Elizabeth Moon
Prawo odwetu
(Marque and Reprisal)
Przełożył Jerzy Marcinkowski
ROZDZIAŁ 1
Kylara Vatta objęła spojrzeniem stertę dokumentów z Biura Ro...
8 downloads
11 Views
Elizabeth Moon
Prawo odwetu
(Marque and Reprisal)
Przełożył Jerzy Marcinkowski
ROZDZIAŁ 1
Kylara Vatta objęła spojrzeniem stertę dokumentów z Biura Rozwoju
Ekonomicznego Belinty i westchnęła. Oto prawdziwe życie kapitana statku
kupieckiego: papiery i jeszcze raz papiery, negocjacje ze spedytorami, klientami,
celnikami. Nie takiego życia chciała, wstępując do Akademii Sił Kosmicznych, a do
którego musiała powrócić po wydaleniu z uczelni. Nudnego. Przyziemnego.
Co prawda, ostatnie wydarzenia na Sabinę trudno byłoby określić mianem
nudnych lub przyziemnych – już prędzej: przerażających – i nikt nie chciałby
powtórki z takiej wyprawy.
Oprócz niej. Doskonale pamiętała tę falę podniecenia, radość walki, pełną
poczucia winy rozkosz, towarzyszącą zabijaniu Paisona i Kristoffsona. Albo więc ona
nie była zdrową psychicznie jednostką, albo... nic. Pomyślała o diamentach,
ukrytych w szufladzie z bielizną. Nie wystarczą, żeby całkowicie wyremontować jej
stary statek, lecz dzięki nim mogłaby znaleźć się gdzieś indziej, gdzie mogłaby
prowadzić życie, jakiego naprawdę chciała. Być może najemnicy zaakceptowaliby jej
skłonność do przemocy; złożyli jej przecież propozycję. Może ktoś inny.
Zirytowałaby rodzinę, choć nie w takim stopniu, jak uczyniłaby to prawda.
Nie. Musiała dokończyć przynajmniej jedno zadanie. Odpowiadała za załogę.
Statek również należał do jej rodziny, a ona raczej nie zarobi w najbliższym czasie
tyle, żeby go odkupić. Westchnęła ponownie, podpisała kolejną kartkę i wczytała się
w następną. No dobrze. Zabieraj tego gruchota na Leonorę, dostarcz cargo, a potem
leć na Lastway. Jeśli do tego czasu nie zdoła zgromadzić środków na remont
kapitalny, wróci do oryginalnego planu i poleci do domu pasażerskim liniowcem.
Jeśli zarobi wystarczającą kwotę, by sfinansować naprawy, zrobi to, a po powrocie
na Slotter Key złoży rezygnację. Albo... wpatrzyła się w dal, nie zważając na grodź
kajuty. Mogła odesłać statek do domu pod dowództwem kogoś innego. Na przykład
Quincy, która wiedziała wystarczająco wiele, by poradzić sobie z samodzielnym
dowodzeniem jednostką.
Na dłuższą metę jej rodzinie będzie lepiej bez niej. Gdyby tata wiedział, co czuła,
zadając śmierć... nie. Nawiedzały ją senne koszmary, w których usiłowała
wytłumaczyć się temu łagodnemu człowiekowi, mając nadzieję na zrozumienie, lecz
na jego obliczu nieodmiennie malowało się przerażenie. Nawet dusząca,
nadopiekuńcza miłość, która tak ją denerwowała podczas ich ostatniej rozmowy,
była stanowczo lepsza od tej grozy, wstrętu, odrzucenia. Gdyby wróciła do domu,
wyczułby coś; próbowałby ją sondować, nakłaniałby do zaufania mu i w końcu
dopiąłby swego. A nie było niczego gorszego od widoku ojca, który zaczyna żałować,
że w ogóle się urodziła.
Powinna zwyczajnie odejść. Być może za kilka lat zdoła mu to wyjaśnić, a on
pogodzi się z faktami. Upływ lat może pokryć skórą nagą prawdę o tym, kim jest
Kylara Vatta.
Przebiła się przez resztę formularzy i postanowiła osobiście zanieść je do
najbliższej skrzynki pocztowej. Stacja Belinta miała niewiele uroku, niemniej spacer
powinien ją odświeżyć.
– Quincy, idę nadać dokumenty – rzuciła do interkomu.
