystko zmierza. Mógłbyś użyć swego umysłu i siły, by przygotować sobie wygodne schronienie przed sztormem dla siebie i kogoś, kogo kochasz – na lata, które da ci twoje ciało – po prostu zamykając oczy na to, co stanie się z ludźmi, którzy nigdy tak naprawdę nie wiedzieli kim jesteś, albo ile kosztować cię będzie próba, którą chcesz podjąć. Wciąż możesz zawrócić. – Nie – zaprotestował Hal. – Już nie. Tam odetchnął głęboko i wyprostował się na swoim dryfie. – A więc dobrze – powiedział. – Powinieneś wiedzieć, że większość Młodszych Światów już działa przeciw temu, czego pragniesz. Bleys Ahrens przygotował i wprowadza w czyn plan mobilizacji sił i funduszy, by przejąć wszystko, czego Inni jeszcze nie kontrolują, również siłą. Zapadła między nimi chwila ciszy. – Bleys? – zapytał Hal. – A co z Dahno? – Otrzymaliśmy kilka raportów, że Dahno zginął, równie nieoczekiwanie, co w dogodnym momencie, około czterech miesięcy temu – wyjaśnił Tam. – Oczywiście, dostawaliśmy już fałszywe informacje. Jednak nie ma wątpliwości, że Innymi rządzi teraz Bleys. Właściwie mógł to robić już od jakiegoś czasu i najwyraźniej doszedł do wniosku, że nie może już dłużej ryzykować odkładania działań. Hal z fascynacją przyglądał się staremu człowiekowi. – Skąd o tym wiesz? – zapytał. – Skąd wiesz o jego planach i mobilizacji? – Odbija się to w setkach tysięcy zwykłych wiadomości – stwierdził Tam. – Wszystko czego potrzebuję, by wybrać odpowiednie i właściwie je odczytać, to dostrzec implikacje tych wiadomości w ścieżkach neuronowych. Powody, dla których przybywają tu naukowcy z zewnątrz i pytania, jakie zadają Encyklopedii, odzwierciedlają sytuację na ich światach. – W ścieżkach neuronowych? – Hal skierował wzrok na Ajelę. – Ja tego tam nie widziałam – Zbladła. – Ale mówiłam ci, że nikt nie potrafi ich tak odczytywać, jak Tam. – Wierzcie mi – powiedział Tam. – Z czasem każdy by się nauczył.
Zawarł w głosie pełną moc swojego ponurego i marudnego ducha i Hal uwierzył. Patrząc na człowieka, który tak długo pilnował wierności Encyklopedii wobec marzenia Marka Torre, po raz pierwszy zrozumiał, że zadanie to nie polegało na prostym staniu na straży przed drzwiami skarbca. To było jak pilnowanie żywej istoty. W starym człowieku kryła się nie tylko zaciekłość smoka pilnującego skarbu, ale i najgłębsze poświęcenie rodzica, który broni i utrzymuje własne dziecko. Długie lata życia poświęcił nie maszynerii, lecz duszy. – A więc mamy mało czasu – oświadczył Hal. – Bardzo mało – zgodził się Tam. – Co planujesz? Teraz, gdy najwyraźniej decyzja już zapadła, siła którą Hal wyczuwał w drugim mężczyźnie jeszcze przed chwilą, ustąpiła wielkiemu znużeniu. – Po pierwsze – powiedział Hal – muszę użyć Encyklopedii do wyśledzenia korzeni pojawienia się Innych oraz łudzi, którzy mogą skutecznie się im przeciwstawić. To proces, w którym wiedza rodzi idee, a idee rodzą sztukę, a to klucz do tego, jak Encyklopedia będzie w końcu używana. Jednak najpierw trzeba wiedzy. Nie mam szans na zidentyfikowanie ludzkich czynników, które naprawdę idą na wojnę, zanim nie będę miał pełnego obrazu obecnej sytuacji. Tak więc, kiedy Bleys będzie się mobilizował, zamierzam prześledzić ludzi i ich działania w przeszłości. Nie ma innej drogi, którą mógłbym podjąć, prowadzącej do tego, czego potrzebujemy.
Rozdział 50 Od powrotu Hala do Encyklopedii Ostatecznej upłynął prawie rok, a wiedza jaką w tym czasie wydobył i przekuł na narzędzia umysłu, ciążyła mu znacznie bardziej niż był w stanie wyobrazić sobie dwanaście miesięcy wcześniej. Umożliwiło mu to sięgnięcie głębiej wewnątrz siebie niż uważał za możliwe w tak krótkim czasie, ale równocześnie obudziło bogów i demony, których nie spodziewał się w sobie odnaleźć. Rozumiał teraz nie tylko kim był, ale i co musi zrobić, a nie było to lekkim ciężarem. Siedział na krześle dryfowym, które zdawało się unosić nad wschodnią półkulą Dorsai. Przyglądał się symulacji. Nad planetą nie unosiły się żadne chmury, za to powierzchnia poznaczona była niezliczonymi światełkami, rozmieszczonymi na licznych archipelagach wysp składających się na lądową powierzchnię tego morskiego świata, i właśnie nad tymi światełkami się zastanawiał. Każde z nich oznaczało lądowisko, na którym mógł wylądować duży statek międzygwiezdny – przy założeniu, że za sterami siedział ktoś z Dorsai lub inny, równie sprawny pilot, mogący podjąć ryzyko przeprowadzenia manewru lądowania i startu serią skoków. Poza Dorsajami byli oczywiście inni piloci potrafiący bezpiecznie sprowadzić statek kosmiczny na powierzchnię planety, ale nie było ich wielu. Bardzo duża liczba lądowisk nie była niczym niezwykłym, jeśli wzięło się pod uwagę świat na którym się znajdowały. Między pozostałymi trzynastoma planetami bardziej typowa była Harmonia, na której znajdowały się tylko dwie stocznie kosmiczne i trzy lądowiska dużych statków międzygwiezdnych. Hal obrócił obraz, by przyjrzeć się zachodniej półkuli, gdzie światełka oznaczające lądowiska były równie liczne. Jedyne planety mające choć zbliżoną do Dorsai liczbę lądowisk, to Exotikowe światy Mara i Kultis, ale nawet obie razem nie miały ich tyle co planeta, którą obserwował. Tak duża liczba lądowisk na Dorsai była wynikiem tego, że przez ponad trzysta lat planeta ta stanowiła nie tylko źródło profesjonalnych najemników, ale również ich poligon. Siły ekspedycyjne były zazwyczaj nie tylko gromadzone, ale i formowane w pobliżu rodzimych okolic oficerów, którzy podpisali kontrakt. Hal wystukał pytanie o listę lądowisk, których szukał, z podaniem lokalizacji i odległości od najbliższych skupisk ludności. Przerwał mu dźwięk dzwonka i spomiędzy gwiazd odezwał się do niego głos. – Hal? Jeamus Walters. Mam czas teraz, jeśli możesz mnie przyjąć.
– Proszę, przyjdź. Czubkami palców dotknął niewidzialnej konsoli, zatrzymując listę i przywracając zwykłe otoczenie robocze. Obraz Dorsai zniknął, ustępując małemu gabinetowi roboczemu w jego pokoju – ścianom i meblom. Gabinet był malutki – połączenie salonu z sypialnią, z łóżkiem chowanym w ścianę i miejscem, by pomieścić na dryfach pięć do sześciu osób. Chwilę później głębszy dźwięk dzwonka u drzwi zaanonsował przybycie Jeamusa Waltersa. – Wejdź – zaprosił go Hal. Drzwi otwarły się, wpuszczając niskiego, szerokiego mężczyznę o miłej twarzy, z blond włosami na dużej, owalnej czaszce. – Siadaj – zaproponował Hal. – Ile masz czasu? – W tej chwili ile chcesz – stwierdził Jeamus. – Wcześniej, kiedy zadzwoniłeś, robiliśmy akurat okresowy przegląd. Hal dotknął konsoli i jedna ze ścian pomieszczenia zmieniła się w ekran ukazujący widok z zewnątrz na Encyklopedię. Obraz był dość duży, by zająć całą powierzchnię od sufitu do podłogi i na tyle realistyczny, że wydawało się, iż wystarczy wyciągnąć rękę, by dotknąć szarej, mglistej osłony Encyklopedii. – Nie miałem czasu, żeby wiele się o niej dowiedzieć – powiedział Hal patrząc na osłonę. – Okresowy przegląd? Wydawało mi się, że osłona sama się podtrzymuje? – Oczywiście, że tak – odpowiedział Jeamus. – Raz stworzona, jest niezależna od czegokolwiek we wszechświecie. Tak samo jak przejście fazowe jest niezależne od wszechświata, gdyż inaczej nie można by przemieszczać w nim statku. Jednak z tej niezależności wynika między innymi, że gdybyśmy stworzyli wokół Encyklopedii osłonę i nie zrobili nic więcej, natychmiast zaczęlibyśmy się od niej odsuwać, w miarę przemieszczania się z resztą układu Słonecznego. Tak więc musieliśmy urządzić to tak, by osłona poruszała się razem z nami, bo inaczej zniszczylibyśmy się sami wpadając na nią, tak jak zniszczeniu uległoby wszystko, co chciało by się przedostać na tę stronę. W konsekwencji zrobiliśmy tak, że osłona porusza się razem z nami, a to wymaga pewnej kontroli – tak samo jak umożliwienie wejścia do środka, otwieranie i zamykanie przesłon i cała reszta interesu... Przerwał, patrząc na Hala. – Nie zaprosiłeś mnie tu, żeby wysłuchać wykładu na temat osłony fazowej, prawda? – Prawdę mówiąc, tak – stwierdził Hal. – Mam kilka pytań z nią związanych. Jak dużą możesz ją uczynić? To znaczy, jak duży obszar możesz otoczyć i osłaniać? Jeamus wzruszył ramionami. – Teoretycznie nie ma ograniczeń – powiedział. – Oczywiście, ograniczeniem jest rozmiar źródła energii wymaganej do utworzenia ochronnej sfery i przesuwania jej,
ponieważ prędzej czy później zaczęłaby się załamywać pod wpływem anomalii wynikających z bycia bezczasową strukturą, we wszechświecie kontrolowanym przez czas. – A jaki jest szacunkowy limit praktyczny? – zapytał Hal. – Załóżmy, że chcielibyśmy powiększyć otaczającą nas sferę najdalej jak możemy. Jeamus w zamyśleniu przeczesał palcami włosy na czubku głowy. – Cóż, teoretycznie, mając do dyspozycji energię słońca, moglibyśmy powiększyć ją do rozmiarów kilkukrotnie większych od układu słonecznego – jednak praktycznie, przekraczając promień orbity Ziemi mielibyśmy słońce wewnątrz... Musiałbym się nad tym zastanowić. – Ale – zapytał Hal – nie byłoby problemów, żeby otoczyć osłoną pojedynczą planetę? – Cóż, nie powinno być – przyznał Jeamus. – Natknąłbyś się na pewne problemy związane z kontrolą. Nigdy nie zastanawialiśmy się nad czymś takim. Nawet w tej chwili mamy interesujące problemy dotyczące wpuszczania i usuwania masy i energii z Encyklopedii. Musimy również na przykład w regularnych odstępach czasowych otwierać przesłony w stronę słońca, żeby wpuścić energię... Chcę powiedzieć, że kontrola każdej większej sfery byłaby bardzo złożona, nie tylko ze względu na utrzymanie, ale i na konieczność otwierania przesłon w wyznaczonych miejscach. Przypuszczam, że zakładasz podobny ruch jaki mamy tutaj? Ponieważ wszelkie różnice... – Bez różnicy, przynajmniej na razie – stwierdził Hal. – Czy byłbyś w stanie podać mi jakieś liczby, powiedzmy dla planety odrobinę większej niż Ziemia? – Oczywiście – odpowiedział Jeamus. Przyglądał się Halowi. – Przypuszczam, że nie powinienem pytać o co w tym chodzi? – Jeśli nie masz nic przeciwko. – Och, oczywiście, że mam. – Jeamus znów przeczesał włosy. – Jestem równie ciekaw jak każdy inny. Ale... daj mi tydzień. – Dzięki – stwierdził Hal. – Nie musisz mi dziękować, to bardzo interesujące. Coś więcej? – Nie. I dziękuję za przyjście. – Zaszczycony. – Jeamus wstał. – Jeśli nie odezwę się w ciągu tygodnia, będzie to oznaczało, że zostałem odciągnięty i pogrążony w jakichś problemach serwisowych. Więc jeśli nie zgłoszę się po tym czasie, zadzwoń do mnie, a powiem ci, jak sobie radzę z tą kwestią. Sądzę, że zdajesz sobie sprawę, że kiedy przestanie to być zagadnieniem teoretycznym, będziesz musiał dokładnie wyjaśnić co planujesz, jeśli chcesz dostać właściwe odpowiedzi.
– Oczywiście, rozumiem. Jeszcze raz dziękuję – powiedział Hal i przyglądał się wyjściu tamtego. Kiedy zamknęły się za nim drzwi, Hal skasował obraz Encyklopedii Ostatecznej i wywołał Ajelę. – Jak wygląda sytuacja? – zapytał, kiedy spojrzała na niego z ekranu telefonu. – Czy mógłbym teraz przyjść i przedstawić wam całą historię? – Świetnie – odpowiedziała. – Znajdziesz nas w gabinecie Tama. – Zaraz tam będę. Kiedy przeszedł przez drzwi gabinetu Tama, zastał ją już siedzącą tam w jednym z trzech ustawionych naprzeciw siebie, staromodnych foteli. Podszedł i zajął miejsce na pustym dryfie, uśmiechając się do Tama. – Jak się czujesz? – Całkiem dobrze – stwierdził Tam. – Nie marnuj czasu na zajmowanie się mną. Rozpracowałeś łańcuch wydarzeń? Hal skinął. – Przynajmniej do czternastego wieku – powiedział. – Gdzie, z przyczyn praktycznych, obecna faza historii zaczyna się od kluczowej postaci Johna Hawkwooda. – Ajela opowiedziała mi, jak podczas swojego poprzedniego pobytu szukałeś informacji na temat powieściowego bohatera Conan Doyla, Nigela Loringa. – Spojrzenie Tama wyostrzyło się. – Jednak Loring był kimś innym. Był jednym z pierwszych Rycerzy Orderu Podwiązki, z czasów Czarnego Księcia, prawda? Froissart ledwie wspomina o Hawkwoodzie – tyle wiem. – Po pokoju z Bretigny, kiedy Czarny Książę złapał pod Poitiers Króla Jana, a między Anglią i Francją zapanował pokój, Hawkwood został jednym z przywódców Białej Kompanii, która przeszła przez góry do Włoch – wyjaśnił Hal. – Zakończył dwie dekady później jako Kapitan Generał wojsk Florencji, a kiedy wyruszał do Włoch, miał co najmniej czterdziestkę. – Ajela mówi, że nazywano go pierwszym z nowoczesnych generałów – odezwał się Tam. – W każdym razie, jak do niego dotarłeś? I czemu dotąd nic nie chciałeś mówić? – To była jedna z tych sytuacji, w których musiałem mieć wszystkie elementy układanki, zanim wskoczyły na swoje miejsce – wyjaśnił Hal. – Do jakiegoś tygodnia temu, cały czas działałem głównie na wiarę. Dlatego nie miałem wam nic konkretnego do powiedzenia. – Wierzę w siebie – wymruczała Ajela. Tam rzucił jej spojrzenie.
– Dobrze – powiedział do niej. Popatrzył z powrotem na Hala. – Powiedz nam po swojemu, nie będę przeszkadzał. – Jak wiecie, zacząłem od obecnej sytuacji i posuwałem się wstecz. Inni są mieszańcami osób wywodzących się z różnych Kultur Odłamkowych. Tak więc i oni w jakimś stopniu stanowią ich produkt. Kultury Odłamkowe są następstwem podziałów społeczeństw Starej Ziemi tuż przed okresem wynalezienia napędu fazowego i stu lat emigracji na zajmowane obecnie światy. Exotikowie rozwinęli się z organizacji, która w dwudziestym pierwszym wieku nazywała się Gildią Orędowników, Zaprzyjaźnieni pierwotnie byli koloniami zakładanymi przez tak zwane wędrujące społeczności, i tak dalej. Te z kolei miały swoje korzenie w wieku niepokojów – Gildia Orędowników wyrosła z dwudziestowiecznego rozkwitu zainteresowaniem religiami wschodu, okultyzmem i spostrzeganiem pozazmysłowym. Społeczności wędrujące rozwinęły się z ponownego rozwoju fundamentalizmu religijnego. – Ogólnie, apokaliptyczne czasy – burknął Tam. – W społeczeństwach, których korzenie tkwią w Biblii, w sytuacjach stresu socjalnego zawsze rozwija się tego rodzaju histeria. Tak było nie tylko z zachodnim chrześcijaństwem – w odpowiednich warunkach to samo działo się z Żydami i muzułmanami. W historii przed dwudziestym wiekiem jest wiele przykładów na to. – A jednak w dwudziestym wieku zaistniał szczególny punkt kluczowy – wyjaśnił Hal. – Były to czasy odkrycia kosmosu. Do tej pory wielka ludzka populacja nawet zdając sobie sprawę z jego istnienia, ignorowała wszechświat oraz fakt, jak nieznacząca w stosunku do niego była nasza kolebka. Nagle nie mogli już dłużej tego robić i wywołało to głęboki szok. Ziemia nagle przestała być bezpieczną, ciepłą skorupą dla rasy. Niespodziewanie stanęli nadzy pod gwiazdami. Szok uczynił to stulecie unikalnym w całej historii ludzkości, i byli zmuszeni uświadomić sobie ten fakt. Wiem – dla żyjących, ich własne czasy zawsze są najważniejsze, ale ludzie w dwudziestym wieku naprawdę mieli powody, by tak myśleć. Idea kosmosu mocno nimi wstrząsnęła. Ale może posuwam się zbyt szybko...? – Czy powiedziałem coś takiego? – zaburczał Tam. – Nie – Hal uśmiechnął się do staruszka. – Oczywiście, że nie. Chodziło mi o to, że sam siebie wyprzedzam. Pracując od współczesności wstecz, skupiłem się na zmianach w rozwoju historycznym związanych z pojedynczymi osobami. Na przykład niezbędnym warunkiem do rozwoju obecnej sytuacji społecznej było osiągnięcie Donala Graeme polegające na połączeniu wszystkich światów w jednym systemie prawnym i uniemożliwienie spekulacji, które przyczyniły się do rozwoju takich baronów międzygwiezdnych jak William z Cety. – Widziałem Graema tylko raz. – Starczy, szorstki głos Tama ze staroświecką
manierą nazywania osób tylko po nazwisku, zabrzmiał w uszach Hala bardzo dziwnie. – Było to przyjęcie na jego cześć wydane na Freilandii. Nie wyglądał szczególnie imponująco. – W każdym razie – kontynuował Hal – to czego dokonał Donal, nie byłoby możliwe bez pojawienia się unikalnych grup, takich jak Dorsajowie, którzy z początku stanowili tylko mięso armatnie w kolonialnych wojnach wczesnych lat ekspansji w gwiazdy. Z kolei to czym się stali i czego dokonał Donal, nie byłoby możliwe bez nieortodoksyjnej nauki wojskowej stworzonej przez Cletiusa Graeme. – Wszystko w rodzinie, nieprawdaż? – zauważył Tam z ponurym uśmiechem. – Dorsajowie są kulturą o silnych więziach rodzinnych. Na Dorsai pokrewieństwo Donala i Cletiusa jest mniej zaskakujące, niż mogłoby być gdzie indziej. Interesujące jest jednak to, że Cletius nie mógłby nic dokonać bez wsparcia finansowego ze strony Exotików, a ci z kolei stali się Exotikami niemal wyłącznie z powodu... – Waltera Blunta – wtrącił Tam. – Nie wydaje mi się – wolno zaprzeczył Hal. – Walter Blunt był najwyraźniej całkowicie szczery w swojej ewangelii na temat oczyszczającej destrukcji i leku na niedomagania rasy ludzkiej. Muszę się jeszcze dużo dowiedzieć na temat Waltera Blunta i Gildii Orędowników. Ich pierwotna teoria jest całkowitą antytezą rozwiniętego przez Exotików poszukiwania rozwiniętej ewolucyjnie formy człowieka, a jednak Exotikowie wywodzą się właśnie z Gildii. Nie, pod koniec dwudziestego pierwszego wieku znikąd pojawia się ktoś inny, jednoręki inżynier górnictwa, który wiąże się ze stworzoną przez Blunta Gildią i w krótkim czasie staje do walki z przywództwem Blunta – by zaraz po zwycięstwie utonąć podczas rejsu żaglówką po Pacyfiku. Jednak jego przywództwo w Gildii odmieniło wszystko. Po tym człowieku – Paulu Formainie – Blunt stał się w zasadzie tylko figurantem, a Jason... Przerwał mu ton zgłaszający połączenie telefoniczne. – A to co? – zapytał Tam. – Ajela, wydawało mi się, że powiedziałaś im... – Powiedziałem, żeby nam nie przeszkadzano, chyba że chodziłoby o sprawy najwyższej wagi odpowiedziała, sięgając do konsoli na oparciu fotela. – Nie zadzwoniliby, gdyby nie było to... Chuni? – Ajela? Otrzymaliśmy prośbę od Bleysa Ahrensa, który pragnie tu przybyć i porozmawiać z Halem Mayne. Palec Ajeli uniósł się znad klawisza połączenia. Spojrzenia jej i Tama skierowały się na Hala. – Tak – odezwał się Hal po chwili. – Przypuszczam, że to musiało nastąpić.
Oczywiście porozmawiam z nim. – Powiedz Bleysowi Ahrensowi, że może przybyć – Ajela powiedziała do telefonu. – Hal się z nim spotka. – W porządku – odezwał się głos po drugiej stronie. – I... Ajela? – Tak? – Otrzymaliśmy jeszcze jedną prośbę, która nadeszła niemal w tej samej chwili z promu dokującego właśnie w komorze B. Exotik o imieniu Amid, nie ma przepustki, ale również chce rozmawiać z Halem. Bleys Ahrens utrzymuje dystans w prywatnym statku kosmicznym, wydaje mi się, że nie wiedzą o sobie nawzajem. Ajela ponownie spojrzała na Hala. – Najpierw Amid – zdecydował. – Potem Bleys. Amid może mieć jakieś informacje przydatne przed spotkaniem z Bleysem. Mówiłem wam o Amidzie, to człowiek, do którego wysłałem moje dokumenty, kiedy złapała mnie milicja na Harmonii, a on przekazał informację lokalnemu konsulatowi Exotików, by mi pomogli, a później zajął się mną na Marze. – Wpuść ich obu, Chuni – stwierdziła Ajela. – Hal najpierw spotka się z Amidem. Zabierz go do pokoju Hala, a jeśli myślisz, że o sobie nie wiedzą, to lepiej trzymać ich z dala od siebie. Rzuciła spojrzenie w stronę Hala, który aprobująco kiwnął głową. Zamknęła połączenie telefoniczne. – Cóż – westchnął Hal. – Obawiam się, że w tych okolicznościach będę musiał się streszczać. Zasadniczą sprawą jest to, że cały łańcuch prowadzi do Johna Hawkwooda w czternastym wieku. Albo raczej prowadzi do Renesansu, którego mogłoby nie być bez Johna Hawkwooda. – To dość odważne stwierdzenie, nie uważasz? – zapytał Tam. – Czy usiłujesz nam powiedzieć, że historia toczy się w taki a nie inny sposób, nie z powodu łańcucha zmian społecznych, ale dzięki niezwykłym osobowościom? – Nie – zaprzeczył Hal. – Ciśnienia w rzece sił historycznych determinują przełomy i zakręty tej rzeki, a niezwykłe osobowości są miotane na zakrętach przez te same siły. Inny skręt lub przełom wyrzuciłby taką osobę, a przynajmniej tak zawsze działo się w przeszłości. Jednak około tysiąca lat temu rasa zaczęła wkraczać na obszar, gdzie pewne jednostki zaczęły wykształcać w sobie świadomość rzeki i, w zależności od stopnia tej świadomości, każdy z nich był w stanie dokonać świadomej, przynajmniej częściowo skutecznej próby nagięcia strumienia do swojej woli. Dlatego właśnie ktoś taki jak Bleys, ze swoją świadomością tego, co się dzieje, może być wielokrotnie skuteczniejszy teraz niż w dowolnym przedziale minionych czasów.
Wstał. – Powinienem iść – oświadczył. – Muszę mieć czas na rozmowę z Amidem tak, żeby Bleys nie wiedział, że kazałem mu czekać. – A gdyby wiedział, czy zrobiłoby to jakąś różnicę? – zapytała Ajela. – Nie wiem. Nie przejmowałbym się nikim innym – stwierdził Hal. – Ale bardzo uważam, żeby nie zdradzić mu nawet skrawka użytecznej politycznie informacji. Spotkamy się znowu, jak tylko porozmawiam z tą dwójką. Kiedy Hal wszedł do swojego pokoju, czekał już na niego Amid, wyglądający prawie jak laleczka w srebrnoszarej todze. Drobny Exotik stał przy biurku Hala. – Usiądź – zaprosił go Hal, siadając dalej od biurka. – Dobrze znów cię widzieć. Amid uśmiechnął się lekko drwiąco i zajął miejsce w dryfowym krześle. – To miło, że tak mówisz – powiedział. – Jesteś pewien, że cieszysz się z mojego widoku? – Oczywiście. Jak długo zostaniesz? Amid spoważniał. – Na zawsze – oświadczył cicho. Przez chwilę bruzdy na jego twarzy ułożyły się w maskę starości i smutku. – Albo, praktycznie podchodząc do sprawy, jak długo będę mógł ci się do czegoś przydać. Hal zastanawiał się przez chwilę. – Czyżby zmieniła się opinia Exotików na mój temat? – W pewnym sensie – odpowiedział Amid. – Obawiam się, że się poddaliśmy. Dlatego mogłem do ciebie przylecieć. – Poddaliście się? – Hal wbił w niego spojrzenie. – To jak słoń, który oświadcza, że przestaje być słoniem. Nie myślisz o tym dosłownie? – Dosłownie? Oczywiście, że nie – stwierdził Amid. – Nie bardziej, niż kiedy zdrowa na umyśle osoba oświadcza, że rezygnuje z życia. Śmierć jest nie do pomyślenia, a ponieważ Inni chcą nas wszystkich zabić, pogodzenie się z tym jest niemożliwe. Nie, chodzi o to, że nasze najlepsze obliczenia nie są w stanie pokazać nam wyjścia. Praktycznie rzecz biorąc, zmagania są zakończone. Inni już wygrali. – Tego również nie możesz traktować poważnie – stwierdził Hal. – Nie ma innej odpowiedzi. Ile wiesz na temat tego, co ostatnio robili? – Niewiele. Mając do pomocy Tama Olyna z jego rozumieniem Encyklopedii, zbieramy dostępne informacje ze wszystkich światów, dokonujemy porównań
i szukamy powiązań, które pomagają w analizie. Pozwoliło nam to uzyskać ogólny obraz, wedle którego Inni dokonują bardzo szybkiej, ogólnej mobilizacji, a wszystko to pod przywództwem Bleysa Ahrensa. Jednak to tylko wnioski wyciągane z poszlak – nawet jeśli to efekt bardzo zaawansowanego wnioskowania. Konkretne i szczegółowe informacje to coś, czego nie mamy w nadmiarze, a nawet kiedy je dostajemy, musimy brać pod uwagę dezinformację, ponieważ Inni z pewnością stosują ją na szeroką skalę. – Dlatego tu jestem. Mogę wam w tym pomóc. – Amid siedział na krześle z Exotikowym spokojem, ale Hal czuł w nim napięcie. – Na przykład: sytuacja nie wygląda tylko tak, że Inni mobilizują siły przeciw tobie, oni już się zmobilizowali – przekroczyli punkt, kiedy wyglądało, że da się ich powstrzymać. Ale, wróćmy do mnie. Nie mając żadnej widocznej drogi, wszyscy możemy robić co chcemy. Tak więc zdecydowałem się ulec naturalnym inklinacjom i zaoferować ci moje usługi na czas, gdy wciąż można jeszcze walczyć z Innymi. To właśnie miałem na myśli mówiąc, że jeśli chcesz, mogę zostać na zawsze. Mogę zostać z tobą do końca. Hal w zamyśleniu odchylił się na oparcie swojego dryfu. – Ach – odezwał się Amid. – Tak się składa, że przyznajemy rację tobie i Dorsajom. Próba indywidualnego wymordowania Innych nie powiodłaby się. Każdy z nich, na wszystkich światach, które kontrolują, ma teraz wokół siebie dużą grupę zwolenników. Nawet gdyby mogli zostać zabici, ich śmierć zdeterminowałaby tylko te grupy do zniszczenia nas w odwecie. – To interesujące – wolno powiedział Hal. – Kiedy tu dotarłem, dwanaście standardowych miesięcy temu, wszystko czego mogłem się dowiedzieć od Tama Olyna to fakt, że Dahno nie żyje, a Bleys przejął kontrolę i rozpoczął mobilizację. – Co oczywiście nie było prawdą – wyjaśnił Amid. – Kolejny fragment kampanii Dahno. Kiedy uciekłeś Bleysowi na Coby, było chyba najbliżej do uprawomocnienia się tego raportu. Od lat wiedzieliśmy, że Dahno i Bleys mieli bardzo różne idee co do tego, jak powinna wyglądać przyszłość Innych. Dahno jest geniuszem. Jest starszy od Bleysa, więc nie spodziewaliśmy się, że będą razem pracować. Posunięcia Dahno zawsze trudno było wyraźnie odczytać, ale sądziliśmy, że jest zainteresowany głównie pokojem i pomyślnością własnych czasów. Bleys wydaje się myśleć w nieco szerszej perspektywie. Hal przyjrzał mu się uważniej. – Z tego co mówisz wynika, że przypisujesz mi większą zasługę w ostrzeżeniu Bleysa, niż sądziłem, że jesteś skłonny przyznać. – Teraz mam swobodę mówienia i robienia tego, co chcę – odpowiedział Amid. – W jaki sposób Bleys mógł tak szybko przeprowadzić tę mobilizację, że wszyscy
Exotikowie nabrali przekonania, że już wygrał? – Nie, jeszcze nie wygrał – stwierdził Amid – ale z pewnością wygra. Z powodu potężnego wpływu, jaki wydają się wywierać Inni na zwykłych łudzi. To czego dokonał, to rozwinięcie masowego ruchu przeciw wszystkim, którzy mogą mu się przeciwstawić. – Jak? Na jakiej podstawie? – zapytał Hal. Amid uśmiechnął się, prawie tęsknie. – Ten człowiek jest geniuszem. Po prostu przewrócił wszystko do góry nogami. Uczynił z przeciwników Innych czarne charaktery, które pragną zniszczenia cywilizacji. Panuje teraz powszechne przekonanie, że istnieje spisek tej części ludzkości na Ziemi, która zawsze chciała kontrolować Młodsze Światy i ich mieszkańców. Spisek, w ogólnej opinii, został przygotowany przez ludzi takich jak ty, w Encyklopedii Ostatecznej, którzy, jak wszyscy wiedzą, od pokoleń poświęcają się naukowej czarnej magii o wielkiej mocy – odmiana napędu fazowego, która dała wam osłonę, jest na to widocznym dowodem. Dalej historia głosi, że przez wszystkie te lata głównym zadaniem Encyklopedii było wynajdywanie potężnych broni, przy pomocy których będzie można niszczyć życie na wszystkich planetach, jeśli nie zechcą się poddać. Jedyną nadzieją Młodszych Światów jest fakt, że Encyklopedia nie jest jeszcze gotowa do akcji, a jeśli zadziałają szybko, zabiją smoka zanim wyjdzie ze swojej jaskini. Przez chwilę Hal siedział nieruchomo. – Rozumiem – powiedział w końcu. – Inni przedstawili się jako przywódców i organizatorów wysiłku, mającego na celu ocalenie Młodszych Światów. Według nich, wszyscy długoletni poplecznicy Encyklopedii, jak Dorsajowie, Exotikowie i niewłaściwy rodzaj Zaprzyjaźnionych, są w spisku z Encyklopedią, pomagając zmiękczyć Młodsze Światy w przygotowaniu na końcowy atak, więc również muszą zostać na zawsze usunięci. Amid przerwał. – Zauważyłeś zapewne – dodał – jak zgrabnie historia ta została przygotowana, by przekształcić się później w stwierdzenie, że jeśli ludzkość ma trwać w pokoju, cała wiedza, nauka i tym podobne demony muszą zostać odrzucone albo ściśle kontrolowane, tak, by nigdy w przyszłości nie zagroziły już zwykłym ludziom. – Jak duża część wcześniej niezaangażowanych mieszkańców dziewięciu światów uległa tej propagandzie? – zapytał Hal. – Może dwadzieścia procent; dlatego właśnie wyliczyliśmy, że nie ma już dla nas nadziei. W praktyce te dwadzieścia procent to więcej niż trzeba, by zapewnić przeważającą przewagę mięsa armatniego, jakie mogą rzucić przeciw nam Inni. Te dwadzieścia procent praktycznie równie dobrze mogłoby równać się stu procentom.
Daje to tak dużą liczbę ludzi, że mogliby w nieskończoność maszerować na nas, nie licząc się ze stratami. – Inni mogą mieć ludzi – stwierdził Hal. – Ale przygotowanie logistyczne międzyplanetarnego ataku na taką skalę jest czymś zupełnie innym. – Prawda – zgodził się Amid. – Mamy jeszcze trochę czasu. Jednak nasze najlepsze obliczenia wykazują, że atak i zagłada są nieuniknione. Utkwił spojrzenie w Halu. – Tak więc widzisz – mówił dalej – dziesięć lat temu opowieść o podobnej próbie wojskowego ataku na inne planety zabrzmiałaby jak bajka. Wszyscy zakładali, że nikt nie rozważałby nawet tak potężnych strat ludzkich i materiałowych, jakie wiązałyby się z taką próbą. Jednak dla Innych koszty nie mają znaczenia, o ile tylko dostają to, czego chcą. Hal pokiwał głową. – Skoro tak wygląda sytuacja – odezwał się – i nie znalazłeś żadnych błędów w Exotikowych obliczeniach... – Nie – stwierdził Amid. – Czemu więc przyjechałeś do mnie? – dokończył Hal. – Według tego co mówisz, nasze działania nie sprawią żadnej różnicy. W tych warunkach spodziewałbym się, że dojrzały Exotik zrezygnuje z filozoficznym spokojem. – Możliwe, że nie jestem dojrzały – powiedział Amid. – Pomimo zmarszczek. Jak już mówiłem, mogę teraz robić co chcę, a skoro jestem wolny, pozwoliłem sobie ulec irracjonalnej, bezsensownej nadziei, że podobnie jak Inni wyciągnęli z kapelusza królika, którego nikt się nie spodziewał, ty możesz być w stanie wyciągnąć równie coś niespodziewanego. Świadomie, oczywiście, zdaję sobie sprawę, że tego rodzaju nadzieja jest nonsensem. A jednak wierzę, że lepiej będę się czuł, idąc na dno walcząc do końca. Tak więc chciałbym zostać najdłużej jak można i pomóc, na ile będę potrafił. – Rozumiem – stwierdził Hal. – Nie masz przez przypadek w sobie krwi jakichś przodków z Dorsai? Amid roześmiał się. – Po prostu wydaje mi się, że mogę być użyteczny – mówił dalej. – Masz swoje wnioskowanie, ale ja mogę dać ci dostęp do szczegółowych, konkretnych informacji, z których większość pochodzi z sieci komunikacyjnej rozwiniętej przez Exotików w ciągu stuleci. Gdybym mógł urządzić tu dla ciebie centrum komunikacyjne, sądzę, że uznałbyś za bardzo cenne to, co mógłbym ci dostarczyć. – Jestem pewien, że tak – zgodził się Hal. – Dziękuję. I witaj. Wstał. Amid zrobił to samo.
– Przepraszam, że tak szybko to kończę – powiedział Hal. – Ale będziemy jeszcze mieli czas na rozmowy. Teraz muszę się spotkać z kimś innym. – Absolutnie wszystko w porządku – stwierdził Amid. Hal sięgnął do konsoli na poręczy krzesła, z którego właśnie wstał i wywołał Ajelę. – Hal? – w pokoju wyraźnie rozległ się jej głos, jednak bez obrazu na ekranie. – Chciałbym, żeby Amid został z nami – wyjaśnił Hal. – Czy możemy zorganizować dla niego kwaterę? – Jeśli wystarczy jeden z pokoi używanych przez przylatujących do nas naukowców, to z pewnością tak. Powiedz mu, żeby po wyjściu z twojego pokoju skręcił w prawo, a znajdzie mnie za pierwszymi drzwiami, przez które przejdzie. – Dziękuję – odezwał się Amid. Wyszedł. Hal ponownie usiadł i dotknął telefonu. Tym razem na ekranie pojawiła się twarz Chuni, recepcjonistki rozmawiającej z nimi w biurze Tama. – Hal? – odezwała się. – Gdzie jest w tej chwili Bleys, Chuni? – Czeka w prywatnej sali klubowej obok doku. – Czy jest sam? – Tak. – Wyślij go... nie, proszę, przyprowadź go tu osobiście, dobrze? – W porządku. Czy to wszystko? – Chuni z napięciem patrzyła na Hala przez telefon. – To wszystko. Oparł się wygodnie. Po zaledwie kilku minutach otworzyły się drzwi i znów wstał. – Proszę bardzo, Bleysie Ahrens... – zabrzmiał głos Chuni i weszła do pokoju zaraz za Innym. Chuni zatrzymała się tuż za progiem, skinęła głową Halowi i wyszła, zamykając za sobą drzwi. Bleys zatrzymał się po przejściu trzech kroków. Był wysoki i szczupły, ubrany w krótką, czarną marynarkę i wąskie szare spodnie wsunięte do butów. Skierował na Hala prostą twarz o regularnych rysach i penetrujące spojrzenie brązowych oczu pod równymi, czarnymi brwiami. – Cóż – odezwał się – dorosłeś. – Zdarza się – stwierdził Hal. Stali twarzą w twarz, w odległości niewiele większej niż metr, a widok Innego przywołał w Halu wspomnienia Amytha Barbage’a, stojącego naprzeciw kapitana, który nie chciał ścigać dalej oddziału Rukh. Uderzyło w niego uczucie, że pokój
nagle skurczył się wokół nich i uświadomił sobie, że po raz pierwszy patrzy na Bleysa bez emocji związanych z dniem na tarasie, trzymanych między nimi niczym wyciągnięty miecz. Zaskoczyło go również – choć może nie tak mocno, że patrzy w oczy Bleysa z tej samej wysokości. Znikąd ogarnęło go przejmujące uczucie. Człowiek, który stał przed nim był, w przewrotnym sensie, wszystkim, co zostało mu ze wspomnień sprzed śmierci swoich wychowawców. Bleys obrócił się i podszedł do dryfowego biurka, siadając na jego brzegu, prawie jakby to Hal był gościem, nie on. – Duża zmiana jak na rok – powiedział Bleys. Hal usiadł w swoim fotelu. Bleys, usadowiony na biurku, znajdował się wyżej niż on, ale przewaga wysokości nie miała już między nimi znaczenia. – Największa zmiana zaszła w milicyjnej celi w Ahrumie, dzień lub dwa po tym, jak mnie tam zostawiłeś – stwierdził Hal. – Miałem szansę poukładać sobie wszystko w umyśle. – W dość niezwykłych warunkach – dodał Bleys. – Ten kapitan świadomie źle zinterpretował moje rozkazy. – Amyth Barbage – powiedział Hal. – Zapomniałeś jego nazwiska? Co z nim potem zrobiłeś? – Nic. – Bleys siedział, przyglądając się Halowi. – To co zrobił, leżało w jego naturze. Jeśli kryła się tam czyjaś wina, to po mojej stronie, za niezrozumienie jego natury. W każdym razie nie zajmuję się ludźmi. Pracuję na wydarzeniach. – Nie zajmujesz się ludźmi? Nawet takimi jak Dahno? Bleys lekko uniósł brwi, po czym potrząsnął głową. – Nawet takimi jak on. Dahno mógł stworzyć warunki, które doprowadziłyby do jego zagłady. Wszystko, co zrobiłem, to dałem Innym alternatywny plan, a odmawiając rozważenia go, Dahno umieścił się poza marginesem. Jak powiedziałem, pracuję w szerszej perspektywie, na większym planie niż życie pojedynczego człowieka. – Czemu więc przyleciałeś się ze mną spotkać? – wróciła do niego niemal boleśnie błyskotliwa jasność umysłu, która spłynęła na niego, gdy siedział u szczytu długiego stołu w Foralie, przemawiając do Szarych Kapitanów. – Ponieważ stanowisz potencjalny problem – wyjaśnił Bleys. Uśmiechnął się. – Ponieważ nie cierpię tracić dobrego umysłu – zapytaj o zdanie moich współpracowników – oraz dlatego, że odczuwam wobec ciebie zobowiązanie. – Oraz dlatego, że nie masz z kim porozmawiać – stwierdził Hal. Uśmiech Bleysa powoli się poszerzył. Na chwilę zapadła cisza. – Jesteś bardzo wrażliwy – powiedział łagodnie. – Ale widzisz, nigdy nie miałem
z kim rozmawiać, więc obawiam się, że nie wiem czego mi brakuje. Jeśli zaś chodzi o moje przybycie tutaj, chciałbym cię uratować. W przeciwieństwie do Dahno, możesz oddać duże zasługi naszej rasie. – Zamierzam – stwierdził Hal. – Nie – zaprotestował Bleys. – To, co zamierzasz, to własna destrukcja. Czy zdajesz sobie sprawę, że zmagania, w których postanowiłeś uczestniczyć, są już praktycznie zakończone? Twoja sprawa nie tylko przegrała, już jest na drodze do bycia zapomnianą. – A ty chcesz mnie uratować? – zapytał Hal. – Stać mnie na to, czego chcę – stwierdził Bleys. – Ale w tym wypadku to nie kwestia tego, żebym cię ocalił, ale abyś ty się na to zdecydował. W ciągu kilku lat lawina pochłonie wszystko, o co w tej chwili chciałbyś walczyć. Więc jaką różnicę sprawi, jeśli już zrezygnujesz z walki? – Zdajesz się zakładać – powiedział Hal – że zamierzam w końcu się zatrzymać. – Albo się zatrzymasz, albo – wybacz – zostaniesz zatrzymany. Wynik walki, w którą postanowiłeś się zaangażować, został rozstrzygnięty przed twoimi narodzinami. – Nie – wolno zaprotestował Hal. – Nie sądzę, żeby tak było. – Jak rozumiem, pierwotnie byłeś zainteresowany zostaniem poetą – powiedział Bleys. – Ja również miałem kiedyś inklinacje do sztuki, zanim odkryłem, że to nie dla mnie. Jednak poezja może być owocnym dla człowieka sposobem życia. A więc zostań poetą. Odsuń tego drugiego na bok. Niech stanie się to, co ma być i nie marnuj się w próbach powstrzymania historii. Hal potrząsnął głową. – Poświęciłem się temu na długo zanim się dowiedziałeś – powiedział. – Jestem całkowicie poważny – kontynuował Bleys. – Zatrzymaj się i pomyśl. Co ci da takie miotanie się po Galaktyce? Czy nie byłoby lepiej dla ciebie i całych planet, gdybyś żył długo i zajmował się tym, na co masz ochotę – czy będzie to poezja, czy cokolwiek innego? Mogłoby to być nawet coś równie niematerialnego, jak przekazanie swoich złotych myśli ludzkości, tak by coś z ciebie rozprzestrzeniło się w rasie i wzbogaciło ją po tym, gdy odejdziesz. Czy nie byłoby to znacznie lepsze od popełnienia samobójstwa, bo nie możesz mieć wszystkiego? – Obawiam się – stwierdził Hal – że mamy sprzeczne cele. To, co dla ciebie jest nieuchronne, dla mnie takie nie jest. To, czemu odmawiasz możliwości stania się, ja wiem, że nastąpi. Bleys potrząsnął głową.
– Zakochałeś się w rodzaju poetyckiej iluzji dotyczącej życia – powiedział. – A to iluzja, nawet w poetyckim sensie, ponieważ poeci – dobrzy poeci – dochodzili do zrozumienia twardych ograniczeń rzeczywistości. Nie wierz mi na słowo. Jak to wkłada w usta Hamleta Szekspir... Jak nędznym, nudnym, lichym i jałowym, zda mi się cały obrót tego świata f. Hal uśmiechnął się nagle. – Czy znasz Lowella? – zapytał. – Lowell? Obawiam się, że nie – odpowiedział Bleys. – James Rusell Lowell. Dziewiętnastowieczny poeta amerykański – wyjaśnił Hal i zacytował:
Kiedy byłem biednym chłopcem Po piwnicach się tułałem, Za kolegę jedynego Czarodziejską lampę miałem. Siedział, mierząc się spojrzeniem z Bleysem. – Jak widzę, studiowałeś dzieciństwo – stwierdził Bleys. Wstał, a Hal również podniósł się z miejsca. – W cytowaniu poezji jesteś lepszy ode mnie. – Zatrzymał się, a jego twarz była nieruchomą maską. – Myślę – mówił dalej – że wydarzenia, które zaszły w twojej posiadłości, powstrzymują cię od wysłuchania mnie. Tak więc obawiam się, że będę musiał zaakceptować to, że nie mogę cię ocalić. Odejdę. Jeśli wolno spytać – co takiego znalazłeś tu, w Encyklopedii? O ile w ogóle coś znalazłeś. Hal spotkał jego spojrzenie. – Jak powiedziałby jeden z moich nauczycieli – odpowiedział – to głupie pytanie. – Ach. Bleys obrócił się w stronę drzwi. Prawie do nich doszedł, gdy Hal odezwał się znów, za jego plecami, głosem, który zabrzmiał dziwnie nawet dla niego. – Jak to się stało? Bleys zatrzymał się i obrócił twarzą do niego. – Oczywiście – powiedział łagodnie – chciałbyś wiedzieć więcej, prawda? Wcześniej powinienem dopilnować, żebyś został poinformowany. Cóż, wobec tego powiem ci teraz. Ludzie, których zazwyczaj używamy, aby szli przed nami w takich sytuacjach, znaleźli dwóch z twoich nauczycieli na tarasie, a trzeci został tam doprowadzony minutę po tym, zanim sam się zjawiłem. Doprowadzonym był Zaprzyjaźniony. Dorsaj i twój Walter InTeacher już tam byli. Podobnie jak ty, lubił
poezję i kiedy wychodziłem na balkon z biblioteki, cytował fragment z dramatu Alfreda Noyesa Sherwood. Cytował wersy o tym, jak Robin Hood uratował jedną z wróżek przed czymś, co Noyes nazwał Straszną Mroczną Tajemnicą. Zacytowałem mu pieśń Blondina z tego samego dzieła, jako lepszy kawałek poezji. Potem zapytałem, gdzie jesteś, a on odpowiedział, że nie wie – choć oczywiście wiedział. Wszyscy wiedzieli, prawda? – Tak – potwierdził Hal. – Wiedzieli. – To właśnie, jako pierwsze wzbudziło we mnie większe niż zwykle zainteresowanie tobą – stwierdził Bleys. – Zaintrygowało mnie. Czemu tak się przejmowali ukryciem cię? Powiedziałem im, że nikomu nie stanie się krzywda, a powinni znać moją reputację w zakresie dotrzymywania słowa. Przerwał na sekundę. – Oczywiście, mieli rację nic nie mówiąc – dodał cicho. Hal stał nieruchomo, czekając. – W każdym razie – powiedział Bleys – próbowałem ich skłonić do polubienia mnie, ale wszyscy byli ze starego pokolenia i zawiodłem. To zaintrygowało mnie jeszcze bardziej, że byli tak uparcie oporni i właśnie zamierzałem podjąć dalsze wysiłki, które mogły zadziałać, by dowiedzieć się od nich czegoś o tobie, kiedy twój Walter InTeacher zaatakował mnie – bardzo dziwna rzecz jak na Exotika. – Nie – Hal usłyszał własny głos – biorąc pod uwagę okoliczności. – To oczywiście było sygnałem dla Dorsaja i Zaprzyjaźnionego. Razem pozbawili mnie wszystkich strażników za wyjątkiem jednego, ale oczywiście cała trójka przy tym zginęła. Ponieważ nie było już nadziei na przepytanie ich, wróciłem do domu. Właśnie przybył Dahno i nie miałem swobody w nakazaniu poszukiwań za tobą. – Byłem w jeziorze – powiedział Hal. – Walter i Malachi Nasuno – Dorsaj – dali mi sygnał, kiedy domyślili się, że jesteście na naszym terenie. Miałem czas, by ukryć się w krzakach nad wodą. Później... przyszedłem na taras i widziałem ciebie i Dahno przez okno biblioteki. – Doprawdy? – zdziwił się Bleys. Przez chwilę stali naprzeciw siebie, w końcu Bleys wolno potrząsnął głową. – A więc już wtedy zaczęła się między rywalizacja? – zapytał. Otworzył drzwi i przeszedł przez nie, zamykając je cicho za sobą. Hal obrócił się do fotela i dotknął kontrolki telefonu. – Chuni – powiedział. – Bleys Ahrens wychodzi. Dopilnuj, żeby nigdzie się nie zgubił.
Rozdział 51 Po rozłączeniu z Chuni, Hal natychmiast zadzwonił do Ajeli. – Chciałbym natychmiast porozmawiać z tobą i Tamem – oznajmił. – Pojawiło się coś nowego. I chciałbym zabrać z sobą Amida, o ile nie macie nic przeciw temu. – Zapytam Tama. – Ajela przyglądała mu się z ekranu z zaciekawieniem. – Ale nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy protestować. Czemu nie przyprowadzisz go po prostu do gabinetu Tama? Jeśli będą jakieś obiekcje, zaczekam na was przed drzwiami i wyjaśnię to Amidowi. – Wobec tego przyjdę, jak tylko go zabiorę – stwierdził Hal. Kiedy doszli do gabinetu, Ajela już czekała, trzymając otwarte drzwi. Wewnątrz Tam wskazał im fotele. – Obawiam się, że zmienimy plany – odezwał się Hal siadając. – Zamierzam na trochę wyjechać... Zerknął na Amida. – Zabierając ze sobą Amida, jeśli się zgodzi. Nie mówił jeszcze o tym staremu Exotikowi. Amid odrobinę uniósł brwi, ale nic nie powiedział. – Zamierzam również zasugerować natychmiastowe zaostrzenie procedur bezpieczeństwa w Encyklopedii. Obawiam się, że to oznacza, iż wszyscy naukowcy – łącznie z odwiedzającymi – powinni wyjechać. Tam zmarszczył się. – Encyklopedia nigdy nie była zamykana – stwierdził. – Nawet w czasach, kiedy znajdowała się jeszcze na powierzchni Ziemi, w St. Louis. Zawsze była otwarta dla tych, którzy jej potrzebowali i mieli kwalifikacje, by z niej korzystać. – Obawiam się jednak, że nie mamy w tej chwili innego wyboru – powiedział Hal. – W innym wypadku, któregoś dnia przez drzwi wejdzie do środka żywa bomba. Bleys może znaleźć ludzi gotowych poświęcić życie, by zniszczyć Encyklopedię. Po zamknięciu, będziemy niewrażliwi na ataki. Trzeba tylko przyjrzeć się sytuacji zaopatrzeniowej. – Tym zajęliśmy się dawno temu – stwierdziła Ajela. – Od samego początku Mark Torre brał pod uwagę, że ze względu na to, czym będzie Encyklopedia, któregoś dnia może zostać izolowana. Stanowimy niemal doskonale zamknięty system ekologiczny. Jedyna rzecz, której brakuje nam na następne pół stulecia to dość energii, by utrzymać system tak długo. W zamknięciu możemy przetrwać jakieś pół roku na zmagazynowanej energii... ale po tym czasie musielibyśmy otworzyć przesłony, by zgromadzić świeże zapasy energii słonecznej. Oczywiście, mogę
poprosić Jeamusa, by zajął się pracą nad sposobem pobierania energii słonecznej bez konieczności otwierania... – Myślę, że jeszcze przez jakiś czas nie będziemy musieli martwić się groźbą zwykłego ataku fizycznego – powiedział Hal. – Ale jeśli chodzi o pozostałe kwestie, obawiam się, że mamy znacznie mniej czasu niż myślałem. – Tego właśnie dowiedziałeś się od Bleysa, prawda? – zapytał Tam. – Co takiego powiedział? – Jego słowa sprowadzają się do tego, że chciałby, abym sam przyznał, że on i jego ludzie już wygrali... – Wygrali! – parsknął Tam. – Niestety – mówił dalej Hal – pokrywa się to z tym, o czym poinformował mnie Amid. Może powtórzysz to Tamowi i Ajeli? Exotik spełnił prośbę. Kiedy skończył, Tam prychnął. – Przeprosiny i cała ta reszta – odezwał się do Amida. – Ale nie znam cię. Skąd mogę wiedzieć, że nie jesteś człowiekiem Bleysa Ahrensa? – Nie jest, Tam – łagodnie powiedziała Ajela. – Jest rodzajem Exotika, który nie byłby w stanie pracować po stronie Innych. – Przypuszczam – warknął Tam, patrząc to na nią, to na Amida. – Wy, Exotikowie powinniście się znać, oczywiście. Ale jeśli chodzi o twierdzenie, że Inni już wygrali – cóż, co planowałeś zrobić, Hal? – Zamierzam wrócić na Harmonię, Marę, Kultis i Dorsai. Już czas, żeby zorganizować nasze siły – odpowiedział zapytany. Obrócił się do Exotika. – Amid, zamierzałeś pomóc mi w komunikacji. Czy możesz teraz wysłać wiadomość na Harmonię, zanim tam wylądujemy? Prośbę o przygotowanie mojego spotkania z jednym z przywódców ruchu oporu, kobietą o nazwisku Rukh Tamani? Amid zmarszczył czoło. – Encyklopedia może mnie połączyć z ambasadą Exotików w Rhemis, na Ziemi, prawda? – Oczywiście – potwierdziła Ajela. – Dobrze. A więc zobaczmy, co mogę zrobić – powiedział Amid. – Jeśli zechcecie mi wybaczyć, pójdę do przydzielonego mi pokoju i stamtąd skontaktuję się z ambasadą. – Dziękuję – stwierdził Hal. Amid uśmiechnął się trochę ponuro i wyszedł. – Jest wrażliwym słuchaczem – stwierdził Hal, kiedy drzwi zamknęły się za drobnym człowiekiem w szarej todze. – Zrozumiał, że chcę porozmawiać z wami bez niego.
– Oczywiście, że tak – zgodziła się Ajela. – Ale co takiego masz do powiedzenia, czego on nie powinien usłyszeć? – Nie o to chodzi, żebym miał jakiś szczególny powód – wyjaśnił Hal. – Po prostu nie widzę jeszcze żadnego powodu, żeby w tym uczestniczył, a zanim... – Bardzo dobrze. Całkiem słusznie – zgodził się Tam. – Kiedy lepiej go poznasz, może będzie inaczej. Ale na razie trzymajmy nasze sprawy w tym wąskim gronie. Co takiego chciałeś nam powiedzieć? – Moje wnioski na temat Bleysa i jego wizyty – wyjaśnił Hal. – Bleys powiedział, że przyleciał tu sprawdzić czy nie da się mnie przekonać do zaakceptowania faktu, że jego strona już wygrała. Wierzę, że naprawdę była to jedna z przyczyn jego przylotu. Na tej podstawie oceniam, że jest już gotów ruszyć przeciw Ziemi i dlatego uważam, że Encyklopedia jest w niebezpieczeństwie. – Czemu? – zażądał Tam. – Czemu nagle uważasz, że jest gotów ruszyć przeciw Ziemi? Hal spojrzał na nich. – Sądziłem, że to oczywiste. Nie widzicie tego? – zapytał. Siedząca obok Tama Ajela potrząsnęła głową. – Cóż, musicie sobie najpierw uświadomić, że Bleys jest całkowicie szczery we wszystkim co mówi, ponieważ uważa, że znajduje się ponad potrzebę mijania się z prawdą, nie wspominając już o zwykłym kłamstwie. – Skąd wiesz – stanowczo zapytał Tam – że jest ponad przemilczenia? Hal zawahał się. – W pewien sposób instynktownie go rozumiem – odpowiedział. – Myślę nawet, że w pewnych sprawach jesteśmy podobni. To jedna z rzeczy, które musiałem przyznać w celi na Harmonii, kiedy zrozumiałem inne sprawy. Nie potrafię tego udowodnić – ale go rozumiem. Mogę was jedynie poprosić, żebyście uwierzyli mi na słowo. W tym przypadku jestem pewien, że gdyby kiedykolwiek musiał kłamać, we własnych oczach przestałby być Bleysem Ahrensem. A bycie nim, jest dla niego najważniejszą rzeczą we wszechświecie. – I znów – wtrącił się Tam – czemu? Hal zmarszczył się trochę. – Ponieważ nie jest i nie może być nikim innym. Tam milczał. – Tak – wolno powiedziała Ajela. – Myślę, że zawsze tak było. – Tak więc – ciągnął dalej Hal – ponieważ nie kłamie, naprawdę był zainteresowany ocaleniem mnie w miarę możliwości. Stoimy wobec faktu, że ten powód nie wystarczyłby, by go tu w tej chwili sprowadzić. Dodatkowo, jego główny
powód przybycia, cokolwiek to jest, nie będzie raczej związany z Encyklopedią, którą szanuje, ale której się nie obawia. A więc musi to być Ziemia. Ziemia zawsze była jedynym światem, gdzie Inni byli zdumiewająco nieefektywni wobec większości populacji. – Masz na myśli, w przeciwieństwie do Exotików, Zaprzyjaźnionych i Dorsajów? – zapytała Ajela. – Gdzie nie ma wątpliwości, że ludność jest w stanie oprzeć się zdolnościom charyzmatycznym Innych? – Dokładnie – potwierdził Hal. – Mieszkańcy Starej Ziemi jako całość nigdy nie poświęcali się ideom swoich kultur tak bardzo, jak członkowie Kultur Odłamkowych. A pomimo tego, większość ludności Ziemi zdaje się unikać wpływu charyzmy Innych. Oni wiedzą, że w końcu będą musieli kontrolować Ziemię, ale pomimo, że ta ich mobilizacja wygląda jak klasyczna akcja zbrojna, zazwyczaj preferują inne metody postępowania. Ani Bleys, ani nikt inny z ich rodzaju, nie ma ochoty spędzić większej części życia bawiąc się w generała. Tak naprawdę chcieliby siedzieć między już podbitymi światami i cieszyć się życiem. Skoro Bleys już tu jest, musi to oznaczać przynajmniej dwie rzeczy. Po pierwsze, planuje wkrótce ruszyć przeciw Ziemi na drodze nie wojskowej – bo taka akcja wojskowa na pewno nie byłaby jeszcze gotowa logistycznie, a po drugie, Bleys chciał uzyskać wgląd w sytuację z pierwszej ręki, zanim uruchomi całą akcję. – W porządku – stwierdził Tam. – Jednak nadal nie rozumiem, w jaki sposób sprawia to, że chcesz pojechać na Harmonię, do Exotików i na Dorsai. – Fakt, że Bleys się różni. – Słowo „Inny” to właśnie oznacza – sucho stwierdził Tam. – Chodzi mi o to, że różni się od reszty Innych. Kieruje ich sprawą z własnych powodów, które nie do końca jeszcze rozumiem, a zanim to nastąpi, muszę drążyć każdą możliwość zrozumienia sytuacji. Przerwał i spojrzał na Tama, który wolno pokiwał głową. – A obecna sytuacja wymaga tego zrozumienia – kontynuował Hal – jeśli mamy zdobyć jaśniejszy obraz tego, co Bleys i Inni planują wobec Ziemi. – A więc dobrze – westchnął Tam. – Jak sądzisz, co planują? – Cóż – odpowiedział Hal. – Wiedzą, że nie odniosą tu sukcesów w zbieraniu popleczników jak gdzie indziej, ale z drugiej strony mieszkańcy Starej Ziemi zawsze byli podatni na silne bodźce emocjonalne, zwłaszcza w czasach apokaliptycznych. Słyszałeś Amida. Argument, którego już zaczęli używać do mobilizacji na innych planetach brzmi, że osobnicy na Ziemi, z tradycyjnym pragnieniem zdominowania wszystkich cywilizowanych planet i uzbrojeni w nowe, mroczne bronie z Encyklopedii, zamierzają podjąć próbę podboju Młodszych Światów. Zauważ, że
winą obciąża się indywidualne osoby. – Czemu sądzisz, że to ważne? – zapytała Ajela. – Ponieważ skoro łatwiej jest przedstawić jako czarne charaktery indywidualne osoby niż wszystkich mieszkańców Ziemi, najprostsza dedukcja prowadzi do wniosku, że Bleys planuje wysłać na Ziemię ludzi obdarzonych charyzmą, by zmontować wśród ludzi krucjatę przeciw Encyklopedii i tym czarnym charakterom, które stworzyły plan przejęcia Młodszych Światów. Jeśli będą w stanie stworzyć tam ruch społeczny dowolnych rozmiarów, wtedy będą mogli poprosić inne planety o wysłanie pomocy w siłowym przejęciu władzy. Równocześnie to dobry argument do użycia siły wobec ludzi na Ziemi i zgrabny plan zdobycia tam władzy przez Innych. Jest duża szansa, że to zadziała. Przerwał. – Czy to, co mówię, ma dla was sens? – zapytał. Tam pokiwał głową. – Mów dalej – od ścian odbił się jego głęboki, szorstki głos. – Tak więc konieczne jest, by przekazać naszą wiedzę Exotikom i Dorsajom oraz pokazać, zwłaszcza Exotikom, że zwycięstwo Innych to przedwczesny wniosek – że jeśli spróbują tego, czego się po nich spodziewam, to można będzie z Innymi walczyć. Mogą zostać zwalczeni i pokonani właśnie tu, na Ziemi. – A jak chcesz z nimi walczyć na Ziemi? – zapytał Tam. – Przy użyciu własnych proroków. – Hal twardo odpowiedział na spojrzenie ciemnych oczu starca. – Rzeczą, którą uświadomiłem sobie w końcu w celi na Harmonii było to, że u podstaw zdolności charyzmatycznych Innych leżą talenty wykształcone przez Zaprzyjaźnionych, gdzie zawsze silne było pragnienie nawracania, napędzane przez ich wiarę. Jeśli będę mógł się z nią skontaktować, Rukh Tamani powie mi, kto z Harmonitów będzie mógł i chciał udać się na Ziemię, by przeciwstawić się wysłannikom nawracającym na doktrynę Innych. Będziemy potrzebować ludzi przeciwstawiających im ten sam rodzaj siły i wiary jaki rozpala ich talenty charyzmatyczne. Wtedy, jeśli Exotikowie i Dorsajowie dostrzegą powód do nadziei, może będziemy w stanie zjednoczyć wszystkich ludzi przeciwstawiających się Innym i działać wspólnie jako jedna siła. Przez chwilę Tam nie odzywał się. – Tak. – Zerknął na Ajelę. – W chwili, gdy zaczniesz walczyć z nim na Ziemi, skutecznie czy nie, zmusisz Bleysa do użycia siły. Dlatego właśnie sądzisz, że powinniśmy zacząć chronić Encyklopedię? – Tak – potwierdził Hal. Tam kiwnął głową. – W porządku – stwierdził ciężko. Zwrócił się do Hala. – Przypuszczam, że
wziąłeś pod uwagę możliwość, iż Bleys już może mieć tutaj jakiegoś sabotażystę? – Tak – powiedział Hal. – Choć to mało prawdopodobne. Plany Innych są zbyt świeże, by był to ktoś ze stałego personelu, nie było też nikogo z pracowników, kto przez ostatnie lata wyjeżdżałby na dostatecznie długo i w warunkach umożliwiających zwerbowanie, nawet przez kogoś równie zdolnego jak Bleys. Zostają więc przybywający tu naukowcy, choć jak powiedziałem – biorąc pod uwagę ich wiek i ogólną reputację – jest mało prawdopodobne by Inni dobrali się do któregoś w ciągu ostatniego roku, nie powinniśmy jednak ryzykować. W każdym razie, nie widzę możliwości sprawdzenia, czy któraś z przebywających tu w tej chwili osób nie planuje sabotażu. – Może istnieje na to sposób – stwierdził Tam. – Chodź ze mną do sali Akademickiego Centrum Kontroli. Spojrzę na obraz sieci neuronowej i zobaczę, nad czym pracowali nasi goście w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy. Centrum kontrolne wyglądało dokładnie tak, jak Hal zapamiętał z pierwszej wizyty w Encyklopedii, kiedy przyprowadziła go tu Ajela. Pod wszystkimi ścianami pomieszczenia, dużego nawet jak na standardy Encyklopedii, umieszczone były konsole kontrolne, wokół których krążyło pół tuzina techników w białych fartuchach, rejestrujących pracę gości i analizujących ją pod kątem nowych materiałów dodawanych do Archiwum. Tam poprowadził Ajelę i Hala wprost przed masę czerwonych zwojów o grubości lin okrętowych, zawieszonych w powietrzu pośrodku pokoju. Jeden z techników dyskretnie usunął się na bok, gdy stary człowiek zatrzymał się i wpatrzył w świecące obszary, poruszające się w różne strony w masie splątanych kabli. Stał przez chwilę, studiując je. – Obróćcie widok o czterdzieści pięć stopni – powiedział nieobecnym głosem. – Obrócić...? – Technik, który wcześniej odsunął się z centrum pokoju, podszedł teraz z powrotem. – Ale wtedy będziemy musieli wyrzucić wszystkie nasze aktualne oznaczenia... Powstrzymał się, zanim Tam gwałtownie uniósł głowę i wbił wzrok w jego oczy. Olyn otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć i zamknął je z powrotem. – Oczywiście. Natychmiast... – Technik pośpieszył do konsoli, a Tam z powrotem skierował wzrok na neuronowe obwody Encyklopedii, w miarę jak zdawały się nie tyle obracać, co roztopić i skręcić w inny obraz. Zmiany ustały i Tam zaczął studiować nowy wzór. Po chwili westchnął i spojrzał na Ajelę, a potem za nią, na technika stojącego teraz przy konsoli, z której dokonał obrotu obrazu. – Podejdź tu – powiedział Tam.
Technik podszedł. Pozostałe osoby w białych fartuchach pracujące w pomieszczeniu nie patrzyły na to, co działo się w centrum pomieszczenia, ale Hal był przekonany, że wsłuchują się we wszystko bardzo uważnie. – Bardzo się staram w tych czasach – cicho odezwał się Tam do technika – trzymać nerwy na wodzy, ale nie zawsze mi się to udaje. Postaraj się zapamiętać, że reszta z was nie wie tego, czego nauczyłem się przez ostatnie stulecie i denerwuje mnie ciągłe tłumaczenie tych samych rzeczy nowym ludziom, za każdym razem kiedy chcę, żeby coś zrobiono. – Oczywiście, Tam – skwapliwie zgodził się technik. – Nie powinienem był się odzywać. – Rzeczywiście, nie powinieneś – potwierdził Tam. – Ale powinieneś również wiedzieć dlaczego, i od tej chwili musisz uświadamiać innych ludzi, że oni również nie powinni tego robić. Zrobisz to? – Tak, Tam. Oczywiście. – Dobrze. – Tam odwrócił się do Hala i Ajeli. – Jaime Gluck i Eu San Loy. Myślę, że ta dwójka nadużyła naszego zaufania tutaj. – Tam... – zaczęła Ajela. – Och, nie mogę mieć pewności – stwierdził Tam. – Ale działajmy przy założeniu, że mam rację. Jak zauważył Hal, lepiej uważać, niż potem żałować. – Dobrze – zgodziła się Ajela. Zwróciła się do Hala. – Zaraz im powiem. Kiedy chcesz wyjechać? – Pierwszym dostępnym statkiem dalekiego zasięgu... – ale wzrok Hala skierowany był na Tama, który ponownie zajął się studiowaniem obrazu sieci neuronowej. Uwaga Ajeli podążyła w tym samym kierunku i oboje stali, w ciszy przyglądając się starcowi. Ten całą uwagę skupił na tym, co przyciągnęło jego wzrok. W końcu powoli obrócił głowę i popatrzył na Hala, z wyrazem twarzy, jakiego ten nigdy jeszcze nie widział. – Robisz to – powiedział, na długo powstrzymywanym wydechu. – Niezupełnie – odpowiedział Hal. – Jeszcze nie. Dopiero zaczynam badać możliwości... – Robisz to – w końcu! – prawie wykrzyknął Tam. – O tym marzył Mark Torre – użycie Encyklopedii jako myślącego narzędzia. Użycie go, na Boga, tak jak miało być zastosowane! – Musisz zrozumieć – stwierdził Hal – to dopiero początek. Dopiero próbuję poezji jako twórczej dźwigni. Czekałem z poinformowaniem cię, aż będę miał jakieś konkretne wyniki...
