PROLOG Prawdę mówiąc, nie rozumiem, dlaczego Doris robi taki problem z tego wywiadu... To ta drobna, siwowłosa kobie ta, która przywitała pana przy w...
9 downloads
19 Views
583KB Size
PROLOG Prawdę mówiąc, nie rozumiem, dlaczego Doris robi taki problem z tego wywiadu... To ta drobna, siwowłosa kobie ta, która przywitała pana przy wejściu do biura. Jest moją sekretarką. Pracuje w firmie prawniczej od... hmm, chyba nie powinienem mówić, od jak dawna. Widzi pan, ona jest trochę przewrażliwiona na punkcie swego wieku i nawet nie chcę myśleć, co by się działo, gdyby ta informacja została, dajmy na to, wydrukowana w gazecie. Oczywiście, mam na myśli wasz „Denver Star". To jej ulubiony maga zyn. Prenumeruje go od czasu, kiedy ukazał się po raz pierwszy w latach sześćdziesiątych. Czy może pięćdziesią tych? Powiedziałem przez telefon pańskiemu przełożonemu, że w zasadzie nie udzielam wywiadów, szczególnie na te mat moich klientów. Etyka doradcy prawnego wymaga ścisłego przestrzegania tajemnicy zawodowej. Pański szef zapewnił mnie jednak, że rodzina Fortune'ów wyraziła zgodę na tę rozmowę. Bo widzi pan, to straszne, co te wulgarne brukowce wypisywały na temat pana Fortune'a i jego synów. Od czasu gdy ponad rok temu treść jego testamentu dostała się do publicznej wiadomości, w prasie
6 • TRUMAN I SASZA
znalazło się mnóstwo rzeczy co najmniej przesadzonych i bezpodstawnych. Teraz mogę przynajmniej wyjaśnić i wyprostować to i owo. Zacznijmy więc od początku. Aleksander Fortune, wbrew temu, co sugerowały niektóre artykuły, nie pisnął ani słówka na temat swojego planu - ani mnie. ani nikomu innemu. Aleksander nie miał zwyczaju pytać kogokolwiek o radę, chociaż ośmielam się przypuszczać, że gdyby miał się komukolwiek zwierzyć, to właśnie mnie. Przez ponad dwadzieścia lat byłem nie tylko jego doradcą prawnym, ale i przyjacielem. Wracając do sprawy testamentu, zapewniam pana, że Aleksander nikomu nie wspomniał o swym szczególnym zastrzeżeniu. Jestem przekonany, że ani jego matka Jessica, ani jego synowie nic o tym nie wiedzieli. Skąd ta pewność? Młody człowieku, na własne oczy widziałem ich zaskoczo ne miny i byłem świadkiem wybuchów wściekłości, kiedy odczytywałem jego ostatnią wolę. Co do szczegółów wzmiankowanego zastrzeżenia, pra sa wałkowała to już z każdej strony; może jednak dla uzy skania właściwej perspektywy powinienem je krótko przedstawić. Cóż, Aleksander Fortune niezbyt fortunnie - ha, co za gra słów - wybierał sobie kobiety. Ściśle biorąc, żony. Miał ich aż cztery, ale, jak sam stwierdzał, zawdzię czał im jedynie synów. Każda urodziła mu jednego. Ale ksander uwielbiał swoich czterech chłopaków. Miał jesz cze to szczęście, że sam ich wychowywał. Jego eks-małżonki się na to zgodziły. Śmiem twierdzić, że zupełnie słusznie. Jestem kawalerem i niewiele wiem o wychowy waniu dzieci, ale uważam, że Aleksander zrobił dobrą ro botę. Gwoli prawdy należy dodać, że jego matka Jessica bardzo mu w tym pomogła. Jessica miała i nadal ma niezwykły wpływ na życie tych
TRUMAN I SASZA • 7
chłopców. Uwielbiają ją. Dzięki niej Adam i Feter wstąpili w związki małżeńskie. Pozwolę sobie wyrazić opinię, że gdyby nie ona, żaden z nich nie znalazłby się na ślubnym kobiercu. Chyba jednak odbiegłem nieco od tematu. Doris zaraz by mi to wypomniała... Otóż zgodnie z normalną procedurą prawną przeczyta łem osobiście testament zaraz po pogrzebie. Stwierdziłem, że Aleksander dołączył do swej ostatniej woli uzupełnienie, według którego miała być odczytana dopiero w sześć mie sięcy po jego śmierci. Jak napisał, chciał tym samym dać rodzinie stosowny czas na żałobę. Pewnie zdawał sobie sprawę, że takie obwarowanie testamentu wywoła spore poruszenie. Owszem, wywołało. Co do treści samego testa mentu, nie było tam nic zaskakującego. Okrągła sumka rocznie dla matki, która - co stwierdzam oczywiście poza protokołem - czyni z niej łakomy kąsek dla różnych po zbawionych skrupułów „łowców posagów". Doris podzie la moją opinię. Oboje byliśmy co najmniej zdegustowani, widząc Jessicę w towarzystwie pewnego dżentelmena na weselu Petera. Doprawdy, zachowywała się niezbyt sto sownie do swojego wieku. To, oczywiście, moje prywatne zdanie; broń Boże nie do druku... Na czym to stanąłem przed tą, hmm... dygresją? Ach, tak, testament Aleksandra. Jessica dostała również olbrzy mią posiadłość rodzinną tu, w Denver. Jego czterej syno wie - Adam, Peter, Truman i Taylor - mieli podzielić się resztą potężnej schedy i objąć Fortune Enterprises, naj szybciej rozwijającą się sieć wielkich domów towarowych w północno-zachodnich Stanach. Ich piętnasty magazyn został otwarty w ubiegłym miesiącu w Chicago. Tam właś nie odbył się ślub Petera. Przyznam, że było to pierwsze wesele w supermarkecie, w jakim brałem udział. Doris uważa, że ślub w kościele jest bardziej romantyczny. Pew-
8 • TRUMAN I SASZA
nie tak, ale ten lokal wiąże się z pierwszym spotkaniem Petera i Elizabeth. Widzi pan, Peter udał się do Chicago, aby zawrzeć kon trakt z Oppenheimerem. Wtedy właśnie przydarzyła się mu ta zwariowana historia, związana z kupnem kapelusza. Muszę przyznać, że do dziś nie mam jasnego rozeznania we wszystkich szczegółach tej sprawy. Biedny Peter został wyrzucony z taksówki w czasie okropnej burzy. Ten ta ksówkarz musiał chyba być pod wpływem jakichś narkoty ków... Tak czy owak, Peter został wtedy porażony przez pio run. Niezwykłe, prawda? Kiedy znalazł się w szpitalu, do stał się na oddział Elizabeth. Niewiele wiem o tej całej historii, ale podobno stan, w jakim się znajdował, wpłynął dość szczególnie na jego zachowanie. Widzi pan, ten chło pak... no tak, znowu używam tego określenia, choć obie całem Doris, że będę się pilnował. Chłopcy Aleksandra są już wszyscy po trzydziestce i Doris ma rację: to już od dawna mężczyźni. Ale właśnie Peter Fortune po tej niefor tunnej... pardon, znowu ta gra słów... przygodzie z pioru nem zachowywał się nie całkiem dorośle. Gdy został okrzyczany Królem Romansów na zjeździe autorek roman sów, dał się sfotografować w koronie i królewskim płasz czu, z Elizabeth w objęciach... Przyznam, że nie brałem tego poważnie. Doris zaraz panu powie, że już wtedy przewidywała zakończenie... to znaczy to, że Peter poślubi Elizabeth. Wie pan, nigdy bym nie przypuszczał, że Peter zrezygnuje ze wszystkiego dla kobiety. Nigdy! Co prawda jego starszy brat Adam zrobił dokładnie to samo rok wcześniej, ale to był urodzony ro mantyk. Adam i Ewa, czyli historia prawdziwej miłości... Jessica oczywiście przyłożyła do tego rękę. Tak, tak. Star sza pani zawsze uważała, że jej wnukowie powinni się
TRUMAN I SASZA • 9
ożenić, mieć dzieci i żyć długo i szczęśliwie... nawet jeśli niespecjalnie bogato. Babcia Fortune sama była kiedyś szczęśliwą małżonką i głęboko wierzy w potęgę miłości. Szczególnie ostatnio... Ale to już inna historia. Tak więc, kiedy Jessica zaczęła snuć swoją sieć wokół Adama, wiadomo było, że chłopak przepadnie. Ta pozoro wana amnezja, Ewa udająca, że w nią wierzy... Napisano już o tym tyle, że nie będę wracał do szczegółów. No cóż, wątek „miłość albo pieniądze" to bardzo wdzięczny temat. Ale nie skończyłem o tym zastrzeżeniu do testamentu. Mówię, że Adam przepadł, Peter oddał wszystko dla miło ści, a nadal nie powiedziałem dlaczego. Otóż Aleksander zamierzał za pomocą swego testamentu uchronić synów przed błędami, które sam popełniał w stosunku do kobiet. Mam na myśli małżeństwo. Zastrzeżenie w testamencie Aleksandra polegało na tym, że jeśli którykolwiek z braci bodzie chciał się ożenić, musi oddać swoją część schedy tym, którzy pozostaną kawalerami. Pieniądze albo miłość, Zresztą pieniądze to za mało powiedziane. To są bardzo wielkie pieniądze plus władza, wpływy, przynależność do elity towarzyskiej... pan, jako reporter, orientuje się dosko nale. Trzeba ponadto dodać, że każdemu z nich, mimo różnic w charakterze i usposobieniu, władza i pieniądze nie były obojętne. Ani Adamowi, znanemu playboyowi, ani Peterowi, który do czasu swego małżeństwa był prezesem i siłą napędową Fortune Enterprises. Teraz zostali już tylko Truman i Taylor. No cóż, można powiedzieć, że testament nie zadziałał tak, jak się Aleksander spodziewał, ale co do Trumana i Taylora... Może pan napisać w swoim artykule, że mam poważne wątpliwości... nie, to za mało... otóż jestem absolutnie przekonany, że ci dwaj się nie ożenią. Takie jest moje
I 0 • TRUMAN I SASZA
zdanie i kropka. Nawet najgenialniejsze pułapki Jessiki na nic się nie zdadzą wobec tych przysięgłych kawalerów. Weźmy Trumana; przyjaciele nazywają go Tru. Zawsze był kimś w rodzaju rodzinnego odszczepieńca. Bardzo go lubię, ale to nie przeszkadza mi stwierdzić, że Tru jest w gorącej wodzie kąpany. Co w głowie, to na języku. Taki jest również w stosunku do płci przeciwnej. Uważa, że prawie wszystkie kobiety są chciwe i mają pusto w głowie. Jego znajomości z kobietami zawsze miały przelotny cha rakter. Żadnego trwalszego związku. A co dopiero małżeń stwo... nie, on jest na to zbyt niecierpliwy. Nawet teraz, kiedy został prezesem Fortune Enterprises, dalej jeździ tym swoim straszliwym harleyem, ubrany od stóp do głów w czarną skórę. Doris twierdzi, że to poza na Jamesa Deana i że to jest... seksowne. A niech mnie!... po co ja to mówię. Doris zaraz zaprze czy, że kiedykolwiek użyła takiego słowa, a ja będę miał za swoje. Lepiej niech pan to wszystko wykreśli. Zresztą Tru ubiera się teraz do biura bardziej stosownie; zamszowa marynarka albo coś w tym stylu. Wie pan, on marzył o tym stanowisku od lat. Uważał, że Peter kierował firmą zbyt konserwatywnie i że trzeba to zmienić. Bóg jeden raczy wiedzieć, co wymyśli jako nowy prezes. Oczywiście, Taylor ma również prawo głosu w spra wach przedsiębiorstwa; po rezygnacji Adama i Petera ma pięćdziesiąt procent udziałów. Inna rzecz, że nie bardzo ma ochotę się wtrącać. Nie ma głowy do interesów. Jest raczej nieśmiały i mało towarzyski. Oczywiście nie jest jakimś lam dziwakiem. Zajmuje się wynalazkami. Teraz pracuje nad prawdziwym robotem. To jego najnowsze i najbardziej ambitne przedsięwzięcie. Bo wie pan, te jego poprzednie wynalazki nie były, jakby to powiedzieć... specjalnie uda ne. Niektóre zaś nazwałbym zbyt... wyspecjalizowanymi.
TRUMAN I SASZA • 1 1
Zrobił na przykład elektryczny otwieracz wyłącznie do puszek z sardynkami... Reasumując, ani Tru, ani Taylor nie pasują do małżeń stwa. Taylor prawie nie wychyla głowy z laboratorium, aTru... Może mi pan wierzyć, że nie da się omotać matrymo nialnymi intrygami swojej babci. Nawet jej powiedział, żeby schowała swój łuk Kupidyna i nie traciła czasu. Co prawda Doris jest innego zdania. Ona wierzy, że miłość zwycięża wszelkie przeszkody... zawsze przesa dzała z tym swoim sentymentalizmem. Jeszcze raz powtarzam, i może pan to napisać: dwaj młodsi Fortune'owie na pewno pozostaną kawalerami...
TRUMAN I SASZA •
13
i krótkim wyjaśnieniem, ale bez szczegółów. Miała na dzieję, że pani Fortune nie zasypie jej od razu pytania mi. Czuła, jak płoną jej policzki na myśl o odpowiadaniu na choćby niektóre z nich. Musiała przystanąć, żeby się uspokoić. Przecież zawsze umiała panować nad sobą. Tyl ko całkiem niedawno w jej życiu zaszły wydarzenia, któ re...
ROZDZIAŁ
1
Sasza Malcewa Cheeseman siedziała nadal sztywno w swoim fotelu, gdy inni pasażerowie kierowali się do wyjścia. Przecież mi się nie spieszy, myślała. Była trochę zdenerwowana. Co tu kryć, nawet bardzo zdenerwowana. Zamierzała zrobić wrażenie osoby spokojnej i opanowanej, choć jej sytuacja pewnie wyprowadziłaby z równowagi każdego normalnego człowieka. Pani Jessiki Fortune, która miała ją gościć, nie widziała nigdy w życiu. Samolot był już prawie pusty i Sasza zobaczyła zbliża jącą się stewardesę. Szybko wstała, żeby uniknąć pytań, mocno złapała za ucho zniszczoną, skórzaną torbę i skiero wała się do przejścia, sztywno skinąwszy głową w kierun ku stewardesy. Szła wzdłuż rękawa łączącego samolot z wnętrzem lot niska, zastanawiając się po raz nie wiadomo który, jak przedstawić to wszystko szkolnej przyjaciółce swojej bab ki. Sytuacja, która ją tu sprowadziła, była tak przykra i... upokarzająca. Oczywiście, napisała list z prośbą o gościnę
Madison, od ponad trzydziestu lat szofer Jessiki Fortune, stał przy wyjściu hali przylotów, wycierając dyskretnie nos w lnianą chusteczkę. Katar gnębił go już od tygodnia; nic poważnego, natomiast wysoce irytującego. Kiedy pierwsi pasażerowie pojawili się w przejściu, pospiesznie wepchnął chusteczkę do tylnej kieszeni i wygładził granatowy uni form. Jego ojciec i dziadek byli również szoferami i Madi son z dumą podtrzymywał rodzinną tradycję. Podniósł wy żej tabliczkę z napisem: „Sasza Malcewa Cheeseman" i za czął przyglądać się każdej młodej kobiecie w przesuwają cym się tłumie. Wiedział, że młoda dama, której oczekiwał, ma około dwudziestu pięciu lat. Pani Fortune nie widziała nigdy ani jej, ani nawet jej zdjęcia, ale pokazała mu fotogra fię jej babki, kiedy ta była mniej więcej w tym samym wieku. Jeśli Sasza Malcewa Cheeseman choć trochę ją przypomina, to musi być z niej niebrzydka dziewczyna. Oczy wiście nie powiedział tego przy swojej chlebodawczyni; jakieś tam tylko stosowne uprzejmości o tym, że ta babcia na zdjęciu wygląda na, owszem, całkiem przystojną kobietę. Jessica rzuciła mu wtedy jedno ze swoich znaczących spojrzeń - no cóż, po trzydziestu latach ludzie niewiele mogą przed sobą ukryć. Tak czy owak, powiedział, co wypadało, a co pomyślał, to już jego sprawa. W przejściu ukazała się akurat zgrabna, młoda blondynka, Madison był prawie pewien, że to jego podopieczna.
14 • TRUMAN I SASZA
Urocza nieznajoma minęła go jednak szybko, lądując w ra mionach przystojnego, dobrze ubranego młodzieńca, który stał pół kroku dalej. Madison podjął obserwację. Gdy wydawało się, że wszyscy już wyszli i szofer zaczął się martwić, że jego pasażerka spóźniła się na ten lot, drzwi otworzyły się z impetem i zdecydowanym krokiem wyszła z nich wysoka, szczupła kobieta. Madison, którego mało co w życiu było w stanie zaskoczyć, tym razem całkiem onie miał na widok poważnego, prawie groźnego wyrazu jej twarzy. Jej bardzo jasne włosy były ściągnięte do tyłu w ciasny kok. Miała na sobie nieelegancką brązową spódnicę i zwy kłą bluzkę bez żadnych ozdób. Jednego Madison był pe wien: tego, co miała na sobie, nie kupiła w sklepie Fortune'ów. Prędzej w Armii Zbawienia. Czy to rzeczywi ście mogła być wnuczka tej pełnej życia, atrakcyjnej mło dej damy, którą widział na starej fotografii? Najwidoczniej tak, bo teraz kierowała się w jego stronę, z oczami wlepio nymi w tabliczkę z nazwiskiem. Madison z zawodową uprzejmością wyciągnął rękę po bagaż. Nieznajoma złapała ją niespodziewanie i uścisnęła serdecznie. - Miło mi pana poznać. Czy jest pan mężem pani Jessiki Fortune? - zapytała niskim, lekko schrypniętym głosem, twardo akcentując słowa. Madison poczerwieniał. - Mę... żem? Ależ nie! Należę do jej służby. Sasza przyjrzała mu się tak uważnie, że poczuł się trochę nieswojo. - Nazywam się Madison, jestem szoferem pani Fortune - dodał w obawie, że może czegoś nie zrozumiała. Młoda kobieta przyglądała mu się w dalszym ciągu.
TRUMAN I SASZA •
15
- Jest pan przecież za stary, żeby pracować. Czy tu ludzie w tak podeszłym wieku nie idą na emeryturę? - Za... zapewniam panią, że czuję się jeszcze całkiem dobrze - wyjąkał Madison. Sasza potrząsnęła głową i popatrzyła na niego wzro kiem pełnym współczucia. W obawie przed ponownym uściskiem, Madison już nie wyciągał ręki, tylko uprzejmie zapytał, czy może wziąć jej torbę. - Dokąd chce ją pan zabrać? - zapytała poważnym to nem. - Chciałem zanieść ją do samochodu... - Co to, to nie - oświadczyła zdecydowanie. - Po winien pan wygrzewać się teraz na słońcu, i cieszyć ostat nimi latami swego życia, a nie zajmować noszeniem baga żu młodej, zdrowej osoby. Przecież to nonsens! - Ja... nie zajmuję się tylko noszeniem bagażu. Wożę rodzinę Fortune'ów... - To oni nie umieją prowadzić samochodu? - indago wała Sasza. - No, nie. To znaczy... tak. Doprawdy, szanowna pa ni . - Nie jestem dla was żadną szanowną panią - po klepała go po ramieniu. - Oboje ciężko pracujemy na chleb. Tak jest, szanowna pani... to znaczy... hmm... Czuł, że zaraz kichnie i odwrócił się szybko, w ostatniej chwili wyciągając chusteczkę. Po chwili wymruczał pod nosem jakieś przeprosiny. Sasza znów spojrzała na niego ze współczuciem. - Jest pan chory, prawda? - Och, takie zwykłe przeziębienie - zapewnił ją szyb-
16 • TRUMAN I SASZA
ko. - Proszę mi dać kwity bagażowe. Odbiorę resztę wali zek i możemy jechać. - Już możemy jechać. Nie mam nic więcej. Pech chciał, że chwilę potem, przy otwieraniu drzwi limuzyny, Madisona złapał kolejny atak kataru. Zanim zo rientował się, co się dzieje, został prawie siłą wepchnięty na tylne siedzenie, a jego podopieczna kategorycznie zaczęła domagać się kluczyków do samochodu. - W tym stanie w ogóle nie powinniście prowadzić. Jestem zupełnie niezłym kierowcą i to śmieszne, żeby stary i chory człowiek musiał mnie wozić. - Doprawdy, szanowna pani odniosła całkiem mylne wrażenie - protestował Madison, próbując wygramolić się z tylnego siedzenia, aż Sasza poczuła się zmuszona zablo kować drzwi. - Żadna szanowna pani - przypomniała. - Nie dener wujcie się. Prowadzę bardzo dobrze. W moim kraju jeź dziłam ciężarówką i dżipem; raz nawet prowadziłam auto bus. - Sasza wyciągnęła rękę po kluczyki. Wyraz jej twarzy wykluczał wszelkie sprzeciwy. - To... naprawdę wbrew zasadom, szanowna pa... hmm. - Madison jeszcze próbował się bronić, ale pod jej spojrzeniem zamilkł i pokornie oddał kluczyki. Teraz po zostało mu tylko się modlić, żeby nikt z Fortune'ów się o tym nie dowiedział. Światło zmieniło się na zielone. Truman Fortune ruszył swym harleyem ostro do przodu i zaczął lawirować między pojazdami stłoczonymi w popołudniowym korku. Skręcił właśnie w Laurel Street, gdy zaskoczył go widok babcinej limuzyny, oddalającej się od niego coraz szybciej. Przecież Madison nigdy nie przekraczał przepisowej prędkości, po myślał zdziwiony. Rozejrzał się na wszelki wypadek woko
TRUMAN I SASZA •
17
ło i przyspieszył. Zamierzał trochę utemperować starszego pana. Zbliżył się do samochodu od strony kierowcy. Kolejnym zaskoczeniem był widok opuszczonej szyby. Za kierowni cą siedziała jakaś ponuro wyglądająca kobieta, która rzuci ła mu ostre spojrzenie i wyzwała z ciężkim, cudzoziem skim akcentem od idiotów. Już myślał, że to tylko podobny samochód, kiedy ujrzał znajomą postać Madisona na tyl nym siedzeniu. Stary szofer, najwyraźniej próbując się ukryć, siedział prawie na podłodze. Tru był tak zdziwiony, że niemal stracił panowanie nad motocyklem. Z naprzeciwka nadjeżdżała ciężarówka. W ostatnim nomencie, prawie ocierając się o bok limuzy ny, wrócił na właściwy pas. Sasza patrzyła z oburzeniem na zsiadającego motocykli stę. Co za bezczelność, jechać za nią aż do domu Fortunc'ów! - Jeździ pan bardzo nieostrożnie - oświadczyła ostro. Takie diabelskie akrobacje niech pan sobie wyprawia gdzie indziej. Mógł pan nas zabić, mnie i tego chorego staruszka. W moim kraju aresztowano by pana za taką jazdę. Pewnie należy pan do tych... Piekielnych Aniołów, których pokazują na amerykańskich filmach. - Przyjrzała się jego czar nej, skórzanej kurtce. - Straszycie niewinnych ludzi, macie w nosie wszelkie zasady... Tru wybuchnął śmiechem. - Piekielny Anioł, ja? To wspaniałe! - Jest pan młodym, zdrowym człowiekiem. Mógłby pan robić coś pożyteczniejszego, zamiast rozbijać się po wariacku na motocyklu. Tru spojrzał na nią z niedowierzaniem. - Ja jeżdżę po wariacku?! To pani pierwsza złamała
18 * TRUMAN I SASZA
przepisy, jadąc o wiele za szybko. W tym kraju przekracza nie dozwolonej prędkości jest poważnym wykroczeniem. Gdyby namierzył panią policjant, miałaby pani poważne kłopoty. - Tam obowiązywało ograniczenie? Nie widziałam. - Bo przeleciała pani obok znaku jak rakieta. Myślałem nawet, że chce pani uprowadzić naszego Madisona. Dokładnie w tym momencie Madison otworzył tylne drzwi i wygramolił się z samochodu. Trzymając w ręku swoje buty, spojrzał bezradnie na Trumana. - Ona... hmm... nalegała na to, żeby prowadzić. Nale gała... bardzo mocno. W to już Tru nie wątpił. Znowu popatrzył w jej kierun ku. Kobieta sięgnęła do swojej torby i wydobyła z niej butelkę wódki. Kompletnie oniemiały obserwował, jak wtykają Madisonowi. - Macie. Wypijcie, zaraz poczujecie się lepiej. Musicie się położyć. Nawet jeśli tutaj nie dają wam emerytury, to chyba pozwalają choremu człowiekowi się wyleczyć. Madison próbował jej wytłumaczyć, że przecież nie jest tak naprawdę chory i że pracodawcy dają mu aż nadto wolnego w czasie choroby. Jego wyjaśnienia przerwało po jawienie się Jessiki Fortune. Szofer pospiesznie ukrył bu telkę wódki za plecami. - Serdecznie cię witamy - zaczęła ciepło Jessica, obej mując swego gościa. Sasza poddała się uściskowi dość niechętnie. - Widzę, że poznałaś już Tru. Sasza ponownie zmierzyła spojrzeniem szalonego mo tocyklistę. - Tru? Jessica stłumiła śmiech, kiedy wnuk rzucił jej porozu miewawcze spojrzenie.
TRUMAN I SASZA •
19
- Właściwie jeszcze się nie poznaliśmy - powiedział. Na jego twarzy pojawił na chwilę przekorny uśmiech. Dobiegała już siódma wieczór, gdy Tru ponownie za trzymał swego harleya przed domem babci. Poprzedniego dnia obiecał jej, że przyjedzie dziś na kolację. Wtedy są dził, że to zwyczajne zaproszenie. Teraz miał na ten temat całkiem inne zdanie. Babcia znowu coś przędzie, aranżując spotkanie z tą ponurą Rosjanką. Ale nie myśli chyba go wyswatać! Już się wystarczająco poświęcał, nadskakując różnym damulkom o ptasich móżdżkach, które spotykał u babci. Młoda cudzoziemka nie miała nad tamtymi żadnej przewagi - ani pod względem wyglądu, ani osobowości. - Tru, czy to ty? - zawołała Jessica z werandy. - Jeste śmy tu, na zewnątrz. Oczywiście była z nią Sasza. Siedziała sztywno na jed nym końcu dużej, wiklinowej kanapy, z przesadnie wypro owanymi plecami. Nie miała na sobie wprawdzie tej przeraźliwej brązowej spódnicy i bluzki, ale obecną kreację - surową w kroju, szarą sukienkę i żakiet - trudno było uznać za ostatni krzyk mody. Jessica nalała wnukowi kieliszek wina i posadziła go na kanapie obok Saszy. Na wiklinowym stole leżał otwarty album ze zdjęciami. - Pokazywałam właśnie Saszy te stare fotografie. Ja i jej babcia byłyśmy razem w szkole, w Szwajcarii - powiedziała Jessica, przysuwając się do Tru. Popchnęła album w jego stronę. -Większość z nich została zrobiona na pikniku, niedługo przed maturą. Pojechałyśmy wtedy do tego ślicznego miejsca nad jeziorem w Lucernie. Mój Boże, pamiętam to tak, jakby to było wczoraj. - Wskazała na zdjęcie grupy dziewcząt opartych o poręcz spacerowego stateczku. - Ca-
20 • TRUMAN I SASZA
ła dwudziestka. Naprawdę było nas dwadzieścia jeden, ale Gail Endicott okropnie bała się wody i nie weszła na po kład. Zrobiła nam to zdjęcie z brzegu. Tru podniósł album, żeby się lepiej przyjrzeć. - A gdzie ty jesteś, babciu? Poczekaj... o, tu cię mam! - powiedział, wskazując na ładną, jasnowłosą dziewczynę. - Bardzo dobrze, Tru - odparła Jessica z uśmiechem. Tru poklepał ją serdecznie po ręce. - Wcale się nie zmieniłaś. Nadal jesteś najładniejszą dziewczyną w okolicy. - Zostaw te pochlebstwa, Tru. To nie w twoim stylu. Tru zauważył, że Sasza mu się przygląda i chyba myśli to samo. Guzik mnie obchodzi, co ona o mnie myśli, po wiedział sobie w duchu. - A teraz spróbuj znaleźć Leilę - zaproponowała Jessi ca. - Kogo? - zdziwił się Tru. - Babcię Saszy. Ciekawe, czy zauważysz rodzinne po dobieństwo. Tru niechętnie przyjrzał się znowu fotografii. Dwadzie ścia młodych, dziewczęcych twarzy. Niektóre z nich były bardzo urodziwe, inne mniej rzucały się w oczy, ale żadna z nich nie przypominała wiecznie ponurej i sztywnej Sa szy. W końcu jego palec zatrzymał się na jednej z nich. Dziewczyna nie była może szczególnie atrakcyjna, ale mia ła w sobie jakąś promienną radość życia. Stanowiła abso lutne przeciwieństwo Saszy, choć było coś w jej oczach... Jessica uśmiechała się, kiedy Tru przenosił wzrok ze zdję cia na Saszę. Ta zesztywniała jeszcze bardziej. - Wcale nie jesteśmy podobne - burknęła. Jessica patrzyła na fotografię, pogrążając się we wspo mnieniach. - Twoja babcia była moją najbliższą przyjaciółką w tej
TRUMAN I SASZA • 2 1
szkole. Miała taką niezwykłą, cygańską naturę. Niedługo przed maturą zadeklarowała się jako komunistka i zaraz po ukończeniu szkoły uciekła do Rosji. - To była wspaniała kobieta. - Sasza westchnęła i uśmiechnęła się, przypominając sobie babcię, która do końca życia zachowała tę cygańską, romantyczną naturę. Miała nieraz wrażenie, że z charakteru jest bardziej podob na do swojej babci, niż by tego chciała. Jessica wyczuła nutę przygnębienia w głosie Saszy i ta ktownie zmieniła temat. Zamykając album, zwróciła się do Tru: - Sasza zamierzała nam opowiedzieć szerzej o sprawie, która ją tu przywiodła. - Ależ... jestem przekonana, że pani wnuk nie będzie tym zainteresowany. Może później... - Nic podobnego, moja droga - odparła Jessica. - Pisa łaś w liście, że to bardzo kłopotliwa i trudna sprawa. Tru znakomicie sobie radzi z takimi problemami. Tru rzucił jej chmurne spojrzenie. - Jak dotąd twierdziłaś, babciu, że o wiele za często wpadam w kłopoty. Poza tym, nie chcę się wtrącać do czyichś prywatnych spraw. Może Sasza rzeczywiście czu łaby się mniej zakłopotana, gdyby mnie przy tym nie było. Sasza postanowiła w duchu, że nie pozwoli, by pomy ślał, iż wprawia ją w zakłopotanie... nawet jeśli tak rzeczywiście było. -Może istotnie byłby pan w stanie coś pomóc - zaczęła bez przekonania. Tru usiadł z powrotem. Skłoniła go do tego zarówno babcia, ciągnąc zdecydowanie za rękaw, jak i powątpiewający ton Saszy. Spojrzał na nią, konstatując ze zdziwieniem, że jej oczy o niezwykłym, prawie akwamarynowym odcieniu błękitu były bardzo podobne do oczu jej babki. Tu
22 • TRUMAN I SASZA
jednak podobieństwo się kończyło. Zawzięta linia ust ostro kontrastowała z radosnym uśmiechem Leili. Zastanawiał się, czy ta sroga „towarzyszka" w ogóle umiała się uśmie chać, a już za nic w świecie nie mógł jej sobie wyobrazić wybuchającej serdecznym, głośnym śmiechem. - Cóż to więc za problem, w rozwiązaniu którego, być może, mógłbym pomóc? - zapytał oschle. Sasza zawahała się. - Przyjechałam tutaj, żeby odnaleźć... mego męża. - Męża? To pani jest... zamężna? - Zaskoczyła go zu pełnie. Jessica wyciągnęła z kieszeni fotografię i podała ją Tru. Wziął ostrożnie zdjęcie i długo w nie się wpatrywał. - To zdjęcie ślubne - zauważył. Była na nim Sa sza, wyglądająca o wiele atrakcyjniej, bez mała promien nie, w długiej sukni z białego jedwabiu. Obok niej stał wytworny, przystojny pan młody w dobrze skrojonym smokingu. - Ten mężczyzna to Drew Cheeseman. Zniknął w noc poślubną - wyjaśniła Jessica, patrząc ze współczuciem na Saszę. Tru przyjrzał się zdjęciu jeszcze uważniej, z trudem od najdując podobieństwo między ponurą kobietą obok niego a piękną panną młodą ze zdjęcia. Na chwilę stracił wątek. - Zniknął? - zapytał po chwili milczenia. - Tak, zniknął - odparła Sasza, zaciskając usta. Nie chciała dać mu poznać, jak bardzo czuła się tym upokorzo na. - I sądzi pani, że on jest tutaj, w Stanach? - Ciekawość przemogła jego początkowe opory. Sasza poczuła, że musi opowiedzieć wszystko możliwie szybko i jasno, zanim straci panowanie nad sobą. Zmusza-
TRUMAN I SASZA • 23
jąc się do patrzenia na Tru, zaczęła tak, jakby przekazywała dziennikarską informację: - Drew Cheeseman jest amerykańskim handlowcem. Spotkaliśmy się w Moskwie na radziecko-amerykańskim zjeździe producentów maszyn rolniczych. Byliśmy... - Producentów maszyn rolniczych? - przerwał Tru. Więc tym się pani zajmuje? Sprzedażą maszyn rolniczych? - To nawet do niej pasuje, pomyślał. Sasza rzuciła mu krzywe spojrzenie. - Nie. Jestem dziennikarką. Byłam akredytowana przy tym zjeździe jako korespondentka mojej gazety. Rolnictwo to moja specjalność. - No dobrze, mów dalej, kochanie - niecierpliwiła się Jessica. - Spotkaliście się na tym zjeździe i...? Sasza poruszyła nerwowo rękami, ale szybko się opano wała. - Stwierdziliśmy, że wiele nas łączy. Było nam dobrze... razem. - Choć teraz nie patrzyła na Tru, czuła, że ten uśmiecha się ironicznie. Raptownie odwróciła się w je stronę i rzuciła tonem wyzwania: - Czy panu to się nigdy nie zdarzyło? Ten niespodziewany atak wytrącił go z równowagi. -Tak... to znaczy, nie... chciałem powiedzieć, że nigdy nie było mi z kimś aż tak dobrze, żebym pomyślał o małżeństwie. A w ogóle, jak długo znała pani tego typa, zanim się pani za niego machnęła? Sasza zawahała się. Tru sądząc, że nie zrozumiała slangowego wyrażenia, wyjaśnił: -No, wyszła za mąż. Sasza uśmiechnęła się z trudem. Tru musiał przyznać, że uśmiech, nawet ledwie widoczny, bardzo poprawia jej wygląd.
24 • TRUMAN I SASZA
- Jestem panu bardzo zobowiązana za tę lekcję języka angielskiego. Tru zmierzył ją przenikliwym spojrzeniem. - Próbujesz się wykręcić. Coś mi się zdaje, że ten świa towy, przystojny Amerykanin zwyczajnie zawrócił ci w głowie. I mam wrażenie - dodał kpiąco - że nie było to takie trudne. - Tru! - przerwała mu ostro Jessica. Tru wzruszył ramionami. - Chciałem tylko powiedzieć, że ona wygląda na kobie tę, która stoi mocno nogami na ziemi. Sasza zdawała sobie sprawę, że ta napastliwość jest celowa; bez wątpienia chciał ją wytrącić z równowagi. Je go bezceremonialny sposób bycia, nie mówiąc już o wy glądzie, i tak ją już niepokoił. Za nic nie chciała jednak okazać, że osiągnął swój cel. Ani tym bardziej przyznać, że miał rację. Drew rzeczywiście zawrócił jej w głowie. Od kąd go poznała, zachowywała się nieodpowiedzialnie i lek komyślnie. Dała się porwać takim namiętnościom, takiemu szaleństwu... Ale to się już więcej nie zdarzy. - Drew i ja stwierdziliśmy, że pasujemy do siebie, choć rzeczywiście nie znaliśmy się zbyt długo - zaczęła, patrząc na Tru pobłażliwie. - Poprosił, żebym wyszła za niego i zgodził się zostać w Moskwie tak długo, jak to będzie możliwe. Wierzyłam, że mamy szansę być dobrym małżeń stwem. - Czyżby? - spytał zgryźliwie Tru. Widząc, że znów posunął się za daleko, wybąkał jakieś przeprosiny. - Czy większość małżeństw w Ameryce rzeczywiście żyje ze sobą długo i szczęśliwie? - wysunęła swoje argu menty Sasza. - Czy nie jest tak, że rozwody zdarzają się coraz częściej?
TRUMAN I SASZA • 25
- Masz rację. Dlatego ci, którzy mają dobrze w głowie, po prostu się nie żenią - odparował Tru bez namysłu. - Czyżbyś chciał powiedzieć, że ja nie mam dobrze w głowie? - Mówiłem tylko... - Mówiłeś tylko, że chcesz przeprosić Saszę za swoje obraźliwe uwagi - wtrąciła Jessica, widząc, że nie obejdzie się bez jej interwencji. - To musiało być straszne przeżycie, kochanie. - Popatrzyła ze współczuciem na Saszę. - I to w noc poślubną! Ale w liście napisałaś, że zostawił jakieś wyjaśnienie. - To pewnie był jakiś kit - dodał swoje Tru. Jessica rzuciła mu ostrzegawcze spojrzenie. Sasza uniosła brew, czując, że to znowu był jakiś przycinek, chociaż nie znała wyrazu ,kit". Patrząc już tylko na Jessicę, zaczęła: - Naszą noc poślubną spędzaliśmy w jednym z najlepszych hoteli w Moskwie. Kiedy tam tylko przybyliśmy, jeszcze przed przyniesieniem bagaży, Drew przeprosił mnie mówiąc, że musi zadzwonić w interesach. -Czyżby w najlepszych hotelach w Moskwie nie było telefonów w pokojach? - zapytał Tru z ironią. - Doprawdy,Tru! - ucięła Jessica. Sasza rzuciła mu lodowate spojrzenie. -To była jego osobista sprawa. -Wygląda to trochę na historię w stylu „płaszcza i szpady" - skomentował Tru. Zauważył jednak zmianę w zachowaniu Saszy i dodał już poważniejszym tonem: - Czyżby rzeczywiście tak było? Czyżby okazał się szpiegiem? - O, Boże - westchnęła Jessica. Sasza zacisnęła dłonie, żeby powstrzymać ich drżenie. Żeby tylko Tru tego nie zauważył!
