O książce Trudno szukać kogoś, kto nie istnieje. U wybrzeży Wirginii, na wyspie Parrish, znajduje się szpital psychiatryczny dla byłych pracowników sł...
11 downloads
23 Views
2MB Size
O książce Trudno szukać kogoś, kto nie istnieje. U wybrzeży Wirginii, na wyspie Parrish, znajduje się szpital psychiatryczny dla byłych pracowników służb specjalnych, którzy weszli w posiadanie supertajnych informacji. Silni faceci, podczas wykonywania swoich misji poddani nieprawdopodobnej presji, nie wytrzymują psychicznie i trafiają do ściśle strzeżonej placówki. Jeden z nich to Hal Ambler. Coś jednak zdecydowanie go różni od pozostałych pacjentów. JEST ZDROWY PSYCHICZNIE. Musi znaleźć sposób, by wydostać się z wyspy i dowiedzieć się, kto go tam umieścił. I dlaczego ktoś zadał sobie tyle trudu, by zatrzeć wszelkie ślady jego przeszłości. Wszystkiego jednak wymazać się nie da…
ROBERT LUDLUM (1927-2001) Amerykański aktor, producent teatralny i pisarz. Zagrał w ponad 200 filmach telewizyjnych. Jako pisarz zadebiutował późno — mając 41 lat — powieścią Dziedzictwo Scarlattich. Od tej książki zaczęła się oszałamiająca kariera literacka twórcy gatunku nazwanego „thrillerem spiskowym”. Za jego życia ukazały się 24 powieści, sprzedane w ponad 300 milionach egzemplarzy, wśród nich tak znane jak Tożsamość Bourne’a, Krucjata Bourne’a, Mozaika Parsifala i Protokół Sigmy. Pośmiertnie — kilkanaście następnych, z których większość powstała na podstawie pozostawionych przez niego notatek i szkiców. Proza Ludluma była wielokrotnie ekranizowana, najsławniejszy jest cykl filmów z Mattem Damonem w roli śmiertelnie niebezpiecznego agenta Jasona Bourne’a.
Tego autora RĘKOPIS CHANCELLORA PROTOKÓŁ SIGMY KLĄTWA PROMETEUSZA PIEKŁO ARKTYKI CZWARTA RZESZA KRYPTONIM IKAR STRAŻNICY APOKALIPSY MOZAIKA PARSIFALA IMPERIUM AKWITANII RAPORT TARQUINA Jason Bourne TOŻSAMOŚĆ BOURNE’A DZIEDZICTWO BOURNE’A SANKCJA BOURNE’A MISTYFIKACJA BOURNE’A CEL BOURNE’A ŚWIAT BOURNE’A IMPERATYW BOURNE’A Dynastia Matarese TESTAMENT MATARESE’A SPADKOBIERCY MATARESE’A Paul Janson DYREKTYWA JANSONA ODYSEJA JANSONA Wkrótce
Jason Bourne KRUCJATA BOURNE’A ULTIMATUM BOURNE’A RETRYBUCJA BOURNE’A
Tytuł oryginału: THE AMBLER WARNING
Copyright © Myn Pyn LLC 2005 All rights reserved Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. 2015 Polish translation copyright © Robert Lipski 2015
Redakcja: Monika Strzelczyk Zdjęcie na okładce: Hubskyi Mark/Shutterstock Projekt graficzny okładki: Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.
ISBN 978-83-7985-165-2
Wydawca WYDAWNICTWO ALBATROS ANDZRZEJ KURYŁOWICZ S.C. Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa www.wydawnictwoalbatros.com
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie
w technikach cyfrowych lub podobnych — jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. Przygotowanie wydania elektronicznego: Magdalena Wojtas, 88em
Spis treści Część pierwsza Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Część druga Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział
8 9 10 11 12
Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Część trzecia Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział
19 20 21 22 23
Rozdział 24 Rozdział 25 Rozdział 26 Rozdział 27 Rozdział 28 Część czwarta
Rozdział 29 Rozdział 30 Rozdział 31 Rozdział 32 Rozdział 33 Epilog
Nieoczywistsze powiązanie silniejsze jest od oczywistego. Heraklit, 500 p.n.e.
Część pierwsza
Więcej na: www.ebook4all.pl
Rozdział 1
Budynek był tak pospolity, że w ogóle nie rzucał się w oczy. Mogło się w nim mieścić duże prywatne liceum albo regionalna siedziba urzędu skarbowego. Trzypiętrowy blok z brązowej cegły, z wewnętrznym dziedzińcem, wyglądał jak niezliczone tysiące innych wzniesionych w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Przypadkowy przechodzień nawet by na niego nie spojrzał. A jednak w tym miejscu nie było przypadkowych przechodniów. Nie na tej odludnej wyspie, oddalonej dziesięć kilometrów od wybrzeża Wirginii. Oficjalnie należała do terenów objętych Narodowym Programem Ochrony Dzikiej Przyrody i każdy, kto wypytywałby o to miejsce, dowiedziałby się, że w związku z wyjątkową delikatnością tutejszego ekosystemu nie może liczyć na możliwość wstępu. Rzeczywiście, część zawietrznej strony wyspy zamieszkiwały rybołowy i tracze — drapieżcy i ich ofiary — ale obu tym gatunkom zagrażał największy spośród wszystkich drapieżników: człowiek. Środkową część zajmował sześciohektarowy lekko pagórkowaty obszar o wypielęgnowanej zieleni, i to właśnie tam wznosiła się pospolicie wyglądająca placówka. Łodzie, które przybijały do brzegów wyspy Parrish trzy razy dziennie, oznaczone były logo Narodowego Programu Ochrony Dzikiej Przyrody i ktoś, kto przyglądałby się im z daleka, nigdy by nie podejrzewał, że personel docierający na wyspę to nie ekipa strażników leśnych. Gdyby próbowała tam przybić uszkodzona łódź rybacka, zostałaby natychmiast przechwycona przez ubranych w mundury khaki mężczyzn uśmiechających się pogodnie, ale patrzących na każdego przybysza bezlitosnym, lodowatym wzrokiem. Nikt nigdy nie dotarł na tyle blisko, by ujrzeć cztery wieżyczki strażnicze oraz ogrodzenie pod napięciem i zacząć się zastanawiać, czemu mogą służyć. Zakład Psychiatryczny Parrish Island, choć na pierwszy rzut oka mało ciekawy, w rzeczywistości skrywał więcej „dzikości” niż otaczająca go przyroda, dzikości ludzkiej duszy. Niewiele osób z rządu wiedziało o istnieniu tej placówki,
a jej istnieniu przeczyła zwyczajna logika: zakład psychiatryczny dla pacjentów będących w posiadaniu ściśle tajnych informacji. Tajny ośrodek był przeznaczony dla ludzi, którzy wymagali leczenia psychiatrycznego, a zarazem dysponowali poufną wiedzą o tajemnicach wagi państwowej. Członkowie personelu, starannie dobrani, mieli certyfikaty o wysokim poziomie dostępu do informacji, a działające na okrągło systemy nadzoru audio-wideo zapewniały ochronę przed złamaniem procedur bezpieczeństwa. Mimo to, dla pewności, wszyscy pracownicy kliniczni zakładu podlegali rotacji co trzy miesiące, co miało zminimalizować ryzyko przypadków pojawienia się niepożądanych więzi emocjonalnych. Procedury bezpieczeństwa zaostrzono do tego stopnia, że do pacjentów zwracano się nie po nazwisku, lecz używano przypisanych każdemu z nich numerów. Rzadko pojawiał się taki, który przedstawiał naprawdę wysokie zagrożenie, czy to z powodu natury zaburzeń, czy w związku ze ściśle tajnymi informacjami, jakimi dysponował. Takich pacjentów izolowano od reszty i umieszczano na osobnym, specjalnie zamykanym oddziale. W zachodnim skrzydle na trzecim piętrze przebywał właśnie taki pacjent. Numer 5312. Członek personelu przeniesiony na oddział 3Z, który po raz pierwszy by go spotkał, mógł być pewien tylko jednego: że 5312 ma metr osiemdziesiąt wzrostu, około czterdziestu lat, ciemne, krótko obcięte włosy i oczy w odcieniu najczystszego błękitu. Gdyby ich spojrzenia się spotkały, to nowy członek personelu pierwszy odwróciłby wzrok, bo oczy pacjenta zdawały się emanować jakąś niezwykłą, deprymującą energią i świdrowały człowieka na wskroś. Reszta informacji o nim znajdowała się w aktach osobowych. A co do szaleństwa pacjenta, to można było tylko snuć domysły. ••• Gdzieś na oddziale 3Z rozbrzmiewały eksplozje, przeraźliwe krzyki i panował ogólny chaos, lecz wokół panowała cisza; to wszystko działo się w niespokojnych snach pacjenta, które przybierały na intensywności, nawet kiedy zaczynał się już budzić. Te chwile pomiędzy stanem, kiedy człowiek ma świadomość jedynie tego, co postrzega, i staje się czymś w rodzaju oka pozbawionego osobowości, wypełniały serie obrazów, z których każdy zacinał się niczym klatka zablokowanego filmu w przegrzanym projektorze. Wiec polityczny na Tajwanie;
upalny, parny dzień. Tysiące ludzi zebranych na rozległym placu, a żar chłodziły tylko pojawiające się od czasu do czasu podmuchy lekkiego wiatru. Kandydat polityczny powalony w pół słowa przez wybuch ładunku — niedużego, kierunkowego, zabójczego. Jeszcze przed chwilą przemawiał ze swadą, pewnie, zdecydowanie, a teraz leżał na drewnianej trybunie, w kałuży własnej krwi. Polityk uniósł głowę, by ostatni raz popatrzeć na tłum; jego wzrok zatrzymał się na chang bizi — człowieku z Zachodu. Tylko on nie krzyczał, nie szlochał ani nie próbował uciekać. Nie wydawał się zaskoczony tym, co się stało, bo przecież oglądał efekty własnego dzieła. Kandydat umarł, patrząc na człowieka, który przybył z drugiego końca świata, aby go zabić. Zaraz potem obraz zafalował, zaczął się rozmywać, aż w końcu zniknął w powodzi oślepiającej bieli. Z niewidocznego głośnika dobiegł odległy sygnał, trzy dźwięki w tonacji minorowej; Hal Ambler otworzył zaspane oczy. Czy naprawdę było już rano? W tym pokoju bez okien nie mógł tego w żaden sposób stwierdzić. Ale to był jego poranek. Umieszczone we wnękach w suficie świetlówki przez pół godziny stopniowo zwiększały intensywność światła — technologiczny świt spotęgowany przez biel całego otoczenia. Tak zaczynał się kolejny dzień, niezależnie od tego, czy rzeczywiście tak było, czy nie. Pokój Amblera miał wymiary trzy na cztery metry, podłogę wyłożoną białym PCW, a ściany — pianką z polichlorku winylu — zwartej, elastycznej jak kauczuk substancji, lekko ustępującej pod silniejszym naciskiem, jak mata zapaśnicza. Niebawem przy wtórze dźwięku przypominającego westchnienie otworzą się rozsuwane drzwi. Znał te szczegóły i setki innych. To były elementy składające się na życie w tej ściśle strzeżonej placówce. Jeśli w ogóle można to było nazwać życiem. Doświadczał długich okresów posępnej przejrzystości umysłu oraz przerywników, w których nie pamiętał niczego. Silniej niż kiedykolwiek odnosił wtedy wrażenie, że został uprowadzony nie tylko ciałem, ale także duchem. W trakcie trwającej blisko dwie dekady kariery tajnego agenta Ambler był kilkakrotnie brany do niewoli — w Czeczenii, a także w Algierii — i miał okazję przebywać jako więzień w kompletnej izolacji. Wiedział, że te okoliczności nie sprzyjają głębszym przemyśleniom, rozwojowi duchowemu ani rozważaniom natury filozoficznej. Jego umysł wypełniały raczej fragmenty dżingli reklamowych, piosenek popowych, z na wpół zapamiętanymi tekstami i wyjątkowo dokuczliwą świadomością drobnych niedogodności natury fizycznej. Te doznania pojawiały się, dryfowały i rzadko prowadziły do czegoś naprawdę
interesującego, bo nieodłącznie wiązało się z nimi dojmujące cierpienie izolacji. Ludzie, którzy szkolili Amblera do roli tajnego agenta, próbowali go przygotować na taką ewentualność. Twierdzili, że najtrudniej jest powstrzymać umysł przed atakowaniem samego siebie, jak żołądek pochłaniający własną tkankę. Tyle tylko, że na wyspie Parrish nie znajdował się w rękach wrogów, był przetrzymywany przez agencję państwową, pracującą na rzecz rządu, któremu poświęcił całą swoją karierę. I nie wiedział, dlaczego tak się stało. Nie było dla niego wielką tajemnicą, dlaczego niektórzy tu trafiali. Jako członek agencji wywiadu Stanów Zjednoczonych, znanej jako Wydział Operacji Konsularnych, słyszał o placówce na wyspie Parrish. Rozumiał również, dlaczego takie miejsce musi istnieć; ludzki umysł bywa kruchy i zawodny, każdemu może się zdarzyć załamanie psychiczne, zwłaszcza ludziom znającym rozmaite ściśle strzeżone tajemnice. A do tego rodzaju pacjentów nie można dopuszczać pierwszego lepszego psychiatry. Tę bolesną lekcję przyswojono sobie najlepiej w okresie zimnej wojny, kiedy psychoanalityk z Alexandrii, który urodził się w Berlinie i miał wśród pacjentów kilku wysokiej rangi urzędników państwowych, został zdemaskowany jako tajny współpracownik przekazujący pozyskane informacje niesławnemu, enerdowskiemu Ministerium für Staatssicherheit, znanemu jako Stasi. To nie tłumaczyło jednak, dlaczego Hal Ambler znalazł się na wyspie, i to dawno temu. Ale kiedy dokładnie? W jego szkoleniu stawiano między innymi na konieczność zachowania poczucia czasu podczas pobytu w niewoli. Tym razem jednak mu się to nie udało i pytanie o czas spędzony dotąd w celi wciąż pozostawało bez odpowiedzi. Czy to było pół roku, rok, a może dłużej? O tylu rzeczach nie miał pojęcia. Wiedział natomiast jedno: jeśli już wkrótce stąd nie ucieknie, naprawdę oszaleje. ••• Rutyna… Ambler nie potrafił zdecydować, czy jej przestrzeganie mogło mu pomóc, czy raczej zaszkodzić. Szybko i sprawnie zrealizował codzienne ćwiczenia, wykonując na koniec sto pompek na jednej ręce, na przemian raz na lewą, raz na prawą. Zezwalano mu brać kąpiel co drugi dzień; dziś przypadał ten, kiedy nie mógł się wykąpać. Umył zęby przy niedużej białej umywalce w kącie pokoju.
Rączka szczoteczki do zębów, jak zauważył, była wykonana z miękkiego, gumiastego polimeru, a nie z twardego plastiku, który po zaostrzeniu mógłby zostać użyty jako broń. Wcisnął przycisk dotykowy i z ukrytego schowka nad umywalką wysunęła się mała golarka elektryczna. Mógł z niej korzystać dokładnie sto dwadzieścia sekund, a potem musiał odłożyć to zaopatrzone w specjalny czujnik urządzenie z powrotem do schowka; w przeciwnym razie uruchamiał się alarm. Kiedy skończył, ochlapał twarz wodą i przeczesał włosy mokrymi palcami, żeby je jako tako przygładzić i doprowadzić do porządku. Nie było tu luster ani żadnych błyszczących, gładkich powierzchni. Nawet szkło na oddziale było pokryte warstwą antyodblaskową. Wszystko to miało bez wątpienia jakieś znaczenie terapeutyczne. Włożył „ubiór dzienny”, białą, bawełnianą bluzę i luźne spodnie na gumkę, stanowiące regularny strój osadzonych. Gdy usłyszał szelest rozsuwających się drzwi, odwrócił się powoli i poczuł sosnowy zapach środka do odkażania, który zawsze czuć było w korytarzu. Jak zwykle pojawił się krępy mężczyzna ostrzyżony na jeża i ubrany w szary popelinowy kombinezon z materiałową klapką, która zasłaniała naszywkę z nazwiskiem na piersi. Akcent wskazywał, że pochodził ze Środkowego Zachodu. Jego znudzenie i obojętność były zaraźliwe; Ambler niespecjalnie interesował się tym człowiekiem. Kolejny element codziennej rutyny: pielęgniarz z grubym nylonowym, plecionym pasem w ręku. „Unieść ręce” — tak zawsze brzmiało polecenie, gdy podchodził i opasywał go w talii czarnym nylonowym pasem, bez którego Ambler nie mógł opuszczać tego pomieszczenia. Pod warstwą grubego nylonu znajdowało się kilka płaskich baterii litowych; po zapięciu nad lewą nerką Amblera znajdowały się dwa metalowe przewodniki. Urządzenie, znane oficjalnie jako AZEUK — Aktywowane Zdalnie Elektroniczne Urządzenie Kontrolujące — było standardowo wykorzystywane przy transporcie szczególnie niebezpiecznych więźniów, a na oddziale 3Z stanowiło element codziennego ubioru. Pas mógł być aktywowany z odległości stu metrów i był ustawiony tak, by przez osiem sekund emitować ładunek elektryczny o mocy pięćdziesięciu tysięcy woltów. Tak silne wyładowanie mogło powalić nawet zapaśnika sumo; potraktowany w ten sposób prądem wiłby się wstrząsany niekontrolowanymi drgawkami przez następne dziesięć, piętnaście minut.
Po starannym zapięciu sprzączek pasa pielęgniarz odeskortował Amblera wyłożonym białymi kafelkami korytarzem na przyjęcie porannej porcji leków. Pacjent szedł wolno, ospale, jakby brnął przez wodę. Taki sposób poruszania się jest typowy dla pacjentów przyjmujących w dużych dawkach leki psychotropowe i dla ludzi pracujących na oddziale nie był niczym nowym. Ruchom Amblera zdawała się przeczyć szybkość i skuteczność, z jaką rozglądał się wokoło, otaksowując całe otoczenie. To jedna z wielu rzeczy, której pielęgniarz nie wychwycił. Niewiele uchodziło uwadze Amblera. Sam budynek zbudowano wiele dekad temu, ale od tamtej pory stale go modernizowano, z wykorzystaniem najnowocześniejszej technologii bezpieczeństwa. Drzwi otwierało się przy użyciu karty magnetycznej, a konkretnie karty chipowej, a nie kluczy; główne wejścia wymagały skanu siatkówki, i miał do nich dostęp wyłącznie wyspecjalizowany, doborowy personel. Mniej więcej trzydzieści metrów od celi Amblera znajdował się tak zwany „pokój oceny” z wewnętrznym oknem z szarego polaryzowanego szkła — odpowiednika lustra weneckiego — które pozwalało na obserwację znajdującego się w pomieszczeniu pacjenta, tak by nie był świadomy, że ktoś mu się przygląda. Amblera przyprowadzano tu na regularne sesje „oceny psychiatrycznej”, których cel był niejasny zarówno dla lekarza nadzorującego terapię, jak i dla samego pacjenta. Przez cały zeszły miesiąc był naprawdę w poważnej depresji, co nie wiązało się z zaburzeniami neurologicznymi; załamanie wynikało raczej z realistycznej oceny perspektywy na uwolnienie. Personel, który zmieniał się co trzy miesiące, jego traktował jak stałego pacjenta, kogoś, kto pozostanie w tej placówce jeszcze długo po ich odejściu. Wyczuwał to wyraźnie. Kilka tygodni temu wszystko dla niego się zmieniło. To nie było nic konkretnego, nic fizycznego, co dałoby się dostrzec i określić. A jednak prawda była taka, że udało mu się do kogoś dotrzeć, i to mogło wszystko zmienić. A konkretnie ona mogła to zmienić. Już zaczęła to robić. Młoda pielęgniarka specjalizującą się w psychiatrii. Nazywała się Laurel Holland. I – tak po prostu — była po jego stronie. •••
Kilka minut później pielęgniarz przyprowadził powłóczącego nogami pacjenta do dużego, półokrągłego pomieszczenia na oddziale 3Z, zwanego „salą klubową”. Nie była to jednak sala ani nie mieścił się tu żaden klub. Bardziej adekwatną nazwą byłoby „atrium kontroli”. Po jednej stronie stało kilka sprzętów treningowych i regał z encyklopedią World Book, wydaniem sprzed piętnastu lat. Po drugiej znajdowało się stanowisko wydawania leków: długi kontuar, wysokie, przesuwane okienko z taflą szyby wzmocnionej stalową siatką, a za nią półki pełne białych plastikowych buteleczek z nalepkami w pastelowych kolorach. Ambler miał okazję się przekonać, że ich zawartość mogła być równie obezwładniająca jak stalowe kajdanki. Dawały otępienie bez odrobiny spokoju i ospałość bez ukojenia. No, ale w tej placówce stawiano nie tyle na spokój, ile na spacyfikowanie pacjentów. Tego ranka w sali zebrało się sześciu pielęgniarzy. Nie było w tym nic niezwykłego, bo tylko dla nich stanowiła ona coś w rodzaju klubu. Oddział był przeznaczony dla tuzina pacjentów — ale przebywał na nim tylko jeden. W rezultacie miejsce to stało się nieformalnie swoistym ośrodkiem relaksu i wypoczynku dla pielęgniarzy pracujących na bardziej zatłoczonych oddziałach. To, że wszyscy zbierali się tutaj, podnosiło poziom bezpieczeństwa oddziału. Odwracając się, by skinąć głową do dwóch pielęgniarzy siedzących na niskiej, wyściełanej gąbką ławeczce, Ambler pozwolił, aby po brodzie spłynęła mu strużka śliny; skierował w ich stronę mętne i niewyraźne spojrzenie. Zdążył już zorientować się, że prócz psychiatry i pielęgniarki — będącej jego jedyną nadzieją — było tu w sumie sześciu pielęgniarzy. — Pora na cukiereczki — rzekł jeden z nich i pozostali zachichotali drwiąco. Ambler wolno podszedł do punktu wydawania leków, gdzie czekała z porcją tabletek pielęgniarka o kasztanowych włosach. Wymienili prawie niedostrzegalne spojrzenia i równie niedostrzegalne skinienia głową. Poznał jej nazwisko przypadkiem, kiedy oblała się wodą i materiał, który powinien zasłaniać plastikową tabliczkę z nazwiskiem, stał się wilgotny i przezroczysty. Pod klapką pojawiły się litery układające się w imię i nazwisko: Laurel Holland. Wymówił je niemal szeptem. Wydawała się zmieszana, ale nie rozdrażniona. To sprawiło, że coś między nimi zaiskrzyło. Obserwował jej twarz, postawę, głos, zachowanie. Przypuszczał, że jest po trzydziestce. Miała piwne oczy z drobnymi zielonymi plamkami, szczupłą i atrakcyjniejsza, niż sądziła.
sylwetkę i
była
mądrzejsza
Z powodu systemów nadzoru i kontroli ich rozmowy były krótkie, szeptane. Sporo jednak rozgrywało się za pośrednictwem wymiany spojrzeń i delikatnych uśmiechów. Według systemu był pacjentem numer 5312. Wiedział jednak, że dla niej jest czymś więcej niż tylko numerem. Przez ostatnie sześć tygodni zaskarbił sobie jej sympatię. Nie próbował przed nią grać — prędzej czy później i tak by go przejrzała. Starał się po prostu reagować na jej słowa i zachowanie, i w końcu ona zaczęła reagować na niego. Coś w nim rozpoznała, zorientowała się, że nie był chory psychicznie. Ta świadomość umocniła jego wiarę w siebie i determinację do ucieczki. — Nie chcę tu umrzeć — wyszeptał do niej któregoś ranka. Nie odpowiedziała, ale konsternacja w jej wzroku powiedziała mu wszystko, co musiał wiedzieć. — Twoje lekarstwa — powiedziała pogodnie następnego dnia rano, kładąc mu na dłoni tabletki, które nieco różniły się od otępiających psychotropów. — Tylenol — szepnęła. Procedury wymagały, aby połknął tabletki w jej obecności, a następnie otworzył usta i pokazał, że nigdzie ich nie ukrył. Zrobił to, a w ciągu godziny przekonał się, że powiedziała prawdę. Poczuł się lżejszy zarówno fizycznie, jak i psychicznie. W ciągu kilku dni zaczął lepiej widzieć i stał się zrównoważony; poczuł się bardziej sobą. Musiał jednak sprawiać wrażenie, że leki działają, i udawać wywoływany przez compazine ciężki chód, do którego przywykli pielęgniarze. Zakład Psychiatryczny na wyspie Parrish był placówką o najwyższym poziomie bezpieczeństwa, doskonale wyposażonym w najnowsze osiągnięcia technologiczne. A jednak żadna technologia, jaką kiedykolwiek wymyślono, nie była nigdy stuprocentowo odporna na czynnik ludzki. Teraz, gdy Laurel Holland stała odwrócona tak, że kamera nie mogła zarejestrować ruchów dłoni, wsunęła swoją kartę magnetyczną za elastyczną gumkę ściągacza w spodniach białego bawełnianego stroju Amblera. — Słyszałam, że dziś rano może zostać ogłoszony kod dwanaście — wyszeptała. Oznaczał on stan najwyższej gotowości; ogłaszano go wtedy, gdy trzeba było przewieźć pacjenta do innego ośrodka medycznego. Nie wyjaśniła, skąd o tym wie, ale Ambler mógł się domyślać: najbardziej prawdopodobny scenariusz był taki, że pacjent uskarżał się na silne bóle w klatce piersiowej — wczesne symptomy poważniejszych zaburzeń kardiologicznych. Będą go monitorować, a gdyby
pojawiły się oznaki silniejszej arytmii, trzeba go będzie przewieźć do specjalistycznej placówki na stałym lądzie. Ambler pamiętał wcześniejszy przypadek ogłoszenia kodu dwanaście — starszy pacjent doznał wtedy wylewu — i przypomniał sobie towarzyszące temu procedury bezpieczeństwa. Choć były naprawdę najwyższej klasy, stanowiły odstępstwo od rutyny, a to mogło okazać się użyteczne. — Nasłuchuj i bądź gotów do działania — powiedziała szeptem. Po dwóch godzinach, które spędził w kompletnej ciszy i bezruchu, rozległ się elektroniczny dźwięk, a po nim elektroniczny głos: „Kod dwanaście, oddział pierwszy wschodni”. Tego rodzaju głos z taśmy słychać często na dworcach lotniczych, autobusowych i w wagonach metra, nieodmiennie niepokojąco miły. W jednej chwili pielęgniarze poderwali się na nogi. — To pewnie ten staruszek z Jeden W. Jego druga ewakuacja na ląd, prawda? Większość pielęgniarzy przeszła na pierwsze piętro. Staruszek dostał ataku serca, zupełnie jakby to zostało wcześniej zapowiedziane. Ambler poczuł na ramieniu dotyk silnej dłoni. To był ten sam masywny, krępy pielęgniarz, który zjawił się wcześniej w jego pokoju. — Standardowa procedura — rzekł mężczyzna. — Wszyscy pacjenci mają wrócić do swoich pokoi. — Co się dzieje? — zapytał Ambler tępym głosem, jakby miał obrzmiały język. — Nic, czym musiałbyś się przejmować. Będziesz bezpieczny w swoim pokoju, nic ci tam nie grozi. Innymi słowy: zamknięty na klucz. — A teraz chodź ze mną — rzucił pielęgniarz. Po kilku ciągnących się w nieskończoność minutach dwaj mężczyźni znaleźli się przed drzwiami pokoju Amblera. Sanitariusz włożył kartę do czytnika szarego plastikowego urządzenia zamontowanego przy drzwiach na wysokości talii i te rozsunęły się z cichym szmerem jak automatyczny luk. — Do środka — burknął krępy mężczyzna ze Środkowego Zachodu. — Potrzebuję pomocy… — Ambler postąpił kilka kroków w stronę progu i nagle odwrócił się do sanitariusza, wskazując bezradnie na porcelanową toaletę. — Och, szlag — wycedził pielęgniarz, wydymając nozdrza z obrzydzeniem, i wszedł za nim do pokoju. Masz tylko jedną szansę, pomyślał Ambler. Żadnych błędów.
Gdy podszedł do niego pielęgniarz, schylił się, uginając lekko nogi w kolanach, jakby miał zaraz upaść. I nagle wystrzelił w górę, uderzając tamtego głową w szczękę. Na twarzy pielęgniarza odmalowały się panika i zaskoczenie, kiedy dosięgnął go miażdżący cios — powłóczący nogami, odurzony mocnymi lekami więzień w jednej chwili zmienił się w ludzkie tornado. Jak to możliwe? Po chwili pielęgniarz runął ciężko na wyłożoną warstwą PCW podłogę, a Ambler przypadł do niego i zaczął przeszukiwać mu kieszenie. Żadnych błędów. Nie mógł popełnić ani jednego. Znalazł kartę z chipem, identyfikator, a potem szybko przebrał się w szarą bluzę i spodnie sanitariusza. Ubranie pasowało — nie idealnie, ale na tyle dobrze, że nie rzucał się w oczy. Pospiesznie podwinął do wewnątrz nogawki spodni i ściągnął mocniej sznurek mocujący w talii. Podciągnął spodnie wyżej, tak że zasłoniły pas obezwładniający; oddałby wiele, żeby się go pozbyć, ale w czasie, jakim dysponował, nie wchodziło to w rachubę. Mógł jedynie spróbować przesłonić go szarym materiałowym pasem od uniformu pielęgniarza i liczyć na to, że ten czarny nylonowy z urządzeniem obezwładniającym pozostanie ukryty. Włożywszy kartę elektroniczną do czytnika, otworzył drzwi pokoju i wyjrzał na zewnątrz. W korytarzu nie było nikogo. Cały dodatkowy personel wykonywał czynności związane z nadzwyczajną procedurą. Czy śluza zamknie się automatycznie? Nie mógł sobie pozwolić na pomyłkę. Wychodząc na korytarz, Ambler przyłożył kartę do zewnętrznego czytnika. Po kilku kliknięciach drzwi się zamknęły. Przebiegł kilka metrów w stronę szerokich, zaopatrzonych w długą klamkę oporową drzwi na końcu korytarza. Te otwierały się automatycznie. I oczywiście były zamknięte. Skorzystał z tej samej karty elektronicznej, której użył przed chwilą; usłyszał kilka kliknięć, silnik zamka został uruchomiony, ale nic się nie wydarzyło. Drzwi pozostały zamknięte. Do tego przejścia pielęgniarze nie mieli dostępu. Dopiero teraz uświadomił sobie, dlaczego Laurel Holland dała mu swoją kartę chipową: drzwi musiały prowadzić do tego samego korytarza, w którym mieścił się magazyn leków. Spróbował użyć jej karty. Tym razem się otworzyły. Znalazł się w wąskim korytarzu dla personelu, słabo oświetlonym przez rząd energooszczędnych niskowatowych świetlówek. Spojrzał w prawo, dostrzegł na
końcu wózek do przewozu bielizny i ruszył ostrożnie w tamtą stronę. Najwyraźniej dziś nie było tu jeszcze nikogo z ekipy sprzątającej. Na podłodze walały się niedopałki papierosów i celofanowe opakowania, a po chwili nadepnął na coś płaskiego i metalowego: spłaszczoną pustą puszkę po red bullu. Reagując odruchowo, pod wpływem podszeptu intuicji, Ambler włożył ją do tylnej kieszeni. Ile miał czasu? A konkretnie, ile czasu minie, zanim ktoś zauważy zniknięcie pielęgniarza? Za kilka minut procedura kod dwanaście dobiegnie końca i ktoś zostanie wysłany, by wyprowadzić Amblera z jego pokoju. Musiał wydostać się z budynku najszybciej, jak to możliwe. Jego palce natrafiły na coś, co wystawało ze ściany. Odnalazł to, czego szukał: metalową klapę zsypu do pralni. Wpełzł do środka, przytrzymując się obiema rękami krawędzi otworu i równocześnie poszukując stopami oparcia. Martwił się, że zsyp może okazać się za mały; okazał się aż za duży i nie było w nim biegnącej w dół jednej ze ścian drabinki, na którą liczył w skrytości ducha. Zsyp wyłożono gładkimi arkuszami stali. Aby nie runąć w dół, musiał zapierać się o przeciwległe ściany obiema rękami i stopami w trampkach. Powoli opuścił się w głąb szybu, zmieniając ułożenie kończyn w niezmiennej kolejności; towarzyszący temu wysiłek był potworny i, jak się wkrótce okazało, wyjątkowo bolesny. Odpoczynek nie wchodził w rachubę; mięśnie musiały pracować cały czas, w przeciwnym razie runąłby w dół, a upadek — jak wszystko na to wskazywało — byłby długi. Wydawało się, że minęły godziny, zanim mozolnie dotarł na dół, choć podejrzewał, że w rzeczywistości upłynęły zaledwie dwie, może trzy minuty. Gdy przeciskał się przez worki z brudami do prania, mięśnie miał rozedrgane z bólu, a z powodu smrodu kwaśnego potu oraz fekaliów robiło mu się niedobrze. Miał wrażenie, jakby wyczołgiwał się z grobu, wygrzebując się, wypełzając i przedzierając się przez warstwę stawiającej opór materii. Każde włókno jego mięśni rozpaczliwie domagało się odpoczynku, ale nie było na to czasu. Wreszcie wydostał się na twardą betonową podłogę i znalazł się… No właśnie, gdzie? W parnym, nisko sklepionym piwnicznym pomieszczeniu przepełnionym łoskotem urządzeń pralniczych. Uniósł głowę. Na końcu długiego ciągu białych emaliowanych przemysłowych pralek dwaj robotnicy ładowali brudy do jednej z nich. Wstał i przeszedł pomiędzy rzędami pralek, zmuszając rozedrgane mięśnie do posłuszeństwa. Musiał stąpać pewnie i zdecydowanie. Kiedy znalazł się poza
zasięgiem wzroku pracowników pralni, stanął obok rzędu wózków do przewozu prania i spróbował zorientować się w swoim położeniu. Wiedział, że przewozów medycznych dokonywano przy użyciu szybkiej motorówki i że ta powinna przypłynąć niebawem, a może nawet już dobiła do brzegu. Właśnie teraz ofiara ataku serca była przypinana do noszy. Jeżeli jego plan miał mieć jakąkolwiek szansę powodzenia, nie mógł sobie pozwolić na żadne opóźnienia. Musiał dostać się na tę łódź. A to oznaczało, że musiał znaleźć drogę na przystań. „Nie chcę tu umrzeć”. Kiedy to powiedział, nie chodziło mu tylko o grę na uczuciach Laurel Holland. Mówił prawdę, być może najprawdziwszą, jaką znał. — Hej! — zawołał ktoś. — Co ty tu, kurwa, robisz?! Nadzorca oddziału, usiłujący przydać sobie znaczenia; ktoś, kto przez całe życie był poniżany przez przełożonych i wyżywał się za to na podwładnych. Ambler wysilił się na pogodny uśmiech i obdarzył nim łysego mężczyznę o niezdrowej cerze i oczach, które patrzyły badawczo jak obiektywy kamer monitoringu. — Spokojnie, stary — powiedział. — Przysięgam, że nie paliłem. — Na żarty ci się zebrało? — Nadzorca podszedł i spojrzał na plakietkę przy bluzie Amblera. — Jak twój hiszpański? Bo mogę załatwić, że przeniosą cię do najgorszej roboty w tej zafajdanej norze, ty… — Nie dokończył, bo właśnie uświadomił sobie, że twarz na zdjęciu z plakietki nie zgadzała się z osobą, którą miał przed sobą. — O w mordę — mruknął pod nosem i zrobił coś dziwnego: cofnął się o jakieś pięć, sześć metrów i odpiął od paska niewielkie urządzenie. To był nadajnik uruchamiający pas obezwładniający. Nie! Ambler nie mógł na to pozwolić. Gdyby pas został aktywowany, prąd poraziłby go i powalił; targany skurczami Ambler wiłby się z bólu na podłodze. Cały plan spaliłby na panewce. Umarłby tam. Bezimienny więzień, pionek sił, których nigdy nie zdoła pojąć. Jakby same z siebie, ręce Amblera sięgnęły po spłaszczoną puszkę po napoju, którą włożył do tylnej kieszeni; podświadomość zareagowała o ułamek sekundy szybciej niż świadomość. Zdjęcie pasa obezwładniającego było niemożliwe. Ale mógł wsunąć kawałek metalu pod pas, i to właśnie zrobił — wepchnął aluminiową puszkę głęboko za pas, nie zważając na to, że rozdrapywała mu skórę. Teraz dwie metalowe końcówki pasa obezwładniającego dotykały przewodzącego metalu.
— Witamy w świecie bólu — rzekł nadzorca zdecydowanym tonem, wciskając przycisk urządzenia aktywującego. Tylna część pasa głośno zabrzęczała. Ciało Amblera nie stanowiło już ścieżki najsłabszego oporu pomiędzy elektrodami, skórę osłoniła warstwa spłaszczonego metalu. W powietrzu uniosła się smużka dymu, a zaraz potem brzęczenie ucichło. Pas się spalił, doszło w nim do krótkiego spięcia. Ambler rzucił się na nadzorcę, błyskawicznie powalił go na podłogę i obezwładnił. Głowa mężczyzny uderzyła o beton, a z jego ust wydobył się zduszony jęk. Ambler przypomniał sobie, co zawsze mawiał jeden z oficerów szkoleniowych w Wydziale Operacji Konsularnych: „Pech to po prostu rewers szczęścia”. Każde niepowodzenie kryje w sobie okazję. Nie było w tym większej logiki, ale Ambler intuicyjnie dostrzegał w tych słowach jakiś sens. Zerkając na ciąg skrótów pod nazwiskiem mężczyzny, zorientował się, że do jego obowiązków należy nadzór i rozliczanie zasobów. To oznaczało czuwanie nad dostawami, ich odbiorem i rozdzielaniem, a co za tym idzie, mężczyzna musiał regularnie korzystać z wejść dla dostawców. Wyjścia z budynku były o wiele bardziej strzeżone niż bramki wewnętrzne z czytnikami sygnatur biometrycznych dla autoryzowanego personelu. A mężczyzna leżący bezwładnie u jego stóp do tego personelu należy. Ambler wymienił plakietkę pielęgniarza na tę, która należała do nadzorcy. Ten, nawet nieprzytomny, mógł się okazać przepustką na wolność. Stalowa brama przy zachodnim wyjściu serwisowym zaopatrzona była w biało-czerwoną tabliczkę z napisem: WYJŚCIE TYLKO DLA UPRAWNIONEGO PERSONELU, PRÓBA OTWARCIA DRZWI PRZEZ OSOBY NIEUPRAWNIONE SPOWODUJE WŁĄCZENIE ALARMU. Przy podłużnej klamce nie było dziurki od klucza ani czytnika kart elektronicznych. Zobaczył coś bardziej niezwykłego: wprawione w ścianę urządzenie, którego prosty interfejs składał się z poziomego szklanego prostokąta i guzika do wciskania. To był skaner siatkówki, urządzenie praktycznie nie do pokonania. Naczynia włosowate wychodzące z nerwu wzrokowego, rozchodzące się po całej siatkówce, mają unikalny wzór, u każdego inny. W przeciwieństwie do czytników linii papilarnych, które działały w oparciu o zaledwie sześćdziesiąt współczynników podobieństwa, skan siatkówki obejmował ich setki. W rezultacie takie skanery miały zerowy wskaźnik błędnych odczytów. Ale nie były nieomylne. Przywitaj się z uprawnionym personelem, pomyślał Ambler, chwytając nieprzytomnego nadzorcę pod pachy, by zaciągnąć go do bramy. Tam otworzył mu oczy palcami. Wcisnął przycisk lewym łokciem
i na tafli skanera pojawiły się dwa rozbłyski czerwonego światła. Po kilku sekundach, które trwały wieczność, z wnętrza stalowych drzwi dobiegł dźwięk uruchamianego silnika i powoli się otworzyły. Ambler upuścił mężczyznę, przeszedł przez bramę, a potem wspiął się po kilku betonowych stopniach. Znalazł się przy doku załadunkowym w zachodniej części budynku. Po raz pierwszy od dłuższego czasu oddychał niefiltrowanym powietrzem. Dzień był pochmurny: zimny, deszczowy, paskudny. Ale Ambler znalazł się na zewnątrz! Narastała w nim niepohamowana, nieopisana radość, okazała się jednak ulotna; wkrótce zastąpił ją narastający niepokój. Teraz groziło mu jeszcze większe niebezpieczeństwo niż dotychczas. Od Laurel Holland wiedział, że ogrodzenie jest pod napięciem. Z tego miejsca można było wyjść na dwa sposoby — pod eskortą albo jako członek eskorty. Usłyszał odległy warkot motorówki, a potem — nieco bliżej — inny, mechaniczny dźwięk. Pojazd elektryczny wielkości meleksa podjeżdżał pod południową ścianę budynku. Za chwilę zostanie na niego wtoczony wózek noszowy z pacjentem. I elektryczny meleks dowiezie go na przystań, gdzie już czekała łódź motorowa. Ambler wziął głęboki oddech, wyszedł zza załomu budynku i podbiegł do pojazdu, uderzając w bok od strony kierowcy. Kierowca spojrzał na niego nieufnie. Jesteś spokojny; jesteś znudzony. Wykonujesz po prostu swoją pracę, powtarzał sobie. — Kazali mi eskortować faceta z atakiem serca aż do placówki medycznej — rzekł Ambler, wsiadając do pojazdu. Jego ton brzmiał tak, jakby chciał dodać: „Podobnie jak ciebie, wcale mnie nie cieszy to polecenie”. — Żółtodzioby zawsze dostają najgorszą robotę — ciągnął. W jego głosie kryła się łagodna skarga i coś w rodzaju przeprosin. Skrzyżował ręce na piersi, ukrywając swój identyfikator z cudzym zdjęciem. — Ta placówka nie różni się pod tym względem od wszystkich innych, w których kiedykolwiek pracowałem. — Jesteś z ekipy Barlowe’a? — burknął kierowca. Barlowe’a? — Sam wiesz, jak jest. — To prawdziwy dupek, no nie? — Sam wiesz, jak jest — powtórzył Ambler.
Na przystani mężczyźni, którzy znajdowali się w łodzi motorowej — pilot, ratownik medyczny i uzbrojony strażnik — zaczęli narzekać, kiedy się dowiedzieli, że pacjentowi miał towarzyszyć wyznaczony pracownik z placówki. Czyżby im nie ufano? Nie wierzono, że potrafią załatwić tę sprawę jak należy? Czy właśnie to ktoś chciał im dać do zrozumienia? Poza tym, jak stwierdził ratownik medyczny, pacjent zmarł, przewożono jedynie jego zwłoki do kostnicy. Jednak zblazowana postawa Amblera w połączeniu z obojętnym wzruszeniem ramion kierowcy meleksa ostatecznie ich przekonały, a przy tej pogodzie nikomu nie chciało się dłużej czekać na zimnie. Członkowie ekipy schwycili każdy za jeden koniec zaopatrzonych w aluminiowe uchwyty noszy i drżąc nieznacznie w żeglarskich wiatrówkach, przenieśli ciało do kajuty rufowej pod pokładem. Mierzący trzynaście metrów culver ultra jet był mniejszy niż jednostka, która przewoziła personel na wyspę i z powrotem. Ale szybszy: dysponując dwoma silnikami odrzutowymi o mocy pięciuset koni, mógł pokonać dystans do centrum medycznego na wybrzeżu w dziesięć minut, o wiele szybciej, niż trwałoby to w przypadku wezwania, lądowania i załadunku śmigłowca, czy to z bazy sił powietrznych w Langley, czy z bazy marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych. Ambler trzymał się blisko pilota; łódź była wojskowa, jeden z najnowszych modeli, i chciał rozszyfrować, jak działają jej panele kontrolne. Obserwował pilota, który obsługiwał pędniki regulujące — dziobowy i rufowy — a następnie otworzył przepustnicę na pełną moc. Łódź unosiła się, tnąc fale z prędkością ponad trzydziestu pięciu węzłów. Dziesięć minut do brzegu. Czy uda mu się tak długo utrzymywać pozory? Zdjęcie przy identyfikatorze mógł zamazać smugą błota, a wiedział, że ludzie raczej wyciągają wnioski na temat innych osób na podstawie tonu ich głosu lub zachowania, niż przeglądając ich dokumenty. Po kilku minutach dołączył do ratownika medycznego i strażnika na ławeczce za sterem. Ratownik, dwudziestoparolatek z zaczerwienionymi policzkami i kręconymi czarnymi włosami, wciąż wydawał się urażony jego obecnością. W końcu odwrócił się i powiedział: — Nikt nam nie powiedział, że ktoś będzie eskortował zwłoki. Zdajesz sobie sprawę, że ten facet nie żyje, tak? — Mówił z akcentem z Południa i najwyraźniej był znudzony i zirytowany; prawdopodobnie nie podobało mu się to, że posłano go po pacjenta, który, jak się okazało, już nie żył.
— Naprawdę? — Ambler stłumił ziewnięcie albo przynajmniej udawał, że to robi. Chryste, czy on nie może w końcu odpuścić? — Pewno, że tak. Sam sprawdziłem. Więc gość raczej nigdzie nie ucieknie, nie? Ambler przypomniał sobie nadętą postawę faceta, któremu zabrał identyfikator. I właśnie tak jak on powinien się teraz zachowywać. — Dopóki nie zostanie to oficjalnie stwierdzone i poświadczone na piśmie w postaci aktu zgonu, twoje słowa znaczą dla mnie tyle co nic. Nikt w Parrish nie ma takich uprawnień. W tej sytuacji trzeba się trzymać zasad. — Przecież to bzdury! — Przestań go zamęczać, Olson — odezwał się strażnik. To nie był przejaw solidarności, lecz raczej rywalizacji pomiędzy nimi. Ale nie tylko. Ambler zdołał się zorientować, że ci dwaj za sobą nie przepadają i nie czują się swobodnie w swoim towarzystwie. Zapewne chodziło o klasyczny problem nierozwiązanej kwestii statusu — ratownik medyczny chciał się zachowywać, jakby wszystkim rządził, ale to strażnik miał służbową broń. Ambler posłał temu drugiemu przyjazne spojrzenie. Facet był krzepki, po dwudziestce, z fryzurą, która musiała być dziełem wojskowego fryzjera. Wyglądał na byłego rangersa; wskazywał na to między innymi pistolet w kaburze na biodrze — HK P7, kompaktowy i zabójczy, ulubiona broń krótka rangersów. Był jedynym uzbrojonym mężczyzną na łodzi i Ambler w mig zdał sobie sprawę, że z tym człowiekiem nie ma żartów. — Nieważne — rzucił po chwili ratownik medyczny, jakby chciał powiedzieć swojemu towarzyszowi: „Czego się czepiasz?”. Gdy wszyscy trzej ponownie pogrążyli się w milczeniu, Ambler, choć nie dał tego po sobie poznać, odczuł wyraźną ulgę. Łódź pokonała zaledwie kilka mil, oddalając się od wyspy Parrish, kiedy pilot, ze słuchawkami w uszach, machnął ręką, by zwrócić ich uwagę, i wcisnął dźwigienkę przełączającą głos z radia na głośniki w sterówce. — Tu Pięć Zero Pięć z Parrish Island. — W głosie dyspozytora dało się wyczuć zdenerwowanie. — Doszło do ucieczki więźnia. Powtarzam, doszło do ucieczki więźnia. Ambler poczuł nieprzyjemny ucisk w żołądku. Musiał działać, musiał jakoś wykorzystać tę sytuację na swoją korzyść. Poderwał się na nogi. — Cholera! — wykrztusił. Z głośnika znów dobiegły trzaski i głos dyspozytora:
— Jednostka dwanaście-sześćset czterdzieści siedem-M, więzień mógł się ukryć jako pasażer na gapę na pokładzie waszej łodzi. Proszę o natychmiastowe potwierdzenie lub zaprzeczenie. Czekam. Strażnik spojrzał surowo na Amblera: w jego głowie zaczęła kiełkować myśl. Ambler musiał zapobiec, żeby się rozwinęła. — Ożeż! — zawołał. — Chyba teraz już wiesz, dlaczego tu jestem. — Pauza. — Myślisz, że to tak bez powodu ustalono, że na pokładzie każdej łodzi opuszczającej wyspę ma się znaleźć dodatkowa ochrona? Przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny dochodziły nas słuchy o próbie ucieczki. — Mogli nam powiedzieć — wtrącił ponurym tonem strażnik. — W placówce nie chcą, żeby tego rodzaju plotki się rozpowszechniały — odrzekł Ambler. — A teraz sprawdźmy tego nieboszczyka. Ruszył w stronę kajuty na rufie. Po lewej dostrzegł wąską szafkę na narzędzia, wpuszczoną w obszar załadunków wewnętrznej części kadłuba. Na pokładzie walało się kilka zatłuszczonych, brudnych szmat. Na platformie ze stalowej płyty spoczywały zwłoki wciąż przypięte do noszy pasami na rzepy; ciało było obrzmiałe, co najmniej sto dwadzieścia kilo, a sina barwa skóry nie pozostawiała żadnych wątpliwości, że mężczyzna nie żyje. Co teraz? Ambler musiał działać szybko, zanim pozostali zdecydują się przyjść tu za nim. Dwadzieścia sekund później wrócił pędem do sterówki. — Ty! — rzucił oskarżycielskim tonem, wskazując na ratownika medycznego palcem. — Mówiłeś, że pacjent nie żyje. Co to ma znaczyć? Kogo chciałeś oszukać? Właśnie dotknąłem szyi tego faceta i zgadnij co. Gość ma puls, tak samo jak ty czy ja. — Nie wiesz, o czym mówisz — powiedział z oburzeniem w głosie ratownik. — Pod pokładem leży zimny trup. Ambler wciąż ciężko oddychał. — Trup, który ma puls siedemdziesiąt? Nie sądzę. Strażnik odwrócił głowę, a Ambler nieomal mógł usłyszeć jego myśli: Wygląda na to, że ten facet wie, co mówi. Zyskał chwilową przewagę, więc musiał pójść za ciosem. — Bierzesz w tym udział? — zapytał ostro, posyłając ratownikowi podejrzliwe spojrzenie. — Siedzisz w tym?
— O czym ty mówisz, do cholery? — Twarz mężczyzny jeszcze bardziej się zaczerwieniła. Sposób, w jaki patrzył na niego strażnik, zirytował go, przez co sprawiał wrażenie niepewnego, zmuszonego do przejścia do defensywy. — Becker, chyba nie traktujesz słów tego faceta poważnie? — zwrócił się do strażnika. — Przecież umiem sprawdzić puls i wiem, że mamy tam na dole na noszach cholernego sztywniaka. — Pokaż nam — powiedział ponurym tonem Ambler, ruszając w stronę kajuty pod pokładem. Wiedział, że używając liczby mnogiej osiągnie właściwy efekt; w ten sposób wyznaczał swego rodzaju granicę pomiędzy mężczyzną, którego oskarżał, a pozostałymi. Musiał wytrącić wszystkich z równowagi, zasiać niezgodę i podejrzenia. W przeciwnym razie podejrzenia skupiłyby się na nim. Obejrzał się przez ramię i zobaczył, że strażnik idzie na końcu, trzymając w dłoni pistolet wyjęty z kabury. Trzej mężczyźni przeszli obok pawęży i skierowali się do kajuty na rufie. Ratownik medyczny otworzył drzwi, a potem głosem przepełnionym zdumieniem wykrztusił: — Co, u diabła…? Dwaj pozostali zajrzeli do środka. Nosze były przechylone pod kątem, pasy na rzepy odpięte. Ciało zniknęło. — Ty załgany gnoju! — wybuchnął Ambler. — Nie rozumiem — rzekł niepewnie ratownik. — Cóż, myślę, że reszta z nas rozumie doskonale — wycedził lodowatym tonem Ambler. Im częściej używał pierwszej osoby liczby mnogiej, tym bardziej zyskiwał na tym jego autorytet. Spojrzał na drzwi składziku na narzędzia, mając nadzieję, że nikt nie zwróci uwagi na zabezpieczającą je zasuwkę, która niemal się wygięła pod napierającym na nią z drugiej strony ciężarem. — Chcesz mi wmówić, że nieboszczyk tak po prostu sobie stąd poszedł? — włączył się stanowczym tonem ostrzyżony po wojskowemu strażnik, odwracając się do kędzierzawego faceta z Południa. Ścisnął mocniej pistolet. — Pewnie wymknął się i dał susa za burtę, bo chciał sobie trochę popływać — wtrącił drwiąco Ambler. Trzymaj się swojego scenariusza, nie daj im czasu na obmyślanie własnych. — Nie słychać nas, a w tej mgle także nas nie widać. Do brzegu są z tego miejsca trzy mile, to nie jest wysiłek ponad miarę, jeśli tylko krew wciąż krąży w żyłach. Typowe zachowanie nieboszczyka, co? — To szaleństwo — zaprotestował ratownik medyczny. — Nie mam z tym nic wspólnego! Musisz mi uwierzyć. — Tymi słowami wzmocnił tylko w pozostałych
podejrzenie, że zbiegiem był mężczyzna na noszach. — Teraz już wiemy, dlaczego był taki wściekły, kiedy zobaczył, że będę wam towarzyszył — zwrócił się Ambler do strażnika na tyle głośno, by dało się go usłyszeć przez ryk silników. — Posłuchaj, lepiej to zgłoś, i to natychmiast. Ja popilnuję podejrzanego. Strażnik wydawał się zdezorientowany. Ambler, widząc wahanie na jego twarzy, nachylił się i wyszeptał mu do ucha: — Wiem, że nie miałeś z tym nic wspólnego. I wyraźnie o tym wspomnę w raporcie. Więc nie masz czym się przejmować. — Nie chodziło o wiadomość zawartą w słowach. Doskonale zdawał sobie sprawę, że tamtemu jeszcze nie przeszło przez myśl, że ktokolwiek mógł go podejrzewać o współudział w ucieczce ze ściśle strzeżonej placówki. Jednak wyrażając swoje zapewnienie w tej sprawie — i wspominając o „raporcie” — Ambler subtelnie dawał do zrozumienia, że to on ma wyższą pozycję. To on uosabiał teraz procedury, przywództwo i dyscyplinę dowodzenia. — Zrozumiano — odrzekł strażnik, odwracając się do niego. — Daj mi swój pistolet, a ja zostanę tu i będę miał na oku tego żartownisia — powiedział Ambler spokojnym tonem. — Ale musisz niezwłocznie zgłosić tę sprawę przez radio. — Robi się — odrzekł strażnik. Ambler zorientował się, mężczyzna czuł lekki niepokój, w miarę jak wydarzenia, zdumiewające i zgoła niespotykane, przemogły w nim zwyczajową ostrożność. Zanim oddał swój pistolet Heckler & Koch P7 z pełnym magazynkiem mężczyźnie w szarej bluzie, zawahał się. Ale tylko przez moment.
Więcej na: www.ebook4all.pl
Rozdział 2
Langley, Wirginia Nawet po nieomal trzech dekadach służby Clayton Caston wciąż rozkoszował się drobnymi detalami kompleksu CIA — między innymi zewnętrzną rzeźbą znaną jako Kryptos, miedzianym arkuszem wygiętym w kształcie litery S, perforowanym literami i stanowiącym połączenie wspólnej pracy rzeźbiarza i kryptografa agencji. Albo płaskorzeźbą Allena Dullesa na północnej ścianie, pod którą wyryto wymowne słowa: Jego pomnik jest wokół nas. Nie wszystkie jednak współczesne dodatki były udane. Główne wejście do siedziby agencji prowadziło do holu Pierwotnego Gmachu Centrali — przemianowano go na „pierwotny”, kiedy w roku 1991 ukończono Nowy Gmach Centrali, a nomenklaturowe nawyki nie pozwalały dłużej nazywać którąkolwiek z siedzib po prostu Gmachem Centrali. Trzeba było wybierać pomiędzy Pierwotnym a Nowym, pięciopiętrowym rozbudowanym biurowcem wpasowanym w zbocze wzgórza tuż obok PGC. Aby dotrzeć do głównego wejścia NGC, trzeba było wjechać na trzecie piętro. To wszystko było bardzo nietypowe, a, zdaniem Castona, to co nietypowe i nieprzepisowe, nie wróży nic dobrego. Biuro Castona mieściło się w PGC, ale z dala od jego zewnętrznych ścian z dużymi oknami, które wpuszczały mnóstwo światła. Właściwie było raczej ukryte — nieduże pomieszczenie bez okien, gdzie zwykle przechowywano kopiarki i materiały biurowe. Dobre miejsce dla kogoś, kto nie chciał, żeby mu przeszkadzano, ale niewiele osób tak je postrzegało. Nawet weterani agencji podejrzewali skrycie, że Caston padł ofiarą wewnętrznego wygnania. Patrzyli na niego i widzieli przeciętniaka, który nigdy niczego znaczącego nie osiągnął, biurokratę po pięćdziesiątce, spokojnie przekładającego papiery z miejsca na miejsce i odliczającego dni dzielące go od przejścia na emeryturę.
Każdy, kto ujrzałby go siedzącego tego ranka za biurkiem, ze wzrokiem utkwionym w zegar oraz pióra i ołówki poukładane na suszce jak srebrna zastawa na stole, uznałby, że tak właśnie jest. Zegar wskazywał ósmą pięćdziesiąt cztery; zdaniem Castona, do rozpoczęcia codziennego dnia pracy pozostało sześć minut. Wyjął egzemplarz „Financial Timesa” i skupił się na krzyżówce. Jego wzrok znów padł na zegar. Pięć minut. Zabrał się do rozwiązywania. Jeden poziomo. Utrudnienie, które można napotkać na przykład podczas wędrówki. Przeszkoda. Jeden pionowo. Bywa powodem zatwardzenia. Cztery poziomo. Zdarza się, gdy na przykład łóżko jest za krótkie. Dwa pionowo. Fundament Wielkiej Brytanii. Jego ołówek bezszelestnie wypełniał kolejne kratki, rzadko zatrzymując się na dłużej niż na sekundę czy dwie. Przejedzenie. Niewygoda. Funt. Skończył. Ósma pięćdziesiąt dziewięć, według wskazania zegara. Usłyszał hałas przy drzwiach; to jego asystent, zjawił się punktualnie, zdyszany po przebiegnięciu całego korytarza. Punktualność była tematem niedawnej rozmowy między nimi. Adrian Choi otworzył usta, jakby chciał się wytłumaczyć, ale popatrzył na zegar i wślizgnął się bez słowa na swoje miejsce przed komputerem. Miał mniejsze i niższe biurko. W migdałowych oczach Adriana Choi wciąż jeszcze można było dostrzec ślady rozespania, a gęste czarne włosy były wilgotne po prysznicu. Miał tylko dwadzieścia jeden lat, krótko obcięte włosy i ćwiek dyskretnie umieszczony poniżej dolnej wargi. Punktualnie o dziewiątej Caston wrzucił egzemplarz „Financial Timesa” do kosza i wszedł do zabezpieczonej skrzynki e-mailowej. Kilka wiadomości okazało się okólnikami rozesłanymi do wszystkich pracowników agencji, które nie zawierały nic ciekawego: nowy program opieki zdrowotnej, drobna poprawka do ubezpieczenia stomatologicznego, adres internetowy, pod którym pracownicy mogli sprawdzać wysokość swoich przyszłych emerytur zgodnie z planem 401(k). Jeden był od pracownika urzędu skarbowego z St. Louis, który zdziwił się wprawdzie, że otrzymał wezwanie z Biura Inspektoratu Wewnętrznego CIA, ale był gotów udzielić wszelkich wyjaśnień dotyczących oddziałów, które pewna firma utworzyła przez ostatnie siedem lat. Kolejny, od niedużej firmy działającej na giełdzie w Toronto, zawierał listę operacji handlowych z ostatnich sześciu miesięcy, przeprowadzanych przez członków jej zarządu. Caston zażądał od nich tej listy, a rewident księgowy spółki nie rozumiał, po co mu informacje, o której godzinie doszło do każdej z wymienionych transakcji, jednak posłusznie spełnił prośbę.
Caston zdawał sobie sprawę, że większości kolegów po fachu jego zajęcie musiało wydawać się nudne i standardowe. Starzy pracownicy CIA i ci młodzi, którzy pracowali w terenie albo czekali na swoją szansę, traktowali go z lekceważeniem. „Żeby poznać ten fach, trzeba ruszyć w teren” — mawiali. Caston oczywiście nigdy nigdzie nie był, ale on akurat nie wierzył w tę zasadę. Dobremu specjaliście przejrzenie raportów i sprawozdań może często powiedzieć wszystko. I nie musi w tym celu wstawać od biurka. Z drugiej strony, niewielu spośród jego kolegów wiedziało, czym naprawdę się zajmował. Czy to nie jeden z tych gości, którzy przeprowadzają rozliczenia z wydatków na podróże i wyjazdy zagraniczne? A może jego obowiązki dotyczą kontroli zużycia papieru i tuszu do drukarek, czyli czegoś, czym nikt raczej nie chciał się zajmować. W każdym razie, jeśli chodzi o prestiż, plasował się gdzieś w okolicach stanowiska dozorcy. Kilku kolegów traktowało go z szacunkiem, a może nawet z pewnym lękiem — ci z najbliższego otoczenia CIA i szefów kontrwywiadu. Wiedzieli, w jaki naprawdę sposób zatrzymano w roku 1994 Aldricha Amesa. I wiedzieli, jak drobna, lecz powtarzająca się regularnie różnica pomiędzy zgłaszanymi dochodami a wydatkami doprowadziła do ujawnienia Gordona Blaine’a, a następnie do odkrycia dużo szerszej sieci intryg. Wiedzieli o dziesiątkach innych sukcesów — takich, o których bywało głośno, jak również o tych, które nigdy nie przeciekły do wiadomości publicznej. Doświadczenie i wrodzone zdolności pozwalały Castonowi docierać tam, gdzie zawodziły inne środki biura. Nie wychodząc ze swego kantorka, zagłębiał się w krętym labiryncie ludzkiego zepsucia i korupcji. Kraina emocji niespecjalnie go interesowała; wolał — jak na księgowego przystało — zliczać kolumny cyfr, które po dodaniu nie zgadzały się z tym, co widniało w poszczególnych rubrykach. Wyjazd, na który zarezerwowano bilety, ale który nie został zrealizowany; rachunek za korzystanie ze służbowego pojazdu niezgadzający się z kilometrówką; obciążenie z karty kredytowej za drugi, niezgłoszony, telefon komórkowy. Istniały tysiące drobiazgów, które mogły obnażyć kłamstwa osoby podejrzewanej o nieczystą grę, a wystarczył tylko jeden, aby ją pogrążyć. A jednak ci, co nigdy nie zadali sobie trudu sprawdzenia, czy liczby w poziomych rubrykach zgadzają się z tymi w pionowych, nie byli w stanie wykryć tych nieścisłości. Adrian, którego włosy już prawie wyschły, podszedł do jego biurka, trzymając w dłoni plik różnych papierów, i z ożywieniem — sporo przy tym gestykulując —
zaczął wyjaśniać, co sprawdził, co posortował, a co zwyczajnie wyrzucił. Caston spojrzał na niego, dostrzegając tatuowane przedramię i błysk ćwieka w języku — coś, na co kiedyś, na początku jego kariery, nie pozwalano. Ale oczywiście z upływem lat Agencja musiała się zmienić. — Dopilnuj, żeby rozesłać kwartalne formularze sto sześćdziesiąt sześć — powiedział. — Ekstra — rzucił Adrian. Często mawiał „ekstra”, co, zdaniem Castona, brzmiało jak powiedzonko z połowy ubiegłego stulecia, ale najwyraźniej znów wracało do łask. Według niego to słówko należało tłumaczyć następująco: „Słyszałem, co właśnie powiedziałeś, i wziąłem to sobie do serca”. Możliwe, że znaczyło mniej, na pewno nie więcej. — A jeżeli chodzi o dokumenty, które przyszły dzisiaj… Czy pojawiło się coś nadzwyczajnego? Coś… nietypowego? — Przyszła poczta od zastępcy dyrektora, Caleba Norrisa? — W głosie Adriana pojawił się cień kalifornijskiego akcentu; pytający ton to sposób, w jaki młodzi ludzie często ukrywają swoje przekonania. — Pytasz mnie czy informujesz? — Przepraszam. Informuję. Mam przeczucie, że to coś pilnego. Caston odchylił się na oparcie fotela. — Masz przeczucie? — Tak, proszę pana. Przypatrywał się młodemu mężczyźnie jak entomolog badający okaz galasówki. — I… dzielisz się ze mną swoimi przeczuciami. To ciekawe. Czyżbym został członkiem twojej rodziny? Jestem twoim bratem albo może kuzynem? Kumplujemy się? Jestem twoim szwagrem albo mam córkę, do której smalisz cholewki? — Chyba… — Nie? Tak tylko pytałem. A wobec tego, skoro już to ustaliliśmy, oto co proponuję: nie mów mi o swoich przeczuciach. Interesuje mnie tylko to, co myślisz. W co wierzysz, choćbyś nawet nie był o tym do końca przekonany. To, co wiesz, czy to za sprawą obserwacji, czy wyciągniętych wniosków. A jeżeli chodzi o przeczucia, zatrzymaj je, proszę, dla siebie. — Caston przerwał na chwilę, a potem spytał: — Przepraszam. Czy zraniłem twoje uczucia? — Proszę pana, ja…
— To było podchwytliwe pytanie, Adrianie. Nie musisz na nie odpowiadać. — Bardzo oświecające, mistrzu. — Przez usta chłopaka przemknął cień uśmiechu. — Wezmę to sobie do serca — Ale coś chyba mówiłeś. O jakichś niestandardowych informacjach, które dziś nadeszły. — No, przyszedł ten żółty międzywydziałowy okólnik z biura zastępcy dyrektora. — Powinieneś już do tej pory nauczyć się kolorów kodów używanych przez agencję. W CIA nie ma czegoś takiego jak kolor „żółty”. — Przepraszam — rzucił Adrian. — Kanarkowy. — Co to oznacza? — Symbolizuje… — Chłopak przerwał, bo w tej chwili miał w głowie pustkę — …znamionuje incydent o charakterze istotnym dla całego kraju z wynikającymi z tego tytułu implikacjami procedur bezpieczeństwa. A zatem nie chodzi o CIA. Ma związek z innymi służbami. Z innymi agencjami rządowymi. IAR. Wygodny skrót, aby wrzucać do niego, co się tylko da, jak do kosza na śmieci. Caston pokiwał głową i przyjął jaskrawożółtą kopertę. Jego zdaniem, wyglądała okropnie, jak krzykliwy, barwnie upierzony tropikalny ptak; określenie „kanarkowy” idealnie oddawało kolor papieru. Osobiście przełamał pieczęć zabezpieczającą, nałożył okulary do czytania i pospiesznie przejrzał raport. Potencjalne złamanie procedur bezpieczeństwa było związane z ucieczką więźnia. Pacjenta 5312, osadzonego w ściśle strzeżonym zakładzie zamkniętym, będącym w rzeczywistości szpitalem psychiatrycznym. To dziwne, skonstatował Caston, że w raporcie nie wymieniono nazwiska owego pacjenta. Ponownie przeczytał raport, żeby sprawdzić, gdzie konkretnie doszło do tego incydentu. Zakład Psychiatryczny Parrish Island. W głowie Castona coś się rozdzwoniło. Sygnał alarmowy. ••• Ambler przedarł się przez gąszcz na wpół zeschłej nadmorskiej roślinności, wysokich traw, trzcin i wawrzynów; szorstkie jak pilnik źdźbła i kolce krzewów zahaczały o jego przemoczone ubranie. Po chwili znalazł się w zagajniku bezlistnych, skarłowaciałych od soli drzew. Zadrżał, gdy znów powiał lodowaty
wiatr; próbował nie zwracać uwagi na piasek, który wsypywał się do jego niedopasowanych butów i przy każdym kroku ocierał mu skórę. Zważywszy na to, że baza sił powietrznych Langley znajdowała się o jakieś trzydzieści, może czterdzieści pięć kilometrów na północ stąd, a baza marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych w podobnej odległości na południe, spodziewał się lada moment usłyszeć ciche łup-łup-łup-łup wojskowego śmigłowca. Do autostrady numer sześćdziesiąt cztery miał jeszcze około kilometra. Nie było czasu na odpoczynek. Im dłużej pozostawał samotnie na otwartej przestrzeni, tym większe groziło mu niebezpieczeństwo. Przyspieszył kroku, aż usłyszał hałas dobiegający z pobliskiej autostrady. Na szerokim poboczu otrzepał się z piasku i liści, uniósł kciuk i uśmiechnął się. Był przemoczony, sponiewierany i miał na sobie dziwny strój. Uśmiech musiał być naprawdę ujmujący i zachęcający. Minutę później na poboczu zatrzymała się ciężarówka z logo Frito-Lay. Kierowca, facet o twarzy mopsa, z wielkim kałdunem i podróbką ray-banów na nosie, machnięciem ręki zaprosił go do szoferki. Udało się! Przyszły mu do głowy słowa starego hymnu: To wiara doprowadziła nas tak daleko. Ciężarówka, samochód osobowy, autobus; przesiadał się kilka razy, zanim dotarł do stolicy. W centrum handlowym znalazł tani sklep odzieżowy i nabył tam nierzucające się w oczy ciuchy za gotówkę znalezioną w kieszeniach uniformu, a potem przebrał się za żywopłotem z bukszpanu, na tyłach centrum handlowego. Nie miał czasu, żeby przejrzeć się w lustrze, ale wiedział, że ten strój — spodnie khaki, flanelowa koszula i wiatrówka zapinana na suwak — nadaje mu wygląd przeciętnego Amerykanina i pozwoli rozpłynąć się wśród milionów tak właśnie ubranych mężczyzn, których można spotkać na ulicach każdego z miast. Czekał pięć minut na przystanku autobusowym. Rip Van Winkle wracał do domu. Obserwując, jak krajobraz za szybami autobusu gęstnieje, w miarę jak pojazd zbliżał się do właściwego Waszyngtonu, Amblera ogarnął refleksyjny nastrój. Zawsze nadchodzi taki moment, kiedy wyzwolone przez sytuacje stresowe hormony ostatecznie się wypalają i ekscytacja lub strach ustępują miejsca otępieniu. Ambler dotarł właśnie do tego punktu. Błądził gdzieś myślami. W jego świadomości krążyły twarze i głosy z miejsca, które opuścił. Uwolnił się od swoich oprawców, ale nie od wspomnień o nich.
••• Ostatni psychiatra, który poddawał go „ocenie”, był szczupłym, bardzo spiętym mężczyzną po pięćdziesiątce, noszącym okulary w czarnych oprawkach. Włosy miał posiwiałe na skroniach i długi kasztanowy loczek opadający mu na czoło, po chłopięcemu, co tylko podkreślało, jak bardzo zmienił się od czasów dzieciństwa. Kiedy jednak Ambler na niego spojrzał, dostrzegł wiele innych rzeczy. Zobaczył mężczyznę, który obracając w dłoniach starannie zabezpieczone teczki i miękkie markery (pióra kulkowe, podobnie jak ołówki uważane były za potencjalną broń), zdradził podświadomie, że nie cierpi ani tej roboty, ani tego miejsca, ba, mierzi go, że musi pracować w placówce rządowej, w której stawiano nie na terapię, lecz przede wszystkim utrzymywanie wszystkiego w tajemnicy. Jak tutaj trafił? Ambler domyślał się, jak musiała wyglądać ścieżka jego kariery. Zaczęła się od stypendium ROTC i wiodła przez college oraz uczelnię medyczną do posady psychiatry rezydenta w szpitalu wojskowym. Ale przecież nie powinien skończyć w takim miejscu jak to! Ambler, wyczulony na tysiące drobnych szczegółów zdradzających nieufność i poczucie porażki, dostrzegł mężczyznę, który marzył o zupełnie innym życiu, na przykład takim, o którym można było przeczytać w książkach albo zobaczyć go w starych filmach: o gabinecie z mnóstwem książek na Upper West Side na Manhattanie, z obitą skórą kozetką i fotelem; o miejscu, w którym można byłoby zapalić fajkę, a klienci — pisarze, artyści i muzycy — stanowiliby dla przyjmującego ich psychiatry wyzwanie godne jego talentu. Najtrudniejszą rzeczą było dla niego wykonywanie rutynowych czynności w miejscu, którego nie znosił, i wśród pacjentów oraz członków personelu, do których nie miał zaufania. Sfrustrowany, chętnie rozejrzałby się za czymś innym, za czymś, co pozwoliłoby mu poczuć, że żyje, a nie, że jest jeszcze jednym rządowym trutniem na państwowej posadce. Może był w skrytości ducha urodzonym podróżnikiem, obieżyświatem pragnącym przemierzać niezbadane dżungle i niebezpieczne pustynie. Może był koneserem wina i miał w domu całkiem pokaźną piwniczkę, w wolnych chwilach grywał w piłkę ręczną albo w golfa… kimkolwiek. W przypadku ludzi, którzy się wypalili, zawsze istniał jakiś czynnik sprawczy. Oczywiście Ambler mógł się mylić. A jednak był pewien, że udało mu się trafnie określić zasadniczą istotę problemu psychiatry. Znał się na ludziach, potrafił ich przejrzeć. Do tego się sprowadzała jego praca. I przejrzał tego człowieka.
Psychiatra go nie lubił, Ambler wzbudzał w nim bliżej nieokreślony, podświadomy niepokój. Doświadczenie zawodowe powinno pozwolić mu wejrzeć w umysł pacjenta, z czym zazwyczaj wiązało się poczucie władzy oraz wyższości — autorytet, jakim może poszczycić się nauczyciel stykający się z uczniem albo lekarz badający pacjenta. Ale przy Amblerze nie odnosił wcale takiego wrażenia. — Pozwolę sobie przypomnieć, że celem tych sesji jest wyłącznie ocena — zwrócił się do swego pacjenta. — Moim zadaniem jest monitorowanie postępu, zwracanie uwagi na wszelkie niepożądane efekty uboczne leków. Zacznijmy zatem od tego. Czy są jakieś nowe skutki uboczne, o których powinienem wiedzieć? — Byłoby łatwiej mówić o skutkach ubocznych, gdybym wiedział, jakie miały być ich zamierzone efekty — odpowiedział Ambler. — Te leki mają kontrolować symptomy pańskich zaburzeń neurologicznych. Urojeń paranoidalnych, zaburzeń dysocjacyjnych, syndromów dystonii ego… — Słowa — przerwał lekarzowi. — Bez znaczenia. Dźwięki pozbawione sensu. Psychiatra sporządził krótką notatkę w swoim laptopie. Jego bladoszare oczy za szkłami okularów wydawały się zimne jak lód. — Kilka różnych zespołów psychiatrów zmagało się z pańskimi dysocjacyjnymi zaburzeniami tożsamości. Już to przerabialiśmy. Doktor dotknął przycisku na niewielkim pilocie i odtworzył nagranie; z umieszczonych w specjalnych wnękach głośników popłynęły słowa. Głos był wyraźny. Z napięciem, nerwowo Ambler relacjonował kolejne teorie spiskowe: „Wy za tym stoicie. Wy wszyscy. I oni wszyscy. Na wszystkim można dostrzec ślad ludzkiego węża”. Nagranie trwało dość długo. „Komisja Trójstronna… Opus Dei… Rockefellerowie…”. Odsłuchiwanie własnego głosu, zarejestrowanego podczas wcześniejszej sesji psychiatrycznej, sprawiało mu nieomal fizyczny ból. — Wystarczy — rzucił półgłosem, nie mogąc powstrzymać wzbierających w nim emocji. — Proszę, już wystarczy. Psychiatra przerwał nagranie. — Nadal wierzy pan w te… teorie? — To urojenia paranoidalne — odparł Ambler łamiącym się, lecz wyraźnym głosem. — I odpowiedź brzmi: nie. Nawet nie pamiętam, że to mówiłem. — Zaprzecza pan, że to pański głos zarejestrowano na taśmie? — Nie. Nie zaprzeczam. Tyle tylko, że nie… nie pamiętam tego wszystkiego. To nie jestem ja, jasne? Ja nie jestem taki.
— Wobec tego jest pan kimś innym. Jest pan dwiema różnymi osobami. A może jest was więcej? Ambler wzruszył bezradnie ramionami. — Kiedy byłem dzieckiem, chciałem zostać strażakiem. Ale już nie chcę. Już nie jestem tym dzieciakiem. — W zeszłym tygodniu powiedział pan, że w dzieciństwie marzył pan, aby zostać piłkarzem, kiedy pan dorośnie. A może rozmawiałem z kimś zupełnie innym? — Psychiatra zdjął okulary. — Pytanie, które panu stawiam, to pytanie, które musi pan zadać sobie sam: kim pan jest? Ambler długo się namyślał. — Problem z tym pytaniem — odezwał się w końcu — polega na tym, że panu się wydaje, iż jest ono z gatunku pytań wielokrotnego wyboru. Chce pan, żebym wybrał z pańskiej listy potencjalnych możliwości! — Jest z tym jakiś problem? — Psychiatra uniósł wzrok znad laptopa. — Powiedziałbym, że prawdziwy problem polega na tym, że to pan zakreśla więcej niż jedną odpowiedź. ••• Ambler potrzebował trochę czasu, żeby się rozbudzić, gdy autobus zatrzymał się na przystanku przy Cleveland Park, ale zdążył wysiąść na czas. Na ulicy założył czapkę i rozejrzał się, czujnie wypatrując oznak wszystkiego, co wydałoby się podejrzane. Szybko odetchnął z ulgą. Wszystko wyglądało normalnie i zwyczajnie. Wrócił. Miał ochotę podskoczyć z radości. Chciał triumfalnie wyrzucić obie ręce w górę. Pragnął odnaleźć ludzi odpowiedzialnych za jego uwięzienie i wymierzyć im surową, ale sprawiedliwą karę: Myśleliście, że się stamtąd nie wydostanę? Tak sądziliście? Nie taką pogodę wymarzyłby sobie na powrót do domu. Niebo wciąż było ciemne, a mżawka sprawiła, że chodniki były czarne i śliskie. Zwyczajny dzień w zwyczajnym mieście, ale po długim okresie izolacji poczuł się przytłoczony przez otaczający go ze wszystkich stron hałas, gwar i szaleńczy pośpiech. Mijał latarnie i ośmiokątne słupy ogłoszeniowe z plakatami i odbitymi na ksero ulotkami. Reklamowano odbywające się w kafejkach wieczorki poetyckie.
I koncerty rockowe kapel, które dopiero niedawno powychodziły z garaży. Oraz nową wegetariańską restaurację. Klub oferujący występy komików, z niezbyt szczęśliwą nazwą: Miechy i Uśmiechy. Cały ten rozkwitający, gwarny raj ludzkiej aktywności domagający się uwagi na przemoczonych świstkach papieru. Życie na zewnątrz. Nie — poprawił sam siebie — po prostu życie. Uniósł głowę, nadmiernie wyczulony. Zwykła ulica, tyle że dzień paskudny. Owszem, niebezpieczeństwa wciąż istniały. Gdyby jednak udało mu się dotrzeć do swego mieszkania, mógłby odzyskać choć szczątkową część dawnego życia; prawdę mówiąc, to właśnie ta zwyczajność była tym, co czyniła je dla niego tak cennym. Pragnął tej zwyczajności — potrzebował jej. Czy naprawdę ośmieliliby się ścigać go aż tutaj? Tutaj, w jednym z niewielu miejsc na ziemi, gdzie byli ludzie, którzy naprawdę go znali. Z całą pewnością było to najbezpieczniejsze ze wszystkich miejsc. Nawet gdyby się zjawili, nie obawiał się publicznej konfrontacji. W przypływie zuchwałości nieomal jej pragnął. Nie, ani trochę nie obawiał się tych, którzy go uwięzili; nadszedł czas, aby to oni zaczęli lękać się jego. Najwyraźniej jakiś działający na własną rękę sukinsyn wykorzystał system, żeby pogrzebać Amblera żywcem, wtrącić go pomiędzy zagubione dusze, szpiegów cierpiących na depresję, zdruzgotanych lub ogarniętych szalonymi urojeniami Teraz, kiedy wydostał się na wolność, jego wrogowie na pewno spróbują zaszyć się w jakimś bezpiecznym miejscu albo wybiorą ucieczkę. Jedyne, na co nie mogli sobie pozwolić, to otwarta konfrontacja w mieście, w którym z pewnością w sprawę wmieszałaby się lokalna policja. Bo im więcej ludzi dowiedziałoby się o nim, tym większe byłoby zagrożenie, że tamci zostaną ujawnieni. Na rogu Connecticut Avenue i Ordway Street dostrzegł kiosk, który mijał każdego ranka, kiedy był w mieście. Zauważył nieogolonego szczerbatego mężczyznę za ladą, który zawsze miał na głowie czerwoną włóczkową czapeczkę, i uśmiechnął się. — Reggie! — zawołał Ambler. — Reggie, stary, jak się masz?! — Hej — odpowiedział kioskarz. Ale to był odruch, a nie prawdziwe przywitanie. Ambler podszedł do niego. — Kopę lat, no nie? Kioskarz spojrzał na niego, ale nic w wyrazie jego twarzy nie zdradzało, że go rozpoznał.
Ambler rzucił okiem na stos egzemplarzy „Washington Post”, ten na samej górze był zroszony kropelkami deszczu, a gdy zauważył datę, poczuł bolesne ukłucie pod sercem. Trzeci tydzień stycznia; nic dziwnego, że było tak zimno. Mocno zamrugał. Prawie dwa lata. Odebrano mu prawie dwa lata! Dwa lata zapomnienia, rozpaczy i bezimienności. Nie czas teraz jednak na przejmowanie się tym, co utracone. — No jak tam, Reggie? Co u ciebie? Ciężko harujesz, czy się obijasz? Wyraz zakłopotania na pobrużdżonej twarzy Reggiego zmienił się w podejrzliwość. — Nie mam dla ciebie drobnych, brachu. I na darmową kawę też nie licz. — Reggie, no co ty! Przecież mnie znasz. — Idź stąd, człowieku. Nie chcę kłopotów. Ambler odwrócił się bez słowa i przeszedł pół przecznicy aż do dużego apartamentowca w neogotyckim stylu, Baskerton Towers, w którym mieszkał przez ostatnią dekadę. Zbudowana w latach dwudziestych dwudziestego wieku pięciopiętrowa kamienica z czerwonej cegły ozdobiona była jasnoszarymi półkolumnami i betonowymi pilastrami. W oknach wychodzących na ulicę żaluzje były opuszczone do połowy, jak opadające powieki. Baskerton Towers. Coś w rodzaju domu dla człowieka, który w rzeczywistości nie miał domu. Udział w programie specjalnego dostępu — na najwyższym szczeblu bezpieczeństwa działań operacyjnych — oznaczał życie w ukryciu. Żaden Wydział Operacji Konsularnych nie był bardziej sekretny niż Jednostka Stabilizacji Politycznej, a jej agenci nie znali się między sobą z nazwiska, a jedynie z pseudonimów. Ten sposób na życie nie pozwalał na zapuszczenie głębiej korzeni, ta praca oznaczała, że większość dni spędzało się w terenie, za granicą, i było się dla bliskich nieosiągalnym. Czy miał w ogóle prawdziwych przyjaciół? Nie, ale właśnie przez to znaczenia nabierały przypadkowe znajomości z ulicy. A jeżeli chodziło o Baskerton Towers, choć nie spędził tam dużo czasu, to mieszkanie było namiastką jego prawdziwego domu. Nie było dla niego sanktuarium, jak dom nad jeziorem, ale stanowiło ostoję normalności. Było miejscem, gdzie mógł rzucić kotwicę. Apartamentowiec znajdował się w pewnym oddaleniu od ulicy, łukowaty podjazd pozwalał samochodom podjeżdżać pod frontowe wejście z holem głównym. Ambler otaksował wzrokiem ulice i chodniki; nie zauważył, by
ktokolwiek mu się przyglądał, więc zbliżył się do budynku. Ktoś tam go rozpozna — jeden z odźwiernych, zarządca albo dozorca — i wpuści go do mieszkania. Spojrzał na długą tablicę z nazwiskami lokatorów, czarnymi plastikowymi literami na białym tle, ułożonymi w porządku alfabetycznym. Żadnego Amblera. Po Alstonie był Ayer. Czy wynajęto jego mieszkanie? Rozczarowało go to, ale w sumie nie powinno dziwić. — Mogę w czymś pomóc, proszę pana? — spytał Greg Denovich, jeden z odźwiernych, który wyszedł z ogrzewanego przedsionka. Na jego mocnej szczęce jak zawsze widać było cień zarostu stawiającego zacięty opór maszynce do golenia. — Greg! — rzucił Ambler. Greg to przypuszczalnie skrót od Gregor; jak zawsze podejrzewał, mężczyzna pochodził z byłej Jugosławii. — Kopę lat, no nie? Ambler znał ten wyraz, który teraz malował się na twarzy Denovicha. Było to zaskoczenie kogoś witanego jak dobrego przyjaciela przez całkiem obcą osobę. Zdjął czapkę i uśmiechnął się. — Zastanów się, Greg. Mieszkanie trzy C? — Czy my się znamy? — zapytał Denovich. Ale tym razem to nie było pytanie. Raczej stwierdzenie. I to z tych zawierających w sobie zaprzeczenie. — Chyba nie — odrzekł półgłosem Ambler i jego konsternacja ustąpiła miejsca panice. Z tyłu rozległ się pisk opon ostro hamujących na śliskim od deszczu asfalcie. Szybko się odwrócił i zobaczył białą furgonetkę zatrzymującą się zbyt pospiesznie po drugiej stronie ulicy. Usłyszał otwierające się i zamykające drzwi i ujrzał wysiadających z wozu trzech mężczyzn w uniformach ochrony. Jeden trzymał karabin, dwóch pozostałych miało w rękach pistolety. Wszyscy trzej biegli w jego stronę. Furgonetka. Natychmiast zorientował się w sytuacji. To był element akcji specjalnej — „przejęcia przesyłki w terenie” — realizowanej przez tajne grupy operacyjne rządu federalnego, gdy chodziło o działanie na terenie kraju, a zadanie było szczególnie trudne i „delikatne”. Czy chodziło o zbuntowanych agentów własnych, czy zagranicznych działających na terenie Stanów, takie przejęcia miały jedną cechę wspólną: „przejęte przesyłki” nie trafiały nigdy przed oblicze sprawiedliwości amerykańskiego systemu sądowniczego. A w ten wilgotny, chłodny styczniowy poranek to Harrison Ambler miał być „przesyłką”.
Miejscowa policja nie doczeka się żadnych wyjaśnień, ponieważ on, Ambler, po prostu zniknie na długo przed jej przybyciem. To nie była otwarta konfrontacja, tylko błyskawicznie i niepostrzeżenie realizowane uprowadzenie. Zdał sobie sprawę, że pojawiając się tutaj, pozwolił, aby pobożne życzenia przyćmiły w nim zdrowy rozsądek. Nie mógł popełnić kolejnych błędów. Myśl! Musiał myśleć! Albo raczej musiał się wczuć. Po dwóch dekadach działania jako terenowy agent operacyjny Ambler z konieczności opanował do mistrzostwa sztukę ucieczki i uników. Stało się to jego drugą naturą. Nigdy jednak nie stosował przy tym schematów i technik wpajanych przez szkoleniowców młodym adeptom. Wyzwanie polegało na wyczuciu najodpowiedniejszego wyjścia z sytuacji i posługiwaniu się w razie konieczności sztuką improwizacji. W przeciwnym wypadku popadało się w rutynę, a wszystko, co trąci rutyną, może zostać przewidziane i skontrowane przez przeciwnika. Ambler zlustrował ulicę przed budynkiem Baskerton Towers. Standardowa procedura nakazywała trójstronną blokadę „obiektu”, po jednej ekipie na końcach ulicy. Musiały znaleźć się na miejscu, zanim furgonetka zajechała przed apartamentowiec. I rzeczywiście, Ambler widział uzbrojonych mężczyzn, w uniformach i po cywilnemu, zmierzających z obu stron zdecydowanym krokiem doświadczonych agentów mających na koncie niejedno tego typu „przejęcie”. Co teraz? Mógł wbiec do holu budynku i poszukać tylnego wyjścia. Tyle że tamci musieli coś takiego przewidzieć i na pewno podjęli odpowiednie kroki. Mógł zaczekać na większą grupę przechodniów, dołączyć się do nich, a potem spróbować wyślizgnąć się ludziom rozstawionym na końcu ulicy. Taki manewr niósł ze sobą wiele zagrożeń. Przestań myśleć, powiedział sobie Ambler. To jedyny sposób, aby ich przechytrzyć. Wpatrując się w mężczyznę z karabinem o krótkiej lufie, który szybkim krokiem przechodził przez ulicę, zmusił się, by pomimo deszczu dostrzec jak najwięcej szczegółów jego twarzy i malujący się na niej wyraz. A potem podjął najniebezpieczniejszą z możliwych decyzji. Pobiegł w stronę mężczyzny. — Co się tak guzdrasz?! — zawołał. — Rusz tyłek, do cholery! On ucieka! Obrócił się na pięcie i energicznie wskazał kciukiem w kierunku holu Baskerton Towers.
— Dotarliśmy tu najszybciej, jak to było możliwe — odparł mężczyzna z karabinem. Dwaj pozostali, co Ambler mógł teraz zobaczyć wyraźnie, gdy go mijali, byli uzbrojeni w taktyczne czterdziestkipiątki z magazynkami na dwanaście naboi. Spora siła ognia jak na „przejęcie jednej przesyłki”. Zakładając, że chodziło tylko o „przejęcie”. Przeszedł wolno przez ulicę do stojącej z włączonym silnikiem furgonetki zespołu operacyjnego. Pasażerowie pojazdu rozproszyli się wokół wejścia do budynku Baskerton Towers; nie minie dużo czasu, zanim uświadomią sobie swój błąd. Ambler podszedł do białej furgonetki od strony kierowcy, otworzył portfelik należący do nadzorcy z Parrish Island i machnął nim przed twarzą kierowcy, jakby pokazywał mu odznakę lub legitymację służbową. Był za daleko, by tamten mógł się przyjrzeć zawartości portfelika; miał wystarczyć sam zdecydowany, zdradzający pozycję służbową gest. Gdy kierowca opuścił szybę, Ambler otaksował go wzrokiem. Oczy mężczyzny były zimne, czujne, a szyja krótka, mocno umięśniona jak u kulturysty. — Doszła do was zmiana rozkazów? — zapytał Ambler. — Macie zlikwidować cel, a nie przejąć. I czemu tyle czasu wam to zajęło? Gdybyście dotarli na miejsce minutę wcześniej, byłoby już po wszystkim. Kierowca przez chwilę nic nie mówił. Nagle jego spojrzenie stało się surowsze. — Co ty mi tam pokazywałeś? Nie zdążyłem się przyjrzeć. Ambler poczuł, że wielka, mięsista łapa kierowcy zacisnęła się na jego prawym nadgarstku. — Powiedziałem, że nie zdążyłem się przyjrzeć. — Głos kierowcy był cichy, ale groźny. — Pokaż mi to jeszcze raz. Ambler lewą ręką sięgnął do kieszeni po pistolet, który zabrał strażnikowi na łodzi, lecz kierowca był świetnie wyszkolony i miał błyskawiczny refleks. Uderzył nasadą wolnej ręki w P7, wybijając pistolet z jego dłoni. Ambler musiał działać szybko. Wykonał silny skręt nadgarstkiem, przyciągając go do ciała, na wysokości barków, a potem ostro szarpnął ręką w dół i używając przedramienia jak dźwigni, uderzył ramieniem kierowcy o krawędź niemal całkiem opuszczonej szyby. Kierowca stęknął z bólu, ale nie puścił. Miał uchwyt jak ze stali. Drugą ręką zaczął sięgać pod deskę rozdzielczą, bez wątpienia po ukrytą tam broń.
Ambler rozluźnił prawą rękę, jakby zwiotczało mu ramię, i pozwolił, by kierowca pociągnął go ku sobie, do szoferki. A wtedy drugą ręką, łącząc palce razem, na kształt grotu włóczni, dźgnął mężczyznę w krtań, zadając krótki, starannie wymierzony cios. Kierowca puścił go i pochylił się gwałtownie, unosząc obie ręce do gardła. Rozpaczliwie walczył o oddech, ale zmiażdżona krtań zablokowała mu drogi oddechowe. Ambler otworzył drzwi, zwlókł kierowcę z fotela i wyrzucił go na zewnątrz. Mężczyzna zrobił jeszcze parę kroków, oddalając się od furgonetki, zanim osunął się na ziemię. Ambler tymczasem wślizgnął się do szoferki, wrzucił bieg i ruszył, słysząc okrzyki zamieszania wśród mężczyzn z drugiego zespołu. Ale spóźnili się z podejmowaniem jakichkolwiek działań. Nie zazdrościł dowódcy zespołu, który nie tylko będzie musiał wyjaśnić, jak to się stało, że „przesyłka” zbiegła, ale jeszcze wykorzystała w tym celu należący do nich pojazd. Jego reakcja nie była jednak wynikiem kalkulacji czy głębszego namysłu. Gdy teraz się nad tym zastanowił, uznał, że to, co zrobił, zrobił pod wpływem wyrazu twarzy mężczyzny z karabinem — wyrazu niepewności, ostrożności i wyczekiwania. To była twarz łowcy, który nie był pewien, czy znalazł swoją ofiarę. Zespół zwołano zbyt szybko, by dostarczyć im zdjęcia „przesyłki”. Spodziewano się, że Ambler zrobi to, co niemal zawsze czynili uciekinierzy w takich sytuacjach: ujawni się, usiłując zbiec. Ale jak ścigać lisa, gdy dołącza do ogarów? Furgonetka wspaniale posłużyła do ucieczki z tego miejsca, jednak w ciągu najbliższych paru minut stanie się niewygodna, zmieni się w poszukiwany obiekt zdradzający prześladowcom jego obecność. Kilka kilometrów dalej, przy Connecticut Avenue, Ambler wjechał w boczną uliczkę i zostawił furgonetkę przy chodniku, z silnikiem pracującym na jałowym biegu i kluczykami w stacyjce. Jeżeli dopisze mu szczęście, ktoś zwinie ten pojazd. W tym momencie najlepszą anonimowość zapewniały mu mocno zaludnione obszary, czyli dzielnice mieszkalne i handlowe, okolica, gdzie znajdowały się ambasady, muzea, kościoły, księgarnie i bloki mieszkalne. Miejsca, w których roiło się od przechodniów i gdzie na okrągło panował spory ruch. Takie jak Dupont Circle. Leżące u zbiegu trzech wielkich arterii Dupont Circle zawsze tętniło życiem i nawet w ten paskudny zimowy poranek na chodnikach było sporo ludzi. Ambler złapał tam taksówkę, wysiadł przy New Hampshire Avenue i Dwudziestej
Ulicy i szybko wtopił się w tłum przechodniów. Miał już ściśle określony cel, ale starał się sprawiać wrażenie znudzonego i błąkającego się bez celu po ulicach. Wędrując wśród tłumów, usiłował uważnie obserwować otoczenie, a równocześnie nie nawiązywać z nikim kontaktu wzrokowego. Kiedy jednak jego spojrzenie zatrzymało się na jakimś przechodniu, stare uczucie powracało; zwłaszcza w stanie maksymalnej czujności odnosił wrażenie, jakby czytał stronę z czyjegoś pamiętnika. Wystarczyło mu jedno spojrzenie, aby wychwycić przyspieszony krok sześćdziesięcioletniej kobiety o jasnych włosach w odcieniu brzoskwini, ubranej w granatową plisowaną spódnicę widoczną spod rozpiętego płaszcza w kratę; dostrzegł jej duże pozłacane kolczyki i plastikową torbę na zakupy od Ann Taylor, ściskaną zbyt mocno w dłoni upstrzonej starczymi plamami. Szykowała się do wyjścia przez wiele godzin, a wyjście oznaczało zakupy. Na jej nadąsanej twarzy malowała się samotność; krople deszczu na policzkach równie dobrze mogły być łzami. Była bezdzietna, jak oszacował Ambler, i może także to stanowiło powód jej smutku. W przeszłości bez wątpienia miała męża, który wypełniał jej życie, męża, który… ile? — jakieś dziesięć lat temu? — poczuł drugą młodość i wymienił ją na nowszy model, aby wypełnić swoje życie. A teraz życie tej kobiety wypełniało gromadzenie kart klienta rozmaitych sklepów i spotykanie się ze znajomymi na herbatce albo partyjkach brydża, ale może nie tak często, jak by sobie tego życzyła. Ambler wyczuł w niej głębokie rozczarowanie ludźmi. Zapewne przypuszczała, że to jej smutek odpycha ich od niej w jakiś podświadomy sposób; byli dla niej zbyt zajęci, a izolacja tylko pogłębiała w niej smutek. Nikt nie miał ochoty na przebywanie w jej towarzystwie. Dlatego chodziła na zakupy i nabywała ciuchy niepasujące do kobiety w jej wieku; uganiając się za „obniżkami”, aby zdobyć rzeczy, które i tak nie zasługiwały na swoje ceny. Czy przypuszczenia Amblera były stuprocentowo trafne? To nie miało znaczenia; wiedział, że z grubsza się nie mylił. Jego wzrok padł na wyluzowanego młodego Murzyna w dżinsach z opuszczonym krokiem i bejsbolówce założonej na bandanę; w jednym uchu czarnoskórego młodzieńca błyszczał kolczyk z brylancikiem, a poniżej dolnej wargi miał małą bródkę. Ociekał wręcz wodą kolońską. Jego spojrzenie powędrowało na drugą stronę ulicy, ku innemu młodemu mężczyźnie, sprawiającemu wrażenie dumnego i pewnego siebie, ubranemu w obcisłe, opinające uda spodenki sportowe i mogącemu poszczycić się długimi blond
włosami. Potem niechętnie odwrócił wzrok, najwyraźniej nie chcąc, by ktokolwiek zauważył, co było obiektem jego zainteresowania. Biuściasta dziewczyna o skórze barwy kakao, z prostymi włosami i błyszczącą ciemną szminką na wydatnych ustach, niska, choć nosiła wysokie szpilki, bardzo starała się dotrzymać kroku młodemu Murzynowi, jej chłopakowi; w każdym razie on pozwalał, aby tak to sobie wyobrażała. W końcu dziewczyna zacznie się zastanawiać, dlaczego jej chłopak — na ulicy zawsze taki napuszony i zdecydowany — zachowuje się tak niepewnie i cnotliwie, kiedy byli tylko we dwoje. Dlaczego ich randki kończyły się tak prędko i dokąd się później udawał? Ambler wiedział jednak, że dziewczyna wciąż nie traktuje kiełkujących w niej podejrzeń poważnie i nie zdaje sobie sprawy, że jej wybranek potrafi być sobą jedynie w towarzystwie innych mężczyzn, o takich samych preferencjach. Kafejka internetowa znajdowała się tam, gdzie zapamiętał, przy Siedemnastej i Church, trzy przecznice na wschód od Dupont Circle. Znalazł stanowisko, z którego miał dobry widok na ulicę, przez frontową witrynę; nie chciał, by tamci znów go zaskoczyli. Kilka uderzeń w klawisze, i wybrał Watchlist — zbiorczą bazę danych koordynowaną przez Departament Sprawiedliwości, z której korzystały różne agencje federalne powołane do zwalczania przestępczości. Pamiętane mgliście hasła wciąż były aktualne, co stwierdził z niejakim zadowoleniem. Wpisał swoje pełne imię i nazwisko — Harrison Ambler — do wewnętrznej wyszukiwarki; chciał sprawdzić, czy jest w jakikolwiek sposób oflagowane. Po chwili pojawiła się informacja. HARRISON AMBLER BRAK DANYCH To było dziwne — każdy federalny pracownik, nawet taki, który nie figurował już na liście płac, powinien być zarejestrowany w bazie danych, choćby tylko ze szczątkową adnotacją na jego temat. I choć jego fikcyjna tożsamość, z której korzystał podczas wykonywania tajnych operacji, nie mogła tam figurować, to nazwisko prywatne — również fikcyjne — było ogólnie dostępne. Wzruszając ramionami z rozdrażnieniem, wszedł na internetową stronę Departamentu Stanu, a następnie przeszedł za firewall do strzeżonej hasłem, aczkolwiek nie najściślej chronionej, wewnętrznej bazy danych pracowników. Weryfikacja jego cywilnej funkcji, która stanowiła odgórną przykrywkę, powinna być banalnie prosta. Przez lata, gdyby go ktoś zapytał, Hal Ambler mógł zawsze
powiedzieć, że jest urzędnikiem średniego szczebla w Departamencie Stanu i pracuje w Biurze do spraw Edukacji i Kultury. Na temat „kultury dyplomacji” czy „przyjaźni poprzez edukację” mógł mówić bardzo długo, bez zająknięcia, tyle, ile było to konieczne. Nieważne, że nie miało to nic wspólnego z jego prawdziwym zajęciem. Zastanawiał się, co by się stało, gdyby na jakimś koktajl party odpowiedział szczerze na pytanie, czym się właściwie zajmuje. Ja? Pracuję dla ultratajnego wydziału i tak już ściśle tajnej komórki służb specjalnych zwanej Wydziałem Operacji Konsularnych. Biorę udział w programie specjalnego dostępu, ma go może ze dwadzieścia pięć osób z rządu. Nazywają to Jednostką Stabilizacji Politycznej. Czym się zajmuje? Cóż… wieloma rzeczami. Dość często jej działalność wiąże się z zabijaniem ludzi. Ludzi gorszych niż ci, których przed nimi chronisz. Taką przynajmniej mam nadzieję. Ale, rzecz jasna, nigdy nie można mieć pewności. Mogę postawić ci jeszcze jednego drinka? Wpisując swoje nazwisko do bazy danych Departamentu Stanu, wcisnął klawisz RETURN i odczekał kilka długich sekund na uzyskanie wyników. PRACOWNIK HARRISON AMBLER NIE ZNALEZIONO WPISZ NAZWISKO POPRAWNIE I SPRÓBUJ PONOWNIE Omiótł wzrokiem witrynę, przez którą widać było ulicę na zewnątrz, i choć nie zauważył żadnych oznak podejrzanych zachowań, poczuł, że jego ciało zalewa zimny pot. Wszedł do bazy danych Social Security i wpisał swoje nazwisko do wyszukiwarki. HARRISON AMBLER NIE ZNALEZIONO To nie miało sensu! Metodycznie wybierał kolejne bazy danych, przeszukując jedną po drugiej. Raz po raz na ekranie pojawiała się ta sama lub zbliżona w treści wiadomość, brzmiąca jak przyprawiający o obłęd refren. NIE ZNALEZIONO ŻADNYCH DOKUMENTÓW ODPOWIADAJĄCYCH POSZUKIWANEMU HASŁU BRAK INFORMACJI NA TEMAT „HARRISON AMBLER”
HARRISON AMBLER BRAK DANYCH W ciągu pół godziny sprawdził dziewiętnaście stanowych i federalnych baz danych. Wszystko na nic. Zupełnie jakby nigdy nie istniał! Obłęd! Niczym odległy dźwięk syreny mgielnej powróciły do niego głosy psychiatrów z zakładu Parrish Island, z ich fałszywymi diagnozami. Oczywiście to były bzdury, to wszystko było nonsensem. Nie mogło być inaczej. Doskonale wiedział, kim jest. Aż do czasu uwięzienia wspomnienia o jego życiu były wyraźne, przejrzyste i ciągłe. Prowadził bez wątpienia niezwykłe życie — związane z wykonywaniem nietypowego zawodu — ale innego nie miał. Musiało dojść do jakiejś pomyłki, błędu technicznego. Był o tym absolutnie przekonany. Miał pewność. Znów zaczął stukać w klawisze, ale uzyskał tylko kolejną negatywną odpowiedź. Zaczął się zastanawiać, czy w jego przypadku pewność nie jest swego rodzaju luksusem. Takim, na który już nie może sobie pozwolić. Nagle w jego polu widzenia pojawił się biały samochód, szybko jadąca furgonetka, zbyt szybko w porównaniu z innymi pojazdami. Zaraz potem pojawiła się druga. I trzecia, która zatrzymała się dokładnie przed wejściem do kafejki. Jak to możliwe, że tak szybko go namierzyli? Jeżeli kafejka internetowa miała zarejestrowany adres IP swojej prywatnej sieci, a w bazie danych Departamentu Stanu zainstalowano cyfrowy wyzwalacz, jego szperanie w sieci musiało go uaktywnić i ujawnić adres miejsca, w którym znajdowało się urządzenie przyłączone do sieci ICP/IP. Ambler poderwał się z miejsca, przecisnął się do drzwi oznaczonych tabliczką TYLKO DLA PRACOWNIKÓW, otworzył je, wybiegł na schody i popędził nimi na górę. Jeśli dopisze mu szczęście, dotrze w ten sposób na dach, a stamtąd na dach sąsiedniego budynku. Musiał jednak działać szybko, zanim cała ekipa przechwytująca znajdzie się na wyznaczonych pozycjach. I gdy jego mięśnie pracowały jak tłoki, a usta łykały powietrze, w jego głowie pojawiła się ulotna myśl: Jeżeli Hal Ambler nie istnieje, to kogo oni chcą dopaść?
Rozdział 3
Zawsze uważał to miejsce za swoje sanktuarium. Jednoizbowa chatka wzniesiona od fundamentu aż po dach z drewnianych bali. Jako schronienie była niemal tak pierwotna jak natura, która ją otaczała. Legary sufitowe i podłogowe, belki stropowe i okapy, nawet prosty uszczelniony patykami i błotem komin zrobił sam, jednego roku, w czerwcu, który obfitował w upały i wyjątkową ilość natrętnych owadów, a on miał do dyspozycji tylko spory zapas drewna i spalinową piłę łańcuchową. Ta chatka była przeznaczona dla jednej osoby i zawsze bywał tam sam. Nigdy nikomu o niej nie wspominał. Łamiąc zasady, nie poinformował pracodawców, że nabył działkę nad jeziorem. Aby jeszcze bardziej chronić swoją prywatność, zakupu dokonał za pośrednictwem trudnej do wyśledzenia firmy. Chatka nie należała do nikogo innego. Była tylko jego. Bywały takie dni, że powróciwszy do kraju, po wylądowaniu na lotnisku Dullesa, gdy nie był w stanie stawić czoła światu, jechał prosto do domku w lesie, pokonując trzysta kilometrów w trzy godziny. Spuszczał łódź na wodę, a potem wybierał się na ryby. Łowiąc okonie, próbował ocalić jakąś cząstkę swojej duszy przed zagubieniem w labiryncie kłamstw i podstępów związanych z tym, czym się na co dzień zajmował. Jezioro Aswell nie zasługiwało na to, by oznaczano je niebieską plamką na którejkolwiek z map, ale okolica, w której się znajdowało, wydawała się Amblerowi nad wyraz urokliwa. Położone u podnóża gór Sourland, na obszarze, gdzie tereny rolnicze ustępowały miejsca gęstym lasom, otoczone było wierzbowymi, brzozowymi i orzechowymi zagajnikami z gęstymi zaroślami. Wiosną i latem królowała tu soczysta zieleń usiana barwnymi kwiatami i jagodami. Teraz, w styczniu, drzewa były gołe, ale okolica miała w sobie jakąś posępną majestatyczność i Ambler widział w tym pewną analogię. Podobnie jak on, ten leśny zakątek potrzebował trochę czasu na odzyskanie dawnej świetności. Był śmiertelnie zmęczony, to cena długich godzin czujności. Część drogi przejechał starym niebieskim minivanem marki Dodge Ram, znalezionym kilka przecznic od kafejki internetowej. Wóz był niezgrabny i mocno nim kolebało; na jego korzyść przemawiał fakt, że właściciel przymocował wewnątrz nadkola pudełko na zapasowe kluczyki. Nie było to rozsądne rozwiązanie i korzystali
z niego kierowcy ceniący sobie bardziej bezpieczeństwo wynikające z posiadania zapasowych kluczyków niż bezpieczeństwo własnego auta. Dwunastoletnia zielona honda civic, którą jechał teraz, pochodziła z nocnego parkingu przy dworcu kolejowym w Trenton i podobnie jak dodge, nie była chroniona przed kradzieżą, no i był to model nierzucający się w oczy, czyli dokładnie taki, o jaki mu chodziło, i jak na razie spełniał swoje zadanie. Jechał na północ szosą numer trzydzieści jeden, a w jego umyśle aż się kłębiło. Kto mu to zrobił? To pytanie dręczyło go od wielu miesięcy. Ściśle tajne jednostki podległe rządowi Stanów Zjednoczonych zostały zmobilizowane przeciw niemu. Co to mogło oznaczać? Że ktoś skłamał na jego temat, w jakiś sposób go wrobił, przekonał przełożonych, że Ambler oszalał i stał się zagrożeniem dla bezpieczeństwa. Albo że ktoś — jedna osoba lub grupa osób, która miała wpływ na rząd — postanowił pozbyć się Amblera. Ktoś uznał go za zagrożenie, jednak nie zdecydował się go zabić. Rozbolała go głowa, ból zaczynał się za gałkami ocznymi, otwierał się jak złośliwy kwiat. W Jednostce Stabilizacji Politycznej miał kolegów, którzy mogli mu pomóc, ale jak ich znaleźć? Ci ludzie nie zgłaszali się co rano do pracy, regularnie zmieniali lokalizację, jak pionki na szachownicy. A on w jakiś sposób został wykluczony ze wszystkich znanych mu elektronicznych baz danych. Harrison Ambler, nie znaleziono — to było szaleństwo, ale w tym szaleństwie kryła się metoda. Czuł to, czuł tę wrogość jak pulsujący ból w skroniach, który sprawiał, że każda myśl ściągała na niego niemal fizyczny ból. Próbowali się go pozbyć. Próbowali go pogrzebać. Oni! Tylko kim byli ci „oni”? Aby przeżyć, musiał mieć więcej informacji, ale żeby je zdobyć, najpierw musiał przeżyć. Błędne koło. Barrington Falls w hrabstwie Hunterdon leżało niedaleko od szosy numer trzydzieści jeden, biegnącej przez sam środek New Jersey, poprzecinanej mniejszymi, bocznymi drogami. Dwa razy wjeżdżał w jedną z nich, aby się upewnić, że nie był śledzony, ale nie dostrzegł niczego podejrzanego. Spojrzał na zegar na desce rozdzielczej, była 15.30 i właśnie wtedy zobaczył niedużą tablicę z napisem Barrington Falls. A jeszcze dziś rano był więźniem w ściśle strzeżonym zakładzie psychiatrycznym. Teraz był już prawie w domu. Pokonawszy czterysta metrów dojazdówką prowadzącą do jeziora, zjechał z drogi i zostawił hondę ukrytą w gęstym zagajniku świerków i cedrów. Brązowa ocieplana kurtka, którą kupił po drodze, chroniła go przed zimnem. Gdy tak szedł po sprężystym podłożu z liści i igieł, które stłumiły odgłos jego kroków, poczuł,
jak odpływa z niego napięcie. Zbliżając się do jeziora, stwierdził, że rozpoznaje każde drzewo. Usłyszał sowę moszczącą się na gałęzi wielkiego cyprysa, czerwonawy pień wydawał się pozbawiony kory, gruzłowaty i pomarszczony jak szyja odrażającej staruchy. Dostrzegł komin chaty starego McGrudera, stojącej niebezpiecznie blisko nad wodą, na drugim brzegu. Zawsze odnosił wrażenie, jakby jedna silniejsza burza mogła zmyć tę chatkę wprost do jeziora. Przeszedł przez gęsty świerkowy zagajnik i dotarł do czarodziejskiej polany, gdzie siedem lat temu postanowił zbudować swoją chatkę. Otoczona z trzech stron wspaniałymi starymi, wiecznie zielonymi drzewami, oferowała nie tylko odosobnienie, lecz również spokój. Rozciągał się stąd przepiękny widok na jezioro, otoczone pradawnymi drzewami. Nareszcie wrócił. Biorąc głęboki, oczyszczający oddech, przeszedł przez prześwit między jodłami i rozejrzał się. Po niedużej pustej polanie, gdzie powinna stać jego chatka. Tej, na którą natknął się siedem lat temu, kiedy postanowił się tam pobudować. Zakręciło mu się w głowie, był kompletnie oszołomiony; miał wrażenie, jakby ziemia zafalowała mu pod nogami. To niemożliwe. Chatki nie było. Nie było chatki i nic nie wskazywało, że kiedykolwiek tu stała. Nie znalazł po niej śladu. Roślinność była całkiem nienaruszona. Jego wspomnienie miejsca, w którym zbudował swoje jednoizbowe schronienie, było nieomylne — a jednak widział dokoła tylko spłachetki mchu, płożące się tuż przy ziemi kępy jałowca i niskie, obskubane przez jelenie cisowe drzewko, które musiało mieć co najmniej dwadzieścia, trzydzieści lat. Obszedł całą polanę, bacznie wypatrując wszelkich oznak ludzkiej bytności, zarówno w przeszłości, jak i obecnie. Nic. To był dziewiczy skrawek ziemi, dokładnie w takim stanie, jak wówczas, kiedy go nabył. W końcu nie był w stanie dłużej pohamowywać oszołomienia wywołanego niezrozumiałą sytuacją i osunął się na kolana, na zimną omszałą ziemię. Nawet postawienie sobie pytania przepełniało go lękiem, ale musiał to zrobić: Czy mógł zaufać swoim wspomnieniom? Minione siedem lat jego życia… Musiał zacząć od tego. Czy jego wspomnienia były prawdziwe? A może to, co widział teraz, było tylko złudzeniem? Może obudzi się lada moment i stwierdzi, że znajduje się w białym zamkniętym pokoju na oddziale 3Z? Przypomniał sobie, jak ktoś mu mówił, że gdy człowiek śni, nie czuje żadnych zapachów. A skoro tak, to nie śnił. Czuł zapach wody z jeziora, subtelną
mieszankę woni organicznego rozkładu, kompostu i ziemi spulchnianej przez dżdżownice, a także słaby, żywiczny aromat drzew iglastych. Koszmar… Podniósł się na nogi i wydał z siebie cichy, gardłowy ryk wściekłości i frustracji. Dotarł do domu swojej duszy i okazało się, że go nie ma. Więzień mógł przynajmniej mieć nadzieję na ucieczkę; ofiara tortur, o czym wiedział z doświadczenia, mogła liczyć na chwilę wytchnienia. Jaką jednak nadzieję mógł mieć człowiek, który utracił swoje schronienie? Wszystko wyglądało znajomo, a jednak wcale takie nie było. I właśnie dlatego zaczął wpadać w obłęd. Krążył, przysłuchując się świergotowi i pogwizdywaniu zimowego ptactwa. I nagle usłyszał słaby, świszczący dźwięk innego rodzaju, a potem poczuł ostre ukłucie — połączenie bólu i silnego uderzenia, nieco poniżej szyi. Czas zwolnił bieg. Ambler uniósł rękę do szyi, wyczuł jakiś przedmiot tkwiący w jego ciele i wyszarpnął go. To wyglądało jak długa, przypominająca pióro strzałka i trafiło go w górną część mostka, tuż poniżej gardła. Trafiła i utkwiła tam jak nóż wbijający się w drzewo. Ta część mostka miała swoją nazwę. Ambler przypomniał ją sobie z podręcznika treningowego: manubrium. To dobrze chroniony obszar, którego podczas walki nie warto atakować. Co oznaczało, że Ambler naprawdę mógł mieć wiele szczęścia. Zanurkował między gałęzie wielkiego świerku kanadyjskiego i licząc, że to miejsce zapewni mu przynajmniej tymczasowe schronienie, zbadał metalowy pocisk. To nie była zwykła strzałka, lecz zaopatrzony w zadziory pocisk będący w rzeczywistości strzykawką, wykonaną ze stali nierdzewnej i plastiku. Napis na sztyfcie strzykawki informował, że zawierała ona carfentanyl, syntetyczny opioid, dziesięć tysięcy razy silniejszy od morfiny. Wystarczyło dziesięć miligramów tej substancji, by kompletnie unieruchomić ważącego sześć ton słonia; dawkę skuteczną dla człowieka mierzyło się zapewne w mikrogramach. Mostek znajdował się tuż pod skórą, toteż zadziory przy igle nie miały możliwości, by zagłębić się w ciele. Ale co z zawartością strzykawki? Była pusta, to jednak nie wyjaśniło mu, czy pojemnik opróżnił się sam przed czy po tym, jak wyszarpnął strzałkę z ciała. Powrócił palcami do twardej kostnej wypukłości poniżej szyi. Poczuł nabrzmiałe zgrubienie w miejscu, gdzie trafiła go strzałka. Jak na razie wciąż był czujny. Jak długo to tkwiło w jego ciele? Refleks miał szybki,
z całą pewnością nie upłynęły więcej niż dwie sekundy. A jednak wystarczyłaby jedna kropla, by załatwić sprawę. Strzałkę zapewne zaprojektowano tak, aby jej zawartość wnikała do organizmu ofiary w ciągu sekundy, a nawet szybciej. Czemu zatem wciąż był przytomny? Już wkrótce uzyskał odpowiedź na to pytanie. Po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że jego myśli stały się niezborne, rozkojarzone. To było doznanie, do którego zdążył już przywyknąć; uświadomił sobie, że był już wcześniej odurzany podobnymi substancjami, i być może podawano mu je również w Parrish Island. Całkiem możliwe, że wyrobił sobie na nie częściową odporność. Był jeszcze drugi sprzyjający mu czynnik. Ponieważ wydrążony czubek igły zagłębił się w kości, musiało dojść do jego zablokowania i płyn nie mógł wydostać się swobodnie ze strzykawki. No i oczywiście pełna dawka znajdująca się w strzykawce nie miała go zabić. W przeciwnym razie łatwiej byłoby posłać mu kulkę. Strzałki takie jak ta, zwykle stanowiące preludium do uprowadzenia, nie służą do uśmiercania. Do tej pory powinien być już nieprzytomny, ale substancja tylko trochę go spowolniła. Tylko że spowolniła go w chwili, kiedy nie mógł sobie pozwolić na osłabienie fizyczne ani psychicznie. Kobierzec z sosnowych igieł pod jego stopami wydawał się idealnym miejscem, żeby się położyć i uciąć sobie drzemkę. Tylko na parę minut. Teraz odpocznie i obudzi się jak nowo narodzony. Tylko na parę minut. Nie! Nie mógł się poddać. Musiał poczuć strach. Carfentanyl, jak sobie przypominał, działał półtorej godziny. W przypadku przedawkowania należało podać pacjentowi naloxon znoszący działanie opiatów. Jeśli nie było go pod ręką, wystarczył zastrzyk z epinefryny, znanej lepiej jako adrenalina. Jego przetrwanie nie zależało teraz od pohamowania lęku, lecz od świadomego poddania się mu. Poczuj strach, powtórzył sobie, wypełzając spod gałęzi wielkiego świerku kanadyjskiego i rozglądając się. I nagle to poczuł, kiedy znów usłyszał cichy świst, dźwięk powietrza rozcinanego przez lecący pocisk, który minął go o centymetry. Adrenalina zaczęła krążyć w jego krwiobiegu: w ustach miał suchość, serce tłukło się jak szalone, żołądek zawinął się w supeł. Ktoś na niego polował. Co oznaczało, że ktoś musiał wiedzieć, kim jest naprawdę. Samoświadomość wyparowała, oddając pole wpajanym przez lata treningu reakcjom oraz instynktowi. Obie strzałki nadleciały z tego samego kierunku, od strony brzegu jeziora. Ale z jakiej odległości? Standardowa procedura nakazywała unikanie niepotrzebnego zbliżania się do „obiektu”; człowiek ze strzelbą na naboje usypiające mógł być
skuteczny, oddając strzał z bezpiecznej odległości. W związku z ograniczonym zasięgiem strzałek strzykawkowych ten dystans nie mógł być jednak duży. Ambler w myślach ruszył w kierunku południowo-zachodnim, próbując przypomnieć sobie każdy szczegół terenu. Rosły tam ogromne świerki kanadyjskie, z gałęziami obciążonymi przez małe brązowe szyszki, były tam również głazy, po których można było się wspinać jak po schodach, i parów, gdzie latem w wilgotnym cieniu rozkwitały storczyki i wrzosy. A przy starym rachitycznym wiązie wznosiła się ambona do polowań na jelenie. Oczywiście. Prowizoryczna, ale mocna ambona, która jak wiele prowizorek została tam postawiona wiele lat temu, ale nigdy jej nie rozebrano. Platforma miała jakiś metr kwadratowy. Szerokie pasy, które ją przytrzymywały, owinięto wokół drzewa i zamocowano na wkręconych w pień śrubach oczkowych. Ambona, jeśli sobie przypominał, wznosiła się jakieś cztery metry nad ziemią, w miejscu, które było mniej więcej cztery metry wyżej niż to, w którym teraz znajdował się Ambler. Każdy zawodowiec musiałby wykorzystać taką okazję. Jak długo mężczyzna ze strzelbą na usypiające strzałki obserwował go, zanim pociągnął za spust? I kim był, do cholery? Niepewności zaczęły wprawiać Amblera w znużenie, w jakiś sposób reaktywując mikrogramy carfentanylu w jego krwi. Mógłbym tu odpocząć. Tylko przez parę minut. Zupełnie jakby opiaty próbowały mu to podszepnąć. Nie! Zmusił się, żeby zająć się obecną sytuacją kryzysową, tu i teraz. Dopóki był wolny, miał szansę. A tylko o to prosił. O szansę. O szansę, aby myśliwy mógł posmakować strachu, który sam wzbudził. O szansę, by myśliwy stał się ofiarą. Wyzwanie polegało na tym, żeby trzymać się możliwie nisko, przemieszczając się przez las w cichy, lecz pewny sposób. Musiał przywołać pewne elementy szkolenia, do których rzadko się odwoływał. Podniósł się nieco z gęstwiny, powoli uniósł kolano, i rozluźniając kostkę i stopę, zaczął się w kucki posuwać do przodu. Palce stopy dotknęły i naparły delikatnie na powierzchnię gleby, by upewnić się, że nie ma tam gałązek, które mogłyby trzasnąć pod naporem. Dopiero potem postawił całą stopę. Rozkładając na niej równo ciężar ciała i maksymalizując obszar nacisku, Ambler zmniejszył równocześnie siłę naporu skierowaną ku dołowi. Powoli i spokojnie, powiedział sobie, ale on nigdy nie działał powoli ani spokojnie. Gdyby
nie śladowe ilości carfentanylu w jego krwi, zapewne nie zdołałby się pohamować i po prostu zerwałby się do biegu. W końcu, poruszając się po łuku, minął rachityczny wiąz, a następnie zawrócił w jego stronę. Gdy znalazł się o dziesięć metrów od drzewa, mógł już mu się uważnie przyjrzeć pomiędzy jeżynami, pniami drzew i gałęziami, a co ważniejsze, zlustrować miejsce, gdzie spodziewał się zobaczyć ambonę. Ale choć drzewo wyglądało tak, jak się tego spodziewał, nie było przy nim ambony myśliwskiej. Ani ambony, ani śladu, że kiedykolwiek tu stała. Choć było chłodno, nagle Amblerowi zrobiło się gorąco, gdy ogarnął go strach. Skoro nie na starej ambonie do polowań na jelenie… Powiał wiatr i nagle rozległo się słabe, lecz słyszalne skrzypienie drewna ocierającego o drewno. Odwrócił się i wtedy ją zobaczył. Ambonę myśliwską. Inną — wyższą, większą i najwyraźniej o wiele nowszą — przymocowaną do potężnego pnia starego platana. Tak cicho, jak tylko potrafił, ruszył w jej stronę. Wokół podstawy drzewa rozpościerał się kobierzec róży wielokwiatowej. Gdyby tylko gubiła na zimę swe ostre, długie kolce, a nie tylko liście! Ten inwazyjny, azjatycki gatunek róży plenił się, tworząc coś w rodzaju beli drutu kolczastego. I niczym drut kolczasty oplatała pień wysokiego na trzydzieści metrów platana. Ambler wyjrzał pomiędzy gałęziami i niedużymi najeżonymi strąkami nasiennymi odcinającymi się na tle nieba, niczym wiszące jeżowce. W końcu dostrzegł postać na ambonie. To był potężny mężczyzna, ubrany w strój maskujący i, na szczęście, patrzący w przeciwną stronę. Najwyraźniej nie zorientował się w poczynaniach Amblera. Strzelec podejrzewał, że jego cel wciąż jest gdzieś na terenie opadającym w dół ku jezioru. Ambler popatrzył raz jeszcze, wytężając wzrok w półmroku późnego popołudnia. Strzelec uniósł do oczu lornetkę, Steiner Autofocus, model wojskowy ze szkłami pokrytymi warstwą antypolaryzującą i w zielonym podgumowanym, wodoodpornym futerale, i metodycznie, z uwagą obserwował teren. Przez plecy miał przewieszony karabin. Prawdopodobnie z niego strzelał. Miał jednak również broń krótką, sądząc po kształcie, berettę M92. Model wojskowy, kaliber dziewięć milimetrów, ale zwykle używany przez członków jednostek specjalnych. Czy był sam? Wyglądało na to, że tak. Nie miał krótkofalówki ani żadnego widocznego komunikatora czy słuchawki, czego można by się było spodziewać, gdyby działał
w zespole. Ambler nie powinien jednak wyciągać pochopnych wniosków. Raz jeszcze się rozejrzał. Widok strzelca zasłaniał mu gruby konar starego platana, którego kora, choć pocętkowana, wyglądała na gładką. Gałąź… Gdyby przeszedł w lewo i mocno podskoczył, mógłby się jej uchwycić w miejscu, gdzie była na tyle gruba, że przypuszczalnie powinna udźwignąć jego ciężar. Konar wyrastał poziomo, prosto z pnia, na długość jakichś ośmiu metrów, z czego pięć było grubości jego uda albo nawet grubsze. Czyli, jak podejrzewał, na tyle mocne, aby posłużyło jego celom. Jeśliby zdołał wspiąć się na tę gałąź, ominąłby niebezpieczny gąszcz kolczastych roślin poniżej i zbliżył się na metr, dwa do ambony myśliwskiej. Zaczekał, aż wiatr znów powieje we właściwym kierunku — w jego stronę — i podskoczył w górę, najmocniej jak potrafił. Schwycił gałąź, bez głośnego plaśnięcia, lecz szybko i bezgłośnie oplatając ją palcami. Kolejna porcja uwolnionej adrenaliny pozwoliła mu podciągnąć się i jednym płynnym ruchem wspiąć na konar. Drzewo zaskrzypiało, gdy gruba gałąź ugięła się lekko pod jego ciężarem. Nie tak głośno jednak, jak Ambler się tego obawiał. Strzelec na platformie — którego widział teraz wyraźnie — nie sprawiał wrażenia, że go usłyszał. Powiał wiatr, drzewo zaskrzypiało, nic nadzwyczajnego. Ten dźwięk nie zwrócił uwagi łowcy. Ambler prześlizgnął się po gałęzi, ostrożnie zmieniając ułożenie dłoni i stóp, aż mocny nylonowy pas mocujący platformę znalazł się w zasięgu jego ręki. Miał nadzieję, że zdoła rozpleść nylonowe wiązania i platforma spadnie na ziemię. Okazało się to niemożliwe. Mocowania pasów znajdowały się po drugiej stronie pnia, od czoła platformy. Nie był w stanie zbliżyć się bardziej, nie wywołując jakiegoś dźwięku, który by go zdradził. Zacisnął zęby i zmusił się do głębokiej koncentracji. Nic nigdy nie idzie zgodnie z planem. Zrewiduj go i improwizuj. Wspiął się na sąsiedni konar, zamknął na chwilę oczy, napełnił płuca powietrzem i skoczył, rzucając się na strzelca. Nie stosował takiego manewru od czasu, gdy w liceum grywał w futbol amerykański w szkolnej drużynie. I tu popełnił błąd. Mężczyzna, ostrzeżony hałasem wywołanym przez wspinającego się na drugą gałąź Amblera, odwrócił się. Ambler trafił go zbyt nisko, na wysokości kolan, a nie pasa, i zamiast spaść z ambony, mężczyzna runął naprzód, zamykając swego przeciwnika w uścisku mocarnych ramion. Ambler zdołał jedynie wyszarpnąć pistolet z kabury przy jego pasie.
Silnym uderzeniem mężczyzna wytrącił mu go z dłoni. Broń spadła w gąszcz kolczastych krzewów. Gdy mocowali się na niewielkiej platformie, Ambler natychmiast zorientował się, że przeciwnik ma nad nim znaczącą przewagę. Mężczyzna mierzył metr osiemdziesiąt pięć, był umięśniony, a mimo to zaskakująco zręczny i zwinny. Głowa, ogolona na łyso, spoczywała na grubej, muskularnej szyi. Zadawał ciosy jak wyszkolony bokser; każde uderzenie było starannie wymierzone i wyprowadzane z torsu, po czym ramię odruchowo cofało się do pozycji obronnej. Ambler mógł jedynie chronić głowę; reszta jego ciała pozostawała odsłonięta i wiedział, że któryś z miażdżących ciosów sprawi, iż zegnie się wpół. Przesunął się nieco w bok, przywarł plecami do pnia drzewa i opuścił ręce. Nie potrafił powiedzieć, dlaczego tak postąpił. Olbrzym wyglądał na bardziej zadowolonego niż zaskoczonego, gdy postąpił naprzód, aby ostatecznie rozprawić się ze swoją ofiarą.
Rozdział 4
Łykając gorączkowo powietrze, wstrząsany dreszczami wywołanymi zmęczeniem mięśni, Ambler spojrzał przeciwnikowi w oczy i dowiedział się wszystkiego, co chciał wiedzieć: facet zamierzał zadać mu coup de grâce — sierpowy w szczękę, wyprowadzony całą górną połową ciała. Tyle że Ambler zrobił jedyną rzecz, jaką mógł uczynić, coś, o czym żaden zawodowiec nawet by nie pomyślał: przypadł do platformy z idealnym wyczuciem czasu. A potężne uderzenie zadane gołą pięścią trafiło w pień drzewa. Gdy mężczyzna zawył z bólu, Ambler poderwał się z platformy, uderzając głową w splot słoneczny przeciwnika, a potem, zanim jeszcze z ust olbrzyma dobyło się zdławione sapnięcie i jęk bólu, schwycił go za kostki i mocno szarpnął. Dopiero teraz strzelec spadł z ambony, a Ambler zsunął się za nim i wylądował na jego ciele. Przynajmniej miał miękkie lądowanie. Szybko i sprawnie zdarł z tamtego podszytą kevlarem kurtkę maskującą i kamizelkę bojową. A potem odpiął pasek długolufowego karabinu i związał nim ręce strzelca z tyłu, za plecami. Środkowe dwa kłykcie jego prawej ręki były czerwone, zakrwawione i zaczęły już puchnąć, najwyraźniej miał je złamane. Mężczyzna jęknął z bólu. Ambler rozejrzał się, wypatrując beretty. Dostrzegł błysk broni pod kolczastymi zwojami róży wielokwiatowej, ale zdecydował się pójść po pistolet później. — Uklęknij, żołnierzyku! — nakazał. — Znasz pozycję. Skrzyżuj kostki. Mężczyzna zrobił to, poruszając się z wahaniem, ale bez niepewności, jak ktoś, kto już zmuszał innych do przyjęcia takiej pozycji. Najwyraźniej przeszedł standardowe szkolenie bojowe w amerykańskich siłach zbrojnych. I nie tylko w wojsku. — Chyba coś sobie złamałem, stary — rzekł cichym, zduszonym głosem, trzymając się za żebra. Czarne Południe, zdaniem Amblera, Missisipi. — Przeżyjesz — odparł oschle. — Albo i nie. To zależy od nas, zgadza się? — Chyba nie zdajesz sobie sprawy z sytuacji — powiedział mężczyzna. — Jesteś tu po to, aby temu zaradzić. — Ambler zaczął oklepywać jego kieszenie w spodniach i wyjął wojskowy scyzoryk. — Zagramy sobie w grę „prawda czy
wyzwanie”. — Otworzył scyzoryk, wyjmując ostrze do oczyszczania ryb, i zbliżył je do twarzy przeciwnika. — Widzisz, nie mam wiele czasu. Dlatego muszę od razu przejść do rzeczy. Ambler zmusił się, by opanować oddech. Chciał sprawić wrażenie spokojnego i w pełni panującego nad sytuacją. Musiał też skupić się na twarzy klęczącego mężczyzny, nawet w chwili, gdy groził mu nożem do oczyszczania ryb. — Pierwsze pytanie. Pracujesz sam? — A skąd! Jest nas tu całe mnóstwo. Kłamał. Nawet otępiony carfentanylem Ambler wiedział, że gość kłamie, tak jak zawsze wiedział, gdy ktoś nie mówił prawdy. Kiedy koledzy pytali go, skąd to wie, w zależności od przypadku, udzielał im różnych odpowiedzi. W jednej sytuacji to było drżenie głosu. W innej ton głosu, nazbyt asertywnie gładki i podejrzany. Coś wokół ust. Coś wokół oczu. Zawsze było coś. Wydział Operacji Konsularnych wyznaczył kiedyś ludzi mających zbadać tę jego niezwykłą zdolność; z tego, co wiedział, nikomu nie udało się tego wyjaśnić. On nazywał to intuicją, co oznaczało, że sam nie wiedział, na czym to polega. Niekiedy zastanawiał się nawet, czy jego dar jest błogosławieństwem, czy raczej przekleństwem — nie potrafił nie dostrzegać pewnych rzeczy. Większość osób filtrowało to, co dostrzegali, patrząc na czyjąś twarz; funkcjonowali zgodnie z zasadą najwłaściwszej konkluzji, co oznaczało, że ignorowali wszystko, co nie przystawało do najsensowniejszych, ich zdaniem, wyjaśnień. Amblerowi brakowało zdolności wytłumaczenia tego, co nie pasowało do całej reszty. — A więc jesteś sam — zwrócił się do klęczącego agenta. — Mogłem się tego spodziewać. Mężczyzna zaprotestował, choć bez większego przekonania. Nawet nie wiedząc, kim są ani czego chcą, Ambler zdawał sobie sprawę, że jego pojawienie się tutaj musieli uważać za mało prawdopodobne. Było pięćdziesiąt innych miejsc, dokąd mógł się wybrać, i podejrzewał, że one także musiały zostać obsadzone agentami operacyjnymi. Zważywszy na krótki czas działania i różne lokalizacje, strategia nakazywała wyznaczenie po jednym obserwatorze w każdym z nich. To była kwestia zasobów ludzkich. — Następne pytanie. Jak się nazywam? — Nie podano mi tej informacji — odparł mężczyzna niemal z oburzeniem. Brzmiało to nieprawdopodobnie, a jednak mówił prawdę.
— Nie widzę, żebyś miał w którejś kieszeni zdjęcie obiektu. Jak miałeś mnie zidentyfikować? — Nie otrzymałem zdjęcia. Zlecenie nadeszło parę godzin temu. Powiedziano mi, że masz czterdzieści lat, metr osiemdziesiąt, ciemne włosy i niebieskie oczy. Odpowiadasz, jak dla mnie, temu opisowi. Ale każdy, kto zjawiłby się w tym zapomnianym przez Boga miejscu, byłby dla mnie potencjalnym obiektem. Tak mi to wytłumaczono. Przecież nie wysłano mnie na zlot miłośników broni palnej, no nie? — Dobrze — mruknął Ambler. To, co usłyszał, brzmiało dziwnie, a nawet podejrzanie. — Powiedziałeś prawdę. Widzisz, zawsze potrafię to odgadnąć. — Gadaj zdrów — odparł tamten. Najwyraźniej mu nie wierzył. Ambler musiał sprawić, żeby mu uwierzył. W ten sposób przesłuchanie potoczy się sprawniej. — Przekonajmy się. Zadam ci kilka nieistotnych pytań; możesz odpowiedzieć zgodnie z prawdą lub nie, wybór należy do ciebie. Sprawdzimy, czy zdołam cię przejrzeć. Na początek: czy w dzieciństwie miałeś psa? — Nie. — Widzisz, skłamałeś. Jak się wabił pies? — Elmer. — Zgadza się. Jak miała na imię twoja matka? — Marie. — Nieprawda. A ojciec? — Jim. — Nieprawda. — Ambler zauważył, że klęczący mężczyzna był wyraźnie zaniepokojony łatwością, z jaką oszacowywano jego odpowiedzi. — Jak umarł Elmer? — Przejechał go samochód. — Zgadza się — powiedział zadowolony Ambler. — To prawda. A teraz skup się. Bo od tej pory liczą się tylko poprawne odpowiedzi. — Odczekał chwilę. — Następna część egzaminu. Dla kogo pracujesz? — Mam połamane żebra, do cholery. — To nie jest odpowiedź na moje pytanie. Ostrzegałem, że nie mam czasu do stracenia. — Oni ci to wyjaśnią. Nie mnie o tym mówić. — Do głosu mężczyzny powracała pewność siebie; Ambler musiał ją podważyć, w przeciwnym razie utraci szansę na uzyskanie informacji, na których mu zależało.
— Wyjaśnią? Ty mnie chyba jednak nie rozumiesz. To ja teraz mam coś do powiedzenia, a nie oni. Bo jesteś w moich rękach. Oni nie mają tu nic do gadania. — Przytknął ząbkowane ostrze noża do czyszczenia ryb do prawego policzka mężczyzny. — Proszę — jęknął Południowiec. Pod ząbkowanym ostrzem wieloczynnościowego wojskowego noża pojawiły się pierwsze kropelki krwi. — Dam ci dobrą radę. Jak zabierasz pukawkę, stając do walki na noże, upewnij się, że wygrasz. — Głos Amblera był lodowaty i niewzruszony. To był element sprawnego i udanego przesłuchania: roztaczanie wokół siebie aury niezmąconej determinacji i bezwzględności. Skupił się na długolufowym karabinku. Paxarms MK 24B, kaliber pięćset dziewięć, na pociski ze środkiem obezwładniającym. — Niezły sprzęt — pochwalił. — Na pewno nie jest to standardowe wyposażenie zwykłego żołnierza. O co tu chodzi? — Mocniej docisnął ostrze do skóry. — Błagam — jęknął mężczyzna i nagle zupełnie jakby uszło z niego całe powietrze. — Przekazano ci szczegółowe informacje dotyczące uprowadzenia. Zgodnie z poleceniami miałeś mnie uśpić… I co dalej? — To nie były tak naprawdę polecenia — odparł niemal trwożliwie mężczyzna. — Wygląda na to, że ludzie, dla których pracuję, naprawdę się tobą interesują. — Ludzie, dla których pracujesz… — powtórzył Ambler. — Masz na myśli rząd. — Hę? — Mężczyzna zerknął na niego z zakłopotaniem, jakby uznał, że Ambler drażni się z nim, ale nie był tego do końca pewien. — Mówimy o prywatnej firmie. Nie jestem na garnuszku rządowym, to akurat wiem na pewno. Powiedziano mi, że możesz się pojawić, a w takiej sytuacji miałem podjąć stosowne działania, żeby nawiązać z tobą kontakt i cię zatrzymać. Ruchem głowy Ambler wskazał na karabinek Paxarms. — To masz na myśli, mówiąc o „stosownych działaniach”? — Powiedziano mi, że mam wolną rękę, gdybym uznał, że możesz być niebezpieczny. — Mężczyzna wzruszył ramionami. — Dlatego na wszelki wypadek wziąłem tę strzelbę na naboje usypiające. — I? Znów wzruszył ramionami. — Uznałem, że możesz być niebezpieczny.
