Ty tuł ory ginału Метро 2035 Copy right © Dmitry Glukhovsky, 2015 through Nibbe & Wiedling Literary Agency www.nibbe-wiedling.de All rights reserved The moral law of the authors has been asserted Przekład z języ ka rosy jskiego Paweł Podmiotko Redakcja i korekta Piotr Mocniak Tomasz Brzozowski Pracownia 12A Projekt okładki Ilja Jackiewicz Ilustracje Diana Stiepanowa Projekt logo i mapy Jacek Doroszenko www.doroszenko.com Konwersja Tomasz Brzozowski Copy right © for this edition Insignis Media, Kraków 2010–2015 Wszelkie prawa zastrzeżone ISBN 978-83-65315-17-5 Wy danie I
Insignis Media ul. Szlak 77/228–229, 31-153 Kraków telefon / fax +48 (12) 636 01 90
[email protected], www.insignis.pl facebook.com/Wy dawnictwo.Insignis
twitter.com/insignis_media (@insignis_media) instagram.com/insignis_media (@insignis_media) Snapchat: insignis_media
Drodzy moskwianie i goście stolicy! Moskiewskie metro to system transportu, którego użytkowanie wiąże się z podwyższonym ryzykiem. [Informacja w wagonie moskiewskiego metra]
Człowiek w ogóle tak potrafi: zastąpić realne iluzją. I żyć w całkowicie wymyślonym świecie. To w zasadzie przydatna cecha. Aleksiej Feliksowicz Biessołow
1 // Tu Moskwa
– Nie wolno, Artem. – Otwieraj. Otwieraj, mówię. – Naczelnik stacji powiedział… Powiedział, żeby nikogo nie wy puszczać. – Masz mnie za idiotę czy co? Jak to nikogo? Co to znaczy „nikogo”? – Mam rozkaz! W celu ochrony stacji… Przed promieniowaniem… Nie otwierać. Rozkaz. Rozumiesz?! – Suchy wy dał ci taki rozkaz? Mój ojczy m? Otwieraj. – Oberwie mi się przez ciebie, Artem… – No to sam otworzę, jeśli ty nie możesz. – Halo… Sanseicz… Tak, na posterunku… Jest tu Artem… Tak, pana. A co ja mam z nim zrobić?… Tak. Czekamy. – Nakablowałeś, co? Brawo, Nikitka. Nakablowałeś. Spadaj! I tak sobie otworzę! I tak wy jdę! Ale z wartowni wy skoczy li kolejni dwaj ludzie, wcisnęli się między Artema a drzwi, zaczęli go delikatnie odpy chać, cały czas przepraszając. Artem – wciąż zmęczony, z worami pod oczami, nie zdąży wszy odpocząć po wczorajszy m wy jściu – nie mógł sobie z wartownikami poradzić, chociaż nikt nawet nie my ślał się z nim bić. Zaczęli schodzić się ciekawscy : umorusani chłopcy z włosami przeźroczy sty mi jak ze szkła, opuchnięte gospody nie z rękami stalowosiny mi od nieustannego prania w lodowatej wodzie, zmęczeni i gotowi gapić się bezmy ślnie na cokolwiek farmerzy z prawego tunelu. Szeptali między sobą. Spoglądali na Artema, ale jednocześnie jakby nie spoglądali; na ich twarzach malowało się… licho wie co. – Ciągle wy chodzi i wy chodzi. A niby po co? – No. I drzwi za każdy m razem na oścież. A stamtąd, z góry, wwiewa tak w ogóle! Przeklęty … – Słuchaj, nie można tak… Nie można tak o nim mówić. On jednak… I to nas wszy stkich. W końcu nas uratował. Twoje dzieci też. – Uratował, jasne. A teraz co? Po to je ratował? Sam łapie promieniowanie i nas wszy stkich tu… Dla towarzy stwa. – Przede wszy stkim, po kiego on tam chodzi? Gdy by by ło chociaż po co! Żeby jakiś cel by ł! Ale oto wśród wszy stkich ty ch twarzy pojawiła się jeszcze jedna: najważniejsza. Zaniedbane wąsy, włosy – rzadkie już i zupełnie siwe – przy kry wające ły sinę „na poży czkę”. Twarz wy cięta od linii prosty ch, żadny ch zaokrągleń. I wszy stko inne w nim twarde, gumowe, nie do zdarcia,
jakby wzięli człowieka i ususzy li ży wcem, jak mięso. Głos też. – Wszy scy się rozejść. Sły szy cie? – Jest Suchy. Suchy przy szedł. Niech zabiera swojego chłopaka. – Wujku Saszo… – To znowu ty, Artem? Przecież rozmawialiśmy … – Otwórz, wujku Saszo. – Powiedziałem: rozejść się! Nie ma się na co gapić! A ty chodź ze mną. Zamiast tego Artem usiadł na ziemi, na wy polerowany m zimny m granicie. Oparł się plecami o ścianę. – Wy starczy – samy mi ustami, bezgłośnie stwierdził Suchy. – Ludzie i tak gadają. – Ja muszę. Tak trzeba. – Tam niczego nie ma! Niczego! Nie ma tam czego szukać! – Wujku Saszo, przecież ci mówiłem. – Nikita! Czego się gapisz? Zabieraj stąd oby wateli! – Tak jest, Sanseicz! Ktoś tu potrzebuje oddzielnego zaproszenia? Ruchy, ruchy !… – zaczął trajkotać Nikita, zagarniając tłum. – Bzdury mówiłeś. Posłuchaj… – Suchy wy puścił wy dy mające go powietrze, zmiękł, zmarszczy ł brwi, usiadł obok Artema. – Przecież ty się wy kończy sz. My ślisz, że ten skafander ochroni cię przed promieniowaniem? Przecież on jest jak sito! Z kretonowej sukienki jest większy poży tek! – I co? – Stalkerzy ty le nie wy chodzą co ty … Próbowałeś chociaż obliczy ć dawkę? Chcesz ży ć czy zdechnąć? – Jestem pewny, że to sły szałem. – A ja jestem pewny, że ci się wy dawało. Tam nie ma kto wy sy łać sy gnałów. Nie ma, Artem! Ile razy mam ci powtarzać? Nikt nie ocalał. Nie ma niczego prócz Moskwy. Oprócz nas tutaj. – Nie wierzę. – A my ślisz, że mnie obchodzi, w co ty tam wierzy sz, a w co nie?! Za to, czy ci włosy wy padną – to tak! Czy będziesz sikał krwią – to tak! Chcesz, żeby ci fajfus usechł?! Artem wzruszy ł ramionami. Milczał, rozważając te słowa. Suchy czekał. – Sły szałem to. Wtedy, na wieży. W radiostacji Ulmana. – Ale oprócz ciebie nikt nie sły szał. Przez cały czas, choćby nie wiadomo jak długo słuchali. Cisza w eterze. I co? – A to, że idę na powierzchnię. I ty le. Artem wstał, wy prostował plecy. – Chcę mieć wnuki – powiedział, siedząc wciąż na ziemi, Suchy. – Żeby ży ły tutaj? W podziemiach? – W metrze – poprawił go Suchy. – W metrze – zgodził się Artem. – I zwy czajnie tu poży ją. Przy najmniej się urodzą. A tak… – Powiedz im, żeby otworzy li, wujku Saszo. Suchy patrzy ł w ziemię. W czarny, lśniący granit. Coś tam widocznie by ło.
– Sły szałeś, co ludzie mówią? Że ci odbiło. Wtedy … na wieży. Artem wy krzy wił usta w uśmiechu. Nabrał powietrza. – Wiesz, co trzeba by ło robić, żeby mieć wnuki, wujku Saszo? Trzeba by ło własne dzieci płodzić. Toby ś im teraz rozkazy wał. I wnuki by ły by wtedy podobne do ciebie, a nie do cholera wie kogo. Suchy zmruży ł oczy. Ty knęła sekunda. – Nikita, otwórz mu. Niech spieprza. Niech zdy cha. Mam to gdzieś. Nikita usłuchał w milczeniu. Artem z saty sfakcją kiwnął głową. – Niedługo wrócę – powiedział do Suchego, będąc już w śluzie. Ten stanął pod ścianą, odwrócił się do Artema przy garbiony mi plecami i poszurał z powrotem, polerując granit podeszwami butów. Drzwi śluzy zamknęły się z hukiem. Pod sufitem zapaliła się jaskrawobiała żarówka, dwadzieścia pięć lat gwarancji, niczy m słabe zimowe słońce odbiła się w brudny ch kafelkach, który mi w śluzie wy łożono wszy stko oprócz jednej metalowej ściany. Zdezelowane plastikowe krzesło, żeby odpocząć albo zasznurować buty, wiszący na haku zwiędły skafander ochronny, odpły w w podłodze, a obok gumowy wąż do dezakty wacji. W kącie stał jeszcze wojskowy plecak. A na ścianie, jak w budce telefonicznej, wisiała granatowa słuchawka. Artem włoży ł skafander – luźny, jakby nie jego. Wy ciągnął z torby maskę przeciwgazową. Rozciągnął gumę, wcisnął na głowę, pomrugał, przy zwy czajając się do patrzenia przez zamglone okrągłe szy bki. Podniósł słuchawkę. – Jestem gotowy. Dał się sły szeć okropny zgrzy t i metalowa ściana – nie ściana, bardziej wrota – zaczęła sunąć w górę. Z zewnątrz powiało chłodem i wilgocią. Artem skulił się z zimna. Zarzucił plecak – ciężki, jakby wsadził na ramiona człowieka. W górę prowadziły powy cierane śliskie stopnie niekończący ch się schodów ruchomy ch. Stacja metra WOGN znajdowała się sześćdziesiąt metrów pod ziemią. Głębokość akurat wy starczająca, by nie trzęsło od wy buchów bomb lotniczy ch. Oczy wiście gdy by głowica jądrowa uderzy ła w Moskwę, by łaby tu zalana stopiony m szkłem dziura. Ale anty rakiety przechwy ciły pociski wy soko nad miastem; na ziemię spadł jedy nie deszcz odłamków – promieniotwórczy ch, ale nie wy buchający ch. Dlatego Moskwa ostała się w całości i nawet przy pominała dawną siebie – niczy m mumia przy pominająca ży wego króla. Ręce na miejscu, nogi na miejscu; uśmiech… Ale w inny ch miastach obrony przeciwrakietowej nie by ło. Artem chrząknął, poprawiając plecak, ukradkiem się przeżegnał, wsunął kciuki pod zby t luźne paski, żeby mocniej je ściągnąć, i ruszy ł w górę.
O metalowy hełm bębnił deszcz – głośno, jakby padał Artemowi wprost na głowę. Wodery tonęły w błocie, rdzawe strumienie spły wały do niżej położony ch miejsc, na niebo zwaliło się ty le chmur, że ledwo mogło zipnąć, a dookoła stały puste domy, przeżute zębem czasu. W ty m mieście nie by ło ży wej duszy. Ani jednej, już od dwudziestu lat. U wy lotu wy sadzanej zbutwiały mi ły sy mi pniami alei widniał olbrzy mi łuk triumfalny, wejście na teren Wy stawy Osiągnięć Gospodarki Narodowej. Prawdziwy gabinet osobliwości: w podróbkach anty czny ch świąty ń umieszczono zalążki nadziei na przy szłą wielkość. Wielkość miała nadejść wkrótce – jutro. Ty le że żadne jutro nie nastało. WOGN. Zakazane miejsce. Przed kilku laty ży ły tu różne paskudztwa, teraz nawet ich już nie uświadczy sz. Przewidy wano, że lada moment poziom radiacji spadnie i będzie można powoli wracać – proszę bardzo, mutantów jest na powierzchni od groma, ale to przecież też zwierzęta, choćby nawet wy koślawione… Wy szło na odwrót: z ziemi zeszły lodowe strupy, zaczęła oddy chać i pocić się, poziom promieniowania podskoczy ł. Mutanty chwy tały się ży cia swoimi pazurzy skami, ale te, które nie uciekły, zdechły. A człowiek siedział sobie pod ziemią, mieszkał na stacjach metra i wcale nie zamierzał umierać. Człowiekowi dużo nie trzeba. Człowiek każdemu szczurowi może dać fory. Terkotał licznik, odmierzał Artemowi dozę radiacji. Przestanę go brać ze sobą, my ślał Artem, ty lko denerwuje. Co za różnica, ile tam naterkocze? Co to zmieni? Póki robota niewy konana, może się zaterkotać na śmierć. – Niech gadają, Żenia. Niech sobie my ślą, że mi odbiło. Ich przecież wtedy nie by ło… Na wieży. Oni przecież w ogóle z tego swojego metra nie wy łażą. Skąd mieliby wiedzieć, co? Odbiło… Chrzanić ich wszy stkich… Przecież wy jaśniam: dokładnie w chwili, kiedy Ulman na wieży rozkładał antenę… Kiedy się dostrajał… Coś się tam odezwało. Sły szałem! I nie, sukinsy ny, nie przy widziało mi się. Nie wierzą! Węzeł drogowy stał dęba nad jego głową, wstęgi asfaltu zafalowały i zasty gły, strząsnąwszy samochody ; te upadały jak popadnie, jedne na cztery łapy kół, inne na plecy, i w takich pozach zdechły. Artem szy bko rozejrzał się wokół i ruszy ł w górę po chropawy m wy sunięty m języ ku wjazdu na wiadukt. Niewiele miał do przejścia – kilometr, może półtora. Przy kolejny m asfaltowy m języ ku sterczały wieżowce „Trikolor”, niegdy ś uroczy ście wy malowane na biało, granatowo i czerwono, kolory rosy jskiej flagi. Potem czas, po swojemu, przefarbował wszy stko na szaro. – A dlaczego nie wierzą? Po prostu nie wierzą, i koniec. No tak, nikt nie sły szał sy gnałów wy woławczy ch. Ale skąd oni ich nasłuchują? Spod ziemi. Nikt przecież nie będzie wy chodził na górę ty lko po to… Prawda? Ale sam pomy śl: czy może by ć tak, że nikt oprócz nas nie przeży ł? Nikt, na cały m świecie? Co? Przecież to brednie! No brednie, czy ż nie? Nie miał ochoty patrzeć na wieżę Ostankino, ale jej nie dało się nie widzieć: czy będzie się od niej odwracał, czy nie, ta zawsze będzie majaczy ć na pery feriach pola widzenia – jak ry sa na wizjerze maski przeciwgazowej. Czarna, surowa, ułamana przy gałce platformy widokowej; jak czy jaś ręka przebijająca się spod ziemi z zaciśniętą pięścią, jakby jakiś olbrzy m chciał wy dostać się z otchłani na powierzchnię. Ale ugrzązł w rudej moskiewskiej glinie, ścisnęła go ciężka wilgotna ziemia, ścisnęła i zadusiła.
– Wtedy … będąc na wieży … – Artem skrępowany skinął głową w jej stronę – kiedy tamci nasłuchiwali fal radiowy ch, starając się złapać sy gnały wy woławcze Mły narza… Ja przez te szumy … Mogę przy siąc, na co ty lko chcesz… By ło! Coś tam by ło! Nad ogołocony m lasem unosiły się dwa kolosy – Robotnik i Kołchoźnica, chwy ciwszy się w swojej dziwnej pozie, ni to ślizgając się po lodzie, ni to wirując w tangu, ale bez patrzenia na siebie, aseksualnie. Na co patrzą? Ciekawe, czy ze swojej wy sokości widzą to, co za hory zontem? Z lewej strony został diabelski mły n WOGN-u, ogromny niczy m koło zębate mechanizmu, który obracał Ziemię. I wraz z cały m mechanizmem koło już dwadzieścia lat temu znieruchomiało i rdzewieje teraz w ciszy. Machina stanęła. Na mły nie by ło wy pisane „850”: ty le lat skończy ła Moskwa, kiedy go stawiano. Artem pomy ślał, że poprawianie tej liczby nie ma sensu: czas się zatrzy muje, jeśli nie ma komu go liczy ć. Nieładne, smutne drapacze chmur, które wcześniej wy dawały się biało-granatowoczerwone, urosły na pół świata: by ły zupełnie blisko. Najwy ższe budy nki w okolicy, jeśli nie liczy ć złamanej wieży. O to chodziło. Artem odchy lił głowę do ty łu, sięgnął wzrokiem wierzchołka. Od tego widoku od razu zaczęło go łamać w kolanach. – Może dziś… – zapy tał retory cznie Artem, chociaż pamiętał, że uszy nieba zaty ka wata chmur. Oczy wiście nikt go tam nie usły szał. Klatka schodowa. Klatka jak klatka. Osierocony domofon, pozbawione prądu metalowe drzwi, w akwarium portierni zdechły pies, w przeciągu sły chać blaszane skrzy pienie skrzy nek pocztowy ch, nie ma w nich ani listów, ani reklamowy ch śmieci. Dawno wszy stko zabrali i spalili, żeby chociaż ogrzać ręce. Na dole stały trzy lśniące niemieckie windy, otwarte na oścież i poły skujące nierdzewiejący mi wnętrznościami, jakby każdą z nich można by ło teraz ot tak wjechać na sam szczy t tego wieżowca. Artem nienawidził ich za to. A obok drzwi zaczy nały się schody przeciwpożarowe. Wiedział, dokąd prowadzą. Kiedy ś już liczy ł: czterdzieści sześć pięter pieszo. Na Golgotę zawsze wchodzi się pieszo. – Zawsze… Pieszo… Plecak waży ł teraz całą tonę; tona ta wgniatała Artema w beton, przeszkadzała iść, plątała krok. Ale Artem jednak szedł – jak nakręcony ; i jak nakręcony mówił: – I co z tego, że nie by ło anty … rakiet… Nieważne… Musieli… Musieli jeszcze gdzieś by ć… Ludzie… To niemożliwe, żeby ty lko tutaj… Żeby ty lko w Moskwie… Ty lko w metrze… Jest przecież ziemia… Stoi… Nie pękła na pół… Niebo… Przejaśnia się… Nie może przecież tak by ć… Żeby cały kraj… I Amery ka… i Francja… i Chiny … A jakaś tam Tajlandia… Ta to w ogóle nikomu nic nie zrobiła… W ogóle nie by ło jej za co… Artem oczy wiście przez dwadzieścia sześć lat swojego ży cia nie by ł ani we Francji, ani w Tajlandii. Niemal nie załapał się na stary świat: za późno się urodził. A geografia tego nowego by ła bardziej uboga – stacja metra WOGN, stacja metra Łubianka, stacja metra Arbacka… Linia Okrężna. Ale oglądając w rzadkich czasopismach tury sty czny ch przefiltrowane przez pleśń zdjęcia Pary ża i Nowego Jorku, Artem czuł, że jeszcze te miasta gdzieś są, stoją, nie zniknęły. Może na niego czekają.
– Dlaczego… Dlaczego ty lko Moskwa miałaby się ostać? To nielogiczne, Żenia! Rozumiesz? Nielogiczne! A to znaczy … To znaczy, że po prostu my ich… Ich sy gnałów… Nie możemy złapać… Jak dotąd. Trzeba po prostu wciąż próbować. Nie można opuszczać rąk. Nie można… Wieżowiec by ł pusty, ale i tak pełno w nim by ło dźwięków, ży cia: przez balkony wpadał wiatr, trzaskał skrzy dłami drzwi, oddy chał z poświstem przez szy by wind, szeleścił nie wiadomo czy m w czy ichś kuchniach i sy pialniach, udawał gospodarzy, którzy wrócili do domu. Ale Artem już mu nie wierzy ł, nawet nie obracał głowy i nie wstępował w gości. Wiadomo, co kry je się za trzaskający mi niespokojnie drzwiami: ograbione mieszkania. Zostały ty lko rozrzucone po podłodze zdjęcia – obcy zmarli narobili sobie fotek na pamiątkę dla nikogo – i zby t masy wne meble, który ch nie zabierze się ze sobą ani do metra, ani na tamten świat. W inny ch domach okna powy laty wały od fali uderzeniowej, a tu termopan wy trzy mał. Ale przez te dwadzieścia lat wszy stkie zarosły brudem, oślepły niczy m od zaćmy. Dawniej w niektóry ch mieszkaniach można by ło spotkać by łego właściciela: wty kał trąbę maski przeciwgazowej w jakąś zabawkę i płakał nosowo przez filtr, nie sły sząc, jak ktoś podchodzi do niego od ty łu. Ale teraz już od dawna nikt się nie trafiał. Jedni zostali na ziemi z dziurą w plecach obok tej swojej idioty cznej zabawki, a inni spojrzeli na nich i zrozumieli: na powierzchni nie ma domu, nie ma niczego. Beton, cegły, błoto, popękany asfalt, żółte kości, sy piące się ze wszy stkiego próchno, no i promieniowanie. Tak by ło w Moskwie i tak samo na cały m świecie. Nie ma ży cia poza metrem. To fakt. Ogólnie znany. Znany wszy stkim z wy jątkiem Artema. A nuż na bezkresnej Ziemi jest jeszcze jedno miejsce zdatne dla człowieka? Dla Artema i Ani? Dla wszy stkich ze stacji? Miejsce, gdzie nie mieliby nad głową żelaznego sufitu i gdzie mogliby rosnąć aż do nieba? Zbudować sobie własny dom, własne ży cie, i z tego punktu od nowa stopniowo zasiedlać całą spaloną Ziemię? – Wszy stkich naszy ch… Ulokowaliby śmy … Na powietrzu… Mieszkaliby … Czterdzieści sześć pięter. Można by się zatrzy mać i na czterdziesty m, a nawet na trzy dziesty m; nikt przecież nie mówił Artemowi, że trzeba koniecznie wy drapać się na sam szczy t. Ale ten nie wiedzieć czemu wbił sobie do głowy, że jeśli w ogóle może mu się coś udać, to ty lko tam, na dachu. – Oczy wiście… Nie… Nie tak… Wy soko… Jak na wieży … Wtedy … Ale… Ale… Szy bki maski przeciwgazowej zaparowały, serce rozsadzało mu klatkę piersiową i Artem czuł się, jakby ktoś próbował wcisnąć mu się pod żebro szpikulcem. Przez filtry maski przeciwgazowej oddy chało się słabo i z wy siłkiem, brakowało ży cia i wszedłszy na czterdzieste piąte, Artem, jak tamty m pamiętny m razem, na wieży, nie wy trzy mał i zerwał z siebie obcisłą gumową skórę. Zaczerpnął słodkiego i gorzkiego powietrza. Zupełnie innego niż w metrze. Świeżego. – Wy sokość… Może… Tam jest przecież… Ze trzy sta metrów… Wy sokość… Dlatego może… Dlatego pewnie… Z wy sokości… Łapie… Zrzucił z ramion plecak: udało się go donieść. Oparł się zdrętwiały mi plecami o pokry wę włazu, wy pchnął go na zewnątrz, wy szedł na platformę. I dopiero tutaj padł. Leżał na wznak, patrzy ł na chmury, które by ły na wy ciągnięcie ręki; przekony wał serce, uspokajał oddech. Potem wstał. Widok stąd by ł… Taki, jakby umrzeć, wznieść się już do raju, ale wpaść nagle na szklany sufit i zawisnąć tam,
dy ndać pod ty m sufitem, ani wte, ani wewte. Ale jasne jest, że z takiej wy sokości nie można już wrócić na dół: kiedy zobaczy ło się z góry, jakie wszy stko na ziemi jest małe, to jak potem znów brać to na poważnie? Obok wznosiły się jeszcze dwa takie wieżowce, kiedy ś pstre, teraz szare. Ale Artem zawsze wspinał się właśnie na ten. Tak by ło bardziej swojsko. Między chmurami utworzy ł się na sekundę otwór strzelniczy, wy paliło przez niego słońce; i nagle wy dało mu się, że coś bły snęło z sąsiedniego domu, czy to z dachu, czy z zabrudzonego okna jednego z najwy żej położony ch mieszkań. Jak gdy by ktoś złapał promień słońca lusterkiem. Ale nim Artem zdąży ł się obejrzeć, słońce na powrót się zabary kadowało i bły sk zniknął. Niczego już nie by ło. Jakby Artem nie obracał głowy, oczy same zwracały mu się w kierunku zwy rodniałego lasu, który rozplenił się na miejscu Ogrodu Botanicznego. I do czarnego ły sego pustkowia w samy m jego środku. Takie martwe miejsce, jakby Bóg chlusnął na nie resztkami rozpalonej siarki. Ale nie, to nie by ł Bóg. Ogród Botaniczny. Artem pamiętał go inaczej. A z całego utraconego przedwojennego świata pamiętał ty lko Ogród Botaniczny. Dziwna rzecz: oto całe twoje ży cie składa się z kafelków, tubingów, przeciekający ch sufitów i strumy ków pły nący ch wzdłuż szy n, z granitu i marmuru, z duchoty i światła elektry cznego. Ale nagle jest w nim maleńki kawałek czegoś innego: chłodny majowy poranek, dziecięco delikatna młoda zieleń na kształtny ch drzewach, nary sowane kolorową kredą ścieżki w parku, męcząca kolejka po lody i same lody, w kubeczku, nie to że słodkie – po prostu nieziemskie. I głos matki – osłabiony i zniekształcony przez czas, jak miedziany przewód telefoniczny. I ciepło jej ręki, której starasz się nie puścić, żeby się nie zgubić – i trzy masz się jej ze wszy stkich sił. Chociaż czy coś takiego można pamiętać? Chy ba nie można. I to wszy stko takie inne – niepasujące i niemożliwe, czego już w ogóle nie rozumiesz, czy to się z tobą działo na jawie, czy po prostu ci się przy śniło? Ale jak miałoby się śnić, skoro nigdy czegoś takiego nie widziałeś i nie znałeś? Artem miał przed oczami ry sunki kredą na ścieżkach i słońce przekłuwające się złoty mi igiełkami przez dziurawe listowie, i lody w dłoni, i śmieszne pomarańczowe kaczki na brązowy m zwierciadle stawu, i chy botliwe mostki zawieszone nad ty m zacieniony m stawem – strach wpaść do wody, a jeszcze większy upuścić do niej wafelkowy kubeczek! Ale jej twarzy, twarzy swojej matki, Artem nie mógł sobie przy pomnieć. Starał się ją wy wołać, prosił sam siebie przed zaśnięciem, żeby zobaczy ć ją choćby we śnie, choćby nawet miał ją znów zapomnieć do rana – ale na próżno. Czy żby w jego głowie nie znalazł się najmniejszy zakamarek, w który m matka mogłaby się ukry ć i przeczekać tam śmierć i ciemność? Widocznie nie. Ale jak to możliwe, by człowiek istniał – i zupełnie zniknął? A tamten dzień, tamten świat – gdzie mogły przepaść? Oto gdzie – tutaj, obok, wy starczy ło zamknąć oczy. Oczy wiście, że można do nich wrócić. Gdzieś na ziemi musiały się uratować, ocaleć – i wołać do wszy stkich, którzy się zgubili: my jesteśmy tutaj, a wy gdzie? Trzeba ty lko je usły szeć. Trzeba ty lko umieć słuchać. Artem zamrugał, potarł powieki, żeby jego oczy zaczęły widzieć dzień obecny, a nie ten sprzed dwudziestu lat. Usiadł, otworzy ł plecak.
By ła w nim radiostacja – wojskowa, masy wna, zielona z zadrapaniami, i jeszcze jedna kolubry na: metalowa skrzy nka z korbką. Chałupniczo zrobiona prądnica. A na samy m dnie – czterdzieści metrów kabla: antena. Artem związał wszy stkie przewody, obszedł dach dookoła, rozwijając kabel, otarł wodę z twarzy i znów niechętnie założy ł maskę przeciwgazową. Ścisnął sobie głowę słuchawkami. Pogładził klawisze palcami. Zakręcił korbką prądnicy : mrugnęła dioda, zabrzęczało, zawibrowało w dłoni jak ży we. Pstry knął przełącznikiem. Zamknął oczy, bo bał się, że przeszkodzą mu wy łowić w szumie radioprzy boju butelkę z listem z dalekiego konty nentu, gdzie przeży ł ktoś jeszcze. Zakoły sał się na falach. I kręcił prądnicą, jakby wiosłował ręką na nadmuchiwanej tratwie. Słuchawki zasy czały, zapiszczały cieniutko „iiiu...” przez szmery, zachry piały suchotniczo; umilkły – i znów zaczęły sy czeć. Tak jakby Artem błąkał się po izolatce dla gruźlików, szukając partnera do rozmowy, ale żaden z chory ch nie by ł przy tomny ; ty lko salowe przy kładały palec do ust i surowo szeptały „szszszszszsz...”. Nikt nie chciał Artemowi odpowiedzieć, nikt nie zamierzał ży ć. Cisza w Piterze. Cisza w Jekatery nburgu. Milczał Londy n. Milczał Pary ż. Milczały Bangkok i Nowy Jork. Już od dawna nie by ło istotne, kto tę wojnę zaczął. Nieważne też, od czego się zaczęła. Po co do tego wracać? Historia? Historię piszą zwy cięzcy, a tu nie miał kto pisać, a i czy tać niedługo nie będzie komu. Szszszsz… Eter ział pustką. Bezgraniczną pustka. Iiiiu… Na orbicie dry fowały zagubione satelity komunikacy jne: nikt ich nie wzy wał, więc wariowały z samotności i rzucały się na Ziemię, żeby już raczej spłonąć w atmosferze, niż to ciągnąć. Ani słowa z Pekinu. Tokio – niczy m grób. Ale Artem wbrew wszy stkiemu kręcił tą przeklętą korbką, kręcił, wiosłował, wiosłował, kręcił. Jak cicho by ło! Niemożliwie cicho. Nie do zniesienia. – Tu Moskwa! Tu Moskwa! Odbiór! Iiiiiiu. Nie zatrzy my wać się. Nie poddawać. – Petersburg! Odbiór! Włady wostok! Odbiór, tu Moskwa! Rostów! Odbiór! Co z tobą, miasto Piter? Czy żby ś okazało się większy m cherlakiem od Moskwy ?! Co tam teraz jest na twoim miejscu? Szklane jezioro? Może zjadła cię pleśń? Dlaczego nie odpowiadasz? Co? A gdzie podziałeś się ty, Włady wostoku, dumne miasto na drugim krańcu świata? Przecież stałeś tak daleko od nas, czy żby i ciebie zadżumili? Czy żby i ciebie nie oszczędzili? Ekh. Ekh. – Włady wostok, odbiór! Tu Moskwa! Cały świat nurza się w błocie, leży twarzą do ziemi i nie sły szy tego nieustającego deszczu bijącego kroplami o plecy, i nie czuje, że i jego usta, i nos wy pełnia rdzawa woda. A Moskwa… Proszę. Stoi. Na nogach. Jak ży wa. – No co wy, wy zdy chaliście tam? Wszy scy ?!
Szszszszsz… Może tak mu odpowiadają ich dusze, które przeniknęły do fal radiowy ch? A może tak brzmi radiacja? Śmierć powinna mieć przecież swój głos. Pewnie właśnie akurat taki: szept. Ciii… No, już. Nie krzy cz. Uspokój się. Uspokój. – Tu Moskwa! Odbiór! Może teraz usły szą? Właśnie teraz ktoś kaszlnie w słuchawkach, rozemocjonowany przedrze się przez szum, zawoła gdzieś z daleka: – Jesteśmy tu! Moskwa! Sły szę was! Odbiór! Moskwa! Ty lko się nie wy łączajcie! Ja was sły szę! Boże! Moskwa! Moskwa nawiązała połączenie! Ilu was tam przeży ło?! Mamy tu kolonię, dwadzieścia pięć ty sięcy ludzi! Czy sta ziemia! Zerowe promieniowanie! Nieskażona woda! Jedzenie? Oczy wiście! Są lekarstwa, a jakże! Wy sy łamy po was ekspedy cję ratunkową! Ty lko trzy majcie się! Sły szy cie, Moskwo?! Przede wszy stkim trzy majcie się! Iiiiiiu. Pusto. To nie by ł seans łączności radiowej, lecz spiry ty sty czny. W dodatku nic z niego Artemowi nie wy chodziło. Duchy, które wzy wał, nie chciały do niego przy jść. Dobrze im by ło na tamty m świecie. Patrzy ły z góry przez rzadkie prześwity w chmurach na przy garbioną nad radiostacją figurkę i ty lko uśmiechały się szy derczo: Tam? Do was? A w ży ciu! Ekhhhh. Przestał w końcu kręcić tą pieprzoną korbką. Zerwał słuchawki z uszu. Podniósł się, zwinął przewód anteny w staranną buchtę, powoli, gwałcąc sam siebie tą starannością – bo miał ochotę porwać go na kawałki i zrzucić je z czterdziestego szóstego piętra w przepaść. Spakował wszy stko do plecaka. Zarzucił sobie tego kusiciela na plecy. Zabrał na dół. Do metra. Do jutra.
– Dezakty wację przeszedłeś? – zabrzęczała nosowo granatowa słuchawka. – Przeszedłem. – Wy raźniej! – Przeszedłem! – Przeszedł, jasne… – słuchawka sy knęła z niedowierzaniem i Artem nienawistnie cisnął nią o ścianę. Zamek zazgrzy tał w drzwiach, wciągając ry gle. Potem wrota jęknęły przeciągle, otwierając się, i metro wionęło na Artema swoim ciężkim, duszny m tchnieniem. Suchy czekał na niego na progu. Czy to czuł, kiedy Artem wróci, czy też w ogóle nigdzie nie odchodził? Pewnie czuł. – Jak tam? – zapy tał zmęczony m głosem, bez złości. Artem wzruszy ł ramionami. Suchy zbadał go wzrokiem. Łagodnie, jak lekarz dziecięcy. – Szukał cię tam jakiś człowiek. Przy szedł z innej stacji.
Artem skulił się w sobie. – Nie od Mły narza? W jego głosie coś brzęknęło, jakby ktoś upuścił na ziemię łuskę od naboju. Nadzieja? Czy małoduszność? Czy co? – Nie. Jakiś staruszek. – Staruszek? – reszta sił zebrany ch na wy padek, gdy by ojczy m powiedział „tak”, od razu wy ciekła z Artema i naty chmiast spły nęła do odpły wu; teraz chciał się już ty lko położy ć. – Homer. Przedstawił się jako Homer. Znasz kogoś takiego? – Nie. Idę spać, wujku Saszo.
Nie poruszy ła się. Śpi czy nie śpi? – zastanawiał się Artem. Tak sobie my ślał, mechanicznie, bo wcale go już nie obchodziło, czy śpi, czy udaje. Zrzucił ubranie na stertę przy wejściu, potarł zziębnięte ramiona, jak sierota przy lgnął do boku Ani, pociągnął kołdrę do siebie. Gdy by by ła druga, nie chciałoby mu się nawet w to wikłać. Na stacy jny m zegarze by ła bodaj siódma wieczór. Ale Ania musiała o dziesiątej wstać – i na grzy by. Jako bohatera, Artema z tego obowiązku zwolnili. Czy może jako inwalidę? A resztą zajmował się, jak chciał. Budził się, kiedy ona wracała ze zmiany – i wy chodził na powierzchnię. Kładł się, kiedy ona udawała, że jeszcze śpi. Tak ży li: w przeciwfazie. W jedny m łóżku, w różny ch wy miarach. Ostrożnie, żeby jej nie obudzić, Artem zaczął naciągać na siebie czerwoną pikowaną kołdrę. Ania poczuła to i bez słowa, wściekle szarpnęła ją w przeciwną stronę. Po minucie tej idioty cznej walki Artem poddał się – i został goły na skraju łóżka. – Super – powiedział. Milczała. Dlaczego żarówka z początku się pali, a potem przepala? Wtedy położy ł się twarzą do poduszki – te, dzięki Bogu, by ły dwie – ogrzał ją swoim oddechem i tak zasnął. A w podły m śnie zobaczy ł Anię odmienioną – roześmianą, ży wą, zaczepiającą go wesoło, jakąś taką zupełnie młodą. Chociaż… ile to czasu minęło? Dwa lata? Dwa dni? Licho wie, kiedy tak mogło by ć. Zdawało im się wtedy, że mają przed sobą całą wieczność, oboje tak my śleli. Wy chodzi na to, że wszy stko to by ło wieczność temu. We śnie też by ło mu zimno, ale tam Ania mroziła go, goniąc, zdaje się, nagiego po stacji, w zabawie, a nie w nienawiści. I kiedy Artem obudził się, siłą sennej inercji wierzy ł jeszcze przez całą minutę, że wieczność na razie się nie skończy ła, że Ania i on są dopiero w jej połowie. Chciał ją zawołać, przebaczy ć, obrócić wszy stko w żart. Potem sobie przy pomniał.
2 // Metro
– A czy ty mnie choć próbujesz słuchać? – zapy tał Anię. Ale jej nie by ło już w namiocie. Jego ubranie leżało dokładnie tam, gdzie je zrzucił: w przejściu. Ania nie zgarnęła go ani nie porozrzucała. Przestąpiła ty lko nad nim, jakby bała się go dotknąć. Zarazić się. Może naprawdę tak by ło. Z pewnością to jej kołdra by ła zawsze bardziej potrzebna. On się jakoś ogrzeje. Dobrze, że poszła. Dziękuję ci, Aniu. Dziękuję, że nie zaczęłaś ze mną rozmawiać. Że nie zaczęłaś mi odpowiadać. – Dzięki, ku…! – powiedział na głos. – Można? – odezwał się ktoś przez brezent wprost nad jego uchem. – Artem? Nie śpi pan? Artem poczołgał się w stronę swoich spodni. Na zewnątrz, siedząc na rozkładany m krześle polowy m, czekał staruszek o zby t łagodnej jak na swój wiek twarzy. Siedział wy godnie, spokojnie, cierpliwie i by ło jasne, że ulokował się tu dawno i wcale nie zamierza się oddalać. Staruszek by ł obcy, nie pochodził ze stacji: krzy wił się, kiedy nieostrożnie wciągał powietrze nosem. Widać, że nietutejszy. Artem zrobił z dłoni daszek i osłaniając się nim przed szkarłatny m światłem, w który m tonęła stacja WOGN, przy jrzał się gościowi. – Czego ci potrzeba, starcze? – Pan Artem? – Powiedzmy – Artem wciągnął nosem powietrze. – To zależy. – Jestem Homer – oznajmił staruszek, nie wstając. – Tak mnie nazy wają. – Serio? – Piszę książki. Książkę. – Ciekawe – powiedział Artem głosem kogoś, kogo to zupełnie nie ciekawiło. – History czną. Tak jakby. Ale o naszy ch czasach. – History czną – powtórzy ł Artem ostrożnie, rozglądając się na boki. – A to po co? Podobno jest już po historii. Skończy ła się! – A my ? Ktoś przecież powinien o wszy stkim, co się tu z nami… O wszy stkim, co się tu z nami dzieje, opowiedzieć naszy m potomny m. Jeśli nie jest od Mły narza, to kim jest? Od kogo przy szedł? Po co? – Potomny m. Szlachetna sprawa.
– I z jednej strony trzeba opowiedzieć o ty m, co najważniejsze… Czy m my tu ży jemy. Oddać, że tak to ujmę, wszy stkie przełomowe momenty i wy darzenia. A z drugiej – jak to zrobić? Suche fakty idą w zapomnienie. Żeby ludzie to zapamiętali, trzeba ży wej historii. Trzeba bohatera. Więc szukałem materiału. Próbowałem najróżniejszy ch rzeczy. My ślałem, że znalazłem. Ale potem zabrałem się do pracy … I nie zadziałało. Nie udało się. A potem usły szałem o WOGN-ie i… By ło widać, że staruszkowi nie jest łatwo się wy tłumaczy ć, ale Artem nie zamierzał mu pomagać; wciąż nie mógł przewidzieć, co się zaraz wy darzy. W staruszku nie by ło zła, jedy nie niezręczność, ale coś zbierało się w powietrzu, między nim a Artemem tworzy ło się coś, co jeszcze chwila i musiało wy buchnąć, poparzy ć ich i posiekać odłamkami. – Opowiedzieli mi o WOGN-ie… o czarny ch… i o panu. I zdałem sobie sprawę, że to właśnie pana powinienem znaleźć, żeby tę… Artem skinął głową: wreszcie do niego dotarło. – Świetna historia. I nie żegnając się, odszedł, wsunąwszy marznące ręce do kieszeni. Staruszek został z ty łu na swoim wy godny m siedzisku, wy jaśniając coś jeszcze w ślad za oddalający mi się plecami Artema. Ale Artem postanowił ogłuchnąć. Zamrugał – oczy przy wy kły, można ich już nie mruży ć. Do światła z powierzchni przy zwy czajały się dłużej. Rok. To szy bko! Większość mieszkańców metra od światła słonecznego, nawet takiego – zduszonego chmurami, oślepłaby pewnie na zawsze. W końcu całe ży cie spędzają w ciemnościach. A Artem zmusił się, by widzieć na powierzchni. Widzieć tamten świat, w który m się urodził. Bo jeśli nie możesz znieść słońca, to jak wrócisz na powierzchnię, kiedy przy jdzie czas? Wszy scy urodzeni w metrze dorastali już bez słońca, jak grzy by. Normalnie: okazało się, że to nie słońce jest ludziom potrzebne, ale witamina D. Okazało się, że światło słoneczne można żreć w postaci drażetek. A ży ć można i na oślep. W metrze nie by ło wspólnego oświetlenia. Nie by ło wspólnej elektry czności. Nic tu nie by ło wspólne: każdy dbał ty lko o siebie. Na niektóry ch stacjach potrafili wy tworzy ć wy starczająco dużo światła, żeby by ło nieomal tak jak niegdy ś. Na inny ch starczało go ledwie na jedną żarówkę palącą się pośrodku peronu. Jeszcze inne wy pełniała gęsta czerń, jak w tunelach. Jeśli ktoś przy niósł tam ze sobą światło w kieszeni, to mógł wy ławiać z nicości po kawałku – posadzkę, sufit, marmurową kolumnę; i z ciemności spełzali się do światła jego latarki mieszkańcy stacji, chcąc trochę popatrzeć. Ale lepiej im się by ło nie pokazy wać: nauczy li się doskonale egzy stować bez oczu, ale usta im nie zarosły. Na stacji WOGN ży cie by ło dobrze zorganizowane, a ludzie rozpieszczeni: w namiotach mieli przy noszone z góry małe diody, a w miejscach publiczny ch uży wali starego, awary jnego oświetlenia – lampek w czerwony ch szklany ch kloszach; by łoby przy nim wy godnie na przy kład robić z negaty wów odbitki. Tak właśnie dusza Artema ukazy wała się powoli w ty m czerwony m świetle, ukazy wała się na odbitce i stawało się widoczne, że sfotografowano ją jeszcze tam, na górze, w jasny majowy dzień. A innego dnia – październikowego, pochmurnego – została prześwietlona. – Świetna historia, co, Żenia? Pamiętasz czarny ch? – szeptał Artem; ale odpowiadali mu zawsze inni. Zawsze nie ci, co trzeba.
– Czołem, Artem! – O, Artem! Witali się wszy scy. Jeden się uśmiechał, drugi marszczy ł brwi, ale witali się wszy scy. Dlatego że wszy scy pamiętali czarny ch, nie ty lko Żeńka i Artem. Wszy scy pamiętali tę historię, chociaż nikt jej nie znał. Metro WOGN: stacja końcowa. Dom rodzinny. Dwieście metrów długości, a na nich dwustu ludzi. Miejsca by ło akurat: mniej – i nie miałby ś czy m oddy chać, więcej – nie ogrzałby ś się. Stację zbudowano sto lat temu, w czasach poprzedniego imperium, z ty powy ch imperialny ch materiałów: marmuru i granitu. Została pomy ślana jako reprezentacy jna, niczy m pałac, ale by ła, rzecz jasna, zakopana w ziemi, więc wy szło coś pomiędzy muzeum a grobowcem. Duch epoki pradziadów, podobnie jak na wszy stkich pozostały ch stacjach, nawet ty ch nowszy ch, by ł tu nie do pokonania. Niby wy rosło pokolenie mieszkańców metra, ale wszy scy siedzieli na spiżowy ch kolanach jakichś staroży tny ch dziadków i nie mogli zejść – tamci ich nie puszczali. Okopcone filary by ły rozłoży ste, w arkadach między nimi rozbito stare i poniszczone wojskowe namioty : w każdy m mieszkała rodzina, w niektóry ch po dwie. Te rodziny można by z łatwością pozamieniać miejscami, zapewne nikt nie zauważy łby różnicy : kiedy przez dwadzieścia lat mieszka się razem na jednej stacji, kiedy sekrety twoje i sąsiada, te wszy stkie jęki i krzy ki, oddziela jedna warstwa brezentu, tak to się właśnie kończy. Może gdzie indziej ludzie już by się pozagry zali – jest przecież i zawiść, i żal do Boga, że ten bardziej kocha cudze dzieci, i niezdolność do podzielenia się z inny mi swoim mężem czy żoną, i powierzchnia mieszkalna jest absolutnie warta tego, żeby za nią udusić; ale nie tu, nie na WOGN-ie. Tutaj wy szło jakoś tak prosto – i swojsko. Jak na wsi albo w komunie. Nie ma cudzy ch dzieci: sąsiadom urodziło się zdrowe – wspólne święto; tobie chore – pomogą, jak potrafią. Nie ma gdzie się zakwaterować – inni się posuną. Pokłócisz się z przy jacielem – pogodzi was ciasnota. Żona odeszła – wcześniej czy później wy baczy sz. Przecież tak naprawdę nigdzie nie odeszła, ty lko została tu, w tej samej marmurowej hali, na którą zwalono milion ton ziemi; co najwy żej śpi teraz za inny m kawałkiem brezentu. Ale codziennie będziecie się spoty kać, i to nie raz, lecz sto. Trzeba będzie się dogadać. Nie zdołasz sobie wy obrazić, że jej nie ma i nigdy nie by ło. Najważniejsze, że wszy scy ży ją, a reszta to już… Jak w komunie albo jak u jaskiniowców. Wprawdzie prowadziła stąd droga – południowy tunel – do Aleksiejewskiej i dalej, do centralnej części metra, ale… Może w ty m właśnie rzecz, że WOGN by ł stacją końcową. I mieszkali tu ci, którzy już nie chcieli i nie mogli nigdzie iść. Ci, który m potrzebny by ł dom. Artem zatrzy mał się przed jedny m z namiotów, zamarł. Stał, prześwietlał zniszczony brezent, póki na zewnątrz nie wy szła kobiecina o napuchniętej twarzy. – Witaj, Artem. – Dzień dobry, Jekatierino Siergiejewna. – Żeni nie ma. Skinął jej głową. Miał ochotę pogładzić ją po włosach, wziąć za rękę. Powiedzieć: przecież wiem. Wiem. Tak naprawdę to ja wszy stko wiem, Jekatierino Siergiejewna. Czy może pani to sobie mówi? – Idź, Artem. Idź. Nie stój tu. Idź tam, napij się herbatki. – Tak jest.
Hala stacji by ła z obu końców ucięta przed schodami ruchomy mi – sami zamurowali się w środku i uszczelnili szpary, żeby nie przechodziło skażone powietrze z powierzchni… No i różni goście. Z jednej strony, przy nowy m wy jściu – na głucho. Z drugiej, przy stary m, zostawili śluzę służącą do wy jść do miasta. Pod ślepą ścianą by ła kuchnia i świetlica. Kuchenki do gotowania, gospody nie w fartuchach krzątają się, pichcą obiad dla dzieci i mężów; woda pły nie rurkami filtrów węglowy ch, szemrze, spły wając do zbiorników niemal przeźroczy sta; co i rusz zaczy na gwizdać czajnik – ze zmiany na fermach wpadł goniec po wrzątek, wy ciera ręce o spodnie, szuka wśród kucharek swojej żony, żeby złapać ją za coś miękkiego, przy pomnieć o miłości i za jedny m zamachem chapnąć przed czasem jakiś niedogotowany kęs. Zarówno kuchenki, jak i czajniki, naczy nia, stoły czy krzesła nie by ły ich własne, lecz kołchozowe, ale ludzie dbali o nie, niczego nie niszczy li. Wszy stko oprócz jedzenia przy nieśli z góry : w metrze nic porządnego się nie skleci. Dobrze, że martwi, kiedy zamierzali jeszcze ży ć, naszy kowali sobie różny ch rzeczy na zapas – żarówek, agregatów Diesla, przewodów, broni, nabojów, naczy ń, mebli; uszy li też mnóstwo ubrań. Teraz można to po nich nosić, jak po starszy ch braciach i siostrach. Starczy na długo. W cały m metrze jest nie więcej niż pięćdziesiąt ty sięcy ludzi. A w Moskwie mieszkało kiedy ś piętnaście milionów. Czy li każdy ma trzy stu takich krewny ch. Tłoczą się bezgłośnie, wy ciągają swoje łachy w milczeniu: bierz moje, bierz, bierz, prawie nowe, ja już z nich wy rosłem. Sprawdzić ty lko ich rzeczy dozy metrem – czy nie za bardzo terkoczą? – podziękować i można korzy stać. Artem dotarł do kolejki po herbatę, przy łączy ł się jako ostatni. – Artem! Dokąd to, jak jakiś nieprzy tomny ? W kolejce jeszcze będzie się ustawiał! Siadaj, w nogach prawdy nie ma… nalać ci gorącej? Rządziła tu Daszka-Szuba, kobita na oko już pięćdziesięcioletnia, ale wcale niezamierzająca o ty m my śleć. Przy jechała do Moskwy z jakiejś dziury pod Jarosławiem na trzy dni przed ty m, jak wszy stko walnęło. Żeby kupić futrzaną szubę. Kupiła. I od tej pory nie zdejmowała jej już w dzień ani w nocy, ani przed pójściem do ubikacji. Artem nigdy się z niej nie śmiał: a gdy by to jemu został taki skrawek jego dawnego ży cia? Skrawek tamtego maja… albo lodów, albo cienia topoli, albo uśmiechu mamy ? – Tak. Dziękuję, ciociu Daszo. – Ciągle mi mówisz „ciociu”! – powiedziała zalotnie i z wy rzutem. – No, co tam na górze? Jaka pogódka? – Deszczy k. – Oj, to znowu nas podtopi? Sły szy sz, Ajgul? Podobno deszcz pada. – Allah nas karze. Za grzechy. Zerknij no, wieprzowina ci się nie przy pali? – Od razu ten twój Allah! U niej to od razu Allah! A rzeczy wiście, przy pala się… A jak tam twój Mehmet, wrócił z Hanzy ? – Trzeci dzień go nie ma. Trzeci! – Nie przejmuj się tak… – Klnę się na Allaha, Dasza, znalazł tam sobie kogoś! Z waszy ch ludzi! Grzesznie… – Waszy ch, naszy ch… Co ty taka tego… My tu wszy scy, Ajguluszka… Wszy scy jesteśmy po tej samej stronie.
– Jakąś cichodajkę sobie znalazł, jak mi Allah… – Oj, sama by ś mu częściej dawała… Chłopy są przecież jak te kocięta… Tłuką się na oślep, póki nie znajdą… – Ależ co wy pleciecie?! Sprawy tam załatwia, handlowe! – wstawił się za nieobecny m facecik półdziecięcego wzrostu o niemal dziecięcej, ty le że wy nędzniałej twarzy ; z jakiegoś powodu nie mógł urosnąć jak należy. – Dobra, dobra. Ty już, Kola, nie kry j swoich wspólników! A ty, Artem, nie słuchaj nas, bab. Proszę, bierz. Podmuchaj, gorąca. – Dziękuję. Podszedł mężczy zna pory sowany stary mi, biały mi szramami, zupełnie ły sy, ale przy ty m nierobiący wrażenia brutala dzięki gęsty m brwiom i gładkiej mowie. – Witam wszy stkich obecny ch, szczególnie damy ! A kto tu stoi po herbatkę? W takim razie będę za tobą, Kolka. Sły szeliście już o Hanzie? – A co z Hanzą? – Granica zamknięta. Jak mawiał klasy k, gdy czerwone światło świeci, stoją w miejscu wszy stkie dzieci. Pięcioro naszy ch tam utknęło. – Widzisz, Ajguszka. Grzy by swoje zamieszaj, grzy bki. – A mój tam jest! A ja? Co ze mną!? Na Allaha… Jak to zamknęli? No mów, Kstantin? – Zamknęli i koniec. Nie nasz zawszony interes. Rozkaz to rozkaz. – Musi, znowu wojują! Pewnie z Linią Czerwoną znowu wojują, co? Żeby oni wszy scy tam powy zdy chali! – A kto wie, co, Kstantin? Do kogo ja mam iść? Przecież mój Mehmet… – To dla profilakty ki. Dopiero co stamtąd przy szedłem. Jakaś kwarantanna handlowa. Niedługo otworzą. Dzień dobry. – Oj, dzień dobry, panie starszy. W gości do nas? Skąd pan przy szedł? – Jestem z Sewastopolskiej. Można się przy siąść? Artem przestał wdy chać gorącą parę, oderwał się od wy szczerbionej białej filiżanki ze złotą obwódką. Staruszek dokuśty kał do nich, odszukał go i teraz obserwował go ukradkiem, kątem oka. Dobra. Już przed nim nie ucieknie. – A ty jak się do nas dostałeś, dziadku? Skoro wszy stko pozamy kali? – Artem spojrzał wścibskiemu staruszkowi prosto w oczy. – Przedostałem się jako ostatni – ten nie mrugał, nie uchy lał się. – Zaraz po mnie zamknęli. – Sto lat by śmy bez nich ży li, bez tej całej Hanzy ! Za to oni bez naszej herbatki, bez grzy bków naszy ch niech spróbują, darmozjady ! My tu, z bożą pomocą, przetrwamy ! – Otworzą! A jeśli nie otworzą? A mój Mehmet! – Ty, Ajguszka, zajdź do Suchego. On twojego Mehmetka wy ciągnie raz dwa. Nie zostawi go tak. Może herbatki? Próbowałeś już naszej? – Nie odmówię – z godnością kiwnął brodą na zgodę samozwańczy Homer. Siedział naprzeciw Artema, siorbał miejscowy wy war z grzy bów, dumnie, choć bezpodstawnie, zwany herbatą – cała prawdziwa herbata by ła już oczy wiście od dziesięciu lat wy pita – i czekał. Artem też czekał. – Kto po wrzątek? Artema ścisnęło w żołądku: przy szła Ania. Nie zauważając go, stanęła odwrócona plecami.
– Pracujesz dziś, Anuszko? – od razu wciągnęła ją do rozmowy Szuba, wy cierając ręce o ły siejące futrzane kieszenie. – Grzy bki? – Grzy bki – odpowiedziała tamta plecami, żeby ty lko się nie odwracać; czy li jednak zauważy ła. – Pewnie w krzy żu łupie, co? Taka zgięta wpół. – Plecy wy siadają, ciociu Daszo. – Grzy by to nie świnie! – szurnąwszy z dezaprobatą, oceniła skośnooka, przy sadzista Ajgul. – Zgięta wpół, też coś. W gównie by ś się pogrzebała! – Sama się pogrzeb. Każdy wy biera sobie pracę według upodobania – odparła spokojnie Ania. Spokojnie, ale Artem wiedział – to właśnie wówczas, kiedy mówi takim spokojny m głosem, może uderzy ć. Zresztą w ogóle zdolna jest do wszy stkiego, wy szkoliła się. Przy takim ojcu. – Nie kłóćcie się, dziewczy nki – zaszemrał pokiereszowany Konstantin. – Wszy stkie zawody są potrzebne, wszy stkie zawody są ważne, jak mawiał klasy k. Bez grzy bów czy m karmiliby śmy prosiaki? Pieczarki rosły w zasy pany m północny m tunelu, jedny m z dwóch, które kiedy ś prowadziły na stację Ogród Botaniczny. Trzy sta metrów plantacji grzy bów, a za nimi jeszcze ferma świń. Świnie wy pchnęli jak najdalej, żeby mniej śmierdziało. Tak jakby te trzy sta metrów mogło ich uratować. Ratowało co innego: konstrukcja ludzkich zmy słów. Nowo przy by li czuli ohy dny zapach świń przez dzień czy dwa. Potem ich węch się przy zwy czajał. Ania przy wy kła nie od razu. Miejscowi już od dawna niczego nie czuli. Nie mieli zresztą odniesienia. A Artem miał. – Dobrze, kiedy ma się upodobanie do grzy bów – powiedział wy raźnie, celując wzrokiem dokładnie w poty licę Ani. – Z grzy bami łatwiej się dogadać niż z ludźmi. – Niepotrzebnie co poniektórzy odnoszą się do grzy bów z taką pogardą – powiedziała tamta. – Są ludzie, który ch nie tak łatwo od grzy bów odróżnić. Nawet choroby mają te same – Ania w końcu odwróciła się do niego. – Dziś na przy kład przy trafiło mi się coś takiego. Na połowie grzy bów pojawiła się jakaś zgnilizna. Zgniły, rozumiesz? Skąd to się wzięło? – Co to znowu za zgnilizna? – zaniepokoiła się Ajgul. – Jeszcze ty lko zgnilizny nam brakowało, Allahu, zmiłuj się! – Może komuś herbaty ? – wcięła się Szuba. – Nazbierałam całą skrzy nkę zgniły ch – powiedziała Ania, patrząc Artemowi w oczy. – A przecież kiedy ś by ły normalne. Zdrowe. – No to mamy prawdziwe nieszczęście – pokręcił głową Artem. – Grzy by się zepsuły. – Oj, a co my teraz będziemy żreć? – zauważy ła rozsądnie Szuba. – Ale czy to aby takie nieszczęście? – cichy m i stalowy m głosem odpowiedziała mu Ania. – Bo kiedy wielkiego bohatera i zbawcy całego metra nikt już nie bierze poważnie – to dopiero jest nieszczęście! – Chodźmy, Ajguszka, odetchniemy świeży m powietrzem – uniosła podkreślone brwi Szuba. – Jakoś gorąco się tu robi. – Eche… – Homer wstał w ślad za pozostały mi. – Nie – zatrzy mał go Artem. – Proszę. Chciałeś przecież posłuchać o bohaterze? O Artemie, który uratował całe metro? Masz, słuchaj. Posłuchaj prawdy. My ślisz, że ludzi to obchodzi?
– Dlatego że ludzie mają swoje sprawy. Prawdziwe. Chcą pracować. Karmić rodzinę. Wy chowy wać dzieci. A kiedy ktoś się szarpie i nie może sobie znaleźć roboty, wy my ślając sobie jakieś brednie – to wtedy tak, to jest nieszczęście – Ania zajęła pozy cję i zaczęła prowadzić przeciwko niemu ogień seriami: krótka, krótka, długa. – Nie, nieszczęściem jest, kiedy człowiek nie chce ży ć jak człowiek, ty lko jak prosię i grzy b – odparł Artem. – Kiedy ty lko jedno go niepokoi… – Nieszczęściem jest, kiedy grzy b uznaje, że jest człowiekiem – nie kry jąc już nienawiści, powiedziała Ania. – A nikt mu nie mówi prawdy, żeby go nie denerwować. – Czy to prawda, że grzy by gniją? – zapy tała już z oddali Daszka-Szuba. – Prawda. – Zgiń, przepadnij, maro nieczy sta! – Allah nas karze! – oznajmiła gromko Ajgul z dy stansu. – Za grzechy ! Że jemy wieprzowinę, dlatego! – Ty też idź… Idź… grzy by wołają… – trącił zasty głą Anię Artem. – Kaszlą, kichają. Py tają, gdzie mama. – Sukinsy n z ciebie. Bezuży teczny. – Idź! – Od grzy bów się prędzej doczekasz. – Idź! No idź! – Ty idź. Idź sam. No, spieprzaj do siebie, tam na górę. Rozwiń tę swoją antenę choćby i na całe miasto. Gardło sobie naderwij od ty ch swoich zawodzeń. Nikogo tam nie ma, rozumiesz? Nikogo. Wszy scy zdechli. Radioamator. Dupek. – Jeszcze potem sama… – Nie będzie żadnego „potem”, Artem. Nie będzie. Oczy miała suche. Ojciec nauczy ł ją, jak nie płakać. Bo ona miała ojca. Własnego, rodzonego. Odwróciła się, odeszła. Artem został nad filiżanką wy waru z grzy bów: białą, z obtłuczoną złotą obwódką. Homer siedział obok, taktownie milcząc. Do kuchni zaczęli wracać ludzie. Mówili, że grzy by zdziesiątkowała jakaś biała zgnilizna, wzdy chali, żeby znowu nie by ło wojny, plotkowali o ty m, czy j mąż kogo i za co złapał na fermie świń. Obok nich przemknął, kwicząc, mały różowy prosiak, za nim blada suchotnicza dziewczy nka, kot z podniesiony m pionowo ogonem obszedł dookoła stół, otarł się o kolano Artema, popatrzy ł mu w twarz. Para znad filiżanki zniknęła, herbata pokry ła się kożuchem. I wszy stko wewnątrz Artema też zaczęło pokry wać się kożuchem. Zostawił filiżankę, popatrzy ł przed siebie. Tam by ł ten staruszek. – Taka to historia, dziadku. – Mnie… Ja… Przepraszam. – Darmo szedłeś, co? Potomni z czegoś takiego raczej się nie ucieszą. Jeśli ktoś w ogóle będzie ich miał. – Nie darmo. Artem cmoknął: ależ uparty ten staruch. Podniósł ty łek z ławki, wy wlókł go z kuchni: śniadanie skończone, teraz trzeba odrobić obowiązek pracy. Homer przy kleił się z ty łu.
– A o czy m, przepraszam… Pan tam… O czy m mówiła ta dziewczy na? Antena… Radioamator… To, rzecz jasna, nie moja sprawa, ale… Wy chodzi pan na powierzchnię, tak? Słucha pan radiostacji? – Wy chodzę i słucham. – Ma pan nadzieję, że znajdzie inny ch ocalały ch? – Mam nadzieję, że znajdę inny ch ocalały ch. – I jakie wy niki? W jego głosie Artem nie usły szał żadnego szy derstwa. Po prostu człowiek się zainteresował, tak jakby Artem zajmował się czy mś całkiem zwy czajny m. Powiedzmy, woził do Hanzy suszone szy nki. – Nijakie. Homer pokiwał głową, zasępił się. Zebrał się, żeby coś powiedzieć, ale się rozmy ślił. Wy razi współczucie? Spróbuje przemówić mu do rozsądku? Uda zainteresowanie? Artem miał to gdzieś. Doszli do zagrody z rowerami. Artem nie lubił grzy bów przez to, że lubiła je Ania; prosiaków – przez smród, który ty lko on tu czuł. I dogadał się: jako bohatera zwolnili go z ty ch obowiązków. Ale darmozjadów na WOGN-ie nie karmili. Odbębniłeś dy żur w tunelu na posterunku – odpracuj jeszcze na stacji. I Artem wy brał rowery. By ło ich czternaście, ustawiony ch w rzędzie, kierownicą do ściany, na ścianie – plakaty. Na jedny m z nich widniał Kreml i rzeka Moskwa, na drugim – czy jaś wy blakła uroda w różowy m kostiumie kąpielowy m, na trzecim – nowojorskie drapacze chmur, na czwarty m – ośnieżony monasty r i święta prawosławne oznaczone na siatce kalendarza. Wy bierz nastrój, kręć pedałami. Rowery stoją na rozpórkach, paski łączą koła z dy namem. Do każdego z nich przy czepiono małą latarkę, świeci słaby m światłem na twoje dzisiejsze plakatowe marzenie. Reszta prądu trafia do akumulatorów, do zasilania stacji. Rowery stały w zasy pany m południowy m tunelu, obcy ch do nich nie dopuszczali: obiekt strategiczny. Staruszek chy ba tu jeszcze nie zaglądał. – On jest ze mną – nie wiadomo po co machnął strażnikowi ręką Artem i pozwolili Homerowi przejść. Artem osiodłał zardzewiałą ramę, chwy cił za gumowe rączki. Przed nim zamajaczy ł wy żebrany od bukinistów z Hanzy Berlin: Brama Brandenburska, wieża telewizy jna i czarna rzeźba kobiety z uniesiony mi ku głowie rękami. Brama ta, zdał sobie sprawę Artem, by ła bardzo podobna do wejścia na Wy stawę, a berlińska wieża telewizy jna, choć w połowie wy sokości miała kulistą jak bańka narośl, przy pominała tę z Ostankina. I jeszcze ten posąg kobiety – czy to krzy czącej, czy to zaty kającej uszy … Jakby nigdzie nie wy jeżdżał. – Nie chcesz się przejechać, dziadku? – Artem odwrócił się do Homera. – To dobre na serce. Dłużej pociągniesz. Tutaj. Ale staruszek nie odpowiadał – patrzy ł szklany m wzrokiem na to, jak obracają się usunięte koła, i starał się złapać powietrze. Twarz wy krzy wiła mu się jak u parality ka: połowa w uśmiechu, połowa obumarła. – Wszy stko z tobą dobrze, dziadku? – zapy tał Artem. – Tak. Coś sobie przy pomniałem. Kogoś – Homer zachry piał, przeczy ścił gardło, doszedł do siebie.
– Ach. Każdy ma kogo wspominać. Po trzy sta cieni na człowieka. I ty lko czekają, żeby ś o nich pomy ślał. Rozstawiają swoje sidła, zakładają wny ki, przeciągają ży łki, tkają pajęczy ny – i czekają. Komuś pozbawiony kół rower przy pomni, jak uczy ł jeździć dzieci po podwórku, komuś zagwiżdże czajnik – dokładnie taki jak u rodziców w kuchni, kiedy w wolne dni przy chodził zjeść obiad i podzielić się ży ciem. Mrugniesz – i przez krótką chwilę między teraz a teraz oczy nagle widzą przeszłość i widzą ich twarze. Z roku na rok co prawda widzą coraz słabiej. I dobrze. – Skąd się o mnie dowiedziałeś? – Sława – uśmiechnął się Homer. – Wszy scy wiedzą. Artem skrzy wił się. – Sława – wy pluł to słowo z powrotem. – W końcu uratował pan metro. Ludzi. Gdy by pan wtedy ty ch stworów rakietami nie… Jeśli mam by ć szczery, to nie rozumiem. Dlaczego nie chce pan o ty m opowiadać? Przed sobą miał: wieżę telewizy jną, bramę na teren WOGN-u, czarną kobietę z uniesiony mi rękami. Trzeba by ło wleźć na inny rower, ale wszy stkie pozostałe by ły już zajęte i Artemowi dostał się właśnie ten. Chciał pedałować w przeciwny m kierunku, do ty łu, jak najdalej od wieży, ale tak nie wy twarzał się prąd. – Usły szałem o panu od Mły narza. – Co? – Mły narz. Zna go pan? Dowódca Zakonu. O Zakonie jest pan, oczy wiście, poinformowany ? Spartanie… W końcu, z tego co rozumiem, sam pan do niego należał… kiedy ś? – Mły narz pana do mnie wy słał? – Nie. Mły narz po prostu opowiedział. Że to pan ich powiadomił. O czarny ch. Że przeszedł pan przez całe metro… No i potem ja sam też… Zacząłem kopać. Jak mogłem. Ale i tak jest tu dużo niejasności. Zrozumiałem, że bez pana się w ty m nie rozeznam, więc postanowiłem… – Mówił coś jeszcze? – Co? Kto? – Mły narz coś jeszcze o mnie mówił? – Mówił. Artem przestał pedałować. Przerzucił nogę przez ramę, zeskoczy ł na ziemię. Skrzy żował ręce na piersiach. – No? – Że… Że się pan ożenił. Że zaczął pan ży ć normalny m ludzkim ży ciem. – Tak powiedział? – Tak właśnie powiedział. – Normalny m ludzkim ży ciem – Artem uśmiechnął się. – Jeśli czegoś nie poplątałem. – A nie dodał, że to z jego córką się ożeniłem? Homer pokręcił głową. – To wszy stko? Staruszek poruszy ł szczęką. Westchnął. Przy znał się. – Powiedział, że popadł pan w obłęd.
– No jasne. Ja. – Po prostu przekazuję to, co sły szałem… – Nic więcej? – Chy ba nie… – Na przy kład, że zamierza mnie zabić? Przez córkę… Albo że… – Nie, nic takiego! – Albo że czeka, aż wrócę… W szeregi? – Nie przy pominam sobie… Pomilczał, przetrawił to. Przy pomniał sobie, że Homer wciąż jeszcze tu jest, bada go wzrokiem. – Obłęd! – Artem roześmiał się nagle. – Ja tak nie uważam – uprzedził go Homer. – Cokolwiek by mówili, jestem całkowicie przekonany, że… – Skąd miałby pan to wiedzieć? Skąd miałby ś? – Ty lko dlatego, że wciąż szuka pan ocalały ch? Ty lko dlatego, że nie chce się pan poddać – uważać pana za szalonego? Proszę posłuchać – staruszek patrzy ł na Artema poważnie. – Przecież naraża pan własne zdrowie dla ty ch ludzi i, słowo honoru, nie rozumiem, dlaczego tak się do pana odnoszą. – Chodzę tam codziennie, świątek czy piątek. – Na górę? – Codziennie, po schodach ruchomy ch na powierzchnię. Potem do tego wieżowca. Piechotą po schodach na dach. Z plecakiem. Sąsiedzi z rowerów zaczęli się przy słuchiwać, zmniejszy li tempo pedałowania. – I tak! Jeszcze ani razu nie sły szałem, żeby odpowiedzieli! I co? Czego to dowodzi?! – Artem krzy czał już nie do Homera, lecz do wszy stkich ty ch pieprzony ch kolarzy pędzący ch na ścianę, do ziemi. – Niczego nie dowodzi! Nie możecie tego zrozumieć?! Muszą by ć inni ludzie! Muszą by ć inne miasta! Nie możemy by ć jedy ni w tej dziurze, w ty ch jaskiniach! – Weź przestań, Artem! Niedobrze się już robi! – nie wy trzy mał chłopak o długim nosie i drobny ch oczkach. – Przecież wszy stkich zbombardowali Amery kańcy ! Niczego nie ma! Co ty się tak ciągle męczy sz?! Oni nas, my ich, kropka! – A jeśli fakty cznie nie jesteśmy jedy ni? – zapy tał jakby sam siebie Homer. – Jeśli panu powiem, że… – Łazi tam jak do roboty ! Sam promieniuje i inny ch zaraża! Chodzący trup! – chłopak w ogóle nie mógł przestać. – Teraz jeszcze nas tu trzeba potruć?! – Jeśli powiem panu, że ocaleni… istnieją? Jeśli powiem, że by ły sy gnały z inny ch miast? I że by ły przechwy ty wane? – Powtórz. – By ły sy gnały z inny ch miast – powiedział stanowczo Homer. – Wy łapy wali je. Rozmawiali. – Kłamiesz. – Sam znam człowieka, który nawiązy wał łączność radiową… – Kłamiesz. – A jeśli on sam przed panem stoi? Co pan wtedy powie? – Homer mrugnął do Artema. –
Co? – Że sfiksowałeś, dziadku. Albo że naumy ślnie kłamiesz. Bo kłamiesz? Kłamiesz?!
Więcej na: www.ebook4all.pl
3 // Rura
Na stacji sufity by ły niewy sokie, na miarę ludzi. Ale tory budowano nie dla nich: od ściany do ściany pięć metrów i od sufitu do ziemi ty le samo. Daleko, na drugim krańcu metra, mieszkali dzicy, wierzący, że tunele to przejścia wy ry te w gruncie przez Wielkiego Czerwia, boga, który stworzy ł ziemię i zrodził ze swojego łona ludzi; zaś ludzie dopiero później wy rzekli się swojego stwórcy, przy stosowali te przejścia do własny ch potrzeb, a zamiast Czerwia zbudowali sobie pociągi z metalu i zaczęli się okłamy wać, że te by ły tam wcześniej, a żaden Czerw nie istniał. Dlaczegóż by nie wierzy ć w takiego boga? Bardziej pasuje do podziemnego ży cia. Tunele by ły ciemne, straszne, broczy ły strumy czkami wód gruntowy ch, które w każdej chwili mogły przerwać metalową łuskę tubingów i pochłonąć całe linie. Strumy ki parowały i zimna mgła nie pozwalała wnikać światłu latarek zby t daleko. Tunele nie by ły stworzone dla człowieka, to pewne, a człowiek nie by ł stworzony dla tuneli. Nawet tu, ledwie trzy sta metrów od stacji, by ło nieprzy jemnie. Żeby zagłuszy ć szepczącą grozę, ludzie gadali. Ognisko z niedosuszony ch polan nieco smoliło. Tunel by ł oczy wiście ży wy : oddy chał świszcząco, wciągał dy mek ogniska swoimi dziurawy mi płucami z rozkoszą, jakby palił papierosa. Dy m wił się, lecąc do góry, i znikał w zarośnięty ch tchawicach szy bów wenty lacy jny ch. Nieopodal, nieco niżej, stała drezy na z ręczny m napędem, na której przy jechała tu zmiana. Do stacji by ło trzy sta metrów. Jeśli z czerni północnego tunelu ktoś napadnie na WOGN, warta powinna przy jąć uderzenie na siebie i jeśli będzie trzeba, polec, a na stację wy słać ty lko jednego człowieka, „ocalałego”. Żeby ostrzegł. Żeby zdąży li poukry wać dzieci i żeby kobiety zdąży ły chwy cić za broń i razem z mężami zagrodzić sobą wejście. To zawsze działało: dlatego też WOGN by ł do tej pory, już od ponad dwudziestu lat, zamieszkany. Ale w ostatnich dwóch latach jeśli ktoś w ogóle się tu pojawiał, to chy ba przez nieporozumienie. Ostatnie dramaty czne zagrożenie zarówno dla stacji, jak i całego metra – czarni – przepadło unicestwione rakietową nawałnicą właśnie przed dwoma laty. I każdy w WOGN-ie pamiętał, kto uratował ludzi przed ty mi stworami: Artem. Teraz na północ od WOGN-u ciągnął się ty lko sznur wy marły ch, pusty ch stacji, z który ch pierwszą by ł Ogród Botaniczny. Stacja leżała tuż pod powierzchnią, a hermety czna gródź, która powinna odcinać górny świat od dolnego, by ła tam otwarta i zepsuta. Ży cie na stacji Ogród
Botaniczny by ło niemożliwe, co zaś zaczy nało się za nią, to ludzi już nie interesowało. Dlatego kraj świata przebiegał dokładnie tam, dokąd sięgało światło ogniska. Dalej rozciągał się kosmos. Odgrodzeni od kosmicznej próżni workami z piaskiem zwalony mi na kształt przedpiersi siedzieli wartownicy. Kałachy opierały się jeden o drugi, tworząc piramidę. Na ogniu grzał brzuszek wy szczerbiony, okopcony czajnik. Artem ulokował się twarzą do ogniska, poty licą zaś do pustki tunelu. Tam też, obok siebie, posadził Homera, którego specjalnie sprowadził w tę cichą pustkę; nie chciał słuchać jego opowieści tam, na rowerze, przy wszy stkich. Zupełnie bez świadków się nie uda, niech chociaż będzie ich mniej. – Nie siedź plecami do rury ! – ofuknął go Lewaszow. Ale teraz Artem ufał temu tunelowi. Nauczy ł się go wy czuwać. Pozostali rozsiedli się tak, żeby nie spuszczać wzroku z paszczy tunelu. Homer usły szał, że ma opowiadać cicho, żeby nie ściągać uwagi pozostały ch, ale on cicho nie potrafił. – Polarny je Zori – tak się nazy wa to miasteczko. Leży na Półwy spie Kolskim. W pobliżu jest elektrownia atomowa, przy czy m – niech pan uważa! – działająca. Elektrownia ma zapas paliwa jeszcze na jakieś sto lat! Dlatego że zasila ty lko jedno miasto. A z miasta zrobili twierdzę. Postawili częstokół z bali, inne umocnienia. Zorganizowali przy zwoitą obronę. Obok rozlokowano jednostki wojskowe, ochraniały elektrownię, z nich rekrutuje się miejski garnizon. Dookoła jest niebezpiecznie. Północ. Ale oni się trzy mają. Elektrownia zapewnia im i światło, i ciepło – mogą gospodarować. Tak więc… – Co ty tam majaczy sz, hę? – zawołał z drugiej strony Lewaszow: czerwone oczy, mięsiste uszy i do tego wąsy rosły mu jakoś dziwnie, do góry. – Jakie znowu, kurwa, zorze! Przecież za Botaniczny m w całej rurze prócz bezpańskich psów nikogo nie ma! Mało nam jednego walniętego, to drugi się zgłasza! – Będą tu teraz mieć swój klub – mrugnął do niego Armenczik, wy dłubując paznokciem tkwiące pomiędzy zębami wieprzowe włókno. – Klub marzy cieli i romanty ków „Szkarłatne Żagle”. – Kto ten sy gnał odbierał? Kto z nimi rozmawiał? – Artem patrzy ł staruszkowi w brodę, w poruszające się usta, czy tając z nich jak głuchy. – Ja… – zaczął na nowo Homer. – Ja sam jestem z tamty ch stron. Z Archangielska. Tak więc ciągle miałem nadzieję, że może przeży ł ktoś z moich bliskich. Nasłuchiwałem… Szukałem. W końcu znalazłem. Mój Archangielsk, co prawda, milczy. Za to Polarny je Zori! Całe miasto, wy obraża pan sobie? Na powierzchni! Gorąca woda, światło… Ale co najciekawsze – zachowała się u nich wspaniała elektroniczna biblioteka. Na nośnikach magnety czny ch, na pły tach kompaktowy ch. Cała światowa literatura, kino… Rozumie pan? Bo prądu mają, ile zapragną… – Jakie fale? Jaka częstotliwość? – przeciął jego spokojne opowiadanie Artem. – Czy li jest to coś na kształt Arki Noego. Na której co prawda nie uratowała się para z każdego gatunku, ty lko cała kultura naszej cy wilizacji… – jakby nie sły sząc, tokował dalej staruszek. – O której godzinie nastąpił kontakt? Jak często? Gdzie by ł twój punkt łączności? Jaki to sprzęt? Z jakiej wy sokości udało się złapać sy gnał? Dlaczego w takim razie mnie się nie udawało?! Staruszek spodziewał się rozmowy, a nie przesłuchania: sy mpaty cznej rozmowy przy ognisku. Ale Artem za bardzo pragnął tej chwili, żeby trwonić ją na łzawe history jki. Po pierwsze, musiał upewnić się, że to prawda.
Sam dobrze znał miraże, które majaczą na tej pusty ni – powierzchni. Nie, on nie potrzebuje się nimi zachwy cać, chce tego dotknąć, sprawdzić. – No! – nie odpuszczał, cisnął; nie wolno by ło pozwolić się staruszkowi wy śliznąć. – Przy pomnij sobie dokładnie! Dlaczego mnie się już nie udaje?! – Ja… – Homer cmokał i zastanawiał się, uciekał wzrokiem w ciemność; ale w końcu się poddał. – Nie wiem. – Jak to nie wiesz? Jak możesz nie wiedzieć?! Jeśli sam łapałeś ich sy gnał?! Zmieszał się – i przy znał, drań jeden: – To nie ja łapałem. Spotkałem po prostu człowieka. Radiotelegrafistę. On opowiedział. – Gdzie? Gdzie go spotkałeś? Jaka stacja? Staruszek powzdy chał jeszcze kilka razy. – Teatralna, tak mi się zdaje. Teatralna. – Czy li tam, gdzie diabeł mówi dobranoc? My ślisz, że będę się bał tam pójść i sprawdzić, co? – Nic takiego nie my ślę, młody człowieku – odparł tamten z godnością. – Kiedy ? – Kilka lat temu. Nie pamiętam. Nie pamięta. Jedy ny raz, kiedy Artem w przerwach między szumem a wy ciem fal radiowy ch usły szał daleki i słaby ludzki głos, na zawsze zapisał mu się w głowie i głos ten – wy starczy się wsłuchać – nawet teraz brzmi w jego uszach, tak jak dawno wy schnięte morze szumi w muszli. Jak coś takiego można zapomnieć? Jak można przez całe swoje podziemne ży cie marzy ć o napisaniu książki dla potomny ch, dla następny ch pokoleń, żeby te pokolenia wiedziały, skąd się wzięły, żeby nie traciły marzenia o powrocie na powierzchnię – i nie pamiętać czegoś takiego w najdrobniejszy ch szczegółach?! I do tego Teatralna. – Kłamiesz – powiedział z przekonaniem Artem. – Chcesz się przy podobać. – My li się pan. Ja po prostu… – Chcesz mi się przy podobać, żeby m wszy stko ci opowiedział. Całą swoją pieprzoną historię. Chcesz mnie kupić, co? Znalazłeś słaby punkt – i rrraz, haczy k… Tak? – Wcale nie! To absolutnie prawdziwe zdarzenie… – A idź ty ! – O! – garbonosy Armenczik zatrąbił, wciągając smarki. – Marzy ciele się kłócą, czy je marzenie jest bardziej marzy cielskie. Artem, rozzłoszczony na siebie i na tego starego durnego łgarza, oparł głowę na podziurawiony m przez kule worku z piaskiem i zacisnął powieki. Bajkopisarz pieprzony. Ledwie na duszy się zasklepi, ktoś przy chodzi i rozdrapuje. Staruszek zasępił się i nie zamierzał już więcej przekony wać Artema. No i chrzanić go. Do końca warty nie zamienili ani słowa. Wy chodząc na stację, Artem nie pożegnał się ze staruszkiem nawet spojrzeniem.
– Jest potwierdzona informacja. Przechwy cono sy gnał z Półwy spu Kolskiego. Są tam ocaleni! – Artem popatrzy ł na Kiriłła znacząco. – Naprawdę?! – Naprawdę! Kiriłł aż podskoczy ł, tak się ucieszy ł. Zaczerpnął za dużo powietrza i zaniósł się kaszlem. Wiedząc, co zaraz nastąpi, Artem dał mu chusteczkę, by ten przy łoży ł ją do ust. Kiriłł uspokoił się, odsunął chusteczkę, obejrzał ją z przestrachem i poczuciem winy. Artemowi ścisnęło się serce. – To wszy stko minie. Będziesz jeszcze szczury łapał! My ślałby kto, trochę krwi! – Mama się złości. Nie pokazuj jej. Nie pokażesz, dobrze? – No co ty ! Ty i ja to jest ho ho! Jedna druży na! Ty nie wy dajesz mnie, a ja ciebie! – Przy sięgnij na Zakon. – Przy sięgam na Zakon. – Uroczy ście przy sięgnij. – Uroczy ście przy sięgam na Zakon. Kiriłł wlazł mu na kolana. – No. Opowiadaj. – Najogólniej… – zaczął Artem. – To jest pewna informacja. Został przechwy cony sy gnał z północy. Z Półwy spu Kolskiego. Zachowała się tam zupełnie nietknięta elektrownia atomowa. A obok niej – miasto. Nazy wa się Polarny je Zori. Zorze Polarne. Pięknie, co? Tak więc nie jesteśmy tu sami. Rozumiesz, Kiriusza? Nie jesteśmy sami! Są jeszcze inni ocaleni! I my ich znaleźliśmy ! I jak?! – Super! – powiedział Kiriłł, mrugając ogromny mi blady mi oczami. – A to serio prawda? – Serio. I z tej elektrowni pły nie ty le prądu, że wy starcza do ogrzewania całego miasta przez okrągły rok. A nad miastem zbudowali ogromną szklaną kopułę. Wy obrażasz sobie? – Nie-e. – Taką jak szklanka, ty lko wielką. – Po co? – Żeby to ciepło nie uciekało. Na zewnątrz jest śnieg, zawieja, a w środku – upał! Drzewa kwitną. Zupełnie jak w twojej książeczce. I rosną sady owocowe, jabłka i inne… Pomidory, nawiasem mówiąc, też. Ludzie chodzą po ulicach w podkoszulkach. Wszędzie kwiaty. Od groma jedzenia. Różny ch słody czy. Zabawki – nie takie jak te twoje łuski po nabojach. Różne zabawki. Kiriusza zmruży ł oczy, sumiennie starając się wszy stko to sobie wy obrazić. Kaszlnął parę razy z zamknięty mi ustami, cichutko. Powstrzy mał się. Przeciągle wy puścił powietrze. Zapewne nie mógł sobie wy obrazić. Artem też nie mógł. – A latem tę kopułę się otwiera – i ży ją na świeży m powietrzu. Nie pod ziemią, ty lko na zewnątrz, w domach z oknami. Przez okna widać inne domy albo na przy kład las. Tak tam ży ją. Czy sto, sucho, świeżo. Wprost w promieniach słońca. I w takim powietrzu żaden zarazek nie może przeży ć, wszy stkie zdy chają. No i ludzie chodzą po ulicach bez masek przeciwgazowy ch. – Wszy stkie zarazki? Gruźlica też zdy cha? – Kiriłł naty chmiast oprzy tomniał.
– Wszy stkie. Gruźlica w pierwszej kolejności. – Czy li co, trzeba tam po prostu pojechać i pooddy chać bez maski przeciwgazowej, żeby się wy leczy ć? – My ślę, że tak – powiedział Artem. – Tak. To tu, w tunelach, w duchocie, w wilgoci, gruźlica ma pełną swobodę. A na świeży m powietrzu – od razu śmierć. – Łał! Trzeba powiedzieć mamie! Ale się ucieszy ! A ty tam pojedziesz? – Ale te Polarny je Zori są bardzo daleko. Tam nie tak prosto dojechać. Trzeba zebrać siły. – Zbiorę! A ile trzeba? – Kiriłł podskoczy ł Artemowi na kolanach. – Dużo. Wiesz, jak długo tam trzeba jechać? Amfibiami pewnie… Pół roku! Na powierzchni. Lasami, bagnami. Zniszczony mi drogami. – No i co? Dojadę! – Nie, raczej cię ze sobą nie wezmę. Pojadę ty lko z inny mi żołnierzami Zakonu. – A to dlaczego, co? – Matka mówi, że nic nie jesz. Taka beksa nie nadaje się do załogi amfibii. To ty lko balast. A droga nie jest łatwa. Są różne przeszkody. Na każdy m kroku potwory. Trzeba będzie przeży ć mnóstwo przy gód. A jak miałby ś to zrobić, jeśli nic nie jesz? Wy miękniesz już przy pierwszej przy godzie! Nie, nasz Zakon potrzebuje żołnierzy, nie anemików. – Już nie mogę patrzeć na te grzy by, Art! Bleee… – A warzy wa? Mama zdoby ła właśnie warzy wa. Widziałeś pomidora? Ten pomidor jechał do ciebie z Sewastopolskiej przez całe metro. – Fu. – Nawiasem mówiąc, to dokładnie taki sam pomidor jak te, które rosną w ogrodach miasta Polarny je Zori. No masz, spróbuj. Jest w nim cała masa witamin. – Dobra, pomidora już zjem. Jeśli tam takie same rosną. – Wsuwaj go naty chmiast. Przy mnie. – A ty poopowiadaj jeszcze o ty ch zorzach i o przy pominającej szklankę kopule. Matka Kiriuszy, Natalia, stała na zewnątrz, sły szała wszy stko przez brezent, każde słowo. Przez jej twarz przebiegały cienie, palce zaciskały się. – Przekonałem go, żeby zjadł pomidora – uśmiechnął się do niej Artem. – Po co mówisz mu o ty ch swoich bzdurach? Teraz nie da mi ży ć – Natalia nie odwzajemniła uśmiechu. – Dlaczego od razu bzdury ? Może te Polarny je Zori istnieją. Niech sobie wy obraża. – Wczoraj by ł doktor. Przy jechał z Hanzy. Artem zapomniał, jakie słowo chciał wy powiedzieć jako następne. Bał się zgady wać, co Natalia zaraz mu oznajmi. Starał się niczego nie domy ślać, żeby nie zapeszy ć. – Zostały mu jakieś trzy miesiące. Ty le. Masz te swoje Polarny je Zori. Usta Natalii wy gięły się w dół i Artem zdał sobie sprawę, że to by ło w jej oczach przez cały czas, kiedy rozmawiali. – I co, zupełnie nic?… Przesłona. Wy schłe łzy. – Mamooo! Artem weźmie mnie ze sobą na północ amfibią! Pozwolisz mi jechać?
My ślał, że Ania już śpi albo udaje, że śpi – jak zwy kle ty lko po to, by go uniknąć. Ale siedziała na łóżku z podciągnięty mi po turecku goły mi nogami i obiema rękami. Kurczowo, jakby bała się, że jej ją zabiorą, trzy mała półlitrową plastikową butelkę z czy mś mętny m. Czuć by ło alkohol. – Masz – podała mu ją. – Golnij sobie. Artem posłuchał, napił się ognistej siwuchy, wstrzy mał oddech, wy mrugał to. Trochę go to oży wiło, trochę rozgrzało. Co teraz? – Usiądź – Ania poklepała posłanie obok siebie. – Usiądź, proszę. Opadł na łóżko tam, gdzie mu pokazała. Spojrzał na nią, lekko się obracając. Prosta bluzka na ramiączkach. Włoski na jej rękach stanęły dęba – z zimna? Taka sama jak dwa lata temu. Czarne włosy ostrzy żone krótko, na chłopaka. Wąskie, blade usta. Nos nieco za duży jak na taką drobną twarz, z garbem, ale bez niego by łoby mdło i nudno. Ręce miała splecione z powrozów jak w modelu anatomiczny m, nie by ło w nich żadnej dziewczęcej łagodności; i barki – muskularne, jak z pagonami. Długa szy ja, szy bko pulsująca tętnica i te jej kręgi… Obojczy k przebijający się przez skórę; za ten obojczy k miał niegdy ś ochotę ją i kochać, i litować się, i dręczy ć do końca. Twarde sutki prześwitują przez białą tkaninę. Dlaczego żarówka z początku się pali, a potem się przepala? – Obejmij mnie. Artem wy ciągnął rękę i umieścił ją niezgrabnie na ramieniu Ani, obejmując żonę ni to po bratersku, ni to jak dziecko. Ta przy sunęła się, jakby chciała się do niego przy kleić, ale wszy stkie jej sploty pozostały napięte, skrępowane. Artem też nie mógł pozby ć się swojej drętwoty, wziął z nadzieją kolejny ły k. Nie potrafił też niczego odpowiedniego powiedzieć: odwy kł. Ania dotknęła go. Potem przesunęła wargami po jego policzku. – Kłuje. Artem zamieszał mętną ciecz w plastikowej butelce, przełknął dużo naraz. W głowie wirowały mu arkty czna północ i amfibia. – Chodź… Chodź, spróbujemy, Artem. Spróbujmy jeszcze raz. Musimy. Jeszcze raz. Wszy stko od nowa. Wsunęła palce – zimne, szty wne – za jego pasek. Zręcznie rozpięła sprzączkę. – Pocałuj. No. Pocałuj. – Tak. Ja… – Chodź do mnie. – Zaczekaj… Już. – No co ty ? Zdejmij… Zdejmij ze mnie… Ciasno mi. Tak. I to też zdejmij. Chcę, żeby ś to ty mnie rozebrał. Ty. – Aniu. – No? O tak… Ssss… Zimno.
– Tak. Ja… – Chodź tutaj. O tak… Ty też… Dalej… Dalej… Tę ohy dną koszulę… – Już. Już. – O tak. Boże. Daj ły ka. – Trzy maj. – A. Ach. No… O tu. O tu. Jak kiedy ś robiłeś. Pamiętasz? Pamiętasz jeszcze? – Aniu… Aneczko… – No co tam z tobą?… No? – Jesteś… Jesteś taka… – Nie trzeba tak długo. No. – Odwy kłem… Wy bacz… – Daj, ja… Dlaczego ty ?… Daj mi. – Aniu… – No? No! Dotknij… O tutaj… Czujesz? – Tak… Tak. – Ja tak dawno. Ty w ogóle… Dlaczego ty ?… Nie rozumiesz? Ja potrzebuję. Ciebie. No? – Już. Już zaraz. Po prostu… Po prostu taki dzień… – Cicho. Cicho bądź. Daj, ja spróbuję… Po prostu leż. – Ja dziś… – Zamknij się. Zamknij oczy i zamknij się. O tak. O tak. No… A teraz… Teraz po prostu… No co tam z tobą? Co!? – Nie wiem. Nie wy chodzi. – No!? – Cholera wie. Nie. W głowie mam ty le… – Czego? Co jest w tej twojej głowie? – Przepraszam. – Odejdź. Wy jdź! – Aniu… – Gdzie moja bluzka? – Zaczekaj. – Gdzie jest moja bluzka!? Zimno mi! – No co ty … Dlaczego tak robisz? Nie chodzi o ciebie, to nie twoja wina… – Dość, starczy. I starczy tego udawania namiętności. – Nieprawda… – Spadaj, sły szy sz?! Spadaj! – Dobrze. Ja… – Gdzie te pieprzone majtki?! Koniec. Nie chcesz – to nie. A może uschło ci tam wszy stko? Od promieniowania? – Jasne, że nie, co ty … – Po prostu nie chcesz ze mną… Ode mnie… – Mówię ci… Taki dzień. – To dlatego nam z nimi nie wy chodzi, że wiedzą: ty ich nie chcesz, ty na nie nie czekasz! – Nieprawda!
– Ja… Artem! Dla ciebie! Odeszłam. Z ojcem – na amen… Z twojego powodu. On po tej wojnie, po bitwie… Z czerwony mi… Na wózku – on! Nogi niesprawne… I rękę mu odrąbali… Czy ty chociaż rozumiesz, co to dla niego znaczy ?! By ć inwalidą! I od niego, od własnego ojca – do ciebie. Wbrew niemu! Wbrew jego woli! – A co ja na to poradzę? On mnie w ogóle za człowieka… Chciałem mu całą prawdę… A on… To on nie chce, żeby śmy by li razem, co ja mam do tego? – Żeby twoje dzieci, rozumiesz – twoje! Porzuciłam… Przestałam chodzić na powierzchnię! Bo zdrowie… Te wszy stkie organy kobiece… Jak gąbka… Radiacja… Przecież wiesz! Te przeklęte grzy by … Żeby uchodzić tu za miejscową… Na tej twojej stacji! My ślisz, że tak sobie… Tak swoją przy szłość?! Odeszłam ze służby ! Żeby świnie koły sać! W imię… w imię czego!? A ty – ty wciąż to samo! Nawet na jeden dzień nie przestałeś! Wszy stko tam już sobie spaliłeś! Rozumiesz?! Może właśnie dlatego nam się nie udało! I nie udaje! Ile razy cię prosiłam! Twój ojciec – ile razy cię prosił! – Tak w ogóle to Suchy … – Dlaczego to robisz?! Po prostu ich nie chcesz, tak? Zwy czajnie nie lubisz dzieci, tak?! Nie chcesz ich ze mną! W ogóle nie chcesz! W dupie masz to wszy stko, potrafisz ty lko świat ratować! A ja? A mnie?! To ja! Mnie odpuszczasz! Tracisz mnie! I chcesz mnie stracić, tak? – Ania. Po co ty … – Ja już nie mogę. Nie chcę już. Nie chcę czekać. Nie chcę żebrać o seks. Nie chcę marzy ć o ty m, że zajdę. I nie chcę się bać, że jeśli w końcu z tobą zajdę, to urodzi się potworek. – Dość! Zamknij się! – A tobie urodzi się potworek, Artem! Ty też chłoniesz jak gąbka! Każda twoja wy prawa na powierzchnię ci o ty m krzy czy ! Czy ty tego nie rozumiesz?! – Zamknij się, suko! – Odejdź. Odejdź, Artem. Odejdź na zawsze. – Odejdę. – Odejdź. A wszy stko to – szeptem. Szeptem krzy k, szeptem jęki. Szeptem łzy. Bezgłośnie, jak u mrówek. I wszy scy sąsiedzi udają, że śpią. I wszy scy wszy stko wiedzą.
Skafander ochronny idealnie zmieścił się do worka. Na wierzchu Artem położy ł służbowego kałacha, którego nie wolno by ło wy nosić ze stacji, naboje – sześć magazy nków owinięty ch po dwa granatową taśmą izolacy jną i torebkę suszony ch grzy bów. Maska przeciwgazowa gapiła się na niego niespokojnie, dopóki Artem nie zasunął nad nią zamka, szarpiąc z wy siłkiem, jak nad obrzy dliwy m trupem w worku. Potem zarzucił na ramiona plecak – swoje przekleństwo, swój sy zy fowy głaz. – Dziadku! Wstawaj! Pakuj się! Ty lko nie hałasuj. Staruszek jakby spał z otwarty mi oczami – naty chmiast się ocknął.
– Dokąd? – Powiedziałeś mi prawdę o Teatralnej? O ty m twoim radiotelegrafiście? Że on tam jest? – Tak… Tak. – To co… Zaprowadzisz mnie tam? – Na Teatralną? – zawahał się Homer. – Czy li jednak my ślałeś, że będę cy korzy ł, co? Figa, dziadku. Dla kogoś innego to może i piekło. A dla nas – pola bitewnej chwały. No? Czy cały czas kłamałeś? – Nie kłamałem. – Idziemy razem na Teatralną. Muszę sam zobaczy ć tego twojego człowieka. Osobiście. I o wszy stko go wy py tać. Chcę, żeby mnie nauczy ł. Niech mi da swój odbiornik… Żeby m sprawdził. – Przecież to by ło dwa lata temu… – Umówmy się co do jednego. Ty prowadzisz mnie do tego radiotelegrafisty, a ja opowiadam ci o wszy stkim, o co chciałeś zapy tać. Jak na spowiedzi. Czarni, żółci, zieloni, do wy boru, do koloru. Historia mojego bohaterskiego wy czy nu. Tobie opowiem to, czego inny m nie mówiłem. Całą tę pieprzoną grecką tragedię od alfy do omegi. Stoi? Słowo honoru. No? Przy bij piątkę. Homer wy ciągnął do niego rękę – powoli, z wahaniem, jakby zastanawiał się, czy Artem nie splunął sobie w dłoń – ale ścisnął mocno. Kiedy staruszek układał bieliznę w torbie podróżnej, Artem bawił się samoładującą się latarką: ściskał i rozluźniał rękojeść, słuchał brzęczenia mechanizmu, ładował akumulator. Interesował się ty lko ty m. Potem zrobił pauzę. – Wy jaśnij mi. Ta twoja książka… Po co ona? – Książka? Cóż, jest tak, że my tu ży jemy, a czas się zatrzy mał, rozumie pan? Nie ma history ków i nie ma kto zapisać, że my też ży liśmy ani jak ży liśmy, i wy chodzi na to, że nasze ży cie jest jakby na próżno. A to przecież nieprawda – Homer zasty gł, w rękach miał zmiętą szarą poszewkę. – Bo odkopią nas za dziesięć ty sięcy lat, a my nie napisaliśmy ani jednej linijki. Będą z kości odgady wać i z misek, w kogo wierzy liśmy i o czy m marzy liśmy. I wszy stko poprzekręcają. – Kto odkopie, dziadku? – Archeolodzy. Nasi potomkowie. Artem pokręcił głową. Oblizał wargi, spróbował stłumić kipiącą w sobie złość, ale jakby żółć podeszła mu do gardła i zwy miotował, tak że jego samego zapiekło: – A może ja nie chcę, żeby nas odkopy wali. Nie chcę by ć kośćmi i miskami w zbiorowy m grobie. Niech to ja odkopuję, a nie mnie. Tu i tak jest dość takich, co chcą całe ży cie spędzić w kurhanie. Wolę już wy ciągnąć kopy ta od przedawkowania promieniowania, niż doczekać siwizny w metrze. To nie jest człowieczy los, dziadku. Nie na ludzką miarę. Metro. Potomkowie… Potomkowie, kurwa! Nie chcę, żeby moi potomkowie przez całe ży cie tkwili pod ziemią. Żeby moi potomkowie karmili sobą prątki gruźlicy ?! Nie chcę! Żeby za ostatnią puszkę konserw podrzy nali sobie gardła? Nie chcę! Żeby chrumkali i tarzali się razem ze świniami?! Dziadku, ty dla nich piszesz książkę, ale oni nie będą mogli jej przeczy tać! Oczy im sczezną jako zbędne, rozumiesz to?! Za to węch będą mieli jak szczury ! To nie będą ludzie! Kogoś takiego płodzić?! Ale jeśli jest choć jedna szansa na milion, że gdzieś tam, gdziekolwiek, można ży ć na powierzchni, pod rozgwieżdżony m niebem, pod słońcem, jeśli gdziekolwiek na ty m pieprzony m świecie można
oddy chać nie gumowy m ry jem, a zwy czajnie, ustami, to ja to miejsce znajdę, jasne?! I jeśli takie miejsce będzie, to wtedy tak! Tam będzie można budować nowe ży cie! Rodzić dzieci! Żeby rosły – nie jak szczury, nie jak Morlokowie, ale jak ludzie! O to trzeba walczy ć! A od razu, za ży cia, zakopać się w ziemi, zwinąć się w kłębek i cichutko, spokojniutko zdechnąć – nie wolno! Homer, napromieniowany, ogłuszony tą przemową, nie mówił nic. Ty mczasem Artem chciał, żeby staruszek podjął walkę, potrzebował ty lko wy prowadzić jeszcze jeden skuteczny cios. Ale zamiast tego dziadek uśmiechnął się do niego – szczerze, ciepło; ustami pozbawiony mi połowy zębów. – Nie na darmo tu szedłem. Czułem, że nie na darmo. Artem ty lko splunął. Ale wy pluł w ten sposób jad, żółć; na widok szczerbatego uśmiechu staruszka nie wiedzieć czemu zrobiło mu się lżej, odpuściło. Dziwaczny by ł ten dziadek, niezgrabny, ale nagle Artem poczuł, że są jedną druży ną. Tamtemu też wy dało się coś podobnego i zupełnie młodzieńczo, jak dzieciak, zamachał Artemowi: – Jestem gotów. Przez stację szli chy łkiem. Wiszący nad wy rwą tunelu stacy jny zegar, miejscowa świętość, wskazy wał noc. A to znaczy ło, że dla wszy stkich by ła noc. Z ty m ty lko Artem mógł się nie zgodzić, ale Artem już stąd odchodził. Hala prawie opustoszała, ty lko w kuchni jakiś spóźnialski popijał herbatę. Purpurowe wspólne oświetlenie stacji by ło przy tłumione, ludzie upakowali się już po swoich namiotach, zapalili w środku słabe LED-y i zamienili brezent w teatr cieni. Na każdej ze scen pokazy wany by ł osobny spektakl. Minęli namiot Suchego – pochy lona nad biurkiem sy lwetka; przeszli obok tego, w który m z twarzą ukry tą między kolanami siedziała Ania. Stary spy tał ostrożnie: – I co, nie chcesz się pożegnać? – Nie ma z kim, dziadku. Homer nie oponował. – Na Aleksiejewską! – oznajmił Artem wartownikom przy wy jściu do południowego tunelu. – Suchy wie. Tamci zasalutowali: jak wie, to wie. Dzięki, że nie jak zwy kle na powierzchnię. Zeszli na tory po przy spawanej metalowej drabince. – Rura – powiedział sam do siebie Artem, wkraczając w ciemność, czule doty kając szorstkiego i zapleśniałego żelaznego tubingu, mierząc wzrokiem pięciometrowe sklepienie tunelu i jego niezmierzoną głębię. – Rura wzy wa.
4 // Opłata
Aleksiejewska przy pominała WOGN, ale w parszy wy m wy daniu. Tu też próbowali hodować grzy by i użerali się ze świniami, ale grzy by i świnie jak na złość wy chodziły im półzdechłe, tak że ledwie ich starczało dla mieszkańców, a nic nie zostawało na handel. Ale i miejscowi pasowali do swoich świń – cherlawi, pogodzeni z ty m, że w ich bajce zarówno początek, jak i zakończenie są nudne i z góry wszy stkim znane. Ściany by ły tu niegdy ś białe i marmurowe, a teraz już nie wiadomo jakie. Co można by ło odłupać i sprzedać, odłupali i sprzedali. Został ty lko beton i trochę ludzkich istnień. Zeskroby wać beton by ło trudno, a i nikomu w metrze nic po takim towarze; tak więc główny m obiektem handlu by ło to, za kogo mieszkańcy Aleksiejewskiej będą ginąć w walce. Gdy by by ł wy bór, to i cena też by łaby wy ższa. Ale prócz WOGN-u inni klienci się nie znaleźli. I tak oto główny cel istnienia stacji metra Aleksiejewska stanowiła obecnie ochrona WOGN-u. Dlatego tunel południowy, prowadzący do sojuszniczej Aleksiejewskiej, by ł na WOGN-ie uważany za spokojny. Przez inne tunele trzeba by ło się przekradać nawet i ty dzień, a na ten Artem i Homer, ze wszy stkimi niezbędny mi środkami ostrożności, stracili może pół godziny. Chociaż minuty zostały tam, gdzie zegar: na WOGN-ie. Na Aleksiejewskiej zegar skradziono już dziesięć lat temu i od tej pory każdy egzy stował podług własnej intuicji. Kto chciał mieć noc – ten ją miał. Ostatecznie noc w metrze nigdy się nie kończy ła; to dzień trzeba by ło sobie wy obrażać. Wartownicy spojrzeli na piechurów bez zainteresowania; źrenice mieli jak ucha igielne. Nad posterunkiem zawisła ciężka biała chmurka, czuć by ło onucami: palili kwasa. Dowódca ciężko westchnął, bardzo się starając. – Dokąd. – Na Prospekt Mira. Na bazar – nie próbując nawet w to ucho wejść, powiedział Artem. – Nie wpuszczą. Tam. Artem uśmiechnął się do niego ciepło. – To nie twoje zmartwienie, wujaszku. – Tangens przez tangens daje cotangens – odparł dowódca, zarażając się dobrocią Artema i też chcąc powiedzieć coś przy jemnego. Przy ty m się też rozstali. – Jak pójdziemy ? – zapy tał Artema Homer. – Z Prospektu? Jeśli wpuszczą nas do Hanzy – to Okrężną. Wszy stko będzie lepsze niż iść dalej
naszą linią. Wiesz, nieprzy jemne wspomnienia. Hanza będzie pewniejsza. Mam wy stawioną wizę, jeszcze Mły narz mi załatwił. A ciebie wpuszczą? – Przecież tam jest kwarantanna. – Oni zawsze mają jakąś kwarantannę. Jakoś damy radę. Problemy zaczną się potem. Teatralna… Tam to z której strony nie podejść… Wy brałeś sobie, dziadku, miejsce zameldowania swojego radiotelegrafisty … Sam środek pola minowego. – Ależ co… – Żartuję. Staruszek spojrzał jakoś tak szczególnie – spode łba, w siebie, tam, gdzie widocznie miał rozłożony plan metra. Artem zawsze miał go przed oczami, nauczy ł się patrzeć wprost przez niego. Rok służby u Mły narza zrobił swoje. – Powiedziałby m… Lepiej do Pawieleckiej. Dalej, ale szy bciej. I stamtąd już zieloną na północ. Jak się poszczęści, możemy tam dotrzeć i w jeden dzień. I dalej rurą. Świszcząca latarka starała się, jak mogła – ale plamka jej światła sięgała jedy nie na jakieś dziesięć kroków, dalej pożerała ją ciemność. Z sufitu kapało, ściany bły szczały wilgocią, coś głucho burczało i spadające im na głowy krople parzy ły skórę, jakby to by ła nie woda, lecz sok żołądkowy. W ścianach pojawiały się jakieś drzwi, a czasem czarne wy rwy boczny ch kory tarzy – w większości zabite deskami i zaspawane kratami z prętów zbrojeniowy ch. Wiadomo przecież, że na tęczowy ch pasażerskich planach nie zaznaczono nawet trzeciej część całego metra, tego rzeczy wistego. Po co ludzi niepokoić? Jedziesz z jednej marmurowej stacji na drugą, wpatrując się w telefon, mija godzina i już, jesteś na miejscu. I nie zdąży łeś się zastanowić, jakie głębiny odwiedziłeś. Ani się zainteresować: a co jest tam, za murami stacji, dokąd prowadzą zakratowane odnogi tuneli? Dobrze, że nie zdąży łeś. Patrz w telefon, my śl o swoich ważny ch sprawach, nie pchaj się, gdzie nie powinieneś. Szli szczególny m tunelowy m krokiem – kulejący m, półtorakiem – tak, żeby trafiać dokładnie na podkłady kolejowe. Dużo trzeba przejść, zanim nogi się czegoś takiego nauczą. Ci, co siedzą na stacjach, tak nie potrafią, my lą się, poty kają. – No, a ty, dziadku, to co… Sam jesteś? – Sam. Całe światło uciekało do przodu i nie dało się stwierdzić, co staruszek ma na twarzy. Pewnie nic, prócz brody i zmarszczek. Minęli jeszcze z pięćdziesiąt podkładów. Plecak z radiostacją zaczął Artemowi ciąży ć, przy pominać o sobie. Zwilgotniały mu skronie, po plecach pociekły strużki potu. – Miałem żonę. Na Sewastopolskiej. – Mieszkasz aż na Sewastopolskiej? – Kiedy ś – tak. – Odeszła? – z jakiegoś powodu Artemowi wy dało się to najbardziej prawdopodobne. – Twoja żona? – Ja odszedłem. Żeby pisać książkę. My ślałem, że książka jest ważniejsza. Chciałem coś po sobie zostawić. A żona tak czy owak nigdzie nie zniknie. Rozumiesz? – Odszedłeś od żony, żeby pisać książkę? – dopy tał Artem. – Ale jak to? I ona… Puściła cię?
– Uciekłem. Wróciłem – a jej już nie by ło. – Odeszła? – Umarła. Artem przerzucił worek ze skafandrem z prawej ręki do lewej. – Nie wiem. – Co? – Nie wiem, czy rozumiem, czy nie. – Rozumiesz, rozumiesz – ze zmęczeniem, ale i z przekonaniem powiedział staruszek. Artem nagle poczuł strach. Strach, że zrobi coś nieodwracalnego. Kolejne deski liczy li w milczeniu. Słuchali burczącego echa i dalekich jęków: to metro kogoś trawiło.
Nie spodziewali się niebezpieczeństwa od ty łu; wpatry wali się w przód, próbowali zlokalizować w tunelu, tej studni z atramentem, ową delikatną zmarszczkę na powierzchni, w ślad za którą wy try śnie, wy lezie na nią coś strasznego, bezimiennego. A z ty łu głowy oczu nie mieli. Niedobrze. Skrzy pu-skrzy p. Skrzy pu-skrzy p. Tak powoli wkradło im się to w uszy, stopniowo. I stało się wy raźne dopiero wtedy, kiedy by ło już za późno, by się odwrócić i wy ciągnąć broń. – Ej! Gdy by chcieli ich teraz pchnąć w plecy ołowiem, położy ć twarzą do zgniły ch podkładów, mogli i zdąży liby to zrobić. Nauczka: w rurze nie wolno my śleć o swoich sprawach, może się poczuć zazdrosna. Zapominasz się, Artem. – Stać! Kto to?! Plecak i worek zawisły mu na ramionach; przeszkadzały w celowaniu. Z ciemności wy toczy ła się drezy na. – Ej. Ej. Swoi. To by ł tamten wartownik, cotangens. Sam na drezy nie, nieustraszony człowiek. Porzucił posterunek i pomknął w pustkę. Kwas go pognał. Czego on, do licha, chce? – Chłopaki. Tak sobie pomy ślałem: może was podrzucić. Na następną. I uśmiechnął się do nich swoim najlepszy m uśmiechem. Szczerbaty m, nieporadny m. Plecy prosiły oczy wiście, żeby jechać, a nie tłuc się piechotą. Przy jrzał się dobroczy ńcy : waciak, zakola, nabrzmiałe wory pod oczami, ale przez otwór źrenicy pły nie światło, jak przez dziurkę od klucza. – Za ile? – Nie obrażaj mnie. Jesteś przecież Suchego sy n, tak? Naczelnika stacji. Ja tak po prostu. Za pokój na świecie.
Artem otrząsnął się; plecak podskoczy ł i wy godniej usadowił mu się na plecach. – Dziękuję – zdecy dował się Artem. – Taajest! – ucieszy ł się wartownik i zamachał rękami, jakby rozpędzając zbierający się od lat dy m. – W końcu duży chłopiec z ciebie, sam musisz rozumieć te subtelności! Tu bez suwmiarki ani rusz! Nie zamy kał ust aż do samej Ry żskiej.
– Przy wieźliście gówienko? Jako pierwszy – przed wartownikami – witał ich wy strzy żony chłopaczy na z wy stający mi kośćmi policzkowy mi i oklapły mi uszami. Jego oczy miały nieco skośny wy krój, ale by ły cementowe jak niebo. Skórzana kurtka się na nim nie dopinała, a przez rozchełstaną koszulę spomiędzy kędziorów i niebieskich ry sunków spokojnie i pewnie patrzy ł na nich z krzy ża całkiem spory Jezus. Chłopak pewnie ściskał nogami blaszane wiadro; przez ramię miał przewieszoną torbę, którą poklepy wał tak, by wy dawała kuszące pobrzękiwanie: – Dam najlepszą cenę! – i coś subtelnie dzwoniło. W dawny ch czasach nad tą stacją mieścił się Ry ski Targ, sły nący w całej Moskwie z tanich róż. Po ty m jak zawy ły sy reny, dano ludziom jeszcze siedem minut, żeby mogli zrozumieć, uwierzy ć, wy macać dokumenty i dobiec do najbliższego wejścia do metra. Uciekający kwiaciarze, którzy mieli tu ty lko dwa kroki, wcisnęli się do środka jako pierwsi, rozpy chając łokciami resztę ginący ch. Kiedy powstała kwestia, z czego ży ć pod ziemią, otworzy li hermety czne grodzie, roztrącili zalegające na zewnątrz ciała i wrócili na swój targ po róże i tulipany ; te zdąży ły zwiędnąć, ale do zielnika nadawały się doskonale. I mieszkańcy Ry żskiej długo jeszcze handlowali zasuszony mi kwiatami. Kwiaty by ły uszkodzone przez pleśń i promieniowanie, ale ludzie i tak je brali: w metrze trudno o coś lepszego. Przecież wciąż musieli kochać i smucić się; a jak to robić bez kwiatów? Dzięki suszony m różom, dzięki pamięci o, jak się zdawało, dopiero co miniony m i bezpowrotnie utracony m szczęściu Ry żska rozwinęła skrzy dła. Ale pod ziemią nie dało się hodować kwiatów: kwiaty to nie grzy by czy ludzie, potrzebują słońca. A targ nad stacją, choć zdawał się nie mieć dna, wy czerpał się. Nadszedł kry zy s. Mieszkańcy Ry żskiej, przy zwy czajeni już do pięknego ży cia, musieliby przejść na zmniejszone racje ży wnościowe i w ogóle żreć szczury, tak jak pozostali biedacy na zwy czajny ch, nieobdarzony ch żadny m błogosławieństwem stacjach. Uratowała ich smy kałka do interesów. Zastanowili się nad możliwościami, ocenili zalety swojego położenia i zaproponowali sąsiadom z północy układ: będą wy kupy wali nadwy żkę świńskiego obornika, żeby handlować nim
dalej, sprzedając go jako nawóz wszy stkim stacjom, które uprawiały pieczarki. WOGN propozy cję przy jął: tego dobra mieli akurat pod dostatkiem. I Ry żska, przy gasająca już, poszarzała od nadciągającej nędzy, złapała drugi oddech. Nowy towar pachniał oczy wiście inaczej, za to by ł pewniejszy. A w obecny ch trudny ch czasach nie można by ło wy bierać. – Chłopaki, co wy, na pusto? – rozczarował się gośćmi wy strzy żony chłopak, krótko wciągając nosem powietrze. Naty chmiast podbiegli inni, nieco spóźnieni, z wiadrami – całą gromadą, wy krzy kując jeden przez drugiego: – Gówienko! – Nie macie gówienka? Dobrze płacę! – Dam kulkę za kilo! Płacono tu, podobnie jak w cały m metrze, nabojami do kałacha – obecnie jedy ną twardą walutą. Ruble straciły jakąkolwiek wartość już na samy m początku: do czego miano by je odnosić w świecie, w który m słowo honoru jest nic niewarte, a państwo nie istnieje? Z nabojami nie miały szans. Z banknotów dawno już skręcili papierosy i wy palili; wy sokie nominały ceniono bardziej od niskich – by ły czy stsze, lepiej się żarzy ły, mniej kopciły. Monetami bawiły się biedniejsze dzieci, dla który ch zabrakło łusek po nabojach. A prawdziwa cena wszy stkiego wy rażała się teraz w kulkach, jak z czułością nazy wano amunicję. Nabój za kilogram to cena na Ry żskiej, a gdzieś na Sewastopolskiej kilo kosztuje już całe trzy. Oczy wiście nie każdy będzie chciał się ty m zajmować. To nic: mniejsza konkurencja. – Słuchaj, Losza, wy pad stąd! Ja tu wofle by łem pierwszy – powiedział z kaukaskim akcentem smagły ruchliwy wąsacz i pchnął wy tatuowanego chłopaka w jego Chry stusa; tamten zjeży ł się, ale ustąpił. – Skąd ty wy lazłeś, kwamać? My ślisz, że jak wy jdziesz do nich do tunelu, to całe gówno jest twoje? – przy skoczy ł drugi, z siny mi policzkami i ły siną. – Popa, co gnojek wy prawia! – Dobra już, chłopy, co wy … Oni i tak są puści! – Daj, niech sprawdzę! Węch wy strzy żonego Loszy z krzy żem go nie zawiódł. Cotangens niczego nie wiózł. Rozłoży ł ręce dobrodusznie, wy sadził Artema i Homera: – Tu moja władza się kończy ! I potoczy ł się z powrotem w ciemność, pogwizdując jakąś nieznośną melodię. Warta służbowo, na ty le, na ile to by ło konieczne, zapoznała się z gośćmi i przepuściła ich: handlarze, którzy wcześniej się zbiegli, teraz rozeszli się. Został ty lko ten pierwszy – Losza. Widocznie najgłodniejszy. – Chłopaki, może wy cieczkę? Tury ści mają u nas na co popatrzeć. Kiedy ostatnim razem widzieliście pociąg? Mamy w nim hotel. Eleganckie pokoje! Z prądem. W kory tarzu. Załatwię zniżkę. – Znam tu wszy stko jak własną kieszeń – wy jaśnił dobrodusznie Artem i ruszy ł naprzód; Homer poszurał za nim. Ry żską tworzy ły dwa wesołe kolory : czerwony i żółty, ale żeby to odkry ć, trzeba by ło
zeskrobać paznokciem warstwę tłuszczu z kafelków, który mi by ła wy łożona. Jeden z tuneli zaty kał śnięty pociąg metra przerobiony na hotel robotniczy. Całe tutejsze ży cie toczy ło się w drugim. – A znacie nasz bar? Dopiero co otworzy li. Piwo domowe mają pierwsza klasa. Warzą je wprawdzie między inny mi z… – Nie trzeba. – Cóż, chłopaki, jakoś będziecie musieli się tu rozerwać. Prospekt jest zamknięty. Kwarantanna. W poprzek torów stoi ogrodzenie oraz ludzie z automatami i psami. Nie jesteście na bieżąco czy jak? Artem wy prostował się. – I co, nie ma na to sposobu? Na pewno można się jakoś dogadać? Losza pry chnął. – Idź i się dogadaj. Hanza ma teraz u siebie kampanię. Walczą z korupcją. Zaraz cię capną. Ty ch, co biorą, potem oczy szczą. W końcu to swoi. Ale wsadzić kogoś muszą. – A z jakiego powodu zamknęli? – Jakaś choroba grzy bów. Coś w rodzaju zgnilizny. Albo przenosi się przez powietrze, albo ludzie roznoszą. Tak więc na razie wszy stko zablokowali. – Normalnie mnie prześladują – powiedział pod nosem Artem. – Nie odpuszczają. – Co? – Losza zmarszczy ł czoło. – Wiszą mi te grzy by – oznajmił wy raźnie Artem. – Rozumiem – zgodził się Losza. – Ponury biznes. Obok przemknęło kilku facetów, dzwoniąc blaszany mi wiadrami. Losza chciał ruszy ć za nimi, ale ostatecznie się powstrzy mał. Widocznie uznał, że z uparty mi tury stami będzie ciekawiej. – Pański biznes jest jakby weselszy – zauważy ł Homer. – Głupio gadasz, dziadku – spochmurniał tamten. – Nie każdy może by ć brokerem. Do tego potrzeba talentu. – Brokerem? – No tak. Jak ja. Jak tamte chłopaki. Brokerem. A jak to się, według ciebie, nazy wa? Homer nie mógł się nawet zastanowić. By ł zby t skupiony : starał się nie uśmiechnąć. Ale kąciki ust i tak wędrowały mu w górę, choćby nie wiadomo jak je przy muszał. I wtedy Artem zauważy ł, że mina mu się zmieniła. Jego twarz stała się zimna i przestraszona, jak u nieboszczy ka. Patrzy ł obok brokera – gdzieś w bok. – Głupio – perorował ogłuszonemu staruszkowi Losza. – Gówno, nawiasem mówiąc, jest krwią gospodarki. Bo grzy by to niby na czy m rosną? Pomidorki sewastopolskie czy m się nawozi? Tak więc głupio. A Homer skinął Loszy głową pośrodku zdania przy jakimś przy padkowy m słowie i bokiem, niepostrzeżenie odszedł od niego; od Artema także. Artem powiódł za nim wzrokiem: zobaczy ł, ale nie zrozumiał. W odległości kilku kroków plecami do nich stała wiotka blondwłosa dziewczy na. Całowała się z opasły m i bardzo solidny m brokerem; ten, oddając się przy jemności, jednocześnie niepostrzeżenie odsuwał na bok swoje wiadro, żeby nie rozwiewało zauroczenia. To właśnie do niej zbliżał się niepewnie Homer. – I co, my ślisz, że dużo z tego wy ciągamy ? – straciwszy kontakt ze staruszkiem, Losza przełączy ł się na Artema.
Homer dotarł do parki i z wy siłkiem zaczął szukać kąta, pod który m mógłby zajrzeć zakochany m w twarz. Czy żby kogoś rozpoznał? Nie miał jednak odwagi się wtrącić i przerwać ich pocałunek. – Czego? – fałdami tłuszczu na poty licy wy czuł go spaślak. – Czego chcesz, stary ? Oderwana od pocałunku dziewczy na miała twarz zaczerwienioną i skurczoną niczy m przy ssawka pijawki, którą zerwano z czy jejś ręki. To nie by ła ta twarz, nie ta, której szukał, zdał sobie sprawę Artem za Homera. – Proszę wy baczy ć. – Spadaj! – powiedziała pijawka. I Homer, przy gasły, ale wciąż niespokojny, dołączy ł do Artema i Loszy. – Pomy liłem się – wy jaśnił. Choć Artem postanowił o nic nie py tać: odkręci człowiek kranik ze staruszkowy mi wy znaniami i jeszcze gwint się zerwie. – No jasne, nie mogłaby … Z kimś takim za nic by … Stary idiota… – powiedział więc Homer do siebie. – A co, pracujecie na własną szkodę? – zapy tał Artem Loszę. – Szkodę jak szkodę… Hanza z każdej dostawy ściąga połowę na cło. A teraz to w ogóle… Z tą całą kwarantanną… Hanza – tak zwał się Związek Stacji Linii Okrężnej. Tranzy t wszy stkich towarów ze wszy stkich krańców metra przechodził przez ry nki Hanzy i jej urzędy celne. Wielu straganiarzy, zamiast nadstawiać karku i przedzierać się przez całe metro, wolało dowieźć swoje towary do najbliższego bazaru na przecięciu Okrężnej z liniami promienisty mi i oddać wszy stko lokalny m geszefciarzom. Utarg też bezpieczniej by ło zostawić w ty m samy m miejscu, w jedny m z banków Hanzy, żeby nie urżnęli za niego głowy w ciemny ch tunelach źli ludzie, którzy podejrzeli udaną transakcję. Na uparty ch, którzy dalej sami nieśli swój towar, tak czy inaczej nakładali opłaty. I jakkolwiek by się powodziło inny m stacjom, Hanza wciąż się bogaciła. W cały m metrze nikt nie mógł się z nią równać. I jej oby watele by li z tego dumni i zadowoleni; wszy scy pozostali marzy li zaś o ty m, by się ty mi oby watelami stać. Ze środka peronu widać by ło ginący w tunelu rząd drezy n towarowy ch, który ch na Ry żską nie wpuszczano: brokerzy po to by li brokerami, żeby na wy ścigi kupować towar w północny m tunelu i sprzedać w południowy m. Potem inni ciągnęli z niego zy ski. – Cały handel stanął – poskarży ł się Losza. – Duszą przedsiębiorców, gnidy. Monopoliści pieprzeni. Człowiek zajmuje się uczciwie swoim interesem, ale nie! Kto dał im prawo bogacić się na nas? Ja mam zginać grzbiet, a im będą rosły brzuchy ? To jest, kurna, ucisk! Gdy by pozwolili nam swobodnie handlować, całe metro by rozkwitło! Artem nagle poczuł do niego sy mpatię, mimo aromatu. Nabrał ochoty, by podtrzy mać tę zabawną rozmowę. – Hanza i tak ma się dobrze – powiedział, wspominając. – By ła taka historia. Musiałem pracować na Pawieleckiej. Tej na Okrężnej. Czy ściłem wy chodki. Skazali mnie na rok robót. Po ty godniu uciekłem. – Można powiedzieć, przeszedłeś chrzest bojowy – skinął głową Losza. – Całe to dobro idzie do dołów kloaczny ch i do ziemi. Nie zniżali się do handlu. Losza uśmiechnął się niewesoło.
– Bogato ży ją. Wy ciągnął papierośnicę z pocięty mi papierkami, kapciuch z czy mś do palenia. Poczęstował. Homer odmówił, Artem wziął. Ustawił się pod dy ndającą pod sufitem żarówką, przy jrzał się literom przed zawinięciem w nie namiastki ty toniu. Żółta książkowa kartka starannie zadrukowana tekstem została ręcznie wy rwana i przedarta tak, żeby zrobić skręty, a nie po to, żeby ze zrozumieniem czy tać licho wie co: I młodą siłę wszechciążenia: Początek rządów praelity … A więc będziemy ży li w latach, Gdzie znikną wilki oraz noże, A niebo jutrem jest brzuchate, Eteru spęczniałego zbożem. Zwy cięzcy jeszcze dziś bez skruchy Cmentarze lotu lustrowali, Łamali skrzy dła ważek kruche* I właśnie te skrzy dła ktoś urwał. Artem wy pchał te bezuży teczne litery machorką, zwinął je starannie, poślinił, żeby jeden koniec skleił się z drugim, poprosił o ogień. Losza pstry knął spiry tusową zapalniczką zrobioną z łuski po naboju do cekaemu. Palący się papier pachniał smakowicie, słodko. Machorka by ła podła. – A co, bardzo wam pilno dostać się na Prospekt? – mrużąc oczy przez dy m, szepnął Losza. – Do Hanzy. Tak, pilno. – Macie wy stawione wizy ? – Tak. Zaciągnęli się jeszcze raz. Homer zaczął kasłać. Artemowi by ło wszy stko jedno. – Ile jesteś gotów zapłacić? – Podaj cenę. – Brachu, to nie ja będę podawał cenę. Kto inny będzie tam decy dował. Ja po prostu mogę was poznać. – Poznaj. Losza zaproponował wy pić jeszcze strzemiennego w tutejszy m hałaśliwie wesoły m barze pod szy ldem „Ostatni Raz”, ale Artem przy pomniał sobie, z czego pędzą tam alkohol. Za doprowadzenie i zapoznanie umówili się na dziesięć nabojów. Uczciwie się umówili, po bratersku.
Kordon sanitarny przecinał tunel przed samy m wjazdem na stację Prospekt Mira. Formalnie do Hanzy należały ty lko stacje na Linii Okrężnej, a sąsiadujące z nimi promieniste by ły niby niezależne; ale tak by ło ty lko formalnie, na niby. Zaszła potrzeba odcięcia inny ch linii – odcięli raz-dwa. Pogranicznicy Hanzy w szary ch mundurach w panterkę bili ludzi po twarzach biały m ostry m światłem swoich latarek, szczekali na nich, żądając, by robili w ty ł zwrot i wracali tam, skąd przy szli. Jak strach na wróble wisiał na drągu afisz „KWARANTANNA!” z portretem zżartego chorobą grzy ba. Wartownicy odmawiali rozmowy ze straganiarzami i nie dało się nawet spotkać z nimi wzrokiem: zasłonili sobie oczy nasunięty mi nisko daszkami plamisty ch czapek. Te umocnienia można by ło co najwy żej próbować wziąć szturmem. Broker Losza plątał im się pod nogami, szukał pod daszkami znajomy ch. W końcu dał nurka pod jeden z nich, szepnął coś, odwracając się, puścił Artemowi oko, skinął podbródkiem, pokazując „chodź tu”. – Są aresztowani! – morda w czapce objaśniła rozgorączkowanemu tłumowi, dlaczego nagle przepuszczają tę dwójkę. – Cofnąć się, ale już! Przeniesiecie zarazę! Poprowadzili ich pod eskortą przez przy cichły Prospekt: stragany zabite deskami, kupujący oblegają kordon, a rozczochrane sprzedawczy nie odmrażają sobie różne części ciała na granicie, paplając o ży ciu, śmierci i losie. I jest prawie ciemno: targ nie działa, trzeba oszczędzać światło. Kiedy indziej kipiałoby tu ży cie; Prospekt Mira to centrum, ze wszy stkich pery ferii przy wożono tu najrozmaitsze towary. Ubrania na każdy gust, stoiska z książkami, obok który ch Artem nie mógłby kiedy ś przejść obojętnie, stosy przy palony ch smartfonów – a nuż trafi się wśród nich jakiś działający, a w nim fotografie, wielobarwne, powy ciągane na chy bił trafił wprost z czy jejś pamięci… Kupić? – chy ba ty lko po to, żeby powspominać cudze dzieci; zadzwonić można z niego ty lko donikąd. I oczy wiście broń. Dowolna. Wszy stkie ceny są podawane w nabojach. Zbędne sprzedaj, potrzebne kup i leć dalej. Eskorta by ła surowa: uważnie pilnowała, żeby Artem i Homer nie uciekli. Poszturchiwali ich w plecy aż do przejścia z linii promienistej na Okrężną. Postawili, żeby czekali pod żelazny mi drzwiami w białej ścianie. Po jakichś dziesięciu minutach zostali wezwani. Musieli się schy lić, potem jeszcze raz i znów: pomieszczenia służbowe zrobili chy ba dla Morloków. Choć z drugiej strony pokolenie, które urodziło się już pod ziemią, by ło mało wy rośnięte – dla niego te wy miary by ły by w sam raz. W mały m pokoiku siedziało dwóch. Pierwszy miał imponujący ch rozmiarów gębę i okulary, ale brakowało mu włosów; całą resztę organizmu miał ukry tą gdzieś w trzewiach ciężkiego polerowanego biurka. Zdawało się, że jest tu ty lko całkowicie autonomiczna głowa. Drugi człowiek nie miał w sobie zupełnie nic interesującego. – Zastępca naczelnika stacji Prospekt Mira – Okrężna, Roży n Siergiej Siergiejewicz – powiedział ten niepozorny, wskazując z szacunkiem na mordziastego. – Słucham – odezwała się teraz solidny m basem gęba. – Jest taka sprawa, Siergieju Siergiejewiczu. Chłopaki potrzebują wejść do Hanzy. Mają wizy – poprosił Losza. Głowa w okularach z wy siłkiem, jakby skorodowała, skierowała na niego swój napuchnięty nos i głośno wciągnęła powietrze. Poczuła i wy krzy wiła się w gry masie. Widać do tego gabinetu nie często wpuszczano brokerów.
– Wejście na tery torium Hanzy aż do zmiany, że tak powiem, zarządzenia jest zabronione, i kropka! – odezwał się Roży n. Zrobiło się niezręcznie. – I co, nie ma inny ch możliwości? – zapy tał ponuro Artem, a Losza sy knął na niego. – Jakich znowu możliwości przekupstwo urzędnika to jest że tak powiem naty chmiast raz i koniec i żeby więcej mi się tu nigdy nie waży ć jasne czy nie! – wy powiedziała groźnie głowa Roży na. – W czasie kiedy ludzie po cały m metrze wy po prostu nie macie prawa! Po to dano człowiekowi kwarantannę żeby a jak nie to sy tuacja może wy jść rozumiecie to czy nie! I jeśli zostaliśmy tu postawieni żeby pilnować to będziemy pilnować i pilnować do ostatka ponieważ stawką jest sami wiecie co! Środki nadzoru fitosanitarnego! Nawiasem mówiąc sucha zgnilizna! Ta rozmowa jest zakończona! Umilkł i w pomieszczeniu zapanowała cisza, jakby odmowa by ła wcześniej nagrana na kasetę; oto dograła do końca, kliknęła i nie by ło już żadnej muzy ki. Roży n palił wzrokiem Artema i Loszę przez grube soczewki swoich okularów, cisza narastała i narastała; jakby czegoś od nich oczekiwali. Zabzy czała mucha gnojówka – ciężka jak bombowiec. Czy żby Losza przy niósł ją w kieszeni? – Czy li pójdę górą – rozłoży ł ręce Artem. – Chałturszczy k z ciebie, Aleksiej. – Moje dziesięć i tak mi się… – Ależ dlaczego górą? – odezwał się w końcu niepozorny człowiek. – To dość niebezpieczne. W odróżnieniu od Roży na przez całą rozmowę nie skrzy wił się i ani razu nie pry chnął. I w ogóle najwidoczniej rzadko się marszczy ł. Twarz miał gładką, o beztroskim wy razie, głos uspokajający : – Siergiej Siergiejewicz wy głosił stanowisko oficjalne. W końcu jest podczas pełnienia obowiązków służbowy ch. Można go zrozumieć. I Siergiej Siergiejewicz słusznie nakreślił problem: naszy m zadaniem jest przeszkodzić w rozprzestrzenieniu się suchej zgnilizny, niebezpiecznej choroby grzy biczej, która atakuje pieczarki. Jeśli dojrzeliście wewnętrznie do kompromisu, przedy skutujmy go razem. Sy tuacja jest poważna. Sto nabojów za trzech. – Ja nie jestem z nimi – powiedział Losza. – Sto nabojów za dwóch. Artem podpatrzy ł, co tam z Roży nem: od takiego bezprawia z pewnością musiał dostać drgawek. Skądże, zastępca naczelnika stacji zupełnie nie ucierpiał, tak jakby niepozorny człowiek wy dawał niesły szalne dla jego uszu infradźwięki. Sto nabojów. Trzy magazy nki z kawałkiem – z sześciu, które Artem wziął ze sobą. Za samą ty lko możliwość wejścia do Hanzy. A przecież to sam początek drogi. A jednak… Za wszy stkie pozostałe trasy, w ty m przejście po powierzchni, mogli zapłacić jeszcze więcej – na przy kład głową. Plan metra przed oczami: przejść przez Hanzę, przejechać jej wy godny mi szy bkimi marszrutkami od razu na Pawielecką, a stamtąd już prosto, bez trudności i przeszkód, przeskoczy ć na Teatralną. I nie trzeba przekraczać granicy Linii Czerwonej, i Rzeszę też można ominąć… – Stoi – powiedział Artem. – Mam wy jąć od razu, tutaj? – Ależ naturalnie – odparł łagodnie niepozorny. Artem zdjął plecak, rozwinął worek, wy macał schowane wśród maneli magazy nki, zaczął wy łuskiwać matowe ostro zakończone naboje na biurko.
– Dziesięć – podsunął pierwszą partię Siergiejowi Siergiejewiczowi. – No co za brak taktu! – zdenerwował się niepozorny ; wstał ze swojego miejsca i zabrał kulki. – Przecież człowiek tu pełni obowiązki służbowe! No co pan? A ja to po co tu jestem, według pana? Na szczęście Siergiej Siergiejewicz nabojów nie widział. Z pochmurną i nieprzy stępną miną przeczy ścił gardło i zaczął przeglądać piętrzące się na biurku dokumenty, przekładając je z jednej kupki na drugą. Teraz wy glądało to tak, jakby został w gabinecie sam: w żaden sposób nie mógł zarejestrować swoimi zmy słami obecności wszy stkich pozostały ch. – Osiem, dziewięć, dziesięć: sto. – Wszy stko się zgadza – zakończy ł niepozorny. – Dziękuję. Zostaniecie odprowadzeni. Losza poklepał swojego Chry stusa z aprobatą. – I żeby że tak powiem więcej bez takich rzeczy ! – przemówiła głowa Roży na. – Ponieważ powinny by ć jakieś zasady ! I w takim trudny m momencie kiedy potrzebna jest solidarność! Sucha zgnilizna! Niezwłocznie! Wszy stkiego dobrego! Homer, który przez całe spotkanie pozostawał niemy ze zdziwienia, pokłonił się mówiącej głowie z autenty czny m szacunkiem. – Pięknie – powiedział. – Wszy stkiego dobrego – powtórzy ła surowo głowa. Artem zarzucił plecak; zrobił to jednak zby t gwałtownie i zielony metalowy bok wy sunął się z górnego rogu. Siergiej Siergiejewicz oży ł i zaczął podnosić zza biurka krótki opasły tułów, który, jak się okazało, jednak posiadał. – To nie jest że tak powiem radiostacja? Bardzo przy pomina wojskową radiostację w pewny m sensie w zakresie wnoszenia na tery torium Hanzy ! Artem zerknął na niepozornego; lecz teraz, kiedy Roży n się obudził, ten, ledwie zdąży wszy zgarnąć całą setkę nabojów gdzieś pod stół, utracił całe zainteresowanie rzeczy wistością i z roztargnieniem usuwał brud spod paznokci. – Dziękuję! – zaprzeczy ł Artem, podniósł worek i pociągnął Homera do wy jścia. – Jeszcze dy szka dla mnie! – przy pomniał broker, wy skakując w ślad za nimi. Przez zatrzaśnięte drzwi Artem usły szał dudniącą rozmowę. A na peronie już na nich czekali. Nie ci wartownicy w panterkę, którzy ich tu przy prowadzili. Ludzie po cy wilnemu, z otwarty mi książeczkami, z który ch w ty m półmroku i tak niczego nie można by ło wy czy tać. – Służba bezpieczeństwa – powiedział uprzejmie jeden z nich, wy soki. – Major Swinołup, Bory s Iwanowicz. Proszę oddać broń i sprzęt łączności. Jesteście zatrzy mani jako podejrzani o szpiegostwo na rzecz Linii Czerwonej. * Fragment wiersza Osipa Mandelsztama A niebo jutrem jest brzemienne w przekładzie Marii Leśniewskiej, cy t. za: Osip Mandelsztam, Poezje, Wy dawnictwo Literackie, Kraków, 1984 (przy p. tłum.).