— 26 • TRUMAN I SASZA
- Może... nawet... gorzej - odparła. - Gorzej!? - wykrzyknęli oboje Fortune'owie z zapar tym tchem. - Nie podejrzewałam niczego do momentu, kiedy Drew wyszedł, żeby porozmawiać przez telefon. Nie wracał. Minęła prawie godzina, zanim usłyszałam pukanie do drzwi. Był to posłaniec, który przekazał mi pisemną wiado mość. Sasza nie zamierzała im opowiadać o tym, że rzuciła się do drzwi jak wariatka, wpadając w ramiona chłopca hote lowego, który, wcisnąwszy jej w pośpiechu kartkę, uciekł co tchu. - No, dobrze - ponaglał Tru - ale co było na tej kartce? - Daj spokój, Tru - napomniała go Jessica. - To na pewno nie jest dla niej łatwe. - Było tam napisane, że bardzo pilne sprawy wzywają go z powrotem do Chicago. - I to wszystko? - Tru wyraźnie się niecierpliwił. - Nie. Prosił, żebym zabrała jego bagaże z pokoju, w którym mieszkał przed naszym ślubem, i za trzy dni przyleciała do Chicago. Tam mieliśmy się spotkać. - I co? - Ciekawość Tru rosła coraz bardziej. - Nic. Rozważyłam to wszystko bardzo dokładnie. Mó wiłam Drew od początku, że nie zamierzam wyjeżdżać z Moskwy. Lubię moją pracę; nie wyobrażałam sobie życia za oceanem. Zadzwoniłam do niego do Chicago. Chciałam mu powiedzieć, żeby pozałatwiał te swoje pilne sprawy i wracał do Moskwy. Obiecywał przecież, że ze mną za mieszka. - I co, odmówił? - zapytał Tru. - Nie odmówił, bo w ogóle z nim nie rozmawiałam. Zadzwoniłam do jego firmy, ale tam powiedzieli, że nic zatrudniają nikogo o tym nazwisku i nikogo do Moskwy
TRUMAN I SASZA • 27
nie wysyłali. - Przerwała, wspominając tamto upokorze nie, gdy uświadomiła sobie, że została oszukana. Później miała się przekonać, że to był dopiero początek... - A czy nie było go w spisie telefonów Chicago? - Nie - tym razem na pytanie odpowiedziała Jessica. - Sprawdziłam to natychmiast po otrzymaniu listu od Saszy. - Ten numer może być zastrzeżony - zauważył Tru. - Zastrzeżony? - Sasza jakby nie rozumiała, o co cho dzi. - Mój przyjaciel z Chicago, Ben Engel, zna kogoś z po licji. To również zostało sprawdzone - wyjaśniła Jessica. -Nie ma nikogo o nazwisku Cheeseman ani w Chicago, ani w okolicy. Z jakiegoś powodu ten facet poczęstował Saszę całym stekiem kłamstw. Ożenił się z nią i zostawił, wszystko w ciągu 24 godzin. Zwyczajna podłość. Tru czuł, że w tej historii nie dotarli jeszcze do sedna prawy. - To jeszcze nie wszystko, Saszo, prawda? Sasza spojrzała na niego z zakłopotaniem. - Dowiedziałaś się jeszcze czegoś o tym typie, kiedy go już nie było? -Tru - ostrzegła go Jessica. - Nazywasz „tym typem" człowieka, który jest mężem Saszy, na dobre czy złe. -Wygląda na to, że tylko na złe - odparł Tru. Jessica zamierzała go znowu skarcić, kiedy Sasza się wtrąciła. -Tru ma rację - powiedziała drżącym głosem. Ani Tru, ani Jessica już nic nie mówili, czekając na kolejne sensacje. Sasza opowiedziała im o tym, jak sprowadziła do swego mieszkania jego bagaże i przejrzała je dokładniej. -Niewiele tam znalazłam. Kilka białych koszul, które
28 • TRUMAN I SASZA
musiały sporo kosztować, trochę bielizny w bardzo do brym gatunku, trzy jedwabne krawaty. - Obrzuciła wy mownym spojrzeniem Tru, ubranego w dżinsy i zwyczajną niebieską koszulę. Tru uśmiechnął się. - No, no, widzę, że mężuś był nie byle jakim elegan tem. Ale co jeszcze znalazłaś? - przynaglał, wiedząc, że Sasza nie powiedziała o najważniejszym. - Znalazłam osiemnastowieczną rosyjską ikonę - wy szeptała swoim niskim, schrypniętym głosem. - Bardzo cenną. W ukrytym schowku nesesera na przybory toaleto we. Tru spoglądał na nią z przejęciem. - Sądzisz, że chciał ją przemycić? - zaczął, po czym, zanim Sasza zdołała odpowiedzieć, dodał: - Nie, poczekaj. Miał sprytniejszy plan. Chciał, żebyś ty przywiozła ją do Stanów. Tak, na pewno o to mu chodziło. - O, Boże, to straszne! - wykrzyknęła Jessica. - A co by było, gdyby celnik odkrył ją w bagażu Saszy? - No właśnie - powiedziała Sasza poważnie. - Co by się ze mną stało? - Myślę, że dlatego wolał, żebyś to ty ryzykowała- po wiedział Tru z namysłem. - A gdyby ci się udało, zgłosiłby się po swoją młodą żonkę i coś, co jest pewnie warte co najmniej milion dolarów. - Wolał nie mówić, że chyba niedługo cieszyłaby się rolą pani Cheeseman, jeśli ten facci dostałby ikonę w swoje ręce. - No cóż, to poważna sprawa - orzekła Jessica. - Może lepiej pozostawić to właściwym władzom. - O, nie - Sasza pokręciła głową - ja nie ufam wła dzom. Mogą na przykład uznać, że z nim współpracowałam. Wiecie, co u nas grozi za próbę przemytu cennej iko ny, która jest własnością państwa? - Spojrzała poważnie na
TRUMAN I SASZA • 29
Tru - Trochę więcej niż miesiąc w więzieniu, jak to określi łeś. - A może po prostu ktoś mu to podrzucił, albo chciał tylko uniknąć płacenia cła? Pewnie byłoby bardzo duże - zastanawiała się Jessica. - Jakkolwiek było - przerwała Sasza - muszę go znaleźć, nakłonić do powrotu do Moskwy i spowodować, żeby zwrócił tę ikonę prawowitemu właścicielowi. To jedy ny sposób, żebym uratowała swoje dobre imię. Tru spojrzał na nią drwiąco. - I co ? I potem będziecie żyli długo i szczęśliwie? Jessica musiała odejść do telefonu akurat wtedy, gdy podano kolację. Nalegała, żeby Tru i Sasza usiedli do stołu bez niej. Siedzieli naprzeciwko siebie i jedli, zakłopotani i milczący. Wreszcie Sasza przerwała ciszę: - Pewnie uważasz, że jestem głupia - powiedziała wprost. Tru się zaczerwienił. - Nie. To nieprawda. Wcale tak nie myślę. Po prostu sądzę, że byłaś zaślepiona uczuciem. Mam dwóch braci, którzy rozumieliby cię w pełni. -A ty nigdy nie byłbyś tak nierozumny jak ja... albo twoi bracia? -Nie. Chociaż... może... - zaczął. Sasza uśmiechnęła się i to go zirytowało. - Powiedz wreszcie, jak długo znałaś tego człowieka, zanim się pobraliście? Wiedziała, że nie wykręci się odpowiedzi. Lepiej powiedzieć to wprost, bez żadnych niedomówień. Zresztą sama sobie nie umiała tego wyjaśnić. - Dwa tygodnie - odparła ze wzrokiem wbitym w ta-
30 • TRUMAN I SASZA
lerz. Wolała nie widzieć cynicznego uśmiechu na twarzy Tru. Następnego dnia spotkali się przy śniadaniu. - Jak ci smakuje kawa ? - zapytał. - Dobra - odpowiedziała Sasza. - Nie taka mocna, jak u nas, ale dobra. - Odstawiła filiżankę i spojrzała na swój omlet. - Ale ten amerykański ser... no, nie wiem, co po wiedzieć. - Kwestia przyzwyczajenia - uśmiechnął się Tru. Sasza skinęła głową bez uśmiechu. - Nie muszę się tu do niczego przyzwyczajać. Przyje chałam tylko po to, żeby znaleźć Drew Cheesemana. - Jeżeli to w ogóle jest jego prawdziwe nazwisko - za uważył Tru. - Odszukanie go może nie być takie łatwe. Może być natomiast niebezpieczne. - Czy myślisz, że się boję? - Spojrzała na niego z wy zwaniem w oczach. Tru przyglądał się jej z namysłem. - Nie - powiedział w końcu, zdając sobie sprawę, że nigdy przedtem nie spotkał kobiety, która posiadałaby taką pewność siebie i siłę charakteru. To intrygujące, pomyślał. Dalej jednak nie pojmował, jak taka kobieta mogła nagle stracić głowę dla mężczyzny, którego prawie nie znała. Z tego Cheesemana, czy jak on się tam naprawdę nazywa, musi być niezły czaruś. - Owszem - odparła Sasza z powagą. Tru obserwował ją znad swojej filiżanki. - A teraz powiedz mi, nie czujesz się rozczarowana, że nie jestem jednym z „Piekielnych Aniołów"? Sasza znowu nawet się nie uśmiechnęła. - Nie będę tu na tyle długo, żeby to miało jakieś znaczenie - odparła, kierując na niego poważny wzrok.
TRUMAN I SASZA • 31
Ich spojrzenia spotkały się i znieruchomiały na dłuższą chwilę. Tru miał wrażenie, jakby cały pokój zawirował dookoła niego. - Może to i lepiej - powiedział stłumionym głosem. Serce Saszy mocniej zabiło. To ją zaniepokoiło. - Na pewno - odpowiedziała cicho.
TRUMAN I SASZA • 33
ROZDZIAŁ
2
- Mam nadzieję, że mi pomożesz, Taylor - mówił Tru, chodząc tam i z powrotem po laboratorium brata. Zajmo wało ono całą piwnicę dawnej powozowni, którą Taylor zamienił na swą rezydencję. Siedząc pośród śrubek, drutów i przeróżnych części ele ktronicznych, Taylor odsunął swoje mocno powiększające okulary na czubek głowy i spojrzał na brata. - Dalej nie rozumiem, czym się tak przejmujesz? - Nie rozumiesz? - odparł Tru ze zdziwieniem. - Nie rozumiesz, czym ja się przejmuję? Nie widziałeś, jak Ewa powiodła do ołtarza naszego Adama? Jak Elizabeth i Peter znaleźli się na ślubnym kobiercu, zanim ktokolwiek zdążył się zorientować? - Ale przecież sam mówisz, że nawet nie lubisz tej kobiety. Wcale nie uważasz jej za atrakcyjną ani pociągającą. Twierdzisz, że jest uparta jak osioł, nadziana dogmatami, nie ma poczucia humoru. - To wszystko prawda, ale... - Daj spokój, Tru. Robisz wrażenie, jakbyś się obawiał,
że babcia poczęstuje cię po cichu jakimś magicznym napo jem miłosnym i zamiast tej ponuro wyglądającej „towarzy szki", zobaczysz fascynującą i pełną temperamentu dziew czynę. Tru bał się przyznać nawet przed samym sobą, że były już takie chwile... Taylor znowu zaczął coś dłubać przy swoim robocie, zapominając o bożym świecie. Tru obser wował go przez chwilę, myśląc, jak łatwe i nieskompliko wane jest życie jego brata. Westchnął. - Zostawiłem ci do podpisania papiery dotyczące no wej kampanii reklamowej. Przeglądałeś je? Taylor spojrzał na niego z roztargnieniem. - Co miałem przeglądać? - Potrzebuję twojej akceptacji dla nowych sposobów promocji naszych towarów. Pewnie wcale nie widziałeś tych poprawek do katalogu na zagranicę. Wiem, że takie szczegóły cię nie interesują, ale... - Przejrzałem ten katalog. Uważam, że jest w porząd ku Natomiast mam wrażenie, że dobrze by było pokazać go jakiemuś cudzoziemcowi. Wiesz co, mam pomysł. - O, nie! - zawołał Tru, odwracając się już w kierunku drzwi. - Nawet mi o tym nie mów. Niniejszym przyrzekam solennie tobie i sobie, że nie będę miał więcej do czynienia z niejaką Saszą Cheeseman. Być może nawet dotrzymałby tego przyrzeczenia, przy najmniej przez parę najbliższych godzin, gdyby prawie się o nią nie potknął zaraz po wyjściu z powozowni. Silna ręka Saszy powstrzymała go od upadku. -Co ty tu robisz? - zapytał, widząc ją klęczącą przy klombie z kwiatami. -Patrzę na ziemię. To bardzo dobra ziemia. Szkoda jej na kwiatki. Powinniście posadzić tu warzywa. -Nie potrzebujemy ogrodu z warzywami - odparł Tru
34 • TRUMAN I SASZA
zdziwiony. - Możemy je dostać w każdym sklepie w pobli żu. Jakie tylko chcemy. - Ale po co kupować warzywa, jeśli można mieć swo je? To mniej kosztuje, a taka praca dobrze by ci zrobiła. Twojej rodzinie też. Myślisz, że to w porządku posiadać tak wiele i nic z siebie nie dawać? Ta cudzoziemka doprowadza mnie do pasji, pomyślał zirytowany Tru, a głośno powiedział: - Zostaw mnie i moją rodzinę w spokoju. Znajdujesz jakąś szczególną przyjemność w tym, żeby mnie prowoko wać. Podobno przyjechałaś tu po to, żeby odszukać swego męża, a nie uczyć mnie, jak żyć - powiedział odwracając się. - Tru! - zawołała za nim. Najpierw nie miał zamiaru się zatrzymywać, ale w koń cu uznał, że zachował się zbyt arogancko. Przystanął, nie patrząc w jej stronę. - Słucham? - Naprawdę chciałabym spotkać się z tym prywatnym detektywem, o którym mówiła twoja babcia. I bardzo zale ży mi na tym, żeby znaleźć Drew Cheesemana. Ale twoja babcia nie może dziś tam pojechać. Spodziewa się dziecka. Teraz już Tru odwrócił się w jej stronę, spoglądając z niedowierzaniem. - Spodziewa się dziecka? Moja babcia ma ponad sie demdziesiąt lat! Musiałaś coś źle zrozumieć, Saszo. Ona jest chyba trochę za stara na to, żeby być w ciąży, nic sądzisz? - W ciąży? - Sasza ściągnęła usta, po czym uśmiechnęła się. Nie jednym z tych swoich krótkich, przelotnych uśmieszków, ale szerokim, prawdziwym uśmiechem. - Wiesz, Tru, potrafisz być czasami bardzo zabawny.
TRUMAN I SASZA • 35
- Ja jestem zabawny? A kto powiedział, że moja babka jest w ciąży? - Nie mówiłam, że jest w ciąży. Powiedziałam, że spo dziewa się dziecka. Dziecka od sąsiadów. Miała się nim zaopiekować. - Mówiła to ciągle z uśmiechem na twarzy. Niesforne pasma blond włosów wymykały się spod przepa ski. Tru poczuł nieprzepartą chęć, żeby dotknąć tych włosów, odgarnąć je z policzków. Wyciągnął już rękę, kiedy Sasza spojrzała mu prosto w oczy. Uśmiech zmienił ją nie do poznania. Jak to powiedział Taylor? Pewnego dnia spojrzy na nią i zobaczy cudowną, czarującą dziewczynę. Bo e, to działo się właśnie teraz. Bez żadnych magicznych napojów! Uśmiech powoli znikał z twarzy Saszy, ale jej oczy dalej jaśniały, kiedy patrzyła na Tru. Nie panując już nad przemożną chęcią dotknięcia jej, odgarnął pasma koloru dojrzałej pszenicy z jej opalonych, jedwabistych policzków. Serce tłukło się w piersi Saszy jak szalone. Próbowała się opanować. Czekała bez ruchu na to, co będzie dalej. -Uważasz pewnie, że lubię się kłócić? - spytał cicho. -Myślę, że... tak. - Zmusiła się, żeby spojrzeć na niego obojętnie. Czuła zamęt w głowie. Nie wolno mi znowu dać się ponieść tej głupiej, romantycznej naturze, powtarzała uparcie w myślach. Spojrzenie Tru przeniosło się z jej urzekających, błękitnych oczu na nie mniej urzekające pełne usta, nie tknięte szminką Oczy Saszy powędrowały do warg Tru. Jego usta rozchyliły się. Sasza wiedziała, co to oznacza. Próbowała ostrzec samą siebie, ale jej wargi rozchyliły się również, jakby bez udziału woli. Bardzo powoli usta Tru zbliżały się do jej ust.
36 • TRUMAN I SASZA
Kiedy były już tylko o ułamek centymetra, Sasza zawahała się. Znowu daje się ponieść niekontrolowanym emocjom. Przecież już wiedziała, do czego to prowadzi. Nie powiedziała jednak nic. Stała bez ruchu, a jakaś niewidzialna siła wstrzymała jej oddech, kiedy jego usta dotknęły jej warg lekkim muśnięciem. - To już nie była kłótnia, prawda? - zapytał cicho. Cień uśmiechu ukazał się na jej wciąż rozchylonych wargach. - Chyba nie - odpowiedziała, zdając sobie sprawę, że nie panuje również nad swoimi słowami. Chciała zbagate lizować to, co się stało, i dać mu do zrozumienia, że nie przywiązuje do tego żadnej wagi. Tru miał ochotę pocałować ją jeszcze raz. Wyglądało na to, że i Sasza nie oparłaby się nawet bardziej namiętnym pocałunkom. Powstrzymał go jednak instynkt samozacho wawczy. Wiedział, że przeżywa jeden z przełomowych momentów, że ta chwila może zdecydować, jak jego życie potoczy się dalej. Cofnął się, mówiąc cicho: - Jestem pewien, że jutro cię zawiezie. Sasza była o wiele bardziej wytrącona z równowagi, niż dawała po sobie poznać. Spojrzała na Tru pytająco. - Przepraszam, o czym mówiłeś? - O mojej babci i o tym prywatnym detektywie. Jest naprawdę dobry. Nasza rodzina już raz korzystała z jego pomocy. Może akurat będziesz miała szczęście. Zrobił krok w tył i potknął się na jakiejś bruździe. Tym razem udało mu się odzyskać równowagę bez pomocy Saszy. Natomiast jego wewnętrzna równowaga była tak zachwiana, że gdyby go teraz dotknęła, nie zapanowałby nad sobą na pewno. Sasza, ku jego konsternacji, robiła wrażenie zupełnie
TRUMAN I SASZA • 37
spokojnej. Może nawet trochę rozbawionej. Poczuł się ziry towany. - Przepraszam, chyba nie zachowałem się jak należy. Popatrzyła na niego, jakby nie rozumiejąc. - Nie powinienem był cię całować - wyjaśnił zły, że musi jej to tłumaczyć. - Och, nie mam ci wcale tego za złe - rzuciła nonszalancko. Jego niepokój pomagał jej opanować własne emo cje. - Powinnaś mieć - odparł z rozdrażnieniem. - Przecież jesteś zamężna. - To był przecież tylko pocałunek - powiedziała całkiem spokojnie. - Myślę, że oglądasz zbyt wiele miłosnych filmów. Za dużą wagę przywiązujecie tu do sentymentów. Tru stracił kontrolę nad swoją impulsywnością. - My jesteśmy sentymentalni! Niech sobie szanowna pani pozwoli przypomnieć, że to właśnie pani straciła głowę dla faceta, widząc go pierwszy raz na oczy, i wyszła za niego za mąż w dwa tygodnie później. Spodziewał się, że za ten głupi i bezlitosny atak Sasza go spoliczkuje i wybuchnie płaczem. Przekonał się po raz któryś z rzędu, że w jej przypadku nie można liczyć na typowe reakcje. Znowu się uśmiechała. W środku aż się gotowała ze złości, ale postanowiła nie dać się sprowokować. Niech się wścieka i wrzeszczy. Już ona mu pokaże, kto jest górą. -„Widzieć na oczy"? To pewnie znowu jakiś idiom. Muszę go dodać do mojej listy. - Pokiwała głową, jakby zapamiętując nowe wyrażenie. Po chwili jednak przestała się uśmiechać, a jej spojrzenie stwardniało. -Masz rację, Tru. Tego człowieka, który jest moim mężem, zobaczyłam wtedy pierwszy raz. Romantyczne
38 • TRUMAN I SASZA
uczucia; zupełny nonsens. Przekonałam się o tym na włas nej skórze. Uklękła przy grządce. Tru stał nad nią, czując zamęt w głowie. - Sasza. - Słucham. - Podniosła głowę. - Zostaw te grządki, mogę cię zawieźć do Del Monte'a - powiedział z niezdarną galanterią. - Do Del Monte'a? - To ten prywatny detektyw, o którym mówiliśmy. Sasza wstała powoli, wytarła pobrudzone ziemią ręce i popatrzyła mu prosto w oczy jakimś szczególnie jasnym i czystym spojrzeniem. W jej wzroku było coś, czego nie umiał nazwać, co wprawiało go w stan zakłopotania i, do diabła, zmysłowego podniecenia. - Naprawdę zrobisz to dla mnie? Czy nie musisz iść dzisiaj do pracy? Tru czuł, jak gorący rumieniec oblewa mu policzki. - Jestem prezesem mojej firmy. Mogę wziąć sobie wol ne na to przedpołudnie. Chyba nie masz zamiaru tracić czasu, prawda? Trzeba rozkręcić sprawę. - Rozkręcić? - Ruszyć z miejsca. Zacząć - objaśniał niecierpliwie. Chyba wolisz szukać swego męża, pani Cheeseman, niż grzebać się w ziemi? - Wbrew sobie na długą chwilę utkwił wzrok w jej rozchylonych, uśmiechniętych ustach. Pra gnienie, żeby ją znów pocałować, ogarnęło go z taką siła, że szybko odwrócił się, mówiąc: - Spotkamy się za dwadzieścia minut przed domem. Tru przebrał się, wyciągając z szafy parę czystych, czarnych dżinsów i turkusową koszulkę polo, nie całkiem nową, ale wyglądającą przyzwoicie. Zastanawiał się, czy by
TRUMAN I SASZA • 39
się nie ogolić, ale dał spokój. Nie chciał, żeby myślała, że aż tak się przejmuje tym wspólnym wyjściem. To właści wie służbowa sprawa, powtarzał sobie. Im prędzej natrafią na ślad tego faceta, tym szybciej się jej pozbędzie. Kilka minut po umówionym czasie zajechał ostro przed dom pewny, że zdyscyplinowana i niewątpliwie punktualna Sasza już tam czeka. Nie było jej. Nawet nie brał pod uwagę możliwości, że może jeszcze krygować się przed lustrem. Wszedł do środka, żeby sprawdzić, co się stało. Może jednak babcia zabrała ją do miasta, pomyślał. - Sasza! - zawołał, stojąc u podnóża szerokich, kręconych schodów. Z salonu wyjrzała pokojówka ze ścierką do odkurzania w ręku. -Ona jest na górze, w swojej sypialni. Tru zawahał się, aż w końcu przeskakując po dwa stopnie naraz, wbiegł na górę. Zastukał do drzwi gościnnego pokoju. -Sasza? Czy coś się stało? -Nie wiem. - Dobiegł go zza drzwi stłumiony głos. - Może mógłbym ci jakoś pomóc? Powoli uchyliła drzwi. Na początku w ogóle jej nie poznał. Potem aż zmarszczył brwi z niedowierzaniem, widząc przed sobą eteryczną piękność w zwiewnej, brzoskwiniowej sukni. Włosy miała przewiązane zachodzącą na czoło jedwabną przepaską w tym samym kolorze, a ich przeniczne pasma opadały aż na ramiona. - To jest zupełnie niemożliwe, prawda? - zaczęła. -Tak - odparł cicho oszołomiony. Widząc jednak rozpacz w jej błękitnych oczach, dodał szybko: - Miałem na myśli, że to zupełnie niemożliwe, żeby wyglądać aż tak... inaczej.
40 • TRUMAN I SASZA
- Chciałeś powiedzieć, śmiesznie - zaczęła ściągać z włosów jedwabną przepaskę, ale Tru złapał ją za rękę. - Ależ skąd, wcale nie śmiesznie - uśmiechnął się do niej. - Wyglądasz wspaniale, Sasza. Bardzo stylowo. A już myślałem, że w twoim kraju moda nikogo nie obchodzi. - To nie moje ubranie. Przyniosła mi je twoja babcia. - Podała mu wydartą z żurnala stronę, gdzie pokazana była kreacja, którą miała na sobie Sasza. Model nosił nazwę „The Fortune Girl" i stanowił część ogłoszenia reklamowe go Fortune Enterprises. Wzrok Tru powędrował na łóżko, na którym leżało otwarte firmowe pudło z jego domu towarowego. - Znalazłam je tutaj, kiedy przyszłam się przebrać wyjaśniła Sasza. - W środku była kartka. - Podała ją Tru. „Gdy weszłaś między wrony..." - Może twoja babcia nie była zadowolona z mojego wyglądu. - Popatrzyła na niego uważnie, jakby czekając na potwierdzenie. Wyglądała nie tylko niewiarygodnie pięknie, ale bardzo młodo i delikatnie. Teraz przypomniał sobie, jak babka mówiła, że Sasza ma tylko dwadzieścia cztery lata. Do tej chwili wydawało mu się, że jest znacznie starsza. Odłożył wydartą stronę i babciną kartkę na biurko. Wziął Saszę za ręce i spojrzał jej w oczy. - Ta sukienka wydobyła na światło dzienne cały twój urok, Saszo. - I nie myślisz, że wyglądam w niej... głupio? Uśmiechnął się do niej z czułością. - Gdybym zobaczył tę suknię na wystawie, to wciągnąłbym cię do środka i dokonał wzajemnej prezentacji. Jesteście dla siebie stworzone. Patrzyła na niego bez słowa. - Czy rozumiesz, co powiedziałem, Sasza?
TRUMAN I SASZA • 41
Uśmiech powoli wykwitał na jej wargach; kiedy w koń cu rozjaśnił całą jej twarz, Tru aż zaparło dech w piersi. - Nie zawsze jesteś nieznośny, Tru. Czasami jesteś bar dzo miły, wiesz? Jego ręce przesunęły się na jej ramiona. - Kobiety rzadko mówią o mnie „miły". - Może - szepnęła cicho, czując, że znowu brnie w jakieś kłopoty - może to nie były właściwe kobiety. Tru wiedział, że tym razem nie zdoła się powstrzymać. Pocałuje ją, i będzie to jedna z tych decyzji w jego życiu, z których nie można się już wycofać. Nie zdawał sobie sprawy, że Sasza myśli dokładnie tak samo. Jego dłonie otoczyły jej szyję, wsuwając się pod gęste pasma włosów. - Sasza, Sasza - wyszeptał. - Powtarzasz się, Tru. - Rzeczywiście. Ich głowy jednocześnie skłoniły się do pocałunku. Jedwabna przepaska Saszy zsunęła się na podłogę, kiedy usta Tru przywarły mocno do jej warg. Przyciągnął ją do siebie. Otoczyła go ramionami i oddała mu pocałunek z taką samą namiętnością. Oboje poczuli, jakby otworzyła się w nich jakaś tama i to, co uwolniło się we wzajemnym pocałunku, płynęło teraz z niepohamowaną siłą. Kiedy ją puścił, twarz Saszy płonęła rumieńcem. Bezwiednie spojrzał na łóżko, a potem znowu na jej twarz. Sasza wiedziała, co miał na myśli; to przecież niemy język miłości - albo przynajmniej namiętności. Na krótką chwilę dała się porwać pokusie. Ale tylko na chwilę. Aż nazbyt dobrze pamiętała, co zdarzyło się jej tak niedawno. Wyrwała się, próbując rozpaczliwie utrzymać dystans. Na twarz przywołała wyraz pobłażliwego rozbawienia. - Zapomiałeś o czymś, Tru. Jestem mężatką.
42 • TRUMAN I SASZA
Tru zamknął na chwilę oczy, próbując odzyskać równo wagę. Niech to diabli, jednak udał się babci ten miłosny napój. Był w kolorze brzoskwini i miał jeszcze metkę z ce ną. Sześćset dolarów. Tru nie miał szczególnej ochoty wchodzić wraz z nią do biura Del Monte'a, ale zdawał sobie sprawę, że Sasza może mieć pewne problemy językowe. Jej angielski był zadzi wiająco dobry, ale prywatni detektywi lubią przecież uży wać slangowych wyrażeń. Sasza była nadal w swej brzoskwinowej sukience. Za pomniała jedwabnej przepaski, więc ściągnęła włosy do tyłu jak zwykle. Tru stwierdził z niepokojem, że ten kon trast wydał mu się jeszcze bardziej pociągający. Siedziała sztywna i milcząca obok niego na ławce w poczekalni, podczas gdy ładna, ruda recepcjonistka rzucała mu zachę cające spojrzenia zza swego zaśmieconego mnóstwem pa pierów biurka. Tru odpowiadał jej czasem uśmiechem, choć w gruncie rzeczy wcale go nie obchodziła. Próbował w ten sposób przekonać Saszę i siebie, że ten drobny epi zod w jej sypialni był w gruncie rzeczy bez znaczenia. Sam wcale nie był o tym przekonany. Sasza wydawała się nie zauważać jego niemego flirtu; może jej to po prostu nie obchodziło. Ta postawa irytowała Tru coraz bardziej. Śmie szny sentymentalizm, też sobie znalazła określenie! Sasza aż nadto dobrze zauważała wymianę spojrzeń i uśmiechów i wcale nie mogła powiedzieć, że jej to nie obchodziło. Traktowała to jak przypomnienie, że nie można wierzyć mężczyznom w tym kraju. W szczególności tym, którzy nie tylko prezentowali się atrakcyjnie, ale także mieli pieniądze i władzę. Trudno, na tamten krótki moment znowu się zapomniała. Tego nie da się cofnąć, a ciągłe
TRUMAN 1 SASZA • 43
wypominanie sobie tego faktu niczego nie zmieni. Tylko że od tej chwili już koniec; będzie się pilnować i już! - Proszę wejść. Tru aż podskoczył na głos recepcjonistki. Ze zdziwie niem zauważył, że Sasza zareagowała podobnie. Wcale nie jest aż taka spokojna i opanowana, pomyślał. Poczuł się nieco lepiej. Victor Del Monte czekał na nich w drzwiach. Sasza była nieco rozczarowana jego wyglądem. Oczekiwała kogoś w stylu Humphreya Bogarta. Tymczasem Del Monte szczupły, łysiejący mężczyzna w za dużych okularach w rogowej oprawie, z jaskrawoczerwoną muszką pod szyją -wyglądał raczej na specjalistę od sprzętu komputerowego niż prywatnego detektywa. Natomiast żywym usposobieniem i sposobem mówienia przypominał agenta firmy ubezpieczeniowej. - Proszę bardzo, proszę bardzo - powtarzał, wprowadzając ich do gabinetu. - Z przyjemnością zawsze służę pomocą rodzinie Fortune'ów. - Poklepał Trumana po ramieniu i uśmiechnął się szeroko do Saszy. -Jakiś rok temu starałem się zrobić to i owo dla Adama -powiedział, mrugając porozumiewawczo. - To była ciekawa sprawa - dodał, patrząc na Saszę. - Przyszedł tu całkiem wykończony; chciał, żebym mu odszukał pewną zaginioną damę. Ślicznotkę z zanikiem pamięci. - Rzucił Trumanowi figlarne spojrzenie. - Doprawdy, nie byłem w stanie zgadnąć, dlaczego zaraz potem zjawił się pański brat Peter, radząc mi, żebym jej zbyt pilnie nie szukał. To było dość szczególne życzenie wobec faktu, że w niedłuGIM CZASIE Adam sam ją znalazł i pobrali się. Czytałem o tym w gazetach. No, a potem jeszcze dowiedziałem się, że i Peter się żeni. Nic nie rozumiem. Można by raczej przypuszczać, że przy takim testamencie waszego tatusia
44 • TRUMAN I SASZA
żaden nie da się zaciągnąć przed ołtarz. No, wprawdzie dwóch jeszcze się trzyma - ciągnął, znowu patrząc na Saszę. - Nie - przerwał Tru gwałtownie. - Ta pani już jest zamężna. Sasza uniosła brew. - Owszem - potwierdziła - mam o jednego męża za dużo. Del Monte spojrzał pytająco na Tru. Sasza nie chcąc już tracić czasu, zreferowała krótko swoją sytuację i wyjęła ślubną fotografię. Del Monte przyj rzał jej się uważnie. Potem, podnosząc wzrok na swych gości, postukał palcem w zdjęcie. - Ta twarz kogoś mi przypomina. Nie mogę teraz spre cyzować tego wrażenia, ale dajcie mi parę dni, muszę się trochę rozejrzeć. - Czas ma bardzo duże znaczenie - powiedziała Sasza poważnie. - Muszę go odszukać tak szybko, jak to tylko możliwe. - Wygląda na to, że ten facet wolałby, żeby go pani nie znalazła - stwierdził Del Monte. - Jeżeli pan się obawia, że to będzie zbyt trudne zaczęła Sasza, ale Del Monte pomachał ręką, jakby chciał rozwiać jej wątpliwości. - Nie w tym problem. Przyszła pani do właściwego człowieka. Zaraz się za to biorę i, jak powiedziałem, za parę dni dam państwu znać. Gdy wychodzili i Sasza była już za drzwiami, Del Monte przytrzymał Tru i wciągnął na chwilę do środka. - Chciałem tylko zapytać dla jasności sprawy. Pan naprawdę chce, żebym go znalazł? To znaczy, nikt nie będzie mnie potem prosił, żebym zostawił sprawę w spokoju? - Nie - odparł Tru stanowczo. - Chcemy, żeby zrobił
TRUMAN 1 SASZA • 45
pan wszystko, co możliwe, aby odszukać tego człowieka. I to jak najszybciej. Nikt z rodziny nie będzie nic zmieniał, daję panu słowo. Na ulicy panował wilgotny upał. Tru zauważył po prze ciwnej stronie klimatyzowany bar i zapytał Saszę, czy ma ochotę się czegoś napić. Młoda kobieta nie odpowiedziała od razu, choć patrzyła również w tę stronę. Jej uwagę przy kuł mężczyzna w średnim wieku, w tanim, czarnym ubra niu, który opierał się niedbale o okno wystawowe baru. Palił papierosa i czytał jakiś magazyn. - Sasza? Prawie niedostrzegalnie skinęła głową; chwilę potem znaleźli się przy odgrodzonym przepierzeniem stoliku w chłodnym, spokojnym wnętrzu baru. Zamówili wódkę. - Lubisz wódkę? - zapytał Tru. - Nie. Tylko czasami, przy specjalnych okazjach. Wódka jest droga. I jeśli wypiję za dużo, to mi się w głowie... - szukała właściwego słowa. -Kręci - poddał Tru, robiąc młynka palcami. -Właśnie - uśmiechnęła się Sasza. - W głowie mi się kręci. - Powiodła wzrokiem po wnętrzu baru. Był tutaj. Mężczyzna w czarnym ubraniu. Siedział na wysokim stołku przy kontuarze. Przed nim stała butelka piwa. Nadal palił papierosa i czytał magazyn. Nigdy przedtem nie widziała tego człowieka, ale jego obecność niepokoiła ją. Może to po prostu mania prześladowcza, pomyślała. Jeśli kobieta dowiaduje się, że mąż jest przemytnikiem i że chciał jej użyć do swoich celów, trudno się dziwić, iż nerwy nie wytrzymują. Może nawet dlatego tak nie umiała panować nad sobą dziś rano, w swoim pokoju, z Tru. Tru zauważył jej zainteresowanie nieznajomym. - Chyba nie jest w twoim typie?
46 • TRUMAN I SASZA
- W moim typie? Skądże! - Spojrzała na Tru zaskoczo na. - To czemu tak mu się przyglądasz? Sasza wzruszyła ramionami, patrząc już tylko na Trumana i starając się nie myśleć o tajemniczym nieznajomym. - A ty, czy lubisz wódkę? - zapytała. - Nie. Zwykle jej nie pijam. Jedynie przy specjalnych okazjach. Sasza uniosła brwi. - Przecież nie jest dla ciebie za droga. Jesteś bogatym człowiekiem, prawda? - spytała z otwartością, która wpra wiła Tru w zakłopotanie. - No tak, ale - przerwał na chwilę, po czym podjął z uśmiechem - moje szczytne ideały, droga pani, stosuję również do tego, co biorę do ust. Oboje zamilkli. Sasza starała się nie patrzeć na człowie ka przy barze, ale cały czas czuła jego obecność. Zwróciła się znowu do Tru: - Pensa za twoje myśli. - Czy u was też się tak mówi? - zdziwił się. - Nie, ale słyszałam, że Amerykanie tak mówią. - Na przykład mój mąż, dodała w myśli. - Może jednak w two im przypadku powinnam dać dolara? - Nie - roześmiał się Tru. - Pens wystarczy. Sięgnęła do torebki i położyła monetę na stole. - Zastanawiam się - powiedział głosem, w którym był jakiś ton napięcia - czy tylko wódka może Saszy Malcewej Cheeseman zakręcić w głowie? Przy stole pojawiła się kelnerka i postawiła przed nimi pełne kieliszki. Z pewnym zaskoczeniem Tru zobaczył, że Sasza wychyliła swój jednym haustem. Kelnerka nie zdążyła nawet odejść. - Może jeszcze jeden? - zapytała zdziwiona.
TRUMAN I SASZA • 47
Sasza skinęła głową. Kiedy kelnerka oddaliła się, Sasza powiedziała, uciekając spojrzeniem w bok: - Nie, nie tylko wódka. Znowu zapadła cisza. Sasza oparła się o ściankę, odgra dzającą ich stolik. Człowiek przy barze zamówił następne piwo. Pewnie stały klient, przekonywała samą siebie, ale uczucie niepokoju pozostało. Tru, choć z innych przyczyn, niepokoił ją również. Właśnie wstał ze swojego miejsca i podszedł do grającej szafy, żeby coś wybrać. Sasza ze zdziwieniem zobaczyła, że zatrzymał się przy barze obok tamtego mężczyzny i coś do niego powiedział. Mężczyzna wzruszył ramionami i zajął się znowu swoim magazynem. Tru wrócił na miejsce, a z grającej szafy popłynęły dźwięki piosenki Beatlesów. -Lubisz to? - zapytał. -To akurat tak. Nie lubię hałaśliwego rocka. -A gdyby w tej szafie były wszystkie melodie świata i chciałabyś wybrać coś specjalnie dla siebie... Co lubisz najbardziej? - Walca. Walca „Nad pięknym, modrym Dunajem". Ale to teraz nieważne. O czym rozmawiałeś z tym człowie kiem? - Zapytałem go, która godzina. - Po co? -Chciałem się przekonać, czy nie ma rosyjskiego akcentu. Nic mi nie odpowiedział. Sasza poczuła, jak coś ściska ją w żołądku. -Myślisz, że on mnie śledzi? Że ktoś dowiedział się o tym, co robi Drew, i że uważają mnie za jego wspólniczkę? Tru sam nie wiedział, co myśleć. - Może też go szukają i sądzą, że obserwując ciebie
48 • TRUMAN I SASZA
łatwiej będzie do niego trafić - odparł czerwieniąc się. - Wygląda na to, że i ja przeczytałem za dużo szpiego wskich opowieści, jak moja babcia. - Pewnie tak. - Sasza próbowała się uśmiechnąć. Wola łaby jednak, żeby mężczyzna odpowiedział na pytanie Tru. I żeby nie miał rosyjskiego akcentu. Tru uśmiechnął się również. - Dajmy temu spokój. Mówmy o czymś innym. Sasza przypomniała sobie, że w czasie wizyty u prywat nego detektywa coś ją zaintrygowało. - Powiedz mi, co miał na myśli Del Monte, kiedy mó wił o testamencie waszego ojca. Nie zrozumiałam tego. - To długa historia - odparł Tru. - Może kiedyś ci o tym opowiem. Zresztą to nic ważnego. Na stole pojawił się drugi kieliszek wódki dla Saszy. Kieliszek Tru stał jeszcze nie tknięty. Podniósł go z uśmie chem w jej kierunku. - Może wzniesiemy toast? - Trącił szkłem o szkło. Za to, żebyś znalazła to, czego naprawdę szukasz. Sasza odpowiedziała mu uśmiechem, który nadal nie był wolny od niepokoju. Na krótki moment jej wzrok powędrował w kierunku baru. Po chwili znów patrzyła tylko na Tru.
