PATRICK
GRAHAM
EWANGELIA
WEDŁUG
SZATANA
„Wy macie diabla za ojca i chcecie spełniać pożądania
waszego ojca. Od początku był on zabójcą i w prawdzie ni...
2 downloads
6 Views
PATRICK
GRAHAM
EWANGELIA
WEDŁUG
SZATANA
„Wy macie diabla za ojca i chcecie spełniać pożądania
waszego ojca. Od początku był on zabójcą i w prawdzie nie
wytrwał, bo prawdy w nim nie ma. Kiedy mówi kłamstwo, od
siebie mówi, bo jest kłamcą i ojcem kłamstwa".
Ewangelia według św. Jana (8, 44)
„Siódmego dnia Bóg wydał łudzi na pastwę zwierząt tej ziemi,
aby zwierzęta ich pożarły. Potem, uwięziwszy Szatana w
otchłani, odwrócił się od swego stworzenia, a Szatan pozostał
sam, by nękać ludzi".
Ewangelia według Szatana, Wyrocznia Szósta Księgi Uroków
„Początkowo każda wielka prawda uważana jest za
bluźnierstwo".
George Bernard Shaw, Annajanska
„Pokonany Bóg stanie się Szatanem. Zwycięski Szatan stanie
się Bogiem".
Anatole France, Bunt aniołów
CZĘŚĆ PIERWSZA
1
11 lutego 1348 roku,
klasztor w twierdzy Bolzano w północnej Italii
W niszy, gdzie dopalała się gruba woskowa świeca, zaczyna
brakować powietrza, płomyk przygasa. Wkrótce zgaśnie, a
potem rozejdzie się dusząca woń łoju i rozgrzanego osmalonego
knota.
Zamurowana żywcem stara zakonnica, którą wyczerpało wy-
drapywanie ciesielskim gwoździem napisu w kamiennej ścianie,
odczytuje go po raz ostatni wodząc po słowach opuszkami
palców, bo strudzone oczy nie mogą ich już dojrzeć. Potem,
upewniwszy się, że każda litera jej przesłania jest dostatecznie
mocno wyżłobiona, sprawdza drżącą ręką, jak solidna jest
ściana, która ją więzi. To mur z cegły, izolujący ją od świata i z
wolna duszący.
Jej grób jest za ciasny, aby mogła przykucnąć lub się wypros-
tować, toteż od wielu godzin staruszkę dręczy ból
przygarbionych pleców. Kara zamurowania. Pamięta, że czytała
wiele manuskryptów opisujących cierpienia skazańców, których
Święta Inkwizycja więziła w kamieniu, wcześniej wydobywszy
od nich zeznania — winne spędzenia płodu, czarownice i
zatraceńcy, którym szczypcami i przypalaniem wydarto z ust
tysiące imion diabła.
W pamięci utkwił jej przede wszystkim pergamin opisujący
zdobycie w ubiegłym stuleciu klasztoru Servio przez wojska
papieża Innocentego IV. Pewnego dnia dziewięciuset rycerzy
otoczyło mury, za którymi, jak powiadano, opętani przez złe
moce mnisi odprawiali czarne msze, podczas których rozcinali
łona brzemiennych kobiet, by pożerać ich płody. Za armią,
której
straże przednie rozbijały już taranami bramy, ciągnęły karoce i
wozy trzech sędziów Inkwizycji oraz przybyli z nimi notariusze,
zaprzysiężeni kaci i ich śmiercionośne narzędzia. Brama runęła.
Mnichów zastano w kaplicy. Klęczeli. Przyjrzawszy się temu
cichemu, cuchnącemu grzechem zgromadzeniu, najemnicy pa-
pieża wyrżnęli najsłabszych, głuchych, niemych, garbatych,
kulawych i głupków, pozostałych zaś powiedli do lochów, gdzie
przez tydzień, dniem i nocą poddawali ich torturom. Przez cały
ten czas lały się łzy, a mury drżały od nieludzkiego wycia.
Przerażeni słudzy dźwigali wiadra cuchnącej wody, by polewać
nią posadzkę, na której zasychały kałuże krwi. I wreszcie, gdy
poświata księżyca odsłoniła ogrom rozpasania, ci, którzy prze-
trwali rozciągania i rwanie ciała rozpalonymi szczypcami, ci,
którzy wyli, ale nie konali, gdy kaci przebijali im pępki i
wyciągali wnętrzności, lub nie umarli, choć ich przypalano,
zostali zamurowani i dogorywali w podziemiach klasztoru.