5 // Wrogowie
Gabinet majora okazał się całkiem przy tulny, bardziej zresztą przy pominał kawalerkę. W dodatku od razu stało się jasne, że gospodarz tu nocuje: pry watny kąt kry ł się co prawda za zasłoną, ale jakoś tak po domowemu wy stawał spod niej skrawek łóżka niedbale zaścielonego kocem akry lowy m. Podziurawiony przez mole dy wan z wy my ślny m wschodnim wzorem, którego szczegóły zaczęły już znikać. W drugim kącie wpasowano wspaniałą ikonę: dwaj subtelni mężczy źni w czerwony ch strojach, ze smutny mi minami i wątły mi mieczami w delikatny ch długich palcach. Otworzy wszy drzwi, major obrzucił pokój kry ty czny m spojrzeniem, stękając, podniósł rozrzucone na różne strony urocze pluszowe kapcie i z zakłopotaniem wcisnął je pod biurko. – Proszę wy baczy ć rozgardiasz. Zbierałem się w pośpiechu. Artem i reszta tłoczy li się ty mczasem w przedsionku. Posprzątawszy, Bory s Iwanowicz zaprosił ich do środka. Ale nie wszy stkich. – Broker? – zapy tał Loszę z odległości wy ciągniętej ręki. – Broker – przy znał tamten. – Poczekaj na zewnątrz, przy jacielu. Porozmawiamy osobno. W końcu jem też w ty m gabinecie obiady. Roboty jest co niemiara. Wróg nie śpi. I odciął się od smrodu drzwiami – pikowany mi, miękkimi, choć przy zamy kaniu zazgrzy tało żelazo. – Siadajcie na krzesełkach. Strzepnął z biurka okruchy, zajrzał do wy malowanej w trady cy jne gżelskie wzory filiżanki, cmoknął. Artem zaczął nawet podejrzewać, że może zaproponuje im jeszcze herbatę, ale Bory s Iwanowicz tego nie zrobił. Odsunął na bok mosiężną lampkę z abażurem z zielonego szkła, żeby światło nie raziło po oczach. I już z przy jemnego półmroku zapy tał: – Skąd panowie do nas zawitali? – WOGN. – O. Bory s Iwanowicz poprzesuwał WOGN na języ ku jak witaminkę, potarł sobie nos, próbując sobie przy pomnieć. – Jak tam wasze władze? Kaliapin, jeśli się nie my lę, Aleksander Nikołajewicz? Jak sobie radzi? – Kaliapin przeszedł na emery turę pół roku temu. Teraz rządzi Suchy.
– Suchy … Suchy ! To by ły szef bezpieczeństwa, tak? Kolega! – uradował się major. – Cieszę się z jego awansu! – Właśnie ten. – A pan sam też jest stamtąd, jak rozumiem? – Swinołup przekartkował paszport Artema. – Czy m pan się zajmuje. – Stalker – powiedział Artem. – Tak właśnie pomy ślałem. No a pan? – Bory s Iwanowicz przerzucił się na Homera. – Z Sewastopolskiej. – To dopiero ciekawe! Kawał drogi. Sewastopolska! Denis tam jest… Denis… Boże, po ojcu ma… – Michajłowicz. – Racja! Denis Michajłowicz. Co u niego? – W dobrej formie. – W dobrej formie! Ha! – Bory s Iwanowicz mrugnął do Homera porozumiewawczo. – Lepiej nie da się tego powiedzieć. Spotkałem go kiedy ś. Szczerze go szanuję. Profesjonalista. Taa. Swinołup znów zajrzał do swojej filiżanki, jakby w nadziei, że ta napełni się sama z siebie. Potem ostrożnie dotknął policzków. Coś by ło z nimi nie tak, ale w półmroku Artem w żaden sposób nie mógł się zorientować, w czy m rzecz. Zdawało się, że twarz majora by ła… podrapana? Poza ty m jego powierzchowność zdawała się raczej przy jemna: rosły, czoło szerokie i wy sokie przez zakola, sportowa przy garbiona młodość przy gnieciona pracą w gabinecie. Oczy poły skiwały z półcienia ciepło, badawczo. Nazwisko zadziwiająco do niego nie pasowało, nazby t go brutalizując. To nie by ł człowiek z ludu. – A pan, nawiasem mówiąc, nie jest Ży dem? – zapy tał Bory s Iwanowicz Homera. – Nie. A co? – „Nie, a co?” – zaśmiał się gospodarz gabinetu. – Bardzo mi się pan podoba. Zresztą ja odnoszę się do pańskiego brata z najwy ższy m szacunkiem, w odróżnieniu od wielu moich kolegów… – Nie jestem Ży dem. Przecież widział pan paszport. A co, to ma jakieś znaczenie? – Paszport! Paszporty wy pisują ludzie. Ja przecież nie mówię o paszporcie, ale o stanie duszy. A odpowiadając na pańskie py tanie: nie, nie ma to żadnego znaczenia! W rzeczy samej, nie jesteśmy przecież Rzeszą. Na ścianie szeleścił wskazówkami zegar wahadłowy : prosty, szkiełko oprawione w granatowy plastik. Na cy ferblacie nary sowana by ła chy ba tarcza i jakieś pooddzielane kreskami litery. W zielony m odblasku lampy na biurku Artem przeczy tał po cichu: „WCzK-NKWD-MGB-KGBFSK-FSB-SB ZLO”. „ZLO – Związek Linii Okrężnej”, mechanicznie rozszy frował Artem prawdziwą nazwę Hanzy. – Unikat – wy jaśnił mu Bory s Iwanowicz. – W cały m metrze są ty lko dwie sztuki. Koneser doceni. – Ma pan jeszcze do nas jakieś py tania? – spy tał Artem. – Oczy wiście. I to niemało. Na przy kład czy mógłby pan zbliży ć do światła swoje ręce, dłońmi do góry ? – nie opuszczając cienia, poprosił major. – Aha, dziękuję. Palce. Pozwoli pan, że dotknę? No, tak jakby m uścisnął panu dłoń. O tak. Odciski. A to od prochu, tak? Pokaże mi pan ramię? No niech pan pokaże, niech pan pokaże. Prawe. Nie, można się nie rozbierać. Proszę,
siniak. Widać musi pan uży wać karabinu, tak? I co jeszcze by ło dziwne: jego palce by ły wilgotne i nieco lepkie. Ale to nie pot się na nich lepił, ale… Artem ledwo przezwy cięży ł chęć, by powąchać swoje ręce, od raz po ty m, jak uwolnił je z uścisku majora. – Jestem stalkerem. Wy jaśniałem. – No tak, to tak. Ale przecież stalkerzy zawsze chodzą w skafandrze ochronny m, w rękawicach, tak? Tego pan sobie na powierzchni nie nastrzelał. A pan, Nikołaju Iwanowiczu? – zwrócił się do Homera imionami z paszportu, starannie obmacując swoje policzki. – Ręce. Będzie pan łaskaw. Dziękuję. O, tu widać inteligenta. Zamy ślił się, rozprostowując te swoje palce: grube, silne. Jakby robił nimi coś, od czego bardzo mu zdrętwiały i bolały. Może długo pracował latarką z prądnicą? Unikatowy zegar obracał wskazówkami przez jakiś czas, ty kając dobitnie: cy k, cy k, cy k, cy k. Wszy scy milczeli, pozwalając rozbrzmiewać zegarowi. Od zewnętrzny ch dźwięków odcinały ich żelazne drzwi. Gdy by nie głośne i wy raźne ty kanie, ich uszy wy pełniałaby cisza, jakby ogłuchli po wy buchu. Potem Bory s Iwanowicz oprzy tomniał. – Mogę spy tać, jaki jest cel panów wizy ty w Hanzie? – Tranzy t – odparł Artem. – Punkt docelowy ? – Teatralna. – Orientuje się pan, że wwóz niecerty fikowanego sprzętu łączności na tery torium Hanzy jest zakazany ? – Nigdy czegoś takiego nie by ło! – No jakże. Pewnie po prostu wcześniej pan nie próbował, Artemie Aleksandrowiczu. Ukłuł go dźwięk „otczestwa”: pierwszy paszport wy rabiał mu Suchy, a Suchy nie mógł znać imienia prawdziwego ojca Artema. Imienia matki zresztą też nie dosły szał. A sam Artem mógłby, ale nie zapamiętał. Tak więc wujek Sasza wpisał siebie, a Artemowi nie starczy ło wtedy kręgosłupa, żeby się z nim kłócić. I tak się przy czepiło. Ale nazwisko i tak potem zmienił. Kiedy Mły narz wy pisy wał mu nowe dokumenty zamiast ty ch stracony ch. – I jeszcze jedno py tanie: mieszka pan i pracuje na WOGN-ie, o czy m informuje pieczątka, a paszport został wy dany w Polis. Dużo pan musi podróżować? Często pan tam by wa? – Mieszkałem tam rok. Miałem fuchy. – Nie na stacji Biblioteka imienia Lenina przy padkiem? – Na stacji Biblioteka. – Nieopodal Czerwonej Linii? – Nieopodal samej Biblioteki. Swinołup się zainteresował, uśmiechnął. – A na Teatralną idzie pan pewnie dlatego, że jest nieopodal Teatru? A nie dlatego, że obie stacje przesiadkowe należą do czerwony ch? Proszę mnie dobrze zrozumieć, po prostu jestem ciekaw. Z obowiązku służbowego. – Prawie. Planuję wy jście na powierzchnię. Na Teatralnej. – Oczy wiście zabierając ze sobą radiostację ty pu wojskowego? Do kogo będzie pan tam nadawał szy frogramy ? Do trupy baletowej? Trup-y, ha!
– Niech mnie pan posłucha – przerwał mu Artem. – Nie mamy żadnego związku z czerwony mi. Wy jaśniłem: jestem stalkerem. Wszy stko i tak jest jasne, czy ż nie? To widać po twarzy, po włosach. W nocy nawet światła w kiblu nie muszę zapalać, bo cały strumień mi się, kurde, jarzy. No tak, mam ze sobą radiostację. Co w ty m dziwnego? A jeśli gdzieś tam, na powierzchni, utknę? Jeśli coś mnie będzie chciało pożreć? To co, nie wolno mi będzie nawet kogoś wezwać na pomoc? – A jest kogo? – zapy tał Bory s Iwanowicz. Pochy lił się do przodu, wy suwając się z cienia. I stało się jasne, dlaczego kry je twarz. Cała by ła pokreślona nabrzmiały mi, sączący mi się surowicą zadrapaniami. Jedno z nich przecinało na skos jego brew i po przerwie policzek, tak jakby ktoś próbował wy rwać majorowi oko, ale ten zacisnął powieki i je ochronił. Oto, co lepiło mu się na palcach: pły n, który wy pły nął z ty ch zadrapań. Zupełnie świeży ch, jeszcze niezaschnięty ch; coś stało się majorowi zaledwie kilka minut przed ty m, jak ich aresztował. „Zbierałem się w pośpiechu”… – Może i jest – powoli odpowiedział Artem. Zapy tać go: co się panu stało z twarzą, Bory sie Iwanowiczu? Ty lko co to teraz da? Nic, najwy żej na chwilę odciągnie uwagę. – No to może ich pan wezwie? – Bory s Iwanowicz uśmiechnął się; szramy sprawiły, że nie wy szło to najlepiej. – Bo może się to teraz panu przy dać. Jest pan zameldowany na jednej stacji, a dokumenty ma pan wy dane na drugiej. Z bronią palną. Z trzema kompletami amunicji. Z zabroniony m sprzętem radiowy m. Rozumie pan, o czy m mówię? Ta pańska radiostacja… Mamy wszelkie podstawy, żeby pana zatrzy mać, Artemie Aleksandrowiczu. Powiedzmy, że do wy jaśnienia. Tłumaczy ć się? Wy jaśniać temu człowiekowi, po co jemu, Artemowi, radiostacja? Sam mógł sobie odpowiedzieć w zastępstwie Swinołupa: przez dwadzieścia lat nie by ło żadny ch sy gnałów, żadny ch świadectw, że gdziekolwiek przeży ł ktoś jeszcze. Kogo pan chce oszukać, Artemie Aleksandrowiczu? Major wy dostał się zza swojego przedpiersia, wy szedł na środek pokoju, depcząc brudny mi butami niknący od upły wu czasu i ciemności deseń. – I pana, Nikołaju Iwanowiczu, dla towarzy stwa… Może choć pan ma coś do powiedzenia? Niekoniecznie teraz, przy młody m człowieku. W pańskim bagażu nie znaleziono niczego poza dziennikiem. Ty le że pańskie ukochane gry zmoły można interpretować na rozmaite sposoby. Może to powieść miniony ch lat, a może skrobie pan raport dla urzędu bezpieczeństwa Linii Czerwonej. Co? Homer wciągnął głowę między ramiona i połknął własny języ k; ale nie próbował odżegny wać się od Artema. Swinołup jeszcze trochę przy kręcił imadło: – Cóż, wie pan, jak jest. Czasy są ciężkie. Niespokojne. Ciężkie czasy wy muszają trudne decy zje. Rozumie pan, o czy m mówię? Artem poszukał odpowiedzi w dole, na wy tarty m dy wanie. Spod biurka wy glądały smutne pluszowe kapcie. By ły jakieś… obce w ty m gabinecie. Zby t małe dla wielkich nóg Bory sa Iwanowicza. Damskie? – I może zajść taka ewentualność, że ma pan jakieś wy jaśnienie tego wszy stkiego. Ty le że
przecież póki co go nie znam. Proszę się postawić na moim miejscu: muszę wy my ślać własne wersje. I oto jaka wersja mi się na razie ry suje… Zbierał się w pośpiechu. Nie zdąży ł schować kapci. Twarz poharatana do krwi. Kto mu to zrobił? – my ślał Artem, zamiast my śleć o ty m, jak się wy bronić. Kobieta. Paznokciami. Całą twarz. Próbowała wy drapać mu oko. To nie by ła zabawa. Co on z nią zrobił? – Że próbowaliście, towarzy sze, przeniknąć na tery torium wrogiej wam Hanzy, omijając kontrolę graniczną na drodze przekupstwa osoby urzędowej. W celu, rzecz jasna, szpiegostwa. Czy może zorganizowania ataku terrory sty cznego? Co on z nią zrobił? Cholerna lampa żałowała światła i w półmroku nie dało się rozpoznać, czy wzór na dy wanie nie oplatał purpurowy ch plam. Kawalerskie mieszkanie wy dawało się posprzątane, nikt tu się nie bił, nie tarzał po podłodze, nie przewracał mebli; ale te kapcie… Te kapcie jednak leżały porozrzucane. Czy li ona tu przy szła. Doprowadzili ją… Zatrzasnęli drzwi, rozległ się ten zgrzy t, przekręcili klucz. Tak samo, jak za nimi. – Hanza ma niemało wrogów. Zawistników. Ale ta radiostacja… Radiostacja – niezadeklarowana i niecerty fikowana, przemy cona… Co to znaczy ? To znaczy : nie jesteście sami. Wasza penetracja jest częścią jakiegoś planu. Ktoś zamierzał koordy nować wasze działania. Przeniknąć na tery torium Okrężnej, urządzić sobie kry jówki, by ć może znaleźć łączników, otrzy mać od nich fałszy we dokumenty, przy czaić się na dnie, czekać na rozkaz… I o wy znaczonej godzinie ruszy ć razem z inny mi uśpiony mi agentami. Homer bezradnie trącał Artema spojrzeniem swoich przejrzy sty ch, uczciwy ch oczu. Ale ten nie chciał mu odpowiadać, przez cały czas pokazy wał mu ty lko białka, wy ślizgiwał się. Ciekawe, kim ona jest? Co się z nią stało? – I to, że milczy cie, oznacza, że nie macie jak zaprzeczy ć. Czy li trafnie wszy stko odgadłem, co? Gabinet nie miał drugiego wy jścia. Pojedy ncze drzwi – obite pikowany m materiałem, tłumiące wszy stkie dźwięki. Biurko. Zegar. Telefon. Ikona. Zasłonięte łóżko w kącie. Łóżko. Zaścielone akry lowy m kocem. A co, jeśli na nim… Gruba, nieprzejrzy sta zasłona, a za nią… Na łóżku… – No i? Artem otworzy ł usta, zamierzając się przy znać. Swinołup podkradł się, przy czaił, przestał gadać. Czekistowski zegar przeciągał jeszcze czas. Cy k. Cy k. Cy k. Homer nabrał powietrza, nie śmiał oddy chać. I w ogóle nikt już nie oddy chał. Dlatego starała się z cały ch sił oślepić majora, bo ten ją zabijał. By ć może zwalił się na nią od góry … I dusił. Ta zasłona. Za nią. Pościelone łóżko. I wprost na łóżku. Tam, gdzie on śpi. Martwa. A może wciąż ży wa? Doskoczy ć tam? Odsunąć zasłonę? Krzy knąć? Rzucić się do walki? Nikt nie oddy cha. A jeśli tam jest pusto? – Komu zamierzaliście wy sy łać sy gnały ? O czy m? Skąd? – major stracił cierpliwość. Artem utkwił w nim osłupiały wzrok. Głowa wy pełniła mu się błotnisty mi wodami gruntowy mi, nie mieściła ich, groziła pęknięciem; bolała. Kim ona jest? Co to za kobieta? Za co jej to zrobił?
Trzeba coś robić. Nie może tu zostać. A zasłonka – czy to jego, Artema, sprawa? – Naprawdę oskarżasz mnie o szpiegostwo, majorze? Na rzecz czerwony ch? – Artem wstał. Swinołup wy czarował malutkiego matowego makarowa, umieścił go obok siebie na biurku, duży mi czarny mi źrenicami zajrzał w źrenice Artema. Ale by ło za późno, żeby się wy cofać. Trzeba by ło otworzy ć pikowane drzwi, trzeba by ło koniecznie wy jść z tego przy tulnego mieszkanka na zewnątrz. Wy jść samemu i wy ciągnąć staruszka. – Odciski u mnie znalazłeś, tak? Proch? Dobrze. No to powiem ci, skąd te odciski. Pamiętasz historię z bunkrem z zeszłego roku? Powinieneś pamiętać! Korbuta z Linii Czerwonej pamiętasz? Powinieneś by ł go znać! W końcu to twój kolega! Pamiętasz, jak Zakon stracił połowę ludzi?! Trzy mali obronę przed czerwony mi! Przed waszy mi, waszy mi wrogami! Bo jeśli wzięliby ten bunkier… A was, waszą Hanzę prosiliśmy o posiłki, pamiętasz?! Kiedy już my śleliśmy, że to koniec! Ale wszy stkie wasze, sukinsy nów, siły by ły widać zajęte na niewidzialny m froncie! Oto skąd mam te odciski! Stąd, skąd Mły narz ma wózek inwalidzki! – Niech pan podwinie rękaw – zmieniony m głosem nakazał major. Artem, krzy wiąc się, podwinął. „Jeśli nie my, to kto?” Tatuaż już poszarzał. – Cóż, przy najmniej teraz wy jaśniła się sprawa paszportu – odkaszlnął Bory s Iwanowicz. – Są jeszcze do nas jakieś py tania? – Niepotrzebnie się pan tak na mnie denerwuje. Nawiasem mówiąc, miałem wszelkie podstawy, żeby was tu zatrzy mać do wy jaśnienia. Może pan nie wie, ale znajdujemy się teraz o krok od wprowadzenia stanu wy jątkowego. Ty lko w zeszły m ty godniu wy kry to i unieszkodliwiono u nas piętnastu agentów Linii Czerwonej. Szpiedzy, dy wersanci i terrory ści. Oczy wiście Zakon jest zajęty czy m inny m. Rozumiem to. Ale pański Zakon, przy cały m moim szacunku, nie zna się na kontrwy wiadzie. By ć może zdaje się wam, że los całej planety znajduje się wy łącznie w waszy ch rękach. My ślicie pewnie, że pokój i stabilność Hanzy to coś, co się rozumie samo przez się, tak? A jeśli panu powiem, że dopiero co wczoraj schwy taliśmy człowieka, który zdoby ł już dostęp do naszego sy stemu wodociągowego? I u którego skonfiskowaliśmy dwadzieścia kilo trutki na szczury ? Wie pan, w jakich męczarniach zdy cha się od trutki na szczury ? Albo że taki na pozór niewinny gównowóz, jak wasz koleżka, przy wiózł w swojej beczce na Białoruską minę przeciwczołgową – wiedział pan o ty m? Gdy by ustawić ją w odpowiednim miejscu, to wy obraża pan sobie, do czego by doszło? A to ty lko dy wersanci. Prowokatorów łapiemy na pęczki. Agitatorów. Zaczy nają od biadolenia, że nie ma u nas sprawiedliwości, że bogacze się bogacą, a biedni biednieją, że Hanza niby tłamsi biznes albo że ludzie pracy harują ponad siły w cały m metrze, bo Hanza wy sy sa ze wszy stkich krew, a potem proszę, jakie ulotki wy jmują! Rozłoży ł przed Artemem skrawek szarego papieru, na który m plan metra wy glądał jak pajęczy na; pośrodku siedział tłusty pająk, na który m napisano „HANZA”. – A z drugiej strony, proszę odwrócić – „Przekaż towarzy szowi!” albo „Przy jdź na zebranie!”. Tak. Tworzą komórki. Czy się orientujemy ? Pod naszy m nosem przy gotowują rewolucję, jasne? Dzień i noc. Boję się py tać, ale… czy pan tam u nich by wał? Rozumie pan, co nas tu wszy stkich czeka, jakby co? Nie będą nawet tracić na nas kul, zatłuką nas po prostu prętami zbrojeniowy mi. A ci, który ch na siłę uszczęśliwią, będą mieli do żarcia siebie nawzajem – i to na kartki. Proszę! Będzie władza Rad! I co zrobicie przeciwko zbuntowanemu ludowi? Ilu w Zakonie zostało ludzi? Trzy dziestu? Czterdziestu? No tak, specnaz, no tak, bohaterowie, no tak, jeśli nie wy, to któż i któż.
A co zrobicie przeciwko tłumowi nakręconemu, napuszczonemu przez prowokatorów? Do kobiet będziecie strzelać?! Do dzieciarni?! Co?! Nie, mój drogi! Znacie się może na takty ce walki w zwarciu albo na szturmowaniu umocniony ch obiektów, ty lko że ży cie się do tego nie ogranicza! Wiesz, ile jest w ży ciu sy tuacji? Cy k. Cy k. Cy k. Bory s Iwanowicz złączy ł dłonie na kształt suwaka; to zaś jakby o czy mś mu przy pomniało, bo spojrzał na swoje palce – grube, silne – z zadumą. Potem znów dotknął policzka. – Po co ci ta Teatralna? – zapy tał jeszcze raz, spokojnie. – I kogo masz ze sobą? – kiwnął na Homera. – Wy pełniam zadanie Mły narza – odparł Artem. – Jeśli ma pan takie ży czenie, niech się pan z nim połączy i zapy ta. Ja nie jestem upoważniony. Dziadek jest przewodnikiem. Idziemy na Pawielecką. Homer zamrugał. Usły szał o Mły narzu. Pamiętał, dokąd ten tak naprawdę posłał Artema. „Obłęd”. Ale i on nie wie wszy stkiego. Tatuaż wprawdzie został, ale jeśli ktoś powie Mły narzowi, że Artem do tej pory służy w Zakonie… Jeśli ktoś fakty cznie podniesie tamtą kanciastą słuchawkę i poprosi o połączenie z Mły narzem… – Półprzewodnik – powiedział przeciągle major roztargniony m głosem i uśmiechnął się. – Półprzewodnik-półdziadek. A co z brokerem? – Broker… Jest z nami. – By ł z wami. Teraz będzie z nami. W końcu to on przeprowadził was przez kordon, dogadał się, prawda? Z naruszeniem kwarantanny fitosanitarnej. Ktoś przecież wręczał łapówkę urzędnikowi Związku Linii Okrężnej. Że się tak wy rażę, jeśli nie wy, to kto? – Nie – pokręcił głową Artem. – Broker jest z nami. Swinołup niczego nie sły szał. – Tak więc będziemy musieli sobie z brokerem… porozmawiać. A was wy ślę na Nowosłobodską z transportem. Najkrótszą drogą. I kamień z serca. Homer spojrzał na niego z ukosa. Ale Artem nie mógł zostawić tu tego idioty cznego chłopaka. Nie Bory sowi Iwanowiczowi. Nie w ty ch trudny ch, niespokojny ch czasach. – Wy puszczasz wszy stkich. Albo dzwoń do Mły narza. Swinołup postukał palcami w biurko, zakręcił jak bączkiem niepozorny m, choć swoje ważący m makarowem, zacisnął i rozluźnił pięść. – Co ty mnie tak straszy sz ty m Mły narzem? – odezwał się w końcu. – On mnie akurat zrozumie. Mły narz jest oficerem i ja nim jestem. Głupio wy jdzie po prostu. Mamy przecież wspólny ch wrogów. Powinniśmy walczy ć razem, ramię w ramię. Wy po waszemu, my po naszemu. Bronimy metra przed chaosem. Chronimy przed wielkim przelewem krwi. Każdy, jak umie. Gorąco. Nie by ło czy m oddy chać. W uszach huczała mętna woda. Nie ma czy m oddy chać, zawirowało mu w głowie. Zasłonięte łóżko w kącie. Kapcie pod biurkiem. Po prostu chwy cić tę przeklętą zasłonkę… Odsłonić. – Wy puszczasz wszy stkich – powtórzy ł Artem. – Wszy stkich trzech. – Do Nowosłobodskiej. To mój odcinek. Po drugiej stronie są inni. I nie chcę wszy stkim i każdemu z osobna opowiadać o tobie, o brokerze, o ty m twoim Mły narzu. Ktoś na pewno nakabluje dowództwu. Zamęczą mnie raportami.
– Teraz – nacisnął Artem. – Teraz by chciał… Cy k. Cy k. Cy k. Święci w rogu szeptali między sobą, naradzając się. Miecze obu by ły nagie. Homer chciał grzbietem dłoni otrzeć pot z ły sego ciemienia, ale całej wilgoci nie dało się zgarnąć. W końcu Bory s Iwanowicz podniósł słuchawkę płaskiego telefonu z przy ciskami. – Agapow! Broker do wy jścia. Tak. Powiedziałem. Co? A co z Leonowem? No to daj mu. Praca powinna zostać opłacona. Tak. Ty m bardziej on! Bajkopisarz z bożej łaski! Szczególnie udaje mu się to o Niewidoczny ch Obserwatorach… Zasłuchać się można! – zaśmiał się. – Tak. I dawaj tu brokera. Artem szturchnął Homera w ramię: wy chodzimy. Ten zaczął wstawać, ale powoli, jakby o coś zahaczy ł. – Oddajcie nam rzeczy – powiedział Artem. – Na granicy – obiecał, poważniejąc, Bory s Iwanowicz. – Jeszcze pan ucieknie, ukry je się gdzieś. Nie wy jaśniliśmy sobie w końcu szczegółów pańskiego zadania. Niech się pan nie martwi. Na granicy wszy stko zwrócimy. Przed zamknięciem gabinetu obrzucił pomieszczenie gospodarskim okiem. Wszy stko by ło w porządku. Bory s Iwanowicz posłał szy bkie spojrzenie w kąt pomieszczenia, przy tupnął buciorami przed zbrojny mi w aureolach jak na musztrze przed dowódcą i zgasił światło. I Artem ostatni raz obejrzał się przez ramię – na zasłonkę. Nie moja sprawa, powiedział sobie w duchu. – Na graniiiicy czarne chmuuury y y … – zaśpiewał cichutko pod nosem Swinołup.
Stacja Prospekt Mira – Okrężna miała zupełnie inne oblicze niż jej sy jamski bliźniak. Stacja z linii promienistej gapiła się ślepo w ciemność, Okrężna mruży ła oczy od jasnego światła. Promienista by ła zawalona straganami, budkami, zwałami wszelkich możliwy ch rupieci i arty kułów pierwszej potrzeby i wy glądała jak przebrany na śmietniku bezdomny. Okrężnej, choć zrośniętej z nią kory tarzem, udało się nie złapać od niej wszy. Posadzka w czarno-białą szachownicę by ła wy szorowana i wy pucowana, pozłota pod sufitem odnowiona, a wy my ślnie pikowane ukośny mi liniami sklepienie nieco się wprawdzie zakopciło, ale wciąż dawało do zrozumienia, że niegdy ś by ło śnieżnobiałe. Zwisały z niego ciężkie spiżowe ży randole z mnóstwem punktów świetlny ch. Na każdy m z nich paliła się ty lko jedna żarówka, ale i to wy starczało, by na stacji nie pozostał żaden ciemny kąt. Część peronu przeznaczono na terminal towarowy : przy zwisający m nad drezy ną dźwigu ładowacze w granatowy ch ubraniach roboczy ch palili coś dobrego i drogiego, jakieś skrzy nie stały równo, karnie, z tunelu podjeżdżał następny pociąg z towarowy mi pakami, dźwięczały siarczy ste przekleństwa. Wrzała praca i ży ło się lepiej. Domy miejscowy ch zostały urządzone między filarami, w przejściach na perony, żeby nie zajmować głównej hali i nie psuć jej piękna: arkady zamurowali cegłami i nawet oty nkowali na
biało, drzwiczki zrobili od strony wewnętrznej, a obok nich wy bili jeszcze okienka wy chodzące na ży randole; przez firanki można pewnie by ło sobie wy obrażać, że na zewnątrz po prostu zmierzcha. A jeśli ktoś zapuka do drzwi – odsunąć zasłonę i popatrzeć kto to, zanim się otworzy. Ludzie by li tu umy ci, nawet wy strojeni i choćby mocno się starać, wy szukanie w tłumie choćby jednego dy strofika nie by łoby łatwe. Jeśli w ty m świecie by ł jeszcze możliwy raj, Prospekt Mira na pewno by łby jedną z jego stacji. Bory s Iwanowicz pożegnał się z nimi, jeszcze zanim wkroczy li w światło: przeprosił, bo ponoć musiał się udać do ambulatorium. W jego zastępstwie wy szedł z pomieszczeń służbowy ch jakiś wujaszek pod wąsem, przy zwoity i przeciętny, i wy prowadził za sobą brokera Loszę. Ten miał rozbitą wargę, ale nie przeszkadzało mu to się uśmiechać. – Pojedziesz z nami na Nowosłobodską – poinformował go Artem. – A potem na Mendelejewską. – Gdziekolwiek! – powiedział Losza. Wujaszek obciągnął swój sprany sweter – nie od munduru, rzecz jasna, ale porządny, z haftowany mi śnieży nkami – i klepnąwszy Loszę po plecach, gestem polecił całej trójce iść za sobą. Z boku wy glądało to tak, jakby czterech przy jaciół szło peronem. Czterech przy jaciół, przerzucając się żartami, paliło podczas przerwy w pracy. Punktualnie podjechała sły nna marszrutka Hanzy : dy miąca motodrezy na z doczepiony m pasażerskim wagonikiem. Wagonik miał wprawdzie otwarty dach, ale za to wy posażono go w wy godne siedzenia wy jęte z jakiegoś pociągu metra. Konduktor pobrał od wszy stkich po dwa naboje: sweter zapłacił za całą grupę. Usiedli naprzeciwko siebie, zakoły sali się i pojechali. Wolny ch miejsc już nie by ło. Po lewej siedziała baba z odbarwiony mi włosami i wolem. Po prawej – ponury wielkonosy oby watel ubrany niechlujnie. Z ty łu – zaspany młody ojciec z sapiący m zawiniątkiem i worami pod oczami, potem człowiek o wprost nieprzy zwoity m brzuszy sku i ciemnowłosa, mniej więcej szesnastoletnia dziewczy na w spódnicy aż do ziemi – dla bezpieczeństwa. I kolejni ludzie, a na końcu, jak i na dziobie drezy ny – ludzie z automatami, w kevlarowy ch kamizelkach, z ty tanowy mi hełmami na kolanach. Ale to nie by ła eskorta dla Artema: nawet tu, w Hanzie, z jej ciągły m ruchem i niegasnący m oświetleniem, tunele pozostawały tunelami i mogło się w nich zdarzy ć wszy stko. – A przy sobie miał dwadzieścia kilo trutki na szczury ! – tleniona baba konty nuowała rozmowę z poprzedniego przejazdu. – W ostatniej chwili go złapali. – Zezwierzęcenie. Trutką na szczury ! Jego samego by trutką na szczury, gada jednego, żeby wszy stko zeżarł! – zbulwersował się brzuchacz. – Ile można ich tolerować! Jest taki jeden, co się przedostał od czerwony ch, sztak powiem… Z Sokolników. Mówi, że oni tam już dzieci żrą! Ten ich Moskwin to jest normalnie anty chry st. I nas wszy stkich też tak chce. Szatan! – Ale żeby dzieci… – powiedział przeciągle niewy spany ojciec z zawiniątkiem. – Nikt przecież nie będzie jadł swoich własny ch dzieci. – Ty to się dużo znasz na ży ciu! – wy chry piał brzuchacz. – Własny ch dzieci – nikt – podtrzy mał tamten uparcie. – Cóż, kiedy tu przy jdą, to się dowiemy – podtrzy mał rozmowę sweter. – Przecież jest coraz gorzej! A co by ło w zeszły m roku? Z ty m bunkrem! Zakon ledwo wy trzy mał! Co ich tak tu ciągnie? – sapała baba z wolem. – Zdy chają z głodu, dlatego! – grubas potarł swój ogromny brzuch. – To i lezą na nas, sztak
powiem. Żeby odebrać i podzielić. – Nie daj Panie Boże! – poprosił jakiś stary głos z ty łu. – A ja by łem raz na przesiadce na Linii Czerwonej. I niczego takiego strasznego u nich nie ma. Całkiem cy wilizowanie. Wszy scy wzorowo ubrani. Straszą nas nimi! – A czy ty zrobiłeś chociaż krok poza strefę buforową? Bo ja zrobiłem! Od razu mnie zwinęli, omal nie postawili pod ścianę! Od frontu to mają porządeczek, jasne! – Robić im się nie chce, darmozjadom – powiedział wielkonosy. – My tu wszy stko własną pracą zbudowaliśmy. Dwadzieścia lat jak na galerach. A ci… Jak szarańcza. Teraz to im oczy wiście nowe stacje trzeba dawać, u siebie już wszy stkie wy czy ścili. Połkną za jedny m posiedzeniem. – A dlaczego my mamy im coś dawać?! Za co? – Ledwo zaczęliśmy ży ć jak ludzie! – Żeby ty lko wojny nie by ło… Żeby ty lko… – Jak chcą, to niech sobie żrą te swoje dzieci, ale do nas niech nie lezą! My ich mamy w… – Och, nie daj Panie Boże! Zmiłuj się! Przez cały ten czas drezy na toczy ła się spokojnie i nieśpiesznie, py kając przy jemny m dy mkiem – benzy nowy m, znany m z dzieciństwa – przez wzorcowy tunel – suchy, milczący i oświetlony umieszczony mi co sto metrów energooszczędny mi świetlówkami. I wtedy nagle trrrach! – i nastała ciemność. W cały m tunelu. Zgasły świetlówki i jakby Bóg zasnął. – Hamuj! Hamuj! Zazgrzy tały hamulce, jak z procy polecieli na siebie nawzajem kobieta z wolem, wielkonosy facet i cała reszta, nie do odróżnienia w ciemności. Zakwiliło niemowlę, po czy m zaczęło coraz głośniej protestować. Ojciec nie wiedział, jak je uspokoić. – Wszy scy pozostać na miejscach! Nie schodzić z drezy ny ! Kliknęła jedna latarka, potem kolejne. W skaczący ch smugach światła by ło widać, jak kewlarowi żołnierze pośpiesznie i niezgrabnie wkładają hełmy, jak niechętnie schodzą na tory, otaczając marszrutkę, stając między ludźmi a tunelem. – Co to? – Co się stało?! Jednemu z kevlarowców zaszemrało coś w radiostacji, odwrócił się od cy wili i mruknął coś w odpowiedzi. Poczekał na rozkaz – nie doczekał się, a bez rozkazu nie wiedział, co robić, i zasty gł ze zdziwieniem. – Co jest? – zapy tał Artem. – Ależ daj spokój, dobrze nam się siedzi! – odparł beztrosko sweter. – Dokąd mamy się śpieszy ć? – W sumie to muszę… – zasy sając wargi, wy mamrotał Losza. Homer milczał w napięciu. – A ja akurat mam dokąd! – podniósł się ojciec zawiniątka. – Ja muszę zawieźć dziecko do matki! Co, sam mu dam cy cka? – Chłopcy, powiedzcie chociaż, co tam mówią? – tleniona kobieta zakoły sała wolem w stronę żołnierzy. – Pani siedzi – powiedział twardo kevlar. – Czekamy na wy jaśnienia.
Minuta naciągnęła się jak struna. Potem druga. Zawiniątko, niepocieszone przez swojego nieporadnego ojca, zanosiło się już ry kiem. Z czoła drezy ny poświecili im wszy stkim po oczach milionem rozdrażniony ch świateł, szukając źródła płaczu. – W dupę se poświeć! – zawołał ojciec. – Nie da się, ni cholery ! Już niechby tu przy szli ci czerwoni i wszy stko zabrali, może chociaż zaprowadzą porządek! Codziennie prąd wy łączają! – Na co czekamy ? – poparli go z ty łu. – Daleko jedziesz? – w głosie swetra dało się sły szeć współczucie. – Park Kultury ! Jeszcze połowę metra! A-a-a. Lu-li-laj. – Chodźmy pieszo! – To przecież nie jest na prąd! Odpalaj! By le do stacji się dostać, a tam już… – A jeśli to dy wersja? – No i gdzie są nasi bezpieczniacy ? Gdzie oni są, kiedy ich potrzeba?! Dopuścili do tego! – Czy się aby nie zaczęło, Boże jedy ny ?! – Mówię wam, chodźmy pieszo! Powolutku… – Oto za co płacimy podatki! – Czekamy na wy ty czne! – mamrotał do radiostacji żołnierz, ale ta ty lko kasłała. – Toż to dy wersja jak nic! – A co tam jest? Poświeć no… – sweter zmruży ł oczy, wskazał palcem w ciemność. Jeden z kevlarowców skierował latarkę według jego wskazówki: trafiła na czarną dziurę. Z tunelu wprost w warstwę ziemi prowadził chodnik, wąski kory tarzy k. – A t-to co znowu?... – zdumiał się sweter. Kevlarowiec ciachnął mu snopem światła po oczach. – Pan się nie wtrąca – uciął. – Nieistotne. Sweter się nie obraził. Zrobił sobie daszek z dłoni i światło nie mogło go pokonać. – Niewidoczni Obserwatorzy się przy pominają… Sły szeliście tę historię? – Co? – No… O Metrze-2. Że rząd… Przy wódcy tamtej Rosji, która by ła kiedy ś… Wielkiej. Że oni nigdzie nie zniknęli. Nie uciekli. Nie zginęli. Nie schronili się na żadny m Uralu. – A ja o Uralu sły szałem. Jakiś Jamandau czy jak to się nazy wa. Miasto wewnątrz góry. I jak się zaczęło zamieszanie, to wszy scy od razu dali tam dy la! My tu sobie gnijmy, a wszy stkie najważniejsze osobistości… I tam mieszkają. – Bujdy ! Wcale nas nie porzucili. Nie zdradziliby nas, swojego ludu. Tutaj są. W bunkrach tuż obok nas. Dookoła. To my ich zdradziliśmy. Zapomnieliśmy o nich. I oni się od nas… Odwrócili. Ale gdzieś tutaj… Czekają. Mimo wszy stko opiekują się nami. Chronią. Bo jesteśmy dla nich jak dzieci. Może te ich bunkry są za murami naszy ch stacji. A ich tajemne tunele za murami naszy ch tuneli. Są wokół nas. Obserwują. I jeśli zasłuży my … na ocalenie… to przy pomną sobie o nas. Ocalą nas. Wy jdą z Metra-2 i nas uratują. Ludzie na drezy nie ucichli, utkwili wzrok w czarny m kory tarzu, w nieprzeniknionej głębi, zaczęli szeptać między sobą. – A licho wie… – To wszy stko gówno prawda – rzucił ze złością Artem. – Brednie! By łem w ty m Metrze-2. – I co?
– I nic. Tunele, puste. Puste tunele i grupka dzikusów ży wiący ch się ludzkim mięsem. Ot i cali wasi Obserwatorzy. Tak więc siedźcie tu, czekajcie. Uratują was. – Nie wiem – mruknął dobrodusznie sweter. – Niespecjalne mam talent do opowiadania. Posłuchałby ś tego faceta, który mi to wszy stko zreferował. Dosłownie wsiąkłem w tę historię! – Naprawdę są tam ludożercy ? – spy tał Artema ojciec z zawiniątkiem. Ale wtedy włączy ło się światło. Ochrona usły szała wy burczane przez radio błogosławieństwo. Drezy na kichnęła. Skrzy pnęły koła. Ruszy li. Ludzie odetchnęli, nawet dziecko umilkło. Mijając ciemny kory tarz, zajrzeli z lękiem do środka. Chodnik okazał się niewielkim składem. Ślepą uliczką.
Nowosłobodska by ła jedny m niekończący m się placem budowy. Na wolny m torze stała karawana załadowana workami – pewnie z piaskiem albo cementem; ludzie nosili cegły, mieszali beton, upuszczali krople zasty gającej zaprawy na ziemię, wy pełniali szpary, wy pompowy wali wodę z torów. Szumiały zdoby te gdzieś na górze ogrzewacze, wirniki pędziły gorące powietrze w stronę wilgotnego ty nku. Przy każdy m z nich stał ochroniarz w szary m mundurze. – Cieknie, że nie nadążamy uszczelniać – wy jaśnił sweter. Zmieniła się Nowosłobodska. Niegdy ś by ły tu kolorowe witraże i stacja utrzy my wano niemal w półmroku, żeby szklane obrazy intensy wniej lśniły. A ponad witrażami ciągnęło się podwójne złocone obramowanie, zwieńczenie półokrągły ch arkad; i posadzka by ła tu z czarny ch i biały ch pły tek granitu, jakby pasażer stąpał po drogocennej szachownicy podarowanej rosy jskiemu carowi przez perskiego szacha… Teraz wszędzie by ł ty lko cement. – Krucha rzecz – odezwał się Homer. – Co? – Artem odwrócił się do niego: staruszek tak długo już milczał, że dziwnie by ło w ogóle go sły szeć. – Miałem takiego znajomego. Powiedział mi kiedy ś, że witraże na Nowosłobodskiej już dawno się potłukły – krucha rzecz. A ja zapomniałem. I teraz, kiedy jechaliśmy, cały czas my ślałem, że je zobaczę. – To nic. Odbudujemy – powiedział z przekonaniem sweter. – Uratujemy stację. Nasi ojcowie dali radę, to i my damy. Jak wojny nie będzie, to wszy stko odbudujemy. – Z pewnością – zgodził się Homer. – To ty lko takie dziwne uczucie. Ja nigdy ty ch witraży nie lubiłem i Nowosłobodskiej nie lubiłem właśnie z powodu witraży. Sądziłem, że to bezguście. A teraz, jadąc tu, i tak na nie czekałem. – Może i witraże odtworzy my ! – Wątpię – potrząsnął głową Artem. – A jak nie, to kij z nimi! – uśmiechnął się połamany mi zębami Losza. – Ży cie trwa dalej i bez nich. Gdzie tu jest wy jście?
– Wszy stko odtworzy my ! Najważniejsze, żeby wojny nie by ło! – powtórzy ł sweter, klepiąc Loszę po plecach. Poprowadził ich schodami, kory tarzem nad torami – na Mendelejewską. Przeszli przez jeden kordon ludzi w mundurach w panterkę, potem drugi i dopiero wtedy zamajaczy ła przed nimi granica, z brązowy m kołem Hanzy na flagach i ze stanowiskiem cekaemu. Losza kręcił się, wciąż się po coś odwracał; Artem wiedział, że jego wesołość by ła nerwowa, nieprawdziwa. Homer skleił wargi i patrzy ł w głąb siebie, na niewidzialny ekran kinowy. Sweter wciąż paplał różne podnoszące na duchu history jki. Przy ostatniej blokadzie obok szary ch pograniczników sterczeli jeszcze dwaj inni, ubrani jak robotnicy – w poplamiony ch ubraniach roboczy ch i okularach spawalniczy ch na czołach. U ich stóp leżały rzeczy Artema: worek ze skafandrem ochronny m i plecak z radiostacją. Przy witali się, rozpięli suwak, pozwolili się upewnić, że i automat, i kulki, i wszy ściutko jest na miejscu, jak pan chce, to proszę przeliczy ć. Artem nie przeliczał. Teraz po prostu się stąd wy dostać, ży wy m, niczego więcej nie pragnął. Nie da się samemu walczy ć z całą ich służbą bezpieczeństwa. Z całą Hanzą. A tam, w gabinecie, za zasłonką… Niczego tam nie ma. Paranoja. – No! – sweter energicznie potrząsnął brudną grabą Loszy i wy ciągnął rękę do Artema. – Z Bogiem! Z boku wy glądało to tak, jakby czterech stary ch przy jaciół żegnało się, nie wiedząc, kiedy znów się zobaczą.
Dopiero kiedy przekroczy li granicę Mendelejewskiej, kiedy ludzie w cy wilu na pewno już ich nie sły szeli, Homer złapał Artema za rękaw i wy szeptał: – Bardzo zręcznie pan tam z nim rozmawiał. Mogliśmy przecież w ogóle stamtąd nie wy jść. Artem wzruszy ł ramionami. – Nie mogę przestać my śleć o jednej rzeczy – ciągnął Homer. – Kiedy weszliśmy do gabinetu, on zgarnął porozrzucane kapcie, pamięta pan? – I? – To przecież nie by ły jego kapcie. Zwrócił pan uwagę? Damskie. To by ły damskie kapcie. A zadrapania… – Bzdura! – ry knął na niego Artem. – Banialuki jakieś pieprzone! – Wszamałby coś człowiek – odezwał się Losza. – Bo kiedy my teraz do domu wrócimy …
6 // Osiem metrów
– Droga tu u nas jest ty lko w jedną stronę – powiedział im na pożegnanie dowódca posterunku granicznego, skubiąc paznokciem dojrzewający mu na szy i soczy sty pry szcz. I wówczas zainteresowali się, dokąd właściwie trafili. Mendelejewska okazała się pogrążona w półmroku, zamglona od pary wodnej i na wskroś przemoczona. Schody prowadzące z sąsiedniej Nowosłobodskiej kończy ły się nie na granitowej posadzce, ale w jeziorze: ludzie ży li tu po kostki w zimnej brunatnej wodzie. Artem rozwiązał worek – leżały w nim jego wodery. Za jedny m zamachem zawiesił sobie na ramieniu automat. Homer też by ł ogumowany, od razu dało się poznać wy trawnego wędrowca. – Nie wiedziałem, że ją zalało – mruknął Losza, kuląc się. Tu i tam walały się w wodzie przegniłe, sklecone z drewna ramy, które wy nosiły nieco człowieka ponad dno. By ły porozrzucane jak popadło i nikt nie próbował zbijać z nich wy spy ani ścieżki. – Palety – poznał Homer, zanurzając nogi w zimnej, mętnej wodzie, żeby dojść do drewnianego pomostu. – Uży wano kiedy ś takich w ciężarówkach. I całe Podmoskowie tonęło w billboardach: „Kupię palety !”, „Sprzedam palety !”. Istniał cały czarny ry nek ty ch palet! I człowiek się zastanawiał: po kie licho komuś te palety ? zdały ? A okazuje się, że skupowali je przed potopem. Ale palety dawno już zawilgotniały i osiadły kilka centy metrów pod wodą. Dojrzeć je przez błoto można by ło ty lko z bliska, i to wy łącznie patrząc sobie wprost pod nogi; z daleka fakty cznie można by ło odnieść wrażenie, że roztacza się tu wszędzie mętne biblijne morze. – Tu wszy scy są jak prorocy, po prostu cudownie spacerują po wodzie – uśmiechnął się Homer, spoglądając na człapiący ch miejscowy ch. Broker ocenił to po swojemu: – Jakby gównem zalało! Wkrótce ich źrenice zapomniały, jak jasno lśniła Hanza, i aż nadto zaczęło im wy starczać tutejsze skąpe światło. Palił się tłuszcz w miskach – gdzie popadło, u ty ch, którzy w ogóle go mieli; czasem za parawanem z reklamówek – wy blakły ch, ale nie do końca. – Coś jak chińskie lampiony – wskazał na nie Homer. – Pięknie, co? Artem miał inne zdanie. W łukach arkad, które z początku zdawały się całkowicie czarne, ukazały się tory. Ale nie zwy czajne, jak na pozostały ch stacjach. Na Mendelejewskiej granica między peronem a torami
nie istniała, wszy stko wy równy wała mętna woda. Trzeba rozpoznać, gdzie jeszcze można stać, a gdzie człowiek wpadnie i opije się wody. Ale najważniejsze py tanie to: jak iść dalej? Wy jście na powierzchnię by ło zapieczętowane rumowiskiem. Kory tarz – odcięty. Tunel – zalany po szy ję zimną i brudną wodą. Do tego pewnie radioakty wną – spróbuj no się ty lko w takiej wy kąpać. Złapią cię skurcze, w latarce zrobi się spięcie i będziesz sobie pły wał twarzą w dół, jak spławik, aż zaleje ci płuca. Nad niewidoczny mi torami siedzieli miejscowi i drapiąc się co jakiś czas, łowili w głębokiej wodzie jakimiś podbierakami lepiej nawet nie my śleć co, od razu na surowo poły kając. – Moją glistę zabrałeś! Oddawaj glistę, by dlaku! – jeden z „ry baków” uczepił się kudłów drugiego. Nie mieli łodzi ani tratew. Z Mendelejewskiej nie mogli się nigdzie zabrać, zresztą nie zamierzali. Ale co mieli robić Artem z Homerem? – Dlaczego wszy stko tu zatopione? Czy tu jest niżej niż na Nowosłobodskiej? – zastanowił się głośno Artem. – Osiem metrów głębiej – wy grzebał z pamięci Homer. – Więc cała woda stamtąd spły wa tutaj. Wy starczy ło, że odeszli trochę dalej od schodów, a ich nogi oblepiły chude dzieci. Nie śmiały podchodzić do kordonu Hanzy ; musiano je wcześniej jakoś odstraszy ć. – Wujku, kulkę. Wujku, kulkę. Wujku, kulkę. Chude, ale ży laste. Hop! – i chwy tasz cudzą rączkę w kieszeni. Śliską, szy bką, zwinną. Zdaje ci się, że właśnie ją złapałeś, a tu pusto. I które to by ło z ty ch diablątek – nie wiadomo. Podziemne rzeki oblewały całe metro, stukały w beton, prosiły, żeby wpuścić je na głębiej położone stacje. Kto mógł, wy rzucał je z domu: wzmacniał mury, wy pompowy wał wodę, osuszał wilgoć. Kto nie mógł, tonął w milczeniu. Na Mendelejewskiej ludziom nie chciało się ani działać, ani tonąć. Co jakiś czas zbierali się w sobie i walczy li, jak potrafili. Ukradli gdzieś rusztowania z rur, przegrodzili nimi główną halę, poskręcali sobie z nich dżunglę, wdrapali się wy żej, pod sufit, i tam zawiśli na ty ch żelazny ch lianach. Ci bardziej wsty dliwi omotali swoje gniazda plastikowy mi torebkami, żeby nikt z zewnątrz nie gapił im się w ży cie. Ci prostsi z górny ch kondy gnacji z głośny m chlupotem robili wprost do wody – i nic to nikomu nie szkodziło. Kiedy ś hala Mendelejewskiej, uroczy sta i powściągliwa, z białego marmuru, z szerokimi zaokrąglony mi łukami arkad, nadawała się przy kładowo na pałac ślubów. Ale potoki błota obśliniły marmurowe pły ty ścian, spowodowały zwarcie elektry czne i zgasiły wy my ślnie powy kręcane metalowe ży randole, a ludzi zamieniły w płazy. Pewnie nikt tu się już nie żenił – wdrapy wali się po prostu wy żej, żeby nie zamoczy ć ty łka, i parzy li się pośpiesznie. Ci, którzy nie łowili glist, siedzieli na swoich piętrowy ch pry czach obojętni i apaty czni: gapili się w ciemność, pletli jakieś dy rdy mały i bezmy ślnie chichotali. Jak się zdawało, inny ch zajęć tu nie by ło. – Co by tu zjeść? – powtórzy ł z zakłopotaniem Losza, wy szedłszy z wody na suche miejsce, opędzając się od żebraków i z żalem patrząc na swoje buty. Od jego namolności Artema też zaczęło ssać w żołądku. Jeść trzeba by ło na Prospekcie: tam piekli wieprzowe szaszły ki, mogli też wrzucić do miski duszony ch grzy bów. A tu…
– Kulkę, wujku! Artem objął mocniej swój worek, wy płoszy ł dzieciarnię. Czy jaś spry tna dłoń znów poruszy ła mu się w kieszeni. Znalazła coś, szarpnęła – ale ty m razem Artem by ł w pogotowiu. Trafiła mu się mała, mniej więcej sześcioletnia dziewczy nka. Splątane włosy, szczerbata buzia. – Mam cię, psinko! Oddawaj, co tam masz! Prostował palec za palcem, starając się gniewać. Dziewczy nka chy ba się przestraszy ła, ale próbowała by ć bezczelna. Zaproponowała Artemowi, że pocałuje go, jeśli ją puści. W ręku miała grzy ba. Skąd w kieszeni Artema wziął się grzy b? Surowy grzy b, prosto z grządki. Co to za numer? – No co ty, daj grzy bka, no! Co ty taka ży ła!? – zapiszczała dziewczy nka. Domy ślił się: to Ania mu go podłoży ła. Wsunęła mu grzy ba na pożegnanie: to ty, Artem. Oto kim jesteś, oto twoja natura i twoja istota i pamiętaj o ty m podczas swy ch heroiczny ch wędrówek. Pamiętaj o sobie i pamiętaj o mnie. – Nie oddam – powiedział twardo Artem, ściskając dziecięcą rączkę mocniej, niż zamierzał. – Boli! Boli! Potwór! – zaskrzeczała. Artem rozluźnił palce, wy puścił małego wilczka. – Stój. Zaczekaj. Tamta zamachnęła się już na niego z dy stansu jakimś kawałkiem żelaza, ale zamarła, zgodziła się cierpliwie poczekać. A więc jeszcze trochę wierzy ła w ludzi. – Masz! – wy ciągnął do niej dwa naboje. – Rzucaj! – kazała dziewczy nka Artemowi. – Potwór. Nie pójdę do ciebie. Może ty lko troszkę. – A jak się stąd wy dostać? Żeby dojść na stację Cwietnoj Bulwar? – A nijak! – wy smarkała się w rękę. – Jak będzie trzeba, sami zabiorą. – Kto taki? – Ci, co trzeba! Artem rzucił jej na dłoń jeden nabój, potem drugi. Pierwszy złapała, a drugi utonął i od razu troje malców rzuciło się za nim do zimnej mętnej wody. Dziewczy nka kopała ich: to w nos, to w ucho – wy nocha, to moje! Ale już poszczęściło się komuś innemu. Mała nie zapłakała z żalu, ty lko powiedziała szczęściarzowi stanowczy m tonem: – Dobra, cholero jedna, jeszcze cię dorwę! – Słuchaj, koleżanko – zawołał do niej Losza. – Ma tu ktoś w ogóle jakąś szamę? Taką, coby się nie otruć? Zaprowadź nas, to dorzucę jeszcze kulkę. Ta utkwiła w nim scepty czny wzrok, potem pociągnęła nosem. – Jajko chcesz? – Kurze? – No nie, kuźwa! No jasne, że kurze! Taki jeden ma, po drugiej stronie wioski. Losza się ucieszy ł, a Artem nagle też uwierzy ł w to jajko: ugotowane, z białkiem jak w ludzkim oku i żółtkiem jak słońce na dziecinny ch ry sunkach, świeże i miękkie. I jemu samemu zachciało się takiego jajka, a najlepiej od razu trzech sadzony ch usmażony ch na tłusty m wieprzowy m smalcu. Na WOGN-ie nie hodowano kur i ostatni raz miał okazję kosztować jajecznicy jeszcze w Polis, ponad rok temu. Kiedy między nim a Anią wszy stko zaczy nało się dopiero rozpalać. Artem schował grzy bowy upominek do wewnętrznej kieszeni.
– Wchodzę w to – powiedział do Loszy. – Jajko będą żreć! – obwieściła dziewczy nka. Ta wiadomość wprawiła dzieciarnię w podniecenie. Wszy scy malcy, którzy próbowali wy prosić od Artema nabój, odłoży li swoje marzenia na później, przestali żądać datku; zgromadzili się wokół przy by szów w milczeniu, z okrągły mi oczami. Cała delegacja musiała skakać z palety na paletę, jak wy lęg kurczaków, aż do przeciwległego krańca peronu, do skry tego gdzieś tam kurnika. Dzieci szły za nimi po rusztowaniach, biegały, ścigając się, po górny ch kondy gnacjach, niekiedy z piskiem spadały w błoto. Na wpół drzemiący na pry czach dorośli tępo i bezsilnie patrzy li w ślad za nimi, apaty cznie rozplątując pogmatwane my śli: – Może pójdziemy dziś do „Solianki”? Czy tałem na plakacie, że przy jechał jakiś niesamowity Szwed. Elektronik. – Po twoją duszę przy jechał. Same pedzie w tej Szwecji. Wczoraj w telewizorze mówili. – Nażarli się glist – wy jaśniła w biegu dziewczy nka. Na jednej z palet puchł pozostawiony samemu sobie trup. Artem popatrzy ł, jak z py szczkiem zadarty m w górę pły nie do niego na obiad szczur, i pomy ślał na głos: – Ledwie osiem metrów różnicy, a jakby śmy do piekła zstąpili. – Nie panikuj! – pocieszy ł go Losza. – To znaczy, że w piekle są nasi! I rosy jskiego nie zapomnieli, trzy mają fason! Doskakali na drugi kraniec tej ich przeklętej wioseczki. Do samego końca ślepej uliczki. – O! – splunęła dziewczy nka. – Tu jest. Dawaj kulę! – Ej, gospody ni! – zawołał broker do góry. – Podobno handlujesz jajkami? – Zgadza się – z góry zwiesiła się zmierzwiona broda. – Kulę dawaj! Dawaj kulę, potworze! – zaczęła niepokoić się dziewczy nka. Losza westchnął z żalu i skąpstwa, ale rozliczy ł się z przewodnikiem. Lokatorzy okoliczny ch pry cz obserwowali to z zazdrością. – Po ile? – Dwie! – zażądała broda. – Dwie kule! – Wezmę dwa i jeszcze… I jeszcze dla moich towarzy szy ze trzy sztuki. Szy kuje ci się, bracie, transakcja stulecia! Na górze coś się poruszy ło, ktoś stęknął. Po chwili przed gośćmi stanął chłopina w mary narce włożonej na gołe ciało. Części inty mne osłonił białą spódniczką z przeciętej na dole szerokiej torebki z wy tarty m napisem „Asza”; potargana i brudna broda, oczy płonące ży wy m ogniem. W jednej ręce chłopina niósł pewnie, niczy m carskie jabłko, sy mbol władzy – ubrudzone pomiotem kurze jajko. Drugą – czule, ale bezpiecznie obejmował wy chudzoną kurę z zaszczuty m wzrokiem. – Oleg – przedstawił się z godnością brodacz. – A rabat jakiś, Oleżko, jest? – zabrzęczał torbą broker. – Wszy stko ma swoją cenę – twardo powiedział Oleg. – Jajko kosztuje dwa naboje. – Dobra… Niech cię licho. Dawaj je tu. Gotowane? I jeszcze cztery. Masz tu… Raz, dwa… Pięć. Dziesięć. – Nie można! – Oleg potrząsnął głową.
– Czego nie można? – Jajko jest ty lko jedno. Dajcie dwie kule. Więcej mi nie trzeba. – Jak to jedno? – skonfundował się Artem. – Jedno na całej stacji. Dziś. Bierz, póki inni nie podkupili. I jest surowe. Tu nie ma na czy m gotować. – I jak mam je zjeść? – spochmurniał Losza. – Pij, a jak. Stuknij tutaj i pij – Oleg pokazał jak. – Ale pieniądze z góry. – Dobra. Masz tu naboje. Boję się jeść surowe. Kiedy ś miesiąc przeleżałem, o mało co nie zdechłem. Ugotuję gdzieś sam. – Nie! – Oleg nie wy puścił jajka z rąk i nie wziął nabojów. – Tutaj pij. Przy mnie! Albo nie sprzedam! – A to znowu dlaczego? – zdumiał się broker. – A dlatego. Riaba potrzebuje wapnia. Niby z czego, według was, ma wy tworzy ć skorupkę? Przy pominająca wilczka dziewczy nka stała obok, obserwowała. Nabierała rozumu. Pozostali powy łazili z półmroku, szy kowali się na coś. Nie ty lko dzieci – dorośli, ci, którzy mieszkali nieopodal, też podeszli bliżej. – Że co?… – dopy tał Losza. – Skorupka składa się z wapnia. Chodziłeś do szkoły ? Żeby znieść nowe jajko, kurze potrzeba wapnia. Skąd go tu wezmę? Więc wtranżalać. I skorupkę do bazy. Kura wy dziobie i jutro możecie przy jść po drugie. – I za to są dwa naboje?! – Wszy stko ma swoją cenę! – Oleg by ł nieugięty. – Ja się na ludziach nie dorabiam! Za jeden nabój kupię Riabie grzy bów, za drugi sobie. Na jeden dzień. A jutro będzie nowe jajko. Wszy stko jest obliczone. Wszy stko działa. Jak w szwajcarskim zegarku. Nie chcesz, to opy lę sonderkommando. Oni cenią kogel-mogel. No? Bierzesz? – Komu? – spy tał Homer. – Dawaj tu ten swój kogel-mogel – burknął Losza. – Ty lko ostrożnie zbij skorupkę, do środka. – Nie ucz ojca dzieci robić! Ty k. – Po mistrzowsku stłukł! – wy szeptał z szacunkiem ktoś z zebranego wokół tłumu. – Smaczne, co? – zapy tał z zawiścią chłopczy k z wy dęty m brzuchem. – Ale nie pij tak szy bko! Przeciągnij to, delektuj się! – poradziła ledwo odróżniająca się od mężczy zn kobieta. – Żółteczko, żółteczko już poszło, kto widzi? – Tak jakby codziennie jajca żarł! Losze kibice nie przeszkadzali. Nie zauważał ich. – Jeszcze gotować by chciał! Jajko jest dobre na surowo. Białko to jak pły nne szkło. Ludzka dusza pewnie jakoś tak wy gląda – powiedział Oleg, drapiąc się po brodzie. – Słuchaj, wujaszku – powiedział do niego Artem. – A jak się stąd wy dostać? – Dokąd? Po co? – Co tu u was jest dalej? Na Cwietnoj Bulwar. – A czego tam szukać? Nic tam nie ma!
– A gdy by ś, powiedzmy … – delektując się umazany m jajkiem, głośno rozmy ślał broker. – Gdy by ś poszedł łowić robaki i codziennie odkładał jedno jajko, a potem od razu dwadzieścia sprzedał Hanzie, żeby za utarg kupić sobie drugą kurę? Przecież wtedy przestaniesz wy chodzić na zero. Po miesiącu będziesz na plusie, nie? – To ja mam ją karmić glistami? Kura to delikatne zwierzę, po glistach zdechnie! Znalazł się mędrzec, też mi coś! – No, a gdy by poczekać na kurczęta? Gdy by m dał ci kredy t w kulkach na koguta? – Losza pobawił się, brzęcząc, pozostały mi nabojami. – Albo nawet zainwestowałby m w tego koguta, za pięćdziesiąt procent w naszej przy szłej spółce. Co? W ty m momencie dziewczy nka, która obserwowała to wszy stko, nie odry wając wzroku, w końcu nie wy trzy mała nudy uczciwego ży cia, rzuciła się, zanurkowała i uderzy ła brokera w rękę od spodu; szpiczaste mosiężne kapsułki wy skoczy ły w górę i pospadały między deskami palety, przez błocko – na dno. Jajeczni kibice zareagowali ekscy tacją. – Ech ty, mały draniu! – krzy knął broker. – Zatłukę w cholerę! Wszy scy do ty łu, już! – Oto twój kredy t! – uradował się Oleżka. – Miałby m się jeszcze dać zniewolić! W imię czego? – A idź ty ! Losza padł na kolana, zaczął macać w mętnej zimnej wodzie, szukając swoich zatopiony ch nabojów; niedopite jajko trzy mał wy soko wolną ręką. Dziewczy nka wgramoliła się gdzieś, gdzie nie dało się jej dosięgnąć, przy czaiła się wśród porwany ch torebek i pewnie modliła się tam do swojego bezprizornego boga, żeby broker nie podniósł z dna wszy stkich kulek. Pozostali, pamiętając o automacie Artema, bali się pory wać z moty ką na słońce. – Pieniądze szczęścia nie dają! – przy gady wał Oleg. – Człowiekowi wiele nie potrzeba. Co to dla mnie: jedno jajko czy dziesięć? Jedno mi w zupełności wy starcza. A od dziesięciu można dostać skrętu kiszek! Zawsze tak ży łem i dalej poży ję. Ale wtedy nikczemny bóg bezdomny ch wy słuchał dziewczęcego szeptu, wy rwał włos ze swej skołtunionej brody, powiedział abrakadabra i broker Losza zamiast naboju złowił dłonią kawałek butelki. Wy ciągnął – skaleczenie jak otwarta buzia niemowlaka rzy gało czarną krwią. – Sukinsy ny ! No co za sukinsy ny z was wszy stkich! – Losza wprost rozpłakał się ze złości, zgniótł to cholerne jajko i wrzucił je do ciemnej wody. Ludzie ucichli w oszołomieniu. – Gnida! Padalec! Co ty … Coś ty … – Oleżka zmartwiał przerażony ty m, jak szy bko i okropnie zachrzęściła skorupka i jak bły skawicznie przepadła. – Ty gnido! Parszy wa gnido! Ty by dlaku! Poszedł razem z Riabą bosy mi stopami szukać w trującej wodzie, gdzie zapodziała się skorupka – o, tu chy ba bieleje! – ale pierwszy dopadł jej głodny szczur, wgry zł się w nią i popiskując, powlókł ją gdzieś do swoich pobraty mców, po czy m zniknął. Oleżkę doprowadziło to do rozpaczy. Posadził kurę na żerdzi i ruszy ł na brokera, niezgrabnie wy machując rękami. Ty le lat przeży ł w metrze, a nie nauczy ł się bić. Broker pchnął go krótko lewą w podbródek i tamten od razu się przewrócił. Z palety, mocząc brodę w szczelinach dziurawy ch desek, Oleg mamrotał z rozpaczą
i poniżeniem: – Całe ży cie mi… By dlak… Całe moje ży cie… O kolano… Straganiarz pieprzony … Mędrzec… Za co? Za co ty mnie tak? Ludzie z wrażenia podeszli do przodu. Artem na wszelki wy padek szczęknął bezpiecznikiem w automacie, chwy cił go wy godniej. Ale nikomu nie by ło spieszno wstawić się za biedakiem. – No to załatwili Oleżkę – dało się sły szeć szepty dookoła. – A bo co, kurna. – Nie będzie się na nas pasł. – Teraz niech ży je jak wszy scy. Oleżka zapłakał. – Ależ w Hanzie jest mnóstwo piasku! Na Nowosłobodskiej jest remont. Niech sobie piasek podziobie… – spróbował go uspokoić Homer. – Zresztą może jeszcze jedno jej się uda znieść, na rezerwie wewnętrznej… – Mądrala! Znasz ty się na kurzy ch rezerwach! A do Hanzy sam sobie idź! Piaseczku wam nasy pią, to na pewno! Zmieszany Losza ściskał zdrową ręką nadgarstek tej skaleczonej, straszne usta na jego dłoni nie zamy kały się i dla wszy stkich by ło jasne, że brokera trzeba pilnie, naty chmiast, polać alkoholem, bo w tej ohy dnej pły ciźnie pły wają takie rzeczy, że jutro Losza na sto procent będzie miał gangrenę. – Ma tu ktoś samogon? – zawołał Artem w stronę obszarpanej dżungli. – Żeby przemy ć! W odpowiedzi odezwały się szy dercze małpie śmiechy. Jasne, samogon. Żeby przemy ć. – Przecież tu pół stacji leży nawalone! Z czegoś to chy ba pędzicie? – Może by ć nawet z gówna! – poprosił Losza. – Oni ssą glisty ! – wy jaśnił jeden z kibicujący ch. – Ćpają glisty, aż filmy mogą oglądać. A alkoholu w nich nie ma! – Ni wała nie pomogą! – rozzłościł się broker. – Ręce im uschły ! – To idź poprosić żołnierzy ków – poradził mu ktoś. – Tak, tak, u żołnierzy ków – zaśmiał się ktoś inny. – Fakty cznie! – Artem wziął Loszę za ramię. – Pójdziemy do pograniczników. Wrócisz na Hanzę. Mamy przecież wizy. A tamten sweter już dawno poszedł. Załatają cię, a potem się rozejdziemy. – Dokąd?! – krzy knął Oleżka. – Dokąd się wy bieracie?! A ja?! Co ja mam robić?! – Ja do nich z powrotem nie pójdę! – uparł się broker. – Dokąd się wy bieracie?... – nie sły szał go Oleżka. – Całą algebrę mi zepsuliście! – No tak, wujaszku… – Artem chwy cił za magazy nek, żeby wy łuskać Olegowi pocieszenie, ale ten zrozumiał to wszy stko inaczej. – Oprawca! Egzekutor! Zabić mnie?! A strzelaj! – Wstał z kolan, złapał lufę i wetknął ją sobie w brzuch. Huknęło. Kura odfrunęła, furkocząc oskubany mi skrzy dłami, zaczęła biegać jak obłąkana po palecie. Ludzie zgłupieli, ogłuchli. Na stacji rozbrzmiewało niekończące się echo, rozchodząc się wzdłuż podziemnej rzeki. – Co ty ? – zapy tał Oleżkę Artem.
Ten usiadł. – O tak to – odpowiedział. Przez mary narkę na brzuchu Oleżki przemakało coś lśniącego, co ściekając niżej, na białej plastikowej spódniczce wy glądało już ewidentnie na rzadką pomarańczową krew. Jakiś nonsens. – No co ty, wujaszku? – zapy tał go Artem. – Dlaczego? Oleg poszukał wzrokiem kury. – Komu zostawić Riabę? – zapy tał smutny m i słaby m głosem. – U kogo ją zostawić? Zeżrą ją. – Dlaczego to zrobiłeś, idioto!? Co, krety nie!? – Artem ry knął, czując, jak bardzo do niczego jest on sam, Oleżka i wszy stko wokół. – Nie krzy cz tak – poprosił Oleg. – Nieprzy jemnie umierać. Chodź, Riabuszka… Chodź do mnie… – Co z ciebie za drań! Co za idiota! Łap go! Łap go za nogi, szy bko! Idziemy do Hanzy ! – krzy czał do brokera Artem, łapiąc Olega pod pachami. Ale Losza swoją ręką z ziejący m skaleczeniem nie mógł niczego trzy mać. Wtedy Artem wepchnął Homerowi worek, objuczy ł brokera radiostacją, a sam dźwignął Olega – lekkiego, sflaczałego – i poniósł go na barana do wy jścia. – No i po Oleżce – odezwał się ktoś w tłumie. – By ł, ale się zmy ł. – I nie uratowało go to jajko. Homer pomaszerował za nim; Losza też, spoglądając tępo na swoją dłoń. Kura, która ty mczasem otrząsnęła się z szoku, zagdakała i pomknęła za swoim panem, przefruwając z palety na paletę. I wszy scy kibice niczy m procesja ruszy li za nią, zacierając ręce i chichocząc. Oprócz jednego. Wy starczy ło odejść, a z rusztowania ześlizgnął się na dół niewielki cień, przy lgnął twarzą do desek, wsunął rączkę w błoto, w potłuczone szkło – nie ma się czego bać, na bezdomny ch dzieciach wszy stko samo się goi, krewka sama im się rozprawia z każdą gangreną; śmierć zabiera ty lko wy chuchane domowe dzieci, bo na kościsty ch sierotach nie chce się jej tępić zębów. Kiedy wrócili na środek hali, pod schody, które z podziemnego morza wznosiły się na te osiem metrów do dalekiego nieba, rusztowania dookoła by ły już obwieszone mieszkańcami Mendelejewskiej. Rwetes przy cichł, wszy scy na coś czekali. Artem wy dostał się na brzeg, postawił swoje zabłocone buciory na granicie i zadudnił nimi na schodach, zostawiając za sobą brudne kałuże. – Ej, chłopaki! – zawołał do pograniczników, z trudem wchodząc na górę. – Mamy tu sy tuację awary jną! Musimy się dostać do szpitala! Sły szy cie? Mieszkańcy Mendelejewskiej stłoczy li się i zachłannie patrzy li, szepcząc między sobą. Z tamtej strony nie by ło żadnej odpowiedzi. Panowała martwa cisza. – Chłopaki! Sły szy cie mnie? Na schodach szemrał strumy czek, przetaczając zepsutą krew od zdrowiejącej Nowosłobodskiej do gorączkującej Mendelejewskiej; i to szemranie by ło jasne i wy raźne. Artem wszedł stopień wy żej, sy knął przez ramię, wzy wając do siebie Loszę i Homera, zasty gły ch na samy m początku schodów do nieba.
– Nie pójdę! – uparcie pokręcił głową broker. – No i kij ci w oko! Jak to się dzieje, pomy ślał Artem, że jest sobie Hanza – najedzona, umy ta, uczesana z przedziałkiem; a obok niej, osiem metrów głębiej, znajduje się jaskinia i jaskiniowcy ? Naczy nia są przecież połączone, dlaczego zatem możliwe jest, że… Wszy scy by li na miejscu. Dowódca wy glądał na zakłopotanego: ciągle doty kał szy i, potem patrzy ł na dłoń. Dwaj kolejni palili papierosy – i to Artema jakoś uspokoiło. Palą, czy li są ludźmi. – Rannego do szpitala… Postrzał…! Przy padkowy …! – zawołał, taszcząc Oleżkę do umocnień z worków. Rzeczy wiście, proszę, ile tu piasku, my ślał Artem. I w imię czego Oleżka ma umierać? – Wejście na stację Nowosłobodską jest zamknięte – usły szał. – Kwarantanna. Przecież uprzedzaliśmy. Artem podszedł jeszcze bliżej, ty le, ile mógł, ale żołnierze, nie wy puszczając skrętów spomiędzy zębów, poderwali lufy. – Staaać – odezwał się dowódca. A na kogo on taki wkurzony ? Artem przy jrzał się uważniej. Stąd by ło już jasne: dowódcy udało się jednak rozdrapać pry szcz. Teraz kropelka po kropelce leciała z niego krew; co się dowódca wy trze, ta znowu się zbiera, nabrzmiewa. Znów trzeba wy ciskać. – Mamy wizy ! Wizy ! Dopiero co od was wy szliśmy ! – Gdzie moja Riaba? – Krok do ty łu! Nawet nie spojrzał na Artema ani na postrzelonego Oleżkę. Ty lko na palce, na czerwone kropelki. I śmiesznie zezował na bok, tak jakby się spodziewał, że dojrzy swoją rozdrapaną szy ję. – Może się dogadamy ? Ty lko do oddziału urazowego… Zapłacimy. Ja zapłacę. Żołnierzom by ło wszy stko jedno: palenie ich uspokajało. Czekali cierpliwie na decy zję dowódcy – strzelać czy nie. Oleżka ich nie wzruszał. – Co ty, dzikusa do nas ciągniesz? – spy tał z rozdrażnieniem swój pry szcz dowódca. – Riabuszka. – Patrzcie, przecież to ten z jajkiem! Po kilcie poznałem! – ucieszy ł się w końcu jeden z szeregowy ch. Pochwy cona przez Homera kura biła groteskowy mi słaby mi skrzy dłami. Chciała iść ze swoim panem – do nieba. – Dzikusa? Jak to dzikusa? – Krok do ty łu! – Przecież on tu zaraz zdechnie! – Wizę ma? – Dowódca o czy mś sobie przy pomniał; wy ciągnął z kieszeni skrawek papierowej serwetki, przy łoży ł sobie do rany. – Nie ma wizy. Nie wiem! – Krok do ty łu! Raz. Liczę do trzech. – Chociaż ty mczasowo! Żeby ty lko dziurkę zaszy ć! – Dwa – dowódca odsunął serwetkę, popatrzy ł – dużo krwi pociekło? – i wciąż by ł niezadowolony.
– Tak przy kro. Z ty m jajkiem. Przy kro. – Puśćcie nas, sukinsy ny ! – Słuchaj, donkiszot! Oni tam jak te muchy … – powiedział Artemowi jeden z żołnierzy. – Chcesz ich wszy stkich wy ciągnąć? Za krótką masz linkę! – mruknął drugi, wy pluwając dopalonego skręta. – Proszę! No? Proszę! – Trzy. Naruszenie granicy państwowej – dowódca skrzy wił się, pry szcz nie mógł przestać krwawić. Po raz pierwszy spojrzał na Oleżkę, żeby w niego wy celować. Chrobotnęło jakby krzemień, stuknęło – automaty miały tłumiki, w Hanzie dba się o żołnierskie uszy ! – i kula wy szczerbiła ścianę, wbiła się w sufit. Py ł opadł w dół jak kurty na. Ocaliła go ty lko służba u Mły narza. Trening ciała, by mogło obejść się bez umy słu. By wy czuwało przez skórę, gdzie lufa automatu zwiastuje ry chłą śmierć, by padało, rzucało się, unikało śmierci, zanim głowa cokolwiek zrozumie. Padł, zwalił z siebie ży wy worek, poczołgał się, ciągnąc Oleżkę za sobą. Strzelili jeszcze do nich, starając się trafić, ale przeszkadzał im py ł. – Sukinsy ny z was! Wtedy chlasnęło jeszcze raz – na dźwięk jego głosu. Oprószy ły go kawałki betonu. Stojące z ty łu małpy zaczęły głośno i z zachwy tem szy dzić. – Masz, ły knij sobie naszego ży cia! – Nasy pali piaseczku? – My ślałeś, że z ciebie biały człowiek, co? – A spróbuj jeszcze raz! Tu można by ło ty lko bezsensownie umrzeć. Niczego więcej nie zdziałasz. Artem zsunął się o schodek niżej, potem o kolejny. Podniósł Olega. Ten dy szał z napięciem i starał się specjalnie nie krwawić, ale by ł coraz bledszy. – Słuchaj, wujaszku! Nawet o ty m nie my śl, jasne? Jak się stąd wy dostać!? Na Cwietny m Bulwarze coś powinno… Coś tam powinno by ć, nie, dziadku?! – By ł tam burdel – przy pomniał sobie Homer. – Właśnie. Przy burdelu może by ć lekarz. Prawda? Popły niemy tam. No, nie zasy piaj mi tu, sukinkocie! Ja cię zaraz… Nie spać! Jednak ani Oleżka, ani nikt inny do burdelu nie mógł dopły nąć. Nie by ło czy m. Brzegi obu kanałów przy peronach by ły puste. – Nie warto. On nie wy ży je – broker sennie wy dał na Oleżkę wy rok. – Już – powiedział Artem. – Już. – Chcę umrzeć – potwierdził Oleg. – Jajko mi rozbili. Jestem bardzo zmęczony ży ciem. – Zamknij mordę! Szukaj, jak się stąd wy grzebać! – Artem szturchnął lufą znieruchomiałego brokera. – A ty pokaż brzuch! No cóż: brudna skóra, w skórze dziura, przez którą jest wy pompowy wana ze środka rzadka ciecz, wszy stko jest nią umazane. Homer też spojrzał, wzruszy ł ramionami. Umrze czy nie – wie ty lko Najwy ższy. Pewnie umrze. Losza pociągnął wiszącego mu na szy i Chry stusa jak zawleczkę spadochronu, poruszy ł się i ślizgając, poszedł szukać ratunku. Wy jścia z wilczego dołu.
Kto tu zawinił? – chciał ustalić Artem. On sam zawinił, ów człowiek z jajkiem. Ja do niego nie strzelałem. Jeśli umrze, sam będzie temu winien. – Tak w ogóle to mi obiecał kurę, kiedy zdechnie – powiedziała mu nad samy m uchem przy sadzista kobieta ze sflaczały mi piersiami i zapuchnięty m okiem. – Wiele nas łączy ło. – Odejdź – poprosił słabo Oleżka. – Wiedźmo. – Nie bierz tego na sumienie. Tam ci kura nie będzie potrzebna. Powiedz im, żeby ją oddali. Póki jeszcze możesz. – Odejdź. Daj pomy śleć o Bogu. – Zapisz kurę i sobie my śl. A najlepiej od razu mi ją… Kura zamknęła oczy pod dłonią Homera. Jej by ło już wszy stko jedno. – Jak się stąd wy dostać, ciociu? – zapy tał Artem posiniaczoną kobietę. – Ale dokąd to, słodziutki? I po co? Przecież tu też ludzie ży ją. Kurę można przecież wspólnie hodować. Oleżka zaraz odwali kitę… A my to już się jakoś dogadamy ! – mrugnęła ty m okiem, które jeszcze mogło mrugać. To nie ja go zabiłem, rozstrzy gnął Artem. – Ej! Ej! Dała się sły szeć jakaś pieśń; dobiegała z daleka. Marsz. – Ej! Tam! – Co?! – Tam ktoś pły nie! Wy pły wa z tunelu! Losza stał, gapiąc się ze zdziwieniem na Jezusa, który zadziałał. Artem chwy cił Oleżkę, który, wy sy chając, robił się coraz lżejszy, i powoli podbiegli do torów zamieniony ch w kanał. Rzeczy wiście coś się tam pokazało. Tratwa? Tratwa! Świeciła dziobowa latarnia, pluskały wiosła, otuchy dodawał bezładny chór. Wiosłowali od strony Sawiełowskiej – i pły nęli akurat w kierunku Cwietnego. Artem pokuśty kał im na spotkanie, nieomal wpadając do kanału razem z ranny m, by w ostatniej chwili idioty cznie utonąć. – Stójcie! Ej! Stójcie! Wiosła przestały się poruszać. Ale nie dało się rozpoznać, co tam jest. I kto. – Nie strzelajcie! Nie strzelajcie! Weźcie nas! Do Cwietnego! Mamy pieniądze! Tratwa zbliżała się coraz bardziej. Jeży ła się lufami karabinów. Znajdowało się na niej pięciu ludzi, wszy scy uzbrojeni. I teraz by ło widać, że zostało tam miejsce dla kilku kolejny ch. Wszy scy zebrali się na brzegu: Artem z umierający m, Homer z kurą i Losza ze swoją ręką. Badali ich po kolei szerokim snopem światła. – Chy ba nie ułomni! – Za magazy nek was zabierzemy ! Właź… – Chwała ci… – Artem nawet nie dokończy ł; miał ochotę śpiewać. Z sercem, jakby to nad jego rodzony m bratem się zmiłowali, położy ł Oleżkę na tratwie – niezatapialnej, związanej z ty siąca pusty ch plastikowy ch butelek. I sam zwalił się obok. – Uważaj no, spróbuj ty lko wy kitować przed Cwietny m! – napomniał Oleżkę. – Nigdzie nie jadę – zaoponował tamten. – Jechać gdzieś? Jaki to sens?
– Nie zabieraj go! Nie rozdzieraj kobiecego serca! – zawodziła baba z siniakiem. – I dokąd ty go zawieziesz? – poparły ją głosy z dżungli. – Nie męcz człowieka, zostaw go tutaj. Tu ży ł, niech tu wy zionie ducha. – Przecież wy go tu zeżrecie, zanim jeszcze kopnie w kalendarz! – Nie obrażaj nas! Nie by ło czasu na sprzeczki: pora odpły wać. – Kurę! Kurę zostaw! A żeby ś na oba oczy oślepł!
Stacja Mendelejewska odpły nęła w przeszłość. Mieli przez sobą rejs rurą odpły wową na drugi koniec świata, skąd niczy m latarnia morska migotało do nich ży cie. – A wy dokąd pły niecie, koledzy ? – zapy tał butelkowy ch wioślarzy broker. – Do Czwartej Rzeszy – odpowiedzieli. – Na ochotnika.
7 // Cwietnoj
Uderzy li burtą w topielca. Ten koły sał się garbem do góry, rękami macał dno. Pewnie coś tam zgubił. Szkoda go by ło, o mało co dopły nął do Cwietnego. Czy może to stamtąd nie zdąży ł daleko uciec? – Jak jest u was z ułomny mi? Artem udał, że to nie jego drążą py taniami. Zmilczał. Ale tamci się nie poddawali. – Ej, przy jacielu! Do ciebie, do ciebie! Py tam, jak u was na Aleksiejewskiej z ułomny mi? – Normalnie. – Normalnie, to znaczy są czy wszy stkich wy biliście? – Nie ma u nas żadny ch ułomny ch. – Są. Oni, przy jacielu, są wszędzie. Są jak szczury. U was też muszą by ć. Chowają się, sukinsy ny. – Wezmę to pod uwagę. – Ale nie dadzą rady wiecznie się chować. Ujawnimy ich. Wszy stkie te pokraki ujawnimy. Linijeczką, cy rklem… Co nie, Bieliasz? – Proste. W metrze nie ma miejsca dla ułomny ch. Sami nie mamy czy m oddy chać. – Oni przecież nie ty le żrą grzy by, oni nasze, nasze grzy by żrą, kumasz? Moje i twoje! Zabraknie miejsca w metrze dla naszy ch dzieci, dlatego że ichnie całe zajmą! Albo my ich, albo oni… – My, normalni, powinniśmy trzy mać się razem. Bo te pokraki kumają się między sobą… Na ramię Artema opadła ręka. Po koleżeńsku. Jeden by ł nalany : wory pod oczami, szpiczasta broda, ręce spuchnięte od nadmiaru wody. Drugi: cały oprószony prochem, gęba w śladach po ospie, czoło wy sokie na dwa palce. Trzeci: wy golony na ły so żłób ze zrośnięty mi czarny mi brwiami; ten na pewno nie by ł Ary jczy kiem. Dwaj pozostali kry li się w ciemności. – Ludzie są jak świnie, czujesz? Wsadzili ry je do kory ta i chrumkają. Dopóki dolewają im tam pomy j, ze wszy stkiego są zadowoleni. Nikt nie chce my śleć. Czy m mnie führer poruszy ł? Mówi: my śl własną głową! Jeśli na wszy stko są gotowe odpowiedzi, to znaczy, że ktoś je dla ciebie przy gotował! Trzeba zadawać py tania, rozumiesz? – A by liście kiedy ś w Rzeszy ? – zapy tał Artem. – Ja by łem – powiedział ospowaty. – Przejazdem. Wciągnęło mnie. Bo to wszy stko jest słuszne. Wszy stko jest na swoim miejscu. My ślisz: cholera, gdzie ja by łem wcześniej?
– Proste – potwierdził wy golony. – Każdy powinien zacząć od siebie. Od swojej stacji. Zacząć od mały ch, najmniejszy ch rzeczy. Choćby gruntownie sprawdzić sąsiadów. Bohaterami się nie rodzimy. – A oni są. Wszędzie są. Mają coś na kształt własnej mafii. Ciągną się wzajemnie do góry. Normalny ch nie wpuszczają. – U nas na Ry żskiej dokładnie tak jest. Ile by ś się nie miotał, jak łbem o ścianę nie walił! – zauważy ł Losza. – Czy to przez nich? Jak oni w ogóle wy glądają? – Oni, czujesz, czasem tak się ukry ją, że nie odróżnisz ich od człowieka. Trzeba poskrobać. – Niestety nie wszy scy kumają bazę! – poparł wy golonego napuchnięty. – Zacząłem ujawniać ułomny ch… Generalnie, nie wszy scy są jeszcze gotowi. – Potarł sobie szczękę. – Niektórzy się z nimi krzy żują, czaisz, jakie ohy dztwo? – Najważniejsze to każdego zapamiętać. Każdego, kto podniósł rękę na naszy ch. Kto tłamsił naszego brata. Jeszcze przy jdzie czas. – Mówię wam: chodźcie z nami! – Ospowaty wciąż nie zdejmował ręki z ramienia Artema. – Na ochotnika! Do Żelaznego Legionu! Przecież jesteś z naszy ch! Bo jesteś? – Nie, chłopaki. My się w polity ce nie orientujemy. My do burdelu. Zupełnie ścisnęło mu gardło. A ta ręka parzy ła go przez golf: jeszcze moment i powieje spalenizną. Miał ochotę wy winąć się jak wąż, uciec spod tej dłoni. Ty lko dokąd? – A nie szkoda ci? Wzy wają go, żeby metro ratował, a ten z powrotem ry jem w kory to. My ślałeś chociaż w ogóle, dlaczego znaleźliśmy się w takim położeniu? Jak mamy przeży ć, my, ludzie, my ślałeś o ty m w ogóle? Własną głową? Ni wała nie my ślałeś. Ty lko o dziwkach. Interesują cię zdziry, a przy szłość narodu cię nie rusza. – Wy luzuj, Pancerz! Może on tam ułomną posuwa? Hy -hy ! Co? – E, dziadek, może chociaż ty ? Na starość czas i o duszy pomy śleć! Ty to musisz by ć normalny ! Czy jakiś raczek się przy plątał? Führer podobno porówny wał… – Nic to. Zbierze się Żelazny Legion i wtedy … Teraz potrenujemy … A potem wrócimy i przy pomnimy wszy stkim… pokrakom. Przejdziemy się jeszcze przez metro. Maszerując. – Co to za Żelazny Legion? – nie wy trzy mał Losza. – Ochotniczy. Dla swoich. Ty ch, co im ułomni ży ć nie dają. – To mój przy padek! – O! Tam… Cicho… Patrz, jesteśmy. Na Cwietny m Bulwarze powitał ich reflektor, podpły wać do stacji musieli więc ze zmrużony mi oczami, niemal na ślepo. Zamiast wartowników stały tu wy kidajły. Nie interesowały ich ani wizy, ani paszporty, ty lko naboje: przy jechaliście tu wy dawać czy się ślinić? – Potrzebujemy lekarza! Jest tu lekarz!? – Ledwie przy bili, Artem wy gramolił się na peron, szarpnął za kołnierz brokera. Oleżka już się poddał i więcej nie majaczy ł. Ustami puszczał krwawe bańki. Wierna kura przy siadła na jego dziurawy m brzuchu, żeby nie dać duszy Oleżki przez tę dziurkę ulecieć. – Lekarz czy pielęgniarka? – zarechotał poobijany ochroniarz: spłaszczony nos, zamiast uszu jakieś zawijasy. – No, człowiek umiera! – Znajdą się u nas i anioły. Ale w końcu pokazali: no, dobra, tamtędy do lekarki.
– Ona jest wprawdzie od chorób wenery czny ch. Tak więc w kwestii kuli to wy baczcie, za to try pra zdiagnozuje raz-dwa. – Łap – polecił Artem brokerowi. – Ostatni raz – uprzedził tamten. – To nie ja mu to zrobiłem, tak w ogóle. – Nikomu nie jesteś potrzebny – powiedział nieprzy tomnemu Oleżce Homer, chwy tając za jedną nogę. – Ty lko kurze. – Właśnie! Kura! – powiedział Losza. Ruszy li przez stację. Według obliczeń Homera powinna by ła leżeć jeszcze głębiej niż Mendelejewska; jednak wody by ło tu równo ty le, by w kanały zamienić ty lko tory ; sam peron pozostawał suchy. Zdziwionemu Homerowi, który zastanawiał się, dlaczego tak jest, Losza wy jaśnił: mówią przecież, że gówno nie tonie. Nie sposób by ło już dojść, czy m Cwietnoj Bulwar by ł wcześniej. Teraz powstała tu jedna wielka spelunka. Rozbity na kabinki, pokoiki, salki, podzielony dy ktą, pły tami wiórowy mi, tekturą, rozsuwany mi parawanami, roletami, zasłonkami – Cwietnoj zamienił się w nieprzeby ty labiry nt, w który m zakłócone by ły wszy stkie wy miary. Na tej stacji nie by ło podłogi ani sufitu. W jedny m miejscu udało im się wcisnąć pod dach dwa piętra, a w inny m trzy. Jedne drzwiczki prowadziły z kręty ch ciasny ch kory tarzy do pokoików rozmiarów łóżka, drugie, takie same – do pomieszczeń pod peronami o powierzchni całej stacji; a trzecie – w ogóle nie wiadomo dokąd. Huczało tu dziko: każdy pokój rozbrzmiewał na swój sposób, a pokojów by ły ty siące. Ktoś gdzieś płakał, gdzieś indziej ktoś jęczał, śmiał się, próbował zagłuszy ć krzy ki energiczną muzy ką, ry czał pijackie piosenki, a jeszcze w inny m miejscu – wy ł z przerażenia. Taki by ł wspólny głos Cwietnego: niczy m diabelski chór. No i oczy wiście kobiety. I kurewskie anioły, i surowe z pagonami, i okropne w dziurawy ch pończochach, i pielęgniarki z goły mi dupami; i cała dy wizja zwy kły ch wulgarny ch, mało wy my ślny ch zdzir. Ile się mogło pomieścić – dokładnie ty le się zmieściło. Wszy stkie krzy czą, nawołują, wy olbrzy miają swoje wdzięki, łowią na arkan spojrzenia, każda ma ty lko krótką chwilę: na jeden żmijowy skok, kiedy przechodzą obok niej, ty lko te pół metra. Nie przegry zła, zsunęła się, nie wstrzy knęła w zadraśnięcie miłosnego jadu – koniec, odszedł. Kto nie pracuje, ten nie je. Loszę od razu znieczuliło, nawet jakby rana zaczęła mu się zabliźniać. A Homer by ł tu nie w swoim ży wiole; już na początku, kiedy zagłębili się w kręty m i niekończący m się kory tarzu, wy kręcił nagle swoją zeszty wniałą szy ję tak, jak w ogóle nie miała prawa wy kręcić się do ty łu – a potem wciąż się oglądał, oglądał się przez ramię. – Co jest, dziadku? – zapy tał go Artem. – Wy daje mi się… Cały czas mi się wy daje… Wszędzie… Cały czas… – odparł Homer. – Taka dziewczy na… Z którą… Która… Homerowi zaczęła się wy ślizgiwać noga Oleżki. – Zuch z dziadka, co? – wy sapał Losza. – Trzy maj lepiej. O. To te drzwi! Wnieśli umierającego do środka. By ła tam kolejka sponiewierany ch dusz i swędzący ch ciał. Same baby. Wy szła lekarka – w gruby ch okularach, ze skrętem, ochry pła i prostacka. – Nie wy ży je! – uświadomił ją na wszelki wy padek broker.
Żeby Oleżka nie brudził poczekalni resztkami swojej krwi, zgodzili się od razu wziąć go w obroty. Położy li go na rozwarty m fotelu ginekologiczny m, wzięli magazy nek nabojów zaliczki, gdy by i tak odwalił kitę, i kazali nie czekać. Loszy dali spiry tusu, żeby napoił nim swoje usta na ręce, ale ten i tak został w kolejce. – Tu one są jak ludzie, a nie profesjonalistki – wy jaśnił Artemowi szeptem, kiwając w stronę smutny ch dam. – A nuż spotkam tu tę jedy ną? A nuż. Cóż, pożegnali się. Zrobił, co mógł, wy jaśnił samemu sobie Artem. Ty m razem zrobił, co mógł. Idź śmiało.
– Proszę: albo tędy, albo owędy. Siedzieli w jakimś pokoiku. Obok nich wy ginała się przy rurze nieładna i niedokarmiona, mniej więcej czternastoletnia dziewczy na; nie miała wcale piersi i żebra sterczały jej żałośnie, rozciągając sprany try kot. Ciągle pchała się ty mi swoimi kośćmi Artemowi w miskę z zupą, a ten bał się ją obrazić, jednoznacznie ją przeganiając, bo inny ch klientów nie miała, więc po prostu udawał, że nie ma tu ani żadnej rury, ani dziewczy ny. Czy może to by ło jeszcze bardziej obraźliwe? Gdzie prosty tutka ma dumę, w który m miejscu? Nie wiadomo. Za to zupa by ła tania, a trzeba już by ło się z ty m liczy ć. Naboje poszły szy bko – i to na nic. Na ścianie wisiał plan metra. O nim właśnie mówili. Z Cwietnego Bulwaru prowadziły dalej dwie drogi. Jedna – prosto – na Czechowską. Druga – kory tarzem – do Trubnej i potem na Sreteński Bulwar. Jeśli wierzy ć planowi, na Teatralną można by ło trafić zarówno pierwszą, jak i drugą. Ale obie by ły dla nich zamknięte. Ten plan powstał dawno temu. Węzeł przesiadkowy – Czechowska, Puszkińska, Twerska – nazy wał się teraz inaczej: Czwarta Rzesza, i miał by ć rzekomo spadkobiercą Trzeciej. Może podrobił testament, a może to rzeczy wiście kolejne wcielenie. Reżim można zabić, imperia niedołężnieją i umierają, lecz idee są jak pałeczki dżumy. Zaschną i usną w martwy ch ciałach ty ch, który ch zabiły, i przeczekają tam choćby pięć stuleci. Będziesz kopał tunel, natkniesz się na cmentarz zadżumiony ch… Poruszy sz stare kości… I nieważne, jakim języ kiem wcześniej mówiłeś, w co wierzy łeś. Dla tej bakterii wszy stko się nada. A dawna Linia Sokolniczeska przecinająca metro na pół dawno już stała się Linią Czerwoną. Nie nazwano jej tak od koloru, ale od poglądów. Jedy ny w swoim rodzaju ekspery ment: budowa komunizmu na osobnej linii metra. Formuła by ła ta sama: powszechna elektry fikacja plus władza Rad. No i pozostałe zmienne tego równania, które w rzeczy wistości by ły właśnie niezmienne, ilekolwiek by czasu minęło. Niektóre trupy są żwawsze od ży wy ch. – Do Rzeszy nie mogę – Artem pokręcił głową. – Nie da się. Skreślaj Czechowską.
Homer spojrzał na niego py tająco. – Mimo wszy stko to najkrótsza droga. Z Czechowskiej na Twerską, a następna to już Teatralna. – Skreślaj! Mam tam… – Przecież Rosjanin z ciebie? Biały. – Nie w ty m rzecz. Mnie tam… – Artem przy wołał palcem wirującą desperacko dziewczy nę. – Idź, zjesz zupę. Na mój rachunek. Nie zwieszaj mi się tu. Jakoś nie mógł wy zewnętrzniać się na głos po rozmowach w Hanzie. Zdawało mu się, że wszędzie widzi swetry. – Nieważne. Przez Rzeszę nie pójdę. Wiesz, ja te mendy … Na tratwie, kiedy tu pły nęliśmy … Ledwo wy siedziałem. Gdy by nie by ło ich pięciu… Z pięcioma to jakoś… Nieporęcznie. Jeszcze ten nasz umierający … Z jajkiem… – Idioty czna sy tuacja… – Homer pogłaskał drzemiącą mu na kolanach kurę. – Żal faceta. – Jakiś długi dzień dzisiaj – Artem wy tarł twarz. – Ej! Ej, kelner! – Co? – Kelner by ł starszy, niechlujny, obojętny. – Co macie? Macie samogon? – Grzy bowy. Czterdzieści osiem procent. – Tak. Chcesz, dziadku? – Pięćdziesiąt gram co najwy żej. I kiełbasy. Bo mnie rozłoży. – I dla mnie sto. Przy niósł. – Jakiś niekończący się ten dzień. Dawaj za tego idiotę. Za Oleżkę. Żeby ży ł. Żeby nie śnił mi się z ty m swoim jajkiem. – Dobrze. Głupia historia, naprawdę. Niedorzeczna. – Ja przecież też by łem blisko. Wiesz, niczego człowiek nie czuje. Bzy k. A teraz sobie my ślę: wszy stko mogło się już skończy ć. I to w nie najgorszy sposób. Pasowałoby ci do twojej książki? I taka końcóweczka, co? Zabłąkana kula. – Naprawdę my ślisz, że mogli cię tam zabić? – Może tak by łoby lepiej, co? – Trzy stacje od Teatralnej? – Trzy stacje… – Artem jeszcze się napił; obejrzał się na zatopioną w zupie tancerkę, na skwaszonego kelnera. – On tam w ogóle jest, ten radiotelegrafista, co, dziadku? Powiedz prawdę. Dokąd ja w ogóle idę? Po co? – Jest. Piotr. Nazwisko, zdaje się, Umbach. Piotr Siergiejewicz. Poznaliśmy się. Jest moim rówieśnikiem. – Umbach. To przezwisko? Jakby z Rzeszy uciekł. Od ty ch mend. – Nalać panu jeszcze? – Nie. Nie, nie. No, powiedzmy. Dziękuję. Nie sądzę, żeby by ł z Rzeszy. Po prostu… – W końcu kiedy ś o mało mnie tam nie powiesili, dziadku. – Co? Ale ty przecież nie… Czy jednak? – Zastrzeliłem im oficera. Tak wy szło. I potem jeszcze… Krótko mówiąc. Ściągnęli mnie ze stry czka. – Można? Ty lko odrobinę. Już, już! Ale jednak ściągnęli, co? Ja sobie, wiesz, my ślałem… Kto
i jak umiera. Dokąd dociera w ży ciu. To znaczy, jestem oczy wiście głupim stary m romanty kiem, ale… W końcu nie umarłeś ani dzisiaj, ani wtedy. Może nie jest ci to pisane? Nie nadszedł twój czas? – I co? Za to chłopaki, z który mi… Z który mi bunkier przed czerwony mi… Chłopaki z Zakonu. Z mojej druży ny został ty lko Polatucha. I to ledwo, ledwo. A ilu tam poległo? Ulman, Gapa, Dziesiąty … Oni to na przy kład co? Dlaczego w takim razie im by ło sądzone umrzeć? Źle się prowadzili? – Ależ nie, Boże mój! – Właśnie. Właśnie, dziadku. Ej, wujaszku! Przy nieś jeszcze tej swojej trucizny ! Pracuj, pracuj! – To… To ta historia, o której mówiłeś u Swinołupa w gabinecie? – spy tał ostrożnie Homer, po ty m jak kelner nalał i się oddalił. – Mówisz o Korbucie, tak? Naczelniku kontrwy wiadu czerwony ch? Rzucił wszy stkich swoich ludzi na Mły narza… Zgadza się? Bez akceptacji party jnego kierownictwa? Ktoś zastukał miarowo o ścianę z dy kty z drugiej strony – czy to wezgłowiem łóżka, czy to głową – i razem z rosnący m podnieceniem zaczął coraz głośniej jęczeć. Pomilczeli, posłuchali, wy trzeszczy li oczy, mrugnęli do siebie porozumiewawczo. Nachy liwszy się do Homera przez karli stół, Artem wy puścił powietrze. – Kontrwy wiadu… To by ł szef KGB. Linii Czerwonej. A z akceptacją czy bez… Sam pomy śl: szef! Tak że by łem z chłopakami w ty m bunkrze. Cały Zakon. Ilu nas by ło? Pięćdziesięciu? Naprzeciw batalionu. A jeśli bunkier wpadłby w ręce czerwony ch… Tam by ł magazy n. – Coś sły szałem. Jakichś konserw czy lekarstw. – Aha, konserw. Ale takich, że jakby je otworzy ć… My ślisz, że czerwony m potrzebne jest żarcie? Zawsze ży li bez niego, to i dalej by przeży li. Broń chemiczna. Konserwy ! Obroniliśmy się. Wy nieśliśmy na powierzchnię te twoje konserwy. Połowę naszy ch pochowaliśmy. Ot i cała historia. Bez stukania się kieliszkami. – Bez stukania. – I Mły narz… Ty go widziałeś już na wózku. A przedtem nie miałeś okazji? – Tak. Ale on i na wózku… Taki bojowy … – To jest człowiek, który Zakon sam – sam! – zbierał, człowieka po człowieku. Najlepszy ch. Dwadzieścia lat. I oto w jeden dzień… Ja służy łem z nimi ledwie rok… A by li dla mnie jak rodzina. A dla niego? I został inwalidą. Ręki – prawej! – nie ma. Nogi unieruchomione. Wy obraź sobie. On – na wózku! – A ty, jak rozumiem, służy łeś w Zakonie od czasu, kiedy czarny ch rakietami… Bo ty razem z Mły narzem znalazłeś te rakiety, zgadza się? I gdy by ście nie znaleźli, to czarni pochłonęliby całe metro. I potem on przy jął cię do Zakonu. Jako bohatera. Tak? – Dawaj od razu jeszcze po jedny m, dziadku. Za ścianką ktoś krzy czał tak, że nawet kura się ocknęła. Zeszła jej z oczu senna błona i spróbowała pofrunąć. – Poleciaaała dusza do raju – powiedział Artem, próbując zagarnąć kurę pijaną ręką. – I co jest ciekawe. Ta trasa. Patrz. Dokąd mamy teraz iść? Ty lko na Trubną. I stamtąd do Sreteńskiego Bulwaru. Wy bacz, ale na Linię Czerwoną też nie chcę. Takiego masz koleżkę. A w takim razie
wy chodzi na to, że droga jest ty lko jedna. Na Turgieniewską. Potem naszą linią… Do KitajGorodu. Niebezpieczny tam by ł tunel… Zły. I do Trietiakowskiej. Dwa lata temu szedłem tą samą trasą… Do diaska. Ile to się wy darzy ło przez te dwa lata. A z Trietiakowki – na Teatralną. Wtedy wprawdzie szedłem do Polis… – To ta sama wy prawa? Tak jak wtedy z czarny mi?… – Tak jak wtedy z czarny mi. Słuchaj, przy jaciółko, lepiej idź jeszcze podjedz zupy. Serio. Jestem żonaty. Tak mi się wy daje. – Nie, nie… Mnie też to niepotrzebne, dziękuję… A co… Dlaczego?… Córka Mły narza… To przecież twoja żona? – Moja żona. Moja żona by ła wcześniej snajperką. Tatulek ją wy szkolił. A teraz grzy by o… Gdzie ja go miałem… Grzy b… – A Mły narz?… Co on cię tak?… – On mnie za to, że ona mnie… Powiedz mi lepiej, dziadku… co to za historia? Z tobą i blondy nkami? – Ja… Nie rozumiem. – Mówiłeś o jakiejś dziewczy nie. Coś między wami by ło. Bo ciągle mnie tak wy py tujesz, nękasz. Daj i mnie zapy tać. – Nie by ło. Niczego… Ona… By ła dla mnie jak córka. W zeszły m roku. Ja sam nie mam dzieci. I… Młoda dziewczy na. Zży łem się z nią. Ni to jak ojciec, ni to jak dziadek, naprawdę… Nie jak… I zginęła. – Jak się nazy wała? – Sasza. Miała na imię Sasza. Aleksandra. Stację… Zatopiło. Wszy stkich. Dobra. Dawaj już… Teraz bez trącania się. – Wujku! E! Jeszcze, i kiełbasy ! – Kiełbasa się skończy ła. Jest glista mary nowana. Ale od niej… Z nią trzeba umiejętnie. – A można tu u was zostać? Na noc? – Pokój wy najmujemy ty lko z babą. – Z babą… Czy z tą tutaj? Biorę. Ej. Dzisiaj masz wolne. Idź. Idź. – I przecież… Mówię sobie, że zginęła. Że nie. Ale i tak wszędzie ją widzę. Spoty kam. Pomy liłem ją z tą straszną koby łą… Jak mogłem? Ona… Sasza… By ła taka delikatna… Taka pogodna dziewczy nka. I dopiero co opuściła swoją stację… Całe ży cie, wy obrażasz sobie? Na jednej stacji. Siedziała sobie na takim rowerze bez kół… Żeby mieć prąd. Wy obrażała sobie coś. I miała jeszcze torebkę po herbacie. Z ry sunkiem. Jakieś tam góry … Zielone. Chiny czy coś. Taka miniaturka. I cały świat, wy obrażasz sobie, cały świat to by ła dla niej ta torebka. Ale… Ale kto to jest Żenia? – Kto to jest Ż-żenia? – No właśnie, kto? Jak się zapomnisz, zaczy nasz gadać z jakimś Żeńką. – Mój przy jaciel. Przy jaciel z dzieciństwa. – I co z nim? Gdzie jest? Zawsze jest z tobą? Sły szy cię? – Gdzie. Tam, gdzie twoja Sasza. Inaczej z nim nie pogadasz. – W-wy bacz. Nie chciałem. – To ja nie chciałem. Żeby to wszy scy sły szeli. Już nie będę. Wszy stko rozumiem: Ż-żeni nie ma, Artem. Kropka.
– Wy baczy sz? – Dość, chuj z Żenią. Skończy łem. Kel-lner! Przekonałeś mnie! Dawaj tu tę swoją glistę. Ty lko pokrój… Drobno. Żeby nie by ło widać. Szkoda twojej Saszki. – Saszeńki. – Może i powinna by ła zostać na swojej stacji? Może my wszy scy powinniśmy by li po prostu zostać na swoich stacjach, co? Nie zastanawiałeś się? Bo ja się czasem zastanawiam… Siedzieć w domu i nigdzie nie chodzić. Uprawiać grzy by. Chociaż… Taki Żeńka został i co? – Ja. Ja ty lko mówię, że… Bo ja kiedy ś by łem maszy nistą. W metrze. Prawdziwy m maszy nistą w metrze, tak, tak. I… Mam taką teorię… Takie jakby porównanie. Że ży cie jest jak linia metra… Jak szy ny. Są zwrotnice, które te szy ny przestawiają. I stacja końcowa – ale nie jedna, lecz kilka. Ktoś jedzie po prostu stąd dotąd, i koniec. Inny do zajezdni na spoczy nek. Jeszcze inny tajny m tunelem przeskakuje na inną linię. To jest… Stacji końcowy ch może by ć wiele. Ale! Każdy ma ty lko jeden punkt docelowy ! Swój! I na torach trzeba wszy stkie zwrotnice prawidłowo przełączać, żeby trafić właśnie do tego punktu docelowego! Dokonać tego, po co człowiek w ogóle przy szedł na świat. Czy jasno się wy rażam? I tak jak zacząłem mówić, by ć może jestem stary m głupcem i to wszy stko idioty czny romanty zm… Ale umrzeć od zabłąkanej kuli… Albo w ogóle nigdzie się nie ruszać… To wszy stko nie dla ciebie, Artem. Tak mi się zdaje. To nie twój punkt docelowy. Twój jest gdzie indziej. Gdzieś. – Oby ś miał rację – Artem wy puścił powietrze. – A ty na jakiej linii służy łeś? Gdzie by ł twój punkcik? – Ja? – Homer wy chy lił kolejny kielonek. – Ja na Okrężnej. Artem skrzy wił się. Mrugnął do starego. – Zabawne. A glista niczego sobie. Gdy by człowiek nie wiedział, jak to się nazy wa… Hmm? – Muszę odmówić. – A ja nie odmówię. Tak więc, dziadku: spoty kałem już ludzi, którzy mi tu o ży ciu, o losie… O przeznaczeniu. Chu-chuuujoza. Brednie. Rozumiesz? Niczego nie ma. Są puste tunele. I wiatr w nich hula. Ty le! Zgarnął do wy głodniałego żołądka resztki glisty i stanął na miękkich, niepewny ch nogach. – P-pójdę siiiku. Wy padł z jednego pokoiku do drugiego – za dy ktą – i wszy stko się zmieniło. By ł bar z rurą i biedaczką w try kocie pod dwumetrowy m sufitem, a teraz portiernia, kory tarz pełen materaców, a na materacach wijący się nadzy ludzie, jedni nieśpiesznie, inni zaciekle, zahaczając o siebie nawzajem, próbując znaleźć punkt oparcia, wy stawiając gołe pięty, wy macując nimi twardą powierzchnię; ściany oklejone stronami z pisemek pornograficzny ch, wy blakły mi i zwietrzały mi. By ło nisko – nie dało się wy prostować. Zatoczy ł się dalej… Ogromny brzuch z kędzierzawy mi włosami, który ch na głowie już wcale nie by ło, pasiaste szelki, siedzi na wy gnieciony m tapczanie i na każdy m kolanie po nimfie, a na ścianach tapety, takie domowe, jak by wają na powierzchni, w porzucony ch mieszkaniach… Głaszcze dziewczy ny po nagich plecach, te wy ginają się jak kotki… Całują jedna drugą… Tłuszcz się koły sze, trzęsie… łapie za ty ł głowy jedną z nich, potem inaczej, brutalnie. Gaśnie światło… Dalej idzie na oślep. – Gdzie tu jest kibel? – Dalej! Brzęczy rozklekotany fortepian, najprawdziwszy fortepian! I na jego nakry wie rozłoży li
dorodną madame, jedna szy nka w prawo, druga w lewo, madame piszczy cieniutko, pośrodku wy sila się człowiek w dżinsowej kurtce; chudy ty łek z dołeczkami tonie w mięsnej obfitości… Pły nie sufit… Na suficie coś jest nary sowane… Nie? Trzeba iść dalej. Trzej w czarny ch mundurach: mówią, że w stary m świecie uszy to je dla kolejarzy, ale te i w nowy m znalazły sobie panów; na rękawach widnieją trójramienne pająki, czarne w biały m kółku: triumwirat Czechowskej, Twerskiej i… Puszkińskiej. Dokładnie. W końcu dzieli ich ty lko jeden odcinek tunelu. Są tu pewnie każdego dnia… Nocy. Wprost na stojąco poderwał ją, a sam się opuścił… Ta zagry zła wargi, wy trzy muje… Dwaj następni w kolejce, przy gotowują się. Dy scy plina. Sły chać tu jeszcze fortepian i ten w czerni jakby się dostrajał… Aż dwa wy jścia: w prawo i w lewo. – Gdzie… A jednak znów prosto. Zero wy stroju, ciała leżą pokotem jak w rowie z rozstrzelany mi i poruszają się równie apaty cznie jak niedobitki… Kłębi się narkoty czny dy m, wy pełza szczelinami z pokoju – żeby łaskotać nozdrza sąsiadom. Do oczu leci ten dy m, do płuc, do głowy, do serca. Dalej, dalej… Skąd Artem w ogóle szedł? Jak będzie wracał? W prawo czy w lewo? Oto diabeł z wy chłostany m ty łkiem, a nad nim trudzi się taka barczy sta… Skąd one biorą tę bieliznę, Boże jedy ny ? Chy ba z trupów na powierzchni zdejmują… Taka gatunkowa bielizna, importowana… Chłopiec-przebrany -za-dziewczy nkę idzie mu naprzeciw, ociera usta rękawem sukienki, a sam ma wąsy ; jak w cy rku – kobieta z brodą… Tu przecież by ł kiedy ś cy rk, dokładnie nad tą stacją… Sły nny stary cy rk na Cwietny m Bulwarze… I kolejne drzwi. Może tutaj? Musi tu przecież gdzieś by ć… Jakaś biesiada. W maskach karnawałowy ch. To znaczy miały by ć karnawałowe… Sami ry sowali czy jak? To nie stąd tamten poprzedni… Uciekł? Na jego powitanie wstaje taka krucha, wy tworna i całkiem… Ręką ty lko zasłania… W ręce… I szy ję… Do szy i… Czuje, że szy ja… Że tam… – Usiądź. Usiądź. Nie odchodź. Usiądź. Pobądź tu. – Mam… grzy ba. Ania – wy macał grzy ba w kieszeni, złapał go jak amulet. – Śmieszny. – Gdzie tu jest? Ja muszę… Muszę! – O, tutaj. A potem do mnie. Proszę. Ale nie, więcej tam nie wrócił: zgubił się. A potem zmęczy ł się, i jakiś stół, a wokół stołu ludzie, a pod stołem dziewczy ny. I mdli go, nie ma sił iść dalej. Usiadł. Sufit wiruje, wiruje, dowód na to, że cały wszechświat kręci się wokół Ziemi. Wy prowadzają jedną, nagą – i pejczem ją po związany ch rękach. Pozostali patrzą po sobie, klaszczą. – Nie waż się! Te! – Artem podniósł się, na ile zdołał. – Ktoś ty ? Co!? – Nie waży ć się! Krzy wdzić! – rzucił się do bitki, ale nie trafił i złapali go, przy trzy mali. – Ona sama tak! Kto ją zmusza? Ży wimy ją! – Przy głup! – to już krzy czy dziewczy na. – Odczep się! Ja tu pracuję!
– Dołóż jej! – Dawaj, nie żałuj sobie! – prosi tamta; to ona ich prosi. – Ty też… Ty też się nie waż! Ty przecież! Przecież! – Ty nie sama tak! Ona nie sama tak! Ona po prostu nie ma gdzie się podziać! Gdzie ma się podziać!? – Mądrala! A gdzie my wszy scy mamy się podziać? Chłoszcz, chłoszcz! A teraz po cy cuszkach! – Aaj! – O! Daj, ja lepiej trafię! – Siadaj! Siadaj, napij się! Napij się z nami! Stalker? Jesteś stalkerem? – Nie będę z… z wami! Nie będę! Nie doty kajcie! Oszaleliście! Wszy scy ! Gdzie się mamy podziać? Ja wiem gdzie! – No i gdzie? Co!? – Szukać! Szukać, gdzie jeszcze ludzie przeży li! Szukać! Odejść z tego przeklętego miejsca! My tu… Kim my się stajemy ? By dłem! Przecież mnie zaraz od was… – Stalker! Fantasta! Sły szeliście? Na powierzchnię! Swoją głowę widziałeś? Ły siejesz, bracie! I my mieliby śmy iść za tobą? Jasne! – Aaaj! – Ach, jak dobrze! Jak słodko! Co, suczko? – A co my tu będziemy w metrze!? Zwy rodniejemy ! Z dwiema głowami… się rodzą! Bez palców się rodzą! Garbaci! Bez oczu się rodzą! Śluz zamiast oczu! Co trzeci ma raka! Wole! Proszę, policzcie sobie, ilu ma wole! Póki jeszcze umiecie liczy ć! Bo wasze dzieci już niczego nie będą umieć! Wy tu sobie dziwki bijecie dla rozry wki! A na sąsiedniej… Na Mendel… Mendelejewskiej… Tam już tak jest! Jaskiniowcy ! W dwadzieścia lat! Ja-ski-niow-cy ! – Zaczekaj… Zaczekaj, stalkerze! Ależ ty słusznie o ty m wszy stkim mówisz. Bo słusznie mówi, nie? Nasz człowiek! – A Mendelejewska to miła stacja! Ten burdel w porównaniu z nią – tfu… – On przecież słusznie gada! Wy rodniejemy ! Geny … Geny się zaśmiecają. Wy pijmy, stalkerze! Jak ci jest? Prawda, chłopaki? – Zapaskudzone geny ! Nie ma czy stości! Polejcie mu… Mamy tu coś z kwasikiem, stalkerze. Za ciebie! Za czy stość genów! – A? Co? – I inaczej nie ocalejemy. Ciężka robota. Brudna robota. Ale ktoś musi ją wy konać. Za nas! – Za nas! – Za Rzeszę! – Za Rzeszę! – A walcie się! Ja za faszy stów… Walczy li… Dziadowie… – Czekaj, czekaj, stalkerze! Jaki wojowniczy ! Faszy ści! Nie śledzisz wy stąpień führera! Już sto lat nie jesteśmy faszy stami! Zmiana generalnej linii! I czarnuchhh… Tak! Wszy scy ludzie są braćmi, łapiesz? Jeśli geny nie są uszkodzone! Ludzie powinni trzy mać się razem. Przeciwko ułomny m! Dlatego że w metrze ratunek jest jeden… Iii… – Czy stość genów! Ocalenie narodu! – chórem. – Fakt, Darwin to by ł gość!
Na ty ch nogach nie da rady chodzić. – I trzeba! Trzeba czy ścić, stalkerze! Łaź sobie tam, łaź! Szukaj tam, gdzie można ży ć! Na zdrowie! Hhhaha! A my ty mczasem tu będziemy … Czy ścić. Każdy ma swoje! Zadanie! W porządku jesteś! W porządku! Nie pękaj! Polej! Zebrał siły, żeby zsunąć się, zwalić pod stół. A tam – gołe dziwki utknęły mówcom między nogami. Zwy miotował. Odpełzł stamtąd na czworakach. W ślad za nim zabrzmiały oklaski. – By dło… Zby dlęcieli… I ja z wami… Zby dlęciałem… A potem już pokoje-pokoiki-pokoiczki zawirowały, dziwne by ły albo nie, malowane, tekturowe, pozaklejane goły m goły m goły m, i w twarz włażą mu gołe ciała, i ktoś goły próbuje się przejechać na jego plecach, i jeszcze cały czas, cały czas ktoś idzie w ślad za nim, skrada się, dogania diabeł czy kto to czy zabójcę podesłali te hulaki żeby ich tak żeby im tak stry czek na głowy nie by ło przy padkiem wśród nich ty ch co go wtedy skazali na śmierć dwa lata temu może i by li a z ty łu wciąż sły chać kroki i trzeba szy bciej a na czworakach to pewnie jednak nie zabójca ty lko diabeł szatan po niego zabrać zabrać go chce zaciągnąć jeszcze niżej o osiem metrów do następnego kręgu a co tam odejdź odejdź nie chcę cię gdzie mój grzy b gdzie grzy b który mi włoży ła gdzie mój amulet chroniący przed tą hołotą Boże zlituj się! – O tutaj. Tutaj. O. Mamy tu też wy godny tapczanik. Dziwna sala jaka dziwna sala i ten ży randol i sufit tu jak wy soko ze cztery metry czy to w ogóle może i skąd ty le światła co on mi proponuje co to za człowiek sił brak brak sił dlaczego w drzwiach stoi ochrona kto to? Proszę wy baczy ć, ja tu niechcący podsłuchałem. Zaciekawiło mnie to. Stalker, tak? Marzy pan o odnalezieniu inny ch ocalały ch? Nie wierzy pan, że zostaliśmy tu całkiem sami? Nieprzy jemna my śl, rozumiem. Nieprzy jemnie sobie nawet wy obrazić, że nigdzie, zupełnie nigdzie oprócz naszego metra nikt się nie uratował. – Kto? Ktoś ty ? A jak się panu wy daje, gdy by się nagle wy jaśniło, że tak naprawdę świat wcale nie jest zniszczony ? Co, my śli pan, że ludzie wy szliby z metra? Porzucili tu wszy stko? Zaczęli urządzać sobie nowe ży cie gdzieś w inny m miejscu? Niech pan da spokój. – Naty chmiast! Nasza bieda… Nieszczęście… Nie mamy gdzie się podziać… Wszy scy … Siedzimy … Na katordze… W podziemiach… Ależ przepraszam bardzo, jak to nie ma gdzie? Proszę, jaki wy bór. Oto faszy ści, oto komuniści, oto dowolni sekciarze, niech pan ty lko wy bierze boga, no, albo sam go stworzy wedle gustu, albo choć i schody do piekła niech pan kopie, i w ogóle proszę zamieszkać, gdzie pan chce, stacji jest dużo, jak pan chce, może pan książki ratować, jak pan chce, może pan się raczy ć ludzkim mięskiem, powojować – proszę bardzo! Co jeszcze? My śli pan, że ludziom tu czegoś brakuje? A czegóż to, jestem ciekaw? Na przy kład panu? Zabawne. Tak, i z kobietami też przecież wciąż można robić, co się chce, nigdzie nie znikną. À propos, to właśnie mamy dzisiaj przewidziane. Sasza, Saszeńka, wejdź. Proszę, mamy gościa. Tak, jest nieumy ty i brudny, ale ty wiesz, wiesz, że właśnie takich lubię uszczęśliwiać. Dawaj, malutka, delikatnie z nim, ten człowiek, o, patrz, jakim strupem obrósł, on, jak Kaj, ma w sercu odłamek lodu, trzeba mu na serce pochuchać, ogrzać je w dłoniach, inaczej nie odtaje. Tak, chcę patrzeć, jak ty go, jak on ciebie, ale możesz się nie śpieszy ć, ja mam czas. Całuj. O tak. I nie zapominaj o mnie, malutka. Nie zaczekaj nie wolno o mam tu grzy ba i on mnie ochroni oczy wiście jesteś diabłem diabłem ale
musisz się bać grzy bów w nich jest przecież cała świętość ty jesteś Sasza gdzie ja sły szałem to imię twoje imię Sasza Sasza Sasza Sasza Sasza.
– Ej! Sły szy sz mnie? Eej! Czy on w ogóle oddy cha? – Chy ba oddy chał. Zatkaj mu nos, jeśli ży je, otworzy usta. – Ej! Bracie! Co z tobą? To na pewno on? Coś białego. Białego i pękniętego. Pęknięcie by ło czarne. Jak rzeka Moskwa otwierająca się między wciąż zaśnieżony mi brzegami. I bolało, tak jak boli rzekę, kiedy pęka lód. Roztopiona woda. Widać przy szła wiosna. – Odwróć go. Co on tak gębą na kafelkach? Obraz się zmienił: nie widać by ło ani śniegu, ani rzeki. A ból nadal nią pły nie, dziwne. Parzy ł go policzek. Piekła ręka. W pustce ukazało się czy jeś oko. Zagląda do wnętrza Artema, włazi nieproszone. – To on! Wstawaj, Artem! Co z nim zrobiliście? – A co my do tego mamy ? Takiego go zastaliśmy ! – A gdzie jego ubranie? Gdzie kurtka? Koszulka? A to co znowu, na ręce? O cholera… – To już na pewno nie ja. Jak mamę kocham. – Mamę… Dobra, podnieś go. Podnieś, mówię! O tak, plecami o ścianę. I przy nieś wody. Odsłoniło się to, co by ło dalej. Kory tarz, drzwi, drzwi i światło na końcu. Może to tam ma iść? Nie przy padkiem tam czeka na niego mama? – Mamo… – zawołał Artem. – Wszy stko sły szy. W porządalu. Wraca z kosmosu. Glistę z samogonem mieszałeś, co? Mieszałeś, samobójco! I jeszcze czegoś dosy pałeś. Dawno go zgubiliście? – Rozstaliśmy się przedwczoraj. – Dobrze, że się spostrzegliście. Tu jest taki kąt… On tu i ty dzień mógł przeleżeć. I pół roku. – My przy jaciół w biedzie nie porzucamy. Bierz swoją trójkę. Ej, Artemy cz! Koniec, szlus. Pobudka. Rura wzy wa. Coś trzasnęło, ból nieco przy blakł. Zmiana obiekty wów. Najpierw przy stawili do świata jeden, potem drugi, szukając właściwego. W końcu dopasowali: kontury stały się wy raźne. Nastawili ostrość. – Ty to kto? – Asenizator w zoo! Losza, a kto! – Dlaczego? Dlaczego ty ? Dziwne. Dziwne, my ślał z wy siłkiem Artem. I coś jeszcze dziwniejszego: to nie by ł ich Losza. Brakowało mu czegoś. Brakowało. Smrodu.
A dlatego, że sam Homer nie zdołał odnaleźć Artema, który przepadł na Cwietny m. Za to w labiry ncie trafił na Loszę, który poznał go i pomógł, dziękuję bardzo. Odkry li go trzeciego dnia w niedziałającej ubikacji, ubrudzonego, w samy ch gaciach. – Co się stało? Nie wiadomo. Macasz rękami w pamięci, a te nic nie wy ławiają. Ciemność jak w tunelu. Jest tam coś czy nie ma niczego – nie da się wy wnioskować. Może jest pusto. A może ktoś stoi tuż za plecami, oddy cha ci w kark i uśmiecha się. A może to nie uśmiech, ty lko otwarta paszcza. Kompletnie nic nie widać. – Ręka. Co z ręką? – Artem dotknął, skrzy wił się. – Tego też nie pamiętasz? – Homer by ł zatrwożony. – Niczego. – Twój tatuaż. – Co z nim? Na przedramieniu miał wy pisane: „Jeśli nie my, to kto?”. I nie została ani jedna litera. Wszy stkie zasłoniło zwęglenie, opuchlizna, spod której wy łaziła czerwień i biel. Na każdej literze by ło małe okrągłe piętno. – Przy palali papierosami – ocenił Losza. – A co tam by ło? „Lusia, jestem twój na zawsze”? Trafiła się jakaś zazdrosna? Spartański tatuaż. Wszy scy w Zakonie taki mają. Zrobili go, kiedy go przy jmowali. Memento: to na zawsze, w Zakonie nie ma by ły ch członków. I Artem, choć już od roku z nimi nie by ł, prędzej by się udławił, nimby te słowa usunął. – Kto mógł to zrobić? – zapy tał Homer. Artem w milczeniu doty kał wy palony ch wzgórków. Piekło, ale nie tak mocno, jak by chciał. Niejeden dzień minął. Zaczął się już robić strup. Strup? W samogonie, jak tratwa ratunkowa, pły wał stół, przy stole jakieś mordy i on, Artem, który przy cumował do tej tratwy na jakiś czas; ale tam go nie torturowali, nie przy palali, ty lko z jakiegoś powodu bili mu brawo… A potem już w ogóle same głupoty. Zresztą czy to nie by ły jakieś senne majaki? Nijak nie dało się oddzielić snu od jawy. – Nie wiem. Nie pamiętam. – Napij się – zaproponował Losza. – Zmartwy chwstaniesz. I proszę, załatwiłem ci kurteczkę na zmianę. Artem włoży ł ją. Kurtka by ła na niego za duża o dwa rozmiary. Nie można się by ło zorientować, czy na Cwietny m jest teraz noc, czy dzień. W misce by ła taka sama zupa, tak samo jęczeli i tak samo chwiali wątły mi ściankami niespoży ci sąsiedzi, w zamglony m powietrzu gotowała się lepka muzy ka, na wy polerowanej rurce tak samo kręciła się kolejna dziwka. Artem siorbał coś gorącego – takiego samego jak na WOGN-ie, jak w cały m metrze, i my ślał powoli: skąd to piętno? Kto mógł to zrobić? Kto się odważy ł? Zakon nigdy nie wtrącał się w konflikty między liniami. Zawsze stał ponad. Mły narz brzy dził
się polity ką. Nie znosił dowództwa nad sobą, nie słuchał niczy ich rozkazów i nie by ł na niczy im żołdzie. Dwadzieścia lat wcześniej jako pierwszy złoży ł przy sięgę: nie stawać po niczy jej stronie. Bronić, nie robiąc wy jątków, wszy stkich ludzi w metrze. Przed takimi zagrożeniami, który m nikt inny nie mógł się przeciwstawić lub który ch nikt jeszcze nie rozumiał. Do przy sięgi w Zakonie dopuszczano nieliczny ch, poddając ich najpierw długim próbom – Mły narz nie potrzebował armii. By li żołnierze specnazu, stalkerzy, agenci Zakonu błądzili po metrze, niewidzialni, dowiady wali się, zapamięty wali, meldowali. Mły narz słuchał. I jeśli pojawiało się zagrożenie – autenty czne, nieuchronne zagrożenie dla całego metra – Zakon wy prowadzał precy zy jny śmiertelny cios. Przez swoją skromną liczebność nie mógł prowadzić otwarty ch wojen; dlatego Mły narz starał się likwidować wroga potajemnie, niespodziewanie, w zarodku, w kolebce. Skutek by ł taki, że o Zakonie wiedzieli nieliczni, a wszy scy, którzy wiedzieli – bali się go. A jednak ktoś się nie przestraszy ł. Ale dlaczego nie doprowadził sprawy do końca? – Kiedy cię szukałem, trafiłem w ślepą uliczkę. Patrzę: witraże. Na Nowosłobodskiej się potłukły, a tutaj ocalały ! – Homer pomilczał i dodał. – Ohy dna stacja. – Trzeba stąd iść – Artem odstawił pustą miskę. – Za godzinę wy by wam! – oznajmił Losza. – Z powrotem? My ślisz, że wpuszczą cię do Hanzy ? – Nie. Pomy ślałem i zrozumiałem: wy rosłem już z gówna. Pójdę do Żelaznego Legionu. – Co? – Artem podniósł na brokera swoje czerwone, zmęczone oczy. To dlatego Losza się umy ł. – Posłuchałem chłopaków: to jest coś! Dopóki my, normalni, nie wy pędzimy ułomny ch na powierzchnię, nie będziemy tu mieli ży cia. Jadę więc do Rzeszy z plutonem ochotników. Co złego, to nie ja! Homer ty lko zamrugał wilgotny mi oczami: chy ba już o ty m wiedział. – Czy ś ty jest debilem? – zapy tał Loszę Artem. – Debil z ciebie czy jak? – Odwal się! Co ty wiesz o ułomny ch? Zdajesz sobie sprawę, jaką mają dziką mafię w cały m metrze? I te wszy stkie mendy na Ry żskiej… Dokładnie tak! Wrócę do nich w podkuty ch butach. Buty dają tam doskonałe. – Wiem co nieco o potworach – odparł Artem. – Dobra, starczy ! – powiedział Losza, tak jakby to by ł koniec rozmowy. – Cóż – powiedział Artem. – A więc jeszcze się spotkamy. – Obowiązkowo – odpowiedział radośnie Losza. – Obowiązkowo się spotkamy. Wstał, zachrzęścił z zadowoleniem rękami: czas w nie – my ślał – wziąć swoje ży cie. Wtedy jego wzrok padł na kurę dziobiącą podłogę. – Może rozdzielimy ją między siebie? – zaproponował. – A właśnie, co z Oleżką? – przy pomniał sobie Artem. – Odwalił kitę! – wesoło oznajmił broker. – Tak jak my ślałem.
