Martha
DORIS LESSING
Quest
Z angielskiego przełożyła
MAGDALENA SŁYSZ
Tytuł oryginału:
MARTHA QUEST
Copyright © Doris Lessing 1952, 1964
All rights res...
3 downloads
5 Views
Martha
DORIS LESSING
Quest
Z angielskiego przełożyła
MAGDALENA SŁYSZ
Tytuł oryginału:
MARTHA QUEST
Copyright © Doris Lessing 1952, 1964
All rights reserved
Copyright © for the Polish edition
by Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2008
Copyright © for the Polish translation
by Magdalena Słysz 2008
Redakcja: Ewa Pawłowska
Zdjęcie na okładce: Getty Images/Flash Press Media
Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz
Skład: Laguna
ISBN 978-83-7359-680-1
(oprawa twarda)
ISBN 978-83-7359-681-8
(oprawa miękka)
Dystrybucja
Firma Księgarska Jacek Olesiejuk
Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.
t./f. 022-535-0557, 022-721-3011/7007/7009
www.olesiejuk.pl
Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowe
www.merlin.pl
www.empik.com
www.ksiazki.wp.pl
WYDAWNICTWO ALBATROS
ANDRZEJ KURYŁOWICZ
Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa
2008. Wydanie I/op. miękka
Druk: WZDZ - Drukarnia Lega, Opole
Część pierwsza
Jestem już tak tym zmęczona, jak również
zmęczona przyszłością, zanim ona przyjdzie.
Olive Schreiner
Rozdział pierwszy
W części werandy osłoniętej od słońca pnączem złocistego
deszczu siedziały dwie starsze kobiety, które robiły na drutach; na
zdrewniałych łodygach było tyle kwiecia, że jasne popołudnie
jakby opierało się na nich w powodzi własnego światła, przybie-
rającego postać ciężkich pomarańczowych kiści. Pod tą kolorową
barierą znajdowała się mroczna nisza otoczona z dwóch stron
chropawymi ścianami z błota ‒ zewnętrznymi ścianami samego
domu ‒ a z trzeciej ławką zastawioną pomalowanymi metalowymi
beczkami po benzynie, w których rosły różowe i białe pelargonie.
Słońce obficie ściekało przez listowie na czerwoną cementową
podłogę i na obie damy. Siedziały tu od lunchu i miały pozostać aż
do zachodu słońca, plotkując bez ustanku, nareszcie mogąc roz-
puścić języki. Były to pani Quest i pani Van Rensberg; na schodach
w pełnym słońcu siedziała Martha Quest, piętnastoletnia dziew-
czyna, która odwracała się niezgrabnie, aby osłonić własnym cie-
niem strony książki.
Marszczyła czoło i od czasu do czasu patrzyła z irytacją na ko-
biety, dając do zrozumienia, że ich plotki przeszkadzają jej się
skupić A ponieważ nic jej tu nie zatrzymywało, napady złości,
którymi reagowała, gdy ją o coś pytano albo wymieniano jej imię w
trakcie omawiania wydarzeń rodzinnych, były nieracjonalne. Co do
kobiet zaś, czasami patrzyły na dziewczynę szklanym wzrokiem,
który nie dostrzega osoby trzeciej, a nawet ściszały głosy. W takich
chwilach Martha unosiła głowę i posyłała im pogardliwe spojrze-
nie; bo ubarwiały to swoje szare życie ‒ zorganizowane wokół
służących, dzieci, gotowania ‒ ekscytując się połogami i różnymi
skandalami; a że czytała właśnie Havelocka Ellisa, o seksie, i posta-
rała się, żeby zwróciły na to uwagę, w ich ściszonych głosach było
coś nienormalnego. Właściwie nie czytała Ellisa; czytała książkę,
którą pożyczyli jej na stacji młodzi Cohenowie, podczas gdy Ellis
leżał prowokująco na najwyższym stopniu, tytułem do góry, aby
był wyraźnie widoczny. W kobiecych rozmowach obowiązują
jednak pewne rytuały i Martha, która słuchała ich przez większą
część swojego życia, powinna była już się nauczyć, że nikt tu nie
chce nikogo obrazić, w grę nie wchodzi nawet nic osobistego.
Oczekiwano od niej tylko, że w rodzinie, gdzie każdy ma przypi-
saną rolę, będzie grała „młodą panienkę”.
