Dianne Drake
Szpital w dżungli
ROZDZIAŁ PIERWSZY David Gentry uniósł się na łokciu i zabił komara, który bzyczał mu p...
8 downloads
11 Views
726KB Size
Dianne Drake
Szpital w dżungli
ROZDZIAŁ PIERWSZY David Gentry uniósł się na łokciu i zabił komara, który bzyczał mu przy twarzy. Leżał w dżungli i spał, a raczej był nieprzytomny. Komary używały sobie na nim od wielu godzin, a może nawet dni, bo nie miał pojęcia, jak długo tak leżał. Zamierzył się na kolejnego żądnego krwi napastnika. Z pewnością te stworzenia zaraziły go już malarią. W tej chwili jednak był świadom jedynie tego, jak się nazywa, choć i za to nie dałby głowy. Spróbował usiąść, lecz tylko skrzywił się z bólu, po czym wrócił do poprzedniej pozycji. Powoli przypominał sobie, co się stało. Ktoś go kopnął, słyszał trzask kości... Z lewej strony miał siniaka, czuł go, chociaż w ciemnościach nie mógł go zobaczyć. Obolałe miejsce zaczynało się pod pachą i kończyło tuż nad talią. Pewnie ma złamane dwa albo trzy żebra. Potem spróbował wstać. Łatwo powiedzieć. Bolało go także ramię. Gdyby jednak nie wstał, byłby skazany na to legowisko może już na zawsze. Ruszał się ostrożnie, ze strachu, by nie przebić płuca złamaną kością, bo to w tych warunkach może oznaczać śmierć. Nigdy nie zaznał ani nie wyobrażał sobie takiego bólu, jaki czuł w tej chwili. Z trudem uniósł rękę, by otrzeć twarz z potu. Cóż to jest kilka złamanych żeber i rana postrzałowa? Delikatnie dotknął ramienia, by upewnić się, że rana jest prawdziwa. To dlatego masz gorączkę, Davey, rzekł do siebie, wycierając znów czoło. Zainfekowana rana jest w tej chwili najgroźniejsza i jeśli szybko się nią nie zajmie... Chyba że jedno z żeber przebiło już płuca, wtedy tak czy owak umrze. Jeszcze godzina, Davey. Jeszcze godzina i poczujesz się na tyle dobrze, żeby wstać i opuścić to miejsce. Jeszcze godzina snu. Tylko jedna... Powieki zaczęły mu opadać, ziewnął głośno i przeciągle. Może faktycznie się położy. Ziemia nie jest taka twarda. Tylko godzinkę... Ale najpierw chciał się czegoś napić. Łyk wody, a potem spać! Sięgnął do stolika przy łóżku, by wziąć szklankę, ale jego ręka trafiła na stertę mokrych liści. Natychmiast podniósł powieki. Sen tym razem oznacza pewną śmierć. Jest zbyt słaby i odwodniony, by przetrwać noc. Wiedziałby o tym każdy student pierwszego roku medycyny, a on rozpoczynał studia medyczne przed szesnastu laty... Chyba się nie mylił. Usiłował liczyć w pamięci, ale za bardzo kręciło mu się w głowie. Podniósł wzrok na baldachim z liści palmowych. W świetle księżyca widział cienie drzew. Wiecznie zielone lasy. Tak, teraz sobie przypominał. W Toronto drzewa przy domu jego matki były liściaste. Że też pamięta się takie głupie rzeczy. Tylko człowiek w malignie może zajmować się w takiej sytuacji klasyfikacją drzew! Zaśmiał się głośno. A jeśli na tych drzewach są jakieś węże, to bardzo proszę, niech trzymają się ode mnie z daleka, dobrze? Wystarczą mu komary. Okej, Davey, jeśli chcesz się stąd wydostać, przestań gadać do węży. Ponownie spojrzał w górę, wyobrażając sobie błyszczące, wpatrzone w niego oczy gadów. Skup się, bo inaczej stąd nie wyjdziesz. Ale na czym ma się skupić? Nie jest w stanie wykrzesać z siebie ani odrobiny siły.
W krzakach obok niego coś zaszeleściło. Odwrócił głowę, by sprawdzić, co to było. Jakby mógł cokolwiek w tej ciemności dostrzec! A może to wąż? Zadrżał na samą myśl o tym, a to spowodowało dodatkowy ból. Położył dłoń na żebrach, jakby chciał je osłonić. – Zbieraj się, Davey – powiedział do siebie, kiedy ból zelżał. Teraz albo nigdy. Rozejrzał się, spojrzał na krzaki. Może mógłby podciągnąć się na nogi... Mech, orchidee, paprocie – to mu nie pomoże. Co prawda nie widział dobrze swojego bezpośredniego otoczenia, ale przypominał sobie, jak wyglądało, nim stracił przytomność. A nie chciał jeszcze umierać. Nie tu, nie w taki sposób. Pokonał w tym stanie tyle kilometrów, bo chciał żyć, i tę prostą prawdę doskonale pamiętał. – Niech to szlag! – mruknął, usiłując odsunąć od siebie obraz własnej śmierci. Musi poszukać rododendronu. Dużego, głęboko zakorzenionego. Gdyby się go chwycił, mógłby wstać. Nie brakuje ich tam, rosną pod drzewami, korzystając z ich cienia. Gdyby tylko starczyło mu sił, by się podciągnąć... Jeszcze raz spojrzał w górę, by upewnić się, że nie zbliżają się do niego żadne pałające gniewem oczy. Nie przejmował się stworzeniami, które mogły go zaatakować z ziemi. Z małpami jakoś sobie poradzi. Ale wyobraźnia podsuwała mu inne obrazy: dzikie psy, tygrysy, nosorożce. I najgorsze ze wszystkiego nietoperze. Sam nie wiedział, czy wolałby spotkać na swej drodze tygrysa czy nietoperza. A nietoperze w Dharavaju są prawie wielkości tygrysów. A więc znalazł się z powrotem w Dharavaju. Już nie jest w Kambodży? Potrzebuje wody. Oblizał popękane wargi. Potrzebuje też antybiotyków. Jego rozpalone czoło mówiło mu to aż nazbyt wyraźnie. Nie musiał go dotykać, by czuć gorączkę. Ale przede wszystkim musi się stąd wydostać. Jeśli jakimś cudem zdoła wrócić do małego szpitala na obrzeżach Kanthy, może wygra tę walkę o życie. Oczywiście mógłby się położyć i czekać do świtu, z nadzieją, że się obudzi. Przespać resztę nocy i rankiem zacząć od nowa. Wtedy może i trafiłby do domu... Opadł na wilgotną ziemię, położył głowę na poduszce z mchu i zamknął oczy. – Do rana – mruknął zmęczony. – Tylko do rana. – Westchnął głęboko, zadowolony ze swej decyzji. – Rano... Rano zacznie... – Czy ma operację? Tak mu się zdawało, ale nie mógł znaleźć planu dyżurów. Kolejna amputacja. Kolejny pacjent na krawędzi śmierci. Nie mógł sobie przypomnieć nazwiska tego pacjenta, a wiedział, że nie zaśnie, dopóki go sobie nie przypomni. Myśl, Davey. Już widział małą salę operacyjną. Tak, to on stoi przy stole operacyjnym, ale kto na nim leży? Nie zaczynaj zabiegu, dopóki nie znasz danych pacjenta, ostrzegł sam siebie. A mimo to rozpoczął operację, ponieważ pacjent umierał. Musiał go ratować. Już trzymał skalpel w ręku, by zrobić pierwsze cięcie. Nagle zobaczył twarz pacjenta. – Nie! – krzyknął, widząc własną twarz. Szeroko otworzył oczy i z trudem usiadł. Bez tchu wyciągnął rękę, szukając jakiegoś wsparcia. Ledwie kilkanaście centymetrów od niego rósł krzew. Może to rododendron, może nie. Nie mógł tego powiedzieć na podstawie dotyku, nie wiedział, czy ów krzew okaże się ratunkiem, czy może ostatnią nadzieją, która go zawiedzie. Przy pierwszej próbie podciągnął się ledwie kilka centymetrów z ziemi.
