– Poziom szósty, stanowisko kontroli. Proszę przy gotować się do procedury skanowania. Anielski głos dobiegający z ukry ty ch głośników miał naprawdę nieziemskie brzmienie. Lata temu poznałem kobietę, która uży czy ła go sy stemowi komputerowemu naszej bazy. Annabelle przez parę dekad pracowała w najpopularniejszej agencji oferującej mieszkańcom Kalifornii seks przez telefon. Kilkadziesiąt lat doświadczenia w ty m fachu zrobiło swoje. Wielu mężczy zn przeszłoby przez ogień wszy stkich kręgów piekieł, i to na bosaka, by le raz jeszcze ją usły szeć. Wielu, ale na pewno nie ja. Zby t długo mieszkałem nad jej apartamentem, zby t wiele widziałem, by ten cudownie brzmiący alt nadal wprawiał mnie w ekstazę. By ła matką trójki dzieciaków, babką kolejnej piątki, dzisiaj może nawet i prababką. Miała skórę czarną jak smoła, lecz idę o zakład, że tak samo, jeśli nie bardziej, mroczna by ła jej dusza. Inne cechy charaktery sty czne? Proszę bardzo: pięć stóp wzrostu w kapeluszu przy wadze przeciętnego hipopotama. – Porucznik Adam Sawy er, kod dostępu 143-05-49-as-i4-03-04 – wy recy towałem po raz ty sięczny moją kwestię z tej sceny i ułoży łem głowę na wy profilowany m czy tniku skanera siatkówki oka. Dłonie trafiły w ty m czasie na sensory porównujące linie papilarne. Czy sta ruty na, ale mimo kilku lat powtarzania tej prakty ki ledwie wy czuwalne ukłucia próbników DNA wciąż drażniły skórę. Spojrzałem na pozbawioną wy razu twarz oficera dy żurnego. Dane już spły wały na jego monitor – jak przedwczoraj, ty dzień, miesiąc i rok temu. Na dobrą sprawę znaliśmy się z Frankiem tak dobrze, że mógłby mnie przepuścić w ciemno, bez tego biurokraty cznego cy rku. Wiedział o mnie więcej niż ja sam – czy ż to nie jemu zawdzięczałem bezpieczne powroty na kwaterę, ilekroć urwał mi się film? Ale regulamin rzecz święta, zwłaszcza w wojsku, zwłaszcza tutaj. Żołnierzu, nie py taj, powiadają… Więc nie py tam, choć nakłuwane zby t często opuszki swędzą jak wszy scy diabli. Kontrolka przy drzwiach zmieniła kolor na zielony i mogłem wreszcie dostać się do śluzy. Ty lko parę kroków dzieliło mnie od lśniącego kuszącą bielą walcowatego wnętrza kabiny. Nie wszedłem jednak do windy, lecz zaczekałem na Susan, która właśnie rozpoczy nała procedury bezpieczeństwa. Gdy dołączy ła do mnie, uniosłem rękę w kierunku pancernej szy by, dwa razy otwarta dłoń, kciuk wy sunięty w górę. Jutro o dziesiątej? W odpowiedzi otrzy małem lekkie skinienie głowy, a chwilę później zobaczy łem ten znajomy, szelmowski uśmiech na żółtej, płaskiej i skośnookiej twarzy. Nie ty lko administracja ma swoje kody. Drzwi otworzy ły się z cichy m sy kiem, ale już wiedziałem, co będę robił z Frankiem po zakończeniu zmiany. – Dzięki – szepnęła mi do ucha Sue, zanim ruszy liśmy w dół. Uśmiechnąłem się. Osiemdziesiąt siedem pięter to niby niewiele, raptem minuta w jedną
stronę i ty le samo w drugą, ale musiałaby czekać w cholernie ciasnej, hermety cznej śluzie na powrót kabiny. I nie samotność by łaby dla niej najgorsza. Choć bardzo starała się to ukry ć, wiedziałem, że panicznie boi się mały ch, zamknięty ch przestrzeni. – Nie ma za co – odszepnąłem. – W końcu czego się nie robi dla… partnera. Przesłała mi całusa i odwróciła się do drzwi. Kabina już wy hamowy wała. Z cichy m sy kiem pneumaty czne drzwi wy puściły nas do jasno oświetlonego, ale wciąż klaustrofobicznie wąskiego kory tarza. Przepuściłem Sue i ruszy łem za nią w seledy nową światłość. Ponoć wy bitni psy cholodzy stawali na głowie, aby kolory sty ka oraz wy strój centrali działały uspokajająco na służący ch tutaj ludzi, lecz nie ty lko ja miałem wrażenie, że w ty m miejscu teoria dramaty cznie rozmija się z prakty ką. Jeszcze jedna identy fikacja poprzedzona słodkim głosem Annabelle i mogliśmy odetchnąć pełną piersią w przestronnej sterowni. Przekazanie kluczy, kilka sprośny ch uwag, podpisy na rozkładzie jazdy, przy jacielskie klepnięcie w ramię i chłopcy z poprzedniej zmiany ruszy li do windy. – Kawa? – zapy tała jak zwy kle Susan. – Kawa – odpowiedziałem zgodnie z ruty ną. Jedny m z nieliczny ch przy wilejów Aniołów Zagłady by ła prawdziwa kawa Blue Mountain. Rolls-roy ce w swoim gatunku. Bogata w kofeinę i we wszy stko, co niezdrowe. Zupełnie inna od tej lury, którą serwowano w kanty nach na powierzchni. Dlatego zawsze rozpoczy naliśmy dy żur od kubka czarnego jak smoła, aromaty cznego napoju. Usiadłem w fotelu i uruchomiłem procedurę sprawdzającą. Najpierw obowiązek, później przy jemność. Ekran zapłonął rzędami opalizujący ch zielono cy fr. Kontrola przebiegała sprawnie, jak zawsze. O ile dobrze pamiętam, podczas mojej zmiany doszło ty lko do dwu awarii. Nic szczególnego – wy ciek paliwa z nieszczelnego przewodu i drobne uszkodzenie modułu chwy taka. Dzisiejszy test wszy stkich szesnastu wy rzutni wy padł śpiewająco. Stalowe cy gara rozmieszczone w silosach oddalony ch o ponad dwadzieścia mil od foteli, w który ch siedzieliśmy, spokojnie czekały na rozkazy. – Twoja dzienna dawka trucizny. – Zanim usły szałem te słowa, poczułem zniewalający aromat kawy. – Dzięki. Zgodnie z ry tuałem nie ruszałem jeszcze kubka, który Susan postawiła na podstawce obok mojego stanowiska. Najpierw obowiązek, później przy jemność, jako się rzekło. – Porucznik Adam Sawy er, dwudziesty pierwszy kwietnia, godzina zero jeden, jeden, jeden, zmiana Delta. Melduję wy konanie wszy stkich procedur otwarcia, pełne sprawdzenie sy stemu,
brak sy gnałów o uszkodzeniach i awariach. Następna kontrola wy rzutni i raport o godzinie zero trzy, jeden, jeden. Kolejne naciśnięcie klawisza zakończy ło procedurę przejmowania dy żuru. Teraz miałem prawo do pierwszego ły ka kawy. Sięgnąłem ostrożnie po gorący napar i przeniosłem go na konsolę przed sobą. Spojrzałem na Sue – by ła gotowa do fazy drugiej. – Odpalenie na trzy – powiedziałem, unosząc półlitrowy zielony kubek z logo naszej jednostki, które pojawiało się na kamionkowej powierzchni pod wpły wem ciepła. Posępny anioł z gorejący m mieczem stał już na globie opasany m czarną wstęgą. – Jeden, dwa – odliczaliśmy razem – i… Światło w sterowni przy gasło i w kolejny m rozbły sku nabrało krwawej barwy rubinu. Niespełna sekundę później rozległy się równocześnie wy cie sy ren i rozpaczliwy krzy k Susan. Spojrzałem na nią. Włączenie alarmu tak ją zaskoczy ło, że oblała się wrzątkiem. – Założę się, że to ten skurwy sy n Lee – powiedziałem na ty le głośno, by mnie usły szała, sięgając do wy łącznika. Ciche kliknięcie i wszy stko wróciło do normy. Jasne światło zalało centralę i zapanowała przy jemna cisza. – Gnojki mają nas na podglądzie – dodałem. – Pewnie założy ł się z wartownikami o dwa dolce, że rozlejesz kawę, i teraz tarzają się razem po podłodze… Uśmiechnąłem się do obiekty wu kamery i pokazałem jeden z obraźliwy ch gestów, które wszy scy na górze, a zwłaszcza Frank, doskonale zrozumieli. Domy sły domy słami, ale procedura alarmowa by ła jasna i nie pozwalała na najmniejsze nawet odstępstwa w żadnej sy tuacji. Rozpocząłem więc z niechęcią kolejną turę dopiero co zakończonej kontroli stanu wy rzutni i rakiet. Susan zgodnie z instrukcją zajęła się w ty m czasie łącznością i rozkazami. Miałem za sobą czternaście silosów, gdy nieoczekiwanie odezwała się do mnie: – Adam… – Mimo że głos Sue zabrzmiał płaczliwie, nie przerwałem pracy ; tak niewiele zostało do końca. Ona jednak nie dała za wy graną. Powtórzy ła moje imię, ty m razem głośniej. Ale ja finalizowałem właśnie piętnastkę i nadal nie zamierzałem przerwać kontroli. Za trzecim razem krzy knęła, co zmusiło mnie w końcu do oderwania oczu od ekranów. Wy glądała strasznie, by ła o wiele bledsza od farby powlekającej ściany sterowni. – Tom, my ślę, że powinieneś rzucić na to okiem – powiedziała cicho, wskazując na ekran terminalu. Zauważy łem, że ze zdenerwowania zamiast prawdziwego imienia uży ła przezwiska, które zawdzięczałem cholernemu przy jacielowi, kapitanowi Frankowi, na zawsze „Fiutkowi”, Lee, w cy wilu wielkiemu miłośnikowi prozy Marka Twaina. Tom Sawy er… Bardzo śmieszne. Zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę moje pochodzenie… – Jak ty lko skończę… – Brakowało może dwudziestu sekund do wy świetlenia ostatnich dany ch. – Kurwa! – To lakoniczne, acz dosadne stwierdzenie w ustach Susan Tanner miało moc solidnego trzęsienia ziemi. Pieprzy ć Mercallego, to by ła ósemka w skali Richtera, jeśli nie
dziewiątka. Znałem kobietę już trzy lata, i to naprawdę dobrze, Frank powiedziałby nawet, że dogłębnie, a jeszcze przy mnie nie zaklęła. Najmocniejsze słowo, jakie kiedy kolwiek padło z jej ust, mieściło się w sferze tolerancji wy jątkowo grzecznego pięciolatka. Skoro teraz uży ła słowa powszechnie uważanego za obraźliwe, musiało zdarzy ć się coś naprawdę niezwy kłego. Przełączy łem się na główny kanał, choć by ło to ewidentne złamanie regulaminu. – O kurwa… – powiedziałem do siebie, powtarzając bezwiednie przekleństwo rzucone przez Susan. Na ekranie mojego monitora pojawił się rząd szesnastu wielkich i czarny ch jak smoła cy fr. Sięgnąłem machinalnie do książki szy frów, by potwierdzić odebranie i identy fikację rozkazu, ale wierzcie mi, nie musiałem tego robić, żeby wiedzieć, co oznaczają. Kolejne przekleństwo Sue potwierdziło moje najgorsze przy puszczenia. Spojrzałem na nią – siedziała w fotelu z wielką brązową plamą na kombinezonie i z otwarty mi szeroko ustami gapiła się na monitor. – Sue… – Nie zareagowała na moje słowa, więc podniosłem głos: – Susan! Dopiero teraz odwróciła głowę w moim kierunku, lecz nadal nie zamknęła ust. – Znasz procedury – powiedziałem najłagodniej, jak ty lko potrafiłem. Potaknęła mechanicznie, ale nie zrobiła nic więcej. – Susan! – Ty m razem postanowiłem odezwać się ostrzej. – My liłem się, to nie sprawka Franka. Nie panikuj. Mamy do czy nienia z najzwy klejszy mi w świecie niezapowiedziany mi manewrami. Nikt nie wy da rozkazu ataku. Musimy ty lko uzbroić głowice i przy gotować rakiety do ewentualnego startu. E-wen-tu-al-ne-go. – Akurat – wy szeptała powątpiewająco, ale w końcu zabrała się do roboty. Rzuciłem okiem na status bazy. Defcon 2, jeden krok od wojny. Akty wacja wszy stkich wy rzutni rakiet, ty sięcy pieprzony ch głowic najbardziej morderczej broni, jaką znała ludzkość. Od razu do pełnej gotowości bojowej, bez procedur potwierdzenia, bez rozkazów zwrotny ch. Prosto pod klucz. Każdego wieczora i ranka modliłem się, aby nigdy nie by ło mi dane ujrzeć ty ch właśnie cholerny ch cy fr, które ostatni żołnierz widział całe wieki temu, chy ba jeszcze podczas kry zy su kubańskiego. – Podasz mi odczy ty, jak ty lko skończę procedurę sprawdzającą – przy pomniałem. Jej zadaniem by ło wpisy wanie kodów akty wujący ch, ja zajmowałem się resztą. Doprowadzenie naszy ch wy rzutni do pełnej gotowości bojowej powinno trwać mniej niż dwie minuty. – Porucznik Adam Sawy er, dwudziesty pierwszy kwietnia, godzina zero jeden, jeden, pięć, zmiana Delta. Wszy stkie wy rzutnie gotowe do odpalenia – potwierdziłem do mikrofonów wy konanie rozkazu, gdy ostatnia kontrolka zapłonęła na zielono. Teraz mogliśmy ty lko czekać. Nie powiem, że by ła to komfortowa sy tuacja. Zazwy czaj
podczas alarmów ćwiczebny ch nie uży waliśmy prawdziwy ch kodów startowy ch, co pozwalało na spokojniejsze przeprowadzanie procedur. Z drugiej jednak strony cholernie ułatwiało przełamanie się, mieliśmy bowiem niezachwianą pewność, że naciskając czerwony guzik, nie rozpętamy piekła na Ziemi. Sztabowcy twierdzili od lat, że takie zabawy nie są w stanie odwzorować warunków bojowy ch i dlatego należy koniecznie je zmienić. Żeby wszy stkie alarmy, w ty m próbne, wy glądały jak ten dzisiejszy … Wiedziałem o ty m, jak chy ba wszy scy w naszej bazie, i chociaż nie dotarła do nas żadna wiadomość o zmianie procedur, liczy łem w skry tości ducha, że ktoś gdzieś na górze, może nawet w Biały m Domu, wpadł na pomy sł, iż czas „realnie” przetestować sprawność sy stemów obrony. Tak… Zważy wszy na przebieg zdarzeń, wy dawało mi się to całkiem prawdopodobne. W dwa ty siące osiemnasty m, tuż po zakończeniu kry zy su tajwańskiego, przeprowadzono podobne ćwiczenia. Podmieniono wtedy w tajemnicy przed personelem baz rakietowy ch, z wy jątkiem najwy ższego dowództwa, wszy stkie kody dostępu i przeprowadzono alarm bojowy, do odpalenia rakiet włącznie, sy mulując eskalację istniejącego w rzeczy wistości konfliktu. Po pięciu dobach niewy obrażalnego stresu, po czterdziestu godzinach utrzy my wania Defcon 2, karmieni obrazami miliona chińskich żołnierzy wy ruszający ch w morze, ludzie zamknięci w bazach rakietowy ch nie mogli mieć złudzeń – oni wiedzieli, co oznacza ten rozkaz. Podobno ty lko szesnaście procent zespołów dy żurujący ch zdecy dowało się na uży cie kluczy. Szesnaście procent… I to długo po upły wie regulaminowy ch dwóch minut. To by ł moment zwrotny dla strategów z Pentagonu. Pamiętałem doskonale, jaka burza rozpętała się w Waszy ngtonie, gdy te dane ujrzały światło dzienne. Poleciały głowy, wiele głów. Mówiono nawet o zautomaty zowaniu całego sy stemu, ale ówczesna prezy dent miała jaja, nie uległa naciskom doradców i po burzliwy ch debatach postanowiono zachować status quo. Nadal człowiek miał zdecy dować o zagładzie swojego gatunku. Do dzisiaj uważałem to za słuszne, lecz… Spojrzałem znów na Susan. By ła blada, bardzo blada, za moment mogła się załamać. – Sue, pamiętasz dwa ty siące jedenasty ? – zapy tałem. Skinęła głową. – Wy daje mi się, że dzisiaj mamy do czy nienia z czy mś podobny m. Zerknęła na mnie i zobaczy łem wy raźnie, że drżą jej kąciki ust. – My ślisz… że to test? – Nie zapanowała do końca nad głosem, choć bardzo się starała. – Nie my ślę. Ja to wiem. – Musiałem ją uspokoić za wszelką cenę. – Kto mógłby nas zaatakować bez ostrzeżenia? Chińczy cy ? Rosjanie? Po jaką cholerę? Przecież to nie dwudziesty wiek… – Nie, to nie dwudziesty wiek…
Spodziewałem się, że uczepi się każdej my śli, która pozwoli jej odrzucić powagę sy tuacji, i nie pomy liłem się. – Pomy śl logicznie, Sue. Od czasu wojny z Iranem mamy cholernie nudną służbę. Sześć pieprzony ch lat totalnego spokoju. Korea stała się oazą zjednoczonej szczęśliwości, Rosja jest zby t zajęta liczeniem pieniędzy zarobiony ch na złożach Sy berii, a Chiny wciąż nie przetrawiły Tajwanu. – Wiesz, Adamie… – Moje słowa wreszcie zaczęły do niej docierać. – Przed wy jściem oglądałam wiadomości. Jutro jedziemy z dzieciakami Helen do Disney landu w Anaheim, chciałam zobaczy ć prognozy pogody. Na CNN nie by ło żadnej wzmianki o konflikcie czy wzroście napięcia… – Sama widzisz. – Pozwoliłem sobie na łagodny uśmiech, choć nie by łem w nastroju do żartów. – Podejdźmy do tego spokojnie, Sue. Zobaczy sz, za chwilę dostaniemy odwołanie tego kurewskiego alarmu. Ty m razem nie miałem racji. Odwołanie nie przy szło. Nie minęło dwadzieścia sekund, a wszy stkie ekrany oży ły, wy pełniając się kolejny mi rzędami cy fr. Nie wierzy łem własny m oczom. Defcon 1! Do silosów popły nęły z powierzchni potwierdzenia celów, kody dla poszczególny ch głowic, na koniec dostaliśmy rozkazy naty chmiastowego odpalenia. Teraz i ja poczułem zimny pot ściekający po plecach. – Przechodzimy na takty czny – wy dałem polecenie, obawiając się, że Susan go nie wy kona, ale ku mojemu zdziwieniu główny ekran naty chmiast wy pełnił się liniami i sy mbolami. – Klucz. – Rozpiąłem kombinezon i zerwałem łańcuszek, na który m miałem zawieszoną kartę magnety czną zwaną potocznie, na pamiątkę dawny ch czasów, „kluczem”. Trzy mając ją w ręce, popatrzy łem na Susan. Wahała się, lecz gdy skinąłem głową, sięgnęła trzęsący mi się rękami do zamka bły skawicznego. – Odpalenie na trzy – powtórzy łem komendę, której nigdy nie chciałem wy powiadać na poważnie. – Na trzy – padła krótka odpowiedź. – Jeden. – Jeden… – powtórzy ła za mną, jakby cierpiała na echolalię. – Dwa. – Dwa… – Jej głos wy raźnie zadrżał. – Trzy. – Mimo że przeciągnąłem klucz przez czy tnik, ekran monitora pozostał czarny. Spojrzałem na Susan. Trzy mała kartę w szczelinie, ale nie wy konała ostatniego ruchu. – Sue! – powiedziałem, starając się, aby zabrzmiało to nagląco. – Wy konaj rozkaz!
Pokręciła głową. – Oszalałaś?! – Teraz już krzy czałem. – Odmawiasz wy konania rozkazu?! – To nie może by ć prawda… – Nie nam to oceniać! Wy konaj rozkaz! – Nie! – odparła krótko i stanowczo. Poczułem, że tracę nad nią kontrolę. – Susan, nie wiem, co ci się roi w głowie, ale wiedz jedno: ci na górze wy prują z nas… a zwłaszcza z ciebie wszy stkie flaki, kiedy dowiedzą się, że zawiodłaś. – Jeśli wy konam rozkaz, skażę na śmierć miliony ludzi. Setki milionów… – Jeśli to nie są manewry, właśnie skazujesz na śmierć setki milionów Amery kanów! – To nie tak, Adamie… Jeśli to prawdziwa wojna, odpalenie naszy ch rakiet nie uratuje ani jednego istnienia. Ja po prostu nie mogę… Niech to szlag. Reakcja jak z podręcznika. Lata szkoleń, a i tak nie wy trzy mała napięcia i świadomości, że uczestniczy w zniszczeniu wszelkiego ży cia na planecie. Musiałem zagrać va banque, choć prawdę powiedziawszy, też znajdowałem się blisko granicy wy trzy małości. – Sue, powiedz szczerze: ufasz mi? – Tak. – Zatem posłuchaj uważnie, co ci powiem. Nie mamy pewności, czy to prawdziwy alarm czy ty lko niestandardowe ćwiczenia, prawda? – Prawda – powtórzy ła jak automat. – Właśnie. – Zaczerpnąłem głęboko powietrza i poszedłem za ciosem: – Jestem pewien, że bierzemy udział w teście podobny m do tego z dwa ty siące jedenastego. A nawet jeśli się my lę, akty wując kody odpalenia, wcale nie bierzesz na siebie odpowiedzialności za to, co nastąpi. Po pierwsze, nie ty podjęłaś tę decy zję… – Naprawdę? – Choć miała opuszczoną głowę, widziałem, jak kąciki jej ust wędrują w górę. – Susan, wiesz równie dobrze jak ja, że na pięćdziesiąt dwa bunkry dowodzenia ty lko szesnaście ma połączenie z wy rzutniami rakiet. I nikt nie wie, które z nich w dany m momencie sterują cały m sy stemem. Dobrze mówię? – Dobrze. – Nadal na mnie nie patrzy ła, ale zauważy łem, że napięcie ustępuje z jej twarzy. Połknęła haczy k. Punkt dla mnie. Żeby wy grać, musiałem delikatnie doprowadzić sprawę do finału. – Wy niki testu z czasów kry zy su tajwańskiego dowiodły, że mało kto podejmie się zgładzenia milionów ludzi. Dlatego dowództwo postanowiło skorzy stać z opcji plutonu egzekucy jnego. Pamiętasz tę zasadę? Kilkunastu żołnierzy strzela, ale ty lko dwóch, trzech uży wa ostrej amunicji. Nikt nie ma pewności, że zabił. Wszy scy mają za to nadzieję, że ktoś inny by ł katem. – Mówiąc te
słowa, zaczy nałem błogosławić człowieka, który wpadł na tak szatański pomy sł. – Susan, podobnie jest z nami. Pewnie nawet nie ma znaczenia, czy uży jesz swojej karty czy nie. Rakiety i tak polecą. My ty lko dbamy o gotowość bojową naszy ch silosów, kody są dublowane, nadejdą z paru miejsc równocześnie. Jeśli to prawdziwa wojna, twój sprzeciw się nie liczy, ale jeśli to ćwiczenia, właśnie marnujesz sobie ży cie. Wy pieprzą cię na zbity py sk, a ja pewnie polecę zaraz za tobą. Zero odprawy, zero szans na przy zwoitą robotę, wilczy bilet na długie lata, pod warunkiem że nie wsadzą nas do więzienia za zdradę. Naprawdę tego chcesz? Marzy ci się spanie w kartonach gdzieś w East LA? – Może masz rację… – Mam rację, Susan – przerwałem jej bez ceregieli. Wreszcie spojrzała na mnie. Zauważy łem, że ma łzy w oczach. – Odpalamy na trzy – powtórzy łem rozkaz. – Na trzy – potwierdziła. – Raz. – Dwa. – Trzy. – Ty m razem nasze głosy zlały się w jedno. Znikające linie kodu na monitorach potwierdzały wy konanie rozkazu. Zabrało nam to sześć minut dwadzieścia sekund, a więc ponad trzy razy dłużej, niż zakładał regulamin. Lepiej późno niż wcale, powiadają. Otarłem pot z czoła. Mimo pracującej pełną parą klimaty zacji nagle w centrali zrobiło się duszno. Miałem cholerną nadzieję, że za sekundę zobaczę komunikat obwieszczający koniec ćwiczeń. A jeśli nie… Ja też chciałem wierzy ć, że by liśmy ty lko pionkami w tej grze, że ci na górze zadecy dowali o wszy stkim, a nam przy szło jedy nie odgry wać rolę staty stów. Chociaż uży łem klucza, chociaż namówiłem do tego Sue, nie dopuszczałem do siebie my śli, że oto wy puściliśmy na wolność szesnastu lśniący ch, smukły ch jeźdźców apokalipsy. – Amen – rozległ się szept Susan, ledwie zapadła cisza. Oboje wpatry waliśmy się w ekran takty czny. Na razie nic się nie działo, oczami wy obraźni widziałem jednak na poły skującej matowo czerni potwierdzenie zdania testu, gdy wtem na górnej krawędzi mapy pojawiły się trójkątne sy mbole. Jeden, drugi, piąty, szy bko straciłem rachubę. Naprzeciw nim mknęły z centrum mapy nie mniej liczne znaczki. – Nadal sądzisz, że to ćwiczenia? – szepnęła Sue. – Nie wiem – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – Nic już nie wiem. – Mamy potwierdzenie, czy je to rakiety ? – zapy tała. Sprawdziłem odczy ty trajektorii. – Idą znad bieguna i od wschodu. To Rosjanie.
– Rosjanie? Ty m razem nie odpowiedziałem. Wpatry wałem się w ekran, który przy pominał mi obraz z archaicznej gry wideo, jaką mieliśmy wieki temu w Kansas City. Nie pamiętałem dokładnie jej ty tułu. Missile Command czy jakoś tak… W każdy m razie człowiek projektujący grafikę naszego ekranu takty cznego musiał by ć fanem tej gry. Linie przedstawiające tory nadlatujący ch rakiet wy dłużały się wolno, lecz nieustannie. Zby t wolno. Nasze pociski przechwy tujące powinny je dopaść jeszcze nad tery torium Kanady. Sto, może nawet dwieście mil od granicy. Czekałem na wy nik tego starcia, zaciskając nerwowo dłonie na wy tarty ch oparciach fotela. Ty mczasem nadlatujące z północy punkty rozmnoży ły się nagle. Wcześniej trudno by ło zliczy ć wędrujące po mapie sy mbole, teraz pomimo wielkich rozmiarów ekranu nakładały się na siebie. Wiedziałem, co to oznacza. SS-26 w pełni zasługiwały na złą sławę, jaką się cieszy ły. Komputery ukry te w ich korpusach zdąży ły odpalić mrowie samonaprowadzający ch się głowic i jeszcze większą liczbę pozorowany ch celów, zanim same rakiety znalazły się w polu rażenia pocisków przeciwrakietowy ch. Dosłownie kilka sekund później na ekranie pojawiły się pierwsze białe plamki wskazujące miejsca eksplozji ognia zaporowego. Utworzy ły one migający, przery wany pas ciągnący się przez cały konty nent, od Atlanty ku po Pacy fik. Zniknęły w nich setki kresek oznaczający ch trajektorie lotu wrogich rakiet. Te, które pozostały, czerwone, by ły śladami po między konty nentalny ch pociskach mknący ch w stratosferze ku niewidzialny m dla nas celom na południowej półkuli. Biel wy pełniająca górną część ekranu powoli bladła i zobaczy łem, że pomimo ogromny ch strat, jakie zadaliśmy przeciwnikowi, część głowic nadal leci w kierunku naszej granicy. Nie by ł to już jednak rój. Atak przetrwało zaledwie parę setek z wielu ty sięcy śmiercionośny ch zabawek, jakie przed chwilą widziałem, ale nawet tak mała ich liczba wciąż zapowiadała zagładę milionów ludzi. Nawet po wzięciu poprawki, że wiele z nich mogło by ć atrapami. Oblizałem spierzchnięte wargi i zleciłem komputerowi przeliczenie namiarów. Nacisnąłem enter i w tej samej chwili z głośników popły nęła muzy ka. Ballada dinozaura rockowej sceny, Bruce’a Springsteena. Born in the USA. Spojrzałem zdziwiony na Susan. Odpowiedziała mi blady m uśmiechem. – Seattle. KTWA. Gwiazda Północy, moja ulubiona stacja. Przy pomniałem sobie, że Sue pochodzi z zabitej dechami dziury leżącej niedaleko Seattle. Nie starałem się nigdy zapamiętać nazwy tej na wpół indiańskiej wioski, której chy ba nikt poza samy mi mieszkańcami nie potrafił poprawnie wy mówić. Skinąłem głową na znak, że rozumiem. – Potem przełączę na Kansas City – szepnęła, jakby nie chciała zagłuszy ć muzy ki. – Daj trochę głośniej – poprosiłem, obserwując ekran. Głowice powoli zbliżały się do linii oznaczającej granicę. Za moment do akcji włączą się baterie stary ch, dobry ch custerów, na który ch oparliśmy nasze wewnętrzne linie obrony –
laserowe sy stemy miało ty lko kilka najważniejszy ch baz – ale nie wątpiłem, że ta walka jest już przegrana. Inteligentne głowice, które przetrwały nuklearną nawałnicę nad Kanadą, spokojnie poradzą sobie z bronią konwencjonalną. Zanim spiker zaczął zapowiadać następny utwór, na miejscu napisu „Seattle” pojawił się biały krąg oznaczający detonację ładunku i pole jego rażenia. – Seattle dwie kilotony, trineutrino – poinformował nas uroczy głos Annabelle pły nący z głośników. Ciekawe, co ta stara dziwka my ślała, nagry wając te komunikaty ? – „Seattle” jedna megatona, nuklearna. Spojrzałem zdziwiony na radio. Pomimo potwierdzonego ataku dwiema głowicami, pomimo uży cia trineutrina, nadal sły szałem muzy kę i szczebioczący głos jakiejś nastolatki zamawiającej utwór dla swojego chłopaka. Zerknąłem na Susan ty lko po to, by zobaczy ć, że znów siedzi z opuszczoną głową. Ty mczasem na mapie pojawiało się coraz więcej biały ch plam. Annabelle nie nadążała z wy mienianiem atakowany ch miejsc, uakty wniane przez komputer komunikaty nakładały się na siebie. Z dany ch telemetry czny ch wy nikało, że przez ogień zaporowy drugiej fali obrony przedarło się sto czternaście obiektów, trajektorie wskazy wały na sześćdziesiąt trzy cele w dwudziestu stanach. Piętnaście procent z nich, może nieco więcej, da się jeszcze zniszczy ć na szczeblu lokalny m. Słuchając raportów o kolejny ch trafieniach, zastanawiałem się, ile miast uda nam się jeszcze ocalić. Ta gra miała proste zasady : odpalasz wszy stko, co masz, licząc na to, że przeciwnik nie zdoła strącić wy starczającej liczby głowic, i czekasz na kontrę, mając nadzieję, że uda ci się zneutralizować więcej nadlatujący ch pocisków. Proste, skuteczne, bezsensowne. Realne, jak widać. Z jedny m wy jątkiem. Od północy nadciągało kolejne mrowie biały ch linii. By ły jeszcze daleko, docierały dopiero do Cieśniny Hudsona, ty lko kilka przekroczy ło żółtą linię granicy prowincji Manitoba. Pieprzone komputery zupełnie pogłupiały, pomy ślałem. Druga fala? W tej samej chwili, zgodnie ze znany mi mi procedurami, na samej krawędzi mapy zrobiło się biało i naty chmiast zapomniałem o usterce sy stemu. Ruscy też się bronili. Kolejne miliony słońc rozbły sły nad biegunem, ale to już nie miało znaczenia. Nic nie powstrzy ma śmierci niesionej w ty tanowy ch stożkach głowic trineutrinowy ch, po ty siąckroć silniejszy ch niż cały moskiewski i pekiński szmelc… – Chicago jedna kilotona, trineutrino, Chicago dwie megatony, nuklearna, Chicago brak klasy fikacji… – komputerowo przetworzony głos Annabelle konty nuował ty mczasem monotonną
wy liczankę, w miarę jak głowice docierały do kolejny ch celów, a muzy ka wciąż wy pełniała centrum dowodzenia. – Jesteś pewna, że to ta stacja? – zapy tałem skołowany. Sue skinęła głową, zresztą jakby w odpowiedzi na moje py tanie zagrano dżingla rozgłośni i wy raźnie usły szałem jej nazwę. – Sprawdź Chicago – poleciłem dziewczy nie i zamiast kolejnego nagrania usły szałem szumy i trzaski. – Mam – rzuciła kilka sekund później. – CRKO! Zniszczone Chicago nadal nadawało. Pomimo iż fala nuklearny ch eksplozji dotarła już do środkowy ch stanów i minęła Kansas. – Wiesz, co to znaczy ?! – krzy knąłem do Susan. Pokręciła wolno głową. – Ćwiczenia! To są ty lko pierdolone ćwiczenia! Nie ma żadnej wojny ! Ktoś zrobił z nas wała. Roześmiała się, najpierw ostrożnie, a potem na cały głos. – A ja już my ślałam, że rozwaliliśmy ten cholerny świat. – Pierdolone gry wojenne… – Rozsiadłem się wy godnie na fotelu i podłoży łem ręce pod głowę. Ulży ło mi. O kurwa, jak mi ulży ło. Spoglądałem na ekran pokry ty biały mi cętkami aż po granicę z Meksy kiem, a potem przeniosłem wzrok na setki linii zbliżający ch się od północy i śmiać mi się zachciało. Dopiero teraz zacząłem kojarzy ć fakty, które wcześniej, w stresie, umknęły mojej uwadze. Nie by ło stratosfery czny ch gigaeksplozji, który mi wróg powinien oślepić nasze sy stemy obronne. Nie by ło ataku od strony morza, a przecież okręty podwodne wciąż stanowiły istotny element rosy jskich ofensy wny ch sił atomowy ch. To one powinny uderzy ć pierwsze, niszcząc nasze sy stemy obronne i nabrzeżne miasta. Dokładnie tak, jak robił to teraz komputer, w tej fazie sy mulacji. Linie biegnące ze wschodu i zachodu by ły o wiele krótsze, ale znajdowały się znacznie bliżej naszy ch granic niż nadciągający od północy rój, równie liczny jak pierwsza fala. Kto wy my ślał takie ściemy ? Zostaliśmy zaatakowani w pełnej skali, odpowiedzieliśmy totalny m kontratakiem. Koniec, kropka. Niby skąd Ruscy mieliby wy trzasnąć drugie ty le rakiet do powtórnego uderzenia? Teraz nie miałem już żadny ch wątpliwości. To ty lko pierdolony pozorowany atak. – Devlin to kawał skurwiela – powiedziałem. – Jeśli nie postawi nam wszy stkim kolejki jutro rano, osobiście powieszę go na maszcie flagowy m na jego zajebiście wy krochmalony m czterogwiazdkowy m krawacie. Susan, daj głośniej ten kawałek i zrób nową kawę. Wy łączy łem fonię sy stemu – głos Anabelle by ł teraz ostatnim, jakiego chciałem słuchać.
Właśnie zapowiedziano temat przewodni z Syna gladiatora. Mój ulubiony, mocny, choć przy ty m balladowy utwór, który od trzech ty godni okupował pierwsze miejsca list przebojów. Sue dopiero wstawała, więc sięgnąłem po ledwie ciepłą kawę i pociągnąłem spory ły k, patrząc od niechcenia na ekran, na który m kolejna fala rakiet zbliżała się do naszej północnej granicy, ty m razem nieatakowana przez nikogo, bo też niby kto miałby je atakować, skoro odpaliliśmy wszy stko, co Wuj Sam trzy mał za pazuchą. Jak przed chwilą, na mapie znów pojawiły się białe cętki eksplozji, także po kanady jskiej stronie. Nie wy łączając stratosfery czny ch gigantów. I znowu Seattle, Toronto, Boston, Detroit… Słowa refrenu zniknęły w staty czny m szumie w ty m samy m momencie, gdy biała plama pojawiła się na napisie „Chicago”. – Co jest…? – Teraz ja zakrztusiłem się kawą. Odstawiłem kubek i rzuciłem się do radia równocześnie z Sue. Zacząłem nerwowo przełączać kanały. Seattle milczało jak zaklęte. Nowy Jork wciąż nadawał. Spojrzałem na ekran – kilkanaście kresek kończy ło się niedaleko czerwonej kropki oznaczającej centrum miasta. Dwie prowadzące ze wschodu, znad Atlanty ku, prakty cznie dotarły już do celu. Tuż przed przecięciem linii wy brzeża nagle wy try snęły z nich pęki odnóg. Szlag by to! Podkręciłem głośność na maksimum. Relacja z wczorajszy ch rozgry wek NBA zniknęła z eteru dokładnie w chwili, gdy na ekranie zakwitł wielopłatkowy blady kwiat. Pozostał jedy nie staty czny, zagłuszający wszy stko szum. – Rozumiesz coś z tego, Tom? Nie odpowiedziałem. Rzuciłem za to okiem na prawą stronę ekranu. Daleko nad Pacy fikiem pojawiły się pierwsze sy mbole oznaczające rakiety Państwa Środka. Ktoś, gdzieś, właśnie w tej chwili postanowił zakończy ć definity wnie sprawę przeludnienia, walki o pry mat religijny, gospodarczy i militarny. Kim by ł ten człowiek, nie wiedziałem. Jedno ty lko by ło stuprocentowo pewne: mieliśmy do czy nienia z kurewskim podstępem Rosjan. Musiałem przy znać, że doskonale zagrali, likwidując w niepojęty dla mnie sposób nasze sy stemy obrony. Nie by ło żadnej pierwszej fali. Odpaliliśmy rakiety przeciw fantomom widziany m ty lko przez komputery NORAD-u. Zmasowany ogień zaporowy nie zniszczy ł ani jednej z nadlatujący ch rakiet, bo ich tam nie by ło. Co więcej, każdy postronny obserwator tego konfliktu przy zna, że pierwsi uderzy liśmy na przeciwnika z zaskoczenia. Ale czy ktokolwiek przeży je wojnę, aby móc zeznawać w tej sprawie? Poważnie w to wątpiłem. Druga fala rosy jskich rakiet trafiała ze stuprocentową skutecznością. Ty m razem, zgodnie z moimi przewidy waniami, także okręty podwodne uderzy ły na wszy stkie cele, od Alaski po Meksy k. Nikt i nic nie mogło im przeszkodzić w dokonaniu dzieła zniszczenia. Wy przty kaliśmy się nawet z custerów. Nadszedł dzień zagłady, już za kilka chwil na cały m konty nencie nie będzie
nawet jednej ży wej bakterii. Żeby ty lko na konty nencie… Przełączy łem widok na try b globalny. Nic. Ty lko szum. Straciliśmy wszy stkie satelity. Spróbowałem przejść na pasmo awary jne. Dopiero za trzecim razem udało mi się chwy cić przekaz. Obraz by ł zniekształcony i strasznie ziarnisty, ale mimo to wy raźnie poświadczał, że nieliczne urządzenia szpiegowskie umieszczone na najwy ższy ch orbitach, już w przestrzeni kosmicznej, przetrwały tę fazę ataku. Świat by ł już ślepy i głuchy, lecz my wciąż mogliśmy obserwować jego zagładę. Z tej odległości nie widziałem szczegółów, jednakże nie by ły mi one do niczego potrzebne. Po zmianie długości fali Europa zaświeciła bielą od Gibraltaru aż po Kaukaz. Podobnie Chiny, Indie, Bliski Wschód… Nawet niezmierzona pustka Sy berii zniknęła pod dziesiątkami opalizujący ch kręgów. Wy glądało na to, że za naszy m przy kładem każde mocarstwo odpaliło wszy stko, co miało na stanie. Jednego ty lko nie potrafiłem zrozumieć. Z tego, co nam przez lata wpajano – a czego potwierdzenie widziałem teraz na każdy m ekranie – wy nikało jasno, że Rosja nie ma sy stemów obrony przeciwrakietowej zdolny ch powstrzy mać nasze totalne uderzenie. Wy miana ciosów na pełną skalę by ła dla niej samobójczy m posunięciem. Dlaczego więc zaatakowała, wiedząc, że podstęp, który pozbawił tery torium USA obrony, nie zdoła powstrzy mać pocisków balisty czny ch z głowicami milion razy bardziej niszczy cielskimi niż każda broń, jakiej kiedy kolwiek przeciw nim uży to? Przy kład irańskich miast wy jałowiony ch bły skiem trineutrinowy ch głowic sprawił, że świat stał się lepszy m miejscem na niemal sześć lat. I zdawać by się mogło, że widząc skutki działania nowej broni, wszy scy atomowi krzy kacze pochowali głęboko swoje zabawki… W ty m momencie wpadłem na szalony pomy sł. Czy to możliwe, by ktoś włamał się do naszego sy stemu? Do komputerów w Górze Grzmotów? Gówniarz, który chciał zagrać w gry wojenne, jak na ty m stary m filmie? Nie, to niedorzeczność, sy stemy obrony od lat nie miały połączeń ze światem. Im dłużej się nad ty m zastanawiałem, ty m mocniejszego nabierałem przekonania, że to, co obserwuję na podglądzie globalny m, nie ma najmniejszego sensu. Nagle obraz zamigotał i zniknął. Zrezy gnowałem z ponownego namierzania sy gnału. Spojrzałem za to na ekran takty czny. Większą część konty nentu pokry wała głęboka czerń. W tej fazie ataku mogliśmy odbierać jedy nie szacunkowe dane przeliczane z sieci lokalny ch czujników i sejsmografów. Mój wzrok automaty cznie powędrował ku miejscu, gdzie lśnił mały czerwony punkt. Nasza baza. W jej kierunku leciały trzy głowice. Pierwsza przeszła nad nami, kierując się na pobliskie San Diego. Druga szła bokiem, zapewne mknąc ku jakiemuś sobie ty lko znanemu celowi; jeśli nawet wy buchnie, to za sąsiadujący m z nami pasmem gór albo już w Meksy ku. Pozostawała jeszcze trzecia. Biała plamka przy kry wająca czerwoną kropkę zbiegła się z odległy m pomrukiem i lekkim, aczkolwiek dobrze
wy czuwalny m wstrząsem. Światła zgasły na moment, ale zaraz włączy ły się generatory awary jne. Wszy stkie dane z ekranów zniknęły. Przeszliśmy na zamknięty obieg wewnętrzny. – Tom? – Zadziwiająco spokojny głos Susan wy rwał mnie z zamy ślenia. – Tak? – Co teraz z nami będzie? – zapy tała, wpatrując się we mnie jak w święty obrazek. Przełknąłem nerwowo ślinę i posłałem jej uśmiech. Wy padł gorzej niż źle. – Powiedz mi: Co teraz z nami będzie? – powtórzy ła py tanie, na które nie by ło prostej odpowiedzi. – A co ma by ć? Musimy sprawdzić procedury przewidziane na taką sy tuację. Wejdź do głównej bazy dany ch i wprowadź kod… – sprawdziłem w książce – November, Oscar, Tango, Beta, sześć, sześć, sześć. – November, Oscar, Tango, Beta, sześć, sześć, sześć – potwierdziła mechanicznie, wprowadzając dane do terminalu. Swoją drogą, ktoś miał poczucie humoru, nadając instrukcji awary jnej taki właśnie kry ptonim. „Number of the Beast is… 666”. A może to ty lko moja podświadomość zaczy nała już płatać figle. Spojrzałem na ekran. Przez moment nic się nie działo. Potem pojawiło się logo Strategicznego Dowództwa Sił Rakietowy ch i dwie opcje: „Procedury kontrolne” oraz „Sy tuacje alarmowe”. Ta druga musiała się pojawić po wprowadzeniu kodów uzbrajający ch głowice, a może już po odpaleniu. Ciężko by ło zgadnąć. Widzieliśmy ją po raz pierwszy. Wy brałem „Sy tuacje alarmowe”. Teraz czekał mnie żmudny proces przebrnięcia przez kolejne zabezpieczenia zakładane chy ba ty lko po to, by programiści mogli z czy sty m sumieniem skasować potrójne honoraria. Wreszcie dotarłem do katalogu zawierającego instrukcje dla załóg na wy padek wy buchu konfliktu nuklearnego na skalę planetarną. Czy tałem przez dłuższą chwilę, w milczeniu otwierając kolejne katalogi i pliki. Susan czekała cierpliwie, aż skończę. Gdy odsunąłem ekran czy tnika, podeszła do mojego stanowiska. – Jakie wiadomości? – zapy tała, stając za moimi plecami. – Raczej dobre. – Popatrzy łem w jej zapłakane i wy lęknione oczy. – Nie zgadniesz, ale sukinsy ny miały plan nawet na taką okazję. Nie zginiemy, Sue. Pod ty mi pomieszczeniami – wskazałem podłogę – mieści się kompleks kriogeniczny z dwiema komorami dla załogi, czy li dla nas. Możemy przespać najbliższe dziesięć lat, spowalniając funkcje ży ciowe ponaddwudziestokrotnie, aż stopień skażenia opadnie do minimum. – No to mamy szczęście… – szepnęła Susan, gdy sięgałem do przełącznika. – Ale co dalej? Zatrzy małem się w pół ruchu.
– Sły szałaś o programie Arka? – Co nieco… Ludzie w bazie gadali o nim, ale traktowałam to wszy stko raczej jako plotki niż coś konkretnego. – Tutaj jest całe dossier tego projektu. Nie uwierzy sz, ale teraz jesteśmy jego częścią. – My ? – zapy tała mocno zdziwiona. – Tak, my. Skurwiele przy gotowali się na wszy stko. Nasza baza, jak i pięćdziesiąt jeden pozostały ch stanowisk odpalania rakiet, jest częścią sy stemu, który pozwoli odbudować ży cie na Ziemi. W dziesiątkach podziemny ch magazy nów na terenie kraju ukry to wy selekcjonowane nasiona roślin. W zabezpieczony ch przed atakiem podziemny ch laboratoriach zgromadzono materiał genety czny pozwalający na klonowanie niemal wszy stkich znany ch gatunków zwierząt. My natomiast, droga Sue, jesteśmy kandy datami na nowy ch Adama i Ewę. – To jakaś paranoja… – Może dla ciebie, ale z pewnością nie dla ty ch, którzy to wy my ślali. Za dziesięć lat nad Zjednoczony mi Konty nentami Ziemi będą powiewać jedy nie gwiaździste sztandary. Nie będzie granic, nie będzie narodów, nie będzie wojen. O ile nasi szanowni przeciwnicy nie mieli podobny ch wy nalazków. Ale sądząc z tego, co tu napisano, raczej nie by li jeszcze gotowi na konfrontację… – Sądzisz, że tam, na górze… – Tak, Sue – przerwałem jej, wiedząc, co za chwilę powie. Wbrew pozorom sam by łem bliski załamania i choć działanie adrenaliny, nawet wspomaganej kawą, powoli mijało, bałem się momentu, w który m słabość weźmie nade mną górę. – Nie ma tam nikogo, kto zdoła przeży ć następny dzień. – Nikogo… – szepnęła, siadając. – Nikogo – powiedziałem. Wprawdzie na my śl przy szła mi załoga ISS, ale… Nie, nawet oni nie mieli szansy przy tej skali konfliktu. – Według dany ch – wskazałem na czy tnik – jedna dziesiąta tego, co na nas zrzucono, wy starczy łaby do całkowitego wy eliminowania czy nnika ludzkiego z powierzchni Amery ki Północnej. – Kurwa, co ja mówię?! Jakiego czy nnika ludzkiego? Ludzi! Pieprzony ch ludzi z krwi i kości, wszy stkich ty ch, który ch kiedy kolwiek znałem, który ch ona znała. – Jeśli się nie my lę, obecnie ostatni ży wi członkowie kochającej pokój między narodowej społeczności z anty podów spuszczają sobie na głowy kolejne kilotony trineutrina i klasy czne głowice wodorowe. Europa i Azja świeciły jak bożonarodzeniowe choinki na globalny m, kiedy ostatni raz na niego spoglądałem, Afry ka nie liczy ła się w ty m konflikcie, ale jeśli dobrze znam ży cie, nasi rosy jscy przy jaciele nie zapomnieli o strefach wpły wów konkurencji na ty m konty nencie, tak jak my zadbaliśmy, żeby nikt nigdy więcej nie usły szał rosy jskiego na Czarny m Lądzie. Amery ka Południowa… – Wzruszy łem ramionami, przy pomniawszy sobie
przemy kającą nad bazą głowicę. – Może chociaż Oceania przetrwa, lecz w to też wątpię. Za dużo tam by ło wy sunięty ch baz wojskowy ch. Także naszy ch. To koniec. Broń neutronowa by ła ponoć czy sta, ale trineutrino to nie krok, ale skok za hory zont w tej kategorii. Promieniowanie milion razy bardziej zabójcze od wszy stkiego, co znaliśmy. Maksimum efektu przy zerowy ch zniszczeniach. Jeden durny wy buch oznacza eksterminację wszelkich form ży cia w promieniu dziesiątek, a nawet setek kilometrów od punktu zero. Nawet najtwardsze bakterie, choć potrafiły przetrwać w pustce kosmicznej i w głębi oceanu, zdy chają w bólach, kiedy spotkają na swojej drodze choć jedną cząsteczkę trineutrino… – Przerwałem, czując absurdalność tej przemowy. – Wiesz, Sue, co jest w ty m wszy stkim najbardziej pokręcone? Chociaż doprowadziliśmy w końcu do Armagedonu, według tego planu – stuknąłem palcem w ekran – według ty ch dokumentów, mamy jeszcze szanse. Za trzy, może pięć lat warunki unormują się na ty le, że zautomaty zowane elementy programu Arka będą mogły rozpocząć prace nad formowaniem biosfery nowej Ziemi. Po następny ch kilku latach, gdy ta jego faza dobiegnie końca, zostaniemy obudzeni. My i pozostałe załogi. W sumie ty siąc siedemset osiemdziesiąt osób, wliczając nową Górę Grzmotów, Stratosferę i Atlanty dę. Potem dojdzie do tego personel ośrodków sztabowy ch i bunkrów rządowy ch. Czy li następne piętnaście setek wy selekcjonowany ch ludzi. Razem daje to ponad trzy ty siące ojców i matek założy cieli. Oto cała nowa ludzkość. – Wskazałem znów na monitor – Jeśli chcesz, możesz poznać nazwiska wszy stkich ocalony ch. Mam tu nawet ich zdjęcia. – Bunkier rządowy ? – zapy tała z nieobecny m wzrokiem. – Tam są ci, którzy to zaplanowali… – Tak, na pewno. – Nie od razu zrozumiałem, co powiedziała. Wstałem spokojnie z fotela i dopiłem kawę. Robiłem, co mogłem, żeby się teraz nie rozsy pać. – Sądzę, że spotkamy ich wkrótce po przebudzeniu. – Nie zasłuży li na to, by ży ć… – Wy powiedziała te słowa takim tonem, że poczułem ciarki na plecach. Wreszcie dotarło do mnie, o czy m naprawdę mówi. W tej samej chwili Susan wy buchnęła płaczem. – Nie sądzisz chy ba, że to oni z rozmy słem ściągnęli na nas taką katastrofę? – odparłem łagodnie. – Widziałaś, co się stało. My ślisz, że w kolegium połączony ch sztabów znalazłby się ktoś, kto poświęciłby ży cie setek milionów Amery kanów w tak bezsensowny m akcie desperacji? – Prawdę mówiąc… – Widziałaś to tutaj, na ekranie – wpadłem jej w słowo. – Rosjanie pozbawili nas obrony, oszukując sy stem komputerowy, a potem uderzy li, wy sy łając wszy stko, co mieli… Jakoś włamali się do sy stemów obrony i prawie nas dostali… Może liczy li na to, że te szesnaście procent da im w finale szanse… – Teraz to do mnie dotarło. Tak, miałem przed sobą brakujące ogniwo, które usuwało z nuklearnej łamigłówki wszy stkie znaki zapy tania. Na to skurwiele mogli liczy ć. Na brak pełnej odpowiedzi. – Ale nie skrewiliśmy, zdołaliśmy odpalić, co trzeba.
Milczała, choć przestała płakać. – Sue, nie jesteśmy mordercami, broniliśmy się. Broniliśmy naszego kraju. – Ale go nie obroniliśmy … – Westchnęła, a jej oczy znów zalśniły od łez. – Helen, dzieciaki, Disney land… Nie ty lko Helen i jej bliźniaki, pomy ślałem. Wszy scy, który ch znaliśmy. Który ch ty znałaś i kochałaś. Bo ja… Ze mną sprawa wy glądała nieco inaczej. Ja wciąż miałem obok siebie jedy ną osobę, którą naprawdę kochałem. Wszy stko, na czy m mi kiedy kolwiek zależało, by ło ze mną tutaj, pod ziemią. Nawet Frank, jedy ny człowiek, który zasłuży ł w moich oczach na miano przy jaciela, zasuwał teraz do jakiejś komory pod terenem bazy, jak wszy scy żołnierze z nocnej zmiany. Ale Sue miała rodzinę i mnóstwo przy jaciół… I wszy scy zostali tam, na powierzchni. Ją zwerbowano już po nowelizacji ustawy. Ona mogła mieć rodzinę. – Jedno jest pewne – powiedziałem. – Nie cierpieli. A my zabiliśmy wszy stkich, którzy zesłali na nich śmierć. Zabiliśmy ich żony, matki, dzieci, kochanki, psy, koty i kanarki. To my, Sue, ty lko my, jesteśmy Aniołami Zagłady, nie zapominaj o ty m. A za kilka lat, kiedy wrócimy na powierzchnię, stworzy my nowy świat, w który m już nikt nigdy nie będzie musiał nikogo zabijać. – Nie wciskaj mi ty ch propagandowy ch gówien… – próbowała mi przerwać i słusznie, bo pieprzy łem jak potłuczony. – Przy sięgam ci, Sue, na wszy stko, co jest mi drogie, że to będzie lepszy świat – powiedziałem nie ty lko po to, by ją uspokoić. Chciałem wierzy ć, że odrodzona Ziemia w końcu dostanie szansę na odtworzenie nowej, lepszej ludzkości. Wziąłem ją za rękę i poprowadziłem do windy, w duszy błogosławiąc faceta, który miał ty le rozsądku, że przewidział, iż w obliczu tak ciężkiego stresu załogi stacji bojowy ch muszą przejść załamanie nerwowe. Zresztą to, że przewidział, nie by ło może niczy m niezwy kły m. Najważniejsze, że znalazł sposób, by temu zaradzić. Przy najmniej teorety cznie. Od momentu uruchomienia alarmu w powietrzu, który m oddy chaliśmy, znajdowały się środki uspokajające. Wy czy tałem tę informację niedawno, w przeglądany ch plikach doty czący ch sy tuacji alarmowy ch. Ty lko dzięki rozpy lony m farmaceuty kom Sue całkowicie się nie rozkleiła. Ty lko one sprawiły, że i ja jeszcze trzy małem się na nogach. Uży wając dwóch kluczy, akty wowaliśmy awary jny panel kontrolny. Po wpisaniu kodu zaczerpniętego z baz dany ch Arki winda ruszy ła w dół, chociaż nasze piętro by ło ostatnim, jakie zaznaczono na tablicy w kabinie. Jazda nie trwała długo, zaledwie kilka sekund, a po otwarciu drzwi ogarnęły nas półmrok i chłód. Światła na ty m poziomie zapalały się, w miarę jak szliśmy przez zapchane sprzętem kory tarze. Nie by ł to może imponujący kompleks, ale zgromadzono w nim tak wiele nowoczesnej aparatury,
że niejeden ogromny insty tut badawczy oddałby za nią kilkuletnie dotacje. Na samy m środku centralnej sali stały dwie komory kriogeniczne. Wy sokie na osiem stóp, z przezroczy sty mi pokry wami wy glądały jak dekoracje z wy sokobudżetowego filmu fantasty cznonaukowego. Susan, wciąż pociągając nosem, usiadła w głębokim fotelu przy centralnej konsoli, a ja włączy łem zasilanie i przeprowadziłem testy kontrolne. Wszy stko by ło w najlepszy m porządku. Wnętrza przetrwalni rozjarzy ły się jasny m, asepty czny m światłem. – Wszy stkie sy stemy gotowe do rozpoczęcia procesu usy piania. – Głos, który popły nął z komputera, by ł równie seksowny jak ten, który towarzy szy ł nam na każdy m kroku w bazie, ale z pewnością nie należał do Annabelle. – Proszę zdjąć ubranie i udać się do strefy odkażania. Wy konałem posłusznie wszy stkie polecenia pły nące z głośników i piętnaście minut później stałem obok Sue przed otwarty mi wrotami komór. Oboje by liśmy chemicznie czy ści i spokojni. – Panie mają pierwszeństwo – powiedziałem, wskazując na nią. – Wy bieraj uważnie, bo przez najbliższy ch dziesięć lat nie uda ci się zmienić pościeli. Uśmiechnęła się do mnie i objęła ramionami. By ła o głowę niższa, więc musiałem się pochy lić, by ją pocałować. – To, żeby ś miał o czy m śnić – szepnęła, oddając pocałunek, a ja odwdzięczy łem się jej czy mś więcej. Potem musieliśmy przejść raz jeszcze całą procedurę odkażania. Komputery nigdy nie zrozumieją natury człowieka.
Wspinaczka na szczy t wzgórza po osy pujący m się zboczu nie należy do najłatwiejszy ch zadań. Wprawdzie w ty ch okolicach nigdy nie by ło zby t wiele roślinności, ale nawet rzadko rosnące krzewy albo kępki trawy dawały wędrowcowi jakieś oparcie. Teraz jednak nie mogłem na to liczy ć. Pozostało więc mozolne wspinanie się zakosami po miejscach o jak najmniejszy m kącie nachy lenia. Trwało to trochę dłużej, ale dawało gwarancję dotarcia na szczy t bez wielu siniaków i otarć skóry, o czy m zdąży łem się już boleśnie przekonać. Brakowało mi jeszcze kilkudziesięciu metrów, by osiągnąć cel, a już by łem krańcowo zmęczony. Przy gotowania do wy jazdu zabrały mi niemal cały dzień, potem doszła nieprzespana noc tuż obok Susan i wy marsz o poranku. Jeszcze krok, jeszcze dwa. Wy kony wałem automaty czne ruchy, gdy ż ból przemęczony ch mięśni by ł zby t silny, aby świadomie podejmować kolejne próby podniesienia stopy. Wreszcie dotarłem na szczy t. Usiadłem i osuszy łem bandaną pot z czoła. Porównałem widok z elektroniczny m pozy cjonerem i odczy tem kompasu. Przez lornetkę przy jrzałem się widoczny m w oddali zabudowaniom i prostej jak strzała dwupasmówce biegnącej na zachód środkiem szerokiej doliny. Według mapy by ła to niewielka osada Yoshua Tree, a szosa prowadziła do nieco większej miejscowości Twenty nine Palms. Zgodnie z moimi oczekiwaniami jezdnia by ła niemal
całkowicie pusta. Przy tak małej gęstości zaludnienia nie spodziewałem się na niej poważniejszy ch przeszkód. W zasięgu wzroku naliczy łem może trzy wraki. Ale gdy by nawet by ło ich więcej, mógłby m wy brać jeden z objazdów, skręcając w którąś z polny ch dróg przecinający ch raz po raz kamienistą równinę ciągnącą się wzdłuż linii wzgórz i niknącego na hory zoncie pasa asfaltu. Zaznaczy łem na ekranie pozy cjonera najdogodniejszą trasę do lokalnej dwudziestki dziewiątki i zlustrowałem z przy zwy czajenia hory zont. Krajobraz ty ch okolic nie zmienił się prawie wcale. Nawet zabójcze promieniowanie trineutrinowe nie by ło w stanie rozwodnić błękitu kalifornijskiego nieba. A czerwonawa ziemia, jałowa i py lista, od wieków rodziła wy łącznie skąpą roślinność, która by ła albo rdzawobrązowa, albo wręcz posępnie szara. Jedy ny m wy jątkiem, jaki przy chodził mi na my śl, by ły sły nne drzewka Jozuego, od który ch wzięła nazwę osada w dole, ale ich, pomimo ścisłej ochrony, nie widy wało się zby t wiele w tej okolicy. Nawet przed atakiem. Rzuciłem okiem w dół zbocza, po który m tak mozolnie piąłem się jeszcze przed chwilą. Quad stał u podnóża wzniesienia, tam gdzie go zostawiłem, bo gdzież by mógł stać. Jestem chy ba jedy ny m człowiekiem, który łazi dzisiaj po ty m przeklęty m przez Boga i ludzi konty nencie. Jeśli nie po cały m świecie. Duża chmura zasłoniła palącą tarczę słońca, przy nosząc chwilę ulgi zaczerwienionej skórze. Położy łem się na nierównej powierzchni wy schniętej ziemi i rozprostowałem kości. Odpoczy wałem z przy mknięty mi oczy ma, pozwalając, aby chłodny wietrzy k buszował mi we włosach. Cholernie zmęczy ła mnie ta wspinaczka…
…Obudził mnie sy gnał alarmowy. Mała czerwona plamka rozry wająca nerw wzrokowy nawet przez powieki. Próbowałem ją podświadomie ignorować, ale bły ski stawały się coraz jaśniejsze. Zaczy nały sprawiać mi ból. Wreszcie przemogłem się i otworzy łem oczy. Za oszronioną szy bą panował mrok, jedy nie umieszczona na niewielkim panelu czerwona dioda przery wała tę ciemność w miarowy ch sekundowy ch odstępach. Sy gnał alarmowy ? Jaki znowu sy gnał alarmowy ? Przecież ja… No właśnie, co ja robię w tej zimnej i ciemnej trumnie? Wspomnienia wracały powoli, ale by ły znacznie boleśniejsze niż ry tmiczne ukłucia rubinowego światła. Wojna, program Arka, dziesięcioletni sen. Wszy stko to wy łaniało się z mojej pamięci stopniowo, na wpół realnie, jak zapamiętany z dzieciństwa koszmar. Wy szarpnąłem rękę z mocowania i sięgnąłem do zamka, zry wając dziesiątki przewodzików fizy koterapeuty czny ch, które przez cały czas hibernacji utrzy my wały moje mięśnie w stanie akty wności. Jedno pociągnięcie wy starczy ło, by pokry wa z cichy m sy kiem odjechała na bok, wpuszczając do środka o wiele cieplejsze powietrze. Szron z szy by topił się
bły skawicznie, a krople wody głośno kapały na podłogę, zakłócając wszechobecną ciszę. Poczułem się znów jak wtedy na lotnisku, gdy pierwszy raz wy siadałem z samolotu w strefie podzwrotnikowej. Ty le że lata temu, biegnąc po pasie startowy m, nie my ślałem wcale o wy sokiej temperaturze i wilgotności powietrza. Bardziej interesowało mnie, czy świszczące wokół pociski nie zamienią mojego ciała w krwawy ochłap – jeden z ty ch, które wy pełniają powracające do kraju worki na zwłoki. Dopiero wiele dni później zrozumiałem, że pocisk, który sły szy sz, nie ma szansy cię zabić. Śmierć przy chodzi skry cie, niosąc niezmierzony chłód… Dotknąłem lodowatej skóry na czole, poczułem na niej mnóstwo kropelek potu. A może by ła to woda, ostatnia pamiątka po mrozie komory kriogenicznej? Wzdry gnąłem się, czując spły wające po plecach strumy czki. To przy wróciło mi zdolność racjonalnego my ślenia. Dioda. Czerwona dioda. Czy tak wy gląda standardowa procedura wy budzania? Chy ba nie. Według zapisów w dokumentacji to raczej jakiś… Alarm! Coś spowodowało alarm! Na ty le poważny, że automat medy czny zdecy dował się na rozpoczęcie procedur wy budzania. Zdjęcie elektrod i pozostały ch przewodów łączący ch mnie z komorą trwało kilka sekund. Wy chodząc z kabiny, zry wałem je z siebie dziesiątkami, ale i tak nie zdołałem odłączy ć wszy stkich. Ostre szarpnięcia w okolicy karku i przy nerkach dobitnie świadczy ły, że ciało powraca do ży cia. Nie przejmowałem się, czy strużki cieknące mi po plecach to pot, woda czy krew. Miałem większy kłopot. Zabrałem z półki opakowane próżniowo szlafrok i zestaw bielizny. Rozerwałem foliową torbę, biegnąc niezgrabnie po chłodny ch panelach w kierunku niewielkiego pomieszczenia sterowni. Otwarcie drzwi uruchamiało sy stem komputerowy. Zalogowałem się od razu – wy starczy ło podać kod wy pisany na kartce leżącej obok konsoli terminalu. Sam ją tam położy łem przed zaśnięciem, wiedząc, że po tak długim śnie mogę mieć problemy z pamięcią. Moje obawy okazały się jednak płonne. Pamiętałem każdy kod, wszy stkie hasła. Pamiętałem nawet, jak się nazy wam. Zupełnie jakby wszy stko wy darzy ło się wczoraj. – Witam, poruczniku Sawy er – obcy, mechaniczny, ale jakże miły głos powitał mnie zaraz po wprowadzeniu ostatniego hasła. – Podaj przy czy ny alarmu – wpisałem szy bko pierwsze polecenie. – Brak zasilania w komputerze sterujący m komorą numer dwa spowodowany błędem kry ty czny m sy stemu. – Głos pły nący z głośników by ł tak beznamiętny, że aż nieludzki. Zrobiło mi się zimno, gdy usły szałem te słowa. Komora numer dwa to Susan… – Stan komory ? – Nieakty wna od szesnastu godzin. – Stan obiektu? – Szlag by trafił tego, kto pisał te procedury ; nie by liśmy krzesłami ani
fraktalami, ty lko ży wy mi ludźmi. – Brak dany ch. – Włącz wszy stkie światła na ty m poziomie. I stała się jasność. Wy skoczy łem ze sterowni i pobiegłem w kierunku zamkniętej komory kriogenicznej. Szy ba by ła wciąż oszroniona, niewiele więc mogłem zobaczy ć przez kry ształki pokry wającego ją lodu. Wbiłem kod do zamka, ale ani drgnął. Komora nie miała przecież zasilania. Szesnaście godzin. Jeśli Susan nie wy budziła się z hibernacji, miałem jeszcze szanse. Część urządzeń medy czny ch, który mi nie sterowały bezpośrednio komputery centrali, mogła nadal działać. We wnętrzu szczelnie zamkniętej komory wciąż utrzy my wała się niska temperatura, a organizm pogrążony w letargu nie potrzebował tak wiele tlenu. Właśnie. Ile go mogło jeszcze tam zostać? Szarpnąłem bezmy ślnie zamek; bez skutku. Rozejrzałem się po sali, niestety nie zauważy łem niczego, czy m mógłby m roztrzaskać pokry wę. Stanowiska medy czne by ły ciasno zabudowane i wy glądały naprawdę solidnie. Krzesło ze sterowni! Tak, to mogło zadziałać. Nie miałem czasu do stracenia. Złapałem mebel w obie ręce, ale zanim zrobiłem dwa kroki, wy ślizgnął mi się z wciąż szty wny ch palców. Zacisnąłem dłonie, parę razy, mocno, aż pobielały mi kostki. Ty m razem uchwy t by ł pewniejszy. Podbiegłem do komory i już brałem zamach, by uderzy ć w obłą pokry wę, gdy zdałem sobie sprawę, że rozbite szkło, o ile ta przezroczy sta masa jest szkłem i uda mi się ją rozbić, poleci wprost na nagie ciało Susan. Nie, musi istnieć inny sposób. My śl, Sawy er, my śl… A gdy by tak podmienić źródła zasilania komór. Ja już się przecież obudziłem, mogłem podłączy ć kable ze sprawnej komory … Raz jeszcze pobiegłem do sterowni. Sprawdziłem schematy pracującego komputera i komory numer jeden. Znalazłem wszy stkie podłączenia. Nie trwało to dłużej niż minutę. Zasilanie dało się podłączy ć, zamieniając przewody energety czne w gniazdach przy samej komorze. Zresetowałem komputer i rzuciłem się ku hibernatorom. Zanim sy stem zdąży ł się ponownie zalogować, wy darłem wty czki z gniazd drżący mi, wciąż zdrętwiały mi palcami i podłączy łem nowe kable do dwójki. Ciche mruczenie obwodów spowodowało, że poczułem przy śpieszone bicie serca. Dopadłem do zamka i wprowadziłem kod. – Awary jne otwieranie komory w toku – poinformował mnie znajomy głos. – Brak odczy tu funkcji ży ciowy ch obiektu numer dwa. Zespół reanimacy jny proszony do sali hibernacy jnej. – Zespół reanimacy jny ? – Zatkało mnie. – Skąd ja ci, durna kurwo, wezmę zespół reanimacy jny ?! Szarpnąłem uchwy t, zaciskając oczy, i otworzy łem pokry wę komory na całą szerokość. Ze
środka buchnęła para i… ten zapach, którego nie sposób pomy lić z czy mkolwiek inny m. Sue nie ży ła, i to od znacznie dłuższego czasu niż wspomniane szesnaście godzin. Czułem to pomimo chłodu, ale nie chciałem widzieć. Nie otworzy łem oczu. Pieprzony komputer sfiksował już dawno i zabił jedy ną bliską mi osobę. Szesnaście godzin temu sy stem odkry ł jedy nie swoją pomy łkę. – Żeby to wszy stko szlag trafił! – Zatrzasnąłem pokry wę i ruszy łem do sterowni. Na terminalu paliło się na czerwono kilkanaście lampek, a co chwilę dołączała do nich kolejna. Cały sy stem siadał. Moje działanie ty lko przy śpieszy ło reakcję łańcuchową. Usiadłem przed monitorem i zacząłem sprawdzać zapisy. Ty siąc dwieście piętnasty dzień hibernacji. Od wojny upły nęły dopiero trzy lata. W zasadzie trzy z drobny m kawałkiem. Zaledwie trzecia część okresu, który mieliśmy przetrwać w komorach. Nie by ła to informacja, która by mnie ucieszy ła. Następne też nie by ły wesołe. Przed szesnastoma godzinami, po awarii kolejnego bloku, komputer centralny stwierdził, że istnieje realne zagrożenie dla ży cia kolejnego obiektu, i rozpoczął procedurę wy budzania. Nie dlatego, że Sue mogła potrzebować pomocy, ale by uprzedzić możliwą awarię drugiej komory. Możliwą, choć prawdę mówiąc, bardzo wątpliwą. Reszty zniszczenia dokonałem własnoręcznie – przełączając zasilanie, sprawiłem, że obawy maszy ny nabrały podstaw. Uszkodziłem komputer sterujący komorą numer jeden i ty m samy m pozbawiłem się szansy na ponowny zimny sen. Zacząłem przeglądać wcześniejsze zapisy, szukając przy czy ny kry ty cznego błędu, który rozpoczął całe zamieszanie. I znalazłem… Według logu cztery miesiące po naszy m zamrożeniu komputer medy czny wy kry ł anomalię w funkcjonowaniu obiektu umieszczonego w komorze numer dwa. Niektóre pomiary nie odpowiadały normom. Aparatura rejestrowała dziwne wy niki, który ch komputery nie potrafiły zinterpretować – podwójny ry tm pracy serca, podwójny puls. Program medy czny kilkakrotnie resetował sy stem, interpretując te dane jako błędy odczy tu, ale za każdy m razem sy tuacja się powtarzała. Aparatura, nieprzy gotowana na taką ewentualność, przełączała się na kolejne obwody zapasowe, aż wy czerpała ich limit i zdefiniowała zaistniałą sy tuację jako błąd kry ty czny sy stemu. Komputer po prawie trzech latach bezradnego kręcenia się w kółko zdecy dował wreszcie o odłączeniu zasilania uszkodzonej komory, by chronić za wszelką cenę obiekt numer jeden, czy li mnie. To, co najbardziej zaawansowanemu komputerowi na świecie zabrało ty le czasu, ja rozwiązałem w okamgnieniu. Nie musiałem nawet przeglądać wy ników badań krwi i setek analiz, jakie maszy ny robiły nam nieustannie. Wiedziałem, skąd wziął się ten drugi puls, drugie bicie serca. Sue by ła w ciąży.