– Idziesz znaleźć jakiś ładunek, czy mamy zacząć wnosić to, co tutaj
zostawiliśmy?
– Niczego jeszcze nie znalazłam – odparła Ky. – Możliwe, że będę musiała udać
się w tym celu na dół. Bierzcie się za ładowanie... poszukaj tutejszych dokerów do
pomocy. Zwyczajowe stawki i tak dalej.
Przejrzała się w lustrze i uznała, że prezentuje się wystarczająco okazale.
Potrzebowała nowego munduru – temu brakowało już szyku i doskonałego
krawiectwa, za które zapłaciła jej matka – lecz wyłącznie w przypadku, gdyby
zostawała z Vattami. Jeśli zaciągnie się do najemników, założy ich mundur; jeżeli
pozostanie niezależna, będzie musiała wymyślić własny wzór. Niemniej na spacer
mający na celu nadanie nieco papierów do właściwego biura, szara tunika i luźne
spodnie powinny w zupełności wystarczyć. Przypięła identyfikator umożliwiający
poruszanie się po Stacji Belinta.
Na stacji działo się niewiele. W dokach cumowały zaledwie trzy statki, z czego
dwa pozostałe były zwykłymi, wewnątrzukładowymi holownikami, obsługującymi
kopalnie na satelitach Belinty. Przy ich stanowisku Quincy rozmawiała ze zwalistym
mężczyzną we wszechobecnej, zielonej tunice miejscowych dokerów. Towarzyszący
jej Beeah trzymał przenośny komputer, gotowy do zarejestrowania danych
pracowników, gdyby negocjacje Quincy zakończyły się sukcesem. Ky szybko minęła
dwóch siedzących na ławce i pogrążonych w rozmowie mężczyzn, stojącą przy
windzie kobietę, z trudem radzącą sobie z dokazującym dzieciakiem, kilka
wyblakłych plakatów, zachęcających do odwiedzenia kurortów Belinty, i skręciła w
lewo, w szeroki korytarz główny. Mieściły się tutaj kantory wymiany walut, banki,
usługi telekomunikacyjne – lokalne i ansiblowe – zarząd Portu Belinta, giełda pracy
oraz – na samym końcu – poczta. Był środek wachty; mijała nielicznych
przechodniów. Mężczyzna z teczką właśnie wchodził do oddziału Belinta
Savings&Loan, dwie rozszczebiotane kobiety opuszczały kantor Allsystems
Exchange.
Dalej ciągnęły się rzędy pustych miejsc, gdzie pojawią się nowe usługi, sklepy i
ludzie, jak tylko Belinta zacznie lepiej prosperować. W tej chwili nie było tam
nikogo.
Ky wkroczyła do pomieszczenia poczty i podeszła do lady, gdzie na wyświetlaczu
widniało: w tej chwili obsługujemy numer sześć osiemdziesiąt dwa. Jedyny
urzędnik w zasięgu wzroku nawet nie podniósł głowy.
– Proszę pobrać numerek – wymamrotał. Uprzejmość typowa dla Belinty –
pomyślała Ky, rozglądając się za podajnikiem numerów. Stał przy wejściu.
Wyciągnęła karteczkę; na wyświetlaczu pojawiło się: w tej chwili obsługujemy
numer sześć osiemdziesiąt trzy.
– Numer sześć osiemdziesiąt trzy! – wydarł się urzędnik rozdrażnionym tonem,
jakby kazała na siebie zbyt długo czekać.
– Mam przesyłkę do Biura Rozwoju Ekonomicznego – oznajmiła.
– Do kogo? – zapytał urzędnik.
– Nieważne. Po prostu BRE.
– Musi być zaadresowana na osobę – oświadczył urzędnik. – Nie można wysyłać
poczty do biura.
– Tak jest na formularzu – stwierdziła Ky, wskazując na rubrykę ODESŁAĆ DO.
– Żadnego nazwiska, tylko nazwa biura.
– Musi być nazwisko – upierał się urzędnik. – Takie są przepisy. Wszystkie
przesyłki do agencji rządowych muszą być kierowane do konkretnych osób.
Ky kusiło, żeby wymienić konkretne nazwisko. Zamiast tego zapytała:
– Ma pan książkę adresową?
– Klientom nie wolno korzystać z poufnych spisów teleadresowych, ani
urządzeń komunikacyjnych – zaintonował urzędnik. – Wymogi bezpieczeństwa.