Czterysta szkieletów pozostało po ludziach, którzy
krwawiącymi palcami drapali granitowe ściany.
Teraz przyszła kolej na nią. Lecz stara zakonnica nie przeszła
udręki tortur. Aby uciec przed demonicznym zabójcą, który
zakradł się do klasztoru, matka Izolda z Trydentu, przełożona
augustianek z Bolzano, zamurowała się tu sama, własnymi
rękoma! Zaprawą murarską i cegłami zamknęła niszę w murze,
swoje obecne schronienie, mając przy sobie tylko kilka świec,
parę należących do niej rzeczy i woskowane płótno, kryjące
straszliwy sekret, który zabrała ze sobą. Nie chciała, by zaginął
na zawsze, lecz żeby nie wpadł w szpony Bestii, która
zamierzała ją dopaść w tym świętym miejscu. Był to zabójca
bez twarzy, który noc po nocy wymordował trzynaście zakonnic
z jej kongregacji... mnich... a może coś nieznanego, co ukryło
się pod świętym habitem. Trzynaście nocy. I trzynaście
rytualnych zabójstw. Od tego zmierzchu, kiedy zawładnęła
klasztorem w Bolzano, Bestia żywiła się ciałem i duszą sług
bożych.
Matka Izolda przysypiała, gdy na schodach wiodących do
podziemi rozległy się kroki. Wstrzymała oddech i nasłuchiwała.
Daleko, w ciemnościach rozbrzmiał słaby, nabrzmiały łzami
głos dziecka, które wołało ją z góry. To był głos siostry
Bragancji, najmłodszej z nowicjuszek. Dziewczyna błagała
matkę Izoldę,
by zdradziła jej swą kryjówkę i pozwoliła tam przyjść, żeby
umknąć przed zabójcą, który się zbliża. Głos rwał się pośród
szlochu, powtarzając „nie chcę umierać". Siostra Bragancja,
którą matka Izolda pogrzebała tego ranka w rozmokłej ziemi na
cmentarzu, spoczywała tam teraz — żałosny płócienny worek ze
szczątkami zmasakrowanego przez Bestię ciała.
Toteż stara mniszka, po której twarzy spływały łzy przerażenia i
rozpaczy, zatkała uszy, żeby nie słyszeć już płaczu Bragancji. A
potem zamknęła oczy i prosiła Boga, aby wezwał ją do siebie.
2
Wszystko zaczęło się kilka tygodni wcześniej, kiedy rozeszły się
pogłoski, że w Wenecji wzrastał poziom wód i tysiące szczurów
wędrowały kanałami miasta po wodzie. Powiadano, że szczury,
dotknięte tajemniczą chorobą, która wprawiała je w szał,
atakowały ludzi i psy. Uzbrojona w pazury i zęby armia, od
Giudecci po Isola di San Michele, wypełzała z laguny i opano-
wywała uliczki.
O pierwszych przypadkach dżumy donoszono z dzielnic bie-
doty. Doża Wenecji nakazał zamknąć mosty i opróżnić łodzie,
które zazwyczaj pływały do wybrzeży stałego lądu. Potem
wystawił straże przy bramach miasta i rozesłał konnych, by
uprzedzili panów pobliskich ziem o groźbie wiszącej nad
laguną. Niestety, w trzynaście dni po wezbraniu wód pierwsze
ognie wzbiły się w niebo nad Wenecją i ujrzano gondole pełne
trupów, gdy sunęły po kanałach, wyławiając zwłoki martwych
dzieci, które zapłakane młode matki wyrzucały przez okna.
Pod koniec tego tragicznego tygodnia patrycjusze Wenecji
rozkazali swym ludziom by zastąpili strzegące mostów straże
doży. Już pierwszej nocy, gdy powiał zły wiatr od morza i
zmylił psy, pierwsi uciekinierzy zdołali się wymknąć przez pola.
Władcy Mestre i Padwy wysłali wówczas setki łuczników i
kuszników, aby powstrzymali falę ludzi niosących śmierć,
zanim zaleje kontynent Jednak ani świst strzał, ani zgrzyt kusz
nie przerażał zbiegów, którzy niczym iskry padające na leśną
ściółkę, rozsiewali zarazę po całej Wenecji Euganejskiej.