Ambler przez chwilę patrzył na niego badawczo, nawet nie mrugnąwszy okiem. — Czy w scenariuszu była mowa, dokąd masz mnie dostarczyć? — Nie poinformowano mnie o tym zawczasu. O tym, dokąd cię dostarczyć, miałem dowiedzieć się przez radio, gdybym zgłosił, że udało mi się ciebie schwytać. Jeślibyś się pojawił. Nie wiem, na ile, ich zdaniem, było to prawdopodobne. — Znów mówisz „oni”. Już wspominałem, że nie przepadam za tym słowem. — Posłuchaj, ci ludzie wynajęli mnie do wykonania konkretnej roboty, ale zrobili to na odległość. Przecież nie grywamy razem w niedzielne popołudnia w madżonga, nie? Z tego, co się zorientowałem, ci ludzie dowiedzieli się, że pojawiłeś się na scenie, i chcieli cię z niej zdjąć, zanim zrobi to ktoś inny. — Miło być w centrum uwagi. — Ambler próbował pozbierać do kupy to, co właśnie usłyszał. Ale na razie najistotniejsze było, żeby nie wypaść z rytmu przesłuchania. — Metoda kontaktu? — Kontaktowaliśmy się na odległość. Dziś rano dostałem zaszyfrowany e-mail z instrukcją. Na konto wpłynęła część zapłaty. Umowa został zawarta. — Mężczyzna wyrzucał z siebie kolejne słowa. — Żadnych spotkań. Całkowite bezpieczeństwo działań operacyjnych. Mówił prawdę, a jego słowa powiedziały Amblerowi nawet więcej niż cała ich treść. Całkowite bezpieczeństwo działań operacyjnych. Żargon amerykańskich służb wywiadowczych. — Jesteś amerykańskim agentem — rzekł Ambler. — Emerytowanym, jak już wspomniałem. Byłem w WSW. — A więc Wojskowe Służby Wywiadowcze. — I przez siedem lat w siłach specjalnych. — A teraz jesteś wolnym strzelcem. — Otóż to. Ambler rozpiął jedną z kieszeni jego maskującej kamizelki. Była tam dość poobijana nokia, zapewne jego osobista komórka. Schował ją do kieszeni. Znalazł też, tak jak się tego spodziewał, wojskową wersję blackberry, urządzenie do przesyłania informacji tekstowych. Z systemem szyfrowania danych i specjalistycznymi zabezpieczeniami. Zarówno strzelec, jak i firma, która go wynajęła, przywykli do stosowania amerykańskiego sprzętu używanego w tajnych służbach.
— Proponuję układ — rzekł Ambler. — Podasz mi procedurę wysyłania e-maili i swoje hasła oraz kody dostępu. Chwila ciszy. Wreszcie, w przypływie świeżej werwy, mężczyzna powoli pokręcił głową. — Wykluczone. Ambler poczuł przygnębienie. Już dwa razy musiał zabiegać o uzyskanie dominującej pozycji. Obserwując uważnie emocje na twarzy mężczyzny, wiedział, że nie ma do czynienia z fanatykiem, osobą bezgranicznie oddaną sprawie. Ten facet naprawdę pracował dla pieniędzy. Chciał po prostu zachować reputację wiarygodnego fachowca, od tego zależała jego przyszłość. Ambler musiał mu uświadomić, że jego przyszłość zależy wyłącznie od zgodnej współpracy. W takich sytuacjach spokój i zdrowy rozsądek nie jest skuteczny. Należy raczej odegrać rolę gotowego na wszystko sadysty, który tylko czeka, by zaprezentować całą gamę swych niezwykłych umiejętności. — Wiesz, jak wygląda twarz ludzka, kiedy obedrze się ją ze skóry? — zapytał stanowczo. — Ja wiem. Powłoka skórna jest zaskakująco mocna, ale tylko luźno przywiera do znajdujących się pod nią warstw lipidów i mięśni. Innymi słowy, gdy odetniesz płat, skóra dość łatwo oddzieli się od tego, co znajduje się pod nią. To jak zdejmowanie darni z trawnika. A kiedy usuniesz skórę, możesz zobaczyć wyjątkowo złożoną tkankę mięśni twarzy. Nóż do oczyszczania ryb nie jest do tego idealnym narzędziem, to bardzo brudna robota, takie ostrze robi wiele nierównych, strzępiastych nacięć. Ale da się to zrobić. Obawiam się, że nie będziesz mógł tego sam zobaczyć, ale opiszę ci to, co zobaczę. W ten sposób nic ci nie umknie. No dobra. To co, zaczynamy? Może lekko zaszczypać. No, może jednak trochę bardziej niż tylko lekko. Powiedziałbym, że poczujesz raczej… Co tu dużo gadać! Poczujesz, jakby ktoś odrywał ci twarz z czaszki. Oczy klęczącego mężczyzny przepełnił strach. — Mówiłeś o układzie — rzucił. — Co dostanę w zamian? — Ach, to. Jak by to ująć? Zachowasz twarz. Mężczyzna gwałtownie przełknął ślinę. — Kod dostępu to trzynaście-czterdzieści pięć-sześć D — wychrypiał. — Powtarzam: trzynaście-czterdzieści pięć-sześć D. — Pamiętaj o jednym, Jeżeli spróbujesz mnie okłamać, od razu się zorientuję — wycedził Ambler. — Podaj choćby jedną błędną informację, a wrócimy do naszej lekcji anatomii. Musisz to sobie uświadomić.
— Nie kłamię. Ambler uśmiechnął się lodowato. — Wiem. — E-maile są szyfrowane automatycznie, przez sprzęt. W temacie musi znaleźć się zwrot: Szukam Ulissesa. To, czy będzie to napisane dużymi literami, czy nie, nie ma znaczenia. Przed rozłączeniem się trzeba wpisać „Cyklop”. Mężczyzna szczegółowo kontynuował objaśnianie protokołu nawiązywania łączności, tak jak wcześniej przekazano to jemu, a Ambler cierpliwie zapisywał go w pamięci. — Musisz mnie puścić, stary — rzekł Południowiec po tym, jak powtórzył wszystko trzykrotnie. Ambler zdjął swoją brązową kurtkę i nałożył jego bojową kamizelkę oraz maskującą kurtkę; wyglądało na to, że te rzeczy mogą mu się przydać. Zdjął mężczyźnie pas z portfelem i sam go założył; większość niestandardowych agentów operacyjnych nosiło przy sobie większe sumy pieniędzy, a gotówka mogła mu się przydać. Beretta pozostała gdzieś na ziemi, w gąszczu kolczastych roślin. Jeżeli chodzi o strzelbę na strzałki, to jej rozmiary stanowiłyby raczej utrudnienie niż korzyść, przynajmniej w najbliższym czasie — a w tej chwili nawet najbliższy czas wydawał mu się czymś tak nieokreślonym jak wieczność. Rozebrał broń i cisnął sześć pozostałych strzałek strzykawkowych w gąszcz krzewów. Dopiero wtedy rozwiązał tamtemu ręce i rzucił mu swoją brązową kurtkę. — Żebyś nie zmarzł — powiedział. Poczuł z boku na szyi lekkie ukłucie — komar, giez? — i jakby od niechcenia machnął ręką. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że o tej porze roku takich owadów nie ma, a zaraz potem zorientował się, że na koniuszkach palców ma rozmazany ślad krwi. To nie był owad. Ani strzałka. Kula. Odwrócił się gwałtownie. Mężczyzna, którego właśnie rozwiązał, osunął się bezwładnie na ziemię, z jego ust wypłynęła jasnoczerwona krew, oczy były przeszklone i wpatrywały się w niego niewidzącym wzrokiem. Kula snajpera, ta sama, która drasnęła Amblera w szyję, musiała wejść przez usta i przebić potylicę. Ambler postanowił darować mu życie, ale komuś się to nie spodobało. A może kula była przeznaczona dla niego?
Musiał uciekać. Co sił w nogach pognał w las. Brązowa kurtka, którą podarował tamtemu, mogła okazać się wyrokiem śmierci; naznaczała człowieka, którego należało sprzątnąć. Snajper na odległym stanowisku strzeleckim musiał obierać cel na przykład na podstawie barwy ubioru. Ale po co wysłano kogoś, aby „nawiązać kontakt” z celem, skoro i tak zamierzano go zabić? Ambler musiał opuścić Sourlands. Honda na pewno została już odnaleziona. Jakie inne pojazdy znajdowały się w okolicy? Przypomniał sobie, że widział przykrytego brezentem gatora, czterysta metrów dalej w górę zbocza. To był niski zielonkawy łazik zdolny do poruszania się niemal po każdym terenie — na mokradłach, wzgórzach, a nawet do pokonywania płytkich strumieni. Kiedy tam dotarł, nie zdziwił się, że w stacyjce pojazdu są kluczyki. W tej części świata wciąż nikt nie zamykał frontowych drzwi na klucz. Gator odpalił bez trudu, a Ambler ruszył nim przez las najszybciej, jak się tylko dało. Trzymał kurczowo kierownicę, kiedy pojazd, kolebiąc się, pokonywał większe kamienie, i pochylał głowę, gdy nad drogą pojawiały się groźne, nisko zwieszające się gałęzie. Łazik z łatwością przedzierał się przez gęstwiny krzewów, jeśli prześwit pomiędzy drzewami był dostatecznie duży; żadne krzaki nie były go w stanie zatrzymać. Podobnie jak kamieniste żleby i potoki. Jazda była niezbyt przyjemna, jak przejażdżka na narowistym koniu, który nie został należycie „złamany”, jednak pojazd radził sobie idealnie w każdym terenie, chociaż trzęsło nim i kołysało na wszystkie strony. Nagle przednia szyba gatora eksplodowała, pojawiła się na niej pajęczyna pęknięć, a szkło stało się nieprzejrzyste. Druga kula została w końcu wystrzelona. Prowadził jak szalony, bez żadnego konkretnego celu, mając nadzieję, że kołysanie pojazdu podskakującego na nierównym terenie sprawi, że trudniej będzie utrzymać go między nitkami celownika karabinu. Tymczasem w jego umyśle trwała chaotyczna gonitwa myśli. Sądząc po linii strzału, snajper znajdował się gdzieś po drugiej stronie jeziora — przypuszczalnie z okolicy starego domu McGrudera. A może na słupie linii wysokiego napięcia wznoszącym się nieco dalej na wzgórzu. Lub — jak stwierdził, przypominając sobie horyzont — na szczycie silosu zbożowego na farmie Steptoe’ów, nieco wyżej na wzgórzu. Tak, gdyby on prowadził tę operację, też wybrałby to miejsce. Im wyżej, tym bezpieczniej, a zbocze opadało do znajdującej się u jego podnóża niecki. Musiał się
dostać na szczyt wzgórza. Biegła tamtędy brukowana droga i gdyby zdołał tam dotrzeć, samo ukształtowanie terenu ochroniłoby go przed snajperem. Dodał gazu i przekonał się, że pojazd z łatwością wjedzie na najbardziej strome zbocza gór Sourland. Dziesięć minut później dotarł do drogi. Gator był zbyt wolny, by dotrzymać tempa samochodom osobowym, a strzaskana przez kulę przednia szyba na pewno zwracałaby uwagę, czego wolał uniknąć. Wjechał więc w głąb gęstego zagajnika jałowców wirginijskich i wyłączył silnik. Nie słyszał odgłosów pogoni, nie słyszał niczego prócz cichego tykania stygnącego silnika gatora i warkotu silników aut przejeżdżających pobliską górską drogą. Wyjął blackberry nieżyjącego mężczyzny. Chcą mieć z tobą kontakt. Ten człowiek w to wierzył, ale czy nie był to zwyczajny fortel? Najwyraźniej firma, która zwerbowała byłego amerykańskiego agenta, zamierzała zachowywać bezpieczny dystans — stąd taktyka całkowitego bezpieczeństwa działań operacyjnych. Ambler musiał jednak dowiedzieć się, co tamci wiedzą. Teraz to on musiał „nawiązać kontakt”, ale na własnych warunkach i jako ktoś zupełnie inny. Aby przełamać ostrożność i nieufność, wiadomość musiała zawierać jakąś obietnicę… A może groźbę? Wyobraźnia to potęga: im mniej konkretna wiadomość, tym lepiej. Po kilku minutach namysłu wysłał wiadomość, zwięzłą, ale starannie i przemyślanie opracowaną. Spotkanie z obiektem, jak wyjaśnił, nie przebiegło zgodnie z planem, znalazł się jednak w posiadaniu pewnych „ciekawych dokumentów”. Konieczne byłoby spotkanie. Starał się ograniczyć wyjaśnienia do minimum, nie wdając się w szczegóły. Czekam na instrukcje, napisał. A potem przesłał wiadomość do osoby znajdującej się na drugim końcu szyfrowanego łącza, kimkolwiek ona była. Przeszedł na pobocze drogi. W maskującej kurtce musiał wyglądać jak przypadkowy myśliwy. Choć to nie był sezon, miejscowi raczej nie będą mieli nic przeciw temu. Po kilku minutach zabrała go kobieta w średnim wieku, prowadząca GMC, z którego popielniczki wysypywał się stosik niedopałków. Miała sporo na głowie. Mówiła bez przerwy, on wydawał uprzejme mruknięcia, ale puszczał jej słowa mimo uszu. Wreszcie wysadziła go przy Motelu 6, niedaleko szosy numer sto siedemdziesiąt trzy. Siedemdziesiąt pięć dolarów za pokój. Przez krótką chwilę martwił się, że nie ma tyle pieniędzy, ale zaraz przypomniał sobie o pasie na gotówkę. Zameldował
się — pod przybranym, wymyślonym naprędce nazwiskiem — usiłując przezwyciężyć zmęczenie, które mogło pokonać go praktycznie w każdej chwili, nawet bez śladowych ilości carfentanylu pozostających w jego organizmie. Potrzebował pokoju. Potrzebował odpoczynku. Pokój był absolutnie nijaki, i na to właśnie liczył; styl bez jakiegokolwiek stylu. Pospiesznie przejrzał zawartość pasa na pieniądze należącego do zabitego mężczyzny. Były tam dwa zestawy dokumentów; najbardziej przydatne mogło być prawo jazdy z Georgii, gdzie systemy komputerowe były szczególnie słabo rozwinięte. Nie wyglądało imponująco, ale gdy Ambler mu się przyjrzał, stwierdził, że zaprojektowano je w taki sposób, aby łatwo można było wprowadzić dogodne zmiany. Nie miałby trudności ze zdobyciem swojego zdjęcia wielkości znaczka pocztowego, mógł to zrobić w każdym centrum handlowym, a następnie wkleić je do dokumentu. Emerytowany agent był innego wzrostu i miał inny kolor oczu, ale te różnice nie powinny od razu zwrócić czyjejś uwagi. Jutro… Tylko że nazajutrz miał tyle spraw, z którymi musiał się zmierzyć, rzeczy, które wymagały zastanowienia… Teraz był na to zbyt zmęczony. Był bliski omdlenia, połączenie fizycznego i emocjonalnego napięcia niemal całkiem go zmogło. A jednak zmusił się, aby pomaszerować pod prysznic. Puścił tak ciepłą wodę, jak tylko jego ciało było w stanie znieść, i stał w gorącej strudze przez długi czas, spłukując z siebie pot, krew i brud i zużywając przy okazji całą kostkę motelowego mydła. Dopiero wtedy wyszedł na chwiejnych nogach z kabiny i zaczął się wycierać do sucha białymi bawełnianymi ręcznikami. Musiał przemyśleć tyle spraw, ale coś mu mówiło, że nie powinien robić tego teraz. Nie dziś. Energicznie wytarł włosy i podszedł do lustra nad umywalką. Było zaparowane; ogrzał je suszarką, aż cały owal odzyskał dawną przejrzystość. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz widział swoją twarz — ile miesięcy temu to było? — i przygotował się w duchu na to, że za chwilę ujrzy odbicie swej wymizerowanej, udręczonej twarzy. Kiedy w końcu przejrzał się w lustrze, zakręciło mu się w głowie i omal nie upadł. To była twarz nieznajomego mężczyzny. Ambler poczuł, że uginają się pod nim kolana, a w następnej chwili zorientował się, że leży na podłodze.
Mężczyzna z lustra był mu całkiem nieznany. To nie była jego własna — bardziej wychudzona czy wymizerowana — wersja. To nie był on, tyle że z czołem pooranym bruzdami czy z podkrążonymi oczami. To w ogóle nie był on. Wysoko osadzone, wydatne kości policzkowe, orli nos, twarz była przystojna, o wiele atrakcyjniejsza od jego własnej, gdyby nie pewne okrucieństwo dostrzegalne w tych wyrazistych rysach. Jego nos był znacznie bardziej zaokrąglony, szerszy i nieco bardziej mięsisty na czubku, policzki bardziej wypukłe, w podbródku nieduży dołeczek. On to nie ja, pomyślał Ambler i ta nielogiczność uderzyła go z potężną siłą. Kim był człowiek, którego zobaczył w lustrze? To była twarz, której nie rozpoznawał, ale którą mógł rozszyfrować. A dostrzegł w niej to, co wypełniało jego pierś: strach. Nie, coś więcej niż strach. Grozę. Nagle w jego umyśle znów rozbrzmiał potok psychiatrycznego żargonu, z którym miał styczność przez miesiące uwięzienia: dysocjacyjne zaburzenie tożsamości, rozszczepienie osobowości… Miał wrażenie, że pod jego czaszką rozbrzmiewa istny chór mamroczących głosów lekarzy uporczywie twierdzących, że doznał załamania nerwowego, cierpiał na psychozę i oscylował pomiędzy fikcyjnymi tożsamościami. Czy mogli mieć rację? Czy naprawdę był obłąkany?
Część druga
Rozdział 5
Sen, krzepiący sen, w końcu go zmorzył, ale nawet nieświadomość nie była dla niego wybawieniem. Jego sny wypełniały wspomnienia odległego kraju. Obraz znów zatrzepotał, zaczął się wyginać i zamigotał jak klatka celuloidowej taśmy pod lampą przegrzanego projektora… A potem zrozumiał, gdzie się znajdował. W Zhanghua na Tajwanie. Liczące setki lat miasto jest z trzech stron otoczone górami; od zachodu zaś wychodzi na Cieśninę Tajwańską, wątły stumilowy pas słonych wód oddzielający wyspę od kontynentu. Emigranci z Fukien osiedli tu w siedemnastym wieku, za czasów dynastii Ching, po nich zaś przybyły kolejne fale osadników. Każda następna fala odciskała swój wyraźny ślad, ale miasto samo, niczym jakiś inteligentny organizm, decydowało, które dodatki mają zostać zachowane, a które ulecieć z wiatrem historii i zaginąć na zawsze. W parku, u podnóża gór Bagua, stał masywny czarny Budda, strzeżony przez dwa kamienne lwy. Turyści z rozdziawionymi ustami gapili się na Buddę; miejscowi niemal z takim samym podziwem przypatrywali się lwom — symbolom obrony, o paszczach wypełnionych ostrymi kłami i muskularnych ciałach. Wiele lat temu Zhanghua było dużym fortem. Teraz, jako gęsto zaludnione miasto, pełniło rolę ostoi innego rodzaju. Było ostoją demokracji. Na obrzeżach miasta, niedaleko papierni i farmy kwiatowej, wzniesiono prowizoryczną platformę. Człowiek, który, zdaniem wielu, zostanie następnym prezydentem Tajwanu, Wai Chan Leung, miał się pojawić na spotkaniu z wielotysięcznym tłumem. Jego zwolennicy przybywali z okręgów Tianwei i Yungjing, leżących przy szosie numer jeden, a małe zakurzone autka wypełniały każdą boczną uliczkę i zaułek. Nigdy jeszcze w całej historii kandydat polityczny nie wzbudzał takiego poruszenia wśród zwykłych obywateli Tajwanu. Był pod wieloma względami nietuzinkową postacią. Po pierwsze, był znacznie młodszy niż większość kandydatów: miał zaledwie trzydzieści siedem lat. Wywodził się z zamożnej rodziny o tradycjach kupieckich, a jednak był prawdziwym populistą obdarzonym charyzmą działającą nawet na tych, którzy nie darzyli go sympatią. Założył najszybciej rozrastającą się nową partię polityczną na Tajwanie i był osobiście odpowiedzialny za jej błyskawiczny rozkwit. Ta wyspiarska republika nie cierpiała na niedobór partii i organizacji
politycznych, ale partia Wai Chan Leunga natychmiast zaczęła wyróżniać się na tle innych szczerym oddaniem i chęcią wprowadzenia reform. Przeprowadziwszy na poziomie lokalnym udaną, zakrojoną na szeroką skalę kampanię antykorupcyjną, Leung domagał się obecnie, aby udzielono mu poparcia w przeprowadzeniu czystek w krajowej polityce i handlu i uwolnieniu ich od korupcji oraz skostnienia. Na tym jednak jego wizja polityczna się nie kończyła. Podczas gdy inni kandydaci żerowali na wielowiekowych lękach i oburzeniu pod adresem „chińskiego imperium” uosabianego przez kontynent, Leung mówił raczej o „nowej polityce wobec nowych Chin” — polityce skoncentrowanej na pojednaniu, wymianie handlowej i obopólnym akceptowaniu suwerenności. Dla wielu specjalistów od Chin z Departamentu Stanu to, co mówił ten młody mężczyzna, było zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe. Zgodnie z dossier zgromadzonym żmudnie przez Jednostkę Stabilizacji Politycznej przy Wydziale Operacji Konsularnych, faktycznie z tym człowiekiem coś było nie tak. Właśnie dlatego Ambler został wysłany do Zhanghua w ramach „zespołu zadaniowego” wydzielonego przez Jednostkę Stabilizacji Politycznej „od zadawania ciosów”. Działał tam pod pseudonimem Tarquin, bo taki kryptonim przyznano mu, kiedy rozpoczął pracę w służbach wywiadowczych. Niekiedy odnosił wrażenie, że Tarquin był nie tylko pseudonimem, lecz prawdziwą tożsamością. Kiedy Ambler wyruszał w teren, stawał się Tarquinem. To była forma psychicznego rozgraniczenia, które pozwalało mu robić to, co konieczne. Jeden z nielicznych ludzi Zachodu pośród morza Azjatów, a co za tym idzie, uznawany automatycznie za przedstawiciela zagranicznych mediów, Tarquin przeciskał się przez gęsty tłum, nie odrywając wzroku od podwyższenia. Lada moment miał się tam pojawić charyzmatyczny polityk. Wielka nadzieja nowego pokolenia Tajwańczyków. Młody idealista. Prawdziwy wizjoner. Potwór. Te fakty były starannie i szczegółowo odnotowane w aktach JSP. Ujawniały morderczy fanatyzm kryjący się za zwodniczą fasadą umiarkowania i wyważonego zdrowego rozsądku. Wyjawiały jego ideologiczne więzi z Czerwonymi Khmerami. A także osobiste zaangażowanie w handel narkotykami ze Złotego Trójkąta oraz szereg mordów politycznych na terytorium całego Tajwanu. Nie było sposobu na zdemaskowanie go bez zdekonspirowania dziesiątków agentów i informatorów i narażenia ich na tortury i śmierć z rąk tajnych
współpracowników Leunga. Nie można było jednak dopuścić, aby odniósł on sukces i zajął miejsce u steru Narodowego Kongresu Tajwanu. Chodziło o zapewnienie przetrwania demokracji, i właśnie w tym celu podstępnego dwulicowego populistę trzeba było usunąć z areny. W tego rodzaju zadaniach specjalizowali się „chłopcy od zadawania ciosów”. Bezwzględność, z jaką agenci JSP realizowali niektóre spośród przydzielonych im operacji, sprawiała, że co bardziej spolegliwi i łagodni analitycy wywiadu przy Departamencie Stanu patrzyli na tę agencję z wyraźną dezaprobatą. W rzeczywistości trudne do zaakceptowania działania były czasem konieczne, by nie dopuścić do jeszcze trudniejszych, niemożliwych do przyjęcia konsekwencji. Podsekretarz Ellen Whitfield, dyrektor JSP, hołdowała tej zasadzie z zapamiętaniem i determinacją, które czyniły ją szczególnie skuteczną. Tam gdzie inni dyrektorzy agencji zadowalali się dokonywaniem oszacowań i analiz, Whitfield wybierała działanie — i to możliwie jak najszybsze. „Trzeba usunąć nowotwór, zanim się rozprzestrzeni”, tak brzmiało jej motto, które konsekwentnie wdrażała, zwłaszcza gdy chodziło o zagrożenia natury politycznej. Ellen Whitfield nie wierzyła w niekończące się dyplomatyczne przepychanki, kiedy pokój można było utrzymać dzięki szybkiej, zdecydowanej interwencji chirurgicznej. Rzadko jednak stawka była aż tak wysoka. Ze słuchawki w uchu Tarquina dobiegły ciche trzaski. — Alfa Jeden na pozycji — usłyszał. Co oznaczało: należący do zespołu technik odpowiedzialny za ładunek wybuchowy wycofał się na bezpieczną odległość od miejsca, gdzie zamontował urządzenie, i jest gotów na sygnał Tarquina aktywować uruchamiany drogą radiową detonator. Operacja była skomplikowana, bo musiała taka być. Rodzina Leunga, niedarząca zaufaniem policji państwowej, w obawie o jego bezpieczeństwo zapewniła mu własną silną ochronę. Wszystkie oczywiste miejsca, w których mogły się znajdować gniazda snajperskie, zostały już sprawdzone i zabezpieczone. Inni ochroniarze — będący zarazem, zgodnie z wiekową tradycją, ekspertami w dziedzinie klasycznych sztuk walki, jak i nowych technik i współczesnej taktyki bojowej — czujnie obserwowali tłum i wielu z nich wmieszało się między ludzi, zajmując pozycje w regularnych odstępach. Gdyby u kogokolwiek dostrzeżono jakąś broń, reakcja byłaby natychmiastowa, w opancerzonym
zdecydowana i bezwzględna. Leung podróżował samochodzie, zatrzymywał się zaś w apartamentach
hotelowych skrupulatnie strzeżonych przez oddanych mu ludzi. Nikt nie podejrzewał, że zagrożenie czai się wewnątrz zwyczajnie wyglądającego podium z mównicą. Czas na przedstawienie. Po szmerze, jaki rozszedł się wśród tłumu, Tarquin zrozumiał, że zjawił się kandydat. Uniósł wzrok, gdy Leung zdecydowanym krokiem wszedł na podwyższenie. Rozległy się oklaski i coraz bardziej narastały, a kandydat się rozpromienił. W celu uniknięcia dodatkowych strat niewielki ładunek wybuchowy zaprojektowano w taki sposób, by był możliwie najbardziej precyzyjny i ukierunkowany. W tym przypadku na mównicę. Ale Leung jeszcze za nią nie stanął. Tarquin czekał, trzymając w ręku notes na podkładce i długopis, co miało uwiarygodnić jego przykrywkę jako dziennikarza. — Czekam na twój sygnał — dobiegł ze słuchawki ponaglający metaliczny głos. Sygnał oznaczający śmierć. Czekam na twój sygnał. Dźwięk zmienił się na inny, temperatura jakby nagle spadła i Tarquin znów usłyszał cichy dźwięk… Dwa lata później i tysiące kilometrów dalej obudził go ten sam dźwięk, przywracając do rzeczywistości. Ambler przewrócił się na drugi bok na motelowym łóżku; pościel była skotłowana i wilgotna od potu. Dźwięk — a raczej brzęczenie — dobiegało od strony nocnej szafki. Blackberry zabitego mężczyzny wibrowało, oznajmiając nadejście wiadomości tekstowej. Sięgnął po aparat i po dotknięciu kilku przycisków zobaczył, że nadeszła odpowiedź na jego e-mail. Wiadomość była krótka, ale zawierała precyzyjne instrukcje. Spotkanie wyznaczono na drugą trzydzieści po południu na międzynarodowym lotnisku w Filadelfii, przy bramce C-19. Byli sprytni. Skutecznie wykorzystywali dla swoich celów obsługę portu lotniczego i znajdujące się tam wykrywacze metalu, aby upewnić się, że dotrze na miejsce nieuzbrojony. Wybór miejsca o charakterze publicznym jeszcze w większym stopniu zapewniał ochronę przeciwko potencjalnym brutalnym działaniom z jego strony. A jednak wybrano godzinę, kiedy na samolot czekało najmniej osób. W świecącej pustkami części terminalu — a Ambler był pewien, że wybrano tę akurat bramkę z tego powodu — będą mogli przynajmniej do pewnego
stopnia liczyć na prywatność. Miejsce było dostatecznie oddalone, aby można je uznać za odizolowane, ale na tyle publiczne, żeby mieć zapewnioną skuteczną ochronę. Dobra robota. Znali się na rzeczy. I nie była to pocieszająca myśl. ••• Clayton Caston siedział przy śniadaniu ubrany jak zwykle w jeden z kilkunastu, noszonych zamiennie, niemal identycznych szarych garniturów. Kiedy je nabył, przez internet z katalogu odzieżowego Jos.A.Bank clothiers, był na nie pięćdziesięcioprocentowy rabat, więc cena wydała mu się wyjątkowo atrakcyjna, a materiał — mieszanka wełny i poliestru, minimalizującego powstawanie zagnieceń — nader praktyczny. „Garnitur na trzy guziki, idealny dla urzędników bankowych na cały rok — reklamowano w katalogu — na każdą porę roku”. Caston potraktował tę reklamę poważnie i dosłownie: nosił takie same garnitury przez cały rok, na okrągło. Podobnie było z krawatami, czerwonym w zielone prążki albo niebieskim w czerwone. Zdał sobie sprawę, że niektórzy koledzy po fachu uważali jego prawie niezmieniający się ubiór za ekscentryczny. Ale jaki sens ma różnorodność dla samej różnorodności? Jeżeli już znajdziesz coś, co ci odpowiada, należy się tego trzymać. Tak samo było ze śniadaniem. Lubił płatki. Zawsze jadał je rano. Tak jak dziś. — To stek bzdur! — wybuchnęła jego szesnastoletnia córka, Andrea. Oczywiście nie mówiła do niego, lecz do brata, starszego od niej o rok Maxa. — Chip jest okropny! A poza tym jemu podoba się Jennifer, nie ja. I chwała Bogu! — Tak łatwo cię przejrzeć — rzucił złośliwie Max. — Jak kroisz grejpfruta, używaj noża do grejpfrutów — wtrąciła ich matka tonem łagodnej reprymendy. — Po to są. — Miała na sobie szlafrok frotté, a na nogach kapcie z tego samego materiału. Włosy zaczesała do tyłu i spięła opaską, również z frotté. Dla Claya Castona wciąż była uosobieniem wszystkiego co najcudowniejsze. Max bez słowa przejął podany przez matkę, zakrzywiony nożyk do owoców; wciąż przekomarzał się z siostrą. — Chip nie cierpi Jennifer, a Jennifer nie cierpi Chipa, to wszystko przez to, że mu powiedziałaś, co Jennifer mówiła o nim T.J. A właśnie! Mam nadzieję, że przyznasz się mamie, co się wydarzyło wczoraj w twojej klasie na lekcji francuskiego.
— Ani się waż! — Andrea, w przypływie złości impulsywnej szesnastolatki, poderwała się z miejsca. — Może raczej pomówimy o tej małej rysie na karoserii volvo? Nie było jej tam, zanim wziąłeś auto wczoraj wieczorem. Myślisz, że mama już ją zauważyła? — Jaka znowu rysa? — spytała Linda Caston, odstawiając na stół swój wielki kubek z kawą. Max spiorunował siostrę wzrokiem, jakby obmyślał zestaw tortur, które należałyby jej się za to, co mu zrobiła. — Powiedzmy, że Szalony Max nie opanował jeszcze do mistrzostwa subtelności manewru zwanego parkowaniem równoległym. — Wiesz co? — mruknął, nie odrywając wzroku od siostry — Myślę, że już czas, żeby twój przyjaciel Chip uciął sobie ze mną małą pogawędkę. Caston uniósł wzrok znad gazety. Miał świadomość, że nie zajmuje wysokiej pozycji na liście osób cieszących się szacunkiem u dwójki jego dzieci, ale niespecjalnie się tym przejmował. To, że w ogóle te dzieci były jego, stanowiło dla Castona swego rodzaju zagadkę, tak niewiele po nim odziedziczyły. — Ani mi się waż, ty wstrętna ropucho. — Jaka znowu rysa? — powtórzyła Linda. Ona i dzieci rozmawiali, jakby Castona w ogóle tam nie było. Ale już do tego przywykł. Nawet przy śniadaniu był najnudniejszym biurokratą na świecie, a Andrea i Max zachowywali się głośno, z egocentryzmem typowym dla wszystkich nastolatków. Andrea, z jej błyszczykiem do ust o zapachu malinowym i w dżinsach zabazgranych markerami; Max, wschodząca gwiazda licealnej drużyny futbolu amerykańskiego, zwykle niedogolony i nadużywający aqua velva. Caston upomniał się w myślach: tak naprawdę każda ilość aqua velva jest przesadzona. Byli niezdyscyplinowaną kłótliwą parą szczeniaków, które rzucały się sobie do gardła pod byle pretekstem. Ale Clayton Caston kochał ich nad życie. — Zostało jeszcze trochę soku pomarańczowego? — Tak brzmiały pierwsze słowa wypowiedziane przez niego tego ranka. Max podał mu karton. Życie wewnętrzne syna było dla Castona w dużej mierze niezgłębioną tajemnicą, ale od czasu do czasu dostrzegał na twarzy Maxa wyraz smutku i rozgoryczenia: chłopak próbował zaszufladkować ojca zgodnie z antropologicznymi kategoriami obowiązującymi w liceum: mięśniak, ogier,
kujon, oferma, frajer. Caston uświadomił sobie, że gdyby chodzili razem do jednej klasy, na pewno nie byliby kolegami. — Został jeszcze łyczek lub dwa, tato — powiedział syn. — Dobry łyczek nie jest zły — odparł Caston. Max spojrzał na niego niepewnie. — Skoro tak mówisz… — Musimy porozmawiać o tej rysie — odezwała się Linda. ••• Dwie godziny później w biurze Caleba Norrisa w siedzibie CIA było mniej krzyków, ale przyciszone głosy tylko potęgowały atmosferę wzmożonego napięcia. Norris był wicedyrektorem Agencji do spraw wywiadu i kiedy wezwał Castona na spotkanie o wpół do dziesiątej rano, nie wyjaśnił, o co mu chodzi. Nie musiał. Odkąd poprzedniego ranka nadeszła informacja z Parrish Island, napływały kolejne — niejednokrotnie sprzeczne i szalenie mgliste — doniesienia, z których wynikało, że doszło do kolejnych nieprzyjemnych incydentów. Norris miał szeroką twarz rosyjskiego chłopa, rumianą cerę, małe, szeroko rozstawione oczka, a do tego masywne ciało. Spod mankietów koszuli wystawały kosmyki czarnych włosów; wychodziły także spod kołnierzyka za każdym razem, gdy zdejmował krawat. Choć był wysokim urzędnikiem Wydziału Analiz Wywiadowczych i należał do najbliższego otoczenia dyrektora — był jedną z jego najbardziej zaufanych osób — to każdy, kto, zobaczyłby Norrisa tylko na zdjęciu, pomyślałby, że wykonuje całkiem inny zawód — wykidajły albo ochroniarza jakiegoś gangstera. Choć jego maniery na to nie wskazywały, miał licencjat z fizyki na katolickim Uniwersytecie Amerykańskim, jako stypendysta Narodowej Fundacji Nauk — zajmował się wojskowymi zastosowaniami teorii gier, pracował także przez pewien czas w takich cywilnych organizacjach, jak Instytut Analiz Obronnych czy korporacja Lambda. Norris był zbyt niecierpliwy jak na karierę w tradycyjnym stylu i uświadomił to sobie stosunkowo wcześnie, lecz w Agencji jego niecierpliwość stała się cnotą. Z determinacją przeciskał się przez wszystkie zatory i wąskie gardła, zostawiając innych daleko w tyle. Rozumiał, że władza wynikająca z zajmowanej pozycji nie pokrywa się z władzą przypisywaną danemu stanowisku. I nie przyjmował jako odpowiedzi
standardowej formułki „wciąż nad tym pracujemy”. Caston to właśnie w nim podziwiał. Kiedy pojawił się w drzwiach, Norris zachowywał się tak jak zawsze, kiedy był zdenerwowany — krążył po pokoju, z ramionami skrzyżowanymi na piersiach. Norris nie tyle się przejmował, co raczej był poirytowany incydentem w Parrish Island, przypominało to bowiem, na ile spraw nie ma w Agencji wpływu. To był najważniejszy i odwieczny problem. Każda formacja wojskowa — wojska lądowe, marynarka wojenna, siły powietrzne oraz korpus piechoty morskiej — miała swoje wewnętrzne jednostki wywiadowcze, a tymczasem Departament Obrony korzystał z usług Agencji Obrony Wywiadowczej. Narodowa Rada Bezpieczeństwa przy Białym Domu dysponowała oddzielną grupą analityków wywiadu. Narodowa Rada Bezpieczeństwa w Fort Meade miała swoją własną, rozległą infrastrukturę, w dużej mierze skupioną na „sygnałach wywiadowczych”; tym samym zajmowało się Narodowe Biuro Rozpoznania i Narodowa Agencja Wywiadu Geoprzestrzennego. Departament Stanu wspierał Biuro Badań i Analiz Wywiadowczych, oprócz tego miał swoją ściśle tajną jednostkę, Wydział Operacji Konsularnych. A każda z tych organizacji miała własną strukturę wewnętrzną. Potencjalnych pęknięć było wiele, a każde z nich mogło okazać się źródłem katastrofy na niewyobrażalną skalę. Dlatego nawet coś, co z pozoru wydawało się drobiazgiem — jak wiadomość z Parrish Island — denerwowało Norrisa i nie dawało spokoju. Nie wiedzieć, co się dzieje na stepach Uzbekistanu, to jedno, ale nie mieć pojęcia o wydarzeniach rozgrywających się na własnym podwórku, to całkiem co innego. Jak to możliwe, że nikt nie wiedział, kim był człowiek zbiegły z Parrish Island? Placówka na wyspie była wykorzystywana przez wszystkie amerykańskie tajne służby. Mężczyzna, który nie tylko był przetrzymywany w Parrish Island, ale — jak wszystko na to wskazywało — także uwięziony w izolatce na ściśle strzeżonym oddziale, musiał być przypuszczalnie bardzo niebezpieczny albo z powodu tego, co mógł ujawnić, albo z powodu tego, co mógł zrobić. Kiedy jednak biuro dyrektora Centralnej Agencji Wywiadowczej zażądało wyjawienia tożsamości zbiega, nikt nie potrafił tego zrobić. Może wynikało to z szaleństwa, w rodzaju tego, jakim nie zajmowano się w Parrish Island, a może przejaw niesubordynacji. — Oto w czym rzecz — zwrócił się do Castona bez zbędnych wstępów, jakby prowadzili rozmowę od jakiegoś czasu. — Każdy pacjent w tej placówce posiada…
jak oni to nazywają? Sygnaturę zapotrzebowania, swój numer. Każda z agencji dokłada się do prowadzenia tego zakładu, w zależności od tego, jak często i w jakim stopniu z niego korzysta. Jeżeli to ktoś z Fort Meade, to rachunek za niego dostaje Fort Meade. Co oznacza, że każdy pacjent otrzymuje kod rachunkowy. Dwunastocyfrowy. Z powodu bezpieczeństwa procedura płatności jest wyłączana z akt operacyjnych, ale powinno się w nich znajdować nazwisko urzędnika, który autoryzował procedurę zatrzymania. Ale nie w tym przypadku. Mam nadzieję, że dojdziesz do tego, co poszło nie tak. Akta archiwum placówki Parrish Island wskazują, że kod rachunkowy pacjenta działał i był aktywny, pieniądze wpływały terminowo. Teraz jednak księgowi z Wydziału Operacji Konsularnych nie są w stanie znaleźć w ich bazie danych kodu rachunkowego. Więc nie wiemy nawet, kto zatwierdził jego zatrzymanie. — Nigdy dotąd nie spotkałem się z czymś takim. Norris znów zapałał wściekłością. — Albo mówią nam prawdę i ktoś ich zrobił w konia, albo chcą zatuszować sprawę i zrobić w konia nas. A jeżeli tak, chciałbym znaleźć sposób, żeby im za to odpłacić, tą samą monetą. — Kiedy się irytował, często wyrażał się w ten sposób. Na jasnoniebieskiej koszuli pojawiły się pod pachami ciemne plamy. — Ale to moja walka, a nie twoja. To, czego chcę od ciebie, to latarni w ciemnościach. Jak zawsze. Caston pochylił głowę. — Jeżeli tuszują sprawę, to na bardzo wysokim poziomie. To mogę powiedzieć ci już teraz. Norris spojrzał na niego wyczekująco i machnął ręką, jakby chciał go zachęcić. — Mów dalej — rzucił. — Nie ulega wątpliwości, że zbieg jest byłym ważnym agentem. — Ważny agent, któremu odbiło. — Tak nam powiedziano. Z tego, co mi wiadomo, Wydział Operacji Konsularnych przekazał nam najbardziej podstawowe informacje „z okładki akt” pacjenta o numerze pięćdziesiąt trzy-dwanaście. Dysponujemy też profilem psychologicznym opracowanym w Parrish Island. Dziesiątki pól wypełnionych terminami z Podręcznika diagnostyczno-statystycznego Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego. Najogólniej mówiąc, ten człowiek cierpi na poważne zaburzenia dysocjacyjne. — To znaczy?
— To znaczy, że uważa się za kogoś, kim nie jest. — Wobec tego, kim on jest? — To pytanie dnia. — Cholera. — Norris nieomal krzyknął ze złości. — Jak można zgubić czyjąś tożsamość niczym jakąś cholerną skarpetkę w suszarce? W jego oczach zabłysły iskierki gniewu. Po chwili wyciągnął rękę i poklepał Castona po ramieniu, a na jego twarzy pojawił się bałamutny uśmiech. Wiedział, że Castona łatwo zrazić. Gdy czuł się naciskany, reagował na to fatalnie, potrafił wówczas zmienić się w zwykłego biurokratę, za jakiego go uważano. Norris sięgnął więc po cały zapas swojego uroku. — Czy mówiłem ci już kiedyś, jak bardzo podoba mi się twój krawat? To cały ty. Caston przyjął ten komplement z delikatnym uśmieszkiem. — Nie próbuj odwoływać się do mojej dobrej strony, bo jej nie posiadam. — Wzruszył ramionami. — No więc sytuacja przedstawia się tak: Jak już wspomniałem, wszystkie akta psychiatryczne, które mamy, zostały zarejestrowane pod numerem pacjenta pięćdziesiąt trzy-dwanaście. Jednak brak akt osobowych specjalnych agentów operacyjnych, niezależnie od tego, jak głęboko próbowałbyś grzebać w systemie. Żadnych danych osobowych. — To znaczy, że zostały skasowane. — To znaczy, najprawdopodobniej, że zostały wyłączone z tych akt. Według wszelkiego prawdopodobieństwa gdzieś istnieją, ale nie są połączone z cyfrowym symbolem identyfikacyjnym, do którego możemy mieć dostęp. To jak cyfrowy odpowiednik przerwania rdzenia kręgowego. — Wygląda na to, że spędziłeś sporo czasu, buszując w systemie komputerowym. — Systemy w Departamencie Stanu nie są wewnętrznie zintegrowane i, co gorsza, w większości nie są kompatybilne z naszymi systemami. Departament używa programów z przecinkiem jako ogranicznikiem pola w plikach, takich samych, z jakich my korzystamy do tworzenia listy płac, odciągania kwot, kosztów informacji i sprzętu. — Castor mówił jak kelner recytujący listę dań dnia. — Jeżeli znasz sposób na obejście tego programu, zyskujesz coś w rodzaju deski abordażowej, po której możesz przejść z pokładu jednego okrętu na drugi. — Jak kapitan Kidd ścigający Sinobrodego.
— Nie chcę się wymądrzać, ale wydaje mi się, że nie było pirata, którego nazywano by Sinobrodym. Dlatego szczerze wątpię, aby pojawił się w aktach kapitana Kidda. — Nie było pirata zwanego Sinobrodym? Zaraz pewnie powiesz mi, że Święty Mikołaj także nie istnieje? — Wygląda na to, że rodzice wpajali ci fałszywe informacje — powiedział Caston z niewzruszonym wyrazem twarzy. — Świąteczna dezinformacja. A skoro już o tym mowa, może warto byłoby odświeżyć archiwa na temat Wróżki Zębuszki. — Otaksował wzrokiem biurko Norrisa, z pewną dezaprobatą spoglądając na stosiki nieposortowanych pism. — Myślę jednak, że zrozumiałeś ogólną ideę. Człowiek wolałby wejść na pokład statku we właściwy sposób. Skoro jednak nie ma innego wyboru, deska abordażowa może okazać się zaskakująco skuteczna. — Czego zatem dowiedziałeś się, gdy już wysunąłeś tę deskę i wszedłeś po niej na pokład drugiego statku? — Jak dotąd niewiele. Wciąż przeczesujemy akta pacjenta. Są tam częściowe akta operacyjne pod kryptonimem, którego używał, działając w terenie. Tarquin. — Tarquin — powtórzył Norris. — Mamy kryptonim, ale nie znamy nazwiska. No… ciekawe… A co konkretnie wiemy o tym facecie? — Przede wszystkim to, że agent Tarquin nie tylko należał do sekcji operacji tajnych, ale był również członkiem Jednostki Stabilizacji Politycznej. — Skoro należał do JSP, zapewne był również specjalistą od mokrej roboty. Mokra robota. Caston gardził takimi eufemizmami. Wszystkie dowody wskazywały na to, że agent był niebezpiecznym socjopatą. Bez tego nie można było zrobić kariery w JSP. — Znamy tylko drobne fragmenty z jego przeszłości operacyjnej. Związek z JSP udało mi się ustalić dzięki systemowi kodowania. Ich personel ma przy numerach identyfikacyjnych końcówkę siedemdziesiąt pięć-osiemdziesiąt osiem i właśnie tę końcówkę znaleźliśmy w aktach pacjenta pięćdziesiąt trzy-dwanaście z Parrish Island. Kiedy jednak zabraliśmy się do przeszukiwania baz danych Departamentu Stanu, zrobiło się nieciekawie: cała reszta została oddzielona od akt Tarquina. — Co ci podpowiada intuicja? — Intuicja? — No, tak? Caston dopiero po chwili zorientował się, że Norris sobie z niego żartuje.
Na wczesnym etapie ich współpracy Caston jasno wyraził swoją pogardę wobec „podszeptów intuicji”. I robił to zawsze z dużą przyjemnością. Zawsze się irytował, kiedy ludzie pytali go, co „podpowiada mu instynkt”, zanim jeszcze uzyskał dane mogące wskazać mu właściwy trop. Jego zdaniem, działanie oparte na podszeptach intuicji było nierozsądne i niewskazane. Nie pozwalało na logiczne rozpatrzenie wszystkich danych, utrudniało racjonalne działanie i było niezgodne z analizami probabalistycznymi. Caston zobaczył, jak na twarzy zastępcy dyrektora rozkwita uśmiech; Norris uwielbiał zmuszać go do wyrażania swoich najgłębszych przekonań w tej czy innej sprawie. — Tylko się z tobą droczę — rzucił. — Ale powiedz mi, co właściwie sądzisz o tym człowieku? Co na ten temat mówi… ee… twój model decyzyjny? Caston uśmiechnął się lekko. — Wszystko jest jeszcze na bardzo wstępnym etapie. Ale istnieją pewne dane pozwalające przypuszczać, że ten facet to zakała. Chyba znasz moje zdanie na temat agentów, którzy przekraczają pewne wyznaczone granice. Jeżeli jesteś na czyjejś liście płac, powinieneś przestrzegać praw ustalonych przez władze federalne. Ma to swoje uzasadnienie. Wspomniałeś o „mokrej robocie”. W moim odczuciu takie działania są przez kogoś zatwierdzane albo nie. Trzeciej możliwości nie ma. Chcę wiedzieć, dlaczego rząd federalny zatrudnia ludzi takich jak ten Tarquin. Kiedy nasze służby wywiadowcze zrozumieją, że to się nigdy nie sprawdza? — Nigdy się nie sprawdza? — Norris uniósł brew. — Nigdy nie działa tak, jak to było zaplanowane. — Nic nigdy nie działa tak, jak powinno. To zasada stara jak świat. Tak jest od zarania dziejów. Bóg miał siedem dni, aby stworzyć ten świat jak należy. Ja mogę ci dać najwyżej trzy. — Skąd ten pośpiech? — Mam takie przeczucie. — Norris uniósł rękę, żeby pohamować słowną ripostę Castona. — Prawda jest taka, że dyrektoriat już od jakiegoś czasu otrzymuje niepokojące sygnały. W sumie nic konkretnego, ale są na tyle uporczywe, że nie możemy ich zignorować. Dotyczą pewnej prowadzonej pozaregulaminowo działalności. Czy jest prowadzona przez nas? A może przeciw nam? Jeszcze tego nie wiem i nie wie tego kontrwywiad. Uważamy, że są w to zamieszane wysoko postawione osoby z rządu. I cokolwiek to jest, nadano temu
przyspieszony bieg. Dlatego zachowujemy czujność. Wypatrujemy wszystkiego, co nietypowe i podejrzane. Nie wiemy, co jest z tą sprawą związane, a co nie, więc wolimy mieć oko na wszystko. Dlatego potrzebujemy twojego szczegółowego raportu za trzy dni. Dowiedz się, kim naprawdę jest Tarquin. Pomóż nam go zidentyfikować. Albo powstrzymać. Caston pokiwał głową ponuro. Nie potrzebował zachęty. Nie cierpiał anomalii, a człowiek, który zbiegł z Parrish Island, stanowił anomalię najgorszego rodzaju. Nic nie mogło przynieść Carsonowi większej satysfakcji niż zidentyfikowanie, a następnie wyeliminowanie tej anomalii.
Rozdział 6
W Motelu 6 pod Flemington w New Jersey Hal Ambler skorzystał z nokii zabitego mężczyzny, aby wykonać kilka telefonów. Pierwszy był do Departamentu Stanu. W tym momencie nie mógł wysnuwać żadnych przypuszczeń, nie mógł wiedzieć, czy jednostka wywiadu, w której spędził całe swoje zawodowe życie, jest do niego nastawiona przyjaźnie, czy raczej wrogo. Nie mógł skorzystać z numerów alarmowych, które zapamiętał jako agent; obawiał się, że uruchomią mechanizm namierzania. Uznał, że bezpieczniej będzie zapukać do frontowych drzwi. Zadzwonił więc do biura łączności Departamentu Stanu. Podał się za reportera agencji Reuters International i poprosił o połączenie z gabinetem pani podsekretarz Ellen Whitfield. Czy mogła potwierdzić treść przypisywanych jej słów? Asystentka, z którą połączono go po kilku kolejnych nieudanych próbach, miała przepraszający ton głosu. Pani podsekretarz znajdowała się obecnie w podróży zagranicznej. — Może coś konkretniejszego? — zapytał dziennikarz z Reutersa. Asystentka przeprosiła go, ale nie mogła mu podać bliższych informacji. Podróż zagraniczna: ta informacja bez wątpienia była prawdziwa. A także całkiem bezużyteczna. Funkcja podsekretarza w Departamencie Stanu była dla Ellen Whitfield przykrywką dla stanowiska dyrektora Jednostki Stabilizacji Politycznej. Innymi słowy, była szefową Amblera. Czy jego koledzy myśleli, że zginął? Oszalał? Zniknął? Co Ellen Whitfield wiedziała na temat tego, co się z nim stało? Pytania kłębiły się w jego głowie. Jeżeli nie wiedziała, to na pewno chciałaby wiedzieć. Próbował rozpaczliwie powrócić pamięcią do czasów, zanim został więźniem w psychiatrycznej kolonii karnej. Jednak te wspomnienia pozostawały niewyraźne, w większości niedostępne, ukryte we mgle, która spowiła całe jego dawne życie. Próbował pozbierać do kupy to wszystko, co zapamiętał z przeszłości, zanim wszystko zasnuła mgła. Pamiętał kilka dni, które spędził w Nepalu, odwiedzając przywódców grupy samozwańczych tybetańskich dysydentów, którzy zabiegali o wsparcie ze strony Ameryki. Szybko doszedł do wniosku, że to oszuści; w rzeczywistości byli przedstawicielami maoistowskich rebeliantów, nieuznawanych przez Chiny i wygnanych przez borykający się
z trudnościami rząd Nepalu. Później była operacja w Zhanghua, przygotowanie do usunięcia Wai Chan Luenga… Ale co było potem? Jego umysł był jak nierówno urwana kartka; nie było jednej wyraźnej prostej linii oddzielającej to, co pamiętał, od tego, co rozmyło się w zapomnieniu. Kiedy próbował odtworzyć wspomnienia z miesięcy poprzedzających pobyt w Parrish Island, widział tylko potrzaskane fragmenty większej całości, odarte z poczucia czasu czy kolejności zdarzeń. Może powinien cofnąć się w czasie jeszcze dalej. Wspomnienia o wcześniejszym życiu były wyraziste, żywe, zachowywały ciągłość i wydawały się tak realne jak ziemia, po której stąpał. Gdyby tylko mógł znaleźć kogoś, z kim mógłby się nimi podzielić. Kogoś, kto, sięgając do własnych wspomnień, potwierdziłby to, czego Ambler tak rozpaczliwie pragnął, i upewniłby go, że jest tym, kim przypuszczał, że jest. Pod wpływem impulsu zadzwonił do biura teleadresowego, by zapytać o numer Dylana Sutcliffe’a z Providence w Rhode Island. Dylan Sutcliffe był kimś, o kim przez lata w ogóle nie myślał. Poznali się na pierwszym roku w Carlyle College, niewielkiej uczelni w Connecticut specjalizującej się w naukach humanistycznych. Od razu się zakumplowali. Dylan był wygadany, znał mnóstwo anegdot, uwielbiał opowiadać o tym, jak dorastał w Pepper Pike w Ohio, robić kawały. Na drugim roku któregoś ranka pod koniec października studenci z kampusu odkryli, że na iglicy McIntyre Tower pojawiła się ogromna dynia. Musiała ważyć ze trzydzieści kilo i to, jak się tam znalazła, było nieodgadnioną tajemnicą. Było to źródłem uciechy dla studentów i konsternacji kadry administracyjnej; nikt z obsługi kampusu nie zgodził się wspiąć na wieżę i dynię usunąć, więc pozostawiono ją, żeby spadła sama. Następnego ranka przed budynkiem McIntyre Tower pojawiło się mnóstwo małych dyń z powycinanymi jak na Halloween „buźkami”. Rozstawiono je tak, jakby wpatrywały się w wielką dynię na iglicy. Niektóre miały zatknięte transparenty z napisem: SKACZ! Radość studentów tylko spotęgowała złość uczelnianej kadry. Dwa lata później, kilka miesięcy przed egzaminami końcowymi, kiedy kadra nie była już tak surowa, rozeszła się wreszcie informacja, że ten kawał to sprawka Dylana Sutcliffe’a, doświadczonego miłośnika wspinaczek górskich. Sutcliffe był kawalarzem, ale bardzo skromnym, nigdy otwarcie nie przyznał się, że to on był autorem tego żartu, i zawsze cenił sobie dyskrecję Amblera.
Ambler sam się domyślił, że dowcip z dynią to robota Sutcliffe’a. Dał mu do zrozumienia, że o tym wie, ale nie zdradził tego nikomu innemu. Przypominał sobie jego koszulki z zygzakowatym pasem, takie jakie nosił Charlie Brown, a także należącą do Sutcliffe’a kolekcję rzadko używanych glinianych fajek, o wiele ciekawszą niż zbiory butelek po piwie czy gromadzone w piwnicach taśmy z nagraniami Grateful Dead. Przypominał sobie, że był na jego ślubie, rok po ukończeniu studiów. Wiedział, że Sutcliffe miał dobrą pracę w małym banku w Providence, potem wykupionym przez wielki bank ogólnokrajowy. — Słucham, Dylan Sutcliffe. Ambler nie od razu rozpoznał jego głos, ale natychmiast ujęło go wyczuwalne w nim ciepło. — Dylan! — powiedział. — Mówi Hal Ambler. Pamiętasz mnie? Nastała długa pauza. — Przykro mi — rzekł mężczyzna, z zakłopotaniem w głosie. — Jakoś sobie nie przypominam. — Hal Ambler. Dwadzieścia lat temu studiowaliśmy razem w Carlyle. Na pierwszym roku mieszkaliśmy razem w jednym pokoju, w akademiku. Byłem na twoim ślubie. Już sobie przypominasz? Za długo nic razem nie wypiliśmy, co? — Posłuchaj, niczego nie kupuję od obcych przez telefon — odparł oschle Sutcliffe. — Może spróbuj z kimś innym. Czy to mógł być jakiś inny Dylan Sutcliffe? Nie, brzmiał jak tamten Sutcliffe, którego pamiętał. — Wow — mruknął Ambler. — Może się pomyliłem. A więc nie studiował pan w Carlyle? — Studiowałem. Ale na moim roku nie było żadnego Hala Amblera. — Rozległo się szczęknięcie, gdy Sutcliffe przerwał połączenie. Wzburzony i zaniepokojony zarazem Ambler zadzwonił do Carlyle College i przełączono go do sekretarza uniwersytetu. Wyjaśnił, że jest pracownikiem działu kadr dużej korporacji, przyszłego pracodawcy niejakiego Harrisona Amblera. Zgodnie z polityką firmy, miał za zadanie zweryfikować pewne dane z CV osoby ubiegającej się o zatrudnienie. Chodziło jedynie o potwierdzenie, czy Harrison Ambler faktycznie był absolwentem Carlyle College. — Oczywiście, proszę pana — odrzekł młody człowiek, który odebrał połączenie. Poprosił o przeliterowanie i zaczął wprowadzać nazwisko do komputera; Ambler usłyszał ciche, szybkie stukanie w klawisze. — Przykro mi —
odezwał się po chwili sekretarz. — Czy przeliterowanie? Ambler zrobił to z narastającym niepokojem.
mogę
poprosić
o
ponowne
— Chyba dobrze, że pan zadzwonił — powiedział młody człowiek. — Nie jest absolwentem waszej uczelni? — Nikt o tym nazwisku nigdy nie został wpisany w poczet studentów ani nie był absolwentem tej uczelni. — Czy to możliwe, że wasza baza danych nie sięga tak daleko w przeszłość? — Nie. Jesteśmy w sumie dość małą placówką, więc to nie stanowi problemu. Proszę mi wierzyć: gdyby ten człowiek należał do grona naszych studentów w dwudziestym wieku, wiedziałbym o tym. — Dziękuję — rzucił Ambler. — Dziękuję, że zechciał pan poświęcić mi swój czas. — Palec mu drżał, gdy wciskał na komórce klawisz przerywający połączenie. To jakiś obłęd! Czy cała jego tożsamość, poczucie tego, kim jest, mogło okazać się iluzją? Czy to możliwe? Przymknął na chwilę oczy i pozwolił, by nieskończona fala wspomnień ze wszystkich czterech dekad jego życia zalała mu umysł, swobodna i niepohamowana. Wspomnień było bez liku i wszystkie były wspomnieniami Hala Amblera… chyba że naprawdę postradał zmysły. Urywki z przeszłości, kiedy jako dziecko zwiedzał podwórze za domem i natknął się na gniazdo os — wystrzeliły w powietrze niczym żółto-czarny gejzer; trafił na ostry dyżur z trzydziestoma użądleniami. Albo ten upalny lipiec na obozie letnim, gdy uczył się pływać stylem motylkowym w jeziorze Candaiga i dostrzegł błysk nagiej piersi, kiedy jedna z opiekunek grupy, Wendy Sullivan, przebierała się w kabinie z uszkodzonymi drzwiami. Sierpień, gdy jako piętnastolatek pracował przy grillu w barze w wesołym miasteczku, piętnaście kilometrów na południe od Camden w stanie Delaware. Jak na polecenie pracodawcy pytał klientów „Czy życzą sobie państwo do tego także kukurydzę?”, kiedy prosili tylko o żeberka z rusztu z tłuczonymi ziemniakami. Szczere rozmowy po pracy z obsługującą frytkownicę długowłosą, zawsze rozczochraną Julianne Daiches o różnicach między lekkim i mocnym pettingiem. Były też mniej przyjemne wspomnienia, które miały coś wspólnego z odejściem ojca, kiedy Hal miał sześć lat, i słabością, z jaką oboje jego rodziców poszukiwało pocieszenia na dnie butelki. Pamiętał całonocną rozgrywkę pokera, na pierwszym roku studiów, kiedy jego przeciwnicy, z wyższych roczników, patrzyli z konsternacją na rosnący
obok niego stosik żetonów, jakby znalazł jakąś niewykrywalną metodę na oszukiwanie. Pamiętał też, jak na drugim roku studiów się zakochał… Boże, te zapierające dech pierwsze spotkania, a potem łzy, burzliwe wzajemne oskarżenia i pojednania, szampon o zapachu cytryny i werbeny, który wydawał się tak egzotyczny… Potem przez wiele lat ten aromat przepełniał go nostalgią i tęsknotą. Przypomniał sobie werbunek i szkolenie w Wydziale Operacji Konsularnych, instruktorów coraz bardziej zafascynowanych jego szczególnym darem. Potem praca pod przykrywką w Biurze do spraw Edukacji i Kultury przy Departamencie Stanu i wiążące się z nią regularne wyjazdy za granicę. Pamiętał to wszystko wyraźnie i szczegółowo. Prowadził podwójne życie. A może podwójnie się oszukiwał? Gdy opuszczał pokój, czuł narastający ból głowy. W rogu pomieszczenia, które od biedy można by nazwać motelowym holem, stał przeznaczony do użytku gości komputer z darmowym dostępem do internetu. Ambler usiadł przed nim i używając kodu dostępu, z którego korzystali pracownicy biura analiz Departamentu Stanu, zalogował się do bazy danych prasowych LexisNexis. Miejscowa gazeta w Camden, gdzie dorastał, zamieściła kiedyś niewielką notatkę na jego temat, gdy jako szóstoklasista wygrał konkurs ortograficzny. Entalpia. Dytyramb. Ciemiernik. Przeliterował każde z tych słów bezbłędnie i wyraźnie, uzyskując zaszczytny tytuł najlepszego ucznia od ortografii i literowania nie tylko w Szkole Podstawowej im. Simpsona, ale w całym hrabstwie Kent. Kiedy popełnił błąd, natychmiast to wiedział po wyrazie twarzy jurora. Matka, która wtedy wychowywała go już sama, nie posiadała się z radości. Pamiętał to. Ale teraz chodziło o coś więcej niż o jego dziecięcą dumę. Przejrzał archiwa prasowe. Nic. Nie natknął się na żadną wzmiankę na swój temat. Przypomniał sobie artykuł w „Dover Post” bardzo wyraźnie; matka wycięła go i przypięła na lodówce magnesikiem w kształcie kawałka arbuza. Wisiał tam, aż wycinek pożółkł i zaczął się zwijać, wystawiony na działanie światła słonecznego. W LexisNexis znajdowały się zdigitalizowane archiwa „Dover Post” z ostatnich dziesięcioleci — pełno artykułów o tym, kto wygrał, a kto przegrał w lokalnych wyborach do rady miejskiej, o zwolnieniach w spółce Seabury Hosier i generalnej przebudowie miejskiego ratusza. Ale dla Nexisa Harrison Ambler w ogóle nie istniał. Ani wtedy. Ani teraz. Obłęd!
••• Port lotniczy był jak znajoma dżungla tarasów, stali i szkła, przepełniona znaną mu atmosferą gorączkowej pracy wykonywanej przez zgrany personel. Gdziekolwiek spojrzał, widział pracowników lotniska — ochronę, bagażowych — wszystkich w uniformach i z plakietkami identyfikacyjnymi. Panujący tu harmider przywodził Amblerowi na myśl połączenie sortowni poczty z popularnym letnim kurortem. Kupił bilet do Wilmington, w jedną stronę, sto pięćdziesiąt dolarów — niemała suma za jedno spotkanie. Wyglądał na równie znudzonego jak kobieta, która stemplując mu kartę pokładową, stłumiła ziewnięcie. Dokument tożsamości, który okazał — prawo jazdy z Georgii — miał już nowe zdjęcie i pewnie gdyby ktoś przyjrzał mu się uważnie, odkryłby fałszerstwo, ale nikt tego nie zrobił. Bramka C-19 znajdowała się na samym końcu długiego korytarza i była połączona promieniście z dwiema innymi. Rozejrzał się, w pobliżu naliczył nie więcej niż dziesięciu podróżnych. Było wpół do trzeciej. Następny lot, którego pasażerowie mieli przechodzić przez którąś z tych trzech bramek, był o piątej. Za pół godziny zjawią się pasażerowie na lot do Pittsburgha, ale na razie nic się tutaj nie działo. Czy człowiek, z którym miał się spotkać, już tu był? To całkiem prawdopodobne. Ale kto to mógł być? Będziesz wiedział, kim jestem, napisano w wiadomości. Ambler kręcił się między krzesłami, przypatrując się siedzącym na nich ludziom. Pulchna kobieta karmiła słodyczami swą równie pulchną córeczkę; mężczyzna w niedopasowanym garniturze przeglądał prezentację na PowerPoint; młoda kobieta z mnóstwem kolczyków i w dżinsach zabazgranych mazakami… Nikt z nich nie wchodził w rachubę. Frustracja Amblera narastała. Będziesz wiedział, kim jestem. Wreszcie jego wzrok padł na kogoś, kto siedział sam, przy oknie. Był to sikh w turbanie, czytający „USA Today” i poruszający przy tym ustami. Gdy Ambler do niego podszedł, zauważył, że spod turbana nie wystaje ani jeden kosmyk włosów. Delikatny błysk warstewki kleju na policzku mężczyzny sugerował, że gęsta broda musiała zostać nalepiona niedawno. Czy ten człowiek rzeczywiście czytał, poruszając przy tym ustami, czy może porozumiewał się z kimś przez ukryty mikrofon?
Wszystkim innym musiał się wydawać znudzony; siedział sobie wygodnie i niczym się nie przejmował. Ale nie Amblerowi. Instynktownie wykonał zwrot, obszedł mężczyznę i stanął za nim. A potem szybkim ruchem chwycił turban i zerwał z jego głowy. Zobaczył ogoloną na łyso czaszkę i przyklejonego do niej plastrem niewielkiego glocka. Złapał pistolet i włożył turban na głowę mężczyzny. Fałszywy sikh pozostał na miejscu, zachowując taktyczny bezruch i milcząc, jak przystało na dobrze wyszkolonego zawodowca, który wie, kiedy najrozsądniejszym wyjściem jest zupełny brak reakcji. Tylko jego uniesione brwi zdradzały zaskoczenie. Ambler stał tak, że rozgrywająca się dwie sekundy scena została starannie ukryta przed wzrokiem pozostałych osób. Pistolet wydał mu się dziwnie lekki, natychmiast rozpoznał ten model. Został wykonany z plastiku i porcelany, zamek zawierał mniej metalu niż przeciętna klamra od paska. Groźba, że taka broń zostanie wykryta podczas przejścia przez bramkę kontrolną, była niewielka, jeszcze mniej prawdopodobne było to, że ochrona zdecyduje się na próbę zdjęcia tradycyjnego, nakazanego przez religię nakrycia głowy sikhów. Tubka kremu do pociemniania skóry i powłóczyste muślinowe odzienie… tani, skuteczny kostium. Profesjonalizm w zaplanowaniu tego spotkania wzbudziły w Amblerze zarazem niepokój i podziw. — Brawo — rzucił półgłosem fałszywy sikh, a jego kąciki ust wykrzywił lekki uśmiech. — Doskonały ruch defensywny. Ale to niczego nie zmienia. — Mówił po angielsku, z charakterystycznym akcentem, jak ktoś, kto otrzymywał rozkazy w tym języku od najmłodszych lat. — To ja mam broń. Niczego to nie zmienia? Z doświadczenia wiem, że jednak tak. — Czasami najlepszym sposobem na użycie broni jest oddanie jej komuś — odparł tamten z błyskiem w oku. — Powiedz mi, widzisz mężczyznę w uniformie obsługi lotniska stojącego za kontuarem przy bramce? Właśnie się zjawił. Ambler spojrzał w tę stronę. — Widzę. — Jest z nami. Ma rozkaz cię zastrzelić, gdyby okazało się to konieczne. — Fałszywy sikh spojrzał na stojącego nad nim Amblera. — Wierzysz mi? — To nie była ironia, raczej coś w rodzaju pytania sprawdzającego. — Wierzę, że spróbuje — odparł Ambler. — Dla ciebie byłoby lepiej, żeby nie spudłował.
Mężczyzna w turbanie pokiwał głową z aprobatą. — Ale na wszelki wypadek i tak, w przeciwieństwie do ciebie, mam kevlarową kamizelkę. — Znów spojrzał na Amblera. — Wierzysz mi? — Nie. Nie wierzę. — Jesteś Tarquin, prawda? — spytał „sikh” z uśmiechem. — Przesyłka, a nie dostawca. Widzisz, reputacja cię wyprzedza. Mówią, że jesteś piekielnie dobry w odczytywaniu ludzi. Musiałem się upewnić. Ambler usiadł obok niego; dzięki temu nie zwracali na siebie uwagi innych. Cokolwiek tamten dla niego planował, nie chodziło o szybką śmierć. — Nie sądzisz, że należą mi się jakieś wyjaśnienia? — powiedział. Mężczyzna w turbanie wyciągnął rękę na przywitanie. — Mam na imię Arkady. Widzisz, powiedziano mi, że legendarny agent terenowy, znany jako Tarquin, może być „dostępny”. — Dostępny? — Do zwerbowania. I nie znam twego prawdziwego nazwiska. Zdaję sobie sprawę, że poszukujesz informacji. Nie posiadam ich. Ale mam do nich dostęp. Albo raczej dostęp do osób, które dysponują tymi informacjami. — Arkady strzelił kłykciami. — Czy raczej dostęp do osób, które mają dostęp do tych, którzy posiadają informacje. Z pewnością nie zdziwi cię to, że system przepływu informacji jest taki, że docierają tylko do tych, którzy muszą je uzyskać. Ambler przyglądał mu się uważnie, w skupieniu. Nadzieja czasami zakłóca percepcję, wiedział o tym, podobnie jak rozpacz. Jak niejednokrotnie wyjaśniał kolegom, których dziwił jego dar: Nie dostrzegamy tego, czego nie chcemy zobaczyć. Porzuć pragnienia, swoje wyobrażenia. Odbieraj tylko przesyłane sygnały. To podstawa. Sikh był kłamcą. Ale jego nie mógł okłamać. — Muszę przyznać, że zadziwia mnie prędkość, z jaką zaaranżowano to spotkanie — rzekł Ambler. — Nie lubimy marnować czasu. To chyba coś, co mamy wspólnego. Jak powiadają w Ameryce, czas to pieniądz. W tym przypadku wczoraj rano ogłoszono ciszę w eterze. „Cisza w eterze” — zwrot z agenturalnego żargonu. Innymi słowy, wyciszono wszystkie informacje na jego temat, które przeciekały do służb wywiadowczych w całym kraju. Porozumiewano się teraz specjalnym awaryjnym kanałem łączności, wykorzystywanym w sytuacjach, gdy zagrożone jest bezpieczeństwo
państwa. Wcześniejsze kanały łączności były narażone na przecieki. Wiadomości przesyłane do wielu uszu mogą trafiać do osób do tego nieupoważnionych, podsłuchujących daną linię. — Mimo wszystko — mruknął Ambler. — Myślę, że jesteś w stanie połączyć ze sobą pojedyncze kropki. Z całą pewnością ci, co cię podziwiają, czekali na tę chwilę. Najprawdopodobniej mieli nadzieję, że zdołają cię zwerbować, zanim znów im znikniesz. I bez wątpienia uważają, że są w stanie odpowiednio spożytkować twoje zdolności. Na twoje usługi jest spore zapotrzebowanie. Nie chcą stracić okazji. Z całą pewnością… najprawdopodobniej… bez wątpienia. — To tylko spekulacje — rzucił Ambler. — Jak już wspomniałem, w naszej organizacji są ścisłe podziały. Wiem to, co muszę wiedzieć. Reszty mogę się jedynie domyślać. I oczywiście jestem zmuszony pogodzić się z faktem, że wielu rzeczy się nie dowiem. System zabezpiecza nas wszystkich. Mnie również. — Ale nie mnie. Jeden z waszych chłopców próbował mnie zabić. — Szczerze w to wątpię. — Wielkokalibrowy pocisk drasnął mnie w szyję, więc pozwolę sobie mieć w tej kwestii odmienne zdanie. Arkady wyglądał na rozbawionego. — To bez sensu. — Cóż, muszę przyznać, że ten gość z Południa też miał zdziwioną minę na ułamek sekundy przed tym, jak pocisk przeszył mu potylicę. — Głos Amblera brzmiał jak cichy szept. — W co wy tu właściwie gracie? — Nie my — zaprzeczył Arkady. I jakby do siebie dodał: — Najwyraźniej ktoś się w to włączył. Co oznacza, że nie jesteśmy jedynymi, którzy usłyszeli wiadomości na kanałach wewnętrznych i odpowiedzieli. — Chcesz powiedzieć, że w grę wchodzi ktoś jeszcze? — Najwyraźniej tak — odparł Arkady po dłuższej chwili. — Przeprowadzimy analizy, upewnimy się, że nie doszło do wyłomu. Ale to mi raczej wygląda na to, że jakiś pasożyt próbował wykorzystać sytuację. Więcej to się nie powtórzy. Jeśli będziesz z nami. — To obietnica czy groźba? Arkady skrzywił się.
— O rany. Naprawdę źle to zaczęliśmy, prawda? Powiem tak: Moi pracodawcy bardzo by chcieli zapewnić ci bezpieczeństwo, jeśli tylko będą mieć pewność, że ty zachowasz się wobec nich tak samo. Zaufanie musi być obustronne. — To, czy mogą mi zaufać, to tylko kwestia wiary — odparł stanowczo Ambler. — Innymi słowy, muszą mi dać kredyt zaufania. — Tyle tylko, że oni nigdy tego nie robią — powiedział Arkady przepraszającym tonem. — Wiem, to okropne. Ale mają inny pomysł. Powiedzmy, że chcą upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Mają dla ciebie małą robótkę. Po raz pierwszy Ambler wychwycił w jego głosie charakterystyczny akcent wskazujący na słowiański rodowód. — Coś w rodzaju rozmowy kwalifikacyjnej? — spytał. — Otóż to! — Oczy Arkadego rozpromieniły się. — To gra, w której wszyscy wygrywają, jak mawiają moi pracodawcy. Zlecenie, które mają dla ciebie, jest drobne, ale… delikatne. — Delikatne? — Nie zamierzam cię okłamywać, bo niby po co? — Arkady uśmiechnął się. — To drobne zadanie, ale przerosło możliwości innych. Jednak trzeba je wykonać. Widzisz, moi pracodawcy mają problem. To ostrożni ludzie… przekonasz się o tym i będziesz im za to wdzięczny. Jak mówi przysłowie: swój do swego ciągnie. Ale może nie wszyscy ich przyjaciele są tak ostrożni jak oni. I być może któryś gdzieś popełnił błąd. Dogadał się z kimś, z kim nie powinien się dogadywać. Jak to się mówi, nie wszystko złoto, co się świeci. Kto wie, może ten ktoś, zebrawszy pewne obciążające dowody, zamierza złożyć zeznania przed sądem. To wszystko jest dość skomplikowane. Byłby z tego niezły bałagan. — Ktoś? Mów konkretnie. Masz na myśli agenta federalnego. — Nieprzyjemna sprawa, prawda? — rzucił Arkady. — Konkretnie chodzi o agenta ATF. Jeżeli to był ktoś z Agencji do spraw Alkoholu, Wyrobów Tytoniowych i Broni Palnej, musiało zapewne chodzić o przemyt broni. Nie oznaczało to wcale, że w przemyt była zamieszana organizacja, dla której pracował Arkady; użył zwrotu: „dogadał się z kimś, z kim nie powinien się dogadać”. Czyli zapewne z przemytnikami zaopatrującymi w broń organizację Arkadego, na których próbowano zastawić pułapkę. — Któregoś dnia ten człowiek umrze — ciągnął w zamyśleniu fałszywy sikh. — Udar. Zawał serca. Rak. Kto to wie? Ale, jak my wszyscy, jest śmiertelny i kiedyś
umrze. Chcielibyśmy jedynie to przyspieszyć. To wszystko. — Dlaczego ja? Arkady skrzywił się. — Hm… głupio mi o tym mówić… Ambler tylko na niego patrzył. — Cóż, prawda jest taka, że nie wiemy dokładnie, jak on wygląda. Ryzyko zawodowe, tak? Osoba, z którą się kontaktował, nie bardzo może nam w tym pomóc. — Bo nie żyje? — Powód jest nieistotny, skupmy się na całościowym obrazie sprawy. Znamy czas i miejsce spotkania, ale wolelibyśmy uniknąć zlikwidowania niewłaściwej osoby. Nie chcemy popełnić błędu. Widzisz, jacy jesteśmy skrupulatni. Niektórzy po prostu wystrzelaliby z broni maszynowej wszystkich znajdujących się w okolicy. My tak nie działamy. — Jesteście jak Matka Teresa, aż strach się bać. — Nie twierdzę, że zależy nam na świętości, Tarquin. Ale tobie też nie o to chodzi. — Ciemne oczy Arkadego rozbłysły. — Wracając do sedna: na pierwszy rzut oka powinieneś rozpoznać cel. Bo cel wie, że został namierzony. To powinno wystarczyć ci w jego identyfikacji. — Rozumiem — rzekł Ambler i naprawdę zaczynało mu powoli coś świtać. Jakaś działająca na własną rękę firma chciała skorzystać z jego usług. Robota, o której była mowa, miała zastąpić rozmowę kwalifikacyjną. Nie chodziło jednak o potwierdzenie jego umiejętności odczytywania ludzi. Przez zabicie agenta federalnego dałby dowód swojej dobrej woli, udowodniłby, że zerwał wszystkie więzi łączące go z poprzednimi mocodawcami, nie wspominając już o zwykłej moralności. Chyba wierzyli, że jest na tyle rozgoryczony i zrezygnowany, by ochoczo przyjąć to zlecenie. Może mieli mylne informacje. A może po prostu wiedzieli więcej niż on, bo w przeciwieństwie do niego wiedzieli, dlaczego został uwięziony w Parrish Island. Kto wie, czy nie miał większego powodu, by żywić wobec kogoś żal, niż mu się wydawało. — A więc umowa stoi? Ambler zamyślił się na chwilę. — A gdybym odmówił?
— Nigdy się nie dowiesz, prawda? — Arkady uśmiechnął się. — Może powinieneś powiedzieć „nie”. I wybrać niewiedzę. Są gorsze rzeczy. Mówi się, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła. — Może czasem warto się tam dostać. — Ambler nie mógł sobie pozwolić na niewiedzę. Musiał poznać prawdę i wymierzyć sprawiedliwość tym, którzy próbowali zniszczyć mu życie. Spojrzał na mężczyznę w granatowym uniformie za ladą przy bramce. — Chyba możemy przejść do interesów. To było szaleństwo, ale tylko ono mogło ocalić go przed popadnięciem w jeszcze większe szaleństwo. Przypomniał sobie, jeszcze ze szkoły, grecki mit o labiryncie kreteńskim, w którym ukrywał się potwór — Minotaur. Labirynt był zaprojektowany w taki sposób, że ci, którzy się w nim znaleźli, nie byli w stanie znaleźć wyjścia. Jednakże Tezeuszowi, greckiemu bohaterowi, przyszła z pomocą Ariadna, która dała mu kłębek nici, a on przywiązał jeden jej koniec do drzwi labiryntu. Następnie, idąc za nicią, dotarł do wyjścia i zdołał wydostać się z pułapki. Teraz mężczyzna w turbanie był dla Amblera odpowiednikiem nici Ariadny. Nie wiedział natomiast, co jest na końcu labiryntu — wolność czy może śmierć. Ale wolał zaryzykować, niż pozostać w labiryncie i dalej w nim się błąkać. Wreszcie Arkady zaczął mówić, takim tonem, jakby recytował wyuczone na pamięć instrukcje: — Jutro o dziesiątej rano agent ATF ma umówione spotkanie z prokuratorem południowego dystryktu nowojorskiego. Spodziewamy się, że opancerzoną limuzyną przyjedzie na róg St. Andrew’s Plaza 1 w pobliżu Foley Square na dolnym Manhattanie. Może być sam albo z grupą osób. Tak czy owak, będzie to rzadka okazja, kiedy znajdzie się w odsłoniętym miejscu i będzie musiał przejść pieszo spory odcinek pustej przestrzeni. Musisz tam być. — Bez wsparcia? — Jeden z naszych ludzi znajdzie się tam i ci pomoże. W odpowiednim czasie przekaże ci broń. Reszta jest w twoich rękach. Nalegamy jedynie na to, żebyś dokładnie wypełnił otrzymane instrukcje. Zdaję sobie sprawę, że to trochę tak, jak prosić muzyka jazzowego, aby grał z nut, zamiast improwizować, jak to miał w zwyczaju, ale w tym przypadku nie może być mowy o jakiejkolwiek improwizacji. Jak to się mówi: ma być po mojemu albo wcale. — Mężczyzna w turbanie zaserwował jeszcze jedno powiedzonko ze swojej najwyraźniej niewyczerpanej skarbnicy. — Plan musi zostać zrealizowany dokładnie według ustalonego harmonogramu.
— To kiepski plan — zaprotestował Ambler. — W grę wchodzi zbyt wiele zmiennych. — Bardzo sobie cenimy twoje szczególne umiejętności, ale musisz uszanować nasze decyzje. Nie znasz wszystkich faktów. A moi pracodawcy je znają i szczegółowo je przeanalizowali. Cel jest człowiekiem ostrożnym. Nie wejdzie do ciemnego zaułka tylko dlatego, że tobie akurat tak by pasowało. Nadarza się wyjątkowa okazja, której nie wolno przegapić. Na następną być może musielibyśmy czekać bardzo długo, a wtedy byłoby już za późno. — Mówimy o dziesiątkach potencjalnych problemów — rzekł z naciskiem Ambler. — Jak ci się nie podoba, możesz odejść, droga wolna. — Ton Arkadego był niewzruszony. — Jeśli jednak wykonasz zadanie zgodnie z instrukcją, zostaniesz przedstawiony któremuś z moich przełożonych. To ktoś, kogo znasz. Ktoś, z kim już kiedyś pracowałeś. Albo raczej ktoś, kto kiedyś pracował z tobą. A zatem ktoś, kto mógł znać prawdę o tym, co się stało z Harrisonem Amblerem. — Zrobię to — zadecydował Ambler. Nie myślał perspektywicznie, nie zastanawiał się nad tym, na co właśnie przystał. Wiedział, że gdyby odrzucił tę nić, mógłby jej już więcej nie odnaleźć. Nić Ariadny… Ale dokąd prowadziła? Arkady pochylił się i poklepał go po nadgarstku. Z daleka ten gest mógł wyglądać na dość poufały. — Naprawdę nie prosimy o wiele. Tylko o to, żebyś odniósł sukces tam, gdzie inni zawiedli. To nie byłby pierwszy raz. Nie, pomyślał Ambler, ale może okazać się ostatni.
Rozdział 7
Langley, Wirginia Clayton Caston wyglądał na zamyślonego, gdy wrócił do swojego gabinetu bez okna. Ale nie sprawiał wrażenia zagubionego, jak ocenił Adrian Choi, raczej kogoś, kto w zadumie się odnajdywał. Wydawało się, jakby Caston na coś wpadł i wbił w to zęby. Przypuszczalnie był to bardzo długi wydruk wypełniony kolumnami cyfr, skonstatował posępnie Adrian. Tak wiele rzeczy wokół Castona wiązało się z arkuszami wydruków pełnymi kolumn cyfr. Chociaż tak naprawdę Adrian nie rozgryzł do końca tego faceta. Jego łagodność była tajemnicą samą w sobie. Trudno sobie wyobrazić, że pracował w tym samym zawodzie, co, dajmy na to, Derek St. John, wojowniczy bohater uwielbianych przez Adriana powieści Clive’a McCarthy’ego. Caston dałby mu popalić, gdyby kiedykolwiek się tego dowiedział, ale ostatnią powieść z Derekiem St. Johnem Adrian miał akurat w plecaku i przeczytał kolejny rozdział przy śniadaniu. Akcja powieści rozgrywała się wokół głowicy atomowej ukrytej we wraku Lusitanii. Adrian przerwał lekturę w dramatycznym momencie: Derek St. John, nurkując z butlą we wraku, w ostatniej chwili zdołał uniknąć harpuna wybuchowego wystrzelonego przez wrogiego agenta. Adrian zamierzał przeczytać kolejny rozdział, albo nawet dwa, w porze lunchu. Jego szef zapewne będzie wtedy pochłonięty lekturą najnowszego numeru „Dziennika Księgowości, Audytów i Finansów”. To, że został przydzielony do pracy z najnudniejszym człowiekiem w całej Centralnej Agencji Wywiadowczej, było być może rodzajem odwetu; chcieli go utemperować. Zdawał sobie sprawę, że trochę przesadził podczas rozmowy kwalifikacyjnej. Bez wątpienia ktoś uznał, że to będzie świetny żart; przypuszczalnie ktoś w kadrach, pomyślawszy o nim w porze lunchu, parskał przez nos jedzoną właśnie zupą. Ale może teraz to Adrian będzie się śmiał ostatni. Człowiek, dla którego pracował, zjawiał się codziennie w idealnie śnieżnobiałej koszuli non-iron, prawie zawsze w identycznym krawacie i garniturze od Jos.A.Bank, którego odcień
oscylował od ekscytującego ciemnoszarego po szaleńczy w swej ekscentryczności grafitowy. Adrian zdawał sobie sprawę, że nie pracują w magazynie „GQ”, ale czy Caston nie posunął się z tym nudnym strojem trochę za daleko? Nie tylko wyglądał nudnie i monotonnie, podobnie też jadał: na lunch nieodmiennie spożywał jajko na miękko oraz lekko podpieczoną kromkę białego pieczywa i popijał to szklanką soku pomidorowego i łykiem maaloxu. Tak na wszelki wypadek. Raz, kiedy poprosił Adriana, żeby przyniósł mu lunch, asystent, zamiast zwykłego soku pomidorowego, przyniósł mu V8, a Caston zrobił taką minę, jakby został zdradzony. „Szefie, trzeba czasem zaryzykować i poczuć dreszczyk emocji” — miał ochotę powiedzieć mu Adrian. Ten facet chyba jeszcze nigdy nie użył groźniejszej broni niż zaostrzony ołówek numer 2. A jednak bywały takie chwile, kiedy Adrian zastanawiał się, czy rzeczywiście udało mu się w pełni rozgryźć tego człowieka i czy szef mógł mieć jeszcze inne oblicze. — Mogę w czymś pomóc? — spytał, jak zawsze, z nadzieją w głosie. — Tak — odparł Caston — Właściwie tak. Kiedy złożyliśmy do Wydziału Operacji Konsularnych zapotrzebowanie na wgląd do akt osobowych agenta posługującego się kryptonimem Tarquin, otrzymaliśmy jedynie fragmenty. Potrzebuję wszystkiego, co mogą nam udostępnić. Na poziomie dostępu zastępcy szefa wywiadu. Niech ustalą warunki dostępu z biurem zastępcy i prześlą nam co trzeba. W jego głosie dało się wyczuć ślad brooklyńskiego akcentu. Adrian potrzebował trochę czasu, aby to wychwycić w biurowym żargonie szefa. — Chwileczkę — rzucił Adrian. — Ma pan uprawnienia na poziomie zastępcy szefa wywiadu? — Poziom uprawnień jest przyznawany w zależności od realizowanych zadań. Ale tak, zasadniczo tak. Adrian próbował ukryć zdumienie. Z tego, co słyszał, niespełna tuzin osób w całej Agencji posiadało uprawnienia na tym poziomie. Czy Caston był jedną z nich? Skoro jednak szef miał tak wysoki poziom uprawnień, to on również, jako jego asystent, musiał zostać nieźle prześwietlony. Adrian się zaczerwienił. Słyszał, że osoby, które niedawno uzyskały dostęp do informacji o najwyższym stopniu tajności, były automatycznie brane pod obserwację. Czy to możliwe, że założono mu w mieszkaniu podsłuch? Przed otrzymaniem ostatecznego przydziału
podpisał mnóstwo różnych dokumentów; bez wątpienia były wśród nich takie, w których dobrowolnie zrzekał się pewnych praw obywatelskich. Czy mógł zostać objęty inwigilacją operacyjną? Adrian zastanawiał się nad tą ewentualnością. I musiał szczerze przyznać, sam przed sobą, że jest tym naprawdę oczarowany. To było cudowne. — Potrzebuję też więcej danych z Parrish Island — rzekł Caston. Mrugnął parę razy i dodał: — Chcę akt osobowych całego personelu, który pracował na oddziale trzy Z przez ostatnie dwadzieścia miesięcy: lekarzy, pielęgniarek, sanitariuszy, strażników… no, wszystkich. — Jeżeli archiwa są cyfrowe, powinni móc je nam przesłać specjalnie zabezpieczonym e-mailem — odparł Adrian. — Powinno pójść automatycznie. — Platformy operacyjne amerykańskich agencji rządowych swoją strukturą przypominają patchwork, więc nic nie pójdzie gładko i automatycznie. Federalne Biuro Śledcze, INS, a nawet cholerny Departament Rolnictwa mają swoje własne procedury postępowania. Nieefektywność jest wręcz porażająca. — Poza tym, część tych materiałów może być nadal na papierze — zauważył Adrian. — To może potrwać. — Czas to podstawa. Musisz dopilnować, żeby wszyscy mieli tego absolutną świadomość. Adrian milczał przez chwilę. — Czy mogę coś powiedzieć, proszę pana? Caston wywrócił oczami. — Adrianie, nie jesteśmy w wojsku. Nie musisz pytać, czy możesz coś powiedzieć. To CIA. Tu się tak nie zachowujemy. — To znaczy, że zawsze mogę mówić swobodnie? Caston pokręcił głową. — Chyba musiałeś nas pomylić z Amerykańskim Instytutem Kulinarnym. Mają ten sam skrót. Czasem Adrian był przekonany, że szef nie ma za grosz poczucia humoru. Kiedy indziej dochodził do wniosku, że poczucie humoru Castona jest wyjątkowo wredne i kąśliwe, jak starego grzechotnika. — Cóż… Odnoszę wrażenie, że w Wydziale Operacji Konsularnych jakoś niezbyt kwapią się do współpracy — powiedział Adrian. — Chyba nie bardzo są zachwyceni tym, że mają się z nami dzielić informacjami.
— Oczywiście, że nie są. W ten sposób musieliby przyznać otwarcie, że CIA jest centralną agencją wywiadowczą w tym kraju. To rani ich dumę. Ale nie zamierzam rozwiązywać dzisiaj ich wewnętrznych problemów natury organizacyjnej. Prawda jest taka, że zależy mi na ich współpracy. Co oznacza, że musisz ich do tej współpracy nakłonić. Prawdę mówiąc, liczę na to. Adrian pokiwał głową, ale czuł, jak jeżą mu się włoski na karku. Liczę na to. To zabrzmiało prawie jak liczę na ciebie. Godzinę później z Parrish Island nadszedł duży spakowany plik danych. Po rozpakowaniu i rozszyfrowaniu okazało się, że zawiera zbiory audio. — Wiesz, jak to działa? — spytał Caston. Adrian wiedział. — To dwudziestoczterobitowy plik z danymi sformatowany do profesjonalnego zapisu audio zintegrowanego systemu. Format PARIS. Wygląda na pięciominutowy klip dźwiękowy. — Adrian wzruszył ramionami, skromnie zbywając pochwałę, której się nie doczekał. — Byłem prezesem licealnego klubu audio-wideo. Jestem specem od tego typu spraw. Gdyby kiedykolwiek chciał pan zostać gospodarzem własnego programu w telewizji, służę pomocą. — Postaram się o tym pamiętać. Po dokonaniu kilku poprawek Adrian ustawił plik PARIS tak, by można go było odtworzyć na komputerze Castona. Najwyraźniej nagrano go podczas sesji psychiatrycznej z pacjentem numer 5312 i film ukazywał jego obecny stan psychiczny. Wiedzieli, że pacjent numer 5312 był wyszkolonym agentem operacyjnym agencji rządowej. Miał na koncie dwadzieścia lat służby i dysponował wiedzą oraz tajemnicami operacyjnymi na temat procedur, szyfrów, zasobów ludzkich, informatorów, źródeł i siatek z okresu dwóch dekad. Był on również — jak wynikało z nagrania — kompletnie obłąkany. — Mam złe przeczucia co do tego faceta — przyznał się Adrian. Caston spojrzał na niego spode łba. — Ile razy mam ci mówić? Jeżeli chcesz podzielić się ze mną informacjami dotyczącymi logicznych wniosków, konkretnych danych lub materiałów dowodowych, zamieniam się w słuch. Kiedy chcesz pokusić się o uzasadniony, głęboko przemyślany osąd, daj mi znać. W naszym fachu liczy się „głębokie przekonanie”. Ale nie mów mi o przeczuciach. W sumie cieszę się, że je masz.
Możliwe, że ja również je mam, choć można by się o to spierać. Tyle tylko, że w tym gabinecie nie ma dla nich miejsca. Już to przerabialiśmy. — Przepraszam — rzucił Adrian. — Ale kiedy ktoś taki jak ten szajbus krąży na wolności… — Już niedługo — powiedział, jakby do siebie Caston. A potem, jeszcze ciszej, powtórzył: — Już niedługo.
Pekin, Chiny Jako szef wydziału drugiego w Ministerstwie Bezpieczeństwa Państwa — zajmującego się operacjami zagranicznymi — Chao Tang regularnie odwiedzał Zhongnanhai. A jednak za każdym razem serce aż rwało mu się z piersi, kiedy się tu zjawiał. Tyle historii skupiało się w tym miejscu, tak wiele nadziei i rozczarowań, taki ogrom osiągnięć i porażek. To była historia, którą Chao znał doskonale, i podążała za nim krok w krok. Zhongnanhai, nazywana niekiedy Morzem Pałaców, była stolicą wewnątrz stolicy. Ten wielki, silnie strzeżony kompleks, w którym mieszkali najwięksi przywódcy Chin i skąd sprawowali swe rządy, był symbolem imperium od czasów, gdy za panowania dynastii Yuan w czternastym wieku mongolscy suzerenowie obwarowali je murami. Kolejne dynastie przez stulecia przebudowały to miejsce, wyburzając potężne budowle i wznosząc zamiast nich inne; jedne miały na celu umacnianie władzy, inne służyły wyłącznie przyjemnościom. Wszystkie budowle wzniesiono pośród rozległych, utworzonych przez ludzi jezior i lasów składających się na sztuczną arkadię. W roku 1949, kiedy Mao objął w kraju władzę absolutną, kompleks, mocno już zapuszczony i podupadły, ponownie odbudowano. Wkrótce nowi przywódcy kraju mieli dla siebie wspaniały dom. To, co niegdyś było starannie i przemyślnie skonstruowaną kopią sielskiej natury, musiało ustąpić przed praktycznymi wymogami brukowanych ulic i asfaltowych parkingów; ekstrawagancka finezja z przeszłości musiała ulec ponurej, pozbawionej wdzięku zabudowie rodem z bloku wschodniego. Były to jednak tylko poprawki kosmetyczne; rewolucjoniści okazali się absolutnie wierni sięgającym dawnych wieków tradycjom izolacji oraz strzeżenia tajemnic.
Zdaniem Chao, najważniejsze obecnie pytanie brzmiało: czy te tradycje utrzymają się, czy może raczej ulegną potędze człowieka, który zamierzał je obalić — młodego prezydenta Chin, Liu Anga. Chao Tang pamiętał, że prezydent życzył sobie tu zamieszkać. Jego bezpośredni poprzednik nie mieszkał w samym Zhongnanhai, lecz w pobliskiej strzeżonej rezydencji. Liu Ang miał swoje powody, aby zamieszkać w tym samym kompleksie co reszta władz. Wierzył, że wykorzystując siłę perswazji i urok osobisty oraz charyzmę, zdoła przeciągnąć na swoją stronę niezdecydowanych — a nawet przeciwników — że zjedna ich sobie podczas nieformalnych wizyt, spacerów wśród przepięknych zagajników czy swobodnych spotkań przy herbacie. Dzisiejsze spotkanie nie było nieformalne ani niezapowiedziane. Zostało zwołane na wyraźne życzenie Liu Anga, nie przez jego oponentów, lecz przez lojalistów. narodu na Strach czarnego,
Stawką było bowiem przetrwanie Liu i przyszłość najliczniejszego świecie. zelektryzował pięciu spośród sześciu mężczyzn zebranych wokół pokrytego laką stołu na pierwszym piętrze rezydencji Liu. Sam
prezydent jednak nie zamierzał potraktować gróźb poważnie. Chao Tang był w stanie odczytać to, co kryło się w wyrazistym spojrzeniu Liu Anga: banda przerażonych staruchów, oto jak ich postrzegał. Tu, w małym granitowym ustroniu leżącym w cieniu Pałacu Skąpanego We Współczuciu, Liu Angowi trudno było wyobrazić sobie, że może być narażony na jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Trzeba było się postarać, żeby je sobie uświadomił. Raporty były mętne, niejednoznaczne, ale kiedy doniesienia od kolegów Chao z wydziału pierwszego, zajmującego się wywiadem krajowym, połączono z tymi z wydziału drugiego, mgliste cienie nabrały ostrości i pokazywały coraz bardziej realne zagrożenie. Mówiący łagodnie mężczyzna o wąskich ramionach, siedzący po prawej ręce Liu Anga, wymienił spojrzenia z towarzyszem Chao i zwrócił się do prezydenta: — Proszę wybaczyć, że mówię wprost, ale co nam po tych wszystkich szczytnych planach reform, które zamierza pan wprowadzić, jeżeli nie zdoła pan tego dożyć? — Był doradcą Liu w sprawach bezpieczeństwa i podobnie jak Chao Tang pracował w Ministerstwie Bezpieczeństwa Państwa, tyle że w wydziale pierwszym. — Jeśli chce się pływać w sadzawce, trzeba z niej usunąć żółwie, żeby nie narazić się na ukąszenie. Jeśli chce się mieć w niej czystą wodę, trzeba ją
przecedzić. Konieczne jest wykarczowanie trującego bluszczu z ogrodu chryzantem, jeżeli pragnie się zrywać w nim kwiaty. Trzeba… — Trzeba ukrócić metafory, jeśli chcesz zebrać z nich żniwo rozumnego osądu — przerwał mu Liu Ang, uśmiechając się pod nosem. — Ale wiem, co próbujesz powiedzieć. Już wcześniej o tym wspominałeś. A moja odpowiedź pozostaje niezmiennie taka sama. — Jego ton głosu nabrał stanowczości. — Nie pozwolę, by sparaliżował mnie strach. I odmawiam podjęcia kroków przeciwko ludziom na podstawie wyłącznie podejrzeń, a nie o konkretne dowody. Czyniąc to, nie różniłbym się niczym od moich wrogów. — Wrogowie zniszczą pana, podczas gdy pan będzie siedział, prawiąc o szczytnych ideałach! — wtrącił Chao Tang. — A wtedy łatwo będzie pana od nich odróżnić, bo oni będą zwycięzcami, a pan będzie martwy. — Mówił szczerze, z przejęciem i pasją. Liu Ang zawsze stawiał na szczerość. — Niektórzy z moich przeciwników to ludzie hołdujący pewnym zasadom — powiedział, nie podnosząc głosu. — Ludzie miłujący stabilizację. I są zdania, że ja jej zagrażam. Kiedy zrozumieją, że są w błędzie, ich opozycja osłabnie. — Jak często powtarzał, liczył się czas. Im szybciej wprowadzą reformy, tym szybciej udowodni przeciwnikom, że jego działania nie wywołają w kraju chaosu. — Myli pan walkę na noże z wymianą argumentów! — zaoponował Chao Tang. — Wokół pana są ludzie, naprawdę potężni ludzie, dla których prawdziwym wrogiem jest zmiana, jakakolwiek zmiana. Nie musiał rozwijać tego wywodu. Wszyscy wiedzieli o twardogłowych, którzy sprzeciwiali się wszelkim wysiłkom na rzecz przejrzystości, szczerości i skuteczności i czerpiących zyski z ich braku. To właśnie oni sprawiali, że nazwa Pałacu Skąpanego We Współczuciu nabierała ironicznego i gorzkiego znaczenia. Szczególnie groźni byli ludzie z Ludowej Armii Wyzwoleńczej czy z Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwa, którzy — choć niechętnie — przystali na jego wybór na stanowisko prezydenta w przekonaniu, że da się nim sterować. Podobno patron Liu Anga, wiceprzewodniczący partii komunistycznej, wyraził takie zapewnienie. Gdy okazało się, że Liu nie jest i nie zamierza być czyjąkolwiek marionetką, ich niezadowolenie przerodziło się w poczucie zdrady. Jak dotąd, nikt nie odważył się publicznie wystąpić przeciw niemu; próba konfrontacji z kimś tak popularnym mogła wywołać wrzenie prowadzące do zamieszek ogólnokrajowych. Ale wrogowie obserwowali, czekali, grali na zwłokę i byli coraz bardziej
zniecierpliwieni. Niewielka grupa twardogłowych uznała, że Liu Ang z czasem jeszcze bardziej urośnie w siłę, musieli więc działać szybko, zanim będzie za późno. — Wy, którzy zapewnialiście mnie o swojej lojalności, dlaczego próbujecie zmienić mnie w kogoś, kim z całego serca bym pogardzał?! — zaprotestował Liu Ang. — Powiadają, że władza korumpuje, ale nie mówią, jak to się dzieje. Teraz już wiem: właśnie tak do tego dochodzi. Reformator zaczyna słuchać rad rodzących się z lęku. No to wiedzcie, że odmawiam. Nie podporządkuję się temu. Chao Tang z trudem się powstrzymał, by nie uderzyć pięścią w stół. — Jest pan niezniszczalny? — rzucił z błyskiem w oczach. — Czy jeśli ktoś spróbuje przedziurawić kulą pański reformatorski mózg, odbije się ona od pańskiej czaszki? Czy jeśli ktoś spróbuje podciąć mieczem pańskie reformatorskie gardło, klinga pęknie? „Rady rodzące się z lęku…” Tak pan mówi? A może raczej „rady podpowiadane przez zdrowy rozsądek”! Oddanie Chao Tanga dla młodego prezydenta było tyleż osobiste, co profesjonalne, i wielu ludzi zupełnie tego nie rozumiało. Jako ktoś, kto przez dziesięciolecia pracował w chińskim wywiadzie, Chao nie do końca pasował do profilu typowego, zagorzałego zwolennika Liu Anga. Ale nawet dwa lata temu, przed wyborem Liu na sekretarza generalnego Narodowego Kongresu Ludowego i przewodniczącego Komitetu Stałego NKL, Chao szanował zręczność i niezależność młodego polityka. Jego zdaniem, uosabiał on całą złożoność chińskiego charakteru. Walka o stołki w aparacie partyjnym, z którą Chao miał okazję się zetknąć, nie pozostawiała wątpliwości, że Liu postawił sobie iście herkulesowe zadanie, licząc na to, że zdoła uporać się z tą stajnią Augiasza. W tych kręgach nie tylko kwitło kunktatorstwo, konformizm i niechęć do podejmowania jakichkolwiek ważkich decyzji, lecz przede wszystkim zakłamanie, a dla Chao było ono największym grzechem. Stąd jego gorące słowa wypowiedziane na wieczornym spotkaniu. Tak naprawdę nie chciał, by Liu Ang się zmienił; pragnął jedynie, żeby prezydent pozostał przy życiu. Podjęcie agresywnych działań w celu ochrony życia prezydenta mogłoby go ukazać w złym świetle, jako despotę, jednak byłyby to działania dla dobra ogółu. — Wiecie, że Towarzysz Chao Tang i ja nie zgadzamy się w wielu kwestiach — rzekł pięćdziesięcioletni Wan Tsai; jego duże oczy wydawały się jeszcze większe za
sprawą okularów w drucianych oprawkach. — Ale w tej sprawie jesteśmy zgodni. Zasady ostrożności muszą zostać zachowane. Wan Tsai był z wykształcenia ekonomistą i należał do grupy najstarszych przyjaciół Liu Anga. To on jako pierwszy przekonał Liu, wtedy jeszcze bardzo młodego, do podjęcia pracy w ramach machiny systemu; tłumaczył, że cios zadany od środka będzie miał o wiele większą moc. W przeciwieństwie do innych osobistych doradców Liu, Wan Tsai nigdy nie przejmował się tempem reform młodego prezydenta, a wręcz przeciwnie — niecierpliwił się, że nie są one wdrażane jeszcze prędzej. — Porzućmy eufemizmy — rzucił Liu Ang. — Chcecie, żebym przeprowadził czystkę. — Chodzi jedynie o pozbycie się ludzi nielojalnych! — zawołał Wan Tsai. — To kwestia bezpieczeństwa osobistego! Prezydent spojrzał na swego mentora przenikliwym wzrokiem. — Jak zapytuje mędrzec Mencjusz, cóż komuś po osobistym bezpieczeństwie, jeżeli ceną za nie jest utrata cząstki siebie? — Pragnie pan mieć czyste ręce — odezwał się Chao Tang, nieco się przy tym rumieniąc. — A ja powiadam, niedługo wszyscy będą podziwiać te czyste ręce… Na pańskim pogrzebie! — Chlubił się opanowaniem, ale teraz oddech miał ciężki i przyspieszony. — Nie uważam się za eksperta w dziedzinie prawa, ekonomii czy filozofii. Ale znam się na bezpieczeństwie. Całą swoją karierę zawdzięczam Ministerstwu Bezpieczeństwa Państwa. Jak również mawiał Mencjusz: kiedy osioł mówi o osłach, roztropny człek słucha. — Nie jesteś osłem — rzucił Liu Ang, uśmiechając się pod nosem. — A pan nie jest roztropnym człowiekiem — odparował Chao. Tak jak inni obecni na tym spotkaniu, Chao Tang nie tylko wcześnie zdał sobie sprawę, jakim potencjałem dysponuje Liu Ang, lecz również sprawił, że on sam to sobie uświadomił. Od życia i zdrowia prezydenta zależało ich życie. W historii Chin zdarzali się już ludzie tacy jak Liu, ale żadnemu z nich się nie udało. To swego rodzaju błogosławieństwo, że młody, bo zaledwie czterdziestotrzyletni, prezydent, o wiele młodszy niż inni, którzy piastowali to stanowisko, w dodatku niewyglądający na swoje lata, był uwielbiany przez nieprzebrane tłumy poza bramami Zhongnanhai. Ich oddanie — podobnie jak wyjątkowo przychylne nastawienie zachodnich mediów — tylko potęgowało podejrzliwość wobec Liu Anga, nieuchronnie rodzącą się w sercach
twardogłowych. Ale poczynania prezydenta i tak wzbudziłyby w nich wrogie nastawienie. Piastując to stanowisko zaledwie od dwóch lat, okazał się już żarliwym orędownikiem liberalizacji. Dla swoich zwolenników stał się inspirującą postacią, ale wśród twardogłowych budził jedynie lęki i sprzeciw. Przedstawiciele zachodnich mediów oczywiście natychmiast zaczęli doszukiwać się motywów działań rzutkiego polityka w jego przeszłości. Wzbudzili sensację, ogłaszając, że był jednym z manifestantów z placu Tiananmen i pierwszym spośród tego kręgu, który wspiął się tak wysoko w hierarchii partyjnej. Media donosiły, że był pierwszym chińskim przywódcą, który studiował za granicą, kładąc szczególny nacisk na rok spędzony na wydziale inżynierii MIT. Spekulowały, że prozachodnie sympatie prezydenta mają związek z zawartymi w owym czasie przyjaźniami. Z kolei przeciwnicy Liu właśnie to mu wytykali. Twierdzili, że kontakty z Zachodem wypaczały jego poglądy. Chińczyków, którzy spędzali dłuższy czas za granicą, określano mianem hai gui — co oznaczało żółwia morskiego, „tego, który powrócił z morza”. Podejrzliwi Chińczycy, nastawieni wrogo wobec kosmopolitycznych inklinacji hai gui, dumnie i zuchwale nazywali siebie tu bie, lokalnymi żółwiami. Dla wielu tu bie walka o osłabienie wpływów hai gui była walką na śmierć i życie. — Nie zrozumcie mnie źle, panowie — rzekł z powagą Liu Ang. — Nie lekceważę waszych obaw. — Skinął ręką w stronę okna, wskazując malowniczą wysepkę na Jeziorze Południowym, teraz pokrytą śniegiem i skrzącą się w blasku latarni. — Za każdym razem, kiedy spoglądam w tę stronę, widzę miejsce, gdzie był więziony mój poprzednik, cesarz Kuang-hsü. To była kara, jaką mu wymierzono za Sto Dni Reform. Podobnie jak ja, uwięziony cesarz kierował się idealizmem i realizmem. To, co go spotkało sto lat temu, może spotkać i mnie. Nie ma dnia, abym o tym nie pamiętał. Mówił o tym, co się stało w roku 1898. O legendarnym przewrocie, który ostatecznie utorował drogę wielkim przemianom politycznym, do jakich doszło w następnym stuleciu. Cesarz, poruszony biedą w kraju, za radą wielkiego uczonego i gubernatora Kang Yu Weia zdecydował się na śmiały krok, jakiego nie uczynił dotąd żaden z jego poprzedników. W ciągu stu dni wydano całą serię dekretów zmieniających Chiny w nowoczesne państwo konstytucyjne. Wielkie nadzieje i wzniosłe aspiracje szybko zostały stłumione. Po trzech miesiącach wdowa po poprzednim cesarzu, wspierana przez gubernatorów, nakazała uwięzić cesarza, swego siostrzeńca, na malowniczej wysepce na Jeziorze Południowym
i przywróciła stary ład. Reformy zagroziły przywilejom niektórych ludzi, więc postanowiono je zdławić i powrócić do poprzedniego porządku — przynajmniej do czasu, gdy krótkowzroczna konserwatywna restauracja nie została zmieciona przez potęgę rewolucji znacznie okrutniejszej i sięgającej zdecydowanie głębiej niż reformy opracowane przez usuniętego cesarza i jego doradcę. — Kang był jednak uczonym niemającym większego poparcia społecznego — rzekł mizernie wyglądający mężczyzna siedzący ze spuszczonym wzrokiem na drugim końcu stołu. — Pan przewyższa go intelektualnie i jest lepszym politykiem, co czyni pana o wiele groźniejszym. — Dość tego! — zagrzmiał prezydent. — Nie mogę zrobić tego, czego ode mnie żądacie. Twierdzicie, że tylko w ten sposób przetrwam. Jeśli jednak zdecyduję się na czystki i zniszczę przeciwników tylko dlatego, że są przeciwnikami, moja administracja nie będzie warta tego, by jej bronić. Ludzie mogą podążać tą drogą z najwznioślejszych powodów. Nawet jeśli cel jest słuszny, to taka droga wiedzie prosto ku nieuchronnemu końcowi: ku tyranii. — Przerwał na chwilę, a potem ciągnął: — Tych, co opowiadają się przeciwko mnie w imię zasad, jestem gotów przekonać do swoich racji. Ci, którymi kierują mniej szczytne motywy, są zwykłymi oportunistami. A jeśli osiągnę sukces, zachowają się tak, jak zwykle zachowują się oportuniści: pójdą z wiatrem. Przekonacie się. — Czy to głos pokory, czy pychy? — odezwał się mężczyzna z drugiego końca stołu, Li Pei. Miał siwe włosy i twarz pomarszczoną jak orzech włoski. Był o całe pokolenia starszy od pozostałych i pod pewnymi względami nie pasował do reszty popleczników Liu Anga. Pochodził ze wsi, z jednej z uboższych prowincji, i niezbyt pochlebnie określano go mianem jiaohua de nongmin, „chytrego wieśniaka”. Ten człowiek, wyróżniający się wyjątkowym talentem w sztuce przetrwania, zdołał się utrzymać zarówno w Zhongnanhai jako członek Rady Państwa, czołowy działacz partyjny od czasów Mao. Przeżył „rewolucję kulturalną” i jej upadek, masakry, rozłamy, reformy i tysiące ideologicznych korekt kursu. Wielu uważało Li Peia za cynika, który dostosowywał się do tego, kto akurat był u steru. To tylko po części było prawdą. Jak wielu najbardziej zgorzkniałych cyników był zranionym idealistą. Prezydent Liu Ang, u szczytu stołu pokrytego czarną laką, napił się zielonej herbaty. — Może kieruje mną zarówno pokora, jak i pycha. Ale na pewno nie ignorancja. Znam ryzyko.
Od stołu dobiegł inny cichy głos: — Powinniśmy patrzeć nie tylko na siebie. Jak powiedział Napoleon: „Niech Chiny śpią. Bo kiedy się przebudzą, zadrżą narody”. Wśród pańskich wrogów są cudzoziemcy, którzy nie życzą dobrze Państwu Środka. Lękają się, że pod pańskimi rządami Chiny wreszcie przebudzą się z długiego snu. — To nie są teoretyczne obawy — rzekł z rozdrażnieniem Chao Tang. — Raporty wywiadowcze są bardzo niepokojące. Zapomniał pan, co się stało z Wai Chan Leungiem na Tajwanie? Wielu postrzegało tego młodego człowieka jako pańską bratnią duszę. I proszę spojrzeć, co go spotkało. Możliwe, że ma pan przeciwko sobie tych samych wrogów, ludzi, którzy bardziej niż wojny obawiają się pokoju. Niebezpieczeństwa, na które jest pan narażany, są realne. Prawdę mówiąc, mogę śmiało powiedzieć, że spiskują przeciwko panu. — Spiskują? — rzucił Liu Ang. — Kto? Ostrzegasz mnie przed międzynarodowym spiskiem, a jednak prawda jest taka, że nie wiesz, kim są jego organizatorzy ani jaki przyświeca im cel. Mówienie o spisku, gdy nie zna się nawet jego natury, to tylko puste słowa niemające poparcia w rzeczywistości. — Chce pan czegoś na poparcie moich słów? — spytał Chao Tang. — Pewność można mieć dopiero wtedy, kiedy jest za późno na przedsięwzięcie jakichkolwiek kroków. Spisek, którego szczegóły znamy, to taki, któremu skutecznie zdołaliśmy zapobiec. Pojawiają się jednak pewne plotki, aluzje, sugestie i nie wolno nam ich dłużej ignorować, gdyż… — To tylko zwykłe domysły, nic więcej! — Z całą pewnością w tę sprawę są zamieszani członkowie pańskiego rządu — powiedział Chao Tong. Musiał się nieźle natrudzić, aby zachować spokojny, wyważony ton głosu. — Nie możemy też lekceważyć dowodów świadczących o tym, że w sprawę są zaangażowane pewne siły ze Stanów Zjednoczonych. — Waszemu wywiadowi nie można nic zarzucić — przyznał Liu Ang. — Doceniam waszą troskę, ale nie rozumiem, co mógłbym zrobić, nie sprzeniewierzając się własnym zasadom. — Proszę, żeby zechciał pan rozważyć… — zaczął Wan Tsai. — Możecie śmiało kontynuować waszą dyskusję — rzekł prezydent, wstając — ale wybaczcie, panowie, na górze mam żonę, która zapewne uważa się już za wdowę i myśli, że za ten stan odpowiada Chińska Republika Ludowa. A przynajmniej tak mi ostatnio zasugerowała. I jeżeli chodzi o tę szczególną
sytuację, pozwolę sobie stwierdzić, że podjęcie przeze mnie pewnych… hm… działań jest absolutnie nieodzowne. Śmiech, jaki się rozległ, był cichy, niepewny i nie do końca zdołał rozproszyć napiętą, przepełnioną obawami atmosferę. Być może młody prezydent nie chciał wiedzieć o czyhających na niego zagrożeniach, możliwe, że nie dopuszczał ich do siebie; sprawiał wrażenie, jakby bardziej niż tych gróźb obawiał się tego, że wpadną w polityczną paranoję. Inni nie mogli sobie pozwolić na taki optymizm. To, czego Liu Ang nie wiedział albo czego do siebie nie dopuszczał, mogło go zabić.
Rozdział 8
St. Andrew’s Plaza, dolny Manhattan Ambler czuł piasek w oczach, bolały go mięśnie. Siedział na ławce na dużej betonowej platformie pomiędzy trzema górującymi nad nią budynkami federalnymi z szarą kamienną fasadą. Jak w przypadku większości budynków na dolnym Manhattanie, ogromne gmaszyska były skupione niczym drzewa w gęstym lesie, rywalizujące między sobą o odrobinę światła i powietrza. W większości miast na świecie każda z tych budowli uchodziłaby za wspaniałą i wyniosłą. Na dolnym Manhattanie żadna z nich nie przykuwała uwagi. Ambler poruszył się nie po to, by usiąść wygodniej, ale żeby nie było mu aż tak niewygodnie. Odgłosy młota pneumatycznego ekipy remontowej pracującej gdzieś w pobliżu przyprawiały go o coraz silniejszy ból głowy. Spojrzał na zegarek; przeczytał już od deski do deski cały egzemplarz „New York Post”. Sprzedawca uliczny po drugiej stronie placu oferował orzechy w cukrze. Ambler zastanawiał się, czy nie kupić torebki, ot tak, żeby mieć jakieś zajęcie, gdy nagle spostrzegł mężczyznę w średnim wieku, w kurtce Jankesów, wysiadającego z czarnej limuzyny. Cel przybył. Mężczyzna był korpulentny i pocił się, choć było dość chłodno. Rozglądał się, gdy samotnie wspinał się po stopniach prowadzących od ulicy na plac. Ten człowiek zdawał sobie sprawę z czyhających na niego zagrożeń i miał złe przeczucia. Ambler podniósł się powoli. Co teraz? Postanowił działać zgodnie ze scenariuszem Arkadego — dopóki będzie to możliwe. A kiedy nadarzy się jakaś okazja, spróbuje coś wymyślić. Całkiem możliwe, że to zlecenie było zwyczajną podpuchą. W stronę Amblera szybkim krokiem zbliżała się kobieta w szpilkach i zielonym płaszczu przeciwdeszczowym. Miała gęste blond włosy, pełne usta i szarozielone oczy. Te oczy przywodziły Amblerowi na myśl kota, być może dlatego, że kobieta, podobnie jak kot, w ogóle nie mrugała. Trzymała w ręku nierzucającą się w oczy brązową papierową torbę, jak te z lunchem. Jej uwaga
skupiała się na obrotowych drzwiach federalnego budynku po północnej stronie placu. W pewnym momencie kobieta wpadła na Amblera. — Ojej, bardzo przepraszam — rzuciła niskim głosem. Zorientował się, że w papierowej torbie wcale nie miała lunchu. Mężczyzna w kurtce drużyny Jankesów dotarł do placu i ruszył wolno w stronę budynku. Pozostało jeszcze góra dwanaście sekund. Ambler rozchylił poły swojego brązowego płaszcza przeciwdeszczowego — na każdej ulicy w tym mieście były dziesiątki takich jak ten — i wyjął broń z torebki. To był niklowany ruger redhawk. Kaliber czterdzieści cztery, za duży do tego, do czego Ambler go potrzebował, i zdecydowanie za głośny. Odwrócił się i zobaczył, że blondynka usiadła na sąsiedniej ławce, nieopodal budynku. Zajęła miejsce przy samym ringu. Co teraz? Serce dudniło mu w piersi. To nie była podpucha. To szaleństwo. I szaleństwem było to, że na to przystał. I że go o to w ogóle poproszono. Cel nagle się zatrzymał, rozejrzał i ruszył dalej. Znajdował się niespełna dziesięć metrów od Amblera. Zadziałała intuicja; była niczym promienie słońca wyłaniającego się zza chmur. I nagle zrozumiał to, co wcześniej wiedział tylko podświadomie. Mgliste podejrzenie przerodziło się w pewność. Oni nigdy nie zleciliby mu czegoś takiego. Bez wątpienia Arkady wierzył w to, co mu powiedziano, co nie znaczyło, że powiedziano mu prawdę. W gruncie rzeczy ta cała historia nie miała sensu: organizacja wystrzegająca się ryzyka nigdy nie zwróciłaby się z czymś takim do niesprawdzonej osoby, której lojalność pozostawała wątpliwa. Przecież z łatwością mógł powiadomić władze i zapewnić „celowi” bezpieczeństwo. A więc… ••• A więc to tylko próba. Czyli broń nie jest nabita. Cel znajdował się o sześć metrów od niego, nieubłaganie zmierzając do budynku po wschodniej stronie placu. Ambler ruszył szybkim krokiem w jego stronę, wyciągając redhawka spod płaszcza. Wymierzył w plecy mężczyzny i nacisnął spust.
Rozległ się głuchy, metaliczny szczęk nienabitej broni, ale dźwięk ten został zagłuszony przez uliczny hałas i łoskot młota pneumatycznego ekipy budowlanej. Udając konsternację, naciskał spust raz po raz, aż bębenek sześciostrzałowego rewolweru wykonał pełen obrót. Był pewien, że blondynka widzi, jak bębenek się obraca, a iglica bezskutecznie trafia na pustą komorę. Dostrzegając kątem oka jakiś ruch, Ambler odwrócił głowę. Ochroniarz po drugiej stronie placu zauważył go, wyjął broń spod granatowej kurtki i przykucnął do pozycji strzeleckiej, w jednej ręce trzymając pistolet, a drugą ją podtrzymując. Broń strażnika oczywiście była nabita. Ambler usłyszał ostry trzask trzydziestkiósemki i odgłos powietrza przecinanego przez kulę, która świsnęła mu koło ucha. Ochroniarz miał szczęście albo był dobrze wyszkolony, a Ambler mógł zginąć, zanim odpowie sobie na to pytanie. Kiedy zaczął biec w stronę schodów po południowej stronie placu, zauważył nagłe poruszenie; sprzedawca uliczny, jakby w przypływie paniki, pchnął wózek na ochroniarza, zwalając go z nóg. Ambler usłyszał stęknięcie powalonego mężczyzny i metaliczny zgrzyt upuszczonego przez niego pistoletu, który spadł na beton. Tyle że to, co się stało, nie miało sensu: żaden przypadkowy przechodzień nigdy nie próbowałby zbliżyć się do miejsca, z którego strzelano. Człowiek udający ulicznego sprzedawcę z całą pewnością musiał należeć do zespołu. Ambler usłyszał ryk motocykla, zanim go kilka sekund później zobaczył; potężny czarny ducati monster pojawił się jakby znikąd, twarz motocyklisty ukryta była pod osłoną kasku. Przyjaciel czy wróg? — Wskakuj! — wrzasnął motocyklista, zwalniając, ale nie zatrzymując całkiem maszyny. Ambler wskoczył z tyłu na długie siodełko, a ducati z rykiem wyrwał do przodu. Nie było czasu na zastanowienie; musiał działać instynktownie. Czuł drgania silnika przenikające do jego ud. — Trzymaj się mocno! — zawołał motocyklista i po chwili już ducati zjeżdżał po schodach po drugiej stronie placu; tylna część maszyny ostro podskakiwała na każdym stopniu. Przechodnie na chodniku rozpierzchli się w popłochu. Motocyklista jednak wiedział, co robi, i wkrótce maszyna włączyła się płynnie do ruchu; wyminęła
śmieciarkę, taksówkę i furgonetkę UPS. Motocyklista przez cały czas zerkał w podwójne lusterka wsteczne, wypatrując radiowozów. Dwie przecznice na północ, skręciwszy w Duane, zatrzymał się obok parkującej tam limuzyny. Był to bentley w kolorze burgunda, z kierowcą w oliwkowej liberii. Drzwi pasażera otworzyły się przed Amblerem, a ten wsiadł do środka i usadowił się na skórzanej jasnobrązowej kanapie. Bentley był cudownie dźwiękoszczelny; kiedy tylne drzwi się zamknęły, odgłosy miasta w jednej chwili ucichły. Tylna część kabiny była przestronna, a przyciemnione szyby chroniły przed wzrokiem przechodniów i rowerzystów. Mimo wrażenia odosobnienia Ambler nie był sam. Z tyłu w limuzynie siedział już inny mężczyzna. Otworzył okienko w szklanej przegrodzie i odezwał się do kierowcy w gardłowym, szorstkim języku: — Ndiq hartën. Mos ki frikë. Paç fat të mbarë. Falemnderit. Ambler jeszcze raz spojrzał na kierowcę: włosy jasnoblond, twarz o ostrych rysach i wydatnych kościach policzkowych. Kierowca łagodnie włączył się do ruchu. Właśnie wtedy mężczyzna siedzący z tyłu odwrócił się do Amblera i powitał go radosnym: — Cześć. Ambler aż drgnął. Znał tego człowieka. Przypomniał sobie słowa Arkadego. To ktoś, kogo znasz. Ktoś, z kim już kiedyś pracowałeś. Człowiek, którego znał tylko jako Ozyrysa, a on znał jego tylko jako Tarquina. Ozyrys był potężnym mężczyzną po sześćdziesiątce, łysym, jeżeli nie liczyć kępek rudych włosów wokół uszu i u nasady karku. Już kiedy pracowali razem w Jednostce Stabilizacji Politycznej, miał wydatny brzuch, ale odznaczał się zaskakującą szybkością i zwinnością. Zwłaszcza biorąc pod uwagę jego ułomność. — Kopę lat — rzucił Ambler. Ozyrys lekko skinął głową, a potem się uśmiechnął; jego niebieskie niewidzące oczy skierowały się w stronę Amblera, nie odnalazły jednak jego spojrzenia. — Dawno się nie widzieliśmy — przyznał. Ozyrys potrafił sprawić, że ludzie zapominali o tym, iż od urodzenia był niewidomy. Ozyrys odbierał bodźce innymi zmysłami — czuł ciepło słońca, wyczuwał strukturę powierzchni czyjejś kurtki — i nieustannie przekładał te informacje na ich wizualne odpowiedniki. Zresztą przekładanie zawsze było jego najmocniejszą stroną. Wydział Operacji Konsularnych nigdy nie miał bardziej utalentowanego lingwisty. Nie chodziło tylko o to, że posługiwał się wszystkimi ważniejszymi
językami; był specjalistą od gwar, mało znanych dialektów, regionalnych akcentów — języków naprawdę używanych przez ludzi, a nie od ich wyidealizowanych wersji, jakich uczono w szkołach językowych. Potrafił określić, czy dany Niemiec pochodził z Drezna, czy z Lipska, z Hesji, Turyngii czy z Meklemburgii, potrafił rozróżnić trzydzieści odmian „ulicznego” arabskiego. W krajach Trzeciego Świata, w których można było usłyszeć wiele różnych języków — na przykład w Nigerii, gdzie igbo, hausa, joruba oraz liczne odmiany „łamanej” angielszczyzny i języka arabskiego mieszały się ze sobą na jednym całkiem niewielkim terytorium — umiejętności Ozyrysa mogły okazać się bezcenne. Był w stanie przesłuchać nagranie, nad którym eksperci z wydziału afrykańskiego przy Departamencie Stanu załamywali ręce albo prosili o możliwość przedłużenia badań nad nagraniem do trzech miesięcy, i udzielić natychmiastowej wyczerpującej odpowiedzi. — Nasz kierowca nie mówi po angielsku — zwrócił się do Amblera. — Ale po albańsku mówi jak prawdziwy książę. Wydaje mi się, że większość jego rodaków uważa go za snoba. — Dotknął przycisku i fragment przepierzenia uniósł się, ukazując ukryty pod nim barek. Dłonie Ozyrysa poruszały się pewnie, gdy sięgał po butelkę z wodą i nalewał ją do dwóch szklanek. Zaczekał, aż Ambler odbierze jedną, i dopiero wtedy wziął do ręki swoją, jakby rozumiał jego podejrzliwość, która w tej sytuacji była przecież czymś naturalnym. — Wybacz, proszę, cały ten cyrk. Moi pracodawcy potrzebowali potwierdzenia, że nie jesteś marionetką na ukrytych sznurkach, ale pewnie sam się już tego domyśliłeś. A przecież nie mogli sprawdzić twoich referencji, no bo niby jak? Ambler pokiwał głową. Było dokładnie tak, jak podejrzewał. Sytuacja zaaranżowana na placu miała na celu zweryfikowanie jego zaangażowania; tamci po prostu patrzyli, jak naciskał spust, mierząc do człowieka, który miał być agentem rządowym. Gdyby nadal był na garnuszku amerykańskiej agencji rządowej, nigdy by tego nie zrobił. — Co stało się z celem? Tym facetem w kurtce Jankesów? — Kto to wie? To nie ma nic wspólnego z nami. Z tego, co mi wiadomo, federalni wszczęli dochodzenie dotyczące zmów cenowych w przemyśle budowlanym, a ten gość poszedł na układ i zaczął przekazywać tamtym materiały zebrane przez agentów, które miały ich obciążyć. Jeżeli wyczułeś, że facet trzęsie portkami, ani trochę się nie pomyliłeś. Wielu groźnych ludzi chciałoby zobaczyć, jak ten typ wyciąga kopyta. Tylko nie my.
— Ale Arkady tego nie wiedział. — Arkady przekazał ci tylko to, co mu powiedzieliśmy. Sądził, że mówi prawdę, bo nie zdawał sobie sprawy, że wcisnęliśmy mu kit. — Ozyrys zaśmiał się. — Okłamałem jego, a on ciebie, ale wszystko i tak się wyrównało, bo Arkady wierzył, że to, co mówi, jest prawdą. — Warte zapamiętania — rzucił Ambler. — Skąd mogę wiedzieć, że i ciebie nie okłamano… w zupełnie innych kwestiach? Spojrzał w lusterko wsteczne kierowcy i nagle zakręciło mu się w głowie: otyły, łysiejący Ozyrys siedział obok innego mężczyzny, którego Ambler nie od razu zdołał zidentyfikować. Krótkie ciemne włosy, niebieskie oczy i twarz… …o regularnych rysach, przystojna, ale w pewien sposób okrutna. Potrzebował dłuższej chwili, by ją rozpoznać. Twarz, która była i zarazem nie była jego własną. Twarz, którą ujrzał po raz pierwszy w Motelu 6 i której widok wciąż mroził mu krew w żyłach. — To jedno z tych pytań, na które trudno udzielić odpowiedzi — stwierdził Ozyrys. Jego niebieskie oczy wpatrywały się niewidzącym wzrokiem w Amblera. — Dlatego zaufaj swemu instynktowi. Czy nie tak zwykle postępujesz? Ambler przełknął ślinę, wziął głęboki oddech, a potem odwrócił się do niewidomego agenta. — Wobec tego zacznijmy od prostego pytania. Czy wiesz, jak się nazywam? — Przy ilu zadaniach razem pracowaliśmy? Trzech, czterech? Po tylu latach można by podejrzewać, że wiem o tobie co nieco. Tarquin. Prawdziwe nazwisko: Henry Nyberg… — Nyberg to jeszcze jedno fikcyjne nazwisko — wszedł mu w słowo Ambler. — Skorzystałem z niego tylko kilka razy. Jak nazywam się naprawdę? — Teraz mówisz jak alfons z Dziewiątej Alei. — Ozyrys silił się na pogodny ton. — Jak nazywam się naprawdę? Kto jest moim tatuśkiem? Posłuchaj, rozumiem, że masz wiele pytań. Ale ja nie jestem od udzielania informacji. Możliwe, że mógłbym udzielić kilku odpowiedzi. Ale nie znam wszystkich. — Dlaczego? Nieprzejrzyste niebieskie oczy Ozyrysa wydawały się dziwnie czujne pod cienkimi, prawie niewidocznymi brwiami. — Bo niektóre z odpowiedzi… no cóż, nie są na moją kieszeń. Można powiedzieć, że wykraczają poza moje skromne pobory. — Przyjmę wszystko, co masz mi do zaoferowania.
— Niewielka ilość informacji bywa niebezpieczna, przyjacielu. Weź to sobie do serca. Możliwe, że niektórych rzeczy wolałbyś się nie dowiedzieć. — Mimo to zaryzykuję. Niewidzące oczy Ozyrysa zdawały się przypatrywać badawczo Amblerowi. — Znam lepsze miejsce na rozmowę — odezwał się w końcu.
Rozdział 9
Pekin Choć prezydent Liu Ang udał się do swoich pokoi, w innym skrzydle rezydencji rozmowa trwała dalej. — A co z dowodami, o których pan wspominał? — zapytał mówiący półgłosem weteran z MBP, zwracając się do Chao Tanga. — Podobno są jakieś zdjęcia. Szef wydziału drugiego, Chao Tang, pokiwał głową i wyjął akta z czarnej teczki. Rozłożył na blacie stołu kilka zdjęć. — Oczywiście już pokazałem je prezydentowi, z przewidywalnym skutkiem, czyli bez jakiegokolwiek efektu. Prosiłem go, żeby ze względów bezpieczeństwa zrezygnował przynajmniej z wojaży zagranicznych. Odmówił. Ale wy powinniście zrozumieć, czego się obawiam. — Postukał w jedną z fotografii, która ukazywała tłum zebrany przed drewnianą platformą z mównicą. — Zrobiono je na kilka minut przed zamachem w Zhanghua. Pamiętacie to zdarzenie sprzed ponad dwóch lat. Proszę zwrócić uwagę na tego białego w tłumie. Rozdał odbitki innego zdjęcia, cyfrowego powiększenia zbliżenia tego samego mężczyzny. — Zabójca. To jego dziełem był tamten krwawy zamach. Na innych zdjęciach widzicie go na miejscu kolejnych zamachów. To prawdziwy potwór. Nasi agenci dowiedzieli się o nim tego i owego. — Jak się nazywa ten potwór? — zapytał stary Li Pei, z szorstkim akcentem z prowincji. Chao Tang wydawał się zaskoczony tym pytaniem. — Znamy tylko jego kryptonim terenowy: Tarquin. — Tarquin — powtórzył Li Peia, a jego obwisłe policzki zatrzęsły się jak fafle starego shar peia. — Amerykanin? — Tak sądzimy, choć nie mamy pewności, kto go kontroluje. Trudno przefiltrować i oddzielić pojedynczy sygnał od ogólnego hałasu. Podejrzewamy jednak, że to on może grać pierwsze skrzypce w spisku przeciwko Liu Angowi.
— Wobec tego należy go wyeliminować — rzekł siwowłosy mężczyzna, uderzając otwartą dłonią w blat stołu. Naprawdę jest chytry, pomyślał Chao, ale to wieśniak. — Jesteśmy tego samego zdania — powiedział. — Czasami martwię się, że Liu Ang jest za dobry dla tego świata. — Przerwał i po chwili dodał: — Na szczęście ja nie jestem. Mężczyźni siedzący przy stole potaknęli bezgłośnie. — Przedsięwzięliśmy niezbędne środki ostrożności. Cały zespół ludzi z wydziału drugiego zajmuje się analizą raportów wywiadowczych. Wczoraj, kiedy uzyskaliśmy wiarygodne informacje o aktualnym przypuszczalnym miejscu pobytu tego człowieka, podjęliśmy natychmiastowe kroki. Możecie mi zaufać, w sprawę zostali zaangażowani najlepsi ludzie. Chao Tang zdawał sobie sprawę, że jego słowa trącą pustą retoryką, jednak naprawdę wierzył w to, co mówił. Natknął się na Joego Li, kiedy ten był jeszcze nastolatkiem i zdobył pierwszą nagrodę w regionalnym konkursie strzeleckim zorganizowanym przez miejscowy odłam Ludowej Armii Wyzwoleńczej. Wyniki testów wykazały, że chłopiec, choć wychowywany na wsi, przejawiał niezwykłe zdolności. Chao Tang zawsze był wyczulony na młodych geniuszy, zwłaszcza tych utajonych; wierzył, że potencjał Chin leży w liczbie mieszkańców tego kraju, bo choć większość z nich stanowiła jedynie tanią siłę roboczą, to wśród tych mas trafiały się prawdziwe perły. Tylko trzeba było je znaleźć. Jeśli się otworzy miliard ostryg, znajdzie się więcej aniżeli garść pereł, mawiał towarzysz Chao Tang. Był przekonany, że Joe Li jest właśnie taką perłą, i postawił sobie za cel dopilnowanie, aby ten młody człowiek został odpowiednio przygotowany do czekającej go nadzwyczajnej kariery. Bardzo wcześnie rozpoczęto intensywne szkolenie językowe. Joe Li musiał być biegły nie tylko w posługiwaniu się większością języków zachodnich, ale również poznać ich zwyczaje i tradycje. Musiał po mistrzowsku opanować to, co dla ludzi Zachodu było normalne, bo wynikało z ich stylu życia, a także przejść gruntowne przeszkolenie w posługiwaniu się bronią, sztuce kamuflażu, zachodnich stylach walki wręcz oraz sztukach walki rodem z klasztoru Shaolin. Joe Li nie zawiódł Chao Tanga. Pozostał wprawdzie drobny z postury, ale jego sylwetka była atutem; nie sprawiał wrażenia niebezpiecznego, nie zwracał na siebie uwagi, a jego nadzwyczajne umiejętności pozostawały ukryte pod maską
pospolitości. Był, jak kiedyś określił to Chao, okrętem wojennym ukrytym pod postacią skiffa. To nie wszystko. Choć Joe Li wykonywał swoją pracę z zaangażowaniem, profesjonalnie i kompletnie beznamiętnie, jego osobiste oddanie wobec kraju oraz Chao Tanga było bezsprzeczne. Sam Chao tego dopilnował. Po części z powodów bezpieczeństwa, a po części dlatego, że na najwyższych szczeblach rządowych wciąż narzekano na poziom personelu w wydziale, osobiście objął pieczę nad Joem Li, przejmując nad nim pełną kontrolę. Innymi słowy, najlepszy i najbardziej zasłużony agent operacyjny odtąd odpowiadał wyłącznie przed Chao Tangiem. Przed nikim innym. — Ale ten Tarquin chyba nie żyje? — zapytał ekonomista Wan Tsai, bębniąc palcami w blat pokryty czarną laką. — Jeszcze żyje — odparł Chao. — Ale już niedługo. — Niedługo, czyli kiedy? — naciskał Tsai. — Operacja tego rodzaju na terytorium obcego państwa to delikatna sprawa. Zapewniam was jednak, że zajmuje się nią nasz najlepszy człowiek. To ktoś, kto nigdy dotąd mnie nie zawiódł. Dostarczamy mu na bieżąco najświeższych informacji. Życie i śmierć mają wyznaczone terminy spotkań, jak mawiał wielki mędrzec. Powiem tylko, czas spotkania Tarquina ze śmiercią zbliża się wielkimi krokami. — Kiedy to nastąpi? — dopytywał się Wan Tsai. Chao Tang spojrzał na zegarek i pozwolił sobie na wymuszony uśmiech. — A którą mamy teraz godzinę?