Odsunąłem się od konsoli komputera i spojrzałem na widniejącą w głębi hali komorę. Gdy by m nie posunął się wtedy tak daleko. Gdy by nie te pierdolone środki uspokajające… Zazwy czaj by liśmy dobrze zabezpieczeni. Sue nie chciała mieć dziecka przed ukończeniem służby i przejściem do pracy w administracji. Uważała, że nie skończy się to niczy m dobry m. Wręcz bała się ciąży. Ja też uważałem, że założenie rodziny na ty m etapie nie by łoby najlepszy m pomy słem. Jedy ny raz poszliśmy na ży wioł tutaj, na dole, tuż przed zaśnięciem. Nie pomy śleliśmy nawet o ty m, jakie konsekwencje może mieć to zbliżenie. W ogóle nie my śleliśmy, unosząc się w oparach chemii i ciesząc ostatnimi chwilami by cia razem… Poczułem zimny dreszcz, gdy zdałem sobie sprawę, że dając ży cie naszemu dziecku, skazałem je ty m samy m na pewną śmierć. Gdy by m wiedział. Gdy by m ty lko wiedział… Siedziałem w mroku sterowni bez jednego ruchu. Odeszła mi ochota na podróż, na przetrwanie, na dalsze ży cie. Potem wy szedłem ty lko raz, na chwilę. Przy niosłem z szatni służbowy pistolet i położy łem go przed sobą na konsoli. Wodząc palcem po matowej, zimnej powierzchni lufy, skalkulowałem wszy stko na chłodno i wy brałem jedy ną możliwość pozwalającą mi zapłacić za ten błąd, niedopatrzenie, głupotę… Jakkolwiek to zwać. Mdły smak oliwy i chłód metalu łaskoczącego podniebienie miały by ć ostatnimi wrażeniami, jakie zabiorę z tego świata. Stało się jednak inaczej. Pociągnąłem za spust, zaciskając z cały ch sił powieki. Usły szałem metaliczny szczęk kurka, trzask opadającej iglicy, ale strzał nie padł. Zdziwiony wy jąłem lufę z ust, splunąłem, by pozby ć się choć odrobiny tłustego niesmaku, i sprawdziłem broń. Wszy stko by ło w porządku. Bezpiecznik odblokowany, magazy nek pełen, nabój w komorze. Odwiodłem kurek i wy mierzy łem w najbliższą ścianę. Spust by ł twardy, ale poddał się po chwili. Ty m razem nie dosły szałem charaktery sty cznego trzasku iglicy. Huk wy strzału zabrzmiał w zamknięty m pomieszczeniu znacznie głośniej, niż się spodziewałem, wręcz ogłuszająco. Szarpnięcie też okazało się zby t mocne dla zdrętwiałej ręki. Podbita odrzutem dłoń zawędrowała aż do czoła. Nie kontrowałem, może przez zaskoczenie, a może już mi na niczy m nie zależało. W każdy m razie, gdy podnosiłem się z zimnej podłogi, oszołomiony bólem pulsujący m w uszach i z długą na kilka cali raną zdobiącą czoło, wiedziałem już, że jest mi pisane coś zupełnie innego. Wy biłem sobie z głowy samobójstwo. W przenośni i dosłownie. Skoro na górze zadecy dowano – a jako osoba wierząca nie mogłem odrzucić ingerencji siły wy ższej – że jeszcze nie czas na mnie, postanowiłem, acz niechętnie, poddać się wy rokom nieba. Wprawdzie przy stawiłem sobie broń do twarzy raz jeszcze, ale już bez tej determinacji, która popchnęłaby mnie do naciśnięcia
spustu. W gruncie rzeczy już zginąłem. Zdecy dowałem o własnej śmierci. Pociągnąłem za spust naładowanej broni. Bez opcji plutonu egzekucy jnego. Tak to sobie tłumaczy łem, obracając w palcach łuskę pocisku, który nie wy palił mi dziury w podniebieniu i nie przerobił mózgu na szarą papkę przed wy dostaniem się na wolność przez sklepienie czaszki. Patrząc na nią, widząc to drugie, naprawdę niewielkie wgłębienie na spłonce, poczułem ulgę. Zrobiło mi się też lżej na sumieniu. Chociaż niewiele lżej…
Nieco ponad trzy lata. Ty le spałem. Przeliczy łem to sobie dokładniej. Jeśli wierzy ć raportom naukowy m dołączony m do plików programu Arka, tam na górze powinno już by ć bezpiecznie. Najprawdopodobniej, bo całkowitej pewności żaden teorety k mieć nie mógł. Głowice trineutrinowe nie mają wielkiej mocy, nie powodują więc niemal zniszczeń fizy czny ch, nawet jeśli ich eksplozje nastąpią tuż nad celem. Ludzie wskutek dziesiątków lat polity ki atomowego odstraszania przy zwy czaili się do giganty cznej, liczonej w megatonach mocy bomb jądrowy ch i wodorowy ch. Ty mczasem przy zastosowaniu nowej technologii do zabicia wszy stkich mieszkańców Nowego Jorku wy starczy niespełna siedemnastokilogramowy ładunek trineutrina, którego energię można ocenić trady cy jną metodą na półtorej kilotony. W dodatku eksplozje ty ch głowic następowały zazwy czaj na wy sokości setek metrów nad celem i fala uderzeniowa mogła co najwy żej powy bijać szy by w punkcie zero, jeśli ktoś przy padkiem zostawił otwarte okno, a i to nie by ło pewne. Samo promieniowanie, zwłaszcza w wy padku najnowszy ch generacji broni, utrzy muje się naprawdę krótko, oczy wiście w porównaniu z trady cy jny mi eksplozjami nuklearny mi, i choć potrafi w ułamku sekundy zabić każdą opartą na białku formę ży cia, jaka znajdzie się w polu rażenia, powinno zaniknąć po upły wie czterdziestu miesięcy. Tak przy najmniej głosiły teorie. Dy sponowaliśmy tą bronią od niecałej dekady, po raz pierwszy uży liśmy jej sześć, przepraszam, dziewięć lat temu, a Teheran wciąż świecił nocami, kiedy wchodziłem z Sue do hibernatora. Ty le że tamte głowice miały się do trzeciej generacji jak proca do armaty. Nie wiem, kto wy nalazł to świństwo – plotki głosiły, że to efekt badań nad strącony mi w dwudziesty m wieku latający mi talerzami – ale w ciągu ostatnich paru lat udoskonaliliśmy je znacznie, zwiększając moc ładunków ponadstukrotnie i zmniejszając czas skażenia promieniotwórczego do minimum. Problem polegał na ty m, że dane te odnosiły się do naszej broni. Rosjanie dy sponowali trineutrinem od niespełna roku – licząc do dnia ataku – i dlatego, choć zabrzmi to makabry cznie, miałem nadzieję, że ich agenci wy kradli plany naszy ch najnowszy ch głowic. Jeśli nie, moje kości będą świecić najczy stszy m seledy nem już kilka minut
po otwarciu włazu, jak resztki mieszkańców wy stery lizowanego Teheranu. Istniało też inne, aczkolwiek na szczęście mniej prawdopodobne zagrożenie. Stara dobra broń atomowa. Rosjanie i Chińczy cy nie zdąży li się całkowicie przezbroić. Mogli mieć na składzie jeszcze kilkaset, może nawet ty siąc trady cy jny ch głowic nuklearny ch. Ile z nich zostało przeznaczony ch dla nas, tego nie wiedziałem, ale sądziłem, że raczej niewiele. Według znany ch mi raportów wy wiadu i anality ków kolegium połączony ch sztabów większość „brudny ch” głowic powinna spaść na Europę, Azję i rejon Bliskiego Wschodu. Amery ce pozostawiono to, co najlepsze i najskuteczniejsze. A w ty m wy padku z jakością szła też w parze ilość, co widziałem na własne oczy. Szy bko okazało się, że mogę łatwo dotrzeć do interesujący ch mnie dany ch. Musiałem ty lko sprawdzić zapisy doty czące drugiej fali. Nasze sy stemy obserwacy jne dalekiego zasięgu skonstruowano tak, by miały szansę przetrwać przy najmniej pierwszą fazę ataku, i gdy by nawet zostały zniszczone później, by łoby dość czasu na przekazanie kompletu dany ch do awary jny ch centrów łączności. A ty ch nam nie brakowało – by ła choćby podmorska zautomaty zowana stacja zwana przez sztab Atlanty dą. Zleciłem wy łączenie całego sy stemu medy cznego, by zapobiec powolnej agonii kolejny ch bloków komputera, i rozejrzałem się za moimi rzeczami. Znalazłem je w torbach próżniowy ch wiszący ch grzecznie w szatni. Tuż obok poplamionego kawą oliwkowego kombinezonu Sue. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie powinienem jej ubrać, ale samo wspomnienie woni, jaka wy doby ła się z komory, wy starczy ło, aby m porzucił tę my śl. Włoży łem pachnący nowością drelich i wjechałem windą na wy ższy poziom. Uakty wnienie anten nie stanowiło problemu. W głębokich szy bach na zboczach gór Little San Bernardino mieliśmy wiele zapasowy ch zestawów łączności i balonów ze sprzętem pomiarowy m. Co najmniej trzy z nich zachowały się po ataku w doskonały m stanie i po chwili do komputera centrum zaczęły napły wać dane o zanieczy szczeniu powietrza, promieniowaniu wtórny m i całej reszcie możliwy ch skażeń. Ja w ty m czasie przeglądałem zapisy z baz dany ch. Odtwarzałem przebieg wy darzeń, jakie nastąpiły po kontrataku i uderzeniu drugiej fali rakiet między konty nentalny ch. Nie pomy liłem się wiele w szacunkach doty czący ch uży cia broni starszy ch generacji. Ty lko siedemdziesiąt cztery głowice, które wy buchły nad tery torium Stanów, miały trady cy jne ładunki nuklearne bądź wodorowe. Dalsze sześć to stumegatonowe giganty, które eksplodowały na wy sokości wielu kilometrów, lecz ich zadaniem nie by ło niszczenie miast, ty lko elektroniki, a także oślepienie i tak już nieakty wny ch sy stemów obrony. Impuls elektromagnety czny, stara i kurewsko skuteczna takty ka, zwłaszcza wobec przeciwnika, który nawet do podtarcia ty łka potrzebuje garści chipów. Reszta, a by ło tego ty siąc osiemset sześćdziesiąt pięć głowic, pokry ła cały kraj mozaiką
wzajemnie nakładający ch się eksplozji o sile od jednej do trzech kiloton. Na mapie nie by ło jednego wolnego skrawka, ty lko jasne kręgi na kręgach wśród inny ch kręgów. Trineutrinowy szajs w ciągu paru chwil przerobił dumny naród amery kański na nawóz. Przy takiej dawce promieniowania Armagedon trwał nie dłużej niż kwadrans. Może pół godziny, zważy wszy na rzadko zaludnione, znacznie oddalone od epicentrów eksplozji tereny na południu. Nie, poprawiłem się w my ślach, pół godziny to za mało, ale nawet górnicy z najgłębszy ch pokładów kopalni nie mogli przetrwać na dole zby t długo. Brak zasilania oznaczał brak powietrza. Ci, którzy nie podusili się na końcach chodników i nie poginęli w zawałach, ruszy li ku szy bom. Wspinali się ku pewnej śmierci. I umierali jako ostatni wolni oby watele tego kraju. Wątpiłem, czy który kolwiek zdołał w ogóle dotrzeć w pobliże powierzchni. Jedy ne ośrodki militarne, które mogły przetrwać tę fazę wojny, zostały poczęstowane trady cy jny mi głowicami penetrujący mi. Dawna Góra Grzmotów musiała by ć dzisiaj, z tego, co widziałem na ekranach, kraterem pełny m dy miącej lawy. Nie wiedziałem, czemu wszy scy wrogowie uparli się, aby zniszczy ć akurat tę bazę. Przecież nawet dzieci wiedziały, że tam gdzie wpuszcza się wy cieczki, nie ma wielu tajemnic, a prawdziwy ośrodek dowodzenia mieści się pod milionami kilometrów sześcienny ch skały, ale niemal sto mil dalej na południe. Niemniej zarówno Rosjanie, jak i Chińczy cy uznali, że warto na wszelki wy padek zamknąć dla zwiedzający ch i tę atrakcję. Osiem kolejny ch eksplozji podziemny ch. I na koniec dwadzieścia pięć skośnookich megaton na właz. Jedna z dwóch największy ch wodorówek, jakie zetknęły się z amery kańską ziemią. Nie powiem: Świeć, Panie, nad ich duszami… bo same muszą teraz nieźle świecić. Nieco inaczej rzecz się miała ze stanowiskami połączony mi w sieć Arki. Wszy stkie bazy skonstruowano tak, by prawdziwe centra dowodzenia i stanowiska ogniowe znajdowały się w odpowiedniej odległości od wy rzutni. Większość z nich, prócz obowiązkowego trineutrina, dostała bezpośrednie trafienie klasy czną głowicą penetrującą, jednakże nie by ły to pociski wielkiej mocy. Wróg chy ba zdawał sobie sprawę, że jego rakiety dotrą tutaj długo po odpaleniu naszy ch i może jedy nie spróbować przy smaży ć dupy ty m, którzy je wy ekspediowali. Eksplozja w naszej bazie zagroziła wy łącznie strukturze zewnętrznej centralnego bunkra. Wprawdzie zaczopowane zostały wszy stkie szy by i kory tarze od strony powierzchni, ale z mojego stanowiska wciąż miałem do wy boru dwa wy jścia awary jne, oba prowadzące do wąwozów sąsiadujący ch z doliną, w której umiejscowiono bazę. Podobnie by ło z czterdziestoma sześcioma inny mi lokacjami przy pisany mi do sieci Arka. Ty lko sześć stanowisk ogniowy ch, które wcześniej musiały zostać namierzone przez obce wy wiady, naprawdę dostało za swoje. Ale nawet przy środkach, jakich przeciw nim uży to, istniało duże prawdopodobieństwo, że hibernatory nadal funkcjonują i gwarantują przeży cie załogom przy najmniej do czasu, gdy po Wielkim Przebudzeniu ekipy
ratownicze przebiją się wreszcie przez wszy stkie czopy. Ciekawie wy glądała też sprawa z Waszy ngtonem. Z zapisu wy nikało, że przy szłe pokolenia zamieszkujące tamte okolice nie będą miały problemu z żużlem. Czternaście eksplozji, nie licząc wtórny ch efektów ataku na Baltimore i dziesięciu megaton wodoru zdetonowany ch wprost nad kopułą Kongresu. Nie ty lko my nie kochaliśmy naszej władzy, jak się okazało. Mogłem jedy nie żałować, że niemal wszy stkie szczury zdąży ły opuścić tonący okręt. W sy stemie istniały dane wskazujące, że zarówno prezy dent, jak i setki jego najwierniejszy ch pretorianów przenieśli się na pokłady Arki. Zawsze twierdziłem, że w Gabinecie Owalny m zasiada niezły farciarz. W chwili rozpoczęcia pozorowanego ataku znajdował się na pokładzie Air Force One – wracał z delegacjami obu izb Kongresu z wizy tacji nowo otwartej bazy okrętów podwodny ch na Wschodnim Wy brzeżu. Dzięki temu uniknął pewnej śmierci. Wszy stkie znane ośrodki i bunkry dowodzenia godzinę później zamieniły się w radioakty wne ty gle. Wszy stkie prócz starego, dobrego Twin Rivers, do którego farciarz Joe miał najbliżej. Stare powiedzenie mówi: najciemniej jest pod latarnią. Supertajny bunkier z lat sześćdziesiąty ch, następca kurortu Green Gray ers, pokazano prasie już trzy dekady temu. Jako ostatni relikt zimnej wojny. Ty lko głupiec nadal utrzy my wałby to muzeum na liście celów. A nasi wrogowie za głupców się nie uważali. My to wiedzieliśmy i dlatego, głęboko pod ujawniony m centrum dowodzenia przeznaczony m jeszcze dla JFK, budowano latami w największej tajemnicy drugi, znacznie obszerniejszy kompleks kory tarzy i bunkrów. Znajdował się on zaledwie sześćdziesiąt kilometrów w linii prostej od Manhattanu. W połowie drogi do Filadelfii. Obie metropolie zarobiły swoje, ale na ten rejon spadła ty lko jedna głowica. Wprawdzie dość silna, bo trzy kilotonowa, ale eksplozja trineutrina na wy sokości czterech ty sięcy stóp nie naruszy ła nawet jednej cegiełki klinkierowej na fasadzie budy nku, pod który m mieściło się główne wejście do kompleksu bunkrów projektu Arka. Projektu tak kurewsko tajnego, że dopiero po ataku prawdy o nim dowiedzieli się ci, którzy w nim uczestniczy li. Na przy kład ja. Lepiej późno niż wcale, powiadają… Ty le, jeśli chodzi o samą wojnę. Zebrane przez ostatnie godziny dane pozwoliły mi na podjęcie decy zji. Wy jście na zewnątrz wy dawało się absolutnie bezpieczne. Promieniowanie tła by ło wciąż podwy ższone, ale nie stanowiło bezpośredniego zagrożenia dla ży cia, jeśli oczy wiście będę unikał skażony ch trady cy jną bronią stref, ale te z łatwością mogłem ominąć, trzy mając się wy ty czonej trasy. Droga by ła daleka, ale i prosta. Cel: Twin Rivers i bunkry projektu Arka. Jedy ne miejsce, gdzie by ć może zdołam przetrwać siedem lat pozostały ch do Odrodzenia. Wszy stkie stanowiska ogniowe, takie jak baza, w której służy łem, zostały totalnie zabezpieczone i nikt z zewnątrz nie zdołałby do nich przeniknąć, zwłaszcza teraz, po ataku, kiedy większość
bunkrów została odcięta metrami szy bkowiążącego betonu albo zary glowana na głucho od środka. Ale centrum Arki w Twin Rivers posiadało uchy loną furtkę bezpieczeństwa dla takich wtajemniczony ch desperatów jak ja, na wy padek gdy by utracili możliwość przetrwania na własny m terenie. Miałem w ręku mapę, kody dostępu do sektora awary jnego, a radiacja na zewnątrz opadła już znacznie poniżej niebezpiecznego poziomu. To ty lko trzy ty siące mil w linii prostej. Nie więcej niż ty dzień spokojnej jazdy … Do dy spozy cji miałem masy wnego quada w wersji zrobionej specjalnie na potrzeby wojska. Jedną z dwóch podobny ch maszy n pozostawiony ch w hangarze na końcu tunelu ewakuacy jnego. Wy glądał jak opancerzone skrzy żowanie motocy kla z łazikiem. Staroć nieziemska, ale po chwili namy słu przy znałem, że to najrozsądniejszy z możliwy ch wy borów. To by ła naprawdę niezła maszy na – mniejsza od samochodu, o dużej mocy, mogąca pokony wać przeszkody, na który ch trady cy jne terenówki wy siadają. Ty le że trzeba by ło w niej zamontować na powrót całą elektronikę. No i jeździła na benzy nę. W trzech kontenerach umieszczony ch nad ty lny mi kołami i za siedzeniem znalazłem zestaw pierwszej pomocy, wiadro odży wek w pasty lkach i całą masę niepotrzebny ch rzeczy, które ty lko jajogłowy idiota zza biurka mógł uznać za wy posażenie ratunkowe. Gdy by nie okoliczności, najbardziej rozbawiłoby mnie pudło prezerwaty w. Dziesięć paczek, każda po trzy sztuki. Ciekawe, co by z nimi zrobili Paul Andrews i Gene Pollock, gdy by ta wojna wy buchła na ich zmianie? Po oczy szczeniu wszy stkich toreb z niepotrzebnego szmelcu i przełożeniu najpotrzebniejszy ch zapasów z maszy ny przeznaczonej dla Sue by łem gotów do drogi. Podprowadziłem quada do wy lotu kory tarza ewakuacy jnego, ale przed opuszczeniem kompleksu postanowiłem zjechać jeszcze na chwilę do sekcji kriogenicznej. Zabrałem wielki gwiaździsty sztandar, który też znalazł się w jukach, i wszedłem do walcowatej kabiny. Jazda trwała jak poprzednio zaledwie kilka sekund. Idąc w kierunku komór, rozwijałem czerwono-biało-granatowy materiał. Miał ponad trzy metry długości, powinien wy starczy ć do owinięcia tak wątłego ciała. Przewiązałem twarz bandaną, zasłaniając nos, i chwy ciłem krawędź pokry wy komory numer dwa. Gdy przy ciągnąłem ją do siebie, znów zapaliły się światła i ostry blask poraził moje oczy …
…rozpalona tarcza słońca wy nurzy ła się zza chmury, świecąc mi prosto w twarz. Rozejrzałem się półprzy tomnie. Leżałem wciąż na wzniesieniu opodal Yoshua Tree z lornetką w dłoni. Cholerne zmęczenie. Niby wszy stko jest okej. Sty mulacja mięśni w komorze kriogenicznej działała bez zarzutu, ale organizmu nie da się tak łatwo oszukać. Zabiegi fizy koterapeuty czne podczas snu usunęły mi zbędną tkankę tłuszczową i rozwinęły, acz bez zby tniej przesady, muskulaturę, ale lata
bezruchu też zrobiły swoje. Nie miałem kondy cji. Męczy łem się niemiłosiernie już po chwili sporego wy siłku. Minie jeszcze trochę czasu, zanim dojdę do formy. Cieszy ło mnie ty lko to, że dzięki sty mulacji nie odczuwałem bólu wy wołanego zakwasami. Wstałem z twardej ziemi, otrzepałem bandaną ty ł kombinezonu i ruszy łem w dół zbocza. Spałem nie dłużej niż kwadrans. Wolno przesuwająca się po niebie chmura, ta sama, którą zapamiętałem sprzed zaśnięcia, wciąż wisiała nad drugą stroną doliny. To właśnie wy chodzące zza niej słońce mnie obudziło. Schodzenie by ło o wiele łatwiejsze, ześlizgiwałem się po kilkanaście jardów za każdy m uniesieniem nogi. Musiałem dbać jedy nie o to, by nie stracić równowagi i nie stoczy ć się na sam dół, pociągając przy okazji lawinę kamy czków i grudek wy schniętej na wiór ziemi. Martwa roślinność nie mogła już powstrzy mać erozji tego wzgórza. W niespełna minutę znalazłem się przy czterokołowcu. Wy jąłem z pojemnika manierkę i kilka tabletek odży wczy ch. Chłodna, odkażana woda i te właśnie kondensaty jeszcze przez jakiś czas będą dla mnie jedy ny m dostępny m poży wieniem. Wątpiłem, by zachowała się w ty ch stronach jakaś nieprzeterminowana ży wność. Trzy lata to szmat czasu, a w dobie taniej masówki nie opłacało się produkować niczego tak trwałego. Konserwanty ty lko potęgowały ten efekt. Szy bki obrót, szy bki zy sk. Szy bka śmierć… Na szczęście zapas tabletek, jaki pozostawiono mi w pojemnikach, mógł zaspokoić potrzeby dwu osób nawet przez kilkanaście ty godni. Jeden człowiek, ostrożnie korzy stając z tego zestawu, mógł ży wić się nimi nawet przez pół roku. Czy ste marnotrawstwo, zważy wszy na to, że za ty dzień, góra dwa powinienem spać w kolejnej komorze kriogenicznej. Stare, wy niesione jeszcze z dzieciństwa przy zwy czajenie kazało mi jednak zachować całość zaopatrzenia i dlatego nie zostawiłem pojemnika Susan, choć już przed wy ruszeniem z bazy zdawałem sobie sprawę, że jest zbędny. Samo ży cie. Przezorny zawsze ubezpieczony. Usiadłem za kierownicą i przekręciłem kluczy k. Silnik zaskoczy ł bez problemu. Maszy na by ła prakty cznie nieuży wana, prawdę mówiąc, przeszła chy ba ty lko testy na hamowni, bo licznik wciąż wskazy wał zerowy przebieg. W każdy m razie quad nadal pachniał nowością. Zupełnie jak mój pierwszy wóz. Wy śniony czerwony pontiac trans am, nagroda za egzaminy końcowe w college’u, którą sprawiłem sobie sam, wy dając całoroczne oszczędności z pracy w warsztacie przy stacji benzy nowej obleśnego Freda Chapmana. Musclecar, że mucha nie siada. Jeden z ostatnich, jakie opuściły linię produkcy jną. Od dwa ty siące dziesiątego już ich nie robili… Poczekałem, aż rozbły śnie ekran umieszczonego pod kierownicą terminalu komputerowego, podpiąłem do niego mapnik i przesłałem dane zapisane na szczy cie wzgórza. Założy łem kask
i okulary, a po chwili zastanowienia również maskę chroniącą nos i usta. Jazda po bezdrożach mogła się okazać mniej bezpieczna, niż przy puszczałem, ale dzięki temu nadrobię co najmniej dwie mile i uniknę przejazdu przez najbliższe miasteczko. Wiedziałem, że prędzej czy później będę musiał stawić czoło martwej rzeczy wistości, ale wolałem, by odby ło się to w bliżej nieokreślonej przy szłości. Yoshua Tree by ło pierwszą miejscowością, jaką musiałem minąć po wy jechaniu z kanionów Little San Bernardino.
Do następnego miasteczka, noszącego malowniczą nazwę Twenty nine Palms, dotarłem w niespełna pół godziny. Prosta i pusta szosa ciągnąca się środkiem płaskiej jak stół doliny pozwalała na rozwinięcie maksy malnej prędkości quada, ale powiedzmy sobie szczerze, z pełny m obciążeniem wy ciągał zaledwie czterdzieści mil na godzinę. Konstruktorzy tego cudeńka postawili na stabilność jazdy po bezdrożach, rezy gnując z przy śpieszenia. Kto normalny chciałby pędzić po wertepach, ry zy kując złamanie karku? Na pewno nie ja. Zatrzy małem się kilkaset jardów przed pierwszy mi zabudowaniami i rzuciłem okiem na plan, żeby sprawdzić, czy dam radę ominąć centrum. Według odczy tu nie by ło tu klasy cznej obwodnicy, ale sieć polny ch dróg oplatający ch pobliskie farmy mogła mnie doprowadzić wprost do wy lotu Amboy Road. Ty m sposobem mogłem spokojnie objechać wy sunięte na północ przedmieścia i dotrzeć polami do drogi stanowej prowadzącej przez przełęcz Sheep Hole aż do między stanowej czterdziestki. Według przewodnika by ło to wy jątkowe zadupie, jedy ny m miejscem warty m zobaczenia wy dawały się ogromne instalacje odsalające położone już za górami. Czy ż nie takiej właśnie okolicy potrzebowałem do oswojenia się z martwy m światem?
Dziesięć minut później skręciłem z szerokiej autostrady na północ, na asfaltową i zadziwiająco dobrze utrzy maną Mantony a Road, wkraczając w samo serce krainy, w której kiedy ś królowały drzewka Jozuego. Dzisiaj po ty ch zadziwiający ch roślinach nie pozostał nawet ślad. Ty lko kilka czarny ch, poznaczony ch kępkami rdzawy ch igieł i niemiłosiernie powy kręcany ch kikutów sterczało z py listej pomarańczowej równiny, znacząc miejsca, w który ch drzewa te umierały, stojąc. Zanim dotarłem do następnego zakrętu, minąłem zaledwie trzy domy. Przejeżdżałem obok nich, skupiając wzrok na równiutkiej żółtej linii oddzielającej pasy ruchu i starając się nie spoglądać w stronę czarny ch studni okien. Zupełnie jakby m obawiał się ujrzeć w nich widmowe twarze mieszkańców. Ludzi, który ch śmierć… Nie, to nie ja ich zabiłem.
Nie ja. Mapa sugerowała, że do Amboy Road można dotrzeć, trzy mając się wy łącznie takich właśnie boczny ch dróg. Mantony a doprowadziła mnie do przecznicy zwanej Two Miles Road, którą dojechałem aż do przedmieść miasteczka. Tutaj ponownie skręciłem na północ, w znacznie gorszą, szutrową uliczkę noszącą dumną nazwę Sunrise Road albo Hillcrest Drive. Nie by łem pewien, która jest właściwa, gdy ż w ty m miejscu mapnik pokazy wał obie nazwy na przemian. W każdy m razie dzięki niej miałem szansę spokojnie przedostać się do kory ta wy schniętej rzeki, które zupełny m bezludziem prowadziło wprost do Mesa Drive, długiej piaszczy stej trasy wiodącej przez pobliskie pasmo wzgórz do pierwszego celu mojej podróży. Godzinę później, przy zjeździe na farmę niejakiego pana Briggsa seniora, zrobiłem sobie krótki postój. Staruszek mieszkał w ciekawy m miejscu, na wzgórzach, tam gdzie Mesa Drive zaczy nała skręcać szerokim łukiem, by zejść w dolinę. Posiadłość miał nielichą. Właściwy dom, otoczony wiekowy mi, a dziś martwy mi wiązami, stał milę od ostatniej asfaltowej szosy, a to, co początkowo wziąłem za inną farmę, by ło w rzeczy wistości barakami na maszy ny rolnicze i podręczny m składem nawozów. Korzy stając z milczącej zgody właściciela, postanowiłem rozejrzeć się po ty m przy by tku. Przy dałoby się uzupełnić zapasy benzy ny. Wprawdzie według instrukcji bak plus dwa kanistry powinny wy starczy ć na ponad trzy sta mil nieprzerwanej jazdy po równinny m terenie, ale strzeżonego, jak powiadają, sam Pan Bóg strzeże. Zgodnie z moimi oczekiwaniami stary pan Briggs by ł zapobiegliwy m farmerem i posiadał wkopany w ziemię kilkusetgalonowy zbiornik na ropę oraz drugi, równie wielki, na benzy nę – tak przy najmniej głosiły wy płowiałe napisy na wy służony ch dy stry butorach. Teraz musiałem ty lko sprawdzić, czy przed śmiercią zadbał o ich napełnienie. Wiedziałem, że elektry czne pompy nie mogą w ty ch warunkach zadziałać, ale pomy ślałem, że dzięki swobodnemu dostępowi do włazów nie powinienem mieć zby t wielkich problemów z wy doby ciem paru wiader paliwa. W pobliskim magazy nie znalazłem kawał liny i różnej wielkości naczy nia, które mogły posłuży ć jako czerpaki. Najpierw wy brałem wiaderko o średnicy zbliżonej do szerokości otworu, ale po chwili zdecy dowałem, że coś węższego sprawi o wiele mniej kłopotu przy wy ciąganiu. Mniejszą ły żką szy bciej się najesz, zwy kła mawiać siostra Stapleton i miała sporo racji. Zaopatrzony w potrzebny sprzęt zabrałem się do odśrubowy wania grubego kołnierza. Naoliwione solidnie nakrętki puściły dość szy bko, mimo iż nie by ły uży wane od paru lat, a izolowana lekko już sparciałą gumą klapa odskoczy ła z głośny m cmoknięciem, odsłaniając mroczne wnętrze. Niestety zapach, a w zasadzie odrażający smród rozkładu, jaki wy doby ł się ze zbiornika, w niczy m nie przy pominał duszny ch oparów paliwa. Szlag by to!
Wy ruszając, nie wziąłem pod uwagę bardzo ważnego czy nnika. Broń trineutrinowa, zachwalana jako jedna z najczy stszy ch na świecie, nie ty lko eliminowała z niesamowitą precy zją tak zwany czy nnik ludzki, ale wpły wała także destrukcy jnie na wiele substancji chemiczny ch i biologiczny ch. Jedny m z efektów tak silnego napromieniowania – pusty łeb, przecież czy tałem o ty m! – by ła częściowa degradacja substancji organiczny ch. Wzbogacana biokomponentami benzy na też się do nich zaliczała. A zapobiegliwy pan Briggs korzy stał wy łącznie z najtańszy ch paliw. Jak chy ba wszy scy w ty m kraju, prócz armii rzecz jasna. W bazie, niedaleko wy lotu kory tarza, tuż przy szy bach wind, znajdowały się nienaruszone podziemne zbiorniki paliwa, czy stej benzy ny bezołowiowej. Całkiem spore, jak pamiętam, ale powrót tam nie wy dawał mi się sensowny m rozwiązaniem. Ile dodatkowy ch kanistrów mogłem zabrać na quada? Miałem dwa pięciogalonowe i mógłby m pomieścić drugie ty le, jeśli zrezy gnowałby m z większości zabrany ch rzeczy. A to nadal nie rozwiązy wało mojego problemu. Co najwy żej odwlekało jego nieuchronne nadejście o sto kilkadziesiąt mil. Przez dłuższą chwilę starałem się przy pomnieć sobie, czy w instrukcjach pisano o sposobach oczy szczenia potraktowanego promieniowaniem paliwa, lecz nic sensownego nie przy chodziło mi do głowy. Sądząc po fetorze, który wy doby wał się z wąskiego szy bu zbiornika, to coś tam w dole nie nadawało się do niczego. – Kurwa twoja by ła mać! – Cisnąłem wiaderkiem o ścianę baraku i kopnąłem podstawę obłego dy stry butora, który pamiętał chy ba czasy wielkiego kry zy su, ale tego pierwszego. I co teraz? Wracając do czterokołowca, nie znalazłem odpowiedzi na py tanie, jak uzupełnię paliwo. Na my śl o niszczy cielskim działaniu promieniowania odruchowo sprawdziłem dozy metr. Jego odczy t nie wy kazy wał jednak śladów podniesionej radiacji, podobnie jak ten pozostawiony na pojeździe. W sumie miałem ich na quadzie sześć – wszy stkie, jakie znalazłem w hangarze – rozmieszczony ch tak, by w każdej chwili móc sprawdzić, czy nie ły kam śmiertelnej dawki. Nieźle jak na faceta, który nie tak dawno spuścił na głowy Bogu ducha winny ch ludzi kilkaset pierdy liardów działek promieniowania trineutrinowego najnowszej generacji. Wy starczająco dużo, by zarezerwowano dla mnie kocioł najgorętszej smoły tam, dokąd nieuchronnie zmierzałem. Odruchowo dotknąłem kabury, w której spoczy wał pistolet. Drugi raz nie odmówi posłuszeństwa, nie ma prawa. Palec wskazujący dotarł do krawędzi grubej, wy prawionej skóry, korcąc mnie do lekkiego pociągnięcia. A kto powiedział, że to ja uakty wniłem spust odpalający rakiety ? Brawo, trzy maj się tej my śli, chłopie. Zacisnąłem dłoń w pięść. Chwała anonimowemu geniuszowi za jego opcję plutonu
egzekucy jnego. Jakkolwiek by ten pomy sł wy dawał się bzdurny przed wojną, teraz pozwalał mi na zachowanie zdrowy ch zmy słów. Prawdę mówiąc, czepiałem się go niemal maniakalnie, rozpamiętując każdą sekundę tamtego alarmu i szukając najmniejszego dowodu na to, że nie mieliśmy połączenia z sy stemem, że wbrew naszy wce zdobiącej moją lewą pierś, nie by łem jedny m z prawdziwy ch Aniołów Zagłady. Jeśli mam by ć szczery, nie udało mi się znaleźć niczego naprawdę przekonującego. To jednak nie zmieniało mojego nastawienia do problemu. Dowód musiał się znaleźć, prędzej czy później. To ty lko kwestia czasu. Sprawdziłem raz jeszcze stan paliwa w baku. Do tej pory, a przejechałem około sześćdziesięciu mil, spaliłem jedną czwartą zbiornika. Szlag! To znaczy, że instrukcja kłamała. Mogłem pokonać jakieś… góra dwie setki, zanim na dobre rozprostuję nogi. Wy ciągnąłem mapnik i zacząłem przeliczać trasę. Przez przełęcz mogłem się dostać do trasy kolejowej. Droga ta wy chodziła wprost na węzeł kolejowy Amboy. Powinien by ć nietknięty. Według odczy tów najbliższa eksplozja, na szczęście trineutrinowa, miała miejsce nad Barstow, jakieś osiemdziesiąt mil na północny wschód. Dalej czekało mnie ponad sto mil jazdy przez podobne zadupia do autostrady numer piętnaście. Potem granica stanu i kasy na Vegas. Jeśli dobrze liczy łem, powinienem wjechać na Strip z pusty mi kanistrami, ale mając jeszcze prawie całą rezerwę w baku. To by ła pocieszająca wiadomość. Miałem też w zanadrzu gorszą. Po wizy cie w światowej stolicy hazardu czekało mnie przekwalifikowanie się na klona Lance’a Armstronga albo opcja „Run, Forrest, run!”. O ile, rzecz jasna, nie znajdę po drodze nadającego się do uży tku paliwa bądź lepszego środka transportu.
Nie wy my śliłem nic przez następne sześć godzin. Tak jak sądziłem, przejazd przez teren farmy, za co przed wojną mógłby m dostać kulkę od zdenerwowanego właściciela, doprowadził mnie bez przeszkód do drogi na przełęcz. Potem, starając się jechać jak najbardziej ekonomicznie, dotarłem bez przeszkód w pobliże wspomnianego szlaku kolejowego. By ło już kwadrans po czwartej, kiedy zobaczy łem w oddali charaktery sty czny krater stanowiący wielką atrakcję tury sty czną tej okolicy, a chwilę później prostą czarną kreskę przecinającą piaszczy stą równinę w głębi doliny. Przede mną rozciągał się fantasty czny widok na Amboy. Nigdy wcześniej nie zapuszczałem się w te okolice. Dlatego rozciągające się na wschód od szosy bezkresne żółte równiny, na który ch wy doby wano sól, i kontrastujący z ich wy schniętą,
płaską powierzchnią cętkowany skalisty stożek dawno wy gasłego wulkanu, który wznosił się z ogromnego pola zasty głej lawy po drugiej stronie drogi, tam gdzie powoli chy liło się słońce, sprawiły, że zapomniałem na chwilę o ty m, iż wokół mnie nie ty lko skały są teraz martwe. Niestety ty lko na chwilę. Wkrótce na mojej drodze miało stanąć Amboy. Według mapy by ła to jedy nie niewielka osada, miejsce, w który m history czna szosa numer sześćdziesiąt sześć przecina na pusty ni Mojave linię kolejową łączącą Los Angeles z Nevadą, a w dalszej perspekty wie ze Wschodnim Wy brzeżem. Nie zamierzałem się tam zatrzy my wać. Chciałem przejechać przez torowisko, kilka mil dalej skręcić w widokową trasę zwaną w przewodnikach tury sty czny ch Kelbaker Road i w miarę możliwości dotrzeć przed zmierzchem do piętnastki. Tam, przy autostradzie, mogłem zrobić sobie odpoczy nek, a może nawet przenocować. Na przy kład obok jednego z kasy n przy granicy stanów…
Niebo by ło czy ste, a słońce wisiało jeszcze wy soko, więc miejsce katastrofy zobaczy łem z dużej odległości. Zatrzy małem czterokołowca na szczy cie niewielkiego wzniesienia i wy ciągnąłem lornetkę. W dolinie, przez którą przebiegała linia kolejowa, stały dwa pociągi – cholernie długi skład towarowy wy pełniony kontenerami i srebrzy sta gąsienica Amtraka na sąsiednim torze. W zasadzie słowo „stały ” nie oddawało w pełni tego, co widziałem. Może powinienem raczej uży ć sformułowania „znajdowały się”, wiele wagonów bowiem nie trzy mało pionu. Niektóre, zwłaszcza te należące do ekspresu, nosiły ślady poważny ch uszkodzeń. Kilka by ło całkowicie zmiażdżony ch. Cztery lokomoty wy pociągu towarowego wy padły z szy n i leżały na żółtawej ziemi jak porzucone dziecięce zabawki. Na ich zielonkawy ch, pasiasty ch kadłubach widniały wy raźne ślady ognia. Z tej odległości nie mogłem dostrzec, co spowodowało katastrofę, miałem jednak pewność, że nie by ła ona bezpośrednim skutkiem eksplozji nuklearnej albo trineutrinowej. Promieniowanie, także na ty m zapomniany m przez Boga i ludzi skrawku ziemi, musiało by ć zabójcze, ale w takiej odległości od najbliższego punktu zero nie na ty le wy sokie, by wszy scy zginęli od razu. Potwierdzały to wozy strażackie i policy jne, które zauważy łem przy bliższy m, zablokowany m przejeździe. Chłopcy z Amboy, a może raczej ludzie z pobliskich kopalń próbowali ratować nieszczęsne ofiary katastrofy kolejowej, która zbiegła się w czasie z atakiem nuklearny m. By ć może w ferworze walki o ludzkie ży cie nawet nie zauważy li ataku. Chociaż w środku nocy trudno przeoczy ć bły sk miliona słońc… nawet tak odległy. Wiedzieli o nim czy nie, przed promieniowaniem nie by ło ucieczki. Widziałem przez lornetkę ułożone w równy ch rzędach ciała ofiar katastrofy. Widziałem też te, które leżały w nieładzie.
Wiele z nich miało na sobie jaskrawe kombinezony służb ratowniczy ch. Wciąż miałem wy bór, choć drugi, nieco dalszy przejazd przez tory także by ł zablokowany ; stała na nim końcówka ogromnego towarowego węża. Linia transkonty nentalna biegła w ty m miejscu po idealnej równinie na przestrzeni najbliższy ch dwu, trzech mil, tak przy najmniej wy nikało z dany ch na mapniku. Mogłem więc bez większego trudu ominąć miejsce katastrofy. Nie musiałem pakować się dokładnie w jej środek, ale wy magałoby to przejścia na try b terenowy i zuży cie sporej ilości benzy ny. Zdecy dowałem w ciągu sekundy, spojrzawszy na wskaźnik poziomu paliwa. Czas poznać ludzi, który ch… Nie, to nie ja ich zabiłem… Do cholery, przecież nie ja wy słałem pociski, które spadły na Amery kę! Nie ja zabiłem ty ch wszy stkich niewinny ch ludzi! Ja ty lko pomściłem ich śmierć! By łem Aniołem Zagłady, to prawda, ale wy łącznie dla wroga!
Ktoś zdąży ł rozczepić wagony blokujące przejazd kolejowy i odciągnąć jeden z nich – zapewne za pomocą któregoś z ciężkich wozów strażackich – na ty le, by udrożnić ratownikom przejazd na drugą stronę torów. Skorzy stałem z tego wy łomu i jadąc powoli, ominąłem powy ginany stos blach, który kiedy ś by ł luksusowy m wagonem sy pialny m pierwszej klasy. Zwolniłem jeszcze bardziej na torowisku. Wielki, anty czny beczkowóz tarasował niemal całą wolną przestrzeń. Jaskrawa czerwień lakieru nie straciła na intensy wności, mimo że wóz spędził na otwartej przestrzeni ponad trzy lata. Nie wiedziałem, czy kierowca celowo zaparkował go w sposób uniemożliwiający przejazd, czy po prostu z czasem puściły hamulce i pozbawiony kontroli pojazd stoczy ł się w to miejsce, zanim powietrze uszło ze wszy stkich opon. Ale roztrząsanie tego problemu szy bko zeszło na dalszy plan, jako że musiałem się w końcu zatrzy mać… Pomiędzy wozem strażackim a końcem najbliższego wagonu leżały ciała. Kilka zaledwie, ale nie by ło szansy, żeby m przejechał na drugą stronę torów, nie zahaczając o co najmniej jedno z nich. Siedząc na quadzie, widziałem miejsce, w który m zgromadzili się ocalali z katastrofy ludzie, i to, w które znoszono ciała zabity ch. Czarne, pękate worki leżały w równy ch rzędach tuż przy szosie do Amboy, ale kawałek dalej, na równinie ciągnącej się aż do wy płowiały ch drewniany ch zabudowań, walały się dziesiątki zwłok. Zobaczy łem też, co by ło przy czy ną wy padku. Pomiędzy lokomoty wą Amtraka a początkiem składu towarowego stał zmiażdżony wagon inspekcy jny. Przez moment zastanawiałem się, czy za cały m ty m zamieszaniem nie stał przy padkiem impuls elektromagnety czny, który musiał także zniszczy ć komputerowy sy stem sterowania ruchem na kolei. Automaty czne nastawnie, pozbawione sy gnałów z centrali, mogły, a nawet musiały
oszaleć. Błędny impuls zmienił o jedną przekładnię za dużo, żółty wagonik trafił nie na ten tor, co trzeba, i… bum. Katastrofa nastąpiła dosłownie sekundy po eksplozjach nad Barstow i Vegas. To by ła pierwsza my śl, jaka przy szła mi do głowy, ale już chwilę później wiedziałem, że wy darzenia musiały mieć zupełnie inny przebieg. Amboy to dziura, nie utrzy my wano tutaj straży pożarnej – jedno spojrzenie na napisy zdobiące drzwi blokującego przejazd beczkowozu potwierdziły moje podejrzenia. Zatem wy padek nastąpił przy najmniej godzinę przed atakiem, może nawet wcześniej, choć z pewnością nie przed jedenastą, bo usły szałby m coś w ostatnich wiadomościach, zanim wy szedłem na dy żur. Ratownicy zdąży li dojechać z okoliczny ch kopalń, akcja ratunkowa trwała w najlepsze. Część zabity ch trafiła już do worków na zwłoki. W zmontowany m naprędce szpitalu polowy m opatry wano dziesiątki ranny ch – wśród leżący ch bezładnie ciał widziałem wy raźnie białe fartuchy, stojaki z kroplówkami, nosze. Ci, którzy pośpieszy li na ratunek ofiarom, musieli widzieć bły ski najbliższy ch eksplozji na nocny m niebie, choć następowały daleko, na dodatek za górami. Na pewno jednak nie zdawali sobie sprawy, co te bły ski zwiastują. Już pierwszy wy buch oznaczał utratę wszelkiej łączności, jaką posiadali. Choć tutejszy sprzęt strażacki wy glądał naprawdę staro, wątpiłem, by na wy posażeniu znajdowały się wciąż aparaty Morse’a. Ci ludzie nie mogli wiedzieć, dlaczego nagle słabną, czują ból we wszy stkich stawach, czemu bez ostrzeżenia wy miotują. Umierali razem z ofiarami katastrofy, ale walczy li o ich ży cie do końca. Niektórzy, co widać by ło po gumowy ch, szczelny ch strojach przeciwchemiczny ch, zdali sobie w końcu sprawę z zagrożenia, ale my lnie je zinterpretowali. By ć może sądzili, że w rozbity ch kontenerach przewożono jakieś toksy ny. Zabezpieczy li się, dopiero gdy pierwsi z ratowników zaczęli umierać. Zapewne… Mogłem się tego wszy stkiego jedy nie domy ślać. Wiedziałem jednak na sto procent, że przed promieniowaniem trineutrinowy m może ochronić wy łącznie wielusetmetrowa warstwa litej skały albo ołowiu. Nie cieniutkie jak papier powlekane gumą płótno. Zresztą, gdy by nawet by ła to wy starczająca osłona, jak długo mogli wy trzy mać w jej wnętrzu? Ty dzień? Dwa? Przecież nawet na takim zadupiu można by pomarzy ć o swobodny m oddy chaniu na otwartej przestrzeni dopiero po upły wie dwóch lat, a dokładniej mówiąc, dwudziestu dziewięciu miesięcy. Rzecz jasna prócz ty ch miejsc, które poczęstowano klasy czny mi ładunkami nuklearny mi. Ale takich okolic, o czy m wiedziałem z dany ch odczy tany ch w bazie, by ło na szczęście niewiele, choć dla ty ch ludzi, bohaterskich mieszkańców Amboy i pasażerów pociągu, nie miało to najmniejszego znaczenia. Zsiadłem z czterokołowca, choć nogi miałem jak z waty. Zdjąłem rękawice i odpiąłem pasek przy trzy mujący kask, lecz na ty m poprzestałem. Przy wozie strażackim leżały cztery ciała. Wszy stkie w żółty ch hermety czny ch kombinezonach ochronny ch. Ci ludzie obawiali się wirusów,
może broni chemicznej, a zabiła ich czy sta fizy ka. Przy klęknąłem przy jedny m z nich, ty m, który siedział oparty o przednie koło, i zajrzałem ostrożnie przez wizjer hełmu do wnętrza kombinezonu. Niestety niewiele mogłem zobaczy ć. Ślady torsji zaschły na wewnętrznej stronie przezroczy stego tworzy wa przesłaniającego twarz. Sprawdziłem pozostały ch – wszy stkie hełmy nosiły ślady podobny ch zabrudzeń. Wstałem i rozejrzałem się uważniej po okolicy. Za wagonem, w odległości kilkudziesięciu kroków od przejazdu, nie by ło żadny ch zwłok. Musiałby m przejść aż do szosy, by dotrzeć do najbliższy ch ofiar katastrofy, ułożony ch w równe rzędy i zapakowany ch w czarne foliowe worki. Ale nie miałem zamiaru tego robić. Ty m bardziej nie widziałem sensu w wy prawie pod zabudowania, gdzie spoczy wały dziesiątki, jeśli nie setki ty ch, którzy przeży li katastrofę. Sama szosa by ła czy sta, przy najmniej tam, dokąd sięgał mój wzrok. Jedy ną przeszkodę miałem tuż przed sobą. Albo zawrócę i wy biorę trasę przez wy schnięte żółte bezdroża, pomy ślałem, co równa się dodatkowemu zuży ciu paliwa, albo oczy szczę tu i teraz te kilka jardów drogi. Przejechania po ty ch ludziach, a właściwie po ich zwłokach, nie brałem nawet pod uwagę. Przesunięcie jednego albo dwóch ciał nie powinno mi sprawić żadny ch trudności. I potrwa zaledwie minuty. Miałem tego pełną świadomość, a jednak czułem potworny opór przed podjęciem decy zji. Przed dotknięciem pierwszej ofiary wojny, do której przy łoży łem rękę. W końcu zdecy dowałem się, choć serce biło mi jak oszalałe, i to wcale nie dlatego, że się bałem. Zombie i ty m podobne stwory z horrorów zawsze mnie śmieszy ły. Brałem też udział w prawdziwej walce, widziałem niejedną śmierć, choć Bóg dał, że aż do ataku sam nikogo nie zabiłem. To by ło coś innego, dziwne uczucie, którego nie potrafiłby m opisać. Schy lając się, czułem gdzieś tam, w głębi sumienia, że mimo wszy stko ponoszę winę za śmierć tego dzielnego człowieka. Miałem wrażenie, że zakłócając jego wieczny, choć przedwczesny spokój, popełniam swoiste świętokradztwo. Musiałem jednak zmierzy ć się z ty m problemem. Z wszechobecny mi oznakami zagłady. Z otaczającą mnie na każdy m kroku śmiercią. Spotkanie z nią tu i teraz wy dawało mi się najrozsądniejsze, ty m bardziej że każda mila drogi na wschód przy bliżała mnie do wielkich miast, gdzie natknę się na szczątki milionów ofiar. I nie będę mógł ich zignorować. Nie miałem problemu z podniesieniem pierwszego ciała. By ło zadziwiająco lekkie, mimo iż kombinezon posiadał wbudowany aparat tlenowy. Chciałem ułoży ć martwego strażaka obok jego kolegi, przy burcie wozu, ale ciało by ło szty wne jak deska. Kiedy nacisnąłem mocniej w pasie, usły szałem głośne chrupnięcie i nagle poczułem, jak coś przesy puje się wewnątrz kombinezonu. W dłoniach pozostały mi twarde guzy kości, ale zaraz usły szałem też ich klekot, kiedy spadały jedna po drugiej.
Puściłem elasty czny sarkofag, w który m spoczy wał strażak, i patrzy łem z przerażeniem, jak żółty materiał zgina się, układając pod nienaturalny mi kątami, jakby wewnątrz znajdowało się wy łącznie powietrze, a nie ży wy kiedy ś człowiek. Poczułem mdłości. Gorzki smak wy pełnił przeły k, jednak nie zwy miotowałem. Nie miałem czy m. Tabletki może i dostarczały energii, ale niewiele miały treści. Usiadłem w miejscu, w który m zamierzałem położy ć ciało, i oddy chałem głęboko, patrząc na błękitne, poznaczone biały mi strzępkami chmur niebo. By le znaleźć się jak najdalej od tego koszmaru. Choćby my ślami. Palce znów powędrowały do zapięcia kabury. Ty m razem wcale nie bezwiednie. Nie wiem, jak długo to trwało. Zapewne kilka minut, ale czułem się, jakby m spędził tu całą wieczność. Wieczność, podczas której musiałem podjąć ostateczną decy zję. Oswoić się ze śmiercią, z jej obecnością i ze wszy stkimi konsekwencjami, albo ostatecznie przejść na jej stronę. Odwróciłem głowę w stronę siedzącego obok strażaka i zdecy dowałem. Nie miałem problemu ze zdjęciem żółtego kasku głównie dlatego, że nie został należy cie zapięty. Może mężczy zna nie miał na to czasu, a może już zrozumiał, że kombinezon nie uchroni go przed niewidzialną śmiercią. Minęły ponad trzy lata od momentu, gdy postradał ży cie na ty m odludziu. Szmat czasu nawet dla martwego człowieka. Razem z nim zginęły wszy stkie bakterie, które mogły doprowadzić do rozkładu ciała, na ogół szy bkiego w charaktery sty cznej dla ty ch terenów wy sokiej temperaturze. Miałem przed sobą idealną mumię. Kary katurę ludzkiej istoty o szarej, wy schniętej na wiór skórze. Patrząc na wpółotwarte usta i zapadnięte oczodoły, po raz pierwszy naprawdę zdałem sobie sprawę, że nikt na tej planecie nie miał prawa przeży ć.
Rozmy ślałem o wielu rzeczach, jadąc zupełnie pustą szosą przez górzy sty teren parku narodowego Mojave. Rozciągająca się po hory zont, poznaczona skalisty mi szczy tami pusty nia by ła absolutnie martwa. Od milionów lat zaliczała się do najbardziej niegościnny ch regionów naszego konty nentu. Ale natura nigdy nie odpuściła. Ży cie, choć skąpe, potrafiło się tutaj utrzy mać. Plamy zieleni, rzadko, bo rzadko, ale zdobiły podnóża posępny ch granitowy ch zboczy. Lecz dzisiaj, mimo że bardzo się starałem, nie potrafiłem dostrzec w ty m iście księży cowy m krajobrazie ani jednej, najskromniejszej nawet roślinki. Wy łączny m znakiem, że na tej planecie istniało kiedy kolwiek ży cie – jeśli nie liczy ć wijącego się przede mną pasa asfaltu – by ły wy ciosane w pobliskich kamieniołomach marmurowe bloki spoczy wające wzdłuż drogi tuż za Saltus. Jadąc kilka godzin przez podobne pustkowia, nagle zdałem sobie sprawę, jak bardzo doskwiera
mi brak zieleni. Dałby m wiele za widok jednego, najmniejszego kaktusa albo kępy zwy kłej, choćby i pożółkłej trawy. Musiałem pogodzić się z ty m, że w blasku palącego słońca będę widział ty lko gołe skały, bury piach i nieco ciemniejszą od niego nawierzchnię drogi. Miałem jednak odrobinę szczęścia. Tamtej feralnej nocy nikt nie wy brał się na przejażdżkę po Kelbaker Road. Aż do Kelso, stacy jki kolejowej zagubionej w samy m środku nicości i przy tulonej do niej osady składającej się z jednego zaledwie rzędu prosty ch parterowy ch domków, nie natrafiłem na żaden wrak. Zapadał już zmierzch, gdy zatrzy małem się na środku przejazdu, między pokry ty mi rdzą szy nami, aby zastanowić się nad wy borem dalszej trasy. Kelso mogłem opuścić dwiema drogami. Obie biegły dalej przez pusty nię – dłuższa, ale za to łatwiejsza prowadziła prosto do Baker i autostrady, ale jadąc nią, musiałem się liczy ć z dodatkowy mi czterdziestoma milami podróży, ty le bowiem według mapy mogłem oszczędzić, wy bierając szlak wiodący bardziej na wschód i tam łączący się z piętnastką tuż przed granicą stanu. Ty le że krótsza teorety cznie trasa prowadziła przez znacznie bardziej skaliste tereny i by łby to w istocie pozorny skrót. Według mapnika do wy lotu na autostradę miałem w linii prostej ty lko dwie, może trzy mile więcej, ale zdawałem sobie sprawę, że mogły one urosnąć do kilku godzin dodatkowej jazdy po stokach i kręty ch dolinach, a na to, podobnie jak na tracenie paliwa w tak odludnej okolicy nie mogłem sobie pozwolić. Po chwili głębokiego namy słu wy brałem więc starą dobrą Kelbaker Road. Drogę dłuższą, ale zdecy dowanie łatwiejszą. Schowałem mapnik do juków i ruszy łem, zostawiając za sobą w chmurze wszechobecnego kurzu brzoskwiniowy budy nek secesy jnej stacy jki otoczonej wieńcem wy sokich palm. A raczej martwy ch segmentowany ch pni, który ch nie zdobił dziś nawet jeden uschły liść.
Do autostrady między stanowej numer 15 dotarłem późną nocą. By ło już grubo po dwunastej, gdy w światłach quada pojawiła się tabliczka z nazwą Baker i dopiskiem: „Twoje wrota do Doliny Śmierci”. Zważy wszy na okoliczności, by ł to mocno nieaktualny tekst. Teraz każda dolina na świecie zasługiwała na taką nazwę. Tak czy inaczej, osiągnąłem drugi z wielu zaplanowany ch celów na drodze do Twin Rivers. Zatrzy małem się tuż przed zjazdem na autostradę, obok wy palonego wy wróconego osiemnastokołowca. Nawet w środku nocy by ło tu ty leż ciemno, co duszno i gorąco. Zdjąłem kask z przepoconej głowy i rozczesałem dłonią włosy, klnąc pod nosem, że przed wy jazdem z bazy nie wpadłem na to, by ściąć je na krótko. Z tego, co zapamiętałem z dawny ch wy padów do Vegas, Baker nie należało do większy ch miejscowości, nawet jak na tę okolicę, ale miało spore centrum handlowe i kilka rozlokowany ch
wzdłuż trasy między stanowej motelików dla ty ch amatorów ruletki i inny ch uciech, którzy woleli oszczędzić na kosztach poby tu w stolicy hazardu. Nie zamierzałem na razie robić większy ch zakupów, ale nocleg w prawdziwy m łóżku wy dawał mi się niezły m pomy słem. Ty m bardziej że w promieniu mili znajdowały się co najmniej trzy rozsądne hotele do wy boru. Zdecy dowałem się na „Yucca Lodge” – nie dość, że nie musiałem wjeżdżać do samego miasteczka, to jeszcze pachnący nowością budy nek, oddany parę ty godni przed atakiem, wy glądał bardziej niż zachęcająco. Według kilku wpisów ściągnięty ch z baz dany ch do mapnika zasługiwał w pełni na trzy gwiazdki, w przeciwieństwie do powszechnie kry ty kowanego starego „Will’s Fargo” ulokowanego po drugiej stronie autostrady, już w miasteczku, obok najwy ższego na świecie termometru – chy ba jedy nej rzeczy, z jakiej ta miejscowość mogła by ć naprawdę dumna. Z daleka „Yucca” wy glądała znacznie lepiej niż z bliska. Przez ostatnie trzy lata nikt tu raczej nie sprzątał, co uzmy słowiłem sobie, zanim jeszcze wy biłem brudną szy bę w drzwiach prowadzący ch do holu recepcji. Na moje szczęście w chwili ataku w motelu nie by ło kompletu gości, co jasno wy nikało z mocno zakurzonej księgi meldunkowej i faktu, że sporo kluczy obciążony ch masy wny mi brelokami z wizerunkiem rośliny, która uży czy ła nazwy temu miejscu, nadal wisiało w boksach. Nie musiałem się obawiać, że będę zmuszony do usunięcia mumii poprzedniego gościa spod pry sznica albo co gorsza, z łóżka. Pokoje miały przeciętny standard. Dwuosobowy kingsize, trzy dziestosiedmiocalowy telewizor, szafa w ścianie, maleńka łazienka z kabiną pry sznicową i umy walką. Nic ponad niezbędne minimum. W końcu to jedy nie przy stanek na trasie, nikt tu nie przy jeżdżał na wczasy. Sprawdziłem wszy stkie wolne pomieszczenia, zanim wy brałem najodpowiedniejsze dla siebie, ale nie zajęło mi to wiele czasu. Pokój numer 19, trzecie drzwi na prawo od recepcji, wy glądał najczy ściej. Przewietrzy łem go dokładnie, otwierając obie pary drzwi i uchy lając okno, aby choć częściowo zniknął zapach stęchlizny utrzy mujący się w ty m mały m pomieszczeniu przez kilka ostatnich lat. Wy rzuciłem też całą pościel. W schowku na końcu budy nku znalazłem całkiem dobrze wy posażony składzik z nowiusieńką, zapakowaną jeszcze w folię hotelową galanterią. Posłuży ła mi nie ty lko do zaścielenia łóżka. Koce idealnie pokry ły grubą wy kładzinę na podłodze, której bez prądu nie zdołałby m odkurzy ć do końca świata. Czterokołowiec ustawiłem tuż przed przeszklony mi ty lny mi drzwiami wy chodzący mi wprost na pusty nię. Pokój na parterze wy brałem między inny mi dlatego, aby mieć na niego oko. Irracjonalny strach kazał mi przepchać ciężką maszy nę wokół budy nku, choć by łem jedy ną osobą w ty m mieście, stanie, kraju… i doskonale o ty m wiedziałem. Wy suszone zwłoki recepcjonisty i mumie spoczy wające w sarkofagach rozbity ch samochodów, które minąłem po drodze do motelu, mówiły same za siebie. Nie potrafiłem jednak pogodzić się z my ślą, że nie będę miał w zasięgu wzroku pojazdu, od
którego może zależeć moje ży cie. Pokój wciąż się wietrzy ł, a ja, korzy stając z wolnej chwili, zastanawiałem się, czy sprawdzić baki wszy stkich samochodów w najbliższej okolicy, czy raczej poszperać w gastronomicznej części zajazdu. Wraki nie uciekną, uznałem, a w dzień, przy naturalny m świetle będzie mi się łatwiej do nich dobrać. Wy brałem więc opcję numer dwa. Nie szukałem jedzenia, choć nie pogardziłem przy padkowo znaleziony mi w automacie niewielkimi puszkami orzeszków ziemny ch, który ch termin przy datności minął zaledwie dwa miesiące temu. Ucieszy łem się, ale nie otworzy łem ich od razu. Postanowiłem najpierw sprawdzić w notatkach, czy promieniowanie trineutrinowe nie mogło im zaszkodzić. Za kuchnią odkry łem niewielki bar sty lizowany na klasy czny saloon. Napis na drzwiach informował, że by ł czy nny do północy albo do ostatniego gościa. W dniu ataku najwy raźniej nikt nie miał ochoty na późną szklaneczkę szkockiej czy bourbona. Ty m lepiej dla mnie. Wy waliłem niezby t solidny zamek jedny m kopnięciem i wszedłem do pogrążonej w mroku przestronnej sali, przy świecając sobie szerokokątną latarką. Wy strój mieli tutaj stanowczo lepszy niż zaopatrzenie. Na półkach wiszący ch na tle ogromnego lustra stało zaledwie kilkanaście butelek, z czego więcej niż połowę stanowiły babskie likiery. Zebrałem kilka najrozsądniej wy glądający ch, a przy ty m najpełniejszy ch, i dokonałem na miejscu małej degustacji. Ani kolor, ani zapach, ani wreszcie smak alkoholi nie różniły się od tego, co wciąż miałem w pamięci. Po paru ły kach porzuciłem wszy stkie szkockie i rasowego bourbona dla litra najprzedniejszego dzieła niejakiego Jacka Daniel’sa. Raz jeszcze omiotłem wzrokiem kontuar i półki pod nim. Na jednej leżało kilkanaście plastikowy ch butelek. Woda mineralna. Sięgnąłem po pierwszą z brzegu. Gazowana. Przekręciłem zakrętkę, puściła z cichy m chrupnięciem, ale nie usły szałem charaktery sty cznego sy ku. Powąchałem wy lot szy jki. Nic. Przy następnej uśmiechnąłem się – na niebieskiej nalepce widniał wielki napis „Noe”, a nad nim na tle żółtego słońca widać by ło zary s arki. Kry stalicznie czy sta woda źródlana. Niestety przeterminowana… Spojrzałem pod światło, wy dawała się czy ściutka. Sprawdzimy, ile jest warta. Wsunąłem pod pachę desty lat pana Jaspera Newtona Daniela, pod drugą wetknąłem trzy plastikowe butelki z wodą i ruszy łem do pokoju. Wietrzenie przy niosło efekt. Zapach świeżej pościeli dominował już nad wciąż uchwy tny m smrodkiem, który przy witał mnie po otwarciu drzwi. Jeszcze pół godzinki i powinno by ć dobrze, zwłaszcza że zamierzałem tej nocy spać przy otwarty m oknie. Zdoby czne orzeszki rzuciłem na łóżko, wodę położy łem na umy walce w łazience, a z Jackiem w ręce usiadłem w bujany m fotelu ustawiony m na tarasie przy basenie hotelowy m. Zapalone bliźniacze reflektory quada oświetlały kilka leżaków rozrzucony ch bezładnie za niewy sokim ogrodzeniem. Nieco dalej otwierała się niknąca w mroku niecka owalnego, wy kafelkowanego na
niebiesko basenu. Niezby t silny wieczorny wiatr rozwiewał mi włosy, ale nie by ł chłodny, wręcz przeciwnie, zdawał się na ty le przy jemny, że zachęcał do zanurzenia w orzeźwiającej wodzie. Cały dzień jechałem w kurzu i upale, skóra w kroczu, na brzuchu i stopach wciąż piekła mnie od potu. Oddałby m wszy stko za wannę albo chociaż wiadro czy stej wody. Z każdy m ły kiem ciepłej whiskey czułem większą potrzebę kąpieli. Wstałem z fotela i przeszedłem wolny m krokiem za płotek, aby stanąć na obramowaniu hotelowego basenu. Trzy lata w ty m piekielny m klimacie wy starczy ły, żeby tony py łu wy pełniły go niemal po brzegi. Splunąłem pod nogi, prosto w piach. Niektóre marzenia w ty m martwy m świecie muszą poczekać na realizację. Dzisiaj do umy cia musi mi wy starczy ć parę litrów „Noego”. Pociągnąłem ostatni, solidny ły k z butelki i wróciłem do pokoju. Zasunąłem szklane drzwi i sprawdziłem, czy okno jest odpowiednio szeroko uchy lone, ale po namy śle wróciłem na taras i wprowadziłem swojego czterokołowego przy jaciela do środka. By ło tu dość miejsca dla mnie i dla pachnącej rozgrzany m olejem maszy ny.
Paliwo skończy ło się tuż przed Vegas, niedaleko wiaduktu kolejowego, zaledwie milę od miejsca, gdzie rozpoczy nał się ostatni, długi zjazd prowadzący na dno niecki, w której leżało miasto. Według przelicznika powinienem mieć jeszcze pełną rezerwę, ale kilka czknięć silnika nie pozostawiało najmniejszy ch złudzeń. Pompa paliwowa zaczy nała ssać powietrze. Normy normami, a ży cie uczy, że niczego nie da się dokładnie przewidzieć. Nawet w wojskowy m regulaminie. Nie miałem wy jścia – musiałem zatrzy mać się jak najszy bciej i wcielić w ży cie plan B. Jadąc piętnastką, mijałem sporo wraków. Wiele by ło spalony ch, ale kilka nie nosiło śladów poważny ch uszkodzeń. Niektórzy kierowcy zdąży li wy hamować przed śmiercią albo oślepieni bły skiem, zareagowali odruchowo i zjechali na piaszczy ste, ale płaskie pobocze autostrady, gdzie dokonali ży wota, nie rozbijając samochodów. Każdy taki wóz stanowił potencjalne źródło paliwa. Niestety ty lko potencjalne… Od momentu gdy wjechałem na piętnastkę, niemal wszędzie widziałem zielone listki na korkach wlewu paliwa. Koń by się uśmiał, ale służąc w armii, nigdy wcześniej nie zaprzątałem sobie głowy ty m problemem. My w wojsku nie musieliśmy się przejmować, ale po ostatnim kry zy sie energety czny m zwy kli ludzie masowo przechodzili, podobnie jak kiedy ś w Europie, na gaz albo tańsze, wzbogacane biokomponentami mieszanki. Propaganda rządowa wmawiała im, że w ten sposób nie ty lko oszczędzają, ale w dodatku zachowują się wy jątkowo patrioty cznie. By ła
w ty m gadaniu odrobina prawdy : nasi chłopcy nie musieli walczy ć o dostęp do kolejny ch pól naftowy ch. Znalazłem się w kropce. Zmiana pojazdu nie wchodziła w grę. Impuls elektromagnety czny spowodował, że wszy stkie wy pełnione wy pasioną elektroniką czterokołowe cacka stały się bezuży teczny m złomem. Nie mogłem w żadny m wy padku skorzy stać z gazu, wiedziałem też, że na skutek napromieniowania biokomponenty w trady cy jny ch paliwach zamieniły się w bezuży teczną maź. Gdy by m posiadał rozleglejszą wiedzę, może udałoby mi się oczy ścić parę litrów tak wzbogaconej benzy ny. Podobno by ło to wy konalne. Tak też mówił poradnik Arki – znalazłem stosowny rozdział rankiem, zanim wy ruszy łem z Baker. Ale los sprawił, że chemia, podobnie jak większość nauk ścisły ch, by ła dla mnie czarną magią. W bazie chłopcy śmiali się, że nawet księży cówki nie potrafię porządnie napędzić. Co gorsza, w obecny m położeniu nie widziałem większy ch szans na ry chłą zmianę w tej materii. Musiałem liczy ć na to, że ktoś miał w baku czy stą bezołowiówkę. Nie pozostało więc nic innego, jak zatrzy mać quada na poboczu po pierwszy ch dający ch się wy czuć szarpnięciach. Zjechałem na ubity piach i stanąłem w zatoczce tuż obok pokry tego grubą warstwą py łu radiowozu. Dobry punkt na rozpoczęcie poszukiwań – miałem nadzieję, że chociaż policja nie uległa przed wojną masowej histerii. Zsiadłem, pociągnąłem ły k wody z manierki, ostatni zresztą, i podszedłem do czarno-białego samochodu. Wy glądał fatalnie – powietrze z opon zeszło już dawno, pokry ty ch grubą warstwą zaschniętego błota napisów na drzwiach nie dało się odczy tać. Przetarłem rękawicą przednią boczną szy bę i zajrzałem do wnętrza. W panujący m tam mroku trudno by ło dostrzec szczegóły, ale zauważy łem, że w kabinie siedzą dwie osoby, z pewnością gliniarze, sądząc po charaktery sty czny ch kapeluszach. Wy prostowałem się i popatrzy łem na szosę niknącą kilkaset jardów dalej, za szczy tem wzniesienia. Od rogatek Las Vegas dzieliło mnie nie więcej niż sześć mil. Znajdowałem się teraz około ośmiuset stóp nad poziomem Stripu. Sprawdziłem odczy t: trzy kilotony nad centrum, kilotona nad lotniskiem, wy łącznie trineutrino. Przeniosłem wzrok na cienie w samochodzie. Biedne sukinsy ny, nie miały szans na reakcję. Promieniowanie usmaży ło ich sy stemy nerwowe, zanim zrozumieli, dlaczego słońce świeci w nocy nad ich doliną. Przeszedłem na ty ł wozu. Korek wlewu paliwa znajdował się pod tablicą rejestracy jną. Przetarłem klapę bagażnika po lewej i po prawej. Nie by ło listka. Uśmiechnąłem się. Czy żby m miał szczęście od pierwszego strzału? Wy jąłem zza pasa króciutki łom i podważy łem ostrożnie klapkę, na której zamontowano tablicę. Nie miałem ochoty na bliższe zaznajamianie się z funkcjonariuszami, a normalne dotarcie do wlewu wy magało otwarcia drzwi i skorzy stania z dźwigienki przy fotelu kierowcy. Zresztą ten mały akt wandalizmu nikomu nie zaszkodzi. Dwa krótkie szarpnięcia i tablica powędrowała w górę, odsłaniając widok, który niespecjalnie mnie
ucieszy ł. Zamiast korka zobaczy łem skomplikowany zawór. Gaz. A jednak oszczędzali. – Waszą dewizą jest „Służy ć i chronić” – powiedziałem do gliniarzy, którzy od lat martwy mi oczami zza okularów przeciwsłoneczny ch obserwowali pustą szosę. – Ale nie wy dajecie się zby t pomocni… W zasięgu wzroku miałem jeszcze kilkanaście samochodów, z czego większość, niestety, by ła mocno rozbita albo spalona. Ty lko trzy rokowały jakiekolwiek nadzieje. Leżący na dachu ford, wbity w ty ł wy piętej naczepy pontiac i jakiś van stojący na poboczu. Z tej odległości nie by łem w stanie rozpoznać jego marki. Ruszy łem w stronę pontiaca. Choć by ł najpoważniej uszkodzony z tej trójki, znajdował się najbliżej. Liczy łem też na to, że kierowca pragnący czuć moc pod maską nie szedł na łatwiznę. Niestety my liłem się i w ty m przy padku. Szmaragdowy listek dał się zauważy ć na czerwony m lakierze już z daleka. Drugim wozem, który postanowiłem sprawdzić, by ł van. Koreańskie cudo, którego nazwy nie podejmowałem się w ogóle wy mówić. Jego właściciel nawet nie musiał niczego przerabiać. Ten model fabry cznie wy posażano w instalację gazową. Pozostała mi ostatnia deska ratunku. Leżący na dachu kombiak miał już swoje lata, nie by ł też zby t dobrze utrzy many, co sugerowało, że właściciel do najbogatszy ch nie należał. Prawdopodobieństwo, że nie zaadaptował wozu, by ło więcej niż nikłe, ale sprawdzić musiałem. Ty le razy dzisiaj się my liłem, lecz tu na swoje nieszczęście miałem rację. Znowu gaz. Wróciłem do quada, rozłoży łem na poboczu koc zwędzony z motelu i zabrałem się do wy pakowy wania rzeczy z juków. Chciałem zrobić selekcję posiadanego majątku przed wy ruszeniem w dalszą drogę. Jeśli dobrze pamiętałem, całość specjalnego wy posażenia waży ła około pięćdziesięciu funtów. Z dużą częścią tego sprzętu musiałem się więc pożegnać. Szosa na odcinku kilkuset jardów pięła się lekko pod górę, dopiero później rozpoczy nał się długi zjazd, co oznaczało, że nie zdołam raczej przepchnąć ciężkiego jak jasna cholera czterokołowca. Hibernacja pozbawiła mnie kondy cji skuteczniej niż lata spędzone w fotelu przed telewizorem z piwem w ręku. Rozłoży łem zawartość toreb na kocu i szy bko posegregowałem wszy stkie rzeczy na te, który ch nie mogę się za nic pozby ć, i całą resztę. Niestety po dokładniejszy m rozeznaniu okazało się, że mogę odrzucić bez żalu najwy żej trzy, cztery funty bagażu. Reszta, zgodnie z zamy słem osób, które przy gotowy wały ten zestaw, wy dawała mi się niezbędna. Szlag by to… Przy siadłem na bagażniku radiowozu i rozpakowałem gumę do żucia, którą zdoby łem na
jednej z mijany ch po drodze stacji benzy nowy ch; przeczesałem dwie pierwsze, potem sprawdzałem już ty lko na display ach, czy miały w ofercie coś ponad standard. Z wiadomy m skutkiem. Wy glądało na to, że w tej okolicy od kilku lat nie sprzedawano już czy stej benzy ny. Guma wprawdzie by ła nieźle przeterminowana, sucha i traciła smak już po kilku minutach, ale wciąż spełniała jedno zadanie – czy ściła zęby i choć na moment dawała poczucie świeżości w ustach. Czas na przemy ślenie sprawy z innej strony. Może rower? Przebiegłem w pamięci ostatni kwadrans jazdy. Na żadny m z mijany ch wraków na pewno nie widziałem rowerów. Zaraz, a ten camper przy spalonej stacji benzy nowej? Chy ba miał coś z ty łu na zaczepach. Rzuciłem okiem na mapnik. Ponad pięć mil. Za daleko, stanowczo za daleko na spacer, zwłaszcza że nie miałem pewności, czy tak bliska eksplozja nie uszkodziła ty ch rowerów. Jednakże wy prawa do jeszcze odleglejszego Vegas też nie wy dawała mi się zby t nęcąca, ty m bardziej że czekałby mnie powrót na zdoby czny m sprzęcie po manele. Nie dość, że stracę masę czasu, to jeszcze będę musiał pokonać długie i strome wzniesienie. Sześć mil ciągle pod górkę? Mission impossible. Przeniesienie całego majątku też nie wchodziło w grę. Na pewno nie na takim dy stansie. W palący m słońcu sam ledwie się dowlekę do miasta. – No i na co szły moje podatki, szery fie? – mruknąłem rozzłoszczony, spoglądając w stronę majaczący ch za szy bą sy lwetek w kapeluszach, i nagle zauważy łem coś, co umknęło mojej uwadze, gdy po raz pierwszy oglądałem samochód. Spod ty lny ch drzwi radiowozu wy stawał kawałek brudnego materiału. Czy żby panowie policjanci nie by li tej nocy sami? Podniosłem się i oczy ściłem obie szy by od mojej strony. Miałem rację. Na ty lny m siedzeniu leżały zwłoki jakiegoś obszarpańca. Zapewne bezdomnego albo włóczęgi. Zdołałem dostrzec kajdanki na jego rękach. Bezdomni mają to do siebie, że taszczą ze sobą cały, aczkolwiek skromny majątek wszędzie tam, dokąd się udają. Przy pomniałem sobie, że jadąc kiedy ś na narty w Sierra Madre, trafiliśmy na górskiej drodze, w samy m środku wielkiego zadupia, na takiego właśnie wędrowca. Pchał przed sobą… Tego mi by ło trzeba! Wspiąłem się na bagażnik radiowozu i rozejrzałem uważnie. I wtedy go zobaczy łem… Za ubitą zatoczką, w której gliniarze czaili się na swoje ofiary, biegł głęboki parów osłonięty gęstą plątaniną rachity czny ch, wy schnięty ch bady li. Na jego dnie stał wózek. Zwy kły sklepowy wózek podprowadzony z jakiegoś centrum handlowego. Skromny doby tek włóczęgi leżał obok. – Zwracam honor – powiedziałem na głos i zeskoczy łem za barierkę. – A jednak moje podatki nie poszły na marne. Wy ciągnięcie wózka z dna parowu nie trwało długo. Pozby łem się resztek tobołków
poprzedniego właściciela i bez trudu wy dostałem zdoby cz na asfalt. Moje rzeczy nie wy pełniły drucianego kosza nawet w połowie. A kółka pomimo upły wu czasu działały znakomicie. Trochę je ty lko nasmarowałem, korzy stając z zasobów bezuży tecznej chwilowo maszy ny. Zasalutowałem przepisowo martwy m stróżom prawa i wy ruszy łem ku szczy towi wzgórza oddzielającego mnie od Vegas. To nie by ła łatwa przeprawa. Mimo że nie musiałem dźwigać żadny ch ciężarów, pokonanie ostatniego wzniesienia sprawiło mi sporo kłopotu. Marzy łem o dotarciu do miejsca, za który m pasmo asfaltu znikało z moich oczu, ale gdy się tam znalazłem, zacząłem mieć prawdziwe problemy. Przy tak ostry m zjeździe utrzy manie wózka, który nie został wy posażony w hamulce, by ło o wiele bardziej wy czerpujące niż pchanie go pod górę. Prosty jak strzała pas asfaltu prowadził aż na przedmieścia Las Vegas. Miał niemal sześć mil długości. Gdy by m puścił laminowaną rączkę, zapewne pożegnałby m się z większością delikatniejszego sprzętu, który nawet przy tak niewielkiej prędkości drżał nieustannie i klekotał, gdy maleńkie twarde kółka toczy ły się po chropowatej nawierzchni szosy między stanowej. Ze szczy tu wzgórza widziałem zary sy kilkudziesięciopiętrowy ch hoteli i kasy n, ale gdy po godzinie mozolnej wędrówki miasto wcale nie wy dawało mi się bliższe, zacząłem mieć dosy ć wszy stkiego. Już na początku wy my śliłem schodzenie zakosami, co znacznie wy dłużało drogę, ale pozwalało na zmniejszenie obciążenia rąk i pleców palący ch ży wy m ogniem od nieustannego powstrzy my wania wózka, który chy ba miał ochotę na samotną podróż w dół zbocza. Około czternastej zatrzy małem się na pierwszy długi odpoczy nek. Przy siadłem na rozgrzanej masce rozbitej czarnej corvetty rocznik 68 i popijając wodę z drugiej manierki, lustrowałem dolinę przez lornetkę. Teraz, gdy nie by ło smogu ani dy mu, nic nie ograniczało widoczności. Ze skraju ogromnej niecki, w której leżało miasto, miałem naprawdę niesamowity widok. Las Vegas pozostało nietknięte. Pewnie nawet jedna szy ba nie wy leciała z luksusowy ch hoteli na Stripie. By łem jeszcze daleko od pierwszy ch kasy n i lotniska, ale blask, jaki bił od czarnej piramidy „Luxoru” i stojącego przed nią kilkudziesięciopiętrowego budy nku przy pominającego sztabę złota, mówił sam za siebie. – Mafia zawsze sobie poradzi – mruknąłem, mając wciąż w pamięci dawną głupią scy sję z lokalny m bossem w jedny m z klubów ze striptizem niedaleko centrum. W dawny ch dobry ch czasach, kiedy pozwalano nam na weekendowe wy pady do Los Angeles albo właśnie tutaj. W sali, w której roznegliżowane dziewczy ny tańczy ły na kolanach klientów, panował nieludzki ścisk. Pomimo dwudziestaka za wstęp nie potrafiłem znaleźć jednego wolnego miejsca. Dopóki nie wy patrzy łem pustego stolika z przy kry tą serwetką na wpół opróżnioną szklaneczką whisky na samy m środku. Trochę mnie dziwiło, że nikt tam nie siada, ale po kwadransie przebierania z nogi na nogę wzruszy łem ramionami, odsunąłem jedno z krzeseł i zacząłem się delektować
przedstawieniem. Długo to nie trwało. Pojawił się facet czarny jak smoła. Miał podłużną, niemal końską twarz i bardzo ostre ry sy. Nie by ł mieszańcem, co to, to nie. Może Jamajczy kiem albo Zulusem. Pieprzy ć to. Zadał mi py tanie, którego nie zrozumiałem; wy dawało mi się, że chodzi mu o tę szklankę. Starałem się go zby ć, ale gdy namolnie powtórzy ł kilka razy to samo, w końcu do mnie dotarło, o co py ta. „Dlaczego ten drink jest przy kry ty ?” – tak dokładnie powiedział. Wy jaśniłem mu, że jestem żołnierzem, nie kelnerem, więc nie znam odpowiedzi i mało mnie ona obchodzi, na co wy raźnie poszarzał na twarzy. Warknął coś, a ja nie pozostałem mu dłużny. Wstałem i, Bóg mi świadkiem, Murzy n, choć nie ułomek, zrobił się nagle taki malutki. Spoglądałem na niego try umfalnie z góry, a potem nagle zacząłem się od niego oddalać. Dwaj gory le wy nieśli mnie za bramkę, tam włoży li w kieszeń koszuli dwadzieścia baksów i poradzili, żeby m spierdalał jak najszy bciej i jak najdalej, zanim czarniawy diler oprzy tomnieje i każe mnie zabić za to, że zająłem jego i ty lko jego miejsce. Tak… Stare dobre dzieje, kiedy ta okolica rozbrzmiewała dźwiękami muzy ki i brzęczeniem żetonów. Polałem kark wodą z manierki i ruszy łem dalej. Oceniłem, że dotarcie do miasta zajmie mi, lekko licząc, dwie godziny. Grubo się pomy liłem. By ło już po osiemnastej, gdy doczłapałem do zjazdu z między stanowej i pordzewiałej tablicy z na wpół złuszczony m napisem obwieszczający m, że wkraczam do Las Vegas. Dziwnie się czułem, wędrując z wózkiem po opustoszały m chodniku ciągnący m się obok pierwszy ch kasy n. Schodząc w dolinę, zastanawiałem się, jak zniosę widok setek zasuszony ch ciał, ale gdy wkroczy łem na Strip, uzmy słowiłem sobie, że może nie będzie tak źle. Atak nastąpił po trzeciej w nocy czasu lokalnego. O tej godzinie większość gości jaskiń hazardu już spała, szy kując się do odzy skania swoich pieniędzy w kolejny m dniu walki przy stole, a drzwi kasy n dawno pozamy kano na przerwę techniczną. Jeśli w ogóle napotkam tu gdzieś problem, to zapewne dopiero w stary m centrum i dzielnicach dla dorosły ch, do który ch o tak późnej porze przenosiło się ży cie miasta. Brak zwałów ciał na Stripie by ł dla mnie niewielkim pocieszeniem. Krocząc po zakurzony m betonie kilkaset jardów od jednego z dwóch punktów zero w ty m mieście, wiedziałem, że hotele wokół mnie muszą by ć pełne ludzi, którzy podczas ataku zginęli we śnie. Odwróciłem głowę w stronę wy sokiego ogrodzenia oddzielającego mnie od lotniska. Żaden ze stojący ch w równy m rzędzie samolotów nie wy glądał na uszkodzony, a przecież dokładnie nad nimi, na wy sokości nie przekraczającej dwóch ty sięcy stóp, eksplodowała głowica trineutrinowa. Klasy czna atomówka zamieniłaby to miejsce w morze płonący ch ruin. Oba liczniki Geigera leżące na kocu przy kry wający m moje rzeczy terkotały by jak szalone, a ja zamieniałby m się powoli, nawet o ty m nie wiedząc, w masę zrakowaciałego mięcha. Ty mczasem szedłem spokojnie, mijałem parkingi pełne przy kurzony ch samochodów, od czasu do czasu przechodziłem obok zasuszony ch zwłok człowieka albo zwierzęcia i oddy chałem pełną piersią, sły sząc szum
wiatru zamiast natarczy wego staccato aparatury pomiarowej. Minąłem wielkiego sfinksa strzegącego wejścia do czarnej piramidy i skierowałem się ku następnemu kompleksowi kasy n i hoteli. Baśniowy „Camelot” sąsiadował z „Luxorem”, przy czy m oba ośrodki dzieliła wąska uliczka. Za siedzibą króla Artura w perspekty wie bulwaru stała przekrzy wiona teraz lateksowa Statua Wolności strzegąca krzy kliwie kolorowego „New Yorku” i rollercoastera oplatającego najwy ższe piętra tego kasy na niczy m giganty czny wąż. Zatrzy małem się dopiero przy wejściu na stalową estakadę, którą można by ło się dostać na drugą stronę kilkupasmowego bulwaru, i spojrzałem w stronę centrum. Wiatr, dość pory wisty jak na tę porę roku, unosił z chodników tumany kurzu i masę włókien opadający ch z martwy ch palm zdobiący ch kiedy ś środek Stripu. Stojąc na chodniku, nie miałem zby t dużego pola widzenia – z góry, ze środka przejścia, panorama miasta powinna by ć o wiele lepsza. Wy jąłem z wózka lornetkę i wspiąłem się po stromy ch schodkach. Z wy sokości kilkunastu stóp rzeczy wiście miałem lepszy widok. Dzięki lornetce mogłem nawet zobaczy ć więcej, niż chciałem. Im bliżej centrum, ty m ruch w nocy by ł większy, restauracje przy jmowały gości do białego rana, nocne kluby tętniły ży ciem. Nie to, co dzisiaj. Strip tuż za wy jazdem z „Caesars Palace” by ł zatarasowany na całej szerokości, w karambolu wzięło udział kilkanaście limuzy n i taksówek. Widziałem też ciała leżące na chodniku. Całe mnóstwo ciał. Ciekawa sprawa – wy glądało to tak, jakby ci wszy scy ludzie nagle rzucili się do ucieczki. Czy żby tam promieniowanie by ło mniej zabójcze? Nie, z pewnością nie. Zatem co? Ogłoszono alarm? W jedny m jedy ny m hotelu? Niemożliwe. Sprawdziłem dokładnie teren przy Tropicana Avenue, obok „New Yorku” i „MGM”. Tam nie by ło oznak paniki. Znów skierowałem lornetkę na północny wschód. Cokolwiek sprawiło, że ludzie tłumnie wy legli na ulicę, odebrało mi także resztkę ochoty na dalszy spacer w tamty m kierunku. Zdawałem sobie bowiem sprawę, że zbliżając się do widniejącej w oddali wieży „Stratosphere”, trafię na jeszcze gorsze widoki. Wy bór miałem i tak wielki. Złota sztaba „Mandalay Bay ”, kusząca zieleń „MGM Grand”, pastelowa panorama „New Yorku”, bajeczne biało-czerwone i biało-niebieskie wieże „Camelotu” albo absolutna czerń „Luxoru”. Schowałem lornetkę i pociągnąłem wózek z powrotem ku szeroko rozstawiony m łapom sfinksa. „Luxor” nie by ł najnowszy m kasy nem, ale z tego, co pamiętałem, jedny m z bardziej egzoty czny ch. Nadano mu kształt trzy dziestopiętrowej piramidy wy łożonej z zewnątrz czarny m szkłem. Lecz nie to by ło w nim najciekawsze. Wy starczy ło pokonać krótki kory tarz, aby ujrzeć jeden z najbardziej niesamowity ch widoków, jakie oferowało to miasto. Wnętrze piramidy by ło puste od parteru aż po szczy t. Folder, który kiedy ś czy tałem, głosił, iż jest to największe na świecie atrium. I by ło, musiało by ć, choć z drugiej strony twórcy tej budowli wciskali też ludziom sporo kitu, jak choćby to, że mają tutaj jedy ne na świecie windy, które jeżdżą nie ty lko w pionie, ale
i pod kątem. Zdaje się, że zmienili pły tę dopiero w momencie, gdy w dole Stripu otwarto kasy no imitujące Pary ż. Jak się okazało – a tamtejsi spece od marketingu zadbali, by rzecz rozniosła się szerokim echem – wieża Eiffla kry ła w swoim wnętrzu podobny wy nalazek, ty le że uruchomiony cały wiek wcześniej. Kit czy nie, widok naprawdę zapierał dech w piersiach i szczerze mówiąc, nawet wcale niemała liczba zmumifikowany ch ciał na marmurowej podłodze przejścia nie by ła w stanie tego zmienić. Przepchnąłem wózek przez obrotowe drzwi i dostałem się do piramidy. Pomalowane na kremowo ściany bły szczały w blasku setek reflektorów. Wprawdzie ponad połowa z nich już nie działała, a wszy stko w zasięgu wzroku, łącznie ze zwłokami, pokry wała gruba warstwa kurzu, ale blask ten sprawiał wrażenie, że kasy no jest wciąż czy nne i gotowe na przy jęcie nowy ch gości. Spanikowałem, przy znaję się bez bicia. Dopiero po kilku minutach, gdy odzy skiwałem oddech ukry ty za jedny m z wozów na parkingu, dotarło do mnie, że działające oświetlenie nie musi wcale świadczy ć o obecności inny ch ludzi. Odczekałem jeszcze chwilę i wróciłem z odbezpieczony m pistoletem w dłoni, aby to sprawdzić. Rozbudowany sy stem baterii słoneczny ch, jakimi pokry to każdy wolny cal zewnętrzny ch ścian budowli, przetrwał atak i kolejne lata w niemal nienaruszony m stanie. Impuls elektromagnety czny nie uszkodził jego obwodów, gdy ż by ły zby t proste i nie wy korzy sty wały elektroniki – wy czy tałem później w broszurze kasy na, że by ła to część dziwacznego projektu marketingowego, który prócz napędzenia kolejny ch klientów miał udowodnić, że staroży tni Egipcjanie mogli dy sponować energią elektry czną. Coś mi świtało, że czy niono podobne przedsięwzięcia na fali kry ty ki, po odejściu od staroegipskiego charakteru wy stroju wnętrz w dwa ty siące dziesiąty m. Nie miałem pojęcia, czy te zabiegi zakończy ły się sukcesem. Jedno ty lko by ło pewne: projektanci sy stemu dowiedli, że ich dzieło przetrwało atak broni, która miała unicestwić cy wilizację. Wróciłem do „Luxoru”, raz jeszcze przekroczy łem progi piramidy i stanąwszy na środku holu, spojrzałem w górę. Wąskie galery jki otaczające atrium prowadziły do setek pokoi i apartamentów, jakie przy gotowano dla spragniony ch hazardu gości. Piętro niżej, pod moimi stopami i podłogą sy mulującą ry nek sztucznego miasteczka, znajdowały się hale pełne automatów i stołów do blackjacka oraz ruletki. Ongiś by ła to prawdziwa fabry ka do wy ciągania pieniędzy z frajerów, obecnie – wspólne cmentarzy sko ty ch, którzy tracili tutaj fortuny, i ty ch, którzy nimi obracali. Czując się znacznie pewniej, zaciągnąłem wózek do recepcji wy glądającej jak burta wielkiej galery i ominąwszy kilka ciał leżący ch przy stosie bagaży, podszedłem do kontuaru. W zasięgu ręki miałem dzwonek, który m zazwy czaj przy woły wało się recepcjonistów albo bagażowy ch.