Wtedy to zaczęto podpalać wioski i ciskać konających w pło-
mienie. Kwarantannie poddawano całe miasta, usiłując
powstrzymać epidemię. Garściami rozrzucano po polach sól
kamienną, zasypywano studnie kamieniami. Stodoły skrapiano
wodą święconą, a do setek drzwi przybijano żywe sowy. Na
stosach spłonęło parę czarownic, sporo ludzi z zajęczą wargą i
kalekich dzieci. No i niemało garbusów. Niestety, dżuma
atakowała już także zwierzęta i wkrótce pojawiły się hordy
psów i chmary kruków, dopadające uciekinierów, którzy w
grupkach ciągnęli drogami.
Najpewniej za sprawą weneckich gołębi, które opuściły wylud-
nione miasto, zaczęły chorować inne ptaki w całej włoskiej
krainie. Na ziemi i na dachach domów zalegało coraz więcej
zesztywniałych ciałek grzywaczy, lelków, drozdów i wróbli.
Potem tysiące lisów, łasic, polnych myszy i ryjówek
nadciągnęło z lasów i pól, by dołączyć do stad szczurów,
władających miastami. W ciągu miesiąca północne Włochy
pogrążyły się w głuchej, złowrogiej ciszy — pozostało tylko
cierpienie, które ogarniało kraj, wyprzedzając nawet opowieści i
pogłoski o rejonach, gdzie zaraza szalała już wcześniej. A i tych
było coraz mniej. Wkrótce ucichły nawet szepty, echa, na niebie
nie pojawiały się wędrowne gołębie, nie było posłańców
spieszących z wieściami o nadciągającej zarazie. Tej straszliwej
zimy, która już wcześniej zapowiadała się na najmroźniejszą w
stuleciu, nie zapłonęły ognie, by odstraszyć ciągnące na północ
legiony szczurów, ani jeden chłopski batalion nie stanął na
obrzeżach miasta, by pochodniami, cepami i sierpami rozpędzić
napastników, nie zmobilizowano w porę zdrowych mężczyzn,
by przenieśli worki ze zbożem do bezpiecznych składów w
zamku.
Szybsza niż wiatr i nienatrafiająca na opór dżuma przeszła przez
Alpy i rozpaliła swe ogniska w Prowansji. Od Tuluzy po
Carcassonne słyszało się o rozwścieczonych tłumach, które
kamienowały każdego, kto miał choćby katar. W Arles chorych
rzucano do głębokiej fosy, w marsylskich przytułkach palono
ich żywcem, polewając umierających olejem i smołą, a w
Grasse i Gardanne podpalano pola lawendy, żeby przepędzić
morowe powietrze.
W Orange, a potem u bram Lyonu wojska królewskie strzelały z
dział do nadciągającego morza szczurów. Armia gryzoni była
tak rozjuszona i wygłodniała, że słychać było, jak ich zęby
uderzają o kamienie i wbijają się w pnie drzew.
Choroba pokonała rycerstwo pod Macon i ruszyła na Paryż, a
potem Niemcy, dziesiątkując całe miasta. Wkrótce po obu
brzegach Renu tyle było łez i trupów, iż wydawało się, że ta fala
nieszczęścia ogarnie niebiosa i sam Bóg umrze od dżumy.
3
Dusząc się we wnęce, matka Izolda wspominała posłańca na
koniu niosącego złe wieści, który wyłonił się z mgły w
jedenaście dni po podpaleniu Wenecji przez rzymskie
regimenty. Mężczyzna zadął w róg, zbliżając się do klasztoru, a
matka Izolda weszła na mury, aby wysłuchać, co miał do
powiedzenia.
Mężczyzna zakrył twarz rękawem brudnego kaftana. Chrapliwy
kaszel utrudniał mu oddychanie, na szarej tkaninie widać było
ślady krwi. Krzyczał, osłaniając usta ręką, aby jego głos przebił
się przez wycie wiatru:
- Ej tam, na murach! Biskup polecił mi przestrzec klasztory
przed czarną plagą, która się zbliża. Dżuma ogarnęła Bergamo i
Mediolan. Zaraza przeniosła się także na południe,
ostrzegawcze ognie zapłonęły w Rawennie, Pizie i Florencji.
— Macie jakieś wieści z Parmy?