Nowy Jork Hotel Plaza przy Piątej Alei i Central Park South został wzniesiony na początku dwudziestego wieku i od tej pory był wizytówką i ostoją elegancji Manhattanu. Z ozdobionymi miedzią gzymsami i wnętrzami pełnymi złoceń i brokatów wyglądał jak wspaniałe francuskie château stojące na rogu przy Central Parku. Hotelowe bary i restauracje, Oak Room i Palm Court, oraz eleganckie butiki zapewniały stały dopływ gotówki również od klientów, którzy nie zatrzymywali się w jednym z ośmiuset pokoi.
Ale to przy hotelowym basenie o wymiarach olimpijskich, mieszczącym się na czternastym piętrze, Ozyrys chciał kontynuować rozmowę z Amblerem. Kolejne sprytnie wybrane miejsce spotkania, uznał Ambler, gdy rozebrali się i założyli oferowane przez hotel kąpielówki. W tych warunkach trudno byłoby ukryć urządzenie podsłuchowe — a pośród plusku wody i tak nie dałoby się niczego nagrać. — To dla kogo teraz pracujesz? — spytał, unosząc się na wodzie obok Ozyrysa w najgłębszej części basenu. Starsza kobieta pływała w kółko na drugim końcu, w płytszej części. Reszta basenu była pusta. Kilka kobiet w jednoczęściowych kostiumach, najprawdopodobniej wdówek, wyciągniętych na rozstawionych przy basenie leżakach popijało kawę lub herbatę. — Dla ludzi takich ja my — odparł Ozyrys. — Tyle tylko, że inaczej zorganizowanych. — To mnie zaintrygowało — rzekł Ambler. — Ale niczego nie wyjaśniło. O czym ty mówisz, do cholery? — Tak naprawdę, chodzi o odkrywanie talentów. Jest wielu byłych agentów operacyjnych, dawnych pracowników JSP, którzy w rzeczywistości nigdy nie wykorzystywali całego swojego potencjału. Teraz wciąż służą interesom Ameryki, ale nie są opłacani przez rząd. — Tusza Ozyrysa sprawiała, że unosił się na wodzie przy minimalnym wysiłku. — Prywatna inicjatywa. Stara śpiewka w tym kraju. Tak stara jak hescy najemnicy, którzy pomagali dodawać pikanterii wydarzeniom podczas rewolucji amerykańskiej. — Nie całkiem tak — rzekł Ozyrys, oddychając swobodnie. — Jesteśmy zorganizowani jako sieć współpracowników z sektora prywatnego. Sieć to kluczowe słowo. — A więc coś w rodzaju Avonu albo Tupperware’u, a nie Union Carbide. Wielopoziomowa struktura marketingowa. Idąc za głosem Amblera, Ozyrys nieznacznie odwrócił głowę; jego niewidzące oczy zdawały się nieomal wpatrywać w rozmówcę. — Nie ująłbym tego w ten sposób, ale tak, mniej więcej o to chodzi. Niezależni agenci, działający niezależnie, ale koordynowani i rozsyłani w teren przez swoich „zwierzchników”. Rozumiesz więc, dlaczego tak im zależy, abyś do niego dołączył. Chcą cię zwerbować, tak jak mnie. Dysponuję niezwykłymi umiejętnościami. Podobnie jak ty. A ci ludzie są zainteresowani gromadzeniem w swoim zespole
szczególnych talentów. Masz dobrą pozycję do negocjacji. Wiesz, wśród chłopaków z JSP jesteś niemal legendarną postacią. Szefowie uważają, że nawet jeśli tylko połowa tych opowieści jest prawdziwa… Ale ja widziałem cię w akcji. Chcę powiedzieć, że… Boże, to co zrobiłeś w Kuala Lumpur… takie rzeczy naprawdę przechodzą do legendy. A pamiętasz chyba, że też tam byłem. W Jednostce Stabilizacji Politycznej niewiele osób mówi po malajsku. — To było dawno temu — rzekł Ambler, przewracając się na plecy. Kuala Lumpur. Wiele lat minęło, odkąd ostatni raz myślał o tym, co tam się stało, ale wspomnienia powróciły bez większego trudu. Centrum konferencyjne w Putra World Center, w finansowej dzielnicy miasta, przy Golden Triangle Area i bliźniaczych wieżach Petronas. To było podczas międzynarodowego kongresu handlowego, a Tarquin oficjalnie występował jako przedstawiciel nowojorskiej firmy prawniczej specjalizującej się w ochronie praw patentowych: Henry Nyberg był legendą podczas tej operacji. Szefowie Tarquina dowiedzieli się, że członek jednej z zagranicznych delegacji jest terrorystą. Ale który? Tarquin miał pełnić funkcję żywego wykrywacza kłamstw. Uważano że to zadanie może mu zająć całe cztery dni, czyli tyle, ile miała trwać konferencja. Tymczasem zajęło mu to niespełna pół godziny. Pierwszego dnia, z samego rana, wszedł do holu centrum konferencyjnego i spacerując wśród grupek ludzi zaopatrzonych w otrzymane podczas rejestracji niebieskie teczki, obserwował przedstawicieli handlowych wymieniających wizytówki, jak jedni próbują znaleźć inwestorów, a inni złowić klientów. Powietrze w holu było ciężkie od aromatu kawy i drożdżówek. Tarquin krążył po holu, pozwalając, aby jego umysł błądził bez celu. Od czasu do czasu kiwał głową, jakby witał się z kimś znajomym, kogo zauważył w tłumie, i przechodził dalej. Dwadzieścia pięć minut później już wiedział. To były dwie osoby, dwaj przedstawiciele banku z Dubaju. Skąd wiedział? Tarquin nie koncentrował się na wychwytywaniu podświadomych oznak konspiracji i strachu. Dostrzegał tych ludzi i po prostu wiedział, tak jak zawsze. To wszystko. Inni agenci z Jednostki Stabilizacji Politycznej do końca dnia potwierdzili to, co wykrył na pierwszy rzut oka. Dwaj młodzi mężczyźni byli bratankami prezesa banku; w trakcie studiów na uniwersytecie w Kairze zaangażowali się w działalność dżihadystów, a ci polecili im zdobyć elementy urządzeń przemysłowych, które, z osobna niegroźne, w połączeniu z pewnymi powszechnie dostępnymi materiałami można było wykorzystać do produkcji amunicji i materiałów wybuchowych.
Ambler pozwolił sobie przez jakiś czas na swobodne unoszenie się na wodzie. Ci ludzie wiedzą, co potrafię, pomyślał. Na ile zmieniało to jego sytuację? — W Kuala Lumpur wszyscy pytali cię, skąd wiedziałeś, a ty mówiłeś, że to było oczywiste, że ci ludzie wyglądali, jakby mieli swoją winę wypisaną na czołach. Pocili się jak wieprze. Ale dla innych to nie było takie oczywiste. I ci dwaj wcale się tak znowu nie pocili. Analitycy JSP przejrzeli później nagrania. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że ci goście z Dubaju starali się jak mogli wtopić się w tłum. Wyglądali na znudzonych i kompetentnych, dokładnie tak, jak tego chcieli. Tyle tylko, że ty ujrzałeś ich w innym świetle. — Ujrzałem ich takimi, jakimi byli. — Otóż to! Czegoś takiego nie potrafił nikt inny. W sumie nigdy o tym nie rozmawialiśmy. To zdumiewająca umiejętność. Prawdziwy dar. — Chętnie bym się go pozbył. — Dlaczego… zbytnio cię obciąża? — Ozyrys zaśmiał się. — W czym rzecz? Na czym to polega? Jakiś szaman dał ci któregoś dnia stary amulet? — Nie mnie należy o to pytać — odparł z powagą Ambler. — Ale chodzi chyba o to, że większość osób widzi to, co chce zobaczyć. Upraszczają różne rzeczy, chwytają się niepotwierdzonych hipotez. Ja tego nie robię. Nie potrafię. Nie jest to coś, co mógłbym włączać i wyłączać w zależności od mojego widzimisię. — Nie wiem, czy to błogosławieństwo, czy przekleństwo — rzekł Ozyrys. — A może po trosze jedno i drugie. Comme d’habitude. Tak to jest, gdy wiesz zbyt wiele. — W tym momencie mój problem polega na tym, że wiem za mało. Wiesz, o co mi chodzi. O oświecenie mnie. — W jego przypadku była to sprawa życia i śmierci. Musiał poznać prawdę, w przeciwnym razie utonie w mrocznych odmętach nieświadomości, z których już nigdy nie wydostanie się na powierzchnię. — Oświecenie przychodzi etapami. Jak już wspomniałem, mam do zaoferowania opinie, nie informacje. Podziel się ze mną faktami, to może uda mi się pomóc ci odnaleźć w nich jakiś sens. Ambler spojrzał na Ozyrysa, który wciąż prawie bez wysiłku unosił się na wodzie. Na jego szerokich barkach perliły się krople wody, ale kępki rudych włosów pozostawały suche. Niewidzące niebieskie oczy wyglądały przyjaźnie, wręcz zachęcająco. Napięcie, które Ambler w nim wyczuwał, nie wynikało z tego, że Ozyrys chciał go oszukać lub prowadził z nim jakąś grę. Ambler musiał się
pozbyć swoich wątpliwości co do niego. Skoro już nadarzała się okazja, żeby się czegoś dowiedzieć, nie mógł jej przegapić. ••• Chińczyk w dobrze skrojonym garniturze z wełny merynosów, z subtelnym wzorem w jodełkę, nie zwracał niczyjej uwagi, gdy przeszedł przez obrotowe drzwi i znalazł się we frontowym holu hotelu Plaza przy Piątej Alei. Był szczupły, przystojny, o delikatnych rysach i błyszczących, przyjaznych oczach. Skinął głową do recepcjonistki przy kontuarze, a ta odpowiedziała tym samym, uznawszy, że pomylił ją z inną dziewczyną, która przyjmowała go, gdy się meldował. Skinął głową konsjerżowi; ten uśmiechnął się do niego, dając znak, że może na niego liczyć, gdyby tylko czegoś sobie życzył. Nie zwalniając kroku, Chińczyk minął windy. Gdyby miał niepewną minę albo się zatrzymał, by zorientować się w otoczeniu, ktoś z personelu podszedłby i zapytał: „Czy mogę w czymś pomóc, proszę pana?”. Ale w hotelu liczącym osiemset pokoi można śmiało zakładać, że ktoś, kto wygląda na gościa, rzeczywiście nim jest. W kilka minut upewnił się, że obiektu nie ma w holu ani w restauracji, kolejnych parę minut wystarczyło mu, aby ustalić, że obiekt nie przebywa także w żadnym z ogólnodostępnych pomieszczeń na niższych poziomach: w galeriach sztuki, butikach, salonach fryzjerskich i kosmetycznych ani w spa. Joe Li wykluczył już możliwość, że obiekt wynajął pokój w tym hotelu; tak wytworny przybytek ma pewne wymogi wobec klientów: domaga się dokumentów tożsamości i kart kredytowych. Ludzie, którzy wolą pozostać w cieniu, nie zatrzymują się w takich miejscach jak to. Pozostawały dwie możliwości. Jedną z nich był hotelowy ośrodek fitnessu. Żaden z pracowników hotelu nie zauważył, jak Joe Li znika w wyłożonym dywanem korytarzu pomiędzy dwiema windami i korzysta z dyskretnie oznakowanego wejścia dla personelu. Nikt nie zobaczył, jak Chińczyk otwiera aktówkę i składa rozłożony na części sprzęt, który się w niej znajdował. Nikt nie widział, jak wkłada szary kombinezon sprzątacza, w całości zakrywający jego elegancki, drogi garnitur, ani jak wsiada do windy serwisowej, zaopatrzony teraz w mop i kubeł na kółkach. Gdyby ktoś go teraz zobaczył, na pewno by go nie rozpoznał. Za sprawą jedynie zmiany mimiki twarzy i postawy mężczyzna postarzał się o dwadzieścia
lat; był teraz przygarbionym staruszkiem, pchającym kubeł i wykonującym kolejne czynności z niemającej końca listy obowiązków — ot, jeszcze jeden pracownik fizyczny, ktoś, na kogo tak naprawdę nikt nigdy nie zwraca uwagi. ••• Ozyrys był lekko zdyszany, choć bynajmniej nie z powodu nadmiernego wysiłku fizycznego. — Nie rozumiesz? — mówił. — Istnieje alternatywna hipoteza. — Unosił się na wodzie, wykonując delikatne, pełne gracji ruchy, jakby dyrygował niewielką orkiestrą. Błękit jego oczu niemal idealnie odpowiadał barwie wody. — Wyjaśniająca to, co przydarzyło mi się przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny? — Tak — odparł jego stary kolega. — Jesteś zdezorientowany przez to, że twoje wspomnienie o tym, kim jesteś, nie pasuje do świata, w którym się znajdujesz, i zakładasz, że to świat został w jakiś sposób zmanipulowany. A jeśli twoje przypuszczenia są błędne? Jeśli manipulacji poddano twój umysł? Ambler słuchał z coraz większym niepokojem. — To brzytwa Ockhama. Jakie jest najprostsze wyjaśnienie? — ciągnął Ozyrys. — Prościej jest zmienić to, co tkwi w twojej głowie, niż cały świat. — Co próbujesz mi powiedzieć? — Ambler był coraz bardziej oszołomiony. — Słyszałeś o Bluebird, Artichoke, MKULTRA, tych wszystkich programach nauk behawioralnych z lat pięćdziesiątych? Zostały odtajnione, ich szczegóły ujawniono opinii publicznej. Intrygujący wątek w historii agencji szpiegowskich, tak przynajmniej dziś myślą o tym ludzie. — Skądinąd nie bez racji — rzucił Ambler. — Mówisz o szaleństwach zimnej wojny, fantazjach minionej epoki. Te programy zarzucono dawno temu. — Widzisz, w tym właśnie rzecz. Nazwę programu zmieniono, ale badania nigdy nie zostały przerwane. Cała historia zaczęło się od kardynała Józsefa Mindszentyego… Mówi ci coś to nazwisko? — Kolejna ofiara komunistycznego reżimu z połowy lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Na Węgrzech urządzono proces pokazowy, zmuszono Mindszentyego do przyznania się przed kamerami do zdrady i korupcji. Oczywiście wszystkie dowody przeciwko niemu zostały sfabrykowane.
— Tak, masz rację, ale CIA ta sprawa dała do myślenia. Agencja miała nagranie z jego przyznania się do winy i przekazała je do analizy specjalistom od analiz i badania ludzkich zachowań, aby odnaleźli dowody, że kardynał kłamał. Najdziwniejsze było to, że niczego takiego nie odkryto. Wszystkie analizy i badania wykazały, że ten człowiek mówił szczerą prawdę. A jednak oskarżenia przeciwko niemu sfabrykowano, eksperci wiedzieli o tym. Zaczęli zastanawiać się nad tym dylematem. Czy kardynał naprawdę mógł uwierzyć w to, do czego się przyznawał? A jeżeli tak, to w jaki sposób komuniści zdołali przekonać go do tej… alternatywnej rzeczywistości? Jeżeli go czymś odurzono, to jaką substancję mu podano? I tak dalej. Właśnie to dało początek amerykańskim eksperymentom z kontrolą umysłów. Przez pierwsze dwadzieścia parę lat szło nam jak po grudzie, nic się nie udawało. Ktoś został wprowadzony w stan śpiączki po zaaplikowaniu pentotalu, a potem tak go szprycowano deksedryną, że oczy niemal wychodziły mu na wierzch. Czy coś takiego mogło sprawić, że człowiek stałby się podatny na sugestie narkohipnotyczne? Najtęższe, najświatlejsze umysły były zafascynowane potencjalnymi możliwościami. Brakowało ludzi, więc w sprawę zaangażowano wojskowy Wydział Operacji Specjalnych z Fort Detrick w Marylandzie, gdzie znajdował się już ośrodek badań biologicznych. — Skąd tyle o tym wiesz? — zdziwił się Ambler, któremu po plecach przebiegł dreszcz. — Jak sądzisz, dlaczego polecono nam działać razem? — Ozyrys wzruszył ramionami. — Kiedyś zajmowałem się specjalnymi operacjami psychologicznymi. Jak większość lingwistów. Język to jeden z głównych czynników w operacjach manipulowania umysłem. W dawnych, dobrych czasach nasi agenci mogli przesłuchiwać Rosjanina, który zdecydował się zmienić front, w niemieckim „bezpiecznym domu” albo Koreańczyka z Północy w apartamencie w Seulu i szprycowali delikwenta rozmaitymi prochami, tak że w stanie regresji bełkotał w języku, którym posługiwał się w swojej rodzinnej wiosce, a eksperci z agencji po kursach Berlitza nie mieli pojęcia, co facet mówi, i nie byli w stanie dogadać się z nim w jego rodzinnym dialekcie. Właśnie wtedy uznano, że potrzebni są ludzie tacy jak ja. Znalezienie i zwerbowanie nas nie było łatwe, możesz mi wierzyć. W każdym razie później sukcesywnie angażowano nas do prac nad tym czy tamtym projektem Wydziału Operacji Specjalnych. Najpierw sporadycznie, a potem znacznie częściej, wypożyczano nas innym agencjom rządowym, w ramach współpracy międzyagenturalnej… tak to nazywano. Tak
naprawdę chodziło o właściwe zarządzanie zasobami ludzkimi, żeby ograniczyć wydatki. — Inne agencje rządowe — powiedział Ambler. — Jak Wydział Operacji Konsularnych. Albo Jednostka Stabilizacji Politycznej. — Tak to wyglądało. W końcu poprosiłem o oficjalne przeniesienie do Departamentu Stanu, bo uznałem, że to będzie dla mnie większe wyzwanie, jeżeli chodzi o kwestie natury lingwistycznej. Jednak w Wydziale Operacji Konsularnych byli bardziej zainteresowani szkoleniem psychologicznym, które przeszedłem. Niepokoiłeś ich wtedy. Nie byli pewni, na ile mogą ci ufać. Chcieli, żebym był przy tobie przynajmniej podczas kilku kolejnych misji. — Kablowałeś na mnie… — Hm… jeśli tak to chcesz nazwać… Ty kablowałeś na tych złych, ja na tego dobrego, który pomagał nam w schwytaniu tych złych. Ale przecież o tym wiedziałeś. To w końcu twoja robota. — Pamiętam, że kiedyś poprosili mnie, żebym napisał raport na twój temat — powiedział Ambler. — Niewidomy agent… to był dla nich problem. Nie mieli pewności, że się sprawdzisz. Ozyrys uśmiechnął się pogodnie. — Prowadził ślepy ślepego! Musiałeś wiedzieć, jakie mam zadanie. Ale byłeś zbyt dobrze wychowany, żeby się przyznać, że to wiesz. — Chyba po prostu czułem, że nie zamierzasz mnie skrzywdzić. — Bo to prawda. Prawdę mówiąc, zawsze cię lubiłem. Zwłaszcza po Kuala Lumpur. — Ten epizod został naprawdę za bardzo rozdmuchany. — Schwytanie dwójki młodych dżihadystów? Nie o tym mówię. — Więc o czym? — Cofnij się pamięcią do tego, co zdarzyło się tuż przed tym. — Miałeś pilnować wejścia — powiedział Ambler. — Siedziałeś przy barze i piłeś jakiś napój gazowany, chyba jabłkowy. Wyglądał jak piwo. Miałeś w uchu słuchawki, dzięki czemu technik mógł przekazywać ci na bieżąco informacje z holu. Chodziło o to, że gdybyś usłyszał coś ciekawego lub nietypowego, miałeś natychmiast mnie o tym poinformować. — Nie zrobiłem tego, nie musiałem. Ale mówię o tym, co zdarzyło się jeszcze wcześniej. Szliśmy razem, z plakietkami uczestników konferencji. Mieliśmy na
sobie szykowne garnitury od Kilgoura, Frencha and Stanbury’ego, które krzyczały na sto metrów: „Kasa!”. — Wierzę ci na słowo — mruknął Ambler. — Te koniuszki palców nigdy nie kłamią. Najlepsza czesana wełna, pięknie się układa przy klapach i na ramionach. — Ozyrys uniósł rękę i przez chwilę przebierał palcami. — Byliśmy na ulicy, niedaleko od punktu docelowego, a ten wieśniak z prowincji dopytywał się o drogę na najbliższy dworzec kolejowy, ale nikt nie potrafił się z nim dogadać. Po akcencie zorientowałem się, że to Dajak, no wiesz, członek jednej z tych prymitywnych mniejszości etnicznych, które żyją w wioskach rozrzuconych na terytorium tego, co pozostało z dawnej Malezji, a przypominam, że znajdowaliśmy się wówczas w dzielnicy finansowej. Ludzie byli zajęci, zaganiani, nikt nie miał czasu dla Dajaka, więc traktowali go jak powietrze. I wtedy, skrajnie zdesperowany, ten drobny człowieczek… prawdopodobnie w wiejskim ubraniu i sandałach na nogach… zwrócił się o pomoc do ciebie, pytając o drogę. — Skoro tak mówisz… — Nie byłeś stamtąd, nie znałeś okolicy, nie mogłeś wiedzieć, gdzie jest dworzec. Ale zamiast powiedzieć wieśniakowi „Przykro mi, nie mogę pomóc”, zatrzymałeś jednego z tych wiecznie spieszących się biznesmenów. Oczywiście gość był bardziej niż chętny pomóc takiemu dobrze ubranemu człowiekowi z Zachodu jak ty. Więc spytałeś: „Czy może nam pan powiedzieć, jak dojść na najbliższy dworzec kolejowy?”. I czekałeś, aż facet w garniturze wyjaśnił szczegółowo, jak tam trafić. Ja tymczasem, trzymając ręce w kieszeniach, wyłamywałem sobie palce, bo czekało nas trudne i naprawdę ważne zadanie, a ty, jak gdyby nigdy nic, zatrzymałeś się, żeby pomóc jakiemuś chłopu w powrocie do domu. — No i co z tego? — Nie zapamiętałeś tego wszystkiego, bo ten epizod nic dla ciebie nie znaczył. Ale dla mnie owszem. Miałem cię za dupka pierwszej ligi, większość chłopaków z JSP uważałem za dupków, i nagle zdałem sobie sprawę, że może jednak się pomyliłem. — Bo co? Zostałem dupkiem z drugiej ligi? — Nie. — Ozyrys zaśmiał się. Ambler przypomniał sobie, że dawny kolega lubił się śmiać. — To zabawne, jakie rzeczy zapadają człowiekowi w pamięć. I jakie mu umykają. Co sprowadza nas znowu do eksperymentów psychologicznych.
Wietnam wciąż trzyma się mocno. Nixon nie odwiedził jeszcze Chin. A już wkrótce pewien bardzo błyskotliwy, bardzo niebezpieczny i bardzo potężny człowiek miał objąć kluczowe stanowisko w państwie. — No, nie! Znów zamierzasz wygłosić wykład z historii! — Wiesz… Znasz to powiedzenie, że ci, którzy zapominają o przeszłości… — …oblewają egzamin z historii — wszedł mu w słowo Ambler. — Czasami odnoszę wrażenie, że historia się powtarza właśnie z powodu tych, którzy ją pamiętają. Coś ci powiem. — Rozumiem, co mówisz. Chodzi ci o ludzi, którzy hołubią w sobie urazy i zadawnione żale. Ale załóżmy, że zasadziłbym w twoim ogródku jakąś paskudną roślinę, dajmy na to wilczą jagodę, wśród borówek? Nie chciałbyś o tym wiedzieć? — O czym ty mówisz? — O Jamesie Jesusie Angletonie i jednej z jego ofiar. — O kim?! — Możliwe, że o tobie. ••• A więc jednak nie w ośrodku fitnessu. Joe Li starannie spenetrował cały teren, włącznie z szatnią. To niesamowite, ale prawie nikt nie zwrócił na niego uwagi, zupełnie jakby włożył na głowę czapkę niewidkę, kiedy przebrał się w roboczy kombinezon sprzątacza. Przeszedł z kubłem i mopem przez szatnię przy basenie. Ani śladu obiektu. Ostatnim miejscem, które zamierzał sprawdzić, był basen. Jako miejsce spotkania miało ono pewne atuty. Powłócząc nogami, żeby jeszcze lepiej wczuć się w rolę starego sprzątacza, Joe Li wyszedł z szatni i znalazł się przy basenie. Nikt nie zwrócił na niego uwagi; nikt nie przyjrzał się długiej rączce mopa. Owszem, miała ona większą średnicę niż powinna, ale ten szczegół był zbyt drobny, aby ktokolwiek zwrócił na to uwagę, a tym bardziej, żeby wzbudził czyjeś podejrzenia. Joe Li, tocząc kubeł na kółkach po podłodze wyłożonej niedużymi ceramicznymi kafelkami, niedbale, jakby od niechcenia rozglądał się. Mężczyzna, na którego polował, wymknął się w Sourlands. Ale po raz drugi to mu się nie uda. Jeżeli obiekt tu jest, zadanie Joego Li już wkrótce dobiegnie końca. •••
Ambler zamknął oczy i zanurkował na samo dno basenu, a potem szybko wypłynął na powierzchnię. Potrzebował chwili wytchnienia. Angleton, wielki as kontrwywiadu z czasów zimnej wojny, był geniuszem, a jego paranoiczne obsesje omal nie zniszczyły Agencji, dla której pracował. — Angleton pakował swój nos we wszystko — powiedział Ozyrys. — Sęk w tym, że kiedy na początku lat siedemdziesiątych powołano Komisję Churcha, a CIA musiało zamknąć MKULTRA, Angleton osobiście dopilnował, by nie zaniechano tego projektu. Tyle że przeniesiono go do Pentagonu. Niedługo potem Angleton poszedł w odstawkę, ale miał swoich wiernych wyznawców. Wydawali miliony na badania, w ramach budżetu rządowego i poza nim. Pozyskali naukowców z firm farmaceutycznych i laboratoriów wyższych uczelni. Nadal robili swoje, nie przejmując się obostrzeniami czy zakazami ze strony komisji bioetyki. Pracowali ze skopolaminą, bufotyniną i korynantyną, z lekami pobudzającymi, uspokajającymi i całą resztą, oscylującą pomiędzy jednymi a drugimi. Opracowali zmodyfikowaną wersję starych maszyn Wilcoxa-Reitera do terapii elektrowstrząsowej. Zbudowano je z myślą o przełomie w dziedzinie „usuwania wzorców”, czyli o takim mieszaniu w ludzkim umyśle, że człowiek zaczyna tracić całe poczucie czasu i przestrzeni i traci osobowość. Łączono to z techniką, którą nazwano „kierowaniem psychicznym”, polegającą na tym, że wprawia się pacjenta w stupor, a następnie bombarduje się informacjami z puszczonej na okrągło taśmy, po szesnaście godzin dziennie, przez wiele długich tygodni. W tamtych czasach wszystko było bardzo toporne i surowe. Angleton uważał jednak, że jest to konieczne. Oczywiście miał obsesję na punkcie sowieckich technik kontroli umysłu. Wiedział, że nasi agenci, schwytani przez wroga, mogą zostać poddani drenażowi umysłów poprzez poddawanie ich stresom, urazom oraz aplikowanie im środków psychofarmakologicznych. Ale co by było, gdyby udało się zmienić zawartość ludzkiej pamięci? — To niemożliwe. — Angleton był innego zdania. Chodziło o zaadaptowanie starych badań, związanych z usuwaniem wzorców, kierowaniem psychicznym, i o wprowadzanie ich na zupełnie nowy poziom. I oto jesteśmy w Wydziale Neuropsychologii Strategicznej w Pentagonie, gdzie opracowano technikę znaną jako „nałożenie mnemoniczne”. Zapomnij o starych puszczanych na okrągło taśmach. Te techniki są już od dawna przestarzałe. Mówimy o „głębokim przekazie” bodźców wizualnych, słuchowych i węchowych oraz o tworzeniu
w pamięci setek obrazów. Ludzi poddaje się działaniu najróżniejszych substancji psychomimetycznych, a następnie wpaja się im przekaz, strumień wyrazistych epizodów podawanych w pogmatwanym, zmieniającym się stale porządku, od robienia kupki na nocniku po lizanie cipki trzynastolatce z sąsiedztwa… potem ukończenie liceum — rozdanie świadectw i ostre tankowanie. Nowe nazwisko, nieustannie powtarzane. W ten sposób tworzono alternatywną osobowość, którą agent przyjmowałby automatycznie w sytuacji skrajnego stresu albo odmiennego stanu świadomości. Chodziło o stworzenie agenta uodpornionego na wszelkiego rodzaju przesłuchania. Ale sam wiesz, jak działają tajne służby. Kiedy już opracuje się jakąś technikę, można się tylko domyślać, w jaki sposób będzie wykorzystywana. — Sugerujesz… — zaczął Ambler, lecz Ozyrys wszedł mu w słowo. — Tak. Ale tylko sugeruję. Nie mówię, że wiem, bo nie wiem tego na pewno. Resztę musisz dopowiedzieć sobie sam. Ambler nagle poczuł nieprzyjemne gorąco, choć woda była chłodna. Rozszczepienie osobowości… anomalna reaktywna dystonia ego… Psychiatryczny żargon powrócił do niego niczym ostre, raniące odłamki szkła. Obłęd! Próbując skoncentrować się na bezpośrednim przekazie zmysłów — zakotwiczyć w rzeczywistości — poczuł chłód wody i ból mięśni. Uniósł głowę nad powierzchnię, chłonąc wszystkie, najdrobniejsze nawet szczegóły otoczenia. Starsza kobieta pływająca tam i z powrotem w płytszej części basenu miała około osiemdziesięciu lat. Dziewczynka — przypuszczalnie jej wnuczka — w koronkowym czerwonym kostiumie. Pulchne kobiety popijające kawę, zajmujące rozstawione wokół basenu leżaki, ubrane w skromne jednoczęściowe kostiumy i bez wątpienia rozmawiające o diecie i wspomagających ją treningach. Po drugiej stronie na obrzeżu basenu — przygarbiony sprzątacz z kubłem i mopem. Chińczyk w nieokreślonym wieku… Ale coś z nim było nie tak… Ambler zamrugał. Przygarbiona postawa nie była całkiem przekonująca, podobnie jak mop, co stwierdził po uważniejszym przyjrzeniu się. Chryste! Czy miał halucynacje? A może to objaw postępującej paranoi? Nie, nie wolno mu było nawet tak myśleć. Nie mógł się temu poddać! — Ozyrysie! — rzucił. — Tam jest sprzątacz, Chińczyk. To ktoś od ciebie?
— Wykluczone — odparł Ozyrys. — Decyzja o przybyciu tutaj została podjęta spontanicznie. Nikt nie został o tym powiadomiony. — Jest w nim coś dziwnego. Coś… Sam nie wiem. Ale nie możemy tu zostać. — Ambler zanurkował, zamierzając wynurzyć się kilka metrów dalej, aby móc baczniej przyjrzeć się sprzątaczowi, ale nie chciał tego robić zbyt ostentacyjnie. Miał nieodparte przeczucie, że z tym mężczyzną coś jest nie tak. Po chwili woda kawałek dalej zmętniała i gwałtownie pociemniała, jakby przesłoniły ją chmury. Ambler instynktownie zrezygnował z wypłynięcia na powierzchnię i zanurkował głębiej, niemal na samo dno basenu. Krew buchała z ciała Ozyrysa tak gwałtownie, że kula musiała przerwać mu tętnicę szyjną i rozlewała się w chlorowanej wodzie jak kłębiące się wzburzone chmury. ••• Kevin McConnelly starał się zachować spokój, rozmawiając z grubasem w średnim wieku w miejscu, które w Hotel Plaza nazywano przebieralnią. Domyślał się, że „szatnia” nie brzmiałoby dość dostojnie. Szatnia kojarzyła się z wonią przepoconych sportowych strojów i brudnymi gatkami. Plaza starała się przypodobać bogaczom, którzy lubili myśleć, że świat został stworzony właśnie dla nich, jakby jakiś krawiec z Savile Row uwijał się z nożyczkami i szpilkami po całej cholernej zachodniej półkuli, a następnie poupinał i poprzyszywał wszystko według ich uznania. Czy Cincinnati jest we właściwym miejscu? Nie? W takim razie trochę przesuniemy. Jezioro Michigan nie jest dość głębokie? Wobec tego zaraz pogłębimy. Tak właśnie mówili ci ludzie. I tak myśleli. A jeśli na tej planecie istniała odizolowana bańka, w której mogli do woli oddawać się swoim fantazjom, to był nią właśnie Hotel Plaza. — Tak, oczywiście — zwrócił się do grubasa, poczerwieniałego na twarzy mężczyzny bez szyi. — Jeżeli uważa pan, że ktoś ukradł mu portfel, musimy potraktować tę sprawę poważnie. Chodzi tylko o to, że w przebieralni nie zdarzają się przypadki kradzieży rzeczy osobistych. — Zawsze musi być kiedyś ten pierwszy raz — burknął ten z czerwoną twarzą. — Sprawdził pan w kieszeniach? — spytał McConnelly, wskazując na wypukłość w lewej dolnej kieszeni granatowej marynarki mężczyzny.
Ten zrobił gniewną minę, a potem poklepał się po kieszeni. Po chwili wyjął z kieszeni portfel i otworzył go, jakby chciał się upewnić, że naprawdę należy do niego. A czyj portfel spodziewałeś się znaleźć, ty opasły wieprzu? McConnelly pohamował uśmiech cisnący mu się na usta; mógłby zostać źle odebrany. — No to wszystko w porządku — powiedział. — Nigdy nie trzymam tu portfela — odparł mężczyzna z oburzeniem w głosie — To dziwne. — Spojrzał podejrzliwie na McConnelly’ego, jakby uważał, że to jego sprawka. Jakby sądził, że tamten zrobił mu głupi kawał. Uśmiech miał wąski jak ranę od noża. — Przepraszam, że zabrałem panu czas. — Ale ton jego głosu wciąż był taki, jakby obwiniał o całe zamieszanie McConnelly’ego. Pięknie rozegrane. McConnelly tylko wzruszył ramionami. — Nic nie szkodzi. To się często zdarza. — Zwłaszcza w przypadku takich aroganckich buców jak ty, którzy nie umieją przyznać się, że sami dali ciała, pomyślał. Z takimi problemami nigdy się nie spotykał, kiedy służył w żandarmerii wojskowej. W ŻW miał do czynienia z ludźmi, których miejsce i pozycja były z góry ustalone. Precyzowało je to, co widniało na pagonach ich mundurów. Już miał sięgnąć po notes na podkładce i sporządzić notatkę służbową o incydencie — a raczej o domniemanym incydencie, bo przecież w sumie nic się nie wydarzyło, skarga okazała się bezpodstawna — kiedy usłyszał krzyki dochodzące od strony basenu. ••• Kolejna kula przecięła wodę, ciągnąc za sobą pasmo bąbli powietrza, przypominające sznur pereł — i ominęła Amblera o kilkadziesiąt centymetrów. Załamanie światła w wodzie utrudniło zamachowcowi oddanie celnego strzału. Ale dwa razy nie popełni tego samego błędu. Pod jakim kątem strzelał? Jak daleko od basenu znajdował się „sprzątacz”? Pozostając nadal pod powierzchnią i wykonując silne, zdecydowane ruchy rękoma i nogami, Ambler podpłynął do tej strony basenu, gdzie znajdował się Chińczyk. Im bliżej niego, tym bezpieczniej. Teraz strzelec musiał zmienić pozycję, aby wycelować. Ambler spojrzał w stronę czerwonej skłębionej chmury pośrodku basenu, w jego najgłębszej części: Ozyrys już nie żył, Ambler nie miał co do tego
wątpliwości, ciało agenta unosiło się bezwładnie na powierzchni, z rozrzuconymi szeroko ramionami. Boże święty, nie! Jak się stąd wydostać? Ambler przebywał pod wodą nie dłużej niż piętnaście sekund. Mógł wstrzymywać oddech od pięćdziesięciu do sześćdziesięciu sekund. W krystalicznie czystej, błękitnej wodzie nie miał szans na znalezienie dla siebie schronienia. Chyba że… w chmurze krwi tętniczej, kłębiącej się kilka metrów od niego… Martwe ciało Ozyrysa oferowało mu jedyną ochronę, na jaką mógł teraz liczyć. Nie na długo jednak, Ambler, mający na sobie tylko otrzymane od obsługi hotelu kąpielówki, był kompletnie bezbronny. Wypłynął na powierzchnię, przesuwając się wzdłuż ściany basenu, po stronie zamachowca, i zaczerpnął kilka głębokich oddechów, szeroko otwierając usta, by zminimalizować towarzyszące temu dźwięki. Halę wypełniały krzyki. Ludzie, którzy znajdowali się przy samym basenie i na tarasach wokół niego, pierzchali w popłochu, przy wtórze przeraźliwych wrzasków. Niedługo zjawi się hotelowa ochrona, ale dla Amblera wtedy już będzie za późno. Poza tym podejrzewał, że tutejsza ochrona nie miałaby żadnych szans w starciu z chińskim zamachowcem. Był bezbronny… Ale przecież to nie było do końca prawdą! Sama woda stanowiła swego rodzaju osłonę przed kulami. W najgłębszej części basenu miała prawie cztery i pół metra głębokości. Woda ma tysiąc razy większą gęstość niż powietrze i co za tym idzie, jej opór jest tysiąc razy większy niż opór powietrza. Kula po wejściu w wodę, pokonawszy zaledwie metr czy dwa, wytraca prędkość. Zanurkował głęboko, a gdy skierował się ku powierzchni, ukrył się wśród wciąż jeszcze rozprzestrzeniającej się chmury krwi, pod ciałem martwego agenta. Pociągnął je w stronę trampolin. Kolejna kula przecięła wodę, mijając bark Amblera zaledwie o centymetry. Karabinek, który dało się rozbierać i składać i którego lufa musiała mieć kształt rączki mopa, był bronią niepozbawioną wad. Podstawowym jej mankamentem było to, że z powodu uproszczonej budowy musiała być jednostrzałowa, wyposażona w zamek ryglowy, i za każdym razem trzeba ją załadowywać. Stąd cztero-, pięciosekundowa przerwa pomiędzy kolejnymi strzałami. Ambler spojrzał przez czerwoną od krwi wodę i ujrzał bezpośrednio nad sobą wysoką trampolinę. Betonowy słup, na którym się opierała, zapewniał mu swego rodzaju ochronę.
Chińczyk trzymał długi karabinek o uproszczonym kształcie, uniesiony do strzału. Kolbę przyłożył do ramienia. Broń wyglądała na wąskogwintową, być może był to zmodyfikowany AMT lightning, jeden z modeli ze składaną kolbą przeznaczony do „cichych” operacji snajperskich. Kolejny trzask i kolejny strzał; Ambler, który już kilka sekund wcześniej wiedział, że padnie, wykonał gwałtowny ruch, aby uniknąć trafienia. Zaraz potem znów zanurzył się pod wodę. Wszystko polegało na odpowiednim zgraniu w czasie. Zanim tamten odda następny strzał, mogło minąć kolejnych pięć, sześć sekund. Czy Ambler zdoła dotrzeć na czas do betonowego słupa? A jeżeli tak, to co powinien zrobić później? Nie było czasu na snucie dalszych planów. Musiał żyć chwilą albo za chwilę umrzeć. Nie miał wyboru. Teraz! ••• To nie okrzyki bólu, stwierdził Kevin McConnelly, lecz odgłosy paniki. Był rozlazły i bez formy — lustra nie kłamią — ale piętnaście lat w żandarmerii wojskowej wyrobiło w nim instynkt przetrwania. Zajrzał do Le Centre Nautique, jak pretensjonalnie nazywano hotelowy basen — a potem cofnął się o krok. Ujrzał Chińczyka, który profesjonalnie oddawał strzały z broni wyglądającej jak karabinek paramilitarny: wiedział, że z kimś takim nie można się mierzyć, mając do dyspozycji jedynie pistolet. Wpadł do szatni i rozejrzał się rozpaczliwie. Był spocony, czuł ucisk w dołku i przypomniał sobie, dlaczego odszedł z żandarmerii. A jednak trzeba było coś zrobić i właśnie on musiał to uczynić. Tylko co? Nie uważał się za mózgowca, później jednak uzna, że to, co wtedy zrobił, było wyjątkowo sprytne. Znalazł tablicę oświetleniową basenu i wygasił światła w sali. Pomieszczenie spowił atramentowy mrok i zapadła dziwna cisza, gdy wszystkie wentylatory i silniki przestały działać. To, że w ogóle wydawały jakieś dźwięki, człowiek uświadamia sobie dopiero wtedy, gdy wszystkie urządzenia zostaną wyłączone. Zdał sobie sprawę, że w ten sposób może pomóc strzelcowi w ucieczce, lecz nie to stanowiło jego największy problem. Tamten musiał przestać strzelać. Przecież nikt nie strzela w ciemnościach. A teraz, gdzieś tu musiała być latarka. Usłyszał, jak ktoś biegnie w jego stronę. Wystawił nogę i go podciął.
Tamten wyrżnął w jedną z szafek. Gdy McConnelly znów zapalił światła, ujrzał mierzącego metr osiemdziesiąt mężczyznę w kąpielówkach. Krótkie ciemne włosy, umięśnione ciało. Po trzydziestce, może pod czterdziestkę, w wieku, który — jeśli ktoś o siebie dba — trudno sprecyzować. — Czemu to zrobiłeś, do cholery? — spytał gniewnie mężczyzna, rozmasowując obolałe, stłuczone ramię. To nie strzelec. Raczej ten, do którego strzelano. McConnelly pospiesznie się rozejrzał; ani śladu strzelca. Ani śladu broni. Zły facet zniknął; obaj o tym wiedzieli. Ale ulgę poczuł tylko McConnelly. — Będzie tak — zaczął autorytatywnie. Lubił od razu stawiać się w roli tego, który rozdaje karty, i nie mógł się nadziwić, jak takie podejście działa, i to nawet w przypadku najgorszych szumowin. — Zaraz wezwę policję i zabezpieczę to miejsce. A potem wyjaśnisz mi, oraz policji, co się tu właściwie wydarzyło. — Stał z rękami na biodrach, a spod rozchylonej kurtki wyzierał pas z bronią. — Tak sądzisz? — Mężczyzna podszedł do szafki, wziął ręcznik, starannie wytarł nim włosy, a następnie zaczął się przebierać w swoje rzeczy. — Wiem, że tak będzie — odparł zdecydowanym tonem McConnelly, podążając za nim. I wtedy stało się coś dziwnego; mężczyzna zobaczył swoje odbicie w lustrze na ścianie i drgnął gwałtownie, jakby zobaczył ducha. Po chwili odwrócił się i wziął głęboki oddech. — Zadzwoń też do jakiejś gazety — rzucił obojętnym tonem. — Chętnie opowiem prasie, co tu się stało. „Strzelanina na basenie w Hotelu Plaza”. Świetny nagłówek! — To nie będzie konieczne — rzekł McConnelly, czując, że traci grunt pod nogami. Nie kwapił się do tego, by opowiadać zarządowi hotelu o tym, co tu zaszło. Prawdę mówiąc, ta praca nie była tego warta. A szefostwo i tak pewnie obwiniłoby o wszystko jego, tak samo jak ten opasły dupek o czerwonej twarzy. — I to ty o tym decydujesz? — Mówię tylko, że możemy ściągnąć tu policję, nie wywołując przy tym niepotrzebnej sensacji. — Wolę dziennikarzy niż policję. Co powiesz na: „Krwawy basen w Hotelu Plaza”? — Musisz tu zostać, to konieczne — rzekł McConnelly. Ale nie powiedział tego z przekonaniem, bo nie był wcale przekonany.
— Będzie tak — rzucił mężczyzna przez ramię, oddalając się spokojnym krokiem. — Nigdy mnie nie widziałeś.
Langley, Wirginia Caston z ponurą miną wpatrywał się w listę fałszywych nazwisk otrzymaną z Departamentu Stanu. Oczywiście problem polegał na tym, że na liście prawie na pewno nie było nazwiska, o które mu chodziło. To zostało usunięte. Jak miał znaleźć coś, co nie istniało? Powędrował wzrokiem do dzisiejszego egzemplarza „Financial Timesa”, który trafił do kosza przy jego biurku. O tym, jak bardzo Caston był rozkojarzony, mogło świadczyć to, że po raz pierwszy, odkąd pamiętał, pomylił się podczas rozwiązywania krzyżówki. Coś nieistotnego, mało znaczącego. Próbował wpisać: Drobnostka. Nie zgadzała się liczba liter. Powinno być: Błahostka. Wyjął gazetę z kosza i spojrzał na krzyżówkę. Na papierze wciąż widać było ślady gumki, której użył, by zetrzeć błędnie wpisane hasło. Upuścił gazetę, ale trybiki pod jego czaszką zaczęły się obracać. Jeśli usuwa się coś, co było, zwykle się coś dodaje, prawda? — Adrianie! — zawołał. — Mistrzu. — Asystent pochylił głowę w lekko ironicznym geście. Gdyby nie to, że robił to szczerze i z sympatią, mógłby zostać posądzony o niesubordynację. — Przygotuj formularz zapotrzebowania jedenaście trzydzieści trzy A, dobrze? Adrian wydął wargi. — To jak poszukiwanie góry pełnej bogactw mineralnych. Chodzi o otrzymanie materiałów archiwalnych z pominięciem oficjalnej procedury, tak? — Doskonale, Adrianie — odparł Caston, myśląc, że chłopak dobrze odrobił pracę domową. — Urzędnicy szczerze tego nie cierpią. Jest z tym sporo zachodu. Trzeba się nieźle naużerać. I zapewne właśnie dlatego zawsze zajmuje to niewiarygodnie dużo czasu, przemknęło przez głowę Castona. — A co w tej kwestii mówią przepisy? — spytał asystenta.
Adrian Choi zaczerwienił się. — Znam kogoś, kto tam pracuje. — Kto to taki? — Pewna dziewczyna — wymamrotał Adrian, żałując, że w ogóle o tym wspomniał. — Mówiąc „dziewczyna”, masz na myśli osobę płci żeńskiej, będącą w przybliżeniu w twoim wieku? — No, coś w tym rodzaju — odparł Adrian, spuszczając wzrok. — No cóż, Adrianie. Bardzo mi się spieszy i chciałbym jak najszybciej dostać te informacje. — Dobra. — Powiedziałbyś, że jestem czarujący? Adrian spojrzał na niego jak łania zastygła w panice na środku szosy, w blasku reflektorów nadjeżdżającego auta. — Ee… chyba nie… — wykrztusił w końcu, najwyraźniej uświadomiwszy sobie, że nie jest w stanie potaknąć i zachować przy tym niewzruszony wyraz twarzy. — Zgadza się, Adrianie. Miło wiedzieć, że nie straciłeś kontaktu z rzeczywistością. To dlatego, że jesteś tu nowy. Ktoś kiedyś powiedział o mnie, że „cierpię na brak uroku osobistego”, był to ktoś, kto naprawdę mnie lubił. A teraz mam dla ciebie bardzo szczegółowe i konkretne instrukcje. Chcę, żebyś zadzwonił do swojej młodej przyjaciółki z archiwum i wykorzystał swój urok osobisty, aby panienka była gotowa uczynić dla ciebie wszystko. I nie mówię tylko o rozłożeniu przed tobą nóg. Dasz radę to zrobić? Adrian przekrzywił głowę, wyglądał na zaskoczonego. — Ja… ee… tak… myślę, że tak. — Przełknął ślinę. Ojczyzna go wzywała! Z większym przekonaniem w głosie dodał: — Jasne, że tak. — A potem dostarcz wszystkie informacje, o które prosimy, w formularzu jedenaście trzydzieści trzy A szybciej, niż ktokolwiek w całej historii Agencji otrzymał jakiekolwiek informacje z archiwum. — Caston uśmiechnął się. — Potraktuj to jak wyzwanie. — Ekstra — rzekł Adrian. Caston sięgnął po telefon: musiał zamienić słówko z zastępcą dyrektora Agencji. Od wielu godzin nie ruszył się ze swojego fotela. Ale coraz bardziej zbliżał się do celu.
Rozdział 10
Gaithersburg, Maryland To był parterowy dom w stylu rancza, z wyglądu zwyczajny i różniący się od innych w tej okolicy jedynie starannie poprzycinanymi krzakami ostrokrzewu, które rosły wokół fundamentów, tworząc nawet zimą fosę z kolczastej zieleni otaczającą cały budynek. Wydawał się miejscem oferującym bezpieczne schronienie, ale możliwe, że Ambler się mylił. Musiał się tego dowiedzieć. Nacisnął dzwonek i czekał. Czy ona w ogóle będzie w domu? Usłyszał kroki, a w jego umyśle pojawiło się kolejne pytanie: czy będzie sama? W garażu stał tylko jeden samochód, stara corolla, a podjazd był pusty. Nie usłyszał żadnych dźwięków sugerujących, że w domu mogły znajdować się inne osoby. To jednak jeszcze o niczym nie świadczyło. Drzwi uchyliły się na kilka centymetrów; w szparze pojawił się napięty łańcuch. Para oczu odnalazła jego spojrzenie i przepełniło je zdumienie. — Proszę, nie rób mi krzywdy — powiedziała cichym, przerażonym głosem Laurel Holland. — Idź stąd, proszę. Pielęgniarka, która pomogła Amblerowi zbiec z Parrish Island, zamknęła mu drzwi przed nosem. Był przygotowany, że usłyszy tupot oddalających się kroków i odgłos wybieranego numeru telefonu. Drzwi wykonano z taniej brązowej płyty pilśniowej. Łańcuch to był żart. Jedno silniejsze pchnięcie i zostałby wyrwany z mocowań. Ale to nie wchodziło w rachubę. Ambler miał tylko jedną szansę, musiał rozegrać to właściwie. Laurel Holland odsunęła się od drzwi, ale czuł, że jest tuż obok, sparaliżowana z niepewności i niezdecydowania. Znów nacisnął dzwonek. — Laurel — powiedział. W domu panowała cisza; kobieta nasłuchiwała. Słowa, które Ambler teraz wypowie, zadecydują o wszystkim.
— Laurel, jeśli tego chcesz, odejdę. Pójdę sobie i nigdy więcej mnie nie zobaczysz. Obiecuję. Ocaliłaś mi życie. Zobaczyłaś coś, czego nie dostrzegał nikt inny. Miałaś odwagę mnie wysłuchać, zaryzykowałaś swoją karierę, aby zrobić coś, czego nie uczyniłby nikt inny. I nigdy tego nie zapomnę. — Przerwał na chwilę. — Ale potrzebuję cię, Laurel. Znów potrzebuję twojej pomocy. — Odczekał chwilę. — Proszę, wybacz mi. Nie będę ci się więcej naprzykrzał. Z ciężkim sercem odwrócił się od drzwi i obserwując ulicę, zszedł po dwóch stopniach z ganku. Wydawało się niemożliwe, aby ktoś go tu śledził, i z całą pewnością nikt nie mógł przypuszczać, że Ambler wpadłby na pomysł odwiedzenia osoby należącej do personelu rotacyjnego z Parrish Island. Mimo to musiał się upewnić. Dotarł tu z Nowego Jorku taksówką i dwoma wynajętymi samochodami, potem bacznie przyjrzał się całej okolicy wokół domu, gdzie mieszkała Laurel, i dopiero wtedy zdecydował się zadzwonić do drzwi. Nie zauważył niczego podejrzanego. Wczesnym popołudniem ulica była niemal kompletnie wyludniona. Kilka osób, które, jak Laurel Holland, pracowało na nocną zmianę, było teraz w domach, czekając na powrót dzieci ze szkoły. Z okien jednego płynęły dźwięki popularnego teleturnieju, z innego dobiegała muzyka rockowa. Gospodynie domowe — twarde sztuki, chociaż temu zagrożonemu gatunkowi wieszczono rychłą zagładę — niezmordowanie prasowały albo polerowały do połysku tanie meble. Usłyszał drzwi otwierające się za jego plecami, zanim zdążył dotrzeć na podjazd. Odwrócił się. Laurel Holland, jakby nie dowierzając temu, co właśnie zrobiła, pokręciła głową. — Wchodź szybko — powiedziała. — Zanim wróci mi rozum. Ambler bez słowa wszedł do skromnego domu i rozejrzał się. Koronkowe firanki. Tani importowany dywan na produkowanych masowo dębowych panelach podłogowych. Pospolita kanapa, ale nakryta ciekawą haftowaną kapą, która wyglądała na orientalną. W kuchni niczego nie zmieniono, odkąd zbudowano ten dom. Porysowane blaty, złocone uchwyty szafek, podłoga pokryta linoleum w czarno-białą szachownicę. Laurel Holland sprawiała wrażenie przerażonej i wściekłej na niego, ale jeszcze bardziej złościła się na siebie. Wyglądała naprawdę pięknie. W Parrish Island była szorstką, ładniutką pielęgniarką; w domu, z rozpuszczonymi włosami, w dżinsach i swetrze, była więcej niż piękna, elegancka, jej dość ostre rysy zostały
złagodzone przez falujące kasztanowe włosy; poruszała się z naturalną gracją. Ciało pod luźnym swetrem było twarde i miękkie zarazem, gibkie i elastyczne. Talię miała wąską, ale dość duże piersi sprawiały, że miała w sobie coś z matki. Ambler zorientował się, że się na nią gapił, i odwrócił wzrok. Z niejakim zdziwieniem spostrzegł nieduży rewolwer — Smith and Wessona, dwudziestkędwójkę — zawieszony na uchwycie przy wieszaku na przyprawy. To, że miała broń, było znaczące. Jeszcze bardziej znaczące było jednak to, że Laurel Holland nie próbowała po nią sięgnąć. — Po co przyszedłeś? — spytała, patrząc na niego zbolałym wzrokiem. — Zdajesz sobie sprawę, co może się ze mną stać? — Laurel… — Jeżeli chciałeś okazać wdzięczność, idź sobie! Chcę zostać sama. Ambler drgnął, jakby otrzymał siarczysty policzek, i pochylił głowę. — Pójdę — powiedział głosem brzmiącym jak szept. — Nie — rzuciła. — Nie chcę… Sama już nie wiem, czego chcę. — W jej głosie kryła się udręka i skrępowanie, wyczuł to wyraźnie. — Narobiłem ci kłopotów. Chcę ci podziękować i powiedzieć, że bardzo mi przykro. Jakby od niechcenia przeczesała palcami lśniące włosy. — Masz na myśli kartę magnetyczną? Nie była moja. Pielęgniarka z nocnej zmiany zawsze zostawia swoją w szufladzie, w punkcie wydawania leków. — Więc pewnie uznali, że musiałem ją jakoś stamtąd zwędzić. — Otóż to. Nagranie nie pozostawia wątpliwości, co się stało, a przynajmniej tak je sobie zinterpretowali. Wszyscy dostali naganę i na tym się skończyło, pomijając dwóch gości, którzy trafili do szpitala. A więc… uciekłeś… a teraz wróciłeś. — Wróciłem, bo musiałem — wyjaśnił. — Powiedziano nam, że jesteś niebezpieczny. Że jesteś psychopatą. Wzrok Amblera powędrował w stronę wiszącego na ścianie rewolweru. Dlaczego po niego nie sięgnęła? Wątpił, żeby to ona umieściła tam tę pukawkę. Ktoś musiał zrobić to za nią. Mąż, może chłopak. To nie była męska broń, ale broń, którą mężczyzna mógł załatwić dla kobiety. A przynajmniej mężczyzna pewnego typu. — Powiedzieli ci to, ale ty im nie uwierzyłaś — rzekł Ambler. — W przeciwnym razie nie wpuściłabyś niebezpiecznego psychola do swego domu. Zwłaszcza że
mieszkasz sama. — Nie możesz być tego pewien — odparła. — Ale nie zawsze tak było. Opowiedz mi o swoim byłym. — Skoro tyle wiesz, to może sam sobie opowiedz? — Możemy tu mówić o podwójnym byłym. To twój były. I były wojskowy. Skinęła głową, wydawała się lekko zaskoczona. — Ściślej mówiąc, to weteran — ciągnął. Znów pokiwała głową, a z jej twarzy odpływały kolory. — Może jest w pewnym stopniu paranoikiem. — Ruchem głowy wskazał na uchwyt z bronią. — Zastanówmy się nad tym. Jesteś pielęgniarką z zakładu psychiatrycznego, a konkretnie ściśle strzeżonej placówki należącej do kompleksu Waltera Reeda. Dlaczego tak się stało? Może dlatego, że twój facet wrócił z kolejnej tury… w Somalii albo z Pustynnej burzy… mając trochę namieszane w głowie? — Syndrom stresu pourazowego — odezwała się półgłosem. — A ty próbowałaś go uleczyć, poskładać go do kupy. — Próbowałam. — W jej głosie dało się wyczuć lekkie drżenie. — Ale ci się nie udało — mówił dalej Ambler. — Choć nie dlatego, że się nie starałaś. No więc poszłaś na uczelnię, być może do wyspecjalizowanej uczelni wojskowej, i zajęłaś się tym tematem, a ponieważ jesteś bystra, uzyskałaś świetne wyniki. Pielęgniarka specjalizująca się w psychiatrii, z dyplomem uczelni wojskowej. Placówka Waltera Reeda. Parrish Island. — Dobry jesteś — ucięła, choć nie wyglądała na zadowoloną, że tak gruntownie ją rozpracował. — To ty jesteś dobra. I dlatego wpakowałaś się w kłopoty. Jak mówi powiedzenie, żaden dobry uczynek nie pozostanie bez kary. — Dlatego tu jesteś? — spytała, sztywniejąc. — Aby wymierzyć mi karę? — Na Boga, nie… — Wobec tego po co, do cholery… — Ponieważ… — Myśli kłębiły mu się w głowie. — Może martwię się, że jednak jestem obłąkany… może dlatego. I dlatego, że jesteś jedyną osobą ze znanych mi osób, która nie patrzy na mnie jak na wariata. Laurel wolno pokręciła głową, ale widział, że strach z niej odpływa. — Mam ci powiedzieć, że nie jesteś szalony? Nie sądzę, żebyś był szaleńcem. Jednak to, co myślę, nie ma większego znaczenia. — Dla mnie ma.
— Napijesz się kawy? — Jeżeli zrobisz… — Może być rozpuszczalna? — Nie masz czegoś szybszego? Posłała mu długie, badawcze spojrzenie. Znów zdawała się przenikać go na wskroś, docierając do najdalszych zakamarków jego wnętrza, gdzie kryły się resztki jego normalności. Kiedy siedzieli razem, pijąc kawę, nagle zrozumiał, po co się tu zjawił. Laurel miała w sobie ciepło i odrobinę ludzkich uczuć, których teraz pragnął równie mocno jak powietrza. Opowieści Ozyrysa o nałożeniu mnemonicznym i całym arsenale technik kontroli umysłów brzmiały naprawdę przerażająco; Ambler miał wrażenie, jakby grunt usunął mu się spod stóp. Podobnie przerażała go gwałtowna śmierć niewidomego agenta, która jedynie potwierdzała prawdziwość jego słów. W świecie, w którym inni widzieli w nim agenta do wynajęcia, Laurel Holland, jako jedyna, z bliżej nieokreślonych powodów, zwyczajnie w niego wierzyła, tak jak on pragnął wierzyć w siebie. Ironia była gorzka i bolesna: oto pielęgniarka z zakładu psychiatrycznego, która widziała go w najgorszych jego momentach, jako jedyna uważała, że jest zdrowy psychicznie. — Patrzę na ciebie — odezwała się powoli — i mam wrażenie, jakbym widziała siebie. Wiem, że różnimy się diametralnie. — Zamknęła na chwilę oczy — Ale jest coś, co nas łączy. Nie wiem tylko, co to takiego. — Jesteś moim portem w czasie sztormu. — Niekiedy mam wrażenie, że porty łakną sztormów — odparła. — Z czystej konieczności? — Mniej więcej… A skoro już o tym mowa, chodziło o Pustynną burzę. — Twój eks. — Eksmąż. Ekskomandos z piechoty morskiej, a to naznacza człowieka na całe życie. Nie sposób się od tego uwolnić. Nie był w stanie wyzwolić się od tego, co przytrafiło mu się podczas Pustynnej burzy. A więc? Co to wszystko może oznaczać? Że przyciągam kłopoty jak magnes? — Nie był człowiekiem z zaburzeniami pourazowymi, kiedy go poznałaś, prawda? — Nie, wtedy jeszcze nie. To było dawno temu. Ale wysłano go na misję, odsłużył dwie kolejne tury i wrócił odmieniony.
— Bynajmniej nie na lepsze. — Zaczął pić, i to sporo. I podnosić na mnie rękę… sporadycznie. — Nawet sporadycznie to i tak za dużo. — Próbowałam do niego dotrzeć. Miał w sobie coś ze złamanego małego chłopca, a ja wierzyłam, że zdołam go naprawić, jeżeli tylko będę go kochać dostatecznie mocno. I kochałam go. A on kochał mnie. Chciał mnie chronić, to było dla niego najważniejsze. Zaczął popadać w paranoję, wszędzie widział wyimaginowanych wrogów. Ale bał się o mnie, nie tylko o siebie. Nie zdawał sobie jednak sprawy, że dla mnie to on stanowił najpoważniejsze źródło lęków. To jego się obawiałam. Ta broń na ścianie… Powiesił ją dla mnie, uparł się, żebym nauczyła się z niej korzystać. Zwykle zapominam, że ona w ogóle tam jest. Ale czasami myślałam o tym, by użyć jej, aby obronić się… — …przed nim. Zamknęła oczy, skrępowana i zawstydzona. Milczała przez chwilę. — Powinnam się ciebie bać. Nie wiem, dlaczego się nie boję. Nieomal przeraża mnie to, że się ciebie nie obawiam. — Jesteś taka jak ja. Działasz instynktownie. Machnęła ręką. — I zobacz, dokąd mnie to doprowadziło. — Jesteś dobrym człowiekiem — powiedział Ambler. Bez namysłu wyciągnął rękę i ujął jej dłoń. — To podpowiada ci instynkt? — Tak. Kobieta o piwnych oczach z zielonymi plamkami tylko pokręciła głową. — Wobec tego powiedz mi, czy w twojej przeszłości też jest weteran z traumą po ostrzale artyleryjskim? — Mój styl życia nie sprzyjał utrzymywaniu stałych związków. Tych mniej trwałych zresztą też nie. Trudno być z kimś w dłuższym związku, gdy znika się na siedem miesięcy, by wyjechać na Sri Lankę, Madagaskar, do Czeczenii albo Bośni. Trudno mieć prawdziwych przyjaciół, kiedy się wie, że skazuje się ich na długotrwałe okresy inwigilacji. Takie są procedury. Gdy bierzesz udział w ściśle tajnej operacji, trzeba założyć, że wykorzystujesz w konkretnym celu kontakty z ludźmi… albo, co gorsza, że oni wykorzystują ciebie. To dobre życie dla samotnika. Można w ten sposób żyć tylko wtedy, jeśli się nie ma nic przeciwko związkom, które już od samego początku mają ustaloną datę ważności, jak mleko
w butelce. To było poświęcenie. Ofiara. I to spora. Ale dzięki temu trudniej człowieka zranić. — I nie zraniono cię? — Dochodzę do wniosku, że skutek był raczej odwrotny. — No nie wiem — powiedziała Laurel, a jej falujące włosy rozbłysły w świetle sufitowych lamp. — Z moim szczęściem chyba lepiej byłoby mi samej. Ambler wzruszył ramionami. — Wiem, jak to jest. Kiedy ludzie zmieniają się na twoich oczach. Mój ojciec pił. Początkowo starał się to ukrywać, ale w końcu przestał. — Bywał agresywny? — Zwykle tak bywa. — Bił cię? — Sporadycznie — odparł Ambler. — Nawet sporadycznie to i tak za dużo. Ambler się zamyślił. — Nauczyłem się rozpoznawać jego nastroje. W przypadku pijaków to niełatwe, bo potrafią zmieniać się w jednej chwili. Są rozbawieni, wesolutcy, aż tu nagle „łup” na odlew z otwartej dłoni albo zaciśniętą pięścią, to zależy, a wyraz twarzy pochmurnieje, jakby chcieli powiedzieć: „Jesteś za bardzo wyszczekany, chłopcze”. — Chryste. — Później zawsze było mu z tego powodu przykro. Naprawdę tego żałował. Wiesz, jak to jest… Facet mówi, że tym razem się zmieni, a ty mu wierzysz, bo chcesz wierzyć. Pokiwała głową. — Musisz mu wierzyć. Tak jak wierzysz, że któregoś dnia musi przestać padać. Bo nie może padać bez końca. I to tyle, jeżeli chodzi o instynkt. — Ja to nazywam oszukiwaniem siebie. Ignorowaniem głosu instynktu. Widzisz, gdy jesteś tym małym chłopcem, uczysz się obserwować twarz ojca i to, co się na niej odmalowuje. Uczysz się rozpoznawać, kiedy jest w złym humorze, ale wyłącznie dlatego, że wścieka się tylko na siebie. Pytasz go, czy możesz dostać kieszonkowe albo czy kupi ci nowego action mena, a on spogląda na ciebie, jakbyś mu wyświadczył przysługę. Daje ci pięć albo nawet dziesięć dolców i mówi: „Masz i ciesz się”. Mówi, że jesteś dobrym dzieciakiem. Kiedy indziej znowu wydaje się
szczęśliwy, radosny, a gdy spojrzysz na niego krzywo, nagle jego twarz pochmurnieje i wiesz od razu, że pas będzie w robocie. — Więc nigdy nie wiedziałeś, jak się to skończy. Był całkiem nieprzewidywalny. — Nie, i właśnie o to chodzi — rzekł Ambler. — Nauczyłem się. Nauczyłem się poznawać różnice, wychwytywać drobne subtelne zmiany. To było jak z prognozowaniem pogody. Zanim skończyłem sześć lat, znałem jego nastroje jak alfabet. Wiedziałem, kiedy nie należy pokazywać mu się na oczy. Wiedziałem, kiedy miał dobry humor. Wiedziałem, kiedy był zły i agresywny, a kiedy bezradny i będzie się nad sobą użalał. Wiedziałem, kiedy okłamywał mnie albo mamę. — To ciężkie brzemię dla dziecka. — Odszedł, zanim skończyłem siedem lat. — Czy ty i twoja mama odetchnęliście wtedy z ulgą? — To było trochę bardziej skomplikowane. Laurel milczała przez chwilę; oboje pili okropną kawę. — Miałeś kiedykolwiek inną pracę? — spytała w końcu. — Mam na myśli inną prócz tego, że byłeś agentem rządowym. — Parę dorywczych zajęć na lato. Obsługa grilla w wesołym miasteczku. Miałem tylko nadzieję, że klienci zamówią żeberka z rusztu dopiero po przejażdżce kolejką górską, a nie zanim na nią wsiądą. Całkiem nieźle szło mi rysowanie. Przez pierwszy rok studiowałem za granicą, w Paryżu, usiłując zarobić trochę grosza jako artysta uliczny. No wiesz… rysujesz portrety przechodniów, szkice węglem lub ołówkiem, a potem dostajesz za to parę franków. — Prosta droga do forsy. — Musiałem szybko z tego zrezygnować. Ludzie byli bardzo wzburzeni, gdy pokazywałem im swoje szkice. — Nie potrafiłeś uchwycić podobieństwa? — Nie w tym rzecz. — Przerwał na chwilę. — Boże, od lat o tym nie myślałem. Potrzebowałem czasu, żeby zrozumieć, na czym polegał problem. Najogólniej rzecz biorąc, sposób, w jaki postrzegałem ludzi, nie do końca odpowiadał temu, jak oni chcieli być widziani. Wyglądali na moich szkicach na przerażone, zżerane zwątpieniem, rozpaczą lub rezygnacją istoty i może rzeczywiście tacy byli. Ale nie takiej prawdy ode mnie oczekiwali. Zwykle reagowali strachem albo złością.
Wręczałem im portret, a im odbijało, mięli kartkę w dłoniach, a potem darli na kawałki i wyrzucali do kosza. Robili to z przerażeniem. Jakby nie chcieli, żeby te szkice ujrzał ktoś inny, bo mógłby zobaczyć to, co kryło się w ich duszy. Wtedy, jak wspomniałem, nie do końca jeszcze rozumiałem, co się dzieje. — A teraz już rozumiesz? Spojrzał na nią. — Miałaś kiedykolwiek wrażenie, że nie wiesz, kim jesteś naprawdę? — Prawie cały czas — odparła, a jej oczy zdawały się go pochłaniać, niczym oczy dzikiego kota. — Co oni ci zrobili? Odpowiedział smutnym półuśmiechem. — Nie chcesz tego wiedzieć. — Co oni ci zrobili? — powtórzyła. Położyła rękę na jego dłoni i jej ciepło powędrowało w górę, aż do ramienia Amblera. Powoli zaczął opowiadać jej o tym, że zniknął ze wszystkich baz danych i elektronicznych archiwów, a potem, nieco bardziej ogólnikowo, podzielił się z nią tym, co usłyszał od Ozyrysa. Słuchała z uwagą, jej spokój był zaraźliwy. Wreszcie spytała: — Chcesz wiedzieć, co myślę? Skinął głową. — Wydaje mi się, że oni próbowali namieszać ci w głowie, kiedy trzymali cię w Parrish Island. Właściwie jestem tego pewna. Próbowali tego za pomocą środków farmakologicznych, elektrowstrząsów i Bóg wie czego jeszcze. Ale ja nie wierzę, że naprawdę można zmienić to, kim się jest. — Kiedy byłem… w zakładzie… puszczono mi nagranie — powiedział półgłosem. — Tego, co mówiłem. — Opisał wszystko, nie wdając się w zbędne szczegóły. — Skąd wiesz, że to naprawdę byłeś ty? — Po prostu… wiem — odparł, machając z rezygnacją ręką. Laurel spojrzała na niego przenikliwie. — To wszystko można wyjaśnić. — Wyjaśnić? Ale jak? — Na studiach miałam zajęcia z farmakologii. Pójdę po podręcznik i zaraz wszystko zrozumiesz. Po kilku minutach wróciła z grubą książką w złoto-brązowej okładce.
— Ten rodzaj psychozy, o którym wspominałeś, można wywołać za pomocą leków. — Otworzyła podręcznik na stronie z rozdziałem o antycholinergikach. — Posłuchaj, tu jest mowa o objawach przedawkowania. Piszą, że może nim być psychoza. — Ale ja tego w ogóle nie pamiętam. Nie pamiętam psychozy. Nie pamiętam, żeby mnie szprycowano lekami. — Mogli połączyć antycholinergiki z innym lekiem, versedem. — Wertowała kolejne strony. — O, tutaj. — Postukała palcem w wytłuszczony fragment. — Leki takie jak versed ingerują w kształtowanie się pamięci. Ostrzegają przed „amnezją następczą”, czyli amnezją dotyczącą wydarzeń, które miały miejsce bezpośrednio po podaniu leku. Chcę przez to powiedzieć, że przy odpowiedniej mieszance leków mogłeś przeżyć epizod psychotyczny, doświadczyć krótkotrwałej psychozy, popaść w szaleństwo, ale w twojej pamięci nie pozostałby po tym żaden ślad. Chociaż mogłeś na dobre kilka godzin zmienić się w kompletnego szaleńca… Ambler wolno pokiwał głową. Dostał gęsiej skórki. — I wtedy, gdy byłeś w tym stanie, mogli cię nagrać — ciągnęła. — Żeby zarejestrować obłęd, w który sami cię wpędzili, przekonać cię, że jesteś szalony. Z sobie tylko znanych powodów. Z sobie tylko znanych powodów. Tylko kto i dlaczego? Te pytania były niczym bezdenna otchłań grożąca zagładą każdemu, kto zbyt długo próbowałby się w nią wpatrywać. Zmaganie się z podstawowym pytaniem — „Co się właściwie stało?” — było już dostatecznie wyczerpujące. Z sobie tylko znanych powodów. Wpędzanie ludzi w szaleństwo tylko z pozoru wydawało się paradoksalne. Sztuczne wywoływanie obłędu należało bowiem do elementów kontrwywiadowczego arsenału brudnych sztuczek. I sposobów na zdyskredytowanie niewygodnego człowieka. Taśmę można było po cichu rozpropagować i przekonać zainteresowane strony, że dany obiekt to w rzeczywistości kompletny wariat. Wszelkie pytania były, rzecz jasna, bardzo szybko wyciszane. Ta teoria wydawała się przerażająca. Czemu zatem Hal Ambler czuł przepełniającą go dziwną radość? Ponieważ nie był sam. Bo składał rozsypane kawałki, mając kogoś do pomocy.
Kogoś, kto mu uwierzył. Kto uwierzył w niego. I ta wiara pomogła mu odbudować wiarę w siebie. Nawet jeśli wciąż był uwięziony w labiryncie, to odnalazł swoją Ariadnę. — A jak wyjaśnisz sprawę baz danych? — naciskał. — Jest tak, jakbym w ogóle nigdy nie istniał. — Wiesz, co mogą zrobić naprawdę potężni ludzie. Ja też to wiem. Słyszałam różne plotki, rzeczy, o których nie powinno się w ogóle mówić, ale ludzie tak czy owak gadają. O tworzeniu danych dla osób, które nigdy nie istniały. A wykasowanie danych kogoś, kto naprawdę istniał, wcale nie jest trudniejsze. — Wiesz, że to, co mówisz, brzmi jak czyste szaleństwo? — Nie jest bardziej szalone niż ta druga alternatywa — odparła Laurel tak stanowczo, że Ambler z miejsca skreślił hipotezę Ozyrysa. — Zamknęli cię w zakładzie. A więc chcieli uniknąć wszelkich, zapewne niewygodnych pytań na twój temat. To trochę tak jak ze strąceniem drabiny, kiedy już wejdziesz po niej przez okno do domu. — A to, co zobaczyłem w Sourlands? Nie było śladu po mojej chatce, nie zostało nic, co mogłoby świadczyć o tym, że kiedykolwiek tam stała. — Wydaje ci się, że ktoś, kto korzysta z usług potężnej agencji rządowej, nie może zadbać o zmianę wyglądu konkretnego skrawka terenu gdzieś na ustroniu? — Laurel, posłuchaj mnie — powiedział nieomal łamiącym się głosem. — Patrzę w lustro i nie poznaję siebie. Wyciągnęła rękę i dotknęła jego policzka. — Wobec tego musieli zmienić twój wygląd. — Jak to możliwe? — Nie jestem chirurgiem — odparła. — Ale słyszałam różne rzeczy o zabiegach z dziedziny chirurgii plastycznej i o tym, jak można zmienić czyjś wygląd, tak by nawet ta osoba nie była świadoma, że poddano ją operacji. Wiesz, że ludzie tygodniami mogą być utrzymywani w śpiączce farmakologicznej poprzez aplikowanie im silnych leków. Tak się robi na przykład na oddziałach leczenia oparzeń: żeby oszczędzić pacjentom przewlekłego bólu i cierpień. W dzisiejszych czasach wykonuje się najróżniejsze operacje chirurgiczne o tak zwanej „minimalnej inwazyjności”. Mogli zmienić ci wygląd twarzy, a następnie utrzymywać w śpiączce farmakologicznej, dopóki nie wydobrzejesz. Nawet jeśli w trakcie miałeś epizody świadomości, to podając ci versed, mogli sprawić, że nie zapisało się to w twojej pamięci. Skąd mógłbyś wiedzieć?
— To obłęd — rzucił Ambler. Podeszła do niego, stanęła tuż przy nim i dotknęła jego twarzy. Zbadała skórę wzdłuż żuchwy i uszu, a następnie zaczęła poszukiwać blizn, które mogły znajdować się za linią włosów. Uważnie przyjrzała się jego powiekom, policzkom, nosowi. Czuł ciepło jej twarzy tuż przy swojej, a kiedy przesunęła palcami po jego skórze, poczuł, że coś w jego wnętrzu drgnęło. Boże, ależ ona była piękna. — Widzisz coś? — spytał. Laurel pokręciła głową. — Nie znalazłam żadnych blizn, ale to o niczym nie świadczy — odparła z naciskiem. — Są techniki, o których nawet ja nie mam pojęcia. Skalpel może wejść przez błonę śluzową nosa, wewnętrzną stroną powiek, takich możliwości jest bez liku. To nie moja działka. — Nie masz na to dowodów — rzekł Ambler, którego zaskoczyło jej zdecydowanie. — Po prostu tak ci się wydaje. — To jedyne, co wydaje się mieć sens — odparła z przejęciem. — Tylko to brzmi sensownie, zważywszy na wszystko, czego doświadczyłeś. — Zakładając, rzecz jasna, że moje doświadczenia nie są przekłamane. — Zamilkł. — Cholera, czuję się jak ofiara. — Może oni chcą, żebyś tak właśnie się czuł. Posłuchaj, ci, co ci to zrobili, nie są dobrymi ludźmi. To manipulatorzy. Nie wydaje mi się, że umieścili cię w Parrish Island dlatego, że jesteś słaby. Przypuszczalnie trafiłeś tam, bo byłeś zbyt mocny. Bo zacząłeś dostrzegać coś, czego nie powinieneś był ujrzeć. — Zaczynasz mówić jak szaleniec, prawie jak ja. — Uśmiechnął się. — Mogę ci zadać osobiste pytanie? — spytała nieśmiało. — Wal — mruknął. — Jak się nazywasz? Po raz pierwszy tego dnia zaśmiał się, głośno, serdecznie, z głębi serca. Wyciągnął rękę, jakby się oficjalnie przedstawiał. — Miło mi poznać, Laurel Holland — powiedział. — Nazywam się Harrison Ambler. Ale możesz mi mówić Hal. — To bardziej mi się podoba niż pacjent numer pięćdziesiąt trzy-dwanaście — odparła. Zmierzwiła jego krótkie ciemne włosy. Odwróciła mu głowę w jedną, a potem drugą stronę, jakby manipulowała manekinem. A potem pieszczotliwie pogładziła go po policzku.
Zajęło mu kilka sekund, zanim na to zareagował. Czuł się jak pustynny wędrowiec, który umierając z pragnienia, dociera w końcu do oazy. Przyciągnął Laurel do siebie i przytulił; jej ciało było miękkie i jędrne zarazem. Była wszystkim, co miał na tym świecie, ale to mu wystarczyło. Kiedy odsunęli się od siebie, oboje mieli łzy w oczach. — Wierzę ci — powiedziała drżącym, lecz zdecydowanym głosem. — Wierzę, że ty to ty. — Możliwe, że tylko ty jedna — mruknął cicho. — A co z twoimi przyjaciółmi? — Mówiłem ci, przez ostatnie dwadzieścia lat praktycznie nie utrzymywałem kontaktów towarzyskich. Wymogi zawodowe. Przyjaciółmi byli dla mnie koledzy z agencji, a o ich wytropieniu nie ma mowy. Mogą teraz przebywać w dowolnym zakątku świata, w zależności od wykonywanego akurat zlecenia. A poza tym i tak żaden z nas, agentów operacyjnych, nie znał prawdziwych nazwisk swoich współtowarzyszy. To podstawowa zasada. — Dobra, zapomnijmy o tym. A co z przyjaciółmi z dzieciństwa albo ze studiów? Wzdrygając się na to wspomnienie, opowiedział jej o swoim telefonie do Dylana Sutcliffe’a. Zamilkła, ale tylko na parę sekund. — Może ma wczesne stadium alzheimera. Może miał wypadek samochodowy i doznał uszkodzenia mózgu. Albo od zawsze cię nienawidził. A może pomyślał, że chcesz pożyczyć od niego pieniądze. Kto to wie? — Wstała, wzięła kartkę i ołówek i położyła przed nim. — Napisz nazwiska wszystkich osób, które pamiętasz i które mogą pamiętać ciebie. Dzieciaka z sąsiedztwa, w którym dorastałeś. Współlokatora ze studiów. Ktokolwiek przyjdzie ci do głowy. Skup się na mniej pospolitych nazwiskach, żeby było łatwiej wyszukiwać ich w internecie. — Nie mam pojęcia, jak miałbym teraz odnaleźć tych wszystkich ludzi… — Pisz! — rzuciła władczym tonem. Ambler wziął się do pracy. Napisał około dziesięciu nazwisk osób z okolic Camden, z liceum, z obozu letniego i z college’u Carlyle. Wzięła od niego kartkę, po czym wspólnie przeszli do niewielkiego kącika w kuchni, gdzie stał mocno już wysłużony komputer; wyglądał, jakby kupiono go na wyprzedaży mienia wojskowego.
— Ma łącze tylko przez modem — powiedziała przepraszającym tonem. — Ale to zdumiewające, co można teraz znaleźć w internecie. — Posłuchaj — zaczął niepewnie. — Nie wiem, czy naprawdę chcesz to zrobić. — Już i tak wciągnął ją dostatecznie głęboko w otchłań swego koszmaru, a bał się wplątywać ją w to jeszcze bardziej. — To mój dom. Zrobię, co zechcę. Laurel usiadła przy komputerze i wpisała podane nazwiska do wyszukiwarki, pięć minut później miała już tuzin numerów telefonów połączonych z tuzinem nazwisk i zapisała je starannie, bardzo ładnym charakterem pisma, na kartce. A potem podała mu bezprzewodowy aparat telefoniczny. — Spróbuj i zadzwoń do kogoś. — W jej oczach malowała się pewność i przekonanie. — Nie — rzucił. — Nie z twojego telefonu. — Martwisz się o rachunki za rozmowy zamiejscowe? To słodkie. Możesz zostawić ćwierćdolarówkę na komódce, jak Sidney Poitier w Zgadnij, kto przyjdzie na obiad. — Nie w tym rzecz. — Ambler przerwał; nie chciał, by uznała go za paranoika, ale wiedział, że środki ostrożności stanowiące dla agenta operacyjnego drugą naturę mogły cywilowi wydać się co najmniej dziwne. — Chodzi tylko o to, że nie wiem na pewno, czy… — Czy mój telefon nie jest na podsłuchu? — Nie wyglądała na poruszoną jego sugestią. — Można to jakoś sprawdzić? — Nie bardzo. Laurel pokręciła głową. — W jakim ty świecie żyjesz? — Niespiesznie wpisała jego nazwisko do wyszukiwarki. Wynik wcale go nie zaskoczył. BRAK DOKUMENTÓW O POSZUKIWANEJ PRZEZ CIEBIE TREŚCI: HAL AMBLER — Skorzystam z komórki — rzekł Ambler, wyciągając nokię. — Tak będzie bezpieczniej. — Wziął głęboki oddech i wybrał pierwszy numer z listy. — Czy mogę mówić z Elaine Lassiter? — zapytał, starając się zachować spokojny ton.
— Moja żona zmarła w zeszłym roku — odparł jakiś mężczyzna głosem cichym jak szept. — Wyrazy współczucia — odrzekł pospiesznie Ambler. Telefon pod drugim numerem, Gregsona Burnsa, odebrano natychmiast. — Chciałbym mówić z Gregsonem Burnsem — zaczął Ambler. — Przy telefonie. — Greg! Mówi Hal Ambler. Wiem, minęło sporo czasu… — Jeżeli chce mi pan coś sprzedać, prosiłbym, żeby skreślił mnie pan z listy i więcej nie dzwonił — powiedział mężczyzna niskim głosem, w którym słychać było rozdrażnienie. — Czy w dzieciństwie mieszkał pan przy Hawthorn Street, w Camden? — nie dawał za wygraną Ambler. Usłyszał niepewne „Tak”, a w tle kłótliwy głos kobiety: — Kto dzwoni? — I nie pamięta pan Hala Amblera z naprzeciwka? Ani nikogo nazwiskiem Ambler? — Erica Amblera, tego pisarza. O nim, owszem, słyszałem. Ale on nie żyje. I pan też może do niego dołączyć, bo tylko marnuje pan mój czas. — Mężczyzna się rozłączył. Podłoga pod stopami Amblera nagle jakby zaczęła się kołysać. Pospiesznie wybrał następny numer z listy. Julianne Daiches — albo Julianne Daiches Murchison jak brzmiało jej pełne nazwisko; nadal mieszkała w Delaware. Ale kiedy kobieta o tym nazwisku odebrała w końcu telefon, też go nie pamiętała. W przeciwieństwie do George’a Burnsa była serdeczna, nigdzie się nie spieszyła i nie sprawiała wrażenia podejrzliwej, raczej była zaskoczona zakłopotaniem dzwoniącego. — Nie nazywa się pan czasem Sandler? — spytała, próbując okazać się pomocna. — Bo z całą pewnością znałam chłopaka nazwiskiem Sandler. Zanim dotarł do połowy listy, miał trudności ze skupieniem wzroku, na jego czole perlił się zimny pot. Wreszcie, po dłuższym wpatrywaniu się w kartkę, zmiął ją w kulkę i ścisnął w pięści. A potem osunął się na kolana i zamknął oczy. Kiedy je otworzył, zobaczył stojącą nad nim ze zmartwioną miną Laurel Holland. — Nie rozumiesz? To na nic. — Te słowa wypłynęły z jego ust niczym jęk. — Nie mogę tak dłużej. Nie mogę już tego robić.
— Chrzanić to! — rzuciła. — Wszyscy w tym siedzą. Albo to… albo sama już nie wiem. Nieważne. Nie musimy sobie teraz zawracać tym głowy. Nie powinnam była cię do tego namawiać. — Nie — odezwał się zduszonym głosem. — Ale wybacz, ja po prostu już dłużej nie mogę… — I nie musisz. Nikt ci nie każe. Nie przepraszaj. Nie daj im tej satysfakcji. — Im! Znów to słowo, za którym nie wiadomo co się kryje. — Tak, im. Ktokolwiek jest odpowiedzialny za całą tę cholerną szaradę. Nie daj im tej satysfakcji. Może próbują doprowadzić cię do ostateczności. Albo złamać. Chrzań to. Nie będziemy grać w tę ich grę. Umowa stoi? Ambler podniósł się chwiejnie na nogi. — Stoi — odparł głosem zdławionym z emocji, nad którymi już nie panował. Objęła go, a on w uścisku jej ramion zaczął odzyskiwać siły. — Wiesz co? Może wszyscy jesteśmy ideami w umyśle Boga. Miałam kiedyś chłopaka, który powiedział, że najlepszą szansą na nieśmiertelność jest uzmysłowienie sobie, że nie istniejemy. Ale był wtedy nieźle naćpany. — Ich czoła się zetknęły, a Ambler poczuł, że Laurel się uśmiechnęła. — Chcę tylko powiedzieć, że musimy niekiedy wybierać, w co mamy wierzyć. A ja… no cóż, co tam! Wybieram ciebie. Instynkt, tak? — Ale, Laurel… — Zamknij się, dobra? Wierzę ci, Harrisonie Ambler. Wierzę ci. Poczuł, jakby nagle na nocnym niebie pojawiły się ciepłe promienie słońca.
Rozdział 11
Gdy odjechał wynajętym pontiakiem spod jej domu i skręcił w lewo w dwupasmową ruchliwą drogę, czuł się trochę jak uszkodzony statek tańczący na falach. Ulga była prawdziwa, ale zarazem niepewna. Mimo to nie chciał przedłużać swojej wizyty, choć z drugiej strony bardzo pragnął tam zostać. Laurel Holland już i tak wiele dla niego zrobiła; nie mógł pozwolić na kolejne poświęcenie z jej strony. Przy następnym skrzyżowaniu, parę kilometrów dalej, czekał cierpliwie na czerwonym, włączając krótkie światła, gdy z przeciwka nadjechała furgonetka. Kiedy światła zmieniły się na zielone i mógł przejechać przez skrzyżowanie, poczuł nagły chłód, a wyciągając lewą rękę, bez trudu potwierdził, że z nawiewu wciąż płynie strumień ciepłego powietrza. Jedno spojrzenie wystarczyło… O Chryste, o Chryste, o Chryste! Furgonetka! A za kierownicą ten sam facet o mocno zarysowanej szczęce. Ten z ekipy, która próbowała go „przechwycić”. Albo gorzej. Chciał natychmiast wykręcić i zawrócić, ale ten drugi pas jezdni był akurat zablokowany przez sznur jadących jeden za drugim samochodów. Marnował czas, a nie miał chwili do stracenia. Jak to się stało? To mój dom. Zrobię, co zechcę. Komputer Laurel! Jej cholerny komputer: poszukiwania w internecie musiały coś uruchomić, zainicjować alarm. Agencje rządowe miały programy wychwytywania — ten używany przez FBI, Carnivare, był najbardziej znanym spośród nich — które monitorowały ruch w internecie. Systemy te korzystały z tak zwanych technik „namierzania pakietów”, aby monitorować konkretne węzły i miejsca lokalizacji danych w internecie. Tak jak w przypadku komputera, z którego skorzystał w kafejce internetowej przy Dupont Circle, sprzęt Laurel miał swój adres cyfrowy, po którym można było dotrzeć do informacji, gdzie został zarejestrowany — i adresu użytkownika. Wśród aut jadących z przeciwka pojawiła się luka i z piskiem opon Ambler zawrócił. Usłyszał klakson samochodu, któremu zajechał drogę, i odgłos gwałtownego hamowania. Światła na skrzyżowaniu były czerwone, ale to by go nie zatrzymało. Niestety, z prawej i lewej nadjeżdżały pojazdy. Gdyby jechały
wolniej, spróbowałby się przecisnąć, ale mknęły jak szalone i prawdopodobieństwo wypadku było zbyt duże. Lepiej przyjechać na miejsce o minutę czy dwie później, niż nie dojechać wcale. Tyle że każda sekunda ciągnęła się w nieskończoność. W końcu ruch uliczny nieco zelżał i – teraz! — pojawiła się luka. Zanim nadjedzie kolejny samochód, miną trzy sekundy… Ambler przejechał na czerwonym, pokonując skrzyżowanie przy wtórze pisku opon i trąbienia klaksonów. Po chwili znalazł się za ospałą półciężarówką jadącą z prędkością czterdziestu pięciu w strefie, gdzie dozwolona była prędkość sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Ambler nacisnął klakson — Cholera, nie ma czasu! — ale półciężarówka niemal złośliwie utrzymała tę samą prędkość. Gwałtownie zjechał na drugi pas, przecinając podwójną ciągłą i przyspieszywszy z rykiem silnika, wyprzedził półciężarówkę. Zanim zjechał na Orchard Lane, koszulę miał przesiąkniętą potem. Przejechał przez cichą, spokojną uliczkę z prędkością jak na autostradzie i zatrzymał rozdygotanego sedana przed domem Laurel Holland, gdzie… Nie! Furgonetka podjechała już pod jej dom; stała na ukos na podjeździe, z tylnymi podwójnymi drzwiami otwartymi w stronę ganku. Usłyszał krzyki Laurel i trzask otwieranych frontowych drzwi. Dwóm potężnym mężczyznom w czarnych koszulach, pod którymi napinały się mięśnie, udało się ułożyć ją na noszach; przypięli ją do nich i ruszyli z nią do furgonetki. Laurel leżała blada, próbując się uwolnić. Nie! Boże! Nie! Tamtych było tylko dwóch, ale — Boże nie! — jeden z nich wyjął dużą strzykawkę; igła zabłysła w świetle latarni, gdy mężczyzna szykował się do wstrzyknięcia Laurel nieokreślonej zawartości. Amblera bardziej niż cokolwiek innego przerażał wyraz profesjonalnego spokoju i zdecydowania na twarzach mężczyzn. Wiedział, co będzie dalej. Nigdy nie miał wydostać się ze swego więzienia oślepiającej bieli, sterylnego psychiatrycznego dołu, w którym go pogrzebano. Teraz ten sam los szykowano dla Laurel. Za dużo wiedziała. Nigdy nie wyjdzie na wolność, by móc opowiedzieć swoją historię. Jeżeli tamci byli miłosierni, zabiją ją, a jeśli nie, spędzi resztę życia tak, jak to zostało zaplanowane dla Amblera. Dożywotnio uwięziona. Pogrzebana żywcem. Jako obiekt rozmaitych eksperymentów. A potem pozostawią ją, aby powoli gasła, gdy wszelkie ślady jej istnienia zostaną wymazane ze świata żyjących.
Nie! Nie! Nie mógł na to pozwolić. Jeden z mężczyzn, kierowca o zaciętej twarzy i mocno zarysowanej szczęce, zaczął biec w stronę Amblera. Ten dodał gazu, a kiedy silnik zaryczał i zaczął zwiększać obroty, Ambler zmienił bieg na jedynkę. Wóz wyrwał do przodu, wystrzeliwując jak z procy w stronę stojącej o dwanaście metrów dalej furgonetki. Jej kierowca znajdował się teraz na lewo od niego, jakby zamierzał rzucić się i wyciągnąć go z pojazdu. W ostatniej chwili Ambler otworzył drzwi od strony kierowcy i usłyszał łupnięcie, gdy uderzyły w tamtego, pozbawiając go przytomności. Dał po hamulcach i wykonał kierownicą pełen obrót w lewo. Wozem gwałtownie zarzuciło i uderzył w furgonetkę. Wciąż słyszał krzyki, kiedy wygramolił się z samochodu. Poczuł ulgę; to oznaczało, że Laurel wciąż nie zrobiono zastrzyku. Podbiegł z tyłu do furgonetki, gdzie, zapięta w płócienne pasy, wierzgała i szamotała się z całej siły, mocując się z przytrzymującym ją mięśniakiem. Ambler stanął za przednimi drzwiami furgonetki, które otworzyły się pod wpływem uderzenia pontiaca. — Odsuń się od niej albo zginiesz, sukinsynu! — zawołał. — Jedna kula w głowę, druga w brzuch. — Wiedział, że takie sprecyzowanie da tamtemu do myślenia. Tamten nie widział wprawdzie broni, ale mógł się spodziewać, że Ambler ją ma. Ci ludzie byli zawodowcami, a nie fanatykami: wykonywali swoją robotę dla pieniędzy. — Już! — ryknął Ambler. Mężczyzna zrobił, co mu kazano. Unosząc obie ręce w geście poddania, powoli zaczął obchodzić furgonetkę. Gdy znalazł się z przodu pojazdu, zrobił coś, czego Ambler się spodziewał: jednym susem wskoczył do pojazdu i pochyliwszy nisko głowę, uruchomił silnik. Teraz zależało mu wyłącznie na przetrwaniu. Ambler szerokim łukiem wyminął furgonetkę i upewnił się, że Laurel była bezpieczna, nie wsadzono jej do pojazdu. Tymczasem mężczyzna dodał gazu i ruszył; przesunął w bok stojącego mu na drodze pontiaka, a potem, przetoczywszy się po trawniku, wyjechał na ulicę. On uciekł, ale wkrótce zjawią się następni. — Laurel! — zawołał Ambler i sprawnymi ruchami rozpiął krępujące ją pasy. — Uciekli? — spytała drżącym ze strachu głosem. — Musimy się stąd wynosić. Przywarła do niego, obejmując go trzęsącymi się ramionami.
— Wiedziałam, że wrócisz po mnie — powtarzała raz po raz, a jej ciepły oddech omiatał mu szyję. — Wiedziałam, że mnie uratujesz. — Musimy się stąd wynosić — przerwał jej gwałtownie Ambler. — Czy jest jakieś miejsce, w którym mogłabyś się zatrzymać? Gdzieś, gdzie byłabyś bezpieczna? — Mój brat mieszka w Richmond. — Nie! Na pewno mają jego adres w swoich aktach. Znaleźliby cię tam błyskawicznie. Ktoś inny, ktoś, o kim nie wiedzą. Twarz Laurel przepełniło strapienie. — Jest pewna kobieta, która była dla mnie jak ciotka, najlepsza przyjaciółka mojej mamy. Teraz mieszka w Wirginii Zachodniej. Pod Clarksburgiem. — Może być — rzekł Ambler. — Proszę… — zaczęła i dostrzegł desperację oraz strach malujące się na jej twarzy. Nie chciała zostać sama. — Zawiozę cię tam — powiedział. ••• Podróż do Clarksburga zajęła kilka godzin, jechali jej autem, starym mercurym, głównie drogami międzystanowymi numer sześćdziesiąt osiem i siedemdziesiąt dziewięć. Ambler czujnie wypatrywał wszelkich oznak pościgu. Laurel trochę płakała, a trochę milczała jak zaklęta. Próbowała przetrawić coś, z czym dotąd nie miała do czynienia, i w końcu zareagowała na traumę gniewem i determinacją. Tymczasem Ambler w duchu łajał sam siebie. W chwili słabości ta kobieta mu pomogła i właśnie dlatego jej życie było teraz zagrożone. I być może już nigdy nie będzie takie jak kiedyś. Laurel patrzyła na niego jak na wybawcę i ostoję bezpieczeństwa — widział to wyraźnie. Tyle że prawda wyglądała dokładnie odwrotnie. Ale nigdy nie zdołałby jej do tego przekonać, bo to była prawda podyktowana przez logikę, a nie emocje. Kiedy się rozstawali — zamówił taksówkę, aby czekała przy skrzyżowaniu, niedaleko domu przyjaciółki jej matki — Laurel prawie zadrżała, jakby zerwano jej opatrunek z rany. Poczuł coś podobnego. — To ja cię w to wpakowałem — wymamrotał bardziej do siebie niż do niej. — To moja wina.
— Nie — zaoponowała gwałtownie. — Nigdy tak nie mów. To oni są winni, do cholery. Oni. Ludzie, którzy… — Nie dokończyła. — Dasz sobie radę? Pokiwała głową. — Dorwij tych sukinsynów — wycedziła przez zaciśnięte zęby, zanim odwróciła się i pomaszerowała w stronę wiktoriańskiego domku cioci Jill, wyglądającego jak chatka z piernika. Ganek był zalany ciepłą złocistą poświatą. Wydawało się, jakby Laurel wkraczała do innego świata — oferującego jej bezpieczeństwo. Do świata, w którym dla niego nie było miejsca. Nie ośmielił się narazić jej na jeszcze większe niebezpieczeństwo. Gdzieś w labiryncie czaił się potwór. Tezeusz musiał zabić Minotaura, w przeciwnym razie żadne z nich nigdy nie będzie bezpieczne. Tej nocy, w tanim moteliku pod Morgantown w Wirginii Zachodniej, zasnął nie bez trudu. Stare wspomnienia zaczęły wsączać się do komór jego umysłu. Ojciec, jego przystojna twarz o ostrych rysach, z bliska nie tak atrakcyjna za sprawą długich lat żłopania alkoholu; pod szorstką skórą widać było popękane naczynia krwionośne. Lukrecjowy zapach sen-sen, cukierka, który rozpuszczał w ustach, aby ukryć woń alkoholu w oddechu. Charakterystyczny wyraz bierności zranionej matki; trochę trwało, zanim zdał sobie sprawę, że pod tą biernością kryje się tłumiony gniew. Jej twarz zawsze była pokryta warstwą podkładu; stanowił on część codziennego makijażu, toteż nikt nie dostrzegał, kiedy zatuszowaniu siniaka. To było na kilka tygodni przed jego siódmymi urodzinami.
podkład
służył
— Dlaczego tato odchodzi? — zapytał Hal. Siedzieli z matką w ciemnym kąciku przy kuchni, który nazywali pokojem rodzinnym, choć rzadko zbierali się tam wszyscy. Matka robiła na drutach szalik, którego i tak nikt nigdy nie będzie nosił, ciężkie druty zahaczały o kulę krwistoczerwonej włóczki. W którymś momencie uniosła wzrok i pobladła pod grubą warstwą podkładu. — O czym ty mówisz? — W jej głosie dało się wyczuć ból i zdziwienie. — Tata nie odchodzi? — Tatuś ci to powiedział? Mówił, że odchodzi? — Nie — odparł prawie siedmioletni chłopiec. — Nic nie powiedział. — Więc nie rozumiem, o co ci chodzi — rzuciła gniewnie.
— Przepraszam, mamusiu — rzekł pospiesznie. — Słowo daję, że masz w sobie diabła. Czemu mówisz coś takiego? „Czyż to nie oczywiste? — chciał powiedzieć. — Czy ty tego nie widzisz?” — Przepraszam — powtórzył. Ale „przepraszam” nie wystarczyło, nie, kiedy w tydzień później tata naprawdę spakował manatki i odszedł w siną dal. Jego szafy zostały opróżnione, osobiste drobiazgi — spinki do krawata, mosiężna zapalniczka i cygara — znikły z szuflad, a chevrolet ulotnił się z garażu. Tata zniknął z ich życia. Matka zabrała Hala z jakichś zajęć pozaszkolnych, aby zawieźć go do centrum handlowego i kupić mu prezent urodzinowy. Kiedy dotarli do domu i zrozumieli, co się stało, zaczęła rozpaczliwie szlochać. Chociaż sam też płakał, starał się nieudolnie ją pocieszyć, ale ona, rozdygotana, odsunęła się od dotyku jego dziecięcej dłoni. Zawsze będzie pamiętał, jak wtedy na niego spojrzała. Przywołała w myślach to, co powiedział jej kilka dni wcześniej, i jej twarz przepełniła groza. Z czasem starała się tchnąć w ich życie odrobinę optymizmu, tak jak w jego urodziny. Ale pomiędzy nimi już nic nie było takie samo. Spojrzenia syna ją irytowały, zaczęła więc unikać jego wzroku. Dla Hala to była pierwsza z takich chwil, które niosły takie samo przesłanie: że lepiej jest być samemu, niż zostać porzuconym. I wtedy siedmiolatek stał się trzydziestosiedmiolatkiem o przenikliwym spojrzeniu, podobnym do spojrzenia tajwańskiego kandydata na prezydenta. Z innego czasu i innego miejsca. Zacząłeś dostrzegać coś, czego nie powinieneś był ujrzeć. Znów był w Zhanghua, wśród gęstego tłumu zwolenników kandydata; czekał, aż cel zajmie optymalną pozycję, zanim da sygnał ekspertowi od ładunków wybuchowych, aby zdetonował podłożoną bombę. Tak neutralne słowa opisujące krwawą jatkę. Może dzięki temu byli w stanie robić to, czym się zajmowali. Wai Chan Leung był niższy, niż Ambler się spodziewał, i znacznie szczuplejszy. A jednak wśród zebranego tłumu wcale nie wydawał się drobny, a gdy zaczął mówić, Tarquin przestał postrzegać go jako konusa. — Przyjaciele — zaczął polityk. Miał przypięty do klapy bezprzewodowy mikrofon i stał swobodnie, nie czytając treści przemówienia z kartki. — Czy mogę was nazwać moimi przyjaciółmi? Myślę, że tak. Mam również nadzieję, że i wy
możecie nazwać mnie przyjacielem. Zbyt długo już przywódcy tego kraju nie byli naszymi prawdziwymi przyjaciółmi. Może byli przyjaciółmi zagranicznego kapitału. I zamożnych dynastii. Oraz rządów innych państw. Jak również Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Ale odnoszę wrażenie, że nie zawsze byli waszymi przyjaciółmi. Przerwał na chwilę, gdy jego słowa zagłuszył gromki aplauz. — Znacie tę starą chińską opowieść o trzech abstynentach przechodzących obok winiarni. Pierwszy mówi: „Jestem tak wrażliwy, że gdybym wypił choć jeden kieliszek wina, twarz by mi poczerwieniała i padłbym jak ścięty”. Drugi na to: „To jeszcze nic. Ja, gdy tylko poczuję zapach wina, robię się czerwony na twarzy i tracę przytomność”. Na to trzeci: „Jeżeli chodzi o mnie, wystarczy, że zobaczę kogoś, kto poczuł zapach wina”… — Tłum zareagował na znaną anegdotę głośnym śmiechem. — W erze globalizacji pewne kraje są zagrożone bardziej niż inne. Tajwan jest odpowiednikiem trzeciego człowieka z tej anegdoty. Kiedy kapitał ucieka, kiedy amerykański dolar jest windowany w górę lub leci na łeb na szyję albo to samo dzieje się z innymi walutami, nasza ekonomia i systemy polityczne czerwienieją na twarzy i zaczynają się chwiać. — Przerwał i ruszył w stronę mównicy. Tarquin — bo teraz był Tarquinem — obserwował go z uwagą, jak zahipnotyzowany. Nic w tym człowieku, którego widział, stojącego sześć metrów dalej, nie zgadzało się z treścią akt JSP, które otrzymali on i reszta zespołu. Tarquin nie znał wszystkich faktów, w swojej pracy polegał wyłącznie na intuicji, która miała dla niego siłę prawdy. Dossier opisywało kogoś sprytnego i wyrachowanego, przepełnionego pragnieniem zemsty i zabójczym gniewem, wypalonego wewnętrznie cynika, kierującego się zadawnionymi urazami. Kogoś, dla kogo publiczne okazanie współczucia było jedynie fałszywym występem. Tarquin nie wyczuł niczego takiego, ani śladu sztuczności, cynizmu czy egoizmu typowego dla oszustów. Ten człowiek wyraźnie lubił mówić, ale wierzył w swoje słowa, w ich wagę i słuszność. Zacząłeś dostrzegać coś, czego nie powinieneś był ujrzeć. — Nazywają Tajwan małym tygrysem — mówił Wai Chan Leung w uniesieniu, prawie jak uliczny kaznodzieja. — Nie martwi mnie, że nazywają nas małymi. Niepokoi mnie to, że tygrysy to zagrożony gatunek. — Znów przerwał. — Samowystarczalność to szczytny ideał. Czy jednak realistyczny? Niektórzy powiedzą, że musicie wybierać między ideałami a realizmem. Ci sami ludzie
jednak wmawiają wam, że możecie cieszyć się demokracją, jeśli tylko pozwolicie, aby mówili wam, co macie robić. Wiecie, kogo mi przypominają? Przypomnijcie sobie człowieka, który w dawnych czasach postawił w swojej wiosce kram, gdzie oferował włócznię, która jak twierdził, mogła przebić wszystko, oraz tarczę, której, jego zdaniem, nic przebić nie mogło. Rozległ się gromki aplauz i śmiech. — Ludu Tajwanu, wszyscy Chińczycy mieliby przed sobą wspaniałą przyszłość, gdyby ją wybrali. Przyszłość, którą stworzymy sami. Wybierajmy więc mądrze. Kontynent się zmienia. Czy my będziemy stać bezczynnie? — Znajdował się teraz niecałe pół metra od pokrytego ciemnymi plamami drewnianego pulpitu. Pół metra dzieliło go od śmierci, a Tarquin poczuł, że serce zaczyna bić mu szybciej. Każdy nerw jego ciała mówił mu, że ta operacja jest pomyłką. Mylnie zorganizowana. Źle zainicjowana. Cel wybrano niewłaściwie. Wai Chan Leung nie był ich wrogiem. Kandydat wyciągnął ramiona, dłonie zacisnął w pięści. — Rozumiecie? Samo przeciwstawienie się… o tak — złączył kłykcie obu rąk — prowadzi do bezruchu. Do paraliżu. Czy naprawdę takie powinny być nasze relacje z kuzynami po drugiej stronie cieśniny? — Teraz splótł palce obu dłoni, ilustrując swoją wizję o tym, jak suwerenność może koegzystować z integracją regionalną. W słuchawce Tarquina zatrzeszczało. — Nie mam takiego pola widzenia jak ty, ale odnoszę wrażenie, że cel jest na pozycji. Czekam na twój sygnał. Tarquin nie odpowiedział. Nadszedł czas, by aktywować urządzenie i położyć kres roli tego młodego człowieka w świecie, ale instynkt Tarquina ostro się temu przeciwstawiał. Stał w tłumie tysięcy Tajwańczyków w koszulkach polo i zapinanych koszulach, z nieodłącznymi białymi T-shirtami stanowiącymi przejaw narodowej mody. Gdyby dostrzegł najsłabszą oznakę tego, że w aktach napisano prawdę… Ale nic takiego nie dostrzegł. Znów świergot w słuchawce: — Tarquin, śpisz? Koniec obijania się. Uruchamiam… — Nie — wyszeptał do mikrofonu ukrytego w kołnierzyku. — Nie rób tego. Ale technik był zniecierpliwiony, nakręcony i nie dał się zbyć. Kiedy znów się odezwał, Tarquin usłyszał cyniczny głos kogoś, kto był w terenie o kilka lat za długo.
— I raz, i dwa, i trzy, odpalamy… Wybuch był znacznie cichszy, niż się spodziewał. To brzmiało jak trzask papierowej torby nadmuchanej przez dziecko i uderzonej otwartą dłonią. Wewnętrzne ścianki mównicy były wzmocnione stalą, aby zminimalizować straty w ludziach, i te warstwy ochronne pomogły stłumić dźwięk i skierować siłę wybuchu w stronę postaci stojącej za mównicą. Tarquin patrzył na to jak na film puszczony w zwolnionym tempie. Wai Chan Leung — wielka nadzieja tylu Tajwańczyków liczących na reformy, które pomogą mieszkańcom miast i wsi, studentom i sklepikarzom — nagle zesztywniał, a potem przewrócił się na podwyższenie i leżał w kałuży własnych trzewi. Poczerniałe rumowisko, które jeszcze przed chwilą było mównicą, leżało pogruchotane na lewo od niego i unosiły się nad nim wąskie smużki dymu. Przez dłuższą chwilę ciało kandydata na prezydenta nie poruszało się. I nagle Tarquin zobaczył, jak Wai Chan Leung unosi głowę i spogląda na tłum przed sobą. To, co się wtedy stało, sparaliżowało Tarquina i odmieniło go: Umierający mężczyzna, targany przedśmiertnymi konwulsjami, popatrzył mu w oczy. To był ciepły, parny dzień na subtropikalnym Tajwanie, ale Tarquin poczuł, że skóra mu cierpnie i po jego plecach przeszły lodowate ciarki; w jakiś sposób wiedział, że każda chwila tego, co zobaczył, zostanie na zawsze zapisana w jego pamięci i będzie nawiedzać go w snach. Przybył do Zhanghua, aby zabić człowieka, i ten człowiek zginął. Człowiek, który odnalazłszy jego spojrzenie w ostatnich chwilach swego życia, nawiązał z nim dziwnie poufałą, nieomal intymną więź. Nawet krótko przed śmiercią twarz tego człowieka była pozbawiona nienawiści czy gniewu. Malowało się na niej zaskoczenie i smutek. To było oblicze idealisty, który wiedział, że umiera, i zastanawiał się dlaczego. Tarquin też się nad tym zastanawiał. Tłum wrzeszczał, ryczał, szlochał, a pośród całego tego zgiełku Tarquin usłyszał cichy dźwięk, śpiew ptaka. Oderwał wzrok od martwego człowieka przed sobą i spojrzał w stronę palmy, na której głośno śpiewała wilga. Nieprzerwanie. Lata później, w innej części świata, Ambler poruszył się na łóżku, czując w nozdrzach zatęchłe motelowe powietrze. Otworzył oczy: świergot nie cichnął. Nokia, którą zabrał prześladowcy w Sourlands. Wcisnął przycisk z zieloną słuchawką i przyłożył do ucha. — Tak?
— Tarquin — rozległ się silny, głęboki głos. — Kto mówi? — spytał Ambler, nagle zaniepokojony. Zalała go fala lodowatego strachu. — Jestem kontrolerem Ozyrysa. — To niezbyt pochlebna rekomendacja — odparł Ambler. — Co pan nie powie! Bardzo się przejęliśmy złamaniem naszej ochrony. — O złamaniu ochrony można mówić, gdy ktoś otwiera twoją pocztę. Ale gdy ktoś zastrzeli agenta, w grę wchodzi coś znacznie poważniejszego. — W sumie racja. Mamy pewne podejrzenia, co się wydarzyło. Sęk w tym, że potrzebujemy pana, i to już, teraz. — Nie wiem, kim jesteś, do cholery — warknął Ambler. — Mówisz, że Ozyrys dla ciebie pracował. Równie dobrze może dla ciebie pracować facet, który go zabił. — Tarquin, posłuchaj. Ozyrys był niezwykłym agentem. Jego śmierć to dla nas wszystkich wielki cios. — I mam uwierzyć ci na słowo. — Owszem, tak — odparł tamten. — Znam pańskie zdolności. Ambler przerwał. Tak jak Arkady i Ozyrys, ten mężczyzna wierzył w umiejętność Amblera wykrywania wszelkich kłamstw. Szczerość nie jest gwarancją prawdy, upomniał samego siebie. Tamten człowiek też mógł zostać oszukany. Ale Tarquin-Ambler nie miał wyboru i musiał działać dalej. Im głębiej uda mu się wkręcić do organizacji, tym większa szansa na poznanie prawdy o tym, co go spotkało i kim jest naprawdę. Dręczyła go niepokojąca myśl. W trakcie swojej kariery bywał niekiedy zaangażowany w coś, co określano mianem „sekwencji operacyjnej”: jedna informacja prowadziła do następnej, istotniejszej niż poprzednia, wszystko to w celu zwabienia i pochwycenia przeciwnika. Wiedział, że każda sekwencja operacyjna była zależna od wiarygodności; im lepszy przeciwnik, tym większy musiał być stopień wiarygodności. Ci najbardziej przebiegli korzystali z pośredników, którzy zadawali pytania, na które trzeba było odpowiedzieć na miejscu. Odpowiedzi mogły zawierać błędy — gdyby były bezbłędne, obiekt mógłby zacząć coś podejrzewać — ale musiały przejść test intuicyjny; jedno potknięcie i po zabawie. Najbardziej wyrachowani przeciwnicy stawiali na odwrócenie sekwencji operacyjnej, tak jakby ogon miał machać psem. Figurantów faszerowano
informacjami opracowanymi tak, aby zamącić w głowie amerykańskiemu wywiadowi, sekwencja operacyjna działała, tyle że wspak. Zapał wywołany przez niespodziewaną gratkę, jaka się nadarzyła, zaćmiewał oryginalne cele: myśliwy stawał się ofiarą. Ambler nie potrafił określić, czy został pochwycony w ramach sekwencji operacyjnej, a jeżeli tak, to czy mógł to w jakiś sposób wykorzystać dla swoich celów. Nie było niebezpieczniejszej gry. Ale czy miał jakąś alternatywę? — W porządku — rzucił. — Słucham. — Spotkamy się jutro w Montrealu — powiedział mężczyzna. — Niech pan posługuje się tymi dokumentami, z których korzysta pan obecnie. Mogą też być te, które dał panu Ozyrys. Wybór należy do pana. — Mężczyzna udzielił mu bardziej szczegółowych instrukcji: miał polecieć jeszcze tego ranka na lotnisko Dorval w Montrealu. Na krótko przed tym, jak wyruszył w drogę, w motelowym pokoju zadzwonił telefon: Laurel. Wydawała się spokojniejsza, bardziej zrównoważona, ale w jej głosie krył się niepokój, nie obawiała się o siebie, lecz o niego. Wyjaśnił pospiesznie, że ma umówione spotkanie i że zadzwonił do niego kontroler Ozyrysa. — Nie chcę, żebyś leciał — powiedziała i wychwycił w jej głosie strach i determinację. — Boisz się o mnie. Ja też się boję. Ale bardziej obawiam się tego, że mógłbym tam nie polecieć. — Przerwał. — Jestem jak wędkarz w jolce, który czuje, że coś zaczęło ciągnąć żyłkę. Okoń czy może żarłacz biały? Nie wiem, nie mogę tego wiedzieć, ale nie śmiem odrzucić takiej okazji. Odezwała się dopiero po dłuższej chwili. — Nawet gdyby twoja łódź miała zatonąć? — Nie mogę odpuścić. Niezależnie od wszystkiego.
Zatoka Discovery, nowe terytoria Luksusowa willa w Hongkongu miała dwanaście pokoi, wszystkie przepięknie urządzone w stylu lat dwudziestych dwudziestego wieku, kiedy ją zbudowano — mnóstwo wytwornych francuskich mebli ze złoconego drewna, wyściełanych
adamaszkiem; na ścianach mieniący się jedwab. Najwspanialszy jednak był ozdobiony kwiatami taras z widokiem na spokojne wody zatoki Discovery. Zwłaszcza teraz wody skrzyły się różowawo od poświaty zachodzącego słońca. Był wczesny wieczór. Na jednym końcu tarasu siedziało przy stole dwóch ucztujących mężczyzn; na białym obrusie stało kilkanaście półmisków z rzadkimi przysmakami przygotowanymi przez najlepszych kucharzy. Gdy aromaty mieszały się, za sprawą łagodnego wietrzyku, srebrnowłosy Amerykanin o wydatnym czole wziął głęboki oddech i doszedł do wniosku, że w minionych stuleciach w takiej uczcie mogliby uczestniczyć, poza członkami chińskiego dworu cesarskiego, tylko nieliczni. Ashton Palmer spróbował potrawy z piskląt perskiego słowika, kości małego ptaszka były niewykształcone jak ości sardynek i rozkosznie chrupały. Jak w przypadku ortolena — innego małego ptaszka, którego francuscy smakosze zjadali w całości, trzymając za dziobek i osłaniając twarz serwetką — przygotowanego przez Escoffiera perskiego słowika też pochłaniało się na jeden kęs, miażdżąc jego niemal embrionalne kostki i rozkoszując się delikatnym oporem, jak kraba o miękkiej skorupie. Ta potrawa w języku mandaryńskim nosiła nazwę chao niao ge — „smażona ptasia pieśń”. — Wyborne, czyż nie? — rzekł Palmer do swego jedynego towarzysza tej uczty, Chińczyka o szerokiej zniszczonej twarzy i twardych świdrujących oczach. Mężczyzna, długoletni generał Ludowej Armii Wyzwoleńczej, uśmiechnął się, a jego pomarszczona skóra napięła się, tworząc głębokie bruzdy od policzka aż do ust. — Wyborne — przyznał Chińczyk. — Ale nie spodziewałbym się po panu niczego innego. — Jest pan nazbyt łaskawy. — Palmer dostrzegał wyraz zakłopotania na twarzach obsługi. Nie rozmawiał bowiem z generałem po mandaryńsku ani po kantońsku, lecz w dialekcie hakka, którym posługiwano się w rodzinnej wiosce Lama. — Wiem, że pan, podobnie jak ja, zwraca wielką uwagę na szczegóły. Ta potrawa, chao niao ge, była podawana ostatni raz pod koniec dynastii Qing. Obawiam się, że pańscy przyjaciele w Wanshoulu — miał na myśli silnie strzeżone przedmieścia Pekinu, gdzie mieszkało wielu wysokich chińskich urzędników — albo w Zhongnanhai uznaliby ją za dekadencką. — Wolą Burger Kinga — mruknął generał Lam. — I pepsi-colę podawaną w srebrnych pucharach.
— Odrażające — rzucił amerykański uczony. — Ale jakże prawdziwe. — Nie spędzałem wiele czasu w Zhongnanhai — rzekł generał. — Gdyby Liu Ang postawił na swoim, wszyscy prawdziwi wojownicy zostaliby wygnani na prowincję. Prezydent uważa Ludową Armię Wyzwoleńczą za wroga, więc w końcu stała się jego wrogiem. Ale z drugiej strony, jak wynika z historii Chin, wygnanie daje wiele różnych możliwości. — Zwłaszcza dla pana — podpowiedział generał. Palmer uśmiechnął się, ale nie zaprzeczył. Ścieżka jego kariery nie wyglądała tak, jak ją sobie wyobrażał na samym początku, ale wtedy zdarzało mu się popełniać wiele błędów. Jako młody doktor pracował w wydziale polityki planowania przy Departamencie Stanu; nazywano go wtedy drugim Henrym Kissingerem i najbardziej obiecującym politycznym intelektualistą swego pokolenia. Okazało się jednak, że miał w sobie coś, co uniemożliwiało mu zrobienie kariery w Foggy Bottom, a mianowicie niepohamowane dążenie do prawdy. Bardzo szybko cudowne dziecko zmieniło się w unikanego przez wszystkich enfant terrible. Przeciętniacy utrzymali się przy władzy, pozbywając się człowieka, który zagroził ich wygodnym posadkom. Pod pewnymi względami, konstatował Palmer, wygnanie rzeczywiście było najlepszą rzeczą, jaka mu się przytrafiła. Historia jego sukcesu i upadku opowiedziana na łamach „The New Republic” kończyła się wzmianką, że choć został bezceremonialnie wyproszony z siedzib władzy, powrócił w gościnne mury swojej dawnej uczelni. Jeżeli tak, był to odwrót strategiczny, raczej przegrupowanie sił. Jego uczniowie — „palmeryci”, jak drwiąco nazywali ich jego przeciwnicy — stopniowo obejmowali stanowiska polityczne w Departamencie Obrony i Departamencie Stanu, wchodzili do służby dyplomatycznej i uczestniczyli w think tankach powiązanych z Waszyngtonem. Nauczył ich dyskrecji i okazało się, że doskonale przyswoili sobie tę lekcję. Jego protegowani zajmowali teraz wiele strategicznych stanowisk. W miarę upływu lat ich guru, który jak Cincinnatus wycofał się z życia publicznego, cierpliwie czekał, aż nadejdzie odpowiedni moment. Teraz jednak odliczał już kolejne mijające dni. — Jeżeli chodzi o Zhongnanhai, to cieszy mnie, że wciąż podzielamy ten sam punkt widzenia w tych sprawach — oznajmił. Generał dotknął jednego, a potem drugiego policzka i powiedział: — Prawe oko, lewe oko. — W hakka oznaczało to, że dwaj ludzie mają tak zbliżone poglądy, jak blisko siebie jest para ludzkich oczu.
— Prawe oko, lewe oko — powtórzył Palmer. — Oczywiście widzieć to jedno. A działać to całkiem co innego. — W istocie. — Nie zmienił pan zdania. — Palmer próbował wychwycić choć cień wahania w głosie rozmówcy. Generał odpowiedział powiedzonkiem w hakka: — Wiatr nie porusza góry. — Miło mi to słyszeć — odrzekł Palmer. — To, co nas czeka, będzie sprawdzianem naszej woli i determinacji. Powieją wiatry i będą naprawdę potężne. — Stanie się to, co stać się musi — odparł generał. — Niekiedy trzeba coś zburzyć, by osiągnąć większą stabilność. — Otóż to. — Generał uniósł do ust dobrze przyprawione pisklę perskiego słowika. Przymrużył oczy, czując jego doskonałą chrupkość. — Trzeba ściąć drzewo, aby ugotować garnek ryżu — rzekł Palmer. — To jeszcze jedno z powiedzonek w hakka. Generała nie dziwiła już wnikliwa wiedza profesora na temat regionu, z którego pochodził. — To drzewo, które trzeba ściąć, nie jest zwykłym drzewem — zauważył. — Ani garnek ryżu też nie jest zwyczajny. Pańscy ludzie znają swoje zadania. Muszą wiedzieć, kiedy należy działać. Ważne jest, aby odpowiednio wypełnili swoje zadania. — Oczywiście — zgodził się z nim generał Lam. Spojrzenie siwowłosego Amerykanina pozostało niewzruszone. — Zostało sześć dni — powiedział z emfazą. — Wszyscy muszą bezbłędnie odegrać swoje role. — Nie zawiedziemy — zapewnił generał, a jego zniszczoną twarz przepełnił wyraz niewzruszonej determinacji. — Bądź co bądź stawką jest bieg historii. — A obaj jesteśmy zgodni, że bieg historii jest zbyt ważny, aby można go było pozostawić dziełu przypadku. Generał z powagą pokiwał głową i ponownie uniósł palec. — Prawe oko, lewe oko — rzekł półgłosem.
Rozdział 12
Montreal Mężczyzna, z którym Ambler rozmawiał przez telefon, kazał mu być przy północno-zachodnim rogu Dorchester Square o jedenastej. Dotarłszy wcześniej, Ambler pojechał taksówką na skrzyżowanie Cypress i Stanley, o przecznicę od punktu docelowego, i przeprowadził rekonesans. Gmach Sun Life przy Dorchester, olbrzym w stylu beaux arts, był niegdyś największą budowlą w całym imperium brytyjskim. Teraz wyglądał jak karzeł w porównaniu ze współczesnymi drapaczami chmur, z których wiele stało wokół Dorchester Square. I właśnie dlatego ten plac wzbudzał w Amblerze niepokój; było tam zbyt wiele budynków. Niósł reklamówki z zakupami z Place Montreal Trust, na ramieniu zawiesił aparat fotograficzny i miał nadzieję, że wygląda jak jeszcze jeden turysta. Pokręcił się trochę w bocznych uliczkach i nie zauważywszy niczego podejrzanego na samym Dorchester Square, wyszedł w końcu na plac. Chodniki zostały odśnieżone — kilka prostych ścieżek przecinających centralny krąg, gdzie wznosił się pomnik niejakiego sir Johna A. Macdonalda, pierwszego premiera tego kraju. Inny monument upamiętniał udział Kanady w wojnie burskiej, a niedaleko stąd znajdował się cmentarz katolicki dla ofiar epidemii cholery z początków dziewiętnastego wieku. Kamienie, zmurszałe i pociemniałe od porostów, odcinały się na tle bieli śniegu. Nad tym wszystkim wznosił się gmach Imperial Banku, budowla z łupków i stali. Przed Dominion Square Building, olbrzymim budynkiem w neorenesansowym stylu, zatrzymywał się czerwony autobus z napisem LE TRAM DU MONTREAL. Mimo wstępnych ustaleń okoliczności spotkania mogły się zmienić w każdej chwili. Dlaczego agent prowadzący Ozyrysa wybrał to miejsce? Spoglądając w obiektyw aparatu, Ambler zlustrował setki okien okolicznych biurowców. Większość z nich zaprojektowano tak, że się nie otwierały, a te, które dały się otworzyć, były pozamykane z powodu pogody. Choć ciepło się ubrał, było kilkanaście stopni poniżej zera i zaczęły mu marznąć uszy. Usłyszał kroki kogoś, kto zmierzał w jego stronę, i odwrócił się.
— Przepraszam pana. Ambler zobaczył parę staruszków w jaskrawych ocieplanych kurtkach; ich siwe włosy rozwiewał wiatr. — Tak? — Starał się, by jego głos zabrzmiał obojętnie. — Mógłby pan zrobić nam zdjęcie? — Mężczyzna podał mu żółty aparat, jednorazówkę, jaką można kupić w każdym sklepiku. — Na tle pomnika sir Johna Macdonalda, dobrze? — Nie ma sprawy — odparł Ambler, wstydząc się własnej podejrzliwości. — Jesteście za Stanów? — Z Sacramento. Ale byliśmy tu podczas naszego miesiąca miodowego. Proszę zgadnąć, kiedy to było? — Nie mam pojęcia. — Próbował nie okazywać, że jest pochłonięty czymś innym. — Czterdzieści lat temu! — pisnęła żona staruszka. — Moje gratulacje. — Przycisnął guzik w górnej części aparatu. Gdy unosił aparat do oka, aby dobrze skadrować zdjęcie, coś zwróciło jego uwagę. Za pomnik weszła pospiesznie jakaś postać, jakby nie chciała, by ktoś ją zauważył. Zdziwił się — to był błąd, jaki mógł popełnić amator, a on nie miał przecież do czynienia z amatorami. Oddał staruszkom aparat i szybkim krokiem podszedł do pomnika. Młody mężczyzna — nie, chłopak, czternasto-, może piętnastoletni — cofnął się gwałtownie. — Hej — rzucił Ambler, możliwie jak najbardziej neutralnym tonem. — Hej — powiedział chłopak. — Co jest grane? — Chyba dałem ciała — odparł chłopak, mówiąc z lekkim akcentem z Quebecu. Miał wydatny nos, do którego być może kiedyś dorośnie, i krótkie, postawione na sztorc włosy, ufarbowane na blond. — Założę się, że nie jest to błąd, którego nie zdołałbyś naprawić. — Ambler ani na chwilę nie spuszczał chłopaka z oczu, obserwował każdy grymas malujący się na jego twarzy. — Nie powinieneś był mnie zobaczyć. Nie przed jedenastą. — Nikt cię nie widział. Chłopak rozpromienił się. — Nie powiesz nikomu?
— Dlaczego miałbym to zrobić? Przecież ja już wiem, i tylko to się liczy. — Chodzi o to, że twój kolega mówił, że to ma być niespodzianka urodzinowa. Coś w rodzaju poszukiwania skarbów. — Powiedz mi to, co miałeś mi przekazać. Udam zaskoczonego. Słowo. — Liczę na to — rzekł z niepokojem chłopak. — Ile on ci płaci? Zapłacę tyle samo. Chłopak uśmiechnął się szeroko. — Ile mi płaci? — powtórzył, grając na czas. — Właśnie. — Czterdzieści. Chłopak był kiepskim łgarzem. Ambler uniósł brew. — Trzydzieści? — rzucił chłopak. Ambler skrzywił się z powątpiewaniem. — Dwadzieścia. Ambler wyjął dwadzieścia dolarów i podał mu. — No dobrze, to jakie były te instrukcje? — Instrukcje są takie, że miejsce spotkania się zmieniło. Macie się spotkać w Podziemnym Mieście. — Gdzie? — W Les Promenades de la Cathédrale — odrzekł chłopak. — Ale jeśli to niespodzianka, powinieneś udać zaskoczenie. ••• Ktoś mający skłonność do metafor, uznałby za trafne — lub może ironiczne — że pod Christ Church Cathedral wybudowano rozległe centrum handlowe, Les Promenades de la Cathédrale. Cierpiąca na dotkliwy brak funduszy diecezja anglikańska wyratowała się z opresji, sprzedając grunty poniżej. I na tej skale zbudują Kościół mój1 przełożono na język epoki komercyjnej, kiedy to kościół musiał wspomóc się, sprzedając skałę, na której go postawiono. Ambler zjechał schodami ruchomymi do centrum handlowego i próbował odnaleźć się w ogromnym kompleksie, gdy nagle poczuł parę dłoni, które pochwyciły go za ramiona i odwróciły. Krzepki rudowłosy mężczyzna uśmiechnął się do niego pogodnie. — W końcu spotykamy się twarzą w twarz — powiedział.
Ambler przyjrzał mu się uważnie. Znał tego człowieka, nie osobiście, ale ze słyszenia. Tak jak znało go wielu ludzi. Nazywał się Paul Fenton, a jego reputacja była tak mętna, jak czyste było jego spojrzenie. Paul Fenton. Prominentny amerykański przemysłowiec, który dał się poznać jako założyciel firmy elektronicznej z siedzibą w Teksasie, pozyskujący kiedyś najważniejsze kontrakty obronne. Od tamtej pory jednak jego plany biznesowe znacznie się rozszerzyły i pod koniec lat osiemdziesiątych zasłynął z tego, że finansował prawicowe powstania i kontrpowstania na całym świecie. Popierał, między innymi, Contras z Salwadoru, Renamo z Mozambiku i Unitę z Angoli. Dla niektórych był patriotą, człowiekiem oddanym bardziej ojczyźnie niż wszechmocnemu dolarowi. Dla innych był niebezpiecznym fanatykiem ignorującym prawa dotyczące wywozu broni i uzbrojenia za granicę, przywodzącym na myśl biznesmenów wspierających fatalną w skutkach inwazję w Zatoce Świń z początku lat sześćdziesiątych. Tego, że Fenton był wytrawnym, agresywnym graczem, nikt nie próbował podawać w wątpliwość. — Jesteś Tarquin, zgadza się? — spytał. Potraktował milczenie Amblera jako potwierdzenie i wyciągnął rękę. Pytanie nie było jednak retoryczne, pobrzmiewało w nim pewne wahanie. Fenton nie wiedział, jak wyglądam, pomyślał Ambler. Uścisnął jego dłoń i postąpił naprzód. — To idiotyzm, wyznaczać spotkanie ze mną w miejscu publicznym — rzucił szorstko. — Jesteś zbyt rozpoznawalny. Fenton mrugnął do niego. — Odnoszę wrażenie, że ludzie nie dostrzegają tego, czego nie spodziewają się zobaczyć. A przecież nie jestem hollywoodzkim celebrytą. Poza tym, czasami najlepszym miejscem do ukrycia się jest miejsce publiczne, wśród tłumu ludzi, nie uważasz? — Cofnął się o krok i wykonał zamaszysty ruch ręką. — Witaj w świecie największej podziemnej sieci handlowej. Tu zawsze są tłumy. Mówił płynnym jak miód barytonem. Cerę miał rumianą, osmaganą wiatrem i ogorzałą od słońca, z dużymi porami, ale dziwnie gładką, być może za sprawą dermabrazji. Jego linia włosów cofnęła się trochę, pozostawiając zakola, ale na skórze można było dostrzec maleńkie kępki włosów rozmieszczone z nieomal geometryczną dokładnością, jak włosy lalki. Najwyraźniej miał skłonność do usprawniania siebie.
Wyglądał na człowieka z dobrą kondycją fizyczną. I bogatego. Był umięśniony, ale szczupły, jak ktoś, kto w jednym tygodniu grywa w polo w Argentynie, w następnym kieruje czołgiem Abrams w Czadzie, a w kolejnym poddaje się zabiegom oczyszczania skóry w spa w Parrot Cay. Krzepki, ogorzały, ale… używający kremów nawilżających. Twardy miliarder. — Podziemne Miasto — rzekł Ambler. — Idealne miejsce dla człowieka podziemia. Wiedział, że Fenton nie przesadził; tak zwane Podziemne Miasto składało się z przeszło trzydziestu kilometrów korytarzy i mieściło się w nim tysiąc sześćset butików, kilkaset barów i restauracji oraz kilkadziesiąt kin. Pomimo ujemnych temperatur na zewnątrz w Podziemnym Mieście było przyjemnie ciepło i jasno. Ambler rozejrzał się. Długie, łukowato rozmieszczone świetliki, kilka rzędów ruchomych schodów i galerie tylko potęgowały wrażenie przestronności tego miejsca. Podziemne Miasto łączyło ekskluzywne centrum handlowe Cours MontRoyal z Eaton Centre i rozciągało się poprzez pełen salonów gier Complexe Desjardins aż po Palais des Congrès, ogromne centrum kongresowe ze stali, betonu i szkła przy drodze ekspresowej Ville Marie. Ambler zdał sobie sprawę, dlaczego Fenton wybrał akurat to miejsce: w ten sposób chciał zwiększyć u niego poczucie bezpieczeństwa. Ryzyko ataku w miejscu publicznym takim jak to wydawało się niewielkie. — Powiedz mi coś — rzucił Ambler. — Naprawdę jesteś tu sam? Człowiek… o takiej pozycji? — Może ty mi powiedz? Rozejrzał się, przyglądając się dziesiątkom twarzy. Mężczyzna o kwadratowej twarzy, po czterdziestce, z krótkimi włosami, ubrany w wełniany płaszcz. Inny, kilka metrów na lewo od niego, sprawiał wrażenie, jakby nie czuł się swobodnie w znacznie bardziej eleganckim stroju — płaszczu z wielbłądziej wełny, pod którym miał ciemny flanelowy garnitur. — Widzę tylko dwóch. Jeden z nich nie przywykł do tego rodzaju operacji. Fenton pokiwał głową. — Gillespie to właściwie sekretarz. Dobrze sobie radzi z zarządzaniem i tego typu rzeczami. — Fenton skinął głową do mężczyzny w płaszczu z wielbłądziej wełny, a tamten odpowiedział skinieniem i lekko się zaczerwienił. — Ale miałeś powiedzieć mi o Ozyrysie — powiedział Ambler. — A to miejsce nie wydaje się odpowiednie na tête-à-tête.