Stuknąłem w niego kilkakrotnie. Zwielokrotnione echem dźwięki by ły bardzo głośne, ale oczy wiście nikt się nie pokazał. Rzecz nie do pomy ślenia jeszcze nie tak dawno temu. Czego jednak można by ło oczekiwać od ty ch, którzy przepły nęli już na drugą stronę Sty ksu? Zaraz, czy Sty ks by ł w mitologii egipskiej czy greckiej? Szlag, nie pamiętałem. Zresztą, kogo to dzisiaj obchodzi? Sty ks, pola trzcin czy zwy kłe niebo? Pokręciłem wszy stko przez jedną z miejskich legend, która doty czy ła tego przy by tku. W początkach istnienia oferował on przejażdżki łodziami po sztucznej rzece pły nącej na poziomie kasy na, którą to atrakcję dość szy bko zlikwidowano. Ponoć wielu tury stów widy wało w mroczny ch tunelach duchy trzech robotników, którzy zginęli podczas budowy piramidy. Spróbowałem znaleźć wejście do recepcji, ale okazało się, że drzwi w burcie są zamknięte. Nie pozostało mi nic innego, jak wspiąć się na szeroki blat i pokonać go w niety powy sposób. Przetarłem ty łkiem szeroki ślad na zakurzony m kontuarze. Nie martwiło mnie to jednak. Wiedziałem, że kombinezon z bazy niedługo zawiśnie na wieszaku. Powoli nabierałem ochoty na powrót do cy wila. Obsługę recepcji znalazłem na zapleczu. Pracownicy zdąży li się tam schronić, zanim promieniowanie zrobiło swoje. Wszy scy, którzy znajdowali się w pobliżu w kry ty czny m momencie, skupili się w niewielkim kantorku i tam dosięgła ich niewidzialna śmierć. Miałem nadzieję, że nie by ła zby t bolesna, chociaż plamy krwi i inny ch wy dzielin na ścianach i podłodze zdawały się sugerować coś innego. Zamknąłem ostrożnie drzwi do tej zbiorowej mogiły i zbliży łem się do stanowiska recepcy jnego. Komputery, zgodnie z moimi przy puszczeniami, podzieliły los ludzi. Podobnie jak cała elektronika, w ty m rejestratory i programatory kluczy. Na szczęście obok każdego terminalu leżały wy druki list gości. Otrzepałem kilka kartek z wszędoby lskiego kurzu i przy jrzałem się zapisany m na nich dany m. Znakomita większość nazwisk nic mi nie mówiła, ale już na trzeciej stronie znalazłem coś ciekawego. Rejestr rezerwacji apartamentów. Sprawdzałem je kolejno po datach i trafiłem na interesujący zapis. No proszę, spa suite Ramzes XIII. Apartament zarezerwowany od dwudziestego drugiego do dwudziestego szóstego kwietnia. Czy li od dnia ataku. Tom Cruise i Nicole Kidman? Bez jaj. Ciekawe, czy nie minąłem ich limuzy ny gdzieś po drodze? Szy bko odpędziłem tę my śl. Tom na pewno przy leciał tu swoim scjentologiczny m gulfstreamem. Wątpiłem, by chciało mu się tłuc ty le godzin po zatłoczonej autostradzie. Spędzając długie wieczory w kanty nie bazy przy piwie i telewizorze, często oglądałem ENews, ale nie pamiętam, by cokolwiek mówiono o kolejny m zejściu się tej wiekowej pary. Widziałem reportaż ze sprawy rozwodowej Toma i relację z niezłej burdy, jaką Nicole urządziła swojemu ostatniemu mężowi, gdy nakry ła go w dość niedwuznacznej sy tuacji z jakąś podrzędną gwiazdką. Wszy stko przed obiekty wami kamer. Sądziliśmy z Frankiem, że to ty lko część dobrze
pomy ślanej kampanii reklamowej jej nowego filmu, ale chy ba nie mieliśmy racji. Arkusz rejestracy jny leżał wciąż w przegródce, co znaczy ło, że goście jeszcze nie dotarli na miejsce. Ty m lepiej dla mnie. – Sorry, Tom. Ty masz… znów masz Nicole, ale Ramzes Trzy nasty jest mój – powiedziałem do kartki, którą trzy małem w dłoni. Pomy szkowałem w przegródkach pod kontuarem. W jednej z nich znalazłem plany wy jść przeciwpożarowy ch i rozmieszczenia pokoi. Apartament, który miałem zająć, mieścił się na siódmy m piętrze. Mogło by ć gorzej. Reflektorki w atrium to jedno, ale windy coś zupełnie innego. Nie by ło szansy, żeby działały. Pozostawały ty lko schody. Siedem pięter to niby niedużo, ale i tak wspinaczka zajęła mi ponad dwadzieścia minut. Oczy wiście zabrałem z wózka cały majątek i targałem go w milczeniu na samą górę, robiąc co dwa, trzy piętra dłuższe postoje. Wciąż nie pozby łem się atawisty cznego lęku, że gdy spuszczę z oka jakąkolwiek rzecz, mogę jej już nie zobaczy ć. Uwierzenie w to, iż jestem jedy ny m ży wy m człowiekiem w ty m mieście, ba, w cały m stanie, a może nawet w kraju, nadal przekraczało moje możliwości. Wreszcie dotarłem na właściwe piętro. Złoży łem tobołki przy schodach i ruszy łem po galerii, szukając drzwi do mojego apartamentu. Widok z samego szczy tu w głąb bezdennego niemal atrium na pewno przy prawiał o zawrót głowy, z perspekty wy siódmego piętra jednak nie by ł spektakularny. Zatrzy małem się na chwilę i spojrzałem w górę. Pochy łe ściany sty kały się wy soko nade mną. Szczy t piramidy zajmował potężny reflektor, który by ł kiedy ś, jeśli wierzy ć reklamówkom, jedny m z niewielu obiektów widoczny ch goły m okiem z przestrzeni kosmicznej. Kosmos kosmosem, ale ja potrzebowałem miejsca do wy poczy nku. Ruszy łem dalej i ku swojemu zdziwieniu zobaczy łem, że drzwi apartamentu, którego szukałem, są otwarte. Wózek pokojówki ze stertami ręczników i środków czy stości świadczy ł o ty m, iż atak musiał zastać ją tutaj podczas sprzątania. Zdziwiło mnie to, bo czy szczenie pokoju o tak późnej porze nie by ło w hotelach rzeczą normalną, chociaż zważy wszy na nazwiska zapowiadany ch gości, mogło mieć sens… My śląc o ty m, poczułem niepokój. Perspekty wa wy noszenia z apartamentu ciała kobiety nie by ła specjalnie kusząca, zwłaszcza że wciąż miałem w pamięci to, co przy darzy ło się strażakowi w Amboy. Nie należałem wprawdzie do osób przesądny ch i nie wierzy łem w duchy – gdy by te naprawdę istniały, nie miałby m sekundy spokoju po ty m, co stało się ze światem – niemniej spanie w pomieszczeniu, w który m leży trup, też nie wy dawało mi się zby t rozsądne. Popchnąłem palcami drzwi i zajrzałem do środka. Stojąc na galerii, widziałem jedy nie wielkie łóżko, jacuzzi pod pochy ły m oknem i drzwi do łazienki. Gwizdnąłem cicho. Wpuszczona w podłogę wanna z hy dromasażem o rozmiarach solidnego basenu i utrzy many ch w sty lu egipskim ornamentach, z której mogłem oglądać panoramę Stripu, robiła naprawdę kolosalne
wrażenie. Co ciekawe, w pomieszczeniu nie by ło wiele kurzu i przy siągłby m, że w powietrzu nadal unosi się ledwie uchwy tna woń pachnideł. Jak dotąd nie zauważy łem nigdzie śladu pokojówki. Sprawdzałem więc dalej. Podzielony na dwie części apartament by ł naprawdę ogromny. Po wy niesieniu mebli można by w nim rozegrać porządnego debla. Osiemset stóp kwadratowy ch – niejeden dom nie miał takiej powierzchni. Na wprost drzwi wejściowy ch, przed wnęką z jacuzzi, stało ogromne, starannie zaścielone łoże, obok niego zaś sty lizowana szafa i regał z olbrzy mim telewizorem. Po prawej za ścianką mieściła się część salonowa. Sofa i stolik w kolorze ciemnej wiśni stały na tle panoramicznego okna z widokiem na złote ściany kasy na „Mandalay Bay ”. Całości wy stroju dopełniały wielkie wazy pełne sztuczny ch kwiatów – inne nie wy trzy mały by przecież tak długo bez wody, a nade wszy stko, zabiłoby je promieniowanie. Obok wejścia znajdowała się dodatkowa łazienka pełniąca raczej rolę toalety, chociaż by ła tam też wpuszczona w ścianę kabina pry sznicowa. Widok ten, nawet przy kurzony, zapierał dech w piersiach. Nie dziwiłem się teraz, że ludzie płacili dwadzieścia pięć kawałków za noc w podobny ch warunkach. Gdy by m miał przed wojną takie pieniądze, pewnie też spędzałby m tu każdą wolną chwilę. Wy strój apartamentu zaszokował mnie do tego stopnia, że na moment zapomniałem o poszukiwaniu pokojówki. Ale ty lko na moment. Gdy przy siadłem na krawędzi łóżka i poczułem, jak wy pełniony wodą materac ugina się pode mną i zaczy na falować z lekkim chlupotem, wróciłem do rzeczy wistości. Przede wszy stkim ściągnąłem pościel i wy rzuciłem ją za drzwi, przez poręcz, wprost na ludzi spoczy wający ch daleko w dole, na podłodze atrium. Potem wy ciągnąłem świeży zestaw prześcieradeł z samego dna wózka, żeby by ł jak najmniej zakurzony, i rozłoży łem z koszarową precy zją na wielkim łożu. Gdy skończy łem ścielenie, coś mnie tknęło – trudne do sprecy zowania przeczucie, które kazało mi sprawdzić wszy stkie szafy i garderoby. Ale i tam nie znalazłem kobiety, która otworzy ła przed trzema laty drzwi apartamentu, zanim dopadła ją śmierć. Uznałem w końcu, że rozwiązanie tej zagadki przerasta moje możliwości. Zresztą to nie musiała by ć żadna tajemnica. Pokojówka mogła przecież wy jść po coś na chwilę tuż przed atakiem. Albo w napadzie paniki spadła z galerii… W każdy m razie nie by ło jej w apartamencie, który wy brałem, choć dzięki niej nie musiałem rozwalać drzwi, aby wejść do środka. Zostawiła dla mnie cały ten raj, jakby wiedziała, że pojawię się tutaj, i za to by łem jej wdzięczny. Na ty le, że postanowiłem położy ć na poduszce spory napiwek, kiedy będę się stąd wy prowadzał. Wróciłem na klatkę schodową po swoje rzeczy i rzuciłem je na stół w salonie. Z barku, który by ł lepiej zaopatrzony niż kanty na w naszej bazie, zabrałem kieliszek, korkociąg i skromnie wy glądającą butelkę stojącego w głębi czerwonego merlota Niebaum-Coppola rocznik 1980. Wartego, jeśli wierzy ć cennikowi, znacznie więcej, niż wy nosiły moje miesięczne dochody.
Przed wojną, rzecz jasna. Teraz serwowano go gratis. Usiadłem w fotelu przed oknem, które zajmowało całą pochy łą ścianę. Za przy ciemnioną szy bą widziałem słońce odbijające się w złoty ch szy bach sąsiedniego kasy na. Otworzy łem ostrożnie butelkę wina i powąchałem korek. Nie unosił się z niego lekki i słodki aromat wiśni, raczej rzadko spoty kany wśród kalifornijskich win z Napa Valley. Na moje nieszczęście owoc wieloletniej pracy panów Niebauma i Coppoli podzielił los biokomponentów. Na moje nieszczęście, gdy ż najlepsza nawet whisky nie może zastąpić smaku dobrego wina. A smutki tak wielkie wy pada topić w czy mś naprawdę szlachetny m. Zakorkowałem butelkę, postawiłem ją na stoliku i sprawdziłem, co jeszcze kry je się w trzewiach apartamentowego barku. Sporo tego by ło, większości gatunków nigdy wcześniej na oczy nie widziałem, sięgnąłem więc po trzy dziestoletniego laphroaiga cairdeas, głównie ze względu na wiek. Chociaż fakt, iż w tej limitowanej edy cji wy produkowano ty lko ty siąc pięćset trzy dzieści sześć flaszek, też miał niebagatelne znaczenie. Po dokonaniu wy boru przerzuciłem zawartość jednej z toreb, szukając racji ży wieniowy ch. Wy jąłem pojemniki z pasty lkami i witaminami, ale zaraz je odłoży łem. Zważy łem za to w dłoniach zabrane z motelu w Baker puszki orzeszków. Ściągnąłem wieczko jednej z nich i zdarłem folię dzielącą mnie od zawartości. Brązowe ziarenka pachniały wy bornie. Dla pewności raz jeszcze przesunąłem nad nimi licznikiem Geigera. By ły równie czy ste jak pachnące. Spróbowałem jednego. Poczułem na języ ku sól, a potem smak samego miąższu. Nie by ł to wprawdzie posiłek godny tego miejsca i może niezby t współgrał z wy brany m trunkiem, ale w porównaniu z pozbawiony mi smaku odży wkami zdawał się doskonały m uzupełnieniem tego wieczoru. Przesiedziałem przy oknie do zachodu słońca, sącząc powoli ciepłą whisky, pogry zając orzeszki i rozmy ślając o ty m, co przy niesie następny dzień. Gdy zrobiło się całkiem ciemno, przeniosłem się ze szklaneczką do części sy pialnej. Nie pamiętam nawet, kiedy zasnąłem, koły sząc się łagodnie wśród pościeli chłodnej i delikatnej niczy m kobiece pocałunki.
Szedłem środkiem Stripu z łomem w dłoni, rozglądając się uważnie. Poprzedniego wieczora powziąłem pewne postanowienia. Jedny m z nich, acz nie najistotniejszy m, by ł chwilowy powrót do cy wila. Bardzo wy godny kombinezon wojsk rakietowy ch, który towarzy szy ł mi od tamtej feralnej nocy, przy pominał pomiętą szmatę. O bieliźnie wolałem nie wspominać. Hektolitry potu, jakie wsiąknęły w bawełnę w czasie przeprawy przez pusty nię, wciąż dawały o sobie znać niezby t przy jemną wonią i pieczeniem w pachwinie. Usiłowałem przy pomnieć sobie, gdzie w tej części miasta by ły jakieś porządne sklepy.
W każdy m kasy nie można by ło znaleźć sporo butików, to fakt, ale nie o takich miejscach my ślałem. Przy jakiejś okazji obiło mi się o uszy, że przy Stripie wy budowano nowe centrum handlowo-rozry wkowe, nie ty powe kasy no, ale cały kompleks hotelowo-mieszkalno-handlowy. Ponoć gdzieś pomiędzy „Flamingo” a „Tropicaną”, czy li całkiem niedaleko i po drodze. Z daleka dostrzegłem to miejsce – nawet w sercu stolicy krzy kliwego sty lu i szmiry nowe centrum wy różniało się rozmachem. Po kilku minutach spokojnego spaceru zatrzy małem się na wprost futury sty cznego miasteczka. Półkoliste budy nki, sześćdziesięciopiętrowe wieże, graniaste giganty ze szkła i stali py szniły się w słońcu poranka, ale jeden rzut oka wy starczy ł, by wiedzieć, że nie dostanę tutaj tego, na czy m najbardziej mi zależy. Miliardy poszły w błoto, kry zy s dopadł właścicieli, zanim naprawdę zaczęli robić na tej inwesty cji pieniądze. A rachunki trzeba by ło spłacić. Nie ma zmiłuj, cud architektury dwudziestego pierwszego wieku poszedł pod młotek. Czy ktoś go kupił, tego nie wiedziałem, ale jedno by ło pewne: interes zamknięto wiele miesięcy przed atakiem. I przez następne dziesięciolecia raczej nikt go nie otworzy. Musiałem wy my ślić coś innego. Do głowy przy chodził mi jednak wy łącznie kry ty pasaż handlowy pod „Caesars Palace”. Ale żeby tam dotrzeć, musiałem zbliży ć się do zaobserwowanej strefy paniki, a nawet w nią wkroczy ć, może także pokonać linię wy znaczoną rozbity mi wozami i setkami ciał spoczy wający ch na chodnikach. Wzdry gnąłem się, jednakże po chwili namy słu podjąłem to ry zy ko. Z licznikiem Geigera w dłoni szedłem powoli ku biały m kolumnadom prowadzący m do parterowego foy er jednego z najstarszy ch i najbardziej znany ch kasy n tego miasta. W ilu filmach widziałem te charaktery sty czne budowle? Szalał w nich Jackie Chan, George Clooney ze swoją jedenastką, nawet Iron Man zrobił sobie tutaj przy stanek. Parę dekad historii tego miasta wiązało się z biały m kasy nem. Minąłem linię rozbity ch samochodów. Na razie by ło spokojnie. Wskazówka licznika nie wy chy lała się poza zielone pole, choć kierowałem go na każdy większy przedmiot stojący na mojej drodze. Głowice trineutrinowe okazały się rzeczy wiście nadzwy czaj czy ste. Z każdy m pokonany m jardem zauważałem więcej zwłok, ale ku mojemu zdziwieniu widok wielkiej liczby wy schnięty ch mumii nie zrobił na mnie aż tak wielkiego wrażenia, jak się spodziewałem. Już w czasie przejazdu z Baker do Vegas zauważy łem, że pozostałości ataku zaczy nają mi powszednieć. Przy piętnastce nie by ło już tak spokojnie jak na pustkowiach. Mnóstwo rozbity ch samochodów i leżące wszędzie szczątki ich pasażerów w pewien sposób uodporniły mnie na wszechobecny widok śmierci. Choć musiałem przy znać, że nadal czułem się nieswojo, widząc pergaminową skórę i poskręcane nienaturalnie ciała. Zwłaszcza gdy by ło ich tak wiele jak tutaj. Ale reakcje te by ły naprawdę dalekie od przerażenia, z jakim odwracałem wzrok od okien każdego mijanego budy nku przy drodze do Twenty nine Palms. Tak czy inaczej, teraz o wiele bardziej interesowało mnie, czy teren, na który wchodzę, nie jest
„gorący ”. Nie powinien taki by ć i nie by ł, co przy jąłem z wielką ulgą. Przedostałem się do wejścia, stąpając ostrożnie wąskimi alejkami, tak aby nie nadepnąć na żadne ze zwłok. To kasy no, w odróżnieniu od „Luxoru”, nie miało baterii słoneczny ch, a w każdy m razie nie korzy stało z nich w takim stopniu jak konkurencja. Wnętrze budowli tonęło w ciemnościach. Na szczęście liczy łem się z taką ewentualnością i zabrałem dwie latarki. Większą trzy małem w ręce, a małą przy czepiłem do uchwy tu na kasku. W ten sposób w razie problemów mogłem oświetlać sobie drogę w plątaninie kory tarzy, mając wolne dłonie. Pasaż handlowy by ł prawie pusty. Sklepy zamy kano tu o zmierzchu, a bary i restauracje przed północą, choć sam kompleks by ł otwarty dużo dłużej, chy ba nawet całą dobę. W mroczny ch kory tarzach w chwili wy buchu znajdowało się zaledwie kilka osób. Przeważnie tury stów korzy stający ch z chwili i migdalący ch się w pobliżu replik rzy mskich fontann pod imitujący mi niebo półkolisty mi sufitami. Omijałem ich z daleka, kierując snopy światła latarek ku szy ldom kolejny ch sklepów. Niedaleko wejścia znalazłem plan „Forum” z naniesiony mi nazwami wszy stkich lokali. Większość niewiele mi mówiła, ale kilka brzmiało nader obiecująco i znajomo. Zaznaczy łem je sobie na naprędce wy konany m szkicu terenu i ruszy łem na zakupy. Większość butików oferowała wy łącznie pamiątki i gadżety związane z kasy nem, jednak w niewielkim, lecz gustownie urządzony m sklepiku Armaniego znalazłem kilka rzeczy w sam raz na mnie. Musiałem wprawdzie uży ć łomu, aby dostać się do środka, gdy ż zabezpieczenia drzwi by ły solidne, a szy by kuloodporne, jednakże ten drobny incy dent nie powinien spędzać snu z powiek martwy m właścicielom. Przy świecach przy mierzy łem garnitur za skromne pięć kawałków, dwie koszule, czarną i białą, oraz naręcze krawatów. Przejrzałem się w lustrze i uśmiechnąłem. Pomimo kilkudniowego zarostu i przetłuszczony ch włosów wy glądałem zabójczo. Zwłaszcza w adidasach i z chlebakiem przewieszony m przez ramię. Podliczy łem zakupy i rzuciłem na ladę paczkę studolarowy ch banknotów zabrany ch z kasy w „Luxorze”. Miałem ich jeszcze całą torbę. – Reszty nie trzeba – powiedziałem do manekina, z którego zdjąłem garnitur. – Wujek trafił jackpota. Dalej by ło jeszcze lepiej. Sklep z obuwiem znajdował się naprzeciw restauracji „Planet Holly wood”. Dobrałem nieziemsko wy godne półbuty nowojorskiej firmy Father & Sons, a potem przy mierzy łem traperskie camele. Będą jak znalazł, gdy trafię na kolejne bezdroża. Następna paczka banknotów klapnęła na ladę. Dziesięć kawałków za dwie pary butów? Wiem, przepłaciłem. Ale bogatemu wszy stko wolno. Za kolejny m skrzy żowaniem trafiłem na trzy sąsiadujące z sobą butiki z firmową bielizną. Zajrzałem do każdego, znajdując dużą przy jemność w wy bieraniu najmodniejszy ch modeli. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, jak ubogie by ło
moje ży cie przed wojną. Jedwabne bokserki – to trzeba przeży ć, żeby zrozumieć. Po co milionerom kobiety ? Wy pełniłem bielizną dwie solidne reklamówki, zanim uznałem, że mam już wszy stko, czego mi trzeba. I wtedy trafiłem na sklep z odzieżą sportową. Dość powiedzieć, że wy szedłem stamtąd objuczony jak koń. Garniak od Armaniego trafił do kubła razem z krawatami i koszulami. Ale butów nie wy rzuciłem, za dobrze leżały. Poza ty m wy godne szorty, cieniutkie polo, adidasy ze skarpetami pochłaniający mi pot i bejsbolówka. Idealny strój na dalszą drogę, zwłaszcza w takim upale. Tak mi się wy dawało, ale przede mną by ła wciąż wizy ta w salonie sty lizowanej odzieży kowbojskiej. Nie powiem, z żalem rozstawałem się z lekkimi ciuchami, ale czy coś może zastąpić prawdziwe dżinsy, stetsona, flanelową koszulę i rasowe, twarde jak skała meksy kańskie kowbojki? Nie ma szans… Lekkie ciuchy po chwili zastanowienia wy lądowały w reklamówkach. W odróżnieniu od garnituru za pięć kawałków mogły mi się jeszcze przy dać. Stanąłem przed wy stawą butiku Gianniego Versace. Postukałem w szy bę łomem. Moją uwagę przy ciągnęły tutaj ty lko jedwabne koszule. Reszta wy stawiony ch rzeczy wy dała mi się zby t pretensjonalna, zważy wszy na okoliczności. Postanowiłem nie wspierać korporacji martwego projektanta. Szczególnie że z wielkiego zdjęcia w głębi wy stawy szczerzy ł się odrażający blond potwór, który ostatecznie zniechęcił mnie do uży cia łomu. Wróciłem na słońce i załadowałem wszy stkie zakupy do wózka. Vegas jest cholernie drogim miejscem, skonstatowałem, układając torby. W niespełna godzinę puściłem ponad pięćdziesiąt kawałków, nie licząc napiwków, a zostało za mną jeszcze sporo rzeczy warty ch kupienia. Słońce paliło niemiłosiernie, niemniej cieniutka kraciasta flanela okazała się zadziwiająco przewiewna, a szerokie rondo kapelusza dawało sporo cienia. Raz jeszcze przejrzałem zawartość reklamówek i znałem, że mam wszy stko, czego mi trzeba. Przy najmniej w tej chwili. Mogłem już wracać do wy gód Ramzesa. Założy łem polary zowane ray bany, nader skromne, jeśli wziąć pod uwagę niedawne zakupy, i pchnąłem wózek w stronę „Luxoru”. Zanim jednak dotarłem do skrzy żowania, wy patrzy łem wy blakły plakat, którego przedtem, gapiąc się bez przerwy na licznik Geigera, nie zauważy łem. Teraz moją uwagę przy kuł trójkołowy motor na pastelowy m tle i napis „Światowa premiera”. Podszedłem do słupa, na który m wisiał plakat, i przeczy tałem główny slogan reklamowy. „Przy szłość zaczy na się dzisiaj”. Brzmiało to zachęcająco i ciekawie. Od dawna miałem hopla na punkcie choperów, a ten, replika harley a z 2010 roku, by ł naprawdę piękny. Co więcej, jeśli wierzy ć reklamie, stanowił rewolucy jny przełom w motory zacji. Pierwszy motor z napędem elektry czny m o parametrach porówny walny ch ze spalinowy mi maszy nami. No, powiedzmy, że porówny walny ch. – A to sukinsy ny … – mruknąłem, czy tając zwięzłą notkę o ty m cudzie techniki i miejscu jego
wy stawienia. Kasy no „MGM Grand” znajdowało się blisko miejsca, w który m zamieszkałem, dosłownie po drugiej stronie ulicy, za skrzy żowaniem. I tak musiałem je minąć po drodze, postanowiłem więc wstąpić na tę prezentację, skoro tak gorąco mnie zapraszano. Główne wejście by ło zamknięte, ale klucz uniwersalny firmy „Half Life” naty chmiast usunął przeszkodę, zasy pując całe przejście okruchami hartowanego szkła. W podobny sposób pokonałem drugie drzwi i wszedłem do przestronnego holu zamienionego przez sty listów w szmaragdowy ogród. Zachował tę barwę głównie dlatego, że niemal wszy stkie drzewa i krzewy by ły sztuczne. Wspaniale imitujące naturę, ale wy konane w całości z tworzy w. W „MGM Grand” także nie stawiano na baterie słoneczne, ale przez szeroki szklany dach wpadało wy starczająco dużo światła, by m nie musiał korzy stać z latarek. Szedłem powoli i rozglądałem się po wielkim jak nawa katedry pomieszczeniu, wy patrując zapowiadanej wy stawy motocy kli. Zanim dotarłem do bramy ogrodu, zobaczy łem wy soko po lewej jaskrawy baner. A chwilę później same motory, choć niezupełnie tam, gdzie chciałby m je znaleźć. Pięć maszy n wisiało na metalowy ch stelażach kilkadziesiąt stóp nad podłogą. Można je by ło podziwiać ze specjalny ch galery jek, na które prowadziły kręte schody i przeszklone tuby wind. Na każdej z nich znajdowały się tablice informacy jne ze zdjęciami i opisami poszczególny ch modeli. Nie za bardzo docierał do mnie sens takiego wy stawiania motorów, ale Vegas rządziło się inny mi prawami niż reszta świata. Tutaj przede wszy stkim liczy ły się blichtr i efekt. A osiągnąć ten drugi w dzisiejszy ch czasach by ło niezwy kle trudno. Stare pokolenie tutejszy ch gwiazd, takich jak Siegfried i Roy czy Yanni, odeszło już ze scen albo na tamten świat. Można powiedzieć, że niektóry ch zjadła ruty na. Białe ty gry sy zostały zastąpione przez walki robotów, a pokazy światowej sławy iluzjonistów zmieniły się w wielkie przedstawienia przeładowane efektami specjalny mi najnowszy ch generacji. W ty m mieście najciekawsza nawet wy stawa motory zacy jna musiała mieć niezwy kłą oprawę, żeby ktokolwiek ją zauważy ł. I taką dostała, trzeba to by ło uczciwie przy znać. Nie miałem wy jścia – wspiąłem się po schodach na wy ższy poziom i przeszedłem na środek ażurowej galerii. Przeczy tałem uważnie ulotkę reklamującą jedną z maszy n. Napisano w niej wy raźnie, że motor ten jest w stu procentach napędzany wy soko wy dajny m silnikiem elektry czny m, który podczas jazdy potrafi uzupełniać częściowo uby tek energii za pomocą dwóch niezależny ch alternatorów i niezwy kle ciekawego, nieznanego mi wcześniej urządzenia montowanego przy amorty zatorach. Spry tny sy stem wy chwy ty wał i przekształcał w prąd każde wahnięcie na nierównościach. Jeśli właściciel nie miał zby t ciężkiej nogi, wielkie żelowe akumulatory wy magały jedy nie krótkiego doładowania co kilkaset mil. Nie miałem ciężkiej nogi, a pomy sł podróżowania ty m wspaniały m samowy starczalny m jednośladem wy dawał się wręcz
idealny m rozwiązaniem, zwłaszcza samotnemu milionerowi, który chwilowo powoził wózkiem podpieprzony m przez poprzedniego właściciela z podrzędnego supermarketu. Już na pierwszy rzut oka mogłem mieć z tą maszy ną co najmniej dwa problemy. Po pierwsze, elektronika motoru nie miała prawa przetrwać ataku, a po drugie, musiałem wy my ślić, jak do cholery, opuścić go z wy sokości czwartego piętra, nie rozwalając tak kruchej konstrukcji na kawałki. Sprawdziłem dokładnie mocowania. Wszy stkie stalowe liny, na który ch wisiały eksponowane motocy kle, znikały za panelem elektry cznego dźwigu. Martwego jak wszy stko w ty m mieście, może prócz paru reflektorów w „Luxorze”. Kilkuminutowe oględziny uzmy słowiły mi powagę sy tuacji. Uruchomienie tej maszy nerii przekraczało moje zdolności techniczne i manualne. Naszpikowane elektroniką tablice rozdzielcze nadawały się jedy nie na… złom? Nie wiedziałem, dokąd trafia elektroniczny szmelc, ale z pewnością te układy otrzy mały trineutrinowy certy fikat do znalezienia się w takim właśnie miejscu poza wszelką kolejnością. Spojrzałem na wiszące motory. Bez trudu mógłby m poprzecinać podtrzy mujące je liny i obserwować, jak spadają. Ty lko co by mi to dało? Jaki motor wy trzy ma upadek z takiej wy sokości na wy polerowany marmur? Musiałby m ułoży ć na dole chy ba wszy stkie materace z tego hotelu, a może i z sąsiednich, żeby zamorty zować upadek ośmiuset funtów litego metalu. Obserwując maszy ny i przeciwną galerię, zauważy łem rozmieszczone w regularny ch odstępach hy dranty. To nasunęło mi pewną my śl. Znacznie ciekawszą od zwiedzania wszy stkich pokoi w okolicy i wy ciągania materacy spod zaschnięty ch truposzy. Jeśli ty lko znajdę w pobliżu remizę… Sprawdziłem w mapniku. W promieniu kilku przecznic miałem dwie jednostki straży. Klasy czną na Flamingo Road i sy stem przeciwpożarowy lotniska. Zostawiłem wózek z zakupami w holu zielonego kasy na i wy szedłem na ulicę, gorączkowo obmy ślając plan działania. Zacząłem od starej remizy, która by ła łatwiej dostępna. W bazie wielokrotnie przechodziliśmy szkolenia przeciwpożarowe, zarówno na powierzchni, jak i pod ziemią, znałem więc wszy stkie procedury alarmowe, wiedziałem też, jakim sprzętem powinna dy sponować podobna jednostka. I nie przeliczy łem się. Włamanie do garaży nie trwało długo. Dostałem się do nich przez pomieszczenia biurowe. Najtrudniejszy by ł zjazd po rurze, ale i to jakoś mi poszło. Rozmasowując obite żebra, sprawdziłem wszy stkie wozy stojące w równiutkim rzędzie. Zgodnie z moimi przy puszczeniami w każdy m znajdowały się batuta i nadmuchiwany materac do ewakuacji ludzi uwięziony ch na wy ższy ch piętrach płonący ch budy nków. Z informacji na metkach wy nikało, że mają one wy trzy małość trzy krotnie większą, niż mi potrzebna. Jedy ny m problemem pozostawało dostarczenie ważący ch po trzy sta funtów materacy na miejsce akcji, bo butle z gazem potrzebny m do ich napełnienia znalazłem bez trudu. Trzy sta funtów, bagatela! Nie by łem w stanie podnieść tego cholerstwa. Zrzuciłem jeden
z nich na posadzkę, ale przeciągnięcie go pod drzwi wy czerpało mnie do tego stopnia, że z trudem łapałem powietrze. A co będzie na zewnątrz, w ty m słońcu? Kilkanaście stóp i zgon, a przede mną jeszcze prawie mila drogi. Usiadłem na bujany m krześle pozostawiony m przy rolowany ch drzwiach w kącie garażu i zacząłem się zastanawiać. Na każdy wóz przy padało ty lko kilku ludzi, ale przecież nie dźwigali wszy stkiego na plecach. Musieli mieć jakieś wózki, zwy kłe, mechaniczne, żadne tam cuda techniki. I musieli trzy mać je gdzieś tutaj, pod ręką, aby po akcji złoży ć to świństwo w ciasną paczuszkę i wcisnąć znów do schowka czerwonej drabiniastej rakiety. Niestety nie udało mi się nic znaleźć pomimo sprawdzenia każdego zakamarka. Może fakty cznie strażacy by li masochistami i biegali z ty m sprzętem na własny ch plecach? Ich problem. Postanowiłem rozwiązać go po swojemu. Najpierw zorganizowałem sobie narzędzia. Potem sprawdziłem całą trasę pomiędzy remizą a holem kasy na. Ustaliłem najkrótszą i najprostszą drogę. Za pomocą dostępny ch materiałów wy konałem długą rampę, po której mogłem wtoczy ć tak duży ciężar na krawężnik przed budy nkiem kasy na. Na szczęście przepisy budowlane by ły po mojej stronie i do jednego z wejść prowadził wy starczająco szeroki podjazd dla wózków inwalidzkich, z którego mogłem skorzy stać. W półtorej godziny cała trasa została wy ty czona i przy gotowana. Teraz musiałem zająć się zorganizowaniem transportu. Wózki ze sklepów odpadały – by ły zby t wy sokie i nieporęczne, miały też za słabe kółka. Należało zdoby ć coś solidniejszego. Może na pobliskim lotnisku mają coś, co mi przy pasuje, pomy ślałem, siedząc pod lwem i zagry zając ostatnimi orzeszkami. To by ł ciekawy pomy sł, na dodatek jedy ny, na jaki wpadłem. Lotnisko znajdowało się całkiem niedaleko, ale i tak od terminali dzieliła mnie ponad mila w linii prostej. Przespacerowałem się tam jednak i przez dziurę wy ciętą w ogrodzeniu przy ciągnąłem dwa największe wózki na bagaże, jakie zdołałem znaleźć. Połączy łem je wężami strażackimi we w miarę stabilną konstrukcję i na tak przy gotowany transporter zrzuciłem następny materac. Po kilku metrach zaczął się zsuwać i nim zdąży łem zareagować, jeden jego koniec wy lądował na betonie, przechy lając mój wielokołowy transporter i unieruchamiając go na stałe. Trzy godziny ciężkiej roboty poszły się kochać. Nieodwołalnie. Kopnąłem ściśnięty pakiet gumowanego płótna i zawy łem z bólu. Jak na złość musiałem trafić palcami w obudowę zaworu. Aż przy siadłem z wrażenia. Zdjąłem szy bko but, ściągnąłem skarpetę i spojrzałem na pulsujący palec. Na szczęście chy ba nic poważnego sobie nie zrobiłem. Paznokieć też by ł cały – Bogu dzięki przy ciąłem wszy stkie równo tuż przed wy jazdem z bazy, inaczej miałby m się teraz z py szna. Ale bolało… Fajnie by łoby wy moczy ć stopę w chłodnej wodzie, uznałem, skoro nie ma szansy na lepszą kurację.
Noga, kuracja, nosze… Jaki baran ze mnie! Miotam się, ciągam jakieś gówna przez pół miasta, a przecież nie ma lepszego środka transportu niż szpitalne nosze. Nie dość, że są wy starczające duże, żeby podtrzy mać konstrukcję materaca, to jeszcze na pewno się pod nim nie załamią, a niektóre mają nawet sterowane hy draulicznie podpory, dzięki który m można regulować wy sokość. Nosze, muszę mieć nosze. Nie kłopocząc się zakładaniem skarpety i buta, sięgnąłem po mapnik. Szpitale, przy chodnie… Już po chwili znalazłem ich kilka. Trzy najbliższe mieściły się w mniej więcej takiej samej odległości od kasy na. W godzinkę powinienem obrócić… Ale czy to naprawdę będzie konieczne? Przecież w ty ch jaskiniach hazardu, przy ty siącach klientów przewijający ch się codziennie przy stołach, gdzie stawki są tak wy sokie, że o zasłabnięcie nietrudno, też muszą mieć jakieś ambulatoria. Zabrałem się do poszukiwań. W recepcji znalazłem wewnętrzny do izolatki i jej numer, potem na planie kasy na zlokalizowałem to miejsce. Bingo. Skromnie wy posażona salka mieściła się przy jedny m ze służbowy ch wy jść na parterze. Zero schodów, drzwi prowadziły prosto na ulicę. Na dodatek od zaplecza, co oszczędzało mi sporo drogi. No i mieli tam aż trzy pary idealny ch noszy. Trzy częściowy ch, masy wny ch, z hy drauliczny mi podnośnikami. Wy próbowałem je wszy stkie, a potem przy wiązałem jedne do drugich i pociągnąłem jak burłak w dół ulicy. O siedemnastej trzy dzieści miałem już na noszach trzy materace. Ułożone, przy wiązane i gotowe do transportu. Ale by łem też wy kończony. I choć korciło mnie, by dokończy ć tę operację przed zachodem słońca, postanowiłem, że czas na fajrant. Ociekałem potem, nowa koszula cuchnęła jak kombinezon, który zostawiłem w mroczny ch kory tarzach pod „Caesars Palace”. Dziękowałem Bogu, że okazałem się na ty le przezorny podczas poranny ch zakupów, że zabrałem ze sklepu kilka zmian ubrania. Otarłem czoło. Przy da mi się kąpiel. Ale zanim zanurzę się w świeżej, czy stej wodzie, minie jeszcze sporo czasu. Znów sięgnąłem po mapnik. Ostatnie zadanie na dzisiaj. Woda. Czy sta woda. Dużo wody. W hotelach dostęp do niej nie powinien by ć wielkim problemem, uznałem. Na dole, w restauracjach, muszą mieć spore zapasy mineralnej, może nawet te wielkie dziesięciogalonowe butle, jakie instaluje się w biurach. Nie, nie, nie. Jak mam je wtargać na siódme piętro? Przecież każda z nich będzie waży ć co najmniej pięćdziesiąt funtów, a po piąty m ciągu schodów nawet tonę. Schody … Czy naprawdę muszę z nich korzy stać? Rozejrzałem się po garażu remizy – parę bloczków na pewno się tu znajdzie, lina też. Mogę wciągnąć bez trudu nawet spore ładunki, zwłaszcza że każda kolejna galeria wy staje dalej niż poprzednia. Wy starczy zrobić jakiś podest i po kłopocie. Ten pomy sł wy dał mi się wart realizacji. Pomy szkowałem w wozach i znalazłem wszy stko, czego potrzebowałem do zmontowania tego jakże uży tecznego wy nalazku. Czas kąpieli znacznie
się przy bliży ł. Nie ociągając się, ruszy łem najkrótszą drogą w stronę „Luxoru”. Wpadłem ty lko na moment do „MGM Grand” po torby z zakupami, a potem pomaszerowałem środkiem Stripu, marząc o chłodnej toni. Gdy słońce zaczęło zachodzić, miałem pełną wannę spienionej wody i cały stos pełny ch butelek pod ścianą na rano. Nie musiałem nawet montować wy ciągu – wy starczy ło przejść się po piętrze i ogołocić magazy ny techniczne. W każdy m z nich, a znalazłem po cztery takie pomieszczenia na siódmy m i ósmy m piętrze, znajdowało się po kilka zgrzewek wody mineralnej przeznaczonej do minibarów w apartamentach. Brałem ty lko niegazowaną, a i tak zgromadziłem jej więcej, niż trzeba. Bosko by ło zanurzy ć się w pachnącej, choć zimnej wodzie i leżąc w wannie przy świecach, obserwować, jak wolno zapada zmierzch za panoramiczny m oknem. Nie wiem nawet, kiedy opróżniłem butelkę jamajskiego rumu. Appleton rozgrzewał i koił ból, nie ty lko ten fizy czny, a gdy zdmuchnąłem ostatnią ze świec i przy łoży łem głowę do miękkiej poduszki, naty chmiast zapadłem w sen.
W niespełna godzinę dotarłem z pierwszy m ładunkiem do holu kasy na. Zrzuciłem materac prosto pod interesującą mnie maszy nę, ale po chwili wahania zmieniłem zdanie. Postanowiłem najpierw wy próbować skuteczność tej metody na inny m egzemplarzu. Zy skiwałem dzięki temu możliwość naprawy błędu w obliczeniach w razie ewentualnego niepowodzenia. Przeciągnąłem wielki pakunek po marmurowej posadzce i zgodnie z instrukcją rozłoży łem go, tak by zrobił się całkowicie płaski. Potem sprowadziłem drugi materac i powtórzy łem tę procedurę, układając go na pierwszy m, równiutko, ale ry nną ewakuacy jną w drugą stronę. Czy nności te zajęły mi kolejne dwa kwadranse, lecz przecież dzień dopiero się rozpoczy nał. Miałem czas. Zrobiłem sobie nawet długą przerwę, by osuszy ć pot i przekąsić małe co nieco. Orzeszki i butelka whisky. Może to nie by ło marzenie każdego podróżnika, ale wolałem ten słony smak i klejący się do zębów miąższ od chemicznej czy stości tabletek odży wczy ch. Do południa zdąży łem przy wieźć trzeci i ostatni materac. Po jego rozłożeniu zająłem się sprowadzaniem butli. Za jedny m zamachem mogłem przetransportować maksy malnie sześć stalowy ch cy lindrów. I to pod warunkiem, że będą ułożone w poprzek noszy. Nie wiedziałem, ile ich potrzeba do napełnienia tak wielkich materacy – miałem tu do czy nienia z prawdziwy mi wielokomorowy mi olbrzy mami. Każdy z nich po nadmuchaniu miał siedem, może nawet osiem stóp grubości, sądząc po sflaczały ch bokach, i rozmiary połówki kortu tenisowego. Sprawdziłem na ikonograficznej instrukcji obsługi. Wy nikało z niej, że na każdą komorę zuży ję jeden pojemnik
z gazem. Trzy razy cztery … Czekał mnie zatem jeszcze jeden kurs. A potem obiad. Zdecy dowanie duży obiad. Zaszaleję, niech pęknie cała puszka orzeszków. Zbliżała się piętnasta, gdy skończy łem sprawdzać zawory. Najpierw musiałem napompować materac na samy m spodzie, żeby te z góry nie poprzesuwały mi się i nie pospadały. Ta część operacji nie trwała długo – potrzebowałem zaledwie kilkunastu sekund na napełnienie każdego segmentu. Ale robiłem to stopniowo, po ćwierć objętości do komory numer jeden, potem ty le samo do kolejnej i tak dalej, aż uzy skałem wy ższą ode mnie i dość twardą, choć wciąż elasty czną poduchę. Potem zająłem się następny m materacem, pompując go w identy czny sposób, i wreszcie ostatnim. Ten zamierzałem wy pełnić sprężony m powietrzem do maksimum, ponieważ motor, który zamierzałem opuścić pierwszy, by ł trójkołowcem i miał znacznie większą masę niż moja upatrzona sportowa maszy na. Materace leżały idealnie, co przetestowałem, kładąc się na środku najwy ższego, dokładnie pod obiektem ekspery mentu. Teraz pozostało już ty lko jedno. Wspiąłem się na galery jkę i sprawdziłem, jak podwieszono trójkołowiec. Chociaż słońce stało jeszcze wy soko, plątanina lin pod szklaną kopułą by ła słabo widoczna, dlatego musiałem posłuży ć się latarką. Promień światła wy łuskiwał kolejne fragmenty szarego takielunku. Zlokalizowałem właściwą linę, nie miałem jednak przy sobie odpowiednich narzędzi, by przeciąć grubą na cal stalówkę. Zdołałby m może przerżnąć ją piłką do metalu, choć na pewno nie w parę minut, gdy by m miał do niej łatwiejszy dostęp, ale liny znajdowały się wiele stóp nad moją głową, prakty cznie poza zasięgiem. A ustawienie na wąskiej galery jce czegoś tak wy sokiego jak na przy kład drabina nie wchodziło w rachubę. Kratownica, z jakiej zmontowano podłogę, miała dość duże oczka i balansowanie na ostatnich szczeblach mogło się dla mnie zakończy ć tragicznie. Musiałem wy my ślić coś innego. Oparłem się o poręcz i odruchowo pogładziłem kolbę pistoletu. Doty k ciepłej i szorstkiej powierzchni drewna sprawił, że w głowie zakiełkowała mi nowa my śl. Amunicji miałem niewiele, ale w każdy m sklepie z bronią, a ty ch w okolicy powinno by ć mnóstwo, mogłem się zaopatrzy ć w stopniu pozwalający m na wy granie małej wojny. Każdy celny strzał musi naruszy ć choć kilka włókien liny. Niecelne co najwy żej zasy pią mnie odłamkami zielonkawego szkła. Nie miałem nic do stracenia, postanowiłem więc spróbować. Uniosłem pistolet i wy mierzy łem w linę prowadzącą do platformy z trójkołowcem. Dziewiątka narobiła sporo hałasu, znacznie więcej, niż przy puszczałem. W tak wielkiej, pustej przestrzeni echo niosło się pięknie. Niestety, pomimo zaledwie kilkunastu stóp, jakie dzieliły lufę od liny, nie trafiłem. Ani za
pierwszy m, ani za siedemnasty m razem. Dwu- albo trzy krotnie lina zadrżała jak naprężona struna, gdy pocisk musnął jej brzegi, ale nie zy skałem nic poza metaliczny m dźwiękiem, który wibrował jeszcze dłuższą chwilę, i towarzy szący m mu rozkoły saniem podestu z motorem. Za to szkła sy pało się co niemiara. Na szczęście miałem na sobie kask i pełną strażacką kurtkę. Pociłem się jak my sz w saunie, lecz uniknąłem pokaleczenia. No dobra, zgadliście. Olewałem strzelanie od kilku lat. Na cholerę mi umiejętność trafienia biegnącego szczura w oko, skoro mam zabijać naciskaniem guzika, tak sobie my ślałem, sącząc zimne piwo przed telewizorem, gdy Frank i reszta kompanii dziurawili tarcze, deski albo i niebo za strzelnicą. Teraz tego żałowałem. Szczerze. Wy strzelam wszy stkie naboje świata, a mój wy marzony motor będzie wisiał tam gdzie teraz. Potrzebny mi większy kaliber, uznałem. Potrzebny mi sklep z bronią. Znalezienie go w ty m mieście nie powinno stanowić problemu. Wy starczy zajrzeć do książki telefonicznej. W najgorszy m razie będę się musiał znowu przespacerować. Schodząc z galerii, przy pomniałem sobie, że niedaleko skrzy żowania Tropicany ze Stripem stał rozbity radiowóz. Policjanci powinni mieć przy sobie broń o większy m kalibrze, a także specjalną, wzmocnioną amunicję. Pamiętałem, że ci na wzgórzu mieli przy piętego do deski rozdzielczej shotguna. Wy biegłem na zewnątrz i odszukałem czarno-kremowego chry slera. Tak jak sądziłem, na chwy taku wisiał dorodny okaz mossberga. Model M 590A1 z pistoletowy m uchwy tem. Poręczne cacko, ale jak się okazało – nienaładowane. Sprawdziłem skry tkę pod chwy takami i znalazłem dwa pełne pudełka amunicji: granatowe loftki oznaczone literami RBA i czarne, z równie enigmaty czny m napisem PMA. Za cholerę nie wiedziałem, co mogą oznaczać te skróty. Oba rodzaje wy glądały identy cznie, może ten na P by ł nieco lżejszy. Nie chcąc ry zy kować, załadowałem po jednej loftce z każdego pudełka i wy brałem cel. Przy wy jeździe z podziemnego parkingu stał pontiac maximus z lekko wgięty m zderzakiem. Uszkodzenia pasowały do betonowego słupka uniemożliwiającego wjazd na chodnik. Najwidoczniej wóz opuszczał podziemia kasy na, gdy pół mili stąd nad lotniskiem eksplodowała pierwsza głowica. Jego właściciel nie wy robił, a może konając, skręcił za bardzo kierownicę. Uderzenie nie by ło zby t mocne, samochód odbił się od betonowego walca i odtoczy ł kilkanaście stóp. Mimo że nie widziałem nikogo za kółkiem, kierowca musiał by ć w środku. Tak blisko punktu zero nie sposób przeży ć dłużej niż ułamek sekundy. A skoro jego wóz stał się grobem, postanowiłem uszanować kabinę. Przesunąłem się tak, aby mieć w zasięgu wzroku maskę i błotnik. Wy mierzy łem w podłużny reflektor i pociągnąłem za spust. Nie wiem, co by ło gorsze: ogłuszający huk czy szarpnięcie, które omal nie wy rwało mi broni z rąk. W każdy m razie gdy otworzy łem oczy, stałem twarzą w kierunku Stripu. Odwróciłem się szy bko i muszę przy znać, że trochę zwątpiłem. Maximus wy glądał tak samo jak przed strzałem.
Podszedłem jednak bliżej i zobaczy łem, że szkło reflektora jest mocno popękane, a wokół, na blachach, widać delikatne wgłębienia. Spojrzałem pod nogi, na chodnik – leżało na nim kilkanaście kuleczek. Schy liłem się i podniosłem jedną. By ła jeszcze gorąca. A niech to cholera, granatowe naboje wy pełnione by ły gumowy mi kulkami. Pewnie służy ły glinom do rozpędzania demonstracji i obezwładniania agresy wny ch pijaków. Nie uszczknąłby m nimi zwy kłego sznura, nie mówiąc już o stalowej linie. Do drugiego strzału przy łoży łem się lepiej. Do obolały ch uszu wepchnąłem zrolowane chusteczki higieniczne. Wiedziałem już, i to dobrze, jak to by dlę kopie, więc ty m razem po pociągnięciu spustu mnie nie obróciło. Nie wiem jednak, czy widok wy ry wanej maski i unoszącego się wozu nie by ł bardziej przerażający niż zaskakujący huk pierwszego strzału. Chwilę po ty m, jak pontiac opadł na ziemię, a zrobił to dosłownie, albowiem koło za rozerwany m na strzępy błotnikiem po prostu przestało istnieć, wy rwana z zawiasów maska przeleciała nad kabiną i spadła gdzieś z ty łu, czy niąc przy ty m piekielny hałas. Stałem z otwarty mi ustami, patrząc na rosnącą w oczach chmurę py łu wy doby wającego się spod zniszczonego wozu. Jezus Maria, gliny mają przeciwpancerną amunicję… Spojrzałem z niedowierzaniem na mossberga. Shotgun kojarzy ł mi się raczej z bronią, jakiej uży wali bohaterowie moich ulubiony ch gier komputerowy ch. Nawet tam jednak nigdy nie widziałem takich efektów jednego strzału, a podobno gry to czy sta i niczy m nieskrępowana fantazja autorów. Wrzuciłem granatowe naboje do radiowozu i załadowałem do komory shotguna osiem czarny ch. Przewiesiłem broń przez ramię i wy cierając twarz z kurzu, ruszy łem do kasy na. W atrium by ło już dość ciemno, czas pły nął nieubłaganie, więc musiałem mozolnie powtórzy ć proces wy szukiwania właściwej liny. Stanąłem pod nią i wy mierzy łem prosto w górę. Już miałem nacisnąć spust, gdy pomy ślałem, że stoję zby t blisko celu. Kilka stalowy ch kulek mogłoby zry koszetować od spręży stej liny, a i ona sama, pękając, mogłaby mnie smagnąć. Przesunąłem więc wy lot lufy bliżej walca wy ciągarki dźwigu, ale na ty le daleko od niego, by nie naruszy ć pozostały ch lin. Wy dawało mi się, że potrafię mniej więcej ocenić rozrzut koszy ka. Chwilę później zrozumiałem, jak bardzo przeceniłem swoje umiejętności. Składałem się do tego strzału dość długo, ale wreszcie palec wskazujący pokonał opór spustu. W zamknięty m pomieszczeniu strzał wy dał mi się jeszcze głośniejszy. Zanim umilkły ostatnie echa eksplozji, usły szałem wy sokie akordy pękający ch włókien liny i brzęk tłuczonego szkła, które posy pało się w olbrzy miej ilości na podłogę i sztuczną roślinność. Większość wy strzelony ch przeze mnie ołowiany ch kulek minęła liny i pomknęła ku oddalonemu o dziesięć pięter sufitowi, gdzie rozbiła kilka sąsiadujący ch z sobą ogromny ch szy b. Usły szawszy towarzy szący temu okropny dźwięk, cofnąłem się szy bko do załomu galerii, pod wąski okap. Z góry posy pał się nań
grad ostry ch jak brzy twa odłamków. Na kratownicy tuż przede mną rozpadł się na miliony kawałków długi na cztery stopy grot zielonkawego hartowanego szkła. Z przerażeniem spojrzałem najpierw na drżącą spazmaty cznie linę, a potem w dół. Widziałem, jak kolejne kry ształowe ostrza wbijają się w miękką powłokę wierzchniego materaca, szatkując ją na moich oczach. W ty m samy m momencie lina z przeciągły m, żałosny m jękiem pękła. Osiemsetfuntowy motor przechy lił się lekko i zsuwając z podestu, runął bokiem w dół. Dzięki adrenalinie wy dawało mi się, że opada bardzo powoli, majestaty cznie, wy konując pełen przewrót, ale w rzeczy wistości działały na niego wszy stkie znane mi prawa fizy ki i sekundę później uderzy ł w sflaczały już mocno pierwszy materac z prędkością pędzącego ekspresu. Na szczęście dwa pozostałe wciąż się trzy mały. Widziałem, jak strumienie powietrza wy dostającego się z nich przez wenty le bezpieczeństwa i rozcięcia podnoszą wielkie chmury kurzu i py łu z marmurowej podłogi. Huk uderzenia z dołu zmieszał się z kolejny mi przeciągły mi jęknięciami dochodzący mi z góry. Podniosłem głowę i zamarłem. Druga część przerwanej liny wy strzeliła jak bicz i uderzy ła przed momentem w kabinę dźwigu, który utrzy my wał całą konstrukcję. Musiała przy okazji trafić w bęben. Cztery nadal wiszące motocy kle zakręciły się niepokojąco wokół własnej osi, co by ło widoczny m znakiem, że podtrzy mujące je liny powoli zaczy nają się poddawać. Zagry złem wargi, modląc się, by na ty m się skończy ło, ale kolejne metaliczne trzaśnięcia uzmy słowiły mi, że całość misternej sieci rozpada się jak domek z kart. Trwało to nie więcej niż sekundę, może dwie. Motory znikały kolejno w morzu py łu, który wy pełnił atrium aż do piątego piętra. Huk, z jakim kruche, arty sty czne konstrukcje sty kały się z marmurową posadzką, świadczy ł dobitnie o ty m, że nie miały prawa przetrwać upadku. Rzuciłem feralnego mossberga za barierkę w ślad za maszy nami i usiadłem na krawędzi galery jki. Tępo spoglądałem w dół na kłębiące się obłoki kurzu, czekając, aż opadną i odsłonią obraz zniszczeń, jakich dokonałem. W końcu się doczekałem. Ech…
Opuszczałem Vegas z poczuciem żalu. Zostawiłem za plecami Strip, kolorowe kasy na, sklepy pełne rzeczy, o jakich kiedy ś mógłby m jedy nie pomarzy ć, i wy jechałem na między stanową w ty m samy m miejscu, który m dwa ty godnie wcześniej przy by łem do stolicy hazardu. Niekłamaną przy jemność sprawiało mi mieszkanie w najlepszy ch i najdroższy ch apartamentach kolejny ch hoteli. Powoli zapoznawałem się z topografią miasta, a właściwie tej jego części, którą mogłem
zwiedzać, nie zbliżając się zby tnio do punktu zero, jak nazwałem karambol za „Caesars Palace”. Karen Avenue stała się linią graniczną, za którą starałem się nie wy chodzić. Górny Strip należał już do strefy zakazanej. Ale nie przejmowałem się ty m specjalnie. Po tej stronie by ło i tak zby t wiele dobrego jak dla mnie. Cztery dni zajęło mi doprowadzenie trójkołowca do stanu uży walności. Mechanicznie nie mogłem mu nic zarzucić – materace strażackie ochroniły go w wy starczający m stopniu przed rozbiciem, a nadwerężone teleskopy z przedniego koła i sporo inny ch części udało mi się wy mienić na podobne z klasy cznego motoru, który znalazłem przed barem „Harley Davidson” dwie przecznice dalej; nie na darmo reklamowano go jako wierną replikę. Tam też „poży czy łem” ze sklepiku firmowego ubranie pasujące do mojego nowego pojazdu – ciężką skórę, głęboki kask i zadziwiająco lekki kombinezon z tworzy wa sztucznego, który miał więcej atestów na metce niż Bill Gates kart kredy towy ch w portfelu. Niestety dość szy bko okazało się, że mechanika jest najmniejszy m z moich problemów. Nowoczesne sy stemy elektroniczne sterujące silnikiem i kilkoma inny mi rzeczami nadawały się jedy nie do wy rzucenia. Na szczęście dy sponowałem elementami zastępczy mi i wiedzą potrzebną, by je zamontować. Ale żeby je odzy skać, musiałem wrócić na szczy t wzniesienia do porzuconego quada i wy szabrować z niego wszy stkie potrzebne części. To by ła prawdziwa mordęga – omal nie padłem, idąc sześć mil pod górę w pełny m słońcu – ale ten wy siłek opłacił mi się po stokroć. Skłamałby m, mówiąc, że postawiłem ten motor na nogi. Wprawdzie potrafiłem go odpalić, zmieniać biegi i dodawać gazu, ale na ty m kończy ły się moje możliwości. Komputer szlag trafił, a elektronika z quada nie mogła go nawet w części zastąpić, dlatego trójkołowiec został pozbawiony wszelkich bajerów. Alternatory ładowały jednak jak trzeba, a wiatraki i składane panele baterii słoneczny ch, ukry te w przemy ślnej skry tce pod siedzeniem, gwarantowały szy bkie odzy skanie utraconej energii przy dobry m słońcu, którego o tej porze roku w tej części konty nentu miałem aż nadto. Producent nie zapomniał nawet o trady cy jnej, papierowej mapie drogowej tego regionu Stanów z zaznaczony mi wszy stkimi stacjami, na który ch można by ło podładować akumulatory. Przestudiowałem ją uważnie, planując dalszą trasę. Wątpiłem wprawdzie, by któraś z ty ch instalacji nadal działała, ale jak to mówią: strzeżonego Pan Bóg strzeże. Od celu wciąż dzieliło mnie prawie trzy ty siące mil. Po skończeniu roboty i odby ciu pierwszej jazdy próbnej by czy łem się przez całe dwa dni. Nie do wiary, jak człowiek potrafi się namęczy ć, żeby nic nie robić. Szóstego dnia poby tu w Vegas przeniosłem się z „Luxoru” do „Venetian”, niemal na skraj dozwolonej strefy, gdzie odkry łem jeszcze wy kwintniejsze apartamenty, i to nie tak wy soko położone jak te w piramidzie. Tutaj, niestety, nie by ło już magiczny ch reflektorków, lecz odkry ty magazy n ogromny ch świec pozwolił
mi na oświetlenie całego apartamentu Dożów. Co więcej, dzięki cy sternie z wodą źródlaną, która utknęła przy rampie rozładowczej na zapleczu kasy na, mogłem się wreszcie kąpać, kiedy chciałem, w wannie wielkością przy pominającej składany basen z ogrodu siostry Stapleton w Kansas City, gdzie spędziłem kawał dzieciństwa. Napełnienie wanny wodą nie nastręczało wielkich problemów – strażacy mieli naprawdę fantasty cznie wy dajne pompy ręczne, a przekładnie quada dostarczy ły potrzebnej ilości smaru, by robota przebiegała sprawnie. Każdego popołudnia zanurzałem się we wspomnieniach i chłodzie wody, zaopatrzony w butelkę porządnej whisky z tutejszej piwniczki i suszone według stary ch indiańskich receptur płaty mięsa, które zalegały na pobliskich stacjach benzy nowy ch i miały tak odległy termin przy datności do spoży cia, że od razu stały się moim chlebem powszednim. Ty dzień później, pod koniec cy sterny, zacząłem poważniej my śleć o dalszej drodze. Znajdowałem się dopiero na początku trasy, która liczy ła najmarniej trzy ty siące mil. Nigdzie mi się wprawdzie nie śpieszy ło, a posiadając taki środek transportu, nawet przy najgorszy ch założeniach mogłem dotrzeć na Wschodnie Wy brzeże w trzy, góra cztery ty godnie. W najlepszy m razie panoramę Manhattanu powinienem zobaczy ć za nieco więcej niż ty dzień. Tak więc co najmniej dwa miesiące dzieliły mnie od pogorszenia się pogody i pierwszy ch jesienny ch chłodów. Ale bezczy nność, nawet jeśli oznaczała pławienie się w luksusie, by ła dla mnie zby t męcząca. Ileż można siedzieć w wannie, patrząc na zachodzące słońce, paląc hawańskie cy gara i sącząc glen coś tam rocznik ty siąc dziewięćset sześćdziesiąt? Cóż z tego, że w kominku obok huczy ogień podsy cany prawdziwy mi banknotami? Niektórzy ludzie potrafili spędzić w podobny sposób całe ży cie, ale nie ja. Te kilka dni wy starczy ło, by włoży ć kombinezon, kask i pożegnać najbardziej krzy kliwe bezguście dawnego świata.
Stanąłem przed pewny m wy borem. Z Vegas mogłem pojechać dalej dwiema trasami. Wariant pierwszy zakładał konty nuację podróży piętnastką w stronę Utah, do którego granicy miałem zaledwie sto mil, aby potem skierować się jak w dupę kopana Dorotka prosto na Kansas City – na co, powiem szczerze, nie miałem specjalnej ochoty. Wariant drugi oznaczał drogę przez Boulder City i zaporę Hoovera prosto na między stanową czterdziestkę. Z tą drugą trasą wiązało się jednak pewne ry zy ko. Według mojego mapnika tama mogła by ć celem klasy cznego ataku nuklearnego. I nie miałem niestety dokładny ch dany ch na ten temat. Czujniki sejsmiczne zarejestrowały wprawdzie charaktery sty czny wstrząs w końcowej fazie ataku, chwilę po ty m, jak padł sy stem obserwacji satelitarny ch, ale nie uzy skałem potwierdzenia tego faktu z inny ch źródeł podający ch z wielką precy zją czas, siłę, a nawet wy sokość, na jakiej nastąpiła eksplozja.