Wciąż nim kolebało. Ale nie miał ochoty zostawać na Cwietny m ani sekundy dłużej. Przedrzeć się przez Gomorę z plecakiem i workiem by ło jeszcze trudniej niż nago. Labiry nt oży ł, kalejdoskop żmijowisk otrząsnął się, ułoży ł w nowy wzór i pewna droga na zewnątrz zdezaktualizowała się. W ten sposób zamiast w przejściu do Trubnej wy rzuciło ich w tunelu zamieniony m w kanał. – O! Patrzcie no. To przecież nasz towarzy sz! Stalker! Powiedział to ktoś za jego plecami. Artem nie wziął tego nawet do siebie. Ale ktoś klepnął go po plecach, zmusił, żeby się odwrócił. Stali tam czterej ludzie w czarny ch mundurach, na rękawach trójramienne swasty ki; Artem na początku ich nie poznał, a potem jakby wpatrzy ł się w trzy litrowy słój z solony mi grzy bami i w mętnej zalewie odwróciły się do niego twarze. Z przedwczoraj. Ten… Ten chy ba siedział przy stole, zapraszał Artema, dolewał mu trucizny. Ten jego pieprzy k na nasadzie nosa. Właśnie w pieprzy k Artem chciał mu przy walić, kiedy tamci… A o czy m mówili? Dlaczego po tej rozmowie są mu radzi? Powinni przecież by li rzucić mu się do gardła. – Pamiętacie, koledzy ? No, stalkera? Nasz człowiek! Odczołgał się od nas jak Łunochod. – Ho, ho! Takich ludzi się nie zapomina! – Artem dawno nie widział bardziej szczerego uśmiechu. – Może zabierzesz się z nami? Potrzebni nam ideowcy ! – zaprosił go tamten z pieprzy kiem. Na kołnierzach mieli podoficerskie naszy wki, a z ty łu ustawiała się trójkami do wy marszu złożona z jakiejś hałastry kolumna; gdzieś na końcu Artem wy łowił też by łego brokera. Domy ślił się: ochotnicy. Żelazny Legion. Za czy stość genów. A przecież i on za to pił? Lepiej by ło wtedy zwy miotować. – Walcie się. I odszedł dalej, żeby ich nie prowokować. Teraz zdawało mu się, że wszy scy mieszkańcy sły nnego miasta Gomora patrzą na niego, mrużąc oczy, poznając go, mrugają do niego: jak to, jak to, spotkaliśmy cię tu przedwczoraj na czworakach i bez portek, czemu się nie witasz? Przy pomniał sobie: jednak zwy miotował. I przy pomniało mu się jeszcze coś innego: jak ktoś za nim szedł, prześladował, nie dawał spokoju, trzeźwy, wy niosły, dorosły, podczas gdy Artem, jak roczne dziecko, raczkując na rozjeżdżający ch się rękach i nogach, uciekał przed pohańbieniem. I czegoś ten człowiek od Artema chciał. Natrętne jak koszmar; ale czy to by ł koszmar? A przecież w Gomorze, przy szło mu na my śl, mało jest miejscowy ch. Sami przy jezdni. Faszy stów widać – idioci noszą mundury ; a kto jeszcze tu jest, po cy wilnemu? Z Trubnej można trafić i do Hanzy, i na Linię Czerwoną, i do bandy ckich anarchii na Kitaj-Gorodzie, a stamtąd – dokąd dusza zapragnie. I może tu przy pły nąć ktokolwiek: dowolna stęskniona swołocz. Może i tak mały m kosztem się wy winąłem. Ty lko dobrze by by ło wiedzieć jakim. Jakoś się wy gramolili i znaleźli się przed kory tarzem prowadzący m na Trubną. Artem z tobołami, Homer – z kurą: staruszek uparł się i nie chciał jej uśmiercić, żeby oddać połowę brokerowi ochotnikowi. Kura, tak jak zapowiadał Oleżka, przestała się nieść. Tu czekała ich niespodzianka: kontrola paszportów. Artem nie pamiętał, jak wiązała koniec
z końcem stacja Trubna, ale widocznie nie by ła to rozry wka, skoro tak wy brzy dzali. Nie wy magali wiz, ale nie wpuszczali bez dokumentów. Homer wy ciągnął zieloną książeczkę z orłem w koronie: Nikołajew Nikołaj Iwanowicz, ur. 1973, obw. archangielski, st. Sewastopolska, żonaty – przekreślone. Na zalaminowany m zdjęciu by ł bez brody i jeszcze bez śladów siwizny ; nie miał nawet czterdziestu lat. Ale dało się go rozpoznać, oj, dało. Artem zrzucił bagaż, sięgnął do kieszeni. W spodniach nie ma. Zrobiło mu się zimno. Przecież nie w kurtce? Przecież nie w kurtce, która przepadła, przecież nie razem z zagubiony m grzy bem, który miał Artema chronić, ratować i wy ciągać z opresji? Rozwiązał worek i pokry wając się lepkim potem – wy pita trucizna wy ciekła ze strachu porami – pogrzebał, pogrzebał, to tu wsadzi rękę, to tam, potem wpadł w histerię, wy szarpnął skafander, rozpostarł przy wszy stkich na ziemi swoją drugą skórę, poszukał w kieszeniach worka, automat wcisnął pod siebie, wszy stko już wy trząsnął, zajrzał we wszy stkie zakamarki. Nie! Nie ma! – Nie zostawiłem go gdzieś? – spy tał zmartwiony Homera. – Nie wy padł mi przy stole? Ten rozłoży ł ręce. Bez paszportu. Bez paszportu w metrze się nie dało. Ani dostać do Hanzy, ani do Polis, ani na Linię Czerwoną. Ani na Aleksiejewską, ani na żadną inną stację, na której ludzie chociaż próbują jeszcze my śleć o jutrze. A dało się: zdechnąć z głodu na dzikim przy stanku albo dać się pożreć w tunelu. Ludzie się zebrali. Gapią się, na poły podejrzliwie i ze współczuciem. Chrzanić gapiów. Nie ma czasu się kry ć: trzeba poznać prawdę. Sięgnął przy wszy stkich do plecaka. Pokazał się zielony bok radiostacji. Pogranicznicy to zauważy li, spochmurnieli. Wy jął i radiostację, i dy namo. Ludzie zagdakali. – Nie ma. Kurwa, nie ma! Homer dalej działał sam: machnął ręką, podszedł bokiem do pograniczników, zaczął ich przekony wać; chociaż czy m on mógł ich przekonać? Zostało półtora magazy nka nabojów – nie więcej. Nie daj Boże, żeby trzeba by ło strzelać. – Odmawiam! – ry czy tłusty dowódca strażnicy. – My was wpuścimy, a czerwoni nas potem obedrą ze skóry ! I tak dalej niż na Sreteński Bulwar nie dojdziecie. – A to dlaczego? – Linia Czerwona wczoraj odcięła. Weszli na Sreteński, sprawdzają wszy stkim dokumenty. Na samą Czerwoną nie ma przejścia, wy jścia też. Coś się tam u nich dzieje, a co – tego nikt nie wie. Tak więc… Weszli teraz na Sreteński. Ze Sreteńskiego jest tu do nas… Lepiej nie prowokować. – Mówi się, że czerwoni będą brać Teatralną. – Kto mówi? – Ludzie. Żeby nie wpadła w ręce Rzeszy. Boją się, że faszy ści pierwsi ją chapną. Przy gotowują się. Odcinają wszy stkie linie sąsiadujące z Rzeszą. – A kiedy ? – Artem znieruchomiał nad rozpięty m plecakiem. – Kiedy, kiedy. Idź do nich i zapy taj. Mogą w każdej chwili. Skoro informacja już wy ciekła… – Muszę… – Artem zaczął gniewnie, nerwowo upy chać z powrotem dy namo, radiostację, wszy stkie swoje przeklęte manele. – Muszę… Chodź tu, dziadku. Pójdziesz tam sam przez Sreteński. Ty masz paszport, dobre oczy i brodę jak Dziadek Mróz, masz tę idioty czną kurę, ciebie
nie ruszą. Ja górą… Pójdę górą. Spotkamy się tam. Na Teatralnej. Jeśli czerwoni jej wcześniej nie zagarną. A jeśli zagarną… Homer obserwował go zagubiony ; kiwał głową – a co mu jeszcze zostało? – A przecież… Przecież gdy by m nie postanowił tutaj… Dla Oleżki… Dla jego zdrowia… – mamrotał Artem, zerkając z nienawiścią na kurę i dokładając do worka ostatnie rzeczy. – A jednak wszy stko, kuźwa, na darmo! Nie wy ży ł sukinsy n! Zarzucił sobie na plecy swój ciężar, wrócił do straży granicznej – rozgorączkowany, zły i z tej złości jakby nawet ozdrowiały. – Gdzie oni tu mają wy jście? Na górę – co tu jest, zwy kłe schody, ruchome? Dowódca pokręcił ły są czaszką, niemal z żalem: – Stalker, tak? Nie ma tu wy jścia na powierzchnię. Już ze sto lat temu zasy pali. Kto ma tu chodzić na górę? Te ich dziwki? – A u was? Na Trubnej? Jest? – Zamknięte. – No co z was w ogóle za ludzie! – zawołał Artem z wściekłością. – Powierzchnia wam w ogóle niepotrzebna czy jak!? Dowódca nawet nie odpowiedział. Odwrócił się do Artema tłustą dupą w trzeszczący ch w szwach spodniach: a spadaj, będziesz mnie jeszcze pouczał. Artem oddy chał głęboko, próbował się uspokoić. Biegał i biegał po labiry ncie, zdawało się, że widzi już przed sobą wy jście, a tu nagle wszy stkie kory tarze kończy ły się ślepo. A wszy stkie mostki, po który ch skakał, spadły za nim w przepaść; dokąd ma teraz pójść? Zaszczuli go. – Artem – trącił go staruszek. – A gdy by śmy jednak poszli przez Rzeszę? Co? Do Czechowskiej… Stamtąd ty lko dostać się na Twerską… I już jest Teatralna. Możemy zdąży ć nawet dzisiaj, jeśli wszy stko gładko pójdzie… Inaczej donikąd… Artem już nic nie mówił, jakby nabrał wody w usta. Ty lko wciąż tarł sobie szy ję: drapało go w gardle.
– Nie jesteśmy jeszcze spóźnieni? Podoficer z pieprzy kiem uśmiechnął się serdecznie. – Czekaliśmy na was! Artem zawahał się, przy glądając się kolumnie ochotników: ma teraz do niej dołączy ć? – Ja… – zniży ł głos. – Nie mam dokumentów. Bierzecie do tego waszego legionu bez dokumentów? I od razu mówię – to jest stalkerski ekwipunek. Plus radiostacja. Żeby potem nie by ło problemów. – Jasne, że bierzemy bez dokumentów – zapewnił go podoficer. – Tak czy siak przepisujemy biografię od zera. Co komu do tego, kim by li wcześniej bohaterowie Rzeszy ?
8 // Heil
Odpły nęli z Cwietnego ostatnim butelkowy m barkasem: Homer z Artemem, uradowany ich szy bkim spotkaniem Losza i podoficer z pieprzy kiem między oczami, który przedstawił się Artemowi jako Dietmar. Dwaj inni, bezimienni, w czarny ch mundurach, naparli na wiosła i z Cwietnego wkrótce została ty lko miedziana kopiejka na końcu tunelu. A potem i ta kopiejka utonęła. Czuć by ło pleśnią. Wiosła pluskały o wodę, rozpraszając tęczową benzy nową błonę, rozgarniając pły wające śmieci. W dole, pod wodorostami i błoną przesuwały się niewy raźne kręte cienie, majaczy ły jakieś ruchliwe gady grubości ludzkiej ręki; wcześniej tu takich nie by ło i by ć nie mogło. Promieniowanie nakręciło, zwy rodniło swoje własne stworzenia, niezgrabne i straszne. – A wiecie, kto jest u czerwony ch w awangardzie? – mówił podoficer. – Do awangardy biorą ułomny ch. Tworzą oddziały uderzeniowe z ułomny ch. Dają im broń. Szkolą. Trójrękich. Dwugłowy ch. Chory ch na raka, którzy nie mają nic do stracenia. I do naszy ch granic. Bliżej… Bliżej. Wiedzą, jak te pokraki nas nienawidzą. Werbują ich w cały m metrze. Wy wiad mówi, że wy stawili posterunek na Sreteńskim, odcięli linię od Trubnej. A dowódca posterunku cały jest pokry ty łuską. Już nie wiadomo… czy to czerwoni dowodzą ułomny mi… czy ułomni czerwony mi. Ja my ślę, że to drugie. Dlatego właśnie chcą nas wy gry źć. Szy kuje się coś… Coś się szy kuje… Artem słuchał i nie sły szał. My ślał o czy mś inny m: najważniejsze, żeby tam, w Rzeszy, nikt go nie rozpoznał. Żeby nikt nie przy pomniał sobie chłopaczka, którego rozentuzjazmowanemu tłumowi na Puszkińskiej obiecano powiesić z platformy. Żeby nie poznali go więźniowie z kazamatów Twerskiej. Ucieczka wisielca – to nie zdarza się często. Mogą coś takiego zapomnieć? – No i co, stalkerze? – Dietmar trącił go w rękę i chwy cił przez rękaw dokładnie za poparzone miejsce. – Co?… – Py tam, które rejony są twoje? Gdzie pracujesz? Na powierzchni… – Ja… Biblioteka. Arbat. Nosiłem z powierzchni książki dla braminów. Homer spoglądał w bok, z roztargnieniem drapał kurę po karku; nie zdąży li oddać jej nikomu w spelunce ani zjeść, tak więc kura wciąż ży ła. – Dobra dzielnica – podoficer patrzy ł na Artema; odbite od zgniłej wody nieregularne rozbły ski latarek kleiły mu się do twarzy. – Wszy stko tam znasz? Ochotny j Rjad? I dalej, w stronę
Teatru Bolszoj? – By wałem – powiedział ostrożnie Artem. – A dlaczego pracowałeś dla braminów? – Lubię czy tać. – Brawo! – pochwalił go Dietmar. – Brawo. Rzesza potrzebuje takich ludzi jak ty. – A takich jak ja? – zapy tał Losza. – Rzesza potrzebuje różny ch ludzi – mrugnął do niego podoficer. – Szczególnie teraz.
Dopły nęli. Podziemna rzeka natknęła się na zaporę. Wzdłuż brzegu zwalono worki, pewnie z ziemią, i to w nie wbiła się butelkowa łódź. Za workami, na środku tunelu, znajdowała się już prawdziwa ściana. Buczała pompa elektry czna odsy sająca zbierającą się po drugiej stronie zapory kałużę. Rozwieszono sztandary : czerwone pole, biały krąg, trójramienna swasty ka. Triumwirat Czechowskiej, Twerskiej i Puszkińskiej. Oczy wiście wszy stkie już dawno przemianowane: Czechowska na Wagnerowską, Puszkińska na Schillerowską; Twerska – na jakąś jeszcze inną. Rzesza miała własny ch idoli. Zeskoczy li na brzeg, podoficer wy mienił „sieg Heil” z wartownikami. Wszy scy by li eleganccy, jak spod igły. Odkry li na powierzchni główne biuro kolei, nie chwaląc się, ale to tam mieli takie czarno-srebrne mundury. Sprawdzili bagaż i oczy wiście od razu wszy stko znaleźli: tu radiostacja, a tu automat. Uratował ich podoficer: szepnął coś, uśmiechając się do Artema znad czarnego ramienia, i pogranicznicy zmiękli. Jednak na samą stację ich nie wpuszczono. W tunelu odnaleźli zakratowany boczny kory tarz, przed który m stała ochrona. – Najpierw badanie lekarskie – oznajmił dziarsko Dietmar. – Do Żelaznego Legionu zdechlaków nie przy jmują. Ekwipunek… i kurę… trzeba będzie ty mczasowo oddać. Zostawili wszy stko ochronie. Pomieszczenie. Wszędzie białe kafelki. Czuć lizolem. Kozetka, lekarz stoi w maseczce anty baktery jnej, w czapce, zwisają ty lko krzaczaste brwi. Dalej jakieś drzwi. Podoficer wszedł z nimi, przy siadł w kącie na stołku. Doktor uśmiechnął się szpakowaty mi brwiami, obrzucił ich oleisty m spojrzeniem oliwkowy ch oczu. Przemówił śpiewnie, z wy raźny m akcentem. – No, kto będzie pierwszy ? – To może ja! – skulił się broker. – Proszę rozebrać się do majtek. Stawał pan już przed komisją lekarską? Doktor popatrzy ł, postukał, pomacał gumowy mi rękawiczkami, zajrzał do gardła, poprosił, żeby pokazać zęby. Założy ł stetoskop, poprosił, żeby pooddy chać. – A teraz spuszczamy majtki. Spuszczamy, spuszczamy. Tak. Pozwoli pan? Aha. A co my tutaj mamy ?
– A co? – spiął się Losza. – No, lewe jajeczko chy ba… Nie czuje pan? – Ja… Tak, oczy wiście… Czuję. – To już jest zadawnione. Za-daw-nio-ne. – No… Panie doktorze… Tancerzem jestem dobry m! – wy szczerzy ł zęby broker. – Więc wszy stko ze mną w porządku, nie przeszkadza mi to. – No, nie przeszkadza – i wspaniale. Niech pan się ubiera, panie szanowny. Jest pan wolny. Proszę, prawe drzwiczki. Losza ubrał się, zapiął suwak, a lekarz na razie pisał coś na papierku. Podoficer przeczy tał, pokiwał głową. – Witamy. Broker mrugnął do Homera i Artema: „wam też zdrówka”, i dał nurka przez wskazane drzwi. Prowadziły tam w dół jakieś schody. – Teraz chy ba pan, panie szanowny. To by ło do Homera. Staruszek zrobił krok naprzód. Obejrzał się na Artema: kto wie, co oni tu mają za komisje lekarskie. Artem nie spuszczał z niego wzroku, nie zostawiał dziadka. Nagle dopadło go déjà vu, zaskoczy ło go to, jakby właśnie się ocknął. Kaszlnął: drapało go w gardle. Lekarz spojrzał na niego uważnie. Homer złoży ł we czworo zatłuszczony płaszcz, położy ł go na skraju kozetki, w nogach; ściągnął przez głowę sweter, pod nim by ła brudna koszulka, pod pachami plamy. Stanął – goły, zapadła pierś, blady brzuch, na plecach rzadkie kępki kręcony ch włosów. – Tak… Obejrzy jmy szy ję… tarczy cę… Pod brodą… – doktor wsunął Homerowi rękę w zaśniedziałe srebro jego brody. – No cóż… Wola brak. Zaraz obmacamy resztę… Pougniatał spiętemu, zasępionemu Homerowi brzuch, również staruszka zmusił do zdjęcia spodni, tam też wszy stko sprawdził. – Nie widzę żadny ch guzów. Pilnuje się pan, co? Na powierzchnię pan nie chodzi, wodę pan kupuje filtrowaną, tak? – z szacunkiem, a nawet ze zdziwieniem zgady wał lekarz. – Gratuluję. W pańskim wieku sam chciałby m by ć w takiej formie… Proszę się ubierać. Nagry zmolił coś na papierku, wsunął go staruszkowi do ręki. – Lewe drzwi. Homer się zawahał. Nie śpieszy ł się z wkładaniem płaszcza, przeciągał sprawę. Obejrzał się py tająco na podoficera, na władzę. – A dlaczego dziadek ma iść w lewo? – zapy tał za niego Artem. – Dlatego, panie szanowny, że z waszy m dziadkiem wszy stko dobrze – odpowiedział lekarz. – Pan zajrzy do wy pisu. – „Normalny. Zdatny do służby i imigracji” – przeczy tał Homer, z obawą odsuwając papierek jak najdalej. Zdatny do imigracji. Szukają nowotworów. A jak znajdą? – A dokąd prowadzą prawe drzwi? Dietmar, który by ł adresatem py tania, ty lko się uśmiechnął. – A! Młody człowiek został odesłany na dodatkowe badanie. Nie ma tam jeszcze całkowitej jasności. Specjaliści muszą popatrzeć. Proszę przechodzić, dziadku, nie opóźniać. Czas już zabrać
się do wnuka – wy jaśnił lekarz dość niecierpliwie, ale nieobcesowo. Homer nieśmiało pociągnął za klamkę, wciąż jeszcze nie odry wając wzroku od Artema. Ten zacisnął zęby, my śląc: a teraz? A teraz będę umiał? Zdołam ująć się za staruszkiem, tak jak wtedy ? Z rosnącej szczeliny dało się sły szeć jakieś brzęczenie. Za lewy mi drzwiami zaczy nała się kamienna kiszka pomalowana na zielono: kiszka by ła pełna goły ch po pas ochotników. Wąsaty mężczy zna w mundurze mijał wszy stkich po kolei z elektry czną maszy nką, strzy gł im włosy. – Nie ma żadny ch powodów do niepokoju! – oznajmił podoficer. Homer wraz ze zdenerwowaniem wy puścił powietrze na zewnątrz. Poszedł tam, do normalny ch. Zamknął drzwi. I Artemowi trochę ulży ło. – No, a teraz zajmiemy się panem, młody człowieku. Stalker, jak widzę? – Stalker – Artem przesunął dłonią po przedwcześnie ły siejący m ty le głowy : zdrajca. – Ry zy kuje pan, ry zy -kuje, panie szanowny ! Tak. Męczy pana kaszel, sły szałem. Niech no pan się odwróci plecami. Nie jest panu zimno? Na gruźlicę pan nie choruje? Niech pan pooddy cha. Głębiej. – My śli pan, że naoddy cham się na zapas? – na twarzy Artema pojawił się gry mas uśmiechu. – No, no. Nie ma niczego strasznego. Żadnego chry pienia… Teraz popatrzy my na nowotwory. Wy chy lił się na kory tarz. – Potowarzy szy cie nam? Oba draby wcisnęły się do środka – A to po co!? – No… Stalkerze. Promieniowanie nie spada, sam pan wie. Pańska brać często nie dociąga do czterdziestki… Ależ niech się pan nie przejmuje, niech się pan tak nie przejmuje. Chłopcy, przy trzy majcie. No już. Stalkerze. Szy ję. Tak. Gardło. Aaaaa… Szy ja: u chory ch na raka tarczy cy, najczęstszego przy napromieniowaniu, niekiedy najpierw tworzy się wole na szy i. Ale by wa, że i bez wola człowiek w miesiąc się wy pala, a inni i z wolem dociągają jakoś do starości. A jeśli coś teraz wy maca? Powie: zostało pół roku. Doktor ma rację, wśród stalkerów coś takiego jest bardzo częste. – A co to za dodatkowe badanie? Rentgen? – A to pan palnął, rentgen, jeszcze czego! Tak… Chwileczkę… Nie, wy dawało mi się. Na bok. Aha. Póki co ze wszy stkim jest u pana nieźle. Niech pan pokaże brzuch… Niech pan się nie napina, nie trzeba. Gumowe palce – miękkie, zimne – mijając skórę i mięśnie, nagle jakby od razu dotknęły wątroby, połaskotały wy straszone wnętrzności. – Cóż, bezpośrednio niczego szczególnego nie da się wy czuć. Zbadajmy teraz narządy płciowe. Jak tam, uży wa pan jeszcze? – Częściej niż pan swoich. – Jest pan stalkerem, dlatego py tam. Oczy wiście sam pan sobie wy brał zajęcie. Dobrze. Nie widzę tu żadny ch szczególny ch patologii. Proszę wstać. Siedziałby pan, panie szanowny,
w metrze, jak wszy scy. Korci pana! Żeby następny m razem nie trzeba by ło pana też wy słać na dodatkowe badanie… – A ile… Ile… tamtego… będą dodatkowo badać? Artem wsłuchał się wbrew swojej woli: co tam się dzieje, za prawy mi drzwiami? Głucho. A co się dzieje u niego, Artema, w środku? Istotne jest teraz dla niego, czy robią brokerowi rentgena czy nie? Też głucho. Teraz trzeba by ć spry tny m, złapać Homera za kołnierz i wy ciągnąć z tego miejsca ży wy m. I dostać się na Teatralną, zanim pojawią się tam czerwoni. Ty lko jeden przy stanek. O krok od celu. A Losza… Chciał przecież walczy ć z ułomny mi. Niech najpierw dowiedzie, że sam nim nie jest. Idiota. – Ile, ile… Ty le, ile będzie potrzeba, ty le będą – powiedział z zadumą doktor, wy pisując Artemowi opinię. – W ty ch sprawach, panie szanowny, nic z góry nie wiadomo.
Dietmar rozglądał się na boki z dumą. – No, więc witamy ! Stacja Darwinowska, dawna Twerska. Nie mieliście okazji by ć tu wcześniej? – Nie. Nigdy. Znów drapało go w gardle. – A szkoda. Stacja zmieniła się nie do poznania! I Artem rzeczy wiście nie mógł poznać Twerskiej. Dwa lata wcześniej niskie arkady by ły całkowicie okratowane, przekształcone w klatki. I w ty ch klatkach siedzieli w kucki we własny ch odchodach schwy tani na okoliczny ch stacjach ludzie o nierosy jskim pochodzeniu. W jednej z klatek dwa lata temu noc spędził też Artem, odliczając minuty do porannej egzekucji, starając się na zawsze nacieszy ć ży ciem i własny mi my ślami. – Przeszła całkowitą rekonstrukcję! Klatki zniknęły. Nie by ło ani sadzy z płonący ch pochodni na suficie, ani rdzawy ch plam na posadzce po ty m, co wy ciekło z ludzi. Wszy stko wy czy szczono, wy my to, zdezy nfekowano i o wszy stkim zapomniano. A na miejscu kazamatów stoją kioski handlowe, porządne, malowane, z numerkami. Świąteczny jarmark. Przelewa się przez niego tłum: zadowolony, spokojny, leniwy. Spacerują całe rodziny. Dzieci siedzą ojcom na ramionach, majtają nogami. Wy bierają coś na straganach. Muzy czka gra. Artem miał ochotę przetrzeć oczy. Poszukał miejsca, w który m go wieszali… Nie mógł znaleźć. – Całej Rzeszy nie poznacie! – powiedział podoficer. – Po ty m, jak zmieniła się zasadnicza linia partii… Nastąpiły reformy. Stajemy się nowoczesny m państwem. Bez ekscesów. Czarny ch mundurów by ła w tłumie garstka, nie kłuły w oczy. Zniknęły ręcznie malowane
plakaty na temat wy ższości białej rasy, przepadły banery „Metro dla Rosjan!”. A z dawny ch haseł pozostało ty lko jedno: „W zdrowy m ciele zdrowy duch!”. I rzeczy wiście: dookoła pełno by ło najrozmaitszy ch twarzy, nie ty lko mleczno-piegowaty ch i z zadarty mi nosami. A co najważniejsze, wszy scy ludzie by li prężni i zadbani; podobnie jak na CzechowskiejWagnerowskiej, gdzie trafili na początku. Nie sły chać by ło gwałtownego kaszlu, wszechobecnego na WOGN-ie, brak by ło napromieniowany ch z wielkimi wolami, a wszy stkie dzieci by ły jak spod sztancy : dwie ręce, dwie nogi, policzki jak pomidorki z Sewastopolskiej. Przy pomniał mu się Kiriusza, wy czekujący ekspedy cji na północ. – Normalnie twoje Polarny je Zori – odwrócił się w stronę Homera Artem. Ten szurał z ty łu i ruszał brodą, pochłaniał wszy stko: do swojej książki, nie inaczej. Kura dy ndała mu pod pachą, zwinięty zeszy t sterczał z ty lnej kieszeni. Podoficer odmówił na razie zwrotu pozostały ch rzeczy, w ty m ekwipunku Artema. – O tam, za rogiem, w pomieszczeniach służbowy ch mieści się nasz szpital. Bezpłatny, rzecz jasna. I badania profilakty czne ludności przeprowadza się dwa razy do roku. Dzieci zaś – co kwartał! Pójdziecie popatrzeć? – Nie, dziękuję – powiedział Artem. – Dopiero co wy szliśmy od lekarza. – Rozumiem! Dobra, w takim razie obejrzy my, wiecie co… A właśnie! Wzdłuż torów przy rozcapierzony ch dźwigach załadunkowy ch widniało skupisko drezy n. Poszli się nimi pozachwy cać. – Darwinowska jest obecnie naszy m główny m węzłem handlowy m! – wy jaśnił z dumą Dietmar. – Szczególnie intensy wna jest wy miana handlowa z Hanzą i wciąż rośnie. Uważam, że w ty ch trudny ch, niespokojny ch czasach wszy stkie cy wilizowane siły metra powinny się zjednoczy ć! Artem skinął głową. Czego ten Dietmar od niego chce? Dlaczego zwolnił go z golenia głowy i szkolenia z musztry, na które zapędzono pozostały ch ochotników? Dlaczego ustąpił, kiedy Artem zażądał, by poszedł z nim Homer? Skąd te honory dla szeregowego ochotnika – oprowadzanie po stacjach: najpierw po Czechowskiej, a teraz jeszcze i tu? W ty ch trudny ch. Niespokojny ch. – Tam jest tunel do Teatralnej. Rzucić wszy stko i porwać się tam biegiem. – Najbardziej niespokojny odcinek granicy. Umacniamy się. Przy gotowujemy. Tak, żeby nawet my sz się nie prześlizgnęła. Tak więc wy baczcie, ale tam teraz nie pójdziemy. Więc jak? Jak ma się teraz dostać na Teatralną? Riaba zagdakała, zatrzepotała skrzy dłami: widać Homer za mocno ją ścisnął, omal nie udusił. Ale nigdzie nie uciekła: stary trzy mał ją mocno. Artem czuł się jak kura. Co teraz? – Natomiast po tej stronie stacji, popatrzcie ty lko: wy twórnia świec łojowy ch, co ciekawe, jedna z nieliczny ch w metrze, a tam mieści się nasza spółdzielnia tkacka, przodownicy pracy ! Skarpetki robią wprost fantasty czne, wszy scy reumaty cy płacą za takie każdą cenę! Tak… Co by tu jeszcze? Zejdźmy może na kory tarz! Tam jest nasz sektor mieszkalny. Do przejścia na Puszkinowską-Schillerowską prowadziły dwa ciągi schodów ruchomy ch zagłębiające się wprost w granitowej posadzce stacji. Zeszli po żłobkowany ch czarny ch stopniach i znaleźli się w prawdziwej alei: kory tarz z obu stron zabudowano ni to domkami, ni to kabinkami,
brązowe świecznikopochodnie muskały światłem marmur między nimi. W jedny m z ty ch domków z piernika mieściła się nawet szkoła; umy te, ży we i zdrowe dzieci przy wtórze brzęczącego dzwonka wy skoczy ły z niej na przerwę wprost na Artema. – Wejdziemy ? Zagadali do zamy ślonego nad jakimś czasopismem nauczy ciela, Ilii Stiepanowicza, ten pokazał im klasę – portret führera ołówkiem: młodo wy glądający surowy człowiek ostrzy żony na jeża, mapa Rzeszy, kary katury czerwony ch, wezwania, by wy kony wać ćwiczenia gimnasty czne. – Artem – nasz zwolennik, wstępuje na ochotnika do Żelaznego Legionu! – przedstawił go Dietmar. – A to… – Homer. – Jakie interesujące imię! – wątły Ilja Stiepanowicz zdjął okulary, potarł nasadę nosa. – Jest pan Rosjaninem? – Il-jo Stie-panowiczu! – przeciągle i z wy rzutem powiedział Dietmar. – A czy to teraz ważne? – To przezwisko – powiedział Homer. – W końcu Dietmar zapewne też jest Dmitrijem, co? – Kiedy ś by ł – uśmiechnął się krzy wo podoficer. – No, a pan jak stał się Homerem? – Ludzie szy dzili. Próbowałem pisać książki. Historię naszy ch czasów. – Co też pan mówi! – Ilja Stiepanowicz szarpnął się za bródkę. – A by łby pan tak miły i wpadł na herbatę? Ależ by by ło ciekawie! Żona poczęstuje panów obiadem, jeśli panowie zgłodnieli. – Wpadniemy ! Wpadniemy ! – uradował się Dietmar. – A herbata jak mocna? – Jak miłość do ojczy zny ! – uśmiechnął się końskimi żółty mi zębami Ilja Stiepanowicz. – Mieszkamy na samy m końcu przejścia, naprzeciwko rodziny Cy ganów. – Mieszkanie socjalne! – Dietmar wzniósł palec ku oty nkowanemu niebu. – Dzięki opiece führera!
Segment mieszkalny fakty cznie okazał się istną krainą czarów: posadzkę pokry wały przy jemne chodniki rozwinięte na całej długości bezkresnego kory tarza; na ścianach wisiały reprodukcje rozmaity ch dostojny ch staroci oraz kalendarze z kotkami i kwiatami. Na ich drodze pojawiały się a to kobiety w fartuchach, a to mężczy źni w szelkach na nagim ciele; przeciąg przy wiewał z czy jejś kuchni strzępy oparów grzy bowego ragoût; a nagle zza któregoś zakrętu wy jechał i pomknął aleją brzdąc na trójkołowy m rowerku, mrużąc przy ty m oczy i chichocząc. – Okazuje się, że i na Marsie jest ży cie – odezwał się Artem. – Widzi pan? A tak nas demonizują – uśmiechnął się do niego przez ramię podoficer. Przejście prowadzące na Schillerowską zagradzała ślepa ceglana ściana; Dietmar wy jaśnił, że stacja jest w rekonstrukcji, tak więc wejście tam obecnie w ogóle nie wchodzi w grę. Powłóczy li się jeszcze, gdzie by ło można. Włóczy li się, odliczając każdą przeciągającą się sekundę. I nawet na jedną z ty ch sekund podoficer się od nich nie odłączy ł, nie zostawił ich samy ch. Musieli się porozumiewać w milczeniu.
A o oznaczony m czasie zapukali w gości. W progu powitała ich ciemnowłosa i czarnooka młoda kobieta z ogromny m okrągły m brzuchem. – Narine – przedstawiła się. Dietmar wy ciągnął z rękawa nie wiadomo kiedy kupioną butelkę po szampanie wy pełnioną czy mś zagadkowy m i elegancko wręczy ł ją gospody ni. – Szkoda, że nie może pani spróbować! – puścił do niej oko. – Mogę się założy ć, że to chłopiec! Moja mama miała sposób, żeby rozpoznać płeć nienarodzonego dziecka: jeśli brzuch jest okrągły, to znaczy, że będzie chłopiec. A jeśli dziewczy nka – jest podobny do gruszki. – Dobrze by by ło, gdy by by ł chłopiec – uśmiechnęła się tamta blado. – Ży wiciel. – Obrońca! – roześmiał się Dietmar. – Niech panowie wchodzą. Ilja zaraz przy jdzie. A ręce można umy ć tu… w łazience. I rzeczy wiście mieli swoją własną mikroskopijną łazienkę. Osobną, jak w porzucony ch domach na powierzchni. Zamiast dziury w ziemi sedes jak Pan Bóg przy kazał, fajansowa umy walka na nóżce i zasuwka w drewniany ch drzwiach; na jednej ze ścian wisiał nawet gruby dy wan. – Pięknie! – powiedział Dietmar. – Wieje stamtąd zimnem… – wy jaśniła cicho gospody ni, podając mu waflowy ręcznik. – Docieplamy się, jak możemy. Kurę Homera postanowiono zamknąć w toalecie; nasy pali jej nawet okruchów. Z pracy wrócił i gospodarz, zachłannie i ciekawie zerkał na Homera. Zaprosił ich do sy mpaty cznego pokoiku, posadził na wersalce, zacierając ręce, nalał wszy stkim do szklaneczek swojej herbaty z prądem. – No, jak się panom u nas podoba? W Rzeszy ? – Zadziwiająco – przy znał Homer. – A ludzie w metrze jak długie i szerokie wciąż straszą nami dzieci, co? – Ilja Stiepanowicz wy chy lił szklaneczkę, krzy wiąc się zabawnie. – Zaszły u nas ogromne zmiany ! Szczególnie po noworoczny m przemówieniu führera! – odwrócił się w stronę portretu ołówkiem, identy cznego jak w szkolnej klasie. – Ale to nic. Niech przy jeżdżają, niech sami patrzą. Takiego sy stemu osłon socjalny ch dla oby wateli jak w Rzeszy nie ma nawet w Hanzie! Nawiasem mówiąc, rozkręca się właśnie program przy jmowania imigrantów! Rekonstruowana jest Schillerowska… – Chodzi o Żelazny Legion? – O niego też. Na marginesie, nie wy obrażają sobie panowie, ilu ochotników przy jeżdża z całego metra! Wielu z rodzinami. W naszej klasie ty lko w ty m miesiącu przy by li dwaj nowi. Muszę przy znać: odejście od nacjonalizmu to naprawdę genialny pomy sł! A co za śmiałość! Wy obrażają sobie panowie, jakiej śmiałości potrzeba, żeby przy znać – publicznie, na zjeździe party jny m – że polity czny kurs wszy stkich ostatnich lat, zresztą co tam lat, ostatniego stulecia, by ł błędny ? Co za męstwo! Oświadczy ć coś takiego prosto w twarz wszy stkim delegatom! My ślą panowie, że partia składa się z bezwolny ch marionetek? Nie! Zapewniam panów, że działa też opozy cja, i to całkiem silna! Niektórzy należą do partii dłużej od samego führera! I żeby tak rzucić wy zwanie ty m bonzom? Panowie to jak uważacie, ale ja chciałby m za niego wy pić. – Za führera! – Dietmar ży wo się podniósł. Nawet Narine upiła ły czek.
Niezręcznie by ło nie wy pić. I Artem z Homerem wy pili. – Co tu kry ć? I my z Narine… Führer i nam dał szansę – Ilja Stiepanowicz czule dotknął ręki małżonki. – Pozwalając na mieszane małżeństwa. I nie po prostu szansę. To mieszkanie… Narine mieszkała wcześniej na Pawieleckiej Promienistej. Niebo a ziemia! – By wałem tam – wy mamrotał Artem, odpowiadając niezgrabnie na jego rozpalone spojrzenie. – Wrota hermety czne są tam zepsute, tak? Pamiętam, że z powierzchni przy łaziły różne paskudy. I… By ło dużo chory ch… Przez promieniowanie. – Nigdy. Nie by ło. U nas. Żadny ch. Chory ch – ostro i z niespodziewaną złością powiedziała drobna Narine. – Głupoty pan opowiada. Artem się speszy ł. Umilkł. – Tak więc historia zmienia się na naszy ch oczach! – głośno i radośnie powiedział Ilja Stiepanowicz, uspokajająco gładząc żonę po ręce. – I ma pan cholerną rację, że postanowił pan pisać właśnie teraz! Ja też, wie pan… No, w końcu wy kładam swoim uczniom historię Rzeszy. Od hitlerowskich Niemiec aż do naszy ch czasów. I nie daje mi spokoju taka my śl: a może by wziąć się do podręczników? Może by napisać o cały m naszy m metrze? A tu proszę – konkurencja! – roześmiał się. – Wy pijemy, kolego? Za wszy stkich ty ch głupców, którzy py tają, po co pisać podręczniki historii! Za wszy stkich ty ch głupców, którzy z nas szy dzą! I który ch dzieci z naszy ch książek dowiedzą się, jak by ło! Homer zamrugał, ale zgodził się wy pić. Artem popatry wał ukradkiem na Narine. Nie jadła, nie słuchała rozmowy. Jej ręce obejmowały i chroniły wielki okrągły brzuch, w który m siedział zmieszany z dwóch krwi chłopiec. – Niech pan naprawdę napisze, Iljo Stiepanowiczu, a co! – zawołał Dietmar zarażony entuzjazmem nauczy ciela. – Chce pan, to porozmawiam z władzami? Mamy przecież maszy nę drukarską! Wy dajemy wojskową „Żelazną Pięść”, dlaczego by i nie książkę? – Pan serio? – zarumienił się nauczy ciel. – Oczy wiście! Wy chowanie dzieci to nasze najważniejsze zadanie! – Najważniejsze! – I duże znaczenie ma to, jak i co przedstawić, tak? – Zasadnicze! Zasadnicze znaczenie! – Ot, przy kładowo nasz konflikt z czerwony mi. Wie pan, ich propaganda oskarża nas o wszy stkie grzechy śmiertelne… Teraz sam się pan mógł przekonać – Dietmar odwrócił się do Homera. – Ale przecież niemało jest ludzi, którzy w to wierzą! Wierzą i boją się u nas nawet nos wy ściubić! – A proszę sobie wy obrazić! – ciągnął Ilja Stiepanowicz. – Proszę sobie wy obrazić, że zacząłby pan pisać o Rzeszy, nigdy tu nie będąc! I co by pan o nas przekazał potomny m? Straszne bajdy ! Jakieś bzdury ! – A pan co przekaże? – nie wy trzy mał Homer. – Prawdę! Prawdę, rzecz jasna! – Ale przecież każdy ma swoją prawdę, czy ż nie? – zainteresował się staruszek. – Pewnie nawet czerwoni. Jeśli ty lu ludzi w to wierzy … – U czerwony ch propaganda z powodzeniem zastępuje prawdę! – wmieszał się Dietmar. – Ta urawniłowka… Mówię panu, tam ułomni w tajemnicy przejęli władzę i robią normalny m
pranie mózgu! Napuszczają, szczują ich na nas! Przy gotowują do wojny ! Gdzie tu prawda!? – Głodni, nędzni ludzie! My śli pan, że trudno ich zmusić, by uwierzy li w cokolwiek? My śli pan, że będą choćby próbowali odróżnić prawdę od kłamstwa, oddzielić ziarno od plew? – poparł go Ilja Stiepanowicz. – Nie mogą przecież przy znać, że tu, w Rzeszy, stworzono model społeczny, który nie ma sobie równy ch w cały m metrze. Nie! Oni będą pana straszy ć obozami koncentracy jny mi i jakimiś piecami! Narine przy łoży ła do ust drobną dłoń, jakby bojąc się, że jakieś niedozwolone słowo wy rwie się na zewnątrz, potem pośpiesznie wstała i wy szła. Ilja Stiepanowicz nawet tego nie zauważy ł, a Artem tak. – A co będzie pan pisał w pańskim podręczniku o ułomny ch? – zapy tał Homer. – A co o nich pisać? – No… Jeśli dobrze rozumiem, są przecież teraz… Przecież to z nimi walczy teraz Rzesza, zgadza się? Zamiast… – Z nimi – potwierdził Ilja Stiepanowicz. – A jak? Jak walczy ? – Bezlitośnie! – podpowiedział Dietmar. – A co z nimi robicie? Z ty mi, który ch znajdujecie? – Jakie to ma znaczenie? No, wy sy ła się ich na roboty naprawcze – zmarszczy ł brwi nauczy ciel. – To znaczy ułomność można naprawić dzięki ty m robotom? A raka? – Co!? – Raka. Sły szałem, że führer porówny wał raka do ułomności genety cznej. Ciekawe, co to za roboty. – Cóż, jeśli tak to pana ciekawi – uśmiechnął się Dietmar – to możemy pokazać. Ale a nuż ręce panu przy wy kną do kilofa? Nie będzie pan mógł utrzy mać długopisu. – No, to świetny panu podręcznik wy jdzie! – A czy mnie się wy daje, czy sły szę tu współczucie dla ułomny ch? – zapy tał Ilja Stiepanowicz. – Czy li co, w swojej książce przedstawia ich pan jako blond aniołki? Führer w ich kwestii wszy stko precy zy jnie wy jaśnił: jeśli pozwolimy się ty m stworom rozmnażać, już następne pokolenie ludzi będzie niezdolne do ży cia! A co, chciałby pan, żeby rozwadniali naszą krew swoją własną? Żeby pańskie dzieci rodziły się z dwiema głowami!? Tego pan chce!? – Dwugłowe dzieci w naszy m przeklęty m metrze mogą urodzić się każdemu! Każdemu! – wy krzy czał Homer, zry wając się na równe nogi. – Biedne chore dzieci! A wy ze swoimi dwugłowy mi co robicie!? Ilja Stiepanowicz milczał. Homer też nic nie mówił, ty lko ciężko dy szał. Artem, który nie mieszał się do rozmowy, zdał sobie nagle sprawę, że staruszek okazał się dzielniejszy od niego. I miał ochotę kogoś za tego staruszka zabić, żeby by ć równie dzielny m jak on. – A popatrzmy sobie, co pisze wielce szanowny pisarz history k w swojej książce? – Dietmar przechy lił się przez stół, maczając mundur w sałatce, i zręcznie wy ciągnął Homerowi zeszy t. Artem zerwał się, ale Dietmar opuścił rękę na kaburę. – Siadaj! – Przestańcie! – powiedział stary.
Wbiegła Narine; jej twarz by ła wy krzy wiona, oczy bły szczały. W ty m maleńkim pokoiku strach by ło walczy ć z Dietmarem: przy padkowy wy strzał mógł trafić kogokolwiek. Narine przy lgnęła do męża z przestrachem – Wszy stko w porządku, kochanie. – Iljo Stiepanowiczu, niech pan oceni! – Dietmar, nie zdejmując ręki z kabury, przekazał zeszy t nauczy cielowi. – Z przy jemnością! – uśmiechnął się tamten półgębkiem. – Tak. Dajmy na to początek. Aha. Nie wrócili ani we wtorek, ani w środę, ani nawet w czwartek, umówiony jako termin ostateczny … Hmm. Charakter pisma to jednak… Pierwszy posterunek pełnił… słu-żbę. A to co? A, przez całą dobę. Niech pan posłucha, a przecinków to co, w ogóle pan nigdzie nie stawia? Tak, na razie jakaś beletry sty ka. Spróbujmy w środku… Nudy … Nudy … O! To Homer, kronikarz i mitotwórca, niczy m jasny jednodniowy moty l dopiero przy chodził na świat! I, proszę sobie wy obrazić, „mito-twórca” z dy wizem! Mito-dy wiz-twórca! Dlaczego w takim razie nie „jednody wiz-dniowy ”? I znów ta interpunkcja… Aż zęby bolą! I to pan tak o sobie, kolego? Albo jeszcze tu… Sama przeciw legionowi zabójców… Powiedziała stanowczo: chcę cudu! Oho ho! To dopiero patos. I co dalej? Zaszemrały strugi… Zaszemrały, aha. Wy rwa, zakrzy knął ktoś. To przecież deszcz, wołała. A! Czy li pomy liła deszcz z wy rwą. Romanty cznie. Homer jakby połknął własny języ k. Artem nie spuszczał oczu z kabury. – No i weźmy też zakończenie, chociaż, jak sądzę, i tak już wszy stko jest w tej pańskiej historii jasne. Cicho, jak koły sankę… Tu w ogóle ni cholery nie da się odczy tać… Aha… Homer nie znalazł w końcu na Tulskiej… Ciała Saszy. Co jeszcze? Koniec. I znów o sobie samy m w trzeciej osobie. No, cudownie, cudownie! Trzy maj pan! – Nauczy ciel rzucił zeszy t na mokrą ceratę. – Niczego niecenzuralnego tu nie ma. Same pretensjonalne bzdury. – Chrzań się pan – powiedział Homer, wy cierając zeszy t o spodnie i wciskając go do wewnętrznej kieszeni. – Ależ daj pan spokój! Niech pan się najpierw nauczy pisać bez błędów! A potem będzie pan rzeźbić swoją „Iliadę”! Ani chy bi sam się pan nazwał Homerem, a nie żadni ludzie? – Chrzań się – powtórzy ł uparcie Homer, cały się strosząc. – Ależ tam połowa książki jest o panu! Jaka, u licha, historia? Na historię już miejsca nie zostało! – To stara. Nowa będzie inna. – No, oby nowa wy szła lepiej! – Dietmar nagle zostawił swoją kaburę, żeby wziąć do ręki kieliszek. – Pokrzy czeliśmy, posprzeczaliśmy się i wy starczy. Za pańską nową książkę! Prawda, Iljo Stiepanowiczu? Co my tak z gośćmi… Proszę nam wy baczy ć. Do tego pana piękna żona się denerwuje. Mnie, tak na marginesie, te fragmenty się nawet spodobały, te fragmenciki, które odczy tał Ilja Stiepanowicz. Sam nie jestem specjalistą od przecinków, a co do reszty, to wszy stko się zgadza. Proszę nam wy baczy ć, Homerze Iwanowiczu, tak się rozgorączkowaliśmy, bo temat jest bardzo drażliwy. Dla wszy stkich. – Dla wszy stkich – potwierdził nauczy ciel, kładąc rękę na brzuchu żony. – O dwugłowy ch dzieciach, z pańskiej strony … To by ł po prostu nietakt! – My ślę, że sam pan to rozumie, Homerze Iwanowiczu? Bo rozumie pan? – powiedział surowo Dietmar. – Zarówno my zachowaliśmy się nietaktownie, jak i pan. W ty m momencie uznajmy może incy dent za zażegnany ?
– Tak. Dobrze. Homer zgarnął ze stołu kielonek i opróżnił go duszkiem. Artem poszedł w jego ślady. – Nie ma pan może ty toniu? – zwrócił się do Dietmara. – Poczęstuję. – Może pan palić w łazience? – poprosiła Narine. Artem wy stawił na zewnątrz kurę, zamknął się w ubikacji, usiadł jak Pan Bóg przy kazał na prawdziwy m sedesie, skręcił papierosa z należącego do wroga ty toniu, pstry knął zapalniczką, zbliży ł płomy k do skręta, pociągnął, powolutku wy puszczając z siebie biesy. Chciał ochłonąć. Przy pomniał sobie o ścianie, którą ogrzewał piękny dy wan. Pomacał materiał ręką: czy chociaż jest chłodny ? W takim razie po co tu jest? Wsunął palce pod dy wan. By ła tam zwy kła ściana, wcale nie zimna. Po co zatem kłamać o dy wanie? Artem dopalił pośpiesznie papierosa, utopił peta, przy słuchał się: czy w pokoju nikt nikogo nie zabija? Na razie nie. Dietmar rechocze, wesołek z niego. Wlazł na sedes, pomacał, czy się tam dy wan trzy ma na ścianie, podniósł go z wy siłkiem – i zdjął. Co on chciał tam znaleźć? Drzwiczki z zameczkiem, do którego pasowałby złoty kluczy k? Dla tutejszy ch Buratinów magiczna kraina zaczy na się po tej stronie dy wanu, a co jest po drugiej? Nic. Goła ściana. Cegły pokry te ty nkiem. Z dy wanem jest po prostu weselej. Teraz trzeba by ło ten ciężki bezuży teczny dy wan wieszać z powrotem, trafiać pętelkami na gwoździki. Okropnie mu się nie chciało. Artem mimo wszy stko przy lgnął do tej głupiej chropowatej ściany – czołem, policzkiem. Nie pomogła mu ochłonąć. Papieros bardziej. Ale… Coś… Chy ba mu się wy dawało? Obrócił głowę, przy łoży ł ucho do ty nkowego szmergla. Za ścianą, z tamtej strony ktoś cicho... wy ł. Ludzie wy li i wrzeszczeli cicho, ledwie sły szalnie, dlatego że ściana by ła gruba, ale wrzask by ł dziki, przeraźliwy. Milkli na krótko, na sekundę, żeby nabrać powietrza – i znów zaczy nali krzy czeć. Płakali, błagali niezrozumiale, znów wy li. Zagłuszali się nawzajem, zachły sty wali się, i mimo to znów krzy czeli. Tak jakby gotowali tam kogoś we wrzący m oleju: takie to by ły krzy ki. Artem oderwał ucho od ty nku. Co tam jest? Stacja Schillerowska. To przecież kory tarz prowadzący na Schillerowską. I kończy się ślepo, bo Schillerowska jest w przebudowie. Zabrali kazamaty z Twerskiej, przenieśli na Puszkińską. Ot i całe reformy. – Ej, stalkerze? – głos Dietmara zza drzwi. – Przy piliło mnie! Już idę. Artem wy tęży ł siły, podniósł z podłogi ciężki dy wan – żeby ty lko sedes się teraz nie rozwalił… – i z ledwością, kiedy nie miał już prawie siły w rękach, znalazł miejsce, gdzie trzeba go by ło powiesić. Ostrożnie, po cichu zszedł na dół.
W ubikacji znów zapanowała głucha cisza. Teraz znowu można tu by ło srać spokojnie.
– No, jak ci się podoba mieszkanko? – Dietmar wciąż sterczał na zewnątrz, widocznie też go przy piliło. – Eleganckie. – Powiem ci w tajemnicy : tu obok jest jeszcze jedno takie samo. Wolne. Artem utkwił w nim wzrok. – Mieszkanie socjalne. Kończą remont. Dają nam, wojskowy m, według kwot. Chciałby ś w takim mieszkać? Co? – Marzę o ty m. – No, a my mogliby śmy nagrodzić bohatera Legionu. Żeby stanowił przy kład dla inny ch. Za heroiczny czy n? – Za jaki znowu czy n? Dietmar zapalił, uśmiechnął się półgębkiem. – Jesteś jeszcze wściekły, że daliśmy twojemu staruszkowi przty czka w nos? Nie bądź. To by ł mały test. Na postawę. Całkiem nieźle ci poszło. – Jaki czy n? – Mieszkanko z oddzielny m węzłem sanitarny m. Co? Jak to brzmi! I emery tura wojskowa. Będziesz mógł skończy ć ze swoimi wy jściami na powierzchnię. Doktor przecież ci powiedział, a ty … – Co trzeba zrobić? Podoficer strzepnął popiół na ziemię. Jeszcze raz zbadał Artema wzrokiem: zimno. Uśmiech spełzł mu z oblicza i czarny pieprzy k na beznamiętnej twarzy zdawał się by ć otworem po kuli. – Czerwoni będą brać Teatralną. To neutralna stacja, zawsze taka by ła. Stoi im kością w gardle. Mają Ochotny j Rjad i Plac Rewolucji, a bezpośredniego przejścia brak. Mogą tam trafić ty lko przez Teatralną. Wy wiad mówi, że postanowili je połączy ć. Nie możemy do tego dopuścić. Teatralna jest jeden przy stanek stąd. Następne uderzenie będzie już w Rzeszę. Słuchasz? – Słucham. – Mamy przy gotowaną operację, żeby ocalić przed nimi Teatralną. Trzeba odciąć przejścia z Teatralnej na Ochotny j Rjad, na Linię Czerwoną. Żeby nie zdąży li rzucić przez nie wojsk. Przejścia są trzy. Ty dostaniesz górne, przez westy bul. Przejdziesz po powierzchni, ulicą Twerską. Zejdziesz do westy bulu. Założy sz tam minę. Rozstawisz swoją radiostację. Zameldujesz. I będziesz czekał na nasz sy gnał. Artem wciągnął pełną pierś cudzego dy mu. – A dlaczego nie wy ślecie swoich? Czy nie macie stalkerów? – Skończy ły się rezerwy. Dwa dni temu oddział czterech żołnierzy wy szedł na powierzchnię z ty m samy m zadaniem i przepadł. Nie mamy czasu, żeby przy gotować kolejny ch. Trzeba
działać naty chmiast. Istnieje ry zy ko zdemaskowania ty ch, którzy zostali na Teatralnej. Czerwoni mogą zaatakować w każdej chwili. – A westy bul na Teatralnej… Jest otwarty ? Niezasy pany ? – Nie wiesz? To przecież twój rejon. – Mój. – Zrobisz to? – Jeśli stary ze mną pójdzie. Jest mi potrzebny. – No nie! – podoficer się uśmiechnął. Otwór po kuli znów stał się pieprzy kiem. – Mnie jest potrzebny bardziej. Mnie jest potrzebny bardziej, ponieważ jeśli w porę nie nawiążesz łączności albo jeśli w porę nie wy sadzisz tego pieprzonego przejścia, albo jeśli w porę nie wrócisz, to będę musiał kogoś za to… dodatkowo przebadać. Artem zrobił krok w jego kierunku. Dietmar gwizdnął i drzwi zaraz trzasnęły, otwierając się na oścież, a w mieszkaniu nagle znaleźli się trzej ludzie w czarny ch mundurach, z krótkimi automatami gotowy mi do strzału, wiedząc już, gdzie w Artemie będą dziury. – Zgódź się – powiedział podoficer. – Zrobisz dużą rzecz. Dobrą, potrzebną rzecz.
9 // Teatr
Splunął na szkiełka maski przeciwgazowej, potarł palcem. Żeby nie parowały. Kliknął przełącznikiem w radiostacji, wsłuchał się w szum. Nastawił odpowiednią częstotliwość. – Odbiór. – Kontakt ma by ć za godzinę. Wszy stko powinno by ć już zainstalowane. – To jest powierzchnia. Nie mogę ci obiecać, że to będzie godzina. – Jeśli za godzinę nie nawiążesz łączności, to albo mi uciekłeś, albo zdechłeś. W obu przy padkach ze stary m koniec. – Do swoich trzeci dzień nie możecie się dodzwonić, a mnie… – Powodzenia. Znów pusty szum. Posiedział jeszcze minutę. Posłuchał go, pokręcił korbką: co chciał usły szeć? Potem zapiął plecak. Ostrożnie założy ł ramiączka, wstał i poniósł go delikatnie, jak ranne dziecko. W środku by ło dziesięć kilo materiałów wy buchowy ch. Pchnął podrapane przeźroczy ste drzwi, wy dostał się na zadaszone przejście. Rząd niekończący ch się kiosków, wszy stkie witry ny by ły rozbite, wszędzie napaskudzili, wszy stko pory sowali. Nie włączał latarki, bo latarkę widać z daleka. Ciekawe, gdzie tu się podziało czterech stalkerów? Czterech. Wszy scy uzbrojeni. Z radiem. I żaden nie zdąży ł przez to cholerne radio powiedzieć ani słowa. Poszedł wzdłuż ścianki naprzód – obok kiosków. Żeby tak wiedzieć, czy m tu handlowali. Książkami. No i pewnie smartfonami. Ty le w metrze jest ty ch smartfonów… Wszy stkie ruiny są ich pełne, sprzedają je na kilogramy ; wszy stkie niemal zdechłe. Gdzieś je w końcu kupowali. Kupowali, żeby dzwonić do swoich bliskich. Przy kładasz do ucha maleńkie płaskie pudełeczko… A stamtąd sły chać głos matki. Artemowi, jeszcze kiedy by ł mały, udało się jakoś przekonać Suchego, żeby kupił mu taki na Prospekcie. Znalazł działający. Artem pół roku się nim bawił, dzwonił po nocach, spod kołdry, do mamy, dopóki bateria nie padła. I potem jeszcze trzy lata dzwonił z zepsutego. A teraz, proszę… Chcesz porozmawiać – nieś na plecach taką kolubry nę. I gdy by chociaż można się by ło dodzwonić na tamten świat… Mogłaby dzwonić na tamten świat? Wspiął się po schodach, mrużąc oczy. Czas zmierzchu. Witaj, Moskwo. Świat zawisł na krzy żu. Ogromny plac, kamienne dziesięciopiętrowe budy nki stoją jak
wąwóz, osmalone i zwęglone, ulica Twerska jest zapchana pozderzany mi zardzewiały mi samochodami z rozcapierzony mi drzwiami, jakby próbowały nimi machać niczy m ważka skrzy dłami, żeby wy rwać się z korka i ocaleć. Wy patroszono wszy stko; widać miejsca po wy rwany ch siedzeniach, rozprute bagażniki. A w poprzek Twerskiej biegną bulwary : czarna gęstwina, węzłowate nagie korzenie ciągną się z obu stron po ziemi, na swoje spotkanie, chcą zamknąć krąg, rozsuwają niecierpliwie szkielety samochodów. Na domach wiszą ogromne tablice reklamowe. Bez starców nie da się zrozumieć, co sprzedają: zegarki? Napoje gazowane? Ubrania? Całkiem pokrzy wione łacińskie litery, każda ludzkich gabary tów, nic nie znaczą; Artem nie zrozumiałby nawet, że to reklama, gdy by mu nie wy jaśnili starsi. Abrakadabra. Wspomnienia skleroty ków. Niech teraz kupują tę abrakadabrę nagie pnie i czarne gałęzie, i bezdomne psy, i włóczędzy, i rozebrane przez szabrowników kości. Przy jrzał się zaroślom: nie ma tam nikogo, niczego? Blisko lepiej nie podchodzić. Miasto zdaje się martwe, ale coś pożarło tu przecież czterech żołnierzy w pełny m ekwipunku. Do Teatralnej niedaleko: ledwie piętnaście minut piechotą. I oni też tak my śleli. Jeśli nie tu, nie przy bulwarach, to coś im się stało gdzieś dalej. Iść wzdłuż domów czy środkiem? Jeśli pójdzie wprost drogą, między samochodami, zby t łatwo będzie go można zauważy ć. Jeśli chodnikiem, to trzeba będzie cały czas nasłuchiwać, cały czas mieć oczy szeroko otwarte: domy mogą się ty lko wy dawać puste. U siebie na WOGN-ie Artem wszy stko znał; a tu… Przewiesił wy godniej automat, chwy cił za rękojeść, ruszy ł chodnikiem wzdłuż ogromny ch dwupiętrowy ch witry n sklepowy ch. Aż do jezdni wszy stko zasy pane przez drobiazg, przez szklane bry zgi potłuczonego szkła, wszy stkie manekiny leżą martwe; różne manekiny – niektóre podobne do ludzi, inne do czarny ch – z lśniącego ciemnego plastiku, do tego pozbawione twarzy, nosa, ust. Wszy stkie leżą tu razem. Nikt nie uciekł. Sklep z ozdobami rozgrabiony, sklep z ubraniami rozgrabiony, sklep licho wie z czy m rozgrabiony i spalony. I po drugiej strony drogi to samo. Twerska – dobra ulica. Zasobna. Poszczęściło się ty m, którzy mieszkali na okoliczny ch stacjach. Nie ma ty lko spoży wczy ch, a szkoda. Domy stały bez przerw, jak mur; a wieczorne niebo kładło się wprost na nich gruby m brzuszy skiem w pikowany m waciaku. Przez to Twerska by ła jak ogromny tunel i jezdnia, zamarznięta żelazna rzeka, zdawała się Artemowi torami. W prześwicie tego tunelu, niczy m w paszczy, na kształt kłów majaczy ły wieże Muzeum Rewolucji, a z boku te należące do Kremla. Ich gwiazdy zgasły, wy czerpała się cała ich czarnoksięska moc, pozostały ty lko niewy raźne sy lwetki z czarnego papieru na tle brudny ch obłoków. Smutno by ło na nie patrzeć: mimo wszy stko ży wy trup jest weselszy od zwy czajnego. I jeszcze jedno: by ło cicho. Cicho, cichutko, jak w metrze nigdy się nie zdarza. – Jak my ślisz, Żenia? Kiedy ś pewnie to miasto by ło głośne, musiało by ć głośne. Wszy stkie te samochody turkotały, trąbiły na siebie! I ludzie jazgotali chórem. Bo każdy musiał powiedzieć swoje głośniej niż inni; i jeszcze echo odbijało się od ty ch domów jak od skał… A teraz wszy stkich zatkało. Okazało się, że to nic ważnego. Przy kro ty lko, że nie wszy scy zdąży li się pożegnać. O reszcie można w ogóle nie mówić. I wtedy Artem coś przed sobą zobaczy ł.
Na chodniku. Nie manekina. Manekiny nie potrafią się tak kłaść, tak miękko. Łamią ich zawsze skurcze jak przy tężcu, ręce im się nie zginają, nogi sterczą szty wno, plecy są jak kij. A ten, o – skulił się, podciągnął nogi jak dziecko. I umarł. Artem szy bko się obejrzał. Nikogo nie ma. W czarny m uniformie obrony przeciwchemicznej. Automat w dłoniach. Strącony hełm leży obok. Patrzy w asfalt, w zaschniętą krew. W poty licy dziura. Przy jrzał się – z brzucha też pociekło, po ziemi ciągnie się smuga. Czy li ranili, a potem podeszli i czołgającego się dobili. A jemu by ło widocznie bardzo źle: by ł zajęty ty m, żeby nie umrzeć, żeby jeszcze popełznąć, bardzo by ł na ty m skupiony. Nawet się nie odwrócił, nie popatrzy ł w twarze ty m, którzy strzelali. Ich też to nie interesowało. Oto pierwszy. Czy li nic ich nie pożarło. I nie wzięli automatu, wzgardzili. A to dziwne. Artem przy kucnął obok, spróbował go zabrać. Ale ręce zabitego zeszty wniały, choćby ś palce mu łamał. Dobra, zostaw sobie swoją giwerę. Odłączy ł ty lko magazy nek, znalazł zapasowy. Nawet poprawił mu się nastrój. To tak jakby Dietmar wy płacił mu zaliczkę za operację. Stalkerzy w szaber nie wierzą. Stalkerzy wierzą w coś takiego: zabrałeś nieboszczy kowi sprzęt, to jakby ś się za niego pomodlił. Jemu ze sprzętem i tak leży się bezsensownie i smutno. Przy jemniej mu, jeśli sprzęt posłuży jeszcze dobremu człowiekowi. Dalej miał ochotę iść szy bciej. Skąd trafili tego biedaka? Dlaczego towarzy sze się nie zatrzy mali, nie podnieśli go, nie zabrali we trzech rannego do jakieś kry jówki? Nie mogli chy ba sami swojego dobić? Dlaczego w takim razie porzucili służbowy automat? Śpieszy ło im się? Żeby ich tak można by ło wy py tać. Ale do wy py ty wania nie doszło. Drugi leżał jakieś trzy sta metrów dalej. Z rozłożony mi rękami, na plecach. Chciał na ostatek popatrzeć w niebo, ty le że wiele raczej nie zobaczy ł: jeden okular maski przeciwgazowej by ł przestrzelony, drugi od środka cały zalany czy mś brunatny m. I pod plecami miał kałużę. Tak samo, to znaczy : najpierw postrzelili, potem podeszli – i kontrolny m. Jego przy jaciele nie zatrzy mali się i tu. Wy dało mu się, że sły szy coś w oddali. Pory w wiatru przy niósł jakiś dźwięk. Szum. Jakby silnik. Nie dało się dokładnie zorientować: powietrze w filtrach huczy zby t głośno, guma maski przeciwgazowej zaty ka uszy. Artem szy bko zabrał umarłemu magazy nek, mimo wszy stko przy tulił się do ściany, ruszy ł pośpiesznie, rozglądając się na boki. Do stacji Ochotny j Rjad zostało już ty lko pół kilometra. Teraz żeby samemu gdzieś nie paść. Trzeciego dostrzegł nie od razu, kątem oka. Ten by ł spry tny, zboczy ł z ulicy, chciał się ukry ć w restauracji. Ale jak tu się ukry ć, kiedy wszy stkie ściany ze szkła? Odszukali go i podziurawili całego jak sito. By ł człowiek – został worek. Wy wlekli go pewnie spod stołu – i dobili. A teraz by ło sły chać szum. Na pewno.
Ry k silnika. Artem wstrzy mał oddech. Nie, nie pomogło. Wtedy ściągnął maskę przeciwgazową – jaka to różnica, co będzie za rok? – obrócił ucho do wiatru, żeby ten nie przeszkadzał słuchać. I powtórzy ło się: wy silony ry k. Gdzieś daleko, za domami, ktoś wdepnął gaz. Samochód. Na chodzie. Kto to? Artem wy rwał z miejsca ze wszy stkich sił. Więc to tak. Oto dlaczego uciekali i oto dlaczego nie mogli uciec. Doganiali ich pojedy nczo, dobijali – pozostali dostawali jeszcze ze dwieście–trzy sta metrów fory, ale potem wy kańczali kolejnego. Ale dlaczego się nie ostrzeliwali? Dlaczego nie zaczaili się w którejś z witry n, nie bronili się? Mieli nadzieję, że jednak zdążą na Teatralną? Z początku wy strzegał się potrząsania plecakiem, ale ry k nagle zabrzmiał całkiem wy raźnie: by ł już na prostej, w tunelu ulicy, za jego plecami. I Artem pomknął biegiem, nie oglądając się, nie zatrzy mując – naprzód, naprzód; jeśli wy buchnie, i tak nie będzie to tak straszne jak postrzelenie, a potem dobicie… Niechby już wy buchło… Potem dźwięk się rozdwoił: silniki by ły dwa, nie jeden. Wprost za nim i jeszcze z boku… Chy ba. Po jednej stronie ulicy i po drugiej. Zaganiają go? Kto to może by ć? Kto!? Schować się? Dać nura do budy nku? Pobiec, ukry ć się w jakimś mieszkaniu? Nie… Na tej ulicy od frontu nie by ło wejść do mieszkań. Same akwaria sklepów, wy palone, puste, bez wy jścia. Oto jeszcze kawałek do zakrętu. Tam jest Ochotny j Rjad… Potem okrąży ć budy nek Dumy … I już. Czwartego stalkera na Twerskiej nigdzie nie by ło; czy li zdąży ł skręcić, więc i Artem zdąży – może – musi zdąży ć. Zobaczy ł przed sobą swój cień – długi, wątły. I pas światła. Włączy li za jego plecami światła. Czy reflektor? Przez gardło do płuc przeciągnęli mu drut kolczasty. Przeciągnęli i poruszali tam i z powrotem, czy ścili Artemowi oskrzela jak szczotką do butelek. Nie mógł się opanować, obejrzał się w biegu. Zobaczy ł samochód terenowy. Szerokie terenowe by dlę. Pędził chodnikiem: cała jezdnia by ła zapchana zardzewiały m wrakami, nie chciała przepuścić. Potem pisnął hamulcami, zatrzy mał się: coś przeszkadzało mu przejechać. Artem zaczerpnął zimnego powietrza i skręcił za róg. I wtedy z boku dał się sły szeć drugi silnik – gwałtowny, wibrujący jak komar. Motocy kl. Duma Państwowa stała ciężka i solidna, podobna do giganty cznego nagrobka – parter z mrocznego granitu, góra – szary kamień. Kogo pod nim pochowano? Motocy kl wy rwał naprzód, mknął z boku. Jeździec, nie odry wając wzroku od drogi, wy rzucił w lewo rękę, bły snął ogniem na oślep; kule zaterkotały, poodbijały się od kamienny ch murów. Oszczędziły Artema. Wtedy on też, nie zatrzy mując się, nie zwalniając kroku, wy stawił trzęsący się automat
i rąbnął gdzieś tam, w motocy klistę. Wszy stko poszło obok. Ale tamten dodał gazu, żeby nie wy stawiać się na zabłąkane kule, wy rwał do przodu, uciekł gdzieś daleko, żeby wy kręcić. Z ty łu znów zabrzmiał ry k. Terenówka się odblokowała. A Artem miał do Teatralnej, do wejścia – już ty le co nic, jakieś sto metrów. Boże, czy wejście jest otwarte? Panie Jezu, czy wejście jest otwarte? Jeśli istniejesz, musi by ć otwarte! Istniejesz!? Ostatni, czwarty żołnierz leżał u samy ch drzwi; nie leżał nawet, ale siedział, opierając się plecami o zamknięte drewniane skrzy dło drzwi. Siedział ponuro, ze wzrokiem utkwiony m w swoim przestrzelony m brzuchu, w dłoniach, w przeciekły m przez palce ży ciu. Artem doskoczy ł do drzwi, szarpnął jedne, drugie, trzecie. Z wirażu powracał rozwrzeszczany motocy kl, coraz głośniej, głośniej. Potem wy kręciła z poślizgiem kanciasta terenówka; chy ba opancerzona? Artem nigdy takich nie widział. Takich nie mógł mieć nikt w metrze. Żadne z podziemny ch imperiów bez portek czegoś takiego nie miało. Przy lgnął plecami do drzwi, uniósł automat. Zaczął brać na muszkę wąską przednią szy bę. W coś takiego nawet nie ma sensu strzelać. Na dachu terenówki pojawiła się maleńka figurka, jak tarcza na strzelnicy, diabełek z pudełka. Gwizdnęła kula, robiąc regularną dziurkę w szy bie obok głowy Artema. Snajper. Już po nim. Puścił serię w mleczną mgłę. Na dachu samochodu terenowego zapaliła się cała rama reflektorów. Cięła go po oczach, oślepiła. Teraz nie dało się nawet celować. Co najwy żej walić na oślep. Zaraz się skończy. Zaraz wszy stko się skończy. Ty lko snajper skieruje na niego swój punkcik. Artem zmruży ł oczy. Raz. Dwa. Trzy. Cztery. Wy padł motocy kl, zaszedł od wy godniejszej strony i nagle zgasł. Artem spróbował podejrzeć, osłaniając oczy ręką. Nie, oba pojazdy by ły całe. Stały nieruchomo, a Artem by ł na przecięciu ich reflektorów. – Ej! Nie strzelajcie! – poprosił ich załamujący m się głosem. Podniósł ręce. Proszę, weźcie mnie do niewoli. Mieli gdzieś, co on im tam piszczał. Odby li jakąś swoją bezgłośną naradę. I nie chcieli brać go do niewoli. – Kim jesteście!? Kim wy jesteście!? Sześćdziesiąt siedem. Sześćdziesiąt osiem. Sześćdziesiąt dziewięć. I nagle motocy kl zerwał się z miejsca, buchnął błękitną benzy nową mgiełką i zniknął mu z oczu. Potem tak samo zrobił wóz opancerzony : zgasił reflektory, wrzucił wsteczny, wy kręcił i przepadł w zmierzchu. Jednak istniejesz, co? Istniejesz!? Czy co to, kurwa, by ło!? Kopnął z radości i niedowierzania ostatniego, czwartego biedaka: a tobie się tak nie poszczęściło, co? Ten przekrzy wił się, osunął. U boku miał torbę z wy stający mi przewodami. Mina. Przekazał Artemowi: mógłby m cię teraz za to ukarać. Nie złość się na mnie.
Artem przeprosił, ale nie okazał skruchy. Przy pomniał sobie coś, obszukał nieboszczy ka. Pobiegł dookoła, szy bciej, szy bciej, póki tamci z wozu pancernego nie zmienili zdania. Szarpał po kolei za wszy stkie drzwi: choć jedne musiały by ć otwarte! I znalazł, z przeciwnej strony. Wszedł do środka, naty chmiast zbiegł po śliskich schodach na dół i dopiero tam przy siadł, żeby odpocząć. Dopiero tam uwierzy ł, że teraz nie umrze. Że umrze nie teraz. Schody zaprowadziły go do sali z bramkami i kasami biletowy mi. Prowadziły z niej dwie drogi. Pusty mi zawalony mi schodami ruchomy mi w dół – na Ochotny j Rjad, i galerią na Teatralną. Artem najbardziej się obawiał, że czerwoni wy stawili tu patrol, który dokończy to, czego nie zrobili ludzie z terenówki. Ale przejście nie by ło chronione: widocznie po prostu zapieczętowali zaporę hermety czną w dole, na stacji, a na górę nawet nie wy chodzili, żeby się nie truć; zupełnie jak u nich w domu, na WOGN-ie. Artem wy ciągnął minę. Popatrzy ł na nią. Jak się ją uruchamia? Mina wy glądała na tępą i straszną – jak władza. Bo to by ła władza – dana Artemowi nad nieznaną jeszcze liczbą ludzi. Co miał z nią zrobić?
Truchtem galerią – do wejścia na Teatralną. Tam także zamknięte, zabudowane, zamurowane. Ale pozostawiono drzwi: dla stalkerów, żeby wchodzić. Artem włoży ł swoją maskę i załomotał do ty ch drzwi co sił. Przez pięć minut z dołu, ze stacji, ktoś wdrapy wał się na górę. Potem dalej nie chcieli otwierać, dopy ty wali zza zasuwy, nie wierzy li, że Artem by ł sam. W końcu zrobili szparę – na dokumenty – i Artem wsunął w nią skonfiskowany nieboszczy kowi paszport. – Otwieraj, ale już! Otwieraj albo złożę skargę u ambasadora! Otwieraj, mówię, sły szy sz!? O mało mnie tu nie wy kończy li! Oficera bojowego! Rzeszy ! Będziesz to miał na sumieniu! Otwieraj, sukinsy nu! Otworzy li; nie kazali mu nawet zdejmować maski przeciwgazowej, żeby porównać z dokumentem. Dobrze jest, kiedy stoi za tobą całe kanibalisty czne państwo! Dobrze, kiedy maszerujesz, a krok w krok podąża twy m śladem jakiś Żelazny Legion! Można ży ć z przekonaniem! Artem nie dał wartownikom czasu na opamiętanie, nie pozwolił im sprawdzić plecaka, wy szarpnął im paszport i potoczy ł się w dół; zawołał ty lko do nich przez ramię, że ma ważne polecenie, i starczy, i więcej, podludzie, nie musicie wiedzieć. Kiedy ty lko znalazł się na dole, skręcił za róg, schował się, wy liniał jak wąż, zmienił ochronną zieloną skórę na swoją zwy czajną, wepchnął gdzieś na razie skafander, ale radiostacji nie porzucił. Już za czterdzieści minut trzeba się połączy ć z Dietmarem. Czy li w ciągu czterdziestu minut musi tu odszukać Piotra Siergiejewicza Umbacha, człowieka, który usły szał w eterze, że ludzie gdzieś jeszcze przeży li. I wy ciągnąć tego Piotra Siergiejewicza ze stacji, zanim wedrą się tu
czerwoni… albo brunatni. Artem wy jrzał: czy aby za nim nie biegną? Nie. Nie biegli. Zapomnieli już o Artemie, wrócili do swoich spraw. Te sprawy by ły zapewne poważniejsze niż aresztowanie dy wersantów. Ciekawe jakie? I dopiero wtedy przy pomniał sobie, czy m w ogóle jest Teatralna. Hala główna stacji – mała, przy tulna, niziutka, z sufitem wy cięty m w romby, jak kołdra – by ła widownią teatru: prawie cała zastawiona krzesłami, a z przodu, bliżej pokry tej aksamitny mi portierami ściany, również stolikami. Arkady też by ły zasłonięte, ale już nie aksamitem, lecz czy m ty lko się dało. Z sufitu zwisają prostokątne tablice informacy jne, świecą blado, pokornie, ale zamiast listy stacji widnieje na nich powitalny napis: „Witamy w Teatrze Bolszoj!”. A mieszka się tu w pociągach metra stojący ch na obu torach; jeden z nich zatrzy mał się właśnie na stacji, kiedy na cały m świecie wy siadł prąd, drugi zdąży ł się już wbić w tunel, pojechać w stronę Nowokuźnieckiej. To nic, wy szło przy tulnie. Lepiej niż na rusztowaniach nad wodą. I lepiej niż w mieszkaniu socjalny m z piekłem za ścianą. Chociaż pociągi te nigdzie nie jechały, a przez okno zawsze by ło widać to samo – kamień, ziemię – miejscowi mimo wszy stko ży li wesoło: śmiali się, żartowali, podszczy py wali się nawzajem w ty łki i nikt się nie obrażał. Tak jakby po prostu czekali w swoich przedziałach, że jeszcze chwila i maszy nista przeprosi przez głośniki za dwudziestoletnie opóźnienie, a pociąg ruszy i w końcu dojedzie, jakżeby inaczej, do następnej stacji, i to oczy wiście tego samego dnia, w który m wy jeżdżali: ostatniego dnia przed końcem świata. A na razie przy wy kli egzy stować tu i teraz. Dookoła krąży ły dzieci, umorusane i pomy słowe: biły się plastikowy mi rurkami izolacy jny mi jak mieczami, obrzucały się nawzajem kwiecisty mi frazami wy rwany mi z jakichś na pół zgniły ch sztuk teatralny ch, walczy ły na śmierć i ży cie o ukradziony tekturowy, pomalowany gwaszami rekwizy t, chichotały i piszczały. Tutejsi mieszkańcy, ilu by ich nie by ło, wszy scy ży li z teatru. Jedni grali, drudzy malowali dekoracje, trzeci karmili gości, czwarci wy prowadzali pijany ch. Po peronach błąkały się babcie w okularach, chłodząc się wachlarzami z biletów i nawołując drżący m głosem: „Na dzisiejszy spektakl! Na dzisiejszy spektakl! Ostatnie miejsca!”. Podchodziły do skraju peronu, zaglądały do tunelu w stronę Nowokuźnieckiej: ilu jeszcze naiwniaków stamtąd przy wieje? A Artem miał ochotę zajrzeć w inną, przeciwną stronę. W drugą stronę oba tunele prowadziły do Twerskiej. Do Rzeszy. Gdzieś tam w ciemności czekają już pewnie uformowane do marszu kolumny. Krokiem defiladowy m dojdą tu w jakieś piętnaście minut. A jeśli pomknąć benzy nową drezy ną – w dwie. Dwie minuty od momentu, w który m Artem powie Dietmarowi przez radio: „gotowe”, będzie tu awangarda szturmowców. Pośrodku hali w dwie przeciwne strony rozchodziły się w górę, ponad torami, dwie pary schodów; obie stanowiły przejścia na stacje Linii Czerwonej. Jedna na Ochotny j Rjad, któremu komuniści przy wrócili starą nazwę – Prospekt Marksa. Druga – na Plac Rewolucji; wcześniej należała ona w ogóle do Linii Arbacko-Pokrowskiej, ale po pierwszej wojnie z Hanzą czerwoni wy mienili ją na Bibliotekę imienia Lenina. Oba przejścia by ły odgrodzone przenośny mi metalowy mi parkanikami. Za parkanikami stali czerwonoarmiści w mocno powy cierany ch zielony ch mundurach i po jedny m oficerze w czapce z otokiem i znaczkiem – emaliowaną gwiazdą, malinową od upły wu czasu. Stali
naprzeciw siebie, w odległości dziesięciu mały ch kroków, przerzucali się żarcikami. Ale ty ch dziesięć mały ch kroków by ło terenem neutralnej stacji, nad którą nie mieli władzy. I chociaż stali na galerii, by li mimo wszy stko częścią widowni Teatru Bolszoj. Tak właśnie ży ła Teatralna: ściśnięta między dwiema przesiadkowy mi forpocztami Linii Czerwonej a Rzeszą. Między młotem a kowadłem. Ale jakoś wciąż udawało jej się wy ślizgiwać przeznaczeniu, wy kręcać się, zwodzić żelazne pięści, unikać wojny, zachowy wać neutralność. Długo się udawało: właśnie do tego dnia. I w dzisiejszy m powietrzu chy ba ty lko Artem wy czuwał burzową elektry czność: pozostali nie zdawali sobie sprawy i nie anty cy powali ry chłej i nieodwracalnej rzezi. Na minideptakach wzdłuż znieruchomiały ch pociągów przechadzali się z panienkami urlopowani kolejowi oficerowie ze swasty kami na rękawach i udawało im się zupełnie pokojowo mijać urlopowany ch wy tartozielony ch oficerów z malinowy mi gwiazdami, którzy właśnie tutaj, o krok dalej, w teatralny m bufecie wznosili toast za zdrowie towarzy sza Moskwina, genseka Komunisty cznej Partii Metra imienia Lenina. Wszy stkim jednakowo wy stawały z kieszeni na piersiach bileciki. Wszy scy zamierzali iść na przedstawienie. Wszy scy, choć jednak nie wszy scy, ktoś zamierzał zrobić coś innego: na sy gnał odciąć przejścia na Ochotny j Rjad i poderżnąć ludziom gardła. Przejścia, oprócz centralnego, by ły jeszcze dwa: jedno z ty łu stacji, na samy m końcu peronu, a drugie – na górze, przez westy bul. Trudno zablokować jednocześnie wszy stkie trzy. Bezczelną operację wy my ślił Dietmar. A zadanie Artema by ło podwójnie trudne. Od tamtej rozmowy przy wy chodku Dietmar nie pozwolił już Artemowi znaleźć się choć na chwilę sam na sam z Homerem. Staruszek nie zdąży ł mu przekazać, ani jak radiotelegrafista wy gląda, ani czy m się zajmuje, ani gdzie mieszka. Znajdź, Artem, tego nie wiadomo kogo. I to w ciągu pół godziny. – Przepraszam – wepchnął się do przedziału z obcy mi ludźmi. – Piotr Siergiejewicz tu nie mieszka? Umbach? – Kto? W ży ciu tu takich… – Przepraszam. Wszedł do sąsiedniego. – Piotr Siergiejewicz? Umbach? Jestem jego bratankiem… – Zaraz ochronę… Ludziom do domu… Tańka, ły żki zamknęłaś? – A wsadźcie sobie te ły żki… Głupia… Oglądając się na wszelki wy padek, sprawdził jeszcze dwie pary drzwi. – Nie wie pan, jak znaleźć Piotra Siergiejewicza? – Khm… Co? – Umbach, Piotr Siergiejewicz. Technik. Mój wujek. – Technik? Wujek? Co? – Zdaje się, że radiotelegrafista. Nie mieszka tu? – Radiotelegrafisty nie znam. Khm… Jest Piotr Siergiejewicz, który pracuje w teatrze w charakterze inży niera. Który scenę, no… No! Co, nie rozumiesz? – Podpowiedziałby pan, gdzie go znaleźć? – Tam właśnie szukaj. Zapy taj u tego. No! Boże święty, dy rektora. Coś ty taki tępy ? – Szczęścia ży czę.
– A idźże sobie w cholerę. Niczego sami nie potrafią. Młodzież, ku… W sali zarzępolili rozgrzewający się muzy cy. Artem ruszy ł do wejścia – bileterka o mało nie capnęła go za rękę: – Oni wszy scy by tu chcieli za darmo wchodzić! Żadnej świętości nie uszanują! Cham! Przecież to teatr! Bolszoj! Trzeba by ło biec z powrotem, kupować bilet, płacić nabojami, które poży czy ł od nieboszczy ków. Kupował i rozglądał się na boki: gdzieś tutaj, gdzieś wśród spacerowiczów, wśród ty ch, którzy przy jechali na spektakl z Nowokuźnieckiej albo skądkolwiek, z całego metra, by ły rozproszone dwie grupy dy wersantów. Gdzieś by li udający teatromanów ludzie, którzy mieli odpalić bomby. Gdzieś, może skazani na śmierć, grający na przy kład ojców rodzin, a sami obwiązani już materiałem wy buchowy m. Dostaną sy gnał, że czas umierać za Rzeszę, pójdą spoceni do posterunków graniczny ch Linii Czerwonej, spojrzą na zegarki i jednocześnie rzucą się na nie przebojem. A po kolejny ch piętnastu minutach z dwóch tuneli naraz wedrą się bry gady szturmowe Żelaznego Legionu. Spojrzał na zegarek. Zdał sobie sprawę: jeśli zrobi wszy stko na czas, akurat zacznie się spektakl. To nie Artem tak wy liczy ł; to Dietmar. Artem po prostu zdołał nie umrzeć tam, na górze, żeby Dietmarowi wszy stko zagrało zgodnie z planem. A jeśli Artem niczego nie zrobi, Homer trafi na stry czek. Na Teatralną zamiast faszy stów wejdą czerwoni – i zamiast dzisiejszego dziś stanie się jutro. Może i jeden człowiek może zmienić świat, ale ty lko odrobinę; świat jest ciężki jak pociąg metra, niespecjalnie daje się przesuwać. Znów pomknął do cerberki, wsunął jej bilet w zęby ; i nasy pał kulek do kieszeni. Od ty ch kulek okulary zaszły jej mgłą i przez tę mgłę nie widziała, że wszedł na salę pierwszy, przed całą publicznością. Przeszedł żwawo między oboma posterunkami czerwonoarmistów, nie zaglądając im w oczy, nie dając im się zapamiętać. Zakradł się na scenę, wetknął twarz w aksamit. Za kurty ną by ło ciemno; w głębi pły tkiej sceny dało się odgadnąć zary sy jakiejś altanki, czy czegoś podobnego, albo pomalowanej na jakiś niewy raźny kolor anty cznej świąty ni… Artem dotknął jej – dy kta. Zza dy kty, tak jakby można by ło do niej wejść i tam mieszkać, dochodziły głosy. – Ależ ja też, możesz mi wierzy ć, chciałby m wy stawić coś innego! Chy ba nie my ślisz, że pasuje mi nasz obecny repertuar! Ale musisz zrozumieć, że w naszy m położeniu… – Niczego nie chcę rozumieć, Arkadij. Męczą mnie te nonsensy. Gdy by w ty m metrze, na ty m świecie by ł jeszcze jeden teatr, odeszłaby m bez namy słu! I Bóg mi świadkiem, że moje serce absolutnie nie chce dziś grać! – Nie mów tak! Co ja mogę zrobić? Chciałem wy stawić Nosorożca Ionesco. Dobra sztuka dla wszy stkich! Najważniejsze – jedy ne kostiumy to głowy nosorożców, można je choćby z papieru zrobić. A potem zdałem sobie sprawę: nie wolno! Bo o czy m to jest sztuka? O ty m, jak normalni ludzie stają się jakby zwierzętami pod wpły wem ideologii. No i jak coś takiego wy stawić? Rzesza weźmie to do siebie, Linia Czerwona do siebie. I koniec! W najlepszy m wy padku bojkot! A w najgorszy m… I do tego ci ludzie z głowami nosorożców… W Rzeszy na pewno dostrzegą paralelę z ułomny mi. Uznają, że wy śmiewamy ich lęki w stosunku do mutacji… – Boże święty, Arkadij… To jest paranoja. Artem zrobił ostrożny krok naprzód. Zobaczy ł kilka maleńkich pokoi: charaktery zatornia, klitka
z rekwizy tami i jeszcze jakieś zamknięte pomieszczenie. – My ślisz, że nie szukam materiału? Cały czas! Nieustannie! Ale taka klasy ka, na przy kład Hamlet: czy tasz i co tam dostrzegasz? – Ja? Problem w ty m, co ty tam dostrzegasz! – Problem w ty m, co tam zobaczą nasi widzowie z Linii Czerwonej! Fabuła jest taka: Hamlet dowiaduje się, że jego ojca zabił rodzony brat! Czy li wujek Hamleta! Niczego ci to nie przy pomina? Kłótnia odby wała się w zamknięty m pokoju, a obok, w komórce, pochy liwszy się nad stołem, siedział i lutował coś siwy mężczy zna z obwisły mi wąsami i łzawiący mi od dy mu oczami. Jakoś mniej więcej tak Artem wy obrażał sobie człowieka o nazwisku Umbach. – Pojęcia nie mam… – A śmierć poprzedniego genseka Linii? W kwiecie wieku! Który dla Moskwina by ł kim? Stry jeczny m bratem! Tu ty lko ślepy idiota nie dostrzeże aluzji! Tego chcemy ? Posłuchaj, Olgo, my po prostu nie mamy prawa ich prowokować! Oni ty lko na to czekają. Jedni i drudzy ! Artem stanął na progu komórki, w której siedział człowiek z obwisły mi wąsami. Ten wy czuł jego obecność, spojrzał py tająco. – Piotr Siergiejewicz? I nagle rozległy się kroki – pośpieszne, złowrogie, nieprzy jemne – to podkute buciory ry sowały podłogę. Kilku ludzi. W milczeniu. Artem wstrzy mał oddech, nastawił ucho tak, aby sły szało przez aksamitną zasłonę. – Jesteś zwy kły m tchórzem, Arkasza. – Tchórzem!? – Dla ciebie wszy stkie sztuki są zby t ry zy kowne, do kogokolwiek by się wziąć! Przy pomnij no mi, czemuż to nie możemy wy stawić biednej Mewy? Biednej, najniewinniejszej Mewy! Znalazłaby się w niej jakaś przy zwoita rola dla mnie! – Dlatego że napisał ją Czechow! Czechow! Tak jak i Wiśniowy sad! – I co!? – A to, że to Czechow! Czechow, a nie Wagner! Jestem stuprocentowo pewien, że nasi sąsiedzi z Wagnerowskiej stwierdzą, że to kamy czek do ich ogródka! Że mając złe intencje, wy braliśmy właśnie Czechowa, by le ty lko im dogry źć! Kroki rozbiegły się po sali, rozsy pały się. – Dwóch pilnuje sali, czterech za scenę! – szepnął ktoś komuś do ucha. – Radiotelegrafista musi tu by ć! Artem błagalnie przy cisnął palec do ust, padł na ziemię, poturlał się, poczołgał gdzieś na oślep i przy padkiem udało mu się znaleźć szczelinę pod sceną. Szukają radiotelegrafisty. Jego, Artema. Ci wartownicy nie łapali go od razu, ty lko komuś zameldowali. Służbie bezpieczeństwa. Żeby go ty lko wąsacz nie wy dał! Kłócąca się za zamknięty mi drzwiami para nie sły szała kroków. – Tramwaj zwany pożądaniem? Mogłaby m zagrać Stellę! – Ależ tam cała historia opiera się na ty m, że Blanche wsty dzi się swojego wy glądu i siedzi w półmroku! – Nie rozumiem… – Nie sły szałaś o żonie führera?..
– Głupie plotki! – Moja droga. Oleńko. No. Posłuchaj. Ludzie przecież przy jdą na ciebie… Przy szli… Bilety wy przedane… Mogę cię przy tulić? – Tchórz… Gbur… – Wy stawiamy neutralny, rozumiesz, neutralny spektakl! Spektakl, który nie urazi niczy ich uczuć! Sztuka nie powinna ludzi obrażać! Jest im dana na pociechę! Powinna budzić w nich to, co najlepsze! Ręce mu zeszty wniały, zaczy nały boleć. Ostrożnie, ostrożnie Artem zbliży ł nadgarstek z zegarkiem do snopa światła. Popatrzy ł na cy ferblat: za dziesięć minut trzeba się połączy ć, powiedzieć Dietmarowi, że podłoży ł minę, i wy konać jego następny rozkaz. Dźwięczny kobiecy głos przy brał na sile: – I co ja, według ciebie, w nich budzę? Co!? – Rozumiem, o czy m mówisz, ale przecież i w Jeziorze łabędzim baleriny wy chodziły na scenę z goły mi nogami! Ach, gdy by śmy ty lko mogli wy stawić Jezioro łabędzie… Ale powiedziano nam wy raźnie: Jezioro łabędzie jest przez ludzi odbierane jako aluzja do puczów i przewrotów pałacowy ch. Sy tuacja i tak jest zaogniona, nie powinniśmy denerwować ani jedny ch, ani drugich! A do tego twoje nóżki… Te twoje nóżki… – Zwierzę. Nosorożec. – No, powiedz, że dziś wy jdziesz… Powiedz, że zagrasz… Zaraz przy jdą też dziewczy ny z corps de ballet… – Dy masz tam którąś, co? Zinkę dy małeś? – Boże, co za głupoty ! Ja jej o sztuce, a ta mi… Po co rozmieniać się na drobne zdzirki, kiedy jestem zakochany w primadonnie? – Co ty mi tu o sztuce, co, łajdacki nosorożcu? Prawdę mów! – Wiesz, jak sam jestem zmęczony tą… tą neutralnością… Ty m, że sztuka… Bla bla bla… Już sam mam ochotę się z kimś położy ć… Rozumiesz mnie? Z kimkolwiek. – Nie zaczy naj. Do przedstawienia zostało ty lko… – Niech już będą czerwoni, niech będą brunatni, by le ty lko w pojedy nkę… – Jak ja cię rozumiem… Nie trzeba. – Trzeba. – Nie zdąży my. Nad jego uchem zabrzmiało sy knięcie i ktoś niezgrabnie zaczął przestępować z nogi na nogę i zastękał. Ktokolwiek to by ł i po czy jąkolwiek duszę przy szedł, stał teraz pod zamknięty mi drzwiami – i chciwie podsłuchiwał. Do połączenia pozostało sześć minut. – Zdąży my. Niech to już będą jedni. Boże, kto to wy my ślił, że sztuka powinna by ć niezależna? – Łaskoczesz mnie w ucho. Arkasza. – Kto wy my ślił, że arty sta musi by ć głodny ? Idiota to jakiś wy my ślił. – Zgadzam się. Ja też, wiesz… Chciałaby m już konkretu. Jednoznaczności. Twardości. Chciałaby m. – Rozumiesz mnie, tak? Niechby już nas kontrolowali, ale niechby dali nam czy telny kodeks zasad, niechby postawili cenzora – ale jedni. Wtedy mogliby śmy na przy kład… Tramwaj wy stawić i Mewę… Albo odwrotnie: Hamleta i…
– Tak! Tak… – Na pociechę, rozumiesz? Sztuka jest dla nas… Mnie i ciebie… – Wolniej… O tak… Pukanie do drzwi. – Dobry wieczór! Arkadiju Pawłowiczu! – głos by ł chry pliwy, niski – i dziwnie Artemowi znajomy. – Kto to? Kto tam!? – Boże… – O, więc i Olga Konstantinowna tu jest. Otworzą państwo? – A… O! Towarzy sz major! Gleb Iwanowicz! Co za zrządzenie losu! Już… Już. Czemu to zawdzięczamy ? Otwieramy. My tu… Malowaliśmy właśnie… Olgę Konstantinownę. Przed spektaklem. Już otwieram. Artem widział przez szczelinę: cztery pary podkuty ch glanów i sznurowane buty. Drzwi się otworzy ły. – O… Co się dzieje? Czy pan ma prawo tu… Z uzbrojony mi ludźmi… Glebie Iwanowiczu! To neutralna stacja! Rzecz jasna zawsze jesteśmy panu radzi… Jako gościowi… Ale co tu się dzieje!? – W wy jątkowy ch wy padkach. A ten jest akurat wy jątkowy. Otrzy maliśmy sy gnał. Na stacji ukry wa się szpieg. Oto dokument. Wszy stko jest oficjalnie, od Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego. Wiemy, że prowadzi bezprawną komunikację radiową z wrogiem. Przy gotowuje dy wersję. Artem zupełnie przestał oddy chać. Z jakiegoś powodu przy szło mu do głowy, że przecież żaden z czterech zastrzelony ch stalkerów na powierzchni nie miał radiostacji. Minę znalazł, a radio zniknęło. – Czy są tu ludzie będący w posiadaniu sprzętu radiokomunikacy jnego? – Dokąd? Stać! Dokumenty ! – rozległo się z sąsiedniego pokoiku. – Trzy maj go! – Kto tam jest? – Nasz pracownik. Z pionu technicznego. Piotr Siergiejewicz. – Dokąd to, Piotrze Siergiejewiczu? Rozległ się łomot, ktoś zajęczał. W szczelinie ukazał się rzucony na kolana obwisłowąsy Umbach: jeden z jego rozpostarty ch na ziemi wąsów przy gniatał sznurowany but. Artem pomodlił się, żeby Umbach nie zaczął patrzeć w mrok pod sceną. Żeby Umbach ze strachu zapomniał wy dać Artema glanom i za tę przy sługę kupić sobie ży cie. – No, chłopcy, zerknijcie, co tam za rupiecie leżą u Piotra Siergiejewicza… – To… To zawodowe… Jestem inży nierem… – Już my wiemy, kim pan jest. Dostaliśmy na pana donosik. Planował pan atak terrory sty czny ? – Broń… Broń Boże! Jestem inży nierem! W pionie techniczny m! W teatrze! – Zabierajcie tego ofermę. Pojedzie na Łubiankę. – Protestuję! – Arkadijowi załamał się głos z determinacji. – Zabierajcie, zabierajcie. Niech pan tu podejdzie, Arkadiju Pawłowiczu. Na sekundę – głosy przesunęły się w dalszą część sceny i już stamtąd dobiegł cichy i bardzo wy raźny sy k. – Słuchaj, śmieciu. Kogo ty tu na własnej piersi wy karmiłeś? My ślisz, że trudno nam teraz będzie zabrać
i ciebie za jedny m zamachem? Przejedziesz się Linią Czerwoną na końcową stację i nikt tu po tobie nawet nie zapłacze. I Oleńka twoja… Twoja… Dotkniesz ją jeszcze raz, a obetnę ci fiuta. I jaja. Sam. Potrafię. Bohater, kurwa, kochanek. Idź bzy kać swój balet, a na Olgę masz nawet oka nie podnieść. Zrozumiano? Zrozumiałeś, gnoju!? – Ja… P. P. – Powiedz: tak jest! Tak jest, towarzy szu majorze! – Tak jest. G-Glebie Iwanowiczu. – Koniec. Idź. Przejdź się. – Dokąd? – Dokąd chcesz. Won! Scena nad jego głową zaskrzy piała od przy bity ch, zmieszany ch kroków. Arkadij Pawłowicz nie wiedział, dokąd iść. Potem zeskoczy ł na ziemię, zaklął. Podreptał gdzieś, pokonany. Zrobiło się cicho: Umbacha zdąży li już podnieść i wy prowadzić i wszy stkie podkute buciory wy galopowały z pola widzenia Artema. Do tego minął czas nawiązania kontaktu z Dietmarem. Znów pukanie do drzwi. Teraz już inne: szorstkie, pańskie, bez udawania. – Olga. – A… Gleb. Gleb, tak się cieszę… – Stałem pod drzwiami. Cieszy się, suka… – Ale, Gleb, on mnie szantażuje. Nie daje mi normalny ch ról. To jedno, to drugie… Trzy ma mnie na smy czy, karmi obietnicami! – Milcz. Chodź tu. Zabrzmiało głośne, soczy ste cmoknięcie. Oderwali się od siebie z wy raźny m trudem. – Więc tak. Przy jdę dziś w nocy. Wieczorem mam rozstrzelania. Będziemy sprzątać zdrajców. A po ty m… Mam zawsze ochotę na deser. Taką, że aż zęby bolą. Masz tu by ć i czekać. Jasne? I masz by ć w paczce. Baletowej. – Rozumiem. Będę. – I żeby nikogo tu nie by ło. Arkaszy twojego czy tam… – Oczy wiście, oczy wiście. Gleb… A co… Co to za zdrajcy ? – Złapaliśmy popa. Kazania głosił. A reszta to zbiegowie. Na Linii cienko z grzy bami. Jakieś choróbsko. No i trzęsidupy zaczęły już uciekać. Pamiętają, jak w tamty m roku puchli z głodu. Ale to nic. Daleko nie uciekną. Teraz sprzątniemy dziesięciu czy dwudziestu dla przestrogi i pozostali zaraz się uspokoją. Dobra. Nie twoja babska sprawa. Podmy j się lepiej, a nie py tania będziesz zadawać. I nie zapomnij o paczce. – Tak jest. Zabrzmiało dźwięczne klepnięcie po ty łku, obcasy zabębniły po scenie, ciężko zeskoczy ły na granit i zniknęły w nicości: w tej samej otchłani, z której wy skoczy ły. Artem wciąż leżał, wciąż czekał: będzie płakać? Wpadnie w histerię, w spazmy, będzie z powrotem wołać swojego Arkadija? Ta zaśpiewała. „Śmie-lej… Do boju… To-re-a-dor…”
– Panie i panowie! I! Pozwólcie! Przedstawić! Państwu! Supergwiazdę! Teatru! Booooolszoooooj… Olga Ajzenberg! Rozbrzmiała jakaś trąbka – smutna i piękna, i Olga Ajzenberg wy szła na scenę na swoich długich nogach, zupełnie niepasujący ch do egzy stencji w katakumbach. Podeszła do rurki. Zza kulis nie by ło widać jej twarzy, ty lko cień nakreślony tuszem; ale i ten cień by ł nieprawdopodobny. Weszła na scenę w długim płaszczu; najpierw, zanim jeszcze zarzuciła swoje cudowne nogi na rurę, uwolniła się z niego. Artem rozłoży ł na podłodze antenę ze sworzni, skierował ją tam, gdzie według jego wy obrażeń powinna się znajdować Twerska. Założy ł słuchawki, kliknął przełącznik. Nie miał czasu, nie miał odwagi przebijać się z radiostacją na plecach przez wy pchaną po brzegi salę, kłócić się z wartownikami, wdrapy wać schodami ruchomy mi na górę. Żeby ty lko sy gnał dotarł stąd tunelem to Twerskej (Darwinowskiej). Żeby się ty lko połączy ł. – Odbiór… Odbiór… Poszeleściło mu w głowie, pokrztusiło się i w końcu się zlitowało: – O! Stalker? A my tu już twojemu dziadkowi krawacik przy mierzamy. Spóźniasz się. – Odwołajcie operację! Odbiór! Odwołajcie! Oni nie zamierzają brać Teatralnej! Odbiór! U nich jest głód… Na linii. Oni te blokady … Stawiają… Żeby łapać zbiegów… Dietmar wy dał jakiś niejasny dźwięk: czy to charkot, czy to chrząknięcie. – Co, my ślisz, że mnie teraz oświeciłeś, co? – Co? – Gdzie jest mina, krety nie? Podłoży łeś minę? – Nie sły szałeś mnie? Nie będzie żadnej inwazji na Teatralną! – No jak to… – teraz się stało jasne: Dietmar się śmiał. – Jak to nie będzie? Oczy wiście, że będzie!
Więcej na: www.ebook4all.pl
10 // Czerwone
– Hej, facet! Czego chcesz? Artem popatrzy ł na py tającego: malinową gwiazdę widział jak przez mgłę. Wzruszy ł ramionami. Przy arkadach stały ukośnie znużone drzewce ze zwiędły mi czerwony m sztandarami. Zwieńczenia łuków by ły ucięte przez powieszone tuż nad ludzkimi głowami tabliczki: „Linia Czerwona. Granica państwowa”. – Idź stąd. Starczy tego gapienia się. Oficer nie spuszczał wzroku z jego rąk. Czerwonoarmiści za jego plecami czekali na rozkaz. Czego chcę? – zapy tał sam siebie Artem. Nie wolno mu w żadny m wy padku: podnieść ręki i zrobić kroku do przodu. Nie wolno mu iść za ty m nieszczęsny m Umbachem tam, gdzie Piotrowi Siergiejewiczowi będą zaraz nawijać kiszki na kołek. Nie wolno przy znać się, że radiotelegrafista, którego szukali, to nie Umbach, lecz on, Artem. Dlatego, że jego, Artema, nie dopuszczą do Umbacha i tak, to kiszki Artema będą następne. A więc co? A więc zapomnieć o Umbachu, o ty m, co sły szał albo czego nie sły szał w gruźliczy m moskiewskim eterze, zapomnieć o Homerze, który gdzieś tam, na Puszkińskiej, czeka na niego ze stry czkiem na szy i, o Dietmarze i jego zadaniu, o ludziach, którzy siedzą właśnie za jego plecami i zachwy cają się ty m paskudztwem i który ch niedługo będą kroić bagnetami, pożegnać się z malinową gwiazdką i pójść spacerem na Nowokuźniecką. A za jego plecami niech się dzieje cokolwiek – plecy nie mają oczu. A co jest na Nowokuźnieckiej? Nic. To samo, co i na WOGN-ie. Pustka. Duchota. Grzy by. Takie ży cie, które Artem powinien wieść bez sprzeciwu, póki nie zdechnie. Zatoczy ć koło, wrócić do Ani. Kiedy ś, na cudze martwe dokumenty. Dokumenty cudze, a ży cie będzie jego własne – jego, Artema, dawne ży cie – czarne, poskręcane, suche jak wy palona zapałka. Czy on chce takiego ży cia? Może takie mieć? Olga Ajzenberg zdjęła stanik. Reflektory, osierocone brakiem rąk Piotra Siergiejewicza, oświetlały aktorkę nieudolnie – zby t ostro, oślepiając ją, rzucając na ściany jej smolistoczarny kształt.
Trąbka grała za szy bko, za cienko, obrzy dliwie, skręcała kiszki, a przy niej miotała się, kręciła wściekle na rurze kobieca sy lwetka, jak nabita na pal. – Ogłuchłeś? Spadaj stąd! A przecież Artem, kiedy szukał Umbacha, kiedy szedł tutaj razem z Homerem, zapomniał na jakiś czas, jak to jest, kiedy nie ma dokąd iść. Staruszek coś mu dał. Choćby kierunek. Wy bacz, dziadku. Jak cię uratować? Zrobić, jak diabeł każe? Pomóc mu urządzić tu rzeźnię? I co, niby wtedy cię wy puszczą? Nie wy puszczą, dziaduniu. To dopiero wy bór: cokolwiek weźmiesz, ta sama beznadzieja. – Hej, przeszukajcie tego tu! Nogi same zrobiły krok do ty łu. Nogi jeszcze niczego nie postanowiły. Zgromadzeni na sali zaczęli się obracać, psy kać. Jakiś urlopowicz w kolejarskim mundurze potrącił Artema. Czy to nie na Artema czekał w napięciu, obserwując ze znudzeniem wijącą się na palu aktoreczkę? Jeśli pójdziesz w drugą stronę, przed siebie, już nie wrócisz, wiedziały nogi. Ciało nie chciało jeszcze umierać. A dusza nie mogła wrócić do tamtego starego ży cia. Nie chcę mieć z nią dzieci, zrozumiał Artem. Zrozumiał zwy czajnie i na zawsze. Co jest tam, na WOGN-ie? Tam nie ma nic. Tam jest wszy stko, czy m Artem się nie stał. I wszy stko, czy m się nie stanie; prędzej zdechnie. Wy siłkiem umy słu zmusił się do podniesienia rąk – jedna poruszy ła się nieco szy bciej. Pot lał mu się po skroniach, piekący mi kroplami ściekał do oczu, szczy pał. Pły nęła w nim malinowa gwiazda. Może jeszcze cię nie zabili, Piotrze Siergiejewiczu? Sły szy sz? Przecież szedłem do ciebie przez pół metra. Oto przy szedłem. I teraz nie mam dokąd pójść. Spraw, żeby jeszcze cię nie zabili… – Mam informację. – Co ty tam mamroczesz?! Artem czuł na sobie pajęczy wzrok z sali – przez skórę. Dlatego powtórzy ł równie głucho: – Mam ważną informację. O przy gotowy wanej dy wersji. Ze strony Rzeszy. Chcę porozmawiać. Z oficerem. Bezpieczeństwa Publicznego. – Nie sły szę! Artem otarł pot i zrobił krok naprzód.
Przejście na Ochotny j Rjad by ło długie, niekończące się, jakby zbudowane tu specjalnie dla Artema, żeby zdąży ł się w ty m przejściu rozmy ślić. Od zewnątrz granica Linii Czerwonej by ła słabo chroniona: przenośny płotek i dwóch śnięty ch żołnierzy. Za to od wewnątrz, tam, gdzie obcy nie mogli dojrzeć, ciągnęły się trzy rzędy
umocnień. Worki, drut kolczasty, cekaemy. Ich lufy patrzy ły w ścianę, nie do środka i nie na zewnątrz: nie wiedzieli jeszcze, z której strony będzie atakował wróg. Na ścianach farbą, od szablonu, zary sowano podwójny profil: pucułowaci i ły siejący zasępieni ludzie, przerażająco podobni, jak zepsute tłoczenie na medalu; jeden drugiego ni to kry je, ni to zasłania. Bracia Moskwinowie, Artem wiedział. Ten na pierwszy m planie to Maksim. Obecny pierwszy sekretarz. Ten, którego przy stemplowano Maksimem to poprzedni, już nieży jący. Z każdy m krokiem, który oddalał ich od Teatralnej, fałszy wą koślawą trąbkę Teatru Bolszoj sły szeli coraz gorzej, bo z przeciwnej strony, od Prospektu Marksa, coraz głośniej niosło się po kory tarzu coś innego – prosto w twarz – coś dziarskiego, marszowego, śmiałego, na wiele głosów – wy twarzanego przez całą orkiestrę dętą. Orkiestrowy marsz zderzał się z marzy cielską trąbką już w jednej trzeciej kory tarza – i wy py chał ją z powrotem do Teatru. Oświetlenie by ło kiepskie, ubogie: wzdłuż drutu kolczastego ciągnął się ty lko świetlisty rów, a dalej jak kisiel rozlewał się półmrok. Do następnego drutu kolczastego. Nie trafiali im się po drodze ży wi ludzie, jedy nie ponure żołdactwo. Artem wy ry wał do przodu, chciał już rozliczy ć się z losem, ale konwojenci nie zamierzali się śpieszy ć, oni z losem żadny ch spraw nie mieli. Ledwie wy trzy mał do stacji Prospekt Marksa (Ochotny j Rjad). Do ostatniej blokady, która wy glądała tak jak i pierwsza: cherlawo, wy starczy mocniej dmuchnąć i padnie. Pozostały ch nie by ło stąd widać, zasłaniały je schody, i dlatego zdawało się, że Teatralna nikomu się tu, na Linii Czerwonej, nie poddała. A orkiestra by ła najprawdziwsza – a stała wprost przy wejściu, na granicy, ze wszy stkich sił dmąc, dzwoniąc i bębniąc. Sły sząc ją, wbrew woli miało się ochotę rozprostować plecy ; i oczy wiście żadna trąbka ani żadne inne teatralne dźwięki nie mogły się przez nią przebić. Stacja – przy tulna, domowa, mała, jak wszy stkie pierwsze stacje metra, pełna by ła jednobarwny ch ludzi. Nie by ło tu brudno i woda nie ciekła z sufitu, lampy się paliły ; przy zwoicie, jedny m słowem. Ale w ty ch chwilach, kiedy orkiestra na chwilę milkła, żeby zmienić jeden marsz na drugi, dawał się sły szeć drugi głos stacji. Niety powy – zamiast właściwego ludziom zgiełku stacji Ochotny j Rjad rozlegało się szemranie. Szemrali, oglądając się dookoła, stojący w kręty ch kolejkach ludzie z numerami na dłoniach, szemrali w bramach arkad – przy stolikach, wy pełniając jakąś niezrozumiałą dla Artema papierologię, szemrały baby, szemrały dzieci. I nagle – kiedy bębny i kotły brały oddech – stacji przestawało starczać światła i czy stości. A potem orkiestrowy taśmociąg ruszał od nowa i wy jeżdżająca z niego wesołość znów odmieniała stację. Żarówki świeciły jaśniej, usta przechodniów rozciągały się w uśmiechu, marmur zaczy nał lśnić. Dla podtrzy mania nastroju by ły jeszcze hasła – też od szablonu: „Czerwoną Linią przekreślimy nędzę, analfabety zm, kapitalizm!”, „Nie dla grabienia biedoty ! Tak dla powszechnej równości!”, „Ich oligarchowie żrą grzy by naszy ch dzieci!”, „Dla każdego pełna norma!” i „Lenin, Stalin, Moskwin, Moskwin”. Ły sy Lenin z wąsaty m Stalinem wisieli w złoty ch ramach na ścianie szczy towej stacji. Obok stała warta składająca się z blady ch chłopaczków w czerwony ch szmatkach na szy i, leżały i kwiaty – plastikowe. Eskortowanego Artema miejscowi jakby nie zauważali: każdy, kogo mijał, znajdował sobie jakieś ciekawsze rzeczy ; z nikim nie mógł spotkać się wzrokiem. Ale starczy ło się wy minąć i
zaczy nało palić mu kark – te rozproszone spojrzenia gromadziły się cały mi wiązkami, skupiane przez ciekawskie szkiełka. Szedł i umawiał się z Piotrem Siergiejewiczem, żeby ten jeszcze przez chwilę nie umierał i nigdzie nie wy jeżdżał, żeby dotrwał do przy by cia Artema. Minęła ledwie godzina, by ła szansa. KGB znajdowało się na spodzie stacji: pod podłogą, którą przemierzali jednobarwni oby watele, mieściło się jeszcze jedno piętro, niziutkie i nikomu nieznane, a wejście tam też wy glądało, jakby to by ła szafa do trzy mania szczotek i wiader. Ale w środku wszy stko by ło zwy czajne, jak wszędzie, na cały m świecie – kory tarz pomalowany olejną farbą, do pasa na zielono, wy żej na biało, brunatniejący i wy brzuszający się od wilgoci ty nk, nieśmiertelne dy ndające żarówki i ciąg pokoi. Konwojent otworzy ł jedno z pomieszczeń, wepchnął do środka Artema. – To pilne! Mam pilny meldunek! – Meldunki są w wojsku – mrugnął do niego tamten. – Tutaj się donosi. Zgrzy t zasuwy na zewnątrz zdzielił go po uszach, po obnażony ch nerwach. Popatrzy ł na swoich sąsiadów: kobieta z umalowany mi tuszem oczami i utlenioną na żółto grzy wką oraz resztą włosów zebrany ch w kulkę na czubku głowy i ponury mały facet o biały ch brwiach i rzęsach, ostrzy żony by le jak. Skórę miał garbowaną i opaloną, jak u alkoholików. Umbacha w celi nie by ło. – Przy siądź się – powiedziała kobieta. – W nogach prawdy nie ma. Facet smarknął. Artem przy mierzy ł się do ławki i stał dalej, tak jakby dzięki temu mieli go szy bciej przy jąć, wy słuchać i zgodzić się wy puścić radiotelegrafistę na wolność. – Też my ślisz, że teraz od razu rozpatrzą, tak? – westchnęła kobieta. – My tu tak trzeci dzień. I może dobrze. Oni tu tak rozpatrują… Że lepiej by już nie rozpatry wali. – Zamilknij… – jęknął facet. – Choć teraz by ś pomilczała. – Nie przy prowadzili tu przede mną wujaszka? – zapy tał ją Artem. – Takiego z wąsami? – pokazał rękami jak bezsilnie zwisały Umbachowi wąsy. – Nie by ło takiego. Bez wąsów też nie. Sami tu kiblujemy. Dogry zamy sobie nawzajem. Facet odwrócił się do ściany i zaczął nienawistnie dłubać w niej paznokciem. – A ty co przeskrobałeś? – Niczego nie przeskrobałem. Muszę wy ciągnąć tego wujaszka. – A wujaszek co zrobił? Artem popatrzy ł na jej cieliste rajstopy, całe w szramach zacerowań, na jej ręce – sina krew pły nie tuż pod skórą, rozpiera ją od środka. Oczy przez czarną obwódkę wy dają się początkowo większe i namiętniejsze, jak za kolejny m razem, a w istocie jednak nie, są zwy czajne. Pomarszczony uśmiech. Zmęczone zmarszczki. – Wujaszek też nic. My to w ogóle jesteśmy z Teatralnej. Tak sobie ży liśmy i ży liśmy. – A jak wam tam jest, na Teatralnej? Pewnie do kitu? – powiedziała współczująco. – Normalnie. – A nam tu mówią, że już prawie pozjadaliście się nawzajem. Czy li co, kłamią? – Julka! No co ty, głupia jesteś? – zawołał do niej facet. – Nam tu się dobrze ży je – przy pomniała sobie Julka. – My to mamy w zasadzie w dupie, jak tam u was jest. – Pomy ślała, zawahała się. – A za grzy bami to długo stoicie?
– Jak to: „stoimy ”? – No, stajesz na końcu kolejki. Który jesteś z rzędu? – Jaka kolejka? Masz pieniądze, to kupujesz. – Jak to pieniądze? Kartki czy jak? – Nam tu – wtrącił się facet – nie są potrzebne żadne pieniądze. U nas kto pracuje, ten je. A nie tak jak u was, na waszej Teatralnej. U nas człowiek pracy jest pod ochroną. – To dobrze – powiedział Artem. – Żry jcie sobie sami te wasze pieniądze – dodał facet. – Co ty, Andriusza, tak na niego napadasz – wstawiła się za nim Julka. – Podłoży li nam tu jakąś mordę, to mu jeszcze cy cki pokaż! – Andriusza charknął sobie pod nogi, ale jakby i w Artema. – Nagle ci się moje cy cki spodobały – uśmiechnęła się tamta do faceta. – Nie jestem prowokatorem – zakomunikował sam sobie Artem. – Ja w ogóle niczego nie chcę wiedzieć – powiedział Andriusza. – To wszy stko nie moja sprawa. Zamilkli. Artem przy tknął ucho do drzwi. By ło cicho. Popatrzy ł na zegarek. Co tam u Dietmara? Nadal mu wierzy ? I jak długo będzie jeszcze do tego skłonny ? – Ale że co, w ogóle nie ma kolejek za grzy bami? – zapy tała Julka. – A ile dają na osobę? – Na ile starczy pieniędzy. Nabojów – dodał na wszelki wy padek Artem. – Nieźle! – powiedziała z zachwy tem Julka. – A gdy by przy jść we dwójkę? – Co? – Wtedy obojgu dadzą, na ile starczy ? – No, tak. – Nażarły się kurwy – powiedział Andriusza. – My ślisz, że czy je grzy by oni żrą? Moje i twoje! Nam dzieci puchną z głodu, a ci się pasą! – Wcale nie puchną! – przestraszy ła się Julka. – Zresztą my nie mamy dzieci. – Mówię konfiguralnie. Obrazowo, to znaczy, ja… Utkwił w Artemie smutny wzrok z poczuciem, że właśnie popełnił błąd nie do naprawienia; oblał się purpurą. – On niczego takiego nie powiedział – poprosiła Artema Julia. – Dobrze? Artem wzruszy ł ramionami. Skinął głową. – Siebie przy pilnuj! – warknął do żony Andriusza. – Cipa! Gdy by ś nie ględziła, to by liby śmy w domu. A Jefimowowie niczego cię nie nauczy li! – Jefimowowie przecież milczeli, Andriusza – wy szeptała tamta. – Ich wzięli ot tak. Nigdy nie sły szałam od nich ani słówka przeciw… Przeciw. – Czy li by ło za co! Czy li by ło! – również szeptem wy krzy czał tamten. – Jak niby – ot tak, ni z tego, ni z owego wzięliby ludzi i… – charknął. – I całą rodzinę. – Co całą rodzinę? – zapy tał Artem. – A nic! To, co trzeba! – A co ja takiego powiedziałam? Że grzy bów w ty m roku nie starczy. Że w sowchozie jest nieurodzaj, przez tę chorobę… Białą zgniliznę. Będziemy głodować. Ale tak przecież jest!
Przecież nie wzięłam tego z głowy ! A ci na to: oszczerstwo… I ta… no… propaganda… – Komu to powiedziałaś? Głupia pizda! Swietce Diemientjewej powiedziałaś! Nie wiesz o Diemientjewach czy jak? – Daszka z Diemientjewów pracuje w dziale konserw, niby sama nie rozumie! – Czy li pracuje i milczy ! Ludzi nie za takie rzeczy zabierają! Wasiljewę za co? Za „Boże, zmiłuj się” i że się przeżegnała! A Igora ze sto piątej to za co zabrali? Paplał na przerwie na papierosa, że na Czerkizowską przy szli ludzie z zewnątrz. – Z jakiego zewnątrz? I co dalej? – Nie z Moskwy. Skądś na powierzchni. Niby z innego miasta. I rzekomo przy szli bez skafandrów ochronny ch. No i co w ty m wielkiego? Co w ty m takiego jest? Jasne przecież, że to bujda. Że niby wszy stkich ty ch z innego miasta od razu co do jednego zgarnęli i jeszcze tego samego dnia… – ciachnął sobie palcem po gardle. – Nie pokazuj na sobie! – przestraszy ła się Julka. – No, czy nie bujda? Przecież to bzdury ! Amery kańcy, kondomy jedne, rozwalili nam wszy stko do czy sta, toż to nawet małe dziecko wie, że ty lko Moskwa stoi. Jakie znowu miasto! A na drugi dzień wy ciągnęli Igorka Zujewa. Judin tam podsłuchiwał, a Judin też… Trzeba by ć baranem, żeby przy Judinie… – Z jakiego miasta? – podniósł się Artem. – Z jakiego miasta przy szli? Ci na Czerkizowskiej? – Aha – powiedział mu Andriusza. – Już się rozpędzam. Artem oderwał się od drzwi, podszedł do faceta, pochy lił się nad nim. – Ale mówił? Mówił, tak? Ten Igor? – I się namówił. – Powiedz! Powiedz, to ważne! – Nie złoży łeś jeszcze donosu na tego swojego wujaszka! Nie za dużo ci? – uśmiechnął się złośliwie Andriusza. – Co za idiota z ciebie! Po prostu powiedz! Skąd?! – Artem wziął faceta za kołnierz, nawinął sobie materiał na dłonie, przy cisnął go do ściany. – Zostaw go! Zostaw! – zapiszczała Julka. – On nic nie wie, nic! Straż! Ludzie! – To wszy stko pierdoły. – A jeśli nie?! – I co? I co, jeśli nie?! – A wszy stko! Przecież wtedy można stąd spieprzać! Z tego metra! Oderwany od podłogi Andriusza potrząsnął głową. Skrzy wił gębę. – Jak by im by ło tak dobrze, to łaziliby do nas? Artem nabrał powietrza – żeby się kłócić – i nie potrafił. – Postaw mnie. Postaw mnie, gnido – powiedział Andriusza. Artem go postawił. Obrócił się, wrócił do drzwi. Chciał oprzeć się o nie czołem – a te się otwarły. – Ten z Teatralnej. Do wy jścia! – Na próżno – powiedział Artem do Andriuszy. – No to sam ich spy taj – charknął tamten.
– Oto on, towarzy szu majorze. Ten od dy wersji. – A bransolety ? Dawaj mu bransoletki. Zadzwoniły kajdanki. – Tak to jest, kiedy sami się przy znają… Zawsze trzeba w bransoletkach – objaśnił Artemowi towarzy sz major, witając go w progu. – Mów mi Gleb Iwanowicz. A ty jak się nazy wasz? A Artem już wiedział, że to Gleb Iwanowicz. Znał jego ochry pły i niski głos. I sznurowane buty. – Kolesnikow Fiodor. Jak w paszporcie, który wy dał mu Dietmar. – No to melduj, Fiodor. Gleb Iwanowicz by ł przy sadzisty, tęgi; rasa mięsna. Głowa o szerokim czole ły siała, grube wargi odcinały się różem. By ł wzrostu Artema – czy li nie bardzo wy soki, lecz szerszy ze dwa razy i cztery razy grubszy. Bluza munduru na nim nie wisiała, kołnierz dla by czego karku by ł ewidentnie za ciasny, a przez spodnie przebijały węzły mięśni. Gleb Iwanowicz sam usiadł przy biurku, zostawiając Artema na stojąco. – Zabraliście nie tego, co trzeba. – Jakiego nie tego? – wy tęży ł uwagę major. – Umbacha. Na Teatralnej. On niczemu nie jest winien. To pomy łka. – A kogo trzeba by ło zabrać? – Kogoś innego. – A. Aha. I ty przy szedłeś go ratować? Major naty chmiast się znudził. – On nie jest żadny m dy wersantem. To inży nier z teatru – oznajmił Artem. – No, a przy znał się, że jest. – On przecież… Nagadał. Nagadał na siebie. – To już jego problem. My wszy stko mamy podpisane. I co dalej? Pomieszczenie by ło przestronne i proste, wręcz surowe. Na podłodze zawijało się linoleum, w kącie stał szary sześcian sejfu, ty lko biurko by ło bogate, zdoby czne – no i ten zdublowany profil na ścianie. To wszy stko. A nie, nie wszy stko. Coś jeszcze ty kało. Artem obejrzał się: za nim, nad wejściem wisiał zegar. Niedawno taki widział – w całkiem inny m miejscu. Zegar by ł prosty : szkiełko oprawione w granatowy plastik. Na cy ferblacie widniała tarcza z wbity m w nią mieczem, do tego linijka liter – wszy stkie wielkie, połączone dy wizami. „WCzK-NKWD-MGB-KGB”. By ła za dziesięć dziesiąta. – Śpieszy sz się gdzieś, Fiodor? – zapy tał go major. Uśmiechnął się półgębkiem. – Jesteś spóźniony ? – Ciekawy zegar. – Zegar jest jak trzeba. I patrząc na niego, widzę, że czekają na mnie sprawy. To wszy stko,
Fiodor? Wrócę do ciebie jeszcze później. – Muszę z nim porozmawiać. – Tego akurat w żaden sposób nie da się zrobić. Kim on dla ciebie jest? Krewny m? Czy kolegą? – Do czego się przy znał? To nie dy wersant. W ogóle nigdy nie by ł w Rzeszy. To nie jego szukaliście. Kogoś innego. – Nie, Fiodor. Szukaliśmy jego. Piotra Siergiejewicza. I Rzesza nic do tego nie ma. Proszę – major pomachał jakimś tłusty m papierem. – List gończy. Z centralnego aparatu. Centralny aparat nie może się my lić. Czy li to nie po niego, Artema, przy szli? Czy żby Umbach rzeczy wiście by ł winny ? – To wszy stko? – Gleb Iwanowicz wstał. – Bo na dziesiątą jestem umówiony. Pochy lił się nad sejfem, poczarował, skrzy pnął zasuwką; i wy ciągnął czarnoszary, zmatowiały od ry s rewolwer. Wówczas Artem przy pomniał sobie, na co konkretnie major jest umówiony. – I co… Co teraz z nim będzie, z Piotrem Siergiejewiczem? – zapy tał z wy schnięty m gardłem. – Najwy ższy wy miar kary – wy dał wy rok major. – Dobra, Fiodor. Poczekaj do jutra. Jutro jeszcze sobie porozmawiamy. Czuję, że to nie będzie krótka rozmowa. Coś chcesz mi powiedzieć, ale się wahasz. Trzeba cię jakoś rozruszać, a z czasem dziś, jak na złość, kiepsko. Jest robota. Pogrzebał jeszcze w sejfie, wy jął z pudełka garstkę mały ch kołeczków, rozsy pał je po biurku. Wy sunął w rewolwerze bęben, zaczął faszerować go tępogłową śmiercią. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem. I jeszcze zostało. – Jego nie wolno zastrzelić! – zawołał Artem. – Umbacha! – Dlaczego? – On ma informacje… Jest radiotelegrafistą. I wie coś… – Wszy stko, co wie, wiemy i my – uspokoił go major. – Przed nami nie może by ć tajemnic. Koniec. Idź się przespać. Tu na mnie… ludzie czekają. Gleb Iwanowicz podrapał się, pogładził po napięty m rozporku, przeciągnął się z rozkoszą. – Nawet pan sobie nie wy obraża! On ma informację! Cenną… On… – Artem ugry zł się w języ k, zastanowił się po raz ostatni. – On znalazł ocalały ch! Połączy ł się! Z inny mi! Rozumie pan? Z inny mi ocalały mi! Nie w Moskwie! – spojrzał na majora, w jego szeroką, regularną twarz. Nic tam się nie zmieniło ani nie poruszy ło. – Jakieś pierdoły. Potem przez jego usta przemknął cień uśmiechu. Gleb Iwanowicz poprawił ręką włosy. Minę miał marzy cielską. Czekał, czekał na wieczór, czekał na godzinę dziesiątą i czekał na to, co będzie potem – umówione spotkanie ze swoją piękną suczką w baletowej paczce. Oto o czy m miał ochotę my śleć. Artem podniósł skute ręce. – A jeśli są jakieś miejsca, gdzie można ży ć? Jeśli nie musimy, nie mamy obowiązku tu, w metrze… Do końca… Co? I on – on! – może to wiedzieć! Major zważy ł rewolwer w dłoni, zmruży ł oko, popatrzy ł na biurko przez muszkę. – To jest jakość – powiedział z zadumą. – Z niego pewnie już sto lat temu rozstrzeliwano. A jednak… Nie ma lepszej maszy nki od nagana. Szczególnie do ty ch spraw. Nie zatnie się, nie
przegrzeje. – Co, nie słuchasz mnie?! – wściekł się Artem. – Też coś wiesz?! – Dobra, wy starczy. Eskorta! – Nie, nie wy starczy ! Jeśli go teraz rozstrzelasz, nigdy niczego… Nigdy ! – Eskorta, ku…! – ry knął major w stronę drzwi. – Nigdy ! On jest jedy ny, rozumiesz to? Nikomu więcej się nie udało! Znaleźć, połączy ć się… Nie wolno go zabić! – Czy li jednak nie wolno? – Nie wolno! – Cenna informacja? – Tak! – Ocaleni! – Ocaleni! – Dobra, idziemy. Major chwy cił Artema swoją wielką łapą jak prasą hy drauliczną, kopnął drzwi, wy ciągnął na kory tarz. Konwojent biegł do nich, skruszony i przerażony, dopalając skręta, ale major ty lko wsunął mu oksy dowaną lufę w gębę i odepchnął. Wy ciągnął z kieszeni pęk kluczy, zadzwonił nimi przy jakichś drzwiach. Grzmotnął w nie, wepchnął Artema do celi. Siedziało tam siedmiu ludzi, blady ch i spocony ch. – Umbach! – To ja. Obwisłowąsy Piotr Siergiejewicz wstał, spoglądając py tająco i niespokojnie. Cały by ł umazany czy mś brunatny m, podsy chający m; nasada jego nosa by ła pęknięta, usta wy szczerbione. Przechy lał nieco głowę do ty łu, żeby nie ciekło mu z nosa. To cień przemy ka przez jego twarz, to plama światła: czego ma się spodziewać? Major podniósł rewolwer do jego czoła i od razu trzasnęło po uszach, walnęło jak młotem i pry snęło czerwony mi drobinkami dookoła, na jego rękę, na twarz, na bluzę. Umbach sflaczał i opadł na ziemię, zrobił się jak worek z piaskiem. Pozostali bladzi ludzie zatkali uszy, baba zaczęła piszczeć. Cała ściana mieniła się lśniący mi mokry mi strzępami. Strażnik więzienny wsunął głowę do celi, zaklął bezgłośnie, o coś niesły szalnie zapy tał. Ostro dźwięczało w uszach. Major chwy cił Artema za ramię i wy wlókł na kory tarz, trzasnął drzwiami. Zary czał, zagłuszając dzwonienie. – Komu nie wolno? Mnie? Mnie nie wolno? Ty mały sukinsy nu! Mnie nie wolno?! Mdłości, zawroty głowy. Artem przeły kał ślinę, trzy mał to w sobie. Zwy miotuje – okaże słabość. – Wy prowadzić ludzi do rozstrzelania! Ilu się da! – krzy knął major do strażników, ledwie pokonując dzwonienie. – Ilu tu mamy ? – Z Umbachem by ło siedmioro. – Czy li akurat wy starczy jeden bęben. I umy ć celę! Major zrobił krok do przodu i stanął wprost przed oczami Artema. Ludziom, którzy podbiegli z wartowni, powiedział: – Za mną go! Wrócili do gabinetu.
– Mówisz: nie trzeba. Trzeba! Trzeba was rozstrzeliwać. I to publicznie. Rozstrzelanie to przy datna rzecz. Bo inaczej to każdy, kurwa, my śli, że jest główny m bohaterem, że ten film to o nim nakręcili. I masz, popatrz, jak z ludzi robią się worki z gównem. Cy k! I gotowe. I nie będziesz już ty le na swój temat sobie wy obrażał! Wziął z biurka wolny nabój i podsunął go Artemowi pod nos. – Patrz. To dla ciebie. Chciałem z tobą jutro porozmawiać bez pośpiechu. O ty ch twoich bredniach. Ale ty się prosto na rożen pchasz. Wy sunął bęben, wcisnął do niego nabój z imieniem Artema. – Zabrać go do pozostały ch! – Nie – Artem potrząsnął dzwoniącą głową. – Nie! – Won! – Dzisiaj… Zaraz… Rzesza… Będzie… Na Teatralną… – Won, by dlę! – Umbach… To ich agent. By ł. Miałem go… Wy ciągnąć. Stąd. Ja też… też jestem dy wer… santem. – Gaduła z ciebie… – Stój. Stój. O radiotelegrafiście to wszy stko kłamstwa. Nie zabijajcie mnie. Przy sięgam… Tam są teraz dwie… grupy. Zaminowują przejścia. Gleb Iwanowicz w końcu się do niego odwrócił. – Po co? – Będą anektować Teatralną. – No i? – W tunelach stoją ich bry gady szturmowe. W gotowości. I dwie grupy dy wersy jne na Teatralnej. Będą wy sadzać przejścia prowadzące do was. I kiedy odetną Teatralną… Za pięć minut… Będą tam. – A co z Umbachem? Po co tu on? – By ł radiotelegrafistą. Miał dostać sy gnał do rozpoczęcia. – A ty ? – Ja by łem przy nim. Jako łącznik. – Kto dał zadanie? Tobie. Kto? – Dietmar. – Znam. Major zasty gł. Zegar nad głową Artem odliczał: c-k, c-k, c-k. Dokładnie taki sam jak u majora z Hanzy. Ty lko zakończenie skrótowcowej historii WCzK by ło inne, przedwczesne. – Ale przecież ty jesteś tutaj. U nas. I Umbach też. Czy li na razie czekają. Jak długo będą czekać? – Mieli uderzy ć przed końcem spektaklu. Jeśli się przeciągnie… Poślą kogoś, żeby sprawdził. I wy sadzą tak czy inaczej. C-k. C-k. Brwi majora zsunęły się razem. – Znasz pozostały ch z twarzy ? Z ty ch dwóch grup? – Znam. Dowódców. – Pomożesz? Skinął głową z wy siłkiem, raz, jakby zardzewiał.
– Nie zdąży my tak szy bko zebrać ludzi… – powiedział głośno major. – Trzeba przeciągać. Trzeba przeciągnąć. Chciał podpowiedzieć majorowi, ale bał się: ten przecież umy ślnie zrobi na odwrót. Musi sam. My śl, my śl, majorze. No!? – A jeśli podrzucić im dezinformację? Że grupy zostały już zneutralizowane? – Jak? Nie zdąży my. Artem miał ochotę zacisnąć powieki, zatkać, zary glować swoje wnętrze, żeby major nie odgadł jego aluzji, jego błagania; ale zmusił się, by wciąż mieć wy trzeszczone oczy, tak jakby sam zapraszał Gleba Iwanowicza do swojego wnętrza. I ten wszedł w Artema przez jego źrenice, rozdrapał rogówkę, obtarł i pobrudził tam wszy stko bry zgający mi drobinkami Piotra Siergiejewicza. – Masz hasło i odzew do łączności radiowej? – zdecy dował się na koniec. Artem pochy lił głowę w milczeniu. Potem ostrożnie znów ją podniósł. Bał się spłoszy ć decy zję majora – jedy ną, która dawała Artemowi ocalenie. – Idziemy. Przez kory tarz, obok otwartej już celi, gdzie stali skazani na śmierć, gapiąc się w podłogę, w ściany, jakby śpieszy li się, by ukry ć i zachować swoje dusze w spoinach między kafelkami, pod zagięty m linoleum, przeszli do drugiego pokoju z napisem „Łączność” na drzwiach. Wy cieńczony radiooficer z zajęczą wargą stał w pozy cji na baczność. Stół z telefonem, zielone skrzy nki z przełącznikami i wskazówkami, słuchawki. Konwojent stanął w drzwiach, Artem kopniakiem został zaproszony do aparatu. Ale przedtem Gleb Iwanowicz podniósł słuchawkę telefonu, postukał guzikami. – Halo. Tu Swinołup. Tak, Swinołup. Dajcie mi Ancy fierowa. Artem odleciał. Bliźniacze zegary łączy ły się z idioty czny m i nieczęsto spoty kany m nazwiskiem. Nie mogło by ć takiej zbieżności. Takiej zbieżności by ć nie mogło. Tamten nazy wał się Bory s Iwanowicz. Ten – Gleb. Otczestwo to samo. By li mało do siebie podobni. A jednak uwierzy ł od razu, choć brzmiało to jak fantasty ka. – Tak, towarzy szu pułkowniku. Działacz mi się tu przy znał. Mówi, że Rzesza zamierza zająć Teatralną. Właśnie teraz. Głos. Artem rozpoznał głos – tam, leżąc pod sceną, dlatego że głos bracia mieli jeden na dwóch. Wy powiadali ty m głosem różne słowa i tworzy li z nich różne zdania; i różne mieli mundury, i zegary zatrzy mały im się w różny ch czasach. A głos mimo wszy stko by ł ten sam. Gleb by ł z pewnością starszy. Wy glądał na starszego. Czy li Bory sowi służba biegła szy bciej. Jak to z nimi jest? – pomy ślał z jakiegoś powodu Artem. Zamiast pomy śleć, czy nie przerwie się ta biała nitka, po której zamierzał iść nad przepaścią. Jak to się stało, że dwaj bracia znaleźli się na ty m samy m stanowisku po dwóch stronach linii frontu? Wiedzą o sobie nawzajem? Powinni. Nie mogą nie wiedzieć. Toczą ze sobą wojnę? Nienawidzą się wzajemnie? Próbują się pozabijać? Bawią się? Co? – Zgadzacie się? Tak jest. I akurat zdąży cie nam wtedy posiłki… Tak. Zgadzam się. Nie my to zaczęliśmy. I ja też nie widzę innego… Tak jest. Przy jąłem. Artem czekał w ciszy, już nawet nie my ślał, żeby szum my śli nie spłoszy ł siedzącego mu na ramieniu czarodziejskiego ognistego ptaka – powodzenia. Szansa by ła jedna na ty siąc. – Jaka częstotliwość?