— Znam lepsze — zamruczał Fenton i poprowadził go do wyjątkowo ekskluzywnie wyglądającego butiku odzieżowego, znajdującego się nieco dalej, w głębi tarasowego pasażu. W oknie wystawowym wisiała jedna sukienka, z błyszczącego jedwabiu w opalizujących odcieniach fioletu, sznurowana na wzór gorsetu zielonymi, dość topornymi sznurkami. Widać też było szwy i ściegi, które wyglądały, jakby strój wciąż był w trakcie tworzenia; coś takiego krawcy wystawiają czasami na pokaz w swoich pracowniach, ale Ambler zdał sobie sprawę, że suknia jest już gotowa: wrażenie „dekonstrukcji” stanowiło zapewne oznakę stylu i mody i wywoływało zachwyty prasy modowej, gdy w takiej kreacji wychodziła na wybieg wyglądająca jak wieszak anorektyczna modelka. Na niewielkiej tabliczce z wytrawionej miedzi dostrzec można było nazwę butiku: Systeme de la Mode. Ambler znów nie mógł się nadziwić wyborowi miejsca dokonanemu przez Fentona: gwarantowało z jednej strony prywatność, a z drugiej wzmagało poczucie bezpieczeństwa. Sklepik, ze swym wyjątkowo ekskluzywnym i niebotycznie drogim asortymentem, był widoczny dla przechodniów, ale mało kto ośmieliłby się tu zajrzeć, a co dopiero wejść do środka. Przy drzwiach znajdowała się typowa antykradzieżowa bramka — dwie przyobleczone w plastik wieżyczki, choć rozstawione nieco dalej od wejścia, niż to bywa zazwyczaj. Kiedy podszedł bliżej, rozległ się cichy sygnał. — Przepraszam za to — rzekł Fenton. — Pewnie nie spodobał się twój aparat fotograficzny. Co oznaczało, że nie była to zwykła bramka mająca uniemożliwiać kradzieże. Ambler zdjął aparat i wszedł do wnętrza butiku. — Prawdę mówiąc, gdybyś mógł postać tam chwilę dłużej — rzekł uprzejmie Fenton. Ambler cofnął się. Drzwi zamknęły się za nim. — Możesz przejść — powiedział krzepki przemysłowiec. — Witaj w moim skromnym sklepiku. Pewnie myślisz, że to nie moja branża, ale gdybyś był miłośnikiem mody, byłbyś pod wrażeniem. W tym miejscu nie ma ani jednej metki z ceną mniejszą niż czterocyfrową. — Masz wielu klientów? — Prawie wcale. — Policzki Fentona rozjaśnił nawilżony uśmiech. — Rzadko mamy otwarte. A kiedy już się trafi, mam tu najbardziej przerażającą sprzedawczynię świata, ma na imię Brigitte, która potrafi sprawić, że ludzie czują
się tak, jakby mieli łajno w butach. Teraz wyszła na lunch, więc jej nie poznasz. Ale Brigitte to prawdziwy talent. Nie mówi wprawdzie ludziom, że nie są godni, aby robić tu zakupy, ale daje im to wyraźnie do zrozumienia. — Rozumiem. Jeżeli potrzebujesz bezpiecznego schronienia, to sposób dużo bardziej dyskretny niż wielka tabliczka z napisem NIE WCHODZIĆ… I niech zgadnę… Ta bramka nie ma na celu ochrony przed kradzieżami. Tylko przed pluskwami. — Wykrywa wszystko. Jest naprawdę niezawodna. Przez cały czas ją testujemy. Jeszcze nigdy nikomu nie udało się wnieść do środka urządzenia podsłuchowego. To przyjemniejsze, niż kazać ludziom rozebrać się do rosołu i urządzić im kontrolę osobistą. Do tego znacznie bardziej efektywne. Tylko że nawet gdyby komuś udało się wnieść coś przez bramkę… Spójrz na szybę w witrynie. Ambler podszedł do okna wystawowego; przyjrzawszy się uważniej, zobaczył, że szyba jest zbrojona delikatną metalową siatką, która wyglądała ozdobnie, ale miała znaczenie funkcjonalne. — Całe to miejsce jest jednym wielkim pomieszczeniem ekranowanym — rzekł z nieskrywanym podziwem. Pomieszczenie ekranowane to miejsce otoczone uziemioną siatką ferromagnetyczną; osłona blokuje transmisję jakichkolwiek sygnałów na częstotliwościach radiowych. — Doskonale. Widzisz tę błyszczącą tylną ścianę? Dwanaście warstw lakieru, każda wypolerowana przed nałożeniem kolejnej, dzieło prawdziwych rzemieślników. A pod tymi dwunastoma warstwami? Gips i metalowa siatka. — Ostrożny z ciebie człowiek. — Właśnie dlatego spotykamy się twarzą w twarz. Gdy rozmawiasz z kimś przez telefon, nigdy nie wiesz, czy rozmawiasz tylko z nim, czy z nim i jego cyfrowym dyktafonem albo z nim i kimś, kto przechwytuje tę rozmowę. Robię, co mogę, aby informacje były odpowiednio porcjowane, jak obiad na tacy z przegrodami. — Potentat zaśmiał się z zadowoleniem. Najwyraźniej zależało mu na tym, by Amblerowi zaimponowały podjęte przez niego środki ostrożności. Utrzymaj go w defensywie, nakazał sobie Ambler. — Wobec tego, jak wyjaśnisz to, co stało się z Ozyrysem? — W jego głosie zabrzmiał gniew. Rumiane oblicze Fentona lekko pobladło.
— Chyba miałem nadzieję, że nie będziemy się na tym skupiać. Ambler zauważył, że jego rozmówca trochę spuścił z tonu, jak komiwojażer, który boi się, że zamkną mu drzwi przed nosem. Tylko co on zamierzał mu sprzedać? — Posłuchaj — podjął Fenton — to, co stało się z Ozyrysem, było cholerną tragedią. Tą sprawą zajmuje się mój zespół zadaniowy i choć nie znamy jeszcze odpowiedzi, wkrótce je uzyskamy. Ten człowiek był geniuszem, jednym z najbardziej utalentowanych agentów, jakich miałem zaszczyt znać. — Oszczędź sobie tę mowę na pogrzeb — rzucił drwiąco Ambler. — Poza tym szczerze cię podziwiał, powinieneś to wiedzieć. Wkrótce po tym, jak rozeszła się wieść, że Tarquin jest na wolności, Ozyrys jako pierwszy poradził mi, żeby spróbować ściągnąć cię do siebie. Wiedział, że w moim rozumieniu „na wolności” oznacza „dostępny”. Nić Ariadny, upomniał się Ambler, dowiedz się, dokąd prowadzi. — Wygląda na to, że sporo o mnie wiesz — powiedział, chcąc nakłonić miliardera do mówienia. Co właściwie wiedział Paul Fenton? — Wszystko i nic, jak się wydaje. Tarquin to jedyne nazwisko, jakie ci się przypisuje. Masz dokładnie metr osiemdziesiąt wzrostu, plus to, ile dodają ci buty, które nosisz. Czterdzieści lat. Ciemne włosy, niebieskie oczy. — Fenton uśmiechnął się. — Ale to tylko fakty. Dane. Ani na tobie, ani na mnie takie informacje, zwyczajne dane, nie zrobią większego wrażenia. Niech mówi, pomyślał Ambler i przypomniał sobie długie popołudnia spędzone na wędkowaniu, naprzemienny rytm popuszczania i ściągania żyłki, aby w ten sposób zmęczyć dużą rybę. — Jesteś nazbyt skromny — rzucił. — Myślę, że wiesz o wiele więcej, niż mówisz. — Słyszałem opowieści z terenu, to fakt. — Od Ozyrysa. — A także od innych. Mam wiele kontaktów. Dowiesz się tego o mnie. Niewiele jest osób, których bym nie znał, oczywiście spośród tych, co się liczą. — Fenton przerwał, a po chwili dodał: — Najwyraźniej miałeś naprawdę potężnych wrogów… I kilku potężnych przyjaciół. Chciałbym być jednym z nich. — Znów się uśmiechnął i pokręcił głową. — Cholernie mi imponujesz, a niewielu może to o sobie powiedzieć. W moim odczuciu jesteś magikiem, czarodziejem. Paf i słoń
znika ze sceny. Paf i znika magik, z peleryną, różdżką i całą resztą. Cholera, jak ty tego dokonałeś? Ambler usiadł na stołku z polerowanej stali, przyglądając się gładkiej twarzy przemysłowca. Czy jesteś moim wrogiem? — zastanawiał się. A może doprowadzisz mnie do mego wroga? — Co masz na myśli? — spytał znużonym tonem. — Zawodowe sekrety, tak? Powiedziano mi, że Tarquin to człowiek wielu talentów, ale nie miałem pojęcia, w czym rzecz. Incognito ergo sum, co? Zdajesz sobie sprawę, że zbadaliśmy twoje odciski palców? Ambler przypomniał sobie szklankę z wodą, którą Ozyrys dał mu w samochodzie. — I co? — I nic. Zero. Null. Zostałeś wykasowany ze wszystkich istniejących baz danych. Przeprowadziliśmy standardowe badania biometryczne, z wykorzystaniem typowych, znanych identyfikatorów cyfrowych. I też bez rezultatu. — Fenton przerwał i po chwili wyrecytował: — Wchodząc wczoraj po schodach, gdy już się ściemniało, Spotkałem człowieka, co go tam nie było… — Nie było go tam wczoraj i dzisiaj też nie — rzucił Ambler. — Niech przyjdzie z nami bawić się! 2 — Miliarder uśmiechnął się, zmieniając treść ostatniego wersu starego wiersza. — Nie zdziwi cię, gdy powiem, że mamy dostęp do wszystkich akt osobowych w Departamencie Stanu. Pamiętasz Horusa? Ambler pokiwał głową. Horus był mięśniakiem, który za dużo ćwiczył. Jego ramiona odstawały od torsu, jakby dźwigał pod pachami arbuzy, a pokryte trądzikiem plecy świadczyły o tym, że przesadził też ze sterydami. W co bardziej brutalnych, mało finezyjnych operacjach JSP bywał przydatny. Ambler pracował z nim kilka razy. Nie byli przyjaciółmi, ale współpraca między nimi przebiegała całkiem sprawnie i bez zarzutu. — Znasz jego prawdziwe nazwisko? — spytał Fenton. — Oczywiście, że nie. Takie były zasady. Nigdy ich nie naginaliśmy. — A ja tak. Harold Neiderman. Mistrz zapasów z liceum w South Bend. Miał na koncie służbę w jednostce OSMC, Operacji Specjalnych o Charakterze Militarnym. Ożenił się, zrobił licencjat z biznesu w college’u na Florydzie, rozwiódł się, ponownie się zaciągnął… Ale szczegóły nie mają znaczenia. Chodzi o to, że wiem całkiem sporo na temat Harolda Neidermana. Pamiętasz Trytona?
Miedziane włosy, piegi, dziwne wąskie nadgarstki i kostki, ale wyjątkowo sprawny, jeżeli chodzi o ciche zabijanie. Niezrównany w garotowaniu strażników, podrzynaniu gardeł — innymi słowy w działaniach, w których nawet użycie tłumika okazywało się zbyt głośne. Ambler pokiwał głową. — Tryton to Ferrell W. Simmons — powiedział miliarder. — Urodzony żołnierz. Prawie całe dzieciństwo spędził w Wiesbaden, a wiek dorastania w państwowej szkole średniej w Lawton, niedaleko Fort Sill w Oklahomie. Te dane osobowe są głęboko ukryte, nawiasem mówiąc, nie da się ich wydobyć przy pobieżnym przeszukaniu. Mam jednak pewne specjalne przywileje. To chyba jest oczywiste. Więc nie powinienem mieć kłopotów z dowiedzeniem się czegoś o Tarquinie, mam rację? Ale niczego się nie dowiedziałem. Bo jesteś magikiem. — Ton podziwu i zdumienia w jego głosie był szczery. — Co oczywiście czyni cię tym cenniejszym jako agent operacyjny. Gdybyś został schwytany… Nie twierdzę, że do tego dojdzie, ale gdyby tak się stało, byłbyś zagadką, czystą kartą. Jak kółko z dymu. Albo paproch w oku. Jedno mrugnięcie, i nie ma po tobie śladu. Voilà: człowiek, którego nie było. Absolutnie nic nie łączyłoby cię z kimkolwiek. Genialne! Ambler milczał. Nie zamierzał zaprzeczać Fentonowi, który nie był drobnym graczem. „Mam wiele kontaktów”, powiedział i z pewnością nie przesadził. — Oczywiście dobry magik może również sprawić, że różne rzeczy znów się pojawią — zaczął ostrożnie Ambler. Odwrócił się i wyjrzał na zewnątrz: kolejne osoby mijały butik, bezgłośnie, niepostrzeżenie. Mógł wykorzystać Fentona. Czy jednak inni wykorzystywali również jego? Gdyby ci, którzy chcieli go przechwycić, w jakiś sposób dowiedzieli się o spotkaniu… Ale, jak dotąd, nie było ich nigdzie widać. — I robisz to, prawda? Bo przecież jesteś tutaj. Masz pojęcie, ile jesteś dla mnie wart? Zdaniem twoich byłych kolegów, jesteś kimś w rodzaju jasnowidza. No i oficjalnie nie istniejesz! — To dlatego czuję się taki pusty w środku — odrzekł oschle Ambler. — Interesuje mnie tylko to co najlepsze — oświadczył Fenton. — Nie wiem, co konkretnie zrobiłeś, żeby napytać sobie biedy. Nie mam pojęcia, w co się wpakowałeś. I niespecjalnie mnie to obchodzi. — Trudno mi w to uwierzyć. — Ale Ambler uwierzył. — Widzisz, Tarquinie, lubię otaczać się ludźmi, którzy są naprawdę wyjątkowi w tym, co robią. A ty, przyjacielu, masz wyniki wykraczające daleko poza skalę.
Nie wiem, jak to robisz, ale dla mnie jesteś geniuszem. — Uważasz, że łamię reguły. — Wiem, że to robisz. Wielkość polega na tym, by wiedzieć, kiedy należy je łamać. I w jaki sposób. — Sprawiasz wrażenie, jakbyś formował własną Parszywą Dwunastkę. — Celujemy znacznie wyżej. Słyszałeś o Grupie Służb Strategicznych? Ambler pokiwał głową. Nić Ariadny, zakołatało mu w głowie, dowiedz się, dokąd prowadzi. Poza McKinsey, Bain, KPMG, Accenture i dziesiątkami innych była to jedna z menedżerskich firm konsultingowych oferujących symulowane rozwiązania symulowanych problemów. Przypomniał sobie billboard, który widział na jednym z większych portów lotniczych. Inicjały były wielkie GSS, a poniżej znacznie mniejszymi literami: Grupa Służb Strategicznych. Jeszcze niżej zdjęcia ukazujące grupę zakłopotanych biznesmenów i slogan reklamowy: To, że znasz właściwe odpowiedzi, nie wystarczy, jeżeli nie zadajesz właściwych pytań. — To dobrze — rzucił Fenton. — Bo uważam, że to twoja przyszłość. — Nie znam się za bardzo na branży menedżersko-konsultingowej. — Nie zamierzam owijać w bawełnę. Jesteśmy tu, w specjalnym dźwiękoszczelnym pomieszczeniu, a prywatność zapewnia nam klatka Faradaya i urządzenia do przechwytywania fal na dużych częstotliwościach. Nawet na Księżycu nie moglibyśmy liczyć na większą prywatność. — No i atmosfera jest lepsza. Fenton pokiwał głową ze zniecierpliwieniem. — GSS jest trochę jak to miejsce. Publicznie oferuje jeden rodzaj usług, ale nie dlatego istnieje. Może Ozyrys zaczął ci to tłumaczyć. Widzisz, pełnię rolę kogoś w rodzaju konferansjera. Tak mnie nazywają. — A co jest w programie? — Międzynarodowej firmy menedżersko-konsultingowej? No właśnie, co może być w jej programie? Gromada facetów w garniturach i pod krawatami, którzy podróżują po całym świecie i zbierają punkty za przeleciane kilometry. Na każdym wielkim lotnisku takich gości jest na pęczki. Każdy celnik czy urzędnik kontroli paszportowej jest w stanie na odległość rozpoznać konsultanta do spraw biznesowych. To zawodowcy, wyglądają, jakby nauczyli się żyć na pokładach samolotów. Ale wiesz, że w reklamach GSS mówi się o pewnej znaczącej różnicy? — To, że znasz właściwe odpowiedzi, nie wystarczy, jeżeli nie zadajesz właściwych pytań — wyrecytował Ambler.
— Prawdziwa różnica polega na tym, że trzon naszej ekipy stanowią byli agenci operacyjni. I to nie byle jacy. Sama śmietanka. Najlepsi z najlepszych. Werbowałem chłopaków z JSP hurtowo. — A więc to coś w rodzaju wygodnej emeryturki? — Prowokacja Amblera była celowa. — Oni nie przeszli na emeryturę, Tarquinie — odparł miliarder. — Robią to co kiedyś. Tyle że lepiej. Różnica polega na tym, że teraz mogą swobodnie wykonywać swoją robotę, prawdziwą robotę. — Czyli pracować dla ciebie. — Czyli pracować na rzecz wolności, prawdy, sprawiedliwości i cholernego amerykańskiego stylu życia. — Tak tylko pytałem… — Ale pracować naprawdę. Nie wypełniać papiery w trzech egzemplarzach i rzucać się na własny miecz za każdym razem, gdy nadepną na palec jakiemuś cholernemu cudzoziemcowi, tak jak to bywało w przypadku biurokratów z Waszyngtonu. Kiedy trzeba zagrać ostro, robią to. Bez żadnych przeprosin. Masz z tym jakiś problem? — Czemu miałbym mieć? — Popuść żyłkę, nakazał sobie Ambler. — Nigdy nie spotkałem agenta, który odpowiedziałby inaczej. Chodzi o to, że jestem patriotą z krwi i kości. Dlatego krew mnie zalewa, gdy pozwalamy, by ograniczały nas odgórne zarządzenia i restrykcje federalne oraz obostrzenia wyznaczone przez ONZ czy porozumienia międzynarodowe. Zachowawcza tchórzliwa postawa amerykańskich tajnych służb jest żenująca. W moim odczuciu równa się nieomal zdradzie stanu. Nasi ludzie są najlepsi w tym biznesie, ale biurokraci zakładają im na nogi żelazne okowy! Ja te okowy zdejmuję i wtedy pokazuję, na co nas naprawdę stać. Napnij żyłkę. — W ten sposób stajesz się więc wrogiem rządu, który starasz się ochraniać. — Słowa Amblera były wyważone, głos brzmiał silnie i zdecydowanie. — Pytasz, czy depczę rządowi po odciskach? — Fenton uniósł brwi, a jego ogorzałe czoło przecięły cztery zdumiewająco regularne zmarszczki, proste jak zagniecenia na koszuli, właśnie odebranej z pralni, po tym jak została uprana i odprasowana. — Odpowiedź brzmi: i tak, i nie. Nie wątpię, że wielu biurokratów nie podziela moich metod. Ale nawet w Waszyngtonie są uczciwi ludzie. I to ludzie, którzy naprawdę się liczą.
— Ludzie, którzy liczą na ciebie. — Otóż to! — Fenton spojrzał na zegarek. Martwił się o czas, chciał się upewnić, że trzyma się ustalonego grafiku. Ale jak wyglądał ten grafik? — Ten rodzaj relacji ma dobrze znany, ustalony model działań. Chyba zdajesz sobie sprawę, jak ważną, wręcz kluczową, rolę odgrywały w ostatnich paru dekadach prywatne firmy militarne. — Jeżeli chodzi o wsparcie czy działania pomocnicze, to owszem — przyznał Ambler. — Bzdura! — Fenton uderzył otwartą dłonią w delikatny stolik obok niego. — Nie wiem, jak długo cię nie było, ale sprawiasz wrażenie, jakbyś nie był na bieżąco obeznany z tematem. Bo tam, na zewnątrz, jest teraz nowy wspaniały świat. Sprawy stały się globalne, odkąd Defense Service Limited… no wiesz, Angole, głównie SAS, połączyli się z Armor Holdings, która była firmą amerykańską. Zajmowali się ochroną ambasad, kopalni oraz rafinerii i instalacji naftowych w RPA, prowadzili szkolenia sił specjalnych w Indonezji, Jordanii i na Filipinach. A potem wchłonęli Intersec i Falconstar. Wchłonęli też DSL, zajęli się usługami menedżerskimi wysokiego szczebla, i to wszystkim, począwszy od usuwania min po działania wywiadowcze. I wtedy Armor wykupił rosyjską firmę Alfa. Alfa, o czym Ambler wiedział, miała w swoich szeregach byłych członków Specnazu, rosyjskiego odpowiednika amerykańskiej Delta Force. — Specnaz — rzucił. Fenton pokiwał głową. — Wykupili kolumbijskie Defense Systems i zatrudnili w nim głównie byłych wojskowych z Ameryki Południowej. Niebawem stali się jedną z najszybciej rozrastających się firm tego typu na rynku. Potem była jeszcze Group 4 Flack, korporacja duńska, będąca właścicielem Wackenhut. A po niej Levdan i Vinnell. A wraz z L-3 Communications Group pozyskali MPRI, co stanowiło dla mnie inspirację. Military Professional Resources, Incorporated, tylko ta jedna firma z siedzibą w Wirginii, strzeże pokoju i stabilizacji w Bośni. Myślisz, że zajmują się tym Błękitne Hełmy? Nie, to robota MPRI. Któregoś dnia specjalny doradca do spraw byłej Jugosławii przy Departamencie Obrony przechodzi na emeryturę. Dzień później znów pracuje na Bałkanach, tyle że już dla MPRI. Jest rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty piąty i nagle Chorwaci zaczynają dawać Serbom tęgiego łupnia. Jak do tego doszło? Jak to możliwe, że ta banda niekompetentnych tłumoków nagle nauczyła się przeprowadzać bezbłędnie podręcznikowe ataki na
pozycje serbskich wojsk? Za sprawą MPRI. To skłoniło Serbów, aby zasiedli do rokowań, równie skutecznie jak naloty sił NATO. Chodzi nie tyle o prywatyzowanie wojny, co raczej o sprywatyzowanie pokoju. Ludzie z sektora prywatnego pracują dla dobra publicznego. — Chyba nazywaliśmy ich „najemnikami”. — Czy to coś nowego? Kiedy Ramzes Drugi walczył z Hetytami, sprowadził specjalnych doradców wojskowych z Numedii. A co z „Dziesięcioma tysiącami Ksenofonta”? W rzeczywistości byli to emerytowani greccy wojownicy, którzy zaoferowali swoje usługi, by dokopać Persom. Nawet w wojnie peloponeskiej Fenicjanie korzystali z najemników. — Chcesz powiedzieć, że w tamtych wojnach też chodziło o obniżenie kosztów rządowych? — Wybacz staremu miłośnikowi tematyki wojenno-militarnej, że się tak rozgadał. Jak można jednak uwierzyć w geniusz rynku i wagę bezpieczeństwa, nie pragnąc połączyć jednego z drugim? Ambler wzruszył ramionami. — Rozumiem, że jest zapotrzebowanie na najemników? — Znów omiótł wzrokiem pasaż przed butikiem, po czym powrócił do siedzącego naprzeciw niego przemysłowca. Czemu Fenton tak uporczywie spoglądał na zegarek? — Zastanawiałeś się, co stało się z „deficytem pokoju”? Armia amerykańska ma trzy razy więcej żołnierzy niż w czasach apogeum zimnej wojny. Mówimy o masowej demobilizacji. Wszędzie indziej też, w RPA, a zwłaszcza w Wielkiej Brytanii. Całe regimenty są zwalniane ze służby. Co zostaje? ONZ? ONZ to kpina. Tak jak z papieżem w średniowieczu: wydawał wiele rozporządzeń, ale nie dysponował orężem. — A więc chodzi o całą armię byłych wojskowych. — Sprawa jest bardziej skomplikowana, niż myślisz, chłopcze. Nie robię już w sektorze militarnym, ten rynek zrobił się zbyt gęsty, jak na mój gust. Paul Fenton lubi czuć, że jego wkład w daną sprawę jest naprawdę wyjątkowy. — I tym się obecnie zajmujesz? — Oczywiście. Ponieważ GSS nie rywalizuje z agencjami rządowymi. Oni działają jawnie. My potajemnie. To jest w tym wszystkim najpiękniejsze, rozumiesz? Działania operacyjne, a nie bojowe. To, czym się zajmujemy, jest o wiele ważniejsze. Zajmujemy się tajnymi operacjami. Myśl o nas jak o Wydziale Operacji Konsularnych, spółce z o.o.
— Szpiedzy do wynajęcia. — Wypełniamy dzieło boże. Staramy się, by Stany Zjednoczone Ameryki były tak silne, jak być powinny. — I dlatego twoja firma zarazem jest i nie jest firmą rządową. — Robimy to, czego nie mogą zrobić Stany Zjednoczone. — Oczy Fentona rozbłysły. W pierwszej chwili wydawały się bezbarwne, ale przyglądając się uważniej, Ambler spostrzegł, że jedno jest szare, a drugie zielone. — No jasne, wielu biurokratów z Fort Meade i Langley, nie wspominając o Foggy Bottom, chętnie by się mnie wyparło. Ale gdzieś tam w głębi oni wszyscy cieszą się, że robię to, co robię. — Sądzę, że niektórzy nie tylko w „głębi duszy”. Masz pewnie kontakty z wieloma oficerami wysokiej rangi — powiedział Ambler. Prawdopodobnie także z tymi, którzy wiedzą, co mi zrobiono i dlaczego, pomyślał. — Absolutnie. Z oficerami, którzy uczestniczą w werbowaniu osób do współpracy z nami. To rodzaj wykorzystywania tajnych operacji w charakterze źródła zewnętrznego dla Służb Strategicznych. — Ten sam smak, a zero kalorii — rzekł Ambler, tłumiąc w sobie mdłości. Fanatycy tacy jak Paul Fenton byli tym bardziej niebezpieczni, że postrzegali siebie jako bohaterów. Choć ich wzniosła retoryka mogła usprawiedliwić każdy akt barbarzyństwa, to bardzo szybko nie byli w stanie odróżnić własnych interesów od wielkiej sprawy, której mieli się oddać. Pompowali w swoje korporacje fundusze publiczne, głosząc kazania o cnotach i zaletach prywatnej przedsiębiorczości. Idealiści, jak Fenton, stawiali się ponad prawem i moralnością, przez co stawali się zagrożeniem dla tego samego bezpieczeństwa, które tak sobie cenili. — Wszyscy wiedzą, że wrogowie wolności i wolnego rynku są wrogami Paula Fentona. — Miliarder na chwilę spoważniał. — Wiele naszych operacji może się wydawać drobnymi, wręcz błahymi. Teraz jednak mamy na oku znacznie większy cel. — W jego głosie słychać było podniecenie. — Bo otrzymaliśmy naprawdę duże zlecenie. — Doprawdy? — Ambler musiał to rozegrać bardzo ostrożnie. Nie mógł okazać nadmiernego zainteresowania, ale zbytniego chłodu też nie. Postawił na wystudiowaną obojętność. Niech rybka trochę się zmęczy. — Właśnie dlatego jesteś nam potrzebny. — Co o mnie słyszałeś? — spytał Ambler, przyglądając mu się uważnie.
— Sporo. Słyszałem nawet, że, zdaniem niektórych, jesteś niebezpiecznym szaleńcem — odparł pogodnie Fenton. — Wobec tego dlaczego chcesz mieć ze mną cokolwiek wspólnego? — Może dlatego, że „niebezpieczny szaleniec” w rozumieniu rządu niekoniecznie pokrywa się z moim rozumieniem tego określenia. A może dlatego, że tylko niebezpieczny szaleniec mógłby przyjąć zlecenie, które chcę ci zaproponować. I tylko niebezpieczny szaleniec o twoich umiejętnościach miałby szansę je pomyślnie zrealizować. — Fenton przerwał. — To na czym stoimy? Możemy przejść do interesów? Czy moglibyśmy wspólnie podjąć próbę naprawienia tego popapranego świata? Co myślisz o moim przedsięwzięciu? Tylko szczerze! Nić Ariadny… Dokąd prowadzi? — Zanim się spotkaliśmy — Ambler przesuwał palcem jedną z sukni na wieszaku — nie miałem pojęcia, co można zrobić z takiego materiału. Śmiech Fentona był nosowy i wysoki, prawie jak chichot. Wreszcie jego wzrok spoczął na twarzy Amblera i zatrzymał się tam na dłuższą chwilę. — Tarquinie, chciałbym, żebyś poszedł teraz ze mną. Zrobisz to? Zamierzam ci coś pokazać. — Chętnie — odparł Ambler, obrzucając spojrzeniem szykowny butik, lśniący od polerowanej stali i z podłogą wyłożoną szarym dywanem. — Bo nie ma tu nic w moim rozmiarze. ••• Dwaj mężczyźni wyszli z butiku i wmieszali się w gwarny tłum w przestronnym Podziemnym Mieście. Gdy zjeżdżali ruchomymi schodami, Ambler pomyślał o dziwnej kombinacji zapału graniczącego z fanatyzmem, sprytu i otwartości, cechujących miliardera. Niewiele osób tak zamożnych jak on poruszało się po mieście bez obstawy: Fenton wręcz chlubił się swoją niezależnością. To była ta dziwna mieszanina indywidualizmu i typowego dla rozpieszczonego bachora skupienia na samym sobie, którą okazywał w innych sprawach. Może właśnie dzięki temu stał się tym, kim był. Poniżej lamp oświetleniowych wisiała wielka reklama firmy Gap. Gdziekolwiek Ambler spojrzał, były kioski, butiki, światła i ludzie załatwiający sprawunki. Fenton i Ambler, idąc wśród tłumu, pokonali odległość dobrych paru
przecznic. W końcu dotarli do wyjścia przy Palais des Congrès od strony Ville Marie Expressway. Kiedy wjechali po schodach, pokonawszy kilka kondygnacji, i wyszli na powierzchnię, odnieśli wrażenie, jakby wrócili na lodowatą planetę. Centrum kongresowe Palais des Congrès było chłodną budowlą, lewiatanem ze szkła, betonu i stali. Fenton wyprowadził go na chodnik przed budynkiem. Ambler zauważył, że gmach jest otoczony silnym kordonem ochrony. — Co się dzieje? — Spotkanie G Siedem — odrzekł miliarder. — A raczej, tak naprawdę, G Siedem plus jeden. Ministrowie handlu z różnych krajów: Stanów Zjednoczonych, Kanady, Francji, Wielkiej Brytanii, Włoch, Niemiec i Japonii, oraz goście specjalni. Grubsza sprawa. Z zasady nie ogłaszają miejsca spotkania, by uniknąć protestów ze strony antyglobalistów. Ale nigdy nie da się tego utrzymać dłużej w tajemnicy. — Nie przypominam sobie, żebym został zaproszony. — Jesteś ze mną — odparł Fenton, mrugając porozumiewawczo. — Chodź ze mną. Będziesz miał okazję zobaczyć coś niezwykłego. ••• Wysoko na szczycie biurowca przylegającego do roziskrzonego od szkła Complexe Guy-Favreau Joe Li wyregulował silnie powiększającą lornetkę. Otrzymał ostrzeżenie z wywiadu, że jego cel może próbować dostać się na międzynarodowe spotkanie. Obok niego leżał chiński karabinek snajperski kalibru 7,62 mm, typ 95. Został starannie wyregulowany dziś rano. W tym momencie mężczyzna znany jako Tarquin był dobrze widoczny, odsłonięty. Jeśli nie liczyć zdarzających się od czasu do czasu silniejszych podmuchów wiatru, Joe Li miał względnie dobrą okazję do oddania celnego strzału. Ale kto towarzyszył Tarquinowi? Joe Li wyregulował lornetkę i skupił wzrok na mocno zbudowanym mężczyźnie o rumianej twarzy, który znajdował się obok Tarquina. Analizować czy działać? To odwieczny dylemat; analizując opcje, można zginąć albo narazić na śmierć innych. Jednak w tym przypadku Joe Li zastanawiał się, czy przed podjęciem dalszych działań nie powinien pozyskać dodatkowych informacji. To było jak wewnętrzna walka. Stworzono go, wybrano i przeszkolono do działania. Towarzysz Chao Tang nazwał go kiedyś żywą ludzką bronią.
A jednak skuteczne działanie nie może być impulsywne, konieczne jest odpowiednie zgranie w czasie, i podobnie było z jego umiejętnością przystosowywania się i reakcji na zmieniające się wydarzenia. Wyjął palec spod obudowy spustu karabinka i sięgnął po aparat cyfrowy. Dostroił ostrość, aż twarz ogorzałego mężczyzny była dobrze widoczna i wyraźna. Wyśle to zdjęcie do analizy. Joe Li rzadko doświadczał strachu, ale tym razem poczuł gdzieś w środku lekkie ukłucie niepokoju. Wrogowie Liu Anga najwyraźniej znaleźli dla siebie nowy cenny nabytek, a to mogło stanowić uzasadniony powód do niepokoju. Raz jeszcze spojrzał na karabinek snajperski, a jego wątpliwości narastały z każdą chwilą. Analizować czy działać?
Rozdział 13
Gdy Ambler wszedł za Fentonem do centrum kongresowego, miał wrażenie, że jego towarzysz aż drży w nerwowym wyczekiwaniu. Znaleźli się w wysokim na kilka pięter atrium z łączonego ukośnie szkła, a trzy galerie powyżej skąpane były w mętnej, srebrzystej poświacie zimowego nieba. Tablica w staroświeckim stylu, z białymi literami żmudnie poutykanymi w dziurkowany czarny plastik, informowała, które miejsca zostały wyznaczone na poszczególne spotkania. — Lada moment — szepnął Fenton — dostaniesz dowód, czego potrafimy dokonać w ramach naszych operacji. Z sąsiedniej sali dobiegły najpierw szmery, a potem przybierający na sile gwar głosów — skończyło się jakieś spotkanie. Ludzie wstawali z miejsc, przesuwano krzesła, część uczestników podchodziła, by się przedstawić lub może przypomnieć się innym. Niektórzy szli na kawę albo wychodzili na zewnątrz, by zapalić. — Tarquinie, którą mamy godzinę? — Jedenastą pięćdziesiąt dziewięć… Nie, już dwunasta. Nagle wśród atrium z granitu i szkła rozległy się przeraźliwe krzyki i wrzaski. Gwar rozmów ucichł w jednej chwili, zastąpiony odgłosami przerażenia: „O Boże! O Boże! O Boże!”. Krzyki i harmider nie cichły. Fenton stał przy schodach pokrytych miękką wykładziną dywanową, jedną ręką obejmując Amblera. Zjawili się ubrani na czarno funkcjonariusze ochrony, a w kilka minut później ratownicy medyczni. Ktoś, kto brał udział w spotkaniu, został zabity. Kontrolując emocje, Ambler zwrócił się do Fentona: — Co się właśnie stało? Miliarder rzucił parę krótkich zdań do mikrofonu swojej komórki, a potem pokiwał głową. — Ten, który zginął, nazywał się Kurt Sollinger — wyjaśnił półgłosem. — Był europejskim negocjatorem handlowym z Brukseli. — I? — Według informacji, jakie uzyskaliśmy, jest… a raczej był, naprawdę niebezpieczny. Facet jeszcze w liceum skumał się z jakimiś niedobitkami grupy Baader-Meinhof i od tamtej pory prowadził podwójne życie. Świetny ekonomista
i niewiarygodnie zajmujący człowiek… Wszyscy powiedzą ci o nim to samo. Równocześnie gość zaczął wykorzystywać swoją pozycję w Unii Europejskiej, aby zakładać na całym świecie MKB, Międzynarodowe Kompanie Biznesowe, piorące brudne pieniądze państw objętych różnego rodzaju restrykcjami i przekazujące znaczne sumy komórkom terrorystycznym. Nazywali go Płatnikiem. Bo płacił za podkładanie bomb, a przede wszystkim za skrytobójcze zamachy. — Ale dlaczego miałbyś… — Dziś jest wyjątkowy dzień, wiedziałeś o tym? — Oczy Fentona były zimne jak dwa kamienie. — Mamy coś w rodzaju rocznicy. Pamiętasz, kiedy zamordowano amerykańskiego wiceministra skarbu? Ambler wolno pokiwał głową. Kilka lat temu w wytwornym hotelu w Saõ Paulo wiceminister skarbu — niegdyś najmłodszy wykładowca ekonomii na Harvardzie i człowiek tworzący politykę walutową w Ameryce Łacińskiej — został zastrzelony z broni maszynowej, na oczach tłumów. Był jedną z najbardziej rzutkich postaci w amerykańskim rządzie. Zabójcy jednak nie schwytano. Chociaż władze podejrzewały o udział w zamachu antyglobalistycznych ekstremistów, to zakrojone na szeroką skalę międzynarodowe śledztwo zakończyło się fiaskiem. — To stało się dokładnie pięć lat temu. Punktualnie o dwunastej w południe. W sali balowej w hotelu. W miejscu publicznym. Jego zabójcy byli najemnikami, którzy szczycili się, że są w stanie precyzyjnie zrealizować zlecenie, brawurowo i zgodnie z otrzymanymi szczegółowymi wskazówkami. Kurt Sollinger był Płatnikiem. Zapłacił byłym członkom Rote Armee Fraktion, Frakcji Czerwonej Armii, za dokonanie tego zamachu. Dowiedzieliśmy się o tym niedawno. Nie dysponujemy dowodami, które można byłoby wykorzystać w sądzie, sam rozumiesz, ale jego wina nie pozostawiała najmniejszych wątpliwości. — Jezu Chryste — wyszeptał Ambler. — Dokładnie pięć lat temu, punktualnie o dwunastej w południe. Uwierz mi, te łajzy zrozumieją wiadomość, jaką im przekazaliśmy. Wysłaliśmy właśnie sygnał na ich częstotliwości. Będą wiedzieć, że wzięliśmy ich na celownik, i wpadną w panikę. Rozproszą się i spróbują się przegrupować. Planowane operacje zostaną przerwane. Ich siatka kontaktowa znajdzie się w cieniu podejrzeń. A ich własna paranoja uczyni im więcej szkód, niż my moglibyśmy to zrobić. Te krzyki, te wrzaski, ścieżka dźwiękowa dokładnie taka sama jak w Saõ Paulo. Poetycka sprawiedliwość. — Miliarder zapalił papierosa.
Ambler przełknął ślinę. Miał wrażenie, że Fenton popisuje się zamachem, który zaaranżował. Ten zdawał się czytać w jego myślach. — Zastanawiasz się — spytał — dlaczego tu jestem? Bo mogę. — Jego spojrzenie pozostało niewzruszone. — W GSS nie uciekamy jak tchórze. Musiałem dać ci to odczuć. Możemy zajmować się tajnymi operacjami, ale nie jesteśmy wyjęci spod prawa. My stanowimy prawo. Bez wątpienia naprawdę w to wierzył. Wiedział, że nikt nigdy nie powiąże go z zabójstwem, do którego doszło w tym miejscu. — Dla ciebie mamy jednak większą rybę. — Fenton podał mu kartkę papieru, dziwnie przezroczystego, coś pomiędzy łupinką cebuli a staroświeckim papierem do faksu. Po zapachu Ambler zorientował się, że jest to łatwopalny papier, który można spalić w kilka sekund, używany przez tajne służby. — Albo raczej powinienem powiedzieć, rekina. — To facet, którego mam sprzątnąć? — Amblerowi zaczął wywracać się żołądek, ale starał się zachować zrównoważony ton. Nić Ariadny. Dowiedz się, dokąd prowadzi. Fenton z powagą pokiwał głową. Ambler przeczytał pospiesznie to, co było na kartce. Nazwisko celu brzmiało: Benoit Deschesnes. Znał je. Dyrektor generalny Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej. Rzeczywiście gruba ryba. Załączono inne szczegóły dotyczące miejsca zamieszkania i pracy, a do tego garść informacji na temat codziennych zwyczajów. — O co chodzi z tym facetem? — spytał Ambler, starając się, by jego głos brzmiał zwyczajnie. — Deschesnes pracował nad bronią atomową z ramienia rządu francuskiego. Zaczął jednak wykorzystywać swoją pozycję jako szef MAEA, by dostarczać technologię nuklearną takim krajom, jak Iran, Syria, Libia, Algieria, a nawet Sudan. Może uważa, że jedynym sposobem na sprawiedliwość jest zapewnienie wszystkim równych szans. A może chce na tym zarobić… Nieważne. Najważniejsze, że jest umoczony. I niebezpieczny. I musi odejść. — Miliarder raz jeszcze zaciągnął się dymem z papierosa. — Zapamiętałeś wszystko, co tam napisali? Ambler pokiwał głową.
Fenton wziął od niego kartkę i przyłożył do niej koniuszek papierosa. Na moment rozbłysła różowo-białym płomieniem — jak podczas występu iluzjonisty po podobnym rozbłysku pojawia się piękna róża — a potem wszystko znikło. Ambler rozejrzał się; nikt nic nie zauważył. — Pamiętaj, Tarquinie, że my jesteśmy tymi dobrymi — rzekł Fenton. W zimnym powietrzu widać było mgiełkę jego oddechu. — Wierzysz mi, prawda? — Wierzę, że ty wierzysz sobie — odparł gładko Ambler. — Uwierz mi, to będzie początek czegoś wyjątkowego. Zajmij się Benoit Deschesnes’em, a zagwarantujesz sobie przyszłość. Potem pogadamy. I ustalimy twoją pozycję. Ambler na chwilę zamknął oczy. Jego przypuszczenia okazały się zaskakująco trafne. Mógł ostrzec rząd przed Deschesnes’em, ale co by to dało? To przecież ludzie z rządu postanowili skorzystać ze „źródeł zewnętrznych” i zlecili to zadanie Fentonowi. Poza tym jego słowa nie miałyby odpowiedniego ładunku wiarygodności. Byli szefowie Tarquina uwierzyli, że postradał zmysły, a nie było żadnych dowodów, że Harrison Ambler w ogóle kiedykolwiek istniał. Jego wrogowie nie zadaliby sobie tyle trudu z wpakowaniem go do psychiatryka, gdyby nie zamierzali tego wykorzystać. Nagranie z paranoicznymi rojeniami Amblera z całą pewnością zostały przedstawione kluczowym pracownikom rządowych agencji wywiadowczych. Z drugiej strony, jeśli on nie przyjmie zlecenia, Fenton znajdzie kogoś innego. Nagle w ich stronę ruszył funkcjonariusz policji, mężczyzna o grubej szyi. — Ej, proszę pana! — warknął na Fentona. — Ja? — Pan! — Policjant podszedł z oburzoną miną. — Uważa pan, że jest ponad prawem? Tak się panu wydaje? Fenton spojrzał na niego z miną niewiniątka. — Słucham, o co chodzi? Policjant nachylił się do niego i wydął wargi. — W centrum kongresowym się nie pali. Zgodnie z rozporządzeniem władz miasta w budynkach państwowych obowiązuje absolutny zakaz palenia. Proszę się nie zachowywać, jakby pan o tym nie wiedział. Wszędzie są tabliczki informacyjne. Ambler odwrócił się do Fentona i pokręcił głową. — Masz przewalone, stary.
Kilka minut później przeszli odśnieżonym kamiennym chodnikiem przed centrum kongresowym. Śnieg zalegał na ziemi grubą warstwą i na żywopłocie po obu stronach chodnika. — To jak, umowa stoi? — spytał Fenton. To obłęd. Nie było żadnego sensu, żadnej logiki w tym, żeby przystać do organizacji, której działania nie popierał. Jednak odmowa byłaby równoznaczna z puszczeniem nici Ariadny, a tego nie mógł uczynić. W każdym razie dopóki pozostawał w labiryncie. Utrata nici oznaczałaby utratę siebie. — Zapłacisz mi informacjami, konferansjerze. — Ambler usłyszał swój własny głos. Fenton pokiwał głową. — Jak zwykle, czyż nie? Ktoś ci nieźle namieszał. I chcesz, żebym się dowiedział, kto to zrobił oraz dlaczego. Zwyczajna sprawa. W tej historii nic nie jest zwyczajne, pomyślał Ambler. — Prawda — odparł cicho. Niebo zaciągnęło się; miało teraz tak ciemny, zdecydowanie szary odcień, że trudno było uwierzyć, iż mogłoby kiedykolwiek mieć jakąś inną barwę. — Z twoimi umiejętnościami nie powinieneś mieć najmniejszych kłopotów — powiedział Fenton. — A gdyby się pojawiły, gdyby cię schwytano… Cóż, jesteś człowiekiem, którego nie było. Oficjalnie nie istniejesz! Nikomu nic nie grozi. — Brzmi jak niezły układ — skwitował Ambler. — Chyba że jest się człowiekiem, którego nie było.
Langley, Wirginia Clay Caston spojrzał z dezaprobatą na wykładzinę dywanową w kolorze owsianki w gabinecie zastępcy dyrektora do spraw wywiadu. Metr, może półtora, od brązowej skórzanej kanapy zobaczył plamę po kawie. Była tam podczas jego ostatniej wizyty. Podejrzewał, że przy następnej też będzie. Caleb Norris z pewnością przestał ją zauważać. Z wieloma rzeczami tak bywało. Człowiek przestaje je dostrzegać nie dlatego, że znikają, lecz dlatego, że się do nich przyzwyczaja.
— Chyba na razie za tobą nadążam — rzekł Norris. — Masz akta pacjenta, a potem przeprowadzasz… — Analizę rozbieżności. — Szukasz trudnych do wychwycenia prawidłowości w wydatkach. Czegoś, czego na pierwszy rzut oka nie widać. Dobrze kombinujesz. — Chwila przerwy. — I czego się dowiedziałeś? — Niczego. — Niczego — powtórzył Norris, wyraźnie przygnębiony. — No cóż. — I to nieodparcie mnie fascynuje. Norris spojrzał na niego niepewnie. — Jest tak, jakbyśmy mieli psa, który nie zaszczekał — rzekł Caston. — Specjalna „cicha” operacja wymaga mnóstwa papierkowej roboty w celu jej autoryzacji i najróżniejszych szczególnych zapotrzebowań, nawet gdyby chodziło o parę dolarów z funduszu operacyjnego. Jeśli pracownik średniego szczebla robi coś, co wymaga zasobów agencji, musi wypełnić specjalne formularze zapotrzebowania. To coś jak ślad odchodów w lesie, trop. Im wyżej się wspinasz, tym jest ich mniej. Bo już masz odpowiednie zasoby do swojej dyspozycji. Chcę przez to powiedzieć, Cal, że brak jakichkolwiek nieścisłości sugeruje obecność czynnika wysokiego szczebla. Nikt nie jedzie do Parrish Island dobrowolnie i na własny koszt. Przywożą cię faceci w białych kitlach. To oznacza wykorzystanie pojazdów mechanicznych, potencjalne nadgodziny i tak dalej. Ale kiedy szukałem jakichkolwiek śladów tego typu, nic nie znalazłem. — Jak sądzisz, jak wysoko to może sięgać? — spytał Norris. — Co najmniej do poziomu E Siedemnaście. To ktoś twojej rangi albo nawet wyższej. — W ten sposób powinniśmy zawęzić krąg podejrzanych. — Czyżby? Co, rząd nagle się zmniejszył, kiedy byłem w toalecie? — Bardzo śmieszne. Przypomina mi to, jak przygwoździłeś tego gościa z Dyrektoriatu Operacji, który wybrał się potajemnie w podróż do Algierii. Użył fałszywego paszportu i w ogóle doskonale zacierał za sobą ślady. Z tego, co nam było wiadomo, miał spędzić tydzień w Adirondacks. To niesamowite, jaki szczegół zwrócił twoją uwagę i nakłonił do przeprowadzenia gruntowniejszego śledztwa: nietypowe zużycie papieru toaletowego w wc przy jego gabinecie. — Przepraszam, trudno było na to nie wpaść. Zużywał rolkę papieru dziennie.
— Domyśliłeś się, że chodziło o biegunkę wywołaną jakąś chorobą, której można się nabawić podczas podróży. Giardioza wywoływana przez bakterie występujące w Algierze, powiedziałeś. Dwa dzień później mieliśmy jego przyznanie się na piśmie. Poszło ci jak… z płatka… papieru toaletowego. — Potężnie zbudowany Norris zachichotał. — A co z karierą zawodową? Dowiedziałeś się czegoś nowego o naszym artyście od ucieczek? — Tego i owego — przyznał Caston. — Bo myślę, że powinniśmy znaleźć sposób na zwabienie go do siebie i nakłonienie, żeby się ujawnił. — To nie będzie łatwe. Mamy do czynienia z niezwykłym klientem. Wyjawię ci jeden szczegół i to już powinno dać ci pewien obraz sytuacji. Wygląda na to, że w terenie nikt nie chciał grać z tym gościem w karty. — Oszukiwał? — Caleb Norris rozsupłał krawat, ale zostawił go zawieszony na szyi, jak to czasem robią redaktorzy naczelni gazet. Spod rozpiętego kołnierzyka wyłoniły się kręcone czarne włosy. Caston pokręcił głową. — Znasz niemieckie słowo Menschenkenner? Norris przymrużył lekko oczy. — Znawca ludzi? Ktoś, kto zna wiele osób? — Niezupełnie. Menschenkenner to ktoś, kto potrafi odczytywać ludzi, przenikać ich na wskroś. — A więc zna się na ludziach. — Czyta w nich jak w otwartej księdze. Nie chciałbyś znaleźć się blisko niego, mając coś na sumieniu. Coś do ukrycia. — Chodzący wykrywacz kłamstw. Chciałbym taki mieć. — Ludzie, z którymi rozmawiałem, wątpią, żeby sam Tarquin wiedział, jak to robi. Ale w sumie nic w tym dziwnego, prowadzili badania w tym zakresie. — I? — Norris opadł na kanapę. — W grę wchodzi wiele zmiennych. Jednak badania wskazują, że ludzie tacy jak Tarquin są szczególnie wyczuleni na tak zwane mikroekspresje, grymasy i wyrazy twarzy trwające nie więcej niż trzydzieści milisekund. Tego rodzaju subtelności większość z nas w ogóle by nie zauważyła. Specjaliści mówią o „wyciekaniu” i „wzorach”. Wygląda na to, że są różne sposoby, aby ukryte emocje wydostały się na zewnątrz. W ludzkiej twarzy sporo informacji po prostu ignorujemy.
Wytłumiamy. Przypuszczalnie bez tego nie bylibyśmy w stanie przetrwać jednego dnia. — Pogubiłem się, Clay. — Norris położył nogi na poobijanym stoliku do kawy. Caston domyślał się, że stolik był nowy, kiedy został dostarczony przez dział zaopatrzenia. Całe wyposażenie gabinetu Norrisa wyglądało na bardziej podniszczone i wyświechtane, niż wskazywałby na to jego wiek. — Jeszcze niedawno nie miałem o tych sprawach zielonego pojęcia. Najwyraźniej wielu różnych psychologów próbowało prowadzić związane z tym badania. Nagrywasz na taśmie, jak ktoś coś mówi, a potem odtwarzasz nagranie, bardzo powoli, klatka po klatce, i czasami zdarza się, że dostrzegasz grymas, który wydaje się sprzeczny z tym, co zostało właśnie powiedziane. Obiekt wydaje się pogrążony w żałobie, aż tu nagle, przez mgnienie oka, widzisz, jakby uśmiechał się triumfalnie. Trwa to jednak tak krótko, że nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy. W tym, co nasz facet robi, nie ma nic mistycznego. Po prostu reaguje na rzeczy tak ulotne, że większość z nas ich w ogóle nie rejestruje. — A zatem widzi więcej. Ale co konkretnie widzi? — To ciekawe pytanie. Ludzie, którzy studiują twarze, określili pewne kombinacje mięśni biorących udział w tłumieniu emocji. Ktoś zaczyna się uśmiechać i natychmiast zmusza kąciki ust do opadnięcia w dół. Kiedy jednak robimy to świadomie, poruszamy również mięśniami podbródka. Gdy kąciki ust zostają ściągnięte w dół mimowolnie, z powodu szczerego uczucia, mięśnie podbródka nie są wprawione w ruch. Albo kiedy uśmiechasz się fałszywie, pewne mięśnie czoła nie pracują tak, jak powinny. Są jeszcze mimowolne ruchy mięśni brwi i powiek odpowiedzialne za odzwierciedlanie gniewu albo zdziwienie. Jeśli nie jesteś aktorem i nie studiowałeś metody Stanisławskiego, to w momencie, gdy nie doświadczasz tych emocji szczerze, a tylko udajesz, dochodzi do drobnych rozbieżności w pracy tych mięśni. W większości przypadków w ogóle ich nie dostrzegamy. Są dla nas zbyt subtelne. Jest mnóstwo sposobów na wzajemne oddziaływanie pracujących mięśni twarzy. To trochę tak, jakby daltonista patrzył na skomplikowany obraz i dostrzegał tylko różne odcienie szarości. Podczas gdy Tarquin widzi wszystkie barwy. — Co czyni go niesamowitą bronią. — Gęste brwi Norrisa znów się uniosły. Nie był zadowolony z tego, czego się właśnie dowiedział. — Bez wątpienia — rzekł Caston. Nie wypowiedział na głos podejrzenia wciąż kołaczącego się w jego umyśle: że musiał istnieć jakiś związek pomiędzy
niesamowitym darem Tarquina i jego hospitalizacją, a ściślej rzecz biorąc, całkowitym wykasowaniem jego cywilnej egzystencji. Caston nie zdołał rozpracować tego wszystkiego na gruncie logiki. Ale dzień dopiero się zaczął. — Pracował dla nas przez dwadzieścia lat. — Owszem. — A teraz prawdopodobnie pracuje przeciwko nam. — Norris zdecydowanie pokręcił głową, jakby chciał wyrzucić z niej coś, co się tam pojawiło. — To nie jest ktoś, kogo chciałbyś mieć za przeciwnika. — Ani ja, ani nikt inny — dokończył ponuro Caston.
Rozdział 14
Półmrok montrealskiego popołudnia właśnie przejaśniał na moment, kiedy Laurel zadzwoniła do Amblera na komórkę. — Nic ci nie jest? — zapytał natychmiast. — Wszystko w porządku, Hal. Naprawdę. — Wyraźnie się starała, by jej głos brzmiał spokojnie. — Wszystko jest w porządku. Z ciocią Jill. I ze mną. Podobnie jak z sześćdziesięcioma słoikami jej przetworów z brzoskwiń, których pewnie i tak nikt nie zje. — Na chwilę zakryła mikrofon dłonią, zamieniła kilka słów z kimś, kto był w pobliżu, a potem dodała: — Ciocia Jill pyta, czy lubisz przetwory z brzoskwiń. Ambler cały się spiął. — Co jej powiedziałaś o… — O tobie? Zupełnie nic. — Zniżyła głos. — Myśli, że rozmawiam z moim chłopakiem. Moim „lubym”, jakby go nazwała. Tak sądzę. — I na pewno nie zauważyłaś niczego podejrzanego? Nic a nic? — Nic — odrzekła. — Nic — powtórzyła pospiesznie. — Opowiedz o tym „nic” — poprosił. — Ale… to naprawdę nic. Zadzwonił jakiś facet z firmy sprzedającej olej opałowy. Uaktualniają dane swoich klientów. Zadał całą masę głupich pytań o drobiazgi, a potem pytał o zużycie oleju opałowego i rodzaj kuchenki, której Jill używa. Ale wtedy zobaczyłam, że to jest kuchenka gazowa, a nie na olej. Kiedy jednak wróciłam do telefonu, ten człowiek już się rozłączył. Pewnie jakaś pomyłka. — Jak się nazywała ta firma? — Jak się nazywała? — Przerwała. — Wiesz co? Facet nie podał nazwy. Ambler poczuł się tak, jakby jego ciało skuł lód. Rozpoznał charakterystyczne oznaki zbliżania się niebezpieczeństwa: z pozoru niewinna pomyłka, miła, sympatyczna, profesjonalna rozmowa telefoniczna, przypuszczalnie jedna z kilkudziesięciu, jakie odbyli — z analizatorem głosu. To była sonda. Milczał przez dłuższą chwilę, nie chcąc się odzywać, dopóki nie będzie mógł mówić spokojnie.
— Laurel, kiedy to było? — spytał. — Jakieś… dwadzieścia minut temu? — Opanowanie znikło z jej głosu. Dwanaście warstw lakieru. Dwanaście warstw lęku. — Posłuchaj mnie uważnie. Musisz stamtąd uciekać. Natychmiast. — Ale… — Musisz zaraz opuścić to miejsce. — Zaczął jej podawać precyzyjne instrukcje. Miała pojechać do warsztatu samochodowego; powiedzieć, że trzeba dostroić kolumnę kierownicy, a następnie odjechać stamtąd jakimkolwiek autem zaproponowanym przez personel warsztatu jako wóz zastępczy „na czas naprawy”. Potem musi zniknąć, pojechać gdzieś, gdzie nie miała żadnych koneksji. Słuchała, powtarzając wyrywkowo szczegóły; wiedział, że Laurel chłonie to wszystko, wyciszając się; odsunęła na bok lęk i skupiła się na tym, co musiała zrobić. — W porządku — rzuciła, odetchnąwszy głęboko. — Ale muszę cię zobaczyć. — To nie będzie możliwe — odparł najłagodniej, jak potrafił. — Inaczej nie dam rady tego zrobić — powiedziała. To było stwierdzenie faktu, a nie usilne błaganie. — Ja… ja już… — głos jej się łamał — …naprawdę nie mogę. — Jutro wyjeżdżam z kraju — wyjaśnił. — Wobec tego zobaczymy się dziś wieczorem. — Laurel, to chyba nie jest dobry pomysł. — Muszę spotkać się z tobą jeszcze dziś wieczorem — powtórzyła z posępną stanowczością. ••• Późnym wieczorem w motelu niedaleko lotniska Kennedy’ego Ambler stał w oknie na dziewiętnastym piętrze — uparł się na pokój na jednym z wyższych pięter, od północy — przypatrując się ruchowi ulicznemu na Sto Czterdziestej Ulicy w dzielnicy Jamaica, w Queens. Lało jak z cebra, i to od godziny, studzienki były przepełnione, ulice zamieniły się w rwące potoki. Choć nie tak mroźno, jak w Montrealu, było jednak zimno, w okolicach paru stopni powyżej zera, lecz z powodu deszczu wydawało się, że jest jeszcze chłodniej. Laurel zapowiedziała, że przyjedzie, a to nie była pogoda na siadanie za kółkiem. Mimo to na myśl, że
wkrótce ją zobaczy, zrobiło mu się cieplej na duszy. Ostatnio miał wrażenie, jakby tylko ona była jeszcze w stanie go rozgrzać. O dwudziestej trzeciej, patrząc przez lornetkę, dojrzał na podjeździe zbliżającego się sedana, chevroleta cavaliera, chłostanego strugami deszczu. Coś mu mówiło, że to Laurel, i to jeszcze zanim spostrzegł przez przednią szybę jej rozwichrzone kasztanowe włosy. Zrobiła tak, jak jej kazał: czekała przez minutę przed hotelem, po czym ponownie włączyła się do ruchu, dojechała do następnego zjazdu i tam zawróciła. Z tego miejsca mógł przyjrzeć się uważnie jadącym za nią pojazdom. Gdyby była śledzona, zorientowałby się. Dziesięć minut później wróciła na betonowy podjazd hotelu. Zadzwonił do niej na komórkę i powiedział, że nie zauważył, by ktoś ją śledził. Dopiero wtedy wysiadła z samochodu z reklamówką, którą trzymała jak coś cennego. Kilka minut później zapukała do drzwi jego pokoju. Kiedy tylko się za nią zamknęły, upuściła niebieską, nylonową kurtkę na podłogę — choć nieprzemakalna, była z wierzchu cała mokra — a tuż obok położyła reklamówkę. Bez słowa podeszła do niego, przytuliła się i tak trwali, zasłuchani w bicie swoich serc. Trzymał ją, jak tonący chwyta się koła ratunkowego. Przez dłuższą chwilę po prostu tak stali, w bezruchu, mocno się obejmując. Potem przywarła ustami do jego ust. Po jakimś czasie odsunął się od niej. — Laurel, to wszystko, co się stało… Musisz się wycofać. — Pospiesznie wyrzucał z siebie słowa. — Musisz być ostrożna. To nie jest to, czego chcesz. Popatrzyła na niego błagalnym wzrokiem. — Laurel — odezwał się ze ściśniętym gardłem. — Nie jestem pewny, czy… Wiedział, że trauma może wywołać różne formy zależności, zaburzać percepcję, emocje. Wciąż postrzegała go jako człowieka, który ją ocalił; nie dopuszczała do siebie faktu, że to on naraził ją na całe to niebezpieczeństwo. Poza tym wiedział, że rozpaczliwie potrzebowała pocieszenia, może nawet chciała, żeby poszedł z nią do łóżka. Nie mógł jej odepchnąć, nie raniąc jej przy tym. A przecież nie chciał jej zranić. Poczucie winy mieszało się w nim z bolesnym pożądaniem; wkrótce wylądowali w łóżku, dwa nagie ciała, prężące się, rozdygotane, rozpalone i wspólnie tworzące namiastkę ciepła, którego tak rozpaczliwie pragnęły. Kiedy w końcu się rozdzielili — wyczerpani, bez tchu, lśniący od potu — ich dłonie poszukiwały się i połączyły się; spletli palce tak mocno, jakby się bali, że ktoś ich rozdzieli. Nie teraz. Jeszcze nie.
Po kilku minutach leżenia w ciszy Laurel odwróciła się do niego. — Po drodze zrobiłam krótki postój — wyszeptała. Wstała z łóżka i poszła po torbę, którą przyniosła do pokoju. Serce Amblera biło mocniej, gdy patrzył na jej nagie ciało w słabym świetle przesączającym się spomiędzy zaciągniętych zasłon. Boże, jaka była piękna. Wyjęła coś z reklamówki i podała mu grubą ciężką księgę. — Co to takiego? — spytał Ambler. Próbowała powstrzymać uśmiech. — Sam zobacz. Zapalił nocną lampkę. To był oprawiony w płótno rocznik z logo college’u Carlyle na brązowej okładce i wciąż niewyjęty z folii, która wydawała się już trochę skruszała. Aż wytrzeszczył oczy. — Nietknięty — powiedziała. — Niezmieniony, nieokrojony. — Podała mu rocznik. — To twoja przeszłość. To coś, do czego nie mogliby nigdy dotrzeć. A więc zajrzała do college’u. — Laurel — wyszeptał. Poczuł wdzięczność i coś jeszcze, coś znacznie silniejszego. — Zrobiłaś to dla mnie. Popatrzyła na niego groźnie, a w jej oczach pojawił się ból i coś, co również mogło być miłością. — Zrobiłam to dla nas. Wziął książkę w obie ręce. Oprawiony wolumin był solidny, miał przetrwać wiele dekad. Wiara, jaką pokładała w niego Laurel, była naprawdę głęboka; to, że sama nawet nie otworzyła rocznika, tylko tę wiarę potwierdzało. Zaschło mu w ustach. Laurel znalazła sposób na przebicie się przez mur kłamstw i ujawnienie sprytnego spisku. Laurel Holland. Moja Ariadna. — Boże kochany. — W jego głosie brzmiało zadziwienie. — Powiedziałeś mi, gdzie i kiedy studiowałeś, a to podsunęło mi pewien pomysł. Próbowali wymazać twoją przeszłość, ale zrobili to tak, by zniechęcić przypadkowego śledczego. Nie mogli wymazać wszystkiego. Znowu „oni”. Słowo, za którym była mgła. Ambler pokiwał głową. — Za dużo jest różnych rzeczy, nie mogli zmanipulować wszystkiego — ciągnęła Laurel. — Zastanawiałam się nad tym. To tak jak szybkie porządki, bo spodziewasz się gości. Może na pierwszy rzut oka wszystko wygląda czysto i schludnie. Ale jeśli się przyjrzeć uważniej, zawsze coś znajdziesz: kurz pod dywanem, puste pudełko po pizzy pod kanapą. Musisz tylko poszukać. Może
rzeczywiście zmienili dane komputerowe studentów w dziekanacie. Ale ja wybrałam się do siedziby alumnów i kupiłam egzemplarz twojego rocznika. Prawdziwy, fizyczny obiekt. Zapłaciłam sześćdziesiąt dolarów. — Boże kochany — powtórzył Ambler, a serce mu podskoczyło. Rozciął paznokciem zesztywniałą ze starości folię i usiadł, opierając się o wezgłowie łóżka. Księga pachniała drogim drukiem i równie drogim papierem. Przerzucając kolejne strony, uśmiechał się, dostrzegając zdjęcia znanych i nierzadko zabawnych zdarzeń, żarciku z dynią i krowy rasy Guernsey, którą przyprowadzono kiedyś do biblioteki i stała tam, smagając ogonem karty biblioteczne. Najbardziej zdumiało go, jak chude wydawały się te wszystkie dzieciaki. On też musiał pewnie taki być. — Powracają wspomnienia? — Laurel usiadła obok niego. Ambler z mocno bijącym sercem przewracał kolejne strony. Było coś pocieszającego w wadze i solidności tego tomu. Powrócił myślami do swojego zdjęcia zrobionego, gdy miał dwadzieścia jeden lat, zaopatrzonego w cytat z Margaret Mead, który w jakiś sposób wtedy wydawał mu się adekwatny. Wciąż znał go na pamięć: „Nigdy nie wątp, że mała grupa rozważnych, pełnych poświęcenia obywateli może zmienić świat. Bo tylko tacy ludzie zmieniali świat”. Ambler doszedł do katalogu nazwisk i litery A, po czym przesunął palcem w dół kolumny małych, prostokątnych czarno-białych zdjęć, kalejdoskopu gęstych czupryn i aparatów ortodontycznych. ALLEN, ALGREN, AMATO, ANDERSON, ANDERSON, AZARIA. Jego uśmiech przygasł. Zdjęcia opublikowano w pięciu rzędach na stronie, po cztery fotografie w rzędzie. Nie mogło być wątpliwości, gdzie powinno znajdować się zdjęcie HARRISONA AMBLERA. Nic. Nie było pustego miejsca. Ani informacji ZDJĘCIE NIEDOSTĘPNE. Tylko twarz innego studenta, którego prawie nie pamiętał. Zakręciło mu się w głowie i zaczęło zbierać na mdłości. — Co się stało? — spytała Laurel. Kiedy zauważyła, gdzie spoczywał jego palec, też się przejęła. — Wzięłam nie ten rocznik — powiedziała. — Pomyliłam roczniki, prawda? Idiotka ze mnie. — Nie — odparł półgłosem Ambler. — Rocznik się zgadza, to ze mną jest coś nie tak. — Westchnął głęboko, zamknął oczy i znów je otworzył, zmuszając się, aby zobaczyć coś, czego wcześniej nie dostrzegł. Coś, czego tam nie było. To niemożliwe!
Pospiesznie zajrzał do spisu alfabetycznego na końcu rocznika. ALLEN, ALGREN, AMATO, ANDERSON. AMBLERA nie było. Wertował rocznik, aż znalazł zbiorowe zdjęcie studentów college’u. Szukał fotografii zbiorowej uczelnianej drużyny kajakarskiej. Pamiętał stroje, pamiętał ten cholerny kajak — trochę poobijaną ósemkę Donoratico — stojący w tle. Ale kiedy odszukał to zdjęcie, okazało się, że jego na nim nie było. Tylko inni młodzi mężczyźni w żółtych podkoszulkach z logo Carlyle’a i szortach. Jego koledzy z zespołu stali zwartą grupą, dumni, pewni siebie, wypinając torsy do zdjęcia. Drużyna składała się z – przeliczył — dwudziestu trzech studentów. Wszystkie twarze wyglądały znajomo. Ale nie było wśród nich Hala Amblera. Jak kierowany autopilotem, powrócił do wertowania rocznika, wyszukując inne grupowe zdjęcia — drużynowe, z najważniejszych wydarzeń z życia uczelni i rozmaitych imprez — na których powinien się pojawić. Ale nigdzie go nie było. Powróciły do niego słowa Ozyrysa: To brzytwa Ockhama. Jakie jest najprostsze wyjaśnienie? Prościej jest zmienić to, co tkwi w twojej głowie, niż cały świat. Harrison Ambler był… kłamstwem. Genialną interpolacją. Życiem pozbieranym z tysiąca fragmentów realnego świata i wszczepionym do umysłu kogoś innego. Bogaty przekaz. Sztuczne życie mające zająć miejsce tego prawdziwego. Strumień wyrazistych epizodów podawanych w pogmatwanym, zmieniającym się stale porządku. Karta, którą wyczyszczono i zapisano od nowa. Ukrył głowę w ramionach, przepełniony grozą i konsternacją, poczuciem, że coś zostało mu odebrane — jego tożsamość — i już nigdy tego nie odzyska. Kiedy uniósł wzrok, ujrzał patrzącą na niego Laurel; była cała zapłakana. — Nie poddawaj się im — wyszeptała zduszonym głosem. — Laurel — zaczął. — Nie rób sobie tego — powiedziała głosem twardym jak stal. Poczuł, że zapada się w sobie, jak ciało astralne zmiażdżone własną siłą ciężkości. Laurel objęła go. — Jak brzmiał ten wiersz? — spytała. — Ja jestem nikt! Kim jesteś ty? Czy ty także jesteś Nikt? Możemy być Nikim razem3. — Laurel… Nie mogę ci tego zrobić. — Nie możesz zrobić tego sobie. Bo wtedy oni wygrają. — Chwyciła jego ramiona i ścisnęła, jakby chciała wyciągnąć go z odległego miejsca, w które
zabrnął. — Nie wiem, jak mam to ująć. To kwestia instynktu, tak? Czasami wiemy, że coś jest prawdą, choć nie potrafimy tego udowodnić. Powiem ci, co jest prawdą. Patrzę na ciebie i nie czuję się już samotna, a nie masz pojęcia, jak rzadkie to dla mnie uczucie. Kiedy jestem z tobą, czuję się bezpieczna. Wiem, że jesteś dobrym człowiekiem. Wiem, bo, uwierz mi, znam ten drugi typ ludzi, i to bardzo dobrze. Mój eksmąż zmienił moje życie w prawdziwe piekło. Musiałam się postarać o zakaz zbliżania się do mnie, ale to i tak nic nie dało. Ci faceci wczoraj… Widziałam, jak na mnie patrzyli, jak na kawałek mięsa. Nie obchodziło ich, czy będę żyła, czy umrę. Jeden z nich powiedział, że „chętnie sobie ze mną poużywa”, kiedy tylko zastrzyk zacznie działać. Drugi dorzucił, że on też z przyjemnością skorzysta. Obaj twierdzili, że nikt się nigdy o tym nie dowie. To miało mnie spotkać na początku. Ale nie spodziewali się ciebie. — Ale gdyby nie ja… — Przestań! Mówiąc to, uwalniasz ich od winy. A oni są winni i zapłacą za to. Słuchaj swego instynktu, a dotrzesz do prawdy. — Do prawdy — powtórzył jak echo. Te słowa zabrzmiały pusto w jego ustach. — Ty jesteś prawdziwy — powiedziała Laurel. — I od tego zacznijmy. — Przyciągnęła go do siebie. — Ja wierzę. Ty też musisz uwierzyć. Musisz to zrobić dla mnie. Ciepło jej ciała dodało mu sił, umocniło jak pancerz. Była silna. Boże, ależ ona była silna. Musiał też sam odzyskać siły. Przez chwilę oboje milczeli. — Laurel, muszę pojechać do Paryża — powiedział w końcu. — Ucieczka czy poszukiwanie? — Sam nie wiem. Może raczej drążenie. Muszę podążyć za nicią, dokądkolwiek ona prowadzi. — To mogę zaakceptować. — Ale… Laurel, musimy być przygotowani. Możliwe, że na końcu dowiem się, że nie jestem tym, kim sądzę, że jestem. Że jestem kimś innym. Kimś obcym dla nas obojga. — Przerażasz mnie — odparła cicho Laurel. — Może powinnaś się bać. — Delikatnie ujął jej dłonie. — Może oboje powinniśmy. •••
Długo nie mógł zasnąć, a kiedy w końcu sen nadszedł, sprowadził ze sobą nieuporządkowane obrazy z przeszłości, którą nadal uważał za własną. Twarz matki, podkład kryjący świeże sińce, ból i zakłopotanie w jej głosie. — Tata ci tak powiedział? Mówił, że odchodzi? — Nie. Nic nie mówił… — Słowo daję, że masz w sobie jakiegoś czorta. Czemu miałbyś mówić coś takiego? I jego niewypowiedziana odpowiedź: „Ale czy to nie jest oczywiste? Czy ty tego nie widzisz?”. Ból i zdumienie na twarzy matki zmieniają się w przenikliwe spojrzenie i wyrachowanie w oczach Paula Fentona. — Jesteś jak cholerny magik. Czarodziej… Paf, magik znika, z peleryną, różdżką i całą resztą. Jak, u licha, zdołałeś tego dokonać? Właśnie! Jak? Kolejna twarz nabrała ostrości — na początek same oczy, pełne spokoju i zrozumienia. Oczy Wai Chan Leunga. Przypomnijcie sobie człowieka, który w dawnych czasach postawił w wiosce warsztat, gdzie oferował włócznię, która, jak twierdził, mogła przebić wszystko, oraz tarczę, której, jego zdaniem, nic przebić nie mogło. Wrócił do Zhanghua, do najgłębszych zakamarków swego umysłu. Wspomnienia, które znikły z jego świadomości, zalewały go teraz jak woda tryskająca z ukrytego źródełka. Nie wiedział, dlaczego wcześniej nie pamiętał, nie wiedział, dlaczego przypomniał sobie akurat teraz. Wspomnienia, powracając, paliły, a ten ból przywoływał wcześniejsze wspomnienia bólu… Był świadkiem mordu i odnalazłszy spojrzenie umierającego człowieka, nie poczuł ani odrobiny jego duchowego wyciszenia. Owładnęła nim wściekłość, gniew silniejszy niż wszystko, czego kiedykolwiek doświadczył. On i jego koledzy zostali zmanipulowani — co do tego nie miał wątpliwości. Dossier kandydata na prezydenta było niczym gobelin utkany z kłamstw, setki wątłych nitek, które stały się silniejsze, gdy spleciono je razem. Zacząłeś dostrzegać coś, czego nie powinieneś był ujrzeć. Pod koniec dnia rząd Tajwanu ogłosił, że do zamachu przyznała się komórka lewackich radykałów, znajdująca się na liście ugrupowań i organizacji terrorystycznych. Tarquin znał tę tak zwaną komórkę: grupkę około dziesięciu byłych studentów bez dyplomu, którzy nie robili nic więcej poza
rozpropagowywaniem kserokopii maoistowskich ulotek z lat pięćdziesiątych i przy filiżance słabej zielonej herbaty debatowali nad mało istotnymi różnicami doktryn politycznych. Przez następne cztery dni, gdy inni członkowie jego zespołu zostali wycofani i wysłani na kolejne misje, Tarquin szalał w przypływie niekontrolowanej wściekłości, pragnąc za wszelką cenę ujawnić prawdę. Fragmenty układanki nie były trudne do zlokalizowania. Krążył pomiędzy kolejnymi ośrodkami władz, a Tajwan przed jego oczami zmieniał się w rozmyty ciąg pagód, barwnie pomalowanych dwuspadzistych dachów świątyń i rozciągających się jak okiem sięgnąć miejskich pejzaży, wśród których wyróżniały się liczne sklepiki i targowiska. Na gęsto zaludnionej wyspie mieszkańcy poruszali się motocyklami, na które wsiadało po kilka osób, niedużymi autami i autobusami; żuli betel, hałaśliwie mlaskali i strzykali na chodnik strużkami czerwonego jak krew soku. Ambler spotkał się z wysokimi rangą oficerami z armii tajwańskiej, którzy wcale nie ukrywali swojej radości, że Leung padł ofiarą zamachu. Odwiedzał gangsterów i sojuszników skorumpowanych polityków, pochlebców i biznesmenów; niekiedy wyciągał od nich informacje, udając współczucie, kiedy indziej zaś wymuszał je zwykłymi groźbami i brutalnością, o jaką dotąd się nie podejrzewał. Zbyt dobrze znał ten typ ludzi. Nawet kiedy starannie dobierali słowa, twarze wyraźnie zdradzały ich sekretne plany. Tak, znał tych ludzi. A teraz oni poznają jego. Na trzeci dzień szybką kolejką miejską dotarł do Peitou. Oddalone o szesnaście kilometrów od centrum Tajpej, było niegdyś kurortem słynącym z gorących źródeł. Później przerodziło się w szemraną dzielnicę czerwonych latarni. Teraz było czymś pomiędzy jednym a drugim. Minąwszy herbaciarnię i hostel, odnalazł „muzeum” gorących źródeł, coś w rodzaju ekskluzywnej łaźni. Na trzecim piętrze natknął się na korpulentnego młodego mężczyznę, którego szukał — bratanka ważnego generała zamieszanego w handel narkotykami; pomagał organizować przerzuty heroiny z Birmy przez Tajlandię do Tajwanu, a stamtąd do Tokio, Honolulu i Los Angeles. Rok wcześniej korpulentny młody człowiek postanowił ubiegać się o fotel w parlamencie i choć jako playboy lepiej znał się na markach koniaku niż na przekonaniach politycznych swoich potencjalnych wyborców, to jako kandydat popierany przez wojskowych stanowisko miał praktycznie w kieszeni. I wtedy dowiedział się, że Leung prowadził rozmowy, aby obsadzić to stanowisko innym kandydatem. Nie zniósł dobrze tej nowiny; gdyby
Leung oficjalnie poparł swego kandydata, przyszłość polityczna korpulentnego młodzieńca byłaby zagrożona. Jeśliby antykorupcyjna kampania Leunga osiągnęła sukces na poziomie całego kraju albo zainspirowała inny rząd do przyjęcia podobnej taktyki, stryj generał znalazłby się w poważnym niebezpieczeństwie, a dalsza kariera jego młodego bratanka stanęłaby pod znakiem zapytania. Mężczyzna pławił się po pierś w parującej wodzie, oglądając KTV — telewizję karaoke — z wyrazem narkotycznego, błogiego rozmarzenia na twarzy. Stał się bardziej czujny, kiedy Tarquin podszedł do niego, w pełni ubrany, i wyciągnął z pochwy z elastycznego plastiku nóż bojowy o długim na piętnaście centymetrów ząbkowanym ostrzu z tytanu. Bratanek generała okazał się rozmowniejszy po tym, jak Ambler zrobił mu parę nacięć na czaszce, a krew z tej mocno unaczynionej części ciała zaczęła spływać po twarzy młodzieńca. Tarquin znał ten rodzaj trwogi, która ogarnia człowieka, gdy zostaje oślepiony własną krwią zalewającą mu oczy. Było tak, jak podejrzewał. „Informacje” z dossier Leunga zostały spreparowane przez jego politycznych konkurentów w taki sposób, że sprytnie łączyły ze sobą kompromitujące szczegóły, prawdziwe, tyle że dotyczące jego rywali, co miało przydać wszystkiemu odpowiedniej wiarygodności. Pozostawało jednak ważniejsze pytanie. W jaki sposób ta toporna dezinformacja trafiła do sieci wywiadowczej Wydziału Operacji Konsularnych? Jak Jednostka Stabilizacji Politycznej została oszukana i wmanipulowana w cały ten cyrk? Zawodowcy nie znają gorszych pułapek niż te, na jakie można się natknąć przy gromadzeniu informacji: osoby komuś niechętne są gotowe powiedzieć wszystko, byle tylko przysporzyć mu problemów. Jeśli nie można było potwierdzić prawdziwości pewnych słów, przyjmowano je po prostu jako szczerą prawdę. Można było się spodziewać, że ci, co poczuli się zagrożeni przez młodego charyzmatycznego polityka, zwolennika gruntownych reform, zechcą podważyć jego kompetencje, szerząc na prawo i lewo kłamstwa. Nikt się natomiast nie spodziewał — i nie było na to wytłumaczenia — że zawiedzie ekipa analityków JSP. Emocje, jakich Tarquin doświadczał, były gorące jak lawa i niebezpieczne. Niebezpieczne dla innych, i niebezpieczne również dla niego, ale to uświadamiał sobie jak przez mgłę.
••• Kiedy Ambler się obudził, był — jeśli to w ogóle możliwe — jeszcze bardziej zmęczony, niż kiedy zasypiał. I nie miało to nic wspólnego z nieco tylko wytłumionym rykiem odrzutowców startujących z pobliskiego lotniska. Miał wrażenie, że jest o krok od odkrycia czegoś naprawdę ważnego, czegoś kluczowego; ta myśl zasnuła jego umysł jak poranna mgła i równie szybko się rozwiała. Oczy miał zaczerwienione, a w głowie mu łupało, jakby był na kacu, choć przecież w ogóle nic nie pił. Laurel już wstała i ubrała się, miała na sobie spodnie khaki i jasnoniebieską, lekko przymarszczoną bluzkę. Spojrzał na zegar przy łóżku, aby upewnić się, że nie zaspał. — Masz sporo czasu, nie spóźnimy się na nasz samolot — powiedziała, kiedy w końcu poczłapał do łazienki. — Na nasz samolot? — Lecę z tobą. — Nie mogę ci na to pozwolić. Nie znam wszystkich zagrożeń i nie mogę narażać cię… — Zdaję sobie sprawę z istniejących zagrożeń — weszła mu w słowo. — I dlatego jesteś mi potrzebny. A ja tobie. Mogę ci pomóc. Pilnować twoich pleców. Zapewnić dodatkową parę oczu. — To wykluczone, Laurel. — Jestem amatorką, mam tego świadomość. Ale dlatego nie będą mnie szukać. Nie będą się mnie spodziewać. Poza tym ty się nie boisz ich. Ty się boisz siebie. A tu mogę ci tylko pomóc, sam wiesz. — Jak mógłbym żyć, gdyby coś ci się tam przydarzyło? — Jak mógłbyś żyć, jeśliby, jakby coś stało mi się tutaj, a ciebie by nie było, żeby mi pomóc? Spojrzał na nią przenikliwym wzrokiem. — To wszystko przeze mnie — powiedział Ambler, tłumiąc w sobie strach. Nie wypowiedział na głos natarczywego pytania, które go dręczyło: kiedy to się skończy? — Nie zostawiaj mnie — odparła stanowczo Laurel. Ambler ukrył twarz w dłoniach. To, co mu proponowała, było czystym szaleństwem. Ale mogło równie dobrze ocalić go od innego obłędu. No i Laurel
miała rację, w tym co powiedziała: będąc na innym kontynencie, nie mógłby ochronić jej przed tym, co zagrażało jej tutaj. — Gdyby coś ci się stało… — zaczął. Nie musiał kończyć. Jej spojrzenie było zdecydowane i pozbawione lęku. — Na lotnisku kupię jeszcze jedną szczoteczkę do zębów — powiedziała.
Rozdział 15
Paryż Gdy pociąg wjechał na Gare du Nord, Ambler poczuł, jak staje się czujny, a jednocześnie zalała go fala nostalgii. Zapach tego miejsca — każde miasto pamiętał dzięki mieszaninie ich charakterystycznych woni — przeniósł go w przeszłość, do dziewięciu miesięcy, które spędził tu w młodości, dziewięciu miesięcy, podczas których dojrzał szybciej niż przez poprzednie pięć lat. Zdał walizkę w punkcie bagażowym, przeszedł przez wielką halę dworcową i wkroczył do Miasta Światła. Z powodów bezpieczeństwa podróżowali osobno. On przyleciał do Brukseli, używając dokumentów na nazwisko Robert Mulvaney, dostarczonych przez Fentona, a stamtąd dotarł do Paryża kursującym co godzinę pociągiem Thalys. Ona korzystała z paszportu, który zdobył dla niej pospiesznie na Tremont Avenue w Bronxie i trochę go zmodyfikował; nazwisko Lourdes Esquivel nie bardzo pasowało do bursztynowookiej Amerykanki, ale wiedział, że na gwarnym lotnisku taki szczegół nie powinien zwrócić niczyjej uwagi. Spojrzał na zegarek i wrócił do zatłoczonej hali dworcowej. Laurel siedziała w poczekalni, tak jak to było ustalone; jej oczy zabłysły, kiedy go zobaczyła. Serce zabiło mu żywiej. Była wyraźnie zmęczona po podróży, ale piękna jak zawsze. Gdy wyszli razem na place Napoléon III, Ambler patrzył, jak Laurel z zachwytem przygląda się przepięknej fasadzie z korynckimi kolumnami. — Tych dziewięć posągów uosabia największe miasta północnej Francji — wyjaśnił jak przewodnik oprowadzający turystów. — Ten dworzec został zbudowany, by pełnić funkcję wrót na północ: do północnej Francji, Belgii, Holandii, a nawet Skandynawii. — Niesamowite — wyszeptała Laurel. To słowo padało dość często z ust ludzi przybywających do Paryża. Jednak u niej płynęło wprost z serca. Gdy Ambler oglądał znajome widoki teraz, na świeżo, znów stały się dla niego czymś nowym.
Brama dworca stanowiła symbol ludzkiej historii. Zawsze byli tacy, którzy pragnęli otworzyć bramy, i tacy, którzy chcieli je zamknąć na głucho. W swoim czasie Ambler robił i jedno, i drugie. Godzinę później zostawił Laurel w swojej ulubionej kafejce, Les Deux Magots, z dużym cappuccino, z przewodnikiem w formie książkowej i widokiem, jak wyjaśnił — na najstarszy kościół w Paryżu. Powiedział, że ma do załatwienia parę spraw, ale niedługo wróci. Krokiem turysty szedł na zachód przez Siódmą Dzielnicę. Parę razy zawracał, sprawdzając w oknach wystawowych, czy nikt go nie śledzi, obserwował twarze napotykanych po drodze osób. Nie zauważył niczego podejrzanego. Dopóki nie nawiąże kontaktu z ludźmi Fentona w Paryżu, mógł mieć nadzieję, że nikt się nie dowie, iż on i Laurel są tutaj. W końcu dotarł do eleganckiego dziewiętnastowiecznego budynku przy rue St. Dominique i nacisnął dzwonek. Na prostokątnej tabliczce na drzwiach widniało logo Grupy Służb Strategicznych. Przez moment widział na tabliczce odbicie jakiegoś dziwnego mężczyzny; poczuł nagły przypływ adrenaliny, jednak już po chwili uświadomił sobie, że tym mężczyzną jest on. Wyprostował się i ponownie spojrzał na drzwi. Przy framudze widniał prostokąt, którego szklana ciemna powierzchnia zdradzała niewłączony ekran. Wiedział, że to element nowoczesnego audiowizualnego systemu wpuszczania gości; w kremową powierzchnię wmontowane były setki mikrosoczewek wychwytujących ułamkowe przekazy świetlne z obszaru pola widzenia obejmującego prawie sto osiemdziesiąt stopni. Rezultatem było coś w rodzaju oka jak u owadów. Przekazy z setek odrębnych wizualnych receptorów były zintegrowane w jeden mobilny obraz, taki, który można obejrzeć pod różnymi kątami. — Est-ce que vous avez un rendezvous? — dobiegł z głośnika głos mężczyzny. — Nazywam się Robert Mulvaney — odparł Ambler. W sumie czuł się lepiej, posługując się nazwiskiem, o którym wiedział, że jest fałszywe, niż tym, które, jak miał nadzieję, było prawdziwe. Po dłuższej chwili, kiedy komputer bez wątpienia porównywał jego twarz z cyfrowym wizerunkiem dostarczonym przez Fentona, Ambler został wpuszczony do holu, który wyglądał jak przemysłowy. Duża plastikowa tablica z logo Grupy Służb Strategicznych wisiała na wysokości jego oczu, większa wersja symbolu widniejącego na mosiężnej tabliczce na drzwiach. Aby mieć czym zająć umysł, Ambler powtórzył w myślach listę rzeczy i dokumentów, których mógł
potrzebować: na przykład wystawionego rok temu paszportu z odpowiednimi pieczęciami, na nazwisko Mary Bulvaney. Strona ze zdjęciem miała pozostać pusta, bo fotografię załatwi sam, w późniejszym terminie i sam ją wklei i zalaminuje. Pół godziny później przekazano mu aktówkę. Nie sprawdził zawartości. Nie wątpił, że firma Fentona zadbała o wszystko. Podczas gdy jego zamówienie było „realizowane”, on przeglądał uaktualnione dossier na temat Benoit Deschesnes’a. W drodze powrotnej do Les Deux Magots zastanawiał się nad tym, czego się dowiedział. Trzy zdjęcia o wysokiej rozdzielczości ukazywały mężczyznę po pięćdziesiątce, o ostrych rysach i rozwichrzonych długich, lśniących włosach. Na jednym ze zdjęć mężczyzna nosił pince-nez, które sprawiało, że wyglądał dość pretensjonalnie. Było też kilka stron poświęconych życiu tego człowieka. Deschesnes, który obecnie zajmował mieszkanie przy rue Rambuteau, był z całą pewnością błyskotliwym człowiekiem. Studiował fizykę jądrową na École Polytechnique, najbardziej elitarnej uczelni naukowej w najbardziej elitarnym kraju, a następnie podjął pracę w laboratorium naukowo-badawczym w CERN, Europejskim Centrum Badań Naukowych w Genewie. Po trzydziestce, jakieś piętnaście lat temu, przeprowadził się z powrotem do Francji i zaczął się interesować polityką jądrową. Kiedy pojawił się wakat inspektora do spraw broni jądrowej w Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej przy ONZ, złożył aplikację i został natychmiast przyjęty. Bardzo szybko nauczył się pokonywać oenzetowskie biurokratyczne mielizny i dał się poznać jako człowiek obdarzony darem zarządzania i dyplomacji. Szybko piął się w górę, a kiedy zaproponowano mu stanowisko dyrektora generalnego MAEA, dał z siebie wszystko, aby francuskie władze go poparły. Pojawiły się pewne wątpliwości, zwłaszcza wśród doświadczonych pracowników Ministerstwa Obrony, sięgające czasów, kiedy Deschesnes w młodości zaangażował się w działania les Actions des Français pour le Désarmement nuckléaire, organizacji pozarządowej opowiadającej się za całkowitym pozbyciem się broni jądrowej. Kiedy dołączył do MAEA, francuskie MSZ zakwestionowało „obiektywność jego sądów”. Była to z całą pewnością burza, którą Deschesnes przewidział. Bez poparcia swego kraju nie miałby szans na objęcie tak wysokiego i oferującego naprawdę ogromną władzę stanowiska. Uważano powszechnie, że odniósł sukces. Choć sekretariat MAEA miał swoją siedzibę w Vienna International Center, przy Wagramer Strasse, gdzie można było
znaleźć najbardziej obiecujących członków personelu agencji, nikogo nie zdziwiło, że Francuz spędził niemal pół roku w paryskich biurach MAEA. Tak to już jest z Francuzami, wszyscy w ONZ to wiedzieli. Jego podróże do Wiednia były częste, regularnie też pokazywał się w laboratoriach MAEA w Seibersdorfie w Austrii i w Trieście. Przez trzy lata piastowania stanowiska dyrektora generalnego Deschesnes dał się poznać jako osoba obdarzona darem do unikania zbędnych kontrowersji, a równocześnie dbająca o podtrzymanie wizerunku agencji jako instytucji prestiżowej i wiarygodnej. W krótkim artykule w „Timie”, którego ksero trafiło do akt, nazwano go „Doktorem Psem Stróżującym”. Zdaniem autora artykułu, był on nie tyle „biurokratą opychającym się serem brie”, ile raczej „francuskim mózgowcem o sercu równie wielkim jak mózg”, który próbował zwrócić uwagę opinii publicznej na najpoważniejsze obecnie zagrożenie dla globalnego bezpieczeństwa: niestrzeżone głowice atomowe. Opinia publiczna nie miała jednak pojęcia, o co naprawdę chodziło. Nie wiedziała, że przed rokiem CIA zaobserwowała, jak dyrektor generalny MAEA spotkał się potajemnie z renegatem, libijskim uczonym, ekspertem od energii jądrowej. Agencja przechwyciła dostatecznie dużo z tej rozmowy, by wydedukować, że narzucona mu rola głównego orędownika likwidacji broni atomowej na świecie stanowiła jedynie wygodną przykrywkę do intratnego interesu na boku, jakim była pomoc państwom nieposiadającym broni atomowej w uzyskaniu tego potencjału. Działania na rzecz likwidacji broni jądrowej były tylko fasadą, antyamerykańskie inwektywy pojawiające się w jego wystąpieniach z czasów burzliwej młodości, kiedy działał w AFDN, niosły w sobie ładunek szczerego i głębokiego przekonania — w tej kwestii nie kłamał. Od Fentona Ambler wiedział, że źródłem informacji był ktoś z wyższego szczebla w wywiadzie amerykańskim. Z całą pewnością analiza zawierała charakterystyczne cechy raportu analitycznego CIA, od wyświechtanych zwrotów, poprzez staranną kwalifikację czynu, aż po rzetelnie wypunktowane wnioski. Dowody nie były jednak stuprocentowo obciążające. Raczej „pozwalały przypuszczać” albo „wskazywały na to”, że podejrzenia w stosunku do figuranta są „uzasadnione”. To jednak nie martwiło Fentona. CIA, podległa biurokratycznosądowniczej jurysdykcji Waszyngtonu, nie broniła kraju, mógł to robić Fenton. Był w stanie zrobić dla swojego kraju to, czego jego oficjalni obrońcy nie odważyli się uczynić.
Czterdzieści pięć minut po wyjściu z siedziby GSS Ambler wrócił do Les Deux Magots. Ciepłe powietrze wewnątrz było przesycone zapachem kawy i papierosów, w kuchni jeszcze nie przygotowywano posiłków na kolacje. Laurel ulżyło, kiedy go zobaczyła. Zawołała kelnera i uśmiechnęła się do Amblera. Usiadł przy stoliku i postawił aktówkę obok krzesła, po czym ujął dłoń Laurel, napawając się jej ciepłem. Wyjaśnił jej sprawę z dokumentami. Zalaminowanie jej zdjęcia w paszporcie powinno zająć minutkę. — Teraz, kiedy dokumenty państwa Mulvaney są nareszcie w porządku, możemy zachowywać się jak małżeństwo. — We Francji? Czy to nie oznacza, że powinieneś znaleźć sobie kochankę? Ambler uśmiechnął się. — Czasami, zwłaszcza we Francji, żona może być kochanką. Gdy szli ulicą w stronę postoju taksówek na rogu, Ambler odniósł niepokojące wrażenie, że są śledzeni. Spontanicznie skręcił za róg i wszedł w boczną uliczkę; Laurel, o nic nie pytając, zrobiła to samo. „Ogon”, sam w sobie, nie był powodem do niepokoju. Najwyraźniej ludzie Fentona chcieli mieć pewność, że Ambler nie zniknie ponownie. Przez kolejne pięć minut szli bocznymi uliczkami, skręcając to tu, to tam, na chybił trafił, i przez cały czas towarzyszył im, podążający stale w tej samej odległości za nimi, barczysty mężczyzna, zachowujący dystans około jednej trzeciej długości ulicy. Coś jednak coraz bardziej niepokoiło Amblera, ale dopiero po jakimś czasie zdał sobie sprawę co: gość za łatwo dał się zauważyć. Nie utrzymywał bezpiecznego dystansu od obiektu, który miał śledzić, a co więcej, był ubrany jak Amerykanin — w ciemny garnitur od Braci Brooks i krawat w paski… typowy amerykański urzędnik. Ten facet chciał, by go zauważono. Miał odwrócić uwagę Amblera, podczas gdy śledził ich ktoś inny. Ambler nie zidentyfikował jeszcze prawdziwego „ogona”. Rozpoznanie zajęło mu kolejnych kilka minut. To była elegancka brunetka w ciemnym płaszczu do kolan. Nie było sensu gubić ich obojga. Poza tym Amblerowi zależało na tym, by ludzie Fentona wiedzieli, dokąd zmierza; posunął się nawet do tego, że z biura GSS zadzwonił do hotelu Debord, ostentacyjnie potwierdzając swoją rezerwację. Wreszcie on i Laurel złapali taksówkę, zabrali walizki z przechowalni bagażu na Gare du Nord i zameldowali się w hotelu Debord.
W pokoju na trzecim piętrze trochę czuć było wilgoć; wykładzina dywanowa trąciła nieco pleśnią. Laurel nic jednak nie powiedziała. Ambler musiał ją powstrzymać, zanim zaczęła rozpakowywać rzeczy. Otworzył aktówkę, którą przekazał mu w siedzibie GSS łysy mężczyzna. Poszczególne elementy karabinka TL7, o który poprosił, składanej broni snajperskiej CIA, były bezpiecznie poukładane w otworach w czarnej piance wypełniającej wnętrze aktówki. Znajdował się tam również glock 26, pistolet automatyczny kalibru dziewięć milimetrów. Dokumenty znajdowały się w bocznej kieszeni aktówki. To, czego wypatrywał Ambler, nie było aż tak widoczne. Najpierw ostrożnie zbadał aktówkę od zewnątrz, aby upewnić się, że nie ma tam żadnych podejrzanych elementów. Następnie wyjął czarną wyściółkę z pianki i koniuszkami palców obmacał każdy centymetr kwadratowy aktówki od wewnątrz. Postukał paznokciami w rączkę, zbadał też szwy na grzbiecie, naciskając je palcami, aż wyczuł niewielkie zgrubienie. Za pomocą scyzoryka rozciął szwy i rozchylił dwie warstwy skóry. Znalazł to, czego szukał. Przedmiot był błyszczący i owalny jak pastylka witaminy owinięta w folię. Był to w rzeczywistości miniaturowy transponder GPS. Nieduże urządzenie miało za zadanie przesyłać sygnał o swoim miejscu położenia, emitując sygnały radiowe na ściśle określonej częstotliwości. Gdy Laurel spojrzała na niego z zakłopotaniem, zlustrował pospiesznie pokój. Pod oknem stała nieduża kanapa z obiciem w zielonkawy kwiecisty wzór, z siedzeniem wspartym na nóżkach w kształcie szponiastych łap. Podniósł poduszkę i wcisnął pod nią transponder. Sądząc po nagromadzonym tam kurzu, przypuszczalnie był pierwszą osobą, która od roku podniosła tę poduszkę, i wątpił, aby ktoś to zrobił przez kolejny rok. Zabrał aktówkę i swoją torbę z rzeczami i ręką dał Laurel znak, aby wzięła swoje bagaże. Bez słowa opuścili pokój. Szła za nim, gdy mijał windy dla gości hotelowych i skręciwszy za załom korytarza, dotarł do windy towarowej, której podłoga była wykonana z karbowanej stalowej płyty i niepokryta wykładziną dywanową. Na parterze wysiedli z windy blisko tylnej rampy załadunkowej. O tej porze nie było tam żywego ducha. Skorzystali z drzwi zaopatrzonych w grubą poziomą klamkę oporową i wyszli na rampę załadunkową. Znaleźli się w uliczce na tyłach budynku.
Kilka minut później dotarli taksówką do hotelu Beaubourg przy rue Simon Lefranc, w pobliżu Centrum Pompidou. Miejsce było idealne dla amerykańskich gości zafascynowanych sztuką nowoczesną, a w dodatku nieopodal, przy rogu sąsiedniej ulicy, znajdowało się mieszkanie Deschesnes’a. Z wynajęciem pokoju nie mieli żadnego problemu — był styczeń — Ambler znów zapłacił gotówką, pieniędzmi zdobytymi od agenta w Sourlands; gdyby skorzystał z karty kredytowej Mulvaneya, pozostawiłby ślad. Hotel nie był ekskluzywny. Nie było w nim restauracji, a jedynie mały bufet śniadaniowy w suterenie. Pokój miał na suficie odsłonięte belki dębowe, a w łazience była wygodna, duża, staroświecka wanna na szponiastych łapach. Na Amblera spłynęło poczucie bezpieczeństwa wynikające z anonimowości. Miał wrażenie, że Laurel czuje to samo. To ona przerwała milczenie. — Zamierzałam zapytać cię, o co w tym wszystkim chodzi. Ale chyba już wiem. — Miejmy nadzieję, że to tylko zbędne środki ostrożności. — Mam przeczucie, że wielu rzeczy mi nie mówisz. I pewnie powinnam się z tego cieszyć. Zaczęli się rozpakowywać; nie odzywali się, ale w panującej w pokoju ciszy nie było napięcia. Był wczesny wieczór po długim dniu i Laurel chciała już iść na kolację. Gdy brała szybki prysznic, Ambler włączył niewielkie hotelowe żelazko i nagrzawszy je, starannie zalaminował jej zdjęcie w paszporcie. Amerykańskie paszporty były trudne do podrobienia z powodu materiału, z jakiego je wykonano — papier, folia, metalizowane paski holograficzne, wszystko produkty ścisłego zarachowania. A zatem zaopatrzenie, jakim dysponował Fenton, musiało być wynikiem współpracy z kręgami rządowymi. Laurel wyszła z łazienki, skromnie owijając się ręcznikiem, a Ambler delikatnie pocałował ją w szyję. — Zjemy kolację i położymy się dziś wcześniej. Jutro wybierzemy się na śniadanie do jednej z tych kafejek za rogiem. Facet, którego szukam, mieszka parę przecznic stąd. Odwróciła się i spojrzała na niego, zastanawiając się, jak podejrzewał Ambler, czy może go o coś zapytać. O coś, co było dla niej ważne. Spojrzał na nią uspokajająco. — No dalej. Spytaj, o co chcesz. Powiem wszystko, żeby tylko zetrzeć ten wyraz strapienia z twojej twarzy.
— Zabijałeś ludzi, prawda? — spytała Laurel. — To znaczy wtedy, gdy pracowałeś dla rządu. Skinął głową ze śmiertelną powagą, jego twarz wyglądała jak maska. — Czy to… trudne? Czy trudno zabijać? Ambler nie zadawał sobie tego pytania od lat. Ale inne związane z tym pytania wciąż nie dawały mu spokoju. Jaka jest cena zabijania? Ile go to kosztowało? Jaką część swojej duszy stracił, zabijając? — Nie wiem, jak na to odpowiedzieć — rzekł półgłosem. Laurel wyglądała na zmieszaną. — Przepraszam. Ale wiesz, miewałam do czynienia z pacjentami, którzy sprawiali wrażenie zdruzgotanych, złamanych z powodu tego, co czynili innym. Musieli przejść intensywną terapię psychologiczną, zanim zaoferowano im robotę, którą później wykonywali. Ale to jak mikroskopijne pęknięcie na porcelanie. Na pozór tworzywo wydaje się twarde, dopóki nagle nie rozleci się na milion kawałków. — Czy tak właśnie odbierałaś zakład Parrish Island, jako pudełko wypełnione połamanymi porcelanowymi żołnierzykami? Nie odpowiedziała od razu. — Czasami tak. — Czy ja byłem jednym z tych zdruzgotanych żołnierzyków? — Zdruzgotanych? Nie, nie zdruzgotanym. Może posiniaczonym. Jakby próbowali cię złamać, ale ty się im nie dałeś. Niełatwo ująć to w słowach. — Spojrzała mu w oczy. — Ale… musiałeś robić rzeczy, które były naprawdę trudne. — Miałem instruktora od tajnych operacji, który mawiał, że są dwa całkiem różne światy — zaczął powoli, łagodnym tonem. — Świat agenta operacyjnego, czyli świat zbrodni, okrucieństwa i zamętu, który czasem aż trudno sobie wyobrazić. Ale to także świat nudy, niekończącego się czekania i planowania, operacji, które nie zostaną nigdy przeprowadzone, i pułapek, które nie są wykorzystywane. I świat brutalności. I to, że staje się ona czymś powszednim, wcale jej nie umniejsza. — To wszystko wydaje się takie okrutne. Takie zimne i nieludzkie. — Głos jej się łamał. — I jest jeszcze inny świat, Laurel. To zwyczajny codzienny świat. Miejsce, w którym ludzie wstają każdego dnia, by wykonywać swoją codzienną pracę, walczyć o awans, pójść do sklepu po prezent urodzinowy dla syna albo zmieniać
plan taryfowy z operatorem sieci telefonicznej, by za mniejsze pieniądze porozmawiać z córką, która jest w college’u w innym mieście. To świat, w którym wącha się owoce w supermarkecie, by sprawdzić, czy są dojrzałe, i szuka się przepisu na karmazyna, bo był akurat w promocji, świat, w którym człowiek się martwi, że spóźni się na pierwszą komunię wnuka. — Przerwał na chwilę, a potem dodał: — Sęk w tym, że te światy czasem się przeplatają. Przypuśćmy, że jakiś człowiek jest gotów sprzedać technologię, którą może wykorzystać, by zabić setki tysięcy, może nawet miliony istnień. Bezpieczeństwo normalnego świata, świata zwykłych ludzi, zależy od dopilnowania, by złym facetom się nie udało. Czasami wymaga to zastosowania nadzwyczajnych metod. — Nadzwyczajnych metod — powtórzyła za nim. — To zabrzmiało, jakbyś szykował jakieś lekarstwo. — Może to jest rodzaj lekarstwa. Na pewno prędzej można to porównać z zastosowaniem lekarstwa niż z działaniem policji. Bo tam, gdzie pracowałem, obowiązywała jedna zasada: gdybyśmy działali tak jak policja, bylibyśmy na straconej pozycji, a nie mogliśmy pozwolić sobie na przegraną. Przegralibyśmy wojnę. A to była wojna. Pod powierzchnią każdego wielkiego miasta na świecie, Moskwy, Stambułu, Teheranu, Seulu, Paryża, Londynu, Pekinu, każdego dnia, w każdej minucie toczą się zażarte bitwy. Jeżeli wszystko rozgrywa się tak, jak powinno, ludzie tacy jak ja poświęcają życie, pracując dla ludzi takich jak ty, robiąc wszystko, żeby te bitwy nie rozpętały się na dobre. — Ambler przerwał. Tyle innych pytań pozostało bez odpowiedzi, być może nigdy się ich nie doczekają. Czy Benoit Deschesnes stanowił element tej wojny? Czy on, Ambler, mógł zabić tego człowieka? Czy powinien to zrobić? Jeżeli informacje od Fentona były prawdziwe, Benoit Deschesnes zdradzał nie tylko swój kraj, nie tylko ONZ, lecz wszystkich ludzi, których życie mogło zostać zagrożone przez broń atomową znajdującą się w rękach okrutnych, szalonych dyktatorów. — A jeśli nie? — spytała. — Jeżeli ludzie tacy jak ty nie robią tego, co powinni? — Wtedy wielka gra zmienia się w inną, taką, w której gra się ludzkimi istnieniami. — Nadal w to wierzysz — naciskała Laurel. — Nie wiem już, w co wierzę — odparł. — W tym momencie czuję się jak zwierzątko w kreskówce, które zawisło w powietrzu poza krawędzią urwiska i jeśli nie zacznie energicznie przebierać nogami, runie w przepaść. — Czujesz się zagubiony — powiedziała. — I wściekły.
Pokiwał głową. — I ja się tak czuję — przyznała, jakby zastanawiała się na głos. — Ale czuję coś jeszcze. Odnoszę wrażenie, jakbym teraz miała poczucie celu. Do tej pory nic nie miało dla mnie sensu, ale nagle, w jednej chwili, stało się sensowne. Bo coś jest połamane, popsute i trzeba to naprawić, a jeśli my tego nie zrobimy, to nikt tego nie zrobi. — Zamilkła na chwilę i dodała: — Nie słuchaj mnie. Nawet nie wiem, co mówię. — A ja nawet nie wiem, kim jestem. Dobrana z nas para. Spojrzeli na siebie i oboje się uśmiechnęli. — Więc przebieraj tymi nogami — rzuciła Laurel. — I nie patrz w dół, patrz przed siebie. Zjawiłeś się tu nie bez powodu. Nie zapomnij o tym. Zjawiłeś się tu nie bez powodu. Miał nadzieję, że zjawił się z właściwego powodu. Postanowili zaczerpnąć świeżego powietrza i wybrali się na plac przy Centrum Pompidou. Laurel była urzeczona tym budynkiem, wielkim, przeszklonym gmaszyskiem z instalacjami na fasadzie. Gdy szli w stronę budynku, mijając zmarzniętych ludzi przemykających ulicami, nastrój Laurel wyraźnie się poprawił. — To jak wielka świetlna kostka unosząca się nad placem. Ogromna dziecięca zabawka z mnóstwem jaskrawych rur dookoła — powiedziała, a po chwili dodała: — Nigdy nie widziałam czegoś podobnego. Obejdźmy cały budynek. — Jasne. — Ambler cieszył się jej radością. Ale cieszył się również z niekończących się ciągów okien, w których mógł wypatrywać odbicia mężczyzny w garniturze od Braci Brooks i kobiety w płaszczu do kolan. Tym razem jednak nigdzie nie było ich widać. Tylko raz Ambler drgnął, ujrzawszy przez mgnienie oka odbicie twarzy mężczyzny o krótkich włosach i dość przystojnych rysach, choć naznaczonych pewnym okrucieństwem, i oczach, które patrzyły zbyt przenikliwie, zbyt natarczywie, zbyt rozpaczliwie. Wcale nie odetchnął z ulgą, gdy uświadomił sobie, że mężczyzną, którego odbicie dostrzegł w lustrze, jest on. ••• O wpół do ósmej następnego ranka para Amerykanów powitała recepcjonistę radosnym Bonjour. Zamierzał wskazać im drogę do jadalni w suterenie, lecz
Ambler wyjaśnił pospiesznie, że wybierają się na un vrai petit déjeuner américain. Poszli do kawiarni na rogu, przy rue Rambuteau, którą wypatrzyli wieczorem. Kiedy zasiedli przy stoliku z widokiem na ulicę, Ambler upewnił się, że widać stamtąd wejście do kamienicy, w której mieszkał Deschesnes. A potem zaczęła się obserwacja. Porządnie się wyspali; Laurel wyglądała na wypoczętą, odświeżoną i gotową stawić czoło nowym wyzwaniom. Zamówili suty posiłek w Café Saint Jean. Rogaliki, dwa jajka w koszulkach, sok pomarańczowy i kawę. Ambler wybrał się do pobliskiego kiosku po egzemplarz „International Herald Tribune”. — Możemy tu trochę zabawić — rzekł półgłosem. — Nie ma pośpiechu. Laurel skinęła głową i rozłożyła gazetę na metalowym blacie stolika. — Wiadomości ze świata — powiedziała. — Zastanawiam się tylko, z którego. Z którego spośród tych dwóch światów? Rzucił okiem na nagłówki. Przywódcy polityczni i ludzie ze świata biznesu mieli zebrać się i przemawiać podczas dorocznego spotkania światowego Forum Ekonomicznego w Davos w Szwajcarii, a ich wypowiedzi były starannie analizowane i wyjaśniane. W zakładach fiata w Turynie ogłoszono strajk i przerwano wszelkie prace. Podczas festynu religijnego w Kaszmirze wybuchła bomba, za zamachem stali ponoć hinduscy ekstremiści. Fiasko rozmów na Cyprze. Niby wszystko się zmienia, a nic się nie zmienia, pomyślał ponuro Ambler. Okazało się, że nie musieli czekać długo. Deschesnes pojawił się około ósmej, z aktówką w dłoni, przez chwilę obserwował ulicę, zanim wsiadł do czarnej limuzyny, która na niego czekała. Ambler, niewidoczny dzięki refleksom słońca w witrynie, wpatrywał się wnikliwie w twarz mężczyzny. Ale niewiele z niej wyczytał. — Wybacz, kochanie — powiedział głośno. — Chyba zostawiłem przewodnik w hotelu. Pójdę po niego, a ty zjedz spokojnie śniadanie. Laurel, która nie widziała zdjęć Deschesnes’a, wydawała się zmieszana, ale tylko przez chwilę. Uśmiechnęła się do niego. — Dziękuję, kochanie, to naprawdę cudowne. Prawie się tym cieszyła, pomyślał. Dał jej listę zakupów, rzeczy, głównie ciuchów, które mogły im się przydać, i już go nie było.
Kilka minut później wszedł na stację metra Rambuteau. Deschesnes musiał jechać do swojego biura — nic w mowie jego ciała nie zdradzało, że ten dzień miał różnić się od innych — Ambler pojechał więc metrem na dworzec École Militaire. Wysiadł w pobliżu regionalnego biura MAEA, mieszczącego się w ogromnym, modernistycznym gmachu na place de Fontenoy, przy avenue de Lowendal, biegnącej łukiem po przeciwnej stronie Pól Marsowych niż wieża Eiffla. Okolica była malownicza; sam budynek już nie. Zgodnie z wymaganiami UNESCO był otoczony stalowym parkanem i emanował wrogą atmosferą modernizmu z połowy XX wieku: połączenie stali, kamienia i szkła miało nie tyle przyciągać, ile raczej odstraszać ciekawskich. Ambler udawał obserwatora ptaków przy Square Cambronne; patrzył przez niedużą lornetkę i od czasu do czasu sypał gołębiom garść okruchów z ciastka kupionego od ulicznego sprzedawcy. Chociaż sprawiał wrażenie rozleniwionego i nieskupionego na niczym, żadna z osób wychodzących z budynku przy place de Fontenoy nie uszła jego uwagi. O pierwszej Deschesnes wyszedł z gmachu zdecydowanym krokiem. Czy zmierzał na lunch do którejś z pobliskich restauracji? Zszedł na stację metra École Militaire — dziwne posunięcie jak na dyrektora generalnego potężnej agencji międzynarodowej. Ambler podejrzewał, że zwykle towarzyszy mu cały orszak różnych osób — dygnitarzy, oficjalnych gości, personelu firmy i kolegów po fachu — i podróżuje z klasą. Stanowisko w ONZ wiązało się z prestiżem. Kiedy ktoś na takim stanowisku schodzi do metra, wygląda to podejrzanie. Ambler powrócił myślami do twarzy mężczyzny, którego zobaczył rano na ulicy: nie dostrzegł żadnych oznak stresu czy zaniepokojenia wynikającego z niebezpiecznego spotkania, na które się wybierał. Teraz śledził Deschesnes’a, gdy ten jechał na południe, do Boucicaut, i podążał za nim jak cień, kiedy wysiadł na stacji, dotarł do końca przecznicy, skręcił w lewo i znalazłszy się w połowie cichej, spokojnej uliczki, przy której po obu stronach stały klasyczne paryskie rezydencje, wyjął z kieszeni klucze i wszedł do jednego z budynków. Wyglądało to na wczesnopołudniową — cinq à sept, wizytę u kochanki. To, co robił Deschesnes, łączyło w sobie cechy fortelu i rutyny. Facet miał przypuszczalnie romans, i to już od dłuższego czasu. Stojąc po drugiej stronie ulicy, Ambler wyjął lornetkę i zaczął obserwować okna ponurego budynku z naruszonego przez warunki pogodowe wapienia. Zobaczył błysk światła
w zasłoniętym oknie na trzecim piętrze i wiedział już, że to do tego właśnie mieszkania wszedł Deschesnes. Spojrzał na zegarek. Było dwadzieścia po pierwszej. Zauważył męską sylwetkę, a raczej jej cień padający na zasłony. Deschesnes był sam — zapewne jego kochanka była kobietą pracującą i jeszcze nie dotarła na miejsce. Może zjawi się o wpół do drugiej, a on do tego czasu zdąży wziąć prysznic. Zbyt wiele tego „może”. Instynkt podpowiadał Amblerowi, że powinien właśnie teraz przechwycić Deschesnes’a. Dotknął niedużego glocka 26 tkwiącego w kaburze przy pasku. Na rogu ulicy zauważył stragan z kwiatami; kilka minut później nacisnął guzik dzwonka domofonu, mieszkania na trzecim piętrze, trzymając w ręku elegancki bukiet. — Oui? — usłyszał po kilku sekundach. Nawet mimo trzasków dobiegających z głośnika domofonu Ambler wychwycił ostrożność i niepewność w tonie Deschesnes’a. — Livraison. — De quoi? — spytał Deschesnes. — Des fleurs. — De qui? — Monsieur. J’ai des fleurs pour Monsieur Benoit Deschesnes. — Głos Amblera wydawał się znudzony, beznamiętny. — Si vous n’en voulez pas… — Non, non. — Rozległ się brzęczyk otwieranych drzwi. — Troisième étage. À droit. — Ambler wszedł do kamienicy. Budynek był zaniedbany, stopnie gładko powycierane po tym, jak przez dziesięciolecia wchodziły po nich niezliczone rzesze ludzi, poręcze w kilku miejscach popękane. Nie była to kamienica, w której zamieszkałby z własnej woli Deschesnes lub jego kochanka. Ambler stawiał raczej na to, że urządzili tu sobie wygodną garsonierę, której koszty nie podkopywały zbytnio domowego budżetu żadnego z nich. Kiedy Deschesnes podszedł do drzwi, zobaczył mężczyznę w eleganckim zimowym płaszczu trzymającego w lewej ręce bukiet kwiatów. Ambler raczej nie wyglądał jak dostawca, ale jego szczery, szeroki uśmiech uspokoił Francuza. Deschesnes otworzył drzwi, by odebrać kwiaty. Ambler upuścił bukiet i wsunął prawą stopę w szparę w drzwiach. W prawej ręce trzymał glocka wycelowanego w brzuch Francuza. Ten krzyknął i cofnął się, próbując zatrzasnąć drzwi, ale Ambler rzucił się naprzód, uderzając w nie barkiem i otwierając je na oścież.
Francuz został odrzucony o metr, półtora do tyłu; był blady jak ściana. Ambler widział, że Deschesnes rozpaczliwie rozgląda się po pokoju w poszukiwaniu jakiejś broni. Pospiesznie zamknął za sobą drzwi i zaciągnął wolną ręką zasuwkę i łańcuch; lepiej żeby teraz nikt im nie przeszkadzał. Następnie ruszył przed siebie, popychając Deschesnes’a do salonu. — Milcz albo użyję tego — powiedział po angielsku. Musiał dać do zrozumienia, że to on tu rządzi. Tak jak przypuszczał, Deschesnes był sam. Zimowe słońce wsączało swe promienie przez duże okno naprzeciwko drzwi i rzucało srebrzystą poświatę na spartańsko urządzony pokój. Był tam regał z paroma książkami i stolik zawalony gazetami, wydrukami i czasopismami. To, że pokój był od ulicy, wcześniej stanowiło atut, teraz jednak stawało się mankamentem. — Gdzie jest sypialnia? — rzucił Ambler. Deschesnes ruchem głowy wskazał w lewo, w stronę drzwi, a Ambler poprowadził go w tę stronę. — Jesteś tu sam? — spytał, zaglądając do sypialni. Francuz pokiwał głową. Mówił prawdę. Mężczyzna stojący przed Amblerem, choć postawny, nie miał mięśni, a jego pokaźny brzuch sugerował nadmiar drogich posiłków i zaniedbania w kwestii ćwiczeń fizycznych. Według informacji Fentona ten człowiek był prawdziwym orędownikiem zła na świecie. Zajmij się Deschesnes’em, a udowodnisz, że można ci zaufać. Wtedy porozmawiamy. Jeżeli Fenton miał rację, dygnitarz z ONZ zasługiwał na śmierć, a wykonując wyrok, Ambler mógł zinfiltrować samo serce firmy Fentona. Uzyskałby wiedzę, której poszukiwał. Dowiedziałby się, kim naprawdę jest. I kim nie jest. W sypialni były podniesione żaluzje i Ambler, nie spuszczając fizyka z oczu, podszedł, żeby je opuścić. Usiadł przy oknie na bocznym oparciu kanapy, na której walały się porozrzucane ciuchy. — Siadaj — powiedział, wskazując pistoletem na łóżko. Potem przez chwilę się nie ruszał; wpatrywał się przenikliwym wzrokiem w Deschesnes’a. Francuz powoli wyjął z kieszeni portfel. — Odłóż to — rzucił Ambler. Deschesnes znieruchomiał, strach mieszał się na jego twarzy z zakłopotaniem. — Powiedziano mi, że dobrze znasz angielski — rzekł Ambler — Ale jeżeli nie rozumiesz, co do ciebie mówię, powiedz to.
— Co tu robisz? — To były pierwsze słowa Deschesnes’a. — Nie wiedziałeś, że nadejdzie taki dzień? — spytał półgłosem Ambler. — Rozumiem — rzekł Deschesnes. Wyglądał na przybitego. — A więc jesteś Gilbertem. To zabawne, ale zawsze sądziłem, że jesteś Francuzem. Nie powiedziała, że jest inaczej. Choć w sumie nigdy o tobie nie rozmawialiśmy. Wiem, że ona cię kocha, zawsze cię kochała. Joelle w tej kwestii zawsze była szczera. To, co jest między nami, to całkiem coś innego To nic sérieuse. Nie spodziewam się przeprosin ani wybaczenia, ale musisz wiedzieć… — Monsieur Deschesnes — przerwał mu Ambler. — Nic mnie nie łączy z Joelle. To nie ma nic wspólnego z pańskim życiem prywatnym. — Więc… — Ma natomiast związek z pańskim życiem zawodowym. Sekretnym życiem zawodowym. To prawdziwe liaisons dangereuses, niebezpieczne związki. Mówię o pańskich związkach z tymi, którym zależy na pozyskaniu broni atomowej. Z ludźmi, których apetyty pragnie pan skwapliwie zaspokajać. Na twarzy Deschesnes’a odmalował się grymas czystego zdziwienia, takiego, którego nie sposób zafałszować. Czy to dlatego, że jego angielski był ograniczony? Mówił płynnie, ale może nie wszystko dobrze rozumiał. — Je voudrais connaître votre rôle dans la prolifération nucléaire — powiedział dobitnie Ambler. Deschesnes odpowiedział po angielsku: — Moja działalność w tej dziedzinie nie jest żadną tajemnicą. Poświęciłem życie, działając na rzecz likwidacji broni jądrowej. — Przerwał i nagle w jego głosie pojawił się cień niepokoju. — Jakiś osiłek wdziera się do mego mieszkania i celuje do mnie z pistoletu, a ja mam opowiadać o swoim powołaniu? Kto cię przysłał? O co tu chodzi, na Boga? — Nazwijmy to próbą generalną. Odpowiadaj na pytania albo zamilkniesz na zawsze. Żadnych sztuczek ani gierek. Żadnego wahania. Deschesnes przymrużył oczy. — Przysłała cię Actions des Français? — spytał, mając na myśli organizację antynuklearnych aktywistów. — Zdajecie sobie sprawę, jakie to bezsensowne zachowywać się tak, jakbym to ja był wrogiem? — Do rzeczy! — rzucił Ambler. — Opowiedz mi o swoim spotkaniu z doktorem Abdullahem Alamoudim w Genewie wiosną zeszłego roku. Francuz wydawał się zaskoczony.
— O czym ty mówisz? — To ja tu zadaję pytania, do cholery. Udajesz, że nie wiesz, kim jest doktor Alamoudi? — Oczywiście, że wiem, kim on jest — odrzekł Deschesnes tonem urażonej dumy. — Mówisz o libijskim fizyku, który znajduje się na naszej liście osób obserwowanych. Uważamy, że jest zaangażowany w tajny program zbrojeniowy, w którym biorą udział kraje należące do Ligi Arabskiej. — W takim razie dlaczego dyrektor generalny Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej miałby spotykać się z kimś takim? — Właśnie! Dlaczego? Alamoudi nie chciałby znaleźć się ze mną w jednym pokoju, tak jak mysz nie chciałaby zostać zamknięta w jednym pomieszczeniu z kotem. Ambler nie wyczuł nieszczerości w jego głosie. — A jak pan wyjaśni swoją podróż do Harare w zeszłym roku? — spytał. — Nie wyjaśnię. — Nareszcie coś konkretnego. — Nie wyjaśnię, ponieważ nigdy nie byłem w Harare. — Nigdy? — Nigdy — odparł zdecydowanie Benoit. — Skąd pan zdobył tę informację? Kto nafaszerował pana tymi kłamstwami? Chętnie się tego dowiem. — Przez chwilę się zastanawiał. — Actions des Français, tak? — Przez jego twarz przemknął chytry wyraz. — Ta organizacja pełniła kiedyś bardzo użyteczną rolę. Ale teraz uważa mnie za zdrajcę. Sprzedawczyka. Powątpiewają we wszystko, co widzą i słyszą. Prawda jest taka, że gdyby chcieli poznać moje stanowisko, dowiedzieć się, czego dokonałem, wystarczyłoby, żeby sięgnęli po którąś z gazet albo włączyli radio. — Słowa nie zawsze idą w parze z czynami. — Exactement — przyznał Deschesnes. — Powiedz swoim przyjaciołom z Actions des Français, że zrobiliby więcej dobrego, gdyby zaczęli wywierać uczciwe naciski na rząd. — Nie jestem z Actions des Français — powiedział Ambler. Deschesnes przeniósł wzrok na pistolet w jego ręce. — Nie — odezwał się po chwili. — Oczywiście, że nie. Ta banda ksenofobów nigdy nie zaufałaby w naprawdę ważnych sprawach Amerykaninowi. A więc jest
pan z… CIA? Jesteście tak kiepscy w zdobywaniu informacji, że ta pomyłka mnie nie dziwi. Ambler wiedział, że Deschesnes jest rozdarty pomiędzy oburzeniem a chęcią uspokojenia intruza, który trzymał go na muszce w jego garsonierze. Gniew i oburzenie stopniowo zaczęły brać nad nim górę. — Może powinien pan przekazać wiadomość swoim mocodawcom… wiadomość bezpośrednio ode mnie. Niech dla odmiany wypełnią swoje raporty prawdą. Ponieważ prawda jest tym, co wielkie narody Zachodu ignorują w obliczu nowych zagrożeń, wobec których staje obecnie świat. Ameryka zaś nie stanowi tu wyjątku, jest głównym winowajcą. — Nie przypominam sobie, żeby przemawiał pan z taką swadą przed członkami Rady Bezpieczeństwa ONZ — powiedział drwiąco Ambler. — Moje raporty dla ONZ zawierają wyłącznie fakty. Retorykę pozostawiam innym. Nagie fakty są dostatecznie obciążające. Korea Północna ma dość plutonu, by starczyło na kilka głowic atomowych. Iran również. Ponad dwadzieścia innych państw posiada tak zwane reaktory badawcze i tyle silnie wzbogaconego uranu, że mogą zbudować własne bomby atomowe. A spośród tych bomb, które już istnieją, setki są składowane w warunkach urągających bezpieczeństwu. Jedwabna bluzka w domu towarowym Samaritaine jest lepiej strzeżona niż wiele rosyjskich głowic atomowych. To woła o pomstę do nieba! Świat powinien być przerażony, a was to w ogóle nie obchodzi! — Francuz ciężko oddychał, wyrzucając z siebie wściekłość, która napędzała całą jego karierę. Mówiąc, niemal całkiem zapomniał o wcześniejszych lękach i zakłopotaniu. Ambler był wstrząśnięty, nie mógł dłużej wątpić w jego szczerość, bo wtedy musiałby zwątpić w swoją intuicję. Ktoś wystawił Deschesnes’a. Ale kto? Fenton wydawał się stuprocentowo pewny „integralności źródła”, które stało za tym zleceniem. Jak wysoko albo jak daleko w głąb sięgały macki tego spisku? I jaki był jego cel? Ambler musiał dowiedzieć się, kto za tym stoi i o co chodzi. Ale Francuz niezbyt mu w tej kwestii pomagał. Ambler dostrzegł przez okno drobną czarnowłosą kobietę idącą ulicą. To bez wątpienia Joelle. — Czy w mieszkaniu wyżej ktoś teraz jest? — spytał. — Wszyscy sąsiedzi są w pracy — odparł Deschesnes. — W domu przed szóstą nikogo nie ma. Ale co to ma do rzeczy? Nie mam klucza. A Joelle…
— Nie skończyliśmy naszej rozmowy — przerwał mu Ambler. — Wolałbym nie mieszać w to Joelle. Jeżeli pan się zgodzi… Deschesnes pokiwał głową; twarz miał szarą jak popiół. Wciąż z pistoletem w dłoni, Ambler podążył za Francuzem, gdy ten szedł piętro wyżej. Drzwi były zamknięte, ale to była drobna przeszkoda. Zwrócił już wcześniej uwagę, jak delikatne są w tym budynku klamki i zamki — zwykłe mosiężne sprężynowe zamki zatrzaskowe osadzone w zbutwiałym drewnie. Gwałtownym ruchem uderzył biodrem w drzwi. Ustąpiły pośród drobnej eksplozji drewnianych drzazg i dwaj mężczyźni weszli do środka. Piętro niżej Joelle już zbliżała się do mieszkania. Na pewno zdziwi się, że kochanek się nie pojawił, ale Deschesnes jakoś jej to wyjaśni. Mieszkanie na czwartym piętrze wyglądało, jakby prawie nikt tam nie bywał, znajdowały się tu owalny dywanik z juty, parę podniszczonych mebli, które nie sprzedałyby się nawet na pobliskim targu — ale to wystarczyło. Na żądanie Amblera rozmawiali niemal szeptem. — Przyjmijmy, że przekazano mi fałszywe informacje — powiedział. — I że masz wrogów, którzy zapragnęli cię wrobić. Pytanie brzmi: dlaczego? — Moje pytanie brzmi: dlaczego ty nie wyniesiesz się w cholerę z mojego życia? — Deschesnes najwyraźniej poczuł się już bezpieczniej. — Czemu, do cholery, wciąż wymachujesz mi tą pukawką przed nosem? Chcesz wiedzieć, kim są moi wrogowie? Wobec tego spójrz w lustro, amerykański kowboju. Ty jesteś moim wrogiem. — Odłożę broń — rzekł Ambler i zrobiwszy to, dodał: — Ale nie będziesz przez to bardziej bezpieczny. — Nie rozumiem. — Tam, skąd przybyłem, jest więcej takich jak ja. Deschesnes zbladł. — A skąd… właściwie… jesteś? — To nieważne. Najistotniejsze jest to, że ktoś przekonał pewne ważne osoby, że stanowisz poważne ryzyko dla bezpieczeństwa międzynarodowego. Raz jeszcze pytam: dlaczego? Deschesnes pokręcił głową. — Nie mam pojęcia. Jako dyrektor generalny MAEA stanowię coś w rodzaju symbolu międzynarodowego stanowiska w tej kwestii, choć to stanowisko jest,
niestety, często jedynie symboliczne. Mój pogląd na zagrożenie atomowe wynika ze zdrowego rozsądku i podzielają go miliony ludzi oraz tysiące uczonych. — Ale z całą pewnością twoja praca nie kończy się na działalności publicznej. Musisz być też zaangażowany w bardziej poufne działania. — Z reguły nie ujawniamy niepotwierdzonych odkryć. Ale prawie wszystko w swoim czasie jest podawane do wiadomości publicznej. — Francuz przerwał. — To, czego do tej pory nie opublikowaliśmy, to raport na temat roli Chin w rozprzestrzenianiu się broni jądrowej. — Czego się dowiedziałeś? — Niczego. — Jak to „niczego”? — Ambler podszedł do okna i patrzył, jak brunetka nie bez wahania opuszcza budynek i wychodzi na ulicę. Na pewno będzie miała wiele pytań, odpowiedzi otrzyma później. — Pomimo tego, co mówi rząd amerykański, rząd francuski i NATO, nie ma dowodów, że Chiny są w ogóle zaangażowane w rozpowszechnianie na świecie broni jądrowej. Liu Ang, na ile zdołaliśmy się zorientować, silnie sprzeciwia się rozwojowi technologii atomowej. Pytanie tylko, czy będzie w stanie utrzymać pod kontrolą chińską armię. — Ilu ludzi pracuje nad tym raportem? — Zaledwie garstka, w Paryżu i Wiedniu, chociaż otrzymujemy informacje od licznych zespołów analityków oraz inspektorów zbrojeniowych. Głównym autorem jestem jednak ja. Tylko ja, z tytułu stanowiska, jakie piastuję, mogę nadać temu raportowi odpowiednią rangę. Ambler poczuł narastającą frustrację. Deschesnes mógł być niewinny. Był po prostu starzejącym się Francuzem o wątpliwych zasadach moralnych, ale nieposzlakowanej uczciwości, jeżeli chodziło o sprawy zawodowe. Musiał być jednak powód, dla którego ktoś — lub grupa osób — zlecił zabicie tego człowieka. A jeżeli Ambler nie wypełni kontraktu, bez wahania zrobią to inni. Na moment przymknął oczy i zdał sobie sprawę, co musi zrobić. ••• — Vous êtes fou! Absolument fou! — Tak brzmiały pierwsze słowa Deschesnes’a, kiedy Ambler wyjaśnił mu sytuację.
— Być może — przyznał ze spokojem Ambler. Wiedział, że zyskał sobie zaufanie Francuza. — Ale pomyśl tylko. Ludzie, którzy mnie przysłali, są niebezpieczni. Dysponują sporymi zasobami. Jeżeli cię nie zabiję, przyślą kogoś innego. Jeśli jednak zdołamy przekonać ich, że nie żyjesz, i mógłbyś na pewien czas zniknąć, dasz mi szansę na zapewnienie ci bezpieczeństwa. Deschesnes spojrzał na niego. — To obłęd! A niby jak można byłoby zrobić coś takiego? — Skontaktuję się z tobą za parę godzin, kiedy obmyślę szczegóły — odparł Ambler. — Czy jest jakieś miejsce, w którym mógłbyś się przyczaić na tydzień, dwa, tak żeby nie można było cię znaleźć? — Żona i ja mamy domek na wsi. — Niedaleko Cahors — przerwał mu ze zniecierpliwieniem Ambler. — Oni to wiedzą. Nie możesz tam pojechać. — Rodzina Joelle ma dom w pobliżu Dreux. Zimą nigdy tam nie jeżdżą… — Deschesnes przerwał i chwilę się zastanawiał. — Nie — rzucił w końcu. — Nie, nie mogę jej w to mieszać. Nie chcę jej w to mieszać. — Posłuchaj — rzekł Ambler. — Ta sprawa nie powinna potrwać dłużej niż tydzień, dwa. Proponuję, żebyś wynajął samochód, nie korzystaj ze swojego. Pojedź na południe i zamelinuj się na parę tygodni gdzieś w Prowansji. Jeżeli plan się powiedzie, nie będą cię szukać. Przyślij mi numer telefonu na ten adres emailowy. — Zapisał mu adres na świstku papieru. — Zadzwonię, gdy będzie już bezpiecznie. — A jeżeli nie zadzwonisz? To będzie oznaczało, że nie żyję, pomyślał Ambler. — Zadzwonię. — Uśmiechnął się chłodno. — Masz moje słowo.
Rozdział 16
Langley, Wirginia Clayton Caston nie mógł się powstrzymać: raz po raz powracał wzrokiem do plamy z kawy na wykładzinie dywanowej w kolorze owsianki w gabinecie Caleba Norrisa. Może nigdy nie zejdzie. Może rozwiązaniem była cierpliwość, poczekanie, aż cały dywan zaplami się kawą i nabierze jednakowego odcienia. To był jeden ze sposobów na ukrycie czegoś: zmiana natury otoczenia. Tak, to niegłupie. Z zamyślenia wyrwał go głos Norrisa: — Więc co się stało? Caston zamrugał. W świetle poranka wsączającym się przez okno widać było unoszące się drobinki kurzu. — Cóż, jak wiesz, mamy całą gromadę ludzi, którzy pracowali z nim w zespole przy tej lub innej okazji. Próbowałem ustalić jego ostatnie zlecenie. Okazuje się, że wykonywał je na Tajwanie. Pytanie brzmiało, kto był oficerem dowodzącym? Raport z tej operacji powinien być przez niego podpisany. Podejrzewałem, że oficer dowodzący będzie wiedział, kim był Tarquin, zanim został Tarquinem. Myślałem, że może to on go zwerbował. — I kto jest podpisany? — Nie ma podpisu. Jest tylko kryptonim oficera prowadzącego: Transience. — Wobec tego, kim jest Transience? — Nie udało mi się tego ustalić. — Nasza praca byłaby znacznie prostsza, gdybyśmy znali agentów JSP — mruknął Norris. — W ten sposób gonimy w piętkę. Caston odwrócił się i spojrzał na Norrisa. — Jak powiedziałem, nie udało mi się tego ustalić. Ty musisz się tym zająć. Chcę, żebyś zadzwonił do osoby kierującej Jednostką Stabilizacji Politycznej, Ellen Whitfield, i zapytał ją o to bezpośrednio. Ciebie nie powinna spławić. — Transience — mruknął Caleb Norris. — Zaczynam mieć złe przeczucia w związku z tą sprawą… — Przerwał, widząc ponurą minę Castona. — Chodzi mi
o to, że pojawia się tu coraz więcej niewiadomych. Zawsze mawiałeś, że jest różnica pomiędzy ryzykiem a niepewnością, prawda? — No tak, jasne. Ryzyko można przewidzieć. Niepewności nie. Wiedzieć, że szanse, iż coś pójdzie nie tak, rozkładają się po równo, to jedno. Nie wiedzieć, czy są jakiekolwiek szanse, to całkiem co innego. — A więc wszystko opiera się na tym, żeby wiedzieć, czego nie wiesz. I czego nie możesz wiedzieć. — Norris wziął głęboki oddech i odwrócił się do Castona. — Martwię się, że znajdujemy się w sytuacji, w której nie wiemy nawet, jak wiele rzeczy nie wiemy. ••• Po powrocie do swego biura Caston poczuł narastający niepokój. Adrian wydawał się niestosownie wyluzowany — jak zawsze zresztą — ale wygląd schludnego biura przynosił Castonowi namiastkę wytchnienia: pióro i ołówek leżały jedno przy drugim, ale się nie stykały, kartonowa teczka na akta pięć centymetrów na lewo od nich, ekran komputera był w równej linii z krawędzią biurka. Caston usiadł ciężko, zatrzymując palce nad klawiaturą komputera. Ryzyko, niepewność, niewiedza: te pojęcia pleniły się w jego umyśle niczym chwasty w ogródku. — Adrianie — odezwał się nagle. — Mam ceramiczną wazę z czarnymi i białymi kulkami. — Ma pan? — Młodzieniec niepewnie rozejrzał się po gabinecie Castona. — Udawajmy, że mam — burknął jego szef. — Ekstra. — Wiesz, że dokładnie połowa z tych kul jest czarna, a druga połowa to kule białe. Kul jest ogółem tysiąc. Pięćset czarnych i pięćset białych. Masz wyjąć kulkę na chybił trafił. Jakie są szanse, że wyciągniesz czarną? — Pół na pół, zgadza się? — A teraz, powiedzmy, że mam inną wazę wypełnioną kulami. W tym przypadku wiesz, że zawiera ona czarne kule, białe kule albo jedne i drugie. I to wszystko, co wiesz. Nie wiadomo, czy większość kul jest czarnych, czy białych. Może wszystkie są czarne. A może wszystkie są białe. Albo jest tyle samo czarnych
co białych. Po równo. Może w wazie jest tylko jedna biała kulka. A może jest ich tysiąc. Tego nie wiesz. — A więc tym razem nic nie wiem — rzekł Adrian. — Poza tym, że w wazie są kule czarne i białe albo tylko czarne, albo tylko białe. To wszystko, co wiem, tak? — Otóż to. A teraz powiedz mi, jakie są szanse, że wyciągniesz akurat czarną. Asystent zmarszczył brwi. — Ale skąd mam wiedzieć, jaki jest procentowy rozkład szans? To może być sto procent. Ale równie dobrze zero procent. Albo cokolwiek pomiędzy. — Przeczesał dłonią gęstą czuprynę. — Zgadza się. Ale gdybyś musiał dokonać takiego oszacowania? Czy obstawiałbyś dziesięć do jednego, że kulka, którą wyciągniesz, będzie czarna? Sto do jednego? A może jeden do stu? Jak to oszacujesz? Młodzieniec wzruszył ramionami. — Znów powiedziałbym, że… pół na pół. Pięćdziesiąt na pięćdziesiąt. Caston pokiwał głową. — Tak powiedziałby każdy ekspert. Kiedy nie wiesz prawie nic, powinieneś zachować się tak samo jak w sytuacji, gdy wiesz całkiem sporo. W latach dwudziestych dwudziestego wieku ekonomista Frank Knight dokonał rozróżnienia pomiędzy „ryzykiem” a „niepewnością”. W przypadku ryzyka stwierdził, że można poskromić przypadkowość prawdopodobieństwem. W przypadku niepewności nie dysponuje się nawet wiedzą o prawdopodobieństwie. Ale w tym właśnie rzecz. Jak zauważyli von Neumann i Morgenstern, nawet niewiedzę można szacować. W przeciwnym razie nasze systemy nie mogłyby funkcjonować. — Czy to ma coś wspólnego z wazą o nazwie Tarquin, mistrzu? — Ćwiek w ciele Adriana rozbłysnął w blasku jarzeniówek. Caston ni to odchrząknął, ni to się zaśmiał. Sięgnął po kserokopię tajwańskiej gazety znajdującą się w kartonowej teczce, którą dostarczono dziś rano. Nie znał chińskiego, a do ksero nie załączono tłumaczenia. — Zakładam, że nie znasz chińskiego? — zapytał z nadzieją. — Niech no się zastanowię. Czy dim sum się liczy? — Niestety nie. — Caston zawahał się — Mówisz tylko po koreańsku? — Ani słowa — odparł szczerze Adrian. — Ale twoi rodzice byli emigrantami z Korei, prawda?