Po drugiej stronie werandy, na dwóch stojących obok siebie
leżakach, które skierowane były w stronę buszu i pól kukurydzy,
siedzieli pan Quest i pan Van Rensberg; rozmawiali o zbiorach,
pogodzie i tubylcach. Odwróceni byli do kobiet plecami z ostenta-
cją, która świadczyła, jak bardzo obaj panowie, zamknięci całymi
tygodniami w dusznej atmosferze rodzinnej i poza pracą niemający
dokąd uciec, cenili sobie ową bezosobową pogawędkę. Martha
znała te męskie rozmowy tak samo dobrze jak kobiece; nurt jednej i
drugiej płynął w niej sennie, podobnie jak krew, poza jej świado-
mością, do czasu aż mrowiący ból, wywołany niewygodną pozycją,
zmusił ją do wyprostowania długich opalonych nóg. Gdy usłyszała
nużące sformułowania w stylu „rząd oczekuje, że farmerzy...” i
„czarnuchy tracą cały szacunek, bo...”, wstała gwałtownie i jej
zniecierpliwienie przybrało formę niechęci do obojga rodziców.
Wciąż to samo; to nieznośne, że odkąd pamięta, powtarzają te same
frazesy; odwróciła więc wzrok od zebranych na werandzie i spoj-
rzała na weld*.
* weld (veld, z jęz. afrikaans) ‒ wyżyny w południowej Afryce, porośnięte tra-
wami, na których uprawia się zboża i hoduje bydło.
W literaturze, na której się wychowała, słowo „farma” przy-
woływało obraz czegoś uporządkowanego, dobrze zorganizowa-
nego, zadbanego; schludnego domu wśród szachownicy pól. Mar-
tha popatrzyła na pas różowej zaoranej ziemi za ciągnącym się
przez ponad kilometr buszem; dalej busz, zielony i ponury, piął się
w górę ku kolejnej łacie odsłoniętej ziemi, tym razem gliniasto-
żółtej; i dalej, wzniesienie po wzniesieniu, zagłębienie po zagłę-
bieniu, aż do linii niebieskich pagórków. Pola były nieśmiałą próbą
wdarcia się w krajobraz, na którym człowiek ledwie zaznaczył
swoją obecność; jastrząb, zataczający nad jej głową wielkie kręgi,
dostrzegł dom, przycupnięty na podłużnym wzgórzu, skupisko chat
z trawy, czyli tubylczą wioskę położoną nieco niżej na stoku, ki-
lometr dalej; może z tuzin plam gołej ziemi ‒ a potem już nic, co
mogłoby zaniepokoić stare, spoglądające w dół oko, dosłownie nic,
czego by nie widzieli jego przodkowie, tysiące ich pokoleń.
Dom, wznoszący się na wypiętrzeniu terenu i owiewany prą-
dami powietrza, znajdował się w środku rozległej niecki otoczonej
górami ‒ w odległości dwunastu kilometrów od Dumfries Hills, na
wprost; dwunastu kilometrów od Oxford Range na zachodzie, po
wznoszącej się linii; i dwunastu kilometrów od długiej, rosnącej w
oczach góry, zwanej Jacob's Burg, na wschodzie. Z tyłu nie było już
żadnego łańcucha pagórków, tylko bezkresna przestrzeń, niczym
nieograniczona, która nikła w niebieskawej mgiełce, jak pustkowia
przed krainą wyobraźni, bez których nie moglibyśmy się obyć ‒
wielka pochyłość otwierająca się ku północy.
Nad domem sklepiało się bezchmurne afrykańskie niebo, ale
Martha nie mogła na nie patrzeć, bo aż pulsowało światłem; mu-
siała opuścić wzrok na busz; ten widok już tak dobrze znała, że
rozległy krajobraz wywołał u niej tylko nieprzyjemne wrażenie
klaustrofobii.