W przy padku Las Vegas wszy stko by ło od początku jasne i zgadzało się co do joty. Otrzy małem kompletny obraz sy tuacji. A przy zaporze widniały same znaki zapy tania. Niektóre stacje w ogóle nie zarejestrowały tej eksplozji, inne podawały mocno rozmijające się dane. A ja nie miałem bladego pojęcia, o co może chodzić. Na zdrowy rozsądek albo sy stem sejsmiczny bazy źle interpretował napły wające dane, albo miałem do czy nienia z eksplozją na naprawdę niskim poziomie, może nawet podziemną – to by tłumaczy ło brak dany ch z czujników niżej i dalej położony ch. Przy glądając się mapie i analizując układ wzniesień, doszedłem do jeszcze jednego rozwiązania – głowica mogła eksplodować w kanionie u podstawy tamy. Dy sponując tak skąpy mi informacjami, mogłem wy my ślić nieskończenie wiele teorii i każda by łaby równie prawdopodobna. Także ta, że miałem do czy nienia ze zwy kły m błędem sy stemu, który zarejestrował setki, jeśli nie ty siące podobny ch sy gnałów w ciągu zaledwie paru minut; pierwsza lepsza interferencja z łatwością doprowadziłaby do my lnego odczy tu albo pokręconej interpretacji dany ch. Ale jeśli jakakolwiek głowica nuklearna naprawdę spadła w pobliżu zapory, miałby m z jej powodu spory problem. Nie dość, że przejazd do czterdziestki by łby mocno utrudniony, a nawet niemożliwy, to jeszcze trafiłby m na teren mocno skażony radioakty wnie. W sam środek jednej z kilkudziesięciu podobny ch plam. Rzadkich, bo rzadkich, ale nieskończenie niebezpieczny ch. Musiałem podjąć niezwy kle trudną decy zję. Albo krótsza jazda przez tereny, na które nie chciałem wracać, albo bardziej pożądana, lecz i niepewna droga, która mogła mnie kosztować nie ty lko dodatkową stratę czasu, ale i zdrowia. I bądź tu mądry. Nie potrafiłem się zdecy dować, więc postawiłem na ślepy los. Dwa dni temu, podczas wy cieczki pożegnalnej po kasy nach, znalazłem lśniącą srebrną półdolarówkę. Nie pamiętam już, czy to by ło w „Harrah’s” czy w „Venetian”, gdy ż alkohol zdąży ł zamącić mi w głowie. W każdy m razie leżała obok zasuszonej mumii by łego właściciela, tuż przy ladzie recepcji, gdzie facet padł jak długi pomiędzy bagaże, ściskając w ręku klucz do pokoju, dokumenty i tę właśnie monetę. Pewnie przy nosiła mu szczęście, wy grał ją kiedy ś albo postawił na właściwą kartę czy numer, i od tej pory, przy jeżdżając do Vegas albo Atlantic City, traktował jak talizman. A może stanowiła prezent od ukochanej osoby albo najzwy czajniej w świecie resztę z kwoty wy danej przy barze. By ło mi to, szczerze powiedziawszy, całkowicie obojętne. Wiedziony impulsem zabrałem ją na pamiątkę i teraz trzy małem chłodny, karbowany krążek metalu w dłoni, stojąc opodal giganty cznego czerwonawego budy nku na środkowy m pasie piętnastki, tuż przed węzłem drogowy m przy wy locie z miasta. Zacisnąłem palce. Tego dnia naprawdę chciałby m nazy wać się Dent, chociaż by łem mocno przy wiązany do swojej twarzy. Obama to piętnastka, zadecy dowałem. Orzeł – próba przejazdu przez góry. Mogłem
przy puszczać, że stawianie własnego losu na demokratów jest głupotą, niestety nikt w ty m kraju nie wpadł ostatnio na pomy sł, aby bić monety z podobizną republikańskiego polity ka. Przeczucie mnie nie my liło. Rzucona wy soko moneta spadła na asfalt u moich stóp i wirowała przez chwilę, aby ukazać mi w całej okazałości profil dawno zmarłego prezy denta. W pierwszy m odruchu chciałem rzucić nią jeszcze raz, ale sam siebie zganiłem za tę my śl. Skoro już zdałem się na los, nie miałem wy jścia. Zresztą obie drogi prowadziły do tego samego celu. Ty le że jedna by ła mi zby t bliska… Motor sprawował się znakomicie. Początkowo bałem się, że łoży ska i inne części obrotowe, pozbawione należy tej ilości smarów, zatrą się, ale z papierów wy nikało, że w piastach i przegubach zastosowano technologie, które służy ły nie tak dawno w medy cy nie do rekonstrukcji stawów, dodatkowo udoskonalając je skomplikowany mi luźny mi strukturami molekularny mi. Przy znam, że gdy dotarłem do skomplikowany ch wzorów, z niesmakiem przerwałem lekturę. Przekartkowałem potem instrukcję i ty lko w tabelach na końcu sprawdziłem ży wotność ty ch części. By ła liczona w latach stałej eksploatacji. Osiągi maszy ny sprawdziłem już pierwszego dnia po zakończeniu remontu na Stripie przy hotelu. Wprawdzie trudno by ło mówić o przy śpieszeniach godny ch silnika benzy nowego, ale trójkołowiec zbierał się całkiem nieźle, zważy wszy na jego masę – same akumulatory żelowe ukry te pod kanapą waży ły ponad dwieście pięćdziesiąt funtów. Dzisiaj, po podpięciu niewielkiej przy czepki, w której upchałem wszy stko, co posiadałem i uznawałem za cenne, łączna waga maszy ny z ładunkiem musiała przekraczać dziewięćset funtów, a mimo to na prostej i wcale nie z górki rozpędziłem ją do sześćdziesięciu mil na godzinę. Niby nic dla kogoś, kto przed laty spędził na siodełku kilka ty sięcy godzin, ale przy takim obciążeniu wolałem nie przesadzać. Droga hamowania ciężkiego motoru nie by ła dużo krótsza od tej, którą przeby wa w podobnej sy tuacji średniej klasy tankowiec. Czterdziestka wy dawała mi się odpowiednią szy bkością, zwłaszcza że na między stanowej o niebezpieczeństwo nietrudno, a czasu miałem ile dusza zapragnie. Chociaż wojna rozegrała się w środku nocy, w okolicach miasta minąłem sporo wraków. Niektóre wozy by ły mocno porozwalane, inne spalone, by wało, że powbijane w siebie blokowały oba pasy ruchu, a nawet pobocza (doty czy ło to zwłaszcza osiemnastokołowców). Na ty ch odcinkach musiałem zjeżdżać na szutrowe albo piaszczy ste pobocze, aby ominąć miejsca kolizji. Wolałem więc nie ry zy kować niepotrzebnie. I tak nikt na mnie nie czekał na końcu tej drogi, więc mogłem się spóźnić o dzień, ty dzień, a nawet miesiąc. Rozparty wy godnie na miękkim siedzeniu sączy łem dobrą, chłodną whisky z termosu i obserwowałem monotonny krajobraz spod polary zowany ch szkieł, pogry zając od czasu do czasu strzępki suszonego mięsa. Najbardziej niesamowite w jeździe elektry czny m motorem by ło
to, że nie sły szałem silnika. Szum opon na asfalcie by ł o wiele głośniejszy niż pomruk dobiegający gdzieś spomiędzy moich ud. Wy dostałem się z północny ch dzielnic Vegas, które nie przy pominały w niczy m stolicy światowego kiczu, i rozpocząłem mozolną wędrówkę w stronę zdobiący ch hory zont szczy tów. Nie ujechałem jednak daleko. Według licznika niespełna piętnaście mil. Musiałem zrobić jeszcze jedną małą przerwę w podróży. Szlag by mnie, miłośnika sportów motorowy ch. Las Vegas Motor Speedway. Miałem go przez cały czas pod nosem… i aż dotąd o nim nie pamiętałem. Zjechałem z piętnastki na bulwar Speedway, potem w Checkered Flag Lane i dalej, wzdłuż try bun, robiąc rundkę wokół półtoramilowego toru, dotarłem do mroczny ch wy lotów tuneli prowadzący ch na legendarny owal, gdzie ty le razy ścigano się o puchar Nextela. Podjechałem do trzech bliźniaczy ch bram wiodący ch do wnętrza zaklętego kręgu, jak zwy kliśmy nazy wać te podobne, a jednak nie takie same tory rozsiane po cały m kraju. Spoglądałem w czerń, na której końcu czaiła się prawdziwa przy goda, potem przeniosłem wzrok na drzemiącą pode mną maszy nę. Nie, nie dzisiaj, nie tutaj. Muszę się najpierw do niej przy zwy czaić. Muszę ją sprawdzić i poczuć. Dopiero kiedy staniemy się jednością, zary zy kuję rundkę na pełny m gazie. Pożegnałem niebiesko-biało-czerwone try buny z niekłamany m żalem i wróciłem na piętnastkę, aby po dwu godzinach opuścić Nevadę. Na granicy stanów pożegnały mnie krzy kliwe reklamy kasy n i nocny ch klubów. Tuż za Mesquite wkroczy łem na moment na tery torium Arizony, o czy m poinformowała mnie jaskrawoniebieska tablica z żółto-czerwony mi pasami i złotą chy ba kiedy ś gwiazdą, ale już trzy dzieści mil dalej – za niedawno ży zną, zieloną doliną i grafitowy mi, lecz za to niesamowicie malowniczy mi górami – rozciągały się już ty lko monotonne pustkowia Utah z charaktery sty czny mi dla tego stanu samotny mi szczy tami wy rastający mi z niezmierzonej rdzawoszarej równiny. Przez kilka następny ch godzin księży cowy krajobraz nie zmienił się ani na jotę. Przemierzałem na przemian wy kute w skałach wąwozy, który mi wiła się wstęga asfaltu, i szerokie, martwe równiny prowadzące ku następny m, równie szarografitowy m wzniesieniom. Do popołudnia pokonałem jeszcze sto dwadzieścia mil autostrady, mijając zaledwie jedną większą miejscowość i sporady cznie trafiając na blokujące drogę wraki. Żaden z nich nie stanowił jednak przeszkody nie do przeby cia. W Utah piętnastka omijała większość gór, ciągnąc się wzdłuż nich po dość równy m terenie. Szerokie i płaskie pobocza pozwalały na swobodne manewry, niemniej każda niespodzianka wpły wała na tempo jazdy. Właściwie oznaczone odbicie na siedemdziesiątkę zobaczy łem w momencie, gdy czerwonawe słońce dotknęło szczy tu stojącej samotnie góry. Zatrzy małem motor i sięgnąłem po cy garo. Gdy już się dobrze rozjarzy ło, wy jąłem mapę z zaznaczony mi punktami doładowań. Najbliższy, ten,
do którego zmierzałem, znajdował się w Salinie, pięćdziesiąt mil od miejsca, w który m stałem. Przy odrobinie szczęścia i braku korków powinienem dotrzeć do miasteczka jeszcze przed zmrokiem. Skręciłem na północny wschód i przy śpieszy łem nieco, chcąc znaleźć porządne lokum, zanim zapadną ciemności. Kompletnie nie znałem ty ch okolic i nie zamierzałem spędzać nocy w śpiworze. Po wodny ch materacach Vegas taka możliwość wy dawała mi się prawdziwą torturą, chociaż podczas służby na Bliskim Wschodzie nierzadko spałem na gołej ziemi z hełmem pod głową zamiast poduszki. Albo się zestarzałem, albo wy godnictwo weszło mi już w krew. Pokonałem niemal pustą drogę w niespełna godzinę i zjechałem z trasy w kierunku widocznego na hory zoncie miasteczka na długo przed ty m, nim słońce dotknęło hory zontu. Zaznaczona na mapie stacja benzy nowa znajdowała się na obrzeżach, co oszczędziło mi masę czasu i błąkania się po centrum. Skręciłem na drogę numer osiemdziesiąt dziewięć i minutę później stanąłem przed brązowy m parterowy m budy nkiem mieszczący m Burger Kinga. Obok, pod wiatą, widziałem ciąg dy stry butorów i zabudowania stacji Salina Express. Jaskrawożółta tablica nad jedny m z ostatnich stanowisk przy ciągała wzrok jak magnes. Podjechałem pod nią i zaparkowałem. Żując kolejny płat suszonego mięsa, sprawdziłem gniazda podłączeń do generatorów. Cztery duże wirniki umieszczone na kilkunastometrowy ch masztach za stacją kręciły się leniwie, ale napięcia nie by ło na żadny m wy jściu. Obszedłem futury sty cznie wy glądający dy stry butor i ruszy łem w kierunku wiatraków, mając pewność, że przerwanie obwodu musiało nastąpić gdzieś przy nich. Znalazłem to miejsce dość szy bko. Można powiedzieć, że rzucało się w oczy – by ła to jedy na okopcona przy budówka na stacji. Otworzy łem wy gięte od wy sokiej temperatury drzwi i rzuciłem okiem na pobojowisko. Pożar wy gasł już dawno, nawet bardzo dawno. Nie wiem, co go spowodowało, ale jedno by ło pewne: pozbawiony obsługi generator grzał się tak długo, aż się przepalił. Sy stem przeciwpożarowy nie zadziałał, bo i jak miał zadziałać, skoro nie by ło zasilania. Na szczęście konstruktorzy i budowlańcy wy konali swoją robotę solidnie i nie wpakowali do ty ch budy nków niczego łatwopalnego. Ogień strawił ty lko wnętrze i wy gasł, pozbawiając mnie przy okazji złudzeń co do łatwego uzupełnienia zapasów energii w akumulatorach. Instrukcja obsługi motoru kłamała w ży we oczy. Albo przeszacowano dopuszczalne obciążenie, albo ja miałem pecha i trafiłem na wy brakowany egzemplarz. A może upadek z tak wielkiej wy sokości, pomimo gruntowny ch napraw, miał jednak dużo poważniejsze skutki? W każdy m razie po kilku godzinach niezby t szy bkiej jazdy poziom napięcia w akumulatorach zbliżał się do minimum. Nie pozostawało mi nic innego, jak ty lko znaleźć nocleg i rozstawić własne wiatraki. Przez noc, zważy wszy na pory wisty wiatr, jaki zerwał się tuż przed zmierzchem, powinny
uzupełnić to, co zuży łem na trasie z Vegas. Taką przy najmniej miałem nadzieję. A jeśli i tego będzie mało, poczekam. W dzień mogę dodać jeszcze panele słoneczne, co powinno wy datnie przy śpieszy ć ładowanie. Spojrzałem na neon Burger Kinga. Hamburgerownia, podobnie jak stacja, by ła całodobowa. Po chwili zastanowienia wsunąłem łom w cholewę kowbojek i ruszy łem w stronę przeszklonej sali. W holu zgarnąłem większość zakurzony ch folderów i rozsiadłem się przy pierwszy m stole. W ciągu kwadransa miałem w mapniku zanotowane adresy sześciu całkiem sensowny ch moteli. Postanowiłem zajrzeć do najbliższego. Mieścił się niecałe pół mili od stacji, przy South State. Nie sposób by ło nie trafić – właściciele „Best Western Inn” zadbali o to, by każdy kierowca zauważy ł ich cholernie różowe tablice reklamowe. Nie uwierzy łem w napis „Brak miejsc” wiszący obok podjazdu. Ten motel wy brałem i nie zamierzałem szukać dalej, zwłaszcza że obok znalazłem wzgórze idealnie nadające się do rozstawienia wiatraków. Zajechałem na podjazd i przy jrzałem się szeregowi drzwi prowadzący ch do pokoi. Przed wieloma stały samochody, ale kilka by ło otwarty ch. Według dany ch z mapnika okolica ta nie stała się celem bezpośredniego ataku – najbliższy wy buch nastąpił wiele mil stąd, za górami, dlatego przy puszczałem, że kilku gości mogło się zorientować w sy tuacji i nawet próbować uciec. O takiej wersji wy darzeń świadczy ł chociażby ciemnozielony sedan japońskiej produkcji wbity w uschnięte drzewo opodal wy jazdu, a także kilka ciał leżący ch przy otwarty ch samochodach w odległej części parkingu. Ci ludzie mogli mieć dwie, trzy minuty na reakcję. Na pewno nie więcej. Zsiadłem z motoru i z latarką w ręce sprawdziłem jeden z otwarty ch pokoi. By ł kompletnie rozbebeszony – zmięta pościel zwisała z łóżka, kartony po chińskim żarciu na wy nos walały się po podłodze, na wpół przy mknięte walizki wciąż leżały na ławie przy drzwiach. Poprzedni lokatorzy wy nieśli się stąd w ekspresowy m tempie. Jedy ną wskazówką przy czy n tego nagłego zniknięcia by ły wciąż widoczne na drewnianej podłodze ślady pierwszy ch objawów choroby popromiennej. Mógłby m postawić stówkę, że wszy stkie te rzeczy należały do nieszczęśników, którzy próbowali uciekać japończy kiem. Świeć, Panie, nad ich duszami. Najpierw rozstawiłem wiatraki, potem rozłoży łem wszy stkie panele baterii i ustawiłem maszty tak, aby kolektory mogły chwy tać promienie słoneczne od bladego świtu. Gdy monotonny szum wirujący ch łopat i zapalające się kolejne ledy oznajmiły mi, że maszy neria działa jak należy, zająłem się pokojem. Zmieniłem pościel na świeży komplet wy ciągnięty z pobliskiego magazy nku i zabrałem się do czy szczenia podłogi. Na szczęście nie pokry wała jej ty powa wy kładzina, ty lko jakieś łatwo zmy walne ohy dztwo. Gdy godzinę później skończy łem, pokój zaczął przy pominać miejsce, w który m zwy kli nocować ludzie. Z pobliskiego sklepu spoży wczego przy wiozłem dwa wózki butelkowanej wody mineralnej.
Oczy ściłem nią umy walkę. Niestety w ty m przy by tku zainstalowano wy łącznie kabiny pry sznicowe, więc nie mogłem liczy ć na porządną kąpiel. Po kwadransie kombinowania udało mi się jednak stworzy ć substy tut pry mity wnego pry sznica, takiego, jaki można zobaczy ć na wielu westernach. Wielka konewka zabrana z kwiaciarni zawisła na skomplikowany m rusztowaniu z desek, a dzięki kawałkowi lekko sparciałej linki mogłem się wreszcie poczuć jak biały człowiek. Skorzy stałem z toalety, ty le że w sąsiednim pokoju, po czy m położy łem się w chłodnej pościeli. Pora by ła jeszcze wczesna, minęła dopiero dwudziesta druga. Nie chciało mi się spać. Z drugiej strony nie miałem czego szukać w tej miejscowości. Wy prawa po wodę do pobliskiego marketu Dilliona wy czerpała mój zapał do zwiedzania miasta, którego mieszkańcy z pewnością wiedzieli o wojnie. Ślady paniki by ły widoczne wszędzie. Porozbijane samochody wciąż stały na podjazdach. Zasuszone zwłoki leżały na środku ulicy. Ci ludzie nie zdawali sobie sprawy, że pozostały im najwy żej minuty ży cia. Wy biegali więc z domów w panice, szukając schronienia przed promieniowaniem. Ty lko jeden człowiek nie pasował mi do tego obrazu – sprzedawca w całodobowy m sklepie, który odwiedziłem. Nadal siedział za kontuarem nad kubkiem, z którego dawno wy parowała kawa, z głową zwróconą w stronę okna, za który m rozgry wały się dantejskie sceny, jakby by ł jedy nie bierny m obserwatorem, a nie uczestnikiem ty ch zdarzeń. Wstałem i wy jąłem z juków napoczętą butelkę macallana z ty siąc dziewięćset trzy dziestego dziewiątego. By ła warta wielu moich wy płat, choć przed wojną nie zarabiałem mało. Nie, nawet Fine & Rare w tej ilości nie zetrze dzisiaj z moich oczu widoku śmierci. Wy szedłem na zewnątrz, spojrzałem na majaczącą w ciemności podręczną elektrownię i skierowałem się do hotelowego holu. Za nim, w głębi budy nku, znajdował się mały bar. Na szczęście pusty. Przejrzałem półki i sięgnąłem po butelkę nieznanego mi malta. Ciemnozielona nalepka. Ardbeg. Nic mi ta nazwa nie mówiła, podobnie jak miejsce pochodzenia, ale zawartość butelki pachniała ciekawie, choć dziwnie. Dlatego zgarnąłem jeszcze na wszelki wy padek pękatą i wciąż zapieczętowaną flaszkę chivasa. Poży czy łem spod kontuaru szklankę i wróciłem do pokoju. Wstawiłem butelki do wody w umy walce, żeby je chociaż trochę ochłodzić, i usiadłem w fotelu na wprost drzwi, po zawietrznej od ogniska, które rozpaliłem tuż przed zmierzchem. Przy jemny chłód owiewał mi nogi, gdy wpatry wałem się w czarne niebo pełne gwiazd, a kiedy chwilę później opuściłem wzrok, dostrzegłem na parapecie nieregularny kształt. To by ła książka, zwy kły paperback pozostawiony przez jednego z lokatorów w dość niety powy m miejscu, które i ja przeoczy łem podczas sprzątania. Podniosłem ją, strzepnąłem zalegający na okładce kurz i rzuciłem okiem na kolorową ilustrację. Tania powieść fantasty czna dla nastolatków. Ale ledwie zacząłem przewracać pożółkłe kartki, pomy ślałem, że czy tanie może by ć doskonałą metodą zabicia czasu.
Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że odkąd trafiłem do obozu treningowego w Fort Wallace, nie miałem w ręce żadnej książki. Czy tałem jedy nie czasopisma specjalisty czne oraz gazety pozostawione przez zmienników, od wielkiego dzwonu kupowałem też „Play boy a”. Ale ten ty tuł służy ł mi raczej do oglądania. Zwłaszcza żartów ry sunkowy ch. Jaki ty tuł nosiła ostatnia książka, którą przeczy tałem od deski do deski? Budowa umocnień polowych w trudnych warunkach bojowych… Tak, dokładnie tak. Kazano nam wy kuć ją na pamięć przed wy lotem do Wenezueli. Potem stroniłem już od słowa pisanego. Wolałem spędzać czas w barach, kinie albo u siebie przed telewizorem, oglądając relacje z Superligi w doborowy m towarzy stwie i prując cały mi nocami do anonimowy ch graczy z całego świata. Ty le że dzisiaj podobne rozry wki są już nieosiągalne. Żaden telewizor nie działa, a gdy by nawet udało mi się uruchomić jakiś odbiornik, i tak nie zobaczy łby m wiele więcej niż szum staty czny. Kina są równie martwe jak ich operatorzy. Nikt już nie nakręci nowego filmu, a najbliższy mecz zostanie rozegrany za jakieś pół wieku, o ile wszy stko pójdzie dobrze. Nie miałem też szans na znalezienie jakiegokolwiek sprzętu, na który m dałoby się odtworzy ć obraz czy dźwięk, a bateria w moim i-Podzie wy trzy ma jeszcze ty lko kilkanaście godzin… Czy uda mi się ją jakoś naładować? Sprawdzę, gdy zamilknie. Wolę nie ry zy kować pozbawienia się ostatnich dźwięków łączący ch mnie z dawny m ży ciem. Aby nie oszaleć w bezsenne noce ani nie popaść w totalny alkoholizm, musiałem chociaż czy tać. Jako dzieciak lubiłem książki, czy tałem, co mi w ręce wpadło, wtedy również nie miałem wielu rozry wek… Ale ta noc będzie należała jeszcze do whisky, zdecy dowałem. Importowane cudo okazało się dziwaczne w smaku. Nie złe – w żadny m razie nie mógłby m powiedzieć, że mi nie zasmakowało. Z nalepki wy czy tałem, że desty larnie z Islay znane są na cały m świecie z dy mnego posmaku wy twarzany ch tam alkoholi. I jakkolwiek dziwnie to brzmiało, pijąc ardbega, czułem na języ ku także ten ulotny smak, jaki pozostawia dy m papierosowy. Albo cy garo. Wy piłem szklaneczkę, niepełną, i już miałem dosy ć. Upijanie się ty m rodzajem alkoholu nie by ło dobry m pomy słem. Tego wieczora bracia Chivas okazali się znacznie milszy mi towarzy szami niedoli.
Dotarcie w pobliże Grand Junction, miejscowości oddalonej o zaledwie sto pięćdziesiąt mil od gościnny ch przedmieść Saliny, zajęło mi całe dwa dni. Jeszcze dobrze nie rozpocząłem podróży, a już coś zaczęło szwankować w motorze. Z hotelu wy jechałem dopiero koło południa. Wy spałem się za wszy stkie czasy, potem pozwoliłem wy parować resztkom alkoholu. Na śniadanie oprócz suszonego mięsa zjadłem całą
puszkę „świeży ch” orzeszków zdoby ty ch na zapleczu marketu. Słowem, długo odwlekałem moment wy ruszenia w drogę, dając ty m samy m dodatkowy czas bateriom słoneczny m i wiatrakom. Miałem świadomość ich niewielkiej mocy, ale i tak bardzo się zdziwiłem, kiedy zmusiły mnie do zatrzy mania już po niespełna czterech godzinach wcale nie takiej szy bkiej ani forsownej jazdy. A potem by ło jeszcze gorzej. Godzina, góra dwie na trasie i ładowanie na całego. Traciłem czas. Traciłem sporo czasu. Nie miałem jednak wy jścia – trzeba by ło przejechać na drugą stronę gór, do Kolorado. Dopiero tam, na równinach, zaczy nały się gęściej zaludnione tereny, gdzie mógłby m pomy śleć o poszukaniu części zamienny ch i gruntowniejszej naprawie środka lokomocji. Niestety nie dane mi by ło dotrzeć do granicy stanów. Chcąc nie chcąc, zatrzy małem się w zapadłej dziurze noszącej, nomen omen, nazwę Harley Dome. Do zachodu by ło jeszcze daleko, zjechałem więc pod niewielką, mocno zaniedbaną stację benzy nową i zaparkowałem maszy nę obok wejścia do zagraconego warsztatu. Nie rozglądałem się specjalnie po zabudowaniach. Nie miałem ochoty na nocleg w tak ponury m i brudny m miejscu. Zabrałem się od razu do roboty. Rozłoży łem derkę i zacząłem rozkręcać lewy alternator. Gdzieś za moimi plecami pory wisty wiatr poruszał zbity mi z kilku desek drzwiami sporego hangaru, wy doby wając z nich niskie, skrzekliwe dźwięki. Początkowo starałem się je ignorować, ale po kilkunastu minutach zaczęły mnie mocno drażnić. Wstałem z kolan, odłoży łem klucz do skrzy nki narzędziowej i podszedłem do uchy lonego wejścia. Już wy ciągałem rękę, aby zatrzasnąć cholerne drzwi, gdy coś we wnętrzu warsztatu zwróciło moją uwagę. Mimo że słońce stało jeszcze wy soko, w pomieszczeniu by ło bardzo ciemno. Jedy ne okno, znajdujące się na bocznej ścianie, dawno zarosło brudem. Ostatni raz przetarto je pewnie na długo przed wojną. Dzisiaj, po kilku latach nieobecności właścicieli, nie przepuszczało światła prawie wcale. Nie wiem, co tak naprawdę przy ciągnęło mój wzrok, może jakiś refleks, może znajomy kształt. W każdy m razie, zamiast zamknąć drzwi na skorodowany skobel, otworzy łem je na całą szerokość. Wnętrze warsztatu cuchnęło stęchlizną, smarem i mieszaniną chemikaliów. Obwiązałem nos bandaną, wy jąłem z kieszeni latarkę i zanurzy łem się w mrok. Właściciel tego przy by tku, kimkolwiek by ł, zgromadził całkiem pokaźną kolekcję samochodów. Stały równo obok siebie szczelnie okry te pokrowcami. W tak słaby m oświetleniu, pod grubą warstwą kurzu i py łu naniesionego przez wiatr, trudno by ło rozpoznać, co kry je się pod impregnowany m płótnem, ale wiedziałem jedno – sery jnie produkowane wozy nie mają tak fantazy jny ch kształtów. Przeszedłem na drugą stronę hali, przy glądając się obły m, nieregularny m i przeważnie bardzo niskim bry łom. Ciekawe…
Przy klęknąłem i rozciąłem nożem linki mocujące materiał na przednim kole niziutkiej maszy ny stojącej z samego brzegu pod oknem. Potem zrobiłem to samo z węzłami na ty lny m kole i szarpnąwszy plandekę, rzuciłem ją i zalegające na niej pokłady kurzu prosto na ścianę. Cofnąłem się i poczekałem, aż powietrze zrobi się ponownie czy ste, a ja będę mógł skupić wzrok na przepiękny m czarny m lamborghini diablo. Spojrzałem na znacznie wy ższą i dłuższą bry łę widoczną w drugim rzędzie. Nóż znów bły snął w snopie światła latarki, plandeka wy lądowała ostrożniej na ziemi. May bach zeppelin, limitowana edy cja, nówka metalik. Zerknąłem w prawo. Kolejna sportowa maszy na, jeszcze niższa niż lambora. – A niech mnie… – sy knąłem przez zęby, obchodząc to cacko dookoła. Taki widok w zapadłej dziurze, na samy m krańcu świata, by ł wręcz niesamowity. Wy gląd pobliskiego domu, jak i tego warsztatu nie świadczy ł by najmniej o wielkiej zamożności właściciela, ale te fury ? Każda z nich musiała kosztować majątek… Na długą godzinę zapomniałem o rozkładaniu alternatora. Zdejmowałem kolejne plandeki i rozkoszowałem się widokiem najpiękniejszy ch wozów, jakie kiedy kolwiek zaprojektował i wy produkował człowiek. Znałem się na samochodach, lubiłem je od dziecka, ale i tak miałby m problemy z rozpoznaniem kilku z nich. Na przy kład to my szowate cudo przy pominające nieco kształtem kabinę bombowca B-2. Koenigsegg… Jak to się w ogóle wy mawia? SSC aero TT, saleen S11, bugatti vey ron, mcLaren F1 mach, zonda cinque. Cholera, przy ty ch cudach nawet ford GT 11 wy gląda jak ubogi krewny, a każde ferrari to zabawka. Przede mną stały dwadzieścia cztery takie maszy ny. Każda inna, piękniejsza i droższa od poprzedniej. Mało kogo na naszej planecie, a już w szczególności w tej okolicy, by łoby stać na utrzy manie choćby części ty ch cudów techniki. O ile pamięć mnie nie zawodziła, w okoliczny ch górach notowano znikomą zawartość szejków na jeden akr. Ta my śl sprawiła, że nagle zobaczy łem wszy stko z zupełnie innej perspekty wy. To by ła dziupla, ordy narna dziupla! Nie potrafiłem znaleźć innego wy tłumaczenia dla obecności ty lu najdroższy ch samochodów świata w tej ruderze. Niewiele ich jeździło po Kalifornii, a co dopiero tutaj, u podnóża Gór Skalisty ch. Pokręciłem głową z niedowierzaniem i przesunąłem dłonią po chłodnej, lśniącej masce may bacha. Spojrzałem na zamek – nie wy glądał na naruszony. Sięgnąłem do klamki, a ta poddała się lekko. Drzwi otworzy ły się z cichy m chrupnięciem, ale wnętrze pozostało ciemne. Usiadłem na skórzany m, biały m, idealnie czy sty m fotelu. Kurz nie miał szans w starciu z tak wy dajny m sy stemem filtrów i uszczelek. Ży czy łby m sobie podobnej solidności w konstrukcji normalny ch wozów, ale z czegoś w końcu musiała się brać tak wielka różnica w cenie. Omiotłem kabinę wzrokiem i zauważy łem plik papierów w foliowej torbie wy stający z kieszeni drzwi po stronie kierowcy. Sięgnąłem po nie. By ły to dokumenty wozu. Sprawdziłem dokładnie
wszy stkie schowki, potem osłonę przy podsufitce. Znalazłem kluczy ki. Ory ginalne… Zatem nikt nie ukradł tego wozu. Przy najmniej nie w klasy czny sposób. W pozostały ch przy padkach by ło podobnie. Tablice świadczy ły o ty m, że wszy stkie samochody zarejestrowano w obrębie trzech sąsiednich stanów. Niektóre na wiele miesięcy przed atakiem, jak choćby bentley a stojącego na samy m końcu hali. Najnowszy wóz z tej kolekcji w chwili uderzenia miał zaledwie dwa ty godnie. Coraz dziwniej wy glądała ta sprawa. Żadne z nazwisk, na które zarejestrowano te samochody, nic mi nie mówiło. Nie by li to ludzie z pierwszy ch stron gazet. W Good Morning America też o nich nie mówiono. Upewniłem się ty lko co do jednego – nie miałem do czy nienia z dziuplą wy rafinowanego gangu złodziei samochodów. Co zatem pozostawało? Czy żby paczka miliarderów przy jechała w odwiedziny do kumpla z wojska? Uśmiechnąłem się. Kimkolwiek by li ci ludzie, i tak już nie ży li. Raczej nie mieli szans zauważy ć rozbły sku za górami, może zdąży li pomy śleć, że nagłe nudności to ty lko kolejny efekt nadmiernego pijaństwa. Cholera wie, ale nie zamierzałem się nad ty m głębiej zastanawiać. Wy chodząc, pomy ślałem, że niektórzy mają wielkiego pecha. Świat kończy się dla nich w momencie spełnienia największy ch marzeń. Nagle i nieodwracalnie. Wróciłem na podjazd stacji i rozpocząłem przegląd kolejny ch części motoru. Prawy alternator wy glądał na nieuszkodzony, podobnie lewy. Silnik także sprawiał wrażenie nietkniętego. Sprawdziłem wszy stkie połączenia, kabel po kabelku. Nic. Usiadłem na skraju derki i zacząłem przy glądać się z dy stansu wy bebeszonej maszy nie. My śl, chłopie, my śl. Jeśli silnik jest sprawny … Akumulatory ! Poderwałem się w jednej sekundzie i podniosłem siedzisko. Cztery potężne baterie tkwiły na swoich miejscach, ale gdy odłączy łem pierwszą z nich i wy jąłem z leża, wszy stko stało się jasne. Mikropęknięcia obudowy, które musiały powstać podczas upadku, teraz by ły widoczne goły m okiem. Straciłem niemal siedemdziesiąt procent ży ciodajnego żelu. Dwa kolejne akumulatory by ły w jeszcze gorszy m stanie. Nadawały się ty lko do wy rzucenia. Zastanawiałem się, czy nie dałoby się wy brać z aluminiowej komory resztek oleistej cieczy, ale nawet na moje chłopskie oko by ło jej tam o wiele za mało. Resztę zgubiłem na trasie. Splunąłem na beton i kopnąłem ze złości zaby tkowy dy stry butor. Ciężki, podkuty but zostawił na nim wy raźne wgniecenie. Miałem przed sobą najtrudniejszy i najbardziej pokręcony odcinek trasy. Przejazd przez Góry Skaliste prowadzący do równin Kolorado i dalej, na wschodnią część konty nentu. I właśnie tutaj moja największa nadzieja musiała odmówić posłuszeństwa. Wy jąłem z torby pozy cjoner i sprawdziłem najbliższą okolicę. Od następnej miejscowości dzieliło mnie
około dwudziestu pięciu mil księży cowego krajobrazu. Cały dzień spaceru. Pod warunkiem że zostawię tutaj większość doby tku. Grand Junction wy dawało się całkiem spory m miasteczkiem. Położone tuż obok jednego z najpiękniejszy ch parków krajobrazowy ch, z pewnością przy ciągało masy tury stów. A tam, gdzie pojawiają się zmotory zowani goście, musi istnieć rozbudowana infrastruktura związana z ich obsługą. Czułem, że w Grand Junction znajdę co najmniej kilka w miarę sprawny ch akumulatorów żelowy ch. Przy odrobinie szczęścia za jakieś trzy dni wrócę tutaj i będę mógł dokończy ć naprawę motoru. Jeśli… Spojrzałem na stojące w równy m rzędzie akumulatory. Równy rząd… Odwróciłem się powoli, jakby m nie chciał spłoszy ć iluzji, która kry ła się w hangarze za moimi plecami.
Zdziwiłem się. I to mocno. Najpierw podniosłem maskę may bacha. Tak wielka kolubry na powinna mieć akumulatory zdolne poruszy ć czołg – w końcu dorówny wała masą niektóry m pojazdom wojskowy m. I miała je… kiedy ś. Teraz widziałem ty lko pustą komorę, w której smętnie zwisały rozkręcone klemy. Podobnie rzecz się miała z bentley em, fordem GT i tuzinem inny ch wozów. Reszty już nie sprawdzałem. To nie mógł by ć przy padek. Ktoś wy jął akumulatory ze wszy stkich aut. Jakby się spodziewał, że prędko nie wy jadą z tego hangaru. Jakby przy gotował je na naprawdę długi postój. Sprawdziłem dokładniej. Smród smarów, który tak raził mnie na początku, naprowadził mnie na coś jeszcze. Położy łem się na betonowej posadzce i przy jrzałem częściom zawieszenia. Każde łoży sko, każdy sworzeń, każda część narażona na korozję została jakiś czas temu starannie nasmarowana. Wszy stkie wozy tkwiły na stalowy ch podporach ustawiony ch pod elementami ramy. Ktoś zadbał, żeby ujście powietrza nie uszkodziło z czasem opon. Ale… ten proces mógł trwać latami! Usiadłem, opierając się o drzwi szarego maserati. O co tu, kurwa, może chodzić? Kumple z wojska, nawet miliarderzy, przy jeżdżając z wizy tą, raczej nie rozbierają swoich luksusowy ch fur i nie przy gotowują ich na zimowanie. A skoro nie chodziło tutaj o doroczny spęd klubu najdroższy ch czterech kółek ani o dziuplę… Chociaż… Tak! Zaczy nałem podejrzewać, że jednak trafiłem na dziuplę. Ty le że nie zwy czajną. Wy szedłem przed hangar i rozejrzałem się uważniej. Po drugiej stronie lokalnej drogi zauważy łem kilka spory ch budy nków należący ch bodajże do lokalnej kopalni, a za jedny m z nich
składowisko pordzewiały ch kontenerów. No proszę… Wszy stko pasuje. Zakup na lewe papierki, leasing albo raty, parę miesięcy ciszy, aż umilknie wrzawa – za takie pieniądze na pewno nikt wcześniej nie popuści – a potem auto trafia do kontenera i wkrótce ktoś na drugim krańcu świata staje się szczęśliwy m posiadaczem jednego z cudów techniki. To by nawet tłumaczy ło, dlaczego wozy rozbebeszono i przy gotowano na dłuższy postój. Ślicznie pomy ślane, uznałem, no i ten rozmach. Dwadzieścia cztery takie fury w kilka miesięcy ? Na coś takiego mogli się porwać chy ba ty lko Chińczy cy albo który ś z karteli narkoty kowy ch. – No, skurwe sy nki – sapnąłem. – Chcieliście się nachapać, a ty lko wy świadczy liście mi przy sługę. Ale gdzie schowaliście te wszy stkie akumulatory ? Przetrząsanie zabudowań nie trwało długo. W końcu po tej stronie drogi nie by ło ich wiele, a akumulatory miały sporą wagę i objętość, więc by le gdzie nie dało się ich schować. Leżały wszy stkie, fachowo zabezpieczone, w jednej z przy budówek hangaru. Rozłożono je na długim stole jeden obok drugiego, równiutko jak od linijki. Co ciekawe, do wszy stkich końcówek ogniw doczepione by ły przewody. Przeszedłem na drugą stronę zagraconego pomieszczenia i przy świecając sobie latarką, sprawdziłem, dokąd biegną te kable. Tuż przy stole trafiały do przy kry tej deskami ry nny wy żłobionej w podłodze i niknęły w ścianie. Bez trudu namierzy łem miejsce, w który m przewody wy chodziły na zewnątrz. Po tej stronie ry nna została zastąpiona żeliwną rurą, która biegła – przez pokry te piachem i kamieniami zaplecze stacji – mniej więcej na północ. Zaciekawiony ruszy łem wzdłuż niej, ale nie uszedłem daleko, gdy ż jakieś trzy sta jardów dalej rura zniknęła w betonowy m przepuście pod szosą prowadzącą do kopalni. Po drugiej stronie zaraz skręcała, by nagle skończy ć się na brzegu niewielkiego strumienia. Pły nąca z gór woda zasilała niewielki, widoczny dość dobrze z tego miejsca staw, ale to nie on przy kuł moją uwagę, ty lko miniaturowa elektrownia wodna. Przy klęknąłem na brzegu i przy jrzałem się uważnie maleńkim łopatkom obracający m się monotonnie pod powierzchnią strumienia. Prosty mechanizm, a jakże skuteczny. Właściciele tej dziupli pomy śleli o wszy stkim. Obmy łem twarz i ręce w chłodnej wodzie, a potem wróciłem do magazy nu z akumulatorami, aby przy jrzeć im się bliżej. Na stole przede mną leżały wielkie litowo-żelowe potwory, mniejsze baterie niklowe, a nawet futury sty cznie wy glądające smukłe tuby ogniw litowo-polimerowy ch. Do wy boru, do koloru. Sprawdziłem miernikiem kilka z nich. Dzięki elektrowni wodnej by ły naładowane mniej więcej do połowy. Spry tny mechanizm składający się z sieci żarówek dbał o to, aby nie zuży ły się zby t szy bko. Dzięki temu można je by ło podtrzy mać przy ży ciu nawet przez kilka lat. Najchętniej wziąłby m te pierwsze, ale by ły stanowczo za duże – zapewne pochodziły z may bacha albo bentley a. Rozmiarami pasowały by raczej do czołgu niż motoru, nawet
trójkołowego. Pewnie w ogóle by m ich nie udźwignął. Ale po co się męczy ć, skoro tak naprawdę potrzebowałem jedy nie tego, co kry ły w sobie. A żel mogłem spuścić nawet w najbardziej chamski sposób, dziurawiąc obudowy ty ch kolosów. Wy starczy kilka prosty ch narzędzi – a ty ch miałem wokół w bród – i czy ste wiaderko. Zanim ruszy łem w stronę wy bebeszonego motocy kla, aby przy gotować się do tej operacji, zrozumiałem, że to wcale nie będzie takie proste. Obudowy moich akumulatorów by ły popękane w ty lu miejscach, że wlewanie do nich nowego żelu mijało się z celem. Rozwarstwiony plastik sy pał się na moich oczach. I nie miałem niczego, czy m mógłby m go solidnie uszczelnić. W najlepszy m razie udałoby mi się uzy skać trzy dzieści procent dawnej pojemności. Zby t mało, aby my śleć o dalszej jeździe. – Kurwa mać! – zakląłem, odwracając się ponownie do wy eksponowany ch akumulatorów. Niklowe pudła odpadały. By ły o wiele mniejsze, ale też słabsze. Nie ta generacja, nie te osiągi. Sądząc z dany ch na tabliczkach znamionowy ch, wy starczy ły by mi na jakieś dwie godziny jazdy. Za mało, stanowczo za mało. Przy jrzałem się więc czarny m prętom leżący m na samy m końcu regału. Nigdy wcześniej nie widziałem podobny ch akumulatorów. Kojarzy ły mi się raczej z filmami science fiction niż z klasy czny mi bateriami. Podniosłem jeden. By ł niezwy kle lekki jak na swoje rozmiary. Waży ł niespełna dziesięć funtów. Obejrzałem go ze wszy stkich stron, poszukując tabliczki znamionowej, ale nigdzie nie by ło żadny ch napisów. Ty lko dwa znaki po przeciwny ch stronach. Plus i minus. I bądź tu mądry, pomy ślałem, odkładając go na miejsce. Musiałem się zdecy dować na jedno z dostępny ch rozwiązań. Albo uszczelniam w bliżej jeszcze niesprecy zowany sposób moje żelowe akumulatory i napełniam je, albo wy rzucam je w diabły i pakuję do komory motocy kla trzy baterie niklowe. Rozwiązanie pierwsze groziło mi powtórką z rozry wki w ciągu najbliższy ch kilku dni, jeśli nie znajdę gdzieś nieuszkodzony ch akumulatorów tego ty pu, drugie natomiast niemiłosierny m wleczeniem się z wielogodzinny mi postojami co najmniej dwa razy dziennie. Włoży łem ręce do kieszeni i wy czułem zimny dy sk monety. Może powinienem się zdać na insty nkt Obamy ? To nawet nie taki głupi pomy sł, zważy wszy na to, że poprzednim razem skierował mnie tutaj. Za tamą mogłem mieć mniej szczęścia. Takie dziuple nie trafiają się na każdy m zakręcie. Wy jąłem półdolarówkę i zakręciłem nią w palcach. Podrzuciłem ją lekko raz i drugi. Wreszcie zdecy dowałem się i poszy bowała wy żej. Ułamek sekundy później usły szałem głośny metaliczny klang, a odruchowo uniesiony snop światła latarki omiótł koły szący się mocno klosz lampy. Moneta odbiła się od niego i poleciała gdzieś w bok. W świetle latarki widziałem jedy nie strugi zawiesistego kurzu opadającego na podłogę. – Żeby cię… – zmełłem w ustach przekleństwo i naty chmiast skierowałem latarkę w stronę, w którą poleciała moneta.
W ty m samy m momencie dotarło do mnie, że nie usły szałem uderzenia metalu o beton. Szy bko omiotłem wzrokiem cały róg pomieszczenia i odetchnąłem. By ła tam, pod ścianą, w sporej skrzy ni z piachem. Wbita do połowy na sztorc. Wy jąłem ją, otarłem z brudu i naty chmiast wsunąłem do kieszeni. – No i licz tu na demokratów – westchnąłem, stając znów przed wy borem: uszczelnianie czy słaba moc. A może…? Trzecie rozwiązanie.
Zanim nacisnąłem starter, zamknąłem oczy i przy gry złem nerwowo dolną wargę. Trzy, dwa, jeden. W szum wiatru wdał się dodatkowy cichy pomruk. Spojrzałem na zegary. Wskazówka napięcia zawędrowała na koniec skali. Zapaliłem reflektor – ani drgnęła. Dodałem obrotów, nie wy sprzęglając, a ona nadal tkwiła jak przy kuta do końca skali. Poklepałem się po kieszeni, w której spoczy wał Obama. Gdy by nie to, że wy bory odeszły bezpowrotnie, przy najbliższej okazji na pewno zaznaczy łby m na mojej karcie kandy data demokratów. Dwa rzuty i dwa trafienia. Podniosłem oczy ku niebu. – Dzięki i za to – szepnąłem, wrzucając jedy nkę i ruszając gładko ze stacji benzy nowej w Harley Dome. Choć straciłem całe popołudnie, sporą część nocy i dwie godziny poranka, by łem szczęśliwy jak norka, widząc pod siedzeniem trójkołowca sześć czarny ch prętów, które jeszcze nie tak dawno służy ły do napędzania hy bry dowej wersji saleena raptora. Gdy by komputer tego niesamowitego wozu nie został usmażony na amen, by łby m zapewne najszczęśliwszą istotą na świecie. Ale nie mogłem nic z nim zrobić. O ile motor dał się uruchomić i kierować z pominięciem bardziej skomplikowany ch podzespołów, o ty le ten cud techniki musiał mieć działające elektroniczne serce albo pozostać martwy na wieki. Z bólem serca wy bebeszałem więc tę nieziemską bry kę, żeby wy montować z niej specjalne leża, w który ch osadzane by ły litowo-polimerowe pręty. Poświęciłem temu wiele godzin i zdarłem dłonie, ale opłaciło się. I to w dwójnasób. Choć na samy ch akumulatorach nie by ło informacji o ich pojemności, wszy stkie dane znalazłem w książce pojazdu. To naprawdę by ła kosmiczna technologia. Moje li-ony, w końcu jedne z najnowocześniejszy ch akumulatorów, chowały się w porównaniu z ty mi cackami. Jeden dzień opóźnienia dał mi niewiary godną moc pod siedzeniem. Jeśli producenci nie wciskali kitu, mogłem po czterogodzinny m ładowaniu przejechać nawet cztery sta mil. Nie dbając
o przy śpieszenia i wy korzy stanie mocy. – Born to ride – wy szeptałem wczesny m popołudniem, gdy wszy stkie pręty by ły naładowane, a cały majątek trafił na powrót do przy czepki. Chwilę później pęd powietrza starł z mojej twarzy kilka łez, które zakręciły się w kącikach oczu. Wracałem na siedemdziesiątkę.
Godzinę później dotarłem do Grand Junction. Mieścina by ła całkiem spora, miała trzy dzieści parę przecznic, nie licząc przedmieść, i nieco ponad pięćdziesiąt ty sięcy mieszkańców, co wy raźnie napisano na tablicy informującej o przekroczeniu granic miasta. Zatrzy małem się na moment na stacji benzy nowej, tuż za zjazdem na drogę krajową numer sześć zwaną w granicach miasta Aleją Północną, aby zapoznać się z miejscowy mi broszurami dla tury stów. W czerwonej chatce, za którą znajdował się potężny parking dla tirów, znalazłem coś więcej. Bogato ilustrowany przewodnik po mieście i parku krajobrazowy m Colorado National Monument – którego granice widziałem nawet z tego miejsca – autorstwa Sheridana O’Malley a, czarnoskórego i cholernie dumnego oby watela Grand Junction, a zarazem pastora największej tutejszej parafii oraz burmistrza trzech ostatnich kadencji. Alleluja, brachu! Oszczędziłeś mi sporo czasu. Książeczka by ła bardzo szczegółowa, o wiele dokładniejsza niż mój mapnik. Po dziesięciu minutach wiedziałem, gdzie zanocuję i dokąd udam się na zakupy. Także po strawę duchową. Wprawdzie panowie Barnes and Noble wciąż gardzili takimi miejscami, ale lokalni księgarze, przy najmniej według przewodnika, stanowili obrotną i liczną grupę zawodową w lokalnej społeczności. Szóstka dzieliła miasto na część mieszkalną i przemy słową. Jadąc nią w kierunku zajazdu, który wy brałem na dzisiejszą noc, musiałem ominąć kilka poważny ch wy padków. Zdaje się, że godzina trzecia nie by ła dla tutejszy ch środkiem nocy. Przy rampach ogromny ch magazy nów widziałem kilkadziesiąt otwarty ch naczep, wózki widłowe i szare kształty, które musiały by ć ciałami robotników z trzeciej zmiany. Na drodze, i to w obu kierunkach, by ło więcej trucków niż aut osobowy ch. Większość stała na szerokich poboczach, kilka jednak blokowało pasy ruchu, stojąc lub leżąc w poprzek dwupasmowej szosy. Zajazd „Peachtree Inn” wy glądał bardzo obiecująco. Przede wszy stkim by ł pusty. Z bardzo prostego powodu – zamknięto go kilka dni przed atakiem w związku z remontem linii energety cznej, o czy m obwieszczał ogromny napis na podjeździe. Dzisiaj nie miało to najmniejszego znaczenia. Liczy ło się ty lko jedno: że mogłem zaparkować koło otwartej
przestrzeni i rozłoży ć moją podręczną elektrownię, nie wspinając się na drzewa czy dachy. Dodatkowy m atutem by ł narożny market oddalony o jedną przecznicę i księgarnia „Over the Rainbow” znajdująca się niemal na zapleczu motelu. Ży ć nie umierać. Pokochałem to miejsce od pierwszego wejrzenia. Ruszy łem na zakupy, jak ty lko rozstawiłem wiatraki i ogniwa. Najpierw do ciągu sklepów na rogu Dwudziestej Czwartej. Musiałem rozwalić solidne drzwi, zanim dostałem się do wielkiej hali pełnej kolorowy ch reklam i ton nienadającego się do niczego jedzenia. Pobieżnie przejrzałem kilka działów, wrzucając do koszy ka rozmaite drobiazgi, na które anality cy nie przeznaczy li miejsca w zestawie przetrwania. Potem odwiedziłem dział alkoholowy. Sporą część półek zajmowały tanie albo średnio tanie trunki z kalifornijskich winnic i nieprzekraczające pułapu dwudziestu dolarów importy z Europy. Nawet w szafie kipera nie zauważy łem niczego godnego zainteresowania. Przy jrzałem im się ty lko z czy stej ciekawości, wiedziałem przecież, i to aż za dobrze, jak smakuje wino potraktowane cząstkami trineutrina. Na szczęście prawdziwi Amery kanie muszą mieć pod ręką coś mocniejszego. Nawet na takich zadupiach. I chociaż trudno by ło mówić o wielkim wy borze, nie wy szedłem z „Walmartu” z pusty mi rękami. Wziąłem z najwy ższej półki dwie ostatnie butelki osiemnastoletniego glenliveta i zgarnąłem z kosza kilka puszek solony ch orzeszków. Trady cy jnie uzupełniłem łupy suszony m mięsem. Zaniosłem zakupy do pokoju, jeszcze raz sprawdziłem, czy wszy stko gra w generatorze, i skracając sobie drogę przez wy schnięty trawnik, ruszy łem do księgarni. Też by ła zamknięta, ale wy starczy ł rzut kamieniem z pobliskiego gazonu, aby gruba szy ba wy stawowa rozpry sła się na miliony kawałków, dając mi dostęp do przestronnego pomieszczenia o ścianach wy kładany ch imitacją cegieł. Stanąłem przed gęsty mi rzędami niskich regałów. Dłuższą chwilę zastanawiałem się, na jaki gatunek mam ochotę. Jako dzieciak uwielbiałem przy godówki. Teraz jednak wcale mnie do nich nie ciągnęło. Przy niewielkiej ladzie zauważy łem display z dziesiątką największy ch hitów kwietnia. Odrzuciwszy powieści dla kobiet i poradnik dla „początkujący ch” rozwodników, zostałem przy trzech pozy cjach. Stephena Kinga znałem dość dobrze – wprawdzie nie przeczy tałem żadnej jego książki, ale obejrzałem wiele ich ekranizacji. I nie powiem, nawet mi się podobały. Rzuciłem okiem na ty lną stronę okładki, pominąłem zachwy ty kry ty ków i kolegów po piórze i skoncentrowałem się na kilkuzdaniowy m streszczeniu. Trzy małem powieść o amery kańskim tury ście, który budzi się pewnego ranka gdzieś w Europie i odkry wa, że wszy scy mieszkańcy miasteczka, które odwiedził, są martwi. Biorąc pod uwagę okoliczności, akcja nie wy dała mi się specjalnie nęcąca. Doświadczałem na własnej skórze tego, co przeży ł bohater Wszystkich dróg, które prowadzą do Rzymu. King wrócił na półkę, a ja zważy łem w dłoniach pozostałe dwa bestsellery. Pierwszy, opasłe tomiszcze w twardej oprawie, by ł kolejny m dziełem Toma Clancy ’ego,
autora technothrillerów o bliskiej przy szłości i konfliktach na skalę globalną. Przerzuciłem kilka kartek. Odrodzeni terrory ści islamscy przeprowadzają przemy ślny zamach, traktując gazem bojowy m głowy państw zebrane na pogrzebie angielskiej królowej. Świat Zachodu pogrąża się w kry zy sie i panice… Serdu, pierdu. Wprawdzie Tomowi udało się opisać uderzenie samolotem pasażerskim w budy nek na długo przed jedenasty m września, ale sy mulowanego ataku nuklearnego, który pozbawił kraj całej osłony, nie przewidział. Do kosza. Ostatnia książka miała kolorową okładkę, z której spoglądał na mnie postawny mężczy zna w kombinezonie lotnika albo astronauty stojący na ogromnej, archaicznie wy glądającej machinie bojowej. O jego nogę ocierał się wielki kot, a w tle widać by ło wy sokie mury jakiejś twierdzy i górującą nad nimi kopułę Fullera. Nazwisko autora niewiele mi mówiło, by ło zby t obco brzmiące. Andr… Andrz… Andrez, tfu, Andrew Ziemianski, ponoć objawienie europejskiej fantasty ki przełomu ty siącleci. Książka nosiła ty tuł Autobahn nach Poznan. Przerzuciłem kilka stron, czy tając dialogi, i spodobało mi się. Ży wa akcja, humor, czegoś takiego potrzebowałem. Dwa miliony moich rodaków nie mogły się my lić. Sprawdziłem po nazwisku na regale. Mieli jeszcze jakąś try logię tego autora. Zabrałem komplet, dołoży łem do niego parę broszurowy ch wy dań Clive’a Cusslera – tego autora zapamiętałem z dzieciństwa – a na koniec dorzuciłem do koszy ka pół metra bieżącego komiksów z komisu. Sprawę lektur miałem załatwioną na dłuższy czas.
Po upojnej nocy spędzonej w jedny m z luksusowy ch kurortów nad jeziorem Dillon wy ruszy łem z samego rana w kierunku leżącego opodal tunelu Eisenhowera. Z lokalnego przewodnika dowiedziałem się, że przejeżdżając na jego drugą stronę, pozostawię za sobą nie ty lko najwy ższe szczy ty Gór Skalisty ch, ale i linię konty nentalnego wododziału, czy mkolwiek ona jest, i stanę u wrót Denver, od którego dzieliło mnie już niespełna siedemdziesiąt mil. Dwupasmowa szosa wiodła dnem wąskiej doliny, z czasem wspinając się na łagodniejsze zbocza znajdujące się naprzeciw majestaty cznego masy wu Tenderfoot Mountain, które kiedy ś zieleniły się nie ty lko latem, a teraz przy pominały jedno wielkie cmentarzy sko. Pozbawione kory i igieł, nagie, połamane przez wichury pnie wiekowy ch świerków i modrzewi, z który ch sły nęły kiedy ś te okolice, zalegały jak okiem sięgnąć. Nawet spora część obu pasów ruchu prowadzący ch na zachód by ła nimi pokry ta. Chy ba dopiero tutaj po raz pierwszy zdałem sobie sprawę z ogromu zniszczeń, jakie poczy niło promieniowanie. Z natury półpusty nne, górzy ste krajobrazy Kalifornii, Arizony i Utah nie sprawiały tak przy gnębiającego wrażenia, momentami trudno by ło tam zauważy ć zmiany spowodowane wojną. Gdy by nie spoty kane od czasu do czasu wraki samochodów i mumie ich pasażerów, mógłby m uwierzy ć, że wy brałem się na całkiem normalną
przejażdżkę. Ale tutaj pozbawiona ży cia okolica na każdy m kroku przy pominała mi, kim jestem i co zrobiłem… Sześć mil dzielący ch mnie od tunelu pokonałem najszy bciej jak mogłem; ty lko dwa razy musiałem przeciskać się poboczem, aby ominąć większe karambole. Dziesięć minut po opuszczeniu hotelu zatrzy małem się u wy lotu mrocznej paszczy jednego z bliźniaczy ch wjazdów. Zdjąłem kask i pociągnąłem ły k wody. Pomimo tak wczesnej pory słońce przy piekało bardzo mocno – między stanowa wspinała się na ty m odcinku na ponad dziesięć ty sięcy stóp ponad poziom morza – a gruba skóra kombinezonu sprawiała, że pociłem się jak my sz. Spojrzałem w mrok przed sobą. Biały klinkier, który m wy łożono ściany tunelu, niknął kilkadziesiąt stóp dalej, ustępując nieprzenikniony m ciemnościom. Przeniosłem wzrok na sporą tablicę stojącą tuż obok szerokiego pobocza. Oprócz inny ch informacji zawierała kategory czny zakaz wjazdu pojazdów jednośladowy ch. Uśmiechnąłem się pod nosem. Przepisy o ruchu drogowy m, razem z całą resztą praw, przeszły już do historii. Dzisiaj by łem jedy ny m uży tkownikiem tej autostrady. Nikt mi nie mógł niczego zabronić. Pociągnąłem ostatni ły k wody, rzuciłem pustą butelkę za siebie i włoży łem kask. To ty lko niecałe dwie mile, pomy ślałem, najwy żej trzy minuty jazdy. Powiedzmy, że będę nadzwy czaj ostrożny w ciemnościach i zwolnię, co wy dłuży czas przejazdu o minutę. Przy kompletny m braku ruchu, nawet bez działającego sy stemu wenty lacji, nic nie mogło mi grozić. Wrzuciłem jedy nkę i zanurzy łem się w ciemność. Na wszelki wy padek postanowiłem nie przesadzać. Reflektor oświetlał spory kawałek asfaltu, gładka powierzchnia ścian rzucała dodatkowe odblaski, ale już po chwili zwolniłem do trzy dziestu mil na godzinę. Przy pomniały mi się szczeniackie czasy, kiedy to w gęstej mgle pruliśmy po stanowy ch drogach siedemdziesiątką, chociaż nie widzieliśmy niczego prócz trupiej poświaty. Głupich nie sieją, za to często zeskrobują. W wąskiej gardzieli tunelu podczas ataku na pewno znajdowało się kilka samochodów. Gruba warstwa skał powinna zapobiec naty chmiastowej śmierci kierowców – zwłaszcza że najbliższa eksplozja nastąpiła dopiero nad Denver – a to oznaczało, że przy wy locie mogę się natknąć na jakąś niespodziankę. My liłem się. Akurat spojrzałem na licznik, aby sprawdzić, jak daleko już zajechałem, gdy tuż przede mną pojawił się stojący w poprzek drogi van. Wojskowy, oliwkowy, pociągnięty matowy m lakierem. Wszy stkie szy by miał powy bijane, więc nic nie odbijało światła z mojego reflektora. Gdy by m patrzy ł na drogę, jak Bozia przy kazała, zy skałby m pewnie dwie, może trzy dodatkowe sekundy na reakcję, ale pech chciał, że akurat w ty m momencie przeniosłem wzrok na przy rządy. Odbiłem insty nktownie w lewo, tam gdzie pozostało więcej miejsca, kurczowo zaciskając
dłonie na manetkach. Zdołałem ominąć wóz, ale zahaczy łem lewy m kołem o leżące za nim zwłoki. Zarzuciło mnie mocno, rozległ się głośny zgrzy t, coś wy pry snęło spod motoru i uderzy ło z trzaskiem o kafelki na ścianie. Na szczęście nie odwróciłem głowy, koncentrując się na ty m, co wciąż miałem przed sobą. Sekundę później depnąłem z całej siły na hamulec. W ty m miejscu zaczęli ginąć. Pierwsza ofiara promieniowania straciła panowanie nad samochodem, kolejni kierowcy, najwidoczniej też już mocno osłabieni, wjeżdżali w siebie, rozbijając wozy. Pewnie dodawali gazu, sądząc, że zawroty głowy i mdłości są efektem zatrucia spalinami, i chcąc jak najszy bciej wy dostać się z matni. Grozę z pewnością potęgował fakt, że w momencie ataku wszy stkie światła zgasły. Który ś, wbijając się w karambol, skrzesał feralną iskrę i nagle kilkanaście sczepiony ch wraków zapłonęło jasny m ogniem. Wy buch musiał mieć ogromną moc. Niektóre wy palone karoserie by ły rozerwane na strzępy, spora część ściany została ogołocona z glazury. Ale nie to by ło w ty m obrazie najgorsze. Przed oczami miałem kilkanaście ton wy palonego, poskręcanego metalu blokującego oba pasy ruchu. Gdy nieco ochłonąłem, zrozumiałem, że tędy na pewno się nie przedostanę. Nie przejąłem się ty m zupełnie. Według licznika przejechałem ponad milę, zatem do wy lotu pozostało mi naprawdę niewiele. Skoro ta nitka jest zablokowana, muszę cofnąć się do pierwszego łącznika technicznego – a te powinny się znajdować co kilkaset jardów – i przedostać się nim do równoległego tunelu. Zawróciłem, nie tracąc czasu na badanie zapory. Wiedziałem, że gdy by nawet okazała się o wiele mniej zwarta, niż podejrzewałem, rozmontowanie jej w ty ch warunkach kosztowałoby zby t wiele wy siłku. Poza ty m długie światła pochłaniały naprawdę sporo energii i chociaż poprzedniej nocy naładowałem akumulatory do pełna, istniała groźba, że wy czerpię je, zanim zdołam się stąd wy dostać. Pierwszy łącznik, zgodnie z moimi przy puszczeniami, znajdował się dwieście jardów od miejsca wy padku. By ł wy starczająco szeroki, aby zawrócił w nim spory van. Przetoczy łem się wolniutko do drugiej nitki tunelu i ruszy łem pod prąd w stronę niewidocznego jeszcze wy lotu. Na pierwszy ch trzy stu jardach nie napotkałem ani jednego wraku, ale podobnie by ło w pierwszy m tunelu, nie przy wiązy wałem więc do tego większej wagi. Skoro eksplozja zabiła tamty ch ludzi, mimo że dotarli tak głęboko, to i ci po tej stronie… Nie, nie, nie. Błąd. Ludzie z tej strony by li o wiele bardziej narażeni na promieniowanie niż nadjeżdżający z przeciwka. Uświadomiłem to sobie w ty m samy m momencie, w który m natrafiłem na wbity w ścianę autobus. Zapewne linii „Grey hound”, ale nie mogłem by ć tego pewien, gdy ż karoserię,
podobnie jak wraki z pierwszego tunelu, niemal doszczętnie strawił ogień. Ty m razem jechałem o wiele wolniej, więc bez trudu zatrzy małem się kilkadziesiąt stóp od zwałów stopionego metalu. Ściągnąłem kask i zsiadłem z motoru. Obejrzałem dokładnie końce wraku. Przód wprasował się w zewnętrzną ścianę tunelu dosłownie trzy jardy od wy jścia awary jnego, wy palony ty ł znajdował się niespełna półtorej stopy od przeciwległego końca szosy. Wcisnąłem się w tę szczelinę i oświetliłem latarką następną sekcję tunelu. Z mroku wy łoniło się jeszcze więcej zniszczeń. Wprawdzie by ło tutaj znacznie mniej samochodów, ale i tak zatarasowały one oba pasy ruchu na spory m odcinku. Nie miałem najmniejszy ch szans na przedostanie się przez to pobojowisko. Wracając, rzuciłem okiem na wy jście awary jne. Zardzewiałe drzwi otworzy ły się z przeraźliwy m zgrzy tem po kilkakrotny m szarpnięciu, drugie, przeciwpożarowe, ustąpiły o wiele szy bciej, ale wiedziałem, że nie mogę z nich skorzy stać. By ły zby t wąskie, aby przepchnąć przez nie motocy kl, a bez niego nie zamierzałem się stąd ruszać. Musiałem wracać. Na wszelki wy padek pojechałem znaną już trasą, przez łącznik. Wskazówka napięcia zdąży ła opaść do trzech czwarty ch pojemności prętów, a według zakładanego planu powinienem tego dnia dojechać do centrum Denver. I miałem szczery zamiar tego dokonać. Ty le że objazdem.
O ty m, że zbliżają się kłopoty, wiedziałem od połowy podjazdu. Nie musiałem uży wać lornetki, by stwierdzić, iż na drodze stało się coś poważnego. W ty m miejscu szóstka wspinała się ostro na przełęcz pomiędzy Grizzly Peak a bliźniaczy mi szczy tami Hooverta. To by ły, prakty cznie rzecz biorąc, ostatnie zakręty przed powrotem na siedemdziesiątkę, którą musiałem porzucić godzinę wcześniej, cofając się z zablokowanego tunelu aż do jeziora Dillon. Szóstka by ła jedy ną trasą, jaką mogłem pokonać te góry. Jedy ny m rozsądny m objazdem tunelu. Każda inna droga oznaczała dziesiątki, jeśli nie setki mil dodatkowej jazdy, nie wspominając już o ry zy ku napotkania podobny ch przeszkód. Pierwszy m sy gnałem, że coś jest nie tak, by ł leżący w dolinie po lewej wy palony wrak ciężarówki. Wielkie jak cholera głazy, które tworzy ły wokół niego gęste rumowisko, też dały mi do my ślenia. Zatrzy małem motor i spojrzałem w górę. Część barierki na kolejny m zakręcie, mniej więcej pięćdziesiąt stóp wy żej, by ła zerwana. Poza krawędź przepaści wy stawała ponad połowa czarnej naczepy, stercząc pod nienaturalny m kątem jak wzniesiona trąba słonia albo samobieżna wy rzutnia rakiet. Nie by ło widać, co przy gniotło ciągnik i spowodowało tę deformację, ale domy ślałem się, że mógł to by ć głaz podobny do ty ch, które przegradzały teraz kory to wąskiego
strumienia pły nącego leniwie pod wrakiem wy palonej ciężarówki. Do zakrętu dojechałem bardzo wolno – wskazówka licznika nie oderwała się nawet na moment od podpórki na dole skali. Skoro kamieniste lawiny schodziły w tej okolicy na ty le często, że co kilkaset jardów ustawiono ostrzegające przed nimi tablice, to teraz, gdy zabrakło nadzoru i roślin wiążący ch korzeniami ziemię na pobliskich stokach, zagrożenie musiało wzrosnąć wielokrotnie. Każdy głośniejszy dźwięk mógł wy wołać kolejną lawinę skał i ziemi. Na szczęście trójkołowiec posuwał się bez najmniejszego szmeru. Sły szałem nawet, jak pod jego oponami chrzęszczą kamy czki, które na ty m odcinku pokry wały niemal całą powierzchnię szosy. Ostry, szerszy niż sama droga nawrót znajdował się już kilka jardów przede mną. Dodałem nieco gazu, żeby pły nniej pokonać rosnącą stromiznę, i niemal naty chmiast zahamowałem. Zgodnie z moimi przy puszczeniami szosa została zablokowana przez skalną lawinę. Jezdnię tarasowała postawiona w poprzek ciężarówka, a raczej to, co z niej zostało. Fioletowoszary odłamek skały o średnicy co najmniej sześćdziesięciu stóp zmiażdży ł ciągnik siodłowy, dosłownie wprasowując go w asfalt. Uniesiona tak potężny m uderzeniem naczepa nie wy pięła się jednak i zadziałała jak dźwignia, spy chając wszy stko na swojej drodze, w ty m leżącą teraz w dole wy paloną ciężarówkę. Nie dość, że zablokowała cały pas asfaltu, to wy stawała jeszcze daleko poza jego krawędź. Zatrzy małem się tuż za zakrętem, opodal pierwszy ch większy ch odłamków, i kontemplowałem ten obraz przez dłuższą chwilę. Nie wy obrażałem sobie, aby m mógł przesunąć czy choćby skruszy ć ten głaz. Musiał waży ć setki, jeśli nie ty siące ton. Naczepy też nie zdołałby m wy piąć, niemal całe siodło bowiem kry ło się pod wielkim głazem. Przejazd pod nią również nie wchodził w rachubę. Prześwit pomiędzy asfaltem a podwoziem tuż przy krawędzi rumowiska by ł co najmniej o dziesięć cali za mały. Zsiadłem z motoru, ustawiwszy go kierownicą w stronę zakrętu, na wy padek gdy by m musiał się stąd szy bko ewakuować, i przy cupnąłem na kamienny m słupku przy skraju przepaści. Wy jąłem z kieszeni skórzane etui na trzy cy gara, które znalazłem we wraku limuzy ny, przeszukując parking najbardziej luksusowego hotelu w Dillon. Poprzedni właściciel już go nie potrzebował, podobnie jak sporego zapasu kubańskich Esplendidos spoczy wający ch bezpiecznie w kanciasty m humidorze. Wy sunąłem jedno z nich, obciąłem giloty nką końcówkę i przy paliłem, pociągając mocno kilka razy. Musiałem się zastanowić, a najlepsze na zastanowienie są chwila ciszy, dobre cy garo i ły k bourbona. Miałem to wszy stko pod ręką, ale rozwiązania problemu nie udało mi się znaleźć. A rozważy łem chy ba każdą możliwość. Najpierw pomy ślałem o wy sadzeniu blokującej drogę naczepy. To by łoby proste, miałem w przy czepce jeszcze trzy laski dy namitu, ty le że… Wy starczy ł rzut oka na nawis skalny znajdujący się mniej więcej sto stóp powy żej, z wy raźny m, wciąż jaśniejszy m od pozostały ch
fragmentem, aby m stracił ostatnie złudzenia. Huk eksplozji i wstrząs zwaliły by na drogę kolejne masy skał, co oznaczałoby, jeśli nie moją naty chmiastową śmierć, to na pewno absolutną blokadę szóstki i konieczność znalezienia innej drogi. Rozłoży wszy na kierownicy mapę pobliskich kurortów, skupiłem się więc na najmniej mi odpowiadającej ewentualności. Aby dostać się do Denver, musiałby m się cofnąć aż za Wheeler Junction, tam odbić na ósemkę i dotrzeć nią w pobliże Leadville, skąd drogą numer dwieście osiemdziesiąt dziewięć pokonałby m ostatnie pasma górskie i wy dostał się w końcu na równiny w pobliżu miejsca, do którego prowadził tunel Eisenhowera. To jednak oznaczało nadłożenie stu pięćdziesięciu mil w równie górzy sty m terenie, gdzie mogłem napotkać wiele podobny ch przeszkód. Przestudiowałem uważnie mapę, sprawdzając kolejne odcinki alternaty wnej trasy, i zdecy dowałem, że to naprawdę ostatnia deska ratunku. Wy dmuchiwałem powoli aromaty czny dy m, pociągając z piersiówki Jacka Daniel’sa, i patrzy łem w nabożny m milczeniu na stado mustangów pędzący ch przez prerię ku zachodzącemu słońcu składającemu się z dwu sty lizowany ch liter. Ktoś zadał sobie mnóstwo trudu, aby wy malować realisty czny obrazek na blaszany m poszy ciu czarnego trailera. Kolejne rozwiązanie, na jakie wpadłem, by ło ty leż szalone, co proste. Musiałby m ty lko znaleźć jakiś sposób na rozładowanie tej naczepy, wy ciąć otwory w obu jej burtach, potem ułoży ć z kamieni i drzewa rampę, po której wjechałby m do niej i wy dostał się na szosę z drugiej strony. Im dłużej się nad ty m zastanawiałem, ty m bardziej zapalałem się do swojego pomy słu. Przy da mi się trochę rozry wki i odrobina gimnasty ki. Mógłby m nawet tutaj przenocować, gdy by się okazało, że robota idzie jak po grudzie. Miałem w przy czepce puchowy śpiwór, a nie dalej niż pięćset jardów od zakrętu widziałem porzuconego towncara, który stanowiłby jakąś ochronę przed nocny m chłodem. Wstałem ze słupka i zbliży łem się do naczepy. Jedy ny problem polegał na ty m, że jej boczne drzwi znajdowały się kilka stóp poza skrajem drogi, a pod nimi miałem co najmniej pięćdziesięciostopową przepaść. Przy jrzałem się uważniej zmiażdżonemu pojazdowi, przeszedłem nawet na drugą stronę rumowiska, ale nie znalazłem innej drogi. Chociaż ciągnik został kompletnie zmiażdżony, naczepa wy dawała się nienaruszona. Nie wiedziałem też, jak dobrać się do niej i do ładunku, nie robiąc hałasu. Wróciłem więc na swój punkt obserwacy jny po kolejną szklaneczkę bourbona i kwadrans później, rozgrzany jego smakiem, zdecy dowałem się na pewien ekspery ment. Wsiadłem na motor i zjechałem na zakręt. Wy jąłem z olstra przy siedzeniu mossberga i wy mierzy łem w niebo. – Na trzy – powiedziałem do siebie. – Na trzy. Nie wiem, czy to nerwy czy zby t wiele alkoholu, ale już przy dwójce palec sam zacisnął się na spuście i ogłuszający huk odbił się stukrotny m echem od ścian pradawnej doliny. By łem na to
przy gotowany. Doświadczenia z Vegas nauczy ły mnie korzy stać z tej broni. W sklepie my śliwskim w Salinie znalazłem doskonałe zaty czki do uszu, dzięki który m miałem teraz prawdziwy komfort i przy kolejny ch strzałach nie musiałem czekać, aż gwizdy w uszach ustąpią na ty le, aby m sły szał własne złorzeczenia. Od razu podniosłem wzrok na nawis. Nawet nie drgnął. Wprawdzie z góry posy pały się strumy czki drobny ch kamieni i szutru, ale jaśniejsza skała wy glądała na niewzruszoną. Wpatry wałem się w nią przez kilka sekund w kompletnej ciszy, licząc na cud, ten jednak nie nadszedł. Uznałem więc, że kolejna próba nie zaszkodzi. Amunicji mi nie brakowało, a celów wręcz przeciwnie. Może za drugim albo trzecim razem osiągnę zamierzony efekt. Czy powinienem wy mierzy ć raczej w kierunku skał? Przeładowałem broń z głuchy m trzaskiem i nagle, bez jakiegokolwiek ostrzeżenia, na moich oczach rozpoczął się najbardziej niesamowity spektakl, jaki w ży ciu widziałem. Zupełnie jakby dźwięk przesuwanej komory stanowił sy gnał potrzebny do rozpętania kataklizmu. Stłumiony trzask i lekki wstrząs kazały mi przenieść spojrzenie na drogę. Zauważy łem duży obłok py łu wzbijającego się po drugiej stronie wraku osiemnastokołowca. W ty m samy m momencie kątem oka dostrzegłem jakiś ruch na stoku. Podniosłem głowę, w chwili gdy od nawisu oderwał się drugi głaz, ty m razem wielkości samochodu, i majestaty cznie runął w dół, zgarniając po drodze całą masę mniejszy ch odłamków. Zanim uderzy ł w krawędź drogi pięć, może dziesięć stóp od naczepy, ze zbocza zaczęły się osuwać dwa niemal identy czne kawałki skały. A potem rozpętało się piekło. Setki głazów różnej wielkości jednocześnie pomknęło w dół. Większość odbijała się od zbocza, od siebie wzajemnie, przelaty wała obok drogi i znikała w przepaści, ale nawet ta skromna ich część, która spadła na asfalt, poczy niła ogromne zniszczenia. Kilka uderzeń serca po rozpoczęciu lawiny giganty czny fragment trafił w najdalej wy sunięty kraniec naczepy, wy ry wając ją w mgnieniu oka z siodła i posy łając w przepaść. Niewiele widziałem przez tumany kurzu wzniesionego przez potok opadający ch skał i mały ch kamieni, ale przeraźliwy, oddalający się zgrzy t miażdżonego metalu podpowiadał, w którą stronę pomknęło stado malowany ch ogierów. Ucieszy łem się, lecz naty chmiast w mojej głowie pojawiła się inna my śl. Właściwie py tanie. Czy na miejscu naczepy nie pojawiła się teraz bardziej kłopotliwa przeszkoda? Chwilę później przestało mnie to interesować. Głaz, który zniszczy ł naczepę, stoczy ł się w przepaść, za to następne, już mniejsze kamienie spadające z okaleczonego zbocza odbijały się od niego, coraz bardziej rozpry skując na boki. W niemy m przerażeniu obserwowałem, jak jeden z nich wy pada z powiększającej się wciąż chmury py łu i leci wprost na mnie. By ł ogromny, nieregularny, jakby spłaszczony z jednej strony. Wielki kawał litej skały opadł długim łukiem na asfalt i odbił się od niego jak piłka,
wy ry wając spory kawałek nawierzchni. Upadł na pobocze zaledwie dziesięć jardów ode mnie. Widziałem, jak zwalnia, naprawdę to widziałem. Wszy stko wokół mnie zaczęło się poruszać w żółwim tempie. Kamień wbił się w równą jak stół nawierzchnię drogi i nagle pojawiła się na nim ry sa. Poszerzała się w oczach, gdy pruł asfalt niczy m dziób lodołamacza spiętrzoną krę. Zanim zdąży ł się obrócić i ponownie wzbić w powietrze, został przepołowiony. Obie części by ły większe od samochodu osobowego i oddalały się od siebie. Przy siągłby m, że minęły mnie w odległości mniejszej niż wy ciągnięcie ręki. Mimo to ani drgnąłem. Stałem jak sparaliżowany, patrząc na powolne, jak mi się wtedy zdawało, wirowanie lecącej tuż obok skały. Zasy pał mnie grad odłamków, a ja nie by łem w stanie się zasłonić. Poczułem dziesiątki lżejszy ch i mocniejszy ch szarpnięć, potem zaś ostry ból na policzku. To mnie otrzeźwiło. Rzuciłem mossberga na siedzenie trójkołowca, uruchomiłem silnik i pognałem jak oszalały w dół drogi, za zakręt, tam gdzie mogły mnie osłonić skały, zarazem jednak nie na ty le daleko, żeby znów trafić w wodospad odłamków sy piący ch się na dno doliny. Wtedy też zrozumiałem, że znalazłem się w potrzasku. W każdej chwili kolejny wielki głaz mógł zmiażdży ć moją iluzory czną kry jówkę i pogrzebać mnie pod rumowiskiem. Nie miałem czasu na szukanie innego, pewniejszego schronienia. Skręciłem pod siedmiostopową, niemal pionową ścianę, wokół której zakręcała droga, i zahamowałem ostro. Zeskoczy łem z motoru i nie oglądając się za siebie, podbiegłem do niewielkiego zagłębienia. Pozostawiony sobie trójkołowiec toczy ł się dalej, skręcając z wolna w stronę środka drogi. Zobaczy łem to, gdy przy warłem plecami do skalnej ściany. Wiedziałem, że nie mogę po niego wrócić, ale wbrew sobie zrobiłem krok do przodu. Kolejny kamień minął mnie o włos, krzesząc iskry i rozpadając się na setki niewielkich odłamków. Kilka z nich trafiło mnie w nogę. Zawy łem z bólu i cofnąłem się zrozpaczony. Przy lgnąłem do chłodnej skały, mając nadzieję, że nie spadnie już nic tak wielkiego jak ten głaz, który zmiażdży ł naczepę. Stałem tam, wpasowany w niewielką szczelinę, przerażony i całkowicie zdezorientowany, spowity obłokiem duszącego py łu, który opadł razem z lawiną. Stałem i modliłem się, by żaden z kamieni nie trafił w motor, który przed chwilą porzuciłem, wy dając na pastwę rozszalałego ży wiołu. Bez niego, bez mojego sprzętu i zapasów by łem skazany na pewną śmierć, jeśli nie w ty ch górach, to po drugiej ich stronie. Torba z sy ntety czną ży wnością i lekarstwami leżała gdzieś tam, spowita skłębiony m tumanem kurzu. By ła zaledwie kilka kroków ode mnie, ale wciąż niedostępna, ponieważ bałem się ruszy ć z bezpiecznego miejsca, sły sząc i czując, jak wokół mnie nadal trzeszczą i drżą skały. Każda wibracja spowodowana uderzeniem spadającego w pobliżu odłamka zdawała się ostatnim akordem dzieła zniszczenia, ale gdy w końcu wszy stko umilkło, gdy powoli opadły tumany py łu,
zobaczy łem, że trójkołowiec nadal stoi opodal miejsca, w który m go zostawiłem. Zasy pany masą szutru i niewielkich kamieni, lekko przechy lony na bok, ale chy ba naprawdę cały. Odczekałem jeszcze chwilę, zanim zdecy dowałem, że jest już bezpiecznie i mogę wy jść z kry jówki. Naty chmiast rzuciłem się w stronę maszy ny. Z bliska prezentowała się znacznie gorzej niż z daleka. By ła poobijana, miała wgnieciony bak, rozdarte w kilku miejscach siedzenie, lekko skrzy wioną kierownicę i rozbite lusterko. Ale najbardziej niepokojący by ł przechy ł – na szczęście spowodowany najzwy klejszą dziurą w asfalcie, w której utkwiło lewe koło, a nie uszkodzeniem zawieszenia. Odetchnąłem z ulgą. Oparłem ręce na atrapie baku, głaszcząc miejsce, z którego odpry snął lakier, i rozpłakałem się jak dziecko. Gdy chwilę później spojrzałem w dół, na błękitną ramę motoru, zobaczy łem, że nie ty lko łzy kapią na rozgrzaną powierzchnię metalu. Krew sącząca się z ran na czole i policzku pokry ła w jednej chwili cały bok maszy ny.