Pomarszczona, o szarej skórze ręka Tama zacisnęła się na rękawie Hala ze zdumiewającą siłą. – Ta podróż – powiedział Tam. – Odłóż ją. Musisz tu teraz zostać. Zostać i pracować z Encyklopedią. Hal potrząsnął głową. – Przykro mi. Zajmę się tym znowu, jak tylko wrócę. A nie ma nikogo innego, kto mógłby zająć się tym, co trzeba zrobić u Zaprzyjaźnionych, Exotików i na Dorsai. Jeśli te światy mają zostać ocalone, muszę lecieć. – Do diabła, planety same mogą o siebie zadbać, choć raz! – warknął Tam. – To drzwi, świt nowego początku! A ty jesteś jedynym, który może nas ku temu poprowadzić. Nie możemy teraz ryzykować twojej utraty! – Wszyscy technicy w pokoju przyglądali się tej scenie, ale Tam ignorował ich. – Hal. Słyszysz mnie? – Przykro mi. – Hal łagodnie uwolnił rękaw z uścisku. – Naprawdę myślę tak, jak powiedziałem. Nie ma nikogo innego, kto mógłby porozmawiać z ludźmi, do których trzeba dotrzeć, jeśli te światy mają zostać ocalone. – Cóż, a jeśli nie przetrwają – to ile przetrwa Encyklopedia z tym, czego możesz teraz nauczyć się robić – co wtedy będzie znaczyła reszta? – szalał Tam. – Niech Bleys i jego przyjaciele mają te światy, na pięćdziesiąt czy nawet sto lat, wszystko jedno. Nie mogą tknąć ciebie i twojej pracy tutaj, a tu właśnie kryje się przyszłość. Czy to nie przyszłość się liczy? – Przyszłość i ludzie – stwierdził Hal. – Bez ludzi nie będzie żadnej przyszłości. Co przyjdzie z podarunku, jeśli nie będzie komu go wręczyć? A wiesz równie dobrze jak ja, że tylko wtedy gdy moje odkrycie nie przyda się nikomu innemu, Bleys zostawi Encyklopedię w spokoju. Jeśli zdobędzie wszystkie światy i będzie zdeterminowany zdobyć Encyklopedię, w końcu mu się to uda. Mając Newtona, Cassidę i stacje na Wenus, będzie dysponował najlepszymi naukowymi i technicznymi umysłami. W końcu znajdą sposób, żeby się do nas dobrać. Nic zrobionego przez człowieka nie jest w stanie powstrzymać innych ludzi. Tam, muszę lecieć. Olyn stał w bezruchu. Nie powiedział nic więcej, ale całe jego ciało wydawało się zapaść w sobie, zmniejszyć. Podeszła do niego Ajela, obejmując go ramionami. – Wszystko w porządku, Tam – odezwała się łagodnie. – To się uda. Hal wróci bezpiecznie. Uwierz mu – uwierz mnie. – Tak... – chrapliwie powiedział Tam. Wolno odwrócił się od niej w stronę drzwi prowadzących do jego gabinetu. – Nie dajecie mi wielkiego wyboru, prawda?
Rozdział 52 Pierwszy lecący w odpowiednim kierunku statek kosmiczny dalekiego zasięgu zabrał Hala i Amida zaledwie do miasta Nowa Ziemia, na planecie o tej samej nazwie, skąd udali się w różnych kierunkach. Amid poleciał na Marę, by przygotować swoich ziomków na wiadomość, którą chciał im przekazać Hal, ten zaś udał się do Cytadeli na Harmonii. Po pożegnaniu Amida, Hal miał dla siebie pół dnia w Nowej Ziemi, które spędził obserwując różnice, jakie zaszły w mieście od jego poprzedniej tu wizyty, prawie siedem lat wcześniej. Większości różnic nie były w stanie wyjaśnić mijające lata. Niby patrzył na to samo miasto, na tej samej planecie, tętniące interesami jak siedem lat wcześniej, a jednak w ludziach, których Hal obserwował w budynkach i na ulicach, zaszły zmiany, których nie tłumaczyło siedem lat. Miał wrażenie jakby, niczym ciężka chmura, okryło ich mroczne poczucie kończącego się czasu, rzucając cień na wszystkie cele i nadzieje wcześniej rozświetlające ich życie. Pod tą gromadzącą się osłoną ciemności, zdawali się buzować szaloną energią ludzi, którzy nie chcą przyjąć do wiadomości zbliżającego się terminu, po którym wszystkie ich wysiłki staną się bezcelowe. Podobnie jak mrówki, które zdwajają wysiłki w gasnących promieniach słońca, mieszkańcy miasta Nowa Ziemia zdawali się obsesyjnie pochłonięci potrzebą szybkiego zakończenia swoich prac, z wysiłkiem i równoczesnym zaprzeczeniem, jakoby odczuwali potrzebę pośpiechu. Jednak za tym zaprzeczeniem Hal wyczuwał przenikający i dojmujący lęk przed zbliżającą się nocą, w której wszystko co zrobili, może okazać się bezużyteczne. Ucieszył się więc, mogąc w końcu odlecieć na statek lecący na Harmonię. Po przybyciu na orbitę planety, wynajął prom i wylądował w porcie kosmicznym Cytadeli zaraz po zakończeniu intensywnej burzy, której obfity deszcz wymył miasto do czysta. Wodniste, lecz jasne światło dużej, pomarańczowej kuli Epsilon Eridani, jednej z gwiazd, które Hal śledził jeszcze jako dziecko, rozświetlało ceglane i kamienne budynki poza portem. Wynajął automatyczną taksówkę i skierował ją na północne przedmieścia miasta, do budynku o kopulastym dachu pośrodku dużego, kamienistego placu, gdzie wszystkie domostwa stały w sporej od siebie odległości. Zwolnił taksówkę i wszedł do środka. Poczuł się tak, jakby od jego ostatniej wizyty czas tutaj stanął w miejscu. Powietrze wewnątrz, zaledwie stopień lub dwa cieplejsze niż na zewnątrz, wypełnione było ciężkim, bananowym zapachem oleju. W pomieszczeniu
oświetlonym bladym światłem, przenikającym przez półprzejrzystą kopułę, widać było osadzone w różnych miejscach na posadzce starawe pojazdy, w większości z częściowo rozmontowanymi jednostkami napędowymi. Spod jednego z nich wystawał korpus krępego mężczyzny w kombinezonie roboczym. Hal podszedł do niego. – Witaj Hilary – odezwał się. Spod pojazdu wyłoniła się głowa mężczyzny. Poniżej ciasnej, poplamionej olejem czapki spojrzały na Hala bursztynowe oczy. – Co mogę dla pana zrobić? – zapytał mężczyzna. – Nie poznajesz mnie? – zapytał Hal, rozdarty między smutkiem i rozbawieniem. Nie powinien się dziwić. Przez dwa lata, które upłynęły od chwili gdy tamten go widział, Hal przekroczył granicę fizycznej dojrzałości. Podczas ich ostatniego spotkania, Hal był wysokim, szczupłym młodzieńcem. Teraz, choć nie miał na twarzy zmarszczek wynikłych z wieku, a dodatkowe dwadzieścia kilogramów mięśni i kości jedynie w rozsądnych granicach zwiększyły jego masę, wyglądał na zupełnie innego człowieka. Nie był już tylko wysoki. Był duży. Faktycznie, jak uświadomiła mu to Ajela po powrocie do Encyklopedii Ostatecznej, był bardzo duży. Odczytał przekaz o swoich rozmiarach w odpowiedzi Hilary’ego – w fakcie, że ten spiął się na jego widok, a potem uspokoił, stając się jeszcze drobniejszym. Była to podświadoma reakcja człowieka, część nie poddającego się definicji instynktu, podobnie jak u psa, który warczy na widok innego, by odpuścić przekonując się po bliższym przyjrzeniu, że ten drugi jest zbyt wielki, by próbować walki. Halowi zdarzało się już spotkać z taką reakcją przez ostatni rok w Encyklopedii a raz nawet, kiedy w zamyśleniu wyszedł nieoczekiwanie zza rogu na lustro, odczuł ją sam, zanim zorientował się z czym ma do czynienia. W tej krótkiej chwili, zanim wróciło rozpoznanie i zwykła samoświadomość, dostrzegł kogoś nie tylko dużego, ale w jakiś sposób wielkiego ponad same rozmiary. Przez ułamek sekundy zobaczył w sobie człowieka jakiego nie znał, a kiedy wróciło rozpoznanie, nie tylko wprawiło go to w zakłopotanie, ale i w nieszczęście, ponieważ do tej pory przekonywał się, że od jakiegoś czasu przynajmniej nauczył się żyć ze swoją wewnętrzną odmiennością i izolacją. Jednak teraz, z kimś kogo spotkał wcześniej, znów odczuł na sobie nieusuwalne brzemię tej inności. – Hilary, nie poznajesz mnie? – zapytał. – Howarda Beloveda Immanuelsona? Pamiętasz, jak przyprowadził mnie tu Jason Rowe, żebyś zabrał nas do oddziału Rukh Tamani? W oczach Hilary’ego zabłysło rozpoznanie. Wyciągnął dłoń na powitanie. – Przepraszam – powiedział. – Trochę się zmieniłeś. Jak się miewasz? Hal uścisnął jego dłoń.
– Według moich dokumentów jestem Maraninem o imieniu Emer – akredytowanym do handlu na Harmonii przez Biuro Ambasady Exotików. – Mógłbyś mnie oszukać – sucho stwierdził Hilary kiedy ich dłonie się rozdzieliły. – Zwłaszcza w tym stroju. – Wiesz, Exotikowie nie zawsze noszą togi – odpowiedział Hal. – Nie częściej niż Zaprzyjaźnieni zawsze chodzący na czarno. Jednak lepiej, żebyś znał moje prawdziwe nazwisko, oczywiście tylko do twojej wiadomości. Nazywam się Hal Mayne i pochodzę z Ziemi. – Starej Ziemi? – Tak. Ze Starej Ziemi, obecnie również z Encyklopedii Ostatecznej. Siedzę teraz po same uszy w czymś poważniejszym niż milicja. Uważnie przyjrzał się Hilary’emu, by odczytać jego reakcję. – To już nie tylko tu czy na Zjednoczeniu – kontynuował, kiedy Hilary się nie odezwał. – Teraz bitwa z Innymi toczy się na wszystkich światach. Hilary pokiwał głową. Wyglądał, jakby wezbrało w nim westchnienie. – Wiem – powiedział. – Kończą się stare czasy. Od dawna wiedziałem, że to nadchodzi. Co mogę dla ciebie zrobić? – Powiedz mi tylko, gdzie mogę znaleźć Rukh – stwierdził Hal. – Szukali jej dla mnie pewni ludzie, ale nie powiodło się im. Dla dobra wszystkich światów, muszę się z nią spotkać najszybciej, jak to możliwe. Jest praca, którą tylko ona może wykonać. Na twarz Hilary’ego wypełzł ponury grymas. – Nie jestem pewien, czy bym ci powiedział bez czyjegoś poręczenia. Przez rok ludzie mogą zmienić strony. Ale w tym przypadku to nie ma znaczenia. Cokolwiek planujesz, lepiej znajdź innego wykonawcę. Rukh Tamani nie żyje – a jeśli nie, to byłaby to smutna wiadomość. Złapała ją milicja. Trzy tygodnie temu. Hal zapatrzył się na starszego mężczyznę. – Trzy tygodnie temu... gdzie? – Ahruma. – Ahruma. To znaczy, że była tam od chwili wysadzenia Zaworu Rdzeniowego? – Prawie już go naprawili. Przeprowadzała zwiad mający sprawdzić, czy nie dałoby się dokonać kolejnego sabotażu. Jest tam takie ramię Szatana, pułkownik Barbage – Amyth Barbage – który poświęcił się schwytaniu jej. Dostał wiadomość, że jest w mieście, zrobił łapankę i dwoje z ludzi, których schwytał wiedziało, gdzie się zatrzymała... Hilary przerwał, wzruszył ramionami. – Wygadali się, oczywiście, po tym, jak zabrał ich do kwater milicji. I złapał ją. Hal patrzył na niego. – Zamierzam wydobyć ją stamtąd najszybciej, jak się da – oświadczył.
– Wydobyć ją? – Hilary wpatrywał się w niego przez dłuższą chwilę. – Mówisz poważnie, prawda? Czy nie sądzisz, że gdyby dało się uwalniać więźniów z rąk milicji, robilibyśmy to wcześniej? – Zakładam, że nie próbowaliście – odpowiedział Hal, słysząc echo własnych słów odbijających się od zakrzywionego sufitu i ścian. Hilary nie wysilił się na odpowiedź. – Przykro mi – stwierdził Hal. – Jednak stawka jest zbyt wysoka. Będę musiał ją uwolnić, najszybciej jak się da. – Człowieku – łagodnie przemówił Hilary. – Nie rozumiesz? Na dziewięćdziesiąt dziewięć procent nie żyje już od kilku tygodni. – Będę musiał założyć, że to nieprawda – oświadczył Hal. – Uwolnimy ją. Z kim w Ahrumie mogę się spotkać w sprawie pomocy? Czy jest gdzieś w okolicy ktoś z jej starego oddziału? Hilary nie poruszył się. – Pomoc – powiedział w zadumie. Poruszając się jakby bezwiednie jego dłonie ujęły leżący na ramie pojazdu, w którym grzebał, kawałek materiału nasycony płynem czyszczącym. – Posłuchaj mnie, Hal, jeśli naprawdę tak się nazywasz, nie możemy po prostu zadzwonić do Ahrumy. Wszystkie połączenia dalekiego zasięgu są monitorowane. Znalezienie kuriera zajęłoby trzy dni, tydzień, by przepchnąć go przez przyjaciół, którzy mogą udostępnić transport do Ahrumy i kolejny tydzień na zebranie ludzi, z którymi można by porozmawiać o ratunku. A podejrzewam, że wszyscy wróciliby do domu chwilę po tym, jak usłyszą co planujesz, ponieważ wiedzą równie dobrze jak ja, że coś takiego jest niemożliwe. Byłeś w oddziale. Jak myślisz, co może zrobić garstka ludzi z igłowcami i strzelbami rakietowymi, przeciw koszarom pełnym milicji? – Istnieją sposoby radzenia sobie nawet z fortecą – odpowiedział Hal – a jeśli chodzi o połączenie z Ahrumą, prawdopodobnie mogę użyć kanałów ambasady Exotików, jeśli będzie można bezpiecznie zakodować wiadomość. A poza tym, czemu tydzień na dotarcie tam kuriera, skoro drogą lotniczą można się tam dostać w dwie godziny? – Bóg pomieszał ci rozum – spokojnie stwierdził Hilary. – Nawet gdybyśmy mieli tu kogoś, kto mógłby dostarczyć kontroli na lotnisku akceptowalny powód do odbycia takiej podróży, kosztowałoby to fortunę, której nie mamy. Mówiłem, przypomnij sobie swój oddział. Pamiętasz, co musieliście robić z bronią i sprzętem, który się rozpadał? – Kredyt jest problemem? – Hal sięgnął do kieszeni marynarki i wydobył z niej
portfel. Otworzył go i pokazał Hilary’emu trzymane wewnątrz vouchery w międzygwiezdnych kredytach. – Mam ze sobą więcej kredytów, niż potrzeba dla wyposażenia małej armii. Biorąc pod uwagę kurs wymiany lokalnej waluty. Należą do mnie i do Encyklopedii Ostatecznej. Jednak gdyby było to konieczne, jestem pewien, że mógłbym dostać więcej przez kanały dyplomatyczne Exotików. Hilary zapatrzył się na vouchery i zamyślił się. Po chwili obszedł pojazd, zza którego cały czas rozmawiał z Halem. – Kawy? – zapytał. – Dzięki – odpowiedział Hal. Przeszli do biurka stojącego dwadzieścia stóp dalej, na którym mieścił się ekspres do kawy i paczka jednorazowych kubków. Usiedli i gospodarz napełnił parę naczyń. Wolno i ze smakiem wypił zawartość swojego, podczas gdy Hal uniósł kubek do ust i zaraz go odstawił. Zdążył już prawie zapomnieć smak harmonickiej kawy. – Zamierzam ci zaufać – powiedział Hilary, odstawiając swój kubek między papiery na zużytej powierzchni biurka. – Jak mówiłem, to niemożliwe, ale z takimi pieniędzmi możemy przynajmniej pomarzyć na ten temat. – Czemu to nadal niemożliwe? Co czyni to niemożliwym? – zapytał Hal. Hilary patrzył na niego, nie odpowiadając. – Powiedziałeś, że jesteś ze Starej Ziemi. Nie z Dorsai? – Stara Ziemia. – Skoro tak mówisz. – Hilary wolno pokiwał głową. – Dobrze. Jeśli chodzi o twoje pytania. Czy nie trzymali cię w więzieniu dzień czy dłużej, zanim przyszedłeś do mnie z Jasonem? Nie muszę więc ci chyba mówić, jak wygląda ono od środka? – Nie widziałem zbyt wiele – stwierdził Hal. – Poza tym, Rukh przebywa w Centrum w Ahrumie, a nie w Cytadeli. – Wszystkie więzienia i koszary są do siebie podobne – wyjaśnił Hilary. – Żeby dostać się do środka, trzeba armii, a co dopiero wyciągnąć kogoś stamtąd. Nie wspominając już o tym, że milicja prawdopodobnie zabiłaby więźnia, gdyby podejrzewali, że ktoś chce go uwolnić. – Jeśli będzie trzeba armii, zgromadzimy armię – powiedział Hal. – Ta sprawa dotyczy wszystkich czternastu światów. Ale może to nie będzie konieczne. Jeśli, jak mówisz, wszystkie są takie same, narysuj mi plan. Z kim w Ahrumie powinienem rozmawiać w sprawie zorganizowania oddziału? – Athalia McNaughton, słyszałem, że ją spotkałeś – krótko stwierdził Hilary. Odsunął na bok leżące na biurku papiery i wydobył z jednej z szuflad pisak i czystą kartkę. Pchnął te rzeczy w stronę Hala. – Nie potrafię rysować. Opowiem ci, sam narysuj. W każdym Centrum są trzy główne sekcje: biurowa, więzienna i koszarowa... – Chwileczkę – przerwał Hal. – A co ze znalezieniem kuriera? Nie możemy
stracić na to trzech dni... – Nie będziesz go potrzebował. Pojadę z tobą – wyjaśnił Hilary. – Możesz spróbować przekonać Athalię, a kiedy będziesz to robił, rozejrzę się kto w okolicy mógłby ci pomóc, tak na wszelki wypadek. Teraz szkicuj plan. Te trzy sekcje Centrum zawsze mieszczą się w pojedynczym, murowanym budynku na krańcu prostokąta ulic, o takiej właśnie długości i o połowę węższym. Budynek w Ahrumie będzie miał najwyżej sześć pięter, z tego przynajmniej trzy poziomy pod ziemią. Jak można się spodziewać, więzienie znajduje się na dolnych poziomach... Trzy godziny później razem złapali popołudniowy lot do Ahrumy i kiedy letni wieczór przechodził już w noc, Hal znalazł się na przedmieściach Ahrumy, w pokoju pełniącym funkcje salonu i biura Athalii McNaughton. Hilary siedział w niewielkim biurze roboczym na prawo od dużego pokoju, wydzwaniając do ludzi z lokalnego ruchu oporu i zwołując ich na naradę. Athalia pamiętała Hala, ale była jeszcze mniej niż Hilary skłonna zaakceptować ideę uratowania Rukh. – ...Te środki, którymi dysponujesz są bardzo cenne – mówiła do niego wysoka, brązowowłosa kobieta po tym, jak skończył prezentować swoje argumenty. Siedzieli w wyściełanych fotelach w rogu pokoju, twarzami do siebie, prawie jak wrogowie. – Ale prosisz mnie, bym zaryzykowała życie dobrych i potrzebnych mi ludzi w szalonej sprawie. Hilary powiedział to już wprost. W tej chwili jest już na pewno martwa. Mogłaby jeszcze żyć tylko, gdyby ktoś tam miał wobec niej jakieś plany. – Niełatwo byłoby zmusić ją do mówienia – stwierdził Hal. – Myślisz, że tego nie wiem? – zaperzyła się Athalia. – Żaden dowódca oddziału nie będzie łatwo mówił – a znam ją od dziecka. Jednak albo będzie mówiła i zabiją ją, kiedy ocenią, że nie ma im już więcej nic do powiedzenia, albo już ją zabili próbując zmusić do mówienia. Nie trzymają więźniów dłużej niż kilka dni, po prostu tego nie robią. – W porządku – stwierdził Hal. – A więc dowiedzmy się, czy ona jeszcze żyje. Nie powiesz mi, że nie macie w Centrum jakiegoś kontaktu? – W Centrum, tak. W koszarach również. Ale więzienie... – Athalia stopniowo zwalniała mówiąc, cały czas trzymając wzrok utkwiony w oczach Hala. Jej głos stał się prawie szorstki. – Wszystko do czego byliśmy zdolni, jeśli chodzi o więzienie, to czasem udawało się nam przeszmuglować do środka truciznę dla schwytanych. Hal siedział przyglądając się jej. Z leżącym na szali życiem Rukh stał się wewnętrznie bardzo wyciszony i pewny. Podobnie jak wtedy, gdy stanął przed koniecznością przekonania Dorsajskich Szarych Kapitanów, był świadom uruchamiania zdolności, które do tej chwili były zablokowane. Jedną z nich była intuicyjna logika, pozwalająca mu być całkowicie pewnym odpowiedzi, jakie uzyskiwał. Czuł w sobie coś w rodzaju wewnętrznej siły, czającej się w ukryciu, ale
teraz mógł z niej czerpać do woli. Athalia, niezmieniona od czasu poprzedniego spotkania, siedziała jak ktoś pewien swoich umiejętności wygrania każdego sporu. Pod ciemnymi włosami miała dziwnie atrakcyjną, pomimo wieku, grubokościstą twarz o cienkich ustach, czekającą na to, by Hal podjął niemożliwe zadanie przekonania jej. On, ze swej strony, przyglądał się jej i świeżo rozbudzoną częścią umysłu rozważał, co mogłoby ją dotknąć, sięgnąć do jej wnętrza i przekonać ją, by zaakceptowała jego propozycję bez dalszych sporów, tak jak kiedy siedział przed Szarymi Kapitanami. – Wiem, że Rukh żyje – powiedział. Tylko drobne rozszerzenie źrenic Athalii zasygnalizowało, że mógł znaleźć właściwe podejście. – Skąd? – zażądała. – Po prostu uwierz mi, że wiem – odpowiedział, napotykając jej spojrzenie. Była to prawda, czuł w sobie tę pewność. Choć gdyby nawet tego nie czuł i tak przemówiłby do Athalii tymi samymi słowami. – Ale z pewnością powinniśmy być w stanie to sprawdzić, jeśli chcesz dowodu. Nie wierzę, żebyście nie mieli możliwości przynajmniej tego sprawdzić. – Przypuszczam... – wolno powiedziała Athalia – tak, myślę, że tyle możemy się dowiedzieć. – A więc nie ma sensu tracić czasu, prawda? – stwierdził Hal. – Podczas gdy się tym zajmiesz, można zacząć przygotowania opierając się na założeniu, że ona żyje. Załóżmy, że dojdziemy do porozumienia? Mówił dalej, nie dając jej szansy na odezwanie się. – Jak wiesz, byłem w oddziale. Nie pomyślałbym nawet o próbie kupienia cię, czy kogokolwiek innego. Ale czy zrobisz dla mnie tyle, by zorganizować przygotowania do akcji ratunkowej, łącznie z użyciem wszystkich osób, które mogłyby być w to zaangażowane, a jeśli okaże się, że Rukh już nie żyje – wynagrodzę je wszystkie za stracony czas i wysiłek. Jeśli zechcesz, ofiaruję również pięćset kredytów w jednostkach międzygwiezdnych na użytek lokalnych partyzantów – wiesz, ile to będzie w lokalnej walucie. Przerwał, by nabrać powietrza, a wtedy ona odezwała się zimno. – Nie sądzę... – Jednak – przerwał jej – jeśli Rukh żyje, zapomnimy o wszelkich wynagrodzeniach i ofiarach, za wyjątkiem pokrycia kosztów, których nie będą w stanie zapłacić twoi ludzie. W innym przypadku założę, że koszt nie będzie większy, niż i tak ponieśliby dla Rukh. Skończył i czekał na odpowiedź Athalii. Ona jednak przez dłuższą chwilę tylko patrzyła na niego, prawie jak na wroga.
– Dobrze – powiedziała. – W granicach rozsądku i tego, co będę uważała za bezpieczne dla ludzi, za których jestem odpowiedzialna. – Dobrze – potwierdził szybko – a ponieważ zapłacę, jest kilka spraw, które chciałbym puścić w ruch od razu. Będę potrzebował mnóstwa informacji na temat centrum milicji, wszystko, czego będziesz mogła się dla mnie dowiedzieć, łącznie z tym, ilu mają tam w tej chwili milicjantów i oficerów. Wiem, że nie podasz mi dokładnej liczby, ale zanim wejdziemy tam po Rukh, będę potrzebował chociaż przybliżonych liczb. Chciałbym również dowiedzieć się wszystkiego na temat dostaw i ruchu z, i do budynku, oraz kiedy otwierają obszary dostępne publicznie, kto z niepracujących tam może wchodzić do środka przynajmniej okazjonalnie, na przykład śmieciarze, oraz jakie są procedury wzywania zewnętrznych ekip naprawczych na wypadek, gdyby potrzebowali tego rodzaju usług. Chcę znać godziny zmian wart, personalia dowodzących oficerów i rodzaje komunikacji wjeżdżającej do budynku. Przerwał. – Nie żądasz zbyt wiele – uśmiechnęła się ponuro. – Powinni istnieć miejscowi, których można wypytać o takie rzeczy – odpowiedział Hal. – Oczywiście będziemy musieli poznać też ich uzbrojenie, zamki i środki bezpieczeństwa. Ale jedną rzecz chciałbym, abyś zaczęła w tej chwili – i nie narazi to na żadne problemy ciebie, ani twoich ludzi. Chodzi o rozpuszczenie w mieście plotki, że Rukh może jeszcze żyć. Jeśli dowiemy się, że tak jest naprawdę, dzięki tej plotce mieszkańcy miasta będą gotowi na przyjęcie tej informacji i może zorganizują dla nas jakieś demonstracje dla odwrócenia uwagi. Athalia zawahała się, potem skinęła głową. – W porządku – zgodziła się. – Tyle można zrobić. – Jak tylko dostaniemy potwierdzenie, że Rukh nadal żyje – powiedział – będę chciał spotkać się ze wszystkimi i wyjaśnię, w jaki sposób możemy ją wyciągnąć. – Jeśli potrafisz – stwierdziła Athalia. – Zobaczymy – odpowiedział. – Dobrze. – Wstała z miejsca. – Pójdę teraz puścić w ruch maszynerię, by się przekonać. O ile uda mi się na pięć minut oderwać Hilary’ego od telefonu. – Jak myślisz, kiedy możemy dostać potwierdzenie? – zawołał, kiedy podchodziła do mniejszego biura. – Nie wiem. Sądzę, że zajmie to przynajmniej czterdzieści osiem godzin – odpowiedziała przez ramię. Jednak nie trwało to tak długo. Przed południem następnego dnia, Athalia dostała wiadomość od handlarza ryb, który zaopatrywał kuchnię koszar w Centrum i był
w dobrych układach z kucharzem i jego personelem. Powiedziano mu, że Rukh była trzymana w odosobnionej celi, ale jeszcze dzień wcześniej żyła. Osiem godzin później tuż po zmierzchu, w domu Athalii, wokół specjalnie zmontowanego na tę okazję stołu, zgromadziło się szesnaście osób.
Rozdział 53 Hal siedział przy końcu stołu, patrząc na Athalię i pozostałych. Znów, podobnie jak podczas wcześniejszej z nią rozmowy, przypomniał mu się moment, kiedy siedział naprzeciw Szarych Kapitanów w jadalni Foralie. Poza Athalia i Hilarym znał twarze tylko dwóch ze zgromadzonych osób, obie z oddziału Rukh: żwawe, agresywne rysy Tallah i wydłużoną twarz Morelly’ego Waldena. Morelly najwyraźniej wyleczył się z ran, ale stracił na wadze i był teraz strasznie wychudzony. Kiedy wchodził do magazynu, opierał się na lasce i wyglądał dwadzieścia lat starzej, niż kiedy Hal się z nim rozstał. Jeśli ktokolwiek z pozostałych dwunastu osób zaproszonych tu przez Athalię należał wcześniej do oddziałów, nie było tego po nich widać. Z wyjątkiem Tallah i Morelly’ego, Hal miał wrażenie, że są to same miastowe twarze, w niektórych przypadkach twarde, lecz miastowe, a instynkt podpowiadał mu, że w przekonaniu pozostałych nie mógł się spodziewać pomocy ani ze strony dawnych towarzyszy, ani od Hilary’ego – o ile ten rzeczywiście chciał pomóc. Athalia zaczęła spotkanie od krótkiego przedstawienia referencji Hala jako byłego członka oddziału Rukh i wyjaśnienia, czego chce. – ...jak wszyscy już wiecie – podsumowała – dowiedzieliśmy się dzisiaj, że Rukh wciąż żyje w więzieniu w Centrum, w izolatce, ale żywa. Hal złożył nam pewne propozycje, o których już wiecie. Teraz niech sam powie wam, co planuje. – Dziękuję – odezwał się Hal. Przyjrzał się kobietom i mężczyznom, a wyraz ich twarzy nie był zachęcający. – Zakładam – rozpoczął – że nie ma tu nikogo, kto zawahałby się wobec tego co zaproponuję, jeśli tylko będzie realna szansa na wydostanie Rukh z rąk milicji. Jednak zanim zacznę z wami rozmawiać, zamierzam zadać wam jedno niewygodne pytanie – czy jest tu ktoś, kto poważnie sądzi, że nawet wysłuchanie mnie jest stratą czasu? Proszę, niech każdy z was się zastanowi. Spojrzenia zgromadzonych osób były skupione na nim. Nikt się nie poruszył ani nie odezwał. – Pytam o to – stwierdził Hal – ponieważ wiem, iż wielu z was sądzi, że skoro nigdy jeszcze nie uwolniono z Centrum żadnego więźnia, nie da się tego dokonać. Jestem tu po to, by przekonać was, iż nie tylko jest to błędne rozumowanie, ale że tego typu akcje były wielokrotnie przeprowadzane przez ludzi takich jak my. To nie tylko możliwe, ale wykonalne. Jednak nie będę w stanie przekonać nikogo z was, jeśli już zdecydowaliście, że nie ma sensu mnie słuchać. Tak więc, dla dobra Rukh
zapytam jeszcze raz, czy jest między wami ktoś, kto ma już wyrobione zdanie w tej kwestii? Przez chwilę panowała cisza i bezruch. Potem ludzie przy stole popatrzyli po sobie i po kilku sekundach rozległ się zgrzyt metalu po betonie, kiedy siedzący przy odległym końcu stołu wysoki mężczyzna w skórzanej kurtce odsunął stalową beczkę służącą mu za stołek. Wstał, a na ten widok podniósł się z miejsca również siedzący obok niego niższy mężczyzna w garniturze. – Poczekajcie – powiedział Hal. Zatrzymali się. – Szanuję waszą szczerość – mówił dalej – ale proszę, nie wychodźcie. Co powiedzielibyście na zostanie z nami, mimo wszystko? Nie, by dołączyć do dyskusji, ale by posłuchać? Dwaj stojący mężczyźni popatrzyli na niego, po czym ten, który pierwszy wstał, pierwszy usiadł, a drugi poszedł za jego przykładem. – Dziękuję – powiedział Hal. Przerwał, by rozejrzeć się wokół stołu. – Pozwólcie, że najpierw coś podkreślę. Powiedziałem już Athalii i wierzę, że wam to przekazała, iż głównym powodem konieczności uwolnienia Rukh jest praca, której nie podoła nikt inny na wszystkich czternastu światach. – Ona należy do Harmonii – wtrącił się masywny mężczyzna w ciemnozielonej, wełnianej marynarce, siedzący obok Tallah. – W tej chwili – odpowiedział Hal – powiedziałbym raczej, że należy do milicji. Ale wiem o czym mówisz – jest Harmonitką, jedną z Wybranych i ma tu swoją misję do spełnienia. To prawda, ale w tej chwili ma ją również wszędzie, bo Inni chcą zapanować nad wszystkimi światami. Jeszcze raz proszę was o wysłuchanie mnie z otwartymi umysłami. Przerwał. Na twarzach wciąż malowało się oczekiwanie. – Wytrzymajcie chwilę, choć zamierzam powiedzieć najpierw o czymś, co już wiecie, co jednak jest w tej sprawie istotne. Nie jestem w stanie zbyt mocno podkreślić, że Innych jest zaledwie garstka w porównaniu do reszty ludzkości. Sami z siebie, niezależnie od ich zdolności i mocy, nie byliby w stanie stworzyć zagrożenia dla całej rasy ludzkiej. Zagrożenie się stali poprzez fakt, że są w stanie używać innych ludzi, choćby waszych sąsiadów, jako dźwigni do wielokrotnego wzmacniania swojej siły, przez co staje się możliwe przejęcie kontroli nad resztą z nas. Znów przerwał czekając, czy ktoś nie będzie chciał dyskutować na ten temat, ale nikt się nie odezwał. Zaczął mówić dalej. – Mogą używać ludzi jako dźwigni, ponieważ są w stanie uczynić z nich swoich wyznawców, wiernych zwolenników – stwierdził. – Wiemy, że są ludzie, z którymi Inni nie są w stanie niczego zdziałać – ludzie jak wy, silni w wierze, Dorsajowie
i Exotikowie. Mniej znany jest fakt, że dotyczy to również większości mieszkańców Starej Ziemi... – Słyszałem o tym – wtrącił się mężczyzna w wełnianej marynarce. – Trudno w to uwierzyć. – Trudno ci w to uwierzyć – wyjaśnił Hal – ponieważ jeśli to prawda, to można odnieść wrażenie, że umniejsza to wartość waszej ciężko zdobytej siły, żeby nie wspomnieć o mocnych stronach Dorsajów i Exotików. Przejechał po nich spojrzeniem. – Ale tak naprawdę – kontynuował – wcale tak nie jest. Nie ma w tym nic dziwnego. Pozwólcie, że was o coś spytam. Wasi przodkowie, ci, którzy wyemigrowali z Ziemi i założyli pierwsze osady na Harmonii i Zjednoczeniu – czy powiedzielibyście, że mieli mniej wiary niż wy dzisiaj? Wokół stołu natychmiast rozległ się szmer zaprzeczeń. – Więcej! – zabrzmiał silny głos postawnej kobiety w średnim wieku, siedzącej o pięć osób od Hala, z utkwionym w nim spojrzeniem dużych, ciemnych oczu. – Cóż, możliwe – zgodził się Hal. – Mamy skłonność do pamiętania samych zalet naszych przodków i zapominania o ich słabościach. Zadam wam więc jeszcze jedno pytanie. Czy wierzycie, że każdy człowiek, który był dostatecznie silny w wierze, by zaliczyć go do Wiernych, opuścił Ziemię i przybył tutaj? Czy nie mogło być takich, którzy z dowolnych przyczyn, od finansowych do choćby miłości do swojej planety, zostali tam, ożenili się i w swoim czasie wydali potomstwo? Choć przerwał, przy stole nadal panowała cisza. – A więc – odezwał się w końcu łagodnie – czy tak nierozsądnie jest myśleć, że każdy, kto mógł zostać Dorsajem, poleciał na Dorsai? Albo że każdy, kto mógł zostać Exotikiem wyjechał na Marę czy Kultis? Jeszcze jedno pytanie i odsuniemy tę sprawę, wracając do ważniejszych. Czy zanim emigranci przybyli na nowe światy, byli mniej warci niż ujawnili po dotarciu tam? Znów zaczekał, lecz wciąż milczeli. – Czyli rozsądne będzie założenie – stwierdził – że żyjący w wierze kobiety i mężczyźni istnieli, zanim zaczęto śnić o Harmonii i Zjednoczeniu, byli ludzie pełni odwagi i poświęcenia, zanim wymyślono Dorsai, a jeszcze inni marzyli o ideałach etycznych i filozoficznych, kiedy nie podejrzewano nawet możliwości istnienia Mary i Kultis. Przerwał, tym razem jedynie na ułamek sekundy. – W skrócie – istnieli Zaprzyjaźnieni przed powstaniem Światów Zaprzyjaźnionych, Dorsajowie przed odkryciem Dorsai oraz Exotikowie, zanim zaludniono ich planety, i wszyscy pochodzili ze Starej Ziemi, a wciąż tam żyją tacy ludzie, jako część oryginalnej puli genowej naszej rasy.
– Zgadza się – z drugiego końca stołu ostro odezwała się Athalia. – Jak mówiłeś, przejdź do sprawy, dla której się tu zgromadziliśmy. – Tak jest. Wszystko to prowadzi do ważnej konkluzji na temat wartości Rukh dla wszystkich światów. Przyczyna, dla której jej potrzebujemy jest taka, że reprezentuje ona to, co najlepsze była w stanie stworzyć wasza Kultura. Ludzie tutaj powinni być z tego dumni, a nie zazdrościć jej. Ale wracając do głównego tematu tego spotkania... Jeszcze raz rozejrzał się po twarzach osób zgromadzonych wokół stołu i dostrzegł, że przynajmniej część z nich zrezygnowała z maski obojętności, na rzecz zamyślenia czy zdziwienia. Pomyślał, że dotarł przynajmniej do części słuchających go osób. – Jeśli chodzi o to, jak ją wyciągnąć – powiedział, a słowa te starły z ich twarzy wszelkie emocje – przekonanie, że niemożliwe jest wydobycie więźnia z rąk milicji stanowi nasz największy atut. Ponieważ oznacza to, że milicja również w to wierzy i nie będzie się spodziewać prób ratunku. To wielka pomoc, ponieważ aby przeprowadzić akcję ratunkową, będziemy wcześniej musieli przygotować odpowiednie warunki, a wiara milicji w niemożliwość zdobycia Centrum, powstrzyma ich przed nabraniem podejrzeń. Bez elementu zaskoczenia też mogłoby się nam udać, ale byłoby o wiele trudniej. – Ciągle jeszcze nie powiedziałeś nam o niczym, co umożliwiałoby taką akcję – odezwał się mężczyzna w wełnianej marynarce. – Jest to możliwe, ponieważ robiono już takie rzeczy – stwierdził Hal. – To po prostu kwestia stworzenia sytuacji, dzięki której zredukujemy opór, na jaki natkniemy się po przeniknięciu do Centrum do poziomu, z którym poradzi sobie wysłana tam grupa. Chudy mężczyzna około pięćdziesiątki, ze zmarszczkami sugerującymi częsty gniew, siedzący o trzy osoby od Hala wydobył z siebie zdegustowane parsknięcie. – Słusznie! Potrzeba nam tylko cudu! – powiedział. – Nie – odpowiedział Hal nie zmieniając tonu głosu – wszystko czego potrzebujemy, to planowanie. Popatrzył na Athalię, siedzącą po drugiej stronie stołu. – Dowiedziałem się, że w waszym Centrum stacjonują nie więcej niż cztery kompanie, po jakieś dwieście osób każda, plus może dwie setki personelu biurowego i tym podobnych. Maksymalna liczba, której musimy stawić czoła, to nie więcej niż jedenaście setek. – A to i tak za dużo – stwierdziła kobieta w średnim wieku, która wcześniej odezwała się w sprawach wiary.
– Wiem, że wydaje się to dużo – odpowiedział Hal. – Ale tak naprawdę, na dowolnej planecie poza Zjednoczeniem, Dorsai i Exotikami, miasto tych rozmiarów miałoby normalnie trzy razy większy garnizon policyjny. Jednym z czynników działających na naszą korzyść są wasze wzory kulturalne, które zmniejszają potrzebę utrzymania dużych oddziałów milicji. – To miłe – stwierdziła kobieta. – Być może to komplement, ale nie pomoże nam w wydostaniu Rukh. – Owszem, pomoże – zaprzeczył Hal. – Ponieważ oznacza to, że w zakresie swoich obowiązków, milicja dysponuje zbyt małym personelem jak na miasto rozmiarów Ahrumy. Nie miało to znaczenia, jak długo nie było Innych, a tutejsi mieszkańcy byli skłonni do współpracy. Ale teraz miejscowi – przynajmniej sądząc po reakcji na przemówienia Rukh w dzień po akcji na Zawór Rdzeniowy – zdecydowanie nie garną się do współpracy. – Nadal nie rozumiem, jak ma to pomóc – odezwał się mężczyzna w wełnianej marynarce. – Spokojnie, Jabez – uciszyła go kobieta. – Myślę, że rozumiem. Chcesz użyć mieszkańców miasta do pomocy, prawda, Halu Mayne? Hal pokiwał głową. – Tak jest. Chcę użyć ich do odciągnięcia całego personelu milicyjnego z Centrum tak, by została tam tylko minimalna załoga, zanim spróbujemy wejść do środka po Rukh. – Jak? – z drugiego końca stołu dobiegł głos Athalii. – Właśnie – powiedział mężczyzna w wełnianej marynarce. – Jak? Pomijając wszystko inne, jeśli chcesz zaangażować w to ludność miasta, jak zamierzasz utrzymać akcję w tajemnicy? Milicja ma szpiegów i powiązania w całym mieście, tak jak my mamy wśród milicji. – Ludzie nie muszą nic wiedzieć do chwili, aż im powiemy – stwierdził Hal. – Jeśli nie będą wiedzieć...? – Mężczyzna wyglądał na zmieszanego – Jak mogą pomóc? W jaki sposób planujesz wykorzystać ich, żeby nam pomogli? – Chcę, żeby wywołali zamieszki uliczne, bunty, pożary – cokolwiek – wyjaśnił Hal. – Chcę pięćdziesięciu incydentów w całym mieście, by milicja musiała wysyłać ciągle nowe siły do utrzymania porządku w mieście, aż zupełnie wyczerpią zasoby ludzkie. – Ale nie ma sposobu, żeby skłonić ludzi, którzy nie należą do Dzieci Gniewu, ani nie są inaczej związani z ruchem zwalczającym pomiot Szatana, żeby zrobili to wszystko bez wyjaśnienia im celu tych działań – na wpół wykrzyczał mężczyzna
z gniewem wyraźnie malującym się na twarzy. – A co z samą milicją? Co powstrzyma ich od nabrania podejrzeń, jeśli nagle wszędzie zaczną wybuchać zamieszki? Wyczują, że coś tu śmierdzi i po prostu podwoją straże w Centrum. Hal przez chwilę patrzył na niego, nic nie mówiąc. – Kiedy byłem poprzednio na Harmonii jako Howard Beloved Immanuelson – odezwał się w końcu – byłem członkiem Objawionego Kościoła Odrodzonego. Czy to i twój kościół, bracie? Mężczyzna popatrzył na niego, a jego twarz stężała. – Jestem z Ósmej Ugody – odpowiedział szorstko. – Czemu...? – Ósma Ugoda... – Hal cofnął się na krześle w zamyśleniu, splatając palce na stole przed sobą. – Czy nie jest to ten kościół, który został założony przez Zapomnianego Boga? Tak pogrążony w grzechu i innych nieczystościach, że kościół, w którym się rozwinął wyrzucił go za drzwi, zabraniając mu powrotu, tak że w końcu założyli własne zgromadzenie, jak wszyscy wiedzą dość plugawe i grzeszne... Rozległ się trzask metalu, kiedy wściekły mężczyzna zerwał się na nogi, a baryłka służąca mu za siedzisko z hałasem poturlała się po betonowej podłodze pomieszczenia. Sąsiedzi już łapali go za rękawy, podczas gdy tamten z furią wyrywał się w stronę Hala. – Pokój! Wybacz mi! Proszę, wybacz mi! – zawołał Hal, unosząc ręce. – Chciałem jedynie zademonstrować to, co wszyscy wiemy, że zawsze mogą się rozwinąć kłótnie między ludźmi należącymi do różnych kościołów, zwłaszcza w tak dużym mieście, a jeśli te zatargi doprowadzą do otwartych walk, milicja będzie musiała wysyłać ludzi do przywrócenia porządku na ulicach, prawda? A jeśli rozprzestrzeni się duch sporów, na ulicach można spodziewać się dużej ilości milicji, próbującej przywrócić porządek. – Nie rozumiem – powiedział mężczyzna w wełnianej marynarce, kiedy wściekły człowiek powoli i niechętnie siadał z powrotem za stołem. – A ja tak – stwierdziła kobieta w średnim wieku, o przenikliwych, ciemnych oczach. – Inicjując walki uliczne, możemy stopniowo odciągnąć milicję z Centrum. Dobrze, Halu Mayne, jednak oficerowie będą w stanie przewidzieć, ilu ludzi mogą wysłać bezpiecznie i nie osłabią obrony Centrum. – Oczywiście, będą próbować – zgodził się Hal. – Jednak zaplanujemy stopniową eskalację zamieszek, z którymi będą musieli sobie poradzić w ciągu czterdziestu ośmiu do siedemdziesięciu dwu godzin, co doprowadzi ich zarówno do przesadnego osłabienia sił, jak i przemęczenia ich ludzi wysyłanych na ulicę. Będziemy ich nękać do chwili, aż uznamy, że ich ocena sytuacji i refleks są maksymalnie osłabione. Spróbujemy doprowadzić wszystkich w Centrum do granic wyczerpania, a do tego te czterdzieści osiem do siedemdziesięciu dwu godzin to górna granica, bo mając więcej
czasu w takich warunkach, dostosują się do trudności. Właściwa chwila jest oczywiście równie kluczowa do wydostania Rukh. Wiemy już, że jeszcze żyje, nie znamy natomiast warunków w jakich jest przetrzymywana i nie wiemy, jak długo jeszcze będzie w stanie tam wytrzymać. Przerwał i dał sobie sekundę na sprawdzenie wyrazu twarz osób siedzących przy stole. Jeśli nic więcej, miał przynajmniej ich pełną uwagę, choć na twarzy znieważonego mężczyzny wciąż było widać ślady furii. – To się może udać – stwierdził mężczyzna w wełnianej marynarce, zwracając się nie do Hala, lecz do całego stołu. – Zakładając, że tak się stanie, przynajmniej w zakresie odciągnięcia z Centrum większości personelu zdolnego do walki i wyczerpania ich, co dalej? – Kiedy nadejdzie właściwy czas, przez wejście dla obsługi wyślemy do środka grupę, która poruszać się będzie korytarzami używanymi do dostarczania więźniom jedzenia, zabezpieczając drogę. Grupa ta uwolni Rukh i wyprowadzi ją tą samą drogą. – A wszyscy pozostali w Centrum będą spokojnie siedzieć i czekać, aż ją wyprowadzimy? – ostro zapytał chudy mężczyzna. – Niekoniecznie – odpowiedział Hal. – Pamiętajcie, że milicja będzie myśleć głównie w kategoriach zewnętrznych niepokojów, które w tej chwili rozwiną się na skalę sprawiającą wrażenie buntu ogarniającego całe miasto. Kiedy dotrze do nich informacja, że ktoś wdarł się do środka przez wejście techniczne, pierwszą ich myślą będzie, że to po prostu jeszcze jeden przejaw zamieszek, grupa pragnąca uszkodzić Centrum albo ukraść ile się da i uciec. Nie będą mieli podstaw do podejrzeń, że wszystkie te burdy i walki uliczne są jedynie zasłoną dymną do uwolnienia jednego więźnia – jednego, zaznaczam – z ich więzienia. W magazynie zapadła cisza. – To dość ryzykowne założenie, że nie będą nic podejrzewać – stwierdziła Athalia. – Nie powinno tak być – zaprotestował Hal. – Po pierwsze, szanse zostaną zmniejszone przez fakt, że tuż przed tym, jak grupa wejdzie do środka po Rukh, dla odwrócenia uwagi przygotujemy atak dywersyjny na główne wejście Centrum. Powinno to wyglądać, jakby atakujący chcieli wedrzeć się do wnętrza budynku, a to powinno nie tylko odciągnąć pozostałych w koszarach milicjantów w tamten rejon, ale dodatkowo wyjaśnić ewentualne raporty o mniejszej grupie, która dostała się do wnętrza przez wejście techniczne. – Wciąż spekulujesz na temat toku rozumowania milicji – zauważyła Athalia. – Możemy znacząco wpłynąć na tok ich rozumowania. Po pierwsze, przez odpowiednie ubranie członków grupy, jaka wyruszy po Rukh i sprawienie by jej członkowie wyglądali na zwykłych rabusiów, wykorzystujących zamieszanie przy
głównym wejściu do wdarcia się i zagarnięcia wszystkiego, co wpadnie im w ręce – ile obecnie warta jest na czarnym rynku milicyjna strzelba rakietowa z amunicją? Athalia ponuro skinęła głową. – Dużo – przyznała. – Tak więc – mówił dalej Hal – myślę, że możemy być dość pewni, że oficerowie milicji wyślą jedynie drobną część dostępnych ludzi, by poradzili sobie z tym, co według nich jest tylko słabo uzbrojoną, niewyszkoloną bandą z ulicy, która ucieknie na sam widok munduru. A jeśli będziemy działać odpowiednio szybko, możemy dotrzeć do Rukh i być już w drodze powrotnej. Powinniśmy być w stanie przebić się przez pierwszych przeciwników, których na nas wyślą i wydostać się z Centrum, zanim posiłki dotrą tam, gdzie byliśmy. Pamiętajcie, że zgodnie z dostarczonymi mi informacjami, wszystkie ważne części Centrum znajdują się od frontu – archiwa, zbrojownia i tym podobne. Pierwszym odruchem pułkownika Barbage’a i jego ludzi będzie ochrona tych właśnie okolic i zajęcie się oczyszczeniem reszty budynku w miarę możliwości. Skończył mówić. Pierwszym odruchem było danie im po prostu chwili czasu na przemyślenie tego, co właśnie powiedział. Jednak uwrażliwiona percepcja zasygnalizowała mu, że osiągnął znacznie więcej, niż spodziewał się na tym etapie. – Wybaczcie mi na chwilkę – powiedział. – Zaraz wracam. Wyszedł przez drzwi łączące magazyn z mieszkaniem Athalii. Już w chwili przekraczania progu słyszał głosy rozwijające się w gwałtowną dyskusję, której niewyraźnie echa dochodziły do niego przez drewnianą płytę drzwi. Niech sami to przedyskutują, pomyślał. Niech rozmawiają. Zerknął na umieszczony na nadgarstku zegarek. Da im pięć minut, a potem wróci... Dla zabicia czasu kręcił się po głównym pokoju domu Athalii. Pozwolił swobodnie płynąć swoim myślom, które skierowały się ku Rukh i Centrum. Wrócił do niego moment, kiedy pierwszy raz ją zobaczył, cała scena, uchwycona w cieniu iglastych drzew rosnących nad strumieniem, z zielonym mchem i brązowymi, uschniętymi szyszkami leżącymi na ziemi – z cudnie błękitnym niebem prześwitującym między rozdartymi wiatrem, białymi i szarymi chmurami – oraz Rukh, stojącą w tym otoczeniu i przyglądającą się mu. Pamiętał, co wtedy pomyślał na temat jej wyglądu – wysoka, szczupła i wyprostowana, w polowej kurtce, bojówkach i z pasem z bronią – jak ciemna klinga miecza w świetle słońca. A po tym obrazie nadszedł inny, z nią w rękach milicji i było to coś, co bez ostrzeżenia wywołało w nim ból, jak niewielki wybuch rozprzestrzeniający się z piersi na całe ciało, chłodząc go... Stał marznąc... Za jego plecami głośno otworzyły się drzwi i obrócił się do tyłu jak tygrys.
W drzwiach stała Athalia. – Co cię zatrzymało? – zapytała. – Wszyscy czekamy. – Czekacie? – powtórzył. Zerknął na zegarek, ale nie pamiętał jaka była godzina, kiedy ostatnio sprawdzał czas. – Upłynęło ponad dziesięć minut – stwierdziła Athalia i wskazała głową magazyn za plecami. – Chodź. Mamy do ciebie wiele pytań.
Rozdział 54 Przekraczając drzwi, zarejestrował zmianę w nastawieniu czekających tam osób, która odbiła się na atmosferze panującej w pomieszczeniu. Twarze osób przy stole patrzyły na niego z dziką gotowością i błyskiem podniecenia typowego dla głodujących, którym nagle sprezentowano jedzenie. Uświadomił sobie, że zapomniał jak długo ludzie ci cierpieli z rąk milicji, nie mając szans na uczciwy rewanż. Powiedział sobie, że niewielka w sumie w tym jego zasługa, iż był w stanie poruszyć ich do akcji dla Rukh. Kiedy zaczął zbliżać się do stołu, opuścili głowy odwracając od niego spojrzenia, ale ostrożność na nic się nie zdała. Dla kogoś równie doświadczonego przez życie jak on, płonący w nich ogień był tak oczywisty, jak promieniowanie z metalowego piecyka z buzującym ogniem. – Pierwsze pytanie – odezwał się mężczyzna w wełnianej marynarce, kiedy Hal zajmował swoje miejsce – czy dysponujemy odpowiednią liczbą ludzi do przeprowadzenia tak dużej operacji. Ilu, według ciebie, powinniśmy mieć mężczyzn i kobiet do wykonania tego zadania? – Do której jego części? – odpowiedział pytaniem Hal. – Wejście do więzienia i uwolnienie Rukh nie będzie wymagało więcej niż tuzina ludzi – z czego połowa tylko do pozostania w wybranych punktach trasy wewnątrz, aby ostrzegać przed milicją. W małych pomieszczeniach i korytarzach, ludzie z grupy większej niż sześcioosobowa – czyli pięć osób plus ja – wchodziliby sobie tylko w drogę. Naszym największym atutem będzie szybkie wejście do środka i wydostanie się, zanim oficerowie w Centrum zorientują się, co się dzieje. – Tylko dwanaście? – zdziwił się mężczyzna, którego wcześniej doprowadził do furii. – Ale kto wesprze was na zewnątrz, kiedy już wydostaniecie Rukh Tamani? – Może drugi tuzin – stwierdził Hal – ale ci nie muszą mieć doświadczenia bojowego, w przeciwieństwie do grupy wchodzącej do więzienia i faktycznie, jedyna wyszkolona pomoc, jakiej będę potrzebował, to właśnie ta piątka. Dajcie mi byłych partyzantów Tamani, a resztę mogą stanowić dowolni odważni ludzie, nie tracący głowy pod ostrzałem. Albo dajcie mi dwóch Dorsajów jak Malachi czy Amanda, dodał głos w głębi jego umysłu. Odsunął tę myśl od siebie jako kompletnie nieproduktywną. – Przecież chcesz, żebyśmy równocześnie przeprowadzili poważny atak na bramy Cenrum... – zaczął mężczyzna w marynarce. – Około trzydziestu osób, które potrafią z grubsza trafić w to, do czego celują.
Plus dowolna ilość takich, dla których będziecie mieli broń i którzy nie pozabijają z niej siebie ani towarzyszy. W chwili rozpoczęcia ataku, będzie można wykorzystać do tego ludzi, którzy wcześniej wzbudzali zamieszki uliczne. Powtórzę jeszcze raz – atak na główne wejście do Centrum ma jedynie odwrócić uwagę milicji przebywającej w koszarach, na około dwadzieścia minut potrzebnych na wydostanie stamtąd Rukh. Nie mówcie mi, że miasto tych rozmiarów nie dysponuje setką zaufanych członków ruchu oporu. Umilkł i rozejrzał się po siedzących przy stole. Przez chwilę nikt z nich nie odpowiedział. Wszyscy wpatrywali się w stół albo na boki, próbując ukryć satysfakcję z jego odpowiedzi. – W porządku – z końca stołu jeszcze raz odezwała się Athalia. – Oczywiście będziemy jeszcze musieli dogadać szczegóły. Może poczekaj w swoim pokoju, aż przyniosę ci odpowiedź? Hal skinął w odpowiedzi i wstał. Opuścił ich, choć był przekonany, że decyzja już zapadła. Jednak zamiast pójść do swojego pokoju, wyszedł przez główne drzwi budynku Athalii w ciemne i chłodne powietrze na zewnątrz. Ruszyły ku niemu trzy niskie kształty, o opuszczonych głowach i intensywnie merdających ogonach. Przysiadł w kurzu na placu i wyciągnął do nich dłonie. Ponad nim zasłona chmur miejscami rozdzierana była przez wiatr, ukazując punkciki gwiazd. Psy przycisnęły się do niego, liżąc dłonie i twarz... Następnego dnia w mieście wybuchły bójki na pięści, z początku między pojedynczymi osobami, później zgromadzeniami różnych kościołów. Pojawiło się kilka pożarów. Kolejnego dnia było więcej pożarów, walki stały się zażartsze, a matki nie posłały dzieci do szkół. Po południu drugiego dnia, jedynymi ludźmi na ulicach Ahrumy byli dorośli, uzbrojeni co najmniej w maczugi oraz jednostki milicji, które nakazywały im powrót do mieszkań, po czym ruszały na pomoc przepracowanym strażakom walczącym z wciąż nowymi pożarami. Nerwy milicjantów były wyraźnie naderwane wyczerpaniem, a cywile reagowali na analogicznym poziomie. – Wymknęło się to nam z rąk – powiedział Morelly Walden, wchodząc do frontowego pokoju Athalii późnym popołudniem tego dnia. Obwisła skóra na jego starzejącej się twarzy ułożyła się w maskę gniewu. – Już tego nie kontrolujemy, samo się napędza. – Tak powinno być – skomentował Hal. Frontowy pokój mieszkania Athalii zamieniono w kwaterę dowodzenia, ale w tej chwili oprócz Morelly’ego znajdowali się tam tylko ona i Hal. – W mieście nie ma już ani jednego osiedla, w którym nie byłoby przynajmniej dwóch lub trzech pożarów – stwierdził Morelly. – To może się skończyć jednym wielkim pogorzeliskiem.
– Nie – zaprzeczył Hal. – Podpalacze, którzy działają na własną rękę, zaczynają się męczyć tak samo jak milicja i reszta. Jutro o świcie sytuacja zacznie się uspokajać. W zamieszkach miejskich istnieje wzór równie stary jak miasta, w których można było je wywoływać. – Wierzę ci – stwierdził Morelly i westchnął – ponieważ znam cię z czasów oddziału Rukh. Ale i tak nie mogę przestać się martwić. Myślę, że powinniśmy ruszyć na Centrum właśnie teraz. – Nie – zaprotestował Hal. – Potrzebujemy ciemności, zarówno z przyczyn taktycznych jak i psychologicznych. Jeśli chcesz się czymś martwić, zajmij się dopilnowaniem, by grupa ratownicza i uderzeniowa odpoczęły trochę, by przygotować się na wieczór. Idź i sprawdź to. Atakujący nie mogą ruszyć na pozycje, zanim nie zrobi się całkiem ciemno, a grupa ratunkowa musi wkroczyć do akcji dopiero, kiedy walka przy bramie będzie trwać co najmniej dwie godziny – dostatecznie długo, by odciągnąć maksymalną liczbę milicjantów na front budynku. – Dobrze – powiedział Morelly. Przeszedł przez pokój i wyszedł drzwiami prowadzącymi do magazynu, gdzie ustawiono łóżka dla osób niepotrzebnych w danej chwili na ulicach. Kiedy zamknęły się za nim drzwi, Athalia spojrzała wprost na Hala. – Czy mimo wszystko nie jest to pora, kiedy powinieneś obudzić tych, którzy ruszą razem z tobą? – Już wiedzą wszystko co ja, na temat tego z czym możemy się spotkać – odpowiedział Hal, wskazując głową rozłożone na stole plany, wyrysowane na podstawie informacji, jakie udało im się zgromadzić o Centrum. – Od tej chwili będzie to kwestia wypełniania moich rozkazów. Niech odpoczną, jeśli potrafią. Krótko po zachodzie słońca, do frontowego pokoju Athalii dotarła wiadomość, że rozpoczęła się potyczka przed głównym wejściem do Centrum. Hal wszedł dc magazynu, by zebrać swoje zespoły – na dwadzieścia pięć potrzebnych mu osób, tylko jedna spała, reszta siedziała na swoich posłaniach, cicho rozmawiając. Śpiącym był szczupły, ciemnoskóry mężczyzna leżący twarzą na brzuchu, w stroju polowym stanowiącym nieformalny mundur oddziałów partyzanckich – sprowadzone w ostatniej chwili zastępstwo za kogoś z miasta, osoba, której Hal nie miał jeszcze okazji poznać. Hal potrząsnął go za ramię, a tamten usiadł. Był to Jason Rowe, który doprowadził Hala do oddziału Rukh Tamani. – Jase! – wykrzyknął Hal. – Udało mi się dotrzeć ostatnią ciężarówką – stwierdził Jason potężnie ziewając.
– Pozdrowienia, bracie. Wybacz, trochę mało ostatnio sypiałem. – A już miałem przypisać ci zasługę bycia tu jedyną osobą, która się nie denerwuje – roześmiał się Hal. – Jak długo spałeś? – Nie martw się o mnie Howardzie – a właściwie Hal. Od kiedy się tu dostałem spałem sześć – zerknął na swój zegarek – nie, siedem godzin. Dowiedziałem się, że tu jesteś i pomyślałem, że możesz mnie potrzebować. – Dobrze cię widzieć i mieć przy sobie – stwierdził Hal. Jason wstał, a Hal rozejrzał się i odezwał się głośniej. – Dobra, wszyscy, którzy są ze mną! Przejdźcie do przodu i szykujemy się do wyjazdu. Kiedy wiozące ich ciężarówki zbliżyły się do Centrum, dotarł do nich świst karabinów rakietowych, a podjeżdżając jeszcze bliżej, usłyszeli odbijające się od ścian domów krótkie, ostre grzmoty wystrzałów z broni energetycznej, brzmiące jak głosy wściekłych bestii. Pojazdy skręciły w ulicę prowadzącą na tyły Centrum milicyjnego, gdzie okazało się, że szeroka, metalowa brama prowadząca na tylne podwórze stoi otworem. Nie było śladu po stojących tam zwykle wartownikach. Zamiast nich czekali tam czterej mężczyźni i kobieta w cywilnych ubraniach, z bronią energetyczną w rękach. Na placyku leżały dwa ciała w milicyjnych mundurach. Wjechali na placyk i zamknięto za nimi bramę. – Wszyscy wysiadać! – krzyknął Hal, gdy tylko ciężarówki się zatrzymały. Wydostał się z pojazdu i zobaczył, że pozostali pasażerowie wypełniają jego polecenie, zbierając się w dwie grupy. Zwrócił się w stronę siedmiu mężczyzn i pięciu kobiet, mających wejść z nim do środka i spostrzegł, że zebrali się już wokół Jasona, jako oficera oddziałów. – Wewnątrz wyłącznie pistolety i karabiny energetyczne – powiedział do nich. – Kto ma kabel? – Tutaj – odezwał się jeden z mężczyzn, unosząc niewielką szpulę zawieszonego przy pasie cienkiego, szarego drutu. Był to ekranowany kabel do utrzymywania połączenia telefonicznego między atakującymi, którego czujniki w Centrum z pewnością nie będą w stanie zarejestrować, nie mówiąc już o podsłuchaniu. – Nosze? – Mam – odpowiedziała kobieta. Trzymała parę tyczek owiniętych materiałem. – Dobrze – stwierdził Hal. Spojrzał na czterech ludzi, którzy pilnowali bramy przed przyjazdem ciężarówek i zauważył, że jeden z nich stoi trochę z boku. – Wiesz coś na temat tego, czy ktoś jest w kuchni? – My tam jesteśmy – odpowiedział mężczyzna przekładając broń z ręki do ręki. –
Był tam tylko jeden facet, leży teraz związany w rogu głównej sali. Hal pomyślał, że mężczyzna pełniący dyżur w kuchni musiał być cywilem, bo milicjant zostałby zastrzelony. – W porządku. – Obrócił się z powrotem do swoich ludzi. – Za mną. Jeśli stracicie mnie z oczu albo coś mi się stanie, przyjmujcie rozkazy od Jasona Rowe. Trzymajcie się razem, a obserwatorzy niech zajmują stanowiska w porządku omawianym wcześniej. Zgłaszajcie przez telefon wszystko – cokolwiek niezwykłego zauważycie czy usłyszycie. Chodźcie. Weszli do środka z Halem na czele. Kuchnia była tylko częściowo oświetlona i intensywnie pachniała gotowanymi warzywami i mydłem. Pod najdalszym zlewem Hal dostrzegł kupkę ciemnoniebieskich ubrań, która musiała być powiązanym i zakneblowanym kucharzem. – Pierwszy obserwator tutaj – zarządził. Jedna z kobiet w grupie, wysoka i szczupła, około czterdziestki, zatrzymała się i chwyciła koniec kabla ze szpuli niesionej przez mężczyznę przed nią, po czym podłączyła go do telefonu przymocowanego do przedramienia. W umyśle Hala odciśnięta była, dostarczona przez Athalię, dokładna mapa korytarzy Centrum. Poprowadził grupę przez drzwi po lewej, wzdłuż długiego, prostego korytarza gdzie dla odmiany dominował ostry zapach środka dezynfekcyjnego zmieszanego z octem. Pozostawiając obserwatorów w punktach wybranych na podstawie przestudiowanej mapy, Hal prowadził w głąb budynku i w dół trzech ramp. U dołu ostatniej z nich, tuż przed okratowanymi drzwiami prowadzącymi do korytarza pełnego stalowych drzwi, na ławeczce za biurkiem pochrapywał cicho mężczyzna w czarnym mundurze milicji. Był to sen całkowitego wyczerpania, z którego obudził się dopiero, gdy partyzanci wiązali mu ręce i nogi. – Jak otworzyć drzwi do cel? – zapytał go Hal. – Nie powiem wam – szorstko odpowiedział milicjant. Hal wzruszył ramionami. Choć wolałby przekonać tego człowieka, nie było na to czasu. Strzałem z pistoletu energetycznego zniszczył zamek drzwi, które nie były przystosowane do wytrzymania tego rodzaju akcji. Kopnięciem utorował przejście i poprowadził swoją grupę do korytarza za drzwiami. Ostatni z obserwatorów został na posterunku przy związanym i zakneblowanym strażniku. Drzwi cel były całkowicie metalowe, z małym judaszem zasłanianym przesuwaną płytką. W mijanych drzwiach wizjery były poodsuwane i przechodząc obok nich Hal przekonał się, że wszystkie cele były puste. Doszli do końca korytarza, gdzie napotkali następny, biegnący prostopadle w prawo i lewo. – Podzielimy się? – zapytał Jason.
– Nie – zdecydował Hal. – Spróbujmy najpierw w prawo. Również w tym korytarzu sporo cel było pustych, ale natknęli się też na trzy zajęte. Zniszczyli zamki cel i uwolnili dwu mężczyzn i kobietę, którzy, jak się okazało, zostali aresztowani poprzedniego dnia w trakcie zamieszek. Wszyscy byli źle traktowani, ale jeden wymagał pomocy w ucieczce. Hal odesłał ich do miejsca, gdzie czekał ostatni z obserwatorów ze związanym milicjantem, każąc im iść wzdłuż kabla telefonicznego, w stronę kuchni i wolności. W ten sam sposób grupa Hala przeszła przez kolejne osiem, wzajemnie przecinających się korytarzy, uwalniając ponad dwadzieścioro więźniów, z których tylko jeden został zatrzymany przed zamieszkami i trzeba było go wynieść na prowizorycznie skleconych noszach. Wciąż nie mogli znaleźć Rukh i w głębi Hala zaczął narastać chłód na myśl, że może spóźnili się o pół dnia – może umarła, a jej ciało zostało wyniesione i pozbyto się go w zwykły dla milicji sposób. – To już koniec – stwierdził Jason Rowe zza ramienia Hala. Doszli do końca korytarza, a ściana naprzeciw nich była pusta i pozbawiona drzwi. – Niemożliwe – zaprotestował Hal. Obrócił się i wrócił do pomieszczenia przed wejściem do sekcji więziennej. – Są tu inne cele – przemówił do schwytanego milicjanta. – Gdzie? Więzień w czarnym mundurze spojrzał na niego bladą twarzą, ale nie odpowiedział. Hal poczuł coś w rodzaju powiewu zimna przechodzącego przez jego piersi. Napięcie w nim wypłynęło wręcz na zewnątrz i zauważył, że milicjant to wyczuł. Patrzył na niego z góry. – Powiesz mi – stwierdził i usłyszał, jakby z boku, w swoim głosie zmianę. Źrenice tamtego już wcześniej były szerokie, a twarz blada, ale pod wpływem spojrzenia Hala, jego skóra zdała się przywrzeć do kości. Przepłynęło między nimi coś więcej niż strach. W głowie Hala rozległo się odległe echo minionego słów, nakazujących cierpienie człowiekowi takiemu jak ten, a teraz milicjant przed nim patrzył na niego jak ptak patrzący w oczy łasicy. – Drugie drzwi w pierwszym korytarzu po prawej – nie prowadzą do celi, tylko na schody, do cel na niższym poziomie – chrapliwie odpowiedział mężczyzna. Hal wrócił do więzienia. Na betonie za sobą słyszał kroki Jasona i pozostałych, śpieszących by za nim nadążyć. Podszedł do drzwi wskazanych przez milicjanta i zajrzał do środka przez otwarty wizjer. Zobaczył zwykłą, pustą celę. Sięgnął do klamki. Drzwi nie były zamknięte. Otworzył je na całą szerokość. Przechodząc spostrzegł, że do wewnętrznej części judasza przymocowano pudełko z ekranem. Naprawdę za drzwiami znajdowały się
jasno oświetlone, szare schody prowadzące w dół. Zszedł po nich szybko, przeszedł przez drzwi na dole i stanął na korytarzu nie dłuższym niż piętnaście metrów, po obu stronach którego umieszczono pozbawione wizjerów drzwi. W miejscu judaszy znajdowały się czerwone, metalowe flagi, opuszczone na wszystkich, z wyjątkiem jednych drzwi. Hal w pięciu susach pokonał odległość dzielącą go od tej celi i sięgnął do zasuwy. Była zamknięta. Przestrzelił zamek. Chowając broń do kabury, urwał fragment koszuli, owinął w nią dłoń i odciągając uchwyt nad zniszczonym zamkiem otworzył drzwi. W nozdrza uderzył go gęsty odór. Zatrzymał się tuż za progiem, prawie ślizgając się na pokrywających podłogę nieczystościach. Pomimo poświaty padającej z jasnego korytarza, nie był w stanie niczego dostrzec. Stanął nieruchomo, uwalniając swoją percepcję. Lewy policzek owiał delikatny powiew słabego systemu wentylacji. Uszy wyłapały dźwięk płytkiego oddechu gdzieś z przodu. Ostrożnie ruszył z wyciągniętymi rękami i zaraz trafił na ścianę. Wymacując w dół, u podstawy ściany jego ręce trafiły na ciało. Podniósł je bez wysiłku, jakby ważyło nie więcej niż małe dziecko. Odwrócił się i wyniósł je przez drzwi do światła. Przez sekundę wydawało się, że trzymana w ramionach chuda, cuchnąca kupka szmat mogła być kimś innym niż Rukh. Zostało z niej niewiele ponad pokryty sińcami, na wpół zagojonymi ranami i oparzeniami szkielet, a włosy na głowie zmieniły się w cuchnące strąki. A jednak powieki, które zamknęły się pod wpływem światła z lamp, odchyliły się powoli, a spoglądające na niego brązowe oczy pozostały nienaruszone i niezmienione. Jej suche usta rozwarły się z wysiłkiem. Ledwie usłyszał szept, który z siebie wydobyła. – Zaświadczam o tobie, mój Boże. Do Hala wróciło wspomnienie dnia, kiedy stał po szyję w wodzie, parząc przez osłonę krzewów. Pamiętał widzenie w oddali, przez delikatną zasłonę gałązek i małych listków – po raz pierwszy wyraźnie – trzech staruszków na tarasie, otoczonych przez młodych ludzi z pistoletami o długich lufach i bardzo wysokiego, szczupłego mężczyznę trzymającego dłonie ciasno przyciśnięte do ciała w czułym i ochronnym geście, jakby było to coś najcenniejszego we wszechświecie. Głęboko w środku powrócił do niego mroźny oddech, który poczuł przez chwilę w mieszkaniu Athalii. – Proszę – powiedział łagodnie, wkładając Rukh w ramiona Jasona. – Zabierz ją stąd i daj mi swój karabin. Kiedy Jason chwycił ciało Rukh, dłoń Hala zacisnęła się na kolbie karabinu
energetycznego. Dziwne było wrażenie dotyku polerowanego drewna – jakby nigdy jeszcze nie dotykał czegoś takiego – równocześnie całkowicie znajome i oswojone. Schował do kabury swój pistolet i zwrócił się do jeszcze jednej osoby uzbrojonej w karabin. – Twój też – zażądał. Ujął broń w drugą rękę i spojrzał na Jasona. – Jeśli nie dołączę do was, kiedy załadujecie ciężarówki – powiedział – nie czekajcie na mnie. Odwrócił się i odszedł, zanim Jason i pozostali mogli zadać mu jakieś pytania. Usłyszał za sobą kroki, ale ich brzmienie szybko ucichło za jego plecami, bo poruszał się długimi susami i wkrótce dotarł do wyjścia z więzienia. Choć stojący tam na posterunku obserwator próbował zadawać mu pytania na temat związanego milicjanta, minął go bez słowa i ruszył dalej korytarzem. Przed oczyma wyraźnie widział plan Centrum, który studiował u Athalii. Kiedy z dwoma karabinami w rękach zbliżył się do przedostatniej obserwatoria, napotkał zdumione spojrzenie. – Właśnie dzwoniła ekipa monitorująca z placu, sądzą, że z przodu Centrum wysłano grupę mającą zrobić z nami porządek... – zaczęła. – Jason i pozostali mają Rukh – przerwał jej nie zwalniając kroku. – Idź z nimi, jak tylko do ciebie dotrą. Poszedł dalej, prosto w przejście prowadzące do kuchni. – Ale gdzie ty idziesz, Halu Mayne? – zawołała za nim obserwatorka. Nie odpowiedział, a echa jej pytania ścigały go w pustym korytarzu. Szedł dalej, kierując się zapamiętaną mapą, skręcając w drugi z poprzecznych korytarzy, w stronę frontu budynku. Wewnątrz niego rozprzestrzeniał się chłód, obejmując całe ciało. Wszystkie zmysły miał napięte do granic bólu. Dostrzegał i zapamiętywał każdą rysę i pęknięcie w mijanych ścianach. Słyszał cichy oddech powietrza w systemie wentylacyjnym, wylatującego przez mijane kratki sufitowe. Umysł skupił na pojedynczym punkcie przed sobą, sięgając przez ściany i sale w frontowych biurach Centrum, gdzie znajdowała się większość ubranych na czarno milicjantów z oficerami, między którymi znajdował się Amyth Barbage. Chłód pochłonął go całkowicie. Nie czuł niczego oprócz swojego celu. Skręcił w nowy korytarz i w odległości dziesięciu metrów zobaczył trzech milicjantów, pchających w jego kierunku niewielkie działko energetyczne na kołach. Szedł ku nim, nawet kiedy go zauważyli i zamarli w zaskoczeniu. Kiedy w końcu jeden z nich ocknął się i sięgnął w kierunku spustu działka, karabiny w jego rękach ryknęły – ten w lewej ręce dwukrotnie – jak kaszel lwa, i trzej mężczyźni padli na ziemię. Podszedł, wyminął ich i ruszył dalej, w stronę przodu budynku.