Spojrzała na książkę. Nie miała ochoty jej czytać; była to lite-
ratura popularnonaukowa i już nawet tytuł napawał ją lekką, acz
niewątpliwą niechęcią. Być może, gdyby potrafiła wyrazić, co
czuje, powiedziałaby, że chłodny, rzeczowy styl książki zbyt da-
leko odbiega od przykrych emocji, które ją przepełniały; a może
była tak niechętnie nastawiona do otoczenia i swoich rodziców, że
ta niechęć zabarwiała wszystko w pobliżu. Odłożyła zatem tę
książkę i wzięła Ellisa. Gdy ktoś ma piętnaście lat, jest mało
prawdopodobne, by znudziła go lektura o seksie, lecz Martha była
zniecierpliwiona, bo ów zbiór interesujących informacji miał nie-
wiele wspólnego z jej problemami. Uniosła spojrzenie i popatrzyła
z namysłem na panią Van Rensberg, matkę jedenaściorga dzieci.
Była to gruba, poczciwa i skądinąd sympatyczna kobieta w
schludnej bawełnianej sukience w kwiaty, dość zabudowanej i
długiej, na szyi miała białą chustkę, która nadawała jej wygląd
własnej babki ze zdjęcia. Wprawdzie modne były długie suknie i
luźno wiązane na szyi apaszki, ale w przypadku pani Van Rensberg
styl ten zdecydowanie przywodził na myśl ów dawny sposób
ubierania się. Martha to dostrzegła i była urzeczona; patrzyła jed-
nak na nogi starszej pani. Były potężne i bezkształtne, poznaczone
pod opalenizną purpurowymi żyłami i obute dla wygody w zielone
sandały, z których bezwstydnie wyzierały stwardniałe stopy. Mar-
tha pomyślała z odrazą: Ma takie nogi, bo urodziła tak wiele dzieci.
Pani Van Rensberg należała, jak to się mówi, do osób niewy-
kształconych; i gotowa była pokajać się z tego powodu ‒ nie
sprawiając jednak wrażenia skruszonej ani nie czując skruchy ‒ gdy
wymagała tego sytuacja towarzyska, na przykład, gdy pani Quest
nietaktownie stwierdzała, że Martha jest bystra i zrobi karierę. To,
że Holenderka zachowywała się spokojnie i dobrodusznie przy
takich okazjach, było dowodem jej dużej siły wewnętrznej, bo pani
Quest nie używała słowa „kariera” na określenie czegoś, czym w
przyszłości miałaby się zająć Martha, jak medycyna czy prawo,
lecz jako rodzaj kija, którym chciała dołożyć światu, jakby mówiła:
„Moja córka będzie kimś, podczas gdy twoje wyjdą jedynie za
mąż”. Pani Quest była w dawnych czasach ładną, wysportowaną
młodą Angielką z jasnobrązowymi włosami i niebieskimi oczami,
szczerymi niczym wiosenne słońce; teraz zaś wyglądała tak, jak by
wyglądała, gdyby pozostała w Anglii: na zmęczoną, rozczarowaną,
ale pełną determinacji matronę, z ambitnymi planami wobec dzieci.
Obie panie mieszkały od lat w tym rolniczym okręgu, sto trzy-
naście kilometrów od najbliższego miasteczka, które było zabitą
dechami dziurą; ale w tych czasach żadnej części świata nie należy
już uważać za prowincjonalną; w ich domach było radio, z miejsc,
które każda z nich uważała za swój dom, regularnie docierała prasa
‒ do Questów gazety torystowskie z Anglii, do Van Rensbergów
nacjonalistyczne dzienniki ze Związku Południowej Afryki. Na
tyle przesiąkły duchem nowych czasów, by wiedzieć, że ich dzie-
ciom wolno zachowywać się w sposób, który same instynktownie
uważały za gorszący, a jeśli chodzi o książkę trzymaną teraz przez
Marthę, jej tytuł miał wydźwięk medyczny, wykraczający poza ich
doświadczenia. Marthy w gruncie rzeczy nie spotkałoby nic poza
dobrotliwym westchnieniem dezaprobaty, gdyby już samo jej
uparte siedzenie na schodach nie było czymś w rodzaju prowokacji.
Choć pani Quest uważała za konieczne co pół godziny ostrzegać ją,
że dostanie udaru słonecznego, jeśli nie pójdzie do cienia, to na
koniec stwierdziła, że jej zdaniem czytanie takich książek na pewno
dziewczętom nie szkodzi; i ponownie Martha obrzuciła je bez-
miernie pogardliwym spojrzeniem, które jednak pełne było nieza-
dowolenia i irytacji; czuła bowiem, że jakoś przewrotnie została
zmuszona, by posłużyć się tą książką do wzmocnienia pewności
siebie, a teraz broń tę wytrącono jej z ręki.