Denver. Sądząc z odczy tów, powinno by ć czy ste jak łza, czego niestety nie mogłem powiedzieć o sobie. Prawie dwa miesiące przedzierania się przez góry nie ty lko nadweręży ły moje zdrowie, ale i pozbawiły mnie sporej części zapasów. Obawy, jakie ży wiłem w związku z objazdami między stanowej, okazały się słuszne. Nie znalazłem prostej drogi. Dwudziestka czwórka kończy ła się w Leadville. Trzęsienie ziemi, i to całkiem nieliche, zrównało z ziemią to malownicze kiedy ś miasteczko, a osuwiska ziemi i skał zablokowały obie doliny, który mi można by ło je opuścić. Próbowałem szczęścia, szukając inny ch dróg, ale na próżno. Potem pomy ślałem o przebiciu się na północ, do czterdziestki, lecz to rozwiązanie okazało się jeszcze gorsze. Od drugiej z wielkich tras przelotowy ch dzieliło mnie zaledwie czterdzieści mil, jednak każda lokalna droga przez góry, jaką wy szukałem na mapie, kończy ła się po kilku, maksy malnie kilkunastu milach giganty czny mi osuwiskami skalny mi albo błotny mi, jakby sama natura sprzy sięgła się, aby przy wrócić ty m terenom ich dawno utraconą dziewiczość. W końcu, po kilkunastu godzinach błąkania się tam i z powrotem, zostały mi dwa wy jścia: wracać na zachód po własny ch śladach aż do Utah i tam wy brać piętnastkę, aby dotrzeć do Salt Lake City i forsować góry od północy, nadkładając przy ty m niemal ty siąc mil, albo spróbować szczęścia w wy ższy ch partiach sąsiedniego masy wu. Przez Glenwood Springs mogłem się dostać do Aspen, a potem, traktując tę miejscowość i okoliczne kurorty jako bazę wy padową, sprawdzać wszy stkie drogi na wschód i południe. W ciągu trzech, czterech dni – tak sądziłem – zy skam pewność, czy nie ma szans na przedarcie się przez te pasma, i będę mógł z czy sty m sumieniem
wy brać powrót na trasę północną. Wprawdzie powoli zaczy nała się jesień, ale słońce wciąż mocno praży ło i miałem naprawdę sporo czasu na podobne ekspery menty. Tak mi się przy najmniej wy dawało, kiedy późny m wieczorem zaznaczałem w mapniku Aspen jako następny cel podróży. Przenocowałem w Glenwood Springs, tam też w lokalny ch sklepach zaopatrzy łem się na dalszą drogę. Do kurortów dotarłem po dwu godzinach spokojnej jazdy bardzo uroczą trasą wiodącą najpierw wzdłuż rzeki, a potem, za Basalt, szeroką, płaską doliną. Na ty m jednak skończy ło się moje szczęście. Choć w połowie września by ło zdecy dowanie za wcześnie na śnieg, już nazajutrz trafiłem na potężne załamanie pogody. Gwałtowne ulewy, wichury i burze sprawiły, że przez kilka dni nie opuściłem chałupy, którą sobie wy patrzy łem na jedny m ze zboczy przy trasie wy lotowej na przełęcz Independence. By ła to niezgorsza rezy dencja – sądząc po zdjęciach i pamiątkach, należąca do któregoś z producentów filmowy ch – zaopatrzona we wszy stkie dobra, o jakich mogłem pomarzy ć. Nawet studnię głębinową miała na podwórzu. Zwy kłą, ręczną, lecz całkiem wy dajną, dzięki czemu mogłem nie ty lko pić lekko przeterminowaną herbatę, ale i kąpać się do woli w wielkiej wannie, z której miałem fantasty czny widok na pobliską dolinę i odległe ośnieżone szczy ty. Przy najmniej tak by ło pierwszego wieczora. Zlekceważy łem nadciągające z północnego zachodu chmury. Uśmiechałem się nawet, gdy leżąc w sty gnącej wodzie, wsłuchiwałem się w bębnienie gruby ch kropel o dach. W nocy spałem jak zabity, ale by ła to raczej zasługa znakomitego wy boru i ilości skonsumowany ch trunków niż zmęczenia, a rano… Rano zacząłem planować kolejne ruchy, siedząc w bujany m fotelu naprzeciw wielkiego kominka, w który m radośnie buzował ogień. Deszczem nadal się nie przejmowałem, chociaż gdy pod wieczór wciąż lało jak z cebra, poczułem pierwsze ukłucie niepokoju. Taka masa wody mogła narobić niezłego zamieszania na stokach. Nie tutaj, przy samy m mieście, gdzie wszy stko by ło uporządkowane i dobrze zabezpieczone, lecz na dalszy ch, dzikszy ch odcinkach tras, gdzie trzy letni brak nadzoru mógł oznaczać dla mnie poważne problemy. Drugiego dnia, kiedy nawet przez chwilę nie widziałem słońca, a pory wy wiatru wzmogły się na ty le, że musiałem pozamy kać większość okiennic, zacząłem się martwić. Stałem przy drzwiach na taras i obserwowałem ołowiane niebo rozświetlane od czasu do czasu bły skawicami. Za mną, na stole, leżała dokładna mapa hrabstwa i zaznaczone na niej lokalne drogi, który ch mogłem uży ć. Ponumerowałem je od jedy nki do czternastki, w kolejności, w jakiej powinienem je sprawdzać. Jedy nka by ła najsensowniejszą, najłatwiejszą i najkrótszą trasą na równiny. Czternastka prowadziła z powrotem do Glenwood Springs. Czekałem ty lko na zmianę pogody, aby
wy ruszy ć na rekonesans, a każda godzina lewy zmniejszała szanse powodzenia tej operacji. Przed oczami stanęły mi obrazy widziane na północ od siedemdziesiątki. Czy żby wszy stkie te osuwiska by ły efektem podobny ch załamań pogody ? Do tej pory sądziłem, że spowodowały je ruchy tektoniczne, by ć może echa kataklizmu, który nawiedził okolice Leadville rok albo dwa lata temu. Teraz uznałem, że mogłem się jednak my lić, a widok lejący ch się z nieba potoków deszczu ty lko utwierdzał mnie w ty m przekonaniu. Trzeciej nocy nie potrafiłem zasnąć. Nie pomagał nawet wierny Jack Daniel’s. W ciągu kilku zaledwie godzin nad doliną przeszło siedem potworny ch burz. Pioruny biły tak często, że pajęczy ny bły skawic przy pominały sztuczne ognie, jakie widy waliśmy na paradach w LA z okazji czwartego lipca. A gdy obudziłem się następnego dnia z obolałą głową, w pierwszy m odruchu pomy ślałem, że ogłuchłem. Nie sły szałem łomotania deszczu o dach ani wy cia wiatru za oknem. Podniosłem żaluzje w sy pialni i spojrzałem załzawiony mi oczami na błękitne niebo majaczące zza setek czarny ch, goły ch gałęzi świerków. Ubrałem się szy bko i wy biegłem na taras. Po ołowiany ch chmurach nie by ło nawet śladu, za to wciąż wiało, i to nieźle. Nie chciałem tracić więcej czasu, zrezy gnowałem więc z herbaty i ty lko włoży łem do ust kilka płatów suszonego mięsa, aby mieć co żuć podczas karkołomnego zjazdu na szosę. Poprzednim razem zmiana pogody też nastąpiła nagle. Wiedziałem, że ta sy tuacja może się powtórzy ć. Dlatego ruszy łem od razu, składając sobie obietnicę, że jeśli pierwsze cztery trasy okażą się nieprzejezdne, olewam resztę i wracam na zachód. Jedy nką oznaczy łem trzy dziestopięciomilowy odcinek osiemdziesiątki dwójki, przy której chwilowo zamieszkałem. Już poprzedniego dnia, wiedząc, że w tę trasę przy czepki nie zabiorę, dokonałem selekcji mojego skromnego majątku. Pozby łem się wszy stkiego, czego naprawdę nie potrzebowałem, wszy stkich ty ch maneli gromadzony ch od zakupów w Vegas, a także części zabranego z bazy sprzętu, który do tej pory okazał się nieprzy datny. Wziąłem za to trochę narzędzi, wielką piłę, siekierę, młot, przecinak oraz spory kawał krowiego łańcucha. Parę dni temu na bezdrożach udało mi się dzięki podobnemu sprzętowi pokonać kilka mniejszy ch przeszkód. By łem zdania, że teraz mogą okazać się niezastąpione. Akumulatory miałem naładowane ty lko w połowie, sprawdziłem to, wy prowadzając trójkołowca z garażu. Ostatnimi czasy wolałem nie ry zy kować rozstawiania wiatraków, a słońca prakty cznie nie widziałem od pierwszego wieczora. Ale nawet przy ty m poziomie energii powinienem zrobić ponad dwieście mil, co dawało mi rozsądny zapas mocy na wszelki wy padek. Pierwszy odcinek pokonałem bez większy ch problemów, chociaż musiałem jechać wolno, żeby omijać naniesione strumieniami deszczu gałęzie, a nawet, od czasu do czasu, pnie. Wzdłuż szosy rosły przepiękne brzozy. Ich białe, wy smukłe pnie nawet teraz wy glądały o wiele radośniej
od poczerniały ch, powy krzy wiany ch dębów i świerków. Pamiętałem je z dzieciństwa – by ły tak miękkie i spręży ste, że uwielbiałem się na nich bawić w „spadochroniarza”. Wspinałem się po odpowiednio gruby m pniu niemal na szczy t, tam odchy lałem się mocno w bok, puszczałem nogami i powoli opadałem na ziemię, gdy brzoza uginała się pod moim ciężarem. Trzeba by ło jednak dobrze wy bierać, jeśli bowiem pień okazał za cienki, potrafił trzasnąć jak zapałka. Nieraz miałem problemy z siadaniem do kolacji, nie mówiąc już o chodzeniu. Mijając kolejne białe zagajniki, poczułem wielki żal. Za bardzo przy pominały mi o rzeczach, o który ch chciałby m zapomnieć. Na pierwszy poważniejszy problem natknąłem się po dwudziestu minutach jazdy, przy punkcie widokowy m zwany m „Eską” Wellera. Od pionowej, wy sokiej na niemal dwieście stóp skały odpadł spory głaz. Leżał teraz wbity w asfalt, blokując przejazd. Na szczęście, kiedy rozwaliłem kawałek metalowej dalmy, jaką zabezpieczono na ty m odcinku pobocze, udało mi się przeprowadzić motor na drugą stronę, choć gdy by zabrakło niecały ch trzech cali, operacja ta mogłaby się nie udać. Na odcinku kilku następny ch mil by ło spokojnie, brzozy ustąpiły miejsca martwy m, wy ły siały m świerkom. Do jeziorka zwanego Lost Man Reservoir dotarłem po kolejny ch dwu godzinach i usunięciu z szosy trzech pni, który ch nijak nie dało się ominąć. Tam, przy brzegu, zrobiłem sobie pierwszy odpoczy nek. Zapiłem płaty mięsa solidny m ły kiem Daniel’sa, a potem przepłukałem usta wodą, podziwiając otaczające mnie szczy ty. Za mną by ła łatwiejsza część trasy, kolejny odcinek, z tego, co widziałem na mapach i zdjęciach, zapowiadał się o wiele groźniej. Zwłaszcza liczący niecałą milę fragment tej drogi wy kuty wy soko w grani Twining Peak. Za ty m szczy tem w odległości niespełna piętnastu mil leżało Leadville. Poczułem irracjonalny niepokój i dość szy bko okazało się, że i ty m razem insty nkt mnie nie zawiódł. Kwadrans później spoglądałem przez lornetkę na giganty czne osuwisko. Ciągnąca się na wy sokości sześciuset stóp nad dnem doliny szosa przestała istnieć. Miliardy ton skał osunęły się na prawie milowy odcinek osiemdziesiątki dwójki, unicestwiając ją w jednej chwili. Ty lko na samy m środku, tam gdzie łączy ły się dwa masy wy, pozostał zaczy nający się i kończący w próżni fragment asfaltu. Nie miałem czego tu szukać. W okolicy nie by ło żadnej rozsądnej drogi, którą udałoby mi się ominąć ten odcinek. Zresztą gdy by nawet by ła, nie pchałby m się dalej, wiedząc, że następne kilkanaście mil serpenty n znajduje się w jeszcze bardziej niedostępny m terenie. Zawróciłem do kurortu, aby sprawdzić trasę numer dwa.
Droga biegła po drugiej stronie masy wu góry Aspen i zaczy nała się tuż przy szpitalu. Na
pierwszy m odcinku by ła to szeroka asfaltowa szosa o dumnej nazwie Castle Creek Road. Chociaż fakty cznie widziałem przy niej prawdziwe, choć współczesne zamki. Wielgachne, kolorowe, warte wiele milionów rezy dencje. W inny ch okolicznościach pewnie chciałby m je zwiedzić, ale dzisiaj parłem naprzód, by le dalej, wy korzy stując każdą minutę dobrej pogody. Od północy znów zaczęły napły wać ciemniejsze chmury, a jeszcze nie minęła dwunasta. Rezy dencje skończy ły się, zanim dotarłem do Richmond Hill. Zaraz za nim szosa wkraczała w nieco szerszą dolinę. Tutaj nie spodziewałem się niespodzianek. Na tak równy m terenie mogłem omijać powalone drzewa poboczami, a nawet korzy stać z liczny ch szlaków tury sty czny ch i boczny ch tras prowadzący ch do punktów widokowy ch, gdy by przeszkody okazały się trudniejsze do pokonania. Od wy jazdu z Aspen nie natrafiłem na ani jedno auto, droga nawet w dzień by ła słabo uczęszczana, a co dopiero nocą, poza sezonem. Cieszy ło mnie to, wiedziałem bowiem, że dalsza jej część nie będzie już tak równa i łatwa. Kilka mil dalej minąłem tablice reklamujące opuszczone westernowe miasteczko zwane Ashcroft i skręciłem w boczną, szutrową drogę prowadzącą na przełęcz Tay lora. Tutaj zaczęły się schody. Musiałem mocno zwolnić, gdy ż ostatnie opady wy żłobiły bardzo głębokie bruzdy w kamienistej nawierzchni. Trzeba by ło trzy albo cztery razy ostro popracować łopatą, aby motor mógł je pokonać, ale ostatecznie bez większy ch przy gód dotarłem do plątaniny szlaków otaczający ch staw Tay lora. Tutaj zaplanowałem drugi krótki postój i posiłek. Zbliżała się czternasta, zaczy nało mnie ssać w żołądku, bo te kilka plasterków suszu nie by ło w stanie zaspokoić potrzeb organizmu. Zapiłem dwie pasty lki wodą z manierki i zakąsiłem trzecim płatem, by mieć po obiedzie jakiś smak w ustach. Jedząc, przy glądałem się ciemny m pasmom na hory zoncie. Wiatr nie by ł zby t silny, więc kolejna partia chmur burzowy ch nie powinna pojawić się tutaj prędzej niż za dwie, trzy godziny. Po drodze, zarówno na osiemdziesiątce dwójce, jak i na tej trasie, bacznie przy glądałem się zboczom. Widziałem, jak bardzo ziemia jest nasiąknięta. Rozmy cia, na które trafiłem przed godziną, po kolejnej fali deszczy mogą uczy nić tę trasę całkowicie nieprzejezdną. Musiałem zdecy dować, czy pojadę dalej, ry zy kując odcięcie od Aspen w razie kilku kolejny ch dni niepogody, czy wrócę do którejś z pobliskich rezy dencji i przeczekam tam zbliżającą się nawałnicę. To pierwsze rozwiązanie wy dało mi się bardziej ry zy kowne. Wprawdzie na mapach pozaznaczałem wszy stkie chaty w okolicy, ale zważy wszy na to, co zastałem w Leadville, nie miałem pewności, czy będę mógł z nich skorzy stać. Dwie, trzy godziny. Przy odrobinie szczęścia cztery. Sprawdziłem raz jeszcze mapnik. Do doliny, w której leżało właściwe jezioro Tay lora, miałem niespełna dwadzieścia mil, przy czy m zaledwie trzy albo cztery w trudniejszy m terenie. Obok wielkiego zbiornika wodnego znajdowało się kilka osiedli, w ty m sporo chat do wy najęcia oferowany ch tury stom i wędkarzom.
Powinienem się tam dostać w godzinę, półtorej. Ukształtowanie terenu wróży ło brak większy ch trudności. Dolina by ła bardzo szeroka, płaska i doskonale zmeliory zowana. Pły nęły nią też dwa spore strumienie. Jeszcze rzut oka na północ i decy zja: raz kozie śmierć. Jeśli dotrę teraz do osiedli, znajdę się zaledwie dwadzieścia mil od Buena Visty i drogi numer dwieście osiemdziesiąt pięć. Drogi, która pozwoli mi się wy dostać z ty ch cholerny ch gór. Jezioro w parku Tay lora zobaczy łem pięć godzin później. Zziajany, przemoczony i wściekły jak cholera. O ile zjazd do drogi, którego najbardziej się bałem, okazał się łatwy i prosty, o ty le strumień zasilany ostatnimi ulewami poczy nił spore spustoszenia w dolinie. Tam gdzie to by ło możliwe, korzy stałem z drogi, tam gdzie kry ła się wciąż pod wodą, przemierzałem wolniutko pobliskie podmoknięte łąki, uważając na każdą nierówność, każdy kamień. Złamanie osi albo skrzy wienie koła uziemiłoby mnie w ty m zapomniany m przez Boga i ludzi miejscu co najmniej do wiosny. Drugi front burzowy dotarł nad te okolice o wiele później, niż sądziłem, ale i tak mnie dogonił. Gdy minąłem rozjazd na Crested Butte i przejechałem przez lekko już naruszoną konstrukcję mostu, poczułem uderzenia pierwszy ch kropel deszczu o kask i plecy. Na szczęście do pobliskiego osiedla miałem już ty lko kilka minut jazdy po względnie równej i bezpiecznej drodze. Wparowałem do pierwszej chaty, na jaką trafiłem. Ustawiłem motor na zadaszonej werandzie i szarpnąłem za klamkę. Drzwi nie ustąpiły pod naciskiem dłoni, więc wy kopałem je bez namy słu. Wolałem tę metodę niż wy bijanie maleńkich okien. Przeciskanie się przez taki otwór, gdy wokół leży pełno szkła, nie należało do moich ulubiony ch zajęć. Zwłaszcza że na dworze rozpęty wało się kolejny raz piekło. Wparowałem do przestronnej izby, sprawdziłem, czy jest w niej kominek i zapas drewna na opał, a potem szy bko wrzuciłem do środka torby z doby tkiem, okry łem motor brezentem i obwiązałem go dokładnie. Dwa łańcuchy przy kuły go do bali podtrzy mujący ch strop werandy. Szarpnąłem je kilka razy, aby upewnić się, że trzy mają wy starczająco mocno. Wolałem, żeby pory wisty wiatr nie zepchnął mi maszy ny ani jej nie przewrócił, a mając w pamięci to, co działo się przez ostatnie dni, mogłem się spodziewać najgorszego. Unieruchomiłem drzwi, przesuwając pod nie jedną z ciężkich szafek. Mimo to, targane silny m wiatrem, łomotały bez przerwy. Musiałem zamknąć je lepiej. Przy jrzałem się futry nie i zamkowi. Nie by ło szans, żeby trzy mał. Okucia wy lazły z miękkiego drewna razem ze śrubami. Mogłem ty lko zabić te drzwi dechami, przy najmniej na jedną noc. I tak nie zamierzałem nigdzie wy chodzić. Chociaż… Jeśli coś zacznie się dziać z motorem… Każda minuta może by ć wtedy cenna.
Przeszukałem pobieżnie domek. By ła to prosta konstrukcja, bez podpiwniczenia i stry chu, więc nie straciłem zby t wiele czasu. Nie znalazłem jednak żadny ch narzędzi; właściciel albo zabierał wszy stkie ze sobą, albo trzy mał w osobnej szopie. Trudno. Pozostało wy korzy stać to, czy m sam dy sponowałem. Po chwili namy słu wy jąłem z brezentowej torby siekierę. Odsunąłem szafkę do połowy, a gdy wiatr przy cichł na moment, zamachnąłem się mocno i wbiłem ją w drewnianą podłogę tuż przy drzwiach. Siekiera zadziałała jak porządny ry giel. Ostrze siedziało mocno, przy pierając skrzy dło do futry ny. Pół godziny później leżałem na materacu ściągnięty m z łóżka przy kry ty futrem niedźwiedzia, przy glądając się płomieniom szalejący m w kominku i wsłuchując w wy cie wiatru. Znów mam z głowy dwa albo trzy dni, pomy ślałem. Chy ba jeszcze nigdy nie my liłem się aż tak bardzo.
Przestało padać po ty godniu, ale dosłownie na chwilę. Niebo nie przejaśniło się zby tnio, lecz chmury, które je zakry wały, straciły ty pową ołowianą barwę, by ły też o wiele rzadsze. Wiatr gnał je z północy z ogromną prędkością. Przemy kały, zdawać się mogło, tuż nad moją głową, gdy stałem przed chatą, spoglądając z obawą na hory zont. Postanowiłem, że wy korzy stam ten moment na krótki pieszy rekonesans i doładowanie mocno wy czerpany ch akumulatorów. Rozstawiłem wszy stkie wiatraki, narzuciłem na ramiona pelery nę wy szabrowaną w jednej z sąsiednich chat i ruszy łem w stronę jeziora. Zrezy gnowałem jednak już w połowie drogi, ślizganie się w sięgający m powy żej kostek błocie groziło bowiem w każdej chwili upadkiem. Nie miałem zamiaru stłuc sobie ty łka ani ty m bardziej złamać nogi. Od najbliższego lekarza dzieliły mnie nie ty lko góry, ale i całe lata. Sprawdziłem przez lornetkę, o ile podniósł się poziom wody. Mogłem to ocenić jedy nie orientacy jnie, gdy ż żadnego z palików, które wbiłem przed kilkoma dniami, nie by ło widać. Albo woda podniosła się tak bardzo, albo ziemia rozmokła i pory wy wiatru zrobiły w końcu swoje. Nie bałem się powodzi. Wy ższe osiedle znajdowało się ponad sto pięćdziesiąt stóp nad dawny m poziomem wód jeziora, znacznie powy żej krawędzi zapory spiętrzającej wody tego zbiornika, a gdy by i to z jakichś przy czy n okazało się niewy starczające, dy sponowałem szy bką drogą odwrotu w głąb sąsiedniej dolinki i zapadłej dziury zwanej Tincup, leżącej siedem mil dalej na jedny m z dwóch interesujący ch mnie teraz szlaków. Zostawiłem jezioro i przy jrzałem się szutrowy m drogom prowadzący m przez park, zwłaszcza ty m, który mi mogłem dotrzeć na skróty do Crested Butte i dalej na przełęcz Cottonwood. Dziesięć mil od mojej chaty zaczy nała się porządna asfaltowa droga. Dziesięć cholerny ch mil, który ch nigdy nie pokonam przy takiej pogodzie.
W oddali rozległ się stłumiony dźwięk gromu. Żeby to wszy stko szlag trafił! Zostało mi ty lko trzy naście butelek gorzały – i to w większości taniego gówna – oraz dwie książki do przeczy tania. Nie licząc stosów prasy dla wędkarzy, ale tej nie potrafiłem strawić i służy ła mi ty lko za podpałkę. Przery łem wszy stkie domy w obu osiedlach, wy prawiłem się nawet w ty m piekielny m deszczu do cholernego Tincup, ale wszy stko na nic. Okoliczni mieszkańcy nie należeli do wielbicieli książek, a miastowi przy jeżdżali tutaj na łono natury połowić ry bki, schlać się, wy grzmocić kochanki i paść na py sk do wy ra. Moczenie kija z wiadomy ch powodów odpadało, zalewanie robaka od samego rana by ło zby t męczące, zwłaszcza że rozbestwiłem się i nie brałem do ust by le księży cówki, a ileż można, do kurwy nędzy, spać? Na szczęście w pasty lkach oprócz substancji odży wczy ch znajdowały się też jakieś środki, które uspokajały mnie, a nawet hamowały popęd, bo gdy by m jeszcze my ślał o kobietach… Ta nuda mnie zabije, pomy ślałem. W ciągu ostatniego ty godnia co najmniej sto razy zastanawiałem się, czy nie by łoby warto ponownie spróbować szczęścia z pistoletem i zakończy ć ty ch męczarni, ale niezmiennie uznawałem, że nie po to wpieprzy łem się aż tutaj, w sam środek ty ch cholerny ch gór, żeby teraz się poddać. Dwadzieścia pierdolony ch mil do zbawienia, ty lko ty le musiałem jeszcze przeby ć. I zrobię to, choćby m nawet musiał spędzić tu całą zimę. Wy bebeszę i spalę te chaty do ostatniej dechy, najpierw dolne osiedle, potem górne, a jak zabraknie mi drew na opał, przeniosę się do Tincup. Tabletek wy starczy mi do wiosny. Czy stej wody mam nadmiar. Ty lko czy wy starczy zdrowy ch zmy słów na tkwienie w tej cholernej dziurze, i to na trzeźwo, przez kolejne pięć albo i sześć miesięcy ?
Słońce wy jrzało dzień po ty m, jak skończy ła się gorzała. Sprawdziłem w kalendarzu. Siedemnastego dnia. Zaraz… Przemy łem twarz i raz jeszcze przeliczy łem kreski wy ry te na ścianie. By ło ich osiemnaście. Zacząłem je wy cinać nożem po pierwszy m ty godniu. Zatem zsumujmy … Osiemnaście i siedem daje dwadzieścia pięć. Dwadzieścia pięć dni na pierdolony m odludziu w towarzy stwie flaszki i tego przy głupa Steve’a? Można się załamać. Wy szedłem przed dom, oparłem się o słupek werandy i spojrzałem w niebo, starając się obliczy ć dokładną datę. Jeśli opuściłem bunkier dwudziestego pierwszego sierpnia – szy bko pododawałem na palcach – dziesiątego albo jedenastego września dotarłem do tunelu, potem trzy, nie, cztery dni na dotarcie do Aspen i te dwadzieścia pięć tutaj.
– Dziesiąty października? Jedenasty ? Dziewiąty ? Pieprzy ć to. Ważne, że niebo przestało płakać – mruknąłem. – Na moje oko mamy dziś dziesiątego – powiedział Steve z charaktery sty czny m wieśniackim zaśpiewem. Spojrzałem na niego. Siedział tam gdzie zwy kle, na pieprzony m bujany m fotelu, i szczerzy ł się do mnie jak głupi. – Akurat. Chy ba dlatego, że umiesz liczy ć ty lko do dziesięciu, sy nu karła i kozy. Zamknął się naty chmiast. Wiedziałem, jak mu przy gadać. Wy soki nie by ł, a ta jego rzadka bródka też kojarzy ła się jednoznacznie. Przeciągnąłem się. – Muszę teraz poczekać dzień albo dwa, aż ziemia nieco przeschnie, a potem ruszam w drogę. Nie odpowiedział. Bujał się w ty m swoim cholerny m fotelu i patrzy ł w stronę jeziora. – Nie liczy łeś chy ba na to, że zostanę tu z tobą na zawsze. W odpowiedzi wy dął ty lko wargi i odwrócił się jeszcze bardziej. – Sądziłeś, że zabiorę cię z sobą? – Owszem – odburknął. – Chłopie, znamy się dopiero od… no właśnie, od kiedy ? – Od ty godnia – przy pomniał mi. Tak, będzie już ty dzień, jak znalazłem go w kowbojskiej chacie niedaleko zapory. Siedział w kącie, trzęsąc się jak osika. Sądząc z ciuchów, by ł jedny m z pracowników obsługujący ch tamę. Na piersi miał naszy wkę z napisem „Steve” i na to imię reagował. Zabrałem go ze sobą, zdaje się, że z radości nawijałem całą drogę, nie dając mu dojść do słowa. Dopiero wiele godzin później, przy kominku, kiedy wy sechł i ogrzał się, a mnie gardło rozbolało od gadania, wy słuchałem jego historii. W sumie by ła dość prosta i krótka. Urodził się w Buena Vista, przy jechał do parku Tay lora, kiedy miał sześć lat – jego stary dostał pracę przy budowie tamy – tutaj też dorósł i został, zauroczony pięknem tej dziczy, kiedy rodzice zdecy dowali się wrócić do cy wilizacji. By ł odludkiem, wy ciągnięcie z niego każdego faktu kosztowało mnie sporo perswazji i cierpliwości. Nie pił, czy m w ogólny m rozrachunku, po pierwszej urazie, mnie ujął. Gdy by by ł podobny m do mnie chlorem, wy żłopaliby śmy gorzałkę już dawno i pewnie pozabijali się wzajemnie, siedząc o suchy m py sku w długie, nudne, deszczowe wieczory. – Nie możesz jechać ze mną – bąknąłem. – Dlaczego? – zapy tał tak cicho, że ledwie go usły szałem. – Steve… – Długo szukałem jakiegoś sensownego argumentu. – Ktoś musi pilnować tej pierdolonej tamy. – Przecież już dawno się przelała.
Miał rację – poziom wody przekroczy ł wszy stkie granice i dzisiaj lała się szerokim strumieniem do gardzieli poniżej, zamieniając pły nący tam strumy czek w rwącą rzekę. Widzieliśmy to obaj. – Ale nadal stoi – odparowałem. – Chłopie, jesteś świetny m kompanem, ale uwierz mi: tam, gdzie jadę, nie będzie dla ciebie miejsca. To nie twój świat. Poza ty m, jak chcesz się ze mną pomieścić na motorze? – Wreszcie znalazłem wy tłumaczenie nie ty lko sensowne, ale i prawdziwe. – Zostawisz mnie tu samego? – zapy tał płaczliwie. – Wy trzy małeś trzy lata, wy trzy masz kolejne siedem – odparłem uspokajający m tonem. – Sam? Tu mnie miał. Parę ty godni samotności doprowadziło mnie na skraj szaleństwa, a jemu chciałem zafundować siedem lat karceru. Spojrzałem na trójkołowiec. Może udałoby się upchnąć go jakoś na ty le kanapy ? Albo przy mocować krzesło na jedny m z szerokich błotników? Pewnie umiałby m to zrobić, dy sponując odpowiednią ilością czasu. Ech, Steve, gdy by ś by ł kobietką, nie facetem… I nagle mnie olśniło! – Nie będziesz sam, obiecuję! – powiedziałem tak żarliwie, że aż spojrzał na mnie zaciekawiony. – O czy m ty mówisz, u licha? Wieśniak, nawet porządnie zakląć nie potrafił. – Znam fajną laskę. Z Tincup… – zawiesiłem znacząco głos. Musiał od czasu do czasu by wać w tej zapadłej dziurze, na pewno znał tamtejsze dziewczęta. Kto wie, może nawet uderzał do którejś. Patrzy łem mu prosto w przy mknięte oczy. Skrzy wił się. Che, che. Trafiłem. – No, nie wiem… – Która ci się podobała, gadaj! Zrobił dziwną minę, znów spojrzał na jezioro. – Hanna – odparł po chwili. – Hanna, Hanna… – mruczałem, jakby m się zastanawiał, czy ją znam. – Nauczy cielka – dodał. – Wy soka brunetka przy kości – opisałem ją po chwili milczenia. Skinął głową, nic nie mówiąc, a ja uśmiechnąłem się try umfalnie. – Jeszcze dzisiaj pojadę do Tincup… – Daj spokój, ona mnie zawsze ignorowała – przerwał mi. – Nie, stary – zapewniłem go. – Ty m razem cię nie zignoruje. Jeszcze dzisiaj pójdę do niej i poproszę, żeby się tu sprowadziła. Chy ba że wolisz przenieść się do niej…
Pokręcił wolno głową. – Nie. Z Tincup nie widać jeziora… i tamy. – Jeśli Hanna powie „tak”, nie będziesz się na mnie gniewał? Pozwolisz mi odjechać? Zastanawiał się dłuższą chwilę, ale w końcu pokiwał głową i nawet uśmiechnął się pod nosem. – Pozwolę – powiedział i wy stawił twarz na mocniejszy powiew wiatru, który rozwiał mu włosy. Założę się, że już marzy ł o ty ch chwilach, które nadejdą, gdy wy jadę. Też mu ich zazdrościłem.
Cztery dni czekałem, aż morze błota stwardnieje na ty le, by m nie zakopał się w nim po przejechaniu stu jardów. Na szczęście deszcze chy ba minęły bezpowrotnie. Albo im się tam w niebie woda skończy ła, albo uznali, że dość już tego chrzczenia jak na jednego faceta. A może szy kują coś jeszcze gorszego? Ta my śl sprawiła, że poczułem ciarki na plecach. Pewnie by m przetrzy mał śniegi i mrozy. Drewna na opał i żarcia miałem do wiosny, sprawdzałem to wielokrotnie. Ale ty le miesięcy na ty m zadupiu? Bez gorzały ? W towarzy stwie Steve’a i jego panienki? Spojrzałem na tę jego wiecznie wy szczerzoną gębę. – Na mnie już czas – powiedziałem, patrząc, jak bujają się oboje, trzy mając się za ręce, przy tuleni na huśtaweczce, którą przy wlokłem z górnego osiedla. Hanna by ła od niego co najmniej dziesięć lat starsza i o wiele wy ższa, ale pasowali do siebie. Steve potrzebował kobiety, która mogła mu pomatkować, a ona, nauczy cielka przecież, z pewnością miała w sobie nadmiar matczy nej opiekuńczości. – Zaczekaj! – zawołała za mną, gdy schodziłem z ganka z kaskiem w ręku. – Tak? – Czy … mógłby ś nam zrobić zdjęcie na pamiątkę? – zapy tała, a Steve naty chmiast wtulił jej głowę w ramię. Wy glądali tak uroczo. Uśmiechnąłem się i sięgnąłem do jednego z juków. Zabrałem aparat z bazy, ale jeszcze ani razu z niego nie skorzy stałem. Dopiero Steve podrzucił mi my śl, że mogę dokumentować swoją podróż. Stary polaroid bły snął, trzasnął i po chwili trzy małem jaśniejący w oczach prostokąt. Podałem go rozradowanej Hannie i nagle wpadła mi do głowy inna my śl. – Wy rzuć je – powiedziałem. – Dlaczego? – Steve poderwał się w proteście. – Spokojnie. Posuńcie się, zrobię jeszcze jedno, całej naszej paczki. Ustawiłem samowy zwalacz na dwa ujęcia i przy siadłem obok nich. By li na ty le wątli, że bez problemu objąłem ich ramieniem.
– Powiedzcie „dżem” – poprosiłem, szczerząc zęby do obiekty wu.
Dziesięć mil, niby niewiele, doświadczony piechur wy ruszający w te góry pokony wał taki szlak w trzy godziny, wliczając postoje. Ja musiałem poświęcić na to cztery dni. Dopiero po takim czasie ujrzałem szeroki parking, szosę i oczko wodne. Za cholerę by m tu nie dojechał – przez te podmy cia spowodowane deszczem – gdy by m nie znalazł w przewodniku pieszego szlaku, który stanowił skrót. Biegł dnem doliny, zalesiony mi terenami, gdzie musiałem się zdrowo namachać siekierą, ale za to nie trafiałem na przeszkody nie do pokonania. Musiałem się śpieszy ć. Drugiego dnia po wy jeździe, gdy wy szedłem z namiotu, wokół siebie ujrzałem morze bieli. Śnieg wprawdzie roztopił się po godzinie, ale napędził mi stracha. Pierwsza połowa października na takiej wy sokości to już nie jesień. A nawet kilka cali śniegu może mnie tu unieruchomić na kolejne pół roku. I pozbawić motoru. Spojrzałem za siebie, na wciąż widoczne w oddali jezioro i wąską strużkę dy mu przecinającą błękit nieba. Steve grzeje się teraz w cieple. Pewnie siedzi znów na werandzie przy kry ty kocy kiem i tuli się do swojej nauczy cielki. Sięgnąłem do kieszeni i wy jąłem pomięte zdjęcie. Poszarzałe bale ściany, zbita z drewna huśtawka, dwie wy schnięte mumie i ja wy szczerzony, jakby m pozował do jakiejś reklamy. Ży cie potrafi by ć popieprzone, zwłaszcza jeśli suto zakropi się je whiskaczem. Podniosłem dłoń, żeby schować zdjęcie, i nagle zdałem sobie sprawę z bezsensowności tego gestu. Przy wleczenie do chaty zwłok jakiegoś nieszczęśnika i gadanie do nich to jedno, ale noszenie takiego zdjęcia przy sobie? Na pamiątkę czego – przy jaźni, spotkania? Zmiąłem twardy, poły skujący papier i cisnąłem go między martwe świerki. – Sorry, Steve… – mruknąłem. – Wracam do swojego świata. Nie by ło łatwo, ale dałem radę. Następne pięć mil to by ła czy sta radocha. Highway to heaven! Nie zatrzy małem się ani razu, co mnie z jednej strony niezmiernie cieszy ło, a z drugiej martwiło. Czułem, podskórnie czułem, że lada moment stanie się coś, co odbierze mi radość ży cia i stoczy ponownie w objęcia jakiegoś Steve’a. Piąta mila, prawie połowa drogi przez przełęcz. Bajora zwane Holy water Beaver Ponds. Kiedy ś atrakcja tury sty czna, teraz rozlewisko blokujące całą dolinę na przestrzeni kilkuset jardów. Zatrzy małem się w miejscu, w który m równiutki asfalt znikał w mętnej wodzie. Przez lornetkę widziałem parkingi po drugiej stronie i spory kawał niczy m niezablokowanej drogi. Tak bliskie i tak odległe zarazem. Zsiadłem z trójkołowca i odruchowo sięgnąłem do juków po flaszkę. Niestety. Najbliższa gorzała znajdowała się za tą górą. No, może troszkę bliżej. W zajeździe na przełęczy, do którego
dotrę, jak ty lko mróz skuje te pieprzone bagna! Za ty dzień albo za miesiąc. Przy siadłem na skraju drogi i zacząłem się zastanawiać. Woda pokry wająca szosę nie wy glądała na zby t głęboką. To ty lko trzy sta, może cztery sta jardów. Pochy liłem się i zanurzy łem dłoń w mętnej cieczy. By ła zimna, cholernie zimna. Pomy sł, aby wejść do niej i sprawdzić głębokość osobiście, odrzuciłem jako niemądry. Nie zamierzałem się przeziębić. Obszedłem kawał rozlewiska z jednej i z drugiej strony. Po prawej miałem gęste lasy, ziemia by ła tam podmokła, nie zauważy łem też żadnego szlaku, nawet najwęższego. Po lewej grunt podnosił się dość mocno. Z trudem mogłem utrzy mać się tam na nogach, przejazd motorem, nawet trójkołowy m nie wy dawał się możliwy. Zatem pozostawała mi ty lko droga przez wodę albo rezy gnacja. Wy brałem przeprawę. Z siekierą w dłoni wszedłem do lasu. Ciąłem wszy stko, co mi pod ostrze podeszło. Jeśli pnie nie by ły całkiem zbutwiałe, ściągałem je na szosę. Przed wieczorem miałem ich już całkiem sporo, by łem też wy kończony. Rozbiłem namiot na niewielkim wzniesieniu i padłem jak długi, zanim zrobiło się całkiem ciemno. Sklecenie tratwy, kiedy nie ma pod ręką wy starczającej ilości lin, sznurów czy inny ch taśm, przy sparza problemów. Wy korzy stałem wszy stko, co się do tego nadawało. Łańcuchy, linki od namiotu, nawet płótno, z którego by ł zrobiony. Ale wciąż mi brakowało spoiwa. Spuszczona na wodę tratwa musiała udźwignąć spory ciężar. Mnie i motor. Ty mczasem zanurzała się niebezpiecznie, nawet wtedy gdy ty lko ja na niej stałem. Nie pomogło dorzucenie dodatkowy ch pni. Wy porność tej jednostki wciąż by ła za niska. O wiele za niska. Zszedłem na brzeg i przemy ślałem raz jeszcze sy tuację. Docinałem pnie do mniej więcej dwunastu stóp… Wtedy wy dawały mi się wy starczająco długie, ale teraz zrozumiałem, że są zby t krótkie. Potrzebowałem czegoś solidniejszego. Sprawdziłem, jak duży pień potrafię przy ciągnąć. Po godzinie miałem na szosie dwa dwudziestostopowe, ale za to cieńsze. W ty m tempie nie zbiorę wy starczającej ilości odpowiedniego materiału przez najbliższy ty dzień, uznałem. Budowa nowej tratwy odpada. Zwłaszcza że musiałby m to robić, stojąc po kolana w wodzie. Nie. Zdecy dowanie muszę wy my ślić coś innego. Może rozbiorę maszy nę na części i przetransportuję ją na drugi brzeg po kawałku? Im dłużej się nad ty m zastanawiałem, ty m bardziej mi się to podobało. Narzędzia mam, czas też. Mogę obwiązy wać ładunek brezentem, wtedy nawet głębsze zanurzenie mu nie zaszkodzi. Od razu zabrałem się do roboty i przed siedemnastą wy konałem dziewiczy rejs z kierownicą
i przednim kołem, sprawdzając przy okazji, z jak głęboką wodą mam do czy nienia. Cztery stopy w najgłębszy m miejscu. Niby niewiele, ale i tak o cztery za dużo. Wolałby m nie siedzieć na swoim harley u, gdy woda sięga do kierownicy. Oczami wy obraźni już widziałem ten slogan: „Najszy bsze krzesło elektry czne świata”. Uśmiechnąłem się. Nie, to mi na razie nie groziło. Przeprawa trwała piętnaście minut w jedną stronę. Potem powrót, kolejny rejs i tak dalej. Motor udało mi się podzielić na dziewięć części. Dzięki temu żadna nie waży ła więcej niż osiemdziesiąt funtów i mogłem je przewieźć, nie ry zy kując ich uszkodzenia. Gdy pły nąłem po raz ostatni, trzy mając kurczowo kanapę, nagle zrozumiałem, jak wielkim jestem idiotą. Mogłem to wszy stko załatwić o wiele prościej i szy bciej, chociaż i tak nie obeszłoby się bez rozłożenia motoru na części i dłuższej kąpieli w ty m bajorze. Gdy by m z płótna namiotu i linek zrobił hol, który przy wiązałby m z jednej strony do tablicy informacy jnej stojącej nie dalej niż piętnaście stóp od brzegu rozlewiska, a z drugiej do któregoś z drzew, mógłby m… Nie, chy ba jednak by m nie mógł. Nie złoży łby m trzy stu pięćdziesięciu jardów liny potrzebnej do przeciągnięcia tratwy na drugą stronę. Gdy by m nawet pociął cały brezent, i tak sporo by jeszcze brakowało. Zresztą, co tu rozpamięty wać, skoro już kończę robotę. Jeszcze ty lko pół godzinki i trójkołowiec będzie złożony. To, co wy montowy wałem po jednej stronie, montowałem naty chmiast po drugiej, aby części jak najkrócej pozostawały osobno. Teraz do kompletu brakowało już ty lko wy służonej kanapy. Usiadłem za kierownicą z bijący m sercem. Rozbierałem swojego rumaka najostrożniej, jak się dało. Nie zamoczy łem i nie zabrudziłem niczego, nic też nie upadło, ale serce i tak podchodziło mi do gardła, gdy naciskałem włącznik napięcia. Światło reflektora zamigotało i zapłonęło, wy płaszając mrok zza pobliskich drzew, silnik zamruczał przy jaźnie. Dodałem obrotów, raz i drugi, a potem zapakowałem wszy stko, co jeszcze leżało na poboczu, do juków. Czas ruszać dalej. Do cy wilizacji. Marzy ło mi się, żeby jeszcze tego samego dnia dotrzeć do jeziora Rainbow i ośrodka tury sty cznego na jego brzegu, gdzie mógłby m się ogrzać i wy suszy ć rzeczy. Zaledwie pięć mil dzieliło mnie od luksusów, ale na tej drodze, w ty ch warunkach, mogły się okazać nieosiągalne. Splunąłem przez ramię na tę my śl. Boże, jutro niech się dzieje, co chce, ale dzisiaj daj mi chociaż dotrzeć do tego schronienia! – pomy ślałem, gdy reflektor wy łowił z mroku pierwszy pień blokujący szosę. I Bóg dał mi tę radość i saty sfakcję. Ale potem znów nie by ło wesoło i choć po drodze do
Buena Visty nie natrafiłem na poważniejsze przeszkody, to przeby cie leżącego za nim ostatniego już pasma gór zajęło mi następny ty dzień wy pełniony głównie rąbaniem i odholowy waniem pni. Lecz w końcu nadszedł ten dzień, gdy stając na szczy cie wzniesienia, nie ujrzałem przed sobą następnego. Droga łagodnie opadała ku rozległej, szarej równinie. Alleluja! Długo stałem na rozjeździe w Antero Junction, zastanawiając się, co robić dalej. Nie potrafiłem zdecy dować. Nie chciałem. W końcu Obama wy brał za mnie. Ruszy łem na północ i sześć godzin później, po jeździe bez przy gód, zobaczy łem na hory zoncie panoramę giganty cznej metropolii.
Nad Denver nie zdetonowano żadnego ładunku nuklearnego, jedy nie trzy kilotonową głowicę trineutrino. To wy starczy ło do wy jałowienia połowy stanu, ale miasto, podobnie jak Vegas, pozostało nietknięte. Nie wjechałem jednak do centrum. Skręciłem na drogę numer cztery sta siedemdziesiąt i ominąłem je od południa, aby wrócić na między stanową już poza granicami aglomeracji. Dotarłem do wy lotówki dwie godziny później, spojrzałem po raz ostatni, jak sądziłem, na rozciągającą się w oddali panoramę Gór Skalisty ch i skręciłem w prawo, na zjazd, omijając przewrócony autobus liniowy. Zacząłem przy śpieszać, gdy nagle poczułem szarpnięcie w ty lny m kole. Przy hamowałem lekko, żeby niczego przy padkiem nie uszkodzić, i znów poczułem, jak trójkołowcem zarzuca. Nacisnąłem na hamulec bardziej zdecy dowanie i wtedy z ty łu, z lewej strony, dobiegło ciche chrupnięcie. Zatrzy małem motor i zsiadłem z niego, nie gasząc silnika. Postawiłem go na podnośniku i ostrożnie wrzuciłem bieg. Wiszące swobodnie koło zakręciło się szy bko, niemal bezgłośnie. Coś nie grało, ale co? Nie by łem pewien, zdawałem sobie jednak sprawę, czy m skończy łaby się poważniejsza awaria. Zwłaszcza na odludziu. To mogła by ć chwilowa niedy spozy cja, ot, paproch w przepustnicy. Tak pomy ślałem w pierwszy m momencie, ale po chwili dotarło do mnie, że silniki elektry czne nie mają przepustnic ani układów paliwowy ch. Równie dobrze maszy na mogła mi dawać do zrozumienia, że czeka mnie najdłuższy marsz w ży ciu, jak i to, że coś nie zagrało przez ułamek sekundy w jedny m z podzespołów. – Ki czort? – mruknąłem, przeklinając złośliwość przedmiotów martwy ch, gdy niespodziewanie na moich oczach oś zadrgała kilkakrotnie, wy dając dziwne dźwięki. Rozłoży łem mapnik, aby sprawdzić, gdzie najbliżej mogę przenocować i czy w pobliżu są sklepy dla harley owców. W tak duży m mieście powinien jakiś by ć. Nawet nie jakiś, ty lko duży i solidny. Miałem rację. Cztery i pół mili od miejsca, w który m stanąłem, znajdowało się Mile High
Harley -Davidson. Centrum sprzedaży nowy ch i uży wany ch motorów, wy poży czalnia, warsztaty, sklepy z bajerami i wodotry skami, dosłownie wszy stko, czego mi by ło trzeba. Musiałem się tam dokulać. Bez dwóch zdań. Postawiłem maszy nę na ziemi i wolniutko, ostrożnie ruszy łem w stronę miasta, cały czas nasłuchując, czy coś nie chrupie, nie trzeszczy i nie drga. Siedemdziesiątka miała tutaj ty lko dwa pasy, ale za to bardzo szerokie pobocza. Jechało się nią gładko, chociaż celowo wy brałem kierunek pod prąd. Dzięki temu na ślimaku mogłem zjechać prosto na ulicę prowadzącą do stacji obsługi. Ruch w czasie ataku by ł tutaj niewielki, a dzielnice Aurory, przez które musiałem przejechać, należały do przemy słowej części aglomeracji. Kilka minut później zaparkowałem przed walcowaty m narożnikiem wielkiego budy nku, w który m mieścił się największy ponoć dealer Harley a-Davidsona w ty m stanie. Podszedłem do szklany ch drzwi i zajrzałem do wnętrza. Przez przy ciemnione szy by niewiele by ło widać. Wróciłem do trójkołowca, włoży łem kask i wy jąłem z ty lnego pojemnika siekierę. Tę samą, która tak mi się przy dała na szlaku. Zważy łem ją w rękach i zrobiłem kilka kroków w stronę ściany ze szkła. Zamachnąłem się nią mocno i cisnąłem prosto w drzwi. Ostrze by ło już tępe, zaczy nało latać na siekierzy sku, ale weszło w błękitnawą szy bę jak w masło. Hartowane szkło rozpry sło się na miliony odłamków. Podniosłem siekierę z wy cieraczek i oczy ściłem nią ramę z resztek szy by. Potem zająłem się wewnętrzny mi drzwiami. Gdy by m by ł harley owcem, uznałby m, że trafiłem do raju. Setki motorów ustawiony ch w równiutkich rzędach, nad nimi na pięterku wy stawa najdroższy ch i najlepszy ch modeli. Na wszy stkich ścianach chromowane albo obsy dianowane felgi, wy dechy, kierownice i inne wy bajerowane części, w głębi dział ze specjalisty czną odzieżą. Długo by wy mieniać – mieli tu naprawdę wszy stko. Sprawdziłem przejście do serwisu. Tutaj także musiałem się posłuży ć siekierą, ale widok przestronnej sali z kilkudziesięcioma stanowiskami obsługi i tonami narzędzi ucieszy ł mnie bardziej niż pierwsza ekspozy cja. Mając czas (nie śpieszy ło mi się teraz nigdzie), części (ty ch by ło tu od cholery ) oraz narzędzia (widziałem przed sobą chy ba wszy stkie, jakie wy produkowano) – mogłem rozłoży ć moją maszy nę na części pierwsze i zrobić z niej prawdziwe cudo. Otworzy łem jedne z drzwi prowadzący ch na parking, a potem cisnąłem bezuży teczne już narzędzie na beton. Przy siadłem na krawężniku i zacząłem sprawdzać na mapniku zapisy doty czące tej okolicy. Zgodnie z jego wskazaniami w promieniu pół mili miałem kilka wielkich hipermarketów i z siedem hoteli obsługujący ch pobliskie lotnisko. Za siedemdziesiątką stały rzędem nowiusieńkie „Marriott”, „Hy att” i „Hilton”, a tuż za mną, po drugiej stronie ulicy, o wiele
mniejszy i skromniejszy „Cry stal Inn”. Biłem się przez chwilę z my ślami, wy bierając między potrzebą opły wania w luksusy, jakich mogły mi dostarczy ć apartamenty pięciogwiazdkowy ch sieci, a bliskością „Cry stala”. Po minucie wy grała wy goda. Nawet najprostsze łóżko w porównaniu ze śpiworem wy dawało mi się zby tkiem ponad miarę. A po prawdziwy luksus mogę się wy prawić w każdej chwili na drugą stronę autostrady. Teraz najważniejszy by ł motor. Zamierzałem wy mienić w nim wszy stko, co ty lko się da. A potem solidnie odpocząć.
Cztery dni później dotarłem do Saliny. Tak, to naprawdę zadziwiające, jak ubogi w nazwy jest nasz kraj. Co stan, to Salina. Chy ba nawet jakiś film o ty m nakręcono. No, może odrobinę przesadzam – w mapniku znalazłem ty lko dziewięć miejscowości o tej nazwie – ale na swoje usprawiedliwienie mogę podać jedno: właśnie mijałem trzecią z nich. Czułem się bosko, naprawdę bosko. Sue pruła asfalt Środkowego Zachodu z prędkością światła. Lśniła nowością i czy stością. Warsztaty „Planet Harley ” zasługiwały na swoją renomę. Spędziłem w nich trzy długie dni, ale moja maszy na odzy skała nie ty lko wy gląd, ale i stuprocentową sprawność. Podstawiłem sobie pod stanowisko remontowe model bazowy i przełoży łem z niego nie ty lko to, co wy magało naprawy, ale i większość elementów noszący ch ślady zuży cia. Dodałem też to i owo z bogatej kolekcji bajerów, a potem położy łem nowy lakier na błotnikach, imitacji baku i ramie. Może Sue nie wy glądała jak ty powe dzieła West Coast, ale nie odstawiłem także fuszerki. Na atrapie dodałem uproszczone logo naszej jednostki: ognisty miecz z parą pierzasty ch skrzy deł, a potem te trzy jakże ważne dla mnie literki. Wy szło cudnie. Zarówno logo, jak i jej imię. Wciąż miałem sprawną rękę, mimo iż od ostatniej roboty na warsztacie minęło już dziesięć lat. Na koniec dołoży łem do kompletu śliczną aerody namiczną przy czepkę – stworzoną właśnie dla tego modelu – i zafundowałem sobie komplecik ciuchów na miarę. Ty ch czasów, rzecz jasna. Po doświadczeniach Gór Skalisty ch bezkresne równiny Środkowego Zachodu wy dawały mi się bajkowe. Ten spokój, te przestrzenie, dwupasmówki biegnące prosto jak strzelił przez pięćdziesiąt mil i więcej. Inny świat, po prostu inny świat. Dość powiedzieć, że w ciągu zaledwie kilkunastu godzin dotarłem do serca Kansas i nadal gnałem, nie zwalniając, ku miastu, w który m spędziłem całe dzieciństwo i dorosłem na ty le, aby wy ruszy ć w świat. Opuszczając bazę, zamierzałem ominąć te okolice wielkim łukiem i wy brać południową trasę przez Nowy Meksy k, Arkansas i Oklahomę, ale w miarę jak zagłębiałem się w martwy świat,
zaczęło do mnie docierać, że ucieczka przed przeszłością nie ma wielkich szans powodzenia. Już dawno, chy ba jeszcze w Vegas, śmierć zobojętniała mi na ty le, że dziś leżące wszędzie szczątki ludzkie zupełnie mi nie przeszkadzały. Więcej nawet, zacząłem je traktować jak coś normalnego i oczy wistego. Incy dent ze Steve’em i jego narzeczoną by ł tego najlepszy m przy kładem. Ci wszy scy ludzie by li mi obcy, nie wiązało mnie z nimi nic, mogłem więc przechodzić obok nich obojętnie. Mijałem przecież miasta i stany, w który ch nigdy moja noga nie postała. Ale Kansas City to zupełnie inna sprawa. To moje miasto. Wkraczałem na teren, który doskonale znałem, zbliżałem się do miejsc i ludzi wciąż obecny ch w moim sercu i pamięci. Trochę się tego obawiałem. Nie by łem pewien swoich reakcji na widok ulic, po który ch biegałem jako szczeniak, albo szczątków znany ch mi osób. Coś mnie jednak tam ciągnęło. Coś więcej niż ty lko ciekawość. I w końcu uległem, zwłaszcza że nawet Obama mnie do tego namawiał. Przemierzy łem bez jednego choćby przy stanku płaskie jak stół pustkowia Kolorado, a potem miliony akrów martwy ch, ciągnący ch się aż po hory zont upraw. Minąłem Topekę, nie zwalniając nawet na moment, i zatrzy małem się dopiero na dalekich przedmieściach mojego miasta. Nie mogłem wparować tam ot, tak, z marszu. Do tej wizy ty musiałem się porządnie przy gotować.
Dostałem się do Kansas City tą samą drogą, którą dwanaście lat wcześniej przemierzał wiozący mnie do woja rozklekotany grey hound. Ty le ty lko, że jechałem teraz w przeciwną stronę. Pamiętam, jakby to by ło dzisiaj: opuszczałem wtedy Kansas, spoglądając przez brudną szy bę na zieleniące się dopiero pola, z my ślą, że dokonam rzeczy wielkich. I w pewny m sensie osiągnąłem swój cel, chociaż wątpię, by ktokolwiek potrafił to docenić. Przy najmniej nie w ty m ży ciu. Teraz zagłębiałem się powoli w kolejne dzielnice molocha spinającego oba brzegi Missouri. Moje Kansas leżało po tej stronie rzeki. Na drugim brzegu, za granicą stanu, która przebiegała środkiem nurtu, już na terenie Missouri, znajdowało się drugie miasto o identy cznej nazwie. W zasadzie to samo, a jednak zupełnie inne. Obce mi zarówno w czasach dzieciństwa, jak i później. Obce, mimo że urodziłem się po tamtej stronie. Skręciłem na Fairfax i wjechałem na rzadziej zabudowane tereny. Znałem dość dobrze tę dzielnicę. Niejednokrotnie pobliskie ulice by ły moją linią frontu, moim wszechświatem, którego
broniłem z Arniem Donovanem, Johnny m Fajfusem i Marky Markiem przed najeźdźcami z kosmosu. Dranie by li podstępni. Ich szpiedzy dla niepoznaki przy jmowali często postacie bezdomny ch kotów i psów. Gdy dotarłem do bulwaru Springfield, zatrzy małem maszy nę na dłuższą chwilę. Stałem na środku opustoszałego skrzy żowania z Quindaro i spoglądałem w dół ulicy, gdzie by ło już widać początek siwego muru cmentarza Oak Grove. Naprzeciw nekropolii mieścił się niepozorny jasnoróżowy piętrowy dom. Ruszy łem powoli przed siebie, pochłaniając kolejne przecznice. Greeley, Waverly, Haskell – z każdą z nich wiązały się dziesiątki wspomnień. Tutaj, pod ty m drzewem, dostałem zdrowy wpieprz od miejscowy ch. Za wspomnienie dzielnic zza rzeki. Tam, w ogrodzie pana Mullera, po raz pierwszy pocałowałem dziewczy nę. Słodką Jo-Ann, która rozbierała się za cukierki. Nie by ła specjalnie urodziwa ani mądra, ale kilka landry nek albo batonik nie wy dawały nam się wy górowaną ceną za pierwsze lekcje anatomii. Gdy by ty lko stary pan Muller, ten sam, który za przy strzy żenie trawnika płacił dolara i dodawał pełną garść cukierków, wiedział, od czego ty je jego bratanica. Uśmiechnąłem się do tej my śli, jednej z setek, które w tak krótkim czasie przemknęły mi przez głowę na widok znajomy ch miejsc. Uśmiechnąłem się, ale już po chwili uśmiech spełzł z mojej twarzy. Minąłem Cleveland Avenue. Już ty lko dwieście jardów dzieliło mnie od głównej bramy cmentarza i ulokowanej na wprost niej furtki. Zwolniłem, choć i tak poruszałem się w żółwim tempie. Sue toczy ła się po brudny m, spękany m asfalcie w całkowitej ciszy. Nawet chrzęst opon wy dawał się tutaj inny. Zza muru cmentarnego wy stawały korony uschnięty ch dębów, które jeszcze nie tak dawno by ły wizy tówką i dumą mojej dzielnicy. Teraz, pozbawione liści, z płatami obłażącej kory i połamany mi konarami, wy glądały jak wy ciągnięte ku niebu ręce potępieńców. Odwróciłem wzrok od tego widoku i zjechałem na lewą stronę drogi. Gruby ży wopłot oddzielający przestronny ogród od ulicy obumarł wraz z inny mi roślinami, ale nawet wy schnięty na wiór i pozbawiony listków by ł wciąż na ty le gęsty, że nie pozwalał zajrzeć na teren posesji. Zatrzy małem Sue kilka kroków przed bramą. Długo patrzy łem na pokry ty ciemnozieloną farbą ażur kratownicy. Nadal wisiała nad nim tabliczka. Taka sama jak ta, która zdobiła tę furtkę w dniu mojego wy jazdu. Może nawet ta sama. Zdjąłem kask i okulary. Odciąłem dopły w prądu i zablokowałem koło. Ostatni odcinek pokonałem pieszo. Stanąłem przed ogrodzeniem i spojrzałem w górę. Napis wy płowiał, farba złuszczy ła się częściowo, lecz nadal mogłem odczy tać dobrze znane mi słowa: „Sierociniec stanowy nr 16”.
Rodziców prakty cznie nie znałem. Wy chowy wał mnie dziadek, ale i jego ledwie pamiętałem.
Gdy by nie siostra Stapleton, która przechowała dla mnie kilka zdjęć, pewnie zapomniałby m zupełnie o ty m okresie mojego ży cia. Nie przelewało się staremu Reginaldowi Sawy erowi, ży ł ze skromnej emery tury, lecz potrafił o mnie zadbać na ty le, by m nie chodził głodny i brudny. Dopóki nie zmogła go choroba, której nie mógł pokonać bez pieniędzy. I tak trafiłem do sierocińca, w który m pracował przed laty jako ogrodnik. Za granicą stanu, z pominięciem wielu przepisów, dzięki dobrej znajomości z zakonnicą prowadzącą ten przy by tek od zarania dziejów. Nie wiem do dzisiaj, dlaczego właściwie mnie tu przy jęto. Siostra Stapleton nigdy mi tego nie powiedziała, niczego nie dowiedziałem się też z dokumentów, które dostałem na odchodny m. Według nich ktoś dopisał mnie do listy mieszkańców ośrodka jako enpeka, czy li dziecko niewiadomego pochodzenia. Co tu dużo mówić, potraktowano mnie jak klasy cznego podrzutka. Nadane mi potem, oczy wiście przez siostrę Stapleton, imię i nazwisko dziwny m zbiegiem okoliczności by ły identy czne z ty mi, które powinienem nosić. I tak spędziłem przy tej przy tulnej ulicy czternaście lat, najpierw wy chowując się w grupie maluchów, potem pomagając wy chowy wać młodszy ch kolegów. Stałem z wy ciągniętą ręką, ale wciąż bałem się dotknąć gałki. W duchu nadal zastanawiałem się, czy naprawdę chcę tam wejść, czy nie lepiej będzie, jeśli zawrócę już teraz, wsiądę na motor i ruszę dalej. Bałem się, najzwy czajniej w świecie bałem się widoku, jaki zastanę po drugiej stronie ży wopłotu. Jednocześnie wiedziałem, że wy cofanie się w ty m momencie skaże mnie na prawdziwą męczarnię. By łem coś winny ludziom, którzy mnie wy chowali. Musiałem w jakiś sposób spłacić dług wdzięczności. Furtka ustąpiła nadspodziewanie łatwo, choć zaskrzy piała przeraźliwie, odsuwając się w głąb ogrodu. Przekroczy łem linię ży wopłotu oddzielającego teren sierocińca i skierowałem się wprost do frontowego wejścia. By ło zamknięte – zawsze po dwudziestej drugiej siostra Stapleton i jej pomocnice zamy kały wszy stkie drzwi. Zajrzałem przez zabrudzone okienko do ciemnego wnętrza. Niewiele by ło widać. Wy jąłem młotek, który przy gotowałem specjalnie na tę okazję, i stuknąłem nim lekko w szy bę. O dziwo, nie poddała się od razu. Musiałem uderzy ć jeszcze raz. Głośny brzęk szkła rozsy pującego się po kamiennej posadzce przy pomniał mi o kolejny m zdarzeniu. Miałem wtedy osiem lat, właśnie wracałem z cmentarza, gdzie urządzałem z Marky Markiem kry jówkę na jedny m z młodszy ch drzew. By ło dość późno, zmierzchało się. Pędziłem jak szalony, chcąc zdąży ć na kolację. W ogrodzie bawiło się jeszcze kilka maluchów. Pilnował ich Stephen „Śmierdziel”, nie pamiętam już dzisiaj, jak się naprawdę nazy wał. Sukinsy n, jakich mało. Domy ślał się, co robimy na cmentarzu, ale wiedział, że nikt go tam nie zaprosi. I chy ba dlatego postanowił odciąć mnie od tej zabawy. Minąłem grupkę dzieciaków i już wskakiwałem na schody, gdy usły szałem zza pleców dziki wrzask. Stanąłem jak wry ty i spojrzałem na siedzącego przy
chodniku zakrwawionego Dicka Molloy a, opóźnionego w rozwoju trzy latka, którego kilka miesięcy wcześniej odebrano po wielkiej rozróbie jakimś bezrobotny m pijusom. Z rozbitego nosa i przeciętej wargi ciekła mu krew. Obok stał Stephen i znacząco spoglądał w moją stronę. – Co tu się dzieje? – zza moich pleców dobiegł nosowy głos siostry Stapleton. Przesunęła mnie na bok i zeszła ze schodów. Szczupła, wy schnięta, lecz zawsze wy prostowana jak wielka dama. – Sawy er biegł jak wariat i skoczy ł nad Dickiem – powiedział Śmierdziel, nie spuszczając mnie z oka. – Chy ba zawadził go nogą. Stałem do niego plecami, kiedy to się stało, ale… – To kłamstwo! – wrzasnąłem, aż wszy scy podskoczy li. Potrafiłem krzy czeć, to fakt. – Ja nic nie zrobiłem, to on! – Wskazałem na robiącego zatroskaną minę Stephena. – Jak możesz, Adamie! – skarciła mnie naty chmiast wy chowawczy ni. Pochy liła się nad chłopczy kiem i wzięła go na ręce. – Nie dość, że skrzy wdziłeś biedne dziecko, to jeszcze nie masz odwagi przy znać się do tego. – Ale ja naprawdę… – Zamilcz, łobuzie – sy knęła, a ja naty chmiast zastosowałem się do jej polecenia. Wiedziałem, co oznacza ten ton. Ze ściśnięty m sercem czekałem na następne słowa. I doczekałem się. Siostra Stapleton kochała dzieci, ale wy znawała też zasadę, że bez dy scy pliny nie ma wy chowania. – Masz dwa ty godnie zakazu opuszczania domu. Po zajęciach będziesz pomagał w pralni i w kuchni. – Ale ja przecież… – próbowałem się jeszcze bronić. – Trzy ty godnie – powiedziała to tak zimny m głosem, że zamilkłem. Zmiażdży łem wzrokiem zadowolonego z siebie Śmierdziela. Szedł tuż za siostrą Stapleton. Dzieliły ich trzy, może cztery kroki. Nie spuszczałem go z oka. Uderzy łem, gdy mnie mijał, wy dy mając wargi w pogardliwy m geście. Raz, ale z całej siły. Trafiłem w szczękę. Zatoczy ł się i poleciał do ty łu jak szmaciana lalka. Uderzy ł bokiem głowy w szy bę otwierający ch się właśnie drzwi. Doskonale pamiętam widok jego poszarpanej twarzy. Szkło wy stające z policzka jak ostrze wielkiego noża. Pozszy wali go, ale uszkodzenia mięśni by ły na ty le poważne, że bezwład ust pozostał. Nie wiem, co się z nim potem stało, bo nie wrócił już ze szpitala do naszego sierocińca. Przeniesiono go ponoć do Wichita czy nawet gdzieś dalej. Ja też dostałem za swoje. By łem zby t mały, żeby zajęła się mną policja, ale posterunkowy Bridges przy chodził kilka razy i musiałem odpowiadać na jego dziwne py tania. Skończy ło się na okresowy m przeniesieniu do szpitala w Fairfaksie, gdzie spędziłem dwa miesiące na badaniach. Lekarze orzekli w końcu, że jestem normalny i nie ma przeciwwskazań do mojego przeby wania z inny mi dziećmi. Wprawdzie wy kry to u mnie silną nadwrażliwość emocjonalną, ale nie by ło to nic, czego nie dałoby się z czasem wy leczy ć.
Gdy wróciłem ze szpitala, zostałem bohaterem. Marky Mark i Arnie wiedzieli, co się wy darzy ło na schodach, a co ważniejsze rozumieli, dlaczego to się stało. Inni wy chowankowie by li mi po prostu wdzięczni za to, że z ich ży cia zniknęło zagrożenie zwane Śmierdzielem. Jednak siostra Stapleton nie podzielała ty ch opinii. Powitała mnie w swoim gabinecie. Siedziała w półmroku za biurkiem, otoczona ty siącami książek, i patrzy ła na mnie przenikliwie wodnisty mi oczy ma o barwie stali. Nic nie mówiła, jej szczupła twarz wy rażała wy łącznie skupienie. Wreszcie wstała i wzięła mnie za ramię. – Adamie – powiedziała – jeśli nawet on by ł winien i niesłusznie cię oskarży ł, powinieneś by ł przy jść z tą sprawą do mnie. Nie od razu. Na drugi albo trzeci dzień. Darowałaby m ci resztę kary. Nie można bić inny ch w ten sposób, tak postępują ty lko bandy ci. – Ale ja… – Jak zwy kle zabrakło mi słów. – Ja go ty lko… Uśmiechnęła się blado i powiedziała coś, co wtedy wy dało mi się głupie, ale dzisiaj, z perspekty wy ostatnich wy darzeń, nabrało głębi. – Jesteś zby t pory wczy, sy nku. Pozwolić ci, a wy sadzisz cały świat z posad…
Siedziała dokładnie tam, gdzie spodziewałem się ją znaleźć. Gabinet znajdował się na końcu wąskiego kory tarza prowadzącego na ty ły domu. Tego samego, który przemierzaliśmy codziennie przed każdy m posiłkiem. Drzwi skrzy pnęły cichutko, gdy nacisnąłem klamkę i popchnąłem je delikatnie. W ciasny m pomieszczeniu, którego ściany pokry wały szczelnie regały pełne książek, nadal panował półmrok i nieuchwy tny zapach zbutwiałego papieru. Zupełnie jak wtedy, gdy by łem tutaj ostatni raz, czekając na uścisk jej wątłej dłoni i paczkę z osobisty mi rzeczami, którą wręczy ła mi na pożegnanie. Przeschnięte deski pod dy wanem skrzy piały głośno, gdy szedłem w kierunku biurka. By ło zawalone stertami papieru, tak jak przed laty, lecz obok nich stało coś jeszcze. Przedmiot, którego w ty m miejscu nigdy by m się nie spodziewał. Butelka po Jacku Daniel’sie. Odkorkowana i całkiem pusta. A by łby m gotów przy siąc na wszy stkie świętości, że siostra Stapleton spluwała z obrzy dzeniem na samo wspomnienie o alkoholu. Zawartość mogła wy parować przez ty le miesięcy, ale równie dobrze butelka mogła by ć już pusta, gdy … Głęboki skórzany fotel by ł przekręcony w kierunku okna. Przez moment usiłowałem sobie przy pomnieć, na którą stronę świata ono wy chodzi. Za plecami miałem kory to Missouri, na wprost oczu centrum naszego Kansas City. Miejsce, w który m zdetonowano jeden z ładunków przeznaczony ch dla tego miasta. Ciekawe, czy ży ła wy starczająco długo, by zrozumieć, co ujrzała? Jej oczy musiały zarejestrować bły sk, który rozjaśnił to pomieszczenie na długo przed wiosenny m świtem. Wiele razy zastanawiałem się, czy nad Kansas City już wtedy widniało.
Chwilę po czwartej, pod koniec kwietnia… Pochy liłem się nad oparciem i obróciłem fotel. Siedziała w nim, układ rąk sugerował, że chciała wstać, ale promieniowanie by ło szy bsze od starczy ch mięśni. Zginęła w momencie, gdy jej palce zaczęły się zaciskać na poręczach. Wy suszone ciało, które już za ży cia przy pominało mumię, pozostało nienaturalnie wy gięte. Po prawej stronie fotela na wy kładzinie leżała rżnięta w kry sztale szklanka. Obok niej zauważy łem pożółkłą kartkę. Przecisnąłem się ostrożnie pomiędzy fotelem a regałami i podniosłem ją do światła. Papier by ł bardzo pognieciony, pismo mocno wy blakłe, ale wciąż dało się przeczy tać wszy stkie linijki. Teraz już rozumiałem, dlaczego sięgnęła po tak niety powy dla niej środek znieczulający. Trzy małem dokument wy dany w ratuszu. Informował on o odebraniu zakonnicom praw do działki, na której stał sierociniec. Zadłużenie przekroczy ło znacznie wartość nieruchomości i bank w końcu upomniał się o swoje. Skończy ły się państwowe dotacje, a wierni z pobliskiej parafii nie by li już w stanie łoży ć na przy tułek dla kilkunastu dzieciaków. Zresztą nigdy nam się tu nie przelewało. To zawsze by ła biedna okolica, zamieszkana głównie przez wiekowy ch ludzi. Od czasu, gdy stąd wy jechałem, wielu staruszków musiało się pożegnać z ty m światem. Jadąc tutaj, minąłem kilkanaście domów, które wy glądały na opuszczone znacznie dłużej niż przez ostatnie trzy lata. W boczny ch uliczkach musiało stać ich więcej. Przy siadłem na krawędzi biurka, odsunąwszy stertę nieważny ch już dokumentów. Patrzy łem na pomarszczoną, zmumifikowaną twarz kobiety, która zajmowała się moim wy chowaniem, i choć by ła surowa, choć bałem się jej i prawdę mówiąc, nigdy nie lubiłem, poczułem wy raźnie, co jestem jej winien. Jej i pozostały m mieszkańcom tego domu. Uśmiechnąłem się do niej. Już nigdy nie będę się bał wrócić na stare śmieci.
Cmentarz nie by ł zamknięty, nigdy go nie zamy kano. Groby znajdujące się po drugiej stronie muru nie kry ły niczego cennego. Przeszedłem od razu do tej części, która – co pamiętałem z dawny ch lat – by ła przy gotowana pod nowe kwatery. Pozostało na niej o wiele mniej miejsca, ale nadal można tam by ło pomieścić wiele nowy ch krzy ży. W szopie obok kaplicy stary pan Janison trzy mał kiedy ś narzędzia. Niejeden raz podkradaliśmy mu stamtąd gwoździe i kawałki desek, aby budować nowe kry jówki w koronach wiekowy ch dębów. Nadal pamiętałem rozkład pomieszczenia i jak się okazało, pordzewiałe szpadle wisiały w ty m samy m miejscu. Wziąłem jeden, najostrzejszy, potem kilof i rękawice robocze. Przeszedłem alejkami do wolnego narożnika cmentarza i obmierzy łem krokami teren. Potem zostawiłem narzędzia pod najbliższy m drzewem i wróciłem do sierocińca.