— Niestety nie, matko. Widziałem jednak morze pochodni,
sunących w stronę Cremony, która ma zostać spalona, a także
procesje zbliżające się do murów Bolonii. Potem ominąłem
Padwę, gdzie oczyszczające ognie rozświetlały już noce, i
Wero-nę. Ocaleni z tego miasta mówili, że nieszczęśnicy, którzy
nie zdołali uciec, zmuszeni byli walczyć z psami o walające się
po ulicach trupy. Od wielu dni ciągle natykam się na zbiorowe
groby i pełne trupów fosy, których grabarze nie mieli już siły
zasypać.
— A Awinion? Co z Awinionem i pałacem Jego Świąto-
bliwości?
— Awinion milczy. Podobnie jak Arles i Nîmes. Wiem tylko, że
wszędzie podpala się wioski, wybija bydło i odprawia msze, aby
rozpędzić chmary much, które przesłaniają niebo. Wszędzie
czuć woń palonych ziół, żeby powstrzymać miazmaty, które
przenoszą się z wiatrem. Niestety, dookoła szerzy się śmierć,
piętrzą się tysiące trupów. Jednych zabiła choroba, innych arke-
buzy żołnierzy, którzy gromadzą się na drogach.
Zapadła cisza. Potem zakonnice poczęły błagać matkę Izoldę,
by pozwoliła nieszczęsnemu posłańcowi wejść do klasztoru.
Nakazawszy im milczenie, przełożona znów przechyliła się
przez mur.
— Który to z biskupów przysłał tu waszmość?
— Jego Ekscelencja Benvenuto Torricelli, biskup Modeny,
Ferrary i Padwy.
Izoldę przebiegł dreszcz. Jej głos wibrował w mroźnym
powietrzu:
— Z przykrością informuję cię, panie, że monsignore Torricelli
zmarł minionego lata na skutek wypadku karocy. Dlatego też
proszę, byś zechciał ruszyć w dalszą drogę. Zapytam jedynie,
czy nie trzeba ci żywności i maści, byś natarł nią pierś?
Pełne przerażenia krzyki były reakcją na gest jeźdźca, który
odsłonił nabrzmiałą twarz człowieka zżeranego przez dżumę.
- Bóg skonał w Bergamo, matko! Jakież maści uleczą te rany?
Jakie modły? Otwórz lepiej bramy, stara wiedźmo, bym mógł
zasiać zarazę w łonach twoich nowicjuszek!
Nastała cisza pełna niepokoju, mącił ją tylko świst wiatru.
Potem jeździec spiął konia, raniąc jego boki do krwi, i zniknął,
jakby pochłonął go las.
Od tego czasu matka Izolda i jej mniszki zmieniały się,
czuwając na murach, żadna jednak nie dostrzegła w pobliżu
żywego ducha. Aż do po tysiąckroć przeklętego dnia, kiedy to
przed bramą klasztoru zatrzymał się wóz z żywnością.
4
Zaprzęgiem, który ciągnęły cztery zabiedzone muły, powoził
Gaspard. Przemoczona sierść zwierząt dymiła w lodowatym
powietrzu. Dzielny wieśniak lekceważył zagrożenie,
zdobywając dla mniszek ostatnie płody jesieni — jabłka i
winogrona z Toskanii, figi z Piemontu, dzbany oliwy, worki
mąki z Umbrii,
z której siostry piekły ciemny, grudkowaty chleb, stanowiący
ich codzienną strawę. Gaspard z dumą wyciągnął spod płachty
dwie karafki likieru gruszkowego, który sam destylował —
diabelskiego trunku, od którego kraśniały lica, a usta stawały się
skore do bluźnierstw. Matka Izolda ofuknęła go tylko dla
pozoru, uszczęśliwiona, że będzie mogła natrzeć sobie stawy.
Gdy pochyliła się, sięgając po worek bobu, dostrzegła drobną
postać skuloną na wozie — starą mniszkę z nieznanego zakonu.
Gaspard znalazł konającą kobiecinę o kilka mil od klasztoru.
Stopy i dłonie miała owinięte gałganami, jej twarz osłaniał
welon. Miała na sobie biały, podarty i ubłocony habit oraz
pelerynę z czerwonego weluru, ozdobioną wyszywanym
herbem. Widać było, że przeszła długą drogę.