Przed trzema miesiącami jej matka zauważyła ze złością, że
Epstein i Havelock Ellis są odrażający. „Gdyby ludzie za tysiąc lat
dokopali się do ruin tej cywilizacji i znaleźli rzeźby Epsteina czy
dzieła tego Ellisa, uznaliby nas za zwykłych dzikusów”. To było w
czasie, gdy ci z mieszkańców kolonii, którzy na rautach dyploma-
tycznych lub w środowisku finansjery mieli okazję zetknąć się z tak
zwaną przez nich „sztuką nowoczesną”, zachowywali się, jakby
zostali wszyscy razem i każdy z osobna obrażeni. Posągi Epsteina,
zapewniali, nie przedstawiały ich nawet w sposób symboliczny.
Pani Quest przejęła tę opinię od autora wstępniaka w „Zambesia
News”; był to zapewne jedyny raz w ciągu dwudziestu lat, kiedy
poczyniła jakąś uwagę na temat sztuki czy literatury. Martha wy-
pożyczyła wtedy książkę o Epsteinie od młodych Cohenów ze
stacji. Jedną z zalet tego, że człowiek nie kształtował swojego gustu
w jednej konkretnej szkole, była możliwość spojrzenia na rzeźby
Epsteina z takim samym zainteresowaniem jak na dzieła Michała
Anioła. I to właśnie zrobiła Martha. Była zaintrygowana i zaniosła
książkę z reprodukcjami matce. Pani Quest była w tym czasie zajęta
i do tej pory nie znalazła czasu, aby powiedzieć Marcie, co tak
szokującego i odrażającego widziała w owych rzeźbach. Podobnie
było z Havelockiem Ellisem.
Teraz Martha czuła się głupio, była nawet zawiedziona. Wie-
działa, że ma przykre usposobienie i jest nieokrzesana. Codziennie
postanawiała, że od jutra się zmieni. A jednak zawsze wstępował w
nią zły duch i gdy tylko matka wygłosiła jakiś komentarz, trakto-
wała go jak wyzwanie: analizowała, przenicowywała i wracała do
niego w rozmowie ‒ a wtedy przeciwnika już nie było; pani Quest
po prostu traciła zainteresowanie.
‒ Ach ‒ powiedziała pani Van Rensberg po chwili milczenia ‒
nieważne, co czytasz, ważne, jak się zachowujesz. ‒ I spojrzała z
życzliwością na Marthę, która poczerwieniała od gniewu i promieni
słonecznych. ‒ Głowa cię rozboli, dziecko ‒ dodała automatycznie;
i Martha, nie ruszywszy się z miejsca, z zaciętością pochyliła się
nad książką, a do oczu napłynęły jej łzy.
Dwie kobiety oczywiście zaczęły dyskutować o tym, jak same
postępowały za młodu, z pewną rezerwą jednak, bo pani Van
Rensberg miała wrażenie, że niektóre jej doświadczenia mogłyby
zgorszyć angielską damę; wymieniły więc nie tyle wspomnienia,
ile frazesy wywodzące się z tradycji, w których zostały wychowane
‒ pani Van Rensberg należała do Holenderskiego Kościoła Re-
formowanego, Questowie zaś do Kościoła anglikańskiego. A po-
nieważ wcale nie rozprawiały o polityce, prowadzone przez nie
rozmowy nigdy nie były właściwie dyskusjami ‒ bo o czym mia-
łyby dyskutować? Martha często uświadamiała sobie, że ich wie-
loletnia przyjaźń przetrwała właśnie dzięki temu, że tak niewiele
tematów przemilczały, czyli wszelkie ważne kwestie; i ta myśl
wywołała u niej rosnącą niechęć do otoczenia, która zdominowała
jej emocje. Z drugiej strony, ponieważ jedna z pań była konser-
watywną Brytyjką, a druga konserwatywną Afrykanerką, tę przy-
jaźń należało uznać za triumf taktu i życzliwości nad barierami
prawie nie do pokonania, jako że ze względu na owe tradycje, z
których się wywodziły, powinny się nie lubić. To naturalnie nie
przemawiało do Marthy, której wymagania wobec przyjaźni były
tak wysokie, że wciąż czekała na tę prawdziwą, idealną przyja-
ciółkę.