– Zgłoś się! – zażądał szorstki głos z głośnika w suficie. – Sierżant Abram, zgłosić się! Szedł dalej. – Sierżancie, co się tam dzieje? Raport! – krzyczał głos, cichnąc w miarę jak oddalał się od głośnika. Szedł dalej. Był teraz jednością z wewnętrznym chłodem, który nie zostawił miejsca na nic innego prócz nienawiści. Za kolejnym zakrętem korytarza natknął się na kolejnych dwu milicjantów, których również zastrzelił, choć jeden z nich zdążył wypalić z pistoletu energetycznego dymiący ślad na rękawie jego kurtki. Czuł smród palonego materiału i ciała, ale nie odczuwał gorąca ani bólu. Zbliżał się do frontu budynku, a korytarz skończył się po chwili, krzyżując się z następnym. Wokół siebie widział zmiany w otoczeniu. Oszklone teraz drzwi, prowadzące do ciemnych biur, umieszczono w coraz większej odległości, zdradzając większe rozmiary kryjących się za nimi pomieszczeń. Pół tuzina kroków od końca, korytarz gwałtownie się rozszerzał, betonowe ściany zastąpił wypolerowany kamień. Podłoga też się zmieniła, przechodząc w mozaikę z wypolerowanych, szarych płytek o różnych kształtach, na których głośno odbijały się kroki. Dzięki niezwykłej wrażliwości wzroku, w niewidocznym teraz, lecz dostatecznie jasnym świetle docierającym z przodu, powietrze wokół niego zdawało się drżeć jak ciało żywej istoty. Poruszał się kierowany nie tyle instynktem czy szkoleniem, co pragnieniem zemsty. Intuicja kazała mu się zatrzymać i schować w jednym z biur. Zamknął za sobą drzwi i skrywszy się w cieniu, patrzył na zewnątrz przez przeszklone drzwi. Przez kilka sekund niczego nie widział ani nie słyszał. Potem dotarł do niego narastający tupot biegnących stóp i nie upłynęła minuta, jak zza zakrętu wypadła grupa silnie uzbrojonych milicjantów, przebiegając obok niego w stronę, z której przyszedł. Kiedy zniknęli z pola widzenia, wrócił na korytarz i skręcił w lewo. Ostry zakręt w tamtym kierunku i po chwili jeszcze jeden, doprowadziły go w końcu do korytarza pełnego milicjantów w czarnych mundurach, krążących między poszczególnymi drzwiami. Kiedy ich mijał, rzucali mu zdziwione spojrzenia, ale nikt go nie zatrzymał, aż doszedł do otwartego przejścia po lewej. Zaglądając do środka zobaczył duży pokój z długim stołem konferencyjnym pełnym ludzi i wysokimi oknami z zewnętrznymi osłonami. Przed drzwiami stało na straży dwóch szeregowców, którzy zasłonili sobą drzwi, gdy stanął by zajrzeć do wnętrza. – Kim jesteś... – zaczął jeden z nich. Hal uderzył, atakując naraz dwu strażników. Jeden dostał kolbą karabinu w czoło, drugi lufą w gardło i obaj padli. Wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi. Siedzący przy stole już się podnosili. Wciąż szybko się poruszając, upewnił się,
że mundury zgromadzonych należą do oficerów. Dwóch sięgnęło do pistoletów energetycznych w kaburach przy pasach. Jego karabiny zakaszlały i padli martwi; reszta zamarła w bezruchu. Jakaś ręka nacisnęła od zewnątrz klamkę drzwi na korytarz. – Nie wchodzić! – zawołał oficer u szczytu stołu. – Gdzie jest Amyth Barbage? – zapytał Hal, bo człowieka, którego szukał nie było w pokoju. Mówiąc szedł dalej w głąb pokoju, by mieć w polu strzału nie tylko osoby przy stole, ale i drzwi przez które wszedł. Nikt nie odpowiedział. Wciąż zbliżając się do stołu, Hal przesunął karabin celując w najstarszego oficera, mocno zbudowanego majora po pięćdziesiątce, siedzącego u szczytu stołu. – Nie ma go tutaj – stwierdził tamten. – Gdzie? – zażądał Hal. Twarz majora była całkiem blada, ale teraz powrócił na nią kolor. – Nikt z tu zebranych tego nie wie – powiedział gardłowo. – Nawet gdyby ktoś mógł ci powiedzieć, to tylko ja – ale nie mogę. – Jest w Centrum – stwierdził Hal, bo ludzie Athalii zgłosili, że kilka godzin temu widziano, jak wracał do koszar i nie wyjeżdżał. – Zawładnął tobą Szatan! – wykrzyknął major. – Czy nie sądzisz, że powiedziałbym ci, gdybym wiedział? Jednak nadwrażliwy słuch Hala wychwycił w jego głosie nutę triumfu, która nie tylko przekonała go, że oficer wie, gdzie jest Barbage, ale i że coś zmieniło się od chwili, gdy Hal wszedł do pokoju. Do Hala wróciły słowa obserwatora ostrzegającego go, że zespół ze sprzętem monitorującym na podwórku kuchennym informował o możliwości wysłania oddziału do usunięcia napastników, którzy weszli do więzienia. Dłonie oficera leżały na stole, ale stał przysunięty brzuchem do krawędzi stołu. Hal szybko podszedł i odepchnął go do tyłu. Znajdował się tam, zasłonięty dotąd przez mundur majora, panel komunikacyjny zamontowany w wyciętej pod kątem czterdziestu pięciu stopni krawędzi stołu. Drzwi do pokoju padły z trzaskiem i do wnętrza runęła fala uzbrojonych milicjantów. – Bierzcie go! – rozkaz majora zabrzmiał jak paniczny wrzask. Stojący wokół stołu oficerowie sięgali po pistolety. Malachi Nasuno czy ktokolwiek z dorsajskim treningiem mógłby bez problemu wykazać im ich błąd. Sama ich liczba stanowiła o łatwej do przewidzenia porażce. Poruszając się z rozwagą i pewnością wokół stołu, używając jako tarcz osób, które
mogłyby go zabić lub złapać, Hal rozbroił albo pchnął w ogień wymierzonej w niego broni wszystkich, do których się zbliżył. Kiedy w końcu w pokoju zaczęło brakować ludzi wciąż trzymających się na nogach, ci, którzy nie byli jeszcze ranni, ulegli panice i rzucili się w stronę drzwi. Po chwili Hal został sam, nie widząc nikogo nawet przez drzwi prowadzące na korytarz. Zdawał sobie sprawę, że zwycięstwo jest przejściowe, a otwarte drzwi nie stanowiły dla niego drogi ucieczki. Odwracając się wymierzył pistolet energetyczny w osłonięte okno i wypalił, niszcząc je razem z osłoną. Przez strzępy zasłony zobaczył grube, poszarpane krawędzie szyby, która okazała się ciężkim kompozytowym szkłem, mogącym wytrzymać atak nawet broni energetycznej, gdyby została użyta z odległości większej niż ta, z jakiej strzelił Hal. Na podstawie zapamiętanego planu wiedział, że okno znajdowało się blisko frontu budynku, po tej samej stronie, co odległe teraz wejście kuchenne. Opadł na betonową ścieżkę za linią milicyjnych samochodów, zaparkowanych wzdłuż frontowego krawężnika. Po wylądowaniu przycisnął się brzuchem do ziemi, a jego rozsądek został wynagrodzony serią świstów i stuków w ścianę nad nim, pochodzących od pocisków wystrzelonych przez ludzi z ruchu oporu w budynkach po drugiej stronie ulicy. Pomiędzy ludźmi zgromadzonymi tam, by utrzymywać ciągły ostrzał głównego wejścia Centrum bez wątpienia znajdowali się ludzie dość rozsądni, by uświadomić sobie, że ktoś nie mający na sobie milicyjnego munduru i wyskakujący przez rozbite okno raczej nie jest wrogiem, ale było ich zbyt niewielu i za bardzo rozproszonych, by przekazać tę wiedzę do wszystkich otaczających ich amatorów z bronią. Ogień z karabinów rakietowych trwał dalej, ale zgodnie z przewidywaniami Hala, pojazdy zaparkowane wzdłuż krawężnika osłoniły go przed wzrokiem ludzi z ruchu oporu. Jego pozycja przy samej ścianie budynku, pod szerokim, ozdobnym parapetem okna, z którego wyskoczył chroniła go także przed strzałami z góry budynku. Zaczął się czołgać wzdłuż podstawy ściany, do narożnika odległego zaledwie o kilka metrów. Dotarł tam i schronił się za rogiem. Wstając, pobiegł pustą, oświetloną latarniami ulicą w stronę świateł kuchennego podwórza. Kiedy tam podbiegł, uświadomił sobie panującą ciszę, która sprawiła, że zwolnił i wyciszył kroki. Szybko i cicho podszedł do brzegu ściany podwórka i ignorując bramę, znalazł na styku budynku i muru dość szczelin, by wspiąć się i opaść po drugiej stronie. Ciężarówki nadal tam były, na tyle blisko, że zasłaniały mu widok na większość podwórka. Wydobył pistolet i ostrożnie zbliżył się do krawędzi pojazdu... i odetchnął
z ulgą. Grupa właśnie wsiadała do ciężarówek, gotowa do wyjazdu. Jednak coś – mógł to być widok Rukh i to w jakim była stanie – wpłynęło na nich w stopniu, jakiego nie był w stanie wcześniej osiągnąć. Poruszali się najciszej jak mogli, w miarę możliwości porozumiewając się sygnałami rąk. Rukh wsadzano właśnie na pakę najbliższej ciężarówki. Schował broń do kabury i wszedł między nich. Ignorując zaskoczenie partyzantów, którzy zapewne mieli wrażenie, że wyskoczył z pustki, podszedł do noszy. Trzymający je ludzie powstrzymali się tuż przed podaniem noszy osobom czekającym w pojeździe, a Rukh popatrzyła na niego. Pielęgniarka czekająca w grupie pozostałej na placu, zapewne podała jej już jakieś środki wzmacniające, ale oczy, którymi na niego patrzyła były szeroko otwarte, a głos, choć nadal na granicy szeptu, mocniejszy niż ten, którym przemówiła w celi. – Dziękuję, Hal – powiedziała. Na chwilę opuścił go chłód. – Podziękuj pozostałym – odpowiedział. – Mam samolubne motywy, a oni po prostu chcieli ci pomóc. Zamrugała. Miała wilgotne oczy. Pomyślał, że chciałaby powiedzieć coś więcej, ale wysiłek był zbyt duży. – Leż cicho – stwierdził. – Zabieram cię poza planetę, na Marę, gdzie Exotikowie poskładają cię do kupy, ciało i umysł tak, że będziesz jak nowa. – Tylko ciało... – wyszeptała. – Umysł zawsze należy do mnie... Hal poczuł, że ktoś ciągnie go za prawy rękaw. Obrócił się i zobaczył za sobą Athalię z twarzą wykrzywioną gniewem. Pozwolił jej odciągnąć się z zasięgu słuchu Rukh. – Nic nie mówiłeś na temat wywożenia jej poza planetę! – z wściekłością wyszeptała Athalia. – Czy zaryzykowalibyście ratunek, gdybym to zrobił? – odpowiedział ponuro, ale równie cicho. – Powiedziałem ci, że jest cenna dla całej rasy, znacznie ponad jej wartość dla wszystkich Harmonitów. Teraz, kiedy jest wolna, czy myślisz, że jakieś miejsce na tej planecie będzie bezpieczne dla niej i osób, które mogłyby ją ukrywać? Dłoń Athalii uwolniła jego rękaw. – A więc mimo wszystko jesteś wrogiem – powiedziała gorzko. – Zapytaj siebie o to za rok – odpowiedział. – W każdym razie ambasada Exotików może pomóc w wywiezieniu jej z Harmonii, czego nie może zrobić nikt z was, a kiedy wiadomo już będzie, że jest poza planetą, milicja zrezygnuje z przewracania waszych domów w poszukiwaniu zbiega.
– Tak – powiedziała Athalia. Ale wciąż patrzyła na niego dzikim wzrokiem, kiedy odwracał się plecami. Zaczęli podnosić koniec noszy, by podać go ludziom w ciężarówce. Na chwilę przerwali, kiedy zdecydowano się jednak opuścić tylną klapę. W chwili tej przerwy, z drzwi kuchni uderzył w nich głos. – Aha! – zabrzmiało głośno i triumfalnie w ciszy oświetlonego latarniami placu – Czyli dziwka ma przyjaciół, którzy próbują ją wykraść Bożej sprawiedliwości? Wszyscy spojrzeli w tamtą stronę. W drzwiach do kuchni stał Amyth Barbage, chudy jak kij w przylegającym do ciała mundurze, trzymając w dłoniach wymierzony w ich stronę karabin energetyczny, a Hal kątem oka zauważył, że – podobnie jak on – nikt z partyzantów nie miał gotowej do użycia broni. Samotny, najwyraźniej nie zwracając uwagi na ten fakt, Barbage wykonał trzy kroki do przodu. Skierował broń w kierunku noszy i stojących wokół nich osób. – Wnieście ją z powrotem do środka – powiedział ochryple. – Natychmiast! Nagłą falą wrócił do Hala chłód, a razem z nim, z tego samego miejsca, przypłynęła wiedza, z której posiadania nie zdawał sobie sprawy. Wyrwał się z niego krzyk bez słów, w bezruchu podwórza brzmiący jak eksplozja. Wydobywał się nie tylko z samych płuc, lecz ze wszystkich nerwów i mięśni jego istoty, najpotężniejszy dźwięk do jakiego zdolne było jego ciało i jak uderzenie runął na chudego mężczyznę o bladej twarzy, ściana dźwięku skierowana wyłącznie przeciw Amythowi Barbage’owi. Przez chwilę wszyscy zdawali się nią ogłuszeni i równocześnie Hal odskoczył z linii strzału milicjanta, wyciągnął pistolet i strzelił. Wiedza i działanie były takie jak należy. Jednak ciało Hala nie było odpowiednio dostrojone do takiej precyzji ruchów. Wczesne lata z Malachim i kilka lat treningu w Encyklopedii nie mogły dać mu tego, co Dorsajowi życie wypełnione treningiem. Ładunek energii z pistoletu trafił nie w Barbage’a, lecz w jego karabin, wytrącając go z rąk oficera na kamienie placu, z końcówką lufy jarzącą się z gorąca. Oficer, który powinien zostać kompletnie unieruchomiony, najpierw przez krzyk, potem przez stratę broni, zebrał się zanim jeszcze Hal odzyskał równowagę. Z gołymi rękami runął w stronę ciężarówki i leżącej na noszach Rukh. Hal uniósł broń do strzału, ale stwierdził, że zbyt wiele osób stoi na drodze i rzucił broń na ziemię. Skoczył na spotkanie z Barbage’em w chwili, gdy tamten dotarł do klapy ciężarówki. Ręce Hala chwyciły i zacisnęły się na pełnym furii chudym ciele w talii i na ramieniu, unosząc go w powietrze. Było to jak dźwignięcie kukły ze słomy. – Nie! – krzyknęła Rukh.
Natężenie głosu niewiele przekraczało szept, ale Hal usłyszał i powstrzymało go to. Chłód trzymał go niczym lodowa pięść. – Czemu? – zapytał. Barbage wciąż tkwił w powietrzu nad brukiem, na którym mogło roztrzaskać się jego życie. – Nie możesz go dotknąć – powiedziała Rukh. – Postaw go. Halem wstrząsnęło drżenie jak przy przeciążonych mięśniach, ale nadal trzymał Barbage’a w powietrzu. – Dla mnie, Hal – usłyszał jej słowa przez chłód – postaw go z powrotem na ziemi. Opuścił trzymanego mężczyznę i postawił na nogach. Barbage stanął ze stężałą twarzą i wzrokiem utkwionym nie w nim, a w Rukh. – Trzeba go powstrzymać – wymamrotał Hal. – Dawno temu James Child-of-God powiedział mi, że trzeba go powstrzymać. – James był kochany przez Boga i wielu z nas – powiedziała Rukh. Z wielkim wysiłkiem uniosła się nieco na noszach i spojrzała Halowi w twarz. – Ale nawet święci nie zawsze mają rację. Mówię ci, nie możesz tknąć tego człowieka. Jest jednym z Wybranych i nie słucha nikogo oprócz siebie i Pana. Myślisz, że niszcząc jego ciało możesz ukarać go za to, co zrobił mnie i innym. Jednak ciało nic dla niego nie znaczy. Hal zwrócił spojrzenie na tkwiącą nad czarnym kołnierzem munduru białą twarz, która zdawała się go nie dostrzegać – tylko Rukh. – A więc co? – Hal usłyszał swoje słowa. – Coś trzeba zrobić. – A więc zrób to – odrzekła Rukh. – Coś gorszego niż zniszczenie jego śmiertelnej powłoki. Nie wysłucha swoich towarzyszy. Zostaw go Panu. Puść go, niech sam wysłucha głosu Boga. Hal wpatrywał się w Barbage’a, czekając, by się odezwał. Jednak ku jego zdumieniu, Barbage nic nie powiedział. Nie wykonał też żadnego ruchu. Po prostu stał, wbijając wzrok w Rukh, która opadła z powrotem na nosze. Przez chwilę nie ruszał się nikt na całym placu. Potem partyzanci zaczęli wsiadać do ciężarówki. Hal stał patrząc na Barbage’a, czekając, by tamten sięgnął po leżący na ziemi karabin. Jednak oficer wciąż stał nieruchomo, z niezmienionym wyrazem twarzy, wpatrując się w ciemność pod osłoną ciężarówki, w której znikła Rukh. Uruchomiono silnik pojazdu, potem drugiego. – Hal! Wsiadaj! – zawołał Jason. Powoli, wciąż patrząc na Barbage’a, Hal cofnął się dwa kroki i podniósł swój pistolet energetyczny z miejsca gdzie upadł upuszczony. Uważając, by nie odwrócić się plecami do milicjanta, wskoczył do ciężarówki z Rukh, stanął przy podniesionej
klapie, wciąż trzymając w gotowości pistolet, gdy ciężarówka powoli wyjeżdżała z placyku. Ale Barbage nie ruszył się z miejsca.
Rozdział 55 Najlepsze połączenia między gwiazdami nie zawsze były bezpośrednie i kiedy Rukh odzyskała siły na tyle, by móc podróżować, Hal towarzyszył jej na Marę, gdzie zajęli się nią Exotikowi lekarze. Zostawił ją w końcu w ich rękach i wsiadł w statek na Kultis, gdzie przesiadł się na pojazd lecący do właściwego celu. I znów wylądował w Omalu. Tam, po długim marszu przez lądowisko, w zimnym powietrzu i oślepiającym świetle Fomalhaut, odkrył, że w terminalu ktoś na niego czeka. Była to Amanda i poczuł nagły, potężny napływ ulgi i miłości, kiedy jego ramiona samowolnie ją objęły. Jej ciało było szczupłe, silne i realne. Niemal w tej samej chwili ona również go objęła i mocno przytuliła. Obejmowali się bez słowa, ignorując resztę świata. Do tej chwili nie zdawał sobie sprawy, jak nietrwałe i przejściowe były wszystkie inne sprawy w jego życiu. Nie chciał jej puszczać. Jednak nie mógł ciągle stać pośrodku terminala, trzymając ją w ramionach. Po długiej chwili, puścił ją. Ona również go puściła i cofnęła się o krok. – Skąd wiedziałaś, że przylatuję? – zapytał z niedowierzaniem. – Exotikowie przekazali nam nazwiska, pod którymi możesz podróżować – wyjaśniła. – A kiedy kapitan twojego statku wysłał z orbity manifest przewozowy, jedno z tych nazwisk znajdowało się na liście. Wyglądamy cię ostatnimi czasy. – Naprawdę? – zapytał. Nie był przyzwyczajony do zwracania na siebie szczególnej uwagi. Exotikowie raczej nie byli ludźmi przejmującymi się kimkolwiek. – Tak – potwierdziła. Obróciła się i razem wyszli z terminala. Miała na sobie robioną na drutach sukienkę ze śnieżnobiałej wełny, mocno podkreślającą szczupłość jej talii. Założyła też naszyjnik z muszli, z białym wnętrzem i delikatną, różową otoczką. – Wystroiłaś się – stwierdził z utkwionymi w nią oczyma. Uśmiechnęła się, patrząc przed siebie. – Miałam dziś w Omalu pewne interesy, które tego wymagały – odpowiedziała. – Tym razem masz ze sobą bagaż? – Walizka podróżna, to wszystko. Poszła z nim do sekcji bagażowej, a idąc w zasadzie się nie dotykali, ale był świadom żywego ciepła jej ciała obok siebie. – Napisałam o tobie do Simona Khana Graeme, najstarszego z żyjących Graemów – powiedziała. – Wciąż przebywa na Nowej Ziemi, zajmując się organizacją policji i szacuje, że minie jeszcze kilka miesięcy, zanim wpływy Innych pozbawią go pracy, nawet tam. Ale zostanie, jak długo będzie w stanie zarabiać
kredyty międzygwiezdne. Dwaj pozostali z rodziny, młodszy brat – Alistair – bawi jako konsul na Kultis, a ich siostra, Mary, jest na Cecie, w jakiejś kłótni granicznej, więc dom Graemów nadal stoi pusty. Ale Simon powiedział, że możesz zatrzymywać się tam za każdym razem, kiedy będziesz na Dorsai. – To miło z jego strony – stwierdził Hal. Otwarła małą walizeczkę, którą ze sobą niosła i wręczyła mu figurkę kciuka z odtworzonym odciskiem palca. – Możesz użyć mojego wzoru do otwarcia głównych drzwi – powiedziała. – Ale lepiej będzie, jeśli zarejestrujesz tam własny, żebyś nie musiał nosić tej kopii. Panel kontrolny zamka znajdziesz zaraz za głównymi drzwiami, po lewej – jeśli od razu go nie zobaczysz, poszukaj pod wiszącymi tam kurtkami i swetrami. Uśmiechnął się i przyjął odcisk, chowając go w wewnętrznej kieszeni szarej marynarki. Szła dalej obok niego, poważnie mu się przyglądając. – Osiągnąłeś pełne rozmiary – powiedziała. – Dom ożyje, mając cię w środku. Na chwilę zapadła między nimi cisza. – Tak... Czy podziękujesz w moim imieniu Simonowi Khan Graeme? – Oczywiście. Ale jego zaproszenie do zatrzymania się tam nie jest niczym niezwykłym. – Znów się uśmiechnęła, niemal potajemnie. Jej blond włosy były teraz dłuższe i idąc strząsnęła je na plecy. – W końcu gościnność jest sąsiedzkim obowiązkiem. Poza tym, jak już wspomniałam, opowiedziałam mu o tobie. Trudno byłoby o Dorsaja, który nie chciałby cię przygarnąć. – Kiedy nikogo nie ma w domu? – Cóż... może nie wtedy – zgodziła się i uśmiechnęła się do niego. – Doceniam, że myślisz o moim pobycie tutaj – powiedział wolno. – Mogę nie mieć kolejnej szansy. Spoważniała, odwracając od niego wzrok. – Pomyślałam, że chciałbyś tego – stwierdziła. – Niech prom zawiezie cię od razu do domu. Nie ma sensu przechodzić przez Foralie, chyba że tego chcesz, a ludzie są zajęci. W tej chwili wszyscy są zajęci. Szli dalej w ciszy. Kiedy doszli do terminala bagażowego, okazało się, że nie dostarczono jeszcze rzeczy ze statku Hala. – Kiedy skończysz dzisiaj swoje sprawy w Omalu, czy wpadniesz mnie odwiedzić? – zapytał. – Och, tak. – Przez chwilę patrzyła mu prosto w oczy. – Właśnie nadchodzą twoje rzeczy. W ścianie otworzyła się przesłona, otwierając przejazd dla automatycznego
wózka bagażowego. Podjechał do koła dystrybucyjnego i walizki zaczęły zjeżdżać do pochylni, które miały posortować bagaż do boksów, gdzie czekali pasażerowie. Hal wsunął swój bilet w szczelinę czujnika boksu, w którym stał z Amandą. Kilka sekund później system, rozpoznawszy odpowiednie numery na bilecie i walizce, wysunął ją przez drzwiczki wprost pod nogi Hala. Ten podniósł swoją własność i ruszył w stronę biura transportu lokalnego. Amanda poszła z nim. Nie rozmawiali idąc. Hal czuł jak przepełniają go słowa, ale wypowiedziane w tym miejscu nie brzmiałyby właściwie. Jednak w biurze transportu lokalnego okazało się, że promy dalekiego zasięgu bazujące w porcie zostały już na ten dzień wynajęte. Będzie musiał naziemnym transportem dostać się do Omalu i tam coś znaleźć. – W takim razie możemy pojechać do miasta razem – powiedział do Amandy, czując się nagle jak ułaskawiony więzień. Zmarszczyła się. – Umówiłam się już na wyjazd z kimś – odpowiedziała. – Nie powinnam... z drugiej strony, jeśli chcesz kupić mi bilet na autobus, to twój kredyt. – Oczywiście, że chcę – odpowiedział pewnie. Pojechali razem, siedząc obok siebie w fotelach trzeciego rzędu, w całkowicie pustym, poza nimi, autobusie. Zacisnął palce na jej dłoni i tak siedzieli ze splecionymi dłońmi jak ludzie złączeni braterstwem krwi. Tu jednak przysięga była zbędna. Kiedy tak siedzieli obok siebie, Halowi wydało się, jakby obwody podtrzymywania życia w ich ciałach już dawno połączyły się w jeden system, tak, że każde uderzenie jego serca popychało krew nie tylko w jego, ale i w jej żyłach, a jej serce pompowało krew także dla niego. Wciąż mieli sobie wiele do powiedzenia, ale nie było konieczności mówienia tego teraz. Cisza sama w sobie była nieskończenie cenna. Przyglądał się jej profilowi odcinającemu się na tle pól, przez które przejeżdżał ich pojazd. Żarzyło się w niej ciche szczęście i spokój, jakich nie było podczas poprzedniej wizyty, ciepło wręcz przeciwne do pory roku, w jakiej przybył. Poprzednio przyleciał na sam koniec lata. Teraz była wczesna wiosna. Za oknami autobusu było zimno, jasno i przejrzyście. Bezwzględne światło Fomalhaut rozjaśniało wszystko jak spóźniony i ostateczny świt. W tym świetle wszystko nabierało nieco surowego wyglądu, którego nie dostrzegł przy poprzedniej wizycie. Teraz, w nagości wiosny, oczywiste było, że ziemia właśnie uwolniła się z lodowatej zimy i spieszyła, by dostosować się do nowej pory roku. W ziemi i roślinach wyczytał wyścig do wygrania z mieczem czasu. Kilka gospodarstw było schludnych, ale pola nie były przygotowane do siewu. Kwietniki przed mijanymi domami były nagie i puste. Nawet dzikie pola jasnozielonej trawy, kładzionej na ziemi przez wiatr ujawniały
brązowe łachy ziemi. Na tle ciemnych konarów i gałązek drzew, młode liście były ciemniejsze niż trawa, lecz drobne i sztywne, jakby skupiały się na trzymających je łodygach. W górze wiatr pchał porozdzierane chmury, goniąc je w stronę bliskiego, górskiego horyzontu. Drobne strumienie mijane czasem przez autobus, miały szaroniebieską powierzchnię i ostro odcinające się brązowe brzegi, z ziemią nie pokrytą jeszcze roślinnością, która mogłaby zmiękczyć linie, gdzie pył stykał się z wodą. W Centrum Transportowym w Omalu zamówił dla siebie i Amandy promy. Chciał przypomnieć jej o obietnicy odwiedzin po zakończeniu interesów, ale zawstydził się i nic nie powiedział. Prom wyniósł go wysoko nad powierzenie planety, w błękitno-czarny kosmos i opuścił ponownie na podwórze domu. Kiedy prom z powrotem wystartował w niebo, wszedł do środka. Dom był równie gotów do zamieszkania jak zawsze, ale bezruch powietrza otoczył go wrażeniem zawieszonego czasu. Nie patrząc, sięgnął do kieszeni marynarki, ale zrezygnował i przyłożył dłoń do płytki pamięci zamka, kodując go na zapamiętanie. Wszedł w głąb domu, zostawił walizkę na białej kapie przykrywającej należące do Donala łóżko i wrócił do bawialni. Otworzył drzwi prowadzące z bawialni do biblioteki i stanął w przejściu. Głową dotykał górnej framugi, a ramionami obu jej boków. Amanda miała rację – osiągnął swoje pełne rozmiary. Był świadom, jak to jest być sobą, małym i samotnym, wewnątrz dużego ciała. – Dziwny chłopiec... Poszedł do kuchni, otworzył pojemniki z żywnością i przygotował sobie posiłek z chleba, koziego sera i zupy jęczmiennej, a potem zjadł to przy stole kuchennym, patrząc na niebo nad przyległymi budynkami. Posprzątał po sobie i poszedł grzebać w książkach zgromadzonych w bibliotece. Były to stare, znajome książki i zagubił się w czytaniu. Ocknął się znad czytanych kart w chwili, kiedy słońce zbliżało się już do krawędzi gór, a wszystko rzucało długie, wieczorne cienie. Obudziło się w nim poczucie samotności, więc aby je odsunąć, wstał, odłożył książkę na miejsce i przez frontowe drzwi wyszedł z domu. Zbliżał się już zachód słońca, a Amanda nie przyjeżdżała. Oddalił się od domu i wszedł pomiędzy otaczające go budynki. Kiedy zbliżył się do stajni, usłyszał ze środka rżenie konia. Wszedł do środka i znalazł w boksach dwa zwierzęta. Kiedy do nich podchodził, patrzyły na niego swoimi brązowymi oczyma osadzonymi w wydłużonych głowach. Jednym okazał się być Barney, siwek na którym Amanda jeździła podczas ich pierwszego spotkania i całego pobytu w jej domu. Drugim był wysoki, gniady ogier,
dostatecznie duży, by wygodnie nieść kogoś jego rozmiarów i masy. Na ścianie sąsiedniego boksu zawieszono koce, siodła i uprząż. Uśmiechnął się. Oba konie parskały cicho i przebierały nogami, wyglądając jakiegoś znaku z jego strony, sugerującego, że zabierze je na przejażdżkę. Jednak odwrócił się i wyszedł. Obszedł cały dom, wchodząc do każdego z przyległych budynków, stając w środku i wsłuchując się w wypełniającą je ciszę. Wrócił do domu równo z zachodem słońca. Na wszystkich technologicznych światach był to czas na wieczorne wiadomości, więc usiadł i obejrzał informacje na ekranie komunikacyjnym w bawialni. Przez pierwsze kilka minut, jak na każdym obcym świecie, to co widział i słyszał nie bardzo miało jakieś znaczenie, ale stopniowo jasne stawały się siły kryjące się za poszczególnymi wydarzeniami. Świat Dorsajów mobilizował się – dokładnie tak, jak się spodziewał. Pochłonęły go wiadomości. W wewnętrznym życiu ludzi – dowolnych ludzi – kryła się przykuwająca uwagę magia. Kiedy się w końcu ocknął, stwierdził, że jest już prawie dziesiąta wieczór, a Amanda ani nie przybyła, ani nie zadzwoniła. Na zewnątrz od kilku już godzin panowała ciemność. Siedział, jeszcze raz przywołany do pustki i ciszy otaczającego go domu. Wstał i przeciągnął się. Między łopatkami usadowiło się zmęczenie, z którego aż dotąd nie zdawał sobie sprawy. Zmniejszył do minimum natężenie światła w bawialni i poszedł do pokoju, w którym zostawił walizkę. Leżąc w łóżku, myślał z początku, że mimo zmęczenia nie będzie mógł spać. Jednak odsunął od siebie rozczarowanie i zapadł w sen. Jakiś nieokreślony czas później obudził go delikatny szmer ruchu i otworzył oczy na otaczającą go ciemność. Przyciskiem otworzył automatyczne okna i odciągnął zasłony, by nocna bryza bez przeszkód wpływała do pokoju. Poruszała firankami, które falowały między ciemnymi słupami odciągniętych zasłon. W czasie gdy spał, wzeszedł księżyc, oświetlający teraz swoim jasnym blaskiem środek pokoju, z dala od łóżka. Powietrze było chłodne – czuł to na twarzy i dłoniach, mając resztę ciała ogrzewaną przez grubą kołdrę. Na środku pokoju stała Amanda, zwrócona do niego bokiem, rozbierając się. Leżał przyglądając się jej. Była zbyt dobra w bezgłośnym poruszaniu się, by nieświadomie wywołać dźwięk, który go obudził. Jednak kontynuowała, jakby nieświadoma faktu, że ją obserwuje. Patrzył. Ostatnia część stroju opadła na podłogę u jej stóp i zamarła. Wyprostowała się i przez chwilę stała się jakąś ciepłą, żyjącą rzeźbą z kości słoniowej, skąpaną w świetle księżyca. Światło podkreśliło krzywiznę bioder i pośladków, kontrastujących z mrokiem w głębi pokoju, a piersi błyszczały w promieniach księżyca. Jej włosy były niczym chmura z wewnętrzną iluminacją,
tworząc wokół głowy aureolę. Pod nimi, jej spokojna twarz przypominała wizerunek na jakiejś starej monecie, a całe ciało, aż do stóp, odbijało blask księżycowych promieni. Stała niczym dzikie zwierzę, które właśnie uniosło głowę znad wodopoju z powodu jakiegoś odległego dźwięku, potem zobaczył, jak jej biodra zdają się poszerzać pod wąską talią, w miarę jak zwracała się w jego stronę. Unosząc kołdrę wsunęła się pod nią, twarzą do niego. Przez bramę jego gardła przedostało się urywane, nierówne westchnienie ulgi, a jego ramiona powędrowały by ją objąć, jedna w zagłębieniu talii, druga otaczając górną część ciała, z dłonią sięgającą do jej miękkich włosów. Minimalnym wysiłkiem przyciągnął ją do siebie. – Przyszłaś... – powiedział tuż przed tym, jak zetknęły się ich usta, a ciała przywarły do siebie. Po jakimś czasie wrócił do reszty wszechświata – wracał stopniowo, dryfując. Leżeli teraz obok siebie na łóżku, bez przykrycia, a księżyc, który przesunął się na niebie, zamiast środka pokoju oświetlał teraz ich nagie ciała. – Teraz wszystko jest inaczej – stwierdził. Leżał na plecach, podczas gdy ona ułożyła się na boku, oparta na łokciu, twarzą w jego stronę. Czuł na sobie jej wzrok, choć sam wpatrywał się w sufit nad głową. – Naprawdę? – zapytała łagodnie. Palce jej lewej dłoni delikatnie gładziły jego zmierzwione, czarne włosy. Drugą rękę przerzuciła mu przez klatkę piersiową, gdzie ostro odcinała się bielą od jego ciemnych włosów. Przysunęła się bliżej, opierając głowę w zagłębieniu ramienia, a on obrócił się w jej stronę, obejmując ją prawym ramieniem. Zobaczył swój gruby nadgarstek i masywną dłoń spoczywającą na łagodnym wzniesieniu jej piersi i poczuł zadziwienie, że ona tu jest, że ze wszystkich miejsc i czasów znaleźli się właśnie w tej chwili, gdy zaczynały wokół nich płonąć światy. Zadziwienie w nim przybierało na sile. Jak to możliwe, że w takich czasach mógł być z kimś tak blisko i być tak szczęśliwym, kiedy zaledwie przed kilku dniami na Harmonii... Nieoczekiwanie zadygotał, a jej ramiona objęły go ciaśniej. – Co się dzieje? – zapytała. – Nic... Nic. Stary upiór przechodzący po moim grobie. – Jaki stary upiór? – Bardzo stary. Mający setki lat. – Nie odszedł – powiedziała. – Wciąż jest z tobą. – Tak – przyznał, poddając się. Jego wnętrze wciąż było chłodne, choć rozgrzewała go ramionami, i niemal wbrew sobie wypłynęły z niego słowa. – Właśnie wróciłem od Zaprzyjaźnionych – wyjaśnił. – Poleciałem, by zabrać
stamtąd Rukh Tamani, Harmonitkę. Czy opowiadałem ci o niej poprzednim razem? Na Ziemi czeka na nią praca, dla wszystkich światów. Ale kiedy tam dotarłem, milicja z Ahrumy trzymała ją w więzieniu. Przerwał, czując wzbierający w sobie chłód. – Wiem co nieco o milicji na światach Zaprzyjaźnionych – stwierdziła Amanda. – Skłoniłem ludzi z lokalnego ruchu oporu do uwolnienia jej. Poszliśmy po nią do więzienia. Kiedy ją znalazłem, leżała porzucona w celi... Pamięć urosła w coś żywego. Mówił dalej. Znów zaczął go ogarniać chłód, podobnie jak wtedy, rozprzestrzeniając się na całe ciało. Sypialnia i Amanda zdawały się oddalać od niego, stając się odległe i nieważne. Poczuł, jak na nowo wkracza we wspomnienia, coraz bardziej i bardziej lodowaciejąc... – Nie – rozległ się ostry głos Amandy. – Hal! Wracaj! Natychmiast! Przez chwilę chwiał się, jak na stromej skalnej krawędzi wysoko nad ciemną otchłanią. Potem wolno, chwytając się jej obecności, zaczął wycofywać się z miejsca, gdzie prawie dotarł po raz drugi. Wracał coraz bliżej i bliżej... aż w końcu znów był z powrotem i w pełni żywy. Lód się roztopił. Leżał na plecach w łóżku, obejmowany przez Amandę. Odetchnął głęboko i ciężko, wydając dźwięk zbyt silny, by nazwać go westchnięciem i obrócił głowę w jej stronę. – Wiesz o tym? – zapytał. – Jak to możliwe? – Nie jest tu niczym niezwykłym – wyjaśniła ponuro. – Graemowie mieli w tym znaczący udział. Nazywa się to zimną furią. – Zimna furia... – Popatrzył z powrotem na ocieniony sufit nad głową. Określenie brzmiało znajomo. Jego umysł uchwycił się tego co powiedziała i ruszył w głąb własnych myśli, dopasowując to jak klucz do wielu rzeczy, które nie do końca jeszcze rozumiał. Czuł, jak Amanda osłabia silny uścisk, rozluźnia ramiona i odsuwa się odrobinę. Czuł, że mu się przygląda. – Przepraszam. – Słowa wypłynęły z niego ze znużonym westchnieniem. Wciąż na nią nie patrzył. – Nie chciałem tego na ciebie zrzucać w taki sposób. – Przecież powiedziałam – odpowiedziała, a jej ton był łagodniejszy niż słowa – że nie jest to na Dorsai niespotykane. Graemowie mieli w tym swój udział. Jak myślisz, ile razy przez ostatnie trzysta lat ktoś z nich, kobieta czy mężczyzna, leżał rozmawiając z kimś dość bliskim, jak ty teraz? Nie potrafił odpowiedzieć. Czuł się zawstydzony... ale i odprężony. Po chwili znów się odezwała. – Kim jesteś? – zapytała łagodnie. Zamknął oczy. Jej pytanie twardo uderzyło w jego rozpoznanie wiedzy, której nie
spodziewał się posiadać. Nie miał się gdzie przed nią ukryć. – Donal. – Usłyszał własny głos, wyraźny w nocnej ciszy. – To był Donal. Wciąż miał zamknięte oczy. Nie potrafił na nią spojrzeć. Po dłuższej chwili zapytał. – Skąd wiedziałaś? – Wiedza przenosi się w linii Morganów – odpowiedziała. – A Amandy zawsze były nią obdarzone, nawet bardziej niż reszta rodziny. Dorastałam w pobliżu Iana. Jak mogłabym nie wiedzieć? Przez chwilę się nie odzywał. – Jesteś do niego bardzo podobny – stwierdziła. – Ale wiesz o tym sam. Uśmiechnął się boleśnie, otwierając w końcu oczy i wpatrując się w sufit. Ulga wypowiedzenia tego na głos była tak duża, że miał trudności z dostosowaniem się do niej. – Zawsze chciałem być podobny do Iana i Kensiego, kiedy dorastałem jako Donal – powiedział – ale nie mogłem. – A nie do Eachana Graeme? Twojego ojca? Roześmiał się na ten pomysł. – Tak jak to wtedy widziałem, nikt nie mógł być taki jak on. Żądałbym zbyt wiele. Jednak bliźniaki – to jeszcze wydawało się możliwe. – Czemu mówisz, że nie mogłeś? – Bo nie byłem – wyjaśnił. – Jak na Graemów, byłem drobny. Nawet mój brat Mor był ode mnie wyższy o pół głowy. – Dwa życia... – powiedziała. – Dwa życia przejmowania się faktem, że byłeś niższy niż reszta mężczyzn z rodziny? – Tak – odpowiedział. – Dorastałem na Ziemi, nie zdając sobie z tego sprawy. Później, w czasie pobytu w kopalniach Coby, zacząłem czuć własną odmienność. Potem, na Harmonii, zdarzały się chwile, kiedy robiłem pewne rzeczy lepiej niż powinienem był umieć. Ale dopiero podczas poprzedniej podróży dotarłem do domu Graemów, a kiedy byłem tu w jadalni... Urwał, patrząc jej w oczy. – Musiałaś się wtedy zorientować – stwierdził – albo zacząć coś podejrzewać, kiedy znalazłaś mnie tam i zobaczyłaś, co się ze mną działo. – Nie – wyjaśniła. – Poczułam to już poprzedniej nocy. Wiedziałam wtedy nie kim, ale czym jesteś. Zadrżał lekko na wspomnienie. – Ale sam nie byłem jeszcze pewien. Nie rozumiałem nawet, jak to jest możliwe
– powiedział – aż do ostatniego roku w Encyklopedii Ostatecznej. Tam zacząłem używać Encyklopedii jako twórczego narzędzia w sposób, w jaki planował i na jaki miał nadzieję Mark Torre, zatrudniłem ją do polowania i pomocy w odpowiedzi na pytanie, skąd się wziąłem. – A ona pokazała ci, że pochodzisz z Dorsai? Przeszył go chłód – różny od tego przed którym uratowała go wcześniej, choć równie potężny. – Tak – odpowiedział – a równocześnie dowiedziałem się znacznie więcej, dużo więcej. Przyglądała mu się. – Nie rozumiem – powiedziała. – Jestem żołnierzem czasu – powiedział cicho. – Zawsze nim byłem. A to długa, bardzo długa kampania. Teraz jesteśmy u progu ostatniej bitwy. – Teraz? – zapytała. – Czy może wciąż da się ją ominąć? – Nie – odpowiedział posępnie. – Nie da się. Dlatego zaangażowani są w to wszyscy żyjący czy tego chcą, czy nie. Zabiorę cię kiedyś do Encyklopedii i pokażę, jak cała ta historia rozwijała się przez stulecia – będę musiał to pokazać Tamowi Olynowi i Ajeli, jak tylko tam wrócę. – Ajeli? – Ajela jest Exotikiem, mniej więcej w moim wieku. – Uśmiechnął się. – A równocześnie jest przybraną matką Tama. Nie ma trzydziestu lat, ale opiekuje się nim od czasu, gdy miała szesnaście. W jego imieniu zajmuje się też administracją Encyklopedii.
Rozdział 56 Przez chwilę Amanda nie pytała o nic więcej. Zamknęła się wokół nich cisza i połączeni pragnieniem wrócili do siebie i wszechświata z ich prywatnym językiem. Położyli się później na plecach, przyglądając się resztkom księżycowej poświaty rozjaśniającej róg pokoju. – A więc nie spodziewałeś się wcale – odezwała się Amanda – że kiedy wrócisz, będę czekać na ciebie w porcie kosmicznym? Potrząsnął głową. – Nie mogłem się tego spodziewać – wyjaśnił. – To byłoby jak oczekiwanie, że po dorośnięciu, będzie się jak Eachan Khan Graeme – doprawdy, to chcieć za wiele. Pomyślałem po prostu, że poszukam cię po przylocie, gdziekolwiek byś była. Miałem tylko nadzieję... Zamilkł. Przez chwilę Amanda nic nie mówiła. – Miałam ponad rok na myślenie o tobie – stwierdziła. – Tak – uśmiechnął się nieśmiało. – Upłynęło aż tyle czasu? Cóż, obawiam się, że tak. Tyle się działo... – Nie rozumiesz. Uniosła się na łokciu i z góry spojrzała mu w twarz. – Pamiętasz, co próbowałam powiedzieć ci poprzednim razem? – Że jesteś jak dwie poprzednie Amandy – odpowiedział poważniejąc. – Pamiętam. Popatrzył na nią. – Przepraszam, że tak opornie szło mi zrozumienie co miałaś na myśli – mówił dalej. – Teraz rozumiem. Chciałaś mi powiedzieć, że podobnie jak one, poświęciłaś się wielu ludziom, zbyt wielu, by zaakceptować możliwy konflikt dodatkowego poświęcenia wobec kogoś takiego jak ja. Rozumiem. Przekonałem się, jak trudno mi uciec od moich własnych obowiązków. Trudno, żebym oczekiwał, że ty uciekniesz od swoich. – Jeśli zaczniesz mnie słuchać – stwierdziła – może uda mi się wreszcie przekazać to, co chcę. – Słucham – odpowiedział. – Usiłuję ci powiedzieć, że kiedy wyjechałeś, miałam szansę przemyśleć wiele spraw. Masz rację, odrzuciłam cię bo myślałam, że w moim życiu nie ma miejsca na nikogo takiego jak ty – ponieważ sądziłam, że muszę być jak druga Amanda, a ona odesłała Iana. Jednak mając czas do namysłu, zaczęłam sobie uświadamiać, że nie
rozumiałam dotąd wielu spraw. Leżał, patrząc i słuchając. Kiedy przerwała, po prostu nadal się jej przyglądał. – Największym szokiem było uświadomienie sobie – powiedziała ponurym tonem – jak słabo rozumiałam drugą Amandę, pomimo że mnie wychowała. Mówiłam ci, że jak dorastałam, Ian dużo czasu spędzał w naszym domu i jako małe dziecko myślałam, że jest Morganem. Oboje z Amandą byli już wtedy w podeszłym wieku, jej dzieci dorosły i miały własne potomstwo, a jego żona, Leah, umarła. Dopiero pod koniec życia mogli się kochać, wcześniej nie pozwoliło im na to życie i obowiązki. Miałam to przed swoim nosem, ale byłam zbyt młoda, by zrozumieć. Jako młoda i pełna romantyzmu panienka widziałam tylko odrzucenie Iana przez Amandę, gdy była młodsza, z powodu jej zobowiązań wobec mieszkańców Dorsai. Przerwała. – Powiedz coś – zażądała. – Nadążasz za tym co mówię, prawda? – Tak, nadążam – odpowiedział. – Dobrze – mówiła dalej. – Właśnie kiedy zaczęłam widzieć Iana i Amandę jako parę, dostrzegłam w końcu postęp w linii żeńskiej Morganów. Pierwsza Amanda miała obowiązki wyłącznie wobec swojej rodziny i lokalnej społeczności. Druga związana była już z mieszkańcami całej Dorsai. Moje zobowiązania, jak sądzę, dotyczą tego co twoje – rasy ludzkiej jako całości. Właściwie sądzę, że to jedna z sił, które nas ze sobą zetknęły, prędzej czy później i tak by do tego doszło. Zmarszczył brwi. To co powiedziała na końcu było oczywistą prawdą, której nigdy sobie nie uświadomił. – Zrozumiałam w końcu – kontynuowała – że nasze osobiste powinności, zamiast oddalać nas od siebie, czynią coś przeciwnego. Przypuszczalnie będą wymagać marszu wspólną drogą, czy tego chcemy, czy nie, a w takim razie nie ma problemu – przynajmniej dla mnie. Przerwała i zerknęła na niego z góry z przebiegłym uśmieszkiem, którego się nie spodziewał ani nie rozumiał. – Wciąż nadążasz za tym, co mówię? – zapytała. – Nie, szczerze mówiąc, w tej chwili zupełnie się zgubiłem. – Jejku, jejku. Nieoczekiwane ograniczenia geniusza. Próbuję ci powiedzieć, że zdecydowałam, iż jeśli zaangażowane w to czynniki mają nas zbliżyć, to twój powrót na Dorsai jest wyłącznie kwestią czasu, a jeśli nie przybędziesz, będę mogła po prostu o wszystkim zapomnieć. – A jeśli bym wrócił? Co wtedy? – zapytał. Spoważniała. – Wtedy – powiedziała – nie popełniłabym błędu, który zrobiłam za pierwszym
razem. Czekałabym na ciebie w porcie kosmicznym. Przyglądali się sobie przez dłuższą chwilę, po czym zwinęła się przy nim, opierając głowę w zagłębieniu jego ramienia. Objął ją drugą ręką, przytulając. Przez chwilę żadne się nie odzywało. – To ostatnia rzecz we wszechświecie, jakiej bym się spodziewał – skomentował wreszcie do sufitu. – Dwóch żywotów wymagało zrozumienie, że muszę rozwinąć w sobie zdolność do miłości, a potem trzeba było trzeciego, by rozwinąć je od zera. W końcu, kiedy mi się to udało i wydawało się za późno na jej wykorzystanie – pojawiłaś się ty. Zamilkł i przesunął dłonią od podstawy jej karku do wewnętrznej części kolana. – Zdumiewające – powiedział w zamyśleniu – jak doskonale do mnie pasujesz. – Mam do tego talent – odpowiedziała z ustami przy jego piersi. Zrobiła sekundową pauzę. – Tylko, że wszystkie te twoje włosy strasznie łaskoczą mnie w nos. – Przepraszam. – Och, nie szkodzi – odpowiedziała nie ruszając się. Kolejna krótka pauza. – Nie będę cię prosić o zgolenie ich. – Zgolić je!? Zachichotała. Tulili się do siebie jeszcze przez chwilę. – Nie powinnam robić takich rzeczy – stwierdziła później zmienionym głosem. – Nie wiem co sprawia, że mam ochotę się z tobą droczyć. To jak możliwość jazdy na dzikim koniu, do którego inni boją się zbliżyć. Jednak czuję coś z twojego przeznaczenia. Dziwne, że nie zwariowałeś przez te lata. – Miałem czysty start – odpowiedział szczerze. – Musiało tak być. Tablica za każdym razem musiała zostać wytarta do czysta, by nie było niebezpieczeństwa, że stare doświadczenie przeszkodzi mi w zdobyciu nowego. Każdorazowo ustawiałem się na czysto. W ten sposób mogłem być pewien, że przypomnę sobie wcześniejszą wiedzę dopiero, gdy w nowym życiu odpowiednio się rozwinę. Uczyłem się – cały czas. – Tak, ale czy mimo wszystko nie było to dziwne? – zapytała. – Wszyscy inni zaczynają na dnie i pną się do góry. To co zrobiłeś, to właściwie rozpoczęcie u góry i zejście w dół. Od Donala, kontrolującego światy, wywalczyłeś sobie drogę w dół, do zostania najzwyklejszym człowiekiem. – To dlatego, że rozwiązanie musi powstać na poziomie zwykłego człowieka – albo nie będzie żadnego rozwiązania. Donal zaczął jednoczyć rasę dzięki sile i przekonał się, że to nie działa. Siła nigdy tak naprawdę nie zmienia ludzi. Kiedy żył Czyngis Chan, mówiono, że dziewica z workiem złota może bezpiecznie przejechać
przez całe jego imperium. Jednak kiedy umarł, dziewice i złoto znów zaczęto przewozić pod strażą, jak zawsze. Wszystko, czego ktokolwiek może dokonać dla drugiej istoty ludzkiej, to przeciąć jej ślad i mieć nadzieję, że tamta podąży za nim. Jak jednak miałem tego dokonać nie potrafiąc myśleć i czuć jak oni? Nawet w jego odczuciu słowa, które wymawiał zabrzmiały dziwnie w ciemnym pokoju. – Oczywiście, nie mogłeś – łagodnie stwierdziła Amanda. – Ale gdzie Donal popełnił błąd? – Nie popełnił – powiedział Hal do niej i ciemnego sufitu. – Poszedł w dobrą stronę, ale bez dostatecznego zrozumienia i możliwe, że wciąż i ja sam go nie posiadam. Jednak zaczął podążać we właściwym kierunku i to, do czego poświęcił mnie jako dziecko, wciąż jest moją drogą i pracą. – Poświęcił cię? – zapytała. – Masz na myśli, że jako Donal, w dzieciństwie, poświęciłeś się temu co teraz robisz? W jaki sposób? Poruszył się w nim zapamiętany ból. Ponownie dopadło go wspomnienie celi na Harmonii. – Pamiętasz Jamesa Graeme? – zapytał ją. – Którego Jamesa? – zapytała. – Od czasów Cletiusa było trzech Graemów o tym imieniu. – Najmłodszego wujka Donala – odpowiedział. – James, który został zabity na Donneswort, kiedy byłem – kiedy Donal był jeszcze dzieckiem. Przerwał, patrząc w jej spokojną twarz, opartą teraz policzkiem o jego klatkę piersiową, patrzącą na niego w resztkach księżycowego blasku. – Czy kiedy byłem tu poprzednio, opowiedziałem ci o moim śnie z więziennej celi, na temat cmentarza i pogrzebu? – Nie – odpowiedziała. – Dużo mówiłeś na temat celi i tego, jak przemyślałeś tam swoją drogę. Ale nie wspominałeś o żadnym śnie z pogrzebem. – To przyszło, gdy już miałem zrezygnować – wyjaśnił. – Nie uświadamiałem sobie tego wtedy, ale byłem na granicy odkrycia tego, na poszukiwania czego udałem się jako Hal Mayne. Moje poszukiwania nagle przebiły wspomnienia z ceremonii przeprowadzonej nad grobem Jamesa... Stracił głos na wspomnienie bólu tamtej chwili, ale po chwili go odzyskał. – To była chwila decyzji Donala, jego poświęcenia się – kontynuował Hal. – Jason był mu bliższy niż brat, czasem tak się zdarza. Mor był młodszy od niego, ale... Jego głos nie ucichł tym razem, zaciął się. Imię Mora zablokowało mu gardło. – Co z Morem? – zapytała po chwili Amanda. Przesunęła dłoń by łagodnie pogładzić rękę spoczywającą na jej skórze.
– Donal zabił Mora – powiedział w końcu głucho, jak z wielkiej odległości. Poczuł jak jej paznokcie wbijają się w jego ciało. – To nieprawda – usłyszał jej głos z dystansu. – W jakiś sposób niewłaściwie interpretujesz fakty. Jest w tym prawda, ale nie słuszność. Jak to było? – Donal był odpowiedzialny za śmierć Mora – odpowiedział. – Tak – stwierdziła. – Niech będzie, na razie. Opowiadałeś o śmierci Jamesa i o tym, w jaki sposób wywołała poświęcenie się Donala zjednoczeniu ludzkości. – Co zaszło? – Jego umysł odsunął się od myśli o śmierci Mora, gdy opuścił go w końcu szalony William z Cety, i wrócił do wizji pogrzebu Jamesa. – Oni to po prostu zaakceptowali. Nawet Eachan – nawet mój ojciec – po prostu zaakceptował to, że James został zabity bez powodu, tak po prostu. A ja... nie mogłem. Ja – on wpadł w zimną furię – to znaczy Donal. Ten sam stan umysłu, z którego wyciągnęłaś mnie przed chwilą. – Zrobił to? – w głosie Amandy zabrzmiała nuta niedowierzania. – Nie mógł... był na to za mały. Ile miał lat? – Jedenaście. – Nie mógł tego zrobić w tym wieku. To niemożliwe. Hal roześmiał się, co dziwnie zabrzmiało w cichej sypialni. – Zrobił to. Kensie myślał w ten sam sposób jak ty teraz... Kiedy znalazł go w stajni, gdzie poszedł po pogrzebie, gdy wszyscy inni wrócili do domu. Jednak mógł i zrobił to. Był Donalem. Z ostatnimi słowami, jakby imię było kluczem, poczuł w sobie powrót nie tylko chłodu, ale i przypływ mocy budzącej się w nim bez ostrzeżenia, grożącej porwaniem go, jak przypływ porywa ścianą wody wszystko, co stanie mu na drodze. – Jestem Donalem – powiedział, a moc porwała go i uniosła, nieodparcie górując... – Nie Bleysem. Cichy głos Amandy odciął moc u samego źródła. Na fali ulgi wróciła jasność umysłu. Przez kilka sekund leżał w milczeniu. – Co powiedziałem ci na temat Bleysa? – zapytał, obracając się w jej stronę. – Dużo – odpowiedziała łagodnie. – Pierwszej nocy w Fal Morgan, kiedy się nieświadomie rozgadałeś. – Rozumiem. – Westchnął. – Wciąż tkwi we mnie grzech Wojownika. To jedna z rzeczy, które wciąż muszę zostawiać za sobą... widziałaś co się działo, gdy przypomniałem sobie Rukh. Nie, dzięki Bogu nie jestem Bleysem. Ale mając siedemnaście lat, również nim nie byłem. Wiedziałem tylko, że nie mogę znieść faktu, iż nikt nic nie robił w sprawie bezsensownej śmierci Jamesa, w sprawie całego
niepotrzebnego zła we wszechświecie. – I poświęciłeś się wtedy, by to zatrzymać? – Donal tak zrobił. Tak. Poświęcił całe swoje życie. W pewien sposób to nie jego wina, że poszedł w złym kierunku. Wciąż był młody... – Co zrobił? – Jej głos łagodnie sprowadził go z powrotem. – Udał się na poszukiwania narzędzia, dzięki któremu skłoniłby ludzi do nie czynienia zła – stwierdził Hal. – I znalazł je. Nazwałem to – on to nazwał – logiką intuicyjną. To logika działająca z natychmiastowością intuicji, albo intuicja, która uzyskuje odpowiedzi według twardych reguł logiki. Jak wolisz. Właściwie, to wcale nie był pierwszym, który ją odkrył. Twórczy ludzie – artyści, pisarze, kompozytorzy i muzycy – używali jej od lat. Stosowali ją naukowcy. On tylko stworzył dla niej system i używał jej świadomie, zgodnie z własnym pragnieniem i wolą. – Ale na czym to polega? – popędzał go szept Amandy. – Nie można tego wyjaśnić słowami, tak samo jak nie można wyjaśnić matematyki – stwierdził. – Musiałbym mówić językiem, w którym to funkcjonuje. Mogę dać ci przykład do porównania. Na pewno, przy takiej czy innej okazji, widziałaś jakiś obraz, który wywarł na tobie wrażenie, słyszałaś muzykę, której geniusz wprost uderzał lub czytałaś książkę, która bez wątpienia była najlepsza ze wszystkich? – Tak – potwierdziła. – A więc wiesz, że wszystko to ma w sobie jeden wspólny element, to, że do nich wracasz. Możesz patrzeć na ten obraz po raz tysięczny, nie wyczerpując tego, co się w nim kryje. Ciągle na nowo słuchać muzyki i za każdym razem odkrywać w niej coś nowego, a w kółko czytana książka wciąż ma w sobie coś interesującego i sprawia przyjemność. – Wiem – powiedziała. – Widzisz – stwierdził – tym, co sprawia, że powracasz do tych rzeczy, to ich zdolność do wyzwalania w tobie nieskończonych odkryć, a mogą to robić, ponieważ kryje się w nich nieskończoność rzeczy do odkrycia, umieszczonych tam przez twórcę. Nieskończoność możliwości nigdy nie mogłaby zostać świadomie ogarnięta przez ludzki umysł i zaprzęgnięta do pracy na kawałku płótna, w sekwencji dźwięków czy drukowanych słów. Wiesz o tym. A jednak, takie rzeczy istnieją. Nie było ich wcześniej, a oto są. Nie mogły powstać inaczej niż dzięki człowiekowi, który je wykonał. I jest tylko jeden sposób, w jaki można to osiągnąć – twórca musi działać nie tylko świadomą częścią umysłu, która jest precyzyjna lecz ograniczona tym, ile może wymyślić w dowolnym czasie, ale również podświadomą, która nie zna ograniczeń i może sprowadzić obserwacje całego życia, wszystkie doświadczenia, by
odcisnęły się w pojedynczym kształcie, dźwięku czy słowie. Skończył mówić. Przez chwilę nie odpowiadała. – I to właśnie nazywasz logiką intuicyjną? – zapytała w końcu. – Niezupełnie. Mówiłem o logice kreatywnej, działającej pod kontrolą podświadomości. Jeśli podświadomości nie odpowiada zadanie, odmawia działania i nie zmusi jej do pracy najpotężniejsza wola. Donal przeniósł kontrolę całkowicie w obszar świadomości i zatrudnił ją do pracy nad manipulowaniem wątkami skutków i przyczyn. Wtedy, w młodości, nie zdawał sobie jeszcze sprawy jak bardzo opierał się na wiedzy zdobytej dzięki studiom ze strategii i taktyki, głównie prac napisanych przez jego pradziadka. – Masz na myśli Cletiusa Graeme? Hal kiwnął głową. – Tak. Pamiętasz zapewne, że Cletius na początku chciał zostać artystą? Dopiero później został schwytany przez wojskową fizykę akcji i reakcji. Do zbudowania swoich zasad użył logiki kreatywnej i z jego prac wynika, że mógł czasem przekraczać granicę świadomej kontroli nad tym, co robił. – Rozumiem. – Amanda zamyśliła się na chwilę. – Ale nie wiesz, czy naprawdę to robił? Wydajesz się być pewien, że było tak w przypadku Donala. – Nigdy nie byłem Cletiusem – Hal uśmiechnął się, bardziej do siebie niż do niej. – Ale byłem Donalem. – I mówisz, że to właśnie dzięki kreatywnej logice Cletius był w stanie wygrać z Dowem de Castriesem i Ziemią tak bogatą, że ubogie Młodsze Światy zdawały się nie mieć przeciw niemu szans? I logika symboliczna przed czterdziestką doprowadziła Donala do tytułu Sekretarza Obrony wszystkich światów, łącznie ze Starą Ziemią? – Tak – stwierdził Hal ponuro. – A kiedy tego dokonał, Donal zrozumiał lekcję z dziewicą i workiem złota po śmierci Czyngis Chana. Przyjrzał się ładowi i porządkowi, jaki wymusił na wszystkich cywilizowanych planetach i stwierdził, że niczego nie osiągnął. Nie zmienił ani jednego umysłu, nawet pojedynczego nastawienia. Była to odwrotność tego, co chciał osiągnąć od chwili, gdy miał jedenaście lat. Wyciągnęła rękę i pogładziła go po ramieniu. – Poradził z tym sobie. – Znów się uśmiechnął, tym razem smutno. – Przeżył to. Ja przeżyłem. Będąc tym kim jestem, nie potrafię zrezygnować. Właśnie to naprawdę zadziałało w milicyjnym więzieniu. Świadomy umysł i ciało gotowe były zrezygnować i poddać się – ale nie pozwolono im. To co jest mną, parło dalej
pomimo przeszkód, tak jak popychało wtedy Donala. Jako Donal, zrozumiałem, że nie miałem racji. Następnym krokiem musiało być naprawienie tego co niewłaściwe – poprawienie nie błądzącej ludzkości, lecz ogólnego wzoru historycznego sprawiającego, że ludzkość błądziła. – I w jaki sposób chciał to osiągnąć? – Jej głos skłaniał go do mówienia, a opowiadając zrzucał z siebie potworny ciężar dźwigany od tak dawna, że zdążył zapomnieć o czasach, kiedy go nie było. – Kierując swoje narzędzie logiki intuicyjnej nie tylko na czasy współczesne, ale na to, co do nich doprowadziło, na przyczyny skutków, które widział wokół siebie i przyczyny przyczyn, aż doszedł do miejsca, gdzie coś można było zrobić. – Znalazł je. – Znalazł – potwierdził Hal. – Odkrył jednak również, dotychczasowy sposób osiągania celu jest niewystarczający. Nie był na to przygotowany. Aby operować tym, co wymagało działania, musiał się zmienić, uczyć. Dojrzeć. – A więc z tego wzięło się drugie życie – stwierdziła Amanda. – Czy możesz mi teraz o nim opowiedzieć? Był świadom, że mówiąc do niej teraz, po raz pierwszy w życiu pozbywa się całego balastu. – Tak – powiedział. – Teraz mogę. Wyciągnął wolną dłoń, by położyć ją na powierzchni jej płaskiego brzucha. Czuł, jak w rytm oddechu unoszą się i opadają jej żebra. Zapatrzył się w cienie nad głową. – Problem miał kilka stron – zaczął. – Tak jak to wtedy widział, ludzkość nie mogła zostać zmieniona z miejsca, w którym się znajdował, podobnie jak nie można zrobić zbyt wiele z wyrośniętym drzewem. Jednak jeśli cofniemy się do chwili, kiedy je zasadzano i dokonamy zmian w środowisku, w jakim będzie się rozwijać, to wpłyniemy na jego obecny wygląd... Przerwał. – Mów dalej – zachęciła go Amanda. – Usiłuję wymyślić najlepszy sposób na opowiedzenie ci o tym – wyjaśnił. – A to wymaga odrobiny myślenia. Będziesz musiała uwierzyć mi na słowo, że używając logiki intuicyjnej i cofając się od współczesnych sobie skutków znanych przyczyn albo takich, które był w stanie odkryć, stwierdził, że jest w stanie znaleźć w przeszłości punkt, gdzie zbiegały się wszystkie elementy, na które miał nadzieję wpłynąć. Znalazł go w dwudziestym pierwszym wieku, tuż u progu praktycznego zastosowania napędu fazowego, chwilę przed diasporą na Młodsze Światy; w czasach, gdy w jednym miejscu można było znaleźć korzenie tego, co później rozwinęło się w Kultury Odłamkowe – na Starej Ziemi. Amanda znów uniosła się na łokciu, aby spojrzeć mu w twarz. – Chcesz mi powiedzieć, że przeniósł się w czasie, by zmienić przeszłość?