Krzy wousty oficer łączności usiadł przy radiostacji; Artem podał mu liczbę. Zaczęli przeczesy wać eter. Słuchawki założy li Artemowi na ukos: jedna przy kry wała ucho, druga by ła obrócona w ich stronę. – Wy stawiliście anteny na powierzchnię? – zapy tał. – Jaki jest stąd sy gnał? – Lepiej my śl o swoim – poradził mu Swinołup. – O naszy m. – A wy … Nigdy wam się nie udawało… Usły szeć inny ch miast? Oficer łączności, tak jakby to jego py tali, pokręcił głową. – Nie ma żadny ch inny ch miast, dzieciaku – powiedział major. – Zapomnij. – Ale jednak ludzie przy chodzą… By li tu przecież ludzie z inny ch miast? Przy chodzili do metra. – Bujdy. – Ale ich likwidowali. I to wasi ludzie. – Też bujdy. – I ty ch, którzy o ty m paplali… Gleb Iwanowicz zmruży ł oczy. Postukał lufą o metalową skrzy nkę. – Bo po kiego wała powtarzać kłamstwa! Siedzimy tu, to siedzimy ! Po co ludziom mącić w głowach? Niech marzą, o czy m im się mówi, żeby marzy li. O ty m, że pokonamy Hanzę, wszy stkich burżujów postawimy pod ścianą i wtedy będzie w metrze komunizm. I pełna norma grzy bów dla wszy stkich. Tu będzie dobrze. Tutaj. U nas. Ojczy znę trzeba kochać, rozumiesz? Gdzie się urodziłeś, tam się nauczy łeś. – Ja się urodziłem na górze. – A zdechniesz na dole! Swinołup klepnął go po plecach i zarechotał. To by ł jego pierwszy żart. Z szumu fal radiowy ch wy chy nął głos. Major skinął Artemowi głową, przy sunął lufę do jego głowy, moty wując go i nakierowując. – Dietmar. – Tu stalker. – O! Stalker. No i jak? – Konwalie zakwitły. – Czy li wiosna. Lufa wsunęła się Artemowi w wolne ucho, zimna, żelazna. Wprost w przewód słuchowy. Denerwował się, chciał się zorientować, czy go nie oszukują. – A ja wolałem zimę. – No idź, kry j się. Spróbował zerknąć na Swinołupa – ale rewolwer nie puszczał. Należałoby liczy ć, ale mu się nie udawało. Lufa, drapiąc mu skórę, wcisnęła się w dziurkę; zatkała ucho. – Co to za gówno? – zazgrzy tał mu przez lufę do mózgu major. – Odwołujemy operację – powiedział Artem. – Dietmar, odwołujemy … I wtedy, w ułamku sekundy. Huknęło! Wszy stko podskoczy ło, sufit rozpadł się na części, py ł wdarł się i zawisł w powietrzu, zamigotało i wy łączy ło się światło, wszy stko oślepło, ogłuchło. Artem by ł jedy ny m, który na to czekał. Ty lko na to czekał.
Dał nura w bok, skuty mi rękami szarpnął za broń i wy rwał ją z osłabionego uchwy tu gruby ch paluchów, odskoczy ł w bok. Zamrugało światło. Konwojent leżał na ziemi przy walony betonem. Swinołup, posiekany gruzem, krwawiąc, macał na oślep podłogę wokół siebie. Radiooficer, nic nie rozumiejąc, wciąż siedział nad swoją aparaturą. Krzy ki przebiły się przez watę… Tupot nóg. Swinołup w końcu dojrzał Artema. – Ręce! Ręce!!! Major podniósł je leniwie. Oczy miał rozbiegane. Szukał już sposobu, jak najwy godniej się do niego dobrać. – Wstawaj! Do wy jścia! Ruchy ! No! Nagan leżał mu w dłoni niewy godnie, źle, obco. – Co to by ło? – zapy tał go Swinołup, ledwie się ruszając. By dlak robił to na złość. Artem odciągnął kurek: ciężko poszło. Kurek pozostał w ty le, zamierzy ł się. – Wstawaj! Idziemy ! – Gdzie to wy buchło? Nacisnął: huknęło jeszcze raz, ale już nie tak boleśnie jak w celi, kiedy ginął Umbach. Uszy miał już przy tkane. Swinołup złapał się lewą ręką za plamę na prawy m ramieniu. W końcu posłuchał, wstał. Przestąpił przez konwojenta, wy jrzał na kory tarz. Grzebał się tam jeszcze jeden przy gnieciony strażnik, poruszy ł się w stronę swojego automatu, Artem strzelił mu gdzieś w brzuch, na oślep, kopnął automat w bok. – Kto ma klucze?! Kto ma klucze do cel?! – Ja. – Otwieraj! Wy puszczaj wszy stkich! Gdzie tu jest ten… który kłamał o ocalony ch? Zujew! Gdzie on jest?! – Nie ma go. Odesłany na Łubiankę. Przy szło na niego zlecenie. Nie ma go! – Chodź tu. Tutaj. Gdzie moja cela? Tu? Otwieraj! Major pomarudził z bezgłośny mi kluczami, otworzy ł. Ufarbowana Julka i plujący ponurak by li ży wi i zdrowi. – Wy chodźcie! Uciekamy stąd! Swinołup skrzy wił gębę. – A niby dokąd? – zapy tał Andriusza. – Dokąd!? Na wolność! – Przecież oni nigdzie z tobą nie pójdą – powiedział Swinołup. – Z Linii Czerwonej! Wy ciągnę was stąd! Julka milczała. Facet zatrzepotał biały mi rzęsami. Zastanawiał się nad czy mś i nabierał powietrza. A potem – nie zawołał nawet, ale wrzasnął: – Odwal się, mordo! Morda, prowokator! Odwal się! Nigdzie nie pójdziemy ! My tu mieszkamy ! Tu! – Pojmujesz? – zapy tał Swinołup, uśmiechając się szy derczo. – To się nazy wa miłość do ojczy zny.
– Przecież oni was tu postawią pod ścianę! On to zrobi! Ten tutaj! Swinołup! – Wal się! Siadaj, Julka, co się tak zerwałaś jak głupia?! – Słusznie – powiedział Swinołup. – Tak jest słusznie. A ty, chłoptasiu… Artem wpadł we wściekłość. – Właź do celi! Właź! Oni się boją ciebie! Klucze! Rzucaj! On nigdzie się stąd nie ruszy, jasne? Koniec, tu będzie siedział! Idziemy ! Jak ci tam? Andriej. Wy ciągnę was stąd! Wy ciągnę! No! Szy bciej! Nie ma czasu! – Nie pójdziemy – odmówiła w ślad za mężem Julka. – Głupiec z ciebie, Fiodor! – zaśmiał się Swinołup. – Frajer i młokos… Przecież to są króliki! Uległe. Dokąd mają pobiec?! – Jakie znowu króliki?! – Uległe! Masz, patrz! Swinołup zadarł Julce sukienkę, ściągnął z niej pocerowane rajstopy razem z majtkami, pokazał rudy puszek. Ta ty lko zasłoniła dłonią usta. – No?! – krzy knął Andriuszy w twarz. – No?! Co tak stoisz?! I swoim wielkim łapskiem ścisnął zwiotczały ty łek Julki. Wsunął dłoń w jej krocze, zaczął nią ruszać. – Co?! Tak stoisz?! Andriusza gapił się w podłogę. – Ścierwo! – Swinołup wy mierzy ł mu policzek lewą ręką i zwalił go ty m jedny m policzkiem na ziemię. – Idź, ścierwo! Uciekaj! Łap swoją śmierdzącą żonę i biegnij! No?! Andriusza odczołgał się do ławki, usiadł, złapał się za policzek. Julka cicho wy ła. Tusz ściekał jej po twarzy. – Nikt za tobą nie pójdzie! – Łżesz, łajdaku. Łżesz! Ktoś biegł kory tarzem, dudnił buciorami. Czy żby przy by ły już posiłki? Artem strzelił w tamtą stronę, w py ł. Ktoś tam się pochy lił, schował albo przy padkiem zginął. Gdzie tu by li skazani na śmierć? Zerwał się – znalazł celę. Drzwi by ły otwarte. Konwoju brak. Wszy scy stoją w środku. Sześcioro. Dwie baby i czterej mężczy źni. – Uciekajcie! Uciekamy ! Za mną! Wy ciągnę was! Nikt nie wierzy. Nikt się nie rusza. – Was przecież rozstrzeliwać… Wszy stkich was postawią pod ścianą! No?! No?! Czego się boicie? Co macie do stracenia?! Nawet mu nie odpowiadali. Koły sząc się, szedł do niego kory tarzem Swinołup. Wąchał rękę. Uśmiechał się. – Króliki. Kró-óliki. Ci już raz spróbowali. Wiedzą, czy m to się kończy. – Ty łajdaku. – Idź, otwórz wszy stkie cele. Dawaj, chłopcze. Uwolnij ich. Masz przecież kluczy ki, giwerę. To ty jesteś panem. No? – Zamknij się. Swinołup zbliży ł się do niego – brudny, straszny, zwalisty – i Artem zrobił krok do ty łu, i
jeszcze jeden. – Nikt za tobą nie pójdzie. Wolność, kurwa. Bohater, kurwa, oswobodziciel. – On was prowadził na rozstrzelanie! – krzy knął Artem do skazańców. – Już! Teraz! – I teraz może nam wy baczą? – wy mamrotał ktoś. – Przecież tu jesteśmy, nigdzie się nie ruszamy. – Może! – przy taknął Swinołup. – Wszy stko jest możliwe! Zrozumiałeś, gnoju?! Zrozumiałeś?! Wszy stko zrozumiałeś?! Artem strzelił mu w pierś, strzelił w środek tego człowieka, i kulka uwięzła w nim, a on się uchy lił i znów się roześmiał. Wtedy Artem wdusił w niego jeszcze jedną kulę z obcego, niepewnego rewolweru – w brzuch. Nie mógł wy strzelić mu w twarz, nie mógł spojrzeć Swinołupowi w oczy. W jego pewne siebie, bezczelne, pańskie oczy. Ten w końcu, niechętnie, upadł. – No!? – powtórzy ł Artem do skazany ch na śmierć. – Koniec! Z nim koniec! Idziemy ! – Z ty m tu koniec. Ale są inni – zaczęli mamrotać. – Dokąd tu mamy uciekać? Nie ma dokąd. Na górze sły chać by ło krzy ki, szczekliwe komendy. Zaraz zejdą. – No to zostańcie! – wrzasnął do nich Artem. – I zdy chajcie tu! Chcecie zdy chać, to zdy chajcie! Jak ścierwa! Wsunął nagana lufą w spodnie, zabrał postrzelonemu konwojentowi automat, poszukał kluczy ków do kajdanek, ale nie zdąży ł ich zdjąć – już biegli mu naprzeciw. Puścił serię z automatu, przedostał się cało przez kory tarz, wdrapał się po schodach, wy skoczy ł do hali. By ł tam dy m, brud, zamieszanie. Orkiestra wciąż grała i bawiła jak na Titanicu. Mina wy buchła tam, gdzie Artem ją podłoży ł – na dolny m krańcu schodów ruchomy ch, z przeciwnej strony zapory, dokładnie nad celami. Ale wy buch ich nie zawalił – przeciwnie, wy sadził wrota, na co właśnie liczy ł. Dobrze, że stacja nie by ła głęboka, sy gnał się przebił. Dobrze, że Dietmar nie zaufał najemnikowi: dał minę nie z zapalnikiem czasowy m, lecz zdalnie sterowaną. Dotarł do wy łomu, odepchnął krzątający ch się, biały ch od py łu ratowników – i popędził schodami w górę. Poza nim ta my śl nie przy szła tu do głowy nikomu.
11 // Opad
Kiedy biegł po schodach ruchomy ch, coś do niego krzy czeli. Ale Artem nie odwrócił się ani razu. A nuż przestraszą się strzelać mu w plecy, a w twarz wy strzelą? Znalazł się przy bramkach, przy kasach; tam, gdzie wy bierał drogę do teatru. Na dole głucho huczało. Jak gdy by gdzieś głębiej niż metro kipiała podziurawiona przez ludzi Ziemia, tak jakby lawa przeżerała jej cienką skorupę, by pochłonąć stacje i tunele. Jak gdy by. A w rzeczy wistości na Teatralnej toczy ła się wojna. Wojna, do której rozpoczęcia dał rozkaz Artem. Może ginęli tam teraz ten głupiec reży ser i jego gwiazdka kurewka: umierali może w tej właśnie sekundzie. A on, Artem, proszę – znów ży ł. Usiadł i siedział tam, oparty o zimne stopnie, chociaż trzeba by ło uciekać, zabierać się stamtąd, dopóki wojna nie uniosła się, nie wy chlusnęła z kraterów schodów ruchomy ch i nie poparzy ła go. Po prostu nie mógł na razie iść dalej. Trzeba by ło… Trzeba by ło chwilkę zaczekać. Po Umbachu. Po całej tej piwnicy. Po Swinołupie. Po skazańcach w celach. Ponownie po Umbachu. Po prostu poby ć tu przez chwilkę, posiedzieć na czy mś zimny m. Posłuchać echa tego, co działo się tam, na dole, już nie z nim. Przy pomniał sobie o kajdankach, pogrzebał w nich kluczy kiem, zerwał je. Trzęsło nim. Potem trochę odpuściło. Od poziomu bramek wy szedł do wy jścia. Popchnął drzwi. I dopiero kiedy poczuł wiatr, na piersiach, na nogach, na policzkach, zrozumiał: wy szedł bez skafandra ochronnego. Na powierzchnię – bez skafandra! Nie można. Nie można. I tak nawdy chał się już tego świństwa. Obszedł budy nek, licząc na spotkanie z prawdziwy m Fiodorem Kolesnikowem. Tamty m razem u Fiodora zostało jeszcze wiele przy datny ch rzeczy : na przy kład skafander. Ale tam, gdzie siedział Fiodor, niczego teraz nie by ło. Ktoś Fiodora zabrał razem ze wszy stkimi jego manatkami. A Artem stał na powierzchni ziemi w portkach i kurtce: bez zbroi, nagi. A więc poszedł nagi. Dziwne to by ło uczucie. Kiedy to ostatni raz znajdował się na powierzchni bez skafandra ochronnego? Kiedy miał cztery latka. Kiedy matka przebijała się z nim na rękach do metra. Ale tamtego dnia nie pamiętał. Pamiętał inny : z lodami, z kaczkami w stawie, z asfaltem pory sowany m kolorową kredą. Czy
wtedy majowy wiaterek tak samo – a może inaczej? – figlarnie wiał mu w twarz, łaskotał pod kolanami? Teraz też wzmagał się wiatr. Schodził z nieba do Artema, biegł, śpiewając w zaułkach skry ty ch za fasadami, leciał mu na spotkanie, owiewał twarz. Co on ze sobą niósł? Coś prześlizgnęło mu się przez spodnie, podrapało w nogę, zaklinowało się w nogawce, czepiając się Artema jak pasoży t nosiciela; w końcu wy padło z brzękiem na jezdnię. Czarny rewolwer. Artem pochy lił się, podniósł go. Obejrzał, pomacał. Dziwna broń. Jakby namagnesowana: trudno ją by ło wy puścić. A jej trzy manie boli. Zamachnął się i cisnął nim gdzieś w stronę Kremla. I dopiero wtedy go puściło. Zaczęło puszczać. Przeszły go ciarki. Trzeba by by ło, trzy mając się blisko budy nków, pobiec szy bciej do restauracji, w której wcisnął się pod stół jeden z czterech stalkerów, ten, który wpadł na to, by zboczy ć z ulicy, ukry ć się przed prześladowcami. Trzeba go by ło rozebrać, napuchniętego, pośpiesznie, przy mierzy ć jego rozciągnięte ciuchy, oddy chać powietrzem, który m on nie zdąży ł pooddy chać, i popatrzeć na Twerską przez okulary jego maski przeciwgazowej. Trzeba – żeby przeży ć jeszcze raz, żeby ży ć. Ale Artem nie miał teraz siły i czuł, że nie ma prawa patrzeć na miasto przez zaplute i przetarte szkło. I oddy chać py łem przez puszki filtrów. „Ży ć” znaczy ło teraz dla niego, by choć na krótko, choć przez pół godziny, choć przez dziesięć krótkich minut – ot tak, w zwy kły m ubraniu, bez ciasnej gumy – iść o północy ulicą, tak jak szedł z mamą za rączkę dwadzieścia lat temu; jak dwadzieścia lat temu chodzili wszy scy. Albo jak dwadzieścia siedem lat temu, ale by ć może podczas takiej samej nocy, a nawet tą samą ulicą, szła jego mama, młoda i koniecznie piękna, obejmując się z bezimienny m ojcem jeszcze nieistniejącego Artema. Kim on by ł? Co jej mówił? Dlaczego odszedł? Na kogo wy rósłby Artem, gdy by jego ojciec został? Artem przy wy kł już go nienawidzić, bo bezwarunkowo uwielbiał matkę. A jednak Suchy w miejsce odłamanego ojca jakoś nie zdołał przy rosnąć. A nikt więcej nawet nie miał okazji spróbować. Ale za to teraz… Teraz Artem mógł sobie wy obrazić, jak ten człowiek szedł obok jego matki. Zwy czajnie: chwy cił ciepłą ży wą rękę i szedł, gadając o różny ch różnościach. I oddy chał tak, jak Artem teraz: nie pofałdowaną trąbą i nawet nie nosem, lecz cały m ciałem, każdy m porem. I słuchał jej, tej dziewczy ny, cały m ciałem jednocześnie, jak słuchają ludzie na samy m początku, kiedy jeszcze ostrożnie, po omacku się do siebie garną. Jego ojciec by ł ży wy m człowiekiem i matka by ła ży wy m człowiekiem, zrozumiał teraz Artem. By li tak samo ży wi jak i on. A on by ł teraz bardzo ży wy. Dopiero co miał nieuchronnie umrzeć i widział nawet tę kulę, którą przeznaczono, by przerwać jego ży cie, i bry zgała na niego obca śmierć na dowód tego, że ludzie absolutnie mogą umierać, i to umierać bły skawicznie, głupio i bez żadnego sensu. A teraz ży ł. I nigdy jeszcze nie by ł bardziej ży wy i bardziej realny niż teraz. Coś się
wewnątrz Artema rozluźniało; tak jakby jego serce by ło dotąd ściśnięte niczy m pięść. A teraz odrobinę się rozwierało. Powoli go uwalniało. Zdołał sobie przecież wy obrazić, jak ojciec szedł obok matki; i nie miał ochoty się wtrącić, wcisnąć między nich, odepchnąć go od niej. Niech sobie idą dwadzieścia siedem lat temu, niech sobie oddy chają, tak jak on teraz oddy cha. Niech cieszą się sobą nawzajem, ile mogą. I niech on jednak przy chodzi na świat. Tu, na powierzchnię. Tak jakby tam, pod ziemią, to wszy stko by ły majaki, długie majaki chorego na ty fus, lepkie, grząskie, i oto dopiero teraz zaczy na się prawda, rzeczy wistość. Wiatr sprawił, że uwierzy ł: przed nim jest coś niezwy kłego. Wszy stko, co najbardziej fantasty czne, by ło jeszcze przed nim. Artem minął Twerską. Ruszy ł dalej. Prosto, środkiem ulicy, pomiędzy scy llami i chary bdami wszelkich kremlów, pałaców, dum państwowy ch – z fantazją; chrzanić to, że zewsząd coś się może wy sunąć, schy lić się do niego, pożreć – spacerował; po prostu spacerował. Wy rzucił też z głowy ty ch, którzy ścigali go na Twerskiej: za pierwszy m razem zdarzy ł się cud, oszczędzili go, i teraz też się zdarzy. Zapewne nie tu jest Artema stacja końcowa, nie na Teatralnej; nie tu jest jego punkt docelowy. Budy nki rządowe – napuszone, zbudowane na wieki – nie zdawały się już granitowy mi nagrobkami, wiatr rozwiewał grobowy odór. Nie czuł wobec nich strachu, lecz litość. Stoją w nocy, puste: pewnie żałują, że przeży ły dłużej niż wszy scy, dla który ch by ły budowane. Jak starcy, którzy boleśnie i strasznie przeży wają swoje własne dzieci. Coś polizało mu rękę. Jeszcze raz. Teraz polizało go w nos. Deszcz. Zaczy nał padać deszcz. By ł tak samo podstępny i trujący jak powietrze tu, na powierzchni: w smaku woda; ale i powietrze miało smak ży cia, a ilu już zabiło. Oczy wiście na ty m deszczu nie wolno by ło iść bez ubrania. A Artem jakoś szedł i nie wiedzieć czemu by ł z tego zadowolony. Zwolnił nawet kroku: chciał zmoknąć. Deszcz… Artem zatrzy mał się, zadarł głowę, wy stawił na niego twarz. I nagle to zobaczy ł. Ulice, który mi przechadzają się nieśpiesznie zadziwiające olbrzy my w jaskrawy ch, pstrokaty ch ubraniach. Pękate białe samoloty lecące nisko, tuż nad dachami domów – nie prawdziwe samoloty, ale przez kogoś wy my ślone: zamiast płaskich aluminiowy ch pasków, który mi prawdziwe samoloty chwy tają się nieba, te miały przezroczy ste drżące skrzy dła, trochę jak u ważek. I nie pędziły, lecz szy bowały. Samochody nie by ły ty mi zardzewiały mi konserwami, w który ch trupy by ły ściśnięte jak szprotki, ani ty m, czy m by ły wcześniej; ale śmieszny mi maleńkimi wagonikami, kropka w kropkę jak wagony metra, ty le że czteromiejscowy mi. I w ty m dziwny m świecie też padał deszcz. Ciepły i łagodny. Skąd mu się to wszy stko ukazało? Wspomnienie? Nie, tego świata nigdy nie by ło. Więc co?
Ścisnęło, zdławiło go w piersi. Artem otarł krople z twarzy. Tak jakby mu się to przy śniło. Jakby odłamek snu wy dostał się na zewnątrz i rozpalił tkankę tam, którędy wy chodził. Kto to by ł? Czy je to by ło? Artem zamarł, bojąc się to spłoszy ć. To nie jego marzenia. I takie sny – po co mu one? Komu w ogóle mogło się coś takiego przy śnić? Jego mamie? Nie. Nie. To coś innego. Zarzucił automat na ramię, podstawił chmurom dłonie jak czerpaki, te trochę mu napłakały ; przemy ł sobie oczy trucizną, żeby na zewnątrz oślepnąć, a w środku przejrzeć. Nie. Nie mógł sobie przy pomnieć. Dziwne. Artem poszedł dalej – obok hotelu Nacional, obok niemy ch wy działów uniwersy teckich, obok pomników pamięci, który m starczy jej jeszcze ledwie na pół pokolenia, obok bezsensowny ch wież, nic już nieznaczący ch, obok murów, który ch nikt nigdy nie będzie już szturmował – tam, naprzód, do Wielkiej Biblioteki. Do tego, co jest pod nią. Do Polis. Na dźwięk tego słowa mogłaby teraz ogarnąć go, wrócić do niego przeszłość. Ty mczasem przed jego oczami roztaczała się ta niemożliwa bzdura, ta piękna głupota – samoloty jak ważki i olbrzy my w śmieszny ch wagonikach. I w żaden sposób nie mógł się już tej cudzej wizji pozby ć, odczepić się od niej. Co to by ło?
Artem zadzwonił przy wrotach specjalny m, tajny m sy gnałem. Tak dzwonili wracający z wy padu stalkerzy najęci do grabienia Wielkiej Biblioteki. Czasem stali przed ty mi wrotami i dzwonili lewą ręką, bo prawą przy trzy my wali swoje wy lewające się flaki. Czasem dzwonić mógł ty lko jeden z grupy, dociągnąwszy tu, do wrót, pozostały ch, którzy by li ranni albo po drodze zdąży li już skonać. Czasem sił i krwi w ży łach starczało ty lko na jeden wy my ślny dzwonek. Dlatego ty m, którzy go znali, otwierali na Borowickiej od razu. Otworzy li i Artemowi. Nawet ci, którzy odsuwali zasuwę hermety cznej grodzi, mając pokazać się w westy bulu Borowickiej ty lko na chwilę, by li pokry ci brezentem i gumą. Wiedzieli, czy m ry zy kują. I na Artema – mokrego od deszczu, w spodniach i kurtce, ciemny ch, lepiący ch się do ciała – patrzy li przez wizjery swoich masek przeciwgazowy ch jak na jakieś dziwo, jak na dzikusa, jak na samobójcę. Wy mierzy li w niego broń, przeszukali go. Zabrali automat. Przy stawili dozy metr, dali mu obwąchać Artema. Dozy metr rozwrzeszczał się histery cznie. Artem stał z uniesiony mi rękami, uśmiechnięty. – Umiesz mówić? – zapy tali go. Złapał w kadr tego, który do niego mówił: zielonego słonika z zaparowany mi ze zdziwienia krążkami okularów. – Umiesz? Mówić? – powtórzy ł powoli słonik. Artemowi zachciało się śmiać, ale ugry zł się w języ k. Ludzie się denerwują: nigdy nie
wiedzą, kto może do nich przy jść. – Zadzwońcie do Mły narza. Na Arbacką. Powiedzcie, że to Artem. – Dokumenty masz? – Powiedzcie Mły narzowi. Powiedzcie, że to jego Artem. On mnie zna. A oni znali Mły narza – jak wszy scy tutaj. Trzy mając się od Artema jak najdalej, jakby by ł zadżumiony, wprowadzili go do środka. Wy chłostali go strumieniem wody z ręcznej pompy, zmy wając z niego całe to świństwo. Zabrali mu skażone ubranie. Sami zdjęli skafandry. Do wartowni na dole zaprowadzili go nago, tam wy dali mu czy jś mundur. Zaczęli dzwonić na Arbacką, nie spuszczając z niego wzroku. – Niezły tu u was fetor – odezwał się do nich. – A idź ty – burknął mu jeden z napotkany ch ludzi. – Normalnie pachnie. Nijak. – Jasna sprawa – uśmiechnął się do niego Artem. – Coś ty, nawalony ? Ten, który czekał ze słuchawką przy uchu, obejrzał się na niego z wahaniem: czy jest sens mu wierzy ć, czy trzeba niepokoić Mły narza, nie lepiej na razie wsadzić tego podejrzanego ty pa do karceru? Ale po drugiej stronie już odebrali. – Tak. Pułkownika Mły nariewa. Posterunek Bor-Góra. Wiem, że jest późno. Nie, to pilne. Tak jak wtedy, pomy ślał Artem. Jak za tamty m, pierwszy m razem. Kiedy szedł do Polis, żeby ostrzec ich przed czarny mi. Przed przerażający m zagrożeniem dla WOGN-u, całego metra i całej ludzkości. Idiota. Też Mły nariewa i też „Bor”. Jak wczoraj i jak sto lat temu. Przez te niecałe trzy lata przeży ł więcej niż przez poprzednie dwadzieścia cztery. – Mły narz – szczęknęło w głośniku. I od razu minął mu beztroski nastrój. I znów go to ogarnęło, ścisnęło mu kiszki. A jeśli Mły narz się do niego nie przy zna? – Jest tu jakiś cudak. Przy szedł goły z powierzchni. No, bez skafandra. Tak! Mówi, że nazy wa się Artem. Po prostu Artem. Tak. Pański Artem. To znaczy pana, towarzy szu pułkowniku. Tak powiedział. Słuchawka przestała zgrzy tać, umilkła. A jeśli wy rzeknie się Artema? Przecież to nie on go tu wzy wał. Przez te dwa lata ani razu po niego nie posłał. Nie dowiady wał się nawet, jak tam jego Aneczka. Odciął się. Niepotrzebnie Artem czekał. – Jestem zajęty – po drugiej stronie zazgrzy tało ostre koło zębate. – Można słuchawkę? – nie wy trzy mał Artem. Wartownik niechętnie dał mu podejść. – Światosławie Konstantinowiczu. Tu Artem. Mąż Ani. – Artem – powtórzy ł za nim zardzewiały, nadszarpnięty głos. – Po co przy szedłeś? – Proszę im powiedzieć, żeby mnie wpuścili, Światosławie Konstantinowiczu. Jestem bez brezentu i dokumentów. – Mam tu sy tuację awary jną. Nie mogę rozmawiać. Muszę iść. – Mam wrócić na powierzchnię? W słuchawce zapanowała cisza. Wartownicy słuchali jej razem z Artemem, ale szumiała w niej cisza. Ta sama, co przez ostatnie dwa lata. Mły narz nie chciał mu odpowiedzieć.
Dowódca posterunku zacisnął i rozluźnił palce na niewidzialnej latarce, żądając, by Artem zwrócił mu telefon. W wartowni zrobiło się nieco ciemniej. – Sy tuacja awary jna to na Teatralnej, tak? – zapy tał Artem. Telefon niechętnie się obudził. – Co to ma do Teatralnej? Na stacji Ochotny j Rjad by ł wy buch. Do Polis jest stamtąd jeden przy stanek. Trzeba wy jaśnić, co… – Ochotny j Rjad to głupstwo. Właśnie stamtąd idę. – Co ty tam do cholery … – A pan… Nie wie pan jeszcze nic o Teatralnej? O inwazji? Nie by ło jeszcze meldunków? – Jaka znowu inwazja? Co ty bredzisz? – Proszę im powiedzieć, żeby mnie wpuścili. Nie będę mówił przez telefon. Panu opowiem. Stukot: Mły narz położy ł słuchawkę na biurku. Dobiegło go rzucone w bok: „Anzor! Co tam ze Smoleńską? Wy sunęli się? Tak, idziemy ! Bierz Polatuchę! Za minutę za mną!”. Artem wczepił się w rozgrzany plastik. – Świato… – Dobra. Daj mi dowódcę. Za dziesięć minut na stacji Biblioteka.
Polis. W moskiewskim metrze by ły stacje ży jące dostatnio. Niewiele, ale by ły. W porównaniu ze stacjami nędzny mi, dzikimi czy porzucony mi zdawały się rajem. Lecz w porównaniu z Polis okazy wały się chlewem, chociaż, fakt, dostatnim. Jeśli metro miało serce, by ło ono tutaj: tworzy ły je właśnie te cztery stacje – Borowicka, Aleksandrowski Sad, Biblioteka imienia Lenina i Arbacka, połączone arteriami kory tarzy. Ty lko tu ludzie nie chcieli rezy gnować z tego, kim by li wcześniej. Zarozumiali uniwersy teccy profesorowie, akademicy utracony ch nauk, głupie mole książkowe, najróżniejsi arty ści poza ty mi jarmarczny mi – na pozostały ch stacjach ich los by ł przesądzony : mogli żreć gówno. Nikomu te rozpieszczone lenie nie by ły potrzebne. Ich nauki w nowy m świecie niczego nie wy jaśniały, na ich sztukę nikomu nie starczało cierpliwości. Albo idź czy ścić grzy by, albo pilnować tuneli. Możesz jeszcze kręcić pedałami, dlatego że w metrze światło to po prostu światło, a wiedzy każdy ma tu dość i bez ciebie. I nie mów w zby t skomplikowany sposób, nie strugaj ważniaka, jeśli nie chcesz oberwać. Tak by ło wszędzie – poza Polis. Bo do Polis właśnie takich ludzi zapraszano. Dokarmiano. Dawano im poczuć się ludźmi: umy ć się, podleczy ć siniaki. W metrze wiele stary ch słów traciło sens, stawało się skorupką orzecha z czarny m, zbutwiały m wnętrzem: na przy kład kultura. Słowo niby jest, ale rozgry ziesz i na języ ku zostaje ty lko zgnilizna i gory cz. Tak by ło na WOGN-ie, na Linii Czerwonej, w Hanzie. Ale nie w Polis. Tutaj to słowo miało jeszcze słodki posmak. Ssano je tu i gry ziono, i robiono pełne spichrze zapasów. W końcu zaprawdę nie samy mi grzy bami...
Stacja metra Biblioteka Lenina posiadała górne wy jścia prowadzące wprost do budy nku samej Wielkiej Biblioteki, niegdy ś Rosy jskiej Państwowej; i żeby nikt i nic nie wdarło się tędy do metra, wy jścia te dawno i trwale zamurowano, a można się tu by ło dostać ty lko przez westy bul stacji Borowickiej. Tuż obok; dlatego Artem z eskortą zjawił się na stacji Biblioteka Lenina, jeszcze zanim upły nęło wy znaczone przez Mły narza dziesięć minut. Biblioteka Lenina by ła bardzo staroświecka; tak jakby budowniczowie metra nie wznieśli jej sami, lecz wiercąc tunele, natknęli się w moskiewskiej glinie na czy jś staroży tny grobowiec i odkopali go, przy sposabiając do swoich potrzeb. Hala wy dawała się niewłaściwa dla metra: strzeliste sufity, rozłoży ste sklepienia, zby t wiele powietrza dla pasażerów kolejki; budowali i nie bali się, że warstwa gliny zdusi te sklepienia, zawali je. Prawie wszy stkie nowe stacje by ły skry te w wąskich i niskich tunelach, w pancerzu z tubingów, żeby siedząca na nich ziemia nie złamała im grzbietu. Żeby nie dosięgły jej z góry bomby. A tu, budując, my ślano jeszcze o pięknie; jakby mogło ono zbawić świat*. Paliło się tu jasne światło; zapalone by ły wszy stkie bez wy jątku lampy, białe kule pod dwupiętrowej wy sokości sufitem. Rozrzutność, uczta podczas dżumy : ty le światła by ło ludziom niepotrzebne. Ale tu palono je i nie żałowano – czar Polis polegał właśnie na ty m, by przy by sze mogli się poczuć choć na dzień, choć na godzinę jak w tamty m świecie, który przepadł. I Artem też, jak i wszy scy : na chwilę zmruży ł oczy i przez chwilę dał się kupić. A potem przemknął mu przed oczami tamten obraz z czy jegoś snu, z jakiegoś powodu przy pomniało mu się to nierzeczy wiste miasto na powierzchni. Opędził się od niego, opędził się od samolotów ze skrzy dłami ważek. Dość. Stacja pogrążona by ła w popłochu. Niedbali staruszkowie i staruszki w okularach o szkłach gruby ch jak lupy, czterdziestoletni studenci umarły ch wy działów, zniewieściali arty ści wszelkiej maści, bramini w chałatach i z książkami pod pachą – cały ten miły wy mierający nonsens – roili się niespokojnie wzdłuż torów, wy ciągając szy je, żeby lepiej widzieć czarny kwadrat tunelu prowadzącego na Ochotny j Rjad. A powinni już przecież spać: na zegarze by ła północ. Z kwadratu bił dy m. Na jego skraju stali wartownicy Linii Czerwonej: przed Biblioteką i zaraz za nią rozciągało się jej tery torium, należały do niej całe tunele. Samą Bibliotekę Lenina czerwoni wy mienili po wojnie z Hanzą na Plac Rewolucji. – Co się dzieje? Co się tam u was stało? – nękali gapie czerwonoarmistów. – Powiedzcie chociaż, co wy buchło? To atak terrory sty czny ? – Nic nie wy buchło. Sy tuacja w normie. Wy dawało wam się – kłamali wartownicy, chociaż dy m z czarnego kwadratu gry zł ich w płuca, tak że kłamać trzeba by ło, zanosząc się kaszlem. – Pewnie się u nich zaczęło. W końcu ich lud będzie wolny – powtarzał z przekonaniem jeden okularnik drugiemu, dając spokój cy nowy m czerwonoarmistom. – Trzeba ich wesprzeć. To nasz obowiązek! – mówiła wzburzona dama w cy gańskiej spódnicy narzuconej niedbale na szeroki zadek. – Pójdę malować plakat solidarności. Nie zechciałby się pan dołączy ć, Zacharze? – Wiedziałem, wiedziałem, że to się stanie. Ale że tak szy bko! Rosy jskiemu człowiekowi skończy ła się cierpliwość! – trząsł palcem wskazujący m długobrody starowina. – Macie swoją równość. Macie swoje braterstwo.
– Widzicie? Bo przecież nieprzy padkowo w pierwszej kolejności zaczęło się na stacji Ochotny j Rjad! To wszy stko dlatego, że jesteśmy tuż obok. Polis. Miękka siła w działaniu, że tak powiem! To po prostu nasza obecność, wpły w naszej kultury ! Sam nasz przy kład! Wartości demokraty czny ch nie zaniesie się na bagnetach! A nasz… duch wolności, proszę wy baczy ć mi ten patos… – Sądzę, że powinniśmy wy ciągnąć do nich rękę. Otworzy ć granicę dla uchodźców. Zorganizować rozdawanie jedzenia! – przemawiała kobieta z tapirem i dramaty czny m dekoltem. – Tam u nich panuje głód, tak sły szałam. Coś strasznego! Na wszelki wy padek przy niosę z domu ciastka, jakby m to wy czuwała, kiedy je wczoraj piekłam. – Nie będzie tu uchodźców – powiedział im wszy stkim Artem. – I powstania tam nie będzie. Niczego nie będzie. Pody mi się i skończy. – Skąd taka pewność? – zapy tali go z urazą. Artem wzruszy ł ramionami: jak to wy jaśnić? Ale już o nim zapomniano: wszy scy odwrócili się od zady mionego kwadratu – w stronę kładki wznoszącej się pod samo sklepienie nad jedny m z torów. Z owej kładki schodziła bezgłośna lawina ubrany ch na czarno ludzi. Na twarzach maski, na piersi kevlar i kruczoczarne hełmy z podniesiony mi przy łbicami na głowach; a w dłoniach AK-74 z tłumikami. – Zakon! – zahuczało nad głowami i w głowach. – Zakon – powtórzy ł Artem szeptem. Serce zaczęło mu łomotać. Zaświerzbiały go oparzenia po papierosach wy palone na każdej z liter: „Jeśli nie my, to kto?”. Jak zawsze. Nikt inny. Kolumna dotarła do wejścia do tunelu, uformowała szy k. Artem przebił się w ich pobliże i pociągnął za sobą eskortujący ch. Przeliczy ł: pięćdziesięciu ludzi. Dużo. Więc Mły narz zdąży ł przez ten czas uzupełnić straty … Artem wpatrzy ł się w wy cięcia w maskach, w obramowane czernią oczy i nasady nosów. Są tu jego towarzy sze? Sły szał już nazwisko Polatuchy. A Sam? Stiopa? Timur? Kniaź? Ale nikt go nie zauważał, wszy scy zasty gli ze wzrokiem utkwiony m w punkcie na końcu tunelu. Mły narz nie mógł przecież wszy stkich zastąpić? Takich jak oni zastąpić się nie da. Samego Mły narza z nimi nie by ło. Zapewne nadciągnął tu oddział ze Smoleńskiej, z bazy Zakonu. Teraz czekali na dowódcę. Ten stacjonował osobno, na Arbackiej. Te dziesięć minut, które Mły narz sam sobie wy znaczy ł, zdąży ło już upły nąć. Potem piętnaście. I dwadzieścia. Kolumna zafalowała: ludzie przestępowali z nogi na nogę, prostowali plecy. To mimo wszy stko by li ludzie, nie posągi. W końcu się ukazał. Jeden człowiek zniósł wózek inwalidzki po schodach. Kolejni dwaj – potężnie zbudowani – nieśli na rękach jego samego. Mły narza. Posadzili, poprawili, pchnęli wózek. Na szerokie barki miał narzuconą wojskową kurtkę w panterkę – prawie naturalnie, prawie jakby po prostu by ło mu zimno. Ale na kościsty ch kolanach leżała ty lko jedna ręka, lewa. Prawej nie by ło aż do ramienia, i po to właśnie by ła kurtka. Dwa lata już minęły, a on wciąż przy kry wał kikut, chował go. Nie chciał się przy zwy czaić. Tak jakby ręka mogła znów odrosnąć, trzeba ty lko cierpliwie poczekać.
Cała formacja jak jeden mąż obróciła się na pięcie, twarzą w stronę swojego dowódcy. Jedny m ruchem wszy scy wy pręży li się na baczność. Artem zdał sobie sprawę, że sam też się pręży – ale zrozumiał to dopiero, kiedy zabolały go nieprzy zwy czajone plecy. – Spocznij – zaskrzy piał do nich Mły narz. Ależ on się zrobił suchy, pożółkły. Zniknęło wszy stko, co rumiane. Włosy, niegdy ś czarne z biały m przeplotem, wy blakły, spłowiały : stały się zupełnie szare. Lecz teraz, kiedy przy wieźli go bliżej, stało się jasne – nie stracił od tego surowości, jego zmarszczki i fałdy skóry zary sowały się jeszcze ostrzej; i oczy mu nie wy blakły. Przeciwnie – mocniej się rozpaliły. Artem ruszy ł w jego stronę przez tłum. – Przepuśćcie mnie! Ja do pułkownika… Naty chmiast go odcięli, odgrodzili czarny mi rękami. Jeden z dwóch potężny ch ludzi, którzy go blokowali, zdziwił się: – Artem? To ty ? – Polatucha! Wsty dzili się uściskać, ale po cichu wy mienili spojrzenia. Polatucha postukał sobie palcem po naszy wce na ramieniu: „A(II)Rh–”: druga grupa krwi z minusowy m Rh. Jak u Artema. Mły narz odwrócił się przez ramię, też go poznał. – Dajcie go tu. – Towarzy szu pułkowniku – zwrócił się przy ludziach do teścia Artem; ręka sama uniosła mu się do skroni. – Do pustej głowy – powiedział mu Mły narz. – Tak jest – uśmiechnął się Artem; ale Mły narz nie odwzajemnił uśmiechu. – Melduj. Co tam się dzieje? Atak terrory sty czny ? Dy wersja? – Wcale nie tam dzieją się najważniejsze rzeczy. Ty lko na Teatralnej. – Ja cię py tam o Ochotny j Rjad… – Na Teatralnej, Światosławie Konstantinowiczu. Faszy ści zaatakowali. Zagarniają Teatralną dla siebie. A wy buch by ł… Nie jeden, ty lko trzy. Odcinają za ich pomocą Linię Czerwoną, żeby nie nadeszły posiłki. – Skąd ty to wszy stko wy trzasnąłeś? Skąd wiesz o faszy stach? – By łem… By łem na Teatralnej. Uciekłem. – Anzor! – Mły narz machnął ręką adiutantowi; kurtka zsunęła mu się od tego na ukos i spadła na granit. W tłumie zaczęto wzdy chać, pokazy wać na kikut, dy skutować o nim z przejęciem. – Zabierz ty ch… – Mły narz z iry tacją skinął głową na ludzi. Szy k bły skawicznie się rozpadł, zamienił się w łańcuch, który rozszerzający m się kręgiem naparł na niezadowolony ch gapiów, odpy chając ich dalej od Mły narza i tunelu. – Cholerne trepy ! – obrażał się ktoś w tłumie. – Jesteś pewien, że chcą wziąć stację? – zapy tał nieufnie Mły narz. – To przecież wbrew umowie. – Mówią, że jeśli oni jej nie wezmą, trafi w ręce czerwony ch. – Co ty tam robiłeś? – Mły narz patrzy ł na niego z dołu, a wy dawało się, że z góry. – Ja… Mogę potem powiedzieć? Panu osobiście? – Osobiście mnie… – dotknął swojego szpiczastego kolana; nogi miał chude, pozbawione siły,
do niczego. – Osobiście mnie, tak? Anzor! – powiedział cicho, ze złością. – Sami też mogliby śmy się domy ślić, co? Co do faszy stów. Mogliby śmy ? Niektórzy z kręgu żołnierzy zaczęli się w końcu odwracać w stronę Artema, poznając go. Artemowi zrobiło się cieplej. Może uśmiechali się pod maskami. W końcu nie pojawiał się tu od dwóch lat. Ale mógłby i od stu dwóch – tego, z kim się wojowało, nigdy się nie zapomni. Niepotrzebnie miał wątpliwości. – Mogliby śmy, towarzy szu pułkowniku. – Zaczekaj. A jeśli odetną Ochotny j Rjad… Wtedy Plac Rewolucji zostanie bez wsparcia. Jedy ne połączenie z Linią Czerwoną prowadzi tam przez Teatralną, tak? – Tak jest – potwierdził rudy Anzor. – Jeśli to wszy stko prawda – Mły narz obrócił lewy m kołem, zatoczy ł w zadumie półkole – na ich miejscu wy kroiłby m też sobie Plac. Zy skaliby jedną stację, a tak – dwie. Słusznie, zdał sobie sprawę Artem. Grzech by łoby nie wziąć. Krew i tak się poleje. Dietmar oczy wiście spróbuje. – Py tanie, czy to dla nich nie za duży kawałek. A co, udało im się odciąć przejścia? – Jednego na pewno nie – odparł Artem po zastanowieniu. – No, czy li czerwoni będą przerzucać tam swoje siły i starać się odbić stację. A co to oznacza? Wielką wojnę ledwie krok od nas. Od Polis. Z trzech kierunków naraz – podniósł lewą rękę, zgiął palce. – Plac Rewolucji to jeden przy stanek od naszej Arbackiej. Ochotny j Rjad – stąd, od Biblioteki. I Borowicka – od Rzeszy, od Czechowskiej. Zahaczy o nas. Py tanie – kiedy. Jutro, pojutrze czy za ty dzień. Mły narz rzucił okiem na swoich żołnierzy ; wy starczy ło ich akurat, żeby oczy ścić pół peronu. – Połowę zostawić tutaj – rozkazał Anzorowi. – Połowę na Plac Rewolucji. I potoczy ł się sam, nierówno, w stronę schodów. – Światosławie Konstantinowiczu… Chciałby m z panem porozmawiać… – Chodź – Mły narz jechał dalej, nie zatrzy mując się. Dowieźli go do Arbackiej, gdzie pułkownik miał swoje pomieszczenie. Po drodze nie rozmawiali. Artem nie chciał przy świadkach, a Mły narz wcale. Zostawił Artema w przedsionku z Polatuchą; sam zamknął się u siebie. Obcy dla nich obu Anzor pobiegł gdzieś z jakimś poleceniem i dopiero wtedy blondwłosy Polatucha objął Artema, omal nie łamiąc mu kości, mrugnął do niego zezujący m okiem. – Jak się masz? – wy szeptał. – Tęsknię – przy znał Artem. – Nie przy jmie cię z powrotem? – Polatucha skinął głową w stronę drzwi. – Za co tak się złości? – To przez Anię. – Bo niezłe z ciebie ziółko… Zerwałeś jego jagódkę! – Polatucha bezgłośnie się roześmiał, pchnął Artema w pierś, zachwiał nim. – My ślisz, że chował ją dla takich łobuzów? – A co u was? – Zwerbowali dużo nowy ch. Po bunkrze… Porozumieli się wzrokiem, zamilkli.
– Tak. Nie odpowiada. Rozłączy ł się. Nie przy znaje się. Złapiemy go, Aleksieju Feliksowiczu. Wręczy my. Przy jąłem. Tak jest! – ledwie przebił się przez drzwi cichy głos z gabinetu Mły narza. Przemknęło mu przez głowę: komu Mły narz melduje? Jakiemu Feliksowiczowi? Mły narz! Żeby zatrzeć wrażenie, że podsłuchuje, Artem zapy tał o zamknięte drzwi: – Co z nim? – No cóż… – Polatucha zawahał się; przeszedł na zupełny szept. – Przed pójściem na Bibliotekę postanowił się odlać… Przy piliło go. I w wy chodku spadł z tego przeklętego wózka na ziemię. My oczy wiście staliśmy obok… Na zewnątrz. Chcieliśmy wejść, podnieść go… W końcu brak czucia w nogach i jedna ręka. Ten jak wrzaśnie: poszli won! Dziesięć minut grzebał się na tej podłodze… Póki sam nie wlazł z powrotem… I cholera go wie, jak wlazł… Na jednej ręce. Żeby śmy ty lko nie widzieli go na podłodze bez gaci. No, cóż. – Tak… – No i tak. Dobra. A ty … Co ciebie tu sprowadza? – Mnie… Artem zmierzy ł Polatuchę wzrokiem, ocenił go; w bunkrze Polatucha dostał kilka kul za Artema, kiedy ten siedział na ziemi z zacięty m zamkiem – wy skoczy ł zza osłony i wziął ogień na siebie. A Artem niósł go, to wielkie cielsko podziurawione ołowiem, na plecach do sanitariusza. Sanitariusz zaordy nował Polatusze odwalenie kity z upły wu krwi, ale Artem by ł jego bliźniakiem pod względem grupy i Rh i przelał z siebie Polatusze półtora litra; to wy starczy ło. Ołów wy ciągnęli z niego w formie zgnieciony ch bry łek: wszy stkie kule rozbiły się o jego twarde mięso. Tak więc od tej pory bulgotało w nim półtora litra poży czonej od Artema krwi. Cały czas się zbierał, żeby oddać. – Szukałem radiotelegrafisty. Na Teatralnej. – Jakiego radiotelegrafisty ? – zaniepokoił się Polatucha. – By ł tam… Taki jeden. Mówił, że znalazł ocalony ch. Inny ch oprócz nas. Gdzieś na północy. Dziwna historia. Ja sam… Wiesz… Ile razy próbowałem? Złapać sy gnał. Ciągle… Cicho. A ten… No więc dlatego… Polatucha skinął mu głową. Jakoś tak współczująco. – A idź ty ! – Artem uśmiechnął się i pchnął go w jego kamienny brzuch. – Artem! – dało się sły szeć wołanie zza drzwi. – Udawaj normalnego – powiedział Polatucha. – Może przy jmie cię z powrotem. My też tu za tobą tęsknimy.
Pokój by ł duży ; rozmiar akurat dla jego gospodarza. Mły narz wjechał za szerokie dębowe biurko zawalone papierami. Wjechał, poprawił kurtkę – i wózek stał się niewidoczny. Tak jakby na krześle siedział zmarznięty człowiek. W gabinecie nie grzeją, ot i wszy stko. – Polatucha! – warknął Mły narz przez drzwi. – Potrzebuję trzech ludzi, ochotników. Żeby dostarczy ć führerowi kopertę. Jedny m jesteś ty. Inny ch poszukaj!
Wszy stkie ściany pokry wały mapy, jakieś chorągiewki, strzałki. Listy nazwisk, przy każdy m jakaś uwaga: dy żury. Ale by ła jeszcze ściana z inną listą, szczególną. Długą. Pod którą stała półka, a na niej graniasta szklaneczka, wy pełniona do połowy czy mś mętny m, białawy m. Tak jakby ktoś chrząknął i upił z niej samogonu; ktoś z tej właśnie listy. Ale nie. To Mły narz tak ich wspominał. Robił to codziennie o pierwszej, dziwak. Choć rękaw kurtki i tak jest pusty. Artemowi stanęła gula w gardle. – Dziękuję. Że mnie pan przy jął. Światosławie Konstantinowiczu. Ciekawe, czy jest na tej liście Hunter? On przecież nie w bunkrze zginął… – Zamknij drzwi. Po co przy szedłeś, Artem? – teraz, w cztery oczy, zrobił się szorstki, niecierpliwy. – Co ty tu robisz i co robiłeś tam, na Teatralnej? – Tutaj – przy szedłem do pana. Z czy mś takim nie mogę chy ba iść do nikogo innego. A tam… Mły narz na niego nie patrzy ł – niezgrabnie zwijał sobie jedną ręką papierosa. Artem bał się zaproponować mu pomoc. – Tu… Z tego układa się jakaś dziwna historia. Ogólnie, jestem prawie pewien, że… – Artem wziął głębszy wdech. – Prawie pewien, że nie jesteśmy jedy ny mi ocalony mi. – To znaczy ? – Znalazłem na Teatralnej człowieka, któremu udało się złapać sy gnał radiowy z innego miasta. Rzekomo by ły to Polarny je Zori. Gdzieś pod Murmańskiem czy coś. Kontaktował się z nimi. Tam… Można ży ć. A potem… Jest informacja, że do Moskwy przy chodzili ludzie… Z zewnątrz. Pewnie stamtąd. Z ty ch Polarny ch Zori. Trafili na Czerkizowską, na Linii Czerwonej. Opowiedzieli tam, skąd są… Ale co ciekawe, od razu ich wszy stkich zgarnęli. Podobno – zastrzegł. – Kto ich zgarnął? – KGB. A potem zaczęli aresztować ty ch, którzy ich widzieli. A nawet ty ch, którzy tę historię przekazy wali dalej. Przy czy m wy sy łali ich, zdaje się, na Łubiankę. Czy li poważna sprawa. Rozumie pan? – Nie. Artem nie wiedzieć czemu przy gładził swojego jeża na głowie. – Nie! – powtórzy ł Mły narz. – A pan… Nie miał pan żadny ch meldunków? O ludziach z miejscowości Polarny je Zori? Na pana odcinku? Może ta grupa, która dotarła do Czerkizowskiej, nie by ła jedy na? – Gdzie jest ten twój radiotelegrafista? Teraz? – przerwał mu Mły narz. – Jego… nie ma. Rozstrzelali go. Czerwoni. Zjawili się na Teatralnej i go zabrali. Czekiści. I… – Artem umilkł, łącząc wszy stkie elementy. – Bo oni właśnie po niego szli… Po niego, a nie po mnie. Powiedział, że zlecenie z centralnego aparatu… By ło na niego. Oni przecież wtedy w ogóle dla mnie żadny ch wiadomości… – Kto? Co? Mły narz zapalił; dy m wpadał mu do oczu, ale te nie łzawiły. Dy m by ł za ciężki, by wznosić się pod sufit, i wisiał chmurą nad głową pułkownika. – Co, jeśli oni wiedzą o ty ch Polarny ch Zoriach? Co, jeśli Linia Czerwona jest zorientowana? I stara się tę informację ukry ć. Likwiduje… Likwiduje wszy stkich, którzy się dowiedzą… Kto się
z nimi kontaktował… Z tamty mi, inny mi… Szuka, znajduje i… – Znaczy, tak – Mły narz rozpędził dy m, naty chmiast wy dmuchując nowy. – Znaczy. Linia Czerwona bardzo mnie teraz interesuje. Dlatego że zaraz się pobiją, już się pobiła, z Rzeszą. Możesz sobie w ogóle wy obrazić, co to będzie? Zaraz całe metro wciągnie do tej Teatralnej, jak do maszy nki do mięsa. Właśnie o ty m, Artem, o ty m musimy my śleć. Ja muszę. Jako dowódca Zakonu. O ty m, jak nie dać się ty m by dlakom pozagry zać. Jak ochronić przed nimi Polis. Całą naszą inteligencję, okularników w szlafrokach. I przy okazji – wskazał podbródkiem w górę, gdzie przy gniatała miasto biała bry ła Sztabu Generalnego. – Przy okazji wszy stkich ty ch emery tów przekonany ch, że są zwy cięzcami Ostatniej Wojny i jedy ny mi obrońcami naszej ojczy zny. Cały nasz zaczarowany rezerwat. Całe nasze metro. Jestem przeciwko Rzeszy i przeciwko Linii Czerwonej. Wiesz, ile jest ludzi w Żelazny m Legionie? A w Armii Czerwonej? A wiesz, ilu ja mam? Stu ośmiu żołnierzy. Wliczając adiutantów. – Jestem gotów… Proszę o pozwolenie powrotu do formacji. – Za to ja nie jestem gotowy, Artem. Po co mi tu człowiek, który szlaja się na deszczu w samej koszuli? Po co mi tu człowiek, który odkry wa jakieś fantasty czne spiski? Z Marsjanami nikt kontaktu nie nawiązał? – Światosławie Konstantinowiczu… – Albo może z twoimi czarny mi? Co? – Czy li ma pan to gdzieś, tak?! – Artem wy buchnął. – Cała ta podziemna szarpanina! No, dalej! Jedne gady tak czy inaczej będą gry źć drugie! Im tu nie starcza miejsca! Wody ! Powietrza! Grzy bów! Nie powstrzy ma ich pan! Niech pan położy jeszcze połowę naszy ch chłopaków! Wszy stkich niech pan położy ! Co to da? Co to rozwiąże? – Artem machnął ręką w kierunku szklaneczki niedopitej przez nieboszczy ków. – Chłopaki składali przy sięgę. I ja składałem. I ty, Artem. Jeśli trzeba poświęcić ży cie, żeby uratować to pieprzone metro, to poświęcimy ży cie. I ty mi ich w gębę nie rzucaj, szczeniaku. Wy szedłem z bunkra jako jednoręki robal. A ty – zdrów jak ry dz, i po co? Po to, żeby ś mógł teraz się wy kańczać swoimi wy padami na górę? O dzieciach my ślałeś?! O ty m, kto ci się urodzi po ty m deszczy ku, my ślałeś? O ty m, kto się mojej córce urodzi?! – My ślałem! – Wała ły sego, a nie my ślałeś! – A pan nie my ślał?! Jeśli można gdzieś stąd odejść?! Wrócić na powierzchnię? Wy prowadzić wszy stkich ty ch… Na zewnątrz. Jeśli jest chociaż jedno – tam, na górze! – zdatne miejsce? Nasze miejsce jest tam, na powierzchni! Ja dziś na ty m deszczy ku… Czułem się człowiekiem. Tam! Choćby m miał po ty m zdechnąć! Ale zszedłem… W ten nasz smród… I od nowa. Tu nie ty lko czerwoni z faszy stami zby dlęcieli! My wszy scy ! To są przecież jaskinie! Zamieniamy się w jaskiniowców! W bunkrze stracił pan rękę i nogi! A w następnej wojnie może głowę! I kto nastanie zamiast pana? Jest ktoś taki? Nie ma! Jeśli jest dokąd, choćby dokądkolwiek – trzeba iść! I proszę, mówię panu: zdaje się, że jest! I może czerwoni wiedzą gdzie… – Wiesz co, Artem – Mły narz stracił głos, zachry piał. – Wy słuchałem cię. A teraz ty wy słuchaj mnie. Nie ośmieszaj się. I mnie nie kompromituj. Ludzie wiedzą, z czy ją córką się ożeniłeś. I wszy stkie te brednie… To wszy stko spada potem na mnie, rozumiesz? Nie waż się jeszcze komuś… – Brednie?! Więc po co likwidować wszy stkich, którzy sły szeli i widzieli ty ch ludzi…
Inny ch… – Artem. Artem! Boże święty, kurwa mać! Co ona w tobie widziała, co?! Czy ona tego nie dostrzega? – Nie dostrzega czego? – zapy tał Artem cicho, bo nie starczy ło mu powietrza, żeby spy tać głośno. – Że schizol z ciebie! Zaczęło się od czarny ch, teraz znowu spisek. Mózg ci wy żarli, ci twoi czarni! Jej się chy ba o czarny ch nie zwierzy łeś? Że nie trze-e-eba ich by ło… Rakietami. Że oni by li tacy dobrzy. Że to anioły, które zeszły na ziemię. Że to boży wy słannicy. Że to ostatnia szansa na ocalenie ludzkości. Że trzeba by ło po prostu z nimi rozmawiać. Wpuścić te stwory sobie pod czaszkę. Rozluźnić się i czerpać przy jemność. Jak ty. Jak ty ! – Ja – powiedział Artem. – To ja. Tak, ja to wszy stko panu opowiadałem i powiem jeszcze raz. Niszcząc czarny ch, popełniliśmy najstraszliwszy błąd ze wszy stkich możliwy ch. Ja go popełniłem. Nie wiem, czy aniołami, ale demonami na pewno nie by li. Jakkolwiek wy glądali… I tak, szukali z nami kontaktu. I tak, wy brali mnie. Dlatego że… Dlatego że to ja ich znalazłem. Jako mały chłopiec. Pierwszy. Jak już mówiłem… I tak, oni mnie… Tak jakby usy nowili, czy jak to nazwać? A ja się temu opierałem. Bałem się, że jak jarmarczną pacy nkę nanizają mnie na palec… I zamienią w coś… Coś swojego. Dlatego że by łem krety nem i tchórzem. I by łem takim tchórzem, że na wszelki wy padek wszy stkich ich… Co do jednego… Ty mi waszy mi rakietami… Żeby ty lko nie przekonać się, co będzie, kiedy ze mną porozmawiają. I by łem takim tchórzem, że już rozumiałem: właśnie unicestwiłem nowy gatunek inteligentnego ży cia! I naszą – ostatnią! – szansę! – na przeży cie! – a mnie wszy scy klepali po plecach, właśnie za to – baby, dzieci, faceci – my śleli, że uratowałem ich przed potworami, przed monstrami! – nieszczęśni idioci! – a ja! – ja! – ja ich wszy stkich skazałem! – skazałem! – na tkwienie pod ziemią – na zawsze! – aż wszy scy zdechną! – i baby ! – i ich dzieci! – i ty ch, którzy im się urodzą! – jeśli w ogóle! Mły narz patrzy ł na niego chłodno, obojętnie. Artem nie mógł go niczy m zarazić: ani winą, ani rozpaczą, ani nadzieją. – Nie powinniśmy by li tego robić! Po prostu tu, pod ziemią, tak zezwierzęcieliśmy, że rzucamy się na każdego, skaczemy do gardła każdemu, kto za blisko podejdzie… Czarni… Oni nas szukali. Sy mbiozy z nami. Gdy by śmy się zjednoczy li, mogliby śmy wrócić na powierzchnię… By li nam… Dani… Posłani… Na ratunek. Żeby nas sprawdzić. Czy zasługujemy na przebaczenie… Za to, co zrobiliśmy … Z Ziemią. Ze sobą. – Już mi to kazanie wy głaszałeś. – Tak. I pańskiej Ani. Opowiedziałem to ty lko wam dwojgu. Nikomu więcej. A pozostały m… Wsty d się nawet teraz przy znać. Tchórzem by łem, tchórzem pozostałem. – I dobrze. Dobrze, że z ciebie tchórz! Dzięki temu chodzisz na wolności, zamiast w psy chiatry ku w kaftanie bezpieczeństwa głową o ścianę… Uprzedzałem ją. Głupią. Przecież ty jesteś szalony ! Spójrz na siebie w lustrze! Gdy by to ode mnie zależało… Artem pokręcił głową. – Z nimi wszy stko… Skończone. Ale… Ale przecież… Jeśli jest inne miejsce, w który m można ży ć… Gdzie ktoś ży je… W takim razie… W takim razie jeszcze nie wszy stko stracone. – Czy li niby to, co urządziłeś ty m swoim braciom w rozumie, nie jest już takie straszne, tak? Po to się szlajasz po powierzchni? Po to ślęczy sz na falach radiowy ch? Żeby darowano ci winy ? Zagry zł papierosa w zębach, lewą ręką wy kręcił kołem swojego wózka, zręcznie wy toczy ł się
zza biurka. Podjechał blisko niego. – Mogę zapalić? – poprosił Artem. – Pojebało cię, Artem! Rozumiesz? Wtedy, na wieży ! I to, co teraz robisz... To wszy stko to twoja wy obraźnia. Schiza. Nie, nie możesz zapalić. To koniec, Artem. Mnie tu się na dwóch stacjach wojna zaczy na, a ty … Idź, Artem. Odejdź. Zostawiłeś tam moją córkę samą? – Ja… Tak. – Co z nią? – Dobrze. W porządku. Wszy stko z nią w porządku. – Mam wielką nadzieję, Artem, że ona cię rzuci. Że znajdzie sobie normalnego chłopa. Zasługuje na więcej niż zafiksowany psy chopata, który bez ubrania włóczy się po powierzchni. Więc w imię czego to wszy stko? Zostaw ją, Artem. Puść ją. Niech wraca. Proszę ją. Przekaż jej, niech wraca. – Przekażę. Pod pewny m warunkiem. Mły narz wy puścił gorący dy m przez skręta. – A to pod jakim? Na co chcesz wy mienić żonę? – Ty ch trzech, którzy pójdą do Rzeszy z kopertą. Ja będę czwarty. * „Piękno zbawi świat” – sły nny afory zm Fiodora Dostojewskiego (przy p. tłum.).
12 // Zakon
Wy chodzili z Borowickiej. Stacji z czerwonej cegły, przy tulnej, przy pominającej czy telnię średniowiecznego uniwersy tetu. Zastawionej regałami z książkami ukradziony mi na powierzchni, z Wielkiej Biblioteki, i zbity mi z desek stołami, przy który ch księgi te studiowano i dy skutowano; zaludnionej przez dziwaków bibliofilów, którzy nazy wali się braminami, kustoszami wiedzy. Nisko nad stołami zwisały lampy z materiałowy mi abażurami, dając łagodne, dobre światło; i tak do średniowiecza, jakim Artem je znał z history czny ch książeczek obrazkowy ch dla dzieci, przenikał duch moskiewskich mieszkań, jakim pamiętał go z obrazków wy rwany ch z książki własnego krótkiego, zaledwie czteroletniego dzieciństwa. Arkady by ły wy pełnione pokoikami mieszkalny mi; Artem przechodził obok jednego z nich – dopadło go wspomnienie z przeszłości, z czasu jego pierwszego poby tu w Polis: nocleg u dobrego człowieka, rozmowy do późnej nocy, dziwna książka, która wciąż przekony wała, że w rubinowy ch kremlowskich gwiazdach kry ły się demony i że w każdej październikowej gwiazdce dla mały ch komsomolców siedział mały bies… Śmieszna książka. Prawda jest zawsze i prostsza, i straszniejsza, niż ludzie potrafią wy my ślić. Nie ma już tamtego dobrego człowieka, a i gwiazdy zgasły. I tamtego Mły narza, który witał tu Artema, zarzucając pieczeniega na ramię, obwieszonego taśmami z amunicją do cekaemu Mły narza stalkera, dowódcy bojowego, który zawsze idzie na czele oddziału, który pierwszy wchodzi do każdego piekła, też już nie ma. I tamtego Artema też. Obaj spalili się na popiół. Natomiast Polatucha by ł ten sam: zezujące oko, bary, że tunel można nimi zatkać, i taki uśmiech, jakby związał ci sznurowadła u butów i ciągle czekał, kiedy się potkniesz; skończy ł dwadzieścia siedem lat, a uśmiech ma dziesięciolatka. Ogniotrwały człowiek z tego Polatuchy. – No! – oto właśnie odsłonił swój uśmiech. – Czy li mogę ci pogratulować? Stary cię przy wrócił? Artem pokręcił głową. – Czy li co?… Próbne zadanie? – Łabędzi śpiew. Idę z wami ty lko do Rzeszy. Polatucha przestał się uśmiechać. – A co tam zgubiłeś? – Trzeba wy ciągnąć pewnego człowieka. Bardzo potrzebuję wy ciągnąć stamtąd pewnego
dobrego człowieka. Jeśli po niego nie wrócę, powieszą go. – Ry zy kant z ciebie. Kobieta chociaż? – mrugnął do niego Polatucha. – Starszy mężczy zna. Z brodą. – No… – Polatucha chrząknął. – To wasza sprawa, ale… Eee… – Głąb z ciebie! Milcz – powstrzy mując rozciągające się usta, poprosił go Artem; by ło mu niezręcznie wobec Homera. Ale nie udało mu się nie roześmiać. Śmiech wy dostawał się z niego na zewnątrz – przeżuty, cierpki, gry zący ; skręcało go od śmiechu, wy ży mało, męczy ło – i Artem osunął się na ławkę, żeby nie paść na czworaki. Wraz ze śmiechem wy laty wało mu przez usta, nieprzetrawione, wszy stko, co w ostatnich dniach przełknął, zmuszony do tego przez metro. Śmiał się, aż w oczach pojawiły mu się łzy, aż zaczął się jąkać. Nabrał powietrza – i znowu. Polatucha śmiał się razem z nim – może z własny ch powodów, a może bez. Potem im przeszło. – Tajna misja, to pewne! – z przekonaniem i już całkowicie poważnie podsumował Polatucha. – Takich jak ty, bratku, nie spisuje się na straty. Nie spisuje się. – Dawno już chciałem cię spy tać – powiedział do niego Artem – jak ty w ogóle celujesz? – spojrzał zezem w stronę nosa, naśladując Polatuchę. – Przecież wszy stko musi ci się dwoić. – I dwoi mi się – przy znał Polatucha. – Dlatego jestem bardzo rozrzutny m, jeśli chodzi o amunicję. Wszy scy normalni mają jeden cel, a ja dwa. I trzeba strzelać do obu. Nie na darmo stary posłał mnie do Rzeszy. Kutwa chce się mnie pozby ć. – My ślisz, że to bilet w jedną stronę? – mruknął Artem. – Ja jeżdżę na żetony – puścił mu oko Polatucha, dzwoniąc paznokciem po blaszany ch nieśmiertelnikach Zakonu, wiszący ch na jego by czy m karku zamiast krzy ży ka. – Po co ci one? I tak nie da się ciebie z nikim pomy lić. – Niedoczekanie – pry chnął Polatucha. – Chodzi o coś innego. Wiesz, jak by wa: budzisz się czasem i my ślisz: kim jestem? I co piłem? A potem znowu: no dobra, to przy najmniej kim jestem? – Wiem… – westchnął Artem. Podeszli dwaj inni. Jeden o wy datny ch kościach policzkowy ch, wąskich oczach, ostrzy żony na jeża i drugi – z bokserską bulwą w miejscu nosa, rzutki i chodził, koły sząc się na boki. – Ale się szy kujecie! Jak laski na randkę. Ale widać, że jednak w pośpiechu: ust nie zdąży liście pomalować – powiedział im Polatucha. – Więc zrobicie to już w drodze, dobrze? – Kto to? – rozkoły sany wskazał od razu Artema. – Ładnie to tak, zamiast się przy witać? – pokręcił głową Polatucha. – Py tanie brzmi: nie kim on jest, ty lko kim ty jesteś, Juriec. Artem by ł z nami jeszcze w bunkrze. Ży wa legenda, oto kim jest. Ty tam u siebie po Hanzie szczury z grzechotką ganiałeś, a Artem już z pułkownikiem rakietami robił z czarny ch marmoladę. – A gdzie zniknął potem? – zapy tał drugi. – Zbierał siły na nowe wy czy ny, Nigmatullinie. Tak, Artem? – Dużo ich nie zebrał – obejrzawszy Artema scepty cznie, zauważy ł Nigmatullin. – Dla mnie każdy dzień to wy czy n – odpowiedział mu Artem. – I nic dla mnie nie zostaje. – I znowu bój. A dziewczę ty lko w snach – poparł go Polatucha. – Koniec, chłopy, idziemy.
Führer czeka. A führer nigdy nie czeka! Surowo zasalutował dziwny m borowickim pogranicznikom i cała czwórka po dostawianej drabince zeszła na tory. Pochłonął ich tunel – z początku oświetlony, potem mroczny, wreszcie nieprzenikniony. Tamta dwójka została jakoś z ty łu, przepuszczając Artema i Polatuchę przodem. – Ten jest z Hanzy, tak? – powiedział Artem. – Obaj są z Hanzy. Nigmatullin z Komsomolskiej, a Juriec, zdaje się, z Parku Kultury. Zresztą w porządku chłopaki, i jeden, i drugi. Można na nich polegać. – Polatucha się zastanowił. – Ale oni prawie wszy scy są z Hanzy. – Jacy wszy scy ? – Całe nasze uzupełnienie kadry. – Czemu tak? – No a skąd brać wy szkolony ch ludzi? Nie będziemy przecież przeczesy wać ciemny ch stacji. Albo jak faszy ści, z ty m swoim legionem… Całą tę hołotę… To nie dla nas. Mły narz jakoś to z Hanzą wy negocjował. I zgodzili się… uzupełnić skład. Artem spojrzał na niego py tająco. – A on się zgodził? Przecież tak ich wy klinał. Pamiętasz? Przecież my wtedy … W bunkrze. Przecież obiecy wali nam wtedy pomoc. I porzucili nas. Gdy by wtedy przy szli… Gdy by dali wtedy ludzi… Może i uzupełniać by … I ty lu naszy ch chłopaków… Generalnie. – Generalnie – podjął Polatucha. – Generalnie wtedy nie dali, ale dali potem. Dali, kiedy mogli. Dorzucili jeszcze różne sprzęty, amunicję. W Hanzie, sam rozumiesz, pieniędzy jak szczurów. Sami nam zaproponowali. No i… stary się trochę pomartwił, popił z naszą listą… Ale innego wy jścia nie by ło. Nie ma skąd wziąć pięćdziesięciu komandosów. Naradził się z ludźmi. Ludzie sami wszy stko rozumieją. Powoli zaczęliśmy ich przy jmować. Po przejściu prób, jasna sprawa, po rozmowach kwalifikacy jny ch. Hołotę od razu odsialiśmy. W rezultacie jest w porządku. Głównie specnaz z Hanzy. No i tak… Wszy stko z nimi w porządku. Nie jest tak, że my sobie, a oni sobie. Jesteśmy wszy scy razem. – Aha – mruknął Artem, kiwając głową na idący ch w ty le. – Razem. – Wszy scy razem – potwierdził Polatucha. – Nie wierzę – powiedział Artem po zastanowieniu. – W co? – Nie wierzę, że Hanza tak po prostu, żeby okupić winę, wy dzieliła nam pół setki żołnierzy i dorzuciła jeszcze sprzęt. U nich nie ma nic za darmo. – Ale to nie jest za darmo. Stary zgodził się szkolić im specnaz. Dlatego że – Polatucha cmoknął – nie taki on znowu „spec”. Szczególnie jeśli chodzi o powierzchnię. Poty kają się na górze o własne nogi jak szczeniaki. Dzieci podziemia, kurczę. Ostatnia żarówka dy ndała gdzieś z ty łu. Polatucha wy ciągnął z plecaka polowego podobną do pałki latarkę. Tamci dwaj z ty łu podeszli bliżej, zaszczękali automatami: tunel niby by ł krótki i wszy stkim znany, ale mimo to przy jemnie w nim nie by ło. Lepiej trzy mać się razem. Latarka od razu weszła w ciemność tunelu, zalała ją mlekiem, zamieszała. – Podziemia… A ty jesteś przecież w moim wieku – przy pomniał sobie Artem. – Czy li ty też miałeś cztery lata, tak? Kiedy Ostatnia Wojna… – No nie, mały ! – odrzekł tamten. – Jestem od ciebie o rok starszy. To już sobie wy jaśnialiśmy. Tak więc miałem pięć lat.
Artem próbował wy obrazić sobie swoją Moskwę, ale do głowy znów wleciały mu pękate ważkoloty, wjechały, dzwoniąc, auta-wagoniki, zaczął siąpić ciepły deszcz. Potrząsnął głową, wy rzucił z niej natrętne bujdy. – A ty co pamiętasz? Rodziców… Wasze mieszkanie? – Pamiętam telewizor. Pamiętam, jak w telewizorze – mieliśmy taki wielki – pokazują prezy denta. I prezy dent mówi: nie mamy wy boru. Zmuszono nas. Zagnano do narożnika. Nie należało zapędzać nas do narożnika. Tak więc postanowiłem… Wtedy z kuchni wchodzi matka, a w rękach ma dla mnie talerz zupy z kury. Nazy wała się rosół z makaronem. Mówi mi: co ty oglądasz za okropne rzeczy ? Choć, włączę ci kreskówki. A ja do niej: nie chcę rosołu. Pewnie zapamiętałem tę właśnie chwilę. Sam początek. No, albo koniec. Potem nie by ło już ani kreskówek, ani rosołu. – A rodziców pamiętasz? – Pamiętam. Ale wolałby m zapomnieć. – Słuchaj, Polatucha – wtrącił się rozkoły sany Juriec – to w nas uderzy li pierwsi. Nie my, ty lko w nas. Zdradziecko. I przechwy ciliśmy pierwszą salwę, a dopiero potem sami zaatakowaliśmy. Mówię, jak by ło. Miałem siedem lat. – A ja ci mówię: rosół z makaronem! Rosół i do narożnika, i że zmuszono. Pomy ślałem wtedy : proszę, prezy dent, a jednak jego też ktoś stawia do kąta. – Jaka to teraz różnica – powiedział Artem – my czy oni? – Jest różnica – zaoponował Nigmatullin. – My by śmy nie zaczęli. Nasz naród jest poczy talny. Zawsze by liśmy za pokojem. Te sukinsy ny nas osaczy ły, wciągnęły w wy ścig zbrojeń, żeby nas wy kończy ć. Chcieli rozbić nasz kraj. Pociąć na kawałki. Dla ropy i gazu. Bo nasze państwo stanęło im kością w gardle. Niezależne kraje w ogóle nie by ły im potrzebne. Wszy scy się przed nimi położy li, rozstawili nogi. Ty lko my … Odgry zaliśmy się. I te gnidy, te ścierwa nas… Po prostu nie spodziewali się, że pójdziemy na całość. My śleli, że zaraz zsikamy się w gacie. A my … Nas rozbić, jasne. Wrogowi się nie ustępuje. Wała, a nie ropę. Kolonizować by nas chcieli. No i sami się obesrali, kondomy jedne. Jak im pokazali w telewizorze, co do nich leci. Na nas miecz podnosić. My tu nawet pod ziemią nie zdy chamy. – A ty ile miałeś lat? – zapy tał Artem. – Co ci do tego? Rok. Chłopaki mi opowiadały. A co? – A nico – odparł Artem. – I po tamtej strony oceanu nico, i po tej. Polatucha pojednawczo kaszlnął. Więcej nie rozmawiali.
– Stać! Zgasić latarkę! Nigmatullin z Jurcem rozstąpili się, przy lgnęli do ścian, unieśli swoje automaty ; Artem został z Polatuchą pośrodku. Przy cisk posłuchał i kliknął, światło zgasło. Nastała noc. – Granica zamknięta! Odwróćcie się i wracajcie! – Jesteśmy z Zakonu! – zawołał do głuchej studni Polatucha. – Mamy depeszę dla waszy ch
władz! – Odwrócić się! I wracać! – powtórzy ł głos ze studni. – Mówię, że mam list do führera! Osobisty ! Od pułkownika Mły nariewa! Z ciemności wy skoczy ły czerwone zajączki celowników laserowy ch, zawirowały, wskoczy ły Polatusze na czoło, Artemowi na pierś. – W ty ł zwrot! Mamy rozkaz strzelać, żeby zabić! – Ot i, kwamać, cała dy plomacja – podsumował Polatucha. – Nie puszczą nas – szepnął Juriec. – Nie by ło rozkazu, żeby się przebijać – odpowiedział Nigmatullin. – Ale kazano nam dostarczy ć kopertę – zaoponował Polatucha. – Inaczej stary urwie mi łeb. Nie wiem, co w niej jest… Ale powiedział tak: nie wtry nisz mu koperty, to będzie kaplica na całej linii. Słodko i ohy dnie pachniało stęchły m moczem: widać na posterunku nie przewidziano wy gód i wartownicy, kiedy ich przy piliło, wy chodzili w ciemność tunelu, na ziemię niczy ją. Artem spoglądał na rubinową plamkę, która podświetliła mu serce. Pomy ślał o Mły narzu. O swojej ostatniej niewy konanej misji: pójść do domu do Ani i oznajmić jej, że ją rzuca. Powiedzieć jej to prosto w oczy, a nie uciec potajemnie z podwinięty m ogonem, w imię wielkich spraw. W imię wielkich spraw i tak już dużo nawy prawiał. Oleżkę zostawił lekarce: zrobił wszy stko, co mógł. Zwalił podziurawione ciało, otrzepał ręce i poszedł pić wódkę. Pozwolił Loszy pójść, pogwizdując, schodami donikąd, postanowił się za nim nie ujmować, nie zawracać go. Jedni w prawo, drudzy w lewo, każdemu swoje. Skazany ch na śmierć nie wy gnał na wolność naganem służący m Swinołupowi do rozstrzelań. Nie zapy tał o damskie kapcie w gabinecie majora. I nie poważy ł się odsunąć zasłonki. Nic nie zrobił: nie poważy ł się i nie zobaczy ł, czy tam ktoś jest, czy nie. A nie zobaczy ł, czy li nikogo nie by ło: można tak sobie powiedzieć i ży ć z ty m w całkowity m spokoju. Homera też będzie można sobie jakoś wy tłumaczy ć, tego bezuży tecznego staruszka, niewy darzonego pisarzy nę. Wszy scy kłamią o mękach wy rzutów sumienia: człowiek jest silny, może sobie poradzić ze wszy stkim. Wielkie sprawy wszy stko usprawiedliwiają. Spróbował nakry ć dłonią drżącego zajączka, ten przeskoczy ł mu na rękę. – Ostatnie ostrzeżenie! – zawołał głos ze studni. – To co, wy cofujemy się? – zapy tał sam siebie Polatucha. Zostaw staruszka. Zostaw wszy stkie swoje trupy, wrzuć je do tej studni i nakry j pokry wą. Masz poważniejsze zadanie, Artem: ratować świat. Nie możesz się marnować na grzy by. – Znajdźcie Dietmara! – zawołał tam, w otchłań, Artem; i głos mu się załamał. – Kogo?! – Dietmara! Powiedzcie, że stalker wrócił! – A to co znowu? – odwrócił się Polatucha. – Co to za historia? – A cały czas ta sama. O starszy m mężczy źnie z brodą – chciał się uśmiechnąć Artem. – I jeszcze o pewny m idiocie. Moje tajne zadanie. I wtedy w ty m ich nędzny m kosmosie zapaliła się supernowa.
Dietmar wy szedł do pierwszej blokady, do gniazda cekaemu. Zapewne spojrzał na kry jący ch twarze w dłoniach dzielny ch żołnierzy Zakonu i uśmiechnął się po swojemu. I nie zamierzał gasić reflektora. – Kto mnie wzy wał? – Artem zobaczy ł ty lko sy lwetkę w morzu oślepiającego światła; musiał rozpoznać go po głosie. – Ja! Artem! – Artem? – Dietmar jakby o nim zapomniał. – Jaki Artem? – Wiedziałem! – zasapał Nigmatullin. – Stalker! Mam depeszę! Dla führera! Do rąk własny ch! Od Mły narza! Od przy wódcy Zakonu! W sprawie sy tuacji! – W sprawie jakiej sy tuacji? – Dietmar nie chciał go rozumieć. – Na Teatralnej! W sprawie waszej inwazji! – Naszej inwazji? Od Mły narza? – Dietmar sprawiał wrażenie zdziwionego. – Nie ma żadnej inwazji. Na Teatralnej doszło do zamieszek. Pły nie do nas rzeka uchodźców. Führer nakazał rozpoczęcie misji pokojowej na stacji w celu uniknięcia ofiar w ludziach. A teraz jest godzina czwarta w nocy. Führer śpi. I nie spodziewa się listów od oby watela Mły nariewa. Jeśli chcecie, możecie wręczy ć depeszę mnie. Jutro przekażę ją do sekretariatu. – Wy kluczone – podpowiedział szeptem Polatucha. – Rozkaz brzmiał: albo do rąk własny ch, albo zniszczy ć dokument. – Wy kluczone! – powtórzy ł krzy kiem Artem. – Ty lko führerowi, z rąk do rąk! – Bardzo żałuję – westchnął Dietmar. – Führer nikogo nie przy jmuje. Szczególnie zawodowy ch zbirów. Tak czy inaczej, przed wręczeniem koperta zostanie otwarta i przebadana w celu wy kluczenia próby otrucia. – Mam informację – zebrawszy siły, powiedział Artem. – Że na Teatralnej nie ma zamieszek. Ale zaplanowana dy wersja. W celu przejęcia stacji. – A my w kwestii Teatralnej mamy inną informację – odparł obojętnie Dietmar. – I nie wszy stkim się ona spodoba, oby watelu stalkerze. Na przy kład pańskim towarzy szom. Do widzenia. Oddał im honory, odwrócił się i ruszy ł w stronę stacji. – Zaczekaj! – krzy knął Polatucha. – Stój! Ta koperta nie jest od Mły narza! Dietmarowi by ło wszy stko jedno. Strzelec poruszy ł długim żądłem cekaemu, wy ty czając ścieżkę dla ołowiu. Snajperzy wy puścili swoje zajączki; te przedostawały się nawet przez światło reflektora, białe i jasne jak pierwsza sekunda śmierci. – Sły szy sz? – zary czał Polatucha. – Nie od Mły narza jest ta koperta! Ona jest od Biessołowa! Czarna postać, która rozpły nęła się już prawie w bieli, zasty gła. – Powtórz. – Od Biessołowa! Do führera! Osobiście! Pilnie! Artem obrócił się w stronę Polatuchy. Działo się tu coś, czego nie rozumiał. Nigmatullin i Juriec odmieniali w podnieceniu nieznajome nazwisko przez wszy stkie przy padki. Dietmar
milczał; ale nie mógł się już ruszy ć z miejsca. – Dobrze. Na stację zostanie wpuszczony jeden człowiek. Pozostali mogą czekać. Polatucha wzruszy ł ogromny mi ramionami, przy jmując warunek. Zrobił krok do przodu. – Nie ty ! – zatrzy mał go Dietmar. – Oddaj depeszę chłopakowi. Artemowi. – Mam rozkaz… – Ja też mam rozkaz. Przepuszczę ty lko jego. I ty lko po przeszukaniu. – Dlaczego jego?! Artem, co to za… – Dawaj kopertę – powiedział mu Artem. – Dawaj, Polatucha. Rozgry złeś mnie. Tajne zadanie. Mły narz właśnie po to mnie wy słał. Jeśli was nie puszczą… Ja mam tu swoją historię. Ty nie możesz. My ślisz, że jak się dowiedziałem o Teatralnej? – Tu wszy scy mają swoje historie, ku…! – ry knął Polatucha. – Przed sobą nawzajem… Stary paranoik… – Nie dawaj mu, no co ty ? – sy knął Nigmatullin. – Kto to w ogóle jest? Pułkownik powiedział, żeby ś to by ł ty … Albo my … – Zamknij gębę, Rusłanczik – poprosił go Polatucha. – To jest Artem, jasne? To nasz! Nasz człowiek! Jasne? – Jak chcecie! – stracił zapał Dietmar. – Nie mam już na to czasu. Powinienem by ć teraz na Teatralnej i wy dawać ludności pomoc humanitarną. Polatucha sklął go, splunął z niezadowoleniem i wy ciągnął z kieszeni na sercu grubą, nieprzejrzy stą kopertę – niewielką, brązową. Wcisnął ją Artemowi. – To nasz człowiek, jasne?! – wrzasnął do cekaemu, karabinów snajperskich, laserowy ch zajączków, czarny ch szablonowy ch haseł, zaszczanego kosmosu i oślepiającej gwiazdy. – Będziemy tu na niego czekać! – Na zdrowie – odparł Dietmar. – Ale führer może spać i do południa. Czekajcie. – Zaczekamy, będziemy tu, Artem – szepnął gorąco Polatucha. – Wrócisz. Jeśli choć włos ci z głowy … Stary na ciebie burczy, jasne, ale dla swoich ludzi góry przenosi… Jesteśmy przecież jednej krwi, ty i ja… Tak? – Tak – powiedział Artem; już mało co sły szał. – Tak, Polatucha. Dziękuję. Nie wiem. I przy kleiwszy tę cholerną kopertę do własnej skóry, poty kając się o podkłady kolejowe, poleciał do supernowej, wprost w nią samą; miliard stopni.
– WROGOWIE RZESZY! WROGOWIE LUDZKOŚCI! U PROGU NASZEJ OJCZYZNY! STOI HORDA UŁOMNYCH! Lektor by ł jeden, ale nadawał z dziesięciu spóźniający ch się lekko względem siebie megafonów i rozpadał się na części, powtarzał sam siebie jak echo; i ten jednoosobowy chór brzmiał jak głos hy dry – upiornie i fascy nująco. Z tego głosu kapał jad. – JEŚLI NIE BĘDZIEMY BIĆ SIĘ DO KOŃCA! GROZI NAM CAŁKOWITA ZAGŁADA! Dotarł do Artema wcześniej niż światło Czechowskiej (Wagnerowskiej); światło nie potrafiło
się odbijać od powy ginany ch i kręty ch ścian tuneli, głos tak. – DOWIEDZIAWSZY SIĘ O ZDRADZIECKICH PLANACH LINII CZERWONEJ! BY NARUSZAJĄC UKŁAD POKOJOWY! ZAGARNĄĆ STACJĘ TEATRALNA! POSTANOWIŁEM! ZADAĆ WYPRZEDZAJĄCY CIOS! – Führer? A mówiłeś, że śpi… – powiedział Artem Dietmarowi. – Teraz nikt w Rzeszy nie śpi – odpowiedział tamten. Na Czechowskiej (Wagnerowskiej) Artema powitał transparent: „Witamy, drodzy goście z Polis!”; pośrodku sali stał szereg mężczy zn w różny m wieku – wszy scy, w czy m popadnie, wy trzeszczali czerwone, zaspane oczy, szeptali między sobą niepewnie. Wzdłuż tego szeregu kręcili się podobni do owczarków chorążowie, pokrzy kując, poklepując, chłoszcząc. Stawiano stoły z tabliczkami, wy kładano na nie góry kamuflażowy ch łachów, pchano dudniące wózki z bronią. Na przeciwległy m krańcu peronu rozstawiano namiot z czerwony m krzy żem, który wciąż przy ciągał jak magnes wzrok ludzi z szeregu. – ALE LINIA CZERWONA NIE COFNIE SIĘ PRZED NICZYM! ŻEBY POZBAWIĆ OBYWATELI TEATRALNEJ! ICH SŁUSZNEGO PRAWA! BY ŻYĆ SPOKOJNYM I SZCZĘŚLIWYM ŻYCIEM! Stacja by ła dziwna – z okrągły m jak w tunelu sklepieniem i arkadami przy pominający mi wy cięte w ścianach otwory strzelnicze. Jej biały marmur lśnił; zostały też wy czy szczone lampy – stare, ory ginalne. By ły zabawne: nieoddzielone od siebie, jak na pozostały ch stacjach, niezdwojone ani niepołączone rzeźbiony mi kwiatostanami, ale usadowione od razu po dwadzieścia w dwóch rzędach na gondolach z brązu; jakby też obudzono je w środku nocy i zmuszono do ustawienia się w szy ku. Przy pominały dusze niewolników, które na latający ch galerach wiosłują przez zadziwiający biały tunel do swojego uczciwie zapracowanego raju. – Gdzie podłoży łeś minę? Dietmar szedł szy bko, Artem ledwie za nim nadążał; twarze z szeregu przelaty wały obok i ani jedna nie zdąży ła nabrać kształtu. Za ich plecami zgrzy tały o granit podkute podeszwy buciorów: wy bijała krok ochrona. – Na dole; zszedłem ruchomy mi schodami – zameldował Artem. – Pod wrotami hermety czny mi. – Porządnie ich zasy pało? – Całkowicie. – Uważaj. Na razie na Teatralnej wszy stko jest pod naszą kontrolą, więc chcę ci wierzy ć. Ale oczy wiście sprawdzę. Jeśli wszy stko wy konałeś, nagroda… Order! – Dietmar uśmiechnął się krzy wo. – Za coś takiego należy ci się order. Nagle z szeregu wy skoczy ł ktoś, przecinając im drogę; ochrona rzuciła się do przodu, podniosła kałachy. Ale to by ł ty lko jakiś mały ktoś, idioty czny, nieszkodliwy : bródka, zaparowane okulary … – Przepraszam! Przepraszam! Oby watelu oficerze… Panie Dietmarze… Na wszy stkie świętości! Tu zaszła pomy łka. Przez pomy łkę mnie zmobilizowano. Ja mam żonę… Narine… Przecież dopiero co pan u nas… Od nas… Dietmar przy pomniał sobie, stanął, odpędził ochronę. – Ilja Stiepanowicz? A ja tu idę z pańskim znajomy m. Jaka pomy łka? – ZALAĆ STACJĘ UŁOMNYMI! OTO CZEGO ONI CHCĄ! SĄ ROZWŚCIECZENI!
NASZYM OPOREM! I TA HORDA JEST JUŻ! U NASZYCH GRANIC! – Moja Narine… Zaczęły się skurcze. Po ty ch wy buchach na Teatralnej… Zabrali ją. Na porodówkę. Powiedzieli, że w każdej chwili wody mogą… A jej termin jeszcze… Nie nadszedł, rozumie pan? Może by na obserwacji… Mamy taką wspaniałą porodówkę! Ale jeśli mnie powołają… Albo coś się tam stanie… To co z nią? Teraz? Z kim? A jeśli będzie rodzić? Trzeba przecież tam by ć… Muszę wiedzieć… Czy się urodził… Chłopiec czy … – WŁAŚNIE DLATEGO! OGŁASZAM! POWSZECHNĄ! MOBILIZACJĘ! Podoficer uśmiechnął się do nauczy ciela, położy ł mu rękę na ramieniu. – Powiem tak: przy szła na świat ni to córka, ni to sy n… Tak, Iljo Stiepanowiczu? Coś na kształt szczurka*. – Dlaczego pan… Dlaczego pan tak mówi? – Boże mój, to ty lko żart, pamiętam naszą rozmowę. Pamiętam. Przejdźmy się. Dał znak owczarkom chorąży m i obejmując go, pociągnął Ilję Stiepanowicza za sobą. Artem kroczy ł obok; miętolił w kieszeni kopertę. Co tam jest? Koperta by ła szty wna, coś w niej by ło… Co to mogło by ć? Nie listy, nie papiery … Głowa mu pękała. Mechanizm przestawał się kręcić. – Bo zamierza pan napisać nam podręcznik historii, tak? – mówił Dietmar do nauczy ciela. – Panie oficerze… A jeśli… Jeśli podczas porodu coś… – To niech pan siada i pisze! Niech pan od razu zaczy na! Historia dzieje się na pańskich oczach! – Zatrzy mał się, zdjął Ilii Stiepanowiczowi okularki, pochuchał na nie, przetarł i umieścił na miejscu. – Wy dzielę panu kącik u siebie w sztabie. Bo rzeczy wiście, jeszcze nam pana zabiją… – OBRONIĆ PRZEZ CZERWONĄ HORDĄ NEUTRALNĄ STACJĘ! OTO NASZ OBOWIĄZEK! BŁAGANO NAS O POMOC! I OTO NADCHODZIMY! – Dziękuję. Jestem wdzięczny. Panie… Dietmarze… Ale… Proszę o pozwolenie do żony … Teraz… Podtrzy mać ją… By ła blada jak ściana… Żeby wiedziała, że wszy stko dobrze… Że pan się ujął… I jeśli będzie poród… – A po co? – zapy tał go Dietmar. – Tam już pan niczego nie zmieni, ani ja. Urodzi się zdrowy malec – dobrze. Na porodówce jest komu powinszować matce w imieniu Partii. – Ale jeśli… A nuż… Tfu-tfu-tfu… Jeśli nie daj Boże… – A jeśli ułomny … Ciszej, ciszej. Mamy cudowną porodówkę, sam pan powiedział. Narkoza. Kiedy się obudzi, wszy stko już będzie zrobione. A dzieciątko niczego nawet nie poczuje, proszę mi wierzy ć. Tam są przecież sami profesjonaliści. To ta sama narkoza, ty lko inna dawka. Wszy stko odby wa się humanitarnie. Ciach, i koniec. – Oczy wiście… Tak, rozumiem… – twarz Ilii Stiepanowicza by ła biała jak kreda. – To się po prostu tak szy bko wy darzy ło. Te jej skurcze. Tak się denerwowała, moja Narine… My ślałem, że jeszcze będzie czas… – Ależ jeszcze będzie czas, Iljo Stiepanowiczu! – ścisnął go mocniej podoficer. – I to jaki dobry czas! Tak więc nie ma pan nic do roboty na porodówce. Dobrze. Wy dadzą panu papier i ołówek. Będę trzy mał za pana kciuki! – Popchnął otumanionego nauczy ciela do jednego ze strażników. – Zakwateruj oby watela u mnie. – NIKT NAS NIE POWSTRZYMA! PODCZAS GDY WYPEŁNIAMY! NASZ! ŚWIĘTY! OBOWIĄZEK! – Dokąd idziemy ? – zaniepokoił się Artem, kiedy niemal cała stacja by ła już za nimi;
kończy ła się ona schodami prowadzący mi na kory tarz, przed który m stała warta. – Przecież musisz wręczy ć tę waszą depeszę, tak? – obejrzał się na niego Dietmar. – Co w niej jest, tak w ogóle? Ultimatum? Błagania? Propozy cja podziału Teatralnej między zainteresowane strony ? – Nie wiem – powiedział Artem. – Zakon, co? Głupiec ze mnie, powinienem by ł się domy ślić, co dokładnie robiłeś w Polis, stalkerze. – NIGDY NIE POZWOLIMY SKRZYWDZIĆ POKOJOWO NASTAWIONYCH MIESZKAŃCÓW! BIERZEMY TEATRALNĄ POD SWOJĄ OPIEKĘ! OBRONIMY JĄ PRZED SOTNIAMI UŁOMNYCH! – Kto to jest Biessołow? – Czy li ty naprawdę nie masz pojęcia, co chcesz wręczy ć führerowi? – To nie moja sprawa. Po prostu wy konuję rozkaz. – Coraz bardziej mi się podobasz! Powiedziałby m, że jesteś moim ideałem – uśmiechnął się Dietmar. – Każesz człowiekowi wy sadzić przejście – wy sadza przejście. Każesz wręczy ć kopertę z licho wie czy m i licho wie od kogo – zrobi i to. Każesz wsadzić jaja pod prasę – też nie odmówi! Więcej by się takich przy dało! – I JESTEŚMY GOTOWI ZAPŁACIĆ KAŻDĄ CENĘ ZA PRAWO NAZYWANIA SIĘ LUDŹMI! – Homer ży je? – spy tał go Artem. – Co z moim staruszkiem? Gdzie on jest? – Ży je. Czeka na ciebie – uspokoił go Dietmar. – Najpierw chcę go zabrać. – To by ło do przewidzenia. Dlatego do niego właśnie idziemy. Oto, co jeszcze jest w tobie dobre, stalkerze – ta twoja przewidy walność. Sama przy jemność z takimi pracować. Wartownicy zazgrzy tali obcasami, dowódca poderwał rękę; bał się nawet spojrzeć Dietmarowi w oczy. Zaczęli wchodzić po wy ciosany ch stopniach. – Ty … Po co ci te pagony ? Przecież nie jesteś żadny m podoficerem, tak? Kim jesteś? – Ja? Inży nierem ludzkich dusz! – mrugnął do niego Dietmar. – I trochę czarodziejem. Kory tarz by ł przeznaczony na koszary ; poprzednim razem Artema i Homera tu nie wpuszczono. Pry cze ciągnęły się rzędami. Dy żurni salutowali. Z plakatów chmurzy ł się führer. Z sufitu zwisały sztandary Żelaznego Legionu: szara pięść, czarna trójramienna swasty ka. Głośniki wy rastały ze ścian jak grzy by, przekrzy kiwały się nawzajem: – NIE MA POWROTU! I NIE ZAMIERZAMY SIĘ COFNĄĆ! W IMIĘ WASZEJ, W IMIĘ NASZEJ PRZYSZŁOŚCI! W IMIĘ PRZYSZŁOŚCI NASZYCH DZIECI! W IMIĘ PRZYSZŁOŚCI LUDZKOŚCI! – Na co liczy cie z tą kopertką? – Dietmar pry chnął. – Pociąg już jedzie, nie da się go zatrzy mać, choćby człowiek rzucał się na tory. Teatralna będzie nasza. I Plac Rewolucji też. Czerwoni nie zdołają nic zrobić. Muszą jeszcze tłumić swoje bunty głodowe. Połowa grzy bów stęchła przez tę suchą zgniliznę. Idzie jak pożar. – Kto to jest Biessołow? – powtórzy ł Artem, my śląc: od kogo Mły narz miałby przy jmować rozkazy ? – Pojęcia nie mam. – Więc dlaczego list od niego jest ważniejszy niż list od Mły nariewa?
– To nie list od jakiegoś Biessołowa jest dla mnie ważniejszy, stalkerze. Ty jesteś dla mnie ważniejszy. Skończy ły się koszary ; zaczęły się piętrzy ć umocnienia, jeże, drut kolczasty ; zaczerniły się cekaemy obrócone lufami naprzód – tam, dokąd Dietmar prowadził Artema; zaszczekały psy strażnicze, przedrzeźniając führera; a potem w ich ury wany ry tm, niczy m śpiew, wlał się przeciągły męski jęk, z który m zapewne uchodziło z jakiegoś człowieka ży cie. Puszkińska, zdał sobie sprawę Artem. Dietmar prowadził go na Puszkińską. – On jest tam? Na Puszkińskiej? Obiecałeś go nie ruszać! Zatrzy mali się przed wznoszącą się do sufitu ceglaną ścianą z żelazny mi drzwiami. Dietmar przepędził ochronę palcem wskazujący m. Wy ciągnął kapciuch na ty toń, wy łowił z kieszeni pociętą gazetę, posy pał cudaczne grube litery odurzający m suszem, polizał, skręcił. – Masz, ty też zapal. Artem nie wzgardził. Dusza domagała się trucizny jeszcze tam, u Mły narza; ale Mły narz jednak pożałował mu ostatniego papierosa, zanim odepchnął od siebie Artema na zawsze, a Dietmar go poczęstował. Podoficer oparł się plecami o ścianę, odrzucił głowę do ty łu, spojrzał w sufit. – A gdy by urodził się jego Ormianeczce ułomny, to jak my ślisz, będzie nam nauczy ciel pisał książkę? – Jeśli je zabijecie? To dziecko? – Jeśli je uśpimy. Co, nie będzie nas w swojej książce chwalił? – Nie będzie – odpowiedział Artem. – Nie może przecież by ć takim draniem. – No cóż – Dietmar zmruży ł oczy, wy puszczając dy m. – A ja my ślę, że będzie. Ormianeczka, jak sądzę, będzie się przejmowała, będzie szarpała naszego Ilję Stiepanowicza, ale on ją potem przekona, że tak jest dobrze i prawidłowo. Że po prostu trzeba spróbować raz jeszcze. I usiądzie do pisania książki o Rzeszy, a my ją potem wy damy w dziesięcioty sięczny m nakładzie. Żeby każdy w metrze ją przeczy tał. Z ty ch, co potrafią. A pozostały ch nauczą czy tać z jej pomocą. I każdy będzie znał nazwisko Ilii Stiepanowcza. I właśnie za to Ilja Stiepanowicz wy baczy nam, że uśpiliśmy jego dzieciaczka. – Za dziesięć ty sięcy książek? On cię jeszcze zadziwi – Artem uśmiechnął się krzy wo do Dietmara. – Ucieknie ze stacji, a może i dokona zamachu. Czegoś takiego nie można wy baczy ć. – Wy baczy ć nie można, ale zapomnieć można. Wszy scy się jakoś sami z sobą dogadują. Ludzie, stalkerze, rzadko mnie zadziwiają. Człowiek jest prosto urządzony. Try biki pod czaszką u wszy stkich jednakowe. Tu jest chęć lepszego ży cia, tu strach, a tu poczucie winy. I żadny ch inny ch try bików człowiek nie ma. Chciwy ch kusić, nieustraszony ch wy kańczać poczuciem winy, pozbawiony ch sumienia zastraszać. Na przy kład ty : po jakie licho przy lazłeś z powrotem? Wiedziałeś przecież, że ry zy kujesz głową. Ale nie, ty masz skrupuły. Przejmujesz się swoim staruszkiem. Wy sadziłeś przejście, bo masz skrupuły. Pomogłeś rozpętać wojnę, bo masz skrupuły. A teraz już jest haczy k, oto on, tu wisi haczy k! – Dietmar żółty m od papierosów palcem dotknął policzka Artema; ten się odsunął. – Złapałeś się. I jak mi teraz staniesz okoniem? Przecież zdradziłeś swój Zakon. Zwąchałeś się z wrogiem. Proszę, stoją tam twoi kumple, czekają na ciebie. My ślą, że jesteś ich człowiekiem. Ale nie, ty jesteś mój. Artem zapomniał nawet o paleniu. Skręt zgasł.
– Gówniany ten twój ty toń – powiedział do Dietmara. – Za to kiedy Rzesza zwy cięży w cały m metrze, ty toń będą wszy scy mieli doskonały ! – obiecał mu Dietmar. – Dobra. Chodźmy do Homera Iwanowicza. Mrugnął ochronie; metrowej długości ry giel z potężną kłódką odsunął się na bok; i wpuszczono ich na stację Schillerowską.
Artem pamiętał ją jako Puszkińską: równie białą, równie marmurową jak sąsiednia Czechowska, chociaż wy smarowaną nienawiścią do nie-Rosjan. Na Puszkińskiej pokazy wali go tłumowi, wy jaśniali, za co skazali go na powieszenie: za zabójstwo faszy stowskiego oficera. Oficera Artem zabił tak: skierował na niego automat i nacisnął spust, skurcz złapał mu palec. A złapał, kiedy ten oficer przebijał kulą głowę nastolatkowi z downem. Można wy baczy ć: Artem młody by ł, wrażliwy. Teraz by pewnie wy trzy mał: odwrócił się. Odwróciłby się? Postarałby się odwrócić. Od stry czka za bardzo drapie w gardle. A teraz znaleźli się nie na Puszkińskiej i nie na Schillerowskiej. Znaleźli się nigdzie. Cała stacja by ła zdemolowana, rozmontowana na kawałki. Nie ostała się ani jedna marmurowa pły tka, wszy stkie zdarto i gdzieś wy niesiono. Nagi odrapany beton, góry ziemi, rzeki błota, zmurszałe drewniane podpórki; zamiast powietrza para wodna zmieszana z cementowy m py łem – i powietrze robiło się od tego betonowe. Przez py ł waliły po oczach reflektory i smugi ich światła widać by ło od początku do końca jak ogromne pałki. Te pałki okładały grzbiety i mordy straszny ch goły ch ludzi – niektórzy przy kry li narządy inty mne szmatką, inni już i o to się nie troszczy li; wszy scy by li wy smarowani na czarno, ze wszy stkich kapała krew. Ci, którzy by li mężczy znami, zarośli pod same oczy. Kobiety przez splątane włosy by ły w ogóle bezokie. Ale wszy scy by li zwy czajni, z dwiema rękami i dwiema nogami. I ty lko nastolatki by ły zniekształcone. Powy krzy wiane plecy, zrośnięte palce, spłaszczone głowy ; i cy klopi, i dwugłowi, i pokry ci sierścią jak zwierzęta. Ułomni. Zwy kły ch ubrań nie miał tu nikt; by li ludzie nadzy i ludzie w mundurach. Żołnierze z automatami nosili aparaty oddechowe: bez nich przeby wanie tu by ło szkodliwe dla zdrowia. Maski wy glądały jak kagańce, jakby straż bez nich mogła się rzucić na nagich więźniów i zagry źć ich zębami. A przez te kagańce musieli obchodzić się z nimi inaczej: łańcuchami, biczami z drutu kolczastego. To przez nie panował tu ten ry k, który Artem sły szał zza ściany, z nauczy cielskiej toalety. A najstraszniejsze na tej stacji by ło to, że nigdzie się nie kończy ła. Ci nadzy zwierzoludzie skrobali w niej na wszy stkie strony – kilofami, łopatami, młotkami, paznokciami – rozpaczliwie zgarniali ziemię, kamień, wy gry zając pustkę w prawo i lewo, i w górę, i w dół. Schillerowska stała się już najrozleglejszą ze stacji, w który ch Artem miał okazję przeby wać; i z każdą minutą rozdy mała się jeszcze bardziej. – Uży wacie ich jako niewolników?! – zapy tał Artem.
– A co? To bardziej humanitarne niż ich po prostu sprzątnąć, nie? Niech się do czegoś przy dadzą! Poszerzamy przestrzeń ży ciową! Takiego napły wu ochotników z całego metra nie ma gdzie lokować! – wy jaśnił mu Dietmar, przekrzy kując ry k ułomny ch. – Kiedy zakończą rekonstrukcję, będzie tu miasto ogród! Największa stacja metra! Stolica Rzeszy ! Kino, hala sportowa, biblioteka i szpital! – On po to wy my ślił ty ch ułomny ch, ten wasz führer? Żeby mieć niewolników? Tu ułomny ch nie zbierze się nawet jedna czwarta! – Bo to nie ty, stalkerze, decy dujesz, kto jest ułomny, a kto nie! Führer to geniusz! – roześmiał się Dietmar. – Głupio przecież likwidować ludzi za to, że są Ormianami! Albo Ży dami! Zero efektu. Jeśli człowiek urodził się Ży dem, to niczego się już nie da z ty m zrobić. Niektórzy mają nawet na twarzy wy pisane: Ży d. Czeczeniec. Kazach. I koniec! To jest twój cel, to jest twój wróg, i nigdy nie będzie ci wierny. A ten, kto jest Rosjaninem, to co, będzie miał teraz immunitet? Co on, jest wy brańcem z samego urodzenia? Wszy stko mu wolno? I może nie ma się już czego bać? Bez sensu! A ułomność?! Zupełnie inna para kaloszy ! Ułomność to delikatna sprawa! Mutacja! Rodzisz się zdrowy, a potem jak zacznie ci rosnąć guz! Albo wole! Albo jakieś inne odchy lenia! A może w ogóle nie widać tego goły m okiem! Ty lko lekarz może to określić z pewnością! I dlatego każdy sukinsy n ma się trząść i robić pod siebie ze strachu, idąc do lekarza na kontrolę. I lekarz też ma się trząść. I dopiero wspólnie z nami, z konsy lium, decy dować, kto jest ułomny, a kto nie. I nikt nie może by ć niczego pewny. Nigdy. I całe ży cie, rozumiesz, całe ży cie musi się pilnować. I utwierdzać w ty m nas. I to jest piękne! Co nie?! Przepiękne! Położy ł Artemowi rękę na ramieniu. Pieprzy k na nasadzie jego nosa okazał się trzecim okiem dany m mu jako demonowi, by lepiej widział zgniłe i miękkie ludzkie wnętrze. – Gdzie on jest? Gdzie Homer?! – krzy knął do niego Artem. – Dawaj kopertę! – Co?! – Dawaj tu kopertę! – Mieliśmy umowę! Rozbły sły okruchy iskier, zachrzęściły zęby, jaskinia przechy liła się na bok: Dietmar na odlew wy rżnął Artema rękojeścią pistoletu w policzek. Potem złapał broń po ludzku, skierował lufę w czoło Artema: rzeźnicki pistolet, stieczkin. – Chcesz, żeby m zabrał ją twojemu trupowi? Artem zrobił krok do ty łu, zastanawiając się, jak ma zdąży ć zniszczy ć depeszę, a z ty łu już czekali strażnicy. Wy łamali mu ręce, przewrócili, przy cisnęli do błotnistej ziemi, wy rwali mu kopertę z rąk. Ostrożnie przekazali Dietmarowi. Ten obrócił ją w palcach, spróbował złoży ć na pół, popatrzy ł pod światło reflektora. – Chy ba fotografie – powiedział, ukucnąwszy przy Artemie. – Bardzo interesujące. Fotografie, które powstrzy mały wojnę. Pięknie, co? Schował kopertę do wewnętrznej kieszeni. – Cholernie dobre muszą by ć te zdjęcia. I na pewno bardzo się spodobają właśnie führerowi, skoro nikt inny nie powinien ich oglądać. Prawda? Ale kto oprze się pokusie, żeby rzucić na coś takiego choć jedny m oczkiem? Ciebie to na przy kład nie interesuje? – Gdzie jest Homer?! – Gdzieś tutaj. Poszukaj. Ja nie mam czasu. Pora iść na Teatralną. Pomoc humanitarna,
ujawnienie agentury … Ty na razie zostań tutaj. Przy zwy czajaj się… Popracuj. – Oni mnie nie zostawią! Polatucha! Zakon! Oni na mnie czekają! Koniec z wami wszy stkimi! Sły szy sz, zakało?! By dlaku?! Sły szałeś, ty gnido?! Artem szarpnął się, ale strażnicy by li dobrze wy karmieni, doświadczeni, trzy mali go mocno; więc został na czworakach z gębą w błocie. Dietmar, zanim podniósł się z kucek, pogłaskał Artema po głowie. – Czekają. Właśnie, przecież czekają. A ja pójdę i opowiem im, czy im jesteś człowieczkiem. I czule klepnął Artema po ty łku. * Aleksander Puszkin, Bajka o carze Sałtanie w tłumaczeniu Jana Brzechwy (przy p. tłum.).
13 // Przestrzeń życiowa
My ślał, że odpracuje noc i przy jdzie dzień; ale tutaj nie by ło niczego – ani nocy, ani dnia, i zmiana by ła ty lko jedna: od początku do końca. Poili ich ze szlaucha, licząc gardła, nie pozwalali robić zapasów wody. Nie by ło wy chodków; wszy stkie tunele, poza jedny m, by ły całkowicie zasnute drutem kolczasty m jak pajęczy ną, nie uciekniesz, nie wy pełzniesz. Zwierzoludzie paskudzili na stojąco, nie odry wając się od pracy : mężczy źni przy kobietach, a kobiety przy mężczy znach; nowo przy by li uczy li się tego już w pierwszej dobie. Uczono ich biczami z drutu kolczastego. Zabijano bez litości, w ramach obowiązków: ty ch, którzy nie chcieli pracować, ty ch, którzy sami umierali i dlatego pracować nie mogli, i ty ch, którzy spry tnie udawali już martwy ch. Nie żal im by ło robotników – nowy ch przy prowadzano dwa razy dziennie, oni też musieli żreć, a żarcia nie przy by wało. Za każdy m razem, kiedy otwierały się żelazne drzwi, kiedy wciągali do środka otumaniony ch nowicjuszy, wpy chali ich do bezkresnej jaskini Schillerowskiej, Artemowi skręcały się wnętrzności: zaraz wejdzie Dietmar. Za moment wy da się jego oszustwo: czerwoni wy ślą żołnierzy z Ochotnego Rjadu na Teatralną przez rozerwaną zaporę hermety czną, przez górny hol, blitzkrieg przejdzie w niekończącą się wojnę pozy cy jną, i Dietmar wróci, żeby powiesić Artema za zdradę. Kiedy ? Niedługo? Artem został obmacany, uznano, że sił ma na razie dużo i dano mu wozić taczkę. Zbierać od brodaty ch kretów to, co odłupali, odtłukli, wrzucać do taczki i wieźć do otwartego tunelu prowadzącego do stacji Kuźniecki Most. Na podkładach kolejowy ch leżał pomost z desek. Trzeba by ło po nim biec może ze trzy sta metrów i tam zwalać ziemię z kamieniami na hałdę, która wznosiła się już do sufitu. Artem miał dobrą pracę, od razu to zrozumiał: nie skuli mu nóg i nie kazali mu stać w miejscu, ty lko obchodzić wszy stkich pozostały ch, patrząc, u kogo zebrało się więcej ziemi. Nie by ło dokąd uciekać. Za to w ten sposób mógł znaleźć Homera. Staruszek spędził tu dopiero dwanaście godzin i jeszcze by ł w ubraniu; ale zdał już sobie sprawę, co można, a czego robić nie wolno. Nie wolno się migać. Nie wolno bumelować. Z kimkolwiek się rozmawia, nie wolno patrzeć w oczy. A jeśli się mówi, nie patrząc na człowieka, to coś takiego by ło wy baczane; w tej fabry ce ziemi i ciał i tak niczego nie by ło sły chać już o krok dalej. Homer, choć stary, trzy mał się dobrze. Nie jęczał, nie płakał. Kuł skałę w skupieniu,
nieszy bko i niewolno, nieśpieszno mu by ło by stracić siły. Cały mokry, umazany ziemią, plecy miał wy chłostane i uwalane brunatną krwią, wargi obgry zione. – Przy szedłem po ciebie, Nikołaju Iwanowiczu – powiedział Artem obok Homera. – A teraz pewnie obaj tu zostaniemy. – Dziękuję. Niepotrzebnie – z każdy m uderzeniem wy dy chał powietrze Homer. – Ten. Skurwiel. Fałszy wy. Śmieć. Nikogo. Nie. Wy puści. – Jakoś się wy dostaniemy – obiecał mu Artem. Ich rozmowa by ła ury wana: nie można by ło zby t często wracać do tego samego narożnika, nadzorcy zauważali to i chłostali za coś takiego biczami. Bicze by ły spręży ste, ze stalowego drutu, kolce sterczały z nich na wszy stkie strony : jeden kąsał przy uderzeniu, drugi – przy wy ciąganiu. – Co. U ciebie. By łeś. Na. Teatralnej. – By łem. – Widziałeś. Umbacha. – Czerwoni go aresztowali. By ł czy jś donos. Za to, że nasłuchiwał przez radio. Zabrali go i rozstrzelali. Przy mnie. Nie zdąży łem porozmawiać. – Taka. Szkoda. Dobry. Facet. Zabrał urobek Homera. Potem od garbatego mężczy zny na drugim końcu stacji odebrał ładunek skał. Potem pomógł stanąć na nogi kobiecie z obwisły mi piersiami, zanim nadzorca zobaczy ł to przez kamienną mgłę. Potem wrócił do Homera. – On nie by ł sam, ten Umbach. Inni też się kontaktowali. Ludzie przy chodzili z innego miasta do Moskwy, pewnie z Polarny ch Zori. – Ludzie. No. Ludzie. Mówisz. Gdzie oni są. Nie widziałem. – Czerwoni wszy stkich odszukują, wszy stkich zgarniają. Rozstrzeliwują, wy wożą na Łubiankę, do KGB. Ty ch, którzy przy szli, i ty ch, którzy ich widzieli, i ty ch, którzy o nich sły szeli. – Może. Boją się. Że oni Hanzie. Pomogą. Przeciwko. Nim. Wziął od Homera nowe kamienie. Potem podbiegł do chłopaczka – powolnego, wy koślawionego, bez wszy stkich palców, żeby zrzucić to, co zeskrobał. Potem do mizernego człowieka z Kaukazu, który namachał całą hałdę z wściekłej niechęci do zdy chania. Przez opary zobaczy ł coś jakby znajomego, ale nie miał powodu, żeby podchodzić. – Więc mi wierzy sz? Opowiedziałem Mły narzowi, Mły narz nie wierzy. Mówi, że to brednie. – Ja Umbacha. Sam sły szałem. Wierzę. Nie rozumiem. Ale wierzę. – Dziękuję, dziaduniu. Dziękuję ci. – Albo. Szpiedzy. Czy iś. Agenci. Co. – Nie wiem. Wy czy ścił wszy stko. Pobiegł dalej: ktoś pomachał, że niby u mnie naładuj. Radosna chwila: broker Losza. Wy cieńczony, wy smagany, ale się szczerzy. – I ty tutaj! – Ży jesz?! – Artem też szczerze się do niego uśmiechnął; trochę mu ulży ło. – Zby t cenny naby tek! – chrząknął broker. – Żeby go redukować! – Z Legionem nie wy szło, co? – Nie wy szło! – Losza, rozglądając się złodziejaszkowato, pomagał Artemowi ładować skały do taczki. – Widać to nie dla mnie. Człowiek nie uniknie powołania – kiwnął głową na zaschłe kupy. Przy skoczy ł nadzorca, ogrzał łańcuchem i Artema, i Loszę za to, że rozmawiali.
Artem wcisnął głowę w plecy, żeby ją oszczędzić. Pobiegł do tunelu, wy ładował taczkę, rozejrzał się: wezwali go strażnicy. Do tamtej kobiety, którą Artem podniósł z ziemi, żeby jeszcze poży ła. A ta wy trzy mała jeszcze trochę i znów upadła. Bły snęli jej latarką po oczach, a ta i tak widzi ty lko ciemność. Jeden strażnik odgrodził Artema automatem, drugi złapał jakiś grubszy pręt zbrojeniowy, przy mierzy ł – i rozłupał kobiecie głowę, rozbił jak jajko. Artem zapomniał o automacie, skoczy ł – i też oberwał prętem po ramieniu i kolbą w szczękę, i butami, leżąc na ziemi. Przepchnęli mu przez usta wilgotną metalową lufę, rozdrapali muszką podniebienie. – Będziesz się jeszcze stawiał, sukinsy nu?! Będziesz?! Wstawać! Postawili go na nogi, włoży li mu tę kobietę do taczki: wieź. – Dokąd? Wy mierzy li karczy cho, wy prawili go w ostatnią drogę. Martwy ch zrzuca się tam, gdzie grunt. Kobiecie by ło w taczce niewy godnie: nogi jej zwisały, rozbita głowa przechy lała się na bok. Wy trzy maj jeszcze chwilę. Za pierwszy m razem pokazali mu, co z takimi robić. Martwy ch należało wieźć po pomoście z desek do hałdy ziemi, która zaty kała tunel do Kuźnieckiego Mostu. I tam zwalać ich na nasy p razem z kamieniami. Nasy p czasem się osuwał, ubierał nagich, zaty kał im usta i uszy gliną i piaskiem. Taki by ł pogrzeb. Potem Artem nie chciał podchodzić ani do Homera, ani do Loszy : nadzorcy go dostrzegli. Zamiast Homera by li różni inni – jeszcze silni i już wy niszczeni – Kirgizi i Rosjanie, Rosjanie i Azerowie, Azerowie i Tadży cy. Każdy z nich dawał Artemowi kamienie, każdy odbierał mu siły. Wkrótce minuta, przez którą ładował taczkę, przestała wy starczać, żeby odpoczęły mu nogi, a minuta biegu z nią, żeby doszły do siebie ręce. Odwracał się w stronę zgrzy tający ch drzwi wejściowy ch: to nie Dietmar? Nie po niego? Wy trzy my wał, aż zaczął słabnąć. Wtedy wrócił do swojego staruszka. Ten czekał na niego; też kończy ły mu się już siły. – Dlaczego. Czerwoni. Dlaczego. Nikt. Nie. Wie. Ty lko. Oni. – Nie pozwalają nikomu się dowiedzieć? My ślisz, że sami mają kontakt z Polarny mi Zoriami? Trzy mają to w tajemnicy przed pozostały mi? – Kłamią. Z Zoriami. Prowadzą. Negocjacje. Co. – Jakie negocjacje? – Licho. Wie. Czego. Potrzebują. Czerwoni. – Panuje u nich głód… Grzy by gniją. Może, żeby dostarczy li im ży wności? Co? Jeśli tak, to ziemia jest tam… Ży zna! – No. Zagalopowałeś się. Obok nich przechodził nadzorca, gwizdnął: ty i ty i ty i ty, szy bko żreć, wasza kolej. Przy nieśli balię z pomy jami, kazali zgarniać je rękoma. Artem jeszcze nie mógł nawet wąchać czegoś takiego, a inni mlaskali i siorbali, jak najszy bciej mogli. Za to Homera karmili podczas tej samej zmiany, więc trafiło im się dziesięć minut bez kilofa i taczki. – By łem na powierzchni. Szedłem Twerską aż do Teatralnej. I tam… Ktoś tam poluje na wszy stkich idący ch tą ulicą. Prawdziwy samochód pancerny. Motocy kl. Czterech stalkerów im położy li. Mnie… Też chcieli. Z jakiegoś powodu mnie nie ruszy li. A znaleźli mnie szy bko. Homer wzruszy ł ramionami; potem złoży ł palce, zaczerpnął garść lury, podniósł do ust,
powąchał, pomy ślał. – A potem szedłem z powrotem… I nie by ło nikogo. Doszedłem. Bez skafandra, rozebrany. I wiesz co? Trafiłem na deszcz. – Na deszcz? – Staruszek podniósł wzrok. – Na deszcz – mruknął Artem. Wszy scy dookoła, stłoczeni przy kory cie jak świnie, pchali się i chłeptali na wy ścigi. Artem tego nie widział: zamiast tego przed oczami miał wy sokich i chudy ch ludzi w kapeluszach z szerokim rondem, widział deszcz z bezchmurnego nieba i jeszcze te powolne latające statki. – Co ze mnie za idiota – powiedział do siebie. – Wy obrażasz sobie? Idę na deszczu i wy obrażam sobie takie… Samoloty … Jak sterowce czy coś. Ty lko z przeźroczy sty mi skrzy dłami. Jak u much, ale większy mi. Jak u ważek. I wszy scy w takich jasny ch ubraniach… Odświętny ch. I też pada deszcz. Przy śniło mi się – skrępowany ściszy ł głos: zwierzoludzie żarli, nie należało im przeszkadzać takimi bzdurami. A zwierzoludzie mieli w dupie sny Artema, im się kończy ła balia, a chcieli tu jeszcze nieco poży ć, a bez pomy j nie sposób. Ale Homer go słuchał. Słuchał i nie jadł. – I wagoniki takie… Małe… – kaszlnął, oczy szczając sobie gardło. – Zamiast samochodów… Na drogach… – Tak… – potwierdził skonsternowany Artem. – Czteroosobowe. – Widziałeś? Widziałeś to? Tam? Na powierzchni? – Widziałem. Jakby m wspominał sen, wiesz? A ty … Skąd wiesz? – To z mojej książki. Z zeszy tu. To jest zapisane w zeszy cie! Homer mruży ł oczy, przy patrując się Artemowi, mrugał, starając się zrozumieć: to jakaś gra? Szy derstwo? – Wziąłeś go? Mój zeszy t? Czy tałeś? Kiedy ? – Nie wziąłem. Gdzie on jest tak w ogóle? – Skonfiskowali. Od razu. Ten Dietmar. Dokumenty, zeszy t… Wszy stko. Jak to nie czy tałeś? W takim razie skąd to wiesz? – Mówię przecież – sen! – To nie twój sen, Artem. To w ogóle nie jest sen. – Co? – Opowiadałem ci o dziewczy nie. O Saszy. Która na Tulskiej… Utonęła. Na zatopionej stacji. – By ło coś… Coś w ty m rodzaju, tak. Kiedy narąbaliśmy się razem na Cwietny m? – Tak. To… Ta Sasza… To jej… Tak sobie wy obrażała świat na powierzchni. Ona urodziła się w metrze. Nigdy nie by ła na górze. I tak właśnie, głupio… Naiwnie. – Sasza? Mówiłeś, że miała białe włosy ? – Artem się zachwiał, świat zakoły sał się, jak od fali gorącego powietrza. Artem potarł skronie. Głowa mu pękała. – Żry j, czego nie żresz? – odchy lając się od kory ta, powiedział mu zmęczony m głosem wujaszek z wy dęty m brzuchem; brodę miał skołtunioną, ściekała po niej ciemna woda. – Dosy ć już tego pieprzenia! Raz dziennie karmią! Natęży ł się i przeciągle pierdnął. Potem położy ł się na plecach i wlepił oczy w sufit. Co mógł zrobić, by Artema ocalić, to zrobił. Ale Artem nie mógł dziś nawet patrzeć na to kory to – od razu
go mdliło. – Z biały mi włosami. Szczuplutka. Miała jakieś osiemnaście lat. Jak się dowiedziałeś? Skąd? – Homer też wstał, trzy mając się w krzy żu. – Nie rozumiem. Nie pamiętam. Skąd. Ale sam to wszy stko widziałem. Wy obrażam sobie… Własny mi oczami – Artem podniósł rękę, jakby chciał złapać przepły wający obok niego zabawkowy samolot. – Wziąłeś go. Mój zeszy t. Zabrałeś – powiedział staruszek z przekonaniem i złością. – Nie może by ć inaczej. Czemu mnie teraz okłamujesz? – Nie zabrałem twojego pieprzonego zeszy tu! – rozzłościł się Artem. – Po kiego wała mi to twoje kronikarstwo?! – Szy dzisz ze mnie, tak? Ty zasrańcu! Artem, nie doczekawszy nawet gwizdka, złapał za taczkę. Potem pożałował. Zostało mu jeszcze wy starczająco dużo czasu, żeby pożałować. To, co by ło dalej, skleiło się, zrosło: załadować, pobiec, rozładować. Kamienie, ziemia, martwy człowiek. Jedno na drugim, jedno pod drugim. Ręce i nogi na początku paliły go, potem odrętwiały, później osłabły, opadły ; a potem znalazło się w nich skądś na samy m dnie trochę ży cia i już przez tępy ból poruszały się, podnosiły, opuszczały, kroczy ły, przeciągały czas. Zaczął zasy piać w biegu – całą dobę nie spał – budzili go stalowy mi kolcami. Próbował pomóc ty m, którzy padali – odganiali go łańcuchami. Przestał się odwracać, reagować, kiedy hałasowały drzwi – zapomniał już o Dietmarze. Nie chciał o nim wiedzieć, nie chciał słuchać nieszczęsny ch skomlący ch zwierzoludzi, słuchać ich historii, kto tu jak trafił, kogo za jaką ułomność ukarano; niektórzy z nich mamrotali i tak – nie Artemowi, ale wszy stkim ludziom, żeby wszy scy ludzie odrobinę o nich wiedzieli i zapamiętali, kiedy przy jdzie im tu zdechnąć i lec pod napierający m nasy pem. I nie miał już głowy prowadzić linii i łańcuszków od rozstrzelanego radiotelegrafisty do czekisty Swinołupa, od Zujewa, który się wy gadał, do Łubianki, od Mły narza do jakiegoś Biessołowa, od Biessołowa do führera, od führera do Dietmara: nic się nie zrastało, nic nie nabierało sensu. Zamiast kreślony ch niewidzialny m ołówkiem połączeń, zamiast zapy lony ch kamieniołomów, zamiast balii z pomy jami Artem podry wał w betonowe powietrze wolnoloty, wznosił w jaskini domy do nieba. I to te samoloty pozwoliły mu doczekać fajrantu, ewakuowały go do świata wy obraźni tej utopionej dziewczy ny. Ale nie; on sam to wszy stko widział, na pewno. Na własne oczy. Ale kiedy ? Jak? Fajrant jednak nastąpił. Szturchańcami odegnali ich do kąta, zwalili jeden na drugiego: śpijcie. I Artem usnął, chcąc zobaczy ć tamto miasto Saszy. A zobaczy ł klatki, powstałego z prochu Swinołupa i swoją ucieczkę. Ty le że we śnie nie uciekał prosty m kory tarzem na wolność, ale przez labiry nt – zapętlony i bez wy jścia. A potem skończy ł się sen i zahuczała kolejna zmiana. Czy by ł jeszcze dzień, czy już noc – upły nęła doba, kiedy Artem nauczy ł się wbrew mdłościom chłeptać pomy je razem ze wszy stkimi; kiedy nie zmusił się, by jako pierwszy podejść do krzy wdzonego staruszka; kiedy przestał liczy ć taczki z ziemią i taczki z ciałami. Drut kolczasty podarł na nim ubranie, ze szram od kolców cały czas sączy ł się czerwony pły n, i ten pły n stawał się coraz bardziej przeźroczy sty, coraz bardziej jałowy. Wy ciekała z niego
druga grupa, Rh–, rozcieńczony kompot. Nie by ło komu jej uzupełnić, dolać Artemowi swojej: widać Polatucha trochę postał, połapał ręką zajączki, odwrócił się i podreptał z powrotem. Bez rozkazu niczego nie mógł. A rozkaz Mły narza odnośnie do Artema mógł by ć jeden: skreślić. I Dietmar po niego nie przy szedł. Nie zaprowadził na szubienicę. Pewnie by ł zajęty na froncie. Ani ratunek się Artemowi nie należał, ani kara śmierci. Potem minęła jeszcze jedna doba. Milcząc, odbierał kamienie od Homera, ten, milcząc, je oddawał. Nikołaj Iwanowicz wy glądał już kiepsko; pożółkł, chwiał się. Artem nawet by go pożałował, ale stary się nie dawał. Obraził się za to kronikarstwo i za to, że Artem dał mu nadzieję. Z trudem porozmawiał z osłabiony m Loszą: jak oni te pałace kopią, kto kieruje robotnikami, kto powiedział, żeby zdejmować tubingi? Losza wskazał na jakiegoś skośnookiego. To jest Faruh, budował Moskwa City, ma swoich ludzi, Abdurahima i Alego, im to właśnie powierzy li. Inny ch specjalistów nie znaleźli. Faruh przechadzał się wszędzie ze swoimi zastępcami i bez kajdan, taki by ł ważny ; ale pomy je czerpał rękami ze wspólnej balii. Budową kierował pewnie: kto ma kopać, kto mieszać beton, kto stawiać podpory. – Trzeba uciec – powiedział brokerowi Artem. – Inaczej zdechniemy. – Zdechnąć to najpewniejszy sposób ucieczki – posłał mu słaby uśmiech broker. – To w takim razie ty pierwszy – Artem zaśmiał się połową twarzy. – Pójdziesz na zwiady. Czwartej doby Dietmar wciąż nie przy chodził; i Polatucha też nie. I Artem nie miał już siły, żeby my śleć o ucieczce. Ale koniecznie chciał jeszcze poży ć i z każdą godziną coraz bardziej rozpaczliwie. Nie żeby dokończy ć sprawy, zemścić się, poznać prawdę, zobaczy ć bliskich, ale tak po prostu – poży ć, żeby poży ć. W ty m celu nauczy ł się, jak unikać nowy ch śladów drutu kolczastego. Od paskudnego smaku pomy j wy kręcało mu żołądek, ale zmuszał się, by wracać do kory ta, żeby choć odrobinę się wzmocnić. Nauczy ł się pracować tak, żeby nie widzieć dookoła niczego prócz ważkolotów. Ale ślepota miała swoją cenę. Kiedy przy tobie roztrzaskuje się leżący m ludziom głowy, a ty milczy sz, niewy powiedziane gromadzi się, kiśnie i gnije. Kiedy chłostali go kolcami, duchowa ropa wy pły wała razem z bólem i krwią. A kiedy ranki powoli wy sy chały, pokry wając się strupem, Artem zaczął fermentować od środka. Ogłoszono fajrant, a on nie mógł zasnąć: przewracał się, rozdrapy wał sobie skórę, zry wał strup… Strup. Strup. I przez bezsenność, duchotę, nadmierną cielesną bliskość z inny mi ludźmi, jak w rowie z trupami, jego my śli odpły wały. Kto mu mówił o strupie? Kto chciał z niego ten strup zmy ć? Co? Jego głowa leżała na kolanach jakiejś kobiety. Ten człowiek, widzisz, jakim strupem obrósł? Dawaj, malutka, delikatniej z nim… By ło niewy raźnie, jakby wszy stko to widział przez brudną folię… Ale nie – to nie sen. To prawda. Jego głowa leżała na kolanach… Dziewczy ny. Patrzy ł jej w oczy z dołu do góry, a ona na niego z góry w dół, pochy lona. Małe piersi wy glądają z dołu jak białe półksięży ce. Jest obnażona. I Artem jest obnażony. Obraca głowę, całuje ją w miękki, wciągnięty brzuch… Są tam purpurowe ślady … Jakby kropki… Oparzenia od papierosów… Stare. Ślad leniwy ch tortur. Całuje ją w to oparzenie. Tam jest czulsze miejsce, bardziej wrażliwe. Dziękuję, Sasza. Ona… Ona doty ka palcami jego włosów, prowadzi rękę – przy gładza je, a te są miękkie, ale jak ty lko palce się przesuwają, uparcie się prostują. Jej roztargniony
uśmiech. Wszy stko pły nie. Zamknij oczy. Wiesz, jak wy obrażałam sobie świat na powierzchni?… Na następnej zmianie Artem cały czas oglądał się, kiedy u Homera w końcu uzbiera się wy starczająco dużo skał: nie mógł się doczekać, kiedy mu powie, podzieli się, ucieszy go i się usprawiedliwi. Ale staruszek pracował bardzo wolno, jakby nigdzie się nie śpieszy ł. Zrobił się chudy, skóra na nim wisiała; wzrok błądził dookoła. Homer uderzał w ścianę oszczędnie i odry wające się od niej kawałki by ły drobne, zostawało na niej więcej szram. A potem, nie nagromadziwszy w końcu dość urobku, usiadł na ziemi. Oparł się plecami, wy ciągnął nogi, zamknął oczy. Artem zauważy ł go pierwszy, przed nadzorcami; rzucił w Loszę kamieniem: odciągnij ich uwagę. Sam załadował sobie wy chudłego staruszka, powiózł niby to, żeby pochować go w tunelu, a naprawdę wy walił go przy śpiący ch. Dostał później baty za to, że szedł z pustą taczką – ale nie za staruszka. Artem poprosił Boga, żeby nie spisy wał na razie Homera na straty. O wiele już w ostatnim ty godniu prosił, jak on się z tego rozliczy ? Ale jeszcze raz zaliczono mu to na poczet długu. Homer postanowił nie umierać: obudził się na sy gnał razem z cudzą zmianą. Artem wy kombinował tak, by spotkać się z nim przy kory cie. Nie mógł się doczekać, aż mu powie. – Słuchaj, dziadku. Przy pomniałem sobie. Przy pomniałem sobie, skąd w mojej głowie te samoloty ! – Co? – Staruszek by ł jeszcze ogłuszony. – Tamty m razem, na Cwietny m. Kiedy mnie spiłeś. Zdaje mi się, że ją widziałem. Wiesz, mam to dokładnie przed oczami… Tak mi się zdaje. Ty lko… Nie będziesz na mnie zły ? – Widziałeś ją? – Widziałem. Tam, na Cwietny m. To ona mi to wszy stko opowiedziała. Twój zeszy t nie miał z ty m nic wspólnego. Serio. – Ona na Cwietny m? Co… Jak ona… – Dziewczy na. Z biały mi włosami. Drobniutka. Sasza. Saszeńka. – Teraz nie kłamiesz? – Głos staruszka stał się słaby ; chciał Artemowi uwierzy ć, starał się. – Nie kłamię. Nie naśmiewam się – twardo odpowiedział Artem. – Ży je? Ty przecież… Ty tam przecież jadłeś to świństwo… Po nim różne rzeczy … – Ja ją widziałem. Rozmawiałem z nią. Pamiętam to. Przy pomniało mi się. – Zaczekaj. Sasza? Moja? W ty m gnieździe żmij? W spelunce? Ona? Co ona… Co ona tam robiła? Widziałeś ją – jak? Ona – co? – Nic, dziadku. Z nią wszy stko… Wszy stko by ło w porządku. Ty dzień temu by ła ży wa. – Ale jak ona mogła… Jak ona się wy dostała? Jak ona? – To od niej to mam. Te obrazki. Samoloty. Deszcz. Powiedziała: zamknij oczy, wy obraź sobie… – Ale w burdelu… Dlaczego ona jest w burdelu?! – Ciszej… Ciszej, dziadku. Nie wolno ci się tak… denerwować. Ona jest w burdelu, ty i ja – o… Widzisz gdzie. Burdel to może jeszcze nie najgorsze miejsce. – Trzeba ją wy dostać. Trzeba ją stamtąd wy ciągnąć. – Wy dostaniemy, dziaduniu. Obowiązkowo wy dostaniemy. Ty lko żeby jeszcze nas ktoś
wy dostał. Siadaj, dziadku, co się tak zerwałeś? Sasza dała Homerowi siły, nadzieja oszukała jego ciało. Lecz oszustwo nie starczy ło na długo. Staruszek słabo machał kilofem i teraz to nie on kierował narzędziem, ale narzędzie nim – ciągnęło go za sobą, chwiało nim. Wcześniej nie by ło z nim dokąd uciekać ze stacji, teraz by ło to niemożliwe. Wstawiać się za Homerem u strażników znaczy łoby od razu skazać go na śmierć. Egzekucję powstrzy my wało ty lko jedno: zaczęły się przerwy w dopły wie nowy ch robotników i nadzorcy stali się bardziej wy rozumiali wobec stary ch. Tak Homer pociągnął jeszcze dzień. A potem po niego przy szli.