– Trzeba to zrobić inaczej – mruknął świadom, jak bardzo bolesna będzie druga próba. Aby uklęknąć, musi oprzeć się na ręce, w którą trafiła kula. Jeśli mu się nie uda, jeżeli upadnie na twarz, ryzykuje, że złamane żebro przebije płuco. Przygotowując się do kolejnej próby, zacisnął zęby. Gdyby nie był tak bardzo odwodniony, pociłby się o wiele bardziej niż teraz. Po omacku szukał dużej gałęzi. Dotąd wszystkie wydawały mu się zbyt słabe, jak jego własne nogi. Wreszcie znalazł odpowiednią gałąź, grubą, mocną... która wyśliznęła mu się ze spoconej ręki. Był początek czerwca, szczyt upałów, i choć temperatura dochodziła do trzydziestu ośmiu stopni, David trząsł się na skutek gorączki i infekcji. A także zbyt długiego przebywania na słońcu. Jego organizm nie potrafił sobie z tym poradzić. Raz było mu gorąco, raz zimno, majaczył, to znów odzyskiwał przytomność. Czuł się paskudnie. Chwycił znów gałąź, zacisnął mocno powieki i skupił się na swoim zadaniu. Potem nabrał głęboko powietrza i podciągnął się, wydychając całą rezerwę tlenu. Z wielkim bólem stanął wreszcie na nogi. Był zdumiony, że mu się udało, zwłaszcza że nogi miał jak z waty. – Dobra robota – wydyszał, zastanawiając się, co dalej. Wstał... i co? Nic ponadto nie zaplanował. Objął drzewo, jak nigdy niczego ani nikogo nie obejmował. Po prostu je uściskał, otoczył ramionami, jakby było najpiękniejszą kobietą, jaką spotkał w życiu... Już kiedyś ją widział. To nie są urojenia. Była olśniewająca, miała czarne włosy i ciemne oczy. Trzymał ją w uścisku, aż nogi przestały mu dygotać i mógł znowu normalnie oddychać. Brakowało jej tylko orchidei we włosach. – Dobra – rzekł do pnia drzewa. – A teraz zobaczmy, jak się stąd wydostać. Zrobił kilka kroków, potem kilka następnych, aż poczuł się pewniej. W ciemnościach, w obcym terenie, nie miał zielonego pojęcia, w którą stronę ruszyć. Ale to nieważne. Tutaj umrze, więc każde inne miejsce jest lepsze. Solaina nie lubiła tego odcinka drogi po zmroku. Jeździła tędy w każdy weekend ze swojego mieszkania w Chandelli do małego nadmorskiego domku, który wynajmowała w pobliżu parku narodowego. Biały piasek, błękitna woda – myślała o tym cały tydzień. Ale tego dnia spotkanie się przeciągnęło i jej wyjazd się opóźnił. Jadąc tą krętą drogą za dnia, często mijała wielobarwne parasolki plażowe. Należały do mieszkańców Dharavaju, którzy jak ona uciekali z miasta na wybrzeże. Ten teren wciąż czekał na odkrycie przez turystów. Miasta i miasteczka na tym sennym pasie ziemi były rozrzucone tak daleko od siebie, że podróż z jednego do drugiego była kłopotliwa. A ponieważ turyści pragnęli wygód, nie przyjeżdżali do Dharavaju. Solainę bardzo to cieszyło. Czasami, gdy jechała z Chandelli, a potem wjeżdżała na półwysep, gdzie na plaży stał jej mały domek, zatrzymywała się, by popatrzeć na głowy pływaków znikające pod falami albo na ludzi, którzy urządzili sobie piknik, ciesząc się bogactwem miejscowych owoców i słodyczy. Ten pas wybrzeża stanowił także ulubione miejsce pochówku chińskich mieszkańców Chandelli. Nie był to cmentarz w tradycyjnym rozumieniu tego słowa, ponieważ Dharavaj był
w większości buddyjski i nie było tam cmentarzy. Ale wzdłuż drogi, w pięknym miejscu z widokiem na morze, znajdowały się groby. Czyż można lepiej spędzić wieczność, myślała, niż patrząc na ten piękny widok? Tego wieczoru niczego nie wypatrywała. Było już późno, ona była zmęczona i marzyła tylko o łóżku. Prawdę mówiąc, oczy jej się zamykały i po dwóch godzinach jazdy przegrywała walkę z sennością. Zastanawiała się, czy nie powinna się zatrzymać i zdrzemnąć, kiedy odtwarzacz CD nic nie pomógł. Symfonia „Fantastyczna” Berlioza powinna ją ożywić, ale tego wieczoru nawet największe wysiłki kompozytora nie skutkowały. Ma tylko dziesięć minut drogi do swojego domku. – Obudź się, Solaina. Na dworze jest za gorąco i za wilgotno. Nie była pewna, czy bez klimatyzacji przeżyłaby pięć minut w samochodzie, nie mówiąc o godzinnej drzemce. – Obudź się i skup. – Otworzyła oczy jeszcze szerzej i poczuła się trochę lepiej. Mówienie do siebie wyraźnie jej pomagało. Nie było nikogo, kto by uznał, że zwariowała. – No mów, powiedz mi o swoich nadziejach i marzeniach. Nadziejach i marzeniach? – Chcę dotrzeć do domku. To moja nadzieja. A moje marzenie to żeby klimatyzacja działała. Wróciła myślami do wcześniejszej rozmowy z Solange, swoją siostrą bliźniaczką. – Powiedz mi, czego naprawdę oczekujesz od mężczyzny? – zapytała Solange niczym wścibska telewizyjna reporterka. Trudne pytanie, ponieważ specjalnie się nad tym nie zastanawiała. Czasami umawiała się na randki, a potem odchodziła. Tak jest bezpieczniej. Nie chciała skończyć jak jej matka. – No cóż, nie byłoby źle, gdyby był przystojny. Dobry początek. Podobali jej się Skandynawowie. – Niebieskie oczy. Zdecydowanie chłodne i niebieskie. I przeszywające. – Skinęła głową, zadowolona. – Więc blondyn z niebieskimi oczami. No i żeby był dobrze zbudowany. Wysoki mężczyzna, szeroka klatka... Kolejny obraz, który przypadł jej do gustu. A potem nagle ujrzała jakiś poruszający się cień i zanim się zorientowała, usłyszała uderzenie w lewy zderzak. Natychmiast poczuła ucisk w żołądku, a gdy zatrzymała auto, zastanawiała się, czy to możliwe, by zderzyła się z jeleniem albo z dziką krową. Nie wiedziała, czy ma wysiąść i sprawdzić, co się stało. Nie, to zły pomysł. Jeśli to zwierzę, nie ma potrzeby wysiadać. A jeśli nie zwierzę? Ale kto w pełni władz umysłowych łaziłby tam po nocy! Nikt. Nie ma tu wiosek, a ośrodki wypoczynkowe znajdują się dużo dalej. Więc to musi być zwierzę, prawda? Spojrzała we wsteczne lusterko, ale widziała tylko mrok. – Zwierzę – powiedziała, otwierając okno. – Jest tam kto? – zawołała. – Czy coś się stało? Nasłuchiwała, ale nikt nie odpowiadał. – Jest tam kto?
I znowu żadnej odpowiedzi. Tak więc zamknęła okno i ruszyła, ale nie przejechała nawet paru metrów i znów stanęła. Tym razem otworzyła drzwi i wysiadła. – Okej, już idę, ale proszę niczego sobie nie wyobrażać, bo... Nie wiedziała, jak zakończyć swoje ostrzeżenie, więc szła dalej, spodziewając się, źe znajdzie jakieś nieszczęsne stworzenie rozciągnięte na ziemi. – Do diabła, mam nadzieję, że nie cierpi – powiedziała. Kochała zwierzęta, kochała drzewa, a nawet owady. W dzieciństwie wybiegała po burzy i zbierała wyłażące z ziemi dżdżownice, by nikt ich nie nadepnął. – Halo! – zawołała w noc. – Jest tam kto? Coś w pobliżu poruszyło się. Usłyszała jęk. – Halo – szepnęła, bo bała się odezwać głośno. – Halo... Solaina aż podskoczyła. – Jest pan ranny? – zapytała, zastanawiając się, czy mądrze postępuje. A może powinna jechać do domku i sprowadzić pomoc? Ale kogo? W Dharavaju nie zna nikogo poza swoimi współpracownikami. Howard i Victoria? Nie, wyjechali na południe. W tej okolicy nie ma pogotowia ani policji, a więc nie ma do kogo zadzwonić. A zresztą to ona potrąciła tego mężczyznę, więc powinna się nim zająć. Wzięła głęboki oddech i ruszyła w stronę, z której dochodził słaby głos. Miała nadzieję, że umysł płata jej figle. Obcy głos w nocy na opustoszałej drodze to typowa scena z filmowego horroru. – Jestem ranny – wybełkotał mężczyzna. – Myślę, że umieram. Sądząc z akcentu, musiał być Amerykaninem albo Kanadyjczykiem. – Gdzie pan jest? – Milczał. – Halo, może pan mówić? Znowu nie usłyszała odpowiedzi, więc zaczęła się denerwować. Albo umarł, albo jest oszustem. Zawahała się. – Muszę usłyszeć pański głos, żeby pana znaleźć. – Krążąc w kółko, mogła stać obok niego i go nie zauważyć. – Czy tam, skąd pani pochodzi, macie drzewa liściaste? – spytał w końcu słabym głosem. – Co? – zapytała, zbliżając się do krzewów, skąd jej zdaniem dobiegał głos. – Macie tam drzewa liściaste? Nie, jednak dobrze usłyszała. Dziwne pytanie, ale cenne, ponieważ doprowadziło ją do mężczyzny. – Mamy i liściaste, i iglaste – odrzekła, pochylając się nad nim. Nagle pożałowała, że jest taką kiepską pielęgniarką, ponieważ nawet w mroku widziała, że nieznajomy naprawdę jest w ciężkim stanie.