– I tak, i nie – stwierdził Hal. – Oczywiście nie mógł fizycznie przenieść się w czasie. Nie mógł zmienić przeszłości. Jednak odkrył, że jest w stanie przesłać swoją świadomość wstecz, wzdłuż łańcucha przyczyn i skutków do dowolnej chwili i spróbować tam dokonać niezbędnych zmian. Nie w tym, co się wtedy wydarzyło, ale w możliwych implikacjach tych wydarzeń. Mógł otworzyć umysły żyjących wtedy ludzi na możliwości, które w innym wypadku mogły zostać nie dostrzeżone. – A w jaki sposób chciał im przekazać wtedy tę wiedzę – wchodząc w ludzkie sny, czy przemawiając bezpośrednio do umysłów? – Nie – zaprzeczył – normalną drogą, ale jako ktoś, kto wtedy nie istniał. Aby maksymalnie skrócić całą historię powiem, że w końcu ożywił martwe ciało, należące do dwudziestopierwszowiecznego inżyniera górnictwa, Paula Formaina, który utonął w wypadku. Jako Paul Formain wpłynął na ludzi, którzy byli prekursorami Dorsajów, Zaprzyjaźnionych i innych – ale przede wszystkim wpłynął na ludzi tworzących organizację nazywającą się wtedy Gildią Orędowników. – Uczyłam się o niej na historii – stwierdziła Amanda. – Z niej wywodzą się Exotikowie. – Tak. Wprowadził w Gildię i zaczątki innych organizacji, które rozwinęły się w pozostałe Kultury Odłamkowe, możliwości mające zaowocować nie w czasach Donala, lecz we współczesności. Teraz. – Ale kiedy Donal tego dokonał? – zapytała Amanda. – Cały czas był śledzony przez opinię publiczną, aż do chwili śmierci, kiedy poleciał samotnie tym statkiem kurierskim i przytrafiła mu się jedna na milion szansa zaginięcia w trakcie przeskoku fazowego. – Nie zginął – wyjaśnił Hal. – Po prostu, kiedy nie dotarł do celu i nie znaleziono żadnego śladu po jego statku, wysnuto taki wniosek. Na wiele lat ukrył się w przestrzeni, do chwili gdy nadszedł czas na to, by statek został odnaleziony, dryfując w pobliżu Starej Ziemi. Przez dłuższą chwilę nic nie mówiła. – Z dzieckiem na pokładzie. Bardzo małym dzieckiem... to ty? – Tak – potwierdził Hal. – To coś, co umysł może zrobić z ciałem, jeśli musi. Nawet Cletius wyleczył swoją nogę siłą umysłu. – Znam tę historię – potwierdziła Amanda. – Ale pomogli mu Exotikowie. – Nie – powiedział Hal. – Tylko wytłumaczyli jak ma tego dokonać. Nic nie powiedziała. – Przez wszystkie stulecia zdarzały się historie cudownych wyleczeń – powiedział. – Na długo przed Exotikami. Z tego co wiem, mają całkiem sporą bibliotekę na temat takich przypadków. Podobnie jak w Encyklopedii Ostatecznej. Wierzę, że w celi na Harmonii umierałem na zapalenie płuc do chwili, kiedy
uświadomiłem sobie, że nie mogę sobie pozwolić na śmierć. Krótko potem gorączka opadła. Oczywiście, mogła to być przypadkowa zbieżność. A jednak zdarzało się, że matki trwały nienaruszone pośrodku epidemii, kiedy musiały opiekować się swoimi chorymi dziećmi. – Tak – powiedziała wolno. – Wiem, co masz na myśli. – To, a także przejęcie martwego ciała po tym, jak opuściło je życie, to tylko dwa aspekty tego samego. Ale nie chcę w to głębiej wnikać, przynajmniej na razie. Zasadniczo chodzi o to, że Donal cofnął się i został Paulem Formainem, aby zmienić kształt przyszłości – oraz siebie samego. – Może usiądziesz? – zaproponowała Amanda. – Wtedy mogłabym zrobić to samo. Nie potrafię w nieskończoność opierać się na łokciu. Usiedli więc obok siebie, opierając się plecami o poduszki na wezgłowiu łóżka. Niewielka szerokość wąskiego posłania sprawiała, że wciąż byli blisko siebie. – Dobrze – stwierdziła Amanda. – Powiedziałeś, że chciał się zmienić. W jaki sposób? – Donal zrozumiał, że we własnym czasie zszedł na manowce, utknął w ślepym zaułku. Uważał, że wynikało to z jego niezdolności do odczuwania, jak ludzie wokół niego – i w zasadzie miał rację. W każdym razie chciał nauczyć się czuć emocje innych ludzi, by nigdy więcej nie wpaść w pułapkę myślenia, że zmienił ludzi, podczas gdy w rzeczywistości zmianie uległy jedynie prawa, które wymuszały ich działanie. – Empatia? Tego chciał? – Tak – potwierdził Hal. – I znalazł ją? – Nauczył się jej. Ale to nie wystarczyło. Amanda spojrzała na niego. – Co tak cię mocno martwi w sprawie czasu, kiedy Donal, czy raczej kiedy ty, byłeś tym ożywionym człowiekiem... jak się nazywał? – Paul Formain – podpowiedział Hal. – Trudno to wyjaśnić. Nie zrobił tego tylko po to, by zabawiać się w Boga, jednak takie efekty odniosły jego działania wobec populacji czternastu światów. Kiedy to dostrzegł zdecydował, że czegokolwiek by jeszcze innego dokonał, nie będzie winny ponownie. Wtedy, jako Paul Formain dopuścił się właśnie czegoś takiego. – Naprawdę? – Amanda patrzyła na niego z niedowierzaniem. – Nie rozumiem, chyba że odgrywaniem pana Boga nazywasz zasianie możliwości, jakie dają nasze czasy... Jej głos ucichł. – Nie! – stwierdziła nagle z mocą. – Idąc tym tokiem rozumowania można dojść
do wniosku, że niemoralne jest zrobienie czegokolwiek dla innych ludzi, choćby z najlepszych pobudek. – Nie – zaprotestował Hal. – Nie o tym myślałem. Chodziło mi o to, że znów uświadomił sobie, iż działał bez dostatecznego zrozumienia historii. Jako Donal w ogóle nie brał pod uwagę losów pojedynczych ludzi, chyba że jako pionki na szachownicy. Jako Paul Formain, uważał na nich – ale tylko na tych, z którymi nauczył się współodczuwać. Wciąż próbował pracować na ludzkości z zewnątrz – to się w nim nie zmieniło. Przerwał na chwilę. – Stanął przed tym faktem po tym, jak wrócił do dwudziestego pierwszego wieku. Wprawił w ruch czynniki, które wydobywają teraz na wierzch wewnętrzne zmagania ludzkości i zmuszają wszystkich do wybrania strony, z Innymi lub przeciw nim, dla przetrwania nas wszystkich. Jednak w pewnym sensie zrobił to na ślepo, nie mogąc przewidzieć narodzin Bleysa i rozwoju jego władzy. Kiedy zwrócił do oceanu ciało Paula Formaina uświadomił sobie, że popełnił błąd, choć nie potrafił jeszcze przewidzieć trzymających nas teraz w kleszczach konsekwencji. Jednak zrozumiał w końcu dość, by dostrzec, w czym kryła się jego największa wina. – Największa wina? – prawie ostro powtórzyła Amanda. – Na czym więc polegała ta jego wielka wina? – Że nigdy nie miał odwagi zrezygnować ze stania z boku. – Hal obrócił głowę, by patrzeć wprost na nią. – Według nauczycieli, był dziwnym chłopcem, przysłowiowym brzydkim kaczątkiem między Graemami. Urodził się z tym samym rodzajem umysłu, który sprawił, że Bleys Ahrens odsunął się na lata świetlne od reszty rasy ludzkiej. Donal również urodził się jako osobnik izolowany, z tego powodu cierpiał tak samo jak Bleys. Po rozwinięciu empatii, Paul Formain mógł zacząć odczuwać to, co czują inni ludzie, ale było to dla niego równie abstrakcyjne, jak współodczuwanie z żabą apetytu na muchę. Jego dusza wciąż była izolowana i samotna, z dala od wszystkich, którzy – według niego – odrzucili go. Znów przerwał. – Bałem się wtedy być człowiekiem – powiedział. Nie patrzył na nią, ale poczuł jej ramię obejmujące go w talii i głowę, opierającą się na ramieniu. – Już nie – powiedziała. – Nie. – Westchnął głęboko. – Ale była to dosłownie najtrudniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłem. Tyle, że nie miałem wyboru. Miałem swoje poświęcenie. Musiałem iść naprzód – i tak zrobiłem. – Wracając jako dziecko – stwierdziła. – Dziecko – zgodził się. – Zaczynając wszystko od nowa, bez wspomnień, siły i umiejętności obydwu żywotów, by osłonić się na arenie, którą zbudowałem, choć
nie zdawałem sobie z tego sprawy. Bym mógł w końcu nauczyć się być taki, jak wszyscy. – Czy było to absolutnie konieczne? – usłyszał pytanie dochodzące z okolic ramienia. – Było to kluczowe. Z zewnątrz można prowadzić czy kierować, ale drogę można pokazać tylko od wewnątrz. Nie wystarczy wiedzieć, jak czują – trzeba czuć to razem z nimi. Na tym polegał błąd popełniony, gdy byłem Formainem i myślałem, że empatia da mi to, co potrzebne do skończenia dzieła. Miałem rację – dowiodły tego wszystkie lata, jakie spędziłem będąc Halem Mayne’m. Urodziłem się Donalem i nic tego nie zmieni, ale mogę być większym Donalem. Czuję, jakbym należał do społeczności ludzkiej – i tak jest. Przerwał i skręcił głowę, by spojrzeć jej w twarz. – Oczywiście – powiedział – doprowadziło mnie to również do ciebie. – Kto wie? – odpowiedziała. – Może w końcu i tak dotarłbyś tu inną drogą. Wciąż czuję, że coś – może siły historyczne, jak to określasz – na dłuższą metę zetknęłoby nas ze sobą, w taki czy inny sposób. – Wydawało mi się, że sugerowałaś dwie możliwe drogi i po prostu zostawiłaś sprawę losowi – powiedział. – Prawda – odpowiedziała. – Ale patrząc na to teraz, byłam pewna, że wrócisz. Nauczyłam się ufać sobie w takich sprawach. Wiem, kiedy mam rację. Tak samo jak wiem... Nie dokończyła zdania. – Wiesz co? – zapytał. – Nic. W każdym razie nic, o czym warto by mówić w tej chwili. Nic ważnego. – Poczuł, jak potrząsa głową. – W dawnych czasach coś takiego nazwanoby przeczuciem. Powiedz mi coś innego. Kiedy mówisz o ludzkości, czy naprawdę myślisz o niej, jak o istocie niezależnej od nas wszystkich? – Nie niezależnej. Och, przypuszczam, że można by nazwać ją niezależną w tym sensie, że może chcieć czegoś, czego nie chcesz ty jako osobnik. Nie, to o czym mówię, to tylko samoobrona i inne odruchy rasy jako całości, podniesione do poziomu zbliżonego do osobowości, ponieważ jest to zespół odruchów inteligentnej, myślącej rasy, w przeciwieństwie do gatunku, na przykład lwów czy lemingów. – I to wszystko? – zapytała. – To dlaczego mówisz o niej jak o istocie z własną osobowością, z własną wolą, z którą trzeba się liczyć? – Cóż, wzięło się to stąd, że my, którzy się na nią składamy, rasa myślących osobników, jesteśmy również mieszanką osobników obdarzonych wolą. Ponieważ my myślimy – ono myśli – na nasz sposób. Może popatrz na to w ten sposób: to rodzaj
kolektywnej podświadomości, jakby wszystkie nasze indywidualne podświadomości połączyły się dzięki czemuś w rodzaju telepatii. I znów, są dowody na tego typu sprzęgnięcia w przeszłości. – Tak – powiedziała z namysłem. – Empatia między bliźniakami. Albo między rodzicem i dzieckiem czy między dwojgiem zakochanych, co pozwala czasem wyczuć na odległość, co dzieje się z tym drugim. Mogę się z tym zgodzić. Wiesz, że my – ty i ja – dzielimy coś takiego, jak mi się wydaje. – A więc dobrze – powiedział. – Jednak na niższym poziomie istnieje różnica między nami, a przykładami z ula czy mrowiska. Rzecz w tym, że możemy nie tylko chcieć czegoś innego niż ludzkość jako całość – możemy próbować zmienić jej myśli i kurs, przekonując podświadomość innych ludzi. Jeśli zdołamy przekonać dostateczną ich liczbę do tego, czego pragniemy, rasa będzie musiała porzucić wcześniej wybraną drogę. – Jednak jak można przekonać podświadomość innych? Nie ma do czego się zwrócić. Do świadomego umysłu innej osoby można mówić. Dobrze, wiem, że Exotikowie potrafią zdziałać cuda w zakresie leczenia chorych umysłów przez przemawianie do świadomości w taki sposób, by poprawki przefiltrowały się do podświadomości. Charyzma Bleysa i Innych też działa wprost na ludzką podświadomość, podobnie jak hipnoza. Jednak nic z tego nie daje trwałych wyników, chyba, że dana osoba tak naprawdę zgadza się z przekazywanymi do podświadomości ideami. Nie ma bezpośredniej drogi na interakcję z ludzką podświadomością. – Owszem, istnieje – stwierdził – i jest to sposób używany przynajmniej od czasów, gdy prehistoryczni ludzie zamieszkiwali jaskinie Dordogne na Starej Ziemi – można przemawiać do podświadomości za pomocą sztuki. – Sztuka... – powiedziała w zamyśleniu. – Tak jest. A wiesz czemu? Ponieważ sztuka – ta prawdziwa – nigdy nikomu niczego nie mówi. Kładzie tylko przed każdym to, co jest do podniesienia. – Być może. A na pewno czyni przekaz maksymalnie atrakcyjnym dla tego, kto ma go odebrać. Musisz to przyznać. – Tak, to prawda. Jeśli jest dobry. Jednak jeśli nie jest dobry, nie ma niczego do zaoferowania podświadomości oglądającego, słuchacza czy czytelnika. Jednak różnica między tym, a świadomymi próbami namowy jest podobna, jak między rozkazem i demonstracją. Twórca sztuki nie przekonuje osoby, która jej doświadcza – osoba ta sama się przekonuje, jeśli zdecyduje, że przekaz sztuki jest wart przyjęcia. Dlatego właśnie, jak to ujęłaś, zszedłem całą drogę w dół od Donala. Jego siła nie była w stanie nawet na milimetr odciągnąć rasy z raz obranej drogi. Jednak jeśli pójdę pierwszy, zostawiając ślady na śniegu, niektórzy mogą za nimi podążyć, a za nimi pójdą następni.
– Czemu? – zapytała. – Nie jestem przeciw tobie, ukochany, po prostu chcę do końca zrozumieć powody. Czemu ktoś miałby iść za tobą? – Z powodu moich snów. Na pogrzebie Jamesa Donal śnił o czasach, kiedy nikt więcej nie zginie z głupich czy samolubnych powodów. Śnię dalej – widzę teraz możliwość spełnienia starego snu rasy jako całości. – A o czym marzy rasa? – zapytała tak cicho, że gdziekolwiek poza tym cichym pokojem, nie byłby w stanie jej usłyszeć. – Marzy o staniu się rasą bogów. Gdzieś u początków, pojedynczy członek rasy, drżąc z zimna w deszczu epoki kamiennej, powiedział „chciałbym być bogiem, który może odegnać deszcz” i w końcu, po tysiącach lat, stał się takim bogiem – a jego boska moc została nazwana kontrolą pogody. Jednak dużo wcześniej pragnienie kontroli wilgotności stworzyło kapelusze, dachy i parasole – choć w głębi serca ludzie zawsze pragnęli tego co na początku, możliwości wyłączenia deszczu. „Deszczu, stop!” i on przestaje padać. Spojrzał na nią przez ciemność. – Tak samo było ze wszystkim, o czym marzyli poszczególni ludzie, a zatem i ludzkość – ciepło podczas mrozów, chłód w upale, umiejętność latania jak ptaki i przekraczania wody suchą stopą, rozmawiania na olbrzymie odległości, blokowania bólu, przegnania zarazy i śmierci. W końcu zsumowało się to w jedno wielkie marzenie. Być wszechmocnymi. Stać się Bogiem. Przerwał, zdając sobie sprawę, że mówi zbyt głośno i zaczął ponownie, już ciszej. – Zawsze też znajdowano drobne i praktyczne sposoby na spełnienie tych marzeń, zanim wynajdywano pojedynczą komendę, machnięcie boskiej ręki, które po prostu czyniło to możliwym. Jednak zawsze pierwsze były sny. Myśliwi i miasta, królowie i zdobywcy – wszystkim udało się zaistnieć i zostać zastąpionym – Sen zawsze najpierw osiągano w sztuce, wciąż na nowo i nie zapominano o nim do chwili, gdy udało się go spełnić. Ludzkość powoli się zmieniała, z istoty, która żyła i umierała dla tego co materialne, do takiej, która żyła i umierała dla niematerialnego: wiary i powinności, miłości i władzy; najpierw nad tym co materialne, później władzy nad innymi ludźmi i w końcu największej, władzy nad sobą. I zawsze najpierw były marzenia, pokazujące co można posiąść, aż dla ludzkości truizmem stało się stwierdzenie, że można mieć wszystko, co zostanie wymyślone. Skończył mówić. – Twierdzisz więc, że marzenia te przechowywał język sztuki? – zapytała. – Tak było i jest nadal. Ślady, które chcę zostawić na śniegu, wiodą ku rzeczywistości, o której ledwie zaczęto śnić. Świat, w którym rozumieć, oznacza posiadać. Chcesz zamku? Wystarczy, że będziesz go chciała – tyle, że musisz znać
i posiadać materiały na jego zbudowanie, architekturę, która zapewni mu trwanie po tym, jak zostanie wzniesiony i naturę gruntu pod jego fundamenty. Jeśli wiesz to wszystko, możesz i teraz mieć zamek dzięki znanym już środkom. Ale chcesz czegoś więcej niż struktura fizyczna. Przede wszystkim musisz posiadać te niematerialne wartości, które spowodują, że zapragniesz nadać mu charakter zamczyska. Tych cech nie da się znaleźć w fizycznym kosmosie, jedynie w tym, który znamy i nieświadomie do niego sięgamy. Wszechświat ten oferuje znacznie więcej, niż spełnienie materialnych marzeń; oferuje spełnienie oryginalnego snu o staniu się bogiem – szansę na wyleczenie chorób, poznanie wszystkich tajemnic i w końcu stworzenie czegoś, o czym dotąd nie marzył żaden z nas. – Chcesz, żeby wszyscy podzielali twoje marzenie – powiedziała Amanda. – Tak. Choć moje marzenie już jest ich – chyba, że zamkną się na nie jak Bleys i jego rodzaj. Ja wyrażam je tylko słowami. – A może nigdy nie zostanie ono wyrażone, poza twoim umysłem. A kiedy odejdziesz, przepadnie razem z tobą. – Nie – powiedział z mocą. – Istnieje również w innych umysłach, tkwi w samej ludzkości, choć razem z lękiem przed sięgnięciem po marzenia. Czy sama tego nie czułaś – czy nie czułaś tego zawsze? Czterysta lat temu nasza rasa została zmuszona do stanięcia wobec faktu, że bezpieczny i ciepły świat naszych narodzin jest tylko niewyróżniającym się pyłkiem we wszechświecie. Mogliśmy próbować zamknąć na to oczy albo podjąć ryzyko i ruszyć w gwiazdy. – Nie było wyboru – stwierdziła. – Choćby z powodu przeludnienia Starej Ziemi. – Przeludnienie było znanym złem. Nieograniczony wszechświat był nieznany. A jednak ruszyliśmy – dygocząc ze strachu, mówiąc o „rzeczach, których człowiek nie miał poznać”. Zwiększyliśmy swoje szanse rozsiewając stworzone wcześniej przez społeczeństwo zróżnicowanie kultury, by przekonać się, które przetrwają. A teraz właśnie nadszedł czas adaptacji i pojawiło się pytanie, który z dwu modeli wygra. Ten, który zatrzyma się na tym co osiągnęliśmy – czy ten, który będzie dalej ryzykował i eksperymentował? Ponieważ w tym ludzkim równaniu jest miejsce tylko na jedno rozwiązanie. Jeśli zwycięży typ Bleysa, z filozofią stagnacji, wtedy zatrzymamy się w miejscu. Jeśli wygra model mój, twój i takich jak my – dalej będziemy sięgać po to, co może nas umocnić lub zniszczyć. Ludzkość czeka, by przekonać się, które z nas zwycięży. – Ale jeśli wybór może być tylko jeden – wtrąciła się – wtedy ludzkość jako istota – wiesz, mam problemy z tym stworzonym przez ciebie niezgrabnym terminem, naprawdę powinieneś wymyślić coś lepszego – zrobiłaby słuszną rzecz idąc za Bleysem i Innymi, jeśli to oni wygrają.
– Nie – ponuro zaprotestował Hal – właśnie, że nie. Oba modele wciąż mogą się mylić. I błędem będzie już teraz wybranie Innych, ponieważ oni nie uświadamiają sobie, że jedynym wynikiem stagnacji jest śmierć. Każde zatrzymanie rozwoju oznacza śmierć. Ludzkość jest wciąż jak dziecko, które nie potrafi uwierzyć, że kiedyś umrze. A jednak wiem, że to możliwe. – To ty możesz się mylić. – Nie! – ponownie zaprotestował. Popatrzył na nią. – Pozwól, że opowiem ci o moim ostatnim roku. Wiesz już, że wróciłem do Encyklopedii Ostatecznej, ale z wiedzą zgromadzoną we wcieleniach Paula Formaina i Hala Mayne’a Tym razem użyłem jej tak, jak pragnął tego Mark Torre – przekształciłem poezję w klucz do otwarcia implikacji zapisów przeszłości. I sen o boskości, o którym mówiłem, osobistej boskości dla każdego człowieka, istnieje w zapisach. Po raz pierwszy wybucha jasno w utworach Renesansu. Nie tylko w sztuce, ale we wszystkich przejawach ludzkiej twórczości od tamtego czasu. Przerwał i spojrzał na nią twardo. – Wierzysz mi? – zapytał. – Mów dalej – cicho odpowiedziała Amanda. – Wciąż słucham. – Nawet dziś – powiedział – istnieje tendencja myślenia o Renesansie wyłącznie w kontekście jego wielkich dzieł sztuki. Jednak był to czas czegoś znacznie więcej. Nastąpiła wówczas olbrzymia liczba przełomów; w formie innowacji technicznych oraz społecznych i intelektualnych eksperymentów. Opowiadałem ci o Teatrze Pamięci, który był prekursorem samej Encyklopedii Ostatecznej. Leonardo da Vinci nie przypadkiem był inżynierem. Właściwie to, co nazywamy erą techniki, zaczęło się pragmatycznymi innowacjami późnego Średniowiecza – wpłynęło to na nową świadomość możliwości człowieka. Od tego, zaledwie sześć wieków później, nastąpił krok w kosmos... W każdym pokoleniu pojawiali się ludzie, którzy chcieli zatrzymać się w miejscu, zachować status quo, jak Bleys i jemu podobni. Ale czy zrobiliśmy to? Czy zatrzymaliśmy się w którymś miejscu tej niepewnej i pełnej strachu ewolucyjnej drogi? Przerwał. – Nie – stwierdziła Amanda. – Oczywiście, że nie. Obróciła się i skierowała głowę w górę, ku niemu, a on cofnął się odrobinę i patrzył na nią ponuro. – Ugryzłaś mnie w ucho! – Tak jest. – Popatrzyła na niego szelmowsko. – Bo wystarczy na dzisiaj. Będzie jeszcze czas na martwienie się przeciwnikiem, zanim zacznie walić w nasze bramy. W tej chwili jestem głodna i już czas na śniadanie. – Śniadanie? Bezwiednie zerknął w stronę okna i przekonał się, że miała rację. Rozmawiali –
albo raczej on mówił, jak stwierdził z poczuciem winy – przez całą noc, ciemność na zewnątrz zaczęła ustępować bladości poranka. Był w stanie dostrzec szarawe osypisko zbocza za domem, wyglądające jak odrobinę solidniejszy duch przyszłości. – To właśnie powiedziałam. – Wyszła już z łóżka, schwyciła go za nadgarstek i wyciągnęła również jego. – Mieliśmy długą noc i czeka nas taki sam dzień, który zacznie się już za kilka godzin. Zjemy i posprzątamy, a potem, jeśli potrafisz, zdrzemniesz się. W południe spotykasz się z Szarymi Kapitanami. – Spotkanie? – powtórzył. Patrzył, jak zaczyna się ubierać i idąc w jej ślady, mechanicznie sięgnął po własne ubranie. – Nawet jeszcze cię nie poprosiłem o jego przygotowanie. – Wiadomość do wszystkich Kapitanów została wysłana, gdy jeszcze byłeś na orbicie – wyjaśniła. – To właśnie zatrzymało mnie wczoraj w Omalu, musiałam zakończyć papierkową robotę przed spotkaniem. Przywiozłam tu ze sobą trochę mięsa, Halu Mayne. Tym razem nie rybę – mięso! Co powiesz na kawał jagnięciny na śniadanie i obiad jednocześnie, bo prawdopodobnie długo nie będziesz miał okazji coś zjeść?
Rozdział 57 Amanda uniosła z ziemi swój prom suborbitalny, a Hal z uczuciem wewnętrznej pustki przyglądał się, jak błyskawicznie znika pod nimi Foralie. Upłynęła chwila zanim połączył tę pustkę z tym, jak czuł się podczas pierwszych dni na Coby oraz uczuciami Donala opuszczającego dom przed wyruszeniem między gwiazdy. – Myślałem, że zostanę przynajmniej z tydzień – powiedział. Jej profil ostro odcinał się od stalowobłękitnego nieba za bocznym oknem promu. – Jednak jeśli załatwię sprawy z Szarymi Kapitanami, lepiej będzie, jeśli ruszę najszybciej, jak to możliwe. Czy moglibyśmy wpaść do portu kosmicznego w Omalu i sprawdzić, kiedy jakiś statek będzie leciał w stronę Ziemi i Encyklopedii Ostatecznej? – To nie będzie konieczne – odpowiedziała Amanda. Miała na sobie ciemnoniebieski, lniany komplet składający się ze spódnicy i marynarki, jasnoniebieską bluzę i pojedynczy sznur szaroniebieskich korali, a wszystko to nadawało jej wygląd dystansu i autorytetu. – Dajemy ci statek kurierski i pilota. Poruszyło go to. Nie chodziło nawet o koszt prywatnego statku na Ziemię. Mógł wydobyć z Encyklopedii międzygwiezdny kredyt na opłacenie go, albo w razie konieczności od Exotików. I tak już niedługo takie środki staną się bezużyteczne. Chodziło o uświadomienie, że inni ludzie zaczęli myśleć o nim jako o kimś, którego praca była na tyle ważna, że nie powinien być hamowany przez opóźnienia komercyjnych połączeń międzygwiezdnych. Kiedy przyzwyczajał się jeszcze do tej myśli, Amanda sięgnęła do przedziału na bagaż ręczny pod przednią osłoną promu i bez zaglądania tam, wydobyła plik papierów, które wcisnęła mu na kolana. – Co to jest? – zapytał, podnosząc je. Plik miał przynajmniej centymetr grubości. – Kopia kontraktu, który powinieneś przeczytać po drodze do Omalu – odpowiedziała ze wzrokiem utkwionym w warstwie chmur, przez które za chwilę miał przebijać się pojazd. Kontrakt... uśmiechnął się do siebie smutno. Zaczął czytać, kładąc papiery na kolanach. Takie dokumenty niedługo staną się równie bezużyteczne, jak kredyt międzygwiezdny. A równocześnie wspaniałe i wzruszające było trzymać w dłoniach poświęcenie całej planety, w formie tak ulotnej jak garść zadrukowanych stron. Kiedy dolecieli do Omalu, Amanda posadziła prom obok szeregu innych przed Centralnym Biurem Administracyjnym. Znów padał deszcz, a niebo nad nimi przykrywała jednolita, szara masa chmur. Podeszli do szerokich drzwi głównego wejścia, gdzie Hal, podnosząc wzrok, dostrzegł wyryte w kamieniu dwie zwrotki poematu A.E. Housmana „Epitafium dla najemnej armii”. Cztery ponure wersy pierwszej z nich jak zwykle przykuły jego uwagę.
W dniu, gdy zadrżały niebiosa I ziemia powstała z posad Najemnicy na zew wylegli Wzięli swój żołd i polegli... Pomieszczenie, w którym miało odbyć się spotkanie okazało się być jedną z dużych sal konferencyjnych, gdzie dyskutowano sprawy mające znaczenie dla dużych części Dorsai, jeśli nie dla planety jako całości. W sali mogło się pomieścić przynajmniej kilkaset osób i było to potrzebne, gdy Hal zobaczył żebranych. – Jest aż tak wielu Szarych Kapitanów? – Hal cicho odezwał się do Amandy, kiedy prowadziła go do platformy w środku półokrągłego pomieszczenia, skąd spojrzał na rzędy ław umieszczonych w coraz wyższych rzędach aż po koniec auli. – Aktywni, reaktywowani oraz mnóstwo innych osób, które choć nie są Kapitanami, to pełnią jakieś obowiązki w trakcie mobilizacji – odpowiedziała równie cicho. – Nie ma tu nikogo niezaangażowanego. Stanęła z nim przy mównicy na podwyższeniu, aż ucichły rozmowy i wszystkie oczy skierowały się na nich. – Sądzę, że wszyscy poznajecie Hala Mayne’a – powiedziała, a dzięki doskonałej akustyce pomieszczenia, jej głos wyraźnie docierał nawet do najdalszych rzędów. – Przewodniczącym tego zebrania jest Rourke di Facino. Oddaję mu głos. Zeszła z podwyższenia i zajęła jedyne wolne miejsce w pierwszym rzędzie. Hal dostrzegł różową, starszawą twarz Rourke’a di Facino w samym środku drugiego rzędu, wprost naprzeciw siebie. Zauważył też, że drugi rząd, a więc i Rourke, znajdował się dokładnie na tej samej wysokości co mównica, przez co tylko osoby w pierwszym rzędzie, gdzie zajęła miejsce Amanda, siedziały niżej od niego. Przez chwilę ogarnęło go uczucie zniecierpliwienia. Tak wyraźnie widział teraz, co musi zostać zrobione, bez żadnej alternatywy, że tego rodzaju zebrania wydawały mu się wtórne, były stratą cennego czasu. Jednak po chwili przyszło zrozumienie, że zgromadzenie to było rytuałem nie mniej ważnym, niż ceremonia i gra na dudach podczas pogrzebu Jamesa. Uświadomił sobie, że słucha żałobnej pieśni narodu i zniecierpliwienie ustąpiło miejsca wstydowi. Cały czas stał przy mównicy. Po lewej stronie miał pusty stół i zapraszająco ustawione krzesło, ale stał dalej. Na skośnej desce mównicy położył swoją kopię kontraktu i czekał. Ku jego zaskoczeniu, Rourke nie opuścił swojego miejsca na widowni, lecz przemówił stamtąd. – Od tej chwili spotkanie to jest posiedzeniem – odezwał się drobny mężczyzna,
a jego tenorowy głos ostro uderzył w ciszy sali – w odpowiednim momencie ogłoszę czas na ogólną dyskusję. Do tej chwili obrady będą się odbywać według porządku przygotowanego wczoraj przez komitet koordynacyjny. Popatrzył na Hala. – Jesteśmy zaszczyceni znów goszcząc cię wśród nas, Halu Mayne – powiedział. – Dziękuję. – Czy chciałbyś może coś powiedzieć, zanim przejdziemy do zaplanowanych spraw? Hal popatrzył na niego i na całą salę. – Tylko... że widzę, że na mnie czekaliście. W osobach, które widział z mównicy, wyczuwał teraz inne nastawienie niż poprzednio w Foralie. Świadomość tego uderzyła w niego z ostrością i siłą, której nie spodziewał się odczuć. Było tak, jakby na moment zatrzymał czas. Tak naprawdę to wcale nie czas się zatrzymał, lecz potężnie przyspieszyły jego procesy myślowe. Donal wiedział jak tego dokonać, a wraz z jego przebudzeniem w Halu, wróciła do niego ta umiejętność. W tej rozciągniętej sekundzie dostrzegł, że stroje zebranych, choć wciąż indywidualne i w większości swobodne, były, podobnie jak Amandy, bardziej formalne niż przy poprzednim spotkaniu z Kapitanami. Dominowały spokojne, ziemne kolory, błękity i szarości. Większość miała na sobie koszule z rozpiętymi, eleganckimi kołnierzykami, a wrażenie świeżej czystości bijące od nich sprawiało, że wyglądali jakby we wspólnym mundurze. Dostrzegł jednak, że wrażenie to miało głębsze podstawy niż same ubrania. W tym jak siedzieli, w pozycjach ciał, kryło się wrodzone podobieństwo. Wszyscy, nawet ci najstarsi, emanowali wrażeniem zdrowia i dobrej kondycji fizycznej. Nawet na wyraźnie grubokościstych i masywnych osobach nie było widać nadmiaru tłuszczu. Siedzieli swobodnie, wyprostowani, z szerokimi ramionami i nieruchomo, z rozluźnionym bezruchem całkowicie nad sobą panujących osób. ... I było jeszcze coś, głębszego niż strój i ciało, co sprawiało, że wydawali się podobni, choć ich twarze różniły się od siebie równie mocno, jak w dowolnym zgromadzeniu na Starej Ziemi czy którymś z Młodszych Światów. Od różowej twarzy Rourke’a, przez twardą czerń Miriam Songhai do delikatnej białości Amandy, żadne dwie nie były takie same. A jednak we wszystkich tkwiło podobieństwo, które rozpoznał wreszcie jako wspólnotę łączącego ich nastawienia. Po raz pierwszy dostrzegł coś, czego nie zauważył wcześniej. We wszystkich kryła się ponurość, tak głęboko w każdym z nich, że tkwiła pod działaniami, wyglądem, a nawet mową. Była to ponurość kryjąca cichy żal. Żal tak intensywny i osobisty, że nawet nie rozmawiali o tym ze sobą. Żal osłonięty przez zwyczaje i odpowiedzialność, że
łatwiej było go dostrzec w niezaoranych polach i nie posadzonych kwiatach, niż w czymkolwiek co zrobili i powiedzieli. Poczuł go również we własnej duszy, rozpoznając dzięki potężnej empatii, której z czasem nauczył się Donal. Czując go, zrozumiał nagle czemu nie chciał rozmawiać o swoim drugim życiu, przeżytym jako Paul Formain, nawet z Amandą. Za każdym razem, gdy chciał zacząć życie od początku, jako Paul i Hal, proces porzucania życia był traumatyczny. Najtrudniejsze było to za pierwszym razem, gdy stał się Paulem Formainem. Odarcie nagiego umysłu z wiedzy i wspomnień, rzucenie ciała w nieznane środowisko, ufając, że przeżyje bez kotwic w rzeczywistości – zaakceptowanie wszechświata jako czegoś plastycznego i dającego się zmieniać – wymagało więcej odwagi, niż uświadamiał sobie nawet Donal, aż do samej chwili przemiany. Dokonał tego wtedy tylko dlatego, że nie miał innego wyboru. Pamiętając tamten ból, zrozumiał nagle w pełni ból tkwiący w Dorsajach. Nie brał się z tego, co stracą osobiście czy zniszczenia ich świata i drogi, nad zbudowaniem której męczyli się przez prawie trzysta lat. Brał się z czegoś, co było jeszcze trudniej znieść – świadomości, że to z czym żyli i sądzili kiedyś, że jest bezpieczne i przewidywalne, bezpowrotnie mijało i z czasem zostanie na zawsze zapomniane. Przeminąć miała duma i sen o Dorsai, podobnie jak kiedyś przeminął sen o Okrągłym Stole, a oni byli świadkami tego przemijania. – Rozpocznijmy więc – rozległ się suchy i pozbawiony emocji głos Rourke’a. Zgarnął na kupkę papiery leżące na jego fragmencie długiego stołu. – Tu, na Dorsai, od trzystu lat żyliśmy dzięki kontraktom – powiedział energicznie. – Jeśli to konieczne, zginiemy na podstawie właściwego kontraktu. Zakładam, że miałeś szansę przeczytać kopię, którą dostarczyła ci Amanda Morgan? – Tak – potwierdził Hal. – Na początek powinienem powiedzieć... Powstrzymała go wzniesiona dłoń Rourke’a. – Sam kontrakt będziemy mogli omówić za chwilę – powiedział. – Tak się składa, że nie jest to zwykłe uzgadnianie warunków ale ugoda, która na wiele sposobów wykracza poza wszystko, w co zaangażował się dotąd ktokolwiek z nas. Tak więc za twoją zgodą, najpierw zadamy ci kilka pytań, a jeśli zadowolą nas odpowiedzi, będziemy mogli przejść do samego kontraktu. – Jak najbardziej – stwierdził Hal. – Dobrze – powiedział Rourke. Zerknął na lewo i prawo, jakby przerwał, by skupić na sobie wzrok wszystkich siedzących tam Dorsajów, bez wstawania i obracania się w drugą stronę. Potem jego spojrzenie wróciło na Hala. – W kontrakcie umieszczono klauzule – rozpoczął – wymagające opłacenia
biorących udział w kontrakcie, opieki nad nimi i rent dla rodzin, na wypadek śmierci lub kalectwa żołnierzy oraz pewne dalsze koszty dla wszystkich na planecie, zaangażowanych w tych działaniach. Jednak w ostatecznym rozrachunku, nie istnieje waluta czy kredyt, którym można by opłacić tego rodzaju służbę o jaką się nas tu prosi. Wierzę, że zgodzisz się ze mną w tej kwestii? – Tak – potwierdził Hal. – To prawda. – Wobec tego pozwól, że w imieniu nas wszystkich zadam ci pytanie żołnierza. W tych warunkach, czemu powinniśmy ryzykować wszystko, co kiedykolwiek osiągnęliśmy, by walczyć i ginąć za ludzi, którzy nie mogą lub nie chcą walczyć sami? – Nie sądzę, żeby okazali się niechętni walce – wolno odpowiedział Hal. – Część z nich dołączy do was już na początku, więcej w miarę trwania walki. Właściwie zdziwiłbym się, gdybyście tego już nie uwzględnili w swoich planach. – Oczywiście, że to zrobiliśmy – stwierdził Rourke. – Jednak moje pytanie wciąż pozostaje bez odpowiedzi. – Spróbuję na nie odpowiedzieć... – powiedział Hal. Cofnął się mentalnie, pozwalając odpowiedzieć tej części, która była Donalem, podobnie jak miało to miejsce w czasie poprzedniego spotkania z Szarymi Kapitanami. – To stare pytanie, nieprawdaż? – usłyszał własne słowa. – Nigdy nie udzielono na nie ostatecznej odpowiedzi. Starożytny filozof grecki, który wypił cykutę, Rzymianin rzucający się na swój miecz – mieli powody, by tak postąpić. Ponad tysiąc lat temu, niewidomy cesarz niemiecki Ian również miał powody, kiedy w wieku pięćdziesięciu czterech lat udał się na pomoc francuskiemu królowi Filipowi przeciw Anglikom w bitwie pod Crecy, a giermkowie powiedli go w sam środek bitwy, sierpniowego dnia roku tysiąc trzysta czterdziestego szóstego – chociaż wiedział, że zginie. Przerwał, studiując twarze na widowni. Jednak nie zobaczył na nich zdziwienia czy niepewności, tylko oczekiwanie. – W moim przypadku... jest dla mnie jasne, czemu zamierzam oddać wszystko co mam – nie tylko życie, ale i całą przyszłość, która może mnie czekać – temu, co musi teraz zostać zrobione. Mógłbym podać wam swoje powody. Albo mógłbym wyliczyć powody Greka i Rzymianina, o których wspominałem, czy niewidomego cesarza Niemiec i króla Czech. Jednak w sumie wszystkie te powody sprowadziłyby się do faktu, że zostało to zrobione, bo dana osoba była tym, kim była. Wy wszyscy zrobicie to, na co się zdecydujecie, ponieważ jako pojedynczy ludzie i jako społeczeństwo jesteście Dorsajami. Umilkł. – To cała odpowiedź, jaką ma dla was – stwierdził.
– Tak – odezwał się Rourke bez emocji. – Kolejne pytanie brzmi – gdzie chcesz, żebyśmy walczyli? Ich oczy spotkały się na tym samym poziomie. – Wiesz, że nie mogę na to odpowiedzieć – stwierdził. – Po pierwsze, to „gdzie” będzie zależało od tego, co nastąpi między teraz a chwilą, kiedy przystąpimy do działania. Po drugie – wiecie, że nie wątpię w wasze zabezpieczenia. Jednak w takiej sprawie, gdy zaangażowana jest przyszłość i życie ludzi na kilku planetach, to informacja, której nie mogę zdradzić nikomu, aż nadejdzie odpowiednia chwila. Powiem wam, gdy przyjdzie czas na wasz udział i jeśli zechcecie, będziecie mogli wtedy podjąć decyzję czy iść za mną, czy nie, ponieważ i tak nie będę miał żadnej możliwości wymuszenia na was zgody na działanie według moich planów. W sali zapadła cisza. Rourke trzymał w ręku świetlne pióro, którym robił notatki na ekranie wbudowanym w powierzchnię stołu. Hala wypełniło dziwne uczucie przeżywania tego wszystkiego po raz drugi, po którym pojawiło się inne, jeszcze dziwniejsze wrażenie. Poczuł nagle, że jest w stanie odczuwać ruch planety wokół odległego słońca, przesuwanie się Fomalhaut między gwiazdami, odleglejsze ruchy wszystkich zamieszkałych planet i ich słońc, a ponad to wszystko, jeszcze odleglejszy, potężny, syderyczny ruch galaktyki, pchającej ich nieodwołalnie w stronę tego, co czekało na nich dalej w czasie i przestrzeni. – Umieściłem w kontrakcie odpowiednią klauzulę – odezwał się Rourke, podnosząc wzrok na Hala – a to kończy pytania, które mamy do ciebie w tej chwili. Czy chciałbyś nam jakieś zadać? – Nie. Przepraszam, właściwie tak. Przygotowaliście ten kontrakt między wami i mną, za którym stoi obecnie jedynie Encyklopedia Ostateczna. Musicie zrozumieć, że nie ma możliwości, bym był w stanie zabezpieczyć zobowiązania wobec was, jakie nakłada na mnie ten kontrakt. Nawet Encyklopedia nie posiada wystarczających środków, pozwalających na pokrycie tego, co byłoby wymagane w pewnych wypadkach. Sprawy takie, jak na przykład rekultywacja całej planety w przypadku, gdyby jej części uległy zniszczeniu w wyniku działań odwetowych przeciwnika, przekracza możliwości i zasoby kilku światów, a co dopiero instytucji takiej jak Encyklopedia – żeby nie wspomnieć o mnie. – Rozumiemy to – powiedział Rourke. – Kontrakt został przygotowany dla rejestrów historycznych oraz z powodów prawnych. W tym przypadku służymy całej rasie ludzkiej i nie istnieje mechanizm prawny, który byłby w stanie wymusić wypełnienie tych zobowiązań na rasie jako całości. Jednak w tego rodzaju porozumieniach wymagana jest druga strona kontraktu. Uważamy, że klauzule kontraktu zobowiążą moralnie ciebie i Encyklopedię Ostateczną, by użyć wszelkich środków jakimi dysponujecie, na pokrycie jej zapisów. Nie możemy oczekiwać
niczego więcej – i nie oczekujemy. – Rozumiem – pokiwał głową Hal. – Przy tych założeniach, oczywiście. Zarówno Tam Olyn ze strony Encyklopedii Ostatecznej i ja, zgodzimy się na to bez zastrzeżeń. – Wobec tego – stwierdził przewodniczący – pozostaje nam tylko razem z całym zgromadzeniem przejść przez kontrakt, punkt po punkcie i upewnić się, że jego język oznacza dla ciebie to samo, co dla nas. Tak uczynili. Procedura zajęła ponad trzy godziny, a kiedy Hal zszedł w końcu z mównicy, stwierdził, że ma zesztywniałe nogi i kręci mu się w głowie. Amanda odciągnęła go od grupy Kapitanów, którzy podeszli uścisnąć mu dłoń i poprowadziła na tyły sali. – Chcę ci kogoś przedstawić – wyjaśniła. Powiodła go przez tłum wstających i wychodzących ludzi, z których wielu zatrzymywało go na chwilę, by przedstawić się i przywitać. W miarę jak podchodzili wyżej, tłum przerzedzał się i dostrzegł mężczyznę stojącego przy jednym z wyjść, patrzącego w jego kierunku. Na chwilę wzrok Hala wyostrzył się, ponieważ miał wrażenie, jakby stanął tam jeden z bliźniaków, znów żywy, taki jak we wspomnieniach Donala. Jednak kiedy się zbliżył, dostrzegł różnice. Czekający na niego mężczyzna bez wątpienia był Graemem – miał proste, zmierzwione czarne włosy, potężną sylwetkę i ciemne oczy, ale był niższy niż Ian czy Kensie – właściwie o kilkanaście centymetrów niższy od Hala. Ramiona miał trochę bardziej nachylone niż bliźniacy i sprawiał bardziej stałe wrażenie, jakby trudniej było go poruszyć. Emanowała z niego siła i stałość, a nie długonoga zwinność braci, choć ten współczesny Graeme stał ze zrównoważeniem i lekkością wynikającymi z wieloletniego treningu. Przypuszczalnie miał niewiele ponad trzydzieści lat, a jego oczy studiowały Hala z kontrolowaną ciekawością, którą nietrudno było Halowi zrozumieć wiedząc, jak musi wyglądać w jego oczach. Jednak niezależnie od tego, był w kategoriach Dorsajów zbyt uprzejmy, by zadawać Halowi bezpośrednie pytania, kiedy ten stanął przed nim razem z Amandą. – Hal – odezwała się kobieta. – Chciałabym przedstawić ci pilota twojego statku kurierskiego. To aktualna głowa rodziny Graemów – Simon Khan Graeme. Jednak musiał opuścić Nową Ziemię i właśnie tu dotarł. Simon i Hal zacisnęli dłonie. – Jestem twoim dłużnikiem za zgodę na zatrzymanie się w Foralie – powiedział Hal. Simon uśmiechnął się. Miał niespieszny, lecz mocno rozgrzewający uśmiech. – Uczyniłeś honor staremu domowi, zatrzymując się tam – odpowiedział. – Nie – zaprotestował Hal. – Foralie to coś więcej, niż może uhonorować
dowolna osoba. Uścisk Simona zwiększył się, zanim puścił dłoń Hala. – Doceniam, że to mówisz – stwierdził. – Tak samo jak reszta rodziny. – Może nadejdzie czas, że będę mógł się z nimi spotkać. Jesteś prawnukiem Iana, prawda? Było to nieostrożne pytanie ze strony kogoś, kto tak wyraźnie jak Hal nosił znamiona przynależności do rodziny i w oczach Simona Hal dostrzegł rodzącą się i krzepnącą pewność. – Tak – odpowiedział zapytany. W powietrzu zawisło niewypowiedziane pytanie o powiązanie Hala z łanem. – Jeśli chcesz, jestem gotów polecieć choćby w tej chwili – poinformował go Simon. – Nie mam żadnego konkretnego powodu, by odwiedzać dom. Chcesz odlecieć natychmiast? – Obawiam się, że czasu mam niewiele. Teraz, skoro sprawy tutaj zostały załatwione, muszę jak najszybciej polecieć na Marę. Jeśli zaś chodzi o koszty związane z twoimi usługami i statkiem... – Nie, Hal – przerwała mu Amanda. – Od tej chwili wszelkie koszty pokrywa Dorsai, w ramach zobowiązań wynikających z kontraktu. Simon zabierze cię gdziekolwiek będziesz chciał i od tej chwili będzie ci zawsze towarzyszył. Wszelkie koszty związane z nim i statkiem, powinny zostać przekazane do naszej centralnej księgowości. – Może więc zjemy we trójkę lunch – zaproponował Hal – a potem, Simon, będziesz mógł zająć się ostatnimi przygotowaniami statku? Dałoby to nam szansę na prywatną rozmowę. – Powiedziałeś, że chcesz wylecieć najszybciej, jak to możliwe? – zapytał Simon. – Obawiam się, że tak. – W takim razie lepiej będzie, jeśli od razu pójdę zająć się statkiem. I tak późno jadłem śniadanie, a rozmawiać będziemy mogli po drodze, Halu Mayne. Nie będziecie mieli nic przeciw zjedzeniu we dwójkę? Hal uśmiechnął się. – Oczywiście, że nie. Dziękuję – powiedział. – Żaden problem – stwierdził Simon. – A więc do zobaczenia na statku. Wybaczcie. Okręcił się i odszedł. Hal poczuł, jak dłoń Amandy zaciska się na jego ręce. – Jest domyślny – powiedział Hal. – Chyba domyślił się, że chciałem być z tobą chwilę dłużej.
– Oczywiście – potwierdziła Amanda. – Chodź ze mną. Wiem, gdzie możemy zjeść sami. Miejsce to mieściło się w budynku terminala, ale poza okazjonalnym, wyciszonym odgłosem startu czy lądowania i widokiem lądowiska za zajmującym całą ścianę oknem, mała salka była równie oderwana od podróżowania, co dowolna restauracja w Omalu. Mieściła tylko cztery stoliki, ale czy to przypadkiem, czy dzięki działaniom Amandy, wszystkie były puste. Stoliki umieszczono obok balkonu, na czymś w rodzaju tarasu zajmującego większą część pokoju, a spoglądając w dół przez oszkloną ścianę ukazującą lądowisko, u której podstawy umieszczono małą sadzawkę, można było zobaczyć przygotowane do lotu pojazdy kosmiczne. Gdzieś pośrodku nich, Amanda wskazała niewielki, srebrny kształt statku kurierskiego przydzielonego Halowi. – Znaleziono mnie w takim właśnie statku – powiedział do siebie Hal. – Oczywiście, w znacznie starszym modelu. Przesunął wzrok z lądowiska z powrotem na nią, by zobaczyć jej nagłe przysunięcie ramion do ciała, jakby przebiegł ją dreszcz. – Jak myślisz, czy będziesz musiał kiedyś zrobić to jeszcze raz? – zapytała. Słowa były niewiele głośniejsze od szeptu, a wzrok skupiła nie na Halu, lecz za nim. Wpatrywała się w jakiś punkt za oknem. – Nie – odpowiedział. – Nie sądzę. Tym razem pozostanę przy byciu Halem Mayne aż do śmierci. Wciąż patrzyła gdzieś w przestrzeń. Sięgnął przez stół, by ująć w dłoń jej spoczywającą na blacie rękę. Zacisnęła palce na jego dłoni i zaczęła mu się przyglądać dziwnie i z tęsknotą, jak ukochanemu odpływającemu na statku. – Wszystko będzie dobrze – zapewnił ją. – A nawet jeśli nie, nie sprawi to nam żadnej różnicy. Ich palce zacisnęły się. Trzymali się jak poprzedniej nocy, budując wokół siebie własną przestrzeń, ze splecionymi palcami w otaczającym ich czystym powietrzu, odbijającą światło wodą i płytą lotniska za przejrzystym oknem. Ponownie poczuł obrót wszechświata, nieodwracalny pęd wydarzeń ku przyszłości. Pędziło wszystko wokół, oprócz nich. Tkwili nieruchomo niczym dwoje ludzi tkwiących na osi, niewzruszeni przez obroty potężnego koła otaczającego miejsce ich chwilowego odpoczynku.
Rozdział 58 Mara unosiła się pod statkiem kurierskim w świetle Procjona, jak zielononiebieska piłka owinięta koronką białych chmur. Jej podobieństwo do Ziemi dotknęło tkwiącej w Halu samotności i smutku, przemieszanych z tajemnym i gorzkim poczuciem winy. Gdyby nie brak księżyca, trudno byłoby odróżnić Marę od Ziemi, tak wielkie było ich podobieństwo. Nawet wiedząc, że to nie Ziemia, kusiło Hala wyobrażenie, że patrzy na planetę dzieciństwa. Przebywali na orbicie stacjonarnej od około dwudziestu minut, kiedy głośnik pojazdu rozbrzmiał głosem naziemnej kontroli lotów. – Dorsajski klasy JN, numer 549371, masz zezwolenie na samodzielne zejście w założonej strefie, kod dostępu korytarz żółty/pomarańczowy, lądowisko prywatne. Proszę o połączenie po koordynaty. Simon Khan Graeme wcisnął biały klawisz uruchamiający połączenie komputera nawigacyjnego statku z siecią kontroli lotów i mały statek, kierowany pewnymi dłońmi, zaczął opadać ku powierzchni planety. Hal zapomniał już o zaletach Dorsajskiego statku i pilota, który mógł go zabrać pod drzwi celu na dowolnej planecie, zamiast czekać na orbicie na prom z planety. Spojrzał na długie, silne palce Simona, delikatnie oparte na klawiszach kontrolnych, dotykając... pauzując... znów dotykając. Zbliżyła się do nich powierzchnia Mary. Nagle znaleźli się poniżej chmur, nad błękitnym oceanem, skośnie opadając w stronę brzegu kontynentu. Opadali nad lądem i bez ostrzeżenia powietrze wokół nich wypełnił padający śnieg. Poniżej, aż po horyzont, rozciągały się ośnieżone lasy, jedynie z rzadka poznaczone plamami prześwitów. Statek opadł w końcu w kierunku nieruchomej, skutej lodem wstęgi niewielkiej rzeki, ku czemuś wyglądającemu jak grupa połączonych wzajemnie, zgrabnych budynków w pastelowych kolorach, usadowionych nad brzegiem. Wylądowali na małym lądowisku o kontrolowanej pogodzie, z nagą, betonową powierzchnią. Hal wysiadł przed Simonem i zastał czekającego na nich Amida w jasnoszarej todze. – Amid, to jest Simon Khan Graeme – przedstawił ich Hal. – Dzięki uprzejmości Dorsajów pracuje obecnie jako mój osobisty pilot. – Jestem zaszczycony, mogąc cię poznać, Simonie Khan Graeme – stwierdził Amid. – Ja również – odpowiedział Simon. Zgodnie ze zwyczajami Exotików, Amid nie wyciągnął ręki na powitanie, a Simon nie wyglądał, jakby tego oczekiwał. Hal zdążył zapomnieć jak drobny jest
stary Exotik. Widząc go teraz, jak patrzył w górę na Simona, Hal z lekkim szokiem uświadomił sobie różnicę w ich rozmiarach. Miał wrażenie, jakby Amid skurczył się i postarzał od ich ostatniego spotkania. Na lądowisku otaczało ich suche i ciepłe powietrze, ale poza nim, na dom, zamarzniętą rzekę i las, opadały duże płatki śniegu. Dziwnie to wyglądało. W jakiś sposób Hal myślał zawsze o planetach Exotików jako o tkwiących w wiecznym lecie, z czystym niebem i zielonymi polami. Razem z Simonem udali się za Amidem w stronę domu – jeśli można tak było nazwać luźną kolekcję rozproszonych struktur połączonych przejściami – i niemal natychmiast, jak zwykle, zgubił się w tym labiryncie. Zostawili Simona w jego kwaterze i udali się na spotkanie z Rukh. Znaleźli ją owiniętą w coś przypominającego kolorową, antyczną kołdrę, rozciągniętą na dryfowym materacu nad brzegiem basenu o oryginalnym kształcie, otoczonego wysokimi roślinami, opuszczającymi na nią swoje długie liście. Kiedy ich zobaczyła, odrzuciła kołdrę i usiadła, a dryf dostosował się do nowej pozycji. Ubrana była w bordowobiałą, Exotikową togę, której fałdy pomagały w ukryciu wychudzonego ciała. Jej oliwkowa cera miała ziemisty wygląd, lecz wymizerowana twarz wyglądała wyjątkowo pięknie. Podeszli do niej i Hal nachylił się, by ją pocałować. Jego ramiona otoczyły silne, młode ciało, lecz tak chude... Puścił ją, kiedy Amid przysunął dwa dodatkowe dryfy i we trójkę usiedli. – Dziękuję, Hal – powiedziała. – Za co? – Za narzędzie Boga, które mnie uwolniło. – Miałem własne powody, by to zrobić. – Nad cichym basenem jego głos zabrzmiał szorstko, lecz udało mu się ukryć chłód furii obudzonej ponownie na widok jej wymizerowania. – Potrzebuję cię. Mam wobec ciebie plany. – Nie tylko ty. – Przyjrzała mu się uważnie. – Jesteś dużo starszy. – Tak. – Powaga zastąpiła pierwsze przejawy przypomnianych uczuć. – Przede wszystkim jednak muszę ci wyjaśnić, czemu opuściłem was w rejonie Ahrumy. – Nie musisz się tłumaczyć. – Uśmiechnęła się. – Później to zrozumiałam. Wybrałeś jedyną możliwą drogę, by ochronić resztę oddziału i bezpiecznie dostarczyć materiały wybuchowe do Ahrumy, poza zasięg milicji. Kiedy to zrozumiałam, rozproszyliśmy się i zgubiliśmy ich. Pozostaliśmy w rozproszeniu do chwili, gdy nadszedł czas na zniszczenie Zaworu Rdzeniowego. Jednak robiąc to dla nas, dostałeś się w ręce milicji. Delikatnie położyła swą wąską dłoń na jego ramieniu.
– W porównaniu z tym, co zrobili tobie, mnie w tym więzieniu nosili na srebrnej tacy! – powiedział gorzko. – Jednak byłam chroniona przez Boga – napomniała go łagodnie. – Ty nie. Nie było możliwości, by dotknęli mnie czymkolwiek, nie bardziej niż ty mógłbyś coś zrobić Barbage’owi na dziedzińcu więzienia. Opanowało go poczucie dyskomfortu – w tej scenie było coś, czego jeszcze nie pojmował. Znów się do niego uśmiechnęła, łagodnie i ze zrozumieniem, jak matka do dziecka, które nie rozumie jakiejś zupełnie oczywistej sprawy i dyskomfort odszedł w zapomnienie. – Powiedziałeś, że miałeś własne powody w uwolnieniu mnie? – Spoczęło na nim poważne spojrzenie jej brązowych oczu. – Jakie? – Rukh, jest miejsce, które potrzebuje cię bardziej, niż Harmonia. Spodziewał się, że zaprotestuje i zamilkł, czekając na to. Jednak nadal cierpliwie na niego patrzyła. – Mów dalej – stwierdziła. – Mam na myśli Starą Ziemię – wyjaśnił. – Inni powstrzymywali się dotąd przed próbą przejęcia tam kontroli, ponieważ wielu z jej mieszkańców wykazuje silną, najwyraźniej wrodzoną odporność na talenty charyzmatyczne. Wiesz o tym. Bleys i reszta czekali, mając nadzieję na rozwiązanie tego problemu przed akcją militarną. Jednak kończy się im czas, zresztą podobnie jak nam. Lada chwila będą musieli ruszać na Starą Ziemię. – Ale mają tam już swoich ludzi, prawda? – zapytała Rukh. – Na Harmonii mówiono nam, że obawia się ich potajemną organizacja nieznanych, lecz wpływowych Ziemian, prowadzących kampanię ostrzegającą przed Innymi? – Przyjrzała mu się uważnie. – Czy może ten raport był przejawem stosowanej przez Bleysa techniki wprowadzania podziałów? Hal skinął głową. – Jednak jeśli nie będą w stanie przekonać do siebie żadnej znaczącej części populacji – mówiła dalej – to po co się nimi przejmować? Nawet przy zastosowaniu znaczącej presji, nie wygląda na to, by miało im się udać. – Powiem ci, czemu trzeba się martwić. – Hal rozparł się na dryfie. – Kiedy trzymali mnie w milicyjnej celi, miałem wysoką gorączkę i osiągnąłem decyzyjny punkt mojego życia. Efektem było wejście w coś, co można by określić stanem mentalnego dopalania i uświadomiłem sobie wiele spraw, których wcześniej nie byłem w stanie dostrzec. Wyciągnęła rękę, by na chwilę łagodnie dotknąć go dłonią. – Nie musisz mnie żałować – odpowiedział łagodnie w reakcji. – Mówiłem ci już,
w porównaniu z tym, co spotkało ciebie, obchodzili się ze mną w rękawiczkach. – Wygląda na to, że nikt cię nie rozumie, a bierzesz udział w bitwie większej, niż jakakolwiek z dotąd rozegranych – wymruczała. – Ale ja wiem. – Wydaje mi się, że inni z nas też mają jakieś pojęcie o tym – wtrącił się Amid. Hal otoczył jej dłoń palcami. – Jedną z rzeczy, które wtedy zrozumiałem – mówił dalej – był fakt, że ten ich talent charyzmatyczny nie jest jakimś szczególnym prezentem genetycznego przypadku, lecz po prostu udoskonaloną zdolnością rozwiniętą na twoich światach, Harmonii i Zjednoczeniu. To zdolność nawracania i konwersji – dopracowana, przedestylowana i wyniesiona na odrobinę wyższy poziom. Pomiędzy Innymi posiadają ją jedynie przywódcy, jak Bleys Ahrens, którzy przynajmniej częściowo stanowią produkt kultury Zaprzyjaźnionych. – Zaprzyjaźniony? Według naszych danych Bleys jest mieszańcem Dorsaja i Exotika – wtrącił się Amid. – Wiem co umieszczono w zapisach – odpowiedział Hal – i nie mam dowodów, że jest inaczej. Jednak spotkałem go i myślę, że w pewnych kwestiach znam go lepiej niż ktokolwiek z żyjących. Łączy w sobie wszystkie trzy Kultury Odłamkowe... Nagle przerwał. Już miał powiedzieć – jak ja – ale w ostatniej chwili powstrzymał się. Od nocy z Amandą stał się nie tylko bardziej otwarty na wszechświat, ale i mniej ostrożny. Na szczęście Rukh i Amid zdawali się nie zauważyć, że powstrzymał się przed dodaniem czegoś jeszcze. Mówił dalej. – Rzecz w tym, że twoja Kultura, Rukh, podobnie jak Kultury Exotików i Dorsajów, korzeniami sięga Starej Ziemi, a trafiały się w przeszłości czasy, kiedy Wierni byli w stanie zgromadzić wokół większość pozytywnych sił ludzkości. Przyjrzyj się rozkwitowi islamu na Bliskim Wschodzie w siódmym wieku albo Krucjacie Dziecięcej w trzynastym. Jak długo będą kontrolować wszystkie pozostałe zamieszkałe światy, Inni nie muszą sprawować bezpośredniej kontroli nad Exotikami czy Dorsajami. Jednak Stara Ziemia stanowi odrębny przypadek. Częściowo podobna jest do planet Zaprzyjaźnionych, bo wystarczy im podział opinii społecznej, który powstrzyma planetę, jako całość, przed otwartą opozycją. Jednak w przeciwieństwie do Harmonii i Zjednoczenia, na Ziemi Inni nie mogą pozwolić sobie na otwartą wojnę domową. Pokojowa Ziemia wciąż stanowi niezbędną oś międzygwiezdnego handlu, która musi trwać dalej. Jednak jeśli mogą nie dopuścić, by Ziemia stała się potencjalnym wrogiem, nie pozbawiając jej przy tym pełnionej roli ekonomicznej, będą w stanie całkowicie kontrolować międzygwiezdny handel umiejętnościami – podstawę międzyplanetarnego systemu kredytowego, który tak długo utrzymuje wszystkie nasze światy w jednym systemie społecznym. Spojrzał na Amida.
– Exotikowie zawsze o tym wiedzieli, prawda, Amid? Zmarszczki na twarzy Exotika ułożyły się w uśmiech. – Wiedzieliśmy o tym od trzystu lat – powiedział. – Dlatego właśnie od samego początku uczyniliśmy naszym głównym celem – w przyziemnym sensie – zdominowanie handlu międzyplanetarnego. Żeby móc się chronić. Spoważniał. – Dlatego właśnie, Halu Mayne, mamy przypuszczalnie praktyczniejsze podejście do obecnego konfliktu. Wiemy, co będzie oznaczała ich kontrola i zdawaliśmy sobie z tego sprawę od pierwszego ruchu, który wykonali jako grupa. Hal skinął głową, zwracając się z powrotem w stronę Rukh. – Tak więc widzisz – powiedział. – Ziemia jest planetą, którą Inni koniecznie muszą zneutralizować. A powody ku temu wychodzą poza oczywisty fakt, że pomimo spustoszenia Starego Świata i zanieczyszczenia przez wczesne wieki cywilizacji przemysłowej, wciąż jest ona najbogatszą i najludniejszą z zamieszkałych planet. Tą przyczyną jest fakt, że stanowi oryginalną pulę genową naszej rasy, podstawowe źródło pełnowymiarowych istot ludzkich, od których wszyscy się wywodzimy. Przerwał i zaczekał, aby przekonać się czy będzie chciała zareagować jakoś na to stwierdzenie, ale Rukh siedziała tylko rozluźniona, czekając, by mówił dalej. – Jeśli w przyszłości możliwa ma być skuteczna opozycja jakiegokolwiek ludu wobec Innych – kontynuował – to najbardziej prawdopodobne jest, że uda się to mieszkańcom Starej Ziemi. Wszędzie dookoła mają własną historię – nie ma mowy, by Inni oślepili ich na to, co mogliby im odebrać. Historia pokazuje także, że są nieustępliwi, z wyobraźnią oraz – jeśli trzeba – potrafią poświęcić życie za to, co uznają za konieczny cel, praktyczny czy ideowy. Inni dostrzegają tę konieczność – Ziemia jest twierdzą, którą muszą kontrolować, by zapewnić kres opozycji. W ostateczności, ale tylko w ostateczności, będą gotowi posunąć się raczej do jej zniszczenia niż zezwolenia, by stanęła przeciw nim. Jeśli do tego dojdzie, nie będą mieli wyboru. – Przerwał. Amid i Rukh przyglądali mu się uważnie. – Na dłuższą metę, Dorsajów można zagłodzić. Planety Exotików można doprowadzić do stanu, kiedy będą bezradni. Zaprzyjaźnionych można skłonić do walk wewnętrznych, by nigdy nie stanowili poważnego zagrożenia. Jednak Ziemia, jeśli ma zostać usunięta z równania, musi zostać zneutralizowana albo zniszczona. Nic mniej nie zaspokoi potrzeb Innych. Skończył, słysząc echo swoich słów gasnące w zapadłej ciszy i zastanawiając się, czy nie zabrnął zbyt daleko w retorykę, przez co Rukh instynktownie odrzuci go i to, o co miał zamiar ją poprosić. Jednak kiedy przerwał, wciąż po prostu siedziała cicho,
ze wzrokiem utkwionym za plecy Hala, w roślinności otaczającej basen. Skierowała na niego spojrzenie. – Przy obecnym stanie rzeczy, mogą to osiągnąć tylko w jeden sposób – wyjaśnił. – Jeśli chcą utrzymać w szachu Ziemię jako całość, muszą zgromadzić wokół siebie dostatecznie liczną grupę zwolenników wśród różnych grup społecznych. Zresztą już próbują to osiągnąć, mając tam mówców i agitatorów ich sprawy. Jednak teraz, kiedy sytuacja na wszystkich planetach zmierza ku konfrontacji... Przerwał i wzruszył ramionami. Gdzieś w głębi ogrodu zabrzmiała pojedyncza nuta, a Amid przerwał ciszę delikatnym chrząknięciem. Hal zwrócił wzrok na drobnego mężczyznę. – Obawiam się, że czekałem na okazję, by ci o czymś powiedzieć – odezwał się Amid. – Pamiętasz zapewne, że chciałeś, abym postarał się umożliwić ci przemówienie do Exotików jako całości. Właśnie zebrało się zgromadzenie reprezentantów Mary i Kultis, i są gotowi wysłuchać cię, kiedy tylko będziesz chciał z nimi rozmawiać. Dzięki użyciu przesuniętej fazowo, kodowanej transmisji, chcemy umożliwić wysłuchanie i zobaczenie cię wszystkim mieszkańcom obu planet – co jednak niekoniecznie może się udać. – Rozumiem – stwierdził Hal. W zakresie przesunięcia fazowego, odległość między dwiema planetami układu Procjona była dostatecznie mała, by pokonać ją jednym skokiem. Problem w tym przypadku polegał na upewnieniu się, że punkt nadawczy i odbiorczy pozostaną dokładnie sprzężone przez cały czas trwania transmisji. Nawet przy pojedynczym przesunięciu i pozycjach orbitalnych, które można było na bieżąco obliczać dzięki zewnętrznym punktom odniesienia, takim jak słońce, utrzymanie precyzyjnego kontaktu na tę odległość przez długi czas, było dużym problemem. – Muszę też ci powiedzieć, że Bleys Ahrens przebywa na Marze. – Głos Amida nie zmienił brzmienia. – Wydaje się być zdumiewająco dobry w przewidywaniu przyszłości, ponieważ najwyraźniej założył, że będziesz chciał do nas przemówić. Biorąc pod uwagę okoliczności, im szybciej skończymy rozmawiać i przejdziemy do tamtej przemowy, tym lepiej. Wszyscy są gotowi, łącznie z Bleysem. Poprosił o możliwość osobistego zwrócenia się do nas. Zgodziliśmy się. – Nie spodziewałbym się po was czegoś innego – odpowiedział Hal. – Jeśli zaś chodzi o jego zdolność prekognicji, to może po prostu używać logiki intuicyjnej jak Donal. Oczy Amida zwężyły się, a wzrok wyostrzył. – Sądzisz, że Inni mają do niej także dostęp?