Przy szedł czas na najtrudniejszą część zadania. Dół należał do zakonnic. Siostra Stapleton i dwie jej pomocnice, Mary i Yvonne, mieszkały w pokojach znajdujący ch się na prawo od wejścia. Po lewej by ły kuchnia, jadalnia i wielka bawialnia, w której maluchy spędzały większość czasu, gdy pogoda nie pozwalała na zabawę w ogrodzie. Za nią by ł jeszcze jeden pokój – sy pialnia dziewczy nek. Całkiem słusznie odizolowana od sal dla chłopaków, które zajmowały część piętra i poddasze. Postanowiłem działać metody cznie i spokojnie. Najpierw zająłem się zakonnicami. Z magazy nku przy pralni wy jąłem naręcze nakrochmalony ch prześcieradeł. Ułoży łem je przy zsunięty ch stołach w jadalni i zacząłem sprawdzać pokoje. Siostra Yvonne spała u siebie. Za ży cia by ła wesołą, korpulentną kobieciną o duży ch czarny ch oczach. Waży ła ponad sto pięćdziesiąt funtów i miała ciężką rękę. Ale teraz, trzy lata po śmierci, zrobiła się leciutka jak piórko. Przeniosłem ją ostrożnie do jadalni, zawinąłem szczelnie w czy ste prześcieradło i ułoży łem w kory tarzu przy drzwiach wy jściowy ch. Druga z zakonnic zdąży ła już wstać. Znalazłem ją w kuchni, w nieodłączny m fartuchu, choć czwarta nad ranem nie wy dawała mi się najodpowiedniejszą porą na przy gotowy wanie śniadania. Czy żby i ona już wiedziała? Czy żby dlatego wstała tego dnia tak wcześnie? A może w ogóle się nie kładła? Nigdy nie mieliśmy lekko. Pobudka, poza niedzielami, o wpół do siódmej, góra pół godziny na umy cie się, potem śniadanie i wy marsz do szkoły. Zawsze by liśmy pierwsi, dzieciaki z dzielnicy przy jeżdżały żółty mi autobusami dopiero kwadrans przed rozpoczęciem pierwszej lekcji. Przetransportowałem siostrę Mary do jadalni, zawinąłem w prześcieradło i położy łem w kory tarzu. Dopiero gdy spoczęła obok siostry Yvonne, zajrzałem do sy pialni dziewczy nek. Stały tam cztery łóżka, wszy stkie zajęte. Spały grzecznie jak aniołki. Ty m lepiej dla nich, że śmierć przy szła we śnie. Przenosiłem je kolejno pozawijane w pościel i lekkie jak zabawki, który mi sam się tutaj kiedy ś bawiłem. Sprawdzałem na kartach ich nazwiska i na każdy m prześcieradle zapisy wałem dokładne dane. Nie chciałem się pomy lić. Gdy skończy łem robotę na parterze, zająłem się piętrem. Schody nadal skrzy piały. Pamiętałem, że twierdziliśmy kiedy ś, iż nikt ich nie naprawia, gdy ż stanowią sprawdzony sy stem alarmowy dla zakonnicy pilnującej ciszy nocnej, ale prawda by ła taka, że nigdy nie mieliśmy wy starczająco dużo pieniędzy, aby przeprowadzić porządny remont domu. Na górze by ło całkiem ciemno, ale przecież wiedziałem, czego mogę się tam spodziewać. Z zamknięty mi oczy ma trafiłby m do ubikacji i do swojej sy pialni. Pokony wałem tę trasę cały mi latami, czasem mocno zaspany. Na szczęście dzisiaj nie musiałem już zamy kać oczu. Dzięki zabranej z dołu gromnicy, którą ulokowałem na komodzie zaraz za załomem kory tarza, zrobiło się
tu całkiem przy tulnie, a przede wszy stkim jasno. W pierwszej sy pialni znalazłem trzy łóżka i ty leż dzieciaków. To by ły nasze maluchy. Zawsze tak mówiliśmy o najmłodszy ch. Żadnego z nich nie znałem, odszedłem stąd na długo przed ty m, zanim się urodzili, ale czułem, że jestem z nimi związany równie mocno jak z wy chowawczy niami. Każdy, kto mieszkał w ty m domu, należał do mojej rodziny. Tak by ło, jest i, niestety, już nie będzie. Pół godziny później mieszkańcy piętra dołączy li do sióstr i dziewczy nek. Została mi jeszcze jedna kondy gnacja. Najmniejsza, zaledwie jeden pokój. Sy pialnia najstarszy ch chłopaków. Stanąłem przed drzwiami, które otwierały się ty lko przed ty mi, którzy ukończy li dwanaście lat, o ile zrobiło się tu dla nich miejsce. Ja czekałem ponad rok, zanim odchodzący osiemnastolatek ustąpił mi miejsca na szczy cie świata, jakim by ło dla nas wszy stkich to poddasze. Teraz stałem przed znajomy mi drzwiami, wahając się przed przekręceniem gałki, zupełnie jak wtedy, za pierwszy m razem. Wewnątrz niewiele się zmieniło. Cztery łóżka, cztery szafy, stół pośrodku, a w głębi, pod ścianą telewizor. Całkiem duży, płaski, co najmniej trzy dziestodwucalowy. Za moich czasów stał tam przenośny, tranzy storowy i na dodatek czarno-biały odbiornik, ale jacy by liśmy z niego dumni! Woleliśmy oglądać filmy tutaj, na górze, zamiast wspólny ch seansów z maluchami w bawialni, choć stał w niej dar od dzielnicowego marketu „Seven-Eleven”. Wielkie, czarne stereofoniczne pudło ze srebrny m logo Sony. Sprawdziłem dane chłopaków. Dwóch z nich znałem. Gdy opuszczałem sierociniec, Dave i Harvey mieli po pięć lat. Trzy mali sztamę jak rodzeni bracia, chociaż jeden by ł niebieskookim blondy nem, a drugi półkrwi Azjatą. Takimi ich zapamiętałem i takimi pamiętać będę. Na końcu zająłem się siostrą Stapleton. By ła czternastą osobą, czternasty m ciałem. Ty le grobów musiałem teraz wy kopać. Zbliżało się południe, gdy stanąłem z kilofem w ręce nad wy schniętą ziemią i wziąłem pierwszy, mocny zamach.
Czternaście nowy ch, identy czny ch pomników stanęło na wy dzielony m polu w trzech rzędach. W pobliskim zakładzie kamieniarskim znalazłem siedem, pozostałe musiałem zorganizować na mieście. Objechałem całą okolicę, ale dopiero przy cmentarzu municy palny m znalazłem wy starczającą liczbę odpowiednich pły t z granitu. Nie chciałem, żeby te groby wy glądały jak przy padkowa zbieranina. Nie po to odmierzałem dokładnie odległość każdego dołu, żeby zwieńczy ć robotę przy padkowo dobrany mi elementami. Zebrałem też dość trumien z pobliskich domów pogrzebowy ch oraz wszy stkie sztuczne kwiaty i wieńce, na jakie trafiłem w kwiaciarniach
obok największy ch cmentarzy. To by ły czasochłonne, ale i najłatwiejsze etapy przy gotowań do pogrzebu. Najbardziej frustrujące okazało się wy kuwanie napisów. Nie miałem właściwy ch narzędzi, więc zrobiłem to za pomocą młotka i przecinaka. Litery wy chodziły naprawdę koślawo, kilka pły t nawet popękało pod zby t mocny mi uderzeniami, ale trzeciego dnia przed południem robota by ła skończona. Na nagrobkach znalazły się nazwiska, imiona, daty urodzin i wspólna dla wszy stkich data śmierci. Wy kułem nawet małe krzy że i literki R.I.P., choć nie pamiętałem już, co oznaczają. Wszy stko jak trzeba. Oprócz modlitwy. Znalazłem Biblię w szufladzie biurka siostry Stapleton, ale nie zdołałem przeczy tać na głos żadnego z wersetów. Wmawiałem sobie, że to wzruszenie odbiera mi głos, ale prawda by ła boleśniejsza – powoli oduczałem się mówić. Gdy ułoży łem ostatnie kwiaty i zakończy łem ceremonię, usiadłem na ławeczce pod martwy mi dębami. Długo przy glądałem się łopoczący m na wietrze szarfom i wsłuchiwałem się w kojący szelest gałęzi nad głową. Wiało tego dnia mocno, na ziemi tworzy ły się od czasu do czasu małe wiry powietrzne przy pominające minitornada. Uśmiechałem się, patrząc, jak przemy kają między grobami, pory wając luźno umocowane kwiatki i wstążki. Równiny Missouri od wieków by ły niemy m świadkiem szaleństwa ży wiołów. Równiny Missouri zaczy nały się po drugiej stronie rzeki.
Dziwiło mnie to trochę, ponieważ według mapnika znajdowałem się na względnie spokojny m terenie. Pomiędzy Columbią, którą musiałem ominąć boczny mi drogami ze względu na silne wciąż skażenie promieniotwórcze – pozostałość po jednej z niewielu eksplozji nuklearny ch z czasów ataku – a St. Louis, do którego właśnie zmierzałem, nigdy nie notowano zby t wielu tego ty pu kataklizmów pogodowy ch. Oczy wiście licząc w skali całego kraju. W okolicach Boonville, gdy liczniki Geigera zaczęły nieco mocniej ty kać, zdecy dowałem, że czas opuścić siedemdziesiątkę, aby po przeprawieniu się przez rzekę ominąć gorący teren lokalny mi drogami. Wy brałem prostą trasę prowadzącą przez Fay ette, Sturgeon i Mexico. Jechałem przez równinny, lekko zalesiony teren, na który m rozciągały się kiedy ś bezkresne pola kukury dzy i pszenicy. Pozostały po nich jedy nie kępki leniwie gnący ch się na wietrze, wy schnięty ch na wiór łody g. Miejscowości, które mijałem, by ły niewielkie, poza nimi na odległy ch wzgórzach widy wałem od czasu do czasu stojące samotnie zabudowania. Częściej napoty kałem zjazdy i bramy prowadzące na okoliczne farmy bądź drogowskazy głoszące, ile mil trzeba przejechać, aby trafić do pana Smitha czy Jonesa. No i nieodłączne skrzy nki pocztowe
ustawione równy mi rzędami obok pomniejszy ch skrzy żowań. Ku mojemu najwy ższemu zdziwieniu na lokalnej dziewiętnastce – drodze, by ło nie by ło, trzeciej kategorii – roiło się od wraków. Głównie mocno zuży ty ch vanów i wozów dostawczy ch wy pakowany ch skrzy nkami oraz kartonami. Przy glądając się ich ładunkom, zrozumiałem, że trafiłem na jeden ze szlaków, który mi kiedy ś zaopatry wano St. Louis w świeże produkty spoży wcze. Żeby dotrzeć w porę na sły nne targowiska przy nabrzeżach Missouri, ci ludzie musieli wy ruszać ze swoich farm o drugiej, trzeciej nad ranem. Czy li jeszcze przed atakiem. W takich warunkach nie mogłem jechać zby t szy bko, lawirowałem więc mozolnie pomiędzy porozbijany mi samochodami i nierzadko ich rozsy pany m ładunkiem, sporady cznie jedy nie wy bierając jazdę gliniasty m poboczem, co kilka razy omal nie zakończy ło się ugrzęźnięciem w lekko podmokłej ziemi. Jesień w ty ch okolicach najwy raźniej obfitowała w intensy wne deszcze. Bogu dziękowałem, że nie spadł jeszcze śnieg. Wprawdzie miałem w schowku pod siedzeniem łańcuchy, ale wcale nie śpieszy ło mi się do jazdy w zawierusze i po oblodzonej drodze, której, tego jednego by łem pewien, nikt już niczy m nie posy pie. Właśnie minąłem senne Wellsville, za który m droga odbijała nieco od szlaku kolejowego, gdy nagle natknąłem się na dłuższy odcinek czy stego asfaltu. Jakby ktoś zamiótł go na przestrzeni kilkuset jardów. Zaskoczony zatrzy małem Sue na skraju oczy szczonego pasa i przy jrzałem się przez lornetkę pobliskiemu zakrętowi, na który m znów stało kilka pordzewiały ch pick-upów i zdezelowany ch półciężarówek. Nieco dalej zauważy łem drugi kompletnie pusty odcinek szosy. Mniej więcej tej samej długości. Przeniosłem wzrok na pobliskie pola. Widziałem ty lko szarą ziemię poznaczoną tu i ówdzie kępami wy schniętej roślinności otaczającej parowy, który mi pły nęły leniwe strumienie. Ale po chwili zauważy łem też coś dziwnego. W koronach drzew, dość wy soko, coś zalśniło. Jakby promień słońca odbił się od szy by albo metalu. Ustawiłem powiększenie na maksimum i zakląłem pod nosem. Na wy sokości trzy dziestu stóp w plątaninie gałęzi wisiał szary sedan. Poskręcany, jakby trafił do wy ży maczki. Sprawdziłem najbliższą okolicę, nie zmniejszając przy bliżenia. Pod drzewami dostrzegłem kolejne cztery wraki. Leżały rozrzucone bezładnie na przestrzeni kilkuset jardów, prawie milę od drogi, z której zostały porwane. Dalsza obserwacja terenu pozwoliła mi namierzy ć w oddali jeszcze kilka strzaskany ch karoserii. Co ciekawe, dwa skupiska domów na skraju pasa zniszczeń – który m bez wątpienia przeszło naprawdę potężne tornado – wy glądały na nietknięte. Szy bko przewertowałem zabrany ze stacji benzy nowej w Fay ette lokalny przewodnik, ale niewiele w nim napisano na temat anomalii pogodowy ch wy stępujący ch w ty m regionie. Co wy dało mi się całkiem zrozumiałe, zważy wszy na to, że książka ta miała służy ć do przy ciągania tury stów, a nie ich odstraszania. Wy waliłem bezuży teczną broszurkę do rowu i zacząłem się
przekopy wać przez posiadany księgozbiór. Mapnik odpadał, gdy ż miałem w nim ty lko podstawowe i raczej przeterminowane informacje na ten temat, ale podczas jednej z ostatnich wizy t w księgarniach w ręce wpadł mi podręczny atlas geograficzny. Pamiętałem, że w jego aneksach jest wiele ciekawostek doty czący ch najróżniejszy ch dziedzin. Raz z nudów wy czy tałem tam też coś o tornadach. Szy bko sprawdziłem spis treści i… Bingo! Aleja tornad. Wprawdzie zapisy nie doty czy ły bezpośrednio ty ch okolic, ale w odnośnikach obok notki o profesorze nazwiskiem Fujita i ciekawostek związany ch z jego skalami znalazłem tabelki doty czące akty wności trąb powietrzny ch w różny ch regionach kraju. Zgodnie z zawarty mi w nich informacjami, w ostatnim rejestrowany m roku na północny zachód od St. Louis zanotowano osiem trąb powietrzny ch klasy fikowany ch jako F3 i F4. Konkretnie: sześć trójek i dwie czwórki. Sądząc po szerokości pasa zniszczeń i rozrzucie wraków, to, które przeszło jakiś czas temu przez dziewiętnastkę, musiało należeć do kategorii piątej. Czy tałem dalej. Na następnej stronie znalazłem daty największy ch kataklizmów z podziałem na regiony. W ty ch okolicach najczęściej powtarzał się kwiecień. Ale listopad niewiele mu ustępował. Szesnaście do czternastu, żeby by ć precy zy jny m. Zakląłem w duchu i rozejrzałem się odruchowo. Niebo tego dnia by ło prawie bezchmurne, a te kilka obłoczków, które pły nęło leniwie nad moją głową, miało barwę najczy stszej bieli. Na razie nic nie zapowiadało nadejścia frontu burzowego. Wiatr też nie należał do najsilniejszy ch. Postanowiłem jednak nie zwlekać. Ruszy łem w kierunku następnego miasteczka, od którego dzieliło mnie zaledwie pięć mil. Widok rozniesionej w py ł farmy, którą właśnie mijałem, jeszcze bardziej podniósł mi ciśnienie. Moja F5-tka najwy raźniej kręciła się po okolicy jak pijana niedźwiedzica. Na tę my śl odruchowo sięgnąłem po flaszkę. Na pokrzepienie serc najlepsza jest whisky. Już dawno zauważy łem, że korek wlewu paliwa w atrapie baku daje się wy kręcić, a wgłębienie pod nim wprost idealnie nadaje się do przewożenia butelek. Zapewne konstruktorzy projektujący to udogodnienie mieli na my śli znacznie mniej wy skokowe napoje, ale przy tak ubogim wy borze – woda czy sta albo ognista – nawet przez moment nie zastanawiałem się, co bardziej będzie do niego pasować. W butelce miałem jeszcze dwa palce burszty nowego trunku. W sam raz na frasunek. Wy ciągnąłem zębami korek i wy plułem go na pobocze. Wzniosłem rękę ku niebu i wy chry piałem: – Na pohy bel zły m wiatrom! Dwudziestojednoletni laphroaig wciąż smakował wy bornie. Pociągnąłem kilka mniejszy ch
ły ków, a potem pusta butelka poszy bowała daleko w pole. Sięgając do juku po następną, musiałem się lekko przechy lić. Gdy się prostowałem, spojrzałem przy padkiem w lusterko i wy szczerzy łem pożółkłe zęby do własnego odbicia. Nie przy pominałem już w niczy m żołnierza. Spoglądałem na zarośniętą twarz zaniedbanego faceta w brudnej skórzanej kurtce z ćwiekami, frędzlami, naszy wkami i Bóg wie czy m jeszcze. Rozwiane włosy spiąłem w krótki kucy k – nie odważy łem się ich ściąć po opuszczeniu bazy, a w ciągu ty ch trzech miesięcy podróży urosły na ty le, że powoli zaczy nałem się zmieniać w nieudolną parodię hippisa. Brodę za to miałem niczy m krasnolud z try logii Tolkiena, którą mgliście pamiętałem z telewizji, a teraz z przy jemnością odświeży łem sobie w wersji drukowanej. Pasowałem do mojej Sue bez dwóch zdań. Pasowałem też do obiegowy ch wy obrażeń o motocy klistach. Spod lotniczy ch ray banów nie widać by ło przekrwiony ch oczu, ale krzy wy uśmiech i butelka w dłoni przekonały by każdego, że oto jedzie niekwestionowany król szos. Odkorkowałem, nie zwalniając, następną szkocką i pociągnąłem solidny ły k. Rogatki kolejnej miejscowości znajdowały się tuż przede mną. Widoczna w oddali wieża ciśnień, dzięki której Montgomery City miało wodę, stała wy krzy wiona pod przedziwny m kątem. Z metalowego zbiornika na jej szczy cie pozostało zaledwie kilka skrawków sterczącej w niebo blachy. Ale by ł to jedy ny niepokojący element, jaki mogłem dostrzec. Moment później dojechałem do Allen Street. Tutaj także wszy stko, oprócz wspomnianej wieży, wy glądało normalnie. Za pobliskimi domami widziałem leniwie koły szące się korony martwy ch drzew, w górze blady błękit jesiennego nieba. Nic nie zapowiadało prawdziwej orgii zniszczenia, na którą natrafiłem niespełna trzy sta jardów dalej. Tornado przeszło przez miasteczko, przecinając dziewiętnastkę pomiędzy Szóstą Wschodnią a Walsh Avenue. Nie by ło tu nic. Jakby ktoś nożem wy ciął całe centrum. Zatrzy małem się w miejscu, w który m kiedy ś znajdowały się potężne stalowe silosy. Pozostało po nich ty lko kilka dziwnie powy ginany ch podpór sterczący ch oskarży cielsko z betonowy ch fundamentów. Oddalony o dwie przecznice kościół, potężna budowla z cegły, chy ba najmasy wniejsza w mieście, wy parował. Podobnie stare centrum mieszczące się z drugiej strony skrzy żowania. Zmierzy łem dzięki licznikowi Sue szerokość pasa zniszczeń. Miał ponad dziewięćset jardów. Nie by ł to wprawdzie rekord świata, ale zważy wszy na to, że przeciętne trąby powietrzne osiągają sto, sto pięćdziesiąt, mimo wszy stko wy dawał mi się imponujący. Z wrażenia pokręciłem się jeszcze chwilę po Montgomery City, przy glądając się ogromowi zniszczeń, jakich potrafiła dokonać natura. Daleko im by ło do tego, co my sami zrobiliśmy choćby z pobliską Columbią, ale na Boga, wy obraźcie sobie moc zdolną zmieść z powierzchni ziemi cały kościół! Albo wbić cienką, kruchą gałązkę w beton! Na własne oczy widziałem
paty czek nie grubszy niż mój palec, którego końce wy stawały z ułomka trzy stopowego muru przy skrzy żowaniu Drugiej Wschodniej, gdzie kiedy ś mieścił się bank. Zadziwiająca potęga. Fascy nowała mnie od dziecka. Jak chy ba każdego mieszkańca ty ch równin. Ty le że bardzo szy bko przeniosłem się do miasta, gdzie tornada by ły i rzadkie, i niegroźne. Kiedy ś, nocą, gdy na zewnątrz szalała burza, ta sama, która zmiotła nasz domek na dębach, Marky Mark wy szeptał mi do ucha, że tornada gardzą wielkimi miastami, bo w ich wirujący ch duszach tkwi tęsknota za prawdziwą wolnością. Taką, jaką można znaleźć ty lko na równinach, gdzie niebo jest jedy ną granicą i nic ich nigdy nie może powstrzy mać. Pomijając poety ckość tego stwierdzenia, coś w ty m musiało by ć. Montgomery City by ło tego martwy m przy kładem.
Na przestrzeni kolejny ch sześciu mil, jakie pozostały do siedemdziesiątki, natknąłem się jeszcze na cztery, chociaż znacznie mniejsze pasy zniszczeń. Żadne z ty ch tornad nie osiągnęło – przy najmniej według dostępny ch mi tabel – kategorii trzeciej. Po szesnastej wjechałem na powrót na między stanową zaledwie pięćdziesiąt mil przed St. Louis. Tutaj mogłem nieco przy śpieszy ć, dwupasmówka bowiem nie by ła już tak bardzo zapchana jak lokalne drogi. Atak nastąpił na ty le wcześnie, że większość farmerów nie zdąży ła do niej dotrzeć. Teren zrobił się też trochę bardziej pofałdowany. Wprawdzie nie by ły to Góry Skaliste, ale łagodne dolinki i podjazdy wprowadziły miłe urozmaicenie po ostatnich dniach spędzony ch na płaskiej jak stół równinie. Miałem już zdrowo w czubie, lecz cel tego etapu podróży by ł tak bliski, że mogłem sobie pofolgować. W końcu kto mógł mnie zatrzy mać za jazdę po pijaku? Mnie, jedy nego uży tkownika ty ch dróg. Poprawka: jedy nego poruszającego się uży tkownika. A precy zy jniej rzecz ujmując: jedy nego ży wego! – Jestem królem świata! – krzy knąłem, podnosząc się z siodełka na kolejny m zjeździe w mikrą dolinkę i wlewając w gardło solidną porcję zimnego burszty nowego pły nu, który w jednej chwili zamieniał się w palącą ży wy m ogniem energię. Czułem, jak gorąco wolno rozchodzi się po moim ciele. – Jestem królem świata… – powtórzy łem zdanie zasły szane na jakimś stary m filmie. I usły szałem odpowiedź. Nadeszła z ty łu, z daleka. Cichy, basowy pomruk powoli przetoczy ł się nad równiną. W pierwszej chwili nie zwróciłem na niego uwagi, ale moment później dotarło do mnie, co oznacza ten dźwięk. Odwróciłem się gwałtownie i odruchowo nacisnąłem hamulec. Nie by ło to najrozsądniejsze, zważy wszy na
mocne skręcenie kierownicy. Maszy ną zarzuciło, lewe ty lne koło oderwało się na moment od nawierzchni i wy leciałem w powietrze. Upadłem na asfalt, tłukąc się boleśnie i rozbijając butelkę. Na szczęście przeleciała kilka stóp dalej i nie pokaleczy łem się odłamkami, które zasy pały niemal całą szerokość pasa ruchu. Sue minęła mnie i wolno staczała się na pobocze. Zerwałem się na równe nogi, sy cząc z bólu, i spojrzałem na czerniejący hory zont. Burza by ła daleko, dopiero wpełzała w pole widzenia, ale wy starczy ło jedno spojrzenie na szy bko przesuwające się nad moją głową chmury, aby zrozumieć, że podąża moim śladem. Splunąłem ze złością i wgramoliłem się na Sue. Jeszcze raz obejrzałem się przez ramię. Pasmo czerni poszerzy ło się nieznacznie. W kilku miejscach pojawiły się na moment nikłe rozbły ski. Dopiero po dłuższej chwili dobiegły mnie pomruki gromów, ty m razem nieco głośniejsze. Zwy kła burza to może nie tornado, ale też by wa groźna. Chociaż, z tego, co pamiętałem, trąby powietrzne lubiły się pojawiać nagle, zwłaszcza późny m popołudniem, kiedy załamy wała się pogoda. Koła zabuksowały, gdy z nerwów zby t mocno przekręciłem manetkę gazu. Droga przede mną wznosiła się lekko, acz zauważalnie. Od szczy tu łagodnego wzniesienia dzieliło mnie zaledwie kilkaset jardów. Dostałem się tam w kilkanaście sekund, zatrzy małem Sue w poprzek szosy, żeby się nie stoczy ła, i sięgnąłem po lornetkę. Pomiędzy dnem dolinki a ty m miejscem by ło najwy żej sto stóp różnicy. Niby nic, a jednak dużo. Widziałem teraz w całej okazałości odległą linię hory zontu i wiszący nad nią czarny pas. Czoło skłębionej fali chmur zdąży ło przesunąć się o spory kawałek, chociaż minęły dopiero dwie, trzy minuty, na pewno nie więcej, odkąd spojrzałem na nie po raz pierwszy. Odwróciłem głowę na wschód. Przede mną w odległości mili, może półtorej znajdowało się kolejne wzniesienie. Też łagodne, ale o wiele wy ższe od tego, na który m stałem. Niebo nad nim wy dało mi się ciemniejsze, ale o tej porze na wschodzie nie mogło by ć przecież jaśniej. Do zmierzchu zostały najwy żej dwie godziny. Zanim całkiem się ściemni, powinienem siedzieć już w ciepły m, bezpieczny m schronieniu gdzieś na przedmieściach St. Louis, od który ch dzieliło mnie około trzy dziestu mil. Ruszy łem dalej. Ostrożnie wy minąłem przewróconą ciężarówkę blokującą oba pasy i już bez większy ch przeszkód dostałem się na szczy t kolejnego wzniesienia. Ostatniego, jak się okazało, na ty m odcinku trasy. Serce zamarło mi, gdy spojrzałem w dół łagodnie opadającego zbocza. Z tej strony równie dobrze, jeśli nie lepiej, widziałem potężny kawał równiny i majaczące za nim w mroku miasteczko. Ale nie ty lko… Niebo pociemniało na wschodzie… Choć zmierzch nie miał z ty m wiele wspólnego. Granatowe, miejscami ołowiane chmury wisiały nad sporą częścią hory zontu. Pod nimi, w oddali, przesuwały się majestaty cznie trzy poskręcane słupy wirującego powietrza. Dwa
długie, wy smukłe, oddalone w tej chwili ode mnie o sześć, siedem mil i trzeci, prawdziwy koszmar meteorologa, najczy stszej wody piątka, a może nawet, sądząc po rozmiarach, legendarna szóstka. W czasie gdy im się przy glądałem, daleko po prawej zaczął się formować kolejny lej. Z chmury wy chy nęła nieforemna macka i w bły skawiczny m tempie zaczęła się zbliżać do ziemi. Po kilkunastu sekundach orała już zabudowania samotnej farmy zajmującej szczy t rozległego wzgórza. Spojrzałem raz jeszcze do ty łu. Burza zbliżała się naprawdę szy bko. Potoki deszczu przesłaniały już spory kawałek równiny. Ale ten deszcz także wy glądał mi nieco podejrzanie. Złapałem lornetkę i nastawiłem maksy malne zbliżenie. Już pierwszy rzut oka pozwolił mi dostrzec kolejne niebezpieczeństwo. Zogniskowałem ostrość na wraku rejsowego autobusu, który minąłem nie dalej niż dwadzieścia minut temu. Stał pod ostry m kątem do pasa ruchu, przechy lony mocno na prawy bok. W lewy wbił się ciągnik osiemnastokołowego zestawu. Oba pojazdy znajdowały się w miejscu, do którego burza właśnie docierała, dlatego wy raźnie widziałem, jak pod naporem spadający ch z nieba biały ch grudek pękają kolejne szy by, a blacha na dachu i burcie autobusu drży, jakby w nią uderzało ty siąc kijów. Grad. Grad wielkości kurzy ch jaj. Na otwartej przestrzeni nie mam z nim żadny ch szans. Momentalnie uszły ze mnie cała euforia i zachwy t nad potęgą natury. Rozejrzałem się nerwowo, czując, że serce podchodzi mi do gardła. Co najmniej dwie trąby powietrzne, w ty m jedna giganty czna, nieubłaganie kierowały się w stronę między stanowej, grożąc, że przetną ją już niedługo. Kolejna, ta wy sunięta najdalej w lewo, skręciła właśnie pod ostry m kątem i szła prosto na miejsce, w który m stałem. Czwarta, najświeższa i najbliższa, pustoszy ła pola po mojej prawej, puchnąc coraz bardziej. W ty m momencie można ją już by ło zaliczy ć do kategorii F3 i chy ba nie zamierzała na ty m poprzestać. Po lewej w promieniu dwu mil nie znalazłem niczego, co mogłoby dać mi schronienie. Ty lko bezkresne pola i z rzadka kępy drzew. Na domiar złego na samy m skraju frontu burzowego zauważy łem kolejne pulsujące wy brzuszenie. Jeśli i ono zmieni się w trąbę powietrzną, zostanę wzięty w pięć ogni. I to by najmniej nie zimny ch. Sprawdziłem teren po prawej. Daleko, niemal na hory zoncie, dostrzegłem niewielką farmę. Przez lornetkę sprawdziłem, gdzie znajduje się droga do zabudowań. By ła widoczna na kilku odcinkach, a zaczy nała się nie dalej niż pół mili przede mną. Nie zastanawiałem się dłużej. Liczy ła się każda sekunda. Nic nie mogło mnie opóźniać. Jedny m ruchem wy piąłem przy czepkę – by ła zabudowana i jeśli nie trafi w pas zniszczeń któregoś z tornad, nic jej się nie powinno stać. Znajdę ją później bez trudu.
Wcisnąłem gaz do dechy i pognałem ku zjazdowi z lokalnej drogi, na który mogłem się przedostać przez pas martwej zieleni. Na szczęście nie by ło tutaj żadny ch rowów ani siatek, który mi często oddziela się drogi między stanowe od lokalny ch. Nie zwalniałem, omijając kolejne wraki i modląc się, aby nie by ło za nimi kolejnej, niewidocznej dla mnie przeszkody. Wy padek z Nevady, gdzie trafiłem po zmroku na rozprutą kabinę chry slera leżącą tuż za wrakiem wielkiej ciężarówki, nauczy ł mnie ostrożności. Wtedy skończy ło się na rozcięciu ręki i utracie naprawdę porządnej skórzanej kurtki. Ale mogło by ć gorzej, znacznie gorzej. Ostre jak brzy twa fragmenty rozerwany ch słupków przemknęły o kilka cali od mojej twarzy i szy i. Teraz jednak nie miałem wy boru. Każda sekunda zwłoki przy bliżała mnie do ściany sy piącego się z nieba zabójczego lodu bądź spy chała w ssące wiry tornad. Zaciskałem zęby i ścinałem zakręty za kolejny mi blokujący mi przejazd wrakami. Jeszcze dwa, jeszcze jeden i już mogłem odbić w drogę prowadzącą na farmę. Tutaj nie musiałem się już tak martwić. Ry zy ko napotkania innego pojazdu by ło równe zeru, ale pojawił się za to inny problem. Nierówności. Nie mogłem gnać po tej szutrowej trasie ile Bozia dała – musiałem uważnie przy glądać się każdemu podejrzanemu miejscu. A ty ch by ło wiele. Zby t wiele. Szy bkie spojrzenia na boki uświadamiały mi rosnące niebezpieczeństwo. Wiedziałem, że jeśli nie natrafię na poważną przeszkodę, nawet przy ty m tempie jazdy powinienem dotrzeć do zabudowań przed nadejściem burzy, ale to tak naprawdę niczego nie rozwiązy wało. Dwie trąby powietrzne znów zmieniły kierunek i najwy raźniej zmierzały w tę samą stronę co ja. Jeśli dobiegnę do schronu – wiedziałem, że tam jest, w ty ch okolicach wszy scy je mieli – mogę liczy ć na przetrwanie słabszego tornada, ale przed ty m ogromny m z pewnością nic, co znajduje się na tej farmie, mnie nie ochroni! Teraz, gdy znalazłem się bliżej gargantuicznego wiru, dostrzegałem coraz więcej przerażający ch szczegółów. Czarne kropki odpadające wy soko nad ziemią od powietrznego stożka okazy wały się samochodami albo fragmentami domów. Widziałem je wy raźnie, widziałem, jak wirowały, znikały we wnętrzu leja albo z niego wy laty wały, wy strzeliwane jak z procy. Niektóre szy bowały długim łukiem ku ziemi i znikały z pola widzenia, inne zaś, wy rzucane nie tak mocno i nie tak daleko, niknęły na powrót w paszczy twistera, pochwy cone raz jeszcze przez jego morderczy pęd. Na moich oczach ciężarówka z przy czepą została w ułamku sekundy rozdarta na strzępy, a setki kolorowy ch kartonów stanowiący ch jej ładunek rozpry sły się wokół, by naty chmiast zniknąć w skłębionej powierzchni tornada. Obok z mgławicy trudny ch do rozpoznania odłamków wy chy nęła korona giganty cznego drzewa. Wir bły skawicznie odarł je z kory, a potem również
z gałęzi. Goły pień wy strzelił w górę i pomknął jak pocisk, znikając gdzieś w oddali. Docisnąłem gaz do dechy. Raz kozie śmierć, pomy ślałem i nagle, nie wiem czemu, znów przy pomniały mi się słowa, które nie tak dawno wy krzy czałem na drodze. Ty m razem łącznie z zapamiętaną sy tuacją z przeszłości. To by ł ulubiony film siostry Stapleton, puszczała nam go ze sto razy. Rzy galiśmy tą katastrofą, ale wszy stkie dziewczy ny płakały jak bobry za każdy m razem, gdy ogromny statek tonął. Nie pamiętałem już nazwiska aktora odtwarzającego główną rolę, ale przed oczami stanął mi obraz, gdy znika pod wodą z wy ciągniętą ręką i otwarty mi oczy ma. To właśnie on by ł chwilę wcześniej królem świata. A ja za moment mogłem podzielić jego los. Nie przy puszczałem wprawdzie, by m miał tu utonąć, ale rozerwanie na strzępy przez wiatr bądź ukamienowanie bry łami lodu wielkości pięści także nie należały do moich ulubiony ch rodzajów śmierci. Pochy liłem się nad kierownicą i jeszcze mocniej ścisnąłem manetkę gazu, choć wiedziałem, że nic to już nie da. Sue, pokonując kolejne muldy, szarpała się jak ży we stworzenie. Jeszcze jeden zakręt i wy padnę na prostą prowadzącą ku zabudowaniom. Na pewno zdążę przed burzą, ale czy uniknę tornada? Szczy t wzgórza zbliżał się szy bko, równie szy bko jednak opadała temperatura powietrza. Czułem też pory wiste, coraz mocniejsze podmuchy wiatru. Bliższa i na szczęście mniejsza trąba powietrzna sunęła wzdłuż drogi, oddalona zaledwie o kilkaset jardów. Nie mogłem uwierzy ć w moje szczęście. Kiedy koncentrowałem się na gigancie, jego mniejsza siostra ponownie zmieniła kierunek i zaczęła się oddalać w dół zbocza. Jestem jednak farciarzem! W momencie gdy o ty m pomy ślałem, wirujący w obłędny m tańcu lej pochy lił się na prawo, wy ginając niczy m czatująca kobra. Zaraz potem skręcił gwałtownie i dosłownie runął za mną, w stronę drogi. Nie widziałem go, ale nie chciałem odwracać głowy, aby nie stracić równowagi i panowania nad kierownicą tuż przed celem. Jeśli ma mnie dopaść, i tak nic na to nie poradzę, ale nie poddam się tak jak ten frajer z filmu. Nie wiem, dlaczego o nim pomy ślałem, dlaczego stanęła mi przed oczy ma tamta scena, a po niej setki inny ch przebły sków z ży cia zakończonego tak dawno, że właściwie nie powinienem już go pamiętać. Podmuch wiatru uderzy ł w moje plecy, o mało nie wy rzucając mnie z kanapy. Po chwili poczułem następny, jeszcze silniejszy. Z trudem utrzy małem wibrującą kierownicę. Bałem się odwrócić głowę, a w lusterkach widziałem ty lko wirującą czerń. Zrozumiałem, że tornado jest już blisko, stanowczo za blisko. Gdy nadeszło trzecie uderzenie, poczułem, że tracę oddech, jakby powietrze stało się nagle rzadsze. Pochy liłem się jeszcze bardziej. Przy lgnąłem cały m ciałem do rozgrzanej maszy ny. Do mojej Sue. Szczy t niewielkiego wzgórza, na który m stała farma, by ł tuż-tuż, na wy ciągnięcie ręki.
W każdej chwili spodziewałem się jednak kolejnego, ostatniego już podmuchu, który porwie mnie z maszy ny i ciśnie gdzieś w górę, gdzie zostanę skręcony i rozdarty na strzępy jak banan w mikserze. Zahamowałem na środku podwórza i szy bko obejrzałem się za siebie. Mniejsze tornado przecięło drogę i pomknęło, jakby przy ciągane magnesem, ku frontowi burzowemu. Większe, bardziej stabilne, sunęło nadal w kierunku wzgórza i farmy. Miałem nie więcej niż trzy dzieści sekund na znalezienie schronienia. W najlepszy m wy padku minutę. Rozejrzałem się po zabudowaniach. Szopa odpadała, podobnie stajnia i obora. Te przeszły już swoje, nie wiem, czy przed czy po ataku, ale wy glądały na takie, które nie przetrwają zwy kłej nawałnicy. Pozostawał dom, jedy ny budy nek na podmurówce. Starałem się przy pomnieć sobie, gdzie ludzie zazwy czaj umieszczali wejścia do schronów. Każda farma w tej okolicy miała schron, nawet w naszy m sierocińcu zrobiono jego namiastkę. Tutaj też musiało by ć ogólnie dostępne wejście do tego przy by tku. Nie wiedziałem jednak, jak ono może wy glądać. Spojrzałem jeszcze raz na wirujący z ogromną prędkością słup skłębionego powietrza. Front dotarł już do podnóża wzgórza, za to nigdzie nie widziałem drugiej trąby powietrznej. Jakby się rozpły nęła. Dwadzieścia sekund, nie więcej. Ty le mi jeszcze zostało. – My śl, Adamie, my śl – popędzałem się, ale nadal nie miałem żadnego pomy słu. W podmurówce nie by ło okna ani drzwi. Nie widziałem też charaktery sty cznego garbu, jaki powinien zostać usy pany nad zewnętrzny m schronem. Nie miałem czasu na dalsze poszukiwania. Ruszy łem w stronę ganku i wjechałem na niego w pełny m pędzie, rozwalając drewniane drzwi, jakby by ły makietą ze sty ropianu. Zatrzy małem się dopiero pośrodku ciemnego i pachnącego stęchlizną pokoju. Zeskoczy łem z siodełka i rzuciłem się do drzwi pod schodami. Prowadziły do piwnicy, ale niestety nie by ło w niej przejścia do schronu. Omiotłem latarką niewielkie pomieszczenie pełne rupieci i narzędzi. Nigdzie nawet śladu drzwi, a drewniana powała, coraz bardziej trzeszcząca i drgająca, nie pozostawiała wątpliwości co do tego, co się dzieje na zewnątrz. Sekundy dzieliły mnie od wtargnięcia tornada na teren farmy. Nie miałem się gdzie schronić, dlatego wy szedłem przez rozbite drzwi na ganek. Chciałem spojrzeć śmierci w twarz, splunąć w nią. By ło mi już obojętne, że zginę. Świat, który znałem, i tak już nie istniał. Trochę by ło mi ty lko żal, że nie zostanie po mnie żaden ślad. Że rozpły nę się w nicości jak miliardy inny ch istot, do który ch śmierci sam też przy łoży łem rękę. Pierwsza poddała się stodoła. By ła oddalona o ponad trzy sta stóp od główny ch zabudowań. Widziałem, jak w górę wzlatuje jej dach, jak rozpada się na poszczególne deski, jak płaty papy zamieniają się w wirujące wstęgi. Zaraz po ty m tornado porwało wieżę ciśnień. Ogromny zbiornik na wodę wy startował jak rakieta i zniknął w skłębiony m tumanie. Zrobiło się ciemno.
Dom drżał nieustannie. Szy by trzaskały jedna po drugiej, sły szałem, jak za moimi plecami jakieś przedmioty spadają na podłogę. Podniosłem wzrok ku niebu. Rozszerzający się wy soko lej już niemal połączy ł się z frontem burzowy m. Znów – jak w przy padku mniejszego tornada – widziałem, że oba ży wioły się przy ciągają. To by ł fascy nujący widok, na pewno niewielu ludzi miało okazję by ć świadkami czegoś podobnego. Wir rozry wał czarne chmury, wciągał je pasmami i mieszał ze swoim wnętrzem. Ale na ich miejsce pojawiały się następne i następne, coraz grubsze i ciemniejsze. Bły skawice przeszy wały niebo jak salwy z dział. Niemal nieprzerwanie. Z drugiej strony pociski porwany ch z drogi samochodów mknęły wśród inny ch odłamków, aby uderzy ć bezgłośnie w skłębiony front atmosfery czny albo zniknąć w ścianie gradu smagającego niższe partie wiru. Początkowo tego nie zauważy łem, zafascy nowany niesamowitością widowiska, ale tornado zatrzy mało się, a nawet zaczęło się cofać, choć właściwsze by łoby stwierdzenie, że przesuwało się w bok, ku burzy, jakby wy brało ją sobie na godniejszego przeciwnika. W ty m momencie zrozumiałem, że otrzy małem ostatnią szansę. Cofnąłem się do domu i szy bko sprawdziłem pokoje na dole. Zebrałem wszy stko, co ty lko się dało unieść, i rzuciłem na Sue. Kanapa, fotele, zawartość szafy, wszy stko to utworzy ło po chwili wielką górę. Ledwie skończy łem, zrobiło się całkiem ciemno, a narastający łoskot oznajmił mi, kto wy szedł zwy cięsko ze starcia ty tanów. Dom drżał uderzany ty siącami pocisków, gdy zbiegałem do piwnicy. Przy odrobinie szczęścia powinien wy trzy mać to bombardowanie. Na pewno miał większe szanse niż w starciu z tornadem.
Powietrze po burzy jest naprawdę rześkie. Teraz mogłem to w pełni docenić. Ozon nadawał mu ten charaktery sty czny, niespoty kany w inny ch okolicznościach posmak. Odetchnąłem pełną piersią i schy liłem się po kawałek lodu leżący w zagłębieniu ziemi. Wy glądał jak zamarznięty kwiat, miał wiele nakładający ch się na siebie płatków i puste jądro. By ł też zimny jak szlag, niemal parzy ł, ale obracając go w palcach, cieszy łem się, że cokolwiek czuję. Cieszy łem się, że ży ję. Naprawdę niewiele brakowało, by kilka takich grudek zakończy ło moją podróż tutaj, na ty m zapomniany m przez Boga odludziu. Dom, zgodnie z moimi przy puszczeniami, wy trzy mał napór burzy. Aczkolwiek z trudem. To, czego nie zniszczy ł grad, zostało zmiecione z powierzchni ziemi przez huraganowe podmuchy wiatru. Zmasakrowany lodem dach poleciał daleko w pole, ściany podzieliły jego los wkrótce potem. Nawet z tego miejsca, w który m stałem, widziałem wnętrza zdemolowany ch pokoi na piętrze. Parter na szczęście ocalał, a to oznaczało, że i Sue nie została poważniej uszkodzona. Wprawdzie część rzeczy, jakimi ją przy kry łem, porwała wichura, ale nie by ła to już giganty czna
trąba powietrzna. Ta uległa w walce ty tanów, cofnęła się pod naporem olbrzy miej masy lodu i chmur. Na szczęście, bo jeszcze kilkadziesiąt jardów jej niepowstrzy manego marszu i nie mógłby m się już nigdy rozkoszować słodkim smakiem bourbona. Najlepszy m tego dowodem by ła wielka, osiemnastokołowa cy sterna wbita w ziemię na środku podwórza i wy kręcona niczy m zuży ta tubka pasty do zębów. Ciągnik z tego zestawu leżał kilkaset stóp dalej w dole zbocza. Wy glądał, jakby go wy jęto ze zgniatarki. W zasięgu wzroku miałem jeszcze kilka wraków i całą masę najróżniejszy ch przedmiotów porwany ch przez tornado i porzucony ch w momencie starcia z burzą. Z najciekawszy ch mógłby m wy mienić pozbawiony kabiny i jednego skrzy dła my śliwiec oraz żeliwną latarnię uliczną, zaby tkową chy ba, która wbiła się w przełamaną na pół lokomoty wę. Siła tego tornada musiała by ć ogromna, skoro potężne, ważące wiele ton maszy ny przeleciały z nim tak wielką odległość. Najbliższe tory, co sprawdziłem na mapniku, znajdowały się kilkanaście mil na południowy wschód, ale analizując kierunek, z którego nadeszła trąba powietrzna, doszedłem do wniosku, że musiała porwać srebrnego amtraka z innej linii, tej prowadzącej do St. Louis, a to znaczy ło, że lokomoty wa leciała niemal trzy dzieści mil, zanim roztrzaskała się na ugorze za stodołą pana Lambereta. Jej fragmenty zaściełały całe podwórze. Jedno z kół przebiło ścianę domu i zdemolowało kuchnię, niemal dokładnie nad moją głową. Ściślej mówiąc, jedno piętro nad moją głową, gdy ż w momencie uderzenia siedziałem z butelką w dłoni na workach w piwnicy, pod rzeczoną kuchnią. Ale nawet stamtąd, z pozornie bezpiecznego miejsca, katastrofa wy dawała mi się przerażająca jak szlag. Rozpaliłem ognisko z połamany ch desek tuż przy werandzie, a potem siadłem przy nim na obity m pluszem fotelu, czekając na zmierzch i grzejąc stopy. By ło już zby t późno i za zimno na dalszą jazdę, a na dodatek burza przemieściła się tam, dokąd zamierzałem jechać. Wolałem więc przeczekać ten wieczór i dopiero rano ruszy ć dalej, gdy lodowe pociski stopnieją, a ciemności nie będą kry ć wielu niespodzianek, który ch po takim spektaklu mogłem się spodziewać na drogach. Sue stała nadal w salonie, zrzuciłem z niej jedy nie cięższe meble, żeby nie dociążać za bardzo osi, i czekałem, aż wiatr jeszcze trochę przy cichnie, aby rozstawić wiatraki i naładować akumulatory. Przy takiej pogodzie nie musiałem się bawić bateriami słoneczny mi. Po godzinie, gdy na kominku już się porządnie rozpaliło, cofnąłem fotel i postawiłem go za drzwiami do holu, przy ułomku wciąż stojącej ściany. Tutaj by ło trochę spokojniej, nadal widziałem wesoło trzaskający ogień, ale zimny wiatr nie owiewał mi pleców. Nie wiedziałem nawet, kiedy zasnąłem. Obudził mnie lodowaty podmuch wiatru i zacinający aż do pokoju deszcz. Pusta butelka po obanie potoczy ła się z chrzęstem po werandzie. Ogień już zgasł, ale kilka bły skawic rozjaśniło niebo na ty le, by m dojrzał nową burzę posuwającą się śladem pierwszej. Zakląłem i zerwałem się z fotela, aby zebrać wiatraki, zaraz jednak
przy pomniałem sobie, że nie zdąży łem ich rozstawić. Ty m lepiej – stracę rano dwie, najwy żej trzy godziny – a do St. Louis nie by ło daleko, nawet bez doładowania powinienem dojechać. Przeniosłem się do piwnicy i tam, opatulony pierzy nami, doczekałem jakoś ranka, wsłuchując się w wy cie wiatru i deszcz bębniący o resztki podłogi parteru.
St. Louis leżało w bardzo ciekawy m miejscu – opodal jego centrum łączy ły swoje nurty dwie największe rzeki konty nentu. To właśnie tam Missouri zasilała królową rzek. I to właśnie tam utknąłem na dobre. Jadąc siedemdziesiątką, dotarłem w pobliże przeprawy przez Missouri w dzielnicy St. Charles. „Dotarłem w pobliże przeprawy ” – należy to tak określić, gdy ż mostu łączącego brzegi rzeki już nie by ło. Stały wprawdzie przy czółki, ale wszy stkie przęsła na odcinku ponad trzech czwarty ch mili leżały od dawna na dnie spienionej rzeki. Poziom wody w Missouri by ł znacznie podniesiony, co zauważy łem już wcześniej, na przeprawie między Boonville a Columbią. Tam jednak pokonanie rzeki nie nastręczało żadny ch trudności, choć rozlewiska na brzegach świadczy ły, iż szy kuje się bądź właśnie mija stan powodziowy. W Kansas City, zaledwie kilka dni wcześniej, nie widziałem niczego alarmującego, doszedłem więc do wniosku, że woda dopiero zaczy nała się podnosić. Ostatnie burze – po feralny m spotkaniu z tornadem musiałem przeczekać jeszcze trzy wielkie ulewy, o ile grad wielkości kurzy ch jaj można uznać za ulewę – potwierdzały moje obawy. Gdy bumelowałem na przedmieściach St. Louis, licząc na poprawę pogody, powódź stała się niezaprzeczalny m faktem. Stanąłem przed kolejny m wy borem. Czy czekać, aż woda opadnie, co musiało w końcu nastąpić, czy szukać objazdu. Miałem czas, cały czas świata, ale z drugiej strony zbliżała się zima. Pierwsze śniegi przy szły zaraz po gradobiciach i wcale nie tęskniłem do następny ch. Jazda na motorze w takich warunkach mogła bardzo szy bko skończy ć się odmrożeniami. Po ty m, co przeży łem w górach, wolałem nie ry zy kować zimowania w centralny ch stanach. Kolejne miesiące samotności wy dawały mi się perspekty wą nie do zniesienia. Nie chciałem poznawać kolegów i koleżanek Steve’a. Pierwotnie zamierzałem przejechać konty nent w dwa ty godnie – jeszcze w Vegas wy dawało mi się to bardzo realne. Przed wojną tę samą trasę można by ło pokonać w parę dni. Zakładając spokojne tempo jazdy i noclegi, tury ści i zawodowi kierowcy potrzebowali na taką podróż zaledwie ty godnia. A jednak moje plany spełzły na niczy m. Dwa miesiące zajęło mi pokonanie Gór Skalisty ch. Część opóźnień, trzeba to uczciwie przy znać, zawdzięczałem sobie. Ostatecznie
liczy ło się ty lko to, że nadal by łem dopiero w połowie drogi. W połowie! Sprawdziłem mapę. Najbliższą przeprawę miałem za Weldon, całkiem blisko, ale i tam most położony by ł na nizinie, istniało więc duże prawdopodobieństwo, że znalazł się już pod wodą. Niemniej ty lko tam mogłem pokonać Missouri bez cofania się o dziesiątki mil przez równiny, na który ch szalały gradobicia i tornada. Postanowiłem spróbować. Nie stracę wiele czasu, a według mapy następny most znajdował się dopiero w Jefferson City, niemal na wy sokości Columbii. Przepraw promowy ch przy tak wy sokiej wodzie nie brałem pod uwagę. Może w bardziej sprzy jający ch warunkach zdecy dowałby m się na takie rozwiązanie, ale bez fachowej pomocy, w pojedy nkę nie miałem szans na obsługę najmniejszego nawet promu. Wiedziałem, że przy ręczny m sterowaniu – bez paliwa i smarów żaden silnik nie jest w stanie poruszy ć stalowy ch gigantów – i przy rwący m nurcie prędzej znalazłby m się w Zatoce Meksy kańskiej niż na drugim brzegu. Zawróciłem i bez większy ch przy gód przedostałem się do niewielkiej osady położonej obok linii kolejowej prowadzącej na północ, do Illinois. Nieco dalej droga stanowa przebijała się na południowy brzeg rzeki, szerokiej w ty m miejscu na nieco więcej niż pół mili. Oczy wiście dane zaczerpnięte z mapnika doty czy ły jej normalnego stanu. Teraz natknąłem się na wodę już dwie mile od miejsca, w który m powinien znajdować się most. Na szczęście droga biegła w ty m miejscu po umocniony m nasy pie – widocznie już wcześniej zabezpieczono ją przed podobny mi zjawiskami. Ty m lepiej dla mnie, pomy ślałem, posuwając się ostrożnie pomiędzy wielkimi rozlewiskami. Brakowało zaledwie kilkunastu cali, aby powódź przy kry ła szosę. Na szczęście tak daleko od głównego nurtu woda by ła w miarę spokojna i nie podmy ła wału, po który m jechałem. Niewielkie uby tki w betonowy ch poboczach, na jakie natrafiałem, uświadamiały mi jednak, że moje bezpieczeństwo może by ć pozorne. Mimo to brnąłem naprzód, starając się nie my śleć o giganty czny ch masach wody spły wającej z północy. Kilkaset stóp od wjazdu na most nawierzchnia szosy znikała pod wodą. Początkowo by ły to niewielkie ty lko strużki rozlewające się po asfalcie i kałuże zalegające na nieco niżej położony ch odcinkach, ale później prułem już nieustannie lustro coraz szy bciej pły nącej wody. Sto stóp od brzegu jedy nie słupki z poboczy wskazy wały, gdzie powinna by ć twarda nawierzchnia, bo przez kilkucalową warstwę skłębionego mułu nie mogłem już dostrzec asfaltu. Zwątpiłem. Naprawdę zwątpiłem. Na widok spienionego kory ta z trudem zwalczy łem my śl, aby się zatrzy mać, a nawet zawrócić. Insty nkt podpowiadał mi, że najmniejsze nawet opóźnienie może się źle skończy ć. O ile miałem jeszcze szanse na pokonanie mostu, to przy tak szy bko podnoszącej się wodzie każda
stracona minuta zmniejszała je o ułamek procentu. Jechałem więc dalej, modląc się, aby nie zalać silnika, nie zamoczy ć przewodów i nie spowodować spięcia. Wprawdzie w instrukcji, którą dopadłem w warsztatach „Planet Harley ”, napisano, że silnik jest szczelnie zabudowany, a wszy stkie układy odporne na wilgoć, ale ja nie wierzy łem już żadny m instrukcjom. Zwłaszcza że dokonałem w tej konstrukcji kilku mody fikacji. Lejąc na zalecenia producenta. Most stał jeszcze, jednakże po mojej stronie z wody wy stawały ty lko szczy ty poręczy i, nieco dalej, elementy kry jącej go kratownicy. Woda przedarła się już przez barierki i zamiast jezdni na przestrzeni sześciuset, może siedmiuset stóp widziałem ty lko spienioną kipiel. Przeciwległy brzeg by ł nieco wy ższy, więc mniej więcej od połowy mostu nawierzchnia wy stawała wciąż ponad lustro wody. To by ło pocieszające, nie powiem, ale najbliższe osiemset stóp bardziej przy pominało wnętrze kotła z gotującą się zupą niż klasy czną przeprawę. Napór wody by ł wielki, co widziałem na własne oczy, a nawet sły szałem. Jęki naciąganego do granic możliwości metalu doby wały się co chwila zarówno znad, jak i spod powierzchni wody, napawając mnie dzikim lękiem. Widziałem, jak środkowe przęsło przechy la się powoli, drżąc nieustannie, a potem wraca do pionu, by po chwili znów się odchy lić. Niewiele wprawdzie, ale za każdy m razem nieco mocniej. Musiałem podjąć decy zję, i to szy bko. Jeśli woda wciąż się podnosiła, a na to miałem widome dowody – wy starczy ło spojrzeć pod nogi – każda sekunda stracona na deliberacje przy bliżała mnie do katastrofy. Wiedziałem, że nie zdążę dotrzeć do innej przeprawy, może nawet nie uda mi się już wrócić na wy żej położone tereny z dala od rzeki. To by ła jedy na droga na drugi, bezpieczniejszy brzeg. Spojrzałem na wskaźnik poziomu energii. Wskazówka zatrzy mała się nieco poniżej ćwierci stanu. Niewiele, zważy wszy na to, że to ostatnia, rezerwowa ćwiartka, ale powinno wy starczy ć na tak krótki odcinek. Poprawiłem kask, potem okulary i usiadłem wy godniej. Odczekałem sekundę i przekręciłem manetkę gazu. Sue ruszy ła, zrazu wolno, mieląc wodę, ale w miarę jak przy śpieszała, bry zgi spod przedniego koła rozchodziły się szerzej. Już po chwili cały by łem mokry i ubłocony, lecz parłem naprzód, wciąż dodając gazu. Czterdzieści mil na godzinę, czterdzieści pięć. Wpadłem na przy czółek. Tutaj nurt rzeki stał się bardziej odczuwalny, ale woda miała na razie głębokość trzech, czterech cali. Czułem, że mnie lekko znosi, kontrowałem więc, skręcając kierownicę i dodając gazu. Sto jardów dalej opór wody zaczął brać górę nad mocą elektry cznego silnika. Z każdy m obrotem coraz głębiej zanurzonego koła zbliżałem się do lewej krawędzi drogi, nie pomagał już nawet mocniejszy skręt kierownicy. Lawirując, dodatkowo wy tracałem prędkość. Do spienionej granicy nurtu i suchego asfaltu brakowało jeszcze pięćdziesięciu jardów.
Ty lko pięćdziesięciu… Wreszcie dostałem się do miejsca, w który m asfalt powoli zaczy nał się podnosić. Wody tutaj by ło mniej, ale nie zrobiło się dzięki temu łatwiej. Im dalej wjeżdżałem w nurt kory ta rzeki, ty m prąd by ł silniejszy. Pochy liłem się, jakby mniejszy opór powietrza mógł cokolwiek zmienić. Sue jednak dry fowała nieuchronnie ku stalowy m kratownicom. Co gorsza, zwalniała. Nie wiem skąd, ale wiedziałem, że przy ty m tempie jazdy do zbawienia zabraknie mi co najmniej dwudziestu, trzy dziestu stóp. Miałem jeszcze szansę na ratunek. Gdy by m porzucił Sue i wczepił się w barierkę, mógłby m się na nią wspiąć albo posuwać wzdłuż niej, brodząc w wodzie. Od krawędzi suchego asfaltu dzieliło mnie zaledwie pięćdziesiąt stóp. Dałby m radę. Wiedziałem o ty m. Ale ratunek okupiłby m utratą jedy nego środka transportu. Ty siąc mil z okładem, dzielący mnie od upragnionego celu, musiałby m pokonać pieszo. Uratowałby m ty łek tu i teraz, ale straciłby m nadzieję na przetrwanie w dłuższej perspekty wie. Skórka za wy prawkę… Nie po ty m, co dla mnie zrobiła. Nie pozwolę drugi raz jej zabić! Walczy łem więc nadal. Zredukowałem bieg i znów dodałem gazu. Odbiłem pod prąd, ale nurt nie pozwolił na skręcenie koła. Zarzuciło mną. Starałem się zapanować nad maszy ną. Bezskutecznie. Po kilku sekundach uderzy łem oponą w krawężnik. Ty lne koła zabuksowały w zebrany m przy nim mule. Motor zwalniał wy raźnie. – Tak daleko pozwoliłeś mi dotrzeć! – wy darłem się, napierając bezskutecznie na gaz. – Tak daleko! Przetrwałem te wszy stkie lawiny błota, śnieg i tornada ty lko po to, żeby stracić wszy stko na ty m pierdolony m moście?! Właśnie podnosiłem głowę, żeby posłać niebu ostatnie nienawistne spojrzenie, gdy nagle go zobaczy łem. Wielki pień niesiony z prądem. Nawet nie jeden – kilka potężny ch drzew, które kiedy ś musiały porastać brzeg gdzieś w górze rzeki: ogromny ch, wy schnięty ch, pozbawiony ch listowia i gałęzi, pędziło w kierunku mostu, kłębiąc się w spienionej wodzie jak stado upiorny ch waleni. By ły jeszcze daleko, wciąż miałem szansę na ocalenie. Łakomie spoglądałem na wy stającą z wody barierkę. Puściłem gaz, godząc się z utratą Sue, gdy nagle z toni, o wiele bliżej, wy chy nął największy pień, jaki w ży ciu widziałem. Pchany siłą wody wzniósł się w górę jak ramię uniesione do zadania ostatecznego ciosu, górując nad jakże wątłą w porównaniu z jego rozmiarami kratownicą mostu. Zamarłem.
To już koniec. – Przebacz mi, Panie – jęknąłem, patrząc, jak okręca się wokół własnej osi, a potem przechy la wolno na bok i pada w wodę tuż za barierkami. Uderzy ł sekundę później, ale na płask, przy tulając się do przęsła na długości ponad osiemdziesięciu jardów. Most zadrżał jak konające zwierzę. Odcinek, na który m stałem, przesunął się w lewo co najmniej o kilka stóp, wy rzucając mnie z siedzenia. Uratowało mnie chy ba ty lko to, że Sue wciąż stała zaparta o wy soki krawężnik przy mocowaniu kratownicy. Walnąłem ramieniem o stalowy dźwigar, gwiazdy zawirowały mi przed oczami, ale gdy sekundę później opadłem, znalazłem się na ubłoconej kanapie. Skutek zderzenia by ł ty leż niszczący, co zbawienny. Pień wbity w przęsło mostu na moment odciął mnie od napierającej wody. Na kilka sekund zaledwie, ale to wy starczy ło. Zanim kolejna fala przedarła się górą, zobaczy łem asfalt pod kołami. Spękany, pory ty bruzdami i spiętrzeniami, ale jak najbardziej namacalny. Choć by łem jeszcze w szoku, zadziałałem automaty cznie. Raczej poczułem, niż zobaczy łem, że Sue wy ry wa do przodu. W huku pękający ch dźwigarów, w chrzęście rozry wanego asfaltu parłem niepowstrzy manie naprzód, ku coraz wy raźniejszej szczelinie dzielącej bezpieczną część mostu od tej, która miała lada moment podzielić los Titanica. Jeszcze sekunda. Jeszcze pół sekundy … Widziałem, że po kolejny m uderzeniu, które cisnęło mną jak zabawką, środkowe przęsło przesunęło się dalej w bok. Widziałem, jak krawędzie asfaltu w miejscu pęknięcia konstrukcji trą o siebie, strzelając w niebo czarny mi strugami, ale już by łem przy nich, już je mijałem, choć miejsca by ło tak mało, a gdy opony zy skały większą przy czepność na suchszej nawierzchni, nie puściłem manetki gazu i nie zwolniłem, dopóki nie dotarłem do południowego brzegu. Dopiero tam zatrzy małem Sue na szczy cie wału, a w zasadzie to ona się zatrzy mała, z braku energii. Taka chwila – zaledwie minuty walki – wy starczy ła, aby wy czerpać do cna wszy stkie akumulatory. Stoczy łem się na pobocze i spojrzałem przez ramię na spienioną rzekę, która właśnie poły kała oderwane przęsło. Dopiero gdy zniknęło pod wodą, w otoczeniu złowieszczy ch blady ch drzew, wy rzucając w górę gejzery wy tłaczanego powietrza, zacząłem wy raźniej rejestrować rzeczy wistość. Lewy bark palił mnie ży wy m ogniem. Poczułem też kłujący ból w dłoni, którą nadal kurczowo zaciskałem na manetce gazu. Chciałem ją puścić, ale zdrętwiały ch palców jeszcze przez dłuższą chwilę nie udało mi się wy prostować.
O ty m, że popełniłem wielki błąd, przekonałem się niespełna godzinę później, gdy spojrzałem na
sięgające po hory zont rozlewisko Missisipi. Znalazłem się w kleszczach obu rzek. W zaślepieniu pokonałem Missouri, nie uwzględniając faktu, że droga, którą wy brałem, zmusi mnie do wędrówki w dół królowej rzek, gdzie stan wody i rozlewiska na pewno będą o wiele większe. Mapnik potwierdził moje obawy. Nieco powy żej miejsca, w który m stałem, oby dwie rzeki łączy ły się, aby wspólny mi siłami pokonać drogę do oceanu, jednocześnie odgradzając mnie od Wschodniego Wy brzeża. Jedy ne na ty m odcinku przeprawy, znajdujące się na drogach stanowy ch, już nie istniały. Oba mosty zostały zmiecione przez wy soką wodę, podobnie jak sąsiadujące z nimi kolejowe giganty z betonu i stali. Drogę powrotu też miałem odciętą. Cofanie się na równiny południowego Kansas, ku jednemu z najbardziej rozchwiany ch pogodowo regionów konty nentu, nie wchodziło w grę. Wolałem już wziąć na przeczekanie. By ło nie by ło, tak duże miasto musiało mi zapewnić godne warunki ży cia. Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak rozgościć się na ty ch terenach, pomy ślałem. Nie znałem jednak St. Louis, nigdy tutaj nie by łem i nie wiedziałem o ty m mieście nic, czego nie napisano w przewodnikach. A w nich niewiele znalazłem – ty lko krótki ry s history czny, parę zdań o lokalny ch zaby tkach i adresy najciekawszy ch hoteli. Połowa każdej broszury koncentrowała się za to na sły nny m Łuku Wjazdowy m, jak się okazuje, największej atrakcji tego miasta. W przenośni i dosłownie. Mierząca prawie sześćset stóp wy sokości konstrukcja z bły szczącej stali tkwiła przy brzegu Missisipi jako hołd dla ty sięcy pionierów, którzy podbijali te ziemie, nadchodząc ze wschodu. Ja miałem szczerą chęć powędrować pod nim w przeciwny m kierunku, ale teraz, kiedy stał na samy m środku zalanego nadbrzeżnego terenu, mogłem co najwy żej podziwiać jego szczy t lśniący w promieniach zachodzącego słońca. Nie wczy ty wałem się uważnie w resztę opisów. Moim celem by ło znalezienie porządnego lokum na czas powodzi, która z tego, co widziałem, mogła jeszcze długo potrwać. Zanim dotarłem w pobliże centrum, zapadł zmierzch. Zainteresowałem się więc lokalizacją hoteli. Najbliższy znajdował się kilka mil za Webster Groves, w samy m sercu Compton Hill, według mapnika najwy żej położonego miejsca w tej okolicy. Budy nek też nie należał do najniższy ch, widziałem go już z daleka. Zwrócił moją uwagę na długo przed ty m, zanim dowiedziałem się, że to właśnie w nim mieści się sześciogwiazdkowy hotel „The Tower”. Dwudziestopięciopiętrowa wieża ze stali i szkła prezentowała się prześlicznie w promieniach zachodzącego słońca i godna by ła swojej bezpretensjonalnej nazwy. Futury sty czne kształty nie pasowały wprawdzie do konserwaty wnej okolicy, gdzie w morzu niskiej, rdzawej zabudowy z rzadka ty lko widać by ło nieco wy ższe budowle, ale i nie szpeciły jej. Do majaczącego na hory zoncie centrum miałem równo trzy mile. Tam też mogłem znaleźć kilka ciekawy ch ofert noclegu, lecz by łem już zby t zmęczony niedawną walką z ży wiołem
i pragnąłem jedy nie gorącej kąpieli i miękkiego łóżka. I, oczy wiście, butelki czegoś mocniejszego. Albo dwu butelek. Minąłem wielki park, potem klimaty czne ogrody botaniczne znajdujące się na zapleczu luksusowego hotelu i wspiąłem się krętą alejką na szczy t pagórka, na który m umiejscowiono najwy ższy budy nek tej dzielnicy. W przewodniku napisano, że z tarasu widokowego widać panoramę całego miasta. Przy dobrej pogodzie na hory zoncie można nawet dostrzec miejsce, w który m obie rzeki łączą swój bieg. Szczerze mówiąc, miałem gdzieś podziwianie widoków, chciałem za to sprawdzić, czy ta powódź może mi jeszcze zagrozić. Zastanawiałem się przez moment, czy zostawić Sue na podjeździe, czy zabrać ją ze sobą. Po chwili namy słu zdecy dowałem, że nie ma sensu, żeby rdzewiała na deszczu, który właśnie znów zaczął siąpić. Ładowane krótko akumulatory ponownie by ły na rezerwie, ale bez większego trudu pokonałem szeroki podjazd prowadzący do giganty czny ch przeszklony ch drzwi. Mossberg sprawił, że nie musiałem się przy nich zatrzy my wać. Grube na cal szkło nie by ło kuloodporne i ustąpiło przed gradem ołowiu z wdzięczny m brzękiem. Zanim skręciłem w stronę holu, miliony mieniący ch się wszy stkimi kolorami tęczy kry ształków zaścieliły marmur. Wjechałem do budy nku i zatrzy małem Sue na samy m środku okrągłego atrium. Wy łączy łem silnik i stanąłem na bły szczącej posadzce. Jak na mój gust by ła zby t lśniąca. W żadny m z budy nków, które do tej pory odwiedziłem, nie spotkałem tak czy stego miejsca. Trzy lata bez sprzątania i konserwacji powinny zrobić swoje, pomy ślałem, ściągając kask z głowy. Kilka sekund później czy stość holu przestała by ć dla mnie tajemnicą. Foy er hotelu by ło otwarte na trzy z czterech stron świata. Wejście, które wy brałem, by ło jedy ny m zamknięty m, pozostałe szklane ściany by ły z jakiegoś powodu rozsunięte i wiatr mógł swobodnie hulać po ogromny m chromowo-niklowy m gmaszy sku. A tam gdzie wiatr, tam i przeciągi. Przeskoczy łem przez ladę i wy lądowałem w kantorku recepcji. Tuż przy głowie jakiegoś nieszczęśnika w bordowy m uniformie. Spoglądał na mnie z wy rzutem zasuszony mi oczodołami, jakby m mu w czy mś przeszkodził. Na plakietce widniało wy grawerowane imię: Steve. – Nie ty m razem, kolego – mruknąłem, odsuwając go nogą, i zająłem się przeglądaniem rejestru gości. Na moje szczęście nawet w tak nowoczesny m przy by tku wy korzy sty wano wciąż trady cy jne arkusze z rezerwacjami. Gdy by obsługa opierała się wy łącznie na sy stemie komputerowy m, miałby m spory problem. A tak wy starczy ło sprawdzić pole „cena” i wszy stko by ło jasne. Najlepsze, a co za ty m idzie, najdroższe apartamenty mieściły się na trzecim i dwudziesty m piąty m piętrze. Część z nich by ła wolna, zwłaszcza te na dole. Nic dziwnego – pięć ty sięcy
pięćset papierków za noc na takim zadupiu. Kogo na to stać? Oprócz króla świata. Splunąłem i rozejrzałem się bojaźliwie. Nie powinienem wy powiadać ty ch słów. Nawet w my ślach. Zapamiętałem numer najdroższego z luksusowy ch pokoi i raz jeszcze pokonałem ladę. Przejrzałem szy bko zapasy i zapakowałem do torby rzeczy niezbędne do noclegu. Zajęło mi to zaledwie kilka minut. Zanim otworzy łem drzwi prowadzące na schody, przy jrzałem się części restauracy jnej. Sala konsumpcy jna i połączony z nią bar znajdowały się w wielkiej oranżerii wy chodzącej na leżący po drugiej stronie ulicy park. Od jej wnętrza dzieliła mnie przeszklona ściana, ale to nie stanowiło żadnego problemu dla dżentelmena włamy wacza. Raz jeszcze shotgun wy konał za mnie całą robotę. Przeszukałem szy bko zaplecze i leżące na niższy m poziomie magazy ny. W jedny m znalazłem kilkadziesiąt plastikowy ch pojemników z wodą źródlaną. W sam raz do kąpieli. Zważy łem dziesięciogalonowe butle w rękach. Czy warto będzie się męczy ć targaniem tego wszy stkiego na samą górę? Nie miałem zamiaru biegać kilkanaście razy tam i z powrotem, aby sprawić sobie kąpiel. Wróciłem do recepcji i raz jeszcze sprawdziłem rozkład apartamentów. Numer szesnaście wy glądał na planie bardzo zachęcająco. Sy pialnia, salon, spora łazienka. Okna od zachodu. Biorę. Spojrzałem w górę. Hotelowy hol miał ażurowe zadaszenie powy żej piątego piętra, a do pokoi na niższy ch kondy gnacjach wchodziło się z wąskich galerii biegnący ch wokół atrium. To nasunęło mi ciekawą my śl. Po cholerę mam targać wszy stko po schodach, skoro prosty bloczek powinien załatwić sprawę. Linę miałem, alpinisty czną, prawie nieuży waną. Bloczek też. Zgromadziłem te rupiecie na wszelki wy padek jeszcze w Denver, mając świeżo w pamięci przeprawę przez góry. Pozostawało ty lko zbić odpowiednią ramę. Wszedłem na trzecie piętro, zlokalizowałem drzwi mojego apartamentu i najbliższy hy drant. Zacząłem od otwarcia sąsiedniego pokoju. Zamek poddał się po pierwszy m uderzeniu strażackim toporkiem. Niestety St. Louis to nie Vegas, nikt tu nie robił miły ch prezentów i nie zostawiał otwarty ch drzwi. Musiałem więc poradzić sobie na swój sposób. Bez najmniejszego żalu rozwaliłem drzwi w drobne drzazgi. Potem zająłem się łóżkiem. By ło solidne, ciężkie. Z litego drewna. Nie potrzebowałem całej konstrukcji, wy starczy ł mi jeden z boków, długi na siedem stóp i gruby jak udo. Przy biłem do niego bloczek, zaparłem go na galerii i przy wiązałem mocno do poręczy. Sprawdziłem – ciężki bal nawet nie drgnął, gdy go szarpnąłem. Odmierzy łem odpowiedni odcinek liny, założy łem na jej koniec hak i przeciągnąłem przez kółka bloczka. Wy ciąg by ł gotowy. Dodatkowy plus takiego rozwiązania polegał na ty m, że rąbiąc drzwi i łóżko,
zdoby łem pokaźną ilość drewna do spalenia. Nie miałem najmniejszego zamiaru kąpać się w zimnej wodzie. Gdy wszy stko by ło przy gotowane, zszedłem na dół i udałem się do magazy nu po wodę. Zgromadziłem w holu cały jej zapas, potem przy wiązałem trzy pierwsze pojemniki do liny wy ciągu. Ty le by łem w stanie podciągnąć na wy sokość kilkudziesięciu stóp, zanim stracę oddech. Obróciłem jeszcze trzy razy, kombinując po drodze, jak by usprawnić ten sy stem w przy szłości, żeby nie ganiać po schodach jak głupi. Jedy ne, co mi przy szło do głowy, to zgromadzenie jeszcze kilku bloczków i zrobienie całej serii wy ciągów. W sąsiednich pokojach i apartamentach też by ły łóżka. Ale na razie musiałem się zadowolić ty m, co miałem. Dziewięć butli to aż nadto, żeby wy pełnić dwie wanny, i to po brzeg. Cztery, a nawet pięć kąpieli. To dawało mi ty dzień, jeśli nie więcej, na usprawnienie sy stemu. Pół godziny później ogień wesoło mrugał pod wielkim garem zabrany m z hotelowej kuchni. Przy siadłem na krawędzi wanny i obserwowałem, jak woda powoli zaczy na parować. Drewna z drzwi wy starczy ło na rozpalenie i podtrzy manie ognia w pierwszej fazie, potem pod ostrze poszły reszta łóżka, stół i szafa. Mebli w swoim apartamencie nie zamierzałem ruszać – wbrew pozorom nie lubiłem wokół siebie bałaganu. Do zagotowania takiej ilości wody potrzeba by ło nie ty lko ognia, ale i czasu. Miałem kwadrans, a może nawet pół godziny do momentu, gdy będę mógł przelać wrzątek do wanny. Postanowiłem więc pomy szkować trochę po kompleksie. Nie obawiałem się wy buchu pożaru, gdy by przy padkowa iskra padła nie tam, gdzie trzeba. Łazienka by ła wy łożona glazurą po sufit, a ja usunąłem z niej wszy stko, co się mogło zająć. Co najwy żej popękają kafelki, ale temu apartamentowi i tak będzie potrzebny kapitalny remont przed wpuszczeniem kolejnego gościa. Z butelką szkockiej w jednej i toporkiem w drugiej dłoni przeszedłem się raz jeszcze po magazy nach. Piwniczka z winami cuchnęła okropnie. Większość butelek popękała podczas ataku, a ich zawartość rozlała się, zasty gając z czasem w brunatną maź. Ominąłem szerokim łukiem pomieszczenia, w który ch kiedy ś trzy mano ży wność. I tak nie zamierzałem z niej korzy stać. Dość już miałem przy gód z żołądkiem, a wiórki mięsne Wielkiego Bizona z Nowego Meksy ku, które towarzy szy ły mi przez ostatnie ty godnie – teraz już nawet miesiące – sprawdzały się znakomicie w połączeniu z tabletkami odży wczy mi. Miałem ich jeszcze całkiem sporo. Wiórków i tabletek. Wróciłem na górę bez łupów, jedy nie z naręczem fabry cznie nowej, hermety cznie zapakowanej pościeli i chwilę później zanurzy łem się po szy ję w gorącej wodzie, która dzięki kilku szklaneczkom porządnej szkockiej whisky spłukała nie ty lko pot i brud, ale też stres mijającego dnia.