ROZDZIAŁ DRUGI – Ma pan dobry puls – oznajmiła, trzymając palce na jego tętnicy szyjnej. – Co znaczy, że musi pan być silny. – Silny i z silną wolą przeżycia, dzięki Bogu. Gdy zabrała palce z jego szyi, poczuła, że są lepkie i instynktownie uniosła je do nosa. Znany miedziany zapach. Co prawda rzadko miała do czynienia z krwawiącymi pacjentami, ale ten zapach rozpoznawała. – Mam złamane żebra – wydyszał. – Z lewej strony. Czwarte i piąte, i chyba szóste. I być może zerwaną chrząstkę żebrową. Więc zna się na medycynie. Może jest lekarzem? – Wydaje mi się, że pan krwawi. – Moje ramię... – jęknął. Złamała mu żebra i ramię? – Bardzo mi przykro – powiedziała, odsuwając połę koszuli. – Nie zauważyłam pana, naprawdę. – Ale ja panią zauważyłem. – Zakasłał, po czym burknął coś pod nosem. – Niech pan nic nie mówi. Musi pan oszczędzać siły, żeby się stąd wydostać. Dlaczego nie wpadł pan pod samochód w centrum Chandelli, gdzie znalazłby pan pomoc? – Widziałem pani światła. No tak. Widział światła jej samochodu, które go oślepiły i nie zdążył uskoczyć, a ona była zbyt zmęczona, by go ominąć. – Naprawdę nie powinien się pan ruszać przez jakiś czas, dopóki nie znajdę pomocy. Proszę spokojnie oddychać i nie zasypiać. Świetna rada. Pewnie doznał wstrząśnienia mózgu. To częsty skutek uderzenia przez samochód. – Pani mi pomoże – wymamrotał. Solaina zaśmiała się gorzko. – Gdyby pan wiedział, jak bardzo się pan myli. Mimo że od tamtej pory upłynęło dziesięć lat, nadal widziała twarz Jocoba Rennera, kiedy usiłowała zasnąć. On także miał nadzieję, że Solaina mu pomoże. – Chociaż faktycznie w tej chwili może pan liczyć tylko na mnie – dodała i poczuła się jeszcze gorzej. Nie możecie dopuścić, by pacjenci słyszeli wasze wątpliwości, powtarzała swoim pielęgniarkom. – A więc kiedy upewnię się, że może pan jechać samochodem, będziemy musieli rozstrzygnąć, dokąd pojedziemy. On oddycha, jest przytomny, ale krwawi. Ma złamane żebra, czyli może mieć przebite płuco. Tak, znała teorię, ale jeśli chodzi o praktykę... – Okej, obejrzę pana, żeby wykluczyć inne obrażenia. Gdzie pana jeszcze boli? – W wielu miejscach – jęknął, kiedy dotknęła jego ramienia. – Czy duma się liczy? Roześmiała się mimo woli. – Tak, ale kiedy będzie pan wyleczony. A co poza tym?
– Najbardziej boli mnie duma. Ma poczucie humoru i jest uparty. Całkiem niezła kombinacja. – No cóż, nie mogę zbadać pańskiej dumy, więc obejrzę szyję i kark. Proszę nie ruszać głową. Wsunęła ostrożnie palce pod jego barki. Niczego nie wyczuła, żadnych otwartych ran ani zaschniętej krwi. – W porządku. – Och – jęknął. – Trochę niżej... – Boli? Może mi pan powiedzieć, gdzie dokładnie? – Masaż... Zabrała rękę z jego karku. – Żadnego masażu. – Była tak spięta, że masaż jej samej dobrze by zrobił. Podczas dalszego badania stwierdziła, że wokół rany na ramieniu mężczyzny jest zaschnięta krew. – Kiedy to się stało? – zapytała. – Nie wiem. Dwa dni, może trzy... – Urwał. – Niech pan nie żartuje – powiedziała, szukając śladów świeżej krwi. – Muszę wiedzieć, co to za rana. – Pod palcami czuła, że to rana postrzałowa. Wygląda na to, że zaczęła się goić, ale otaczająca ją tkanka była rozpalona, a to oznacza infekcję. – Proszę mnie zabrać do domu. No i znowu majaczy. Solaina położyła mu rękę na czole. – Ma pan gorączkę – stwierdziła. – I jest pan chyba odwodniony. – Żeby się upewnić, pogłaskała jego policzek i dotknęła wysuszonych, spękanych warg. – Od początku wiedziałem, że to będzie przyjemne. – To nie jest randka. – Sprawdziła znów jego puls na szyi. Nadał silny, tylko nieco przyspieszony. – Chciałem panią zaprosić na randkę. – Na pewno. – Ale pani mnie nie widziała. – Przepraszam – szepnęła, starając się zapomnieć tamto przerażające uderzenie, które wciąż wywoływało w niej mdłości. Nieznajomy najwyraźniej szedł drogą, już ranny, a ona go jeszcze potrąciła. – Rana postrzałowa – powiedział cicho. – Co? – Zostałem postrzelony. No tak, oczywiście. Ale nigdy nie miała do czynienia z taką raną, w każdym razie od ukończenia szkoły pielęgniarskiej. A i wtedy głównie obserwowała, stojąc za grupką koleżanek. Co prawda potem to ją wybrano, by założyła opatrunek. Żałosny opatrunek! To była jej cała dotychczasowa praktyka w tej kwestii. – Ma pan szczęście, ponieważ mam dość wyjątkowe doświadczenie w leczeniu ran postrzałowych – oznajmiła. Musi zrobić wszystko, by pacjent nie stracił do niej zaufania. To
kolejna zasada, którą wbijała do głowy pielęgniarkom. – No nie – szepnął. Jego głos był teraz słabszy. – Cii. – Wsunęła rękę pod ramiona mężczyzny. – Niech pan nic nie mówi, zajmę się panem. Wspominałam już, że jestem pielęgniarką? – W każdym razie teoretycznie, bo sama się za taką nie uważała. – A ja uwielbiam pielęgniarki. – Dobra, casanowo. Muszę obejrzeć pana ramię z tyłu. – Górna część pleców była nienaruszona, nie widziała żadnych ran. A więc kula nie wyszła na zewnątrz, wciąż tkwi w ciele. A jeśli leżał na brudnej ziemi, spocony... To cud, że w ogóle przeżył. Mógł złapać jeszcze gorszą infekcję albo zapalenie płuc... – Proszę nabrać powietrza – poprosiła, zastanawiając się, jak duże są uszkodzenia żeber. – To boli. – Na pewno, ale muszę posłuchać płuc. A mogę to zrobić tylko wtedy, kiedy nabierze pan powietrza. – Moje płuca są w porządku. – Sama to ocenię. – Żałowała, że nie ma stetoskopu, ponieważ uchem przytkniętym do piersi niewiele usłyszy. Rozpięła mu koszulę i pochyliła się. Jego serce biło mocno i rytmicznie. Tak rytmicznie, że było to niemal hipnotyczne. Wstrzymała oddech na sekundę, słuchając, czy nie ma płynu w płucach, po czym odetchnęła z ulgą. – Doskonale – powiedziała. – Nic nie słyszałam. – Może pani jeszcze posłucha. Ma pani takie miłe w dotyku włosy. Solaina uniosła rękę i poprawiła rozpuszczone włosy. Spinki, którymi je spinała, gdzieś wypadły. – Teraz rozepnę panu spodnie – oświadczyła. – Zbadam brzuch, zobaczymy, czy nie ma żadnych bolesnych miejsc... – Zresztą po co ona mu to mówi? Jeśli faktycznie jest lekarzem, wie, że będzie szukała oznak wewnętrznego krwawienia. A jeśli nie jest, nie powinna go straszyć. Chociaż nie wydawał się wystraszony, ani trochę. – Nie lubię nietoperzy. Tygrysy mi nie przeszkadzają, ale nie znoszę nietoperzy. Nie bał się, ale znowu wróciły majaki. Solaina uśmiechnęła się. Człowiek w malignie wyjawia najskrytsze sekrety, zdradza ukryte cechy charakteru. – Mnie tam nietoperze specjalnie nie przeszkadzają. Nietoperze zjadają komary, które są o wiele gorsze. Więc myślę, że nietoperze są w porządku – oświadczyła, zsuwając mu dżinsy poniżej pasa. Mężczyzna miał płaski brzuch. I dzięki Bogu miękki, czyli nie doznał żadnych wewnętrznych obrażeń. – Zaraz wrócę. Podjadę bliżej samochodem. Proszę nie wstawać – dodała, jakby mógł to zrobić. Niewiele ponad minutę później stała znowu nad nim. Tym razem widziała go w świetle reflektorów.