— Owszem. — Chłopak uśmiechnął się niepewnie. — Tylko że zanim się nauczyli mówić po angielsku „sprzątnij swój pokój”, miałem święty spokój. — Rozumiem. — Przykro mi, że pana rozczarowałem. Nawet nie lubię kimchi. Wiem, że trudno w to uwierzyć. — A więc przynajmniej jedno nas łączy — mruknął oschłym tonem Caston.
Paryż Mieli sporo do zrobienia i niewiele czasu. Ambler nie mógł już zwrócić się do ludzi Fentona po zaopatrzenie, skoro zamierzał ich oszukać. Będą musiały mu wystarczyć pomysłowość i oportunizm. Późnym popołudniem zaczął zbierać rzeczy, które miały mu się przydać. Postanowił wykorzystać w charakterze magazynu i prowizorycznego warsztatu garsonierę dyrektora generalnego Deschesnes’a, przy stacji Bouciciaut. Za pomocą otwieracza do konserw uporał się z trzema puszkami zupy i uzyskał w ten sposób trzy okrągłe kawałki blachy. Okleił je cienką warstwą pianki, wypełniacza z pudełka taniego radia z budzikiem. Sztuczną krew nabył w sklepiku z akcesoriami teatralnymi Les Ateliers du Costume w Dziewiątej Dzielnicy i napełnił nią parę ultracienkich lateksowych prezerwatyw. W końcu żmudnie pousuwał ładunki zapłonowe z dwóch pocisków karabinowych kalibru .284, w które zaopatrzył go człowiek Fentona. To było trudniejsze, niż się spodziewał. Łuski typu Lazzeroni miały spłonki umieszczone u samej podstawy pocisku, co utrudniało ich usunięcie. Musiał pracować bez odpowiednich narzędzi, posługując się jedynie szczypcami i kombinerkami, które udało mu się kupić w najbliższym quincaillerie, sklepie z artykułami żelaznymi. Gdyby pociągnął za mocno albo zbyt mocno nacisnął, ryzykował wybuch spłonki i mógłby się poranić. Robota była żmudna, powolna. Spłonka zawierała mniej niż gram ładunku zapłonowego, musiał więc użyć spłonek z czterech pocisków, aby zrobić jeden działający zapalnik. Minęło dalsze półtorej godziny, zanim uporał się z tym zadaniem — sztuczna krew w prezerwatywie przyklejonej do ładunku zapłonowego, niewielki przewód podłączony do dziewięciowoltowej baterii.
Dopiero po kilku godzinach spotkał się z Laurel w galerii, na najwyższym piętrze Centrum Pompidou. Tyle czasu potrzebował na zgromadzenie wszystkich rekwizytów niezbędnych do odegrania przedstawienia — krwawego widowiska, którego finałem miała być „śmierć”. Na jego skwapliwe wyjaśnienia Laurel zareagowała nieufnością, ale wkrótce zaczęła nabierać większego przekonania do całej tej maskarady. Dostrzegła jednak pewien mankament w planie, na który Ambler już wcześniej zwrócił uwagę. — Jeżeli ludzie widzą, że ktoś został postrzelony, zazwyczaj dzwonią po karetkę — powiedziała. Ambler zmarszczył brwi; już od jakiegoś czasu zastanawiał się nad tą sprawą. — Ratownik medyczny w dwie sekundy zorientuje się, co się stało, i zdemaskuje nasz mały podstęp. Nie możemy do tego dopuścić. — Musiał wymyślić jakieś rozwiązanie, w przeciwnym razie trzeba będzie zrezygnować z tego planu. — Cholera — wycedził pod nosem. — Będziemy musieli sami zadbać o karetkę. Zaaranżować wszystko zawczasu. Wynająć kierowcę, czy coś? — „Czy coś”? To język służb specjalnych? — Nie pomagasz mi, Laurel. — W jego głosie brzmiał wyrzut, ale także prośba o pomoc. — Właśnie! — powiedziała. — Mogłabym pomóc, pod warunkiem że mi na to pozwolisz. Ja poprowadzę karetkę. Spojrzał na nią z podziwem. Nie próbował oponować. Miała rację. To był jedyny sposób. Dalsze szczegóły omawiali, idąc ramię w ramię na południe, w stronę Sekwany. Mężczyzna w garniturze od Braci Brooks znów się pojawił. Ważne było, aby nie sprawiali wrażenia, że im się spieszy. Fenton nie mógł niczego podejrzewać. Laurel powiedziała, że bawi się jak w wesołym miasteczku, ale co miała mówić. Musiała znaleźć się w tej sytuacji najlepiej jak potrafiła, podobnie jak on. Popatrzył na jej szczupłą sylwetkę, falujące kasztanowe włosy i ciepłe oczy o barwie topazu z plamkami zieleni. Każde jej spojrzenie, każde pytanie, każdy lekki dotyk uświadamiał Amblerowi, że mu ufa i jest gotowa uczynić wszystko, o co ją poprosi. — W porządku — powiedziała. — Teraz musimy już tylko skombinować skądś karetkę. Spojrzał na nią z nieskrywanym podziwem. — Czy ktokolwiek mówił ci, że szybko się uczysz?
••• Clinique du Louvre mieściła się w eleganckim budynku zajmującym niemal całą długość przecznicy — szerokie, łukowato sklepione okna na parterze, rząd mniejszych dwuskrzydłowych okien powyżej, potężne beżowe kamienie ustępujące miejsca mniejszym beżowym cegłom — i była usytuowana pomiędzy najsłynniejszym paryskim muzeum, Luwrem, a Samaritaine, największym domem towarowym w mieście. Naprzeciw niej, od północy, wznosił się kościół Saint Germain l’Auxerrois, przecznicę dalej na południe ciągnęła się Quai du Louvre, a kilkadziesiąt metrów stamtąd znajdował się rozpięty ponad rzeką Pont Neuf. Było to idealne miejsce do znalezienia karetki. Zgodnie z miejskimi wymogami klinika dysponowała sporą bazą pojazdów ratunkowych oraz liczną ekipą ratowników medycznych, dużo większą, niż wynikało to z faktycznych potrzeb. Ambler stał samotnie w pobliżu szpitala, próbując się wyciszyć i osiągnąć stan chłodnego, wyważonego spokoju. Chłonął woń mokrego asfaltu, metaliczny fetor spalin i dużo słabszy organiczny smród psich kup, Paryż bowiem jest miastem wielbicieli psów i szczyci się wyjątkowo liberalnymi prawami w kwestii pozostawianych przez zwierzęta odchodów. Pora zaczynać. Na sygnał Amblera Laurel podeszła do strażnika w przeszklonej budce przy wjeździe do kolistego garażu połączonego z parkingiem. Miała grać rolę turystki pytającej o drogę. Strażnik — nieprzyjemny typ z nosem jak dziób papugi i dużym znamieniem na łysiejącej czaszce — siedział w budce sam; miał tylko telefon, nie najnowszy komputer i kołonotatnik, w którym zapisywał godziny przyjazdów i odjazdów karetek. Spojrzenie, jakie jej posłał, było zachowawcze, ale nie wrogie. Dla mężczyzny skazanego na siedzenie w ciasnej budce widok kobiety należał do rzadkości. Ona słabo znała francuski, on kiepsko mówił po angielsku. Rozłożyła wielką mapę miasta i podsunęła w jego stronę. Gdy ogromna mapa Michelina przesłoniła strażnikowi widok, Ambler bezszelestnie przeskoczył nad niską bramką i pomaszerował pod górę w stronę znajdującego się tam parkingu, na którym stały karetki marki Renault pomalowane na nieskazitelny biały kolor, z pomarańczowym pasem i niebieskimi literami. Większość pojazdów wyglądała jak małe kanciaste pudełka o niskim zawieszeniu. To były pojazdy pomocnicze, rzadko używane, lecz
regularnie myte i czyszczone; w słabym świetle zdawały się lśnić śnieżną bielą. Ambler wybrał miniambulans, który wyglądał na najstarszy. Bardzo szybko rozmontował stacyjkę. Więcej czasu zajęło mu sporządzenie kluczyka z odpowiednim rozkładem i wielkością ząbków oraz wcięć. W dziesięć minut uporał się jednak i z tym problemem. Sprawdził kluczyk kilkukrotnie, upewniając się, że odgłos silnika zostanie wytłumiony przez dźwięki innych maszyn w garażu i poza nim. Tyle że przepełniające go uczucie zadowolenia szybko prysło, gdy uświadomił sobie, z jakimi trudnościami już wkrótce przyjdzie mu się zmierzyć. Zbyt wiele rzeczy mogło się nie udać. ••• Dwie godziny później, w hotelu Beaubourg, Ambler rozłożył na części karabinek TL7, aby upewnić się, że wszystkie części są dobrze nasmarowane i czyste. Potem złożył broń, pozostawiając niedokręconą lufę. Z dwójnogiem w pozycji złożonej broń mieściła się swobodnie w sportowej torbie i nie zwracała uwagi. Przebrał się w dres i obuwie sportowe, jakby wybierał się na siłownię. W holu pomachał do konsjerża w recepcji. — Le jogging — powiedział z uśmiechem. Konsjerż zaśmiał się i wzruszył ramionami. To, co myślał, było oczywiste. Ach ci Amerykanie, mają bzika na punkcie kultury fizycznej. — Do zobaczenia później, monsieur Mulvaney. Lauren dołączyła do niego kilka minut później na placu przed Centrum Pompidou, po czym szybko powtórzyli cały przebieg zaplanowanej operacji, Ambler zaś z coraz większą czujnością raz po raz przesuwał wzrokiem po newralgicznym obszarze. Wszystko wydawało się w jak najlepszym porządku, a przynajmniej nie zauważył jak dotąd niczego podejrzanego. Sekwencja zdarzeń została ustalona; nie można już było tego przerwać. Za kwadrans piąta pojawił się Benoit Deschesnes, by, jak to miał w zwyczaju, pospacerować po Ogrodzie Luksemburskim, kilkudziesięciohektarowej ostoi spokoju i zabaw w Szóstej Dzielnicy. Obserwował go przez wojskową lornetkę, upewniając się, że zachowanie Deschesnes’a jest swobodne i naturalne. Francuz wydawał się pogrążony w myślach, i może faktycznie tak było.
Dekady temu, jak powiedziano kiedyś Amblerowi, członkowie „straconego pokolenia” łapali w Ogrodzie Luksemburskim gołębie, aby zaspokoić głód. Obecnie było tu więcej dzieci niż artystów. Ogród został zgodnie z francuską tradycją zaaranżowany w nienaganny sposób, drzewa tworzyły wzory geometryczne. Nawet zimą dzieci mogły jeździć tu na starej karuzeli albo obejrzeć widowisko lalkowe w stylu Grand Guignol. Wszystkie te sceny przelatywały Amblerowi przez głowę, ale nie zostawały tam na dłużej; sam opracowywał właśnie swój teatrzyk Grand Guignol. Zdołał już ustalić, że ma towarzystwo: Amerykanin w garniturze od Braci Brooks sprawiał wrażenie pochłoniętego odczytywaniem treści tablic na stojących tu licznych posągach. Kilkadziesiąt metrów dalej niewielka grupka ubranych w dżinsowe stroje Francuzów grała w pétanque, podczas gdy inni pochylali się nad stolikami szachowymi. W parku jednak praktycznie nie było ludzi. Deschesnes szedł zgodnie z ustaleniami, ubrany w długi rozpięty płaszcz, pod którym widać było białą koszulę. Przysiadł na chwilę na ławce w parku, najwyraźniej podziwiając fontannę, z której wciąż, nawet teraz, zimą, tryskała woda. Dzień był bezchmurny, zachodzące słońce rzucało cienie na puste klomby. Fizyk zadygotał. Ambler miał nadzieję, że Deschesnes zapamiętał wszystkie instrukcje. Dokładnie nad pojemnikami z krwią jego biała koszula została nacięta żyletką, aby w momencie detonacji mikroskopijnych ładunków wybuchowych materiał uległ rozerwaniu. — Pamiętaj — ostrzegł go Ambler — kiedy ładunki odpalą, nie wykonuj żadnych dramatycznych gestów. Zapomnij o tym, co widziałeś na ekranie w kinie lub telewizji. Nie rzucaj się do tyłu, nie padaj na twarz, nie przykładaj rąk do piersi. Po prostu osuń się łagodnie na ziemię, jakby ogarnęła cię nagła fala nieprzepartej senności. — Wiedział, że choć metal uchroni Deschesnes’a przed obrażeniami, wybuch ładunków i tak będzie dla niego bolesnym, nieprzyjemnym przeżyciem. Ale to w sumie dobrze, bo dzięki temu jego reakcja na „strzały” będzie bardziej przekonująca. Ambler potrzebował kilku minut na zlokalizowanie mężczyzny z lornetką, który obserwował całą scenę z okna jednego z eleganckich apartamentowców z widokiem na Ogród Luksemburski. Mężczyzna mógł teraz widzieć jedynie plecy Deschesnes’a, ale to wystarczyło. Tylko inny zawodowiec stwierdziłby w tym momencie, że Ambler nie jest wcale miłośnikiem wieczornego biegania, który
wraca do domu po treningu, z torbą sportową przewieszoną przez ramię. Ambler obserwował okolicę, aż odnalazł brunetkę w płaszczu do kolan, a potem czekał cierpliwie na dalszy rozwój wydarzeń. To była jego widownia, choć nie mógł przysiąc, że nie ma jeszcze innych obserwatorów. Kiedy się upewnił, że żaden z przypadkowych przechodniów nie patrzy, bezszelestnie skrył się wśród wiecznie zielonych krzewów, sześćdziesiąt metrów od fontanny, i złożył karabin. Znów miał w polu widzenia Deschesnes’a. Włączył niedużą krótkofalówkę, którą ukrył w torbie. Przyłożył mikrofon niemal do samych ust i powiedział: — Deschesnes. Jeżeli mnie słyszysz, podrap się w ucho. Po chwili fizyk zrobił to. — Będę odliczał od pięciu w dół. Kiedy dojdę do jednego, naciśnij urządzenie, które masz w kieszeni, żeby zamknąć obwód. Bez obaw, niedługo będzie po wszystkim. — Rozejrzał się. Młoda kobieta minęła ławkę i poszła dalej. W odległości trzydziestu metrów pojawiła się nadchodząca grupka osób. Będą doskonałymi świadkami. Uniósł karabinek i na kilka centymetrów wysunął lufę spomiędzy krzewów. Chciał, by brunetka wysłana przez Fentona to zobaczyła. — Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden… — Oddał jeden po drugim trzy strzały. Każdemu naciśnięciu spustu towarzyszył wyraźny trzask, ale tak właśnie brzmi wystrzał z broni z tłumikiem. Z lufy wydobył się nieduży obłoczek gazu, lecz oko ludzkie nie byłoby w stanie stwierdzić, że z broni nie wyleciał ani jeden pocisk. W doskonałej synchronizacji na przodzie koszuli Deschesnes’a wykwitły krwawe kwiaty, najpierw jeden, potem dwa kolejne. Francuz stęknął głośno — Ambler, patrząc przez lunetę, widział malujący się w jego oczach wyraz zdziwienia — a potem osunął się z ławki na zimną ziemię. Na białej koszuli widać było czerwone, rozlewające się coraz szerzej plamy. Mężczyźni grający w pétanque zauważyli, co się stało, i najpierw podbiegli w stronę Deschesnes’a, ale kiedy jeden z nich zdał sobie sprawę z zagrożenia, wszyscy pędem pognali w przeciwnym kierunku. Ambler szybko rozłożył karabinek i ukrył w torbie. A potem czekał. Przez długą minutę nic się nie działo. Wreszcie usłyszał odgłos nadjeżdżającej karetki. Wyjął ze sportowej torby biały kitel i nałożył go. Laurel zatrzymała karetkę w umówionym miejscu i pobiegła w stronę ciała. Ambler też popędził w tę stronę, poły kitla falowały na wietrze, gdy dotarł do karetki i otworzywszy tylne drzwi, wyjął stamtąd nosze. Cała ta czynność zajęła
mu w sumie pół minuty. Kiedy dotarł na miejsce, Laurel, ubrana na biało jak on, stała pobladła i milcząca, wpatrując się w leżącego na ziemi Benoit Deschesnes’a. — Nie żyje — oznajmiła drżącym głosem. — Zgadza się — rzekł Ambler i ułożył ciało na wózku noszowym. Coś było nie tak. — Nie, mam na myśli, że on naprawdę nie żyje. — Laurel spojrzała na niego przerażonym wzrokiem. Ambler poczuł się tak, jakby połknął kawałek lodu. To było niemożliwe. A jednak ciało było wiotkie, bezwładne, ewidentnie martwe. — Musimy go stąd zabrać — wymamrotał, skupiając się teraz wyłącznie na ciele Francuza. I wtedy to zobaczył. Wąską strużkę krwi wypływającą spod linii włosów zabitego i pozlepiane splątane włosy powyżej. Ambler odgarnął zmierzwione włosy Deschesnes’a i nagle zakręciło mu się w głowie. Kilka centymetrów nad czołem Francuza widniał otwór po kuli, od pocisku małokalibrowego. Tego rodzaju rany nie krwawią obficie, ale powodują natychmiastową śmierć. Strzał musiał pójść z góry, potencjalnych gniazd snajperskich było zbyt dużo, by pokusił się o lokalizację strzelca. Ktoś znajdujący się gdzieś w parku lub jednym z pobliskich budynków zabił strzałem w głowę dyrektora generalnego MAEA. Ambler i Laurel najszybciej, jak się dało, przenieśli ciało do karetki. Nie mogli go tu zostawić, bo w przeciwnym razie ładunki na ciele Deschesnes’a i sztuczna krew zdradziłyby ich nieudany plan. Tyle że minęło zbyt wiele czasu. Pojazd zaczął zwracać uwagę gapiów. Ambler zamknął tylne drzwi i zabrał się do zdejmowania ubrania z nieboszczyka. Usunął już kamizelkę, do której przymocowane były ładunki, i zmył sztuczną krew z torsu mężczyzny. Nagle usłyszał łomotanie do drzwi karetki. Uniósł wzrok. — Ouvrez la porte! C’est la police! Co to miało znaczyć? Czy policja chciała towarzyszyć im w drodze do szpitala? Czy to była standardowa procedura? Nie mógł do tego dopuścić. Byli dwojgiem Amerykanów w skradzionej karetce i mieli w aucie trupa. Czym prędzej przeszedł do przedniej części ambulansu i zajął miejsce za kierownicą. Silnik wciąż pracował. Było zaplanowane, że wyjadą z centrum Paryża i udadzą się do Lasku Bulońskiego, gdzie Deschesnes zostawił wynajęty wóz. Teraz mijało się to z celem. Ale przecież musieli dokądś pojechać Wrzucił bieg. To nie był odpowiedni moment na dyskusje z żandarmerią.
Spojrzał w boczne lusterko. Policjant wykrzykiwał coś gniewnie do krótkofalówki. Na skraju Ogrodu Luksemburskiego, w pewnej odległości od gapiów, brunetka w płaszczu do kolan rozmawiała z kimś przez komórkę. Ambler miał nadzieję, że donosi jedynie o pomyślnym wykonaniu przez niego misji. Wtedy jednak, patrząc ponad jej ramieniem, dostrzegł coś, co sprawiło, że krew zastygła mu w żyłach, a po plecach przebiegły lodowate ciarki. Mniej więcej dziesięć metrów za agentką Fentona, wśród tłumu gapiów, dostrzegł twarz, której wolałby już nigdy więcej nie ujrzeć. Twarz Chińczyka. Przystojnego, szczupłego mężczyzny. Zamachowca z hotelu Plaza.
Rozdział 17
Waszyngton Główny gmach amerykańskiego Departamentu Stanu przy C Street nr 2201 to w rzeczywistości dwie przylegające do siebie budowle, z których jedną ukończono w roku 1939, tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej, a drugą w 1961 roku — w najzimniejszym momencie zimnej wojny. Każda organizacja ma lokalną historię, instytucjonalną pamięć, która drzemie w jej korytarzach, nawet jeśli poza tymi murami nikt o niej nie pamięta. W Departamencie Stanu takimi miejscami pamięci są audytoria i sale spotkań, gdzie odbyły się ważne wydarzenia o charakterze publicznym, sale noszące nazwy nieżyjących już dygnitarzy, jak Sala Loya Hendersona, nazwana na cześć szanowanego dyrektora do spraw Bliskiego Wschodu i spraw afrykańskich z lat czterdziestych, oraz wielka sala nazwana na cześć Johna Fostera Dullesa, sekretarza stanu w kluczowych latach zimnej wojny. W nowszym budynku jednak znajdują się specjalnie zabezpieczone sale konferencyjne, którym nie nadano żadnych nazw; oznaczono je cyframi i literami. Najbezpieczniejszą spośród tych sal konferencyjnych była ta nosząca oznaczenie 0002A, a przypadkowy gość mógłby uznać, że miejsce to przeznaczono na skład środków czystości lub wyposażenia dla sprzątaczy, jak pomieszczenia, które przylegały do tej sali z obu stron. Mieściła się w podziemnym korytarzu z pomalowanych na szaro bloków cyklobetonu, pełnym miedzianych rur, aluminiowych przewodów i ciągów odsłoniętych jarzeniówek. Spotkania w tym miejscu nie były objęte kateringiem, ponieważ w pomieszczeniach rozpoczynających się od trzech zer nikt nie liczył na ciasteczka, koreczki czy kanapki. Spotkań, które się tam odbywały, nie urządzano dla przyjemności, lecz z konieczności, i starano się ograniczać je czasowo do minimum. Temat dzisiejszej porannej konferencji z całą pewnością nie należał do przyjemnych. Ethan Zackheim, przywódca nowo uformowanego zespołu zadaniowego, przyjrzał się ośmiu osobom siedzącym przy stole, wypatrując z ich strony oznak rozłamu. Wiedział, na czym polega „grupowe myślenie”, tendencja, zgodnie z którą
grupa miała skłonność do zharmonizowanego działania i podejmowania jednogłośnych decyzji, nawet w przypadku spraw, które nie były jednoznaczne i mogły istnieć na ich temat różne opinie. — Czy wszyscy są przekonani o słuszności oszacowań, których wysłuchaliśmy do tej pory? — zapytał. Odpowiedzią były ciche potaknięcia. — Abigail — Zackheim zwrócił się do grubokościstej kobiety w bluzce ze stójkowym kołnierzykiem — jesteś pewna swojej interpretacji sygnałów wywiadowczych? Pokiwała głową, jej kasztanowe loki, spryskane mocno lakierem, pozostały nieruchome. — Potwierdzają to, co wiemy — odparła ostrożnie. — Ale nie pozwalają na wyciągnięcie jednoznacznych wniosków. Jeśli się je jednak połączy z innymi strumieniami danych, zwiększa to wiarygodność naszych oszacowań. — A co z twoim zespołem od obrazu, Randall? — Odwrócił się do szczupłego młodego mężczyzny o kredowobiałej twarzy, w granatowej marynarce, przygarbionego i siedzącego z opuszczonymi ramionami. — Zostały zweryfikowane na dwadzieścia różnych sposobów — odparł ekspert od obrazu, Randall Denning. — Materiały są autentyczne. Widzimy obiekt, którego ludzie Chandlera zidentyfikowali jako Tarquina. Przybył na lotnisko Dorval w Montrealu zaledwie kilka godzin przed zamachem na Sollingera. Potwierdziliśmy autentyczność nagrań z kamer monitoringu. Nie ma tu znaczącego marginesu wątpliwości. Podsunął zdjęcia z Montrealu w stronę Zackheima; ten przejrzał je, choć doskonale wiedział, że „nieuzbrojonym” okiem nie miał szans dostrzec tego, co mogłoby wymknąć się ekspertom posługującym się metodą złożonych analiz komputerowych obrazu. — Podobnie z tym zdjęciem z Ogrodu Luksemburskiego, sprzed czterech godzin — ciągnął Randall Denning. — Zdjęcia mogą być mylące, prawda? — Zackheim spojrzał na niego pytająco. — Nie chodzi o zdjęcia, tylko o naszą zdolność do ich interpretacji, która w ostatnich latach stała się o wiele bardziej złożona i wyrafinowana. Nasze komputery są w stanie zbadać progi, przeprowadzić analizę graniczną poziomu saturacji gradientów wszelkiego rodzaju i większość ekspertów nawet by nie zauważyła.
wykryć rozbieżności, których
— Mów jaśniej, do cholery! — wtrącił Zackheim. Denning wzruszył ramionami. — To jedno zdjęcie stanowi nader bogaty pakiet informacji. Kształt gałęzi drzewa, wycieki żywicy i porosty, wszystkie te elementy zmieniają się z dnia na dzień. Zwykłe drzewo nie wygląda tak samo przez dwa dni z rzędu. A tu mamy złożone pole obiektów, teren o bardzo specyficznych konturach, z wzorcami cieni, które nie tylko pozwalają określić porę dnia, lecz również zapewniają informacje o konfiguracji tysięcy niemal niewidocznych obiektów. — Postukał czarnym rylcem w dolny kwadrat fotografii. — W powiększeniu możemy stwierdzić, że mniej więcej trzy centymetry od żwirowej ścieżki leży nakrętka od butelki. Konkretnie nakrętka z butelki oranginy. Trzy dni wcześniej jej tam nie było. Zackheim zaczął bębnić nerwowo palcami. — To dość mętne. — Dzienny detrytus, tak w naszym żargonie nazywamy tego typu szczegóły. To jak odkrycia archeologiczne w czasie rzeczywistym. Zackheim spiorunował go wzrokiem. — Zamierzamy przeprowadzić coś równie poważnego jak operacja kardiochirurgiczna, coś równie nieodwracalnego. Muszę mieć pewność, że wszystko mamy ustalone. Zanim Tarquin zostanie uznany za „straconego”, musimy mieć pewność, że nie działamy, opierając się na niepełnych, niesprawdzonych wiadomościach. — Pewność można mieć przy rozwiązywaniu podręcznikowych zadań z arytmetyki — powiedział mężczyzna z wielkim brzuchem, okrągłą głową i ciężkimi okularami w czarnych oprawkach. Nazywał się Matthew Wexler i był pracownikiem Biura Badań i Analiz Wywiadowczych przy Departamencie Stanu, z dwudziestoletnim stażem. Był prostym facetem o niewyszukanym wyglądzie. Dysponował jednak błyskotliwym umysłem, który pewien sekretarz stanu przyrównał do wielkiego kombajnu; potrafił z niezwykłą skutecznością przyswajać ogromne ilości złożonych informacji, a następnie przetwarzać je w proste, zrozumiałe dla wszystkich destylaty. Umiał przełożyć dane na specyfikę działań i nie obawiał się podejmować decyzji. W Waszyngtonie takich umysłów było jak na lekarstwo i zawsze był na nie spory popyt, ale — co istotniejsze — potrafiono je odpowiednio docenić.
— W prawdziwym świecie podejmowania decyzji — ciągnął — nie ma czegoś takiego jak pewność. Gdybyśmy mieli czekać, aż uzyskamy absolutną pewność, działania tak odsunęłyby się w czasie, że przestałyby być aktualne, a jak mówi stare powiedzenie: Brak decyzji to także decyzja. Nie można podjąć decyzji, nie dysponując konkretnymi informacjami. Nie można jednak czekać, aż uda się zdobyć pełen ich zasób. Ale są stadia pośrednie i chodzi o to, żeby wybrać właściwy moment na podjęcie decyzji. Zackheim próbował ukryć irytację. Odkąd ktoś nadał tej maksymie nazwę zasady Wexlera, analityk cytował ją przy każdej nadarzającej się okazji. — I, twoim zdaniem, ten moment właśnie nadszedł? — Moim zdaniem, ten moment już dawno minął. — Wexler uniósł ręce, tłumiąc ziewnięcie. — Pragnąłbym także zwrócić uwagę na znaki zapytania przy wcześniejszych zleceniach Tarquina. To ktoś, kogo trzeba powstrzymać. Dyskretnie. Zanim okryje hańbą swoich mocodawców. — Zakładam, że masz na myśli jego dawnych mocodawców. — Zackheim ponownie odwrócił się w stronę bladego jak ściana młodego mężczyzny w granatowej marynarce. — Identyfikacja jest właściwa? — Jak najbardziej — odparł Randall Denning. — Tak jak mówiłem, Tarquin zmienił swoją fizjonomię dzięki zabiegom chirur… — Typowy przypadek agenta, który zszedł na złą drogę — dorzucił Wexler. — Ale podstawowe proporcje twarzy są stałe — ciągnął Denning. — Nie sposób zmienić odległości pomiędzy oczodołami albo stopnia nachylenia kości nadoczodołowych. Nie da się zmienić krzywizny żuchwy i kości szczękowej górnej bez zniszczenia uzębienia. — Co to niby ma znaczyć, do cholery? — warknął Zackheim. Ekspert od obrazu rozejrzał się. — Chodzi o to, że zwykła chirurgia plastyczna nie może naruszyć podstawowej struktury kostnej czaszki. Nos, policzki, podbródek… to tylko powierzchowne wypukłości. Sprężone z komputerem systemy identyfikacji twarzy mogą zostać zaprogramowane tak, by je zignorowały i skupiły się na tym, czego nie można zmienić. — Podał Zackheimowi jeszcze jedno zdjęcie. — Jeżeli to jest Tarquin — fotografia ukazywała mężczyznę po trzydziestce, ewidentnie twarz człowieka z Zachodu wśród tłumu Azjatów — to widzimy go także tutaj. — Postukał twardym kauczukowym rylcem w zdjęcie z kamer monitoringu, przedstawiające mężczyznę na lotnisku w Montrealu.
Zastępca dyrektora Wydziału Operacji Konsularnych, Franklin Runciman, podczas całego spotkania prawie się nie odzywał. Był gburowatym mężczyzną o przenikliwych niebieskich oczach, masywnym czole i silnych rysach. Jego garnitur wyglądał na drogi, szaroniebieska wełna czesankowa w subtelny rzucik. Runciman patrzył gniewnie spode łba. — Nie widzę powodu, by odwlekać decyzję — rzekł w końcu. Zackheim był skonsternowany, nieomal rozdrażniony jego decyzją o uczestnictwie w spotkaniu. To Zackheimowi przydzielono zadanie poprowadzenia zespołu, a obecność człowieka zajmującego wyższe stanowisko tylko — co zrozumiałe — umniejszała jego autorytet i kompetencje. Spojrzał znacząco na Runcimana. — Zaalarmujemy wszystkie nasze placówki — rzucił grzmiącym głosem facet od operacji specjalnych. — Trzeba też wydać zalecenia zespołom przechwytującym i rozesłać je w teren. Niech schwytają lub zlikwidują obiekt. — Uważam, że powinniśmy powiadomić inne agencje — wycedził przez zęby Zackheim. — FBI, CIA. Runciman powoli, lecz zdecydowanie pokręcił głową. — Skorzystamy ze źródeł zewnętrznych, jeżeli to będzie konieczne, ale nie będziemy w to wciągać naszych amerykańskich kolegów. Jestem ze starej szkoły. Zawsze wierzyłem w zasadę, że należy osobiście naprawiać własne błędy. — Przerwał i spojrzał przenikliwym wzrokiem na Ethana Zackheima. — My w Operacjach Konsularnych sami sprzątamy swoją kuwetę.
Rozdział 18
Paryż Kiedy to się stało? I co się właściwie wydarzyło? Wszędzie niespodzianki. Jedną z nich była Laurel. Znów przeżyła druzgoczące doświadczenie, ale to jej nie złamało. Wytrzymałość tej kobiety była niezwykła i krzepiąca. Bliskość śmierci jedynie spotęgowała i ujawniła tkwiące w nich emocje. Przede wszystkim strach, ale nie tylko. Coraz częściej zaczynał myśleć w pierwszej osobie liczby mnogiej — „my” — tam gdzie wcześniej było tylko „ja”. To budowało się powoli, ze spojrzeń, słów, dzielonych emocji, przygnębienia i rozbawienia zarazem. Z bólu i wytchnienia od bólu. Z cichego śmiechu. To było jak utkane z pajęczyn, ale nie znał niczego mocniejszego od tego. Stworzyli normalność tam, gdzie jej nie było; rozmawiali, jakby znali się od lat. Śpiąc razem w łóżku — co uświadomił sobie ostatniej nocy — tulili się do siebie, w naturalny sposób, kończyny delikatnie się splatały, jakby były do tego stworzone. Kiedy ich ciała łączyły się, gdy się kochali, pojawiało się błogie zapomnienie i w tych chwilach doświadczali czegoś jeszcze bardziej ulotnego, czegoś, co można by określić mianem spokoju. — Przy tobie czuję się bezpiecznie — powiedziała Laurel, gdy leżeli razem w pościeli. — Przeszkadza ci, że tak mówię? — Nie, choć to może być kuszenie losu — odparł z uśmiechem. Zastanawiał się nad zmianą hotelu, ale ostatecznie się na to nie zdecydował; ryzyko związane z zameldowaniem w nowym miejscu przewyższało zagrożenia wynikające z pozostania tutaj. — Ale w sumie ty już znasz to uczucie, prawda? Ambler nie odpowiedział. — To zabawne — rzuciła Laurel. — Mam wrażenie, jakbyś wiedział o mnie wszystko, a przecież to niemożliwe. Moja Ariadna, pomyślał. Moja piękna Ariadna. — Są fakty i jest prawda. Nie znam faktów. Ale może znam kilka prawd.
— Bo widzisz to, co widzisz… Ludzie muszą czuć się przy tobie niezręcznie. Jakbyś prześwietlał ich na wskroś. — Przerwała. — Chyba też powinnam się tak czuć. Jakby widać mi było majtki albo chodziłabym goła. Ale wcale się tak nie czuję. To jest w tym wszystkim najdziwniejsze. Może nie dbam o to, że przy tobie widać mi majtki. A może chcę, żebyś widział mnie taką, jaka jestem. Mam już dość tego, że mężczyźni patrzą na mnie i widzą tylko to, co chcą zobaczyć. To, że przenikasz mnie na wskroś, stanowi przyjemną odmianę. — A jest na co popatrzeć — rzekł Ambler, uśmiechając się i przyciągając do siebie. Palce ich dłoni ponownie się splotły. — Przypomina mi się to, co czasami mówią dzieciaki: „Wiem, że wiesz, że ja wiem, że wiesz…”. — Na jej twarzy pojawił się uśmiech, jakby ten z twarzy Amblera przeniknął do niej. — Opowiedz mi coś o mnie. — Myślę, że jesteś jedną z najbardziej wrażliwych osób, jakie poznałem — zaczął zdecydowanym tonem. — Powinieneś częściej wychodzić między ludzi. — Uśmiechnęła się. — Kiedy byłaś dzieckiem, różniłaś się od innych dziewczynek, prawda? Może byłaś trochę bardziej zdystansowana od reszty. Nie trzymałaś się na uboczu, ale może potrafiłaś ujrzeć rzeczy, których inni nie widzieli, i dotyczyło to także ciebie samej. Mam na myśli zdolność… no wiesz, odsunięcia obiektywu aparatu na pewną odległość. Laurel już się nie uśmiechała. Patrzyła na niego jak urzeczona. — Jesteś opiekuńcza, na dodatek uczciwa, ale trudno ci dopuszczać do siebie ludzi. Nie pozwalasz im, by poznali prawdziwą Laurel Holland. Ale kiedy już to zrobisz, starasz się tego kogoś zatrzymać na stałe, bo tak wolisz. To przejaw lojalności i oddania z twojej strony. Nie zawierasz szybko przyjaźni, ale kiedy się na to zdecydujesz, jest ona naprawdę mocna, bo to prawdziwa przyjaźń, a nie taka na pokaz. I być może niekiedy chciałabyś łatwiej nawiązywać kontakty, nie wikłać się w związki i uwalniać się od nich, jak inni ludzie. — Ambler przerwał i popatrzył na nią. — Czy to, co mówię brzmi sensownie? Bez słowa skinęła głową. — Myślę, że jesteś osobą godną zaufania. Nie tyle świętą… Potrafisz być egoistką i masz niezły charakterek, zdarza ci się też ranić ludzi, którzy są blisko ciebie. Ale kiedy cię potrzebują, to jesteś na miejscu. Rozumiesz wagę tego, co znaczy być przyjacielem. Lubisz panować nad sytuacją, chociaż często masz
wrażenie, że tracisz nad nią kontrolę. Bo żeby zapanować nad sytuacją, najpierw trzeba zapanować nad sobą. Zamrugała, ale nic nie powiedziała. — Kiedyś w sprawach uczuć bywałaś zbyt uczciwa — ciągnął Ambler. — Miałaś wrażenie, że zbyt wiele ujawniasz na swój temat. Więc zaczęłaś mieć się na baczności, stałaś się ostrożniejsza, może nawet odrobinę zdystansowana. Laurel wzięła głęboki oddech i nerwowo, niepewnie wypuściła powietrze. — Przegapiłeś jedno, a może byłeś zbyt delikatny, by o tym wspomnieć — odezwała się półgłosem. Głos jej się łamał. Jej twarz była oddalona o centymetry od jego twarzy i widział, jak rozszerzają się jej źrenice. Ambler przywarł ustami do jej ust i wziął ją czule w ramiona. — Są pewne rzeczy, które nie muszą być ubierane w słowa — wyszeptał po chwili i wyczuł… wiedział, że ciepło, które go przepełniło, jest również w niej, jak przybierający na sile blask. Później, gdy leżeli razem, z ciałami wilgotnymi od potu, w skotłowanej pościeli, Laurel odezwała się, wpatrując się w sufit. — Mój ojciec był weteranem z Wietnamu. — Jej głos brzmiał tak, jakby dochodził z bardzo daleka. — Myślę, że był dobrym człowiekiem, choć pokręconym prawie jak mój mąż. Pewnie myślisz, że ciągnie mnie do tego typu facetów, ale ja tak nie uważam. Tacy faceci po prostu pojawiają się często w moim życiu. — Bił twoją mamę? — Nigdy — odparła zdecydowanie. — Nigdy. Gdyby choć raz podniósł na nią rękę, straciłby ją na zawsze, i zdawał sobie z tego sprawę. Ludzie mówią o niekontrolowanych wybuchach wściekłości. Niewiele jest takich, które są od początku do końca niekontrolowane. Fala dociera do plaży, ale rzadko kiedy wdziera się poza worki z piaskiem. A większość ludzi ma w swoim życiu odpowiedniki takich worków z piaskiem. Wiedzą, że czegoś nie wolno im powiedzieć, że czegoś nie mogą zrobić. Mój ojciec dorastał na farmie i gdyby zdołał postawić na swoim, pewnie doiłabym krowy. Ale musiał dbać o rodzinę. I stawić czoło realiom natury ekonomicznej. Dlatego wychowywałam się w Wirginii, niedaleko Norfolku. Ojciec pracował w zakładach sprzętu elektrycznego, mama była recepcjonistką w gabinecie lekarskim. — Może to jeszcze jedna rzecz, która skłoniła cię do wyboru zawodu.
— Powiedzmy, że to raczej przedmieścia medycyny. — Laurel na chwilę przymknęła oczy. — Miejsce, gdzie dorastałam, nie było żadną rewelacją, ale mieli tam dobrą szkołę i dbali o edukację młodzieży. Były też zajęcia dodatkowe, kółka plastyczne i takie tam. Rodzice uważali, że świetnie dam sobie radę. Mamie bardzo na tym zależało. Może nawet za bardzo. Chyba zawsze wierzyła, że tato nie do końca pokazał, na co go stać. Wciąż na niego naciskała, żeby poprosił o awans albo o podwyżkę. Wreszcie któregoś dnia nawiązała rozmowę z kilkoma pracownikami z zakładu. Zdaje się, że to było podczas jakiegoś festynu w szkole albo może konkursu pieczenia ciastek ktoś dał jej do zrozumienia, że tatę zatrudniono w zakładzie z czystej życzliwości. Z uwagi na jego służbę w Wietnamie i w ogóle. Dlatego awans nie wchodził w grę. Od tej pory mama się zmieniła. Chyba z początku było jej smutno, potem zrobiła się oschła, zasadnicza, odcięła się od ludzi. Przestała wierzyć w tatę, no wiesz, jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz. — Ale wierzyła w ciebie. — Byłam jej jedynym źródłem nadziei. — W głosie Laurel pojawiła się nuta rozgoryczenia. — A kiedy zdobyłam pierwszego Oscara i podziękowałam mamie przed milionami telewidzów… Cóż, możesz się domyślić, że wszystkie jej marzenia wreszcie się ziściły. — Ona nie żyje, prawda? — rzekł łagodnym tonem Ambler. — Oboje nie żyją. — Chyba nigdy nie była ze mnie bardziej dumna niż wtedy, kiedy zobaczyła mnie w roli Marie w licealnym przedstawieniu West Side Story — powiedziała Laurel zduszonym głosem. Ambler zauważył, że jej oczy zwilgotniały. Odwróciła się do niego, ale w jej głosie pobrzmiewał dystans i coś z przeszłości, co zostało ponownie przywołane z otchłani zapomnienia. — Wciąż pamiętam, jak tato pohukiwał, klaskał i tupał w podłogę, kiedy opadła kurtyna. To się stało, kiedy wracali do domu. — Nie musisz o tym mówić, Laurel. Łzy spływały jej po policzkach, wsączając się w poszewkę poduszki pod jej głową. — Na skrzyżowaniu był lód, wielka miejska śmieciarka wpadła w poślizg, a tato musiał się zagapić, nie był dość uważny, wypił parę piw i oboje z mamą byli naprawdę szczęśliwi. Tato prowadził firmową ciężarówkę, kiedy uderzył w śmieciarkę, z tyłu było mnóstwo sprzętu elektrycznego. Ciężarówka się zatrzymała, sprzęt poleciał do przodu i zmiażdżył ich oboje. Trafili do szpitala
i jeszcze przez kolejne dwa dni leżeli w śpiączce, a potem oboje odeszli, zmarli w ciągu godziny, jedno po drugim. — Zamknęła oczy, próbując usunąć z nich wilgoć i odzyskać panowanie nad sobą. — Może to mnie odmieniło. A może nie. Ale to stało się częścią mnie, no wiesz? Kropla dioksyny w wielkim zbiorniku wodnym. Rana została opatrzona i zagoił ją czas, Ambler nie miał co do tego wątpliwości, ale tego rodzaju rany nigdy nie zabliźniają się do końca. Wiedział też, dlaczego Laurel chciała mu to wszystko powiedzieć. Zależało jej na tym, by ją poznał, chciała, żeby wiedział, dlaczego jest takim, a nie innym człowiekiem. Chciała podzielić się z nim prawdą o swojej tożsamości. To była tożsamość stworzona z setek tysięcy fragmentów mozaiki, setek tysięcy zdarzeń i wspomnień, a jednak tworzących jedność — zwartą, jednolitą. To była ona. Ambler poczuł wzbierające emocje, falę czegoś, co dopiero po dłuższej chwili rozpoznał jako zazdrość.
Pekin Czy to możliwe, żeby cieszyć się ochroną, nie doświadczając przy tym uczucia uciążliwej izolacji? To brzmi trochę paradoksalnie, pomyślał prezydent Liu Ang. Z całą pewnością Zhongnanhai, miasto w mieście, często wydawało mu się odizolowane od reszty świata. Jak cesarz Kuang-hsü w swoim pełnym przepychu więzieniu prezydent zastanawiał się, czy nie zamieszkiwał w złotej lub przynajmniej powleczonej laką klatce. Byłoby jednak egoizmem nie przedsięwziąć pewnych podstawowych środków bezpieczeństwa; stawka była olbrzymia, dużo większa niż jego życie. Między innymi dlatego nie mógł ulec sugestiom, żeby unikał pokazywania się za granicą i uchylał się przed wystąpieniami w innych krajach, jak przemówienie, które miał wygłosić wkrótce podczas Światowego Forum Ekonomicznego. Gdyby poddał się podszeptom lęku, straciłby impet konieczny do przeprowadzenia reform. Spojrzał za okno. Zimą jeziora — Północne i Południowe — wyglądają jak zamglone, jak oczy zabitego olbrzyma, pomyślał. Na ten widok przeszedł go dreszcz; to, co znajome, nie było w stanie stłumić złowieszczego pulsu historii.
Bardziej powinien się teraz martwić o bezpieczeństwo swoich planów — swego dziedzictwa — niż o własne życie. Byłoby przejawem głupoty poświęcić to pierwsze na ołtarzu drugiego. Gdyby jego śmierć zapoczątkowała nową erę wolności i demokracji, za którą tak żarliwie orędował, mógł mieć jedynie nadzieję, że wystarczy mu fizycznej odwagi, aby przyjąć z godnością swój los. Teraz jednak wszystko wskazywało na to, że aby zrealizować plany, musi żyć. Z całego serca wierzył, że to nie przejaw zwykłej ludzkiej próżności. Poza tym, gdyby sam poddał się próżności, był jiaohua de nongmin, który mu to wytknie. Wszyscy obawiali się ciętego języka chytrego wieśniaka, ciętego tym bardziej, że tak długo był zmuszony go przygryzać. A teraz jiaohua de nongmin nie lękał się już nikogo. Młody prezydent spojrzał na znajome twarze osób zgromadzonych wokół pokrytego czarną laką dużego stołu — znajome twarze poprzecinane znajomymi zmarszczkami zmartwienia. Chao Tang z wydziału drugiego Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwa wydawał się tego ranka szczególnie stateczny i zrównoważony. — Mamy nowe informacje — oznajmił. — Prawdziwe czy tylko nowe? — spytał żartobliwie Liu Ang. — Obawiam się, że jedno i drugie. — Towarzysz Chao Tang nie był w nastroju do żartów, ale on zazwyczaj był śmiertelnie poważny. Z cienkiej skórzanej teczki wyjął kilka zdjęć i zanim rozdał pozostałym, pokazał je prezydentowi. — To człowiek, którego nazywają Tarquinem — powiedział. — W Kanadzie na spotkaniu G Siedem, parę dni temu. Proszę zwrócić uwagę na czas podany na tej fotografii. Zaledwie kilka minut wcześniej zamordowano członka europejskiej delegacji, Kurta Sollingera. Naszego przyjaciela… w kategoriach ekonomicznych. Kogoś, kto ciężko pracował nad ugodą handlową, która ułatwiłaby wymianę międzynarodową pomiędzy Chinami a Unią Europejską. Mężczyzna siedzący na lewo od Liu Anga, jego specjalny doradca od spraw bezpieczeństwa krajowego, pokręcił głową ponuro. — Kiedy puszczyk brunatny zabija kurczaki, dobry farmer musi sięgnąć po broń, aby pozbyć się puszczyka — rzekł półgłosem. — Sądziłem, że puszczyki brunatne to wymarły gatunek — wtrącił oschle prezydent. — Jeszcze nie, ale tak się stanie, jeśli nie podejmiemy zdecydowanych kroków, aby je ocalić. To akurat was łączy — powiedział Wan Tsai, podstarzały,
zgorzkniały mentor prezydenta; zamrugał za szkłami okularów w drucianych oprawkach. — A to inne zdjęcie Tarquina — ciągnął towarzysz Chao Tang. — Zrobione w Ogrodzie Luksemburskim, w Paryżu, na kilka minut przed tym, jak dyrektor generalny MAEA, Benoit Deschesnes, został zastrzelony. Tak się składa, że doktor Deschesnes przygotowywał raport, którego treść miała oczyścić nasz rząd od oskarżeń o działalność na rzecz rozprzestrzeniania broni jądrowej. Doradca do spraw bezpieczeństwa wydawał się jeszcze bardziej zaniepokojony niż dotychczas. — To zabójca, który wziął na cel przyszłe bezpieczeństwo całych Chin. — Najważniejsze pytanie brzmi — odezwał się Liu Ang — jakie są jego motywy, dlaczego to robi. — To optymistyczne podejście. Najistotniejsze pytanie może brzmieć nie „dlaczego”, lecz kiedy. — Towarzysz Chao Tang położył dwa zdjęcia Tarquina, jedno przy drugim. — To powiększenie twarzy Tarquina zrobione podczas zamachu w Zhanghua. A tu znowu on, w Kanadzie. — To dwaj zupełnie różni mężczyźni — zauważył prezydent. — Nie — zaoponował Chao Tang. — Nasi analitycy zbadali te zdjęcia, koncentrując się na aspektach fizjonomii, których nie da się zmienić, takich jak odległość pomiędzy oczami, odległość od oczu do ust i tak dalej, i doszli do wniosku, że to ten sam człowiek. Zmienił wygląd, bez wątpienia, w nadziei, że zdoła w ten sposób wymknąć się swoim wrogom. Pewne raporty donoszą, że przeszedł operację plastyczną i zmienił front. Inne uparcie twierdzą, że pozostaje na garnuszku swojego rządu. — Jest wiele sposobów na pracę dla rządu — wtrącił ponuro jiaohua de nongmin. Prezydent Liu Ang spojrzał na zegarek. — Dziękuję za te informacje, panowie — powiedział. — Ale nie mogę się spóźnić na spotkanie z członkami Komitetu Przemysłowego LAW. Mogliby to źle zrozumieć. — Wstał i ukłoniwszy się lekko, wyszedł. Spotkanie jednak na tym się nie zakończyło. — Wróćmy do pytania prezydenta — odezwał się Wan Tsai. — Nie można go tak zbyć. Proste pytanie: dlaczego? — Motyw to rzeczywiście ważna kwestia — powiedział siwowłosy mężczyzna nazywany chytrym wieśniakiem, zwracając się do Chao Tanga. — A zwłaszcza,
dlaczego ten zabójca jeszcze żyje? Kiedy spotkaliśmy się ostatnim razem, mówiliście, że podjęliście pewne kroki. — Może on jest chytrzejszy nawet od was — odparł półgłosem Chao.
Paryż Czternasta Dzielnica, rozciągająca się od bulwaru Montparnasse, była niegdyś ulubioną okolicą Amerykanów przybywających do Paryża. Ambler wątpił jednak, że to dlatego Fenton wybrał to miejsce na schronienie — albo raczej jedno ze schronień. Ambler podejrzewał, że Fenton ma ich kilka. Przez tradycyjny labirynt jednokierunkowych uliczek sunęły sznury aut w kierunku Orly i przemysłowych dzielnic w południowej części miasta. Manifestanci — gatunek nieodłącznie związany z Paryżem jak bezdomni z Nowym Jorkiem — od dawna upodobali sobie Denfert Rochereau, na skrzyżowaniu głównych arterii miejskich. Nawet mniej uczęszczane uliczki oferowały całą gamę bretońskich naleśnikarni, klubów nocnych oraz kafejek. Zanim dotarło się do cichych willowych osiedli, trzeba było zapuścić się dalej w głąb Czternastej Dzielnicy. Jedną z takich uliczek była rue Poulenc. To tam, pod numerem czterdziestym piątym, mieściło się schronienie. Ambler dostał od Fentona adres, kiedy rozmawiali w Montrealu. To tam miał się zgłosić Ambler po wykonaniu zamachu na Deschesnes’a. Po jednej wizycie Amblera w siedzibie GSS miejsce to stało się dla niego niedostępne. Dom przy rue Poulenc czterdzieści pięć był szary i niepozorny. Mógł się tu mieścić gabinet miejscowego okulisty albo dentysty. Zakurzone żaluzje w oknach na parterze były zaciągnięte, w innych można było dostrzec doniczki z roślinami mające — bez większego powodzenia — nadać temu miejscu pogodniejszy charakter. Ambler nacisnął dzwonek, a potem czekał prawie minutę; w tym czasie jego twarz była bez wątpienia uważnie obserwowana, czy to przez otwór w poddaszu, czy przez obiektyw ukrytej kamery. Ciche brzęczenie było sygnałem otwarcia drzwi. Ambler nacisnął klamkę i wszedł do wyłożonego dywanem przedsionka. Nie było tu żywego ducha. Wąskie schody po prawej wyłożono wyglądającym drogo chodnikiem, przytrzymywanym mosiężnymi prętami u podstawy każdego
stopnia. Usłyszał głos dochodzący z interkomu u podnóża schodów. Ciepły baryton Fentona przez nieduże głośniki brzmiał piskliwie. — Jestem na dole. Na końcu korytarza. Ambler przeszedł przez otwarte drzwi i pokonał jeszcze jedne wąskie schody. Na półpiętrze zapukał do zamkniętych drzwi. Paul Fenton otworzył drzwi i wprowadził go do pomieszczenia, które wyglądało jak gabinet naukowca. Wszędzie były rzędy ksiąg. Nie takich, jakie kupuje się do urządzania wnętrz, lecz woluminów, do których najwyraźniej często zaglądano — grzbiety były poprzecierane i wyblakłe ze starości. — Usiądź — rzucił uprzejmie Fenton. Skinął w stronę zaopatrzonego w kółka stołka barowego, a sam zajął miejsce na składanym metalowym krzesełku. — Przytulnie tu — rzekł Ambler. Był dziwnie spokojny. Karetka trafiła do automatycznego garażu parkingowego; nikt w hotelu Beaubourg nie przyglądał im się podejrzliwie, gdy tam wrócili. Tak po prostu znów zanurzyli się w normalności. Teraz, wkraczając do spokojnego, dziwnego imperium miliardera, Ambler czuł się trochę otępiały. — Śmiejesz się — odparł Fenton. — Ale to nieomal idealne odwzorowanie gabinetu Pierre’a du Pré w Collège de France. Na górze jest pomieszczenie, które wygląda dokładnie jak gabinet dentysty z Montparnasse’u. To mógłby być plan filmowy. Zleciłem naszym dwóm technikom, aby sprawdzili, czy da się to zrobić. Mówię ci, to nie było proste. — Powiadają, że co dwie głowy to nie jedna. — Ambler obrócił się powoli na winylowym siedzisku stołka. — Więc pewnie uznałeś, że co dwie pary rąk to nie jedna. — Co masz na myśli? Z wystudiowaną nonszalancją Ambler odwrócił się do miliardera. — Zdziwiło mnie, że postanowiłeś umieścić w Ogrodzie Luksemburskim drugiego strzelca, nic mi o tym nie mówiąc. Może uznałeś to za rodzaj dodatkowego zabezpieczenia, ale, moim zdaniem, to operacyjnie nieuzasadnione. Mogłem przez pomyłkę sprzątnąć twojego faceta. Biorąc go omyłkowo za wroga. — Nie rozumiem — rzekł Fenton z pewnym zakłopotaniem. Ambler nie owijał w bawełnę. — Chodzi mi o to, że nie pracuję ze wsparciem, jeśli nic o nim nie wiem. — Z jakim wsparciem?
Ambler przyglądał się twarzy Fentona, usiłując dostrzec na niej jakieś sprzeczności czy choćby śladowe napięcie. Niczego takiego nie zauważył. — A co do tego Chińczyka… — Jakiego Chińczyka? — spytał niepewnie Fenton. — Nie masz pojęcia, o czym mówię, prawda? — Niestety nie. Ktoś tam był? Powinienem się czymś martwić? Jeżeli masz powód, by podejrzewać, że doszło do złamania procedur bezpieczeństwa, powiedz mi o tym. — Uwierz mi, gdyby do tego doszło, pierwszy byś się o tym dowiedział — powiedział gładko Ambler. — Nie, nic z tych rzeczy. Rozumiem, że musiałeś mieć na pozycji swoich obserwatorów. — Przecież to standardowa procedura. — Nie ma sprawy. W operacjach JSP zwykle informowano mnie o wszystkim, ale to było kiedyś. Wybacz staremu wydze, że jest trochę spięty. Nie ma powodu do niepokoju. — Doskonale — rzekł Fenton. Swój sukces zawdzięczał umiejętności koncentrowania się na sprawach ważnych i odrzucaniu nieistotnych, w jego mniemaniu, szczegółów. — Przez moment już zacząłem się o ciebie martwić. Ale okazałeś się godny swojej reputacji. Bardzo mnie to cieszy. Wykonałeś zadanie, zrobiłeś to czysto i szybko. Wykazałeś się pomysłowością, zręcznością i umiejętnością błyskawicznego podejmowania kluczowych decyzji. Najwyższej wagi. To cechy charakteryzujące najlepszych. Prawdę mówiąc, uważam, że czeka cię świetlana przyszłość. Chciałbym nawiązać z tobą bliższą współpracę. Na samym szczycie drabiny decyzyjnej. Zwróć uwagę, że w GSS nie ma biurokracji. Ludzie, którzy patrzą na świat z samej góry, muszą być drapieżnikami. Oto moja filozofia. — Przerwał i uniósł rękę. — Ale nie zapomniałem o naszej rozmowie przed Palais des Congrès. Chciałeś się dowiedzieć pewnych rzeczy. Powiedziałem ci, że miałeś potężnych wrogów i potężnych przyjaciół, i wygląda na to, że miałem rację. Rozmawiałem z moim mocodawcą z Departamentu Stanu. — I? — Najwyraźniej mają wiele do powiedzenia, ale nie chcieli podzielić się tym ze mną. Tajne informacje, tego typu rzeczy… No i dobrze, potrafię to uszanować. Dobra wiadomość jest taka, że mój mocodawca zgodził spotkać się z tobą twarzą w twarz i osobiście udzielić ci wszelkich wyjaśnień. Uzgodnimy termin tak szybko, jak to będzie możliwe. Może nawet spotkanie odbędzie się tutaj.
— Kim jest ten mocodawca? — Obiecałem, że tego nie zdradzę. Jeszcze nie. Musisz zrozumieć jedno, a mianowicie to, że zawsze dotrzymuję słowa. — Wobec tego trzymam cię za słowo — uciął Ambler. — Cholera, Fenton, mówiłem ci, że żądam informacji w charakterze zapłaty. Zależy mi na wiedzy. Myślisz, że możesz mnie zbyć czymś w rodzaju „czek wysłałem pocztą”? Rumiane oblicze Fentona poczerwieniało jeszcze bardziej. — To nie tak — rzucił zdecydowanym tonem. — Mój mocodawca bardzo chce się z tobą spotkać. Teraz nawet bardziej niż dotychczas. To kwestia kilku dni. A przez ten czas raczej nie będziesz się nudził. Wiem, że agent taki jak ty musi się aż palić do pracy. Na pewno spieszno ci wrócić do roboty. W tym momencie nie ma takiego zlecenia, którego bym ci nie powierzył. Niewielu jest na tym świecie tak dobrych, jak się o nich mówi. Ale ty stanowisz wyjątek. To pewne. — Co mogę powiedzieć? — odparł neutralnie Ambler. Nić Ariadny. Dowiedz się, dokąd prowadzi, pomyślał. — Szykuję dla ciebie coś naprawdę ekscytującego. To poważny projekt. Ale jeszcze się nie pakuj. Wcześniej mam tu dla ciebie inne zlecenie. — Jeszcze jedno? — To człowiek, którego naprawdę trzeba zabić — rzekł Fenton. — Wybacz, że mówię to tak otwarcie. Ale zadanie nie będzie łatwe. — Nie będzie łatwe — powtórzył za nim Ambler. — Powiem ci coś jeszcze. Wydział Operacji Konsularnych wystawił zlecenie na tego faceta. Uznali go za człowieka do odstrzału. I włączyli do operacji swoich najlepszych ludzi. Ale kiedy obiekt zwinął żagle, zwrócili się po pomoc do mnie. Bo nie mogą niczego pozostawić przypadkowi. Gdy najmujesz Fentona, wynik masz gwarantowany. A teraz ja przydzielam do tej operacji mojego najlepszego człowieka, czyli ciebie. — Opowiedz mi coś więcej o celu. — Mówimy o kimś, kto dysponuje najwyższymi umiejętnościami i jest świetnie wyszkolony. To wysokiej klasy tajny agent, który zszedł na złą drogę. — Wyczuwam kłopoty. — Jeszcze jakie. W tej sytuacji należy spodziewać się najgorszego. — Kto to jest? — spytał prosto Ambler. — To socjopata, który w związku z wieloletnim doświadczeniem w pracy w terenie i w agencji ma w głowie mnóstwo ważnych informacji o charakterze
rządowym. — Fenton wyglądał na głęboko zmartwionego. — Tajemnice państwowe, kody dostępu, procedury operacyjne, co tylko zechcesz, a wszystko z pierwszej ręki. Tyle że facet ma nie po kolei w głowie. Każdy kolejny dzień jego życia to dzień, kiedy Stany Zjednoczone są narażone na niewyobrażalne ryzyko. — Dzięki za te informacje. Ale brakuje mi jego nazwiska. — Oczywiście — odparł Fenton. — Facet nazywa się Harrison Ambler. Ambler nagle pobladł. Fenton uniósł brew. — Znasz go? Ambler zmusił się, by oddychać normalnie. — Powiedzmy, że łączy nas wspólna przeszłość.
Część trzecia
Więcej na: www.ebook4all.pl
Rozdział 19
Langley, Wirginia Clayton Caston ponownie zajął się teczką pacjenta, którą dostarczono rano. Przez chwilę przyglądał się kolorowej kopii niedużego zdjęcia. Przystojna, choć nierzucająca się w oczy twarz, w której było coś okrutnego. Caston nie poświęcił jej wiele uwagi. Niektórzy śledczy lubili nadawać „twarz” ściganym ofiarom; on do nich nie należał. Podpisy cyfrowe, zestawienia wydatków — te rzeczy ujawniały o wiele więcej niż to, co każdy wie: że człowiek, którego poszukiwali, ma dwoje oczu, usta i nos. — Adrianie! — zawołał. — Tak, shifu. — Asystent złączył dłonie jak do modlitwy. Shifu, jak dowiedział się Caston, znaczy tyle co „nauczyciel” i jest zaszczytnym tytułem używanym powszechnie w filmach o sztukach walki. Uznał, że chłopak musi mieć osobliwe poczucie humoru. — Jakieś postępy z listą personelu oddziału trzy Z? — Nie — odparł Adrian. — Ale otrzymał pan M trzydzieści trzy A, prawda? — Owszem. Imponujące tempo. — Poza tym zadbałem, żeby dostał pan kopię akt osobowych pacjenta, z jego aktualną fotografią. — Mam ją — przyznał Caston. — Jeżeli chodzi o listy personelu… cóż… powiedziano mi, że są uaktualniane. — Weźmiemy to, co nam dadzą. — Właśnie o to mi chodzi. Nic nam nie chcą dać. — Adrian z zamyśleniem przygryzł dolną wargę, a jego złoty ćwiek zabłysł w świetle jarzeniówek. — Muszę powiedzieć, że to naprawdę orka na ugorze. Zupełnie jakby dosłownie zapierali się rękami i nogami, żeby nam nie pomóc. Caston surowo uniósł brew.
— Dosłownie zapierali się rękami i nogami czy tylko w przenośni? — Bez obawy. Nie zamierzam się poddać. Caston pokręcił głową, a gdy rozsiadł się wygodniej w fotelu, uśmiech znikł mu z twarzy. Jego niepokój narastał. Miał wrażenie, że dane, które otrzymał, zostały wstępnie przeredagowane. Spreparowane. Jakby specjalnie przygotowano je dla kogoś takiego jak on. Ujawniano coraz więcej informacji na temat działalności Tarquina jako członka Jednostki Stabilizacji Politycznej albo Wydziału Operacji Konsularnych. Nie było tam jednak ani słowa o prywatnej tożsamości Tarquina. I żadnych informacji mogących wyjaśniać, w jaki sposób trafił do zakładu Parrish Island. Zazwyczaj wszystko sprowadzało się do ilości dokumentów. W tym przypadku jednak dokumenty dotyczące uwięzienia Tarquina w szpitalu psychiatrycznym okazały się niedostępne. Parrish Island była ściśle tajną placówką rządową; każdy tamtejszy pracownik miał osobną grubą teczkę, ale wszelkie próby dotarcia do akt personelu z oddziału Tarquina kończyły się niepowodzeniem. Wątpił, że odpowiedzialni za to są urzędnicy; wątpił też, że śledztwo próbuje torpedować ktoś, kto zajmuje w Departamencie Stanu podobne stanowisko jak on. To oznaczało, że osoba lub osoby, starające się zahamować postępy w dochodzeniu, znajdują się na innym poziomie; albo gdzieś w dole, poniżej zasięgu radarów, albo na samej górze, gdzie nie prowadzi się obserwacji. To było naprawdę irytujące. Usłyszał podwójny dzwonek telefonu — połączenie wewnętrzne. Dzwonił Caleb Norris, który nie był zadowolony. Caston miał natychmiast się do niego zgłosić. Kiedy zjawił się w gabinecie zastępcy dyrektora Agencji, ten miał tak poważną minę, na jaką wskazywał jego surowy głos. Skrzyżował masywne ramiona na piersi; spod mankietów wystawały kępki kręconych czarnych włosów. Na szerokiej twarzy mężczyzny malowała się konsternacja. — Wiadomość z góry. Mamy zakończyć śledztwo. — Unikał wzroku Castona, kiedy to mówił. — Tak po prostu. — O czym ty mówisz? — Caston starał się opanować zdziwienie. — O tym, że doszło do porozumienia na wysokim szczeblu, pomiędzy Departamentem Stanu a Agencją — wyjaśnił Norris. Na jego czole perlił się pot, błyszczący w padających ukośnie promieniach popołudniowego słońca. — Przekazano nam w ramach wyjaśnienia, że dochodzenie zakłóca prowadzoną aktualnie ściśle tajną operację.
— Jakie są szczegóły tej operacji? Norris wzruszył ramionami, a w efekcie całą górną połową ciała. Jego twarz spochmurniała z rozdrażnienia zmieszanego z niechęcią, która nie była skierowana przeciwko Castonowi. — Jest ściśle tajna, rozumiesz? Nie przekazano nam na jej temat żadnych informacji — rzekł ze wzburzeniem. — Mówią, że Tarquin jest w Paryżu. Tam go przejmą. — Przejmą, czy zdejmą? — Kto to wie? Wygląda na to, że decyzje już zostały podjęte. I nikt nie zechciał nas o tym poinformować. — Właściwą reakcją na oburzające zachowanie jest oburzenie — skwitował Caston. — Clay, cholera. Nie mamy wyboru. To nie jest gra. Sam szef mówi, żeby trzymać się od tego z daleka, bo inaczej polecą głowy. Słyszałeś, co powiedziałem? Sam szef. — Ten sukinsyn nie potrafiłby odróżnić polepy od polipa — uciął Caston. — To zła decyzja. — Wiem, że zła — zagrzmiał Norris. — To cholerna instytucjonalna przepychanka, typowy przykład zakulisowej walki o władzę. Żadna ze służb wywiadowczych nie chce zaakceptować nadrzędnej roli CIA. I to się nie zmieni, dopóki nie dostaniemy poparcia ze strony głównodowodzącego i senatu. — Naprawdę nie lubię, gdy ktoś mi przerywa — rzekł z naciskiem Caston. — Kiedy rozpoczynam śledztwo… Norris spojrzał na niego z rozdrażnieniem. — To, co myślisz ty albo co myślę ja, nie ma większego znaczenia. W grę wchodzą sprawy proceduralne. Ale faktem jest, że szef się ugiął, podjął decyzję, a naszym zadaniem jest niewychylanie się poza szereg. Caston milczał przez dłuższą chwilę. — Czy to wszystko nie wydaje ci się nietypowe? — odparł w końcu. — Jasne, że tak. — Norris zaczął nerwowo spacerować po gabinecie. — To cholernie nietypowe — powiedział Caston. — A tego nie lubię. — Ja też nie. Ale to niczego nie zmienia. Zamykasz sprawę, podobnie jak ja. A potem spalimy te akta. Ty i ja. I zapomnimy, że kiedykolwiek do nich zaglądaliśmy. Takie są rozkazy z góry. — To cholernie nietypowe — powtórzył Caston.
— Clay, musisz się nauczyć, że niektórych walk nie da się wygrać — rzekł zrezygnowanym tonem Norris. — Nie rozumiesz, że to nie ty wybierasz sobie bitwę, ale ona ciebie? — Caston odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę drzwi. Kto zlecił zamknięcie tej sprawy, u licha? W ponurym nastroju wrócił i usiadł przy swoim biurku. Być może jedno nietypowe zdarzenie zasługiwało na kolejne. Przeniósł wzrok na bardziej niechlujne stanowisko pracy Adriana i trybiki w jego głowie zaczęły się obracać. Mówią, że Tarquin jest w Paryżu. Tam go przejmą. Wreszcie wyjął żółtą kartkę papieru i zabrał się do sporządzania listy. Peptobismal. Ibuprofen. Maalox. Imodium. Nie można wyruszyć w drogę, nie zabezpieczywszy się jak należy. Słyszał o podróżniczych „sensacjach żołądkowych”. Wzdrygnął się na samą myśl, że będzie musiał wejść na pokład samolotu. Nie obawiał się wysokości, tego, że maszyna się rozbije ani że w samolocie będzie klaustrofobicznie ciasno. Przerażała go raczej perspektywa oddychania przetworzonym powietrzem, tym samym, które wydychali jego współpasażerowie… a niektórzy z nich mogli mieć przecież gruźlicę albo jakieś inne choróbsko. To takie niehigieniczne. Pewnie przydzielą mu fotel, z którego sprzątacz zmywał wcześniej wymiociny. W każdej szczelinie mogły się kryć pasożyty żyjące w ludzkich jelitach. A koce, które rozdają stewardesy, na pewno są siedliskiem krętków. W dolnej szufladzie miał The Merck Manual, podręcznik medyczny, i z trudem powstrzymywał się, by nie zacząć przeglądać znajdującego się tam indeksu alfabetycznego. Nabrał głęboko powietrza, poczuł narastający lęk i odłożył pióro. Kiedy dotrze na miejsce, będzie musiał się zmierzyć z wyzwaniem cudzoziemskiej kuchni. Francja na pewno miała własną listę koszmarów, nie sposób tego uniknąć. Ślimaki. Żabie udka. Sery pleśniowe. Marskie wątroby karmionych na siłę gęsi. Nie znał języka, problemy z porozumiewaniem się będą stanowić ciągłe zagrożenie. Mógłby zamówić kurczaka, a zamiast tego dostać jakieś paskudztwo, które akurat smakuje jak kurczak. Biorąc pod uwagę osłabienie spowodowane potencjalnym zagrożeniem gruźlicą, tego rodzaju niefortunne zdarzenia mogą okazać się katastrofalne w skutkach. Wzdrygnął się. Przyjmował na swoje barki wyjątkowo ciężkie brzemię. Nie zrobiłby tego, gdyby nie miał pewności, że stawka jest szczególnie wysoka.
Znów sięgnął po pióro i zaczął sporządzać dalsze notatki. W końcu, zapisawszy zgrabnym charakterem pisma niemal całą stronę, uniósł wzrok i przełknął ślinę. — Adrianie, wybieram się w podróż. Do Paryża. Na urlop. — Starał się, by w jego głosie nie dało się wyczuć zaniepokojenia. — Ale ekstra! — rzekł Adrian z niestosownym entuzjazmem. — Na tydzień czy dwa? — Mniej więcej — odparł Caston. — Co zwykle ludzie zabierają na taki wyjazd? — Czy to podchwytliwe pytanie? — Jeżeli nawet, to niezamierzenie. Asystent wydął wargi i zamyślił się. — A co zwykle zabiera pan, wyjeżdżając na urlop? — Nie jeżdżę na urlop — odparł Caston tonem urażonej dumy. — No, to kiedy pan podróżuje. — Nie cierpię podróżowania. Nigdy tego nie robię. No, chyba że odbieram dzieciaki z kolonii, jeżeli to się liczy. — Nie. To raczej się nie liczy. Ale w Paryżu na pewno się panu spodoba. Będzie się pan świetnie bawił. — Szczerze wątpię. — Więc dlaczego pan się tam wybiera? — Już ci mówiłem, Adrianie. — Caston wykrzywił usta w sztucznym uśmiechu. — Jadę na urlop. To nie ma nic wspólnego z pracą. Ani z naszym śledztwem, które, nawiasem mówiąc, oficjalnie nakazano mi zakończyć. Przez twarz Adriana przemknął grymas zrozumienia. — Musiał pan uznać to za coś… nietypowego. — I to bardzo nietypowego. — Można by to nazwać prawdziwą anomalią. — Mniej więcej. — Ma pan dla mnie jakieś instrukcje? — Adrian sięgnął po długopis. — Shifu? — W jego oczach pojawiły się iskierki podniecenia. — Skoro o tym wspomniałeś, to muszę przyznać, że owszem, mam, i to nawet kilka. — Caston rozsiadł się wygodnie w fotelu, a na jego ustach wykwitł delikatny uśmiech. — Słuchaj uważnie, Mały Pasikoniku.
Rozdział 20
Paryż W odległości kilkuset metrów od place de la Concord, przy rue St. Florentin, ciągnął się rząd eleganckich kamienic w stylu Haussmanna, z majestatycznymi balustradami balkonów z kutego żelaza i wysokimi oknami. Czerwone markizy osłaniały witryny szacownych bibliotek, perfumerie i siedziby zagranicznych firm i urzędów. Pod numerem drugim mieścił się wydział konsularny ambasady Stanów Zjednoczonych i było to ostatnie miejsce, w którym Ambler mógłby się pokazać. Jednakże właśnie w tym pozornym szaleństwie kryła się racjonalność jego metody. Po tym, co wydarzyło się w Ogrodzie Luksemburskim, nie miał najmniejszych wątpliwości, że wszystkie placówki Wydziału Operacji Konsularnych, tu i na całym świecie, zostały zaalarmowane i musiały poszukiwać Tarquina. Paradoksalnie mógł wykorzystać tę panikę. W sumie po części chodziło o to, by wiedzieć, czego się szuka, a Ambler to wiedział. Wiedział, że biura sekcji konsularnej przy rue St. Florentin numer 2 stanowiły idealną przykrywkę dla placówki Wydziału Operacji Konsularnych. Na parterze stały kolejki bezradnych turystów, którzy stracili paszporty, a teraz wypełniali formularze wydawane przez urzędnika o wyrazie twarzy przedsiębiorcy pogrzebowego i podobnym nastawieniu. Obcokrajowców traktowano jeszcze gorzej. Wnioski wizowe rozdawano w tempie ślimaka cierpiącego na chorobę Parkinsona. Żaden z interesantów ani pracowników nigdy nie zastanawiał się, co może się dziać na górnych piętrach albo dlaczego korzysta się tam z usług innej ekipy sprzątającej ani czemu tamtejsi pracownicy wchodzą i wychodzą innymi drzwiami niż personel wydziału paszportowo-wizowego. Górne piętra zajmowało paryskie biuro Wydziału Operacji Konsularnych. To właśnie ci ludzie, jak wynikało z tego, czego dowiedzieli się agenci Fentona, zdecydowali, że były agent o kluczowym znaczeniu, znany jako Tarquin, jest do odstrzału. Spróbuje wejść do jaskini lwa, ale tylko wtedy, jeżeli będzie miał pewność, że lew opuścił swoją kryjówkę.
Wspomnianym lwem był niejaki Keith Lewalski, korpulentny mężczyzna pod sześćdziesiątkę, który kierował paryskim biurem Wydziału Operacji Konsularnych żelazną ręką, a jego poziom paranoi bardziej pasowałby do Moskwy z połowy stulecia niż do współczesnej Europy Zachodniej. Wzburzenie, a nawet pogarda, jaką wzbudzał u podwładnych, znaczyły dla niego tyle co nic, bo ci, którym składał raporty, uważali go za solidnego szefa placówki, niemającego na koncie poważniejszych uchybień. Dotarł tak wysoko, jak tego pragnął; nigdy nie przejawiał większych ambicji. Ambler znał go tylko ze słyszenia, ale opinie o nim były takie, że nie zamierzał ich sprawdzać. Wszystko w rękach Laurel. Czy to był błąd? Czy narażał ją na niebezpieczeństwo? Nie potrafił jednak wyobrazić sobie innego sposobu na realizację planu. Usiadł przy stoliku w pobliskiej kawiarni i spojrzał na zegarek. Jeżeli Laurel się udało, rezultaty powinien ujrzeć lada chwila. A jeśli nie? Przepełnił go lodowaty strach. Przekazał jej szczegółowe instrukcje dotyczące tego, co miała zrobić, i wyuczyła się ich na pamięć. Ale przecież nie była profesjonalistką. Czy da radę improwizować, poradzić sobie z tym, co nieoczekiwane? Gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, powinna już była zadzwonić z ambasady Stanów Zjednoczonych przy avenue Gabriel 2 do konsulatu. Zrobiłby to sam, ale nie mógł ryzykować, ponieważ telefony w konsulacie mogły być zaopatrzone w analizatory głosu. Czy Laurel sobie z tym poradzi? Rozważyli wiele scenariuszy, w końcu zdecydowali się na jeden. Miała przedstawić się w ambasadzie jako osobista asystentka dobrze znanego kustosza muzeum, zaangażowanego w program międzynarodowego partnerstwa placówek muzealnych, kuratora, który wysłał ją, by ustaliła szczegółowy grafik zbliżającego się spotkania. Pretekst był prosty i niejasny zarazem. Zebranie odpowiednich szczegółów ze strony internetowej ambasady było zbyt trudne. Ambler liczył poza tym na to, że w wydziale spraw kulturalnych ambasady panuje dezorganizacja, jeśli nie kompletny chaos. Tamtejszy personel deptał sobie nawzajem po piętach, powielając lub pomijając zadania natury administracyjnej. „Asystentka kuratora” miała powiedzieć, że nastąpiła jakaś pomyłka co do dat, i powinna zostać wysłana na czwarte piętro. Ambler przewidział, że będzie musiała chwilę poczekać, zanim ktoś wyjaśni sprawę. Tymczasem Laurel miała poprosić o możliwość skorzystania z telefonu, aby mogła zadzwonić do swojego szefa.
Następnie miała zadzwonić pod numer, który jej podał, i posługując się żargonem, którego ją nauczył, poprosić o natychmiastowe połączenie z Keithem Lewalskim. Do ambasady przybył wysokiej rangi dygnitarz z Departamentu Stanu i konieczna jest niezwłoczna odprawa z udziałem pana Lewalskiego. Dyspozytor z konsulatu powinien potwierdzić, że telefonowano rzeczywiście z ambasady Stanów Zjednoczonych, a użyte słowa i zwroty miały wskazywać na sytuację awaryjną, do której rozwiązania trzeba było zastosować wyjątkowe środki. Zadanie Laurel wymagało nie tyle działania, co raczej precyzji. Czy potrafiła je wykonać? Czy sobie poradziła? Ambler znów spojrzał na zegarek, próbując nie myśleć o wszystkim, co mogło pójść nie tak. Pięć minut później, gdy zobaczył, jak podstarzały otyły biurokrata wyłania się pospiesznie z budynku przy rue St. Florentin numer 2 i wsiada do limuzyny, aż odetchnął z ulgą. Udało jej się. A czy on sobie poradzi? Kiedy limuzyna znikła za rogiem, Ambler, udając człowieka zmęczonego, lecz zdecydowanego, wszedł do budynku. — Wnioski paszportowe na lewo, wnioski wizowe na prawo — rzekł znudzony mężczyzna w mundurze. Siedział przy czymś, co wyglądało jak szkolna ławka połączona z krzesełkiem. Na blacie stał kubek z kilkoma zatemperowanymi ołówkami, prostymi, bez gumek na końcach. Pewnie zużywano ich tu dziennie po kilkadziesiąt sztuk. — Sprawa służbowa — burknął Ambler, funkcjonariusz szorstkim ruchem głowy skierował go na tyły pomieszczenia. Nie zwracając uwagi na rzędy innych biurek, Ambler podszedł do stanowiska oznaczonego tabliczką „Oficjalne sprawy służbowe”. Przy biurku siedziała młoda krępa kobieta z rozłożoną przed nią wydrukowaną listą zaopatrzenia biurowego. Odznaczała kolejne pozycje, stawiając „ptaszki” w pustych kratkach. — Jest Arnie Cantor? — zapytał Ambler. — Chwileczkę — odparła kobieta i znikła za drzwiami. Odprowadził ją wzrokiem. Po chwili przy kontuarze pojawił się młody mężczyzna, sprawiający wrażenie kompetentnego. — Pytał pan o Arniego Cantora? Mogę prosić o pana nazwisko? Ambler wywrócił oczami. — Albo tu jest, albo go nie ma — powiedział, udając znudzonego. — I od tego właśnie zacznijmy.
— W tej chwili go nie ma — odparł ostrożnie mężczyzna. Miał krótkie włosy, ostrzyżone na korporacyjną modłę, nie po wojskowemu, i szczere spojrzenie typowe dla młodych pracowników tajnych służb. — Znaczy, że jest w Mediolanie i posuwa principessę? Niech pan nie odpowiada. Młody agent z trudem powstrzymał uśmiech. — Nie słyszałem, żeby ktoś ją tak nazywał — mruknął. — Może ja mógłbym panu pomóc. — To wykracza poza zakres pańskich kompetencji — uciął Ambler i spojrzał na zegarek. — O cholera. Jajcarze z was, co nie? — Słucham? — Słuchaj uważnie, bo na razie kiepsko ci idzie. — Jeżeli zechce pan podać mi swoje nazwisko… — Nie wie pan, kim jestem? — Niestety, nie. — Wobec tego należy przyjąć, że nie powinieneś wiedzieć, kim jestem. Sprawiasz wrażenie gołowąsa, który ma jeszcze mleko pod nosem. Wyświadcz sobie przysługę. Jeżeli coś cię przerasta, wezwij kogoś kompetentnego. „Gołowąs”, „ma jeszcze mleko pod nosem” — tak w Wydziale Operacji Konsularnych określano wszystkich agentów terenowych, którzy dopiero niedawno ukończyli podstawowe szkolenie. Młodzieniec uśmiechnął się krzywo do Amblera. — Więc co mam zrobić? — Masz kilka możliwości. Możesz zadzwonić do Arniego… podam ci numer Franceski, jeżeli go nie masz. Albo możesz wysłać jednego z waszych urzędasów na górę. Przynoszę wieści, comprenez-vouz? A im szybciej zniknę z oczu tym wszystkim cywilom tutaj, tym lepiej. Powinniśmy pójść tam natychmiast. — Znów spojrzał na zegarek, wyrażając zniecierpliwienie. — Bo ja nie mam czasu. Gdybyście wy, popaprańcy, zrobili, co do was należy, nie musiałbym się tu w ogóle fatygować. — Muszę zobaczyć jakiś dokument tożsamości. — Młody agent sprawiał wrażenie zdezorientowanego, niepewnego. — Stary, znów dałeś plamę. Dokumentów mam, ile zechcę: pięć różnych kompletów na różne nazwiska. Mówiłem już, że ściągnięto mnie tu wprost z terenu. Myślisz, że mam przy sobie moje prawdziwe dokumenty? — Ambler
zamilkł, a po chwili dodał: — Ej, nie zmuszaj mnie, żebym dał ci nieźle popalić. Też byłem kiedyś w tym samym miejscu, co ty teraz. Pamiętam dobrze, jak to jest. Wszedł za kontuar i wcisnął guzik zaopatrzonej w harmonijkową kratę windy. — Nie może pan sam wjechać na górę — powiedział młody agent. — Nie zrobię tego — odparł skwapliwie Ambler. — Jedziesz ze mną. Agent wyglądał na rozbawionego, ale wsiadł z Amblerem do windy. Władczość i pewność siebie w tonie głosu nieznajomego okazały się skuteczniejsze niż jakikolwiek dokument tożsamości. Ambler wcisnął guzik trzeciego piętra. Pomimo staroświeckiego wyglądu — harmonijkowej kraty i obitych skórą drzwi z niewielką szybką — maszyneria była nowa, tak jak się tego spodziewał Ambler, i kiedy drzwi się otworzyły, odniósł wrażenie, jakby znalazł się w zupełnie innym budynku. Choć nie do końca nieznanym. Wyglądał jak każda z filii Biura Badań i Analiz Wywiadowczych Departamentu Stanu. Rzędy biurek, monitorów płaskoekranowych, komputerów, telefonów. Rzędy niszczarek, standardowego wyposażenia biur Departamentu Stanu od roku 1979, kiedy doszło do zajęcia ambasady Stanów Zjednoczonych w Teheranie. Ale przede wszystkim znajomo wyglądał personel — nie konkretne osoby, lecz raczej specyficzny typ osób. Białe koszule, odpowiednio dobrane stonowane krawaty, parę drobnych znamion i można by ich wziąć za pracowników firmy IBM z początku lat sześćdziesiątych, złotego wieku amerykańskich technologii. Ambler szybko zlustrował wzrokiem pomieszczenie, rozpoznając starszego rangą oficera na chwilę przed tym, jak ten mężczyzna o wypiętej klatce piersiowej, wąskich biodrach, pociągłej twarzy, gęstych czarnych brwiach i włosach zapewne niegdyś opadających zawadiacko na czoło, podniósł się z miejsca. Zastępca Keitha Lewalskiego. Siedział przy narożnym biurku w pomieszczeniu, w którym nie było oddzielnych gabinetów. Ambler nie czekał, aż do niego podejdzie. — Ej, ty! — zawołał bezceremonialnie. — Chodź no tu. Musimy pogadać. Mężczyzna zbliżył się, wyraźnie zakłopotany. — Jak długo jesteś w Paryżu? — zapytał ostro Ambler. Odpowiedź padła dopiero po dłuższej chwili: — A pan to kto, tak na marginesie? — Od kiedy, do cholery? — Od sześciu miesięcy — odparł ostrożnie tamten. — Odebraliście ostrzeżenie przed Tarquinem? — spytał Ambler półgłosem.
Facet z wypiętą klatą skinął głową. — Wobec tego wiesz, kim jestem, a raczej, kim jesteśmy. I wiesz, że nie powinieneś zadawać żadnych więcej pytań. — Jesteś z ekipy przechwytującej? — wyszeptał mężczyzna. W jego głosie dało się wyczuć strach, ale także zazdrość; tak biurokrata mógł się zwracać do zawodowego zabójcy. — Nie ma żadnej ekipy przechwytującej, a ty mnie nigdy nie spotkałeś — rzekł Ambler oschłym tonem, choć odpowiedział na pytanie prawie niedostrzegalnym skinieniem. — Tak to rozegramy, zrozumiano? Jeżeli macie z tym jakiś problem, załatwcie to z podsekretarzem, jasne? Choć gdybym miał nadzieję na dłuższą karierę, zastanowiłbym się nad tym dwa razy. Tam ludzie nadstawiają tyłków, żebyście wy tutaj mogli mościć swoje tłuste dupska na miękkich fotelach. Straciłem dziś człowieka. Jeśli nasze dochodzenie ujawni, że to wy pokpiliście sprawę, będę bezlitosny. Podobnie jak moi ludzie. Pozwolę sobie przypomnieć o najważniejszym: liczy się czas. Mężczyzna wyciągnął rękę. — Jestem Sampson. Czego panu potrzeba? — Chodzi o zwykłe sprzątanie — odparł Ambler. — Chce pan powiedzieć, że… — Cel został wyeliminowany punktualnie o dziewiątej. — Szybka robota. — Szybsza, niż się tego obawialiśmy. I bardziej brudna, niżbyśmy sobie tego życzyli. — Rozumiem. — Szczerze wątpię, Sampson. — Głos Amblera był władczy, rozkazujący. — Martwi nas ta wasza mała łódka. Obawiamy się, że możecie mieć przeciek. — Co? Nie mówi pan poważnie. — Mówię śmiertelnie poważnie. To tylko jedna z możliwości, ale musimy to sprawdzić. Tarquin wiedział za dużo. Jak powiedziałem, zrobił się przy tym spory bałagan. Muszę nawiązać bezpieczne połączenie z Waszyngtonem. Ultrabezpieczne. Żeby się nie okazało, że ściany miały gdzieś małe różowe uszka. — Powinniśmy przedyskutować to z… — Natychmiast, do cholery. — Wobec tego powinien pan skorzystać z twierdzy, specjalnie zabezpieczonej komory sferycznej na górze. Jest sprawdzana każdego dnia, z samego rana.
Zaprojektowana w celu zabezpieczenia absolutnej prywatności. Wszystko zgodnie z wymogami Departamentu Stanu. — Pomagałem opracowywać te wymogi — rzucił Ambler. — Wymagania to jedno, a ich realizacja to całkiem co innego. — Osobiście gwarantuję, że to miejsce jest absolutnie bezpieczne. — Mam do przekazania raport. Muszę się także dowiedzieć paru rzeczy. A potem niech się dzieje co chce. — Oczywiście — rzekł Sampson. Ambler posłał mu surowe spojrzenie. — Chodźmy — rzucił. ••• Wszystkie ważniejsze placówki konsularne dysponowały czymś w rodzaju „komory”, w której gromadzono, przetwarzano i przekazywano dane wywiadowcze. W ostatnich dekadach siedziby centralnego dowodzenia stały się szczególnie ważne jako symbol amerykańskiej potęgi. Kiedy zimna wojna się skończyła, Departament Stanu uległ w końcu sugestiom wojskowych i postawił bardziej na rozwiązania militarne niż dyplomatyczne. Taki był świat, lecz nie w takim świecie żyli ludzie pokroju Sampsona; ci gorliwie wykonywali swoje obowiązki, sporządzali raporty analityczne i wyobrażali sobie, że biorą udział w operacjach taktycznych, choć wszelkie operacje przechodziły im koło nosa. „Komora” znajdowała się za dwojgiem oddzielnych drzwi, a system wentylacyjny opracowano tak, aby ciśnienie wewnątrz było nieco wyższe niż w pokojach na zewnątrz. Dzięki temu, gdyby któreś z drzwi zostały otwarte, ktoś, kto znajdowałby się w „komorze”, od razu by o tym wiedział. Drzwi, zrobione z grubej stali, ze specjalnymi podgumowaniami na krawędziach, były odporne na wybuchy. Po zamknięciu pomieszczenie stawało się dźwiękoszczelne. Zgodnie z wymogami ściany wykonano z naprzemiennie kładzionych warstw włókna szklanego i betonu. Ambler wszedł do „komory” i wcisnął guzik zamykający magnetycznie blokowane drzwi. Na chwilę zapadła kompletna cisza; w pokoju panowała nieprzyjemna duchota i półmrok. Zaraz potem rozległ się złowrogi szum uruchamianego systemu wentylacyjnego, włączyło się też oświetlenie halogenowe. Ambler znajdował się w pomieszczeniu, które miało około stu dwudziestu
metrów kwadratowych. Były tam dwa stanowiska robocze, jedno przy drugim, z blatami pokrytymi białym laminatem, oraz dwa fotele z owalnymi siedzeniami i oparciami, obite czarnym materiałem syntetycznym. Na biurkach stały płaskoekranowe monitory, takie same jak te na dole, a na półkach powyżej — beżowe wieże komputerowe. Łącze światłowodowe zapewniało szybki przepływ danych do Waszyngtonu i z powrotem. Zagraniczne zasoby danych były na bieżąco uaktualniane i codziennie synchronizowane. Komputery były zaopatrzone w osiemdziesięcioczteroterabajtowe twarde dyski do magazynowania danych, z proaktywnym monitoringiem oraz oprogramowaniem do wykrywania i naprawy błędów. Ambler wiedział, że są tu także urządzenia mogące w przypadku jakichś nieprzewidzianych zdarzeń automatycznie wyczyścić cały ten sprzęt. Przedsięwzięto wszelkie środki, aby ten ogromny magazyn danych nigdy nie trafił w niepowołane ręce. Włączył monitor i odczekał chwilę, aż urządzenie ożyje; połączenie już zostało nawiązane, sprzęt był gotowy do działania. Ambler zaczął wpisywać kluczowe hasła. Udało mu się dostać do najbardziej strzeżonego miejsca w placówce Wydziału Operacji Konsularnych, ale jego podstęp mógł zostać w każdej chwili odkryty. Podejrzewał, że dotarcie do avenue Gabriel zajmie Lewalskiemu dwadzieścia minut, ale jeśli na ulicach nie było korków, mogło to potrwać krócej. Ambler musiał mądrze wykorzystać czas, jaki miał do dyspozycji. Wai Chan Leung, wpisał. Kilka sekund później pojawiła się standardowa biografia przygotowana przez Biuro Badań i Analiz Wywiadowczych przy Departamencie Stanu. Podświetlone odsyłały do oddzielnych plików dotyczących rodziców Chińczyka, ich interesów handlowych, pochodzenia i powiązań politycznych. Analiza sytuacji biznesowej rodziców nie ujawniła niczego ciekawego, choć ich interesy nie były nieskazitelnie czyste. Chętnie przyjmowali dotacje; dawali drobne łapówki zagranicznym urzędnikom w zamian za pomyślne załatwienie pewnych transakcji, ale zważywszy na to, w jakim kraju żyli i w jakich czasach, było to nieuniknione. Ambler niecierpliwie zajął się lekturą biografii samego Wai Chan Leunga. Nie znalazł niczego, co dałoby mu jakiś punkt zaczepienia. Nie było ani słowa o sugestiach zawartych w raporcie przygotowanym przez Jednostkę Stabilizacji Politycznej, a był przecież obeznany z tego rodzaju metodami „sugestii”, aluzji wplatanych w tekst przez zawodowych analityków wywiadu. Zwykle używano zwrotów mających czemuś zaprzeczyć: „Pomimo
plotek, jakoby doszło do kontaktów z…” albo „Choć można domniemywać, że…” Ale tu niczego takiego nie było. Analitycy interesowali się przede wszystkim tym, w jaki sposób na wizerunek postaci tajwańskiego polityka wpłynie jego „nieodmiennie łagodna retoryka” w kwestii relacji z Chinami. Ambler przenosił wzrok od jednego akapitu do drugiego, jakby siedział za kierownicą samochodu rajdowego na wyjątkowo wyboistym, górskim odcinku specjalnym. Od czasu do czasu zatrzymywał się przy zdaniach mających szczególne znaczenie. Wai Chan Leung głęboko wierzył w przyszłość liberalizacji. Wierzył, że większa demokratyzacja Chin kontynentalnych doprowadzi do silniejszego zacieśnienia stosunków politycznych. Jego oponenci dla odmiany trwali przy starym niewzruszonym stanowisku niesłabnącej wrogości i podejrzliwości, które jest popularne wśród ich odpowiedników w Chińskiej Partii Komunistycznej i Ludowej Armii Wyzwoleńczej. Stanowisko Wai Chan Leunga w tej kwestii byłoby nie do utrzymania w przypadku jakiegokolwiek innego polityka niedysponującego równie silną charyzmą. Słowa były oschłe, starannie dobrane, ale dotyczyły młodego idealisty, którego Ambler miał okazję widzieć — kogoś, kto śmiało mówił o swoich przekonaniach, nie zważając na polityczny oportunizm, i między innymi za to ludzie tak bardzo go szanowali. Akta Kurta Sollingera były jeszcze bardziej pobieżne. Ten negocjator handlowy poświęcił piętnaście lat na działania na rzecz rozwoju ekonomicznego Europy. Pracował dla Europejskiego Wspólnego Rynku, potem dla Wspólnoty Europejskiej i wreszcie Unii Europejskiej. Urodził się w roku 1953, dorastał w Deurne w Belgii, na zamieszkanych przez klasę średnią przedmieściach Antwerpii. Ojciec był osteopatą po studiach w Lozannie; matka bibliotekarką. Po latach spędzonych w liceum i w college’u — a konkretnie w Lyceum van Deurne i Katholieke Universiteit Leuven, jak można się było tego spodziewać — nabył nieco lewackich przekonań, ale nie było to nic naprawdę bulwersującego. Na początku lat osiemdziesiątych zrobiono mu zdjęcia z grupą demonstrantów protestujących przeciwko rozmieszczeniu rakiet średniego zasięgu na terenie Niemiec, podpisywał też petycje rozpowszechniane przez aktywistów Greenpeace’u i innych ugrupowań na rzecz ochrony środowiska. Zerwał z tym wszystkim, gdy skończył dwadzieścia lat. Bez reszty pochłonęły go studia, a potem praca nad
doktoratem z ekonomii, pod kierownictwem profesora Lambrechta. Dotyczyła ona związków między ekonomią lokalną a integracją europejską. Ambler czytał kolejne suche akapity, poszukując… No właśnie, czego? Nie miał pewności. Jeśli jednak istniała jakaś prawidłowość, którą można było dostrzec, jedynym sposobem na wychwycenie jej było zapoznanie się z całym tekstem. Musiał pozostać otwarty i czujny. Dostrzeże to. Albo nie. Przesuwał kursor coraz niżej, pomijając otępiającą umysł listę rozmaitych biurokratycznych awansów i stanowisk piastowanych przez posługującego się wieloma językami doktora Kurta Sollingera. Jego kariera posuwała się regularnie naprzód, choć nie było w tym nic szczególnie spektakularnego, aczkolwiek w środowisku świetnie wyszkolonych technokratów, takich jak on, powoli zyskał sobie reputację człowieka nader inteligentnego i prawego. Następna część biogramu Sollingera miała podtytuł „Zespół wschodni” i dotyczyła jego przewodnictwa w specjalnej komisji zajmującej się sprawami wymiany handlowej pomiędzy Wschodem a Zachodem. Ambler czytał wolniej. Zespół radził sobie znakomicie, przygotowując specjalną ugodę handlową pomiędzy Europą a Chinami, jednakże nie doszło do jej zawarcia, bo główny negocjator z ramienia Europy, Kurt Sollinger, zginął w wyniku zamachu. Z dudniącym mocno sercem Ambler wpisał nazwisko Benoit Deschesnes’a. Pominął szczegóły dotyczące edukacji Francuza, w liceum i na uniwersytecie, stypendiów i projektów naukowych, przejrzał pobieżnie informacje dotyczące jego pracy jako konsultanta komisji ONZ do spraw Monitorowania, Weryfikacji i Inspekcji, a następnie niespodziewanego awansu na szefa Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej. To, czego szukał, znalazł pod sam koniec raportu. Deschesnes dołączył do specjalnej komisji mającej zbadać zasadność zarzutów, jakoby chiński rząd był zaangażowany w rozpowszechnianie broni nuklearnej. Wiele z tych oskarżeń, zdaniem niektórych, zostało postawionych z pobudek politycznych; inni uważali, że nie ma dymu bez ognia. Jako dyrektor generalny MAEA Deschesnes cieszył się opinią człowieka niezależnego i prawego. Analitycy z Departamentu Stanu we wnioskach końcowych stwierdzali, że na podstawie posiadanych informacji, po rocznej pracy nad raportem, jego treść powinna oczyścić chiński rząd z wszelkich zarzutów. W ostatnim uaktualnieniu — pochodzącym sprzed zaledwie kilku godzin — podano, że z powodu nagłej śmierci dyrektora MAEA ostateczne wyniki
badań speckomisji zostaną opublikowane w późniejszym, bliżej nieokreślonym terminie. Chiny. Środek pajęczyny znajdował się gdzieś nad Chinami. Te słowa mówiły mu wszystko i nic. Jedno nie ulegało wątpliwości — śmierć Wai Chan Leunga w wyniku zamachu nie była skutkiem zaniedbania ani nie wynikała z naiwnej wiary w prawdziwość pomówień rozpowszechnianych przez Leunga. Wszystko wskazywało na to, że jego śmierć była fragmentem większego planu mającego na celu wyeliminowanie wpływowych osób pozytywnie nastawionych wobec nowego przywództwa Chin. Ale dlaczego? Kolejne pytania. Kolejne wnioski. Jeżeli on padł ofiarą tej przemyślnej intrygi, to samo mogło spotkać innych. Czy, na przykład, Fenton ze swoją gorliwością aż nie prosił się o to, żeby go wykorzystać? Fanatykom takim jak on zawsze groziło niebezpieczeństwo, że zostaną zwiedzeni na manowce, gdy zaciekłość przezwycięży w nich instynktowną czujność. Łatwo było przemówić do jego patriotyzmu i nakarmić go fałszywymi danymi, a potem usiąść wygodnie i obserwować, co się wydarzy. Ale znowu: dlaczego? Ambler spojrzał na zegarek. Zabawił tu już zbyt długo; każda kolejna chwila tylko potęgowała ryzyko. Jednak zanim wyłączył komputer, wpisał jeszcze jedno — ostatnie — nazwisko. Minęło dziesięć długich sekund, gdy osiemdziesięcioczteroterabajtowe twarde dyski podjęły próżny trud, nim w końcu przyznały się do porażki. HARRISON AMBLER: BRAK DANYCH
Rozdział 21
Limuzyna marki Daimler, która dowiozła Ellen Whitfield do rezydencji, czekała na żwirowanym parkingu, gdy pani podsekretarz weszła do wspaniałego budynku. Château de Gournay, oddalony o czterdzieści minut jazdy na północny zachód od Paryża, był prawdziwą perełką siedemnastowiecznej architektury, która — choć nie tak ostentacyjna jak pobliski Wersal — mogła z nim śmiało konkurować, jeżeli chodziło o niektóre szczegóły. Zaprojektowany przez François Mansarta dla arystokraty z dworu Ludwika XIV, pałac należał do najbardziej godnych uwagi rezydencji tego typu w całej Francji, począwszy od foyer stanowiącego apoteozę okresu klasycyzmu aż po kamienny, często fotografowany kredens z rzeźbionego kamienia. Jedenaście pokoi stanowiło element pierwotnej konstrukcji, kort tenisowy oraz baseny dodano znacznie później. Przez ostatnie pół wieku w Château de Gournay urządzano międzynarodowe konferencje zwoływane przez różne organizacje rządowe i pozarządowe, to tu spotykali się na tajne narady przemysłowcy i ich spadkobiercy z ery internetu. Tego dnia château został wynajęty przez hojnie sponsorowany konserwatywny think tank z siedzibą w Waszyngtonie, na polecenie profesora Ashtona Palmera, który przewodniczył ich programowi o nazwie Pacific Rim i który zawsze lubił obierać na miejsce spotkań to, co współczesna cywilizacja miała do zaoferowania najwspanialszego. Służący w liberii powitał panią podsekretarz Whitfield w foyer. — Monsieur Palmer czeka na panią w pokoju błękitnym, madame — oznajmił. Był mężczyzną po pięćdziesiątce, ze złamanym nosem, kwadratową szczęką i ciałem o mocnej budowie. Można było się domyślić, że ma za sobą wiele doświadczeń i specjalizuje się w różnych rzeczach, a zakres jego kompetencji znacznie przewyższa rolę, którą mu obecnie wyznaczono. Whitfield nie zdziwiłaby się, gdyby Palmer wynajął byłego członka Legii Cudzoziemskiej; był zwolennikiem „dwuzadaniowych” pracowników — kamerdynera, który pełnił również rolę tłumacza, czy lokaja będącego także ochroniarzem. Skłonność Palmera do różnorodności i wielozadaniowości wynikała z zamiłowania do skuteczności: uważał, że człowiek jest w stanie odgrywać więcej niż jedną rolę na scenie historii i że każde skuteczne działanie przynosi w efekcie więcej niż jeden skutek.
Doktryna wielozadaniowości Palmera była w istocie kluczem do scenariusza, który rozgrywał się tu i teraz. Pokój błękitny okazał się ośmiokątną enklawą z widokiem na stajnie. Łukowato sklepiony sufit wznosił się co najmniej na wysokości pięciu metrów, dywany były niemal dziełami sztuki, a kandelabry mogłyby trafić do muzeum. Pani podsekretarz podeszła do okna i syciła wzrok urokami niezwykłego krajobrazu. Już same stajnie — elegancka budowla z drewna i cegieł — mogły zostać przerobione na wytworną rezydencję. — Znali się na swoim rzemiośle, prawda? — usłyszała za plecami głos Ashtona Palmera. Odwróciła się i ujrzała go wchodzącego dyskretnie do pomieszczenia, bocznymi drzwiami. Uśmiechnęła się. — Jak zawsze mawiasz: nie chodzi o umiejętności, tylko o to, jak się je wykorzystuje. To właśnie było najbardziej uderzające na dworze Króla Słońce — najwyższy poziom ucywilizowania, rozmiłowanie w literaturze, sztuce, naukach ścisłych i przyrodniczych oraz w architekturze. A równocześnie ludzie tamtej epoki najwyraźniej nie dostrzegali braku stabilności porządku społecznego, na którym tak ochoczo żerowali, co miało stanowić podstawę rewolucji, która pożre ich dzieci w sto lat później. Żyli w ułudzie, a pozorny spokój w tym kraju zawierał już w sobie nasiona zagłady. Ludzie szybko zapominają, czego uczył nas Heraklit: „Wojna jest czymś powszednim, walka to rzecz codzienna, a wszystko, co się dzieje, jest wynikiem walki i konieczności”. — Miło cię widzieć, Ashtonie — powiedziała ciepło Whitfield. — Żyjemy, że się tak wyrażę, parafrazując stare chińskie przekleństwo, w ciekawych czasach. Ashton Palmer uśmiechnął się. Jego srebrne włosy były bardziej przerzedzone niż w czasach, kiedy Whitfield należała do grona jego studentów, ale wyglądały nie mniej schludnie; czoło wciąż miał wysokie, a ciemnoszare oczy emanowały czystą inteligencją. Było w nim coś bezczasowego, coś, co wykraczało poza granice określane przez wiek. Whitfield przez lata swojej kariery spotykała wiele osób uważanych za postacie tworzące historię, wierzyła jednak, że to właśnie on jest jedynym naprawdę wielkim człowiekiem, którego miała okazję poznać, prawdziwym wizjonerem, i to pod każdym względem. To, że go poznała,
traktowała jako przywilej i zdawała sobie z dwudziestokilkuletnia studentka. Teraz czuła to samo. — Co masz mi do powiedzenia? — spytał mędrzec.
tego
sprawę
już
jako
Whitfield wiedziała, że właśnie przyleciał z Hongkongu, ale wyglądał na całkiem wypoczętego. — Jak dotąd, wszystko przebiega zgodnie z twoimi przewidywaniami. — W oku pani podsekretarz pojawił się błysk. — Albo raczej tak, jak to przewidziałeś w swojej wizji. Przejrzała się w eleganckim lustrze weneckim. Słabe, rozproszone światło francuskiego zimowego dnia przesączało się przez szkło witrażowego okna, podkreślając jej wysokie kości policzkowe i mocne rysy twarzy. Kasztanowe włosy z przedziałkiem z boku były starannie uczesane; miała na sobie wiśniowy kostium, a do tego pojedynczy sznur pereł. Subtelne cienie do powiek podkreślały błękit jej tęczówek. — Nieźle się tu urządziłeś. — Ośrodek Nauk Politycznych zwołał tu konferencję „Regulacje walutowe. Perspektywa Wschód–Zachód”. Co powiedziałaś swoim ludziom? — Bez obaw. Mój pobyt w Château de Gournay został wcześniej zaplanowany. Spotkanie z naukowcami na temat liberalizacji polityki walutowej. — Rozumiesz, że wciąż musimy być ostrożni. — Zdaję sobie z tego sprawę — powiedziała podsekretarz Whitfield. Usiadła przy stole zdobionym złoceniami, a Palmer po chwili przysiadł się do niej. — Pamiętam, jak po raz pierwszy usłyszałam twój wykład — powiedziała, spoglądając przez witrażową szybkę. — Byłam studentką w Radcliffe, a ty prowadziłeś cykl wykładów na temat globalnej dominacji w Sanders Theatre. Napisałeś na tablicy trzy słowa w języku niemieckim: Machtpolitik, Geopolitik i Realpolitik. Ktoś z końca sali zawołał: „Czy będziemy musieli mówić po niemiecku?”. Odpowiedziałeś, że nie, ale że istnieje język, którego będziemy musieli się nauczyć. I dodałeś, że tylko nieliczni będą posługiwać się nim płynnie. Chodziło oczywiście o język polityki. Oczy Palmera rozbłysły, kiedy przypomniał sobie tę scenę. — Uważałem za słuszne, żeby ostrzec ludzi już na samym wstępie. — To prawda — przyznała. — Powiedziałeś, że większość z nas nie ma do tego odpowiednich kwalifikacji i po prostu się nie nadaje. Że tylko garstka z nas osiągnie prawdziwie mistrzowski poziom, podczas gdy reszta popadnie w banał
historycznej przeciętności i nijakości. Nazwałeś to „postrzeganiem wszechświata z punktu widzenia lokalnego radnego miejskiego”. Mocne słowa, jak dla młodych umysłów. — Już wtedy miałaś kręgosłup — rzekł Palmer. — Coś takiego albo się ma, albo nie. — Pamiętam, jak mówiłeś o Czyngis-chanie. Uważałeś, że jak na swoje czasy był bardzo liberalny, jeśli chodzi o podejście do handlu i wolność wyznania. I stosował te zasady w rządzeniu swoim imperium. — Właśnie przez to był tak niebezpieczny. — Palmer przesunął dłońmi po intarsjowanym drewnie z gruszy. — Otóż to. Na mapie pokazałeś granice imperium Czyngis-chana, opowiadając o tym, jak w roku tysiąc dwieście czterdziestym pierwszym jego syn i spadkobierca, Ugedej, zajął Kijów, zmiażdżył armię Germanów na wschodzie, przemaszerował przez Węgry i stanął u bram Wiednia. I potem orda się zatrzymała. Imperium mongolskie osiągnęło niemal te same granice co państwa Bloku Wschodniego. To było niesamowite. Pokazałeś nam dwa obszary, jeden zajęty przez Mongołów i drugi przez komunistów, od Korei Północnej i Chin aż po Europę Środkową. To był dokładnie ten sam obszar, „odcisk stopy historii”, tak to nazwałeś. I tylko zwykłym zrządzeniem losu Mongołowie zatrzymali się pod Wiedniem. — Zwykłym zrządzeniem losu — powtórzył Palmer. — Ugedej umarł, a wodzowie armii chcieli wrócić, by pomóc w wyborze jego następcy. — Pokazałeś nam, że jest pewien schemat w tym, jak padają wielkie imperia. W szesnastym wieku Sulejman Wspaniały był najpotężniejszym spośród orędowników podstawowych zasad sprawiedliwości społecznej, równości wobec prawa i wolnego handlu. Opierając się na historii, udowodniłeś, że wschodnie imperia zawsze stanowiły dla Zachodu tym większe zagrożenie, im bardziej były liberalne. — Wielu ludzi nie jest w stanie odczytać czegoś, co jest oczywiste — rzekł Palmer. — Zwłaszcza gdy jest to napis po chińsku. — Wyjaśniłeś też tym dzieciakom o zaspanych oczach, jak przez ostatnich kilka stuleci Chiny, Państwo Środka, nigdy nie stanowiły zagrożenia dla hegemonii Zachodu, choć w zasadzie mogły się stać jego największym rywalem. Przewodniczący Mao był prawdziwym papierowym tygrysem. Mówiłeś, że im bardziej totalitarny jest chiński reżim, tym bardziej skupia się na sprawach
wewnętrznych i tym mniej jest groźny militarnie dla innych krajów. To było dla nas zaskakujące. Sprytne dzieciaki nagle się rozbudziły, gdy uświadomiły sobie, co to oznacza. Pamiętam, że sama miałam gęsią skórkę. — Ale niektórzy wciąż śpią. Twoi koledzy z Departamentu Stanu nadal nie potrafią dostrzec prostej prawdy, a mianowicie tej, że Chiny, jeżeli chodzi o kwestię sprawowania rządów, stały się bardziej zachodnie, ale równocześnie wzrosła ich pozycja jako potencjalnego zagrożenia, zarówno pod względem militarnym, jak i ekonomicznym. Prezydent Chin ma miłą twarz, która zaślepiła nasz rząd na tyle, że nie widzi oczywistej prawdy: że to właśnie ten człowiek, bardziej niż ktokolwiek inny, jest zdeterminowany, by obudzić uśpionego smoka. — Spojrzał na swój elegancki zegarek marki Patek Philippe. Whitfield zauważyła, że pokazuje on również czas gwiezdny, nie tylko czas Wschodniego Wybrzeża i pekiński. — Jeszcze kiedy byłam studentką, rozumiałeś znacznie więcej od innych. Seminarium na temat stosunków międzynarodowych, na które uczęszczałam na pierwszym roku studiów… Miałam wrażenie, jakbym doznała wtedy oświecenia. — Pamiętam, że na to seminarium zgłosiło się pięćdziesięciu studentów, przyjąłem tylko dwunastu. — Zdumiewająca grupa… Nie mogłam być najlepsza spośród nich. — Nie — przyznał. — Ale byłaś najbardziej… uzdolniona. Przypomniała sobie pierwsze zajęcia. Profesor Palmer mówił o tym, jak wyglądał świat w końcu dziewiętnastego wieku, kiedy imperium brytyjskie kwitło, a premierem był Benjamin Disraeli. Musiał uważać, że jego imperium jest niezniszczalne, że następne stulecie będzie należeć do Brytyjczyków i ich niezwyciężonej marynarki wojennej. Kilkadziesiąt lat później Wielka Brytania została sprowadzona do roli drugorzędnego mocarstwa. Tę przemianę Palmer porównał do przeistoczenia się imperium rzymskiego w Italię. Wiek dwudziesty był stuleciem Ameryki; supremacja przemysłowa i ekonomiczna Stanów Zjednoczonych po drugiej wojnie światowej była bezdyskusyjna, a wpływy militarne sięgały do najdalszych zakątków świata. Błędem byłoby jednak przypuszczać, ostrzegł Palmer, że następne stulecie będzie także należeć do Ameryki. Bo jeśli Państwo Środka na dobre się przebudzi, to kolejny wiek może należeć do niego. Centrum świata zostanie przesunięte na wschód. A polityka „konstruktywnego zaangażowania” była dokładnie tym, co mogło wzmocnić Chiny i przyspieszyć wzrost potęgi tego kraju.
Powtarzając za Marksem, który w latach siedemdziesiątych dziewiętnastego wieku wyparł się francuskich „marksistów”, Ashton Palmer w pewnym momencie oświadczył, że nie jest „palmerytą”. Odciął się od swoich doktryn, a raczej od ludzi, którzy wyciągali prymitywne wnioski z jego teorii o historycznej nieuchronności. Metoda Palmera polegała na analizowaniu historii kolejnych stuleci i na podstawie analogii do okresów obejmujących krótsze odcinki czasu. Nie można było tego upraszczać i generalizować. I nic nie było nieuchronne — na tym wszystko się opierało. Wiara w historyczny determinizm oznacza przyjęcie postawy pasywnej. Historia świata jest historią czynów podejmowanych przez ludzi. I to ludzie mogą ją odmienić. Ludzie zdolni do czynów. Lokaj w liberii odchrząknął. — Profesorze Palmer, wiadomość do pana. Palmer odwrócił się do Whitfield i spojrzał na nią pokornie. — Przepraszam cię na chwilę — powiedział. Zniknął w głębi długiego korytarza. Kiedy wrócił kilka minut później, wydawał się zaniepokojony i podekscytowany zarazem. — Sprawy mają się dobrze — oznajmił. — Ale napięcie rośnie. — Rozumiem. — Co z Tarquinem? — spytał Palmer. — Jak powiedziałam, wszystko się układa. — A co z jego „bratnią duszą”, dziewczyną, która mu towarzyszy? Czy powinniśmy się czegoś obawiać? — Nie ma powodu do niepokoju. Wszystko kontrolujemy. — Chyba nie wyraziłem się jasno. Pozostały siedemdziesiąt dwie godziny. Wszyscy muszą idealnie odegrać swoje role. — Jak dotąd każdy robi to, co do niego należy — zapewniła go podsekretarz Whitfield. — Włącznie z Tarquinem? — spytał ostro Palmer, a jego szare oczy zabłysły. Whitfield pokiwała głową i na jej ustach pojawił się cień uśmiechu. — Zwłaszcza on. ••• Opuszczając budynek przy rue St. Florentin 2, Ambler patrzył przed siebie. Chciał sprawiać wrażenie kogoś, kto nie ma chwili do stracenia. To nie było
wielkie wyzwanie, bo nie miał chwili do stracenia. Kiedy tylko znalazł się na ulicy i zaczął oddalać od konsulatu, przyspieszył kroku. Wyglądał jak zwykły przechodzień mijający czerwone markizy i roziskrzone witryny sklepowe. Oddalał się od place de la Concorde, zmierzając w stronę rue Saint Honoré, i choć uważnie chłonął wzrokiem każdy szczegół otoczenia, dla przypadkowego obserwatora musiał wyglądać na kogoś, kto zatracił się w swoim własnym świecie. Czujność polega na odbieraniu czegoś więcej niż tylko bodźców wzrokowych. Sporo zależy od zwykłego słuchania; a raczej nasłuchiwania odgłosu kroków kogoś, kto pozostaje niewidoczny, ale od czasu do czasu przyspiesza, by zachowywać stały dystans od śledzonej osoby. Ambler zdał sobie sprawę, że ktoś go śledzi, lecz nie zachowuje reguł typowych dla procedur operacyjnych tajnych służb. Usłyszał kroki kogoś biegnącego za nim. Ten ktoś musiał mieć zdecydowanie krótsze nogi niż on, a sądząc po tym, jaki był zasapany, jego kondycja fizyczna nie wyglądała najlepiej. Powinien być zaniepokojony, lecz podążający za nim człowiek poruszał się z subtelnością kelnera ścigającego klienta, który zapomniał o uiszczeniu rachunku przed wyjściem z restauracji. Może na tym właśnie polegał cały fortel — aby stłumić podejrzenia wyszkolonego agenta poprzez nadmiar tego, co wydawało się oczywiste? Ambler przyspieszył kroku i skręcił na rogu w lewo, w znacznie węższą rue Cambon, a niedługo potem w kolejną boczną uliczkę, rue du Mont Thabor. Pięćdziesiąt metrów dalej był zaułek, w który wjeżdżały ciężarówki zaopatrujące okoliczne butiki. Zatrzymał się tam, udając, że spogląda na zegarek. W odbiciu w szkiełku zegarka dostrzegł mężczyznę, który go ścigał. Obrócił się na pięcie i pochwyciwszy nieznajomego, wciągnął go do zaułka. Przycisnął go do zabazgranej graffiti szorstkiej ściany z pustaków. Mężczyzna nie prezentował się okazale: miał niezdrową cerę, sporą zadyszkę, mocno przerzedzone czarne włosy, sińce pod oczami i lekką nadwagę. Jego czoło lśniło od potu. Ze swoim metrem sześćdziesiąt pięć wzrostu wyglądał jak ktoś z zupełnie innej bajki. Ani trochę nie pasował do tego miejsca. Jego ubranie — tani brązowy płaszcz przeciwdeszczowy, biała koszula i nierzucający się w oczy, prosty szary garnitur — były amerykańskie, zakupione w Stanach i może nawet tam wyprodukowane. Ambler obserwował dłonie nieznajomego, by sprawdzić, czy facet spróbuje sięgnąć po ukryty pistolet albo jakąś inną broń. — Ty jesteś Tarquin, tak? — spytał, mocno zziajany.
Ambler pchnął go brutalnie na ścianę. — Au — jęknął mężczyzna. Ambler błyskawicznie go obszukał, przesuwając dłońmi po ubraniu, usiłując wyczuć palcami jakąkolwiek broń: pióro, które było ciut za grube i odrobinę dłuższe niż normalne, portfel, zbyt opięty, by mógł zawierać coś poza dokumentami i kartami kredytowymi. Nic. Spojrzał na faceta badawczo, surowym, przenikliwym wzrokiem, usiłując dostrzec w nim jakiekolwiek oznaki podstępu. — A ty kim jesteś? — Precz z łapami ode mnie, ty łajzo! — rzucił mężczyzna. W jego głosie pojawił się cień brooklyńskiego akcentu, nieznaczny. — Pytałem, kim jesteś! Niewysoki człowiek wyprężył się jak struna, a jego twarz przepełnił wyraz urażonej dumy. — Nazywam się Clayton Caston — przedstawił się, ale nie podał Amblerowi ręki na przywitanie.
Rozdział 22
— Nic nie mów — rzucił Ambler z nieskrywaną ironią i podejrzliwością w głosie. — Bo wiem, że chcesz mi powiedzieć, że jesteś przyjacielem, chcesz mi pomóc. — Chyba żartujesz — odparł niepewnie mężczyzna o bladej twarzy. — Nie jestem twoim przyjacielem. I nie chcę pomóc tobie, tylko sobie. — Z kim pracujesz? — spytał zuchwale Ambler. Ten facet był beznadziejny; jego brak znajomości podstawowych procedur działania w terenie nie był czymś, co można by odegrać jak rolę w teatrze. Ale mógł być członkiem zespołu, mającym za zadanie wywabienie Amblera, wzbudzenie w nim fałszywego poczucia pewności siebie, podczas gdy inni, zająwszy ustalone pozycje, ruszyliby do akcji, aby zlikwidować cel. — Pytasz o moich kolegów z pracy? — Chodziło mi o to, kto jest z tobą tutaj. Kto jeszcze tu jest? I gdzie, do cholery? Mów natychmiast albo, słowo ci daję, że zamilkniesz na zawsze. — A ja się zastanawiałem, dlaczego nie masz żadnych przyjaciół. Ambler złączył palce dłoni na kształt grotu włóczni i cofnął rękę, szykując się do zadania ciosu. Chciał, by facet zdawał sobie sprawę, że on w każdej chwili może mu zmiażdżyć szyję. — Kto jeszcze tu jest? — rzekł dziwny człowieczek. — Jakieś jedenaście milionów Francuzów, jeżeli policzyć cały rejon miasta i przedmieść. — Chcesz powiedzieć, że działasz sam? — Cóż, w tym momencie tak. — W głosie mężczyzny nie było słychać wahania. Ambler zaczął się rozluźniać, na twarzy stojącego przed nim człowieka nie dostrzegł żadnych niepokojących oznak. Facet naprawdę działał sam. — Ale powinieneś wiedzieć, że jestem z CIA — rzucił wyraźnie rozdrażniony. Powiedział to nie po to, by ostrzec Amblera, raczej przyznawał się do niewygodnej prawdy. — Więc nie próbuj żadnych sztuczek. Jeżeli coś mi zrobisz, gorzko tego pożałujesz. Firma nie znosi opłacania rachunków za leczenie. Nie potraktowaliby cię ulgowo, więc… zabierz tę rękę. To nie wróży dla ciebie niczego dobrego. Dla mnie zresztą też nie, jeżeli chodzi o ścisłość. Tak czy owak, w tym scenariuszu obaj przegrywamy, ty i ja.
— Żartujesz sobie. — Nieraz jestem o to posądzany i zazwyczaj mylnie. Posłuchaj, niedaleko Opery Paryskiej jest McDonald. Może moglibyśmy tam porozmawiać. Ambler uniósł brwi. — Co cię tak dziwi? — McDonald? — Pokręcił głową. — To jakieś nowe miejsce spotkań Agencji? — Szczerze mówiąc, nic mi o tym nie wiadomo. Ale nie jestem pewien, czy mój żołądek zniósłby tutejsze żarcie. Jeżeli jeszcze się tego nie domyśliłeś, nie jestem chłopcem, który lubi się bawić w wojnę. — Pomachał palcami. — To nie moja działka. Ambler uważnie obserwował ulicę. Jak dotąd, nie wychwycił wśród przechodniów nic, co wskazywałoby na to, że mają „ogon”. — Dobrze, porozmawiamy w McDonaldzie. — Nigdy nie zgadzaj się na miejsce spotkania wybrane przez drugą stronę, przypomniał sobie. — Ale nie w tym. — Wsunął palce do kieszonki marynarki na piersi mężczyzny i wyjął telefon komórkowy. Standardowy model Ericssona. Wystarczyła mu chwila, by stwierdzić, że komórka ma francuską kartę SIM, którą można kupić w każdym kiosku. Pewnie kupił ją na lotnisku Charles’a de Gaulle’a. Ambler wcisnął parę guzików i na wyświetlaczu pojawił się numer komórki; błyskawicznie go zapamiętał. — Zadzwonię za piętnaście minut i podam ci adres. Mężczyzna spojrzał na zegarek, cyfrowy model Casio. — Dobrze — zgodził się niechętnie. Dwanaście minut później Ambler wysiadł na stacji metra Pigalle. McDonald znajdował się naprzeciwko stacji; tłumy przechodniów ułatwiały Amblerowi dyskretną obserwację okolicy. Zadzwonił do mężczyzny, który przedstawił się jako Caston, i podał mu adres. A potem po prostu czekał, obserwując otoczenie. „Ogonem” mogła być roześmiana para przy kiosku z gazetami; samotny, z wyglądu zgorzkniały mężczyzna o niezdrowej erze, patrzący na witrynę sklepu z artykułami erotycznymi, oferującego lateksowe i skórzane gadżety; młody rumiany mężczyzna w dżinsowej kurtce z podpinką i wełnianym kołnierzem, z aparatem fotograficznym na długim pasku zawieszonym na szyi — to wszystko mogło się zmienić błyskawicznie; jedne osoby mogły zostać zastąpione innymi. Wszyscy oni
unikaliby kontaktu wzrokowego między sobą, a polecenia wydawałby im koordynator. Jednak tego rodzaju akcje zawsze wywołują subtelne zawirowania, które czujny obserwator dostrzega. Ludzie z zasady utrzymują między sobą pewien dystans, działając w zgodzie z prawami, których nie są świadomi, ale to właśnie one stanowią o wzorach ich zachowań. Dwie osoby w windzie dzielą się przestrzenią kabiny; gdy jest ich więcej niż trzy, zaczynają unikać kontaktu wzrokowego. Kiedy do kabiny wchodzi dodatkowy pasażer, osoby zajmujące ją do tej pory zmieniają swoje pozycje tak, by zmaksymalizować odległości pomiędzy nimi. To wygląda jak rodzaj tańca, powtarzanego godzina po godzinie, dzień po dniu, we wszystkich windach na całym świecie: ludzie zachowują się, jakby ich specjalnie przeszkolono, choć w rzeczywistości podświadomie poddają się impulsowi nakazującemu im przesunąć się nieco bardziej do tyłu, trochę w lewo albo w prawo lub trochę do przodu. A jednak te wzorce stają się oczywiste, kiedy się wie, na co należy zwrócić uwagę. Podobne wzorce zachowań — elastyczne, ale realne — można było dostrzec na chodniku, w sposobie, w jaki ludzie gromadzili się przy oknie wystawowym sklepu lub ustawiali w kolejce do kiosku. Obecność kogoś, kto został rozmieszczony na pozycji zajmowanej przez inną osobę, nie dlatego, że tego chciał, lecz dlatego, że kazano mu tam stanąć, zakłócała w subtelny sposób naturalny porządek. Odpowiednio wyczulony obserwator może wychwycić te zmiany niemal podświadomie. Ambler zdawał sobie sprawę, że tym razem ustalenie, co jest nie tak, było trudniejsze niż zwykle. Chodziło o wyczucie, że coś się nie zgadza. Świadoma myśl jest logiczna i powolna. Intuicja działa błyskawicznie, bezrefleksyjnie i zazwyczaj jest o wiele bardziej trafna. W zaledwie kilka minut upewnił się, że w okolicy nie ma nikogo, kto by go obserwował. ••• Mężczyzna o niezdrowej cerze dotarł na miejsce taksówką, która zatrzymała się na rogu, tuż przed McDonaldem. Kiedy wysiadł, pospiesznie rozejrzał się na wszystkie strony, mrużąc oczy. Bezsensowne zachowanie, które raczej ułatwiłoby potencjalnym obserwatorom szybkie wypatrzenie jego — niż jemu dostrzeżenie ich.
Kiedy człowiek z CIA wszedł do restauracji, Ambler zaczekał, aż taksówka dojedzie do końca ulicy i zniknie za rogiem. Odczekał jeszcze pięć minut. W końcu przeszedł przez ruchliwą ulicę i wszedł do McDonalda. Wewnątrz panował półmrok, rozjaśniony czerwonawym oświetleniem, które, według Amblera, pasowałoby raczej do dzielnicy czerwonych latarni. Caston siedział przy stoliku w rogu sali, popijając kawę. Ambler kupił dwa royale z bekonem i usiadł przy stoliku w głębi sali, skąd miał dobry widok na drzwi wejściowe. W pewnej chwili wychwycił spojrzenie dziwnego faceta z CIA i zaprosił go do swego stolika. Caston najwyraźniej wybrał miejsce w rogu, bo było najmniej widoczne. Tego rodzaju defensywnych błędów wprawny agent terenowy raczej by nie popełnił. Gdyby pojawili się wrogowie, znaczyłoby to, że doskonale wiedzieli o twojej obecności w tym miejscu. Lepiej byłoby możliwie jak najszybciej wykryć ich obecność. Wtedy masz więcej czasu na działanie. Tylko amatorzy wybierają niewidoczne miejsca, przez co sami mniej widzą. Caston usiadł naprzeciw Amblera przy niedużym stoliku z jasnego drewna. Nie wyglądał na zadowolonego. Ambler wciąż obserwował salę. Nie mógł mieć pewności, czy ten nieduży człowieczek nie został przez kogoś wykorzystany, wystawiony na wabia; gdyby na przykład miał nadajnik w obcasie buta, nie byłaby konieczna wizualna inwigilacja. — Jesteś wyższy niż na zdjęciu — rzekł Caston. — Choć z drugiej strony, twoja fotografia miała zaledwie siedem i pół na dwanaście i pół centymetra. Ambler zignorował te słowa. — Kto wie, że jesteś tu ze mną? — zapytał ze zniecierpliwieniem. — Tylko ty. — Caston miał burkliwy głos, ale brakowało w nim chytrości i obłudy. Kłamcy, kiedy kończą mówić, patrzą na rozmówcę z uwagą, bo chcą się upewnić, czy dał się nabrać na ich kłamstwa, czy może powinni go dalej zasypywać potokiem łgarstw. Ci, co mówią prawdę, po prostu zakładają, że im się wierzy. Caston zatrzymał wzrok na hamburgerach, leżących na tacy przed Amblerem. — Zamierzasz zjeść oba? Ambler pokręcił głową. Mały człowieczek wziął do ręki hamburgera i zaczął go pałaszować. — Przepraszam — odezwał się po chwili. — Od dawna nic nie jadłem. — Trudno znaleźć we Francji coś porządnego na ząb, co?
— I mnie to mówisz! — Caston najwyraźniej nie dostrzegł nuty sarkazmu w jego głosie. — Teraz ty mi coś powiesz. Kim naprawdę jesteś? Nie wyglądasz jak agent CIA. W ogóle nie wyglądasz jak agent terenowy czy jakikolwiek agent. — Ambler spojrzał na siedzącego przed nim mężczyznę z lekkim brzuszkiem i opadającymi ramionami. Facet ewidentnie był nie w formie. I poza swoim terenem. — Wyglądasz raczej na księgowego. — Zgadza się — odparł Caston. Wyjął automatyczny ołówek i wymierzył nim w Amblera. — Więc ze mną nie zadzieraj. — Uśmiechnął się. — Prawdę mówiąc, pracowałem dla CIA, zanim jeszcze przyjęli mnie tam na etat. Centralny Instytut Audytowy. Ale od trzydziestu lat jestem w Agencji. Tylko należę do tych, co rzadko wychodzą w teren. — Biurokrata? — Tak mówią ci, dla których biuro jest tylko przykrywką. — Jak trafiłeś do Firmy? — Naprawdę mamy teraz na to czas? — Opowiedz mi. — W zdecydowanym tonie Amblera można było wychwycić nutę pogróżki. Caston pokiwał głową; zrozumiał, że Tarquin nie zadał tego pytania z czystej ciekawości, lecz po to, by zweryfikować swoją wiedzę o nim. — Najkrócej mówiąc, zacząłem od zajmowania się oszustwami korporacyjnymi dla SEC. Potem popracowałem trochę dla Ernst and Young, ale to za bardzo mi trąciło korporacyjnym oszustwem. Tymczasem jakiś bystrzak w Waszyngtonie uznał, że CIA jest firmą jak każda inna, przynajmniej na poziomie podstawowym. I uznali, że przyda im się ktoś taki jak ja. — Dopił kawę. — O szczególnych zdolnościach. I celowo użyłem akurat tego, a nie innego określenia. Ambler przyglądał mu się uważnie i wciąż nie dostrzegł żadnych oznak nieszczerości. — A więc odnalazł mnie kompletny amator, jeżeli chodzi o działania w terenie — powiedział. — Prawdziwy żółtodziób. Biurokrata. Nie wiem, czy powinienem się cieszyć, czy raczej zacząć się bać. — Może i jestem biurokratą, Tarquinie. Ale na pewno nie idiotą. — Co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Opowiedz, jak mnie znalazłeś i dlaczego.
Kąciki ust Castona wykrzywiły się w uśmiechu, kiedy próbował pohamować próżność. — W sumie to było dość proste po tym, jak usłyszałem, że wybierasz się do Paryża. — Jak sam stwierdziłeś, mieszka tu jedenaście milionów ludzi. — No cóż, zacząłem zastanawiać się nad potencjalnymi możliwościami. Paryż to kiepskie miejsce na kryjówkę, zbyt wiele tu biur agencji wywiadowczych różnych państw. Prawdę mówiąc, to ostatnie miejsce, w którym powinieneś się pojawić. A więc nie przybyłeś tu, żeby się zaszyć w jakiejś mysiej dziurze. Może miałeś zadanie do wykonania… Czemu jednak nie zwinąłeś żagli przy pierwszej lepszej okazji? Jest spora szansa, że pojawiłeś się tu, bo czegoś szukałeś, zapewne informacji. A jakie jest ostatnie miejsce, w którym mógłby się pojawić były agent Wydziału Operacji Konsularnych, obecnie uznany za zbuntowanego i działającego na własną rękę? To jasne, że paryskie biuro Wydziału Operacji Konsularnych. Tak przynajmniej twierdzą moi koledzy. — I właśnie dlatego się tam udałeś i czekałeś cierpliwie, siedząc na ławce po drugiej stronie ulicy i obserwując budynek. — Tak. Wiedziałem, że informacje, których potrzebujesz, są w jakiś sposób związane z Wydziałem Operacji Konsularnych, a ty czujesz się tam jak u siebie. — A więc miałeś po prostu takie przeczucie. Oczy Castona rozbłysły z oburzenia. — Przeczucie? — prychnął drwiąco. — Przeczucie? Clay Caston nie kieruje się przeczuciami. Nie idzie za głosem instynktu, intuicji ani za tym, co podpowiada mu nos… — Mógłbyś mówić ciszej? — Przepraszam. — Mały człowieczek się zaczerwienił. — Obawiam się, że trafiłeś w mój czuły punkt. — Tak czy siak, dzięki udanemu ciągowi logicznego rozumowania… — Powiedziałbym raczej, że w grę wchodził rachunek prawdopodobieństwa niż zwykła logika… — Nieważne. Stosując swoje czary-mary, na których tak dobrze się znasz, postanowiłeś prowadzić obserwację wejścia do tego konkretnego budynku. I dopisało ci szczęście. — Szczęście? Chyba nie słyszałeś, co przed chwilą powiedziałem. Dla oszacowania warunkowego prawdopodobieństwa zastosowałem twierdzenia
Bayesa, a żeby uniknąć… Ambler mu przerwał. — No dobrze, nie wnikajmy w to głębiej. Skupmy się na tym, dlaczego mnie szukałeś? — Wielu ludzi cię szuka. Ja mogę odpowiadać tylko za siebie… a to i tak trudne. Parę dni temu byłem zainteresowany odnalezieniem cię tylko w jednym celu. Abyś został usunięty z obiegu. Byłeś dla mnie anomalią, którą należy wyeliminować. Teraz jednak, gdy o tym myślę, dochodzę do wniosku, że w grę wchodzi znacznie większa anomalia. Jestem w posiadaniu pewnych informacji. Śmiem twierdzić, że ty także dysponujesz pewnymi, choć być może o innym charakterze. Zestawiając ze sobą te dwie pule informacji, stworzylibyśmy pełniejszy obraz i może osiągnęlibyśmy jakiś postęp. — Wciąż nie rozumiem, dlaczego nie siedzisz teraz w swoim gabinecie i nie ostrzysz ołówków. Caston prychnął. — Doszło do tego, że próbowano uniemożliwić mi dostęp do informacji. Pewni, skądinąd kiepscy aktorzy chcą cię odnaleźć. A ja chcę odnaleźć ich. Z tego wynika, że może nam przyświecać wspólny cel. — Zaraz… Czy ja na pewno dobrze cię zrozumiałem? — Ambler mówił cicho, jakby ucinał sobie pogawędkę i wiedział, że jego głos rozpłynie się w panującym dokoła gwarze. Wciąż bacznie obserwował salę. — Chciałeś mnie wytropić, żeby mnie zneutralizować. A teraz chcesz dopaść tych, który próbują dopaść mnie. — Otóż to. — I co potem? — Potem? Cóż, potem przyjdzie kolej na ciebie. Kiedy już ich załatwię, będę chciał zrobić porządek z tobą. A później wrócę do ostrzenia moich ołówków. — Chcesz powiedzieć, że liczysz na to, że ostatecznie uda ci się „zrobić ze mną porządek”? Wykosić mnie z obiegu? Czemu mówisz mi takie rzeczy? — Bo to prawda. Widzisz, uosabiasz wszystko to, czym szczerze gardzę. — Pochlebstwem daleko nie zajedziesz. — Prawda jest taka, że ludzie twego pokroju są jak rdza zbożowa. Jesteś kowbojem, zwerbowanym i kierowanym przez innych kowbojów, ludzi mających za nic wszelkie przepisy i regulaminy, ludzi lubiących chadzać na skróty, kiedy się tylko da. Ale to nie wszystko, co o tobie wiem. Wiem również, że niemal zawsze
potrafisz wyczuć, kiedy ktoś próbuje cię okłamać. Czemu więc miałbym w ogóle próbować? — To, co o mnie słyszałeś, jest prawdą. To cię nie przeraża? — Według mnie to znacznie ułatwia życie. Krętactwa nigdy nie były moją mocną stroną. — Pozwól, że spytam cię o coś jeszcze. Czy powiedziałeś komukolwiek, gdzie jestem? — Nie — odparł Caston. — Wobec tego powiedz mi, dlaczego nie miałbym cię zabić? — Bo jest tak, jak mówiłem. Na krótką metę mamy dokładnie te same cele. Na dłuższą metę… cóż, jak powiedział Keynes, na dłuższą metę wszyscy jesteśmy martwi. Zakładam, że nie miałbyś nic przeciwko zawarciu tymczasowego sojuszu. — Wróg twego wroga jest twoim przyjacielem? — Na Boga, nie — odparł Caston. — Znów ta straszna filozofia. — Zaczął składać serwetkę i zgodnie z zasadami sztuki origami tworzyć z niej papierowego żurawia. — Dla jasności. Nie jesteś moim przyjacielem. Ani ja twoim.