ROZDZIAŁ
- Dlaczego uważasz, że coś knuję, jeśli kupuję Saszy jedną przyzwoitą sukienkę - mówiła Jessica z rozba wieniem. - Wszystko, co przywiozła ze sobą, jest okropne. Pomyślałam sobie, że skoro mam ją obwozić po mieście... -Tego dnia wcale nie zamierzałaś jej „obwozić" - odparł Tru bez cienia wesołości w głosie. -Ale też nie kazałam ci wozić jej do Del Monte'a. -Owszem, tylko że ty byś jej tam nie zawiozła. Nawiasem mówiąc, od kiedy to zajmujesz się niańczeniem cudzych dzieci? Jessica uśmiechnęła się. -Sam wiesz, że uwielbiam małe dzieci. Gdybym miała jakieś w rodzinie... -Na mnie nie licz - ostrzegł Tru. -Miałam na myśli Adama i Ewę - wyjaśniła. - I oczywiście Petera z Elizabeth, jeśli wreszcie trochę się ustatkują. Czy to nie cudowne widzieć, jacy oni wszyscy są szczęśliwi?
50 • TRUMAN I SASZA
- Ja też jestem szczęśliwy. Jak skowronek. A raczej byłbym, gdybyś nie... - O co ci chodzi, Tru? Ty sam zdecydowałeś, żeby ją dziś zabrać do Del Monte'a. Mówiłam, że z przyjemnością pojadę tam z nią jutro. I, wbrew temu co sobie wyobrażasz, dałam jej tę sukienkę myśląc, że pojedzie ze mną. - Jessica z udawanym zainteresowaniem zajęła się włóczkową po duszką, którą wyszywała od paru miesięcy. - Ale wygląda w niej ślicznie, prawda? Tru przyglądał się babce uważnie, ale ta nie podniosła wzroku. - No, dobrze - przyznał. - Jest dość atrakcyjna, jak się trochę postara. Może, gdyby się bardziej starała, mąż nic odszedłby od niej. Teraz Jessica wreszcie na niego spojrzała. - Doprawdy, Tru. Sam wiesz, że nie o to chodziło. Ten okropny człowiek chciał się nią posłużyć. Nawet jestem zdziwiona, że Sasza dała się aż tak omotać. Wprawdzie ludzie zakochani bywają ślepi - Jessica rzuciła okiem na swoją robótkę - ale jakoś nie wydaje mi się, żeby to była prawdziwa miłość. Nawet na tym ślubnym zdjęciu... wiesz, oni do siebie nie pasują. Zresztą widać wyraźnie, że Sasza nie czuje już nic poza żalem. I obawą. - Obawą? Lepiej nie mów tego Saszy. Na pewno się wyprze. To twarda sztuka, babciu. - Wiem, ale też to zauważyłeś, prawda, Tru? Tru podniósł ręce, jakby chciał uciąć dalszą dyskusję. - Ja już nic nie chcę widzieć. Nie chcę się w to mieszać. Mam na głowie całą firmę. Próbuję wprowadzić nasze przedsiębiorstwo w dwudziesty pierwszy wiek. Nareszcie mam szansę zrobić to, do czego nie mogłem nakłonić ani taty, ani Petera. I żadna kobieta, choćby nie wiem jak piękna, nie odwiedzie mnie od tego.
TRUMAN I SASZA • 51
- Nie wiem jak piękna - powtórzyła Jessica. - Jesteś niemożliwa, babciu. - Tru zbierał się do wyj ścia. - Mówiłeś mi w zeszłym tygodniu, że chcesz wziąć sobie parę wolnych dni przed końcem miesiąca - podjęła Jessica tonem zwykłej rozmowy, jakby nie zauważyła, że Tru kieruje się do drzwi. - Całym sercem się z tobą zga dzam; potrzebujesz odpoczynku. Odkąd Peter odszedł, ha rujesz jak wół. Zmieniasz, ulepszasz. Sam też mówiłeś, że pewne rzeczy muszą się teraz uleżeć, że musisz nabrać do nich dystansu, prawda? - Nie pisnąłbym ci o tym ani słówka, gdybym przypuszczał, że będziesz mnie teraz prześladować - oświadczył Tru ponurym tonem. - Poza tym, jeśli w ogóle się na to zdecyduję, wezmę firmowy samolot i polecę gdzieś w góry, żeby się powspinać. Sam. - Ostatnio zrobiłeś się dziwnie drażliwy; wyjazd na pewno dobrze ci zrobi. Tru spojrzał na babcię z uwagą. - Jeżeli szykujesz mi tam, w górach, jakieś „przypad kowe" spotkanie z Saszą... - Doprawdy, Tru. Przesadzasz z tą podejrzliwością. Nawiasem mówiąc, właśnie dlatego sądziłam, że pomożesz Saszy. Biedactwo, została tak okropnie oszukana. - Uwierz mi, babciu, ona jest z tych, którzy dają się oszukać tylko raz. Jessica nie wyglądała na przekonaną. -Być może, ale czy można jej pozwolić, żeby sama ścigała przestępcę? -Oszczędź sobie tych wymownych spojrzeń. Zamierzam posłuchać twojej rady i wyjechać na tydzień w góry. -To świetnie - powiedziała spokojnie Jessica, robiąc kilka ściegów na poduszce.
52 • TRUMAN I SASZA
Tru zawahał się, po czym usiadł naprzeciwko. - Babciu, nie rób nic na własną rękę! - Nie rozumiem. - Nie wpadnij na pomysł, że powinnaś towarzyszyć Saszy w spotkaniu z tym aferzystą. Sama mówiłaś, że to sprawa dla odpowiednich władz. - Ale słyszałeś przecież, co Sasza o tym sądzi. - No dobrze, załatwimy to inaczej. Jeśli Del Monte trafi na ślad faceta, zobaczę, czy nie może znaleźć na niego jakiegoś haka, czegoś, co ten typ zmalował jeszcze przed poznaniem Saszy albo już po przyjeździe. To ją przecież oczyści z podejrzeń. - Gdybyśmy tylko mogli to zrobić. - Żadne „my". Pogadam z Del Monte'em przed wyjaz dem i zostawię całą sprawę w jego rękach. - Już rozumiem, moje dziecko. To dobry pomysł. Bo widzisz, naprawdę się martwię, że kiedy Sasza tylko się dowie, gdzie jest jej mąż, natychmiast tam się uda. Jak już ona czegoś chce... - Wiem, babciu. - Dobrze by było, żebyś z nią o tym porozmawiał przed wyjazdem. Wytłumacz jej, na co się człowiek może narazić, działając bez zastanowienia. Trumanowi aż się zrobiło gorąco. Akurat on się nadaje do takich tłumaczeń! Było już po jedenastej wieczorem. Tru próbował jakoś uspokoić myśli, ale skutek był mizerny. Planując jutrzejszy dzień uznał, że mógłby pozałatwiać z rana to i owo w firmie, wpaść do Del Monte'a, a potem, jeszcze przed wieczorem, wyjechać w góry. Im szybciej, tym lepiej. Wziął puszkę piwa, wyszedł z pokoju na małe patio i wyciągnął się na fotelu z podnóżkiem. Próbował się od-
TRUMAN I SASZA • 53
prężyć i nie myśleć o Saszy Cheeseman i jej problemach. Jeszcze usilniej próbował zapomnieć o gorącym pocałunku w sypialni. Znowu bez skutku. No dobra, podobała mu się. Była rzeczywiście nieprzy zwoicie piękna w tej brzoskwiniowej sukni. Więc ją poca łował. I co z tego? Sentymentalne głupstwa, jak mówi Sa sza. Nie ma się też co martwić tym jej spotkaniem z męzem-przemytnikiem. Ona nie musi o niczym wiedzieć, do póki Del Monte czegoś na faceta nie znajdzie. Jeśli go zobaczy, to już za kratkami. Sasza nie mogła zasnąć. Na pewno nie przeszkadzało jej w tym szerokie łoże z cieniutkimi, lnianymi prześcieradła mi ani cudownie orzeźwiający powiew płynący przez ok no, Gorzkie myśli o oszustwach eks-małżonka też jej już wyleciały z głowy. Jedynym powodem był Truman Fortune. Dopiero co robiła mu wykład na temat tego, co sądzi o sentymentach, a teraz wygląda na to, że sama zaplątała się znowu w tę niebezpieczną sieć. Mało mi było jednego nieszczęścia, wypominała sobie w duchu. Z jednego szaleństwa pcham się w drugie. Gdzie się podział mój rozsądek? Odrzuciła przykrycie i wstała. Niech będzie, Tru jej się podoba. Ale jednocześnie przecież jest arogancki, napastli wy, nieuprzejmy... czasami. Bo nieraz... Postanowiła wziąć się w garść. Dość tych romantycz nych bzdur. Przyjechała tu w określonym celu: ma odnaleźć tego łobuza, który wpędził ją w tarapaty, kazać mu wrócić do Rosji i oddać ikonę prawowitemu właścicielowi. Jeżeli odmówi albo jej zagrozi, powie mu o liście, w którym wszystko opisała i który zostawiła u swojej przyjaciółki w Moskwie. Ten list przyjaciółka przekaże władzom. jeśli Sasza i jej mąż nie wrócą.
54 • TRUMAN I SASZA
Miała tylko nadzieję, że to go przekona, bo tak napra wdę nie zostawiła u nikogo żadnego listu. Włożyła bawełnianą podkoszulkę i dżinsy - amerykań skie dżinsy, które kupiła za duże pieniądze jeszcze w kraju, na czarnym rynku. To był zwariowany zakup, którego nie mogła sobie potem darować. Lubiła je jednak tak bardzo... Tru z zamachem odstawił na wpół jeszcze pełną puszkę piwa. Nie mógł usiedzieć na miejscu. Zdecydował się w końcu wsiąść na motor i przejechać po okolicy. Dodawał właśnie gazu, jadąc wzdłuż wijącej się alei, gdy w smudze światła z reflektora ukazała się nagle ludzka postać. To była Sasza, idąca w tym samym kierunku środ kiem drogi. Odwróciła się szybko i zastygła w miejscu z przestrachu. Tru skręcił gwałtownie w prawo i omal nie wywrócił się, hamując gwałtownie. - Czyś ty zwariowała?! - krzyknął, wstrząśnięty na sa mą myśl, że byłby ją potrącił, gdyby jechał trochę szybciej. - Ja zwariowałam?! - rzuciła w odpowiedzi. - Czy to ja jeżdżę motocyklem jak szalona w środku nocy?! - A spacery w środku nocy to szczyt rozsądku? - odciął się, obejmując ją spojrzeniem. Włosy, których nie upięła, rozwiewały się wokół twarzy. Odsunęła je ruchem dłoni. - Zawsze musisz się kłócić? Tru już otworzył usta, żeby coś odpowiedzieć, ale po chwili tylko się uśmiechnął. - Niech ci będzie - powiedział. - Tym razem żadnych kłótni. Wsiadaj! - dodał impulsywnie. Sasza zawahała się. - A gdzie jedziesz? - Mieliśmy nie dyskutować - odparł. - Ja przecież nie... - zamilkła. - W porządku. Ale nie będziesz jechał jak Piekielny Anioł, dobrze?
TRUMAN I SASZA • 55
- Dobrze - zgodził się z uśmiechem. Wziął drugi kask i pomógł jej zapiąć pasek. - Nigdy przedtem nie jeździłam motocyklem - oznaj miła z powagą. Tru pogłaskał ją po policzku. - Nie obawiaj się. Pojadę wolno i spokojnie. Ich oczy spotkały się na długą chwilę. - Chyba jednak powinnam się obawiać. Nie wydaje mi się, żebyś w ogóle potrafił jechać wolno i spokojnie. - Mnie się też nie wydaje - rzucił wesoło. Silnik motocykla ryczał głośno, wiatr gwizdał wokoło, nie rozmawiali więc prawie w czasie jazdy. Sasza obejmo wała Tru z całej siły. Po jakimś czasie poczuła się pewniej i rozluźniła ramiona. Jazda zaczęła sprawiać jej przyje mność i nawet nie miałaby nic przeciwko temu, gdyby jechał szybciej. Po mniej więcej trzech kwadransach Tru zatrzymał się na parkingu, z którego roztaczał się przepiękny widok. Oczywiście, o tej porze, przy zachmurzonym niebie nie wiele można było zobaczyć. Tylko świecący niepewnym blaskiem sierp księżyca rzucał mglistą poświatę na rozległy krajobraz. Sasza zeszła z motocykla i usadowiwszy się na piknikowym stole podziwiała tę niezwykłą scenerię. Tru po chwili znalazł się obok niej. -Twój kraj jest bardzo piękny - powiedziała cicho. - Muszę ci to kiedyś pokazać w dziennym świetle. To jedno z moich ulubionych miejsc. - Ledwie wypowiedział te słowa, już ich pożałował. Co on planuje, kolejne randki z Saszą ? - Wiesz, będę musiał wyjechać z miasta na jakiś czas. -Tak? - odpowiedziała swoim lekko schrypniętym głosem. Z tego jednego słowa nie mógł się domyślić jej reakcji na to, co powiedział.
56 • TRUMAN I SASZA
Dalej patrzyła przed siebie, a Tru spozierał z boku na jej profil, fascynującą kompozycję świelistych płaszczyzn i cieni. - Bardzo potrzebuję odpoczynku - dodał z naciskiem. Sasza tylko skinęła głową. - Jestem pewien, że Del Monte coś wywęszy o tym... Cheesemanie. Może nawet więcej, niż się spodziewasz. - Co masz na myśli? - Sądzę, że to nie był jego pierwszy skok. Może od wielu lat przemycał różne rzeczy z Rosji i Bóg wie skąd jeszcze. Może jest członkiem jakiegoś gangu. - Gangu? - Większej organizacji przemytniczej, działającej na dużą skalę. On może mieć tuzin nazwisk i fałszywych pa szportów; wtedy nie sposób będzie go znaleźć. Może po winnaś po prostu wrócić do Moskwy i o wszystkim zapo mnieć. - Sądzisz, że byłabym w stanie? Tru spojrzał na nią z przygnębieniem. - Nie, nie sądzę - odparł. - Wierz mi, to wcale niełatwe pogodzić się z myślą, że mój mąż jest długoletnim przestępcą. Mam cały czas na dzieję, że tak nie jest i że to był jego pierwszy raz. Chciałabym, aby wrócił ze mną do Moskwy i wszystko naprawił. - A potem? - Potem wezmę z nim rozwód. - Nawet jeśli rzeczywiście wszystko naprawi i będzie szczerze żałował tego, co zrobił? Nawet jeśli będzie próbował... naprawić to, co zepsuło się między wami? - Za późno - odparła Sasza bez wahania. - Zdajesz sobie jednak sprawę, że mogłaś źle go osądzić. Wiem, że to mało prawdopodobne, ale jeśli rzeczywiście podrzucono mu tę ikonę? Jeśli naprawdę nic o tym nie wiedział?
TRUMAN I SASZA • 57
Sasza spojrzała na niego z powątpiewaniem. - To dlaczego mnie okłamywał? Dlaczego zniknął bez śladu? - Nie wiem - przyznał Tru. - Może pojawiło się jakieś niebezpieczeństwo, o którym tylko on wiedział, i musiał wyjechać, żeby nie narażać ciebie. Czy brałaś to pod uwa gę? - Nie. - A ewentualność, że mu tę ikonę podrzucono? - Zaczynam się obawiać, że naprawdę czytałeś za dużo szpiegowskich powieści. Zamierzał się spierać dalej, ale w końcu się roześmiał. - Może rzeczywiście masz rację. - Widzę, że się wreszcie zgodziliśmy. - Sasza uśmiech nęła się lekko. Tru przyglądał jej się uważnie. - Powinnaś robić to częściej - powiedział. - Co robić? - zapytała od razu najeżona. - Uśmiechać się. - Po co? - spytała już bez śladu uśmiechu. - Po co? Bo... to jest miłe i... tak ładnie wygląda. I... inni ludzie też się wtedy uśmiechają. A z jakiego powodu my mielibyśmy się uśmiechać? - Co to za pytania? Nie potrafię ci przecież podać kon kretnego powodu, dla którego mielibyśmy się uśmiechać! - Ja też nie - stwierdziła Sasza. Tr u westchnął zbity z tropu. Zapadła długa cisza. -Chciałbym wiedzieć, z czystej ciekawości, czy cokol wiek w ogóle jest w stanie cię rozbawić? -Rozbawić? -No wiesz... żebyś się śmiała. Żebyś się śmiała na całe gardło jak, na przykład, z dobrego dowcipu? -Z jakiego dowcipu?
58 • TRUMAN I SASZA
Tru spojrzał na nią nachmurzony i zadumał się. Z jakiejś niewyjaśnionej przyczyny zaczął traktować to jak osobiste wyzwanie. Musi ją skłonić do śmiechu. Chociaż raz. Żeby tylko zobaczyć, jak ona wtedy wygląda. Żeby wreszcie przełamać tę jej ponurą sztywność. To jej dobrze zrobi. Do diabła, to im obojgu dobrze zrobi. - Poczekaj. - Pocierał w zamyśleniu podbródek, pró bując sobie przypomnieć jakiś naprawdę dobry kawał. - O, już mam! Przychodzi do krawca facet; okropnie wysoki, z obwisłymi ramionami i strasznie długimi rękami, z jedną nogą krótszą od drugiej o piętnaście centymetrów... - Dlaczego on tak wyglądał? - Nie wiem. Nie w tym rzecz. Więc... zaraz... Aha, więc ten facet przychodzi do krawca... - Może był na wojnie? Tru zaczął już tracić cierpliwość. - Czy mogłabyś się przestać zastanawiać, dlaczego on... zresztą, niech ci będzie. Może ten kawał nie jest aż taki dobry. - Zamilkł na chwilę. Sasza czekała cierpliwie. - W porządku. Mam lepszy. Dwóch Irlandczyków ku piło dwa konie na jarmarku. Oba konie... - Dlaczego Irlandczyków? Tru łypnął na nią spod zmarszczonych brwi. - To nie muszą być Irlandczycy. To mogą być Włosi. Albo Szwedzi. Albo... Rosjanie. Jeśli ci o to chodzi, niech będą Rosjanie. Ważne jest to, że kupili dwa konie. - Tak, rozumiem - potwierdziła Sasza ugodowym tonem. Tru przerwał i popatrzył na nią podejrzliwie. - To podobno jest niezły dowcip. Brzuch mnie bolał ze śmiechu, kiedy go usłyszałem po raz pierwszy. To znaczy, kiedy usłyszałem pointę, do której właśnie zmierzam.
TRUMAN I SASZA • 59
Podrapał się po nosie. - Więc problem polegał na tym, że oba konie były tak do siebie podobne, że Pat mówi do Mike'a... - Pat do Mike'a? - Właśnie. Pat do Mike'a. Co tu jest nie w porządku? - Rosjanie nie mają takich imion. - Ty to robisz celowo! - Tru oskarżycielskim gestem wyciągnął palec w jej stronę. - Czyżbyś był zły? - Sasza uśmiechnęła się lekko. - Nie. - Ale już nie chcesz mi tego opowiadać? - Uświadomiłem sobie, że dla ciebie to i tak nie będzie śmieszne. To był w ogóle zły pomysł. Zostawmy to. Nastała znowu długa cisza. - Więc wyjeżdżasz jutro na urlop - przerwała ją Sasza. - Co? - Tru już całkiem o tym zapomniał. - Aha... tak. Jutro... chyba wieczorem. Jeśli uda mi się załatwić parę spraw w firmie. Może będę musiał przesunąć ten wyjazd o jeden dzień albo do weekendu. - Jedziesz z kimś? - Nie. Sam. - Nie będziesz się czuł samotny? - Nie - odparł Tru po chwili. -Ale przecież nie będziesz miał się do kogo uśmiechać. I nikt nie będzie się uśmiechał do ciebie. Spojrzał na nią ponuro. - Czasami jest mi wszystko jedno. Uderzył w nich nagły podmuch wiatru. Tru spojrzał w niebo. Chmury zgęstniały, prawie zakrywając księżyc. Zanosiło się na deszcz. Jazda na motocyklu w czasie burzy to ryzyko, pomyślał. Poza tym lepiej nie komplikować sytuacji; miał na myśli nie tylko deszcz. Nie ujechali daleko, kiedy złapała ich ulewa. Tru obli-
60 • TRUMAN 1 SASZA
czał, że do domu zostało jeszcze co najmniej trzydzieści kilometrów. W ciągu kilku minut deszcz przybrał na sile. - Chyba będziemy musieli gdzieś się schować - krzyk nął do Saszy, która, przemoczona do nitki, przywarła do niego z całej siły. Widoczność spadła już prawie do zera, gdy zjechali na pobocze. Cienkie ubrania nasiąkły wodą i przylegały do skóry. - Popatrz! - zawołała Sasza, pokazując w oddali migo czące światełko. Tru złapał ją za rękę i pobiegli w tamtym kierunku. Po chwili znaleźli się przy kilku domkach kempingo wych, stojących na leśnej polanie. Nad wejściem do jedne go z nich świeciła się ta jedyna, widoczna z dala żarówka, a obok niej widniał napis: „Nie ma wolnych miejsc". Stali skuleni pod metalowym daszkiem werandy. Tru otarł ręką mokrą twarz i rozejrzał się. - Nie ma żadnych samochodów przy domkach i jest już dobrze po północy. Może zarządzający chciał spokojnie przespać resztę nocy i wolał, żeby mu nikt nie zawracał głowy. - Ale obudzisz go jednak? - spytała Sasza, dygocząc z zimna. - Nie. - Tru objął ją ramieniem. - Zobaczymy, czy uda nam się wejść do któregoś z domków. Resztę załatwię rano, - Poczekaj! - powstrzymała go Sasza. - To może jest... bezprawne? Mogą nas aresztować. - To jest szczególna sytuacja - uspokajał ją. - Nic się nie stanie, obiecuję ci. Chociaż... - zastanowił się. - Mam pomysł - wyciągnął z kieszeni mokry portfel, a z niego trzy dwudziestodolarowe banknoty - to jest dużo więcej, niż trzeba by zapłacić za jedną noc w domku.
TRUMAN I SASZA • 61
Schylił się i wsunął banknoty pod zamknięte drzwi biu ra. Pobiegli do najbliższego pustego domku. Drzwi były zamknięte, ale Tru jakoś sforsował okno. Zachęcił Saszę, żeby się tam wspięła. Pod wpływem nagłego impulsu poca łował ją lekko. Tłumaczył sobie, że to tylko dla dodania jej odwagi, ale wiedział, że oszukuje samego siebie. Sasza poczuła, jak usta pulsują jej od pocałunku. Była i tak wystarczająco zdenerwowana tym, że wchodzi ukrad kiem do pustego domku, a teraz do perspektywy areszto wania i wszystkich jego konsekwencji dołączyła się obawa przed spędzeniem nocy w odludnym miejscu z tym nieprzyzwoicie atrakcyjnym mężczyzną. Miała jeszcze na dzieję, że w domku będą dwa oddzielne pokoje albo przynajmniej dwa łóżka. Okazało się, że jest tylko jeden pokój i jedno łóżko. Stali obok siebie zakłopotani i milczący. Sasza kichnęła. -Musisz zdjąć z siebie to mokre ubranie - przerwał ciszę Tru. Sasza skinęła głową, po czym zerknęła w jego stronę. -Ty też - powiedziała. Tru przytaknął w milczeniu. Rozglądali się po skąpo umeblowanym pomieszczeniu. Tru podszedł do drzwi, za którymi znajdowała się mała, niezbyt czysta łazienka. Za palił światło i spojrzał na drżącą z zimna Saszę. -Możesz rozebrać się tutaj i wziąć gorący prysznic. - Ty też - powtórzyła. - Po tobie - odparł. Sasza ruszyła w stronę łazienki. Tru dalej stał w progu. Kiedy prześliznęła się obok niego i chciała zamknąć drzwi, Tru powiedział: - Zaczekaj chwilę.
62 • TRUMAN 1 SASZA
Stanęła zaniepokojona, ale Tru podszedł tylko do łóżka, zdjął z niego jedyny koc i podał Saszy. - Masz. Musisz się w coś owinąć. Do rana ubranie po winno wyschnąć. Wzięła koc i spojrzała na niego, zagryzając wargi. - A ty? - Co ja? Popatrzyła na łóżko, na którym zostały tylko dwa prze ścieradła. Tru spojrzał w tę samą stronę. - Wezmę jedno z nich. Nie martw się. Już prawie zamykała drzwi, kiedy Tru dodał: - Łóżko jest dla ciebie. Ja zestawię sobie dwa krzesła. Sasza popatrzyła z powątpiewaniem na dwa rozklekota ne drewniane krzesła i równie niepewnie wyglądający stół w drugim końcu pokoju. - Dam sobie radę, zobaczysz. Nawet lubię czasami spartańskie warunki. - Nie chcąc dopuścić do dalszej dys kusji, zamknął drzwi łazienki, zostawiając Saszę w środku. W parę minut później usłyszał szum wody. Starając się odpędzić od siebie erotyczne wizje nagiego ciała Saszy pod parującymi strumieniami, zdjął z siebie przesiąknięte wodą ubranie. Nie znalazłszy nigdzie w po koju drugiego koca owinął się prześcieradłem jak rzymską togą. Ledwie zdołał jakoś umocować na sobie to zaimprowizowane okrycie, gdy szum wody ustał. Sasza wyszła i ujrzawsz Tru uśmiechnęła się. - Wyglądasz jak Cezar, wiesz? Tru aż się zakręciło w głowie, gdy zobaczył ją zaróżowioną, z kroplami wody na delikatnym ciele, z wilgotnymi włosami opadającymi na ramiona. Miała na sobie tylko cienki koc i uśmiechała się tym swoim nieodpartym uśmiechem, który pojawiał się tak rzadko.
TRUMAN I SASZA • 63
- Mam nadzieję, że nie zużyłam całej gorącej wody - powiedziała. - Na pewno nie. Chyba pobiłaś rekord najkrótszego pobytu pod prysznicem pośród kobiet w całej Ameryce. W każdym razie byłaś szybsza niż jakakolwiek kobieta, którą znam. - Zaczerwienił się. - To jest, chciałem powie dzieć... - Wiem, co chciałeś powiedzieć, Tru - odparła z dziw nym błyskiem w oczach. Tru już bez słowa wszedł szybko pod prysznic. Był całkiem zziębnięty! Gdy w kilka minut później znalazł się z powrotem w po koju, Sasza leżała sztywno po jednej stronie szerokiego łóżka, tak blisko brzegu, jak tylko było to możliwe. Koc rozłożony był na całym łóżku, na wolnej połowie zostawiła go trochę więcej. Nie patrząc na niego, powiedziała cicho: - Nie róbmy z siebie idiotów. Tu jest jedno łóżko. Nas jest dwoje. Potraktujmy tę sytuację normalnie, dobrze? Tru był zbyt zaskoczony, żeby jej od razu odpowiedzieć. - Dobrze - zaczął. - Nie, niedobrze. - Możliwość znalezienia się w łóżku obok Saszy była niezwykle kusząca, ale piekielnie ryzykowna. - Te krzesła naprawdę mi wystarczą. Sasza przyjęła to z mieszaniną ulgi i rozczarowania. - Jak chcesz - odparła. Tru ustawił dwa krzesła naprzeciw siebie. Ułożył się na jednym z nich, opierając nogi na drugim. -Może powinieneś ustawić je trochę dalej od siebie -zasugerowała Sasza uprzejmie. -Tak jest dobrze. - Jakiekolwiek sugestie w tej chwili uważał za mało zabawne. -Naprawdę? - Wyśpię się jak niemowlaczek - mówił bez przekona-
64 • TRUMAN I SASZA
nia, próbując znaleźć jakąś wygodniejszą pozycję. Kręcił się na krzesłach, poprawiając równocześnie obsuwające się prześcieradło. W końcu wyciągnął nogi przed siebie, zgi nając jedno z krzeseł pod niebezpiecznym kątem. W chwi lę potem leżał na podłodze, z jedną nogą w powietrzu a drugą między drewnianymi prętami krzesła. Na twarzy Saszy pojaw ił się dziw ny grymas. Wyglądała, jakby zamierzała krzyknąć z przerażenia. Zamiast tego Tru usłyszał głośny śmiech. - Widzę, że nareszcie cię rozbawiłem - fuknął ziryto wany, próbując jednocześnie wydostać zaklinowaną w krześle nogę i utrzymać spadające prześcieradło na stra tegicznie istotnych miejscach. Te wysiłki sprawiały, że Sasza śmiała się jeszcze bardziej. Wiedziała, że wprawia go tym w coraz większe zakłopotanie i złość; próbowała się opanować. Zakryła ręką usta, ale na próżno. Głośny, serdeczny śmiech, do którego wydawała się nie być zdolna, nie dawał się zatamować. Tru wstał wreszcie z podłogi, owinięty jako tako swoim prześcieradłem. Patrzył na nią bez słowa. - Och, prze... praszam - wyjąkała między kolejnymi wybuchami śmiechu. - Czy nic ci się nie stało? - Nie, nic. Ale nie udawaj, że mnie przepraszasz. Ty masz zupełnie spaczone poczucie humoru, ot co! Spoglądał na śmiejącą się dalej Saszę i czuł, że jego gniew gdzieś wyparowuje. Po chwili śmiał się z całego serca razem z nią. - Czy wystarcza ci koca? Tru leżał na samym skraju łóżka. - Tak, mam nawet więcej niż trzeba. Sasza wyciągnięta sztywno na plecach, z otwartymi oczami, patrzyła w sufit poprzez otaczającą ich ciemność.
TRUMAN I SASZA • 65
Nigdy nie była w stanie zasnąć w takiej pozycji, ale nie miała odwagi przekręcić się na bok. - A tobie wystarczy koca? - zapytał Tru po długim milczeniu. - O, tak - odparła szybko Sasza. - Czy masz dość miejsca? - O, tak. Mnóstwo. W moim kraju łóżka nie są takie duże. - Naprawdę? - Tak, są mniejsze. - Chcesz powiedzieć, węższe? - To... też. Znowu cisza. - Hmm... powinniśmy choć trochę się przespać. Jest późno. - Tak. - Dobranoc, Sasza. - Dobranoc, Tru. Żadne z nich jednak nie było w stanie zamknąć oczu. Oboje mieli wątpliwości, czy uda im się zdrzemnąć choć przez chwilę. Chyba żeby... Żadne z nich nie pozwoliło sobie nawet dokończyć tej myśli. - Nie śpisz jeszcze? - zapytał Tru po mniej więcej godzinie. -Nie-odparła żywo. -Tak myślałem. - Tru uśmiechnął się w ciemności. Między nimi był tylko niewielki kawałek koca. Tru spojrzał w stronę Saszy. W gęstym mroku ledwie wyławiał wzrokiem jej profil. Jego pożądanie było zwykłym instynktem, myślał. Jest w jednym łóżku z młodą kobietą. Nawet... no, w końcu trzeba to przyznać... bardzo atrakcyjną kobietą. Czego innego można się spodziewać
66 • TRUMAN I SASZA
w tej sytuacji? Ale przecież byłoby czystym szaleństwem zrobić jakikolwiek ruch. Po pierwsze, ona go odtrąci i jego męska duma może na tym ucierpieć. A jeśli go nie odtrąci, to tym gorzej. Przekroczą granicę, zza której nie ma odwro tu. To zbyt ryzykowne. Zbyt niebezpieczne. Takie myśli krążyły mu wciąż po głowie, ale sam jakby bezwiednie znalazł się bliżej Saszy. Usłyszał jej przyśpie szony oddech. Jej ciało emanowało szczególnym ciepłem, przyciągając go bliżej i bliżej. - Sasza - zabrzmiał przytłumiony szept. Obróciła twarz. Jej błękitne oczy zdawały się błyszczeć nawet w takim mroku. Usta rozchyliły się. Byli już bardzo blisko siebie, ale jeszcze się nie dotknęli. Powoli Tru sięgnął ręką do jej ust. Wargi Saszy zamknęły się wokół jego palców. W tym momencie przestali już zważać na cokol wiek, przestali walczyć z tym, co było nieuniknione. Tru pochylił się nad Saszą w tak długo upragnionym pocałunku, wodził rękami po jej twarzy. Jakiś alarmujący sygnał zabrzmiał w jej głowie, ale nie słuchała go już. Jęknęła cicho i oddała mu pocałunek z żarliwą gwałtownością. Długie włosy opadły falą na jej ramiona i piersi. Delikatnie, ze zmysłową powolnością, Tru odgarniał ich wilgotne pasma. Pochylił głowę, ujmując wargami nabrzmiałe sutki. - Masz taki cudowny smak - szeptał, zsuwając dłonie do jej bioder. Objął rękami twarde pośladki i przyciągnął do siebie. Drżała pod jego dotknięciem i ten dreszcz wstrząsał nim również, przebiegając gwałtownym prądem wzdłuż pleców. Ręce Tru były takie ciepłe, takie wspaniałe. Czuła, jak ją głaszcze, pieści, jak jego język wędruje po jej ciele. Poddawała się w upojeniu rytmowi tych pieszczot. Jego dłonie,
TRUMAN I SASZA • 67
usta, całe ciało było jak narkotyk, przyprawiało ją o zawrót głowy i podniecało do utraty świadomości. Oszołomiona nie protestowała, kiedy język Tru konty nuował swą upajającą podróż od jej piersi poprzez brzuch coraz niżej. Westchnienia Saszy wibrowały w powietrzu w rytm szalonych uderzeń serca. Pieścił ją językiem najpierw lekko, prowokująco, a po em coraz mocniej, aż zaczęła wić się pod jego naciskiem. Poczuł, jak jej mięśnie naprężyły się w oczekiwaniu. Wy krzyknęła jego imię. Jej ciało przebiegły kolejne, gwałtow ne dreszcze. Tru zobaczył łzy w oczach dziewczyny, kiedy zbliżył twarz do jej twarzy. Uśmiechnęła się i przyciągnęła go do siebie. Wsunęła rękę między ich złączone ciała. Odnalazła go; obejmując i głaszcząc, poprowadziła w głąb siebie. - Sasza, Sasza, Sasza - szeptał, całując jej oczy, policz ki i usta, wznosząc się nad nią i opadając w rytm tych słów. Czuł, że jej serce łomocze jak szalone tuż przy jego sercu. Nigdy dotąd jego zmysły nie były pobudzone tak jak teraz. -Tak, tak - wypowiedziała schrypniętym, niskim głosem. Jej nogi zwarły się wokół jego bioder, palce wpiły się w napięte mięśnie; spazmatyczny oddech Tru brzmiał tuż nad jej uchem. Oboje gwałtownie zbliżali się do uwolnienia od tej narosłej aż do bólu rozkoszy. Przez krótką chwilę, na moment przed przekroczeniem granicy, Sasza podniosła na Tru wilgotne od łez oczy. -Teraz - szepnęła. - Och, teraz... - Spleceni w uścisku unieśli się razem w przestrzeń, wypełnioną biciem ich serc. W chwilę potem, dalej ciasno objęci, osunęli się w sen głeboki jak omdlenie.
68 • TRUMAN I SASZA
W świetle dnia oboje czuli się oszołomieni siłą namięt ności, która owładnęła nimi ubiegłej nocy. Byli zakłopota ni, skrępowani jakimś poczuciem winy. Najgorsze było to, że wzajemne pożądanie wcale nie zniknęło. Sasza sięgnęła po dżinsy i naciągnęła je pod kocem. Potem wyśliznęła się z łóżka, złapała resztę swej odzieży i poszła szybko do łazienki. Spędziła w niej sporo czasu, czując ulgę, że Tru jej nie przeszkadza. Potrzebowała sa motności, żeby się opanować. Gdy wyszła, Tru był już ubrany. Podeszła do niego i spojrzała mu w oczy. Sytuacja wymagała rozstrzygnięcia. - To nie może się więcej zdarzyć - oświadczyła z po wagą. - Nigdy - potwierdził szybko Tru. Przez krótką chwilę spoglądali na siebie w milczeniu. - Powinniśmy zapomnieć, że to się w ogóle zdarzyło. - Tak - zgodził się Tru. - Może... nie będziemy mogli zapomnieć, ale nigdy nie będziemy o tym mówić. Nie wolno nam nawet o tym myśleć. - Tak - potwierdził zdecydowanym tonem. - Może - odetchnęła głęboko - będzie nam trudno o tym nie myśleć, ale nie możemy dopuścić, żeby to zdarzyło się znowu. - Chyba już to mówiłaś. - Na ustach Tru ukazał się cień uśmiechu. Sasza wyprostowała się i odwróciła w kierunku drzwi. - Być może trzeba to powtarzać. Mieli nadzieję, że uda im się wśliznąć cichaczem do domu, zanim ktokolwiek się obudzi. Woleli, żeby nikt, a w szczególności Jessica, nie dowiedział się o ich nocnej eskapadzie.
TRUMAN I SASZA • 69
Zbliżała się siódma, kiedy Tru wjechał na okrągły pod jazd przed domem babci. Na parkingu stał samochód. Zna czyło to, niestety, że starsza pani pewnie już nie śpi. Tru nie miał pojęcia, kto odwiedza ją tak wcześnie - i po co. Drzwi frontowe otworzyły się i Victor Del Monte ukazał się na progu. Wiadomo już więc było kto i dlaczego.
TRUMAN I SASZA • 7 1
ROZDZIAŁ
Sasza wpatrywała się w milczeniu w wycinek z "Seattle Monitor": Jessica i Tru stali obok niej. Widniała na nim typowa dla gazety, mało wyraźna fotografia mężczyzny, Był on opisany jako Martin Baker, trzydziestosiedmioletni agent biura podróży, który został zaatakowany przez jakiegoś włóczęgę podczas przechadzki w parku i zmarł na skutek odniesionych ran. Wypadek zdarzył się wieczorem dwa dni temu. Del Monte dotknął palcami swojej muszki. - Czy to jest Cheeseman? - zapytał. - Jest diablo podobny to tego faceta na ślubnej fotografii. Sasza powoli podniosła na niego wzrok; jej twarz pozostała bez wyrazu. - Tak, to jest Drew. - Jesteś pewna? - dopytywała się Jessica. - Podobieństwo może być duże, ale... - Jestem pewna - odparła Sasza. Jej głos nie odzwierciedlał żadnych uczuć. Znowu spojrzała na wycinek. - Dzisiaj jest wtorek, prawda?
- Tak - potwierdził łagodnie Tru. Skinęła głową. Stojąca obok Jessica delikatnie dotknęła jej ramienia. - To musi być dla ciebie szokujące przeżycie, mo ja droga. Usiądź tu na chwilę. Czy wy w ogóle coś jedli ście? - skierowała pytanie do obojga, zauważając, że za równo ubranie Saszy, jak i Tru jest nieco wymięte i wilgot ne. - Wybraliśmy się... hmm... na małą przejażdżkę moto cyklem wczoraj wieczorem. Złapała nas burza - zaczął wyjaśniać Tru - i musieliśmy się gdzieś schować na parę godzin. - Nie dodawał już żadnych szczegółów. Jessica przyjęła to na pozór obojętnym skinieniem gło wy. - W takim razie przydałby wam się dobry, gorący prysznic. Zajmę się śniadaniem, kiedy będziecie się prze bierać. - Muszę jechać - oświadczyła nagle Sasza. - Gdzie chcesz jechać, moja droga? Do Moskwy? Rozumiem, że chciałabyś w tej sytuacji wracać do domu, ale przecież nie musisz wyjeżdżać zaraz - uspokajała Jessica. - Nie wolno ci po takim szoku działać impulsywnie. Daj sobie trochę czasu. - Nie mam czasu. To jest już dzisiaj - powiedziała Sa naciskiem. Tru rzucił niespokojne spojrzenie Jessice, po czym zwrócił się do Saszy: - Co jest dzisiaj? -Pogrzeb - wyjaśniła. - Tu jest napisane, że ceremonia pogrzebowa Martina Bakera odbędzie się o trzeciej po połodniu w Kościele Prezbiteriańskim przy Wilmott Street w Seattle.