– Jest pan przytomny? – Postanowiła właśnie, że zamiast podciągać mu spodnie, ściągnie je całkiem, by obejrzeć jego nogi i sprawdzić, czy nie ma tam urazów. – Zabierz ten skalpel – odezwał się. – Nie chcę go. Jeszcze nie teraz. – Proszę mi zaufać. Nikt o zdrowych zmysłach nie pozwoliłby mi zbliżyć się do skalpela. – Solaina ściągnęła buty i skarpetki, a potem zdjęła mu dżinsy i zaczęła oglądać jego nogi. Dojrzała na nich mnóstwo siniaków, ale nie stwierdziła złamań. Doszła do przekonania, że został pobity. O ile mogła ocenić w tym świetle, siniaki przybrały już zielonkawożółty odcień, co świadczyłoby, że liczą sobie parę dni. Nietrudno było je zauważyć, bo mężczyzna miał bardzo jasną karnację. Nagle spojrzała na jego włosy. Były tak brudne, że mogła jedynie się domyślać, że jest blondynem. – Nie tak wyobrażałam sobie spotkanie w moim jasnowłosym mężczyzną – powiedziała, unosząc jego nogę, by obejrzeć ją od spodu. – Mam piaskowe włosy. – Więc pan mnie słyszy? – Na prawej nodze nie widziała nic prócz siniaków, a zatem wzięła się za lewą. – Przez chwilę, potem mogę znowu gdzieś odpłynąć. Ten człowiek jest bystry i świadomy swojego stanu. Wie, z czym walczy. To dobrze, pomyślała, ponieważ do czasu gdy nie znajdzie dla niego pomocy, może polegać jedynie na jego silnej woli. – Dobra, więc póki jest pan przytomny, może mi pan powie, jak się pan nazywa? – David. David Gentry. Szeroko otworzyła usta. Usłyszała to nazwisko jakiś rok temu. W Kambodży, gdzie wysłała kilka swoich pielęgniarek z IMO, czyli Międzynarodowej Pomocy Medycznej. David był wówczas głównym lekarzem IMO, znakomitym chirurgiem ortopedą. Ale porzucił tę pracę, podobno bez powodu. A w każdym razie nikt go nie znał. – Pan jest doktorem Davidem Gentry? – Kiedy jestem przytomny, tak. – Więc może mi pan powiedzieć, co się panu stało? Poza tym, że pana potrąciłam? – Pani mnie nie potrąciła. To ja wpadłem na samochód. – Co? – Wpadłem na panią. Zobaczyłem światła reflektorów. Potrzebowałem pomocy, bo inaczej bym tam umarł. – Wciągnął z trudem powietrze. – Cieszę się, że to pani, bo zawsze uważałem, że jest pani najpiękniejszą kobietą, jaką widziałem. Miły komplement, chociaż wypowiedziany przez człowieka w stanie delirium. – Nie wiem, jak to zrobię, doktorze, ale muszę pana stąd wyciągnąć. – Tak będzie dobrze – powiedziała, gdy nogawką spodni zabezpieczyła mu złamane żebra. Na razie to wystarczy. Nie ma przecież żadnego sprzętu w swojej podręcznej apteczce. Cieszyła się, że w ogóle wozi apteczkę w samochodzie, ponieważ przydał jej się plaster. Kołysząc się na obcasach, oceniała swoją pracę. Dżins to mocny materiał. Poddaje się, ale jest też sztywny. Tego właśnie potrzebuje David do czasu, aż ktoś zrobi mu prześwietlenie i
profesjonalny opatrunek. – Może pan oddychać? – zapytała. – Mogłem oddychać do chwili, kiedy panią zobaczyłem. Teraz chciałbym tylko znaleźć orchideę, żeby mogła ją pani wpiąć we włosy. Przykucnęła obok Davida, by spróbować go unieść. Ciekawe, czy jest z natury romantykiem, kiedy jest przytomny? Niewykluczone, sądząc z rodzaju jego urojeń. – No, casanowo, bez względu na orchideę muszę wymyślić, jak pana podnieść. Zapowiadało się to na trudne zadanie, bo David niewiele mógł jej pomóc. Zwłaszcza że wracało delirium. – Czy ma pani orchideę nad prawym czy nad lewym uchem? – To hawajski zwyczaj, doktorze. – Orchidea nad lewym uchem oznacza, że kobieta jest mężatką, a nad prawym, że jest panną. Solaina zaczesała włosy za prawe ucho, a David równocześnie dotknął jej lewego ucha. – Dobrze – rzekł i opuścił rękę. – Nie ma orchidei. Nawet w stanie delirium był czarujący. Jaki jesteś, kiedy jesteś zdrowy i masz jasny umysł? – Innym razem porozmawiamy o orchideach, a teraz musimy się skupić na tym, żeby pan wsiadł do samochodu. – Jej bardzo małego samochodu, niestety. Azjatyckie samochody były małe i ekonomiczne, i dlatego jej się podobały. Ale teraz wolałaby mieć amerykańskiego kolosa, dużo metalu, dużo benzyny i dużo miejsca. Miejsce było teraz najważniejsze, ponieważ David Gentry był wysoki. – Dobra, spróbuję pana podnieść. Proszę mnie objąć mocno za szyję, a kiedy dam znak, proszę się podciągnąć. Chociaż bardzo się starał, ledwie uniósł się nad ziemię. Potem upadł z powrotem, ciągnąc za sobą Solainę. Gdy się z niego stoczyła, stęknął, łapiąc się za żebra. – Jest pani ciężka. Nigdy dotąd nikt jej o to nie oskarżył. Była drobnej budowy i choć nie należała do chudzielców, nie była też gruba. Oczywiście, dla Davida liść, który spadłby na jego złamane żebra, byłby ciężki. – Nic panu nie zrobiłam? – Nie – odparł z trudem. – Ale przydałby się rododendron. Znowu mówi bez sensu, a skoro jego delirium wraca coraz częściej, zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie doznał poważniejszego uszkodzenia głowy. Przerażało ją każde takie uszkodzenie, ponieważ nie miała możliwości, by to zdiagnozować, nie mówiąc już o udzieleniu pierwszej pomocy. Opatrunek z drugiej nogawki spodni nie pomógłby jego głowie. Nie miała ze sobą niczego, co mogłaby wykorzystać. – Przy moim domu rośnie ładny rododendron – powiedziała. To był jakiś krzew, może i rododendron. Nie wiedziała, i wcale jej to nie obchodziło. W tej chwili pragnęła jedynie wciągnąć tego człowieka do samochodu, a jeśli pomoże w tym obietnica, że pokaże mu rododendron, niech i tak będzie. – Kiedy się pan znajdzie w samochodzie, zawiozę tam pana i zobaczy pan go. Jej domek jest tylko dziesięć minut drogi od tego miejsca. Jeśli nie będzie w stanie
krytycznym, tam najszybciej mogłaby go zawieźć. Potem umyje go i zadzwoni do Howarda Brumleya zapytać co dalej. Może Howard zna jakiegoś lekarza w okolicy? Albo może niedaleko znajduje się jakiś szpital, o którym ona nie wie. Nie chciała ściągać Howarda z wakacyjnej wyprawy tylko na konsultacje, i by udzielił jej moralnego wsparcia. Howard znalazłby jakieś rozwiązanie, była tego pewna. Melancholijny ujjmiech wypłynął na jej usta. Będzie tęsknić za Howardem, kiedy na dobre wyjedzie z Chandelli. Prawdę mówiąc, już za nim tęskni. Howard Brumley, jej drogi przyjaciel i absolutnie najlepszy lekarz pod słońcem. On z całą pewnością by jej pomógł. – Więc ma pan jakieś sugestie, jak przenieść pana do drzwi mojego samochodu? Samochód stał niedaleko. Solaina wyliczyła, że to tylko parę dużych kroków, ale David niestety nie może chodzić. – Mogę się podczołgać – odparł. – To upokarzające, ale działa. – Czołgać się? A co z pana ręką? – Gdyby się czołgał, mogłaby się otworzyć rana, która i tak była groźna. Z zainfekowanej rany w takich warunkach może łatwo zrobić się gangrena. David bez słowa obrócił się i podczołgał kawałek do samochodu. Potem padł i leżał płasko, patrząc w niebo. – Co dalej? – wydyszał. – Może pan wskoczyć do samochodu, a ja zawiozę pana do mojego letniego domku. Gdyby to tylko było takie proste. – A którą częścią ciała miałbym wskoczyć według pani? Ucieszyła się, że odzyskał przytomność. Kiedy mówił z sensem, to nawet w tych okolicznościach czuła się o wiele pewniej i wydawało jej się, że więcej może zdziałać. – Myślę, że w tej chwili byłabym szczęśliwa, widząc, że jakakolwiek część pana ciała wskoczyła do samochodu. Przyklękła obok Davida. – A teraz proszę mnie objąć za szyję. – Nie próbowaliśmy już tego? Przypominam sobie, że leżała pani na mnie. Solaina zdusiła śmiech. – Nie poddaje się pan, casanowo. – Póki oddycham, jest nadzieja. – Więc proszę wziąć głęboki oddech i trzymać mnie mocno. Jakimś cudem wstała, mimo że bezwładne ciało Davida było potwornie ciężkie. Podniosła go na taką wysokość, że mógł paść na siedzenie jej miniaturowego auta. Oparł się bokiem o fotel, próbując złapać oddech. – Mam nadzieję, że nic panu nie zrobiłam? – Poza moją dumą... – Duma się nie liczy na poboczu drogi w środku nocy. Zwłaszcza że nie ma pan na sobie spodni. Więc teraz musimy wsadzić pańskie nogi do środka. – Najpierw się zdrzemnę – wymamrotał. – Potem może pani robić z moimi nogami, co się pani podoba. – David zamknął oczy, oparł brodę na piersi i natychmiast zasnął. – Wiem, że jest pan wyczerpany, casanowo – powiedziała – ale nie może pan spać,
dopóki nie dojedziemy na miejsce. – Potrząsnęła nim lekko. – David, słyszy mnie pan? Potrzebuję pomocy. – Jest na pewno zmęczony, ale ona ma za sobą ciężki dzień i marzyła tylko o tym, by zakończyć go przyjemną lekturą oraz snem. Nawet przez myśl jej nie przeszło, że spotkają coś takiego! Zaczerpnęła głęboko powietrza i wróciła do roboty. – David, niech się pan obudzi. Nie zrobię tego sama. – Zmierzyła mu tętno. Trochę przyspieszone, ale rytmiczne. – David – spróbowała znów, wciąż bez powodzenia. Wydawało się, że zapadł w mocną drzemkę. – Pewnie wyjdzie mu to na dobre – powiedziała do siebie, zginając jego prawą nogę i wpychając ją do samochodu. Potem to samo zrobiła z lewą nogą. Zanim zamknęła drzwi, zlustrowała tę parę nóg. Całkiem ładne, atletyczne. Zapewne David uprawia jakiś sport. Na jednej nodze miał jednak tyle siniaków, że nasuwało się podejrzenie, że został skopany. – W jakie kłopoty się wpakowałeś, że ktoś tak cię potraktował? I zostawił, żebyś umarł samotnie... Próbował otworzyć oczy. Bardzo chciał rozejrzeć się i sprawdzić, czy to wszystko mu się śni, czy to jest rzeczywistość – czy ta kobieta jest prawdziwa. Pamiętał fragmenty wędrówki przez dżunglę, upadał i znowu wstawał. Szukał mocnej gałęzi, przy pomocy której mógłby się podciągnąć. Te obrazy tkwiły w nim głęboko, choć były niepełne. I nie układały się w spójny obraz. Jednego był pewien: że widział najpiękniejszą kobietę w swoim życiu. – Chciałbym, żebyś to była ty – mamrotał. – Żebyś przyszła po mnie. Teraz, w jego marzeniach, zabierała go właśnie do swojego domu. Pragnął otworzyć oczy i przekonać się, czy to prawda, ale nie był w stanie podnieść powiek. Wszystko go bolało, umysł płatał mu figle, ponieważ nawet w stanie bliskim nieświadomości jej zapach wypełniał jego nozdrza. Przypomniał sobie, że pachniała kwiatami. Nie była to orchidea, chociaż on łączył ją z orchideą. Więc może jaśmin? Tak, jaśmin do niej pasuje. – Jaśmin – powiedział cicho. – Myślałam, że orchidea. Albo rododendron. Prawdziwy głos? Czy może głos z jego snu? Zmusił się, by choć odrobinę podnieść powieki, ale otaczała go mgła, wszystko było zamazane. Czy znajduje się w samochodzie? Z kolanami praktycznie pod brodą? I bez spodni? Nie, to niemożliwe. Nigdzie nie poszedłby bez spodni. Dotknął swoich nóg i poczuł, że są gołe. Potem pomacał prowizoryczny opatrunek na piersi. Powoli przypominał sobie, co się stało. – Jak długo byłem nieprzytomny? – Tym razem kilka minut. W każdym razie nie pomógł mi pan wsadzić swoich nóg do samochodu, a to nie było łatwe. Ile ma pan wzrostu? – Metr osiemdziesiąt sześć – odparł, wiercąc się. – Na pana miejscu nie ruszałabym się – ostrzegła go. – Ma pan obwiązane żebra, a ramię przestało krwawić, więc nie chciałabym, żeby pan sam sobie zaszkodził. Za pięć minut będziemy w domu. Obiecuję, że zobaczy pan mój rododendron.