Pochylona nad nią matka Izolda ocierała kurz pokrywający ten
znak. Nagle jej dłoń zastygła z przerażenia: cztery haftowane
złotem gałęzie szafranu na błękitnym polu! Krzyż pustelnic z
Cervin*! Zakonnice te żyły z dala od świata, pogrążone w
milczeniu, w górach nad wioską Zermatt, w twierdzy tak
niedostępnej, że zaopatrywano je, używając lin i koszy. Były
strażniczkami świata.
Nikt nie widywał ich twarzy, nie słyszał brzmienia ich głosów.
Mawiało się nawet, że pustelnice są brzydkie i złośliwsze od
diabła, że piją ludzką krew i żywią się ohydną polewką, która
daje im moc wróżenia, a także podwójnego widzenia. Krążyły
też pogłoski, że są czarownicami, że parają się spędzaniem
płodów i że skazano je na życie w zamknięciu za popełnienie
szczególnie odrażającej zbrodni ludożerstwa. Jeszcze inni utrzy-
mywali, że od wieków były martwe, a podczas pełni
przemieniały się w wampiry i krążyły nad Alpami, polując na
zbłąkanych wędrowców. Legendy, które górale snuli w długie
wieczory, powodowały, że wszyscy żegnali się znakiem krzyża,
by odpędzić złe moce. W Dolinie Aosty, w Dolomitach, na
samą wzmiankę o nich zatrzaskiwały się wszystkie drzwi, a psy
zaczynały ujadać.
Nikt nie wiedział, w jaki sposób ten tajemniczy zakon zyskuje
nowe służebnice. Mieszkańcy Zermatt zauważyli tylko, że gdy
* Cervin — jedna z nazw Matterhornu.
któraś z nich umiera, inne wypuszczają stado gołębi
pocztowych, te zaś lecą w stronę Rzymu, przedtem jednak krążą
przez chwilę nad strzelistymi wieżami klasztoru. Po kilku
tygodniach więzienny wóz eskortowany przez dwunastu rycerzy
Watykanu pojawia się w oddali, na wiodącej do Zermatt
górskiej drodze. Do wozu przyczepiano dzwonki, aby uprzedzić
wszystkich o jego przyjeździe. Słysząc ów dźwięk, mieszkańcy
zamykali okiennice i gasili świece. Potem, skuleni w
ciemnościach drżeli, czekając, aż ciężki zaprzęg podąży
szlakiem mułów prowadzącym do podnóża Cervin.
Znalazłszy się u stóp twierdzy, rycerze Watykanu zaczynali dąć
w trąby. Na ten znak spuszczano liny, zgrzytały koła zębate.
Rycerze Watykanu przewiązywali nową pustelnicę skórzanymi
pasami i czterokrotnie pociągali za linę na znak, że jest gotowa
do drogi. Zawieszona na drugim końcu liny trumna ze zmarłą
wolno opadała, a nowicjuszka wznosiła się wzdłuż ściany. W
połowie drogi żywa przybyszka mijała zmarłą, która odchodziła.
Rycerze ładowali trumnę do wozu, by w tajemnicy pogrzebać
zakonnicę, i ruszali w drogę powrotną przez Zermatt, a jego
mieszkańcy już wiedzieli, słuchając dzwonków
obwieszczających odejście armii zjaw, że tylko śmierć pozwala
opuścić ten klasztor. I że nieszczęsne istoty, które raz tam
wejdą, nigdy już nie ujrzą świata.
5
Uniósłszy woal nad ustami pustelnicy, ale nie wyżej, by nie
profanować jej twarzy, matka Izolda przytknęła do wykrzywio-
nych w cierpieniu warg lusterko. Na jego powierzchni
utworzyła się aureola pary — znak, że mniszka wciąż oddycha.
Niestety, to agonalne tchnienie, które ledwie unosiło jej pierś, a
także zmarszczki na szyi, zmuszało Izoldę do pogodzenia się z
faktami — pustelnica była zbyt wychudzona i za stara, żeby
przeżyć tak silne wyczerpanie, to zaś oznaczało, że — niczym
zapowiedź zła — położy kres wiekowej tradycji i skona poza
murami swej kongregacji.
Jakby czekając na jej ostatnie tchnienie, przełożona szperała w
pamięci, usiłując zebrać całą swą wiedzę o tajemniczym
zakonie.