72 • TRUMAN I SASZA
Sasza była zajęta pakowaniem swych nielicznych ubrań do zniszczonej torby. Jessica próbowała nadal odwieść ją od zamiaru wyjazdu do Seattle. - I po co ty się tam wybierasz? - spytała. - Po co? - Sasza zawahała się. - Nie wiem. Tak niewie le wiem o tym człowieku. Wyszłam za Drew Cheesemana wierząc, że sprzedaje maszyny rolnicze w Chicago. Potem on znika, a ja znajduję tę ikonę ukrytą w jego rzeczach i nie mam pojęcia, co o tym myśleć. Może był przemytnikiem, a ja jego nieświadomą wspólniczką? A może było całkiem inaczej? Teraz już niczego nie wyjaśni. Martin Baker nie żyje. Jessica położyła rękę na dłoni Saszy. - Może jednak będzie lepiej zostawić to w spokoju, moja droga. Wątpię, czy w Seattle znajdziesz odpowiedź na swoje pytania. - Muszę spróbować. Muszę też dostać świadectwo zgonu, żeby w moim kraju uznano mnie formalnie za wdowę, - Mogę to załatwić - zaproponowała Jessica. Sasza uśmiechnęła się niepewnie. - Mnie i tak chodzi o coś więcej - składała starannie białą bluzkę. - Może znajdzie się ktoś na tym pogrzebie, kto znał go pod nazwiskiem Cheeseman? - Ale to oznaczałoby, że ten ktoś był również zamieszany w przestępczą działalność. To może okazać się dla ciebie bardzo niebezpieczne. Sasza pakowała się dalej. - Bardzo ci jestem wdzięczna za troskę, Jessico, ale zapewniam cię, że potrafię uważać na siebie. Poza tym, jeśli w to wszystko byli również zamieszani inni ludzie i ja ich znajdę, to tylko lepiej dla mnie. Będę miała większą szansę udowodnić, że z nimi nie... - Współdziałałaś? - poddała Jessica.
TRUMAN I SASZA • 73
- Właśnie. Jessica zmarszczyła czoło. - W takim przypadku tym bardziej nie powinnaś zna leźć się tam sama. Jestem pewna, że gdybyś poprosiła Tru, pojechałby z tobą. - Nie. Tru absolutnie nie powinien ze mną jechać. To nie jego problem. I nie ma powodu, żeby w ogóle się mną zajmował. - Czyżby zaszło coś między wami ubiegłej nocy? Sasza zarumieniła się. - Nie, Jessico, twój wnuk zachowywał się bez zarzutu. Jak to się mówi u was, w Ameryce? Był prawdziwym dżen telmenem. - Uciekła spojrzeniem w bok. Mijanie się z pra wdą nie było jej mocną stroną. Jessica uśmiechnęła się. - Ja nie o to pytałam. Myślałam, że się posprzeczali ście. - Nie, nie posprzeczaliśmy się. - Sasza wróciła wspo mnieniami do ich wspólnej nocy w domku. Przypomniała sobie, jak Tru w końcu doprowadził ją do śmiechu, jak głupio się wtedy czuła - i zarazem jak dobrze. Myślała też o tym, jak leżała obok niego w łóżku, próbując rozpaczli wie zwalczyć przemożne przyciąganie, wibrujące w całym jej ciele. Nie potrafiła go pokonać. Tru też nie. Stłumiła westchnienie. To dobrze, że niedługo znajdzie się na pokładzie samolotu. Poczuła na sobie uważne spojrzenie Jessiki. -Zastanawiam się - zaczęła starsza pani po chwili czy Tru powiedział ci już o testamencie swego ojca. Sasza spojrzała na nią z zainteresowaniem. - Nie - odparła. - Ten prywatny detektyw coś o tym wspominał, ale kiedy zapytałam Tru o szczegóły, zapewnił, że to nic ważnego.
74 • TRUMAN I SASZA
Ze zdziwieniem patrzyła na uśmiech Jessiki. Jeszcze bardziej zdziwiły ją jej słowa: - No, no, czy to nie interesujące? - Nie rozumiem? - spytała zaintrygowana. - Podstawowym środkiem obrony Tru przed kobietami jest ten testament. Zawsze im o tym mówi przy pierwszym spotkaniu. To jego tarcza. - Tarcza? - Sasza dalej nie mogła zrozumieć, choć jej znajomość angielskiego była przecież całkiem niezła. Jessica uśmiechnęła się znowu; zanim Sasza mogła za pytać o coś więcej, wyszła z pokoju. - Tru, nie możesz jej pozwolić jechać samej do Seattle - nalegała Jessica. - Sama mówiłaś, że ona nie życzy sobie towarzystwa. - Ale to może być niebezpieczne. Wiem, że ona tak się zachowuje, jakby mogła diabłu urwać głowę bez niczyjej pomocy, ale... - Babciu, ona jedzie tylko na pogrzeb Martina Bakera. Jestem przekonany, że ten facet prowadził podwójne życie. W Seattle był na pewno uważany za przykładnego członka społeczeństwa, spokojnego, pilnego pracownika, który po prostu dużo podróżował. Sasza będzie tam całkiem bezpie czna. Poza tym... - zawahał się. Jessica patrzyła na niego spokojnie i czekała. - Może - ciągnął z zakłopotaniem - on wcale nie był jej obojętny i chciałaby zostać sama ze swoim smutkiem. - Nie wydaje mi się - żachnęła się Jessica. - Na pewno jest tym wszystkim przygnębiona i oszołomiona. Mam jednak wrażenie, że bardziej jest podobna do swojej babki, niż chciałaby to przyznać. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Chcę powiedzieć, że Sasza jest pełną temperamentu
TRUMAN I SASZA • 75
młodą kobietą, która lubi podejmować ryzyko. - Spojrzała wymownie na Tru, dając mu do zrozumienia, że jest tu jeszcze ktoś, kto ma słabość do przygód i ryzyka. Tru udał, że tego nie widzi. Był teraz prezesem wielkiej firmy, odpowiedzialnym za mnóstwo spraw, i zamierzał utemperować swą impulsywną naturę. Lepiej późno niż wcale. - Nie musisz odwozić mnie na lotnisko, Tru - powie działa Sasza z uczuciem skrępowania, siedząc sztywno obok niego w sportowym MG. Tru błysnął zębami w uśmiechu. - Madison pewnie by cię odwiózł, ale jakoś nieszcze gólnie się czuł dziś rano. Wyglądało mi to na zwyczajnego kaca. Poza tym, to biedne chłopisko się ciebie boi. - Chciałam mu tylko dodać odwagi. - Do wywołania rewolucji pośród podstarzałych ame rykańskich szoferów? Sasza spojrzała na niego ostro. - W tym wieku nie powinien już pracować. - A może Madison lubi swoją pracę? Może jest z niej dumny i odpowiada mu to, co się z nią wiąże - bardzo przyzwoita pensja, zabezpieczona emerytura, na którą może iść, kiedy tylko zechce. Do tego ładne mieszkanie na terenie naszej posiadłości, dużo wolnego czasu. - Czy musimy się znowu sprzeczać? Tru zamilkł. Przez resztę drogi nie rozmawiali już wcale. - Jesteś pewna, że chcesz tam jechać? - W końcu nie wytrzymał i przerwał ciszę, gdy wjeżdżali na parking lotniska. -Tak - odpowiedziała poważnie. - To może być ryzykowne. - Dam sobie radę.
76 • TRUMAN I SASZA
Jak zwykle w środku tygodnia, lotnisko przed połud niem było dość zatłoczone. Sasza czekała na końcu długiej kolejki do okienka Northwest Airlines. Tru poszedł kupić jej jakiś magazyn i czekoladowe batoniki na podróż. Wra cając zatrzymał się w pewnej odległości i popatrzył na Saszę. Wyglądała prawie dokładnie tak jak parę dni temu. Znowu ściągnęła włosy do tyłu i założyła tę straszną brązo wą spódnicę. Na nogach miała zwyczajne brązowe półbuty. Powinna w tym wyglądać okropnie. Tru jednak dostrzegał teraz jej naturalne piękno i żywiołowy wdzięk. Bez trudu przywołał obraz pełnej życia, roześmianej, zmysłowej ko biety, z którą spędził ostatnią noc. Poczuł niepokojący im puls pożądania i nieodpartą chęć, żeby porwać ją do naj bliższego hotelu. Jakaś tęga dama w średnim wieku potrąciła go swą wa lizką, przywołując do przytomności. Podszedł do Saszy, żeby przekazać jej zakupy i ulotnić się, zanim coś głupiego przyjdzie mu do głowy. - To naprawdę niepotrzebne - powiedziała, gdy wci skał jej w rękę ilustrowany magazyn i czekoladki. - Czekolada postawi cię na nogi. Niewiele spaliśmy ubiegłej nocy. - Chciałam powiedzieć, że nie ma potrzeby, żebyś tu ze mną czekał. Dam sobie radę. Tru zawahał się. Przecież też chciał odejść jak najszybciej. Co go tu trzyma? - Jak się czujesz? Ten Cheeseman czy Baker był przecież mimo wszystko twoim mężem. - To było bardzo krótkie małżeństwo. Przesuwali się razem w kolejce. - Czyli nie jesteś pogrążoną w żałobie wdową? Sasza odwróciła wzrok. - Jest mi smutno - przyznała. - Drew był czarującym
TRUMAN I SASZA • 77
człowiekiem. Mówiliśmy już o tym. Nie była to jednak miłość, raczej zawrót głowy... Kolejka znowu posunęła się do przodu. Byli już prawie przy kontuarze. - Z Seattle pojedziesz prosto do domu? Sasza skinęła głową. - Powinnaś zwiedzić choć trochę Amerykę przed wy jazdem - powiedział Tru. - Mam swoją pracę - odparła, po czym dodała z waha niem - i parę innych spraw do załatwienia. Przed Saszą była już tylko jedna osoba. Tru zdawał sobie sprawę, że pora się żegnać. - Sasza - zaczął z zakłopotaniem - uważaj na siebie. Nie baw się w Seattle w policjantów i złodziei. Zostaw to prawdziwym policjantom. Jeżeli miałabyś jakieś kłopoty, możesz zawsze zadzwonić do Del Monte'a. Zapłacę mu z góry. Gdyby coś się działo, wsiądzie w samolot i przyleci do Seattle. Sasza skinęła sztywno głową, przełożyła torbę do lewej ręki, a prawą wyciągnęła do Tru. Tak jest lepiej, myślała. Czuła, że mniejszym problemem byłaby dla niej cała banda przemytników niż ten działający jak narkotyk, niebezpie czny, wytrącający ją z równowagi Truman Fortune. Tru patrzył przez chwilę na wyciągniętą rękę. W końcu, zamiast ująć ją w krótkim, pożegnalnym uścisku, przytrzy mał dłużej dłoń Saszy, pieszcząc delikatnie kciukiem jej gładkie wnętrze. Ich oczy spotkały się; odczuli to tak inten sywnie, że po chwili odwrócili wzrok z zakłopotaniem. Mężczyzna przed Saszą odszedł od kontuaru i teraz nade jej kolej. Tru nie puszczał jej ręki; ścisnął ją nawet jeszcze mocniej. - Proszę cię, Tru. Muszę przecież zapłacić za bilet.
78 • TRUMAN I SASZA
Ku jej absolutnemu zaskoczeniu Tru zwrócił się do mło dego człowieka i poprosił o dwa bilety do Seattle. - Tru... to naprawdę... niepotrzebne - wyjąkała Sasza, ale Tru szybko podpisał formularz karty kredytowej i wziął bilety. Ujął Saszę za ramię i pociągnął do przodu. - Nie rozumiem - protestowała Sasza, zbita z tropu je go dziwnym zachowaniem. - Idź spokojnie i nie rozglądaj się - polecił, przeciska jąc się wraz z nią przez tłum. W pierwszym odruchu zamierzała zrobić to, czego jej akurat zabronił, czyli obejrzeć się. Tru trącił ją mocno w bok. - No dobrze już, dobrze - niecierpliwiła się Sasza. Powiedz mi tylko, na co mam nie patrzeć. - Jest tu ten milczący facet z baru. Sasza stanęła w miejscu jak wryta. - Idź dalej - komenderował Tru, popychając ją do przo du i trzymając jej ramię jak w kleszczach. - Może go jakoś zgubimy. - On może wiedzieć, dokąd lecimy - powiedziała Sasza. Tru szybko obejrzał się za siebie. - No i co, widzisz go? - Nie. Oboje byli jednak świadomi, że ten pospolicie wyglądający mężczyzna mógł bardzo łatwo wtopić się w tłum. Tru spojrzał na zegarek. - Możemy poczekać jeszcze dziesięć minut z wejściem do samolotu. W grupie pasażerów przy bramce bylibyśmy od razu widoczni. - Poprowadził szybko Saszę wzdłuż wąskiego korytarza i popchnął w pierwsze otwarte drzwi. Było to pomieszczenie dla sprzątaczek. Tru przymknął drzwi, zostawiając tylko małą szparę. - Tru, moje ramię - powiedziała Sasza cicho.
TRUMAN I SASZA • 79
Puścił ją zaskoczony. Rozcierała obolałe miejsce. - Przepraszam, czy nic ci nie zrobiłem? Sasza potrząsnęła głową. - Poczekamy tu do ostatniego momentu, a potem po egniemy na odprawę - powiedział. - Nie powinieneś tego robić, Tru. Nie powinieneś się w to mieszać. - Amerykański mężczyzna na twoje usługi - odparł z lekkim uśmiechem. - Nie mogę przecież zostawić damy w trudnej sytuacji. - Naprawdę potrafię sobie poradzić - mówiła swoim zwykłym, poważnym tonem. - Nigdy nie potrzebowałam mężczyzny. - Nigdy? Oczy Saszy zwęziły się niebezpiecznie. - Dobrze, dobrze - uśmiechnął się. - Wiem, że nie je steś zwyczajną damulką w kłopotach. Masz silne nerwy i piekielnie twardy charakter. Większość mężczyzn padła by na kolana pod twoim stalowym spojrzeniem. - To co tu jeszcze robisz? - zapytała trzeźwo. - Tak sobie myślę - odparł, delikatnie głaszcząc jej po liczek - że moje życie stało się ostatnio zbyt spokojne i nudne, a ja lubię, jak się coś dzieje. Tak jak ty. - Pochylił się i dotknął ustami jej warg. Sasza odpowiedziała na pocałunek znacznie goręcej, niż zamierzała. Może to nerwy, tłumaczyła sobie. Ten facet z baru ściga mnie aż tu, na lotnisko. A może, pomyślała, jestem jednak beznadziejną romantyczką i nic na to nie można poradzić. Nie zauważyli wokół niczego podejrzanego, kiedy w ostatniej chwili zgłosili się na odprawę. Stewardesa sprawdziła bilety i skierowała ich do foteli na lewo od wejścia.
80
•
TRUMAN I S
A
S
Z
A
,
Niespokojnym wzrokiem obiegli widoczne z prawej strony fotele klasy turystycznej. Wymieniwszy pełne ulgi spojrzenia ruszyli w kierunku swoich miejsc. Byli już bar dzo blisko, gdy Sasza gwałtownie wciągnęła powietrze. Prawie niedostrzegalnie skinęła głową na prawo. Tęgawy mężczyzna w tanim czarnym ubraniu siedział przy oknie, zatopiony w lekturze magazynu. Jeśli nawet wiedział, że tu są, nie dał tego po sobie poznać. Tru złapał Saszę za ramię i pociągnął na fotel. - On wie, że jadę na pogrzeb - szepnęła Sasza. - Kto to może być? Jak on mnie w ogóle znalazł? - Mógł tu przyjechać za tobą aż z Moskwy. Jesteś pew na, że nigdy go przedtem nie widziałaś? - Nie, przynajmniej do wczorajszego dnia. Ale wcześ niej mogłam nie zwrócić na niego uwagi. Tru czuł narastające napięcie. Rzucił okiem na Saszę. Robiła wrażenie bardzo opanowanej. Chociaż to mogły być tylko pozory. Uścisnął jej dłoń, jakby chciał jej dodać odwagi. Sasza patrzyła w okno. - Jeśli śledził mnie od wyjazdu z Moskwy, musi być wspólnikiem Drew, albo... - Jeśli natomiast zaczął chodzić za tobą dopiero w Denver, może działać na zlecenie kogoś, kto wie, kim jesteś. - Jak to możliwe? - Czy powiedziałaś komukolwiek w Moskwie, że wy bierasz się do Stanów? - Tylko mojemu szefowi. - Ach, tylko? - odparł Tru z ironią. - Nie widziałam w tym niczego złego. Zresztą powie działam mu tylko, że jadę odwiedzić dawną przyjaciółkę mojej rodziny. Ani słowa o Drew.
TRUMAN I SASZA • 81
- Nie poinformowałaś go, że wyszłaś za mąż? - To tak, ale... - I że mąż zniknął? - Nie. Mówiłam każdemu, w tym również szefowi, że Drew pojechał do Chicago w interesach i że go przez jakiś czas nie będzie. Nikt nie wie, że Drew mnie oszukał. - A czy wspominałaś komukolwiek o ikonie? - zapytał Tru, pochylając się ku niej. Sasza spojrzała na niego ze zdziwieniem. - Czy uważasz mnie za idiotkę? W tej sprawie nie mo am ufać nikomu. Jeśli ktokolwiek o niej wie, to nie ode mnie. Tru wolno pokiwał głową. - No tak. Musimy teraz spokojnie to rozegrać. Spróbuję jakoś poradzić sobie z tym ogonem. - Z czym? ' Tru nie odpowiedział. - Czy masz jakieś lusterko? - zapytał nagle. Tego Sasza również nie rozumiała, ale posłusznie sięg nęła do torebki. Tru za jego pomocą dyskretnie przyjrzał się nieznajome mu. - Co on robi? - zapytała Sasza, pojmując wreszcie, o co chodzi. - Dalej czyta. - Tru schował lusterko we wnętrzu dłoni, gdy przechodząca stewardesa przypominała o zapięciu pa ów przed startem. Po paru minutach samolot zaczął się wznosić. Tru zno wu rzucił okiem w lusterko. W chwilę potem podniósł się z fotela. -Dokąd idziesz? - Sasza złapała go z całej siły za ra mię. -Przypudrować sobie nos.
82 • TRUMAN I SASZA
- Co? - Idę do męskiej toalety. - A może to jemu chcesz przypudrować nos? - spytała cicho, dalej trzymając go za rękaw. - Niezły pomysł - uśmiechnął się Tru. - Nie jestem tego taka pewna - odparła Sasza, ale pu ściła go wreszcie. Nerwowo się rozejrzała, stwierdzając, że fotel nieznajo mego jest pusty. Tru czekał przed drzwiami toalety, nad którymi świecił się napis: „Zajęte". Po chwili napis zgasł i drzwi się uchyliły. Nawet się nie zdziwiła widząc, kto z nich wychodzi. Wstrzymała oddech, kiedy Tru coś do tamtego powiedział. Nieznajomy tym razem rzucił jakąś krótką odpowiedź i przeszedł obok Tru na swoje miejsce. Sasza szybko odwróciła głowę, przyciskając rękę do piersi. Serce waliło jej jak szalone. Upłynęła chyba cała wieczność, zanim Tru wreszcie wrócił. - I co? - zapytała. - On ma obcy akcent. Nie jestem pewien, czy rosyjski, ale... - Ale to możliwe, prawda? Tru próbował ująć ją za rękę. Sasza odwróciła się gwałtownie w jego stronę. - Nie możesz dalej mi towarzyszyć, Tru. Nie mogę odpowiadać za... - Spokojnie, kochanie! Od dłuższego już czasu odpowiadam sam za siebie. - Ale po co to wszystko? Przecież prawie mnie nie znasz, nie masz w stosunku do mnie żadnych zobowiązań. - Mówiłem ci. Jestem takim gatunkiem faceta, który lubi, kiedy coś się dzieje - odparł Tru beztrosko. - To nie są żarty, Tru.
TRUMAN I SASZA • 83
-Ja wcale nie żartuję. -Nic nie rozumiesz. To nie jest rozsądne i do niczego nie prowadzi. Tru przyglądał jej się uważnie. Może nadszedł już czas, żeby powiedzieć o testamencie ojca, pomyślał. Przynajmniej nie będzie się obawiać, że kolejny amerykański czaruś zawróci jej w głowie i poprowadzi do ołtarza.
-
TRUMAN I SASZA • 85
ROZDZIAŁ
5
Gdy Tru opowiedział jej pokrótce o zastrzeżeniu w te stamencie, Sasza nie mogła powstrzymać się od pytań. - Dlaczego twój ojciec był tak wrogo nastawiony do małżeństwa? - Powiedzmy, że nie miał w tej materii najlepszych doświadczeń - odparł Tru z krzywym uśmiechem. - Nie chciał, żeby jego synowie powtarzali te same błędy. - Co przez to rozumiesz? - indagowała Sasza. - Rozumiem przez to cztery małżeństwa, cztery rozwody i mnóstwo alimentów - oznajmił cierpko. - Tata miał słabość do kobiet i nieuchronnie lądował przed ołtarzem. - I z żadną z nich nie był szczęśliwy? - Mam wrażenie, że przez pewien czas był szczęśliwy z każdą z nich. - W tym również z twoją matką? - dopytywała się Sasza zadowolona z okazji dowiedzenia się czegoś więcej o Tru i zapomnienia choć na chwilę o mężczyźnie w czarnym ubraniu.
- To trwało rzeczywiście bardzo krótko - uśmiechnął się Tru w zadumie. - Moja matka była fotoreporterką gazety o międzynarodowym zasięgu. Mówiono mi, że spotkała mego ojca między wypadem do Birmy i akredytacją w Nigerii. - Zerknął na Saszę. - Wyobraź sobie, że ich burzliwy związek trwał nawet krócej niż twój z Cheesemanem. Pobrali się w dziesięć dni po pierwszym spotkaniu. Taki szczególny kaprys z obu stron. - A potem ona pojechała do Nigerii. - Tak, a jeszcze później do Nepalu. - Tru wzruszył ramionami. - Prawdopodobnie zorientowała się, że jest w ciąży w trakcie wywiadów z Dalaj Lamą. Podobno lubi ła opowiadać, że wydała mnie na świat na ryżowym polu w południowych Chinach. - Jest chyba niezwykłą kobietą. - Była niezwykłą kobietą. - Przez twarz Tru przemknął cień. - Zginęła prawie dziesięć lat temu. Samolot, którym leciała, uległ katastrofie nad Salwadorem. Sasza odruchowo położyła dłoń na jego ręce. - Tak mi przykro. - Była fascynująca. - W uśmiechu Tru pojawiła się no stalgia. - Zawsze wierzyła w duchową siłę człowieka, była otwarta na cały świat i bardzo impulsywna. Lubiła chodzić własnymi ścieżkami. Ręka Saszy dalej spoczywała na dłoni Tru. - A ty jesteś jej nieodrodnym dzieckiem, prawda? - Chyba nawet bardziej, niż mi się wydaje. Poczuła, jak serce zaczyna jej bić coraz szybciej. Prędko cofnęła dłoń. - A ten testament to całkiem dobry pomysł. Kropla potu ukazała się na czole Tru. Odwrócił wzrok. -Tak, bardzo dobry. - Chociaż dla twoich dwóch braci testament nie okazał
86
• TRUMAN I SASZA
się przeszkodą. Del Monte wspominał, że Adam i Peter jednak się ożenili. Tru w zakłopotaniu wyciągnął jakiś magazyn z kieszeni fotela naprzeciwko. - No, tak. Ale to były wyjątkowe okoliczności. - Ty oczywiście nie obawiasz się wyjątkowych okolicz ności? - Nie. Widzisz, Adam i Peter zostali, jakby to powie dzieć, zaskoczeni. Sytuacje, w których poznali swoje przy szłe żony, spowodowały, że zaczęli się zachowywać zupeł nie inaczej niż zwykle. - Uśmiechnął się. - Wiem oczywi ście, że obaj są szczęśliwi, a ja z kolei jestem... - Bogaty? Tru przestał się uśmiechać. - Ty z pewnością myślisz, że bogaci Amerykanie są rozwydrzeni i ekstrawaganccy. Mylisz się, przynajmniej co do niektórych. Wcale nie dbam o pieniądze dla sa mych pieniędzy. Interesuje mnie wprowadzanie zmian, istotnych innowacji, reformowanie systemu. Chcę, że by moje przedsiębiorstwo wkroczyło w dwudziesty pierwszy wiek, żeby było dla innych wzorem efektywności i operatywności - nagle zamilkł, zdając sobie sprawę, że przemawia jak uliczny agitator. Rzucił okiem na Saszę, spodziewając się na jej twarzy wyrazu cynicznego powątpiewania. Wyglądała jednak na zamyśloną. - Tak, każdy system ma swoje problemy, z którym musi sobie poradzić. - Właśnie - mruknął Tru i zaczął leniwie przerzucać kartki magazynu. Po chwili pochylił się ku Saszy, zniżając głos do szeptu: - Wiesz, nie powinniśmy chyba iść na ten pogrzeb. Spróbujemy zgubić nasz „ogon" na lotnisku. Potern złapiesz samolot do Nowego Jorku i stamtąd polecisz
TRUMAN I SASZA • 87
do Moskwy. Gdy będziesz już w domu, możesz podrzucić gdzieś tę ikonę. Nikt nie musi wiedzieć, że miałaś z tym coś wspólnego. - Nie, to byłoby przestępstwo. Może przemycono już wiele takich ikon, może w to wszystko wciągane są kolejne nieświadome ofiary. Sam mówiłeś, że to może być duża siatka. Mam obowiązek... - Nie jesteś damskim Supermanem, Saszo. Sama prze cież sobie z tym nie poradzisz. To szaleństwo! Co będzie, jeśli ten typ w czarnym ubraniu jest w to zamieszany? Zo baczy, jak węszysz dookoła na tym pogrzebie, i może wy kombinować coś naprawdę niebezpiecznego. - Muszę zaryzykować - stwierdziła z uporem. - Poza tym, ikona jest nadal w Moskwie. - Ale on o tym nie wie. W tej sytuacji wszystko może nam się przytrafić. Sasza wreszcie uznała za stosowne trochę się nad tym zastanowić. - Masz rację, Tru - przyznała po chwili. - To jednak znaczy przede wszystkim, że ty nie powinieneś się w to mieszać. - Źle mnie zrozumiałaś, Saszo. - To ty nie rozumiesz, Tru. Nie mogę ci pozwolić. - Nie, to ja nie mogę ci pozwolić. - To nie są twoje sprawy. - A ja mam ochotę się nimi zająć. - Znowu zaczynasz się kłócić? - To nie ja zaczynam. - Jesteś typowym amerykańskim mężczyzną. - A cóż to znaczy? Rzuciła mu przygważdżające spojrzenie. - To znaczy, że według ciebie kobieta nie może nic zrobić bez twojej pomocy.
88
• TRUMANISASZA
- Taka niepozbierana jak ty na pewno nie. Nie każda kobieta leci bez zastanowienia do ołtarza z przemytnikiem. - Po pierwsze, nie leciałam. Po drugie, wcale nie wie działam, czym się naprawdę zajmuje. - Dobrze wiesz, co chciałem powiedzieć. Sasza uniosła brwi. - Pewnie. Ja nawet wiem, co teraz myślisz. Siedzieli pochyleni ku sobie, twarzą w twarz, kłócąc się szeptem. - No to mi powiedz - rzucił wyzywająco. - Zwyczajnie się boisz. - Boję się? Ja się boję? O, nie! Po prostu jeszcze nie zwariowałem - postukał się palcem w czoło. - Owszem, czasem też robię coś bez zastanowienia, ale nie lecę na oślep do zbójeckiej jaskini. - Tu lecę, tam lecę. Co ci odbiło z tym lataniem? - Przepraszam, towarzyszko. Już się poprawiam. Ma szerujesz. Wszyscy towarzysze partyjni tak robią. Marsz pod ten sam werbel. Trzymać krok. - Jestem dziennikarką i znam się przede wszystkim na tym, co robię, ale jestem też obywatelką mego kraju. Jeśli mogę pomóc w wykryciu przestępstwa przeciw państwu, moim obowiązkiem jest to zrobić. Tru westchnął ciężko. - Widzę, że wszelkie polemiki z tobą są z góry skazane na niepowodzenie. - Otóż to - odparła Sasza. - Skoro jednak nie mogę namówić cię na odrobinę zdrowego rozsądku, muszę wziąć sprawy w swoje ręce. Pakuję cię w samolot do Nowego Jorku najszybciej, jak tylko będzie to możliwe. Możesz sobie protestować, ile chcesz. Nie zamierzam patrzeć spokojnie, jak cię załatwią w Seattle. - Dam sobie radę. Już ci mówiłam, że masz się w to nie
TRUMAN I SASZA • 89
mieszać. Kiedy wylądujemy, ty wsiądziesz w najbliższy samolot do Denver. Masz dosyć własnej roboty. Nie potrze buję twojej pomocy ani twoich rad - zakończyła potrząsając głową. - Właśnie, że potrzebujesz. Jesteś tylko zbyt uparta, żeby ich słuchać. - Tru wyciągnął z powrotem magazyn. Nie rozmawiali już do końca lotu. Kiedy samolot wylądował, Sasza została na swoim miejscu, czekając, aż inni pasażerowie wysiądą, łącznie z mężczyzną w czarnym ubraniu. Liczyła się z tym, że tajemniczy nieznajomy będzie na nią czatował przy wyjściu. Strach ściskał ją za gardło, ale nie dała tego po sobie poznać. Tru wciąż siedział obok. - Nie chcę rozstawać się z tobą w niezgodzie, Tru zwróciła się w jego stronę. - Wiem, że masz dobre intencje, ale nie mogę zawrócić z mojej drogi. Przyrzekam ci, że będę uważać. Tru skinął tylko głową. Miał wrażenie, jakby znalazł się z nią na tej drodze od chwili, kiedy ją zobaczył. On również nie miał odwrotu. Sasza nagle pochyliła się w jego stronę i dotknęła lekko ustami jego warg. Gdy cofała głowę, Tru objął ją za szyję i przyciągnął z powrotem do siebie. Ten pocałunek nie był już lekki. Nie był też jednak podobny do namiętnych poca łunków z ubiegłej nocy. Był pełen niepokoju i obaw przed tym, co miało ich niedługo spotkać. Po wyjściu na teren lotniska zaczęli nerwowo rozglądać się dookoła. Człowieka w czarnym ubraniu nie było ni gdzie w pobliżu. Sasza, czując jeszcze pulsowanie krwi w skroniach, zostawiła swój bagaż w skrytce w przecho walni i pobiegła wraz z Tru do taksówki. Było już po dru-
90 • TRUMAN I SASZA
giej, ale kierowca zapewnił, że zdążą jeszcze na pogrzeb. Lotnisko znajdowało się niezbyt daleko od miasta. Gdy wjeżdżali do Seattle, Sasza obserwowała z podzi wem otaczające ich piękne, zielone wzgórza. Jakby na przyjęcie nowych gości błyszczące jak szmaragd miasto roztaczało swe widoki pod czystym, błękitnym niebem. - A co to? - zapytała, wskazując konstrukcję przypomi nającą latający spodek oparty na trzech niebosiężnych, pra wie dwustumetrowych nogach. - To Kosmiczna Igła. - Tru i taksówkarz odpowiedzieli jednocześnie. - Paryż ma swoją wieżę Eiffela, a Seattle Kosmiczną Igłę - kontynuował Tru. - Powiedz tylko słówko, a zosta wimy w spokoju ten pogrzeb i pojedziemy zwiedzać mia sto. - Nie przyjechałam tu na zwiedzanie - odparła Sasza bardzo oficjalnym głosem, próbując ukryć powracający niepokój. Kaplica, w której odbywała się ceremonia pogrzebowa, znajdowała się w śródmieściu, blisko Elliott Bay. Przybyli na miejsce na dziesięć minut przed wyznaczonym czasem. Gdy wchodzili do środka, Sasza wsunęła rękę pod ramię Tru. W chłodnym, spokojnym wnętrzu przebywało już kilkadziesiąt osób, w większości mężczyzn, ubranych w stosowne do okoliczności granatowe lub czarne garnitury. W oczach Saszy wszyscy wyglądali jakoś złowrogo, ale jej pobudzona wyobraźnia miała w tym pewnie swój udział. Tru wskazał gestem jedną z tylnych ławek, ale Sasza skierowała się od razu w stronę otwartej trumny w głównej nawie. Właściwie nie miała wątpliwości, że Martin Baker to Drew Cheeseman, ale chciała się ostatecznie upewnić. Tru stał tuż za nią, kiedy spojrzała na przystojną twarz
TRUMAN I SASZA • 91
zmarłego, ubranego w elegancki granatowy garnitur. Tak, to był Drew. Jej mąż. Zachwiała się i oparła o Tru, który otoczył ją ramieniem. Zamknęła na chwilę oczy, czując prawdziwy smutek. Pomimo tego, co zrobił, były między nimi takie chwile... - Czy nic ci nie jest? - zapytał Tru z troską w głosie. Sasza zaprzeczyła ruchem głowy, otwierając oczy. Gdy odwracali się w kierunku ławek, w pierwszej z nich zoba czyli bardzo atrakcyjną młodą brunetkę. Ocierała oczy chu steczką. Przystojny ciemnowłosy mężczyzna po trzydziest ce w świetnie skrojonym garniturze zwracał się ku niej z gestem pocieszenia. Saszy wydawało się, że skądś go zna. Poczuła, że Tru ścisnął ją mocniej. Odwróciła oczy od pary w pierwszej ławce i zobaczyła, że do pustego jeszcze tylne go rzędu kieruje się człowiek w czarnym ubraniu. Zdawała lobie sprawę, że go tu spotka, ale mimo wszystko ogarnął ją niepokój. Tru przyciągnął ją do siebie uspokajającym gestem. Odpowiedziała mu pełnym wdzięczności uśmie chem. W drugiej ławce, za ładną brunetką i jej przyjacielem było jeszcze trochę miejsca. Sasza wśliznęła się tam i usiadła. Tru zajął skrajne miejsce obok niej. Zastanawiał się również, kim może być ta para. Może rodzeństwo w ża łobie? Sasza przechyliła głowę, próbując przyjrzeć się lepiej mężczyźnie, który wydał jej się znajomy. Wreszcie przypo mniała sobie. Oczywiście! To był pierwszy dzień zjazdu, jej pierwsze spotkanie z Drew. Scena jak z amerykańskie go filmu. Zobaczyli siebie nawzajem na przeciwnych końcach sali i ich spojrzenia spotkały się na długą chwilę. Wkrótce potem, jakby w zwolnionym tempie, Drew zaczął się przeciskać przez tłum w jej stronę. Sasza pamiętała aż nadto dobrze, jak serce waliło jej wtedy w piersi. Wlepiła
92 • TRUMAN I SASZA
w niego wzrok, jakby na sali nie było nikogo innego. Tylko oni dwoje. Prawie słyszała niebiańskie dźwięki skrzy piec... Teraz przypomniała sobie coś jeszcze. Zanim Drew ru szył w jej kierunku, rozmawiał z jakimś mężczyzną, podo bno kolegą z firmy. Ten mężczyzna siedział teraz w pier wszej ławce, pocieszając pogrążoną w żałobie brunetkę. Była tego pewna. On musiał wiedzieć, kim był naprawdę Drew Cheeseman. Rozległ się dźwięk organów i Sasza pochyliła się do Tru, żeby powiedzieć o swoim odkryciu. Po chwili organy umilkły i do pulpitu obok ołtarza podszedł pastor. Wszyscy powstali. Tru wykorzystał ten moment, żeby rzucić okiem na człowieka w czarnym ubraniu. Z zaskoczeniem stwierdził, że tajemni czy nieznajomy nie jest już sam. Z obu stron stali groźnie wyglądający mężczyźni w granatowych garniturach. Facet w czarnym ubraniu nie wyglądał na uszczęśliwionego ich towarzystwem. Cała historia robiła się coraz ciekawsza. Pastor zakończył krótką modlitwę. Padło wypowiedzia ne chóralnie słowo „amen" i wszyscy usiedli. Do pulpitu podszedł z kolei przystojny ciemnowłosy mężczyzna z pierwszej ławki. Obiegł wzrokiem zgromadzonych. Sasza wstrzymała oddech, kiedy jego oczy na krótką chwilę zatrzymały się na niej. Przez jego twarz przemknęło coś na kształt uśmiechu. Może zresztą tylko światło padło na nią przez chwilę w tak szczególny sposób? Jeżeli bowiem był to uśmiech, nie było w nim nic przyjaznego. Tru tymczasem nadal obserwował człowieka w czarnym ubraniu, wciśniętego z nieszczęśliwą miną między dwóch mężczyzn w granacie. Jeden z nich nerwowym gestem przygładził włosy i szepnął coś do swego mocno zbudowanego kolegi. Czarny próbował podnieść się ze swego miejsca, ale granatowy po lewej rzucił mu spojrzenie, które
TRUMAN I SASZA
• 93
wbiło go z powrotem w ławkę. Tru poczuł na plecach zim ny dreszcz strachu. - Martin Baker był prawdziwym przyjacielem, czło wiekiem gotowym zawsze podać innym pomocną dłoń, hojnym dla potrzebujących i uczciwym. Sasza trąciła Tru w bok. - Z prawdziwym smutkiem muszę przypomnieć, że po zostawił w żałobie nie tylko swoich przyjaciół, ale i nieutu loną w rozpaczy wdowę, którą teraz proszę o parę pożeg nalnych słów. Sasza słuchała tych słów zdumiona. Absolutnie nie spo dziewała się, że ktokolwiek poprosi ją o wystąpienie na cremonii w tym charakterze. Po chwili zrozumiała, że to nie ją proszono o parę pożegnalnych słów. Młoda brunetka z pierwszej ławki wstała i skierowała się w stronę pulpitu. Tru i Sasza spojrzeli na siebie z otwartymi ustami. - Przeżyliśmy razem trzy cudowne lata - zaczęła brunetka. Sasza słuchała oniemiała ze zdziwienia. Trzy lata! Zatem jej małżeństwo z Drew było nie tylko osobistą, życio wą pomyłką. Ono nawet nie było legalne. Gdy ochłonęła nieco z zaskoczenia, poczuła coś na kształt ulgi. Nie była nigdy jego żoną, więc nie jest wdową. Tru patrzył na nią z niepokojem. Uśmiechnęła się do niego uspokajająco. Po ceremonii poproszono zgromadzonych do podziemnej części kaplicy na krótkie spotkanie. Tru nawet nie próbując wyperswadować Saszy udziału w spotkaniu, sprowadził ją po schodach w dół. W sali recepcyjnej grupa żałobnych gości ustawiła się w kolejce, aby złożyć kondolencje wdowie. Sasza najpierw skierowała się do przystoj nego mężczyzny, który wygłaszał mowę w kaplicy.