Przyjaciel ‒ przepisała kiedyś do dziennika ‒ to pływająca wy-
spa, wciąż umykająca przed żeglarzem na wodach Pacyfiku... I tak
dalej, do następnego podkreślonego zdania u dołu strony: Krąży
plotka, że ten ląd jest zamieszkany, lecz rozbitek nie widział śladu
ludzkiej stopy na brzegu. I dalej w podobnym stylu: Naszymi
prawdziwymi przyjaciółmi są wszyscy, tylko nie odlegli krewni,
wobec których mamy jakieś zobowiązania.
A czy panią Van Rensberg można było uznać za choćby daleką
krewną? Najwyraźniej nie. Byłaby to zdrada świętego imienia
przyjaźni.
Martha słuchała ‒ nie pierwszy raz ‒ długiej opowieści pani Van
Rensberg o tym, jak starał się o nią pan Van Rensberg; opowieści
wygłaszanej z humorystyczną negacją wszystkiego, co mogłoby
zostać określone ‒ choć nie przez Marthę, która instynktownie
przestrzegała ówczesnych tabu ‒ jako romantyczne. Pani Quest
przedstawiła potem równie zabawną, choć bardziej rzeczową rela-
cję o swoich zaręczynach. Pod koniec tych znacznie, acz nieświa-
domie, ocenzurowanych opowieści obie spojrzały w stronę Marthy
i jednocześnie westchnęły z rezygnacją. Tradycja wymagała od
nich, by wygłosiły jakiś morał, który przydałby się młodej pa-
nience, będący owocem przyzwoitego, wartościowego życia każdej
z nich; ale wyraz twarzy Marthy powstrzymał je przed tym.
Pani Van Rensberg zawahała się, po czym rzekła stanowczo
(owa stanowczość była wymierzona przeciwko jej własnemu nie-
zdecydowaniu):
‒ Dziewczyna musi wzbudzać szacunek mężczyzn. ‒ Prze-
straszyła ją nienawiść i pogarda w nagle uniesionym wzroku
Marthy, więc spojrzała na panią Quest, szukając wsparcia.
‒ To prawda ‒ potwierdziła pani Quest dość niepewnie. ‒ Męż-
czyzna nigdy nie ożeni się z dziewczyną, której nie szanuje.
Martha powoli się wyprostowała, zamykając książkę, jakby nie
była jej już potrzebna, i popatrzyła na nie spokojnie. Była wręcz
blada z wysiłku, by opanować trawiącą ją nienawiść. Wstała i
powiedziała cichym, napiętym głosem:
‒ Jesteście wstrętne, wyrachowane, sprzedajne i... ‒ Nie była
w stanie ciągnąć dalej. ‒ Jesteście odrażające ‒ zakończyła nie-
przekonująco, z drżącymi ustami. Potem wymaszerowała z ogrodu
i pobiegła w zarośla.
Obie panie patrzyły za nią w milczeniu. Pani Quest była zmar-
twiona, bo nie wiedziała, dlaczego córka uważa ją za odrażającą,
podczas gdy pani Van Rensberg próbowała wymyślić jakąś po-
cieszającą uwagę, która byłaby do przyjęcia dla przyjaciółki.
‒ Jest taka trudna ‒ mruknęła pani Quest przepraszająco; a
pani Van Rensberg zauważyła:
‒ To ten wiek, moja Marnie jest taka sama.