– Nikołajew! – krzy knął ktoś od drzwi przez megafon. – Nikołajew Nikołaj! Homer wcisnął głowę w ramiona, zaczął szy bciej walić kilofem, żeby zdąży ć wy kuć swoją normę przed rozstrzelaniem. Artem poczłapał z taczką w stronę wejścia, na zwiady ; w drzwiach, rozglądając się z obrzy dzeniem i strachem, stał w asy ście uzbrojony ch ludzi nauczy ciel Ilja Stiepanowicz. Opuchnięty, ale cały ; i w mundurze. Podniósł do bródki megafon, zawołał jeszcze raz: – Nikołajew! Homer! Wtedy straż sobie przy pomniała, przy jrzała się i przy wlekła Ilii Stiepanowiczowi staruszka. Nauczy ciel zszedł – kroczek, drugi – na dół. Wy mamrotał coś staruszkowi do brudnego ucha, krzy wiąc się od smrodu. Homer nie patrzy ł na niego, ale w ziemię. Artem został smagnięty biczem za my ślenie i ciekawość, trzeba by ło ruszać dalej. Ilja Stiepanowicz postał, machnął na Nikołajewa Nikołaja swoją czy stą ręką i wy szedł. – Czego chciał? – zapy tał Artem staruszka, wy brawszy odpowiedni moment przy kory cie. – Chciał mnie zabrać. Zasiadł do pisania swojej książki – i nie mu idzie. Zapewnili mu wszy stkie warunki… Oddzielny gabinet. Specjalną rację ży wnościową. A tu nic. Mówił, że czy tał mój zeszy t. Chce, żeby m mu pomógł. Podpowiedział. Zabierze mnie stąd na zawsze. – Idź! Zgódź się! – Na co mam się zgodzić? Żeby pisać jego książkę? – Jaka to dla ciebie różnica? Zdechniesz tu! – Pisać jego książkę o chwale Rzeszy swoimi słowami?! – Inaczej żadnej książki nie będzie! Ciebie nie będzie! Nic nie zostanie! Homer nabrał pomy j, przełknął; smak miały normalny, mniej więcej taki jak ży cie. – Powiedziałem mu, że bez ciebie nie pójdę. – Pójdziesz, dziadku! Idź! – On nie może. Wy prosił jednego do pracy, mówi, że na dwóch mu nie pozwolą. – A co… Co z Dietmarem? – Dietmara zabili. Na Teatralnej. Czerwoni jakoś się przedarli i go zabili. I wielu inny ch. Tego samego dnia. Nauczy ciel jest teraz przy samy m führerze. Spodobał mu się pomy sł z książką.
Dietmara zabili. Artem zawisł w pustce tunelu. Teraz nikt tu o nim nie wie i nie pamięta; z zakładnika, z jeńca, z podwójnego agenta stał się bezimienny m ułomny m, przeznaczony m na straty niewolnikiem. Nie ma sensu dłużej czekać, nie ma się czego bać, nie ma się czego chwy tać. Zgubili go tu, w bezkresnej przestrzeni ży ciowej, i nie ma nikogo, kto by go szukał. Swoje siły wy ciskał z siebie i zrzucał w tunelu; ten wy pełniał się nimi jak jelito, a Artem wy cieńczał się i słabł. W ustach czuł posmak rdzy, gardło nie przy jmowało jedzenia, w głowie huczało. Człowiek, swołocz, wy czerpuje się. Widocznie i Artemowi zamajaczy ł koniec tunelu. – Idź, dziadku. Tak czy inaczej idź. – Jak mam cię zostawić? Przy szedłeś tu po mnie. – Tak będzie przy najmniej jakaś nadzieja. Ja nie jestem im już potrzebny. Teraz potrzebują chociaż jednego z nas. A ty tu umrzesz – i ja wtedy też, na pewno. Poproś, żeby zawrócili nauczy ciela. I odejdź. – Nie mogę tak. – Jak w takim razie wy ciągniesz swoją dziewczy nę, jeśli tu wy kitujesz? A dużo ci już nie trzeba, wy bacz… Ledwo się trzy masz na nogach! No?! – Nie mogę. Ale bliżej nocy i fajrantu, kiedy został wy wieziony na taczce sąsiad Homera z rozdęty m wolem, żeby zasy pać go kamieniami, staruszek wreszcie naskrobał ty le, żeby Artem podszedł i do niego. – Bo przecież gdy by m się zgłosił… Przecież mógłby m się tam jakoś urządzić, a potem spróbować i ciebie stąd wy ciągnąć. – Oczy wiście! – powiedział Artem. – O to mi chodziło! – My ślisz, żeby poprosić… – Poprosić! – A ty wy trzy masz? Ile wy trzy masz? – Ile trzeba, dziadku! – obiecał Artem z największy m przekonaniem, na jakie mógł się zdoby ć. – Ty tu zaczekaj, sam pójdę po strażników. Potem, kiedy czekali na nauczy ciela – nadzorcy uważali teraz, żeby nie kaleczy ć Homera, i na Artema też spły nęło trochę jego niety kalności – zdąży li jeszcze co nieco sobie powiedzieć. – To dobrze, że wy chodzisz, dziadku. Dobrze, że będziesz pisał. Bo przecież pewnie nie ty lko jemu napiszesz książkę, ale i swoją pociągniesz, co? – Nie wiem. – Pociągniesz. Na pewno. To słuszne, kiedy coś po ludziach zostaje na ty m świecie. Dobrze to wszy stko wy my śliłeś. – Daj spokój. – Nie, słuchaj… Wszy stkiego się teraz nie opowie… Po prostu chciałem ci powiedzieć o czarny ch to, co najważniejsze. Co zamierzałeś o nich napisać w swojej książce? – A co? – Czarni, dziadku… To nie to, co my o nich… To nie demony, nie powszechne zagrożenie. To by ł nasz jedy ny ratunek. I jeszcze jedno… To ja otworzy łem im wrota do metra. By łem jeszcze mały. Wciąż nijak nie mogłem zapomnieć pewnego dnia z dzieciństwa… I dlatego…
I dlatego, kiedy namawiał Witalika i Żeńkę, chłopców takich jak on, żeby pobawić się w stalkerów i wy brać się na porzuconą stację Ogród Botaniczny, chociaż wchodzenie do tuneli by ło dzieciom surowo wzbronione, i kiedy kręcił korbą zapory hermety cznej, otwierając drogę na powierzchnię, i kiedy jako pierwszy rzucił się po zapadnięty ch stopniach schodów ruchomy ch, bo – jak by to wy jaśnić? – chciał się zobaczy ć z matką, z mamą z tamtego dnia z kaczkami i lodami; szedł się z nią spotkać, bo bardzo się stęsknił. Pociągnął pozostały ch za sobą po prostu dlatego, że bał się iść sam. A czarni… Czarni zobaczy li go nie od zewnątrz, ale od razu od środka: samotnika, sierotę, który zgubił się w ich świecie. Zobaczy li i – oswoili? Nie, zaadoptowali. A on my ślał, że to by ło oswajanie; bał się, że uwiążą go na łańcuchu, że nauczą go wy pełniać ich polecenia i że napuszczą go na ludzi. Bał się, że chcą zostać jego panami. Ale im to nie by ło potrzebne. Im po prostu zrobiło się go żal i z tego żalu go ocalili. I tak samo z żalu gotowi by li ocalić wszy stkich ludzi pod ziemią. Ty le że ludzie by li już na to zby t zdziczali. Czarni potrzebowali rzecznika, tłumacza. Oto przy garnięty przez nich Artem mógł wy czuwać ich języ k, nauczy łby się przekładać go na rosy jski. Takie właśnie by ło jego przeznaczenie: stać się pomostem między nowy m człowiekiem a człowiekiem stary m. A Artem się bał. Bał się im zaufać, przestraszy ł się głosu w swojej głowie, snów, obrazów. Nie wierzy ł im, nie wierzy ł sobie; i podjął się zadania znalezienia sposobu, by zniszczy ć czarny ch, ty lko dlatego, że bał się ich wpuszczać do swojego wnętrza, słuchać ich i by ć im posłuszny. Okazało się, że łatwiej by ło znaleźć niewy korzy stane podczas wojny rakiety i unicestwić wszy stkich czarny ch aż do ostatniego. Wy palić pomarańczowy m ogniem miejsce, w który m powstała nowy rozumny człowiek. Ogród Botaniczny. Dokładnie to samo miejsce, w który m czteroletni Artem spacerował za rączkę z mamą. Zanim zezwolili rakietom na start, przekazawszy Mły narzowi współrzędne, Artem miał chwilę. Na tę chwilę jednak czarny ch wpuścił; a ci – nie żeby uratować siebie, ale z litości dla niego, wiedząc już, że Artem i tak nie odwoła ich egzekucji – w końcu jednak pokazali mu mamę. Jej uśmiechniętą twarz. Powiedzieli mu – jej głosem – że kochają i że wy baczają. Wtedy mógł jeszcze wszy stko naprawić. Zatrzy mać Mły narza, wy łączy ć radiostację… Ale znów się przestraszy ł. I kiedy rakiety zaczęły spadać na ziemię… Nie by ło już nikogo, kto by Artema kochał. I nie by ło kogo prosić o wy baczenie. I twarz mamy zniknęła na zawsze. I Ogród Botaniczny zamienił się w stopiony asfalt i czarny węgiel; kilka kilometrów kwadratowy ch węgla i sadzy. Artem nie miał już dokąd wracać. Zszedł z wieży Ostankino, wrócił do domu, na WOGN – powitano go jak bohatera, jak zbawcę. Jak świętego, któremu udało się pokonać przerażającego smoka. A on bał się wciąż: jeśli nie tego, że oszaleje, to że będzie uchodził za szaleńca. I nikomu oprócz swojej Ani i Mły narza nie powiedział, co się tam naprawdę wy darzy ło. Nie powiedział, że by ć może zniszczy ł ostatnią szansę na to, by ludzkość odzy skała Ziemię. Przy znał się dwojgu ludzi i żadne mu nie uwierzy ło. I dopiero potem, po roku, zaczął sobie przy pominać: zdaje się, że kiedy Ulman i on rozwijali antenę na wieży Ostankino, w radiostacji tamtego pojawił się jakiś głos jeszcze przed Mły narzem. Jakiś sy gnał wy woławczy … Ale to nie Artem miał słuchawki; mogło mu się wy dawać. Ale jeśli mu się wy dawało, to znaczy … To znaczy, że to koniec. Nieodwołalnie. Bezpowrotnie. Swoimi niezgrabny mi palcami, śliskimi
od grzy bów, zdusił jedy ną nadzieję dla siebie i dla wszy stkich. Sam. On. On, Artem, skazał ludzi na stacji i w cały m metrze i wy mierzy ł im doży wocie. Im, im dzieciom i dzieciom ich dzieci. Ale jeśli jest choć jedno inne miejsce na ziemi, gdzie ludzie przeży li… Choć jedno… – Choć jedno. – Nikołajew! Nikołajew Nikołaj! – Idź. Chodźmy, pójdę z tobą do drzwi… A nuż mnie nie przepędzą. – To wszy stko prawda? – Homer trzy mał Artema za rękę, jakby Artem pomagał staruszkowi iść; w rzeczy wistości to staruszek pomagał Artemowi. – Prawda. Szy bko ci opowiedziałem… Jak mogłem. Żeby zdąży ć. – Bo kiedy cię stąd wy ciągnę, wy łoży sz mi wszy stko dokładniej, tak? Bardziej szczegółowo? – Homer popatrzy ł mu w oczy. – Żeby w książce wszy stko by ło w całości, żeby niczego nie poplątać. – Oczy wiście. Kiedy mnie wy ciągniesz. Ale to jest najważniejsze. Po prostu… Chciałem ci powiedzieć. Wierzy sz mi? – Wierzę. – I tak wszy stko zapiszesz? – Tak zapiszę. – Dobrze – powiedział Artem. – Słusznie. Ilja Stiepanowicz stał niecierpliwie, obserwował zwierzoludzi; może zastanawiał się, jak możliwie najzgrabniej usunąć ich ze swojego podręcznika. Na widok Homera ucieszy ł się, uśmiechnął, narzucił mu na ramiona waciak. Staruszek wy ciągnął do Artema rękę na pożegnanie. – Do zobaczenia. Nauczy cielowi drgnęła twarz; wiedział, że nie będzie żadnego zobaczenia, ale nie chciał się z Homerem kłócić. Artem też wiedział i też nie chciał. – Iljo Stiepanowiczu! – zawołał nauczy ciela, kiedy ten zabierał już staruszka do ży cia. Ten obejrzał się niechętnie przez ramię. Straż się obudziła, wzniosła nad Artemem kolczaste pejcze. – A co z pańską żoną, urodziła? – zapy tał Artem ostrożnie. – Jakiego potomka można pogratulować? Ilja Stiepanowicz poszarzał, zestarzał się w mgnieniu oka. – Urodził się martwy – powiedział bezgłośnie; ale Artem i tak zrozumiał, z ruchu ust. Trzasnęły drzwi i poczuł na plecach słodkie pieczenie od bicza. Popły nęła krew. Dobrze. Niech pły nie. Niech wszy stko wy pły wa na zewnątrz. Kiedy podano pomy je, Artem nie żarł tak po prostu. To by ła sty pa po Dietmarze.
Dobrze, że pozby ł się staruszka. Dobrze, że przekonał go, iż Artema będzie można stąd zabrać. Dobrze, że sam nie dał się do tego przekonać. Przy najmniej już nie drgał, sły sząc zgrzy t drzwi wejściowy ch. Nie miał już na nic nadziei. Nie liczy ł dni. Tak by ło prościej, w bezczasie. I dobrze jeszcze, że zdołał opowiedzieć Homerowi to, co najważniejsze o sobie i czarny ch. Że starczy ło mu czasu i tchu. Teraz nie tak strasznie by ło tu zostać w zapomnieniu. Coś się tam działo, na inny ch stacjach: może wojna; ale Schillerowskiej to w żaden sposób nie doty kało. Tu wszy stko szło swoją koleją: przestrzeń ży ciowa pożerała skalistą ziemię, tunel do Kuźnieckiego Mostu ży wił się ziemią i ludźmi, podpełzał coraz bliżej do stacji. Artem słabł, ale starał się jeszcze egzy stować. Broker Losza by ł niczy m chodzący szkielet, ale wciąż próbował przełamać upór Artema. Już ze sobą nie rozmawiali: nie by ło o czy m. By li ludzie, którzy próbowali uciec, rzucali się z kilofami na drut kolczasty, na strażników – wszy stkich rozstrzelano i dla postrachu rozstrzelano jeszcze kilku przy padkowy ch. Od tej pory bali się ucieczki i bali się o niej mówić, a nawet bali się o niej my śleć. Artem trzy mał się sam: po fajrancie, kładąc się na czy imś ciele w rowie do spania, zamy kał oczy i fantazjował, że jego głowa leży na kolanach dziewczy ny o imieniu Sasza, nagiej i pięknej; i sam gładził się po włosach, nie czując ciężaru własnej ręki. Wy obrażał sobie, jak Sasza pokazuje mu miasto na powierzchni. Bez Saszy musiałby zdechnąć. Po przespaniu przepisowy ch czterech godzin wstawał i biegał, i zrzucał, i podnosił, i wy sy py wał, i wiózł, i wy ładowy wał. I szedł, i pełzł, i padał. I znów wstawał. Ile dni? Ile nocy ? Nie wiadomo. Wy pełnione miał już ty lko pół taczki, więcej nie dawał rady powieźć. Dobrze, że i ułomni o połowę schudli od złego karmienia: bo nie dałoby się ich podnosić ani zagrzeby wać. Za dnia miał jeszcze sekretną rozry wkę: tej oto ściany, jak wiedział Artem, nikt nie dłubał, bo niedaleko za nią zaczy nał się ów kory tarz z mieszkaniami socjalny mi. Tam, za ścianą, według jego kalkulacji, znajdowało się przy tulne mieszkanko Ilii Stiepanowicza i Narine. Raz dziennie Artem, rozglądając się jak złodziejaszek, podbiegał do tej ściany i stukał w nią: puk, puk. Straż nie sły szała, Ilja Stiepanowicz nie sły szał, nawet Artem nie sły szał tego pukania; a mimo to za każdy m razem ogarniał go dziki bezgłośny śmiech. A potem pośrodku wieczności nadeszło wy bawienie, o oczekiwaniu na które ludzie zdąży li już zapomnieć. Straszne wy bawienie. Ze świata zewnętrznego do ich światka przebiła się wojna. Zaczęły raz za razem trzaskać drzwi i Schillerowska wy pełniła się dobrze odży wiony mi mężczy znami w mundurach Żelaznego Legionu. Ułomni i zwierzoludzie przestali się krzątać, wpatry wali się tępo w gości. Nieposłuszny mi, zdrętwiały mi mózgami zaczęli układać mozaikę z rzucany ch przez przy by szy słów. – Czerwoni zdoby li Kuźniecki Most! – Przerzucili wojska z Łubianki!! Będą się tu przedzierać! – Lada chwila! Mamy rozkaz ich zablokować! – Gdzie są saperzy ? Dlaczego saperzy się spóźniają? – Trzeba zaminować tunel do Mostu! Jak najdalej od stacji!
– Gdzie materiały wy buchowe? Gdzie saperzy ? – Już idą! Są blisko! To awangarda! Ich kaemiści! Ży wo! No?! – Tnijcie! Tnijcie drut kolczasty ! Zaminujcie jak najdalej od stacji! – Dalej! Teraz! Na stację wbiegli spoceni saperzy, przy nieśli ciężkie skrzy nie z materiałem wy buchowy m; zwierzoludzie wciąż jeszcze niczego nie rozumieli. Artem obserwował krzątaninę przez swoją zwy czajną pory sowaną i zbutwiałą folię. Jego to wszy stko jakby nie doty czy ło. – Nie nadążamy ! Są za blisko! Trzeba zy skać na czasie! Na czasie! – Co robić?! Jak?! Będą tu! Przeważające siły ! Stracimy stację! Nie można do tego dopuścić! Wtedy kogoś olśniło. – Wy pędźcie ułomny ch! Do tunelu! – Co?! – Ułomny ch do tunelu! Przy jmą na siebie uderzenie! Z kilofami! Łopatami! Opóźnią czerwony ch! Kiedy będą ich masakrować, akurat zdąży my zaminować tunel! – Oni nie będą się bić! Popatrz na nich… – Czy li robimy oddział zaporowy ! Popędzimy ich… Sołowjow! Borman! Kieł! Zaganiaj ich! No! Liczy się każda sekunda, gównojady ! Ży wiej! Straż zaświszczała biczami i łańcuchami, zaczęła odry wać od ścian przy klejony ch do nich skamieniały ch kopaczy, zbierać ich w stado, wpy chać w gardziel tunelu. Jeszcze przed chwilą by ła tu przegroda nie do pokonania – trzy warstwy drutu kolczastego. A teraz pajęczy na zwisała w strzępach; za nią by ł tunel. Jeszcze jeden tunel w stronę Kuźnieckiego Mostu. I tam, w jego głębi, kotłowało się coś złego. Zwierzoludzie wlekli się do tunelu w otumanieniu, oglądając się na nadzorców bezradnie i niczego nie rozumiejąc: czego od nich chcą? Każdy z nich trzy mał w rękach to narzędzie, który m zawsze pracował: kto walił kilofem, miał kilof, kto młotkiem – młotek. Artem chciał iść ze swoją taczką, ale taczka przeszkadzała pozostały m, szturchała ich pod kolanami, nie potrafiła jechać po podkładach kolejowy ch i Artemowi rozkazano ją zostawić. Zostawił, dalej kroczy ł z pusty mi rękami. Rękom by ło niewy godnie, chciały trzy mać jakieś narzędzie. Palce już mu zeszty wniały, stwardniały, tworząc obręcz: tak, żeby dokładnie zmieściły się w nich rączki taczki albo trzonek łopaty. Ty ch, którzy wlekli się na końcu, chłostali i naciskali ludzie z bronią. Za ludźmi z bronią szli saperzy : nieśli skrzy nki, rozwijali przewody. – Dokąd? Dokąd? Po co? – beczeli nadzy ludzie, gapiąc się w ciemność, oglądając się na latarki i karabiny eskorty. A z rozwierającej się przed nimi czarnej dziury, do której za moment miało wciągnąć wszy stkich tu obecny ch, wy pły wały już razem z cieniutkimi przy torowy mi strumy czkami odgłosy dalekiego: „Uraaaaaaa!”. – Co? Co tam jest? – Gdzie my idziemy ? Uwalniają nas? – Podobno nas uwalniają! Tam ktoś tak powiedział!
– Zamknij się! Zamknijcie się wszy scy ! Naprzód! Naprzód, mendy ! – ...Uraaaaaaaaa… – Sły szałeś? Sły szeliście?! Z ty mi wlokący mi się gnidami nie zdąży my odejść i na sto metrów… Oni ledwo kuśty kają! To sabotaż! – Tutaj! Tutaj! Zaczy naj minować! – Pędź dalej ułomny ch! Pędź ich na bagnety ! – Uraaaaaaaaaaaaaaa… – Nie zdąży my ! Tutaj! Do przodu z nimi! Saperzy zatrzy mali się, zaczęli się krzątać, otworzy li swoje skrzy nki, zaczęli wy jmować bry kiety, opierać je o ściany tunelu, wpy chać w zagłębienia tubingów. Artema popchnięto lufą karabinu w plecy, zaczął szy bciej przebierać nogami i pracujący gorączkowo saperzy zostali z ty łu. Bicze cięły powietrze, pomiędzy brnący mi przez czerń świeciły milionwatowe światła, ry sując na wilgotny ch podkładach wy ciągnięte garbate cienie, i szczekał ponaglający megafon. – Ej, wy ! Wy wszy scy ! Czeka was wielka bitwa! Musicie ocalić Rzeszę! Napierają na nas zastępy ułomny ch! Czerwony ch kanibali, którzy nie zatrzy mają się przed niczy m! Dziś, teraz, możecie zasłuży ć na wy baczenie! Zapłacić krwią za prawo nazy wania się ludźmi! Oni zniszczą Rzeszę, a potem całe metro! Nikt oprócz was ich teraz nie zatrzy ma! Chcieli zadać nam cios w plecy, ale nie wiedzieli, że nasze plecy osłaniacie wy ! Są lepiej uzbrojeni, ale i wy macie broń! Nie macie nic do stracenia, dlatego nie macie się czego bać! – Ja… Dokąd? Nie idę! Nie będę! Ja nie będę! Ja nie umiem się bić! Huknęło. Echo wy strzału pochłonęło echo krzy ku. I od razu – nie czekając, aż każdy w stadzie zda sobie sprawę z tego, co się stało, zagrzmiały automaty wy celowane w poty lice ty ch, którzy zostawali w ty le. Ktoś wy dał ostatnie tchnienie. Zawy ł jakiś niedobitek. Zapiszczała baba. Sąsiad Artema obejrzał się – gwizdnęła kula – i wy dawszy gardłowy bulgot, przewrócił się na ziemię. – Naprzód, ścieeeeerrrrwa!!! Nie waży ć się!!! Nie waży ć się zatrzy my wać!!! – Zabijają! Nie stójcie! Strzelają! Biegnijcie! Artem popchnął czy jeś krzy we plecy, przebił się do przodu między ty mi, którzy uwięźli, podał rękę i wy szarpnął spod czy ichś nóg przewróconego nastolatka, naty chmiast o nim zapomniał i oglądając się co chwila na poganiaczy, zaczął przeciskać się do środka – w bezpieczne miejsce. – Naprzód! Naprzód! Śmierć padający ch twarzą na szy ny jak domino popchnęła w plecy następny ch – jedni się poty kali, drudzy walili naprzód, na spotkanie niewy raźnego i strasznego „URRRAAAAAAAA”, które gotowało się i wirowało i niosło się do nich przez tunel, jak wy try skujące na przodku wody gruntowe. – Nie jesteśmy baranami! – zary czał nagle ktoś z przodu; który ś z ułomny ch. – Nie damy się tak! – Idziemy !! Nie poddamy się!! – Śmierć im!!! – Bij tamty ch! – krzy knął w tłumie ktoś inny. – Naprzód! Naaaprzóóód! I – powoli, jak koło zamachowe parowozu, jak wracający do przy tomności chory – cały ten długi, goły tłum, zarośnięci i poobijani zwierzoludzie z kilofami i młotkami, zaczął się rozpędzać,
odnajdy wać w sobie siły, by wznieść nad głowami swoje narzędzia, żeby zabić kogoś, zanim sami zginą. – Śmierć im! Nie poddamy się! Naprzód! – NAAAAAAPRZÓD! Po chwili wszy scy biegli z ry kiem, z krzy kiem, z płaczem; i pasterze z automatami też musieliby biec w ty m samy m tempie, co ich pobudzone stado, ale nie chciało im się i brzy dzili się nim. Światła za ich plecami zbladły ; poganiacze zostali w ty le, nie chcąc mieszać się z mięsem armatnim. Przed nimi zrobiło się ciemno i grząsko, cienie biegnący ch rozpły wały się w nadciągający m mroku. Artem wciąż miał puste ręce, ale nie mógł się już zatrzy mać: ten, kto chciałby stanąć pośrodku tej lawiny, naty chmiast zostałby zmieciony i zadeptany. Zrównał się z Loszą: ten wy glądał dziko, szaleńczo, nie poznawał Artema. Potem go wy przedził. – URAAAAAAAAAAAAA! Czerwoni uderzy li nagle. Przerwali zasłonę mgły – i naty chmiast znaleźli się twarzą w twarz ze zwierzoludźmi, morda w mordę. Dopiero co zrodzili się z tunelu – i od razu starli się z nimi, wy rżnęli czołem o czoło. – AAAAAAAAA!!!! Nie mieli światła, tak jak i stado z Schillerowskiej; pędzili w ciemności, na oślep. Pierwsi w stadzie ledwo zdąży li zamachnąć się kilofami… I zaraz potem: – UUAAAAAAAHHHH! Jak zary czało za ich plecami! Jak zatrzęsła się cała ziemia! Jak ostatnie rzędy biegnący ch zmiótł ognisty oddech wy buchu, jak tunel zary czał niczy m trąba jery chońska, jak w jednej chwili zgasły wszy stkie światła i umilkły wszy stkie automaty, i nie by ło już niczego – ty lko czerń i czerń, nieprzenikniona czerń – dookoła, jakby cały świat przepadł, eksplodowała i zatopiła wszy stko całkowita ciemność, absolutna, beznadziejna. Artem oślepł – i ogłuchł, i ogłuchli zarówno biegnący za nim, jak i biegnący z przodu. Ci, którzy upadli, przewróceni i poobijani, od razu zaczęli podnosić się na nogi, wy macy wać po ciemku swoje kilofy, swoje młotki... Bo nie uszami, ale skórą, podszy ciem, wy czuwali, jak na czele stada pracuje, wy wija kosą, młóci ludzi na oślep, po omacku – śmierć. I trzeba by ło wstać, żeby osłonić się przed nią kilofem, a najlepiej zamachnąć się i zmiażdży ć jej pustą czaszkę, wsadzić ostrze w jej suche oczodoły, wy rwać, zamachnąć się znowu znad ramienia i znowu bić. Nikt już ich nie gnał przed siebie, lecz wszy scy pędzili tam sami z siebie, bo wzy wała ich śmierć, bo straszniej by ło schować się i czekać, aż odnajdzie cię sama, bo chcieli uderzy ć pierwsi, nim sami nie zostali uderzeni. Nie zabrzmiał ani jeden wy strzał: tamci, czerwoni, też nie mieli karabinów i automatów, wszy scy rzucili się walczy ć wręcz, czy m popadło, w nieprzenikniony ch ciemnościach nie dało się rozpoznać, co to by ło. Artem rozłoży ł ręce na boki, chwy cił rękojeść, zabrał komuś kilof i pijany ze strachu i pasji też ruszy ł naprzód po nagich ludziach, żeby wsadzić głowę w żarna, żeby nie by ć w tej wojnie ślepy m by dłem, ale niewidomy m rzeźnikiem, skoro nie dano mu innego wy boru.
Tam – już blisko – siekali się nawzajem, miażdży li, rąbali – zaciekle, nieludzko, nie wiedząc, kogo zabijają i za co, i nie krzy czeli już: „Śmierć!” ani: „Ura!”, bo zapomnieli języ ka rosy jskiego i każdego innego, więc stękali i charczeli, i po prostu ry czeli, krzy czeli coś bez związku, bez sensu. Coś świstało, buczało, cięło powietrze. Dzwoniły, omijając czy jeś mięso i uderzając o beton, kilofy. Mlaskały, trafiając i wbijając się w nie. W twarz dmuchało mu rdzawe powietrze: zaostrzone żelazo przelaty wało w odległości dłoni od niego; Artem uchy lał się, odpowiadał uderzeniem – w swoich czy obcy ch? – i czy by li tu jacy ś swoi? To krew pachniała rdzą; a ludzie – gównem. Zwierzoludzie i człekozwierze z obu stron pędzili ku sobie ze wszy stkich, ostatnich już sił, pędzili, by się pozabijać i w ten sposób wreszcie wszy stko zakończy ć, i przestać się bać. Artem raz rąbnął, dwa, trzy – i parę razy kogoś znalazł. Chlupnęło, plusnęło coś gorącego; kilof ugrzązł, pociągnął go w dół, uratował: naty chmiast przeleciało nad nim coś ciężkiego, co miało rozbić mu głowę, ale chy biło. Potem coś eksplodowało mu w kolanie, cisnęło go na szy ny ; nie dało się już stać, więc poczołgał się, chciał skry ć się w czy mś miękkim, ale to miękkie wierzgało, póki mogło, odpy chało go, odgry zało się bezgłośnie, brukało go czy mś lepkim, czy mś gorący m. Minął niekończący się czas, a dookoła się nie rozjaśniało; ludzie wciąż mielili się nawzajem na miazgę – podchodzili, sły sząc płacz, jęk, tłukli po omacku, chy biając, bili w dzwony szy n. Artem słuchał tego dzwonienia, żegnał się cicho i nie wy puszczał głosu z krtani. Położy ł głowę na kimś martwy m, udał, że to Saszeńka położy ła jego głowę na swoich kolanach. Naciągnął od góry drugie ciało, ukry ł się w nim. Długo jeszcze trwało, zanim wszy stko się uspokoiło. Skończy li zabijanie dopiero wtedy, gdy już nikt nie mógł ustać na nogach. Wtedy niedobici poruszy li się, zaczęli od nowa uczy ć się rozmawiać. Artem, przy trzy mując uszkodzone kolano, oderwał się od kolan Saszy, usiadł. Wy szeptał: – Koniec... Koniec. Koniec. Ja już nie chcę. Ja już nikogo nie będę zabijał. Kim jesteś? – powiódł palcami dookoła siebie. – Kto tu jest? Jesteś z Schillerowskiej? – Ja jestem z Schillerowskiej – zabrzmiało gdzieś. – My z Łubianki – odpowiedział ktoś blisko. – Z Łubianki? – Jesteście faszy stami? Żelazny Legion? Kanibale? – Jesteśmy z Schillerowskiej – powiedział Artem. – Jesteśmy ułomny mi, więźniami. Pognali nas naprzód. Oddział zaporowy. – My jesteśmy z Łubianki – powtórzy ł głos. – Jesteśmy więźniami. Polity czny mi. Rzucili nas naprzód... Na Puszkińską. Rzucili jak mięso... Przed prawdziwy mi oddziałami... Własny m ciałem na otwory strzelnicze... Żeby śmy... Na siebie nawzajem... – Żeby śmy na siebie nawzajem... Jak mięso nas... – powtórzy ł Artem. – Żeby śmy na siebie nawzajem! Jesteśmy ułomny mi... – Tu wszy scy są z Łubianki, wszy scy z cel, sami aresztanci – mówił mu ktoś. – Oddział zaporowy nam w plecy... Czekiści nam w plecy strzelali... Żeby śmy... – Nam... Nam strzelali... Strażnicy... – Nie poszli za nami... Oddział zaporowy został za nami...
– Oni za nami zawalili tunel. Tam nie ma jak... Nie mamy jak... Nie poszli za nami. Porzucili nas... – Co wy... Za co wy nas tak? – Za co tak nas?! Za co?! Co?! Ktoś z trudem, z bólem, z połamany mi nogami, jak robak popełzł w stronę głosu Artema. Ten sły szał to – ale nie mógł więcej uderzać. Tamtemu człowiekowi trudno by ło się przy bliży ć i Artem ruszy ł mu na spotkanie. Wy ciągnął rękę, szczepił się palcami z palcami drugiego człowieka, przy ciągnął go do siebie. – Za co wy nas tak, Boże jedy ny ? – Wy bacz... Wy bacz... Boże, wy bacz. I przy cisnęli się do siebie. Artem objął go – zdaje się, dorosłego mężczy znę, dotknęli się czołami; mężczy zna trząsł się od szlochów i Artema też skręcił jakby spazm – zatrzęsło nim, popły nęły łzy. Wy płakawszy się, mężczy zna westchnął i umarł. I wtedy Artem go puścił. Upadł. Spręży nka w głowie pękła, coś mu się przy pomniało. – Z Łubianki... Kto jeszcze jest z Łubianki? Tu i tam oży wały ciała, próbowały poruszać przebity mi rękami, my śleć wgnieciony mi czołami, stękały, majaczy ły. – Nataszeńka... Nastaw czajniczek, moja kochana... Torcik przy niosłem. – Jak ty lko wrócę z Turcji, od razu się zdzwonimy ! – Ja budowałem Moskwa City ! Budowałem! – Dlaczego jest tak ciemno? Boję się ciemności! Włącz światło! Sieriożka! – Boże święty, babciu, a ty co tu robisz? Po co przy szłaś? – Będziemy poszerzać przestrzeń ży ciową! Żeby dla każdego by ło miejsce! – Wody daj… Daj wody … – Alonka! Alonka, ty łobuziaro! – Ja jestem z Łubianki. Ja. Artem na jedny m kolanie i dwóch łokciach poczołgał się tam, skąd usły szał to wy znanie. – Kto to? Kto to? Mów, nie bój się! To ty ? Gdzie ty jesteś? – Ktoś ty ? – jakaś kobieta. – Zujew. By ł tu z wami Zujew? – Jaki Zujew? Nie by ło żadnego… – Zujew! – wrzasnął Artem. – Zujew Igor! Zujew, ży jesz?! Zujew! Stanął na jednej nodze, oparł się o ścianę, zaczął skakać po omacku, trzy mając się tubingów. – Zujew! Igor Zujew! Czy jest tu Igor Zujew z Ochotnego? Z Prospektu Marksa – gdzie on jest?! – No starczy ! Starczy ty ch krzy ków! Zaraz tamci przy jdą! Tamci! – A poszliby śmy dziś wieczorem do kina? Co? Pogoda taka, że żal w domu siedzieć. Igor nie odpowiadał. Może tu gdzieś leżał, tuż obok, ale bez połowy głowy niewy godnie mu by ło mówić. A może spry ciarz przy czaił się i milczał, nie chcąc, żeby go znaleziono.
– Igor! Zujew! Kto siedział z Zujewem? Z ty m, co o ocalały ch w inny ch miastach… W Polarny ch Zoriach… Którzy sami przy szli do Moskwy … Kto z nim siedział?! Zujew! – Co? – Opowiadał bajki! Że w inny m mieście przeży li jeszcze jacy ś ludzie! Że przy szli do Moskwy ! – A ile się gówna na Schillerowskiej marnuje, chłopaki, żeby ście wiedzieli! – Nie ma go tu. Ech-khhhh. Nie ma tu Zujewa. – Co? Gdzie jesteś? Kto to powiedział?! – Nie ma Zujewa. Wy dali go Hanzie. – Zaczekaj. Stój. Powtórz. Gdzie jesteś? Gdzieś ty, kurwa, jest?! No, powiedz, nie chowaj się! – Po co go szukasz? To twój przy jaciel? – Muszę to wiedzieć! Muszę wiedzieć, o czy m mówił! Co to za ludzie? Gdzie przy szli? Skąd?! Dlaczego Hanzie? – Ludzie, ehhhkh. Nie są z Polarny ch Zori. Polarny je Zori, ku… Prowokatorzy łżą o Polarny ch Zoriach. Prowokatorzy. Plotki… Rozpuszczają… To nasi… Wrócili z Bulwaru Rokossowskiego. Khhhhh. Nasi, przodownicy pracy … Kh-kh. Którzy na budowę stulecia… Do Bałaszy chy … Stamtąd wrócili. Z Bałaszy chy. – Zaczekaj. No gdzie ty jesteś?! Skakał, ręka zapadła mu się w ścianie – dziura czy co?! Upadł, wstał; usiadł, zaczął sunąć w stronę głosu, w stronę męczącego kaszlu. – Piękne miasto ten Kazań. Mają wspaniały meczet. – Wzbogaciłby m się na ty m gównie, gdy by tak wszy stko odzy skać. – Ja sam jestem z Kazania! A babkę mam ze wsi. Po dziadku mamy nazwisko Chajrullin. Babka to nawet po rosy jsku nie mogie! – Gdzie ty jesteś? Kto tu mówił o przy by szach, ty ? Co, Bałaszy cha ocalała? A Polarny je Zori jak? Wszy scy tam zginęli?! Nie rozumiem! – Może mleczka do herbaty ? – Kto wie, co tam przeży ło. O Polarny ch Zoriach to prowokatorzy opowiadają. Kh-kh. Piękna historia. Idioci to kupują. Kh-kh-kh. W Bałaszy sze… Jest wy sunięta placówka. Na powierzchni. Tam jest… Radio… Ośrodek radiowy … I z inny mi miastami… Żeby jeśli… Zujew powiedział… – Co?! Co Zujew powiedział?! – Kto dziś odbiera Taniuszę z przedszkola, ja czy ty ? – Odejdź, szatanie, nie ruszaj mnie. Odejdź, uciekaj, proszę cię. Ja nie twój. Na mnie w niebie czekają. – Placówka? Na powierzchni? Kto to buduje, nie rozumiem! Co to za radiostacja?! – Khhhh… Khhhh… – Gdzie ty jesteś? Mów! Dlaczego radiostacja?! – A tak w ogóle, to niezłe by dlaki z ty ch faszy stów. Męczą człowieka za nic. I gówna nie szanują. – Czerwoni… Linia Czerwona buduje… Khhhh… Na górze… W Bałaszy sze… Obiekt specjalny … Stację… I placówkę… Żeby … Zamiast… Metra… Radio… Stacja… Ludzi zapędzili…
– W Bałaszy sze jest stacja?! Jaka stacja? – Tam ludzi… Z Bulwaru Rokossowskiego… A ci… Wrócili… Sami. Khhhhh. Hhhhh. Hhhhhh. – Tam łapią sy gnał? Stamtąd można złapać?! Co?! Co?!! – Yy y y h… y y y y y h… y y h. I zniknął człowiek, i jakby nigdy go nie by ło. Z ciemności wy szedł, w ciemność odszedł. Artem potrząsał ży wy mi, namawiał martwy ch, przekony wał i wszy stko na próżno. – W Bałaszy sze! – powtarzał sam do siebie, żeby nie zapomnieć i żeby nie uznać, że cała rozmowa mu się przy widziała. – W Bałaszy sze. W Bałaszy sze. W Bałaszy sze, w Bałaszy sze! Teraz w żadny m wy padku nie wolno by ło umrzeć. Teraz Artem miał obowiązek wy czołgać się spod ty ch ludzi, wy dostać się z tej betonowej czeluści, narodzić się na nowo, załatać w sobie wszy stkie dziury i iść, pełznąć do tej pieprzonej Bałaszy chy obiecanej, ktokolwiek, cokolwiek tam jest. Znów wstał, złapał za tubing jak mamę za rękę. Schillerowska by ła odcięta. Na Kuźnieckim Moście by li czerwoni. Na razie tu nie szli, sły sząc pewnie, że zasy pało tunel; ale do nich też nie mógł iść. Przy pomniał sobie tę przerwę w ścianie. Może to jakiś chodnik między liniami? Poskakał wzdłuż ściany, wy macał… Wpadł do środka… Szczury rozpierzchły się… Gdy by by ć takim szczurem. Szczur nie zgubi się i z wy kłuty mi oczami. Dmuchnęło. Powiew poruszy ł jego odrośnięty mi oczami. Jakby paluszki Saszeńki je przeczesały. Zadarł swoje bielma do góry. Dmuchnęło jeszcze raz – delikatnie i figlarnie, jak matka niemowlęciu w twarz. Wczepił się palcami w pustkę, połamał paznokcie o beton… I zahaczy ł o metal. Klamra. Jeszcze jedna. Drabina szy bowa. W górę prowadził szy b wenty lacy jny. To stamtąd wieje. Z powierzchni. – Eeeeej!!! – zawołał. – Eeeee!!! Hej!!! Wy ! Wy tam! Tutaj! Tu jest wy jście! Wy jście na powierzchnię! Tu jest szy b! Można wy leźć na powierzchnię! Słuchajcie! Wy, ułomni! Tu można wy jść na górę!! – Na górę! Pojebało cię?! – zastękali niewidoczni zwierzoludzie. – Na górę! – krzy knął im Artem. – Za mną! Za mną, ułomni! Bali się, nie wierzy li mu. Nie wiedzieli, że tam jest i wiatr, i deszcz i że za pierwszy m razem tam się nie umrze. Trzeba by ło dać im przy kład. Objął zardzewiałą klamrę swoimi zaokrąglony mi palcami: klamra okazała się dobrze do nich pasować. Podskoczy ł, podciągnął rozwaloną nogę. Chwy cił się w kolejny m miejscu, podciągnął się. Jeszcze raz. Jeszcze. Jeszcze. Kręciło mu się w głowie. Ślizgał się, spadał, ale naty chmiast znów łapał klamrę. Nie czuł stłuczonej nogi, wy smagany ch pleców, poharatany ch rąk. Wdrapy wał się. Podskakiwał. Lazł. Spojrzał w dół – ktoś poszedł w jego ślady. Czy li nie na darmo. Zatrzy my wał się na chwilę – i szedł dalej. Jeśli teraz się nie wy dostaniesz, nie wy dostaniesz się nigdy.
Mniejsza o to, po jakim czasie – wy padł w końcu do maleńkiego pomieszczenia, okratowanej budki. Drzwi by ły zary glowane od środka, ry giel by ł zardzewiały. Do końca zdarł sobie dłonie na krwawą miazgę, rdza zmieszała się z rdzą; ale pokonał go. Otworzy ł drzwi na oścież, wy czołgał się na czworakach, obrócił na plecy. Na świecie by ł wczesny poranek; wschodziło słońce barwy miedzi. Po prostu leżał na ziemi. Na ziemi, a nie pod ziemią. I nie, to nie w głowie mu się kręciło – to cały pieprzony globus nakręcony przez Artema obracał się teraz jak bąk. Obok padł i leżał ktoś jeszcze. Ty lko jeden, więcej nie poszło. – Ktoś ty ? – zapy tał go Artem, nie odwracając się nawet do swojego jedy nego wy znawcy, uśmiechając się błogo przez opuszczone powieki do różowego porannego nieba. – Kim ty, kurwa, jesteś, człowieku? – Loszszsza, a kto – odparł głos. – Broker. Ffff… zzzoo. – By łeś brokerem – powiedział Artem, szczęśliwy, że doży ł tej chwili. – A teraz będziesz pierwszy m apostołem. I wtedy wy łączy li mu światło.
14 // Obcy
– My ślałem: Polarny je Zori, my ślałem: ty siąc kilometrów, a to wszy stko jest u nas, pod bokiem, w Bałaszy sze! Wy obrażasz sobie, Żenia? Tu, w Bałaszy sze, tuż obok. Można powiedzieć, w Moskwie! Budują tam! Wy suniętą placówkę! Czy li ziemia jest czy sta… Jeśli budują! No, czy to nie sukinsy ny, powiedz mi, co? Ci czerwoni? W tajemnicy przed wszy stkimi! Nikt nie wie. Budują na powierzchni bazę. My mamy siedzieć w metrze, tak, Żenia, a oni będą oddy chać świeży m powietrzem! – Sukinsy ny, Artemy cz, sukinsy ny. Siedź spokojnie. – A sły szałeś najważniejszą rzecz? Radio! Tamten mówi, że dookoła budują stacje radiowe. A po co? Jasna sprawa! Dlatego że to oni – oni! – zdołali się jednak połączy ć. Z kimś. Może z Uralem? Co? Może z bazami na Uralu! Co, Żenia? Jeśli nie z Zoriami. – Ale ty jesteś ciężki, niech cię licho. – A może i z Zoriami? Skąd on miałby to wiedzieć? Co? – Chociaż nogami nie machaj! Zaraz cię zrzucę, sam się poczołgasz! – A ja pójdę, Żenia. Pójdę. Bo przecież nikt niczego… Żaden z ty ch gadów się nie przy znaje. Trzeba samemu iść do tej Bałaszy chy. Szukać placówki. Bez tego się nie zorientujemy, co to za piwo się tu warzy ! Pójdziesz ze mną, Żenia? – Wiesz co? Tak szczerze? Nie mogę już z tobą. To mam cię nieść na Cwietnoj, do twojej Saszeńki. A teraz, kiedy ledwie dokuśty kaliśmy do Trubnej, ten chce do Bałaszy chy ! No, czy to nie szczy t bezczelności? Nie jesteś chy ba wiadrem z gównem, żeby m tu z tobą kręgi zataczał! Z sześćdziesiąt kilo waży sz! Ja, tak na marginesie, tak samo jak i ty w ty m ich piekiełku kiblowałem! I do tego machałem kilofem, kiedy ty sobie łaziłeś z ty m swoim pedalskim wózeczkiem! No, czy ty wsty du nie masz? Koniec, złaź. – Zaczekaj, Żenia… Dokąd ty mnie bierzesz? – Dokąd! Dokąd! Do tej twojej Saszeńki. Poleż tutaj. Pójdę zapukać. Jak nie otworzą… Oby warto by ło wy chodzić. – Żenia. My ślisz, że niczego nie rozumiem? Przecież ty jesteś martwy. Wiem o ty m. Jak ty mnie tu przy niosłeś? – Sam jesteś martwy !
– No więc od razu panią uprzedzam. Tamten, co nie wy ży ł, to pani go wy słała na tamten świat, ale Artemy cz ma się u pani z tego wy grzebać i by ć na cacy ! – Co jest z jego plecami? I co z nogą? – Wy padek. Przy pracy. Krótko mówiąc. Niech go pani czy mś posmaruje. – Niby czy m? Rozejrzy j się dookoła. – U nas na stacji wszy stko się gównem smaruje, ale pani, mam nadzieję, ma coś konkretniejszego. Żeby nie by ło, że go na darmo z powierzchni taszczy łem. – Nie podskakuj mi tu. Bo zaraz pomaszerujesz z powrotem. – Ja też jestem pacjentem, tak w ogóle! Moje plecy też pani obejrzy, cioteczko! Mnie też nie podrapała kobita. – A lepsza by już by ła kobita. A ten wy gląda, jakby wagon po nim przejechał. Dajcie no światła… Nie moja specjalność. Ja w ogóle jestem wenerolożką. Kolejka do mnie stoi. – Cioteczko. Wiem, kim pani jest. Po prostu niech go pani połata, żeby by ł taki jak wcześniej. A potem jeszcze by mi pani jajka obmacała, bo deczko się niepokoję. Taką nieprzy jemną rzecz mi tam powiedzieli! – Dlaczego on jest nieprzy tomny ? Przecież nie z powodu kolana! I ten rumieniec. Co on, grzał się jeszcze na ty m słońcu? – Ja jestem rozgrzany. I przy tomny. Muszę się przespać. Gdzie jest Sasza? – Kto to jest Sasza? Och, a tu…
– Hej! To ta? – Co? – To ta laska? – Zaczekaj… Nie rozpły waj się… Zostań… – To ta? Ta twoja Sasza? – Jak mnie znalazłaś? – Ona znalazła?! Ha! Ja tu cały ten cholerny burdel na uszach postawiłem! Ja! Co za niewdzięczne z ciebie by dlę… – Pamiętam go. Pamiętam. Ty … Co ty tu robisz? – I ja… Jak ty lko sobie ciebie przy pomniałem… Nie mogę przestać o tobie my śleć. – Jesteś Artem, tak? Stalker z WOGN-u. Zgadza się? Co z nim? – No, co z nim, co z nim… Widać chy ba. – On nie może tu zostać. – Dlaczego nie mogę? Co? Nie chcę nigdzie indziej. Szedłem tu. – Aha, szedłeś. Szedł, jasne. – Nie możesz, bo… Bo pracuję. To moje pomieszczenie do pracy. – Popracuj teraz z nim. Co ja, na darmo sobie plecy łamałem? – Co ty … Co ty pamiętasz, Artem? Z tamtej nocy ?
– Ciebie. Pamiętam, że leżałem z głową na twoich kolanach. I że by ło mi… Tak… Może znów się przy tobie położę… Bardzo tego potrzebuję. – Jemu nie wolno tu by ć. Musisz go zabrać. – Proszę. Gdzie mam nabrać sił, żeby odejść? Wy starczy pięć minut. – Pięć minut. Dobrze. – I proszę cię, pogładź mnie po głowie. O tak. Tak. Jeszcze. Boże święty, jak dobrze. – To ja już opłacę mu godzinę! I tak jestem w długach… Warto by ło tu drałować dla pięciu minut! – Co? Artem… Widzisz? Popatrz… – No tak. W sumie to właśnie o ty m mówiłem. – Co? Jak? Nie przery waj, no, proszę. – Włosy ci wy chodzą, Artem. Wy padają ci włosy. – Moje? Naprawdę? Śmiesznie… Ale śmiesznie…
– Mówiłaś przecież, że ty lko pięć minut… – Milcz. Proszę, połknij to. Popij. Pij. No, pij, potrzebujesz tego. To jod. – Wszy stko mi jedno, co to jest. To dobrze, że te pięć minut się jeszcze nie skończy ło. Za późno na picie jodu. Dziękuję. – Mówiłeś… We śnie. O Homerze. Niewy raźnie. Znasz Homera? – Tak. Tak. Homer. Dobry staruszek. Szuka cię. My śli, że utonęłaś. Bo to ty utonęłaś? Na Tulskiej? – Tak. – Ale przecież nie utonęłaś? Tak bardzo nie chcę, żeby ś utonęła! – No przecież, że nie utonęła! Tu siedzi. Oczy wiście nie taka rumiana jak ty … – Wiesz co? Przy pomniała mi się twoja opowieść. O mieście na powierzchni. Taka głupia opowieść. Przecież codziennie wy łaziłem na górę. A tu… O samolotach ze skrzy dłami ważek. O autach-wagonikach. I o deszczu. Trafiłem tam na deszcz. Bez skafandra. – No, to żeś się pewnie nały kał! I jeszcze mnie powlókł na powierzchnię bez skafandra! Idziemy i idziemy ! Też mi stalker! Siedziałby m sobie w tunelu z ty mi wesołkami… – Możesz wy jść? Jak masz na imię? – Aha! Płacić za godzinę, to bardzo proszę, a jak coś, to idź się przejść, tak? – Losza… Idź się przejść, dobrze? – Ale z was gady ! Chociaż ty jesteś niczego sobie. No dobra, kochajcie się. Jeśli wty czka ci się nie przepaliła. – Co pamiętasz, Artem? Co jeszcze? – Nie wiem. Pamiętam, że zabrał mnie jakiś człowiek na kory tarzu. Zaprowadził… Nie tutaj? – Nie tutaj. – I wezwał ciebie. A potem… Nie wiem. Pamiętam, że leżę z głową na twoich kolanach. O,
tak jak teraz. I jeszcze… Możesz… Proszę cię, możesz podnieść tu trochę bluzkę? O tutaj, tak. Brzuch. Można? O, to… Zaczekaj… Skąd to się wzięło? To od papierosa, tak? – Nieważne. – Ja też takie mam… O, tutaj, na ręce… Popatrz… Pojawiły się. Co to jest? – Nie wiem, Artem. Mogę ją opuścić? Zimno mi. A gdzie on teraz jest? Homer? – On… Jest w Rzeszy. Pisze książkę. Podręcznik do historii. Jedną książkę już napisał. O tobie. – O mnie? On… napisał? – Tak. Kończy się chy ba tak: „Homer nie znalazł w końcu ciała Saszy na Tulskiej”. – Wy dostałam się przez szy b wenty lacy jny. – Ja też. Zabawne, nie? – A co tam jest napisane o Hunterze? – O kim? Zaczekaj… O kim?! – Leż… Leż… Jesteś chory ! Nie wolno ci! – Ej! Wy łaź! Gdzie ty jesteś? Jestem od Suma! – Koniec, przy szli do mnie. Zostań tu. Przy jdę później.
– No, co ty ? Nie kul się tak. Dawaj. O tu. Na kolanka. – Najpierw pieniądze. – Pieniądze by chciała! A ja może najpierw chcę na próbę! Przekonać się! Czy jakość dobra, czy nie! No! – Aj! – Szerzej! Dawaj szerzej! O. Ooo. Ooooo… – Zaraz. Chwileczkę. Tak mi niewy godnie. – To nie tobie ma by ć wy godnie, króliczku. Nie tobie, suczko. Nie tobie, zdzirko. Nie tobie, nie tobie, nie tobie.
– Co się tak na mnie gapisz? – Nic. – No, i już. Co, nie wiedziałeś, kim jestem? Gdzie trafiłeś? A tak w ogóle to twoja godzina już upły nęła. – Ja… Nie chodzi o ciebie. Wy bacz. Mam odejść? – Ale dokąd pójdziesz?… W takim stanie. Leż już lepiej… Będziesz tak milczeć? – Co do Huntera. W tej książce Homera jest coś o Hunterze? – My ślałam, że ty mi powiesz. Znasz go?
– Huntera? „Znasz”?! To on… On ży je? Widziałaś go?! – Widziałam. To o nim miała by ć ta książka, a nie o mnie. Homer szedł z nim. By li razem. A dopiero potem my wszy scy. – Kiedy ? W który m roku? – W zeszły m. Cała ta jego historia, którą opisy wał – po prostu mu się nawinęłam. On wciąż szukał bohatera. Z mitów. On jest taki śmieszny, ten Homer. Zaglądałam mu przez ramię, kiedy pisał w zeszy cie. Przedstawiał Huntera jako takiego… Zagadkowego… Że niby miał w sobie potwora. I że ten potwór próbował wy rwać się na zewnątrz. Homer… On chce by ć poetą. – Chce by ć Homerem. A ja… – Co? – Bo ja jestem z WOGN-u… Już ci to wszy stko opowiadałem, tak? I prawie całe ży cie tam spędziłem. Ojczy m mnie nigdzie nie puszczał. A potem pojawił się Hunter. W pancerzu bojowy m. Z erkaemem. Taki czarny płaszcz, skórzany. Głowa wy golona na zero. I kłócił się z Suchy m… Z moim ojczy mem. Hunter mówił, że nie ma zagrożenia, z który m my, ludzie, sobie nie poradzimy. Jak żaba, która wpadła do dzbanka ze śmietaną i majtała łapkami, aż ubiła ją na masło i wtedy wy lazła. Mam to przed oczami, jakby to by ło dzisiaj. A ojczy m… Zmiękł. By ł gotów się poddać. – Komu? – Czarny m. Nieważne. Komukolwiek. Ważne jest to, że zobaczy łem Huntera… I koniec. Zrozumiałem: oto, jaki powinienem by ć. To nie by ł bohater Homera… Khm, khm. To by ł mój bohater. I wy słał mnie… Dał mi to zadanie. Sam poszedł na powierzchnię, żeby zniszczy ć czarny ch. A jeśli nie wrócę, powiedział, dostań się do Polis. Weź ten nabój… Znajdź Mły narza. Rozumiesz? To wszy stko przez niego. To, kim się stałem. Przez niego. Dzięki niemu. – Ja też się w nim zakochałam. Ale się dobraliśmy. Dwoje głupców. – Saszuńka! Gdzie ty jesteś, cholero? – Przepraszam. Może na razie się prześpisz?
– Dawno cię nie by ło. – A ja – uwierzy sz? – oprócz ciebie z nikim nie by łem! Czekałem na nasze spotkanie! – Jesteś zmęczony ? Połóż się, sama wszy stko zrobię. – No, a ty ? To jakoś nie po ludzku. Ja chcę, żeby ś ty też tak miała. – Nie trzeba. Mnie i tak jest dobrze. Naprawdę. Zawsze mi z tobą dobrze. Ty jesteś delikatny, łagodny. – A ty … Mnie jest z tobą wiesz jak? Nie jak z żoną. – Starczy tego gadania. Koniec. Dodatkowy ch pieniędzy mi nie trzeba. O tak. Zdejmuj to. – Och. Och ty … Co ty … Och. Ja ciebie… Ty moja…
– Śpisz? – Pośpij tutaj. – Zaczekaj, opłuczę się. Bo cała pachnę… Pachnę nim. Zaczekasz? – Zaczekam.
– W sumie to my ślałem, że zginął. Przez cały ten czas tak my ślałem. A ty mówisz, że on ży je. – Ży ł. Teraz nie wiem. Nie szukałam go. Kiedy wy grzebałam się z Tulskiej… Szłam dokądkolwiek, by le nie z powrotem. Ty lko nie tam, gdzie można by ło go spotkać. – Dlaczego? – Homer nie napisał, co stało się z Tulską? Z jakiego powodu ją zatopiło? Nie? – Nie czy tałem. Mówił po prostu: zatopiło. – No tak. On go ciągle usprawiedliwiał, Homer. Potwór się przebudził… I ja w ty m jego zeszy cie próbowałam tego potwora oswoić. Kto w coś takiego uwierzy ? – A jak by ło naprawdę? – Rozpił się. Hunter. Upijał się do nieprzy tomności. Codziennie – kompletnie, w trupa. Zataczał się, nie mógł prosto iść. Strasznie by ło by ć obok niego. Po prostu strach. To przecież zabójca. Zawsze miał przy sobie ten swój pistolet… Z tłumikiem. Ty lko coś się dzieje – i już za niego chwy ta. W prawej ręce pistolet, a w lewej manierka. Stale. Cały czas z niej pociągał. Ledwie składał zdania. Prosiłam go, żeby przestał. Nie mógł. Tak to. Pozdrowienia dla Homera. – On… Doty kał cię? – Nie. Ani razu. Wręcz unikał jak ognia. Może nie chciał robić krzy wdy dziewczy nce. A może kobiety i to wszy stko… Nie by ło mu w ogóle potrzebne. Ale ja, kiedy spoty kałam się z nim wzrokiem… Kolana się pode mną uginały. Wy obrażałam sobie czasem… Jak on… No, obejmował mnie i tak dalej. To, co mogłam sobie wtedy wy obrazić. – A co się stało z Tulską? – To on ją zatopił. Podłoży ł minę w pobliżu wód gruntowy ch i zatopił. Razem ze wszy stkimi chory mi i zdrowy mi. Żeby zapobiec epidemii w metrze. Żeby stamtąd nie uciekli, wy stawił miotacze ognia. By łam na Tulskiej. Krzy czałam do niego, że jest sposób, żeby ty ch ludzi wy leczy ć. Sły szał. Widział mnie tam. I mimo wszy stko wy sadził. Ze stacji wy dostało się nas troje. Pozostali się potopili. – Dlaczego? Dlaczego on to zrobił? – Powiedział, że musi ocalić metro. W ten właśnie sposób. Ale ja my ślę, że po prostu ręce go świerzbiły. Rozumiesz? Jeden narkoty k mu nie wy starczał. – U Homera by ło inaczej.
– A jak? – Ty tam, zdaje się, prosisz o cud. A potem, kiedy wody się przebijają… My ślisz, że zaczął padać deszcz. Coś w ty m rodzaju. – O cud!
– Mnie… Źle mi. Mdli mnie. Pomóż… Do ubikacji. – Możesz tutaj. Już do wszy stkiego przy wy kłam. Chcesz miednicę? – Nie chcę tutaj. Nie chcę przy tobie.
– Dawaj! Dawaj! Jeszcze! Jeszcze! Proszę, jeszcze! No. No?! – Jesteś słodka. Jesteś taka słodka. Boże, jaka ty jesteś słodka. – Nie przestawaj. Jeszcze. Chcę jeszcze. – Ja już… Ja już… Ja… – Nie. Nie, nie. – Skończy łem. Skończy łem. Boże. Boże. Kocham cię. – Nie gadaj bzdur. – Ale naprawdę. Zabiorę cię stąd. Zaraz uzbieram i zabiorę. Nie chcę, żeby ś tu by ła. Nie pasujesz do tego miejsca. Zabiorę cię. – Dobrze, przekonałeś mnie. – Ach, słodziutka! Ile płacę? – Tak jak ostatnim razem. – A zniżka? Daj zniżkę! Jako stałemu klientowi?
– Po co to robisz? – Co? – Po co się ty m zajmujesz? Nie prawię ci morałów, po prostu… – Zaczy na się, tak? – Nie, naprawdę. Homer mówił, że… Że nie jesteś taka. – Nie jestem jaka? Nie rozumiesz, tak? Co za różnica, co mówił Homer! On ży je w swoim czarodziejskim świecie. A ja w swoim prawdziwy m. I w moim prawdziwy m świecie lepiej
zajmować się właśnie ty m, niż strzelać ludziom w głowę. A co innego mam robić? Marzy ć o ty m, że wszy scy kiedy ś wrócimy na górę i że będzie pięknie i niesamowicie? Ale to będzie potem, a pieniądze są potrzebne teraz. – To ty lko dla pieniędzy ? A gdy by ś miała pieniądze? – A ty masz? – Nie. – Więc o czy m ta rozmowa? – Jak tu trafiłaś? – Pewien dobry człowiek mnie tu przy prowadził. Przy garnął mnie i urządził. Nikogo innego nie mam. Nie mam gdzie mieszkać. Ty masz dom? – Mam. – A żonę? – Mam. Miałem. Mam. – No i dobrze. To co tu robisz? – Nie chcę tam by ć. Tu jest mi wy godniej. – Niedługo będziesz musiał odejść. Poleży sz jeszcze troszkę i w drogę. Wrócisz później. – Dlaczego? – Mój pan przy chodzi. Nie powinien cię widzieć. – Jaki znowu pan? Sutener? – Leż. Uspokój się. Masz bulion, napij się. Pij. – Nie będę tego świństwa… Mdli mnie. Co to za pan?! – To nie ma znaczenia. – Co ty jesteś, rzecz? Jaki znowu pan?! – Idiota! – Ty … czerpiesz z tego przy jemność?! Ze wszy stkimi ty mi brudny mi facetami?! – Przy jemność… Nawiasem mówiąc, tobie też dobrze by się by ło umy ć. Wstawaj, odprowadzę cię.
– Znajdziesz Loszę? Brokera? Tego, który mnie tu przy prowadził? Powiedz, żeby mnie zabrał. Muszę gdzieś przenocować. – Możesz… Możesz dziś zostać. Pan pewnie nie przy jdzie. Przez tę wojnę… Teraz niecodziennie tu by wa. Chcesz? – Gdzie? Właśnie tutaj? Czy na ty m łóżku, na który m cię… – Tutaj. Zjesz ze mną? Grzy by. – Dziękuję. Nie wiem, jak… Potem zapłacę. – Daj obejrzeć kolano. Dostałam taką maść. Leż spokojnie. – Zimne. I szczy pie. Aj. – A kiedy ci plecy haratali, to nie szczy pało?
– Tam… Nie by ło komu się poskarży ć. A tu jesteś ty. – Tak. – Co „tak”? – Py tałeś przecież. Dlaczego ja? Dlaczego jestem zdzirą. Jak nią zostałam. – Nie py tam. – To zapy taj. Nie wsty dzę się. My ślisz, że ty lko ty taki jesteś? Wiesz, ilu takich jest? Zdziczały ch. Samotny ch. Takich, którzy nie mają komu się poskarży ć. Wszy stkich ich ciągnie do mnie. Do mnie, jak do magnesu. Rozumiesz? We mnie. I jeśli się ich nie przy jmie… Nie da im… Wy lać z siebie tego wszy stkiego… Brudu, swojego przerażenia… Złości. Czułości. To całkiem się zezwierzęcą. Wy, mężczy źni, tak jesteście konstruowani. Przy chodzą do mnie tacy, wprost roztrzęsieni ży ciem. A ja ich uspokajam. Daję im spokój. Rozumiesz? Spokój. Daję im ulgę. Porzucają się trochę… Pokrzy czą… Pozłoszczą się… Popłaczą… Uspokoją się. Zapną rozporek. I mogą iść i poży ć jeszcze trochę bez wojny. – Mówisz tak… Tak nie może mówić dziewczy nka. Przecież jesteś dziewczy nką. Kruchą. Wdzięczną. Proszę, te twoje ręce… Rączki… – W burdelu rok to jak dziesięć lat. – Czy li jesteśmy rówieśnikami? – Oj, przestań! – Muszę się napić. Pomaga na napromieniowanie. Nie masz czegoś? – Ja też muszę.
– Posuń się. – A nie tam zamierzałaś się położy ć? U siebie? – No, posuń się. – Weź pod uwagę, że nie uda mi się tak tu po prostu z tobą leżeć. Widziałaś się w lustrze? Bardzo jesteś piękna. – Cicho bądź. – Nie mogę by ć cicho. – Gdzie ci do takich rzeczy, wojaku? Sam by ś na siebie popatrzy ł w lustrze. Nie to ci powinno by ć teraz w głowie. Niedługo stracisz wszy stkie włosy. Będziesz podobny do swojego Huntera, tak jak marzy łeś. – Zakochasz się wtedy we mnie? Chcę, żeby ś się we mnie zakochała. – Dlaczego? – No, łatwiej mi wtedy będzie ży ć i umierać. – Cicho bądź. Odwróć się. Odwróć się do mnie. – Ty … Nie, zaczekaj. Ja tak nie chcę. – Co? – Nie chcę, żeby ś zrobiła to ze mną z litości. Ze współczucia. Jak z całą resztą. Nie musisz ze
mną spać dlatego, że wy padają mi włosy. Jasne? – Dobrze, nie będę. Jeśli mam by ć szczera, tak sobie to wy gląda. Jutro cię ogolimy. Spokojnej nocy. – Zaczekaj. A może znajdą się inne powody ? – Jakie? – No… Dlatego że za pierwszy m razem, jeszcze wtedy, by ło ci ze mną dobrze. Dlatego, że jestem piękny, sam nie wiem… Męski. – Nie bardzo pamiętam, jak by ło za pierwszy m razem. – Daj jeszcze ły czek. I tak, my ślę, że ty lko ja taki jestem. Chcę my śleć, że jestem wy jątkowy. Mogę tak pomy śleć? Chociaż przez godzinę? – Pij.
– Już… Już… Już… Ja już… – Jesteś po prostu… Obłędna… Ja jeszcze… Czy mogę jeszcze… – Przecież jesteś napromieniowany … Skąd to u ciebie… Co? – Nie wiem… Jeszcze cię chcę. Może organizm my śli, że to ostatni raz… Jak my ślisz? – Idiota. Ciężki jesteś. – To niewy jaśnione z punktu widzenia medy cy ny. To cud. Ale ja znowu o… – Dobra. Jeśli to cud.
– Nawiasem mówiąc, jesteś bardzo piękna. Mówiłem to już? – Mówiłeś. – Szczególnie twoje brwi. I rzęsy. I oczy. A usta – te kąciki. I tutaj… To załamanie. Bardzo. I szy ja. Szy jka. Nóżki takie… Jak zapałki. – Taki sobie to komplement. – I fry zura… No… Włosy. – Sama sobie przed lustrem ciachnęłam. – Wiesz, kiedy tu na ciebie czekałem, w ciągu dnia… Kiedy ty tam… Kiedy cię… – Starczy. – Ty le się różny ch rzeczy nasłuchałem. – Wstałby ś i wy szedł. – Nie, zaczekaj. I teraz mam ochotę ci ty le powiedzieć… I że jesteś fantasty czna, i że tak mi z tobą dobrze, i że z moją żoną dawno mi tak nie by ło, i że chcę cię stąd zabrać, i zabiorę, kiedy będę mógł… Ale wszy stko to powiedzieli ci już dzisiaj inni.
– I wczoraj też. – I przedwczoraj. – Więc co? Żadnej z ty ch rzeczy mi teraz nie powiesz? – A powiedzieć? – Podaj lepiej wodę. Tam stoi.
– Krzy ży k… Wierzy sz? – Nie wiem. A ty wierzy sz? – Kiedy ś nie wierzy łem. Trafiłem raz do świadków Jehowy. To by ło takie głupie i śmieszne. Po ty m jeszcze długo… Jak o ty m pomy ślę… Tak. A teraz… Tak, pewnie tak. Ja… Czasem się modlę. Często. No, nie to, że się naprawdę modlę… Ale proszę o coś. Boże, zróbmy tak: ty mi to, a ja tobie to. – Czy li chcesz się z Bogiem targować. Jak wszy scy faceci. – Znowu zaczy nasz? – Och! – A kobiety tak nie robią? – Nie. – A jak? – A tak, że jeśli Boga nie ma, to znaczy, że nie ma się w ogóle czego trzy mać w ty m metrze. To znaczy, że jest kompletnie przewalone. A On… Przebacza. On mówi: wy trzy maj. Tu trzeba wy trzy mać, ale dla wy ższej sprawy. Tak, ludzie się męczą, ludzie umierają. Ale to nie jest tak po prostu. To próba. Trzeba ją znieść. Ty się nie brudzisz, ty się oczy szczasz. Po prostu pamiętaj o mnie. Zawsze można się mi wy gadać. Sam nie umiem mówić, ale ze słuchem wszy stko u mnie w porządku. Chcesz przeprosić – przeproś mnie. Pozłościć się – też można. Dawaj. Uderz mnie. Nie trzy maj tego w sobie. Chcesz kogoś kochać – kochaj mnie. Jestem dla ciebie i ojcem, i narzeczony m. Chodź do mnie na rączki. Wszy stko zniosę. Nie takie rzeczy znosiłem. Rozumiesz? Ziemia bez Boga nie jest okrągła, ale jak ziarno żwiru. Same kanty, same ostre krawędzie. To Bóg sprawia, że jest okrągła, gładka. – Tak. Bez Niego po prostu nie ma się czego trzy mać. Ot co. – Trzeba Mu ty lko przebaczy ć to, co zrobił z człowiekiem, wojnę, zniszczoną planetę, wszy stkich zabity ch. – To nie On. To my. Potem wy ciągał jeszcze do nas rękę, żeby wy dostać nas z tego dołu. A my na nią z zębami. To On musi nam przebaczy ć. Nie wiem, czy to zrobi. Ja by m na jego miejscu nie przebaczy ł. Bóg Ojciec nikomu nie wy bacza. Cały Stary Testament to same wojny i operacje specjalne. A Jezus odwrotnie, wy baczał wszy stkim. – Nie czy tałam. Biblia jest dla ty ch, którzy nie wierzą. Żeby ich przekonać. A jeśli po prostu wierzy sz, i ty le, to wtedy wszy stkie te bajki średnio cię obchodzą. Dobra. Późno już. – A jeśli nie cała jest zniszczona? Planeta…
– Dobranoc.
– Śpisz? – Trudno spać przy takich sąsiadach. – A jeśli ci powiem, że jednak nie cała planeta jest zniszczona? Jeśli nie wszy stko jest skażone? – Przy śniło ci się czy co? – Naprawdę. Wiem to. Sły szałem od pewnego człowieka. I to nie daleko, ale tu u nas, pod Moskwą. Na nowo zagospodarowują powierzchnię. W tajemnicy przed wszy stkimi. W Bałaszy sze. Według mapy to mniej niż godzina stąd. Coś tam budują. Placówkę na powierzchni. Czy li ziemia pozwala tam… – Jak długo by łeś na powierzchni bez osłony ? I co się z tobą stało? Zastanów się. – A najważniejsze jest to, że budują tę placówkę obok radiostacji. O czy m to świadczy ? O ty m, że z kimś się łączą. Może przy gotowują ewakuację? Wy obraź sobie: powrót na powierzchnię! Trzeba się ty lko dostać do Bałaszy chy. – Kto ci to powiedział? – Taki jeden. Co za różnica? – Tu jest dużo ludzi, którzy opowiadają… różne rzeczy. Zwy kli ludzie – i niezwy kli. Nie można we wszy stko wierzy ć. W nic nie można wierzy ć. – Chodźmy razem, co? Do Bałaszy chy ? – Nie. – My ślisz, że niczego tam nie ma? Ty też my ślisz, że jesteśmy jedy ni? Że na darmo włóczę się po powierzchni? Że jestem bezuży teczny m idiotą? Że urodzą mi się potworki? I że to wszy stko będzie niepotrzebne? – Po prostu nie chcę, żeby ś umarł. Otóż właśnie teraz z jakiegoś powodu bardzo nie chcę. – Wcale nie zamierzam. Ale i tak tam pójdę. Ty lko dojdę do siebie – i naprzód. – Obejmij mnie.
– Głębiej! Głębiej! Co ty taka dziewica?! – Aa… To boli! – Zamknij buzię, zdziro. Chcesz, żeby m cię związał? – Nie rób tak. Nie trzeba, proszę. – Wszy stkie się wy migujecie. Wszy stkie się, suki, wy migujecie. My ślisz, że ci uwierzę, że taka jesteś maleńka i czy ściutka? Jesteś brudną, brudną zdzirą. I podoba ci się, kiedy cię o tak…
Kiedy cię o tak… Kiedy cię na pal nabijają… – Boli! – A tak?! A tak cię nie boli?! Masz! I jeszcze! – Łajdaku… Jeśli ty … – A ty to kto? Ktoś ty ? Co?! Co robisz?! – Śmieciu. Śmieciu. Ścierwo. Wy kończę cię. – Mordują! Ochrona! Mordują! Moooor-r-r-r-r-r-r-r…
– Nie możesz tu dziś nocować. On przy jdzie wieczorem. – Jaki on? Ten twój pan? – To nie ma znaczenia. – Masz tę bliznę, na brzuchu. Oparzenie od papierosa. To on ci to zrobił? – Nie. Nie on. – Kłamiesz, prawda? Ja też mam takie oparzenia, o, tutaj. To po tamtej nocy. Po nocy, kiedy ty i ja… Kiedy nas ze sobą poznano. Ten mężczy zna, który znalazł mnie na kory tarzu. Czołgałem się pijany. Podniósł mnie i przy prowadził do ciebie. To on ci mnie oddał. To on jest twoim panem? – Co ci do tego? – To on cię przy palał papierosem? Dlaczego coś takiego znosisz? I za co on mi to zrobił? Na tej ręce jest tatuaż Zakonu. By ł. – Wiem, co tam by ło, Artem. Czy tałam. Pamiętam tamtą noc. – Dlaczego ten twój pan go przy palił? Dlaczego cię męczy ł?! – To nie on, Artem. To nie on mnie przy palał. On nie ma nic do tego. – A kto? – Ja sama. Sama się przy paliłam. – Ty ? Po co? Co to za bzdury ? A ja? Kto mi to zrobił? Kto przy palił moją dziarę? Ty ? – Ty sam, Artem. – Co? Dlaczego? Jak to? – Naprawdę musisz się zbierać. Jeśli niczego nie pamiętasz, to ty lko lepiej. Naprawdę. – Nie wierzę ci. Osłaniasz go. Co to za człowiek? – Dziś możesz się przespać u mojej przy jaciółki, Kristiny. Umówiłam się z nią. I nie przy chodź tu. Nie chcę, żeby ś tu przy chodził. I jutro też nie. – Dlaczego?! – Przez ciebie robi mi się gorzej. Mam ochotę jeszcze raz się przy palić.
– Co z tobą? Jak się czujesz? – Nie wiem. Ży ję. – Pomy ślałam sobie… To, co mi mówiłeś o Bałaszy sze. Mam takiego… Wielbiciela. Też jest stalkerem. Niezależny m. – By ł tam? – Nie. Ma samochód. Ukry ł go gdzieś na powierzchni. Mogę go poprosić, żeby … Żeby wziął cię ze sobą. Tam. Dziś wy chodzi. – To jeden z twoich klientów? – Tak. To jeden z moich klientów. – Nie chcę. Lepiej pójdę piechotą. – Artem. Nigdzie nie pójdziesz. Popatrz na swoją nogę. I… Dowiady wałam się u lekarza… Nieleczona choroba popromienna… Zostały ci, by ć może, trzy ty godnie. A jak ją tu leczy ć? Gdzie? – Po prostu chcesz się mnie pozby ć, tak? Żeby m nie zderzy ł się z twoim panem? – Nie wierzy sz, tak? – Po prostu nie wiesz, co ze mną zrobić. Wy słałaby ś mnie na koniec świata, by leby wieczorem mnie tu nie by ło. – Wy chodzi dzisiaj, Artem. Pójdziesz? – Pójdę. – Nie chcę, żeby coś ci się stało. – Nie wierzę. – Proszę… Pochy l się. – Po co to? – Na razie ponosisz. Żeby by ło czego się trzy mać. Odbiorę, jak wrócisz.
– Cześć. Saszuńka, dziś jestem zmęczony, więc może po prostu napiję się herbaty i prześpię, co? Chodźmy do mojego gabinetu. – Dobrze. – Wy obrażasz sobie, ci krety ni wy sadzili przejście na Kuźniecki Most, cała Puszkińska się zawaliła, nie mają teraz gdzie się podziać, a czerwoni nie chcą o niczy m sły szeć. Kompletny burdel. Nie mam siły. Wszy stko partaczą, a ja mam to ogarniać. – Rozumiem. – Co ty tu robisz? Co? Podsłuchujesz czy jak?! Ktoś ty ?! – Ja… – On jest ze mną. Przy szedł na spotkanie. Że tak się wy rażę. Pomy lił godziny przy jęć. Zabieram go… Zabieram! – Pomy liło mi się. Przepraszam. Nie to miejsce, nie ten czas. – Co on, nawalony ?
– Nawalony, oczy wiście! To pewne, jak i to że gówienko śmierdzi, chy ba widać? Już, idziemy, bohaterze. – Kto tam jest?! Co to?! – To nic, Aleksieju Feliksowiczu. Fałszy wy alarm. – Fałłłłszy wy. Alaaaaarm.
15 // Szosa Entuzjastów
Wy chodzili na górę na Trubnej – okazało się, że by ło tam i wejście, i wy jście. I można by ło na nią wejść bez dokumentów: najważniejsze to wiedzieć, z kim rozmawiać, przy kim i jakimi słowami. – Nie potrafisz, głupolu, dogady wać się z ludźmi! – powiedział do Artema Losza. Natomiast on potrafił. I pierwszy apostoł by ł z niego doskonały. – Pójdę z wami – powiedział niepewnie. – Po pierwsze, nic takiego na tej waszej powierzchni nie zobaczy łem. Po drugie, stalkerskie fuchy są nie gorsze od inny ch, a może i lepiej płatne. Po trzecie, i tak mi jaja puchną, rentgen w jedną, rentgen w drugą nic nie zmieni. Idziemy. Jedna trzecia tego, co znajdziecie, jest dla mnie. – Jesteś żółtodziób – zaoponował stalker, który podjął się zawieźć Artema do Bałaszy chy. – Jesteś mi winny za lekcję i za skafander ochronny. Dlatego z tego, co znajdziesz, połowa będzie moja, a z mojego ni wała nie zobaczy sz. Stoi? – No, niech będzie – westchnął Losza po zastanowieniu. – Ty lko ucz mnie jak należy ! Stalker miał na imię Sawielij. Na twarzy Sawielija zmarszczki nie biegły jak u inny ch ludzi, ty lko jak popadło: i pionowo na czole, i od ust w dół, i krzy żując się wokół oczu, i zamiast brwi. Idące od nosa do skraju ust bruzdy przecinały go jak scy zory k, a pod czołem, niczy m wy rzy narka, zrobiły mu głęboki rowek, tak że nos jakby mu wisiał. Włosy niby miał, ale rzadkie, i ły sina – też pomarszczona – wy raźnie by ła przez nie widoczna. Zaś zęby miał Sawielij wy kute z żelaza; nie wszy stkie, co prawda – niektóry ch w ogóle brakowało. Zbliżał się do pięćdziesiątki: czy li stalkerem by ł dobry m. Chodzenie bolało: Artema strzy kało w kolanie. A pokry te bliznami plecy dręczy ły go na każdy m kroku tak, jakby skóra miała mu za moment pęknąć i zwinąć się w rulon, a pod nią zostać samo zakrzepłe brązowe mięso. Przecięli bulwary, obeszli z daleka pełznące pnącza; minęli zrujnowane centrum handlowe obok cy rku. Cy rk by ł zamknięty. Centrum handlowe przeżarła jakaś złośliwa pleśń. Okrąży li je, zeszli na parking. Stał tam samochód Sawielija. – Jakby m przy jechał poszwendać się po sklepach – podzielił się z nimi nosowo stalker. – Przy jemne uczucie. Artemowi się to nie spodobało. Chaoty czne zmarszczki też nie, i żelazne zęby, i zmrużone oczy. I to, że ten człowiek przy chodzi do Saszy, kiedy chce, i wy korzy stuje ją ty mi samy mi zębami i oczami. Nie chciał sobie tego wy obrażać, ale musiał.
A co najważniejsze, stalker sięgał Artemowi do ramienia. Jak ona w ogóle z takim mogła?! – Ty też posuwasz Saszkę? – spy tał go bez ceregieli Sawielij. – Poznajmy się. Dobra dziewczy na. Chociaż mogłaby by ć moją córką. Ale córki nie mam, więc sumienie śpi spokojnie. – Spieprzaj – odpowiedział mu na to Artem; zamierzał to powiedzieć i bez py tania Sawielija. – Rozumiem – mruknął bez urazy stalker. – Sam by m się zadurzy ł, gdy by m by ł młodszy. Ale kiedy by łem młodszy, to miałem inne Saszki. To zupełnie się Artemowi nie spodobało. Sawielij miał kombi. Stało pod pokrowcem: srebrzy ste, zadbane, nawoskowane, ciemne lustrzane szy by, antena sterczy półtorametrowy m wąsem. Niety powa kierownica po prawej stronie. Artem popatrzy ł w czarne szkło: na głowie miał idioty czny hełm zaoferowany mu przez Sawielija, za to broń by ła dobra, z tłumikiem. Broń jest ważniejsza. Wszy stkie inne samochody na podziemny m parkingu zgniły albo zostały rozgrabione. Niewesoło mu tutaj, pomy ślał Artem: jedy ny pozostały przy ży ciu. Jakby przy szedł odwiedzić bliskich na cmentarzu. Zapalił od razu. – Japończy k – nie bez dumy wy jaśnił stalker. – Zawsze, jak wy chodzę, obowiązkowo go odwiedzam. Teraz oczy wiście mało kto z postronny ch się tu włóczy, ale mimo wszy stko się niepokoję. Wy chy nęli z tego grobowca, skręcili na Sadowe Kolco. – Do Bałaszy chy, powiadasz? – Do Bałaszy chy. – A gdzie dokładnie? W końcu ta Bałaszy cha nie jest taka mała. Prakty cznie całe miasto. – Przy jedziemy, znajdziemy. – Zabawny jesteś – powiedział Sawielij. Pojechali w prawo, Sadowy m. Nie można by ło się śpieszy ć: kory tarz między zardzewiały mi gratami by ł wąski i kręty. Co jakiś czas wjeżdża się w ścieżkę, która okazuje się ślepa. Trzeba wracać. Wszy stkie chodniki też zapchane pozderzany mi autami. Kiedy ludzie zamierzali uciec z Moskwy, gnali i po chodnikach. I po inny ch ludziach. A czy by ło dokąd uciekać? – No i co tam? Wy ruszy li wczesny m rankiem, żeby mieć na ekspedy cję dzień z jego ciemny m światłem. Niebo by ło całkowicie zaciągnięte chmurami i to dziesięciorublowe słońce, które Artem widział poprzednim razem, nie by ło teraz przewidziane. Noc czarna, świt szary, poranek całkiem bezbarwny. Przez cały wieczór pił, żeby ty lko nie my śleć o ty m, że to nie on jest dla Saszy panem; z nocy zostało mu parę godzin, obudził się nawet nie na kacu, ty lko wciąż pijany. Mdliło go – może od picia, ale chy ba raczej od choroby. W mieście nie by ło wron, nie by ło psów ani szczurów. Domy stały wy schnięte. Ruszał się ty lko wiatr, cała reszta już dawno skamieniała. Terkotał dozy metr, dla Artema niczy m osobiste wsteczne odliczanie. Losza milczał, jakby połknął własny języ k. Wokół panowała martwota. – Tam jest wy sunięta placówka. Linia Czerwona buduje na powierzchni kolonię. – Linia Czerwona? Kolonię? Po co? – Będą zasiedlać powierzchnię – powiedział z rezy gnacją Artem. – W Bałaszy sze? Przecież to nie tak znowu daleko. Zaraz za obwodnicą moskiewską. Zerknij
na licznik. Kto tam będzie mógł ży ć? – Ludzie. – Skąd ty to w ogóle wziąłeś, chłopcze? – Pewien człowiek mi to powiedział… Wiary godny. Powiedział, że wy sy łano tam ludzi z Bulwaru Rokossowskiego, żeby budowali placówkę. Więźniów. Na Bulwarze mają przecież łagier. I ta stacja jest całkiem blisko Bałaszy chy, można dojść piechotą. Wszy stko się zgadza, jeśli się zastanowić. – A dlaczego w Bałaszy sze? Co tam takiego jest? – nie dawał mu spokoju Sawielij. – Jakieś bunkry ? Baza wojskowa? – Stacja radiowa. By ć może. Chy ba. Tak więc… Logicznie rzecz biorąc – muszą się z kimś łączy ć, skoro to centrum radiowe – Artem obrócił głowę, popatrzy ł na Sawielija: jak zareaguje? – Tak więc, jak sądzę, gdzieś jeszcze są ocaleni. Placówka. Kiedy dochodził do zdrowia na wy gniecionej wersalce w klitce Saszy, miał czas, żeby wszy stko sobie wy obrazić. Jest tam pewnie twierdza, kilkumetrowe mury, wieży czki z cekaemami – dla obrony przed wrogami; za to w środku – jak w szklanej kuli ze śniegiem – jest przy tulny raj. No jak to jaki? Ludzie oczy wiście chodzą bez masek przeciwgazowy ch, oddy chają powietrzem. Dzieci się bawią… Wszy scy są sy ci. Mają tam zwierzęta domowe. Może kaczki? Pomarańczowe. Grzy by, jasna sprawa, pięknie tam rosną. I cały ten dziedziniec jest skąpany w soczy stej zieleni: ta szeleści na wietrze, mieni się. Krótko mówiąc, ży ją, a nie egzy stują. Sawielij zamiast skóry miał na twarzy bladozieloną gumę; guma ta, sły sząc słowa Artema, nie zmarszczy ła się, nie napięła. Zamiast oczu – okrągłe szkiełka, szkiełka te mogły się ty lko gapić, nie potrafiły się mruży ć. Śmieje się teraz? A może jest zły, że zgodził się na takie kompletne szaleństwo? Zadaje sobie py tanie, w imię czego ry zy kuje? Gdy by ty lko wiedział, kto poinformował Artema o Bałaszy sze; i co w tamtej chwili mówili wszy scy dookoła. Sawielij poczekał, potem wy ciągnął rękę, namacał przy cisk, włączy ł radio. Przeleciał przez FM, przełączy ł się na AM. Potem UKF. Zewsząd wy ł cichutko, niczy m wiatr w bezlistny ch gałęziach, porzucony eter. Wy truta DDT Ziemia kręciła się kompletnie pusta w pozbawionej powietrza przestrzeni i ty lko w jedny m punkcie – jak samotna niewy tępiona wesz – siedział na niej człowiek. Siedział przy kry ty kloszem nieba, nieruchomo i sennie: nie ma dokąd iść, a śmierć nie przy chodzi. – Dobrze by by ło, gdy by gdzieś jeszcze by li ocaleni – odparł Sawielij i też popatrzy ł na Artema. – A nuż rzeczy wiście są? Artem nie miał złudzeń, że ten mówi szczerze. – Bo ja nie jestem moskwianinem – ciągnął stalker. – Pochodzę spod Jekatery nburga. Po wojsku przy jechałem się uczy ć. Na operatora. Chciałem, debil, kręcić filmy wojenne. Jak służy łem, wpadłem na pomy sł filmu o czołgach. I chciałem podbić stolicę. Wszy scy zostali. Matka z ojczulkiem. Młodsza siostrzy czka. Babcia i dziadek jeszcze ży li. Matka mi powtarzała: zapuścisz w Moskwie korzenie, a potem i Warwarka dojedzie. I może my też na stare lata przeniesiemy się gdzieś bliżej do was, pod Moskwę. Albo odwrotnie, wy będziecie nam posy łać wnuki na lato, na grzy by i na jagody. Skończy łem naukę. A z pracą kompletnie do dupy. I tak co roku im mówiłem: tak-tak, już-już, zaraz-zaraz. Nie wrastały w Moskwę te moje pieprzone korzenie, i ty le z tego by ło. Mieszkanie cały czas wy najmowałem, cały czas kawalerkę, cały czas
pod miastem. Wsty d zapraszać kobity na sesje fotograficzne, a co dopiero siostrę, żeby mieszkała. Poza ty m, jeśli będzie siostra, to gdzie upcham te baby ? Niby się zakochałem, ale nie by ło pieniędzy, żeby się ożenić. Do pracy marszrutką, metrem, na samochód cały czas nie starcza. Zbierałem, zbierałem, a tu akurat rubel spadł. Krótko mówiąc, ży cie by ło denne. Tak wtedy my ślałem. A teraz my ślę inaczej. – Słuchałeś kiedy ś fal radiowy ch? – zapy tał Artem. – Kiedy ś słuchałem – odparł Sawielij. – Bez sensu. W zasadzie w dupie mam te całe fale. Właśnie dlatego mam wy posażony i zatankowany samochód, bo my ślę czasem: a może rzucić to wszy stko w cholerę? Może wy jść któregoś poranka z metra, wsiąść do auta, włoży ć pły tkę Prodigy i wy rwać z tej waszej pieprzonej Moskwy na wschód, dokąd się uda dojechać? Co? Już na ropę się z chemikami wy mieniłem i solone grzy by przy gotowałem. Nawiasem mówiąc, są w bagażniku. Obłożone gumą, żeby słoiki nie potłukły się o cekaem. Wszy stko mam gotowe. I tak już trzeci rok. – Dlaczego nie jedziesz? – Dlatego. Dlatego że z człowieka cy kor i smutas. Łatwo podjąć decy zję, trudno się zdecy dować. – Jasne. – Ale co drugą noc widzę naszą daczę. Ogródek, studnię, maliny na krzakach, ojciec rozsy puje nawóz po grządkach, woła: pomóż, a ja się przed nim chowam. A matka woła mnie, żeby dać mi koziego mleka. To też jasne? – Dla mnie tak – odezwał się z ty lnego siedzenia Losza. – Nie wszy stko, ale co nieco. – Tak – powiedział Sawielij. – Nie miałby m nic przeciwko temu, żeby oni wszy scy ży li. Albo chociaż niektórzy. Chociaż dziadek, który mieszkał naprzeciw nas i który targał mnie za uszy za to, że waliłem z procy do jego kur. Minęli Dworzec Leningradzki, minęli Kazański, minęli Kurski. Z każdego z nich w głuchą pustosz ciągnęły się rdzawe szy ny. Artem by wał tam, kiedy służy ł u Mły narza: wy chodził na tory, patrzy ł, jak dwie szy ny zbiegają się w jedną nitkę, i zastanawiał się, co tam jest, na drugim krańcu świata. Dziwna rzecz ta kolej: niby metro, ale bez ścian. – A ja sły szałem – odezwał się – że gdzieś z Metra-2 prowadzi tunel, który ciągnie się do Uralu. Do bunkrów rządowy ch. I tam właśnie siedzą wszy scy rządzący. Wsuwają konserwy i czekają sobie, aż poziom radiacji spadnie. – Siebie nawzajem wsuwają – zaoponował Sawielij. – Nie znasz ty ch ludzi, nie oglądałeś telewizji. Ty ch Artem nie znał, ale znał inny ch. Przy pomniała mu się nieotwarta koperta, gdzieś, pewnie w kieszeni na piersi Dietmara, przeszy ta kulami. Nie udało się Mły narzowi i tamtemu Feliksowiczowi z telefonu powstrzy mać wojny. – Feliksowiczowi – powiedział Artem, trzeźwiejąc. – Aleksiejowi Feliksowiczowi. Biessołowowi? – Wy śpij się – poradził mu Sawielij. – Proszę, twój przy jaciel tnie komara, ty też dawaj. W takim tempie do Bałaszy chy jeszcze sporo czasu. Ale Artem nie mógł. Skręcało go z napięcia. – Zatrzy maj się – poprosił. – Niedobrze mi. Sawielij stanął i Artem wy siadł zwy miotować. Bez maski przeciwgazowej by ło mu lżej, ale
na języ ku czuł gory cz od promieniowania; niedobrze. I wszy stko wokół by ło tak martwe, że Artem nie potrafił dalej roztrząsać, kto może by ć panem Saszy, a kto Mły narza. Zamiast tego zabrzęczało mu w głowie: ależ z ciebie idiota, tak się dać oszukać jakiemuś półtrupowi z tuneli, tak uwierzy ć w przedśmiertne majaczenia. Tam niczego nie ma: ani w Bałaszy sze, ani w My tiszczach, ani w Korolowie, ani w Odincowie, nigdzie i nigdy nie by ło. – Złapałeś dawkę? – zabrzęczał nosowo Sawielij. – Czy to przez kaca? – Jedziemy – Artem trzasnął drzwiami. Z Sadowego zjechali na nabrzeże bagnistej rzeczki, z której unosiły się powoli ciężkie żółte opary. Potem przejechali jeszcze między ty siącem pusty ch domów, obok dziwnej maleńkiej czerwonej cerkiewki, wbitej między dwa przy sadziste domki z wy blakły mi krzy ży kami. Ręka sama podniosła mu się do szy i, znalazła przez skafander talizman, pogładziła go; z pominięciem głowy, z pominięciem świadomości. W ten sposób znaleźli się na prostej szerokiej drodze, bardzo szerokiej i prostej, jak sama Linia Czerwona; żadnego łuku, żadnego zakrętu – w jedną stronę trzy pasy i w drugą trzy, i jeszcze tory tramwajowe. I wszy stko by ło zapchane, ale ty lko w jedny m kierunku: na wschód, jak najdalej od tego jadowitego miasta. Zapchane zamarły mi i pozderzany mi samochodami. Moskwie zatkało ży ły. – Szosa Entuzjastów – przeczy tał Artem na granatowej tabliczce. Samochody zamieniły się w blaszaki, w konserwy. Dawno już spuszczono z nich benzy nę, a ludzi z konserw nikt nie wy jmował: tak czy inaczej, gdzie ich podziać? Samochody stały tak gęsto, że nie dało się otworzy ć drzwi. Tak więc właściciele jechali w nich do tej pory na wschód. Czarni, uschnięci, już dawno temu obgry zieni do kości. Jedni utkwili twarz w kierownicy, inni położy li się na ty lny ch siedzeniach, jeszcze inni koły szą dziecko. Dobrze, że nie umarli z głodu, ty lko od promieniowania albo, by ć może, od spalin: nie czekali długo i niczego do końca nie zrozumieli. Tam, gdzie mogło by ć osiem pasów, wcisnęło się dwanaście. Samochód co cztery metry. Przy puśćmy, że średnio by ły po trzy osoby na samochód, chociaż wiele z pojazdów by ło wy pchany ch do granic możliwości. Ile to będzie? Ciekawe, jakiej długości jest ta szosa? Dokąd prowadzi i gdzie się kończy ? Dozy metr się rozterkotał; mały Sawielij wiercił się niespokojnie na swoim fotelu – dla wy gody albo żeby wy żej się siedziało – obity m jasną skórą jakiegoś stworzenia. Trzeba się by ło przedzierać poboczem, ledwie starczało miejsca. – No i co, entuzjaści? – zapy tał Artema. – Bałaszy cha, co? – Smutas i cy kor – odpowiedział mu Artem. Przestał obserwować śpieszący ch się pasażerów w zasty gły ch dżipach i sedanach. Sprzy krzy li mu się. Zamknął oczy. W ustach czuł kwaśny smak rdzy. Jadą z Sawielijem donikąd. Wszy scy mają rację – oprócz Artema. Jemu po prostu odbiło. Ile mu Sasza dała? Trzy ty godnie? I ty le samo lekarz. Podstemplował wy rok pieczątką. Miał właśnie ty lko tę pieczątkę, lekarstw nie by ło. Co robić przez te trzy ty godnie? Co jeszcze robić? Wrócić do wszy stkich, poprosić ich o wy baczenie? Anię – za to, że nie zechciał ży ć z nią ludzkim zrozumiały m ży ciem i że nie zdołał dać jej dzieci. Mły narza – za to, że zawrócił w głowie jego jedy nej córce. Suchego – za to, że nigdy nie
umiał nazwać go ojcem, ani kiedy Artem miał lat sześć, ani kiedy miał dwadzieścia sześć. I za to, że zamiast „żegnaj” powiedział mu: tato, daj trochę pieniędzy. A jeśli nogi dadzą radę jeszcze trochę iść, można by też by ło odnaleźć Huntera. W końcu się z nim napić. Powiedzieć: tobie nie wy szło i mnie nie wy szło. Włosy mi ty lko wy padły, a w niczy m więcej nie jestem do ciebie podobny. Zatem ludzie będą i po mnie nadal siedzieć w metrze, będą żreć glisty, będą bełkotać po ciemku, bajdurzy ć, handlować świńskim łajnem i do ostatniego tchu wzniecać wojny. Nie otworzę ich celi, nie wy puszczę na wolność, nie nauczę nie ślepnąć na słońcu. Potem zabrać naboje, który ch mu Suchy nasy pał, pójść na Cwietnoj, oddać je wszy stkie Saszy i objąć się z nią cichutko, przy lgnąć do niej, dotknąć się czołami i nosami za te pieniądze i niczego nie robić, ty lko zwy czajnie leżeć i patrzeć jej z bliska w oczy. No i poprosić Homera, żeby zabrał ją z tej meliny, kiedy Artem przejdzie na drugą stronę. Niezły plan. Japończy k jakby przy śpieszy ł? – Patrz. Artem podniósł powieki. Zwolniła się ścieżka. Samochody by ły z niej zepchnięte, zgniecione i dosunięte do inny ch rzędów. Tak jakby jechał tędy ogromny buldożer i stalowy m lemieszem zmiatał je na bok. Aż po hory zont ciągnęła się wy żłobiona w kupie rdzy asfaltowa koleina. – Proszę – powiedział Artem. – Proszę! Kto to, według ciebie, zrobił? Serce mu podskoczy ło, zahuśtało się na gumkach w pustej piersi. Pot oblał mu ciało pod nieprzepuszczalny m skafandrem. Z podniecenia znów popły nęła mu kwaśna ślina; ale Artem powstrzy my wał ją, usadzał na miejscu. Nie chciał się zatrzy my wać, tracić nawet sekundy. Znaleźli jakiś sprzęt, przy wieźli go, pracowali w tajemnicy na powierzchni, odgarnęli wieczny korek uliczny ; przebili drogę do transportu na wschód, do Bałaszy chy. Oczy wiście nikt oprócz czerwony ch nie mógłby tego dokonać w całkowitej tajemnicy. Czy li tamten w tunelu nie oszukiwał. Trzeba ty lko dojechać do hory zontu, przerwać go jak wstęgę na mecie – i będzie placówka. Miejsce, w który m ludzie jakimś cudem ży ją na powierzchni. Nie, to wszy stko nie by ło na darmo. Nie jest szaleńcem, idiotą, żałosny m fantastą. – Dodaj gazu – poprosił Artem Sawielija. Losza kimał. Radio szumiało. O przednią szy bę rozbijał się wiatr. Sawielij pędził setką, koleina od tej prędkości jakby się zwęziła, ale ten ani my ślał zwalniać; Artemowi zdawało się, że pod spodem, pod rozciągniętą gumą, stalker też się uśmiecha swoimi żelazny mi ustami. Skończy ły się domy, zaczął dziwny las – wznosząc się z dwóch stron nad zwężoną drogą, pnie drzew chy liły się ku sobie, wy ciągały gałęzie, splatały się, tworząc daszek, ni to próbując się objąć, ni to wzajemnie zadusić. Ale nie by ło na nich liści – tak jakby walczy ły o słońce i wodę, ale straciły na to resztki ży cia. A ci, którzy wy rąbali sobie drogę przez samochody, przebili się bez wahania i przez tę gęstwinę. Potem zarośla ustąpiły, odsłoniła się przestrzeń by le jak zastawiona wielopiętrowy mi pudełkami; Szosa Entuzjastów obrosła jeszcze dwoma pasami w każdą stronę i wszy stkie one, oprócz przesieki, by ły tak samo gęsto upstrzone nieboszczy kami; w końcu przed nimi ukazała się betonowa pętla olbrzy miej estakady.
– Przecinamy Moskiewską Obwodnicę Samochodową – oznajmił Sawielij. – Za nią jest Bałaszy cha. Artem uniósł się ze swojego miejsca. Gdzie jest ten cud? Od razu za obwodnicą? Czy żby wy starczy ło ją teraz minąć i od razu spadnie poziom radiacji? Nie, licznik zaterkotał jeszcze głośniej; tor zwęził się, tutaj oczy szczano drogę z padliny bardziej niedbale i trudniej by ło nią pędzić. Moskiewska Obwodnica by ła szeroka jak trasa do królestwa umarły ch i równie bezkresna. W kolejce do Sądu Ostatecznego ustawiły się na nim i osobówki, i ciężarówki, i niepozorne rosy jskie my delniczki, i okazałe zagraniczne limuzy ny. Niektóre tiry miały kabiny odchy lone do przodu, jakby ktoś odrąby wał im głowy i nie dokończy ł; wszy stkie – wy patroszone brzuchy. Blaszane stado rozciągało się od jednego hory zontu po drugi; obwodnica zawijała się gdzieś, nie wiadomo gdzie, jak sama Ziemia. Ale tu Ziemia się nie kończy ła. Ciągnęła się dalej, ta sama. Minęli tabliczkę „Bałaszy cha”. Na zewnątrz Moskiewskiej Obwodnicy nic nie by ło inne niż wewnątrz. Domy stały rzadziej; zamiast bloków z czasów Chruszczowa do drogi podpełzły ruiny fabry k. Co jeszcze? Rozbite kioski przy przewrócony ch przy stankach autobusowy ch; autobusy jak komory gazowe z panoramiczny m oknem; wiatr: rentgeny lecą im w twarz, ze wschodu na zachód. Zaczy na się dzień, a nikt go nie widzi. Artem już całkiem straciłby wiarę i zrzucił habit, ale jedno go powstrzy my wało: przesieka prowadzi dalej. Dokąd? – No? Gdzie? – zapy tał Sawielij. – Dokąd jedziemy, przewodniku? – Dokąd? – zapy tał Artem tamtego człowieka, który kasłał w tunelu. Dlaczego mu uwierzy ł? Przecież Sasza mu powiedziała: nie wierz nikomu. Ale jak tu nie wierzy ć? Czego się wtedy trzy mać, Sasza? – O! Co tam jest? – poruszy ł się z ty łu Losza. – Gdzie? – O, tam! Co tam jest, z lewej? Rusza się! I to nie jedno! Ruszało się. Kręciło. Przy drodze, na otwartej przestrzeni, stała wieża nie wieża, mły n nie mły n… Zespawana jakby ze skrzy żowany ch szy n konstrukcja wy sokości około czterech pięter, by ła na dole szersza, na górze węższa; z jej wierzchołka wy rastało ogromne śmigło o trzech łopatach. Wschodni wiatr, z pośpiechu nie patrząc na drogę, wpadł w pułapkę i żeby się uwolnić, kręcił śmigłem. – I jeszcze tam! Patrz! I jeszcze jeden! Wiatraki kręciły się jeden za drugim na poboczu; za pierwszy m kry ły się pozostałe – jeden, dwa, trzy, cztery, dużo. Łopaty śmigieł by ły nierówne i miały od jednego do trzech metrów długości, obite szarą jak szare niebo blachą; wy starczy ło raz spojrzeć, żeby wiedzieć – to wszy stko by ła ręczna robota; nie wy produkowano ich w fabry ce, lecz zmontowano już po końcu świata, po Wojnie, może niedawno. Zbudowano je niedawno. Niedawno, teraz! Niedawno! – Na powierzchni! – Ktoś w jakimś celu wzniósł te wiatraki, te mły ny ! Śmigła kręciły się bezładnie: zdawało się, że to cała eskadra startuje z lotniska – by ć może eskadra ty ch właśnie wolnolotów o biały ch brzuchach, z przeźroczy sty mi skrzy dłami. Albo może
te turbiny chciały poruszy ć całą planetę, przenieść ją gdzieś w inne miejsce – na jakieś nadające się do zamieszkania ciało niebieskie, na które ludzie mogliby polecieć i w ten sposób się uratować? – Po co to? – zapy tał nosowy m głosem Losza z ty lnego siedzenia. Artem wiedział. – To jak rowery u nas na stacji – odpowiedział nie od razu, tępawo, urzeczony. – To generatory. Produkują prąd elektry czny. Z wiatru. – A to po co? – Co ty, głupi jesteś?! To znaczy, że mieszkają tu ludzie! Tutaj! Do czego jeszcze może by ć potrzebna taka masa elektry czności? Ile ich jest? Popatrz ty lko! Policz: sześć, siedem, osiem, dziewięć! Dziesięć-jedenaście-dwanaście-trzy naście! I jeszcze tam! Tak można zasilić cały blok mieszkalny ! Albo dwa! Albo trzy ! Czternaście! Piętnaście! Szesnaście! Wy obrażasz sobie?! I to wszy stko ktoś przecież zbudował! Na powierzchni! Jak tam poziom radiacji? – Bez zmian – powiedział Sawielij. – No i kij mu w oko! Czy li się jakoś przy stosowali! Albo zbudowali sobie izolację. Ale na powierzchni! Bo po coś ta powierzchnia jest czerwony m potrzebna. Wiedzą coś, czego my nie wiemy ! Mają tu światło! U nas całe metro nie ma ty le światła, ile produkują te wiatraki! Tu cała dzielnica pełna ludzi może mieć światło przez okrągłą dobę! Zatrzy maj się, wujaszku! – krzy knął Artem do Sawielija. – Zatrzy maj się, chcę się temu bliżej przy jrzeć! Sawielij zjechał na pobocze i zgasił silnik. Artem wy skoczy ł, pokuśty kał w kierunku wiatraka, zmruży ł oczy, zadzierając głowę ku niebu, ku powolny m, skrzy piący m śmigłom. Wszy stko by ło sprawne: z wiatru i skrzy pienia to coś robiło prąd. Ani jeden wiatrak nie pozostawał nieruchomy. Zbliży ł się Sawielij ze swoim gotowy m do strzału spry tny m specnazowskim wintoriezem. Zlustrował wiatrak. Rozejrzał się dookoła, przy słuchał się. – A w takim razie gdzie są ci twoi ludzie? – zapy tał Artema. – Gdzie ta twoja dzielnica ży wy ch, którzy na ty m prądzie gotują kaszę i oświetlają sobie ubikacje? Co? – Nie wiem, wujaszku. Kry ją się. To przecież droga przejazdowa. Po co się tu pokazy wać? – wy jaśnił Artem. – Czy li nas teraz obserwują? – Mogą. Sawielij podniósł wintorieza. Przy tknął oko do rurki celownika, zatoczy ł okrąg. – Nie wy daje mi się. Tu jest jak w Moskwie, Artem. Pustki. – Droga jest, wiatraki ktoś postawił. Przecież ktoś to wszy stko zbudował. Robotnicy, inży nierowie, elektry cy ! – Nikogo tu nie ma, co ty, ślepy jesteś? Zbudowali i wrócili do metra. Przecież promieniowanie wy chodzi poza skalę! Ekspery ment się nie udał! Pojechali dalej: z marszową prędkością, z opuszczony mi szy bami, żeby nie przegapić żadnego człowieczka, nawet najbardziej niepozornego. Ale nikogo nie by ło. Nagie drzewa wy ciągały do nieba sękate ramiona, o coś prosiły. Za drzewami sterczały słupy wy sokiego napięcia z zerwany mi przewodami, który ch z daleka nie by ło wdać: zasłaniały je budy nki. Wiatr zapląty wał się w śmigła. Masy wne turbiny skrzy piały marnie, niespójnie i to ich wspólne skrzy pienie nie ustawało ani na chwilę. Potem zobaczy li, że farma wiatraków się kończy. A placówka wciąż się nie pojawiała.
– Cofnij. Pewnie to minęliśmy ! Sawielj posłuchał. Kiedy wy kręcał, Artem nie wy trzy mał, znów wy szedł na zewnątrz. Poszedł pieszo, nasłuchując, przy patrując się. Gdzie wy jesteście, ludzie? Przecież istniejecie! Przecież jesteście tu! No?! Wy łaźcie! Nie bójcie się, jestem swój! Choćby ście i by li czerwoni. Jacy kolwiek. Bo czy na górze istnieją te podziemne kolory ? Przecież na słońcu wszy stkie płowieją, prawda? Na skraju drogi pojawił się pies. Powęszy ł w powietrzu, zaszczekał leniwie. Artem pokuśty kał w jego stronę. To nie by ł pies strażniczy : nie miał obroży, nie miał rasy, nie miał niczego; ty lko białawą, brudną sierść z ły sy mi plackami. – Co jest? – dogonił go Sawielij. – Widzisz?! – Psisko. – On się nas nie boi. On nie boi się ludzi. I patrz, patrz, jaki jest gruby ! Po prostu lśni! Domowy ! Rozumiesz? Widzisz? Tu jest jakieś osiedle. Gdzieś za drzewami. On jest oswojony, ży je w osadzie, jak kundle u nas na stacji. Jaki odkarmiony ! Do tego białego dołączy ło kilka inny ch. Gdy by Artem spotkał psy w Moskwie, od razu znalazłby przy wódcę stada i zastrzelił, inaczej nie uszedłby z ży ciem. Ale te by ły inne: nie warczały, nie rozchodziły się w półkole, żeby osaczy ć ofiarę; mruży ły ty lko spokojnie oczy i poszczekiwały. Promieniowanie nieco je oszpeciło – jeden miał pięć łap, u drugiego obok dużej głowy widniała druga, mała i ślepa – oszpeciło, ale nie rozwścieczy ło. By ły sy te, ot co. – Skąd one wy szły ? Patrz tam! Za drzewami jest ścieżka! Tam są ludzie! – zabrzęczał Artem do Sawielija. Sawielij zaparkował samochód, wy ciągnął kluczy ki. Losza popchnął drzwiczki, wy szedł na zewnątrz. Dla ochrony przed słońcem miał na masce przeciwgazowej ciemne okulary – w różowy ch oprawkach w kształcie serc. Sawielij mu poży czy ł. Psy obwąchały ludzi; Sawielij postraszy ł je swoim automatem, te leniwie, nie wierząc w niebezpieczeństwo, odbiegły na kilka kroków. W szy bszy m biegu przeszkadzały im brzuchy. Dobrze odkarmione. Artem uniósł puste ręce, poszedł przodem ścieżką. – Ludzie! Ej! Nie strzelajcie! Po prostu przejeżdżaliśmy obok! Sły szeli go? Nie wiadomo: wiatraki wściekle skrzy piały i głos Artema absolutnie mógł w ty m skrzy pieniu uwięznąć. – Jest tu kto? Hej, hej! Nie bójcie się, my niczego złego… Trudno mu się oddy chało: przez filtry nie przechodziło ty le powietrza, ile Artem teraz potrzebował. I wizjer mu zaparowy wał, zachodził mgłą. Ale nie chciał przy jmować jeszcze większej dawki promieniowania: radiacja się gromadzi, teraz każdy wdech skraca mu ży cie, a przecież musi się jeszcze wszy stkiego dowiedzieć, musi jeszcze pocieszy ć i dać nadzieję sobie i całemu metru. Sawielij z Loszą kroczy li w ślad za nim. Psy nieśpiesznie potruchtały za nimi, potem i przed, pokazując drogę. Za nagimi drzewami nie by ło widać żadnego domu ani szopy, ani płotu, ale wznosiło się tam coś rudego – kilkadziesiąt
kroków od drogi. Wy szli na polanę. Psy, z poczuciem winy merdając ogonami, spoglądając gościom w oczy, pobiegły na jej środek. Dobiegły tam – i zapadły się pod ziemię. Artem podszedł bliżej. Jakieś ziemianki czy co? To by ł dół. Ogromny dół wy kopany koparką. Nie dół, a wy kop. To coś rudego za drzewami – to by ła pochodząca z niego glina z piaskiem, cała góra, a nie żadna ziemianka. A w wy kopie leżeli zwaleni ludzie. Ubrani w co popadnie. Sami mężczy źni. Nic więcej nie dało się rozpoznać. Psy ich obgry zły. Ilu ich tam by ło? Wielu. Ty lko na wierzchu – może dwudziestu. Ale by ło jasne, że pod nimi jest druga warstwa i trzecia, i tak coraz głębiej. I mnóstwo psów – ale każdemu wszy stkiego starczało, dlatego by ły takie spokojne, takie przy jazne. Zeskoczy ły na dół – i zaczęły powolutku znów kogoś zjadać. To właśnie od tego zajęcia Artem odciągnął ich swoimi krzy kami. – Tu są ci twoi budowniczowie – powiedział za jego plecami Sawielij. – Budowniczowie, inży nierowie i elektry cy. Wszy scy tu leżą. Murzy n zrobił swoje, Murzy n może odejść. Artem obejrzał się na niego. – Po co to? – zapy tał. – Dlaczego? – No jak to dlaczego? – zabrzęczał do niego Losza w okularach w serduszka. – A w Rzeszy to dlaczego? Jakiś jesteś nieogarnięty. My ślałeś, że tu będzie inaczej? Artem chwy cił się za trąbę, zerwał gumową maskę. Chciał zaczerpnąć powietrza, żeby nie zwariować; zapomniał, że trupy śmierdzą. Słodki i ohy dny odór od razu uderzy ł mu do nosa, zabrakło mu tchu i zwy miotował żółcią. Popędził, zabrał się daleko, jak najdalej od rozkopanego grobu; a uszy wciąż rozdzierały mu skrzy piące śmigła wiatraków. Wy szedł do nich – stoją tu w równy m szeregu; postawienie ich tutaj by ło niewdzięczną robotą, trudną. Ale postawili. Pewnie długo to trwało. Powolutku – jedni umierali, drudzy przy chodzili na ich miejsce – nie, nie szli sami, sprowadzali ich tu, polity czny ch i w ogóle każdy ch, żeby budowali wy suniętą placówkę – i prawie nikt nie wracał; pewnie ty lko ci od Zujewa uciekli, ale dorwali ich w metrze i szy bko stuknęli, żeby niczego nie wy paplali. Oto jak by ło. Blaszane skrzy dła wiatraków kręciły się niepowstrzy manie, blado migotały w blady m słońcu, ale to nie by ła eskadra wy śniony ch samolotów, ty lko ostrza maszy nki do mięsa, do której z Moskwy, z metra, przy wożono ludzi, żeby zrobić z nich samy ch psią karmę, a z ich ży cia wy cisnąć elektry czność. – Po co? – zapy tał Artem. – Po co wam ty le światła?! Splunął kwaśną, gorzką śliną, założy ł maskę przeciwgazową. I wtedy za drzewami rozległ się warkot. Samochód! Artem padł na ziemię, zamachał swoim towarzy szom wracający m od strony dołu. Ci też się położy li, żeby nie prześwity wać przez nagi las. Wy jechała ciężarówka – na sześciu ogromny ch kołach, z kratami w oknach, zamiast zderzaka miała zębaty taran, zamiast skrzy ni – wy klepany metalowy furgon z wąskimi otworami strzelniczy mi i mały mi drzwiczkami, wszy stko pomalowane na szaro. Z bocznej drogi wy jechała
na niekończącą się Szosę Entuzjastów, w miejscu, które minęli swoim japończy kiem. Stanęła, znieruchomiała. Na co czeka? Artem nie oddy chał. Sły szeli? Szukają? Widzą zaparkowany za nimi samochód? Nie. Znów zabrzmiał ry k – i zza zakrętu wy toczy ła się na drogę jeszcze jedna ciężarówka, taka sama. Świeżo pomalowana. Stanęły jedna za drugą, beknęły czarny m dy mem, zahuczały i ruszy ły w stronę Moskwy. Pędziły naprzód przesieką, mieściły się prakty cznie na sty k, dokładnie między zwałami konserw – i bardzo szy bko stały się na szary m asfalcie zupełnie niedostrzegalne. – Stamtąd – powiedział Artem. – Zza zakrętu. Co tam jest? A tam ponad drzewami sterczały akurat słupy wy sokiego napięcia. Poszedł poboczem, palce same objęły rękojeść automatu, nieważne, czy idą za nim Sawielij z Loszą, czy się wahają. Musiał znaleźć to miejsce. Musiał się zorientować, co tam jest. Na co ty ch wszy stkich ludzi wy mienili. Skręcił z Szosy Entuzjastów w połączoną z nią drogę; znak kazał ją nazy wać Szosą Objezdną. Zaczął się domy ślać, zanim jeszcze tam doszedł. To nie słupy elektry czne. To maszty radiowe! Jeden, dwa, trzy, dziesięć, ile ich jest? To właśnie jest ta stacja radiowa! Pokuśty kał do nich w podskokach i maszty też wy sunęły mu się na spotkanie zza drzew, za który mi wcześniej się kry ły. By ły skierowane w niebo, splecione z metalu, ażurowe i strzeliste. Co tam drut, który Artem rozwijał na dachu wieżowca! Oto anteny, które muszą sięgać na koniec świata! Jeśli one nie zdołają odebrać sy gnału z Polarny ch Zori, to co zdoła? – Zaczekaj! – chwy cił go za rękę Sawielij. – Gdzie się pchasz? Główny m wejściem?! Przez portiernię?! – Wali mnie to – powiedział Artem. – Choćby i główny m. To jest radio, rozumiesz? To są anteny ! Stacja radiowa! Te wszy stkie generatory – to po to tu są! Skonstruowali je obok niej! Nie obok osady ! Nie ma żadnej osady ! One są po to! Żeby zasilać anteny ! I zakopali tu ty ch wszy stkich robotników, żeby działało radio! Czy ty to rozumiesz?! Czy li co?! Czy li jest z kimś łączność! Może z ty m twoim Uralem! Z bunkrem w Jamantau! Z kimś te czerwone brzuchy rozmawiają! Rozumiesz?! Inaczej po co to ochraniać?… Ty, wujaszku, rób, jak chcesz. Mnie, tak czy siak, zostały trzy ty godnie, muszę to wiedzieć. Wy rwał rękę i ruszy ł dalej. – Czekaj, baranie! – szepnął mu wściekle Sawielij. – Gdzie się pchasz? Co my przeciwko nim we trójkę… Usiądźmy chociaż, wy kombinujmy coś. – Ty siadaj, ja pójdę na zwiad. Pokuśty kał pod drzewami – widział już betonowe ogrodzenie, za który m stały maszty. Teraz ty lko jakoś przez to ogrodzenie… Może przez bramę? Nie, do bramy lepiej nie podchodzić. W pewny m miejscu drzewa podchodziły blisko do muru, Artem wspiął się na konary ; nad betonem ogrodzenia przeciągnięto drut kolczasty. To nic: tego już się nie bał. Pchnął automatem – nie kopnie go prąd? Nie. Chwy cił się, porwał sobie rękawice, rozpruł nogawkę, rozdrapał znowu nogę do krwi, ale z początku nawet tego nie zauważy ł. Przedostał się na drugą stronę. Zeskoczy ł zdrowy m kolanem naprzód. Jakoś się udało. Jeśli go zobaczą, położą go naty chmiast. Zeskoczy ł w dobry m miejscu. Nie zobaczy li go od razu: teren by ł pokry ty krzakami, pełen ceglany ch budy nków, jakichś rupieci, w rogu przy czaiła się nawet uśpiona koparka – pewnie to ta,
która kopała ziemiankę dla budowniczy ch. Zaszczekał zdziwiony owczarek, wy skoczy ł zza rogu na Artema, a ten posłał mu cichą kulkę w py sk. Pies zabulgotał i padł martwy. Artem poczołgał się wzdłuż budy nku stróżówki przy bramie. Zajrzał od ty łu przez okno – wewnątrz by li ludzie. Ubrani w skafandry, przez gumę nie by ło widać, czy są czerwoni, czy jakiegoś innego koloru. Obszedł budkę dookoła, zapukał do drzwi. Otworzy li, a on przy witał ich ołowiem. Jak wy z nami, tak my z wami. Potem będziemy się dowiady wać, czy dobrze zrobiłem, czy źle, zorientujemy się za trzy ty godnie. Na stole stoi mały telewizorek, pokazuje bramę, ogrodzenie. Przewija obraz do ty łu: przegapili jego skok, odwrócili się, postanowili się cofnąć, nie zdąży li… Czy li Bóg go osłonił… Bóg Ojciec. On takie rzeczy ceni… Cały Stary Testament… To same wojny … i operacje specjalne. Znalazł przy cisk „brama”. Nacisnął go, wy szedł na podwórko. I dopiero tutaj dostał kulkę, o którą od samego początku się prosił. W ramię. Zdąży ł dobiec do ściany, oby to by ła ta właściwa, pod strzelcem, a nie naprzeciwko. Przy lgnął do niej. Podniósł zdrową ręką ciężki automat – wy palił na oślep. Nie ta ściana, nie ta! Jeszcze jedna kula zagwizdała mu obok głowy, odłamek cegły poleciał mu w szklane oko, szy bka pękła. Podbiegł do przeciwległej ściany – nadwy ręży ł kolano, przeszy ł go ból, zwalił z nóg, przewrócił na ziemię. Wy puszczona w jego stronę seria wzbiła na ziemi małe fontanny py łu, podeszła już do jego brzucha – i wtedy ktoś zaterkotał od strony bramy. Spojrzał jedny m okiem: Losza! Ściągnął ich na siebie, dzięki! Artem wstał, ślizgając się w py le, a z budy nku wy biegali już kolejni, chy ba trzech. Wszy scy w skafandrach ochronny ch, widać ty le trwało, zanim je założy li. Losza skry ł się za rogiem, w narożnik młóciły z dachu całe taśmy nabojowe, tak że nie mógł wy jść, a tamci trzej zauważy li Artema, wciąż na czworakach, który potrzebował ledwie paru kroków, żeby dać drapaka. Ale ty ch kroków mu nie starczy ło i kazaliby mu zaraz leżeć w py le i czerwonej kałuży, gdy by przez bramę nie przeleciał japończy k, z piskiem opon nie wy kręcił w stronę ogłupiały ch żołnierzy, nie przerzucił ich przez maskę. Z góry zaterkotały wy mierzone w niego strzały. Losza wy jrzał zza rogu – znów odciągnął uwagę cekaemisty na dachu. Artem zdąży ł odejść, dotrzeć do drzwi; stalker wy skoczy ł ze swojego samochodu, skry ł się za nim. Sawielij znalazł człowieka na dachu szkiełkiem swojego wintorieza, cmoknął tłumikiem dwa razy z rzędu i cekaem się zakrztusił. Jeden z potrącony ch wstał chwiejnie i głupio uderzy ł Loszę kolbą w szczękę. Zaczął grzebać przy swoim automacie, jak pijany, żeby dobić ogłuszonego brokera, ale Artem podszedł, wy palił mu w twarz, wy bawił swojego wy bawcę. Pchnął drzwi, pobiegł kory tarzem, rzucił się na niego ktoś z pistoletem, Artem nawet nie zdąży ł się zorientować co i kto, po prostu nacisnął spust, człowiek osunął się, i ty le. I ty le. I ty le. Dalej by ło już pusto i cicho. Na podwórku też skończy li strzelać. Przez okno by ło widać, jak Sawielij kopie pozostały ch przejechany ch, sprawdzając, czy naprawdę nie ży ją. Budy nek okazał się niewielki. Kory tarz i ileś tam pokoi. Wszy stkie drzwi otwarte na oścież, są i schody na piętro, tam ten sam widok. Jest pomieszczenie kontrolne, ale Artem mimochodem zabił człowieka, który coś by z tego rozumiał.
By ło tam mrowie guzików i cały las przełączników, wszy stkie podpisane i chociaż niby cy ry licą, to w jakimś psim języ ku – same skróty ; i nie by ło komu zrobić z nich pełny ch słów. Artem usiadł w fotelu na kółkach. Zdjął swoją jednooką maskę przeciwgazową. Dotknął przy cisków. No? Który z was połączy mnie z Polarny mi Zoriami? Znalazł niby sposób przełączania częstotliwości. Są słuchawki. W słuchawkach szumiało morze: Fffffszszszszszszfff… Dalej. Khhhh… Khhhhh… Izolatka dla gruźlików. Czarny tunel wy pełniony nagimi zwierzoludźmi. Kaszlą. Oddy chają przez wy bite kilofami dziury. Nigdzie nie chcą uciekać. Nie chcą iść za nim na górę. Mówią, nie ma tam dokąd iść. Wszy stko zbombardowane, wszy stko zatrute, wszy stko skażone. Idź sam na tę swoją powierzchnię, pojebało cię, człowieku. Khhhh… Rrraz! Wy rżnął z rozmachem pięścią w pulpit. – Działaj! Rrrraz! – Działaj, sukinsy nu! Działaj, draniu! Co?! Co wy tu sły szeliście?! Z kim rozmawialiście?! Wszy scy ci ludzie wrzuceni do dołu! Po co oni?! Wszy scy ci na podwórzu! Po co wam oni?! Działaj! Działaj!!! Rrrrrraz! Khhh… Ffffffszszszszszszhhhh… Takie ogromne anteny ! Całe maszty ! Dziesięć sztuk! Mogą na wszy stkich falach nadawać i wy łapy wać! Dlaczego jesteście takie ogromne i takie głuche, kurwy jedne?! Jak tu nadawać?! Jak tu wy powiedzieć wszy stko zdechłemu światu? Jak wy słać go, wszy stkie siedem miliardów jego trupów wy słać w cholerę?! Wszedł Sawielij. – No? Jak tam moja mama i tata? – Nijak! Nijak! – A ktokolwiek chociaż odpowiada? Czy na darmo to wszy stko robiliśmy ? – A oni nie na darmo?! Oni to po co?! Sawielij zamilkł. Z nadzieją trącił butem rękę zabitego radiotelegrafisty. Ale ten by ł zabity, nieodwracalnie. – Dobra. Trzeba stąd spadać. Mógł ostrzec ty ch swoich, w uralach. Z łatwością. Zaraz wrócą i z nami kaput. Aleksiej na przy kład jest wy łączony. – Ży je? – Znokautowany. Konkretnie mu dołoży li. Zabrałem go do samochodu. Krótko mówiąc. Zabieraj ty m gościom giwery i jedziemy do domu. Przy najmniej będzie z tej przejażdżki jakaś korzy ść. Artem kiwnął głową. Nie by ło tu nic więcej do roboty. W ogóle nigdzie nie by ło już nic więcej do roboty.
Dla niego. Wstał z fotela na kółkach. Nogi miał szty wne. Oczy mu wy schły. Palce, które na Puszkińskiej by ły zaokrąglone, dostosowane do uchwy tu taczki, teraz same układały się tak, jakby ściskały rękojeść automatu: wskazujący nieco z przodu. Podszedł do radiotelegrafisty, zabrał mu pistolet. Tamten mu nie pożałował, od razu oddał. Mundur miał bez wy razu i oznaczeń. Kim jesteś? Co tu robisz? Powlókł się na zewnątrz. Zabrał automat jednemu, drugiemu. Na dachu jest cekaem, przy pomniał sobie. Nie chciało mu się tam wracać, do tej stacji radiowej. Drzwi samochodu by ły otwarte na oścież. Losza jęczał, wracając do siebie. Nudno szumiały fale radiowe w samochodowy m sprzęcie audio – głośno, wy raźnie. Tak samo jak i w pomieszczeniu kontrolny m. Można by ło tam nie chodzić. Można by ło nie zabijać postronny ch ludzi. Nie brać na sumienie grzechu, za który już za trzy ty godnie trzeba będzie odpowiedzieć. Artem usiadł na ziemi. Rozejrzał się tępo wokół. Drzwi stróżówki by ły otwarte. Wy staje zza nich ludzka ręka, wczepiła się palcami w asfalt. Obok stacja trafo, na drzwiczkach żółta tabliczka z bły skawicą. Piętrowe centrum z milczący m radiotelegrafistą. Co tu ochraniać? Po co tu stały te dwa urale? Po co budować wiatraki? Po co kopać dół koparką? Pędzić tu ludzi z metra? Karmić psy ? Odszukiwać uciekinierów? Skrzy piały wiatraki, produkowały prąd, wy pełniały nim stację, ładowały te diabelne maszty. Mieliły dusze na mąkę, ży cie na py ł. Skrzy piały, skrzy piały męcząco, nawijały jelita Artema na swoje łopaty : iiii, iiii, iiii, iiii, iiii, iiii, iiii, iiii, iiii. Głuche, bezuży teczne maszty sterczały mu nad głową. Iiii, iiii, iiii, iiii, iiii! Zerwał się, pokuśty kał do stacji trafo tak szy bko, jak ty lko pozwoliła mu jego nienawiść. Zerwał kolbą kłódkę, kopnął drzwi – te zabrzęczały jak pęknięty dzwon – wdarł się do środka. Jest rozdzielnia: lampki, wy łączniki. Głupio, niezgrabnie pchnął bronią tablicę. Zachrzęściły lampki. – Po co, sukinsy ny ?! Do czego wam ty le światła?! Złapał automat, wziął go jak pałkę, jak maczugę – i z rozmachem wy rżnął kolbą w rozdzielnię. Bry znął plastik, bry znęło szkło, na ziemię poleciały wy sadzone bezpieczniki, zgasła żarówka. Chwy cił pęk kolorowy ch, jakby dziecinny ch przewodów, szarpnął do siebie. Wewnątrz Artema wszy stko się paliło, wewnątrz niego wszy stko by ło poskręcane, ściśnięte; i nijak to nie mijało. Miał ochotę zniszczy ć tu wszy stko, do końca, zburzy ć do fundamentów, zetrzeć w py ł tę bezsensowną kurewską stację, puścić już lepiej prąd z ty ch maszy nek do mięsa w ziemię, w słońce, w kosmos. Łzy by mu pomogły. Ale w oczach coś mu umarło i łzy nie mogły popły nąć. – Hej! Tutaj! Artem! Wy szedł z wy gaszonej stacji trafo na zewnątrz – napięty, niezadowolony, wciąż nie uwolniwszy się ani od nikczemności, ani od głupoty, ani od mroku. Dzwoniło mu w uszach. W ustach znów czuł rdzawą krew. Zobaczy ł, jak z otwartego japończy ka macha do niego rękami Sawielij.
Nie wiedzieć czemu nie miał na sobie maski przeciwgazowej. – Co?! – krzy knął Artem, żeby przekrzy czeć dzwonienie. Stalker odparł coś szeptem, niesły szalnie, przy wołał Artema gestem. Ten powlókł się do samochodu. – Co?! – Tutaj chodź, baranie!!! Zmarszczki na twarzy Sawielija ułoży ły się w dziwny wzór. Jakby się uśmiechał. Ale też by ło mu jakby nieznośnie źle. Jego uśmiech by ł szalony i lśnił żelazem. – Co?! – Nie sły szy sz?! Artem w końcu dokuśty kał. Zmarszczy ł się. A to co znowu?! Z samochodu, ze środka coś… Coś… Spojrzał na stalkera jak oszalały, wskoczy ł na przednie siedzenie, trzęsący mi się rękami zaczął szukać wśród przy cisków: jak tu się robi głośniej?! – To twoja pły ta?! Natrząsasz się, sukinsy nu?! – Debilu! – śmiał się Sawielij, zaglądając do środka przez otwarte okno. – Nie odróżniasz Prodigy od Lady Gagi?! Z głośników pły nęła muzy ka. Niezby t głośna, niewy raźna, wy mieszana z szumem – i całkiem niepodobna do tej muzy ki, której Artemowi zdarzało się słuchać w metrze. Nie gitara, nie rozklekotane pianino, nie smętne basowe hy mny o Dniu Zwy cięstwa; jakieś śmieszne błazeństwa, a nie muzy ka – ale energiczne, dy namiczne, ży we. Przy tej piosence chciało się tańczy ć. A w tle sły chać by ło znajome: fffffszszszszhhhh… To by ło radio, a nie pły ta. Na pewno radio. Muzy ka! Nie sy gnały wy woławcze, ty lko muzy ka! Ludzie słuchają gdzieś muzy ki! I grają! Nie mówią: jakoś tu przeży liśmy, a wy przeży liście? Ty lko puszczają muzy kę, żeby inni ludzie do niej tańczy li. – Co to? – zapy tał Artem. – To jest, kurwa, radio! – wy jaśnił mu Sawielij. – A jakie miasto? – A cholera wie jakie! Artem nacisnął przy cisk, żeby zmienić częstotliwość. A nuż jest gdzieś jeszcze? I od razu się dostroił. Od razu się dostroił! W sekundę! – Odbiór, odbiór! Tu Petersburg, tu Petersburg… Tutaj nie dało się odpowiedzieć, tak że Artem od razu poleciał dalej. Coś zagęgało w nieznany m języ ku, takim, jakby człowiek napchał sobie grzy bów w usta i próbował mówić. – Angielski! – szturchnął go w postrzelone ramię Sawielij. – Angielski, kumasz?! Nawet te sukinkoty ocalały ! Khhhhhh… – Behlin… Behlin… – Kazań… Jak sły szy cie? Sły szę dobrze! Tu Ufa… – Włady wostok do wy spy Mirny … Szszszszszhhhhffff… – Witamy mieszkańców… Swierdłowska i okolic… Kto nas sły szy ? Artem – opity eterem, pijany – odpadł od odbiornika. Wy trzeszczy ł oczy na stalkera,
plączący m się języ kiem zapy tał z trudem: – Jak to? Co się stało?! Jak to?! – Co zrobiłeś?! – Rozwaliłem… Rozdzielnię… Chy ba odciąłem prąd? Chciałem odciąć. – No to odciąłeś. – Ja nie… Nie rozumiem. – A co tu jeszcze może by ć? – No? Co?! – Co to, według ciebie, za maszty ?! Artem wy padł z samochodu, poderwał głowę, popatrzy ł na podpierające niebo anteny. Wy glądały tak samo jak pół godziny wcześniej, ty lko teraz by ły zdechłe. – I co?! – No, wy łączy łeś je, baranie, i radio zadziałało! Cały świat się odsłonił! Czy li co to znaczy ?! – Nie wiem. Nie wiem! – To są zagłuszarki! – Co?! – Zagłuszarki! Emitują zakłócenia! Na wszy stkich częstotliwościach nadają szum na cały regulator! – Ale jak to? – I zagłuszają wszy stkie fale radiowe! Wszy stko! Cały świat! Jak w czasach sowieckich! – Cały świat? – Ogałnij fię włefcie… – słaby m głosem poprosił z ty lnego siedzenia Losza niezamy kający mi się ustami. – Cały świat, bracie! Cały ! Czy ty w ogóle rozumiesz, że cały świat ży je?! My ty lko my ślimy, że go nie ma! Dlatego właśnie tak my ślimy ! A on jest! Czy – ty – to – rozumiesz?!