– Nie jako grupa. Może Bleys – ale z pewnością nikt inny. Mógł też po prostu mieć szczęście. Nie martwi mnie, że chce rozmawiać. Przede mną czy po mnie? – Co byś wolał? – głos Amida nadal wyprany był z emocji. – Niech przemawia jako pierwszy. Amid skinął głową, a Hal zwrócił się z powrotem do Rukh. – Jak mówiłem – zaczął mówić dalej – w tej sytuacji Inni nie mają wyboru. Wyślą na Ziemię część swoich, plus jak najwięcej z popleczników, którzy potrafią choć częściowo wykorzystać talenty charyzmatyczne. Dzięki nim będą mogli spróbować przeciągnąć na swoją stronę dostateczną część populacji Ziemi, by stworzyć podział opinii publicznej uniemożliwiający wspólne działanie, co dla wszystkich cywilizowanych światów oznacza kontrolę Innych. Skinęła głową. – Tak więc Bleys wie, że ma ludzi, którzy potrafią to zrobić i zakłada, że my nie mamy nikogo takiego. A jednak mamy ciebie, Rukh, i innych podobnych tobie. Wydostałem się z rąk milicji dzięki ucieczce z ambulansu, który wiózł mnie do szpitala, a udało mi się to, bo karetka została zatrzymana przez tłum słuchający twojego przemówienia na placu w Ahrumie. Słyszałem cię tamtego dnia, Rukh, na mównicy i widziałem twoje możliwości zmiany nastawienia ludzkich umysłów. Bleys i jego ludzie nie potrafią nic, czemu ty nie potrafiłabyś dorównać. W dodatku znasz innych prawdziwych wyznawców Wiary, którzy mogliby dołączyć do ciebie na Ziemi. Nigdy by mnie nie posłuchali, gdybym próbował przekonać ich do wyruszenia w gwiazdy. Jednak ty mogłabyś – gdybyś najpierw pojechała tam sama, a potem wysłała wiadomość do pozostawionych w domu jak i do ludzi na Ziemi. Przerwał. – Zrobisz to? – zapytał. Przez chwilę siedziała, patrząc przez niego. Kiedy w końcu zaczęła mówić, robiła to tak cicho, że gdyby nie wysilił na maksimum swoich zmysłów, miałby problemy ze zrozumieniem tego, co mówi. – Kiedy byłam sama w swojej celi, blisko końca mojego uwięzienia – powiedziała, prawie do siebie – przemówiłam do mego Boga i podziękowałam mu za szansę zaświadczenia o Nim. Jeszcze raz oddałam się Jego woli i poprosiłam Go, by pokazał mi jak najlepiej mogę mu służyć. Jej oczy straciły wyraz zamyślenia i z całą ostrością skupiły się na Halu. – I dostałam Jego odpowiedź: powinnam być mądrzejsza, a nie prosić o coś takiego. Jako jedna z Wiernych powinnam wiedzieć, że droga, którą będę podróżować, zawsze będzie dla mnie oczywista, gdy nadejdzie właściwa chwila podjęcia decyzji. Kiedy to zaakceptowałam, spłynęło na mnie szczęście jakiego nie
czułam od chwili, gdy James Child-of-God opuścił oddział, by samotnie zginąć i uratować pozostałych. Pamiętasz to, bo ostatni z nim rozmawiałeś. Zrozumiałam wtedy, że muszę jedynie czekać, aż objawi się moja ścieżka, bo wiedziałam już, że nastąpi to we właściwej chwili. I od tamtego czasu czekałam w pokoju i szczęściu... Sięgnęła, by ująć dłoń Hala. – Szczególną radość sprawiło mi, że to właśnie ty, Hal, mi ją wskazałeś. Przytrzymał jej zniszczoną dłoń, słabą i delikatną, własną – potężną i szeroką. Poczuł przepływającą między nimi siłę – nie od niego do niej, lecz w przeciwnym kierunku. Nachylił się i jeszcze raz ją ucałował, po czym wstał. – Porozmawiamy jeszcze, kiedy skończę sprawę, dla której tu przybyłem – powiedział. – Odpoczywaj i nabieraj sił. – Najszybciej, jak mogę. – Uśmiechnęła się i z uśmiechem patrzyła jak odchodzi. Amfiteatr, do którego zaprowadził go Amid, miał mylący wygląd. Na pierwszy rzut oka zdawał się być niewielki, mogąc pomieścić najwyżej trzydzieści czy czterdzieści osób we wznoszących się półkolach siedzisk. Potem dostrzegł delikatne rozmycie obrazu i uświadomił sobie, że w którąkolwiek patrzyłby stronę, osoby, na których skupiał wzrok widział czysto i wyraźnie, ale wokół nich dostrzegał delikatny pierścień niewyraźnych twarzy. Zdawało się, że patrzy na ludzkie drobinki przez niezmierzone przestrzenie. Przekonał się, że małe rozmiary amfiteatru są złudzeniem, a efekt teleskopowy wyraźnie ukazywał mu dowolny obszar, na którym skupił wzrok. Dawało to pozór niewielkich rozmiarów obszarowi, który naprawdę musiał mieścić niezliczoną ilość osób. Na niskiej platformie naprzeciw zgromadzonych stal Padma, bardzo stary Exotik, którego Hal już spotkał. Górowała nad nim szczupła, o szerokich ramionach, wyprostowana sylwetka Bleysa ubranego w luźną, jasnoszarą marynarkę i ciemne spodnie. Hal znów odniósł wrażenie, że Bleys jest wyższy od pozostałych, jednak kiedy do niego podszedł, tamten jakby skurczył się do normalnych, ludzkich rozmiarów. Gdy stanęli twarzą w twarz, jak podczas poprzedniego spotkania, okazało się, że są równi wzrostem. Hal dostrzegł, że w jakiś subtelny sposób Bleys zmienił się od ostatniego spotkania. Na jego twarzy nie było nowych zmarszczek ani żadnych innych oczywistych zmian. A jednak roztaczał wrażenie zużytego i przemęczonego, ze skórą twarzy ściślej przylegającą do kości. Spojrzał na Hala cicho, odlegle, jakby z tęsknotą. – Hal Mayne – odezwał się obok jego łokcia Amid, kiedy podeszli do Padmy i Bleysa – wolałby, żeby Bleys Ahrens przemówił jako pierwszy. – Oczywiście – wymamrotał Bleys. Jego oczy chwilę dłużej zetknęły się
z oczyma Hala. Wydało mu się, że w wyrazie twarzy Innego pojawiło się coś na kształt prośby. Jednak po chwili oczy tamtego skierowały się na amfiteatr. – Wobec tego zostawiam cię – stwierdził Hal. Odwrócił się i razem z dwoma Exotikami wycofał się z platformy, zajmując ustawione za nią dryfy. Usiedli plecami do ściany na tyłach amfiteatru, patrząc na Bleysa od tyłu i lekko z boku. Stojąc samotnie na scenie, zdawał się znów górować nad widownią i amfiteatrem, wyższy niż jakikolwiek człowiek. Nieoczekiwanie rozrzucił ramiona, rozciągając je na całą szerokość. – Wysłuchacie mnie? – zapytał Exotikowej widowni. – Czy możecie mnie wysłuchać bez wyrobionych wcześniej opinii, jakbym stanął u waszych bram po raz pierwszy z prośbą, której jeszcze nie znacie? Na dłuższą chwilę zapadła cisza. Wolno opuścił ramiona. – Wiem, to bolesne – mówił dalej, wolno i wyraźnie wymawiając słowa – kiedy czasy się zmieniają, bolesne jest, kiedy trzeba sprawdzić wszystko co dotąd przyjmowaliśmy za ustalone i niezmienne. W jednej chwili nasze najsilniejsze, najukochańsze przekonania trzeba wyrwać z korzeniami z miejsca, gdzie miały trwać po wsze czasy i poddać tej samej drobiazgowej analizie, przez którą przepuszczamy najnowsze i najdziksze teorie i idee. Przerwał i wolno przesunął spojrzeniem z jednej strony widowni na drugą. – Tak, to bolesne – kontynuował – ale wszyscy wiemy, że to się zdarza. Prędzej czy później wszyscy będziemy musieli dokonać takiej ponownej analizy. Jednak ze wszystkich ludzi, spodziewałem się, że najlepiej przyjmą to mieszkańcy Mary i Kultis. Znów przerwał. Wzniósł głos. – Czy przez pokolenia, od kiedy przestaliście nazywać się Gildią Orędowników i przybyliście na planety Exotików szukając przyszłości rodzaju ludzkiego, nie poświęciliście waszych żywotów tej zasadzie? Nie tylko poszukiwaniu dróg, które uznaliście za przyjemne i oczywiste, ale wszystkich dróg, jakie mogliście odkryć czy się wam podobały, czy nie? Czyż nie tak było? Kolejne przyjrzenie się widowni, jakby w poszukiwaniu protestu lub sporów. Po chwili wznowił. – Wyrośliście na ludzi, którzy zdominowali ekonomię wszystkich zamieszkanych światów, by nie tracić czasu na walkę o przetrwanie. Kupowaliście i sprzedawaliście armie, aby stać się wolnymi od walki i związanego z nią zaangażowania emocjonalnego – by mieć najlepsze możliwe warunki do pracy, waszych poszukiwań. Teraz, po tylu latach stawiania tych poszukiwań na pierwszym miejscu, zdajecie się
gotowi odsunąć je na bok i stać się stroną w przejściowej dyspucie. Ponieważ, jak zapewne wiecie, przez dziedzictwo jestem jednym z was, powiem szczerze, że nawet gdybyście mieli dołączyć do strony, po której to ja się opowiedziałem, kosztem porzucenia waszych długich zmagań o doprowadzenie rasy ludzkiej ku przyszłości, stanąłbym w tym miejscu i poprosiłbym, byście przemyśleli co stracicie tak czyniąc. Zamilkł. Przez dłuższą chwilę nie rozległ się żaden dźwięk, a potem Bleys wykonał krok w tył i stanął nieruchomo. – To wszystko – powiedział cicho – co miałem wam do powiedzenia. Nie mam nic do dodania. Resztę, decyzję – pozostawiam wam. Skończył mówić i stał w milczeniu, jeszcze przez chwilę patrząc na widownię. W amfiteatrze zawisła cisza. Potem odwrócił się i podszedł do krzeseł, z których podnieśli się Hal, Amid i Padma. Za jego plecami, w amfiteatrze, dalej panowała cisza. – Chciałbym przemówić bez świadków – odezwał się Hal. Bleys uśmiechnął się łagodnie i delikatnie, kiwając głową. – Dopilnuję tego – stwierdził Amid, jeszcze zanim Bleys wykonał gest. Zwrócił się do Innego. – Zechcesz pójść ze mną? Wyprowadził wysokiego mężczyznę przez drzwi, którymi wszedł z Halem ledwie kilka minut wcześniej. Hal wszedł na platformę, podszedł do przodu i spojrzał na widownię. – Oczywiście on nie ma nadziei na przekonanie was – odezwał się do nich. – Ma nadzieję, że zdoła uśpić waszą czujność i skłonić do straty czasu, co jego grupa będzie mogła wykorzystać. Wiem – nie muszę tego podkreślać, ale przyzwyczajenie do posiadania dowolnej ilości czasu na rozważenie problemu, czasem utrudnia szybkie podejmowanie decyzji. Przeszukiwał umysł w poszukiwaniu czegoś, czym mógłby do nich dotrzeć, jak udało mu się to z Szarymi Kapitanami w Foralie i nagle uświadomił sobie, że tak naprawdę czeka na jakąś reakcję wobec tego, co już powiedział. To jednak nie był niewielki pokój z garstką ludzi. Teraz musiał po prostu zaufać, że jego słowa wykonają dobrą pracę, podobnie jak było przed chwilą w przypadku Bleysa. Przypomniał sobie obraz, który zobaczył w umyśle na chwilę przed rozstaniem z Amandą – znajdowania się na krótką chwilę na osi potężnego, nieuchronnie kręcącego się koła. Ale miejsce, w którym stał, nie znajdowało się już na osi – podobnie jak nie siedziała tam jego widownia. – Rzeka czasu – powiedział – często zdaje się tkwić w miejscu, do chwili, gdy nagle przed sobą zobaczymy odpowiednik wodospadu, albo nieoczekiwanie okaże się, że prąd jest zbyt silny, by wydostać się na brzeg. Właśnie w takim punkcie teraz
się znaleźliśmy. Prądy historii, które razem składają się na strumień czasu jako całości, trzymają nas w pewnym uścisku. Nie ma już czasu na spokojne szukanie rozwiązania, każdy na swój sposób. Wszystko co mogę zrobić, to powiedzieć z czym przybyłem. – Przyleciałem właśnie z Dorsai – stwierdził. – Dokonują tam w tej chwili przygotowań do ostatniej bitwy. Oczywiście, będą walczyć jak zawsze, za to w co wierzą, za całą ludzkość – oraz za was. Chciałem was zapytać czy dla dobra tego w co zawsze wierzyliście, jesteście gotowi na równy udział w tej walce? Przypomniał sobie nagle pierwszą zwrotkę wiersza Housmana, wykutą nad wejściem do Centralnych Biur Administracji w Omalu na Dorsai. Strząsnął z siebie to wspomnienie i kontynuował. – Zgodzili się poświęcić wszystko co mają, łącznie z życiem, aby ludzkość mogła przetrwać. Przyszedłem was prosić o coś równie wielkiego – abyście pozbyli się wszystkiego, co zebraliście przez trzysta lat swojej historii i oddali to nieznanym ludziom, z którymi nigdy nawet nie rozmawialiście, w nadziei, że może to uratować nie wasze, lecz ich życie. Ponieważ w końcu z pewnością będziecie musieli poświęcić życie – może nie w walce, jak Dorsajowie – ale i tak je stracić. W zamian mogę wam ofiarować jedynie nadzieję życia dla innych ludzi, którym wszystko oddacie. Ofiarujecie nadzieję im i ich dzieciom, które mogą – nie ma na to gwarancji – znów mieć szansę na lepsze życie i spełnienie waszych marzeń. Znów przerwał. Nic się nie zmieniło, ale nie czuł się już odizolowany od słuchaczy. Słuchali go uważnie. – Od ponad trzystu lat poświęciliście się pracy i nadziei, że ludzkość czeka lepsza przyszłość ewolucyjna. Dotąd jej nie znaleźliście, ale nadzieja pozostaje. Osobiście dzielę ją z wami. Więcej, ja wierzę. To czego szukacie, w końcu nadejdzie. Ale w tej chwili jedyną ku temu drogą jest ta, która zagwarantuje przetrwanie rasy ludzkiej. Nasiliło się w nim wrażenie zbliżenia do słuchaczy. Powiedział sobie, że po prostu dał się ponieść sile własnych argumentów, tym niemniej uczucie pozostało. – Były czasy – powiedział – w epoce kamiennej, kiedy człowiek pragnący destrukcji mógł zmiażdżyć może trzy lub cztery czaszki, zanim jego towarzysze otoczyli go i odebrali mu możliwość dalszego zabijania. Później, w dwudziestym wieku, kiedy odkryto i rozwinięto siłę eksplozji atomowych, możliwa stała się sytuacja, kiedy jeden człowiek posiadający odpowiedni sprzęt i surowce, mógł zniszczyć całe miasto z kilkoma milionami mieszkańców. Wiecie o tym. Krzywa ilustrująca możliwości niszczycielskie człowieka wznosi się od chwili, gdy pierwszy człowiek podniósł kamień czy kij jako broń, aż do dzisiaj, gdy jedna osoba – Bleys – może zagrozić śmiercią całej rasie. Wziął głębszy oddech.
– Jeśli to osiągnie, nie będzie to śmierć nagła i dramatyczna, jak przy jakimś potężnym wybuchu. Jej osiągnięcie będzie wymagało pokoleń, ale końcem będzie śmierć. Ponieważ dla Bleysa i Innych, zgadzających się z jego widzeniem świata nie ma przyszłości – tylko wybór między chwilą obecną na ich warunkach albo niczym. On i jemu podobni, we własnym mniemaniu nie tracą nic, sprzedając bezwartościową dla nich przyszłość, za teraźniejszość, która zapewnia im spełnienie pragnień. Jednak prawdziwą ceną ich zachcianek jest koniec wszelkich marzeń – łącznie z tym, za którym podążaliście przez trzysta lat. Z całym waszym bogactwem i wciąż posiadaną potęgą, nie jesteście w stanie powstrzymać ich przed dostaniem tego, czego chcą; nie mogą ich powstrzymać Dorsajowie ani żadna inna grupa widząca zbliżający się koniec marzeń o przyszłości. Jednak wszyscy razem możemy tego dokonać – aby ocalić następne pokolenia. Pozwolił sobie ogarnąć spojrzeniem cały amfiteatr. – Proszę was, abyście oddali mi wszystko co macie – otrzymując w zamian jedynie nadzieję, że pomoże to zachować przy życiu nie was, ale wasze marzenia. Potrzebuję waszego międzygwiezdnego kredytu, całego. Wszystkich międzygwiezdnych statków. Chcę wszystkiego, co zdobyliście lub zbudowaliście, a co może zostać użyte w walce z Innymi – pozostawiając was nagich i bezbronnych wobec ewentualnego odwetu. Musicie to oddać, a ja muszę przyjąć, ponieważ kształtująca się właśnie rywalizacja może zostać wygrana tylko przez wierzących w przyszłość, o ile będą pracować i walczyć jako jedna, wspólna grupa. Skończył mówić. – To wszystko – powiedział nagle. Obrócił się i zszedł z platformy. Na widowni nie rozległ się żaden dźwięk. Amid czekał na niego, ale Padma najwyraźniej już wyszedł. W ciszy opuścili amfiteatr. Hal stwierdził, że idzie długim korytarzem z kamiennymi ścianami o łukowatym suficie i głęboko wyciętych oknach. Nie były to po prostu otwory z ekranami pogodowymi, lecz prawdziwe okna, z połączonych ołowiem, romboidalnych szklanych płytek. Kamień miał szarą barwę i emanował chłodem, a za ołowianymi oknami w popołudniowym świetle widział wciąż obficie padający śnieg, zmiękczający ostre kontury drzew i budynków. – Jak sądzisz, jak długo potrwa głosowanie na obu światach? – zapytał Amida. Drobny, stary mężczyzna skierował twarz do góry, patrząc na niego. – Odbyło się, zanim wylądowałeś. Hal przeszedł kilka kroków nic nie mówiąc. – Rozumiem – stwierdził. – A kiedy pojawił się Bleys, zdecydowano poczekać z ogłoszeniem wyników i wysłuchać, co mamy do powiedzenia. – Jesteśmy pragmatycznymi ludźmi – w praktycznych sprawach. Oczywiście,
właśnie tak zdecydowano. Dodatkowo, wszyscy chcieli zobaczyć cię i wysłuchać przed ogłoszeniem decyzji. Czy sam nie chciałbyś spotkać osoby, która miałaby zająć się końcem wszystkich twoich marzeń? – Równocześnie – powiedział Hal – pojawiła się możliwość zmiany decyzji, jeśli Bleys byłby w stanie ich do tego przekonać. I co, udało mu się? – Powiedziano mi, że nie, za wyjątkiem nieznaczącej statystycznie garstki – oczy Amida spoczywały na nim w trakcie marszu. – Myślę, Halu Mayne, że możesz czegoś w tym nie rozumieć. Wiedzieliśmy, że Bleys Ahrens nie może powiedzieć nic, co spowodowałoby zmianę naszej decyzji. Jednak go wysłuchaliśmy. Czy powinniśmy się teraz zmieniać? I czy naprawdę masz o nas tak złe mniemanie, by wierzyć, że nie zdołamy stanąć przed tym co konieczne? My również mamy naszą wiarę – oraz odwagę. Amid odwrócił od niego spojrzenie, patrząc przed siebie, na kończące korytarz podwójne drzwi z drewna, otwarte w mylącym wzrok półmroku. – Zebranie się na omówienie z tobą szczegółów zajmie naszym reprezentantom dzień lub dwa – mówił dalej staruszek. – W międzyczasie możesz omówić z Rukh Tamani plany jej krucjaty na Starej Ziemi. Twoja praca tutaj skończy się najdalej za trzy dni i będziesz mógł udać się w dowolnym kierunku. Masz już sprecyzowane plany? – Ziemia... – powiedział Hal. Jednak myślami był gdzie indziej, a świadomość czyniła mu wyrzuty. Kiedy dowiedział się, że Bleys jest tutaj, poczuł lekki dreszcz, bliski przerodzenia się w strach kiedy zobaczył go naprzeciw zgromadzenia w amfiteatrze i usłyszał jego przemowę. Nie bał się, że Bleys może mieć dość talentu i argumentów, by przewyższyć go w retoryce. Bał się, iż Exotikowie, nawet zdając sobie sprawę z fałszywych celów Bleysa i tak wykorzystaliby jego słowa jako wymówkę do zachowania neutralności. Mylił się. Pomyślał, że od czasu gdy był Donalem, wciąż popełniał ten sam błąd. Wciąż zdarzało mu się wątpić w innych ludzi, choć w głębi duszy zdawał sobie sprawę, że to co możliwe dla niego, musi być możliwe również dla nich. Przez krótką chwilę zwątpił, że Exotikowie będą gotowi umrzeć za sprawę, nawet za własną. Pozwolił sobie ulec uprzedzeniu, że zawsze byli gotowi kupić pokój za każdą cenę i zapomniał o ich poświęceniu celowi, dla którego kupowali ten pokój. Teraz stanął przed nagą prawdą. Prościej było walczyć i zginąć w walce, niż ze spokojem i zimną krwią zaprosić wroga we własne progi i czekać na śmierć. A jednak ludzie z Mary i Kultis za czymś takim właśnie zagłosowali. Amid miał rację.
Tym ostatnim aktem Exotikowie, łącznie z idącym obok niego, zdecydowanie nie wojowniczym staruszkiem, zademonstrowali odwagę równie wielką jak dowolny z Dorsajów i wiarę nie mniejszą, niż którykolwiek z Zaprzyjaźnionych. Kątem oka przyjrzał się idącemu z nim Amidowi i oczyma duszy widział – nie jego samego – lecz idące po jego obu stronach duchy Iana i Childa-of-God. – Tak – odezwał się, przerywając ciszę, gdy zbliżyli się do podwójnych drzwi. – Ziemia. To miejsce, gdzie od dłuższego już czasu próbuję wrócić.
Rozdział 59 Poszli razem, przechodząc ze światła dnia w mrok pomieszczenia – heksagonalnego pokoju z lekko wypukłym sufitem. Wokół dużego, okrągłego stołu siedziało dziewięcioro Exotików. W łagodnym oświetleniu rozgrzewali pomieszczenie ciepłymi kolorami swoich tog. Przy stole stały jeszcze dwa wolne dryfy i do nich właśnie poprowadził Hala Amid. Siadając, Hal rozejrzał się po zgromadzonych i rozpoznał czworo. Zauważył stare rysy twarzy Padmy, ciemną twarz Nonne, suche oblicze Alhanona i przyjazną twarz Chavis – wszyscy rozmawiali z nim podczas poprzedniej wizyty na tej planecie. Pozostali byli mu nieznani. – Nasze dwa światy są do twojej dyspozycji, Halu Mayne – zabrzmiał naznaczony starością głos Padmy, a Hal spojrzał na starca. – Czy może Amid już ci powiedział? – Tak – stwierdził Hal. – Zapytałem go po drodze tutaj. Nonne zaczęła coś mówić, ale powstrzymała się, patrząc na Padmę. – Nie zapomnę – rzucił Padma w jej stronę. – Hal, uważamy, że powinieneś zrozumieć jedną rzecz w sprawie naszej dalszej współpracy. Nie podpisujemy kontraktów, jak Dorsajowie, ale trzysta lat dotrzymywania słowa mówi samo za siebie. – Tak jest – potwierdził Hal. – Oczywiście. – Tak więc... – Padma położył dłonie na gładkiej, ciemnej powierzchni stołu przed sobą, jakby chciał by poświadczyły jego słowom – musisz zrozumieć, że zdecydowaliśmy pójść twoją drogą dlatego, że nie było żadnej innej. Ironicznym zdaje się być fakt, że te same obliczenia, których użyliśmy do przekonania się czy powinniśmy pójść za tobą, teraz wykazują, że stało się to głównie z powodu wpływu twoich decyzji na obecną sytuację. Chrypka w jego głosie pogłębiała się w miarę mówienia. Umilkł i stuknął o powierzchnię stołu palcem wskazującym, a spod blatu wysunęła się szklanka z przejrzystym płynem. Napił się z niej i przemówił ponownie. – Wiedz, że wielu z nas miało wątpliwości w kwestii podążenia za tobą – powiedział. – Ja osobiście nie, ale wielu z nas tak – i było to rozsądne. Jednak powinieneś znać nas na tyle dobrze, by zaufać nam po głosowaniu. W praktyce, te wątpliwości już nie istnieją. Nieodwołalnie i niezmiennie oddaliśmy się twojemu przywództwu i pójdziemy gdziekolwiek zechcesz, niezależnie od kosztów. – Dziękuję – odpowiedział Hal. – Wiem, co musiało dla was znaczyć to
głosowanie. Doceniam co zrobiliście. Nachylił się trochę nad stołem, uświadamiając sobie nagle, jak jego wysoki wzrost i potężne ramiona muszą sprawiać wrażenie górowania nad nimi. – Jak już powiedziałem, prawdopodobnie będę musiał poprosić obie wasze planety o oddanie mi wszystkiego, co posiadacie... – Jeszcze chwileczkę, jeśli można – wtrącił się Padma. Hal zamilkł i obrócił się w jego stronę. – Wiemy część z tego, co masz nam do powiedzenia – stwierdził Padma. – Ale najpierw pozwól, że podzielimy się z tobą pewnymi informacjami. Nie mogliśmy przekazać ci ich wcześniej, przed głosowaniem. Wokół stołu zawisła cisza. – Dobrze – powiedział Hal. – Proszę bardzo, słucham. – Nasza własność należy teraz do ciebie – powiedział Padma. – Dotyczy to pewnych rzeczy, o których możesz wiedzieć, że nimi dysponujemy, jednak są znacznie efektywniejsze, niż mógłbyś przypuszczać. Znów zawiódł go jego starczy, suchy głos i sięgnął po stojącą przed nim szklankę. – Mówię tu o naszej zdolności do zbierania informacji oraz o technikach ich oceny. Myślę, że zainteresują cię teraz nasze wnioski na temat ciebie i Bleysa. – Masz rację – Hal twardo patrzył w oczy starca. – W rezultacie – kontynuował Padma niezmienionym tonem – uzyskaliśmy obraz, który mógłby pomóc ci teraz określić kształt nadciągającego konfliktu. Przerwał. – Nasz obraz Bleysa wskazuje na to, że jest świadom swojej siły oraz zdeterminowany, by użyć jej ekonomicznie – innymi słowy, w taki sposób, by on i Inni nie mogli przegrać, przez stałe powiększanie obecnej przewagi do czasu, aż nie zostanie żadna opozycja. To rodzaj działania z pozycji siły, który zdaje się doskonale współgrać z jego temperamentem. Zdaje się wierzyć, iż on i jego ludzie są skazani na zwycięstwo i choć tego nie gloryfikuje, zdaje się znajdować melancholijną przyjemność w nieuchronności tego, co pasuje do jego widzenia siebie i rzeczywistości. Najwyraźniej uważa się za tak izolowanego we wszechświecie, że nic nie jest w stanie wzmocnić lub osłabić jego ducha. – Tak – wymruczał Hal. – Ta jego izolacja nosi interesujące znamiona podobieństwa do twojego samotniczego charakteru – powiedział Padma, wpatrując się w Hala. – Na wiele sposobów zdumiewająco cię przypomina. Hal nic nie powiedział. – Właściwie – mówił dalej Padma – w dużym stopniu ma podstawy do takich opinii. Działające czynniki historyczne – siły, które działają z pokolenia na pokolenie,
czasem narastając, czasem słabnąc – w tej chwili zdają się faworyzować Innych. Nasza dyscyplina, ontogenetyka, rozwinięta do pomocy w problemach takich jak ten, dostarcza nam w tej chwili jedynie coraz więcej dowodów na potwierdzenie wiary Bleysa. Hal wolno skinął głową, a Padma zużył chwilę na kolejny łyk napoju. – Jeśli Bleys stanowi uosobienie wszystkiego, co reprezentuje ortodoksyjną drogę do celu – kontynuował Padma – ty, który w rozsądnym wszechświecie powinieneś być mistrzem tego co znane i ustalone, jesteś czymś wręcz przeciwnym. Jesteś uosobieniem nieortodoksyjności. Nie mamy na twój temat żadnych danych sprzed chwili, gdy jako dziecko zostałeś znaleziony w statku na orbicie Ziemi. Nie widać żadnego konkretnego powodu, dla którego miałbyś stać się przywódcą opozycji mającej na celu powstrzymanie Bleysa i Innych, a jednak w jakiś sposób wszyscy, którzy przeciwstawiają się Bleysowi, decydują się na podążenie za tobą – nawet ci z mieszkańców naszych dwóch planet, którzy od trzystu lat starają się myśleć zimno i rozsądnie. Przerwał i wziął głębszy oddech. – Ze wszystkich ludzi właśnie my, Exotikowie, nie wierzymy w tajemne siły. Tak więc doszliśmy do wniosku, że musi działać jakiś mechanizm, którego jeszcze nie rozumiemy, a który działa na twoją korzyść. Mamy nadzieję, że jest on równie niewidoczny i podobnie umykający zrozumieniu dla Bleysa Ahrensa. – Zakładając, że masz rację – stwierdził Hal. – Dołączę do tej nadziei. – Co doprowadza nas do twojego obrazu, tego, co o nim wiemy – stwierdził Padma. – Na podstawie zebranych przez nas informacji doszliśmy do wniosku – a zakładamy, że ktoś taki jak Bleys musiał dojść do podobnych rezultatów – że jedynym możliwym sposobem działania będzie użycie Dorsajów jako sił ekspedycyjnych przeciw siłom wojskowym, zmobilizowanym i wyposażonym przez Innych. Przerwał i spojrzał na Hala. – Mów dalej – spokojnie stwierdził Hal. – To, co dotychczas powiedziałeś, to w świetle zaistniałej sytuacji oczywisty wniosek. Nie trzeba żadnego szczególnego dostępu do informacji albo umysłu takiego jak Bleys, by dopuścić taką możliwość. – Może nie – odpowiedział Padma. – Jednak jest równie oczywiste, że w takiej sytuacji podobne ich użycie nie może skończyć się inaczej niż totalną klęską. Z jednej strony, jeśli powstrzymasz Dorsajów do chwili, gdy siły Innych będą gotowe do akcji, wtedy nawet oni nie będą w stanie poradzić sobie z tak licznym przeciwnikiem. Czy mam rację? – Może – stwierdził Hal.
– Z drugiej strony – mówił dalej Padma – jeśli roztrwonisz te nieodnawialne siły wyszkolonych wojskowych w rajdach na dopiero gromadzące się armie Innych, stopniowa utrata personelu nawet u tak doświadczonych wojowników jak Dorsajowie, doprowadzi w końcu do ich zniszczenia. Czy to również nie jest nieuchronny wniosek? – Z pewnością jest to wniosek – przyznał Hal. – Jak wobec tego – zapytał Padma – możesz mieć nadzieję na zwycięstwo? Hal uśmiechnął się – i dopiero gdy dostrzegł delikatne, lecz nieomylne oznaki zmiany nastawienia u siedzących przy stole, uświadomił sobie, jak musiał dla nich wyglądać ten uśmiech. – Mogę mieć nadzieję na zwycięstwo – powiedział wolno i wyraźnie – ponieważ nie przegram. Wiem, że te słowa nic dla was teraz nie znaczą. Jednak gdybyście mogli w tej chwili zrozumieć, co chcę przez to powiedzieć, nie groziłaby nam wojna, a zagrożenie jakie stanowią dla nas Inni, już zostałoby usunięte. Padma zmarszczył się. – To nie jest odpowiedź – stwierdził. – A więc podam wam inną – odpowiedział Hal. – Siły historii są jedynie wewnętrznymi zmaganiami rasy ludzkiej, zdeterminowanej by przeżyć. Tyle powinniście być w stanie sami zrozumieć, dzięki waszej pracy i studiom nad zrozumieniem ludzkości. Zastosujcie to zrozumienie w równym stopniu do dużej liczby czynników, które zdają się faworyzować Innych, co do stosunkowo niewielkiej, które działają na korzyść naszego przetrwania – tych, którzy się im przeciwstawiają – a sami przekonacie się, które z nich muszą ulec wzmocnieniu, a które osłabnąć, jeśli rasa ludzka jako całość, ma przetrwać. Przerwał, słysząc echo własnych słów. Pomyślał, że sam mówi jak Exotik. – Jeśli prawdą jest to co mówisz – wtrąciła się Nonne, jakby nie potrafiła się dłużej powstrzymać – to sytuacja sama powinna się wyleczyć. Nie potrzebujemy cię. Uśmiechnął się do niej. – Ależ ja jestem jedną z tych sił historii, o których wspominałem – wyjaśnił – podobnie jak Bleys. Jesteśmy skutkami, nie przyczynami sytuacji historycznej. Jeśli pozbędziesz się któregoś z nas, staniesz po prostu przed odrobinę innym aspektem tego samego problemu, z kimś innym w naszym miejscu. Tak naprawdę nie możesz pozbyć się tego, co reprezentujemy; nie bardziej, niż można pozbyć się dowolnej z działających sił. Wszystko co możecie zrobić, to wybrać jedną opcję i wydawało mi się, że przed chwilą tego dokonaliście. – Hal – u jego boku cicho odezwał się Amid – to było zbędne i odrobinę nieuprzejme. Hal spoważniał, zwracając się ku drobnemu mężczyźnie.
– Oczywiście, masz rację. Przepraszam – powiedział do Nonne. Spojrzał na Padmę. – Co jeszcze macie mi do powiedzenia na podstawie tych zgromadzonych informacji? – Mamy szczegółowe dane ze wszystkich miejsc, gdzie Inni mobilizują i szkolą swoich żołnierzy – powiedział Padma. – Oraz ze wszystkich obszarów, gdzie buduje się okręty kosmiczne i materiały na ich wyposażenie. Mam nadzieję, że wystarczy to na zaspokojenie twoich potrzeb, choć oczywiście nie jest to pełna informacja, jaką dysponujemy... – To jeszcze nie wszystko – powiedział Hal bez zastanowienia. – Są inne informacje, które sam będę musiał zgromadzić. – Nie rozumiem – powiedział Padma. Wszyscy przy stole dziwnie na niego spojrzeli. – Obawiam się – wolno wyjaśnił Hal – że miałbym problemy z satysfakcjonującym wyjaśnieniem. Po prostu muszę osobiście zobaczyć tych ludzi i miejsca, gdzie się szkolą. Będę szukał rzeczy, których wasi agenci nigdy nie byliby w stanie mi powiedzieć. Po prostu musicie mi uwierzyć na słowo, że koniecznie muszę polecieć i sam to zobaczyć. Kiedy mówił, w jego umyśle formował się obraz Encyklopedii Ostatecznej, a niezmiernie rozległy, ledwie napoczęty problem przyczaił się przed nim, niczym coś żywego. Nie było sposobu wyjaśnienia Exotikom, że pole czekającej ich bitwy wdzierało się na tereny kryjące ludzką duszę. – Po prostu musicie mi uwierzyć – powtórzył – gdy mówię, że to konieczne. – Cóż – ciężko stwierdził Padma. – Jeśli musisz... wciąż mamy statki kurierskie podróżujące między naszymi planetami i ambasadami na innych światach. Możemy ci jeden udostępnić. Hal wyrównał oddech i wbił spojrzenie w wypolerowaną ciemną powierzchnię stołu. – Statek nie będzie konieczny – usłyszał własne słowa jakby z odległości. – Dostałem już jeden od Dorsajów, razem z pilotem. Jeszcze przez chwilę wpatrywał się w ciemność stołu, potem wolno uniósł wzrok, by jeszcze raz spojrzeć na Amida. Znów się uśmiechnął, lecz tym razem uśmiech szybko zanikł. – Wygląda na to, że moja podróż na Starą Ziemię będzie jednak musiała jeszcze poczekać – stwierdził. Jego przewidywania sprawdziły się. Kilka standardowych miesięcy później wciąż jeszcze nie przekroczył orbity Ziemi i biegł przez ciemne aleje Novenoe, miasta na
Freilandii, ratując własne życie. Znużyły go miesiące odwiedzin na Młodszych Światach, prześlizgiwanie się na nie dorsajskim statkiem kurierskim i potajemne obserwacje fabryk i instalacji, gdzie Inni gromadzili żołnierzy i materiały konieczne do prowadzenia wojny – wychudł teraz i zmizerniał jak na Harmonii, kiedy złapała go milicja. Jednak wraz z przyznaniem – przynajmniej Amandzie – że jego pierwotną tożsamością był Donal Graeme – tą tożsamością, która świadomie wycofała się do czasu, aż przebrnie przez proces uczenia się i rozwoju, stając się Halem Mayne – zbliżył się w końcu do niemal wiernego odtworzenia fizycznych umiejętności i siły Donala, choć wciąż ustępował na tym polu doświadczonemu Dorsajowi, ćwiczącemu codziennie od najmłodszych lat. Mimo wszystko, jego osiągnięcia były czymś niezwykłym w świetle fizjologicznego doświadczenia nagromadzonego przez Dorsajów. Po ponad dwudziestu latach życia bez treningu – według Dorsajskich standardów (nawet biorąc pod uwagę ćwiczenia, jakie aplikował mu Malachi Nasuno do szesnastego roku życia), prawie niemożliwe było, by w ciągu zaledwie kilku miesięcy zdołał osiągnąć refleks i reakcje, zbliżonego do efektywności porównywalnej z Simonem Graeme. Nawet Simon skomentował ten fakt. Niemożliwe było ukrycie rozwoju Hala przed nim, biorąc pod uwagę warunki ciasnej egzystencji, jaką prowadzili na pokładzie statku kurierskiego, w dodatku z Amidem. Stary Exotik jeździł z nimi jako konieczny, żywy paszport do ambasad Exotików, gdzie zdobywali informacje i pomoc. Jak zauważył Simon, taki rozwój był zarazem niemożliwy i niezaprzeczalny, i porównał go z historycznymi mistrzami sztuk walki, którzy w swoich czasach przechodzili do legendy. Poza tą jedną uwagą, obecna tytularna głowa rodziny Graemów zdawała się usatysfakcjonowana pozostawieniem tej sprawy do późniejszego wytłumaczenia. Hal nie miał innego wyboru, jak zrobić to samo, choć dla niego również był to powód zdumienia i zdziwienia, wcale nie tak łatwy do zaakceptowania, jak mogłoby się wydawać Simonowi. Tymczasowo tłumaczył to sobie działaniem jakiejś siły psychicznej, działającej w reakcji na ujawnienie się osobowości Donala, siły potrafiącej w miarę konieczności kształtować nawet mięśnie. Podobno Cletius Graeme, ponad dwieście lat wcześniej, dzięki takim środkom odtworzył swoje zniszczone kolano. Równocześnie coś w Halu stanowczo sugerowało, że kryło się w tym coś więcej, niż obejmował prosty termin „siła psychiczna” i męczył go ten nieznany element. Jednak dotąd nie miał czasu tego zbadać, a chwila obecna zdecydowanie również się do tego nie nadawała. Biegnąc bez wysiłku stałym tempem, jak gnany głodem
wilk, przez ciemne i śmierdzące zakątki, które nie bardzo zasługiwały na miano ulic w dzielnicy zrujnowanych budynków, czuł jak Donalowa intuicja lokalizuje zbliżający się do niego pościg. Udało mu się dostać do stoczni kosmicznej, dla której specjalnie przyleciał na Freilandię i zidentyfikował budowane w niej statki jako wojskowe transportowce. Jednak po tylu miesiącach, siły kontrolowane przez Innych na wszystkich planetach były ostrzeżone i postawione w stan gotowości. Hal został zidentyfikowany i podjęło za nim pościg tak zwane ramię wykonawcze milicji Novenoe. Jedyną szansę na ucieczkę stanowił statek kurierski, czekający na placu opuszczonego magazynu. Nie mając innego wyboru, prowadził teraz za sobą pościg w tamtym kierunku. Niewidoczne obliczenia logiki intuicyjnej, która obudziła się w nim z Donalowej części jego istoty, powiedziały mu, że nie ma szans na dotarcie do pojazdu przed ścigającymi. Oszacował, że polowało na niego trzydziestu do czterdziestu milicjantów, z pewnością lepiej od niego znających tę część Novenoe. Biegł dalej – równomiernie, wciąż na trzy czwarte prędkości, oszczędzając siły na chwilę, kiedy będzie ich potrzebował. Ostatni etap jego drogi prowadził przez uszkodzony, ale wciąż wysoki płot i opuszczony plac, pełen porzuconego, rdzewiejącego sprzętu. Kiedy wciąż biegnąc, złapał szczyt płotu, wybił się i przy pomocy rąk przerzucił ciało na drugą stronę, usłyszał przed sobą drobne, ciche odgłosy przynajmniej dwu policjantów czekających na niego w mroku. Przykucnął i ruszył jak duch, wyczuwając drogę przed sobą wśród zaśmiecających ją dużych i małych odpadków. Planował w miarę możliwości ominąć czekających, ale jeden z nich – najwyraźniej zniecierpliwiony czekaniem – wstał i wszedł wprost na Hala. Mayne wyczuł ciepło zbliżającego się ciała oraz usłyszał i poczuł jego oddech. Nie było czasu na uniki, więc błyskawicznie wstał i uderzył. Policjant upadł, ale zdążył krzyknąć, w efekcie czego rejon zaczęła przeszukiwać podobna do rapiera, cienka wiązka laserowego światła z rodzaju tych, jakie stosowano do naprowadzania ognia z broni energetycznej. Hal wystrzelił w kierunku źródła światła z cichego, lecz o słabej mocy pistoletu energetycznego i wiązka zniknęła. Jednak szkoda już się dokonała. Za chwilę ciemność ożyje elektronicznym krzykiem alarmów i komunikacji, wskazując jego pozycję ścigającym. Ruszył z pełną prędkością. Nawet wtedy, przeskakując przez płot na następny plac, na którym czekał statek, dzięki zmysłom słuchu i zapachu zdołał zlokalizować pięć, mogących odciąć mu drogę, osób. Było ich zbyt wielu, by się prześlizgnąć. Wyraźnie ich słyszał, choć oni na pewno nie byli w stanie usłyszeć wydawanych przez niego dźwięków. Z drugiej strony, mieli pewnie czujniki ciepła, dzięki którym
będą mogli go namierzyć wśród rupieci wypełniających plac. Nie miał wyboru. Gdyby chciał dotrzeć do statku, nie miał możliwości zrobienia tego w sposób niewidoczny. Musiał wywalczyć sobie drogę między tymi, którzy na niego polowali. Opadł na żwir pod nogami, by na chwilę złapać oddech. Nie musiał długo się zastanawiać nad sposobem walki. Jego pozycja niewiele różniła się od sytuacji człowieka schwytanego przez prąd rzeki zbliżającej się do wodospadu, wołającego do przyjaciela na brzegu z prośbą o pomoc. Miał jednak do wykonania zadania i nie mógł zginąć. Gwałtownie wcisnął przycisk w pasie, wysyłając pojedynczy impuls grawitacyjny do czujników statku, wzywając Simona na pomoc. Potem skierował całą uwagę na przetrwanie, opadając na ziemię i czołgając się w stronę odleglejszego płotu. Słyszał zbliżających się do niego pięciu mężczyzn i wiedział, że wkrótce dostaną posiłki. Zatrzymał się nagle, bo znalazł się w ślepej uliczce. Poruszenie się w dowolną stronę zza wraku traktora, oznaczałoby wystawienie się na strzał. Aby się przedostać, będzie musiał dokonać wyłomu w pierścieniu ścigających. Nie potrzebował wiązki światła do celowania z posiadanej broni. Potrafił celnie mierzyć na słuch, a ciche działanie jego pistoletu energetycznego będzie pomocne w ukryciu miejsca, z którego nadszedł zabójczy impuls. Zabił jednego z milicjantów i szybko przeskoczył w wykonaną w ten sposób przerwę, by za chwilę przekonać się, że znów utknął w ślepym zaułku. I tak się zaczęło... Było to brudne starcie, w ciemności i niemal lufa w lufę, przy czym przeciwników przybywało szybciej, niż był w stanie usunąć ich celnym ogniem swojej broni. Wezbrała w nim gorycz człowieka, który zbyt wiele razy w życiu walczył, przy zbyt wielu okazjach i zmęczyły go nieustanne ataki, nie dające chwili odpoczynku. Kucając i poruszając się w mroku, po raz pierwszy w pamiętanej przeszłości poczuł przytłaczający go ciężar – nie fizyczne, lecz emocjonalne obciążenie doświadczeniami trzech przeżytych żywotów. Przebił się przez pół drogi. Od ostatniego z płotów oddzielało go pięć czy sześć metrów, a liczba przeciwników na placu zwiększyła się do około piętnastu. Zatrzymał się przy jednym z zastrzelonych milicjantów i podniósł używany przez niego ciężki karabin energetyczny. W tej właśnie chwili przez płot przeszedł Simon. Hal usłyszał jak nadchodzi i wiedział kto idzie. Policjanci, którzy niczego nie słyszeli, ani nie podejrzewali, zostali schwytani w ogień broni energetycznej z nowego kierunku i założyli, że uciekinier dotarł do płotu. Zmienili kierunek, by zaatakować pozycję Simona. Hal dał im pięć sekund, schował do kabury prawie rozładowany pistolet, po czym
wstał w ciemności z karabinem energetycznym przełączonym na ogień ciągły i przejechał ogniem po placu, siejąc zniszczenie wśród milicjantów. Nagle zamilkły odgłosy broni atakujących. Hal wykorzystał tę chwilę na odrzucenie karabinu daleko od siebie, gdzie zwróci uwagę trzask jej upadku i pobiegł do Simona, przeskakując ledwie widoczne przeszkody. Po chwili znalazł się obok niego, dwie czarne plamy w mroku. – Idź! – ponaglił go Simon. Hal nie zatrzymując się przeskoczył przez płot, wylądował po drugiej stronie i natychmiast obrócił się z pistoletem w dłoni, osłaniając przeskakującego za nim Dorsaja. Razem pobiegli do statku kurierskiego. Zewnętrzne drzwi śluzy otworzyły się przed nimi, Amid szybko odsunął się z drogi, po czym zamknął je zaraz po ich wejściu. Simon skoczył do sterów i statek błyskawicznie wystartował, kierując się ku nocnemu niebu. Około czterech kilometrów wyżej krążyły w gotowości statki policyjne, ale tuż nad dachami Simon dokonał skoku fazowego i nagle otoczyła ich cisza przestrzeni na orbicie. Hal, który stał trzymając się oparcia fotela drugiego pilota przy potężnym przyspieszeniu startowym, puścił się teraz i bezwładnie opadł na jedno z siedzeń w sterówce. Poczuł dotyk na ramieniu, obrócił głowę i spojrzał w twarz stojącego obok Amida. – Potrzebujesz snu – stwierdził Exotik. Hal ponownie zerknął na Simona, ale ten skończył już obliczenia do drugiego skoku i w jednej chwili gwiazdy na ekranach skoczyły w nową konfigurację. Ignorując je, Simon sięgnął do komputera, by zająć się przygotowaniem kolejnego skoku. Hal wstał. – Tak... – powiedział. Pozwolił, by Amid poprowadził go do jego kajuty i rozciągnął się na koi, nie protestując, gdy tamten ściągał mu buty i grubą kurtkę. Całe ciało i umysł wypełniało niemal namacalne wyczerpanie. Leżał, wpatrując się w metalowy sufit kajuty, półtora metra nad głową, a po chwili w jego pole widzenia wsunął się Amid. – Pozwól, że pomogę ci zasnąć – powiedział, a jego oczy zaczęły niesamowicie rosnąć. – Nie. – Hal odrobinę potrząsnął głową. Nawet mówienie wymagało wielkiego wysiłku. – Nie możesz. Muszę to zrobić sam, tylko mnie zostaw. Amid wyszedł, gasząc po drodze światło i zamykając za sobą drzwi. Hal wpatrywał się w mrok, znów czując wagę trzech swoich osobowości, które spadły na niego w mroku placu. Obrócił umysł jak ręka trzymająca kamień świadomości,
pozwalając opaść kamieniowi w ciemność, gdzie spadał... i spadał... i spadał... Dotarcie na orbitę Ziemi zajęło im pięć dni, z czego większość Hal spędził na śnie i rozmyślaniach. Pozostała dwójka zostawiła go w spokoju. Kiedy zatrzymali się w końcu na orbicie planety, Hal wezwał prom, który miał zabrać go na powierzchnię. – Co z Amidem i ze mną? – zapytał Simon. – Co mamy robić? Czekać tu? – Nie. Czekajcie na mnie w Encyklopedii Ostatecznej – odpowiedział Hal. – Przylecę za dzień, najwyżej dwa.
Rozdział 60 Późnym popołudniem, wznosząc się w ciepłych prądach nad granitowym zboczem górskim, wysoko nad ziemiami posiadłości Mayne, złoty orzeł ostro skręcił głowę i skupił teleskopowy wzrok na płaskim terenie wokół jeziora, za budynkiem. Dostrzegł tam jakiś ruch – poruszenie zwierzęcia, różne od falowania traw i liści na wietrze – gdzie od bardzo dawna nic się nie ruszało. Jego wzrok skupił się na wyprostowanej sylwetce ubranego na ciemno człowieka, drobnego z tej odległości. Dla rycerza przestworzy nie było w tym nic do zyskania. Orzeł wykrzyczał ochryple swoje rozczarowanie i odleciał, z dala od zbocza gór, nad gęstą zieleń iglastych lasów. Hal przyglądał się jego odlotowi, stojąc na krawędzi tarasu wychodzącego na jezioro, którego powierzchnię zmarszczyła drobna, chłodna bryza, a niebo nad nim, w słabnącym świetle popołudnia nabrało barwy błękitu lodu. Tu, w północnej strefie klimatycznej Ziemi, jesień wciąż trwała na nizinach, lecz w górach dało się już słyszeć pierwsze tony rogu, którym zima oznajmiała swoje przybycie. Chłodna bryza mroziła nieosłoniętą skórę, a z pamięci dawnych dni wypłynął fragment wiersza, pasujący do chwili... Cóż może cię zmartwić, zbrojny rycerzu, samotnie błądzący po drodze? Uschły już lilie w jeziorze, I ptak żaden nie śpiewa!... Była to pierwsza zwrotka pierwotnej wersji „La Belle Dame sans Merci? – „Bezlitosnej pięknej pani” – poematu Johna Keatsa o śmiertelniku oczarowanym przez wróżkę, ale bez ograniczeń w czarach zawartych w jego poetyckim przodku – „Prawdziwym Tomaszu”. Starszy wiersz został napisany przez Thomasa z Ercledoune w trzynastym wieku, na podstawie jeszcze starszej legendy przekazanej w ustnej opowieści. Jeśli o to chodzi, pomyślał, nadejście przed pięciuset laty ery techniki zrodziło nową wersję starej opowieści, w idei Żelaznej Dziewicy, urządzenia, które mogło schwytać duszę ludzką i nigdy już jej nie wypuścić. Odrzucił pragnienie samoużalania się nad sobą. Od czasu, gdy ostatni raz był na Dorsai, głęboko tęsknił za Amandą. Ból rozstania, niemożność usłyszenia jej głosu i czucia jej obecności, odbierał jako coś głęboko niewłaściwego, stratę jak po amputacji nogi. Przez większą część dnia uczucie to skrywał, pracując ciężko nad pilnymi sprawami. Jednak wracało do niego, gdy zmęczenie docierało do dna duszy,
jak na pokładzie statku we Freilandii, albo gdy był sam, jak teraz. Jak brzmiało te sześć wersów wiersza Keatsa – o wzgórzach i upiornych królach i wojownikach? Ach, tak... ...Ostatni ze snów, które wyśniłem Na zimnych zboczach wzgórz. Ujrzałem królów i książąt bladych Bladych rycerzy, bladością śmierci znaczonych Krzyczeli „La Belle Dame sans Merci Zrobiła cię niewolnikiem”. „...Żelaznej Dziewicy tyś niewolnikiem!...” Znów odepchnął od siebie depresję. Nie potrzebował jej. Nie upłynie tak wiele czasu, zanim on i Amanda połączą się na stałe. Nie w jego stylu było tracenie czasu na ponure rozmyślania i rozpaczliwe fantazje przywołane ze starych wierszy. Spróbował przeanalizować, czemu chciał działać w taki sposób, ale jego umysł uciekł przed tym pytaniem. Powiedział sobie, że to tylko efekt powrotu do pustej posiadłości. Zresztą w tym zakresie, jeśli poezja mogła ranić, mogła też leczyć. Rdzeń tej samej antycznej opowieści został trzydzieści cztery lata później wykorzystany przez innego poetę, Roberta Browninga w pierwszym tomie jego „Mężczyzn i kobiet”. Browning napisał wiersz „Childe Roland przybył do mrocznej wieży” – o podobnym temacie, ale kompletnie różny. Jako lekarstwo na wcześniejsze zwrotki, Hal zacytował sobie głośno ostatnie wersy poematu Browninga, cicho deklamując wprost w podmuch chłodnego powietrza nadchodzącego od strony jeziora... ...Tam więc stanęli, na zboczach wzgórz ustawieni, By ujrzeć mój koniec, żyjącą ramę Obrazu ostatniego! W ogniu tafli Ujrzałem ich i wszystkich poznałem. A jednak, Bez strachu do ust róg bestii uniosłem. Zadąłem. Childe Roland przybył do mrocznej wieży
Browning przez całe życie był Childem [w staroangielskim określenie panicza, oczekującego na dziedziczny tytuł szlachecki] – aspirantem do tytułu rycerskiego – choć ta część jego natury była ukryta prawie przed wszystkimi, za wyjątkiem jego żony. Podobnie jak Hal był teraz Childem, choć innych czasów, miejsc i drogi, i nigdy jako poeta. Może jednak to wcale nie Żelazna Dziewica kierowała Browningiem, a może nawet nim samym, lecz ogień nigdy nie gasnącej nadziei. Równocześnie, nawet pomimo tej odrobiny zrozumienia, pustka w nim wywołana brakiem Amandy została wzmocniona przez tak dobrze znane mu miejsce, gdzie jednak nie było już trzech mężczyzn, którzy oddali za niego swoje życie. Posiadłość nie stała się mu obca. To on w niej stał się obcym. A jednak instynkt przygnał go, by spędził tu noc i postanowił temu ulec. Odwrócił się od tarasu i podszedł do drzwi balkonowych prowadzących do domu, odruchowo zerkając do biblioteki, w której ostatnim razem widział stojących twarzą w twarz Bleysa i Dahno. Otworzył drzwi i przeszedł przez nie, zamykając je za sobą. Otoczyła go ciepła atmosfera wnętrza, strzeżona przez te same automaty, które przez ostatnie pięć lat utrzymywały dom w tak dobrym stanie, że dozorca musiał jedynie czasem zerknąć na ekrany kontrolne w swoim oddalonym o kilka mil domu, by przekonać się czy wszystko w porządku. Otoczyło go nieruchome powietrze, wypełnione zapachem skóry z opraw setek staromodnych książek, nie przykrytych kurzem i czekających, na długich półkach z wypolerowanego drewna o kolorze miodu. We wczesnych latach przeczytał ich wiele, pochłaniając jedną po drugiej, kiedy tylko miał możliwość, jak ktoś umierający z głodu przeniesiony w krainę obfitości. Skoro tylko wszedł do domu, zdał sobie sprawę z gęstniejącego za oknami mroku. W ciągu ostatnich kilku minut słońce skryło się za górami. Podszedł do kominka na końcu pomieszczenia. On również czekał, gotów do zapalenia. Uniósł leżącą na obramowaniu kominka starożytną zapalarkę i dotknął nią podpałki umieszczonej pod ustawionymi w palenisku kłodami. Pomiędzy wiórami i gałązkami na kamiennej płycie pojawił się sięgający ku górze płomień, rozświetlając korę umieszczonych wyżej kłód. Usadowił się na jednym z dużych, wyściełanych foteli z obszernymi zagłówkami, stojących po obu stronach paleniska i zapatrzył się w rosnący ogień. Języki ognia przemykały między ciemnymi gałęziami, niczym gońcy wzywający na zagładę. Zaczęło do niego docierać rozgrzewające ciepło, ale i tak wciąż czuł pustkę domu za plecami. Nie odczuwał swojej samotności równie dotkliwie od chwili, gdy uciekł do Encyklopedii po morderstwach na tarasie. Przez cały ten czas, od pobytu na Coby, poza chwilą w więzieniu na Harmonii, kiedy nauczyciele nie przybyli, nigdy nie
dokonał w pełni świadomego wysiłku autohipnozy koniecznej, by przywołać obrazy martwych wychowawców. Jednak teraz, czując pustkę i mrok za plecami, ze wzrokiem skierowanym na ogień sięgnął w głąb i pozwolił technice mentalnej, której w dzieciństwie nauczył go Walter InTeacher, ukształtować jego wspomnienia w subiektywną rzeczywistość. Kiedy oderwę wzrok od ognia, pomyślał, będą tu. Siedział, wpatrując się w płomienie sięgające już do połowy stosu kłód, a po chwili poczuł w pokoju za sobą czyjąś obecność. Uniósł głowę, obrócił się i zobaczył ich. Malachi Nasuno. Obadiah Testator. Walter InTeacher. Zajmowali inne stojące w pokoju fotele, formując z grubsza półokrąg naprzeciw niego, więc obrócił się tyłem do ognia, a twarzą do nich. – Tęskniłem za wami – powiedział. – Niezbyt długo – odpowiedział Malachi. Masywny tors starego Dorsaja sprawiał, że fotel pod nim zdawał się znacznie mniejszy, a głęboki głos był równie twardy jak zwykle. – A wcześniej tylko czasami, w chwilach takich jak ta. Jeśli działo się to częściej, to ponieśliśmy z tobą porażkę. – A tak się nie stało – odezwał się chudy jak patyk Obadiah, dzięki trzymaniu się niezwykle prosto, wyglądający na znacznie wyższego niż w rzeczywistości. – Teraz, gdy spotkałeś mój lud i pozostałych, rozumiesz więcej niż mógłbym cię nauczyć. – To prawda – zgodził się Hal. Spojrzał na Waltera InTeachera i zobaczył wbite w siebie spojrzenie niebieskich oczu starego Exotika. – Walter? Nie zamierzasz się przywitać? – Zastanawiałem się po prostu. – Walter uśmiechnął się do niego. – Kiedy żyłem, mógłbym cię w takiej chwili zapytać, po co w ogóle nas potrzebowałeś. Będąc jedynie częścią twojej wyobraźni i wspomnień, nie muszę. Wiem. Potrzebowałeś naszej pomocy w tym rodzaju nauki, która możliwa jest tylko dla świeżego umysłu kogoś odkrywającego świat po raz pierwszy. Ale czy wiesz chociaż, gdzie leży kres twojej podróży? – Nie, gdzie – stwierdził Hal – lecz w czym. Jak wszystkie podróże, musi się ona zakończyć spełnieniem. Albo dotrę na manowce. – A jeśli okaże się, że tak się właśnie stało? – zapytał Walter. – Jeśli tak – szorstko wtrącił się Malachi – dobrze sobie radził. Dał z siebie wszystko, dążąc do celu. Czy zawsze musisz mu wszystko utrudniać? – Na tym właśnie polegała nasza praca, Malachi – odpowiedział Walter – na utrudnianiu. Wiesz o tym. On też wie – teraz. Kiedy był Donalem Graemem,
zrozumiał, że dorósł z dala od duszy ludzkości. Musiał wrócić, a droga nie była łatwa. Uśmiechnął się do swoich współnauczycieli. – W innym wypadku, po co angażowałby swoją logikę intuicyjną, by powiernicy wybrali do wychowania naszą trójkę? – Przepraszam – odezwał się Hal. – Wykorzystałem was. Zawsze wykorzystywałem ludzi. – Nie użalaj się nad sobą! – wrzasnął Obadiah. – Skąd ta słabość, po wszystkim czego cię nauczyliśmy, teraz, gdy w końcu stoisz twarzą w twarz z tym, na co się porwałeś? Hal uśmiechnął się odrobinę. – Kazaliście mi stać się człowiekiem – odpowiedział. – Ale postawiliście mnie na tej drodze, jeszcze zanim nią wyruszyłem. Czy nie możecie mi pozwolić, bym od czasu do czasu zachował się jak zwykły człowiek? – O ile tylko zrobisz, co do ciebie należy, chłopcze – zagrzmiał Malachi. – Och – Hal spoważniał. – Zrobię to, jeśli to tylko możliwe. Walca historii nie da się już zepchnąć z drogi albo zatrzymać. Ale wiecie, co jest prawdziwym cudem? Chciałem zacząć znowu być Donalem, by oddać mu jego czas. Jednak nie jestem odrodzonym Donalem, jestem Halem, a wszystko czym kiedykolwiek był Donal, jest teraz zaledwie częścią mnie. – Tak – wolno powiedział Malachi. – Pozbyłeś się wszystkich osłon. Przypuszczam, że musiałeś. – Owszem – potwierdził Hal. – Czeka mnie przebycie przesmyku zbyt wąskiego dla kogoś w zbroi. – Na chwilę zamyślił się, po czym zaczął mówić dalej. – Podobnie zresztą będzie ze wszystkimi, którzy podążą za mną. Albo będą nadzy, albo się nie zmieszczą. Zadygotał. – Boisz się – stwierdził Walter, szybko nachylając się w jego stronę. – Czego się boisz, Hal? – Tego, co nadchodzi – odpowiedział Hal i znów zadrżał. – Mojego testu. – Boi się – zabrzmiał w pokoju nowy głos – mnie. Boi się, że dowiodę, iż mimo wszystko nie ma jednak racji co do naszej rasy. Wysoka postać Bleysa wyszła zza półki z książkami i stanęła między fotelami Obadiaha i Malachiego. – Znów bawisz się wyobrażeniami? – skierował pytanie do Hala. – Wywołujesz duchy z obrazów przechowywanych w pamięci, nawet mojego ducha, choć przecież wciąż żyję. – Możesz odejść – odpowiedział Hal. – Zajmę się tobą innym razem.
Jednak Bleys nie zniknął, stojąc między Obadiahem i Malachim. – Wygląda na to – stwierdził – że twoja podświadomość nie chce, bym odszedł. Hal westchnął i skierował wzrok w płomienie na kominku. Kiedy się odwrócił, Bleys nadal tam był. – Tak – westchnął. – Wygląda na to, że nie chce. Żaden z subiektywnych obrazów jego nauczycieli nie odpowiedział. Siedzieli w bezruchu, patrząc na niego w milczeniu, trzy siedzące postacie i jedna stojąca. – Tak – odezwał się po dłuższym czasie Hal, patrząc w ogień. – Boję się ciebie, Bleys. Nigdy nie spodziewałem się kogoś takiego jak ty i zszokowało mnie natknięcie się na ciebie. Skoro wywołałem teraz twój obraz, to zapewne by zmusić się do zauważenia w sobie czegoś, czego nie chcę dostrzec. Dlatego tu jesteś. – Moje podobieństwo do ciebie – stwierdził Bleys. – Tego nie chcesz zobaczyć. – Nie. – Hal potrząsnął głową. – Tak naprawdę nie jesteśmy podobni. Tylko wydajemy się być tacy dla innych. Ale to nie czyni nas podobnymi. Gdyby wszyscy ludzie mieli ze sobą tyle wspólnego, co my dwaj, nie wydawalibyśmy się podobni. Ujawniłyby się wtedy różnice między nami i wyglądalibyśmy na zupełnie różnych – tak jak w rzeczywistości. Na moment znów zerknął w ogień. – Niepodobni, jak dwaj gladiatorzy zmuszeni do walki ze sobą na arenie – powiedział. – Nikt nie zmuszał żadnego z nas – zaprotestował Bleys. – Wybrałem swoją drogę. Ty zdecydowałeś się ze mną walczyć. Zaoferowałem ci wszystko co mogłem, żebyś ze mną nie walczył. Ale ty mimo wszystko zdecydowałeś się na to. Zresztą, kto mógłby zmuszać któregoś z nas? – Ludzie – odpowiedział Hal. – Ludzie! – W głosie Bleysa zabrzmiała dziwna złość. – Ludzie to jętki. Nie ma w tym ich winy ani wstydu, to po prostu fakt. Ale czy zginiesz i pozwolisz, by przepadła ta wspaniała, unikalna maszyneria, którą jesteś – dla chmary jętek? Odkładając już na bok fakt, że jedyną osobą, która może cię zabić, jestem ja; a wiesz, że nie zrobię tego do chwili, gdy będzie pewne, że przegrałeś. – Nie – zaprotestował Hal. – Wiesz, zabijając mnie wcześniej straciłbyś dużo, a nic nie zyskał. Stając się męczennikiem, każdy z nas zapewniłby zwycięstwo dla swojej strony – być może niewłaściwie. Nie, to nie my jesteśmy ważni, lecz próba. Arcymistrz szachowy mógłby zastrzelić swojego przeciwnika przed końcem partii, ale fakt, że przeciwnik nie żyje, niczego nie dowiódłby publiczności, gdyż liczy się kto jest lepszym graczem i kto by wygrał. Publiczność mogłaby nawet przyjąć, że
strzelający zrobił to, bo wiedział, że przegra – a to mogłaby nie być prawda. Przerwał, ale Bleys nic nie powiedział. – Zrozumiałem, że nie możesz sobie pozwolić na zabicie mnie – kontynuował Hal łagodniej. – Przyznałeś to, gdy nie wykorzystałeś przewagi, jaką dawało ci uwięzienie mnie na Harmonii. Mówisz o jętkach, ale wiem – może jestem jedynym posiadającym tę wiedzę – że na swój sposób przejmujesz się ludzkością, równie mocno jak ja. – Być może – odpowiedział Bleys z ociąganiem. – Możliwe, że ty i ja potrzebujemy ich tylko do wypełnienia pustki wokół nas. W każdym razie jętki nie są nami. Jutro zjawi się kolejny ich rój, który zastąpi martwe sztuki, a pojutrze kolejny. Podaj mi choć jeden powód, dla którego chcesz poświęcić się za coś, co żyje tylko jeden dzień. Hal spojrzał na niego ponuro. – Złamali mi serce – powiedział. W pokoju zapanowała cisza. – Wiem, że ich nie rozumiesz – Hal powiedział do Bleysa. – To wielka różnica między nami, powód mojego strachu. Ponieważ reprezentujesz tylko jedną część rasy, a jeśli wygrasz... część, którą ja znam może przepaść na zawsze. Nie mogę do tego dopuścić. Na chwilę umilkł, patrząc na wszystkie cztery subiektywne postaci, potem znów na wysokiego Innego. – Nie widzisz tego, co ja – stwierdził. – Nie potrafisz tego dostrzec, prawda, Bleys? – Uważam to – cicho i wolno odpowiedział Bleys – za nieprzekonywające. Nie ma w nich – w nas – nic, co może złamać serce, nawet gdyby dawało się je łamać. Pomimo tego, o czym lubisz myśleć jako o tysiącach lat cywilizacji, wciąż jesteśmy jedynie malowanymi dzikusami. Jedyna różnica w tym, że obecnie farba nazywa się ubranie, a jaskinia budynek i statek kosmiczny. Jesteśmy tym, czym byliśmy wczoraj i przedwczoraj, cofając się aż do dnia, gdy chodziliśmy na czterech kończynach jak zwierzęta. To nimi jesteśmy, nadal. – Nie! – zaprotestował Hal. – Nie. I to jest samo sedno sprawy. Dlatego właśnie nie mogę pozwolić pociągowi potoczyć się w stronę, która tobie odpowiada. Nie jest prawdą, że wciąż jesteśmy zwierzętami, nieprawda, że nadal jesteśmy dzicy. Od początku rozwijaliśmy się. Nigdy nie było chwili, kiedy ewolucja się zatrzymała, rozwijamy się nawet teraz. Wszystko przed czym stoimy w tej chwili, stanowi jedynie wynik tego rozwoju, od kiedy w końcu go sobie uświadomiliśmy, tysiąc lat temu. – Tylko tysiąc? – Bleys uniósł brwi. – Nie pięć czy piętnaście setek lat, albo
cztery lub czterdzieści tysięcy lat? – Możesz wybrać dowolną chwilę – odpowiedział Hal. – Z dowolnego punktu historii łańcuch wydarzeń nieodwołalnie prowadzi do dzisiaj. Jako chwilę początkową wybrałem punkt w czternastowiecznej Europie zachodniej. – Oraz Johna Hawkwooda – dodał Bleys, uśmiechając się pobłażliwie. – Ostatniego ze średniowiecznych kapitanów, pierwszego z nowoczesnych generałów. Pierwszego między kondotierami, powiedziałbyś? Sir John, północne Włochy. Widzisz, podobnie jak pozostali, mogę czytać twoje myśli. – Potrafi to tylko twój cień, który wywołałem. W innym wypadku może mógłbym pokazać ci pewne rzeczy, których nie chcesz dostrzec. To właśnie John Hawkwood zatrzymał Viscontiego w 1387. – I zachował system państw-miast, dzięki któremu możliwe stało się nadejście Renesansu? Jak już powiedziałem, znam twoje myśli. – Bleys potrząsnął głową. – Ale to tylko twoja teoria. Czy naprawdę myślisz, że jedyną rzeczą, która umożliwiła nadejście Renesansu, była pewna porażka mediolańskiego księcia, który umierając jakiś tuzin lat później, nadal czynił starania o koronę Włoch? – Prawdopodobnie nie – zgodził się Hal. – Późniejsze próby Viscontiego nie zadziałały. Mimo wszystko, zmiany wisiały w powietrzu. Ale historia to to, co się wydarzyło. Łańcuch wydarzeń, na którym postanowiłem się skupić, rozwija się od Hawkwooda. Skoro możesz to dostrzec, czemu nie widzisz ludzi w taki sposób jak ja? – Żeby mi również złamali serce? – Bleys wbił w niego spojrzenie. – Powiedziałem ci, że uważam to za nieprzekonywające. I nie wierzę, że mogli złamać twoje – wątpię też, jak już powiedziałem, że serca w ogóle mogą się łamać z dowolnego powodu. – Złamali mi serce, bo widziałem ich w sytuacjach, w które nie uwierzyłbyś, że w ogóle mogą mieć miejsce. – Hal odpowiedział na spojrzenie drugiego mężczyzny. – Byłem między nimi i obserwowałem. Widziałem niezliczone rzeczy, które robią dla siebie nawzajem – niezwykła uprzejmość, drobne wysiłki, by pomóc sobie nawzajem. Drobiazgi, których odmawiają sobie, by ktoś inny mógł je dostać. I wielkie sprawy – ryzykowanie życia i poświęcenie, nieustanny wysiłek, ciche bohaterstwo i wiara – wszystko bez fanfar i sztandarów, ponieważ tego od nich wymaga życie. To nie są działania jętek czy zwierząt ani nawet dzikusów. To działania mężczyzn i kobiet sięgających ku czemuś więcej, niż mają w danej chwili i dopóki żyję, pomogę im w osiągnięciu tego. – No i proszę – Bleys skomentował nieobecnym głosem. – Prędzej czy później
umrzesz. Czy myślisz, że zbudują ci wtedy pomnik? – Nie, ponieważ żadne pomniki nie są potrzebne – odpowiedział Hal. – Moją nagrodą nigdy nie miało być uznanie ludzi, tylko moja świadomość, że tego dokonałem. A tę nagrodę dostaję codziennie, widząc, jak rozwija się moja droga, a na niej moje dzieła i widząc, że to jest dobre. Jest taki wiersz Rudyarda Kiplinga pod tytułem „Pałac”... – Oszczędź mi swoich wierszy – burknął Bleys. – Mogę ci ich oszczędzić, ale życie tego nie zrobi. Wiersze są narzędziem, którego poszukiwałem przez wszystkie te lata, narzędziem potrzebnym do pokonania odmieńców myślących jak ty. Wysłuchaj tego, możesz się czegoś nauczyć. To historia o królu, który był również mistrzem murarskim i postanowił zbudować sobie pałac, jakiego nikt nigdy jeszcze nie widział. Jednak kiedy jego robotnicy zaczęli kopać fundamenty, znaleźli ruiny wcześniejszego pałacu, ze zdaniem wyrytym na każdym kamieniu. Król kazał im użyć materiałów pałacu na swoją budowę – aż któregoś dnia dotarła do niego przepowiednia, że nigdy nie uda mu się skończyć. Wtedy zrozumiał wreszcie zdanie wyryte w kamieniach i kazał swoim robotnikom zaprzestać budowy i wyryć to samo na kamieniach nowej budowli. Zdanie to brzmiało – „Po mnie przyjdzie budowniczy. Powiedzcie mu, że ja też wiedziałem!” Hal zamilkł. Bleys stał nieruchomo w milczeniu, patrząc na niego. – Rozumiesz? – zapytał Hal. – Przesłanie jest takie, że wystarczy wiedzieć. Nie trzeba niczego więcej. A ja posiadam tę wiedzę. – Shai Hal! – wymruczał Malachi. Ale Hal ledwie usłyszał słowa uznania Dorsaja. Jego umysł skupił się na tym, co sam właśnie powiedział, a jego myśli skoczyły naprzód jak orzeł, sięgający wzrokiem poza horyzont w miarę, jak skrzydła unosiły go w górę. Ogień płonął i strzelał w palenisku niezauważony. Kiedy podniósł wzrok, wszystkie cztery, przywołane z głębin umysłu cienie, odeszły.