94 • TRUMAN I SASZA
- Mówił pan tak wzruszająco - zaczęła uprzejmym to nem. - Dziękuję - odparł bez cienia zainteresowania. Nie sprawiał też wrażenia, że ją rozpoznał. - Martin Baker był zapewne pana bliskim przyjacie lem? - ciągnęła Sasza. - Tak. Tru wyciągnął do niego rękę. - Jestem Jack Fisher. Spotkałem pańskiego przyjaciela w Chicago, parę miesięcy temu. Sympatyczny gość. Prze praszam, nie dosłyszałem pańskiego nazwiska... - Bill Hovy. Uścisnęli sobie ręce. Nawet jeśli Hovy umiał zachować spokojną twarz, dłoń miał zimną i wilgotną od potu. - Przypuszczam, że zna pan Annę Christie. Sasza ledwie powstrzymywała cisnący się na twarz uśmiech. Może lepiej Annę Kareninę! Bill Hovy skinął zdawkowo głową i spojrzał w stronę otoczonej przez gości wdowy. - Przepraszam, Deidre chyba potrzebuje mojej pomocy. - Oczywiście - odparła Sasza. - Zamierzaliśmy właśnie złożyć jej kondolencje. Biedactwo! Trzy lata szczęśliwego małżeństwa, aż tu nagle pewnego dnia ukochany mąż nie wraca do domu. Sasza i Tru zobaczyli, jak rysy Billa Hovy'ego ściągąją się w napięciu. - Ja naprawdę muszę już... przeprosić panią i... pana... - Właśnie się nad czymś zastanawiałem, Bill - rzucił Tru za oddalającym się. - Złapali już tego włóczęgę? Hovy odwrócił się. Jego opalona twarz nieco pobladła. - Nie. Jeszcze nie - powiedział.
TRUMAN I SASZA • 95
Sasza i Tru wymknęli się z kaplicy i zatrzymali na zew nątrz, poszukując wzrokiem człowieka w czarnym ubraniu i jego asysty. Nie było ich. - Wszystko w porządku? - zapytał Tru. - Muszę się zastanowić nad tyloma rzeczami. Widzia łeś, jaki ten Hovy był zdenerwowany? Ta cała Deidre też. Gdy rozmawialiśmy z Billem, nie spuszczała z nas oka. Kiedy składałam jej kondolencje, cała się trzęsła. - Też byś się trzęsła, gdyby twój mąż... - urwał nagle. - Przepraszam - dodał z niewyraźnym uśmiechem - z tak zwanym taktem byłem zawsze na bakier. - Nie przejmuj się - uśmiechnęła się Sasza. - Wygląda na to, że to wcale nie był mój mąż. Chodźmy teraz coś zjeść i omówić dalsze plany. Po drugiej stronie ulicy widzę jakąś restaurację. - Sasza... - Muszę się zabrać za parę spraw. Po pierwsze, chcę jeszcze porozmawiać z Billem Hovym. - O czym? - zapytał ostrożnie Tru. Sasza uniosła brwi. - Być może powinnam mu przypomnieć jego pobyt w Moskwie. Podyskutować o maszynach rolniczych i o czymś jeszcze. - Sasza, masz pewność, że to on? - Jestem tego pewna. Może mi sporo powiedzieć. Wi działeś, jaki był zdenerwowany. - Może i mógłby - oponował Tru. - Ale czy zechce? Przecież w ten sposób przyznałby się do udziału w przestępstwie. - Moim zdaniem sprawa jest prosta. - Sasza ruszyła w poprzek jezdni. - Przecież będzie chciał dostać tę ikonę. A ja ją mam.
96 • TRUMAN I SASZA
Tru złapał ją za ramię. Znajdowali się na wysepce po środku szerokiej jezdni. - To jest igranie z ogniem i może się źle skończyć protestował. - Muszę też pogadać z tą Deidre - mówiła do siebie Sasza, nie zwracając na niego uwagi. - Tak, tak. Ona mogła być żoną Martina Bakera, ale wiedziała coś o Cheesemanie. Czuję to. Muszę to dobrze rozegrać. - Sasza! Dziewczyna schodziła już z krawężnika. Tru znowu zła pał ją za ramię. Niebieska limuzyna zbliżała się w ich kierunku i Tru ledwie zdążył odciągnąć Saszę. Samochód zatrzymał się z piskiem hamulców. Tru my ślał, że kierowca chce sobie ulżyć i powiedzieć Saszy parę słów do słuchu. Zbyt późno zauważył, że za kierownicą siedzi znajomy, mocno zbudowany mężczyzna w granatowym garniturze. Tylne drzwi się otworzyły. Wychylił się z nich ten drugi, wyższy. W jego ręku błysnęła broń. Nakazującym gestem wskazał im wnętrze samochodu. Tru cofnął się, pociągając Saszę za sobą. Przecież ten facet nie zastrzeli ich w biały dzień, na oczach przechodniów, pośród przejeżdżających obok samochodów. Miał nadzieję, że napastnik mając do wyboru pokazanie się na ulicy z bronią w ręku albo zrezygnowanie ze swoich zamiarów, zdecyduje się na to drugie. W tym momencie Sasza wyrwała mu się z uścisku. Kompletnie zaskoczony patrzył, jak jej noga mocnym wymachem uderza w drzwi samochodu, przytrzaskując mężczyznę z pistoletem. Rozległ się jęk bólu. - Zmykamy - syknęła, łapiąc Tru za rękę. Okrążyli samochód i pobiegli przez ulicę.
TRUMAN I SASZA • 97
Pędzili dalej wzdłuż chodnika, nie oglądając się za sie bie. Ucieczka była jedynym wyjściem. - Tutaj! - krzyknął Tru, otwierając drzwi pralni. Spo dziewał się, że trafią na tylne wyjście na parking. Miał rację. Za parkingiem widać było wąską, pustą uliczkę. Tru obejrzał się wreszcie. Niższy z napastników dopadał właś nie tylnych drzwi pralni. Tru złapał Saszę za rękę i po pchnął w kierunku przejścia łączącego z kolei parking z dużym budynkiem mieszkalnym. - Czy oni... - zaczęła Sasza, łapiąc oddech. Tru skinął głową, zatykając ręką jej usta. Drugą ręką szarpnął za klamkę. Niech to diabli, drzwi zamknięte! Ob lał go zimny pot. Słyszeli już zbliżające się kroki. Skradające się. Złowro gie. Nie mieli gdzie się skryć. Za chwilę ich tu znajdą. Dłonie Tru zacisnęły się w pięści. Od lat nie musiał prze ciwstawiać się komuś w bezwzględnej, brutalnej walce wręcz. Teraz nie miał wyjścia. Przesunął Saszę za siebie, przygotowując się do obrony. W tym momencie otworzyły się drzwi budynku i jakaś wymizerowana kobieta w średnim wieku wyszła z nich z koszem pełnym brudnej bielizny. Obrzuciła wślizgującą się do wnętrza parę beznamiętnym spojrzeniem. Tym ra zem szczęście im sprzyjało. Wybiegając przez frontowe drzwi, zauważyli tuż przed sobą ruszający z przystanku tramwaj. Przytrzymali zamykające się drzwi i wcisnęli po między pasażerów. Oboje byli spoceni i zdyszani. - No, niewiele brakowało - stwierdził Tru. Gwałtowne szarpnięcie pojazdu przycisnęło go do Saszy. Złapał się jedną ręką za metalowy drążek obok siebie. Drugą ręką otoczył ją w pasie, oczywiście tylko dla podtrzymania rów nowagi.
98 • TRUMAN 1 SASZA
- Bardzo niewiele - odparła, oddychając szybko. Tramwaj zahamował ostro przed kolejnym przystan kiem. Tru dalej trzymał ją blisko siebie. Zbyt blisko. - Tu jest jakiś hotel - powiedziała Sasza, wskazując budynek po przeciwnej stronie ulicy. Tru zwolnił nieco uścisk i skierował się wraz z nią do wyjścia. Hotel Danford miał szczególny wystrój; palmy w doni cach i duże, wiklinowe meble rozstawione w różnych miej scach rozległego holu. Do tego wykładzina w kolorze mor skiej wody. Tru wpisał się do rejestru jako pan Parks z małżonką, z Omaha, w Nebrasce. Wyjaśnił, że ich bagaż zapodział się gdzieś na lotnisku, po czym skierował Saszę do windy. Drzwi zamknęły się i zostali sami. - Mogłaś mi powiedzieć, że znasz karate. Sasza uśmiechnęła się. Miała nadal zaróżowione policz ki i włosy w nieładzie. - Przyjaźnię się z kimś, kto jest instruktorem samoobrony. - Czy to twój bliski przyjaciel? - Przyjaciółka - uśmiechnęła się jeszcze szerzej. - Pra wie jak siostra. Apartament hotelowy umeblowany był w podobnym stylu co hol na parterze; szmaragdowa wykładzina i meble z wikliny. Na ścianach kolorowe reprodukcje. Całość składała się z małego saloniku i sypialni z dużym, podwójnym łożem. Tru zadzwonił do Jessiki, aby dać znać, że jednak pojechał z Saszą do Seattle. Gdy kończył rozmowę, Sasza wyszła z sypialni i spojrzała na niego pytającym wzrokiem, Tru zajrzał tam za nią i zorientował się, w czym problem. Z wymuszonym uśmiechem wskazał na mały tapczanik w salonie.
TRUMAN I SASZA •
99
- To znacznie lepsze niż dwa drewniane krzesła. - Ale nie takie śmieszne - odparła. Tru odetchnął głęboko. Nawet jego oddech jest taki zmysłowy, pomyślała Sasza. Powróciło pożądanie. Próbo wała się opamiętać. Przecież zaledwie ubiegłej nocy... Jej ciało wydawało się głuche na wszelką perswazję. To chyba jakaś obsesja. Tru również walczył z własnymi myślami. Tej nocy w domku, myślał, to były tylko zmysły. Prymitywne pożą danie. Burza, wspólne łóżko, Sasza zaróżowiona i mokra po kąpieli. Ogarniająca go teraz namiętność wydawała się inna, głębsza. Sasza pociągała go jak żadna inna kobieta do tej pory. Tru był przerażony. Miał ku temu wszelkie powo dy. - Teraz możemy się wreszcie trochę pośmiać - powie dział. Próbował jeszcze zbagatelizować to, co zgotował im los. - Może znasz jakiś niezły dowcip. - W uśmiechu Saszy było więcej napięcia niż rozbawienia. Wbrew swojej woli zbliżała się wolno do Tru. - Dobrze - skinął głową - jakiś dobry dowcip. - Nic zabawnego nie przychodziło mu jednak do głowy. Sasza stała już tuż przy nim. - Zrób tak, żebym się znowu śmiała- powiedziała stłu mionym, gardłowym szeptem. Ręka Tru jakby niezależnie od niego powędrowała do jej włosów. Zaczął wyjmować wetknięte w nie spinki, aż błyszczące, pszeniczne fale spłynęły w nieładzie na ramiona. - Tru, to nie jest rozsądne. - Czuła, że nieostrożnie obudzona namiętność może przerwać wszelkie tamy. Ich rosnący niepokój mieszał się z gwałtownym, nieodpartym pożądaniem. - Gdybyśmy byli rozsądni, nie bawilibyśmy się tutaj
1 0 0 • TRUMANISASZA
w prywatnych detektywów. - Tru usiłował jeszcze powie dzieć coś sensownego. Próbował nawet oderwać ręce od jej włosów. Bez skutku. - Gdybyśmy byli rozsądni, nie byłoby nas teraz w tym hotelu. - Podniecenie ogarniało Saszę aż do bólu. Jej ręce dotknęły jego piersi, przesunęły się na ramiona, otoczyły szyję. - To nieostrożne, Saszo. - Serce tłukło mu się szalonym rytmem. - Ale my lubimy być nieostrożni, prawda? - Spojrzała mu prosto w oczy. Tru przyciągnął ją do siebie gwałtownie. - Tak, Sasza. Tak, tak... Z zapamiętaniem, które zaskoczyło ich oboje, Sasza szarpała okrywające go ubranie. Zafascynowany jej nie skrępowaną pasją, podążył jej śladem, rozrywając przód bluzki. Guziki potoczyły się dokoła. Trzęsącymi się ręka mi, z coraz większą przyjemnością, zdzierał z niej bieliznę. Widok wspaniałego ciała Saszy zaparł mu dech w pier siach. Ubiegłej nocy kochał się z nią w ciemności, teraz mogli to robić w pełnym świetle. Jej skóra była kremowobiala i nieskazitelnie gładka. Ręce Tru dotknęły jej szyi, osunęły się na wysoko sklepione, pełne piersi. Gładził jej płaski brzuch czując, jak jej mięśnie napinają się powoli. Sasza patrzyła z nie mniejszą satysfakcją na jego nagie ciało. Obejmując się ramionami, śmiejąc się cicho ze szczęścia, upadli na dywan.
ROZDZIAŁ
6
- No więc, taki typowy bufon z Teksasu jeździ taksówką po Paryżu i ogląda widoki... Sasza przylgnęła do Tru, gładząc palcami jego nagą pierś. - Rozumiem. Widoki. Piękne widoki. Tru uśmiechnął się. - Dziękuję... to jest, chciałem powiedzieć, właśnie tak. Więc ten Teksańczyk pokazuje taksówkarzowi kolejny za bytek i pyta: A co to jest? To Notre Dame, monsieur, odpo wiada dumnie taksówkarz. Aha, mówi tamten gardłowym, teksaskim akcentem. U nas, w Teksasie, zbudowalibyśmy coś takiego w parę tygodni. - Ale to śmieszne - powiedziała Sasza, krzywiąc twarz w uśmiechu. - To jeszcze nie jest pointa - zastrzegł się Tru. - Och, przepraszam. Mów dalej. Tru obrócił się ku niej i przysunął bliżej. Sasza stanowczym ruchem odwróciła go z powrotem na plecy.
1 0 2 • TRUMANISASZA
- Zbliżają się do następnego zabytku - kontynuował z westchnieniem. - I Teksańczyk znowu pyta... - Co to jest? - Bardzo dobrze. Na to taksówkarz odpowiada z jesz cze większą dumą... - Wieża Eiffela, monsieur. - Słyszałaś już ten dowcip? - zapytał Tru, nieco zbity z tropu. - Skądże - odparła Sasza z promiennym uśmiechem. - No więc, Teksańczyk na to... - U nas w Teksasie moglibyśmy zbudować taką wieżę w tydzień. - Sasza starała się naśladować rozwlekły, teksaski sposób mówienia, co w połączeniu z jej rosyjskim akcentem było o wiele zabawniejsze niż sam dowcip. Tru zaczął się śmiać, żartobliwie klepiąc ją w pośladek. - Kto w końcu opowiada ten kawał? - zapytał. - Czy to już była pointa? - spytała Sasza niewinnym tonem. - Nie, to nie była pointa - odparł, imitując z kolei jej akcent. Sasza zachichotała. Przytuliła się do niego, kładąc mu rękę na udzie. - Ten dowcip nie jest aż taki długi - dodał - ale ty nie pozwalasz mi skończyć. Sasza chciała cofnąć rękę, ale Tru przytrzymał ją tam, gdzie była. - To mi nie przeszkadza - powiedział. - No dobrze... co dalej z tym Teksańczykiem? - E tam, nie będziesz się z tego śmiała. Ręka Saszy poczęła wolnym, zmysłowym ruchem przesuwać się wzdłuż jego uda. - Powiedz mi. - Niech ci będzie. Jadą dalej i w pewnym momencie mijają Luwr. Teksańczyk pyta...
TRUMAN I SASZA • 1 0 3
- Co to za budynek? Tru skinął głową, kładąc palec na jej ustach. - Wtedy taksówkarz wzrusza ramionami gestem uro dzonego paryżanina i odpowiada: „Je ne sais pais, mon sieur". Rano jeszcze tego tu nie było. To koniec - powie dział, rozczarowany obojętną reakcją Saszy. - To właśnie była pointa. - Potrząsnął głową. - No cóż, tak jak przewi dywałem. - Rano jeszcze tego tu nie było - powtórzyła Sasza z namysłem. - Wcale nie takie śmieszne, prawda? Mówiłem ci. - Straszne - mruknęła Sasza, przytulając głowę do jego piersi. - Rano jeszcze tu... - Nagle wybuchnęła śmiechem. - To jest... najgłupszy dowcip... jaki... - Śmiała się z ca łego serca, nie mogąc prawie złapać tchu. Tru też zaczął się śmiać, ale był zaskoczony jej reakcją. - To dlaczego się śmiejesz? - Bo - próbowała wykrztusić z siebie Sasza między ko lejnymi wybuchami śmiechu - twój francuski akcent jest taki śmieszny, monsieur. A ten dowcip jest taki głupi. Ich śmiech zamarł w chwili, kiedy Sasza przylgnęła do niego całym ciałem. Tru zamknął oczy, przesuwając ręka mi po jej wspaniałych piersiach, wąskiej talii i cudownie zarysowanych biodrach. Odetchnął głęboko, napawając się gładkością skóry, próbując uświadomić sobie, że ta zmysło wa, nieskrępowana i gotowa na wszystko piękna kobieta wyłoniła się, jak motyl z poczwarki, spod maski ponurej, nieprzystępnej cudzoziemki. Rozpalała jego umysł i serce. Pociągała go jej osobo wość. Kochanie się z nią było czymś zupełnie innym niż to, czego doświadczał z innymi kobietami. Czuł jakąś szcze gólną więź, którą pogłębiały jeszcze przeżyte razem chwile
1 0 4 • TRUMANISASZA
grozy i niebezpieczeństwa. Największym niebezpieczeń stwem byli jednak sami dla siebie. Sasza wyczuła jego napięcie i delikatnie pocałowała go w usta. - Wszystko w porządku. Nie ma żadnego niebezpie czeństwa, mój miły. Podciągnął się na łokciu. - Co masz na myśli? Zażywasz jakieś pigułki, tak? - To też - uśmiechnęła się, gładząc go po gęstych czar nych włosach. - Ale chciałam powiedzieć, że przecież mo żemy się kochać, nie lecąc od razu do... - Ołtarza? - zrozumiał po chwili. - Tak. Wystarczy, jeśli kiedyś posłuchamy razem,,Nad pięknym, modrym Dunajem" - dodała cicho. Pochylił się do jej piersi, wodził językiem wokół twar dego, naprężonego sutka. Zaczęła się śmiać, ale był to już inny śmiech - gwałtowny i pełen zmysłowego napięcia. Czuła to znowu, tę nieokiełznaną namiętność, to nieodparte pożądanie, tak jednak inne od tego, które budził w niej Drew. Tamten rozpalał tylko jej ciało, a Tru... Tru umiał ją rozbawić. Tru doprowadzał ją do wściekłości i.. do rozterek. Najrozmaitsze uczucia kłębiły się w niej bez ustanku. Co on z nią zrobił? Teraz jego usta pieściły jej szyję, ręka posuwała się powoli po wewnętrznej stronie jej uda, a druga objęła jej pierś. Serce Saszy zaczęło bić szalonym rytmem, jej biodra przylgnęły do jego ciała, spragnione, poszukujące. Z głębi gardła wyrwał się okrzyk miłosny. Tru znowu był w nieji jej ciało znowu zaczęło śpiewać swą własną, wspaniałą pieśń. Przewrócił się na drugi bok i instynktownie sięgnął ręką tuż obok. Łóżko było puste.
TRUMAN I SASZA. • 1 0 5
- Sasza! Wychodziła właśnie z łazienki, całkiem ubrana. - O tej porze nigdy już nie śpię - wyjaśniła widząc, jak Tru odrzuca przykrycie i wstaje. Próbowała nie zwracać uwagi na to, że jest nagi i że wcale mu to nie przeszkadza. Trudno było jednak nie patrzeć na jego wspaniale zbudo wane ciało. - Mam dziś mnóstwo do zrobienia - powiedziała cofa jąc się. Tru był już blisko; sięgnął rękami do jej ramion. - Tru, proszę cię. - Nawet nie musisz prosić. - Bądź rozsądny, Tru. Muszę dziś porozmawiać z Bil em Hovym i z tą... Deidre. - Nie żartuj. - Tru patrzył na nią z niedowierzaniem. -Możesz to przypłacić życiem. - Spotkam się z nimi w publicznym miejscu, wokół będą ludzie. - A skąd wiesz, że przyjdą? Sasza zawahała się. Na jej policzkach wykwitły mocne rumieńce. - Ty już to załatwiłaś! - wykrzyknął, przymrużając oczy. Rozmawiałaś z nimi, kiedy spałem. - Po to tu przyjechałam. - Nawet nie zamierzałaś mnie obudzić. Chciałaś się wymknąć. - Bo wiedziałam, że mój pomysł ci się nie spodoba. - Nie spodoba mi się? No pewnie, że mi się nie podoba! Wolałaby, żeby był ubrany. Nie mogła spokojnie rozma wiać z nagim mężczyzną. Takim mężczyzną... -Muszę już iść, Tru. Wszystko będzie dobrze. - Pewnie, jeśli któryś z tych łobuzów tylko się zbliży, poradzisz sobie celnym ciosem karate. Ale to się może nie udać. - Obejmował ją z coraz większą siłą. Rozgniewany,
1 0 6 • TRUMAN I SASZA
pełen obaw o Saszę nie zdawał sobie sprawy, że staje się brutalny. - Proszę cię, Tru. - Do diabła, lepiej mnie nie proś - rzucił, przyciągając ją jeszcze bliżej i rozgniatając jej usta gwałtownym poca łunkiem. Sasza krzyknęła cicho, ale otoczyła rękami szyję Tru i przylgnęła do jego nagiego ciała. Całowali się nadal, ale już bez gniewu, tylko z rozbudzoną od nowa pasją. Podciągnął jej spódnicę prawie do pasa i zaniósł na łóż ko. Powtarzał jej imię, a jego głos zdawał się wypełniać ją całą. Poczuła na sobie ciężar jego ciała. Bez słów i zbędnych gestów dali się porwać fali namiętności. Zapomnieli o wszystkim skupieni na niezwykłych doznaniach. Roz kosz nagle i szybko ogarnęła ich złączone w jedno ciała. Niełatwo było z powrotem wrócić do rzeczywistości. - O której masz się z nimi spotkać? - zapytał wreszcie Tru. - Z Hovym w południe. - Sasza nabrała powietrzu w płuca. - Z Deidre o pierwszej. - Gdzie? - W Kosmicznej Igle. - Dobrze - powiedział w końcu - Ale, proszę cię, bez żadnych numerów. - Bez numerów? Co to znaczy? - Żadnego działania na własną rękę. Żadnego głupiego ryzyka. I bez gadania: „Poradzę sobie", dobrze? Zbytnia pewność siebie może być naprawdę niebezpieczna. Pocałował delikatnie jej nabrzmiałe usta. - Chyba ja też nie będę już nigdy zbyt pewny siebie -dodał.
TRUMAN I SASZA • 1 0 7
Od spotkania w Kosmicznej Igle dzieliła ich jeszcze prawie godzina. Tru nalegał, żeby wstąpili do jednego z je go sklepów, który znajdował się w śródmieściu. Twierdził, że w tym samym stroju i fryzurze wszyscy trzej prześla dowcy zauważają natychmiast. - Przecież mam inne ubrania w torbie na lotnisku oponowała Sasza. - Daj spokój, oni mogą tam na ciebie czatować. W domu towarowym Fortune Tru skierował się od razu do pomieszczeń biurowych. Chciał, żeby ktoś z kierownic twa pomógł im zrobić zakupy bez konieczności pokazywa nia się w sklepie. Od czasu małżeństw Adama i Petera cała rodzina stała się jeszcze bardziej znana. Nawet Tru nie mógł uniknąć kontaktów z dziennikarzami. - Mówiłeś, że ten Rosjanin nie działa wspólnie z tam tymi dwoma. W takim razie on może być szpiegiem, a oni przemytnikami z siatki Drew - rozważała Sasza na głos. - Niewiele wiem o szpiegach - odparł Tru. - Wiem tyl ko, że ten w czarnym ubraniu pocił się jak mysz między tamtymi granatowymi. - Wysiedli z windy na siódmym piętrze i mijali kolejne pokoje biurowe. - Oni równie dobrze mogą być z CIA albo z FBI i po dejrzewać tego w czarnym o współpracę z przemytnikami stwierdził. - Ciebie też. Teraz to już nawet nas oboje. - Och, Tru. - Sasza wydawała się zmartwiona. - Nie przejmuj się. Pogodziłem się z sytuacją. A ty zrobiłaś, co mogłaś, żeby mi to wyperswadować. -Tak. - Jej policzki zaróżowiły się. - Teraz cieszę się, że mi się to nie udało. Tru przyciągnął ją do siebie na samym środku korytarza, w pobliżu otwartych drzwi do jakiegoś pokoju. - Ja też się cieszę, moja mała - zapewnił z ustami na jej ustach.
1 0 8 • TRUMAN I SASZA
- Przepraszam pana - usłyszał nagle męski głos. Tru nadal obejmował Saszę. Odwrócił tylko głowę i zmierzył wzrokiem intruza. - O co chodzi? - zapytał. - Państwo chyba wybrali niewłaściwe miejsce. Jakiś hotel byłby bardziej odpowiedni - powiedział mężczyzna w średnim wieku, ubrany w garnitur z kamizelką. - Dennis Drake, zastępca kierownika - przeczytał Tru na drzwiach pokoju. Dennis Drake skrzyżował ramiona na piersi. - To są pomieszczenia tylko dla personelu. Mamy bar dzo surowe zalecenia. - Miło nam to słyszeć, Denny. - Tru zrobił oko do Saszy. - Prawda, towarzyszko? - O, tak - potwierdziła Sasza poważnie. - Surowe zale cenia to bardzo istotna rzecz. - Obawiam się, że będę zmuszony prosić państwa o opuszczenie tego miejsca. - Wspaniale, Den. Prosto z mostu, ale uprzejmie. Jakby co, to oczywiście wezwiesz strażników. Dennis był nieco zbity z tropu, ale nie dawał się wytrącić z równowagi. - Niewątpliwie, ale mam nadzieję, że to nie okaże się potrzebne. - W porządku, Dennis - uśmiechnął się Tru. - To rze czywiście nie będzie potrzebne. - Pójdziecie stąd państwo bez robienia mi kłopotu? - Nie - Tru uśmiechnął się jeszcze szerzej - ale pozwolisz, że się przedstawię. Nazywam się Truman Fortune. Mam nadzieję- przechylił głowę, zaglądając w głąb pokoju - że widać też pewne podobieństwo między mną i portretem mego ojca nad twoim biurkiem. - Przybrał groźną minę, naśladując wyraz twarzy seniora rodu.
TRUMAN I SASZA • 1 0 9
Dennis Drake nie wyglądał na całkiem przekonanego. - No dobra - zlitował się wreszcie Tru. - Tak naprawdę jestem bardziej podobny do matki. - Wyciągnął z portfela kartę identyfikacyjną. Drake przybladł nieco, ale Tru zapewnił go, że zachował się absolutnie właściwie. - Od pewnego czasu moją maksymą jest, że nigdy nie należy być zbyt pewnym siebie - podsumował. W pół godziny później oboje opuścili sklep kompletnie odmienieni. Tru, który przybył do Seattle w czarnym stroju a la James Dean, teraz wyglądał jak bardzo przeciętny Amerykanin w spodniach koloru khaki, białej koszuli w drobne paski i granatowej wiatrówce. Za pomocą lakieru do włosów udało mu się nawet zmienić uczesanie. Przemiana Saszy była jeszcze bardziej zaskakująca. Szefowa działu zakupów, Linda Farrell, miała prawdziwy talent do charakteryzacji. Rozczesała włosy Saszy na ra miona, ujmując je tylko w białą przepaskę wokół głowy. Odrobina tuszu na rzęsach, różu i szminki, i Sasza wyglądała jak typowa studentka college'u. Ubranie podkreślało jeszcze ten styl: białe obcisłe spodnie, kolorowa bawełniana bluzka i pasujący do spodni żakiet. Razem robili wraże nie młodej pary z Sacramento czy Portland, która przyjechała na wycieczkę do Seattle. Tru powiesił sobie na szyi aparat fotograficzny, choć nie był pewien, czy nadarzy się okazja do robienia zdjęć. Kosmiczna Igła, centralny punkt światowej wystawy w roku 1962, była reliktem stylu, który szybko popadł w zapomnienie. To jednak nie umniejszyło jej popularności. Z wieży obserwacyjnej, wyposażonej dodatkowo w mocno powiększające teleskopy, roztaczał się wspaniały widok na okolicę.
1 10 • TRUMAN ISASZA
Tru i Sasza znaleźli się na miejscu dokładnie z wybi ciem godziny dwunastej. Wmieszali się w tłum zwiedzają cych, wypatrując Billa Hovy'ego. - Nie widzę go - szepnęła Sasza. - Może zmienił zdanie - odparł Tru. Chciał, żeby tak było. Rozmowa z Hovym i tak nic nie da. Nawet jeśli przyjdzie tu w nadziei odzyskania ikony, to cokolwiek po wie, nie powtórzy tego przecież w obecności policji. Ich świadectwo to za mało. Szczególnie jeśli podejrzewają Saszę... - Popatrz! - Sasza dała mu mocnego kuksańca w bok. - Wychodzi z windy! Tru złapał ją za ramię, usuwając się tamtemu z pola widzenia. - Najpierw trzeba sprawdzić, czy jest sam. Schowali się za rodziną, która sprzeczała się właśnie, kto pierwszy popatrzy przez teleskop. Tru podniósł do oka aparat fotograficzny i zaczął robić zdjęcia. Miał nadzieję, że wyglądało to wystarczająco naturalnie. Na co najmniej czterech z nich powinien być Hovy, inne cztery uwieczniły ludzi wychodzących z windy lub stojących w pobliżu. - On z nikim nie rozmawia - powiedziała Sasza, sięgając ukradkiem do kieszeni. - Mam nadzieję, że nie podprowadziłaś jakiegoś gnata w moim sklepie, kiedy się przebierałem. - Gnata? - Broni. Pistoletu, na przykład. - To w domu towarowym można kupić pistolet? Chyba tylko w Ameryce. - W każdym z naszych sklepów mamy taki dział. Ale nie odpowiedziałaś mi na pytanie. - Nie mam żadnego gnata. - To co tam masz?
TRUMAN I SASZA • 1 1 1
- Malutki magnetofon. Japoński. Rzeczywiście z two jego sklepu. Tru wzniósł oczy do góry. - Wspaniale! Nawet jeśli uwierzy, że nie mamy ikony, będzie próbował odebrać tę cholerną taśmę. - Nie będzie o niej wiedział - odparła, łapiąc go za rękaw. - O, już tu idzie - dodała nerwowo. - W porządku. Trzeba to spokojnie rozegrać. Żadnych oskarżeń. Po co ma się zdenerwować. - Dobrze, dobrze - odpowiedziała Sasza niecierpliwie. Kiedy Hovy patrzył już wprost na nich, widać było, że ich nie rozpoznaje. Szukał przecież ubranego w czar ną skórę motocyklisty i bezbarwnie wyglądającej Rosjanki. Prawie ich mijał, gdy Sasza powiedziała cicho: - Panie Hovy? Hovy dosłownie podskoczył, zamrugał kilkakrotnie oczami, po czym znowu spojrzał na Saszę. - Ach, to... pani. Wygląda pani... inaczej. - Spojrzał na Tru. Widać było, że i jego ledwie rozpoznał. Sam Hovy też był zmieniony. Blada twarz była wyraźnie spięta. Wyglądało na to, że ubiegłej nocy spał nie więcej niż oni, choć z zupełnie innej przyczyny. Wyzbywszy się wszystkich ćwierćdolarówek na teleskop, rodzina wyniosła się gdzie indziej. W zasięgu głosu nie było już nikogo. - Czy pamięta pan, kiedy się pierwszy raz spotkaliśmy? -zapytała Sasza, mierząc go uważnym spojrzeniem. Hovy skinął głową. -To było jeszcze przed pogrzebem - dodała Sasza, nie bacząc na to, że Tru trąca ją ostrzegawczo. Hovy poruszył się nerwowo. Wyglądało na to, że również obawia się niepożądanych świadków.
1 1 2 • TRUMAN1SASZA
- Znał pan mojego... - chciała powiedzieć „męża", ale zreflektowała się- ...Drew Cheesemana - dokończyła. Następne skinienie głowy. Krople potu ukazały się na jego czole, choć wieża była klimatyzowana. - Wyrzuć to z siebie wreszcie, Hovy - odezwał się Tru. Skutek przeszedł jego oczekiwania. - Proszę was - powiedział Hovy z odcieniem rozpaczy w głosie - muszę to mieć. Jeśli chcecie pieniędzy... - Chcemy tylko odpowiedzi na parę pytań - odparła Sasza. Hovy wyciągnął z kieszeni lnianą chustkę i zaczął ocie rać nią czoło. - Ja niewiele wiem. Wiem tylko, że jeśli nie przekażę tej rzeczy pomocnikowi Martina, to mnie zabiją. - Zabiją? - powtórzyła Sasza. - Skąd możemy wiedzieć, że to nie pan jest tym pomoc nikiem - wtrącił Tru. - Posłuchajcie. Dałem się na to namówić, tylko pod warunkiem, że nie ma żadnego ryzyka. Przyrzekł mi to - mówił już prawie szeptem, a teraz zniżył głos jeszcze bardziej. - Martin twierdził, że CIA zatrudniło go, żeby pojechał do Moskwy pod nazwiskiem Drew Cheesemana. Myślałem, że pomagam mu w jakiejś szpiegowskiej sprawie. Zrobiłem to dla Deidre. - Czy ona o tym wie? - zapytała Sasza. - Och, nie - powiedział, po czym jakby skurczył się w sobie. - Zresztą sam nie wiem. - Więc sądziłeś, że twój kumpel Martin jest pracownikiem CIA? - Na początku tak. - A co myślałeś, kiedy on wziął ze mną ślub? - nalegała Sasza. - Czy to nie było dla ciebie dziwne? -
TRUMANISASZA • 1 13
- Powiedział mi, że to nie jest prawdziwy ślub, że je steś. .. - Podwójną agentką - prawie roześmiała się Sasza. I współpracuję z nim? Hovy skinął głową. - A kiedy się zorientowałeś, w co naprawdę zostałeś zamieszany? - zapytał Tru. - Dopiero po śmierci Martina. Zaraz po tym, jak usły szałem o napadzie, zadzwonił do mnie jakiś mężczyzna. Zachowywał się tak, jakbym wiedział o tej ikonie i jakbym był w to wmieszany. Przysięgałem, że nic nie wiem. W jego głosie brzmiała rozpacz. - Musicie mi ją dać. Bo stanie się ze mną to... co z Martinem. Tru poczuł, że oblewa go zimny pot. - Więc napastnik Martina nie był jakimś tam włóczęgą? Hovy osłabł tak, że oparł się o teleskop. - Ten facet, który dzwonił, powiedział, że Martin był na tyle głupi, aby ryzykować podwójną grę. Ale ma nadzieję, że ja nie będę tak głupi. Tru złapał go za rękaw. - Widziałeś kiedykolwiek tego faceta? Hovy znowu skinął głową; twarz miał bladą jak papier. - Wczoraj. Na pogrzebie. Powiedział, że mogę się z tego wygrzebać, jeśli wy macie tę ikonę. Jeśli nie, to... zabiją nas wszystkich. Tru ścisnął go mocniej. - Kim jest ten facet? Jak wygląda? Czemu nie pójdziesz z tym na policję? - On nie jest sam - odparł Hovy, wyrywając się z uścisku i rozglądając nerwowo dookoła. - Ich jest więcej. I są... wszędzie. Nigdzie nie będziemy bezpieczni. Cofnął się i zanim Tru zorientował się, o co chodzi, drzwi windy już się za nim zamknęły.
1 1 4 • TRUMANISASZA
Musieli czekać prawie minutę na następną windę. Kiedy znaleźli się na dole, zobaczyli zgromadzoną przy sąsiedniej windzie grupę ludzi. Zanim przepchnęli się przez tłum, wiedzieli, co się stało. W chwilę potem patrzyli rozszerzonymi oczami na Billa Hovy'ego leżącego na podłodze windy. Dobiegł ich stłu miony głos: - O, Boże. Ten biedny człowiek nie żyje.
ROZDZIAŁ
7
- Chodźmy stąd - szepnął Tru zduszonym głosem wprost do ucha Saszy. Sasza nie zareagowała. Nie mogła oderwać oczu od ciała ofiary. Przestraszeni, ale i zaciekawieni turyści tło czyli się wokół. Tru złapał ją mocno za ramię. - Wynośmy się stąd, Sasza - powtórzył ostro. Ma rację, pomyślała Sasza. Trzeba się wynosić. Morderca może być gdzieś blisko wmieszany w otaczający tłum. Przecież Hovy ostrzegał zaledwie kilka minut temu: „Oni są wszędzie. Nikt z nas nie może czuć się bezpiecznie". Tru, trzymając Saszę za rękę, torował sobie drogę wśród zgromadzonych gapiów. Na szczęście kilku policjantów biegło już w tę stronę. Teraz morderca nie odważy się nic zrobić. Mieli szansę uciec. Wmieszali się szybko w tłum przechodniów. - Jak człowiek potrzebuje taksówki, to oczywiście żadnej nie ma - sarkał Tru, patrząc wzdłuż ulicy. Potem obejrzał się, czy nikt ich nie śledzi.
1 1 6 • TRUMAN I SASZA
Sasza drżała na całym ciele. - Nie możemy stąd odjeżdżać - powiedziała. Na jej twarzy malowała się mieszanina strachu i rezygnacji. - Co? - Tru prawie nie zwracał uwagi na jej słowa, skoncentrowany na konieczności wydostania się z tego miejsca. Sasza celowo zwolniła kroku. - Zapomnieliśmy o Deidre. Ona też miała tu przyjść. Tru rzeczywiście o tym zapomniał. - O której się umówiłaś? - O pierwszej - przypomniała mu Sasza. - A jeśli... - Zbladła, przytulając się do niego. Nie chciała dopuścić myśli, że Deidre Baker może też paść ofiarą mordercy. Tru spojrzał na zegarek. Było dwadzieścia po dwunastej. - Może jeszcze nie wyjechała. - Pokazał na budynek w pobliżu. - Tam powinien być telefon. Spróbujemy ją złapać. - Zawahał się na chwilę. - A potem trzeba zadzwonić na policję, Sasza. Skinęła głową bez słowa. Tak, sprawy zaszły już za daleko. Poza tym miała teraz kasetę z wypowiedzią Hovy'ego. Tru pocałował ją lekko, zanim ruszyli w stronę wejścia, - Nie martw się. Jakoś to wyprostujemy. Przecież nie zrobiłaś nic złego. Budynek nosił nazwę Pacific Science Center i był jednym z tych muzeów przeznaczonych głównie dla dzieci, gdzie można było dotykać wystawionych eksponatów. Dzieciaki biegały na wszystkie strony, piszcząc z zachwy tu. Zdezorientowani rodzice próbowali patrzeć równocześnie na wszystkie strony, żeby nie stracić z oczu swych pociech. Panował tu nastrój hałaśliwego święta; Tru i Sasza
TRUMAN I SASZA • 1 1 7
czuli się w nim jak przybysze z innej planety. Zmierzali prosto do bocznej wnęki, w której umieszczono rząd apara tów telefonicznych. Sasza wykręciła numer, który Tru znalazł w książce. Ręce nadal jej się trzęsły. Po minucie, ciągle trzymając słuchawkę przy uchu, powiedziała: - Nie zgłasza się. - Poczekaj jeszcze chwilę - odparł Tru. - Może jest w łazience. - A może powinniśmy pojechać do niej do domu - zaczęła, po czym uderzyła ją straszna myśl, że przyja dą za późno. Morderca mógł już dostać Deidre w swoje ręce. - Trzeba by przejechać przez całe miasto. Wtedy będzie po pierwszej. Sasza przez chwile patrzyła na Tru pustym wzrokiem, po czym odwiesiła słuchawkę. - Trudno. Musimy wracać. - Do Denver? - Nie. Do Kosmicznej Igły. - Zwariowałaś?! - Nie możemy pozwolić, żeby ta nieszczęsna kobieta... - Zrozum, Sasza, przecież Hovy sądził, że ona nic nie wie. Po co ktoś miałby jej robić krzywdę? - Wcale nie był przekonany, że Deidre nie jest poinfor mowana o sprawkach swego męża. Zresztą, gdyby tak by ło, czemu zgodziła się ze mną spotkać? Na to Tru nie umiał odpowiedzieć. Tym razem Sasza ujęła go za ramię. - Chodź. Jestem już odpowiedzialna za śmierć jednego człowieka. Nie wolno mi... - Nie wolno ci tak mówić! To nie ty jesteś odpowiedzialna.