16 // Ostatni seans
– I fo f ty m łobimy ? – zapy tał Losza, z trudem poruszając przy gry ziony m języ kiem. – Jak to co?! Artem obejrzał się na niego: jakby pierwszy raz go zobaczy ł. Losza pół siedział, pół leżał z podciągniętą na czoło maską przeciwgazową. Ciekło mu z ust, a w dłoni miał otwartą butelkę jakiejś lewej wódki: Sawielij dał mu do dezy nfekcji. – Daj mi też. Przy tknął usta – nie pomogło. W zębach zazgrzy tały mu pokruszone zęby Loszy. Popatrzy ł na szy jkę: cała czerwona. Pociągnął jeszcze raz. – Jedziemy ! – Sawielij opadł na swój skórzany pokrowiec. – Dokąd? – obrócił się do niego Artem. – Halo! Dokąd?! Co „dokąd”?! – Z powrotem! Do Moskwy ! – Jakie z powrotem? Odwaliło ci? Przed siebie! Do Jekatery nburga! Do domu! – Teraz? – Teraz, przy jacielu! Teraz! Póki ci rzeźnicy nie wrócili! Artem pomy ślał. Wy chy lił się z samochodu, splunął w py ł. – A ludzie? – Jacy ludzie?! – No, w metrze. Ludzie w metrze. Jak z nimi? Co z nimi? – A co z nimi? – No, przecież trzeba im… Powiedzieć. Powinni się dowiedzieć. Że nie jesteśmy sami. Że to zagłuszarki. Że można jechać dokądkolwiek! – No to mówię ci, jedźmy dokądkolwiek. Nie kumasz? Mamy teraz szansę. Wszy stkie drogi są otwarte. Pełen bak ropy i jeszcze kilka kanistrów. Wszy stko przy gotowane! Nabraliśmy giwer, nabojów! To jest sy tuacja „teraz albo nigdy ”! – Ale oni przecież naprawdę tu wrócą. Te urale. I wszy stko naprawią. I te zagłuszarki znów zaczną działać. I wszy stko będzie tak, jak by ło. Co wtedy ? Nikt się nie dowie, że cały świat istnieje? Że z metra można wy jść? – Kto usły szał, ten usły szał, jasne? Sami się zorientują! No! Jedziesz?! – A kto usły szał? Przecież nikt już nawet nie słucha… – No i kij im w oko!
– Jak to? – A tak! Obwód swierdłowski nadaje! Ile ja na to czekałem! Jakie metro? Co ma do tego metro?! Oto on, mój dzień! Trzeba ruszać! Ja na to czekałem, właśnie na to, przy gotowy wałem się! Artem pchnął drzwiczki nogą, wy szedł z samochodu. Zadarł głowę, popatrzy ł na umilkłe maszty. Losza siorbał wódkę, nie odzy wał się. Sawielij pokręcił gałką odbiornika. Odezwał się kumkający, grasejujący głos. – Pary ż, kurna! – powiedział stalker. – Co? Nie masz ochoty skoczy ć do Pary ża? – Mam – odrzekł Artem. – Do pedry li – zarżał Sawielij, szy dząc z Artema. – Co cię powstrzy muje? – Mam w metrze ojczy ma. Żonę. I jeszcze… Wszy stkich mam w metrze! I co, niczego im nie powiem? Po prostu odjadę, a oni tam zostaną? Stalker przekręcił kluczy k; samochód zaterkotał. – No, jak chcesz. Ja nie mam w metrze ani ojczy ma, ani macochy. Oprócz zdzir nie mam w metrze nikogo. A zdziry raczej się od razu nie zerwą, żeby gdzieś pojechać. Wy godniej im w ciemności. – Skąd ty to wiesz?! Zdziry nie zdziry … – Artemowi zaczy nała gotować się krew. – Nikt z własnej woli nie będzie tkwił w metrze! Ludzie my ślą, że nie mają dokąd iść! Czerwoni, te gnidy, zamknęli przecież ludzi w metrze i ich tam trzy mają! Ukry li przed nimi cały świat! Co ty na to?! – Sram na nich. – Srasz?! – Z wieży Ostankino. No, sram, czujesz? Sram na metro. Na ludzi. Na ty ch, którzy tam kogośgdzieś-po-coś trzy mają. Mnie to już nie do! Ty ! Czy ! Ja wiem co innego. Jeśli pobędziemy tu jeszcze z dziesięć minut, to nakarmią nami wszy stkimi psy. Mówię ci, starczy tego durnego bohaterstwa. Zapinaj pas i ruszamy ! – Nie mogę – odparł cicho Artem po zastanowieniu. – Nie mogę jechać do pieprzonego Pary ża, kiedy tam są wszy scy moi… Trzeba ich wy ciągnąć. Powiedzieć im… Wszy stkim. Przecież ich ogłupiają! Wszy stko, co robią… Jest niepotrzebne! Tunele… Walka… Glisty … No wszy stko, rozumiesz? Wszy stko to jest niepotrzebne! Przestrzeń ży ciowa… Wojna… Choroba grzy bów… Głód. Czterdzieści ty sięcy ludzi! To przecież wszy stko ży wi ludzie! Nie ty lko mój ojczy m, nie ty lko… Pozostali też… Wszy scy ! Trzeba ich wy puścić! – Jak chcesz – odpowiedział mu Sawielij. Artem milczał. Wy ciągnął rękę do Loszy, znów połknął kilka ukruszony ch zębów. – I ty jak chcesz – powiedział. – I co zamierzasz robić? Głowa mu pękała. Artem wzruszy ł ramionami. – Zostanę tutaj. Spróbuję je zniszczy ć. Te maszty. – Jak zniszczy ć? – Nie wiem. Może mają tu jakieś granaty. – Aha. Granatów by chciał. I fry tki do tego. Dobra, to nie ma sensu. Jeśli chcesz zdy chać, to ja się na to nie piszę. Artem kiwnął głową. – Halo, na balkonie! – Sawielij odwrócił się do Loszy. – A ty z kim idziesz?
– Na łazie zoftaję – oznajmił pierwszy apostoł czerwony mi ustami. – Nie jeftem taki twałdy. – No więc wam też kij w oko – postanowił Sawielij. – Daj mi chociaż obejrzeć swoje ramię. – Niby ci się śpieszy ło. – Ja mam bandaże i alkohol, a ty gołą dupę – westchnął Sawielij. – Na twoim miejscu by m sobie nie pozwalał. I ły knijcie sobie jeszcze analgety ku. Przeterminowany, ale jak mówią lekarze, najważniejsze to w niego wierzy ć. Prezent pożegnalny. Kula przeszła na wy lot. Ochlapali alkoholem, zawiązali bandaż. Loszy też dali przepłukać sobie gardło. I w analgety k udało się uwierzy ć. – Wpy chasz się w nie swoje sprawy – powiedział do Artema stalker. – Już widzę, jak ci dadzą wszy stkich uratować. Samotny kowboj, ku… Artem nie chciał o ty m mówić. Sawielij trzasnął drzwiami, chwy cił kierownicę, wy kręcił. Będąc już w połowie za bramą, zahamował po raz ostatni. Wy chy lił się z okna. – Przecież was zabiją, debile! – Co poradzić – odpowiedział Artem lecący m mu w twarz kłębom sinego dy mu.
Ręcznie zamknęli bramę. Jak długo się tu utrzy mają, kiedy zaczną ich szturmować? Trzy minuty ? Pięć? – A ty po co zostałeś? – A co – powiedział Losza. – Jechać gdzief, jafne. Chodź, łofpiepfy my to chołełftwo jak najfy bciej – i do domu. Mowe jefte damy ładę. – Pójdę poszukać, czy m je tu… – Fłuchaj, Ałtem… Ciągle łamię fobie głowę: po co im f ogóle te zagłufałki? – Zapy taj czerwony ch. Może żeby opowiadać wszy stkim z zewnątrz, że metro to oni? Że są w Moskwie władzą? Może szy kują uderzenie na Hanzę… Otrzy mują pomoc od kogoś z zewnątrz. Widziałeś, jaki mają sprzęt? Czy w metrze ktoś jeszcze taki ma? I tamta terenówka na Teatralnej, podpowiedział sam sobie. W końcu odstrzeliwali faszy stów. W mundurowy ch skafandrach. Czy li wojna? Cóż: Loszy wy jaśnił, a sam nie zrozumiał. Jak tak można? Jak można czterdzieści ty sięcy ludzi, czy ilu ich tam jest, trzy mać pod ziemią? Ciekawe, jaki cel uświęca takie środki. – Wejdź na dach. Został tam cekaem. Poobserwuj drogę. Znów przekuśty kał obok radiotelegrafisty. – Gdzie tu trzy macie granaty ? Szafa z bronią świeciła pustką. Porozchwy ty wali wszy stko podczas alarmu. Pokoiki – w jedny m by ły pry cze, w drugim stołówka, nic by tu nie ukry li. Wracał obok pomieszczenia kontrolnego – zajrzał do środka. Wszy stkie światła zgasły. Cisza, kurz wisi w powietrzu. Jednego żałował. Bo jak zaczniesz, Światosławie Konstantinowiczu, beznogi pry ku, słuchać odtajały ch fal
radiowy ch, to nie będzie już kogo przeprosić. A dobrze by by ło dotrzeć do Moskwy ży wy m, żeby posiedzieć razem z tobą przy odbiorniku. Proszę bardzo, tatku. À propos naszej wspólnej rozmowy. Jestem oczy wiście schizolem i – ma się rozumieć – zafiksowany m psy chopatą, a już tej twojej córeczki to na pewno nie jestem godzien. To teraz masz, Światosławie Konstantinowiczu, posłuchaj. Słuchaj, słuchaj. Nie krzy w się. Co? Tak, to Petersburg. A to jest Pary ż. Aha, to po angielsku. Zgadza się, to Włady wostok. Jak to? A tak to, że Linia Czerwona jeszcze licho wie kiedy uruchomiła zagłuszarki. Za-głu-szar-ki, Światosławie Konstantinowiczu. Tak, tak. Wiesz pewnie, co to takiego, w odróżnieniu ode mnie. Co nie? I wiesz, dałeś dupy. My śleliśmy, że połamali sobie wszy stkie zęby na Zakonie, my śleliśmy, że bardzo tego bunkra potrzebowali, straciliśmy połowę chłopaków, żeby ty lko bunkier nie wpadł w ich ręce. A ich może wcale nasz bunkier nie obchodził. Mieli poważniejsze plany. A nie może by ć tak, Światosławie Konstantinowiczu, że bunkier to by ła po prostu przy kry wka, odciąganie naszej uwagi, wy czerpy wali nas ty m oblężeniem, żeby śmy nie zwrócili uwagi na to, co najważniejsze? Co? Zabrał jeszcze radiotelegrafiście maskę zamiast swojej jednookiej i wy szedł na zewnątrz. Okrąży ł budy nek, podszedł do masztów. By ły mocno wkopane, ich korzenie tkwiły w betonie, przy wiązano je jeszcze żelazny mi linami ze wszy stkich stron. Nie do przepiłowania, nie do obalenia. Na najbliższy m z nich zobaczy ł drabinkę z prętów zbrojeniowy ch, wdrapał się na górę – popatrzeć, ile czasu zostało. Przegapiłeś, Światosławie Konstantinowiczu. Zagłuszarki przegapiłeś, urale przegapiłeś, wojnę przespałeś. Starzejesz się, tatku. Możesz mi oczy wiście nie wierzy ć, bo jestem w końcu zafiksowany, ale posłuchaj, posłuchaj radia. Posłuchaj i powiedz: a teraz jaką misję ma nasz Zakon? Dalej mieszać świńskie łajno? Czy wy prowadzić ludzi na powierzchnię? Tracić naszy ch chłopaków, żeby ludzie dalej by li Morlokami? Czy pomóc im dotrzeć do miejsca, gdzie promieniowanie będzie na znośny m poziomie? Gdzie będą mogli ży ć?! Po co to wszy stko akurat mnie? A po nic! Ja już nie będę Mojżeszem, Światosławie Konstantinowiczu, zresztą tak naprawdę to kładę na to laskę. To ty lko tak, żeby się popisać przed jedną zdzirą. Nie zdążę już by ć Mojżeszem. Za trzy ty godnie przechodzę do rezerwy. Za trzy ty godnie będę już tam – w maju, z pomarańczowy mi kaczuszkami, lizać lody. Za to ty mógłby ś. I wciąż możesz. Nigdzie nie jest powiedziane, że inwalidów nie biorą na Mojżeszów. Co nie?! Dobra. Idź do diabła. Rozwalone kolano nie zginało się i nie prostowało. Trzeba by ło się gramolić do nieba tak samo, jak niegdy ś wy bierał się z czarnego piekła: kulejąc, skokami, podciągając się. Wchodził, dopóki teren otoczony betonowy m ogrodzeniem nie stał się rozmiarów paczki papierosów. Wiał tu nieprzy jemny wiatr, chciał Artema zdmuchnąć i unieść ze sobą, maszty bujały się mimo stalowy ch lin. Zobaczy ł Loszę rozmiarów lalki, zabawkową koparkę, przez prześwit w lasku zobaczy ł piaskownicę z trupami, dziecinne wiatraki. W kierunku zachodnim, w stronę miasta, szosa by ła zasłonięta przez pustookie wielopiętrowe bloki. Natomiast widok na wschód otwierał się po sam hory zont. Nie by ło już nawet śladu Sawielija: bardzo śpieszy ł się do domu. Zobaczy ł za to coś innego. Jakieś robaczki poruszały się ledwie zauważalnie na drodze gdzieś daleko. Szkoda, że stalker zabrał swojego wintorieza. Ludzie czy co? Schodząc, my ślał: gdzie wy wcześniej by liście, ludzie?
Dlaczego nigdy do nas nie dotarliście? Załóżmy, że z radiem by ło tak: oto czerwoni postawili te maszty, żeby, no… nikt w metrze nie mógł połączy ć się z inny mi miastami. No i dobrze, radio jest puste. Ale jeśli są jeszcze ży we, zamieszkane miejsca – czy żby nikt stamtąd nie próbował dojechać do Moskwy ? Nie ma przecież w metrze ludzi z ty ch inny ch miejsc, ani Artem ich nigdy nie widział, ani żaden z jego znajomy ch. Jak to możliwe? My niczego o was nie wiedzieliśmy. Zatkali nam uszy, zawiązali oczy, zapędzili nas pod ziemię. Powiedzieli: gdzie się urodziłeś, tam się nauczy łeś. A wy co, mieliście nas gdzieś? Zeskoczy ł zdrowy m kolanem naprzód na pełną py łu ziemię, pokuśty kał pośpiesznie w stronę wartowni przy bramie. Nie znalazłby się tam jakiś granat? – No i co!? – krzy knął do niego Losza. – Ktoś tam jest na drodze! Idą z obwodu! Nie spuszczaj ich z oczu! Ciekawe, czy to z innego miasta… Czy na przy kład zwiad wraca na placówkę? Wkrótce się wy jaśni. Już wkrótce. Niemal doskakał do wartowni – i nagle go oświeciło. Koparka! Przecież taką machiną można na pewno uszkodzić maszty. Ły żką… Albo ciągnikiem. Oby ty lko działała… Skręcił od wartowni do narożnika. Przez zmiażdżone gąsienicami chwasty, skacząc, dobrnął do monstrum – złuszczony pomarańczowy lakier, popękane szy by kabiny, drzwi się nie zamy kały, wy sięgnik oparł się ły żką o ziemię, ponuro i ze zmęczeniem, jak pijany twarzą o materac. Działa? Wdrapał się na gąsienicę, wlazł do kabiny. Do czego to by ło podobne? Do niczego. Kierownicy brak, zamiast niej dźwignie; jedna miała gałkę z muchą w szkle, druga – z żelazną czaszką. A nie, z podłogi wy stawały jeszcze pedały ; obok by ły też przy ciski. Stacy jka by ła czy mś zalepiona, sterczały z niej za to przewody. Rozdzielone. Spróbować? Czerwony z czerwony m, niebieski z niebieskim. Uży wacie tego rzęcha czy nie? No?! Zetknął nagie końcówki: coś obudziło się w środku, metal drgnął konwulsy jnie, zadrżał. Buchnął czarny dy m. Artem niepewnie postawił nogę na pedale. Chciał ruszy ć z miejsca – ale spazm, który oży wił maszy nę, już minął – i ta ucichła. Uspokoiła się. Zdechła. Czy Artem zrobił coś nie tak? Poczuł, jak robi mu się gorąco pod maską: to nie ja zepsułem! Popatrzy ł na obtłuczone, popękane wskaźniki: wskazówka poziomu paliwa z pragnienia liże zero. Koniec. Znów zaczął sły szeć wiatraki. Uszami, uszami, nerwami. Okulary w masce przeciwgazowej zaszły mu mgłą: czas się kończy, decy zji brak, niepotrzebnie sam został i niepotrzebnie pozwolił zostać apostołowi. Obszedł koparkę dookoła, znalazł miejsce, gdzie wlewają ropę. Krzy knął do środka: uuu! Suka. Wlokąc za sobą nogę, doskakał do stróżówki: może tam coś będzie? Granatnik? Oczy wiście nie ma żadny ch granatników. Są natomiast dwaj martwi ludzie: jeden na progu, czołga się na zewnątrz, drugi w pokoju, patrzy w sufit. Ani jeden, ani drugi nie ma przy sobie
materiałów wy buchowy ch: bo po co. Sawielij miał rację. Artem niczego z ty mi masztami nie zrobi. Stały, stoją i będą stać. Wrócą urale, ludzie w mundurach bez dy sty nkcji zastrzelą dwóch zagubiony ch idiotów, rzucą ich psom, żeby psuły sobie zęby od ołowiu, wy mienią bezpieczniki, połączą przerwane kable i anteny, który ch moc może sięgnąć drugiego końca ziemi, znów zaszepczą chórem, dusząc swoim cichy m szeptem każdy krzy k. I wszy scy, którzy przy wy kli już do podziemnego ży cia, do pustego globusa, nie będą musieli się odzwy czajać. Nawet nie zdążą niczego usły szeć. Mrugną ty lko okiem, a w radiu znów będą nadawać ich ulubioną gruźliczą audy cję. Świat rozbły snął i znów zniknął. Znów to oni będą normalni, a Artem świrnięty. – No i jak? – zawołał z dachu Losza. – Nijak. Na razie nijak – odpowiedział Artem. Na razie. Nie jest jeszcze za późno, żeby uciec. Porzucić to przeklęte miejsce, schować się obok pędzący ch urali, udać wy schniętego pasażera zardzewiałego samochodu, boczkiem boczkiem dowlec się do Moskwy i tam już jakoś tam… Coś tam. Jeszcze przez trzy ty godnie. Albo dwa. Z powrotem do stacji radiowej. Znów minął pomieszczenie kontrolne, jeszcze raz przeleciał pokoje, waląc w drzwi, kopiąc szafy i krzesła. Gdzie?! Gdzie tu cokolwiek jest?! Jak cię zniszczy ć, by dlaku?! Jak cię unicestwić?! Niemy radiooficer plątał mu się pod nogami – Artem odciągnął go wściekle na bok, ten jak na złość umazał podłogę. Znów na zewnątrz. Gdzie jeszcze nie patrzy ł? Pobiegł na ty ł budy nku, przetrząsnął krzaki, przeczesał chwasty. Potem z powrotem, do odciętej od prądu stróżówki. Cześć, cześć. Nieprzy tomny telewizor pokazuje szarą krainę po drugiej stronie lustra, a w tej krainie wszy stko by ło tak samo, ty lko krzy wiej i głupiej. Gdy by by ł prąd, można by chociaż obserwować obrzeża terenu. Gdy by by ł prąd, można by łoby … Pokuśty kał do stacji trafo. Otworzy ł szerzej drzwi, podparł je, żeby nie zatrzasnął ich ten skrzy piący wiatr. Trochę się uniosłem, wy bacz. Nie dałoby się tego naprawić, hmm? Gdy by by ł prąd, można by by ło… Jedy nie widać już, że można… Na wszy stkich falach… Bo wy na wszy stkich falach szepczecie, tak? Tak działacie, sukinsy ny ? Na wszy stkich falach – i na krótkich, i na średnich, i pewnie nawet na długich, zamiast słów, zamiast muzy ki i sy gnałów wy woławczy ch – sy czy cie, oślepiacie. Jeśli nie da się was zburzy ć – to może można was nauczy ć rozmawiać? Niezgrabne palce w grubej gumie, cień, jak nie jego – nie wpuszcza światła, przeszkadza widzieć, wizjer zaparował i już po nim cieknie. Co on tu zepsuł? Zaczął wiązać przerwane kabelki, zatrzaskiwać bezpieczniki z powrotem na miejscach, namawiać je do współpracy. Nic. Nie ma światła. Wiatraki zawodzą, a światła brak. – Alosza! Losza! – wy skoczy ł na podwórze. – Wy znajesz się na elektry ce? – A co? – Zejdź na sekundę, zerknij!
Dotarł dopiero po dwóch długich minutach. – To ty to złobiłef? Wandal. – Znasz się na ty m? – No tak. Chciałem zoftać elektły kiem. Intłatna łobota. Ty lko ni wała fłowiekowi nie pozwolą. U nich tef jeft mafia. Artem wy jrzał na zewnątrz, wcisnął twarz między pręty bramy. Na drodze nikogo nie ma; żuczki nie zdąży ły jeszcze tu dopełznąć? Przeoczy li zakręt? Pierwszy apostoł cały czas grzebał przy rozdzielni. Przestawiał bezpieczniki, burczał sobie coś pod nosem. Zdechła żarówka huśtała się pod sufitem, w bańce nic się nie działo. – Dobra, sły szy sz? Daj spokój. Zapomnij. To nie dla ciebie. Idziemy do domu. A sam popatrzy ł smutno na szaro-szare ogrodzenie z betonowy ch stożków i zrozumiał: stąd nie ma drogi do domu. Dlatego tak łatwo by ło przez nie przeleźć – to pułapka. Łatwo jest wejść do środka, ale nie wy dostaniesz się z powrotem. Potrzask. Człowiek będzie się kręcić wokół przy nęty, urzeczony, póki spręży na się nie zerwie, żeby przetrącić mu grzbiet. – A co jeft dła mnie? – zapy tał Losza. – Do końca fy cia handlować gównem po dziefięć kulek za wiadło? Fpadaj, zafłaniasz fwiatło! – By dlę z ciebie – odciął się Artem. – Ja cię powołałem na apostoła, a ty mi wy my ślasz. – Taki jefteś fmieszny, tak? Może lepiej ja cię powołam na apoftoła? Fwoją dłogą, mama pfepowiadała mi wielką pfy fłofć. Losza podważy ł coś paznokciem, kliknął. I stała się światłość. Serce podskoczy ło mu w piersi. Artem porwał Loszę, uściskał go ze wszy stkich sił. – Jest! To ty jesteś naszy m zbawicielem, ty, a nie ja! Obserwuj drogę! Pokuśty kał wśród skrzy pienia do stacji radiowej: w przedsionku pali się żarówka! Wpadł do pomieszczenia kontrolnego. Usiadł w fotelu na kółkach. Nauczcie mnie tego psiego języ ka! Co tu jest na ty ch guzikach? Zmusił się, by wy puścić powietrze, zamrugał, przejrzał podpisy sy stematy cznie, z góry na dół i z prawej do lewej. Znalazł przełącznik: „gen.zakł. UKF”, rozszy frował: „generator zakłóceń”, przestawił z góry w dół. Dalej: „KF”, „DF”, różne częstotliwości porozrzucane jak popadło po ręcznie wy konany m pulpicie. Naciągnął słuchawki, poklikał po częstotliwościach: oczy szczone z sy czenia? Przepędził węże ze wszy stkich fal… Tak? Chy ba tak. Co teraz? Za oknem rósł żelazny las masztów; każdy z nich opleciony druciany mi lianami omoty wał nimi swoje pasmo częstotliwości, wy sy sał z niego soki. Dlatego ty le ich tu by ło: żeby zagłuszać jednocześnie wszy stkie dalekie głosy. Czy li… te głosy można zastąpić własny m. Palce i oczy znów przebiegły mu po klawiszach. Włączy ć nadawanie na UKF-KF-ŚR-DF… Artem dotknął mikrofonu przy słuchawkach. Przy giął go do ust: teraz słuchaj mnie. Prześledził palcami, dokąd dochodzi kabel, znalazł na pulpicie klawisz z lampką. Wcisnął go, chrząknął sobie do uszu. Zakasłał do uszu całej planety. Znieruchomiał. Ściągnął maskę przeciwgazową: muszą sły szeć Artema wy raźnie – oni wszy scy. Każde jego słowo. Oblizał spękane wargi.
– Tu Moskwa. Sły szy cie mnie? Petersburg? Włady wostok? Woroneż? Nowosy birsk? Sły szy cie? Tu Moskwa! Ży jemy ! Nie wiem, czy sły szeliście nas wcześniej… My was nie. My śleliśmy, że zostaliśmy sami. My śleliśmy … Że nikogo więcej nie ma. Nikogo i niczego, rozumiecie? Jak mieliby ście to zrozumieć… Przez cały ten czas gadaliście ze sobą nawzajem… A my tu… Boże święty, chwała Bogu, że ży jecie! Że jesteście. Że wy tam… Śpiewacie piosenki. Jak się tam macie? My tu… Przez te wszy stkie lata… Siedzieliśmy pod ziemią. Baliśmy się wy stawić nos na zewnątrz. My śleliśmy, że nie mamy dokąd iść, wy obrażacie sobie? Nie by ło radia. Nie by ło sy gnałów. Jakieś skurwy sy ny włączy ły tu zagłuszarki… W Moskwie. W Bałaszy sze. I ukry li was przed nami. By liśmy jak głusi. Jak ślepi. Siedzieliśmy dwadzieścia lat… Ja – dwadzieścia lat! – a mam ty lko dwadzieścia sześć… Siedziałem pod ziemią. Na imię mam Artem. W piwnicy. W metrze. Szukaliście nas chociaż? Bo ja was szukałem… Szukaliśmy. My śleliśmy, że cały świat spłonął, cała Ziemia… Że nie ma dokąd iść, wy pełznąć stąd… A mimo wszy stko szukaliśmy, mieliśmy nadzieję. Jak się trzy macie? Organizujecie sobie tańce… Tak bardzo chciałby m by ć teraz z wami. Można u was oddy chać bez maski przeciwgazowej? Jakie jest tam powietrze? Niczego o was nie wiemy. Przesiedzieliśmy sami dwadzieścia lat. Nawet nie wiem dlaczego. Po co. Nie rozumiem. Po co my tu… W ciemności? W betonie? Znajdziemy ty ch, co nam to zrobili. Rozwalimy te kurewskie zagłuszarki. Znów będziemy razem. Tu Moskwa. Będziemy z wami, z cały m światem. Ży jemy, rozumiecie? Wy ży jecie – i my też! Może są tu wasi krewni. Ocalało u nas czterdzieści ty sięcy ludzi. A u was? Będziemy jedny m krajem. Będziemy ży ć na powierzchni, tak jak wcześniej. Ludzie. Ja… Ty le wam chciałem powiedzieć… Sto razy wy my ślałem, co powiem. I wszy stko teraz zapomniałem. Żeby ście chociaż mnie sły szeli. Będę tu mówić, ile się da. Potem pewnie mnie odłączą. Ci, którzy postawili te zagłuszarki. Ci, którzy was od nas odcięli. Oni tu wrócą. Spróbujemy się tu trochę utrzy mać. Ale jest nas ty lko dwóch, a ich… Czerwony ch… Najważniejsze to, żeby ście nie pomy śleli, że wam się wy daje. Albo że to wszy stko to żart. To nie jest żart. Jestem prawdziwy. Na imię mam Artem. Jeśli mnie zabiją, inni w Moskwie to usły szą i wy prowadzą pozostały ch. Jesteś tu, Moskwo? Hanzo? Polis? Wszy scy, którzy jeszcze nie zapomnieli… Czy ktoś jeszcze słucha? Przecież nie jestem jedy ny. Oszukiwali nas. Wszy stkich nas oszukiwali. Już dawno można by ło wy chodzić ze schronu. Jechać, iść, dokąd się chce. Dokąd dusza zapragnie! Proszę, Pary ż… Nawet tam. Albo Jekatery nburg. Czerwoni wszy stko przed nami ukry li. Po co? Żeby nie by ło nadziei? Nie wiem po co. Nie mogę tego zrozumieć. My po prostu… My po prostu możemy teraz ży ć. Wy jść wszy scy na powierzchnię – i ży ć. Jak dawniej. Jak ludzie. Jak człowiek powinien. Ży ć! Sły szy cie?! Tak: nie zwariowałem. Oni tam są – i cała Rosja, i Europa, i Amery ka… Wszy scy są! Sami słuchajcie! Oni są – i my teraz też! Wy łączy ł try b nadawania, zamiast siebie puścił gadające ze sobą miasta, zdjął ucichłe słuchawki. Wy sy łał to wszy stko w nicość czy szeptał komuś do ucha? Nie wiadomo. Dość tego bełkotania. Niech teraz sami posłuchają inny ch. Niech posłuchają Ziemi.
– Artem! Ludzie tu przy szli! Artem! Artem złapał automat, wcisnął maskę na głowę, wy kuśty kał ze śluzy, wetknął lufę w wirujący na skrzy piący m wietrze py ł. Pod bramą, za sztachetami, stali trzej ludzie. Wszy scy trzej mieli ręce podniesione do góry : pokazy wali, że nie chcą walczy ć. Maski przeciwgazowe – ręcznie zrobione – cała trójka miała zdjęte, opuszczone na paskach na pierś. Skafandry ochronne, też własnej roboty, nie zwisały workowato jak toporne wojskowe kombinezony, lecz by ły ściśle dopasowane do figury. Dwaj młodzi chłopcy by li podobni do siebie jak bracia. Trzecim by ł potężny siwobrody mężczy zna z długimi szary mi włosami zebrany mi z ty łu w kok. Chłopcy patrzy li po sobie i uśmiechali się. – Jednak są! Są, ojciec! Ludzie! Mówiłem ci, że sły szałem! – powiedział jeden z nich, oglądając się z zadowoleniem na starszego. – Dzień dobry – powiedział ten spokojnie, pewnie. Artem nie opuszczał broni. Patrzy ł na ty ch ludzi. Chłopcy by li rumiani, wy strzy żeni, własnej roboty obrzy ny położy li na asfalcie, ręce mieli puste; Artem zza prętów mógł ich teraz wszy stkich skosić jedną serią. Ale przy by sze jakby w ogóle się tego po nim nie spodziewali. Młodzi uśmiechali się. Do siebie nawzajem, do Artema. Jak krety ni. Jak nietutejsi. Ich ojciec patrzy ł spokojnie, niczego się nie bojąc. Miał błękitne oczy, intensy wne nawet mimo wieku. W lewy m uchu dy ndało mu srebrne kółko. – Kim jesteście? – powiedział nosowo Artem przez trąbę. – Czy to już Moskwa? – zapy tał go siwobrody. – Idziemy do Moskwy. – To Bałaszy cha. Czego od nas chcecie? – Niczego – odparł tamten statecznie. – Moi chłopcy wbili sobie do głowy, że w Moskwie został ktoś przy ży ciu. Że niby to wzy wają ludzi na pomoc. No to wy braliśmy się i przy szliśmy. – Skąd? Skąd jesteście? – Z Muroma. – Z Muroma? – To takie miasto. Między Włodzimierzem a Niżny m. Niżny m Nowogrodem. – Ile to kilometrów… stąd? – Trzy sta. Mniej więcej. – Szliście tu trzy sta kilometrów? Piechotą? Kim wy w ogóle jesteście? – Ja jestem Arsenij – oznajmił siwobrody. – To jest Igor, a to Michaił. Moi sy nowie. Igor – ten tutaj – przekonuje mnie, że złapał sy gnał radiowy z Moskwy. U nas uważa się, że cała Moskwa jest spalona. Przekonał brata. I we dwójkę przekonali mnie. – Po co? – Jak to powiedzieć… Tak jak mówię, ktoś wzy wał pomocy przez radio. Szukał miejsc, gdzie przeży ł ktoś jeszcze. A porzucać ludzi w biedzie… To nie po chrześcijańsku. Ale widzę, że radzicie tu sobie i bez nas. Można się u was napić herbaty ? Jesteśmy prosto z drogi. – Stójcie, gdzie stoicie! – Przepraszam – uśmiechnął się Arsenij. – Macie tu obiekt zamknięty ? – Mamy tu… – Artem obejrzał się szy bko na Loszę: ten podniósł rękę – wszy stko jest pod
kontrolą. – Mamy tu obiekt. Nie widzieliście na drodze samochodów? – Minął nas pikap. Głosowaliśmy, ale przeleciał z pełną prędkością. – Głosowaliście? – Podnieśliśmy rękę. Wie pan… Żeby się zatrzy mał. Chcieliśmy się upewnić, czy dobrze idziemy. – Żeby się zatrzy mał? – Artemowi wy rwał się śmieszek. – Tutaj to nie jest w zwy czaju? Podwożenie? Artem pomilczał, posłuchał przez odgłosy wiatraków: czy to aby nie zasadzka? – Szliście tu trzy sta kilometrów, żeby uratować jakichś nieznajomy ch ludzi? My ślicie, że uwierzę? – Dobra. Może by ć i bez herbaty. Chodźmy dalej – zdecy dował Arsenij. – Nie no, tato! No co ty ? Dokąd? – Igor – uciął Arsenij. – Nie dy skutuj. – No, zapy taj chociaż, co się dzieje w Moskwie… Tam serio ktoś ży je? Czy … Wie pan, wujaszku, ja się bawię radiem… I naprawdę wy łapałem kilka razy. Takie coś: tu Moskwa. Odbiór Petersburg czy tam Rostów. Co to by ło? – Co to by ło… – powtórzy ł Artem. Prześlizgnął się po nich wzrokiem. Po ich dziwny ch strojach, po poderwany ch w górę pusty ch rękach, po dy ndający ch maskach przeciwgazowy ch: zamiast okularów szeroki wizjer. I zobaczy ł samego siebie, w odbiciu. Za prętami. Z gumową twarzą, z zamglony mi okrągły mi oczami. Pijanego, rannego, na analgety ku. Spojrzał sam sobie w przy gotowaną do strzału lufę. Nie wiedzieć czemu przy pomniał sobie czarny ch. Tamten dzień na platformie widokowej wieży Ostankino. Dlaczego to sobie przy pomniał? Wierzy ć czy nie wierzy ć. – Zaczekajcie. Wszedł do stróżówki, z zadumą i nieśpiesznie wcisnął przy cisk otwierający bramę. Usły szał zgrzy t na zewnątrz. Ich trzech. Stali w ty m samy m miejscu i nie opuszczali rąk. Strzelby leżały na ziemi. – Wejdźcie. Znów spojrzeli po sobie. – Wejdźcie do środka. Możecie wziąć swoją broń. Ja wam… Opowiem o Moskwie. I… tam są trupy. Nie przestraszcie się.
– Nawet się nie spodziewam, że uwierzy cie. Ja by m nie uwierzy ł. Nawet teraz mówię na głos i sam w to nie wierzę. Nie mogę tego zrozumieć. Mój rozum to przy jął, ale nie mogę tego zrozumieć. – Ale czad! – Igor albo Michaił aż klasnął w dłonie. – Tu jest ży cie, tu się coś dzieje! A
pokażesz nam metro?! Bo u nas w Muromie to jest totalna lipa, nic się nie dzieje! Artem nie odpowiedział. – I co… – Arsenij pociągnął się za kolczy k. – Zostaniecie tu, dopóki was nie zabiją? – Tak trzeba. Postaram się wy trzy mać, jak długo się da. W sumie… Co do Moskwy. Ci tutaj może nie zdąży li jeszcze ich powiadomić, kiedy ich szturmowaliśmy. Ale teraz na pewno wszy stko usły szeli. Niedługo tu będą. Jedźcie do domu. To nie wasza sprawa. Potem… Kiedy ś wrócicie. Jeśli zechcecie. Kiedy wszy stko się tu skończy. Ale nie idźcie drogą. Arsenij się nie ruszał. Igor z bratem wiercili się niespokojnie na twardy ch krzesłach. Ojciec palił z Artemem, sy nowie spoglądali na niego z zazdrością, ale nie odważy li się poprosić. – Ja nie chcę do domu, ojciec! – zaprotestował basem Michaił albo Igor. – Zostańmy. Ja by m im pomógł. – To nie ma sensu – powiedział Artem. – Ilu ich tam jest? Może dwudziestu ludzi. Może więcej. I będą przy gotowani. Nawet w piątkę się nie utrzy mamy. A do tego… Linia Czerwona. Tam mieszkają ty siące ludzi. Mają armię. Prawdziwą armię. – Zostaniemy, tato? – Idźcie. Nie trzeba. Idźcie, opowiecie u siebie… W ty m waszy m Muromie. Naprawdę można u was oddy chać na zewnątrz bez filtra? – Naprawdę. – I warzy wa… tam rosną? Normalnie? – Osłaniamy je przed deszczem. Deszcze są niebezpieczne. Oczy szczamy wodę. Ale poza ty m tak. Pomidory. Ogórki. – Pomidory ? Wspaniale. – Dziwnie jest sły szeć o komunistach. O faszy stach. To jakieś minione stulecie. Artem wzruszy ł ramionami. Zastanawiał się teraz: jak on się nie domy ślił, jeszcze na progu, jeszcze za bramą, że ci trzej ludzie nie mogą by ć zwiadowcami z placówki? Przecież oni w ogóle nie przy pominali ludzi z metra. W niczy m. Jakby przy lecieli z Marsa. – A wy tam… W co wierzy cie? – Mieszkamy tam w monasty rze, nie w samy m mieście. Nasz monasty r jest stary, piękny, na brzegu rzeki. Świętej Trójcy. Prawdziwa twierdza. Wiesz, taka biała twierdza z błękitny mi jak niebo kopułami. Zdumiewające miejsce. Tam nie da się nie wierzy ć w Boga. – A tak w ogóle to w siebie! – rzucił zadziornie Igor albo Michaił. – To macie szczęście – uśmiechnął się do nich bez ładu i składu Artem. – A my nie mamy ani klasztoru, ani siebie. Ni chuja nie zostało. Arsenij zgasił niedopałek w pogniecionej puszce po jakiejś prehistory cznej ry bie, podniósł się z miejsca. – To ty musisz mówić. Ty musisz wszy stko ludziom opowiedzieć, a tracisz czas na nas. Idź. – Odprowadzę was. – Nie trzeba. Ty … Mów. A my postaramy się zrobić tak, żeby ś mówił jak najdłużej.
– Jadą! Widać z wieży ! Już jadą! To oni? Wiatr ustał i skrzy pienie ucichło. Na zewnątrz zapadła cisza – cicho jak z zatkany mi watą uszami, jak na Sadowy m Kolcu. I w tej ciszy bzy czały ty lko bardzo daleko, na razie jeszcze wy sokim głosem, jakby zupełnie niestraszne silniki. – Ile ich jest? – I nie czekając na odpowiedź, Artem znów wspiął się do nieba sam. Mignęły w prześwicie między blokami – jedna, druga, trzecia – i zniknęły. Trzy ciężarówki by ły na pewno, może więcej. Nie, są kolejne! Jeszcze dwie! Pięć. Pięć jednakowy ch. Jechały tu od strony Moskwy. Zasłoniły je podniszczone budy nki z wielkiej pły ty, odcięły dźwięk. Dzieli ich do nich pewnie z dziesięć minut jazdy. Ilu ich jest w ty ch ciężarówkach? Zmieści się pięćdziesięciu ludzi. Na dachach cekaemy. Zapewne mają też snajperów. Jeśli przy stąpią do szturmu jednocześnie… Żaden z żołnierzy Artema nie zdąży nawet mrugnąć okiem. Wszy stkich położą. Wszy stkich rzucą psom. Dziesięć minut. Czy li trzeba schodzić. Zaczy nać ostatni seans. Żeby zdąży ć wszy stko powiedzieć. Arsenij z sy nami i Loszą kupią mu trochę czasu, dobrzy z nich ludzie. Teraz żadnej czczej gadaniny. Odbiera go ktoś czy nie? Moskwa nie odpowiedziała ani razu. Ale przecież nie potrzeba radiostacji z możliwością nadawania, żeby słuchać. Wy starczy odbiornik. Niech milczą, oby ty lko słuchali. Znów jakby coś zabzy czało w oddali. Artem nastawił ucho w kierunku, skąd doszedł dźwięk. Zmruży ł oczy … Ze wschodu, z nicości, z Rosji pędził w stronę placówki punkt: słup py łu. By ł dalej od skrętu do stacji radiowej niż ciężarówki, ale mknął szy bciej. Kto to?! By ła już najwy ższa pora nie ty le zwlekać się na dół, co zeskakiwać, ale Artem nie mógł oderwać wzroku od punktu, dopóki ten się nie powiększy ł. Coś… Szarego? Srebrzy stego! Nie punkt, lecz pocisk z automatu – wy dłużony ; kombi! Sawielij? Nogi w pośpiechu ślizgały mu się po cienkich prętach zbrojeniowy ch; analgety k z alkoholem już wy wietrzały i nie tak łatwo by ło mu się poruszać. Stracił kilka sekund. Chciał wy jaśnić wszy stko Igoro-Michaiłowi, ale zdał sobie sprawę, że zrobi wszy stko szy bciej sam. Obaj czekali na niego na podwórzu – zdenerwowani, przestraszeni i radośni. – Walcie na piętro! Będziecie strzelać z okien! – nakazał braciom. – Losza! Pilnuj drogi! Otworzy ł bramę i zamiast rozpoczy nać audy cję, wy biegł na szosę. Jest ich teraz ty lko pięciu, przy ty m Artem będzie nadawać; a jeśli Sawielij zdąży, to sam starczy za dwóch. Ty lko czy on do nich wraca? Czego stąd zapomniał? Dzwoniło mu w obu uszach. Ciężarówki złoży ły się w jedną, jak talia kart. Pędziły z włączony mi światłami, nie kry jąc się. Z przeciwnej strony na ich spotkanie, jakby chcąc się o nie rozbić, leciało przy sadziste kombi. Ostrza maszy nki do mięsa zatrzy mały się, czekając, aż dowiozą im ludzi. Artem pomachał Sawielijowi: dawaj, czekamy ! I popędził z powrotem do kry jówki. Ry k uralów stawał się już całkiem wy raźny, kiedy na szosie pisnęły hamulce: pocisk kombi przy by ł pierwszy, z rozpędu wszedł w zakręt i zdąży ł przejechać przez zamy kającą się już bramę. Jednak Sawielij. Sawielj!
– Ja tego… Postanowiłem przełoży ć urlop… – wy jaśnił już z bagażnika, wy ciągając worek z cekaemem. – Skończy my tu robotę i wtedy pojadę. Artem miał wręcz ochotę go objąć, ucałować w pomarszczoną skórę. – Durne bohaterstwo – powiedział mu zamiast tego. – Zlejemy sobie jeszcze ropę z ich kamazów! – puścił mu oko stalker. – Ropę… – powtórzy ł Artem. – Ty masz diesla? – No. – Daj kanister! – Że co?! – Kanister daj! Daj! Ropę! Daj ropę! Wy rwał Sawielijowi plastikowy baniak z mętną cieczą i oglądając się co sekundę na ogrodzenie – gdzie przeskoczą? – tam, gdzie zrobił to Artem? – popędził z nim, podskakując, w stronę uśpionej koparki. Pij! – Artem chlusnął do wy schniętego gardła koparki pły nnej tęczy z kanistra. Ły kaj! Ty też chciałaś, co? Choćby z pokruszony mi zębami, choćby z krwią. Trzeba tu w końcu posprzątać. Bojowe sto gramów. Wdrapał się na gąsienicę. – Co ty robisz?! – Sawielij stał obok, na dole. – Rozpirzę w cholerę te maszty ! – Artem zetknął kabelki – ostrożnie i z niesły szalną modlitwą, jakby rozmawiał z rozbrajaną bombą. Ciężarówki ry czały już tuż, na zakręcie. Potem ucichły. Wy sadzały desant? Wcisnął pedał. Dawaj! Daw-w-waj! Koparka drgnęła konwulsy jnie. Chrapnęła. Otrząsnęła się. Zary czała. Ocknęła się. Oży ła. Oży ła!!! Tu są dźwignie. Z przodu dwie i po bokach siedzenia kolejne. Ruszy ł jedną – wy sięgnik poszedł w górę. Drugą – rozprostował się i wy rżnął zębami ły żki w ogrodzenie – chrrus! – Te dwie dźwignie! – wy darł się na niego Sawielij. – Z przodu! Jak w czołgu! Wy łaź! Wy łaź, matole! Daj mi! Bły skawicznie wdrapał się na gąsienicę, dał Artemowi kopniaka w ty łek, żeby ten zmiatał z kabiny. Chwy cił za dźwignie. – Na bok! Bo zrobię z ciebie marmoladę! Rozsunął ręce na boki i koparka, pięćdziesiąt ton czy ile tam mogła mieć, nagle zatoczy ła krąg, jak gdy by zawirowała w tańcu, obróciła się w miejscu. – Pięęęknie! Tęskniłem za gąsienicami! – zarechotał Sawielij. – Od czego zaczy namy ?! – Od dalszy ch! Dawaj od dalszy ch! Sprzątnij go stąd! Za betonem wy sy pali się już pewnie ludzie bez dy sty nkcji; może rozwijali liny z hakami; a snajperzy wili gniazda w gałęziach drzew. Spóźnisz się o sekundę – będziesz spóźniony już zawsze. Dobiegł do stacji, zapominając o kolanie. Już. Już. Wy dało mu się, że między gałęziami widzi ludzkie cienie. Ktoś przemknął obok bramy. – Tam jest radio! Głos! Wy wołują! – zawołał z pierwszego piętra Michaiło-Igor. – Otaczają nas! Rozchodzą się dookoła! Strzelać?! – to Losza z dachu. Za oknem pomieszczenia kontrolnego powoli sunęła otulona spalinami wskrzeszona koparka, wznosząc już swoją jedy ną pokry tą trupimi plamami rękę do ciosu.
– Wzy wamy ! Naty chmiast! – stłumiony m, komarzy m głosikiem odzy wały się słuchawki. Kogo teraz przy piliło?! Co tak wcześniej wszy scy milczeliście, jakby ście nabrali wody w usta? Nie by ło czy m oddy chać. Artem szarpnął za klamkę, szeroko otworzy ł okno. Zaczął oddy chać słodkim dy mem; teraz usły szał jeszcze raz: nosowy m głosem, przez megafon: – Nakazujemy ! Naty chmiast! Opuścić! Budy nek! I! Złoży ć! Broń! Obiecujemy ! Zachować! Was! Przy ży ciu! W przeciwny m! Wy padku! – Tamten! Dalszy ! – Artem machnął przez okno. Koparka zagrzechotała zardzewiały mi kośćmi, powlokła się tam, gdzie jej pokazano. Starczy jej sił? Starczy tęczy ? – Artem! – zebrawszy siły, zapiszczały słuchawki na stole. – Sły szy sz mnie, Artem?! Podniósł je zby t wolno – nie miał ochoty wsadzać ich sobie na głowę, zaty kać nimi uszu. Na dachu zaterkotał cekaem… Na postrach? Czy zaczęli szturmować?! – Kto tam?! – Artem! To ja! Tu Polatucha! Polatucha, Artem! – Co? – Polatucha, Artem! Ja! Dwa Rh–! No?! To ja! – Co ty ? Sły szałeś mnie?! Sły szałeś?! Czerwoni zagłuszali cały eter! Nie zwariowałem! Cały świat! Ty lko my, idioci, siedzimy pod ziemią! Zaraz rozpieprzę te zagłuszarki w drobny mak! Powiedz Mły narzowi… Powiedz mu… Że ja… – Czekaj! Sły szy sz mnie? Stój, Artem, nie rób tego… Zaczekaj! – Nie mogę! Nie mogę czekać! Tu są czerwoni… Czerwoni są dookoła. Zaraz będą szturmować. Zmiażdżą tu nas. Ale zdąży my wszy stkie zagłuszarki wy słać w… – Nie! Nie zmiażdżą! Możemy … Dogadamy się! Nie ruszaj niczego! Cekaem znów ogarnął paroksy zm, huknęło też wewnątrz budy nku: z pierwszego piętra także strzelali. – Z kim?! Z czerwony mi?! Dogadacie się?! – To nie czerwoni! Nie czerwoni, Artem! Ciężko i potężnie łupnęło za oknem. Jeszcze raz. Zabrzmiał głośny diabelski zgrzy t, jak podnosząca się żelazna kurty na od hory zontu do hory zontu. Jęknęła tubalnie zmęczona stal. I nieśpiesznie, majestaty cznie zawalił się skoszony maszt – wzdłuż budy nku, wzdłuż niemal całego terenu; zatrzęsła się ziemia. – Za późno! Tu już wszy stko leci w pizdu! – Nie! Nie możesz tego niszczy ć! Ja wiem! Wiemy o zagłuszarkach! To nie to… Nie to, co my ślisz! Mogę ich zatrzy mać! Nie będzie szturmu! Po prostu zaczekaj na mnie, Artem! Zaczekaj! Wszy stko wy jaśnię! Znów zazgrzy tało i jęknęło. – Kto to?! Mów! Dlaczego?! – Artem zerwał słuchawki, wy chy lił się przez okno. Z ogrodzenia zwisał szary człowiek, ukrzy żowany na drucie kolczasty m, chciał się wy plątać, ale cała siła uszła mu z rąk. Koparka zaświszczała i zamachnęła się jeszcze raz. – Wstrzy mać ogień! Zatrzy majcie! Szturm! Zakon! Mły narz! – piszczał komar Polatucha do kogoś z boku. – Artem! Artem! Oni zaczekają! Ty też zaczekaj! Już jadę! Sły szy sz?! Artem! Cekaem się uspokoił. Szarzy się wy cofali czy to snajper odnalazł Loszę?
Bum! I jeszcze jeden baobab puścił cementowy mi korzeniami zeschłą ziemię, a wierzchołkiem obłoki, i zaczął okropnie, niechętnie się przechy lać. My dwaj jesteśmy jednej krwi? Jednej, Polatucha? Jeśli nie z tobą, to z kim?! – Stój! Stóóóóój!!! – Artem po pas wy sunął się na zewnątrz, żeby Sawielij mógł go dostrzec. Koparka zawahała się. A maszt, i tak już ścięty, zaczął ciężko opadać na ziemię obok okna. Artem wy puścił z ust czarny dy m i uwierzy ł słuchawkom. Nie potrafił nie uwierzy ć. – Czekam! Czekam, Polatucha!
– Ile pan ma lat? – zapy tał Artema Michaił. Igor to by ł ten trochę niższy, subtelniejszy. Michaił by ł grubiej ociosany, bardziej niedbale; i powolniejszy przez nadmiar ciała. W końcu Artem zaczął ich odróżniać. – Dwadzieścia sześć – powiedział Artem. – W marcu skończone. – Znak zodiaku Baran? – zainteresował się nie wiedzieć czemu Igor. – Nie mam pojęcia. Trzy dziestego pierwszego. Jeszcze dzionek i urodziłby m się pierwszego kwietnia. W prima aprilis. Pewnie trzeba by ło zaczekać. – Baran. Uparty. – Dwadzieścia szeeeeść? – Michaił uniósł czarne brwi. – O kurde, nie dałby m ty le. – A ile by ś dał? – Nie wiem. Czterdziechę? – Dzięki, ku… – Nie słuchaj głupoli – Arsenij wy rwał sobie włos z brody. – Dla nich każdy, kto ma więcej niż dwadzieścia, to od razu czterdziestolatek. – A wy ile macie? – Ja siedemnaście. – Ja dziewiętnaście. – Dziwne – zauważy ł Artem po zastanowieniu. – Nie macie jeszcze dwudziestki, a obaj urodziliście się na powierzchni.
Czy Artem zdziwił się, kiedy zatrzy mała się przed bramą? Zdziwił. Ta sama opancerzona terenówka, która próbowała nafaszerować go ołowiem, goniła go po Twerskiej. Ta sama. Odsunęły się ciężkie drzwi, w py ł zeskoczy ł Polatucha: bez maski. – Jestem sam! Wpuść mnie! Terenówka zatrzasnęła się, cofnęła, do Szosy Entuzjastów, do wiatraków.
Artem przejrzał obraz z kamer, dopiero potem uchy lił bramę Polatusze. Ten potrząsnął głową, wy dął policzki, spojrzał na Artema, zezując. Objął go. – Chujowo wy glądasz, bracie. – Robota na otwarty m powietrzu. – Taa. Robótka. Nieźle nawy prawiałeś. – Ja?! – Stary cię ochrzani. Chodźmy do radia. Artem wprowadził gościa do środka. Na kory tarzu czekał Arsenij z sy nami. Losza patrzy ł z dachu między drzewa, Sawielij zwinął się w koparce w kłębek, żeby nie wy szukali go snajperzy. Szarzy ludzie obiecali zawieszenie broni, ale nie podali warunków. Niepokojące. – Kto to? – podejrzliwie kiwnął na przy by szy Polatucha. – Ludzie. To są ludzie, bracie. Ży wi ludzie z innego miasta. Z Muroma. Przy szli ciebie i mnie ratować. – Z Muroma? – zapy tał Arsenija Polatucha. – To gdzieś na północy ? – Od Moskwy na wschód – odparł tamten. – A przed kim nas będziesz ratował, ojczulku? – spy tał Polatucha. – Przed diabłem rogaty m? – Takiego jak ty to co najwy żej przed samy m sobą – uśmiechnął się do niego Arsenij. – I gdzie twój Mły narz? – Artem minął radiotelegrafistę i ruszy ł w stronę pomieszczenia kontrolnego. – Mnie też już świerzbi… Ty lko na sekundę obrócił się do Polatuchy plecami. Zabrzmiały szy bkie cy knięcia. Odwrócił się – sły sząc cy knięcia, czując szron na plecach, sły sząc bulgotanie – a przy by sze leżeli już rozrzuceni na podłodze, wszy scy trzej. I Polatucha przestępuje już wokół nich jak żuraw, dobija każdego w głowę, z góry na dół. Zobaczy ł Artema i rzucił stieczkina na ziemię. Podniósł ręce. Ty lko pół minuty, a zabił na zawsze trzech ludzi. – Ty … Co ty … Dlaczego… Automat zaczepił mu się muszką o skafander, ręce mu się trzęsły, ale Polatucha by ł człowiekiem cierpliwy m – zaczekał, póki Artem porządnie w niego nie wy celuje. – Ludzie… Z Muroma… Do nas! Ty by dlaku! – Spokojnie. Spokojnie, Artem. Nie trzeba. – Draniu! Skurwiłeś się! Skurwiłeś?! – Posłuchaj. Uspokój się. Już. Już. – Co już?! Co?! Dlaczego to zrobiłeś?! Arsenij i Igor nie przestali się jeszcze uśmiechać. W czole dziura, a usta się śmieją. Michaił by ł poważny. Cała podłoga by ła teraz zalana lepką krwią: nie da się nie wdepnąć. – To szpiedzy. Mamy rozkaz, Artem. – Jaki?! Kto?! Od kogo?! – Rozkaz. O dekonspiracji. To znaczy o przeciwdziałaniu dekonspiracji. Mły narz… Niech on wy jaśnia. – Na kolana! Ręce za głowę! Żeby m je widział! Idź na kolanach! Do pomieszczenia kontrolnego! Tutaj! Dawaj! Gdzie twój Mły narz?! Gdzie on jest?! – Daj… Ja ty lko… Nic… Nic nie robię. Zaraz… Dostroję się. Już. Nie denerwuj się.
Rozumiem cię. Towarzy szu pułkowniku? – Słuchawki na stół. I odejdź. Do kąta. – Artem? – zachry piało w głośniku. – Artem, jesteś tam? – Co to jest?! To wszy stko – co to jest?! Mów, co to! Liczę do trzech, jasne?! Ty stary … Co tu się dzieje?! Po co ten klosz nad Moskwą?! Po co ukry wać przed nami cały świat?! Dlaczego mnie okłamy wałeś?! Po co?! Ty gnido… Stara… Beznoga… Po co przez cały czas mnie okłamy wałeś?! – To nie klosz, Artem – Mły narz przełknął wszy stko, nie udławił się. – To nie klosz! To tarcza! – Tarcza?! – To tarcza, Artem. Te zagłuszarki nie kry ją świata przed Moskwą. One kry ją Moskwę przed światem. – Po co?! Co to w ogóle… – Wojna nie jest zakończona, Artem. Nie ty lko my przeży liśmy. Nasi wrogowie też. Amery ka. Europa. Zachód. Zachowali arsenał. I nie dobijają nas – ty lko – ty lko! – dlatego, że są przekonani, że wszy scy zdechliśmy, że niczego tu już nie ma! Że wszy stko jest zniszczone. Jeśli dopuścimy do dekonspiracji… W jakikolwiek sposób… Radio czy infiltracja… Jeśli jakoś się wy wiedzą, a chcą! Zetrą nas tu w py ł. Wszy stkich. Sły szy sz mnie?! Nie wolno niszczy ć ty ch zagłuszarek! Nie waż się ich ruszać! – Wojna skończy ła się sto lat temu! – Nigdy się nie skończy ła, Artem. Nigdy.
17 // Słuszna decyzja
W lusterku wsteczny m zostały : opuszczona stacja radiowa, dziesięć ocalały ch masztów, koparka z uniesiony m ramieniem, które w końcu nie zadało ciosu, newralgiczny skręt z Szosy Entuzjastów w Szosę Objezdną, nie trzy ani cztery, lecz sześć opancerzony ch ciężarówek z zębaty mi zderzakami i cekaemami na dachach, sznur ludzi bez dy sty nkcji i sznur znów obracający ch się na wietrze śmigieł. Mnóstwo rzeczy by ło teraz za nimi, a jednak udało im się zmieścić w zapy lony m kwadraciku. Wy dawały się ogromne, a okazały się malutkie. Nie zmieścili się ty lko Arsenij i jego dwaj sy nowie. – Co z nimi? – spy tał Artem. – Można by ich chociaż pochować. – Posprzątają to i bez ciebie – powiedział Polatucha. – I po mnie, i po tobie. Wy jechaliśmy. Rozluźnij się. W lusterku nie zmieścił się jeszcze psi wy kop. Sawielij i Losza siedzieli obok, na szerokiej ty lnej kanapie. Artem, kupując sobie niety kalność, doliczy ł ich do transakcji. Japończy k Sawielija wzbijał py ł z ty łu, przy wiązany do terenówki, wzięty do niewoli. Stalker nie zgodził się go porzucić. – Podejrzane ty py – włączy ł się do rozmowy Sawielij. – Od razu tak pomy ślałem, jeszcze kiedy zobaczy łem ich na trasie. – Szli tu piechotą z Muroma – powiedział Artem. – Podobno mają tam piękny monasty r. Biało-błękitny. – Mówili, że z Muroma, i mówili, że piechotą – poprawił go Polatucha. – Może śmigłowiec wy sadził ich dziesięć kaem stąd. Dali im legendę do nauczenia się na pamięć, i naprzód. Cały czas ktoś próbuje do nas przeniknąć. Wciąż się złażą, by dlaki. – Ale to oni zawołali mnie do radiostacji… – pomy ślał na głos Artem. – Kiedy mnie wy woły wałeś. Po co im to by ło? – Nie wiem – przy znał Polatucha. – Ale miałem wy raźny rozkaz. – A mnie to, nawiasem mówiąc, od razu coś zadzwoniło pod czaszką – Sawielij przy sunął się bliżej do rozmawiający ch. – Jak usły szałem angielski w odbiorniku, to od razu: oho! Pedry le jednak nie wy kitowały ! Czy li my tu my ślimy, że zgnietliśmy ich na miazgę, a ci sobie piosenki śpiewają. I my ślę wtedy : a co dalej? Przecież nie pozwolą nam spokojnie oddy chać! Przecież oni ty lko o ty m marzy li – żeby nas rozwalić! Skolonizować! Ci Rotszy ldowie, cała ta światowa pedry lska między narodówka. I od razu, jak babcię kocham: a to nie oni nas tak w ty m metrze trzy mają mordą w gównie?
Losza cmoknął bezzębny mi ustami; co miał na my śli? Zatęsknił za domem? – Aha – burknął zza kierownicy Nigmatullin. – Jeszcze czego. Mieliby się brudzić. Od razu walną w nas rakietami, jak ty lko nas wy niuchają. A czy m mamy je przechwy ty wać? Ni cholery nie zostało. – Nie no, teraz wszy stko jest jasne. Jak to wy jaśniliście, to od razu wszy stko wskoczy ło na swoje miejsce! – cmoknął Sawielij. – Wszy stko się połączy ło. Te zagłuszarki. Bo jadę tak, kurde, i my ślę: no jak to? Po co? To, co Artemij mi wciskał: Linia Czerwona, oszukują ludzi, zamknęli ich pod ziemią – no przecież to jakieś brednie. Oczy wiście nie gniewaj się, bracie. Jaki w ty m sens? Jadę tak i zdaję sobie sprawę: chłopak z ciebie dobry, ale pleciesz bzdury. Serce mi podpowiada: gówno prawda. Tak nie może by ć. Żeby nasi naszy ch tak po prostu, za nic. A kiedy wy to wy jaśniliście, to serce zrobiło tak: o! W punkt. Czułem przecież, że to za gładko poszło. Że ty le lat nas cwele nie ruszali. Niby wszy scy przeży li tacy radośni. Teraz wszy stko jasne. Co nie, Artem? – Tak. Minęli Moskiewską Obwodnicę: jedni jechali w martwy m korku w prawo, drudzy w lewo w takim samy m, a oni z powrotem do Moskwy – żeby ży ć, doży ć, ile komu by ło sądzone. Dobra to by ła terenówka: skórzane siedzenia, pancerz grubości palca, do tego jakaś aparatura. Silnik przy jemnie mruczał, Nigmatullin prowadził sprawnie, mumie przelaty wały szy bko jak klatki w filmie, jakby to by ł jeden człowiek. – Dobry samochód – powiedział Artem. – Nie wiedziałem, że takie mamy. – Teraz mamy. Artem żuł od środka policzek – zamiast zapy tać Polatuchę o całą resztę. Nie chciał przy ludziach. Potem jednak nie wy trzy mał. – A ja już widziałem ten wóz. Przy stacji Ochotny j Rjad. – Znam sprawę. – My ślałem, że już tam zostanę. – Ale jednak nie zostałeś. – Dlaczego? – Poznaliśmy cię. W końcu jesteś swój. Jak mieliby śmy to zrobić swojemu? – A gdy by ście nie poznali? Gdy by m by ł w masce przeciwgazowej? – Wtedy by śmy … Po kiego wała szlajałeś się z radiostacją? Zagłuszarki też nie pokry wają całego sy gnału. Wy gaszają wszy stko, co napły wa, ale nie zawsze to, co wy chodzi. Trzeba działać indy widualnie. – A jak szukacie? – Szukamy – Polatucha poklepał po przy rządach. – Tu jest generator. Dobry samochód. Sawielij się poruszy ł: coś mu jeszcze leżało na duszy. – A czemu nie powiedzieć ludziom? Nie by łoby takich wpadek… Tak jak teraz napartoliliśmy. – Żeby nie by ło paniki – powiedział Polatucha. – A poza ty m… Jedni mają krewny ch tam, inni siam… W końcu to Moskwa. Zaczną się rozłazić. A wtedy na pewno dojdzie do dekonspiracji. Nawet w Zakonie nie wszy scy wiedzą. – Nie wszy scy – skinął głową Artem. – No, ja też niby mam tam rodzinę – odezwał się Sawielij. – Ale jeśli to taka historia! Mieliby śmy ty m mendom sami się wazelinką posmarować? Nigmatullin za kierownicą poparł go niewy raźnie.
– Nie bądź zły na starego – odwrócił się do Artema Polatucha z przedniego siedzenia. – No, nie powiedział. Sam dopiero rok temu się dowiedziałem. Z pewnością miał taki zamiar. – Z pewnością. – To by ła słuszna decy zja, bracie – powiedział Polatucha. – Że z nami pojechałeś. Naprawdę. Wszy stko będzie dobrze. – I całej Moskwy tak pilnujecie? – zapy tał Artem. – Wszy stkich osłaniacie? – My. My, Zakon. My pilnujemy, a nie wy. My osłaniamy. – A ja codziennie na powierzchnię… Na czterdzieste piąte piętro… Codziennie się łączy łem. I co? – Co? – Co, nie sły szeliście mnie? – Sły szeliśmy i widzieliśmy. – Ale ja przecież de-kon-spi-ro-wa-łem was! Nas! Wszy stkich! Polatucha popatrzy ł na Nigmatullina. Potem odwrócił się do Artema. Jego oczy zezowały. – Mły narz powiedział, żeby cię nie ruszać. – Dlaczego? – No, w końcu ty jakby … Należy sz do rodzinki. Niezręcznie by by ło. – Zatrzy maj się – odparł Artem. – Niedobrze mi. Nigmatullin posłuchał. Dał Artemowi zwy miotować na zewnątrz. Na poboczu zostały : lewa wódka z pokruszony mi zębami, cały świat, ży wy i rozgadany, i umieszczona gdzieś na nim śnieżnobiała twierdza z błękitny mi kopułami. Widać nie wolno by ło wnosić tego w sobie do domu, do metra. Teraz można się by ło przespać. – Złapałeś radiację? – zapy tał podejrzliwie Polatucha sennego Artema. – Zemdliło mnie – odpowiedział tamten.
Otworzy ł oczy, a tu już Moskwa. Jechali nabrzeżem. Zapadał wieczór. Minął ledwie jeden dzień. Ale by wają takie dni. Artem nie poznawał miasta za szy bą. Moskwa by ła ta sama co rano. Ale on miał nowe oczy. Czuł się dziwnie. Dziwnie i głupio. Wszy stko wokół stało się teraz nieautenty czne: porzucone domy to dekoracje, puste pałace – złudzenia, trupy w samochodach – manekiny. Patrzy ł wcześniej przez kalejdoskop, widział w nim przepiękny oszałamiający miraż; licho go podkusiło, żeby go rozebrać – i w rękach została mu pomalowana tekturka i różnobarwne kawałki szkła. A jak marzy ć o tekturce? Próbował znów kochać Moskwę i znów za nią tęsknić – nie potrafił. To już ty lko gra. Cała jest przecież pustą w środku makietą i ludzie, którzy w niej zginęli, to ty lko modele ludzi, a ich nieszczęście jest zlepione z papier-mâché. Wszy stko zostało tak urządzone dla widzów: którzy by li
niby pod ziemią, a w rzeczy wistości – za oceanem. To dopiero odkry cia dokonał. Naprawdę wielkiego: odkry ł w końcu całą Ziemię, wszy stkie konty nenty naraz. I bezuży tecznego – w trzy ty godnie niczego z tą wiedzą nie zrobi. Zresztą czy to trzy ty godnie mu zostały ? Napromieniowanie się kumuluje, a ile on tam jeszcze radów się nawdy chał? Może dwa, a nie trzy. Przejechali wzdłuż rzeki, obok Kremla. Kreml stał calutki, a też udawał zdechłego. Przy pomniało mu się, jak nadzorcy na Schillerowskiej na wszelki wy padek rozbijali martwy m ludziom głowy prętami zbrojeniowy mi, żeby nie pogrzebać ży wego. Że niby ufaj, ale sprawdzaj. Czy li co, Mły narz ma rację? To jest tego warte? Okłamują ludzi, owszem: ale dla ich ocalenia. Tak? Można jakoś z ty m ży ć? Choćby dwa ty godnie? Zapy tamy Mły narza.
Na Borowickiej wszy scy przeszli dezakty wację. Loszę i Sawielija dokądś zabrali, obiecali nie robić im krzy wdy. Polatucha poprowadził Artema ciemny mi kory tarzami na Arbacką, do Mły narza. Artem się nie odzy wał: jakby smoła skleiła mu zęby. Polatucha pogwizdy wał męcząco. – Co się działo w Rzeszy ? Jak się wy dostałeś? – zapy tał jednak, kiedy piosenka zatoczy ła trzecie kółko. – Groza – powiedział Artem. – My ślałem, że zdechnę. Tamten zabrał mi list. Dietmar. – Wiemy. – Widzisz – nie patrząc na Polatuchę, zażartował Artem. – Wszy stko wiecie. Jak widać, ty lko ja ni cholery nie wiem. – Wy bacz, braciszku – poprosił tamten. – Naprawdę chciałem cię stamtąd wy ciągnąć. Ale tu się zaczął taki achtung. Z czerwony mi, z Rzeszą. – Tak właśnie pomy ślałem. – Zameldowałem staremu. Powiedział: zorientujemy się. Nie bądź na niego zły. – Nie jestem. – Teraz wszy stko się rozstrzy ga. Nie starcza nam ludzi. Właśnie cię tu przy prowadziłem, a sam od razu biegnę do czego innego. U czerwony ch zaczął się głód. Wszy stkie grzy by im zgniły. Ludzie atakują kordony. Ta wojna to jest teraz dla nich ostatni sposób, żeby uspokoić głodujący ch. Może przeskoczy ć na Hanzę. I w ogóle na wszy stkich. Trzeba ich powstrzy mać. A oprócz nas jak zwy kle nie ma kto tego zrobić. Bój to jest ich ostatni. – Widzisz, jakie te grzy by … Jakie się ważne okazały – powiedział Artem. – Okazały – zgodził się Polatucha; pogwizdał jeszcze. – Co z Mły narzem?
– Powiedziane by ło: dostarczy ć cię całego i zdrowego i spełniać wszy stkie twoje kapry sy – odpowiedział Polatucha. – Jasne. – Ja jestem mały człowiek. Nie chcę, braciszku, zaglądać tam, gdzie nikt mnie nie prosił. Uważam, że każdy powinien się zajmować swoimi sprawami. A do cudzy ch się nie pchać. Kim ja jestem, żeby decy dować? Rozumiesz mnie? Artem w końcu na niego popatrzy ł. Uważnie – żeby naprawdę zrozumieć. – W sumie to nie jesteś taki mały – oznajmił.
– Artem! – pułkownik wy jechał mu na spotkanie zza swojego biurka. Artem stał niemy : wszy stkie jego przy gotowane przemowy skwaśniały mu w ustach jak świńskie mleko, zwarzy ły się; wy pluł je jeszcze, nim wszedł do gabinetu, a na języ ku i tak została mu gorzka serwatka. – Posłuchaj… – powiedział mu Mły narz. Artem słuchał. I badał wzrokiem gabinet. Biurko zawalone papierami. Mapy na ścianach; są tam zagłuszarki? Linie obrony Moskwy ? Ścienny wy kaz chłopaków, poległy ch podczas szturmu czerwony ch na bunkier. Gdzie się podziały ich dusze – Dziesiątego, Ulmana i spółki? Może siedzą w ty m papierku, wdy chają wódkę z opróżnionej do połowy szklaneczki. Pięćdziesiątką pewnie spiły się jak bela dwa plutony : duszy wiele nie trzeba. – Zatuszujemy tę sprawę – oznajmił Mły narz. – Dogadam się. To moja wina. To ja cię nie uprzedziłem. – Bo to naprawdę nie by li czerwoni? – zapy tał Artem. – W ciężarówkach? W stacji radiowej? – Nie. – Ale to też nie nasi? Chy ba nie naszy ch zabijałem? – Nie, Artem. – Kto to? Czy i to by li ludzie? Mły narz się zawahał: my śląc jakby, czy chłopakowi potrzebna jest prawda. Co on z nią będzie robił? – Napromieniowało cię, tak? – podjechał bliżej do Artema; zatrzy mał się tak, żeby nie zasłaniać sobie światła. – Czy i to by li żołnierze? – Hanza. To ludzie Hanzy. – Hanza? A wiatraki… Kto zbudował wiatraki? Sły szałem o polity czny ch wy sy łany ch przez Linię Czerwoną… Zsy łany ch… Z Bulwaru Rokossowskiego… Z Łubianki… Do budowy. – Artem – pułkownik jedną ręką potarł zapalniczkę, zapalił papierosa. – Chcesz? – Tak. Poczęstował się. Zapalił. Pooddy chał pełną piersią. Wy regulował nieco ostrość. Nie przery wał starszemu stopniem, nie pomagał mu.
– Artem. Zdaję sobie sprawę, że nie będzie ci łatwo przy jmować wszy stko na wiarę. Teraz. Ale sam pomy śl – czy Linia Czerwona będzie cokolwiek budować dla Hanzy ? Swojego zagorzałego wroga? – Nie. – Zgadza się. Nie będzie. Wszy stko sami zrobili. Mają wy starczająco dużo… I robotników, i sprzętu. – A ciała w wy kopie… Tam jest wy kopany dół. Cały zawalony ludźmi. W takim razie kto to jest? Mły narz pokiwał głową: wiedział o dole. A o psach? – Szpiedzy. Dy wersanci. Potencjalni szpiedzy i potencjalni dy wersanci. – To Hanza przed nami, przed wszy stkimi… Przed wszy stkimi… Przez te wszy stkie lata? Ukry wała? Usunęła, starła! Całą Ziemię? – Żeby ocalić Moskwę. – A co oni… Co ten Zachód, Amery kanie… Dlaczego nie bombardują inny ch miast? Przecież sam sły szałem! Piter! Władik! Jekat! Wszy stkie istnieją! Wszy scy tam… Coś tam paplają… Spokojnie. Po rosy jsku! Wszy scy istnieją! Kraj istnieje! Ty lko nas nie ma? Co z tą wojną? Trwa? – Tam… A co ty wiesz o „tam”? Pół godziny słuchałeś radia. To wszy stko radiowa gra, Artem. Skąd masz wiedzieć, gdzie są nasi, a gdzie obcy najemnicy ? Gdzie są ich dy wersanci? Co jest w ogóle teraz nasze oprócz metra? Nic! Ty lko metro nam zostało! Gdzie tam jest prawdziwe ży cie? Rozsadzili agentów jak pająki w pajęczy nie. „Tu Włady wostok, chodźcie do nas. Tu Petersburg, chodźcie tutaj!” A ty ch, którzy schodzą się do nich z wiosek, załatwiają na miejscu. Kulka w czoło. Nie ma żadnej Rosji! Wszy stko stało się tak, jak się tego obawialiśmy. Zbombardowali nas, zmiażdży li, zagarnęli. Jeśli nie wy trwamy. Jeśli pozwolimy im się dowiedzieć, że przeży liśmy. To będziemy następni. Mamy jedną szansę ratunku, Artem. Udawać martwy ch. I zbierać siły. Żeby wrócić. – A jeśli do nas idą tak po prostu? Nasi? Tak samo, z wiosek? Nie dy wersanci, ty lko nasi? Ludzie? Rosjanie? Prawdziwi?! – To stan wojny, Artem. Nie ma możliwości, żeby wszy stkich sprawdzić. Wrogowie, i kropka. – A jeśli przy jdą nie ze wschodu, ty lko z zachodu? – Wszy stkie główne kierunki są kry te. – A zagłuszarki? – To niejedy na stacja. – Czy li i tak niczego by m nie… Niczego by m nie osiągnął? – Nawet by ś nie zdąży ł, Artem. Dobrze, że Polatucha cię stamtąd wy ciągnął. Gdy by ś obalił jeszcze choć jeden maszt, nie zdołałby m się już z nimi dogadać. A mieli rozkaz w ogóle nie brać jeńców. Artem wciągnął dy m, chwy cił rozpełzające się na boki słowa, ustawił je w szy ku. – Ale obserwowaliście mnie? Kiedy wchodziłem na Trikolor? Na wieżowiec? Usta pułkownika drgnęły : Polatucha się wy gadał. – Wiedzieliśmy. – Dlaczego nie zatkaliście mi ust? – Dlatego że. Jesteś nasz. Chociaż ja… To, co ci już powiedziałem.
– A pan – pan kiedy się dowiedział? Jak? – Zostałem wprowadzony w sy tuację. Jakiś czas temu. Artem zaciągnął się. Usiadł na ziemi, oparty plecami o ścianę: nie by ło krzesła. Teraz Mły narz na swoim wózku by ł od niego nawet wy ższy. W końcu w sumie powinien by ć wy ższy od Artema. Kiedy ś by ł, kiedy miał nogi zamiast kół. – Wie pan, Światosławie Konstantinowiczu… Podczas naszej ostatniej rozmowy. Bardzo przekonująco mi pan wtedy dowodził, że jestem schizolem. – Zrobiłem to, żeby cię chronić. Żeby ś nie nawy prawiał… Wszy stkiego, co nawy prawiałeś. – A dlaczego nie dało się po prostu wy jaśnić? Czy jednak jestem schizolem? Co? – Artem. – Niech pan powie. Schizol czy nie? Niech pan po prostu powie. – Posłuchaj. Twoja historia z czarny mi. To twoje przekonanie, że mogłeś uratować świat. Że by łeś przez nich wy brany. Że ludzkość przez ciebie zginie. Jak ci to powiedzieć… Jak ci coś takiego powiedzieć po prostu? Cała ta jego historia z czarny mi. Cała ta jego historia. Cała. – To wszy stko nie miało znaczenia, tak? To, że ich rakietami… To niczego nie zmieniło, tak? Nigdy nie by liśmy tu, w Moskwie, ostatnimi ludźmi na Ziemi. A czarni nigdy nie by li naszą jedy ną nadzieją. Nie uratowałem ich, bo… bo tak – i nic strasznego się nie stało. Świat, jak ży ł, tak dalej ży je. A gdy by m uratował – no, by łoby kogo w zoo pokazy wać. Anioły z nich by ły czy nie – wisi wam to. Żaden cud, takie tam kuriozum. Śmiać mi się chce. To śmieszne, jaki ze mnie głupi dupek, tak, Światosławie Konstantinowiczu? – Nie. – Śmie-e-eszne – zaoponował Artem. Niełatwo by ło mu śpiewać, niełatwo publicznie się wy powiadać: tak jakby przeszkadzało mu wole. – Próbowałem ci to objaśnić. Mówiłem ci przecież, że za bardzo jesteś na nich zafiksowany. A biorąc pod uwagę twój stan, nie miałem prawa zdradzić ci istnienia tarczy. – Mój stan – powtórzy ł Artem. – Tak. Rzeczy wiście, schizol. Najpierw my ślałem, że ratuję świat, potem, że go zgubiłem. Mania wielkości. – Po prostu nie by łeś wy starczająco dobrze poinformowany. Musiałeś się domy ślać. Ale teraz z tobą rozmawiam i przekonuję się, że zupełnie trzeźwo rozumujesz. To nie twoja wina. A czy ja? Artem spojrzał w żarzący się koniuszek papierosa jak w lufę. Przy pominał kieszonkowe, samodzielnie skręcane piekło. Zawsze przy sobie. – Bardzo wielu rzeczy musiałem się domy ślać – potwierdził. – Jeśli sądzisz, że to wszy stko łatwo mi przy szło… – Nie sądzę. Po prostu by łem idiotą. Po co ja to wszy stko w ogóle robiłem? My ślałem kiedy ś, że Anię… My ślałem, że pana… Chłopaków… Ojczy ma. Na powierzchnię. Żeby śmy mieszkali… W mieście. Razem. W domach. My ślałem. Wy obrażałem sobie. Choćby w ty m klasztorze… Wszy scy razem. Albo pojechać… Koleją. Obejrzeć kraj, ziemię. To by ło marzenie. Gdy by świat wciąż istniał, tak sobie my ślałem. Wtedy to by m… A pan wszy stko wiedział. My śli pan, że trzeba ludzi okłamy wać? Dlaczego im nie powiedzieć? Niech sami wy bierają, co komu pasuje… Jeśli chcą iść, to niech idą! – Znów zaczy nasz gadać jak głupi… – zasępił się Mły narz. – Wy jdą poza Moskwę. I co?
Wy tłuką ich tam jednego po drugim! Wszy stkich! Na razie jesteśmy razem. Metro to nasza twierdza. Twierdza oblężona przez wrogów. My wszy scy – nie ty lko Zakon, ale wszy scy ludzie – jesteśmy garnizonem. I nie będziemy tu na zawsze. Zbieramy siły do uderzenia. Do kontrataku. Jasne? Wy jdziemy stąd. Ale nie żeby się poddać! Nie z białą flagą! Nie uciekniemy ! Wy jdziemy stąd, żeby odebrać im to, co nasze! Musimy odbić naszą ziemię! Rozumiesz czy nie?! A teraz nikt tam na ciebie nie czeka! – Tu też nikt na mnie nie czeka. – Nieprawda. Nie wzy wałem cię po to, żeby ci się żalić. I nie po to cię stamtąd wy ciągałem. – A po co? Mły narz odjechał do swojego biurka twierdzy, pociągnął do siebie szufladę, pogrzebał w niej, marszcząc czoło, wy jął coś. – Jest. Sam podjechał do Artema, wy ciągnął do niego zaciśniętą pięść. Powoli rozwarł palce. Nie teatralnie, ale jakby walcząc sam ze sobą. Na jego dłoni leżał nieśmiertelnik. Z jednej strony by ło na nim wy grawerowane „Jeśli nie my, to kto?”. Artem wziął go. Oblizał suche wargi, odwrócił. „Czarny Artem”: imię nadała mu mama, nazwisko wy my ślił sam. Jego nieśmiertelnik. Ten sam, który Mły narz odebrał mu rok temu. – Weź. – To… Co to? – Chcę, żeby ś wrócił, Artem. Wszy stko przemy ślałem i chcę, żeby ś wrócił do Zakonu. Artem tępo patrzy ł na swoje nazwisko: bezsensowne, nic już nieznaczące. To by ła jego skrucha, palący krzy ż, przy pomnienie sobie samemu o sobie samy m. A teraz co? To nie jego wina, jedziemy dalej. Pogładził palcem czernione rowki liter. Krew huczała mu w uszach. – Za co? Za to, że zdekonspirowałem Moskwę? – Nie wy dam cię im – odpowiedział mu Mły narz. – Jesteś naszy m człowiekiem. Niech się udławią. Artem dopalił papierosa: zatrzy mał się tam, gdzie zaczęło mu parzy ć palce. Im. – A wam po co jestem potrzebny ? – Teraz każdy się liczy. Trzeba powstrzy mać czerwony ch. Za wszelką cenę. Załatwić sprawę z faszy stami. To ostatnia szansa, by powstrzy mać wojnę, Artem. Inaczej nie będzie tu żadny ch sy gnałów, ale nie z powodu zagłuszarek… Ty lko przez nas samy ch. Sami zrobimy całą robotę za Zachód. Nawet nie będą mieli okazji się zdziwić. Rozumiesz? – Rozumiem. – No! Jesteś z nami czy nie? Ty lko podłatałby m cię trochę i do szeregu! – A co z moimi ludźmi? Sawielij, Losza. Co z nimi zrobicie? – Weźmiemy ich na wy chowanie. Skoro załatwiłeś im dostęp do tajemnicy państwowej. – Do Zakonu? – Do Zakonu. Z tego, co rozumiem, zdoby liście stację radiową we trójkę. Dobra rekomendacja. To wszy stko? Przesunął ręką po czaszce; Saszeńka goliła. – Napromieniowałeś się – powiedział Mły narz twierdząco. – Położy my cię w szpitalu. Poleży sz, zobaczy my co i jak. A potem… – Światosławie Konstantinowiczu. Mogę o coś spy tać? A co by ło w kopercie?
– W kopercie? – W kopercie, którą mieliśmy przekazać Rzeszy. – A – Mły narz spochmurniał, przy pominając sobie. – Ultimatum. Ultimatum od Zakonu. Żądanie naty chmiastowego przerwania operacji i wy cofania wszy stkich sił. – I ty le? Pułkownik obrócił się w miejscu. Kopcący skręt w jego zębach zatoczy ł krąg, postawił zasłonę dy mną. Wy dusił: – Ultimatum od Zakonu i Hanzy. Nasze i ich. Wspólne. Kropka. Czekają na ciebie, Artem. Artem rozsunął sznurek, wsunął głowę w pętlę, ściągnął w dół nieśmiertelnik, schował go pod koszulą. – Dziękuję za zaufanie. My ślał przy ty m: a dlaczego to nie jego zabili w bunkrze? Czy to wina Polatuchy ? Gdy by przekreślili wtedy Artema czerwoną kreską, to by łoby to dla niego lepsze czy gorsze? Wy szło mu to na dobre, że się dowiedział? W imię czego zdy cha teraz od napromieniowania? By łby właśnie tu, z chłopakami, u Mły narza w gabinecie. By łby literkami na liście, zawsze pijany i zawsze wesoły. – Jeszcze powojujemy ! – obiecał pułkownik. – Ty lko trzeba cię… – Nie trzeba mnie nigdzie kłaść. I tak wszy stko o sobie wiem. Co się dzisiaj szy kuje u chłopaków? – Co się szy kuje? – Polatucha mi powiedział. Operacja. Przeciwko czerwony m. Mówił, że nie starcza im ludzi. Mły narz pokręcił głową. – Padasz z nóg, Artem! Gdzie ci na akcję? Idź, odpocznij, jest tam pewna osoba… Porozmawiaj z nią. – Idę z nimi. O której? – Po co? Dokąd? – Mły narz rzucił niedopałek na ziemię. – Co ty tak nie możesz usiedzieć na dupie?! – Bardzo chcę coś zrobić – powiedział Artem, opuszczając słowa „na ostatek”. – Nie leżeć, ty lko w końcu zrobić coś z sensem.
– Trochę jak pokój widzeń. – Chcesz, to się przejdziemy. – Chcę. Popchnęła drzwi, wy szła pierwsza, Artem za nią. Arbacka by ła jak carskie komnaty, jak Rosja z marzenia: napuszona, biało-złota i bezkresna. By ło tu gdzie iść – trafiła w dziesiątkę. – Co się z tobą stało? – Nic. Złapałem trochę promieniowania. Jeśli mówisz o fry zurze.
– Mówię tak w ogóle. – W ogóle? W ogóle… A ty wiedziałaś? O radiu? – Nie. – Nigdy wcześniej ci nie opowiadał? – Nie, Artem. Do tej pory nigdy mi o ty m nie opowiadał. – Rozumiem. Cóż. No tak. Nie ma nic do dodania. – Nie masz nic do dodania? – A co tu można jeszcze powiedzieć? Znalazłem to, czego szukałem. Ty le. Ludzie oglądali się za nimi. Za nią. Wszy scy ci przedpotopowi sztabowi papierowi wojacy z Arbackiej chrzęścili swoimi skamielinami, wy kręcając się cały m tułowiem, jeśli purpurowe, pofałdowane karki nie mogły się obrócić. W końcu Ania by ła piękna. Wy soka, lekka, wy niosła. Z fry zurą na chłopaka. Śmiało nakreślone brwi. Szeroko rozstawione. I do tego jeszcze w sukience. – Czy li teraz wrócisz? Wy mówiła to tak spokojnie; jakby w środku by ła taka sama, jak na zewnątrz. Tak jakby jej twarz by ła z porcelany, a w plecach tkwił klucz do nakręcania. Plecy Artema stały się mokre od potu. Są rzeczy, który ch człowiek uczy się nie bać. Ale nie zdąży ł się zaszczepić przeciwko takim rozmowom. Szedł i w duchu liczy ł milczące kroki; i za jedny m zamachem wy chodził z tego licznik niezgrabności, tchórzostwa i nieszczęścia. – Twój ojciec właśnie mi to proponuje. Oddał mi nieśmiertelnik. – Mówię o nas. – No… Jeśli przy jmę jego propozy cję… A przy jąłem. To nie będę miał… Gdzie… Przecież nie na WOGN-ie. Będę tutaj. W koszarach. Dziś jest na przy kład jakaś operacja, wy sy łają mnie. I… – Co to ma do rzeczy. Dosy ć. – Posłuchaj. Ja nie… Nie widzę. Jak. Jak mieliby śmy znów by ć razem. – Chcę, żeby ś wrócił. Mówiła tak zawsze – spokojnie, twardo, cicho. Z beznamiętną twarzą. Nigdzie na Arbackiej nie by ło miejsca, gdzie mogłoby porozmawiać dwoje ludzi. Wśród obcy ch by ło lepiej niż ze swoimi za ścianą. Tłum zagłusza dźwięk, w tłumie można porozmawiać od serca. – Nie udało nam się. Aniu. Nam obojgu nie wy szło. – Nie udawało nam się. I co? – I ty le. – I ty le? Poddałeś się? – Nie. Nie w ty m rzecz. – Czy li wcale nie chciałeś? Po prostu uciekłeś? Skorzy stałeś z idioty cznego pretekstu i uciekłeś. – Ja… – Mówię ci: jesteś mi potrzebny. Jesteś mi potrzebny, Artem. Czy ty rozumiesz, ile to mnie kosztuje? Mnie? Ile – mnie – kosztuje – żeby – coś – takiego – powiedzieć? – Tego się nie sklei. – Czego się nie sklei? – Naszej wspólnej historii. Wszy stko się w niej wy darzy ło nie tak. To, tamto… Wszy stko. Zby t wiele błędów.
– I po prostu zwiewasz. Zby t wiele błędów, więc ja już może pójdę. Tak? – Nie tak. – Tak. A ja pewnie powinnam by ła pomy śleć: aha, no, jeśli on odchodzi, to w porządku. Już niczego się tu chy ba nie sklei. Tak? – Nie tak! Co ty … Nie zamierzam mówić o ty m przy ludziach. – Tak? Przecież sam mnie wziąłeś na spacer. Taki z ciebie strateg. – Dość. – Albo wiem jak. Jestem przecież dumna, wiesz o ty m, sama ci to mówiłam. I uznałeś pewnie, że cóż, nie będzie się przecież upokarzać, jeśli po prostu ucieknę od niej bez pożegnania? Przecież prędzej się udławi, niż przy czołga się, żeby wy jaśnić, dlaczego ją porzuciłem. – Nie porzucałem cię! – Zwiałeś. – Aniu. No co ty, naprawdę, po co to wszy stko? Co ty tak jak baba? – Przecież ty nie jesteś babą, Anka. Przecież z ciebie chłop! Przecież z ciebie mój towarzy sz broni! Przecież z ciebie Polatucha z cy ckami! – Proszę cię. – Mów. Mówi mi: między nami wszy stko skończone, Aniu. Powiedz mi to w twarz, starczy tego przy nudzania. I wy jaśniaj dlaczego. – Dlatego że nam i tak nic nie wy jdzie. Dlatego że wszy stko by ło nie tak. – Za to ty jesteś jak baba. Możesz konkretniej? Co by ło nie tak? Że mój ojciec by ł twoim dowódcą? Że by ł przeciwny naszemu małżeństwu? Że miałeś kompleksy ? Że by łeś bardziej zakochany w nim niż we mnie? Że uważał cię za obłąkanego? Że przez cały czas się z nim porówny wałeś? Że by ł prawdziwy m bohaterem i zbawcą ojczy zny ? Że od początku chciałeś nim zostać? Że nie mogłeś po prostu by ć ze mną? – Milcz. – Dlaczego? Przecież ty nie możesz powiedzieć tego wszy stkiego na głos. No to ja powiem za ciebie. Ktoś w końcu powinien. – Dlatego że cię nie kocham. Dlatego że się w tobie odkochałem. Dlatego że tam nie wiedziałem, jak ci to powiedzieć. – Dlatego że się mnie boisz. – Nie! – Dlatego że boisz się mojego ojca. – Odejdź! Po prostu spieprzaj! Ty le! – Ludzie się na ciebie oglądają. Co za niezręczność. – Mam inną. – A, więc to jest to, co znalazłeś. Szukałeś i znalazłeś. No, ale mogłeś powiedzieć. Mogłeś powiedzieć: Aniu, po prostu nie tam szukałem. Na górze nikogo nie by ło, a na dole w ty dzień się znalazła. – Proszę. Wy ży j się. Cały rok się na mnie wy ży wałaś. Przecież nigdy mi nie wierzy łaś, ani mnie, ani we mnie. Tak jak i twój tatuś. On też mnie nazy wał schizolem. Aż do dzisiaj. Cała się w niego wdałaś! – Jestem podobna do mamy. – Jesteś podobna do taty.
Ania stanęła. Ludzie poty kali się o nich, klnąc, gapili się na jej figurę, zapominali o iry tacji i przewalali się dalej. By li zajęci swoimi podziemny mi sprawami, tak jakby nie by ło na świecie niczego poza metrem. – Napijmy się. – Chciałby m… Przespałby m się. Przed akcją. – Jesteś mi to winien. Więc zamknij się i idziemy. Sam też już zdał sobie z tego sprawę: jest jej to winien. Właśnie przed tą operacją. Przed ty m, jak w końcu zrobi coś sensownego. Jest jej to winien bardziej niż komukolwiek innemu. Znaleźli w przejściu między stacjami jakąś inteligencką spelunkę, opadli na pełne worki, zaciągnęli zasłonę. Jakby zostali sami. – Jak się tu znalazłaś? – Posłał po mnie. Prosił, żeby przekazać, że uwolniłeś mnie od siebie. Świetny sposób na rozstanie: przekazać to przez ojca i dwóch uzbrojony ch krety nów. – Nie chciałem tak… – Mężny z ciebie człowiek, Artem. Szanuję to. – Dobra, jestem dupkiem, przy jmuję. Ale co teraz?! Teraz przecież wróciłaś do swojego idealnego tatulka! Co? I koniec! Hura! Po co mi robić sieczkę z mózgu?! – Z ciebie to jest jednak krety n. – Przy jmuję: dupek i krety n. – A zadawałeś sobie py tanie, po co ja w ogóle poszłam z tobą do WOGN-u? Co ja w tobie widziałam, nie py tałeś się o to? Tam by ł cały Zakon, całe stado samców deptało mi po piętach, bohater na bohaterze, wszy scy się rwali, żeby mnie powąchać pod ogonem, wszy scy się ślinili. W ty m, nawiasem mówiąc, i twój Hunter! Dlaczego ty ? – Zadawałem. – Bo może nie chciałam bohatera! Nie potrzebowałam bohatera, nie potrzebowałam męża, który odcina człowiekowi głowę nożem i nawet oczu nie zmruży, kiedy try ska krew! Ja kogoś takiego nie potrzebuję! Nie potrzebuję takiego męża jak mój ojciec! Rozumiesz? Chciałam dobrego, porządnego, normalnego! Człowieka! Takiego jak ty. Jaki by łeś. Który stara się ze wszy stkich sił ludzi nie zabijać. I którego dzieci też takie będą. Dobre. – Pod ziemią takie mrą. – Pod ziemią wszy scy mrą. I co? Nie rodzić? – Czy li nie rodzić. – A ży ć to kiedy zamierzałeś? Ze mną, ży ć? Pili, nie stukając się szklankami. Artem wziął duży ły k. Pusty żołądek od razu go wchłonął. Rozgrzał krew, zakręcił globusem. – Nie mogę ży ć, Aniu. Już nie potrafię. – W takim razie kto? – Ojciec ci kogoś wy bierze. Kogoś godnego ciebie. Nie jakiegoś schizola. – Jesteś krety nem? Słuchasz mnie w ogóle? Czy ty lko siebie? Kogo mi ojciec wy bierze? On do trzy nastego roku ży cia sam mnie my ł pod pry sznicem! Do trzy nastego! Rozumiesz?! Ja od niego – od niego! – uciekłam! Do ciebie! Żeby ży ć normalnie! Żeby ży ć! A ty chcesz się stać taki jak on! Jak on, jak Hunter, jak nie wiem już kto! – Ja nie… Cholera. Czy ja muszę tego słuchać?
– A co? Boisz się, że się rozczulisz? Boisz się, że trzeba będzie mnie stąd zabrać? – Nie. Tak… – W takim razie posłuchaj jeszcze tego: co się stało z moją mamą? – Umarła. Chorowała. By łaś mała. – Otruła się lewą wódką. Piła, bo ją co drugi dzień bił. Jak ci się to podoba? Co? Jak ci się podoba taki tata bohater? – Aniu. – No to idź do niego na służbę. Wy baczy ł Ci już? – Przecież on cię uwielbia… Czy żby on… – Nie. Wy starczy ło mu, że wy trząsnął duszę z mamy. Mnie tatuś oszczędza. Ubóstwia, tak. Wszy stko robi tak, jak powiem. Żeby m ty lko siedziała mu na kolankach. – Zaczekaj. On… Dlaczego on… Kiedy by łem w tej stacji radiowej… Kiedy powinni mnie by li… Kiedy zamierzali szturmować… Ty … Gdzie ty by łaś? Wtedy ? Ania dopiła duszkiem; oczy miała czerwone, kompletnie niezdolne do płaczu, jak u Artema. Umalowała sobie tuszem rzęsy, zdał sobie naglę sprawę. Ania. Rzęsy. – Tak mu właśnie powiedziałam: jeśli mojemu coś się stanie… Trzeba mu to od czasu do czasu przy pominać. Artem uśmiechnął się krzy wo – chciał pogardliwie, ale nie starczy ło mu sił. – Ej! Jeszcze! – Dla mnie też. – Oto po co. Oto dlaczego. – Za mamę! – Ania podniosła szklankę z grubego szkła. – Za mamę, która piła, bo wy szła za bohatera. Tak więc nie masz racji. Jestem podobna do niej, a nie do niego, Artem. Wy ciągnął swoją szklankę w zeszty wniałej ręce, uderzy ł apaty cznie i nieprzekonująco szkłem o szkło. – By ła z Włady wostoku. Kiedy kładła mnie spać, opowiadała mi o plażach. O oceanie. Ułoży ć i do flaszeczki. Wiesz, umiałam tak zamknąć oczy, jakby m spała, i podglądać przez rzęsy. Jak tam Włady wostok, odpowiada? – Odpowiada.
– Jak tam, w porządku, braciszku? Nie masz gorączki? Policzki masz jakieś rozpalone. – W porządku. – Jesteś pewien, że chcesz znów się pchać na powierzchnię? – Jestem. – By łeś w ambulatorium? – By łem. Posmarowali mi plecy gencjaną. – Dobra. Wrócimy z zadania, to zaniosę cię tam z powrotem na rękach. Przy Bibliotece stał z włączony m silnikiem ten sam wóz terenowy ; a za nim szary ural z
zębami. Sawielij i Losza, pod skafandrami umundurowani w zakonną czerń, spojrzeli po sobie. – To jest… – powiedział Artem. – To nasi. Nic nie bój. Tamci po prostu poży czy li nam sprzęt. Skąd by śmy sami wzięli coś takiego? – Rzeczy wiście. Ruszy li z piskiem opon, pojechali konwojem w stronę Nowego Arbatu. Polatucha zabrał Artema do swojej terenówki. Wciąż oglądał się na niego milcząco z przedniego siedzenia. – Co to za zadanie? – zapy tał Artem. – Na Komsomolskiej – wy jaśnił Polatucha. – Zobaczy sz. Przemknęli przez pusty Arbat; Artem nie zdąży ł nawet niczego powspominać. Mignęła mu ty lko my śl: gdzie się podziały wszy stkie stwory w Moskwie? Dlaczego uciekły ? Moskwa stała kamienna i pusta jak trzy ty siące lat temu zasy pany przez piaski Babilon. Dojechali do Sadowego, skręcili przez śmieszne linie zakazu wy ry sowane na asfalcie, tam gdzie chcieli, pognali obok olbrzy mich hoteli bez gości, obok biurowców bez pracowników; obok szpiczastego Ministerstwa Spraw Zagraniczny ch, czarodziejskiej Ły sej Góry. – Ciekawe, jakie są teraz sprawy zagraniczne. – Ja się w to nie mieszam – Polatucha patrzy ł przed siebie. – Każdy ma swoją robotę. – Ale przecież ktoś słucha radia, co? No, żeby się dowiedzieć, jak tam ludzie w ogóle… Jak tam przeciwnik. Co planuje. Zdradziecko. – Ale jak? – zaoponował Polatucha. – Przecież zagłuszarki wszy stko pieprzą. – Rzeczy wiście – potarł gumę na twarzy Artem. Za MSZ-em zagłębili się w ciasne zaułki, stanęli pod opuszczoną willą za wy sokim ogrodzeniem. Ambasada czegoś tam. Dy ndał tam skrawek flagi nieznanego kraju, wy prany przez złe deszcze do białości. Zatrąbili umówiony m sy gnałem. Otworzy ła się bezszelestna brama, wpuszczając konwój na wewnętrzny dziedziniec. W środku samochody zostały oblepione przez postacie z naszy wkami Zakonu, które sprawdziły, czy nikt się do gości nie przy czepił. Artem wy siadł, zobaczy ł jakby znajome oczy za szklany mi pły tkami. – Co to? Nikt mu nie wy jaśnił. Otwarły się drzwi, postacie przeniosły z willi do ciężarówki zielone ocy nkowane skrzy nki z odbity mi od szablonu napisami – po dwie, po trzy, jeszcze i jeszcze. Skrzy nki z nabojami. Pracowali szy bko, uporali się z ty m w minutę. Zasalutowali, zaszeleścili jakimś dokumentem – sprawozdawczość całkiem nie na miejscu – odprowadzili ich za bramę i willa znów stała niezamieszkana. – Dokąd ty le tego wieziemy ? – zapy tał Polatuchę Artem. – Na Komsomolską – powtórzy ł tamten. – Co tam jest? Linia Czerwona przecina się z Hanzą – sam się zorientował Artem. – Tam jest teraz front? Hanza włączy ła się już do wojny ? – Włączy ła się. – A my co? Nasi już tam są? Wkraczamy po stronie Hanzy, tak? My, Zakon? – Wkraczamy. By ło jasne, że Polatucha miał zakaz otwierania się przed Artemem: cedził przez zęby jak
buldog, ale skoro Artem sam wszy stkiego się domy ślał, nie mógł nie potwierdzać. – Nasze chłopaki już tam są? To im wieziemy naboje? Powstrzy mują czerwony ch? – Tak. – To… To przecież powtórka z bunkra, co? Tak, braciszku? Znów my i znów czerwoni… I znów jeśli my nie wy trzy mamy, to nikt nie wy trzy ma. – Może by ć powtórka – niechętnie przy znał Polatucha. – Dobrze, że tam jedziemy – powiedział na głos Artem. – To słuszne zadanie.
I już nocą wszy stko się powtórzy ło: Sadowe Kolco, zardzewiałe bry ły samochodów w świetle reflektorów, wąwozy domów, foliowe torebki fruwające w powietrzu, zaśniedziały księży c ledwo zary sowujący obłoki; mruczące silniki koły szące do snu. Obok Cwietnego Bulwaru, po trampolinach estakad, spry tny mi zaułkami, tajny mi ścieżkami, który ch nieboszczy cy nie znają, trzęsąc się na torach tramwajowy ch, do placu dworcowego, do stacji metra Komsomolska. Trzy dworce: z jednego pociągi odjeżdżały na wschód, do oporu, do Włady wostoku Ani, z drugiego – do Petersburga, na północ, z trzeciego – do Kazania i dalej, w stronę rosy jskiego podbrzusza. Jedź, dokąd chcesz, oto szy ny, zaczy nają się od razu za budy nkami. Postaw na nich drezy nę, naciskaj na dźwignie i tocz się, tocz, ile starczy ci sił, wszy stkie cuda świata na ciebie czekają. Ale nie – nigdzie nie pojedziesz. Jak to nie ma żadnego klosza, Światosławie Konstantinowiczu? Oto on, klosik. Wspięli się kołami na chodnik, podjechali samochodami do samy ch drzwi pawilonów. – Teraz szy bko – nakazał Polatucha. – To nie nasz teren. W jednej chwili otworzy li drzwi na oścież, rozsy pali się wokół, tworząc krąg, założy li na głowy noktowizory : na cudzy m terenie nocą może się zdarzy ć wszy stko. Gęsiego rozładowy wali skrzy nki, Artem stał ostatni, pod popękany mi drewniany mi drzwiami. Odbierał skrzy nki i ustawiał je w piramidę. Czuł się dziwnie: spokojnie. Widział się za przedpiersiem, ściskał w palcach rękojeść automatu, łapał czołem kule. Dobrze by ło w bunkrze: wszy stko by ło jasne, wszy stko by ło zrozumiałe. Bardzo chciał wrócić do bunkra. Te właśnie naboje chciał zuży ć, wszy stkie, co do jednego. Albo ile zdąży. Teraz ani nie potrzebował pożegnać się z Saszą, ani pogodzić się z Suchy m, ani zobaczy ć Huntera. Nie miał im nic do powiedzenia. Nie ma dla nich kropek, niech się wszy stko ury wa na przecinku. – Teraz za mną! Każdy wziął po dwie skrzy nki, weszli z nimi, jak z dziećmi na rękach, do na wpół zawalonego pawilonu po ciemku; Polatucha zakazał włączać latarki. Zaczęli schodzić po wy szczerbiony ch schodach ruchomy ch, omiatając noktowizorami zimne kontury. I dopiero na dole odblaski ciepła zapłonęły na ekranach czerwienią. Żar ludzkich ciał, które próbowały ogrzać ziemię od środka. I stamtąd, z dołu, dobiegało niewy raźne brzęczenie; jak jęk ula. Czasem z dołu, a czasem jakby jednocześnie ze wszy stkich stron. Nie można się by ło rozejrzeć na boki – biegli gęsiego, po
śliskich stopniach, strach by ło się potknąć. Ale z otworów wenty lacy jny ch, czy inny ch, a może przez cienkie ściany, sły chać by ło histery czne wy cie, stłumiony ry k; coś jak wiatr w rurach, ale ty ch zaspawany ch, bez nadziei na ucieczkę; i z każdy m krokiem w dół by ło coraz głośniej i coraz goręcej. – Co to? – wy sapał w biegu Losza. – Tam jest Linia Czerwona. Coś się u nich dzieje. Ale my tam nie idziemy. Zatrzy mali się. – Teraz w lewo. Ruszy li wzdłuż ścian, nie rzucając cienia; czerwone rozbły ski wśród czerni. Wy ciekające przez szczeliny w ścianach ciepło oznaczało, że gdzieś jeszcze jest coś ży wego, grzeje się, wy dy cha parę wodną. Ale nikt nie wy chodził im na spotkanie. Może to jakieś tajemne przejście? Zachodzą wroga od ty łu? To zasadzka? Dlaczego nie sły chać bitwy ? Nie rozpoczęła się? Zdąży li tuż przed? Ile nabojów. Z taką ilością amunicji można się bronić przez miesiąc. Ty lko gdzie na nich czekają pozostali ludzie Zakonu? Dlatego nie wolno im włączać latarek? Żeby nie ujawnić swoich? – Teraz powoli. W ciemność przed nimi wsunęły się czerwone pionki: ludzkie figurki. Dały się sły szeć głosy – przebijające hałas z wenty lacji. Ciepło ży ło i przelewało się w rurach na suficie – wy ciąg? – i w kratkach zlewowy ch pod nogami. Tuż obok by ły, jak się zdaje, duże pomieszczenia, w który ch płonęły piece, paliło się światło i szeptali o czy mś ludzie, ale Artema i pozostały ch ludzi z Zakonu trzy mano w ciemnościach. – Stać. Stanęli pod okratowany m podgrzewaczem w ścianie. Przed nimi majaczy ło kilku purpurowy ch. Jeden, bardziej przy pominający by ka niż człowieka, by ł rozpalony wściekle, do cna, dwaj pozostali zaś rozmazani, niewy raźni, jakby zimnokrwiści. Z podgrzewacza sączy ła się rozmowa. Słowa sklejały się, zrastały obgry ziony mi krańcami, echo rur zmieniało tembry różny ch głosów w jeden – blaszany, i nie dało się zrozumieć, kto tu rozmawia z kim, jakby ktoś z żelazny m lejkiem w krtani deklamował monolog: – Wszy stko jest? Tak, już na miejscu. Ile? Dokładnie ty le, na ile się umawialiśmy. Dwadzieścia sztuk. Żeby by ć ścisły m, dwadzieścia ty sięcy cztery sta. Mam nadzieję, że to rozwiąże nasz problem. Nasz wspólny problem. Powinno rozwiązać. Zawsze rozwiązy wało. Czy li stoi? Dziękuję za elasty czność. Co pan. I oczy wiście dobrze by by ło unikać podobny ch ekscesów w przy szłości. Pan doskonale wie, że sy tuacja po prostu wy mknęła się spod kontroli. To nie nasza wina. Inicjaty wa dołów. Kwestia zarządzania. Nasze porozumienie wciąż obowiązuje. Zrobi pan coś, żeby przy wrócić równowagę? Już. No, i osobna sprawa to te plotki. Wie pan, brat przeciwko bratu. Złe języ ki mówią, że mógł by ć wy ciek. Co pan, co pan. To nie w naszy ch interesach. Trzy mamy się naszy ch stosunków. No cóż. Można zabierać? Tak, wy damy polecenie. Dziękuję, Maksimie Pietrowiczu. To ja panu dziękuję, Aleksieju Feliksowiczu. – Tutaj! – Wolny m krokiem naprzód – dał komendę Polatucha. – Do ty ch trzech. Aleksiej Feliksowicz, Feliksowicz, Feliksowicz. Dziękuję, Aleksieju Feliksowiczu. Tak jest, Aleksieju Feliksowiczu. Przy jąłem. Artema zaswędziała ręka, przedramię. By ły już na nim strupy zamiast tatuażu.
– Tak, wy, krety, ży wiej tutaj! – ry knął ktoś z ciemności. – Dawać tu ten złom! Chry pliwy głos. Niski, piersiowy. Zapaliła się mała latarka. Smuga światła zaczęła skakać w dole, po zielony ch skrzy nkach, po szablonowy ch napisach, licząc. – Raz. Dwa. Jesteś wolny, co tak stoisz? Kursujemy. Trzy, cztery. Koniec, przekazałeś. Odejdź. Pięć, sześć. Zbliżała się kolejka Artema, już waliło mu serce, pierwsze wiedziało, a on cały czas czekał na swoją kolej, żeby z bliska, żeby się upewnić… – Siedem, osiem. Tutaj stawiaj, tutaj. Następny. Dziewięć, dziesięć. Postawiłeś, to odejdź. Oddawali komuś te naboje. Wszy stkie dwadzieścia skrzy nek – przy wieźli je tutaj nie po to, żeby Zakon mógł się bronić. Wszy stko, czego od nich wy magano, to dostarczy ć dwadzieścia ty sięcy nabojów i komuś je przekazać. Ot i całe zadanie. – Jedenaście, dwanaście. Artem sły szał: jedenaście, dwanaście. Nadchodziła już jego kolej. Jedenaście. Przecież to są króliki. Dokąd mają pobiec. Dwanaście. A zdechniesz na dole. Trzy naście, uległe króliki, czternaście. Położy ł swoje dwa pudła na ziemi. Niepewną ręką pogrzebał w kieszeniach, w kamizelce. Wy ciągnął. Nie trafił w przy cisk. – Następny ! Gdzie ty tam utknąłeś? Mała latarka zamiast szablonowy ch liter wpakowała snop światła Artemowi w oczy – tak samo, jak wpakowała mu się do ucha lufa rewolweru. Wtedy Artem podniósł przeciw niej swoją własną latarkę – ciężką, długą, o mocy miliona świec – i pstry knął włącznikiem. W twardy m milionowy m snopie światła by ło widać, że wy sechł, pobladł, zmarszczy ł się, kiedy wracał z tamtego świata – ale oto by ł tutaj i stał, pewnie, szeroko rozstawiwszy grube nogi, jedną ręką po gospodarsku zagarniając przy niesione mu zielone ocy nkowane skrzy nki, a drugą zasłaniając się od światła. Wściekle zastrzelony przez Artema – i ani trochę nie zabity jego smarkaty mi kulkami. W nowy m mundurze Armii Czerwonej, uszy ty m na zamówienie na jego by czy tułów. Gleb Iwanowicz Swinołup.
18 // Służba
– Co ty, kurwa, wy prawiasz?! Polatucha grzmotnął w latarkę, szeroka smuga światła zrobiła salto, smagnęła po inny ch twarzach, ukazała ściany, podłogę, sufit – jak się okazuje, wszy stko tu by ło. Jakiś kory tarz, jakieś drzwi, jacy ś ludzie. Ludzie mrużą oczy, klną. Dwaj pojawili się w bły sku światła obok siebie: Artem jakby ich znał. Jeden w okularach, ły siejący i ostrzy żony maszy nką na srebrzy sty ch skroniach, w oficerskiej kurtce. Drugi miał ostry nos, worki pod oczami, przy czesane ciemne włosy, skądś go Artem znał, jakby we śnie się spotkali… Kiedy latarka turlała się w kąt, Artem zdąży ł chwy cić automat, ale nie zdąży ł wy celować w Swinołupa – złapali go za ręce i automat i rozerwali w różne strony ; zgasło światło; w ciemności dwie jakby znajome czerwone sy lwetki opadły jakieś nieznane, zasłaniając je sobą przed kulami. – To czerwoni! – zarzęził Artem. – Puszczaj! Przy wieźliśmy naboje czerwony m! To czerwoni!!! – Cicho. Cicho, cicho… – Co za ścierwo się nam tu rozdokazy wało? Co?! Dłoń w skórzanej rękawicy bez palców – dłoń Polatuchy – zatkała mu usta, w smaku by ła jak smar karabinowy, ropa, proch i stara krew. Artem wczepił się w nią zębami, szarpnął się, krzy knął zapchany mi ustami coś niezrozumiałego. Niepotrzebnie gry zł – Polatucha nie ma nerwów. Zerwali mu z głowy noktowizor, wizja zniknęła. – Nie łuf go! – głos Loszy i szczęk jego automatu. – Sawa, biją nafy ch! – Puszczajcie! Puszczajcie go! – to już Sawielij. – Zaraz wszy stkich położę! – Damir… Omega… W ciemności coś chrząknęło, stęknęło, zabulgotało przy gniecione gardło, rozbły sła seria w sufit, ktoś zarzęził, zaczął się wy ry wać, wściekle wrzasnął. – Kończy my ich? – zapy tał ktoś w ciemności z ury wany m oddechem. – Czy li u was też nie wszy stko idzie gładko – zarechotał niewidzialny Swinołup. – Co, specnasiu? – Nie. Nie teraz. Dajcie ich tutaj i za mną – bas Polatuchy. – Pułkownik powiedział, że jeśli będą cudować… – Wiem, co mówił pułkownik. Brać ich i za mną! – Co to by ło? – znajomy głos, nie Swinołupa, ty lko taki zmęczony, wy płowiały ; na dźwięk tego głosu przed niewidzący mi oczami stawał mu burdel, podświetlone od wewnątrz zasłony …
– Już, przepraszamy za wpadkę. Bierzemy ich i idziemy ! – Polatucha. Stalowe łapska powlekły Artema po podłodze, jego towarzy sze pomajtali z ty łu nogami, zary czeli – ale komandosi Zakonu są dobrze wy szkoleni, nie wy rwiesz się im. – Dajcie ich tu. Kładź ich. Wy starczy, sam sobie poradzę. Wy chodźcie na górę. A wy morda na ziemię! – Pułkownik powiedział, że jeśli coś się zacznie, to wszy stkich trzech do piachu. – Jakie do piachu?! Wściekliście się?! – Sawielij oprzy tomniał. – Damir, pamiętam. Poradzę sobie. Obszukaliście ich? Nic nie mają? – Nic. – To ty le. Idźcie. Zaraz przy jdę. – Dobra, chłopaki… – zgodził się tamten rozwlekle, z wahaniem. – Idziemy. Niech Polatucha sam to załatwi. To jego kumpel. Zastukały obcasy, jakby się oddalając – ale też z wahaniem, na niby. Tak jakby na górę, a może i w bok. Pokry ta smarem skóra odsunęła się od jego ust. – To Swinołup! To KGB czerwony ch! Dajemy czerwony m naboje! My – czerwony m – naboje! Kumasz, co robisz?! – Mam rozkaz, braciszku – odpowiedział miękko Polatucha. – Doręczy ć. Komu, co – to nie moja sprawa. – Czerwony m! Czerwony m! Naboje! Ty i ja! Ich! Z nimi! W bunkrze! Tam chłopaki od nas! Dziesiąty ! Ulman! Gapa! Czerwoni ich! Pamiętasz to?! Ciebie o mało! Mnie! Jak my ? Jak my możemy im?! – By ło powiedziane, żeby zabrać je z magazy nu i przy wieźć tutaj. I przekazać. – Łżesz! – ry knął Artem, zry wając się z miejsca. – Pierdolisz, sukinsy nu! Zdrajco! Śmieciu! Ty ich! Ty mnie! Ty ich wszy stkich, zabity ch! Naszy ch chłopaków! Wy ! Ty i ta stara gnida! Wszy stkich zdradziliście! Za co oni?! Za co oni zdechli?! Żeby śmy my – my ! Czerwony m dawali broń?! Naboje?! – Cicho. Cicho! To pomoc! To nie amunicja. Mają u siebie głód. Będą za te naboje kupować grzy by. Od Hanzy. Od Hanzy. Im samy m przecież zgniły zbiory. – Nie wierzę ci! Wam wszy stkim! – Jakieś to popieprzone – powiedział do kamiennej posadzki Losza. – A ty ?! Wierzy sz w to?! Ty ?! – Moje zadanie to… – A jakie jest twoje zadanie? My ślisz, że nie sły szałem? Co jeszcze ci zostało powiedziane… By ło powiedziane, żeby mnie sprzątnąć. Jeśli tego nie ły knę, tak? Co znaczy cudować? Miałem to ły knąć? Że my – my ! – dajemy naboje czerwony m?! – Wy bacz. – Nie wy baczę! Tobie nie wy baczę! Jednej krwi, sukinsy n. Jasne. Ty ! Co teraz z tobą będzie? W co wierzy sz, Polatuszka?! W co?! Teraz?! Po co to wszy stko?! Dla żołdu?! – Ty … Ty nie. – Dawaj! Przecież wiesz! Mnie to już zwisa. I tak zdechnę. Strzelaj, ścierwo. Rób, co ci kazano. Druga, kurwa, Rh–! Ty lko wy puść moich ludzi. Ty ch tutaj. Co oni zrobili? Im stary niczego nie jest winien! Nie ma za co się z nimi rozliczać! Polatucha milczał, sapał. Coś metalowego napręży ło się obok. Ale panowała nieprzenikniona
ciemność i Artem nie czuł gotowej już śmierci. – No?! Śmierdząca skórzana rękawica znów wpy chała mu wszy stkie dźwięki z powrotem do ust. – Wstawajcie obaj – szeptem nakazał Polatucha. – Wy bacz, Artem. Nad uchem cy knął mu pistolet. Raz, dwa, trzy. Nic się nie zmieniło. Jak w egipskich ciemnościach odróżnić ży cie od śmierci? Oto jak – po smaku krwi i ropy, prochu i smaru w ustach. Ży je. – Łapcie się za ręce! – szepnął Polatucha. – Kto się odłączy, tego stuknę na miejscu. Nie zwiali od Polatuchy po omacku, zaufali mu po raz ostatni. Jego dłoń pociągnęła gdzieś pośpiesznie zakneblowanego Artema i pozostały ch za nim – gęsiego. – Hej! Jak tam? Załatwione? – zawołali ze schodów ruchomy ch. – Teraz biegiem – powiedział Polatucha. – Jak nas dogonią, załatwią i mnie, i was. Pobiegli, nie patrząc i nie widząc, trzy mając się nawzajem za zimne, śliskie od przedśmiertnego potu palce. – Gdzie?! – ry knął ktoś na górze. – Stój! Polatucha chy ba sam nie wiedział gdzie – po prostu dokądś biegł. Po pół minucie dookoła zagwizdały kule, z ty łu zadudniły buty. Skręcili gdzieś, poty kając się, zderzając, przeszkadzając sobie nawzajem. – Kto to jest, ten Feliksowicz? – biegnąc, Artem zażądał odpowiedzi od Polatuchy. – Biessołow! Kim jest Biessołow? Komu nas stary sprzedał?! Co?! Z nieba spuścił się słup światła. Ich czwórka odskoczy ła od niego jak karaluchy. Wpadli w ślepą uliczkę, odwrócili się. Odgłosy biegnący ch za nimi oddaliły się, potem znów zbliży ły. I znów ze szczelin w ciemności wy doby wało się niewy raźne gardłowe buczenie, jak na samy m początku, kiedy dopiero schodzili na Komsomolską. Znów zadzwoniły obok nich bezgłośne kule, odbiły się od ściany, odleciały gdzieś na oślep, niechętnie ich oszczędziły. – Kto to jest Biessołow?! – nie dawał mu spokoju Artem. – Kto to?! Ty to wiesz, Polatucha! Wiesz! Powiedz mi! Polatucha zatrzy mał się, pogubił: by ć może tu wszędzie by ło tak samo czarno, wszędzie by ło daleko od ciepłego czerwonego ży cia i nie dało się znaleźć żadnego kierunku. Zapalił latarkę. – To oni! Tam! Stali przy zespawanej kracie. Polatucha przy mierzy ł, zerwał wy strzałem kłódkę, we trzech szarpnęli za pręty, przecisnęli się, odczołgali od śmierci, na kolanach jak głupi, a nuż nie będzie im się chciało za nimi gonić? – Aaaaaaaaaaaa… To narastał jęk, wy śpiewy wał chórem, jak wiatr dmuchał im w twarz z rury, którą pełzli. I już wibrowały z nim unisono ich bębenki, serce i śledziona. A tamci z ty łu nie ustawali, starali się wy pełnić rozkaz, łaskotali im karki smugami światła, wy bierali cel. Polatucha wpadł na coś; jakaś żelazna pokry wa. Huczało zza niej tak, jakby by ła przy kręcona
do stojącego na ogniu szy bkowaru i za momencik mogła ją wy sadzić eksplodująca para. Naparł na pokry wę – na próżno. Rdza zapuściła już korzenie, sól zespoliła właz z futry ną. Bzy knęła kula, ukąsiła ostatniego z nich – Sawielija. – Pod ścianę! Polatucha wy ciągnął rękę, odwrócił w stronę pościgu swoją latarkę, oślepił ich, raz, raz, raz, posłał im w odpowiedzi trochę ołowiu, chy ba kogoś zranił. W zamkniętej kiszce trudno nie trafić. Z tamtej strony oddali im z nawiązką. – Pomóżcie, no, ku… Uderzy li we dwójkę, we trójkę nogami, żelazo przed nimi drgnęło, zachwiało się. Sawielij oberwał jeszcze raz, jęknął, wciągnęli go, już sflaczałego, za sobą do powstałej dziury. Wy padli spod samego sufitu do tunelu. Na ty siąc krzy czący ch ludzi. Spadli im na głowy, nie potłukli się. Teraz jęk stał się wy raźny i zrozumiały. – ŻREEEEEEĆ!!!
Nigdzie i nigdy wcześniej Artem nie widział ty lu ludzi jednocześnie. Tunel by ł niety powy – bardzo szeroki, na dwa tory naraz, z prostokątny m sufitem; i cały, jak okiem sięgnąć, zalany ludźmi. To by ło ludzkie morze. I morze się burzy ło. Wy padli we czterech jakieś pięćdziesiąt metrów od stacji – i powiosłowali przez ży we ciała w tamty m kierunku, do światła. Sawielija ciągnęli za sobą, nie patrząc nawet, gdzie trafiła go kula. Ten złapał Artema za kołnierz, podciągnął się do niego ze swojego wzrostu czołgisty, powiedział mu coś do ucha, Artem usły szał, ale machnął na niego ręką: ależ co ty mówisz?! Będziesz jeszcze ży ł i ży ł! Nie mogli stanąć w miejscu – ten tłum koły sał się i mógł zgnieść ich o ściany albo zadeptać. Poza ty m trzeba by ło iść, żeby zgubić się w tłoku: pościg mógł za nimi podąży ć w każdej chwili. Ciała by ły tu chude, wy cieńczone, skóra z nich zwisała. Przedzieranie się by ło dotkliwe: pozbawione mięsa kości zahaczały o idący ch jak ostrza tarki i jak gdy by zestrugiwały z każdego przechodzącego trochę dla siebie. To głód ich zebrał i zagnał tu z całej Linii Czerwonej, zrozumiał Artem. Ale dlaczego tutaj? – GRZYYYYYYBÓW! Dziwne, jak w ogóle trzy mali się na nogach – aż nazby t oczy wiste by ło, że w ty ch cienkich ty czkach nie może by ć żadny ch sił. Ale nie wszy scy dawali radę – co i rusz poty kali się o coś, co się już poddało, buty trafiały na jakąś miękką materię – może brzuchy ? – i zsuwały się po czy mś twardy m i okrągły m. Ale nic innego poza grzy bami nie popy chało już ży wy ch do płaczu. Łatwo by ło odgadnąć kierunek: wszy stkie głowy w tunelu by ły obrócone w jedną stronę. I poprzez ry ki cichutko wy śpiewy wały słowo „Komsomolska”. Ruszy li razem ze wszy stkimi i przedzierając się przez wszy stkich – w stronę Komsomolskiej. Naprzeciw by ły same poty lice. Strzy żone, gołe, wy golone, szare i białe. Tak jakby ludzie
obchodzili się tu bez twarzy. Artem odwrócił się i zobaczy ł, jak z sufitu skacze na nogi w ludzkie fale czarna postać w zakonnej kominiarce, za nią jeszcze jedna. Polatucha nie wy konał rozkazu, ale inni nie mogli nie usłuchać. Grzy wacze pochłonęły nurków; zaraz popły ną na poszukiwania Artema, żeby go utopić. Podwoił wy siłki, zaczął iść na przy gięty ch nogach, żeby jego czarny mundur skry ł się za bury mi plecami inny ch; ostrzegł też pozostały ch. Nie dało się rozmawiać: płacze i ry ki ludzkiego morza zacierały wszy stko, można by ło ty lko otwierać i zamy kać usta bez wy dawania dźwięku. O czy mkolwiek chcieliby powiedzieć, kończy ło się na grzy bach. Przebili się na Komsomolską. Promienistą, czerwoną. Zobaczy li ją z dołu, z torów – ogromną, uroczy stą i straszną. Stacja przy pominała nieco Bibliotekę imienia Lenina: też by ła wy soka, jakby dwupiętrowa, i jakaś całkiem niedzisiejsza – prostokątne sufity, żadny ch zaokrągleń, strzeliste anty czne kolumny z doty kający mi sufitu wijący mi się pszeniczny mi kłosami. Cała ta stacja mówiła o chlebie, o ty m, co najważniejsze: świąty nia plonów u bezbożników. Kolumny by ły obłożone brunatny m marmurem z czerwony mi bry zgami, ściany nad torami – kafelkami jak w salach tortur, a kłosy pod sufitem – odlane z brązu jak miecze. Tłum stał i na peronie, i na torach; ci, którzy by li na torach, chcieli wspiąć się na peron – a ci, którzy utrzy my wali się na peronie, starali się nie spaść na tory. I wszy scy napierali, wy śpiewując piersiowy m jękiem hy mn głodu, gdzieś dalej, naprzód. Stacja by ła pogrążona w półmroku; z góry, szperając po grzy waczach biały ch i nagich czaszek, padały smugi światła latarek, jakby szukały w spienionej wodzie ocalały ch z morskiej katastrofy. Artem podniósł głowę. Komsomolska miała górne piętro – galerię, która opasy wała całą stację jakieś cztery metry nad peronem. I tej galerii na razie nie zatopiło. Stali tam ty lko czerwonoarmiści z automatami, lufy opierając dla wy gody o balustrady. Ale w kogo mieli celować? Przecież nie we wszy stkich naraz? Między żołnierzami rozstawili się oficerowie; próbowali coś krzy czeć przez megafony, ale tłum swoim gwarem głuszy ł ich elektry czne krzy ki. Po czy ichś plecach, po głowach, po sobie nawzajem Artem i pozostali wgramolili się na peron. Znów obejrzał się za siebie i zauważy ł w tłumie czarne wełniane twarze. Jego, czarnego, też zauważy li. Przy kucnął spocony. Wszy stkie jego rany odezwały się w tej samej chwili: przedziurawione ramię, rozbite kolano, wy smagane plecy. Mówiły : koniec, wy starczy. Zatrzy maj się, zostań tu. Przed sobą zobaczy li, dokąd wszy scy tak rozpaczliwie chcieli się dostać. Pośrodku hali, jak ratunkowy trap, schodziły do ludzi szerokie marmurowe schody prowadzące na galerię. Na krańcach stacji by ły jeszcze dwa ciągi schodów, ale oba zburzone i zamurowane. I ty lko ze środkowy ch pozostało wy jście i przejście na Linię Okrężną. Do Hanzy. Tam właśnie walił tłum. Na stopniach stali w trzech szeregach pogranicznicy ; na przenośne ogrodzenie nawinięto drut kolczasty, a na półpiętrze z troskliwie uwitego gniazda na obie strony szczerzy ły się cekaemy. Nie pozostawiono tu żadnego wejścia na górę. – GRZYYYYYYYYYYBÓW!!! – ry czała stacja; ry czała chy ba i cała linia.
Matki z zawiniątkami na rękach, u jedny ch milczący mi, u drugich jeszcze skomlący mi. Ojcowie z przerażony mi wy trzeszczający mi oczy dziećmi na szy jach – wy żej, wy żej, żeby martwi nie podstawili nogi, nie pociągnęli do siebie na ziemię, na dno. Wszy scy chcieli dostać się na schody, na stopnie. Wszy scy wiedzieli, że tutaj nie dadzą im żadny ch grzy bów. Wszy scy musieli się dostać na Linię Okrężną, innej drogi do ży cia już nie by ło. Dlaczego tłum nie zwalił się jeszcze na wątłą blokadę, w gruncie rzeczy zwy kłe powietrze w obramowaniu rurek i drucików? Ludzie już napierali, podchodzili do kolców, oblizy wali się do nich i do czerwonoarmistów. Ci machali na głodny ch kolbami, ale czerwona linia nie została na razie przekroczona przez żadną ze stron. Jak taka masa ludzi zgromadziła się na Komsomolskiej? Czy przeszkadzano im w opuszczeniu swoich stacji dalej na linii – i co stało się z ty mi, którzy chcieli przeszkodzić? Nie wiadomo; ale z tunelu nadal przy by wali nowi, wciąż wdrapy wali się po cudzy ch plecach na peron, zbijali się coraz ciaśniej – po trzy, po pięć, po siedem osób na metr. To wszy stko musiało już za moment pęknąć; ta bańka my dlana między żołnierzami a ludźmi. Ostatnie sekundowe ziarnka piasku przesy py wały się w oczekiwaniu na eksplozję atomową. By ło tu potwornie duszno i gorąco jak w odlewni – na stacji Komsomolska nie by ło skąd wziąć tlenu dla wszy stkich, którzy tu przy szli. Ludzie oddy chali szy bko, pły tko, a z wy dy chanej wody tworzy ła się na stacji mgła. Artem znów spojrzał do ty łu: gdzie teraz w tłumie są czarne twarze? Mignęły mu bliżej. Tak jakby czuły, gdzie go szukać, i nic nie mogło ich zbić z tropu. A pod sufitem coś się działo. Obecni tu ludzie – ty siące! – zarażając się od siebie nawzajem, zaczęli zadzierać do góry głowy. Po galerii kroczy ł zdecy dowany i szy bki konwój, na którego czele, jak czołg, parł naprzód Swinołup. W straszny sposób przy pominało to nabożeństwo, które kiedy ś na WOGN-ie, w czasie historii z czarny mi, prowadził zaproszony skądś batiuszka z ministrantami. Konwojenci nieśli coś w rękach; Swinołup im to wręczał, przy stając przy każdy m ze strzelców przy balustradach. Z zamierający m i zapadający m się w głąb sercem Artem zdał sobie sprawę, czy m on ich błogosławił: ty mi właśnie nabojami, które godzinę temu przy wieźli tu z Polatuchą. Oto i ono, lekarstwo na głód. – To jest ta pomoc! – Artem wczepił się Polatusze w ramię, pokazał palcem w górę. – To ona! Twoja pomoc! Po ty m, jak obszedł wszy stkich strzelców i dodał każdemu z nich otuchy, Swinołup ze swoimi przy boczny mi zszedł na platformę między piętrami do gniazda z worków z piaskiem; jego świta zaczęła karmić nabojami obsługę cekaemów. Major szepnął coś na ucho dowódcom załóg, poklepał ich po plecach. Ludzie na dole denerwowali się, czując, co dzieje się na górze, zaczy nali cichnąć; chór się rozstroił, stracił śmiałość. Swinołup przemówił donośnie do ludu. – Towarzy sze! – zatrąbił. – W imieniu kierownictwa Linii Czerwonej prosimy was o przestrzeganie praw naszego państwa, w ty m ustawy o wolności zgromadzeń. Proszę się rozejść. – Grzy bów! – wy krzy knął ktoś.