Rozdział 61 Gdzieś pośrodku nocy obudził się niespodziewanie, w jednej chwili całkowicie przytomny, płynnym ruchem siadając, spuszczając nogi z łóżka i wstając. Stanął w ciemności całkowicie nieruchomy, do granic wytężając zmysły, wypatrując oczy w przeszukiwaniu cieni i z uszami wyczulonymi na najdrobniejszy dźwięk. Podczas gdy tak stał, jego śpiący jeszcze przed chwilą umysł dostroił się już do obudzonego ciała. Przez całe ciało przepłynęła potężna, pobudzająca dawka adrenaliny. Odczuwał mrowienie w lewym boku i ramieniu, jakby spał z ręką przyciśniętą do ciała na tyle długo, że odcięte krążenie spowodowało ścierpnięcie. Czekał. Nic się nie poruszyło. Dom był cichy. Z wolna mrowienie w ramieniu ustąpiło, a napięcie opadło. Wrócił do łóżka. Przez chwilę leżał obudzony, zastanawiając się co go obudziło. Potem znów opadł na niego sen. Tym razem śnił, a we śnie zbliżył się w końcu do mrocznej wieży, do której podążał we wcześniejszych snach przez dziką krainę skał i zrytej ziemi. Teraz jednak dotarł do rejonu nagich skał – jałowy i zniszczony krajobraz, przez który przedzierała się wąska ścieżka. Doszedł w końcu do niewielkiej, otwartej przestrzeni, gdzie stanął między ruinami kamiennego budynku ze zniszczonym krzyżem na szczycie. Tuż przed strzaskanym wejściem, do nadproża przywiązano konia z plecioną uzdą, siodłem o wysokim łęku i pancerzem na piersi i nogach. Kiedy zwierzę go zauważyło, podrzuciło głowę i trzy razy głośno trzasnęło kopytami po kamieniach. Podszedł i wsiadł na niego, ruszając rozszerzającym się szlakiem. Prowadził między skałami, czasem przesmykami zostawiającymi mu zaledwie parę milimetrów po bokach. W miarę jak jechał, mroczny już i tak dzień ciemniał jeszcze bardziej, aż w końcu jechał w półmroku. Ta odrobina pozostałego oświetlenia zdawała się dochodzić z całego nieboskłonu. Było trochę jaśniej niż przy świetle gwiazd czy księżyca, ale niewiele. Między skałami nie był już w stanie dostrzec wieży, a szlak wił się, skręcając we wszystkie możliwe strony. A jednak nie miał wątpliwości, że zbliżał się do niej, bo był w stanie wyczuć ją coraz bliżej przed sobą. Puścił wodze swobodnie, bo koń zdawał się być zdeterminowany nieść go dalej, niezależnie od tego czy kontrolował go, czy nie, a zresztą i tak nie było żadnej innej drogi. Od pierwszej chwili, gdy zobaczył wierzchowca w zrujnowanej kaplicy, wydawał się on pragnąć nieść go w tym jednym kierunku.
Razem posuwali się do przodu, aż w pewnym momencie zobaczył przed sobą po prawej przerwę w kamiennych ścianach, wypełnioną zamkniętą bramą z metalowych krat, między którymi wyrosły zielone pnącza. Przez kraty widać było kamienistą dzicz, bez śladu życia, a tuż za kratami stała szczupła sylwetka Bleysa Ahrensa, przyglądającego się Halowi. Zatrzymał konia przed bramą. Wierzchowiec wiercił się niecierpliwie pod naciskiem cugli, ale stał i przez chwilę dwaj mężczyźni patrzyli sobie w oczy. – A więc – odezwał się Bleys nieobecnym głosem – mamy duchy tych twoich trzech wychowawców, wywołane przez ciebie i wołające o zemstę na mnie? – Nie – zaprzeczył Hal. – To były tylko stworzenia z historii, tak jak ty i ja. To wszyscy żyjący wołają o uwolnienie z łańcuchów, które zawsze ich więziły. – Nie ma dla nich wolności – odpowiedział Bleys wciąż nieobecnym głosem. – Nigdy nie było. – Jest i zawsze była. Otwórz bramę i pozwól, że ci pokażę. – Nie ma bramy – stwierdził Bleys. – Ani ścieżki czy wieży, wszystko w tej krainie jest iluzją. Zrozum to i naucz się z tego korzystać. Hal potrząsnął głową. – Jesteś głupcem – smutno powiedział Bleys. – Głupcem, który ma nadzieję. – Obaj jesteśmy głupcami. Ale ja nie mam nadziei, ja wiem. I odjechał, zostawiając Bleysa stojącego po drugiej stronie zamkniętej bramy, aż zakręt wąskiej ścieżki sprawił, że stracił go z pola widzenia. ...Znów się obudził, tym razem z powodu dźwięku dzwonka, a otwierając oczy zobaczył jaśniejący bielą ekran telefonu. Z oszołomieniem zmusił się do pełnej przytomności i nagle stał się w pełni czujny. Poza kilkoma osobami w Encyklopedii Ostatecznej, takimi jak Amid, Simon, Ajela i Tam, nikt nie wiedział, że Hal jest tutaj. Sięgnął ręką i włączył telefon. Na ekranie pojawiła się napięta i nerwowa twarz Ajeli. – Hal. Obudziłeś się? Próbowali zamordować Rukh! – Gdzie? Kiedy? – Uniósł się na łokciu i zobaczył swoje odbicie w lustrze na drugim końcu pokoju, oświetlone iluminacją z ekranu, z ciemnymi włosami opadającymi na twarz o wyraźnych rysach, strząsającą z siebie ostatnie resztki snu. Umięśniony tors nad pościelą wyglądał jak należący do kogoś obcego. – Nieco ponad czterdzieści minut temu standardowego czasu – wyjaśniła Ajela. – Podobno jest tylko ranna. – Gdzie jest teraz? – Hal przerzucił nogi przez krawędź łóżka, odrzucając przykrycie. – Czy możesz natychmiast wysłać po mnie Simona? Wstał i przeszedł za ekran, sięgając po ubranie, które z nawyku automatycznie
położył blisko łóżka. Zaczął się ubierać. – Nie dostaniemy zezwolenia na zejście na dół statkiem kurierskim – brzmiał głos Ajeli z ekranu za jego plecami. – Nawet dla ciebie, takie są ziemskie przepisy. Taksówka powietrzna zabierze cię do Salt Lakę, tam będzie czekał prom, który zabierze cię wprost do Encyklopedii. – Nie. – Prawie się już ubrał. – Polecę do Rukh. – Nie możesz... gdzie jesteś w tej chwili? – zapytała Ajela, więc wrócił i usiadł przed ekranem. – Ach, tu jesteś. Nie możesz tak po prostu do niej pojechać. Jej poplecznicy zabrali ją po zamachu i gdzieś ukryli. Nie wiemy gdzie. – Mimo wszystko lepiej będzie, jeśli wrócę na scenę i pomogę jej szukać. – Bądź rozsądny. – Głos Ajeli brzmiał twardo. – W najlepszym razie z twoją pomocą znajdziemy ją kilka minut wcześniej. Zresztą, zbyt długo się nie kontaktowaliśmy poza sporadycznymi wiadomościami. Musisz tu wrócić i zorientować w sytuacji. Nikt nie miał do ciebie pretensji, że pojechałeś w tę podróż, ale gdy przychodzi do trudnych wyborów, to masz obowiązki tutaj, a nie z Rukh. Westchnął krótko. – Masz rację – zgodził się. – Muszę z tobą porozmawiać najszybciej, jak to możliwe. Taksówka jest już w drodze? – Będzie u ciebie za piętnaście minut. Wyląduje na jeziorze za domem. – Będę czekał – powiedział. – Dobrze – głos Ajeli złagodniał. – Nie martw się, Hal. Wiem, że nic jej nie będzie. – Tak – odpowiedział Hal, słysząc swój głos jakby mówił ktoś inny. – Oczywiście. Będę na zewnątrz. – Dobrze. Po przylocie idź prosto do gabinetu Tama. – Tak zrobię. Ekran ściemniał. Hal wstał, skończył się ubierać i wyszedł. Na otwartym terenie za domem ziemię i góry ściął przymrozek. Na bezchmurnym, lodowato zimnym niebie jasno świeciły duże gwiazdy, które zdawały się wisieć tuż nad głową. Jasno świecił księżyc zbliżający się do pełni. Zimno uderzyło go, gdy stanął nad brzegiem jeziora, wypuszczając wyraźnie widoczne w świetle księżyca obłoki pary z oddechu. Po chwili po niebie przemknął ciemny kształt przysłaniając gwiazdy i opadł pionowo, lądując na wodzie pośrodku jeziora. Potem obrócił się w jego stronę i przesunął się po powierzchni wody do brzegu. Otworzyły się drzwi pasażerskie. – Hal Mayne? – dobiegł z wnętrza męski głos. – Tak – odpowiedział zapytany już z wnętrza pojazdu. Opadł na fotel za pilotem, a drzwi zamknęły się i taksówka skoczyła do przodu.
– Powinniśmy być na lądowisku w Salt Lakę za dwadzieścia minut – rzucił przez ramię pilot. – Dobrze – odpowiedział Hal. Oparł się wygodniej, pozwalając myślom skierować się ku obliczaniu prawdopodobieństw związanych z sytuacją Rukh, używając przy tym wszystkich możliwości Donala. Prawdą było, że jeśli rzeczywiście nie zginęła na miejscu i była dostępna jakaś przyzwoita pomoc medyczna, prawie na pewno mogła przeżyć. Jeśli. Zmusił umysł do chłodnego i logicznego rozważenia, co oznaczałaby konfrontacja z Innymi, gdyby Rukh zginęła, albo przeżyła, lecz nie była w stanie prowadzić mieszkańców Ziemi do krucjaty przeciwko Innym. Liczył, że Tamani odniesie na Ziemi sukces. Gdyby miał teraz stracić jej pomoc... to prawda, że nie był zbyt zorientowany w sytuacji na Ziemi, spędzając czas na szpiegowaniu przygotowań wojennych Bleysa na Młodszych Światach. To, co tam zobaczył, nie tylko potwierdziło jego najgorsze obawy, ale i odsunęło z pola uwagi pilniejszy problem kontroli Ziemi. W pewien sposób utrata kontaktu z Encyklopedią i Ziemią była nie do uniknięcia – nie mógł być w dwóch miejscach naraz – ale ta nieuniknioność nie zmieniała niebezpieczeństwa, na które mogło to narazić ich wszystkich. W otwartej rywalizacji z Innymi w kolebce ludzkości, brak wiedzy mógł stanowić o porażce. Teraz mając wiedzę, mógł tylko poruszać się najszybciej jak to możliwe. Nalegając na jego natychmiastowy powrót do Encyklopedii, Ajela miała więcej racji, niż przypuszczała. Zbliżała się przełomowa chwila. Aż do tej chwili nie uświadamiał sobie, jak była blisko. Jednak pełne implikacje tej świadomości to coś, co będzie można zbadać później, w miarę wolnego czasu. W tej chwili, nawet jeśli Rukh była tylko draśnięta, czasu już nie było. Każdy standardowy dzień opóźnienia w wykorzystaniu zgromadzonych przez niego informacji, oznaczał utratę ich wartości. Prom, którego był jedynym pasażerem, wsunął się w wypełniony metalicznym hałasem i jasnym światłem port wejściowy Encyklopedii. Gdy wysiadał z pojazdu, czekał na niego Simon Graeme. – Mam cię zabrać do kwatery Tama Olyna – powiedział. – Wiem. Ruszyli szybko, omijając zwykłą drogę przez centrum Encyklopedii, niemal natychmiast przechodząc przez boczne drzwi w cichy korytarz, który, dzięki wewnętrznej magii Encyklopedii, zaprowadził ich przed drzwi Tama.
Wewnątrz, biuro było dokładnie takim, jak zapamiętał je Hal, z iluzją strumienia i zagajnikiem. Ale zarówno temperatura jak i wilgotność w pomieszczeniu były wyższe, a Tam, usadowiony w jednym z dużych foteli, wyglądał na jeszcze bardziej skurczonego i wymęczonego przez życie, w stanie bezruchu, zdawał się nie mieć energii na jakikolwiek ruch czy emocje. Oprócz Tama, w biurze znajdowali się jeszcze Ajela i Jeamus Walters, Główny Inżynier Encyklopedii. Stali po obu stronach jego fotela i zgodnie obrócili się na dźwięk otwieranych drzwi. – Hal! – Ajela szybko zwróciła się do Tama. – Widzisz? Mówiłam. Proszę, oto jest! Obróciła się, by uściskać zbliżającego się do niej Hala. Ale prawie natychmiast puściła go i pchnęła w stronę fotela starca. – Hal! – powiedział Tam. Jego głos szeleścił jak suchy papier, a palce, które wyciągnął na powitanie były suche i zimne. – Dobrze jest cię mieć tutaj. Teraz mogę zostawić to tobie i Ajeli. – Nie rób tego – szorstko zaprotestował Hal. – Jeszcze przez jakiś czas będę cię potrzebował. – Potrzebował mnie? – w pociemniałych oczach Tama zabłysła iskra, a jego papierowy głos nabrał siły. – Tak jest – potwierdził Hal. – Jest pewna szczególna sprawa, o której będziemy musieli porozmawiać, jak tylko będziesz miał wolną chwilę. Obrócił się do Ajeli. – Żadnych więcej wiadomości od Rukh? – Zanim się odezwała, odczytał odpowiedź w jej twarzy. – W porządku. Jak wygląda sytuacja tutaj, co powinienem wiedzieć? – Amid, Rourke di Facino i Jason Rowe mieli zostać powiadomieni, gdy tylko wylądujesz – odpowiedziała. – Powinni tu być w każdej chwili. Wtedy będziemy mogli zrobić pełny przegląd sytuacji. Na razie usiądź... – Jeśli można. – Niski, mocno zbudowany główny inżynier przerwał cicho, ale z naciskiem. – Skoro możesz mi poświęcić minutę, Hal, to mam ci coś wspaniałego do powiedzenia. Znasz oparty na przesunięciu fazowym system komunikacyjny Exotików? Ten, dzięki któremu byli w stanie przekazywać proste, zakodowane kolorem wiadomości na odległości międzyplanetarne, z przynajmniej czterdziestopięcioprocentową skutecznością... – Jeamus – wtrąciła się Ajela – możesz powiedzieć o tym Halowi później. – Nie – zaprotestował Hal, wpatrując się w okrągłą twarz pod rzednącymi blond włosami – jeśli możesz przekazać mi to w kilku słowach, mów dalej, Jeamus.
– Nie wiedzieliśmy tu o ich metodzie – powiedział Jeamus – ponieważ byli tak cholernie dobrzy w utrzymywaniu jej w sekrecie, a nie doceniali faktu, że tu w Encyklopedii wiemy więcej o praktycznych zastosowaniach przesunięcia fazowego niż ktokolwiek inny, nawet oni. Nie mieli również doświadczenia, ani mocy obliczeniowych do przeprowadzenia kalkulacji koniecznych do utrzymania stałego połączenia na dystansie lat świetlnych, co jest powodem, dla którego nigdy nie udało im się użyć tego w skali międzygwiezdnej. W końcu problemy z tym związane, to jak próba przeskoczenia stąd do któregoś z Młodszych Światów w jednym skoku... – Jeamus – łagodnie odezwała się Ajela – powiedział, że w kilku słowach. – Tak, dobrze. – Jeamus mówił dalej. – Rzecz w tym, że wzięliśmy od nich to, co już mieli i w ciągu siedmiu miesięcy stworzyliśmy system, dzięki któremu mogę połączyć się z przekaźnikiem na którymś z Młodszych Światów i dać ci aktualny, z danej chwili, obraz i dźwięk. Rozumiesz, Hal? Wciąż oczywiście mamy pewne trudności, ale i tak – możesz widzieć i słyszeć, co się dzieje we wszystkich światach bez żadnego opóźnienia czasowego! – Dobrze! – stwierdził Hal. – To nam uratuje życie, Jeamus. Będzie bardzo przydatne... – Przydatne? – Jeamus z oburzeniem postąpił krok w stronę Hala. – To cud! To największy krok do przodu od chwili, gdy otoczyliśmy Encyklopedię tarczą ochronną. To dokonanie niemożliwego! Nie sądzę, żebyś do końca docenił co... – Naprawdę to doceniam – przerwał mu Hal. – I jestem świadom, co zrobiliście, ty i twoi ludzie, Jeamus. Jednak w tej chwili znajdujemy się w sytuacji awaryjnej, gdzie inne sprawy mają priorytet. Porozmawiamy o tym systemie komunikacji już niedługo. Jakie zrobiłeś postępy w sprawie osłony planetarnej, o której rozmawialiśmy? – Ach, to – powiedział Jeamus. – Wszystko gotowe. Tak jak ci powiedziałem, w przygotowaniu czegoś takiego nie ma nic szczególnego, poza poprawkami wynikającymi z rozmiarów Encyklopedii i planety. Ale ta komunikacja przesunięcia fazowego... – Gotowe? W jakim sensie gotowe? – Cóż – w głosie Jeamusa brzmiała specyficzna nuta – po prostu gotowe. Można ją uruchomić w każdej chwili. Mam nawet przygotowane statki pomocnicze z koniecznym sprzętem i przeszkoloną załogą, gotowe do zajęcia stanowisk. Okazało się, że na osłonę o rozmiarach jakie zadeklarowałeś, potrzeba piętnastu statków, które zostały już przygotowane. Zajmą pozycje wokół dowolnej wyznaczonej przez ciebie planety... i gotowe. Kiedy osłona zostanie uruchomiona, będą działać jako stacje kontrolne do otwierania przesłon, podobnie jak robi to Encyklopedia – tylko oczywiście więcej i większych – w stronę gwiazdy, wokół której krąży planeta, aby
pobrać energię. W tej chwili są zaparkowane na bliskiej orbicie, z załogą i gotowe do startu. Nie, żeby nie mieli niezłego wyobrażenia o celu. Musieli ćwiczyć zajmowanie stanowisk, a wszyscy wiedzą, że jedyna planeta większa od Ziemi, która pasuje do podanych przez ciebie charakterystyk... Od strony wejścia zabrzmiał dzwonek i drzwi otworzyły się. Do środka szybkim krokiem weszła Nonne, z brązową togą wirującą wokół nóg. Miała wyraźnie szczuplejszą i starszą twarz, a za nią szli Jason Rowe i Rourke di Facino. Jason miał na sobie cienką, niebieską koszulę i rodzaj jasnoszarych spodni często noszonych w niezmiennym klimacie wnętrza Encyklopedii, strój, który nigdy nie miał nic wspólnego z Harmonią czy Zjednoczeniem. W tym ubraniu, kontrastującym z Harmonicką koszulą i spodniami polowymi, wyglądał jeszcze drobniej i młodziej, niż Hal pamiętał. Tylko Rourke wyglądał na niezmienionego – wciąż w stroju Dorsajów, jak zawsze szykowny i o nieskazitelnych manierach. – Dobrze – powiedział Hal i odwrócił się od Jeamusa. – Przepraszam, że nie było mnie tak długo. Usiądźcie, porozmawiamy. Jeamus, spotkamy się odrobinę później. Jeamus niechętnie skinął głową i wyszedł. Ajela przysunęła jeden z antycznych, wyściełanych foteli. Nonne zajęła drugi, obracając go by siedzieć twarzą do Hala, który przyciągnął z tyłu dryf i zajął miejsce obok Tama. Jason siadł na jeszcze jednym dryfie, trochę z tyłu i z boku Nonne. Siadając uśmiechnął się do Hala. Tylko Rourke stał dalej, skrzyżował ręce na ramionach i żywo przyglądał się Halowi. – Jestem zaszczycony, mogąc znów was wszystkich zobaczyć – odezwał się Hal rozglądając się po zebranych – i przyjmijcie moje przeprosiny za tak długą nieobecność. Nie było innej możliwości, ale rozumiem, czym było to dla was. Może każdy z was powie mi, co uważa za najważniejsze w tej chwili? Cisza oznaczała zgodę. – Tam? – Ajela może ci powiedzieć – szorstko odpowiedział Tam. – Ajela? – Encyklopedia Ostateczna jest gotowa we wszystkich sekcjach – powiedziała Ajela. – Ziemia, to co innego. Rukh i jej ludzie zdziałali prawdziwe cuda, których, szczerze mówiąc, wcale się nie spodziewałam. Zdołali wzbudzić potężną falę zainteresowania opinii publicznej na całym świecie, ludzie są gotowi nas poprzeć. Jednak na dole wciąż mamy tyle światopoglądów, co ludzi, większość kompletnie ignoruje całą sytuację, zakładając, że cokolwiek się zdarzy, Ziemia zawsze wyjdzie z tego obronną ręką – po prostu sądzą, że nic się nie zmieni na ich podwórkach. – Co według ciebie może się teraz wydarzyć, gdy Rukh została raniona, a może i zabita? – zapytał Hal.
– Teraz... – Ajela zawahała się i wzięła głębszy oddech. – Teraz, do czasu aż ją odnajdziemy i opinia publiczna dowie się o jej stanie zdrowia, wszystko jest możliwe. Umilkła. Hal odczekał jeszcze chwilę. – Coś jeszcze? – Nie. To wszystko. Jeśli chcesz coś więcej, zadawaj pytania. Hal obrócił się do przedstawicielki Exotików. – Nonne? – Zarówno Mara jak i Kultis są przygotowane – odezwała się ponuro. Przesunęła dłońmi po nogach. – Przekazaliśmy Dorsajom, Encyklopedii i Zaprzyjaźnionym walczącym z Innymi wszystko, czego potrzebowali. Mieszkańcy naszych planet czekają teraz na następny krok – są gotowi i czekają. Od ciebie zależy teraz określenie planów. Poza tym, jeśli chcesz szczegółów, to jak powiedziała Ajela, zadawaj pytania. Hal skinął i już miał przesunąć wzrok na Jasona, kiedy znów się odezwała. – To nie znaczy, że nie ma mnóstwa spraw, które muszę z tobą przedyskutować. – Wiem – łagodnie powiedział Hal. – Zajmiemy się tym we właściwym czasie. Jason? Jason wzruszył ramionami. – Ci, z którymi walczymy, wciąż rządzą w miastach i na większości terytoriów Harmonii i na Zjednoczeniu – powiedział. – Ale nie trzeba ci mówić, że Dzieci Gniewu nigdy nie zaprzestaną walki. Niewiele możemy dla ciebie zrobić, Hal, poza dalszą walką. Mogę ci powiedzieć, gdzie się trzymamy i jakie mamy siły, a jeśli wyznaczysz mi konkretny cel, zdobędziemy go. Hal ponownie skinął głową i spojrzał w końcu na Rourke’a di Facino. Ale elegancki, drobny człowiek odezwał się, zanim Hal wymówił jego imię. – Jesteśmy gotowi – powiedział. Wciąż miał złożone ramiona. Stał bez ruchu, jakby te dwa słowa stanowiły podsumowanie wszystkiego, co mógł powiedzieć na konferencji. – Dziękuję – odpowiedział Hal. Popatrzył na pozostałych. – Dziękuję wam wszystkim – powiedział. – Żeby przekazać wam moje informacje w skondensowanej postaci – Bleys uruchomił zasoby potrzebne do ataku. Posiada baz, materiałów i ludzi więcej niż potrzebuje, wszystko to będzie mógł rzucić na nasze linie obronne. Mamy jeszcze około jednego standardowego roku, potem będzie mógł zaatakować w dowolnej chwili. Jeśli poczuje się przyciśnięty do muru, może zacząć choćby dziś. Spodziewam się jednak że Bleys zaczeka do czasu, aż będzie w pełni gotów do akcji. – Zakładam więc – odezwała się Nonne – że chcesz zmusić go do działania?
Hal spojrzał na nią poważnie. – Musimy – stwierdził. – Wobec tego pozwól, że zadam ci pytanie – powiedziała Nonne. – Powiedziałam, że jest mnóstwo spraw, o których chciałabym z tobą porozmawiać, ale zapytam teraz o jedną. – Proszę bardzo – Hal przyglądał się jej w zamyśleniu. – Wydaje się, że nieuchronnie zmierzamy do punktu, gdzie wszystko sprowadzi się do osobistego pojedynku między tobą i Bleysem. Ze względu na mój lud muszę zadać to pytanie – czy naprawdę myślisz, że jesteś w stanie wygrać taki pojedynek? A jeśli tak, to na jakiej podstawie? – Wcale nie jestem pewien, że wygram – odpowiedział Hal. – W ludzkiej historii nie ma pewników. Jako Exotik powinnaś zdawać sobie z tego sprawę... Pohamował się. Ajela wydobyła z gardła cichy dźwięk, jakby chciała coś powiedzieć, ale się rozmyśliła. Zwrócił się w jej stronę. Potrząsnęła głową. – Nie – powiedziała. – Nic. – Twardo patrzyła na Nonne. – Będziemy musieli poradzić sobie z tymi atutami, które mamy – kontynuował Hal – i w większości przypadków oznacza to wykorzystywanie przez nas atutów Innych. Czy czytałaś kiedyś dzieło Cletiusa Grahame na temat strategii i taktyki? – Cletius...? Och, ten dorsajski przodek Donala Graeme. Nie. Moją dziedziną były archiwa – charakter i jego związek z aktywnością i zawodem. Manewry wojskowe nie wchodziły w zakres badań. – Przypuszczam, że nie – zgodził się Hal. – Pozwól więc, że wyjaśnię. Bleys jest najzdolniejszym z Innych, wiesz to równie dobrze jak ja. W innym przypadku nie byłby ich przywódcą, miejsce to zostałoby zajęte przez kogoś o większych możliwościach. Tak więc nie możemy wybierać, z kim będziemy walczyć – albo go pokonamy, albo przegramy. Wszystko co mogę ci powiedzieć na temat mojej ewentualnej wygranej, to danie słowa, że zrobię wszystko by zwyciężyć. Mam nad nim przynajmniej jedną przewagę. Jestem po lepszej stronie. – I to wszystko? – twarz Nonne była kompletnie bez wyrazu. – To może być wszystko, czego potrzeba – łagodnie odpowiedział Hal. – Lepsza strona może oznaczać lepszą podstawę do oceny, a lepszy osąd jest czasem wszystkim w bezpośrednim zwarciu. – Wybacz – powiedziała Nonne – jeśli wzdragam się przy słowie „wszystko”. – Pomyśl o grających przeciwko sobie dwóch arcymistrzach szachowych. Żaden z nich nie popełni oczywistego błędu. Jednak każdy z nich może dokonać niewłaściwej oceny i zrobić dobry ruch odrobinę za wcześnie lub zbyt późno. Moje zadanie będzie polegało na próbie uniknięcia tego typu błędu w ocenie, przy
równoczesnym usiłowaniu skłonienia Bleysa do dokonania złej oceny. Aby tego dokonać, będę wykorzystywał różnice w naszych charakterach i stylach. Bleys ma wszelką widoczną przewagę w tej naszej rywalizacji i może działać z pozycji siły. Sądzę, że przewidział tę sytuację wcześniej niż ktokolwiek z Innych. Z pewnością wykorzystanie tego faktu było jednym z głównych czynników decydujących o przyjęciu go przez Innych jako przywódcy. Skoro zawiodło go to tak daleko, spodziewam się, że jego odbiór sytuacji będzie skłaniał go do czekania, aż będzie w pełni gotów. Przerwał. – Czy wyrażam się dostatecznie jasno? – zapytał. – Och tak – odpowiedziała Nonne. – Dobrze. Tak więc byłoby z jego strony złą strategią zmieniać taktykę, dzięki której wygrywa bez większego wysiłku. Jednak sądzę, że możemy liczyć na ten czynnik w jego rozumowaniu. Pozostawia to inicjatywę w naszych rękach – z czego będzie sobie zdawał sprawę, ale nie będzie się tym martwił. Jednak inicjatywa może dać nam przewagę, której się nie spodziewa, jeśli będziemy w stanie użyć jej do uśpienia jego czujności, by zwlekał z działaniem, albo zaczął zbyt szybko. Wszystko będzie zależało od tego, jak dobre są przygotowane przez nas plany. – W takim razie zakładam, że uważasz swoje plany za dobre? Uśmiechnął się do niej łagodnie. – Tak uważam. – Obrócił się do Ajeli. – Nie powinienem był odsyłać Jeamusa. Czy możesz go tu sprowadzić? Ajela skinęła głową i sięgnęła do panelu kontrolnego zamontowanego w oparciu fotela. Dotknęła klawiszy i wymruczała coś do mikrofonu. Hal obrócił się do pozostałych. – Kiedy powiedziałeś, że jesteście gotowi się ruszyć – odezwał się do Rourke – czy miałeś na myśli tylko gotowych do walki dorosłych, wszystkich dorosłych czy całą populację? – Nic nigdy nie odbywa się jednomyślnie – stwierdził Rourke – a już najmniej na Dorsai i spodziewam się, że to rozumiesz, Halu Mayne. Spory procent populacji zamierza zostać. Część z powodu wieku i chorób, które nie pozostawiają im innego wyboru, część dlatego, że woli na swój los czekać w miejscu, gdzie się urodzili. Niemal wszyscy w wieku poborowym są gotowi się przenieść. – Tak – skomentował Hal, kiwając potakująco głową – mniej więcej tego właśnie się spodziewałem. Głos Jasona zabrzmiał niemal równo z jego ostatnimi słowami. – Gdzie się przenieść, Hal? – zapytał. – Nie wiedziałeś? – Nonne spojrzała ma młodego Zaprzyjaźnionego.
– Nie – wolno odpowiedział Jason, patrząc to na nią, to na Hala. – Nie wiedziałem. Co takiego powinienem był wiedzieć? Zamiast odpowiedzieć, Nonne skierowała wzrok na Hala. – Za minutkę – odpowiedział tamten. – Poczekajmy, aż dotrze tu Jeamus. Kiedy siedzieli w milczeniu, umysł Hala uwolnił się na chwilę od najpilniejszych spraw. Był świadom, że czwórka siedzących przed nim osób stanowi indywidualne, niepowtarzalne światy przemyśleń i reakcji, przez które musi się komunikować z tymi, których reprezentowali w sposób dla nich zrozumiały. Kiedyś, jako Donal, widziałby ich tylko jako jednostki, dobrze działające części ogólnego rozwiązania problemu. Byłby zainteresowany jedynie tym, żeby wykonali jego polecenia. Ich obiekcje byłyby drobnymi przeszkodami, do odrzucenia dzięki niezaprzeczalnej logice, aż zredukowałby ich udział do milczenia. Przyszły mu na myśl zapisane w Nowym Testamencie słowa rzymskiego centuriona, wypowiedziane do Chrystusa „mówię jednemu idź i on odchodzi, a innemu przyjdź, i przychodzi...”. Ten rodzaj myślenia rzeczywiście zaowocowałby rozwiązaniem na poziomie Donala. Ale od tego czasu przecież czegoś się nauczył. Właśnie świadomość potrzeby czegoś takiego dręczyła Donala pod koniec życia, gdy stał wpatrując się w gwiazdy, będąc już odpowiedzialny za wszystkie skolonizowane planety. Jasno dojrzał wtedy przyszłość i klęskę idei, że można ją było wygrać, nawet z dobrymi intencjami, wyłącznie dzięki sile. Nigdy nie wystarczało zmusić ludzi do eleganckiego ubierania się, porządnego chodzenia i przestrzegania prawa. Tylko gdy konieczne poprawki zostaną zaakceptowane przez podświadomość, kiedy prawo przestaje być potrzebne, osiąga się trwałą poprawę. A jeśli nie byłby w stanie pokazać tym ludziom siedzącym z nim w pokoju, co trzeba zrobić i osiągnąć, jak miał pokazać to miliardom innych ludzkich wszechświatów składających się na rasę? To nie tak, że nie chcieli przenieść się do wyższej i lepszej krainy. Jednak każdy z nich, indywidualnie pośród tych miliardów, musiał osobiście wyruszyć w podróż we właściwym czasie, a do tego musieli jasno widzieć drogę oraz wyraźny i atrakcyjny cel, by każdy z nich ruszył z własnej woli i sam pragnął go odnaleźć. Ponieważ nie jest to cel, który można osiągnąć wyłącznie dzięki intelektualnej decyzji. W przypadku każdej osoby jego osiągnięcie wymagało połączonego wysiłku świadomej i podświadomej części umysłu, do czego w ubiegłym stuleciu zdolna była ledwie garstka. Jednak teraz droga zostanie wyznaczona. Ci, którzy naprawdę będą chcieli go dosięgnąć – będą w stanie to uczynić. Tyle, że on będzie musiał pójść pierwszy, znacząc drogę, wierząc w ich możliwości.
A mimo wszystko trasa była zamglona, nawet dla niego. Musiał wyruszyć pierwszy, jak pionier na nowe tereny, znacząc szlak dla następnych, a droga zaczynała się tu, z Rukh i pozostałymi, którzy wykazywali chęć wysłuchania go i pójścia za nim... Tok myśli przerwał mu sygnał oznajmiający przybycie gościa i otwarcie drzwi, przez które wszedł Jeamus. – Chodź, Jeamus – zachęcił go Hal. – Usiądź, jeśli masz ochotę. Chcę wyjaśnić tym ludziom, o co cię poprosiłem, mówiąc o ochronnej tarczy planetarnej. – Czy to nie strata cennego czasu? – wtrąciła się Nonne. – Wszyscy wiemy, że pracował nad osłoną dla planety i gdzie ma zostać umieszczona... – Ja nie – odezwał się Jason, przerywając jej. Skierowały się na niego oczy wszystkich pozostałych, zaskoczonych siłą i pewnością jego głosu, której poza Halem nikt z nich jeszcze u niego nie słyszał. – Wysłuchajmy wyjaśnienia. Do tego czasu Jeamus doszedł do kręgu siedzeń. Jego wzrok na sekundę spoczął na stojącej postaci Rourke’a i zignorował czekający w zasięgu ręki dryf. – Przed więcej niż standardowy rok temu – zaczął – Hal poprosił mnie, abym zajął się przygotowaniem osłony ochronnej opartej na przesunięciu fazowym, takiej jak mamy tu, wokół Encyklopedii, ale dostatecznie dużej, by osłonić całą planetę. Powiedział, że o rozmiarach odrobinę większych od Ziemi. Zrobiliśmy to. Kiedy tylko statki, które mają ją uruchomić, zajmą odpowiednie pozycje wokół wyznaczonej planety i ustanowią między sobą odpowiednią komunikację, będzie można uruchomić ją w jednej chwili. Spojrzał na Hala. – Czy chcesz, żebym wdał się w szczegóły i zasadę jej działania? – Nie – odpowiedział zapytany. – Powiedz im po prostu, jakie będą jej efekty. – To, co zrobi ta tarcza – powiedział Jeamus do reszty – to zamknie za podwójną ścianą całą planetę i cokolwiek jej dotknie z obu stron, zostanie przeniesione w międzyprzestrzeń, podobnie jak dzieje się to w przypadku napędu fazowego. Tylko, że w tym wypadku obiekt nie zostanie odtworzony ponownie w konkretnym miejscu, jak robi to napęd fazowy. Przypuszczam, że zdajecie sobie sprawę, iż napęd fazowy został wyprowadzony z teorii nieoznaczoności Heisenberga... – Tak, tak – przerwała mu Nonne. – Wszyscy o tym wiemy. Wiemy, że zgodnie z nią niemożliwe jest równoczesne dokładne wyznaczenie współrzędnych i prędkości cząstki, a im dokładniejszy jeden pomiar, tym mniej dokładny jest drugi. Wiemy, że w zakresie napędu fazowego oznacza to, od strony praktycznej, że w chwili gdy z absolutną dokładnością wyznacza się prędkość, pozycja staje się uniwersalna. Wiemy, że oznacza to, iż ktokolwiek lub cokolwiek próbujące przeniknąć przez
osłonę fazową praktycznie rzecz biorąc zostałoby rozszerzone do nieskończoności. Hal Mayne planuje stworzenie planety z garnizonem osłoniętym taką tarczą – bez wątpienia wie o tym również Bleys Ahrens – i obrony jej przy pomocy Dorsajów, oraz że planetą tą będzie nasz Exotikowy świat Mara... – Nie – zaprzeczył Hal. Jeamus gwałtownie obrócił głowę. Ajela nachyliła się do przodu, ze skupioną nagle twarzą. Nonne wbiła w niego spojrzenie. – Nie? – zapytała. – Nie, co? – To nie będzie Mara – łagodnie wyjaśnił Hal. – To będzie tu, na Ziemi. – Ziemia! – wykrzyknął Jeamus. – Ale powiedziałeś mi, że większa od Ziemi! Podałeś mi rozmiary... Umilkł nagle. – Oczywiście! – powiedział bezbarwnie. – Chciałeś w niej zamknąć również Encyklopedię. Oczywiście. – Ziemia? – zapytała Nonne. – Ziemia – powtórzył Hal. Dotknął panelu kontrolnego na brzegu swojego dryfu i jedna ze ścian roztopiła się, ukazując obraz Ziemi widzianej z orbity Encyklopedii. Zawisła przed nimi wielka niebieska kula. Hal wstał i podszedł do hologramu, wyglądając jakby zawisł nad planetą, jak ktoś pochylający się nad nieskończenie cennym klejnotem. – Ale to nie ma sensu! – powiedziała Nonne prawie do siebie. – Hal! Na dźwięk swojego imienia obrócił się od ekranu, stając twarzą do niej. – Hal – powiedziała. – Ziemia? Jaki sens ma obrona Ziemi? Jaką przewagę w ten sposób zyskasz, skoro więcej niż połowa ludzi na niej nie dba o to, czy kontrolę przejmą Inni? Nie masz nawet ich pozwolenia na otoczenie ich takim pancerzem! – Wiem – odpowiedział Hal. – Ale zapytanie najpierw byłoby nie tylko głupie, ale i nic by nie dało. Obawiam się, że zostaną zaskoczeni. – Zmuszą cię do wyłączenia jej. – Nie – zaprzeczył Hal. – Oczywiście, część będzie próbować. Ale nie uda im się. Rzecz w tym, że nie mogą. A z czasem zrozumieją, czemu została tu umieszczona. – Pobożne życzenia! – stwierdziła Nonne. – Nie. – Hal przyjrzał się jej przez sekundę. – A przynajmniej nie pobożne życzenia w sensie, o którym myślisz. Przykro mi, Nonne, ale teraz, po raz pierwszy, znaleźliśmy się w punkcie, gdzie po prostu będziesz musiała mi zaufać. – Czemu miałabym? Westchnął. – Z tego samego powodu – wyjaśnił – który działa od czasu, gdy pierwszy raz
o mnie usłyszałaś. Ty, twoi ludzie i wszyscy pozostali, którzy mają nadzieję uciec przed Innymi, nie macie innego wyboru. – Ale to szaleństwo! – powiedziała. – Mara zgadza się na otoczenie jej osłoną. Jej mieszkańcy nawet tego oczekują. Stoją za tobą co do jednego. Są gotowi do poświęceń, uświadomili sobie konieczność poświęcenia, aby przeżyć. Trudno byłoby policzyć osoby na Ziemi, które w ogóle myślały o przeciwstawieniu się Innym, a co dopiero o kosztach takich działań. – To coś więcej, Nonne – odezwała się Ajela. – Krucjata Rukh jest prawdziwą krucjatą. Gromadzą się tysiące i setki tysięcy ludzi, by jej słuchać. – Na Ziemi są miliardy ludzi! – odparła Nonne. – Daj Rukh czas – powiedziała Ajela. – Proces nabiera tempa. – Nie ma już czasu – stwierdził Hal, a oczy wszystkich skierowały się w jego stronę. – Bleys działał szybciej, niż sobie uświadamiacie. Właśnie spędziłem kilka miesięcy oglądając tego dowody. Decyzję trzeba podjąć natychmiast. I to musi być Ziemia. – Czemu? – zażądała Nonne. – Ponieważ na Ziemi kryje się serce rasy – wolno odpowiedział Hal. – Jak długo Ziemia jest wolna, taka sama jest rasa. Jak powiedział kiedyś pewien człowiek w dwudziestym wieku, mówiąc do Irlandczyka o piątej nad ranem w hotelu: Gdyby w jednej chwili usunięto wszystkich poetów, dramatopisarzy i twórców piosenek Irlandii, ilu pokoleń trzeba byłoby, aby ich zastąpić? I zanim mógł odpowiedzieć na własne pytanie, Irlandczyk uniósł jeden palec jako odpowiedź identyczną z tą, której miał udzielić mężczyzna. Popatrzył na nich wszystkich. – Jeden. Jeden palec. Jedno pokolenie. I obaj mieli rację. Ponieważ nie tylko małe dzieci dorosłyby, wyrastając na poetów, dramatopisarzy i pieśniarzy, ale i dorośli, którzy nigdy nie pisali albo śpiewali – w odpowiedzi na nagłą ciszę dookoła, zaczęliby nagle tworzyć muzykę, która zawsze w nich tkwiła. Ponieważ zdolność tworzenia takich rzeczy nigdy nie była szczególnym darem nielicznych. To coś, co należy do wszystkich, kryje się w ich duszach, czekając jedynie na obudzenie. Było to prawdą w chwili tamtej rozmowy, wobec Irlandczyków, podobnie jak teraz jest prawdziwe wobec mieszkańców Starej Ziemi. – A nie dla ludzi z innych planet? – zapytał Jason. – Z czasem dla nich też. Jednak ich przodkowie zostali wygnani przez głód, by jako zbędni na Ziemi zapuścić korzenie w nowych miejscach. W tej chwili stoją na wyciągniecie ręki od źródła muzyki, która tkwi w was i kryjącej się tam przyszłości. Znajdziecie je – ale będzie to dla was trudniejsze i wolniejsze niż dla kogokolwiek
z tej planety... Wykonał gest w stronę niebieskiej kuli na ekranie. Siedzieli, patrząc na niego w milczeniu. Nawet Nonne była cicho. – Powiedziałem Exotikom – kontynuował w tej ciszy Hal – powiedziałem to Dorsajom i gdybym miał szansę rozmawiać z nimi wszystkimi, powiedziałbym i twoim ludziom, Jason – że zasadniczo byli eksperymentem rasy. Zostali powołani do życia tylko po to, by zostać użytymi w odpowiedniej chwili. Teraz nadszedł ten czas. Wszyscy wiecie, że skończyły się wieki Kultur Odłamkowych. Każdy z was instynktownie zdaje sobie z tego sprawę. Czasy eksperymentów minęły. Wasze rodzaje żyły, rosły i rozkwitały aby w końcu stanąć po jednej stronie wielkiego równania o przetrwaniu ludzkości, o to, którą drogą rasa powinna podążyć ku swej przyszłości między gwiazdami. Przyszłość należy nie do was i waszych dzieci, ale do dzieci rasy jako ogółu. Umilkł. Nic nie powiedzieli. – Tak więc – ciągnął ze znużeniem – w końcu to właśnie Ziemię musimy chronić. Ziemię, z całą jej historią pełną okrucieństwa, głupoty i samolubstwa – oraz wszystkimi jej pieśniami i snami o potędze. Właśnie tu, nigdzie indziej, rozegra się bitwa, którą wygramy lub nie. Znów przerwał. Chciał, aby coś mówili – choćby po to, by nie czuł się tak kompletnie sam. Ale nie odezwali się. Spojrzał ponownie na niebieską kulę Ziemi. – I tu właśnie rozstrzygnie się pytanie o przyszłość – powiedział cicho – a tacy jak wy i ja będą musieli zginąć, jeśli takie wypadnie nam zadanie, by zdobyć odpowiedź konieczną do podjęcia tej decyzji. Umilkł i ponownie popatrzył na obraz Ziemi. Po sekundzie czy dwu uświadomił sobie obecność innej osoby blisko za sobą i obrócił się szybko. To była Ajela. Objęła go ramionami i po prostu trzymała przez minutę. Potem puściła go i wróciła na swoje miejsce obok Tama. – Dajesz nam powody – odezwała się do niego Nonne – które nie są powodami wojskowymi, i mogą nawet nie być pragmatyczne czy praktyczne. Nadal uważam, że Mara jest lepszą bazą obronną niż Ziemia. Nie udzieliłeś mi żadnej odpowiedzi w tej kwestii. – Nie jest to tak naprawdę wojna – odpowiedział Hal – którą podjęliśmy z jakichś przyczyn pragmatycznych – chyba, że na dłuższą metę. Faktem jest, że się mylisz. Jak na Młodsze Światy, Mara jest bogatą planetą, ale nawet mimo stuleci marnotrawienia i plądrowania jej zasobów, Ziemia nadal jest najbogatszą zamieszkałą planetą znaną rasie ludzkiej. Jest całkowicie samowystarczalna i wciąż utrzymuje populację
znacznie większą, niż jakikolwiek inny zamieszkały świat. Nieoczekiwanie umilkł, więżąc jej wzrok swoim spojrzeniem. Potem zaczął ponownie. – Jest również różnica psychologiczna. Otocz dowolny inny świat, odetnij go od kontaktu z innymi zamieszkałymi planetami, a emocjonalnie nie będzie się on mógł pozbyć wrażenia, że został odrzucony przez ludzką społeczność, postawiony by zmarnieć i zginąć. A Ziemia wciąż myśli o sobie, jako o centrum ludzkiego wszechświata. Dla niej wszystkie inne planety są jedynie pąkami na jej gałęziach. Jeśli wszyscy pozostali zostaną odcięci, niezależnie od kosztów, emocjonalnie większość Ziemi będzie uważać, że straciła dodatki, bez których radziła sobie przez miliony lat i jeśli trzeba, znów sobie bez nich poradzi. – Tak duża populacja nie stanowi dla ciebie korzyści – powiedziała Nonne – zwłaszcza jeśli – jak ma to miejsce – pełna jest ludzi nie zgadzających się z twoim postępowaniem. Nie garną się do obrony Ziemi. Planujesz bronić tej planety przy pomocy Dorsajów. – Na początek – odpowiedział Hal – z pewnością. Jeśli bitwa będzie trwać, sądzę że znajdziemy ludzi z Ziemi, którzy zechcą pójść na barykady. Właściwie, to będą musieli. Zwrócił się do starca. – Tam? Jak myślisz? – Przyjdą – odpowiedział Tam. Niepewny, antyczny głos sprawił, że słowo to zdawało się paść ciężko między nich. – Stąd pochodzą Dorsajowie, Exotikowie i Zaprzyjaźnieni – oraz wszyscy inni. Kiedy będzie potrzeba obrońców spomiędzy Ziemian, przyjdą. Przez chwilę nikt nic nie powiedział. – A to – stwierdził Hal z głębokim oddechem – jest kolejnym powodem, dla którego musi to być Ziemia, a nie Mara. Z czasem nawet mieszkańcy Mary stworzyliby ludzi zdolnych stanąć na straży. Ale aby tego dokonać, musieliby zmienić podstawy swojego charakteru i stylu życia. – Ale mogliby i zrobiliby to – powiedziała Nonne. – W tych czasach, gdy rozpada się wszystko wokół, nawet marańscy dorośli by to zrobili. Nawet ja bym walczyła – gdybym uważała, że potrafię. W kącikach ust Rourke di Facino zagościł drobny, uprzejmy uśmieszek. – Droga pani – powiedział do niej. – To zawsze była jedyna różnica. To stwierdzenie przyciągnęło jej uwagę. – Ty! – wykrzyknęła. – Stoisz tu i nic nie mówisz. Czy twoi ludzie zgodzili się bronić Ziemi, której mieszkańcy nigdy nie zrozumieli ani docenili, co znaczą
Młodsze Światy – a najmniej twój rodzaj? Czy jesteście gotowi być ich mięsem armatnim, bez zaprotestowania chociaż wobec tego, czego chce Hal Mayne? Jesteś ekspertem wojskowym. Ty z nim porozmawiaj! Z ust Rourke zniknął uśmieszek, zastąpiony przez wyraz twarzy, który miał w sobie dziwny dotyk smutku. Wolno wyszedł spoza foteli gdzie stał cały czas i podszedł do Hala. Ten spojrzał na wyprostowanego, mniejszego mężczyznę. – Rozmawiałem o tobie z Simonem – powiedział Rourke. – I z Amandą. To kim jesteś, to twoja sprawa i nikt tego nie kwestionuje... – Nie rozumiem – przerwała Nonne, patrząc to na jednego, to na drugiego. – Co masz na myśli mówiąc, że to jego sprawa, kim jest? Przez chwilę zdawało się, że Rourke odwróci się i jej odpowie, jednak znów odezwał się do Hala. – Ale Szarzy Kapitanowie uważają, że musimy ufać twoim ocenom – powiedział. – Dziękuję – odpowiedział Hal. – Tak więc – powiedział Rourke – uważasz, że powinna to być Ziemia? – Myślę, że zawsze tak miało być – odpowiedział Hal. – Otwartą kwestią było jedynie, kiedy zacząć działania, a przy obecnym stanie spraw, Bleys staje się silniejszy każdego dnia naszego czekania. – Powtarzam – odezwała się Nonne. – Nie masz za sobą wsparcia Ziemi – nie zaczynasz mieć za sobą silnej Ziemi. Może i Rukh szybko zaczęła zdobywać poparcie – jak mówiłaś, Ajela – ale zniknęła ze sceny, a praca, którą rozpoczęła, nie jest skończona. Jeśli ruszysz teraz, Hal, podejmujesz hazard, mając niewielkie szanse. Znów spojrzała na Hala. – Masz rację – odpowiedział. Przez chwilę stał w ciszy. – Jednak w każdej sytuacji nadchodzi chwila, kiedy trzeba podjąć decyzję, niezależnie od tego, czy ma się wszystkie atuty, czy nie. Obawiam się, że bardziej może nam zaszkodzić czekanie, niż akcja. Zaczniemy obsadzać Ziemię i ją zamkniemy. Rourke skinął, prawie do siebie. – W takim razie – stwierdził – będę zajęty. Spojrzał w stronę Jeamusa. – Teraz mogę użyć tego twojego systemu komunikacyjnego, Główny Inżynierze – powiedział, obracając się w stronę drzwi. Jeamus zerknął na Hala, który skinął głową i łysiejący mężczyzna popędził za drobnymi, wyprostowanymi plecami Dorsaja. Jednak zanim któryś z nich dotarł do drzwi, zabrzmiał dzwonek telefonu. Zatrzymali się, podczas gdy Ajela sięgnęła do panelu na bocznym oparciu fotela,
a reszta zgromadzonych obróciła się w jej stronę. Z głośnika zabrzmiał głos, zbyt cichy jednak, by zrozumieli słowa. Uniosła głowę i spojrzała na Hala. – Znaleźli Rukh – powiedziała. – Jest w pewnym miejscu niedaleko Sidi Barrani, na śródziemnomorskim wybrzeżu Afryki, na zachód od Aleksandrii. – A więc będę musiał nadrobić zaległości później – powiedział Hal. – Wszystko na Ziemi w pewnym stopniu zależy od tego, na ile ona będzie w stanie kontynuować swoją akcję. Ajela, czy możesz zorganizować dla mnie transport na powierzchni, podczas gdy będę leciał na dół promem? Ajela skinęła. Hal ruszył w stronę drzwi, oglądając się na młodego Zaprzyjaźnionego. – Jason, chcesz jechać? – Tak – odpowiedział zapytany. – A więc dobrze – stwierdził Hal, gdy Jeamus i Rourke odsuwali się od drzwi, by przepuścić go pierwszego. – Mając szczęście, wrócimy za kilka godzin. W międzyczasie po prostu zacznijcie realizować swoje zadania. Przeszedł przez drzwi, mając tuż za sobą Jasona.
Rozdział 62 Sidi Barrani leżało z dala od wybrzeża Morza Śródziemnego, za obszarami, które były jednymi z pierwszych odebranych północnoafrykańskiej pustyni ponad dwieście lat wcześniej. Zbudowano wysokie wieże, do których pompowano wodę z Morza Śródziemnego, spuszczano następnie z ich szczytów kilkaset metrów niżej na potężne wirniki, wydmuchujące wilgotne powietrze z powrotem w górę, zwiększając wilgotność powietrza. Wilgotność ta uczyniła z suchej pustyni kraj obfitości, a w miarę upływu lat, wynikająca z tego zmiana klimatu wpłynęła na żyzne rejony, sięgając coraz dalej w głąb pustyni, o którą w dwudziestym wieku walczyli Rommel i Montgomery. Krawędź pustyni została zmuszona do cofnięcia się o setki kilometrów, aż całkowicie ją pokonano i znikła pod zielonymi brzegami nowo stworzonego jeziora w Qattara, powstałego gdy Nil, wsparty przez potężną tamę Aswan, znalazł w końcu nową drogę na zachód, w depresję Qattara. Na brzeg tego właśnie jeziora, do hotelu Bahrain – nie rzucającego się w oczy niskiego budynku o białych ścianach, w cudownie ukwieconym, tropikalnym krajobrazie – dotarli w końcu Hal i Jason w poszukiwaniu Rukh. A jednak, pomimo całego spokoju i łagodności otoczenia, przekroczenie frontowych drzwi przypominało wyjście na nagie pole podczas burzy z piorunami. Hal rzucił szybkie spojrzenie Jasonowi, który po latach walki w ruchu oporu na Harmonii mógł być dość wyczulony, by zauważyć pole napięcia emocjonalnego, w które właśnie wkroczyli. Jednak twarz Jasona pozostała spokojna. Może odrobinę bledsza niż zwykle – ale spokojna. W obniżonym względem wejścia westybulu, pod wysokim, łukowym sufitem w białym kolorze, nikt nie zajmował wyściełanych foteli dryfowych, zgromadzonych wokół małego basenu z mozaikowym dnem. Jedyną osobą w zasięgu wzroku był recepcjonista, który tu, na Ziemi, mógł zostać zatrudniony włącznie ze względów estetycznych. Wzrok miał skierowany w dół, za blat recepcji i wyglądał na zajętego, albo starał się sprawiać takie wrażenie. Poza nim w zasięgu wzroku i słuchu nie było śladów wskazujących na obecność innych ludzi – ale Hal miał przemożne uczucie bycia otoczonym przez niewidocznych obserwatorów. Recepcjonista nie podniósł wzroku do chwili, aż doszli do blatu i stanęli po jego drugiej stronie. Był młodym człowiekiem z gładką, brązową skórą i okrągłą twarzą. – Witamy w Bahrain – powiedział. – Czy mogę w czymś pomóc?
– Dziękuję, owszem – odpowiedział Hal. – Proszę przekazać pani, że chciałby się z nią zobaczyć Howard Immanuelson. – Jaką panią ma pan na myśli? – Macie tu tylko jedną panią, dla której jest ta wiadomość – stwierdził Hal. – Proszę ją natychmiast przekazać. Recepcjonista oparł obie dłonie na blacie i lekko przechylił się w ich stronę. – Obawiam się, panowie, że nie rozumiem. Nie mogę dostarczyć wiadomości, dopóki nie dowiem się, dla kogo jest przeznaczona. Hal przyjrzał mu się przez chwilę. – Rozumiem pańską sytuację – powiedział spokojnie. – Ale popełnia pan błąd. Usiądziemy sobie przy basenie, a pan dopilnuje, by dostarczono tę wiadomość. Jeśli nie... może lepiej będzie, jeśli zapyta pan kogoś, kto wie, kim jest Howard Immanuelson. – Przykro mi, panowie – odpowiedział recepcjonista – ale nie wiedząc z kim chcą się panowie skontaktować, nie mogę wiedzieć, czy ta osoba jest naszym gościem... Ale obaj mężczyźni już się odwrócili i jego głos ucichł za ich plecami. Hal wybrał dryf ustawiony tyłem do kontuaru, a Jason usiadł naprzeciw niego, by razem mieli w polu widzenia cały westybul. Hal zmarszczył się odrobinę, a po ułamku sekundy wahania Jason przesiadł się obok niego, zwracając się również plecami do recepcji. Siedzieli w milczeniu. Od strony recepcji również nie dobiegały żadne dźwięki. Oczy, uszy i nos Hala były w pełnej gotowości, badając otoczenie. Po chwili wyłapał delikatny, przyjemny zapach unoszący się w powietrzu i w jego umyśle rozbrzmiał dzwonek alarmowy. Na którymś z Młodszych Światów coś takiego było wysoce nieprawdopodobne, ale tu, na Ziemi, gdzie bogactwo umożliwiało łatwy dostęp do egzotycznej broni i lekceważenie nawet najsurowszych lokalnych praw i porozumień międzynarodowych, istniała możliwość, że próbowano poddać ich działaniu narkotyku. Nie trzeba było nawet środka, który pozbawiłby ich przytomności. Wystarczyłoby przytępić trochę jeden lub więcej zmysłów, albo osłabić zdolność oceny, by dać niewidocznym obserwatorom niebezpieczną przewagę. Z drugiej strony, zapach mógł nie być niczym więcej niż aromatem, jednym ze środków stosowanych przez personel, by uprzyjemnić gościom pobyt w swoich progach. Była tylko jedna możliwość sprawdzenia tego. Zdolnością najbardziej podatną na wszelkiego rodzaju środki odurzające była medytacyjno-kreatywna. Mieszanka wspomnień i fantazji niesiona przez myśl i najpotężniejsze ładunki emocji była nieuchronnie zniekształcana albo blokowana przez cokolwiek obcego we wspierającej
je maszynerii psychologicznej. Pozwolił medytacyjnej maszynerii umysłu w jednej chwili zatonąć pod powierzchnię świadomości i pozwolił sobie osunąć się we wspomnienia dzieciństwa, do czasów, gdy emocje były proste, czyste i gwałtowne. Pamiętał, że były to czasy, gdy podniecenie miało siłę niemal rozerwać go na strzępy. Żal był nie do zniesienia, szczęście rozświetlało świat wokół niby płaszcz błyskawic, a gniew połykał wszystko – jak ściana ognia pochłaniająca cały wszechświat. Zdarzyło się kiedyś, gdy miał około pięciu lat, że Malachi Nasuno odmówił mu czegoś. Nie był w stanie teraz przypomnieć sobie, co to było, chciał użyć jakiegoś narzędzia czy broni, które stary Dorsai uznał za przekraczające jego możliwości i wiek, więc Malachi odmówił mu tego. Wybuchła w nim furia na wszystko – na Malachiego, zasady i przepisy, na świat stworzony dla dorosłych, w którym był prześladowany jako za mary i za młody. Wykrzyczał na Malachiego swoją frustrację i urazy, po czym uciekł w las. Biegł, aż stracił oddech i siłę w nogach, opadając nad brzegiem wąskiego strumienia, który wyżłobił sobie drogę przez górskie skały. Niespodziewanie się popłakał w czystej wściekłości, zdeterminowany nigdy nie wracać, nigdy nie zobaczyć już Malachiego, Waltera czy Obadiaha. Przed oczyma, niczym dym z gorzkich płomieni wściekłości, stanęły mu dzikie wizje samodzielnego życia w górskiej dziczy. Stopniowo ogarnęła go nowa rozpacz, więc leżał nad strumieniem, uciszony żałosną myślą, iż nigdy nie stanie się tym, kim chciałby zostać, albo kim chcieli go widzieć wychowawcy. W duchu oskarżał ich o niezrozumienie go lub odrzucenie – podczas, gdy byli wszystkim, co miał. W tej chwili, gdy rozpaczał zagubiony na ziemi, otoczyły go dwa potężne ramiona i łagodnie przytuliły do masywnego torsu Malachiego. Było to tak nieskończenie kojące, że znów zaczął szlochać – ale tym razem z ulgi, wyładowując się w ciszy w szorstki materiał kurtki Malachiego. Dorsaj nic nie mówił, tylko go trzymał. Przez kurtkę i koszulę wyczuwał potężne uderzenia dorosłego serca. Wydało mu się, że jego serce zwolniło, by dostosować się do tego rytmu i zapadł w sen, z którego obudził się dopiero we własnym łóżku... Wrócił do pełnej świadomości w westybulu hotelu Bahrain, wciąż poruszony przez przypomniane emocje i osiągnięcie tego pierwszego szczebla na drodze prowadzącej do zrozumienia. Jakże zmieniło się jego życie od tamtej chwili, ale równocześnie dzięki udanemu przywołaniu zapamiętanych emocji był spokojniejszy. Rozległ się dźwięk butów na wypolerowanej, twardej podłodze. Obrócili się i zobaczyli recepcjonistę.
– Zechcą panowie udać się do pokoju czterysta trzydzieści dziewięć? – odezwał się do nich. – Szóste drzwi na prawo, zaraz po wyjściu z windy. – Dziękuję – powiedział Hal wstając. Jason również się podniósł i razem poszli do wind wskazanych przez recepcjonistę. Białe ściany korytarza na czwartym piętrze rozciągały się na obie strony w bok od wyjścia z wind, ale w niewielkiej odległości ginęły za zakrętami. Najwyraźniej korytarz zaprojektowano, by błądził między pokojami i apartamentami. Ruszyli w prawo, a drzwi koło których przechodzili, rozświetlały się i dźwięczały delikatnie, ciemniejąc, gdy się oddalali. – Idiotyzm – powiedział Jason cichutko, a Hal zerknął na niego i uśmiechnął się pod wąsem. Trzydzieści metrów od windy, po podejściu do nich, rozjaśniły się drzwi z numerem czterysta trzydzieści dziewięć. Stanęli, twarzami w ich stronę. – Howard Immanuelson – wyraźnie powiedział Hal – ze wspólnym przyjacielem. Czy możemy wejść? Przez chwilę nie było odpowiedzi. Potem drzwi cicho odchyliły się do środka i weszli. Pokój był duży i kwadratowy. Cała ściana naprzeciw wejścia była kompletnie otwarta, z balkonem, ale chłód i bezruch powietrza wokół nich świadczyły o istnieniu niewidocznej bariery oddzielającej pokój od balkonu. Zielonobrązowe zasłony z ciężkiego materiału zostały całkowicie odsunięte. Pomiędzy nimi otwierał się widok na jezioro Qattara, z trzema białymi trójkątami żagli jednoosobowych łódek, zdających się zaglądać do pokoju. Oprócz nich w pokoju nie było nikogo widać, tylko zamknięte drzwi w ścianie po lewej. Wejście, które otwarło się przed nimi, znów się zamknęło. Hal obrócił się w stronę zamkniętych drzwi w bocznej ścianie. – Nie – powiedział głos. Chuda, poważna postać z długolufowym pistoletem energetycznym cenionym na Ziemi za ciche działanie i zabójczość, wyszła zza zwiniętych zasłon. Na tej planecie liczyła celność na duże odległości, a zniszczenie dobytku mogło mieć wyższą cenę niż ludzkie życie. Amyth Barbage miał kościstą twarz, był wychudzony i zabójczy, choć wyglądał absurdalnie nie na miejscu w plażowych szortach w kolorze khaki i jaskrawo kolorowej koszuli, a trzymany przez niego pistolet wycelowany był w Hala i Jasona ze śmiertelną precyzją. Hal zrobił krok w jego stronę. – Zostań tam – powiedział Barbage. – Wiem do czegoś zdolny, Halu Mayne, jeśli
pozwolę ci podejść wystarczająco blisko. – Hal! – szybko odezwał się Jason. – Wszystko w porządku. On teraz należy do Rukh! – Nie jestem niczyj, oprócz Pana, słaby człowiecze – i nigdy nie byłem – sucho odpowiedział Barbage – jak być może ty byłeś. Prawdą jest jednak, iż wiem teraz, że Rukh Tamani jest wysłanniczką Pana i przemawia jego głosem i wobec tego będę jej strzegł dopóki żyję. Nie wolno jej przeszkadzać – nikomu. Hal odczuł dotyk zdumienia. – Jesteś tego pewien? – zapytał Jasona, nie odrywając wzroku od chudej, nieruchomej postaci i całkowicie nieruchomej lufy pistoletu. – Kiedy zmienił strony? – Nie zmieniłem strony – rzekł Barbage – już powiedziałem. Jak mógłbym to zrobić ja, jeden z Wybranych i zawsze działający zgodnie z Jego wolą? Ale na dziedzińcu, o którym wiesz, stało się Jego wolą, że z moich oczu odjęto ślepotę i zobaczyłem w końcu, jak On ogłosił, że Rukh jaśniej widzi Jego Drogę niż ja czy ktokolwiek inny; i ponad wszystkich była przez niego ukochana. W mej słabości zbłądziłem, ale odnaleziono mnie znów dzięki wielkiej łasce. Teraz mówię wam, że dla ochrony jej życia ani wy, ani ktokolwiek inny nie przerwie jej odpoczynku. Tak nakazał doktor i ja tego dopilnuję. – Amythu Barbage – powiedział Hal. – Muszę się z nią natychmiast zobaczyć i porozmawiać. Jeśli nie, cała jej praca może pójść na marne. – Nie wierzę ci – odpowiedział Barbage. – Ale ja tak – stwierdził Jason – ponieważ wiem o tym więcej niż ty, Stary Proroku. A moja służba wobec Pana jest równie wielka, jak twoja. Możesz na to liczyć, Hal... – Stój! Hal odezwał się w ostatniej chwili. Zauważył nagłe spięcie stojącego obok mężczyzny i zrozumiał, że Jason zamierzał rzucić się na linię strzału broni Barbage’a, by dać Halowi czas na dosięgnięcie go. Jason rozluźnił się wolno i niechętnie. Hal wbił wzrok w mężczyznę z bronią. – Myślę – powiedział wolno – że część tej ślepoty, o której wspomniałeś, nadal tkwi w tobie, Amythu Barbage. Nie słyszysz co mówię? Jeśli z nią nie porozmawiam, całe dzieło Rukh może zostać stracone. Jego oczy schwytały i uwięziły spojrzenie Barbage’a. Sekundy rozciągały się w ciszy. W końcu Barbage, wciąż uważnie ich obserwując i kierując w nich lufę pistoletu, przesunął się bokiem do drzwi w ścianie, delikatnie ich dotknął i powoli otworzył, po czym przeszedł przez nie tyłem. Stojąc o krok od wejścia po drugiej stronie, odezwał się tak cicho, że ledwie go usłyszeli. – Chodźcie. Chodźcie cicho.
Poszli za nim do dziwnego pokoju. Był wąski i zupełnie pozbawiony mebli. Jego dalszy koniec zasłonięty był zaciągniętymi draperiami tego samego koloru, co w pierwszym pokoju, a ściana po prawej zdawała się delikatnie migotać. Kiedy tylko weszli do wnętrza, a drzwi automatycznie zamknęły się za nimi, Barbage uniósł wolną rękę sygnalizując, by się zatrzymali. – Zostańcie tutaj – powiedział. Odwrócił się i przeszedł przez migoczącą ścianę, zdradzając tym samym, że była to projekcja bariery dźwiękowej. Hal i Jason stali w ciszy przez kilka długich minut, po których ściana znikła nagle, ukazując dużą, elegancką sypialnię hotelową z odciągniętymi zasłonami i łóżkiem dryfowym ustawionym w pozycji do siedzenia – na nim leżała Rukh. Barbage stał u jej boku, wskazując w ich stronę. – Nie można marnować jej sił – powiedział. – Robię to tylko dlatego, że ona nalega. Szybko przekażcie jej, co macie do powiedzenia. – Nie, Amyth – odezwała się z łóżka Rukh – mogą mówić, aż poproszę ich by przestali. Hal, chodź tu – i ty również, Jason. Podeszli do łóżka. Hal dostrzegł, że Rukh najwyraźniej nie pozbyła się chudości, do której doprowadził ją pobyt w rękach milicji, a teraz, z obandażowaną prawą górną częścią ciała i usztywnionym ramieniem wyglądała w swojej luźnej białej sukni na jeszcze wątlejszą, niż gdy widział ją ostatni raz. Jednak jej piękno było bardziej uderzające niż kiedykolwiek. W zielononiebieskim świetle odbijanym przez roślinność i wodę na zewnątrz, jej ciemne ciało zdawało się półprzejrzyste, w otoczeniu bladokremowej pościeli. Jason sięgnął i łagodnie, czubkami palców dotknął ramienia po zdrowej stronie. – Rukh – odezwał się cicho. – Nie czujesz bólu? Czy jest ci wygodnie? – Oczywiście, Jason – odpowiedziała uśmiechając się do niego. – Wcale nie jestem poważnie ranna. Po prostu lekarz powiedział, że i tak potrzebuję odpoczynku... – Już od kilku miesięcy jest na granicy wyczerpania... – zaczął szorstko Barbage, ale powstrzymał się, kiedy na niego spojrzała. – Wszystko w porządku – powiedziała. – Ale Amyth, chciałabym porozmawiać z Halem na osobności. Jason, wybaczysz nam...? – Jeśli sobie tego życzysz. – Barbage opuścił pistolet, obrócił się w stronę błyszczącej ściany-projekcji i przeszedł przez nią. Jason obrócił się, by pójść w jego ślady. – Jason... później z tobą również porozmawiam – szybko przemówiła Rukh. Uśmiechnął się do niej. – Oczywiście. Rozumiem, Rukh, kiedykolwiek zechcesz – powiedział i wyszedł.