Uprasza się klientów o ustalenie nazwiska właściwego odbiorcy przed wizytą na
poczcie. Następny!
Ky obejrzała się przez ramię. Nikogo.
– Zajrzenie do książki nie zajęłoby zbyt wiele czasu.
– Następny, proszę. – Urzędnik nadal na nią nie patrzył. Ky miała ochotę
przechylić się przez kontuar i skręcić tę jego chudą szyję, lecz nie uległa
chwilowemu impulsowi. Była to część profesji kapitana-handlarza; musi liczyć się z
takimi pozbawionymi sensu, śmiesznymi, irytującymi bzdurami.
– Doskonale – powiedziała w zamian. – Dostarczę je osobiście. – I tak musiała
polecieć na dół, żeby dowiedzieć się, czy nie mają jakichś godnych uwagi ładunków
do zabrania z tej śmierdzącej planety.
– Miło mi było pomóc miłego dnia – wyrzucił z siebie jednym tchem urzędnik.
Ky wróciła tą samą drogą, minęła korytarz do doków, jadłodajnię „Goodtime
Eats”, „Prawdziwe Jedzenie Jerry’ego” i „Szybkie Danie”, gdzie mijane wcześniej
dwie kobiety siedziały przy małym stoliku, niemal stykając się głowami, po czym
dotarła do promowej kasy biletowej. Nie pamiętała, kiedy odlatywał prom...
– Za dwie i pół godziny – poinformował ją bileter. – Proszę być w porcie na pół
godziny przed odlotem.
Co dawało jej czas na powrót na statek i przebranie się. Odwróciła się, by wyjść,
gdy powstrzymał ją donośny zgrzyt.
– Co to?
– Nie wiem – odparł mężczyzna.
Prosimy pozostać na swoich miejscach – zagrzmiał donośny głos. – Cały
personel proszony jest o pozostanie na swoich miejscach. Ekipy ratownicze numer
jeden i dwa natychmiast do doków. Cały personel...
– Mój statek! – zawołała Ky. – Muszę wracać...
Lecz wejście do kasy biletowej było już zamknięte, a metalowa krata opadła z
łomotem w chwili, gdy zrobiła krok w jej kierunku.
– Słyszała pani – odezwał się bileter. – Mamy wszyscy pozostać na miejscach.
– Cóż, ja nie mogę – odparła Ky. – Proszę to otworzyć.
– Nie mogę – odrzekł. – Działa automatycznie, jak grodzie bezpieczeństwa.
Kieruje nimi Ochrona Stacji. Chyba, że zna pani kod priorytetowy, jak ekipy
ratunkowe...
Komunikat ucichł. Piętnaście minut później krata uniosła się z cichym
skrzypieniem.
– Prosimy o powrót do swoich zadań – nastąpiło obwieszczenie. – Cały personel
proszony jest o powrót do swoich zadań.
Żadnego wyjaśnienia, co spowodowało zamknięcie. Ky pospieszyła do doków.
Nie zauważyła nic szczególnego, z wyjątkiem oficera Ochrony Stacji, stojącego w
pobliżu otwartego luku ładowni Gary ‘ego Tobai i pogrążonego w rozmowie z
Quincy.
– Co się stało? – zapytała, podchodząc do nich.
– Nic, co mogłoby panią obchodzić – odparł oficer. – Proszę odejść.
– To jest nasz kapitan – pospieszyła z wyjaśnieniem Quincy, prawie zagłuszając
Ky, mówiącą:
– To mój statek, który bardzo mnie obchodzi.
– Och. – Mężczyzna zrobił zakłopotaną minę. – Nie ma pani munduru.
– Wymagał oczyszczenia – wyjaśniła. – Oto mój identyfikator. – Wyciągnęła
plakietkę do przeskanowania. – Co się stało?
– Uważamy, że doszło do próby okradzenia pani statku – odrzekł oficer. – Pewne
podejrzane, znane nam osoby zostały wynajęte w charakterze ładowaczy, a ta osoba
– wskazał na Quincy – powzięła pewne podejrzenia w stosunku do jednego z
kontenerów i zapytała o to osobnika, który go przenosił, przypuszczając, iż doszło do
podmiany. Dwaj osobnicy uciekli; ta osoba wszczęła alarm.