– Dlaczego miałbym oglądać rododendron? Solaina roześmiała się mimo woli. – Na przemian tracił pan i odzyskiwał przytomność, i niemal cały czas plótł pan coś na temat drzew. – I śniłem o pani. – W ciągu minionych piętnastu minut urywał się kontakt z panem co najmniej sześć razy. Umysł w zabawny sposób zniekształca świat, kiedy traci pełną świadomość. Widziałam ludzi, którzy byli nieprzytomni przez kilka dni, a potem budząc się, wierzyli, że minęła tylko minuta. Nawet naukowcy nie potrafią wyjaśnić pańskich rododendronów, orchidei czy drzew. – Ma pani jaśminowe perfumy? – spytał. – Nie, ale używam jaśminowego mydła. Westchnął i zamknął oczy. Pora wrócić do świata ze snu. Miał tylko nadzieję, że ona będzie z nim, kiedy się obudzi. Teraz, kiedy odnalazł cudowną Solainę, naprawdę chciał się znów obudzić. I to prędko.
ROZDZIAŁ TRZECI Wyłączyła budzik i podniosła się z białego rattanowego krzesła, które zwykle stało po drugiej stronie pokoju. Teraz znajdowało się obok jej łóżka, by mogła widzieć Davida. Przez ostatnie osiem godzin patrzyła, czy oddycha. Wiedziała już, kiedy spodziewać się lekkiego chrapania, a kiedy cichego jęku. Wiedziała nawet, kiedy David wstrzyma oddech nieco dłużej niż powinien, choć te pierwsze kilka razy, gdy tak zrobił, zrywała się na równe nogi, sądząc, że będzie zmuszona go reanimować. A potem okazywało się, że to niekonieczne. Po prostu oddychał po swojemu. Zadzwoniła do Howarda zaraz po wejściu do domu. Tego wieczoru popijał koktajle w hotelowym holu, słuchał kwartetu jazzowego i palił cygara. A teraz ona czekała, ponieważ Howard po ciemku nie prowadził samochodu. Wydawało jej się, że czeka już kilka dni, zamknięta w swoim małym domku, gdzie słyszy tylko oddech Davida i widzi jego unoszącą się i opadającą klatkę piersiową. Był tam jeden pokój, dostatecznie duży dla jednej osoby. Solaina niczego więcej nie potrzebowała, ale teraz, kiedy znaleźli się w nim we dwoje, zrobił się tłok, dom pękał w szwach. Nie miała tam wielu mebli, ponieważ to jedyne pomieszczenie musiało spełniać rozmaite funkcje i służyć jej za sypialnię, salonik, kuchnię i kącik jadalny. Ale im więcej myślała o Davidzie, tym dom wydawał się jej mniejszy i bardziej zagracony. A przecież nie cierpiała na klaustrofobię. Spojrzała na swoją lilipucią przestrzeń, by odwrócić uwagę od Davida. Prawdę mówiąc, było tam ładnie. Bez luksusów, ale dorastała w luksusach, jakie tylko można mieć za pieniądze, i już ich nie potrzebowała. Od lat zarabiała nieźle, a to łącznie ze spadkiem po matce, którego jeszcze nie naruszyła, pozwalałoby jej na zaspokajanie wszelkich kaprysów i fantazji. Tyle że nie miała na to ochoty. A ten mały, pozbawiony ekstrawagancji domek był wprost idealny, zwłaszcza że tylnymi drzwiami wychodziło się «& ścieżkę prowadzącą na plażę. Było to cudowne miejsce, bez sąsiadów, bez turystów. Większość wieczorów spędzała na tarasie. To był jej azyl. Wzięła głęboki oddech. Tak, to jest dla niej wymarzone miejsce. Dla każdego, kto chciałby mieć święty spokój. Ale teraz przejmowała się Davidem, i to jej przeszkadzało. Zwłaszcza że minęło już osiem godzin, odkąd go wciągnęła do środka, i co godzinę wstawała z krzesła, by go zbadać. Tak polecił jej Howard. Stan Davida nie uległ zmianie ani na lepsze, ani na gorsze. Czasami ruszał się i zadawał jej pytania. – Jaki mamy dzień, ślicznotko? Która godzina? Czy dzisiaj pada? To znów mamrotał o jakichś kwiatach, nietoperzach i innych bzdurach. – Potrzebny mi rododendron. Zabierzcie tego nietoperza. Przynieście mi orchideę. Dziękowała swemu uśmiechniętemu, czerwonoustemu Buddzie za Howarda. Najpierw oznajmił jej, że w pobliżu nie ma szpitala ani nawet lekarza, a potem poinstruował ją, jak opiekować się Davidem, po czym obiecał, że przyjedzie, jak tylko wstanie dzień. Zerkała na
swego małego Buddę, który wszędzie z nią podróżował. Był trochę dziwaczny, z jasną skórą i wydatnymi czerwonymi wargami. Leżał na boku, z głową wspartą na ręce, i uśmiechnięty patrzył w niebo. Może po prostu kontemplował. Tak właśnie Solaina pragnęła przeżyć swoje życie. W stanie nirwany. Od rozmowy z Howardem minęło już sporo czasu. Denerwowała się, była bliska tego, by wstać i zacząć krążyć po pokoju. Nawet uśmiechnięty Budda nie poprawił jej nastroju. – Dobra, ranę oczyściłam – powiedziała do siebie, po raz piąty przeglądając listę zaleceń podyktowaną przez Howarda. – Podałam mu płyny. – Mimo swego wykształcenia nie czuła się pielęgniarką, w związku z czym bez przerwy zadawała sobie pytanie: A jeśli zrobiłam coś nie tak? Solaina kierowała pielęgniarkami. Opracowywała plan ich dyżurów, budżet, akceptowała wydatki, ale nie praktykowała. Nigdy nie miała bezpośredniego kontaktu z pacjentami. Można powiedzieć, że nie miała do tego kwalifikacji, i znała swoje braki. Nie chciała brać na siebie ryzyka opieki nad pacjentem. Była świetna w tym, co robiła, i koszmarna w tym, czego nie robiła. Biedny Jacob Renner jednak tego nie wiedział. Westchnęła i pełna niepokoju usiadła znów na krześle. Zastanawiała się, czy wyjść na taras i spędzić następną godzinę na świeżym powietrzu, skoro zbliża się świt, a ona tak bardzo lubi obserwować wschód słońca nad oceanem, czy też raczej poczekać przy łóżku do chwili, kiedy David znów się ocknie, albo ona będzie musiała go obudzić. To była jej ulubiona pora dnia. Leżak, filiżanka herbaty, i cała wspaniałość poranka przed oczami. Po prostu raj, którego będzie jej brakowało, kiedy stąd wyjedzie. Nie wyobrażała sobie, że znajdzie coś, co dałoby się porównać z porankami z Dharavaju. W zamyśleniu podniosła się z krzesła i poszła do spiżarni. Nie trzymała zapasów żywności w domku, ponieważ nigdy nie przebywała tam długo, ale zawsze miała kilka rodzajów herbaty. – Milo cię widzieć, Earl – szepnęła do puszki z herbatą, wyjmując ją ze spiżarni. Nalewając wodę do czajnika i stawiając go na kuchence, patrzyła na Davida, który wiercił się na łóżku. Przyjemnie było na niego patrzeć. – Więc kawa czy herbata dla pana? – zapytała, pragnąc, by się obudził i normalnie z nią porozmawiał. – A może woda mineralna? Tylko gdyby obudził się w tym momencie, wyznając swoją niezmienną miłość do wody mineralnej o poranku, to co wtedy? Tak naprawdę nie sprawiał wielkiego kłopotu, poza tym, że zajął jej łóżko, a ona marzyła o tym, by mieć je tylko dla siebie. – Dlaczego nie wpadłeś na inny samochód? – mruknęła, zapalając gaz. Kiedy woda gotowała się na wolnym ogniu, Solaina podeszła do łóżka. David oddychał normalnie. – Lubi pan herbatę? – Szturchnęła go w ramię, by go obudzić, jak robiła co godzinę. – Może się pan napije? Nie ma kawy, nie ma wody mineralnej, nie ma wyboru. Nie miała nic innego do zaproponowania temu intruzowi.