Obudziłem się rano w wielkim i cholernie wy godny m łożu. Spojrzałem na stary spręży nowy budzik stojący na szafce. Dochodziła ósma. Padłem na wznak i przez chwilę przy glądałem się zarośniętej twarzy spoczy wającej pośród miękkich poduszek. Niewiary godne, jak bardzo człowiek może schudnąć przez trzy miesiące intensy wnej diety. A przecież wspomagałem organizm czy m się da, ilość kalorii z wy pitej whisky powinna wy starczy ć do zaspokojenia głodu energety cznego trzech facetów w moim wieku. W tabletkach z bazy miałem komplet niezbędny ch minerałów i witamin, a mimo to, patrząc w umieszczone na suficie lustro, nie poznawałem siebie. Podkrążone oczy, włosy znacznie dłuższe od regulaminowy ch, żółte zęby. Zupełnie zapomniałem o higienie. Kąpiele to jedno, ale kiedy po raz ostatni umy łem zęby ? W Górach Skalisty ch? Ile to już czasu minęło od tamtego sennego dnia w Aspen? Dalej leżałem bez ruchu, po raz dwudziesty, jeśli nie pięćdziesiąty od wy ruszenia w trasę podejmując solenne zobowiązanie, że od jutra się poprawię. Kłamałem w ży we oczy. Jak co dzień zresztą. Jedno spojrzenie za okno pozwoliło mi ocenić, że będzie pogodnie. Błękitne niebo poprzecinane by ło jedy nie kilkoma wąskimi pasemkami białej pary, które za nic nie by ły by w stanie uformować przy zwoitej chmury. Czas na wspinaczkę. Usiadłem na łóżku i dojadłem resztki suszonego mięsa z kolacji. Zapiłem ostatnim ły kiem trzy dziestoletniego glenfiddicha i rzuciłem butelką do kosza. Nie trafiłem. Przetoczy łem się na drugą stronę łoża i przeszedłem wprost do łazienki. Tu ponownie przy jrzałem się swojej twarzy w lusterku. Ty m razem z bliska. Oświetlenie by ło znacznie gorsze niż w sy pialni, łazienka nie miała bowiem okna, ale bez trudu rozpoznałem sy mptomy rozkładu. Abnegacja pełną gębą. Włoży łem nowy skórzany kombinezon, ale buty zostawiłem te same, ty lko trochę je przeczy ściłem. Twarde, skórzane szty lpy niełatwo poddawały się nowemu właścicielowi, a te by ły jeszcze całkiem dobre i gwarantowały brak otarć, nawet po dniu pełny m wrażeń. Przeżuwając ostatnie pasemka mięsa, wy szedłem z pokoju. Torbę z rzeczami opuściłem na linie, a gdy spoczęła na marmurze, ruszy łem ku klatce schodowej. Czekała mnie wspinaczka – miałem przed sobą ponad dwadzieścia pięter. Dla sprawnego żołnierza taka sobie przeszkoda, a przecież by łem żołnierzem. Aniołem Zagłady. Jeszcze nie tak dawno…
Na osiemnasty m straciłem oddech i musiałem przy stanąć. Uda paliły mnie ży wy m ogniem. Może i miałem parę w rękach, ale mięśnie czworogłowe stały się wiotkie jak, nie przy mierzając, biust emery towanej striptizerki. Powoli, z kolejny mi przy stankami, wspinałem się na następne piętra, przeklinając wojnę, faceta, który wy nalazł motor, i własną słabość. Toporek zostawiłem już dawno, gdzieś na dziesiąty m albo jedenasty m piętrze, słusznie rozumując, że na wy ższy ch kondy gnacjach też muszą by ć hy dranty. Drzwi prowadzące do „Sky baru” i na taras widokowy przy jąłem jak nadejście zbawiciela, padając na kolana. By ły zamknięte, ale chłopcy, którzy projektowali to miejsce, stanęli na wy sokości zadania. Obok, dosłownie na wy ciągnięcie ręki, znajdowała się przeszklona witry nka kry jąca bliźniaczego brata mojego stalowego przy jaciela. Wtoczy łem się do przestronnej sali i usiadłem przy pierwszy m stoliku, ssąc palec, w który m utknął odłamek szkła. Pora by ła wczesna, słońce dopiero wstawało nad hory zontem. Miałem czas… a bar mamił rzędami zielony ch i burszty nowy ch kształtów. Potrzebowałem dezy nfekcji… Nalałem sobie szklaneczkę glenfiddicha, żeby nie mieszać od rana, i dopiero po kilku ły kach, gdy puls wrócił do normy, zabrałem się do obserwacji. Niemy te trzy lata okna by ły brudne jak cholera, niewiele przez nie mogłem dostrzec, ale obok baru zauważy łem szklane drzwi, który mi można by ło wy jść na taras wieńczący dach budy nku. Wokół niego zamocowano nawet kilka lunet – informowały o ty m kolorowe, rzucające się w oczy tablice rozmieszczone niemal w każdy m zakątku sali. Postanowiłem skorzy stać z zaproszenia. Na zewnątrz by ło bardzo zimno. Nawet przez skórę motocy klowego kombinezonu czułem smagnięcia lodowatego wiatru. Mokre od potu włosy zeszty wniały raptownie w zetknięciu z mroźny m powietrzem. W pierwszy m momencie chciałem wrócić do baru, ale uznałem, że solidna dawka whisky i anty bioty ki z zestawu przetrwania załatwią każdą bakterię. Dupa tam, nie bakterię – zganiłem się w my śli, może się tu zaziębię, ale na pewno nie dostanę gry py. Pomimo tak buńczuczny ch my śli i wielkiego samozaparcia musiałem w końcu zawrócić. Aby uakty wnić lunety, trzeba by ło włoży ć do nich ćwierćdolarówkę, a masy wne stalowe korpusy skutecznie opierały się łagodnej perswazji ze strony toporka. Mocniej nie chciałem uderzać, żeby przy padkiem nie uszkodzić delikatnej opty ki. Zszedłem więc do baru, zabrałem z kasy wszy stkie monety o odpowiednim nominale i przy okazji okutałem się kilkoma gruby mi obrusami zerwany mi z pobliskich stołów. Razem z suknem, na który m by ły kładzione, stanowiły doskonałą izolację. Z jednego skręciłem też całkiem zmy ślny turban. Najpierw uruchomiłem lunetę skierowaną na północ, w kierunku delty rzek. Informacje o ty m, że widać ją ty lko przy bardzo dobrej pogodzie, by ły mocno przesadzone. Prawdę mówiąc, nie potrzebowałem wcale powiększenia, żeby dostrzec to miejsce. Missouri skróciła sobie drogę i nie omijała już północny ch dzielnic duży m łukiem, jak kiedy ś, ty lko parła szerokim strumieniem
przez sam środek miasta. Nowe kory to zaczy nało się za Mary land Heights i biegło równolegle do siedemdziesiątki przez St. Ann, Cool Valley, Pine Lawn, aby wpaść do Missisipi, pochłaniając po drodze centrum St. Louis i dzielnicę biurowców. Widziałem wy raźnie, jak spieniony nurt przedziera się między domami w tamtej okolicy. Większość drewnianej zabudowy zniknęła w odmętach bądź została porwana, ale betonowe centra handlowe i biurowce wciąż opierały się niszczy cielskiej sile ży wiołu. Przeniosłem wzrok na bliższe dzielnice. University City i Clay ton zostały częściowo zalane. Z dala od głównego nurtu woda stała w miejscu, sięgając pierwszego piętra. Widziałem dachy zatopiony ch domów wy stające w regularny ch odstępach z szarej, falującej leniwie cieczy. Zalany teren kończy ł się nie dalej niż milę od hotelu. Sprawdziłem też dzielnice na północny m wschodzie, ale tam nie by ło wcale ciekawiej. Ze stanowiska w kącie przy jrzałem się nurtowi Missisipi. Królowa by ła wściekła. Co ja mówię – wkurwiona! Kory to rzeki poszerzy ło się niemal czterokrotnie w stosunku do tego, co spodziewałem się zobaczy ć. Woda niosła dziesiątki pni i samochodów, fragmenty domów także nie należały do rzadkości. Jedne zanurzały się, raptownie wciągane przez wiry, inne wy skakiwały, mierząc prosto w niebo, i znikały równie nagle, jak się pojawiły, otaczane koronami rozpry sków. Spieniony nurt wy glądał jak wnętrze wrzącego kotła. Nie pierwszy raz przy chodziło mi na my śl to skojarzenie. Przez kilka pierwszy ch miesięcy szkolenia w armii miałem przy dział do kuchni polowej i napatrzy łem się na podobne widoki. Choć w znacznie mniejszej skali. To wrzenie niosło jednak ze sobą zupełnie inne przesłanie. Wszy stko wskazy wało na to, że mój poby t w „The Tower” się przedłuży. I że nie zaznam w ty m czasie sy tości.
Remanent by ł krótki. Rozłoży łem na stole fiolki z tabletkami odży wczy mi, woreczki suszonego mięsa, tabletki do odkażania wody i saszetki z lekarstwami. Witaminek powinno wy starczy ć do wiosny, nawet do kwietnia, jeśli zacznę je racjonalniej zaży wać. Mięsa za to miałem mało, ty lko dwadzieścia cztery paczuszki, w ty m trzy napoczęte. Do tego osiemnaście puszek orzeszków. Zatem ży wności wy starczy mi na jakieś sześć ty godni. Potem będę zmuszony przejść wy łącznie na tabletki, co mi się by najmniej nie uśmiechało. Z trudem, bo z trudem, ale dotarła do mnie prawda, że zapasy są zby t skromne, aby bezpiecznie przeczekać tę zimę. Lada dzień spodziewałem się pierwszy ch mrozów i śniegu. Cud chy ba sprawił, że nie brnąłem przez zaspy już od granicy stanu. A cuda nie trwają wiecznie i kiedy ś nadejdzie dzień, w który m lód skuje wodę w rozlewiskach. Główny nurt pewnie nie
zamarznie, choć to umożliwiłoby mi przeprawę… Żeby taka masa rwącej wody pokry ła się grubą skorupą lodu, musiałoby nieźle mrozić. A mróz by ł dla mnie równie niebezpieczny jak powódź i głód. Może nawet bardziej… Już teraz, gdy temperatury spadały nocą do pięciu, siedmiu stopni Celsjusza, miałem spore problemy z utrzy maniem ciepła. Siedziałem opatulony kocami, spałem pod dwiema kołdrami, spaliłem niemal wszy stkie meble ze swojego piętra. Wniosek nasuwał się sam: jeśli mam przeży ć, muszę się dobrze przy gotować na nadejście prawdziwej zimy. Powinienem się też zastanowić, czy warto zostać w ty m hotelu. Przemawiało za nim kilka argumentów. Po pierwsze, lokalizacja. Umiejscowienie na jedny m z najwy ższy ch wzniesień w mieście gwarantowało bezpieczeństwo w razie dalszego rozszerzania się rozlewiska. Brałem to pod uwagę, choć woda w ciągu ostatniej doby nie podniosła się nawet o cal. Sprawdziłem to co najmniej pięć razy. W różny ch miejscach. Obawiałem się jednak, że to ty lko moment ciszy przed prawdziwą burzą i że jeśli pogoda na północy nadal będzie się pogarszała, prawdziwy kataklizm nawiedzi to miasto lada dzień. Po drugie, konstrukcja. Wieża by ła bardzo solidna i powinna wy trzy mać nie ty lko burze, ale nawet tornado, które jednak o tej porze roku by ło mało prawdopodobne. Po trzecie, na dwudziestu pięciu piętrach w dwustu czterdziestu pokojach i apartamentach powinienem znaleźć wy starczającą ilość opału. Gorzej by ło z jedzeniem, ale wy bierając inny adres, miałby m taki sam problem. Kilka wy praw do pobliskich marketów powinno załatwić tę sprawę definity wnie. Musiały też by ć jakieś argumenty przeciw zimowaniu w wieży. Jeśli nawet by ły, nie potrafiłem ich sobie przy pomnieć. Klamka zapadła.
Przetrząsnąłem wszy stkie dzielnice, które na razie ominęła powódź. Niewiele by ło w nich sklepów i stacji benzy nowy ch, ale parę dni wy tężony ch poszukiwań wy starczy ło, aby ilość wiórków mięsny ch zwiększy ła się pięciokrotnie. Ściągnąłem też całą wodę w plastikowy ch butlach, jaką udało mi się znaleźć. Razem z zapasami hotelowy mi dy sponowałem prawie dwoma ty siącami galonów ży ciodajnej cieczy. Znajdujący się w dole pobliskiej ulicy „Liquor Paradise” dostarczy ł mi alkoholi. Ty m razem postawiłem na egzoty kę i oprócz whisky z górnej półki zgarnąłem też wszy stkie rodzaje reklamowanej w ostatnim ty godniu sprzedaży meksy kańskiej tequili. Dla urozmaicenia diety. W ciągu ty godnia by łem gotów na powitanie zimy stulecia. Przy gotowałem apartament na trzecim piętrze, obijając jego ściany i sufit kołdrami oraz kocami zebrany mi z inny ch pokoi. Na
galerii urządziłem sobie prawdziwą kotłownię. Wy stawiłem tam wannę z sąsiedniego pokoju i rozpalałem w niej ogień do grzania wody. Umieszczałem tam też płaskie kamienie z japońskiego ogrodu. Wieczorami przenosiłem je kleszczami do sy pialni i kładłem pod łóżkiem w specjalny m stojaku z nocnika, aby oddawały mi swoje ciepło. Tak podobno w wiekach średnich radzili sobie właściciele zamków i warowni na Stary m Konty nencie. Metoda okazała się tak skuteczna, że pozostawiłem ją sobie na naprawdę siarczy ste mrozy. Chwilowo wy starczały mi koce i rozgrzewające krew w ży łach towarzy stwo burszty nowy ch pły nów. Kąpieli nie zaniedby wałem, ale nie przesadzałem też z ich częstotliwością. Opracowałem dość ry gory sty czny plan zuży cia wody. Tej z kąpieli nie wy lewałem od razu. Służy ła mi potem do czy szczenia kibla. Mały m czerpakiem wy bierałem kilkanaście wiader z każdej wanny i spłukiwałem ich zawartością to, co w następny ch dniach wy produkowały moje trzewia. Nim zuży łem zgromadzony zapas, brałem następną kąpiel i cała operacja powtarzana by ła od początku. Dwa ty siące galonów zalegający ch obok recepcji, pod grubą warstwą koców i kołder, musiało mi wy starczy ć do picia i my cia przez całą zimę. Wieczorami, po fajrancie, gdy meble z kolejnego piętra zamieniały się w stosy porąbany ch drew, które układałem mozolnie pod ścianami holu – tam najłatwiej by ło je zrzucić z górny ch pięter, co stało się możliwe po rozwaleniu ażurowego daszku – siadałem przy świecach i czy tałem kolejne książki i komiksy, sącząc leniwie drinka oraz sprawdzając od czasu do czasu, czy za oknem nie pojawiły się wirujące płatki śniegu.
Piątego grudnia temperatura gwałtownie spadła. Już w nocy zaczął prószy ć delikatny zrazu śnieżek, który po kilku godzinach przy kry ł całą okolicę biały m całunem. Gdy się obudziłem, szy by pokry te by ły zamarzniętą parą. Przetarłem je szy bko, likwidując fantazy jne kształty, jakie mróz wy rzeźbił na nich tej nocy, i wy jrzałem na zewnątrz. Niewiele by ło widać przez gęstą zasłonę utkaną z wielkich, puszy sty ch płatków, które sy pały się z nieba jak pierze z rozprutej poduszki, tłumiąc nawet wiatr. Tego dnia nie wy chodziłem na zewnątrz. Stos drewna na opał by ł już tak wielki, że nie musiałem się obawiać chłodu przez najbliższe miesiące. Żarcie i picie miałem pod ręką. Leżałem więc na wprost panoramicznego okna i gapiłem się bezmy ślnie na białą zawieruchę. Następne dni niewiele się różniły pod ty m względem. Może jedy nie kolorem trunków degustowany ch w pościeli.
Pod koniec lutego… tak, to by ło pod koniec lutego… lody zaczęły puszczać. Zbliżał się wieczór,
słońce wisiało tuż nad hory zontem, ale dzięki prawie bezchmurnemu niebu by ło jeszcze dość jasno. Leżałem jak co dzień, wpatrując się na przemian w lustro na suficie i migoczący radośnie telewizor. Właśnie pochy lałem się, aby dorzucić następną książkę do płonącego w jego wnętrzu ogniska, gdy poczułem wstrząs. W zasadzie raczej go usły szałem, niż poczułem. Butelki stojące na skraju komody, mój podręczny barek na ten ty dzień, zabrzęczały i posy pały się na podłogę jak kręgle trafione kulą przez wprawnego zawodnika. Pierwsze upadły na miękką wy kładzinę, ale ostatnie zrobiły z nich mokrą miazgę. Przez moment my ślałem, że poruszając się w barłogu, potrąciłem je niechcący, ale w tej samej chwili szy by zadrżały ponownie, a do moich uszu dobiegł stłumiony pomruk. Poderwałem się i nie zważając na wy ciekający z rozbity ch butelek alkohol, pobiegłem do okna. Oderwałem przy klejone do panoramicznej szy by poduszki i przetarłem jej powierzchnię dłonią, ale prószący na zewnątrz śnieg i pokry wające większą część tafli kry ształki lodu nie pozwoliły mi na dokładniejsze zlustrowanie okolicy. Jedy ne miejsce, z którego mógłby m się lepiej rozejrzeć, znajdowało się dwadzieścia trzy piętra nad moją głową. Nie by łem tam od trzech ty godni, od momentu, w który m skończy ły się zapasy trunków w barze. Podrapałem się po zaplecionej w warkoczy ki brodzie, którą już od trzech dni obiecy wałem sobie zgolić, rozważając wszy stkie plusy i minusy takiej wspinaczki. Jeśli to katastrofa budowlana, którą spowodowały mrozy, nie by ło sensu się męczy ć. Wciąż miałem w pamięci zady szkę, jaką złapałem poprzednim razem. Co się miało stać, już się stało, pomy ślałem i wróciłem na barłóg. Wy zbierałem potłuczone szkło i wrzuciłem do zaadaptowanego na kominek wielkiego telewizora kilka kolejny ch komiksowy ch zeszy tów. Ogołociłem z nich wszy stkie okoliczne komisy i księgarnie. Nie wiem dlaczego, ale wolałem te zabawne history jki o niezniszczalny ch facetach zakładający ch majtki na rajtuzy od stosów zgromadzony ch jesienią książek. Łatwiej wchodziły. I lepiej się paliły. Płomienie zajęły się w mig X-Menami i Batmanem, a ja pogrąży łem się znów w błogim leniuchowaniu, obserwując, jak ogniki pełzają ostrożnie po zwijający ch się pod wpły wem temperatury kartkach i nagle wy buchają, by pochłonąć widoczne jeszcze fragmenty ry sunków. Gdy nasy ciłem wzrok ty m widowiskiem, sprawdziłem straty. Na podłogę spadło sześć z czternastu butelek. W ty m dwie puste i dwie niemal opróżnione. Niewiele, jeśli porównać te pół galona alkoholu do nieskończoności wszechświata, ale z bardziej ziemskiej perspekty wy zostało mi już ty lko osiem butelek burszty nowego pły nu ży cia. Osiem samotny ch szklany ch wież pełny ch pły nnego szczęścia, które miałem opróżnić w ty m ty godniu. Sięgnąłem po pierwszą z brzegu.
Zrobiłem to, nie wstając, więc za pierwszy m razem ledwie musnąłem ją opuszkami palców. Zachy botała się ty lko, ale zebrałem więcej sił i pochy liłem się, wy rzucając ramię do przodu, aby ją pochwy cić, zanim się przewróci albo odsunie dalej, poza zasięg moich rąk. W ty m samy m momencie nadszedł drugi wstrząs, silniejszy od poprzedniego. Poczułem go już wy raźnie. Basowy pomruk, jaki przetoczy ł się za oknami chwilę później, również by ł o wiele lepiej sły szalny. – Szlag by to wszy stko… – jęknąłem, starając się złapać którąkolwiek ze staczający ch się na podłogę flaszek. Nie udało się. Ze zgrozą patrzy łem, jak kałuże mojej najukochańszej towarzy szki zimowy ch wieczorów wsiąkają w grubą wy kładzinę. Szy bko jednak zapomniałem o żalu. To mogło by ć trzęsienie ziemi! Kiedy ś, dawno temu, widziałem film dokumentalny o zagrożeniu, które cały czas istnieje, i o kataklizmach, które nawiedzały Środkowy Zachód przed wiekami. To wspomnienie otrzeźwiło mnie w okamgnieniu. Nie pamiętałem wprawdzie, o jaki dokładnie rejon chodziło, ale gdzieś w zakamarkach świadomości pobrzmiewały nazwy Missisipi i St. Louis. Zerwałem się z legowiska, mamrocząc pod nosem przekleństwa i uważając, aby nie wdepnąć w szkło i rozlaną whisky. Podniosłem jedną z rozbity ch butelek, w której zostało jeszcze trochę alkoholu, i postawiłem ją na parapecie, podpierając kilkoma książkami. Cholerne wstrząsy ! Znów będę musiał brodzić w zaspach i ciągnąć sanie jak jakiś pieprzony muł. Najbliższy niesplądrowany jeszcze sklep znajdował się sześć przecznic od tego miejsca, półtorej mili w linii prostej. Wy szedłem na galerię i spojrzałem w dół na hol hotelu. Sue stała w przedsionku, opatulona szmatami, z odłączony mi akumulatorami, tak jak ją zostawiłem. Wody pod kołdrami by ło jeszcze sporo, o nią też się nie martwiłem, ale stos drewna na opał zmniejszy ł się do rozmiarów niewielkiego usy piska. Miałem jednak nadzieję, że wy starczy go do końca zimy. W końcu lada dzień rozpocznie się marzec, o ile dobrze liczy łem… Zuży łem już wszy stkie meble od piątego piętra do „Sky baru”. Pokony wałem kolejne ciągi schodów, zastanawiając się, czy będę musiał znowu chwy cić za siekierę. Mogłem zdemolować jeszcze piętnaście pokoi i trzy apartamenty. Potem będą ty lko stoliki z restauracji i bar. Jeśli i to nie wy starczy, pozostanie wy prawa do miasta… Nie, to zby t czarny scenariusz. Mrozy niedługo puszczą. Za ty dzień, góra dwa. Zanim dotarłem do drzwi oznaczony ch szóstką, straciłem oddech, a mięśnie ud zaczęły palić ży wy m ogniem przy pokony waniu każdego stopnia. Czas na pierwszy obóz, uznałem, siadając
ciężko na schodach. Podzieliłem trasę na sześć etapów. Odpoczy wałem co dwa, trzy piętra, dopóki oddech mi się nie uspokoił i pulsowanie w skroniach nie ucichło na dobre. Jednakże nawet przy tej takty ce wspinaczki nie dałem rady wejść na górę w zakładany sposób. Osiem przerw, ty le potrzebowałem, aby dostać się do sali widokowej, a i to okupiłem prawdziwą dy chawicą. Na szczęście by łem przewidujący i przy poprzedniej wizy cie zostawiłem na aluminiowy m kontuarze ciepłą kurtkę, grubą kominarkę i rękawice. W kieszeniach znalazłem pół funta ćwierćdolarówek do lunet z tarasu. Wy sy pałem je jednak na kontuar. Po ty m, jak udało mi się za pomocą sposobu wy czy tanego w którejś z książek obejść zabezpieczenia mechaniczne, nie musiałem już ich uży wać. Kto by pomy ślał, że moneta opuszczona do szczeliny na ży łce zablokuje zapadnię na stałe. Wspomnienia nielegalny ch emigrantów by wały poży teczne, jeśli wiedziało się, do czego mogą posłuży ć. Wprawdzie chodziło w nich o automaty telefoniczne, te stare, sprzed ery kart, ale po drobnej korekcie tej metody uzy skałem bardzo saty sfakcjonujący efekt. Mogłem teraz patrzeć do woli na otaczający mnie martwy świat, nie zawracając sobie głowy przerwami na „wrzuć monetę”. Najbardziej ucieszy ł mnie widok samotnej butelki z czarną naklejką. Leżała na grubej wy kładzinie tuż przy kontuarze. Do szy jki miała przy wiązaną różową kartkę. Przy jrzałem się jej dokładnie, zanim odkręciłem korek. „Cieszę się?” – nabazgrałem miesiąc temu. – „Wiem, że o niej zapomnę, i ty m bardziej będę się cieszy ł, gdy ją tu znajdę”. To prawda, ucieszy ła mnie ta zapobiegliwość, z jaką siebie traktowałem. Naprawdę zapomniałem, że ją tu zostawiłem, aby ukoiła moje serce po następnej wspinaczce. Ciepło ubrany, z butelką w dłoni, zbliży łem się do drzwi na taras. Śnieg prawie już przestał padać. Spojrzałem na panoramę miasta. By ło ciche i spokojne jak poprzednio. Nie zauważy łem niczego dziwnego, choć prawdę powiedziawszy, coś mnie zaniepokoiło. Coś się zmieniło, ale zabijcie mnie, nie wiedziałem co. Przy jrzałem się kory tu rzeki, lecz jego środkowa część nadal kipiała wśród gruby ch pły t lodu, gejzery try skały spomiędzy wielkich jak domy odłamków kry, które stworzy ły na główny m nurcie Missisipi coś na kształt sy stemu łusek pokry wający ch wijące się wężowate ciało rzeki. Przeprawa nadal by ła nierealna. Już na początku zimy, widząc piętnastostopowe zaspy śniegu, zrozumiałem, że roztopy ty lko pogorszą moją sy tuację. Nie miałem wy jścia. Musiałem czekać. Próba przejścia na drugą stronę po tak niestabilny m lodzie mogła się zakończy ć tragicznie. Mrozy, choć silne, nie zdołały skuć królowej rzek na stałe. Prąd w szerokim kory cie by ł wciąż zby t silny, lód zby t kruchy, a ja za bardzo wy straszony, żeby podjąć taką próbę.
Minęło już pół flaszki, a ja nadal nie mogłem odkry ć, co spowodowało tak silne wstrząsy. Czy żby m rzeczy wiście przeży ł lekkie trzęsienie ziemi? Nie chciało mi się w to wierzy ć. Kto jak kto, ale mieszkaniec Kalifornii wie, jak brzmią i wy glądają takie cuda natury. Nie, im dłużej się nad ty m zastanawiałem, ty m większego nabierałem przekonania, że w grę nie wchodzi kataklizm naturalny. Zatem co zatrzęsło hotelem, i to dwa razy ? Odpowiedź otrzy małem w tej samej chwili. Kątem oka zauważy łem jakiś ruch w pobliżu centrum. Spojrzałem na sterczące w niebo wieżowce, nie tak dawno dumę wielkich korporacji, wy rastające z morza niskiej zabudowy zaledwie trzy mile od miejsca, w który m się znajdowałem. Spojrzałem w tamtą stronę w momencie, gdy jeden z nich zachwiał się, jakby został trafiony niewidzialną pięścią. Odchy lenie od pionu musiało by ć naprawdę duże, zby t duże, by pięćdziesięciopiętrowa konstrukcja mogła to wy trzy mać. Powrót do pionu zaowocował kolejny m wy chy leniem, w drugą stronę, i nagle, bez ostrzeżenia, giganty czna budowla zaczęła się zapadać. W kompletnej ciszy ogromny wieżowiec pomknął w dół, wprost w chmurę dy mu i py łu kojarzącą się jako ży wo z jedenasty m września. Trwało to kilkanaście sekund, zaledwie kilkanaście sekund, i jeden z najokazalszy ch budy nków w ty m mieście zniknął w skłębiony m tumanie. Chwilę później mój hotel zatrząsł się ponownie. Usiadłem na krawędzi tarasu, z niedowierzaniem kręcąc głową, kiedy kolejny budy nek na moich oczach zaczął drżeć, ty m razem nieco dalej na prawo, pod wiatr, co pozwoliło mi obserwować jego agonię pomimo kłębów py łu zaściełający ch ziemię w miejscu poprzedniej katastrofy. Jedna z bliźniaczy ch walcowaty ch wież Bank of America nagle zrzuciła z siebie wszy stkie szy by. Tak to wy glądało z tej odległości. Miriady odłamków try snęły ze ścian, tworząc niesamowity widok. Promienie zachodzącego słońca odbijały się od pokry ty ch cienką warstwą złotej farby kawałków szkła, gdy te opadały w zwariowany m tańcu ku odległej ziemi. To by ła jednak dopiero przy gry wka do prawdziwej orgii zniszczenia. Zanim ostatnie odłamki zniknęły wśród kamienic pamiętający ch jeszcze czasy wielkiego kry zy su, część masy wnego stalowego walca stanowiącego zwieńczenie konstrukcji przechy liła się ku bliźniaczemu budy nkowi. Z mojego punktu obserwacy jnego wy glądało to zabawnie, ale dwudziestoczterokondy gnacy jna iglica o masie wielu ty sięcy ton to nie przelewki. Odległa o trzy sta stóp wieża numer dwa przy jęła na siebie cały ciężar przewracającej się konstrukcji. Widziałem, jak szczy t walącego się budy nku znika we wnętrzu bliźniaczego wieżowca, jak kolejna chmura odłamków zdobi panoramę miasta, a potem nastąpił Armagedon. Trafiony budy nek runął w jednej chwili, nie wy trzy mawszy naporu tak ogromnej masy. Rozpadający się gmach nie poszy bował pionowo w dół jak poprzedni biurowiec, lecz po powolny m odchy leniu od pionu runął jak książka, której zabrakło punktu oparcia. Dziewięćset stóp siedziby banku runęło prosto na stadion. Nie
zobaczy łem efektu tego uderzenia. Py ł zasłonił wszy stko, jednakże kolejne wstrząsy, które odczułem, świadczy ły, że by ła to największa z doty chczasowy ch katastrof. Czekałem dość długo, ale widowisko najwy raźniej dobiegło końca. Słońce zaczęło znikać za hory zontem. Chociaż przy tej pogodzie, przy pory wisty m wietrze i lodzie pokry wający m całe połacie zalanego centrum, nie by ło okazji do zaprószenia ognia i inny ch atrakcji, jakie świat znał ze sły nnego ataku na WTC, pożaru Sears Tower w Chicago czy wy sadzenia wieży telewizy jnej w Toronto, chmury py łu rozwiewały się bardzo wolno. Kiedy przy pomniałem sobie widok ty ch prześwietny ch drapaczy chmur konający ch wśród płomieni i kłębów dy mu, nie wiedzieć dlaczego nagle przed oczami stanął mi obraz butelek spadający ch z komody. To by ł przebły sk intuicji, wizja. Rozlany alkohol, morze płomieni. Nagle poczułem zimny dreszcz pełznący z dołu pleców. Wstrząs po upadku wieży Bank of America by ł o wiele mocniejszy niż poprzednie. Musiałem przy trzy mać się lunety, żeby ustać. Parapet, na który m postawiłem rozbitą butelkę whiskey, znajdował się na wprost telewizora… Zapomniałem naty chmiast o niesamowity m widowisku, jakie zafundowała mi Matka Natura. Wbiegłem do sali barowej i od razu poczułem – na razie delikatny – swąd spalenizny. Nie zdejmując kurtki, wy padłem na schody i spojrzałem w dół. Nie zobaczy łem dy mu, nie poczułem też smrodu palony ch wy kładzin. To mnie trochę uspokoiło. Jestem chy ba zby t przewrażliwiony, pomy ślałem. Zszedłem po schodach na trzecie piętro, robiąc po drodze kilka przy stanków i kończąc whiskacza. Zrobiło mi się ciepło, nawet gorąco. Na ostatnim posiedzeniu rozpiąłem kurtkę i przez moment rozważałem, czy jej nie zdjąć i nie zostawić, ale po chwili postanowiłem jednak ją zatrzy mać. Wy bór, jakich wiele. Ale uratował mi ży cie. Gdy dotknąłem drzwi prowadzący ch na galerię, zdałem sobie sprawę, że gorąco, które czuję, nie jest ty lko efektem ruchu i wy pitego alkoholu. Klamka parzy ła, ściana by ła gorąca, a gdy przy łoży łem do niej ucho, usły szałem charaktery sty czny dźwięk huczącego ognia. Na szczęście klatka schodowa hotelu, podobnie jak w większości tego rodzaju budy nków, by ła zabezpieczona na wy padek pożaru. Nie próbowałem już otwierać drzwi na swoje piętro. Popędziłem na dół, skacząc po dwa, trzy stopnie naraz i my śląc ty lko o jedny m – czy motor jest jeszcze bezpieczny, czy ogień szalejący na trzecim piętrze nie przeniósł się na stos drewna opałowego zalegającego środek holu i koce chroniące wodę. Błogosławiłem w my ślach swoją zapobiegliwość, bez kurtki bowiem nie wy trzy małby m zby t długo na dworze… Dopadłem drzwi na parterze, pchnąłem je z biegu barkiem i wtoczy łem się do holu. Dy m wy pełniał niemal całą przestrzeń wielkiego atrium, z góry sy pały się iskry, spadały też większe
kawałki płonący ch przedmiotów. Na oślep, wzdłuż ściany, rzuciłem się ku wnęce, w której ustawiłem Sue. Starałem się przebić wzrokiem ścianę dy mu, ale nie potrafiłem. Zaczy nało mi już brakować tchu, ale na szczęście bary kada prowadząca na podjazd znajdowała się dosłownie dwa kroki za mną. Rzuciłem się na nią cały m ciałem i przebiłem posklejane mocno kartony. Padłem na pokry ty śniegiem granit i oddy chałem głęboko, łapczy wie, próbując jak najszy bciej dojść do siebie. Niestety, świeże powietrze oży wiło nie ty lko mnie. Wiatr wtargnął do holu, podsy cając ogień, który przed momentem ledwie się tlił na stosie porąbany ch drew. Teraz, dzięki masie tlenu, przesuszone szczapy zajęły się w jednej chwili jasny m płomieniem. Nie miałem wiele czasu. Rzuciłem się ku okutanej szmatami Sue. Nie zdzierałem osłon, nie odwiązy wałem ich, po prostu starałem się wy pchnąć ciężką maszy nę na zewnątrz. Nie chciała się jednak zmieścić w drzwiach, szczególnie że sam usiłowałem przejść przez nie w ty m samy m czasie. Nie tak, nie tak, zganiłem się w my ślach. Przeskoczy łem nad przednim kołem i ślizgając się po ośnieżony ch pły tkach, pociągnąłem Sue za kierownicę. Ciężko by ło ruszy ć taką masę metalu, zwłaszcza na śliskiej nawierzchni, ale zaparłem się o ścianę, do bólu, do krawędzi wy trzy małości, i trójkołowiec drgnął wreszcie. Powoli, ciągnąc za ramię alufelgi, obracałem przednie koło, wy suwając Sue z wieży. Teraz bez problemu zmieściła się w otworze pomiędzy workami z piaskiem. By ła już prawie na zewnątrz, jeszcze moment i znalazła się na podjeździe. By liśmy bezpieczni. Przy najmniej na razie. Wy puściłem z płuc powietrze, z którego odfiltrowałem już chy ba ostatni atom tlenu. Walcząc z dy mem i czasem, odruchowo wstrzy małem oddech i omal się nie udusiłem, zapomniawszy o wzięciu kolejnego. Klęczałem na pokry ty m śniegiem betonie i oddy chałem głęboko ostry m, zimny m jak szlag powietrzem, sły sząc wy raźnie dobiegające z płuc świsty i rzężenia, które każdego rozsądnego człowieka przy prawiły by o palpitację serca. Dla mnie liczy ło się ty lko jedno: ocaliłem Sue, nie dałem jej zginąć w płomieniach. Nadal miałem przy sobie jedy ny środek lokomocji, jaki mógł zapewnić mi przeży cie w ty m pozbawiony m zasad, benzy ny i mieszkańców świecie. Chwalić Boga i konstruktorów, którzy wy my ślili silnik napędzany energią elektry czną i wmontowali go w motocy kl. Dzięki akumulatorom… – Kurwa mać! – wy charczałem, rzucając się w kierunku drzwi. Wy jąłem te pierdolone akumulatory. Wy jąłem je i odłoży łem na bok, koło recepcji. Wpadłem do holu, zasłaniając nos i usta dłonią. Ogień rozszalał się tu na dobre. Drewno zajęło się bły skawicznie i płonęło jak stos ofiarny, rozświetlając całe atrium. Żar bijący od wy sokiego
na kilka stóp słupa ognia by ł nie do wy trzy mania. Ale blask płomieni pozwolił mi odnaleźć wzrokiem czarne sześciany pojemników na pręty. Leżały pod ścianą, zaledwie pięć kroków ode mnie. Pięć najdłuższy ch kroków w moim ży ciu. Nie wiem, co czuli hutnicy pracujący przy wy topie surówki, ja w każdy m razie nie potrafiłem zbliży ć się do lady. Nawet o stopę. Jakby powietrze w holu stało się gęste i twarde, jakby mnie odpy chało. Ze zgrozą zauważy łem, że coraz więcej ogników pojawia się w pobliżu pojemników z prętami… Czasu miałem coraz mniej. Kończy ło mi się powietrze, musiałem wrócić na podjazd. Rozejrzałem się nerwowo, ale prócz Sue nie by ło tu niczego, co mogłoby się przy dać. Cholerny pech! Walnąłem pięścią w szczelnie zawinięte szmatami siedzenie. Szmaty – nagle dotarło do mnie znaczenie tego słowa. Wy jąłem z kieszeni nóż i rozciąłem sznury, który mi przy mocowałem do maszy ny kilka gruby ch kap i prześcieradeł. Chwy ciłem jedno z nich i natarłem je szy bko śniegiem. Nawrzucałem go ty le, ile się dało, a potem pobiegłem do płonącego budy nku. Choć nie minęły dwie minuty, pożar poczy nił znaczne postępy. Ogień pochłaniał już podwieszany sufit nad recepcją. Lada buzowała od strony stosu, ale jej koniec bliższy drzwi na razie się nie zajął. Ciąg powietrza podsy cał płomienie, ale i spy chał je w głąb atrium, w górę. Owinąłem się mokry m prześcieradłem, zostawiając jedy nie szparę na oczy, i ruszy łem biegiem w kierunku akumulatorów. Ty m razem udało mi się dotrzeć w pobliże kontuaru. Ostatni jard pokonałem wślizgiem. Śnieg parował bły skawicznie, ale dał mi dodatkowe pięć sekund potrzebny ch do wy trzy mania niesamowitego żaru. Zanim gorąco stało się znów nie do zniesienia, zdąży łem chwy cić oba rozgrzane pojemniki. Zanim prześcieradło zajęło się ogniem, wy padłem za prowizory czne drzwi.
Obserwowałem pożar z dy stansu. Ogień dość szy bko rozprzestrzenił się na górne piętra i nim zdąży łem odciągnąć Sue w bezpieczne miejsce, budy nek wy glądał już jak ogromna pochodnia. By ło w ty m widoku coś fascy nującego, coś, co sprawiało, że nie mogłem oderwać oczu od trzaskający ch płomieni, pękający ch z hukiem okien i kłębów smolistego dy mu bijącego wprost w bezchmurne niebo. Zapadał zmierzch, a wraz z nim ogniste widowisko nabierało nowego wy miaru. Stałem zziębnięty, obolały, ale jednocześnie szczęśliwy. Cieszy łem się z tego, że uratowałem Sue. Cieszy ł mnie też widok płonącego budy nku. Stojąc w śniegu, długo patrzy łem, jak ogień i dy m strzelają w niebo, a potem pomy ślałem, że człowiek równy jest bogom w zdolności niszczenia. Jeszcze nie
tak dawno podziwiałem siły natury pokonujące stupiętrowe wieże ze szkła, stali i betonu, a przecież sam by łem w stanie doprowadzić do takich zniszczeń, i to znacznie szy bciej… Ta my śl warta by ła rozwinięcia… Zdecy dowanie. Ale na pewno nie teraz. Straciłem niemal wszy stko – zapasy wiórków, orzeszki, lekarstwa i sporą część tabletek odży wczy ch. W hotelu zostały też wszy stkie moje książki i komiksy. O ile te ostatnie mogłem odzy skać w pierwszy m lepszy m sklepie, o ty le zdoby cie lekarstw i ży wności na pewno sprawi mi problem. Splądrowałem przecież wszy stkie sklepy na niezalany ch terenach. W jukach znalazłem wprawdzie zapomnianą paczkę odży wek, ale by ło w niej zaledwie sześćdziesiąt tabletek. Wy starczy mi ich na dwadzieścia dni. Może, przy wprowadzeniu ry gory sty cznej diety, przeży ję ty dzień dłużej. Rozejrzałem się po zasy panej śniegiem okolicy, a potem podniosłem oczy na czerniejące niebo. Same chmury, ani jednej gwiazdy. Nic nie wskazy wało na szy bkie ocieplenie.
Do połowy marca przemieszkałem w jedny m z zaby tkowy ch budy nków Galerii Stanowej. Niewy sokie, zbudowane z cegły i stojące na wzgórzu w pobliżu rzeki okazały się naprawdę solidną przy stanią. Miałem tutaj mnóstwo opału. Stare płótna śmierdziały jak cholera, gdy wrzucałem je do ognia, kopciły też straszliwie, szy bko więc z nich zrezy gnowałem, zadowalając się gruby mi ramami, ale meble z wy staw poświęcony ch dziewiętnastowieczny m wnętrzom dostarczy ły mi duży ch ilości prawdziwego, twardego drewna. Codziennie około południa wy chodziłem na płaski dach i obserwowałem królową rzek. Poziom wody wciąż nie opadał, a spieniony nurt, pokry ty coraz mniejszy mi łuskami kry, nadal stanowił barierę nie do pokonania. Co wieczór znosiłem do holu kolejne meble i obrazy. Płótna wy ry wałem z ram i rzucałem na stos – świetnie nadawały się do zapy chania szpar pod drzwiami wielkich sal, dzięki czemu udawało mi się znacznie ograniczać straty ciepła w skrzy dle, które zamieszkiwałem. Ramy, pomimo swojej masy, płonęły bardzo szy bko. Suche, czasami kilkusetletnie drewno, nasączone werniksami i masą chemikaliów, znikało w płomieniach jak przy słowiowa kamfora. Na szczęście miałem jeszcze mebelki. Weźmy takie biurko Theodore’a Roosevelta – piękny mahoniowy mebel, który rąbałem chy ba przez dwie godziny. Ono samo zapewniło mi wy starczającą ilość ruchu i ciepła na całą dobę. Z wy soką na trzy stopy kupą szczap u boku mogłem spędzić całą noc przy trzaskający m ogniu.
Czasem przy glądałem się obrazom, które znosiłem, i jeśli mi się spodobały, odkładałem je na bok. Te, które uznałem za bohomazy, szły do rozbiórki w pierwszej kolejności. Tak by ło i tego dnia. Pomiędzy kolejny m Renoirem a Monetem znalazła się niewy soka, ale dość długa panorama St. Louis pędzla niejakiego Marka Wirethorna. Obraz taki sobie, arty sta, dość oszczędny w ruchach pędzla, ukazy wał współczesną panoramę miasta. Spojrzałem na mosiężną tabliczkę z ty tułem. Budowa mostu kolejowego im. gen. Granta na tle Chelsey Island, w porze świtu, głosił napis. Pretensjonalne gówno. Zupełnie jak te maziaste lilie na stawie, który ch ramy sfajczy łem poprzedniego dnia. Nie, nie lilie… Nenufary ! Wstałem, żeby złamać nogą ramę, gdy nagle zaświtała mi w głowie pewna my śl. Postawiłem obraz tak, by ogień oświetlił go dokładniej. Niewiele pomogło. Oddarłem pas płótna z ostatniego Renoira i owinąłem go wokół nogi od krzesła, robiąc prowizory czną pochodnię. W jej świetle przy jrzałem się pejzażowi. Autor malował z natury. Widoczne w oddali miasto, drapacze chmur, dwa wzgórza na przeciwny m brzegu – znałem ten widok, widziałem go na co dzień. Ale najciekawszy by ł pierwszy plan. Skomplikowana stalowa konstrukcja na wy sokich betonowy ch filarach pokony wała nurt w miejscu, gdzie porośnięte drzewami brzegi wznosiły się co najmniej pięćdziesiąt stóp ponad lustro wody. Dziwna sprawa. Bardzo dziwna. Nie widziałem wcześniej tego mostu, nie by ło go też w przewodnikach ani na mapniku. Nie patrzy łem w kierunku Chelsey Island za często, raczej skupiałem się na obserwacjach górnego biegu rzeki. Na podstawie kiczowatej perspekty wy i porównań z dostępny mi mapami wy szło mi, że przedstawione na obrazie miejsce powinno się znajdować nie dalej niż trzy, cztery mile w dół rzeki, za wzgórzami, na który ch rozlokowały się senne podmiejskie osiedla Lion i Tiger Gate. Nie wierzy łem własny m oczom. Oto miałem przed sobą miejsce, które mogło oprzeć się furii ży wiołu. Jeśli malarz wiernie odwzorował konstrukcję, w co raczej nie wątpiłem, widząc resztę szczegółów, most stał na trzech potężny ch filarach przy pominający ch odwrócone do góry dnem kadłuby statków. Znałem takie konstrukcje – tworzono je z my ślą o sprostaniu takim właśnie ży wiołom, z jakimi miałem tutaj do czy nienia. Wszy stkie przy czółki wy posażone by ły w stalowe ostrogi. Widziałem je na obrazie wy raźnie, choć arty sta na ogół pobieżnie traktował podobne detale. Wielowarstwowe kły z grubej na kilka stóp stali, na który ch miał polec najgrubszy lód, sprawdzały się rewelacy jnie. Wprawdzie przed atakiem nie mieliśmy do czy nienia z aż tak wielkimi powodziami, ale skala tej budowli zdawała się wskazy wać, że czego jak czego, ale wy obraźni jej twórcom nie brakowało. Co więcej, widziałem na ty m obrazie, że na wschodnim
brzegu, na terenach zalewowy ch, tory biegną wy sokim, umocniony m nasy pem. Zapewne wy ższy m niż aktualny poziom wody. Spojrzałem na datę nabazgraną obok sy gnatury. Dwa ty siące siedemnasty. To by tłumaczy ło, dlaczego nie miałem go na mapach. Z jednej strony zdawałem sobie sprawę, że nocna wy prawa w tamte rejony nie ma najmniejszego sensu, ale z drugiej chęć przekonania się na własne oczy, czy istnieje jakaś droga na drugi brzeg, by ła bardzo silna. Żeby ją pokonać, potrzebowałem dwu szklanek bourbona. I paru ły ków prosto z gwinta.
Stał tam, gdzie spodziewałem się go znaleźć. Dumny, ogromny, jak większość inży niery jny ch cudów tego kraju. Może nie by ł tak wielki jak Golden Gate ani tak masy wny jak most Brookliński, ale i tak porażał swoją masą i proporcjami. Spienione wody Missisipi zakry ły jego potężne filary i chroniące je stalowe zapory, ale nie sięgnęły poziomu torowiska. Zabrakło im zaledwie piętnastu stóp. Dobra robota, panowie, pomy ślałem, jadąc szczy tem nasy pu w stronę rzeki. Jednakże gdy dotarłem w pobliże brzegu, wrażenie nienaruszalności tej majestaty cznej konstrukcji pry snęło w ułamku sekundy. Stalowe kratownice stanowiące właściwy szkielet mostu by ły przechy lone o kilka stopni w prawo. Niby niewiele. Z daleka wy dawało się, że wszy stko jest w porządku, ale rzeka z uporem godny m lepszej sprawy, z każdy m dniem, z każdą chwilą, zdoby wała przewagę nad, zda się, niezniszczalny m dziełem człowieka. Przenikliwy jęk rozciąganego metalu uzmy słowił mi, że ta walka rozgry wa się nawet teraz. Masy lodu naparły na który ś z filarów i przegrały, lecz atak ten sprawił, że most przechy lił się o kolejną setną część cala. Ile jeszcze takich starć wy trzy ma, nie miałem pojęcia. Wiedziałem ty lko, że dzisiaj przekroczę największą przeszkodę na drodze do Twin Rivers.
Ży cie czasem płata człowiekowi figle. Jeden most zawiódł mnie w pułapkę bez wy jścia, tak przy najmniej sądziłem przez te kilka miesięcy, a potem nagle drugi pozwolił mi ją opuścić. Bez problemów, bez stresów, bez przeszkód. Jechałem po torach, trzęsąc się niemiłosiernie na i tak niższy ch niż zwy kle podkładach i cały czas kontrując kierownicą, aby maszy na, posłuszna sile ciążenia, nie zsunęła się ze stalowy ch pły t i nie spadła z przechy lonego mostu. Modliłem się, by podstępny starzec zwany Losem nie zesłał w tej chwili żadnego paskudztwa, które zniweczy łoby jedy ną szansę na wy rwanie się z lodowej pułapki. I na przeży cie.
Tabletek zostało mi już ty lko na ty dzień, góra dwa. Gdy by nawet odwilż przy szła dzisiaj, musiałby m przetrwać drugą falę powodziową, tę z roztopów, kto wie, czy nie gorszą. Gotów by łem przy siąc, i nawet to uczy niłem gdzieś na wy sokości środkowego filara, że nie tknę więcej alkoholu i nie przeklnę ani razu, jeśli dotrę cało na drugi brzeg. Wreszcie, zmęczony jak cholera, z walący m szaleńczo sercem, zjechałem na wy sy pany żwirem nasy p. Cały i zdrów. Czego to człowiek nie powie, gdy ma stracha, pomy ślałem, oglądając się za siebie na śmiesznie przekrzy wioną stalową konstrukcję. Ręka sama powędrowała do juków. Wy macałem znajomy kanciasty kształt i po chwili burszty nowy ogień rozgrzał moje ży ły. – Wy bacz, Panie – bąknąłem pomiędzy ły kami. – Twoja ostatnia owieczka ma kurewsko słabą pamięć i wolę…
Choć to może wy dać się dziwne, następne dwieście mil pokonałem bez większy ch problemów. Zostałem na obrzeżach St. Louis jeszcze kilka dni, uzupełniając zapasy i czekając na stopnienie śniegu. Zasy pane biały m puchem i skute lodem drogi nie nadawały się na razie do jazdy, ale marzec przy niósł w końcu prawdziwe ocieplenie. Wszechobecna biel ustępowała bły skawicznie – wy starczy ły trzy słoneczne dni i miałem przed sobą czarną, suchą i prostą jak strzała autostradę. Nic, ty lko jechać. W tej części konty nentu sy stem dróg by ł na ty le rozbudowany, że nie musiałem martwić się zakorkowany mi szosami. Jeśli na mojej trasie piętrzy ły się wraki, wy bierałem dowolny objazd i spokojnie wracałem na siedemdziesiątkę kilka mil dalej. W dwa dni dotarłem na przedmieścia Indianapolis. Przez moment walczy łem z pokusą odwiedzenia tutejszego toru wy ścigowego, ale kilka minut rozważań nad mapnikiem, na wielkim węźle drogowy m obok lotniska, utwierdziło mnie w przekonaniu, że mam już tego wszy stkiego powy żej uszu. Dość przy stanków, dość kataklizmów. Czas skupić się na celu podróży. Odbiłem na południowy wschód, aby ominąć molocha przedmieściami. Pokonanie zapchanej obwodnicy zajęło mi ponad siedem godzin. Zanim dotarłem do węzła wy lotowego siedemdziesiątki, słońce zdąży ło się zrobić krwistoczerwone i za moment miało się zetknąć z hory zontem. Poziom energii w akumulatorach też nie by ł za wy soki. Musiałem się rozejrzeć za kolejny m noclegiem. Chciałem się zatrzy mać i przejrzeć mapnik, ale mój wzrok padł na dziwny kształt wy stający zza szpaleru martwy ch drzew po prawej. Wieża zamkowa? Tutaj?
Zaciekawiony skręciłem w pierwszą przecznicę i ruszy łem w kierunku majaczący ch na tle czerwieni nieba murów i blanek. Nawet teraz, pomimo braku jakiejkolwiek zieleni, okolica wy glądała bardzo wy niośle. Jechałem powoli szerokim bulwarem, przy glądając się kolejny m domostwom. Każde z nich wy glądało jak rezy dencja z serialu o ży ciu wy ższy ch sfer. Każde kusiło, ale ja szukałem dzisiaj czegoś specjalnego, niepowtarzalnego. Czegoś, co stało nieco dalej, po drugiej stronie niewielkiego wzgórza, na wprost parku. Nie my liłem się, to by ł zamek. Najprawdziwszy średniowieczny zamek. Tabliczka na bramie głosiła: „L.J.R. Dewey ”. Gdzieś już sły szałem to nazwisko, pomy ślałem, ale za nic nie potrafiłem sobie przy pomnieć gdzie. Dopiero gdy pokonałem masy wną bramę, wy ry wając ją z zawiasów, i wjechałem w szeroką aleję pomiędzy poczerniały mi, fantazy jnie ukształtowany mi ży wopłotami, dotarło do mnie, kim mógł by ć poprzedni właściciel mojego zamku. A raczej właścicielka, bo jak się wkrótce okazało, imponująca budowla należała do jednej z wnuczek znanego przed laty potentata komputerowego. Asfaltowa, idealnie równa droga prowadziła przez anty cznie wy glądający i skrzy piący jak cholera most zwodzony na spory podjazd przed przepiękną repliką średniowiecznego zameczku. Zatrzy małem Sue na początku ostatniej prostej i przy jrzałem się uważniej walcowaty m wieżom z wąskimi okienkami, prosty m murom wy sokim na dwadzieścia stóp i wieńczący m je blankom. Do środka prowadziła łukowato sklepiona brama. Wielkie, masy wne odrzwia by ły jednak zamknięte na głucho i na ty le solidne, że musiałby m je chy ba wy sadzić, aby wejść do środka. Niestety nie miałem przy sobie dy namitu. Ostatnią laskę zuży łem dwa dni temu na pozby cie się blokujący ch szosę ciężarówek. Zostawiłem więc Sue na podjeździe i wy brałem się na spacer wokół murów. Na szczęście nie musiałem przedzierać się przez chaszcze. Właścicielka zadbała, żeby teren wokół jej niesamowitej siedziby by ł uporządkowany, a promieniowanie utrwaliło ten stan na dobre. Szedłem wy kładaną kamienny mi pły tkami ścieżką przez kilka minut, aż trafiłem na boczną furtę. Chy ba wejście dla służby, sądząc z lokalizacji i widoczny ch nieco dalej zabudowań gospodarczy ch. Co ciekawe, nie by ły to żadne anty czne drzwi, ty lko zwy kłe, nowoczesne metalowe gówno z elektroniczny m zamkiem na kartę. Sprowadziłem Sue, za pomocą toporka wy biłem w nich niewielką dziurę, zapiąłem hak i pociągnąłem. Za pierwszy m razem nie puściły, ale kiedy dodałem nieco mocniej gazu, koła zabuksowały przez sekundę na asfalcie, a potem nagle wy rwałem do przodu, sły sząc jednocześnie za sobą potworny klang. Skręciłem kierownicę i zahamowałem. Drzwi leżały na środku placy ku. Wy rwałem je razem z zawiasami. Zapaliłem pochodnię i zajrzałem ciekawie do mrocznego zameczku. Przekonałem się, że
zewnętrzne mury okalają brukowany placy k, w którego głębi stoi dwupiętrowy budy nek na bardzo wy sokim, pozbawiony m okien fundamencie. Wspiąłem się po stromy ch schodach pod kolejne drzwi. Też masy wne, drewniane, bogato zdobione i również zamknięte na głucho. Tutaj Sue nie mogła mi już pomóc. Nie dałby m rady wjechać nią po ty ch wąskich i cholernie wy sokich stopniach. Musiałem poradzić sobie w inny sposób. Przy jrzałem się najbliższemu otoczeniu. Grube okiennice poddały się po kilku uderzeniach w pordzewiałe zawiasy, odsłaniając całkiem normalnie wy glądające ramy i szy by. Panie Mossberg, to interes w sam raz dla pana, pomy ślałem i wy paliłem w nie pod ostry m kątem – na wszelki wy padek, gdy by okazały się pancerne. Na moje szczęście panna Lucy Jane Rose nie by ła maniaczką zabezpieczeń i mogłem dostać się do środka po oczy szczeniu parapetu z odłamków szkła i zarzuceniu na niego wy płowiałej derki. Wgramoliłem się do przestronnego holu z żółtawego piaskowca, takiego samego jak ten, z którego zbudowano mury. Zlustrowałem go pobieżnie z pochodnią w ręku i na końcu sprawdziłem drzwi. Zgodnie z moimi podejrzeniami by ły zamknięte od wewnątrz na klucz i zabezpieczone ciężką sztabą. Zdjąłem ją nie bez wy siłku, a potem wy starczy ł jeden ruch ręki i masy wne, niemal trzy metrowe skrzy dła rozsunęły się z głośny m skrzy pieniem. Jak w rasowy ch horrorach. Mogłem się wprowadzać. Najpierw ściągnąłem Sue na dziedziniec, zabrałem najpotrzebniejsze rzeczy i przeniosłem je do ogromnego holu z marmurową posadzką i podwójną kolumnadą po obu stronach kręty ch schodów. Połamałem kilka krzeseł, a potem zdjąłem ze ściany dwa obrazy, chy ba portrety przodków, i pociąłem je na pasy. Zwinąłem z nich tuzin pochodni, które osadziłem w żelazny ch kołach znajdujący ch się na kolumnach. Gdy je odpaliłem, od razu zrobiło się przy tulniej. I o wiele jaśniej. Przy glądałem się gruby m murom, podziwiając wy obraźnię architekta, który zaprojektował wszy stkie te łuki i bogato rzeźbione krużganki. Hol by ł wy soki, zdaje się, że sięgał do samego dachu. Nie mogłem tego stwierdzić na pewno, wy ższe partie kry ły się bowiem w półmroku i dy mie, jeśli jednak coś tam by ło, to najwy żej niewy soki stry szek. Chociaż by ło już dosy ć późno i słońce zniknęło za hory zontem, krwista łuna wciąż oświetlała strzeliste okna nad schodami. W blasku pochodni kamienne balustrady i ławy rzucały długie, falujące cienie na bły szczącą podłogę, pośrodku której dopiero teraz zauważy łem ciemniejszy okrąg z trzema liliami. – Ktoś tu sobie zbudował niezłą replikę zameczku – mruknąłem, wstając. – Pewnie ckniło mu się do przodków z Europy.
Sądziłem, że to fanaberia zblazowanego milionera, któremu podczas dalekich wojaży spodobał się jakiś zamek, więc postanowił, że wy buduje sobie podobny. Nie pomy liłem się wiele. Następnego ranka z dziennika stojącego na honorowy m miejscu w bibliotece dowiedziałem się, że sir Reginald Dewey zakochał się w zamku Roi de Bois zbudowany m w odległy m zakątku doliny Loary. Uczucie by ło na ty le gorące, iż zamek został przez niego kupiony i po rozebraniu na kawałki przewieziony z przy godami do Amery ki, gdzie stanął na wzgórzach Malibu. Z jego wież właściciel miał znakomity widok na wy brzeże i ocean. Po sześciu latach od rekonstrukcji zabawka znudziła ekscentry cznego właściciela i przeszła w ręce jego wnuczki trojga imion. Ta jednak nie mieszkała na Zachodnim Wy brzeżu. Nie by ła związana z Kalifornią ani tamtejszy mi interesami dziadka. Jej pasją by ło narciarstwo i sztuki piękne. Dziadek wy dał więc polecenie, by Roi de Bois przewędrował przez Góry Skaliste i osiadł na środku obcego mu konty nentu, w miejscu całkiem przy zwoitej rodzinnej rezy dencji, którą niedawno strawił pożar. Taki prezencik na otarcie łez dla ukochanej wnuczki. Skromna rzecz, a cieszy. Nie pamiętałem swojego dziadka i choć dzięki zdjęciom otrzy many m od siostry Stapleton wiedziałem, jak wy glądał, nie potrafiłem sobie przy pomnieć żadnej sy tuacji, żadnego związanego z nim wspomnienia. Ty m bardziej rzeczy, które mogłem od niego dostać. Zmarł, gdy miałem cztery lata, ale z tego, co mi opowiadały zakonnice, by ł prosty m, dobroduszny m człowiekiem, którego poznały, gdy pracował dla sierocińca. Po śmierci rodziców – o nich wiedziałem jeszcze mniej – to właśnie on zajmował się mną przez prawie półtora roku. Ponoć palił jak smok i nie stronił od kieliszka, co w końcu odbiło się na jego zdrowiu. Dołączy ł do trzech milionów nałogowy ch palaczy, którzy rok w rok zapadali na nowotwory płuc i żegnali się z ty m światem. By łem zby t mały, żeby to pamiętać, ale zdjęcia w mały m plastikowy m albumiku, który dała mi siostra Stapleton, gdy wy ruszałem na służbę w armii, nie kłamały. Ostatnie, na który m dziadek trzy mał mnie na kolanach, siedząc w rozklekotany m fotelu bujany m na ganku swojego domu, uświadamiało mi za każdy m razem, kiedy na nie spoglądałem, jak bardzo musiał cierpieć. Zmarł dwa ty godnie po jego zrobieniu. Odtrącony, samotny, w towarzy stwie kilku opróżniony ch butelek najdroższej whisky i niedopałków cy gar. Najdroższy ch, jakie mógł znaleźć w lokalny m markecie. Kupił je za ostatnią emery turę zaledwie trzy dni wcześniej, wy dając prawie wszy stko, jakby wiedział, że nadchodzi spotkanie z nieuchronny m, i próbował zapewnić sobie na koniec odrobinę luksusu. Tak zapewne wy obrażał sobie luksus. Nie by łby w stanie ogarnąć rozumem tego, na co teraz patrzy łem. By ć może dlatego wy jąłem wspomniane zdjęcie z portfela i po oprawieniu w ramkę, która gościła przedtem samego fundatora tej posesji, postawiłem na kominku.
– Daruję ci ten zamek, dziadku – powiedziałem, podnosząc szklankę do połowy wy pełnioną burszty nowy m pły nem, na który dziadka nie by łoby stać. Moje słowa zabrzmiały dziwnie sucho, chrapliwie, nienaturalnie. Gardło zapiekło mnie, jakby m poły kał osty. Nagle zdałem sobie sprawę, że zby t długo nie mówiłem. Ale jak tu rozmawiać? Przecież nie będę mówił do Steve’ów ani ty m bardziej do siebie. Przetarłem ręką literki zdobiące górną część szerokiej ramki. Układały się w imię Reginald. Nie przeszkadzało mi to by najmniej. Mój dziadek też miał tak na imię.
Trzy dni odpoczy nku to dużo i mało zarazem. Ty le właśnie sobie dałem na rozprostowanie kości przed dalszą drogą. Pogoda się stabilizowała, słońce zaczy nało grzać, a chmury, zwłaszcza te ołowiane, odeszły w niepamięć. Mogłem więc dać Sue i sobie chwilę oddechu. Jednakże to, że odpoczy wałem, nie oznaczało wcale leniuchowania. Wręcz przeciwnie, zaplanowałem dokładny przegląd trójkołowca, który należał mu się już dawno. Lecz nie ty lko to kazało mi się tutaj zatrzy mać. Natknąłem się znów na coś, czego do końca nie rozumiałem. Zamek by ł kompletnie pusty. Zarówno apartamenty panny Dewey, jak i część skrzy dła dla służby. Nie znalazłem ani jednej mumii, ty lko idealnie zasłane łóżka, meble okry te pokrowcami i co najważniejsze, wszy stkie drzwi – w ty m główne wrota – zamknięte i zary glowane od wewnątrz. Ktokolwiek to zrobił, musiał zostać w środku, chy ba że istniało jakieś tajne przejście – co chy ba w tego ty pu budowlach by ło rzeczą normalną – którego nie potrafiłem znaleźć. Sprawdzając skrupulatnie zamek, zauważy łem, że brakuje wielu rzeczy. Z szafek w bibliotece zniknęła część broni i amunicja, a z magazy nku przy kuchni wszy stkie konserwy. Wiedziałem, że tam stały, gdy ż do tej pory widać by ło ślady odciśnięte przez ciężkie puszki na półkach. Co ciekawe, wszy stkie alarmy by ły włączone. Wprawdzie teraz nie na wiele mogły się zdać, ale ustawienie ich w osiemnastu miejscach musiało zabrać ty m ludziom trochę czasu. I to właśnie by ło najbardziej zastanawiające. Czas. A właściwie jego brak. Z dany ch w mapniku wiedziałem, że tej części Indianapolis z jakichś przy czy n oszczędzono bezpośredniego ataku trineutrinowego, ale z rozkładu najbliższy ch eksplozji i ich mocy potrafiłem wy liczy ć, iż nikt na ty m terenie nie mógł przeży ć dłużej niż kilka minut. Obrazki zaobserwowane na drogach i ulicach potwierdzały słuszność moich wy liczeń. A jednak mieszkańcy tego zamku mieli czas, żeby zniknąć.
Niczy m duchy. Zniknięcie jak zniknięcie. Nie by łoby w nim nic dziwnego – w końcu Lucy Jane Rose mogła wy jechać stąd kilka dni przed atakiem, służbie dała wy chodne, a ostatni cieć zamknął wszy stko od środka i sobie ty lko znany m tajny m przejściem wrócił do domu. Mógłby m bez bólu przy jąć taką teorię jako najbardziej prawdopodobną, gdy by nie dwa fakty. W kuchni na stole znalazłem równo ułożone gazety. Najświeższa wy drukowana została dwudziestego kwietnia, czy li dzień przed atakiem. Dwie godziny później głęboko w piwnicach, który ch raczej nie przeniesiono z ty m zamkiem na nowy konty nent, odkry łem właz do bunkra. I nie mówię tutaj o jakichś amatorskich instalacjach, ale o najprawdziwszy m schronie przeciwatomowy m. By ł zamknięty na głucho od wewnątrz i prawidłowo zabezpieczony. Podczas pierwszego wieczoru spędzonego w sali kominkowej, gdy ogień huczał w palenisku, a ja siedziałem w miękkim fotelu ze szklaneczką Louisa XIII w dłoni i cy garem w ustach, zestawiając kolejne fakty, zdołałem wy dedukować, gdzie i kiedy zniknęli poprzedni mieszkańcy zamku. Bez odpowiedzi pozostawało jednak py tanie, jak zdołali tego dokonać. Mogłem do tego dojść jedy nie drogą eliminacji. W zamku brakowało śladów paniki. Widać by ło, że osoby, które ukry ły się w bunkrze, miały na to wy starczająco dużo czasu. Ilu ludzi obudzony ch o trzeciej nad ranem potrafi tak bły skawicznie się zorganizować? Ja nie znałem nikogo takiego. Założenie, że mieszkańcy nie spali tamtej nocy, zauważy li pierwszy bły sk i od razu go skojarzy li, też można między bajki włoży ć. Kto kojarzy bły sk na niebie z wy buchem wojny atomowej? Zwłaszcza że promieniowanie potrafi zabić szy bciej, niż neurony zdążą przetworzy ć odbierany obraz w my śl. O ile to neurony przetwarzają… Zresztą nieważne. Mit obalony. Pozostawało przy jąć, że panna Lucy Jane Rose mogła wiedzieć, co się święci. Czy ktoś mógł ją poinformować o ataku? Na to py tanie miałem dwie odpowiedzi. Albo należała do projektu Arka i została powiadomiona naty chmiast po wy kry ciu rakiet wroga – wy eliminowanie tej wersji by ło cholernie proste: sprawdziłem listy przekopiowane z komputerów bazy do mapnika i nie znalazłem tam nikogo o takim bądź podobny m nazwisku – albo, przy jej kasie i pozy cji, mogła znać któregoś z wy soko postawiony ch oficerów pracujący ch w jednej z baz wczesnego reagowania. Kogoś bliskiego – może nawet narzeczonego albo kochanka – kto sy pnął ostrzeżeniem, ledwie zobaczy ł, co się święci. Tej wersji zdarzeń nie mogłem już tak łatwo odrzucić. Ale znalazłem sposób na jej wery fikację. Bardzo prosty sposób.
W zamku znajdowało się w ty m czasie co najmniej sześć osób. Właścicielka i pięcioro jej służący ch. O trzeciej piętnaście nad ranem – jeśli nawet jej facet by ł szy bki jak bły skawica i zareagował naty chmiast po włączeniu sy ren alarmowy ch, nie mógł zadzwonić do niej wcześniej – rozespana panna D. otrzy muje telefon i budzi pozostałe osoby, te zaś grzecznie ścielą łóżka, zbierają wszy stkie potrzebne rzeczy, nawet szczoteczki do zębów, i po staranny m zabezpieczeniu domostwa schodzą do schronu. Bez pośpiechu, poganiania i paniki. Ile czasu by im to zabrało? Nie ma lepszej metody wy jaśniania takich kwestii niż pomiary empiry czne. Zacząłem od najpełniejszej wersji. Położy łem się w łóżku miliarderki, włączy łem stoper i chwy ciłem wy imaginowaną słuchawkę. Wy konanie wszy stkich czy nności, o który ch wiedziałem, że zostały wy konane tamtej nocy, zajęło mi czterdzieści osiem minut. A wziąłem pod uwagę wszy stko, nawet to, że właścicielka podzieliła zadania pomiędzy służący ch i każdy z nich jak robot wy konał swoją część planu. Jakkolwiek by liby szy bcy, musieli zginąć na pięć minut przed zamknięciem bunkra. Zatem ta wersja też nie trzy mała się kupy. Żeby przeży ć atak, musieli rozpocząć przy gotowania znacznie wcześniej, nawet te czterdzieści kilka minut bowiem nie obejmowało wszy stkich czy nności, które musieli wy konać za włazem… Ale tego, co tam się działo, nie mogłem wiedzieć. Nie miałem przecież pojęcia, czy promieniowanie nie zabiło ich tuż po zamknięciu bunkra. Te mury by ły grube, piwnice głębokie, ale nie zdołały by zatrzy mać cząstek trineutrina. Jeśli więc panna D. wiedziała, co się święci, musiała też mieć świadomość, że aby przetrwać, potrzebuje czegoś więcej niż kilku metrów betonu nad głową. Minęły trzy dni, a ja nadal nie potrafiłem podać saty sfakcjonującej odpowiedzi na py tanie, skąd ci ludzie mogli się wcześniej dowiedzieć o nadlatujący ch rakietach, skoro nawet nas to zaskoczy ło. Cała operacja, od rozpoczęcia fałszy wego alarmu do eksplozji ostatniej głowicy, nie trwała dłużej niż czterdzieści minut. Do tego można by ło dodać maksy malnie pięć minut – chociaż wiedziałem, że w przy padku tego miasta przesadzam, i to grubo – potrzebne do wy eliminowania całego ży cia w tej części kraju. Pierwsze oznaki choroby popromiennej, a ty ch w zamku nie znalazłem, mimo iż naprawdę dobrze szukałem, pojawiły by się jeszcze szy bciej. Nie sprawdziłem się jako nowy pogromca mitów. Nie znalazłem rozwiązania zagadki, mimo że rozmy ślałem nad nią na trzeźwo i po pijaku. W każdej wolnej chwili, czy to siedząc w żeliwnej wannie, czy to koły sząc się przed huczący m w kominku ogniem, starałem się ogarnąć problem. Ale nie dałem rady. Czas, czas by ł kluczem, no i kompletny brak paniki. Kto nie zdenerwowałby się, wiedząc o wy mierzonej w niego zabójczej broni mknącej z zawrotną prędkością do celu? To by ł prawdziwy wy ścig o ży cie, nie zabawa… Za każdy m razem, gdy sobie o ty m
przy pominałem, czułem zimny dreszcz wędrujący w górę pleców. To wszy stko nie pasowało do mojej układanki. Ale czy aby na pewno? Może najzwy czajniej w świecie zacząłem ulegać paranoi związanej z samotnością, poczuciem winy i utratą najbliższej osoby ? Tak, to też by ło możliwe. Ta cy sterna gorzały, którą wlałem w gardło, musiała mi wy palić nie ty lko wątrobę, ale i spory kawał mózgu. Sam się dziwiłem, że jeszcze potrafię coś skojarzy ć. Zamoczy łem delikatnie koniec cy gara w koniaku i zaciągałem się dy mem, żując go niczy m kawałek czegoś materialnego sposobem zaczerpnięty m z pewnej powieści. Przedziwny aromat i smak mieszanki dy mu z alkoholem pozwoliły mi wreszcie na oderwanie my śli od tego problemu. To by ł ostatni wieczór, jaki planowałem spędzić na zamku Lucy Jane Rose.
Silnik chodził jak marzenie, żadnego szarpania, żadny ch dziwny ch dźwięków. Wy próbowałem Sue, szalejąc na niej przez godzinę po rozległy m parku. Jednak miałem fach w ręku. Spakowałem swoje rzeczy i pomy szkowałem trochę po okolicy, włamując się do dwu najokazalszy ch rezy dencji, aby uzupełnić zapasy trunków, a zwłaszcza cy gar. Na zewnątrz murów zamku, w garażu przy legający m do części służbowej, oprócz kilku samochodów i motocy kli znalazłem też przy czepkę, którą po kilku przeróbkach udało mi się przy mocować do haka Sue. By ła większa i pakowniejsza od tej, którą musiałem zostawić na równinach. Napełniłem ją dobrami po samą pokry wę. Na odchodny m napisałem list do Lucy Jane Rose. By ła niewątpliwie piękną i ciekawą kobietą. Poznałem ją nieco lepiej, przeglądając wieczorami pamiętniki i albumy rodzinne. Wiedziałem, jak się lubiła ubierać, co czy tała – kilka książek z jej adnotacjami na marginesach także trafiło do przy czepki – gdzie spędzała wakacje i jakie szkoły ukończy ła. Postanowiłem podzielić się z nią moimi spostrzeżeniami doty czący mi tajemnicy. Ustawiłem w piwnicy na wprost włazu krzesło, na nim opróżnioną karafkę po koniaku i w niej umieściłem kartkę z krótkim pozdrowieniem, a także listą py tań, które mnie nurtowały. Podpisałem się i podałem adres bazy w Twin Rivers, gdzie zamierzałem doczekać rozpoczęcia planu Arka. Kiedy ś za zdradzenie tej tajemnicy postawiono by mnie przed plutonem egzekucy jny m, i to na miejscu, bez sądu, teraz jednak mogłem wy pisy wać prawdę o Twin Rivers na murach i w listach do nieznany ch mi, a kto wie, może dawno martwy ch osób. Gdy by jednak okazało się, że tam, za włazem, ktoś cudem przeży ł, co wy dawało mi się mimo wszy stko mało prawdopodobne, choć z drugiej strony nie miałem bladego pojęcia, czy tak bogaci ludzie nie dy sponowali równie dobry m sprzętem kriogeniczny m jak armia… Jeśli Lucy Jane Rose wy jdzie
kiedy ś z ukry cia, chciałem poinformować ją, gdzie i kiedy może zacząć szukać najbliższy ch ludzi. Gdy mijałem bramę zamku, w głowie zaświtała mi kolejna my śl doty cząca tej tajemnicy. Dziadek Dewey by ł właścicielem imperium komputerowego. Sporo jego sprzętu stało także w naszej bazie. Może stary sukinsy n znalazł jakiś sposób monitorowania naszy ch sy stemów – w końcu by ł ojcem większości z nich. Rozważanie tej teorii i jej pochodny ch zajęło mi sporo czasu. Nie rozstrzy gnąłem jednak tej kwestii nawet po przekroczeniu granic Ohio. Sto dwadzieścia mil dalej na północny wschód leżał Pittsburgh, który musiałem ominąć szerokim łukiem, podobnie jak Columbię, aby nie załapać zabójczej dawki promieniowania. Jakimś cudem miasto to zasłuży ło sobie aż na dwie klasy czne głowice jądrowe.
Wjechałem na Abbington Drive i powoli toczy łem się ku przeciwległemu krańcowi niewielkiej miejscowości. Musiałem przy znać, że chłopcy z Pentagonu wy brali idealne miejsce na kry jówkę. Twin Rivers by ło klasy czny m zadupiem. Kilka ulic, niska zabudowa w sty lu kanady jskim, drugstore, stacja benzy nowa i parę sklepów – na werandzie jednego z nich wciąż stał fotel bujany, w który m siedział posępny Indianin. Oczy wiście drewniany. Z daleka zmy lił mnie jednak i już my ślałem, że ktoś z naszy ch dotarł tu przede mną. Niestety my liłem się. Miejsce to by ło równie martwe jak reszta świata. Zrobiwszy małą rundkę po Twin Rivers, dotarłem zgodnie z instrukcjami w pobliże strumienia noszącego szumną nazwę Milestone River. Pół mili dalej znajdował się wjazd na pry watny teren ulokowany tuż za Wy ckoffs Mills. Ozdobna brama z tabliczkami informujący mi, że postronny m osobom wstęp wzbroniony, by ła otwarta, wręcz zapraszała, aby przedostać się na tereny ośrodka wy poczy nkowego należące do Geoffa Harrisa. Kiedy ś musiało tu by ć naprawdę pięknie. Wy asfaltowana droga dojazdowa wiła się pomiędzy łagodny mi, niewy sokimi wzgórzami, które przed wojną porastały gęste lasy. Teraz ty lko z kształtów uschnięty ch koron mogłem wnioskować, że obok strzelisty ch sekwoi i sosen nierzadkie by ły również dęby i inne rozłoży ste, aczkolwiek trudne do zidenty fikowania drzewa. Po kilku minutach wy jechałem na otwartą przestrzeń i zobaczy łem hotel „Greenwood”, przy kry wkę, pod którą ukry ty by ł cel mojej podróży. Zatrzy małem Sue daleko od gmachu i przy glądałem mu się przez dłuższą chwilę. Człowiek, który go zaprojektował, miał wizję, w to nie wątpiłem, ale następne pokolenia właścicieli zmieniły wspaniały przy kład wiktoriańskiej architektury w istny koszmar. Każdy kolejny bogacz na przestrzeni stu kilkudziesięciu lat dodawał do bry ły budy nku to i owo, tworząc odrażającą kamienno-drewnianą hy bry dę, prawdziwego architektonicznego Frankensteina.