Waszyngton Ethan Zackheim powiódł wzrokiem po twarzach analityków i techników zebranych przy stole w sali konferencyjnej 0002A i zaczął się zastanawiać, ile ma nad głową ton kamieni oraz betonu — całe pięć pięter składających się na budowlę z roku 1961, ogromne gmaszysko stojące przy C Street pod numerem 2201. Akurat teraz i tak czuł na swoich barkach dostatecznie ciężkie brzemię. — W porządku, wygląda na to, że nie udało nam się osiągnąć zamierzonych celów, więc proszę, powiedzcie mi, że przynajmniej czegoś się dowiedzieliśmy. Abigail? — Cóż, przeanalizowaliśmy to, co sprawdzał w konsulacie — powiedziała specjalistka od analiz informacyjnych, wodząc niepewnie wzrokiem spod ciemnych kosmyków włosów opadających jej na oczy. To, że Tarquin zdołał przeniknąć do rzekomo bezpiecznego pomieszczenia placówki w Paryżu, było dla nich solą w oku; atak byłego agenta okazał się tyleż
zuchwały, co zdumiewający i stanowił okazję do obrzucania się nawzajem oskarżeniami — choć nikt nie chciał wracać do tego tematu. — Szukał informacji na temat Wai Chan Leunga, Kurta Sollingera i Benoit Deschesnes’a — oznajmiła. — Jego ofiar — mruknął Matthew Wexler, z Wydziału Badań i Analiz Wywiadowczych przy Departamencie Stanu, z dwudziestoletnim doświadczeniem. Uważał więc, że ma prawo swobodnie wtrącać swoje uwagi. — Zbrodniarz wspomina swoje zbrodnie. Zackheim poluzował krawat. Czy tu jest gorąco, czy tylko mnie się tak wydaje? — zastanawiał się, ale nie zadał tego pytania na głos. Miał wrażenie, że to tylko jego odczucie. — Jaki w tym sens? — Teraz związek pomiędzy nim a jego ofiarami staje się oczywisty, nawet jeśli wcześniej tak nie było. — Wexler wychylił się do przodu, opierając brzuch o stół. — Chodzi mi o to, że już wcześniej mieliśmy pewne poszlaki, ale dziś nie mamy już chyba żadnych wątpliwości. — Nie wydaje mi się, aby analizę obrazu można uznać za „poszlaki” — powiedział niepewnie Randall Denning, spec od ekspertyz wizualnych, jakby chciał, żeby jego obecność tutaj została odnotowana. Granatowa marynarka zwisała luźno na jego chudym jak patyk ciele. — To dowód, że był na miejscach zbrodni. Bezsprzecznie. — Matthew, działasz, opierając się na założeniu, co do którego wszyscy jesteśmy zgodni — powiedział Zackheim. — Ale coś w poczynaniach Tarquina mnie zastanawia. Po co badał przeszłość osób, które zabił? Czy takich rzeczy nie robi się raczej, zanim zlikwiduje się cel? Siedzący na drugim końcu stołu Franklin Runciman, zastępca dyrektora Wydziału Operacji Konsularnych, trochę się zmieszał, gdy zdał sobie sprawę, do czego zmierza Zackheim i co mógł sugerować. Odchrząknął. — Ethanie, masz rację. Potencjalnych interpretacji jest wiele. — Spojrzenie jego oczu łypiących spod gęstych brwi było wyjątkowo przenikliwe. — Jak zawsze zresztą. Ale nie możemy działać wielotorowo. Musimy wybrać jeden konkretny kierunek działań w oparciu o posiadane przez nas dowody… wszystkie dowody. Nie mamy czasu na zajmowanie się faktami, które wzajemnie się wykluczają. Zackheim zacisnął zęby. Zdenerwowały go uwagi Runcimana. O tym, co było faktem i które się wykluczały, powinno zdecydować gruntowne śledztwo. Nie
należało jeszcze przesądzać całej sprawy. Ale wszelkie próby protestu mijały się z celem. Runciman miał rację, mówiąc, że wszystko tu można interpretować na wiele sposobów. Mimo to informacje uzyskane od Abigail zaniepokoiły Zackheima z przyczyn, które trudno mu było ująć w słowa. Tarquin, kimkolwiek był, wydawał się robić to samo co oni; sprawiał wrażenie, jakby prowadził śledztwo, a nie był obiektem dochodzenia. Zackheim głośno przełknął ślinę. To wszystko jakoś mu nie pasowało. — Prawdziwe zaskoczenie stanowi Fenton — rzekł Wexler. Zackheim zauważył, że analityk zapomniał o zapięciu kołnierzyka pod szyją. Ale oczywiście z uwagi na błyskotliwy analityczny umysł Wexlera nikt nie zwracał uwagi na drobne mankamenty jego ubioru. — Zidentyfikowaliśmy go na sto procent — wtrącił Denning. — To Paul Fenton towarzyszy Tarquinowi na miejscu, w którym doszło do zamachu na Sollingera. — Nikt nie próbuje z tym polemizować — powiedział Wexler, jakby zwracał się do tępego studenta. — Wiemy, że tam był. Pytanie brzmi, co to oznacza. — Powiódł wzrokiem po obecnych. — Jakie są najświeższe wiadomości w tej sprawie? — Materiały nie zostały jeszcze zatwierdzone — odezwała się skwapliwie Abigail. — Zatwierdzone? — powtórzył z niedowierzaniem Zackheim. — A czy to jest redakcja „Washington Post”? Nic nie powinno nas opóźniać. Zatwierdzenie informacji! To jakieś bzdury! — Odwrócił się do Wexlera. — A ty? Przyniosłeś tu akta Fentona? Wexler uniósł wielkie jak bochny chleba dłonie. — Zostały zarekwirowane — odparł. — Wygląda na to, że klauzula o procedurach dostępu specjalnego jest nie do obejścia. — Zerknął na Runcimana. — Wyjaśnij mi to. — Zackheim zwrócił się bezpośrednio do zastępcy dyrektora Wydziału Operacji Konsularnych. Biurokratyczna logika podpowiadała mu, że Runciman wyraził zgodę na skonfiskowanie tych akt albo nawet osobiście to zlecił. — To nie jest istotne dla celów i zadań tego zespołu — rzekł niewzruszonym tonem Runciman. Nawet w świetle tanich jarzeniówek jego ciemny garnitur z grafitowej flaneli w delikatny rzucik wyglądał na drogi i elegancki. — Nie jest istotne?! — Zackheim niemal wybuchnął. — A może powinien o tym zadecydować zespół? Do cholery, Frank! Prosiłeś mnie, żebym nadał tej sprawie
specjalny priorytet, więc ściągnąłem do ekipy same tuzy, od obrazu, informacji i analiz, a ty nie pozwalasz nam wykonywać naszej roboty? Twarz zastępcy dyrektora WOK, jak wyciosana z kamienia, nie zdradzała żadnych emocji ani napięcia, ale spojrzenie zdawało się przenikać Zackheima na wskroś. — Wyszliśmy już poza etap ustalania faktów w tym zadaniu. Teraz naszym celem jest wykonanie misji, w której zgodziliśmy się uczestniczyć. Nie czas na wysłuchiwanie bzdur wyssanych z palca, spekulowanie o hipotetycznych ewentualnościach, prowadzenie badań archiwalnych ani zaspokajanie czyjejś ciekawości. Kiedy otrzymujemy misję do wykonania, twoim zadaniem jest dopilnować, aby zakończyła się ona sukcesem. Masz zapewnić wsparcie operacyjne i uaktualnione dane operacyjne naszym agentom w terenie, aby mogli wypełnić swoją misję. — Ale zdjęcia, które otrzymaliśmy… — Zdjęcia? — Runciman wszedł Zackheimowi w słowo, a w jego głosie pojawiła się nuta nieskrywanej pogardy. — Naszym zadaniem, Ethanie, nie jest robienie temu draniowi kolejnych zdjęć, ale zdjęcie go… i to raz na zawsze.
Paryż Pół godziny później dwaj mężczyźni, były agent i księgowy, dotarli — każdy z osobna — do hotelu, w którym zatrzymał się Caston, osobliwego, ciasnego przybytku o nazwie Sturbridge, należącego do amerykańskiej sieci. Caston najwyraźniej próbował odizolować się od otoczenia najlepiej, jak to było możliwe, a jego pokój — choć jak na standardy paryskie duży — był bezosobowy niczym biuro. To mógł być hotel w Fort Worth czy gdziekolwiek indziej w Stanach Zjednoczonych. Caston zaprosił Amblera, by usiadł w stylizowanym fotelu o rzeźbionych nóżkach, obitym musztardowym pluszem, podczas gdy sam zabrał się do układania papierów na niedużym biurku z blatem na wysoki połysk; mebel, choć miał wyglądać elegancko i szykownie, sprawiał wrażenie taniego i tandetnego. Caston zadał Amblerowi kilka krótkich, konkretnych pytań dotyczących wydarzeń, jakie miały miejsce po jego ucieczce z Parrish Island; odpowiedzi były
równie zwięzłe i rzeczowe. — Dziwna… sytuacja — rzekł po chwili Caston. — To znaczy twoja sytuacja. Cała ta sprawa z wykasowaniem ciebie. Gdyby mnie było stać na empatię, powiedziałbym, że całe to doświadczenie musi być dla ciebie traumatyczne. To jak dziwny kryzys tożsamości czy coś w tym rodzaju. — Kryzys tożsamości?! — rzucił Ambler. — Błagam. Takie rzeczy zdarzają się wtedy, kiedy jakiś komputerowiec zaszyje się w domku z suszonej na słońcu cegły, gdzieś w Nowym Meksyku, i naczyta się Carlosa Castanedy. Albo gdy miliarder z listy pięciuset najbogatszych postanawia rzucić robotę, rozkręca nowy biznes i sprzedaje wegańskie muffinki do sklepów z żywnością organiczną. Tego nie można z tym porównać i chyba obaj jesteśmy w tej kwestii zgodni, mam rację? Caston wzruszył ramionami, jakby chciał go przeprosić. — Posłuchaj, przez ostatnich parę dni z pomocą mojego asystenta starałem się zebrać możliwie jak najwięcej informacji. Pozyskałem sporą część twoich akt z Jednostki Stabilizacji Politycznej, to znaczy ich danych na temat twoich wcześniejszych osiągnięć. — Podał Amblerowi spięty zszywkami plik papierów. Ten przewertował je. To było niezwykłe doznanie, móc ująć, w okrojonej i skróconej formie, to, co było efektem potu, krwi i łez. Poczuł się lekko otępiały. Jego kariera, podobnie jak wielu innych, nie była w żaden sposób upubliczniona; heroizm jego działań miał rekompensować utajnienie tego, czym się zajmował. Na tym polegał ten układ: Twoje czyny, choć utajnione przed opinią publiczną, mogą zmienić historię. Będziesz niewidzialną ręką historii. A jeśli to wszystko było tylko iluzją? Jeśli egzystencja w utajeniu — która zmuszała go do rezygnacji z nawiązywania więzi nadających życiu sens — w rzeczywistości nie miała żadnych konsekwencji, a przynajmniej takich, które by się liczyły? Caston wychwycił jego spojrzenie. — Skup się, dobrze? Jeżeli zobaczysz coś, co wygląda podejrzanie i sztucznie, daj mi znać. Ambler pokiwał głową. — I tu pojawia się twój profil. Masz niezwykłą zdolność wyciągania anomalii emocjonalnych. Jesteś chodzącym wariografem. To czyni cię nieocenionym podczas działań w terenie. Zespoły JSP bardzo szybko zaczęły korzystać z twoich usług. Już na samym początku twojej kariery w Wydziale Operacji Konsularnych. Dają ci najtrudniejsze przydziały. Zlecenia, których nie przyjęłaby żadna inna
jednostka poza JSP. — Nawet nie próbował ukryć obrzydzenia. — Potem mamy zlecenie w Zhanghua. Zgodnie z tym, co widnieje w aktach, operację przeprowadzono pomyślnie. Ale zaraz potem znikasz, jakbyś się zapadł pod ziemię. Dlaczego? Co się stało? Ambler opowiedział wszystko szybko i zwięźle, ani na moment nie odrywając od niego wzroku. Caston nie odezwał się od razu, ale po chwili jego spojrzenie wyostrzyło się. — Powiedz mi, co dokładnie wydarzyło się tego wieczoru, kiedy cię wywieźli. Przypomnij sobie wszystko, co sam mówiłeś i co mówili inni. Każdego, kogo mogłeś wtedy widzieć, najdrobniejsze szczegóły. — Przykro mi, ale nie pamiętam… — rzekł Ambler. — Wszystko gdzieś zniknęło. Laurel twierdzi, że ma to coś wspólnego z wywołaną przez leki amnezją wsteczną. — To musi tkwić gdzieś w twojej głowie. Mam rację? — Nie wiem. Pamiętam moje życie do pewnego momentu, a dalej są już tylko strzępki i pustka. — Jak po wielkim chlaniu. — Tyle że na większą skalę. — Może nie starasz się dość mocno — wytknął mu Caston. — Odpieprz się! Straciłem dwa lata z życia. Dwa lata manipulowania moim umysłem. Dwa lata odosobnienia. Dwa lata bez nadziei. Caston zamrugał. — To łącznie sześć lat. — Wiesz co, gdybyś kiedykolwiek myślał o tym, by zostać wolontariuszem, który pomaga ludziom, lepiej wybij to sobie z głowy. Nie masz pojęcia, przez co przeszedłem… — Ty też tego nie wiesz. A ja staram się to ustalić. Dlatego daruj sobie to wylewanie żalów, bo nawet nie będę udawał, że mnie to obchodzi. — Nic nie rozumiesz. Sięgam pamięcią wstecz, ale tam nic nie ma. Nic, tylko pustka. Albo śnieg, jak na ekranie telewizora. Zero obrazu. — Amblera ogarnęła go fala zmęczenia. Był skonany. Zbyt zmęczony, by mówić. Zbyt zmęczony, by myśleć. Podszedł do łóżka, położył się i patrzył smętnym wzrokiem na sufit. — Chrzanić obraz — prychnął Caston. — Zacznijmy od drobnych faktów. Jak wróciłeś z Tajwanu?
— Nie mam pojęcia. — Jakim środkiem lokomocji? — Odpieprz się, przecież mówiłem, że nie wiem — wybuchnął Ambler. Caston pozostał niewzruszony, jakby nie dostrzegał jego emocji ani bólu wywołanego przez zadawane mu pytania. — Popłynąłeś wpław? A może wszedłeś na pokład parowca? Amblerowi łupało w głowie; próbował nad sobą zapanować, spowolnić oddech. — Pieprz się — wycedził i nieco ciszej dodał: — Czy ty w ogóle słuchałeś, co do ciebie mówiłem? — Jakim środkiem lokomocji? — powtórzył Caston. W jego głosie nie było łagodności, tylko zniecierpliwienie. — Pewnie leciałem samolotem. — A więc masz jakieś przypuszczenia, ty użalająca się nad sobą, smętna łajzo. Skąd konkretnie mogłeś odlecieć? Ambler wzruszył ramionami. — Podejrzewam, że z lotniska Czang Kaj-szeka pod Tajpej. — Jakimi liniami? — Nie pamię… — Nagle zamrugał. — Cathay Pacific — usłyszał swój własny głos. — Wobec tego zwykłymi liniami pasażerskimi. — Caston nie był ani trochę zdziwiony. — Zwykły lot pasażerski. Dwanaście godzin. Czy podczas lotu podawano drinki? — Pewnie tak. — Czego byś się napił, gdybyś miał taką okazję? — Przypuszczam, że whisky, Wild Turkey. Caston sięgnął po telefon i wybrał numer obsługi hotelowej. Pięć minut później do pokoju przyniesiono butelkę wild turkey. Nalał do szklaneczki nieco trunku, tak na dwa palce, i podał Amblerowi. — Odpręż się i napij — rzekł oschle. Jego brwi ściągnęły się w jedną czarną krechę, a propozycja zmieniła się w polecenie; księgowy w jednej chwili przeistoczył się w barmana z piekła rodem. — Ja nie piję — zaprotestował Ambler. — Od kiedy? — Od… — Nie dokończył.
— Od czasów Parrish Island. Ale kiedyś piłeś i teraz też się napijesz. Do dna! — O co w tym wszystkim chodzi? — To eksperyment naukowy. Rób, co mówię. Ambler wypił, a whisky palącą strugą wdarła się do jego przełyku. Nie czuł euforii, jedynie oszołomienie, dezorientację i narastający niepokój. Caston nalał mu kolejną szklaneczkę, Ambler zaś wypił posłusznie. — O której lądował samolot? — spytał audytor. — To było wieczorne czy poranne lądowanie? — Poranne. — Ambler miał wrażenie, jakby węgorz wił mu się w plątaninie jelit. Wiedza powracała jakby z zupełnie innego wymiaru. Nie była na zawołanie, nie mógł sam po nią sięgnąć. A jednak została przywołana i pojawiła się. — Odbyłeś odprawę z oficerem dowodzącym operacji? Ambler zastygł, jakby zmienił się w bryłę lodu. Taka była procedura. I pewnie stawił się na odprawie. — Następne pytanie — ciągnął nieubłaganie Caston. Zachowywał się tak, jakby odhaczał kolejne drobne pytania z listy, albo jak ptak odłupujący dziobnięciami kawałki skały z nadbrzeżnego klifu. — Kim jest Transience? Ambler poczuł, że pokój wokół niego nagle zawirował, a kiedy zamknął oczy, wirowanie stało się gwałtowniejsze. Milczał przez dłuższą chwilę. Jak wystrzał z pistoletu w Alpach, to pytanie zainicjowało drobne osuwisko, które przerodziło się w wielką lawinę. Pochłonęła go czerń. A w tej czerni pojawiła się słaba poświata.
Rozdział 23
Znów był w Zhanghua. W przeszłości, której cień przesłaniał jego teraźniejszość. Pośród potoku szaleńczo mknących obrazów wychwytywał istny huragan aktywności, przetaczający się przez całą wyspę. Odnalazł to, czego się obawiał. A potem seria ulotnych, przypadkowych obrazów. Stewardesa z lotu liniami Cathay Pacific, podniebna gejsza; lokalna whisky była na wyciągnięcie ręki, wystarczył jeden gest, a stewardesa ją przynosiła. Taksówkarz z portu lotniczego imienia Dullesa — facet z Trynidadu, o zapadniętych policzkach, który starał się dotrzeć do celu najkrótszą drogą. Mieszkanie w Baskerton Towers, które tego dnia wydawało się takie małe, takie sterylne. Ot, klitka, w której można było się wykąpać, przebrać i przygotować, do, jak wszystko na to wskazywało, kolejnej bitwy. Do bitwy. Ale jakiej? Dziwna mgła znów zasnuła mu wspomnienia, wszystko przesłaniając. Ale Ambler — nie, Tarquin, bo przecież był Tarquinem — poczuł przebłysk emocji. Gdyby mógł je z siebie wydobyć, wydobyłby towarzyszące im wspomnienia. Te emocje stanowiły niezwykłą i bardzo męczącą mieszankę — po części poczucie winy, ale przede wszystkim gniew. Mgła się przerzedziła. Zaczął dostrzegać budynki i ludzi; głosy, z początku rozmyte w szum, stały się wyraźne i zrozumiałe. Impuls, który nim powodował, stał się żywy, realny, obecny. Tarquin nie był moralnym narcyzem, który wierzył, że zawsze miał czyste ręce. Jego oburzenie brało się stąd, że odkrył, iż krew na rękach miał przede wszystkim z powodu rażącego braku profesjonalizmu ze swojej strony. Musiał powiedzieć o tym Transience. Wciąż targany wściekłością i niedowierzaniem Tarquin wrócił do kwatery głównej w Waszyngtonie. Mężczyzna pod krawatem, jak niezliczone rzesze innych, w ogromnym kamiennym budynku, jakich wiele. Udał się wprost do celu, do podsekretarz kierującej Jednostką Stabilizacji Politycznej — do Transience. I wtedy to, co niepojęte, stało się niewybaczalne. Podsekretarz Ellen Whitfield, wyniosła szefowa Jednostki Stabilizacji Politycznej, była osobą, którą znał dobrze,
może nawet za dobrze. Atrakcyjna kobieta o mocno zarysowanej szczęce, drobnym prostym nosie i wysokich kościach policzkowych; jej kasztanowe włosy akcentowały ciemny błękit oczu, które podkreślała lekkimi cieniami. Była interesująca, może kiedyś uważał ją nawet za piękną. To było wiele lat temu, na samym początku jego kariery, kiedy wciąż jeszcze angażowała się w terenowe działania operacyjne, a ich romans, konsumowany głównie w barakach na północnych Marianach, trwał niecały miesiąc. „Co się dzieje na Saipanie — powiedziała mu wtedy z uśmiechem — zostaje na Saipanie”. Wkrótce potem złożyła podanie o pracę w Departamencie Stanu. On przyjął następne zlecenie w terenie — uważano, że jego umiejętności były tam naprawdę nieocenione. W następnych latach ich ścieżki kariery poszły w różnych kierunkach i rzadko się przecinały. Ona zyskała reputację osoby dobrze zorganizowanej i efektywnej, w Wydziale Operacji Konsularnych niewielu było administratorów równie dobrze dających sobie radę z przetwarzaniem pozyskiwanych informacji i wykorzystywaniem ich później przy akcjach w terenie. Okazała się również wytrawną uczestniczką biurowych rozgrywek politycznych. Pochlebiała przełożonym, choć zdawała się wcale tego nie robić, i deptała po odciskach tym, co stali na jej drodze do awansu — także w tym sprawiała wrażenie, jakby robiła to całkiem nieświadomie. Rok po tym, jak zyskała swoje pierwsze stanowisko w Waszyngtonie, otrzymała awans na zastępczynię dyrektora do spraw Azji Wschodniej i Rejonu Pacyfiku; dwa lata później awansowano ją na stanowisko wicedyrektora Wydziału Operacji Konsularnych; po kolejnych trzech latach została dyrektorem i objęła kierownictwo nad Jednostką Stabilizacji Politycznej, którą błyskawicznie zmodernizowała i równocześnie rozszerzyła zasięg realizowanych przez nią operacji. Już wcześniej JSP miała opinię jednostki bardzo „proaktywnej”, co krytycy wiązali z lekkomyślnym, często pochopnym działaniem, a teraz jeszcze się to pogłębiło. Według niektórych agenci JSP mieli za nic wszelkie zasady, zachowywali się agresywnie, a międzynarodowe prawo traktowali z dezynwolturą porównywalną jedynie z poszanowaniem przepisów drogowych przez bostońskich kierowców. To, że ktoś, kto wydawał się tak opanowany i zrównoważony jak Ellen Whitfield, sprawował kontrolę nad tak niepokorną jednostką, zaskoczyło wielu z jej kolegów. Jeszcze bardziej zaskoczyło ich to, że Whitfield wspiera buntowniczą naturę członków tej formacji. Amblera to nie
zdziwiło. Wiedział, że ta kobieta ma niepokornego ducha, osobliwą mieszaninę wyrachowania i porywczości, a także coś, co można by nazwać okrucieństwem. Kiedyś, pewnego parnego lata na Saipanie, nawet go to podniecało. A jednak Whitfield, która dochrapała się stanowiska podsekretarza stanu, stała się teraz dziwnie nieuchwytna i zwodnicza. Bywały dni, kiedy zastanawiał się, czy z powodu ich „gorącego romansu” nie czuła się w jego obecności skrępowana, ale przecież nie była tego rodzaju osobą; ani nie dała mu odczuć, że ich związek był czymś więcej niż zwykłą rozrywką, na którą oboje mieli ochotę i która miała im umilić nudne dni w terenie. Ta „rozrywka” skończyła się za ich obopólną zgodą. Kiedy po raz czwarty Ambler usłyszał, że pani podsekretarz Whitfield „jest na spotkaniu”, wiedział, że się od niego odcina. Napisał już i przesłał swój raport dotyczący Leunga. Teraz chciał tylko, aby ktoś odpowiedział za tę wpadkę. Chciał, aby powiedziała mu, że zleciła drobiazgowe, zakrojone na szeroką skalę śledztwo mające wyjaśnić, kto był winny tak tragicznej w skutkach mylnej interpretacji danych. Chciał uzyskać potwierdzenie, że to JSP dała plamę i że zostaną podjęte wszelkie kroki w celu naprawienia tych błędów. Przecież nie prosił o wiele. Pięć dni po przybyciu do Foggy Bottom Ambler nieformalnymi kanałami dowiedział się, że Whitfield nawet nie wypełniła oficjalnego zgłoszenia o przyjęciu jego skargi, co w takich przypadkach należało do standardowej procedury. To było oburzające. Przecież była znana z perfekcjonizmu. Czy ta porażka tak ją krępowała, że nie chciała przyznać się do popełnionych błędów przed dyrektorem Wydziału Operacji Konsularnych i sekretarzem stanu? Czy sądziła, że zdoła jakoś zatuszować to wszystko, co udało mu się odkryć? Musiał się z nią skonfrontować, usłyszeć jej wyjaśnienie. I musiał to zrobić, osobiście. Zalała go fala wściekłości, taka jak wtedy, w Zhanghua. Poczuł się zdradzony. Był piątek po południu, koniec tygodnia pracy w Waszyngtonie, ale jego praca jeszcze się nie zakończyła. „Przykro mi, ale pani podsekretarz Whitfield jest na spotkaniu. Może pan zostawić wiadomość”. Kiedy zadzwonił godzinę później, odpowiedź była równie beznamiętna, choć urzędniczka sprawiała wrażenie, jakby oganiała się od dokuczliwego owada. „Przykro mi, pani podsekretarz już wyszła”. Obłęd! Czy naprawdę Whitfield sądziła, że może go unikać — i migać się od prawdy — bez końca? Wsiadł do samochodu i pojechał do jej domu, na obrzeżach
Fox Hollow, niewielkiej osady na zachód od Waszyngtonu. Wiedział, gdzie mieszka; tam nie była w stanie mu się wymknąć. Pół godziny później jego samochód minął białą bramę ogrodzenia i wjechał na długi podjazd ciągnący się majestatycznym łukiem pomiędzy szpalerami starych grusz. Dom z czerwonej cegły był wysoki, okazały, w stylu Monticello, z eleganckimi białymi gzymsami i dużymi wykuszowymi oknami. Otaczały go artystycznie przystrzyżone magnolie i wybujałe rododendrony. Szerokie kamienne stopnie wiodły od kolistego podjazdu do drzwi wejściowych z rzeźbionego dębu. Whitfieldowie, jak sobie przypominał, dorobili się już w dziewiętnastym wieku niemałej fortuny, na hutach, produkcji szyn kolejowych i eksporcie swoich wyrobów. Rodzinna fortuna została nieco uszczuplona w okresie powojennym, ponieważ potomkowie rodu rozpoczęli działalność nieprzynoszącą dochodów, związaną z nauką i sztuką. Jeden z Whitfieldów związał się z Metropolitan Museum, inny z National Gallery, jeszcze inny z Hudson Institute. Ale byli też tacy, którzy wybrali bezpieczniejszy i bardziej intratny sektor bankowy. Doskonale zarządzane fundusze powiernicze zapewniły jednak potomkom tej rodziny dostatek. Żaden Whitfield nie musiał się przejmować tak przyziemnymi rzeczami jak zarabianie pieniędzy, i tak jak w przypadku Rockefellerów, mogli się poświęcić służbie publicznej. O tym, że nie wymagała rezygnacji z luksusu, można się było przekonać, patrząc na wirginijski dom Whitfieldów. Nie epatował przepychem, ale na taką rezydencję nie można byłoby sobie pozwolić z rządowej pensji. Ambler podjechał pod duże podwójne drzwi w centralnej części budynku i wysiadł z auta. Nacisnął dzwonek. Po chwili w progu stanęła kobieta w stroju służącej, czarnej sukience i białym fartuszku. Filipinka? — Jestem Hal Ambler, przyjechałem zobaczyć się z Ellen Whitfield — powiedział, cedząc słowa. — Pani nikogo nie przyjmuje — odparła służąca. A potem nieco sztywniejszym tonem dodała: — Pani nie ma w domu. Oczywiście kłamała. Gdyby jeszcze tego nie wiedział, właśnie w tej chwili usłyszał głos Whitfield dochodzący z sąsiedniego pokoju. Przecisnął się obok protestującej Filipinki, przemaszerował przez wyłożony płytkami hol i wparował do ozdobionej drewnianą boazerią biblioteki z dużym, wykuszowym oknem i regałami dwa razy wyższymi od przeciętnego człowieka. Ellen Whitfield, w towarzystwie starszego mężczyzny, siedziała przed stosem dokumentów.
Ambler spojrzał na nich. Mężczyzna wydał mu się dziwnie znajomy. Miał siwe włosy, wydatne czoło i wyglądał jak wykładowca z wyższej uczelni. Węzeł czerwonego krawata był ciasno podciągnięty, a dół krawata znikał pod zapiętą na guziki kamizelką, którą mężczyzna nosił pod tweedową marynarką. On i Ellen byli pochłonięci papierami. — Proszę pani, mówiłam, że nikogo pani nie… Gdy ciszę przerwały gwałtowne słowa protestu Filipinki, oboje, Whitfield i srebrnowłosy mężczyzna, gwałtownie unieśli wzrok, zaskoczeni i skonsternowani. — Niech cię szlag, Ambler! — krzyknęła Whitfield, a jej zdziwienie zamieniło się w oburzenie. — Co ty tu robisz, do cholery? Starszy dżentelmen odwrócił się od niego, jakby nagle poczuł zakłopotanie. — Dobrze pani wie, co tutaj robię, pani podsekretarz Whitfield — odparł Ambler, wymawiając ostatnie słowa z nieskrywaną pogardą. — Domagam się odpowiedzi. Mam już dość tej strategii uników. Myśli pani, że może stale przede mną uciekać? Co próbuje pani ukryć? Na twarzy Whitfield odmalowała się wściekłość. — Ty cholerny sukinsynu! Paranoja kompletnie padła ci na mózg! Precz z mego domu! Wynoś się stąd, ale już! Jak śmiesz naruszać moją prywatność? Jak śmiesz! — Wyciągniętą ręką wskazała na drzwi, a Ambler zauważył, że jej dłoń drży. Z wściekłości? Ze strachu? A może w grę wchodziło jedno i drugie. — Ma pani mój raport — odparł lodowatym tonem Ambler. — Zawiera prawdę. Myśli pani, że może ją pani pogrzebać? Myśli pani, że może pogrzebać mnie? Radzę o tym zapomnieć. Przedsięwziąłem niezbędne środki ostrożności. — Spójrz na siebie. Posłuchaj tego, co mówisz. Twoje zachowanie jest absolutnie nieprofesjonalne. Balansujesz na granicy rozstroju i załamania nerwowego. Nie słyszysz, że to, co mówisz, trąci szaleństwem? W moim fachu muszę borykać się z rzeczami, o których nie masz pojęcia. Których nawet sobie nie wyobrażasz. Jeżeli domagasz się oficjalnego spotkania, możemy się spotkać z samego rana w poniedziałek. Ale posłuchaj mnie, i słuchaj uważnie. Jeżeli natychmiast nie wyjdziesz z tego domu, każę cię skreślić z listy osób służących temu krajowi, raz na zawsze i nieodwracalnie. A teraz precz mi z oczu. Ambler stał, ciężko oddychając, a jego gniew przygasł nieco w zetknięciu z wybuchem wściekłości tej kobiety. — W poniedziałek — powiedział i odwrócił się w stronę wyjścia.
Kilka kilometrów za Fox Hollow za jego autem pojawiła się nagle karetka jadąca na syrenie i z włączonymi czerwonymi, migającymi światłami. Zjechał na pobocze. Karetka natychmiast skręciła i zatrzymała się przed jego autem, a drugi samochód, ciężki buick, podjechał z tyłu, blokując mu drogę. Z karetki wyskoczyło kilku mężczyzn. Ratowników medycznych? Ale coś było nie tak. Kolejni mężczyźni wysiedli z sedana stojącego z tyłu, za nim. Gdy wyciągnęli Amblera z auta i jeden z mężczyzn bezceremonialnie wbił mu w ramię igłę strzykawki, próbował jeszcze zrozumieć, co się tu właściwie dzieje. Mężczyźni działali zgodnie z wyuczonymi procedurami, wykonywali otrzymane rozkazy, zachowywali się z wprawą i skutecznością wskazującą na dobrze wyszkolonych zawodowców. Ale kim byli? I czego od niego chcieli? Mgła w jego umyśle nie rozwiała się zupełnie; wciąż skrywała to, co stało się potem, tak jak dotąd przesłaniała to, co wydarzyło się wcześniej. Gdy przypięto go pasami do wózka noszowego, usłyszał wśród ekipy ratowników medycznych fragmenty prowadzonych półgłosem rozmów. W tych słowach było napięcie i emocje. Jego świadomość zaczynała jednak powoli falować i gasnąć. To był początek długiego zmierzchu. I znów był zmierzch, kiedy Ambler ponownie otworzył oczy. Kilka dni temu był „pacjentem” w ściśle strzeżonym zakładzie psychiatrycznym. Teraz od tamtego miejsca oddzielał go ocean. Ale wciąż nie był wolny.
Rozdział 24
Ambler otworzył oczy i skupił wzrok na bladym Castonie. Zaczął mówić; na tyle szczegółowo opisywał swoje poczynania i obserwacje, na ile to było możliwe. Czas zaćmił tysiące szczegółów, a jednak tamto zdarzenie było dla niego teraz nader wyraziste i żywe. — Na chwilę zupełnie odpłynąłeś — rzekł Caston, kiedy Ambler po pięciu minutach mówienia zrobił przerwę. — Cieszę się, że wróciłeś do świata żywych. — Odłożył pismo, które czytał: „Dziennik matematyki stosowanej i analiz stochastycznych”. — Czy teraz byłbyś łaskaw zejść wreszcie z mojego łóżka? — Przepraszam. — Ambler przeciągnął się, wstał i usiadł na krześle koloru musztardy. Chyba rzeczywiście musiał się zdrzemnąć. Według wskazania jego zegarka minęły cztery godziny. — A zatem Transience to sama Ellen Whitfield? — Takiego kryptonimu używała jeszcze podczas działań w terenie. Kiedy informacje osobowe zaczęły być przenoszone na nośniki cyfrowe, cały ten materiał zaginął. Nie zachowały się żadne akta. A zwłaszcza jeżeli w grę wchodziły jej akta. Chciała usunąć wszystko, co jej dotyczyło. Twierdziła, że z powodu kwestii bezpieczeństwa. — To tłumaczy, dlaczego nie znalazłem w aktach nic na jej temat — rzekł Caston. Przez chwilę w milczeniu przyglądał się byłemu agentowi. — Chcesz się jeszcze napić? Ambler wzruszył ramionami. — Czy w minibarku jest może woda mineralna? — Oczywiście jest parę butelek wody Evian. Biorąc pod uwagę aktualny kurs wymiany, wychodzi dziewięć dolarów dwadzieścia pięć centów za pół litra wody. Czyli po naszemu za szesnaście dziewięć dziesiątych uncji. Co daje pięćdziesiąt pięć centów za uncję. Pięćdziesiąt pięć centów za uncję wody? Na samą myśl o tym robi mi się niedobrze. Ambler westchnął. — Chyba powinienem być pod wrażeniem twojej precyzji. — O czym ty mówisz? Zaokrągliłem te liczby. — Proszę, powiedz mi, że nie masz rodziny.
Caston poczerwieniał. — Musisz doprowadzać ich do szaleństwa — rzucił Ambler. — Bynajmniej — odparł audytor, niemal się przy tym uśmiechając. — Bo widzisz, oni w ogóle nie słuchają tego, co mówię. — Wobec tego to musi doprowadzać do obłędu ciebie. — Prawdę mówiąc, to mi nawet odpowiada. — Na moment na twarzy małego dziwnego człowieczka pojawił się grymas a Ambler wychwycił z niejakim zaskoczeniem przebłysk uwielbienia i dumy, wynikającej z faktu, że ten sztywny jak wykrochmalony kołnierzyk księgowy jest głową rodziny. Zaraz jednak Caston bezceremonialnie wrócił do bieżącego tematu. — Mężczyzna, który był z podsekretarz Whitfield… ten, który siedział z nią w bibliotece… Opisz mi go możliwie jak najbardziej szczegółowo. Ambler wbił wzrok w przestrzeń i przywołał obraz w umyśle. Mężczyzna po sześćdziesiątce. Srebrne, starannie ułożone włosy, wysokie czoło. To czoło wydawało się dziwnie gładkie, bez jednej zmarszczki, rysy twarzy miał wyraziste; twarz intelektualisty, kości policzkowe wysokie, podbródek mocny. Ambler zaczął opisywać postać, którą sobie przypomniał. Caston słuchał, nie odzywając się ani słowem. I nagle, ożywiony, poderwał się z miejsca, a na jego czole zaczęła pulsować żyła. — To niemożliwe — wyszeptał. — To właśnie pamiętam — odparł Ambler. — Opisujesz… Ale to niemożliwe. — Mów. Caston zaczął manipulować przy laptopie, który podłączył do gniazdka telefonu. Po wstukaniu kilku komend do wyszukiwarki odszedł na bok i ruchem ręki zaprosił Amblera, aby spojrzał. Na ekranie widniało zdjęcie mężczyzny. Tego samego, którego zobaczył w domu Whitfield. — To on — potwierdził zduszonym z napięcia głosem. — Wisz, kim jest ten człowiek? Ambler pokręcił głową. — Nazywa się Ashton Palmer. Whitfield chodziła na jego wykłady, kiedy była na studiach. Wzruszył ramionami. — I co z tego?
— Później wyparła się jego i wszystkiego, co sobą reprezentował. Zerwała z nim wszelkie kontakty. W przeciwnym razie jej kariera ległaby w gruzach. — Nie rozumiem. — Ashton Palmer! To nazwisko nic ci nie mówi? — Nie bardzo — odrzekł Ambler. — Może jesteś za młody. Dwadzieścia, może dwadzieścia pięć lat temu uważano go za czołową postać wśród establishmentu polityki zagranicznej. Napisał kilka szeroko komentowanych, wielokrotnie przedrukowywanych artykułów w „Foreign Affairs”. Obie partie polityczne próbowały przeciągnąć go na swoją stronę. Prowadził seminaria w Starym Budynku Biura, w Zachodnim Skrzydle, a nawet w cholernym Gabinecie Owalnym. Ludzie chłonęli każde jego słowo. Zaproponowano mu wysokie stanowisko w Departamencie Stanu, ale on miał większe ambicje. Jego przeznaczeniem było stać się następnym Kissingerem. To jeden z tych ludzi, których wizja odciska swój ślad na całej historii. Tyle że niekiedy ten ślad okazuje się piętnem. — I co takiego się stało, że nie udało mu się tego osiągnąć? — Wiele osób powiedziałoby, że sam się zniszczył. Albo może raczej przekalkulował. Zaczęto go traktować jak ekstremistę, niebezpiecznego fanatyka. Może uznał, że osiągnął poziom zarówno polityczny, jak i intelektualny, na którym mógł szczerze wyrażać swoje poglądy. Może uważał, że cokolwiek powie, ludzie i tak będą tym zachwyceni, bo padło to z jego ust. Jeżeli tak, to się pomylił. Poglądy, które głosił, były niebezpieczne, doprowadziłyby ten kraj na manowce historii. Wygłosił wyjątkowo gorącą przemowę w Macmillan Institute w Waszyngtonie, po której kilka państw, przekonanych, że wyrażał opinie amerykańskiego rządu albo którejś z frakcji rządowych, zagroziły natychmiastowym wycofaniem swoich ambasadorów. Wyobrażasz to sobie? — Nie bardzo. — Sekretarz stanu spędził całą noc przy telefonie. Praktycznie z dnia na dzień Palmer stał się persona non grata. Podjął się pracy wykładowcy na którymś z czołowych uniwersytetów, zbudował własne centrum akademickie i zaproszono go do rady dyrektorów pewnego niszowego think tanku w Waszyngtonie. To zdjęcie pochodzi z oficjalnej strony Uniwersytetu Harvarda. Ale każdy w Departamencie Stanu, kto za bardzo się do niego zbliżył, został automatycznie wzięty pod lupę i stał się osobą podejrzaną. — A więc żaden z jego ludzi nie zdołał wspiąć się wyżej.
— Prawdę mówiąc, w całym rządzie jest wielu „palmerytów”. To błyskotliwi studenci, absolwenci Harvard’s Kennedy School albo stypendyści programów rządowych. Jeśli jednak ktoś chce, by jego kariera rozwijała się bez przeszkód, raczej nie powinien się przyznawać, że jesteś „palmerytą”. No i, rzecz jasna, nie może utrzymywać żadnych kontaktów ze starym samotnym buntownikiem. — To ma sens. — A jednak zobaczyłeś ich oboje razem. A to wydaje się kompletnie bez sensu. — Zwolnij. — Wysoka urzędniczka Departamentu Stanu w towarzystwie profesora Ashtona Palmera… Zdajesz sobie sprawę, jaka to bomba? Naprawdę wybuchowy materiał. Masz pojęcie, że gdyby ktoś to ujawnił, mogłoby to zrujnować całą jej karierę? Jak powiedział kiedyś wielki amerykański jurysta: „Światło słoneczne jest najlepszym środkiem dezynfekującym”. A to jedyna rzecz, na jaką nie mogli sobie pozwolić. Ambler przymrużył oczy i przywołał w pamięci obraz wykrzywionej wściekłością twarzy Ellen Whitfield; teraz rozumiał strach, który w niej wyczuł. — A więc o to w tym wszystkim chodziło. — Nie dam głowy, że tylko o to. — Caston był jak zawsze precyzyjny. — Ale dla wysokiej urzędniczki Departamentu Stanu utrzymywanie kontaktów z Palmerem oznaczałoby koniec kariery. Polityczne samobójstwo. Zwłaszcza jako szefowa Jednostki Stabilizacji Politycznej, Whitfield nie mogła sobie pozwolić, by ktokolwiek w jakiś sposób zdołał ją powiązać z Palmerem. Ambler odchylił się do tyłu i zamyślił. Whitfield, szczwana i wytrawna kłamczucha, prawdopodobnie potrafiłaby wytłumaczyć się ze spotkania z Palmerem przed każdą inną osobą. Ale Ambler był jedynym człowiekiem, którego nigdy nie zdołałaby oszukać. Właśnie dlatego został usunięty. To były informacje, do których przecieku nie mogła dopuścić. Nagranie z jego szaleńczymi rojeniami stanowiło rodzaj dodatkowego zabezpieczenia, dowód, że słów agenta Tarquina nie należy traktować poważnie. Tamtego wieczoru musiała wpaść w panikę i aktywowała procedurę 918 PZP — Psychiatrycznego Zatrzymania Pozaprotokołowego, po którą sięgano rzadko, wyłącznie w trybie specjalnym i tylko wtedy, gdy w grę wchodził aktywny funkcjonariusz służby wywiadowczej. Ponieważ wspomniał o tym, że przedsięwziął pewne środki ostrożności — sugerując, że w przypadku jego śmierci
zostałyby ujawnione obciążające Whitfield informacje — musiała dojść do wniosku, że jedynym rozwiązaniem będzie zamknięcie go w ściśle strzeżonym miejscu. A potem jego zniknięcie. Ambler poczuł, że serce zaczyna dudnić mu w piersi, gdy uświadomił sobie, że taki drobny w sumie incydent spowodował tak olbrzymie zmiany w całym jego życiu. Ale co właściwie Whitfield starała się zatuszować? Tylko osobiste stosunki z Palmerem? Czy może coś więcej? Przeprosił na chwilę i skorzystał ze swojej komórki, aby zadzwonić do Laurel. Podał jej dwa nazwiska; miała poszperać w archiwach naukowych olbrzymiej Bibliothèque nationale de France w Ósmej Dzielnicy w poszukiwaniu istotnych materiałów, takich, do których dostęp innymi kanałami byłby utrudniony. Kiedy zakończył rozmowę, poczuł się trochę spokojniejszy i zrozumiał, dlaczego naprawdę do niej zadzwonił. Musiał usłyszeć jej głos. To wszystko. Tak po prostu. Laurel Holland stała pomiędzy nim a bezmiarem czarnej rozpaczy, była jak ostatni bastion zdrowia psychicznego w świecie owładniętym szaleństwem. Po chwili Caston odwrócił się do niego. Coś go nurtowało. — Mogę ci zadać osobiste pytanie? Ambler jakby od niechcenia skinął głową. — Jak masz na imię? ••• Dla Paula Fentona tylko to, co najlepsze, pomyślała pani podsekretarz Whitfield, gdy zaprosił ją do Apartamentu Cesarskiego w wytwornym hotelu George V. Ośmiopiętrowy hotel, umiejscowiony w pół drogi pomiędzy Łukiem Triumfalnym a Sekwaną, był chyba najbardziej znanym hotelem w mieście, i nie bez powodu. Większość pokoi urządzono w lekkim, przestronnym stylu Ludwika XVI. Ale nie ten apartament, przy którym pozostałe pokoje wyglądały tak surowo, jakby je zaprojektowano w stylu Bauhausu. W Apartamencie Cesarskim przez wielki hol wchodziło się do przestronnego salonu i przylegających do niego jadalni oraz pokoju wypoczynkowego. Przy salonie była nawet osobna toaleta dla osób, które odwiedzały gościa hotelowego. Apartament hojnie ozdobiono obrazami i rzeźbami oddającymi hołd Napoleonowi oraz Józefinie. Pomijając ściany, obite żółto-złotymi tkaninami, wśród zieleni i ciemnych brązów królowały motywy wczesnego cesarstwa. Wszędzie stały spiżowe wazy i wazony z kwiatami, było ich
całe mnóstwo. Z okna roztaczała się zapierająca dech panorama Miasta Światła z Les Invalides, Montparnasse i oczywiście doskonale widoczną wieżą Eiffla. Ellen Whitfield doceniała ten widok. Sam apartament wydawał się jej okropny. Krytycznym wzrokiem lustrowała to miejsce — jej zdaniem, urządzone z wyjątkową przesadą, krzykliwe, pompatyczne, w najgorszym z możliwych, napuszonym stylu. Jednak kariera Fentona wskazywała na te, że otaczanie się przepychem pomaga osiągnąć sukces. Fenton — rumiany, rudowłosy, dobrze zbudowany — wprowadził ją do salonu, gdzie usiedli przy niewielkim stoliku z przeszklonym blatem, na fotelach z pasiastymi zielonymi obiciami. Przesunęła koniuszkami palców po podłokietnikach ozdobionych złoconymi osadzonymi w drewnie ornamentami z brązu z motywami egipskimi. — Nie wiem, czy miałam kiedykolwiek okazję powiedzieć ci, jak bardzo jestem wdzięczna… Jak bardzo my wszyscy jesteśmy ci wdzięczni za wszystko, co dla nas uczyniłeś przez te wszystkie lata. — Mówiła z przejęciem, a jej oczy niemal zmysłowo się rozszerzyły. Pochyliła się konfidencjonalnie. Z bliska spostrzegła, jak pulchne, różowe i gładkie ciało ma Fenton, jakby przez cały ranek brał błotną kąpiel oczyszczającą. Miał przerośnięte mięśnie klatki piersiowej i ramion, jak ktoś, kto godzinami pakuje na siłowni. Fenton uchodził za człowieka o wielu talentach i najwyraźniej jedną z jego pasji była praca nad własnym ciałem. Wzruszył skromnie ramionami. — Napijesz się kawy? Pani podsekretarz odwróciła głowę w stronę hebanowego kredensu. — Zauważyłam, że masz już przygotowaną tacę z kawą, to bardzo zapobiegliwe z twojej strony. Ale pozwól, że ja ją przyniosę. — Wstała i wróciła z tacą. Stał na niej dzbanek z polerowanego srebra ozdobiony szklanymi wstawkami, pełen świeżo zaparzonej kawy, mały porcelanowy dzbanuszek z mlekiem i cukiernica. — Pozwolę sobie czynić honory — powiedziała, nalewając kawę do dwóch delikatnych filiżanek z porcelany z Limoges. Rozsiadła się w fotelu i upiła łyk doskonale zaparzonej kawy; lubiła czarną. Fenton, jak wiedziała, wolał mocno posłodzoną, patrzyła więc, jak miliarder wsypuje do swojej filiżanki kolejne łyżeczki cukru, tak jak zawsze. — Tyle słodzisz — powiedziała niczym matka strofująca dziecko. — To cię zabije. Wypił łyk i uśmiechnął się.
— Ciekawe czasy, prawda? Wiesz, że zawsze było dla mnie zaszczytem wspieranie cię moją skromną pomocą. To przyjemność móc pracować z kimś, kto postrzega świat tak samo jak ja. Oboje rozumiemy, że Ameryka zasługuje na bezpieczniejsze jutro. Oboje rozumiemy, że zagrożenia dnia jutrzejszego należy zwalczać już dziś. Wczesne wykrywanie to grunt. — Wczesne wykrywanie, wczesna resekcja — przyznała. — A nikt nie robi tego lepiej niż twoi ludzie. Bez twoich agentów i twojego systemu gromadzenia informacji nigdy nie zdołalibyśmy osiągnąć tylu znaczących sukcesów. Z naszego punktu widzenia jesteś kimś więcej niż tylko prywatnym kontrahentem. W rzeczywistości jesteś pełnoprawnym partnerem w naszej misji zachowania hegemonii Ameryki. — Jesteśmy do siebie podobni pod wieloma względami — rzekł Fenton. — Oboje lubimy wygrywać. I to właśnie robimy: wygrywamy. Zapewniamy wygraną drużynie, w którą oboje wierzymy. Whitfield obserwowała Fentona, gdy ten dopijał kawę i odstawiał pustą filiżankę na spodek. — Łatwiej się wygrywa, kiedy przeciwnicy nie wiedzą, że prowadzi się z nimi grę — powiedziała, a wyraz wdzięczności na jej twarzy pozostawał niewzruszony. Fenton jakby mimowolnie pokiwał głową; zamknął oczy i znów je otworzył, jakby trudno mu było dłużej skupić na czymś wzrok. — Wiem jednak, że nie chciałaś spotkać się ze mną tylko po to, by mi pogratulować — odezwał się lekko bełkotliwym tonem. — Miałeś przekazać mi raport z postępów w sprawie Tarquina — przypomniała mu. — Zakładam, że on nie wie, że zatrzymałeś się w tym hotelu? Podjąłeś niezbędne środki ostrożności? Fenton, dziwnie senny, pokiwał głową. — Spotkałem się z nim w bezpiecznym miejscu. Ale świetnie się spisał. — Ziewnął. — Wybacz, chyba dopadło mnie zmęczenie po locie. Ponownie napełniła jego filiżankę. — Musisz być skonany po tym wszystkim, co wydarzyło się w ostatnich dniach. — Whitfield patrzyła uważnie na swego rozmówcę. Zwróciła uwagę na jego bełkotliwą mowę i na to, że głowa zaczęła mu opadać, jakby ogarnęła go senność. Fenton ziewnął i leniwie poruszył się na kanapie. — To takie dziwne — wymamrotał. — Oczy same mi się zamykają.
— Nie walcz z tym, po prostu się temu poddaj. — Jej agenci nie mieli problemu z nasyceniem cukru szybko działającym krystalicznym środkiem uspokajającym o nazwie CNS, który w ilościach dostatecznie dużych, by pozbawić człowieka przytomności, był niewykrywalny podczas autopsji, ponieważ jego metabolity występują w osoczu ssaków. Oczy Fentona otwarły się na chwilę, być może w odpowiedzi na lodowaty chłód, który pojawił się w jej głosie. Wydał z siebie cichy jęk, a może stęknięcie, jak przez sen. — Tak mi przykro. — Spojrzała na zegarek. — Dla Ashtona i dla mnie to była trudna decyzja, ale musieliśmy ją podjąć. Nie wątpimy w twoją lojalność. Naprawdę w nią nie wątpimy. Ale wiesz, kim jestem. Mógłbyś zacząć łączyć ze sobą fakty, tak jak łączy się liniami kropki, i nie jesteśmy pewni, czy spodobałby ci się powstały wskutek tego obrazek. — Spojrzała na Fentona, który sądząc po ułożeniu ciała, musiał być już nieprzytomny. Czy w ogóle słyszał jeszcze, co do niego mówiła? A mówiła niezaprzeczalną prawdę. Istniało ryzyko, że Fenton poczułby się zdradzony, gdyby poznał cel operacji, do której go wciągnięto — a zdrada często wywołuje zdradę. To, co wkrótce się zdarzy, było zbyt ważne, nie mogli sobie pozwolić, aby coś poszło nie tak. Wszyscy musieli perfekcyjnie odegrać swoją rolę. Gdy tak patrzyła na nieruchome ciało Fentona, zdała sobie sprawę, że on swoje zadanie wypełnił perfekcyjnie.
Więcej na: www.ebook4all.pl
Rozdział 25
— Nie mam dobrych przeczuć — powiedział Ambler. Szli boulevard de Bonne Nouvelle. Caston, żeby rozgrzać dłonie, trzymał je pod połami płaszcza. Ambler nigdy nie zrobiłby czegoś takiego — podobnie jak żaden szanujący się agent — ale poza biurem ręce Castona nie były zbytnio przydatne. Audytor spuścił wzrok, patrząc na chodnik przed sobą, obawiając się, że wdepnie w psią kupę. Ambler rozglądał się niepostrzeżenie, wyczulony na wszelkie oznaki inwigilacji. — Że co? — Caston spiorunował go wzrokiem. — Słyszałeś. — Czy w twoim horoskopie napisano, że konfiguracja gwiazd jest dla ciebie niekorzystna? A może czytający z wnętrzności kapłan odkrył coś paskudnego w trzewiach? Chodzi mi o to, że jeśli wiesz coś, o czym powinienem wiedzieć, możemy o tym porozmawiać. Jeżeli dysponujesz racjonalnie umotywowanym przekonaniem, świadczy ono na twoją korzyść. Ale ile razy musimy przez to przechodzić. Jesteśmy dorośli. Powinniśmy reagować na fakty. Nie na przeczucia. — Więc fakty są takie: Nie jesteś na swoim terenie. To nie kraina księgowości. Otaczają cię prawdziwe budynki z kamienia i szkła, a nie kolumny cyfr. A jeśli ktoś spróbuje do nas strzelić, to prawdziwymi kulami, a nie cholernymi krzywymi dzwonowymi hipotetycznych kul. A nawiasem mówiąc, skąd ktoś taki jak ty mógł w ogóle wiedzieć o schronieniu Agencji? Są przecież ograniczenia dostępu do informacji, więc ta akurat powinna być poza twoim zasięgiem. Bo kogo jak kogo, ale takich biurokratów jak ty nam tu nie trzeba. — Wciąż nie rozumiesz. Kto płaci czynsz? Kto ogląda rachunki? Nic, za co płaci Agencja, nie jest poza moim zasięgiem. Jestem audytorem. Nic, co podlega audytowi, nie jest mi obce. Ambler milczał przez chwilę. — Skąd wiesz, że to miejsce nie będzie zajęte?
— Bo umowa najmu wygasa z końcem tego miesiąca i jej nie przedłużamy. A także dlatego, że w budżecie znalazły się środki dla ekipy sprzątającej, która ma się tam zjawić w przyszłym tygodniu. Stąd wiem, że lokal jest pusty, ale nadal wyposażony. Przejrzałem paryskie zgłoszenia zapotrzebowania, zanim opuściłem Stany. Więc mogę powiedzieć, że przeciętny koszt miesięczny mieszkania przy rue Bouchardon przez ostatnie czterdzieści osiem miesięcy wynosił dwa tysiące osiemset trzydzieści dolarów. Dodatkowe wydatki, jak choćby za usługi telefoniczne, są zmienne i oscylują w granicach od… — Dobra, dość. Już zrozumiałem. Budynek przy rue Bouchardon wydawał się dziwnie opuszczony, kamienną fasadę pokrywały plamy sadzy i porostów, szyby w oknach były brudne, a czarne metalowe kraty w bramie pogięte i poobijane. Stojąca nieopodal rtęciowa latarnia uliczna brzęczała i sypała iskrami. — Jak tam wejdziemy? — spytał Ambler. — To nie moja działka. — Caston wyglądał na oburzonego. — No co? Liczyłeś, że ja odwalę całą robotę? Ty jesteś agentem operacyjnym. Więc działaj. — Cholera. To w niczym nie przypominało parkingu przy Clinique du Louvre, miejsce było odsłonięte, co oznaczało, że będzie musiał działać szybko. Ambler ukląkł i rozwiązał sznurowadło buta. Kiedy znów się podniósł, trzymał w dłoni cienki klucz, płaski, ale z pięcioma niewielkimi wypukłościami pomiędzy wcięciami. Nazywano to kluczem uderzeniowym i żeby zadziałał, potrzeba było zarówno umiejętności, jak i odrobiny szczęścia; wątpił, aby miał pod dostatkiem jednego i drugiego. — Zostań tu — zwrócił się do Castona. Poszedł do kontenera na śmieci przy końcu krótkiej uliczki i wrócił po kilku minutach z wyświechtaną książką, którą ktoś wyrzucił. Ale była gruba i miała sztywny grzbiet. Powinna się sprawdzić w roli młotka. Czy raczej pobijaka. Klucz uderzeniowy miał za zadanie trafić w dolny trzpień w zamku na tyle mocno, by górny wyskoczył wysoko poza linię wrębu. W tej samej chwili, zanim sprężyna opuści górny trzpień, klucz powinien się obrócić. Teoretycznie. Teoria i praktyka rzadko idą ze sobą w parze. Jeśli trzpień zamka nie wyskoczy dostatecznie wysoko, sztuczka się nie uda. Jeśliby wyskoczył za
wysoko, również nic by z tego nie wyszło. Albo gdyby klucz został przekręcony o ułamek sekundy za późno. Umieścił klucz uderzeniowy tuż nad otworem i mocno stuknął grzbietem książki, wbijając wąski pasek metalu do zamka tak głęboko, jak to było możliwe, i równocześnie go przekręcając. Nie mógł w to uwierzyć. Udało się — za pierwszym razem! To prawie nigdy się nie zdarzało. Klucz obrócił się, odblokowując zamek zatrzaskowy, a Ambler pchnięciem otworzył drzwi. Poczuł dumę, że tak dobrze się spisał, i odwrócił się z uśmiechem do Castona. Audytor stłumił ziewnięcie. — Nareszcie — burknął. — Nie do wiary, że zajęło ci to tyle czasu. Ambler nic nie powiedział, choć kosztowało go to wiele wysiłku. Kiedy znaleźli się w budynku, mógł zająć się drzwiami do mieszkania, nie obawiając się, że ktoś go zauważy; budynek wydawał się kompletnie opuszczony. Ale ekipa CIA, która wyposażyła mieszkanie, zadbała, by w drzwiach zamontowano naprawdę porządny zamek wpustowy. Przez kilka minut przyglądał się zewnętrznej części zamka, zanim w końcu odpuścił. Gdyby miał do dyspozycji porządny łom, mógłby uporać się z przeszkodą, ale brakowało mu odpowiednich narzędzi. Caston nie próbował ukrywać pogardy. — Nie potrafisz niczego zrobić jak należy? Miałeś być błyskotliwym, pomysłowym agentem. Dwadzieścia lat w Jednostce Stabilizacji Politycznej. A tu… Ambler nie pozwolił mu dokończyć. — Przymknij się. Wyszedł na nieduży opustoszały dziedziniec przy budynku. Mieszkanie na parterze miało kilka okien wychodzących na tę stronę. To nie będzie elegancki sposób na wejście, ale się uda. Ponownie zrobił użytek z książki i jej sztywnym grzbietem wybił prostokątną taflę szkła, po czym metodycznie usunął z ramy pozostałe w niej odłamki. Stał przez chwilę wyprężony jak struna, nasłuchując. Niczego jednak nie wychwycił. Żadnych oznak mogących wskazywać, że w mieszkaniu ktoś jest. Albo że usłyszał brzęk tłuczonego szkła. — Stany Zjednoczone straciły właśnie przez ciebie czterysta dolarów — rzekł półgłosem Caston. — Co najmniej. Nie licząc kosztów ponownego wstawienia szyby. Ceny usług szklarskich w Paryżu są astronomiczne.
Ambler oparł obie ręce na kamiennym parapecie i energicznie podciągnąwszy się, prześlizgnął się przez wybite okno do mieszkania. Pod oknem stała masywna szafka, ale zwinnie przeskoczył nad nią i wylądował pewnie na nogach lekko ugiętych w kolanach. Stąpając ostrożnie w półmroku, dotarł do drzwi, zapalił światło, a potem odciągnął zasuwę blokadową. Po chwili otworzył drzwi. Na progu stał Caston z założonymi na piersiach rękami, a jego nonszalancka postawa zdradzała zniecierpliwienie. — Na dworze jest straszny ziąb — burknął. — A ty musiałeś wybić szybę. — Po prostu właź do środka. — Ambler zamknął za nim drzwi; odruchowo zaciągnął zasuwę. „Schronienie” nie miało systemu alarmowego; ewentualny przyjazd policji stanowił większe zagrożenie niż potencjalne włamanie. Dwaj mężczyźni przeszli przez mieszkanie, aż natknęli się na niewielki pokój z dużym telewizorem. Poniżej znajdowało się coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało na skrzynkę od kablówki. Ambler nie dał się nabrać. Na dachu budynku musiał znajdować się sprzęt do łączności satelitarnej połączony z parterem niemożliwym do przejęcia kablem światłowodowym; skrzynka zawierała złożone urządzenie szyfrujące. To nie był sprzęt o wysokim poziomie zabezpieczeń i nie przeznaczono go do odbioru ściśle tajnych informacji. Z drugiej strony jednak materiały, do których agenci mieli tu dostęp, były teoretycznie nieutajnione, a może nawet powszechnie dostępne. Caston zaczął wysuwać kolejne szuflady przy monitorze, aż odnalazł klawiaturę. Uśmiechnął się do niej, jakby napotkał dobrego przyjaciela. Włączył komputer i przez kilka minut stukał w klawisze. Ekran ożył, ale widać było na nim tylko „śnieg”. — Przekonajmy się, czy pamiętam, jak to się robi — powiedział, głównie do siebie, gmerając przy pilocie. Nagle ekran zapełnił się cyframi, które pokazywały czas i rozmiar ładowanych ostatnio dużych plików. Caston już nie dowcipkował, miał poważną minę. — Skorzystam z ogólnodostępnego źródła — wyjaśnił. — To są w większości nieutajnione materiały należące do domeny publicznej. Chcę, żebyś zobaczył Ashtona Palmera w jego środowisku. Jesteś ekspertem od twarzy, tak? Musisz zobaczyć jego twarz w kolorze, naturalnej wielkości i przy maksymalnej rozdzielczości. — Jeszcze przez minutę pracował przy klawiaturze, dostrajając różne ustawienia. Nagle ekran ożył i pojawił się na nim obraz Palmera, prowadzącego wykład. — To nagranie z połowy lat dziewięćdziesiątych.
Z wykładu wygłoszonego na konferencji sponsorowanej przez Ośrodek Nauk Politycznych. Była o nim wzmianka w jednym z artykułów, który twoja przyjaciółka znalazła w bibliotece. Palmer jest uprzejmy, ale chyba nie będziesz musiał mocno się przysłuchiwać, żeby wychwycić, co naprawdę mówi. Na ekranie Ashton Palmer wydawał się pewny siebie, mentorski, pogodny. Z tyłu za nim można było dostrzec ciemne kotary. Wyglądał elegancko, w granatowym garniturze, jasnoniebieskiej koszuli i ciemnoczerwonym krawacie. — „Tradycyjną formą chińskiej zabudowy miejskiej było siheyuan, dosłownie »podwórze zamknięte z czterech stron«. Budynki były zorientowane do wewnątrz, dzięki czemu zyskiwało się wrażenie całkowitego zamknięcia. W innych cywilizacjach miasta odzwierciedlały dążenia kosmopolityczne, pragnienie, by skierować wzrok na zewnątrz, czy to w rozumieniu podbojów, czy odkryć. W przypadku Chińczyków zawsze było inaczej. Sama architektura siheyuan stanowiła wyrazisty symbol charakteru narodowego”. — Ashton Palmer uniósł wzrok znad pulpitu, jego ciemnoszare oczy zabłysły. „Państwo Środka przez tysiąc lat, z dynastii na dynastię, było krajem patrzącym do wewnątrz. Szerząca się ksenofobia była najgłębiej zakorzenionym i najbardziej stałym elementem tego wielowarstwowego tworu, który nazywamy chińską kulturą, a który stanowi złożoną strukturę nawyków, zwyczajów i tradycji. W historii Chin nie było Piotra Wielkiego, carycy Katarzyny, Napoleona, królowej Wiktorii ani cesarza Wilhelma. Odkąd zrzucone zostało jarzmo Tatarów, nie istniało coś, co moglibyśmy określić mianem imperium chińskiego, były jedynie Chiny. Olbrzymie, tak. Potężne, bez wątpienia. Ale z całą pewnością zamknięte ze wszystkich stron. Można by określić je mianem wielkiego siheyuan. To rzecz dyskusyjna, czy ta wrodzona ksenofobia wyszła Chińczykom na dobre, ale nie nad tym powinniśmy się tu zastanawiać. Niezaprzeczalnie można stwierdzić, iż zyskaliśmy na tym my wszyscy”. Ambler podszedł do pięćdziesięciosześciocalowego ekranu o wysokiej rozdzielczości, na którym widać było twarz elokwentnego uczonego, emanującego aurą inteligencji. — „Niektórzy uczeni politycy wierzyli, że Chiny zmienią się, kiedy władzę przejmą komuniści” — ciągnął Palmer, upiwszy łyk wody ze szklanki stojącej na pulpicie. „Z całą pewnością takie były założenia międzynarodowego komunizmu, rozprzestrzenienie się na cały świat. Zgodnie z ekspansjonistycznymi tendencjami tej ideologii Chiny miały się otworzyć i ukierunkować na zewnątrz, a przynajmniej na bratnie państwa bloku wschodniego. Tak przypuszczali
przynajmniej studenci wydziałów politycznych. Oczywiście nic takiego się nie wydarzyło. Przewodniczący Mao utrzymywał taką kontrolę nad swoim narodem, jak żaden inny przywódca w całej historii Chin; stał się nieomal boską postacią. A jeżeli chodzi o jego wojowniczą retorykę, to nie tylko odizolował swój naród od silnych wiatrów nowoczesności, lecz rozbudowując potęgę militarną, okazał się głęboko konserwatywnym, a nawet reaktywnym przywódcą. Pomijając nieliczne pomniejsze incydenty, na uwagę zasługują tylko dwa ważne zdarzenia. Jednym był konflikt na półwyspie koreańskim na początku lat pięćdziesiątych, kiedy to, nawiasem mówiąc, Chińczycy szczerze wierzyli, że Stany Zjednoczone zamierzały przeprowadzić inwazję. Pat koreański był wynikiem działań i postaw defensywnych, a nie ofensywnych. Prawda jest taka, że przewodniczący Mao był w rzeczywistości ostatnim cesarzem, takim, którego obsesje kierowały się do wewnątrz i koncentrowały się na czystości jego wyznawców”. Wyraz twarzy Palmera pozostawał beznamiętny, gdy naukowiec roztaczał swą wizję, ale mówił z hipnotyczną płynnością: — „Dopiero w ostatnich latach zaczęliśmy dostrzegać »sejsmiczne ruchy« wewnątrz Chin, prawdziwe otwarcie na zewnątrz, napędzane niewiarygodnie szybkim włączeniem się tego kraju do systemu globalnego kapitalizmu. To właśnie na ten rozwój tak gorączkowo liczyły kolejne amerykańskie administracje. Jednakże, jak powiedzieliby Chińczycy, trzeba być ostrożnym w swoich pragnieniach. Przebudziliśmy tygrysa w nadziei, że zdołamy go dosiąść”. — Przerwał, a na jego ustach pojawił się wątły uśmieszek. „A śniąc o dosiadaniu tygrysa, zapomnieliśmy, co może się stać, jeśli spadniemy z jego grzbietu. Stratedzy polityczni przekonali samych siebie, że ekonomiczna zbieżność interesów pociągnie za sobą polityczne zjednoczenie interesów. Ale jest dokładnie na odwrót. Dwaj mężczyźni zakochani w tej samej kobiecie! To ma być recepta na pokojową koegzystencję? Nie wydaje mi się”. — Z sali dobiegł stłumiony śmiech. „Podobnie sprawy się mają, jeśli dwa kraje dzielą ten sam cel, o którego osiągnięcie rywalizują, czy chodzi o dominację ekonomiczną w jakimś państwie, czy dominację polityczną nad całym obszarem Pacyfiku. Wygląda na to, że uwadze naszych krótkowzrocznych politycznych mistrzów intelektu umknęło, że Chiny, choć poszukują nowych rynków, zaczęły przejawiać coraz większe tendencje zbrojeniowe. Dziesięć lat po śmierci Mao zatopiły trzy okręty wietnamskie w pobliżu wysp Spratly. W roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym czwartym doszło do incydentu pomiędzy okrętami
amerykańskimi a chińską łodzią podwodną na Morzu Żółtym, w następnych latach zaś do przejęcia od Filipin Mischief Reef, wystrzelenie pocisków u wybrzeży Tajwanu na wodach międzynarodowych i tak dalej. Chińska marynarka wojenna zakupiła od Francji lotniskowiec, a od Brytyjczyków nowoczesną aparaturę radarową. Chiny stworzyły przejście z prowincji Yunnan do Zatoki Bengalskiej, zabezpieczając tym samym dostęp do Oceanu Indyjskiego. Działania, jakie obserwowaliśmy do tej pory, można z łatwością uznać za nic nieznaczące, są one bowiem realizowane na zwodniczo małą skalę. W istocie to rodzaj sondowania, próby oszacowania stopnia przyzwolenia ze strony społeczności międzynarodowej. Niejednokrotnie właśnie w ten sposób Chińczycy przekonywali się o tym, że ich rywale to papierowe tygrysy. A nie miejmy złudzeń, że po raz pierwszy w historii jesteśmy dla Chińczyków rywalami”. Spojrzenie Palmera stało się dziwnie przenikliwe, gdy kontynuował swój wywód: — „Chiny stoją w ogniu, a Zachód dolewa do niego oliwy. Poprzez dążenie do liberalizacji ekonomicznej ten kraj zyskał setki miliardów dolarów w zachodnim kapitale. Wzrost PKB wynosi ponad dziesięć procent na kwartał, jest szybszy niż w jakimkolwiek innym kraju, w którym nie doszło do potężnych wstrząsów. Jesteśmy również świadkami gigantycznego wzrostu konsumpcji, przebudzony tygrys za kilka lat będzie pochłaniał dziesięć procent światowego wydobycia ropy i jedną trzecią produkcji stali. Choćby tylko jako konsument Chiny mają nieproporcjonalnie duży wpływ na kraje Azji Południowo-Wschodniej, jak również na Koreę, Japonię i oczywiście Tajwan. Nasze korporacje są coraz bardziej zależne od tempa rozwoju chińskiej gospodarki. Czy to coś wam przypomina, panie i panowie?”. Palmer znów zamilkł, przesuwając wzrokiem po niewidocznym na ekranie tłumie słuchaczy przed sobą. Po mistrzowsku opanował wyczucie rytmu. — „Pozwólcie, że wam to wyjaśnię. Weźmy pod uwagę kraj, który przeżył coś, co moglibyśmy określić mianem drugiej rewolucji przemysłowej. Kraj, w którym praca była tania, kapitału i zasobów nie brakowało, kraj, który był w stanie przetworzyć swą gospodarkę w najbardziej wydajną i najszybciej rozwijającą się na świecie. Mam tu na myśli — nieznacznie podniósł głos — Stany Zjednoczone, a raczej Amerykę, taką, jaka była na początku dwudziestego stulecia. Wszyscy wiemy, jak to się potoczyło. Okres niekwestionowanej supremacji militarnej, przemysłowej, ekonomicznej i kulturalnej. Nastał czas potęgi i prosperity, dzięki
czemu możemy śmiało nazwać to stulecie wiekiem amerykańskim”. — Spojrzał na pulpit i po chwili mówił dalej: „Ale nikt nigdy nie obiecywał, że tak będzie zawsze. Prawdę mówiąc, mamy pełne podstawy, by wierzyć, że wiek dwudziesty pierwszy będzie należał ni mniej, ni więcej, tylko do Chin”. Wśród słuchaczy rozległy się szmery. — „Nie do mnie należy rozstrzygać, czy ten stan to potencjalne błogosławieństwo, czy raczej przekleństwo. Jestem bezstronnym naukowcem i nie zamierzam wyciągać w tej kwestii żadnych wniosków. Powiem tylko, nie bez ironii, że taki rozwój wydarzeń zawdzięczamy samym sobie i naszej ciężkiej pracy. Amerykanie, mający jak najlepsze intencje i zajmujący czołowe pozycje w establishmencie nakreślającym perspektywy polityki międzynarodowej, nieprzerwanie starali się obudzić tygrysa. Sprawić, aby Państwo Środka, patrzące do wewnątrz, otworzyło się na świat. Aby spojrzało na zewnątrz. Nasze dzieci będą żyć z konsekwencjami tych działań”. — Przerwał i po chwili dodał cichym głosem: „Albo przez nie umrą”. Ambler wzdrygnął się; próbował przypomnieć sobie inne okazje, kiedy widział twarze przepełnione taką gorliwością i wiarą we własne przekonania. Obrazy nie były pochlebne: doktor Abimael Guzman, morderczy założyciel peruwiańskiej organizacji terrorystycznej Świetlisty Szlak, był jedną z osób, które skojarzyły mu się z Palmerem. Drugą był David Koresh, samozwańczy przywódca sekty Gałąź Dawidowa. Ashton Palmer jednak był człowiekiem głęboko cywilizowanym, z dużą klasą, co odróżniało go od tych tępych fanatyków; z drugiej strony czyniło go jeszcze groźniejszym. — „Raz po raz, nasi »wielbiciele chińscy« mylnie czytają z herbacianych fusów. Wszyscy tu obecni na pewno pamiętają falę niepokojów w Chinach, kiedy w wyniku amerykańskiego nalotu została zbombardowana ambasada chińska w Belgradzie. Miliony chińskich obywateli nie uwierzyło, że był to jedynie zwykły przypadek. W Waszyngtonie administracja załamywała ręce. Antyamerykańskie nastroje w Chinach to coś, czego starano się uniknąć. Eksperci najwyraźniej nie mieli pojęcia o czymś, co chiński mędrzec Chung-wen Han określał mianem shuang xing, czyli dwoistością. W istocie ten wzrost ksenofobii mógł wyjść Ameryce na dobre. Wszystko, co spowalnia integrację Chin w ramach wspólnoty narodów, stanowi także paliwo dla ich dalszego rozwoju. Ktoś mógłby utrzymywać, że taki rozwój to dobra rzecz dla Ameryki i dla całego świata. Ponieważ jestem bezstronnym i obiektywnym naukowcem, oczywiście nie mnie
rozstrzygać o korzyściach takiego czy innego dalszego rozwoju wypadków. Gdybym jednak miał pokusić się o metaforę, powiedziałbym, że znaleźliśmy się na rozstaju dróg, i mogę jedynie zasugerować, co czeka nas na końcu każdego z jej rozgałęzień. Konflikt z Chinami jest nieuchronny. Nie jest natomiast przesądzone, że w konflikcie tym na pewno przegramy. To będzie zależało od tego, jakich dokonamy wyborów. I mam na myśli wybory, których dokonujemy już dziś”. Clay Caston ukląkł i znów wstukał ciąg komend na klawiaturze. Na ekranie pojawił się fragment kolejnego nagrania. To było mniej wyraźne, najwyraźniej skopiowane z transmisji C-SPAN, sprzed kilku lat. — Tu usłyszysz go uderzającego w inne tony — powiedział. — Oczywiście konferencja Ośrodka Studiów Strategicznych była zamkniętą imprezą. Palmer przemawiał tam przede wszystkim do swoich akolitów. Transmisja C-SPAN została nagrana na użytek innego think tanku z Waszyngtonu, aby zapewnić różnorodność opinii. Widać Palmer postanowił zmienić front. Wśród pięciu specjalistów od Chin wyróżniał się tylko Ashton Palmer: jego twarz o wysokim czole przepełnił lodowaty chłód, z przenikliwych szarych oczu biły inteligencja i rozwaga. Nagranie zaczynało się od pytania zadanego przez młodego chudego mężczyznę z widowni, naukowca w okularach z grubymi szkłami. — „Czy uważa pan, profesorze Palmer, że w polityce Stanów Zjednoczonych wobec Chin jest za mało sceptycyzmu i niedostatecznie broni naszych interesów narodowych? Wiele osób w Departamencie Stanu uważa dziś wybór prezydenta Liu Anga za swój wielki sukces i potwierdzenie słuszności polityki »konstruktywnego zaangażowania«”. Palmer uśmiechnął się, gdy kamera przeniosła się na niego. — „I całkiem słusznie” — powiedział. „Liu Ang to naprawdę urzekający, wspaniały polityk. Mam głęboką nadzieję, że uosabia on przyszłość”. Znów się uśmiechnął, ukazując równe białe zęby. Pomimo jego na pozór szczerego i swobodnego zachowania po plecach Amblera przebiegł dreszcz. Kiedy wpatrywał się w twarz Palmera, wyczuł… nie, po prostu zobaczył ogromną, niepohamowaną pogardę i wrogość wobec przywódcy, o którym mówił. W chwili gdy wypowiedział nazwisko Liu Anga, przez jego twarz przemknął ulotny grymas, całkowicie przeczący jego słowom. — „Mogę jedynie powiedzieć, że mam szczerą nadzieję, iż triumfująca frakcja w Departamencie Stanu się nie myli” — dokończył Palmer. „Tak czy owak,
musimy z nim współpracować”. Caston odchrząknął. — Ten facet tu także brzmi przekonująco. Trudno go rozgryźć. Teraz Ambler usiadł przy klawiaturze. Oprogramowanie wideo miało ikonę pozwalającą na przewijanie nagrania do przodu lub wstecz, więc cofnął je do momentu, kiedy Ashton Palmer wymienił nazwisko chińskiego prezydenta. A potem zaczął puszczać obraz twarzy do przodu, klatka po klatce. Jest! Przez ułamek sekundy, w trakcie wypowiadania nazwiska chińskiego przywódcy, na twarzy Palmera pojawił się radykalnie odmienny wyraz. Skóra wokół oczu była napięta, kąciki ust ściągnięte w dół, nozdrza wydęte; ten grymas wyrażał zarówno gniew, jak i niesmak. Klatkę lub dwie później ta mikroekspresja zniknęła, zastąpiona sztucznym uśmiechem aprobaty. — Jezu Chryste — wyszeptał Caston. Ambler nic nie powiedział. Audytor z CIA pokręcił głową. — Nigdy bym na to nie wpadł. — Są rzeczy na niebie i na ziemi, których nie widać w twoich księgach rachunkowych — powiedział Ambler. — Nie lekceważ mnie — rzekł Caston. — Koniec końców zawsze dochodzę do punktu, w którym powinienem się znaleźć. — Pewnie po to, żeby pozbierać łuski po zakończonej strzelaninie. Znałem kilku analityków i gryzipiórków. Pracujecie z papierami, komputerami, ślęczycie nad wydrukami, mapami, grafikami, rachunkami, ale nie macie do czynienia z ludźmi. Lepiej sobie radzicie z bitami i bajtami. Caston przekrzywił głowę. — John Henry pokonał kiedyś świder parowy. Może przespałeś świt epoki informatyki. Dziś zakres technologii się rozszerza. Pozwala ona obserwować. I słuchać. Rozpoznawać wzorce, małe zakłócenia statystyczne. Jeśli tylko będziemy dość uważni… — Może pozwala słuchać, ale nie słyszy. Pozwala patrzeć, ale nie widzi. I z całą pewnością nie jest w stanie rozmawiać z ludźmi, z którymi mamy do czynienia. Tego się nie da niczym zastąpić, do cholery! — Dla mnie droga przepływu pieniędzy jest bardziej wyrazista niż słowa ludzi. — Dla ciebie, tak — uciął Ambler. Wstał i zaczął spacerować po pokoju. Pomieszczenie wydawało się duszne, klaustrofobiczne, przytłaczające. — Dobra,
chcesz pogadać o logice i „wnioskach probabilistycznych”? Co obecnie dzieje się w Chinach? Co to wszystko oznacza dla takiego człowieka jak Ashton Palmer? Dlaczego tak bardzo nienawidzi Liu Anga? — Zajmuję się liczbami, a nie geopolityką. — Caston wzruszył ramionami. — Ale czytam gazety. I obaj słyszeliśmy przemowę Palmera na konferencji Ośrodka Studiów Strategicznych. Skoro jednak zapytałeś, najistotniejsze wydaje się to, że Liu Ang najwyraźniej cieszy się wśród swoich ziomków ogromną popularnością i jest gorącym orędownikiem liberalizacji. Otworzył rynki, ustanowił nowe systemy wymiany handlowej, ukrócił nawet piractwo medialne, produkcję podróbek i tak dalej. — Ale to gradualizm, tak? To typowe dla Chińczyków. — Owszem, tyle że w przyspieszonym tempie. — Gradualizm i przyspieszone tempo to sprzeczne pojęcia. — Liu Ang jest postacią paradoksalną pod wieloma względami. Jakiego określenia użył Palmer? „Dwoistość”. Spróbuj podążyć za logiką argumentów Palmera. Cały ten wywód o stuleciu mającym należeć do Chin i o tym, co może się zdarzyć, kiedy państwo spoglądające do wewnątrz zacznie się integrować z innymi, podejmie próbę nawiązania bliższych kontaktów ze wspólnotą narodów… Dla kogoś takiego jak Palmer Liu Ang jest najgorszym koszmarem. — I Palmer może chcieć coś z tym zrobić. — Czytałem gdzieś, że Liu Ang ma w przyszłym miesiącu wybrać się z oficjalną wizytą do Stanów Zjednoczonych… — rzekł Caston, a potem zamilkł na dłuższą chwilę. — Będę musiał wykonać kilka telefonów. Spojrzenie Amblera powróciło do zatrzymanego na stop-klatce nagrania i twarzy naukowca; starał się wydobyć możliwie jak najwięcej z tego obrazu. Kim jesteś? Czego chcesz? Opuścił głowę, pogrążając się w myślach. I wtedy obraz zniknął. Ambler zobaczył, jak monitor eksploduje w chmurze odłamków szkła, zanim jeszcze usłyszał towarzyszący temu cichy trzask. Czas zwolnił bieg. Co się stało? Pocisk. Dużego kalibru. Z karabinka. Z tłumikiem. Odwrócił się gwałtownie i ujrzał na korytarzu przed wejściem do pokoju ubranego na czarno strzelca, przykucającego w pozycji, jaką często przyjmują komandosi. Mężczyzna był uzbrojony w wojskowy karabinek szturmowy, model, który Ambler natychmiast rozpoznał. To był Heckler and Koch G36.
W zakrzywionym magazynku przed osłoną spustu tkwiło trzydzieści naboi kalibru 5.56, standardowego wyposażenia jednostek NATO; celownik optyczny stanowiło urządzenie laserowe nakierowujące na cel mały, czerwony punkcik. Obudowę broni wykonano z wytrzymałego, ultralekkiego czarnego polimeru. Poręczna, wygodna i naprawdę zabójcza broń, stanowiąca standardowe wyposażenie terenowych jednostek operacyjnych Wydziału Operacji Konsularnych.
Rozdział 26
Ambler rzucił się na podłogę na ułamek sekundy, zanim w jego stronę posłana została kolejna seria trzech pocisków. Caston dał nurka w stronę drugiego końca pokoju, gdzie powinien znaleźć się poza zasięgiem wzroku komandosa. Na razie. Bo komandos nie był sam; Ambler dostrzegł to w jego oczach. Miał w sobie tę charakterystyczną pewność siebie, która cechuje członków większego zespołu. Zespołu używającego standardowej broni będącej na wyposażeniu Wydziału Operacji Konsularnych. Ilu ludzi liczyła ta ekipa? W przypadku cywilnego celu w operacjach specjalnych brało udział od czterech do sześciu agentów. Ale jeśli zespół sformowano naprędce, mogło być ich zaledwie dwóch lub trzech. Powinni zjawić się z kilku kierunków naraz i dostać do środka zarówno przez drzwi wejściowe, jak i przez okno. Za pomocą czujnika termowizyjnego ustalenie, gdzie konkretnie znajduje się Ambler w „schronieniu”, musiało być dziecinnie proste. Pytanie brzmiało, dlaczego wciąż jeszcze żył. Gdy komandos pozostawał w niezmienionej pozycji, obok niego przebiegł drugi, wykonując standardowy manewr oskrzydleniowy. Gwałtownym ruchem Ambler kopnął i zatrzasnął drzwi do gabinetu. — Wiem, co myślisz — wysapał Caston. Leżał na podłodze, a jego i tak blada twarz była biała jak ściana. — Ale uwierz mi, nie miałem z tym nic wspólnego. — Nie wiesz, co myślę, i faktycznie nie miałeś — rzucił Ambler. — Pobierając któryś z plików, musieliśmy uruchomić alarm. A identyfikacja odbiornika zdradziła naszą lokalizację. Jak wspomniałeś, to miejsce miało być puste. — I co teraz? — Nie jest dobrze. Mamy do czynienia z zawodowcami. Uzbrojonymi w karabinki automatyczne Heckler and Koch G trzydzieści sześć. Masz pojęcie, co to oznacza? — Heckler and Koch G trzydzieści sześć — powtórzył Caston, mrugając. — Za zamówienie na ponad tysiąc sztuk wynegocjowaliśmy korzystną cenę ośmiuset czterdziestu pięciu dolarów za jeden karabinek. Niepodlegający amortyzacji koszt amunicji…
— G trzydzieści sześć z tłumikiem — przerwał mu Ambler. — Ci goście to cholerni czyściciele. Seria pocisków przebiła górną część drzwi, wypełniając przestrzeń drzazgami i wonią spalonego drewna. Drzwi długo nie wytrzymają. Ambler skoczył i zgasił światło w pokoju, po czym znów rzucił się na podłogę. Dlaczego jeszcze żył? Ponieważ było ich dwóch. Urządzenia celownicze na podczerwień musiały im to ujawnić. Nie zlikwidowali Amblera, ponieważ nie byli w stanie zweryfikować, że to na pewno on. Zidentyfikować, a następnie zlikwidować: taki jest porządek zdarzeń. Ich instrukcje nie obejmowały obecności towarzyszącej Amblerowi osoby. — Nie mamy niczego, czym moglibyśmy ich zatrzymać — rzekł Caston. — Musimy się poddać. Następna seria trzech pocisków wywaliła wielką dziurę w drzwiach — towarzyszył temu spory hałas, w porównaniu z suchymi trzaskami wystrzałów z karabinka szturmowego z tłumikiem. Ambler wiedział, co będzie dalej. Komandosi wejdą przez wywalony otwór w drzwiach, a potem wymierzą z karabinków w dwóch mężczyzn; to da im tyle czasu, ile potrzebowali, aby zidentyfikować i zweryfikować cel. Miał tylko kilka sekund, by pokrzyżować im plany. Jedyną bronią Amblera był niewielki glock 26, kompletnie bezużyteczny w konfrontacji z karabinkiem szturmowym, jak pistolet na wodę próbujący zmierzyć się ze strażackim działkiem wodnym. Nie miał wskaźnika laserowego, był niecelny na większy dystans, a jego kule nie przebiłyby lekkich bojowych kamizelek kuloodpornych używanych przez komandosów. W tej sytuacji wartość pistoletu była praktycznie zerowa. Improwizuj. — Prawdę mówiąc, masz coś, co mógłbym wykorzystać — zwrócił się półgłosem do wystraszonego audytora. — Nie sądzę. Pilotem tych gości nie zatrzymasz. Już próbowałem wciskać „pauzę”. — Masz coś ważnego — rzekł agent. — Czyli zakładnika. — Oszalałeś. — Zamknij się i posłuchaj — wyszeptał Ambler. — Musisz zacząć krzyczeć, najgłośniej jak potrafisz, że masz zakładnika i rozwalisz go, jeśli zrobią jeszcze
jeden krok. — Nie mogę tego zrobić. — Możesz i zrobisz — wycedził Ambler. — I to zaraz. Caston był biały jak płótno, ale pokiwał głową i wziął głęboki oddech. — Mam zakładnika! — ryknął zaskakująco mocnym i zdecydowanym głosem. — Ani kroku dalej, bo go zastrzelę. Po kilku sekundach ciszy dały się słyszeć ciche głosy dwóch strzelców, rozmawiających pomiędzy sobą. Ambler wyjął niedużego glocka 26 z kabury, którą miał z tyłu przy pasku, i wcisnął pistolet do ręki audytora. — Przyłóż mi broń z tyłu do głowy, dobra? — Łatwo ci mówić — wyszeptał Caston. — To mnie teraz zastrzelą. — Musisz mi zaufać. Na razie świetnie ci idzie. Widać było wyraźnie strach i zakłopotanie Castona, ale Ambler zauważył, że księgowy ucieszył się z tej pochwały. — Wykorzystasz moje ciało jako tarczę — rzekł Ambler. — To oznacza, że nie pozwolisz, aby cię zobaczyli. Musisz się postarać. Przez cały czas masz trzymać się z tyłu za mną. Pomogę ci przy tym, ale musisz zrozumieć, na czym polega ta taktyka. — Tyle tylko, że to o ciebie im chodzi, tak? To bez sensu. — Zaufaj mi — poprosił Ambler. W tym szaleństwie wyjaśnienie tej metody trwałoby zbyt długo. Jeśli pojawiali się zakładnicy, misje takie jak ta stawały się chaotyczne i nieprzewidywalne. W trakcie naładowanej emocjami operacji nikt nie będzie próbował podważać tożsamości zakładnika i tego, który trzymał go na muszce. Nie miało znaczenia, czy strzelcom wydano prócz rozkazów aktualne zdjęcie celu; nie mieli okazji przyjrzeć się fotografiom na podświetlarce. Byli facetami z bronią, napompowanymi adrenaliną, i próbującymi wykonać zadanie, nie popełniając przy tym błędu, który mógł przesądzić o całej ich dalszej karierze. A popełniliby taki błąd, pozwalając zakładnikowi umrzeć. Jeśli on i Caston przekonująco odegrają swoje role, tamci nie będą zwracać uwagi na takie szczegóły, jak kolor włosów czy wzrost człowieka, którego będą mieli przed sobą. Wyszeptał Castonowi do ucha kolejne instrukcje. Wreszcie audytor wziął kolejny, głęboki oddech. — Chcę mówić z waszym oficerem dowodzącym! — ryknął. Gdyby mówił ciszej, w jego głosie mogłoby się pojawić drżenie; kiedy krzyczał, sprawiał
wrażenie władczego, panującego nad sytuacją. Żadnej odpowiedzi Przywołując na twarz wyraz śmiertelnego przerażenia, Ambler rzucił się w stronę strzaskanych drzwi, jakby został popchnięty; Caston postąpił za nim. — Nie pozwólcie, żeby mnie zabił — wychlipał Ambler, wkładając głowę do wielkiego, strzępiastego otworu. — Błagam, nie pozwólcie mu mnie zabić. Nie pozwólcie, żeby mnie zabił. — Oczy miał rozszerzone i strzelał nimi na prawo i lewo jak rozhisteryzowany człowiek, który znalazł się w samym centrum niewyobrażalnego koszmaru. Dostrzegł tych samych dwóch komandosów co poprzednio: kwadratowe szczęki, ciemne włosy, muskularne sylwetki; wyglądali na nieźle wyszkolonych. Próbowali zajrzeć poza niego, w głąb ciemnego pokoju, nie zdając sobie sprawy, że cel mają dokładnie przed sobą, że człowiek, którego mieli zlikwidować, patrzy im w oczy. — Chcę mówić z oficerem dowodzącym — powtórzył donośnym, pełnym surowości tonem Caston. — Natychmiast! Dwaj mężczyźni wymienili spojrzenia, a Ambler poczuł, że serce zaczyna mu bić w przyspieszonym rytmie. Oficera dowodzącego nie było na miejscu. Jeszcze nie. Dwaj komandosi byli sami. Szybka reakcja nastąpiła kosztem składu osobowego zespołu. Bez wątpienia już wkrótce zjawią się inni, ale na razie dwaj mężczyźni działali bez wsparcia. — Proszę, nie pozwólcie, żeby mnie zabił — powtórzył Ambler swą trwożliwą mantrę. — Puść zakładnika! — zawołał drugi komandos. — I porozmawiamy. — Masz mnie za idiotę?! — odkrzyknął Caston. Ambler się zdziwił, że facet tak szybko wczuł się w rolę. — Jeżeli coś mu się stanie, będzie po tobie! — zawołał ten sam komandos. Negocjacje w sprawie uwolnienia zakładników należały do podstawowego szkolenia agentów, ale nie przykładano do tego większej wagi. Komandos najwyraźniej próbował przypomnieć sobie podstawowe procedury. Nagle Ambler osunął się na kolana, znikając przeciwnikom z oczu. — Au! — jęknął, jakby został mocno uderzony. On i Caston wymienili pospiesznie kilka zdań. To, co teraz miało się wydarzyć, musiało zostać wykonane bezbłędnie. Caston bardzo sobie cenił precyzję; wyraz
jego twarzy, zdradzający głębokie napięcie i skupienie, wskazywał, że nawet w tej sytuacji nie zapominał o zasadach, którym hołdował. Ambler ponownie wyjrzał przez postrzępiony otwór w drzwiach, wysuwając głowę do przodu, jakby przystawiono mu broń do potylicy. — Błagam, wypuśćcie mnie stąd — zaskomlał. — Nie wiem, kim jesteście. Nie chcę tego wiedzieć. Tylko nie pozwólcie mu mnie zabić. — Na jego twarzy odmalowała się dojmująca zgroza, oczy zwilgotniały. — Ma naprawdę długi karabin, z mnóstwem naboi. Mówi, że rozniesie mnie na strzępy. Mam żonę i dzieci. Jestem Amerykaninem. — Mówił krótkimi, urywanymi zdaniami, które miały potęgować wrażenie paniki. — Lubicie filmy, chłopaki? Ja robię w branży filmowej. Przyjechałem tu w poszukiwaniu plenerów do zdjęć. Poza tym ambasador to mój naprawdę dobry kumpel. Ten facet powiedział mi… powiedział mi, że… o Boże… o Boże… — Plan jest taki! — zagrzmiał Caston, niewidoczny w głębi ciemnego pokoju. — Jeden z was może podejść na półtora metra do drzwi. Jeżeli postąpi choćby kilkanaście centymetrów dalej, umrze. Pozwolę temu cywilowi zbliżyć się do was, żebyście mogli zobaczyć, że nic mu nie jest. Ale przez cały czas mam go na muszce, rozumiemy się? Jeden fałszywy ruch i mój lapua magnum trzysta trzydzieści osiem pokaże wam, co naprawdę potrafi. Ambler szarpnięciem otworzył drzwi i sztywno, niepewnie wyszedł na korytarz. Na jego twarzy wciąż malowało się przerażenie. Komandosi musieli przypuszczać, że ich cel znajduje się w ciemnym kącie pokoju, celując w zakładnika z nowoczesnego, wielkokalibrowego karabinka szturmowego. Mógł stamtąd zastrzelić zakładnika, nie narażając się na bezpośrednie zagrożenie. Mimo to dwaj komandosi nie mieli innego wyjścia, jak tylko postępować zgodnie z jego poleceniami. Czas działał na ich korzyść: obecnie ich plan opierał się na założeniu, że będą możliwie jak najdłużej grać na zwłokę i zaczekają na przybycie kolejnych członków ekipy. Ambler dostrzegał to w ich twarzach. Może śmierć zakładnika była dopuszczalną ceną za wyeliminowanie Tarquina i ostateczne zamknięcie zlecenia na niego, ale tę decyzję mógł podjąć jedynie oficer dowodzący. Ambler postąpił jeszcze krok w stronę drugiego, postawniejszego komandosa, dostrzegł jego oczy w kolorze morskiej zieleni, ciemne włosy i lekki jednodniowy zarost. Gość najwyraźniej uważał zakładnika za niedogodność i niewiadomą, której jednak — na razie — nie można było się pozbyć. Nie trzymał HKG36 w pozycji gotowości do strzału — nie było takiej potrzeby.
Ambler tymczasem dosłownie trząsł się ze strachu jak osika. Spojrzał w głąb ciemnego pokoju, udając, że dostrzega wymierzony w swoją głowę karabin, i wziął głęboki oddech. A potem znów odwrócił się w stronę komandosa. — On mnie zabije — powtórzył. — Ja to wiem, po prostu to wiem. Widzę to w jego oczach — mówił z nutą narastającej histerii w głosie. Zaczął nerwowo wymachiwać rękami. — Musicie mi pomóc, błagam was! Pomóżcie mi, na Boga. Skontaktujcie się z ambasadorem USA, Samem Hurlbutem, on za mnie poręczy. Jestem dobrym człowiekiem, naprawdę. Ale błagam, nie zostawiajcie mnie z tym szaleńcem. — Mówiąc to, wychylił się do przodu, w stronę komandosa, jakby chciał mu się z czegoś zwierzyć. — Proszę się uspokoić — warknął komandos, z trudem ukrywając odrazę i niesmak wobec tego płaszczącego się ze strachu, ogarniętego paniką cywila, który podchodził za blisko i za dużo mówił, wymachując przy tym obłąkańczo rękami, aż… Okazja na pewno się nadarzy. Do dzieła. — Musicie mi pomóc, musicie mi pomóc, musicie mi pomóc… W tych przepełnionych paniką słowach prawie nie było już sensu. Ambler postąpił jeszcze krok w stronę komandosa, czuł już silną, kwaśną woń jego potu. Złap broń za kolbę, nie za magazynek. Magazynek może wypaść, a w zamku wciąż może być nabój. On luźno trzyma palec na obudowie spustu. Zrób to teraz… Szybko, jak atakująca kobra, Ambler wyszarpnął HKG36 z ręki komandosa i trzasnął go zaopatrzoną w tłumik lufą w bok głowy. Gdy postawniejszy mężczyzna osunął się na ziemię, Ambler wycelował broń w kompletnie zaskoczonego drugiego komandosa. Zauważył, że mężczyzna rozpaczliwie próbuje zorientować się w sytuacji, rozważając ewentualne możliwości działania. Ambler przełączył HKG36 na ogień ciągły. — Rzuć broń, natychmiast! — rozkazał. Komandos zrobił to i cofnął się powoli. Ambler wiedział, co tamten zamierza zrobić. — Nie ruszaj się! — zawołał. Ale komandos wciąż się cofał z podniesionymi rękami. Kiedy operacja bierze w łeb, priorytetem staje się uratowanie własnego tyłka. Ambler po prostu patrzył, jak mężczyzna odwraca się i wybiega z mieszkania, wypada na ulicę i znika — bez wątpienia, by dołączyć do swego zespołu
i przegrupować się. Ambler i Caston też musieli niezwłocznie się ewakuować i przegrupować na swój sposób. W tej sytuacji zabicie strzelca mijało się z celem. Na miejsce jednego agenta operacyjnego czekali już następni.
Pekin Chao Tang był rannym ptaszkiem i jak wielu ludzi lubiących wcześnie zaczynać dzień, na dodatek będących przy władzy, zmuszał pracujące dla niego osoby, by dostosowały się do jego trybu życia, choćby w ten sposób, że ustalał swoje spotkania na bardzo wczesne godziny poranne. Jego ludzie z Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwa już do tego przywykli, stopniowo, powolutku rezygnowali z upojnych wieczorów przy winie ryżowym i bujnego nocnego życia, na jakie mogli sobie pozwolić wysocy urzędnicy rządowi. Folgowanie uciechom ciała nie było warte dokuczliwego porannego kaca. Stopniowo zaspane, podpuchnięte oczy nabierały bystrości i czujności, a spotkania bladym świtem przestawały być uciążliwą niedogodnością. Ale dzisiejsze poranne spotkanie — na którym mieli analizować zrealizowane cele i te, nad którymi dopiero pracowali — nie zaprzątało bynajmniej jego umysłu. Znajdował się w bezpiecznym pokoju łączności; pochylał się nad komunikatem, który dostał w nocy i który był przeznaczony wyłącznie do jego wiadomości. To, czego się dowiedział, wprawiło go w głęboką konsternację. Jeżeli wiadomość od Joego Li się potwierdzi, to sytuacja była o wiele poważniejsza, niż przypuszczał. Relacja towarzysza Li na temat incydentu w Ogrodzie Luksemburskim obalała ich wcześniejsze przekonania. Musieli je więc zweryfikować, i to szybko. Pytanie „dlaczego” kładło się ciężkim brzemieniem na barkach Chao Tanga. Czy Joe Li mógł się mylić? Tego towarzysz Chao nie wiedział. Ale raportu nie należało lekceważyć. W grę wchodziło wielu wrogów, obecnie jednak ich największym wrogiem był czas. Chao nie mógł dłużej czekać, aż Liu Ang odzyska rozum. Musiał podjąć dalsze, szeroko zakrojone działania na własną rękę. Niektórzy uznaliby to za zdradę, niewybaczalny i bezprzykładny przykład nielojalności. A jednak krnąbrność Liu Anga sprawiała, że Chao Tang po prostu nie miał wyboru.
Wziął głęboki oddech. Wiadomość musiała zostać dostarczona potajemnie i szybko zarazem. W taki sposób, aby reakcja na nią była natychmiastowa. Należało zawiesić standardowe procedury działania. Stawka była zbyt wysoka. Gdy wpisywał zaszyfrowane polecenia, próbował upewnić sam siebie, że podejmuje desperackie działania, bo wymaga ich ta szczególna sytuacja. Gdyby się jednak pomylił, oznaczałoby to, że popełnia właśnie największy błąd w swoim życiu. W jego umyśle pojawiły się strach i wahanie. Wzbudziła je po raz pierwszy treść raportu Joego Li. Kto jeszcze mógł o tym wiedzieć? Shen Wang, młody mężczyzna, który dostarczył mu tę wiadomość, był usłużny i gorliwy jak zawsze. Z początku Chao Tang był wobec niego nastawiony bardzo nieufnie. Chłopak został mu przydzielony z ramienia Ludowej Armii Wyzwoleńczej, ale nie chodziło tylko o to. Aby „wspomagać” poszczególne struktury rządowe, a raczej sprawować ścisłą kontrolę nad rozwojem poszczególnych ministerstw, wojsko przydzielało cywilnym urzędom rządowym swoich młodszych oficerów w charakterze „pomocników”. Haczyk polegał na tym, że nikt nie mógł odmówić przyjęcia takiej przydzielonej mu osoby, a przynajmniej nie mógł tego uczynić, nie narażając się przy tym na surowe reperkusje. Właśnie dlatego młody człowiek oddelegowany przez armię miał przepracować rok jako stażysta w centralnym biurze Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwa. MBP ze swej strony umieściło jednego swojego człowieka w Ludowej Armii Wyzwoleńczej, ale w wyniku tego konsensusu i tak większe korzyści wyciągało z całej sytuacji wojsko. W MBP podejrzewano, rzecz jasna, że stażysta będzie składał raporty swoim bezpośrednim przełożonym w LAW. Wiadomo było, że Shen Wang to protegowany generała Lama, twardego gracza, wobec którego Chao Tang czuł wyłącznie pogardę. Jednak mimo wcześniejszych podejrzeń wobec stażysty Chao stopniowo zapałał szczerą sympatią do tego młodego, gorliwego człowieka. Shen Wang był niezmordowany, pracowity i zupełnie pozbawiony cynizmu. Chao musiał przyznać, że ten niespełna dwudziestopięciolatek wyglądał na prawdziwego idealistę, takiego, jakim sam był w młodości. Shen Wang pojawił się właśnie w drzwiach i odchrząknął dyskretnie. — Wybaczcie, towarzyszu — odezwał się — ale odnoszę wrażenie, że coś was martwi.
Chao spojrzał na stażystę. Czy młodzieniec zapoznał się z treścią raportu? Jednak wyraz twarzy młodego człowieka wydawał się na tyle szczery, że nic na to raczej nie wskazywało. — Sprawy komplikują się już od dawna — odparł Chao. — A dziś rano wszystko pogmatwało się jeszcze bardziej. Shen Wang pochylił głowę i milczał przez chwilę. — Tak ciężko pracujecie — powiedział. — Mam wrażenie, że jesteście najciężej pracującą osobą, jaką znam. Towarzysz Chao uśmiechnął się słabo. — Jesteś na dobrej drodze, aby przyćmić pod tym względem starszych od siebie. — Nie znam szczegółów spraw wagi państwowej, które tak wam ciążą — rzekł Shen Wang — ale wiem, że wasze barki są w stanie udźwignąć każde brzemię. — Jego słowa, nawiązujące do starego chińskiego powiedzenia, z pochlebstwem. — Miejmy nadzieję. — Towarzysz pamięta o spotkaniu w porze obiadu?
graniczyły
Chao Tang uśmiechnął się pod nosem. — Będziecie musieli mi o tym przypomnieć. Shen Wang spojrzał na jego dzienny grafik. — Uroczysty obiad na Sali Bohaterów Ludu. W Pałacu na Półwyspie. — Wobec tego lepiej ruszać w drogę — rzekł Chao. Nie chciał głośno utyskiwać na wieczne korki w mieście. Nawet krótka podróż zajmowała bardzo dużo czasu. A człowiek o takiej pozycji jak towarzysz Chao nie mógł się przemieszczać bez ochrony pancernego samochodu i specjalnie przeszkolonego kierowcy. Kilka minut później, gdy wślizgnął się na tylną kanapę czarnej limuzyny, pomyślał o pełnym gracji zachowaniu i nienagannych manierach Shen Wanga. Szczycił się tym, że potrafi rozpoznać ludzi z drzemiącym w nich potencjałem, i wierzył, że ten chłopak ma przed sobą świetlaną przyszłość. Po dziesięciu minutach ślimaczenia się w korkach limuzyna w końcu przyspieszyła przy wjeździe na wiadukt. Kilkadziesiąt metrów przed nimi, na sąsiednim pasie, stał wielki żółty buldożer. Jakieś roboty drogowe, pomyślał Chao, rozkopana jezdnia jeszcze bardziej spowolni ruch na drodze. To oburzające, że nie można było tego odłożyć
na późniejszą porę, kiedy ruch na drodze się zmniejszy. Dobrze, że roboty były prowadzone na drugim pasie, w przeciwnym kierunku. — Nieźle się nam teraz jedzie, prawda? — zagadnął kierowca. Dyrektor MBP nie odpowiedział. Z jego ust wyrwał się natomiast rozdzierający krzyk, gdy nagle doszło do potężnego zderzenia. Ogromny buldożer, z lemieszem opuszczonym nisko nad ziemią, wjechał na ich pas i limuzyna została uwięziona z dwóch stron przez blokujące ją pojazdy. Boczna szyba rozsypała się w drobny mak przy wtórze głośnego brzęku, odłamki jak szrapnele zasypały wnętrze pojazdu, przebijając oczy i rozcinając tętnice. Rozległ się zgrzyt zgniatanego metalu, gdy wóz został podźwignięty z drogi i uniesiony przez lemiesz buldożera. Potężny pojazd ruszył naprzód, miażdżąc limuzynę o poręcz barierki ochronnej, aż przeleciała nad nią i runąwszy w dół, roztrzaskała się na betonie poniżej, a następnie stanęła w ogniu. Tymczasem w niewidocznej z dołu kabinie buldożera operator uniósł do ucha telefon komórkowy. — Sprzątanie zakończone — powiedział w szorstkim dialekcie z północnych prowincji. — Dziękuję — odpowiedział mu Shen Wang. Biorąc pod uwagę rosnącą z każdym dniem liczbę wypadków drogowych w Pekinie, śmierć na wiadukcie musiała być tragicznym, choć nie do końca zaskakującym zdarzeniem. — Generał będzie bardzo zadowolony.
Paryż — A to co? — zapytała Laurel, a w jej oczach pojawiło się zaniepokojenie. Znajdowali się w pokoju hotelowym; Ambler zdjął właśnie koszulę. Laurel podeszła do niego i przesunęła palcami po fioletowym sińcu ciągnącym się z boku, na jego ramieniu i barku. — „Schronienie” Castona okazało się nie całkiem bezpieczne — przyznał. — Czy naprawdę możesz zaufać temu człowiekowi? — spytała Laurel z przenikliwym spojrzeniem. Wydawała się niespokojna, bała się o niego. — Tak myślę. — Ale dlaczego, Hal? Skąd ta pewność?
— Bo gdybym nie zaufał jemu, nie mógłbym zaufać samemu sobie. — Przerwał. — Trudno to wyjaśnić. Powoli pokiwała głową. — Nie musisz. Rozumiem… — Nie dokończyła. — Nie wiem, dlaczego tak się tym przejmuję. Świat przestał mieć sens już dawno temu. — Parę dni temu — poprawił ją Ambler. — Wcześniej. — Odkąd ja się w nim pojawiłem. — Poczuł gorycz. — Obcy. Obcy dla samego siebie. — Nie mów tak. — Przesunęła koniuszkami palców po jego torsie, barkach i ramionach, jakby na potwierdzenie tego, że jest prawdziwym człowiekiem, z krwi i kości, a nie duchem. Kiedy znów odnalazła jego spojrzenie, miała wilgotne oczy. — Nigdy nie spotkałam nikogo takiego jak ty. — Powinnaś się cieszyć. Pokręciła głową. — Dobry z ciebie człowiek. — Postukała go palcem wskazującym w pierś. — Masz dobre serce. — I głowę kogoś innego. — Olej to. Próbowali cię wykasować, ale wiesz co? Jesteś bardziej rzeczywisty niż jakikolwiek inny facet, którego poznałam. — Laurel… — Kiedy jestem z tobą, mam wrażenie, jakbym przez całe życie była sama i nie zdawałam sobie z tego sprawy, bo nie miałam pojęcia, jak to jest być z kimś, tak naprawdę, we dwoje. A tak się czuję przy tobie. Jakbym zawsze była sama, ale już nie jestem. Nie mogę wrócić do tego, co było wcześniej. I nie chcę. — Głos zaczął jej się łamać od nadmiaru emocji. — Chcesz pomówić o tym, co mi zrobiłeś, co przez ciebie przechodzę? Właśnie to ze mną zrobiłeś. I nie chcę tego zmieniać. Zaschło mu w ustach. — Nic nie przeraża mnie bardziej niż myśl, że mógłbym cię utracić. — Nie możesz mnie utracić. — Jej bursztynowe oczy rozświetlił wewnętrzny blask; zielone drobinki zamigotały. — Ocaliłeś mnie… nie tylko moje życie. — To twoja zasługa, Laurel. Bez ciebie nic nie ma sensu. A przynajmniej dla mnie. Ja jestem tylko… — Harrisonem Amblerem — wtrąciła, uśmiechając się i wypowiadając na głos jego imię i nazwisko. — Harrisonem Amblerem.
Rozdział 27
W przewodniku Michelina Musée Armandier nie oznaczono jako miejsca, „które koniecznie trzeba zwiedzić”, a zatem nie należało ono do najchętniej odwiedzanych przez turystów. Ambler dobrze je zapamiętał z czasów, gdy przez rok mieszkał w Paryżu, i wątpił, żeby dużo się tam od tamtej pory zmieniło. Była to jedna z kilku prywatnych galerii sztuki w Paryżu i aby zachować status fiskalny jako placówka muzealna, przestrzegano tu ściśle regularnych godzin wstępu dla zwiedzających. Tyle że rzadko ktoś tu zaglądał; prawdopodobnie miejsce to było odwiedzane częściej, gdy stanowiło prywatną rezydencję na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku. Willa we włoskim stylu z wytwornymi, łukowato sklepionymi oknami wprawionymi głęboko w wykusz wapienia z Purbeck, i częściowo zamkniętym dziedzińcem, robiła wrażenie. Zbudowana przez protestanckiego bankiera, który zbił sporą fortunę na interesach prowadzonych w czasach drugiego cesarstwa, była usytuowana w okolicach Pól Marsowych w Ósmej Dzielnicy, wówczas ulubionego miejsca szlachetnie urodzonych bonapartystów i finansistów — nuworyszów, które do dziś pozostało ciche i spokojne. Od czasu do czasu Musée Armandier wynajmowały ekipy pracujące nad filmami kostiumowymi. Poza tymi przypadkami galeria należała do najrzadziej odwiedzanych w całym Paryżu. Niezłe miejsce dla poszukującego wciąż swojej drogi życiowej dwudziestolatka — Ambler uśmiechnął się na to dawne wspomnienie — ale niezbyt interesujące dla spragnionych muzealnych atrakcji turystów. Problem stanowiła kolekcja. Żona Marcela Armandiera, Jacqueline, gustowała w rokokowej sztuce z początku osiemnastego wieku, która od co najmniej pięciu dekad uważana była za przestarzałą i niemodną. Co gorsza, uwielbiała rokokową drugorzędną sztukę — płótna mniej utalentowanych artystów w rodzaju François Bouchera, Nicolasa de Largillière’a, Francesca Trevisaniego i Giacoma Amiconiego. Lubiła, by jej kupidynki były pulchne i uśmiechnięte, gdy dokazywały w najlepsze na idealnie turkusowym niebie, a arkadyjscy pastuszkowie i pastereczki mieli być tak sielankowi i arkadyjscy, jak to tylko możliwe. W nabywanych pejzażach ważne były miejsca, które przedstawiały, a nie wartość artystyczna samych obrazów.
Decydując się na urządzenie w rezydencji muzeum, Jacqueline, która przeżyła męża o dziesięć lat, miała zapewne nadzieję, że jej zbiory będą budzić zachwyt wśród kolejnych pokoleń. Tymczasem historycy sztuki, którzy zjawiali się tu nader rzadko, pozwalali sobie zwykle co najwyżej na zgryźliwe komentarze lub udawany podziw. Ambler lubił to muzeum z innych powodów. Ponieważ miejsce nie należało do popularnych, gwarantowało względną intymność spotkania, a duża liczba okien wychodzących na spokojną uliczkę pozwalała w porę wykryć ścigających go tropicieli. Co więcej, fundacja Armandier z uwagi na ograniczony budżet mogła sobie pozwolić na zatrudnienie tylko jednego strażnika na całe muzeum, a ten rzadko zapuszczał się wyżej niż na pierwsze piętro. Teraz Ambler wspiął się po schodach na trzecie piętro i pokonawszy korytarz ozdobiony złotymi gzymsami i długim obrazem przedstawiającym grające na lutniach boginki uganiające się po czymś, co przypominało pole golfowe, dotarł do dużej sali na drugim końcu, gdzie miał się spotkać z Castonem. Brzoskwiniowa wykładzina skutecznie wytłumiała jego kroki, ale gdy podszedł bliżej, usłyszał wyraźnie głos Castona. Zastygł w bezruchu, a po plecach przeszedł mu lodowaty dreszcz. Czy Caston był w sali z kimś jeszcze? Bezszelestnie podszedł bliżej, aż zdołał wychwycić i zrozumieć poszczególne słowa. — Dobrze — rzucił audytor. — Naprawdę? Wszystko u nich w porządku? — Rozmawiał przez komórkę. Zapadła długa cisza. — Dobranoc, króliczku. Ja też cię kocham. — Zamknął klapkę telefonu i schował komórkę do kieszeni, gdy Ambler wszedł do sali. — Cieszę się, że udało ci się tu dotrzeć. — Króliczku? — zdziwił się Ambler. Caston zaczerwienił się, odwrócił i wyjrzał przez okno. — Nakazałem moim ludziom, żeby sprawdzili bazę danych kontroli granicznej — odezwał się po chwili. — Doktor Ashton Palmer przybył wczoraj do Roissy. Jest we Francji. — Twoim ludziom? Ufasz im? — Powiedziałem „moim ludziom”, ale w gruncie rzeczy to tylko jeden człowiek. Mój asystent. I owszem, ufam mu. — Czego jeszcze się dowiedziałeś? — Nie powiedziałem, że dowiedziałem się czegoś jeszcze.
— Ale się dowiedziałeś — upierał się Ambler. — Tyle że nie zostało to wyrażone w słowach. Caston powiódł wzrokiem po ścianach obwieszonych obrazami i skrzywił się. — Chodzi o to, że sprawa robi się paskudna i nie jestem pewien, jak to zinterpretować. Mam tylko drobne fragmenty przechwyconych informacji, które same z siebie nic nie mówią. — Ale w powiązaniu z innymi? — Coś się dzieje… albo może raczej powinienem powiedzieć, że na coś się zanosi. Coś się kroi i ma to związek… — Z Chinami — dokończył Ambler. — Cóż, to była ta prostsza część zagadki. — Sam mówisz zagadkami. — Trudniejsza część to ty. Logiczne podejście do sprawy, od tego należałoby zacząć. Nazwijmy to wariantem zasady antropicznej. To, co określamy mianem efektu obserwacji selektywnej… — Posłuchaj, czy mógłbyś wreszcie zacząć mówić po angielsku? Caston łypnął na niego spode łba. — Efekty obserwacji selektywnej to coś, z czym mamy do czynienia na co dzień. Czy zauważyłeś, jak często zdarzyło ci się w supermarkecie stanąć w dłuższej kolejce do kasy? Czemu tak się dzieje? Bo to kolejki, do których stoi najwięcej osób. Załóżmy, że niejaki pan Smith, o którym nie wiesz kompletnie niczego, stoi w jednej z kolejek do kas i musisz przewidzieć w której tylko na podstawie jednej informacji, a mianowicie tego, że wiesz, ile osób znajduje się w każdej z kolejek. — Nie sposób byłoby tego przewidzieć. — Odpowiedź wynika z rachunku prawdopodobieństwa i w związku z tym najbardziej prawdopodobne jest, że pan Smith stoi w tej kolejce, w której jest najwięcej osób. Kiedy cofniesz się o parę kroków i spróbujesz przyjrzeć się temu z perspektywy osoby z zewnątrz, stanie się to dla ciebie oczywiste. Najwolniejszy pas ruchu to ten, w którym znajduje się najwięcej samochodów. Zasady prawdopodobieństwa stanowią, że każdy kierowca pragnie znaleźć się na tym właśnie pasie. To dotyczy ciebie. Nie chodzi o pecha czy złudzenie, że na innych pasach ruch odbywa się szybciej. Najczęściej na tamtych pasach pojazdy rzeczywiście poruszają się znacznie szybciej. — Zgadza się — rzekł Ambler. — To oczywiste.
— Oczywiste jest wtedy, kiedy już o tym wiesz. Na przykład, nie wiedząc nic o jakiejś osobie, pomijając to, że żyje obecnie na naszej planecie, mógłbyś śmiało założyć, że jest ona Chińczykiem. Bardziej prawdopodobne jest, że trafisz, niż że się pomylisz. Z tego prostego powodu, że Chiny są obecnie krajem o największej liczbie ludności. — Do twojej wiadomości — przerwał mu Ambler. — Nie jestem Chińczykiem. — Nie, ale wmieszałeś się w coś, co jest związane z polityką Chin. Pytanie brzmi zatem: Dlaczego ty? W przypadku kolejki do kasy niewiele cię wyróżnia spośród innych klientów supermarketu. W tym przypadku jednak lista potencjalnych kandydatów jest znacznie bardziej przejrzysta. — To nie ja wybierałem. To mnie wybrano. — I znów pytanie brzmi: dlaczego? — naciskał audytor. — Jakie mieli informacje na twój temat? Co było dla nich najistotniejsze? Ambler przypomniał sobie, co mówili mu różni ludzie zaangażowani we współpracę z Grupą Służb Strategicznych. Z ich perspektywy był osobą szczególną. — Paul Fenton powiedział, że uważali mnie za magika, ponieważ sam się „wykasowałem”. — Ale w rzeczywistości zostałeś wykasowany, jeżeli mogę użyć tego zwrotu. To sugeruje jednak, że istniało szczególne zapotrzebowanie na agenta. Na agenta o wyjątkowych umiejętnościach, agenta potrafiącego wychwytywać emocje, odczytując je z ludzkich twarzy. Na chodzący wariograf. — Fenton miał moje akta z JSP, a przynajmniej część z nich. Nie znał mojego nazwiska… prawdziwego, ale znał moje dokonania, wiedział, gdzie byłem i co robiłem. — Wobec tego rozważ ten czynnik. Masz pewne wrodzone zdolności i te drugie, nabyte. Kim jesteś i co robiłeś… Jedno, drugie, albo jedno i drugie może okazać się istotne. — Lepiej nie wyciągać pochopnych wniosków, co? Caston uśmiechnął się nieznacznie. Zatrzymał wzrok na żyznej łące z łaciatymi krowami i uśmiechniętą mleczarką o długich złotych włosach, trzymającą w dłoni cebrzyk. — Znasz tę starą anegdotę o ekonomiście, fizyku i matematyku podróżujących przez Szkocję? — spytał. — Wyglądając przez okno, zauważyli brązową krowę i ekonomista mówi: „To fascynujące, że krowy w Szkocji są brązowe”. Fizyk na to: „Obawiam się, że generalizujesz na podstawie zaledwie jednego dowodu. Wiemy
jedynie, że przynajmniej niektóre krowy w Szkocji są brązowe”. Wtedy matematyk kręci głową i spogląda na nich, mówiąc: „To też nie tak. Kompletnie nieuzasadniona teza, zważywszy na dowód. Możemy co najwyżej wnioskować, że w tym kraju istnieje co najmniej jedna krowa, która jest przynajmniej z jednej strony brązowa”. Ambler wywrócił oczami. — Pomyliłem się, kiedy powiedziałem, że jesteś człowiekiem, który dociera na miejsce strzelaniny, żeby pozbierać porzucone łuski. W rzeczywistości jesteś facetem, który dociera na miejsce tysiąc lat później, żeby pozbierać łuski na miejscu wykopalisk archeologicznych. — Próbuję jedynie nakłonić cię do poszukiwania wzorców — rzekł Caston. — Bo z pewnością mamy tu do czynienia z wzorcem. Zhanghua. Montreal. A teraz Paryż… i ta sprawa z Deschesnes’em. — Zhanghua… Próbowałem to powstrzymać. Za późno, ale próbowałem. — Tak czy owak, zawiodłeś. I byłeś tam. — To znaczy? — To oznacza, że najprawdopodobniej mają cię na zdjęciach. Na podstawie jednej brązowej krowy trudno wyciągnąć daleko idące wnioski. Ale gdy widzisz trzy brązowe krowy, jedną po drugiej? Tu w grę zaczynają wchodzić zasady prawdopodobieństwa. Pytanie brzmi: czemu chcą właśnie ciebie. I po co jesteś im potrzebny. Zhanghua. Montreal. Paryż. To nie tylko kolejne zdarzenia. To ciąg. — Dobrze — przyznał niepewnie Ambler. W dusznym muzeum powoli zaczynał się pocić. — W porządku, ciąg. Ale co on oznacza? — To oznacza, że musimy się zająć rachunkami. Zero, jeden, jeden, dwa, trzy, pięć, osiem, trzynaście, dwadzieścia jeden, trzydzieści cztery, pięćdziesiąt jeden… To ciąg Fibonacciego. Dziecko mogłoby spojrzeć na te cyfry, ale nie dostrzegłoby prawidłowości. A jednak ona tam jest, na dodatek wyraźnie widoczna. Każda kolejna liczba w ciągu jest sumą dwóch poprzednich. W przypadku każdego ciągu, choćby wydawał się nie wiadomo jak przypadkowy, musi istnieć jakaś prawidłowość, zasada, algorytm, który wskazuje porządek wśród pozornego chaosu. I właśnie tego nam tu potrzeba. Musimy odkryć, jak każde z tych zdarzeń jest powiązane z poprzednim. I wtedy zdołamy ustalić, jakie będzie kolejne wydarzenie. — Caston miał poważną minę. — Choć, z drugiej strony, możemy zaczekać i zobaczyć, co się będzie działo. To mogłoby wszystko wyjaśnić. Na
podstawie wszystkich wskazówek, jakimi dysponujemy, możemy się przekonać, do czego one prowadziły. — Ale wtedy będzie już najprawdopodobniej za późno na jakąkolwiek reakcję — burknął Ambler. — Mamy jednak jakiś postęp. Innymi słowy, nie masz pojęcia, jaka logika rządzi tym wszystkim. — Musimy to dopiero ustalić. — Caston posłał mu chłodne spojrzenie. — Gdybym był przesądny, powiedziałbym, że po prostu miałeś pecha. — To akurat można odwrócić. Audytor skrzywił się. — Ciągu nie da się odwrócić. A w każdym razie on sam się nie odwróci. Chyba że o to zadbasz.
Langley Adrian Choi bawił się kolczykiem w uchu, zajmując miejsce za biurkiem szefa. To było miłe, tak tutaj siedzieć, bez żadnych konsekwencji. Poza tym nikt tu nigdy nie zaglądał; gabinet Castona, choć nie znajdował się całkiem na uboczu, był przez wszystkich starannie omijany. Jak biurowa Syberia. Adrian wykonał kolejny telefon. Caston okazał się wyjątkowo namolny w sprawie zdobycia akt osobowych z Parrish Island, a kiedy Adrian zapytał, jak miałby tego dokonać, skoro nie udało się to jemu, usłyszał, że mógłby wykorzystać w tym celu urok osobisty. Adrian nie dysponował takimi statusami dostępu jak szef, ale miał swoje sposoby. Uśmiechnął się najpromienniej, dzwoniąc do asystentki z Centrum Zasobów Połączonych, zajmującej stanowisko na podobnym poziomie jak on. Caston rozmawiał z jej przełożoną, ale nic nie uzyskał. Warczał, sarkał, protestował i oburzał się. Adrian spróbuje innego podejścia. Kobieta, która odebrała, wydawała się wyjątkowo niepewna i bojaźliwa. Będzie musiał nieźle się postarać. — Akta osobowe oddział trzy Z, tak, wiem — powiedziała. — Będzie konieczne zwrócenie się z tym wyżej. — Nie, nie o to chodzi. Dostaliśmy już od was kopię akt — skłamał Adrian. — CZO wam je przysłało?
— Tak — odparł pogodnie. — Mnie chodzi tylko o jeszcze jedną kopię. — Och — mruknęła dość chłodno. — Wybacz. Cała biurokracja… — No właśnie! — Adrian starał się nadać głosowi jedwabisty ton. — Chciałbym powiedzieć, że to sprawa bezpieczeństwa narodowego, ale w rzeczywistości chodzi tylko o uratowanie mojego własnego tyłka. — To znaczy? — Cóż… Caitlin, masz na imię Caitlin, prawda? — Tak. Czy tylko mu się wydawało, czy jej nastawienie wobec niego troszkę złagodniało? — Sprawiasz wrażenie osoby, która nigdy niczego nie zawaliła, więc nie oczekuję z twojej strony większego współczucia. — Ja? — Zachichotała. — Żartujesz! — Nie, znam takie jak ty. Nad wszystkim panujesz. W twoim gabinecie każdy dokument, każdy papierek leży na swoim miejscu. — Bez komentarza — odparła, a Adrian wyczuł, że się uśmiechnęła. — Trzeba mieć jakiś wzór do naśladowania. Ja tak właśnie wyobrażam sobie ciebie w myślach. Nie możesz mi tego zabronić. — Zabawny z ciebie gość. — Więc rozumiesz, jakiego błazna z siebie zrobiłem, kiedy posłałem akta bezpośrednio do gabinetu zastępcy dyrektora Agencji do spraw wywiadu, nie zachowując kopii dla mojego szefa. — W głosie Adriana prócz skruchy pobrzmiewała także zalotna nuta. — I szef nieźle zmyje mi za to głowę. Obawiam się najgorszego. — Przerwał. — No dobra, w sumie to przecież mój problem, a nie twój. Nie chciałem zrzucać tego na ciebie. Nieważne. Naprawdę. Młoda kobieta na drugim końcu łącza westchnęła. — Chodzi o to, że cała ta sprawa ma wyjątkowe obostrzenia. Bóg raczy wiedzieć dlaczego. Wszystko znajduje się w specjalistycznej bazie danych objętej kodem dostępu omega. — Rywalizacja wewnątrzwydziałowa zawsze jest najostrzejsza. — Pewnie tak — rzuciła z powątpiewaniem. — Posłuchaj, zobaczę, co da się zrobić. — Ratujesz mi życie, Caitlin — powiedział Adrian. — I mówię to bez cienia przesady.
Paryż Burton Lasker znów spojrzał na zegarek, krążąc po hali Air France. Fenton nigdy się nie spóźniał. Pasażerowie jednak zaczęli już wchodzić na pokład, a on wciąż się nie pojawił. Lasker sprawdził u pracowników obsługi lotniska, przy bramce dla pasażerów. Nic nie wiedzieli. Pytał ich już dwa czy trzy razy, czy Fenton się pojawił. Poczuł, że ogarnia go złość. Było wiele okoliczności mogących doprowadzić do opóźnienia, ale Fenton należał do ludzi, którzy zawczasu byli przygotowani na wszelkiego rodzaju przeszkody i utrudnienia w podróży. Potrafił radzić sobie z trudami życia codziennego. Gdzie się zatem podziewał? Dlaczego nie odbierał komórki? Lasker pracował dla niego od ponad dekady i od kilku lat uważał się za jego najwierniejszego adiutanta. Każdy wizjoner potrzebuje kogoś, kto potrafi bez szemrania wykonać takie czy inne polecenie albo po prostu podążać za przywódcą. Lasker był pod tym względem niezrównany. Był wprawdzie weteranem służb specjalnych, nigdy jednak nie podzielał pogardy, jaką niektórzy wojskowi żywili wobec cywilów. Fenton mógł uchodzić za mecenasa agentów operacyjnych, tak jak niektórzy ludzie są mecenasami artystów. Był prawdziwym wizjonerem — naprawdę rozumiał, jak współpraca organizacji prywatnych i publicznych może poprawić jakość działania amerykańskich służb specjalnych. I szanował Laskera za jego fachową wiedzę dotyczącą operacji, działań bojowych i bardziej subtelnych akcji grup antyterrorystycznych, które pomagał szkolić. Lata spędzone przy Fentonie Lasker uważał za najcenniejsze i najwznioślejsze w całym swoim dorosłym życiu. Gdzie on się podziewał? Gdy pracownicy Air France ze wzruszeniem ramion zamknęli bramkę, Lasker poczuł w trzewiach lodowaty sopel strachu. Coś było nie tak. Zadzwonił do recepcji hotelu, w którym się zatrzymali, on i Fenton. — Nie, monsieur Fenton się nie wymeldował. — Coś było nie tak. I to bardzo. ••• Laurel Holland dołączyła w końcu do dwóch mężczyzn na wciąż opustoszałym trzecim piętrze Musée Armandier, kilka minut później, niż to było umówione.
Wyjaśniła, że sprawy, które miała do załatwienia, zajęły jej więcej czasu, niż się spodziewała. — Clayton Caston, prawda? — zwróciła się do audytora i wyciągnęła rękę. Zachowywała wobec niego pewien dystans. Wciąż wyraźnie obawiała się tego, że był urzędnikiem CIA. Z drugiej strony, ufała bezgranicznie osądowi Amblera. To on podjął decyzję o połączeniu sił z Castonem, a ona pójdzie za jego przykładem. Ambler miał tylko nadzieję, że się nie pomylił. — Jestem Clay — odparł audytor. — A przynajmniej dla ciebie. Miło mi cię poznać, Laurel. — Hal wspominał, że to twoja pierwsza wizyta we Francji. Moja też, choć może trudno w to uwierzyć. — Moja pierwsza i mam nadzieję, że ostatnia. — Caston skrzywił się. — Nie cierpię tego kraju. W hotelu odkręciłem kurek oznaczony literą C i omal się nie poparzyłem. Mogę przysiąc, że słyszałem w tym momencie śmiech pięćdziesięciu milionów Francuzów. — Pięćdziesiąt milionów Francuzów nie może się mylić — powiedziała z powagą Laurel. — A przynajmniej tak się mówi, prawda? — Pięćdziesiąt milionów Francuzów — Caston posłał jej srogie spojrzenie — może się mylić na pięćdziesiąt milionów sposobów. — Ale kto to zliczy? — rzucił dla rozluźnienia Ambler, patrząc przez okno na twarze nielicznych przechodniów w tej okolicy. Spojrzał na gazetę, którą Laurel przyniosła ze sobą, dla niepoznaki. „Le Monde diplomatique”. Na pierwszej stronie zamieszczono artykuł niejakiego Bertranda Louisa-Cohna, pewnie jednego z tych francuskich intelektualistów. Artykuł był poświęcony konferencji Światowego Forum Ekonomicznego w Davos, ale treść okazała się dość mglistym podsumowaniem obecnej koniunktury ekonomicznej. Coś na temat la pensée unique, co — jak napisał Louis-Cohn — jej wrogowie mogliby określić mianem la projection idéologique des intérêts financiers de la capitale mondiale — ideologiczną projekcją interesów finansowych globalnego kapitału — albo l’hégémonie des riches, czyli hegemonią bogaczy. W takim tonie był napisany cały artykuł. Nawiązywał do lewicowych krytyków l’orthodoxie libérale, jednak ani ich nie popierał, ani nie odrzucał. Był tak zawoalowany jak przedstawienie kabuki. — Co tam napisali? — spytała Laurel, wskazując na artykuł.
— Coś na temat spotkania globalnych tytanów w Davos. Na Światowym Forum Ekonomicznym. — Och! — rzuciła. — I co? Autor tego artykułu jest za czy raczej przeciw temu? — Nie mam pojęcia — odparł Ambler. — Byłem raz na takiej konferencji — odezwał się audytor. — Światowe Forum Ekonomiczne zwróciło się do mnie z prośbą o ekspertyzę i udział w dyskusji panelowej na temat prania pieniędzy. To ludzie, którzy sprawiają wrażenie, że naprawdę wiedzą, o czym mówią. Ambler znów wyjrzał przez okno na ulicę, by upewnić się, że nikt podejrzany nie pojawił się w okolicy. — Dobra, ustalmy fakty. Mam już dość tej gry w ciuciubabkę. Wiemy, że w tym wszystkim tkwi jakiś wzorzec, ciąg, jak to nazwałeś. Ale tym razem muszę wiedzieć zawczasu, jakie będzie ich następne posunięcie. — Mój asystent pracuje nad zdobyciem dalszych informacji z Centrum Zasobów Połączonych — oznajmił Caston. — Myślę, że powinniśmy zaczekać i zobaczyć, czego się dowie. Ambler posłał gryzipiórkowi lodowate spojrzenie. — Jesteś dla mnie tylko biernym uczestnikiem tej wycieczki. Nikim więcej. Jak mówiłem, to nie jest twój świat. ••• Wu Jingu mówił dość cicho, ale przekonał się, że rzadko się zdarzało, by ktoś go nie usłyszał. Podczas swej kariery w Ministerstwie Bezpieczeństwa Państwa zyskał sobie reputację trzeźwego analityka, kogoś, kto nie jest ani zachowawczo trwożliwy, ani też nie popada w przesadną paranoję i nie bije na alarm, czy wymaga tego sytuacja, czy też nie. Ludzie go słuchali. A mimo to prezydent Liu Ang nie zważał na jego rady. Nic dziwnego, że mięśnie szczupłych ramion Wu Jingu były spięte. Leżał twarzą do dołu, nieruchomo na wąskim łóżku terapeutycznym, i przygotowywał się do masażu, któremu poddawał się dwa razy w tygodniu, aby uwolnić umysł i ciało od stresu. — Macie bardzo napięte mięśnie — powiedziała masażystka, a jej silne palce ugniatały jego ciało wokół ramion.