– Jak się tu dostałem? – mruknął, otwierając oczy. – Z moją pomocą. – Tak mu powiedziała poprzednim razem, kiedy go zbudziła, a on zadał to samo pytanie. – Nie pamiętam. Nie pamiętam, cholera, nic. – Bo miał pan wstrząśnienie mózgu. – To także już mu mówiła, a on stwierdził, że musiało być łagodne. – To dlatego budzę pana co godzinę. Nie chcę, żeby pan odpłynął za daleko. – Po mocnym uderzeniu w głowę pacjenta trzeba budzić co godzinę, by nie stracił na dobre przytomności albo nie zapadł w śpiączkę. Solaina czuła się lepiej, stosując się do tego zalecenia. Miała przynajmniej czym wypełnić czas, skoro nie mogła spać. Tej nocy jej bezsenność nie miała nic wspólnego ze wspomnieniami o Jacobie Rennerze, które wciąż ją nawiedzały. Była wyłącznie skutkiem zupełnie nowych obrazów, które zepchnęły na bok wszystko inne. – Zajmuję pani łóżko – wymamrotał David. – Ma pan świętą rację. Łóżko bardzo by mi się przydało, ale moja odpowiedź brzmi nie. Jest pan w zbyt kiepskim stanie na takie głupstwa, casanowo. Dotknęła jego czoła. Dwie godziny wcześniej dała mu ibuprofen, zgodnie z poleceniem Howarda, i gorączka trochę spadla. Ibuprofen, czyszczenie rany i płyny, i jego stan wyraźnie się poprawił. Może nie rewelacyjnie, ale wystarczająco, by była zadowolona. A przede wszystkim przestała się bać, że David nie doczeka przyjazdu Howarda. – Będzie pani w moich snach, Solaino... – Skąd pan zna moje imię? – zapytała, naciągając mu koc na ramiona. Potem poprawiła mu poduszkę. – Znam je od zawsze. Piękna Solaina. Moja śliczna pani. Jakże mogłoby być inaczej? Biedny człowiek, znowu majaczy, pomyślała, patrząc, jak David zapada w sen. A może jednak podała mu swoje imię? Ze zmęczenia miała już taki zamęt w głowie jak jej gość. – Proszę wypić choć kilka łyków, a potem dam panu spokój. – Kilka łyków herbaty, kilka kęsów bułeczki, antybiotyk, a potem pozwoli mu dalej spać. W ciągu ostatniej godziny tak bardzo rzucał się na łóżku, a podczas krótkiej chwili przytomności był taki zrzędliwy, że odchodziła już od zmysłów. – Jest pan przytomny, Davidzie? Rozumie pan, jak ważne jest, by wypił pan tę herbatę? A może wolałby pan wodę? – Nie lubię earl greya – burknął. – Czy przyszło panu może do głowy, żeby mi to powiedzieć, zamiast ze mną walczyć? – Najwyraźniej nie. – Próbował się uśmiechnąć, po czym zacisnął powieki. – Boli mnie głowa. Nie jestem w stanie myśleć. – Z powodu wstrząśnienia mózgu. Odwodnienia. Infekcji. Niech pan wybiera. – A ja przyprawiam panią o ból głowy, moja śliczna? Teraz był znowu łagodny i czarujący. Takim go lubiła. – I to jaki. Głowa boli mnie od kilku godzin. – Nie chciałem sprawiać kłopotu. Ale wie pani, co mówią o lekarzach... – Że są najsłodszymi, najbardziej chętnymi do współpracy pacjentami na świecie. Ze piją
i jedzą, i połykają tabletki bez słowa protestu. I nawet na ochotnika zmieniają sobie pościel, kiedy przychodzi pora. To właśnie chciał pan powiedzieć, prawda? David zaśmiał się cicho. – A ja myślałem, że to ja mam urojenia. Podeszła szybkim krokiem do kranu, by nalać szklankę wody, po czym wróciła do łóżka. – Więc skąd pani jest, Solaino? – zapytał, wziąwszy szklankę do ręki. – Słyszę w pani głosie francuski akcent, ale pobrzmiewa też amerykański. – Urodziłam się na Haiti, wychowywałam w Kije, studiowałam w Stanach i tam pracowałam kilka pierwszych lat po dyplomie. Potem pojechałam na rok pracować w Paryżu i Szwajcarii, a jeszcze później dostałam posadę w Tokio. Teraz jestem w Dharavaju. W szpitalu w Chandelli. – I wkrótce miała nadzieję dodać do tej listy kolejne miejsce, którego jeszcze nie znała. Oferty pracy napływały, ale dotąd nie zdecydowała, którą z nich wybierze. – A pan, Davidzie? Tam na drodze prosił mnie pan, żebym pana zawiozła do domu. – Urodziłem się, wychowałem i wykształciłem w Toronto, i kiedy przyjdzie pora, wrócę tam z radością. Nie kręciłem się po świecie tak jak pani. Byłem w Kambodży i... – Westchnął i spróbował podnieść szklankę do ust, aie jego ręka tak drżała, że trochę wody wylało się na pościel. – Czy teraz mam pani pokazać, jakim jestem dobrym pacjentem i zmienić sobie pościel? – Teraz ma mi pan pokazać, że jest dobrym pacjentem i wypić wodę, a potem chociaż ze dwa razy ugryźć bułeczkę. Za to później na deser dostanie pan kolejną dawkę amoksycyliny. Nie jest pan na nią uczulony? W przebłysku świadomości powiedział mi pan, że nie. – Znalazła lekarstwo w swojej domowej apteczce. Howard kazał jej natychmiast podać je Davidowi. – Nie jestem uczulony – odparł – a amoksycylina jest antybiotykiem o szerokim spektrum działania, więc powinna mi pomóc. Dobry wybór. – Raczej szczęśliwy zbieg okoliczności. Kilka kapsułek zostało mi po infekcji, którą miałam w zeszłym roku. – Czy lekarz pani nie powiedział, że trzeba wziąć całe opakowanie? – spytał, oddając jej nietkniętą szklankę. – Ma pan szczęście, że nie zawsze słucham swojego lekarza. – Odłamała kawałek owsianej bułeczki i podała Davidowi, który zjadł go, po czym zamknął oczy. – Chyba bym się teraz przespał. – A ja bym wyszła, poleżała na moim skrawku plaży, ale nie mogę tego zrobić. W każdym razie dopóki nie połknie pan pigułki. – Uśmiechnęła się do niego. Teraz, kiedy był czysty, potrafiła sobie nawet wyobrazić, że jest zdrowy. Była ciekawa, jak utrzymuje się w takiej dobrej formie. Jeździ na rowerze? Biega? Podejrzewała, że to właśnie dzięki temu udało mu się przeżyć. – Może pozwoli mi pani przespać się z godzinkę, a potem zobaczę, co będę mógł dla pani zrobić? – David nabrał powietrza, po czym wypuścił je powoli, szykując się do snu. Ale jeszcze nie wziął antybiotyku i Solaina nie mogła mu na to pozwolić. – Nie, nie. – Potrząsnęła go za ramię. – Może pan zasnąć, ale najpierw łyk wody, kęs
bułeczki i tabletka. Bez dyskusji. – Już nie mówiła jak słodki anioł miłosierdzia, i była z tego zadowolona. Zwłaszcza że mina Davida sugerowała, że tym razem dopięła swego. – Dobra – burknął. – Co tylko pani zechce. Znów był zły. No i dobrze. – Chcę, żeby się pan napił wody. Nie podała mu jednak szklanki, tylko przystawiła mu ją do ust i trzymała tak długo, aż wypił łyk. Dla niego był to spory wysiłek. Już po paru sekundach opuścił głowę na poduszkę i zamknął oczy. – Jestem bez formy – szepnął. – Myślę, że gdyby był pan bez formy, nie przeżyłby pan tak długo – odparła, odstawiając szklankę i sięgając po bułeczkę. – Gotowy na kęs albo dwa? – Nie odpuszcza pani facetowi, co? – Kiedy mężczyzna śpi w moim łóżku, musi robić, co mu każę. A pan przecież śpi w moim łóżku. – Pościel pachnie jaśminem. To zauważyłem. – Dość już tych botanicznych dysertacji – powiedziała, odłamując kolejny kawałek bułeczki. – Ma pan fiksację na punkcie flory. Wie pan o tym? – W tej chwili wiem niewiele ponad to, że piękna kobieta siedzi na brzegu łóżka i wpycha mi bułkę do ust, co powinno być bardzo erotycznym doświadczeniem, gdyby nie fakt, że jestem zbyt zmęczony, by przeżuwać. Proszę mi wierzyć, w moich snach robi pani coś zupełnie innego. I mnie stać na wiele więcej niż przełknięcie kęsa bułki. – Dwóch kęsów. Postara się pan i przełknie dwa kęsy. No, czyż nie jest pan lubieżnikiem? Nawet w tym stanie... – Musiałbym być martwy, żeby pani nie zauważyć. – Wyciągnął rękę po bułkę. – Trzy kęsy, a jeśli będzie pan się sprzeczał, dojdziemy do czterech. Ostatnim razem, kiedy usiłowałam pana karmić, nazwał mnie pan chyba starą grubą krową. – A pani zamierza wykorzystać moje urojenia? – Trzy kęsy i bez urazy. – Nigdy nie nazwałem pani krową, prawda? – spytał, zanim zabrał się za jedzenie. – Nawet w delirium nie powiedziałbym o pani czegoś takiego. – Cztery kęsy. – Wygrała pani. – Udało mu się zjeść tylko dwa kawałki, zanim zmęczenie go pokonało. – Dziękuję – szepnął, biorąc od niej antybiotyk. – A jeśli jeszcze tego nie powiedziałem... bo naprawdę nie pamiętam wszystkiego, dziękuję, że zatrzymała się pani tam na drodze. Wykazała się pani odwagą. – Włożył pigułkę do ust i popił ją kolejnym łykiem wody, po czym opadł na poduszkę. – Teraz muszę spać i śnić o... Pochyliła się i dotknęła jego czoła. Nadal miał gorączkę, chociaż trochę mniejszą dzięki temu, że po raz drugi oczyściła mu ranę i podała płyny. Wkrótce powinien zacząć działać antybiotyk, ale Davidowi długo nie wystarczy ten prowizoryczny opatrunek, który mu zrobiła. Chirurg powinien wyjąć kulę. Powinien podać mu środki przeciwbólowe, zrobić prześwietlenie. A ona ma tylko wodę, bułkę i pigułkę. To za mało. Zaczęła się denerwować,