1 1 8 • TRUMAN I SASZA
W oczach Saszy ukazały się łzy. - To był niewinny człowiek. Został w to wplątany tak jak ja. - Mógł kłamać jak z nut. Może to on właśnie prowadził podwójną grę. Trzeba wreszcie oddać to w ręce ludzi, któ rzy się na tym lepiej znają - dodał zmęczonym głosem. Sięgnął już po słuchawkę, ale Sasza złapała go za rękę. - Nie - rzuciła ostrym szeptem. - Przecież już to uzgodniliśmy. - On tu jest - objaśniła cicho. - Ten Rosjanin. Tru zamarł bez ruchu. - Szybko. - Sasza wskazała ukradkiem na schody obok wnęki z telefonami. - Chyba nas nie zauważył. Pobiegli schodami na pierwsze piętro, klucząc między grupami zwiedzających. Nie było tu jednak innego wyj ścia. - Och, nie! - krzyknęła Sasza, widząc znowu człowie ka w czarnym ubraniu. - Zobaczył cię? - Nie wiem. - Tędy! Dali nurka za ogromne młyńskie koło i szybko wmieszali się w dużą grupę ludzi, wchodzących do następnej sali przez szerokie, podwójne drzwi. Już w środku zorientowali się, że to planetarium. Z głośników dobiegał głos zapowiadający, że laserowe widowisko rozpocznie się za dziesięć minut, dokładnie o pierwszej. Sasza zdała sobie sprawę, że najwyższy czas iść do Kosmicznej Igły, żeby ostrzec Deidre. Wiedziała też, że Tru jej nie pozwoli. W tej chwili popychał ją w dół wąskich schodów między ścianą a audytorium. Poniżej widać było napis: Wyjście. Gdy byli już przy pierwszym rzędzie krzeseł, Sasza
TRUMAN I SASZA • 1 1 9
celowo potknęła się udając, że zwichnęła nogę. Krzyknęła cicho i złapała się za poręcz krzesła. - Co się stało? - zapytał Tru z niepokojem. - Moja kostka. Muszę usiąść. Tru rzucił okiem za siebie. Rosjanina nie było widać. Posadził Saszę na najbliższym krześle. - Może powinieneś zadzwonić na policję? - powie działa. - A tymczasem on cię tu znajdzie. To na nic. Musimy trzymać się razem. Miała poczucie winy. Będzie jednak o wiele bardziej winna, jeśli nie ostrzeże Deidre. Tu może chodzić o życie. Za pięć pierwsza zgasły wszystkie światła. Przez dwie minuty panowała zupełna ciemność, po czym sklepienie sali zalało delikatne, błękitne światło. W tym momencie Tru obejrzał się, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście zgubili swego prześladowcę. Poczucie ulgi nie trwało długo. Gdy obrócił się w stronę, gdzie przed chwilą siedziała Sasza, zobaczył, że miejsce jest puste. Tymczasem Sasza pędziła co tchu w stronę Kosmicznej Igły. Musi wydostać stamtąd Deidre żywą. Obie muszą wyjść stamtąd żywe. Wiedziała, że Tru zaraz za nią pobiegnie, ale do tego czasu ona będzie już na górze i spróbuje odszukać tamtą kobietę. Kiedy jednak znalazła się w pobliżu wind, ogarnęła ją panika. Może ciało Billa jest tam jeszcze? Na podeście tłoczyło się nadal dużo ludzi. Podchodząc bliżej stwierdzi zabrano już zwłoki i windy chodzą jak zwykle. Z tyłu dobiegły ją czyjeś głosy: - Słyszałeś, że w jednej z wind umarł niedawno jakiś facet? Dlatego jest tyle ludzi. Jakieś dwadzieścia minut temu policja otoczyła to miejsce, dopóki nie przyjechała karetka. Już go zabrali. Paru świadków musiało zeznawać.
1 2 0 • TRUMAN I SASZA
- To okropne. Był tu z rodziną? - Chyba nie. Wyglądało na to, że sam. - Co mu się stało? - Podobno atak serca. Sasza ściągnęła brwi. To nie mogła być naturalna śmierć. Niemożliwe. Pewnie jednak morderca starał się to upozorować. Ale jak? Do rozmowy wtrącił się inny głos: - Nie. Ja słyszałem, że to narkotyki. Facet przedawko wał. - Poważnie? To oburzające. Po co taki narkoman w ogóle tu przyszedł? - Prosta sprawa. Żeby kupić narkotyki. Bardzo dobre miejsce do takich spotkań. - No, nie! Czy my w ogóle w takim razie powinniśmy... Narkotyki, zastanawiała się Sasza. Przecież Hovy robił zupełnie normalne wrażenie. Jak morderca zdołał podać je w windzie? Drzwi się otworzyły i kolejna grupa turystów ruszyła do środka. Sasza postąpiła krok do przodu, kiedy poczuło czyjś twardy uścisk na ramieniu. Odwróciła głowę, żeby wytłumaczyć Tru... Tylko że to nie był Tru. Tru minął biegiem rodzinę idącą spacerowym krokiem wzdłuż ulicy. Wzrokiem przeszukiwał tłum. Widział już kilka blondynek ubranych na biało. Żadna z nich nie była Saszą. Pot spływał mu strużkami po twarzy. Bał się o nią. Bał się też tego Rosjanina. Tymczasem niższy z dwóch ubranych na granatowo mężczyzn trzymał za ramię Saszę. Ten wyższy stal tuż za
TRUMAN 1 SASZA • 1 2 1
nim. Sasza rozglądała się rozpaczliwie w poszukiwaniu Tru. Gdyby go posłuchała... Nie dostrzegła go nigdzie. Ujrzała natomiast Deidre Baker. Stała niedaleko przy okienku kasowym. Sasza już otworzyła usta, żeby ostrzec młodą kobietę. - Żadnych numerów - syknął ten niższy. Jego paskud ny oddech przyprawił ją o mdłości. Już i tak kręciło jej się w głowie. - Lepiej bądź rozsądna - powiedział stanowczo. Próbowała się wyrwać, ale ten drugi znalazł się po jej drugiej stronie, popychając ją na bok. Znowu próbowała zawołać o pomoc, gdy poczuła ukłucie w plecy. Igła... igła do zastrzyków. Tak zamordowano Billa Hovy'ego, uświa domiła sobie. Otworzyła usta do krzyku, ale nie była w sta nie wydać z siebie żadnego dźwięku. Wszystko wokół za mgliło się. Po chwili całkiem pociemniało jej w oczach. - Przepraszam państwa. Moja żona źle się czuje. To klaustrofobia. Przepraszam państwa... Tru ciężko oddychał, dopadając kolejnej grupy wchodzącej do windy. Biegał od jednej do drugiej, próbując odnaleźć Saszę. Bez skutku. Pewnie wjechała już wcześ niej na górę. Wcisnął się więc do jednej z wind, ale przez zamykające się właśnie drzwi zobaczył w oddali, przy wyjściu na parking, jakąś blondynkę w białym żakiecie i białych spodniach. Dwaj mężczyźni w granatowych ubraniach na wpół nieśli, na wpół ciągnęli Saszę w kierunku ciemnej limuzyny. Samochód stał w odległym rogu podziemnego parkingu. Zdawała sobie sprawę, że została porwana, ale nie była w stanie zareagować. Nie chciała tylko stracić całkiem przytomności. Bała się, że już jej nie odzyska. Cała trójka znalazła się przy samochodzie.
1 2 2 • TRUMAN I SASZA
- Trzymaj ją - zakomenderował niższy, podchodząc z kluczykiem do tylnych drzwi. Wyższy mrukliwie zapro testował, ale w końcu złapał ją brutalnie wpół. Sasza nie była w stanie utrzymać się na własnych nogach. Tru przedzierał się desperacko przez tłum zgromadzony wokół wind. Towarzyszyły mu okrzyki oburzenia. Wbiegł do garażu, instynktownie kierując się w jego najdalszą część. Wybiegając zza betonowej przegrody, zobaczył całą trójkę, obróconą do niego plecami. Wpychając dłoń do kieszeni, zrobił to, co widział na dziesiątkach filmów, udał, że ma broń. Była to jego jedyna szansa. Może tylko jedna na milion. - Hej, wy tam, żadnych zbędnych ruchów, a nikomu nic się nie stanie! - Starał się grać twardego faceta w najle pszym bogartowskim stylu. Nie było to łatwe; zobaczył bowiem, że z Saszą dzieje się coś niedobrego. Napastnicy patrzyli na niego bez słowa. - Zostawcie tę dziewczynę i spadajcie stąd. Będziemy kwita - rozwlekał słowa, celowo wpadając w slang. - Niedobrze mi. - Sasza zgięła się wpół jak scyzoryk. - Ten trick ma już taaaką brodę - zaczął ten niższy, ale jego towarzysz wydawał się być niespokojny. Nagle obaj rzucili się w stronę samochodu. Niższy wśliznął się za kie rownicę. Wyższy nadal trzymał w ramionach chwiejącą się Saszę. Serce Tru waliło jak szalone. - Ja nie żartuję. Zostawcie ją, bo... Zanim skończył, tamten prawie rzucił mu Saszę w ramiona i również wskoczył do samochodu. Tru odetchnął z ulgą. Usłyszał dziwny, ostry dźwięk, jakby metal uderzył o metal. Limuzyna ruszała z gwałtownym piskiem opon. Tru odwrócił się. Za nim stał ten w czarnym ubraniu, Rosjanin. Spod przełożonej przez ramię gazety wystawała
TRUMAN I SASZA •
123
lufa z tłumikiem. No tak, zabawa skończona. Sasza była prawie nieprzytomna. Nie mogli już nawet uciekać. W tym pustym garażu nikt nie usłyszy wołania o pomoc. Tru przyciągnął do siebie Saszę i cofnął się. - Nie wiem, kim pan jest i czego pan od nas chce, ale na pewno traci pan czas. Rosjanin wydawał się być odmiennego zdania. - Proszę się nie obawiać - zaczął tonem zwykłej roz mowy, co, zważywszy na okoliczności, miało szczególnie złowieszczy wydźwięk. Właściwie możemy uważać się już za nieboszczyków, pomyślał Tru. W tym momencie ujrzał Deidre Baker z pi stoletem w dłoni, skradającą się za plecami Rosjanina. Za skoczony obserwował, jak uderzyła go kolbą w tył głowy. Rosjanin sapnął ciężko i osunął się na ziemię. Deidre stała bez ruchu, jakby oszołomiona tym, co zrobiła. Dopie o gdy człowiek na ziemi zaczął pojękiwać, opamiętała się. - Pospieszmy się. On zaraz oprzytomnieje - zakomen derowała. - Mam samochód. Tru zawahał się, patrząc wciąż na Rosjanina. - Szybko! - ponaglała Deidre. Tru ruszył wreszcie z miejsca, dźwigając nieprzytomną Saszę. Przedtem jednak schylił się i wyciągnął broń z bezwładnej ręki leżącego. Sasza usłyszała najpierw własny oddech, urywany i płytki. Potem inne, niewyraźne jeszcze dźwięki. - Myślę, że wraca już do przytomności - ten głos, znajomy i pełen troski, należał do mężczyzny. - Może jeszcze łyk wody - tego głosu, tym razem kobiecego, Sasza nie mogła rozpoznać. Zamrugała oczami, ale wszystko pozostało jak za mgłą. Czuła wokół siebie
1 2 4 • TRUMANISASZA
silne ramię. Jej głowa spoczywała na czyjejś szerokiej piersi. - Proszę cię, kochanie. Wypij jeszcze łyk. Już jest dużo lepiej. - Tru? - Wiedziała, że to on, ale chciała się upewnić. - Tak, malutka. Jestem przy tobie - uspokajał piesz czotliwie, kołysząc ją w ramionach. Czując łzy cisnące się pod powieki, przytuliła twarz do jego piersi. - Ci... ludzie... igła... Narkotykiem... tak jak... przytuliła się do Tru, drżąc na całym ciele. - Nie, Saszo, nie tak jak... Hovy. Zaczęło rozjaśniać się jej w głowie. To cud... to cud, że wciąż oddycham, pomyślała. Tru nadal trzymał ją mocno w objęciach. - Dali ci silny środek usypiający. Lekarz już cię badał. Mówił, że będziesz się czuła oszołomiona jeszcze przez parę godzin. Potem prawdopodobnie będziesz mieć pa skudnego kaca. - Na razie i tak nie mam głowy - szepnęła Sasza. - Może wcale nie będę miała. Tru uśmiechnął się. - Widać, że wracasz do siebie. Musieli cię uśpić, żebyś się nie broniła. Chcieli mieć cię żywą, póki... - urwał, patrząc na Deidre, która ukradkiem ocierała łzy. Ułożył głowę Saszy na poduszce. Dziewczyna rozejrzała się powoli po pokoju. - Gdzie jesteśmy? - zapytała. Deidre podeszła bliżej. - W moim mieszkaniu - wyjaśniła. - Jesteśmy cali i zdrowi dzięki pani Baker - dodał Tru, gładząc Saszę po policzku. - Mam na imię Deidre - powiedziała brunetka z uśmie-
TRUMANISASZA • 1 2 5
chem pełnym zakłopotania. - Miałam dobry pomysł, za bierając pistolet Martina. Ja w ogóle nie umiem strzelać. Nie trafiłabym nawet do stojącej puszki. - To skąd ci przyszło do głowy, żeby go jednak wziąć? Deidre zawahała się. - Z powodu Billa - odparła niskim, pełnym smutku głosem - Billa Hovy'ego. Walcząc z zawrotami głowy, Sasza próbowała brać udział w rozmowie. Popatrzyła z boku na Deidre. - Mówił, że coś ci grozi? - Może nie w ten sposób. Powiedziałam mu, że spot kam się z tobą w Kosmicznej Igle, a on zaczął zachowywać się bardzo dziwnie. Mówił, że nie powinnam tego robić, że... będę się znowu niepotrzebnie martwić. Powiedział, że cierpisz na manię prześladowczą. Tru spojrzał na Deidre z uwagą. - To czemu zgodziłaś się na to spotkanie? Po dłuższej chwili Deidre odparła: - Bo ty znałaś Martina, mojego męża, prawda? Znałaś go... dość blisko? - Pytasz mnie w ten sposób, jakbyś już odgadła od powiedź - stwierdziła Sasza spokojnie. Deidre zacisnęła dłonie. - Wołał cię we śnie. - Teraz jej ręce poruszały się ner wowo. - Widzisz, kiedy mężczyzna śpi obok swojej żony i wymawia imię innej kobiety... - Jej głos zamarł. - Nie wiedziałam, że Drew jest żonaty - zapewniła Sasza. Deidre wolno skinęła głową; Sasza nie była pewna, czy jej uwierzyła. - Czy często mówił przez sen? - zapytał Tru, ciekawy, co jej mąż mógł jeszcze powiedzieć. - Nie, nieczęsto. I... od dawna nie było takiej okazji. -Popatrzyła na nich wymownie.
TRUMAN I SASZA •
1 2 6 • TRUMAN I SASZA
Tru odpowiedział spojrzeniem pełnym współczucia, ale w tym momencie pomyślał, że ona też miała powód, żeby przez sen wypowiadać imię innego mężczyzny. Bill Hovy... Sasza chciała zadać Deidre wiele innych pytań, ale ból głowy stawał się coraz bardziej dokuczliwy. Jęknęła głoś no. - Co się stało? - zaniepokoił się Tru. - Moja głowa... - Próbowała się uśmiechnąć, ale jej twarz wykrzywiła się tylko w bolesnym grymasie. - Powinnaś teraz zasnąć - wtrąciła się Deidre. - Lekarz powiedział, że to najlepszy sposób. Tru był tego samego zdania, ale uważał, że pozostawa nie w mieszkaniu Deidre wcale nie jest bezpieczne. Dla żadnego z nich. Podzielił się głośno swymi obawami. Deidre pokiwała głową. - Czy możesz mi powiedzieć, o co tu w ogóle chodzi? Po pierwsze, dlaczego Bill... - Nie - poprawił ją Tru. - Po pierwsze, dlaczego twój mąż... Deidre zbladła. - Ale... przecież... on został napadnięty przez jakiegoś włóczęgę. Tru rzucił okiem na Saszę, która na szczęście właśnie zasnęła. - To wszystko jest bardzo skomplikowane i sami nie znamy odpowiedzi na wiele pytań. I chyba lepiej, że ty też ich nie znasz. Uczciwie mówiąc, nie wiem, czy coś ci teraz grozi, ale wiem, co grozi Saszy. Musimy stąd zmykać, zanim zorientują się, że coś nas łączy. Zawahał się na chwilę. - Deidre, czy ty naprawdę nie wiesz, o co w tym wszystkim chodzi?
127
- Nie - odpowiedziała cichym głosem. - I może rze czywiście lepiej będzie, żebym nie wiedziała. - Ten Rosjanin na razie nie ma pojęcia, kto go uderzył, ale mimo wszystko powinnaś uważać na siebie. Może na wet zniknąć stąd na jakiś czas. - I tak miałam zamiar wyjechać po pogrzebie do Portland. - To dobry pomysł. - Tru schylił się i wziął Saszę w ra miona. Osunęła się na niego bezwładnie. Jedna jej ręka oparła się na jego piersi, druga zwisała. - Poczekaj - powiedziała Deirdre. - Gdzie teraz pój dziecie? Tru spojrzał na nią z wahaniem. - Coś może się jeszcze zdarzyć - dodała Deidre błagal nym tonem. - Może będę potrzebować waszej pomocy. Tru nie wiedział, jak z tego wybrnąć. Z jednej strony ta nieznajoma kobieta uratowała im życie, choć była przeko nana, że jej mąż był kochankiem Saszy. Z drugiej strony nadal nie był pewien, czy może jej ufać. - Zatrzymaliśmy się w hotelu Danford, w śródmieściu. Jesteśmy tam zameldowani jako państwo Parks. Deidre uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością i popatrzyła na uśpioną wciąż Saszę. - Dziękuję, panie Parks. Tworzycie z panią Parks bar dzo miłą parę. Tru kierował się już do drzwi, kiedy zatrzymał go pełen niepokoju głos Deidre. Spoglądała teraz przez okno na ulicę. -Poczekajcie. Ktoś może już obserwować mój dom. Tru mocniej uchwycił Saszę w ramiona. Przez chwilę wydawało się, że się znowu budzi. Poruszyła się niespokojnie. -Obawiam się, że i dla was Seattle jest teraz zbyt nie-
1 2 8 • TRUMAN I SASZA
bezpiecznym miejscem. Może ten Rosjanin nie jest sam. Mogą was szukać w różnych hotelach w mieście. Mam pewien pomysł. Moja przyjaciółka ma domek na jednej z wysp. Teraz wyjechała służbowo na cały miesiąc i zosta wiła mi klucz. Mieliśmy tam pojechać z Martinem - doda ła, spuszczając oczy. - To dość odludne miejsce. - Na jednej z wysp? - zapytał Tru. - Tak. Na San Juan. Jakieś pięćdziesiąt mil od Seattle. Można tam dostać się promem. - Podeszła do małego biur ka w rogu pokoju, wzięła kawałek papieru i zaczęła szkico wać plan. Potem sięgnęła do torebki po klucze. - Proszę. Ten klucz jest od domku, a te kluczyki są od samochodu Martina. To porsche, stoi w garażu na dole, zaraz na prawo od windy. - Dlaczego robisz to wszystko? - zapytał Tru podejrzli wie. Wzrok Deidre spoczął przez chwilę na Saszy. - Wydaje mi się, że tego właśnie chciałby Martin. Pewnie domyśliliście się, że Bill i ja byliśmy kochankami. W jej oczach pokazały się łzy. - Biedny Bill. Bardzo go lubiłam, ale jedynym człowiekiem, którego kochałam, był Martin - dodała ze smutnym uśmiechem. - A miłość może skłonić człowieka do robienia rzeczy, które nie każdy potrafi zrozumieć. Tru skinął głową w zamyśleniu. Sam już się o tym przekonał.
ROZDZIAŁ
8
Do Anacortes, skąd odpływały promy na wyspę San Juan, można było jechać autostradą międzystanową, ale Deidre radziła wybrać autostradę numer 20. Była mniej uczęszczana, a na pustej drodze łatwiej zauważyć samo chód, który mógłby ich śledzić. Porsche sunął wąską szosą, gdy Sasza poruszyła się peszcie. Zbliżali się do Anacortes. Zaczęło padać tuż po wyjeździe z Seattle. Teraz deszcz zmienił się w ulewę i wycieraczki prawie nie nadążały z odgarnianiem spływają cych po szybach ciężkich strug wody. Przy przejeździe przez most Tru zauważył na poboczu tablicę: „Park Zmylonej Drogi". Sasza otworzyła oczy, po czym natychmiast zamknęła je z powrotem, czując w głowie kolejne uderzenie bólu. - Gdzie jesteśmy? - spytała, tym razem znacznie wol niej uchylając powieki. - Na Zmylonej Drodze - odparł Tru z odcieniem gorzkiej ironii. - Na zmylonej drodze? - Zmarszczyła brwi.
1 3 0 • TRUMANISAS2A
Czułym gestem pogładził jej policzek. - Jak się czujesz? - Jeśli mam dwie głowy, to w porządku. Jeśli nie, to okropnie. - Rozejrzała się po kremowobiałym wnętrzu sportowego samochodu. Przez zalewane strugami deszczu szyby widać było wzburzony ocean, poznaczony plamami wysp. - Gdzie my jedziemy? Gdzie jest Deidre Baker? Czy zgubiliśmy już tych dwóch strasznych typów? - Sasza za sypała Tru lawiną pytań. - Co to za to samochód? Chyba go nie ukradłeś? Tru spojrzał na nią z uśmiechem. - Czy to twarz opryszka? - Nie - odparła. Ból głowy powoli ustępował- Twarz najbardziej kochanego człowieka. Tru nie potrafił pozbyć się niepokoju. To wszystko zdarzyło się tak szybko, myślał. Za szybko, żeby się nad tym zastanowić; o wiele za szybko, żeby się w tym połapać. Nie miał pewności, czy w ogóle mógłby się połapać, choćby nawet miał więcej czasu. Jednak... niczego nie żałował i gdyby przyszło co do czego, postąpiłby tak samo. Pocie szał się, że w końcu jakoś sobie z tym wszystkim poradzi. Póki co, zdawał sobie sprawę, że było to tylko pobożne życzenie. Głos Saszy przerwał ciąg niespokojnych myśli. - Tru, miałeś mi powiedzieć, co się stało z Deidre i skąd ten samochód? - Deidre ma się całkiem dobrze. Pożyczyła nam samochód Martina i klucz do domu swojej przyjaciółki, na wyspie San Juan. Oboje uważaliśmy, że trzeba jak nąjszybciej wywieźć cię z Seattle. Kiedy dotrzemy na miejsce, zawiadomimy policję, może nawet jeszcze FBI i CIA. Ktoś w końcu musi wiedzieć, jak się do tego zabrać - urwał, po
TRUMAN I SASZA. • 1 3 1
czym dodał z wahaniem: - bo ja, cholera, nie mam zielone go pojęcia. Sasza przesunęła ręką po jego udzie i oparła mu głowę na ramieniu. - Mój biedny Tru. Po co wsiadałeś ze mną do samolotu w Denver. Masz przeze mnie tyle kłopotów, prawda? Trudno było temu zaprzeczyć, ale Tru pogłaskał jej dłoń. - Tak, niejaka Sasza Malcewa to nie byle jaki kłopot, Przez duże T, powiedziałbym. Ale... kłopoty to moja spe cjalność, złotko - dodał, naśladując głos Humphreya Bogarta. Podróżni wysiadali ze swoich samochodów i kierowali się do kabiny promu. Tru odczekał chwilę, aż ostatni pasażerowie weszli po schodkach na górę. Sasza znowu zapadła w drzemkę i wolał jej nie budzić. Zamknął samochód i szybko skierował się do baru, żeby kupić kawę i trochę kanapek. Przeżycia całego dnia atakowały Saszę w niespokojnym śnie: Bill Hovy ostrzegający ją przed niebezpieczeństwem, Bill na podłodze windy, potem krępy człowiek w granato wym ubraniu, syczący coś groźnie do ucha. Aż jęknęła na wspomnienie igły, którą wbito w jej plecy, pozbawiając przytomności. Nigdy przedtem nie czuła się tak bezradna. Ale wreszcie pojawił się Tru. Uśmiechnęła się do niego przez sen z czułością. Szedł w jej kierunku, otwierając szeroko ramiona. Gdy był już blisko, zobaczyła w jego ręku jakiś przedmiot. Obrączka? Ślubna obrączka? Nie, to było coś większego. Coś znajomego. Jej serce zaczęło mocno bić z przerażenia. To była ikona. Skradziona ikona. Gwałtownie podniosła oczy na twarz Tru. Ale to już nie była jego
TRUMAN I SASZA •
twarz. To był Drew Cheeseman. Uśmiechał się do niej; uśmiechał się diabolicznie i złowrogo. Sasza głośno krzyknęła. Tru miał do ominięcia jeszcze parę samochodów, kiedy usłyszał ten krzyk. Upuszczając tacę z kawą i kanapkami rzucił się w stronę wozu. Serce zaczęło mu bić szalonym rytmem. Sasza otworzyła drzwi i wyskoczyła z samocho du. Już rozbudzona, ale zupełnie zdezorientowana, rzuciła mu się z płaczem w ramiona. Tru objął ją mocnym uściskiem. - W porządku, moja malutka. Nikt nie zrobi ci krzyw dy. Nie pozwolę, żeby coś ci się stało. Sasza powoli uświadamiała sobie, że ten cały koszmar był tylko snem. Cofnęła się. - Przepraszam cię. Prawie nigdy nie płaczę. Zazwyczaj jestem bardzo silna i odporna, ale tak głupio dałam się złapać tym dwóm łobuzom. Tak mi wstyd. Mogłam bar dziej uważać. Nie mogę przecież aż tak zależeć od... -Tru nie pozwolił jej skończyć. Z powrotem wziął ją w ramiona. - Cicho bądź - szepnął, zamykając jej usta gwałtow nym, gorącym pocałunkiem. Fale deszczu przetaczały się przez pokład promu. Tru starał się osłonić Saszę własnym ciałem przed ulewą i wiatrem. Stali milcząc spleceni w uścisku, przyciągani ku sobie nawzajem jakąś magnetyczną siłą. Sasza była zaskoczona temperaturą uczuć, jaką wywoływał w niej ten mężczyzna, i oszołomiona swoją fizyczną reakcją na bliskość jego ciała. Rumieniec ogarnął ciepłą falą jej twarz. Czuła się przy nim tak bezpiecznie. Pragnęła go. Tak bardzo go pragnęła. To bez znaczenia, że stali w ładowni pasażerskiego promu, otoczeni samochodami, pośród siekącego deszczu i wiatru. Czuła narastające pożądanie jak fizyczny głód. Rozejrzała się. W widocznych
133
wokół samochodach nie było nikogo. W olbrzymim, podo bnym do hangaru pomieszczeniu znajdowali się tylko we dwoje. Podniosła oczy na Tru. Pragnienie malujące się na jej twarzy rozpaliło jego wyobraźnię. Nie panując już na sobą, rozgniatał wargami jej usta. - Sasza, Sasza - powtarzał niskim głosem. - Myślę, że powinniśmy wejść do samochodu - ode zwała się po chwili Sasza. - Tak. Leje jak z cebra - odparł Tru. Rozpletli ramiona i spojrzeli na siebie z zakłopotanym uśmiechem. Archipelag San Juan składa się z ponad stu siedemdziesięciu wysp, rozsianych po cieśninie Puget, ale tylko cztery z nich są wystarczająco duże, żeby nadawały się do zamieszkania: San Juan, Orcas, Lopez i Shaw. Ich nazwy pocho dzą od nazwisk dawnych hiszpańskich podróżników, którzy chcieli zawładnąć nimi w imieniu swego kraju, ale nigdy już nie powrócili. Teraz wyspy są prawdziwą mekką dla turystów, szczególnie dla żeglarzy, którzy spędzają tu całe dnie, pływając od wyspy do wyspy, zawijając do osłoniętych zatoczek i zażywając kąpieli w słońcu albo w wo dach oceanu. Dziś wyspy wydawały się prawie opustoszałe z powodu sztormu. Nawet San Juan, największa z nich, robiła wrażenie bezludnej. Tru zajrzał do planu naszki cowanego przez Deidre. - Jeszcze tylko parę mil na zachód - objaśnił. Po chwili wjechali do Friday Harbor, malowniczego miasteczka, jakby żywcem wyjętego z pocztówki. Tru, świadomy, że ogarnia go mania prześladowcza, rzucił okiem W lusterko wsteczne. Widząc, że jedyny samochód w polu widzenia skręca gdzieś w bok, odetchnął z ulgą.
1 3 4 • TRUMAN I SASZA
Byli już niedaleko celu podróży, gdy zatrzymali się przed wejściem do lokalnego sklepiku, żeby kupić coś do jedzenia. Sprzedawca o włosach koloru piernika i zmęczo nym wyrazie twarzy nie wydawał się zachwycony przyby ciem klientów. Zamierzał właśnie zamknąć sklep z powodu sztormu. - Niech się pan nie martwi - pocieszył go Tru. - To nie potrwa długo. Ja przejrzę te dwa rzędy półek - zwrócił się do Saszy - a ty następne. Sasza, oszołomiona mnogością towarów, poczuła się trochę zagubiona. Po paru minutach koszyk Tru napełniony był prawie po brzegi kartonami mleka, soków, jajek, pie czywem i butelkami wina, podczas gdy ona wybrała z półek tylko paczkę świec. Taki sztorm mógł spowodować awarię elektryczności, myślała. Zakupów w amerykańskim stylu jeszcze nie miała sposobności się nauczyć. Tru zaczął wrzucać do jej koszyka puszki zupy, pudełka kaszy i wiele innych rzeczy. W niespełna pięć minut zakupy były zakończone. Sprzedawca wystukiwał kolejne pozycje na klawisz.ach kasy i pakował wszystko do toreb. Tru objął Saszę ramieniem. - Jeśli jutro się przejaśni, możemy wynająć jakąś łódkę i trochę popływać. Byłaś już kiedyś na żaglówce? Sasza potrząsnęła głową w roztargnieniu. - Jutro możemy mieć ważniejsze rzeczy do załatwienia Te słowa przywróciły go do rzeczywistości. Od tamtych szalonych chwil na promie prawie zapomniał, że są ścigani Ta wyspa to nie miejsce romantycznego spotkania zakochanych, jak sobie zaczął beztrosko wyobrażać, ale schronienie przed bandą bezwzględnych przemytników z dwu różnych krańców świata.
TRUMAN I SASZA • 1 3 5
Wakacyjny domek, w którym się znaleźli, okazał się bardzo pięknie urządzony. Przyjaciółka Deidre miała naprawdę dobry gust. Zbudowany w wiktoriańskim stylu, miał wszystkie możliwe zalety: ustronne położenie, piękny widok z okien i urządzone z prawdziwym smakiem wnętrze. Tru aż gwizdnął z podziwu, rozglądając się dookoła. Gdyby to miało być romantyczne spotkanie, trudno byłoby znaleźć coś lepszego. Sasza rozpakowywała w kuchni torby z zakupami. - Głodny? - zapytała, gdy Tru znalazł się przy niej i z butelką wina w ręku zaczął zaglądać do szuflad w poszukiwaniu korkociągu. - Jeszcze jak - odparł, wyciągając wprawnie korek. W jednej z szafek znalazł odpowiednie szklanki i wyjął dwie. Nalał wina i podał jedną Saszy. Sasza popatrzyła na nią z namysłem. - Boisz się zmieszać to, czym cię nafaszerowali, z alkoholem? - zapytał. - Nie. Tamto już chyba całkiem ze mnie wyparowało, Mam tylko wrażenie, że jeszcze nie czas na toasty. Tru odstawił obie szklanki na kuchenną ladę. - Czyżbyś czegoś żałowała? - zapytał cicho. - Żałowanie czegokolwiek to strata czasu. To bezproduktywne zastanawiać się nad przeszłością. Przyszłość jest ważniejsza. Próbowałam przed chwilą dodzwonić się do mojego kraju, ale telefon nie działa. Pewnie z powodu sztormu. Zrobię to jutro. Jej oczy umykały przed jego spojrzeniem. - Powiem im o Cheesemanie, o Billu Hovym i o tym rosyjskim prowokatorze. Powiem im jutro o wszystkim, a potem wrócę do Moskwy i oddam ikonę. Jeśli będę musiała ponieść jakieś konsekwencje, to je poniosę. A teraz, Tru, najlepiej będzie, jeśli... - Była bardzo dumna z tego,
1 3 6 • TRUMAN I SASZA
co postanowiła, ale w tym momencie siły ją opuściły. Tru stał zbyt blisko. Przestronna kuchnia zdawała się kurczyć wokół nich. Tru uśmiechnął się. Co za dziewczyna, myślał. Dzisiej szego dnia najpierw widziała w windzie zamordowanego człowieka, potem ją ścigano, odurzono, strzelano do niej, a teraz chce zostawić to wszystko za sobą i wrócić tam, gdzie jej przyszłość jest wielką niewiadomą. - Czemu się śmiejesz? - spytała. - To, co mówiłam, wcale nie było śmieszne. - Jesteś niezwykłą kobietą, Saszo Malcewa - szepnął konspiratorskim tonem, pochylając się do jej ucha. - Czy mogę już nie dodawać Cheeseman? - Możesz - odparła. Próbowała jeszcze opierać się, kiedy Tru otoczył ją znowu ramionami, głaszcząc napięte mięśnie szyi. - Proszę cię, Tru. Nie wolno nam znowu tego robić. - A cóż my takiego robimy? - pytał, sam nie będąc pewny, do czego zmierza. Jego dłonie, kierowane tylko zmysłowym instynktem, gładziły plecy Saszy. Czuła, że rozsądek opuszcza ją pod wpływem tej pieszczoty. Resztkami woli odepchnęła go od siebie. Stała sztywno, ze skrzyżowanymi na piersi ramionami. Pełna namiętności kochanka znowu zamieniła się w ponurą towarzyszkę. - Nie mamy przed sobą żadnej przyszłości, Tru - powiedziała poważnie. - Cokolwiek czujemy do siebie nawzajem, jest... - Bez sensu? - rzucił ostro. Zrobiła ruch w jego kierunku, ale Tru podniósł rękę, żeby ją powstrzymać. - Nie. Masz rację. Oboje pozwoliliśmy sobie na zbyt wiele. Ja też powinienem się nauczyć bardziej nad sobą panować.
TRUMAN 1 SASZA • 1 3 7
- Tak - zgodziła się z powagą. - To prawda. Tru uśmiechnął się ironicznie, odwrócił gwałtownie i wyszedł. Sasza wniosła przygotowaną kolację do salonu. Tru pa trzył przez olbrzymie okno w czarną, zalaną deszczem pu stkę. W ręku trzymał szklankę z resztką wina na dnie. Sa sza rzuciła okiem na stojącą obok butelkę. W niej też nie wiele już zostało. - Przyniosłam zupę, chleb i ser - powiedziała spokoj nie. - Powinieneś coś zjeść. Zachowywał się tak, jakby jej nie usłyszał, ale po chwili odwrócił się w jej stronę. Siedziała na kanapie, z serwetką ułożoną porządnie na kolanach. Maczała w zupie kawałek chleba. Pszenny, tostowy chleb był tak miękki, że gdy podniosła go do ust, spadł z powrotem do zupy. Na jej twarzy pojawił się ledwie widoczny uśmiech. - Czyżby to był ten okropny chleb, który daje się u was więźniom? Tru nie odpowiedział. - U nas, w Rosji, mamy najlepszy chleb. Z grubej mą ki, ciemny, porządny chleb. Moja babcia nieraz żartowała, że ze wszystkich krajów wybrałaby zawsze swoją ojczyznę tylko dla tego chleba. Tru wypił resztę wina i powiedział: - Obawiam się, że jestem trochę pijany. - Chodź tu i zjedz coś wreszcie. Tru uśmiechnął się gorzko. - Jedzmy, pijmy i weselmy się. Tak się u nas mówi - powiedział, ale zamiast podejść do nakrytego stołu, zła pał stojącą obok butelkę i wlał resztę wina do szklanki. Wychylił ją jednym haustem.
1 3 8 • TRUMAN I SASZA
Sasza wstała i podeszła do niego, podając mu kawałek cheba z serem. Popatrzył na jedzenie i skrzywił się. - Próbowałem już rosyjskiego chleba. Masz rację. Jest lepszy niż ten. Kocham rosyjski chleb. - Zachwiał się na nogach i Sasza musiała go podtrzymać. Nie stawiał już oporu, kiedy zaprowadziła go do stołu i posadziła na kana pie. Zaczął jeść podany chleb z serem, a potem potrawkę ze ślimaków. - Jesteś niezłą kucharką. Uśmiechnęła się. - To nie było żadne gotowanie, ale rzeczywiście jestem dobrą kucharką. Podobno robię najlepsze bliny w Moskwie. I bardzo dobrą paschę. - Paschę? - Tak. To taki deser z sera, z owocami i śmietaną. Bardzo sycący. Bardzo słodki. Tru posłał jej pijacki uśmiech. - Ty też jesteś bardzo słodka. Sasza uniosła brwi. - Wydaje mi się, że jesteś bardziej niż trochę pijany. Tru oparł chwiejącą się głowę o kanapę i zamknął oczy. - Chyba tak - stwierdził. - Jestem ubzdryngolony w drobny mak. Ale nie żałuję. Po co płakać nad rozlanym mlekiem? - Rozlanym winem, chciałeś powiedzieć - odparła Sasza. - Wiesz co, rozwijasz się. - Tru pokazał zęby w szerokim uśmiechu. - Tylko tak dalej i możesz wystartować w jakimś konkursie, a potem zacząć zabawiać większą publiczność. Rozlane wino... ha, ha ha... ale śmieszne. - Przechylił się w stronę Saszy. - Wiesz co? Mam fioła na puncie rosyjskiego chleba. Mam fioła na pukcie blinów - jego twarz była tuż przy jej twarzy - i mam fioła na twoim punkcie.