To nie był znajomy głos — masażystka była inna niż zazwyczaj. Uniósł głowę i spojrzał na kobietą. — A gdzie Mei? — Mei jest dziś niedysponowana, towarzyszu. Jestem Zhen. Mogę kontynuować? Zhen była jeszcze piękniejsza niż Mei, a jej dłonie wydawały się silne i zdecydowane. Wu Jingu z zadowoleniem pokiwał głową. Elitarne spa Caspara, które niedawno otwarto w Pekinie, zatrudniało wyłącznie najlepszych specjalistów. Co do tego nie było wątpliwości. Odwrócił się, włożył głowę do otworu w górnej części łóżka i zaczął się wsłuchiwać w kojące dźwięki płynącej wody i delikatne pobrzękiwanie guzheng. Miał wrażenie, że przy każdym dotyku palce Zhen rozplatają więzy spiętych mięśni pod jego skórą. — Doskonale — wymamrotał. — Dla dobra całego statku należy uspokoić wzburzone wody. — To nasza specjalność, towarzyszu — powiedziała półgłosem Zhen. — Tak napięte mięśnie… na waszych barkach musi spoczywać brzemię olbrzymiej odpowiedzialności. — Jeszcze jak — przyznał Wu. — Ale ja znam sposób, by temu zaradzić. — Oddaję się w twoje ręce. Gdy piękna masażystka zaczęła stosować techniki akupresury, uciskając wrażliwe miejsca na podeszwach stóp, poczuł, jak przepełnia go narastająca lekkość. Był tak senny, że nawet w pierwszej chwili nie zarejestrował, jak pod duży paznokieć lewej stopy została wbita igła strzykawki. Niebawem całe jego ciało ogarnęło uczucie kompletnego rozluźnienia graniczącego z odrętwieniem. Przez jakiś czas mógł jedynie, jak przez mgłę, rozważać różnicę pomiędzy rozluźnieniem a paraliżem. Poczuł się martwy dla świata. A zaraz potem, jak rzeczowo i konkretnie potwierdziła Zhen, był po prostu martwy. ••• Burton Lasker wszedł do windy w hotelu George V w towarzystwie młodego menedżera o gładkiej twarzy, który miał akurat zmianę. Kiedy dotarli na szóste piętro, młodzieniec zapukał do grubych dębowych drzwi, a potem otworzył je specjalną kartą. Dwaj mężczyźni przeszli przez pokoje, nie dostrzegając żadnych
oznak obecności gościa. W pewnej chwili menedżer wszedł do łazienki; gdy stamtąd wyszedł, twarz miał szarą jak popiół. Lasker natychmiast wpadł do środka i zobaczył to samo co tamten. Westchnął głośno, z trudem łapiąc powietrze. Miał wrażenie, jakby w jego klatce piersiowej tkwił balon, uniemożliwiając oddychanie. — Był pan jego przyjacielem? — spytał menedżer. — Przyjacielem i wspólnikiem w interesach — przyznał Lasker. — Przykro mi. — Młody człowiek wyglądał na zmieszanego. — Niedługo zjawi się pomoc. Muszę wykonać kilka telefonów. Lasker stał jak wrośnięty w ziemię, próbując się uspokoić. Paul Fenton. Jego poczerwieniałe, pokryte pęcherzami ciało spoczywało nagie w wannie. Lasker zauważył wciąż jeszcze parującą wodę i pustą butelkę po wódce zostawioną nieopodal — coś, co mogło zmylić policję, ale nie Laskera. Niezwykły człowiek — wielki człowiek — został zamordowany. Miał pewne podejrzenia co do tego, kto za tym stoi, a kiedy przejrzał pliki w komputerze Fentona, jego podejrzenia się potwierdziły. To był człowiek, którego Fenton nazywał Tarquinem. Człowiek, którego Lasker znał aż za dobrze. Tarquin służył w Jednostce Stabilizacji Politycznej, a Lasker — kryptonim operacyjny Kronos — miał pecha brać udział wraz z nim w kilku operacjach. Tarquin zawsze uważał się za lepszego od kolegów i miał za nic to, ile wsparcia mu zapewniali. Był znany ze swego szczególnego daru rozszyfrowywania ludzi, który wywarł ogromne wrażenie na części strategów z Wydziału Operacji Konsularnych. Nie potrafili pojąć tego, co doskonale wiedzieli agenci z dużym doświadczeniem, tacy jak Kronos, a mianowicie, że sukces operacji w terenie zawsze sprowadza się do wysiłku mięśni oraz odpowiedniej siły ognia. A teraz Tarquin zabił najwspanialszego człowieka, jakiego Lasker miał okazję poznać. I zapłaci za to. Zapłaci jedyną walutą, jaką on był w stanie przyjąć — swoim życiem. Mierziło go, że kiedyś uratował Tarquinowi życie — choć ten nie okazał mu z tego powodu choćby odrobiny wdzięczności. Lasker przypomniał sobie parną, rojną od komarów noc, prawie dziesięć lat temu, w dżungli Jaffny, na Sri Lance. Tej nocy zaryzykował własne życie, aby strzelając na prawo i lewo, wkroczyć i uratować Tarquina z rąk grupy terrorystów, którzy zamierzali go zabić. Przypomniał sobie gorzkie stare powiedzenie: „Żaden dobry uczynek nie
pozostanie bez kary”. Ocalił życie potworowi, popełniając błąd, za który musiał teraz odpokutować. Fenton nie wyjaśnił mu, co właściwie planował, ale żaden wizjoner nigdy nie ujawnia przedwcześnie swoich planów. Kiedyś na pytanie Laskera odpowiedział, jak gdyby nigdy nic: — Twoje zadanie polega wyłącznie na zabijaniu. Wtedy zabrzmiało to zabawnie. Lasker sprawdził ostatnie połączenia Fentona i postanowił przesłać wiadomość Tarquinowi. Ale najpierw musiał wykonać kilka telefonów do ludzi wykonujących zlecenia dla GSS w Paryżu. Wiadomość natychmiast postawi ich w stan gotowości, a wkrótce dostaną dokładne rozkazy. Lasker poczuł rozdzierający smutek, ale nie mógł sobie pozwolić na żałobę, dopóki nie dopełni zemsty. Przywołał w sobie dyscyplinę konieczną w tej szczególnej profesji, którą się parał. Spotkanie z człowiekiem skazanym na śmierć zostanie wyznaczone na wieczór, a konkretnie, o zmierzchu. To będzie, jak postanowił Lasker, ostatni zachód słońca, który ujrzy Tarquin. ••• Caleb Norris wcisnął przycisk w komórce, kończący rozmowę. W sumie to głupie, pomyślał, że CIA zezwala na korzystanie w swojej siedzibie z telefonów komórkowych, które niweczyły sporą część wymyślnego systemu zabezpieczeń. Można by to porównać z próbą uszczelnienia sita. Ale akurat w tej chwili nie miał nic przeciwko temu. Włożył kilka kolejnych kartek do niszczarki przy biurku, zabrał płaszcz i na koniec otworzył wyłożoną stalą szkatułkę, którą trzymał ukrytą w biurku. Mimo długiej lufy broń idealnie zmieściła się w aktówce. — Przyjemnej podróży, panie Norris — powiedziała znajomym nosowym głosem Brenda Wallenstein. Była jego sekretarką przez ostatnie pięć lat i gorliwie przestrzegała biurowej mody. Kiedy pojawiły się informacje o kontuzjach wywołanych przez ciągłe wykonywanie tych samych czynności, zaczęła przychodzić do pracy w specjalnych opaskach na nadgarstek. Ostatnio nosiła słuchawki, jak telefonistka, aby nie narazić szyi na zadzierzgnięcie wokół niej przewodu od słuchawki albo komórki. Norris jak przez mgłę pamiętał, że kiedyś uskarżała się na alergię na zapachy, na szczęście te alergie nie zdołały się w pełni
rozwinąć, ponieważ Brenda nigdy nie poświęcała niczemu większej uwagi zbyt długo. Norris już dawno temu doszedł do wniosku, że Brenda musi uważać swoją pracę — polegającą głównie na siedzeniu przy klawiaturze i odbieraniu telefonów — za równie niebezpieczną i ryzykowną, jak służba w piechocie morskiej w jakimś zapalnym regionie na drugim końcu świata. A przynajmniej tak to sobie wyobrażała, nagradzając się za trud „baretkami” kolejnych opasek uciskowych. — Dziękuję, Brendo — odparł entuzjastycznie. — Mam nadzieję że taka będzie. — Niech pan uważa na oparzenia od słońca — ostrzegła sekretarka, z typowym dla siebie fatalizmem wyłuskując ciemne strony w każdej sytuacji. — Tam jest tak gorąco, że nawet do drinków dodają specjalne parasolki, żeby nie nabawiły się oparzeń słonecznych. Bo słońce naprawdę nieźle tam przypieka. Weszłam do internetu i sprawdziłam prognozę pogody dla Wysp Dziewiczych. Zapowiadają czyste, bezchmurne niebo. — Właśnie to chcieliśmy usłyszeć. — Joshua i ja wybraliśmy się któregoś roku na St. Croix. — Wypowiedziała tę nazwę po angielsku, tak że słychać było „x” na końcu. — Już pierwszego dnia nabawił się takich oparzeń od słońca, że musiał smarować sobie twarz miętową pastą do zębów, żeby się trochę ochłodzić. Wyobraża pan sobie? — Wolałbym nie. — Norris zastanawiał się przez chwilę, czy nie wziąć dodatkowej amunicji, ale ostatecznie z tego zrezygnował. Mało kto wiedział o tym, że jest wyśmienitym strzelcem. Brenda zacmokała. — Przezorny zawsze ubezpieczony, mam rację? Ale na Wyspach Dziewiczych tak właśnie będzie. Błękitne niebo, błękitne morze, biała plaża. A, i sprawdziłam jeszcze, pański wóz już tu jest, czeka na stanowisku dwa A, z pańskimi bagażami. O tej porze dnia dojazd na lotnisko nie powinien zająć więcej niż pół godziny. Pójdzie gładko. Miała rację — mimo gadulstwa i użalania się nad sobą była dość skuteczna i efektywna — ale Cal Norris zostawił sobie sporo czasu na przejście przez odprawę na lotnisku. Nawet dysponował niezbędnymi dokumentami, więc sprawdzenie broni mogło zająć trochę czasu. Na szczęście kolejka do klasy biznesowej przesuwała się dość szybko. — Dzień dobry — przywitał go pracownik obsługi linii lotniczej za kontuarem, witając kolejnego klienta zgodnie z wyuczoną procedurą. — Dokąd się pan
wybiera? Norris przesunął swój bilet po kontuarze. — Do Zurychu — odparł krótko. — Przypuszczam, że na narty. — Pracownik obsługi spojrzał na jego paszport i bilet, zanim podstemplował kartę pokładową. Norris zerknął na zegarek. — Jakżeby inaczej? ••• Patrząc, jak podmuch wiatru przetacza się przez ulicę przy Musée Armandier, Ambler poczuł, że w kieszeni kurtki wibruje mu blackberry. To musiała być wiadomość od Fentona lub jednego z jego ludzi, od których otrzymał to urządzenie. Spojrzał szybko na ekran wyświetlacza. Zastępca Fentona przesłał mu wiadomość, by zaaranżować spotkanie na wieczór, tym razem na otwartym terenie. Gdy Ambler schował blackberry do kieszeni, poczuł nagły przypływ niepokoju. — Gdzie? — spytała Laurel. — Na Père-Lachaise — odparł. — Niezbyt wymyślne miejsce, ale ma swoje atuty. A Fenton nie lubi spotykać się dwa razy w tym samym miejscu. — To mnie martwi. Coś mi się tu nie podoba. — Bo to cmentarz? Równie dobrze mógłby wybrać wesołe miasteczko. Tam jest zawsze mnóstwo ludzi. Zaufaj mi, wiem, co robię. — Chciałbym podzielać twoją pewność siebie — odezwał się Caston. — Fenton to dzika karta. Cały ten jego układ z rządem jest jak puszka pełna robaków. To brudna sprawa. Zleciłem moim ludziom przyjrzenie się temu bliżej i wygląda na to, że wszystko zostało gruntownie utajnione, jakby przykryli całą sprawę wielkim czarnym pudłem. A wymagane kody dostępu mają wysoką klauzulę tajności. Będąc tutaj, w Paryżu, do niczego się nie dogrzebię. Ale bardzo chciałbym mieć możliwość rzucić okiem na ich rozliczenia. Mogę się założyć, że jest tam mnóstwo nieścisłości. — Zamrugał. — A co do spotkania na Père-Lachaise z ludźmi tego pokroju… To wykracza poza kategorię ryzyka i zahacza o mroczną domenę niepewności. — Cholera, ja już żyję w mrocznej domenie niepewności — odparł Ambler z oburzeniem. — A może nie zauważyłeś?
Laurel wyciągnęła do niego rękę. — Mówię tylko, żebyś uważał — powiedziała. — Nadal nie wiesz, do czego ci ludzie są zdolni. — Będę uważał. Ale jesteśmy już blisko. — Blisko odkrycia tego, co ci zrobili? — Tak. I bliscy odkrycia tego, co mogą planować dla reszty świata. — Uważaj na siebie, Hal — poprosiła i zerkając z ukosa na Castona, wychyliła się, żeby wyszeptać Amblerowi wprost do ucha: — Naprawdę mam bardzo złe przeczucia.
Pekin — Musimy przekazać wiadomość prezydentowi Liu — powiedział ekonomista Wan Tsai, a zgrozę na jego twarzy potęgowały jeszcze wypukłe szkła okularów w drucianych oprawkach. — A jeśli śmierć towarzysza Chao Tanga to naprawdę był wypadek? — spytał Li Pei. Ci dwaj spotkali się w biurze Wan Tsaia, w Sali Pilnego Rządu. — Jeśli faktycznie to był wypadek? — Wierzycie w to? — spytał Wan Tsai. Li Pei, starszy od rozmówcy, oddychał chrapliwie. — Nie — odparł. — Nie wierzę. — Był dobrze po siedemdziesiątce, ale w tej chwili wyglądał jeszcze starzej. — Musimy korzystać z właściwych kanałów działania — rzekł Wan Tsai nie po raz pierwszy. — Wszyscy wszczęliśmy alarm. Ale prezydent już jest w powietrzu, w pół drogi do celu. Musimy skłonić go do powrotu. — Tyle tylko, że on nie wróci — wychrypiał Li Pei. — Obaj nie mamy co do tego wątpliwości. Za dobrze go znamy. Jest mądry jak sowa i uparty jak muł. — Na jego pomarszczonej twarzy odmalował się smutek. — A kto wie, czy u nas, w Chinach, nie czekają na niego jeszcze większe zagrożenia. — Rozmawialiście z Wu Jingu, kolegą Chao? — Nikt nie potrafi powiedzieć, gdzie się podziewa. — Jak to możliwe? Wan Tsai nerwowo pokręcił głową.
— Nikt tego nie wie. Ale rozmawiałem z innymi. Chcemy wszyscy wierzyć, że to, co spotkało towarzysza Chao, to był wypadek. Tylko że trudno nam to przychodzi. — Przesunął dłonią po gęstych, siwiejących włosach. — To zniknięcie Wu Jingu też jest niepokojące — rzekł starszy z mężczyzn. Na twarzy Wan Tsaia odmalował się niepokój. — Kto jest szefem ochrony Liu Anga? — Wiecie kto — odparł chytry wieśniak. Wan Tsai na moment zamknął oczy. — Macie na myśli Ludową Armię Wyzwoleńczą. — Jednostkę będącą pod kontrolą wojska. Ale wychodzi na to samo. Wan Tsai rozejrzał się po swoim gabinecie, wielkiej Sali Pilnego Rządu, i po fasadach Zhongnanhai, widocznych za oknem. Drzwi, ściany, bramy, kraty — to, co zapewniało bezpieczeństwo, kojarzyło mu się z uwięzieniem. — Pomówię z generałem dowodzącym — powiedział nagle. — Spróbuję przekonać go osobiście. Wielu z tych generałów to ludzie honoru, niezależnie od wyznawanych poglądów politycznych. Kilka minut później udało mu się nawiązać odpowiednio zabezpieczone połączenie z człowiekiem, który obecnie był odpowiedzialny za zapewnienie bezpieczeństwa prezydentowi Liu Angowi. Wan Tsai nie próbował ukrywać swoich obaw, ale przyznał, że nie mają one, jak dotąd, potwierdzenia w niezbitych dowodach. Poprosił jednak generała, by zechciał przekazać Liu Angowi pilną wiadomość. — Jeżeli o to chodzi, nie macie się czego obawiać — zapewnił przedstawiciel LAW w oschłym dialekcie mandaryńskim z silnym akcentem hakka. — Nie ma dla mnie ważniejszej rzeczy niż zapewnienie bezpieczeństwa prezydentowi. — Odnoszę nieodparte wrażenie, że nie wszyscy, którzy pracują z Liu Angiem, są tym dostatecznie mocno przejęci — rzekł Wan Tsai. — Jesteśmy w tej sprawie absolutnie zgodni — zapewnił go generał Lam. — Jak mawiają w mojej rodzinnej wiosce: „Prawe oko, lewe oko”. Możecie być pewni, że bezpieczeństwo naszego umiłowanego przywódcy będzie stanowić dla mnie najwyższy priorytet. A przynajmniej Wan Tsai sądził, że to właśnie powiedział generał. Silny akcent wojskowego sprawił bowiem, że słowo „priorytet” zabrzmiało prawie jak inne, rzadko używane w dialekcie mandaryńskim, oznaczające „zabawkę”.
Rozdział 28
Cmentarz Père-Lachaise założono na początku dziewiętnastego wieku na starym wzgórzu Champ l’Evêque i nazwano na pamiątkę spowiednika Ludwika XIV, ojca Lachaise’a. Teraz nekropolia stała się miejscem wiecznego spoczynku legendarnych postaci — Colette, Jima Morrisona, Marcela Prousta, Oscara Wilde’a, Sarah Bernhardt, Édith Piaf, Chopina, Balzaka, Corota, Gertrude Stein, Modiglianiego, Stéphane Grappellego, Delacroix, Isadory Duncan i wielu, wielu innych. Nawet bogaci i sławni umierają, pomyślał Ambler, wchodząc na teren cmentarza. Nekropolia była olbrzymia — o powierzchni kilkudziesięciu hektarów — i poprzecinana brukowanymi chodnikami. Zwłaszcza zimą przywodziła na myśl kamienne arboretum. Spojrzał na zegarek. Spotkanie było umówione na piątą dziesięć. W Paryżu o tej porze roku słońce zachodzi około wpół do szóstej. Światło zaczynało już szybko gasnąć. Ambler zadrżał, tylko po części z zimna. Nigdy nie zgadzaj się na miejsce spotkania wybrane przez drugą stronę. Podstawowa procedura. Ale w tym przypadku nie miał wyboru. Nie mógł wypuścić nici z rąk. Na mapie Père-Lachaise był podzielony na dziewięćdziesiąt siedem sektorów, jak na miniaturowe hrabstwa, ale główne alejki miały swoje nazwy, a dzięki otrzymanym instrukcjom Ambler wiedział, którędy ma iść. Zaopatrzony w czarny plecak, posłusznie przemaszerował od biegnącej wokół cmentarza avenue Circulaire do avenue de la Chapelle i stamtąd skręcił w lewo w avenue Feuillant. Wszystkie te alejki i chodniki, przy których jak małe domy wznosiły się mauzolea i kolejne groby, wyglądały jak uliczki w miasteczku. W mieście umarłych. Niektóre grobowce wykonano z czerwonego granitu, większość jednak tworzyły rzeźbione płyty z jasnego wapienia, trawertynu oraz marmuru. Wieczorna szarówka jeszcze bardziej potęgowała cmentarny nastrój. Ambler nie udał się od razu na miejsce spotkania; najpierw wybrał się na obchód alejek otaczających punkt kontaktowy. Nie brakowało tu drzew, ale w większości były one pozbawione liści, a zatem nie oferowały ewentualnego schronienia. Fenton mógł jednak rozstawić swoich ludzi za większymi
budowlami. Mogli również wmieszać się między turystów i zwiedzających, których tu nie brakowało. Ambler podszedł do pobliskiej ławki z zielonych lakierowanych, metalowych listewek i jakby od niechcenia, nonszalanckim, niezwracającym uwagi ruchem, wcisnął pod ławkę swój czarny plecak. Pozostawiwszy go tam, oddalił się i zajął miejsce w punkcie obserwacyjnym, za jednym z większych kamiennych monumentów. Następnie udał się do przybudówki, gdzie mieściła się toaleta, zdjął kurtkę i nałożył ocieplaną bluzę z kapturem. Wyszedł stamtąd pospiesznie, obszedł przybudówkę i stanął za mierzącym trzy metry pomnikiem niejakiego Gabriela Lully’ego, skąd mógł prowadzić obserwację, samemu nie będąc zauważonym. Nieco ponad minutę później minął go młody mężczyzna ubrany w drelichowe spodnie, brązową skórzaną kurtkę i czarny podkoszulek; usiadł na ławce, ziewnął i po chwili ruszył dalej, jakby kontynuując bezcelową włóczęgę, ale gdy odszedł, Ambler zauważył, że plecak zniknął. Młody mężczyzna w skórzanej kurtce był jednym z obserwatorów i zrobił to, czego spodziewał się Ambler, aczkolwiek dokonał tego z zaskakującą płynnością i precyzją ruchów. Tamci musieli widzieć, jak Ambler zostawia plecak pod ławką, i chcąc dowiedzieć się, dlaczego to zrobił, wysłali po niego jednego z obserwatorów. Plecak był wypchany ziarnem dla ptaków. To było ironiczne nawiązanie do nazwy stosowanej przez agentów operacyjnych, którzy mianem karmy dla ptaków określali rzeczy bez żadnej istotnej wartości, służące wyłącznie odwróceniu uwagi wrogich agentów. Zrozumieją to, kiedy tylko otworzą plecak i wysypią się z niego ziarna słonecznika oraz proso. A tymczasem Ambler zidentyfikował jednego z obserwatorów. Będzie śledził młodego mężczyznę i przekona się, czy ten doprowadzi go do innych. Maszerując brukowaną ścieżką, Ambler miał teraz na sobie dżinsy, grubą szarą dresową bluzę z kapturem i okulary w rogowej oprawie ze szkłami „zerówkami”. Ubrania, które zdjął w toalecie, starannie złożył, a następnie wcisnął do małej nylonowej torby podręcznej i przerzucił ją sobie przez ramię. Ani trochę nie rzucał się w oczy. A przynajmniej miał taką nadzieję. Szedł, zachowując dystans do ubranego w czarny podkoszulek obserwatora; pozostawał mniej więcej dwanaście metrów za nim, nieco po lewej, i przemierzał
kolejny plac, miejsce gdzie gromadzili turyści, historycy sztuki, a nawet miejscowi. Młody mężczyzna w brązowej skórzanej kurtce i czarnym podkoszulku szedł swobodnym krokiem. Popatrzył na lewo i prawo; niewiele osób, pomijając wprawnych zawodowców, wychwyciłoby prawie niedostrzegalne spojrzenia i wyraz twarzy świadczący o tym, że został rozpoznany przez masywną kobietę po lewej i chudego jak tyka mężczyznę po prawej. Ale Ambler to wyłapał. Oni też byli obserwatorami. W pewnej chwili posłał jeszcze jedno spojrzenie w stronę potężnej kobiety. Miała włosy mysiej barwy, obcięte krótko, i nosiła drelichową kurtkę na podpince. Jak wiele osób na cmentarzu, była zaopatrzona w blok rysunkowy i węgiel, aby odwzorowywać na papierze inskrypcje nagrobne. Ambler jednak już na pierwszy rzut oka zorientował się, że kobieta tylko udaje; strzelała wzrokiem na wszystkie strony, zamiast koncentrować się na rzeźbionej płycie, którą miała przed sobą. Tak samo było z chudym mężczyzną o długich ciemnych włosach z przedziałkiem pośrodku; ich zmierzwione końce wydawały się przetłuszczone. On też był obserwatorem. Nosił słuchawki i kiwał głową, jak do rytmu. Ambler wiedział, że to, czego słucha, nie jest bynajmniej muzyką. Instrukcje mogły być mu przekazywane na bieżąco za pośrednictwem ukrytego radia, i jeśli dostałby jakieś polecenie, przekazałby je w jakiś sposób kobiecie o mysich włosach. Gdy Ambler dotarł do kolejnego placu z pomnikami, poczuł nieprzyjemne świerzbienie w karku. Było ich więcej. Bardziej ich wyczuwał, niż zauważał. Zdradzało ich zbyt intensywne spojrzenie, jakim obrzucali przypadkowych przechodniów, i to, że za szybko odwracali wzrok. Ostentacyjnie przypadkowe spojrzenie, które trwało zbyt długo albo za krótko. Rozpoznawał ich na podstawie ulotnej wymiany spojrzeń pomiędzy dwiema osobami, które na pierwszy rzut oka pochodziły z dwóch różnych światów, które nie powinny się znać. Miał wrażenie, jakby przemierzał społeczny organizm, z pozoru nieposiadające widocznych struktur zbiorowisko ludzi, którzy jednak są połączeni niewidocznymi nitkami, a owymi nitkami manipulował równie niewidoczny władca marionetek. Dostał gęsiej skórki. Nie zdziwiła go obecność większej grupki agentów operacyjnych po cywilnemu; pewne środki bezpieczeństwa stanowiły standardowe procedury w przypadku przedstawicieli rządu na tak wysokim stanowisku jak pani podsekretarz Whitfield.
Ale coś nie grało, jeżeli chodzi o dobór personelu do zabezpieczenia miejsca spotkania — nie tego rodzaju ludzi się spodziewał, biorąc pod uwagę umówiony kontakt. Po pierwsze, obserwatorów było tu zbyt wielu. Siatka agentów wyglądała na zbyt wymyślną. Ludzi rozmieszczono w taki sposób, jakby mieli zostać wykorzystani do szybkiej, zdecydowanej akcji, a nie do zabezpieczenia i ochrony miejsca spotkania. Te wzorce były mu zbyt dobrze znane; jako agent operacyjny JSP musiał niekiedy przygotowywać tego rodzaju operacje, ale z podobnym rozmieszczeniem i doborem ludzi miał do czynienia wyłącznie podczas planowania działań agresywnych — uprowadzeń i zamachów. Amblerowi krew zaczęła stygnąć w żyłach. Wzrok mu się zamglił, musiał się mocno skupić. W oddali przed nim facet w skórzanej kurtce i ciemnym podkoszulku przekazał nylonowy plecak dwóm mężczyznom o zaciętych twarzach, ubranym w ciemne, długie wełniane płaszcze. Odebrali plecak i oddalili się, bez wątpienia w stronę czekającego na nich gdzieś w pobliżu pojazdu. W grę wchodziły dwie możliwości. Jedna, że spotkanie było spalone, bo wspólni wrogowie dowiedzieli się o nim i zorganizowali przechwycenie. Druga — i Ambler musiał przyznać, że jest ona bardziej prawdopodobna — że spotkanie od samego początku było pułapką. Czy Fenton przez cały czas go okłamywał? Ta perspektywa stanowiła dla Amblera poważny cios, nadwerężający jego poczucie pewności siebie — nie mógł jednak wykluczyć tej ewentualności. Może Fenton był wyśmienitym aktorem, uczonym na metodzie Stanisławskiego, który tak bardzo utożsamiał się z odgrywaną osobą, że zmuszał się do świadomego przeżywania emocji, które starał się okazywać. Zdolności Amblera mogły być, jak sugerowały jego życiowe doświadczenia, niezwykłe i niepojęte, nie łudził się jednak, że jest nieomylny. Można go było oszukać. A może to Fentona wprowadzono w błąd. To wydawało się najbardziej prawdopodobne. Łatwiej byłoby przecież okłamać Fentona niż jego. Niezależnie od okoliczności Ambler wiedział, że w tym momencie jedynym bezpiecznym posunięciem byłby natychmiastowy odwrót. To go zasmucało — każdy członek zespołu, którego wciągnięto do tej operacji, mógł wiedzieć coś, co było dla Amblera przydatne, a nawet kluczowe. Każdy wróg był potencjalnym źródłem. Jednak wiedza nic by mu nie dała, gdyby zginął. Chcąc nie chcąc, musiał się pogodzić z tą bolesną prawdą.
Przyspieszył kroku i skręcił w prawo; w ten sposób dotrze do stacji metra Père-Lachaise. Znalazłszy się na długim, prostym odcinku brukowanego chodnika, zaczął iść jeszcze szybciej, jak biznesmen, który zorientował się, że może się spóźnić na spotkanie. Za późno zdał sobie sprawę, co się dzieje: dwaj postawni mężczyźni, którzy odebrali plecak, obaj ubrani w niemal identyczne ciemne płaszcze zbliżyli się do niego z dwóch stron, zrównali się z Amblerem, a następnie zderzyli się z nim, obracając go płynnym, dobrze zsynchronizowanym ruchem. — Je m’excuse monsieur. Je m’excuse — powtarzali głośno. Przypadkowy przechodzień uznałby to, co się stało, za drobny incydent, zwykłe zderzenie spieszących się zamyślonych biznesmenów. Tymczasem Ambler miotał się i wyrywał, lecz na próżno. Dwaj agenci byli wysocy i barczyści — znacznie wyżsi i potężniejsi od niego. Bez najmniejszych problemów podźwignęli Amblera i powlekli w stronę pobliskiego dużego mauzoleum. Po chwili, już niewidoczni za wymyślną kamienną budowlą, stanęli sztywno, przytrzymując mocno Amblera za ramiona i unieruchamiając go. Mężczyzna po jego prawej stronie miał w ręce jakiś przedmiot — plastikową tuleję zakończoną czymś, co lśniło srebrzyście. To była strzykawka, wewnątrz pojemnika zaopatrzonego w podziałkę widział bursztynowy płyn. — Ani słowa — wyszeptał. — Albo wbiję ci to w ramię. — Był Amerykaninem, barczystym, masywnym, o szerokiej twarzy i oddechu przesyconym bulionową wonią proteinowej diety dla kulturystów. Teraz w polu widzenia pojawił się trzeci mężczyzna. Ambler rozpoznał go po kilku sekundach. Włosy miał kręcone, rzedniejące, siwiejące. Oczy osadzone blisko siebie, czoło poprzecinane głębokimi zmarszczkami. Kiedy się poznali, twarz tamtego była gładka, a włosy gęste i bujne. Nie zmienił się tylko jego długi, prosty, szeroki nos o wydatnych nozdrzach, nadający twarzy nieco koński wygląd. Był to z całą pewnością człowiek, którego znał jako Kronosa. Kronos uśmiechnął się, ale ten uśmiech był tak pozbawiony ciepła, że wydawał się niemal groźny. — Kopę lat, no nie? — rzucił na pozór swobodnym tonem. — Dawno się nie widzieliśmy, Tarquinie. Długo na to czekałem. — Może nie dość długo — odparł obojętnie Ambler. Popatrywał na trzech mężczyzn. Nie ulegało wątpliwości, że spośród nich to Kronos ma największą władzę, pozostali tylko patrzyli na niego w oczekiwaniu na
sygnał do działania. — Dziesięć lat temu coś ode mnie dostałeś. Obawiam się, że teraz muszę to odebrać. Czy będę się za to poniewierał w piekle? — Nie wiem, o czym mówisz. — Doprawdy? — Oczy Kronosa rozbłysły czystą nienawiścią. — To dziwne powiedzonko, nie uważasz? — Ambler potrzebował więcej czasu, aby zorientować się w sytuacji. — Mówi się, że kto daje i odbiera, ten się w piekle poniewiera. Ale chyba zależy od tego, co i komu dajesz, prawda? Bo przecież niekoniecznie musisz poniewierać się w piekle, dlatego że odebrałeś komuś coś, czego ten ktoś wcale nie chciał zatrzymać. A poza tym po co komuś coś dawać i mu to potem zabierać? Gdzie w tym sens? Kronos spojrzał mu w oczy. — Naprawdę uważasz, że ujdzie ci to na sucho? — Ale co? — Ty pieprzony draniu! — wybuchnął Kronos. — Zabicie wielkiego człowieka nie czyni cię ważniejszym ani bardziej znaczącym. Wciąż jesteś zwykłym robakiem. Glistą. I zostaniesz zdeptany jak robak. Ambler spojrzał mu prosto w oczy. W czerni jego źrenic dostrzegł gniew… i coś jeszcze. Smutek. Żal. — Co się wydarzyło, Kronosie? — zapytał z przejęciem Ambler. — Zamordowałeś Paula Fentona. Pytanie brzmi: dlaczego. Fenton… Nie żyje? Umysł Amblera pracował na najwyższych obrotach. — Posłuchaj — zaczął. — Popełniasz wielki błąd. — Całe to spotkanie, jak się już zdążył zorientować, było zastawioną na niego śmiertelną pułapką. Odwetem zaplanowanym przez wiernego adiutanta, szalejącego z rozpaczy po śmierci swego szefa i przyjaciela. — Nie, do cholery, to ty posłuchaj mnie — wycedził Kronos, wchodząc mu w słowo. — Powiesz mi, co chcę wiedzieć. Powiesz mi to po dobroci albo wyciśniemy z ciebie całą prawdę siłą. Mam nadzieję, że jednak nie ułatwisz nam zadania i będziemy musieli użyć wobec ciebie siły. — Jego oblicze spochmurniało, przepełnione grymasem sadystycznej wściekłości podsycającej pragnienie zemsty. •••
Wspaniały, ozdobiony czterema kolumnami grobowiec napoleońskiego generała i męża stanu Maximiliena Sébastiena Foya miał masywną podstawę i przepięknie rzeźbiony posąg przedstawiający spoczywającego tu człowieka. Jednak dla celów Joego Li bardziej przydatny był smołowany kamienny dach nad frontonem i postumentem. Wyciągnięty na dachu, ukryty przed spojrzeniami za ozdobnym gzymsem, Joe Li przeciągnął się jak kot i popatrzył przez lornetkę. Miał stąd doskonały widok: grobowiec był jedną z najwyższych budowli w tej okolicy, a z uwagi na porę roku większość drzew i krzewów pogubiła liście, zmieniając się w nagie szkielety. Karabin Joego Li, zmodyfikowana wersja karabinka snajperskiego QBZ-95, został zaprojektowany i wyprodukowany w Chinach, a amunicja do tej broni — pociski kalibru 5,8 442 mm — została wykonana na wyłączny użytek chińskich służb specjalnych. Model Norinco — opracowany przez Chińską North Industries Corporation — był usprawnioną wersją rosyjskiego prototypu; pociski miały większą siłę przebicia i zachowywały energię na dłuższym odcinku trajektorii lotu. Sam Joe Li zmodyfikował jeszcze karabinek, czyniąc go bardziej mobilnym, łatwiejszym do rozłożenia i ukrycia. Przez silną lornetkę obserwował zwartą grupkę mężczyzn otaczających Tarquina. Agent Tarquin wykorzystywał niesamowitą umiejętność wydostawania się z trudnych sytuacji — Joe Li musiał mu to przyznać z obiektywizmem cechującym zawodowca. Ale był śmiertelny. Był człowiekiem z krwi i kości. I Joe Li mógł śmiało przypuszczać, że zanim zajdzie słońce, niektóre z tych kości zostaną pogruchotane, a krew zrosi ziemię na tym cmentarzu. Ostatnia łączność Joego Li z Pekinem okazała się niezbyt satysfakcjonująca. Jego kontroler robił się niecierpliwy; w przeszłości Joe Li zawsze wykonywał powierzone mu zadania możliwie jak najszybciej. Nie przywykł do tłumaczenia się z opóźnień i do rozmaitych komplikacji, które wystąpiły w trakcie prób wykonania tego zlecenia. Ale Joe Li nie był tylko tępym mięśniakiem wypełniającym rozkazy przełożonego; miał swój rozum. Zbierał i analizował informacje. A następnie na ich podstawie wyciągał wnioski. Nie był zwykłym shashou — cynglem — a Tarquina nie traktował jak pierwszy lepszy cel, do którego mógłby strzelać jak do tarczy. Poza tym stawka była zbyt wysoka, by pozwolić sobie na najmniejszą pomyłkę. A jednak pomyślne wykonanie tego zlecenia i osiągnięcie ostatecznego sukcesu okazało się trudniejsze, niż Joe Li się tego spodziewał.
Tym razem nie spojrzał przez lornetkę, lecz przez lunetę na swoim karabinie snajperskim, a elektroniczny regulator automatycznie wyostrzył obraz dokładnie w punkcie przecięcia nitek celownika. ••• — Tak z ciekawości. Ilu masz tu swoich „współpracowników”? — zapytał Ambler. — Trzynastu — odparł Kronos. — Rozmieszczenie siatkowe — rzekł Ambler, jakby do siebie. To był standardowy układ w JSP, taki, z którym on i Kronos byli dobrze obeznani. Każdy agent miał kontakt — wizualny, słuchowy lub elektroniczny — przynajmniej z dwoma innymi. Tylko kilku miało łączność z odległą jednostką. Większa liczba agentów zapewniała nieprzerwanie akcji, nawet gdyby któryś z nich został wyłączony z działania. Staromodna struktura kontroli i dowodzenia typu „góra–dół” okazała się odporna na dekapitację. Uniemożliwiał to system siatkowy. — Nieźle jak na improwizowaną operację zorganizowaną w ostatniej chwili — przyznał ze szczerym zdziwieniem. — Grupa Służb Strategicznych ma zasoby wszędzie — odparł Kronos. — To dziedzictwo Fentona. Wszyscy oddalibyśmy za niego życie. To coś, czego ludzie tacy jak ty nigdy nie zrozumieją. — Ludzie tacy jak ja? — Ostrożnie, jakby mimochodem, Ambler zrobił krok do tyłu. Aby mieć szansę na ucieczkę, musiał się znaleźć na pozycji wierzchołka trójkąta i nakłonić tych do ustawienia się w jednej linii. Przywołał na twarz wyraz rezygnacji i spojrzał na mężczyznę po lewej. Facet patrzył na Kronosa, czekając na rozkaz. Teraz autorytet Kronosa zostanie wykorzystany przeciw niemu. Ambler zaczął mówić, gorączkowo, gniewnie — tego rodzaju protest werbalny zwykle nie wiąże się z agresją fizyczną. — Wyciągasz wiele przypuszczeń. Zawsze to robiłeś. Mylisz się co do Fentona, ale albo jesteś ślepy, albo jesteś za głupi, by przyznać się do błędu. — Moim największym błędem było uratowanie ci życia wtedy, w Vanni. — Kronos mówił o regionie na północy Sri Lanki, będącym główną siedzibą Tygrysów Tamilskich.
— Myślisz, że uratowałeś mi życie? Tak uważasz? Omal przez ciebie nie zginąłem, ty durny kowboju. — Bzdura! — rzucił Kronos cichym głosem, ale dało się w nim wyczuć oburzenie. — Spotkanie było pułapką. Na miejscu czekało kilkunastu uzbrojonych Tygrysów Tamilskich gotowych zabić człowieka, z którym mieli się zobaczyć. Czyli ciebie, Tarquinie. Ambler dobrze pamiętał tamto zdarzenie. Po wielu tygodniach negocjacji udało mu się w końcu zaaranżować spotkanie z wybraną grupą tak zwanych Czarnych Tygrysów, partyzantów, którzy mieli stać się zamachowcami-samobójcami, wysadzając się w powietrze wraz z dziesiątkami niewinnych ofiar. Była to metoda działania zapoczątkowana właśnie przez Tamilów. Tarquin wierzył, że można wykorzystać wewnętrzne podziały w ich organizacji — tak jak to się stało w przypadku Sinn Fein — i ostatecznie najbardziej zajadłych terrorystów da się odizolować od umiarkowanej reszty. Przywódca tej komórki rebeliantów, z którymi miał się spotkać, niejaki Arvalan, zdał sobie sprawę, że terror prowadzi donikąd. On i jego najbliżsi współpracownicy uważali, że są w stanie przeciągnąć innych na swoją stronę, jeśli tylko zostaną im zapewnione pewne środki. Tarquin był przekonany, że jest w stanie im to zapewnić. Kronos należał do niewielkiego zespołu wsparcia, którego obecność wymusili przełożeni z Jednostki Stabilizacji Politycznej. Kamizelkę bojową Tarquina wyposażono w mikrofon światłowodowy wychwytujący i przekazujący wszystkie, nawet najcichsze, dźwięki. Po kilku minutach od rozpoczęcia spotkania, zgodnie z przewidywaniami Tarquina, Arvalan zaczął się na niego wydzierać. Ktoś, kto by to usłyszał, nie znając sytuacji, mógłby przypuszczać, że Tarquinowi grożono. On jednak na podstawie dziwnie beznamiętnego wyrazu twarzy Tamila domyślił się, że to wszystko jest tylko na pokaz, na użytek jego ludzi. Znał swoje kwestie. A Tarquin znał swoje. Nagle trzcinowe drzwi chaty w dżungli otworzyły się na oścież i do środka wpadł Kronos, prując z broni automatycznej. Inny agent z karabinkiem automatycznym, zapewne przyboczny Kronosa, wpadł przez drzwi po drugiej stronie chaty, kosząc znajdujących się tam Tamilów. Po kilku sekundach jatka dobiegła końca. Arvalan i większość jego zaufanych ludzi byli martwi, tylko jeden członek spośród jego ekipy zdołał zbiec do dżungli. Tarquin był wściekły. Cały jego trud został zniweczony przez działania jednego porywczego, bezmyślnego agenta JSP. Prawdę mówiąc, konsekwencje tego czynu
okazały się o wiele poważniejsze; wieści o masakrze lotem błyskawicy rozeszły się wśród Tygrysów Tamilskich. Perspektywy dalszych mediacji lub interwencji ze strony Zachodu nagle gwałtownie osłabły. Żaden Tygrys nie zgodziłby się w tej sytuacji na kolejne spotkanie — ryzyko było aż nazbyt oczywiste. A jednak Kronos stał pośród całej tej jatki, promieniejąc z dumy i drwiąco lekceważąc to, co — jego zdaniem — było wyrazem wdzięczności ze strony Tarquina. Później Tarquin zrobił coś, co czynił bardzo rzadko. Wysłał do Whitfield wiadomość i wyjaśniwszy, co zaszło, ostrzegł ją, że Kronos stanowi zagrożenie i należy go czym prędzej wycofać z pracy w terenie, a nawet przymusowo wysłać na wcześniejszą emeryturę. Whitfield nie zrobiła tego, ale przeniosła Kronosa do pracy w biurze, z analitykami, uznała bowiem, że jego doświadczenie w terenie było zbyt cenne, by tak po prostu z niego rezygnować. Tarquin rozumiał to uzasadnienie, ale nigdy nie wybaczył Kronosowi jego zapalczywości i zadowolenia z siebie. — Byłeś zbyt zadufany, by zrozumieć, co tak naprawdę zrobiłeś wtedy, w Jaffnie — powiedział teraz. — Stałeś się zagrożeniem. To dlatego zdjęto cię z pracy w terenie. — Jesteś obłąkany — rzucił Kronos. — Powinienem był zostawić cię na śmierć w kryjówce Tygrysów. Jak już mówiłem, mój błąd. Ale to się nie powtórzy. — Myślisz, że ocaliłeś mi tyłek. Prawda jest taka, że omal przez ciebie nie zginąłem i zniweczyłeś całą przygotowywaną od długiego czasu operację. Gdyby nie to, że nasze działania były objęte klauzulą tajności, za to, co zrobiłeś, odpowiedziałbyś przed sądem. I ci nieszczęśnicy przyjmują rozkazy od ciebie? — Tarquin wiedział, że powodzenie tego, co teraz zamierzał, zależy od tego, czy nie przestanie mówić. Nawet w momencie ataku. — Myślisz, że powinienem być ci wdzięczny? — Płynnie odchylił się do tyłu. — To dowód na to — wciąż mówiąc, uderzył dłonią z wyprężonymi na kształt grotu włóczni palcami w gardło olbrzyma o kanciastej szczęce, po swojej lewej stronie — jaki jesteś tępy i krótkowzroczny. — Pomimo wysiłku Tarquin starał się mówić swobodnym, łagodnym tonem. Rozdźwięk pomiędzy jego głosem a poczynaniami musiał zamącić w głowach trzech agentów, co zapewniło mu kilka cennych sekund. Poczuł, jak koniuszki napiętych palców uderzają z olbrzymią siłą w chrząstkę gardła. Uszkodzone tkanki wokół tchawicy natychmiast zaczną zamykać agentowi drogi oddechowe, a w tym czasie Tarquin wykorzystał otępiałego, rannego agenta w charakterze żywej tarczy przeciwko dwóm pozostałym.
W chwili gdy strzykawka wypadła agentowi z ręki i wylądowała na ziemi, Tarquin zamachnął się, próbując dosięgnąć drugiego mięśniaka, ten jednak zwinnie się uchylił i sięgnął pod płaszcz po pistolet. Drugie uderzenie, wymierzone w skroń, dosięgło celu, a było tak silne, że przeszywający ból przeniknął całą rękę Tarquina, od dłoni aż po bark. Teraz on i Kronos uskoczyli w bok — w dwie różne strony — i Tarquin zdał sobie sprawę, że wcale nie jest bezpieczny. Wręcz przeciwnie, znalazł się na linii ognia. Gdy rzucił się na ziemię, usłyszał cztery stłumione wystrzały — skąd padły? — a wokół niego eksplodowały odłamki marmuru i grudy ziemi. Zmusił się, by zlustrować wzrokiem teren naprzeciwko, i zauważył pagórek porośnięty gęsto rododendronami; ich ciężkie, skórzaste liście były odporne na chłód, a pośród nich przez mgnienie oka Ambler dostrzegł fragment ramienia w maskującej bluzie khaki. Czas zwolnił bieg, Ambler wyszarpnął pistolet o długiej lufie z kabury podramiennej powalonego mężczyzny, starannie wymierzył i oddał, jeden po drugim, trzy strzały. Zdziwił się, usłyszawszy, że broń wydała jedynie ciche trzaski, i zdał sobie sprawę, że to, co wziął za pistolet o długiej lufie, było w rzeczywistości berettą 92 centurion, zwartą, niedużą bronią kalibru dziewięć milimetrów, o skróconym zamku i lufie. Lufa była wydłużona przez założony na nią tłumik. Wśród gęstwiny rododendronów dostrzegł zakrwawione ramię przecinające raptownie powietrze, a po chwili ranny mężczyzna wytoczył się spomiędzy listowia, by ukryć się za pobliskim pomnikiem. Ale Tarquin wciąż nie był bezpieczny. Musiał się ruszyć, każda chwila w spoczynku oznaczała potencjalne ryzyko, że ktoś weźmie go na muszkę. Pobiegł w przeciwną stronę niż Kronos i poczuł bolesne ukłucia trafiających go w ucho odłamków marmuru. Kolejna kula była wymierzona w niego — tym razem, jak oszacował, snajper musiał strzelać z wyżej położonego miejsca. Tarquin rozejrzał się, nie zwalniając biegu; miejsc, gdzie mógł się ukryć snajper, nie brakowało tu. „Trzynastu”, powiedział Kronos i wcale nie blefował. Wszyscy byli wytrawnymi zabójcami i mieli za zadanie wyeliminować go. Musiał zmienić układ sił, wykorzystać przeciwko tamtym ukształtowanie terenu. Ale jak? Nie zwracał już uwagi na ironię całej sytuacji, fakt, że musiał walczyć o życie na terenie cmentarza. Père-Lachaise był czymś więcej niż nekropolią, tworzył
raczej ogromną szachownicę — układ alejek, ścieżek i pomników, które mogły posłużyć jako przeszkoda albo dogodne miejsce do ataku. Jego wrogowie to wykorzystali. On też powinien to zrobić. Przebiegając od jednego grobowca do drugiego, przyciągał mniej uwagi, niż się spodziewał. Musiał pomyśleć… nie, poczuć, pozwolić, by poprowadził go instynkt. Jak on rozstawiłby ekipę, gdyby to zależało od niego? Rozmieściłby kilka drużyn GSS na pozycjach ofensywnych, a inne na stanowiskach obserwacyjnych, z możliwością przerzucenia ich w razie konieczności do działań wspomagających. Musiał wykorzystać swe niezwykłe zdolności — względną przewagę — w przeciwnym razie tu zginie. A zbyt wiele przeszedł, żeby dać się tu zabić. Jego strach mogła przemóc tylko jedna potężniejsza emocja: wściekłość. Był wściekły za to, co mu uczyniono, począwszy od Zhanghua. Był wściekły, że w sterylnym środowisku Parrish Island próbowano pozbawić go duszy. Był wściekły na arogancję strategów, którzy manipulowali ludźmi jak pionkami na szachownicy geopolitycznej. Nie umrze tu! Nie teraz. Nie dziś. Umrą inni. Dla tych, którzy chcą go zabić, nie będzie litości. Przebiegł wzdłuż alejki oznaczonej tabliczką z napisem CHEMIN DU QUINCONCE i po pasie miękkiej ziemi dotarł na kolejny brukowany chodnik avenue Aguado. Zbliżał się do północno-zachodniej części ogromnego cmentarza, a ściślej, do dużej kaplicy w stylu mauretańskim, z okrągłą kopułą górująca nad potężnym portykiem. W rzeczywistości było to kolumbarium, budowla, w której przechowywano urny z prochami zmarłych. Przed głównym wejściem znajdowały się strome schody wiodące do otwartej podziemnej krypty wyglądającej jak mroczna prostokątna czeluść. To było miejsce schronienia, które równie dobrze mogło się okazać zabójczą pułapką. Niemożliwe, żeby nie obstawili go ludzie z GSS. Dwadzieścia metrów dalej zobaczył coś, co przypominało na wpół zamkniętą arkadę, ozdobiony kolumnadą chodnik z kamiennych płyt i wapienia. Pognał tam, rozglądając się. Po lewej spostrzegł Japończyka z niedużym cyfrowym aparatem fotograficznym i złowieszczym błyskiem w oku. Tarquin nie dał mu chwili do namysłu: turysta był zły, bo właśnie zepsuł mu ujęcie. Młoda kobieta i starszy mężczyzna, o oliwkowej cerze i włosach posiwiałych na skroniach, stali w sąsiedniej niszy objęci, ale niezbyt czule, jakby bez przekonania. Kobieta wpatrywała się w mężczyznę, ale raz po raz z niepokojem zerkała na Tarquina. To nie był lęk kogoś, kto rozpaczliwie chciał coś dostrzec, raczej starał się, żeby nikt
go nie zauważył. Nie chciał, by go widziano. Może facet zdradzał żonę albo — bądź co bądź, to przecież Francja — kochankę. Dwie kolejne nisze były puste. W następnej kobieta o szerokiej twarzy siedziała pogrążona w lekturze tomiku poezji — a przynajmniej takie sprawiała wrażenie. Popatrzyła przelotnie na Tarquina bez większego zainteresowania i powróciła do lektury. To był fortel, który byłby bardziej przekonujący dziesięć, może piętnaście minut temu, kiedy było jeszcze w miarę jasno i można było swobodnie czytać. Kobieta miała szeroką, męską twarz, a jej grube nogi były ugięte w kolanach, tak jak to mieli w zwyczaju wyszkoleni agenci operacyjni. Tarquin zauważył, jak wsunęła rękę za pazuchę, pod nylonową kurtkę, jakby chciała ją ogrzać. W tej chwili wszelkie wątpliwości w jego umyśle prysły. Przez moment jednak nie mógł ujawnić tego, co już wiedział, patrzył więc przed siebie, wchodząc do niszy, w której była kobieta. Zachowywał się tak, jakby coś zwróciło jego uwagę i chciał się temu bliżej przyjrzeć. Kiedy mijał kobietę, wykonał nagły zwrot i wpadł na nią całym ciałem, tak że oboje wylądowali na kamiennej posadzce. Skręcił się jak wąż, gdy padali, i przycisnął zaopatrzoną w tłumik lufę beretty do szyi kobiety. — Ani słowa — wycedził. — Pieprz się — wysyczała, nabierając powietrza przez zaciśnięte zęby. Jeszcze jedna twardzielka. Jej szeroka twarz przywodziła na myśl łeb kobry szykującej się do ataku. Wbił kolano w jej brzuch tak mocno, że aż stęknęła. Na twarzy kobiety pojawił się gniew, skierowany głównie przeciwko niej samej, o to, że nie zdołała przewidzieć jego zachowania. Tarquin wyrwał jej książkę z ręki — Les fleurs du mal, Kwiaty zła, i otworzył tomik w brązowej twardej okładce. Tak jak się tego spodziewał, wewnątrz kartki zostały wycięte, a w powstałym otworze umieszczono miniaturowy radionadajnik. — Powiedz, że mnie widziałaś — wyszeptał. — I że zszedłem do podziemnej krypty tego kolumbarium. W jej oczach pojawiły się iskierki niepewności, ale Ambler mówił dalej: — W przeciwnym razie zostawię tu twoje zwłoki, aby dołączyły do innych. — Mocniej wbił tłumik beretty w jej gardło i zobaczył, że to przyniosło efekt. — Jeżeli spróbujesz jakichś sztuczek, będę wiedział — ostrzegł ją. Wcisnęła przycisk nadajnika. — Gwiazdozbiór — powiedziała. — Gwiazdozbiór osiemdziesiąt siedem.
Cmentarz był podzielony na dziewięćdziesiąt kilka sektorów; kaplica znajdowała się w sektorze osiemdziesiątym siódmym. Ambler odetchnął z ulgą, że nie zidentyfikowała się jako 87A albo 87E, co oznaczałoby komplikacje i obecność innych w tej okolicy. Sięgnął po małą bezprzewodową słuchawkę, którą miała w prawym uchu, i przełożył plastikowy przedmiot w cielistym kolorze do swego ucha. — Co zgłaszasz? — rozległ się w słuchawce metaliczny głos. Ambler skinął do kobiety. — Ukrywa się w podziemnej krypcie — powiedziała. Wyszeptał jej do ucha: — I jest uzbrojony. — I jest uzbrojony — dodała. Już to wiedzieli; ten dodatkowy szczegół tylko uwiarygodniał jej raport. Ambler szarpnięciem zdarł nylonową kurtkę kobiety, do połowy ramion, unieruchamiając jej ręce. Z centralnego przejścia dobiegł głos: — Mam’selle. Il vous ennuie, ce mec-ci? — Czy ten człowiek panią napastuje? Rzucone w dobrej wierze pytanie od przypadkowego przechodnia. Tarquin spojrzał na niego. Był chudy, wysoki, wyglądał na studenta, być może z któregoś z pobliskich uniwersytetów. Ambler wiedział, że wrażenia tworzą się w mgnieniu oka i w następnej chwili mogą zostać zatarte. Przywarł ustami do ust kobiety. — Kochanie! — zawołał po angielsku. — A więc się zgadzasz? Odpowiedź brzmi tak! Wyjdziesz za mnie? Jestem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi! — Starał się, by w tonie jego głosu pojawiły się radość i uniesienie, a równocześnie przez cały czas mocno trzymał kobietę. Nieważne, czy tamten znał angielski; przekaz był dostatecznie jasny. — Excusez-moi — rzekł cicho Francuz, czerwieniąc się i obracając na pięcie. Tarquin wytarł usta rękawem i skupił uwagę na czymś, co wyglądało jak niewielki futerał na narzędzia, który miała przypięty przy pasku. Odpiął futerał, odtrącając dłonie kobiety, gdy próbowała mu go wyrwać. Rozpoznał to natychmiast: Kleinmaschinenpistole — składany automat znany jako minipistolet maszynowy dla biznesmenów. Ta zabójcza broń została zaprojektowana na podstawie wzoru opracowanego przez KGB z Tuły, produkowanego seryjnie PP-90, w którym można było opróżnić w ciągu kilku
sekund cały magazynek i zasypać wszystko gradem morderczego ołowiu. To było prawdziwe cudo miniaturyzacji, obudowę spustu umieszczono na zawiasach, broń składało się po naciśnięciu specjalnego przycisku zwalniającego zatrzask sprężynowy. Mierzyła dwadzieścia sześć i pół centymetra i zaopatrzono ją w magazynek zawierający trzydzieści naboi kalibru dziewięć milimetrów, typu parabellum. Kiedy Ambler nacisnął przycisk, jedna z metalowych części obudowy wysunęła się, zmieniając się w kolbę. W tej samej chwili, bez ostrzeżenia, oplótł ramieniem szyję kobiety i wypchnął jej głowę do przodu, zamykając ją w miażdżącym uścisku. Przez najbliższych kilka minut powinna być nieprzytomna. Ułożył jej ciało na marmurowej ławce; głowa kobiety opadła do tyłu i oparła się o ścianę. Wyglądało to tak, jakby spała. Wyjął jej z butów sznurówki i zrobił pętlę opasającą lewą kostkę kobiety, po czym dwukrotnie owinął sznurówkę wokół stalowego nieosłoniętego spustu peemu, a następnie skrępował jej nadgarstki. Gdyby spróbowała wstać albo się wyprostować, sznurówka się napnie, a pętla się zadzierzgnie. Wszedł do sąsiedniej niszy, kilkadziesiąt metrów dalej; było tam dość ciemno, ale zobaczył stopnie wiodące w dół, do kolumbarium. Nie musiał czekać długo. Jako pierwszy na miejscu pojawił się ten sam młodzieniec w skórzanej kurtce, który zabrał plecak. Zbiegł po stopniach kolumbarium z ręką wsuniętą pod kurtkę, jakby trzymał się za brzuch. Następny dotarł łysy facet w średnim wieku, o ospowatej twarzy i z wielkim brzuchem. Nie zszedł na dół, lecz stanął w pobliżu kaplicy, u szczytu schodów. Mógł z tego miejsca dostrzec podest poniżej. Całkiem rozsądny punkt obserwacyjny dla ewentualnego wsparcia. Trzeci mężczyzna zjawił się dwie minuty później. To był drugi z tych dwóch, którzy złapali Amblera, gdy próbował opuścić cmentarz. Jego twarz poczerwieniała i lśniła od potu, z niepokoju, wysiłku wywołanego biegiem, a może z jednego i drugiego. Tarquin usłyszał cichy dźwięk płynący z małej, podgumowanej słuchawki i znów rozległ się ten metaliczny głos: — Gwiazdozbiór osiemdziesiąt siedem, potwierdź, że obiekt wciąż jest na pozycji. — Tarquin, nie odrywając wzroku od spoconego osiłka, zauważył, że jego usta poruszały się, w miarę jak dźwięk był przekazywany do ukrytego bezprzewodowego mikrofonu; najwyraźniej to jego głos słyszał w słuchawce. Na twarzy mężczyzny pojawił się wyraz konsternacji. — Gwiazdozbiór osiemdziesiąt siedem, zgłoś się.
Tarquin wymierzył z beretty z tłumikiem w kamienny gzyms przy pobliskiej niszy i z coraz większym przygnębieniem próbował przeniknąć wzrokiem gęstniejący mrok. Nawet gdyby był strzelcem wyborowym — a nie był — odległość była zbyt duża jak na celny strzał z broni krótkiej. Bardziej prawdopodobne wydawało się, że zdradzi w ten sposób swoje położenie, niż że zdoła trafić któregoś z agentów. Odczekał, aż do sektora osiemdziesiąt siedem dotrze jeszcze jeden członek zespołu — na miejscu była już połowa ekipy. Wtedy wycofał się po cichu, prześlizgując się przez niską wnękę, a następnie przez porośnięty gęsto jeżynami obszar w północnej części cmentarza. Dostrzegł budkę strażniczą, dużą mapę dla turystów i wysoką ciemnozieloną bramę, przez którą można było wyjść do miasta. Gdyby lekko przymrużył oczy, mógłby dostrzec zielono-białe, nieco wyblakłe markizy paryskich sklepików. Odległość wydawała się zwodniczo niewielka. Gdzieś w oddali rozległ się terkot broni automatycznej, okrzyki zdumienia i ostrzegawcze nawoływania. Miłośniczka poezji najwyraźniej się ocknęła, trzydzieści pocisków musiało zostać wystrzelonych, nie czyniąc nikomu krzywdy, w głąb kamiennej niecki pod marmurową ławeczką. Jednak dla agentów w tej okolicy ten dźwięk był jak sygnał przywoławczy i ściągnął całą ekipę do miejsca, gdzie Amblera już od dawna nie było. Przyspieszając kroku, mijał niezliczone grobowce, posągi, bezlistne drzewa i szeleszczące wiecznie zielone krzewy, podczas gdy cienie wydłużały się, a różowawa poświata zachodzącego słońca zaczęła falować jak gasnący płomień. Mięśnie miał napięte, wszystkie zmysły wyczulone. Jego fortel — mówiąc w zawodowym żargonie — „zredukował napięcie” wrogich sił, ale inni wciąż musieli znajdować się na pozycjach i obserwować teren przez lornetki. Największe niebezpieczeństwo groziło mu w punktach wyjściowych, jak ten, do którego właśnie się zbliżał. W takich miejscach musieli znajdować się obserwatorzy. Przyspieszył jeszcze bardziej. Parę razy potknął się na nierównym gruncie, zaklął w duchu i wówczas bardziej poczuł, niż usłyszał podwójny trzask; znów rozpryśnięte dokoła odłamki kamieni obsypały go ostrymi drobinkami. Gdyby się nie potknął, jedna z kul trafiłaby go w górną część ciała. Przetoczył się po ziemi i ukrył za wysokim na metr osiemdziesiąt pomnikiem. Gdzie znajdował się strzelec? Możliwości także tym razem było zbyt wiele. Następna bezgłośna kaskada kamiennych odłamków — tym razem z drugiej strony. Z tej, gdzie próbował się schronić. Gdzie jest bezpiecznie?
Odwrócił głowę, żeby ocenić otaczające go przeszkody; kąt strzału był za niski, by mógł zostać oddany z większej odległości. — Wstań i przyjmij swój los jak mężczyzna, co ty na to? — To był głos Kronosa. Masywny agent wyszedł z cienia za dużym grobowcem. Tarquin rozpaczliwie lustrował wzrokiem teren przed sobą. Dostrzegł plecy ubranego w zielony kombinezon pracownika obsługi cmentarza; Père-Lachaise Équipe d’Entretien — białe litery widniały na kombinezonie i jego czapce z daszkiem. Zza wysokiej zielonej bramy — tak bliskiej i zarazem oddalonej jakby o miliony kilometrów — Ambler słyszał ciche odgłosy typowego paryskiego ruchu ulicznego. Turyści, którzy powoli opuszczali to miejsce — robiło się ciemno i trudno już było o dobre zdjęcia — nie zdawali sobie sprawy, że obok nich toczyła się zabójcza rozgrywka. Kronos mierzył do niego z pistoletu; Tarquin mógł spróbować sięgnąć po berettę, ale z powodu przedłużonej przez tłumik lufy czynność ta potrwałaby o ułamek sekundy dłużej, i właśnie to opóźnienie mogło okazać się tragiczne w skutkach. Wokół niego toczyło się codzienne życie. Dozorca, sprzątacz czy kimkolwiek był pracownik obsługi cmentarza, nie wypuszczał z ręki kija, za pomocą którego zbierał śmieci, a twarz mężczyzny była zacieniona przez daszek czapeczki. Turyści opuszczali teren cmentarza, wychodząc za bramy i wypatrując taksówek lub kierując się w stronę stacji metra; rozmawiali między sobą odrobinę zmęczonymi, jak to pod koniec dnia, głosami. Kronos dał komuś znak ręką, zapewne snajperowi, jak podejrzewał Tarquin. — Nie przejmuj się naszym strzelcem wyborowym — rzucił lodowatym, złowieszczym tonem. — On miał cię tylko zatrzymać w razie konieczności. Przyjemność zabicia cię ma przypaść wyłącznie mnie. Wszyscy o tym wiedzą. Sprzątacz zbliżał się powoli, a Tarquin zaczął się niepokoić, że ten człowiek znajdzie się z jego powodu w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Pracownik obsługi cmentarza był przypadkową, Bogu ducha winną osobą, Tarquin wątpił jednak, czy to mogłoby stanowić dla kogoś takiego jak Kronos najmniejszą przeszkodę. Przez chwilę czuł dziwny niepokój — poczucie zagrożenia. W sposobie, w jaki poruszał się sprzątacz, było coś nie tak. Nagle odbicie światła od szyby przejeżdżającego samochodu rozjaśniło na moment jego twarz. Tarquin poczuł nagły przypływ przerażenia. Przypomniał sobie basen w hotelu Plaza. I twarz, którą dostrzegł w Ogrodzie Luksemburskim.
Chiński zabójca. Szanse na przeżycie zmalały jeszcze bardziej. — To, czego nigdy nie zrozumiesz, Kronosie — zaczął, rozpaczliwie starając się grać na zwłokę — to… — Dość już się ciebie nasłuchałem — odparował masywny mężczyzna, zaciskając palec na spuście pistoletu z tłumikiem. Nagle wrogość odpłynęła z jego twarzy, zastąpiona dziwnie pustym, jakby nieobecnym wyrazem. W tej samej chwili Tarquin spostrzegł chmurę czerwonych kropek, która buchnęła z lewego ucha Kronosa. Chińczyk przykląkł na jedno kolano, a kij do zbierania śmieci w jego dłoniach został zastąpiony długim karabinkiem z tłumikiem. To wydarzyło się tak szybko, że Ambler mógł rozpatrywać tę sekwencję wydarzeń tylko z retrospektywnego punktu widzenia. Chińczyk obrócił się na pięcie, w jego stronę, i oddał następny strzał — a Tarquin przez chwilę zastanawiał się, czy będzie to ostatnia rzecz, jaką ujrzy w życiu — tamten jednak patrzył przez lunetę, a zawodowiec nie musi spoglądać przez lunetę, żeby oddać strzał do celu znajdującego się o pięć metrów od niego. Usłyszał brzęk łuski wyrzucanej z komory zamka. Zabójca nie strzelał do niego, lecz do snajpera. Tarquin miał w głowie mętlik. To wszystko było bez sensu. Chińczyk znów wycelował, spoglądając przez lunetę. Tylko ktoś obdarzony nadzwyczajnymi umiejętnościami mógłby próbować trafić snajpera z pozycji strzeleckiej swobodnej, wykorzystując do stabilizacji broni, zamiast dwójnogu, własne kolano. Dwa strzały: dwa brzęknięcia wyrzucanych łusek. Z oddali Tarquin usłyszał jęk rannego mężczyzny. Ubrany w zielony roboczy kombinezon strzelec podniósł się z przyklęku i złożył kolbę karabinu. Ambler był oszołomiony, otępiały, przepełniony niedowierzaniem i zdziwieniem. Zabójca pozostawił go przy życiu. — Nie rozumem — powiedział zduszonym głosem. Tamten odwrócił się do niego; brązowe oczy przepełniały spokój i powaga. — Teraz to wiem. Dlatego nadal żyjesz. Tarquin znów na niego spojrzał i zobaczył człowieka, który robił to, co w jego przekonaniu nakazywał mu obowiązek, człowieka, który szczycił się swymi
niepospolitymi umiejętnościami, ale nie czerpał przyjemności z ich zabójczych konsekwencji. Ten człowiek był w swoim własnym mniemaniu nie tyle wojownikiem, co strażnikiem — opiekunem, wiedział że w całej historii ludzkości zawsze istnieli tacy ludzie jak on — czy był to prefekt pretorów, templariusz czy samuraj — którzy stawali się ostrymi jak stal narzędziami, mieczami, aby nie musieli tego robić inni. Mężczyźni, którzy byli nieczuli i twardzi, aby inni mogli być delikatni i wrażliwi. Mężczyźni, którzy zabijali, aby inni mogli żyć bezpiecznie. „Ochrona” była ich hasłem przewodnim, ich credo. Ułamek sekundy później gardło Chińczyka eksplodowało rozbryzgiem krwi. Niewidoczny snajper, choć zapewne ciężko ranny, zdołał jednak oddać jeszcze co najmniej jeden strzał i wybrał ten cel, który — jego zdaniem — stanowił większe zagrożenie. Tarquin poderwał się na nogi. Przez krótką chwilę — ale tylko przez krótką — pozostali napastnicy znajdowali się daleko stąd, w bezpiecznej odległości od niego, i nie mogli mu zagrozić, bo na linii strzału znajdowały się kamienie nagrobne i grobowce tej wielkiej nekropolii. Musiał wykorzystać tę okazję, w przeciwnym razie bezpowrotnie by ją stracił. Pobiegł w stronę dwuskrzydłowej zielonej bramy prowadzącej na ulicę i nie zatrzymywał się, dopóki nie dotarł do wynajętego wozu z wypożyczalni, który pozostawił przecznicę dalej. Włączywszy się do ruchu, przez pewien czas sprawdzał, czy nie jest śledzony, a w myślach próbował poukładać sobie to, czego się dowiedział. Poszczególne elementy tej układanki zderzały się i odbijały od siebie, rozdzierając mu umysł. Ktoś zabił Fentona. Czy to robota kogoś z jego organizacji? Czy miliarder miał u siebie kreta? A może zabił go ktoś, z kim pracował, ktoś z rządu Stanów Zjednoczonych? No i jeszcze ten chiński zabójca, przeciwnik, który stał się sojusznikiem, więcej nawet, bo przecież oddał życie, by chronić Amblera. Dlaczego? Kto? Dla kogo on pracował? Możliwości było zbyt wiele i za dużo rzeczy niemożliwych stawało się możliwymi. Tarquin — nie, musiał stać się teraz Amblerem — dotarł do punktu, w którym przypuszczenia mogły okazać się mylące. Przerażało go coś jeszcze: zastrzyk adrenaliny, jakiego właśnie doświadczył, nie wydał mu się czymś całkiem nieprzyjemnym. Jakim był tak naprawdę człowiekiem? Wzdrygnął się, zastanawiając się nad swoim charakterem, a w głębszym kontekście, nad sobą samym. Tego wieczoru zabił i sam omal nie został
zabity. Czemu zatem czuł, że naprawdę żyje? I dlaczego było to tak głębokie doznanie? ••• — Nie rozumiem — powtórzyła Laurel. Cała trójka zebrała się w bladym jak owsianka pokoju hotelowym. — Ja też nie — odparł Ambler. — Nic tu nie pasuje. — To się ze sobą nie sumuje — wtrącił Caston. — Chwileczkę — rzekła Laurel. — Mówiłeś, że wszystkie zabójstwa były jakoś związane z Chinami. Powiedziałeś, że to wygląda jak ciąg, jak sekwencja, prowadząca do czegoś, co nadchodzi. Domyśliłeś się, że przypuszczalnym celem ma być Liu Ang. — W przyszłym miesiącu ma odwiedzić Biały Dom — powiedział Caston. — Wielkie wydarzenie, z rodzaju tych, które tworzą historię, z uroczystą kolacją i w ogóle. Mnóstwo okazji. Ale… — Ale co? — Zgranie w czasie się nie zgadza. Do przyszłego miesiąca jest jeszcze trochę czasu, więc skąd ten pośpiech? — Nie do przyszłego miesiąca — odezwała się Laurel. Otworzyła torebkę i wyjęła z niej złożony egzemplarz „International Herald Tribune”. — Coś mi przyszło na myśl po tym, jak wspomniałeś o artykule w „Le Monde”. — Że co proszę? — Jutro wieczorem — odparła Laurel. — Prezydent Liu Ang będzie miał swój wielki występ. — O czym ty mówisz? — spytał Ambler. — O Światowym Forum Ekonomicznym — odparła. — O tym, co odbywa się w Davos w tym tygodniu. Ambler zaczął krążyć po pokoju, myśląc przy tym na głos. — Liu Ang po raz pierwszy od czasu objęcia urzędu opuszcza bezpieczny pekiński kokon. Jedzie na Zachód, aby wygłosić przemowę mającą na celu uspokojenie wszystkich i przekonanie ich, by obdarzyli sympatią i życzliwością wielkiego tygrysa. — Nawet sam Palmer nie wyraziłby tego lepiej — wtrącił cierpko Caston. — I w trakcie swego wystąpienia pada ofiarą zamachu.
— Zostaje wykreślony z równania. — Caston zamyślił się. — Ale przez kogo? Głos Fentona. Szykuję dla ciebie coś naprawdę ekscytującego. To poważny projekt. Ale jeszcze się nie pakuj. Ambler milczał przez dłuższą chwilę. — Czy Fenton mógł myśleć, że się tego podejmę? — Czy to możliwe? — No właśnie. Skoncentrowałem się na śmierci Fentona. Dla mnie jego śmierć ewidentnie o czymś świadczy. To jak zamykanie niedokończonych spraw przed wejściem w kluczową fazę operacji. — Mówisz to tak beznamiętnie — odezwał się Caston. — Na pewno nie pracowałeś nigdy jako księgowy? — Złóż to na karb kariery w Jednostce Stabilizacji Politycznej — odrzekł Ambler. — To ważny drogowskaz. Drugi to ten, że zabójca może być kimś, kogo znam. Kimś, z kim pracowałem podczas wcześniejszych operacji dla JSP. — To bez sensu — rzuciła Laurel. — JSP szczyciła się tym, że zatrudniała najlepszych z najlepszych. Fenton szczycił się, że werbował najlepszych ludzi z JSP. Czy gdyby powierzono ci zadanie przeprowadzenia zamachu na chińskiego prezydenta, nie wykorzystałbyś w tym celu najlepszego zawodowca, jakiego masz do dyspozycji? — A gdybyś był agentem JSP… — powiedziała powoli Laurel. — Są spore szanse, że musiałbyś mieć wcześniej do czynienia z tym człowiekiem. — Absolutnie — przyznał Ambler. — Cholera! — warknął Caston. — Macie pojęcie, w jakiej to nas stawia sytuacji? Jeżeli naprawdę chodzi o Davos, to już jest po herbacie… spóźniliśmy się. — Musimy oszacować… — Musimy oszacować, co będzie potem — dokończył ponuro Caston. — Ponieważ konsekwencje… Boże drogi. Prezydent Liu Ang cieszy się w Chinach olbrzymią popularnością. Jest jak JFK, papież i John Lennon w jednym. Kiedy zginie w zamachu, ten kraj z jego miliardem czterystu milionami mieszkańców ogarnie wrzenie. Ta żałobna histeria, do której dojdzie, zagłuszy każdy głos rozsądku i będzie w stanie z małej iskry rozniecić płomień niepohamowanego gniewu, jeśli ktoś połączy ten zamach z rządem Stanów Zjednoczonych. Wystarczy cień podejrzenia, że Amerykanie mieli z tym coś wspólnego. Masz pojęcie, jakiego rodzaju zawór bezpieczeństwa byłby potrzebny, by uspokoić miliard czterysta
milionów rozwścieczonych obywateli? To mogłoby wciągnąć całe narody w wir wojny. Wojownicze tłumy w jedną noc zajęłyby Zhongnanhai. — Żeby zaryzykować coś takiego, trzeba być fanatykiem — zauważyła Laurel. — Jak Ashton Palmer i jego akolici. — Ambler poczuł, że krew odpływa mu z twarzy. Laurel utkwiła wzrok w przestrzeń i powtórzyła słowa, które wyrażały niegdyś tęsknoty Amblera, z czasów jego młodości: — Nigdy nie wątp, że mała grupa rozważnych, pełnych poświęcenia obywateli może odmienić świat. Bo tylko tacy ludzie zmieniali świat. — Niech to szlag, nie wolno się poddawać, póki jeszcze da się coś zrobić. — W głosie Amblera pojawiła się wściekłość. — Nie pozwolę, żeby to im uszło płazem. Caston nagle poderwał się z krzesła i zaczął spacerować tam i z powrotem po sali. — Muszą mieć wszystko gruntownie przemyślane. Z każdej perspektywy. Kto wie, jak długo nad tym pracowali? Przy tego rodzaju operacji na pewno mają na miejscu głęboko zakamuflowanego agenta i niezbędne wsparcie. Przeprowadziłem audyt dostatecznie wielu działań operacyjnych, by wiedzieć, że są one dodatkowo zabezpieczone. To praktycznie standard. Co więcej, przy tego typu operacji na pewno musi istnieć możliwość odwołania jej, jakiś tajny kod. No i musi być kozioł ofiarny. — Jego spojrzenie nabrało ostrości. — Byłoby prościej, gdyby ów kozioł ofiarny był równocześnie zamachowcem. Musimy jednak zakładać, że dobrze przeanalizowali wszystkie czynniki, zwłaszcza czynnik ludzki. — Operacja zawsze wiąże się z udziałem ludzi — rzucił Ambler prowokacyjnym tonem. — A człowiek nigdy nie zachowuje się jak liczba w równaniu. Nie możesz określić ilościowo czynnika ludzkiego, a na pewno nie możesz tego zrobić dostatecznie precyzyjnie. Tego właśnie ludzie tacy jak ty nigdy nie zrozumieją. — A ludzie jak ty nie zrozumieją nigdy, że… — Chłopaki — przerwała im ze zniecierpliwieniem Laurel, stukając palcem w gazetę. — Chłopaki! Tu jest napisane, że prezydent ma wygłosić przemówienie w Davos jutro o piątej po południu. Czyli za niecałe dwadzieścia cztery godziny od teraz. — Chryste Panie — wyszeptał Ambler. Laurel przeniosła wzrok z Amblera na Castona i z powrotem.
— Czy nie możemy po prostu zaalarmować wszystkich, żeby byli bardziej czujni? — Uwierz mi, oni są już dostatecznie czujni — odparł Ambler. — Tak wykonują swoją pracę. Kłopot w tym, że prezydent Liu Ang otrzymał już tyle pogróżek, że można to porównać z tą historyjką o pasterzu i wilku. Ci ludzie wiedzą o pogróżkach. To dla nich nie jest nic nowego. A Liu Ang nic sobie z tego nie robi. Nie chce pozwolić, by tego rodzaju groźby pokrzyżowały mu plany. Laurel wyglądała na zrozpaczoną, zdezorientowaną. — Czy nie mógłbyś im wyjaśnić, że tym razem zagrożenie jest naprawdę bardzo, ale to bardzo poważne? Caston spojrzał na nią. — Ja się tym zajmę. Jestem pewien, że wiadomość ode mnie potraktują poważnie — powiedział i zwrócił się do Amblera: — Naprawdę uważasz, że mógłbyś rozpoznać tego zamachowca? — Tak. Myślę, że chcieli mnie zwerbować do wykonania tej misji. Ale, oczywiście, masz rację: Fenton nie przyjąłby tego zlecenia, nie mając odpowiedniego „zastępstwa”. To znaczy, że powierzył zadanie komuś ze swojej ekipy. I to musi być osoba mająca odpowiednio wysokie kwalifikacje. Ktoś z jego „kuźni talentów”. Przez chwilę wszyscy troje milczeli. — Nawet jeżeli to ktoś, kogo nie znasz, powinieneś być w stanie go zidentyfikować — powiedziała z wahaniem Laurel. — Robiłeś już takie rzeczy. Masz dar rozszyfrowywania ludzi. — Owszem, robiłem — przyznał Ambler. — Tyle tylko, że nigdy dotąd stawka nie była aż tak wysoka. Ale czy mam wybór? Laurel zaczerwieniła się. — Nic nikomu nie jesteś winien, Hal — powiedziała z nagłym ożywieniem. — Nie zgrywaj bohatera. Po prostu zniknij. — Naprawdę tego chcesz? — Tak — odparła, a potem, już ciszej, dodała: — Nie. — W jej oczach pojawiły się łzy. — Nie wiem… Wiem tylko, że tam, dokąd się wybierasz, muszę się udać również ja. Nigdzie indziej nie czułabym się bezpieczna. I dobrze o tym wiesz. Przyciągnął ją do siebie, ich czoła zetknęły się, gdy mocno ją przytulił. — Dobrze — wyszeptał, ale nie wiedział, czy gardło ma ściśnięte ze smutku, czy może raczej z radości. — Dobrze.
Po chwili Caston się odwrócił. — Masz jakiś pomysł, jak to załatwić? — Jasne — odparł Ambler dziwnie pustym głosem. Caston usiadł na fotelu w kolorze musztardy i popatrzył na Amblera zimnym, taksującym wzrokiem. — Żebyśmy mieli jasność. Masz niecałe dwadzieścia cztery godziny, żeby umknąć agentom operacyjnym, których zadaniem jest zlikwidowanie ciebie, a których z pewnością rozmieściła w mieście Grupa Służb Strategicznych i nasz ukochany Wydział Operacji Konsularnych, przedostać się do Szwajcarii, zinfiltrować ściśle strzeżone miejsce spotkania przedstawicieli światowej elity i zidentyfikować zabójcę, zanim zdąży uderzyć. Ambler pokiwał głową. — No cóż, chyba muszę ci coś powiedzieć. — Caston uniósł brew. — To nie będzie takie proste, jak może się wydawać.
Część czwarta
Więcej na: www.ebook4all.pl
Rozdział 29
Ujrzawszy tablicę drogową informującą, że do granicy ze Szwajcarią zostało jeszcze trzydzieści kilometrów, Ambler odruchowo zjechał z szosy na wąską wiejską drogę. Czy był śledzony? Choć nie dostrzegł żadnych tego oznak, elementarna rozwaga podpowiadała mu, że nie może przejechać wynajętym oplem coupé przez punkt kontroli granicznej. Laurel Holland i Clayton Caston udali się do Zurychu szybką koleją, TGV; to powinno zająć im sześć godzin, a dotarcie autobusem do Davos-Klosters potrwa kolejne dwie godziny. Podróż koleją była w miarę bezpieczna, ponieważ wiele osób wybiera ten środek transportu. Mieli wsiąść do pociągu osobno i żadne nie spodziewało się problemów po drodze, bo to nie oni byli na celowniku wyszkolonych zabójców z Wydziału Operacji Konsularnych, realizujących zadanie polegające na wyeliminowaniu celu określonego jako „do odstrzału”, oraz nie mniej niebezpiecznych agentów z GSS, wykonujących zlecenie, a także innych, bliżej nieokreślonych przeciwników. Ambler tymczasem zmierzał w sam środek zarzuconej przez nich sieci. Nie miał wyboru, musiał po prostu jechać, szukając anonimowości wśród setek tysięcy pojazdów na Autoroute du Soleil. Na razie szło całkiem nieźle. Ale pokonanie punktu kontroli granicznej będzie najtrudniejszym i najbardziej niebezpiecznym punktem tej podróży. Szwajcaria nie włączyła się w ramy systemu integracji europejskiej, nie można było liczyć na złagodzenie procedur kontroli granicznych. W miasteczku Colmar, w departamencie Górny Ren, znalazł taksówkarza, który widząc wachlarzyk banknotów, zgodził się przewieźć go przez Samoëns do wioski St. Martin, po drugiej stronie granicy. Kierowca imieniem Luc był pulchnym mężczyzną o krągłych barkach, przetłuszczonych, pozlepianych w strąki włosach i zalatującym strużynami z zatemperowanych ołówków, zjełczałym masłem i końskim łajnem. Tego odoru niedomycia nie mogła zabić hojna dawka wody po goleniu Pinaud Lilac Vegetal. Był równie serdeczny i szczery, co skąpy. Ambler wiedział, że może mu zaufać.
Opuścił nieco szybę, kiedy ruszyli, aby chłodne górskie powietrze omiatało mu twarz. Na siedzeniu obok leżała jego torba podróżna. — Na pewno chcesz pan jechać z otwartym oknem? — spytał kierowca, nieświadomy fetoru i duchoty, jakie panowały w samochodzie. — Jest pioruńsko zimno, mon frère. Jak to się mówi, zimno jak w dupie u Eskimosa. — Nic nie szkodzi — odparł uprzejmie Ambler. — Odrobina chłodnego powietrza trochę mnie orzeźwi. — Zapiął suwak ocieplanej zimowej kurtki na mikrofibrze. Starannie wybrał ten ubiór, więc raczej nie groziło mu, że zamarznie. Dziesięć kilometrów przed przygranicznym miasteczkiem St. Morency Ambler znów zaczął odczuwać niepokój i wychwytywać oznaki — nieoczywiste, mgliste, niejednoznaczne — świadczące o tym, że mógł zostać wykryty. Czy to tylko przejaw paranoi? W stałej odległości za nimi podążał jeep z brezentowym dachem. I śmigłowiec, a o tej porze i w tym miejscu nie powinno być żadnych śmigłowców. Ultraczujny umysł zawsze jednak potrafi wychwycić anomalie, nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach. Czym powinien się martwić: jeepem czy śmigłowcem? A może jednym i drugimi? Kilka kilometrów od szwajcarskiej granicy zauważył furgonetkę w morskim kolorze, na znajomych tablicach rejestracyjnych; widział ją już wcześniej. Znów zaczął się zastanawiać: czy to objawy jego paranoi? W słabym świetle prześwitu nie miał szans, by dostrzec kierowcę furgonetki. Poprosił Luca, by zwolnił; niebieska furgonetka niemal w tym samym czasie zmniejszyła prędkość i utrzymywała stałą odległość pomiędzy nimi — dużo większy dystans, niż nakazywałaby ostrożność zawodowego kierowcy. Niepokój przerodził się w trwogę. Ambler musiał pozwolić działać instynktowi. Dotarliśmy tak daleko dzięki wierze. Tym, co do tej pory ratowało mu życie, była wiara, wiara w siebie. Nie mógł się teraz zawahać. Musiał przyjąć prawdę, choćby nawet najbardziej niepokojącą. Znaleźli go. Słońce zamigotało nad horyzontem, barwiąc go czerwienią; na zewnątrz było zimno jak w chłodni. Ambler powiedział Lucowi, że się rozmyślił i że postanowił wybrać się na poranną pieszą wycieczkę, tak, zacznie ją tu i teraz. Czyż mogłoby być piękniejsze miejsce? Kolejny plik gotówki złagodził podejrzliwość Francuza, był wprawdzie sceptyczny, ale i rozbawiony. Nie wierzył w to, co usłyszał, ale nawet jeśli historia
o pieszej wycieczce była zmyślona, to pieniądze były prawdziwe. Nie zaprotestował, co więcej, to wszystko zaczęło mu się podobać. Było wiele powodów, dla których ktoś mógł chcieć uniknąć kontroli granicznej, choćby po to, by uniknąć opłat celnych. Skoro jednak wóz Luca nie został wykorzystany do przewozu przez granicę niezgłoszonych towarów, to jego właścicielowi nie groziło żadne niebezpieczeństwo. Ambler mocniej zawiązał sznurowadła skórzanych butów do wędrówek po górach, zabrał torbę podróżną i wysiadł z samochodu. Brał pod uwagę konieczność odbycia pieszej wędrówki. W kilka minut zniknął wśród ośnieżonych jodeł, sosen i modrzewi, wędrując równolegle do szosy, ale w odległości dobrych stu metrów od niej. Po przejściu ośmiuset metrów dostrzegł dwie latarnie rozmieszczone po obu stronach drogi, potężne źródła światła w pękatych osłonach z mlecznego szkła. Urząd celny, ciemnobrązowy budynek z drewna, z zielonymi okiennicami i stromym dwuspadzistym dachem, wyglądał jak górski dom w starym stylu. Pomiędzy drzewami Ambler dostrzegał zarówno francuską, trójkolorową — niebiesko-biało-czerwoną — jak i charakterystyczną szwajcarską flagę: biały krzyż na czerwonym tle. Wzdłuż drogi, przy białych liniach, prawie niewidoczny na zaśnieżonym asfalcie widniał ciąg wielkich kanciastych głazów, które jakby podkreślały, że tu przebiega granica. Niski jasnopomarańczowy szlaban miał kontrolować przepływ pojazdów. Po obu stronach drogi stały pozbawione drzwi budki, kawałek za siedzibą urzędu celnego kierowca ciężarówki przewożącej produkty spożywcze postanowił najwyraźniej wykorzystać asfaltowe pobocze, by zatrzymać tam swój szwankujący pojazd. Ambler dostrzegł brzuch i nogi niskiego, korpulentnego mechanika, który pochylał się nad silnikiem, zawzięcie w nim grzebiąc. Na asfalcie obok ciężarówki leżało mnóstwo wymontowanych części. Od czasu do czasu słychać było wymamrotane pod nosem francuskie przekleństwo. Po drugiej stronie budynku urzędu celnego, nieco niżej, znajdował się parking. Ambler wytężył wzrok. Chmura przepłynęła po niebie, na moment przesłaniając słońce. Dostrzegł błysk zapałki w oddali — to strażnik graniczny zapalał papierosa. W półmroku takie rzeczy zawsze są bardziej widoczne. Spojrzał na zegarek. Minęła ósma, w styczniu słońce wschodzi późno, a góry jeszcze bardziej opóźniały nadejście dnia. Zauważył jeepa z brezentowym dachem, który stał teraz na ośnieżonym parkingu; brezent trzepotał, smagany podmuchami wiatru. Musiał przywieźć
ekipę francuskich pograniczników na zmianę o ósmej. Ich szwajcarscy odpowiednicy pewnie przybyli z przeciwnej strony. Ambler ukrył się w młodym świerkowym zagajniku. Większość górskich sosen była strzelista i wysmukła; choć pośrodku gęste, pozbywały się gałęzi, które rosły u podstawy pni. Dla odmiany świerki zachowały dolną warstwę zwieszających się nisko gałęzi, zapewniających osłonę zaczynającą się praktycznie tuż nad ziemią. Ambler uniósł do oczu niedużą, silną lornetkę polową i spojrzał przez nią, pomiędzy splatającymi się gałęziami dwóch świerków. Pogranicznik, który zapalił papierosa, właśnie zaciągnął się mocno dymem i rozejrzał się leniwie. Ambler zorientował się, że ten człowiek nie oczekuje, że dziś na granicy zdarzy się coś niezwykłego — liczył na kolejną nudną zmianę, którą chciał już mieć za sobą. Przez okno budynku urzędu celnego Ambler dostrzegł innych celników popijających kawę i sądząc po wyrazie twarzy, plotkujących w najlepsze. Wśród nich, wyraźnie zadowolony, siedział mężczyzna w jasnoczerwonej flanelowej koszuli, a jego ciało o gruszkowatym kształcie wskazywało, że prowadził siedzący tryb życia; Ambler podejrzewał, że to kierowca ciężarówki. Ruch był sporadyczny; więc nawet jeśli regulamin pracy pograniczników przewidywał co innego, trudno było przekonać ludzi, aby stali na zewnątrz i marzli, podczas gdy granicy nie przekraczały żadne auta. Nawet nie słysząc ich głosów, po twarzach mężczyzn mógł się zorientować, że w tym towarzystwie panuje wesoła atmosfera. Jeden z mężczyzn jednak trzymał się z daleka od reszty, a jego mowa ciała wskazywała, że nie należy do tej grupy. Ambler przyjrzał mu się przez lornetkę. Nosił mundur oficera francuskiej służby celnej i prawdopodobnie przeprowadzał tu inspekcję. A skoro pozostali zachowywali się w jego obecności tak swobodnie, to znaczy, że sam zdradzał jawną obojętność wobec wykonywanych przez siebie, niewdzięcznych obowiązków. Może francuscy biurokraci skierowali go tu w ramach rutynowej kontroli, ale kto tak naprawdę kontrolował kontrolującego? Ten człowiek nie był jednak funkcjonariuszem służby celnej. W umyśle Amblera pojawiła się cała kaskada obrazów — rozpoznał tę twarz. Po chwili dokonał identyfikacji. Ten człowiek nazywał się… a zresztą to nie miało znaczenia, jak się nazywał — używał wielu różnych nazwisk. Dorastał w Marsylii; jeszcze jako nastolatek pracował dla jednego z tamtejszych bossów narkotykowych jako facet od czarnej roboty. Był już doświadczonym zabójcą, zanim zaczął oferować swoje usługi jako najemnik w południowej Afryce i regionie Senegambii. Teraz był
wolnym strzelcem, a wynajmowano go w sytuacjach wymagających szczególnej wprawy w zabijaniu. Był skutecznym zabójcą, świetnie posługującym się bronią palną, nożem i garotą, wyjątkowo użytecznym, gdy chodziło o zlikwidowanie kogoś tak, by nie można było zidentyfikować zamachowca. W tej profesji ludzi takich jak on nazywano „specjalistami”. Kiedy Ambler widział go ostatni raz, był blondynem; teraz miał ciemne włosy, ale zapadnięte policzki, wystające kości policzkowe i usta wąskie jak rana od noża pozostały takie same, choć czas może nieco je uwydatnił. Nagle spojrzenie marsylijczyka odnalazło jego wzrok. Ambler poczuł przypływ adrenaliny. Czy został zauważony? Ale to przecież niemożliwe. Kąt, pod jakim patrzył, szczegóły oświetlenia, to wszystko zapewniało mu doskonałe schronienie. Był niewidoczny. Zabójca po prostu spoglądał przez okno, a pozorny kontakt wzrokowy był chwilowy i przypadkowy. Ambler powinien czuć się uspokojony, że zabójca pozostał w budynku. Tak jednak nie było. Specjalista na pewno nie był sam. Skoro znajdował się pod dachem, to oznaczało, że inni, których mu przydzielono, zajmowali posterunki w okolicznych lasach. Nawet jeśli Ambler przez chwilę czuł, że ma przewagę, wrażenie to nagle wyparowało. Był ścigany przez ludzi tej samej profesji co on; będą umieli przewidywać jego posunięcia i spróbują im przeciwdziałać. Specjalista mógł dowodzić operacją, ale w pobliżu byli inni. On zostanie wezwany, kiedy będzie potrzebny. Zasadzkę urządzono bardzo zmyślnie, wykorzystano zarówno samo przejście graniczne, jak i ukształtowanie terenu. Ambler musiał podziwiać profesjonalizm. Ale kim byli ci ludzie — agentami Grupy Służb Strategicznych czy Wydziału Operacji Konsularnych? Teraz pojawiło się dwóch celników po stronie szwajcarskiej; biała furgonetka Renault podjechała na punkt kontroli granicznej i zatrzymała się z silnikiem pracującym na jałowym biegu przed niskim pomarańczowym szlabanem. Jeden z celników schylił się, by zadać kierowcy kilka standardowych pytań. Twarz została porównana z tą widoczną na zdjęciu w paszporcie. Pozostawało kwestią zawodowego zaangażowania, czy zostaną podjęte dalsze działania. Francuski funkcjonariusz straży granicznej stanął nieopodal i dwaj mężczyźni popatrzyli na siebie nawzajem. Kierowca został otaksowany wzrokiem, decyzję podjęto. Pomarańczowy szlaban podniósł się i na obojętne machnięcie ręki celnika biała furgonetka przejechała przez granicę. Dwaj mężczyźni usiedli przy budce na plastikowych krzesełkach, poprawiając nauszniki i watowane ciepłe kurtki.
— Ta kobieta w renault była taka gruba, że przypominała mi twoją żonę — rzekł jeden do drugiego po francusku. Mówił tak głośno, żeby kolega mógł go usłyszeć pomimo nauszników i zawodzenia wiatru. — Moją żonę, czy twoją matkę? — spytał z udawanym oburzeniem ten drugi. Tego rodzaju gierki słowne, aczkolwiek płytkie i głupie, miały umilić funkcjonariuszom długie dni nudy. Z budynku urzędu celnego wyłonił się zabójca z Marsylii i rozejrzał się. Podążaj za wzrokiem, upomniał się Ambler i odnalazł jego spojrzenie. Specjalista patrzył na kamienny występ po drugiej stronie drogi. To właśnie tam musiał być rozstawiony kolejny członek ekipy. Zapewne był jeszcze jeden. Obserwator mający włączyć się do udziału w akcji tylko w razie konieczności. Specjalista podszedł do latarni, a potem zszedł na niżej położony parking i zniknął za niską ceglaną przybudówką, zapewne pełniącą funkcję składziku. Czy rozmawiał z kimś? Nie było czasu na analizę możliwości; Ambler musiał działać. Coraz jaśniejsze promienie słońca działały na korzyść jego wrogów. Dotarliśmy tak daleko dzięki wierze. Mógł się dostać do szarego skalnego masywu biegnącą na ukos krętą ścieżką. Czasem im bliżej, tym bezpieczniej. Wymknął się spomiędzy drzew, pokonał odległość kilkuset metrów i wcisnąwszy torbę pod kolejne drzewo, przysypał ją śniegiem. Potem wspiął się na wąską grań oczyszczoną ze śniegu przez wiatr. Stawiając długie kroki, szedł nią pod górę. W pewnej chwili chwycił się konara karłowatego drzewa, by podciągając się, znaleźć na kolejnej grani. I w tym momencie przy wtórze głośnego trzasku konar drzewa pękł pod jego ciężarem; Ambler upadł na plecy, a od sturlania się na sam dół uratowało go tylko to, że rozłożył szeroko ramiona. Spróbował się podnieść, ale gęsty śnieg wypełnił wyżłobienia w podeszwach butów. Ambler ślizgał się przy każdym kroku. Wiedział, że wystarczyłoby jedno złe stąpnięcie, a stoczyłby się piętnaście metrów w dół, może nawet więcej. Wykorzystywał karłowate drzewka do przytrzymywania się, przeskakiwał nad głazami i zmuszał nogi, żeby pracowały mocniej, gdy ślizgały się po śniegu. Nie pozwoli, by zastrzelili go jak spłoszonego zająca. Przypomniał sobie krzepiące słowa, które usłyszał na pożegnanie od Laurel, i dodały mu sił. Uważaj na siebie, Hal — powiedziała. •••
Caleb Norris nie miewał koszmarnych snów; będąc pod presją, sypiał chyba jeszcze spokojniej i lepiej niż kiedykolwiek. Na godzinę przed lądowaniem samolotu w Zurychu obudził się i udał się do toalety, gdzie opryskał sobie twarz wodą i umył zęby. Kiedy wyszedł z samolotu i ruszył raźnym krokiem w stronę wyjścia z hali przylotów, wyglądał tak świeżo, jakby dopiero udawał się do pracy. Jak na ironię, z powodu broni odebrał bagaż szybciej niż inni pasażerowie. Zgłosił się do biura Swiss Air, które zajmowało się takimi sprawami, i nie po raz pierwszy nie mógł nadziwić się efektywności Szwajcarów. Złożył podpis na dwóch formularzach i wydano mu zarówno jego broń, jak i torbę podróżną. W biurze zebrało się kilku mężczyzn o wyglądzie agentów rządowych: faceci z tajnych służb, których mgliście kojarzył z międzywydziałowych konferencji na temat terroryzmu, przeprowadzanych wspólnie z FBI. Rozpoznał odwróconego do niego plecami mężczyznę, ubranego w ciemnoszary garnitur w prążki; zdradziły go charakterystyczne gęste włosy ufarbowane na pomarańczowo. Odwrócił się i uśmiechnął do Norrisa, nie okazując zaskoczenia. Nazywał się Stanley Grafton i był członkiem Narodowej Rady Bezpieczeństwa. Norris pamiętał go z wielu odpraw dotyczących bezpieczeństwa, które urządzono w Białym Domu. Grafton był lepszym słuchaczem niż większość członków Rady, a Norris podejrzewał, że miał również więcej niż oni do powiedzenia. — Caleb — rzekł Grafton, wyciągając rękę. — Nie widziałem twojego nazwiska w grafiku. — Ani ja twojego. — Zastępstwo w ostatniej chwili. Ora Suleiman coś sobie złamała. — Suleiman, przewodnicząca Rady, była nadęta i zachowywała się tak, jakby „tworzyła historię”, o której będą kiedyś pisać w podręcznikach i kręcić filmy dokumentalne. — Na pewno nie chodzi o kręgosłup. Ona przecież go nie ma. Grafton uśmiechnął się mimowolnie. — Ktoś musiał ją zastąpić. — To tak jak ze mną — przyznał Norris. — Ktoś w ostatniej chwili zrezygnował i trzeba było go zastąpić. Nie ma rady. Robimy, co do nas należy, bez szemrania. — I w tym jesteśmy najlepsi, nie? — Grafton uśmiechnął się, mrużąc lekko oczy. — Hej, zabierzesz się ze mną? — Jasne, masz limuzynę? Mężczyzna z pomarańczowymi włosami parsknął drwiąco.
— Śmigłowiec, mój drogi. Helikopterek. Jestem z Narodowej Rady Bezpieczeństwa, my podróżujemy z klasą. — Miło wiedzieć, na co idą pieniądze podatników — zażartował Norris. — Prowadź, Stan. — Zważył w dłoni aktówkę, podążając za człowiekiem z NRB. Czuł, że aktówka jest lepiej wyważona, kiedy znów znalazł się w niej pistolet kalibru dziewięć milimetrów, z przedłużoną lufą. — Muszę ci to przyznać, Cal. Jak na kogoś, kto właśnie wysiadł z samolotu, wyglądasz wyjątkowo świeżo. Jeśli o kimś takim jak ty można w ogóle powiedzieć, że wygląda świeżo. — Jak mówił poeta, mam jeszcze do przebycia wiele mil, nim ułożę się do snu. — Norris wzruszył ramionami. ••• Kiedy Ambler znalazł się w wyżej położonym miejscu, z którego miał dobry widok na punkt kontroli granicznej, co najmniej przez minutę patrzył pomiędzy ośnieżonymi gałęziami, aby zorientować się w sytuacji. Specjalista z Marsylii zajął pozycję pośrodku drogi; obserwował szosę i całą okolicę w poszukiwaniu oznak jakiejkolwiek aktywności. Celnicy w budce wciąż wyglądali na znudzonych, nieco bardziej niż ich przełożeni w urzędzie celnym; ponieważ ciężarówka wciąż była reperowana, kierowca raczył funkcjonariuszy kolejnymi historyjkami. Zejście było łatwiejsze niż wspinaczka. Tam gdzie teren był zbyt stromy, Ambler korzystał z siły ciążenia i zsuwał się lub staczał po stoku, kontrolując prędkość zjeżdżania rękoma i nogami. W końcu wrócił do niewielkiego świerkowego zagajnika. Kilka metrów od niego rozległ się cichy męski głos. — Tu Beta Lambda Epsilon. Zlokalizowałeś obiekt? — To był Amerykanin, mówiący z teksaskim akcentem. — W mordę… Nie po to zwlokłem się z łóżka, żeby odmrozić sobie fiuta. Odpowiedzi nie było słychać, zapewne została przekazana przez słuchawkę. Musiał mówić do czegoś w rodzaju krótkofalówki. Ziewnął i zaczął spacerować po poboczu drogi, żeby nie zmarzły mu stopy. Nagle Ambler usłyszał krzyki — dobiegały z oddali, od strony punktu kontroli granicznej. Spojrzał na wóz stojący z włączonym silnikiem przed pomarańczowym szlabanem. Zagniewanemu
pasażerowi — łysemu, o różowej twarzy i elegancko ubranemu — nakazano wysiąść z prowadzonej przez szofera limuzyny i samochód poddano inspekcji. — Biurokratyczny obłęd — narzekał zamożny mężczyzna. Podróżował tak codziennie i nigdy dotąd nie spotkało go nic tak oburzającego. Celnicy byli uprzejmi, lecz stanowczy. Otrzymali polecenie. Tego dnia mieli zastosować szczególne środki ostrożności. Może zgłosić skargę do władz służby celnej, powiedzieli, bo tak się składa, że na przejściu właśnie przeprowadzano inspekcję. Jeśli mu się nie podobało, mógł wnieść skargę bezpośrednio do inspektora służby celnej. Biznesmen o różowej twarzy odwrócił się w stronę funkcjonariusza w mundurze i poczuł na sobie jego spojrzenie, przepełnione obojętnością i lekceważeniem. Westchnął, a jego słowa protestu powoli zaczęły cichnąć. Po chwili pomarańczowy szlaban został uniesiony, a silnik zaryczał, gdy luksusowy wóz, z pasażerem o urażonej godności, ruszył w dalszą drogę. Hałaśliwe protesty mężczyzny zapewniły Amblerowi osłonę, na jakiej mu zależało. Przeciwnicy wprawdzie wciąż mieli nad nim przewagę, ale jego szanse nieco wzrosły. Podkradł się wzdłuż ścieżki w stronę szosy i wypatrzył tęgiego mężczyznę z drogim zegarkiem na ręku; złota bransoleta zalśniła, gdy zza chmur wyłoniło się słońce. Teksańczyk we własnej osobie. Ten zegarek nie pasował do zwykłego agenta terenowego; sugerował, że ten człowiek ma wiele przywilejów i nieograniczony dostęp do konta, a jego wydatków nie kontrolowano dostatecznie często. To był ktoś, kto dni działań w terenie dawno miał za sobą i został ściągnięty do udziału w tej akcji w ostatniej chwili, tylko dlatego, że był akurat w pobliżu. Wyłaniając się spoza zaspy, Ambler prawą ręką założył mu hak na szyję i złączył dłonie na jego lewym barku. A potem zginając rękę w łokciu, ścisnął szyję Teksańczyka tuż poniżej żuchwy, zamykając mu tętnice szyjne i powodując szybką utratę przytomności. Mężczyzna zakasłał raz i zwiotczał. Ambler szybko go obszukał, by znaleźć jego komunikator. Natrafił na urządzenie w kieszeni czarnego skórzanego płaszcza, drogiego ubioru, na futrzanej podpince, ale niepasującego do czuwania na mrozie w samym środku alpejskiej zimy. Pasował jednak idealnie do złotego audemarsa pigueta na jego nadgarstku. Komunikator dostał prawdopodobnie rano, gdy przyjmował zlecenie; to była nieduża krótkofalówka z czarną plastikową obudową, o ograniczonym zasięgu, ale za to z silnym sygnałem. Ambler włożył sobie do uszu
małe słuchawki, wziął głęboki oddech i przywołał w myślach sposób, w jaki zwracali się do siebie agenci terenowi. A potem wcisnął klawisz nawiązywania łączności i przeciągając zgłoski na teksaską modłę, powiedział: — Tu Beta Lambda Epsilon, zgłaszam się… Mężczyzna mówiący z silnym francuskim akcentem z Prowansji wszedł mu w słowo. — Mówiliśmy, że masz się nie zgłaszać. Narażasz powodzenie operacji. Nie mamy tu do czynienia z amatorem! A jeżeli nawet, to jedynym amatorem tutaj jesteś ty! To nie był głos zabójcy z Marsylii, więc musiał tam być jakiś inny mężczyzna — i to on kierował całą operacją. — Zamknij się i słuchaj — wycedził gniewnie Ambler. Urządzenie, którym się posługiwał, skutecznie zniekształcało głosy, tuszując drobne różnice tembru. — Widziałem tego drania po drugiej stronie szosy. Widziałem, jak przebiegł przez parking jak cholerny rudy lis. Ten skurwiel się z nami bawi. W słuchawce zapadła cisza. Wreszcie mężczyzna się odezwał, tonem ostrożnym, ale naglącym. — Gdzie on teraz konkretnie jest? Co powiedzieć? Ambler nie zastanawiał się nad tym wcześniej i przez chwilę miał w głowie pustkę. — Wczołgał się do jeepa — rzucił. — Zadarł brezent i wpełzł do auta. — I wciąż tam jest? — Gdyby wyszedł, zobaczyłbym go. — Dobra. — Na chwilę zapanowała cisza. — Dobra robota. Gdyby nie to, że z zimna Ambler miał zdrętwiałe policzki, uśmiechnąłby się. Członkowie ścigającej go ekipy wykonywali ten sam zawód co on i mogliby wpaść na wszystko, co jemu przyszłoby do głowy. Jedyna szansa, żeby ich okpić, polegała na tym, by nie myśleć, działać na ślepo, całkowicie instynktownie i improwizować. Nic nigdy nie idzie zgodnie z planem. Improwizuj. Zabójca z Marsylii wyszedł z budki i ruszył w stronę niżej położonego parkingu, gdzie stał jeep z brezentowym dachem. Trzymał solidny pistolet z tłumikiem. Kolejny podmuch zawodzącego wiatru przetoczył się w dół parowów i szosy, uderzając Amblera w plecy. Co teraz? Zabójca zapewne był w stanie podwyższonej czujności. Ambler musiał to wykorzystać, wywołać nadmiernie gwałtowną reakcję. Zaczął się
rozglądać za jakimś kamieniem, za czymś, czym mógłby mocno i daleko rzucić, tak by spadło po drugiej stronie szosy. Jednakże z powodu temperatury wszystko było przymarznięte do podłoża — żwir oraz drobne i większe kamienie. Sięgnął po magnum Teksańczyka, wyjął z komory nabój i cisnął przed siebie. Nabój wylądował na brezentowym dachu terenówki. Towarzyszący temu dźwięk był cichy, ot, lekkie pacnięcie, ale wystarczający, by wywołać reakcję zabójcy z Marsylii. Bez ostrzeżenia opadł na kolana i podpierając przegub prawej dłoni lewą, oddał kilka strzałów, jeden po drugim, dziurawiąc brezent, fotele i wnętrze auta gradem kul. Z powodu tłumika wszystko to rozegrało się niemal bezgłośnie. Ambler patrzył przez lornetkę, jak marsylczyk robi sito z pustej terenówki. Ale gdzie był ten drugi, ten z prowansalskim akcentem? Nie było po nim śladu. Mechanik, osłonięty od wiatru przez uniesioną maskę ciężarówki, kontynuował swe nieudolne zmagania, wiedząc, że im dłużej dłubie przy samochodzie, tym więcej zarobi. W budce celników szwajcarski funkcjonariusz straży granicznej i jego francuski odpowiednik z marsowymi minami siedzieli na plastikowych krzesełkach, sącząc kawę i wymieniając złośliwości jak dwóch staruszków grających w warcaby. Ambler przełknął ślinę. Wszystko sprowadzało się do zgrania w czasie. Przez kilka sekund powinien być w stanie przejść przez szosę niepostrzeżenie, i w swojej zuchwałości postanowił to zrobić. Zabójca z Marsylii był bezwzględny, bezlitosny, nieubłagany: gdyby ofiara zdołała wydostać się z zastawionej pułapki, będzie ścigał cel z zajadłością psa gończego. W grę wchodziła reputacja zawodowca, Ambler zdał sobie sprawę, że to właśnie marsylczyk opracował pułapkę, którą na niego zastawiono. Odpłaci mu pięknym za nadobne. Wbiegł za niski budynek gospodarczy, a potem ruszył w stronę parkingu. Zabójca z Marsylii rozniósł brezentowy dach terenówki na strzępy. Upewnił się, że w środku nikogo nie ma, i powoli się wycofywał, oddalając się od pojazdu. W pewnej chwili odwrócił się w stronę Amblera. Ten trzymał go na muszce magnum .44 zabranego Teksańczykowi, ale wiedząc, że głośny huk wystrzału zaalarmowałby pozostałych, zawahał się. Postanowił tylko postraszyć przeciwnika. — Nie ruszaj się! — rzucił. — Zrobię, co każesz — skłamał marsylczyk, odpowiadając całkiem poprawnie po angielsku.
Zastrzel go, i to już! — Ambler nieomal słyszał wołanie głosu instynktu. — Teraz ty tu rządzisz — rzekł tamten uspokajającym tonem. Tyle że Ambler wiedział, że facet kłamał, wiedziałby to, nawet gdyby marsylczyk nie uniósł płynnym ruchem ręki, w której trzymał broń. — Co się tu dzieje, do cholery? — rozległ się za nimi grzmiący głos. Jeden ze szwajcarskich celników zbliżał się do parkingu; może usłyszał odgłos kul roznoszących na strzępy plandekę jeepa. Zabójca odwrócił się, jakby z zaciekawieniem. — Co to ma znaczyć, do cholery? — zapytał po francusku Szwajcar. Na jego czole pojawiła się nagle mała czerwona plamka i osunął się na ziemię. Chwilę później… ułamek sekundy za późno, Ambler nacisnął spust… I nic się nie wydarzyło. Przypomniał sobie kulę, którą rzucił, i poniewczasie zdał sobie sprawę, że nie przeładował pistoletu. Tymczasem marsylczyk znów odwrócił się do niego, mierząc z pistoletu o długiej lufie i trzymając broń uniesioną na wysokość twarzy „celu”. Z takim strzałem poradziłby sobie nawet nowicjusz, a zabójca z Marsylii był przecież wytrawnym zawodowcem.
Rozdział 30
Coś w nim wrzeszczało; nie ze strachu, nie, żeby go ostrzec. Wrzeszczał w duchu na siebie, był wściekły. Gdyby tylko usłuchał instynktu, szwajcarski celnik wciąż by żył, Ambler zaś nie patrzyłby teraz śmierci w twarz. Na chwilę zamknął oczy. Kiedy znów je otworzył, zmusił się, by patrzeć, i zrobił to wręcz na siłę. Będzie patrzył; będzie mówił. Jego postawa — głos i spojrzenie staną się bronią. To były kluczowe sekundy. — Ile ci płacą? — spytał. — Wystarczająco — odparł beznamiętnie zabójca z Marsylii. — Mylisz się — rzekł Ambler. — Traktują cię jak głupca, un con. Rzucił magnum na ziemię; zrobił to, zanim jeszcze zdecydował, co właściwie zamierza. Jak na ironię teraz poczuł się bezpieczniej. Fakt, że nie miał broni, zmniejszy napięcie i zabójca nie będzie się musiał spieszyć ze zlikwidowaniem go. Czasami robi się najlepszy użytek z broni, oddając ją, uczyli go na szkoleniu. — Zamknij się! — rzucił marsylczyk. Ambler zorientował się jednak, że facet jest próżny i poważnie podchodzi do kwestii swojego honorarium; Ambler zapewnił sobie jeszcze trochę życia. — Bo widzisz, kiedy mnie już sprzątniesz, oni zabiją ciebie. To operacja z gatunku CCO. Rozumiesz, co to oznacza? Specjalista postąpił krok w jego stronę. Nawet nie mrugnął; oczy miał jak kobra szykująca się do ataku na ofiarę. — Całkowite Czyszczenie Obiektu — wyjaśnił Ambler. — To taki typ operacji, w której wszyscy jej uczestnicy wybijają się nawzajem. To rodzaj zabezpieczenia, całkowite czyszczenie obiektu, likwidacja zbędnych zasobów, coś w rodzaju autokasacji. Zabójca z Marsylii patrzył na niego tępo, zdradzając tylko szczątkowe zainteresowanie. Ambler zaśmiał się oschle. — To dlatego jesteś idealny dla ich celów. Dostatecznie cwany, by zabić. Zbyt głupi, by przeżyć. Idealny dobór personelu do operacji CCO. — Nudzisz mnie tymi kłamstwami. — A jednak facet był gotów wysłuchać Amblera, zaskoczony bezczelnością swojej ofiary.
— Uwierz mi. Pomagałem opracowywać wiele takich akcji. Pamiętam, jak wysłaliśmy kiedyś takiego specjalistę jak ty, żeby wyeliminował pewnego mułłę w Malezji. Facet zajmował się praniem pieniędzy dla dżihadystów, ale ponieważ stworzył wśród miejscowych sporą sektę, nie mogliśmy sobie pozwolić na pozostawienie jakiegokolwiek tropu. Więc posłaliśmy jeszcze jednego faceta, eksperta od materiałów wybuchowych, żeby podłożył ładunek semteksu do niedużej turboodrzutowej cessny, którą miał lecieć zabójca mułły… ładunek semteksu z zapalnikiem wysokościowym. Potem trzeci gość otrzymał instrukcje, aby zlikwidować eksperta od materiałów wybuchowych. I zrobił to, zanim wszedł na pokład cessny i odleciał. Trzy odjąć trzy równa się zero. Rachunki wyszły idealnie. Jak zawsze. Tak samo jest w tym przypadku. A ty nawet się nie zorientujesz, że zaczęło się odejmowanie, dopóki nie będzie za późno. — Jesteś teraz gotów powiedzieć wszystko — rzucił marsylczyk, jakby go testował. — Ludzie w takiej sytuacji jak ty zawsze to robią. — Ludzie stojący w obliczu śmierci? To się tyczy nas obu, przyjacielu, i mogę to udowodnić. — Ambler spojrzał na zabójcę nie ze strachem, lecz z lekceważeniem i pogardą. Na twarzy marsylczyka na chwilę pojawił się wyraz zaciekawienia i oszołomienia. — Jak? — Po pierwsze pozwól mi pokazać sobie zapis nagrania Sigma A dwadzieścia trzy-czterdzieści cztery D. Mam egzemplarz w wewnętrznej kieszeni kurtki. — Ani drgnij. — Głęboko osadzone oczy specjalisty zmieniły się w szparki, a usta cienkie jak rana od noża wykrzywił drwiący grymas. — Chyba masz mnie za amatora. Nawet nie próbuj sięgnąć pod kurtkę. Ambler wzruszył ramionami i uniósł ręce na wysokość ramion. — Wobec tego sam wyjmij tę kopię — powiedział. — Jest w prawej górnej kieszeni, rozepnij suwak jednym szybkim ruchem. Będę trzymał ręce na widoku. Chodzi o to, że nie musisz mi wierzyć na słowo. Ale jeśli chcesz ocalić swoje nędzne życie, będziesz potrzebował mojej pomocy. — Szczerze wątpię. — Uwierz mi, nie obchodzi mnie, czy przeżyjesz, czy umrzesz. Wiem tylko, że jedynym sposobem na ocalenie twojej skóry jest uratowanie ci tyłka. — Pleciesz bzdury.
— Dobra. Wiesz, co mawiał amerykański prezydent: „Ufajcie, ale sprawdzajcie”. Ja proponuję inny wariant tego powiedzenia: „Nie ufajcie, ale sprawdzajcie”. A może boisz się poznać prawdę? — Drgnij tylko, a odstrzelę ci łeb — warknął marsylczyk, podszedł z ponurą miną i trzymając pistolet w prawej ręce, lewą sięgnął po uchwyt suwaka. Metalowy uchwyt był ukryty pod samym kołnierzem zimowej ocieplanej kurtki z mikrofibry. Zabójca dotknął kurtki i próbował wymacać ukrytą wewnętrzną kieszeń. Dopiero za drugim razem udało mu się rozpiąć suwak. Zbliżył się jeszcze o krok do Amblera i sięgnął pod kurtkę, aby odnaleźć tam kieszonkę. Jego twarz wyglądała, jakby była pokryta maską z twardego kauczuku. Ambler poczuł lekko kwaśny zapach jego oddechu. Oczy, które zdawały się nie mieć powiek, były chłodniejsze niż górskie powietrze. Wszystko polegało na zgraniu w czasie. Zmusił się do wewnętrznego wyciszenia. Cierpliwie czekał. Próba podjęcia działania zbyt szybko albo za późno mogła być fatalna w skutkach. Racjonalne myślenie nie zapewniało mu odpowiednich wskazówek. Musiał zachować trzeźwy umysł, a równocześnie wyzbyć się refleksji; wszystkiego, co mogło go rozproszyć. Cały świat rozmył się — powietrze wokoło i ziemia pod jego stopami — znikło nawet niebo powyżej. Rzeczywistość składała się teraz z dwóch par oczu i dwóch par rąk. Rzeczywistość sprowadzała się do tego, co się poruszało. Zabójca z Marsylii odkrył, że wewnętrzna kieszeń rzeczywiście jest zapięta na suwak; spróbował lewą dłonią jednym wprawnym ruchem pociągnąć w dół jego uchwyt, kiedy jednak szarpnął, suwak zaciął się, zahaczając o materiał. Gdy marsylczyk mocował się z suwakiem, Ambler lekko ugiął nogi w kolanach, jak wyczerpany ktoś, kto jest coraz bardziej zmęczony całą tą sytuacją. W pewnej chwili zamknął oczy z rezygnacją człowieka cierpiącego na dokuczliwą migrenę. Specjalista miał teraz do czynienia z kimś, kto nie tyko pozbył się broni, ale już nawet go nie obserwował. Czasami robi się najlepszy użytek z broni, oddając ją. To był uspokajający gest, równocześnie w pełni podświadomy — gest poddania się, typowy dla ssaków, jak u psa, który odsłania gardło, by ukorzyć się przed innym, bardziej agresywnym psem. Wyczucie czasu… Marsylczyk, sfrustrowany, cofnął lewą rękę. Ambler jeszcze bardziej ugiął nogi w kolanach, obniżając się jeszcze bardziej. Wyczucie czasu… Specjalista nie miał wyboru, jak tylko przełożyć pistolet z prawej ręki do lewej; ta czynność nie powinna zająć mu więcej czasu niż sekundę. Nawet z zamkniętymi oczami Ambler poczuł i usłyszał zabójcę szykującego się do szybkiego przełożenia
broni. Czas był teraz liczony w tysięcznych ułamkach sekundy. Pistolet miał zostać przełożony do lewej ręki, palec wskazujący lewej dłoni będzie musiał wysunąć się w stronę obudowy spustu, a następnie odnaleźć stalowy kabłąk, a tymczasem Ambler jeszcze bardziej ugiął nogi w kolanach i pochylił głowę jak skarcone dziecko. Już nie myślał, zdawał się całkowicie na instynkt i… Teraz teraz teraz teraz… Rzucił się naprzód, jednocześnie prostując nogi w kolanach. Wykorzystując całą siłę zgromadzoną w nogach, opuszczoną głową trafił przeciwnika w dolną szczękę. Poczuł i usłyszał zgrzytnięcie zębów mężczyzny, a jego czaszkę przeniknęła sięgająca do szpiku kości wibracja. Po chwili głowa marsylczyka została odrzucona do tyłu, a za sprawą odruchu bezwarunkowego dłoń zabójcy rozwarła się instynktownie. Ambler usłyszał odgłos pistoletu lądującego z brzękiem na asfalcie i… Teraz teraz teraz teraz… Uderzył głową w dół, trafiając czołem w nos specjalisty. Przeciwnik osunął się na chodnik, a wyraz zdziwienia na jego twarzy ustąpił miejsca obojętności człowieka nieprzytomnego. Ambler zabrał mu pistolet z tłumikiem i ruszył przez las za budynkiem urzędu celnego. Przemykał wśród drzew, a śnieg tłumił jego kroki. Już po chwili znów po cichu wyszedł na drogę. Teoretycznie, jak podejrzewał, przekroczył właśnie granicę pomiędzy Francją a Szwajcarią. Walająca się na asfalcie kolekcja wymontowanych części silnika z ciężarówki do przewozu produktów spożywczych jeszcze się powiększyła, ale krępy mechanik już nie pochylał się nad silnikiem. Znajdował się o kilkanaście metrów od ciężarówki i przytykając jeden palec do ucha, szedł spokojnym krokiem w stronę Amblera; jego pokaźny kałdun wypychał pobrudzony smarem kombinezon. Twarz miał nalaną, policzki były obwisłe i nieogolone; na jego obliczu malowało się znudzenie połączone ze zgorzknieniem, typowe dla francuskich hommes à tout faire. Fałszował, pogwizdując melodię Serge’a Gainsbourga. Uniósł wzrok, jakby właśnie zauważył Amblera, i lekko skinął do niego głową. Ambler poczuł, że oblewa go zimny pot. Strach pojawił się nagle. W sytuacjach ekstremalnych po prostu działał, zanim świadomie decydował się na jakąś reakcję; to był jeden z takich przypadków. Wyszarpnął z kieszeni kurtki pistolet z tłumikiem i uniósł do strzału. W tym momencie ujrzał przed sobą groźny wylot lufy broni, która jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zmaterializowała się w mięsistej dłoni tłuściocha.
— Salut — rzucił mężczyzna w kombinezonie garagiste’a. Mówił z prowansalskim akcentem. — Salut — odparł Ambler i… Teraz teraz teraz teraz… Rzucił się na ziemię, oddając trzy szybkie strzały; suchym trzaskom broni z tłumikiem towarzyszył silny odrzut. Niemal równocześnie magnum o długiej lufie, tkwiące w dłoni Francuza wypaliło i potężny pocisk przeszył powietrze w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się głowa Amblera. Upadł na ziemię, tyle że z większą gracją niż strzelec w kombinezonie roboczym. Gdy z piersi Francuza buchnęła krew, w mroźnym powietrzu powyżej pojawiły się wąskie strużki pary. Mężczyzna zakasłał spazmatycznie i po chwili znieruchomiał. Ambler odpiął od jego pasa kółko z kluczami i odnalazł kluczyki od jego furgonetki. Stała trzydzieści metrów na wschód od punktu kontroli granicznej, z logo i napisami w językach francuskim i niemieckim: GARAGISTE/AUTOMECHANIKER. Kilka sekund później ruszył w dalszą drogę; zmierzał szwajcarską szosą w stronę miasteczka St. Martin. Zatrzymał się tylko na chwilę, by zabrać torbę podróżną ukrytą w śniegu przy parkingu. Niebawem punkt kontroli granicznej — a z nim Francja — został daleko w tyle, aż w końcu całkiem znikł z lusterka wstecznego nowego pojazdu Amblera. ••• Furgonetka — jak się przekonał — miała zaskakująco dużą moc; jej oryginalny silnik musiał zostać zmodyfikowany lub zastąpiony innym, o większej liczbie koni. Przypuszczał, że firma, której logo widniało na pojeździe, istniała tylko na papierze, ale tablice były prawdziwe, a wóz dzięki takim oznakowaniom mógł praktycznie znajdować się w każdym miejscu, nie zwracając niczyjej uwagi. Tam gdzie były pojazdy mechaniczne, mogła pojawić się furgonetka warsztatu samochodowego. Policja raczej nie próbowałaby zatrzymać takiego wozu za naruszenie ograniczenia prędkości. Nie była to wprawdzie karetka, ale furgonetki naprawcze poruszają się po drogach, jadąc zazwyczaj na miejsce kraksy. Kamuflaż został wybrany naprawdę znakomicie. W tym wozie będzie bezpieczny, przynajmniej przez pewien czas. Sunął przez szwajcarską prowincję, mijał zacienione doliny i zalane słońcem wzgórza, ulice pełne ludzi i pojazdów. Lawirując pomiędzy samochodami, zwinnie wymijał
nieduże auta osobowe i wielkie tiry z naczepami. Wszystko jakby sprzysięgło się, by go spowolnić, a może raczej jego świadomość nie wychwytywała niczego innego prócz tego, co go spowalniało. Tymczasem furgonetka z łatwością pokonywała największe stromizny, a opony zimowe i napęd na cztery koła zapewniały doskonałą przyczepność na szosie. Silnik nie stawiał oporu, niezależnie jak bardzo go żyłował, nie było słychać zawodzenia maszyny, chociaż Ambler starał się wycisnąć z pojazdu maksimum jego możliwości. Były takie momenty, kiedy mgliście dostrzegał oszałamiające piękno otaczającego go krajobrazu — strzeliste sosny na wprost niego zima zmieniła w zamki ze śniegu, w Neuschwanstein zbudowany z konarów; górskie szczyty odcinały się na horyzoncie jak żagle odległych statków; przydrożne potoki, które wciąż płynęły wartko, choć wszystko wokół nich było skute lodem. Jego umysł jednak był pochłonięty koniecznością ruchu — prędkością. Ambler uznał, że może bezpiecznie podróżować tym pojazdem przez dwie godziny i w tym czasie musi pokonać możliwie jak największy dystans dzielący go od celu. U kresu drogi czekało niebezpieczeństwo, zagrożenie, któremu należało stawić czoło, groźba, z którą musiał się zmierzyć — ale także nadzieja. No i była jeszcze Laurel. Już powinna dotrzeć na miejsce. Na samą myśl o niej — o jego Ariadnie — serce rosło mu w piersi i przeszywał je ból. O Boże, tak bardzo ją kochał. Laurel, kobieta, która najpierw ocaliła mu życie, a potem duszę. Nieważne, jak piękny był krajobraz, wszystko, co oddzielało go od Laurel, było niegodne uwagi. Spojrzał na zegarek, tak jak robił to obsesyjnie, odkąd opuścił Szwajcarię. Czas się kończył. Jeszcze jeden stromy stok na tej alpejskiej drodze, a potem już znacznie łagodniejszy zjazd w dół. Ambler jechał, niemal przez cały czas dociskając pedał gazu do dechy; tylko sporadycznie korzystał z hamulca, kiedy było to absolutnie konieczne. Tak blisko, a wciąż tak daleko… Tyle przeszkód pokonał, a wciąż miał tak wiele przed sobą.
Rozdział 31
Davos Niewiele miejsc na świecie jest zarazem tak wielkich w ludzkiej wyobraźni i tak małych w rzeczywistości. Ponadpółtorakilometrowy ciąg domów i budynków skupionych wzdłuż jednej ulicy. Potężne ośnieżone drzewa iglaste otaczały je niczym oszronieni strażnicy. Geografowie uznali to miejsce za najwyżej położony kurort w Europie, ale w grę wchodziło coś więcej niż tylko położenie. Przez kilka dni w roku zmieniało się ono w światową siedzibę władzy finansowej i politycznej. To niewielkie miasto stało się synonimem dorocznych spotkań w ramach Światowego Forum Ekonomicznego — zgromadzenia światowej elity — które odbywały się tu w ostatnim tygodniu stycznia, kiedy odwiedzający to miejsce prominenci roztaczali jeszcze silniej swój blask na tle ponurych o tej porze roku gór. Choć forum poświęcone było swobodnemu przepływowi kapitału, pracy oraz idei, miejsce spotkań zmieniało się w ściśle strzeżony obóz. Wokół rozległego kompleksu kulistych budowli centrum kongresowego, w którym odbywała się konferencja, rozstawiono setki funkcjonariuszy szwajcarskiej żandarmerii wojskowej, a wszystkie nieoficjalne wejścia zastawiono stalowym ogrodzeniem. Ambler zostawił furgonetkę na parkingu za starym, ponurym kościołem, którego dach kojarzył się z kapeluszem czarownicy, a następnie, pnąc się pod górę wąską Reginaweg, dotarł do głównej ulicy miasteczka — Promenady. Chodniki zostały skrzętnie odśnieżone dzięki nieprzerwanym wysiłkom wielu ludzi; gdy śnieg akurat nie sypał, wiatr nanosił biały puch z okolicznych stoków. Promenada przypominała pasaż handlowy z większymi i mniejszymi sklepami, hotelami i restauracjami. Za wystawnymi witrynami znajdowały się salony takich międzynarodowych marek, jak Bally, Chopard, Rolex, Paul & Shark czy Prada. Ambler minął sklep oferujący tkaniny, o nazwie Bette und Besser. Na sąsiednim budynku zawieszone były trzy flagi, jak w siedzibie konsulatu, w rzeczywistości mieściła się tu filia banku UBS. Na fasadzie powiewały szwajcarska flaga państwowa, flaga kantonu oraz firmy. Ambler nie miał
wątpliwości, wobec której z nich bank jest najwierniejszy. Jedynie hotele — a ściślej rzecz biorąc Posthotel z symbolem rogu ponad wielkimi literami szyldu, a także Morosani Schweizerhof z czarno-zielonymi tradycyjnymi alpejskimi butami nad markizą — miały lokalny charakter. Mogło się wydawać, że Davos jest na końcu świata, ale nie uciekło przed światem. Samochody na zimowych oponach i z włączonymi długimi światłami… Ambler zobaczył granatową hondę, srebrzystego mercedesa, pudełkowatego opla SUV-a i forda minivana mknące ulicami ze zdecydowanie nadmierną, niebezpieczną prędkością. Gdyby ich nie było, uliczka ze sklepami przywodziłaby mu na myśl hollywoodzki plan zdjęciowy, na którym kręcono zdjęcia do westernów. Ambler ani na chwilę nie był w stanie zapomnieć, jak wąskie jest to miasteczko, bo niemal przez cały czas widział dokoła majestatyczne górskie stoki. Fałdy ziemi — majaczące, skomplikowane wzory grzbietów, zawijasów i łuków, jak spiralne odciski linii papilarnych samego Boga — sprawiały, że wszystko inne wydawało się nietrwałe i nieautentyczne. Najstarszy budynek, który minął, był surową w swej elegancji kamienną budowlą oznaczoną tablicą z napisem KANTONSPOLIZEI. Mieściła się tu siedziba okręgowej policji. Tutejsi mieszkańcy również byli tylko gośćmi, którzy starali się zapanować nad czymś, nad czym zapanować się nie da — nad niewzruszonymi, ośnieżonymi górami i niepokornymi ludzkimi duszami. A co z jego duszą? Ambler był wyczerpany, bez dwóch zdań, przytłoczony informacjami, które mogły znaczyć wszystko albo nic. Jego nastrój był tak ponury jak ten dzień. Czuł się nic nieznaczący, bezsilny, odizolowany. Człowiek, którego nie było. Nawet dla niego samego. W jego głosie zaczęły rozbrzmiewać ciche, sardoniczne głosy, zadające pytania i pełne oburzenia. Był tak blisko celu, a czuł się, jakby znajdował się dopiero na początku drogi. Ziemia pod jego stopami zdawała się chwiać i kołysać, łagodnie, lecz wyczuwalnie. Co się z nim działo? Hipoksja, choroba wysokościowa — skutek przebywania na dużych wysokościach ludzi, którzy nie są do tego przyzwyczajeni — wywołana zmniejszeniem ilości tlenu we krwi, może prowadzić do zmęczenia umysłu. Wziął kilka głębokich oddechów, napełniając płuca rozrzedzonym górskim powietrzem, i próbował odzyskać orientację w otaczającym go świecie. Gdy uniósł głowę, otaksowując wzrokiem strzeliste jak ściany górskie szczyty, które wznosiły się tak blisko niego, ogarnęła go klaustrofobia, a wraz z nią powróciły wspomnienia z Parrish Island. Nagle usłyszał pod czaszką terminy zaczerpnięte z żargonu medycznego: dysocjacyjne zaburzenia osobowości, rozszczepienie osobowości,
paranoja, syndrom dystonii ego. To było szaleństwo, ale ich, nie jego, i poradzi sobie z tym, pokona to, bo dotarł tutaj w poszukiwaniu siebie. Chyba że cała ta odyseja była szaleństwem. Do otaczających go cieni dołączyły cienie, które zbyt mocno starał się przegnać z umysłu. Grzmiący, tubalny głos tęgiego przemysłowca: Jesteś człowiekiem, którego nie było… oficjalnie nie istniejesz! I łagodniejszy głos błyskotliwego, niewidomego Ozyrysa: To brzytwa Ockhama. Jakie jest najprostsze wyjaśnienie? Prościej jest zmienić to, co tkwi w twojej głowie, niż cały świat… Słyszałeś o… tych wszystkich programach nauk behawioralnych z lat pięćdziesiątych… Nazwy programów zmieniono, ale badania nigdy nie zostały przerwane. Psychiatra w okularach o prostokątnych czarnych oprawkach i z długim kosmykiem włosów opadającym na czoło, lekarz posługujący się markerami z powodu wymogów bezpieczeństwa — i słowa, które paliły jak żywy ogień kauteryzujący ranę: Pytanie, które panu stawiam, to pytanie, które musi pan zadać sobie sam: kim pan jest? Ambler, chwiejąc się na nogach, wszedł do zaułka i stanął za kontenerem na śmieci. Oparł się o ścianę i z cichym jękiem próbował uwolnić się od dręczącego go hałasu, nakładających się na siebie głosów i upiornego harmidru. Nie mógł zawieść i nie zawiedzie. Napełnił płuca powietrzem, zaczerpnąwszy głęboki oddech, jeden, potem drugi, i zamknął oczy, przekonując sam siebie, że zaczęły mu łzawić od wiatru. Potrzebował ciemności, żeby wziąć się w garść. Tyle tylko, że jego umysł wypełnił teraz obraz ekranu komputerowego… nie, wielu ekranów, i nie był w stanie skupić się na niczym innym prócz niewielkiego migającego kursora pośrodku każdego z nich, kursora pulsującego jak światełko ostrzegawcze na końcu krótkiej informacji. HARRISON AMBLER BRAK DANYCH Zgiął się wpół i zwymiotował; po pierwszej fali nadeszła następna, jeszcze silniejsza. Stał pochylony, na ugiętych nogach, prawie kucając, z dłońmi opartymi o kolana, nie zwracając uwagi na chłód, na cokolwiek; dyszał tylko i ziajał jak zmęczony pies. Kolejny głos, kolejna twarz pojawiła się w jego umyśle i miał wrażenie, jakby na niebie zaświeciło słońce, wypalając swymi promieniami
wszystkie jego smutki i zmartwienia. Wierzę w ciebie, mówiła Laurel Holland, przyciągając go do siebie. Wierzę. I ty też musisz uwierzyć. Po chwili mdłości minęły. Ambler wyprostował się i poczuł, że wracają mu siły i determinacja. Wypłynął z mrocznych głębin swojej duszy na powierzchnię — wyłonił się z koszmaru. Teraz musiał wejść do innego koszmaru i wiedział, że jeśli zawiedzie, wciągnięty do niego zostanie cały świat i być może już nigdy nie zdoła się uwolnić. ••• Spoglądając na zegarek, aby upewnić się, że działa zgodnie z ustalonym planem, Ambler ruszył w stronę największego z hoteli w Davos, Steigenberger Hotel Belvedere, na Promenadzie, pod numerem 89, nieopodal wejścia do centrum kongresowego. Olbrzymi budynek postawiony w roku 1875 pełnił kiedyś funkcję szpitala i sanatorium. Do różowego wnętrza wpadało światło przez wąskie, łukowato sklepione okna, na wzór ambrazur w twierdzach z czasów feudalnych. Ale w tygodniu dorocznej konferencji tuzów ekonomicznych jedyne starcia, do jakich tu dochodziło, to zatargi pomiędzy sponsorami wielkich korporacji. KPMG miało ogromny biało-niebieski banner rozwieszony nad wejściem do hotelu, rywalizujący z reklamą Audi, w której logo widniały cztery splatające się ze sobą kręgi. Tętno Amblera przyspieszyło, gdy zbliżał się do wejścia, idąc podjazdem w kształcie łuku. Obok luksusowych aut stały wojskowe pojazdy transportowe i SUV-y o dużych oponach, z czerwono-niebieskim kogutem policyjnym na dachu i czerwoną taśmą odblaskową z boku, na której tle odcinały się białe litery układające się w napis MILITÄR POLIZEI. Po drugiej stronie ulicy postawiono na chodniku wysokie na trzy metry stalowe ogrodzenie zabezpieczone u góry ostrymi szpikulcami; przez siatkę przepleciono kolorowy, pasiasty banner ostrzegawczy z hasłem WSTĘP WZBRONIONY w trzech językach używanych w Szwajcarii: SPERRZONE, ZONE INTERDICTE, ZONA SBARRATA. Caston, jak Ambler dowiedział się z informacji pozostawionej na poczcie głosowej, którą odsłuchał po drodze, zdołał załatwić dla siebie oficjalny wstęp do centrum konferencyjnego: wykorzystał swoje koneksje wysoko postawionego urzędnika CIA, by dołączono go do grona uczestników. Nie mógł jednak zrobić tego samego dla Amblera. Jak dotąd Caston niczego nie zdołał się dowiedzieć. Bądź co bądź, to zadanie wymagało zdolności obserwowania, a nie rozumowania.
Albo może raczej wymagało cudu. W westybulu hotelu Belvedere leżała duża sizalowa słomianka, żeby można było otrzepać buty ze śniegu; za podwójnymi drzwiami sizal ustępował miejsca wykładzinie w subtelny kwiatowy wzór. Przechodząc dalej, Ambler zobaczył kilka sal połączonych w jeden ciąg oraz salę restauracyjną odgrodzoną czerwonymi welwetowymi sznurami i słupkami zwieńczonymi mosiężnymi gałkami w kształcie ananasów. Poszedł do salonu przy recepcji, skąd mógł, nie zwracając niczyjej uwagi, obserwować ludzi wchodzących do hotelu. Zajął miejsce na miękkim skórzanym fotelu. Ściany ponad mahoniową boazerią pokryte były jedwabiem w czarno-bordowe pasy i ozdobione sztukaterią w kształcie łuków. Przejrzał się w lustrze na przeciwległej ścianie i uśmiechnął się, zadowolony ze swego wyglądu; w grafitowoszarym eleganckim garniturze odpowiadał wizerunkowi osoby, której rolę odgrywał. Zostanie wzięty za jednego z wielu biznesmenów, którzy jako nie tak znani i znaczący jak oficjalni uczestnicy kongresu musieli zapłacić bajońskie sumy za udział w spotkaniach, a i tak mieli szczęście, że ich zgłoszenia w ogóle zostały zaakceptowane. W wyrafinowanej krainie Światowego Forum Ekonomicznego na płacącego gościa spoglądano z taką samą protekcjonalnością, jak z internatem patrzono na ucznia, który stypendium. U siebie ci szefowie firm wielkości mogli być traktowani jak władcy
w ekskluzywnej prywatnej szkole dostał się do niej wyłącznie dzięki albo burmistrzowie miast średniej wszechświata; w Davos byli nikim.