Nie zdawała sobie sprawy, że było to stwierdzenie zupełnie nie
ma miejscu: pani Quest nie uważała, by można było porównywać
jej córkę z Marnie, która jej zdaniem była dziewczyną w złym
guście: w wieku piętnastu lat nosiła dorosłe stroje, malowała usta
szminką i cały czas mówiła o „chłopakach”. Pani Van Rensberg
była zupełnie nieświadoma, jak silne jest to przekonanie przyja-
ciółki. Uważała surowość wobec Marthy za jedno z jej angielskich
dziwactw; a poza tym wiedziała, że Marnie to potencjalnie roz-
sądna kobieta, dobra żona i matka. Mówiła dalej o Marnie, podczas
gdy pani Quest słuchała jej z zażenowaniem, jakie wywołuje gafa
towarzyska, od czasu do czasu rzucając „rzeczywiście” albo „no
właśnie”, a myśląc w duchu, że trudny charakter jej własnej córki
jest wynikiem obcowania z nieodpowiednim towarzystwem, w tym
z samą Marnie. Ale Holenderka nie dała się speszyć, bo jej duma
narodowa była równie głęboka jak snobizm Angielki, i wkrótce ich
rozmowa znowu zeszła na temat służących i kuchni. Tego wieczoru
każda miała poskarżyć się mężowi ‒ jedna, z angielską elokwencją
w kwestiach dotyczących braku klasy, że pani Van Rensberg jest
„naprawdę męcząca”, a druga, wyznając całkiem szczerze, że ci
Angole działają jej na nerwy, wszyscy są tacy sami, wydaje im się,
że cała ziemia, po której chodzą, należy do nich. Później, pod
wpływem nieświadomego poczucia winy, zadzwonią do siebie i
będą przez jakieś pół godziny rozmawiać o gotowaniu i służących. I
nic się nie zmieni.
Martha tymczasem, ogarnięta młodzieńczym poczuciem nie-
szczęścia, leżała w wysokiej trawie pod drzewem, powtarzając w
duchu, że jej matka jest obrzydliwa, wszystkie te starsze kobiety są
obrzydliwe, ta cała ich przyjaźń, z ich zakłamaniem, unikami,
kompromisami, wszystko to ohyda. Bo ona naprawdę cierpiała,
cierpieniem charakterystycznym dla młodych ludzi, pełnych lęku,
że nie będzie im dane doznać owej pełni życia, za którą tak tęsknią
każdym nerwem, wszystkimi zmysłami.
Po niedługim czasie nieco się uspokoiła. Wrócił jej instynkt
samozachowawczy, a wraz z nim panowanie nad kończynami, a
nawet mięśniami twarzy, które wcześniej stężały i przybrały za-
cięty wyraz. Ponurym, zamyślonym wzrokiem spojrzała na zalany
słońcem jasny krzak, który miała u stóp; nie widziała go jednak,
widziała samą siebie, i to tylko w taki sposób, w jaki była do tego
przygotowana ‒ poprzez literaturę. Bo jeśli ktoś od wczesnego
dzieciństwa czyta powieści, a powieści te wiernie oddają ducha
swoich czasów ‒ na co liczymy i zakładamy, że tak jest ‒ niewątpli-
wie musi dojść do wniosku, że dawniej młodym żyło się znacznie
łatwiej. Czy X, Y albo Z, ci wszyscy beztroscy bohaterowie, nie-
nawidzili szkoły, pogardzali rodzicami i nauczycielami, którzy nie
potrafili ich zrozumieć, przez całe lata swojego młodego życia
walczyli, by wyzwolić się z niedorastającego do ich poziomu śro-
dowiska? Otóż nie; natomiast ludzie czytający za sto lat powieści z
tego wieku będą musieli dojść do wniosku, że wszyscy współcześni
‒ bez wyjątku ‒ przechodzili okres młodości jak chorobę, bo trudno
byłoby znaleźć książkę, która by nie opisywała takiego stanu. Ale
co z tego? Martha była udręczona i nic nie mogła na poradzić.
Może, pomyślała (odzyskując cierpki humor, który pomagał jej
w takich chwilach), należy po prostu przyjąć ten okres, od czterna-
stego do dwudziestego roku życia, takim, jaki on jest, dopóki nie
nadejdą lepsze czasy, kiedy młodzi będą mogli, i to z czystym
sumieniem, znowu cieszyć się życiem? Szczęśliwi ci przyszli pisa-
rze, myślała dalej, którzy będą mogli pisać pogodnie i bez poczucia,
że omijają jakiś problem: „Martha poszła do szkoły jak wszyscy,
lubiła nauczycieli, miała dobre stosunki z rodzicami i spokojnie
wyglądała szczęśliwego, dobrze przeżytego życia!”. Ale w takim
razie (i tu doznała mściwej satysfakcji na myśl o owych zimnokrwi-
stych mentorach, którzy tak wytrwale analizowali jej stan, i to ...