Miałem odczucie, że żaden człowiek o rozwinięty m zmy śle estety czny m, który zdecy dowałby się na odpoczy nek w ty m miejscu, nie wróciłby do cy wilizacji przy zdrowy ch zmy słach. Ja, prostak i cham pierwszej wody, przeby wałem tu zaledwie od kilku minut, a już czułem się nieswojo… Na szczęście mój poby t w ty m miejscu, choć liczony w latach, miał mieć zupełnie inny wy miar. Sen kriogeniczny by ł prawdziwy m błogosławieństwem. Człowiek zapadał w ciemność i choć spał, nie męczy ły go żadne koszmary … Podjechałem pod główne wejście i zsiadłem z trójkołowca. Jednakże po chwili namy słu i obejrzeniu drzwi doszedłem do wniosku, że by łby m barbarzy ńcą, zostawiając na łasce ży wiołów maszy nę, która przewiozła mnie przez cały konty nent. Nie rozwaliłem też wejścia toporem, pamiętając o przełożony ch, którzy opuszczą swoje komory równo ze mną, jeśli nie wcześniej. Znalazłem furtkę pozostawioną dla podobny ch mi desperatów, następnie otworzy łem jedne z drzwi przeciwpożarowy ch sali balowej i nimi wprowadziłem Sue do zakurzonego holu. Spoczęła tam, na samy m środku krwistoczerwonego chodnika. Rozłączy łem akumulatory i okry łem motor pokrowcem, który zabrałem z salonu motory zacy jnego gdzieś w Pensy lwanii. Pikowana, wy pełniona azbestowy mi włóknami i wy profilowana nakładka otuliła szczelnie moją maszy nę, jakby skrojono ją na miarę. Teraz, kiedy Sue by ła bezpieczna, mogłem zająć się sobą. Według instrukcji pneumaty czna winda prowadząca do tajnego kompleksu powinna się znajdować na dolny m poziomie starego bunkra, do którego mogłem się dostać przez piwnice hotelu, niepozorny mi drzwiami pomiędzy składem brudnej pościeli a chłodniami. Kierując się mapką, dotarłem do tego miejsca. Schron Kennedy ’ego dzisiaj nie uchroniłby nikogo przed atakiem. Ale te sześć pięter żelbetonu stanowiło ty lko przy kry wkę, pod którą znajdował się prawdziwy cel mojej podróży. Dotarłem na sam dół po kwadransie błądzenia. Stalowe, niczy m niewy różniające się drzwi by ły zamknięte na klucz. Sprawdziłem w przy borniku; surowiec, jaki dołączono do zestawu ratunkowego, idealnie pasował do zamka. Otworzenie stalowej, grubej na dwadzieścia cali pły ty sprawiło mi jednak trochę kłopotu. Smar w zawiasach stracił wiele ze swoich właściwości, zatem żeby ruszy ć z posad ważące ponad dwie tony skrzy dło, musiałem się mocno wy silić. Za pomocą topora udało mi się w końcu odchy lić je od pokry ty ch gumowy mi uszczelkami framug. Szczelina miała zaledwie dwadzieścia cali, ale przecisnąłem się nią do wąskiego, cholernie długiego kory tarza. Prowadził zakosami w dół, do kolejnego włazu, ty m razem o wiele cięższego i grubszego. Zakręciłem dźwignią z wielką obawą, ale ku mojemu zdziwieniu, masy wne drzwi otworzy ły się cicho i gładko, jakby zamknięto je dopiero wczoraj. Znalazłem się w niewielkim pomieszczeniu. Miało kształt idealnego sześcianu. Nie by ło w nim
żadny ch mebli, ty lko zabudowana, dość
archaicznie
wy glądająca
konsola
terminalu
komputerowego. Na wprost włazu znajdowały się hermety cznie zamknięte proste stalowe drzwi. Na prawo od nich, pod ścianą, leżały rozłożone na części akumulatory litowo-jonowe. Podobne do tego, jaki miałem w quadzie. Opakowano je próżniowo w przezroczy stą, grubą folię. Instrukcja mówiła, że w razie braku zasilania w czy tnikach powinienem złoży ć, naładować i uży ć któregoś z nich, ale na szczęście obeszło się bez dodatkowy ch komplikacji. Sprzęt centrum, dzięki zabezpieczeniom i tonom ołowiu otaczającego wewnętrzną komorę, przetrwał zarówno impuls elektromagnety czny, jak i sam atak. Wsunąłem kartę identy fikacy jną do czy tnika i wejście do windy stanęło otworem. Wąziutki walec mieszczący jedną osobę zwiózł mnie na dolny poziom bazy. Trwało to jednak dłuższą chwilę. Pneumaty czny mechanizm miał problemy z rozruchem, w trakcie jazdy kilka razy zatrzęsło kabiną, i to całkiem mocno, ale mimo wszy stko dotarłem do centrum dowodzenia. Znów stanąłem przed skanerami i czy tnikami. Ty m razem nie poczułem mrowienia w zgrubiały ch palcach.
Kapsuła rezerwowej komory kriogenicznej kusiła swoim chłodny m, jasny m wnętrzem. Trzy razy sprawdzałem sprzęt i testowałem oprogramowanie, ale wciąż nie potrafiłem się w niej położy ć. Nie wiedziałem, co mnie powstrzy muje, ale ilekroć wy chodziłem spod pry sznica i zaczy nałem przy klejać na skórę czujniki, zawsze opadały mnie wątpliwości. Może by ł to strach, że już nigdy się nie obudzę. Wiedziałem, skąd wziął się błąd, który odebrał mi Sue. Wiedziałem, że nie by ła to wina wadliwego sprzętu ani oprogramowania. Wiedziałem. W końcu sam skazałem ją na śmierć, łamiąc wszelkie procedury. Okazaliśmy się zby t lekkomy ślni. Sue za to zapłaciła, ja jeszcze nie… Zastanawiałem się, chy ba po raz setny, czy skorzy stać z dobrodziejstwa snu hibernacy jnego już teraz, czy odłoży ć to do następnego dnia. Szkoda, że straciłem Obamę w pożarze hotelu. On z pewnością wiedziałby, co powinienem zrobić. Raz się ży je, zdecy dowałem, obejmując uchwy t pokry wy, ale zanim nacisnąłem mechanizm zwalniający zamek, usły szałem dziwny sy gnał. Ciche, ledwie sły szalne pikanie dobiegało gdzieś z końca sali. Wy tęży łem słuch. Tutaj, pod ziemią, w niemal kompletnej ciszy każdy dźwięk docierał do mnie ze zdwojoną mocą. Trzy krótkie piknięcia i cisza. Trzy krótkie piknięcia i kolejna przerwa. Dokładnie taka sama, dwudziestosekundowa. Odłączy łem czujniki i włoży łem szlafrok. Sen mógł jeszcze chwilę poczekać. Ruszy łem pomiędzy rzędami otwarty ch komór, nasłuchując co chwilę i lokalizując źródło dźwięków. Dość
szy bko znalazłem się w kącie sali, przy drzwiach prowadzący ch do niewielkiej sterowni. By łem pewien, że to właśnie stąd dobiegają piknięcia. Nie my liłem się. Na biurku przy jedny m z terminali stał zakurzony laptop. Ktoś wy łączał go przed laty, zapewne przed udaniem się na spoczy nek, ale albo pomy lił w pośpiechu klawisze, albo sy stem operacy jny się zawiesił – Windows, nawet w generacji Nexus, miał to często w zwy czaju – i komputer nadal czuwał. Podłączony do sieci energety cznej centrum czekał cierpliwie na kolejne polecenie wy logowania. Mijały miesiące, potem lata. Każde urządzenie, nawet wojskowe, ma jednak swoją wy trzy małość. Kilka godzin wcześniej zasilacz laptopa odmówił posłuszeństwa, a sy gnał, który sły szałem, informował wszy stkich, że jego bateria właśnie się wy czerpuje. Uśmiechnąłem się i położy łem dłoń na obudowie ekranu. – Czas spać, przy jacielu – powiedziałem, zamierzając zamknąć pokry wę i zakończy ć jego męki. Jednakże w chwili, gdy go dotknąłem, komputer oży ł. Ciche brzęczenie i krótki sy gnał dźwiękowy powiadomiły mnie o pełnej gotowości do pracy wy służonego getaca. Wy starczy ło jedno spojrzenie na ciekłokry staliczny wy świetlacz, żeby uśmiech zniknął z mojej twarzy.
Siedem procent. Ty le mu zostało energii. Przeliczając to na czas, nie więcej niż dziesięć minut – chociaż na nowy m akumulatorze powinien chodzić co najmniej dwadzieścia godzin. Po trzech latach trzy mania pod napięciem bateria musiała by ć jednak zdrowo spieprzona. Jeśli miałem pecha, mogła paść nawet za minutę. Ale dopóki laptop popiskiwał, nie wszy stko by ło stracone. Ten model miał dwa rezerwowe sloty na żelowe akumulatorki. Sprawdziłem – oba by ły puste. Pancerne laptopy getac znajdowały się na powszechny m wy posażeniu armii, miałem więc spore szanse, że znajdę w bazie bliźniaczą jednostkę albo pasujący do niej standardowy zasilacz. Ty lko gdzie ich szukać? Dokąd iść najpierw? Na pewno nie ma ich tutaj, w pomieszczeniach z komorami. Spojrzałem na plan piętra zdobiący pobliską ścianę. Cholera by to wzięła! Biura znajdowały się sześć poziomów wy żej, nad centrum kriogeniki i laboratoriami. Serce projektu Arka by ło większe od wielu miasteczek, w który ch zdarzało mi się nocować. Ruszy łem biegiem w stronę windy, obliczając w my ślach czas potrzebny na przeby cie drogi tam i z powrotem. Dwie, trzy minuty w jedną stronę, na pewno nie mniej. Do tego czas potrzebny na przeszukanie kilku, może nawet kilkunastu biur. Marnie to wy glądało.
Bardzo marnie. Dotarłem już do kory tarza centralnego, na którego końcu znajdował się szy b najbliższej windy. Minąłem jedną szatnię, później drugą i… zatrzy małem się, tknięty nagłą my ślą. Może który ś ze spoczy wający ch tutaj ludzi zabrał ze sobą taki sprzęt? Zawróciłem do najbliższego hy drantu, wy rwałem z niego toporek i wy kopałem pierwsze drzwi. Powiedzenie, że szatnia by ła duża, nie oddałoby całości obrazu. Miałem przed sobą wielką halę wy pełnioną rzędami identy czny ch metalowy ch szafek. By ły ich tu setki, jeśli nie ty siące. A w każdy m razie co najmniej sto kilkadziesiąt. Zacząłem od prawej. Jedno silne uderzenie wy starczało do rozwalenia kłódki. Otwierałem drzwi i sprawdzałem szy bko zawartość schowka. Sześć sekund na szafkę – takie tempo mogłem osiągnąć. Dziesięć na minutę. W połowie pierwszego rzędu skończy mi się czas. Może nieco dalej. Mało! Za mało! Rąbałem, otwierałem, sprawdzałem. W szesnastej szafce na górnej półce dostrzegłem czarną, dobrze mi znaną torbę z logo mary narki. Rzuciłem toporek, wy szarpnąłem ją, rozpiąłem zamek, aby sprawdzić zawartość, i pognałem jak szalony do drzwi. Zanim dobiegłem do sali komór, miałem już w ręce nowy zasilacz. Dzięki ci, Panie, za standary zację. Gdy rozpoczy nałem ładowanie, wskaźnik pokazy wał zaledwie dwa procent. Zdąży łem niespełna minutę przed wy czerpaniem baterii i utratą dostępu do zakazanej strefy, o której nie miałem prawa wiedzieć. Do prawdziwego serca programu Arka.
Trzy godziny, bite trzy godziny przeglądałem pliki, do który ch dostęp uzy skałem dzięki osobistemu komputerowi niejakiego Simona Daviesa, a właściwie dzięki radosnemu niedbalstwu, z jakim Bill Gates podchodził – i pewnie podchodził będzie nadal, po przebudzeniu – do produkcji oprogramowania. Gdy by nie ono, spałby m teraz nieświadomy tego, jak naprawdę wy glądała historia wojny, w której i ja miałem swój skromny udział. Trzy godziny spędziłem na skrzy piący m krzesełku, w samy m ty lko szlafroku, nie bacząc na chłód i niewy godę. W normalnej sy tuacji przejrzenie ty ch dany ch nie zajęłoby mi więcej niż czterdzieści minut, ale to nie by ła normalna sy tuacja. Niektóre pliki czy tałem po kilkanaście razy, nie mogąc uwierzy ć w prawdziwość zawarty ch tam rozkazów i treści. Ale komputer nie kłamał. Miałem przed sobą pełen obraz wieloletnich przy gotowań do konfliktu na skalę światową. Miałem czarno
na biały m, kto, kiedy i jak doprowadził do odpalenia kilkunastu ty sięcy głowic trineutrinowy ch. I wcale nie by li to Rosjanie. Ani Chińczy cy. Przeglądałem najtajniejsze bazy dany ch Globalnego Sy stemu Obrony. Simon by ł jedny m z główny ch architektów tego projektu, przez ostatnie trzy lata pełnił nawet funkcję jego szefa. Miał najwy ższy, szósty stopień dostępu, więc bez problemu poruszałem się po obszarach zarezerwowany ch ty lko dla wy brany ch. Tam, gdzie ukry to każdy bajt doty czący dwunastu lat przy gotowań do operacji Arka. Kry zy s lat 2009–2012 uzmy słowił jastrzębiom NeoConu, że świat wy znawany ch przez nich wartości chy li się ku upadkowi. Biliony dodrukowy wany ch dolarów uratowały sy tuację finansową, ale nie na długo. Polity czny ch strat nie dało się już odrobić. Zadłużenie czołowy ch gospodarek świata przekroczy ło najpierw rozsądny, a potem bezpieczny poziom. Wierzy ciele, głównie Chińczy cy i emirowie Bliskiego Wschodu, coraz radośniej zacierali ręce. Sześć lat później dominacja azjaty ckiego mocarstwa nad światem stała się faktem. Jedna decy zja Zhongguo Renmin Yinhang mogła nie ty lko zmieść potęgę Zachodu, ale doprowadzić USA i Europę do totalnego upadku. A z każdy m kolejny m rokiem centralny bank Chin przejawiał coraz większą ochotę, aby wy konać ten karkołomny ruch. Dzień zapłaty musiał nadejść. I by ł coraz bliższy. Waszy ngton nie zasy piał jednak gruszek w popiele. W czasie gdy Obama, jeżdżąc po świecie, bezskutecznie starał się odbudowy wać zaufanie i łagodzić konflikty, w samy m sercu Stanów w największej tajemnicy spotkało się dwunastu gniewny ch ludzi, którzy postanowili stworzy ć podwaliny Nowego Porządku. Mój informator, Simon, by ł jedny m z nich. Nazwiska pozostały ch jedenastu nigdy nie pojawiły się na czołówkach gazet. Plan by ł diabolicznie prosty. Odkry cie trineutrina, do którego walnie przy czy nił się Wielki Zderzacz Hadronów, dało Stanom Zjednoczony m chwilę wy tchnienia. Niedługą wprawdzie, ale te dziewięć lat, w czasie który ch Pentagon jedy ny dy sponował najpotężniejszą bronią masowej zagłady, wy starczy ło do zrealizowania najbardziej diabolicznej intry gi w dziejach. Pierwszy pokaz mocy nowej głowicy, nad główny mi miastami Islamskiej Republiki Iranu, doprowadził nie ty lko do chwilowego odbudowania mocarstwowej pozy cji USA – wprawdzie za cenę ży cia prezy denta – ale i do kolejnego morderczego wy ścigu zbrojeń. Wy ścigu, który podsunął spiskowcom pomy sł na ostateczne rozwiązanie problemów, z jakimi bory kał się ich świat. Znali siłę tej broni. Wiedzieli też, do czego doprowadzi jej masowe uży cie. Dlatego
w sztolniach zamknięty ch kopalń, w tunelach po sy stemie Minuteman, w stary ch bazach wojskowy ch na terenie konty nentalny ch Stanów Zjednoczony ch zaczęto budować wielkie schrony zdolne wy trzy mać atak głowic trineutrinowy ch, który ch wróg jeszcze nie posiadał. Gromadzono w nich sprzęt umożliwiający klonowanie. Zamrażano materiał genety czny zwierząt, ptaków, nawet owadów. Tworzono giganty czne banki nasion. Część ty ch działań została podjęta za wiedzą rządu i Pentagonu, dla który ch pracowała spora część spiskowców. Ale to by ła ty lko przy kry wka. I czubek góry lodowej. Spiskowcy nie mogli wy korzy stać chwilowej przewagi technologicznej. Odpowiedzią Chin i Rosji, a pośrednio też i inny ch mocarstw atomowy ch, by ła rozbudowa klasy czny ch arsenałów strategiczny ch. Redukowane przez dziesiątki lat głowice nuklearne i neutronowe zaczęły się mnoży ć za oceanami jak przy słowiowe króliki. Atak na którekolwiek z mocarstw, zwłaszcza na Chiny, mógł się skończy ć tragicznie dla Amery ki. Czy sta broń trineutrinowa wy eliminowałaby wprawdzie całą siłę ży wą wroga, ale na radioakty wny ch pogorzeliskach między Atlanty kiem a Pacy fikiem przez najbliższe stulecia nikt nie mógłby zamieszkać. Gdy by jednak wróg miał równie czy stą broń… Nie przed ty m jednak, zanim Amery ka będzie na nią gotowa. Istotą planu by ło doprowadzenie do konfliktu, który nie ty lko uregulowałby definity wnie sprawy gospodarcze i finansowe, ale przy okazji usunął z powierzchni Ziemi wszy stkich ludzi, oczy wiście oprócz ty ch, którzy uczestniczy li w spisku. Dwunastu Sprawiedliwy ch – tak nazwali się spiskowcy – uznało bowiem, że społeczeństwo amery kańskie, w jego obecny m wielokulturowy m kształcie, nie jest godne, żeby na jego podstawie budować nową, czy stszą cy wilizację. Naukowcy pracujący dla projektu obliczy li, że odbudowanie ludzkości będzie możliwe, jeśli konflikt przetrwa około trzech, czterech ty sięcy wy selekcjonowany ch, zdrowy ch osobników. Zadbano więc o ich genety czny dobór. I mody fikację planów obrony. Kiedy wszy stkie przy gotowania zostały ukończone, kilka sterowany ch przecieków dało wrogom dostęp do planów najnowszej i najczy stszej generacji głowic trineutrinowy ch. Wy starczy ło poczekać rok, dwa, żeby dostatecznie się uzbroili, a potem w odpowiedniej chwili wcisnąć jeden klawisz i Anioły Zagłady zrobiły swoje. W ostatnim etapie realizacji projektu Arka Dwunastu Sprawiedliwy ch zaczęło wtajemniczać w swoje działania kolejny ch wpły wowy ch ludzi, którzy w największy m sekrecie odkurzali i doposażali swoje pry watne schrony atomowe. W sumie na terenie Stanów powstało ty siąc dwieście siedemdziesiąt bunkrów, w który ch śmietanka narodu, śpiąc smacznie, czekała na lepsze czasy. Sześć ty sięcy osiemset trzy dzieści dwie osoby załapały się na plan Arka, wliczając w to
starannie wy selekcjonowany ch, najzdrowszy ch żołnierzy obu płci, którzy według zapisków Simona mieli stanowić podwaliny zdy scy plinowanej klasy pracującej nowej, odrodzonej ludzkości. Nie dziwiło mnie już, dlaczego armia wy łoży ła tak wielką kasę, aby mnie przeszkolić. Miałem szczery zamiar odwdzięczy ć się jej za to. Z cały ch sił. Mapa konty nentu, na którą patrzy łem, upstrzona by ła czerwony mi flagami oznaczający mi każdy bunkier i kompleks, w który m trwali bogacze, ich rodziny i dobrani ludzie z otoczenia. Z ciekawości rzuciłem okiem na Harley Dome. Przeczucie mnie nie my liło. Tuż obok nazwy pobliskiej kopalni widniała znajoma ikonka. Gdy najechałem na nią kursorem, pojawiła się długa lista nazwisk. Dwa wciąż pamiętałem – by ły dość charaktery sty czne, na pewno widziałem je, przeglądając papiery w tamty m hangarze. Rezy dencji Dewey a nie sprawdzałem, ale kto jak kto, on z pewnością miał bilet pierwszej klasy do Nowego, Lepszego Świata. Odkry cie prawdziwego oblicza mojej wojny sprawiło, że zapomniałem o hibernacji i całej reszcie martwego świata. Po przestudiowaniu tej historii raz jeszcze sięgnąłem głębiej, do katalogów zawierający ch zapis struktur Arki. Sprawdziłem, kto wy dawał rozkazy, kto opracowy wał plany, kto autory zował kolejne fazy operacji. Powoli w mojej świadomości ry sował się obraz przerażającej zbrodni, czy stego ludobójstwa, bo jakże inaczej nazwać operację, która doprowadziła do fizy cznej zagłady całej cy wilizacji? Prezy dent i wiceprezy dent tkwili w ty m po uszy. Sekretarz stanu, minister obrony, niemal cały pion anality czny Białego Domu i masa inny ch, nieznany ch mi z nazwiska ludzi. Wszy scy oni znajdowali się teraz tutaj, obok mnie, na kilku poziomach centrum, śpiąc spokojnie i bez snów w oczekiwaniu na rozpoczęcie kolejnej fazy operacji Arka. W mojej głowie pojawiła się my śl… „Nie zasłuży li na to, by ży ć”. Simon odpowiadał także za opracowanie szczegółów planu ataku. To on osobiście zlecił zainstalowanie łatek w oprogramowaniu sy stemów obrony przeciwrakietowej, dzięki czemu wszy stkie baterie mogły zareagować na nieistniejący atak. Kiedy my odpalaliśmy rakiety, on siedział w ty m bunkrze i nadzorował przebieg operacji, dbając, by wszy stko szło po jego my śli. Siedział tutaj do ostatniej chwili. Wy sy łał kolejne rozkazy do komputerów Centrum Dowodzenia, gdy pozostali spiskowcy już zasy piali… Dokonał też ostatniej inspekcji sy stemu, już po ataku, chcąc mieć pewność, że misternie utkana sieć nigdzie nie została przerwana i po wy budzeniu będzie mógł ją kontrolować w każdy m szczególe. Miał nosa. Cztery z siedemnastu węzłów komunikacy jny ch sy stemu Arka zostały zniszczone w wy niku
eksplozji głowic nuklearny ch i wodorowy ch. Tego, że Rosjanie uży ją równolegle tak archaicznej broni, nasze jastrzębie nie przewidziały. Ale przy gotowały na wszelki wy padek dublety i triplety zabezpieczeń. Simon dość szy bko uszczelnił całą sieć i zadowolony z siebie poszedł spać. Nie dbając o prawidłowe wy łączenie komputera. Nie dbając o to, że mogę się tu pojawić. „Nie zasłuży li na to, by ży ć”. To zdanie kołatało się w mojej głowie, powracając co chwilę jak bumerang. Nie bardzo kojarzy łem, gdzie je usły szałem bądź przeczy tałem. Rozpraszało mnie jednak uporczy wie. Przy mknąłem oczy. Oparłem się wy godniej, położy łem dłonie na karku i trawiłem zdoby te informacje, starając się nie zwracać uwagi na tę natrętną my śl. A by ło się nad czy m zastanawiać. Kilkunastu facetów wpadło na pomy sł zawłaszczenia planety. Wy liczy li sobie wszy stko. Każdy skrawek lądu na Ziemi otrzy mał wy starczającą dawkę promieniowania, aby już nigdy nic na nim nie wy rosło, o ile nie będzie to wolą nowy ch bogów. Nasze okręty podwodne rozmieszczono tak, aby zaatakowały miejsca, który ch nikt przy zdrowy ch zmy słach by nie ruszał. Ty lko po to, aby upewnić się, że nie przetrwa tam ży cie. Odpalając rakiety, zdradziły swoje pozy cje i wy stawiły się na ogień wroga. W ciągu pięciu, sześciu minut, a takim czasem dy sponowały, nie mogły odpły nąć poza strefę uderzenia odwetowego, podobnie jak okręty wroga, które chwilę później zaatakowały nasze bazy wojskowe i miasta. Sy stem pozostawił wy starczającą liczbę rakiet, aby unicestwić jednostki atakujące nasze wy brzeża w drugiej, prawdziwej fazie ataku. Bazy … Tak. Zawsze się zastanawiałem, po jaką cholerę pakujemy sprzęt i ludzi w tak egzoty czne regiony jak Oceania czy Afry ka. Z każdego punktu widzenia by ło to czy ste marnotrawstwo czasu i pieniędzy. Chy ba że ktoś patrzy ł na to jak Simon. Teraz i ja rozumiałem, dlaczego Marky Mark zginął, szturmując jakąś wioskę w tropikalny ch lasach Zambii. Ustanawiając te przy czółki, zmusiliśmy wroga, by wspomógł plan i wy palił trineutrinowy m albo nuklearny m ogniem odległe i nikogo nieinteresujące rejony świata. Simon by ł geniuszem. To musiałem mu przy znać. Nie zapomniał o niczy m. Z dany ch, jakie odebrałem zaraz po ataku, wy nikało, że Afry ka została zniszczona równie dokładnie jak Europa, Azja i obie Amery ki. Ale ty lko szesnaście procent ładunków, jakie nad nią wy buchły, pochodziło z naszy ch arsenałów. Oceany oszczędzono, strefy rażenia nie sięgały zby t daleko od wy brzeży, aby nie zakłócić zby tnio gospodarki tlenowej planety. Stacja „Atlanty da” i jej podmorskie filie już na rok przed moim obudzeniem zaczęły odbudowy wać ży cie w strefach przy brzeżny ch, zary biając je na nowo, i regulować obecność fitoplanktonu odpowiedzialnego za produkcję tlenu. Zastanawiało
mnie przez chwilę, dlaczego plan nie obejmował niszczenia statków znajdujący ch się na pełny m morzu, ale i na to znalazłem odpowiedź. Załogi ty ch jednostek nie mogły przetrwać o własny ch siłach kilka lat z dala od lądu, a każda próba zbliżenia się do niego w ciągu dwudziestu czterech miesięcy od ataku musiała się skończy ć bolesną śmiercią. Simon zakładał, że pewna część ty ch ludzi zdoła przetrwać w takich warunkach albo znajdzie bezpieczną przy stań na jednej z nieliczny ch wy sepek gdzieś na środku oceanu, lecz zarazem przewidy wał, chy ba całkiem słusznie, że robinsonowie ery trineutrina nie będą się liczy li w przy szłej walce o pry mat. Kilkadziesiąt lat wy starczy, aby problem rozwiązał się sam. Ile kobiet można spotkać na takich jednostkach? W ty m czasie w sercu Amery ki powstanie kraina mlekiem i miodem pły nąca. Ekspansję na pozostałe konty nenty, zdaniem spiskowców, można by ło sobie zostawić na kolejne stulecia. Uczestniczy łem w ostatniej fazie realizacji tego planu. Ale teraz, tutaj, znalazłem wy raźny dowód na to, że mój udział by ł bierny. Rakiety otrzy mały by rozkaz startu nawet wtedy, gdy by ani jeden Anioł Zagłady nie uży ł swojego klucza. To już nie by ła opcja plutonu egzekucy jnego. Rozkazy odpalenia nadeszły, zanim zdąży łem przekonać Sue. Pół godziny po ty m, jak Simon nacisnął klawisz – by ć może nawet tego samego laptopa – zniknął problem przeludnienia, jakiekolwiek znaczenie przestały mieć dziura ozonowa, efekt cieplarniany, zanieczy szczenie atmosfery. Zniknęły głód, chłód i wszelkie choroby. Zniknęło ży cie. „Nie zasłuży li na to, by ży ć”… Po trzech godzinach wpatry wania się w ekran przy pomniałem sobie, kto i kiedy wy mówił te słowa. Pomogło mi to podjąć właściwą decy zję…
Nowy Jork oberwał mocno podczas ataku, co doskonale by ło widać z najwy ższy ch pięter wy palonej wieży Freedom Tower. Promieniowanie w ty m rejonie by ło nadal nieznacznie wy ższe od dopuszczalnego. Ponad połowę dolnego Manhattanu strawiły pożary spowodowane eksplozją trady cy jnej głowicy nuklearnej gdzieś nad Bronxem. Central Park w jedny m momencie zamienił się w pusty nię pełną poczerniały ch kikutów spalony ch drzew. Kilkaset wspaniały ch ongiś budowli runęło zmieciony ch falą uderzeniową, zamy kając na wieki kaniony wąskich ulic, ale na ty m krańcu wy spy większość wieżowców, pomimo poważny ch zniszczeń, stała nadal, mierząc dumnie w zaciągnięte chmurami wiosenne niebo. Nie tak dawno temu, stojąc na osiemdziesiąty m dziewiąty m piętrze górującego nad miastem następcy WTC, uznałem, że właśnie to okaleczone miasto będzie najodpowiedniejszy m
miejscem na siedzibę nowego Boga tej planety. Czułem się jak Bóg. By łem nim, bez dwóch zdań. Jak inaczej można nazwać istotę, która jedny m ruchem palca ściera w py ł dorobek cały ch ty siącleci? No, może przesadziłem z ty m jedny m ruchem, ale sprawienie, że człowiek przestał by ć dominujący m gatunkiem na Ziemi, zajęło mi znacznie mniej czasu, niż stary, poczciwy Jahwe potrzebował, aby dokonać dzieła stworzenia. On odpoczął dopiero siódmego dnia, ja już trzeciego. Przede wszy stkim zająłem się Sądem Ostateczny m, tak jak to opisano w grubej księdze, którą znalazłem w nocnej szafce ambulatorium kompleksu. Czy tałem ją wieczorami, odpoczy wając po pracy w bunkrze. Za sprawą fuszerki Simona miałem pełen dostęp do baz dany ch operacji Arka. Pozwoliło mi to na wprowadzenie kilku niewielkich, ale niezbędny ch korekt. Pierwszego dnia rozmontowałem cały sy stem. Krok po kroku. Najpierw sprawdziłem, czy żaden z Aniołów Zagłady nie znalazł się w sy tuacji podobnej do mojej, ale na szczęście nie stwierdziłem takiego przy padku. Ani jeden z pozostały ch obiektów należący ch do armii nie wy kazy wał anomalii. Cy wile, choć za ży cia farciarze i cwaniacy, okazali się głupcami, podłączając swoje azy le do sy stemu operacy jnego centrum. Zresztą, znając Simona i jego metody, nie mieli pewnie wy boru. Komory kriogeniczne nie by ły dostępne w sklepach żelazny ch i supermarketach, a stosowane w nich technologie opisy wano dopiero w książkach science fiction. Dostali je w zamian za uległość… Dzisiaj odbiorę im je absolutnie gratis. – Pozdrowienia od panny Sue Tanner – mruknąłem. Ze szklaneczką studwudziestojednoletniej whiskey w dłoni pożegnałem spoczy wającą poza centrum śmietankę przemy słowców i kwiat finansjery. Po każdy m ły ku boskiego nektaru odłączałem zasilanie kolejny ch komór. Potem, gdy komputery zarejestrowały zanik ostatnich funkcji ży ciowy ch w cy wilny ch bunkrach, zająłem się rozmontowy waniem sieci wojskowej. Wy łączałem obsługujące ją węzły komunikacy jne. Wiele z nich zlikwidowałem fizy cznie, wy dając komendy samozniszczenia, które paranoicy z Pentagonu kazali zainstalować na wszelki wy padek. Po kilku godzinach każdy bunkier by ł odciętą od reszty świata, samodzielną jednostką operacy jną. Zanim jednak doprowadziłem do ich izolacji, postarałem się o kilka zmian w wewnętrzny m oprogramowaniu. Niektóry ch wy brańców zabiłem od razu, zaczy nając od ty ch, którzy podobnie jak ja zostali w to wszy stko wmanewrowani. Inny ch pozostawiłem przy ży ciu, każąc im spać na wieki, dopóki nie wy czerpią się reaktory albo sami nie pomrą wciąż pozbawieni świadomości. Do tej kategorii należeli głównie wspólnicy spiskowców wy mienieni z imienia i nazwiska w raportach
Simona. Zmiany kodów, haseł, włamy wanie się do serwerów i wy dawanie poleceń zajęły mi sporo czasu. Ale wszy stkie zaplanowane zadania wy konałem bezbłędnie dzięki miesiącom szkoleń informaty czny ch, na które ci ludzie, mając w ty m jasny cel, skierowali mnie kiedy ś. Ich bunkry zostały odizolowane dokładniej niż ten miligram anty materii, który ponoć by ł przechowy wany w CERN-ie. Na wieczór zostawiłem sobie banki nasion i laboratoria. Drzewo procedur tej części projektu by ło cholernie skomplikowane. Studiowałem cierpliwie wszy stkie wy kresy, starając się zrozumieć wy nikające z nich implikacje i zależności. Nie posiadałem jednak wiedzy koniecznej do ogarnięcia tego wszy stkiego. Dlatego, zanim wy biła północ, nacisnąłem enter, uakty wniając bez żadny ch zmian pierwszą fazę mojej osobistej panspermii. Przy śpieszy łem ją jedy nie o cztery lata. Niewidzialne maszy ny w najdalszy ch zakątkach konty nentu zaczęły wy puszczać sondy i zasobniki z bakteriami, nasionami i cholera wie czy m jeszcze. Gdy długa lista poleceń zniknęła z ekranu i sy stem przeszedł samoczy nnie do fazy drugiej, sięgnąłem po następną butelkę. Robienie za Boga wcale nie jest łatwe. Zasnąłem przy konsoli, obok Biblii i wiekowego glenliveta…
Drugiego dnia zająłem się bunkrem rządowy m. Tutaj miałem trochę bardziej złożone zadanie. Początkowo chciałem kolejno budzić spiskowców i po odczy taniu wy roku zabijać na miejscu, ale po chwili namy słu i jednej przy miarce uznałem, że to żałosny pomy sł. Zastrzelenie ty siąca pięciuset osób musiałoby trwać kilkanaście dni i chociaż by łem ostatnim Aniołem Zagłady, nie miałem ochoty brudzić sobie rąk w taki sposób. Po pierwszej setce, albo i wcześniej, zacząłby m mieć wątpliwości, zwłaszcza przy egzekucjach kobiet i dzieci. Znałem siebie. Najlepsza whisky nie stłumiłaby moich oporów. Postanowiłem więc załatwić to inaczej. Dobrałem się do map centrum i wprowadziwszy do sy stemu dane o nieistniejący ch skażeniach, odizolowałem trwale wszy stkie bloki hibernacy jne od powierzchni i reszty kompleksu. Zaczopowane betonem komórkowy m i ty tanowy mi grodziami tunele odcięły wszy stkie drogi ucieczki z tego miejsca. Wszy stkie prócz jednej. Z niej miałem zamiar skorzy stać następnego dnia. Na koniec zniszczy łem niemal wszy stkie komputery, a w ty ch, które musiały działać, aby m zrealizował do końca swój plan, pozmieniałem hasła i zainstalowałem dodatkowe zabezpieczenia. Wy kasowałem z nich wszy stkie programy i zasoby, które mogły posłuży ć albo pomóc
uwięziony m tu ludziom. Nie zostawiłem im nic, nawet jednej brzy twy, której mogliby się chwy cić. Gdy uzy skałem stuprocentową pewność, że nie istnieje żaden zapomniany szy b wenty lacy jny, kanał techniczny albo studzienka awary jna, którą mogliby się wy dostać z tego grobowca, zebrałem swoje rzeczy i wy jechałem na powierzchnię. Na laptopie Simona zostawiłem krótki list pożegnalny i akty wator ostatniej części programu, który dawał mi czterdzieści minut na ewakuację. Bardzo prosta sztuczka pozwoliła mi przesłać z opóźnieniem kilka poleceń, z który ch pierwsze wprowadzało do sy stemu fałszy we dane o skażeniu jedy nego drożnego tunelu, a ostatnie nakazy wało rozłączenie komputerów z centrum dowodzenia i obudzenie siedemdziesięciu sześciu najważniejszy ch decy dentów tego spisku. Ich żony, dzieci i personel zostawiłem w kokonach. Decy zję, czy pozostaną w nich do końca nieświadomi, czy też zginą w towarzy stwie niedoszły ch władców ziemi, oddałem ty m ostatnim. Wy jechałem na górę ciasną windą pneumaty czną i odesłałem ją zaraz na dół. Od momentu włączenia stopera minęło dopiero dwadzieścia sześć minut. Zdąży łem zapakować wszy stkie zapasy do juków Sue, zanim poczułem lekkie drżenie podłogi. Mechanizmy ochronne bazy zamy kały właśnie w kilku miejscach liczący prawie ty siąc stóp pionowy szy b windy. Cztery grodzie z pły t ty tanowy ch, każda gruba na trzy stopy, podzieliły go na równe części. Nad każdą z nich pojawił się też gruby czop z szy bko tężejącego betonu. Przekucie się przez te zapory by ło możliwe, ale wy magałoby mnóstwa ciężkiego sprzętu i co najmniej kilku ty godni pracy. Zakładając oczy wiście, że najpierw udałoby się przebić przez podobne, choć mniejsze blokady na kory tarzach prowadzący ch do najbliższego szy bu. Zadbałem o to, aby spiskowcy mieli do dy spozy cji sporo narzędzi oraz zapasy ży wności na parę miesięcy. Broni także im nie pożałowałem… Liczy łem na sporo rozry wki. Jak przy stało na rasowego Anioła Zagłady.
Nie by łby m sobą, gdy by m nie zostawił furtki do sy stemu. Zlokalizowałem jeden ze światłowodów, który mi centrum dowodzenia połączone by ło z powierzchniowy mi czujnikami, i podpiąłem do niego kilka wy dzielony ch sy stemów, do który ch ci z dołu nie mieli dostępu. Uzy skałem ty m sposobem połączenie z kilkoma kamerami monitorujący mi najważniejsze pomieszczenia odciętego najniższego poziomu. Dzięki nim mogłem przez siedemnaście kolejny ch dni obserwować na ekranie zabranego z dołu laptopa ostatnie reality show na Ziemi. Chłopcy by li nieźli. Zwłaszcza Simon. Część z nich chwy ciła od razu za młoty i pociła się
w kory tarzu za szatniami, skuwając beton, kilku zaś podjęło w ty m czasie szaleńcze próby odbudowania sy stemu. Miałem szczęście, że zdecy dowałem się na fizy czne przerwanie najistotniejszy ch połączeń sieci, bo niektórzy z uwięziony ch zadziwiali mnie swoją pomy słowością. By łem pewien, że w czasie, jaki im dałem, udałoby im się przełamać część zabezpieczeń, ale układów stopiony ch przez kwas nie mogli stworzy ć z niczego. Po ty godniu zaczęli się zabijać. Mięczaki. Najpierw ktoś strzelił sobie w łeb. Nie by łem pewien jego tożsamości, zrobił to bowiem dość dy skretnie, wchodząc za komory, zza który ch już go nie wy niesiono. Dzień później zobaczy łem, jak który ś z anality ków po chwili awantury opróżnia magazy nek do pracujący ch przy komputerach kolegów. Simon stanął na wy sokości zadania i zdjął gościa jedny m strzałem. Tuż poza krawędzią pola widzenia. Poruszy łem kamerą, aby zobaczy ć efekty jego akcji, i to by ł niestety mój błąd. Jedy ny, ale bolesny. Skurwy sy n musiał usły szeć brzęczenie serwomotorka, bo już po chwili ekran wy pełniła jego wy krzy wiona nienawiścią twarz. Widziałem ją ledwie przez kilka sekund, potem mogłem już ty lko patrzeć w mroczne wnętrze lufy. Mój ulubiony wróg rozwalił wszy stkie kamery, które wy patrzy ł. Ominął ty lko jedną, ale i ja niewiele z niej mogłem zobaczy ć. Zrobiło się nudniej, więc dla podkręcenia tempa akcji zredukowałem im o połowę ilość tlenu. Oprócz podglądu z kamery w rogu szatni mogłem jeszcze obserwować dane napły wające z komputerów, ale ich akty wność malała z każdy m dniem. Osiemnastego poranka z dołu nie został wy słany choćby bajt, podobnie by ło przez kilka następny ch dni. Jeśli ktoś tam jeszcze ży ł, stracił zainteresowanie elektroniką. A może po prostu rozwalił wszy stkie maszy ny, aby wy ładować narastającą złość i agresję. Kogo to zresztą obchodzi?… Na pewno nie mnie. Miałem ten świat wy łącznie dla siebie. Mogłem robić, co mi się zamarzy ło. A miałem marzenia godne Boga.
Ulubiony m sportem pana wszechrzeczy by ło latanie. Skok z Empire State Building albo innego wy sokościowca i szy bowanie na paralotni dawały mi poczucie absolutnej wolności. Nie by ła to zby t bezpieczna zabawa, przelot między budy nkami na Wall Street przy silny m wietrze groził w każdej chwili uderzeniem w ścianę i upadkiem. Nie dbałem o to. Jedy ny m limitem by ła dla mnie wy dolność płuc. Wspinaczka na setne piętro wieżowca kosztowała sporo wy siłku. Zwłaszcza że musiałem wtargać na górę cholerną lotnię. Trwało to godzinami. Odpoczy wałem co kilka pięter, czasem nawet spałem na schodach. Ale te kilkanaście, czasem kilkadziesiąt minut zabawy w powietrzu rekompensowało mi wszelkie trudy. By łem szczęśliwy jak dziecko. Zawsze o ty m
marzy łem, jeszcze w sierocińcu śniłem często, że latam. Nie samolotem, ale sam, jak Wendy i Piotruś Pan. Wprawdzie przemy kałem wtedy nad szmaragdową, rajską doliną pełną ogromny ch drzew i szemrzący ch strumieni, a nie w betonowy ch gardzielach kanionów ulic, ale jakie to w sumie miało znaczenie. Lot to lot… A skoro o lataniu mowa, kolejny m szaleństwem, jakiemu się oddałem, by ło swobodne opadanie ze spadochronem. Od pamiętnego jedenastego września można je by ło kupić w prawie każdy m sklepie na Manhattanie. By ły także dostępne w wielu biurowcach na najwy ższy ch piętrach jako podstawowy sprzęt ratowniczy na wy padek pożaru. Specjalnie wy krojone dla lepszego manewrowania, idealnie się nadawały do nawigacji przy silny m wietrze. Dla mnie jednak nie miało to znaczenia – liczy ło się ty lko to, że skaczę, lecę w dół i wy trzy muję jak najdłużej. Zazwy czaj otwierałem spadochron zaledwie kilkadziesiąt metrów przed asfaltową metą. Na ułamki sekund przed osiągnięciem punktu bez powrotu. Po lądowaniu jeszcze długo leżałem na ulicy albo na chodniku, tam gdzie opadłem, i chłonąłem to niesamowite, boskie uczucie balansowania na krawędzi ży cia i śmierci.
Ten dzień zaplanowałem z najdrobniejszy mi detalami. To by ła czwarta rocznica ataku. Ty siąc cztery sta sześćdziesiąty pierwszy dzień nowej ery. Od co najmniej siedmiu ty godni by łem ostatnim człowiekiem na Ziemi. Zaczęło się od Adama i na Adamie się skończy … Plan Arka zaczął już działać – poprzedniego dnia widziałem w Central Parku pierwsze, delikatne jeszcze kiełki wy łaniające się z pokry tej sadzą ziemi. Powietrze też miało trochę inny zapach. Czuło się w nim coś ulotnego i oży wczego. Oddy chałem pełną piersią. Wiatr na tej wy sokości by ł strasznie silny. Spoglądałem na panoramę miasta. Z perspekty wy niemal dwu ty sięcy stóp robiła naprawdę zapierające dech w piersiach wrażenie. Gdzieś na Ziemi, na inny ch konty nentach, by ło podobno kilka wy ższy ch budy nków, ale nie miałem zamiaru podróżować do jakichś Emiratów czy na kraniec Azji, żeby dokonać tego, co zaplanowałem. Stanąłem tutaj i teraz. Na szczy cie iglicy Freedom Tower. Wszedłem na najwy ższy punkt Nowego Jorku, zapiąłem uprząż do pierścienia i usiadłem na końcówce szerokiego na dwadzieścia stóp stalowego dźwigara, aby obejrzeć wschód słońca. Gdy złota tarcza oderwała się od hory zontu, odrzuciłem pustą butelkę po whiskey i włoży łem do ust gumę do żucia, jedy ną rzecz, jaką zabrałem z dołu prócz laptopa i skromny ch zapasów
prawdziwego żarcia. Jej miętowy smak przy pominał mi stare dobre czasy. Założy łem gogle, poprawiłem pasy spadochronu, sprawdziłem wszy stkie klamry i raz jeszcze przeleciałem w pamięci listę czy nności. Nie by ła zby t długa ani skomplikowana. Zimny wiatr wiejący znad oceanu powinien wy pchnąć mnie poza krawędź widocznego dwadzieścia siedem pięter niżej dachu. Opierałem się jeszcze przez chwilę, ale w końcu uległem wy jątkowo silnemu pory wowi. Odcięta linka zafurgotała głośno. – Geronimo! – krzy knąłem, a raczej starałem się krzy knąć, pęd powietrza bowiem wciskał mi słowa do ust. Rozłoży łem ręce i nogi jak najszerzej, aby nie spadać od razu jak kamień, ale oddalić się od idealnie pionowej dziewięćdziesięciopiętrowej ściany budy nku. Trwało to może dwie, trzy sekundy, potem złoży łem ręce i przeszedłem w lot nurkowy. Poczułem, jak przy śpieszenie ściska moje wnętrzności – niesamowitego uczucia swobodnego spadania nie da się chy ba z niczy m porównać. Jego namiastki mogli doświadczy ć ci, którzy odważy li się kiedy ś skoczy ć na bungee. Ale ty lko namiastki. I to marnej. Spadałem jak kamień. Właśnie minąłem szary pas oddzielający część biurową wieży od uży tkowej. Z trudem zgiąłem rękę, klamry udało mi się dosięgnąć trzy dzieści pięter niżej. Nacisnąłem ją od razu. Spręży nujący mechanizm wy piął naty chmiast wszy stkie pasy – stworzono go, by skoczek mógł w jednej chwili uwolnić się z uprzęży, aby czasza nie wlokła go po ziemi. Pęd powietrza naty chmiast zerwał mi brezentową torbę z pleców. Poczułem ty lko lekkie szarpnięcie i wiedziałem, że jestem wolny. Od tej chwili już nic się nie liczy ło, już niczego nie dało się zmienić. Choćby m nie wiem jak bardzo chciał, nie miałem wpły wu na dalszy przebieg zdarzeń. Ale to właśnie by ło moim celem. Po to wy konałem tak wiele próbny ch skoków, ry zy kując zdrowie i ży cie. Strach wy pełzał z zakamarków duszy, adrenalina wy pełniała ży ły. Czas stanął w miejscu. Na moment jednak ty lko, potem ruszy ł, ale wolno, bardzo wolno. Poczułem się jak bohater Matrixa, kultowego filmu z mojego dzieciństwa. Rację mieli ludzie mówiący, że w takiej chwili człowiek może raz jeszcze przeży ć całe swoje ży cie. Przed oczy ma migały mi obrazy z odległej przeszłości, rzeczy ważne i błahe. Ludzie, który ch kochałem i szanowałem, oraz ci przy padkowi, o który ch dawno już zapomniałem. Nie wiem, jak długo to trwało, może sekundę, może krócej. Nagle wszy stkie te obrazy odpły nęły, jakiś zmy sł – może ten szósty, którego istnienie ty lko podejrzewamy – sprawił, że skierowałem oczy na ulicę, a ściślej rzecz biorąc, na tę jej część, na której zauważy łem sporą kałużę i wy chodzący z niej równy rząd ciemny ch punktów. Uświadomiłem sobie nagle, że to ślady stóp, ale nie moje. Ich kształt stanowczo nie pasował do kowbojek, które nosiłem od momentu przy jazdu do Nowego
Jorku. Zdąży łem jeszcze przekrzy wić głowę na ty le, by spojrzeć tam, gdzie się kończy ły. Stała tam, niedaleko, w bramie. Samotna, filigranowa, z rękami przy ciśnięty mi do twarzy, z szeroko otwarty mi ocza…
Więcej Darmowy ch Ebooków na: www.FrikShare.pl
Samotność Anioła Zagłady. Ewa
– Houston, mamy problem. Anna zawisła przed monitorami centrum łączności. Cztery z sześciu trzy dziestocalowy ch ekranów by ły wy łączone, piąty, centralny, zajmowało barwne logo NASA, a ostatni, umieszczony na przegubowy m wy sięgniku, pokazy wał Alaskę i pogrążone w mroku zachodnie wy brzeża Kanady. LACOM – sy stem kierunkowej łączności laserowej – pozwalał na komunikowanie się z Centrum Kontroli Misji w czasie rzeczy wisty m. Z prędkością światła, jak to pięknie ujął przedstawiciel dy rekcji, gdy oprowadzał po Centrum Lotów Kosmiczny ch imienia Ly ndona B. Johnsona kandy datów na członków kolejnej załogi ISS. Obraz na środkowy m ekranie zamigotał i na miejscu przeciętego czerwoną wstęgą błękitnego kręgu pojawiła się owalna twarz CAPCOM-a – bardzo oty łego, niemal ły sego mężczy zny po czterdziestce. Stłumione z trudem ziewnięcie i zaczerwienione oczy świadczy ły o ty m, że zaczy nał przy sy piać. Nie dziwiła mu się specjalnie – tam, na dole, dochodziła właśnie trzecia nad ranem. Pora wilka, jak mawiali staroży tni; wtedy organizm najbardziej domaga się snu. Nie musiała nawet zerknąć na plakietkę przy piętą nad lewą kieszenią służbowej koszuli, by przy pomnieć sobie jego imię. Pracowała z nim kilka razy podczas tej misji, by ł jedny m z najlepszy ch i najkompetentniejszy ch kontrolerów, z jakimi miała do czy nienia. Zaczęła żałować, że padło właśnie na niego. Na razie Ralph by ł bardziej zdziwiony wezwaniem niż zaniepokojony. Poprawił kciukiem zjeżdżające z nosa ciężkie okulary, a potem omiótł zaspany m wzrokiem konsolę. – Przy jąłem, NN1SS. Na czy m polega problem, komandor Hammond? Wszy stkie odczy ty pozostają w normie. Nie… – Zamilkł naty chmiast, gdy jego spojrzenie zawędrowało na główny ekran. – Chcę rozmawiać z FLIGHT-em, Ralph – warknęła Anna.
– Ale ja… – Połącz mnie z dy rektorem lotu. Naty chmiast! Twarz kontrolera zniknęła z ekranu, zastąpiona przez logo. Jednakże już chwilę później Hammond zobaczy ła Ralpha ponownie, ty m razem w pełni rozbudzonego i… jeszcze bardziej spoconego. – Co znowu? – zapy tała, nie kry jąc oburzenia. – Dwight… wy szedł. – To jakiś żart? FLIGHT pełnił funkcję szefa misji. Nadzorował całą operację. Nie miał prawa opuścić stanowiska, zwłaszcza w tak kry ty czny m momencie jak dokowanie kapsuły transportowej. – Nie, komandor Hammond. Szczerze mówiąc, też nic z tego nie rozumiem… – W takim razie przełącz mnie na MOD-a. Mimo że przerwa trwała znacznie dłużej, zamiast drugiego przedstawiciela dy rekcji pojawiła się znowu znajoma twarz. Z mocno rozszerzony ch oczu CAPCOM-a wy zierał strach. – Pani komandor – zaczął kontroler, ocierając chustką wy sokie czoło – wy gląda na to, że będzie pani zdana na mnie. Anna spojrzała na niego z niedowierzaniem. W całej historii JSC nie zdarzy ło się, by ktokolwiek ze szczebla decy zy jnego nie nadzorował przebiegu misji. Ralph, znakomity fachowiec i wieloletni pracownik Centrum Lotów Kosmiczny ch, człowiek, któremu mogła zaufać w ciemno, by ł zwy kły m technikiem nadzorujący m komunikację z ISS, ale nie miał prawa podejmowania samodzielny ch decy zji. Jego odpowiedzialność kończy ła się tam, gdzie zaczy nały się problemy. W kry zy sowy ch sy tuacjach pałeczkę powinien przejąć ktoś z wy ższego szczebla. Osoba mająca realną władzę. Wy glądało jednak na to, że w Centrum Kontroli Misji nie by ło teraz ani FLIGHTa, ani MOD-a. – Kto jest na tej zmianie ACO? – Antonio. – Daj mi go. Twarz Ralpha pojaśniała, gdy sięgał do klawiatury, by przełączy ć transmisję z ISS na stanowisko kolegi odpowiedzialnego za logisty kę misji. Skoro szefostwo zapadło się pod ziemię, a na orbicie coś poszło nie tak, ktoś będzie musiał podjąć decy zję – by ć może bardzo trudną – bez autory zacji. Nawet jeśli by ł to zwy kły test, jeden błąd by wy starczy ł, żeby się pożegnać ze spokojną i dostatnią emery turą. Nic więc dziwnego, że Ralph z taką ulgą przekazał sprawę innej osobie. – NN1SS, tutaj ACO. W czy m problem? Antonio by ł od Ralpha młodszy o dwadzieścia lat i o wiele szczuplejszy. W jego głosie
Hammond wy czuła napięcie, a nawet cień niepewności. Pociągła, mocno opalona twarz o charaktery sty czny ch laty noskich ry sach wy glądała, jakby ktoś zrosił ją wodą. Wiadomość o nieobecności przełożonych rozeszła się z szybkością błyskawicy, pomy ślała komandor. – Masz manifest dzisiejszej dostawy ? – zapy tała, przechodząc od razu do rzeczy. – Oczy wiście – odparł bez wahania ACO. – Z ilu pozy cji się składa? Sprawdził dokładnie, najpierw na papierze, potem na ekranie. – Z sześćdziesięciu czterech. Która z… – Każda! – przerwała mu podniesiony m głosem. – Nie rozumiem… – wy bełkotał, blednąc w jednej chwili. Nie spodziewał się z jej strony aż takiego wy buchu. – Ja też nie rozumiem, jakim cudem zamiast sześćdziesięciu czterech pojemników z zamówiony m sprzętem Dragon dostarczy ł nam kolejną tonę liofilizowanego jedzenia i ty siąc pięćset litrów wody pitnej. Antonio wy trzeszczy ł oczy. – To niemożliwe! – Naprawdę? Kazałam rozpakować wszy stkie kontenery. W żadny m nie ma tego, co zostało wpisane w manifest. ACO wpatry wał się w dokumenty, jakby miał nadzieję, że znajdzie w nich wy tłumaczenie kary godnej pomy łki. Niestety, trzy mał w ręku kopię tego samego manifestu, który m dy sponowała Hammond – z długą listą zamówiony ch przed kilkoma ty godniami części, przy rządów i odczy nników potrzebny ch sześcioosobowej załodze stacji do konty nuowania ekspery mentów. – Papiery są w jak najlepszy m porządku. Czy te kontenery … – Wszy stkie by ły ory ginalnie zaplombowane i poprawnie opisane – Anna wpadła mu w słowo. Właśnie to wy dawało jej się najdziwniejsze. Nie poszło o omy łkowe oznakowanie pojemników. Na każdy m z biały ch pokrowców, który mi obleczono pojemniki, został umieszczony właściwy opis. Jeśli na nalepce widniało: „Pasta ry bna”, to w kontenerze znajdowały się tubki z jedzeniem, a nie zamówiony sprzęt. – Ktoś za to beknie… – jęknął Antonio, gdy wy lała na niego wszy stkie żale. Niewątpliwie, pomy ślała Hammond. Przy gotowanie kolejnej rakiety nośnej potrwa wiele ty godni, a związane z jej wy strzeleniem koszty pójdą w dziesiątki milionów dolarów. Zastanawiało ją, kto sabotuje pracę zespołu naukowców. A co ważniejsze – dlaczego. Nie domy ślała się nawet, komu mogło zależeć na niepowodzeniu powierzonej jej misji, która, co tu ukry wać, nie przy niosłaby żadnego wielkiego przełomu ani minimalnego choćby zagrożenia dla
interesów wielkich korporacji. Zamówiony sprzęt miał bowiem posłuży ć do… Z zamy ślenia wy rwała ją seria ostry ch, kłujący ch w oczy bły sków. Zdziwiona przeniosła wzrok na boczny monitor, po który m przesuwał się owal odległej Ziemi. NASA transmitowała ten przekaz od lat na otwarty m paśmie, aby każdy internauta mógł zobaczy ć to samo, co widzieli członkowie załogi przelatującej nad jego głową stacji. – Co, u licha? – wy mamrotała, spoglądając na pogrążoną w mroku nocy Kanadę. Nad środkową, odludną częścią ogromnego kraju pojawiały się i gasły dziesiątki jasny ch punktów. Przeważnie maleńkich jak główki od szpilki, choć dostrzegła też kilka znacznie większy ch, które rozlały się po niebie oślepiający m blaskiem, by przy gasnąć w okamgnieniu i zamienić się w szkarłatne plamki. Anna wiedziała, że to nie może by ć burza. Przesiadując w kopule, naoglądała się z orbity wy starczająco dużo wy ładowań atmosfery czny ch, by nie mieć co do tego wątpliwości. Zresztą nad pogrążony m w mroku konty nentem nie by ło akurat ani jednej chmury – w okolicy rozbły sków dostrzegała światła nieliczny ch miasteczek. Te bły ski nie przy pominały też w niczy m spalający ch się w atmosferze meteoroidów. Jeśli już, najbardziej kojarzy ły się z… eksplozjami? – Coś się dzieje, komandor Hammond? Py tanie Antonia przy wróciło ją do rzeczy wistości. – Muszę coś sprawdzić – rzuciła, odpy chając się lewą ręką od konsoli. W nowy m module dowodzenia zamontowano dwa okrągłe okna. Z tego po prawej Anna mogła zobaczy ć rejon Ziemi, na który skierowano kamerę. Otworzy ła grubą osłonę zewnętrzną, chwy ciła się obu poręczy i przy sunęła twarz do zimnej powierzchni hartowanego szkła. Ty m razem nie podziwiała przesuwającego się w dole owalu planety, choć widok przemy kający ch z ogromną prędkością konty nentów wciąż budził jej respekt, zwłaszcza że tej nocy pogoda w dole by ła piękna, a atmosfera czy ściutka. Dzięki temu wy raźnie zobaczy ła setki eksplozji. Nie na powierzchni Ziemi, lecz wy soko w stratosferze. Kwiaty białego ognia rozkwitały momentalnie, jak na kręcony ch poklatkowo filmach, i przy gasały po ułamkach sekund, jednakże niebo nie ciemniało nawet na chwilę. Miejsce wy palony ch naty chmiast zajmowały kolejne, identy czne kule bieli. – Komandor Hammond?! – Zdezorientowany jej nagły m zniknięciem Antonio podniósł głos. – Co tam się dzieje?! Anna nie mogła oderwać wzroku od niezrozumiałego dla niej widowiska. W końcu, gdy częstotliwość eksplozji zaczęła powoli maleć, zamknęła osłonę i odbiwszy się od poręczy, poszy bowała w kierunku centrum łączności. Zaniepokojony ACO przerwał wpisy wanie komend, ledwie dostrzegł ruch na ekranie. – Co się stało? – zapy tał.
– U nas nic szczególnego – przerwała, nie wiedząc, jak opisać to, czego by ła właśnie świadkiem – za to w przestrzeni powietrznej Kanady doszło do serii… eksplozji, jak mi się zdaje. – Słucham?! – Antonio zrobił wielkie oczy. – W czasie naszej rozmowy kamera przekazująca obraz na ży wo wy chwy ciła dziwne bły ski. Wy jrzałam przez okno, by to sprawdzić. Tam, w dole, doszło do liczny ch wy buchów, ale nie na ziemi, ty lko w górny ch warstwach atmosfery. Mówię o setkach eksplozji, w ty m kilku niemały ch. Technik miał taką minę, jakby zobaczy ł ducha. Ten dy żur musiał by ć dla niego koszmarem. Najpierw dowiedział się o bezprecedensowej nieobecności przełożony ch, potem otrzy mał meldunek z orbity o niewy tłumaczalnej pomy łce firmy odpowiedzialnej za logisty kę, a teraz jeszcze to. – Zaraz sprawdzę, o co może chodzić – rzucił, gorączkowo przebierając palcami po klawiaturze. Anna nie spuszczała wzroku z bocznego monitora. Kamera znów pokazy wała ciemny owal Ziemi rozświetlany tu i ówdzie złoty mi pajęczy nami większy ch aglomeracji i lśniący mi punktami mały ch miejscowości. Po niedawny ch wy buchach nie został nawet ślad. Wszy stko w dole wy glądało tak spokojnie… Wszy stko prócz twarzy Antonia. – Nic z tego nie rozumiem – wy mamrotał, pochy lając się bardziej nad niewidoczny m dla kamery monitorem, a potem prostując gwałtownie plecy. By ł przerażony. Nie wy straszony, nie zdenerwowany, lecz śmiertelnie przerażony. Teraz, kiedy jeszcze bardziej pobladł, Anna zauważy ła ciemniejsze plamy na szczęce i policzkach, wszędzie tam, gdzie pojawił się odrastający od popołudnia gęsty zarost. ACO odwrócił się i zaczął rozmawiać z kimś przy sąsiednim stanowisku, a potem sięgnął po telefon. Nie udało mu się jednak połączy ć. Po kilkunastu sekundach słuchawka wy lądowała na bazie. W tle sły chać by ło coraz większy harmider. Ktoś przebiegł za fotelem przy gry zającego nerwowo wargę Laty nosa. – Raczy sz mi powiedzieć, o co chodzi? – zapy tała w końcu Hammond. Spojrzał prosto w kamerę. Dopiero wtedy zobaczy ła, że jest bliski płaczu, i sama zaczęła się bać. – Nie mam pojęcia, co się dzieje – odparł łamiący m się głosem. – Te wy buchy … To mogły by ć… to by ły nasze sy stemy przeciwrakietowe. – Przeciwrakietowe? – To słowo wzbudziło w Annie złe skojarzenia. ACO skinął głową, raczej do swoich my śli niż do niej. – Tak. Satelity zarejestrowały odpalenie rakiet. W kilka minut poszło wszy stko, czy m dy sponowaliśmy. Ale dlaczego? – Potrząsnął głową z niedowierzaniem. – Rosjanie niczego nie wy strzelili. Nie dostaliśmy ani jednego ostrzeżenia o starcie ich pocisków balisty czny ch.
– Jakiś błąd sy stemu? – podpowiedziała. Tego dnia spieprzono już ty le rzeczy, że Anna nie zdziwiłaby się, gdy by NORAD także dał ciała. Antonio spojrzał na nią z politowaniem. Wojsko nie pozwalało sobie na podobne błędy. Odpalenie setek rakiet – w ty m takty czny ch głowic nuklearny ch – znajdujący ch się na terenie tak wielu niezależny ch jednostek nie mogło by ć dziełem przy padku… Zrobiło jej się zimno. Dopiero teraz skojarzy ła jeszcze jeden fakt. Na jej oczach pogasły światła miejscowości leżący ch w pobliżu najsilniejszy ch bły sków. ACO podskoczy ł na fotelu, gdy usły szał zawodzenie sy reny. Hammond też drgnęła, choć alarm ogłoszono ty siące kilometrów od niej. – Mierda. – Antonio złapał się za głowę. – Puta madre! – Co się dzieje? – Jego nerwowość udzieliła się Annie. Ludzi pracujący ch w Centrum Kontroli Misji dobierano bardzo starannie, a jedny m z najważniejszy ch kry teriów by ła zdolność do zachowania zimnej krwi w sy tuacjach kry zy sowy ch. Jeśli ACO spanikował, coś musiało by ć bardzo nie tak. – To jakaś paranoja – mamrotał do siebie Antonio, kręcąc cały czas głową. – To się nie dzieje naprawdę. – Co się nie dzieje naprawdę?! – Hammond podniosła głos. – Odpaliliśmy minutemany – wy bełkotał. Anna poczuła, że chłód w jej krzy żu zamienia się
w
lity
lód.
Minutemany.
Między konty nentalne pociski balisty czne. Broń masowej zagłady. Setki rakiet, ty siące głowic trineutrinowy ch i termojądrowy ch wzniosły się właśnie do stratosfery, by już za kilkadziesiąt minut eksplodować nad celami leżący mi po drugiej stronie bieguna. Anna przełknęła nerwowo ślinę. Jej ojczy zna z niezrozumiały ch powodów rozpętała właśnie wojnę atomową. Wojnę, której nie może wy grać żadna ze stron. Wojnę, w której obie strony uży ją najbardziej niszczy cielskiej mocy, jaką zna człowiek. Napromieniowana Ziemia zostanie wy jałowiona na wieki, a może nawet na całe ty siąclecia. Potem ży cie, jeśli jakimś cudem zdoła przetrwać w głębinach oceanów, znów wy jdzie na ląd, jak to się stało w paleozoiku, ale przy szły władca planety na pewno nie będzie przy pominał człowieka. – Antonio – odezwała się, skupiając uwagę na osowiały m kontrolerze. Laty nos nie poruszy ł się. Siedział ze spuszczoną głową i zwieszony mi ramionami, wbijając wzrok w klawiaturę. – ACO! Zareagował, gdy znowu podniosła głos. Poruszy ł się niespokojnie, jakby obudziła go z drzemki. Spojrzał tępo w ekran, potem zdjął słuchawki i rzuciwszy je na konsolę, wstał, by moment później zniknąć z pola widzenia przestraszonej Anny. Zatrzy mał się ty lko po to, by przekręcić teleskopowe ramię, na który m zamontowano kamerę podłączoną do LACOM-u. Teraz pokazy wała panoramę opustoszałego Centrum Kontroli Misji.
Ostatni technicy biegli właśnie do drzwi, przemy kając w oddali pod zajmujący mi całą ścianę ekranami. Na główny m monitorze, zamiast charaktery sty cznej sinusoidy kursu stacji, widać by ło arkty czną część Amery ki Północnej i zmierzające w kierunku bieguna linie – dziesiątki, jeśli nie setki przesuwający ch się jednostajny m tempem czarny ch kresek zakończony ch dziwny mi sy mbolami. Anna przy glądała się im z rosnący m przerażeniem. To wszy stko by ło tak nierealne i bezsensowne: odpalone nie wiadomo dlaczego anty rakiety mające powstrzy mać nuklearne uderzenie na Stany, otwarcie silosów i wy strzelenie amery kańskich pocisków między konty nentalny ch. Przez moment kusiło ją, żeby raz jeszcze wy jrzeć przez okno, ale szy bko zdała sobie sprawę, że z tej wy sokości nie zobaczy maleńkich stożków mknący ch przez górne partie stratosfery. Podobnie będzie ze skutkami eksplozji – zanim głowice dotrą do celów, ISS trafi w okolice równika gdzieś nad Atlanty kiem, pomiędzy Amery ką Południową a Afry ką. Wisiała przed monitorem, spoglądając w zamy śleniu na puste rzędy stanowisk i złowieszcze sy mbole przesuwające się po ekranie. Przez moment, przez jedną króciuteńką chwilę łudziła się, że to wszy stko nieprawda, zwy kła inscenizacja mająca na celu sprawdzenie, jak dowódca misji i kontrolerzy zareagują w sy tuacji kry zy sowej. Nieobecność FLIGHT-a i MOD-a pasuje do tego scenariusza, nawet ta pomyłka… Odrzuciła te my śli. NASA mogła zainscenizować panikę w centrum, ale nie by ła w stanie odpalić takich fajerwerków nad Kanadą. To, co Anna widziała, oznaczało prawdziwą wojnę. – NN1SS, zgłoś się. Drgnęła, usły szawszy znajomy głos. – Ralph? Teleskopowe ramię kamery znów zostało odwrócone. Na monitorze ujrzała ponownie twarz CAPCOM-a. Serce zabiło jej mocniej, ale nadzieja nie zdołała się przedrzeć przez pancerz strachu. Ralph usiadł w fotelu Antonia. Pocił się, jakby siedział nie w klimaty zowanej sali Centrum Kontroli Misji, lecz na spalonej słońcem ziemi w Dolinie Śmierci. By ł też blady i roztrzęsiony, a w oczach miał łzy. – Dlaczego nie poszedłeś z inny mi? – zapy tała. – Dokąd? – Do schronu. Gdziekolwiek, by le przetrwać… – Urwała. Chciała powiedzieć „najgorsze”, ale zrozumiała, że to nie tak. Nikt tam nie miał żadny ch szans. Zejście pod ziemię, ukry cie się za warstwami betonu i stali niewiele da, co najwy żej odsunie wy rok o dni, może ty godnie.
Przy pomniała sobie cy tat z Biblii mówiący o ty m, że ży wi będą zazdrościć umarły m. Właśnie nadszedł moment, w który m te słowa staną się ciałem. – Ja… – zaczął Ralph, ale głos mu się załamał. Przełknął ślinę, a potem odetchnął kilka razy głębiej, próbując zapanować nad nerwami. – Bez lekarstw pociągnę góra kilka dni – powiedział. – Mieszkam ponad godzinę jazdy stąd. Zresztą… – Spuścił głowę. Gdy ją ponownie uniósł, wy dawał się spokojniejszy. – Ta pomy łka… – Tak? – To chy ba nie by ł przy padek. – Słucham? – Kapsuła została załadowana przez kooperanta należącego do koncernu pani ojca. Zgodnie z kontraktem. A to… – Ralph, czy ty sugerujesz, że mój ojciec wiedział o… – zabrakło jej słów – o ty m wszy stkim? – Ja niczego nie sugeruję, ale przy zna pani, że taki zbieg okoliczności wy daje się mocno podejrzany. Miał rację, ta sprawa cuchnęła na kilometr. Mimo to Anna nie dopuszczała do siebie my śli, że ktoś w firmie jej ojca – jednego z główny ch fundatorów i udziałowców nowego, państwowokorporacy jnego programu kosmicznego – celowo podmienił wy sy łany na orbitę ładunek, aby dać załodze szansę na… – Przecież to niczego nie zmieni. Dodatkowa ży wność i woda pozwolą nam przetrwać na orbicie kilka miesięcy dłużej, ale nikomu nie ocalą ży cia. Będziemy patrzeć z góry na martwą Ziemię, dopóki… – Znów poczuła zimny pot na wy sokości krzy ża. Ralph popatrzy ł na nią wy czekująco. – Coś nie tak? – zapy tał. – Nie. Wręcz przeciwnie. Właśnie zrozumiałam, że mój ojciec nie mógł mieć nic wspólnego z odpaleniem rakiet. Po co przy sy łałby tę ży wność, skoro nie zagwarantuje nam ona szans przeży cia? CAPCOM uśmiechnął się pod nosem. – Wbrew obiegowy m opiniom promieniowanie trineutrinowe nie skazi Ziemi na stulecia. Wy jałowi ją, owszem, ale za dwa, może trzy lata człowiek mógłby wrócić na powierzchnię. Przy najmniej w teorii… – W teorii tak – wpadła mu w słowo – ale jedzenie i woda to nie jedy ny problem, jaki będę mieć na głowie. Nie zapominaj o ty m, że w mojej załodze jest dwóch Rosjan. Naprawdę uważasz, że ojciec wy słałby mnie na orbitę w towarzy stwie oby wateli kraju, który za jego wiedzą miał zostać unicestwiony ? Kontroler pokiwał głową i raz jeszcze poprawił okulary. Znów pocił się jak my sz, odzy skiwał
też kolory. – Może dowiedział się o wszy stkim po rozpoczęciu misji? – I nie wy my ślił czegoś, by ściągnąć mnie na Ziemię, zanim rakiety zostaną odpalone? – skontrowała naty chmiast. – Nie wiem, jak wy gląda prawda, komandor Hammond – przy znał Ralph po chwili zastanowienia. – Zresztą jakie to ma teraz znaczenie? – Dla mnie ogromne. Tkwię cztery sta kilometrów nad planetą, która za pół godziny zostanie wy stery lizowana. I mam w załodze dwóch ludzi, którzy mogą się mocno zdenerwować na wieść, że Stany, za wiedzą mojego ojca, wy mordowały wszy stkich ich krewny ch i znajomy ch. Parsknął, jakby go rozbawiła, po czy m pokręcił głową. – Nic na to nie poradzę, komandor Hammond. Za pół godziny przestanę… – Umilkł. Gdy spojrzał w górę, na główny ekran, mina mu zrzedła. – Chy ba czas się pożegnać – rzucił, pochy lając się nad konsolą. – Zaczekaj! – zawołała spanikowana Anna. – Chętnie by m został, ale nasi przy jaciele z Rosji zorientowali się już w sy tuacji. Ich okręty podwodne odpaliły właśnie rakiety. Za kilkanaście sekund centrum zamieni się w kupę dy miącego żużlu. – Wy prostował się w fotelu, poprawiając okulary po raz ostatni. – Powodzenia, komandor Hammond. Bez odbioru. Uśmiechał się, gdy obraz zamigotał i zgasł. Sparaliżowana strachem Anna wpatry wała się przez chwilę w martwy ekran. Przeniosła wzrok na boczny monitor. Owal widocznej na nim Ziemi by ł już o wiele jaśniejszy z jednej strony. ISS zbliżała się właśnie do linii terminatora. Uśmiechnęła się pod nosem. Terminator… – Otliczno… – Serce Anny zatrzy mało się, gdy usły szała za plecami krótkie, wy powiedziane z miękkim zaśpiewem słowo. CDN.
„Weteran polskiej postapokalipsy ponownie zabiera nas w barwną, pełną przy gód i przerażającą podróż przez zniszczony, opuszczony świat. Ty m razem jednak jest to historia niezwy kle kameralna, nastrojowa, a urzekające i chwilami porażające krajobrazy zagłady oglądamy oczami awanturnika, postnowoczesnego Ody sa-barbarzy ńcy, niszczy ciela światów, który wierzy, że teraz stanie się nowy m Adamem. Powieść nabiera dodatkowego, głęboko humanisty cznego wy razu, gdy jego ostateczną moty wacją stają się gniew i pragnienie odpłaty po odkry ciu ogromu kłamstwa leżącego u podstaw śmierci ludzkości”. Bartek Biedrzy cki – autor Kompleksu 7251 „» Głos seksownej kobiety w ciele zimnej maszy ny « – absolutny kanon science fiction, a to dopiero początek książki. Pokażcie mi kogoś, kto po czy mś takim by łby w stanie oderwać się od lektury i nie przeczy tać książki jedny m tchem”. Michał „Meesh” Gołkowski – autor cy kli „Stalowe Szczury ” i „Stalker” „Zapomnijcie o zasadzie rozpoczy nania opowieści od trzęsienia ziemi. Robert J. Szmidt zaczy na Samotność Anioła Zagłady znacznie mocniej, a potem… wcale nie zwalnia tempa. Supernowoczesny, ale klasy czny w linii Harley -Davidson, autostrady stojące otworem i miasta zmienione w wielkie supermarkety, w który ch możemy buszować, nie przejmując się kosztami – czy to wizja raju? Na pewno nie w powieści Roberta J. Szmidta, w której podróż przez odmienione wojną totalną Stany Zjednoczone przy pomina raczej zwiedzanie przedsionka piekła. Piekła, którego nie zaludniają klasy czne bandy zabójczy ch mutantów i kanibali. Niebezpieczeństwa i wy zwania, przed który mi stawia bohatera Robert J. Szmidt, są znacznie bardziej realisty czne. I właśnie oparcie się na realizmie powojennego świata mam za największą zaletę Samotności Anioła Zagłady. A przecież nie jedy ną. To jedna z najlepszy ch powieści Szmidta, jakie czy tałem”. Paweł Majka – autor powieści Dzielnica obiecana z Uniwersum Metro 2033 „Kawał dobrej literatury, którą warto polecić. Powieść (…) piorunująco poruszająca wy obraźnię. Z jednej strony lekka, z drugiej zaś zapierająca dech w piersiach”. Trzy nasty Schron „Szmidt bez wątpienia potrafi pisać dobrą literaturę. Taką, którą się będzie pamiętać, a w czasie czy tania – przeży wać”. Paradoks
„W wielu momentach książka przy wodziła mi na my śl perełkę literatury amery kańskiej – Drogę Cormaca McCarthy ’ego. (…) Oba ty tuły zmuszają do podobnej refleksji nad ty m, dokąd zmierza ludzkość”. Outpost „Samotność Anioła Zagłady nie jest lekturą łatwą i przy jemną. Zagłada, którą opisuje, nie ma w sobie nic z holly woodzkiej widowiskowości. Ukazana jest w sposób okrutnie realisty czny, miejscami graniczący z naturalizmem. Akcja zy skuje dy namikę ty lko chwilami, szczególnie gdy bohater napoty ka na swej drodze nieoczekiwane przeszkody lub… pokusy. Podróż przez pustkę martwego świata okazuje się ostatecznie również wy prawą w głąb wnętrza człowieka. Adam zdradza nam swoje najinty mniejsze my śli, dzieli się z nami najbardziej wsty dliwy mi sekretami, wtajemnicza we wszy stko to, co zwy kle jest ukry te przed inny mi ludźmi. Sięgając po książkę Szmidta, każdy z nas musi by ć gotowy na konfrontację z podobny mi demonami ukry ty mi we własny m wnętrzu”. Łukasz Orbitowski, Gazeta.pl „Czy tając Samotność Anioła Zagłady, łapałem się na ty m, że to mi się nie podobało, a to by m zmienił na coś innego. Ale gdy przery wałem lekturę, we łbie kołatała mi się my śl, by jak najszy bciej do niej powrócić. A po skończeniu zanurzy ć się w refleksy jną zadumę nad ty m, z czy m miałem do czy nienia”. Trzy nasty Schron „Lekkie pióro autora, barwne, niezwy kle realisty czne opisy i jakaś magia bijąca od tej książki sprawiają, że człowiek jeszcze bardziej czeka na jego kolejne pozy cje. Polecam wszy stkim bez wy jątku. Nieważne, czy lubicie postapokalipty czne klimaty, czy też nie”. Valkiria.net „Szmidt wy konuje kawał dobrej roboty, podchodząc bardzo twórczo do klasy cznego tematu, dzięki czemu dostajemy jednocześnie mocny i nowatorski obraz postapokalipty cznego świata. (…) Robi coś całkiem nieoczekiwanego, zaskakując zupełnie odbiorcę. (…) Wszy stkie wspomniane elementy tworzą wspólnie świetną powieść, którą ciężko jest odłoży ć przed przeczy taniem ostatniej strony. Książka przy kuwa uwagę nie ty lko sprawnością języ ka − Szmidtowi udaje się niemalże wy kroczy ć poza ramy zwy kłej literatury fantasty cznoprzy godowej, przemy cając wiele wniosków doty czący ch natury ludzkiej. I to uważam za największą wartość i siłę
Samotności… W moich oczach to najlepsza dotąd książka Szmidta i jedna z najciekawszy ch zeszłego roku”. Poltergeist
Spis treści
Strona ty tułowa SAMOTNOŚĆ ANIOŁA ZAGŁADY. ADAM Samotność Anioła Zagłady. Ewa O książce Spis treści Strona redakcy jna
Copy right © by Robert J. Szmidt, 2009, 2015 All rights reserved Copy right © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2015 Informacja o zabezpieczeniach: W celu ochrony autorskich praw majątkowy ch przed prawnie niedozwolony m utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cy frowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa. W publikacji wy korzy stano czcionkę z rodziny Liberation (https://fedorahosted.org/liberationfonts/) Redaktor tego wy dania: Błażej Kemnitz Projekt, opracowanie graficzne okładki oraz ilustracja na okładce: Tomasz Maroński Wy danie I e-book (opracowane na podstawie wy dania książkowego: Samotność Anioła Zagłady. Adam, wy d. II poprawione, Poznań 2015) ISBN 978-83-7818-380-8 Dom Wy dawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40, fax 61-867-37-74 e-mail:
[email protected] www.rebis.com.pl e-Book: Sławomir Folkman / www.kaladan.pl