– Grzy y y y y y bów! – poparł go tłum. – Puuuuuuuuszczaj! – ry k tłumu zagłuszy ł kobiecy pisk. – Puszczaj, potworze! – Wy puść nas! Swinołup kiwnął głową. Jakby się zgadzał. – Nie mamy prawa! Pozwolić wam przejść! Na tery torium! Innego! Państwa! Wzy wam! Do! Rozejścia się! – Puchniemy z głodu! Córeńka mi umarła! Uratuj! Wy puść! Ledwie stoimy na nogach! Brzuchy bolą! Sam! Jesteś nażarty ! Puszczaj! Wy puść! Uwolnij nas! – powiedział wielogłosem tłum. – Do Hanzy ! Żreć! Ty ch ludzi nigdy nie wpuszczą do Hanzy, tępo i powoli przez duchotę my ślał Artem. Nigdy nie wpuszczą ty ch ludzi do Hanzy. Nikogo, ani jednego. Hanza o wszy stkim wie: o zagłuszarkach. O nabojach. O Rzeszy. O przestrzeni ży ciowej. O czerwony ch. O głodzie. Nie wpuszczą tam ty ch ludzi. – To prowokacja! I ci, którzy do tego nawołują! To prowokatorzy ! – powiódłszy po tłumie powolny m i uważny m spojrzeniem, wy skandował Swinołup; jakby zapamięty wał twarz każdego z nich, żeby potem się z nimi rozliczy ć. – Z prowokatorami! Rozmowa! Będzie! Krótka! – Giniemy ! Wy mieramy ! Nie ma sił! Zlituj się! Boże, zmiłuj się! Wy ratuj! Nie pozwól! Nie daj pomrzeć! Odrobinę! Zupy ! Nie dla siebie, dla dziecka! Ścierwo! Wy puść nas! – tłum przestał mówić po ludzku i znów zajęczał jedną glinianą piersią. – GRZYYYYYYYYBÓW! Stojący z ty łu podeszli bliżej do kładki, do schodów, do Swinołupa – i ścisnęli ty ch z przodu. Ci wy puścili naraz całe powietrze, żeby się zmieścić, i od tego wy dechu stacja, świąty nia chleba, zadrżała. Ludzie chcieli wejść na schody, do ołtarza: tak jakby na ołtarzu by ł dla nich przy gotowany chleb i wino. Ale nie by ło tam nic. Ty lko ofiarnik i nóż. Zaraz to wszy stko się stanie. Zaraz będzie gorąco i ślisko. Swinołup im tego nie wy perswaduje. Zresztą nawet się nie stara. Trzeba. Trzeba im nie pozwolić. Zabrać ich stąd. Dlaczego oni wszy scy mają teraz umrzeć? Przecież mogą jeszcze ży ć. Trzeba. Koły sało nim razem z pozostały mi – to w stronę drutu kolczastego, to z powrotem. Mdliło go od tego falowania. Artemowi została już ty lko odrobina nędznego powietrza. I uży ł tej odrobiny, by powiedzieć – najpierw szeptem, a potem głośno: – Tam nic dla was nie ma… Nie możecie iść do Hanzy ! Nie idźcie do Hanzy ! Nie jesteście tam nikomu potrzebni! Sły szy cie?! Ludzie! Nie idźcie! Proszę! Mało kto usły szał Artema, ale Swinołup tak – stał blisko niego. – O właśnie! Nikt tam na was nie czeka! – leniwie, dla porządku, poparł Artema. – Tu jest wasze miejsce! – A dokąd?! W takim razie dokąd?! Dokąd mamy iść?! – wzburzy li się stojący bliżej ludzie i wzburzenie, jak kręgi na wodzie, zaczęło rozchodzić się na boki od Artema. Przecież oni niczego nie wiedzą, przy pomniał sobie Artem. Przecież oni wierzą, że nie ma niczego poza metrem, poza Moskwą. Przecież ich wszy stkich okłamują, że świat spłonął, że są sami, trzy mają ich w ty ch tunelach, pod ziemią, nie wy jaśniają im niczego nawet o wrogach, po prostu zamknęli ich tu na klucz, w piwnicy, w ciemności…
– Na górę! Trzeba wy jść na górę! Ludzie! Świat jest cały ! Nie ty lko my przeży liśmy ! Sły szy cie? Nie jesteśmy sami! Moskwa nie jest jedy na! Są inne miasta! Sam sły szałem! Przez radio! Oni istnieją! Można stąd iść – w dowolne miejsce! Dokąd się chce! Ży ć, gdzie się chce! Wszy stko stoi otworem! Cała ziemia stoi otworem! Ludzie zaczęli się odwracać, szukać go wzrokiem. I wtedy Artem zrozumiał: właśnie w tej chwili, właśnie teraz trzeba im to powiedzieć. Powiedzieć i niech wiedzą, i niech decy dują sami. Ktoś dał mu nóżkę, ktoś inny plecy i zaczął się po nich wspinać – żeby stanąć na ich ramionach, żeby by ło go sły chać. – Oszukiwali was! Tam wszy stko… Na powierzchni! Piter! Jekat! Nowosy birsk! Władik! Wszy stko ocalało! Ty lko my tu siedzimy ! Ty lko my ! W świńskim łajnie! Ły kamy je, oddy chamy nim! Tam jest słońce! A my zamiast niego żremy tabletki! Nas tu… W ciemności! W duchocie! Trzy mają! Rozstrzeliwują! Wieszają! I my siebie nawzajem… Dusimy, zarzy namy ! A za co?! Za czy jeś idee?! Za te stacje?! Za tunele?! Za grzy by ?! – GRZYYYYYYYYYBY! – podchwy cił tłum. – Co ty, kurwa, robisz?! – chry piał do niego z dołu Polatucha. – Dekonspirujesz nas! Przecież teraz się stąd porozłażą! Artem objął ludzi spojrzeniem rozpalony ch oczu – suchy ch i gorący ch. Jak im to wy jaśnić? Jak się do wszy stkich dokołatać? Jak bojki wy nurzy ły się w pobliżu czarne kominiarki. Posłańcy Mły narza. Zaraz go… Z cudzy ch pleców… Zrzucą. Ale teraz nie wolno mu się kry ć. Teraz koniecznie trzeba powiedzieć do końca wszy stko, czego nie powiedział im wtedy, przy zagłuszarkach. Swinołup stał w milczeniu, czekał, czy ten na wpół zdechły człowiek przekona pozostały ch, by odeszli od schodów. Strzelcy czekali na jego rozkaz. – Zdy chamy tu! Hodujemy nowotwory ! Wola! Wszy stko tu mamy kradzione! Jedzenie… Okradamy z niego swoje dzieci… Ubrania… Zabieramy martwy m… Gnieciemy się nawzajem… W tunelach! Czerwoni… Brunatni… To wszy stko niepotrzebne! Wszy stko! Bracia! To niepotrzebne! Pożeramy sobie podobny ch! W ciemnościach! Niczego nie wiemy ! Wszy scy nas okłamują! Wszy scy ! Po co?! W jakim celu?! – A gdzie się podziejemy ? – odkrzy knęli mu. – Na powierzchni! Można tam wy jść! Można się uratować! Tam jest wy jście! Z ty łu! W tunelu! Jest właz! Idźcie do ty łu! Tam jest wolność! Tam! Wy chodźcie na górę! I dokąd chcecie! Sami! Sami ży jcie! – On chce nas odciągnąć od Hanzy ! – krzy knął mu ktoś na złość. Zobaczy ł czarne źrenice luf. Jedną, drugą. By ły wy celowane w niego. A on nie zdąży ł im jeszcze powiedzieć. Zaczął się śpieszy ć. – Niepotrzebnie tu zaraz zginiecie! Zginiecie, a nikt się nawet nie dowie! Tam jest cały świat! A my tu… Pod kloszem! Powy zdy chamy tu do ostatniego i nikt się o ty m nie dowie! To wszy stko jest do niczego niepotrzebne! Uciekajcie! Nie trzeba! Cofnijcie się! – Skąd wziąć grzy by ?! – Prowokator! – krzy knął ktoś. – To prowokator! Nie słuchajcie, ludzie! – Stójcie! – Artem machnął ręką, ale wtedy spośród tłumu plunęli w niego ołowiem. Przez to, że machał, uchy lił się od kuli w serce. Trafiła go w ramię – znowu lewe. Szturchnęła Artema, skonfundowała, przewaliła do ty łu w tłum. A tłum, kiedy ty lko Artem umilkł, od razu
zawy ł. – Grzy y y y y y bów! – wrzasnął ktoś cieniutko. – GRZYYYYYYBÓW! – zajęczeli ludzie. Polatucha zdołał Artema wy ciągnąć, postawić, przy kry ć samy m sobą – na sekundę przed ty m, nim tłuszcza ruszy ła naprzód. – Ostatni raz! – ry knął Swinołup, ale ty lne rzędy nie sły szały go ani nie widziały. Kątem oka zobaczy ł przez mgłę, jak Swinołup klepie kaemistę po ramieniu, a sam biegnie na górę po schodach, na galerię, ucieka ze stacji. Musiał dalej pracować, robić ważne rzeczy, niedopuszczalne by ło przecież, żeby zginął. Wy szedł, zaczęło się bez niego. – Puuuuuszczaj! – przemówił tłum do strzelców. Polatucha pociągnął Artema w kierunku przeciwny m do tłumu – dalej od blokady, dalej od broni, wiosłował ze wszy stkich swoich niedźwiedzich sił, ale potok ludzi przy ciągał ich z powrotem, żeby nadziać na kolce, na dojrzewające w lufach pociski. – Oooognia! Zagrzmiał cekaem, rozwinął wachlarz świszczący ch linii, skosił pierwszy rząd. Kulami od Artema. – Zmiłuj się! – zaskowy tał czy jś głos. – Boże, zmiłuj się! – Boże, zmiłuj się nad nami! – zajęczał drugi, kobiecy. – Umrzemy tu! Zmiłuj się! – Tam! Na górę! Uciekajcie! Na górę! Nie trzeba umierać! Wy jdźcie na wolność! – krzy czał do nich Artem, ale utonął w rozchodzący m się bły skawicznie jak elektry czność „Zmiłuj się!”. – Boże, zmiiiiłuuuuuj się! Nie uczono ich tego, dlatego każdy wy śpiewy wał te trzy słowa na własną melodię. Przeraźliwy wy szedł z tego chór, nieludzki, nieziemski. Poruszy li ściśnięty mi w dole rękami, żeby się przeżegnać, ale nie udało im się ich stamtąd wy ciągnąć. I poszli naprzód bez rąk, depcząc ty ch skoszony ch salwą, niczego się od nich nie ucząc. – Zmiiiiiiłuuuuuuuuuj się! – krzy knął Losza, chwy tając swojego Chry stusa. Pierwsi upadli, drudzy stali się miękkimi tarczami dla trzecich. Artem z Polatuchą i Losza z Sawielijem chcieli iść do ty łu, cofnąć się przed karabinami, a tłum i tak chciał iść naprzód, bo z ty łu niczego dla siebie nie widział. Artem sam też nie miał rąk i nie mógł już w żaden sposób go powstrzy mać. Na górze zaczęły zawodzić strzelające im w głowy automaty, tu i tam zaczęli flaczeć ludzie, ale w ścisku nie mogli już upaść i stali dalej na nogach, nawet nieży wi. Nikt się tu śmierci nie bał. Może zresztą chcieli już iść na stracenie, żeby coś w końcu zrobić z ty m uprzy krzony m ży ciem i wreszcie się uspokoić. Śpiewali ty lko: „Zmiłuj się”, i wbrew wszy stkiemu pchali się na schody, na górę, tak jak ją rozumieli – i na kule. Kiedy zmieniano magazy nek w cekaemie – kilka sekund – sto rąk zdąży ło chwy cić za ogrodzenie i rozniosło je na kawałki. W jednej chwili wy łupili strzelcowi oczy, dowódcę obsady rozerwali na strzępy, udusili pozostały ch i popełzli, ży wi wspólnie z martwy mi, na górę, jak lawa z wulkanu. Nie zabrali nawet zatopiony m broni, nie by ło na to czasu. Ludzie z automatami polecieli w dół ze schodów i galerii, bezgłośnie i zgodnie. Artem szedł z powrotem do tunelu, do włazu, ale i tak razem ze wszy stkimi wchodził po schodach na galerię; niosło go do kory tarza do Hanzy.
Czerwonoarmiści, do który ch ludzie jeszcze nie dobiegli, zaczęli się cofać i prosili już zawczasu tłum o wy baczenie, ale zby t cicho krzy czeli, dlatego i tak ich zabijano. Sawielij wy ślizgnął się i przepadł, i już nigdy nie wy pły nął. Wraz z nim przepadły jeszcze setki z ty ch ty sięcy, a może i ty siące z ty sięcy. Ktoś szarpnął Artema za rękaw. Odwrócił się – kobieta. Chuda, z sinicą. – Chłopcze! Chłopcze! Nie mogę! Sy na mi zaduszą! – krzy knęła do niego. – Miażdżą go! Weź go na ręce! Podnieś! Bo zaduszą! Sama nie mogę! Popatrzy ł w dół – zobaczy ł chłopczy ka w wieku jakichś sześciu lat, jasnowłosy, z rozmazany m pod nosem krwawy m smarkiem. I ledwo zdąży ł pociągnąć go do siebie, na górę. – Dobra! Dokąd mam go zabrać? Kto ty jesteś? Jak masz na imię? – Kola. – A ja Artem. Kola z początku objął Artema za szy ję, żeby się nie zsunąć, ale ludzie naciskali, więc zdołał chwy cić się inaczej i zawędrować mu na plecy. Matka Koli wzięła go za rękę. Potrzy mała i wy puściła. Artem poruszy ł się – gdzie ona jest? Stoi, ściśnięta przez tłum, nie może upaść; a jej głowa zwiesiła się przebita kulą. – Tam! Tam! – krzy czał mu na plecach mały Kola, nie widząc jeszcze, że jego matkę zabili. Z przodu szedł Polatucha – mocny, nieugięty. Za nim Artem z Kolą. Losza zawisł na swoim krucy fiksie i to na nim, jak na złamany m maszcie statku, modląc się jedy ny m znany m mu słowem, posuwał się dalej. Udało im się jakoś skleić i niosło ich tak do granicy Hanzy. – Mamo! Ma-ma! Gdzie jesteś? – przy pomniał sobie chłopczy k; ale tam, gdzie ją zostawił, niczego już nie by ło. Wszy scy czerwoni zostali zmieceni i zdeptani. Z ciemny ch kory tarzy wy łoniły się flagi – białe pole, brązowe koło. – Na powierzchnię – prosił ludzi Artem. – Nie tutaj. Na powierzchnię. – Mamo! Maaaaaaaaaaaa! Spróbował zejść, wskoczy ć w te obracające się żarna, żeby z nich wy ciągnąć swoją mamusię. Ale Artem go złapał: zadeptaliby go w jednej chwili. Pomy ślał tak: nie może teraz porzucić tego chłopczy ka. Musi go przy garnąć. Na ile mu starczy ży cia – na ty le go weźmie. A jak go wy chowy wać? Wy obraził sobie nagle: wrócił do Ani i mają dzieciaka, którego Artem trzy ma teraz za kostki. I mieszkają wszy scy razem… W Polis? Na WOGN-ie? Zachciało mu się tego, takiego ży cia – na chwilkę, żeby zobaczy ć. Nad umocnieniami zapaliły się reflektory, starając się oślepić tłum. Ale ludzie i na ślepo wiedzieli, dokąd iść. – Grzy y y y y y y y y y bów! – Granica państwowa! – krzy knęli do nich tamci. – Federacja Stacji! Linii Okrężnej! Otworzy my ogień! Żeby zabić! – Zmiiiiiiłuuuuuuuuj się! I koniec: na darmo wszy scy przeży li tam, na schodach. Zdjął sobie chłopczy ka z pleców, wziął go na ręce – żeby kule nie ścięły go nad głowami ludzi. Wy ry wał się. I Artem my ślał: cholera, co to jednak za odpowiedzialność – ciągać go teraz wszędzie ze sobą.
A Suchy jak… Jak Suchy zrobił z Artemem – wziął go tak i ciągnął za sobą całe ży cie, tak samo przy padkowo przy garniętego. Jemu się udało. A czy Artemowi się uda? Taktaktaktaktaktaktaktaktak! – zaterkotało. Zwalili się pierwsi, najodważniejsi, padli drudzy, zdesperowani, ale z ty łu wciąż napierali – trzeci, czwarci, setni, dwusetni. Artem obrócił się plecami, żeby osłonić Kolę. – Mama – powiedział Kola. – Ciszej – poprosił Artem. Minęli zagubionego trupa w czarnej kominiarce. Strasznie jest brać odpowiedzialność za drugiego człowieka, ty m bardziej sześcioletniego. Wiązać się z nim na całe ży cie… Jak to tak? Kola osłabł, przestał się wy ry wać. Artem opuścił wzrok – a chłopczy k nie ży je. Ręce ma zwieszone, nogi majtają, jasnowłosa głowa odrzucona do ty łu, w piersi widać dziurki. Kule trafiły go w końcowej fazie lotu. Zasłonił sobą Artema. – Tchórzliwy sukinsy n – powiedział Artem do siebie. – Łajdak i tchórz. Dupek. Rozmazał gluty, poszukał miejsca, by chłopca położy ć, ale nie by ło gdzie. A potem ich trzech też rzuciło na umocnienia, na cekaemy Hanzy. Cekaemy by ły takie same, niczy m się od ty ch czerwony ch nie różniły. I kule też pewnie by ły takie same. Zabijały tak samo skutecznie. Plująca krwią lufa już się obracała w ich kierunku, ale Polatucha przy pomniał sobie o swoim wintoriezie, zatrzy mał strzelca w połowie drogi i w ciągu sekundy gniazdo zmy ła fala, powlokła trupa po kamiennej posadzce. Artem trzy mał Kolę na rękach tak długo, jak ty lko mógł, ale i tak go zgubił. Wszy stko by ło usłane ludźmi. Martwi spoglądali zakłopotani, milczeli. Pozostali nie mogli. Kto szedł dalej, ten ry czał. Ci, do który ch nadlaty wały kule, bełkotali o zmiłowaniu. Umierający kończy li swoją rozmowę z Bogiem. Siebie nawzajem nikt nie słuchał. Ale nagle zaczęli brać się za ręce – żeby iść ty ralierą i się nie rozdzielić. Z jednej i drugiej strony wzięli Artema nieznajomi ludzie. Ciepłe, gorące ręce. Nie potrzy mali się długo. Zrobili kilka kroków – puścił go człowieczek z lewej, a potem i z prawej. Kroczy li już po miękkich twarzach pograniczników Hanzy, awangarda głodujący ch przewalała się już przez drut kolczasty – już prawie doszli do Komsomolskiej Okrężnej, kiedy z ty łu, jak diabełki, wy skoczy li ludzie z miotaczami ognia. Artem z Polatuchą i inny mi wy padli do ogromnej i uroczy stej hali: sufit pokry ty radosny mi mozaikami, ży randole dają niezasłużone światło, bosko-pieszczotliwe, umy te ludki z piskiem rzucają się do ucieczki przed najazdem, a zbiegowie, ci, którzy się przedarli – jak szczury, jak karaluchy, prędzej, prędzej, żeby wy biec z tego pałacu, zejść z oczu – do tuneli, do nor, żeby się rozbiec, póki wszy stkich nie wy łowią. Za ich plecami, w kory tarzach, zary czały miotacze płomieni, zawy li pierwsi poparzeni, dopadł ich smród palonego mięsa i płonący ch włosów, ale Artem, objąwszy się z Polatuchą i Loszą, biegł w czerń tunelu, nie odwracając się do tego, co zostało tam, z ty łu. Z tunelu za nimi ktoś krzy czał, żądał, żeby się zatrzy mali, kogoś już krępowali przy by li funkcjonariusze służb bezpieczeństwa Hanzy, ciągnęli z powrotem, na Linię Czerwoną, do domu. Niepotrzebni tu by li ci zbiegowie.
Nie rozmawiali między sobą. Nie by ło powietrza do rozmowy.
Przed wy jściem na Kurską napotkali łącznik między liniami, przez niego, raniąc ochronę, udało im się wy dostać na inną nitkę, Arbacko-Pokrowską. Polatucha przy pomniał tam sobie o szy bie wenty lacy jny m. Wy gramolili się na podwórku zawalony ch ceglany ch willi, między oblazły m złotem kopuł a oblazły m złotem nad rozbity mi witry nami. Posiedzieli. Głusi od krzy ku. Polatucha milczał, Losza mrugał oczami, Artem wy miotował. Zapalili. – Jak ci z ty m teraz? – zapy tał Polatuchę Artem. – Zrozumiałeś? Ten wzruszy ł niedźwiedzimi ramionami. – Dzieciaka zabili. Na moich rękach. – Widziałem. – Zabijał ich naszy mi nabojami – powiedział mu Artem. – Swinołup. To ścierwo. Major. Twoimi nabojami. Widocznie własne już im się skończy ły. Czekali na nas. I odszedł. Ży wy. Tam ty le trupów zostało. A on ży je. I będzie ży ł. – Wy kony wałem rozkaz. – On też wy kony wał rozkaz. Sam tego raczej nie wy my ślił. Oni tam wszy scy wy kony wali rozkazy. – Co ty mnie tak z nimi zrównujesz?! – Ale fupeł by by ło tef kogof zabić – powiedział Losza. – Tego, kto to wy my flił. Mendę kułewfką. Weby takich łofkazów juf nie dawali. – By łem pewien, że zdechł. Dwie kule w niego wbiłem. Trzeba by ło w czoło. Artem stracił władzę w lewej ręce, całe ramię miał mokre, ale teraz nie można by ło o ty m my śleć. – A jaki to fenf ftuknąć majoła? – zaoponował Losza. – Majołów to jeft od choleły i tłochę. Ftukniesz majoła – ty lko kapitana uciefy f. Tfeba by ftuknąć od łazu małfałków. – A gdy by m go wtedy załatwił? Co by to zmieniło? I tak poszliby na karabiny. Mówiłem im. Niczego nie rozumieją. Przecież im powiedziałem, że można uciec. Na powierzchnię. Oni nie sły szą! Nikt! Nawet ci, którzy zaraz zdechną. Łatwiej im iść na karabin niż na powierzchnię! Co robić?! Polatucha smarknął sobie krwią na dłoń, zaczął w roztargnieniu wy cierać ją o spodnie. Podrapał się w głowę. – I kij im w oko. Ich się nie da zawrócić. Są jak stado. Ale dokąd ja mam iść? – powiedział. – Przecież to dezercja. Nie mam gdzie iść. Artem spojrzał na niego. Ogniotrwały człowiek z Polatuchy. Nie pali się, bo nie ma co się palić. Żeby Artem też taki by ł. Powolutku odty kały mu się uszy.
Kurczy ły się rozciągnięte membrany bębenków. I oto z dołu, ze szczelin, z kolektorów, kratek kanalizacy jny ch, przez wenty lację, zewsząd: spod ziemi zaczęły narastać dźwięki. Płacz i krzy ki. Słabe, zduszone przez grubą moskiewską glinę, odbite od liczny ch zakrętów łamany ch rur. Echo. Ludzie nie zdołali uciec, ty lko ich głosom się to udało. To by ło jak poród. Moskwa by ła jak kobieta, która sama już umarła, ale w jej kamieniejący ch wnętrznościach tkwiły jeszcze ży we dzieci. I chciały się urodzić, i płakały tam w środku. Ale Moskwa nikogo więcej nie wy puściła. Zacisnęła swoją betonową pizdę i zdusiła wszy stkie swoje dzieci, te skończy ły się męczy ć i ucichły, wciąż nienarodzone. A ty toń się skończy ł. By ła noc. Moskwa zanurzy ła się w tej nocy jak w wiadrze z brudną wodą, żeby zmy ć z siebie całą krew. Skończy się mglista noc, nadejdzie mglisty dzień i nikt owego dnia nie dowie się tego wszy stkiego, co zdarzy ło się wczoraj. Wszy stko zmy je noc. Kto się dowie o czarny m tunelu, w który m jedni ludzie młócili na oślep drugich kilofami? Nikt. Kto się dowie o zagłuszarkach? Nikt. Kto o ty m, jak bezbożnicy robili znak krzy ża i szli na karabiny ? I po co wszy scy umierali? Z jakiego powodu? – Polatucha… Polatucha. A ci wrogowie istnieją? Zachód, Amery ka? Oni istnieją? Czy oni w ogóle istnieją? Powiedz szczerze. Polatucha spojrzał na niego z ukosa, ale w ciemności wy dało się, że oczy mu się wy równały i patrzą prosto, prawidłowo. – Muszą by ć. – A po jaką cholełę nam włogowie? – powiedział Losza. – I bef nich fobie ładzimy ! – Gdy by chcieli, pieprznęliby w nas na wszelki wy padek. Kontrolnie. Jeśli bardzo by się nas bali. Nie my ślałeś o ty m? – Nie. – A wszy stkie pozostałe miasta – Piter, Władik i cała ta drobna hałastra – nie my ślałeś, dlaczego ich nie bombardują? Czy może wszy stkich podbili, a my tu jesteśmy tacy jedy ni niepodbici? – Nie! Co to dla ciebie za różnica, czy my ślałem, czy nie?! – A taka, że nie ma żadny ch wrogów. W dupie nas mają, Polatucha. Ci wrogowie. Nikomu nie jesteśmy potrzebni. Kupiłeś to i ja to kupiłem. Przez cały czas my ślimy, że szy bko się komuś poddaliśmy. Że tu u nas jest pępek świata. Że jesteśmy ostatni albo jedy ni, albo najważniejsi. Że losy świata się tu u nas rozstrzy gają. Dupa. Nic się tu nie rozstrzy ga. My tu budujemy imperia, idziemy na karabiny, zdy chamy na budowach, karmimy sobą psy, ratujemy ludzkość i to wszy stko pod kloszem. Cała nasza walka, ofiary, wy czy ny. To są wszy stko osiągnięcia mrówek w mrowisku. Nikt ich nie sły szy. Niepotrzebnie zdy chamy. Gdy by zdjąć ten klosz… – Tarczę! To tarcza, a nie klosz! – Gdy by zdjąć tę tarczę, nic się nie zmieni. Tego jestem pewien. To nie my jesteśmy potrzebni wrogom, Polatucha, ty lko wrogowie nam. – Jestem pewien – ciężko i ze złością powiedział Polatucha. – Jestem pewien, że stary mówi prawdę. – To znaczy, że jest durny – z taką samą złością powiedział mu Artem. – I on jest durny, a ty
zdurniały. I ja też jestem durny, że to kupiłem tam, w Bałaszy sze. A teraz już po wszy stkim. Nic się już nie zrobi. Wtedy by ł dobry moment. Trzeba by ło roznieść wszy stkie te zagłuszarki w cholerę. Wszy stko zrównać z ziemią. I by śmy zobaczy li. Tak, Sawielij? – Tak – odpowiedział za zadeptanego Sawielija Losza. – Niczego by ś nie osiągnął – splunął Polatucha. – Ty ch zagłuszarek jest wokół Moskwy nawty kany ch od groma. A ludzie i tak by ci nie uwierzy li. – Dlatego że przez dwadzieścia lat robiliście im do głowy ! Jak mieliby uwierzy ć?! To niby ich wina?! – Ja nikomu nie robiłem! – Aha. Ty odstrzeliwujesz wszy stkich, którzy nie pasują do waszej historii. – Robię tak z wrogami. Bronię ojczy zny przed wrogami! I gdy by m cię, paplo jedna, nie wy ciągnął z Bałaszy chy, to ci od Hanzy w minutę by cię zakopali! Nawet by ś nie pisnął! – To nie ty mnie wy ciągnąłeś! Ty lko stary ! I nie z litości! Ty lko żeby zachować swój zasrany sprzęt! I ty le! On – tobie – kazał – mnie – stuknąć! Mnie! Zastanów się! Kim ja dla niego jestem? Zięciem? Mężem jego córki! Ale i tak skazał mnie na śmierć! – Ale przecież cię nie stuknąłem. – Dzięki, ku…! – Proszę! – A za co miałeś mnie zabić? Za to, że wiem o zagłuszarkach? Że wiem, jak robią ludziom wodę z mózgu? Czy dlaczego? Kiedy będzie czerwony m dawać naboje, a ja się sprzeciwię? Dwadzieścia ty sięcy nabojów! Dwadzieścia ty sięcy ! Sam je dzisiaj ły kałeś! No, dość już by cia takim durniem! – I co?! Za to wojna się skończy ! To by ł warunek Moskwina! – To dlatego stary mówił, że za wszelką cenę! Że trzeba będzie ją zapłacić! Dwudziestaka! – A co, trzeba by ło zmasakrować naszy ch chłopaków?! Trzeba by ło zrobić jeszcze jeden bunkier?! Artem odwrócił się. – To Moskwin tam by ł? Poznałem go. Moskwin i ten drugi – Biessołow. Kim jest Biessołow w Hanzie? – Jakąś szy chą. Cholera ich tam wie. – Kłamiesz – powiedział z przekonaniem Artem. – Ty to wiesz. Kim on jest?! – Odwal się. – To przecież on słał kopertę führerowi przez naszego starego. I naboje sekretarzowi generalnemu. On. I to jemu staruszek melduje? Co? Aleksiejowi Feliksowiczowi! Za co? Czy m mu zapłacił? Ty mi zasrany mi dżipami?! – I co?! Hanza podniosła nas z kolan! Kiedy uciekłeś?! Po bunkrze. Wziąłeś swoją Aneczkę i od nas nawiałeś. A my co? Ilu nas zostało po bunkrze? Połowa? A i ci wszy scy podziurawieni. Gdy by nie Hanza, rozpadliby śmy się, i to by by ło ty le. Stary robił, co mógł. Inny ch chętny ch do pomocy nie by ło. A on co – bez nóg i jednoręki?! Miał się powiesić? A my zostać najemnikami?! – Już uczciwiej zostać najemnikiem! Niż by ć teraz w waszy m Zakonie! – Spieprzaj! Rozumiesz?! – Czy ty chociaż rozumiesz, czy m on za te terenówki zapłacił, za wintoriezy, za czapeczki? Naszy mi chłopakami! Hanza nas wrobiła, Polatucha! Przecież ich wzy waliśmy ! W bunkrze!
Wzy waliśmy ! Przy szli do nas? Wielka pomoc: opchnąć nam swoich by dlaków w miejsce naszy ch chłopców! Którzy właśnie przez nich zginęli! On nas sprzedał! Sprzedał nas Hanzie! – Nie może. By ć. Musi istnieć jakiś powód. – A jaki by ł powód, żeby mnie sprzątnąć?! – A jeśli jesteś szpiegiem?! Dy wersantem?! Próbowałeś zniszczy ć tarczę! A może grasz przeciwko nam?! Wtry niłeś się! Powiedział, że jeśli spróbujesz zerwać układ pokojowy … Zagrozisz dostawie… To znaczy, że… – Czy im szpiegiem?! Czy im dy wersantem?! – Amery ki. Nawiązałeś z nimi łączność ze swojego wieżowca i… – I co?! I pomagam im znów naprowadzić rakiety ?! Na swoich?! Na żonę, ojczy ma?! Na ciebie, krety nie?! Ciebie sprzedali, mnie sprzedali i wszy stkich naszy ch, ich dusze, pełną listę! Tak by ło. Rozumiesz?! – Poświęcili się, i ty le. A czerwoni… Tak trzeba. To trudne, ale tak trzeba. Czas się teraz jednoczy ć, Artem. Choćby z czerwony mi. Jest inny wróg. Prawdziwy. Trudno zapomnieć o chłopakach. Wiem. Stary sam nie może ich zapomnieć. Widziałeś przecież. Widziałeś, że codziennie z nimi pije. – On nie z nimi pije. On po prostu chla! Chla, dlatego że by ł bohaterem, a został kadłubkiem! Ani rączek, kuźwa, ani nóżek! A jeśli poważnie my śli, że wojna z Zachodem się nie skończy ła… – Ona się nie skończy ła! – wrzasnął Polatucha. – Czy ty tego nie widzisz?! – Są jakiekolwiek dowody ?! Ten Biessołow?! Jak wam udowodnił, że trwa wojna?! Miałeś pranie mózgu! Jak on was wszy stkich tak mocno złapał za jaja?! – To ty miałeś pranie mózgu! Oni zawsze! Wy łażą ze wszy stkich szczelin! Chcą nas zetrzeć z powierzchni ziemi! – Sukinsy n! – Artem zerwał się na zdrową nogę. – Niczego nie udowodnisz! Nikomu niczego nie udowodnisz! – A co ty mi udowodniłeś?! Jeśli to nie wrogowie, to jaki to ma sens?! – Jaki?! – Tak! – Nie wiem! – No to w takim razie się ode mnie odwal! Artem pomy ślał. Kiwnął głową. Odkuśty kał od niego. – Dokąd idziesz? – zawołał w ślad za nim Polatucha. – Masz rację – nie odwracając się, odpowiedział sam sobie Artem. – Masz rację. Musi by ć jakiś sens. Po prostu jeszcze go nie rozumiemy. I twój staruszek też nie rozumie. I wątpliwe, żeby Swinołup to wiedział. Dobrze, że jest kogo zapy tać. – Zaczekaj! Artem! Artem! Polatucha dogonił go już przy placu Łubiańskim. Oddał mu swoją maskę przeciwgazową. – Weź ją. Ja już tak dojdę. Artem się nie spierał. Napluł masce w oczy, przy mierzy ł. Powiedział nosowo do Polatuchy : – Dziękuję. Teraz nijak nie mogę zdechnąć przedwcześnie. Od Łubianki, kulejąc, powlókł się w dół. Obok Teatru Bolszoj, z którego zaprzężony w konie wóz spadł w przepaść, obok bezłzawy ch fontann, obok hoteli dla gości z tamtego świata, obok psich ulic, niemego parlamentu i udającego zdechłego Kremla z wy gasły mi gwiazdami i murami
broniący mi przed nie wiadomo kim; to by ło gdzieś tutaj. Zatrzy mał się. By ło ciemno. Jak on to zrobił? Gdzie stał? Krew sączy ła się z dwukrotnie przestrzelonego lewego ramienia, tak jakby by ło jej w Artemie nieskończenie wiele, i robiło mu się bez niej ciężko. Słabo. Ale wciąż szukał, szukał; przy pominał sobie. Powlókł się w jedną stronę, potem w drugą. Ze słabego księży ca nie by ło wiele poży tku. Nie mógł zobaczy ć czarnego na czarny m i wątły blask nie pomagał Artemowi. Opadł na kolana, ruszy ł, macając ręką po chropowaty m asfalcie. Najpierw złowił but, potem klamkę od drzwi, nie wiedzieć czemu porzuconą pośrodku jezdni. Podeszli Losza i Polatucha. – Czego szukasz? – Odpowiedzi – zażartował Artem i sam zaśmiał się ochry ple do swoich gumowy ch uszu. W końcu znalazł. Zguba sama bły snęła do Artema światłem księży ca zza uchy lony ch obłoków. Na czarnoszary m asfalcie leżał czarnoszary rewolwer. Nagan Swinołupa do rozstrzelań. Wziął go do ręki. Ciężka, twarda, zła broń. Artem właśnie tego teraz potrzebował. Po niego tu właśnie szedł. Okazuje się, że bez niego niczego się tu nie da zrozumieć. To właśnie tę oksy dowaną lufę należało wepchnąć Biessołowowi do gardła. Niech przez nią oddy cha – i wy jaśnia Artemowi, dlaczego ludzie muszą siedzieć w metrze. – To wfy ftko? – zapy tał go Losza. – Jakie wszy stko! – spojrzał na niego Artem. – Teraz do burdelu!
19 // Co pisać
Na Trubną został wniesiony. Polatucha wtaszczy ł go na plecach. Niósł go po powierzchni, bojąc się zejść do metra. Artem kaszlał już rdzą. Kiedy majtał nogami, wisząc Polatusze na plecach, wciąż go przekony wał, żeby dał mu pójść samemu. Ale kiedy ty lko stawał na nogach, od razu padał na kolana. Mechanizm przestawał się obracać. Kluczy k w plecach zatrzy my wał się. Ale kiedy przy szli na Cwietnoj Bulwar, przeskoczy ła mu w piersi jakaś spręży nka i postanowiła jeszcze pobrzęczeć. Artem rozproszy ł ręką czerwoną mgłę przed oczami, wy prostował się. Czuł to: na niewiele starczy mu czasu. Musi zrobić jedną rzecz, ale ważną. Wy macał rękojeść nagana: tak? Nagan się zgadzał. – Zaprowadź mnie do Saszy. Sły szy sz, Losza? Pamiętasz, gdzie to jest? – Aha. Chcef mieć piękną fmiełć! Z lafeczką chcef wy kitować? Nie, najpiełw idziemy ci zacełować dziułki! No dobra. Skoro ty lko dziurki. Na Cwietny m Bulwarze działo się coś dziwnego. Na stacja pełno by ło zbiegły ch faszy stów. Zagubiony ch, żałosny ch, pokonany ch. Kolejarskie faszy stowskie mundury, przemoczone i właśnie wy sy chające, zbiegały się i kurczy ły na nich, tak jakby szy to je do dziecięcy ch zabaw czy przedstawień, a dorośli włoży li je teraz na siebie i zaczęli robić w nich wszy stko na poważnie. Twarze faszy stów by ły podrapane i uty tłane w błocie, a ich podkute buciory się rozeschły. – Co to? Co fię ftało? – dopy ty wał Losza znajome prosty tutki. – Zatopiło całą Rzeszę. Zawaliła się Puszkińska. Tadży cy krzy wo powiększali stację. Zawaliła się, a potem i sąsiednie. Zalało ich. – Tadży cy krzy wo… – uśmiechnął się krzy wo Artem. – Wszy stkiemu winni Tadży cy. A to sukinkoty. – Wszy scy się rozbiegli. Z Twerskiej – na Majakowską. Z Czechowskiej ludzie przy szli tutaj. – A co z wojną? – Nie wiemy. Nikt niczego nie wie. Dobrze wam tak, my ślał Artem. Może Bóg naprawdę słucha, przy jmuje skargi. Ktoś, może tamta kobieta z taczki, zdąży ła donieść Panu Bogu, zanim jej głowę rozłupano prętem zbrojeniowy m. Pan policzy ł na kościany m liczy dle, ilu jest w Rzeszy grzeszników, a ilu sprawiedliwy ch, i postanowił Rzeszę zamknąć i opieczętować. Ty lko po co w ogóle ją otwierał?
A co z Homerem? – Nie wiecie, czy staruszek się uratował? Z Czechowskiej? – zaczepiał kolejarzy Artem. – Homer? Odskakiwali od niego. Wzięli go do lekarki: ta pośród ukąszeń kolczasty ch knutów znalazła krwawiące wrzody, przebite w skórze promieniowaniem jak szy dłem. Powiedziała: już niedługo. Potrzebna jest naty chmiastowa transfuzja, ale doktor od chorób wenery czny ch nie ma czy m ani czego przetaczać. Wy my ślając Artemowi od najgorszy ch, wy dłubała kulę, zalała dziurki jakąś sfermentowaną cieczą, przy łoży ła wy gniecioną szmatkę, żeby wsączała się w nią krew z poharatanej skóry. Dała mu przeterminowanego analgety ku. Zrobiło mu się od niego lepiej. Więc to stąd brał go Sawielij. – Co teraz robimy ? – zapy tał Polatucha. – Trzeba ci znaleźć normalnego lekarza. Nie tę pizdę iwanownę. Wleję ci z powrotem twoją juchę. Z odsetkami. – Nie. Idę na kurwy – powiedział Artem, kiedy ty lko analgety k schłodził mu rany. – Potem się rozliczy my. – Ja tef – puścił mu oko Losza. – Tef mufę fobie złobić tłanffuzję. – Na twoim miejscu, Artemy cz, raczej by m się modlił – pokręcił głową Polatucha. – Lepiej bez ty ch łzawy ch tekstów – odparł Artem. – Masz, weź trochę kulek. Artem wziął. – Pójdziesz się poddać? – zajrzał w zezujące oczy Polatuchy. – Nie. Stary nie wy bacza dezerterom. – A jeśli mnie wy dasz? – Wtedy zgnoi mnie twoja Anka – powiedział mu Polatucha – co będzie jeszcze gorsze. Dobra. Ja też mam tu jedną ukochaną. O, tam. Zmęczy sz się, to przy jdź. – Odpłowadzić cię? – zapy tał Losza. – Nie trzeba. Przy pomniałem sobie. Rzeczy wiście sobie przy pomniał. Rozstali się. Artem, kuśty kając w przeciwny m kierunku niż oni, jeszcze się obejrzał: czy rzeczy wiście się rozstali? W tej ważnej sprawie nie chciał nikogo prosić o pomoc. Na Cwietny m roiło się od rozmaitej hałastry. Kto tu jest agentem czerwony ch, kto Zakonu, a kto Hanzy ? Nasłuchują, szukają go. Na pewno szukają. Prawa ręka w kieszeni. Nie wy puszczał z palców nagana. A u Saszy by ło pusto. W środku nikogo nie ma, drzwiczki zamknięte. Zaniepokoił się: a jeśli Biessołow ją stąd zabrał? A jeśli stało jej się coś złego? Naprzeciw po przekątnej mieściła się ponura knajpa na półtora miejsca. Odgrodzona słomkową zasłonką. Można by ło usiąść tak, że miejsce pracy Saszy by ło stąd widać przez zwisające słomki, a przechodnie nie poznaliby Artema od razu. Artem spoglądał na zamknięte drzwi. Chciał my śleć o Saszy, a przy chodziły my śli o Ani. Włady wostok, nieźle. Dlaczego nie mówiła mu wcześniej o Włady wostoku? Może lepiej by mu się z nią ży ło, gdy by o ty m Włady wostoku wiedział.
Obok mamrotali nachy leni ku sobie dwaj mokrzy faszy ści. Oglądali się na Artema podejrzliwie. Usiłował poczuć do nich nienawiść, ale nijak mu się nie udawało: cały wy palił się na Komsomolskiej. Żeby ich uspokoić, jako dodatek do analgety ku zamówił wódkę. Na jedzenie nie mógł patrzeć, od samej my śli kręciło mu się w głowie. – Dietmar… – doszemrało się do Artema pomiędzy umy ślnie niewy raźnie wy mawiany mi słowami. – Dietmar… Zawahał się i zdecy dował. – Znacie Dietmara? – zapy tał ich. – Ktoś ty ? – Pracował u niego człowiek. Ilja Stiepanowicz. Miał pisać dla niego książkę. A z ty m człowiekiem jeszcze jeden. Homer. Mój towarzy sz. – Py tam, kim jesteś. – Wy pełniałem dla Dietmara zadanie – przy znał szeptem Artem. – Na Teatralnej. – Agent? – faszy sta przy siadł się bliżej. – Dy wersant. – Dietmar heroicznie… – Znam sprawę. – Cała jego agentura przeszła do mnie – oznajmił tamten. – Teraz będziesz pracował ze mną. Jestem Dietrich. Artemowi zachciało się śmiać. Patrzy ł już na Dietricha trochę spod obłoków. Z tej wy sokości wiele rzeczy mogło się wy dać śmieszne. Ale nie wszy stko. – Chłopie… – Artem otarł usta grzbietem dłoni, pokazał Dietrichowi rzadką krew. – Daj umrzeć w spokoju. – Napromieniowany ? – zrozumiał Dietrich i odsunął się. – Czy żby ś to ty by ł ty m stalkerem? Zwerbowany m? Artem pod stołem ostrożnie pociągnął rewolwer do siebie, żeby nie zaczepił grotem iglicy o kieszeń. – Znałeś Homera? – A ciebie przy padkiem tam nie zabili, na Teatralnej? – Jak widzisz. Wy glądało na to, że Dietmar przy dzielił go do poszerzania przestrzeni ży ciowej bez zbędny ch konsultacji. – Dobra… Jeśli jesteś naszy m weteranem… – Nie drzy j się. Tu wokół są uszy. – Są tutaj. Wy dostali się. Piją obok. I jeden, i drugi. To też moi podopieczni. Przy prowadzić ich? – Przy prowadź. Homer ży je. Chwała Ci. Trzeba go znaleźć, poczekasz, Sasza? To Artemowi został ty dzień ży cia czy ile tam. A Homer nigdzie się nie wy bierał. Trzeba chociaż wy spowiadać się Homerowi do jego zeszy ciku. Niech wszy stko sobie zapisze. O masztach, o wy kopach, o tunelach, o grzy bach i nabojach. O ty m kurewskim Zakonie niech wszy stko zapisze. I najważniejsze, najświętsze – o ty m, że świat istnieje. Chciałeś historii, będziesz miał historię.
Staruszek siedział ledwie dwadzieścia metrów dalej. Pił z Ilją Stiepanowiczem ponuro, bez stukania się szklankami. Ale kiedy zobaczy ł Artema, oczy mu rozbły sły. Homer by ł rozczochrany – wieniec siwy ch włosków stroszy ł się wokół ły siny i w żółty m świetle żarówki wy dawał się złotą aureolą. Ochłonął. W rękach miał kurę – tę samą, od Oleżki. Nikt jej nie ukręcił szy i, nikt nie zrobił z niej zupy ; spasła się nawet na faszy stowskiej karmie, aż lśniła, zaraza. Artem wstał do niego, objął staruszka. Ile się nie widzieli? Rok? – Ży jesz. – I ty ży jesz. – Co u ciebie, dziadku? – Co u mnie? Zaczęliśmy z Ilją… pracować – Homer popatrzy ł na towarzy sza Artema. – Dzień dobry. – I jak wam idzie? – zapy tał Artem Ilję Stiepanowicza. – Dobrze – odparł ten Dietrichowi. – Piszemy. Są efekty. – To świetnie – powiedział Artem. – Dziadku, chodźmy się przejść, co? Dziękuję, kamerad – skinął głową Dietrichowi. – Nie zapomnę do grobowej deski. Dietrich chciał oczy wiście iść za nimi, podsłuchiwać. Ale za słomkową zasłonką sty gły grzy by i grzała się wódka. I chy ba nie by ło już Rzeszy. – Ani kroku poza stację! – zady sponował surowo. – Aż do dalszy ch dy spozy cji. Powlekli się przez pokoiki: baby by ły nawleczone na kory tarz jak korale. Jak tu znaleźć ustronny kąt? – Piszecie? – dopy tał na razie Homera Artem. – Nie za bardzo. – A co? – Ilii żona się powiesiła. Narine. Rozpił się. – Kiedy ? Kiedy to się stało? – No, popracowaliśmy parę dni i… A führer wy magał… Codziennie przy chodził osobiście, czy tał, wy py ty wał. Ogólnie rzecz biorąc, musiałem pisać za dwóch. Ilja obiecał, że zrobi mnie za to współautorem. Imię na okładce i tak dalej. Miło? – Oho – Artem spojrzał na Homera. – I jaki jest ten führer? – No… Tak… We współży ciu… To zwy czajny. – Zwy czajny – powiedział Artem. – No, jasne. Najzwy klejszy człowiek. I też pewnie jakiś Wasilij Pietrowicz. – Jewgienij Pietrowicz – poprawił go Homer. – Prawie – uśmiechnął się Artem. – Doszliście już do ułomny ch? W podręczniku? – Nie zdąży liśmy – odpowiedział Homer i popatrzy ł dookoła. – I teraz nie wiadomo już, czy zdąży my. Wszy scy pouciekali. Z Rzeszą koniec. Führer gdzieś zniknął. Kura rozprostowała skrzy dła, jakby do lotu; a Homer, znając już kurze zwy czaje, wy stawił ją na wy ciągnięty ch rękach z dala od siebie. Ta skuliła się i narobiła na ziemię. – Niesie się chociaż? – zainteresował się Artem. – Nie. Bojkotuje – uśmiechnął się niewesoło staruszek. – Chociaż nafaszerowałem ją już całą skorupkami. Cholera wie, w czy m rzecz.
Szli dalej, rozmawiali, mijając zgnębiony ch faszy stów i podekscy towane dziwki, wśród czy ichś ochów i achów, między jedny m świstem pejcza a drugim, dostrajając się do ry tmu czy jejś zepsutej miłości. – No cóż. Za to nie trzeba będzie zagłuszać wy rzutów sumienia – powiedział Artem, czując, jak przez zmęczenie podkrada się pokusa, żeby wszy stko opowiedzieć. – Teraz możesz pisać swoją własną książkę. Tak jak chciałeś. – Swoją, której nikt nie wy drukuje. – Zależy, co w niej napiszesz. – A co napiszę? Wy dało mu się, że ktoś się za nimi wlecze. Odwrócił się raz, drugi. Człowieczek jakby rozpły nął się we mgle. Może i nie szedł za Artemem, ty lko do swoich wesoły ch spraw. A może został trochę w ty le, żeby nie rzucać się ludziom w oczy. Ręka na naganie. – Znalazłeś swoją Saszę? – zapy tał Homera Artem. – Swoją? Nie. Ty … – Ona tu jest, dziadku. Wczoraj tu by ła. Mówiłem z nią. O tobie. – Wiesz?… Wiesz, gdzie ona jest? – Wiem. – Wszy stko z nią w porządku? Dokąd idziemy ? Chodźmy lepiej do niej… I co… Ona tu… co robi? – A co tu robią kobiety, dziadku? Pracuje. – Nie, przestań! Sasza?… Nie wierzę. – Tak. – Nieprawda! – A powiedz mi… Z Hunterem to prawda? Że się rozpił? Nawet nie wiedziałem, że się znacie. – Hunter? Ty go też?… Skąd? – To on wy słał mnie na wy prawę. Wtedy. Przeciwko czarny m. Po rakiety. Nie opowiadałem? A on nie opowiadał? Czy to nie z tego powodu pił? Nie przez czarny ch? Czy dlaczego? – On? Nie wiem. On… W ogóle mało rozmawialiśmy. Niewy starczająco. – Przecież to o nim pisałeś książkę. Tę swoją, w zeszy cie. Więc jak to by ło? – Nie wiem. On, rozumiesz… To nie by ł prawdziwy bohater. To ja chciałem z niego zrobić bohatera. Żeby ludzie czy tali i się inspirowali. – Dlatego zrobiłeś z niego niepijącego? – Skąd to… – Mówię ci: Sasza mi to wszy stko powiedziała. Nie wierzy sz mi czy jak? – Muszę do niej iść. Zobaczy ć. Sam chcę się przekonać. – Później. Wy trzy maj. To ważne. O, tu chy ba nikogo nie ma… Wejdź. Zaczekaj, sprawdzę tu wszy stko… – A co do Huntera… Tak! No, komu by się chciało czy tać o alkoholiku? Brać go za przy kład? Rozumiesz? To musi by ć mit. Piękny. Ludzie siedzą w ciemności, w beznadziei. Potrzebne im światło. Bez światła całkiem podupadną. – Rozumiem. A teraz ty posłuchaj.
Artem pochy lił się do niego i wy szeptał gorączkowo do włochatego starczego ucha: – Dziadku, ludzie siedzą w ciemności, bo świat jest przed nimi ukry wany. Zachód nie został zniszczony, dziadku. I nie cała Rosja. Są inni ocaleni. Prawie cały świat przeży ł. Nie wiem dokładnie, jak oni tam ży ją, ale… Włady wostok, twoje Polarny je Zori, Pary ż, Amery ka. – Co?… – Ich wszy stkich przed nami ukry wają. Pracują zagłuszarki. Wokół Moskwy rozstawiono zagłuszarki. Maszty radiowe, które tłumią wszy stkie sy gnały z inny ch miast. – Co? – To Hanza. A mój Zakon o ty m wie. Służy Hanzie. I sprząta wszy stkich, którzy dostaną się tu z zewnątrz. Znajduje ich i likwiduje. I wszy stkich próbujący ch się stąd połączy ć ze światem zewnętrzny m tak samo. I to dlatego nikt nie wie. A Linia Czerwona, jak sądzę, budowała dla Hanzy wiatraki. Tam, w Bałaszy sze, takie wiatraki generują prąd dla zagłuszarek. I jest tam rów zrobiony koparką, wielki wy kop, cały zasłany trupami, które pożerają pięcionogie psy. Wszy scy razem, budowniczowie i przy by sze spoza miasta. A Hanza daje za to czerwony m naboje. Albo i nie za to, ty lko tak po prostu, w ramach wsparcia. Dwadzieścia ty sięcy nabojów, wy obrażasz sobie?! A czerwoni rozstrzeliwują ty mi nabojami bunty grzy bowe. Prosto w tłum. Ludzie idą na karabiny, proszą o grzy by, a tamci ich koszą, koszą, koszą… Niczego nie chcą wiedzieć. Mówisz im: możecie stąd wszy scy uciec, z metra! Tam, na górze, jest ży cie! Uciekajcie! A ci prą do Hanzy i pod kule… Dlatego właśnie jest ważne, żeby ś wszy stko to sobie zapisał. W zeszy cie. Aha, jeszcze jedno. Oni wszy stkich okłamują, że trzeba nas tu trzy mać, bo dookoła są wrogowie, bo wojna trwa, ale to wszy stko łgarstwa, jestem pewien, że to łgarstwa. A po co – jeśli mi się uda, to się dowiem. Ale na razie pisz, jak mówię. Dobrze? Pisz, żeby ludzie to wiedzieli. To ważne. Homer odsunął ucho, przy jrzał się Artemowi dokładnie; tak jakby miał szukać po omacku miny pułapki. I współczująco, ale starał się to współczucie ukry ć, bo zdawał sobie sprawę, że ży łka uruchamiająca zapalnik jest niewidoczna, a współczuciem można o nią zaczepić. – Jak się czujesz? – zapy tał. – Prawdę mówiąc, kiepsko wy glądasz. – Ze mną koniec – powiedział Artem. – Może ty dzień mi został. Dlatego pisz. Zapisuj. – Co mam zapisy wać? – Wszy stko. Wszy stko, co ci teraz opowiedziałem. Homer skinął głową. – Dobrze. – Wszy stko zrozumiałeś? Mam opowiedzieć jeszcze raz? – Artem uniósł się na zdrowej nodze, wy jrzał na kory tarz. – Nie wszy stko. – Co jest niejasne? Homer się wahał. – No, to… Wszy stko… Trochę dziwnie… Brzmi. Tak prawdę mówiąc. Artem się odsunął. Obejrzał staruszka z dy stansu. – My ślisz… Nie wierzy sz? Też my ślisz, że mnie pojebało? – Tego nie powiedziałem… – Posłuchaj. Rozumiem, że to wszy stko jest dziwaczne. Ale to prawda, rozumiesz? Jest odwrotnie, wszy stko, co wiesz o metrze – że na powierzchni nie ma ży cia, że nie mamy dokąd iść, że czerwoni są przeciwko Hanzie, że Hanza to ci dobrzy, w ogóle wszy stko… W ogóle wszy stko –
właśnie tak – jest kłamstwem! Po prostu ży liśmy w nim tak długo… – Jedno miasto to jeszcze możliwe… Czy dwa… – Homer zmarszczy ł się, jakby dokony wał wy siłku, żeby uwierzy ć. – Ale cały świat? I zagłuszarki. I Hanza. – Nieważne. Na razie po prostu to zapamiętaj. A potem zapiszesz. Zapiszesz sobie? Niedługo mnie już nie będzie, dziadku. Nie chcę, żeby to wszy stko przepadło. To zadanie dla ciebie, sły szy sz? Dowiedziałem się tego. I jeśli ty – ty ! – nie umieścisz tego w swoim zeszy ciku… To nikt nigdy się tego nie dowie. Dziś spróbuję… Nieważne. By ć może nic mi z tego nie wy jdzie. Ale ty – rozumiesz? – ty ! – możesz coś zmienić. Zrobisz to? Zapiszesz? Staruszek przeżuł sprawę. Pogłaskał kurę. Ta siedziała senna. – Nawet jeśli to wszy stko prawda… Kto coś takiego wy drukuje? – Co za różnica kto? – No jak to… A jak się ludzie mają dowiedzieć? – Dziadku! Czy to trzeba koniecznie drukować? Homer – ten prawdziwy Homer – przecież w ogóle niczego nie pisał. On by ł ślepy ! Po prostu mówił. Śpiewał czy co tam jeszcze… I ludzie go słuchali. – Tamten Homer – tak – zgodził się staruszek. – Ten prawdziwy – powtórzy ł z ponury m uśmiechem. – Dobra. Oczy wiście, zapiszę. A ciebie trzeba zabrać do lekarza. Co to za gadanie, że ty dzień ci został! I chodźmy … Zaprowadzisz mnie do niej? – Dziękuję, dziadku. Potem ci jeszcze… Bardziej szczegółowo. Kiedy się dowiem. Po prostu ci pody ktuję. Jeśli mi się uda. Homer milczał, kiedy szli. Coś mu jeszcze wzbierało w ustach i wciąż ssał języ k, zaciskał zęby, żeby tego czegoś nie wy puścić. Potem wy mamrotał: – I wiesz co jeszcze? Musiałem naskrobać parę arty kulików do ich gazetki. Pod przy musem. Takie tam, wiesz… O zawaleniu Schillerowskiej… – Ale to pod przy musem. – Pod przy musem.
Wrócili. A tam wszy stko by ło po nowemu. Dietrich z towarzy szem skończy li jeść i zniknęli. A z klitki Saszy dobiegały jęki. Wszy stko by ło z nią w porządku. – To tu – powiedział Artem. Spojrzeli po sobie. Usiedli, żeby poczekać za zasłonką, wpatrzeni każdy w swoją szklankę. Homer wiercił się, kasłał. Artem wsłuchiwał się w siebie: co tam jest? Wy ł w nim wiatr. Obracał żelazny mi śmigłami, skrzy piał, zamieniał się w siłę mającą sprawić, by Artem jeszcze trochę poby ł na ty m świecie. Gdzie jesteście, białobrzuche statki powietrzne? Dokąd lecicie gnane ty m wiatrem? Pił wódkę: w szklance po ty m, co upijał, rozchodziła się różowa od krwi chmurka, a wewnątrz Artema chmura mętna jak samogon. Ogarniał go sen. Jak długo nie spał? Dobę?
Dojęczeli do końca; zapinając się, wy szedł na zewnątrz jakiś wy moczek. Uśmiechnął się zwy cięsko. Co z ty m zrobić? Homer zerwał się z miejsca, podreptał tam. Kurę zostawił. – Sasza?! – Homer… To ty ?… Artem się nie ruszał. To nie jego rozmowa. Ale nie mógł nie sły szeć. – Boże… Ty tutaj… Dlaczego ty ? Saszeńka… – Wszy stko ze mną w porządku. – Ja… My ślałem, że umarłaś… Szukałem cię tam, na Tulskiej… – Wy bacz. – Dlaczego mi nie powiedziałaś? Nie znalazłaś? – A jak ty mnie znalazłeś? – Ja… Artem. Znasz go? To on mi pokazał. – Jest tutaj? – Ty … Dlaczego się ty m zajmujesz? Sasza? Dlaczego babrzesz się w ty m brudzie? – Czy to brud? – Ty nie powinnaś. Nie możesz. Wiesz co… Spakuj swoje rzeczy. I chodźmy. Artem pogładził bębenek nagana. Jeszcze nie teraz. Jutro, pojutrze – kiedy zjawi się u niej Biessołow. Niech odpowie. Potem – proszę bardzo. Dobrze? Kura patrzy ła na niego, przekrzy wiając głowę w bok. – Dokąd? Nigdzie nie pójdę. – Jak to? Trzy mają cię tu? Jesteś niewolnicą? Możemy … Poproszę… – Nie. – Nie rozumiem! Możesz zarabiać w inny sposób… Jeśli trzeba cię wy kupić… Trzeba cię wy kupić? – Nie jestem niewolnicą. – Więc co?! Nie rozumiem… – Jestem tu na swoim miejscu. Opowiedz mi lepiej o sobie, jak się masz. Jak… Hunter? – Nie wiem. Boże święty … Co znaczy : na swoim miejscu?! – Tam, gdzie jestem potrzebna ludziom. – To głupota, to brednie! Nie masz jeszcze osiemnastu lat! Co ty w ogóle mówisz?! To jest burdel! Melina! Wszy scy ci brudni faceci… Tak nie może dalej by ć! Wy chodzimy ! – Nie. – Idziemy ! – Puszczaj! Kura wsłuchiwała się uważnie: niepokoiła się o Homera. A Artem się nie wtrącał. Nie miał prawa. Zresztą po czy jej stronie miałby stanąć? – Nie możesz! Nie masz prawa! Nie jesteś prosty tutką! – Tak jakby to by ła najgorsza rzecz, jaka może się człowiekowi przy darzy ć. – Ty … jesteś biedną dziewczy nką. Zgubiłem cię… To moja wina… – To nie twoja wina. I nie jesteś moim ojcem. – Ja nawet nie… Dlaczego chcesz tu by ć? Przecież nie musisz!
– To wszy stko? My ślałeś przecież, że umarłam. Oto ja, ży wa – co za różnica: prosty tutka czy nie? – Ty ! Nie! Jesteś! Prosty tutką! – A kim? Jakiś człowiek zatrzy mał się przed otwarty mi drzwiami. Wy golony kark w fałdach skóry. Na plecach stroszy mu się skórzana kurtka. Ochroniarz? Sprawdza, czy jego pan może wejść? Artem przetarł oczy, pochy lił się do przodu, popatrzy ł w prawo i w lewo. Ciemne włosy z przedziałkiem, wory pod oczami – nie ma w tłumie takiego człowieka? – Nie jesteś dziewczy ną, która za naboje będzie się… Która pozwoli… Się… Coś takiego ze sobą… Nie taką cię pamiętam! – Jasne. A jeśli teraz jestem taka, to co? – Nie! To obrzy dliwe! – No to zrób mnie inną w swojej książce. Zrób mnie taką, jaka ci się podoba. Co za różnica, czy m się zajmuję w ży ciu? Co za różnica, jak by ło z Hunterem? – Co to ma do rzeczy ? – Skończy łeś swoją książkę? Jak? Co się stało na Tulskiej? – Nie pamiętam. Potop! Przedzierające się wody gruntowe. – Cud. Jest tam u ciebie cud? – To nie wersja ostateczna. – No, ale przerobiłeś rzeź na cud. To i mnie przerobisz. Zrób ze mnie wróżkę. A teraz wy bacz. Mam zaraz kolejnego gościa. Przy jmuję na zapisy. Jak doktor. Zrób ze mnie doktora. – Nie odejdę! Człowiek z pofałdowany m karkiem wy słuchał tego wszy stkiego, splunął i odszedł. Artem się rozluźnił. Gładził Riabę palcami. Kura drzemała. Nagan nie spał.
Analgety k z wódką obracały tą spelunką, obracały światem, obracały niepewnie przy kręconą głową Artema. Wy szedł w końcu Homer – wstrząśnięty, jak oblany lodowatą wodą i porażony prądem. – Dlaczego ona to robi? – Idź. Idź, dziadku. Daj mi z nią porozmawiać. Potem… Zobaczy my się. Może w ty m samy m barze. Gdzie siedzieliście z Ilją. Przekaż mu kondolencje. – Ty też?… – Popatrz na mnie. Gdzie mi do ty ch rzeczy ? Chcę porozmawiać. – Zabierz ją stąd, Artem. Dobry z ciebie chłopak. Szczery. Zabierz ją. – Szczery. Dobra. Zapukał. Sły szała już jego głos, nie by ła zdziwiona. Zatoczy ł się do środka. – Cześć. – Wróciłeś! By łeś w swojej Bałaszy sze?
– By łem. – Jesteś blady jak ściana. Usiądź. Chcesz czegoś? Wody ? Proszę, tu jest woda. By ła zadziwiająco czy sta, ta Sasza. Świeża. Żaden brud się jej nie imał. Dopiero co ktoś ją miażdży ł, rozry wał na kawałki, a ta poprawi ty lko włosy – i znów jest rześka. Jak ona to robi? Jak kobiety to robią? Może wy pijają mężczy zn? – Tam… Tam są zagłuszarki. W Bałaszy sze. – Jakie zagłuszarki? – Saszeńka. Ten człowiek, którego nazy wasz panem… Biessołow… – Zaczekaj. Co ty tu masz? Boże, jakie straszne wrzody. I to… jesteś rozpalony. Masz gorączkę. – Zaczekaj. Sły szy sz? Ten Biessołow. Kim on jest? – Masz pistolet. – Kiedy on przy jdzie?.. – Biedny. Gorzej ci, tak? – To on? Ten zboczeniec, który cię wtedy wy korzy stał, w nocy ? Który mnie wy korzy stał? Który na nas patrzy ł? – Który nas ze sobą poznał? – Posłuchaj. Posłuchaj mnie. Kiedy on przy jdzie? Chcę z nim pomówić. Muszę. – Po co? – Po co. On stoi na szczy cie tej piramidy. On ty m wszy stkim rządzi. Kręci czerwony mi, faszy stami… Mły narzem. Chcę to zrozumieć. Jaki to ma sens. Że wszy scy jesteśmy w metrze. Na czy m polega plan. Niech powie. – Patrz. Zaschły ci strupy. Po poparzeniach. Mogę? – To… Mówiłaś, że sam się tu przy paliłem? – Tak. – Dlaczego to zrobiłem? Po co? – Porozmawiałeś z nim i się przy paliłeś. Z Aleksiejem. – Ja? Czy li… To przez Zakon? Ja tu… Przy paliłem dewizę Zakonu. Opowiedział mi coś o Zakonie? O ty m, czy m się teraz zajmują? – Przy pomniałeś sobie? – Czy li ty też o wszy stkim wiedziałaś? – Artem. Chcesz się położy ć? Ledwo się trzy masz na nogach. Ukucnął pod ścianą. – Dlaczego mi nie wy jaśniłaś? Po co wy słałaś mnie do Bałaszy chy ? – Niczego tu nie zdziałasz, Artem. Czasem można ty lko przy palić się papierosem. I ty le. – I o zagłuszarkach?! I o cały m świecie?! – Tak. – Kiedy on przy jdzie? Kiedy ?! – Nie wiem. – Wiesz! Mówisz przecież, że go wy czuwasz! Powiedz! – Czego od niego chcesz? – Ukry j mnie. Ukry j. Proszę cię. Ukry j mnie tutaj. – Ukry ję – ukucnęła obok niego, pogładziła go czule po goły ch skroniach, po ciemieniu. –
Posiedź sobie za zasłoną. Zaciągnęła kotarę. – Jeszcze można coś zdziałać. Jeszcze wszy stko można. Patrzy ł jeszcze na tkaninę pomalowaną w kwiatki i pośrodku każdego kwiatuszka widział czy jąś pozbawioną oczu poty licę, całe pole kwiatów z poty licami. By li tu przedstawieni wszy scy ludzie z Linii Czerwonej, bez twarzy, ży jący ty lko po to, żeby kiedy ś im w tę poty licę wy strzelono: taki ornament. – Po co? – szeptał do siebie Artem uparcie, żeby nie zasnąć. – Choćby ś by ł panem, choćby ś by ł samy m diabłem. Wszy stko opowiesz. Po co nam to robisz. Po co robisz to ludziom. Po co mamy tu siedzieć. A jeśli nie powiesz, to dostaniesz kulkę w łeb. Z waszego własnego nagana. Między oczy. Sukinsy nu. Lulał się, lulał – i zasnął.
20 // Cuda
I umarł. Zawsze by ł ciekaw, czy coś tam jest, czy po prostu wy łączają światło. I czy nie dałoby się z kimś umówić, żeby pojechać z powrotem, do dzieciństwa. Do czasów sprzed wojny, do jeszcze ży wej matki na jeszcze ży wą ziemię. To by łby doskonały raj. Ale świat pozagrobowy okazał się inny. Jakie ży cie, taka śmierć: zamknięta na głucho. Co najwy żej by ło czy ściej i ściany by ły świeżo pomalowane. Olejną. Skoro całe ży cie miał wy malowane farbą olejną, to i raj z piekłem powinny takie by ć. Oprócz ścian by ło łóżko. Obok stało ich więcej, posłany ch, pusty ch. Dziwne: przecież nie sam tu umarł. By ła jeszcze metalowa ty czka, a na niej wisiała przeźroczy sta torebka z jakimś pły nem. Od torebki do ręki Artema prowadziła gumowa rurka, zastępowała mu krew jakimś świństwem. Aha. Zatem ży je. Podniósł rękę, ścisnął i rozluźnił palce. Nie by ła przy wiązana. Poruszał nogami – by ły wolne. Podniósł kołdrę, popatrzy ł na siebie: goły jak go Pan Bóg stworzy ł. Dziurki po kulach by ły zalepione plastrami, biały mi. Dlaczego to zrobili? I kto? Poruszy ł plecami – niczego nie poczuł. Ukąszenia bata zaczęły mu się zabliźniać. Spojrzał na poparzenia po papierosach: strupy zeszły. Pod nimi pokazały się różowe plamy. Co się stało? Zaczął sobie przy pominać: by ły kwiaty -poty lice. By ła rozmowa z Saszą. Rewolwer w dłoni. Jak zamiast tego wszy stkiego podłoży li mu łóżko, a zamiast krwi nalali jakiegoś zamiennika? Opuścił nogi na ziemię. Chwy cił za ty czkę jak za kostur. Dziwnie by ło stać na nogach. Głowa mu pły wała, dźwięki się zakrzy wiały. Kwadratowe pomieszczenie, jedne drzwi. Pokuśty kał do nich na swoich kulasach z kosturem i fałszy wą krwią. Szarpnął. Zamknięte. Zapukał. Bez odpowiedzi. Ale tam, za drzwiami, toczy ło się ży cie. Sły chać by ło jakieś głosy przefiltrowane przez dy ktę, muzy kę, śmiech; śmiech. Może jednak by ł tam raj? A on jest w przedsionku? Trzeba po prostu pozby ć się całkowicie swojej zepsutej krwi, zamiast niej wlać sobie anielską, bezbarwną, i wtedy go wpuszczą? W zamku pojawił się metalowy robaczek, obrócił się. Ktoś go usły szał. Artem pomy ślał: czy m bić? Ale za długo my ślał. Nie zdąży ł.
Na progu stała kobieta. W biały m kitlu: wy prany m i wy prasowany m biały m kitlu. Uśmiechała się do niego. – No proszę. A już się niepokoiliśmy. – Niepokoiliście się? – zapy tał wy raźnie Artem. – Wy ? – Oczy wiście. Ty le czasu bez przy tomności. – Ile? – No, już ty dzień. Drugi się zaczął. – Przy najmniej się wy spałem – powiedział Artem, starając się popatrzeć jej przez ramię, co tam się dla niego szy kuje w kory tarzu. – Nawet nie wiem, czy m się teraz będę zajmował na tamty m świecie. – Czy żby się tam panu śpieszy ło? – pokiwała głową kobieta. By ła ładna. Blade piegi, rude oczy, spięte włosy. Uśmiech – i widać by ło, że często się uśmiecha: takie miała zmarszczki na twarzy. – Lekarz powiedział, ty dzień, dwa i w drogę. – A ja też jestem lekarzem. I nie stawiałaby m sprawy tak kategory cznie. – A jak by pani stawiała? I w piersi Artema poruszy ł się robaczek – nadzieja. – Cóż… Według mojej opinii, przy jął pan dawkę promieniowania w wy sokości pięciu– sześciu grejów. Kiedy ? Jakieś dwa ty godnie przed hospitalizacją? Sądząc z krwi. – Przed hospitalizacją? – Gdy by wszy stko odby ło się w porę… Gdy by śmy zaczęli kurację od razu… Powiedziałaby m, że miałby pan pięćdziesiąt procent szans. Teraz – nie chcę pana okłamy wać… Terapia przy nosi niezłe rezultaty. Transfuzje. Udało się dobrać właściwe anty bioty ki. – Anty bioty ki? Terapia? – Artem zmruży ł oczy. – No i reszta… My ślę, że sam pan to czuje. Wrzody się goją. Tak czy inaczej, to nie będzie żaden ty dzień. Jest prawdopodobieństwo – i to całkiem spore – że dojdzie do poprawy. Organizm dobrze reaguje… – Skąd macie anty bioty ki? – Słucham? Jeśli niepokoi się pan o datę przy datności, to zapewniam pana… – Gdzie ja jestem? Co to? Hanza? – Hanza? Ta, która jest tam, na zewnątrz? Ma pan na my śli Linię Okrężną? – Na zewnątrz? Na zewnątrz czego? – Dokąd pan idzie? Proszę zaczekać! Nawiasem mówiąc, jest pan bez spodni! Odepchnął ją, wy dostał się z pomieszczenia. Ciągnął się tam kory tarz, długi, dziwny – tak jakby zbudowano go wewnątrz tunelu. Jedna ze ścian by ła zaokrąglona, z tubingami. Ale tubingi nie by ły jak w metrze, przeżarte rdzą – ale czy ste, pomalowane rajską olejną. Wszędzie czy sto, sucho. Wiszą nieśmiertelne żarówki. Co to za miejsce? To nie stacja. Takich stacji nie ma. Zagrała gdzieś jakaś orkiestra, wesoło i pijacko. – Gdzie jesteśmy ? – Będzie nieco dziwne, jeśli wy ruszy pan badać tu wszy stko z goły m ty łkiem, Artem. Proponuję wrócić na salę… – Skąd pani zna moje imię?
– Figuruje w pańskiej karcie. – W karcie. I wtedy mu się przy pomniało. Przy pomniało mu się, jak dwa lata temu siedział w klatce u faszy stów i jak czekał na następny poranek, żeby go powiesili. Nijak nie mógł zasnąć. A kiedy na kilka minut zapadł w sen, podły i żałosny mózg wy śnił mu ocalenie. Zjawił się Hunter, wy bił wszy stkich wrogów, uwolnił Artema. To by ł niezły sen; fatalnie, że trzeba się by ło obudzić. Artem podniósł ręce, popatrzy ł na nie jeszcze raz. Cholernie chciało mu się w to uwierzy ć: że szansa i że prawdopodobieństwo, i że wy zdrowienie. Zdawało mu się, że już się pogodził ze śmiercią, ale nie. Ledwie mu obiecali jeszcze kawałek ży cia, zwabili go nim – dał się kupić. A jeśli to sen – to można i bez portek. I ruszy ł przed siebie, w stronę głosów. W pewny m miejscu ściana nagle znikała i otwierała się przestrzeń z wy soko zawieszony m sufitem; tu by ło widać, jak to wszy stko jest skonstruowane – coś jakby tunel, ale tunel giganty czny, tak wy soki, że można go by ło podzielić na trzy ludzkie piętra. I z najniższego z ty ch pięter w górę prowadziły szerokie reprezentacy jne schody obite czerwony m dy wanem. Nad schodami wisiała zdumiewająca kula. Oklejona kwadratowy mi lusterkami. Na kulę padała smuga światła jakiejś lampy i rozsy py wały się wokół świetlne refleksy podobne do zajączków tworzony ch przez celowniki laserowe. Kula obracała się statecznie, jakby by ła planetą, i zajączki przesuwały się po ścianach. Na górze grała okropna skoczna muzy ka, sły chać też by ło śmiechy. Na całej ścianie nad schodami rozpościerał się ogromny sztandar – soczy stoczerwony, haftowany złotem. Pośrodku by ło godło: kula ziemska w okrągły m obramowaniu, a na jej tle skrzy żowany sierp i młot. Sy mbol znany ty m, którzy by wali na Linii Czerwonej. Po nim też przesuwały się wesołe refleksy lustrzanej kuli. Jest u czerwony ch?… Po co czerwoni mieliby go leczy ć? To sen. – Będę zmuszona wezwać ochronę! – ostrzegła go gdzieś z ty łu lekarka. Artem postawił swój kostur na pierwszy m stopniu, wszedł wy żej, bliżej muzy ki. Nogi miał słabe, nie do końca napompowane. Poczekał, potem pokonał drugi schodek. Co to za miejsce? Powoli, mrużąc powieki, brnął w górę. Jego oczom zaczął odsłaniać się łuk wejścia; widać w nim by ło biały sufit i jasne światło, jakby dzienne. I oto zza schodów wy nurzy ła się sala… Ogromna sala. Okrągłe granatowo-białe sklepienie, które świeciło jakby własny m blaskiem, pod sufitem ży randole jak szklana eksplozja, posadzka – miękka, wy ściełana jedny m wielkim dy wanem o zadziwiająco jaskrawy m wzorze; nie wolno na coś takiego patrzeć, bo zaczy na się kręcić w głowie. I wszędzie stoły, stoły, same stoły. Okrągłe, nakry te – obrusy by ły zachlapane, ale kiedy ś też by ły białe. Talerze z resztkami jedzenia, karafki wy pełnione do połowy czy mś rubinowy m. Na ziemi walały się widelce.
I ludzie: tu i tam. Zebrali się w grupki przy jedny ch stołach, z inny ch wszy stko wy jedli i zostawili. Gdzieś się obejmują, sty kając się czołami, jak Artem z umierający m zekiem w tunelu, ale nie ze smutku, ty lko od wódki. Gdzieś prowadzono poważną rozmowę. Ubrani by li dziwnie: pod mary narkami nie by li nadzy, lecz w koszulach, chociaż pognieciony ch. Nawet w krawatach, jak na przedwojenny ch fotografiach. Artem, jakby niewidzialny, kroczy ł do nich po miękkim dy wanie, zanurzał bose stopy w wełnianej trawie. Ktoś podnosił na niego od stołu zamglony i zdziwiony wzrok, ale nie mógł długo patrzeć i wracał do wy my ślny ch sałatek i niedopity ch szklaneczek. Rozchełstana orkiestra szalała na scence w dalszy m końcu sali i jakiś brzuchacz pory wczo i niezgrabnie podry giwał między muzy kantami do wtóru równie niezgrabny ch oklasków od strony najbliższego stolika. – Artem? Zatrzy mał się, zauważony. – Siadaj. Nie wsty dź się. Chociaż widzę, że się nie wsty dzisz. Patrzy ł na niego z uśmiechem jakiś człowiek. Ciemne włosy w dwóch wilgotny ch warstwach nad czołem, nabrzmiałe wory pod oczami, bły szczące od alkoholu spojrzenie, rozpięta koszula. Obok niego siedział jakiś ły siejący wieprz, poczerwieniały i z czkawką. – Aleksiej… Feliksowicz? – O! Ty też mnie pamiętasz? – Szukałem pana. – No i znalazłeś! Artem – to jest Giennadij Nikiticz, Giennadiju Nikiticzu – Artem. – Brdzmmło! – chrapnął wieprz. Artemowi dopiero teraz przy szło do głowy, żeby zasłonić wsty dliwe części ciała. Dopiero teraz zaczął podejrzewać: a co, jeśli to nie sen? To wszy stko dookoła to wprawdzie nieznośne brednie, ale nie da się przecież pomy śleć we śnie o ty m, że śpisz i że czas wstawać – wtedy przecież od razu się obudzisz? Usiadł goły m ty łkiem na obity m aksamitem krześle, okry ł się serwetką. Jak w takiej sy tuacji ma przesłuchiwać Biessołowa? Gdzie jego nagan? Czy m ma mu grozić, żeby ten mówił prawdę? Nożem stołowy m? – Jak się tu znalazłem? Zapy tał, żeby nie przy znawać się do my śli o śnie. – Twoja przy jaciółka mnie przekonała. Nasza wspólna. – Co?… Sasza? – Sasza. Wy jątkowo łzawe by ły te jej błagania. A ja, wiesz, z natury jestem miękki. A poza ty m przy pomniałem sobie ciebie, jaki jesteś zabawny. Nieźle się wtedy rozerwaliśmy … Że tak powiem, jak z mleczny m bratem. Tak że moje serce drgnęło. Podniosłem cię przecież z kolan. Pamiętasz cokolwiek? Zdaje się, że przesadziłeś z glistą. By łeś trochę wy trącony z równowagi. Ale ze wszy stkich zadań się wy wiązałeś. – Jkietpkntne! Artem wsunął się głębiej pod obrus. Nagle poczuł się bardzo nagi, wsty dliwie, idioty cznie. Sasza prosiła tego zbrodniarza, żeby go uratował? Leczy li go dlatego, że Sasza go przekonała? – Nie chcę. Nie potrzebuję tego. Nie potrzeba mi ty ch twoich ochłapów!
– Oto cały ty. Wtedy też by łeś bojowy ! Po tej gliście. Zamierzałeś zaprowadzić światową sprawiedliwość. Szczególnie kiedy dy skutowaliśmy o Mły narzu. Zuży łeś mi dwa papierosy, żeby usunąć tatuaż. Czy żby ś zupełnie nic nie pamiętał? – Gdzie jesteśmy ? Ja? Teraz? – My ? W bunkrze. Nie, nie w waszy m heroiczny m bunkrze, nie rób takich oczu. Ty ch bunkrów to jest pod Moskwą, wiesz… Wy braliśmy sobie coś bardziej przy zwoitego. Po remoncie według standardów europejskich. Z pozostały mi jest tak sobie. Jedne są podtopione, do inny ch w ogóle nie da się wejść, tak drzwi przerdzewiały. – Dkłdnietak! Podeszła do nich lekarka, a z nią strażnicy ; szy kowni, w mundurach, jakby dopiero co wrócili z parady. Gotowali się, żeby go związać. – Ależ co wy, od razu mi go zabierzecie? – zezłościł się Biessołow. – Dajcież mi z człowiekiem pogawędzić. Ma pewnie masę py tań. Lekarka zgodziła się, odeszła. – To dzięki Saszy ? Nagiego i bezsilnego. Uratowała? – No tak. Mówi: chłopaka napromieniowało. Napromieniowało, bo sam, w pojedy nkę, przejrzał te wszy stkie wasze straszne tajemnice. Bardzo chciał wy jść na powierzchnię i oto, do czego doszedł. Wziął nawet szturmem centrum radiowe w Bałaszy sze. Wy łączy ł zagłuszarki! Przemówił do narodu! Bohater! Zuch! – Opowiedziała? Ona tobie? Zdradziła? Wy dała go? – Ona też. No i jeszcze własne źródła. Muszę przy znać, że cię wtedy nie doceniłem. By łeś, co prawda, pijany w sztok. Wiesz, co lubię: pody skutować z prosty m człowiekiem. Opowiedzieć mu co nieco, jak wszy stko naprawdę wy gląda, i poniuchać, jak mu zaczy na dy mić z głowy. Wielu tu nie wy chodzi do metra przez całe lata, a ja jestem ciekawy. Zresztą nawet moja praca powinna polegać na komunikacji z ludźmi. – Ndzwczajnczłwiek! – oznajmił wieprz. – Jesteśmy … W Moskwie? – Oczy wiście, że w Moskwie. – Bunkier? Dlaczego… Tak dziwnie wy gląda? Dlaczego są tu sowieckie flagi? To… Nie rozumiem. Czy żby to Linia Czerwona kontrolowała Hanzę? Czy jednak Hanza Linię Czerwoną? – Co za różnica? – Co? – zmarszczy ł brwi Artem; biała sala odsuwała się gdzieś w bok i w górę. – A jest jakaś różnica między Linią Czerwoną a Hanzą? – uśmiechnął się, pokazując zęby, Biessołow. – Znajdź mi jeszcze dziesięć różnic między czerwony mi a faszy stami. – Nie rozumiem. – To dobrze. A ja jestem gotów objaśnić. Chodźmy na przechadzkę. Chociaż bez spodni to jednak trochę nie bardzo. Hej! Człowieku! Przy biegł niespokojny kelner z muszką, siwy i wąsaty. Biessołow kazał mu zdjąć portki i koszulę, żeby gość mógł się ubrać. Artem zażądał swojego ubrania, ale powiedziano mu, że wszy stko zostało spalone. Wtedy zgodził się na czarno-biały strój, jednak oprócz muszki. Kelner, trzęsąc siwowłosy m brzuszkiem, stał spokojnie. Lekarka odłączy ła anielską krew, zakleiła plastrem
dziurkę w ręce. Aleksiej Feliksowicz wstał, otarł usta serwetką; odbili od stolika. – Jstempodwlkmwrżniem! – pożegnał się z Artemem wieprz. Poszli, witając się z pijany mi i zasy piający mi na uczcie: Kondrat Władimirowicz, Iwan Iwanowicz, Andriej Oganesowicz i tak dalej. – Kim oni są? Co to za ludzie? – Wspaniali ludzie! – zapewnił go Biessołow. – Najlepsi! Wy szli na schody. – Czy li tak – Aleksiej Feliksowicz obwiódł ręką przestrzeń dookoła. – Padło py tanie. Dlaczego sowiecka sy mbolika. Odpowiadamy. Wcześniej, zanim to wszy stko się stało, mieściło się tu Moskiewskie Muzeum Zimnej Wojny. Pry watne muzeum. Ale! Znajdowało się w prawdziwy m rządowy m bunkrze z czasów owej zimnej wojny. By ł to tak zwany OP! Czy li obiekt państwowy. Jakoś go spry waty zowano, nie wiem już jak, w burzliwy ch latach dziewięćdziesiąty ch, nieważne. Zalany, zapaskudzony, porzucony. Dlatego że w tamty ch czasach nam wszy stkim wy dawało się, że te bunkry już nikomu się nie przy dadzą. Potem jego nowi gospodarze urządzili go zgodnie ze swoim nostalgiczny m gustem: te flagi, czerwone gwiazdy, sierpy i młoty, i tak dalej, i tak dalej. Jakby nawiązując do ZSRR, ale bardziej na modłę NEP-u. Zrobili piękny remont, za co jesteśmy im bardzo wdzięczni. Można powiedzieć, że – tak jak komuniści Rosję – przejęli z sochą, a zostawili z bombą atomową. Utworzy li ciekawą wy stawę history czny ch eksponatów i zaczęli sprowadzać tu zagraniczny ch tury stów. Ale kiedy wy buchła trzecia wojna, szy bko im przy pomniano, co znaczy to „OP” i kto tu jest prawdziwy m gospodarzem, a kto ty mczasowy m lokatorem. Dlatego że ci, którzy tu wcześniej by li, oczy wiście nie chcieli już mieszkać w prawdziwy ch OP. Tam jest nieco oszczędniej, bez tego szy ku. Jednak co pry watne ręce, to pry watne ręce. No i ta wspaniała sty listy ka, pory wająca. Patrzy sz na ten sztandar i przy pominasz sobie, jak nasze wspaniałe mocarstwo groziło całemu światu. Tak więc niczego tu nie zmienialiśmy. I sty lowo, i patrioty cznie, i przy tulnie. Zajączki odbijające się od szklanej kuli łaskotały czerwoną flagę, bawiły się z godłem. – Ale przecież Linia Czerwona… Oni pod ty mi flagami… Pchają ludzi na karabiny ! Teraz, na Komsomolskiej! Wczoraj! Ty dzień temu! Zabili mi! Dziecko… Na rękach… Nie moje… Ale… – I co, przepraszam? My nie mamy z ty m nic wspólnego. – Przecież to wy zmusiliście Mły narza, żeby oddał im naboje! Hanza! Tam, na Komsomolskiej, Moskwinowi! – Artem w końcu się ocknął. – Po pierwsze, my to nie Hanza. Po drugie, nikogo nie zmuszaliśmy. Te naboje by ły nasze. A Zakon to po prostu inkasenci. Moskwinowi należała się kompensacja za działania Rzeszy. A już co robią z ty mi nabojami, to kwestia ich ety ki. Za to powstrzy maliśmy wojnę. Która, znów, zaczęła się nie przez to, jak skonstruowany jest sy stem, ale przez krety ńskie inicjaty wy na średnim szczeblu. Zresztą tak jak i wtedy z waszy m heroiczny m bunkrem. Potrzebna ci wojna domowa czy co? – Oni tam na Komsomolskiej posiekali ty mi nabojami ty lu ludzi! Ży wy ch! Co ty mnie wojną straszy sz?! Tam ludzie z głodu są gotowi iść na karabiny ! Czy ty sobie wy obrażasz, co to jest?! Jak to jest?! Biessołow umilkł i milczał, póki nie zeszli ze schodów.
– Cóż zrobić? Próbujemy znaleźć lekarstwo na te gnijące grzy by. Wy próbowujemy pesty cy dy. Ale są przecież pewne naturalne procesy. Ekologia metra, że tak to ujmę. Proponuję uznać, że w ten sposób odby wa się u nich samoregulacja liczebności populacji. – Ale sami obżeracie się tu do oporu! – Może powstać takie wrażenie – zgodził się Biessołow. – Ale głupio by łoby my śleć, że nie obżera się do oporu wierchuszka Polis czy Moskwin, czy Mły narz. To już co cesarzowi, a co nie cesarzowi. Konserw z Magazy nu Państwowego nie starczy dla wszy stkich. Tak jest świat urządzony. Jeśli wy jdę stąd i wy karmię resztkami ze swojego talerza nieszczęśliwą głodną dziewczy nkę, niczego to nie zmieni. Moje resztki to nie ry by Jezusa. Niemniej jednak wy chodzę i karmię głodną dziewczy nkę. I nic się nie zmienia. – Dlatego że wasza Hanza nie jest w niczy m lepsza od Rzeszy ! – Mówię ci przecież, że Hanza w istocie jest Rzeszą. – Co? – Za mną. Artem pokuśty kał za nim. Spod schodów pod sztandarem skręcili w prawo. Nad głowami świeciła im się jaskrawoczerwona gwiazda. Lśnił purpurowo napis „Bunkier-42”. Na to wszy stko starczało prądu. Wszy stko to by ło ważne. Kory tarzem doszli do pustego baru. Kontuar oświetlał upleciony z neonowy ch rurek kałasznikow; barmana nie by ło, odkorkowane butelki same proponowały swoje usługi. Biessołow chwy cił coś z nierosy jską ety kietką, wy szarpnął zwiotczały korek zębami, przy łoży ł szy jkę do ust. Poczęstował Artema; ale ten wzgardził propozy cją. – Tak więc Muzeum Zimnej Wojny ! – powiedział Biessołow, prowadząc przez wąskie wejście; stalowe pły ty połączone kwadratowy mi nitami. Weszli do pomieszczenia: na ścianie wisiała podświetlona stara mapa: ogromny malinowy cień na pół świata z podpisem „ZSRR”, szare europejskie państewka tulą się do siebie, wszy stko to upstrzone tłoczony mi sy lwetkami rakiet i uskrzy dlony ch samolotów. W kącie stał blady manekin, ubrany w stary mundur; głupi, letni. Ochrania ogromną tłustą bombę; pomalowaną farbą olejną na szaro. – Więc mamy tu interesujący eksponat… Makietę pierwszej bomby atomowej opracowanej i skonstruowanej w Związku Sowieckim… Na czubku bomby by ł szklany klosz, tak jakby można by ło przez niego zajrzeć do wnętrza piekła. Ale nic tam, oczy wiście, nie by ło: jakiś przy rządzik z maleńkimi wskazówkami. Ale Artem nie patrzy ł na nią, lecz na ogromną mapę Europy. – To przecież wy, tak? Zagłuszarki – to wasza robota. Szukałem cię w ty m jedny m celu. Po co to potrzebne? Po co tu siedzimy ?! W metrze? Jeśli cały świat przeży ł… – A co, przeży ł? – Biessołow podniósł ze zdziwieniem brwi. – No dobrze, dobrze. Przeży ł. Tak cię ty lko straszę. – Wszy stkie te rakiety, samoloty na mapie! To przecież wszy stko dawne dzieje? Tu jest nawet jeszcze ZSRR, a nie Rosja! Ile ta mapa ma lat, sto? Przecież nie ma żadny ch wrogów, tak? Wrogów, który ch boi się Mły narz. Przez który ch działają te zagłuszarki. Wojna się skończy ła! Jeszcze wtedy ! Tak?! – To wszy stko jest bardzo subiekty wne, Artem. Dla niektóry ch może jeszcze trwać. – Oni – Zachód – nie zamierzają niczego z nami robić! Tak? To Mły narzowi możesz robić
wodę z mózgu! – Każdy wierzy w to, w co mu wy godniej. – Po co?! Więc po co postawiliście zagłuszarki?! Zabijacie przy by szów z inny ch miast! Mówicie, że cała Ziemia została zbombardowana! Po co?! Że jesteśmy sami! Po co siedzimy w metrze?! – Po to – Aleksiej Feliksowicz strząsnął z siebie całą filuterność, jak żmija skórę – że poza metrem przestaniemy by ć narodem. Przestaniemy by ć wielką nacją. – Co?! – Spróbuję i to wy jaśnić. A ty przestań się wy dzierać i spróbuj posłuchać. Nawiasem mówiąc, to nie my postawiliśmy zagłuszarki. Są stare, jeszcze z sowieckich czasów. To jest jakość! W latach dziewięćdziesiąty ch wy najęliśmy je sektorowi komercy jnemu, żeby transmitowały muzy kę. Na jakiś czas. Strój starego kelnera leżał na Artemie jak worek. Gdzieś z ty łu chrząknął ochroniarz, zaznaczając swoją obecność. Aleksiej Feliksowicz wy ciągnął z kieszeni na piersi chusteczkę do nosa z literami w rogu, przeszedł wzdłuż bomby, ścierając z niej kurz. – No, zaczniemy może od niej, naszej ślicznotki. – Po co wam to tutaj? – Artem czuł obrzy dzenie: jakby Biessołow całował w usta martwą głowę. – No jak to? Trzeba znać swoje korzenie – tamten odwrócił się do niego, uśmiechnął. – Dlatego ni-cze-go tu nie ruszamy. Ta bomba to pramatka naszej suwerenności! – Aleksiej Feliksowicz pogładził ogromny brzuch bomby. – W gruncie rzeczy ty lko dzięki niej zdołaliśmy obronić się przed zakusami Zachodu. Ochronić nasz niepowtarzalny ustrój. Naszą cy wilizację. Gdy by nasi uczeni jej nie stworzy li, kraj zostałby rzucony na kolana zaraz po drugiej wojnie! No, a potem… – Żeby w trzeciej wojnie nią właśnie nas… – W trzeciej? – przerwał mu Aleksiej Feliksowicz. – W trzeciej trochę przelicy towaliśmy. Zakochaliśmy się, że tak powiem, w naszej telewizy jnej prawdzie. Człowiek w ogóle tak potrafi: zastąpić realne iluzją. I ży ć w całkowicie wy my ślony m świecie. To w zasadzie przy datna cecha. Na przy kład całe metro wspaniale ży je w ty m układzie wy obrażony ch współrzędny ch. – Całe metro wspaniale ży je?! – Artem podszedł do niego. – Mam na my śli, że wszy stko działa. Wszy scy się w to wciągnęli. Na Linii Czerwonej wierzą w to, że walczą z Hanzą i faszy stami. Ludzie w Rzeszy wierzą w to, że biją się z czerwony mi i ułomny mi. Ludzie w Hanzie straszą dzieci Moskwinem i donoszą na sąsiadów jako na czerwony ch szpiegów. Tak jakby to wszy stko istniało naprawdę! – Tak jakby ? Ja! By łem – Artem poczuł, jak zaczy na mu w ty m muzeum brakować powietrza. – By łem w tunelu. Między Puszkińską a Kuźnieckim Mostem. Gdzie czerwoni z faszy stami napuścili na siebie. Dziesiątki ży wy ch. Ludzi. Żeby na śmierć się nawzajem… Kilofami. Nożami. Prętami zbrojeniowy mi. To by ło naprawdę. Rozumiesz, łajdaku?! To! By ło! Naprawdę! – Współczuję. Ale czego to dowodzi? Kto tam zginął? Czerwoni? Faszy ści? Nie. Pewna liczba ludzi z defektami genety czny mi z jednej strony i pewna liczba szkodników i gaduł z drugiej. Konflikt sterowany. I takie swego rodzaju oczy szczenie, jeśli spojrzeć na to z dy stansu. Jakby nasz sy stem by ł ży wy m organizmem… Komórki, które przeszkadzają w przetrwaniu, obumierają i
złuszczają się. Ale powtórzę. Nie zaczy naliśmy tej wojny. Średni szczebel wy wiadu wojskowego Rzeszy, żeby zasłuży ć się przełożony m, zaatakował Linię Czerwoną. Nie mając pojęcia, że ani Linii Czerwonej, ani Rzeszy w zasadzie nie ma. – Co znaczy : nie ma? – No, są – oczy wiście, że są! Są nazwy. Bo dla ludzi jest bardzo ważne, żeby się jakoś nazy wać. Uważać się za kogoś. Bardzo ważne jest, żeby z kimś walczy ć. I wy chodzimy im naprzeciw. To przecież nie jest państwo totalitarne! I oferujemy im bardzo szeroki asorty ment: chcesz gromić ułomny ch, Żelazny Legion prowadzi rekrutację. Marzy sz o bezpłatny ch racjach ży wnościowy ch i wspólnej sprawie – leć na Linię Czerwoną. Nie wierzy sz w nic, chcesz po prostu robić biznes – emigruj do Hanzy. Inteligent? – fantazjuj o Szmaragdowy m Grodzie i pierdź w stołek w Polis. Wy godny sy stem. I wtedy, na Cwietny m, próbowałem ci to wy klarować. Po co ci iść na górę? Możemy zapewnić ci wolność i tutaj. Czego ty jeszcze szukasz na tej powierzchni? Aleksiej Feliksowicz zatrzy mał się przy wy jściu, obrzucił wzrokiem grobowiec bomby, zgasił światło. Artem wciąż my ślał nad odpowiedzią. – Więc nie jesteście z Hanzy ? To wszy stko to nie Hanza? – Z jakiej Hanzy ? – pokręcił głową Biessołow. – Mówię przecież: żadnej Hanzy nie ma. No? Jest Linia Okrężna i są ludzie, którzy uważają, że mieszkają w Hanzie. – W takim razie skąd? – Ależ stąd – Aleksiej Feliksowicz podniósł wzrok ku sklepionemu sufitowi skręconemu z tubingów. – Właśnie stąd. A nawet bardziej stamtąd. Za mną. Weszli do jakiegoś pokoiku z podłogą wy łożoną parkietem, ze stołem z zapaloną zieloną lampą: posterunek. Na posterunku wstaje i salutuje wartownik w oficerskim mundurze. Czy jaś poczekalnia? Na drugie półpiętro prowadzą stopnie schodów ruchomy ch: atrapa. Pokój jakby z inny ch czasów: nie z udawany ch lat dwuty sięczny ch, ty lko jakby z jakiejś dawnej epoki, która w rzeczy wistości nigdy nie minęła. Weszli po schodach, by ły tam drzwi. Gabinet. Oszklone regały wy pełnione książkami; pośrodku pokoju podest. A w rogu nomenklaturowe biurko, jak u Swinołupa czy Mły narza. Przy biurku siedział człowiek. Nieruchomy. Odchy lony do ty łu. Patrzy ł w sufit. Oczami o plastikowy m poły sku. W kurtce od munduru, na pagonach miał złote gwiazdy. Czarne wąsiska. Zaczesane włosy. – To… – Józef Wissarionowicz. Cudo, prawda? – Stalin?… – Naturalnej wielkości figura Stalina. Woskowa. Możesz pooglądać. Artem, zagubiony w ty m śnie, posłusznie wszedł na podest. Stalin położy ł bezkostne ręce na biurku; w jednej woskowej garści tkwiło pióro, tak jakby lalka wodza zamierzała podpisać jakiś rozkaz. Druga dłoń by ła wy prostowana na płasko, z palcami wy ciągnięty mi do przodu. Pod wąsami kry ł się uśmiech – wy cięty nożem, nieustanny. Obok leżały szmaciane, niewiędnące róże. Artem nie wy trzy mał, dotknął nosa Stalina. Temu by ło wszy stko jedno. Wszy stko jedno, że umarł i że zmartwy chwstał, że jest teraz figurą woskową, wszy stko jedno, że uratował się za taką cenę, kiedy świat obrócił się w proch, wszy stko jedno, czy kładą mu tu kwiaty, czy szczy pią go w
nos. Stalin by ł w świetny m nastroju. Stalinowi wszy stko się podobało. – Jak ży wy, co? – powiedział Biessołow. – On też… jest z muzeum? To eksponat? Artem podszedł do regału z książkami, palcem starł kurz ze szkła, popatrzy ł na półki. Wszy stkie by ły zapchane jedną i tą samą książką, odtworzoną w bezsensownej liczbie egzemplarzy. Na grzbiecie każdej z nich widniało: „J.W. Stalin. Dzieła zebrane. Tom I”. – A to po co? – Artem obejrzał się na Biessołowa. – Co to za bzdury ? – Kiedy to by ł prawdziwy bunkier, by ł tu gabinet Stalina. Chociaż według przewodników Józef Wissarionowicz nie miał okazji tu siady wać: umarł przed oddaniem obiektu do eksploatacji. Ale dla zachodnich tury stów zrobili tę figurę i doprowadzili gabinet do porządku. Kiedy zajęliśmy bunkier, Stalin już tu by ł. A my wszy stko zachowaliśmy. Trzeba mieć szacunek do historii własnego narodu! Aleksiej Feliksowicz też wspiął się na podest, zbliży ł się do Stalina, usiadł na jego biurku, pobujał nogami. – Konty nuacja! Oto on, a oto my. Wy chodzi na to, że to jakby dla nas budował ten bunkier. My ślał o naszej przy szłości. Wielki wódz. Oprócz wąsaty ch portretów na Linii Czerwonej Artem nie miał wcześniej do czy nienia ze Stalinem; co czuł, doty kając wielkiego wodza w nos? Wosk. – Dlaczego konty nuacja? Konty nuacja jest na Linii Czerwonej. – Artem. No, Artem! – cmoknął Biessołow. – Powiem ci to najprościej, jak się da. Linia Czerwona, Hanza, Rzesza – to przecież też są manekiny. Oczy wiście imitują samodzielność, konkurencję, walkę. Prowadzą nawet wojny, kiedy się zapomną. – W takim razie wy to kto?! Aleksiej Feliksowicz uśmiechnął się ironicznie. – Piękna rzecz ta wieloparty jność. Jak hy dra. Wy bierz sobie głowę wedle gustu, walcz z inny mi głowami. Uznaj, że nieprzy jacielska głowa jest smokiem. Zwy ciężaj. A serce? – Biessołow pogładził biurko, powiódł podbródkiem po gabinecie. – Oto serce. Nie widzisz go ani o nim nie wiesz. I gdy by m ci go nie pokazał, nadal walczy łby ś z głową. Jak nie z Linią Czerwoną, to z Hanzą. Artem zostawił regał, podszedł do Biessołowa tak blisko, jak się dało. – Nie pożałujesz, że mi pokazałeś? Tamten nie odsunął się, nie zszedł mu z drogi. Nie bał się Artema, tak jakby to nie on śnił się Artemowi, ty lko Artem jemu. – Idź, opowiedz komukolwiek o ty m, że tu by łeś. Nawet swojemu Mły narzowi. Co on na to? Powie, że to obłęd. Artem przełknął ślinę. Czy żby i z tego się zwierzy ł po pijaku? – A on tu nie by wał? – Oczy wiście, że nie. Po co tu wszy stkich wpuszczać? To świąty nia. Sanktuarium. – A ja? – A ty. Ty jesteś święty m prostaczkiem, Artem. Jurodiwi mogą wchodzić do świąty ni. Nawet cuda im się objawiają. Nagle zaskoczy ło. – Niewidzialni Obserwatorzy.
– Głośniej! – Niewidzialni Obserwatorzy. – O właśnie. Popatrz no, jest jeszcze nadzieja! – To przecież bajka. Mit. Jak Szmaragdowy Gród. – Otóż to – zgodził się Biessołow. – Bajka. Baśń. – Wszy stko się załamało sto lat temu! Nie utrzy mało się nawet przez miesiąc. Państwo. Potem by ł chaos. I od tej pory … Wszy scy to wiedzą. Dzieci to wiedzą. Nikt nami nie rządzi. My, samodzielnie. Sami. Niewidzialni Obserwatorzy to mit! – Ale skąd wiecie, że to mit? Bo my ci to powiedzieliśmy. Rozumiesz? Od razu daliśmy ci gotowy obraz, w który m możesz znaleźć dla nas miejsce. Jesteś przecież prostą osobą, my ślisz sercem, a nie głową. Obrazami. To nic, nasy pię ci trochę klisz, częstuj się! Niewidzialni Obserwatorzy. Hop! Z jednej strony jawnie we mnie nie wierzy sz, a z drugiej jakby wszy stko już o mnie wiesz. Plotki! To lepsze od telewizora. – Ale wy przecież… To jest dawni przy wódcy … Rząd, prezy dent… Przecież wszy stkich ewakuowano za Ural? Administracja się rozpadła… Państwo… – Sam się zastanów: no, po co mieliby śmy jechać za Ural? Po co mieliby śmy siedzieć w jakimś osobny m bunkrze na końcu świata? Ślęczeć w samotności? Co mieliby śmy tam robić – pożerać się nawzajem? Jak by śmy mieli was opuścić? Nasze miejsce jest z narodem! – przeciągnął się, podobny do sy tego kota. – I gdzie wy by liście? Kiedy żarliśmy gówno? Kiedy dusiliśmy się nawzajem? Kiedy zdy chaliśmy przez was tam, na górze, to gdzie wy by liście?! – Ależ tu, obok. Zawsze by liśmy obok. Za ścianką. – To! Nie może! By ć! – Mówię przecież – to działa. Kunsztu nie przepijesz. Biessołow zszedł z biurka, przy tknął usta do swojej burszty nowej butelki. – Coś za długo tu tkwimy. Chodźmy, pokażę ci, jak mieszkamy. Nawiasem mówiąc, dość ascety cznie. Żeby ś sobie nie my ślał. Troskliwie podsadził zsuwającego się Stalina i zszedł z podestu. Artem zwlekał, przepełniony nową wiedzą. – Sukinsy ny z was. – A co my takiego zrobiliśmy ? – spy tał Aleksiej Feliksowicz. – Przeciwnie – minimum ingerencji! Przecież jesteśmy po prostu obserwatorami. Do tego niewidzialny mi. Ty lko jeśli sy stem ulega wy paczeniom, trzeba robić poprawki. – Sy stem?! Ludzie z głodu żrą własne dzieci! – I co?! – Biessołow zerknął na niego ze złością. – To nie my lubimy jeść wasze dzieci. To wy lubicie jeść wasze dzieci. I nie podoba nam się, że żrecie swoje dzieci. My lubimy po prostu wami rządzić. Ale jeśli chcemy wami rządzić, to jesteśmy zmuszeni pozwolić wam żreć wasze dzieci! – Kłamiesz! Wsadziliście nas tu i trzy macie! Obchodzicie się z ludźmi jak ze świniami! Wszędzie szpicle… Jedni mają SB, drudzy KGB, trzeci… Wszędzie Swinołupy … Fakty cznie, jaka jest różnica między Rzeszą a całą resztą… – A to dlatego, że z naszy m człowiekiem inaczej się nie uporasz – odpowiedział surowo Biessołow. – Jest taki z natury. Ty lko odkręcisz śrubę i od razu bunt! Nie można spuszczać go z oka.
Bo co by ło na tej twojej Komsomolskiej? Proszę, upomnieli się o swoje. Zbuntowali się. Jak się skończy ło? Krwawo! I co, zachwiało to Linią Czerwoną? Ani trochę! Przecież służby specjalne naszemu człowiekowi są zesłane przez Boga! Z natury jest pory wczy ! Twoje karabiny … Ależ oni sami przecisnęli się bliżej karabinów, zajęli pierwszy rząd. Za to ci cierpliwi przeży li. Przy najmniej jakaś selekcja. A jak inaczej rządzić naszy m człowiekiem? Trzeba cały czas odciągać jego uwagę. Poskramiać. Kanalizować, że tak to ujmę. Podsuwać mu jakąś ideę. Religię albo ideologię. Cały czas wy my ślać mu wrogów. Źle mu się ży je bez wrogów! Bez wrogów traci głowę! Nie może się sam określić. Niczego o sobie nie wie. Proszę, dwa lata temu mieliśmy wspaniały ch wrogów na wszelki wy padek. Czarny ch. Lepszego zagrożenia z zewnątrz się nie wy my śli! Grzebali sobie na powierzchni. By li czarni jak węgiel, nawet białka oczu, jak diabły. I wzbudzali w naszy m człowieku strach i obrzy dzenie. Doskonali wrogowie. I od razu wszy stko by ło jasne: jeśli oni są czarni, to my jesteśmy biali. Trzy maliśmy ich na wszelki wy padek. Scenariusz „zagrożenie dla ludzkości”. Ale nie, znalazł się jakiś idiota, nakręcił tego starego durnia z Zakonu, poszli i rozstrzelali nasze podręczne diabły rakietami jak na safari. Wy obrażasz sobie? – Wy obrażam. – Próbowaliśmy im przeszkodzić przez Radę Polis, dawaliśmy do zrozumienia, że czarni nie stanowią na razie żadnego zagrożenia, ale gdzie tam. Ogólnie rzecz biorąc, cały scenariusz poszedł z dy mem. Trzeba by ło oswoić i tego twojego Mły narza. Za własną inicjaty wę to ja by m w ogóle odrąby wał ręce na miejscu. Gdy by śmy mieli dy ktaturę. Idziesz? Artem, ogłuszony, przy tłoczony, powlókł się w ślad za Biessołowem. Minęli wartownika, ten znów się zerwał i znów oddał honory. Znaleźli się w wąskim kory tarzy ku, pomaszerowali po wzbudzającej głośne echo żelaznej podłodze. Minęli skręt prowadzący do restauracji. Doleciał do nich zajączek z lustrzanej kuli, wpadł Artemowi do oka. Kula kręciła się jak głowa Artema – wcześniej by ło lustro i mieściło się w nim odbicie całego świata. A potem ktoś rozbił je na drobne kawałki, które nakleił licho wie na co i walił w nie teraz reflektorem dla rozry wki i żeby by ło ładnie. Minęli zakręt, poszli dalej. – Czy m wy go… czy m wy ich wszy stkich? – zapy tał tępo. – Kupiliście? Moskwina? Führera? – Cóż… Tu nie można generalizować. Tu do każdego człowieka jest inne podejście. Moskwin ceni pieniądze i otruł brata. A Jewgienijowi Pietrowiczowi urodziła się na przy kład córeczka bez palców. No taka się urodziła. Senty mentalny z niego człowiek. Nauchwalał ustaw o walce z ułomnością, a sam nie może ich przestrzegać. A my zrobiliśmy mu fotkę. Jewgieniju Pietrowiczu, tu jest pan, tu pan trzy ma córkę na rękach i jeszcze żona obok, żeby nie by ło wątpliwości. Tak więc niech pan gra zgodnie z regułami, Jewgieniju Pietrowiczu, i niech to będzie gra natchniona, bo pańscy oby watele muszą panu wierzy ć. Żaden ostatni zawszony oby watel nie może zwątpić w to, że pańska Rzesza to najprawdziwsza Rzesza. Musi by ć gotowy oddać ży cie za Rzeszę. – Nie ma już żadnej Rzeszy. Sama się pożarła, przetrawiła i wy srała. I wasz führer uciekł. – A my go znajdziemy i ustanowimy z powrotem. I odstawimy mu nową Rzeszę, jeszcze lepszą od poprzedniej. Wzięliśmy już jego żonę z córeczką i führer też do nich dołączy. – Po co?! Przecież to kanibal! – A po to, dziwaczny człowieczku. Że przy wy kliśmy pracować z Jewgienijem Pietrowiczem.
I wiemy jak. Kompromitujące materiały na razie jeszcze nie wy pły nęły. Po co mamy szukać nowego człowieka, poznawać jego słabości, zarzucać przy nętę, podcinać mu nogi, kiedy jest taki cudowny gotowy wariant? Pokpił sprawę – tak – cóż, dostanie naganę. Ale jak to tak, bez Rzeszy ? – Przecież to są łajdaki! Bestie! Jedni to bestie, a drudzy tchórze! – Bestie są nie tam, lecz w cały m metrze. I proszę, zbudowaliśmy im cudowny, piękny wy bieg. I bestie same się do niego złażą ze wszy stkich kątów. Żelazny Legion i tak dalej. Żeby walczy ć z ułomny mi. Wy ży wać się. Nie będzie Rzeszy, to dokąd pójdą? Pomy śl o ludziach. Nie, niech już lepiej biją się za Rzeszę. Albo za Linię Czerwoną. Albo za Zakon. Wy bieraj wedle gustu. Wolność! Oto właśnie wolność! – Ludzie nie tego potrzebują! – Tego. Właśnie tego. Żeby się nie nudzić. Żeby mieć czy m się zająć. Żeby mieć wy bór. Mamy tu pod ziemią cały świat! Samowy starczalny prawdziwy świat. I nie potrzeba nam żadnego innego świata na powierzchni. – Mnie potrzeba! – No więc tobie potrzeba i nikomu więcej. – Ludzie mogą tam mieć bliskich! Choćby dlatego! – Wszy scy ich bliscy są teraz tutaj. A ciebie, jak babcię kocham, nie rozumiem. Zepsułeś sobie ty lko zdrowie. Ledwie cię z tego wy ciągnęliśmy, głupolu. Czego ty tam szukasz? – Urodziliśmy się na powierzchni. Tam jest nasze miejsce. Na powietrzu. Inaczej mi się tam oddy cha! My śli! Mnie tu nie starcza kierunków! Tu jest ty lko do przodu i do ty łu. Ciasno mi tu, rozumiesz? Ty sam tego nie czujesz? – Nie. Ja to mam, wiesz, na odwrót: na dworze kręci mi się w głowie. Od razu chcę wracać do bunkra. Przy tulniej. Tak. To jest nasz blok mieszkalny. Mieszkanka. Skręcili. I znaleźli się w giganty czny m ślepy m tunelu o przekroju dziesięciu metrów zaczy nający m się gdzieś w ziemi i tak samo się kończący m. Ile ich tu jeszcze jest? Kory tarz ciągnął się dalej. Godzina by ła najwidoczniej późna. Mieszkańcy bunkra rozchodzili się ze śnieżnobiałej knajpy rozchełstani i niepewny m krokiem zmierzali do domu. Artem zajrzał przez futry nę do jednego z mieszkań urządzony ch na dnie tunelu. Potem do drugiego. Rzeczy wiście przy tulnie. Po ludzku. – Po co mi to wszy stko pokazujesz? I mówisz? – Bo, wiesz, ja to lubię. Pody skutować. W końcu jesteś rewolucjonistą. Po co tam, u Saszki, siedziałeś? Czekałeś na mnie. Romanty k. Chciałeś mnie zastrzelić ze swojego rewolweru? Co, my ślałeś, że mnie zabijesz i ży cie wam się ułoży ? Kim ja jestem? Prowadzę ty lko polity kę wewnętrzną. Odetniesz mnie, wy rośnie nowa głowa. Jeszcze wtedy próbowałem przemówić ci do rozsądku, na Cwietny m. Ale widzisz, film ci się urwał. – Na Cwietny m? – Mówię, że się urwał. Ale czemu się dziwić? To w istocie sy mboliczne. Ta wasza nieprzy tomność jest oczy wiście naszy m błogosławieństwem. Nikt niczego nie pamięta. Naród jętek jednodniówek. Tak jakby nie by ło wczoraj. O jutrze też nikt nie chce my śleć. Wieczne teraz. – O jakim jutrze?! Jak można planować przy szłość, kiedy żarcia ledwie starcza na dzisiaj? I to ty m, który m się poszczęściło! – A to już jest nasz kunszt. Żarcia zawsze powinno wy starczać ty lko na dzisiaj i zawsze ledwo,
ledwo. Z pusty m żołądkiem marzy się o rzeczach zrozumiały ch. Trzeba umieć to równoważy ć. Dasz im się nażreć – niestrawność i zarozumialstwo przebijają im sufit. Źle wy liczy sz wy ży wienie – atakują władzę. No, albo to, co rozumieją jako władzę. Wy pijesz ze mną za nasz kunszt? – Nie! – Błąd. Trzeba więcej pić. W wódce ratunek narodu. Nawiasem mówiąc, pomaga też na radiację. Przy pomniał mu. Czy ściutka cudza krew sunęła ży łami Artema gęsta jak żel, psuła się i mieszała. Artem chciał z powrotem swoją, rzadką i brudną, zatrutą. Żeby ty lko nie by ć ty m śmieciom nic winien. Choćby miał przeży ć ty dzień, ale przy najmniej dopali swoje własne ży cie, a nie będzie się popisy wał poży czony m. – Mówisz tak o narodzie… A ty sam… Skąd pochodzisz? – Tak… Mogło to zabrzmieć tak, jakby m narodu nie lubił. Albo nim gardził. A przecież jest odwrotnie, jestem z nim całą duszą! Kocham go, uwierzy sz? Proszę, wy chodzę do ludzi, zapoznaję się, rozmawiam. Tak jak z tobą się poznałem. Po prostu, kochając naród, należy dobrze go rozumieć. I trzeba by ć uczciwy m. Nie można dać się zwieść. Tak, tacy są u nas ludzie. Bo trzeba czuć, jakimi ludźmi rządzisz. Trzeba pomagać swojemu ludowi. Nakierowy wać go. Odławiać biesy. – Rządzisz? Kto rządzi? Elojowie Morlokami? Ty sam jesteś ary stokratą czy co? – Ja? – Biessołow się uśmiechnął. – Jaka tam ary stokracja! Całą ary stokrację rozstrzelano dawno temu! Nawet z Moskwy nie jestem. Zaczy nałem jako dziennikarz telewizy jny. Płacili nienadzwy czajnie, więc przeszedłem do marketingu polity cznego. No i tak to się dalej kręciło. Tak więc jestem absolutnie z ludu, krew z krwi. I nagle Artem zrozumiał: niech pły nie sobie żel w jego ży łach. To odroczenie, dzięki któremu może jeszcze zdąży coś zrobić. Popatrzy ł na boki: nawet nie tak dużo tu ochrony. Oczy wiście trzeba przejść cały bunkier, do końca. A nuż w jedny m z tuneli jest baza wojskowa? Na kim się opierają? – A co jest tam? – Jak chcesz, to chodźmy. W trzecim tunelu mamy magazy n, a czwarty nadal stoi goły. Pry waciarze nie zdąży li go wy remontować do wojny, no, a my już nie mieliśmy na to czasu. A co, zastanawiasz się, jak najlepiej nam to podwędzić? – puścił mu oko Biessołow. – Mogę cię wziąć na czeladnika, wy starczy poprosić. – Zastanawiam się nad ty m, że nadal mi nie wy jaśniłeś, po co mamy tu tkwić. Czy ty nie rozumiesz? Lepiej czy gorzej – to wciąż są podziemia, metro. Na cholerę to komu? Kiedy na górze są całe miasta? Lasy ! Pola! Ocean, kurwa! Doszli do końca: do olbrzy miego pustego tunelu, żłobkowanego, zalanego rdzawą wodą. Zatrzy mali się. Buczała pompa, odciągając wilgoć. – A skąd wiesz, co tam jest? Co? Może wszędzie tam jest to samo co u nas, ty lko bez sufitu. No tak, gra radio. I co, mają tam od tego raj? Wolność? Miłość braterską? Nie rozśmieszaj mnie. Rozchodzą się po całej ziemi, dziczeją w pojedy nkę bez władzy, bez państwa, zapominają, jak czy tać i jak pisać. Mówiłem ci o wy jątkowości. To metro czy ni nas wy jątkowy mi! Pięćdziesiąt ty sięcy ludzi w jedny m miejscu. Ty lko w takiej koncentracji można uchronić cy wilizację,
kulturę. Ty lko w ten sposób. Tak, w metrze. I co? Oni tam na świeży m powietrzu szy bciej zezwierzęcieją, szy bciej zapomną, co to takiego by ć człowiekiem. Tam! Na powierzchni będą neandertalczy cy, wielożeńcy, sodomici! A ludzie, uduchowieni, rozumni ludzie będą tutaj! – Uduchowieni?! A kto zjada własne dzieci? – Cóż! Robinson też nie od razu oduczy ł Piętaszka ludożerstwa. Po prostu nie wy konujemy gwałtowny ch ruchów. Ale wcześniej czy później… – Ty lko dlaczego nie dać wy boru nam samy m? Czy będziemy ży ć na powierzchni, czy na dole? Dlaczego nas nie zapy taliście?! – Py taliśmy – uśmiechnął się Biessołow. – I py tamy. – Nie masz ich czy m karmić! Przecież grzy by się psują! Wy puść ich, żeby chociaż nie zdechli tu z głodu! – Nasz wielki naród przeży wał nie takie próby. Jakoś przeży ją. Ty wiesz, jacy oni są ży wotni? Zajebiście ży wotni. – Niech idą na górę! Daj im chociaż szansę! – Na górę? A my ślisz, że na górze jest kraina mlekiem i miodem pły nąca? By łeś tam! W Bałaszy sze na przy kład. Co mają tam żreć? – Znajdą sposób, żeby się wy ży wić! – Pieprzony z ciebie romanty k. Po jaką cholerę tracę na ciebie, przy głupie, czas? – No, to wy puść mnie! Nie prosiłem, żeby mnie ratowano! Żeby tacy jak ty … – A co, my ślisz, że jeśli cię wy puszczę, to zaraz całe metro wy jdzie za tobą na górę? Porzucisz nas, powiesz ludziom prawdę i poprowadzisz ich za sobą na powierzchnię? I wszy stko tam będzie inaczej niż tu? – Będzie! – To idź – powiedział obojętnie Aleksiej Feliksowicz. – Spadaj. Zwrócę ci nawet twojego rewolucy jnego nagana! Nikt ci tam nie uwierzy, tak jak ty mi nie uwierzy łeś. Zdajesz sobie chociaż sprawę, że po prostu będziesz wszy stkim powtarzać bajkę o Niewidzialny ch Obserwatorach? Ocknij się, Artem! Artem skinął głową. Uśmiechnął się. – Jeszcze zobaczy my.
21 // Towarzysze
Zdjęli mu worek z głowy. Popatrzy ł. Ale i bez tego można się już by ło domy ślić, dokąd go przy prowadzono – po głosach: na Cwietnoj Bulwar. Tam, skąd go zabrali. Z samego bunkra ciągnęli go w worku, żeby nie potrafił znaleźć drogi powrotnej. Rozpięli mu kajdanki, ściągnęli z pleców narzutę, dali kopa w ty łek; potem obok niego upadł z brzękiem oksy dowany rewolwer. Artem od razu za niego złapał. Pusty. Obrócił się – konwojenci już rozpły nęli się w tłumie. Mignęły mu dwa szare ludzkie ziarenka i zasy pała je cała reszta szarego piasku. Wy rzucili go z bunkra bez zwłoki, naty chmiast. Jak by ł w kelnerskim uniformie, tak w nim został. Lekarka zdąży ła mu ty lko wepchnąć jakieś tabletki do kieszeni wy prasowany ch w kant spodni. Dobra kobieta. A potem worek na głowę. Usiadł, pomy ślał. Ludzie dookoła kopulowali na całego, bo jakoś trzeba by ło ży ć. Artem też musiał teraz jakoś ży ć z całą nowo naby tą wiedzą w swoim słaby m niczy m z dy kty pudełku czaszki. To, czego się dowiedział, naciskało od środka na milimetrowej grubości ścianki, i nadal nie mógł się z ty m pogodzić. Nie można by ło uwierzy ć, że wszy stko, co działo się w metrze – całe to piekło, cała beznadzieja i cały bezsens – jest tak naprawdę przez kogoś stworzone i że kogoś coś takiego całkowicie zadowala. Nie to by ło straszne, że mieszano ludzi z ziemią, żeby zasy pać tunele, ale to, że bez tego wszy stkiego świat nie mógłby istnieć, obróciłby się w nicość. Nie dało się pojąć takiego porządku świata. I nie dało się go wy baczy ć. Siedział, gapił się na czy jś trzęsący się goły biały ty łek i spierał się z nim, jakby ten by ł twarzą Biessołowa. Mówił mu wszy stko, co nie przy szło mu do głowy, kiedy z tamty m rozmawiał. – Oczy wiście, jeśli kłamać ludziom ty le lat… Jak mają odróżnić prawdę od… Jeśli wciąż naginać ich do kory ta z pomy jami… Ale to nie znaczy, że nie mogą się wy prostować… Popatrzy ć w górę albo chociaż do przodu… Oczy wiście, tak to wszy stko urządziliście… Ale to nie znaczy, że oni sami nie mogą… Albo że nie chcą… Py tacie? I sami podsuwacie im poprawne odpowiedzi… Py tają… Spór z ty łkiem by ł łatwy. Ty łek się nie sprzeciwiał. – A co ludzie rozumieją… To was trzeba zniszczy ć… W cholerę… Wasz bunkier… Rozpędzić
na cztery wiatry. Jeśli się tego nie zrobi… Nie natnie wrzodu… Wtedy nic… Trzeba was, tłuste szczury … Za kark… Pokazać was ludziom… Przy ludziach tak pomówcie… O nich… Jak o by dle… Dopiero wtedy. Wtedy zobaczy my. W bunkrze siedzą… Gnidy … Wszy stkich rozpędzę… Jak mi nie uwierzą, to uwierzą wam… Każę wam wszy stko powiedzieć… A jeśli nie powiecie… Ty m właśnie gnatem was… Nie ty lko my mamy poty lice… Sukinsy ny … Ścisnął w dłoni rękojeść nienaładowanego nagana. Sam czegoś takiego nie zrobi. Niczego nie zrobi sam. Małą ma druży nę, ale ma. Polatucha, Homer, Losza. Zebrać ich. Opowiedzieć im, ty m, którzy znają już połowę prawdy, drugą połowę. Zapy tać ich. Razem obmy ślić, jak znaleźć i jak otworzy ć to gniazdo szczurów. Ile minęło czasu – ty dzień? Więcej? Pewnie wszy scy rozeszli się po metrze. Zaszy li się w jakichś dziurach. Jeden, żeby Mły narz go nie znalazł. Drugi – Hanza. Ale taki Homer… Przecież Rzeszy już nie ma. Może Homer wie, gdzie szukać wszy stkich pozostały ch? A gdzie szukać Homera, to wiadomo. Wstał. Poszedł, roztrącając stojący ch w kolejce po pieszczoty z numerkami w dłoniach, mijając wy schnięty ch faszy stów, lafiry ndy wszelkich kalibrów, wy straszony ch nastolatków, którzy przy szli tu odkry ć miłość, zasuszony ch stalkerów, którzy chcieli chociaż popatrzeć, łajdaków, który ch ży cie zgwałciło, i teraz, za pośrednictwem kobiet, potrzebowali zgwałcić ży cie. Mijając ty ch wszy stkich, którzy dopiero zaczy nali albo już kończy li swoją dojrzałość w podziemiu. Gdzie tu jest klitka Saszy ? Znalazł. Wszedł bez pukania, bez kolejki, przy łoży ł rękojeścią nagana w ciemię jakiemuś wojakowi bez spodni, zwlókł go z Saszeńki, położy ł w kącie; dopiero wtedy się przy witał, patrząc w bok, żeby mogła coś na siebie włoży ć. – Gdzie jest Homer? – Nie wolno ci tu by ć, Artem – patrzy ła na niego z dołu. – Po co tu wróciłeś? – Gdzie jest staruszek? Przecież nie odczepił się od ciebie? Czy odczepił? Dokąd poszedł? – Zabrali go. Proszę, odejdź. – Zabrali? Kto go zabrał?! – Tobie… On ci pomógł? Aleksiej – pomógł ci? Wy glądasz inaczej. Lepiej. – Pomógł mi. Ty mi pomogłaś. Dzięki, kur… Wam wszy stkim. Dobroczy ńcom. – Przecież chciałeś się dowiedzieć. No to się dowiedziałeś. Tak? Czy czego chciałeś? Po prostu umrzeć? – Tak. Wy bacz. Mi… Nie chcę od niego… Od nich. To ochłap. Niepotrzebne mi to. By ło. A teraz… Teraz ci dziękuję. – Dlaczego od nich odszedłeś? Przecież tam… Przecież tam jest zupełnie inne ży cie, tak? – A ty nie by wałaś? Tam? Nie zabierał cię? – Obiecał. Powinien. Ale poprosiłam, żeby zamiast mnie wziął ciebie. Na razie. – Niczego nie straciłaś. Ży cie tam jest takie samo. Po prostu lepsze żarcie. No i… medy cy na. A co, mogłaby ś? Z nimi? – Co on ci powiedział? – Wszy stko mi powiedział. Wszy stko. Niewidzialni Obserwatorzy, władza, czerwoni, faszy ści,
wszy stko. – I wy puścił cię? – Tak. – Musisz stąd uciekać. Wszy stkich waszy ch zabrali. Tego twojego brokera. Wszy stkich. Tego samego dnia, kiedy ty … Może ich już nie ma. Nie wiem. – Kto? Obserwatorzy ? – Nie. Nie jego ludzie. Twój Zakon. – Zakon… Posłuchaj. Ty … Chcę zrozumieć. On ci wszy stko wy jaśniał, tak? Wszy stko wiedziałaś. O powierzchni. O świecie. Ale! To przecież by ło twoje marzenie. Wrócić tam. Tak jak i moje. Żeby śmy my wszy scy … By li tam. Znowu. Tam! Przecież mi o ty m opowiadałaś. Sama! Co ty tu robisz? Po co tkwisz w ty m dole na pomy je? Dlaczego nie uciekłaś? Dlaczego tu jesteś? Sasza stała przed nim – wiotka, jak naszkicowana ołówkiem, obejmując się rękami. Patrzy ła na niego spode łba. – Uciekaj. Naprawdę. Chwy cił ją za przy pominające gałązki nadgarstki. – Powiedz mi. Chcę porwać ludzi. Py tasz, dlaczego nie zostałem. Dlatego że pozostali… My. My wszy scy tutaj. Oni muszą wiedzieć. Wszy scy. Powinni wiedzieć. Nie zdradzisz mnie? Znowu. Jemu? Nie wy dasz? – Nie zdradzę. Usta miała zapieczętowane. Artem czekał. – Ale nie pójdę z tobą. – Dlaczego? – Artem. Ja go kocham. – Kogo?… – Aleksieja. – Jego? Tego… Starego piernika? Zboczeńca?! Ale on… On przecież… On przecież nie ma duszy … Gdy by ś sły szała, co on mówi… O ludziach! Ty – jego?! – Tak. Artem puścił jej ręce jak oparzony ; odsunął się. – Jak?! – Kocham – wzruszy ła opatulony mi ramionkami. – Jest dla mnie jak magnes. On jest magnesem, a ja opiłkiem żelaza. I ty le. Jest moim panem. I dla mnie zawsze by ł dobry. Od samego początku. – On cię oddaje do uży tku! On ciebie! Podoba mu się oglądanie, jak cię różni… Brudni… Wszy scy ! – Tak – skinęła głową Sasza. – On tak lubi. I mnie się tak podoba. – Tobie się podoba?! – A co? Tobie też to nie pasuje? Jak Homerowi? W takim razie wy bacz. – I czekasz… Czekasz, aż cię tam zabierze? Do siebie? – Zwolniło im się jedno miejsce. Dostał pozwolenie. Ale ja… – Dobra. Zrozumiałem. Zamiast siebie poprosiłaś o mnie… Dobra. Zrozumiałem. Dobra. – Musisz uciekać.
– Naprawdę chcesz tam iść? Do nich? Do tej ich całodobowej knajpy ? Do bunkra?! Zamiast na powierzchnię – jeszcze głębiej?! – Wszy stko mi jedno dokąd. Chcę by ć z nim. Jestem jego. I ty le. – Dobra. Zrozumiałem. Postał jeszcze. Potem zdjął z szy i krzy ż. Rzucił jej. – Na razie. Dziękuję. – Na razie.
Wy szedł: świat fiknął kozła. Powlókł się przez lubieżny jednodniowy pijany tłum. Powiedział Saszy, że zrozumiał, a tak naprawdę nie zrozumiał niczego. Jak można, z Biessołowem? Jak można kogoś takiego kochać? Jak można zamienić swoje sterowce choćby na marzenie o bunkrze? A by ć w burdelu dla krótkich burdelowy ch spotkań z łaski? Biessołow wy nosi jej z bunkra resztki swojego jedzenia – i resztki miłości. A ta nic, starczy jej jedno i drugie. Nie jest rozpuszczona. Czego Artem w Saszy nie rozumie? I jak ją nawet znienawidzić? – Hej, człowieku! – ktoś wy ciągnął rękę w stronę jego uniformu kelnera. – Litr wódki! – Spierdalaj! Wy szedł na cumowisko. Poziom wody by ł wy soki, sięgał niemal krawędzi nabrzeża. Trzeba to rozwalić. Wszy stko rozwalić. Rozwalić wszy stko w cholerę. A więc Mły narz zabrał mu wszy stkich towarzy szy. Homera, Loszę, Polatuchę. Trzeba ich uwolnić, jeśli ży ją. Sam nic nie zdziała. Mły narz. Gdy by można by ło przeciągnąć Zakon na swoją stronę… Z taką siłą nie strach by łoby nawet wy stąpić przeciwko Obserwatorom. Zakon bronił bunkrów, może je i zdoby wać. Ty lko jak ich poruszy ć? Opowiedzieć im o sprzedany ch towarzy szach? Ale czy Mły narz ich sprzedawał – i komu? Jego samego sprzedali i kupili, starego idiotę; a chłopaki zginęli po prostu bez sensu. Przez inicjaty wę na średnim szczeblu. Czy stary w ogóle rozumie, za co oddał nogi? A gdy by mu opowiedzieć, objaśnić? Co Światosławowi Konstantinowiczowi wiadomo o metrze? Ty lko to, co wy dzielił mu Biessołow. W końcu jemu też rzucili w zęby półprawdy. Nie może by ć przecież zadowolony z tego, że z bohatera stał się kadłubkiem na wózku – i to nie w imię ocalenia metra, ale dlatego że nie wy jawiono mu drugiej połowy prawdy. Na drugim końcu peronu, przy nabrzeżu, koły sała się tratwa z butelek. Obok drzemał pijany kolejarz. Artem rozejrzał się dookoła, zebrał my śli. Popły nąć przez zatopioną Rzeszę – chy ba nie zalało ich tam po sam sufit? – i będzie się w Polis. Zażądać rozmowy z Mły narzem. Dopowiedzieć mu wszy stko, czego ten nie wiedział, dosy pać mu prawdy. Jeśli nie stanie po stronie Artema, to niech chociaż wy puści jego ludzi.
Idąc do tratwy, zabrał z jakiegoś bajzlu lampę na świński tłuszcz. Nie jest to latarka, ale da chociaż jakiś poblask w tunelu. Podkradł się do tratwy, trącił śpiącego czubkiem lokajskiego pantofla – nie obudził się. Odwiązał chwiejny stateczek, przeskoczy ł na niego i popły nął mętną rzeką do rury. Zamiast wiosła miał czerpak na kiju, wiosłował nim to z jednej strony, to z drugiej. Przy muszana tratwa kręci się – nie ma ochoty wracać, ale mimo wszy stko wpły wa w ciemność. Światła lampy starcza na krok, czerpak sięga niewiele dalej. Tunel biegnie w dół, woda – w górę; sufit się obniża, zbliża się Artemowi do czubka głowy. Czy wy starczy mu powietrza? Nie dało się już wiosłować, stojąc, sufit na to nie pozwalał. Trzeba by ło usiąść. Z przeciwka pły nął szczur. Zobaczy ł suchy ląd, ucieszy ł się. Wlazł Artemowi na tratwę, usiadł skromnie na skraju. Nie przegonił go. Kiedy ś bał się szczurów, ale już dawno się przy zwy czaił. Szczury jak szczury. Gówno jak gówno. Ciemność jak ciemność. Ży cie jak u wszy stkich. I nie dostrzegałby tego, tak jak inni nie dostrzegają, gdy by nie wiedział, że by wa inaczej. Podwieszona lampa próbowała zaglądać nie ty lko przed siebie, ale i w dół, pod przeźroczy ste dno. W dole coś pluskało. My ślał o Saszy. Żegnał się z nią. Dlaczego Sasza nie chce ludziom powiedzieć o ty m, że nie powinni siedzieć pod ziemią? Dlaczego sama tu jest? Za co wy brała Biessołowa? Czuć by ło świńskim smalcem. Szczur niuchał z rozkoszą. Pod dnem obrócił się topielec, wy trzeszczy ł otwarte zapiaszczone oczy na lampę przez przegrodę z butelek. Dawno nie widział światła, próbował sobie przy pomnieć, co to jest. Pozahaczał od dołu o tratwę gruby mi palcami, przeszkadzając jej przepły nąć, potem odpuścił. Sufit obniży ł się jeszcze bardziej. Siedząc w kucki, do górny ch żeber i spawów Artem mógł dosięgnąć ręką. Szczur pomy ślał, pomy ślał – i wskoczy ł do wody. Popły nął jednak na Cwietnoj, do swoich. Artem zatrzy mał się. Spojrzał za siebie: by ło tam tak samo ciemno. A nawet jeszcze ciemniej. Ręka dotknęła piersi, ale przecież krzy ży k zwrócił. Dobra, jakkolwiek. Poprosił tak. I powiosłował dalej. A potem woda zaczęła ustępować. Może minął zapadlisko, głębię. Sufit przestał naciskać, poszedł w górę, dał mu odetchnąć. Z przodu migotało światło: próbowały się do niego domrugać wciągnięte na samą górę żarówki. Widocznie agregaty jakoś uniknęły potopu. Kiedy dotarł do stacji, zrobiło się zupełnie pły tko. Na peronie woda sięgała ty lko po kolana. Ale gospodarze na razie nie śpieszy li się z powrotem do domu. Ci, którzy nie zdąży li uciec, puchli ponurzy i zagubieni. Panował tu ciężki, wy czuwalny całą twarzą smród. Darwinowską obmy ły wody gruntowe, odarły ją i znów stała się Czechowską. Całe jej ludożercze barwy bojowe – transparenty, malowidła, portrety – pły wały do góry brzuchem w rzadkim błocie. To nic. Nabiorą odwagi i przy wrócą porządek. Zbudują tę menażerię od nowa. Zamiast Dietmara będzie Dietrich, a poza ty m nic się nie zmieni; wróci Jewgienij Pietrowicz, swój człowiek, sy stemowy, chociaż oprawca. Dlatego że już wszy stko jest tak cudownie i wy godnie nakręcone: o, tutaj nam wchodzą człowieczki, a stąd wy chodzi farsz. Jak tam, w Bałaszy sze. Jak w
cały m metrze. I oczy wiście ktoś będzie musiał dopisać Jewgienijowi Pietrowiczowi podręcznik historii. Pewnie Ilja Stiepanowicz. Trzeba będzie samemu nad ty m ślęczeć, skoro Homera chapsnął Mły narz. To nic, Ilja Stiepanowicz odmaluje wszy stko tak, jak trzeba: na Schillerowskiej będzie u niego heroiczna obrona stacji przed czerwony mi, ułomni nie będą stacji bronić, ty lko ją atakować. No i jakiś podnoszący na duchu finał. Że ją, powiedzmy, przez knowania wroga zalało, ale nie złamało, i jak feniks z popiołów, i jeszcze lepiej niż poprzednio. Jak Sasza może z takim spać? Potrącił czerpakiem kożuch z namokłego papieru. Przy jrzał się – rozmy te gazety. Na jedny ch można jeszcze by ło przeczy tać „Żelazna”, na drugich „Pięść”. Strzępy czy ichś dni. Mieli tu gdzieś drukarnię. Dietmar nie kłamał, serio zamierzał wy drukować dziesięć ty sięcy cegieł słusznej historii. Stacja się skończy ła, znów by ł tunel.