Ambler zamówił kawę, czarną, bez cukru i śmietanki, u jednej z zapracowanych, ale miłych kelnerek i sięgnął do leżących na niewielkim stoliku gazet branżowych: „Financial Timesa”, „The Wall Street Journal”, „Forbesa”, „Far Eastern Economic Review”, „Newsweek International” i „The Economist”. Kiedy wziął do ręki egzemplarz „The Economist”, poczuł nieprzyjemny ucisk w żołądku: na okładce widniało zdjęcie Liu Anga, pogodnego i uśmiechniętego, a poniżej umieszczono hasło: ZWRÓCIĆ REPUBLIKĘ LUDOWĄ LUDOWI. Pobieżnie przeczytał artykuł, wychwytując wytłuszczone śródtytuły. Jeden z nich brzmiał: POWRÓT ŻÓŁWIA MORSKIEGO, inny ROZWAŻANIA NAD WPŁYWAMI AMERYKI. Raz po raz unosił wzrok, przyglądając się wchodzącym i wychodzącym gościom. Wkrótce wypatrzył obiecującego kandydata: Anglika po czterdziestce, o siwiejących blond włosach, sądząc po kołnierzyku koszuli i żółtym krawacie o subtelnym wzorze, zapewne bankiera. Mężczyzna wszedł właśnie do hotelu i wydawał się lekko zirytowany, jakby złościł się na siebie, że zapomniał o czymś, czego potrzebował.
Jego pulchne policzki wciąż były zaróżowione z zimna, a na czarnym kaszmirowym płaszczu roztapiały się płatki śniegu. Ambler pospiesznie zostawił kilka franków przy filiżance z kawą i dogonił biznesmena, kiedy ten wchodził właśnie do windy. Ambler zdążył wsiąść do kabiny na chwilę przed tym, nim drzwi się zamknęły. Biznesman wcisnął przycisk czwartego piętra. Ambler wdusił ten sam, jakby nie zauważył, że jest on już podświetlony. Spojrzał na plakietkę konferencyjną mężczyzny: widniało na niej nazwisko Martin Hibbard. Po chwili Ambler wysiadł za nim z windy, przeszedł korytarzem, rejestrując numer pokoju, przed którym zatrzymał się biznesmen, ale minął go szybkim krokiem i zniknął za załomem korytarza. Zatrzymał się i nasłuchiwał, jak drzwi zamykają się za biznesmenem i ponownie się otwierają, pół minuty później. Anglik wyszedł z pokoju, trzymając skórzaną teczkę, i skierował się do windy. Biorąc pod uwagę porę dnia i pośpiech, Ambler mógł przypuszczać, że mężczyzna jest umówiony na lunch i potrzebował dokumentów, które miał w teczce. Najprawdopodobniej uda się do centrum kongresowego na jedną z dwustu trzydziestu sesji i nie wróci do pokoju przez dobre parę godzin. Ambler zjechał do lobby i przyjrzał się obsłudze recepcji oraz samemu kontuarowi, z mahoniu i marmuru. Jedna z recepcjonistek, kobieta po dwudziestce, nadużywająca szminki i cieni do powiek, była tą osobą, o którą mu chodziło. Tak przynajmniej uznał. Nie zamierzał ryzykować z ogolonym na łyso facetem po czterdziestce, choć ten był akurat wolny, ani ze starszą siwiejącą kobietą z nieszczerym, jakby przyklejonym uśmiechem na ustach i sińcami pod oczami, które mogły świadczyć o niewyspaniu. Kiedy recepcjonistka skończyła obsługiwać gościa — Afrykanina sfrustrowanego tym, że nie mógł wymienić nairów na franki szwajcarskie — Ambler podszedł do niej ze skruszoną miną. — Ależ ze mnie matoł — powiedział. — Słucham? — Mówiła po angielsku prawie bez akcentu. — Tak mi głupio. Zostawiłem kartę w pokoju. — Nie ma się czym przejmować — odparła pogodnie dziewczyna. — To się często zdarza. — Nie mnie. Nazywam się Marty Hibbard. A raczej powinienem powiedzieć, Martin Hibbard. — A numer pokoju?
— Jaki to numer? — Udawał, że próbuje sobie przypomnieć. — Ach, tak, czterysta siedemnaście. Recepcjonistka obdarzyła go pogodnym uśmiechem i wstukała coś na klawiaturze komputera. Po chwili z maszyny stojącej za dziewczyną wyłoniła się nowa karta-klucz. — Mam nadzieję że pobyt uzna pan za udany — powiedziała recepcjonistka, podając ją. — Ależ oczywiście. Głównie dzięki pani. Uśmiechnęła się z wdzięcznością, najwyraźniej nieprzywykła do komplementów. Pokój czterysta siedemnaście okazał się przestronny i wytwornie urządzony — jasne, pogodne barwy, lekkie, stylowe meble: komoda, fotel klubowy, niewielkie biurko i krzesło o prostym drewnianym oparciu. W całej okolicy Davos-Klosters nie było wolnych pokoi, nie w ostatnim tygodniu stycznia, ale jemu wystarczył taki, w którym mógł zadekować się choć na pewien czas. Wykonał jeden telefon i pogasił światła, zaciągnął zasłony; w pokoju zrobiło się ciemno. Ambler czekał. Pukanie do drzwi rozległo się dziesięć minut później. Przylgnął do ściany przy drzwiach, od tej strony, w którą się otwierały. To była standardowa pozycja, coś, co wpojono mu podczas szkolenia. Coś, co dla takiego agenta jak Harrison Ambler stało się drugą naturą. Jeżeli naprawdę był Harrisonem Amblerem. Niepokój narastał jak gęstniejący opar czarnego dymu. Otworzył drzwi i lekko je uchylił. W pokoju było ciemno, ale nie musiał nic widzieć; poczuł ją, woń szamponu i zmiękczacza do tkanin na ubraniu oraz miodowy zapach jej ciała. — Hal? — odezwała się prawie szeptem i zamknęła za sobą drzwi. On też odezwał się cicho, żeby jej nie wystraszyć. — Tutaj — powiedział i uśmiechnął się, tak naturalnie i mimowolnie jak kaszlnięcie, szloch czy śmiech. W pokoju nieomal zrobiło się od tego jaśniej. Zrobiła krok w jego stronę, unosząc dłoń, jak ślepiec, by odnaleźć jego twarz; namacała policzek, pogładziła go czule i stanęła tuż przy nim. Poczuł jej ciepło i usta na swoich wargach. Poruszony, objął ją i przyciągnął do siebie; kiedy policzek Laurel otarł się o jego tors, pocałował ją we włosy, w ucho, szyję. Nabrał głęboko powietrza, żeby wchłonąć jej zapach. Rozkoszował się każdą chwilą,
którą mógł z nią dzielić. Choć wiedział, że może nie dożyć jutra, przepełniało go dziwne przekonanie, że niezależnie od tego, co go spotka, nie umrze niekochany. — Laurel — wyszeptał. — Ja… Przylgnęła wargami do jego ust, uciszając go i czerpiąc siłę z jego pocałunku. — Wiem — powiedziała po chwili. Ujął jej twarz w dłonie i delikatnie przesunął kciukami po policzkach, wzdłuż wrażliwej skóry pod oczami; była wilgotna, poczuł na niej łzy. — Nic nie mów — szepnęła głosem zdławionym z emocji. Stojąc na palcach, znów się do niego przytuliła i ponownie przywarła ustami do jego ust. Przez dłuższą chwilę nie czuł nic prócz jej bliskości — ciepła, zapachu i miękkiego, jędrnego, rozedrganego ciała, które tuliło się do niego. Czuł nawet bicie serca… Jej czy swojego? Reszta świata przestała dla niego istnieć, pokój hotelowy, miasto, misja, nawet cały świat. Nie istniało nic prócz ich dwojga. I w tym momencie stanowili jedność. Poczuł, jak przywiera do niego, nie rozpaczliwie, ale z dziwnym spokojem, działającym kojąco na nich oboje. Po chwili się rozłączyli i znów stali się dwiema osobami. Ambler dotknął przycisku przy drzwiach. Gdy rozbłysło światło, pokój się zmienił; za sprawą bogactwa kształtów i barw stał się mniejszy, przytulny, bardziej intymny. Tylko Laurel się nie zmieniła; wyglądała tak, jak ją sobie wyobrażał, jakby przed jego oczami zmaterializował się obraz, który miał dotąd w myślach: duże piwne oczy z drobnymi zielonymi plamkami, wypełnione tęsknotą, miłością i troską; porcelanowa skóra i pełne, nieco rozchylone wargi. Z jej spojrzenia biło całkowite oddanie, takie spojrzenia widuje się niemal wyłącznie w kinie — tyle że to było prawdziwe, a Laurel stała tu, blisko niego, na wyciągnięcie ręki. Prawdziwa. — Dzięki Bogu, nic ci się nie stało, mój ukochany, mój najdroższy — powiedziała półgłosem. — Jesteś taka piękna — powiedział, a potem, zanim zdążył się pohamować, dodał: — Moja Ariadno. — Uciekajmy stąd. — Na jej twarzy nagle odmalowała się nadzieja. — Zjedźmy na nartach z tej góry i nie oglądajmy się za siebie. — Laurel — wyszeptał. — Tylko my… Co będzie, to będzie. Będziemy mieć siebie nawzajem. — Niedługo — odparł. — Już za parę godzin. Laurel zamrugała; próbowała powstrzymać swoje lęki, ale bez powodzenia.
— Och, kochanie. Mam złe przeczucia. Nie potrafię się od tego uwolnić. — Jej głos drżał, oczy lśniły wilgocią. Teraz strach, który odczuwał, zmienił się w lęk o nią, o jej bezpieczeństwo. — Rozmawiałaś o tym z Castonem? Uśmiechnęła się smutno, przez łzy. — Miałabym rozmawiać z Castonem o przeczuciach? Od razu zacząłby wykład o prawdopodobieństwie i potencjalnych szansach. — Tak, to w jego stylu. — Nikłe szanse, spore prawdopodobieństwo. — Już się nie uśmiechała. — Myślę, że on też ma złe przeczucia. Tyle że nie chce się do tego przyznać. — Niektórym tak jest łatwiej. — Mówił, że zrobisz, co masz zrobić, niezależnie od tego, jakie miałbyś szanse na ostateczny sukces. — Powiedział mu to jego podręczny kalkulator? — Ambler pokręcił głową. — Ale wcale się nie pomylił. — Nie chcę cię stracić, Hal. — Przymknęła na chwilę oczy. — Nie mogę cię stracić. — Mówiła głośniej, niż zamierzała. — Boże, Laurel. Ja też nie chcę cię stracić. Bo w sumie w jakiś dziwny sposób… — Pokręcił głową, kiedy zabrakło mu słów, a zresztą nie spodziewał się, że ktokolwiek mógłby go zrozumieć. Kiedyś jego życie było bezwartościowe. Nigdy wcześniej tak o tym nie myślał; dopiero teraz to sobie uświadomił. Nagle jego życie nabrało znaczenia. Nabrało wartości, bo znalazła się w nim Laurel. A jednak to z jej powodu był tutaj; to z jej powodu zrobi to, co musiał zrobić. Nie mógł się nigdzie zaszyć, zniknąć w jakiejś olbrzymiej południowoamerykańskiej metropolii i wieść anonimowy żywot, podczas gdy wielkie mocarstwa wdałyby się w wojnę. Świat, do którego należała Laurel, był światem, który nagle zaczął mieć dla niego ogromne znaczenie. Te myśli pojawiły się w głowie Amblera, ale nie wypowiedział ich na głos. Patrzył tylko na nią, gdy obydwoje zbierali siły do tego, co ich czekało. Nigdy nie wątp, że mała grupa rozważnych, pełnych poświęcenia obywateli może zmienić świat. Bo tylko tacy ludzie zmieniali świat. Te słowa powróciły do niego jak gorzki refluks. Nie był nawet sobie w stanie wyobrazić rozmiarów globalnej katastrofy, do jakiej by doszło, gdyby spisek „palmerytów” się powiódł.
Podszedł do okna i spojrzał w stronę kompleksu niskich budynków po drugiej stronie ulicy: centrum kongresowego. Żandarmi wojskowi stali w małych grupkach, ubrani w granatowe kombinezony, kamizelki bojowe i wełniane czapki; jedynym barwnym dodatkiem był turkusowy pasek po wewnętrznej stronie postawionych kołnierzy kurtek i czarne wysokie, sznurowane buty. Kiedy stali w zwartej grupie, wydawało się, jakby sprowadzali ze sobą noc. Wysokie ogrodzenia ze stalowych rur, częściowo przysypane śniegiem, kierowały zwiedzających do oficjalnych wejść. Ambler widywał więzienia o maksymalnym rygorze, które wyglądały bardziej zachęcająco niż to miejsce. — Może Caston wymyśli jakiś sposób — odezwała się Laurel. — Mnie zdołał wprowadzić. Nic to nie dało, ale jednak. — Wprowadził cię do centrum kongresowego? — zdziwił się Ambler. Pokiwała głową. — Wykombinował, że jestem pracownikiem służb specjalnych, z dostępem do tajnych danych. Biuro Światowego Forum Ekonomicznego potwierdziło to oficjalnymi kanałami. Prawda jest taka, że cały personel Parrish Island ma dostęp do tajnych informacji… Taka praca, ale skąd ktoś tutaj miałby to wiedzieć? Chodzi o literki przed nazwiskiem i cyferki, a Caston jest w tych sprawach geniuszem. — Skoro o nim mowa, to gdzie on jest? — Powinien tu dotrzeć lada chwila — odparła Laurel. — To ja zjawiłam się wcześniej. — Nie wyjaśniła dlaczego. — Ale może na coś natrafił? Na jedną z tych swoich „anomalii”? — Posłuchaj, Caston to porządny gość, ale jest analitykiem, facetem od cyferek. My tu mamy do czynienia z ludźmi, a nie z pozostawianym przez nich śladem elektronicznym. Ktoś trzykrotnie zapukał do drzwi, Laurel rozpoznała sygnał i wpuściła Castona. Na ramionach jego brązowego płaszcza był jeszcze śnieg, który szybko się rozpuszczał i ściekał po materiale. Audytor wyglądał na wyczerpanego i był bledszy niż zwykle. Przyniósł ekologiczną reklamówkę z logo Światowego Forum Ekonomicznego. Popatrzył na Amblera bez odrobiny zdziwienia. — Dowiedziałeś się czegoś? — spytał Ambler. — Nie bardzo. Spędziłem półtorej godziny w centrum konferencyjnym. Jak wspomniałem, byłem tu już kiedyś, na sympozjum dotyczącym zagranicznych instytucji finansowych i międzynarodowego prania pieniędzy. Zawsze przy okazji
Forum Ekonomicznego organizują takie imprezy. Dziś rano trochę pokręciłem się w centrum, byłem na kilku seminariach. Powinienem mieć znaczek z napisem „Zapytaj mnie o międzynarodowe przepływy kapitałów”. Laurel też poszwendała się tu i tam, ale nie natrafiła na nic istotnego. — To miejsce przyprawia mnie o dreszcze — przyznała Laurel. — Tyle twarzy znanych z czasopism i wiadomości telewizyjnych. Można dostać oczopląsu. Odruchowo kiwasz głową do kolejnych osób, bo wyglądają znajomo, a tobie wydaje się, że się znacie. Dopiero po jakimś czasie uświadomiłam sobie, że wyglądają znajomo, bo są sławni. Caston pokiwał głową. — Przy Davos spotkania grupy Bilderberg wydają się zebraniami grupy wzajemnej adoracji. — Odnoszę wrażenie, że za bardzo rzucam się w oczy, że wszyscy widzą, że tu nie pasuję — ciągnęła Laurel. — A kiedy pomyślę, że któraś z tych osób może być tym szaleńcem… — Nie mamy do czynienia z szaleńcem — sprostował Ambler. — Tylko z zawodowcem. To coś o wiele gorszego. — Przerwał i po chwili dodał: — Ale są też dobre wieści, choćby to, że oboje zdołaliście uzyskać wstęp do centrum kongresowego. To twoja zasługa, Caston, i nadal nie wiem, jak tego dokonałeś. — Zapominasz, że jestem dość wysoko postawionym urzędnikiem Centralnej Agencji Wywiadowczej — rzekł audytor. — Zleciłem asystentowi, żeby skontaktował się z biurem przewodniczącego delegacji i dopisał moje nazwisko do listy. Oficjalny telefon z Langley poparty dodatkowymi procedurami związanymi z wymogami bezpieczeństwa. Nikt nie oponował. — Nie mają nic przeciw temu, że przy stole zasiadają agenci? — Wręcz przeciwnie. Oni to uwielbiają. Wciąż nic nie rozumiesz! W Davos chodzi przede wszystkim o władzę. O różne aspekty władzy. Byliby zachwyceni, mogąc gościć u siebie samego zastępcę dyrektora wywiadu… był tutaj przed kilkoma laty. Ale obecność wysokiego rangą pracownika CIA też jest dla nich nobilitacją. — I tak samo załatwiłeś przepustkę dla Laurel? — Prawdę mówiąc, zrobił to mój asystent. Opisaliśmy ją jako specjalistkę z dziedziny psychiatrii z ramienia Połączonych Służb Wywiadowczych i teoretycznie jest to nawet zgodne z prawdą. Ma kod dostępu dwanaście Apięćdziesiąt sześć J, standardowy dla całego Parrish Island. Co prawda prośba
o wpisanie jej na listę uczestników wystosowana w ostatniej chwili jest dość nietypowa, ale nie całkiem niespotykana, zwłaszcza w przypadku kontaktów ze służbami wywiadowczymi Stanów Zjednoczonych. — Ale przecież ludzie z ochrony Forum Ekonomicznego nie uwierzyli ci raczej na słowo. — Oczywiście, że nie. Skontaktowali się z Langley, połączyli się z moim biurem, co jest standardową procedurą, i odbyli długą rozmowę z moim asystentem. O ile mi wiadomo, wyjaśnił im, że chodzi o „szczególną przysługę” dla dyrektora Agencji i sekretarza stanu. A potem podał im specjalny kod dostępu, w celu weryfikacji. W praktyce jednak ten kod nie pozwala uzyskać najważniejszych informacji, bo do nich ma dostęp jedynie ściśle określona grupa osób, sam trzon, jak się ją nazywa. Mówiąc krótko, udało im się zdobyć tylko listę uczestników delegacji, potwierdzenie ich tożsamości i informacje o ich uprawnieniach. I to im wystarczyło. — Wiesz co? Prawie zrozumiałem, co właśnie powiedziałeś. — Ambler przekrzywił głowę. — Zaraz… sam mówiłeś, że tutejszy system bezpieczeństwa jest nie do złamania. — W sumie tak. Tyle że złamać można wszystko i wszystkich. — A więc możesz załatwić przepustkę dla mnie? — Hm, niech no pomyślę. Czy jesteś zarejestrowanym pracownikiem CIA? — Caston mrugnął i przewrócił oczami. — A może jesteś funkcjonariuszem Połączonych Służb Wywiadowczych? Gdyby ktoś zadzwonił do Langley, by potwierdzić twój status i rangę, co by mu powiedziano? — Ale… — Harrison Ambler nie istnieje — uciął Caston. — A może już zapomniałeś? Nie chciałem ci tego przypominać, lecz zostałeś wykasowany. Światowe Forum Ekonomiczne posługuje się danymi, bitami i bajtami. To forum cyfrowych sygnatur, cyfrowych akt, cyfrowych potwierdzeń. Łatwiej byłoby zdobyć przepustkę dla Wielkiej Stopy, Yeti albo dla Potwora z Loch Ness. One też nie istnieją, ale przynajmniej możesz przeczytać o nich w internecie. — Skończyłeś? — Obawiam się, że wszyscy skończyliśmy. — Oczy Castona zabłysły. — Przez cały czas sądziłem, że masz w rezerwie jakiś wielki sprytny plan. Ale okazuje się, że jesteś jeszcze bardziej narwany, niż sądziłem. Pakujesz się na oślep w kłopoty,
nie mając żadnego planu! Nie myślisz perspektywicznie, bo w ogóle nie myślisz. Od początku nasze szanse były bliskie zera. A teraz wynoszą nawet mniej niż zero. Ambler poczuł, jakby siła ciążenia nagle się podwoiła — kończyny miał jak z ołowiu. — Wyjaśnij mi, jak tu działa system wydawania przepustek. — Nie zdołasz wejść do środka na piękne oczy, jeżeli o to pytasz — burknął Caston. — I żadna z twoich sprytnych zagrywek się tu nie sprawdzi. Zapomnij o blefie czy próbie wejrzenia komukolwiek do głowy. System tutaj jest prosty i prawie nie do pokonania. Rozpiął guziki szarej wełniano-poliestrowej marynarki. Ambler poczuł lekką woń naftaliny i zauważył, że audytor nosi identyfikator na białym nylonowym pasku na szyi. Identyfikator był zwodniczo prosty — biały prostokątny kawałek plastiku ze zdjęciem Castona po lewej stronie, obok nazwiska; poniżej znajdował się srebrny kwadratowy hologram, a nad nim niebieski pasek. Obrócił kartę w dłoniach; na odwrocie był pasek magnetyczny. — Mój jest taki sam — powiedziała Laurel. — Nie wygląda na zbyt skomplikowany. Nie mógłbyś ukraść jednego i go odpowiednio spreparować? Caston pokręcił głową. — Przy wejściu przeciągasz kartą przez czytnik. Karta wczytuje cyfrową sygnaturę, która wydobywa z komputera dane gościa. Komputer przy wejściu ma najpotężniejsze zabezpieczenia, jakich można się spodziewać w takim miejscu; jest „wyizolowany”. Innymi słowy działa samodzielnie, nie jest podłączony do internetu, nie można się do niego włamać. Co więcej, przy monitorze stoi strażnik, który czuwa nad całą operacją, a kiedy karta jest wczytywana, na ekranie pojawiają się dane personalne i zdjęcie gościa. Chodzi o to, że jeśli nie jesteś zarejestrowany w tym komputerze, to masz przechlapane. — To ma być rzetelna opinia eksperta? — Nie należy też zapominać o wykrywaczu metali, przez który musisz przejść, jak na lotnisku — ciągnął Caston. — Kurtki, klucze i tego typu rzeczy są przepuszczane przez aparaturę rentgenowską. — Czy to wystarczy, by zatrzymać zamachowca? — spytała Laurel. — Mówimy o kimś, kto planował tę operację od wielu miesięcy, może nawet dłużej — odparł Caston, po czym spojrzał na Amblera. — Masz jakieś dwie godziny.
Ambler podszedł do miejsca, gdzie stała Laurel, i wyjrzał przez okno; było chmurne, ponure popołudnie. Zaczął sypać śnieg, jeszcze niezbyt mocno, ale jednostajnie. Jakie miał możliwości wyboru? Poczuł narastającą panikę; wiedział, że musi ją pohamować, bo mogła go sparaliżować, zdławić, zagłuszyć jego instynkt. — A gdybyś powiedział, że zgubiłeś swoją kartę? — spytała Laurel. — Przeprosiliby i poprosili, żebyś opuścił centrum konferencyjne — odparł Caston. — Widziałem takie zdarzenie, kiedy byłem tu kilka lat temu. I nie obchodzi ich, czy jesteś królem Maroka. Wszyscy na tym terenie noszą na szyjach identyfikatory. — Nawet przywódcy państw? — spytała Laurel. — Widziałem wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych. Miał na sobie granatowy garnitur i żółty krawat. A poniżej krawata wisiał plastikowy identyfikator. To proste i doskonałe rozwiązanie. Z tymi ludźmi nie ma żartów. Przez trzydzieści lat nie doszło tu do żadnego incydentu ze złamaniem systemu bezpieczeństwa, a powody tego są oczywiste. Kiedy Ambler odwrócił się od okna, Laurel popatrzyła na niego z wyczekiwaniem. — Musi być jakiś sposób, prawda? Czynnik ludzki, jak zawsze mawiasz. Wydało mu się, że jej słowa dobiegły z bardzo daleka. W jego umyśle kotłowały się kolejne scenariusze, a on analizował je i odrzucał, jeden po drugim. Niemal każda struktura organizacyjna ma słabe punkty. Ludzie czasem zawodzą, ponieważ w codziennych działaniach nie zawsze można trzymać się ściśle procedur, potrzebna jest pewna doza elastyczności. Jednak podczas corocznych spotkań w ramach Światowego Forum Ekonomicznego obowiązywały inne standardy. To był zjazd, szczególne wydarzenie trwające zaledwie tydzień. Tu zasady były wyjątkowo rygorystyczne. Wszystko trwało zbyt krótko, by ochrona miała czas popaść w rutynę. Wzrok Amblera padł na czarną ekologiczną torbę z logo Światowego Forum Ekonomicznego, którą przyniósł Caston. Znajdowały się w niej materiały reklamowe i informacyjne, które otrzymywał każdy uczestnik. Sięgnął po nią i rozłożył zawartość na łóżku. Był tu egzemplarz „Globalnej Agendy”, pisma ŚFE przygotowanego specjalnie na potrzeby zjazdu, oraz biały kołonotatnik ze szczegółowym planem wydarzeń. Ambler przejrzał go dokładnie, nie mogąc się nadziwić tematom spotkań: „Zarządzanie wodą pitną: w czyich rękach?”,
„Zabezpieczenie globalnego systemu opieki zdrowotnej”, „Przyszłość polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych”, „Bezpieczeństwo jednostki a bezpieczeństwo narodowe: przyjaciele czy wrogowie?”, „Ku nowemu Bretton Woods”. Była tam również lista przemówień, które mieli wygłosić sekretarz generalny ONZ, wiceprezydent Stanów Zjednoczonych, prezydent Pakistanu i inni politycy; przemówienie prezydenta Liu Anga zostało oznaczone jako najważniejsze. Ambler zamknął kołonotatnik i sięgnął po nieduży, ale gruby album zawierający listę wszystkich „uczestników” ŚFE, prawie tysiąc pięćset stron opatrzonych zdjęciami i krótką notką biograficzną przy każdej z osób. — Spójrzcie na te wszystkie twarze — rzekł Ambler i przewracając kciukiem kartki, wprawił je w ruch, tak że powstało coś w rodzaju prymitywnej animacji. — Jak jedno wielkie policyjne okazanie — zauważyła Laurel. Atmosfera w pokoju coraz bardziej gęstniała. Nagle Caston wyprężył się jak struna. — Policyjne okazanie — powtórzył głośno. Ambler dostrzegł w oczach Castona coś, co go przeraziło — gałki oczne audytora prawie wywróciły się w oczodołach. — O czym ty mówisz? — spytał z przejęciem. — Powinno się ich zakazać — odrzekł Caston. — Okazań policyjnych. Przez nie pada mnóstwo błędnych wyroków skazujących. Współczynnik błędu jest nie do przyjęcia. — Jesteś wyczerpany — powiedziała pospiesznie Laurel i zaniepokojona odwróciła się do Amblera. — W pociągu w ogóle nie spał. — Niech mówi — rzekł półgłosem Ambler. — Naoczni świadkowie są często zawodni — rzekł Caston. — Widzisz, jak ktoś robi coś złego, i dochodzisz do przekonania, że jedna z osób na okazaniu może być tą, którą wtedy widziałeś. Patrzysz więc i wybierasz osobę najbardziej podobną do przestępcy, którego zapamiętałeś. — Czemu miałoby to stanowić jakiś problem? — Laurel sprawiała wrażenie zakłopotanej. — Ponieważ osoba najbardziej podobna niekoniecznie musi być tą samą, którą wtedy widziałeś. „To numer cztery”, mówią. Albo: „To numer dwa”. A czasem numer cztery albo numer dwa to policjant, podstawiona osoba, statysta, i wtedy nie dzieje się nic złego, nikomu nie stanie się krzywda. Śledczy dziękują świadkowi i odsyłają go do domu. Ale czasem się zdarza, że świadek wskaże
podejrzanego. Nie prawdziwego, faktycznego sprawcę, lecz podejrzanego. Bo ten akurat najbardziej przypomina faceta, którego świadek zapamiętał. Ale to nie jest człowiek, który dopuścił się takiego lub innego czynu. I nagle masz sytuację, w której naoczny świadek zeznaje przeciwko podejrzanemu. Na pytanie śledczego: „Czy może pan wskazać mężczyznę, którego widział pan tamtej nocy?” świadek odpowiada: „Tak, to ten”. Robi się niezły młyn, ale przysięgli w sądzie wierzą świadkowi. Oczywiście istnieje sposób na dotarcie do prawdy i ustalenie, co naprawdę świadek widział, bez żadnych przekłamań. Trzeba to robić kolejno, pokazywać jedno zdjęcie po drugim, nie wszystkie naraz, lecz każde z osobna. Pytasz: „Czy to był ten? Tak czy nie?”. Jeżeli skorzystasz z tej metody, współczynnik błędnej identyfikacji spada z siedmiu do niespełna jednego procenta. To oburzające, że ludzie pełniący funkcję stróżów prawa nie przyswoili sobie podstawowej wiedzy z dziedziny statystyki. — Caston uniósł wzrok i nagle się ożywił. — Ale do czego zmierzam? Otóż prawda jest taka, że często nawet odpowiedź zbliżona do poprawnej jest uważana za właściwą. — Zamrugał i dodał: — Dane w tej kwestii nie pozostawiają żadnych wątpliwości. Musimy zatem znaleźć osobę, która jest do ciebie najbardziej podobna. Tysiąc pięćset twarzy to zbiór dający pewne możliwości. Ambler nie odpowiedział od razu, dopiero kiedy Caston stanął przy nim, zaczął wertować album, szybko, metodycznie, raz po raz śliniąc palec i przewracając kolejne strony w niemal mechaniczny sposób. — Chcę, żebyś też spojrzała na te zdjęcia — zwrócił się do Laurel. — Jeżeli któreś będzie podobne, zorientujesz się od razu. Nie myśl. Po prostu patrz. Jeżeli trafimy na to właściwe zdjęcie, będziesz wiedziała od razu. Twarze przepływały w tempie po dwie na sekundę. — Zaczekaj — rzuciła Laurel. Caston przykleił małą prostokątną samoprzylepną karteczkę na wskazanej przez nią stronie i powiedział: — Dalej. Ambler kontynuował, przerzucając dalszych kilkaset stron, aż w końcu na jednej się zatrzymał. Caston także na tej nalepił niedużą karteczkę, a Ambler powrócił do wertowania albumu. Kiedy pojawiła się twarz Ashtona Palmera, na chwilę się zatrzymał. Nikt nic nie powiedział. To nie było konieczne. Tak samo było, gdy natrafili na jednej ze stron na fotografię Ellen Whitfield. Była wciąż na swój sposób dość atrakcyjna, a jej mentor prezentował się dystyngowanie, ale ich
inteligencja i ambicje zostały zamknięte na zdjęciach formatu znaczka pocztowego. Ich twarze nie zdradzały niczego i mogły jedynie mącić umysł. Zanim Ambler skończył przeglądanie albumu, oznakowane zostały aż cztery strony. Ambler podał album Castonowi. — Masz świeże spojrzenie. Przyjrzyj się. Porównaj. Caston popatrzył na każde z czterech zdjęć. — Ten trzeci — rzucił, podając album Laurel. — Chyba trzeci — powiedziała, choć z większym wahaniem. Ambler otworzył album na trzeciej znaczonej stronie, wyrwał ją i przeczytał biografię mężczyzny na zdjęciu. — Nie powiedziałbym, że podobieństwo jest łudzące — rzekł, jakby do siebie. — Ale prawie nie pamiętam, jak teraz wyglądam. — Znów spojrzał na czarno-białe zdjęcie. Mężczyzna wydawał się emanować surowością, graniczącą nieomal z zawziętością, choć trudno było stwierdzić, czy było to odzwierciedleniem charakteru tego człowieka, czy po prostu tak wyszedł na fotografii. Nazywał się Jozef Vrabel i był prezesem V&S Slovakia, firmy z siedzibą w Bratysławie, specjalizującej się w „rozwiązaniach, usługach i produktach bezprzewodowych oraz systemach zabezpieczeń usług sieciowych”. — Nie chcę psuć nastroju — wtrąciła Laurel. — Ale jak mielibyśmy zdobyć identyfikator tego faceta? — Mnie nie pytaj — odparł Caston, wzruszając ramionami. — Zapytaj naszego specjalisty od „czynnika ludzkiego”. — Damy radę go znaleźć? — Ambler spojrzał na Castona, a potem znów wyjrzał przez okno. Na dachu, dwa piętra wyżej, pełniło służbę dwóch strzelców wyborowych. Wiedział o tym. Ale co komu po broni, gdy brak celu, do którego można mierzyć? Co za ironia, że musiał teraz okpić tych, którzy podobnie jak on dbali o bezpieczeństwo tego miejsca. Wrogowie jego wrogów byli jego wrogami. Wzrok Amblera padł na długi granatowy mur, solidną, lecz ruchomą zaporę ustawioną przed zewnętrzną, wykonaną z lanego betonu ścianą centrum kongresowego. Na całej jego długości widniały duże białe prostokąty z niebieskim napisem ŚWIATOWE FORUM EKONOMICZNE w trzech linijkach z cienkimi półksiężycami wplecionymi w każde „o”. Po lewej miał tablicę z tym samym napisem i strzałkami wskazującymi wejście dla mediów i personelu. Strach, brak nadziei i nieopisany gniew wezbrały w nim, tworząc w efekcie stop silniejszy od każdego z poszczególnych elementów składowych — czystą
determinację. Potrzebował dłuższej chwili, zanim uświadomił sobie, że Caston wciąż coś mówi. — Cuda technologii — ciągnął geniusz od księgowości. — W centrum konferencyjnym i wielu tutejszych hotelach założono wewnętrzną sieć. Wszystko zaprojektowano w taki sposób, żeby można było znaleźć osoby, których się szuka. To bardzo ważne podczas tej konferencji. — Czy kiedy byłeś tu poprzednio, miałeś okazję zapoznać się z działaniem tej sieci? Buszowałeś po niej trochę? — spytał Ambler. — Ja nie buszuję po sieci — padło w odpowiedzi. — Ja ją analizuję. W lobby jest terminal. Można wpisać nazwisko i dowiedzieć się, w których spotkaniach zamierza uczestniczyć poszukiwana osoba. Bo na każde ze spotkań trzeba się wcześniej zapisać. A potem… — Potem go znajdziesz, powiesz, że wynikła jakaś pilna sprawa, i wyprowadzisz poza teren centrum kongresowego. Caston zakasłał. — Ja? — Jak dobrze umiesz kłamać? Audytor zamyślił się na chwilę. — Przeciętnie. — To powinno wystarczyć. — Ambler wyciągnął rękę i zachęcającym gestem ścisnął go za ramię. — Czasami warto coś zrobić, nawet jeżeli nie robi się tego najlepiej. — Gdybym mogła jakoś pomóc… — zaczęła Laurel. — Będziesz mi potrzebna na froncie logistycznym — odparł. — Będę potrzebował lornetki albo jakiegoś innego sprzętu tego typu. Czegoś, co wyostrza wzrok. W centrum jest ponad tysiąc osób. Zgodnie z harmonogramem, prezydent Chin ma wygłosić przemówienie w sali kongresowej. — To największa sala na tym terenie — rzekł Caston. — Ma co najmniej tysiąc miejsc. Może nawet więcej. — To mnóstwo twarzy, a ja nie będę w stanie zbliżyć się do każdej z osób. — Będziesz zwracał na siebie uwagę, chodząc z lornetką na szyi — zauważyła Laurel. — A to nie byłoby wskazane. — Masz na myśli monitoring ochrony? — Cała sala znajduje się pod kontrolą kamer — wyjaśniła. — A w dodatku jest tam wielu przedstawicieli mediów, nadających przekaz na żywo.
— Skąd wiesz? — Rozmawiałam z jednym z kamerzystów. To może okazać się przydatne. Okazuje się, że ŚFE nagrywa wszystkie spotkania i przemówienia na swój użytek, ale co bardziej znaczące wydarzenia, sesje plenarne i niektóre otwarte zebrania są transmitowane przez największe światowe media. BBC, CNN International, SKY TV, SBC… Te kamery mają niesamowite obiektywy, spojrzałam przez wizjer jednej z nich. Ambler uniósł brwi. — I tak sobie pomyślałam, że mógłbyś użyć jednej z kamer, a konkretnie funkcji zoom. Kamery telewizyjne są duże, ale mimo wszystko poręczne i mają naprawdę mocne funkcje przybliżania obrazu. To lepsze niż lornetka. No i nie zwracałbyś na siebie uwagi. Ambler niemal podskoczył z radości. — Boże, Laurel… — Nie bądź taki wstrząśnięty tym, że przyszedł mi do głowy niezły pomysł — zażartowała. — Zastanawiam się tylko, dlaczego prezes V and S Slovakia miałby taszczyć kamerę do sali kongresowej? — Gdy znajdziesz się na terenie, to już nie będzie miało znaczenia — odezwał się Caston. — Potrzebujesz identyfikatora, żeby dostać się do środka. Gdy już tam wejdziesz, nikt nie będzie zwracał na ciebie większej uwagi. Na identyfikatorze jest tylko zdjęcie i nazwisko. Więc jak już cię wpuszczą, możesz sobie być, kim chcesz. — A co z wniesieniem kamery? — zapytał Ambler. — To żaden problem — odezwała się Laurel. — Wiem, gdzie można zdobyć parę sztuk. Facet, z którym rozmawiałam, pokazał mi cały magazyn pełen kamer. — Posłuchaj, Laurel, nie jesteś przeszkolona do działań… — Dryfujesz na tratwie ratunkowej i chcesz sprawdzić, czy ktoś, kto z tobą jest, ma patent żeglarski? — parsknął drwiąco Caston. — Sądziłem, że tutaj to ja ściśle przestrzegam wszystkich przepisów. — Prawdę mówiąc, to mnie łatwiej byłoby się dostać do tego magazynu niż „Jozefowi Vrablowi” — dodała Laurel. — Zdążyłam już zaprzyjaźnić się z chłopakami, którzy stale tam zaglądają — oznajmiła i udawanym zalotnym tonem dorzuciła: — Może i brak mi umiejętności, ale mam pewne… atrybuty. Ambler spojrzał na nią. — Nie wiem, w jaki sposób miałabyś… Laurel uśmiechnęła się pogodnie.
— Ale ja wiem. ••• To zabawne, pomyślał Adrian Choi, siedząc za schludnym biurkiem Claytona Castona, że szef, przebywając za granicą, potrafił wymyślić dla niego równie dużo różnych zajęć, co wtedy, gdy znajdował się w firmie. Ostatnie telefony Castona były pospieszne, ponaglające i… tajemnicze. Mnóstwo nagłych żądań, żadnych wyjaśnień. To wszystko było bardzo zagadkowe. Adrianowi bardzo się to spodobało. Uwielbiał nawet lekkiego porannego kaca. Kaca! To było coś nowego. Raczej coś w stylu… Dereka St. Johna. Na kartach awanturniczo-przygodowych powieści Clive’a McCarthy’ego Derek St. John często nadużywał alkoholu. „Nadmiar to wciąż za mało” — mawiał. Innym jego powiedzonkiem było: „Natychmiastowa rekompensata to sprawdzian mojej cierpliwości”. W ramach swoich obowiązków regularnie spędzał całe wieczory, uwodząc piękne kobiety, zamawiając kosztownego szampana o francuskich nazwach, których Adrian nie był w stanie wymówić, a rano nieodmiennie miał kaca. „To się wymawia »Sin-jin« — tłumaczył cierpliwie superszpieg tym kobietom, które miały z tym pewien problem. — Z akcentem na »sin«”. Derek St. John miał nawet specjalny sposób na kaca, opisany w Operacji Atlantyda — koktajl, w którego skład wchodziły surowe jajka, ale Adrian nie uważał jedzenia jajek na surowo za dobry pomysł. Nie, Adrian nie spędził wieczoru z długonogą supermodelką, będącą wspólniczką sparaliżowanego przestępcy żyjącego w środowisku zerowego ciążenia, na satelicie krążącym wokół Ziemi, tak jak bohater powieści Operacja Atlantyda. Nic z tych rzeczy. Wieczór Adriana był znacznie bardziej przyziemny. Gdy się nad tym zastanawiał, poczuł nawet lekkie wyrzuty sumienia, co w ogóle nie było w stylu Dereka St. Johna. Nazywała się Caitlin Easton i była asystentką do spraw administracyjnych w Centrum Połączonych Zasobów. Przez telefon jej głos brzmiał kusząco i żartobliwie, kiedy ją do siebie przekonał, ale kiedy się w końcu spotkali w Grenville’s Grill, musiał ukryć rozczarowanie. Była znacznie grubsza, niż się spodziewał, a przy chrapce nosa zaczął się jej robić pryszcz. Miejsce wybrane na spotkanie również nie było nadzwyczajne, ot, zwykły bar restauracyjny, w którym obsługa bezceremonialnie kładła przed klientem laminowane karty dań, serwowała frytki w irytujących małych koszyczkach
wyłożonych serwetkami i przebijała firmowe kanapki wykałaczkami, ale tak się złożyło, że lokal znajdował się blisko miejsc, gdzie obydwoje mieszkali. W miarę jednak jak rozmowa się rozkręcała, Adrian uznał, że Caitlin ma poczucie humoru, i uznał ten wieczór za przyjemnie spędzony. Kiedy powiedział, że nazywa się Adrian Choi, z akcentem na „oj”, zaśmiała się, choć chyba sama nie wiedziała z czego. Śmiała się z wielu rzeczy, które mówił, nawet jeśli nie były szczególnie zabawne, i to rozbroiło go do reszty. Ta dziewczyna była naprawdę zabawna. Skąd więc ten kac moralny? No cóż, przecież ją wykorzystał. Powiedział: „Wiesz, jeśli po pracy nie jesteś zajęta, to moglibyśmy skoczyć gdzieś na jednego i przy okazji coś przekąsić”. Nie powiedział: „Macie coś, czego potrzebuje mój szef”. W tej sytuacji to, co robił, można by porównać z tajną operacją. Ale Caitlin Easton nie była wrogą agentką, lecz zwykłą urzędniczką średniego szczebla. Zadzwonił telefon — połączenie wewnętrzne. Caitlin? Tak, to była ona. Wziął głęboki oddech. — No, cześć — powiedział, zaskakując sam siebie, bardziej rozluźniony, niż mógłby się spodziewać. — Cześć. — Fajnie było wczoraj wieczorem. — Taa… fajnie było. — Zniżyła głos — Posłuchaj, mam coś dla ciebie. — Naprawdę? — Nie chcę, żebyś miał przechlapane u szefa, no wiesz… — Mówisz o…? — Uhm-hm. — Caitlin, nie wiem, jak mam ci dziękować. — Coś wymyślisz. — Zachichotała. Adrian zaczerwienił się. ••• Gdy Ambler po raz pierwszy zobaczył Jozefa Vrabla na żywo, poczuł lekkie zniechęcenie. Człowiek, którego wybrał jako swego sobowtóra, był niskim, niezbyt imponującym mężczyzną mierzącym zaledwie metr sześćdziesiąt trzy wzrostu, o małej głowie, wąskich barkach i wydatnym brzuchu wylewającym się ponad szerokimi biodrami; wyglądał jak dziecięcy bączek. Jeśli jednak Caston
miał rację, przypominał Amblera z twarzy, a przynajmniej na tyle, by ktoś nieprzypatrujący mu się uważniej, zdołał na pierwszy rzut oka dostrzec raczej podobieństwa niż różnice pomiędzy nimi. — Nie rozumiem — powtarzał raz po raz słowacki biznesmen, ubrany w ciemnoszary garnitur z gabardyny, gdy Caston wyprowadził go z centrum kongresowego. Ciężkie chmury, które przysłoniły słońce, sprawiły, że ulica wyglądała jak rzeźba wykuta w szarym kamieniu. — Wiem, to szaleństwo — rzekł Caston — ale Agencja wynegocjowała już umowę ze Slovakia Telecom i to nasza ostatnia szansa na wprowadzenie ewentualnych zmian. Jeżeli nic nie zrobimy, umowa zacznie obowiązywać od jutra. — Dlaczego nikt się ze mną nie skontaktował w tej sprawie? To jakiś absurd, takie działanie na ostatnią chwilę. — Słowak mówił po angielsku płynnie, choć z wyraźnym akcentem. — Dziwi pana, że rząd Stanów Zjednoczonych źle to wszystko zaaranżował? Pyta pan, jak to możliwe, żeby nasz rząd niewłaściwie kierował licytacją? Słowak prychnął. — W sumie, skoro tak pan to ujął… Ambler, który wcześniej zajął miejsce po drugiej stronie ulicy, szybko podszedł do niego. — Pan Vrabel? Jestem Andy Halverson z amerykańskiego Wydziału Zamówień Publicznych. Pan Clay twierdzi, że popełniliśmy poważny błąd, który może nas wiele kosztować. Muszę się dowiedzieć, czy ma rację. Caston odchrząknął. — Oferta jest o dwadzieścia procent wyższa od obowiązujących w tym momencie cen umów telekomunikacyjnych. Nawet biorąc pod uwagę zabezpieczenia bankowe, absolutnie nie możemy sobie pozwolić na podpisanie jej — O dwadzieścia procent wyższa!? — rzucił krępy Słowak. — To niemożliwe! Trzeba było zwrócić się z tym do nas wcześniej. Caston odwrócił się do Amblera i wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: „A nie mówiłem?”. Ambler zachowywał się jak biurokrata, który choć obawiał się represji w przyszłości, niemniej jednak był zdeterminowany zapobiec kryzysowi, póki to jeszcze możliwe.
— Zajmuje się tym u nas wielu urzędników — powiedział zdecydowanym tonem. — Ale chyba żaden z nich nie pokwapił się, żeby sprawdzić, jak wygląda sytuacja poza Bratysławą. Prawda jest taka, że powiedziano nam, iż Slovakia Telecom jest monopolistą na tym rynku. — Dwa lata temu może rzeczywiście tak było — rzekł Caston, gdy Vrabel zaczął prychać z niedowierzaniem. — Masz podpisać kontrakt wart dwieście milionów dolarów, Andy, a wasi ludzie opierają się na analizie rynku sprzed dwóch lat? Cieszę się, że to nie ja będę musiał tłumaczyć się z tego przed kongresem. Ambler zauważył, że Vrabel stopniowo zaczyna się prostować — człowiek przypominający budową ciała dziecięcy bączek prężył się dumnie. Irytacja wynikająca z faktu, że został wyciągnięty z sesji „Dwie gospodarki, jeden sojusz”, powoli ustępowała miejsca zadowoleniu, z jakim obserwował litanię wzajemnych oskarżeń pomiędzy dwoma wysoko postawionymi amerykańskimi urzędnikami, i perspektywie nader lukratywnego kontraktu z Amerykanami. Na twarzy Słowaka pojawił się szeroki uśmiech. — Panowie, problem wyłonił się późno, ale nie za późno. Myślę, że możemy się dogadać i zrobić wspólnie interes. Dwaj Amerykanie zaprowadzili go do niedużego pokoju konferencyjnego na drugim piętrze hotelu Belvedere, który miał być wolny jeszcze przez godzinę, aż zjawi się tam grupa robocza z ASEAN — Stowarzyszenia Narodów Azji Południowo-Wschodniej. Ambler wiedział, że sala będzie do ich dyspozycji choćby tylko przez krótki czas — jeśli tylko sprawią wrażenie, że mają prawo się w niej znaleźć. Personel hotelu, zaskoczony ich widokiem, uzna, że to ktoś od nich popełnił błąd, a zważywszy na liczbę przebywających tu VIP-ów, nikt nie zechce się narażać i będzie raczej próbował załagodzić sytuację, by nikogo nie urazić. Laurel, ubrana w szarą spódnicę i białą bluzkę, spotkała się z nimi w niewielkiej sali konferencyjnej i podeszła do Jozefa Vrabla z czarnym przedmiotem przypominającym różdżkę. — To czysta formalność — wyjaśnił przepraszającym tonem Ambler. — Zgodnie z procedurą, kiedy dyskutujemy w ustronnym miejscu na pewne tematy, związane z tajnymi informacjami, musimy sprawdzić, czy uczestnicy spotkania nie mają podsłuchów. Laurel przesunęła urządzenie sporządzone z dwóch pilotów do telewizora wzdłuż kończyn, a następnie torsu mężczyzny. Kiedy zbliżyła „czujnik” do identyfikatora, powiedziała:
— Pozwoli pan, że to zdejmę. Obawiam się, że chip w karcie zakłóca sygnał. Vrabel pozwolił na to, lekko skinąwszy głową, a Laurel stanęła za nim, udając, że sprawdza czujnikiem jego plecy. — Wszystko w porządku — oznajmiła w końcu. Ponownie założyła mu nylonowy sznurek na szyję i wsunęła kartę do kieszonki marynarki. Ponieważ nikt nie patrzył na identyfikator, kiedy już miał go na sobie, Vrabel nie mógł zobaczyć, że jego identyfikator zastąpiono kartą członkowską Triple A. — Proszę spocząć — rzekł Ambler, wykonując szarmancki gest ręką. — Może kawy? — Poproszę o herbatę — odparł Słowak. — Wobec tego niech będzie herbata. — Ambler odwrócił się do Castona: — Masz warunki oferty? — To znaczy, czy mam je tutaj? Możemy pobrać zaszyfrowane pliki, ale musielibyśmy skorzystać z naszego komputera. — Caston mówił swoje kwestie powoli, jakby z zakłopotaniem. — Ma bezpieczne łącze. — Chryste Panie! — rzucił Ambler. — W hotelu Schatzalp? Chyba nie spodziewasz się, że pan Vrabel będzie się fatygował stąd aż do Schatzalp. To za daleko. Pan ma mnóstwo zajęć. Zapomnij o tym. Daj spokój. — Ale to nie jest dobra umowa — rzekł Caston. — Nie możesz tak po prostu… — Trudno, będę musiał za to beknąć. — Ambler odwrócił się do Słowaka. — Przepraszam, że zabraliśmy panu czas. — Panowie, proszę, wasz kraj zasługuje na to co najlepsze — powiedział wielkodusznie Vrabel. — Nie wolno dopuścić, aby z powodu niekompetencji urzędników poszły na marne trud i zaangażowanie wielu osób. Mamy wspólny interes. Wsadźcie mnie do kolejki linowej. Prawdę mówiąc, miałem nadzieję zwiedzić Schatzalp. Podobno to miejsce, którego nie wolno przegapić. — Na pewno chce pan się tam wybrać? — Absolutnie — odparł Słowak, prezentując uśmiech za dwieście milionów dolarów. — Absolutnie. ••• Przy głównym wejściu do centrum kongresowego szybko poruszająca się kolejka przepływała pomiędzy dwoma mobilnymi stalowymi bramkami i nie mniej imponującym ludzkim kordonem żandarmów wojskowych
o zaczerwienionych z zimna policzkach i z obłoczkami pary wypływającymi spomiędzy ich ust przy każdym wydechu. Tuż za bramką, po lewej stronie, znajdowała się olbrzymia, sprawnie obsługiwana szatnia. Dalej była bramka bezpieczeństwa, przy której stało sześciu strażników. Ambler niespiesznie zdjął płaszcz, oklepał go, jakby się obawiał, że mógłby coś zostawić w jednej z kieszeni. Potrzebował trochę czasu, żeby przed nim i za nim zebrało się sporo ludzi. Miał na sobie marynarkę, ale był bez krawata, a na jego szyi wisiał identyfikator na wysokości trzeciego guzika koszuli. Wreszcie zauważył grupkę mężczyzn i kobiet przechodzących przez bramkę i raźnym krokiem ruszył w stronę stanowiska ochrony. — Ale dzisiaj ziąb! — zwrócił się do mężczyzny siedzącego przy monitorze, starając się mówić z lekkim akcentem z Europy Wschodniej. — Ale wy to już chyba do tego przywykliście! — Przyłożył kartę do czytnika i przez chwilę rozcierał dłońmi policzki, jakby chciał je rozgrzać. Mężczyzna przy monitorze spojrzał na ekran, a potem na niego. Gdy światełko przy bramce zmieniło się na zielone, Ambler pchnął metalową bramkę. Był w środku. Poczuł, że coś w jego wnętrzu zatrzepotało, jak mały spłoszony ptak, i zdał sobie sprawę, że to nadzieja. Nadzieja. Być może najbardziej niebezpieczna ze wszystkich emocji i najbardziej pożądana.
Rozdział 32
Wewnątrz poczuł się tak, jakby wyszedł z ciemnego teatru na światło dzienne. Każdy kąt jasno oświetlony, ściany i podłogi w ciepłych odcieniach beżu, brązu i ochry. Na ścianie wielkiego atrium, po lewej, wisiały mapy — całe kontynenty lub ich fragmenty — w różnych odcieniach brązu, poprzecinane zakrzywionymi liniami południków i równoleżników. Ambler wszedł w głąb rozbrzmiewającego gwarem pomieszczenia, ekstremalnie wyczulony na całe otoczenie. Sufit, sześć metrów nad nim, był półkulistą płaszczyzną z wąskich, drewnianych desek, dzięki czemu człowiek odnosił wrażenie, jakby znalazł się wewnątrz olbrzymiej arki. Przystanął przy okrągłych stolikach ze szkła, gdzie podawano kawę. Pomiędzy nimi rozstawiono brązowe doniczki z orchideami. Na brązowoczerwonej ścianie litery układały się w napis CAFÉ ŚWIAT. Ściana była ozdobiona umieszczonymi poziomo nazwami krajów, poprzecinanymi biegnącymi pionowo nazwami stolic, jak w krzyżówce. Stolice były w kolorze białym, państwa w ciemnobrązowym z wyjątkiem wspólnych liter. W POLAND i WARSAW było to „A”; w MOZAMBIQUE i MAPUTO — „O”. INDIA i NEW DELHI przecinały się w miejscu „I”. Ambler zastanawiał się nad skargami ze strony takich państw, jak Peru czy Włochy. Wciąż nie mógł się nadziwić, jak wielką wagę przykładano tu do najdrobniejszych szczegółów. Doroczne forum odbywało się w ostatnim tygodniu stycznia; potem wszystkie ściany zostaną przemalowane, rzeźby i dekoracje trafią do magazynów, a jednak ozdoby wyglądały tak, jakby były wystawione na widok publiczny przez okrągły rok. W kawiarni Świat było jakieś dwadzieścia osób, głównie siedzących na krzesełkach z przezroczystego pleksiglasu. Zobaczył przystojną, choć nieco męską kobietę w granatowym spodnium, z ciężkim pierścionkiem na jednym palcu i szalem zarzuconym wokół szyi; gdy podszedł bliżej, spostrzegł, że jej identyfikator nie jest biały, jak u innych, lecz niebieski, a szal osłania słuchawki, których akurat nie używała. Nieco dalej ujrzał mężczyznę o przyjaznej kwadratowej twarzy, której policzki wkrótce zrobią się obwisłe. Miał okulary w grubych oprawkach i z bursztynowymi szkłami, a jego marynarka z trudem opinała gruby brzuch. Musiał być Niemcem lub Austriakiem, uznał Ambler. Rozmawiał z innym gościem, który stał odwrócony
do Amblera plecami, miał rozwichrzone siwe włosy i ciemnogranatowy garnitur. Zapewne byli bankierami inwestycyjnymi; trochę za bardzo cieszyli się z obecności, co wskazywało na to, że są raczej gośćmi niż uczestnikami. Przy innym stoliku mężczyzna wyglądający na zamożnego, o starannie zaczesanych, przyprószonych siwizną włosach, układał jakieś papiery; jego oczy za szkłami okularów w drucianych oprawkach wydawały się beznamiętne. Sprawiał wrażenie człowieka, który zna zasady i nigdy ich nie łamie. Rozmawiający z nim mężczyzna w jaśniejszym garniturze, z siwiejącymi kasztanowymi włosami gestykulował z ożywieniem, ale na jego rozmówcy najwyraźniej nie robiło to wrażenia — pozostał obojętny. Trzeci mężczyzna, w różowo-niebieskiej koszuli, do której dobrał krawat w grochy — musiał być Brytyjczykiem lub chciałby za niego uchodzić — nachylił się do dwóch pozostałych i przysłuchiwał się rozmowie, gotów w każdej chwili się do niej włączyć. Był jakiś niepokój kryjący się pod jego pozorną jowialnością; sprawiał wrażenie kogoś, kto nie bierze udziału w dyskusji, lecz z drugiej strony nie chce się poczuć z niej wykluczony. Żaden z tych trzech nie był człowiekiem, którego Ambler poszukiwał. ••• Na końcu długiego korytarza na dolnym poziomie centrum kongresowego Caston przyłożył komórkę do ucha, wytężając słuch, by nie przegapić szczegółowego sprawozdania Adriana. Od czasu do czasu zadawał posępnym tonem jakieś pytanie. Zaczynając pracę w Inspektoracie Kontroli Wewnętrznej, Adrian nie tak ją sobie wyobrażał, ale się nie skarżył. Prawdę mówiąc, Caston odniósł wrażenie, że jego asystent ucieszył się, mogąc dla odmiany choć przez chwilę odgrywać rolę shifu. ••• Ambler zszedł po schodach z czerwonobrązowego granitu na antresolę przypominającą balkon w operze. Na korytarzu znikającym za schodami wisiała niebieska tablica z napisem STUDIO TELEWIZYJNE; prawdopodobnie to właśnie tu dziennikarze różnych stacji mogli przeprowadzać wywiady z uczestniczącymi w forum prominentami. Na drzwiach sąsiedniego pomieszczenia wisiała tabliczka z napisem SALA DO ROZMÓW DWUSTRONNYCH. Na antresoli ruch
odbywał się głównie w lewą stronę, ku kolejnemu miejscu spotkań, z wiklinowymi fotelami i barem, na którym ustawiono mnóstwo małych butelek i puszek, głównie z napojami gazowanymi i sokami. Na zawieszonych wysoko na ścianie ekranach wyświetlano grafik imprez i fragmenty nagrań z niektórych znaczących spotkań. Gdy Ambler podszedł bliżej, stwierdził, że oferowano tu napoje orzeźwiające z całego świata: fruktsodę, napój cytrynowy ze Szwecji; appletiser, gazowany sok jabłkowy z Republiki Południowej Afryki; mazaa, indyjski napój o smaku mango, a nawet titán, agrestowy napój gazowany z Meksyku. Oenzetowska kolekcja napojów bezalkoholowych, pomyślał z ironią Ambler. Jeszcze większą popularnością cieszyła się pobliska kafejka internetowa, z krzesłami ustawionymi w łuk i komputerami podłączonymi do wewnętrznej sieci; poszczególne stanowiska poprzedzielane były wąskimi zbiornikami z przezroczystym płynem, w którym unosiły się bąbelki. Dziesiątki palców uderzały w dziesiątki klawiatur; twarze przepełnione znudzeniem, satysfakcją, niepewnością, agresją. Ale nic go nie zaalarmowało. Zszedł z antresoli i dostrzegł rozległą przestrzeń poniżej, prawdziwe terrarium władzy. Na olbrzymiej ceglanej ścianie naprzeciwko widniały potężne afrykańskie i polinezyjskie płaskorzeźby, dziwnie kontrastujące z flagami Światowego Forum Ekonomicznego zawieszonymi wzdłuż półtorametrowego występu ściany. Ambler zszedł po schodach i wmieszał się w gwarny tłum. Spojrzawszy na zegarek, zaczął przedzierać się przez ciżbę. Wczesnym popołudniem, w przerwie pomiędzy sesjami, zebrało się w tej sali wielu ludzi; jedli kanapki oferowane na srebrnych tacach i popijali je napojami bezalkoholowymi. W powietrzu unosił się zapach drogich perfum, wody kolońskiej, wody po goleniu i lakierów do włosów, nie wspominając już o tacach z Bündnerfleisch na trójkątnych kawałkach pumpernikla, stanowiących tutejszy przysmak. Ambler zwolnił i zaczął się rozglądać. Młody krępy mężczyzna w niemodnym, lecz dobrze skrojonym garniturze — o którego jakości świadczył fakt, że w pierwszej chwili nie dostrzegało się sporej tuszy właściciela — stał w otoczeniu nie najlepiej ubranych ludzi. Wodził wzrokiem wokoło, wychwytując wszystko prócz tych, którzy znajdowali się najbliżej niego. Od czasu do czasu rzucał jakąś uwagę do stojącej blisko niego czarnowłosej kobiety bez wcięcia w talii. Był prawdopodobnie nowym przywódcą jednego z krajów bałtyckich, wypatrującym okazji do zawarcia intratnych zagranicznych kontraktów. W którymś momencie coś go zaintrygowało, a Ambler
podążył za jego spojrzeniem. Po drugiej stronie sali dostrzegł młodą, apetycznie krągłą blondynkę, najwyraźniej małżonkę niskiego, wymizerowanego plutokraty stojącego obok niej. Ambler skinął głową mężczyźnie w niemodnym garniturze, a ten odpowiedział tym samym, przyjaźnie, ale też niepewnie, jakby pytał: JESTEŚ KIMŚ WAŻNYM? Jego spojrzenie mówiło, że tego nie wie i nie ufa samemu sobie. Ambler wyczuł, że towarzyszące mu osoby pokrzepiają go, ale są też źródłem upokorzeń. Przywykł do tego, że był zawsze osobą numer jeden. Tu, w Davos, zaliczał się do trzeciej ligi i irytowało go to, że członkowie jego świty mogą naocznie się o tym przekonać. Parę metrów dalej starszy, elegancki amerykański miliarder — którego koncern zajmował się oprogramowaniem dla przedsiębiorstw, otoczony był gromadą ludzi próbujących zamienić z nim choć słowo, usiłujących, jak świergoczące modemy, nawiązać połączenie. Dla kontrastu, z politykiem z krajów bałtyckich mało kto próbował nawiązać kontakt wzrokowy. W hierarchii obowiązującej w Davos przywódcy niewielkich państw znajdowali się daleko w tyle za szefami wielkich międzynarodowych korporacji. Globalizacja i zmiany struktur w wielkich koncernach wbrew powszechnym przypuszczeniom nie znosiły hierarchii, lecz ustanowiły nową. Idąc dalej, Ambler tylko się w tym upewniał. Jedni urastali we własnych oczach, napawając się uwagą, jaką przyciągali, inni kurczyli się w sobie z powodu braku zainteresowania. Jeszcze inni po prostu cieszyli się, mogąc chłonąć to samo powietrze co obecni pośród nich giganci. Kolejne kanapki znikały z tac, by nasycić apetyty zamożnych, choć Ambler wątpił, żeby ktokolwiek w ogóle czuł ich smak. Uwaga była skupiona na czymś innym. Przedsiębiorcy społeczni, jak nazywali siebie szefowie organizacji charytatywnych — widząc, że w dzisiejszych czasach liczy się wyłącznie język biznesu — dyskutowali z zaangażowaniem między sobą, a jeszcze bardziej zawzięcie debatowali z właścicielami komercyjnych firm, bo liczyli na ich wsparcie finansowe. Przystojny młody Hindus rozmawiał z ożywieniem z zachodnim biznesmenem o krzaczastych siwych brwiach i uszach, z których wystawały kępki włosów. — Wszyscy stawiamy sobie za zadanie ustalenie tego, co nie funkcjonuje, a potem to naprawiamy — mówił młody człowiek. — Trzeba zrozumieć, co szwankuje, a następnie usunąć usterkę. Na pewno często macie z tym do czynienia w Royal Goldfields. — Poniekąd — odparł burkliwie starszy mężczyzna.
— Zna pan to powiedzenie: „Daj człowiekowi rybę, a tego dnia zaspokoi głód. Naucz go łowić ryby…”. — …a zacznie z tobą rywalizować — dokończył ochrypłym głosem starszy mężczyzna, szef koncernu wydobywczego. Białe zęby błysnęły na tle ciemnobrązowej skóry Hindusa. Ambler wątpił, by jego rozmówca dostrzegł irytację młodego człowieka. — Ale prawdziwym wyzwaniem jest modernizacja rybołówstwa. I jego racjonalne wykorzystanie. Sprawienie, żeby na siebie zarabiało. Mówiąc w przenośni, rzecz jasna. Chodzi nam o rozwiązania przynoszące długotrwałe, wymierne zyski. Nie o szybki jednorazowy zarobek. Przebijając się przez tłum, Ambler wychwytywał fragmenty rozmów. — Był pan na śniadaniu u prokuratora okręgowego? — Owszem, na razie nie jesteśmy dużą firmą, ale prężnie się rozwijamy. — Teraz już wiem, dlaczego łatwiej jest zrozumieć frankofońskich ministrów z Afryki niż ich francuskich odpowiedników: zawsze mówią powoli i wyraźnie, tak jak ich uczono tego w szkole. Przyglądał się dziesiątkom twarzy; wiele z nich widział tylko fragmentarycznie, przesłonięte przez innych rozmówców. W tłumie przy barze wychwycił parę oczu, z których biła nienawiść, i postanowił podejść bliżej, aby lepiej się przyjrzeć. Gdy tam dotarł, zauważył mężczyznę dręczonego przez człowieka w garniturze z czarnej wełny i z kiepsko zawiązanym krawatem. To musiał być jakiś naukowiec, zapewne ze znanej i szanowanej uczelni, mogący poszczycić się nie lada reputacją. — Z całym szacunkiem, ale nie sądzę, by zdawał pan sobie w pełni sprawę z tego, co tu się dzieje — mówił naukowiec. „Z całym szacunkiem” to jeden z tych zwrotów, które znaczą coś dokładnie przeciwnego, w rodzaju „całkiem dobre”, gdy mówi się na przykład o mleku, którego termin przydatności do spożycia właśnie minął. — Chodzi mi o to, że może nie bez powodu nie ma cię w rządzie od czasów prezydentury Cartera. Z całym szacunkiem, Stu! Rozmówca naukowca przymrużył oczy i uśmiechnął się, by ukryć w ten sposób złość. — Nikt nie może zaprzeczyć, że wskaźnik rozwoju Chin jest imponujący — odparł. — Ale pytanie brzmi: czy ten trend się utrzyma i jakie mogą być tego
globalne konsekwencje oraz czy nie jesteśmy przypadkiem świadkami powstawania kolejnej bańki, tak jak w przypadku lokat zagranicznych. — Obudź się i przejrzyj na oczy! To nie żadna bańka. To wielka fala przypływu i prędzej, niż się wam zdaje, zmyje wasze małe zamki z piasku. Ambler podejrzewał, że naukowiec zawsze mówił tym dziwnie nosowym, napastliwym głosem. Zapewne szczycił się swoją szczerością, ale nie zdawał sobie sprawy, że ludzie mogą go postrzegać jako impertynenta. Ambler odwrócił się i ruszył zdecydowanym krokiem. Nagle drogę zastąpił mu jakiś mężczyzna i spojrzał na niego z wyraźnym zdumieniem. Odezwał się w słowiańskim języku, którego Ambler nie zrozumiał. — Słucham? — Ambler przyłożył palec do ucha, dając znak, że nie rozumie, o co chodzi. Tęgi i prawie łysy mężczyzna, czerwony na twarzy, odezwał się ponownie, tym razem po angielsku. — Powiedziałem, że nie wiem, kim pan jest, ale nie jest pan osobą, której identyfikator pan nosi. — Wskazał na plakietkę. — Znam Jozefa Vrabla. I pan nim nie jest. ••• Na drugim końcu korytarza Clayton Caston uśmiechał się uprzejmie, ale był cały rozdygotany. — Pani podsekretarz Whitfield? — zapytał. Podsekretarz odwróciła się do niego. — Słucham? — Spojrzała na niskiego audytora z góry, dosłownie i w przenośni, otaksowując go wzrokiem. — Nazywam się Clayton Caston. Jestem z CIA, z Inspektoratu Kontroli Wewnętrznej. — Na Whitfield te słowa nie zrobiły żadnego wrażenia. — Mam pilną wiadomość od dyrektora Agencji. Whitfield odwróciła się do afrykańskiego dygnitarza, z którym rozmawiała. — Przepraszam na chwilę — powiedziała i zwróciła się do Castona: — Jak sobie radzi Owen? — Chyba wszyscy miewaliśmy lepsze dni — odparł zduszonym głosem Caston. — Zechce pani pójść ze mną? To bardzo ważne. Pokiwała lekko głową.
— Oczywiście. Pospiesznie zaprowadził ją do pobliskiego pokoju oznaczonego tabliczką z napisem ROZMOWY DWUSTRONNE 2. Kiedy Whitfield weszła do środka i zobaczyła Ashtona Palmera siedzącego na jednym z białych skórzanych foteli, odwróciła się do urzędnika z CIA. — Co to ma znaczyć? — zapytała aroganckim tonem. Caston zamknął drzwi i ruchem ręki zaprosił ją, by usiadła. Wziął głęboki oddech, zanim sam zajął miejsce w fotelu. — Pani podsekretarz Whitfield, profesorze Palmer, będę się streszczał, choć nie da się za bardzo skrócić tej historii, ale zrobię co w mojej mocy. Od czasu do czasu audytorzy natrafiają na rzeczy, z którymi woleliby nigdy się nie zetknąć. — Przepraszam, czy mamy tu do czynienia ze śledztwem prowadzonym na własną rękę? — spytał siwowłosy uczony o wydatnym czole. Caston lekko się zaczerwienił. — Służby wywiadowcze Stanów Zjednoczonych mają, jak państwu wiadomo, strukturę patchworkową. Jeden wydział może nie mieć pojęcia o operacji autoryzowanej przez drugi. Dopóki przestrzega się zgodnych z prawem procedur, natura tych operacji nie wchodzi w zakres moich kompetencji. Jeśli chodzi o tajne służby… no cóż, powiedzmy, że ich działania są… — Tajne — podpowiedziała Whitfield. — Właśnie. Wiążą się z tym inne poufne działania i czynności. Wyobraźmy sobie jednak, że analiza danych ze źródeł jawnych doprowadziłaby do odkrycia operacji, prawdziwej bomby, której skutki mogą być potencjalnie katastrofalne, zwłaszcza gdyby doszło do ujawnienia samej operacji. — Uznałabym, że osoba ujawniająca tę operację powinna zostać uznana za odpowiedzialną za owe katastrofalne skutki — odparła gładko Whitfield. Na chwilę zacisnęła usta, a potem dodała: — To logiczne, nieprawdaż? Była elegancką kobietą, ale miała w sobie coś zabójczego i groźnego, uznał Caston. Dość ostre rysy twarzy były złagodzone przez kasztanowe włosy, a ciemnoniebieskie oczy miały w sobie bezdenną głębię. — Czy to o tym rozmawiał pan z dyrektorem Agencji? — spytał Palmer. — Najpierw chciałem pomówić o tym z państwem — odrzekł audytor. — Roztropnie — przyznał naukowiec. Wzrok miał czujny, ale bez cienia lęku. — Bardzo roztropnie.
— Nie rozumiecie państwo — ciągnął Caston. — Chodzi o to, że skoro ja byłem w stanie do tego dojść, łącząc ze sobą poszczególne informacje, a w tym przypadku pewne dane należące do kategorii jawnych, to inni też mogą to zrobić. — Dane? — Palmer zamrugał. — Ich zakres jest dość szeroki, począwszy od zakupów biletów na samolot oraz odbywanych podróży, po płatności dla zagranicznych urzędników. W grę wchodzą również niejasności w wykorzystaniu zasobów JSO i wiele, bardzo wiele innych szczegółów, o których wolałbym tu nie wspominać. Palmer i Whitfield popatrzyli na siebie. — Panie Caston — zaczął profesor. — Oboje doceniamy pańską troskę oraz ostrożność. Obawiam się jednak, że zaangażował się pan w sprawy, które pana przerastają. — Sprawy, które są rozstrzygane na najwyższych poziomach decyzyjnych — wtrąciła Whitfield. — Wciąż nie potraficie państwo zrozumieć powodu mego zaniepokojenia? — Pańskiego zaniepokojenia? — Whitfield spojrzała na niego surowo i uśmiechnęła się drwiąco. — Nie wątpię, że podzieli je również dyrektor Agencji. Jej uśmiech natychmiast zgasł. — Mówiąc najogólniej, byliście niedbali — rzekł Caston. — Zostawiliście za sobą ślady cyfrowe. To, co ja zdołałem odnaleźć, znajdą też inni. Zastanawiam się, czy braliście to pod uwagę, gdy wasze kurze móżdżki zaczęły obmyślać tę poronioną operację. Whitfield zjeżyła się. — Nie wiem, o czym pan mówi, i wątpię, aby sam pan to wiedział. Te insynuacje zaczynają mnie już nużyć. — Mówię o zabiciu prezydenta Liu Anga. Czy wyraziłem się dość jasno? Palmer zbladł. — Pan bredzi… — Dobra, dość już tego — uciął Caston. — To, czego się dowiedziałem, jest w stanie odkryć każdy kompetentny śledczy. Jeżeli wasza operacja się powiedzie, wina spadnie na nasz rząd. Sprawa jest prosta i oczywista. — Kwintylian, rzymski retoryk, mówił, że niezamierzony kalambur to solecyzm, błąd językowy — wtrącił Palmer, uśmiechając się pod nosem.
— Do cholery! — rzucił Caston. — Wy, zbuntowani wojownicy działający na własną rękę! Wszyscy jesteście tacy sami! Nigdy nie myślicie perspektywicznie. Tak jesteście zamotani w swoich szaradach, fortelach i knowaniach, że gdy coś idzie nie tak, zawsze jesteście tym mocno zaskoczeni. Przestrzegałem procedur, trzymałem się zasad, siedziałem cicho, dając wam kredyt zaufania. Nie chciałem uwierzyć, że moglibyście się porwać na coś takiego. Teraz widzę, że się pomyliłem. Zamierzam niezwłocznie złożyć raport bezpośrednio do dyrektora Agencji. — Panie Caston, jestem pod wrażeniem, z jaką powagą podchodzi pan do swojej pracy. — Ton Whitfield nagle stał się serdeczny. — Proszę wybaczyć, jeśli pana uraziłam. Operacja, o której pan mówi, jest ściśle tajna. Oczywiście ufamy pańskiej dyskrecji i pańskim osądom, bądź co bądź cieszy się pan zasłużoną reputacją. Chcemy jednak, aby i pan nam zaufał. — Nie pomagacie mi w tym. Zachowujecie się, jakbym przyłapał was na paleniu w miejscu, w którym obowiązuje zakaz palenia. Prawda jest taka, że wasza „ściśle tajna operacja” jest równie tajna jak ślub Liz Taylor. Pytam was więc: co, do cholery, zamierzacie z tym zrobić? Bo nie mogę wam pomóc, jeśli wy nie zechcecie pomóc mnie. Muszę zrozumieć, co to wszystko ma znaczyć. — Proszę nie lekceważyć wysiłku, jaki włożyliśmy w planowanie tej operacji — powiedziała podsekretarz. — I korzyści, jakie może nam przynieść. — A konkretnie? Odwróciła się do siedzącego obok niej mężczyzny. — Mówimy tu o historii, panie Caston — odezwał się siwowłosy naukowiec. — Mówimy tu o historii i o jej tworzeniu. — Jest pan historykiem — burknął audytor. — Czyli zajmował się pan studiowaniem przeszłości. Co pan wie o przyszłości? — To bardzo dobre pytanie — rzekł Palmer z uśmiechem, który jednak szybko znikł z jego ust. — Moje badania nauczyły mnie jednego. Jedyną rzeczą groźniejszą od próby zmiany biegu historii jest jej nie podjęcie. — To się nie trzyma kupy. — Historia, zwłaszcza w obecnych czasach, jest jak auto wyścigowe. Prowadzenie go bywa niebezpieczne. — Delikatnie powiedziane. Palmer znów się uśmiechnął. — Ale jeszcze niebezpieczniej jest, jeśli jedzie samo. Uznaliśmy po prostu, że nie chcemy być pasażerami w pojeździe, za którego kierownicą nie ma kierowcy.
— Dość tych abstrakcji. Mówimy o głowie państwa. O przywódcy uwielbianym przez cały świat. — Ludzi sądzić należy po efektach ich poczynań, a nie po ich intencjach — rzekł Palmer. — A te efekty muszą zostać oszacowane w oparciu o techniki analiz projekcji historycznych. — Chce pan powiedzieć, że woli pan chińskiego despotę niż chińskiego demokratę? — spytał Caston, przełknąwszy głośno ślinę. — Z punktu widzenia świata nie ma wątpliwości, co jest lepsze. Despotyzm, tradycje autokratyczne, czy to w formie monarchicznej, czy totalitarnej, pozwalają utrzymać w zamknięciu puszkę Pandory. Czy kiedy był pan dzieckiem, nigdy panu nie mówiono, że gdyby wszyscy ludzie w Chinach równocześnie podskoczyli, Ziemia zostałaby wytrącona ze swojej osi? Despotyzm, jak pan to nazywa, pozwala powstrzymać naród chiński przed wykonaniem tego skoku. To despotyzm pęta Chińczykom stopy. Serce Castona biło jak szalone. — To, co robicie, wy dwoje… — Proszę zauważyć, że my dwoje nic nie robimy — odezwała się Whitfield. — O, nie. Czy widzi nas pan w tej sali? Nawet nie ma nas na miejscu spodziewanego… incydentu. Jesteśmy tutaj. I jak może potwierdzić wiele osób, jesteśmy tu z panem, panie Caston. — Na prywatnym spotkaniu — dodał Palmer, a na jego ustach pojawił się chłodny uśmiech. — Z urzędnikiem CIA. — To także może poświadczyć wiele osób. — Podsekretarz uśmiechnęła się promiennie. — Gdybyśmy zatem rzeczywiście coś planowali, oznaczałoby to, że i pan jest w tę sprawę zamieszany. — Wątpię, by ktokolwiek próbował wyciągać tak daleko idące wnioski — rzekł Palmer. — Podejrzenia zostaną skierowane w zupełnie inną stronę. — To właśnie staram się wam uświadomić — powiedział Caston. — Podejrzenie padnie na rząd Stanów Zjednoczonych. — Otóż to. I właśnie na to liczymy — odrzekła Whitfield. — Przykro mi, ale kalkulacje geopolityczne nie są zwykle domeną audytorów. Wymagamy jedynie pańskiej dyskrecji. Nie płacą panu za opinie na temat tak złożonych wydarzeń. Ale wszystkie ewentualności zostały gruntownie zbadane przez nasze najświatlejsze umysły… powinnam raczej powiedzieć: przez jeden, najświatlejszy umysł. — Spojrzała z podziwem na Palmera.
— Chwileczkę. Jeżeli rząd Stanów Zjednoczonych będzie podejrzany… — zaczął Caston, ale Palmer wszedł mu w słowo. — Będzie podejrzany, ale nic poza tym. Departament Stanu określa to mianem konstruktywnej dwuznaczności. I na to właśnie stawiamy. Na podejrzenia niepoparte twardymi dowodami, na przypuszczenia, ale bez stuprocentowej pewności. Domysły podszyte kolejnymi domysłami, z których powstanie nowy potężny mur, umocniony zaprawą podejrzeń. — Jak Wielki Mur Chiński? Palmer i Whitfield znów wymienili spojrzenia. — Nieźle pan to ujął, Caston — skwitował siwowłosy naukowiec. — Nowy chiński mur, tak, o tym tu właśnie mówimy. — To najlepszy sposób na uwięzienie tygrysa. A jak uczy historia, jest tylko jeden sposób na opasanie Chin murem: pozwolić Chińczykom, aby sami go zbudowali — rzekł powoli Caston. — Cóż, wygląda na to, że nawet mimowolnie podziela pan nasze zdanie. Obaj rozumiemy przewagę logiki. Obaj zgadzamy się, że emocje, nawet moralność, muszą skapitulować przed czystą potęgą rozumu. Powiedziałbym, że to całkiem niezły początek. — Wciąż mnie nie przekonaliście — rzekł audytor. — Może ten świat jest bardziej nieuporządkowany i mniej kontrolowany, niż wam się wydaje. Uważacie się za twórców historii. Ale z mojego punktu widzenia jesteście tylko parą dzieciaków bawiących się zapałkami. W świecie, który jest przeraźliwie łatwopalny. — Proszę mi zaufać, panie Caston. Dokonałem gruntownej oceny ryzyka. — Tu nie chodzi o ryzyko. To coś, czego ludzie tacy jak wy nigdy nie zrozumieją. Chodzi o niepewność. Wydaje się wam, że możecie oszacować prawdopodobieństwo rozwoju przyszłych wydarzeń, takich jak to. Technicznie rzecz biorąc, robimy to przez cały czas. Ale to bzdura. Wykazujecie się ignorancją. Ryzyko można ocenić, opierając się na rachunku prawdopodobieństwa. A w tym przypadku prawdopodobieństwa przyszłych zdarzeń po prostu nie da się wyliczyć. To jest właśnie niepewność. Tak naprawdę nawet nie wiecie, czego nie wiecie. Chce pan porozmawiać o rozumie? Zacznijmy od tego, że popełnił pan podstawowy błąd konceptualny. Pomylił pan teorię z rzeczywistością, model z rzeczą, którą chciał pan w tym modelu wyobrazić. Pańskie teorie nigdy nie pozostawiały miejsca dla najbardziej podstawowego i elementarnego czynnika
w historii ludzkości: niepewności. A właśnie ona zawsze wraca i na koniec gryzie cały cholerny świat w tyłek. — I mówi pan to z przekonaniem? Jak o czymś oczywistym? — odparował Palmer. Na chwilę jego niewzruszona postawa zmieniła się, ale zaraz znów ją odzyskał. — Czy może istnieje tylko ryzyko, że to nastąpi? Pan zapomniał o zasadzie Heraklita: jedyną stałą rzeczą jest zmiana. Zaniechanie działania także jest działaniem. Mówi pan o zagrożeniu wynikającym z działania, jakby istniała jakaś alternatywa. Ale jej nie ma. Co by się stało, gdybyśmy pozostawili Liu Anga przy życiu? To w sumie przecież także jest działanie. Jaką wówczas ponosilibyśmy odpowiedzialność? Przeprowadził pan analizę ryzyka tej sytuacji? My tak. Nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki, nic nigdy nie pozostaje takie samo. Heraklit rozumiał to już pięćset lat przed naszą erą i jego słowa sprawdzają się także w porządku cywilizacyjnym, którego wtedy nie byłby nawet sobie w stanie wyobrazić. Wydaje mi się, że teraz logika naszego postępowania jest zrozumiała. Caston prychnął. — Wasza logika ma więcej dziur niż durszlak. Prawda jest taka, że pchacie ten kraj na drogę otwartego konfliktu, być może nawet wojny. — Stany Zjednoczone zawsze najlepiej sobie radziły, gdy stały na krawędzi wojny — odparł Palmer beznamiętnym tonem, jak znudzony wykładowca. — Panika, kryzys, takie rzeczy zawsze miały miejsce w czasach pokoju. A zimna wojna, okres niekończących się konfliktów na niewielką skalę? To właśnie ona pozwoliła nam zyskać status dominującego w świecie supermocarstwa. — Amerykanie nie lubią dominacji w świecie — wtrąciła podsekretarz Whitfield. — Ale jednej rzeczy nie znoszą jeszcze bardziej. Perspektywy, że ten status mógłby uzyskać ktoś inny. Audytor ciężko westchnął. — Ale perspektywa wojny globalnej… — Zachowuje się pan, jakby należało unikać wszelkich konfliktów, a ja jako historyk muszę zwrócić uwagę na pewien paradoks, którego pan chyba nie dostrzega. Naród mający w zwyczaju unikanie wojen zwykle do nich zachęca… a raczej zachęca do aktów wrogości, wiodących w efekcie do ich własnej zagłady. Heraklit też to dostrzegał. „Wojna jest ojcem wszystkiego, jest królem wszystkiego. Niektórych czyni bogami, innych czyni mężczyznami, jeszcze innych czyni niewolnikami, a niektórych ludźmi wolnymi”. To jego słowa.
— Ma pan nadzieję stać się bogiem, profesorze Palmer? — spytał słabym głosem Caston. — Bynajmniej. Ale jako Amerykanin nie chcę stać się niewolnikiem. A niewolnictwo w dwudziestym pierwszym wieku nie będzie oznaczać stalowych kajdan, lecz ekonomiczne i polityczne okowy, których nic już nie zdoła skruszyć. Dwudziesty wiek był czasem wolności Ameryki. Decydując się na bezczynność, pan i panu podobni wybieracie nowy wiek amerykańskiego niewolnictwa. Może pan prawić kazania o niepewności. Wiem, że ona istnieje. Ale to nie usprawiedliwia bierności w obliczu agresji. Dlaczego mielibyśmy pozwolić, by pochłonął nas wir wydarzeń, skoro możemy pomóc je kształtować? — Palmer mówił teraz jak wykładowca uniwersytecki. — Widzi pan, panie Caston, bieg historii jest zbyt ważny, aby można było pozostawić go dziełu przypadku. ••• Ambler przyjrzał się uważnie twarzy Słowaka: zakłopotanie pogłębiało się, nieubłaganie zmieniając się w twardą skorupę podejrzliwości. Spojrzał na identyfikator mężczyzny: Jan Skodova. Kim on był? Urzędnikiem państwowym? Kolegą w interesach, a może rywalem? Uśmiechnął się szeroko. — Ma pan rację. Byliśmy razem na seminarium. Zamieniliśmy się identyfikatorami, tak dla żartu. — Pauza. — Pan też chyba musiał tam być. — Wyciągnął rękę — Bill Becker z EDS, z Teksasu. Proszę mi powiedzieć, skąd pan zna mojego nowego przyjaciela, Joego? — Ja… ee… jestem biznesmenem z firmy Slovakia Utilities. A gdzie jest w ogóle Jozef? — Oczy mężczyzny zalśniły jak dwa antracyty. Cholera, nie ma czasu! — A ma pan może wizytówkę? — zapytał Ambler i udał, że sięga po swoją. Słowak niepewnie wyłuskał wizytówkę z wewnętrznej kieszeni marynarki. Ambler patrzył na nią przez chwilę, po czym schował do kieszeni. — Chwileczkę, pan jest tym gościem z Koszyc, od kablówki? Joe wspominał mi o panu. Na twarzy Skodovy pojawił się przebłysk niepewności; Ambler poszedł za ciosem. — Jeżeli nie ma pan teraz nic do roboty, może pan pójść ze mną. Joe i ja urządziliśmy sobie małą pogawędkę w niedużym prywatnym saloniku na tyłach.
Wpadłem tu na chwilę, żeby przepłukać gardło, ale nie przepadam za tłumem. Wygląda na to, że pan i ja możemy ubić interes. Słyszał pan o Electronic Data Systems? — Gdzie jest Jozef? — Słowak zadał to pytanie uprzejmie, lecz zdecydowanie. — Zaprowadzę pana do niego. Ale najpierw muszę załatwić dla niego butelkę śliwowicy, jak obiecałem. Jan Skodova poszedł za nim. Ambler wziął butelkę śliwowicy od niezbyt mocno protestującego barmana, po czym poprowadził słowackiego biznesmena korytarzem w stronę ciągu niewielkich pokoi. Wszedł do pierwszego, którego drzwi były uchylone, co oznaczało, że pomieszczenie jest wolne. Jan Skodova wszedł za nim do środka, rozejrzał się i rzucił niepewnie: — Czekam na wyjaśnienia. — Był tu, zaledwie przed chwilą. — Ambler zamknął za sobą drzwi. — Pewnie poszedł się odlać. Niecałą minutę później opuścił pokój sam. Skodova będzie nieprzytomny przynajmniej godzinę, dwie. Ambler usadowił go na krześle, z głową i ramionami opartymi o blat stolika i przodem koszuli zalanym alkoholem; butelkę z tym, co zostało ze zdobycznej śliwowicy, postawił na stole. Każdy, kto by tu wszedł, doszedłby do oczywistych wniosków i wybrał inny pokój na spotkanie. Rozwiązanie nie było idealne, ale musiało wystarczyć. Obserwował tłum, zgodnie z ruchem wskazówek zegara, a potem odwrotnie, wyczulony na wszelkie oznaki lęku, zazdrości, próżności i rozgoryczenia. Spojrzał na zegarek. Była za kwadrans piąta — zostało piętnaście minut do rozpoczęcia wielkiego przemówienia prezydenta Chin podczas konferencyjnej sesji plenarnej. Ambler zauważył, że ludzie zaczęli się już schodzić do sali kongresowej, do której wejście znajdowało się naprzeciwko schodów. Drzwiami po drugiej stronie sali wchodzili kamerzyści, ubrani nieco swobodniej niż uczestnicy konferencji i zaopatrzeni w służbowy sprzęt. Serce zabiło mu żywiej w piersi. Dostrzegł kobietę w koszulowej bluzce i dżinsach, ze zmierzwionymi kasztanowymi włosami i ponownie poczuł w piersi tę małą trzepoczącą się ptaszynę. Nadzieję. Tym razem nadzieja naprawdę go uskrzydliła. Laurel zrobiła dokładnie to, co zapowiedziała, zjawiła się punktualnie i załatwiła sprzęt. „Będziesz mnie potrzebował” — powiedziała. Chryste, ileż w tym było niedopowiedzenia. Potrzebował jej tak bardzo… Po chwili oboje wymknęli się na pusty balkon nad salą kongresową.
— Za parę minut zaczną się schodzić ekipy z kamerami — powiedziała Laurel. — Zdejmij marynarkę i krawat, to nie będziesz się wyróżniał. Jej oczy, pełne miłości i oddania, przemawiały do niego w sposób, którego nie dałoby się ująć w słowach. Szybko wcisnął marynarkę i krawat do jednej ze skrzyń na sprzęt, których tu nie brakowało. Laurel wyciągnęła rękę i rozwichrzyła mu włosy; wymuskany wygląd, właściwy dla uczestnika Forum, nie pasował do kamerzysty. — Wygląda nieźle — oceniła w końcu. — Masz już jakiś trop? — Jeszcze nie. — Ambler poczuł, jak zalewa go fala rozpaczy. Starał się ją przegnać, zarówno ze swego głosu, jak i z serca. — Gdzie Caston? — Pewnie rozmawia ze swoim asystentem, ostatnio stale do niego wydzwania. Ambler pokiwał głową, ale nic nie powiedział: nawet mówienie przychodziło mu teraz z trudem. W ciągu najbliższych paru minut odniesie zwycięstwo albo przegra. Tak po prostu. To wszystko. — Mamy tu dwie kamery. Dla ciebie załatwiłam taką z czterdziestoośmiokrotnym przybliżeniem. — Podała mu pękatą kamerę ze złożonym trójnogiem. Oba urządzenia miały oliwkowozieloną barwę. — Dzięki — rzucił, chociaż chciał powiedzieć: „Kocham cię ponad życie”. — Myślisz, że będzie siedział z przodu? — To możliwe — odparł ochryple. Westchnął ciężko. — Ale równie dobrze może być gdzieś z tyłu. Możliwości jest za wiele. — Najważniejsze, że się tutaj dostałeś. Rób, co do ciebie należy. — Odważnie nadała tym słowom jowialny ton, a przecież udawała. Ambler wyczuł, że tak jak on jest śmiertelnie przerażona. Skutki stresu mogą być paradoksalne i nieprzewidywalne jak wlanie paliwa do silnika. Czasami powoduje to wzrost mocy. A kiedy indziej zalany silnik gaśnie. Tak wiele zależało od następnych kilku minut. Rób, co do ciebie należy. A jeśli nie zdoła? Jeśli nie zrobi tego, co do niego należy? Liu Ang był ukochanym przywódcą największego narodu na świecie, nie tylko nadzieją dla swego ludu, lecz dla całego świata. Jedno naciśnięcie spustu mogło tę nadzieję unicestwić. Chiny zostaną zepchnięte ze starannie wytyczonej drogi pokojowej ewolucji i skierowane na kurs kolizyjny, a skutki tej katastrofy będą niewyobrażalne. Pałające gniewem, wzburzone milionowe masy będą domagać się zemsty. Ślepa furia spotęgowana w milionach istnień mogła stanowić większe
zagrożenie niż wszystko, z czym do tej pory miała do czynienia populacja tej planety. W imitującym dziedziniec holu wielcy i prawi — oraz ci z prawością na bakier — jedli kanapki, zerkali na swoje drogie zegarki i chłonąc atmosferę władzy, zaczęli zmierzać w stronę sali kongresowej. Oczywiście byli podekscytowani, choć większość z nich nie dała tego po sobie okazać. Liu Ang był zbyt ważnym przywódcą i choć można się spierać, czy jako mąż stanu odgrywał teraz najistotniejszą rolę w świecie, z całą pewnością trudno mu było odmówić skuteczności. Wizjonerów było wielu, jednak Liu Ang potrafił urzeczywistniać swoje wizje. Te myśli kłębiły się w głowie Amblera, mącąc mu umysł. Musiał je stamtąd przegnać. Jeśli chciał widzieć wyraźnie, musiał przestać w ogóle myśleć. Stawka nigdy nie była wyższa. I chyba wyższa już być nie mogła. ••• Sala kongresowa była większa, niż mu się początkowo wydawało. Ustawienie krzeseł, tak by stały jedno przy drugim, ale żeby ich chromowane części się nie stykały, musiało zająć parę godzin. Na każdym siedzeniu leżały opakowane w folię słuchawki, przez które uczestnicy spotkania mogli odbierać symultaniczne tłumaczenie treści wystąpienia prezydenta Liu Anga w jednym z dziesięciu języków, w zależności od wyboru kanału. Gdy tłum wpływał do sali, Ambler postanowił przez nią przejść, aby przyjrzeć się ludziom, nie posługując się jeszcze obiektywem kamery. Chciał zobaczyć twarze zebranych gołym okiem, korzystając z większej mobilności. Popatrzył na przednią część sali. Na dwóch niebieskich panelach po obu stronach sceny widniało znajome logo Światowego Forum Ekonomicznego. W tylnej części sceny znajdował się wielki panel wyglądający jak szachownica, z niebieskimi kwadratami ozdobionymi tym samym logo. Przypominało to trochę obrazy Chucka Close’a. Na górze zawieszono duży ekran, dzięki któremu osoby siedzące z tyłu sali plenarnej będą mogły widzieć mówcę. Ambler znów spojrzał na zegarek, a potem się rozejrzał; prawie wszystkie miejsca były już zajęte — to zdumiewające, jak szybko się to stało. Chiński przywódca miał w ciągu najbliższych paru minut pojawić się na scenie. Ambler przeszedł wzdłuż pierwszego rzędu, jakby szukał wolnego miejsca. Wodził wzrokiem od jednej twarzy do drugiej i widział tylko banalne przejawy
nadętego, przerośniętego poczucia własnej wartości. Pulchny mężczyzna z wąskim notesem do stenografii emanował niepokojem typowym dla dziennikarza, któremu właśnie mija ustalony termin złożenia tekstu do redakcji; szczupły mężczyzna w marynarce w szarą kratę, prawdopodobnie ciężko harujący menedżer funduszu hedgingowego, zadowolony, jakby za chwilę miał dostąpić zaszczytu spotkania z samym prezesem. Kobieta, którą Ambler zapamiętał mgliście ze zdjęć, prezes firmy technologicznej, blondynka o nienagannej fryzurze, wyglądała na zamyśloną, jakby ustalała w głowie przebieg czekającej ją ważnej rozmowy biznesowej. Srebrnowłosy mężczyzna w okularach z drucianymi oprawkami i dwuogniskowymi szkłami miał czoło upstrzone plamami wątrobianymi, a brwi tak gęste, że można by je szczotkować; przeglądał instrukcję obsługi zestawu słuchawkowego i miał tak zrezygnowaną minę, jakby doszły go właśnie wieści o spadku cen akcji. Ambler przemaszerował powoli wzdłuż przejścia po prawej i uważnie przyjrzał się fotografowi uzbrojonemu w masywny aparat SLR z wielkim teleobiektywem. Sprawiał wrażenie miłego, nienadętego. Chyba się ucieszył, że udało mu się znaleźć dla siebie miejsce pod ścianą, i miał taką minę, jakby był gotów rzucić się do gardła każdemu, kto próbowałby mu to miejsce odebrać. U jego stóp leżał futerał na aparat z mnóstwem śladów po nalepkach podróżnych, które zostały stamtąd pozrywane. Ambler przyglądał się kolejnym rzędom. Tylu ludzi… Boże, było ich aż za dużo. Jak mógł łudzić się, że zdoła… Wziął się w garść, odciął się od tych myśli. Myślenie jest wrogiem. Ponownie oczyścił umysł, próbując osiągnąć stan, w którym tylko rejestrowałby otoczenie. Chciał przemknąć przez salę jak niewidzialna chmura, jak cień, który wszystko widzi, ale sam pozostaje niezauważony. Widział kalejdoskop ludzkich emocji. Mężczyzna z przylepionym uśmiechem; Ambler był gotów przysiąc, że rozpaczliwie chciał pójść do toalety, ale jeszcze bardziej zależało mu na tym, by nie stracić miejsca. Kobieta, która starała się nawiązać rozmowę z nieznajomym siedzącym obok niej. Ten otaksował ją wzrokiem i spławił jednym lekceważącym spojrzeniem, a ona z jednej strony podejrzewała, że została obrażona, z drugiej zaś miała nadzieję, że doszło jedynie do lingwistycznego nieporozumienia. Facet o zaczerwienionej twarzy nie mógł odżałować, że przed wejściem do sali nie strzelił sobie jeszcze jednego kielicha. Jakiś wszystkowiedzący cwaniak, znacznie wykraczając poza ramy swoich kompetencji, dyskutował o współczesnej polityce Chin ze swymi towarzyszami — pracownikami? — którzy z uprzejmości skutecznie ukrywali oburzenie.
Były setki takich ludzi, każdy na swój sposób zafascynowany, znudzony, zirytowany czy na coś liczący — drobne, rozmyte smugi z całej palety zwykłych ludzkich emocji. Żadna z tych osób nie była tą, której wypatrywał Ambler. Znał ten typ. Nie mógł go analizować; po prostu rozpoznawał go na pierwszy rzut oka — albo raczej wyczuwał — jak falę zimna, którą się czuje, gdy w ciepły dzień otwiera się drzwi lodówki. Chodziło o lodowatą powściągliwość zawodowego zabójcy, człowieka bardzo wyczulonego na otoczenie i niekoncentrującego uwagi na tym, co się dzieje wokół niego, lecz na tym, co zamierzał zrobić. Ambler był w stanie to wyczuć. Zawsze. Ale teraz — kiedy liczyło się to najbardziej — nie wychwytywał niczego. Zupełnie niczego. Panika wezbrała w jego wnętrzu, ale także tym razem ją stłumił. Przeszedł na tyły długiej sali i wbiegł po wąskich, kręconych schodach na balkon. Pośrodku spostrzegł trzy kamery na statywach i kilka innych w rękach kamerzystów stacji telewizyjnych z całego świata. Balkon powinien być idealnym miejscem dla zamachowca, nie trzeba szczególnych umiejętności, by trafić w cel z wyżej położonego punktu. Ambler napotkał spojrzenie Laurel — jak spragniony wędrowiec wypijający łyk wody w pustynnej oazie — a potem omiótł wzrokiem pozostałych, usiłując dostrzec na obcych twarzach coś podejrzanego. I nic. Żadnego drgnięcia różdżki, żadnego kliknięcia licznika Geigera. Jego wybawieniem mogło się okazać oko kamery. Bez słowa podszedł do Laurel i podniósł kamerę, którą dla niego przygotowała, tę z czterdziestoośmiorazowym przybliżeniem. Dla uwiarygodnienia swojej obecności tutaj Laurel ustawiła się przy dwuobiektywowej kamerze starszego typu, jeszcze bardziej poobijanej i powgniatanej niż ta jego. Próbując odnaleźć w sobie spokój, skierował obiektyw w dół; z uwagi na układ sali, zabójca musiał się znaleźć wśród osób siedzących w jednym z przednich rzędów, nie dalej niż pośrodku. Czyli wciąż pozostawało pięciuset potencjalnych kandydatów. Jakim cudem mógł wierzyć, że ma choć cień szansy? Odniósł wrażenie, jakby wokół jego piersi zaciskała się stalowa obręcz uniemożliwiająca mu oddychanie. Gdy pomyślał o swoich szansach… Nie, takie rzeczy lepiej zostawić ludziom pokroju Claytona Castona. Ambler należał do innego typu ludzi. Musiał wyzbyć się racjonalności. Nie mógł zawieść. Nawet jeżeli on zawodził, to kamera działała bez zarzutu. Jej automatyczna regulacja ostrości zapewniała niemal natychmiastowo idealnie czysty obraz. Nie
myśl. Patrz. Część twarzy widział z profilu, inne tylko częściowo, ale elektroniczne ustawienia kamery były na tyle wyrafinowane, że to kompensowały i Ambler widział zdumiewająco dużo szczegółów. Studiował kolejne twarze, jedną po drugiej, oczekując na charakterystyczny znak, że powinien się zatrzymać i przyjrzeć się raz jeszcze. — W końcu to poczujesz, kochanie — wyszeptała pokrzepiająco Laurel, która stała za jego plecami. Czuł ciepło jej oddechu na karku i tylko to powstrzymywało go przed pogrążeniem się w otchłań czarnej rozpaczy. W świecie fałszu i pozorów była jedyną prawdziwą rzeczą, jego gwiazdą polarną. Powoli zaczynał tracić wiarę w siebie. Obserwował kolejne rzędy i zaczynał dochodzić do wniosku, że niezawodny jak dotąd instynkt w końcu go zawiódł. Czy ktoś wejdzie do sali przez otwarte drzwi w ostatniej chwili? A może po prostu przegapił czyjąś twarz? Czy był ktoś, kogo nie zauważył? Tłum nagle zafalował, a Ambler usłyszał odgłos zatrzaskujących się bocznych drzwi, które zamykano przed osobami z zewnątrz. Strażnicy otworzą je ponownie dopiero po zakończeniu wystąpienia Liu Anga. Założyciel i dyrektor Światowego Forum Ekonomicznego, rzutki, wysoki, prawie łysy mężczyzna w okularach w stalowych oprawkach, przeszedł energicznym krokiem przez scenę. Miał na sobie granatowy garnitur i niebieskobiały krawat — w barwach swojej organizacji. Ambler odwrócił się i spojrzał do tyłu, gdzie stała Laurel, ze zmierzwionymi włosami, ale wciąż piękna i czujna, patrząca przez oko masywnej kamery z długimi obiektywami. Spróbował ukryć rozpacz wypełniającą jego duszę. Wiedział jednak, że nie zdołał oszukać Lauren. Wyszeptała bezgłośne „kocham cię” i odniósł wrażenie, jakby w głębi długiego, mrocznego tunelu pojawiła się iskierka światła. Nie mógł się poddać. Nie chciał się poddać. Zabójca był tutaj, gotowy w brutalny sposób odmienić bieg historii, jednym zdecydowanym naciśnięciem spustu. To do Amblera należało odnalezienie go. Do Amblera? Czy do Tarquina. Tak, teraz był Tarquinem. Ponownie spojrzał w oko kamery. Nie słyszał niczego prócz powolnego dudniącego bicia własnego serca. Odmierzającego upływające sekundy.
••• Adrian Choi przejrzał akta, które otrzymał od Caitlin. Akta osobowe z zakładu psychiatrycznego, na których tak bardzo zależało Castonowi. Wielkie mi akta! Zwykłe życiorysy. Zdobycie ich nie powinno być aż tak trudne. Ale było. Właśnie dlatego postanowił przejrzeć je wyjątkowo dokładnie. Jeśli będzie trzeba, skorzysta nawet ze szkła powiększającego. Większość z tych papierów to była kompletna nuda. Sanitariusze po szkołach technicznych, po college’ach, byli wojskowi. Psychiatrzy mogli poszczycić się doktoratami z Case Western Reserve albo wydziału medycyny Uniwersytetu Miami, pielęgniarki miały dyplomy głównie z uczelni wojskowych, strażnicy natomiast wywodzili się z 6. albo 202. oddziału żandarmerii wojskowej, cokolwiek to oznaczało. Nudy i tyle. Ale wśród tych wszystkich danych pojawiła się jedna — jak określiłby to Caston — „anomalia”. Tak, to z całą pewnością była anomalia. Ktoś głośno zapukał do drzwi. Adrian drgnął nerwowo i wyprostował się. Na miłość boską, nikt nigdy nie pukał tak głośno do drzwi biura Claytona Castona. Powodowany bliżej nieokreślonym impulsem, mglistym przebłyskiem intuicji, Adrian postanowił nie odpowiadać. Po chwili usłyszał oddalające się kroki. Tak właśnie, nie ma tu nikogo, oprócz nas, tchórzy. Może to jakiś palant, który myślał, że to drzwi do składziku, gdzie trzymano tonery do drukarki. A może to całkiem coś innego. Tak czy owak, Adrian nie miał ochoty się tego dowiedzieć. Zaczął wybierać numer komórki Castona; to był długi numer, bo rozmowa była międzynarodowa, ale komórka miała roaming i jej użytkownik powinien mieć zasięg, niezależnie w jakiej części świata się znajdował. To miała być ich czwarta rozmowa w ciągu godziny. Caston odebrał natychmiast. Adrian pospiesznie przekazał mu najświeższe informacje. Szef poprosił go, aby powtórzył pewne szczegóły, nie tyle gniewnym, co ponaglającym tonem. — A jak przeprowadzić analizę porównawczą — ciągnął Adrian — to okazuje się, że nie zgadzają się numery ubezpieczenia. Wysłuchał odpowiedzi Castona; nigdy jeszcze jego przełożony nie wydawał się tak zaskoczony, jakby cały czas brakowało mu tchu. — Tak właśnie myślałem — wtrącił Adrian. — Anomalia, no nie?
••• Pławiąc
się
w
atmosferze
powagi,
dyrektor
Światowego
Forum
Ekonomicznego zakończył wstępną przemowę, zebrał ciepłe oklaski i zajął miejsce po prawej stronie sceny. Po chwili aplauz zaczął narastać, gdy na scenę swobodnym, lekkim krokiem wyszedł sam Liu Ang i stanął przy pulpicie. Był niższy i drobniejszy, niż Ambler się spodziewał. Ale miał w sobie jakąś aurę wielkości; emanował osobliwym spokojem, mądrością i łagodnością, co stwarzało wrażenie, że ten człowiek jest w stanie pokonać każde zło, brutalność i przemoc. Podziękował dyrektorowi Światowego Forum Ekonomicznego śpiewnym, melodyjnym angielskim, a potem przeszedł na chiński. Zwracał się do ludzi całego świata, ale jego rodacy stanowili sporą ich część, więc chciał, by Chińczycy wiedzieli, że posługuje się ojczystym językiem z dumą i elokwencją. Chciał, by zrozumieli, że nie był „powracającym żółwiem morskim” — nie był hai gui — lecz obywatelem Chin, takim samym jak każdy z nich. Ambler nie rozumiał ani słowa z tego, co mówił, ale sporo wychwycił ze sposobu, w jaki przemawiał. Treść wypowiedzi w tym wypadku nie przesłaniała subtelności tonu i intonacji. Liu Ang był ironiczny i zabawny — widzowie mający słuchawki wybuchali śmiechem w przewidywanych przez Amblera momentach — a już po chwili stawał się poważny i refleksyjny. Wierzył w coś i chciał się tym podzielić z innymi, żeby oni także w to uwierzyli. Nie próbował im niczego wciskać na siłę, po prostu mówił. I nie mówił typowym głosem polityka. To był głos prawdziwego męża stanu, głos kogoś, kto mógł zapewnić spokojną, dostatnią przyszłość, a co więcej, pragnął zaprosić resztę świata do dzielenia z nim tej przyszłości. Ten człowiek uważał, że współpraca może dawać więcej niż rywalizacja. Ale ten człowiek miał dzisiaj umrzeć i jego życie mogło zostać brutalnie przerwane w każdej chwili. Gdzieś w sali zabójca nie spieszył się; z bliżej nieokreślonych powodów zwlekał, a instynkt Amblera, jego niezwykły dar zawiódł, i to na całej linii. Ambler ponownie zaczął obserwować rzędy krzeseł poniżej, spoglądając przez oko kamery z takim przejęciem i oddaniem, że zaczęło robić mu się ciemno przed oczami, obraz mu się rozmywał, a kark coraz bardziej sztywniał. Nagle, jakby mimowolnie, uniósł wzrok i pokręcił głową, żeby rozluźnić szyję; jego spojrzenie prześlizgnęło się po twarzach kamerzystów i zatrzymało na Laurel.
Patrzyła przez kamerę na mężczyznę przy pulpicie, najwyraźniej tak samo jak on urzeczona i zahipnotyzowana przez chińskiego przywódcę. Dopiero po chwili zorientowała się, że Ambler się jej przygląda. Coś przemknęło przez jej twarz, ale zaraz zniknęło, pozostał na niej tylko wyraz zdecydowania, miłości, lojalności i oddania. Ambler mocno zamrugał, jakby coś wpadło mu do oka. Co on właściwie przed chwilą dostrzegł? — zastanawiał się. Temperatura w sali gwałtownie spadła, a przynajmniej jemu tak się wydawało; zupełnie jakby omiotła go fala mroźnego, arktycznego powietrza. Ale to przecież było jakieś szaleństwo — nie mógł ujrzeć tego, co wydawało mu się, że zobaczył. Odtworzył w myślach całe to zdarzenie. Laurel, jego ukochana Laurel, obserwująca scenę chłodnym okiem, przez kamerę, nie, nie tyle chłodnym okiem, co raczej z lodowatą, niewzruszoną determinacją — czy to w ogóle możliwe? — a potem ten grymas… wyraz jej twarzy, widoczny tylko przez mgnienie oka, zanim zatuszowała go czułym, pełnym miłości uśmiechem. Znów odtworzył ten ułamek sekundy w myślach i zobaczył inny wyraz malujący się na jej twarzy, ulotny niczym blask roztaczany przez świetliki, ale na tyle oczywisty, że nie można było pomylić go z niczym innym. Był to wyraz niepohamowanej pogardy.
Rozdział 33
Ambler raz jeszcze spojrzał na Laurel i zobaczył, że jej prawy palec wskazujący tkwi na czymś, co wyglądało jak uchwyt poniżej obiektywu kamery. Teraz sobie uświadomił, że to był spust. To objawienie poraziło go jak grom z jasnego nieba. Jak mógł być tak ślepy? Przez cały czas w tej układance brakowało jednego elementu, czyż nie? „Zawsze musi być kozioł ofiarny”, powiedział Caston. Tego wymagał schemat takiej operacji. Gdy Ambler uświadomił sobie prawdę, było to dla niego jak fizyczny cios. Nie chodziło o to, by zapobiegł zamachowi. Miał zostać oskarżony o dokonanie zamachu. Kamery — pomysł Laurel. Jej „sugestia”. Stare modele miały obudowę wykonaną ze stali i dziesiątki z nich codziennie były poddawane kontroli, przepuszczano je przez urządzenia rentgenowskie. Ale promienie rentgena nie przenikały przez metal. Kamera Laurel nie ukrywała broni — ona była bronią. To niemożliwe, a jednak tak właśnie było. Aż zakręciło mu się w głowie. Model z podwójnym obiektywem to był sprytny wybieg, z górnego otworu wystawała gwintowana lufa karabinu. Technicznie wszystko było bardzo proste: długi korpus kamery i długi na sześćdziesiąt centymetrów obiektyw stanowiły lufę, funkcjonujące obiektywy mogły pełnić rolę przyrządów celowniczych. A spust, rzecz jasna, znajdował się dokładnie tam… gdzie tkwił teraz palec wskazujący Lauren. Sposób, w jaki manipulowała przy spuście, zdradzał pewność wynikającą z doświadczenia. To ona musiała zabić Benoit Deschesnes’a w Ogrodzie Luksemburskim: chiński strzelec wyborowy musiał zobaczyć, jak to robiła, przejrzał ją i zrozumiał, kto naprawdę stanowił zagrożenie dla jego przywódcy. Jak wolno przychodziło Amblerowi dostrzeżenie tego, co miał przed oczami! A jednak teraz z oszałamiającą gwałtownością zdał sobie sprawę, co się zaraz stanie. Z miejsca, gdzie stał, padną zabójcze strzały. Ochrona schwyta go i unieszkodliwi, jego przeciwnicy na pewno już o to zadbali. Nie mieli wielkich problemów z zorganizowaniem tego. Będą poszlaki, jest Amerykaninem, ale nie da się tego w żaden sposób udowodnić. Podobnie jak nie uda się przypisać mu konkretnej tożsamości.
Ponieważ jego tożsamość została wykasowana. Podejrzenia bez dowodów będą najbardziej wybuchowymi elementami tej operacji. Kiedy Stany Zjednoczone przypadkowo zbombardowały chińską ambasadę w Belgradzie, w Pekinie doszło do zamieszek, jak zauważył Ashton Palmer. Utrata ukochanego przywódcy narodu, prezydenta Liu Anga, który zginął z rąk rzekomego amerykańskiego agenta, wywoła kolejną falę wrzenia. A Stany Zjednoczone nie będą mogły przeprosić ani potwierdzić tego, co będzie podejrzewać cała reszta świata, ponieważ Harrison Ambler nie istniał. Wchodząc wczoraj po schodach, gdy już się ściemniało Spotkałem człowieka, co go tam nie było… Nie było go tam wczoraj i dzisiaj też nie Niech przyjdzie z nami bawić się! Zamieszki na niespotykaną dotąd skalę ogarną całe Chiny, Ludowa Armia Wyzwoleńcza będzie zmuszona podjąć niezbędne działania. Ale uśpiony olbrzym nie zapadnie ponownie w drzemkę, dopóki nie wyładuje gniewu na uśpionym świecie. Myśli wypełniły umysł Amblera jak gęstniejący cień, ale przez cały czas on i Laurel utrzymywali kontakt wzrokowy. Wiem, że ty wiesz, że ja wiem, że ty wiesz… Przypomniał sobie nawet tę dziecięcą zabawę słowną. Czas ciągnął się niemiłosiernie. Tak, ochrona z całą pewnością otrzymała już zlecenie, że ma go wypatrywać; jego wrogowie musieli o to zadbać. Mylił się w tak wielu sprawach, ale okazało się, że co do niektórych miał rację. Liu Ang umrze; wielki kraj ogarnie chaos, LAW wkroczy i stłumi zamieszki, biorąc cały naród w jarzmo jak za czasów reżimu Mao. Na tym jednak się nie skończy. Fanatyzm zaślepił spiskowców, nie pozwalając im dostrzec pełnego obrazu skutków ich machinacji. Kiedy zaczną się rozruchy, a gniew wzburzonych mas sięgnie zenitu, świat ogarnie wojna. Tego typu wydarzeń nie sposób zahamować. Władcy marionetek nigdy nie potrafili tego zrozumieć. Igrali z ogniem i koniec końców ginęli w płomieniach. Ambler czuł udrękę, gniew i żal, splatające się ze sobą jak pasma stalowej liny. To wszystko — jego „ucieczka” i to, co zdarzyło się później — było częścią planu. Ich planu. Jak dziecko posiadające mapę wiodącą do ukrytego skarbu,
podążał szlakiem, który mu wytyczono. A szlak ten prowadził do Davos, ku śmierci. Na chwilę wstrząs, jakiego doznał, kompletnie go otępił. Nic nie czuł, jakby był manekinem z drewna i płótna. No ale był przecież tylko marionetką. ••• W sali przeznaczonej do dwustronnych spotkań na niewielkim monitorze wewnętrznej telewizji widać było przemawiającego chińskiego przywódcę; treść przemówienia była podawana w języku angielskim u dołu ekranu. Oboje, Palmer i Whitfield, nie poświęcali przemówieniu większej uwagi. Zupełnie jakby po gruntownym wyobrażeniu sobie całego zdarzenia przestało ich ono interesować. Caston zamknął klapkę komórki. — Przepraszam, muszę na chwilę wyskoczyć. — Wstał chwiejnie i ruszył w stronę drzwi. Były zamknięte od środka. To niemożliwe! — pomyślał. Teraz Ellen Whitfield zamknęła klapkę swojego telefonu. — Przepraszam — powiedziała. — Z uwagi na delikatną materię naszej rozmowy pomyślałam, że najlepiej będzie, jeśli nikt nam nie przeszkodzi. Martwił się pan o nasze środki ostrożności. Są dużo lepsze, niż mógłby pan przypuszczać. — Rozumiem. — Caston sprawiał wrażenie zrezygnowanego. Na jej ustach pojawił się sarkastyczny grymas. — Panie Caston, za bardzo się pan przejmuje. To, co zaaranżowaliśmy, to mały dobrze przygotowany strzał z boku, mówiąc w kategoriach strategicznych. Liu Ang zostanie zlikwidowany. Naturalnie o przeprowadzenie zamachu zostanie posądzony rząd Stanów Zjednoczonych, ale będzie mógł się wyprzeć udziału w tym spisku i nikt nie zdoła udowodnić, że było inaczej. — Ponieważ… tak naprawdę zabójca nie istnieje. — Palmer wciąż uśmiechał się z nieskrywanym zadowoleniem. — Mówiąc o… Tarquinie — Caston uważnie ich obserwował, wypowiadając to imię — macie na myśli… Harrisona Amblera. — Jakiego Harrisona? — spytała półgłosem Whitfield. Audytor patrzył przed siebie. — Zaprogramowaliście go.
— Ktoś musiał. — W jej ciemnoniebieskich oczach nie było nawet cienia powątpiewania. — Ale trzeba mu to przyznać, ten człowiek wykonał naprawdę świetną robotę. Doskonale się spisał. Wytyczyliśmy dla niego wyjątkowo trudną trasę. Mało kto dałby sobie radę, mimo że uznaliśmy za stosowne uprzedzić go o tym, że Wydział Operacji Konsularnych zlecił zlikwidowanie go. Poprosiłam naszego szefa, żeby wyznaczył Tarquina do wyeliminowania niejakiego Harrisona Amblera. Prawie żałowałam, że nie było mnie przy tej rozmowie. Ale to szczegół. — Ale jak właściwie wystawiliście Amblera? — spytał Caston, zachowując obojętny ton głosu. — To jest właśnie najpiękniejsze — odparł z powagą Ashton Palmer. — Można by rzec: Und es neigen die Weisen/Oft tam Ende zu Schönem sich, jak napisał niegdyś Hölderlin4. Caston uniósł lekko głowę. — Widziałem rejestry wypłat — zablefował. — Ale one nie wyjaśniają, jak ją znaleźliście. Laurel Holland. Twarz Whitfield pozostała pogodna. — Tak, pod takim nazwiskiem zna ją Tarquin. I naprawdę odegrała swoją rolę idealnie. Ma prawdziwy talent. Lorna Sanderson to genialna artystka. Chyba można powiedzieć, że w tej sytuacji konieczne było przeciwstawienie jednego nadzwyczajnego talentu innemu, o odmiennym charakterze. Jak zapewne wiesz, nie ma wśród dziesięciu tysięcy osób ani jednej, która mogłaby oszukać takiego człowieka jak Harrison Ambler. Caston przymrużył oczy. — Ale Lorna Sanderson jest jedna na milion. — Otóż to. To utalentowana aktorka. Na studiach otrzymywała nagrody za swoje kreacje sceniczne. Była protegowaną ucznia Stanisławskiego, który twierdził, że nigdy dotąd nie spotkał tak wielkiego wrodzonego talentu. — Stanisławskiego? — Legendarnego nauczyciela gry scenicznej. To on opracował słynną metodę, którą łączy się z jego nazwiskiem. Aktorzy wyspecjalizowani w metodzie Stanisławskiego są szkoleni tak, by doświadczać wszystkich emocji, które mają potem odgrywać. W ten sposób, najogólniej rzecz biorąc, ci aktorzy tak naprawdę nie grają. Spora umiejętność, jeżeli opanuje się ją po mistrzowsku. A Lornie się to udało. Była wyjątkowo dobrze wyszkolona, bardzo obiecująca. Tuż po tym, jak
opuściła szkołę Juilliarda, zagrała główną rolę w off-broadwayowskiej inscenizacji Heddy Gabler i zebrała same pochwały. Widzowie i krytycy byli nią zachwyceni. Prawda jest taka, że przy sprzyjającej koniunkturze mogłaby zostać następczynią Meryl Streep. — A zatem, co się wydarzyło? — spytał Caston. I co się działo za drzwiami? Choć były naprawdę mocne, siedział dostatecznie blisko, by wyczuć dochodzące zza nich wibracje. Coś się tam działo. — Niestety, miała pewien problem. Lorna była narkomanką. Amfetamina, kokaina, potem heroina. Ostatecznie zaczęła handlować prochami, głównie po to, by mieć stały dostęp do towaru na własny użytek. Kiedy została aresztowana, jej życie legło w gruzach. W Nowym Jorku wprowadzono drakońskie prawa dotyczące handlu narkotykami. Jeśli kogoś przyłapano na sprzedaży dwóch uncji heroiny, było to traktowane jak poważne przestępstwo, za które groziło od piętnastu lat więzienia do dożywocia. I wtedy wkroczyliśmy my. Ponieważ taki talent nie zdarza się co dzień. Dzięki oficerowi łącznikowemu ze służby więziennej doprowadziliśmy do zawarcia układu pomiędzy biurem prokuratora okręgowego a oskarżycielem federalnym. Od tej pory Lorna należała do nas. Była naszym specjalnym projektem i okazała się nader pilną uczennicą. Naprawdę była w stanie zrozumieć i przyjąć naszą wizję. — A zatem wszystko rozgrywało się zgodnie z planem — powiedział Caston, patrząc to na sekretarz stanu, to na Palmera. Dwie twarze przepełnione irytującym zadowoleniem, jedna wspólna wizja. Obłęd! A najbardziej przerażało go to, że tych dwoje najwyraźniej niczego się nie bało. Nagle drzwi otworzyły się z hukiem. W progu stanął potężnie zbudowany mężczyzna; za nim zebrał się spory tłum. Caston odwrócił się i spojrzał na przełożonego. — Czy ty nigdy nie pukasz? — Dobry wieczór, Clay. — Opierając dłonie na biodrach, zastępca dyrektora Agencji spojrzał na Whitfield i Palmera. Rozpoznał ich, ale nie okazał zdziwienia. — Zastanawiasz się, jak się domyśliłem, co zamierzasz? — zwrócił się do audytora. — Tak naprawdę, Cal, zastanawiam się tylko, po czyjej jesteś stronie — odparł śmiertelnie poważnie Caston. Norris z taką samą powagą pokiwał głową. — Chyba już wkrótce się tego dowiesz.
••• Czas i przestrzeń całkowicie zmieniły się dla Amblera. Sala kongresowa wydawała się zimna i pozbawiona powietrza jak kosmiczna próżnia, a czas odmierzany był przez mijające powoli sekundy, upływające w zgodnym rytmie z kolejnymi uderzeniami jego serca. Harrison Ambler. Tak się starał, by odzyskać to nazwisko, nazwisko, które już wkrótce stanie się synonimem hańby. Robiło mu się słabo, mdliło go, czuł do siebie obrzydzenie, a jednak nie był w stanie odpuścić. Musiała dostrzec w nim tę determinację, bo choć kontakt wzrokowy pomiędzy nimi pozostał nieprzerwany, Ambler wychwycił — dostrzegł, a może wyczuł — delikatny, prawie niedostrzegalny ruch, ściągnięcie mięśnia poprzedzające naciśnięcie spustu; a może po prostu to wiedział, niczego wcześniej nie dostrzegając ani nie wyczuwając, bo przez ten ułamek sekundy on był nią, a ona nim. Przez mgnienie oka tych dwoje nie miało przed sobą żadnych tajemnic, to była chwila całkowitej przejrzystości, ujawnienie całej prawdy, a więź, która ich w tym momencie łączyła, nie miała już nic wspólnego z miłością; połączyła ich odraza i… Ambler rzucił się na nią, zanim jeszcze zdał sobie sprawę, co właściwie czyni. Zrobił to dokładnie w tym momencie, kiedy nacisnęła spust. Głośny huk broni sprawił, że Ambler się ocknął. Ułamek sekundy potem gdzieś w górze coś wybuchło, rozległ się donośny brzęk, któremu towarzyszył deszcz migoczących, drobnych odłamków szkła, a niewielka, lecz zauważalna zmiana oświetlenia uświadomiła mu, że kula nie dosięgła celu, ale trafiła w sufit, konkretnie w jedną z jarzeniówek pod sufitem. Gdy ta myśl zakiełkowała w jego głowie, poczuł palący ból w brzuchu, jeszcze zanim zarejestrował zamaszysty ruch ręki Laurel i srebrzysty błysk noża, który w niej trzymała. Jakaś część jego umysłu była tym oszołomiona, nie wierzyła, że to w ogóle może się dziać. Potrzebował kolejnego ułamka sekundy, by zorientować się, że właśnie dźgnęła go po raz drugi. Cięła go, tak właśnie, cięła go i dźgała nożem raz po raz, zatapiając ostrze w jego ciele w przypływie niepohamowanej furii. Krew wylewała się z niego jak wino z przepełnionego kielicha, ale to nie miało znaczenia, bo musiał ją powstrzymać, w przeciwnym razie utraciłby wszystko — swoją tożsamość, duszę, siebie. Resztkami sił rzucił się na nią, chociaż długi nóż w jej ręce ponownie zagłębił się w jego trzewiach. Jego dłonie zmieniły się w haki,
które unieruchomiły ją leżącą płasko na podłodze. Krzyki i wrzaski wokół niego zdawały się dochodzić z bardzo daleka. Nie koncentrował się na niczym i nikim poza nią — kobietą, którą kochał, zabójczynią, której zupełnie nie znał, szamoczącą się i próbującą się wyrwać w groteskowej parodii miłosnego tańca dwóch ciał, napędzanego jednak przez uczucia będące całkowitym przeciwieństwem miłości. Jej twarz, oddalona o centymetry od jego twarzy odzwierciedlała jedynie wściekłość i czystą, niepohamowaną determinację dzikiego zwierzęcia, zabójczo groźnego drapieżnika. Utrata krwi zaczęła mącić mu umysł, Ambler liczył jednak, że ciężar jego ciała zdoła zrównoważyć utratę sił i uniemożliwi jej ucieczkę. Odległy głos pojawił się pośród białego szumu, jak płynąca z radia słaba transmisja z innego kontynentu. Przypomnijcie sobie człowieka, który w dawnych czasach postawił w swojej wiosce kram, gdzie oferował włócznię, która jak twierdził, mogła przebić wszystko, oraz tarczę, której, jego zdaniem, nic przebić nie mogło. Włócznia. I tarcza. Mężczyzna, który potrafił przejrzeć każdego na wskroś. I kobieta, której nikt przejrzeć nie był w stanie. Włócznia. I tarcza. Okruchy czasu przepływały przez jego głowę jak fragmenty slajdów ze szwankującego projektora. Parrish Island i cicho szeptane słowa zachęty, to ona podsunęła mu myśl o ucieczce, podpowiedziała mu nawet konkretną datę, ale uświadomił to sobie dopiero teraz. To Laurel przez cały czas wytrącała go z równowagi i równocześnie dbała o to, by nie zboczył z toru. Tarquin, Menschenkenner, spotkał równego sobie przeciwnika. Przez cały czas była nim Laurel. Ta świadomość przeniknęła i zraniła go do głębi, dużo bardziej i znacznie boleśniej niż rany, które Laurel zadała mu ostrzem noża. Przymknął na chwilę oczy, a potem je otworzył i było to znacznie trudniejsze niż jakakolwiek inna czynność fizyczna w całym jego dotychczasowym życiu. Spojrzał jej w oczy, poszukując kobiety, którą, jak mu się wydawało, zdołał dobrze poznać. Zanim stracił przytomność, ujrzał jedynie czerń, grymas porażki i zajadłej, nieokiełznanej wrogości, a potem, pośród tej czerni, choć jeszcze słabo, migotliwie i niewyraźnie — zobaczył siebie.
Epilog
Harrison Ambler zamknął oczy i poczuł delikatne promienie marcowego słońca. Leżąc na leżaku na górnym pokładzie, słyszał dźwięki. Brzmiały kojąco. Woda z pluskiem uderzała łagodnie o kadłub łodzi rybackiej. Słychać było odgłos kołowrotka, gdy zarzucano wędkę. A także inne dźwięki. W końcu zrozumiał, jakie to uczucie być członkiem rodziny, i coraz bardziej narastało w nim zadowolenie. Po drugiej stronie łodzi syn i córka przekomarzali się, nakładając przynętę na haczyk. Ich matka, czytająca gazetę, także zarzuciła wędkę, a gdy dzieci zaczęły zbyt głośno dokazywać, rzuciła im karcące, lecz pełne miłości spojrzenie. Ziewnął, poczuł lekkie ukłucie bólu i poprawił luźny podkoszulek. Jego przeponę wciąż opasywały bandaże, ale po dwóch operacjach powoli zaczynał wracać do zdrowia; czuł to, czuł, że odzyskuje siły. Promienie słońca skrzyły się na powierzchni niewielkiego jeziora w dolinie Shenandoah i choć kalendarzowo nie było jeszcze wiosny, zrobiło się dość ciepło; temperatura sięgała piętnastu stopni Celsjusza. Zadecydował, że nie wróci do Sourlands, ale wciąż uwielbiał łodzie, jeziora i wędkowanie; cieszył się więc, że może przebywać w towarzystwie osób, z którymi chętnie dzielił się swoją wiedzą. Scena nie była tak sielankowa, jak mogło się wydawać; wciąż towarzyszyły mu demony, których nie był w stanie się pozbyć. A w dodatku przebywał w towarzystwie dwojga hałaśliwych, kłótliwych nastolatków oraz ich, znanej z uszczypliwego języka, atrakcyjnej matki. Ale może tak było lepiej. Wszystko wydawało się dzięki temu bardziej rzeczywiste. — Ej, tatuśku! — rzucił chłopak. W wieku siedemnastu lat miał już szerokie ramiona i masywną klatkę piersiową. — Przyniosłem ci z chłodziarki puszkę piwa imbirowego. Jest jeszcze zimne. Ambler otworzył oczy i uśmiechnął się do niego. — Dzięki. — Na pewno nie chcesz piwa? — zapytała kobieta, nie pierwszej młodości, lecz elegancka i z dużym poczuciem humoru. — Mamy tu gdzieś guinnessa. Śniadanie mistrzów. — Nie — odparł Ambler. — Muszę zaczynać powolutku. A jednak miło było należeć do rodziny. Mógł do tego przywyknąć.
Tyle że to nie była jego rodzina. Gdy kolejna łagodna fala lekko zakołysała łodzią, Clayton Caston wyszedł spod pokładu, cały spocony i pozieleniały na twarzy. Posłał Amblerowi karcące spojrzenie i połknął, bez popijania, jeszcze jedną dramaminę. Linda wiedziała co nieco o wędkowaniu, a dzieciaki łatwo dały się do tego przekonać. Z namówieniem ich ojca było nieco gorzej. Clay miał prawo sceptycznie podchodzić do idei obiecywanego spokoju, ale jedynie skrajny hipochondryk, taki jak on, mógł sobie wmówić, że cierpi na chorobę morską na jeziorze o powierzchni gładkiej jak stół. — Jak ja w ogóle dałem ci się namówić do wejścia na tę łajbę, której kołysanie sprawia, że człowiek rzyga jak kot… — zaczął Caston. — Zazdroszczę ci, Clay — powiedział po prostu Ambler. — Zdajesz sobie sprawę, że człowiek ma statystycznie dużo większe szanse na utonięcie w akwenie słodkowodnym niż na morzu lub oceanie? — Oj, daj spokój. Wędkowanie z łodzi to jedno z najwspanialszych zajęć, jakiemu w wolnym czasie oddają się Amerykanie. Wspominałem już, że to wyśmienita zabawa, do której w dodatku nie potrzeba ksiąg rachunkowych. Po prostu daj sobie szansę. Może nawet się okaże, że jesteś w tym dobry. — Wiem, w czym jestem dobry — burknął Caston. — Jesteś pełen niespodzianek. Założę się, że niekiedy zdarza ci się zaskoczyć samego siebie. Kto mógł przypuszczać, że jesteś takim asem, jeżeli chodzi o sprzęt audio-wideo? — Mówiłem ci. Asystent powiedział mi wszystko, co powinienem na ten temat wiedzieć. Ja znam jedynie cenę za metr bieżący kabla i okres amortyzacji. Ale po wyrazie zadowolenia malującym się na jego twarzy Ambler zorientował się, że Caston przypominał sobie, co się wydarzyło po tym, jak Whitfield i Palmer odkryli, że salę spotkań w centrum kongresowym zamieniono w studio telewizyjne, z którego obraz i dźwięk — a co za tym idzie treść całej ich rozmowy — przekazywany był bezpośrednio do ośrodka nadawczego centrum kongresowego. Zarówno naukowiec, jak i podsekretarz stanu byli do reszty pochłonięci swoją wizją, fanatyzm oślepił ich kompletnie — uczestnicy forum w Davos, którzy patrzyli na ich twarze na ekranach monitorów zamontowanych w wielu punktach centrum konferencyjnego, nie mieli co do tego wątpliwości. Palmerowi i jego protegowanej nie zajęło wiele czasu zrozumienie, jakie będą tego skutki — nie tylko dla ich przyszłości, lecz także dla operacji, którą
zaplanowali. Tym, czego ich zabójczy spisek nie mógł przetrwać, było wystawienie go na światło dzienne. Tak jak Caston zrelacjonował Amblerowi podczas jednej z licznych wizyt w szpitalu, to Caleb Norris skierował szwajcarskich żandarmów do sali przeznaczonej do rozmów dwustronnych i dopilnował, by spiskowcy trafili do dobrze strzeżonego aresztu. Jak się okazało, zaalarmowała go elektryzująca wiadomość, którą chiński superszpieg nazwiskiem Chao Tang postanowił przekazać mu osobiście. Było to, najogólniej mówiąc, niestandardowe posunięcie, ale wysokiej rangi oficerowie wywiadu często starają się gruntownie poznać swoich odpowiedników z innych krajów. Dwaj mężczyźni nigdy się nie spotkali, ale sporo o sobie wiedzieli. W ekstremalnej sytuacji Chao Tang postanowił poprosić Amerykanina o pomoc. To, że chiński superszpieg wkrótce po tym poniósł śmierć w podejrzanym wypadku, mogło potwierdzać prawdziwość jego słów. Gdy Ambler to odzyskiwał, to tracił przytomność w pierwszych tygodniach spędzonych w szpitalu, Caston musiał kilka razy opowiedzieć mu, co się wydarzyło, zanim zrozumiał, że to nie był tylko sen albo skutek działania narkotyków. Później, kiedy odzyskał sprawność umysłową, choć fizycznie nadal dochodził do siebie, zjawili się inni goście; niektóre z tych wizyt zorganizował Caston, inne nie. Dwa razy wpadł facet z Departamentu Stanu, niejaki Ethan Zackheim, i miał mnóstwo pytań. Kilkakrotnie zajrzał asystent Castona, który uważał, że Ambler jest „super” i wciąż porównywał go z jakimś Derekiem i kimś tam jeszcze. Odwiedził go nawet Dylan Sutcliffe — prawdziwy Dylan Sutcliffe, choć o dwadzieścia parę kilo cięższy niż na studiach, i Ambler potrzebował chwili, by go rozpoznać. Kiedy wspólnie przeglądali rocznik uczelniany, jak z rękawa rzucał opowieściami o studenckich żartach i psotach, z których większość Ambler zapamiętał nieco inaczej. Caston sporo czasu poświęcił na ustalenie metod, z których korzystano do przekierowywania rozmów telefonicznych, i tego, jak to wpłynęło na bałagan w rejestrze billingów. — Cóż — odezwał się po chwili Ambler, zmieniając nieco pozycję na leżaku. — Twoja kariera w mediach może i była krótka, ale na pewno okazała się bardzo efektywna. Słońce to najlepszy środek na dezynfekcję, tak? Caston nagle zamrugał. — Czy dzieciaki użyły kremu z filtrem? — zwrócił się do żony.
— Clay, jest marzec — odparła Linda z rozbawieniem. — Marzec. A poza tym nikt się tu nie opala. Z drugiej strony łodzi dobiegł głośny pisk i okrzyk zadowolenia. — Ja ją złapałam. Ja! Jest moja! — zawołała z dumą Andrea. — Twoja? — rzucił z powątpiewaniem Max. — Twoja? Wybacz, ale kto zarzucił wędkę? Kto zakładał przynętę na haczyk? Poprosiłem cię tylko, żebyś potrzymała przez chwilę tę cholerną wędkę, dopóki nie… — Bez przeklinania — przerwała tę sprzeczkę Linda, podchodząc do nastolatków. — To można tak bez? — odparował Max. — Zresztą ta ryba i tak jest za mała — zauważyła ich matka. — Lepiej wrzucić ją z powrotem do wody. — Słyszałeś, co mama powiedziała — odezwała się pogodnie Andrea. — Wrzuć swoją maleńką rybkę z powrotem do wody. — Och, więc teraz to moja ryba? — W głosie Maxa dało się wyczuć oburzenie. Ambler odwrócił się do Claya Castona. — Zawsze się tak zachowują? — Niestety, tak — odparł z uśmiechem Caston. Spojrzał ukradkiem na żonę i dzieci po drugiej stronie pokładu, a Ambler dostrzegł dumę i oddanie, które go przepełniały, jak krew pulsująca w jego żyłach. Ale Caston był rozkojarzony tylko przez chwilę. Kilka minut później, kiedy kolejna łagodna fala zakołysała łodzią, przysiadł na płóciennym leżaku obok Amblera, szykując się, by zadać mu poważne pytanie. — Posłuchaj, czy moglibyśmy już zawrócić i popłynąć z powrotem? Może wrócilibyśmy na brzeg? — zaproponował niemal błagalnym tonem. — Czemu mielibyśmy wracać? Jest piękny dzień, jezioro gładkie i spokojne, wynajęliśmy tę niesamowitą łódź… Czy można sobie wyobrazić coś przyjemniejszego? — Owszem, ale mieliśmy przecież wędkować. A coś mi mówi, że wszystkie ryby są teraz w okolicy przystani. Prawdę mówiąc, jestem tego pewien. — Daj spokój, Clay — rzucił Ambler. — To niedorzeczne. — Uniósł jedną brew. — O tej porze roku największe szanse na dobre branie mamy właśnie… — Zaufaj mi — przerwał mu bezceremonialnie Caston. — Jeżeli chcemy coś złowić, powinniśmy wrócić na przystań. Naprawdę mam przeczucie.
1 Ewangelia wg św. Mateusza, 16.18, Biblia Tysiąclecia. 2 Fragment wiersza Hughesa Mearnsa, Antigonish. 3 Fragment wiersza Emily Dickinson I’m nobody! Who are you? 4 Mędrcy na starość kłaniają się pięknu (fragment wiersza Sokrates i Alcybiades, przekład A. Libera).