Pozostawiona sama z Halem z wysiłkiem uniosła się na zdrowym ramieniu ze swojego łóżka i zaczęła sięgać w jego stronę. Podszedł bliżej i chwycił jej rękę własną dłonią, ledwie zdążyła oderwać ją od pościeli. Wciąż ją trzymając, przysunął drugą ręką jedno z krzeseł dryfowych i usiadł blisko niej. – Przyszło mi na myśl, że możesz się tu pojawić – powiedziała z uśmiechem. Jej ciepła, drobnokoścista i wąska dłoń kompletnie tonęła w jego potężnym uścisku. – Chciałem przyjechać, gdy tylko się dowiedziałem – stwierdził. – Ale przekazano mi, że czekają na mnie pewne sprawy i decyzje, które należało podjąć. I dopiero kilka godzin temu dowiedzieliśmy się, gdzie jesteś. – Amyth i inni uznali, że powinnam zniknąć – wyjaśniła – i myślę, że chyba mieli rację. To region, gdzie ludzie mnie lubią. – Gdzie cię kochają, chciałaś powiedzieć – rzucił Hal. Znów się uśmiechnęła. Mimo całego piękna, był to uśmiech zmęczenia. – A więc to obowiązki powstrzymały cię od natychmiastowego odnalezienia mnie – powiedziała. – Czy to obowiązki cię sprowadzają? Kiwnął głową. – Obawiam się, że tak – stwierdził. – Czas nie będzie na nas czekał, Rukh. Musiałem podjąć decyzję o rozpoczęciu akcji. Skończył się nam czas. Wysłałem Dorsajom wiadomość, żeby tu przybyli, a wokół całej Ziemi, łącznie z Encyklopedią, umieścimy fazowe pole ochronne. Od tej chwili jesteśmy oblężoną twierdzą. – A Exotikowie? – zapytała, wciąż trzymając jego dłoń i szukając oczu. – Wszyscy myśleliśmy, że będziesz chciał ufortyfikować i bronić z pomocą Dorsajów jedną z planet Exotików. – Nie. – Hal znów potrząsnął głową. – To zawsze miało być tutaj, ale musiałem utrzymać to w tajemnicy. – A Mara i Kultis? Co wobec tego stanie się z nimi? – Zginą. – W jego własnych uszach słowa te zabrzmiały bezwzględnie. – Zabraliśmy ich statki kosmiczne, ekspertów, wszystko co cenne i co mogło się nam przydać. Inni oczywiście zmuszą ich do zapłacenia za oddanie nam tego wszystkiego. Wolno potrząsnęła głową, z utkwionym w niego poważnym spojrzeniem. – Exotikowie wiedzieli, że to nastąpi? – Wiedzieli. Tak jak Dorsajowie wiedzieli, że będą musieli porzucić swój świat. Podobnie jak ty i pozostali wierni z Harmonii i Zjednoczenia, którzy przybyli tutaj nie na kilka miesięcy czy lat, ale prawdopodobnie na resztę życia. – Wpatrywał się w nią przez dłuższą chwilę. – Wiedziałaś, prawda? – Pan mi powiedział – stwierdziła. Łagodnie wysunęła dłoń z jego palców i sama je objęła. – Oczywiście, wiedzieliśmy. – Wszystko do tego zmierzało od samego początku – powiedział. W jego głosie
brzmiała nuta jak u kogoś, kto mówi w silnym gniewie. Wiedział, że nie musi wyjaśniać jej wszystkiego słowami, ale zmuszał go do tego wewnętrzny ból. – W końcu, kiedy doszło do wybierania stron, Dorsajowie zdecydowali się walczyć dla przyszłości, a Exotikowie mieli im to umożliwić kosztem wszystkiego, co zbudowali. Zaś ci z Zaprzyjaźnionych, którzy naprawdę byli mocni w wierze, mieli zająć się umysłami walczących po tej stronie, by wiedzieli o co tak naprawdę walczą. Łagodnie przeczesała palcami tył jego głowy. – A Ziemia? – spytała. – Ziemia? – Uśmiechnął się z goryczą. – Zadaniem Ziemi jest to co zwykle – przetrwanie. Przetrwać, by mieli gdzie narodzić się ludzie, którzy poznają lepszy świat. – Ciii – powiedziała i delikatnie uderzyła jego dłoń palcami. – Wykonujesz wyznaczoną ci pracę, jak my wszyscy. Spojrzał na nią i zmusił się do uśmiechu. – Masz rację. Nie zmienia to faktu jak się czuję, ale masz rację. – Oczywiście – stwierdziła. – Dobrze, o co chciałeś mnie prosić? – Potrzebuję cię w Encyklopedii – powiedział bez ogródek – o ile jesteś w stanie podróżować. Chciałbym, abyś dokonała transmisji z Encyklopedii dla całej Ziemi i chcę, żeby wszyscy wiedzieli, że mówisz właśnie stamtąd. Musisz pomóc nam wyjaśnić, czemu przylatują tu Dorsajowie i czemu wokół planety umieszczono barierę z osłon fazowych bez pytania o zgodę Ziemi. Będę mógł przemówić do nich razem z tobą i wziąć na siebie całą odpowiedzialność, jaką chciałabyś na mnie zrzucić. Ale nikt inny oprócz ciebie nie jest w stanie sprawić, by zrozumieli czemu trzeba było zrobić te rzeczy. Pytanie brzmi – czy możesz podróżować? – Oczywiście, Hal – odpowiedziała. – Nie – odpowiedział poważnie. – Mam na myśli dokładnie to, co mówię. Czy fizycznie jesteś w stanie podjąć się podróży? Jesteś zbyt cenna, by ryzykować utratę ciebie z powodu przemówienia, niezależnie od tego jak jest ważne. Uśmiechnęła się do niego. – A jeśli nie polecę, co stanie się, gdy na Ziemię zaczną przybywać Dorsajowie i ludzie odkryją istnienie bariery? – Nie wiem. – Ich spojrzenia spotkały się. – Widzisz? – stwierdziła. – Muszę lecieć, tak samo jak my wszyscy musimy robić to, co konieczne. Ale nie martw się, Hal. Naprawdę nic mi nie jest. Rana nie jest poważna, a poza nią nie dolega mi nic, czego nie wyleczyłby tydzień odpoczynku. Zrobię to, kiedy już Dorsajowie będą na miejscu, a osłona uruchomiona. Nie ma powodu, żebym nie wzięła sobie wtedy urlopu, prawda? – Oczywiście, że tak.
– Cóż, wobec tego... Jednak przerwało jej nagłe wtargnięcie przez ścianę mężczyzny średniego wzrostu, z przerzedzającymi się brązowymi włosami, zjeżonym siwym wąsem i twarzą wyglądającą na zbyt młodą na te oznaki wieku. Miał na sobie garnitur w kolorze piasku, wyglądający, jakby mężczyzna w nim spał. Na jego twarzy malowała się czysta złość. Tuż za nim szedł Amyth Barbage. – Ty! – mężczyzna krzyknął do Hala. – Wynoś się stąd! Obrócił się w stronę leżącej w łóżku Rukh. – Jestem twoim lekarzem czy nie? – Jego głos odbijał się od białego sufitu. – Jeśli nie, powiedz mi to od razu i będziesz mogła znaleźć sobie kogoś innego, kto się tobą zajmie! – Oczywiście, że jesteś, Roget – odpowiedziała.
Rozdział 63 Nad jeziorem Qattara wstał jasny i ostry świt, wzbudzając niewielkie poruszenie fal i lekką bryzę. Ze świtem nadszedł również mężczyzna około pięćdziesiątki, z opaloną twarzą o ostrych rysach i jasnych, nieprzejrzystych oczach, noszący na sobie ubranie cywilne jak mundur. Nazywał się Jarir al-Hariri i stanowił odpowiednik komisarza policji dla dużego obszaru otaczającego jezioro. Wraz z jego nadejściem hotel wypełniła gorączkowa aktywność. Instynkt nie okłamał Hala i Jasona, gdy weszli do hotelu. Większość pojawiających się teraz gości była Ziemianami i nie mieli związku z wojskiem, ale ich ochronne nastawienie w stosunku do Rukh przypominało jej stary oddział na Harmonii. Hal wstał przed świtem. Siedział z Rukh do chwili, gdy jej oddech zwolnił i zapadła w głęboki sen, potem wolno i delikatnie uwolnił się z pozycji, w jakiej siedział trzymając ją. Kiedy był już wolny, łagodnie ułożył ją na łóżku i przykrył, pozostawiając by spała. W swoim pokoju spał twardo przez dziewięć godzin – budząc się z czystym umysłem, lecz i uczuciem ospałości w ciele zdradzającym, że wciąż jeszcze nie był całkiem wypoczęty. Wstał, wykąpał się, przepuścił ubranie przez pokojową pralkę i zjadł śniadanie zamówione do pokoju. Kiedy wyruszył na poszukiwanie Jasona i Amytha, znalazł ich głęboko pogrążonych w dyskusji z Rogetem, lekarzem, na temat rozwiązania problemu bezpiecznego przetransportowania Rukh. Mieli dotrzeć do lądowiska kosmicznego pod Aleksandrią, oddalonego o dwieście siedemdziesiąt trzy kilometry transportem ziemnym. Roget miał zastrzeżenia medyczne do podróży powietrznej. Nie były mocne, ale istniały. Z drugiej strony, istniały istotne kwestie bezpieczeństwa, dla których lepiej było trzymać się powierzchni ziemi. Każdy pojazd atmosferyczny był podatny na zniszczenie przez automatyczną sondę z głowicą bojową – coś, co zdeterminowana grupa szaleńców mogła zmontować w niecałą godzinę z dowolnego przemysłowego robota atmosferycznego, pracując w garażu czy piwnicy. Ochrona kosmodromu zniszczyłaby taką sondę automatycznie na perymetrze, więc nie trzeba było martwić się czymś takim, kiedy już tam dotrą, a poza jego parasolem ochronnym prom lecący do Encyklopedii albo znajdowałby się zbyt wysoko, albo poruszał się zbyt szybko na tego rodzaju ataki. Oczywiście po dotarciu do Encyklopedii, Rukh będzie całkowicie bezpieczna. – Zakładam – powiedział Hal do Jarira al-Hariri na początku dyskusji – że informację o dzisiejszym wyjeździe Rukh utrzymywano w ścisłej tajemnicy? Twarde, jasne oczy niemal niewzruszenie napotkały jego wzrok ponad stołem
zastawionym filiżankami z kawą – prawdziwą ziemską kawą, miłą, ale dziwnie teraz wpływającą na smak Hala, – Między moimi ludźmi nie było przecieku – odpowiedział. Komisarz dziwnie zniekształcał wymowę słów w Podstawowym, co było zaskakujące u kogoś mówiącego językiem Ziemi i Młodszych Światów od ponad trzystu lat, zwłaszcza biorąc pod uwagę istniejące od dawna metody edukacyjne, umożliwiające każdemu szybkie i łatwe opanowanie dowolnego języka. Jarir najwyraźniej był jednym z tych rzadkich, lingwistycznych wyjątków, które miały problemy z opanowaniem dowolnego języka, z którym się nie urodziły. Komisarz obrócił się do Rogeta i powiedział coś do niego szybko w języku, który Hal rozpoznał jako arabski. Hal nie mówił w tym konkretnym języku, ale rozpoznał słowo, JSsshaW, które dzięki metodom kognicji, których nauczył go Walter InTeacher, zidentyfikował jako „ludzie”. Roget odpowiedział równie szybkim potokiem słów w tym samym języku, po czym patrząc na Hala wrócił do Podstawowego. – Cały czas wchodzę i wychodzę z tego hotelu – powiedział. – Nikt z towarzyszących Rukh nie wyszedł od chwili twojego przybycia, a obsługa hotelowa jest rów – i nie lojalna wobec niej jak pozostali. Niedbałość, z jaką obaj zdawali się odrzucać problem koniecznej tajemnicy, zaniepokoiła Hala. Bez wątpienia prawdą było co mówili, a jednak widział ludzi zaczynających gromadzić się na zewnątrz o wschodzie słońca, tuż za niskim kamiennym murem z szeroką bramą, wyznaczającym granice terenu hotelowego. Później, kiedy ich konwój wyjechał w końcu przez tę bramę, na zewnątrz zgromadził się kilkusetosobowy tłum, stojący gęsto po obu stronach drogi. Kiedy otwarły się wierzeje i pojazdy ruszyły, zaczęli machać – w ciszy w stronę nieprzezroczystych okien ambulansu w centrum konwoju. Choć najwyraźniej mieli przyjazne intencje, niemożliwe było by tak wielu wiedziało, gdzie i kiedy się zebrać, chyba że wcale nie starano się utrzymać w tajemnicy informacji o podróży, a jeśli ochrona Jarira była tak dziurawa w tym zakresie, czego można było oczekiwać po innych rejonach możliwych zagrożeń na trasie do lądowiska w Aleksandrii? Machanie dłońmi było wyraźnie adresowane do Rukh, choć tej tak naprawdę nie było w ambulansie. Jechała na szerokiej kanapie w tylnej części jednego z pojazdów policyjnej eskorty, usadowiona między Halem i Rogetem, z Jasonem na pojedynczym siedzeniu naprzeciw. Przejrzysta przesłona między kierowcą a kabiną pasażerską była zablokowana, pełniąc rolę dodatkowej osłony przeciw broni ręcznej. Nieskuteczna była jedynie w przypadku karabinów energetycznych – których posiadanie na Ziemi było mało prawdopodobne, poza wojskiem i organizacjami paramilitarnymi. Gdy konwój opuszczał hotel, przez okno pojazdu Hal mógł obejrzeć krajobraz
przed nimi. Kiedy przejeżdżali przez bramy, Jarir obejrzał się na Rukh, a przez przejrzysty ekran Hal zauważył, że kamienne oczy policjanta łagodnieją i ciemnieją. Dopiero po przejechaniu około pół kilometra w szpalerze machających gapiów, konwój przyspieszył. Drogę przed nimi pokrywał gęsty dywan karłowatej trawy, zielonej jak wiosenne liście między białymi liniami bocznymi ostrzegającymi pieszych. Hal widział, jak nawet ta krótka, mocna trawa pochyla się pod naciskiem poduszek powietrznych podtrzymujących nabierające prędkości pojazdy. Droga biegła długim łukiem w stronę horyzontu, z obu stron ograniczona polami poznaczonych niskimi kopułami farm hydroponicznych. Okazjonalnie dało się zobaczyć pojedynczych ludzi stojących i machających do przejeżdżającego konwoju. – To by było na tyle, jeśli chodzi o utrzymanie w tajemnicy wyjazdu Rukh – skomentował Hal. – Z drugiej strony rozumiem ludzi, którzy pozwolili na rozpowszechnienie się tej informacji – stwierdził Jason. – Zwłaszcza po tych wiadomościach z zeszłego wieczora. – Jakich wiadomościach? – Hal spojrzał na niego. – Ty nie... słusznie, za wcześnie poszedłeś spać. – Twarz Jasona rozjaśniła się. – A więc nie wiesz! – Racja. Nie wiem. Powiedz mi. – Cóż – powiedział Jason – najwyraźniej trzeba było około dziesięciu godzin, by wiadomość o próbie zamordowania Rukh rozpowszechniła się na świecie. Wiesz, tu jest jak w domu, ludzie poza miastami są po naszej stronie. To w miastach o nic nie dbają – ale jak zacząłem ci mówić, część z tych grup, które pikietowały przemówienia Rukh i zwracały się przeciwko niej, wpadły na pomysł świętowania idei, że ktoś próbował ją zamordować. A to wywołało lawinę. – W jakim sensie? – zażądał Hal. – Cóż, zjednoczyło to wszystkich ludzi, którzy jej słuchali, zrozumieli i pokładali w niej wiarę! – Twarz Jasona rozjaśniła się. – Więcej ludzi niż ktokolwiek mógł sobie wyobrazić. W serwisach informacyjnych pojawiło się dużo pozytywnych informacji na jej temat. Rządy rozpoczęły dyskusje nad rozporządzeniami mającymi chronić osoby takie jak ona od prób zabójstwa. Hal – naprawdę aż do tej chwili nic o tym nie słyszałeś? Czy to nie niewiarygodne? – Tak – otępiałe potwierdził Hal. Czuł się jak ktoś, kto szykuje się do odsunięcia z drogi wielkiej góry wyłącznie dzięki sile własnych mięśni i odkrywa, że sama odsunęła mu się z drogi, zanim zdążył dotknąć jej palcem. Podjął ryzyko decydując o sprowadzeniu Dorsajów i uruchomieniu osłony fazowej, mając jedynie nadzieję, że dostateczny procent
populacji Ziemi da się nakłonić do wysłuchania Rukh, by miała rozsądną szansę przekonania ich o konieczności takich działań. Teraz, jak się okazało, nie będzie żadnego problemu ze skłonieniem ich do słuchania. Oparł się na kanapie, z umysłem przepełnionym zdumieniem i nieoczekiwanym zrozumieniem. Nic dziwnego, że Jarir, a nawet Roget, nie przejmowali się zbytnio utrzymaniem w tajemnicy przejazdu Rukh do lądowiska w Aleksandrii. Biorąc pod uwagę rodzaj uwagi, jaki spowodował na całym świecie ten incydent, niemądrze było oczekiwać, że zgromadzone tam osoby, łącznie z obsługą hotelu utrzymają sprawę w tajemnicy. Osoby ustawiające się teraz po obu stronach drogi stanowiły nie zagrożenie, a wręcz zwiększały bezpieczeństwo. W miarę jak zbliżali się do wybrzeża, po obu stronach drogi gromadziło się coraz więcej osób, aż w zasięgu wzroku rozciągał się nieprzerwany, podwójny łańcuch ludzki. Kiedy zaczęli wreszcie zbliżać się do zabudowanych rejonów otaczających kosmodrom, przestrzeń była wypełniona ludzkim szpalerem głębokim na cztery do pięciu osób i wszyscy machali do przejeżdżających pojazdów. Jednak prawdziwy szok przeżyli dopiero, gdy wyjechali spomiędzy budynków na wymaganą przez prawo rozległą pustą przestrzeń wokół portu kosmicznego. Wysokie budynki pozwalały im jechać w cieniu, ale gdy wyjechali w światło słoneczne, ujrzeli zgromadzenie ludzkie tak wielkie, że odbierało dech. Patrząc ponad głowami tłumu, Hal zobaczył całkowicie bezchmurne niebo, które stopniowo pociemniało i pojawiła się na nim szara iskierka. – Jason – powiedział. – Popatrz na niebo. Jason niechętnie oderwał wzrok od twarzy tłumu po swojej stronie pojazdu i spojrzał w górę. – Co z nim? – zapytał. – Jest czyste i ładne, dzień jaki chciałeś – i nie ma tam nic, co wyglądałoby groźnie. Poza tym jesteśmy już praktycznie wewnątrz strefy ochronnej. Rukh przez większą część podróży cicho drzemała. Podobnie jak Morelly i inni z oddziału na Harmonii, jej wiara sprawiała, że kiedy tylko było to możliwe, unikała medytacji. Nie była w tej kwestii fanatyczna, ale Hal zauważył u niej objawy tego samego dyskomfortu co u ludzi, którzy zostali wychowani według ścisłych przepisów dietetycznych i choć już według nich nie żyją, nie potrafią zmusić się do jedzenia ze smakiem czegokolwiek z zabronionych niegdyś potraw. Tak więc odmówiła łagodnego środka usypiającego, jaki Roget chciał podać jej na podróż. Lekarz nie naciskał i jak powiedział Halowi, jej wyczerpanie powinno utrzymać ją w dostatecznym spokoju. Ale teraz obudził ją blask słońca padający na zamknięte powieki przez
jednostronne okno pojazdu i podniecenie w głosie Jasona. Otworzyła oczy, usiadła i zauważyła tłum. – Och! – westchnęła. – Przyszli tu zobaczyć, jak przejeżdżasz, Rukh! – powiedział Jason obracając się do niej radośnie. – Wszyscy dla ciebie! Patrzyła przez okno sunącego w powietrzu pojazdu, chłonąc widok i równocześnie budząc się do końca. Po chwili znów się odezwała. – Oni myślą, że jestem w karetce – powiedziała. – Musimy się zatrzymać. Muszę wyjść i pokazać im, że nic mi nie jest. – Nie! – równocześnie wykrzyknęli Roget i Hal. Lekarz szybko spojrzał na Hala. – Obiecałaś się nie przemęczać! – powiedział niemal wściekle. – Tak właśnie obiecałaś. Sama wiesz, że nie da się wyjść na zewnątrz bez wchodzenia natychmiast na pełne obroty. Czy to jest oszczędzanie sił? – Poza tym – dodał Hal. – Wszystko, czego trzeba, to jeden uzbrojony fanatyk gotów zginąć, byle najpierw dopaść ciebie. I nie powstrzyma go groźba rozdarcia na strzępy przez tłum. – Nie bądź niemądry, Hal – odpowiedziała Rukh. Jej głos nabrał siły. – Skąd jakiś morderca miałby wiedzieć, że się tu zatrzymamy, skoro sami o tym nie wiedzieliśmy? Roget, to coś, co muszę zrobić – jestem to winna tym ludziom. Wysiądę tylko, pozwolę się zobaczyć i zaraz wsiądę z powrotem. Będę się mogła oprzeć na Halu. Już sięgała do przodu chcąc nacisnąć klawisz, który uruchamiał sygnał w przednim przedziale pojazdu. Jarir obrócił głowę, opuszczając rozdzielającą ich szybę. – Jarir – powiedziała Rukh. – Zatrzymaj konwój. Zamierzam wysiąść na chwilę, żeby ci ludzie przekonali się, że nic mi nie jest. – To nie jest mądre... – zaczął Jarir. – Mądre czy nie, rób co ci mówię – przerwała mu Rukh. – Jarir? Komisarz wzruszył ramionami. Jeszcze raz kamienne oczy zwilgotniały i zmiękły. – Es-shab – powiedział do kierowcy, który skierował w jego stronę pytającą twarz. Odwrócił się do panelu przed sobą i wcisnął jeden z przycisków, po czym zaczął mówić po arabsku. Konwój zwolnił i zatrzymał się, a pojazdy osiadły na jasnej darni pod nimi. – Podaj mi ramię, Hal. – powiedziała Rukh. – Jason, otwórz drzwi. Jason z ociąganiem odblokował i otworzył drzwi tylnego przedziału po stronie Hala. Ten wyszedł, odwrócił się i sięgnął, by pomóc Rukh. Wstała i stanęła na ziemi, mocno opierając się na jego ramieniu.
– Wyjdziemy spomiędzy pojazdów w miejsce, gdzie będą mogli mnie zobaczyć – stwierdziła. Poprowadził ją w tym kierunku. Przez pierwszych kilka kroków większość masy opierała na nim, ale kiedy opuścili pojazd, którym jechali i wyszli w około trzydziestometrową przestrzeń rozdzielającą ich od kolejnego poduszkowca kawalkady, wyprostowała się, wyciągnęła nogi do pewniejszego marszu i po kilku metrach zupełnie go puściła, by iść przed siebie samodzielnie, wyprostowana i trochę przed Halem, stając naprzeciw tłumu po tej stronie drogi. Przez całą drogę ludzie machali do przejeżdżających pojazdów w milczeniu. Z początku wydawało się to Halowi dziwne, nawet gdy uświadomił sobie, że wszyscy ci ludzie musieli myśleć, że Rukh w ambulansie nie usłyszałaby ich krzyków, a i tak nie powinni zakłócać jej odpoczynku. W po dłuższej jeździe przywykł już do braku okrzyków i zdążył o nich zapomnieć, aż do tej chwili. Jednak teraz, kiedy stał u boku Rukh i patrzył ha te tysiące twarzy, machanie rękami w ciszy było czymś niesamowitym. Przez chwilę w otaczającym ich tłumie nic się nie zmieniło. Oczy wszystkich utkwione były w ambulansie i niewiele osób zauważyło dwie postaci, które wyszły z jednego z pojazdów eskorty. Jednak z wolna ręce stojących najbliżej Rukh i Hala zawahały się, w miarę jak ludzie zaczęli uświadamiać sobie ich obecność. Twarze zaczęły się kierować w ich stronę i stopniowo, jak fala rozchodząca się po dużej i płynnej powierzchni, uwaga zgromadzonych zaczęła zwracać się na nich – i w końcu Rukh została rozpoznana. Ręce opadły. Na Rukh zwróciło się morze twarzy ludzi, którzy tylko na nią patrzyli, a potem, wraz z rozpoznaniem, w tłumie narodził się dźwięk. Dla uszu Hala przypominał westchnienie, rozchodzące się wśród zebranych jak fala, aż zginęło w najodleglejszych częściach zgromadzenia, po czym wróciło jak odbite, nabierając po drodze siły i prędkości, wzbierając do ryku, grzmotu uderzającego w powietrzu wokół nich. Rukh stała przed nimi. Nie mogła się odezwać przy hałasie, jaki robili. Nie mogłaby przemówić, nawet gdyby umilkli. Najbliżsi znajdowali się jakieś dwadzieścia metrów od niej, a było mało prawdopodobne by mieli ze sobą wzmacniacze do przekazania jej słów dalej. Jednak Rukh wolno uniosła przed sobą wyprostowane ręce na wysokość ramion, a potem powoli szeroko je rozsunęła, jakby w geście błogosławieństwa. Wraz z uniesieniem rąk, głosy zaczęły milknąć, a kiedy skończyła, z całego zgromadzenia przed nią nie dochodził nawet najlżejszy dźwięk. W milczeniu obróciła się w stronę ludzi po drugiej stronie drogi i powtórzyła gest, sprowadzając ciszę również na nich.
W całkowitej ciszy obróciła się z powrotem w stronę samochodu, a Hal szybko podbiegł do niej, bo prawie się zatoczyła, ciężko wspierając się na jego ramieniu. Podparł ją i prawie zaniósł do pojazdu. Gdy zamknęły się za nimi drzwi i ponownie uruchomiono poduszkowce konwoju, znów rozległy się głosy, uderzając w nich ciągłą nawałą dźwięku, towarzyszącego im wzdłuż całej drogi do bramy w wysokim płocie, przez niezwykle silną ochronę portu kosmicznego, składającą się z ludzi w niebieskich mundurach z ciężkimi karabinami energetycznymi i wjechali we względną pustkę lądowiska, kierując się nie w stronę terminalu, ale wprost do promu, około czterech kilometrów przez trawiastą nawierzchnię. Hal nachylił się i odezwał się do Jarira. – Będzie musiał mi pan uwierzyć na słowo – stwierdził. – Właśnie coś zauważyłem. Pole ochronne, które planowaliśmy umieścić na orbicie wokół całej Ziemi, właśnie zostało uruchomione. Za kilka godzin będzie o tym mówił cały świat. Ale jeśli w ciągu kilku minut nie dostaniemy się z Rukh na pokład promu i nie wystartujemy, piloci mogą dostać polecenie od władz portu nie ruszania się z miejsca. Oczy Jarira, odległe zaledwie o kilka cali, wbiły się w Hala i trwały tak przez długą chwilę. Znów stały się jasnymi kamieniami. – Będzie na pokładzie – powiedział. – I wystartuje.
Rozdział 64 Zgodnie z przewidywaniami Rogeta wyrażonymi podczas porannej rozmowy w hotelu, zanim prom wleciał do luku Encyklopedii Ostatecznej, Rukh była całkowicie wyczerpana i twardo spała. Hal wyniósł ją w pełną światła i metalicznych dźwięków przestrzeń i przekazał dwóm ludziom z kliniki Encyklopedii, którzy mieli ze sobą nosze dryfowe. Niemal tuż za nimi główny pilot promu prawie krzyczał na kapitana portu. – Mówię ci, że dostałem polecenie z powierzchni, aby zawrócić i skierować się z powrotem! – mówił – ale skłoniłem ich, by tego nie robili! To ja ich przekonałem, że jeśli pozwolą mi lecieć, to będę mógł zdobyć tu jakieś informacje. Wchodząc na tę wysokość, doskonale to widzieliśmy – jak szara ściana nad nami, rozciąga się wszędzie, aż po horyzont. Jeśli nie rozciąga się wokół całej planety i jeśli to nie to samo co macie tu, wokół Encyklopedii, to zjem... – Pilocie, mówię ci – przerwała mu kapitan portu, niska, czarnowłosa kobieta po trzydziestce, o spokojnej, orientalnej twarzy – w tej chwili wszystko tu działa w trybie alarmowym. Jeśli chcesz poczekać, spróbuję ściągnąć kogoś z personelu Dyrektora, żeby z tobą porozmawiał. Ale nie mogę obiecać, że ktoś przyjdzie... – To nie wystarczy! – pilot podniósł głos. Był dużym, postawnym mężczyzną, górującym nad kapitan. – W imieniu Agencji Przestrzeni Powietrznej i Kosmicznej, domagam się odpowiedzi... Hal klepnął go po ramieniu, a pilot szybko obrócił się, po czym umilkł i zagapił w górę, odkrywając, że ma oczy na wysokości kołnierza Hala. – Niedługo wyemitujemy stąd transmisję wyjaśniającą to całemu światu – powiedział Hal. – Nie dowiesz się niczego, czego ty i twoi przełożeni i tak nie usłyszelibyście za kilka godzin. Pilot odzyskał głos. – A ty kim jesteś? Jednym z pasażerów, prawda? To nie wystarczy. Chcę kogoś, kto zna sytuację i to natychmiast! – Obrócił się z powrotem do kapitana portu. – Rozkazuję ci sprowadzenie tu kogoś w ciągu pięciu minut... – Pilocie – znużonym głosem odpowiedziała kapitan – bądźmy rozsądni. Nie masz władzy, by komukolwiek tu rozkazywać. Tak samo jak Agencja czy ktokolwiek z dołu. Hal odwrócił się, zignorowany przez pilota. Mając Jasona tuż za sobą, skierował się do gabinetu Tama, przeciskając się wytrwale przez zgiełk i zamieszanie napotkane po drodze.
Kiedy przeszedł przez drzwi apartamentu stwierdził, że transmisja obiecana pilotowi, już się rozpoczęła. Pokój był zatłoczony. Byli tam nie tylko Amid i Nonne razem z kierownikami wszystkich wydziałów Encyklopedii, ale i przynajmniej pół tuzina techników, zajmujących się techniczną stroną transmisji. Przemawiał Tam. Przed jego ulubionym, klasycznym fotelem umieszczono biurko dryfowe, by przemawiając patrzył ponad nieustępliwym blaskiem dębowej powierzchni. Tuż za nim, przy jego boku, poza polem widzenia kamery, stała Ajela. Gdy Hal i Jason wchodzili, jej głowa skierowała się w stronę drzwi, a kiedy przekonała się kto wchodzi, uśmiechnęła się do nich. Hal zauważył, że odetchnęła z ulgą. Cicho podszedł do niej wzdłuż ściany. Nie była to ani szybka, ani łatwa droga. Wszyscy w pokoju zdawali się być głęboko zasłuchani w to, co swoim głębokim, starczym głosem mówił Tam. Hal robił krok lub dwa, przekonywał się, że ma zablokowane przejście i szeptał do osoby stojącej mu na drodze. Osoba ta obracała się, uśmiechała do niego trochę dziwnie i odsuwała, szepcząc przeprosiny. – ...czasy bez precedensu mogą wymagać bezprecedensowych działań – mówił Tam do kamery i całej Ziemi za nią. – ...A ponieważ posiadamy tu w Encyklopedii dostęp do sprzętu, który zgodnie z moją wiedzą nie istnieje nigdzie indziej, musiałem w trybie alarmowym podjąć decyzję, opierając się na informacjach, które niedługo wam udostępnimy. – W skrócie, Ziemi zagraża niebezpieczeństwo ataku bez ostrzeżenia i utraty historycznej wolności, jako niezależny i autonomiczny świat. Zdecydowałem, że nasz macierzysty świat powinien natychmiast zostać otoczony nieprzenikliwą barierą, aby zapewnić, by do tego nie doszło. – W związku z tym, wydałem personelowi Encyklopedii wykonany przez nią rozkaz, by wokół planety umieszczono barierę z osłon fazowych – takich samych, jakie od ponad osiemdziesięciu lat zapewniają niezależność Encyklopedii – dzięki której wykluczyliśmy możliwość ataku ze strony innych planet. – Bariera ta, w swojej obecnej konfiguracji, została przygotowana z wszystkimi koniecznymi przesłonami potrzebnymi statkom kosmicznym na opuszczenie łub wejście na orbitę Ziemi. Przesłony te można dowolnie zamykać i zostaną one natychmiast zamknięte w przypadku zbliżającego się zagrożenia. Po ich zamknięciu, nic we wszechświecie nie będzie mogło przebić się do środka bez naszej zgody. – Jednak osłona fazowa, która stanowi ulepszony model tej chroniącej Encyklopedię Ostateczną, została zaprojektowana by umożliwić przenikanie niezbędnego światła słonecznego i pozostałej radiacji słonecznej, koniecznej dla funkcjonowania planety. Z powodu jej istnienia w żaden sposób nie uległy zmianie fizyczne parametry przestrzeni.
– Nasze załogi generujące tę osłonę fazową, mogą też w każdej chwili dowolnie otwierać przesłony, teraz i w przyszłości. Z czasem będą robić tak zgodnie z wolą mieszkańców Ziemi. – Chciałbym podkreślić, że przez uruchomienie bariery ochronnej w żaden sposób nie wpłynęliśmy na jakość życia na Ziemi. Jak wiecie, nasz świat jest systemem samowystarczalnym, potrzebującym do działania jedynie energii słonecznej, która nie przestanie do niego napływać. – Niedługo przekażemy wam dodatkowe szczegóły na temat osłony fazowej i zagrożenia, które spowodowało, że nakazałem jej konstrukcję. Personel Encyklopedii Ostatecznej nie ma intencji w żaden sposób ustanawiać się władzą nad Ziemią i jej ludnością. I tak zresztą brak nam umiejętności i dostatecznej liczby ludzi, by tego dokonać, nawet gdyby ta społeczność naukowców miała takie inklinacje. Po prostu okoliczności wymusiły na nas podjęcie konkretnego działania, nie mając czasu na skonsultowanie się z wami. – Za tę akcję biorę na siebie pełną odpowiedzialność. Przepraszam za podjęcie jej bez konsultacji z wami, powtarzając jeszcze raz, że była to konieczność. Proszę byście zaczekali, aż udostępnimy wam wszystkie informacje, na których się opierałem i będziecie w stanie samodzielnie ocenić niebezpieczeństwo, jakie skłoniło mnie do tej decyzji. – Po tym wszystkim mam wam już tylko jedno do powiedzenia. Jest to ostatni mój oficjalny akt jako Dyrektora Encyklopedii. Jak sądzę większość z was wie, że pełnię tę funkcję dłużej niż planowałem, cały czas szukając odpowiedniego następcy. Teraz wreszcie mogę oznajmić, że go znalazłem – a właściwie, że zdał test samej Encyklopedii, co dotąd udało się tylko dwóm ludziom w całej jej historii – jednym z nich jestem ja, drugim Mark Torre, twórca tego wielkiego narzędzia i skarbnicy ludzkiej wiedzy. – Osoba, która mnie zastąpi, to obywatel Ziemi, Hal Mayne. Część z was już o nim słyszała. Reszta z pewnością niedługo usłyszy, kiedy przemówi do was za dzień lub dwa. Przerwał. Jego głos ciągle słabł, a teraz zawiódł go całkowicie. Po sekundzie zaczął na nowo. – Błogosławię wam, mieszkańcy Ziemi. Myślę, że niejeden z was zna moją reputację. Nie rozdaję komplementów i pochwał, o ile nie ma pewności, że są zasłużone. A jednak jako ktoś, kto przyglądał się wam przez stulecie i ćwierć, mówię wam, że o ile pozostaniecie jacy jesteście, żaden wróg nie może mieć nadziei na podbicie was. Spotkał mnie zaszczyt długiego życia, dzięki któremu mogłem dla was strzec tego cudownego dzieła, jakim jest Encyklopedia. Hal Mayne, który zastąpi
mnie jako jej strażnik, zadba o nią nawet lepiej niż ja kiedykolwiek byłem w stanie... Na chwilę umilkł i skupił się wyłącznie na oddychaniu. Potem mówił dalej urywanym głosem. – Do widzenia wszystkim. Z powrotem zatonął w swoim fotelu, zamykając oczy po zgaśnięciu światełka emisji na kamerze. Pokój eksplodował głosami mówiącymi naraz i przez chwilę był ignorowany, gdy siedział nieruchomo zapadnięty w fotelu. Hal już kilka sekund wcześniej doszedł do Ajeli stojącej za fotelem Tama. Przy nieoczekiwanym wymienieniu jego nazwiska jako następcy Toma, spojrzał na twarz Ajeli, która odpowiedziała mu czymś w rodzaju powstrzymywanego uśmiechu. – A więc – powiedział, gdy wokół rozbrzmiały rozmowy – sami mnie wyznaczyliście. – Bez pytania robiłeś to co konieczne, gdy nie było czasu na pytanie – odpowiedziała. – Więc teraz zrobiliśmy to samo. Wiedziałeś, że Tam trzymał się najdłużej jak mógł... Na sekundę jej oczy przyćmił cień bólu. – Zostałeś powołany – stwierdziła. – To wszystko. Nie ma lepszego kandydata. Wolno kiwnął głową. Powiedziała prawdę, co więcej, spodziewał się takiej decyzji. Wiedzieli równie dobrze jak on, że w końcu będzie musiał przyjąć tytuł dyrektora Encyklopedii i będzie potrzebował go jako pozycji do rozmów z mieszkańcami Ziemi. Świadomie zostawił im kwestię przekazania mu stanowiska, by stało się to dopiero, gdy Tam będzie gotów odejść. Sądził, że sam jest w pełni przygotowany na tę chwilę. Jednak teraz poczuł nagły dreszcz pod ciężarem władzy złożonej na jego ramiona. Spróbował odepchnąć od siebie to uczucie. Zawsze pragnął być częścią Encyklopedii, a jego praca wymagała obecności tutaj. Ale i tak wraz ze słowami Ajeli odniósł wrażenie, jakby na jego duszę opadł cień i rozejrzał się po otaczających go wysokich ścianach. Odczuł złowieszcze przeczucie, które w jakiś sposób powiązał z Amandą. – Nie będę miał czasu, by się nią zajmować – powiedział. – Wiem – odpowiedziała Ajela, zgodnie z przewidywaniami. – Zajmę się tym kramem, już do tego przywykłam. Drzwi gabinetu otworzyły się i szybkim krokiem przeszedł przez nie Rourke di Facino, a za nim Jeamus. Hal, któremu wzrost pozwalał patrzeć ponad głowami innych natychmiast ich dostrzegł, a Ajela, zauważywszy jego spojrzenie, obróciła się i też ich dostrzegła. – Hal... – Rourke go zauważył. – System Jeamusa działa i właśnie dostaliśmy zdjęcia pierwszych transportów startujących z Dorsai...
Musiał mówić poprzez tłum i ponad panującym tu hałasem. Jego słowa dotarły do wszystkich i nagle przerwały mu owacje. Kiedy ucichły, Rourke nadal mówił do Hala. – ...przyjść i samemu zobaczyć? – Przerzućcie obraz tutaj! – rozległ się kobiecy głos, a pokój rozbrzmiał poparciem. – Nie! – czysty głos Ajeli wybił się ponad inne dźwięki. – Proszę wszystkich o wyjście. Możecie oglądać to w jednej z jadalni. Proszę, wyjdźcie. – Hal... – nieoczekiwanie rozległ się głos Tama. – Poczekaj. Hal powstrzymał się przed wyjściem i podszedł, by stanąć przed fotelem. Ajela również się zbliżyła. Za nimi gabinet szybko się opróżniał. Tam sięgnął i ujął dłoń Hala swoimi starczymi dłońmi. – Hal! – powiedział. Przez chwilę zdawał się zmagać ze słowami, ale zrezygnował z wysiłku. – ...Hal! – Dziękuję – miękko powiedział Hal. – Nie martw się. Dobrze się nią zajmę. – Wiem, że tak – odpowiedział Tam. – Wiem, że tak... Pozwolił dłoni Hala wyślizgnąć się spomiędzy swoich, które opadły z powrotem na jego kolana. Westchnął głęboko, siedząc w fotelu z prawie zamkniętymi oczyma, po tym jak opuściła go cała energia. Hal uniósł wzrok i napotkał spojrzenie Ajeli. Lekko poruszyła głową, a on skinął. Cicho odwrócił się i wyszedł, podczas gdy ona opadła na kolana przy fotelu Tama. Wychodząc obejrzał się. Tam siedział nieruchomo, z całkiem już zamkniętymi oczyma, a ona, nadal klęcząc, objęła go ramionami w talii i oparła jego głowę na swojej piersi. Zamknął drzwi i ruszył korytarzem na zewnątrz. Wszystkich, którzy byli wcześniej w gabinecie Tama, plus mnóstwo ludzi nie pełniących w tej chwili służby, znalazł w drugiej jadalni. Oglądali prezentację Jeamusa. Jason stał przed wejściem do sali, najwyraźniej czekając na niego. – Hal? – odezwał się, kiedy do niego podszedł. – Jest dużo do zrobienia... – Wiem – odpowiedział Hal. Na chwilę zacisnął dłoń wokół jednego ze szczupłych ramion Jasona. – Wejdę tam tylko na minutę. Przeszedł obok niego przez drzwi i odsunął się od nich, opierając się plecami o ścianę i oglądając emitowany obraz ponad głowami zebranych. Jakość obrazu nie była wysoka. Trójwymiarowe obiekty otaczało tęczowe halo, a cały obraz zdawał się być obserwowany z pewnej odległości. Obrazy co chwilę traciły ostrość, w miarę jak moc obliczeniowa Encyklopedii starała się nadążyć za ciągłą zmianą odległości między nadajnikiem i odbiornikiem, oddzielonymi od siebie o lata świetlne i wciąż dokonując korekt drobnymi skokami fazowymi, podobnie jak statek, który musi
zachować w przestrzeni międzygwiezdnej stałą odległość względem jakiegoś punktu. Dźwięk również był nierówny – w jednej chwili czysty, a zaraz potem nic nie dało się zrozumieć. Projekcja pokazywała port kosmiczny w Omalu, na którym Hal pożegnał się z Amandą. Płyta lądowiska była pełna statków, w większości dorsajskiej konstrukcji, ale część zdradzała również Exotikowe pochodzenie. Na najbliższy statek właśnie wchodziła duża grupa ludzi, przeważnie młodzieży i dzieci, ale dało się między nimi zobaczyć i starsze twarze. Obraz ciągle tracił ostrość, dźwięk zanikał, a Hal stwierdził, że pochłonęło go to bez reszty, jakby został przybity do ściany. – Coś śpiewają, ale nie jestem w stanie wychwycić słów – wyszeptał mężczyzna tuż przed nim, do stojącej obok kobiety. – Clea, czy ty słyszysz słowa? Kobieta potrząsnęła głową. Hal stał słuchając. On również nie słyszał słów, ale nie musiał. Ze słyszanej melodii wiedział jak brzmią, z dzieciństwa spędzonego jako Donal. Był to nieoficjalny hymn Dorsajów, nieoficjalny, ponieważ oficjalny nie istniał, podobnie jak nie istniała oficjalna flaga planety. Dorsai, o której śpiewali była nie tą, którą opuszczali, lecz Dorsai, którą każdy z nich niósł w sobie. Odwrócił się i wyszedł, zastając tuż za drzwiami czekającego Jasona. – Już w porządku – powiedział do niego, kiedy razem ruszyli korytarzem. – Które sprawy są najpilniejsze?
Rozdział 65 – Sprawy, które mam dla ciebie mogą poczekać – powiedział Jason. – Właśnie zadzwonił do mnie Jeamus. Próbuje się z tobą skontaktować. – Jeamus? – Hal zerknął w stronę jadalni, gdzie ludzie wciąż oglądali transmisję z Dorsai. – Nie ma go tam – wyjaśnił Jason. – Wygląda na to, że został wezwany do Centrum Komunikacji, jak tylko wyszedł z gabinetu Tama. Miał ze sobą ekipę do przygotowania projekcji – chciał, żeby odbyło się to w gabinecie dyrektora – i zostawił ich, by zabrali się z tym do jadalni. Sam wrócił do Komunikacji i właśnie stamtąd do mnie zadzwonił. – Czy powiedział o co chodzi? – Tylko, że żebyś jak najszybciej tam przyszedł, nie mówiąc nikomu, że zostałeś wezwany. Hal skinął głową i długimi krokami ruszył korytarzem, w którym rozmawiali. Kiedy tylko przeszli przez drzwi Działu Komunikacji, zauważył ich Jeamus o napiętej twarzy i szybko poprowadził ich w prywatność małego gabinetu. – O co chodzi? – zapytał Hal. – Sygnał – powiedział Jeamus – od Bleysa. Właśnie nadszedł, z przekaźnika orbitalnego, adresowany do mnie. Nie mam kopii, bo prosił mnie żeby tego nie robić. Połączenie nadeszło bez identyfikacji, do mnie osobiście. Nie wiedziałem nawet, że wie o moim istnieniu. Powiedział, że nie będziesz miał wątpliwości co do autentyczności połączenia, jeśli określę go jako jednego z czterech gości, których miałeś w bibliotece i przekazał mi dla ciebie ustną wiadomość. Jeamus zawahał się. – Jesteś teraz dyrektorem. Będzie uczciwie, jeśli powiem ci, że piętnaście minut temu zapytałem Tama, czy powinienem ci przekazać tę wiadomość. – Wszystko w porządku – stwierdził Hal. – Zakładam, że obawiałeś się, że może się za tym kryć coś, co wpłynie na bezpieczeństwo Encyklopedii. Dobrze. Doceniam, że od kiedy jestem dyrektorem odczuwasz wobec mnie odpowiedzialność. Co to za wiadomość? Jeamus wciąż się wahał. Spojrzał na Jasona. – Wszystko w porządku – powiedział Hal. – Jason może zostać. – Wybacz mi – Jeamus wciąż miał wątpliwości. – Czy jesteś pewien... to znaczy, to może wpłynąć na coś więcej niż Encyklopedia. To może wszystko zmienić.
– Znam Bleysa lepiej niż ktokolwiek inny. – Wzrok Hala skupił się na brązowych oczach Jeamusa. – Wszelkie tajemnice, którymi się przejmuje, mogą mieć znaczenie jedynie dla niezaangażowanych – będących albo za, albo przeciw niemu. Jason może zostać. Mów. – Skoro tak mówisz – stwierdził Jeamus. Wziął głęboki oddech. – Chce się z tobą spotkać w tajemnicy. Tutaj. – Tu, w Encyklopedii? – Nie, w pobliżu. – Rozumiem. – Hal rozejrzał się po małym, eleganckim biurze. – Powiedz mu, że się zgadzam. Niech da ci jakiś sygnał, kiedy już przybędzie. Potem osobiście dopilnuj, żeby ustanowiono przesłonę nie większą niż konieczne, by go wpuścić. Spotkam się z nim wewnątrz osłony fazowej. – Dobrze – zgodził się Jeamus. – I oczywiście nikomu nic nie powiesz. Łącznie z Ajelą i Tamem. – Ja... – zaczął Jeamus i utknął. – Wiem – powiedział Hal. – Niełatwo jest zmienić wieloletnie przyzwyczajenia. Albo jestem dyrektorem, albo nie, a ty jesteś szefem mojego Działu Technicznego. Spodziewałeś się, że jak tylko to usłyszę, pójdę do Tama albo Ajeli, prawda? – Tak – żałośnie przyznał Jeamus. – Tam jest teraz z tego wyłączony – stwierdził Hal. – A Ajeli sam o tym powiem we właściwym momencie. Jeśli pomimo tego kusi cię, by pójść do któregoś z nich, zatrzymaj się i zastanów, kto przejmie Encyklopedię, jeśli ja tego nie zrobię. Ajela może ją utrzymywać w działaniu, ale myślę, że wystarczająco wiele razy słyszałeś, jak Tam mówił, że została stworzona do czegoś więcej. – Tak – westchnął Jeamus. – Dobrze, nic nie powiem żadnemu z nich. Ale... – niespodziewanie spojrzał Halowi w twarz – powiesz mi, kiedy już poinformujesz Ajelę? – Tak – Hal obrócił się do Jasona. – Chodźmy. Czy nie miałeś całej listy spraw, którymi miałem się zająć. Jason potwierdził. – Dziękuję, Jeamus – powiedział Hal i wyszli z Zaprzyjaźnionym z sekcji Komunikacji. Na korytarzu Jason przyjrzał mu się intensywnie. – Chyba mogę cię zapytać o co chodzi z Bleysem chcącym się spotkać z tobą w tajemnicy?
– Sądzi chyba, że dokonałem złej oceny sytuacji – odpowiedział Hal. – Czy to nie ty mówiłeś o czekającej na mnie pracy? Pracy było rzeczywiście dużo. Minęły niemal pełne cztery dni, zanim Rukh odzyskała siły na tyle, by przemówić do świata, a Hal zdecydował się najpierw wygłosić swoje expose jako dyrektor, dając tym samym wstęp do wystąpienia Rukh. W międzyczasie, mijające dni należały do szalonych, Encyklopedia szykowała się do oblężenia. Jedna trzecia personelu była na okrągło zajęta zapytaniami i interpelacjami od rządów i agencji planetarnych. Największą trudność sprawiało personelowi zachowanie spokoju. Z czystego przyzwyczajenia różnorakie rządy i władze z dołu zaczynały od żądania uwagi i natychmiastowej odpowiedzi. Bardzo wolno pojmowali, że nie tylko nie mieli możliwości, by w jakikolwiek sposób wymusić na otoczonej polem fazowym, niezależnie zasilanej i samowystarczalnej Encyklopedii cokolwiek, ale że stan taki utrzymuje się już od osiemdziesięciu lat. Wycofywali się więc w końcu ze ścieżki gróźb na autostradę dyplomacji, ale do tego czasu cierpliwość stosunkowo niewielkiego personelu Encyklopedii była już na wyczerpaniu. – Kto by pomyślał, że tak będzie to wyglądać? – powiedziała do Hala wyczerpana Ajela, późnym rankiem czwartego dnia. Podobnie jak wszyscy, od chwili przemówienia Tama działała prawie bez snu i posiłków. – Dziewięćdziesiąt procent z tego jest niepotrzebne. Gdyby tylko niektórzy ludzie u władzy tam na dole uświadomili sobie fakty... ale obawiam się, że nie ma na to nadziei. – Właściwie to są świadomi faktów, a to wszystko niestety jest konieczne – odpowiedział Hal. Znajdowali się w apartamencie biurowym Ajeli, rozmawiała właśnie z dyrektorem północno-zachodniego sektora rolniczego planety, który był ostatnim z długiej listy urzędników pragnących uzyskać zapewnienie, że umieszczenie osłony między słońcem i jego szczególnym polem, nie będzie miało żadnego negatywnego wpływu na zbliżające się zbiory. Jasne było, że nie ma pojęcia jakiego negatywnego wpływu można się spodziewać i raczej miał nadzieję, że dowie się o czegoś od Ajeli. Wykrzywiła się do Hala, który nagle empatycznie odczuł, jak bardzo była wyczerpana. U kogokolwiek poza rodowitym Exotikiem, zamiast grymasu, nastąpiłby wybuch emocjonalny. Pospiesznie wyjaśnił. – Ludzie tacy jak ten – powiedział – usiłują się dostosować do idei, że Encyklopedia nie tylko ma znaczenie polityczne, ale że stanowi coś ważniejszego. To sytuacja, która jeszcze tydzień temu wydawałaby się kompletnie nieprawdopodobna. Jednak teraz staliśmy się centrum siły, a więc każdy członek sieci władzy na dole, musi się z nami skontaktować i upewnić się, że zdajemy sobie sprawę z ich istnienia
na mapie politycznej. – Ale my nie mamy dość personelu, by bawić się w tego rodzaju gierki! – zaprotestowała Ajela. – Zresztą to nie jest ważne. Problemem będzie zajęcie się czterema milionami Dorsajów, kiedy już tu dotrą i dopilnowanie ich osiedlenia, a nawet gdyby było to nasze jedyne zadanie, nie mamy dość ludzi, zwłaszcza teraz, kiedy statki zaczęły już przybywać. I to pomimo tego, że mamy do dyspozycji całe bogactwo Exotików i możemy używać samej Encyklopedii jako centrum dowodzenia. – Dobrze – stwierdził Hal. – Wobec tego niech się nam przydarzy awaria komunikacji. Zapatrzyła się na niego. – Mam na myśli awarię uniemożliwiającą rozmowy z powierzchnią – wyjaśnił. Ajela wciąż mu się przyglądała. Uświadomił sobie, że jest bardziej wyczerpana, niż myślał. – Możemy po prostu zasymulować przeładowanie systemu albo awarię zasilania. Jeamus będzie wiedział, co zrobić. Odpowiedź na połączenia z dołu będzie taka, jakby wszystkie nasze linie były zajęte, albo w ogóle brakowało sygnału. Będziemy mogli dokonać naprawy, jak tylko zakończę swoje przemówienie i zacznie Rukh, dzięki czemu będziecie mogli odpocząć. To powinno zapewnić ci przynajmniej cztery godziny snu. – Cztery godziny – powtórzyła, jakby mówił w jakimś dziwnym, nieznanym języku. – Ty też zamierzasz odpocząć? – Nie. Nie potrzebuję. To ty zajmowałaś się wszystkim, nie ja. Jestem po prostu zwyczajnie zmęczony. Da mi to szansę spokojnego popracowania nad przemówieniem, co jest teraz moją główną troską. Zatoczyła się lekko siadając przy biurku, zastanawiając się nad tym, co powiedział i instynktownie szukając jakiegoś haczyka, ale była zbyt zmęczona, by cokolwiek odnaleźć. – Naprawdę sądzisz... – zaczęła w końcu i umilkła. – Tak – odpowiedział. Podniósł się i podszedł do niej. Pomimo protestów dosłownie podniósł z miejsca za łokcie. Stawiając ją na nogi, zaprowadził do sąsiadującego z gabinetem apartamentu i zmusił do położenia się na łóżku. Usiadł na krześle dryfowym obok. – Co tu robisz? – zapytała, kompletnie wyczerpana. – Chcę się upewnić, że uśniesz. – Nie bądź śmieszny. Jestem zbyt pobudzona. Nie usnę tak po prostu... Przez całe dwadzieścia sekund patrzyła na niego ogniście, po czym powieki jej opadły i zasnęła. Ustawił odpowiednią temperaturę na panelu łóżkowym i wyszedł.
Udał się wprost do własnej kwatery, powiększonej teraz do apartamentu, aby zapewnić przestrzeń konieczną do prowadzenia spotkań, czego wymagały jego nowe obowiązki dyrektora i zadzwonił do Rukh, Nonne, Rourke’a, Amida i Jasona. – Za dwie godziny konferencja – powiedział im. – Tutaj. Po przekazaniu informacji udał się do tego samego portu, do którego przyleciał z Jasonem i Rukh niecały tydzień wcześniej. Na służbie znajdowała się ta sama kapitan portu. – Chuni – przywitał ją – potrzebuję ślizgacza, by odwiedzić dorsajski transportowiec zaparkowany na orbicie. W komorze rozładowywano właśnie prom i ze śluzy osobowej razem z pasażerami wysiadł człowiek w mundurze pilota. Odwróciła się, by krzyknąć na niego. – Nie, idioto! Wracaj tam. Tylko pasażerowie. Załodze nie wolno schodzić z pokładu! Miała potężny głos. Nie spodziewałby się tego po niej. Odwróciła się, zauważyła jego wzrok i przez chwilę wyglądała na podenerwowaną. – Obawiam się, że wszyscy się zmieniliśmy – powiedziała. – Chcesz pilota? – Nie. – Jeśli zechcesz przejść do przodu, poza rejon pasażerski na przedzie portu, każę odczepić jeden prom i zaraz ci go przyholują. Pięć minut później Hal wyleciał z Encyklopedii w mikroskopijnym, jednoosobowym pojeździe, kierując się w stronę orbity parkingowej statków z Dorsai. Szara kula Encyklopedii kurczyła się za nim podczas lotu ze stałym przyspieszeniem, aż instrumenty ostrzegły go, że znajduje się w połowie drogi między nią, a najbliższym z wciąż niewidocznych statków. Odwrócił wtedy umieszczony pod siedzeniem segment napędowy i zaczął zbliżać się do celu z kontrolowaną deceleracją, a ustawiony na teleskopowe powiększenie ekran wizyjny pokazał mu wyłaniający się z pustki pierwszy ze statków, które właśnie pokonały dystans dwudziestu trzech lat świetlnych. Miał przed sobą oddzielone bezpiecznym dystansem jedne z największych ludzkich statków: transportowce wojskowe Dorsajów i luksusowe liniowce pasażerskie, do niedawna przemierzające odległości międzygwiezdne pod banderą Exotików. Dołączą do nich setki mniejszych jednostek, które nieco później wystartowały z mniejszych osiedli, takich jak Foralie, a nawet z prywatnych lądowisk poszczególnych rodzin Dorsajskich, jak Graemowie, którzy do poszczególnych kontraktów zbierali i trenowali żołnierzy na własnych ziemiach. Jednak pierwsze przybyły duże statki, zabierając mieszkańców kilku miast i większych skupisk
ludzkich. Były już w pełni widoczne na ekranie skanera, kompensującym wciąż sporą odległość w jakiej się znajdowały, rozciągając szyk w długim łuku częściowo stanowiącym iluzję wynikłą z odległości i przestrzeni. Zawisły w przechodzącym przez barierę świetle słonecznym tuż obok wielkiej, pozornie pionowej ściany po prawej stronie, rozciągającej się na wszystkie strony aż do miejsca, gdzie nikła w mroku kosmosu. Po lewej stronie, również oświetlona jasnymi promieniami słońca unosiła się poznaczona bielą niebieska kula Ziemi, dzięki powiększeniu ekranu wydająca się odległa zaledwie na wyciągnięcie ręki. Nieistotny w niezmierzonej przestrzeni i ledwie pełznący, maleńki pojazd zbliżał się do najbliższego z potężnych statków. Daleko z przodu i z tyłu, gdzie zdawała się zanikać szarość bariery fazowej, czerń kosmosu błyskała światełkami gwiazd, widocznymi dzięki odpowiedniemu kątowi i odległości. Ogarnął go spokój. Czuł obecność wszechświata, wobec którego drobne stawały się nie tylko kobiety i mężczyźni, ale i statki, planety i gwiazdy – nawet galaktyki, będące niczym więcej jak pyłem rzuconym przed jego niepojęte oblicze. Wszechświat, który nie wiedział i nie dbał o mikroskopijny organizm zwany rasą ludzką, tak bardzo pragnący przeżyć. Był wszędzie wokół niego, a jego niezmienność i potęga wzmacniały poczucie izolacji jego duszy. Nie na Ziemi, w przestworzach czy kosmosie, unosił się samotnie, z dala nawet od własnego rodzaju. Zamknęła się wokół niego miażdżąca samotność, ale wyciągnęło go z niej to, co zobaczył jako Donal w chwili, gdy Padma miał w końcu niewykorzystaną szansę rozpoznania tego, kim był. Wraz z porażką Padmy odsunął od siebie wszelką nadzieję na ponowne zrozumienie przez ludzi i działo się to aż do tej chwili... Zbliżył się w końcu do pierwszego z zaparkowanych statków – pękatego transportowca – i oświetlił jego korpus wiązką światła z komunikatora. – Sea of Summer! – odezwał się do mikrofonu. – Sea of Summer, tu Hal Mayne z Encyklopedii Ostatecznej, lecący kapsułą na Olofs Own. W celu identyfikacji przesyłam podgląd z kamery wewnętrznej. Powtarzam, tu Hal Mayne. Czy możecie skierować mnie na Olofs Own? Powtarzam, czy możecie skierować mnie... Ekran komunikatora rozjaśnił się nagle twarzą szczupłego, młodego mężczyzny w mundurze oficerskim, przyglądającego mu się na ekranie. – Hal Mayne? – zapytał. Zerknął na chwilę gdzieś poza ekran, potem znów na Hala. – Jestem trzecim oficerem zmiany. Mika Moyne. Czy zechcesz potwierdzić identyfikację, podając, gdzie byłeś podczas ostatniego pobytu na Dorsai? – W Foralie, Mika – odpowiedział. – Jestem zaszczycony.
– To mnie spotkał honor. – Na szczupłej twarzy pojawił się uśmiech. – Halu Mayne, ostatnio Olofs Own był przedostatni w kolejce przylotów. Szukamy go teraz przez Flotę... w porządku, jest na pozycji 103, niedaleko stąd. – Dziękuję, Mika. – Cała przyjemność po mojej stronie. Rozłączył się i poleciał dalej. Poszukiwany statek znalazł tysiąc czterysta kilometrów dalej. Podał identyfikację i wszedł na pokład. – Z tego co wiem, wśród waszych pasażerów znajduje się Miriam Songhai – odezwał się do kapitana. – Chciałbym chwilę z nią porozmawiać, jeśli nie będzie miała nic przeciwko temu. – Znajdziemy ją i zapytamy – odpowiedział kapitan Olofs Own. – Zechcesz poczekać w mesie oficerskiej? Znalezienie jej nie powinno zająć więcej, niż kilka minut. Zaprowadził Hala do mesy oficerskiej. Niecałe dziesięć minut później Miriam Songhai otwarła drzwi i weszła do środka. Hal i kapitan wstali z dryfów, które zajmowali. – Proszę mi wybaczyć – powiedział kapitan. – Muszę wracać na mostek. Zostawił ich w pustej sali. – Miło z twojej strony, że zgodziłaś się ze mną spotkać – powiedział Hal. – Jestem zaszczycony. – Nonsens – odpowiedziała Miriam Songhai. – I tak się nudziłam i to ja jestem zaszczycona. W jakiej sprawie chciałeś się ze mną spotkać? Usiadła, a Hal z powrotem zajął swoje miejsce. – Wyglądałem czy nie pojawi się Amanda Morgan – powiedział. – Jak dotąd nie znalazłem nikogo, kto wiedziałby kiedy będzie lecieć. Rozmawiałem z kilkoma osobami z rejonu Foralie, ale mówią, że ostatnio cały czas spędzała w Omalu – co ma sens. Wspomniała kiedyś, że ty również masz obowiązki, które sprawiają, że często tam bywasz. Więc pomyślałem, że spytam o Amandę. Miriam potrząsnęła głową. – Nie widziałam jej przynajmniej kilka tygodni, a wcześniej i tak rozmawiałyśmy tylko na temat spakowania i wysłania oficjalnych rejestrów. Nie mam pojęcia, kiedy odleci. Jednak od kiedy statki już startują, wygasła większość jej obowiązków w Omalu. Może się pojawić w każdej chwili. – Mam nadzieję – odpowiedział Hal i uśmiechnął się. Wstał. Ona również się podniosła. – Cóż, dziękuję – powiedział. – I znów nonsens – skomentowała. – Po prostu przykro mi, że nie mogę udzielić
ci żadnej konkretnej informacji. Ale, jak mówię, niedługo powinna tu być. Razem podeszli do drzwi mesy. Kiedy automatycznie się przed nimi otwarły, przeszli przez nie, a chwilę potem Miriam zatrzymała się i uścisnęła dłonią jego ramię. Dotyk wywołał szok, jakby miała w sobie potężny ładunek elektryczny. Trzymała go mocno silnymi, ciemnymi palcami. – Nie martw się – powiedziała mocnym głosem. Miała bezpośrednie i głębokie spojrzenie. – Nic jej nie będzie. – Dziękuję – odpowiedział. Puściła go i patrzył jak odchodzi korytarzem w stronę rufowej części statku. Zawrócił w stronę mostka, gdzie czekał kapitan. – Udało się wam porozmawiać? – zapytał oficer. – Czy możemy jeszcze coś dla ciebie zrobić, Halu Mayne? – Nie, bardzo dziękuję. Lepiej ruszę z powrotem w stronę Encyklopedii. Kiedy znalazł się z powrotem w kapsule, zwiększył przyspieszenie aby skrócić drogę powrotną. Jednak kiedy ponownie wszedł do swojego apartamentu, nadeszła już prawie godzina wyznaczona na zwołaną przez niego konferencję – a w środku czekała Ajela, siedząca w jednym z klasycznych krzeseł, które przedkładała nad dryfowe. – To interesujące – odezwał się, zamykając za sobą drzwi. – Możesz wejść do cudzego pokoju niezależnie od tego, czy jest u siebie? – Mogę wejść do ciebie – odpowiedziała – ponieważ jesteś dyrektorem, a ja pełnię funkcję twojego osobistego asystenta i w razie sytuacji awaryjnych muszę mieć dostęp do każdego miejsca, gdzie przebywa dyrektor. Popatrzyła na niego. – Ale prawdę mówiąc tak, mogę wejść do kwater wszystkich pracowników Encyklopedii, tylko że tego nie robię. – Tylko do mieszkania dyrektora? – Tak jest. Usiadł naprzeciw niej i przyjrzał się jej krytycznie. – Jak długo spałaś? – Godzinę. Właściwie, to półtorej. Nieważne. Co to za konferencja, na której miało mnie nie być? Potrząsnął głową w jej stronę. – Najważniejszym tematem dyskusji – wyjaśnił – będzie bez wątpienia moje oświadczenie, że zamierzam pozostać niezależny. Pozostali będą musieli zająć się wszystkim bez patrzenia na ręce z mojej strony. Ale ty już o tym wiesz. Obawiam się, że dla pozostałych będzie to szokiem.