Różne rzeczy wy my ślił – jak przejść przez blokadę i jak na niej kłamać. Ale nie zdąży ł niczego nałgać: na warcie stali nie zwy czajni apaty czni strażnicy Polis, lecz nieme posągi z Zakonu. Żeby go nie zastrzelili, krzy knął im, że to Artem do Mły narza. Zbliży li się do niego nieufnie, oklepali kieszenie jego błazeńskiego stroju, niby go poznali, ale sami nie zdjęli masek. Zabrali mu nagana. Poprowadzili kory tarzami służbowy mi, żeby nie peszy ć tutejszy ch oby wateli z głowami w chmurach. Ale prowadzili go nie do Mły narza. Drzwi do jakiejś celi. Kraty. Straż. Wprowadzili go, popchnęli ze złością w plecy, jak nie swoi. A tam radość! Wszy scy ży li: Losza, Polatucha, Homer. A nawet, nie wiedzieć czemu, Ilja Stiepanowicz. Pochwalili Artema za to, że nie umarł, i za to, że lepiej wy gląda, i za to, że jest taki wy strojony. Pośmiali się. Przy tulili. Dowiedział się, że zgarnęli wszy stkich jeszcze tam, na Cwietny m. W końcu to ty lko dwie stacje od Polis, więc który ś z komandosów pojechał na dziewczy nki i rozpoznał – i Polatuchę, i Loszę. Homera z bezuży teczny m Ilją wzięli przy okazji: razem jedli kolację, nie zdąży li się rozstać na czas. – No, a ty gdzie by łeś? Artem milczał. Zebrał siły. Popatrzy ł z wahaniem na Ilję Stiepanowicza, wiadomo czy jego pachołka. A potem zdał sobie sprawę, że czegoś takiego nie wolno trzy mać w tajemnicy przed nikim. Tajemnice to broń tamty ch, Artema zaś – mówić, jak jest. Wy walił to na nich. Wszy stko. Bunkier, knajpę, sałatki, karafki, tłusty ch pijaków w garniturach, anty bioty ki, woskowego Stalina, niekończącą się elektry czność, nierosy jskie butelki, a za nimi: sterowane marionetki,
wojny głupców, lepkie pieszczoty specsłużb, niezbędny głód, niezbędne ludożerstwo, niezbędne bitwy w ślepy ch tunelach. Niezbędny ch i wieczny ch Niewidzialny ch Obserwatorów. Opowiadał im… i sobie. I sam się dziwił, jak wszy stko do siebie pasowało, jakie się wy dawało ładne. Nie by ło niczego niepotrzebnego w tej budowli Biessołowa, niczego niewy tłumaczalnego. Na wszy stkie py tania znajdowała się odpowiedź. Oprócz jednego: za co? – To znaczy … Kiedy my tu żłemy gówno… Oni tam… Oni tam… fałatki? – ochry ple od nagromadzonej nienawiści wy mamrotał Losza. – Wódeczkę zagłaniczną? Mięfko, pewnie, fwieżfe od nafego… Co? – I nie dojadają. Stoją tam talerze pełne resztek. I tam… Przecież oni pewnie żarli i wtedy. Żarli dokładnie w ty m czasie, kiedy my razem ze wszy stkimi… Na Komsomolskiej… Pod kule. – Kułwy – powiedział Losza. – A to kułwy. I medy cy na, powiadaf? – Sam widzisz, prawda? Mnie tam, proszę… Postawili na nogi. Nie wiem, czy na długo. Ale jednak! Rozumiesz? – Widzę. A dla naf mają inną medy cy nę, tak? Taką: fłapią człowieka za jajca i powiedzą mu: pełznij, człowieku, fam na cmentaf. Bo z twoim łakiem my ci nie możemy w niczy m pomóc. Tak to w nami jeft. No, czy nie kułwy ? Homer stał w milczeniu. Nie mógł w coś takiego uwierzy ć tak chętnie i szy bko jak Losza. – A dlaczego w takim łazie poftępują w nami jak w gównem?! – py tał apostoł. – Jefli mamy by ć w gównie, to wfy fcy ! A nie, że jedni fiedzą w nim po fy ję, a dłudzy piłują noży kiem fałatki! Gdzie jeft ten bunkieł? Mowe go zatopif, co?! – Miałem worek na głowie, kiedy mnie stamtąd wy prowadzali… No, a w tamtą stronę w ogóle by łem nieprzy tomny … Nie wiem, gdzie jest. – A ja tam by wałem. W ty m muzeum – powiedział Homer. – Jeszcze przed wojną. Na wy cieczce. Jego pełna nazwa brzmiała wtedy „ChPD Tagański”. Chroniony Punkt Dowodzenia. Tagański dlatego, że jest dokładnie na Tagance. Jedno wejście by ło z ulicy. Staromoskiewskie uliczki nieopodal rzeki Moskwy. Stare wille. I jedna z nich, dwupiętrowa, to tak naprawdę atrapa. Wy jaśniano nam wtedy, że za ścianą jest betonowa osłona chroniąca szy b windy przed bombami. Dwadzieścia pięter w dół – i tam właśnie jest ten bunkier. Tak, wszy stko wy gląda dokładnie tak, jak opisujesz. Neon, restauracja, remont. – Ale jak się dostają do metra? – By ło tam wy jście. Nawet niejedno. I na stację metra, akurat na Tagańską, i do tunelu, na Okrężnej. – Tagańska… To przecież ty lko dwie stacje od Komsomolskiej… – powiedział Artem. – Dwie. Czy żby nie sły szeli krzy ków? Jeśli my sły szeliśmy je nawet na powierzchni? – Niewidzialni Obserwatorzy … – pokręcił głową Homer. – Lepiej już, żeby to Szmaragdowy Gród okazał się prawdą. – Można ich stamtąd wy kurzy ć! – powiedział gorąco Artem. – Wy rzucić ich, wy pędzić do metra. Przedstawić ty ch gadów ludziom. Niech się sami przy znają, Biessołow niech się przy znaje, że przez ty le lat nam kłamali. Niech powiedzą, że świat na powierzchni istnieje, że my tu, na dole, zupełnie niepotrzebnie zdy chamy. Niech rozkażą swoim ludziom wy łączy ć zagłuszarki. Serio, można to wszy stko odkręcić! Ochrony jest tam mało. Ty lko żeby znaleźć sposób, jak dostać się do środka…
– A fkąd mają ty le wałcia? – zapy tał Losza. – Magazy ny. Państwowe. No, i my ślę, że biorą z metra. Od Hanzy … W końcu Hanzę mają w kieszeni! Wszy stkich mają w kieszeni. Czerwoni pędzą im więźniów na budowy, Hanza karmi, Zakon, proszę… Sprząta. Wiedziałeś o ty m? Co, Polatucha? – Nie – ten patrzy ł obok Artema, w ścianę. – A Mły narz? – Nie sądzę. – Trzeba mu powiedzieć! – Jeszcze powiesz. Będzie taka możliwość. – Rozmawiał z tobą? Widziałeś go w ogóle? – Widziałem. Będzie try bunał. To znaczy on sam zdecy duje. A Anzor to przy klepie. Dezercja. Generalnie należy nam się za to… I Loszy. W końcu jakby go do nas przy jęli. Tak więc trzeba będzie odpowiedzieć. No i ty teraz też. Wiesz, co się za to należy. Czapa. – Mnie ofobiście mama nie po to łodziła. Nawiafem mówiąc, włófy ła mi wielką pfy fłofć… – oznajmił Losza. – A co z tobą? – zapy tał Artem Homera. – Po co cię zgarnęli? – Jako świadka – wzruszy ł ramionami tamten. – Co ja mam do tego? Mły narz nawet mnie nie pamięta. Może mnie wy puszczą. – Świadka – powtórzy ł Artem. – My ślisz, że jemu są potrzebni świadkowie? Ja też wcale nie jestem dezerterem. Jeśli go nie przekonamy … Jeśli się uprze… To już po nas wszy stkich. – A Ilja? Artem obrócił się, popatrzy ł na Ilję Stiepanowicza, ten nie spuszczał wzroku z Artema. Ich spojrzenia się przecięły, ocknął się: – To wszy stko prawda?! O Rzeszy ?… O Jewgieniju Pietrowiczu?… O jego córce?! – By ła koperta ze zdjęciami. Sam ją miałem w rękach. I tak powiedział Biessołow. My ślę, że to prawda. – On uciekł. Führer. Uciekł. – Wiem. No i szukają go, chcą go przy wrócić. Mówią, że wszy scy razem będą wam tworzy ć nową Rzeszę. – Mnie… też… córeczka – przeły kając ślinę przez suche gardło, powiedział Ilja Stiepanowicz. – I zabrali ją. I… Ale on… On zostawił. Sobie. Artem kiwnął głową. Ilja Stiepanowicz skry ł się między własny mi kolanami jak w muszli. – Czy żby nigdzie sobie nie poszli? – powiedział Homer. – Do tej pory ? Władza? I całe metro jest pod nimi? – Pod nimi. Ale w ty m właśnie tkwi ich słabość. Jeśli ich stamtąd wy kurzy ć… Aresztować… W końcu będzie można wszy stkich wy puścić! Na powierzchnię! Wszy scy będziemy mogli wy jść! Co? – No tak. – Trzeba po prostu przekonać Mły narza. Objaśnić mu, jak nim manipulowano. Zaczęli my śleć. Każdy pewnie o swoich sprawach. Z kory tarza dobiegło szuranie. Ze zgrzy tem otworzy ło się małe okienko na wy sokości twarzy. Za drucianą siatką pojawiła się sy lwetka. Zby t niska, żeby do niego dosięgnąć. – Artem!
Drgnął. Podszedł do drzwi. Wy szeptał: – Ania? – Po co przy szedłeś? Po co tu wróciłeś? Po co? On cię wy kończy. – Muszę wy ciągnąć swoich ludzi. I chcę z twoim ojcem… Jeszcze raz. Ostatni raz. Porozmawiać. On nie wie wszy stkiego. Nie zrobi tego. Rozmy śli się. Muszę z nim ty lko porozmawiać. Możesz go poprosić? – Niczego nie mogę. Już mnie nie słucha. – Muszę mu wy jaśnić! Powiedz mu. O Niewidzialny ch Obserwatorach! – Posłuchaj. Wy znaczy ł sąd. Na dzisiaj. Zamiast try bunału będzie sąd koleżeński. – Sąd koleżeński? – oży wił się Polatucha. – Po co mu ten cy rk? – Po co? – zapy tał Artem. – Nie wiem… – Ania mówiła łamiący m się głosem. – Przeze mnie. Chce, żeby wszy scy cię skazali. Was. Żeby to nie by ł osobiście on. – Aneczko… Niech tak będzie. To dobrze, że koleżeński… Dobrze, że wszy scy. Niech słuchają. Wszy stko im opowiem. Jeszcze zobaczy my, kto kogo. Nie przejmuj się. Dziękuję, że mi powiedziałaś. – To nic nie da. Ty ch z Hanzy jest tam więcej niż połowa. Oni zagłosują tak, jak trzeba. Nawet jeśli wszy scy nasi… Nie starczy głosów. – Ale spróbujemy. Spróbujemy. Dziękuję ci za to, że przy szłaś. Zastanawiałem się, jak mam pogadać z chłopakami. A tu on sam… Sam daje mi taką możliwość. – Hej! Ania! – sy knął ktoś na kory tarzu. – Starczy ! – Artem… – Okienko się zamknęło; Ania zniknęła. – Ja… Zabrali ją. – Słuchajcie. Uda nam się. Polatucha? Sły szy sz? Poprzesz mnie i wszy stko się uda. – Jak? – Biessołow powinien wkrótce przy jść po Saszę. Na Cwietnoj. Jeśli będziemy mieć choć kilku żołnierzy … Ma ze sobą ty lko paru ochroniarzy. Złapiemy go. Dostarczy my do bunkra. Na Tagankę, przez Kitaj-Gorod. A sam bunkier… Tam nie ma prawie żadnej ochrony. Jeśli nam go otworzą… Biessołowowi… Od środka… – Paru ludzi niczego nie załatwi. – Przemy ślałem to. Pły nąłem tu do was przez Rzeszę. Woda już opadła. Na Czechowskiej jest prawie sucho. I gazety wszędzie pły wają. Homer? Mają tam drukarnię? Na Czechowskiej? – Na Czechowskiej – powiedział Homer. – W pomieszczeniach służbowy ch. – Tam jeszcze gdzieniegdzie jest elektry czność. Widziałem. Może i nie zalało maszy n. A jeśli zamiast ich gazetki wy drukować ulotki? Opowiedzieć ludziom, jak są ogłupiani. Powiedzieć o Obserwatorach. O zagłuszarkach. Jak my ślisz, poradzimy sobie we dwójkę? Co? – Kiedy tam by łem… Pokazy wali nam. Mnie. – Jeśli można się tam dostać… My ten cały ich sy stem… Wy drukujemy chociaż parę ty sięcy ulotek. Co? I rozdamy ludziom na Tagańskiej. No, i jeszcze po drodze… Przeczy taj i przekaż inny m. W Kitaj-Gorodzie… I w ulotce od razu napiszemy o bunkrze! Sprowadzimy pod wejście tłum ludzi! Biessołow nam otworzy, sukinsy n, nigdzie nie ucieknie… I koniec! Niech powiedzą ludziom prawdę prosto w oczy ! Wtedy nie będziemy sami, Polatucha. I nawet jeśli nie od razu uda nam się ze szturmem… Ulotki rozejdą się po metrze tak czy inaczej!
– Tfeba wpufcić ludzi z Tagańfkiej do bunkła? – uściślił Losza. – Ale co, wfy ftkich? – Im więcej, ty m lepiej. Niech sami zobaczą, jak te by dlaki się pasą i zawsze się paśli. Jak zobaczą, to może i uwierzą w resztę. Co? Co, Losza? Dziadku, damy radę? – Teorety cznie… – powiedział Homer. – Jeśli papier ocalał… Trzy mali go w sumie w plastiku… Żeby nie zawilgotniał… Mógł ocaleć… – Co, Polatucha? Co tam nasi mówią? Zapomnieli już wszy stkich, który ch załatwili czerwoni? – Gdzie tam… – westchnął Polatucha. – Jak coś takiego zapomnieć? – Czy li mamy plan. Ry zy kowny, zdaję sobie sprawę. Ale może się udać. Co? – Mowe – przy znał Losza. – My ślisz, że tak po prostu pozwolą nam rozdawać te ulotki? – miał wątpliwości Homer. – Jeśli tu, jak mówisz… Jeśli państwo nigdzie nie zniknęło… Wy obrażasz sobie chociaż, co to jest nasze państwo? – Nie. No i walić je, dziadku! Ale trzeba spróbować! Musimy spróbować! Ludziom trzeba wszy stko powiedzieć! Trzeba ich wy puścić! Homer kiwnął głową. – No, a ty … Co będziesz robić na powierzchni? Kiedy wy jdziemy ? – zapy tał Artema. – Gdzie pójdziesz chociażby ? Zdecy dowałeś się? – Będę ży ł! Jak wcześniej! Tam się zorientujemy ! Jak ludzie! A co? Czy to nie oczy wiste? – Nie bardzo – westchnął Homer. – Ja na przy kład nie wiem co. – Ależ co za różnica, co! Choćby sadzić grzy by, choćby piec chleb, jestem gotowy ! Jeśli to będzie tam. Ale najpierw… Tam jest przecież taki ogromny świat. Cały można obejść. Znaleźć sobie miejsce… Wedle gustu. Miasto… Albo brzeg oceanu. Co, nie jest wam przy kro, że jest grupka bandy tów, która uznała za nas, że nigdy tego wszy stkiego nie zobaczy my ?! – I żłą, pwez okłągłą dobę tam fiedzą! – dodał Losza. – Musi by ć jakiś powód – powtórzy ł Polatucha. – Jest powód! Na otwartej przestrzeni robi im się niedobrze! A ciebie trzy mają przy sobie jak by dło! – Wy walimy ich z tego bunkła w cholełę – postanowił apostoł. – Dobły maf plan. Jefli ty lko naf nie powiefą. – Rozumiesz, braciszku? – Artem chwy cił Polatuchę za ogromne ramię. – Tam, na górze, zrobisz więcej dla ludzi! Co ślubowałeś? Że będziesz pomagał jakimś czerwonobrzuchy m szczurom strzelać do swoich? Przy sięgałeś bronić ludzi! Wszy stkich! Metra! Jeśli wy prowadzimy ich na powierzchnię, to właśnie tam, właśnie wtedy naprawdę im się przy damy ! Ludziom! Bo my, Zakon, mamy doświadczenie. Potrafimy. Poruszać się tam. Rozumiemy zagrożenia. Znamy zwierzy nę… Wiemy wszy stko o radiacji. Tam jest nasze miejsce! Nie tu! Nie przy podrzy naniu gardeł ty m, którzy przy chodzą do nas z inny ch miejsc! Ty lko pomagając naszy m dostać się na ży we tereny ! No? Zgadzasz się? – Zgadzam, a jak – burknął Polatucha. – Dziadku? – Nie wiem. – Rozumiem, dziadku, boisz się wy jść na powierzchnię. Ty le lat siedziałeś pod ziemią. Tu już wszy stko jest dla ciebie zrozumiałe. Niby ciemno, niby ciasno, ale wszy stko jest już twoje własne, tak? I na powierzchnię to jakoś… Ale przecież nie jesteś w ty m odosobniony. Na
Komsomolskiej wzy wałem ludzi, żeby szli za mną… Ani jedna osoba nie uwierzy ła, nikt nie poszedł. To nie twoja wina. Ani ich. To wina ty ch sukinsy nów z bunkra, oto czy ja to wina. Okłamy wali cię, nas wszy stkich okłamy wali. Przy zwy czaili nas do by cia kretami. Dowiedli nam, że jesteśmy robakami. Ale to wszy stko łgarstwo i na łgarstwie się opiera. Jeśli nie powiemy im prawdy, jeśli ty – a przecież masz do tego dry g! – tak, Iljo Stiepanowiczu? ma człowiek talent? – jeśli ty nie powiesz im prawdy o taczkach z trupami, o prętach zbrojeniowy ch, o moim tunelu, o psich dołach, o cekaemach na Komsomolskiej – to kto? Nikt im nie powie! Nie będą chcieli wierzy ć, wiem! Na początku nie! Mnie nikt nie wierzy ł! Wy sami nie do końca mi wierzy cie! W coś takiego trudno wierzy ć… Ale trzeba. Niech wy ty kają nas palcami. Niech mówią, że jesteśmy pojebani. Niech uważają nas za wrogów. Ktoś musi im powiedzieć. Niech chociaż zaczną wątpić… A nuż ktoś uwierzy ! Ktoś pójdzie za nami! Co nie?! Musimy to zrobić dla ludzi. Nawet jeśli będą teraz przeciwko nam. Potem zrozumieją. Czy co chcesz robić? Znów drukować faszy stowskie ulotki?! Ilja Stiepanowicz nie wy chy lał się ze swojego pancerza między kolanami, tak jakby umarł. Kiedy świat eksplodował odłamkami, jego trafiło w serce. – Nie – pokręcił głową Homer. – Z ty m skończone. – Czy li to wszy stko? Jeśli będzie szansa, zrobimy to? Jesteście ze mną? – Jeftefmy ! – odpowiedział Losza. – Wy dy mamy bułwujów!
Czas pozostały do rozprawy zaczął się skręcać jak spręży na – im mocniej się napinała, ty m wolniej. Artem żądał od strażników rozmowy z Mły narzem – ale wszy scy mieli czarne wełniane twarze, nie poznawali Artema, a Mły narz też nie chciał sobie o nim przy pominać. Dlaczego Światosław Konstantinowicz zwlekał, czy m by ł zajęty ? Stawiał zawczasu szubienice, bo wiedział już, jak zagłosuje Zakon, bo uzgodnił już z każdy m żołnierzem i policzy ł jego głos? Ale Artem mimo wszy stko się przy gotowy wał. Przechadzał się po celi, następował pozostały m na nogi, powtarzał sobie wszy stko, co powinien powiedzieć. Będzie ty lko jedna szansa. Żeby ocalić siebie, wy ratować Polatuchę i Loszę. Spalić szczurze gniazdo i uwolnić ludzi od szczurów. To dobrze, że będzie sąd koleżeński, powtarzał sobie. Prawidłowo. To nie posągi. Nie są z gliny – ani z granitu. Chociaż służy li razem ty lko rok, ten rok by ł wart ty le, co siedem inny ch. Są ze sobą zszy ci czerwony m szwem. Timur, Kniaź, Sam. Niech Mły narz stawia szubienice. To nie jest takie proste, skazać własnego brata na śmierć. Przy szli niespodziewanie. Wzy wali ich pojedy nczo. – Polatucha! Ten skulił niedźwiedzie ramiona: dał sobie założy ć kajdanki. Co z nim?
Póki Artem do niego mówił, Polatucha niby zarażał się od Artema tą złą ospą, zaczy nał podchwy ty wać ry tm. Ale wy starczy ło umilknąć – gorączka spadała i znikała, nie utrzy my wała się sama. Polatucha by ł z ty ch, co ty lko raz na całe ży cie decy dują, jak będą w nim my śleć i co na wszy stkie tematy sądzić. I zdecy dował już dawno i na trwałe. Nowa prawda by ła dla jego grubej skóry nawet nie jak śrut, ale jak sól. – Zwonariow! To by ł, jak się okazało, Losza. Proszę, Mły narz zdąży ł dowiedzieć się o nim więcej niż Artem. Ciekawe, czy ich przesłuchiwali? O co py tali? Loszę też skrępowali. Kiedy go wy prowadzali, obejrzał się na niego. – Ałtemy cz! Damy ładę, nie pofłamy fię! Testament. – Czarny ! Serce zabiło mu szy bciej. My ślał, że będzie miał to gdzieś, a jednak się denerwował. To głupie. Przecież jeszcze ty dzień temu nawet nie liczy łeś, że pociągniesz dłużej niż siedem dni. No i nadszedł czas. Tak? Nie. Nie tak. Niczego takiego nie będzie. Nie może teraz zdechnąć. Teraz to już znowu przedwcześnie. – Jak to mówiłeś, dziadku? Każdy ma własną stację końcową? Homer podniósł głowę. Uśmiechnął się lekko zmęczony m i zdziwiony m uśmiechem. – Zapamiętałeś? – Nie mogłem zapomnieć. – Dawaj tu ręce! – warknęli. Podał nadgarstki do zaobrączkowania. – Stacji końcowy ch może by ć wiele – poprawił go Homer. – A punkt docelowy każdy ma ty lko jeden. I to ten punkt trzeba znaleźć. Przeznaczenie. – My ślisz, że to nie ono? – zapy tał go Artem, jeszcze raz oglądając kajdanki. – My ślę, że to jeszcze nie stacja końcowa – powiedział Homer. Stalowe palce ścisnęły Artemowi szy ję, przy gięły go mocniej do podłogi. Zadarli mu też do góry ręce za plecami, żeby lepiej mu się dziobało. – Do zobaczenia – powiedział Artem staruszkowi. Pobiegł po kory tarzach razem z konwojentami, wzrok miał wlepiony w powy cierany granit, konwojenci za Artema patrzą, on za nich my śli. Nie ma zły ch momentów na głoszenie kazań. – Chłopaki… Nie wiem, czy jesteście nasi, czy z Hanzy … Oni was oszukują. Wszy stkich. Nas wszy stkich. Wiecie o zagłuszarkach? One są ty lko po to, żeby śmy siedzieli w metrze… Zatrzy mali się. Po policzku przesunęła mu się twarda kość, zatrzeszczała rozwijana taśma klejąca. Zalepili mu usta szerokim czarny m pasem. Z wierzchu nakleili jeszcze jeden, na krzy ż. I pociągnęli go dalej. A więc to tak. Teraz zaczął się pocić. A jeśli nie zdejmą? Jeśli nie dadzą mu się wy powiedzieć? Doprowadzili go do hali. Na Arbacką. Cała stacja by ła wy pełniona wy łącznie mężczy znami w czerni. Obcy ch poproszono o rozejście się, póki Zakon nie skończy linczować swoich. Ci, którzy się tu zebrali, nie mieli masek.
Głosowanie imienne, domy ślił się Artem. Każdy będzie musiał potem za swój głos odpowiedzieć, niech o ty m pamięta, kiedy postanowi nagle okazać łaskę. Wy pchnęli go do pustego kręgu. By li tam już Losza i Polatucha. Obaj skrępowani: ręce za plecami, z przodu zdefasonowane gęby. Widocznie, idąc tu, zbaczali z kursu, trzeba ich by ło nakierowy wać. Polatucha zobaczy ł czarny krzy ż zamiast ust Artema, zamrugał zezujący mi oczami. Artem też się szarpnął: zdejmijcie to! Zaczął szukać wzrokiem Mły narza, żeby zażądać od niego sprawiedliwości. Mły narza wkrótce wy toczy ł Anzor. Ale Mły narz wcale Artema nie zobaczy ł: z jakiegoś powodu cały czas patrzy ł w inny ch kierunkach. Artem wił się jak glista na patelni ze swoimi zaklejony mi ustami, gry zł smakujące rdzą wargi, żeby może chociaż przez dziurkę w nich wszy stko wy powiedzieć. Ale taśma by ła szeroka, a klej mocny. Jeszcze nie zaczy nali. W końcu przepchnęli przez tłum Homera z Ilją Stiepanowiczem. Ci nie by li związani: świadkowie. Co będą udowadniać? Artem utkwił wzrok w zbankrutowany m nauczy cielu. Sły szał w celi wszy stko. Co powie? Czy aby nie został kupiony ? Przy pomniał mu się Dietmar z jego prostą i celną formułą tego, jak poniewierać ludźmi. Przy pomniało mu się, jak przez postawę Ilii Stiepanowicza sam ze spokojem duszy chłeptał pomy je ku czci tamtego. Wciąż próbował otworzy ć usta; ale by ły sklejone na trwałe. Jak zarośnięte. – Jesteśmy gotowi – powiedział Anzor. – Rozpatrujemy sprawę o dezercję i zdradę przeciwko trzem naszy m by ły m towarzy szom – wy chry piał Światosław Konstantinowicz ze swojego tronu. – Polatucha, Artem i nowy, dopiero co przy jęty. Zwonariow. Działając w zmowie. Sabotowali dwa niezwy kle ważne zadania. Które miały na celu powstrzy manie wojny między czerwony mi a Rzeszą. Co by łoby w naszy m interesie. I całego metra. Uniemożliwili dostarczenie depeszy z ultimatum dla führera. A potem również operację mającą zmusić Moskwina do pokoju. W centrum zmowy znajduje się Artem Czarny. Polatucha, naszy m zdaniem, po prostu uległ jego wpły wowi. Dla Artema bezwzględnie żądamy najwy ższego wy miaru kary. Sprawę Polatuchy jesteśmy gotowi przedy skutować. Trzeci oskarżony to fagas Artema. Zasadniczo szpicel. Jego też należy zlikwidować. – Czy wy fcie ocipieli?! Co ja złobiłem?! I Ałtem! – Tak. Co on, upośledzony ? Uspokójcie go. Ktoś z ty łu popchnął Loszę, zatkał mu szczerbate usta. – A co z ustami Artema? – burknął ktoś z tłumu. – Jak ma się bronić? – Są podstawy sądzić, że zwariował – wy jaśnił niechętnie Mły narz. – Ale to nic, wy słuchamy go, kiedy przy jdzie jego kolej. Sami się przekonacie. Dla mnie wszy stko jest jasne. Ale decy zję podejmujemy uczciwie. W otwarty m i powszechny m głosowaniu. Zaczniemy od Polatuchy. Potem będą świadkowie. Przegłosujemy Polatuchę, potem ten tu, z defektem, potem Artem. Osobno chcę powiedzieć: nie należy my śleć, że to jest jakaś szopka. Działajcie z pełną surowością. By ły krewny, nieważne. Człowiek was zdradził. Zakon jest jeden. Specjalnie postawiłem go przed sądem koleżeńskim, żeby potem nie by ło. Jasne? Tłum zabuczał; ale buczenie też wy chodziło mu ty lko chórem, ty lko zgodnie, jak na musztrze. – Tak więc, Polatucha. Opowiadaj. Kiedy nastąpiła pierwsza próba zwerbowania cię przez
Czarnego Artema, co mówił. Jak zmusił cię do oddania tajnej depeszy. I szczegóły tego, jak zerwał negocjacje z Moskwinem. Ludzie mogą wiedzieć. U nas nie ma sekretów. I w czy im interesie Czarny działał. Twarz Mły narza by ła spokojna jak u parality ka. Ale swoją jedy ną ży wą ręką wczepił się w obręcz koła w wózku, tak że zbielały mu palce. Na Polatuchę patrzy ł spiżowy mi oczami, a źrenice by ły wy bity mi w nim dziurkami. Polatucha zrobił krok naprzód jak niedźwiedź na łańcuchu. Obrócił głowę, przepraszająco spojrzał z ukosa na Artema. Głośno wy puścił nadmiar powietrza. Popatrzy ł na granit posadzki. Tłum milczał. Artem nie mógł rozerwać ust, Losza żuł krwawą galaretkę. – Już od dawna obserwowaliśmy Artema – zaczął Polatucha. – Przez cały ostatni rok. Wiedzieliśmy, że kilka razy w ty godniu wy chodzi na górę. Startuje ze stacji WOGN, idzie do wieżowców Trikolor Szosą Jarosławską. Nasze stanowisko by ło zainstalowane naprzeciwko. Obserwowaliśmy. Kilka razy w ty godniu próbował nawiązać kontakt radiowy. Polatucha go wy dawał. Artem słuchał. Doty kał języ kiem gorzkiego kleju, bełkotał przez nos. Jak zimny kanciasty żwir, jak wilgotny, świeżo wy kopany grunt, na nogi, na ręce, na pierś, zwalała się na niego bezsilność. By li tu towarzy sze Artema: Sam, Stiopa, Timur, Kniaź. Przy widziało mu się, że widzi stłamszoną za męskimi plecami Anię. Przy jrzał się – to ona? Zgubił ją. – Wiecie… – mówił Polatucha. – O ty m, że wojna z Zachodem się nie skończy ła. Że oni ty lko czekają, żeby śmy się zdradzili. Oczy wiście od razu zaczęliśmy podejrzewać Artema o to, że próbuje nawiązać kontakt z kimś od nich. Zdekonspirować nas. Może nawet pomóc nakierować na nas… Człowiek by ł nowy. I pułkownik powiedział: śledzić go. Mimo że… No, krótko mówiąc. Potem by ła jeszcze ta historia… Z centrum radiowy m. Pewnie już sły szeliście. Ludzie zaszemrali. Ania! Pojawiła się Ania. Wy rwała się z czy jegoś uścisku, przecisnęła do pierwszego rzędu. Wzrokiem znalazła Artema, już go nie odry wała. – Plączesz się – powiedział surowo Mły narz. – Najpierw powiedz nam o depeszy. – Tak. No. By ło tak. Generalnie z Artemem wszy stko by ło prawie jasne. Że prawdopodobnie pracuje dla przeciwnika. Ma na celu destabilizację sy tuacji. Dekonspirację Moskwy. Naprowadzenie ognia. A z depeszą… Artem wy ry wał się, wił, ale trzy mali go mocno. I nie miał w ustach nawet najmniejszego otworu, żeby powiedzieć przez niego Polatusze o drugiej grupie Rh– – a zresztą Polatucha oddał mu już ten dług, a sam Artem poży czy ł krew od Biessołowa. I po co? Żeby samemu dokuśty kać do stry czka? Polatucha nie chciał go już widzieć. Teraz mówił sprawnie, jakby odtwarzał pły tę. W tłumie nawet nieliczni znajomi patrzy li teraz na Artema, mrużąc oczy, jak na obcego, jak na jadowite stworzenie, które trzeba rozgnieść obcasem. – A jak by ło z Moskwinem? – zapy tał Mły narz. – Z Moskwinem – powtórzy ł za nim Polatucha. – Z Moskwinem by ła taka historia. Artem wy ciągnął mnie z bunkra, kiedy siedzieliśmy tam, walcząc przeciwko Korbutowi z jego specnazem. Kiedy pochowaliśmy Dziesiątego, Androida, Ulmana, Rudego, Antonczika…
– Wszy stkich pamiętam – przerwał mu Mły narz. – Nie trzeba. – Pan ich wszy stkich pamięta, tak. Ma pan tę listę. Wszy scy widzieliśmy. Sam mało tam nie zdechłem. I Artem mi powiedział: czy ty rozumiesz, że przy wieźliśmy właśnie naboje, dwadzieścia ty sięcy nabojów – czerwony m? Moskwinowi? Przy wieźliśmy je sukinsy nom, którzy zabijali naszy ch chłopaków? Na rozkaz Mły narza. Zrozumiałem. Zdradziliśmy ich pamięć. Zrozumiałem, po co umarli. Po nic. Że to polity ka. – Polatucha! – Że to polity ka jest ważniejsza. Że wczoraj by ła wojna, a dziś pokój. Szkoda, że wszy stkie te chłopaki zdechły niepotrzebnie wczoraj, kiedy by ła wojna, bo dziś jest przecież pokój. Dziś załadujemy ty m ścierwom dwadzieścia ty siaków nabojów, żeby jutro wy kosili nimi pozostały ch, kiedy znów będzie wojna. – Dosy ć! – A potem Artem mówi: bo nie ma w ogóle żadny ch czerwony ch i żadny ch faszy stów. I nie ma żadnego Zakonu. Jest ty lko jakaś jedna struktura. Niewidzialni Obserwatorzy. Albo cholera wie kto, bez różnicy. I my jesteśmy jedny m działem tej struktury, a czerwoni drugim. I że to by ła nieprawdziwa wojna, a obrona bunkra to by ła jakaś lipa. To wszy stko spektakl. A ja tak sobie my ślę: a picie wódki z naszy mi martwy mi chłopakami – to też spektakl?! – Polatucha! – Niech mówi! – krzy knął ktoś w tłumie. – Daj mu powiedzieć! Polatucha jest nasz! To nasz człowiek! Nie zamy kaj mu ust! – Uwolnij go! Co to w ogóle jest?! – Więc kończ, Polatucha… Ja tam przecież obie nogi… – I Artem mówi: a Hanza to w bunkrze gdzie by ła?! Dlaczego dopiero potem nam pomogli i wy słali ludzi? A nie kiedy ich prosiliśmy ?! Czy on nie za to sprzedał nogi? – Polatucha na dowódcę! – ry knął ktoś. Wtedy uderzy ło coś szy bkiego i Polatucha try snął czerwienią na piękną białą ścianę za sobą. Try snął, osłabł, usiadł i padł twarzą na ziemię. Nie miał już poty licy, zamiast poty licy miał krwawy lej. I w duszy Artema od razu powstał taki sam. – Polatucha!!! – Polatuuuucha! To Hanza!!! – Bij Hanzę! Ktoś z rozpędu przewrócił wózek Mły narza, ten upadł na granit opodal gęstej kałuży, zaczął wierzgać łapką jak przewrócony na plecy karaluch, próbując się podnieść, koła się kręciły, migotały szpry chy, a na górze, nad nim, już ścierali się ludzie, jeden od drugiego nie do odróżnienia, ale dobrze wiedzący, kto tu jest obcy, a kto swój. Złapali Artema, odciągnęli, zerwali taśmę, dali mówić, osłonili go własny mi piersiami, wy ciągnęli Loszę, a już Artem Homera; znaleźli się otoczeni przez swoich; bili się wściekle, goły mi rękami – nikomu oprócz konwojentów i katów nie wolno by ło przy nieść na rozprawę broni. – Szansa! Szansa! – wrzeszczał Artem Loszy do ucha, kiedy wy rwany mi konwojentom kluczami rozpinali mu bransoletki. – Bierzemy ludzi! Na Cwietnoj! I Homera! Do Rzeszy ! Do drukarni! Wszy stko zrobimy ! Wszy stko według planu!
– Tak! Tak! – wrzeszczał Losza. Dwie ścierające się fale zaczęły się rozchodzić, odsuwać od miejsca rozłamu: jedna zabierała ze sobą martwego Polatuchę, druga – majtającego ręką Mły narza i wózek z pogięty mi kołami. Ale Artem nie mógł jeszcze uciekać razem ze wszy stkimi. Wy skakiwał z tłumu, rozglądał się dookoła. Gdzie ona jest?! – Hej! Heej! – krzy knęli do niego z tamtej strony. Pokazali mu ją – trzy maną za włosy, w rozerwanej koszuli: Anię. – Gdzie jest przestępca?! Dajcie nam Czarnego! Mamy jego żonę! – Ania! – Chodź tu, by dlaku! Inaczej gębę jej… Wszy scy razem ją tu… Rozumiesz?! Przy łaź do nas, mendo! – Nie waż się! Ania miotała się i wy klinała ich w ży wy kamień; podbite oko już siniało. Żałośnie i wy zy wająco zarazem sterczała pierś z brązowy m sutkiem. Artem złapał za rękę Homera. – Ulotki! O zagłuszarkach, o ocalały ch, o Obserwatorach! O ty m, jak nas wszy stkich ogłupiają! Prawdę! Prawdę, dziadku! Homer pokiwał głową. – Losza! Ty go znasz! Z twarzy ! Biessołowa! To Saszy kochaś. Nikt, ty lko ty ! Weź tam ludzi. Na Cwietnoj. Niech ten śmieć wam… – No już, Czarny ! – Albo was wpuszczą… Albo od razu go tam załatw! Nie ruszać jej, sukinsy ny ! Losza mrugnął. – Już! – krzy knął Artem do tamty ch. – Już! Idę! Idę do was! Puśćcie ją! No?! Z Anią spotkał się na pół sekundy – między dwoma biegunami czerni. Spotkali się i rozstali.
22 // Prawda
Z kory tarzy wracała na Arbacką wy proszona ludność: kordony, które trzy mały ją z dala od rozprawy, włączy ły się do powszechnej bójki. Rozłamowcy wy cofy wali się ze stacji w różny ch kierunkach, Artem, ściśnięty między obcy mi ludźmi, już tego nie widział. Ale krzy czał do wszy stkich zza czarny ch głuchy ch pleców: – Świat istnieje! Nie jesteśmy sami! Świat ocalał! Oszukują was! Możecie wy jść z metra! Okłamują was! Nie wierzcie im! Potem znów zatkali mu usta. Ci w Zakonie, którzy pozostali wierni Mły narzowi, wy cofali się do jego ambasady na Arbackiej. Posadzili stratowanego pułkownika na pogięty m wózku i zawieźli na prawowite miejsce – do gabinetu ze szklaneczką i spisami. Artema i Ilję Stiepanowicza, też zaliczonego do buntowników, trzy mano w komórce przy pokoju przy jęć Mły narza. Pilnowali ich nieznani żołnierze. Wchodzili do pułkownika do gabinetu, py tali za niedomknięty mi drzwiami, czy nie czas już zlikwidować jeńców, ale Światosław Konstantinowicz odkładał decy zję. Po kory tarzu hulał zimny przeciąg, przez szczeliny pod drzwiami przy nosił ury wki rozmów: jedne ze stacji, drugie z gabinetu pułkownika. By ło sły chać, że na Arbackiej gromadził się zaniepokojony tłum. Ludzie z ust do ust przekazy wali sobie, co stało się z Zakonem, jak zwielokrotnione echo powtarzali okrzy ki Artema. Dobrze, że wy mieniłem swoją wolność na Anię, my ślał Artem. Żeby chociaż ona uciekła! Ilja Stiepanowicz gapił się na czarny ch ludzi; wstrząsały nim potężne dreszcze. Czuć by ło moczem. By ć może wy obrażał sobie teraz, jak kula będzie przewiercać mu się przez czoło. Ale nie skomlał. Ty lko niemal niesły szalnie mamrotał. – Oczy wiście, jemu to wszy stko wolno. Jemu się urodziła bez palców. A czy ją wy dał? Nie, ochronił. Pewnie się z nią widuje. Patrzy, jak rośnie, bawi się z nią. I jego żona ży je. Jego ży je. Nie powiesiła się. Na rajstopach. Nie dy nda pod sufitem. Z języ kiem na wierzchu. Czarny m języ kiem. Jeden ze strażników miał na prawej ręce zegarek. Na jego odwrócony ch do góry nogami wskazówkach Artem odnotowy wał wieczność. Wy liczał, ile czasu potrzebuje Homer, by dotrzeć do Rzeszy. Wspólnie z nim zaocznie orientował się w działaniu maszy ny drukarskiej, szukał suchego papieru, sam dy ktował staruszkowi tekst. Nie trzeba nawet roznosić ulotek po cały m
metrze. Jeśli dostarczy się je choćby do Polis i na Cwietnoj, stamtąd wszy stko samo rozpełznie się dalej. O planie oprócz Homera i Loszy nie wie nikt. Wszy scy hanzeaty ccy członkowie Zakonu by li tutaj: z Mły narzem. Powstrzy my wali napierający rój ciekawskich. Z gabinetu dochodziły ry ki: – Wy bierz numer Biessołowa! Jeszcze raz! Muszę z nim porozmawiać! Osobiście! Zagubiony, wy sadzony z wózka, wy dzwaniał do swojego pana. Nie mógł się dodzwonić. Czy li Losza miał jeszcze szansę znaleźć Biessołowa, zanim odszuka go Mły narz. I wtedy Artem po wy sadzeniu Homera na Czechowskiej zaocznie dowiosłował z Loszą do burdelu. Zaocznie przekradał się pod osłoną weteranów Zakonu przez harmider i kurewstwo, niewidoczny otaczał chatkę Saszy i kończy ł, za Loszę i za siebie, swój wcześniejszy nieudany zamach. Nie, brał go jako zakładnika i prowadził oddział bojowy do bunkra. – Dzwoń jeszcze raz! Jeszcze! Odwrócona wskazówka szła do ty łu. Odmierzała pół godziny, trzy kwadranse, godzinę. Zgiełk na stacji narastał. Pokrzy kiwali niepewnie miejscowi urzędnicy, który ch przy słali rządzący Polis. Ale gapie nie chcieli się rozchodzić. Py tali żołnierzy z kordonu o to, co się stało i co to za szaleniec krzy czał o ocalały ch w inny ch miastach na Ziemi. – A co miała moja? Mały ogonek. Można by ło go usunąć. Od razu tam. Taka kochana kruszy nka. Narine powiedziała, żeby śmy nazwali ją na cześć mojej mamy, jeśli będzie dziewczy nka. Czy li Marina. Marina Iljiniczna. Marina Iljiniczna Szkurkina. Dotarło do niego: Ilja Stiepanowicz nie mówił tego do siebie, ty lko do Artema, opowiadał mu to, mimo że nie patrzy ł mu w oczy. Pokiwał głową na zgodę, ale my ślał o swoich sprawach. – Zamknij mordę! – wy chry piał do Ilii strażnik. – Łeb mi pęka od twojego mamrotania! Zamknij się, powiedziałem, albo tu z tobą skończę! Tak czy inaczej, obu was trzeba stuknąć! – Marina Iljiniczna – wy szeptał wtedy Ilja niesły szalnie dla strażnika, ale wy raźnie dla Artema. – Malutka Marina Iljiniczna. Babcia by się ucieszy ła. A czy Losza zdoła pochwy cić Biessołowa? Przeprowadzić go jako jeńca przez pół metra? Przecież specjalnie się w ty m nie szkolił. Jest brokerem, a nie komandosem i nie zabójcą. Tam, w centrum radiowy m, jakoś sobie radził, ale wtedy w niego samego celowano z broni i nie trzeba by ło niczego planować, ty lko przeży ć, wy karaskać się. Ale to nic, da radę. Weterani pomogą. Chy ba zdąży im wszy stko objaśnić? Zdąży. Od tego jest apostołem. Przeszedł z Artemem przez wszy stko. Nie trzeba go przekony wać, niczego mu udowadniać. Sam wszy stko pamięta, wszy stko czuje. – W dupie mam, że nie odbiera! Dzwoń! A może Biessołow już został porwany ? A może wloką tę gnidę z workiem na głowie do sekretnego wejścia do tego ich spasionego bunkra z na wpół nędznej Taganki? Ty lko żeby Homer zdąży ł z ulotkami. Ale nawet gdy by bez ulotek… On przecież wszy stko wie… Jeśli nie uda się oży wić drukarni, może i sam, własny mi słowami, wszy stko ludziom opowiadać. Jak tamten Homer, ten prawdziwy. Na zewnątrz ktoś zapukał do drzwi. Weszło ich trzech, zatroskany ch i ponury ch: jeden bramin w chałacie, jeden wojskowy w
wy sokiej czapce z otokiem i dwugłowy m orłem i jeszcze jakiś cy wil. Zapukali do Mły narza, zabębnili w drzwi mocno, nerwowo. Też żądali odpowiedzi na jakieś py tania. Coś tam na stacji dojrzewało. Fermentowało, tworzy ło się, rosło. I trzej wy słannicy do Mły narza na pewno chcieli ten ferment zahamować, pozostawić pod kloszem. Mły narz odszczekiwał się ze złością ury wany mi frazami. Drzwi gabinetu się uchy liły. – Zarządzimy posiedzenie Rady Polis. Nie mamy prawa milczeć! Niech tam wszy scy się wy powiedzą. A potem poinformujemy ludność. O rezultatach. A pan ze swoim rozłamem… Sam pan sobie jakoś poradzi! – A jeśli cała ta Rzesza to naprawdę fałszy wka – zagłuszał ich Ilja. – Jeśli sam Jewgienij Pietrowicz jest fałszy wką i zdrajcą, jeśli wszy stko tam u nas by ło fałszy we, w takim razie co ja, w takim razie po co mnie, w takim razie za co Marinę z ogonkiem i w takim razie za co Narine na rajstopach, i za co ja, i po co. Mówią: pisz, a co pisać, gdzie coś takiego można zapisać, jakimi słowami… A Artem miał usta zatkane sparciały mi szmatami, nie może mu niczego odpowiedzieć, i nie ma nawet możliwości poprosić Ilję Stiepanowicza, żeby ten zamilkł. Zaszeleścił, wy chodząc, nieostrzy żony bramin, zamiatając kurz chałatem, w ślad za nim kroczy ł oficer, pachnący stary m potem i niepraną bielizną, a nieokreślony cy wil zadrobił jako ostatni. Koniec audiencji. – Dodzwoń się! Cała trójka skurczy ła się, zmieściła w ściśnięty do rozmiaru pudełka zapałek otwór drzwi w końcu kory tarza, wy szła do ludu. – Prawdy ! – wpadło z zewnątrz przez otwarte na oścież drzwi. Ilja Stiepanowicz uniósł się przy ścianie, skierował się w stronę krzy ku, ruszy ł mu naprzeciw, ale człowiek z wełny usadził go, wbił nauczy cielowi pięść w splot słoneczny. I drzwi znów się zatrzasnęły. Proszę: ludzie wreszcie chcieli wiedzieć, a Artem znów ma w ustach śmierdzącą szmatkę. Trudno, teraz inni mogą powiedzieć za niego. I powiedzieć, i zrobić. Rozesłał gońców na wszy stkie strony świata, teraz i zdechnąć nie będzie tak strasznie. Dobiegło do nich: tamta trójka kolejno mruczy coś usy piającego rozbudzonemu tłumowi. Ten wy krzy kiwał py tania, nie miał ochoty na koły sanki. Dziękuję, Polatucha, my ślał Artem. Szkoda, że umarłeś. Dziwne, że umarłeś. Jak to – nie będziesz już na mnie zezował? Nie dasz rady zażartować? Od kogo mam teraz poży czy ć krew? Wy bacz, że w ostatniej chwili w ciebie wątpiłem, Polatucha. Ale przecież i ty w ostatniej chwili we mnie wątpiłeś. Wątpiłeś, a powiedziałeś wszy stko jak należy ; tak, żeby zdjąć mnie ze stry czka. Szkoda, że nie sły szy sz, jak tam, na stacji, ludzie domagają się prawdy. Otwieramy im teraz razem zapory hermety czne: ty i ja. Razem wy puszczamy ich na powierzchnię, na zewnątrz. A gdzieś jeszcze inni nasi, spiskowcy, robią swoje. Homer drukuje ulotki, apostoł prowadzi Biessołowa, przy stawiwszy mu lufę do bladej skroni, żeby otwierał bunkier. Niech Mły narz się tu
miota, wścieka – pies pozbawiony pana. O czy m będą mówić na Radzie Polis? O ty m, jak ściślej przy cisnąć, przy kręcić klosz? O ty m, jak zdusić wszy stkich buntowników, szy bko, pojedy nczo, żeby wieści o ocalały m świecie nie rozeszły się po metrze? – Dzwoń! Dzwoń, dokąd chcesz! Na Cwietnoj! Wszy stkich nie zaduszą. – Mów! – szalało na zewnątrz. – Mówisz prawdę? – py tał Ilja Stiepanowicz Artema. – To wszy stko, co opowiadałeś Homerowi. To prawda? Artem skinął mu głową. Co się tam u belfra w głowie roztapiało, w jakich kształtach zasty gało? Właściciel zegarka – dwoje rozbiegany ch oczu w dziurach w kominiarce – coraz częściej podnosił wskazówki do twarzy. Tu, do przedsionka, przez szczeliny z gabinetu pułkownika przeciekało przeczucie gęstniejącej nieodwracalności wszy stkiego, co działo się teraz w metrze. Znów przy szły my śli o Ani. O ty m, jak uparta okazała się jej miłość. Artem miał inną konstrukcję wewnętrzną: poczuł od Ani pierwszy chłód i w odpowiedzi też zaczął sty gnąć. Tak jakby nie mógł sam promieniować miłością, lecz odbijał ty lko miłość Ani swoją wklęsłą duszą. Czuł na sobie rozproszone światło zainteresowania – zbierał je w wiązkę i wy sy łał z powrotem. Rozpalał ją przy jej pomocy i odbierał w odpowiedzi jeszcze więcej ciepła. Ale wy starczy ło, by Ania zaczęła gasnąć, żeby i on nie miał czy m jej odpłacać. I tak marniał, póki całkiem nie wy sechł, nie przestał wierzy ć, póki ich przy szłość nie rozeschła się i nie pokruszy ła mu się w głowie. A serce Ani działało jakby odwrotnie, wy wrócone na lewą stronę. Zdawało się, że on już nie jest jej potrzebny – za jego niegodziwą głuchotę, za szkodliwy upór, za niechęć do wy rzeczenia się swoich idioty czny ch marzeń i za lekceważenie jej własny ch. By ć może nawet pierwsza zamierzała zostawić Artema. Na knocie by ło tak mało tłuszczu, że mógł już ty lko kopcić. Ale kiedy ty lko odszedł, znów zapłonęła: zaciekle, rozpaczliwie. Tak, że zaczęło mu piec oczy od gorąca, miał ochotę zasłonić je dłonią. Osłaniał się – ale i tak się nagrzewał. Ania znów się w nim odbijała – krzy wo, śmiesznie – ale odbijała się coraz wy raźniej i jaśniej. Dziwne paliwo ta miłość. – Nie odpowiada? Teraz, tatku, możesz już nie mieć dokąd dzwonić. Dość czasu minęło. Jeśli apostołowi się udało, jeśli rzeczy wiście wszy stko wy pełnił, to bunkier mógł już zostać zdoby ty i wy patroszony. Tłuste szczury stoją już w szeregu na Tagańskiej, w swoich głupich garniturach, i odpowiadają, jak uczniowie przed nauczy cielami, powtarzając swoją ostatnią lekcję geografii. – Anzor! Anzor wszedł, zmierzy wszy Artema i Ilję zły m spojrzeniem. Wy słuchał ujadania Światosława Konstantinowicza, wy toczy ł go, podskakującego w swoim chy boczący m się powozie, na kory tarz. – Co z ty mi? – zapy tał ten z zegarkiem. – Na razie nie zdecy dowałem. Po Radzie – nie odwracając się, wy cedził Mły narz. Nadal się nie dodzwonił.
– Trzy mać ich tutaj? – Tak. Nie, czekaj. Dawaj ich ze mną. Mogą się przy dać. Ty lko upewnijcie się, żeby milczeli. Złapali pod pachami, podnieśli z podłogi – i zakneblowanego Artema, i zasikanego Ilję. Wy prowadzili ich na lśniącą Arbacką. Ustawili się klinem, rozpy chali tłum. Pomaszerowali przez całą stację, wy zy wająco. Głuchli, ale nie sły szeli, jak do nich ludzie krzy czą. Właśnie tam obradowała Rada Polis; dlatego też Mły narz potrzebował gabinetu na Arbackiej. Podeszli do drzwi. Cała eskorta pozostała na zewnątrz, Artema z Ilją też nie wezwali na posiedzenie; Zakon stanął w szy ku podobny m do jeża, nastroszy ł się, zasłonił wejście przed gapiami. Mły narz z Anzorem weszli do środka, za nimi jeszcze kilku spóźniony ch braminów i drzwi się zamknęły. – Podobno odebrano jakieś sy gnały … – szemrały głosy dookoła. – Niby że nie ty lko my ocaleliśmy … – A gdzie jeszcze? Kto? Kto tak powiedział? – Jak wy jdą, to się okaże. Naradzają się. – Ależ jak coś takiego może… Ty le lat milczeli… A tu masz… – Zakon się dowiedział. Pobili się – o to, czy mówić, czy nie. – A ci to kto? Na ławce? Ten związany – kto to? – Terrory stów złapali. Wkrótce powiedzą. Artem nie mógł dojrzeć szepczący ch. Zamiast nich widział jednakowe czarne plecy, naramienne paski kamizelek kuloodporny ch, wełniane poty lice, szeroko rozstawione glany. Ale czuł ich: od ich ciekawości dźwięczało powietrze, wy palał się tlen, ściany przy suwały się bliżej. By ły ich tu setki. Niech ty lko Mły narz spróbuje ich zmusić do czekania na odpowiedzi. Nagle zrobił się szum. Ktoś przepy chał się przez ścisk – umiejętnie i zdecy dowanie. – Na Radę! Przepuśćcie! Kordon też się zmieszał. Najpierw zacisnął się jeszcze mocniej. Potem zakoły sał się z wahaniem. Czy to nie głos Timura? Towarzy sza Artema i Polatuchy. Timur by ł przecież rozłamowcem… Wy cofał się przecież razem z Loszą, z Homerem, z odzy skaną Anią! Dlaczego on tu jest? Dlaczego wrócił? Przecież szturmuje teraz bunkier. A może już go zdoby ł? Przy niósł na posiedzenie Rady odrąbaną głowę Biessołowa? – Przepuśćcie! Na zaproszenie Rady ! Kordon pękł – przepuścił do środka Timura i jeszcze Kniazia, i Łukę; obaj ze starego składu. Timur dostrzegł Artema na ławce, kiwnął mu głową, ale nie wstawił się za nim. Wszedł do środka. Łuka z Kniaziem zostali na straży. O czy m mówią? O co się targują? Przeciągają czas? Stawiają żądania? Błagają o wy baczenie? Studiują głowę na tacy ? W środku panowała cisza. Przecież ich tam wszy stkich nie wy truli? – Przepuśćcie! Przepuśćcie! Na Radę! Kto ty m razem? Teraz tłum rozstępował się nie z taką ochotą, nie z takim szacunkiem, uty skiwał: a niby czemu? Artem wy ciągnął szy ję.
Czarny pierścień żołnierzy rozstąpił się dla ty ch ludzi też nie od razu. Nie od razu zobaczy ł. Jako pierwszy przeszedł przez kordon Biessołow. Ży wy. Blady, skoncentrowany, milczący. Za nim pojawił się apostoł Losza. Aleksiej Feliksowicz obrzucił Artema ponury m spojrzeniem, nie przy witał się. Losza, przeciwnie, kiwnął mu głową. Do środka weszli obaj. Apostoł przy prowadził zakładnika? By li z nimi jeszcze dwaj ludzie z Zakonu, zostali na zewnątrz. Artem zerwał się z ławki, zaczął wy krzy kiwać przez knebel swoje py tania. Kopnęli go pod kolano, żeby upadł z powrotem, i upadł. Łuka i Kniaź sy knęli na tego, który go podciął, każdy chwy cił się za kaburę. Poczekali – i ustąpili. Wszy stko rozstrzy gało się teraz za drzwiami, a nie tutaj. Zrobiło się strasznie duszno – jak na Komsomolskiej, jak przed samy mi cekaemami. Ludzie napierali, kordon powoli się zaciskał, chociaż nie miał prawa ustępować. Zdawało się, że spiżowe ży randole, ważące po pół tony dwumetrowe obręcze, koły szą się na swoich łańcuchach jak na wietrze – ty lu ludzi unisono wdy chało i wy dy chało powietrze. Nagle. Po stacji przeleciał obcy dźwięk. Kaszel. Żołnierze z kordonu poderwali głowy, tłum umilkł, wszy scy zaczęli się rozglądać. Gęsty kaszel z wielu głośników naraz. Okazało się, że tu też mieli własny sy stem nagłaśniający. – Test. Test. Raz. Raz. Na całą stację – takim głębokim, przy jemny m głosem. – Szanowni oby watele. Prosimy państwa o uwagę. W krótkim czasie zostanie ogłoszony ważny komunikat. Prosimy się nie rozchodzić. – Dawaj prawdę! Prawdę mów! – zakrzy knęli w odpowiedzi niewidocznemu lektorowi. Ale ten przeczy ścił gardło i umilkł. – Coś ważnego… – Czy żby rzeczy wiście… – Zgłupieć można… I dopiero kiedy czas już całkiem się zatrzy mał, drzwi otwarły się na oścież. W czarny krąg wy szedł poważny grubas w brązowy m garniturze; oczy miał oszklone, szerokie czoło garbaty m grzbietem przechodziło w poty licę. Pomocnik podsadził go – grubas wszedł na marmurową ławkę obok Artema; w ten sposób stał się widoczny dla tłumu. – Przewodniczący … Rady … Sam… Potem w drzwiach pojawił się Mły narz z Anzorem, a za nimi Timur. Rozeszli się na różne strony ławki. Grubas wy dmuchał nos. Zasmarkaną chusteczką otarł spocone czoło. Przeczy ścił nią również szkła, założy ł okulary z powrotem na nos. – Oby watele. Zebraliśmy się tu dzisiaj. Powodem tego stało się dość nieprzy jemne wy darzenie. W łonie wielce szanownego Zakonu, który został powołany, by nas wszy stkich bronić… Że tak powiem, doszło do różnicy zdań. Wrócimy do tego później. – Przestań kręcić! Mów, jak jest! – Tak. Oczy wiście. Do istoty sprawy. Rzecz w ty m, co zostało przez nas ustalone. Jest to,
oczy wiście, wprost niewiary godne. Ale mamy niezbite dowody. Które w swoim czasie przedstawimy, proszę nie mieć wątpliwości. Więc tak. Ustaliliśmy z całą pewnością. Że Moskwa nie jest jedy ny m miastem ocalały m w Ostatniej Wojnie. Dokonaliśmy przechwy cenia transmisji radiowej. Tłum oniemiał. Dźwięki umarły – wszy stkie dźwięki poza nużący m stęchły m głosem człowieka w brązowy m. Oniemiały Artem patrzy ł na niego z dołu w górę, jak na wy rocznię. Jak na Polatuchę przed wy strzałem. Jak na świętego. – Jesteśmy gotowi pozwolić wam jej wy słuchać. Ale na początek parę słów. Dla mnie osobiście, jak i dla was wszy stkich, jest to prawdziwy szok. Rzecz w ty m, że transmisja pochodzi z drugiego brzegu Atlanty ku. Drodzy. Oby watele, towarzy sze, bracia. Rozumiecie, co to oznacza. To oznacza, że wróg, który zdruzgotał nasz kraj. Który pozbawił ży cia sto czterdzieści milionów naszy ch współrodaków. Rodziców, dzieci, żony, mężów. Ten wróg ży je. Nie został dobity. Że wojna się nie skończy ła. Że nikt z nas nie może już czuć się bezpiecznie. W każdej chwili możemy otrzy mać nowy, ostateczny cios. Jeśli w jakikolwiek sposób zdradzimy swoją obecność. Artem zajęczał, zary czał, ześlizgnął się z ławki i upadł na zimną posadzkę. – Przez wszy stkie te lata ratowało nas ty lko jedno. To, że mieszkaliśmy w metrze. To, że by liśmy przekonani, iż powierzchnia nie jest zdatna. Do ży cia. Dzięki temu ocaleliśmy. I teraz. To nasza jedy na szansa na dalsze przeży cie. Wiem. To brzmi dziwnie. Trudno w to uwierzy ć. Ale proszę, żeby ście uwierzy li. Prosi was Rada Polis. Posłuchajcie sami. Oto nagranie, które wy konaliśmy dzisiaj. Nadaje Nowy Jork. Głośniki znów się ocknęły. Kichnęły. – Khhhh… Iiiiiuu… Szszszsz… I zagrzmiała piosenka. Dziwna, nietutejsza: w obcy m języ ku do wtóru bębnów i pohukiwań, na tle fanfar i trąbek, w połamany m ry tmie męski głos zaczął ni to zawodzić, ni to skandować jakiś ni to hy mn, ni to marsz. Wtórował mu żeński chór. Niepowstrzy mana siła promieniowała od tej piosenki. By ło w niej wy zwanie. I zła radość. I dzika ży ciowa energia. Można i należało się do niej ruszać, tańczy ć – zmy słowo, swobodnie. Ale nikt w ogromnej sali z białego kamienia pod półtonowy mi ży randolami w kształcie wieńców nie mógł się poruszy ć. Ży randole koły sały się jak od trzęsienia ziemi. Ludzie wdy chali bicie w bębny i wy dy chali czy ste przerażenie. – Jak widzicie… Sły szy cie… Sami… Taka to jaskiniowa, zwierzęca muzy ka… Czy li w czasie, kiedy my znosimy wy rzeczenia. U nich trwa hulanka. I przy ty m są informacje. Że zachowali swój potencjał nuklearny. To wróg, który jest sto razy bardziej niebezpieczny. Musimy ty lko to sobie uświadomić. Nasze ży cie chy ba nie będzie już takie jak wcześniej. To początek nowej epoki. I w związku z ty m… Oto oświadczenie. Zbliżcie się. Timur – czarnowłosy, z siwizną, wąski i ży lasty, podszedł do brązowego przewodniczącego. Pochy lił się nad Artemem, pomógł mu usiąść. Potem wszedł na ławkę. – Weterani Zakonu są oburzeni samowolą naszego by łego dowódcy, pułkownika Mły nariewa. Nasz towarzy sz został zabity przez jego sługusów, zamiast zostać uczciwie osądzony m. Przepraszamy oby wateli Polis za zamieszki. Oświadczamy, że opuszczamy skład formacji. Odmawiamy podporządkowania się rozkazom pułkownika Mły nariewa.
Timur mówił ury wany m, ochry pły m, przepalony m głosem. Najlepszy zwiadowca Zakonu. Starszy towarzy sz i nauczy ciel Polatuchy. Co on kombinuje? – Baza Zakonu na Smoleńskiej pozostaje przy nas. Przeprowadzimy uczciwe wy bory nowego dowództwa. Jednak uważamy, że w nowy ch okolicznościach konty nuacja konfliktu jest niedopuszczalna. Dlatego, jako nowa formacja, składamy ślubowanie bezpośrednio przed Radą Polis. Ślubujemy wierność i zobowiązujemy się bronić Polis. Przed wszy stkimi wrogami. Jawny mi i ukry ty mi. Odwrócił się do brązowego i zasalutował mu. Najpierw rozległo się jedno klaśnięcie, potem drugie; potem – jak wzmagająca się ulewa, zaszeleściło, zatrzepotało, zabębniło. – Brawo! Ura! Sława! – Idioto! – wrzeszczał z zatkany mi ustami do Timura Artem. – Krety nie! Nie ma żadnej Polis! Nie ma żadnej Rady ! Po prostu innej głowie przy sięgasz! Nie wierz im! Timur popatrzy ł na niego, kiwnął głową. – Jeszcze im cię wy rwiemy, Artem. Jeszcze ramię w ramię będziemy bić się z Amery kańcami. – Nie zgadzam się z takim postawieniem sprawy – powiedział ciężko Mły narz ze swojego pogiętego wózka. – Ale gotów jestem przy mknąć na to oczy. Nie będę uważał tego za bunt. Nazwijmy to chwilową różnicą zdań. Kiedy ojczy zna jest w niebezpieczeństwie, nie mamy prawa do swarów. Podejmiemy decy zję na drodze negocjacji. Nasz Zakon i tak zapłacił już zby t wy soką cenę. Ja też składam ślubowanie w imieniu Zakonu – przed Radą Polis. Uważam, że czas waśni wewnętrzny ch minął. Nie mamy już prawa zabijać się nawzajem. Czerwoni, faszy ści, Hanza… Wszy scy jesteśmy przede wszy stkim Rosjanami. Trzeba o ty m pamiętać. Zagraża nam odwieczny wróg. Wszy stko mu jedno, w co wierzy my. Wy starczy, że się dowie, że jeszcze ży jemy, i zniszczy nas wszy stkich, bez różnicy ! Ludzie słuchali, pochłaniali jego słowa; nikt się nie sprzeciwiał i nie śmiał nawet szeptać. Artem przeniósł ciężar ciała do przodu, stanął na kolanach. Zakoły sał się, zdołał się podnieść. I zanim oczarowani przemową Mły narza strażnicy zorientowali się co i jak, z krótkiego rozbiegu ubódł Mły narza ciemieniem w skroń, przewracając go razem z wózkiem na ziemię. – Trzy majcie go! Trzy maj! Zaczęli go bić, a on starał się zaczepić się nogami za szy ję starego idioty, zmiażdży ć go, zadusić. Wy bili mu ząb, wy padł knebel. – Łżesz! Łżecie! Sukinsy ny ! Przez stłoczony tłum nie można się by ło przebić i ludzie w czerni zaczęli wciągać Artema do środka, za drzwi. Mły narza podnieśli, otrzepali. – Mały gówniarz. Wesz. Rozniosę cię w py ł. Na miazgę. Śmieciu. Ciebie i tę niewdzięczną sukę. Oboje będziecie wisieć. Zgniłki. Łgarstwa. To wszy stko łgarstwa. Wy jaśniał za niego Timur. – To aresztowany dy wersant. Są podstawy przy puszczać, że szpiegował. Próbował nas zdekonspirować. Sprawdzamy to. W końcu wsadzili pułkownika na wózek, a Artema wciągnęli do środka. Tam, za drzwiami, zaczy nał się długi kory tarz z wieloma wy jściami. Artema porzucili od razu za wejściem. Już stamtąd, szalejąc z wściekłości, słuchał dalej.
– Tak, Światosławie Konstantinowiczu – kiwnął ciężką ły są głową brązowy przewodniczący. – Wy powiedział pan złote słowa człowieka, który zna cenę ludzkiego ży cia. W ty m i we wszy stkim inny m w pełni się z panem solidary zuję. Proponuję jeszcze dzisiaj wy słać naszy ch dy plomatów na Linię Czerwoną, do Hanzy i do przedstawicieli Rzeszy. Posadzić wszy stkich przy stole negocjacy jny m. Skończy ć z ty mi rozbieżnościami, które trapiły nas przez te wszy stkie lata. W końcu nie jesteśmy przecież tacy różni, ekhm. Powinniśmy się teraz zjednoczy ć. Połączy ć wy siłki. I razem, wspólnie – my i wy – bronić metra. Naszego jedy nego, naszego wspólnego domu. Naszego jedy nego domu na nadchodzące dziesięciolecia, jeśli chcemy przeży ć, naszego świętego domu na wieki! – Nie tacy różni – powtarzał za nim z przerażeniem Ilja Stiepanowicz. – Nie jesteśmy tacy różni. My i oni. Przede wszy stkim Rosjanie. Zjednoczy ć się. Po co. Za co. Do przedstawicieli Rzeszy. Narineczko. Ale tłum pochłonął jego mamrotanie. Stłamszony, z początku przy gnębiony ty m objawieniem, zaczy nał się teraz prostować, rozumieć, my śleć o ty m, czy m go nakarmiono. – Amery kańcy … Przez ten cały czas… Muzy kę… Pasą się… Tańce… Zwierzęce… Ale czułem to zawsze… Swój brudny hip hop… My tu gówno żremy … A oni chcą nas pozbawić nawet tego gówna… Ostatniego, co nam zostało… Wiedziałam, wiedziałam… Nie dadzą nam spokoju… To nic, przeczekamy … Wy trzy mamy … Nie takie rzeczy … Trudno, może i się nie zmieni… – Jak wiecie, czasy i bez tego nie są łatwe – ciągnął ponad nimi wszy stkimi brązowy. – Choroba grzy bów zniszczy ła zapasy. Trzeba będzie zacisnąć pasa. Ale zjednoczeni zdołamy … Nasze wielkie mocarstwo! Nasz naród niejednokrotnie! Musiał przekrzy kiwać narastający zgiełk. Ludzie w końcu zdołali przeżuć i przełknąć prawdę, którą chcieli usły szeć. Artem, zmiażdżony, siedział pod ścianą i w skupieniu poły kał niesmaczną ciepłą krew. Doty kał języ kiem miejsc po utracony ch zębach. Gdzieś w kory tarzu ukazał się nagle Biessołow. Wy szedł z sali konferency jnej? Za nim kroczy ł apostoł Losza. – Zabij go! – wy sy czał do niego Artem. – To on! On ich! – Kto to? – nie poznał Artema Aleksiej Feliksowicz. – A jest tu inne wy jście? Nie mam ochoty drugi raz przeciskać się przez tłum. – Zapomniał pan płaszcza – powiedział do niego Losza. – Płofę, pomogę. – Losza! Losza! Ty … Co… Ty przecież… Musisz… – Za mną! – Aleksiej Feliksowicz ruszy ł szy bkim krokiem w przeciwną stronę. – Fłuchaj… Wief, poftanowiłem… W ten fpofób niczego nie ofiągniemy … Jefli go tak po płoftu zabić. Fy ftem tweba zmieniać od fłodka! Ftopniowo! Łewolucja to nie nafa metoda. Łozumief? – Losza wy jaśnił przez ramię Artemowi jakby przepraszający m tonem. – Pfy jął mnie właśnie na łefełenta. Pomocnika. Będę ftopniowo… Od fłodka… Z bunkła… – Ty gównojadzie! – wy chry piał łamiący m się głosem Artem. – Za bunkier?! Za żarcie?! Ty mnie – za żarcie?! Nas?! Wszy stkich?! – Jakich naf?! – rozzłościł się Losza. – Kogo – naf?! Nie ma żadny ch naf! Nikomu to nie jeft potrzebne opłócz ciebie! Ty załaz zdechnief, a ja będę tu jeszcze wądzić! – Aleksiej! – zawołał go Biessołow. – Długo mam czekać? Ładnie służbę zaczy nasz.
Nie splunął na niego Losza na pożegnanie, nie kopnął. Odwrócił się i pobiegł za Biessołowem. Rozwarły się drzwi, do środka wsunął się Timur. – Możesz iść? – Nie chcę. – Wstawaj! Póki tam przemawiają. Dawaj! Poderwał Artema za klapy białej kelnerskiej koszuli, zatrzeszczał kołnierzy k. Postawił go na nogi, dał mu się oprzeć na swoim ramieniu. – Ja z wami! – wy szeptał błagalnie Ilja Stiepanowicz. – Zabierzcie mnie! Ja nie chcę z nimi! Nie chcę! – Tu jest jeszcze jedno wy jście. Chodźmy na razie tam. Stary się opamięta i dostaniesz czapę. Potem cię nie wy ciągniemy. – Dokąd?… – Na Borowicką. Tam czeka Anka. Stamtąd na Poliankę. No i dalej. Masz gdzie się ukry ć? – W domu. Ania… Wszy stko z nią w porządku? – Mówię, że czeka! Dokąd was wziąć? – Na WOGN. Nie mogę iść na Poliankę. Muszę na Czechowską, do Rzeszy. – Po co?! Jaka znowu Czechowska?! – Tam jest Homer. Muszę iść do Homera. – Hej! – z sali posiedzeń wy jrzał kudłaty bramin. – Dokąd to?! – Timurczik. Czy ty to rozumiesz?… Niewidzialni Obserwatorzy. To oni tu nas trzy mają. Wszy stkich was okłamują. Okłamują. Oni – nas! – Słuchaj, Artem… Nie rób mi wody z mózgu. Nie chcę się mieszać do polity ki. Jestem żołnierzem, kropka. Oficerem. Nie mogę cię tu porzucić. Ale bez tego prania mózgu ty mi twoimi pierdołami. Zostańmy lepiej przy jaciółmi. Jak z nim rozmawiać? Z nimi wszy stkimi? Jeszcze jest szansa. Żeby udowodnić to ludziom. Kiedy łżą przez to swoje parszy we radio. Trzeba się tam dostać, na Czechowską. Pomóc to wy drukować. Pomóc rozdać. Przeszli we trójkę kory tarzami, stukają malowane drzwi, wy chodzą jacy ś ludzie, dziwią się strojowi Artema i pokaleczonej twarzy, Ilja Stiepanowcz kroczy ponuro z ty łu, migoce światło, szczury uskakują spod nóg; w końcu tchnęło mu w twarz kreozotem. Domowo. Oto ona, Borowicka. – Zaraz znajdę twoją ślubną… I na Poliankę. – Nie na Poliankę. Na Czechowską. Do Rzeszy. – Z nią to omówisz. Siedź tu. Ty lko nie pokazuj się na oczy naszy m, jasne? – Posiedzę. Będę cicho. Dziękuję, Timurczik. Usiadł przy długim stole z desek. Położy ł przed sobą podrapane ręce. Obejrzał się: oto jego ulubiona stacja w cały m metrze. Ciemnoczerwone cegły, kreozot w powietrzu jak smoła – słodki i przy dy miony, domki jak cele mnichów, szmaciane abażury, sły chać skądś łagodną smy czkową muzy kę, ludzie w śmieszny ch chałatach kartkują troskliwie zmurszałe książki. Szeptem prowadzą rozmowy o ty m, co przeczy tali, i ży ją w swoich lekturach, zupełnie nie potrzebując ani świata na powierzchni, ani na dole. Gdzie jest ta cela, w której Artem nocował u Daniły, swojego przy jaciela na jeden dzień i na
całe ży cie? Zajęta przez kogoś innego. – Homer? Podniósł się. Znajoma sy lwetka. – Homer! Skąd on tutaj? Jak? Dlaczego?! Czy żby nie by ł w Rzeszy ? Wstał, pokuśty kał… Przetarł oczy. Staruszek by ł czy mś pochłonięty : oglądał pustą celę. Młody bramin z nigdy niegolony mi głupiutkimi wąsikami pokazy wał mu pokoik, udzielał wskazówek, wręczał klucze. Pomy lił się? – Stół jest tutaj, wprawdzie nie ma gdzie go postawić, ale może pan pracować razem ze wszy stkimi… Za to są półki na książki… Jedy na rzecz to nie wolno u nas mieć zwierząt. Będzie pan musiał pożegnać się z kurą. – To konieczne? – Konieczne. – No cóż… – Homer! Staruszek się odwrócił. – Dziadku… Co ty tu… Jak ty tu… Nasi cię tu ukry li? Udało ci się… Z drukarnią? Jak poszło? Maszy ny działają? Papier nie przemókł? Homer patrzy ł na Artema jak na nieboszczy ka – ze smutkiem i dy stansem. – Dlaczego milczy sz? Udało się? Pokaż! – Artem. – Czego pan chce? – wtrącił się zapalczy wie ten z wąsikiem. – Gdzie ulotki, dziadku? By łeś na Czechowskiej? – Mam wezwać ochronę? – Nie trzeba – pokręcił głową Homer. – Zaczekaj. Dlaczego tam nie by łeś? Zrobili tam na Arbackiej wiec, zaczęli robić ludziom pranie mózgu… To, co zwy kle. I wszy scy wierzą… – To nie dla mnie, Artem. – Co?… – Nie mogę się ty m zajmować. – Czy m? Jakim ty m? – Propagandą. Drukować ulotek. Cała ta rewolucy jna działalność… Jestem już na coś takiego za stary. – Nawet tam nie by łeś? Na Czechowskiej? – Nie by łem. – Dlaczego? – Ja w to nie wierzę, Artem. – W co? W zagłuszarki? W Niewidzialny ch? W co?! W świat na powierzchni?! W to, że tu, na dole, to wszy stko jest niepotrzebne?! – Nie wierzę. Że ludzie tego potrzebują. Że ludzie chcą to wiedzieć. – To jest prawda! Prawda!!! Ludzie – potrzebują – prawdy !!!
– Nie krzy cz. Jaką prawdę mam im opowiedzieć? – Całą! Wszy stko, co widziałeś! Wszy stko, co ja widziałem! O kobiecie, której rozbili głowę prętem zbrojeniowy m! O jego ubikacji! – Artem machnął ledwo trzy mającą mu się na szy i głową w stronę zmartwiałego Ilii Stiepanowicza, który tu się za nim przy wlókł. – O ty m, jak strzelają swoim w plecy ! Jak usy piają niemowlęta za to, że mają ogonek! Jak za gadanie walą ludzi w łeb! Jak pędzą ludzi bez skafandrów, żeby stawiali wiatraki! Żeby by ł prąd dla zagłuszarek! O zagłuszarkach! Jak ich martwe ciała żrą psy ! – A czy to prawda? – zapy tał Homer. – A co to jest?! – To jest ciemnica, Artem, ciemne strony ży cia. My ślisz, że oni i tak tego wszy stkiego nie wiedzą? Oni w ty m ży ją. Nie chcą o ty m pamiętać, jeszcze im tego brakowało, żeby o ty m czy tać. Może mam pisać o ży ciu kanibali? Albo jak wierchuszka party jna deprawuje sierotki? Co w Hanzie, co na Linii Czerwonej. – Co to ma do rzeczy ?! – To też jest prawda. Czy ludziom chce się coś takiego czy tać? Nie trzeba ich faszerować ty m gównem. Oni potrzebują herosów. Potrzebują mitu. Niezbędne jest im piękno inny ch, żeby sami pozostali ludźmi. Co ja im tu opowiem? Że jakaś grupka biurokratów rządzi nimi jak świat światem? Że niepotrzebnie tkwią w metrze? Że nic się na to nie poradzi? To trąci paranoją. Mrok. A im jest potrzebne światło! Szukają go. Choćby ogarka świecy. Chociaż jakiegokolwiek przebły sku. O czy m chcesz im powiedzieć? Że wszy scy są niewolnikami? Miernotami? Baranami? Nikt cię nie będzie słuchał! Powieszą cię! Ukrzy żują! – A ty co im powiesz?! Zamiast prawdy ?! – Ja? Cóż… Legendę. O Artemie. Który by ł takim samy m prosty m chłopakiem jak każdy z nich. Który mieszkał na pery fery jnej stacji o nazwie WOGN. I którego dom wraz z całą resztą metra został wy stawiony na straszne niebezpieczeństwo. Przez koszmarne potwory ży jące na powierzchni i próbujące pozbawić zapędzonej do narożnika ludzkości ostatniego schronienia. O ty m, jak ten chłopaczek przechodzi przez całe meto, jak hartuje się w bojach, jak z niedorajdy staje się bohaterem. Jak ratuje ludzkość. Właśnie taka historia się ludziom spodoba. Dlatego że jest o nich, o każdy m. Dlatego że jest piękna i prosta. – O ty m zamierzasz? O ty m? A wszy stko to, co teraz?… – To polity ka, Artem. To propaganda. To walka o władzę. To za szy bko minie. Wszy stko się zmienia. Nie chcę pisać pamfletów, one tracą ważność od razu po napisaniu. – A czego chcesz?! Wieczności?! – No… Wieczność to duże słowo… – Zakazuję ci o mnie pisać. Zakazuję. Rozumiesz?! – Jak? To już nie należy do ciebie. Ty lko do ludzkości. – Nie chcę by ć cukrowy m baranem w twojej książce dla baranów! – Ludzie ją przeczy tają. Dowiedzą się o tobie. – Ale ja mam w dupie, czy ludzie się o mnie dowiedzą, czy nie! Co to ma do rzeczy ?! – Młody jesteś, Artem. – Co to – ma – do – rzeczy ?! – Nie oceniaj… mnie tak. Ty jesteś bohaterem. Dowiedzą się o tobie. Zostaną po tobie słowa. Może będziesz jeszcze miał dzieci. A ja? Co ze mną? Co po mnie zostanie? Bezimienna ulotka?
Strzęp papieru? – Zaczekaj… Oni ci… Dają ci tu pokój… Dają ci tu pokój?! – Tworzą warunki do pracy. – Warunki do pracy. Ty dla nich będziesz to pisał? Dla Biessołowa?! O mnie?! Tak cię kupili?! – Oni mnie czy ja ich? Będzie książka. O tobie. Prawdziwa książka i w przy zwoity m nakładzie. Nie mogę zrozumieć, co ci się w ty m nie podoba? – Artem! – okrzy k Ani. – Zapy taj Iljuszę. On ci powie. Kto czegoś takiego odmówi? Prawdziwa książka, podpisana moim imieniem! Nie podręcznik dla kanibali. Mit. Legenda. Na wieki. – Topią nas w gównie. Traktują nas jak by dło. Jak materiały budowlane. Nie uważają nas za ludzi… A ty … Ty im pomagasz… Ty … – I wtedy porwała go fala detonacy jna; zrozumiał; i doznał od tego wstrząsu; zupełnie stracił głos i dalsze słowa Artem wy ciosy wał bezgłośnie z powietrza, poświstując ty lko słabo gardłem przy wy dechach. – Kurwa. Przecież on ma rację. Przecież to ścierwo ma we wszy stkim rację. Bo tu nie ma żadny ch „nas” i żadny ch „ich”. To jest ta hy dra. Hy dra to my sami. Oni przecież składają się z nas. Całą ary stokrację sto lat temu rozstrzelano. Kogo winić? Nikogo. Sami to sobie robimy. Ci tam, w bunkrze, z kogo oni wy szli? Z nas. I teraz… Ty, Losza… Jak pokonać hy drę? Nikt nawet nie zamierza na poważnie się z nią okładać. Każdy ty lko marzy, żeby zastąpić jej głowę swoją, stać się jedną z nich, sam mówi: masz, kąsaj, zabieraj mnie, chcę by ć w tobie, chcę by ć z tobą. Żadnego Heraklesa, za to cała kolejka głów. Jaka władza… Co ma do tego władza… Boże, co ze mnie za idiota… Wiesz co? Pisz, dziadku. Drukuj. Długich lat ci ży czę. Boże, kurna… Ogarniał go śmiech. Bał się, że się rozry czy, a przez usta pchał mu się na zewnątrz śmiech, jak piana u szaleńca. – Artem! Zobaczy ł Anię. Padł przed nią na kolana. – Wy bacz mi. – Artem, co z tobą? – Co, naprawdę na Czechowską? – zapy tał Timur. – Tam lada moment wrócą faszy ści. Może jednak Polianka? – Nie. Otwórz wrota. Na górę. Pójdę na górę. – Co?! – Artem! – Otwieraj wrota! Otwieraj?! – Artem, co z tobą! – Pójdziemy na powierzchnię, Aneczko! Na powierzchnię! Na powierzchnię.
23 // Swoi
– O, tam są! Tam! Przez ażurowe balustrady, z dołu, wy dało mu się, nie, nie wy dało, zobaczy ł czarne glany. – Uciekaj! – Otwieraj wrota! Otwieraj, mówię! – Co ty, z by ka spadłeś?… Nie masz skafandra! – Jestem normalny ! No?! Zdechniemy tu przez ciebie, krety nie! No!! – Gdzie on jest?! Gdzie oni są?! – Daj rękę! Nie puszczaj! – Ja z wami. Ja z wami. Ja nie chcę tu zostać. – Niech cię szlag… Dokąd tam w ogóle pójdziesz? Po co ci ta powierzchnia?! Obalając stoły, przeskakując przez ławki, przewracając gdaczący ch braminów, pomknęli na przeciwległy kraniec stacji. Ludzie Zakonu wy padli z przejścia, rozsy pali się po peronie jak ołowiany śrut. Dobiegli do hermety czny ch grodzi, przy łoży li ochronie broń do gęby, zakręcili zaworami, pociągnęli tonę stali po szy nach: zaczęła niechętnie przesuwać się na bok; wcisnęli się w szczelinę, wbiegli po schodach. Skąd Artem znalazł jeszcze siły ? Skąd ży cie? Gonili ich. Dudnili po granicie. Deptali im po piętach. Strzelali w biegu, ale niecelnie. Rozwrzeszczał się za nimi zdemolowany kurnik. Skrzy dło wrót znieruchomiało. Szczelina pozostała wąska, jak za kulisy. Przeciskali się przez nią komandosi w czerni, a bramini tłoczy li się jak najdalej od niej, żeby nie dostać cudzej dawki promieniowania. Wy skoczy li do holu: Artem, Ania, Timur i Ilja. W ciągu zy skanej chwili zdąży li wy łamać zewnętrzne drzwi, wy paść bez skafandrów w chłodną moskiewską noc. – Co teraz?! – Tutaj… Tu zostawili… Zaczekaj… Tu jest! Daj rękę! Tam! Pochy leni pobiegli wzdłuż milczącej Biblioteki, gdzie Artem zostawił kiedy ś swój strach; pod jej niewidzący mi oknami, pod słoniowy mi nogami jej kolumn, po wy chodzący ch ze ścian marmurowy ch pły tach. Czarni wy lecieli w ślad za nimi z przy pominającego wejście do grobowca holu Borowickiej. Zawahali się, czy wy jść na zewnątrz bez ochrony. – Zaraz się nały kamy ! Wiesz, jaka tu jest radiacja… – O. Tutaj. To on? On!
Odholowany japończy k Sawielija. Porzucony, kiedy Polatucha zabierał ich od zagłuszarek. Kiedy ? Sto lat temu; Sawielija nie ma – ludzie ponieśli go i zadeptali na Komsomolskiej: już pierwszego dnia swojej służby w Zakonie zginął i przepadł bez wieści. A jego samochód – proszę. Stoi i czeka na właściciela. Artem szarpnął za wszy stkie klamki, wszedł przez zapomniany bagażnik. Pod dy wanikiem dla pasażera by ł zapasowy kluczy k. Sawielij powiedział mu o ty m na Komsomolskiej. Jakby zapisał mu w testamencie. Artem włoży ł kluczy k, przekręcił. Auto oży ło. Od Borowickiej oddzieliły się jednak czarne figury – zdecy dowali się. – Dawajcie do środka! – Dokąd chcecie jechać?! – Na WOGN! Do swoich. Do domu. Powiedzieć im! – Ja nie. Ja zostaję. Co tam dla mnie jest? Dogadam się z nimi! – Właź do samochodu, idioto! – To przecież nasi! Dogadam się. Czekaj… Zapomniałem. O. To twoje? Oddali mi. Wy ciągnął czarnoszarego, matowego nagana. – Moje. Podał Artemowi przez otwarte okno. – Dzięki, kurna… – Dobra! Jedź! Timur podniósł ręce, odwrócił się i ruszy ł w stronę biegnący ch mu na spotkanie czarny ch biesów. Artem w my ślach zrobił nad nim znak krzy ża. Wcisnął gaz. Od strony Ochotnego Rjadu, od Twerskiej wiatr przy niósł strzępek dźwięku: ry k silnika. Wy rwali z miejsca. Skręcili z piskiem opon, zady miła guma. Ania – po lewej, na przednim siedzeniu pasażera; Ilja Stiepanowicz, piąte koło u wozu, kręci się z ty łu. Zamknęli okna na głucho. W lusterku wsteczny m bezgłośnie, jak szmaciana lalka, zwalił się na ziemię Timurczik, z podniesiony mi rękami upadł do przodu. I chwilę później w czarną ramkę lusterka wpadła opancerzona terenówka. Zahamowała przy powalony m ciele. Wy łączy ła światła. Zmalała. Rozpły nęła się. Pędzili ulicą Wozdwiżenka, przez wszy stkie miejsca, po który ch Artem chadzał sto razy ; teraz jest tu po raz ostatni. Z obu stron ulicy w ślad za mknący m japończy kiem patrzy ły pusty m wzrokiem czy jeś wy dziobane czaszki, wy jedzone budy nki, uschnięte drzewa. I ogry ziony księży c słabo podświetlał czy ste niebo. W niebo by ło wbity ch mnóstwo gwiazd, jak w tamtą noc, kiedy Artem wy szedł z Żeńką na powierzchnię, podstępem sprawiwszy, by on i Witalik otworzy li zaporę hermety czną na stacji Ogród Botaniczny. – Pamiętasz, Żenia? – Starczy, Artem. Proszę. – Wy bacz. Już nie będę. Naprawdę. Mignęło i zniknęło Ministerstwo Obrony z białego jak kość wapna, przemknął grobowiec stacji Arbacka. Po prawej stronie stały proste i wąskie dwudziestokilkupiętrowe wieżowce, podobne do zapomniany ch na paradzie zwy cięstwa żołnierzy. Po lewej ciągnęły się błazeńskie i majestaty czne rozcapierzone domy Kalinińskiego Prospektu z największy mi w jakiejś tam Europie ekranami reklamowy mi, teraz wy palony mi do czerni. Wartownicy oddawali Artemowi honory. Ekrany pokazy wały mu jego przeszłość i przy szłość.
– Jak ci się oddy cha? – zapy tał Anię. – Inaczej. Przy pomniał sobie, jak by ł tu po raz pierwszy – dwa lata temu. Wszy stko by ło tu wówczas tak inne. Tętniło tu ży cie – chorobliwe, obce – ale aż się roiło. A teraz… Artem spojrzał w lusterko. Wy dało mu się, że gdzieś w oddali ściga ich strzępek ciemności; ty lko wy dało? Ostro, z piskiem, skręcił w Sadowe Kolco i pojechał tam wy gry zioną koleiną obok spalonej na stosie ambasady Stanów Zjednoczony ch, obok zbudowanego dla truposzy, z kołem na dachu, wieżowca na Krasnopriesnieńskiej, obok solidny ch granitowy ch domiszczy, na cześć figury woskowej nazwany ch „stalinkami”, obok placów z kraterami po bombach, obok zaułków jak okopy. Patrzy ł i my ślał: martwe miasto dla martwy ch ludzi. – Do domu? – zapy tała Ania. – Do domu – odpowiedział jej Artem. Japoński pocisk z kierownicą po prawej stronie wy skoczy ł na Prospekt Mira; złamał przepisy, pognał na wschód. Prześlizgnęli się pod estakadą – krzy żówką z Trzecią Obwodnicą; wy wiodło ich na wiadukt nad torami kolejowy mi, ułożony mi gdzieś na samy m dnie ciemności. Jeszcze kawałek i nad drzewami wy rosła zasty gła na niebie rakieta, muzeum durnej kosmonauty ki, znak, że zbliżali się do WOGN-u. Znów wy dało mu się, że widzi z ty łu ruch. Odwrócił się ledwie na sekundę i omal nie wpadł na przewróconą ciężarówkę, w ostatniej chwili zdąży ł skręcić. Lawirując między zardzewiały mi konserwami, znajomą ścieżką dostali się pod pawilon wejściowy – do rodzinnej stacji; zajechał samochodem za kiosk wy miany walut – blaszany sześcian. Tam go ukry ł. – Szy bko dojechaliśmy. Może to i nie taka duża dawka – powiedział Artem do Ani. – Dobra – odpowiedziała. Wy siedli, wsłuchali się… Gdzieś w oddali sły chać by ło warkot. – Biegiem. Przedostali się do holu – Artem rzucił ostatnie spojrzenie przez zakurzony pleksiglas – ścigają ich? Dogonili? Chy ba nie. Jeśli ścigali, zostali w ty le. Górne wrota hermety czne by ły otwarte; trzeba by ło zejść w dół po schodach ruchomy ch, pół setki metrów w głąb. Na dole by ło ciemno choć oko wy kol, ale Artem przez rok nauczy ł się ty ch stopni na pamięć. Ilja potknął się, już prawie poleciał nosem na schody i dalej, żeby skręcić sobie kark, ledwo go złapali. W końcu stopnie się skończy ły. Za krótką platformą zaczy nała się stalowa ściana – zapora hermety czna. Artem na oślep, bezbłędnie, zrobił krok w lewo, od razu wy czuł na ścianie słuchawkę telefoniczną na metalowy m sznurze, pierwszą z dwóch. – Otwieraj! To ja, Artem! Słuchawka by ła głucha, jakby przewód się urwał. Jakby dzwonił do jednego z ty ch domów na zewnątrz, a nie do swojej ży wej stacji. – Sły szy cie?! Tu Artem! Czarny ! Echo jego głosu dźwięczało w węglowy m py le, w cieniutkich metalowy ch pły tkach. Innego
dźwięku w słuchawce nie by ło. Artem znalazł w ciemności palce Ani. Ścisnął je. – Wszy stko w porządku. Po prostu śpią. – Tak. – Bo kiedy wy chodziłaś, wszy stko by ło… – Wszy stko by ło w porządku, Artem. Ilja Stiepanowicz oddy chał głośno, z trudem. – Lepiej nie tak głęboko – poradził mu Artem. – W końcu jest radiacja. Powiesił słuchawkę. Znowu zdjął. Przy łoży ł ucho do zimnego plastikowego kółka. – Halo! Tu Artem! Otwórzcie! Nikt nie zamierzał im otwierać. Tak jakby nie by ło komu. Podszedł do ściany, walnął pięścią w metal. Kiepsko wy szło, bezgłośnie. Wtedy przy pomniał sobie o rewolwerze. Chciał już złapać za lufę, żeby wy rżnąć rękojeścią w stal. Opamiętał się: a nuż jest naładowany ? Wy ciągnął bębenek. Pomacał. Nie wiedzieć czemu by ły w nim dwa naboje. Wy pchnął je, włoży ł do kieszeni. Zaczął walić naganem w żelazną kurty nę jak w dzwon. Bam! Bam! Bam! Wstawajcie, ludzie! Obudźcie się! Oży jcie! No?! Przy cisnął ucho do ściany. Jest tam kto? Znowu: bam! Bam! Bam! – Artem… – Muszą tam by ć! Znów złapał słuchawkę, powiesił na widełkach, zdjął. – Halo! Halo! Tu Artem! Suchy ! Otwórzcie! Coś się tam niechętnie poruszy ło. – Sły szy cie?! Ktoś kaszlnął. – Otwórz wrota! W końcu ktoś powiedział: – Co tam się dzieje, do chuja? Noc jest! – Nikitka?! Otwieraj, Nikitka! Tu Artem! Otwieraj! – Otwieraj, Nikitka, żry j radiację. Tak? Czego ty tam znowu zapomniałeś? – Otwieraj! Jesteśmy tu bez skafandrów! – To po kiego by ło wy chodzić! – To dopiero ojczy mowi powiem… Zarazo ty … Po tamtej stronie ktoś się wy smarkał. – Dobra… Metalowa ściana leniwie, obojętnie ruszy ła do góry. Pojawiło się światło. Weszli do śluzy : kranik w ścianie, szlauch leży na podłodze. Druga słuchawka. – Otwórz śluzę! – Najpierw się opłucz! Sy f mi tu będzie wnosił… – Jak? Jesteśmy goli! – My jcie się, jak wam mówią! Trzeba by ło ochlapać i siebie, i Ilję Stiepanowicza, i Anię zimną wodą z chlorem. Na stację
weszli zmoknięci i zmarznięci. Od razu zapachniało nawozem, świniami. – Wszy scy śpią. Suchy śpi. Aleś się wy stroił! – A dokąd mamy iść? – Wasz namiot jest wolny – Nikitka popatrzy ł na nich, przemoknięte szczeniaki, złagodniał. – Czekaliśmy na was. Zaczekaj, dam wam szmatki, żeby ście się wy tarli. I idźcie, połóżcie się. Jutro rano z nim porozmawiasz. Artem chciał zacząć się sprzeczać, ale Ania wzięła go za rękę, pociągnęła za sobą. Rzeczy wiście, uznał. Wdarł się nocą bez skafandra z ulicy, brakowało jeszcze, żeby całą stację obudził. Na pewno wezmą go za pomy lonego. To nic, nie ma szczególnego pośpiechu. Zanim przy wloką się tu z Polis… – Powiedz ty lko wartownikom, żeby nie wpuszczali na stację obcy ch. I z powierzchni – przy pomniał sobie o strzępku ciemności. – Z powierzchni też żeby nie wpuszczać nikogo więcej. Dobrze? – Zaufaj mi – wy szczerzy ł się Nikitka. – Miałby m się w ogóle z takiego powodu obudzić! – To ty le. Aha, i trzeba gdzieś umieścić tego oto towarzy sza – Artem przy pomniał sobie o Ilii Stiepanowiczu. – Ojczy mowi wszy stko wy jaśnię rano. Ilja Stiepanowicz został z Nikitką, podobny do porzuconego psa. Ale to nie by ł już problem Artema, nie on tego człowieka przy garnął i nie on go porzucił. Ich namiot rzeczy wiście by ł wolny. Nikt się na niego nie połasił? Na pewno już próbowali, ale Suchy go obronił. Przy dawało się czasem by ć choćby i pasierbem naczelnika. Zapalili latarkę, postawili ją żarówką do dołu, żeby nie budzić sąsiadów. Przebrali się w suche ubrania, w co tam mieli. Nie patrzy li na siebie nagich. By ło im wsty d i niezręcznie. Usiedli po turecku na materacu. – Zostało coś do picia? – zapy tał szeptem Artem. – Kiedy ś miałaś. – Zostało. Dokupiłam – odpowiedziała szeptem Ania. – Dasz? Pili po kolei, przy kładając usta do obtłuczonej szy jki. Pędzona tu braga by ła marna, z nieprzy jemny m zapachem, z osadem na dnie – ale działała. Odkręcała wkręconą w ramiona głowę, osłabiała chroniczny już przy kurcz pleców, rąk, duszy. – Zdałam sobie sprawę, że nie mogę bez ciebie. – Chodź tu. – Naprawdę. Spróbowałam. Artem wziął duży ły k – nie trafił do gardła, sparzy ło mu krtań, zakasłał. – Po naszej rozmowie… w Polis. Twój tatulek wy słał mnie na Komsomolską. Żeby podarować naboje czerwony m. Żeby bunt… Tam głodujący … Wzniecili rebelię. I… Przy padkiem wtedy do nich trafiłem. Do czerwony ch. My wszy scy. Ty siące, nie wiem ilu ludzi. I do nich – z karabinów. Mnie tam… jakaś kobieta… Poprosiła mnie, żeby m potrzy mał jej sy na. Pięć, sześć lat. Wziąłem go na ręce. Zabito ją. I pomy ślałem wtedy : ty i ja będziemy musieli tego chłopczy ka adoptować. I po chwili jego też. Ania wzięła od niego butelkę. Oczy jej lśniły. – Masz zimne ręce. – Masz zimne usta. Pili w milczeniu, po kolei.
– Będziemy tu teraz mieszkać? – Muszę im wszy stkim powiedzieć. Suchemu. Wszy stkim. Naszy m. Jutro. Spokojnie. Jako pierwszy, póki inni nie opowiedzą im wszy stkiego po swojemu. – My ślisz, że ci uwierzą? Oni nigdzie nie pójdą, Artem. – Zobaczy my. – Przepraszam. – Nie. Nie trzeba. To ja… Ja. – Nawet języ k masz zimny. – Za to serce mam gorące. A ty cała jesteś pokry ta gęsią skórką. – Dawaj tu swoje serce. Chcę się ogrzać.
Obudzili się późno – i jednocześnie. W końcu ubrał się normalnie: sweter, wy tarte dżinsy – zamiast obrzy dłego stroju kelnera. Wsunął nogi w kalosze. Zaczekał, póki Ania się nie ubrała. Wy szli z namiotu – uśmiechnięci. Sąsiadki patrzy ły na nich z dezaprobatą i zawiścią. Faceci częstowali papierosami. Artem podziękował, wziął. – A gdzie Suchy ? – zapy tał napotkaną Daszkę-Szubę. – Gotuje ci niespodziankę. Co ty, wy ły siałeś czy jak? Mówili ci przecież! – Gdzie? – W chlewni. Do ojczy ma poszli razem. Chlew znajdował się w ślepy m tunelu. Doszli do końca stacji, witając się ze wszy stkimi. Patrzy li na niego jak na widmo. A na Anię – jak na bohatera. – Tam jest twój staruszek! Prosiaka zarzy na! – machnęła w stronę dalszego krańca zagrody Ajgul. Zabrakło mu tchu. Poszli, mijając wy ciągnięte przez pręty mokre różowe ry je. Przy kory tach tłoczy ły się młode. Kwiczały wieprze. Chrumkały ogromne maciory z bezbarwny mi rzęsami, każda z gromadką piszczący ch maleńkich prosiaczków. Suchy w gumowy ch botfortach chodził po zagrodzie między jednoroczny mi wieprzami. Obok stał bry gadzista od świń, Piotr Iljicz, wy jaśniał. – Tego nie bierz, Aleksanlekseiczu. Ten chorował, będzie trochę gorzki. Radzę wziąć o, tego, żwawego. Proszka. Chodź tu, Prosza. Powiedziałby ś wcześniej, Aleksanlekseiczu. Trzeba by ich przez dobę nie karmić. – No… Tak mi niespodziewanie… – nie widząc Artema, mówił Suchy. – Wrócił sy n. Cały czas się bałem. Ani widu, ani sły chu. A on ży je. I z żoną. Chy ba się pogodzili. Radość. Dobra, dawaj tego twojego Proszkę. – Prosza… Proszeńka. Chodź tu. Jak go teraz wy wabić, cholerę jedną? Pogłodowałby ciutkę,
sam by wy szedł po paszę. A tak… Nie, nie ciągnij go. Świnie na siłę nie lubią. Daj, jest sposób. Artem zatrzy mał się, nie dochodząc do końca. Patrzy ł na Suchego. Szczy pało go w oczy. Od smrodu? Suchy ustąpił, pozwolił działać specjaliście. Bry gadzista zdjął z haka puste blaszane wiadro i założy ł je Proszce na głowę. Prosiak z początku osłupiał, zachrumkał py tająco, potem zaczął się cofać. Wtedy Piotr Iljicz złapał go za ogon i pociągając go do siebie, zaczął ty łem do przodu kierować się do wy jścia z zagrody. – Najważniejsze, to żeby ś przy trzy mał pozostałe. – Żadna nawet się nie pcha. Proszka, patrząc w wiadro, stał się posłuszny. Kierując nim za pomocą ogona, wy prowadzili go z zagrody raz-dwa. Zdjęli wiadro. Piotr Iljicz podrapał prosiaka za uszami, a potem zręcznie wsunął mu w lekko otwarty z zadowolenia py sk sznurową pętlę, przecisnął za kły i ściągnął ją na górze nad długim ry jem. Przy wiązał sznur do słupka, do podpory ogrodzenia zagrody. Artem tego nie śledził: widział to sto razy i sam robił. Patrzy ł na Suchego. Ten w końcu się odwrócił. – O! Obudziliście się! Podszedł, objęli się. – Aneczko. Cieszę się, że wróciliście. – Co u ciebie, wujku Saszo? – Dajemy sobie radę, powolutku… – uśmiechnął się Suchy. – Stęskniłem się. – Czołem, podróżniku! – wy ciągnął lewą rękę Piotr Iljicz: w prawej miał już długi wąski nóż do kłucia, przy pominający raczej zaostrzony sworzeń. – Tak, Sanlekseiczu. Potrzy maj go minutkę. – Chciałem cię zaskoczy ć świeżoneczką – uśmiechnął się Suchy. – Zepsułeś mi niespodziankę. Proszka napiął sznurek, na ile zdołał, ale ten by ł krótki. Ty lne nogi odeszły od słupka tak daleko, jak ty lko mogły, ale ry j przy wiązany sznurkiem tak czy inaczej nie mógł się od niego odsunąć. Ale Proszka nie kwiczał, nie spodziewał się śmierci. Jeszcze Suchy go popieścił i wieprzek uspokoił się, zamy ślił. Piotr Iljicz ukucnął obok, podrapał Proszce bok, badając palcami puls. Przez skórę i żebra znalazł serce. Lewą ręką przy stawił w odpowiednie miejsce nóż, jeszcze nawet nie drapiąc skóry. Inne świnie wy ciągnęły bliżej ciekawe ry je, żeby zorientować się, co się dzieje. – No, by waj. Chwy cił i prawą dłonią z rozmachu walnął w trzonek. Jakby wbijał gwóźdź. Nóż wszedł od razu po rękojeść. Proszka drgnął, ale ustał. Na razie nie zdąży ł jeszcze niczego zrozumieć. Piotr Iljicz wy ciągnął ostrze z rany. I starannie zatkał dziurkę szmatką. – No już, umieraj. Proszka postał przez chwilę, potem go ruszy ło. Ty lne nogi mu ścięło, usiadł na zadzie, ale od razu się podniósł. I znów upadł. Zakwiczał, uświadamiając sobie zdradę. Spróbował wstać, ale już nie zdołał. Któraś ze świń patrzy ła na niego swoimi guzikami bez współczucia, inna dalej żarła z kory ta. Panika Proszki żadnej z nich się nie udzieliła. Zwalił się na bok, zaczął trząść nogami. Pokwiczał. Narobił brunatny ch bobków. Ucichł. Pozostały ch to jakby nie doty czy ło. Zdawało się, że w ogóle nie zauważy ły bliskiej śmierci.
– Gotowiutkie! – powiedział Piotr Iljicz. – Oprawię i wtedy przy niosę do kuchni. Co tam powiedzieć? Żeby zapiec? Golonkę udusić? – Zapiec czy udusić, Artem? – zapy tał Suchy. – Skoro już i tak nie będzie niespodzianki. – Lepiej zapiec. Suchy kiwnął głową. – Jak się masz? – Jak? Nie wiem nawet, od czego zacząć. – Chodźcie. Co tu będziemy stać. Gdzie się zapodziałeś? – Gdzie? – Artem obejrzał się na Anię. – By łem w Polis. Nie przy chodził tu nikt z Polis? Od Mły narza? Albo w ogóle obcy ? Ktoś o mnie py tał? – Nie. Cały czas spokój. A powinni by li? – A nasi wracali w nocy z centrum? Z Hanzy ? Nie przy nieśli żadny ch pogłosek? Suchy spojrzał na niego uważnie. – Co się stało? Stało się coś, tak? Wy szli z chlewa na stację. Przez awary jne czerwone światło wy dawało się, że to Aleksander Aleksiejewicz zarzy nał świnię. Albo Artem. – Chodźmy zapalić. Ojczy m nie pochwalał tego, że Artem pali. Ale ty m razem nie zrzędził. Wy jął z papierośnicy gotowego skręta, podał mu. Ania też się poczęstowała. Odeszli dalej od części mieszkalnej. Zakopcili z przy jemnością. – Znalazłem ocalały ch – powiedział po prostu Artem. – Inny ch ocalały ch. – Ty ? Gdzie? – Suchy spojrzał z ukosa na Anię. Artem otworzy ł usta, żeby konty nuować, i nagle się zamy ślił. Niezależna stacja WOGN. I Suchy – jej naczelnik. A by wają w ogóle jakieś niezależne? – On mówi prawdę – potwierdziła Ania. – Ty o ty m nie wiesz? – Ja? Nie wiem – starannie, żeby nie zrobić przy krości jeszcze bardziej wy chudzonemu i wy golonemu Artemowi, powiedział Suchy. – Średni szczebel – zdecy dował Artem. – Dobra. – Co? – Wujku Saszo. Długo by o wszy stkim mówić. Przejdę do sedna. Nie ty lko my ocaleliśmy. Cały świat przeży ł. Różne miasta w Rosji. Zachód. – I to też jest prawda – powiedziała Ania. – Zachód? A co z wojną? – sposępniał Suchy. – Trwa nadal czy co? A dlaczego jest cisza na falach radiowy ch? Dlaczego nikt tu nie widział ocalały ch? – Zagłuszają radio. Jak w sowieckich czasach – spróbował wy jaśnić Artem. – Dlatego że wojna rzekomo trwa nadal. To Suchy zrozumiał. – Brzmi znajomo. Artem zmruży ł oczy nieufnie. – Znajomo? – Przerabialiśmy już coś takiego. A kto? Czerwoni? – Znasz Biessołowa? – zapy tał Artem.
– Biessołowa? – powtórzy ł Suchy. – Tego z Hanzy ? – Nie ma żadnej Hanzy, wujku Saszo. Ani Linii Czerwonej. I już niedługo całkiem nie będzie. Niedługo wszy stko to zjednoczą, żeby razem przeciwstawić się wspólnemu wrogowi. Żeby nigdy nigdzie z tego metra nie wy leźć. Taka teraz będzie narracja. Suchy tak jakby uwierzy ł, ale na wszelki wy padek sprawdził jeszcze u Ani: – Ktoś jeszcze o ty m wie? Że w inny ch miastach ocaleli? – W Polis podali to wczoraj do powszechnej wiadomości – odparła tamta. – To prawda, Aleksandrze Aleksiejewiczu. – Cały świat przeży ł? I jak ży ją? Lepiej niż my ? – Nie wiem. Nie mówią – objaśnił Artem. – Gdy by by ło gorzej, na pewno by powiedzieli. Suchy od jednego papierosa, który za szy bko się skończy ł, od razu odpalił drugiego. – Ja – pier – dolę. Popatrzy ł przez chwilę na czerwoną lampę. – Jesteś temu Biessołowowi coś winien? – zapy tał Artem. – Nie… Niby co? Tak w ogóle to ty lko raz go widziałem, w Hanzie. – To dobrze. Wujku Saszo… trzeba zamknąć stację. Zamknąć ją, żeby nikt stamtąd do nas nie przy szedł. I przy gotować ludzi. Trzeba, żeby ś to ty im wszy stko powiedział. Tobie uwierzą. – Do czego przy gotować? – Trzeba ich stąd wy prowadzić. Wy prowadzić z metra. Póki to jeszcze możliwe. Choćby naszy ch. – Dokąd wy prowadzić? – Na powierzchnię. – Dokąd dokładnie? Na stacji jest dwieście osób. Kobiety, dzieci. Dokąd chcesz ich zabrać? – Wy ślemy zwiadowców. Znajdziemy miejsce z niskim promieniowaniem. Przy szli tu ludzie z Muroma. Ży ją tam normalnie na powierzchni. Suchy zapalił trzeciego papierosa z kolei. – Po co? – Jak to po co? – Po co mamy iść do Muroma? Po co wszy scy ci ludzie mają wy chodzić z metra i dokądś iść? Oni tu ży ją, Artem. Mają tu dom. Nie pójdą za tobą. – Po to… Dlatego że urodzili się na powierzchni! Na powietrzu! Pod niebem! Na wolności! Aleksandr Aleksiejewicz pokiwał Artemowi głową: bez szy derstwa, ze współczuciem, zupełnie jak pediatra. – Oni już tego nie pamiętają, Artemku. Przy wy kli do tego, co tutaj. – Oni są tu jak Morlokowie! Jak krety ! – Za to ży cie im biegnie utarty m szlakiem. Za to wszy stko jest zrozumiałe. Nie będą chcieli niczego zmieniać. – Przecież jak siadają przy ognisku, to potrafią ty lko wspominać przeszłość – kto co miał, kto jak ży ł! – Nie zabierzesz ich z powrotem do tego, za czy m tęsknią. A oni nie chcą do tego wracać, ty lko wspominać. Jesteś jeszcze młody, potem zrozumiesz, kiedy ś. – Nie rozumiem! – No właśnie.
– Proszę cię po prostu: zamknij stację. Nie chcesz im powiedzieć, to ja to zrobię. Inaczej przesączy się tutaj ta zaraza… Napaskudzą im do głów, jak wszędzie… Widziałem już takie rzeczy … – Nie mogę zamknąć stacji, Artem. Handlujemy z Hanzą. Dostajemy od nich kombipasze dla świń. I nawóz trzeba sprzedawać na Ry żskiej. – Jakie znowu kombipasze? Przecież są grzy by ! – Z grzy bami niestety jest kijowo. Prawie całe zbiory się zmarnowały. – Widzisz? – Artem posłał Ani krzy wy uśmieszek. – A ty się martwiłaś grzy bami. Okazuje się, że można i bez nich. A bez zasrany ch kombipasz, jak się okazuje, nie da rady. – Nie osądzaj mnie surowo. Jestem naczelnikiem stacji, Artem – pokiwał głową Suchy. – Dwieście dusz patrzy we mnie jak w wy rocznię. Muszę ich wy ży wić. – Przy najmniej pozwól mi im to powiedzieć! I tak się dowiedzą! – My ślisz, że warto? – westchnął Suchy. – Żeby dowiedzieli się od ciebie? – Warto!
Umówili się: zbiorą ludzi po kolacji, kiedy skończą się zmiany na fermach. Do tej pory Artem miał milczeć. Więc milczał, znów przy mierzając swoje stare ży cie na WOGN-ie. Rowery. Warta w tunelu. Namiot. I to ży cie mu się skurczy ło, i już się w nim nie mieścił. Jak rzep włóczy ł się za nim zagubiony Ilja Stiepanowicz. Umówił się z Suchy m, żeby zostawili go na stacji. Tak więc Artem pokazy wał mu, jak i co tu mają zorganizowane. Chociaż nauczy ciel by ł marnej postury, od razu spodobał się Daszce-Szubie. Poiła go rzadką herbatą – grzy by się kończy ły. Wy py ty wała o biografię. Ten milczał, ale i Artem go nie zdradzał. Za to dobrze słuchał. Na przy kład, opowiadając o stacji, Artem to tu, to tam wtrącał też coś o sobie. Samo tak wy chodziło. Błąkali się między namiotami i nasuwały mu się różne rzeczy. Tutaj, mówił, mieszkał Żeńka. Przy jaciel z dzieciństwa. Razem otwierali wrota na stacji Ogród Botaniczny. Potem umarł: który ś ze stojący ch na straży ześwirował, kiedy czarni szli na WOGN, i go zabił. A tutaj po raz pierwszy zobaczy ł Huntera i od razu został przez niego zdoby ty. Chodzili po nocnej pustej stacji i wziął los Artema w swoje wielkie łapska, po czy m w minutę zawiązał go na supeł, jak pręt zbrojeniowy. No i tak dalej. O czarny ch. Teraz śmiesznie by już by ło o nich milczeć. By ła tragedia ży ciowa, okazało się, że to by ł pikuś. Ilja Stiepanowicz szy bko kiwał głową, tak jakby bardzo go to obchodziło. A o czy m tam sobie my ślał – kto go wie. Tak Artem wy trzy mał do wieczora. Taka carska kolacja by ła oczy wiście przeznaczona nie ty lko dla swoich. Zaprosili chętny ch. Stoły nakry li na końcu stacji, w „klubie”, na podwy ższeniu – tam, gdzie zaczy nał się odcięty kory tarz, nad torami, w pobliżu nowego wy jścia. Skończy ły się dzienne zmiany, ludzie przy szli spod pry sznica, czy ści i, o ile to możliwe, eleganccy. Z zakąskami wy szło skąpo, ale Proszka wszy stko wy nagrodził. Przy gotowali go cudownie.
Podano go upieczonego, głowę oddzielnie. Głowa mruży ła oczy, uszy by ły pergaminowe od tłuszczu. Mięso by ło delikatne, ty lko odrobinę przerośnięte słoniną: zabili go w odpowiednim momencie. Rozpły wało się w ustach. Polewano grzy bowe piwo jeszcze ze stary ch zapasów. Ludzie coraz otwarciej wznosili toasty : – Za twój powrót! – Zdrowia, Artem! – Aneczka! I za ciebie! – No i żeby ście wreszcie mieli dzieci! – I nie uznajcie tego za lizusostwo, ale… za rodziców! To znaczy za ciebie, Sanseicz! Wśród gości wy różnił się rozpalony Piotr Iljicz z wieńcem rudy ch włosów wokół malinowej ły siny. – I w takim razie za nasz WOGN, wy sepkę spokoju i stabilności na rozszalały m oceanie metra! Dzięki staraniom pewnego kogoś, sami wiecie kogo! Artem my ślał, że nie będzie mógł nic przełknąć, ale przez cały dzień tak zgłodniał, że spałaszował dwie porcje. Dobry by ł prosiaczek. To prawda. Chociaż rano jeszcze chrumkał. Ale one wszy stkie kiedy ś chrumkały, więc co, człowiek ma ich teraz nie jeść? Nie wy chodziło mu ty lko z piciem. A Suchy nie opuszczał żadnej kolejki. Każdy szy kował się do rozmowy z ludźmi po swojemu. – Chciałem to wszy stko z tobą przedy skutować, czekałem, aż przy jdziesz. Masz oczy wiście prawo porozmawiać z ludźmi. Ja obstaję przy swoim. Ale żeby ś po prostu rozumiał, że to niekoniecznie ty lko to, wiesz – grzy by, świnie… Można zajmować się też czy m inny m. Na przy kład zwiadem… – Dziękuję, wujku Saszo. Podkradł się mały wiecznie kaszlący Kiriusza. U! – nastraszy ł Artema, wdrapał mu się na kolana. Uciekł od matki: przy szedł już jego czas, powinien by ł spać. Potem i ona, Natalia, się zlitowała. Zbeształa sy na, ale zgodziła się poby ć dłużej – zostało jeszcze sporo prosiaka. – Aaaniu! Daj kawałek! – Chodź do nas. Nałożę ci więcej, musisz jeść, żeby urosnąć. Dali Kiriuszy własny talerz, usiadł między Artemem a Anią, zaczął ze wszy stkich sił żuć mięso. Przed trzecią dokładką do ojczy ma podszedł wartownik, Gruzin Ubilawa, i coś mu szepnął. Suchy otarł lśniące usta i nie patrząc na Artema, wstał od stołu. Artem prześledził przez ramię: wezwali go do południowego tunelu. Tego, który prowadzi do Aleksiejewskiej i dalej do metra. Co tam się dzieje? Nie widać. Wy szedł za filary, na tory. Nie wracał jakieś dziesięć minut. – A znalazłeś Polarny je Zori? – wy mamrotał Kiriuszy. – Co? – dopy tał z roztargnieniem Artem. – Polarny je Zori! Powiedziałeś, że złapałeś ich sy gnał! Znalazłeś ich? Przecież to do nich szedłeś? – Do nich. Znalazłem. – Mamo, sły szy sz? Artem znalazł Polarny je Zori! Natalia zacisnęła usta.
– To nieprawda, Kiriusza. – Artem! No bo to prawda, nie? – Wy starczy – poleciła Artemowi Natalia. – A jak tam jest, Artem? Co tam jest w ty ch Polarny ch Zoriach? Jak tam zarazki? – Za chwilkę – powiedział Artem. – Zaczekaj, kolego. Na południowy m krańcu peronu Suchy stał z facetami, oglądał się na biesiadników: dawał sy gnał purpurową twarzą w purpurowy m świetle awary jny m. Artem chciał do niego iść, zaczął wstawać, zsadził Kiriuszę, ale ojczy m to zauważy ł, machnął mu ręką: siedź, już idę. – Co się dzieje? – zapy tała Ania. – No, powiedz jej, że to prawda! – Aha! Bo zaraz pójdziesz spać! Suchy wrócił do uczty. Dosiadł się do Artema, uśmiechnął się tak, jakby wargi mu popękały i czuł ból, kiedy je rozciągał. Zły na matkę Kiriłł dłubał widelcem w zmrużony m oku Proszki. Daszka nakładała Ilii Stiepanowiczowi tłusty udziec. Artem wziął Suchego za łokieć. – Co tam się dzieje, wujku Saszo? – Przy szli po twoją duszę. Ale oczy wiście daliśmy im odpór. – Zakon? Od Mły narza? Ania trzy mała w ręku nóż tak, jakby zamierzała nim uderzy ć. Artem położy ł palce na kieszeni. Nagan tam by ł, na miejscu. – Nie. Z Hanzy. – Dużo ich jest? Specnaz przy słali? – Dwóch ludzi. Cy wile. – Ty lko dwóch? I co? Co mówią? – Mówią, że dają czas na przemy ślenie sprawy do rana. Rozumieją, że to mój sy n i wszy stkie takie – Suchy patrzy ł w talerz. – Że nie chcą, żeby ich doprowadzać do ostateczności. Artem nie kłócił się w kwestii sy na. – I co będzie rano? – Wprowadzą pełną blokadę stacji. Nie będą już nic od nas kupować i niczego nam sprzedawać. Kombipaszy i tak dalej. Plus zakaz poruszania się. Mówią, że porozumieli się już z Aleksiejewską. Wstał Andriej, dowódca zwiadowców. Podniósł szklankę. – Toast! Już to z tatkiem twoim przedy skutowaliśmy, Artemij. Przy darzy ła mi się nieprzewidziana sy tuacja. Siła wy ższa. Zakochałem się. I moja miłość mieszka na stacji Krasnopriesnieńska. Zdałem sobie sprawę, że to najwy ższy czas. Trzy dzieści osiem stuknęło. Tak więc opuszczam rodzinną i ukochaną stację WOGN i przeprowadzam się do narzeczonej do Hanzy. Więc za co chciałby m wy pić? Za to, żeby każdy z nas, Artem, znalazł sobie miejsce. A moje miejsce jest teraz wolne – dla ciebie! Artem kiwnął głową, wstał, stuknął się z nim szklanką, usiadł. Wy szeptał do Suchego: – A jak długo wy trzy mamy ? – Nie wiem. Grzy by, widzisz… Ty le co na świniach. Ty lko nie będzie czy m ich karmić. Bo cała pasza przy chodzi z Hanzy … – Ale odkąd to w ogóle Hanza paszami handluje? Skąd oni to mają? Ich ta choroba nie
dotknęła czy co? – Mówię przecież: kombipasza. To nie z grzy bów, czegoś tam dodali. Ale prosiaki jedzą, ry jów im nie wy kręca, dobrze przy bierają na wadze. – A w chlewni co, nie interesowali się, czy m je w ogóle karmią? Skąd to biorą? Może sami coś takiego zdołamy … – Nie wiem. Nie py tamy. Hanza chy ba bierze to od czerwony ch. Podobno. Spróbowaliśmy – świnie jedzą, więc nie ma się czego czepiać… – Jak to od czerwony ch? Przecież u czerwony ch… – Piotrze Iljiczu! Skąd przy wożą kombipaszę, nie pamiętasz? – Zdaje się, że z Komsomolskiej. Pamiętam, że mówili, że z niedaleka. Świeże. Chociaż ostatnim razem by ło tak sobie z tą świeżością. – Z Komsomolskiej? Ślina pociekła mu do ust, słona i gorzka. Gardło chwy cił spazm, nie mógł ani przełknąć, ani odetchnąć. – Z Komsomolskiej?! Od czerwony ch?! – Od Hanzy … – Co za różnica. – A co z nią nie tak? – Nie zadajesz zbędny ch py tań, tak? Blokada, kurna? – Muszę ży wić ludzi, Artem. Dwieście dusz. Jest – i dobrze. Jak będziesz kiedy ś naczelnikiem stacji, to zrozumiesz… Artem wstał. – Można? – O! Solenizant! Wal toast, Artem! I wy ciągnął się jak struna, jakby naprawdę zamierzał wznieść toast. Ty lko palce zamiast szklanki ściskały powietrze. – Przy szli tam po mnie ludzie. Rzekomo z Hanzy. Chcą mnie zabrać, żeby m nie zdąży ł wam tego wszy stkiego powiedzieć. Jeśli mnie nie wy dacie, mówią, że wprowadzą blokadę. Ludzie przy stole zaczęli psy kać, piosenka o podmoskiewskich wieczorach, którą zdąży li zaintonować, zacięła się. Ktoś jeszcze przeżuwał, ale powoli. – Moskwa to niejedy ne miasto, w który m przeży li ludzie. Wczoraj w Polis obwieszczono wszy stkim, że są inne. Niedługo o ty m poinformują również i was. Można więc uznać, że jestem pierwszy. Cały świat ży je! Piter, Jekatery nburg, Włady wostok. Amery ka. A nie sły szeliśmy ich dlatego, że blokowali radio zagłuszarkami. Panowała cisza – grobowa. Ludzie słuchali w osłupieniu. – Nie musimy tu dalej ży ć. Możemy się zebrać i odejść. W każdej chwili. Teraz. Kiedy kolwiek. W Muromie, zaledwie trzy sta kilometrów od Moskwy, poziom radiacji jest już normalny. Ludzie ży ją na powierzchni. To Moskwa jest martwa, skażona, bo nad nią strącano głowice bojowe. Nie powinniśmy tu by ć. Nie możemy. Proponuję wam, proszę was: odejdźmy. – Po co? – zapy tał go ktoś. – Dy mać trzy sta kilometrów, i co tam jest? – Czemu wy go słuchacie, przecież on ma hopla na ty m punkcie! – Po co? Dlatego że miejsce człowieka nie jest pod ziemią. Dlatego że ży jecie w tunelach,
was – trzy mają! – w tunelach. Jak robaki! Pamiętacie chociaż o ty m? Te idioty czne wojny, sami ze sobą walczy my … Tutaj nie ma dla nas jutra. Metro to cmentarz. Nigdy nikim tu nie zostaniemy. Nie będziemy tu ludźmi. Nie stworzy my niczego nowego. Nie rozwiniemy się. My tu chorujemy. Wy radzamy się. Nie ma powietrza. Tu nie ma miejsca. Tu jest ciasno. – Nam wy starcza – powiedział mu ktoś. – A Duszanbe przeży ło? – zainteresował się ktoś nieśmiało. – Nie wiem. – Co ty nas tak z robakami porównujesz? – Ale jak to… Jeśli Amery ka ocalała, to wojna wciąż się toczy ? – pomy ślał ktoś przy stole. – W mieście Murom jest monasty r. Wy malowany na biało. I z błękitny mi kopułami. Koloru nieba. Stoi na brzegu rzeki. A dookoła jest las. Idziemy tam? Najpierw poślemy zwiadowców, nim wszy scy się zbiorą. Znajdziemy jakieś pojazdy, naprawimy. Kobiety i dzieci – samochodami. – A co tam będziemy żreć? – A tutaj co żrecie?! Wy tu… A idźcie do diabła. I widać nijak inaczej się tu nie da! W ty m całe nieszczęście! W ty m miejscu! To nie schron! To grobowiec! Trzeba stąd uciekać! – No to uciekaj, kwa-mać – powiedział mu ktoś cicho i ponuro. – Co, samemu się nie chce? Czego będzie ludzi ciągał? Mojżesz się znalazł, kurna olek. – A za co Hanza chce, żeby go wy dać? Zabił kogoś? – zainteresowała się jakaś kobieta. Artem obejrzał się na Suchego. Ten wodził wzrokiem po siedzący ch przy stole, jakby w poszukiwaniu wsparcia dla Artema. Ale się nie wtrącał. Artem otarł czoło. – Dobra. Rozumiem. Organizuję ekspedy cję. Na razie zwiadowczą. Pójdziemy badać tereny na wschodzie. Zobaczy my, gdzie są tam miejsca nadające się do ży cia. I kiedy je znajdziemy, wrócimy po pozostały ch. Kto jest ze mną? Nikt nie odpowiedział. Żuli, gapili się, pili. Nie odpowiedział nikt. Ania odłoży ła na bok nóż. Wstała. – Ja. Ja jestem z tobą. Stali przez chwilę we dwoje. Potem coś zaszeleściło. Suchotniczy Kiriusza wszedł na ławkę, żeby by ć widoczny m. Zapiszczał zdecy dowany m tonem: – Ja też! Pojadę z wami! Z metra! Do Polarny ch Zori! Jak siedział, tak i stał – między Anią a Artemem. Spojrzeli po sobie. Natalia, jego matka, zerwała się od stołu, szklanki poleciały i rozbiły się o posadzkę. – Naty chmiast do mnie! Koniec, idziemy spać! – Ale mamo! Ja chcę do Polarny ch Zori! – Nigdzie nie pojedziemy ! To jest nasz dom! – Ale puść mnie chociaż, żeby m się przejechał… – Nie! – To przecież powierzchnia, Natalio… – odezwał się Artem. – Tam jest przecież powietrze. Inne. Świeże. Przecież gruźlica… – Gruźlicy nie ma, jest co innego! Dżuma jakaś! Ludzie mówią, że tam są Amery kanie! Amery kanom chcesz nas wy dać?! – Jeśli sama nie chcesz, to pozwól jemu. On tu przecież… Sama mówiłaś? Ile mu zostało?
– Ty – mnie?! – zatkało ją. – Sy na chcesz mi?! O ty mendo… Nie dam! Nie pozwolę! Kiriuszy ! Sły szeliście?! Sy na chce mi odebrać! Oddać go Amery kanom! Jak zabawkę! I sam… I nas! – Idiotka – powiedział jej Artem. – Suka. – Sam leź na tę swoją powierzchnię! Do robaków nas będzie porówny wał! Nie puszczę! Nie waż się! Zabrać chcą! – Nie dawaj mu dziecka! To pojeb, wszy scy to wiedzą! Gdzie on go zabierze?! – Nie pozwolimy ! To już jakieś bezhołowie! – Ja chcę z wami! – zapłakał Kiriusza. – Chcę zobaczy ć powierzchnię! – A wy dać go tej Hanzie, i gotowe – powiedział ktoś. – Niech to ogarną. – No i spadaj! Jeśli ci tu z nami ciężko! Spieprzaj, zdrajco! Zaczęli odsuwać się od stołu, zry wać się na nogi. – No i siedźcie! Żry jcie! Żry jcie się nawzajem dalej! Niech tu wami manipulują! Jak baranami! Chcecie sami zdy chać, to zdy chajcie! Grzebać się w gównie – a grzebcie się! Kopać w waszej pieprzonej przeszłości – proszę bardzo! Ty lko czemu winne są wasze dzieci?! Dlaczego grzebiecie ży wcem wasze dzieci?! – Sam jesteś baran! Sprzedałeś się! Nikt nigdzie z tobą nie pójdzie! Dokąd chcesz nas zaprowadzić, w pułapkę?! Ile ci zapłacili?! Wy dajmy go! Żeby psuć sobie stosunki z Hanzą przez to gówno! – Dość tego! – Suchy wstał, krzy knął. – A ty by ś swojego przy pilnował! Proszę, sprzedał się tam komuś! Mało że nas tu truł! Może by śmy nie chorowali, gdy by ta swołocz nie rozszczelniała nam ciągle stacji! Nie pchaj się do nas z łapami! My sami, jasne?! To – nasz – dom! – Aaartem, ja chcę z tobą, z wami, prooooszę! – Spieprzaj! Wy pad! Póki cię nie wy daliśmy ! Mamy jeszcze za niego cierpieć! Ręka Kiriuszy znalazła wskazujący palec Artema, objęła, wczepiła się, ale Natalia szarpnęła i odciągnęła go. Artemowi pociekło z oczu. – Tato… – obejrzał się na Suchego. – Tato. A ty jak? – Nie mogę, Artem – martwy m głosem zaszeleścił Suchy. – Nie mogę z tobą iść. Jak mam zostawić ludzi? Artem zamrugał. W głowie mu się kręciło. To, co zjadł, stało mu w gardle jak brukowy kamień. – A pierdolcie się wszy scy w ty m waszy m metrze! By łem gotowy za was zdechnąć, a tu nawet zdy chać nie ma za kogo! Z łomotem i brzękiem zmiótł ze stołu talerze z ludzką wieprzowiną, wy wrócił ławkę. Za nim szła Ania; i wlókł się, nie wiedzieć czemu, Ilja Stiepanowicz. – Ty co, wy bierasz się na powierzchnię? – zapy tał go Artem. – Nie. Ja nie. Zostanę tu. Ja o panu… Artem… Ja by m o panu… Proszę mi pozwolić napisać, co? Pozwoli mi pan napisać książkę? Ja w niej wszy stko, jak by ło… Słowo honoru! – Pisz, kurna… Ni wała nie napiszesz. I nikt tego nie będzie czy tał. Homer ma rację, stary sukinsy n. Wszy scy potrzebują bajek!
Na zachodzie zachodziło słońce, a na wschodzie niebo by ło kry staliczne, czy ste i dźwięczące jak wy my ta butelka. Zmiotło z niego wszy stkie obłoki i w granatowe sklepienie wbijały się teraz jeden po drugim srebrne gwoździki. Dorzucili do bagażnika jedzenie, naboje, broń, filtry. By ły w nim jeszcze trzy pełne kanistry z ropą. Starczy, żeby objechać pół Ziemi. Szeroka Szosa Jarosławska prowadziła z WOGN-u od razu na drugi koniec konty nentu. Martwe domy złociły się na brzegach i przez pożegnalną chwilę Moskwa wy dawała się Artemowi ciepła i prawdziwa. Sprzy krzy ła mu się guma na skórze i sprzy krzy ło pakowanie. Chciał by ć już bez niej. Chciał jak najszy bciej mknąć z opuszczony mi szy bami, chwy tać powietrze otwartą dłonią, oddy chać nim, ciepły m i świeży m. To nic, za jakieś trzy, cztery godziny może w ogóle zdejmą te maski przeciwgazowe i wy rzucą je jak najdalej przez okno. Mimo wszy stko się uścisnęli. – Dokąd jedziecie? – zapy tał Suchy. – Dokądkolwiek. Dokąd jedziemy, Aniu? – Do Włady wostoku. Chcę nad ocean. – A więc do Włady wostoku. Białą skórę po Sawieliju Artem przełoży ł Ani: trzeba się pilnować, będzie jeszcze dzieci rodzić. Schował nagana do schowka. Zapuścił silnik. Trzasnęli drzwiami. Suchy nachy lił się do niego. Poprosił, żeby opuścił szy bę. Powiedział nosowo, przez trąbę: – Artem. Nie oceniaj ludzi surowo. Ludzie nie są winni. Artem posłał mu buziaka. – Na razie, wujku Saszo. Ciao kakao. Suchy kiwnął głową, odszedł. Ilja Stiepanowicz, kuląc się z zimna, pomachał ręką. Więcej odprowadzający ch nie by ło. Artem położy ł Ani rękę na kolanie. Nakry ła jego rękawicę swoimi dwiema. Japończy k kichnął siny m dy mem, zaintonował swój marsz i ruszy ł z miejsca – od razu tam, do magicznego i niewiary godnego miasta Włady wostok, położonego nad ciepły m szalony m oceanem – przez olbrzy mi i przepiękny nieznany kraj, zamieszkany przez prawdziwy ch ży wy ch ludzi. W plecy wiał im słoneczny wiatr.
KONIEC
Posłowie
Dobra to by ła lornetka, niemiecka, wy sokiej jakości. Na kilometr wy starczała z okładem. Terenówka, trzy mając się w bezpiecznej odległości, odprowadziła japończy ka do Moskiewkiej Obwodnicy, tam się zatrzy mała. – Odjechał, Aleksieju Feliksowiczu! – powiedział do radiostacji Losza. – Pilnować go dalej? – A co nam po nim? Niech spieprza. Krzy ży k na drogę – odpowiedziała tamta. – To wszy stko, wracaj do domu. zanotował Szkurkin I.
O Autorze
Dmitry Glukhovsky (ur. 1979) – rosy jski pisarz, dziennikarz i felietonista; pracował m.in. dla Euronews TV, Deutche Welle i Russia Today. Pisze na łamach „Harper’s Bazaar”, „l’Officiel” i „Play boy a”. Laureat nagrody Europejskiego Towarzy stwa Fantasty ki Naukowej. Należy do młodego pokolenia rosy jskich literatów kry ty cznie oceniający ch polity kę rosy jskich władz i wzy wający ch do pełnej demokraty zacji ustroju swojego kraju. Największy rozgłos przy niosła Glukhovsky ’emu postapokalipty czna powieść Metro 2033, którą zaczął pisać w wieku 18 lat. Jej fragmenty publikował w internecie, pozwalając czy telnikom do pewnego stopnia wpły wać na fabułę. Ty m pionierskim wówczas ekspery mentem interakty wny m zy skał rzeszę oddany ch fanów. Ukończone dzieło, opublikowane w Rosji w 2005 roku, stało się wielkim bestsellerem, osiągając kilkusetty sięczny nakład. Prawa do powieści Metro 2033 zostały sprzedane do ponad 30 krajów; w oparciu o jej fabułę i pomy sł powstały dwie gry komputerowe, planowana jest również holly woodzka ekranizacja. Szacuje się, że liczba czy telników Metra 2033 na cały m świecie wy nosi około trzech milionów. W Polsce nakład tej powieści dawno już przekroczy ł 100 ty sięcy egzemplarzy. Glukhovsky w 2009 roku wy dał w Rosji kolejną postapokalipty czną powieść, Metro 2034, a swój pomy sł na fabułę i przedstawione realia rozwinął w między narodowy projekt o nazwie Uniwersum Metro 2033. Pod jego szy ldem, stosując się do ustalony ch przez Glukhovsky ’ego reguł, piszą i publikują autorzy z całego świata (w Polsce w ramach Uniwersum swoje powieści stworzy li Paweł Majka i Robert J. Szmidt). W roku 2015 Glukhovsky ukończy ł powieść Metro 2035, która stanowi konty nuację losów Artema, głównego bohatera Metra 2033, a zarazem zamy ka cy kl Metro 2033/4/5, tworząc wraz z poprzednimi tomami kompletną try logię. Powieści z cy klu Metro 2033 Glukhovsky ’ego oraz seria Uniwersum Metro 2033 cieszą się w Polsce niesłabnący m zainteresowaniem i należą do najpoczy tniejszy ch książek literatury postapokalipty cznej. Glukhovsky to jednak nie ty lko nurt postapokalipty czny. W roku 2011 ukazała się w Polsce jego powieść Czas zmierzchu, która zdoby ła między narodową nagrodę 2014 Utopiales European Award, a w roku 2014 wy dano zbiór opowiadań zaty tułowany Witajcie w Rosji, będący utrzy maną w konwencji science fiction saty rą na sy stem polity czny ojczy zny Glukhovsky ’ego. W roku 2015 polską premierę miała kolejna powieść fantasty cznonaukowa Glukhovsky ’ego, dy stopia FUTU.RE, w której autor przejmująco opisuje konsekwencje nieśmiertelności dla ży cia
człowieka i rozwoju cy wilizacji. Powieść ta przez długi czas po premierze gościła na pierwszy ch miejscach polskich list bestsellerów.
Dmitry Glukhovsky z postaciami ze swoich najsły nniejszy ch powieści: Metro 2033/4/5 i FUTU.RE. (grafika Diany Stiepanowej).
Dmitry Glukhovsky, 2015 zdjęcie © Ilja Jackiewicz
Ilustracje Diany Stiepanowej