Ky doskonale wiedziała, że kradzieże dokonywane przez okazjonalnie
wynajmowaną siłę roboczą były ciągłym zagrożeniem dla kupców.
– Schwytaliście ich?
– Nie zostali jeszcze zatrzymani – odparł. – Uciekli w niezagospodarowane
rejony stacji. Konfiskujemy kontener, który starali się wnieść na pokład i szukamy
właściwego pojemnika, którego zaginięcie zgłosił członek pani załogi.
– Jestem pewna, że zajmie się pan tą sprawą we właściwy sposób – stwierdziła
Ky.
– Czy będzie można zastać panią tutaj później? – zapytał mężczyzna.
– Nie – odrzekła Ky. – Muszę polecieć na dół, aby dostarczyć raporty waszemu
rządowi. Mój prom odlatuje... – sprawdziła czas. – Przepraszam, ale muszę się
pospieszyć. Quincy zastąpi mnie na czas mojego pobytu na planecie. W porządku,
Quincy?
Starsza kobieta skinęła głową.
– Poradzę sobie. Będziesz kupować cargo?
– Całkiem możliwe. Zakładam, że spędzę tam kilka dni. Będziemy w kontakcie. –
Ky pospieszyła do statku. Założyła ostatni pozostały jej mundur z oficjalnym
kapitańskim płaszczem i wykonała dwa szybkie telefony, by zarezerwować pokój w
Gildii Kapitańskiej oraz obstawę, mającą oczekiwać na nią w porcie promowym na
planecie. Zawahała się, po czym wsadziła do kieszeni kilka diamentów. Nie
spodziewała się odcięcia od zasobów finansowych Vattów, lecz na wszelki wypadek
nie zawadzi mieć ze sobą paru kosztowności.
Zdążyła na prom i poleciała na dół wraz z grupą pracowników stacji, udających
się na planetę na weekend. Zaklasyfikowała ich odruchowo – urzędnik, urzędnik,
operator urządzeń, serwisant – zastanawiając się, co ją niepokoi. Taką samą nudną
mieszankę mogła spotkać gdziekolwiek w galaktyce. Dojrzała ochroniarza przy
wyjściu dla pasażerów. Wymienili hasła i sprawdzili nawzajem swoją tożsamość –
kolejne doskonale jej znane, rutynowe czynności. Droga do miasta biegła wśród pól
zieleńszych od zwyczajowych strojów mieszkańców Belinty. W jednej z pracujących
na polach maszyn rozpoznała sprzęt przywieziony przez nią z Sabinę i poczuła
przypływ satysfakcji. Gdyby tylko nauczyła się doceniać dobro, płynące z
przewiezionych przez nią towarów, patrzeć na rzeczy pod tym kątem, to może...
* * *
Gerard Avondetta Vatta obserwował pilota, ładującego jego teczkę na pokład
lekkiego samolociku. Wrócą do miasta przed zmierzchem; zje ze Stavrosem
służbową kolację, a nazajutrz zajmie się delikatnymi problemami natury
politycznej, wywołanymi gwałtownym opuszczeniem Akademii przez jego córkę.
Teraz, kiedy nie groziło jej niebezpieczeństwo, a on widział jej twarz i rozmawiał z
nią, powrócił do motywów skrytych za oczywistymi przyczynami.
Czemu Miznarii skarżyli się na religijną dyskryminację w Akademii? Pewnie,
Miznarii byli trudną sektą, ale przez ostatnich trzydzieści lat służyli w Siłach
Kosmicznych Slotter Key, nie stwarzając żadnych problemów, o których by słyszał. I
dlaczego wybrali sobie Ky na narzędzie? Oczywiście, jej zwyczaj pomagania
zbłąkanym owieczkom czynił ją podatną na manipulacje, ale taka przyczyna nie do
końca go zadowalała.
Tak, od urodzenia była uczynną osobą, niemniej dostrzegł w niej rys twardego
charakteru, dzięki któremu mogła przetrwać w dżungli międzygwiezdnych
przewozów. Kiedy wróci, być może nadejdzie pora, by wyjawić jej parę rzeczy,
których nie zawierała podstawowa baza danych Vattów w jej implancie.