– To – i co jeszcze? – To i kilka innych spraw. Najważniejsza z nich to informacja, że Bleys przyleci tu w tajemnicy, żeby porozmawiać ze mną. Nieoczekiwanie cofnęła się na krześle. – O czym? – Dowiem się, kiedy tu dotrze. Głośnik przy drzwiach zabrzmiał głosem Rourke’a di Facino. – Hal, przyszedłem. – Otworzyć – polecił drzwiom Hal, a Rourke wszedł i zajął miejsce obok nich. – Nonne już idzie, podobnie jak Jason – powiedział Rourke. – Nie widziałem Amida. Badawczo popatrzył na Ajelę. – Potrzebujesz odpoczynku – stwierdził. – Później – odpowiedziała. – Więc zamknij oczy i oprzyj się wygodnie, zanim dotrze tu reszta – poradził Rourke. – Myślisz zapewne, że to nic nie da, ale to nieprawda. Otworzyła usta do odpowiedzi, ale uśmiechnęła się tylko i postąpiła zgodnie z sugestią. Niemal natychmiast jej oddech zwolnił i pogłębił się. Hal i Rourke spojrzeli po sobie porozumiewawczo i nic nie powiedzieli. Hal wstał, podszedł do drzwi i otworzył je szeroko. Kiedy po kolei zaczęły schodzić się pozostałe wezwane na spotkanie osoby, przykładał palec do ust w prośbie o ciszę. W końcu jednak zebrali się wszyscy, łącznie z Amidem i niemożliwe było dalsze odkładanie rozmowy. – Mamy akurat tyle czasu – zaczął Hal – by omówić kilka rzeczy, zanim rozpocznę transmisję na Ziemię. Spojrzał przez zgromadzonych na Rukh, która ze spokojem odpowiedziała na jego wzrok. Kilka ostatnich dni spędzonych w Encyklopedii oznaczało dla niej całkowity wypoczynek, po prostu dlatego, że żadne wiadomości nie mogły dotrzeć do niej bez aktywnej współpracy ze strony Centrum Komunikacyjnego Encyklopedii, na co Hal nie wyraził zgody. Dało to zresztą takie efekty, że Roget z radości prawie tańczył na korytarzach. Wciąż była równie wychudzona i wymizerowana jak podczas spotkania nad jeziorem Qattara, jednak nie sprawiała już wrażenia przezroczystości. Znów kipiała energią i roztaczała aurę osobistej siły. Przerwał, by spojrzeć na Ajelę, ale nie obudziła się na dźwięk jego głosu. Wciąż spała, na wpół zwinięta, z głową opartą o tył krzesła. – Chcę upewnić się, że wszyscy w pełni rozumiecie, co oznacza ta posada dla mnie i dla was – mówił dalej. – Na początek: zakładam, że nie muszę wyjaśniać,
czemu nie brałem w ogóle pod uwagę odrzucenia tego stanowiska. Nie ma nikogo innego, a Tam nie jest w stanie ciągnąć tego dalej w warunkach wojennych. Gdyby Ajela nie spała, powiedziałaby wam, że Tam pierwszy raz rozmawiał ze mną na temat przejęcia stanowiska dyrektora Encyklopedii już kilka lat temu i obaj wiedzieliśmy, że kiedyś w końcu do tego dojdzie. Rozejrzał się po nich w poszukiwaniu ewentualnych komentarzy. Nikt nic nie powiedział, a twarz Nonne była całkowicie pozbawiona wyrazu. – Czemu właśnie ty? – zapytała Rukh. – Przepraszam – odpowiedział. – Z tym wszystkim co się teraz dzieje, przyjąłem, że Ajela lub ktoś inny mógł ci powiedzieć. Nie zrobili tego? Ale przeprowadzili cię przez Punkt Przejścia, kiedy pierwszy raz weszłaś do Encyklopedii? Poza Ajelą, wszyscy potrząsnęli głowami. – Nie wiedziałem o tym – stwierdził Hal. – W samym środku Encyklopedii jest szczególny punkt. Proszę was, żebyście poprosili kogoś z obsługi o pokazanie wam, gdzie to jest i zatrzymanie się tam na chwilkę. Jeśli usłyszycie jakieś głosy, natychmiast się ze mną skontaktujcie, ponieważ będzie to oznaczać, że również posiadacie jedną z kwalifikacji niezbędnych osobie mającej kierować Encyklopedią. Przez wszystkie lata jej działania, wszyscy wchodzący do Encyklopedii byli przeprowadzani przez to miejsce i przepraszam, że system w tej chwili się załamał. Wszyscy powinniście byli zostać przetestowani. Przez ponad stulecie tylko Mark Torre, Tam Olyn i ja usłyszeliśmy w tym miejscu głosy. – Usłyszałeś głosy – odezwała się Nonne. – Kiedy, jeśli można spytać? – Kiedy pierwszy raz tu przybyłem, nie miałem jeszcze ukończonych siedemnastu lat. – A później? – Też. – Hal uśmiechnął się do niej. – Poszedłem tam już po ogłoszeniu decyzji Tama... – I głosy wciąż tam były? – Tak. Pozbawiona wyrazu twarz Nonne nie zmieniła się. – A to prawdopodobnie oznacza... co? – Że Encyklopedia miała być czymś więcej, niż nadzwyczaj efektywną biblioteką i mechanizmem wyszukiwawczym – odpowiedział Hal. – Mark Torre, który ją zaplanował i zbudował, miał koncepcję sprezentowania ludzkości narzędzia do poprawy ludzkości. Stworzył Encyklopedię opierając się na wierze, że może to zrobić, a kiedy Tam również usłyszał głosy, uwierzyli w to inni. Aż do tamtej chwili Mark Torre utrzymywał w tajemnicy powód, dla którego kazał przeprowadzać przez
tamto miejsce wszystkich przybywających do Encyklopedii. Był to jedyny za jego życia dowód, że Encyklopedia miała wyższy cel niż sądzili naukowcy, cel, którego nawet teraz nie jesteśmy w stanie dostrzec wyraźnie, który jednak sygnalizuje swoje możliwości w sposób przekraczający zwykłe prawa fizyki. – A ty chcesz być tym, który zastosuje ją do tego wyższego celu? – zapytała Nonne. – Nonne – odezwała się Rukh. – Mam nieodparte wrażenie, że Ajela chciałaby ci w tej chwili zadać pytanie. Skoro śpi, zapytam za nią. Amid... Zerknęła na starszego Exotika. – Powiedziałeś, że Nonne należała do grona Exotików przeciwstawiających się idei zaufania i wsparcia Hala przez wasz lud. Z tego, co jak dotąd powiedziała mi Ajela i na podstawie własnych obserwacji wnioskuję, Nonne, że zdajesz się przechodzić z pozycji obiekcji co do działań Hala, do jawnej wobec niego wrogości. Może nadszedł czas, by wyjaśnić reszcie powody twojego niezadowolenia. Twarz Nonne nie była już pozbawiona wyrazu. Jej gładkie policzki nabrały ciemniejszych barw. – O tak, nie zgadam się z udzieleniem przez mój lud ślepego poparcia Halowi – powiedziała. – Jak powiedziałaś, Amid był jednym z tych, którzy go poparli. W efekcie reszta z nas uznała, że skoro Amid był najlepszym kandydatem do działania jako współpracownik Hala, powinien zostać zrównoważony przez kogoś, kto będzie miał przeciwny wobec niego punkt widzenia. Możecie nazwać go aniołem wspierającym, podczas gdy mnie – krytycznym... – Podejście typowe dla Exotików – sucho wtrącił Rourke. Nonne obróciła się w jego stronę. – Właściwie często zdarza się, że nie mieszkający na Marze i Kultis uważają mnie za nietypową Exotyczkę. Jednak popełniają błąd. Mój punkt widzenia reprezentuje pogląd powszechniejszy wśród naszych ludzi, niż sądzi większość z was. Po prostu nieczęsto się z nim spotykacie. – Nie wyjaśniłaś tego antagonizmu – powiedziała Rukh – a jedynie go potwierdziłaś. – No dobrze – stwierdziła Nonne. Znów spojrzała na Hala. – Spodziewałam się raczej, że to Hal mnie o to zapyta, a nie jedno z was. Ale to nie ma znaczenia. Nie jestem przekonana, Hal, że wiesz co robisz. Ostatnim razem powiedziałeś, że ty i Bleys jesteście jak arcymistrzowie szachowi, zbyt dobrzy by wykonać zły ruch, podatni jedynie na niebezpieczeństwo wykonania właściwego ruchu zbyt szybko albo za późno. – Tak właśnie powiedziałem – potwierdził Hal.
– A więc muszę stwierdzić, że nie widziałam dowodów na taki poziom kompetencji, przynajmniej po twojej stronie, Hal. Wszystko co widzę, to zgromadzonych razem Dorsajów, którzy mają walczyć za planetę nieświadomą nawet naszego przybycia, podczas gdy moi ludzie... Jej głos załamał się na chwilę, niemal zbyt krótką, by zauważyć. – ...zostali odarci ze wszystkiego, co kiedykolwiek osiągnęli i zyskali, po czym porzucono ich, bez pytania przekształcając Ziemię w twierdzę, spodziewając się, że jej mieszkańcy poświęcą się wojnie z przeciwnikiem posiadającym bogactwo, surowce pozostałych światów – w sytuacji, kiedy jedynie garstka Ziemian kiedykolwiek wykazała jakieś zrozumienie sytuacji gwiezdnych kolonii... – Zapominasz – wtrącił Jason – jak zmieniało się nastawienie opinii publicznej od czasu rozpoczęcia akcji propagandowej przez Rukh. Zapominasz, jak zareagowali na wiadomość o próbie jej zamordowania. Codziennie dostaję raporty od naszych popleczników. Wszyscy są codziennie zalewani różnymi formami poparcia. W tej chwili mamy na Ziemi więcej zwolenników Hala niż Bleysa! – Trudno powiedzieć, żeby popierali działania Hala – stwierdziła Nonne. – Nic o nich nie wiedzą. Emocjonalnie z pewnością są za Rukh, twoimi ludźmi i moimi – ale to ogień, który może wypalić się równie szybko, jak został wzniecony, gdy dowiedzą się, że ich planeta i życie zostały rzucone na szalę. Podczas gdy Bleys, mając do dyspozycji populację i zasoby ośmiu planet, codziennie rośnie w siłę, a teraz przychodzę do tego gabinetu by usłyszeć, że Hal planuje jeszcze bardziej rozproszyć swoją energię i siły. Spojrzała na Hala. – Poza tym – powiedziała – to nie od was chciałam usłyszeć jakieś wyjaśnienia, lecz od Hala. A więc powiedz mi, jak usprawiedliwisz swoje działania? – To pytanie zadane we właściwej chwili – odpowiedział zapytany – ponieważ jedną z rzeczy, które zamierzałem wam powiedzieć jest ta, że w ciągu najbliższych dni i lat, moja praca z Encyklopedią będzie miała pierwszeństwo nad wszystkim innym. Innymi słowy, obrona Ziemi została przygotowana. Teraz wy będziecie musieli sobie z nią poradzić. Nonne wpatrywała się w niego. – To szaleństwo! – wykrzyknęła. – Nie – spokojnie zaprzeczył Hal. Nagle poczuł się znużony. – To po prostu konieczność. Bitwa między nami i Innymi nie zostanie rozstrzygnięta dzięki starciom zbrojnym przed osłoną fazową, ani nawet na powierzchni żadnego z zamieszkałych światów. Jedyne miejsce, gdzie może zostać wygrana, to serca i umysły ludzi na
wszystkich planetach, a jedyne źródło środków do osiągnięcia zwycięstwa leży tu, w potencjale Encyklopedii Ostatecznej. Tu właśnie rozegra się najważniejsza bitwa i tu czeka mnie prawdziwa praca. Nonne wciąż się w niego wpatrywała. – Pomyśl – powiedział do niej. – Co można było zrobić innego, by dać nam jakąkolwiek szansę zwycięstwa, zanim nieuchronny wzrost potęgi Innych doprowadzi do tego, że dalszy opór nie będzie miał sensu. Jedyna nadzieja na oparcie się im leżała w tej planecie i pozostałych, które jeszcze są po naszej stronie, a polegała na połączeniu sił w jednym punkcie. Ponieważ w przeciwieństwie do nas, Inni mogą wygrać wyłącznie przez całkowite zwycięstwo. Wydaje mi się, że wyjaśniłem ci już kiedyś, że liczba mieszkańców Ziemi i jej genetyczne zasoby czynią z niej jedyną rozsądną kandydatkę na planetę-twierdzę, świat, który można obsadzić garnizonem zdolnym powstrzymać Innych. Jak mogliśmy wcześniej pytać Ziemię o zgodę, skoro prawdopodobnie wywołałoby to trwającą lata debatę, dając równocześnie możliwość działania Bleysowi i pokonania nas równocześnie od wewnątrz? Tak się składa, że Bleys przewidział wykonany przeze mnie ruch, ale zareagował zbyt późno – błąd, który wcześniej już wyjaśniłem, Nonne. Udało się nam go wyprzedzić. Otwarła usta, jakby chciała mu odpowiedzieć, ale mówił dalej, nie przerywając. – Powiedz mi, biorąc pod uwagę te okoliczności, co można było zrobić innego? Od samego początku musieliśmy oddać wszystko, Dorsajowie swoją siłę, Exotikowie bogactwo i informacje, Ziemia zasoby ludzkie i materiałowe, a Zaprzyjaźnieni wiarę w ostateczne zwycięstwo, mającą związać nas wszystkich. Czy mogliśmy zrobić co innego? Powiedz, co? Znów przerwał. Jednak ona zamknęła usta i siedziała w milczeniu. – Nie ze mną się sprzeczasz, Nonne – zaczął mówić znowu, łagodnie – lecz z siłami historii. Działania ludzi wywołują zmiany w jej biegu, aż w końcu dochodzi do sytuacji takiej jak ta, z którą można sobie poradzić wyłącznie na jeden sposób. Wszystkie inne ewentualności zostały już wzięte pod uwagę, udzielono na nie odpowiedzi albo je zignorowano. Obecnie została nam tylko ostateczna konfrontacja, ale każde pokolenie w swoim czasie miało odpowiednik czegoś takiego. Ludzie poszli za mną nie z powodu tego, co mówię albo kim jestem, lecz dlatego, że to jedyny sposób dający szansę sukcesu. Nie widać żadnej innej drogi. A może ty widzisz? Jeśli tak, powiedz nam. Umilkł. Jeszcze przez chwilę siedziała w milczeniu, a potem na minutę opuściła powieki i siedziała, spięta i wyprostowana. Potem otwarła oczy. – Masz rację – powiedziała drżącym głosem. – Nie mogę zaoferować żadnej alternatywy. A więc dalej rób, co uważasz za stosowne, w tej chwili nie mam nic
więcej do powiedzenia. – Dziękuję – odpowiedział Hal w zapadłej ciszy. Rozejrzał się po zgromadzonych. – Dobra, straciliśmy już dość czasu. Zakładam, że rozumiecie plan rozmieszczenia Dorsajów na Ziemi z pomocą zasobów finansowych Encyklopedii i tego, co dostaliśmy od Exotików? Jeśli chcecie szczegółów – poproście o nie Rourke’a, dobrze? Spojrzał na Rourke’a, a ten skinął głową. – Nie przedstawiamy się jako siły zbrojne przybywające do obrony Ziemi – powiedział Dorsaj. – Nasza działalność wynika z kontraktu między naszym ludem i Encyklopedią Ostateczną. Będziemy walczyć za Ziemię tylko wtedy, gdy poproszą nas o to jej mieszkańcy i, oczywiście, za zgodą Encyklopedii, choć zakładamy, że nie będzie się sprzeciwiać. Tak więc poczekamy, aż Ziemia poprosi nas o pomoc – jeśli rzeczywiście będą tego chcieli. Rukh powie w swoim przemówieniu – a to właśnie ona wyjaśni Ziemianom, czemu tu jesteśmy – że jesteśmy uciekinierami przed ekspansją Innych i że Exotikowie poświęcili wszystko, by zapewnić nam status uciekinierów, którzy opłacą swój przejazd i nie będą ciężarem dla Ziemi... Przerwał. Zabrzmiał dzwonek przy drzwiach. – Wybacz, Hal – zabrzmiał głos Jeamusa. – Mam dla ciebie pilną wiadomość. – Przynieś ją tutaj – odpowiedział Hal. – Mów dalej, Rourke. – Właściwie to już wszystko – odpowiedział Dorsaj. Hal zwrócił się do pozostałych. – Jak juz powiedziałem, zamierzam ograniczyć swoje przemówienie do minimum – stwierdził. Jeamus wszedł do pokoju okrążając go teraz, by cicho podejść do boku Hala. – Potwierdzę po prostu informację, że Tam Olyn dał mi możliwość przejęcia stanowiska dyrektora, na co się zgodziłem – dziękuję, Jeamus... Jeamus podał mu zapieczętowaną kopertę i złożony arkusz molekularnego materiału używanego w Encyklopedii do wydruków. – W kopercie jest osobista wiadomość dla ciebie, przekazana przez Dorsajów – wyszeptał mu do ucha Jeamus. – Od Amandy Morgan. Wydruk to kopia listu, który Bleys opublikował na Nowej Ziemi przed niespełna standardowym dniem. Nawet się na nim podpisał. Dostaliśmy go dzięki nowemu systemowi komunikacji z ambasady Exotików na Nowej Ziemi. Przekazali opinię, iż ten sam list został rozprowadzony również na pozostałych planetach znajdujących się pod kontrolą Innych. – Dziękuję – odpowiedział Hal. Wsunął list od Amandy do wewnętrznej kieszeni marynarki i otworzył złożoną kartkę, by przeczytać wiadomość. – Jeszcze raz przepraszam, że przeszkodziłem – odezwał się Jeamus i wyszedł.
Rozdział 66 Gdy za Jeamusem zamykały się drzwi, Hal przyglądał się trzymanej na kolanach kartce. – Przeczytam wam to – powiedział. – Przekazano nam to właśnie z ambasady Exotików, wciąż działającej w mieście Cathay na Nowej Ziemi. Jeamus dostał to dzięki nowemu systemowi komunikacji fazowej. To kopia odezwy do mieszkańców Nowej Ziemi, opublikowanej przez Bleysa. – Do wszystkich, którzy wierzą w przyszłość dla nas i naszych dzieci: – Niechętnie zabieram głos, ponieważ zawsze wierzyłem, iż tacy jak ja istnieją tylko po to, by odpowiadać na pytania – kiedy już zostaną zadane. – Jednak od ludzi uciekających ze Starej Ziemi dostałem właśnie alarmującą wiadomość. Głosi ona niebezpieczeństwo dla wszystkich ludzi dobrej woli, a zwłaszcza dla takich jak my, na nowych światach. Już od kilkuset lat centra władzy, jak Dorsai ze swoim pożądaniem wojennej agresji, Exotikowie z ich skąpstwem i przebiegłością, i ci z Zaprzyjaźnionych, którzy tak trafnie nazwali się Dziećmi Zapomnianego Boga – oni właśnie, spomiędzy wspaniałych mieszkańców czternastu światów, zapragnęli zawładnąć i splądrować pokojowe oraz praworządne kultury. – Od setek lat wiedzieliśmy o istnieniu między tymi grupami luźniej konspiracji, która w swej arogancji chciałaby zarezerwować tytuł Kultur Odłamkowych dla siebie, podczas gdy należy się on równo setkom użytecznych, produktywnych i pokojowych społeczności rasy ludzkiej. My, którzy tak cicho staraliśmy się obrócić nasze talenty dla dobra was wszystkich, i których niektórzy nazywają Innymi, choć sami uważamy się jedynie za stowarzyszenie podobnych umysłów połączonych jednakimi zdolnościami, jesteśmy szczególnie świadomi ponad trzystuletniego istnienia tej konspiracji. Jednak aż do tej chwili nie widzieliśmy w niej zagrożenia dla ludzkości. – Teraz jednak dowiedzieliśmy się o nieczystym przymierzu, które zagraża każdemu z nas dosłownym niewolnictwem, pod dominacją krążącej wokół Ziemi instytucji, nazywającej się Encyklopedią Ostateczną. Wraz z moimi kolegami od dawna wiedzieliśmy, że została ona powołana z myślą o jednym tylko celu. Było to stworzenie niewyobrażalnych i nienaturalnych środków kontroli serc i umysłów zwykłych ludzi. Pierwotnie jej budowa była finansowana przez Exotików z myślą o takim właśnie celu, jak bez problemu przekonają się wszyscy, którzy zechcą przestudiować prace jej założyciela, Marka Torre. – Cel ten, do którego dążono w izolacji i tajemnicy wymagającej umieszczenia Encyklopedii na orbicie okołoziemskiej, realizowany był dzięki kaptowaniu
największych umysłów każdego pokolenia do odwiedzania tej instytucji. – Wciąż finansowana była przez Exotików, którzy – jak pokazują zapisy – mieli swój udział również w finansowaniu Dorsajów, od samego początku przeznaczonych do roli zbrojnego ramienia mającego utrzymać w poddaństwie wszystkie światy. – Do konspiratorów w ich nieczystej pracy dołączyli teraz mieszkańcy Starej Ziemi – ludzie, których wcześniejsze krwawe próby podporządkowania sobie nowych planet zawiodły jedynie dzięki odważnemu oporowi wszystkich mieszkańców Młodszych Światów. Sami jednak wiecie z historii, której uczyliście się jako dzieci, że wymagało to stu lat ciągłych walk. – W tej chwili, pod przewodnictwem Encyklopedii Ostatecznej, odrzucili wszelkie pozory niewinności. Wycofali zgromadzone dzięki handlowi i intrygom niewiarygodne bogactwo planet Exotików, przenosząc je do skarbców na Ziemi. Dokonali również masowej ewakuacji Dorsajów z ich planety, przenosząc ich na Ziemię, by stworzyć armię mającą podbić wszystkie nasze nowe planety i poddać nas rządom prawa wojennego. Zaczęli również przygotowywać do działania niesamowite bronie, których tworzeniem Encyklopedia zajmowała się przez prawie dwa stulecia. – Są gotowi nas zaatakować – nas, którzy zupełnie nie podejrzewaliśmy ich wrogich intencji. Stoimy teraz, nieuzbrojeni i nieprzygotowani, wobec zagrożenia natychmiastowej, niemoralnej i nieludzkiej próby zniszczenia naszej wolności. Usłyszymy teraz, niejednokrotnie powtarzane z ponurą gotowością powiedzenie, od stuleci cicho krążące między światami, mające osłabić nasze pragnienie oporu – że nawet wszystkie połączone armie pozostałych planet nie pokonają Dorsajów, jeśli ci postanowią z nimi walczyć. – Ale nie wierzcie w to... Rourke parsknął. – Może powtórzyć to jeszcze raz – powiedział szeptem, niestety zbyt głośnym, by nie przeszkodzić Halowi – i powtarzać, aż dotrze to pod kilka tępych czaszek tam, na Ziemi! Zauważył spojrzenie Hala. – Przepraszam. Po prostu wciąż słyszymy grupę krzykaczy, którzy na dole powtarzają: ale czemu my mamy cokolwiek robić? Przecież mamy Dorsajów, a oni lubią walczyć. Kaszlnął. – Jeszcze raz przepraszam. Czytaj dalej, Hal. – ...Nie wierzcie w to – kontynuował Hal. – To nigdy nie była prawda, a jedynie powiedzenie rozpowszechniane przez Exotików i Dorsajów, by zapewnić sobie przewagę. Jeśli chodzi o armie, wszyscy wiecie, że ich nie mamy... – Nieprawda! – skomentował Amid. – Przepraszam. Moja kolej na przeprosiny,
Hal. Czytaj dalej. – ...ich nie mamy. Ale możemy je stworzyć. Możemy powołać armie liczniejsze i silniejsze niż jakiekolwiek siły wystawione przez Starą Ziemię. Nie jesteśmy zubożałymi, młodymi ludźmi ze Starej Ziemi, których Dow de Castries bezskutecznie usiłował zdominować w pierwszym stuleciu kolonizacji międzygwiezdnej. Teraz, na wszystkich planetach, nasza liczebność sięga prawie pięciu miliardów. Cóż wobec oporu i odwagi tylu ludzi może zdziałać nawet cztery miliony zaprawionych w bojach wojowników, których Stara Ziemia właśnie zaimportowała z Dorsai... Rourke znów parsknął słysząc wspomnianą liczbę, ale tym razem powstrzymał się i nic nie powiedział. – My, zjednoczeni mieszkańcy Młodszych Światów, jesteśmy niezwyciężeni. Uzbroimy się i pójdziemy na spotkanie naszego wroga – i tym razem, z Bożą pomocą zmiażdżymy tę dekadencką, dumną planetę, która zbyt długo już nam zagraża i policzymy się odpowiednio z mieszkańcami Starej Ziemi, by upewnić się, że nigdy więcej nie spróbują zagrozić naszym domom oraz życiu następnych pokoleń. – Razem z moimi współtowarzyszami stajemy przy was, by pomóc w tym wysiłku. Nigdy nie pragnęliśmy znaleźć się w centrum uwagi, ale przy obecnym zagrożeniu, osobiście poprosiłem wszystkich, których nazywacie Innymi, by ujawnili się wam i oddali się wszelkim obowiązkom, które mogą pomóc w odwróceniu tej koszmarnej groźby. – Nieczyści ludzie ze Starej Ziemi mówią, że przyjdą do nas. Niech więc przyjdą, jeśli są na tyle głupi. Zniszczmy na zawsze tego demona. Nie spodziewają się, że będzie to początek ich końca! – ...Podpisane, Bleys Ahrens. Żadnego tytułu, tylko podpis. Hal podał wiadomość Rukh, siedzącej najbliżej niego. Obejrzała ją i podała następnej osobie w kręgu słuchaczy. – Ta sprawa z czterema milionami weteranów! – wykrzyknął Rourke. – Mówię ci, Ziemia narobi nam z tego powodu kłopotów. Będziemy mieć koszmarne problemy z przekonaniem ich, że zabraliśmy ze sobą rodziny! Mamy szczęście, jeśli jest wśród nich sześćset tysięcy dorosłych w wieku nadającym się do walki, a i tak dwie trzecie to chorzy lub wyłączeni z walki. I nie wspominając o tym, że nie mamy możliwości uzupełnień ewentualnych strat. I oni spodziewają się obrony przedpola znacząco większego niż sama Ziemia? Poczekaj aż odkryją, że będą musieli w końcu umieścić na pierwszej linii więcej ludzi niż cała nasza populacja, by obronić tak wielki obszar. – To coś, czym będziemy się martwić w przyszłości – powiedział Hal. – Kiedy tylko uświadomią sobie co konieczne jest do przetrwania, znajdą się ludzie gotowi do pomocy. Ale mam nadzieję, że tu, w Encyklopedii, znajdziemy inną drogę zwycięstwa niż próba sił z milionami żołnierzy, których Bleys będzie potrzebował do
nieustannych ataków każdej przesłony, jaką otworzymy w barierze ochronnej. Ale w tej chwili tym też się nie przejmuj. Jeśli wszyscy przyjrzeliście się wiadomości na arkuszu... Tak było. Przestudiowała ją nawet Nonne. – A więc to kolejny przykład tego co miałeś na myśli, mówiąc o możliwości zbyt szybkiego lub wolnego działania Bleysa! – wybuchł Jason. – Za długo czekał z opublikowaniem tego listu, prawda? Gdyby opublikował go choćby miesiąc temu – nawet jeśli nie mógłby podać informacji o przenosinach Dorsajów na Ziemię – mógłby zasiać na dole sporo wątpliwości i przekonać dużą część populacji Ziemi do zajęcia twardego stanowiska, nawet do zestrzelenia Dorsajów przed lądowaniem, a to byłaby prawdziwa masakra... Przerwał. Promiennym wzrokiem wpatrywał się w Hala. – I dlatego właśnie tak bardzo starałeś się rozpowszechnić plotkę, że Dorsajowie przeniosą się na jedną z planet Exotików! – Prawdą jest – odezwała się Rukh – że ten list pomoże skonsolidować przeciw Innym opinię publiczną na Starej Ziemi. To wszystko czego trzeba, by na dole uświadomiono sobie, o co naprawdę chodzi Innym. Prawdopodobnie poradzilibyśmy sobie bez niego, ale skoro jest, nie mógł nadejść w lepszym momencie. Hal, myślę, że powinnam go przeczytać jako część mojego przemówienia. – Tak – zgodził się Hal. – Musiał wyskoczyć z tym, kiedy dowiedział się, że lecimy tutaj... – Rourke przerwał w zamyśleniu. – Nie, nie miałby czasu dowiedzieć się tego i opublikować odezwę byśmy już teraz mogli dostać jej kopię. – Mógłby – zaprzeczył Amid. – Jeden ze sposobów, w jaki Mara i Kultis zwykły dostarczać pilne informacje szybciej niż ktokolwiek sądził, polegał na przygotowaniu łańcucha statków kosmicznych utrzymujących pozycje między dwiema planetami w odległości pojedynczych skoków fazowych. Kiedy pojawiała się wymagająca przesłania wiadomość, z planety startował statek, dokonywał pojedynczego skoku do wyznaczonego punktu i przekazywał informacje na pierwszy statek w rzędzie. Ten musiał dokonać tylko jednego skoku do następnego statku, i tak dalej. Ponieważ poszczególne skoki były stosunkowo krótkie, nie trzeba było tracić wiele czasu na wzajemne odszukanie się statków u celu każdego skoku, a niezbędne obliczenia od dawna były gotowe. Dodatkowo skoro każdy pilot dokonywał tylko jednego przeskoku, nie było problemów z szokiem psychicznym z tym związanym. Jedynym problemem tego systemu był wymóg pokrycia kosztów utrzymania wielu statków kurierskich. Wtedy było nas na to stać, teraz stać na to Bleysa. – Hmm – odezwał się Rourke. – Tak – Amid spojrzał na niego. – Jak rozumiem Donal Graeme również
wymyślił ten system niezależnie, kiedy miał już na niego statki. W każdym razie, jeśli Bleys obserwował w ten sposób wszystkie potencjalnie wrogie mu światy, w ciągu dwudziestu czterech standardowych godzin mógł dowiedzieć się o starcie pierwszego statku z Dorsai i o tym, kiedy pierwszy z nich wyłonił się nad Ziemią. Wiedział też, że żaden nie pojawił się nad Marą czy Kultis. – A więc spanikował i wykonał pośpieszny ruch – powiedział Jason. – Pomyślałem, że ten list nie pasuje do jego stylu. – Z kimś takim jak Bleys, nie nazwałbym tego paniką – stwierdził Hal. – Zaplanował zapewne przebicie wiadomości o eksodusie Dorsajów na Ziemię własnym oświadczeniem. Osiągnął to – po prostu stracił na innym polu – a jeśli uznał, że Stara Ziemia i tak jest już dla niego stracona, mógł po prostu zignorować efekty, jakie wywrze tam jego list – choć z pewnością nie spodziewał się, że tak szybko stanie się on znany. Przerwał. – A jeśli chodzi o jego styl – kontynuował – są w nim aspekty, których nikt na świecie jeszcze nie widział. Skupił na sobie ich uwagę. Mówił dalej. – Mam wam do powiedzenia jeszcze jedną rzecz. Bleys wysłał również wiadomość z prośbą o potajemne spotkanie i odpowiedziałem mu, że to zrobię – wewnątrz osłony planetarnej. Zastanawiałem się, czemu chce rozmawiać akurat teraz. To... Wskazał na wydruk wiadomości leżący na stole. – ...mówi wyraźnie, o co mu chodzi. Chce zniweczyć wpływ, jaki przeniesienie Dorsajów na Ziemię może mieć na moje myślenie. Jak tylko Jeamus da mi znać, że przybył, zamierzam się z nim spotkać, a może to nastąpić w każdej chwili. – Ale jeśli musiał przygotować wiadomość, a potem wylecieć z Nowej Ziemi... – Rourke umilkł i siedział zadziwiony. – Mógł wcale nie być na Nowej Ziemi – stwierdził Amid. – A nawet jeśli był, to biorąc pod uwagę, że Syriusz jest zaledwie dziewięć lat świetlnych stąd, mógł dokonać przelotu w ciągu dwu standardowych dni, piętrząc skoki fazowe i używając starych leków. – Skąd miałby wiedzieć, że już o tym wiemy? – zażądała Rukh. – Nie mam wątpliwości, iż domyśla się, że mamy jakiś nowy, szybszy sposób przekazu informacji – stwierdził Amid. – Po prostu nie wie jeszcze, jak to robimy. – Już czas na nasze przemówienia – przerwała Rukh. – Hal, czy przygotowałeś swoje? – Nie spisałem go, ale wiem co chcę powiedzieć – odpowiedział Hal, podczas gdy pozostali zaczęli podnosić się z miejsc i wychodzić z pola widzenia kamery. Wcisnął klawisz na poręczy swojego fotela:
– Jeamus – powiedział. – Jak tylko ekipa transmisyjna będzie gotowa, możemy zaczynać. – Czekaliśmy na korytarzu – głos Jeamusa odpowiedział z głośnika przy drzwiach. – Możemy teraz wejść? – Proszę bardzo. Do pokoju weszła ekipa techniczna. – Czy zamierzasz obudzić Ajelę? – Rukh zapytała Hala. – Jeśli ma cię przedstawić za minutę czy dwie, będzie potrzebowała kilku sekund na przygotowanie się. – Przypuszczam, że tak – niechętnie zgodził się Hal. Wstał, podszedł do Ajeli i pogłaskał ją po czole. Spała dalej. Delikatnie potrząsnął ją za ramię. Przez chwilę wydawało się, że nie zareaguje nawet na to, ale nagle szeroko otwarła jasne oczy. – Nie spałam – powiedziała. Jej powieki opadły i po sekundzie znów oddychała głęboko. – Jeamus może mnie przedstawić – stwierdził Hal. Podniósł Ajelę, zaniósł ją do jednej z dwu sypialni swojego apartamentu i położył do łóżka. Obudziła się, kiedy ją kładł. – Mówię ci, że nie śpię – powiedziała uparcie. – Dobrze – odpowiedział Hal. – Tak trzymaj. – Będę! – Mocno zacisnęła powieki, obróciła się na bok i ponownie usnęła. Hal wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Usiadł w fotelu, opierając się wygodnie i spojrzał na ekipę techniczną. – Najpierw ty sam, Jeamus – powiedział jeden z nich, podnosząc palec. – Gotów... już! W kamerach skierowanych na Hala i inżyniera zapaliły się małe lampki oznaczające emisję. – Nazywam się Jeamus Walters – powiedział inżynier. – Jestem kierownikiem działu inżynierii teoretycznej w Encyklopedii Ostatecznej i mam zaszczyt przedstawić nowego dyrektora Encyklopedii, o którym będziecie państwo mogli przeczytać w biuletynach informacyjnych wypuszczonych właśnie przez Encyklopedię. – Mieszkańcy Ziemi, przedstawiam wam dyrektora Encyklopedii Ostatecznej, Hala Mayne’a! Światełka zgasły i Jeamus cofnął się. Światełka zabłysły ponownie. Hal spojrzał w skierowane na siebie, błyszczące oczy.
– Moja dzisiejsza przemowa będzie bardzo krótka – powiedział – ponieważ w tej chwili jesteśmy w Encyklopedii bardzo zajęci. Szczegóły znajdą państwo w biuletynach, o których wspomniał Jeamus Walters; sądzę też, że Rukh Tamani, która przemówi do was za chwilę, również może mieć coś do powiedzenia na ten temat. – Zostałem uhonorowany faktem, że Tam Olyn, pełniący obowiązki dyrektora Encyklopedii przez ponad osiemdziesiąt lat, wybrał mnie na swojego następcę. Jak wszyscy wiecie, jedynym dyrektorem przed Tamem Olynem był Mark Torre, człowiek który ją wymyślił, zaplanował i nadzorował budowę tego dzieła, od jego początków na terenie miasta St. Louis. – Celem Marka Torre było stworzenie narzędzia badającego granice ludzkiego umysłu, dzięki zbudowaniu miejsca przechowywania całej ludzkiej wiedzy, wszystkiego, co umysł ludzki stworzył i odkrył, odkąd zaczął myśleć. Wierzył i miał nadzieję, że ta skarbnica ludzkiej wiedzy i twórczości zapewni materiał, a z czasem również środki do badania tego, co zawsze pozostawało nieznane i niemożliwe do zobaczenia – w ten sam sposób, w jaki nikt z nas bez dodatkowych narzędzi, nie jest w stanie zobaczyć tyłu własnej głowy. – Tym poszukiwaniom poświęcił się Tam Olyn, podobnie jak Mark Torre przed nim. Przez całą swą długą kadencję trzymał się tej samej wiary, którą wykazał Mark Torre. – Nie mogę wam dzisiaj złożyć innego oświadczenia ponad to, że dzielę tę samą wiarę i podejście, to samo poświęcenie. Jednak zrządzeniem losu, mając więcej szczęścia niż moi poprzednicy, mogę posiadać coś więcej. Wierzę, że mam powód mieć nadzieję, iż długie lata pracy Encyklopedii zbliżyły nas wreszcie do celu – w końcu jesteśmy bardzo blisko przekroczenia progu nieznanego wszechświata, o wkroczeniu do którego i badaniu go śnił Mark Torre – wewnętrznej eksploracji ludzkości, za którą tęskniliśmy od początku czasu. – Gdy nadejdzie moment przekroczenia tego progu, niczyje życie nie pozostanie takie samo. Prawdopodobnie stoimy przed największym wydarzeniem w historii ludzkości i osobiście nie mam wątpliwości, że znajdziemy to, czego poszukujemy od tysiącleci i to nie za stulecia czy dekady, ale w przeciągu życia jednego pokolenia, a być może nawet tak prędko, że gdybym podał wam dokładną datę, uznalibyście ją za niewiarygodną. – Niezależnie jednak od wszystkiego, obiecuję wam, że jak długo będę dyrektorem Encyklopedii Ostatecznej, nie pozwolę by cokolwiek zwolniło lub zatrzymało pracę dla przyszłości. Nie mogę wam złożyć większej obietnicy niż ta, do spełnienia której będę dążył ze wszystkich sił. – Powiedziawszy tyle na temat siebie i stanowiska dyrektora, porzucę teraz ten
temat, by przedstawić kogoś, kto jak sądzę dla wielu z was znaczy tak dużo, że jeszcze rok temu też nie bylibyście w stanie w to uwierzyć. – Mieszkańcy Starej Ziemi, mam zaszczyt i przyjemność przedstawić wam Rukh Tamani. Światła przed Halem zgasły, rozjaśniając się przed Rukh. Wstał i szybko podszedł do drzwi gabinetu, tak by w razie czego mógł szybko wyjść. Stojąc z plecami opartymi o ścianę, dał się ponieść jej słowom. Za każdym razem, gdy Rukh przemawiała, porywała wszystkich słuchaczy, a on nie stanowił wyjątku. – Przepraszam, że martwiliście się z mojego powodu – zabrzmiały jej pierwsze słowa do świata poniżej. Powiedziano mi, że wielu z was wierzyło, że zostałam zabita lub co najmniej ciężko ranna, a z powodu tej wiary, smuciliście się. Jednak nigdy nie powinniście się martwić z mojego powodu. Zamiast tego martwcie się ważniejszymi sprawami. Za wszystkich, którzy dzielili życie z wami, a teraz cierpią lub ich brak. Za wasze złości, które ranią, obojętność, która kaleczy i zabija bardziej niż jakikolwiek gniew i okrucieństwo. Żałujcie, że żyjecie dla siebie, oddzieleni ścianami od innych kobiet i mężczyzn. Żałujcie braku wiary, odwagi i dobroci dla wszystkich... Ktoś dotknął jego ramienia. – Hal... To szeptał Jeamus. Hal wyszedł za nim na korytarz i przeszedł kawałek, poza zasięg mikrofonów. – Jest tutaj – poinformował go Jeamus. – Czeka w statku kosmicznym tuż za barierą. Nie rozmawiałem z nim. Ktoś z jego statku połączył się ze mną z informacją, że Bleys spotka się z tobą, jak tylko będziesz gotów. Hal skinął głową. Czuł, że ta chwila się zbliża. Wszystkie instynkty i logika intuicyjna mówiły mu, że nie uda mu się wysłuchać końca przemówienia Rukh. Jeamus dalej mówił. – ...Przekazałem, że zjawisz się jak najszybciej. Poinformowałem go również, w jaki sposób Bleys może znaleźć przesłonę w barierze, wejść do środka i zachowywać się wewnątrz – w szczególności ostrzegłem go przed niebezpieczeństwem związanym z dotknięciem osłony. Przesłona jest w tej chwili otwarta, a na całej jej długości umieściliśmy podłogę. Będziesz chciał, żeby ktoś zawiózł cię na to spotkanie, prawda? – Nie – odpowiedział Hal, ale zaraz zmienił zdanie. – Chciałbym, żeby zawiózł mnie tam Simon Graeme. Czy mógłbyś go znaleźć? – Tak – odparł Jeamus. – Twój pojazd jest gotów, czeka w komorze trzeciej, z kombinezonem i wszystkim czego możesz potrzebować. Może pójdziesz tam od razu, a ja podeślę Simona za minutkę. Wyjaśniłem ich pilotowi, jak zaparkować niewielką kapsułę przy otwartej przesłonie i w jaki sposób Bleys powinien do niej
wejść... – Dobrze – stwierdził Hal. – Wygląda na to, że wszystko jest zapięte na ostatni guzik. Znajdź mi Simona. Pójdę już. Przygotowanym przez Jeamusa pojazdem był dziesięcioosobowy statek atmosferyczny. Ledwie zdążył do niego wejść i zająć miejsce na fotelu drugiego pilota, kiedy w środku pojawił się Simon i Jeamus. Simon bez słowa zajął miejsce przy sterach. – Jeamus powiedział ci o wszystkim? – zapytał go Hal. – Po drodze – potwierdził Simon. Uruchomił silniki i obejrzał się na Jeamusa, jednak ten wciąż ociągał się z opuszczeniem pojazdu. – Jesteś pewien, że wszystko zrozumiałeś? – zapytał Hala. – Jeśli chcesz, możesz mi to opisać jeszcze raz – cierpliwie odpowiedział Hal. – W porządku – z ulgą odpowiedział Jeamus. – Bariera ochronna właściwie składa się z dwóch ścian – dwóch osłon fazowych oddzielonych pewną przestrzenią o zmiennej odległości, by było tam miejsce dla obrony w przypadku ataku na otwartą przesłonę. Otwierając ją, właściwie tworzymy tunel o zmiennej szerokości i długości od pięćdziesięciu metrów do kilku kilometrów, w zależności od tego jak daleko w danej chwili odsuniemy obie ściany... – Streszczaj się, jeśli możesz, Jeamus – przerwał mu Hal. – Robię to. Chcę się po prostu upewnić, że rozumiesz warunki powstające przy otwarciu przesłony i wewnątrz tunelu. W tym przypadku oba końce posiadają ciśnieniowe bariery powietrzne. Spotkałeś się już z nimi. Nie będą różnić się od innych barier, po prostu przepychasz się przez nie. Udało się nam stworzyć wewnątrz nadającą się do oddychania atmosferę, nie tylko ze względu na ciebie i Bleysa, ale również by nasycić atmosferę wilgocią mającą zmniejszyć ładunek elektryczny między wami i ścianami. Wyładowanie elektryczne między którymś z was i ścianami mogłoby być równie fatalne, jak bezpośrednie ich dotknięcie. Przez cały czas stój pośrodku tunelu. Nasycenie wilgocią będzie wywoływać gęstą mgłę. Idź tam, gdzie mgła będzie najsłabsza, a będziesz miał pewność, że jesteś w środku tunelu. Te same informacje przekazaliśmy Bleysowi. Umieściliśmy w środku podłogę, o której wspominałem, żebyście mieli po czym chodzić. Na niej wystąpi lekka grawitacja. – Dobrze – stwierdził Hal. – Dziękuję, Jeamus. Simon, startujemy jak tylko Jeamus zamknie drzwi... – Musisz – musisz – pamiętać! – z naciskiem powiedział Jeamus, wycofując się do drzwi statku. – Każdy kontakt ze ścianą jest równoznaczny z dotknięciem osłony fazowej. Natychmiast zostaniesz przeniesiony...
– Rozumiem. Dziękuję, Jeamus. Inżynier opuścił pojazd i zamknął za sobą drzwi. Simon uniósł statek i wylecieli przez otwartą dla nich śluzę.
Rozdział 67 Kiedy przelatywali przez barierę ciśnieniową wyjścia, Hal ubierał już strój próżniowy. Okazało się, że wybrał strój Simona, a więc zbyt mały dla niego. Zdjął go i założył drugi. Kombinezon był przezroczysty, z cienkiego materiału z ciężkim, ciemnym pasem zasilającym wokół talii. Pozostawił sztywny, choć równie przezroczysty hełm kombinezonu odrzucony na plecy. – Zbliżamy się – poinformował go Simon, kiedy Hal wrócił na przód pojazdu. Hal spojrzał na przedni ekran i zobaczył coś, co wyglądało jak jasna, okrągła dziura w szarości, o średnicy może dziesięciu metrów. W pobliżu dolnej krzywizny przecinała ją gruba, pozioma linia – koniec umieszczonej w środku podłogi. – Ładnie oświetlone – skomentował. Faktycznie, niezliczone kropelki wody kondensującej się z wilgoci wypełniającej tunel, odbijając światło lamp wmontowanych w górną i dolną powierzchnię podłogi sprawiały, że wnętrze korytarza zdawało się świecić. – Jeamus nakazał mi zaparkować dobre pięćdziesiąt metrów od wejścia – powiedział Simon. – Mogę ci wysunąć rampę kończącą się pół metra przed wejściem. Czy może wolisz użyć pasa energetycznego i skoczyć? – Skoczę – odpowiedział Hal. – Jeśli Jeamus chce pięćdziesięciometrowej odległości, podsuwanie rampy może nie być najlepszym pomysłem. – Nie będę miał problemu z utrzymaniem stabilnej pozycji – stwierdził Simon. – Wiem, że to potrafisz, ale i tak lepiej nie ryzykować. Jeśli skoczę, będę musiał martwić się wyłącznie o siebie. Simon zaparkował. Hal zamknął hełm, wyszedł przez podwójne drzwi pojazdu ustawione teraz na działanie w trybie śluzy powietrznej i ruszył w stronę wejścia do przesłony, korygując kurs drobnymi pchnięciami z pasa energetycznego. Przy samym wejściu poczuł lekki opór, jak przy przebijaniu się przez niewidoczną i cienką membranę. Przedostał się do wewnątrz i stanął na ukrytej we mgle podłodze, odczuwając jej przyciąganie. Bardzo łatwo było wyobrazić sobie, że czuje chłód otaczającej go białej mgły, choć było to niemożliwe przez nieprzenikliwy materiał kombinezonu próżniowego. Zawieszone w powietrzu kropelki wody kryły nie tylko ściany tunelu i podłogę pod stopami, ale unosiły się wokół niego w chmurach o różnych rozmiarach. Odrzucił hełm i odetchnął nasyconą wilgocią atmosferą. Poczuł ją w płucach równie ciężko, jakby oddychał samą wodą, zdając sobie sprawę, że nie do końca było to złudzenie, ponieważ w tych niezwykłych warunkach nasycenie powietrza wodą
znacznie przekraczało dopuszczalne normy. Ruszył naprzód. Po przejściu około stu kroków dostrzegł wyłaniający się z mgły ciemny kształt, który szybko okazał się postacią wysokiego mężczyzny, podobnie jak on ubranego w kombinezon, z odrzuconym na plecy hełmem. Po przejściu jeszcze trzech kroków stanęli twarzą w twarz. Dzięki przezroczystości kombinezonu zauważył, że Bleys miał na sobie jak zwykle wąskie spodnie i marynarkę – choć zdawało się, że było w nim coś innego. Przez chwilę Hal nie był w stanie sprecyzować tej różnicy, ale w końcu ją zidentyfikował. Wysoki mężczyzna był równie szczupły jak zawsze, ale w kombinezonie próżniowym sprawiał wrażenie masywniejszego i bardziej fizycznego. Ramiona zawsze miał równie szerokie jak Hal, ale teraz wydawały się być cięższe. Jego twarz się nie zmieniła, ale ciało zdawało się być cięższe i potężniejsze. Była to jedynie subiektywna zmiana wyglądu, która jednak tu i teraz stała się dziwnie ważna. A jednak Inny nie wyglądał, jakby przybrał na wadze. W szczególny sposób zdawało się, jakby on i Hal stali się bardziej do siebie podobni fizycznie. Ich spojrzenia spotkały się. Bleys przemówił, a jego głos rozszedł się i utonął w ścianach tunelu, a jego świeżość rozmyła się w ciężkim powietrzu i wilgoci. – Cóż – powiedział Bleys – masz swoich Dorsajów i wszystko, czego chciałeś od Exotików, zamknięte pod tym kloszem. Zakładam więc, że jesteś zdeterminowany przechodzić przez to wszystko? – Powiedziałem ci – odpowiedział Hal. – Nigdy nie było innej możliwości. Bleys skinął znużony. – A więc teraz zdejmujemy rękawiczki – powiedział. – Tak. Prędzej czy później było to konieczne, biorąc pod uwagę kim jesteśmy. – A kim ty jesteś? – zapytał Bleys. – Oczywiście nie wiesz. – Nie – odpowiedział Inny. – Od jakiegoś czasu wiem, że jesteś kimś więcej, niż tylko chłopcem odnalezionym w pustym statku. Na ile więcej, tego wciąż nie wiem. Jednak byłbym małostkowy, gdybym próbował ukryć fakt, jak zdumiała mnie jakość twojej opozycji wobec mnie. Jesteś zbyt inteligentny, by poruszać w ten sposób całe światy wyłącznie z powodu zemsty na mnie za śmierć swoich nauczycieli. To, co zrobiłeś i robisz, jest zbyt wielkie na osobiste motywy. Powiedz mi – co powoduje, że tak mi się przeciwstawiasz? – Co mną kieruje? – Hal stwierdził, że uśmiecha się smutno, prawie w stylu Bleysa. – Kieruje mną milion lat historii i prehistorii, tak samo jak kierują tobą. Aby
sprecyzować, napędza mnie ostatni tysiąc lat historii. Nie mamy innej możliwości, niż zostać przeciwnikami. Ale jeśli będzie to dla ciebie pocieszeniem, ja również jestem zaskoczony jakością twojej operatywnością. – Ty? – Twarz Bleysa nie potrafiła przybrać wyrazu niedowierzania. – Czemu ty miałbyś być zaskoczony? – Ponieważ – odpowiedział Hal – jestem czymś więcej, niż możesz sobie wyobrazić, podobnie jak ty okazałeś się być kimś, kogo sobie nie wyobrażałem. Jednak kiedy wyobrażałem sobie obecne czasy, nie potrafiłem do końca docenić prawdziwej wartości wiary. To coś, co wychodzi poza ślepy kult. To rodzaj zrozumienia w tych, którzy zapłacili cenę za jej zdobycie. Jak sam o tym dobrze wiesz. Bleys uważnie mu się przyglądał. – Jak wiem? – Tak. Ze wszystkich ludzi, właśnie ty to wiesz. Bleys potrząsnął głową. – Powinienem był załatwić się z tobą, gdy byłeś znacznie młodszy – powiedział, sam do siebie. – Próbowałeś – stwierdził Hal. – Nie mogłeś. – Próbowałem? – zdziwił się Bleys. – Rozumiem. Znów używasz wiary do wnioskowania? – Nie do tego, tylko do obserwacji i faktów. – Hal wciąż przyglądał się Bleysowi równie uważnie, jak Bleys jemu. – Zasadniczo dzięki faktowi, że jestem kim jestem, i wiem, co mogę zrobić. – Mylisz się sądząc, że nie mogłem wyeliminować szesnastolatka, gdybym tego chciał. – Nie, nie mylę się. Jak już powiedziałem, próbowałeś. Jednak to nie był chłopiec, nawet gdy sam tak myślałem. Byłem doświadczonym dorosłym, który miał powody, by zostać przy życiu. Powiedziałem ci, nauczyłem się wiary, choć wymagało to wiele czasu. Dlatego właśnie to ja teraz wygram. Wiem, że moje zwycięstwo oznacza twoje zniszczenia, ponieważ nie przyjmiesz żadnej innej drogi. – Wydajesz się sądzić, że dużo o mnie wiesz. – Na twarz Bleysa powrócił uśmiech, ukrywający wszystkie myśli. – O tak. Zrozumiałem cię lepiej, gdy nauczyłem się rozumieć siebie – choć zrozumienie to było zadaniem, które zacząłem na długo zanim się pojawiłeś. – Hal przerwał na ułamek sekundy, jak chirurg między kolejnymi cięciami skalpela. – Gdybyś był tylko tym kim myślałem, gdy pierwszy raz cię zobaczyłem, starcie między nami już dawno byłoby zakończone. Co więcej, znalazłbym z pewnością jakiś
sposób, by przeciągnąć cię na stronę spraw, które muszą wygrać, jeśli rasa ludzka ma przeżyć. Uśmiech Bleysa poszerzył się. Ignorując to, Hal mówił dalej. – Ale od tego dnia w posiadłości – mówił – dowiedziałem się dużo o sobie, podobnie jak na twój temat i wiem, że nigdy nie będę w stanie skłonić cię, byś spojrzał na świat moimi oczami, chyba że sam zechcesz dokonać tego wysiłku. A bez niego my dwaj jesteśmy zbyt wyrównanymi przeciwnikami, o co zadbały siły historii, by zadziałały jakiekolwiek kompromisy. – Nie jestem pewien, czy cię dobrze rozumiem – stwierdził Bleys. – A to na tyle rzadkie, że aż interesujące. – Nie rozumiesz mnie, ponieważ mówię o rzeczach wykraczających poza twoje doświadczenie – wyjaśnił Hal. – Przyszedłem tu porozmawiać z tobą – i zawsze będę gotów do rozmowy – ponieważ muszę trzymać się nadziei, że dasz się skłonić do rozważenia spraw na nowo i do zmiany zdania. – Mówisz – odezwał się Bleys, teraz już otwarcie rozbawiony – jak dziadek przemawiający do wnuczka. – Nie miałem takiego zamiaru – odpowiedział Hal. – Ale faktem jest, że masz za sobą tylko jedno życie, na podstawie którego możesz wnioskować. Ja mam za sobą trzy. Tyle trzeba było, bym w pełni stał się człowiekiem, a ponieważ w końcu mi się to udało, widzę, że nie jesteś w pełni istotą ludzką, którą rasa musi stworzyć, by przetrwać niewyobrażalne jeszcze niebezpieczeństwa. Czy ci się to podoba, czy nie, mam za sobą te doświadczenia, które stanowią o różnicy między nami. – Powiedziałem ci, że jesteś Innym – stwierdził Bleys. – Niezupełnie. Jeśli pamiętasz, to zostawiłeś mnie, bym sam doszedł do tego wniosku. Choć właściwie dzielę włos na czworo. W pewnym sensie masz rację. W pewien sposób jestem Inny, jako połączenie wszystkiego, co w rasie nowe i stare. Ale nie jestem rodzajem Innego, który kryje się we wszystkich. Twój rodzaj, jeśli przetrwa, będzie w najlepszym wypadku formą przejściową. Mój, jeśli przeżyje, będzie nieśmiertelny. – Przykro mi – uprzejmie powiedział Bleys – nie mam rodzaju. Jestem jedyną i niepowtarzalną mieszanką. – Jak my wszyscy – stwierdził Hal. – Ale liczy się to, że przy swoich wszystkich talentach, zostałeś wychowany na Zjednoczeniu przez rodzinę Zaprzyjaźnionych i właśnie to w tobie dominuje. Bleys spojrzał na niego, jakby z jakiejś olbrzymiej odległości. – Gdzie znalazłeś zapisy, z których się tego dowiedziałeś?
– Wiem – powiedział Hal – że oficjalne dane na temat twoich urodzin i działań wykazują to, co zapisał w nich twój brat. – Więc na jakiej podstawie mówisz coś takiego? – Właściwej wiedzy – odpowiedział Hal. – Absolutnej wiedzy pochodzącej z połączenia fragmentów ogólnych zapisów, których nikt nie przerabiał – ponieważ nie było powodu by to robić – w Encyklopedii Ostatecznej. Złożyłem je razem dopiero przed rokiem i dokonałem na ich podstawie dedukcji, używając czegoś, co nazywa się logiką intuicyjną. Bleys skrzywił się lekko, ale zaraz wygładził czoło. – Ach – powiedział, po czym zamilkł na dłuższą chwilę, patrząc gdzieś w bok. Kiedy znów się odezwał, jego głos brzmiał odlegle i w zamyśleniu. – Sądzę, że to o czym wspomniałeś, ja nazywam myśleniem interwałowym. – Nazwa ma niewielkie znaczenie – odpowiedział Hal. – Oczywiście. A więc – Bleys patrzył teraz na niego otwarcie – jest w tobie więcej, niż kiedykolwiek sobie wyobrażałem. Ale powiedz mi, czemu kładziesz tak duży nacisk na to, czego częścią stałem się dzięki dziedziczeniu i wychowaniu jako Zaprzyjaźniony? – Z jednego powodu. Ponieważ wyjaśnia to twoje zdolności charyzmatyczne oraz te posiadane przez pozostałych Innych, którzy opanowali je w różnym stopniu. Ale wolałbym raczej, byś nazywał się Wiernym, a nie Zaprzyjaźnionym. Ponieważ, czego nie podejrzewa nikt na świecie, kieruje tobą rodzaj wiary. Nigdy nie byłeś znudzoną krzyżówką, której jedyną troską było zapewnienie sobie komfortu na krótkie lata życia. To była fasada, pozory stworzone początkowo, by ochronić cię przed starszym bratem Dahno – który bałby się śmiertelnie, gdyby podejrzewał, że posiadasz własne cele. – Rzeczywiście, bałby się – wymruczał Bleys. – Nie, żebym zgadzał się z twoimi fantazjami. – Twoja zgoda nie jest konieczna. Jak już mówiłem, używałeś jej początkowo do ochrony przed Dahno, później, by zapewnić resztę Innych, że nie używasz ich do własnych celów. W końcu nadal jej używasz, by ogłupić i zniewolić mieszkańców planet, które kontrolujesz. Jesteś Wiernym, oddającym cześć fałszywemu bogu – temu samemu, którego pod inną maską w dwudziestym pierwszym wieku wyznawał Walter Blunt. Twoim bogiem jest stagnacja. Chciałbyś zamknąć rasę na obecnym etapie rozwoju. To jest cel, do którego dążysz od chwili, gdy postanowiłeś urządzić świat według swoich zasad. – Gdyby nawet to wszystko okazało się prawdą – Bleys znów się uśmiechnął – to koniec i tak jest końcem. Pozostaje nieuchronny. Możesz sobie myśleć o mnie to
wszystko, ale to nie zrobi żadnej różnicy. – I znów, ze wszystkich ludzi, akurat ty powinieneś wiedzieć, że to nieprawda – zaprzeczył Hal. – Fakt, że to rozumiem, będzie stanowił znaczącą różnicę między nami. Przejąłeś stosunkowo niegroźną organizację Innych, pozwalając im równocześnie wierzyć, że wzrost ich władzy wynikał między innymi z ich działań. Ale zdaję sobie sprawę, że udało ci się tego dokonać głównie dzięki przekonaniu do siebie ludzi już wcześniej sprawujących władzę. Co zrobiłeś zresztą przez użycie Innych urodzonych pośród Zaprzyjaźnionych, z naturalnymi, rozwiniętymi kulturowo umiejętnościami charyzmatycznymi, których używali pod twoim i Dahno przewodnictwem i nadzorem. W międzyczasie, pracując pod płaszczykiem działań dla Innych, zacząłeś rozpowszechniać własną wiarę w nieuchronne i konieczne oczyszczenie rasy, po którym miało nastąpić zamrożenie i niezmienność. – Hal zamilkł, dając Bleysowi szansę na odpowiedź. Ale tamten nie odezwał się. – W przeciwieństwie do sług i Innych, będących twoimi wasalami – kontynuował Hal – jesteś w stanie dostrzec możliwość ostatecznej śmierci wynikającej ze stagnacji, jeśli uda ci się ją osiągnąć. Jednak pod wpływem mrocznej części podświadomości, której jesteś eksperymentem i pionkiem na szachownicy – podobnie jak ja, po drugiej stronie – widzisz w rozwoju rasy ludzkiej źródło wszelkiego zła i gotów jesteś zabić pacjenta, by wyleczyć raka. Umilkł. Tym razem w ciszy, która zapadła po jego słowach i zawisła między nimi, było coś innego. – Zdajesz sobie sprawę – odezwał się w końcu Bleys – że nie mam teraz innego wyboru, jak cię zniszczyć? – Nie możesz sobie pozwolić na zniszczenie mnie – odpowiedział Hal. – Nawet, gdybyś potrafił. Tak samo, jak ja nie mogę sobie pozwolić na zniszczenie ciebie. Rozgrywa się teraz bitwa o uwagę ludzkich umysłów. Muszę dowieść, że nie masz racji, by ludzkość zrozumiała, w którą stronę musi podążać, a do tego potrzebny mi jesteś żywy. Jeśli chcesz wygrać, również musisz dowieść, że się mylę i potrzebujesz mnie żywego. Na dłuższą metę sama siła niczego dla nas nie rozwiąże. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. – Ale pomoże – Bleys uśmiechnął się. – Ponieważ masz rację. Muszę wygrać. I wygram. Musi nastąpić koniec tego szaleństwa, które nazywasz wzrostem, choć tak naprawdę jest tylko ciągłą ekspansją między niebezpieczeństwa wszechświata, do czasu, aż liny podtrzymujące nasze życie pękną w końcu pod własnym ciężarem. Tylko odstępując od tego, możemy zacząć wewnętrzny wzrost, który jest zarówno bezpieczny, jak i niezbędny. – Mylisz się – zaprotestował Hal. – Na tej drodze leży śmierć. To ślepa uliczka zakładająca, że wzrost wewnętrzny można osiągnąć jedynie za cenę rezygnacji z tego,
co przez ostatni milion lat uczyniło nas dziećmi wszechświata. Uwięzione i ograniczone organizmy zawsze rosną wypaczone. Wolne czasem też, ale przeważnie właściwie, ponieważ ceną życia jest nieustanne poszukiwanie wzrostu i doświadczenia. Nie mając tej wolności, wszelkie działania, fizyczne i umysłowe, zamykają się na sobie i kończą jako koleina, którą krążą bezustannie coraz głębiej i głębiej, aż giną. – Nie – powiedział Bleys, a jego twarz i całe ciało zdawało się odrzucać słowa Hala. – Prowadzi to do życia dla rasy. To jedyna droga, która może to zapewnić. Musi nastąpić koniec wzrostu w fizycznym świecie i zmiana kierunku ewolucji na rozwój wewnętrzny. Tylko to może nas uratować. Tylko przez zatrzymanie się i odwrót, jedynie przez rezygnację z nieustannych wysiłków powiększania i tworzenia naszego dominium, możemy zwrócić się ku wnętrzu i znaleźć sposób na niewrażliwość na niebezpieczeństwa kosmosu. To ty się mylisz – stwierdził Bleys, a jego twarz – całe jego ciało – wydawało się twardnieć i nabierać mocy, której Hal nigdy wcześniej tam nie widział. – Ale sam się zwodzisz. Zaślepiła cię miłość do przygody i odkryć. Tam... Dźgnął długim palcem szarą mgłę zasłaniającą jego koniec tunelu, po zewnętrznej stronie bariery. – ...tam jest wszystko, co można wymyślić. Jak mogłoby być inaczej? A między nimi muszą być i rzeczy, których nie będziemy w stanie pokonać. Jak mogłoby być inaczej? Ten, kto walczy mieczem, od miecza zginie – i właśnie po miecz wciąż sięgasz, ten tak zwany duch eksploracji i przygody – to sięganie w fizyczny świat. Czy duch ludzkości to nic więcej niż pies, który zawsze musi znaleźć nowego królika do pościgu? Jak myślisz, jak wiele innych ras w tej nieskończoności wybrało już tę błyszczącą ścieżkę? I ilu będzie według ciebie władców wszechświata, co jest jedyną alternatywą wobec śmierci? Patrzył na Hala ognistym wzrokiem. – To co się stanie – mówił dalej – to czego dopilnuję, to ostateczne odwrócenie tego procesu. Twoje wysiłki powstrzymania mnie, w ostatecznym rachunku nie będą miały znaczenia. Uczyniłeś ze Starej Ziemi twierdzę. To niczego nie zmienia. Bo to, co ludzkie umysły mogą stworzyć na drodze nauki i techniki, inne mogą zniwelować. W końcu znajdziemy sposób na przebicie się przez tę twoją osłonę. Odzyskamy Ziemię i oczyścimy ją ze wszystkich, którzy kontynuowaliby ten szalony, chory pęd ludzkości w kosmos. Wtedy zostanie zaludniona na nowo tymi, którzy widzą przyszłość naszej rasy we właściwy sposób. – A Młodsze Światy? – zapytał Hal. – Co z innymi zamieszkałymi planetami? Czy o nich zapomniałeś?
– Nie. Zginą. Nikt ich nie zniszczy, ale po uleczeniu choroby i z uwagą Ziemi skupioną na niej samej, tak jak być powinno – powoli ich populacje zaczną się zmniejszać. Na dłuższą metę znów staną się pustymi światami, a ludzkość wróci tam, gdzie została poczęta, gdzie należy i gdzie zostanie, na swojej własnej planecie. I tam – jeśli los tak zechce – nauczy się właściwie kochać i istnieć do końca swego czasu – albo zginie. Umilkł. Siła kryjąca się za jego głosem opadła. Hal stał, patrząc na niego i nie mając nic do powiedzenia. Po dłuższej chwili znów odezwał się Bleys, tym razem cicho. – Słowa nie mają między nami znaczenia, prawda? – powiedział w końcu. – Przykro mi, Hal. Wierz w co chcesz, ale myślący tak jak ty nie mogą wygrać. Spójrz choćby na fakt, że jak dotąd ty i podobni tobie nic nam nie zrobiliście. – Mylisz się – stwierdził Hal. – Aż do tej chwili tak naprawdę wcale ci się nie przeciwstawialiśmy, a teraz, kiedy to w końcu zrobimy, nie możemy przegrać. Bleys wyciągnął rękę, a Hal ją ujął. Nie ścisnęli rąk w zwykłym pożegnaniu, a jedynie trzymali je przez chwilę. Ciało i kości Innego wydawały się Halowi obce, jakby ujął dłoń potępieńca. Potem obaj odwrócili się i każdy z nich udał się w swoją stronę.
Rozdział 68 Hal był tak zaabsorbowany analizowaniem zakończonej właśnie rozmowy, że ledwie był świadom dotarcia do końca tunelu, skoku do czekającego pojazdu i drogi do Encyklopedii. Kiedy cumowali w porcie, nieobecnym głosem podziękował Simonowi i ruszył w stronę swojego gabinetu, odsuwając na bok napotkanych po drodze ludzi, którzy chcieli omawiać z nim jakieś sprawy. Dotarł do gabinetu, wszedł do środka i odetchnął z ulgą stwierdzając, że przynajmniej na pierwszy rzut oka nikogo w nim nie ma. Wszedł do zapasowej sypialni, stwierdził, że Ajela nadal śpi w pozycji, w jakiej ją zostawił i wyszedł do studia, w którym miał zamiar pracować z Encyklopedią. Wszedł do środka, zamknął za sobą drzwi i usiadł między czterema ścianami stanowiącymi ekrany. Dotknął przełącznika na tablicy kontrolnej i nagle, przynajmniej dla wzroku, zawisł w przestrzeni – ponad Ziemią, Encyklopedią i otaczającą je osłoną. Patrzyły na niego niezmienne gwiazdy. Przypomniał sobie o liście od Amandy, a wraz z tym Bleys i związane z nim sprawy odpłynęły w niebyt. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął czekającą tam kopertę. Przez chwilę, mając rozsypane wokół siebie gwiazdy, trzymał ją zamkniętą. Jej widok przywiódł nagle na intuicyjnych skrzydłach umysłu niezwykłe uczucie żalu i obawy. Zrobiona na Dorsai, gruba koperta z szarawego papieru przypomniała mu mgłę w tunelu przesłony. Wcisnął kciuk pod zaklejone skrzydełko i rozerwał kopertę. Wewnątrz znalazł plik kartek, z których pierwsza nosiła datę sprzed pięciu dni. Zaczął czytać. Maj 36, 208 Dorsai/2386 Bezwzględny Najdroższy, wciąż unikałam poinformowania cię, kiedy przybędę na Ziemię z Eksodusem, ponieważ musiałam podjąć decyzję. Wybacz mi. Jednak teraz decyzja zapadła i pozostanę przy niej. Jeszcze przez jakiś czas będziemy należeć do naszych obowiązków. Twoje trzymają cię w Encyklopedii, lecz moje są inne, choć dałabym wszystko co mam – poza tobą – by być tam, gdzie ty. Na Ziemi w żaden sposób nie pomogłabym w walce, poza dostarczeniem jeszcze jednego żołnierza na barykady. Tak naprawdę jestem użyteczna tutaj. Wkraczamy w czasy, kiedy we wszechświecie będą się liczyły tylko dwa miejsca – ufortyfikowana Ziemia i tereny za frontem. Będę użyteczna na terytorium wroga.
W nadchodzących latach, na ile ważne będzie utrzymanie twierdzy wobec wszystkich ataków, równie ważne będzie upewnienie się, że wszyscy pozostający pod władzą Innych nie zapomną, czym jest wolność. Człowiek nigdy na długo nie zniesie kajdanów, nie bardziej niż kiedykolwiek i z pewnością pojawiać się będą spontaniczne powstania przeciw władzy Bleysa. Będą też ci, którzy pozostali na Dorsai i wśród Zaprzyjaźnionych, ukrywający się w trudno dostępnych miejscach na ich planetach. Będą dalej walczyć, być może bez końca. Będziesz wysyłał z Ziemi ludzi i zaopatrzenie do wsparcia ruchu oporu na wszystkich Młodszych Światach. Będziesz również potrzebował na miejscu ludzi wiedzących, jak przetrwać i walczyć. Poza tym kiedyś przyjdzie czas na odzyskanie straconych rubieży i partyzanci będą ci potrzebni. Jeśli pomyślałeś o potrzebach przyszłości, a wiem że musiałeś, uświadomiłeś już sobie potrzebę posiadania ludzi, którzy będą mogli doradzać i organizować ruch oporu oraz że naturalnym wyborem byliby Dorsajowie. Wcześniej uświadomiliśmy sobie tę konieczność, przygotowując ogólne plany Eksodusu, a część z nas zgłosiła się do tego zadania, między innymi ja. W chwili gdy dostaniesz ten list, będę między gwiazdami, w drodze do celu, którego w tej chwili jeszcze nie znam i zacznę swą pracę dzięki kontaktom dostarczonym mi przez Zaprzyjaźnionych, Exotików i innych, którzy rozumieją potrzebę przeciwstawienia się Innym poza Starą Ziemią. Ale niezależnie od tego gdzie będę, wiedz, że noszę w sobie myśl o twojej miłości, rozgrzewającą mnie jak ogień zawsze, niezależnie od tego gdzie pójdę i co będę robić. Jeśli skontaktujesz się z pozostającymi na zewnątrz osobami, które będą mogły przekazać mi wiadomość, napisz do mnie i daj znać czy zrozumiałeś, co musiałam zrobić. Nie muszę dostać od ciebie potwierdzenia, że rozumiesz, ale wzmocni mnie przeczytanie, że tak właśnie jest. A teraz pozwól, że napiszę jak cię kocham... Strona rozmyła mu się przed oczyma. Potem znów widział ją wyraźnie i siedział czytając list strona po stronie, jakby słowa miały moc przyciągnięcia jej do siebie. Po jakimś czasie dotarł do końca i siedział patrząc na trzymane w dłoni kartki. Pięć ostatnich linii nad podpisem wypaliło się ogniem w jego duszy i umyśle. Wiesz, że kochałam cię i kochaliśmy się nawzajem dłużej, niż inni byliby w stanie zrozumieć. Równie dobrze jak ja wiesz, że nic nie może nas rozdzielić. Wiedz, że zawsze jesteśmy razem, niezależnie od tego, gdzie w danej chwili będą nasze ciała. W każdej chwili możesz sięgnąć i mnie odnaleźć. A ja będą robić to samo
z tobą. Z wyrazami miłości, Amanda Sięgnął. Amanda...? Niby fala rozmawiająca z drugą, wołanie fali bijącej o wschodni brzeg kontynentu, do omywającej zachodnie piaski innego, pół świata dalej, połączone oceanem, którego obie były częścią. Hal... Wróciła do niego jej odpowiedź i dotknęli się przez olbrzymią, rozdzielającą ich przestrzeń, dotknęli i trzymali. Nie przemawiali słowami, lecz falami emocji i wiedzy. Po jakimś czasie rozdzielili się i poczuł, jak jego ukochana wycofuje się. Jednak jej ciepło zostało z nim, podnosząc go na duchu. Spojrzał na gwiazdy i panel kontrolny pod palcami. Jego palce zaczęły się poruszać, a w ciemnej przestrzeni przed nim rozpalały się świecące słowa, przyćmiewając blask gwiazd. W porannych ruinach kaplicy, rycerz w pełnej zbroi Zbudził się z trumny zeszłej nocy posłania... Wiersz pochłonął go całkowicie. Rósł, by stać się jego częścią, za sobą pozostawił wszystko poza ciepłym połączeniem z Amandą i pisał swój wiersz, poza którym nic nie było ważne.