TRUMAN I SASZA • 1 3 9
Po tym serdecznym wyznaniu zasnął tak, jak siedział, oszczędzając Saszy konieczności odpowiadania na te po ważne deklaracje. Ktoś szarpał go z całej siły za ramię. Czyżby to ten Rosjanin? Jak on ich tu znalazł? A może to ci niedoszli porywacze w granatowych garniturach? - Tru. Tru! Obudź się! Otworzył z trudem oczy, rozpoznając pełen niepokoju głos Saszy. - Co się stało? Sasza położyła mu palec na ustach. - Myślę, że w tym domu ktoś jest - wyszeptała. W jej głosie było tyle obawy i napięcia, że w mgnieniu oka rozbudził się zupełnie. Sięgnął do paska spodni po broń, którą zabrał Rosjaninowi. Nic z tego. Ani spodni, ani tym bardziej broni. Miał na sobie tylko slipy i siedział na zupełnie mu nie znanym łóżku. Pamięć miał lekko przymgloną, a to, co sobie przypominał, niewiele pomagało. - Czy tego szukasz? - Sasza pokazała mu pistolet. Wyciągnął rękę. Sasza zawahała się. - Uczyłam się strzelać. Może lepiej będzie... Wyjął pistolet z jej dłoni. - Karate, strzelanie. Moja droga, jesteś regularnym żoł nierzem na służbie - powiedział ściszonym głosem. Sasza obrzuciła go poważnym spojrzeniem. - To nie oznacza, że czasem nie potrzebuję pomocy. Już zamierzał rzucić jakąś ironiczną uwagę, gdy usłyszał wyraźne skrzypienie podłogi za zamkniętymi drzwiami sypialni. Wyciągnął rękę i pociągnął Saszę do łóżka. Nie wiedziała jeszcze, jaki ma plan, ale nie protestowała. Narzucił na nią przykrycie, a sam przeszedł na palcach w stro-
1 4 0 • TRUMAN I SASZA
nę drzwi, stając tuż przy nich dokładnie, w chwili kiedy ktoś powoli je uchylił. Dłonie miał mokre od potu. Uchwy cił mocniej pistolet. Sasza leżała bardzo spokojnie, symulując równy, spo kojny oddech śpiącego człowieka. Zrozumiała, że Tru chce zwabić intruza w pobliże łóżka, a potem skoczyć na niego od tyłu. Z lekkim skrzypnięciem zawiasów drzwi otworzyły się szerzej. Tru wstrzymał oddech, prawie wtapiając się w ścianę. Wskazujący palec przesunął na spust. Napastnik może zajrzeć za drzwi, a wtedy nie będzie już dużo czasu. Sasza nie słyszała nic poza własnym oddechem, ale miała fizyczną świadomość, że ktoś zbliża się do niej. Jej mięśnie się napięły. Nie ze strachu; przygotowywała się do akcji. Tru może nie poradzić sobie sam, może chybić. Wiedziała jednak, że musi bardzo uważnie wybrać moment na własny ruch, żeby nie stał się ostatnim w jej życiu. Tru też czekał na właściwy moment, ważąc szanse. Na razie przeciwnik go nie zauważył. Sasza słyszała już nad sobą czyjś oddech. Niecierpliwiła się. Czemu Tru nic nie robi? Wszyscy zadziałali w tej samej chwili. Gdy napastnik pochylił się, żeby złapać Saszę, ta wyrzuciła przed siebie prawą nogę, zadając mu cios w goleń. Tru błyskawicznie zapalił światło i wycelował pistolet. - Nie ruszaj się, bo strzelam.
ROZDZIAŁ
9
Znany już aż nadto dobrze, niedoszły porywacz w granatowym ubraniu złapał się za obolałą nogę, mrucząc pod nosem jakieś przekleństwa. Spojrzał za siebie, żeby sprawdzić, czy Tru rzeczywiście ma broń. Tru poruszył znacząco lufą pistoletu, podczas gdy Sasza, całkowicie ubrana, wyskoczyła z łóżka. Spojrzeli na siebie porozumie wawczo. Intruz skrzywił się drwiąco. - Zaczynacie mi działać na nerwy - rzucił przez zęby z wyraźnym, środkowozachodnim akcentem. - Nawzajem - odciął się Tru. - A gdzie kolega? Przeciwnik dalej drwiąco się uśmiechał. Sasza podeszła do niego i niespodziewanie szybkim, choć nieznacznym ruchem wykręciła mu ramię. Z ust mężczyzny wyrwał się okrzyk zaskoczenia i bólu. - Zawołasz go tutaj albo złamię ci rękę - zasyczała mu groźnie do ucha. -Nie ma go tutaj. Możecie sprawdzić - wykrztusił. - Dotąd byliście nierozłączni. Gdzie on jest? - nalegał
1 4 2 • TRUMAN I SASZA
Tru, przesuwając się trochę, aby jednocześnie obserwować drzwi. - Poszedł za Bartowem. Tru przeniósł wzrok na Saszę. - Kto to jest Bartow? - Czyżby ten Rosjanin? - spytała ostro Sasza. - Tęgawy facet w czarnym ubraniu, który cały czas deptał nam po piętach? - W tej chwili jest za daleko, żeby wam deptać po piętach - odparł tamten z ironią. - Skąd wiedziałeś, gdzie jesteśmy? - dopytywał się Tru. - A jak myślicie? Śledziłem was. Tru nie robił wrażenia przekonanego. - Widziałem, jak obydwaj wyrywaliście z tego garażu, aż się kurzyło, ledwie się tamten pokazał - mówił. - Ktoś musiał dać wam cynk. - Zimny dreszcz przebiegł mu wzdłuż kręgosłupa. Tym kimś mogła być tylko Deidre Baker. Czyżby jej łzy były fałszywe? Czyżby była zamieszana w to wszystko razem ze swoim mężem? - Owszem, uciekliśmy, ale niezbyt daleko. Zobaczyliśmy na ulicy samochód pani Baker. Zaparkowaliśmy więc w pobliżu i czekaliśmy. Kiedy wyszliście stamtąd we trójkę i wsiedliście do jej samochodu, ja ruszyłem za wami, a Jerry został, żeby śledzić Bartowa. Potem wyszliście z jej mieszkania i pojechaliście w kierunku szosy numer dwadzieścia. Wystarczyło trochę pokombinować. Czekałem na was przy pomoście dla promów w Anacortes. Wściekłość ogarnęła Tru. Ledwie powstrzymał się od użycia broni. Zdawał sobie sprawę ze swojej gwałtownej natury, ale przecież nie był okrutny. Teraz jednak... Sasza jakby czytała w jego myślach. - Zostaw go, Tru - powiedziała. - On nie jest tego wart.
TRUMAN I SASZA • 1 4 3
Minęła dłuższa chwila, zanim Tru ochłonął. Potem po stąpił w stronę napastnika i przystawił mu lufę do piersi. Zrewidował go dokładnie, wyciągając z kabury na piersi błyszczący, półautomatyczny pistolet. - No dobra, ty parszywa glisto, kim ty w ogóle jesteś? I czemu próbowaliście porwać Saszę? Sasza podniosła wykręcone ramię intruza jeszcze wyżej, żeby skłonić go do mówienia. - W porządku, możecie zostawić tę metodę łagodnej perswazji. Nazywam się Lawrence. Jack Lawrence. Chcę tylko tej niewielkiej rzeczy, którą Martin Baker miał przywieźć z Moskwy. Przyjechał stamtąd z pustymi ręka mi, sprzedając nam jakąś historyjkę o facecie, który go tam śledził. Mówił, że namotał sobie jakąś babę, żeby to za niego przewiozła. Sasza aż zatrzęsła się ze złości. Namotana baba. Oto kim była dla Drew Cheesemana. Jak mogła być tak naiwna? Tak ślepa? - Tylko że ta kobieta nie przyleciała na lotnisko O' Hare w Chicago, jak obiecywał Baker - ciągnął Lawrence. Myśleliśmy, że Baker wpuścił nas w maliny i ubił interes z konkurencją. - I wtedy zabiliście go? - spytała Sasza nienaturalnie wysokim głosem. - Nie. Ktoś był szybszy niż my - zażartował bezdusz nie-. - Czy to był Bartow, Rosjanin? Lawrence skinął głową. -Baker przysięgał, że ta namotana baba przechytrzyła go i zostawiła ikonę dla siebie. Opisał nam ją dokładnie i kiedy ona - obejrzał się za siebie - to znaczy pani pojawi w Seattle, pomyśleliśmy, że chyba Baker miał rację
1 4 4 • TRUMANISASZA
i szuka pani kupca na towar. Tym razem woleliśmy, żeby nikt nas nie uprzedził - dodał z paskudnym uśmieszkiem. - A Bartow? - spytała Sasza, czując narastającą su chość w gardle. - Też chciał być pierwszy? - Nieważne. Tak czy owak pani ma tę ikonę i możemy o tym pogadać. Ubijemy interesik i każdy pójdzie w swoją stronę - powiedział, przeciągając słowa. - Owszem, ubijemy interesik - oświadczył twardo Tru - ale jeden z nas nie pójdzie w swoją stronę. Jeden z nas w ogóle nigdzie nie pójdzie. Kropla potu ukazała się na czole Jacka Lawrence'a. - Słuchajcie, nie ma potrzeby robić takiego głupstwa. Ja jestem tylko małą płotką. Załatwicie mnie, to was zała twi kto inny. Nasza organizacja to za duża rzecz, żeby ktoś mógł nas okantować i wyjść z tego żywy. A jeśli to rozsąd nie rozegracie... - Posłuchaj, Jack - uciął ostro Tru. - Nie zamierzamy wdawać się z tobą w żadne układy. Wręcz przeciwnie, za mierzamy cię wydać. W ręce władz. A wtedy, jeśli ty to dobrze rozegrasz i podasz odpowiednie nazwiska, to może jednak ubijesz jakiś interesik. - Spojrzał na Saszę. - A teraz potrzebujemy kawałka dobrego sznurka, żeby go związać i dostarczyć na najbliższy posterunek. Tam już będą wie dzieli, co z nim dalej robić. Sasza wzmocniła uchwyt; Tru podał jej jeszcze broń Lawrence'a. - Na wszelki wypadek - dodał. Uśmiechnęła się lekko, kierując pistolet w stronę intru za. Potem rzuciła okiem na Tru. - Pewnie chciałbyś teraz założyć spodnie, prawda? Rzeczywiście. Wobec tego wszystkiego, co się zdarzyło, zapomniał, że jest tylko w slipach. Szybko wciągnął spod-
TRUMANISASZA • 1 4 5
nie i narzucił koszulę. Przez ten czas Sasza trzymała tamte go na muszce. Jej ręka nawet nie drgnęła. Tru przejął „opiekę" nad intruzem. - Kładź się na podłodze i załóż ręce na plecy. Lawrence zlekceważył polecenie, patrząc na Tru z poli towaniem. Sasza uznała to za kolejne wyzwanie. Błyskawi cznym ciosem trafiła przeciwnika w splot słoneczny. Tru patrzył osłupiały, jak tamten zgiął się wpół i osunął na kolana. W chwilę potem leżał już płasko na podłodze, z rę kami na plecach, tak jak mu kazano. - Niezła robota - skwitował Tru z uśmiechem. Sasza znalazła zwój grubego sznura w spiżarce przy kuchni. Będzie w sam raz, pomyślała. W tym momencie usłyszała ciche skrzypnięcie. Odwróciła się szybko. W spi żarce nie było nikogo. Stała bez ruchu, nasłuchując. Może jednak Lawrence kłamał, że jest sam. A może to Bartow? Zadrżała. Dobiegł ją kolejny szelest. Odciągnęła kurek pistoletu i ostrożnie podeszła w stronę drzwi, uchylając je z lekka. - Kto tam? - zapytała groźnym tonem. Nie było odpowiedzi. Otworzyła szerzej drzwi i zajrzała do kuchni. Panował w niej szary mrok. Deszcz uderzał miarowo o szyby ku chennego świetlika. Szybko przebiegła przez pomieszcze nie i znalazła się w holu. Zawołała: - Tru, wszystko w porządku?! - W najlepszym! - usłyszała z ulgą jego odpowiedź. Ledwie jednak znalazła się na schodach, czyjeś ramię zamknęło się wokół jej szyi w żelaznym uścisku. Komplet nie zaskoczona, upuściła broń i zwój sznura. Pistolet ude rzył z hałasem o stopień. Krzyk uwiązł jej w gardle, gdy próbowała odpowiedzieć na wołanie Tru:
1 4 6 • TRUMAN I SASZA
- Sasza, co ci upadło? Czy coś się stało? Niski, męski głos szepnął jej do ucha: - Każ mu zejść na dół. Głos miał wyraźny, twardy akcent; rosyjski akcent. Sasza zastanawiała się w panice, jak ostrzec Tru. - Nie próbuj żadnych sztuczek - warknął Bartow. Jego ramię zgniotło jeszcze mocniej jej szyję. Prawie nie mogła oddychać. W końcu napastnik zwolnił nieco uścisk. Sasza nadal się nie odzywała. Im dłużej będę zwlekać, tym bardziej będzie to podejrzane, pomyślała. Tru będzie uważał. Tru rzeczywiście się zaniepokoił. Tak jak Sasza zaczął podejrzewać, że Lawrence ich oszukał i jego partner mógł ukrywać się gdzieś na dole. Podniósł Lawrence'a z podłogi, przystawił mu do ple ców lufę pistoletu i wypchnął na schody, używając go jako osłony. - Sasza! - wyrwało mu się z ust, gdy zobaczył ją w rę kach Bartowa. To nie Jeny poradził sobie z Bartowem, pomyślał z rozpaczą. To Rosjanin poradził sobie z nim. Poczuł, jak Lawrence zaczyna drżeć w uścisku jego ramienia. Czuł się pewnie jak między młotem i kowadłem. Tru nie zwracał na to uwagi. Obchodziła go tylko Sasza. - Zostaw ją, Bartow - powiedział. - Ona nie ma tej ikony. - Chyba nie mogę w to uwierzyć, panie Fortune. - Bartow podniósł oczy w górę. Tru włożył cały wysiłek, na jaki było go stać, żeby przekonać tamtego. - Mówię prawdę. Dała ją mnie na przechowanie. Nie powiedziałem jej, gdzie to ukryłem. Uważałem, że tak będzie lepiej. Jeśli więc chce pan mieć tę ikonę, musi pan
TRUMAN I SASZA • 1 4 7
rozmawiać ze mną. Nie zaczniemy jednak tej rozmowy, póki jej pan nie puści. - Widzę, że prezes dużej sieci supermarketów zaczął importować cenne ikony. - Głos Bartowa brzmiał cynicz nie. - Zostawiłem też wiadomość u mojego adwokata ciągnął Tru - że jeśli mnie lub Saszy stanie się coś złego, ikona ma trafić w ręce władz razem ze zdjęciami, które zrobiliśmy panu i pańskim rywalom. Bartow tylko się roześmiał. - Naoglądał się pan za dużo sensacyjnych filmów - po wiedział, znów zaciskając ramię wokół szyi Saszy. Jęknęła głośno z bólu. - Zostaw ją! - krzyknął ostro Tru. - Nie wolno ci robić jej krzywdy, ty draniu! - To nie ty masz tu rozkazywać - warknął Bartow, ale zwolnił nieco uścisk. - Nic jej nie zrobię, jeśli się dogada my. Rzuć swoją broń przez poręcz - rozkazał. - Możesz też zrzucić na dół tę swoją zdobycz. Na nic ci się już nie przyda. Tru zastygł bez ruchu. Lawrence, w obawie że Tru może wykonać rozkaz, zaczął błagać Bartowa o litość. - Posłuchaj, ona wszystko powiedziała. Powiedziała mi, gdzie jest ikona. Możemy się dogadać. Mam jeszcze parę innych rzeczy, które mogą cię interesować. Poczekaj, Bartow! Ten parsknął tylko z irytacją. - Wasi ludzie stali się zbyt zachłanni, panie Lawrence. Rosja była poza waszym zasięgiem, więc przysłaliście wa szego człowieka do Moskwy. Bardzo nierozsądne posunię cie. Zabranie tej właśnie ikony było jeszcze głupszym kro kiem. Dawno ją namierzyliśmy. Bardzo nie lubimy, jak coś
1 4 8 • TRUMANISASZA
się nam nie udaje. To dla nas naprawdę wyjątkowa przy krość. - Możemy to jeszcze naprawić - mówił Lawrence bła galnym głosem. Wyzwolił się ze słabnącego uchwytu Tru i począł schodzić na dół. - Możemy się jakoś dogadać. Sasza poczuła, że uścisk Bartowa również osłabł. Jego uwagę przyciągnął schodzący mężczyzna. Rzuciła szybkie spojrzenie na Tru i ledwie dostrzegalnie skinęła głową. Oby tylko zrozumiał, o co jej chodzi. Tru nie zasypiał gruszek w popiele. Rzucił się i uderzył ciałem w plecy Lawrence'a. Ten, straciwszy równowagę, runął w dół. Rosjanin, na chwilę zdezorientowany, chciał usunąć się na bok. W tym momencie Sasza trafiła go celnym ciosem pod żebra. Krzyknął z bólu i złapał się za żołądek. Sasza odskoczyła w bok akurat wtedy, kiedy spadający Lawrence całym impetem uderzył zgiętego wpół Bartowa. Obaj upadli bezładnie na podłogę. Tru złapał Saszę za rękę. Przeskoczyli leżących i rzucili się do drzwi wyjściowych. - Kluczyki do samochodu! A, niech to diabli, zostawiłem je w kurtce! - wykrzyknął Tru, gdy dobiegli do wozu, Samochodu Lawrence'a nie było nigdzie widać. To oczywiste, że gdzieś go ukrył. Lepiej też nie liczyć na to, że zostawił kluczyk w stacyjce. Rzucili się w kierunku lasu. Zaczynało już świtać i deszcz padał w dalszym ciągu. Ledwie znaleźli się pod osłoną drzew, gdy zobaczyli zapalające się światła samo chodu i usłyszeli warkot silnika. - Na ziemię! - syknął Tru, pociągając Saszę w dół aku rat w tym momencie, kiedy strumień światła przesunął się tuż nad ich głowami. W chwilę później samochód odjechał.
TRUMAN i SASZA • 1 4 9
- Ciekawe, który to był? - zapytała Sasza nerwowym szeptem, leżąc na brzuchu między drzewami. - A co za różnica? - szepnął w odpowiedzi Tru. Pomógł jej wstać. Oboje przytulili się do szerokiego pnia drzewa nasłuchując. Lawrence i Bartow mogli roz dzielić się w poszukiwaniach. Jeden z nich mógł pójść w kierunku lasu. - Słyszysz? - powiedział Tru po chwili. Szelest liści. Sasza usłyszała go również. Tru położył palec na ustach i pokazał na wschód. Bardzo ostrożnie ruszyli w tamtym kierunku, patrząc uważnie pod nogi, żeby nie zdradzać swej obecności. Z ty łu wyraźnie dobiegały ich odgłosy kroków. Któryś z nich tam był. Drugi pewnie szukał ich samochodem wzdłuż drogi. Sasza przebiegała myślami wydarzenia ostatnich dni. Potknęła się o kamień i Tru podtrzymał ją w ostatniej chwi li. Spojrzała na niego z wdzięcznością, a Tru uśmiechnął lię w odpowiedzi. Był to dość niepewny uśmiech, ale i tak podniósł ją na duchu. Nie na długo jednak. Tuż obok usłyszeli gwiżdżący odgłos i ostry trzask gałęzi. Tru stłumił ręką krzyk Saszy i pokazał jej spory głaz, o kilkanaście metrów na prawo. Sasza skinęła głową i ruszyli w tamtą stronę, pochylając się nisko ku ziemi. Gdy schronili się za głazem, Sasza poczuła się wyczer pana i napięta do ostatecznych granic. Próbowała jednak się nie poddawać. Tru przecież nadal miał broń. Sprawdził magazynek. Pięć pocisków; pięć szans. Zacisnął szczęki, czując, jak oblewa go zimny pot. Jeszcze nigdy nie strzelał do człowieka. Wielu innych rzeczy nigdy nie robił, do czasu kiedy spotkał Saszę. Znowu usłyszeli słaby szelest liści. Ostrożnie wyjrzeli
1 5 0 • TRUMANI SASZA
zza kamienia: w polu widzenia nie było nikogo. Czekali w ukryciu, w zupełnej ciszy, przytuleni ciasno do głazu. Nie mieli pojęcia, jak długo to trwało. Kilkanaście mi nut? Może godzinę? W którymś momencie szelest liści umilkł. Czekali dalej w bezruchu. Ten, który ich szukał, mógł specjalnie zatrzymać się na chwilę i czekać, aż zrobią pierwszy krok. Z trudnością wytrzymywali w niewygodnej pozycji. Tru spojrzał na Saszę. - I co teraz? - szepnął. - Nie wiem - odpowiedziała również szeptem. - Już niczego nie słychać. Skinął głową. Podniósł się nieco, żeby lepiej widzieć okolicę. Nikogo. Sasza podniosła z ziemi spory kamień. Spojrzał na nią, nie rozumiejąc. Wykonała ruch, jakby chciała nim rzucić. Tru wreszcie pojął, o co chodzi. Wyjął kamień z dłoni Saszy i rzucił, jak mógł najdalej. Potem szybko ukrył się znów za głazem. Po chwili znalazł inny kamień i rzucił go jeszcze dalej. Liczył na to, że przeciwnik czający się w pobliżu weźmie hałas spadających kamieni za odgłos kroków. Znowu przytulili się do głazu i czekali. Po chwili usłyszeli, jak w pewnej odległości coś porusza się i oddala od ich schronienia. Plan zmylenia przeciwnika powiódł się. Ruszyli w drugą stronę. Deszcz zelżał nieco, gdy wydostali się z lasu na otwartą przestrzeń. - Popatrz. - Sasza pokazała na niewielki domek w oddali. - Może tam mają telefon i uda nam się zawiadomić policję. - Jeśli telefony już działają - odparł Tru. Takich "jeśli" było dużo więcej. W tym domku mógł już na nich czekać Bartow albo Lawrence. Musieli jednak zaryzykować.
ROZDZIAŁ
10
Niebo zaczynało się przejaśniać i deszcz zamienił się w lekką mżawkę, ale oboje byli już i tak przemoknięci do suchej nitki. Drżeli z chłodu w porannych podmuchach zi mnego wiatru znad cieśniny. Tru schował za plecami rękę, w której trzymał pistolet. Drugą zastukał w drzwi domku. Sasza stała tuż za nim. Mieli wrażenie, że upłynęła cała wieczność, zanim drzwi uchyliły się nieznacznie i w szparze ukazał się kawałek twarzy i jedno piwne oko. - Zaczekajcie do ósmej - dobiegł ich opryskliwy głos. Tru był przeświadczony, że gdzieś już go słyszał. Próbo wał sobie przypomnieć. W końcu to Sasza skojarzyła głos z osobą. - To ten facet ze sklepu - szepnęła. Niedaleko spostrzegli niewielki budynek z szyldem, ten sam, przy którym zarzymali się wczoraj po zakupy. - Proszę pana, chcieliśmy tylko zadzwonić - wyjaśnił Tru. Mężczyzna nie zamknął im drzwi przed nosem, ale też
1 5 2 • TRUMAN I SASZA
nie otworzył ich szerzej. Trudno było mu się dziwić. Wy glądali dość podejrzanie - przemoknięci i brudni. Białe spodnie i żakiet Saszy były pochlapane błotem; koszula Tru porozpinana, na wpół wyciągnięta z pogniecionych spodni. Dłoń Tru zacisnęła się na pistolecie. W środku mógł przecież czaić się Lawrence albo Bartow i trzymać sklepi karza na muszce. Uznał jednak, że wyraz twarzy człowieka za drzwiami nie pasuje do takiej sytuacji. Mężczyzna wy glądał tylko na zirytowanego niespodziewanymi odwiedzi nami. W każdej chwili mógł się pojawić któryś z prześladowców. Tru spojrzał na Saszę i zobaczył w jej oczach nieme potwierdzenie swej decyzji. Trudno, trzeba będzie użyć ostatniego argumentu. Bez wahania wyciągnął broń. Sasza włożyła stopę w uchylone drzwi, ułamek sekundy wcześniej zanim skle pikarz spróbował je zatrzasnąć. - Proszę się nie obawiać - powiedział Tru spokojnym głosem. - Jesteśmy tajnymi agentami FBI. Musimy tylko zadzwonić. - Do naszego punktu kontaktowego - uzupełniła Sasza. Mężczyzna popatrzył na nich nieufnie. - Macie jakieś dokumenty? Tru wiedział, że w tej sytuacji nie można się zastanawiać. - Tajni agenci nie noszą przy sobie prawdziwych dokumentów - odpowiedział przytomnie. Sklepikarz nadal nie odstępował od drzwi. Tru machnął mu pistoletem przed nosem. - To są moje dokumenty - rzucił już groźniejszym tonem.
TRUMAN I SASZA • 1 5 3
- Bardzo pana proszę - dodała Sasza łagodnie. - Wole libyśmy nie robić krzywdy niewinnym ludziom. Mężczyzna jeszcze się wahał. - Pani jest Rosjanką, prawda? Sasza skinęła głową, uśmiechając się prowokacyjnie. To zadziałało lepiej niż pistolet. Tru rozmawiał przez telefon przez dobre pięć minut. Podenerwowana Sasza wypatrywała, czy w pobliżu nie po każe się Lawrence albo Bartow. Na szczęście domek nie był widoczny z drogi. Ukryty za budynkiem sklepu, oto czony na dodatek eukaliptusami. Niemniej któryś z napast ników mógł się na niego natknąć. Z niepokojem przysłu chiwała się rozmowie. Tru próbował przedstawić agentowi FBI w Seattle ich obecną sytuację. - Już to panu mówiłem, panie Milton. Nie mam czasu na dłuższe wyjaśnienia - rzucił ostro, kierując wzrok na sufit z wyrazem zniecierpliwienia. - Rosjanin o nazwisku Bartow z drużyny A. Dwóch ciemnych typów o imieniach Jack i Jerry z drużyny B. Jack Lawrence. Nie wiem, jak nazywa się ten drugi. Bartow mógł go już... Potem słuchał przez jakiś czas z ponurym wyrazem twa rzy. - Nie, to był jeszcze inny. Hovy. Bill Hovy. W Kos micznej Igle. Mamy kasetę. To przedawkowanie to nie był przypadek; jesteśmy pewni. Jack albo Jerry wstrzyk nął mu to w windzie. Albo Bartow... Albo jeszcze ktoś inny. Nie mam pojęcia, kto jeszcze może być w to zamie szany. Znowu słuchał przez dłuższą chwilę. - Panie Milton - powiedział niecierpliwie. - Nie może my tu zostać. Wolelibyśmy wyjść z tego żywi. - Rzucił słuchawkę na widełki. Natychmiast pożałował swej ostat-
1 5 4 • TRUMAN I SASZA
niej uwagi, widząc bladą twarz Saszy. Sklepikarz też miał niewyraźną minę. Tru podszedł szybko do Saszy i objął ją ramieniem. Miała mokre ubranie i włosy skręcone w loki od wilgoci. - Jak się czujesz? - zapytał łagodnie. Odrzuciła z twarzy spadające kosmyki i odpowiedziała mu z pełnym uroku uśmiechem: - Bardzo dobrze. Przytulił ją mocno. W jej uśmiechu pojawiło się coś, czego dawniej nie widział. Nie miał jednak czasu, aby zastanawiać się, co to jest. Sklepikarz przesunął się w stronę zamkniętych drzwi. Tru podniósł dłoń z pistoletem i rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie. - Gdzie się pan wybiera? - Chciałem przynieść wam parę ręczników. Moglibyście się trochę wysuszyć. - Nie mamy na to czasu. Chcemy, żeby nas pan podwiózł do Friday Harbor. Mężczyzna pocierał ręką podbródek, jakby się nad czymś zastanawiał. - Chyba ma pan samochód? - zapytał niecierpliwie Tru. - Owszem, mam półciężarówkę. - Może być. - Tru machnął lufą w stronę drzwi wyjściowych. - Chodźmy! Sklepikarz nie poruszył się. - Nie wiem, czy to dobry pomysł - powiedział. - Niech pan posłucha - zaczął Tru z mieszaniną gniewu i desperacji. - Nie zamierzam stać tutaj i spierać się z panem. Sasza ujęła Tru za ramię. Na jej twarzy malował się spokój i rozwaga.
TRUMAN I SASZA • 1 5 5
- Sam pan rozumie, że lepiej będzie dla nas wszystkich, jeśli się stąd wyniesiemy. Pan też - powiedziała. Ku zaskoczeniu obojga człowiek o piernikowych wło sach skinął głową. - Więc pojedziemy do Friday Harbor? - spytała Sasza uśmiechając się. Po chwili, która zdawała się ciągnąć w nieskończoność, mężczyzna znowu pokiwał głową na znak zgody. - Gdzie jest ten samochód? - spytał szybko Tru. - Za domem? - Nie. W Friday Harbor. - Co on tam robi!? - Ma przegląd silnika. - Ale przecież musi pan mieć inny pojazd! - zawołała Sasza, czując napływające do oczu łzy. - Owszem. Mam łódź. Znacznie lepiej będzie dostać się do Friday Harbor łodzią. Nie wydaje mi się, żeby ci bandy ci też mieli łódź. Popłyniemy sobie bez żadnych przeszkód - dodał z porozumiewawczym uśmiechem. Sasza roześmiała się z ulgą. Tru również. Deszcz ustał zupełnie, gdy dobijali do brzegu. Sasza i Tru dziękowali wylewnie sklepikarzowi, opuszczając łódź. Tru chciał mu zapłacić, ale mężczyzna odmówił. Podarował im jeszcze coś od siebie. Była to lornetka, którą miał w łodzi. - Możecie wypatrzeć jakieś wieloryby, kiedy będziecie przepływać cieśninę - uśmiechnął się - albo tych opryszków. Mieli jeszcze dziesięć minut do następnego promu do Anacortes. Tru rozglądał się uważnie dookoła, podczas gdy Sasza zniknęła we wnętrzu sklepu z pamiątkami. Po chwili wróciła, niosąc dwie koszulki z czerwonym na-
1 56 • TRUMAN I SASZA
pisem „San Juan Island" i dwie czapki z szerokim dasz kiem. Włożyła jedną z koszulek i wepchnęła włosy pod czap kę. Tru patrzył na nią z uśmiechem. - Typowa amerykańska dziewczyna. Od stóp do głów. - Może nie od stóp do głów. - Sasza pokręciła głową z zabawną powagą. - Ale trochę na pewno tak. Po mojej babci Leili. - A moja babcia miała sporo racji - dodał Tru. - Jesteś bardziej podobna do Leili, niż ci się wydaje. Również z urody. Niespodziewanie Sasza zarzuciła mu ręce na szyję. - Och, Tru, okazałeś się taki odważny. A ja tak się bałam. Myślałam, że już się stamtąd nie wydostaniemy. Byłeś naprawdę cudowny. Przytulił ją mocniej, przyciskając wargi do jej szyi. - Ty też byłaś wspaniała, kochanie. Sasza odsunęła się. - Prom już dobija do brzegu - zauważyła. W czasie podróży promem dopisywało im szczęście. W falach oceanu harcowało mnóstwo wielorybów. Bandyci natomiast przepadli na dobre. Można było przypuszczać, że Jack Lawrence i Bartow dalej przeczesują wyspę San Juan w poszukiwaniu zbiegów. . Gdy tylko przybyli do Anacortes, Tru skierował się do najbliższej informacji. - Chodź. Dowiemy się, gdzie tu można wynająć samochód. Sasza wsunęła dłoń w jego rękę i zatrzymała go w miejscu na chwilę. - Pojedziemy do Seattle i pójdziemy do biura FBI, prawda?
TRUMAN I SASZA • 1 5 7
- Wszystko będzie dobrze, Sasza. - Tru skinął głową, starając się dodać jej odwagi. - Ten facet, z którym rozma wiałem, był naprawdę zainteresowany Bartowem i Lawrence'em. I ich wspólnikami. Kto wie? - uśmiechnął się zachęcająco. - Może dostaniesz jakąś nagrodę. Spojrzała na niego; jej oczy nabrały barwy jeszcze głęb szego błękitu. - Obiecaj mi coś, Tru. - Oczywiście - odparł myśląc, że mógłby jej teraz obiecać gwiazdkę z nieba. - Obiecaj mi, że w drodze do Seattle opowiesz mi jesz cze kilka amerykańskich dowcipów. Pochylił się ku niej, ujął lekko jej podbródek i pocałował w usta. Potem naciągnął jej żartobliwie daszek na czoło i obejmując ramieniem, skierował do okienka informacji. W tym momencie czyjaś ręka spoczęła twardo na jego ramieniu. W chwilę później Sasza również poczuła czyjś mocny uchwyt. Oboje krzyknęli cicho i odwrócili się. Za nimi stało dwóch obcych mężczyzn. Jeden z nich wskazał na ciemną limuzynę stojącą przy krawężniku. - Samochód czeka. Ręka Tru powędrowała ukradkiem w stronę kiesze ni, w której miał broń. Mężczyzna stojący obok, znacz nie od niego wyższy i szerszy w ramionach, potrząsnął głową. - To byłoby naprawdę nierozsądne - powiedział spokojnym, ale bardzo stanowczym głosem. Serce Saszy biło nierównym rytmem. Zastanawiała się, jak wymknąć się spod tej opieki. Tru myślał o tym samym. Przecież mogli się spodziewać, że tamci na wyspie skontaktują się ze swymi wspólnikami i ktoś może tu na nich czekać.
1 5 8 • TRUMAN I SASZA
Na razie nie pozostawało im nic innego, jak dać się poprowadzić do samochodu, gdzie za kierownicą czekał jeszcze jeden mężczyzna, w hawajskiej koszuli i białych bermudach. Tru odebrano dyskretnie broń i wepchnięto na przednie siedzenie. Sasza znalazła się na tylnym siedzeniu. Tru odwrócił się do tyłu i obrzucił lodowatym spoj rzeniem siedzącego bardzo blisko Saszy młodego, szczu płego mężczyznę. Ku jego zdziwieniu tamten odpowie dział mu sympatycznym uśmiechem i odsunął się od dziewczyny. - Dokąd jedziemy? - Tru zwrócił się z pytaniem do kierowcy. Kierowca porozumiał się wzrokiem z pasażerem siedzą cym po drugiej stronie Tru. - Do Seattle - odpowiedział. - A co będziemy tam robili? Wysoki, mocno zbudowany mężczyzna przyjrzał mu się uważnie. - Mówił pan, że chce pan nam coś przekazać, panie Fortune. Mam nadzieję - tu obrzucił spojrzeniem również Saszę - że nie zmieniliście zdania. - Pan ma nadzieję? A kim pan jest, do diabla? Mężczyzna odpowiedział mu zagadkowym uśmiechem. - Rozmawialiśmy przez telefon parę godzin temu, panie Fortune. Oczy Tru zwęziły się. - To pan jest tym człowiekiem z biura FBI? Pan Milton? - Owszem, agent do zadań specjalnych Frank Milton, oddział w Seattle. A to - skinął dłonią w stronę kierowcy - agent Lou Bonfiglio. Z tyłu, obok pani Cheeseman siedzi agent Barry Fleming.
TRUMAN I SASZA •
159
- To nie jest pani Cheeseman - uciął ostro Tru. Agent Milton przyjrzał mu się z kpiącym uśmiechem. - Jasne. To tylko taka mała ślicznotka, którą poderwał pan na promie. - Ona nigdy nie była żoną Cheesemana - objaśniał Tru znużonym głosem. - To oszustwo. I zresztą nie istniał ża den Cheeseman. On naprawdę nazywał się... - Baker - podpowiedział Milton. - Martin Baker? - Właśnie - mruknął Tru. - A w ogóle to mogliście się nam przedstawić w porcie. Myśleliśmy, że jesteście z tam tej bandy. - Z której bandy? - zapytał Milton. - To dobre pytanie - wzruszył ramionami Tru. - Nie wiem. Za tą ikoną uganiają się co najmniej dwa gangi. Może ich być więcej. Milton obrzucił Saszę pytającym spojrzeniem. Ta ze sztywniała, ale nic nie odpowiedziała. Przebiegł ją zimny dreszcz. Zaczyna się, pomyślała. Zaraz się za mnie zabiorą. Mimo zapewnień Tru była przerażona. Agent odwrócił się od niej, nie nalegając na odpowiedź. Włączył radio. Może czekają z przesłuchaniem do Seat tle, myślała dalej niespokojnie. Tam będą jacyś wyżsi ran gą. Wtedy dopiero wezmą mnie w obroty. Tru czuł tylko ulgę, że sprawa wreszcie znalazła się we właściwych rękach. Przyjechali do Seattle wczesnym popołudniem. Drobna mżawka po wielu godzinach spędzonych w ulewnym de szczu nie zrobiła na Saszy i Tru wrażenia. Z lekkim rozba wieniem patrzyli, jak agenci rozpinają nad nimi parasole, gdy szli do kwatery FBI w śródmieściu. - Pewnie będziecie chcieli wziąć prysznic i zdjąć te
1 6 0 • TRUMAN I SASZA
mokre rzeczy - powiedział Milton, prowadząc ich do środ ka. - Byliśmy w hotelu, ale nie znaleźliśmy tam nic do ubrania. Ikony też nie, dodał w myśli Tru. Jego uwagę zaprzątnę ło jednak co innego. - Skąd wiedzieliście, gdzie się zatrzymaliśmy? Nie mó wiłem wam tego przez telefon. Sasza zesztywniała, cała spięta. - Śledziliście nas? - Nie bezpośrednio - odparł Milton. - Mieliśmy oko na Bakera. W towarzystwie Miltona i Fleminga weszli do pustej windy. Agent w hawajskiej koszuli został na dole. - Jak już mówiłem - podjął Milton, naciskając guzik - śledziliśmy Martina Bakera, ale nam się wymknął. Gdy by nie był taki sprytny, to pewnie by jeszcze żył. - Oczywiście za kratkami - dodał jego milczący dotąd partner. Milton rzucił mu ostre spojrzenie. - Kiedy straciliśmy go z oczu, obserwowaliśmy jego bliskich znajomych i żonę. Tę prawdziwą żonę, Deidre Baker - uśmiechnął się do Saszy z zakłopotaniem. - Czy to Deidre powiedziała wam, w którym hotelu się zatrzymaliśmy ? Milton patrzył na migające numerki nad drzwiami windy. Zbliżali się już do czternastego piętra. - Niezupełnie. Była w waszym pokoju ubiegłego wieczoru. Oczywiście, nie od razu zorientowaliśmy się, kto tam mieszka. Kiedy jednak pokazaliśmy recepcjoniście wasze zdjęcia, natychmiast was rozpoznał. Sasza i Tru spojrzeli na siebie, nic nie rozumiejąc. Po co ona tam poszła? Przecież nie po to, żeby się z nimi zobaczyć. Sama wysłała ich na wyspę San Juan. Wniosek był
TRUMAN I SASZA •
161
tylko jeden: szukała ikony i wolała wyekspediować ich wystarczająco daleko, żeby zrobić to bez zbędnego ryzyka. Natychmiast nasunęło się następne pytanie: czy zrobiła to z własnej inicjatywy, czy działała na polecenie gangu. Jeśli tak, to którego? Raczej nie pracowała z Bałtowem; w koń cu obroniła ich przed nim w garażu. Ale mogła współdzia łać z grupą Jacka Lawrence'a. - Założyłbym się, że była w tym samym gangu, co Lawrence - mówił Tru do specjalnego agenta Rona Watermana, dość nieprzystępnie wyglądającego mężczyzny o wychudzonej twarzy. - Może ma pan rację - stwierdził Waterman bez spe cjalnego entuzjazmu. - Ten typ sam nie wpadł na to, dokąd jedziemy, kiedy ruszyliśmy w stronę Anacortes - ciągnął Tru. - Nie wyglą dał na,takiego bystrego. Poinformowała go Deidre Baker. - Potarł podbródek w zamyśleniu. - I dlatego też znalazł nas Bartow. Waterman podrapał się po swoim ciemniejącym zaro ście. - Nie rozumiem. Przecież sam pan mówił, że Bartow nie jest z tej paczki. - Jemu Deidre nie powiedziała - wtrąciła Sasza. - Pra wdopodobnie zrobił to Jerry, partner Lawrence'a. Bartow musiał go nieźle nastraszyć i Jerry próbował ratować w ten sposób swoje życie. - Jej głos łamał się od wewnętrznego napięcia. Tru wyciągnął rękę i ujął dłoń Saszy. Była zimna jak lód. - Dlaczego pan nie wezwał Deidre na przesłuchanie? - zwrócił się znowu do Watermana. - Ona wydaje się być kluczem do wszystkiego. -Nie ma jej.