Pewnej nocy, gdy rycerze Watykanu wiedli do Cervin nową
mniszkę, grupa wyrostków i niedowiarków z Zermatt
ukradkiem podążyła za konwojem, aby zobaczyć trumnę, po
którą przyjechali wysłannicy papieża. Z tej nocnej wyprawy nie
wrócił żaden ze śmiałków, z wyjątkiem młodego pasterza kóz,
nieco głupawego chłopaka, który mieszkał za wsią.
Odnaleziono go rankiem. Bredził coś, przerażony i na pół
obłąkany.
Twierdził, że z daleka, w blasku pochodni, widział, jak trumna
wyłania się z mgły, drgając na linach, jakby zamknięta w niej
zakonnica nadal żyła. Potem zobaczył, jak nowa mniszka
wznosi się w górę, a niewidoczne siostry ciągną ją na sam
szczyt. Na wysokości pięćdziesięciu metrów konopna lina
pękła, trumna spadła, a gdy uderzała o ziemię, jej pokrywa się
roztrzaskała. Rycerze ruszyli, by złapać młodą mniszkę, ale było
już za późno — kobieta runęła w dół i nie wydawszy nawet
krzyku, uderzyła o skały. W tej samej chwili nieludzkie wycie
dobiegło z rozbitej trumny, a pasterz zobaczył starcze,
pomarszczone i zakrwawione ręce, które wyłoniły się, próbując
poszerzyć otwór. Z przerażeniem opowiadał, że jeden z rycerzy
chwycił wówczas miecz i miażdżąc butem palce nieszczęsnej,
wbił ostrze w ciemny otwór. Wycie ucichło. Potem, kiedy
pozostali rycerze przybijali wieko trumny i w pośpiechu
ładowali ją do wozu, wraz ze zwłokami niedoszłej pustelnicy,
on otarł miecz rąbkiem płaszcza. To, co jeszcze ujrzał
nieszczęsny szaleniec, zagubiło się w bełkocie, z którego nic nie
dało się zrozumieć, poza może jednym — mężczyzna, który
dobił zakonnicę, zdjął hełm, a jego twarz nie miała żadnych
ludzkich cech.
Nie trzeba było niczego więcej, aby rozeszła się pogłoska o
mrocznym pakcie, który wiązał pustelnice z Cervin ze złymi
mocami i o tym, że to sam Szatan przybył po to, co mu się
należało. Lecz prawda była inna, a możni z Rzymu, którzy
dopuścili do szerzenia takich plotek, wiedzieli, że strach, jaki
wzbudzą, skuteczniej ochroni sekret pustelnic niż ich forteca.
Na szczęście dla tychże możnych kilka matek przełożonych, w
tym Izolda, wiedziało, że klasztor pod wezwaniem Matki
Boskiej z Cervin kryje jedną z największych zakazanych
bibliotek chrześcijańskiego świata. W umocnionych
podziemiach i ukrytych salach zgromadzono tysiące
satanistycznych pism, przede wszystkim zaś klucze do tych
wielkich tajemnic i również ohydnych kłamstw, które mogłyby
zagrozić Kościołowi, gdyby ktokolwiek je ujawnił. Heretyckie
ewangelie konfiskowane przez Inkwizycję w twierdzach
katarów i waldensów, renegackie pisma zrabowane przez
krzyżowców z fortec Bliskiego Wschodu, diabelskie pergaminy
i przeklęte biblie, te stare, pełne oddania mniszki,
przechowywały w swym klasztorze, chroniąc ludzkość przed ich
trucicielską mocą. Dlatego właśnie owo milczące zgromadzenie
żyło z dala od całego świata. I dlatego specjalny dekret
skazywał na powolną śmierć każdego, kto odsłoniłby twarz
pustelnicy. Dlatego wreszcie matka Izolda obrzuciła Gas-parda
groźnym spojrzeniem, gdy zobaczyła konającą siostrę na jego
wozie. Teraz trzeba było jednak ustalić, dlaczego ta biedaczka
uciekła tak daleko od swego tajemniczego zgromadzenia.
I jak jej słabe, starcze nogi doniosły ją aż tu. Zwiesiwszy głowę,
Gaspard wytarł nos palcami i mruknął, że najlepiej byłoby
walnąć ją obuchem i rzucić wilkom na pożarcie. Matka Izolda
udała, że nie słyszy. Zwłaszcza że noc była już bliska i nie było
czasu, żeby zastosować wobec konającej kwarantannę.
Obejrzawszy pachwiny i pachy mniszki, Izolda przekonała się,
że nie ma ona o...