Miznarii... czyżby byli częścią odradzających się nastrojów skierowanych
przeciwko człomodelom, o których meldowali niektórzy kapitanowie Vattów? Bez
wątpienia byli fundamentalistycznymi purystami, wyrzekającymi się nawet
najpowszechniejszych modyfikacji i ulepszeń, na przykład implantów czaszkowych,
nie słyszał jednak, żeby mieszali się do polityki pozaplanetarnej. Poza tym, Ky nie
miała zbyt częstego kontaktu z człomodelami; raczej nie powinna zostać celem
napaści wymierzonej przeciwko nim.
Było jeszcze InterStellar Communications. Vattowie zawsze wspierali ISC, a on
w pełni doceniał, co ISC zrobiło dla Ky na Sabinę, zastanawiał się jednak, czy ich
osąd odpowiadał ich sile. Próbował powiedzieć coś takiego Lewisowi Parminie
podczas jego ostatniej wizyty na Slotter Key, lecz ten zbył jego troskę wzruszeniem
ramion.
– Płacimy naszym badaczom wystarczająco dużo, żeby siedzieli cicho – odparł. –
Wiesz, najedzone woły nie włażą w szkodę.
A jednak... w galaktyce istniały jeszcze inne źródła bogactwa. Byli tacy^tów^ z
ochotą zapłaciliby niemal każde pieniądze za sekrety laboratoriów ISC. Był pewien,
że część z nich sama opłacała badania, mające na celu skopiowanie
technologicznych rozwiązań ISC, bądź rozwinięcie ich. Atak na ansible Sabinę był
mało subtelny, lecz zdaniem Gerarda najprawdopodobniej była to swego rodzaju
próba. Jak silne jest ISC, jak szybko potrafi zareagować?
Piraci... wiadomości z Sabinę były niepokojące. Sojusz piratów? Ich agenci w
legalnie działających firmach? Jak to funkcjonowało? Vattowie zatrudniali tysiące
pracowników na tuzinach statków i w dziesiątkach biur. Czy któryś z nich był
zdrajcą przekazującym informacje piratom? Jak dotąd, piraci skupiali się na
mniejszych przewoźnikach, eliminując kilku z nich z rynku. Według danych Gildii
Kapitańskiej – o ile były wiarygodne – najwięksi przewoźnicy nie padali ich ofiarą.
Lecz był pewny, że taka sytuacja nie potrwa długo. Skończą się im łatwe łupy i
zasadzą się na grubszego zwierza. Potężne kompanie kupieckie – wśród nich
Vattowie – nigdy nie przekonały rządów planetarnych, że prowadzony przez nich
handel służył utworzeniu prawdziwych sił kosmicznych, zdolnych zapewnić
bezpieczeństwo na gwiezdnych szlakach. ISC dysponowało odpowiednimi zasobami,
odmawiało jednak wykorzystywania ich do akcji wykraczających poza utrzymywanie
własnego stanu posiadania.
Gerard zaprogramował implant, by przypomniał mu o telefonie do Gracie Lane
podczas podróży do miasta. Siatka szpiegowska Vattów – jak nazywał ją Stavros,
choć jej oficjalny tytuł brzmiał: specjalna asystentka prezesa.
– Spodziewa się pan towarzystwa? – zapytał nagle pilot.
– Słucham? – Gerard obejrzał się. Pilot przepatrywał czysty, popołudniowy
nieboskłon.
– Mój implant utrzymuje, że naziemne skanery wykryły dwie
niezidentyfikowane jednostki. Nadlatująze wschodu.
Znad oceanu? To nie miało sensu. Krążący po archipelagu rejsowiec już odleciał,
a poza tym, nigdy nie latał nad tą częścią wyspy. Najbliższy zamieszkany łańcuch
wysp na, wschód od Corleigh to Archipelag Merrill, którego linie powietrzne raczej
omijały lukę o szerokości półtora tysiąca kilometrów, latając na południe, do Rafy
Obrzeża, a potem wzdłuż niej z powrotem na zachód. Pomiędzy Merrill a Corleigh
znajdowały się jedynie niezamieszkane, pojedyncze skały, będące wierzchołkami
podmorskich wulkanów.
Jego implant nie był podłączony do skanerów prywatnego lądowiska i musiał
przedrzeć się przez zabezpieczenia systemu. Zanim dotarł do skanerów naziemnych,
Gerard gołym okiem mógł dostrzec dwa błyskawicznie powiększające się punkciki.
Usłyszał też ich przenikliwe wycie.