dlaczego Howard tak długo nie przyjeżdża. Było już widno, robiło się coraz cieplej. Wkrótce gorące wilgotne powietrze przypłynie i przegoni wszystkich poza osiłkami z powrotem pod dach, gdzie usiądą pod swoimi wiatrakami albo klimatyzatorami. Lubiła tę porę dnia. Czekała na nią, prawdę mówiąc. Jej poranne potrzeby – dzbanek herbaty, dobra słodka bułka, dobra książka. Zerknęła przez oszklone drzwi na książkę leżącą na stoliku obok leżaka. Kolejna powieść Marion Lennoxmedycyna, intryga kryminalna, romans. Stłumiła śmiech. To prawie jak w jej własnym życiu, z wyjątkiem romansu. Ten facet naprawdę nazwał ją starą grubą krową. Poza tym romanse jej nie interesowały, nie angażowała się uczuciowo. Zresztą nigdzie nie zagrzewała długo miejsca. Dziś jest tu, jutro tam. Nie zawierała przyjaźni ani związków, które trzeba by rozwiązywać. Nie było to jej wymarzone życie, ale takie właśnie życie wybrała, i całkiem nieźle jej się to sprawdzało. Może nie wspaniale, ale wystarczająco dobrze. Spojrzała znów na powieść i wiedziała, że gdzieś na tych stronach ktoś się z kimś zwiąże. Szczęśliwe zakończenie, szczęśliwe życie. Lepsze niż jej własne. – Później sobie poczytam – powiedziała cicho, wzdychając. Usiadła na leżaku, z herbatą i babeczką, i zapatrzyła się w piasek i fale. – Co zrobić z Davidem? – zapytała siebie, poprawiając się na swoim czerwono-żółtym leżaku. Zamiast odpowiedzi, zobaczyła Davida walczącego o życie na poboczu ciemnej pustej szosy. Gdyby znalazł się tam o innej porze albo gdyby jej spotkanie w Chandelli skończyło się punktualnie, albo gdyby wróciła do swojego małego mieszkanka, zamiast jechać nad morze, czego o mały włos nie zrobiła... Było tyle możliwości, a każda z nich oznaczała, że zamiast leżeć teraz w jej łóżku, sprawiając jej ogromny problem, David Gentry mógł... Nie, on już by nie żył. Zmarłby w nocy z wyziębienia. Trudno było to sobie wyobrazić, biorąc pod uwagę jego energię następnego ranka. Mimo to Solaina zadrżała. Martwy David. Nie chciała widzieć takiego obrazu obok obrazu Jacoba Rennera. Nie chciała widzieć tego wszystkiego w snach, więc otworzyła oczy i popatrzyła na rozciągającą się przed nią plażę. Stan Davida był stabilny. Z całą pewnością nie umrze. Nie wygląda nawet na to, żeby bardzo cierpiał. A wkrótce przyjedzie Howard. Musi tylko czekać, co było jednak o wiele trudniejsze niż te poranki w Boże Narodzenie, kiedy była dzieckiem, a rodzice nie pozwalali jej ani Solange otworzyć paczek przed śniadaniem. Nigdy nie myślała, że coś może trwać dłużej niż tamto czekanie. Zniecierpliwiona sięgnęła po powieść Marion Lennox i otworzyła ją na pierwszej stronie. Naprawdę nienawidziła tych rodzinnych śniadań w Boże Narodzenie.
ROZDZIAŁ CZWARTY David wiercił się, aż w końcu znalazł dość wygodną pozycję – położył się płasko na plecach, ze wzrokiem utkwionym w sufit. Tym razem, gdy się obudził, wiedział, gdzie się znajduje i skąd się tam wziął. Poprzednio razem zajęło mu to kilka minut, i gdzieś z daleka przypłynęło do niego wspomnienie nadąsanego chłopca w wieku szkolnym, który daje się we znaki swojej pielęgniarce. – To może być sen – wymamrotał. Zjedzona do połowy bułka i wypełniona do połowy szklanka z wodą na stoliku obok łóżka mówiły mu co innego. Chciał ją zawołać. Solaina. Piękne imię. Piękna kobieta. Pomyślał tak za pierwszym razem, kiedy ją zobaczył. Kiedy to było? Czy było to w nocy na drodze, kiedy go uratowała? Czy może miesiąc temu w Chandelli? A może pół roku temu w Szwajcarii? Teraz wszystkie wspomnienia były zamazane, ale to się zmieni. Jego wspomnienia dotyczące Kambodży były także niewyraźne. Pamiętał, że dostali wezwanie. To był rutynowy kurs karetki, jeśli można nazwać rutynowym wezwanie do ofiary miny. W małym szpitalu na obrzeżach Kanthy zdarzało im się bardzo często ratować kogoś, kto potknął się o minę leżącą w ziemi trzy dekady. Ale nie pamiętał szczegółów tej wyprawy, w rezultacie której wylądował w łóżku Solainy. Musiało się stać coś naprawdę złego. To znaczy, że nadal ma kłopoty, a także mimowolnie może wciągnąć piękną Solainę w swoje problemy. – Więc wynoś się stąd, zanim spadną na nią konsekwencje twojego działania – powiedział na głos. Nie zamierza umierać, jeszcze nie teraz, więc może powinien przenieść się gdzieś indziej, wylizać rany, poczekać, aż odzyska formę i będzie mógł wrócić do Kanthy? Odsunął koc i uniósł się, by spojrzeć na swoje ciało. Przypomniał sobie, że ma złamane żebra na skutek kopniaka czarnym butem podbitym metalem. To było ostrzeżenie, że ma się wynosić z Kambodży, wynosić z Dharavaju. Teraz to wszystko pamiętał. Pamiętał mężczyznę, który wyciągnął go z samochodu – z początku myślał, że to jakiś złodziej, ale tamten zwrócił się do niego: – Pan jest doktor Gentry? Trzymał go na muszce. To także pamiętał. Ale była to tak groteskowo mała broń, że nie spodziewał się, iż mężczyzna jej użyje. Mały rewolwer z perłową rączką, który mieścił się w dłoni. A może znowu miał majaki? Głowa bolała go jak diabli, ręce mu się trzęsły. Cóż, jedno jest pewne: ktoś próbował kopnąć go tak, by umarł. Przynajmniej taką postawiłby diagnozę, gdyby coś podobnego zdarzyło się jednemu z jego pacjentów. Dotknął żeber i wciągnął powietrze. Ból był ostry, głęboki, przeszywający. Cieszył się z każdego bólu, ponieważ to znaczyło, że żyje. No i ona znakomicie go opatrzyła. Jej dotyk był miły... Kochana Solaina. Pragnął pamiętać ten dotyk, gdy się obudzi. Niczego nie był pewien poza tym, że kogoś takiego jak Solaina... trzeba zapamiętać. Ostrożnie zgiął rękę, delikatnie dotykając bandażu. Wyjął już w swoim życiu dość kul, by
wiedzieć, że ta utkwiła płytko w mięśniach, choć do tego czasu infekcja sięgnęła w głąb ciała. Zabiłaby go zapewne, gdyby nie Solaina. Uniósł się jeszcze trochę i zobaczył ją w progu. – Wybiera się pan gdzieś? Słońce padało na jej plecy, widział zarys jej sylwetki, który pozostawiał szczegóły jego wyobraźni. – Czyja panią znam? Spotkaliśmy się już kiedyś? – To ma być podryw? Bo jeśli tak, to nie jest pan oryginalny. – To nie jest podryw. Tak mi się przynajmniej wydaje. – Uśmiechnął się do niej. – A gdyby był, czy osiągnąłbym sukces? – Byłam głupia, sądząc, że wszystko, co pan mówi, to delirium. – Poznała mnie pani w niekorzystnej sytuacji. Zresztą nie wszystko pamiętam. Czy pani i ja... Czy my... Potrząsnęła gwałtownie głową. – Szkoda – rzekł, kładąc się znowu na plecach. Był wciąż bardzo słaby, to dobry powód, by przespać się chwilkę, zanim zdecyduje się na jakiś drastyczny ruch, na przykład wyjście czy wyczołganie się stąd. – Bo ja myślałem, że choć jeden raz w życiu wykazałem się wyjątkowo dobrym gustem. – Za te pochlebstwa czeka pana kolejny antybiotyk. – Podeszła do łóżka i położyła rękę na jego czole. – Myślę, że gorączka panu spada. – Nie ma to jak dobra opieka pielęgniarska. Solaina odwróciła się i poszła do części kuchennej. – Niech pan nie nazywa tego, co robię, dobrą opieką pielęgniarską. To błąd. – Ale jest pani pielęgniarką? Nie przyśniło mi się to? – Mam dyplom pielęgniarki. Jej zachowanie zmieniło się w jednej chwili. Już nie była miła, lecz lodowato zimna. David zastanowił się, czy nie zapomniał o czymś ważnym, o czym mu wcześniej mówiła. – Ale dyplom nie czyni ze mnie pielęgniarki, przynajmniej jeśli chodzi o umiejętności praktyczne. Kieruję pielęgniarkami, podejmuję decyzje administracyjne, przygotowuję budżet, uczestniczę w spotkaniach zarządu. I nie zbliżam się do pacjentów. – Bandaże założyła pani dobrze – zauważył. – Każdy potrafi założyć opatrunek. – Nabrała głęboko powietrza, by się uspokoić. – Ma pan ochotę coś zjeść? Może sałatkę owocową? Albo ugotuję trochę ryżu. Pokręcił głową. Prawdę mówiąc, chciał dowiedzieć się o niej więcej. Dlaczego tak się denerwuje, kiedy mówi o pielęgniarstwie? I dlaczego taka wspaniała kobieta zamyka się w takiej dziurze? W jego głowie było pełno pytań, lecz jego organizm domagał się snu. Dwie minuty na jawie i już czuł, jak ciągnie go znowu w objęcia Morfeusza. – Czy mówiłem pani, że jestem chirurgiem? – zapytał bardziej po to, by nie zasnąć, niż by podtrzymać konwersację. Lubił rozmawiać z Solainą. – Powiedział mi pan, jak się pan nazywa. Wiedziałam, że jest pan chirurgiem. Słyszałam o panu.