1 6 2 • TRUMAN I SASZA.
- Zniknęła?! - wykrzyknęli jednocześnie Sasza i Tru, wymieniając nerwowe spojrzenia. Waterman spojrzał spod zmrużonych powiek na Miltona i Fleminga stojących przy drzwiach. - Wymknęła się moim chłopcom po opuszczeniu hotelu - wyjaśnił. Tru podniósł ręce desperackim gestem. - I co teraz? Deidre, Lawrence, Bartow i Bóg wie kto jeszcze bujają sobie na wolności... i wszyscy chcieliby dostać Saszę w swoje ręce. Sasza zamknęła jego dłoń w uścisku. - Ty też nie jesteś bezpieczny -powiedziała miękko. - Proszę pana - gorączkował się Tru. - Powie dzieliśmy wszystko, co wiemy. Sasza chciałaby jak najprędzej poinformować władze swojego kraju, gdzie jest ta przeklęta ikona. Dlaczego nie zabierzecie się wreszcie za tych przemytników? Wtedy mógłbym zabrać Saszę i wywieźć do jakiegoś naprawdę bezpiecznego miej sca. Zanim Waterman zdołał cokolwiek odpowiedzieć, wtrąciła się Sasza: - Wcale tego nie chcę, Tru. Moim obowiązkiem jest pomóc w ujęciu przestępców. - Ale to nie twoja sprawa - spierał się Tru. - I nie twój zawód. Sasza spojrzała na Watermana. - Jeśli mnie pan nie aresztuje, ani nie przekaże pod sąd mego kraju - oświadczyła - pomogę wam, jak tylko będę mogła. Waterman uśmiechnął się. - Dziękuję za tę propozycję, panno Malcewa. Ale wracajmy do sprawy. Zreferowaliście nam dość dokładnie, co
TRUMAN I SASZA • 1 6 3
wam wiadomo - podsumował lakonicznie, patrząc na sto jący na biurku magnetofon. - Powinien pan chyba puścić to sobie jeszcze raz, żeby lepiej do pana dotarło - rzucił Tru ze złością. - Bardzo przepraszam - zwróciła się Sasza do przesłu chującego. - Czy mogłabym zamienić parę słów z moim... przyjacielem? Waterman splótł na chwilę dłonie, po czym skinął gło wą. Dał znak swoim dwóm podwładnym. W chwilę później Sasza i Tru znaleźli się w pokoju sami. Tru wstał i podszedł do Saszy. Chwycił ją za ramiona i pod niósł z krzesła. - Tu też musisz na siebie uważać - stwierdził. - Mówisz tak, bo się o mnie boisz - odparła. Już chciał zaoponować, ale tylko przyciągnął Saszę do siebie i ukrył twarz w jej włosach. - Tak, Sasza. Naprawdę się o ciebie boję. Nie wiem, co bym zrobił, gdyby zdarzyło ci się coś złego. Zamknął oczy. Jak to się stało, pomyślał, że ktoś mnie aż tak obchodzi? Jak to się stało, że aż tak kocham tę dziew czynę? Sasza odsunęła się i spojrzała mu w oczy. Łzy toczyły się jej po policzkach. - Nigdy nie będziemy razem, Tru, i już chyba nigdy nie posłuchamy we dwoje walca „Nad pięknym, modrym Du najem". Ale ja cię nie zapomnę. Kiedy wrócę do Moskwy, a ty do swoich wielkich interesów w Denver, będę wspomi nała te chwile, które spędziliśmy razem. Teraz musimy się pożegnać. Cichy okrzyk bólu wyrwał się z gardła Tru. Przytulił Saszę jeszcze mocniej, oplatając ramionami jej przyciśnię te do boków ręce i zaczaj całować mocno i szybko. Ciało
1 6 4 • TRUMAN I SASZA
Saszy zadrżało w jego objęciach, poddając się tym poca łunkom. Nagle odsunął ją od siebie. - Nie myśl sobie, że tyłko ty jesteś taka dzielna. Dopóki ci aferzyści nie znajdą się kratkami, zostaję z tobą.
ROZDZIAŁ
11
- I to ma być to bezpieczne miejsce? - mówił Tru z iro nicznym uśmiechem, patrząc na maleńkie mieszkanko w jednej z mniej efektownych dzielnic Seattle. - No, może nie jest to Ritz, ale nikt was tu nie będzie niepokoił - zapewnił Milton. - A w jaki sposób będziemy mogli wam pomagać? Milton potarł zarastający podbródek. - O tym zadecyduje mój szef. Tak czy owak będziemy w kontakcie. Jesteśmy piętro wyżej, Fleming i ja. - Tylko was dwóch? - W głosie Tru zabrzmiało powąt piewanie. - Nie, są jeszcze dwaj na dole. Na noc przyjdzie nowa zmiana. Nie obawiajcie się, to miejsce będzie naprawdę dobrze obstawione. - Popatrzcie! - wykrzyknęła Sasza, patrząc przez okno. W pewnej odległości widać było neonowy napis „Fortu ne's" na dachu dużego budynku. - Tam robiliśmy zakupy! - Ach, prawda, jakieś ciuchy dla was! - przypomniał sobie Milton.
1 6 6 • TRUMAN I SASZA
- Waterman mówił, że coś tu przyśle - zauważył Fle ming, podchodząc do szafy. - O, już coś jest. - Wyciągnął wzorzystą, letnią sukienkę i jakąś spódnicę z bluzką. - Czemu on mówi różne rzeczy różnym ludziom, a nie mnie - zirytował się Milton. - Pomóc ci? - zawołał Tru, kiedy Sasza weszła pod prysznic. - Bardzo proszę- odparła Sasza, uchylając zasłonkę. Tru uśmiechnął się do pewnego wspomnienia. - Pamiętam, jak myślałem o tym, kiedy byliśmy w tam tym domku w czasie burzy. „Oszczędzajcie wodę. Kąpcie się we dwoje." - Podoba mi się to hasło - powiedziała niskim, zmysło wym głosem. Westchnął, oszołomiony widokiem jej wspaniałego cia ła. - Saszo, jesteś taka piękna. Wszystko w tobie... Pogłaskała go po mokrym policzku. Przyciągnął jej błyszczące od wody ciało. Chciał powiedzieć, że nigdy nie pozwoli jej odejść, ale to nie byłaby prawda. Kie dy to wszystko się skończy, każde z nich musi wrócić do własnego życia. Ona do swojego kraju, a on do firmy Fortune'ów. Do swojej firmy, dla której chciał zrobić tak wiele! - Gdyby mogło stać się inaczej - zaczął. - Gdybyśmy mogli... Przeklinał w duchu testament ojca. Po raz pierwszy w życiu. Dotykając wargami jego ucha, Sasza szeptała: - Nie będzie inaczej, mój najdroższy. Tak jest najlepiej. Dla nas istnieje tylko teraz. - Dłonie Saszy prowokującymi ruchami posuwały się wzdłuż ciała Tru. Dotarły do źródła
TRUMAN I SASZA •
167
rozkoszy. Tru poddawał się pieszczotom, aż wreszcie z je go piersi wydarł się głośny miłosny okrzyk, a ciałem wstrząsnął dreszcz spełnienia. Potem pocałował dziewczy nę głęboko i mocno. Wziął mydło i zaczął masować ciało Saszy powolnymi, zmysłowymi ruchami. Przechyliła gło wę i wilgotne włosy okryły jej plecy. Namydlał jej szczu płą, długą szyję i twarde piersi z naprężonymi już sutkami. Potem pochylił się do łagodnie zaokrąglonych bioder. Krzyknęła cicho, gdy dotarł do najbardziej intymnego miejsca. - Odwróć się - powiedział łagodnym, pieszczotliwym głosem. Masował teraz cudownymi, zmysłowymi ruchami jej plecy, pośladki, uda. Czując, że słabnie z napięcia i rozko szy, oparła dłonie o wyłożoną kafelkami ścianę. Gdy znowu odwrócił ją ku sobie, osunęła się bezwładnie na jego pierś, ogarnięta wewnętrznym żarem. - Teraz, kochany. Teraz. Wsunął dłonie pod jej ramiona i oparł ją plecami o gład ką, mokrą ścianę. W czasie długiego, żarliwego pocałunku wszedł w nią wreszcie. Ich usta rozłączyły się i patrzyli na siebie szeroko otwartymi oczami, chłonąc odbijającą się na ich twarzach grę namiętności i pasji. W końcu przymknęli powieki, poddając się potężniejącej, rwącej wszystkie tamy ekstazie. Obłoki pary unosiły się nad ogarniającymi ich strumie niami gorącej wody. Sasza stała przy oknie we wzorzystej, letniej sukience. Jej złote włosy błyszczały w promieniach zachodzącego słońca. Patrzyła na odległy neon domu towarowego Fortu ne'ów. Pomysł, który krążył jej po głowie od jakiegoś
1 6 8 • TRUMAN1SASZA
czasu, wreszcie nabrał wyraźnych kształtów. Odwróciła się. - Posłuchaj, Tru - zaczęła z namysłem. - Nie powinni śmy czekać w nieskończoność, aż ci z FBI coś wymyślą. Powinniśmy mieć własny plan. Trzeba zwabić tych prze mytników w jedno miejsce i zastawić na nich pułapkę. - I ty już wszystko obmyśliłaś? - Tru popatrzył na nią spod ściągniętych brwi i westchnął. - Lepiej powiedz od razu, bo i tak będę musiał wziąć w tym udział. - Pamiętasz tę wystawę w męskim dziale twojego do mu towarowego, tam na dole? - Wystawę? - Przypominał sobie tylko, że starał się jak najszybciej przemknąć wraz z Saszą do windy. Jak ona zdążyła coś zauważyć? - Tam są gangsterzy; manekiny przebrane za gangste rów. I różne napisy: Prohibicja, Tajny bar... Teraz Tru przypomniał sobie. - Ach, tak. Dekoracja a la lata dwudzieste. Ubrania według ówczesnego stylu; Al Capone, Bugsy Siegel. Ma my podobny wystrój w kilku naszych domach. Ostatni krzyk mody. - Spojrzał na nią pytająco. - No i co z tego? - Posłuchaj. - Sasza pochyliła się ku niemu z konspira cyjnym uśmiechem. Waterman zastanawiał się przez jakiś czas. - Całkiem zwariowany pomysł - stwierdził w końcu. - Mówiłem jej dokładnie to samo - wtrącił Tru. Było późne popołudnie. Sasza siedziała wyprostowana na kanapie, patrząc, jak Waterman pociągnął głośno łyk kawy z papierowego kubka. Na stole stały jeszcze dwa kubki i taca z pączkami, prezent od FBI. Sasza czuła się teraz zbyt napięta, żeby jeść. Tru też zajęty był innymi sprawami.
TRUMANISASZA • 1 6 9
Waterman spojrzał spod oka na pączki. Sasza uśmiech nęła się i zrobiła zachęcający gest. Waterman wziął jednego i z błogim wyrazem twarzy odgryzł potężny kęs. Żuł przez chwilę, po czym uniósł brwi. - To wariacki pomysł, ale może chwycić. - Ale może też nie chwycić - odparował Tru. - Może zacząć się strzelanina. Sasza w tym wszystkim... Waterman skończył pączka i spojrzał na Saszę. - Jak chce ich pani tam zwabić? - Wszyscy na mnie polują - wyjaśniła Sasza spokojnie. - Pozwolę komuś, żeby mnie znalazł. Reszta pójdzie za nim. - Nie - Tru zerwał się z kanapy. - To ja pozwolę się znaleźć! - Tru! - Musisz się znowu kłócić? - To ja jestem za wszystko odpowiedzialna. - Nie nadajesz się do tego. - A ty się nadajesz? Waterman rozkaszlał się, połykając łyk kawy zbyt gwał townie. - Proszę was, mam dosyć awantur w domu. Trójka na stolatków. Normalny człowiek może dostać fioła. Uspokój cie się chociaż na chwilę i porozmawiajmy jak dorośli lu dzie. Zrobili, o co ich poprosił, ale po minucie zaczęła się nowa awantura. Przerwało ją dopiero mocne pukanie. Agent już sięgał po broń, ale zza drzwi dobiegł znajomy głos. - Szefie, to ja, Milton. Mam coś ciekawego. Waterman otworzył drzwi. Milton, spocony i zdyszany od szybkiego biegu, podał mu kartkę papieru. - Była w ich przegródce w hotelu. Recepcjonista po wiedział, że jakiś dzieciak przyniósł to godzinę temu.
1 7 0 • TRUMANISASZA
Oboje patrzyli z niepokojem, gdy Waterman przebiegał oczami treść. W końcu obrócił się w ich stronę. - I co tam jest?-zapytał Tru. - Pan ma babcię? Tru poczuł, jak robi mu się zimno. Zbladł jak ściana. - Jego babcia nazywa się... - zaczęła Sasza. - Jessica Fortune - wtrącił Waterman. Tru rzucił się do przodu i złapał kartkę. Figurowały na niej dwie linijki maszynowego pisma: „Jessica Fortune za ikonę. Uczciwa wymiana. Babcia wie, o co chodzi. Skontaktujemy się". Bez słowa podszedł do telefonu i wykręcił numer rezy dencji w Denver. Po paru minutach odłożył słuchawkę. - Wyjechała dziś rano do Seattle - powiedział bardzo cicho. - Podobno chciała się przekonać, jak sobie radzimy. - Ręce mu się trzęsły. - Powinienem był znowu zadzwo nić. Ale nie chciałem jej mówić, że coś nam grozi I nie chciałem też kłamać. Gdybym jednak zadzwonił... - To nie ty jesteś winien - przerwała Sasza. - To wszy stko przeze mnie. - Jej oczy napełniły się łzami. Tru, widząc wyraz bólu na jej twarzy, przytulił ją mocno do siebie. - Przestańmy się obwiniać, kochanie. Mamy przecież plan. Musi się udać. Uwolnimy ją - zapewnił. Potem poca łował Saszę, nie zwracając uwagi na stojących obok agen tów. Gdy czuł ją przy sobie, wracały mu siły i rosła wiara w to, co mówił. Sasza uśmiechnęła się, też już w lepszym nastroju. - Więc powinniśmy zacząć działać, prawda? Teraz na wet nie musimy ich szukać. Waterman odchrząknął głośno.
TRUMAN I SASZA • 1 7 1
- To prawda. Będziemy mogli od razu przystąpić do zasadniczej akcji. - Spojrzał na Miltona. - Zabierz ich stąd i przewieź do hotelu. I niech chłopcy mają oczy szeroko otwarte - rozkazał. - To dobry plan. Musimy go tylko umiejętnie rozegrać. - Najgorsze w tym wszystkim jest to czekanie - narze kał Tru, przemierzając hotelowy pokój tam i z powrotem. Sasza siedziała wprawdzie w jednym miejscu, czyli na sa mym brzeżku kanapy, ale wcale nie czuła się spokojniejsza. Wpatrywała się w stojący na stole telefon, jakby siłą woli chciała go zmusić do dzwonienia. Czekali już kilka godzin. Tru prześladowała myśl, że porywacze mogą zrobić Jessice jakąś krzywdę. Ale przecież zależało im najbardziej na ikonie, uspokajał sam siebie. Tu zaczynał się następny problem - przecież ikony nie było. Waterman wprawdzie twierdził, że to drobiazg. Sasza narysuje ją z pamięci i do staną podróbkę, kiedy tylko będzie potrzebna. „Zanim za uważą różnicę, już będziemy ich mieli", twierdził. Kiedy telefon wreszcie zadzwonił, oboje aż podskoczy li. Sasza, która była bliżej, sięgnęła po słuchawkę. Tru pobiegł do drugiego aparatu w sypialni. Gdzieś w hotelu słuchali tego również Milton i Fleming. Sasza wiedziała, że musi utrzymać rozmówcę przy telefonie jak najdłużej, aby agenci mogli go zlokalizować. Ręka jej drżała, ale mówiła spokojnie i pewnie. - Tak, słucham. - Ubijamy interes? - W słuchawce zabrzmiał czyjś niewyraźny głos, prawdopodobnie celowo stłumiony, - Najpierw muszę porozmawiać z panią Fortune - od parła Sasza. Zapadła cisza. Oboje czuli narastające napięcie. Ale po chwili...
1 7 2 • TRUMAN I SASZA
- Halo? Tru? Sasza? - Jessica? - Babciu? Przez telefon dało się słyszeć pełne ulgi westchnienie starszej pani. - Dzięki Bogu, jesteście cali i zdrowi. Tru ujął mocniej słuchawkę. - My cali i zdrowi? Przecież teraz chodzi o ciebie, bab ciu. Nawet nie wiesz, jak się martwimy. - Nie ma powodu. Mam się całkiem dobrze. To tylko... Znowu zaległa cisza. Tym razem na krócej. - No i co? Dogadujemy się? - zabrzmiał ten sam stłu miony głos. - Tak - powiedziała Sasza. - Ukryłam ikonę w domu towarowym Fortune na Westlake Avenue. Zamykają go o szóstej. Zostawimy otwarte tylne drzwi od strony Pine Street. Prowadzą do działu męskiej konfekcji. Tam zrobi my zamianę. Tym razem głos rozmówcy zabrzmiał ostro i piskliwie: - Masz być sama. Bez tego twojego fatyganta. I bez glin. Nie próbujcie żadnych numerów, bo babcia może tego nie przeżyć. - Tak. Będę sama - potwierdziła Sasza. - I nie zamie rzam robić żadnych numerów. Połączenie zostało przerwane. Za wcześnie, żeby je zlokalizować.
ROZDZIAŁ
12
Tru przyjrzał się sobie w lustrze. Nałożył na włosy jesz cze trochę żelu. Trzeba było z jego ciemnych, rozwichrzo nych włosów zrobić fryzurę z lat dwudziestych. Powinna być gładka i zaczesana do tyłu. Sasza poruszała niecierpliwie klamką. - Zaraz wychodzę! - zawołał Tru z łazienki. - Wszystko w porządku? - zapytała. - Oczywiście. Zmarszczyła brwi. Dopiero co pokłócili się na temat jego udziału w akcji. Sasza uważała, że to zbyt niebezpie czne. Waterman był tego samego zdania. Porywacz żądał, żeby stawiła się sama. Członkowie gangu mogli łatwo roz poznać Tru. Ten nie dał się przekonać. Niedawno wrócił z jakichś zakupów z małą paczką pod pachą. - Tru, niedługo muszę już wyjść - niecierpliwiła się Sasza za zamkniętymi drzwiami. W tym momencie drzwi wreszcie się otworzyły. Sasza aż się cofnęła na widok wychodzącego mężczyzny. Miał
1 7 4 • TRUMANI SASZA
przylizane do tyłu włosy i cienki, czarny wąsik. Ubrany był w czarną koszulę, czarne spodnie i biały krawat. Po chwili rozpoznała go oczywiście, ale z początku... - Nieźle, prawda? - zapytał, wyciągając z kieszeni cy garo. - Obiecałeś, Tru. - Wcale nie obiecałem. Nigdy nie składam obietnic, których nie zamierzam dotrzymać. - Tru, to nie są żarty. - Wiem, że nie - odparł. - Dwie kobiety, które kocham najbardziej na świecie, są w niebezpieczeństwie. Moja bab cia i ty. Nie zamierzam tu siedzieć z założonymi rękami, kiedy przestępcy będą dybać na wasze życie. I uważam to za koniec dyskusji, dobrze? - Niedobrze. - Sasza, proszę cię. - Ale ja też cię kocham. - No pewnie. - Przyciągnął ją do siebie i pocałował, kołysząc z lekka, jak w tańcu. Drżała, kiedy wypuścił ją z objęć. - A teraz muszę już iść. - Przesunął palcem po jej uchy lonych jeszcze wargach. - Zobaczymy się na miejscu. Wyszedł, zanim zdołała zaprotestować. W chwilę potem zadzwonił telefon. To był Waterman. - Ikona znajduje się w kieszeni manekina, stojącego obok kasy numer dwa. Ten manekin ma jasne włosy. - Przecież rozpoznam, który jest manekinem - wtrąciła Sasza. Waterman odchrząknął głośno. - Cóż, mam nadzieję, że tylko pani - powiedział. Między czwartą a szóstą po południu dwunastu agentów federalnych wśliznęło się w różnych odstępach czasu do
TRUMAN I SASZA • 1 7 5
domu towarowego Fortune przy Westlake Avenue. Zmie szali się z setkami innych kupujących na wszystkich sze ściu piętrach. Jednym z pierwszych był Ron Waterman. Pokręciwszy się trochę po dziale męskiej konfekcji, wje chał na górę, do pomieszczeń biurowych. Skierował się wprost do biura zastępcy kierownika, Dennisa Drake'a. Zaczął od pokazania mu swej legitymacji. Tru znalazł się tam w chwilę potem. Podchodząc do drzwi usłyszał zdenerwowany głos urzędnika: - Usunąć wszystkie manekiny? Co wy tam chcecie ro bić? Tru otworzył drzwi i wszedł. Z początku obaj nie rozpo znali intruza. Po chwili Waterman domyślił się, o co cho dzi. - O, nie! Ten numer nie przejdzie. Na dole jest dwana ście manekinów, a ja mam dwunastu agentów, łącznie ze mną. Wszystko jest już przygotowane. - Panowie, co tu się dzieje? - zapytał z naciskiem Dra ke. Nie zwracali na niego uwagi, mierząc się wzrokiem. - Może pan odesłać jednego z nich - powiedział nie ustępliwie Tru. - Jestem tak samo dobry, jak którykolwiek z nich. - Proszę posłuchać, panie Fortune... - zaczął Waterman. - Fortune?! - wykrzyknął zastępca kierownika, przy glądając się uważniej przybyszowi z ciemnym wąsikiem i przylizanymi do tyłu włosami. - Rzeczywiście, to pan. Ale nie rozumiem... - Zamierzam wydać tu ciche przyjęcie - uśmiechnął się szeroko Tru. - Z niespodziankami. - I zaprosił pan na nie dwunastu agentów FBI? - spytał zaskoczony Drake. Tru w odpowiedzi tylko się uśmiechnął.
1 7 6 • TRUMAN I SASZA
- A po co mam usuwać manekiny? - Urzędnik wycierał chustką spocone czoło. Tru przymrużył porozumiewawczo jedno oko. - Tu właśnie zaczynają się niespodzianki. Sasza miała jeszcze pół godziny do wyjścia. Siedząc na kanapie rozmyślała o tym, co ją teraz czeka. Kiedy ta cała straszna historia się wreszcie skończy, wyjedzie natych miast do Moskwy. Nie wyobrażała sobie rozstania z Tru, ale wiedziała, że potem byłoby jeszcze trudniej. Kochała go. I on ją kochał. Tak. Wiedziała, że ją kochał, ale nie miała prawa doma gać się, żeby dla niej rezygnował ze swojego majątku. Ona też przyrzekała sobie, że nie będzie prowokować losu po raz drugi i nie wyjdzie już za mąż. W każdym razie nie za Amerykanina. Na samo wspomnienie Tru czuła ogarniające ją tęsknotę i pożądanie. Nie pora na sentymenty, upomniała się w du chu. Za chwilę trzeba będzie wyjść z hotelu, złapać taksów kę i pojechać do domu towarowego Fortune. Pukanie do drzwi zaskoczyło ją zupełnie. - Kto tam? - Fleming. Agent Fleming. Usłyszała ton paniki w jego głosie. Czyżby stało się coś złego? Szybko otworzyła drzwi. Fleming nie był sam. Tuż obok, z pistoletem wymierzonym w skroń agenta, stał Bartow. - Zaskoczył mnie - powiedział Fleming z nieszczęśli wą miną. - Owszem, to mu się przeważnie udaje - przyznała Sa sza, uśmiechając się bez cienia wesołości. Bartow odpowiedział podobnym uśmiechem.
TRUMAN I SASZA • 1 7 7
- Więc spotykamy się znowu, towarzyszko. Mam na dzieję, że po raz ostatni. I proszę się nie martwić. Przyszed łem tylko po swoje. Gdyby Martin Baker żył, myślę, że przekonałbym go, żeby wydobył tę ikonę i oddał ją nam. Zauważył mnie jeszcze w Moskwie i uciekł w panice. Jego wspólnicy uznali pewnie, że jest za słaby i zlikwidowali go. Teraz mogą zająć się tobą. - A pan? - Ja chcę tylko zrobić interes; bardzo korzystny interes. Moi klienci czekają na tę ikonę. Nie chciałbym ich rozcza rować. Przekażę ją, gdzie trzeba i wracam do kraju. Sasza starała się nie tracić panowania nad sobą. - W porządku. W końcu rzeczywiście wszystko mi jed no, komu ją oddam. Chcę tylko wracać i mieć to wszystko za sobą. Wzrok Rosjanina skierował się na drzwi sypialni. Na jego twarzy ukazał się domyślny uśmieszek. - No, chyba i kochaś tu jest. - Nie, nie ma go tutaj. Wyszedł godzinę temu. - Spoj rzała ukradkiem na Fleminga. Jego twarz była nieprzenik niona. Nie była pewna, czy jej pomoże. - Kiepsko ci wychodzi to bujanie, towarzyszko. Bartow popchnął Fleminga i trzymając go nadal pod bronią, skierował się do sypialni. Sasza, udając teraz pra wdziwe przerażenie, próbowała zagrodzić mu drogę. - Nie! - krzyknęła, kiedy Bartow z łatwością ode pchnął ją na bok i złapał za klamkę. Na moment odwrócił uwagę od tamtych dwojga. Sasza czekała na tę chwilę. Być może była to jedy na okazja. Dopadła napastnika od tyłu i schwyciła z ca łej siły za włosy. Pociągnęła w dół. Bartow zawył z bó lu, stracił równowagę i ciężko upadł na plecy. Zanim zdo-
1 7 8 • TRUMAN I SASZA
łał wykonać jakiś ruch, Sasza przygniotła kolanami jego pierś. Fleming, co najmniej tak samo zaskoczony tym poka zem karate, natychmiast odzyskał przytomność umysłu. Wyciągnął pistolet i zajął się Rosjaninem. Spojrzał na Saszę z niemym uwielbieniem. Ta tylko ski nęła głową. - Muszę już iść - powiedziała. - Poradzi sobie pan, prawda? - Tak, dziękuję - odparł z niezbyt mądrym wyrazem twarzy. Sasza uśmiechnęła się i weszła do sypialni, żeby zabrać torebkę. Bartow zobaczył, że nikogo tam nie ma. Został wciągnięty w pułapkę; i to przez zwyczajną amatorkę. Dochodziła siódma. Każdy z agentów znajdował się już na swoim miejscu, ubrany w zdjęty z manekina gangsterski kostium. Tylko ukryta pod marynarkami broń nie była w stylu lat dwudziestych. Ze swojego podium przy stoisku z koszulami Tru widział w mrocznym wnętrzu sześciu naj bliższych. Zbliżała się godzina zero. Tru jeszcze raz spojrzał na swego sąsiada. Dzięki fachowej pomocy charakteryzatorów wyglądał jak prawdziwy manekin. Sasza stała w przejściu obok kasy numer dwa, sprawdzi wszy, że ikona jest w umówionym miejscu. Spóźniła się tylko dziesięć minut, ale było to najgorsze dziesięć minut w życiu Tru. Sasza opowiedziała o incydencie z Bartowem. Tru myślał teraz o niej, podziwiając ją po raz nie wiado mo który. Ze ściśniętym sercem zdawał sobie sprawę, jak niewiele zostało im czasu. Sasza wyjedzie... W tym momencie usłyszał ciche skrzypnięcie. Ostatni
TRUMAN I SASZA •
179
raz rzucił okiem na Saszę. Uśmiechnęła się lekko, jakby dodając mu otuchy. Kiedy jednak spojrzała na drzwi, po czuła się znacznie mniej pewnie. Do sklepu weszło sześciu mężczyzn z bronią w ręku. Co najgorsze, nie było z nimi Jessiki Fortune. Jeden z mężczyzn oderwał się od grupy i zmierzał w jej stronę z wycelowanym pistoletem. - Mam nadzieję, że nie wywiniesz nam żadnego nume ru - powiedział. To był Jack Lawrence. Na jego twarzy malowała się groźba. - Gdzie ona jest? - zapytała Sasza. Czuła, że głos za czyna jej się łamać. - Chłopcy musieli się upewnić, że wszystko jest w po rządku. - Zbliżył się do niej i wyciągnął rękę. Próbowała ją strząsnąć, ale Lawrence trzymał ją mocno. Przyłożył jej pistolet do skroni. - To na wszelki wypadek. Wolę być ostrożny. Sasza starała się nie patrzeć w stronę Tru. Wiedziała, co on może czuć. - Jestem sama; tak, jak się umawialiśmy. Skończ my szybko tę transakcję i... Lawrence odwrócił się do swoich. - Sprawdźcie dobrze to miejsce. - Spojrzał znowu na Saszę. - A gdzie ten twój chłoptaś? Sasza podświadomie zagryzła usta. Ludzie Lawrence'a oglądali wszystko tak dokładnie. Ocierali się niemal o ma nekiny. - Hej, zadałem ci pytanie - ponaglał Jack. - Został w hotelu. Czeka na mój telefon. - Poczuła mocniejszy ucisk zimnego metalu na skroni. - Jeśli nie zadzwonię do siódmej piętnaście, on zawiadomi policję. Jej głos brzmiał teraz spokojniej.
1 8 0 • TRUMANISASZA
- Myślisz, że jesteś strasznie sprytna, prawda? - skrzy wił się. - Ty też myślisz, że jesteś strasznie sprytny, nie? - Co to ma znaczyć? - Pracujesz dla Deidre Baker - zaczęła. Widząc efekt swoich słów, ciągnęła dalej. - Straciłeś dla niej głowę, prawda? Dla niej zamordowałeś Billa Hovy. - Jesteś jednak sprytniejsza, niż na to wyglądasz - us łyszała w mroku kobiecy głos. Rozpoznała go. To był głos Deidre Baker. W chwilę później kobieta wyszła z ukrycia. - Teraz ty jesteś szefem, prawda? - spytała Sasza. - Owszem - odparła Deidre, już się z niczym nie kry jąc. - Zaczęliśmy to we trójkę. Martin, Bill Hovy i ja. Do tego kilku zaufanych ludzi. - Uśmiechnęła się prowokują co do Lawrence'a. - Niestety, Martinowi zaczęły wysiadać nerwy - ciągnęła beztroskim tonem. - Szczególnie po ostatniej podróży do Moskwy. To udawane małżeństwo i towarzystwo Bartowa zupełnie wytrąciły go z równowa gi. Stwierdziliśmy, że nie możemy na niego liczyć. Trzeba to było jakoś załatwić. - Tym razem jej uśmiech przezna czony dla Jacka był pełen aprobaty. - Ale wmówiłaś Billowi Hovy'emu, że to zrobił Bartow. - Nawet nie musiałam. Bill patologicznie bał się Ro sjan. Wiedział, że Bartow siedział Martinowi na karku. Sam wymyślił sobie sprawcę morderstwa. Wpadł w pani kę. Wiem, że namawiał cię na oddanie ikony Bartowowi. Myślał, że to go uratuje. - Deidre pogłaskała Lawrence'a po ramieniu. - Biedny Bill; znalazł się między młotem a kowadłem. Jack skrzywił twarz w uśmiechu. Sasza spojrzała na niego z politowaniem.
TRUMANISASZA • 1 8 1
- Pewnie myślisz, że jesteś niezastąpiony? Dla niej nikt nie jest niezastąpiony. Nie widzisz, co ona szykuje? - Zamknij się - ucięła ostro Deidre, gdy Lawrence rzu cił w jej stronę podejrzliwe spojrzenie. Pogłaskała go zmy słowym gestem. Musiała uspokoić jego obawy. Miał prze cież broń. - Hej! - zawołał Jack do swoich ludzi - jak tam, chło pcy? Potwierdzili, że wszystko w porządku. - Phillips, Barkley, wiecie, co macie robić - dodał. Co to może znaczyć, zastanawiała się Sasza z niepoko jem. Nie rozumiała tych słów. - Gdzie jest ikona? - zapytała Deidre. - Muszę najpierw zobaczyć panią Fortune - odparła Sasza. - Przyprowadźcie to stare pudło - zakomenderował Lawrence, gdy Deidre Baker skinęła głową. Jessica wyglądała wyjątkowo spokojnie, gdy wpro wadzono ją do środka. Spojrzała na Saszę z uśmie chem, jakby chciała jej dodać otuchy. Potem powiodła wzrokiem dokoła, zatrzymując go na jednym z maneki nów. Sasza zdrętwiała. To już koniec. Tam przecież stał Tru. Starsza pani odwróciła spojrzenie od swego wnuka. Jej twarz była zupełnie obojętna. - No dobra - powiedział Lawrence. - Teraz ikona. Sasza spojrzała uważnie na Deidre. - A jaką mam gwarancję, że nic nam się nie stanie, jeśli ją oddam? - Żadnej - odparła tamta. - Pozostaje ci tylko mi wie rzyć. - Tak jak wierzył ci twój mąż? I Bill Hovy? Tak jak teraz wierzy ci Lawrence?
TRUMAN I SASZA. • 1 8 3
1 8 2 • TRUMAN I SASZA
- Zamknij się! - rzucił ostrzegawczo Lawrence. Sasza wyciągnęła rękę, podając mu ikonę. Drugą ręką ujęła dłoń Jessiki. - Daj mi to! - rozkazała Deidre. - Skąd ten pośpiech? - spytał Jack z chłodnym uśmie chem. - Przecież wiesz, dlaczego, kochanie - łagodziła sytu ację. - Tu robi się trochę gorąco. Teraz Sasza poczuła zapach dymu. To był ten dziwny rozkaz Lawrence'a, zrozumiała wreszcie. - Przecież będziemy mieli dla siebie jeszcze mnóstwo czasu - powiedział Jack do Deidre. Ta uśmiechnęła się przymilnie, wyciągając ikonę z ręki swego wspólnika. - Teraz już nie, kochanie. Twój czas się kończy. Od tej chwili wszystko potoczyło się bardzo szybko. Jack wymierzył pistolet w zdrajczynię. Trzech ludzi z gan gu złapało go za ramiona. W końcu to Deidre była tu szefem. Sasza wykorzystała ten moment i złapawszy za rękę Jessicę, pociągnęła ją za drewniany kontuar. - Na podłogę, szybko! - poleciła. Manekiny ożyły nagle, zaskakując zupełnie Deidre, Lawrence'a i ich obstawę. Bez jednego strzału wszyscy zostali otoczeni. Paru agentów pobiegło ugasić ogień. Tru znalazł babcię i Saszę za kontuarem. Otoczył je obie ramionami. Włączony system gaśniczy zraszał wszystko dookoła strumieniami wody. Cała trójka roześmiała się z poczuciem niezmiernej ulgi. - Gdzie jest Sasza ? - zapytał Tru po powrocie z biura Watermana. Wszyscy troje musieli składać tam obszerne zeznania.
- Wyjechała - odpowiedziała Jessica, spoglądając uważnie na wnuka. - Dokąd? Do hotelu? - Nie. Na lotnisko. Za godzinę ma samolot do Nowego Jorku. Stamtąd odleci do Moskwy. - Nawet bez pożegnania? - Myślę, że to byłoby dla niej zbyt trudne - odparła z wymownym spojrzeniem. - Babciu, to niemożliwe. Chce poświęcić to wszy stko... - Zależy, co się rozumie przez „wszystko". - Położyła mu dłoń na policzku. Był gorący. Tak dobrze to znała. - Wygląda na to, że „wszystko" odeszło teraz z twojego życia, prawda? Odpowiedział jej ledwie widocznym uśmiechem. - Więc to czuli Adam i Peter? - powiedział w zamyśle niu. - Nie rozumiałem ich. Nawet nie próbowałem rozu mieć. - Aż do teraz, prawda? - Teraz muszę się spieszyć - oznajmił, całując babcię w policzek. Jessica uśmiechnęła się, widząc, jak wybiega z domu. Potem poszła zadzwonić do Bena Engela, do Chicago. Bardzo stęskniła się za jego głosem. Tak dobrze znała to uczucie. Tru zatrzymał się tylko na chwilę w całodobowym skle pie, zanim wpadł na teren lotniska. Dobiegając do stanowi ska przyjmującego pasażerów na lot numer 425 do Nowego Jorku, zauważył długą kolejkę, posuwającą się już wzdłuż korytarzyka. Szukał wzrokiem Saszy. Bez rezultatu. Młoda kobieta przy bramce kontrolnej obrzuciła go uważnym
spojrzeniem.
1 8 4 • TRUMAN I SASZA
- Tam jest moja narzeczona - powiedział szybko. Muszę z nią porozmawiać. To bardzo pilne. To sprawa życia i śmierci. Młoda kobieta zrobiła krok w tył, rozglądając się nerwo wo. Dopiero wtedy Tru zdał sobie sprawę, że na twarzy ma jeszcze resztki manekinowego makijażu. Zdobył się na przyjazny uśmiech. - Grałem dziś w teatrze. Błagam, niech mnie pani pu ści. Muszę jej tylko coś powiedzieć. Ale kobieta już na niego nie patrzyła. Skinęła na strażni ka, który stał parę metrów dalej. Tru wiedział, że musi coś zrobić. I to szybko. Wyciągnął z torby świeżo kupiony magnetofon z duży mi głośnikami. Włożył kasetę i puścił ją, jak mógł najgłoś niej. Rozległy się pierwsze takty walca „Nad pięknym, modrym Dunajem". Sasza była już blisko wejścia do samolotu, kiedy usły szała muzykę. Najpierw pomyślała, że dochodzi z głośni ków. Potem jednak zatrzymała się nagle, powodując chwi lowy zator. - Przepraszam, ale ta muzyka - zwróciła się do siwo włosej kobiety, która próbowała ją ominąć - to walc, pra wda? - Czuła się coraz bardziej oszołomiona. - Tak - usłyszała w odpowiedzi. - Jakie to miłe. Znacznie przyjemniejsze niż ten zwariowany rock and roll. Sasza stała wśród mijającego ją tłumu. Szukała wzro kiem głośników. Tu ich nie było. Spojrzała w stronę bram ki, ale tam tłoczyło się tyle ludzi! Nie, to niemożliwe, pomyślała. Po chwili jednak, z sercem tłukącym się w piersi, zaczę ła przedzierać się z powrotem do wyjścia. Zobaczyła Tru w momencie, gdy strażnik próbował
TRUMAN 1 SASZA • 1 8 5
odciągnąć go na bok. Na widok Saszy Tru się wyrwał. Biegiem pokonali dzielącą ich odległość i padli sobie w ra miona. Po chwili, ze szczęściem wypisanym na twarzy, zaczęli sunąć w takt walca po hali lotniska jak po najbardziej ele ganckim parkiecie.