– Gaspard, masz choćby blade pojęcie... – zaczął, gdy wtem jego implant
zapiszczał ostrzeżeniem przekazanym przez naziemne skanery. Broń. Te niewielkie,
latające obiekty były uzbrojone... okręcił się na pięcie i ruszył w stronę wznoszącego
się przy lotnisku biurowca.
– Nie! na ziemię, sir! – Gerard nie zwracał na niego uwagi, lecz pilot, młodszy i
szybszy, szarpnął go za ramię na samym skraju trawy. Uderzył o ziemię ciężko, ze
złością... szydercze wycie nad głową było coraz głośniejsze, zbliżało się. Poczuł w
ustach kwaśny smak strachu. Zakrył głowę dłońmi, uświadamiając sobie, jaki był
bezradny.
Implant wyświetlił mu wygląd obiektów – pozbawionych okien, bezzałogowych
pojazdów o krótkich skrzydłach – na chwilę przed rozbłyskiem, grzmotem i
niosącym śmieci podmuchem powietrza, który poturlał go po asfalcie. Po chwili
drugi rozbłysk, wybuch i znacznie cichszy grzmot.
Zamrugał oczami i podżwignął się na kolana. Gaspard złapał go za ramiona;
wyprostowany pilot był biały jak śnieg. Biurowiec zamienił się w kłębowisko
płomieni i gęstych tumanów kurzu. A za nim, po prawej, gdzie niegdyś wznosił się
wygodny dom, teraz biła w niebo kolumna ognia i dymu.
– Myris! – wyrzucił z siebie. – San! – Wyrwał się Gaspardowi i pognał do
biurowca, ponieważ był bliżej. Tuż koło siebie czuł biegnącego Gasparda, choć nie
słyszał jego kroków, zagłuszanych wypełniającym uszy rykiem i trzeszczeniem
płomieni.
Ktoś wypadł chwiejnie ze środka i Gerard zwolnił, żeby się przyjrzeć. Jedna z
recepcjonistek; z okopconej twarzy wyzierały białka wytrzeszczonych oczu.
– Co...?
– Zajmij się nią – rzucił do pilota. – Wezwij... – Lecz służby ratownicze
obsługujące ten kraniec wyspy mieściły się po drugiej stronie biurowca. Jeśli
przeżyli, mieli pełne ręce roboty. – Dzwoń do miasta.
Po pogotowie medyczne. Dzwoń do miasta... ostrzeż Stava... – Na zewnątrz
wytoczyły się dwie kolejne postacie, jedna trzymała drugą wpół; Gerard ruszył w ich
stronę.
– Ma pan telefon czaszkowy! – wrzasnął do niego Gaspard.
Zamrugał oczami, podrażnionymi gryzącym dymem. Zgadza się.
Miał. Trzęsącymi się palcami mentalnymi wybrał numer brata.
– Geny? – odebrał Stavros. – Co się stało... nie przyjeżdżasz po południu?
– Zarządź ewakuację budynku – powiedział Gerard.
– Co?
– Ktoś właśnie zbombardował naszą siedzibę w Corleigh – wyjaśnił Gerard. –
Jakieś bezzałogowe samolociki. Opróżnij kwaterę główną – będzie następnym
celem.
– Właśnie otrzymałem ansibłem wiadomość o kłopotach na Allway – stwierdził
Stavros. – Powiązanie?
Na dłoni Gerarda wylądował rozżarzony węgielek; strzepnął go niecierpliwie.
– Oczywiście. Do licha, opróżnij budynek.
– Uruchomiłem już alarm, Gerry. Wychodzą. Wiesz doskonale, że to musi zająć
trochę czasu.
Nie mieli czasu. Zdawał sobie z tego sprawę, zbliżając się do szalejących
płomieni i przygotowując się do wejścia do środka, by ratować ocalałych.
– Ogłoś alarm powszechny. Niech nasi ludzie wiedzą...
– W porządku. Już. Jesteś cały?
– Żyję. Muszę tam wejść i sprawdzić, czy San...
– Gerry... nie rób tego. Pozwól zrobić to ratownikom...
– Nie ma ich – odparł Gerard. Popołudniowa bryza odepchnęła kolumnę dymu
na bok i ujrzał, że bomba spadła dokładnie na tamten koniec budynku.
– Myris?
– Dom też trafili. Nie wiem. Po obiedzie wybierała się na basen popływać; modlę
się, żeby to zrobiła. – Nawet basen dawał jakąś oc...