Nie był pewien, jak daleko może się posunąć. Najlepiej by było, gdyby następnym razem, kiedy się obudzi, wymyślił, jak się stąd wydostać. Zniknąć gdzieś daleko, żeby była bezpieczna. – Co takiego pani słyszała? Mam w tej kwestii zaniki pamięci. Aha, i chętnie zjem kilka plasterków owoców. Zdaje się, że w brzuchu mi burczy. Solaina wyjęła karambolę z koszyka, który stał na blacie obok małego zlewu, i umyła ją pod bieżącą wodą. Potem wyjęła z szufladki nóż i zaczęła obierać owoc. – Słyszałam, że jest pan bardzo dobrym chirurgiem. Może jednym z najlepszych w okolicy. – I? Solaina pokroiła karambolę w plastry i włożyła je do miski, potem wyjęła biały papkowaty mangostan i wrzuciła jego kawałki do tej samej miski. Trzecim owocem, który wybrała, była japońska gruszka, która bardziej przypominała żółte jabłko. – To już wszystko. Poza jai ron. Wie pan co to znaczy? Gorące serce. – Myśli pani, że ja mam jai roni – zaśmiał się. – Nawet w majakach, casanowo. David przyglądał się, jak Solaina wyjmuje durian z koszyka z owocami, a potem z powrotem go tam chowa. Durian to najdroższy z owoców Dharavaju, i zapewne najbardziej oryginalny, a najlepiej smakuje w połączeniu z mleczkiem kokosowym albo ryżem. Ale ma wyjątkowo odrażający zapach i David nigdy go nie polubił. Miejscowi za to go uwielbiali, ale dla farang – czyli obcokrajowców – których odrzucała ta woń, zawsze były lody z durianu, ciasto z durianu, a nawet guma do żucia. Jednak David nie odważył się spróbować durianu w żadnej formie. Zabawne, że to wszystko pamiętał. Przypomniało mu się też, że plótł coś o rododendronie. – Nie pomyślałbym, że jest pani miłośniczką durianu. Wygląda mi pani raczej na zwolenniczkę ananasów, kokosa czy truskawek. – Nigdy nie wiadomo, prawda? – zauważyła, marszcząc nos. – Choć przyznaję, że truskawki są smaczniejsze. Nagle David przyłapał się na tym, że wyobraża sobie Solainę jedzącą truskawki, jej zmysłowe wargi pochłaniające ten czerwony owoc... – Jai ron – mruknął. Solaina zawróciłaby w głowie każdemu mężczyźnie, nawet osłabionemu tak jak on. – Przypuszczam, że jest panijai yen. – Zimne serce. Albo spokojne. Solaina uśmiechnęła się, niosąc mu owoce. – Nie jai yen, raczej krienjai. – Czyli ktoś, kto unika konfrontacji. – Przynajmniej tak było do wczorajszego wieczoru, kiedy pana spotkałam. – Za co bardzo przepraszam. – Przyjmuję przeprosiny. – Postawiła miskę na stoliku obok łóżka. – A więc żeby utrzymać mój status krienjai, muszę wymyślić, co z panem począć. Ma pan jakieś sugestie? Może kiedy mój przyjaciel pana zbada, zawiozę pana do Chandelli. To długa podróż, ale tam
mieszkam. Chandella. On musi dostać się do Kanthy. Chciał zawiadomić ministra policji o ostatnim ataku, a potem spróbować wrócić do normalności, z nadzieją, że czymkolwiek była ta wendeta, to już koniec. I modlić się, by Solaina nie została w to przez niego zamieszana. – Jeszcze trochę odpocznę i będę w stanie wyjść stąd sam. – Nie był pewien, jak daleko by zaszedł, ale jeśli ktoś go ściga, ona będzie bezpieczniejsza bez niego. Solaina zaśmiała się krótko. – Mieszkańcy Dharavaju są co prawda dość liberalni, ale nie wyobrażam sobie pana wędrującego drogą bez spodni. Niech pan to sobie jeszcze raz dokładnie przemyśli. Jego spodnie. O tym nie pomyślał. Jeśli dobrze pamiętał, pocięła je i obwiązała jego żebra paskami dżinsu. A zatem to chyba koniec jego planu, a nie miał w tej chwili dość siły, by wymyślić coś innego. Zabrał się zatem za karambolę, a potem ugryzł japońską gruszkę. Później położył się i zamknął oczy, oddając się losowi i swojej pięknej strażniczce. – Skoro nie mogę wyjść bez spodni, kiedy się obudzę, chyba będzie pani musiała zrobić mi mały zabieg – powiedział, po czym odpłynął w sen. – Mogę pokroić panu owoce, Davidzie, ale niczego więcej nie tknę nożem. Pamięta pan, że jestem krienjail. Usiadłszy na leżaku z naam phon-la-mai – sokiem, który zrobiła z owoców nie zjedzonych przez Davida – Solaina wzięła znów powieść Marion Lennox i otworzyła ją na drugim rozdziale. Nawet gdyby nie David, tak właśnie spędzałaby weekend. Czytając, odpoczywając, drzemiąc... Westchnęła zadowolona. Już prawie skończyła pierwszy paragraf, kiedy uderzenie, które niemal wstrząsnęło ścianami domku, a następnie stek przekleństw, przedarły się przez zamknięte drzwi tarasu. Solaina upuściła książkę na bambusową podłogę i skoczyła na równe nogi, po czym wpadła do środka i znalazła Davida na podłodze obok przewróconego stolika. Jego ramię krwawiło. Siedział pośród kawałków rozbitej szklanki i jej małego Buddy, który również się potłukł. Wyglądał na bardziej złego niż rannego, toteż pomyślała, że lepiej nie pytać go, co się stało. Zresztą odgadła, że to zapewne kolejny atak delirium. Próbował wstać – pewnie chciał wyjść. Wsuwając stopy w huaraches o skórzanej podeszwie, podeszła do Davida, który próbował się podnieść. – Rana się otworzyła – powiedziała, wyciągając rękę. Nie widziała żadnych innych dodatkowych obrażeń. Poza jego dumą, oczywiście. – Trzeba wyjąć kulę – mruknął, podnosząc się, po czym opadł z powrotem na łóżko. – Ryzyko infekcji dla kości. Szedłem po panią. – To znaczy? – Miała przeczucie, że następne słowa, jakie wypowie David to: Może pani to zrobić. – To proste. Pani tnie, a ja wyciągam kulę. Pięć minut i po robocie. Zamrugał powiekami i zamknął oczy. – Nie mogę tego zrobić – oznajmiła.
Nie miała sprzętu ani wprawy. Czuła rosnącą panikę, natychmiast pojawił się jej przed oczami obraz Jacoba. Potem ręce zaczęły jej dygotać. Ale zapanowała nad oddechem i zwalczyła słabość, zanim ona ją pokonała. Oddychaj głęboko. Skup się, Solaino, skup. Jacob Renner... Tamten wypadek zawsze do niej powracał, ilekroć pomyślała, że może jednak jej się uda. Kosztem życia biednego Jacoba nauczyła się jednej strasznej prawdy: że nie nadaje się na pielęgniarkę. – Proszę posłuchać – powiedziała, walcząc ze sobą, by utrzymać się na nogach. – Największe urojenie, jakie pan miał do tej pory, to przekonanie, że ja mogę to dla pana zrobić. Nie mogę. Nie potrafię. Musi pan poczekać na mojego przyjaciela. – Zerknęła na ścienny zegar. Od chwili, gdy zadzwoniła do Howarda, minęło dwanaście godzin. Wiele dróg w Dharavaju było w kiepskim stanie, ale Howard powinien już tu być. – Okej, jeśli pani tego nie zrobi, ja sam to zrobię. – Pan? Pan nie ma majaków, pan jest szalony. – Zobaczyła, że David patrzy na kuchenkę. – Przepraszam, chyba muszę schować wszystkie noże. A jeśli pan nie pamięta, że mówiłam to już dziesiątki razy, powtarzam, że mój przyjaciel jest w drodze i zaraz się panem zajmie. Howard Brumley, Brytyjczyk i sąsiad Solainy w Chandelli, był znakomitym chirurgiem. Przeszedł na emeryturę, by podróżować po świecie ze swą żoną Victorią, ale dotarł tylko do Dharavaju, pierwszego i ostatniego przystanku w ich wyprawie dookoła świata. Teraz byli dla niej jak rodzina, chociaż nie widywała ich zbyt często. Uważała, że Howard i Victoria to prawdziwy dar niebios, i ufała im jak nikomu – poza swoją siostrą. – Nie będę czekał na pani przyjaciela – odparł David spokojnym głosem. Był przytomny i zdeterminowany. To niebezpieczne połączenie w jego stanie. Ten człowiek jest albo szalony, albo najdzielniejszy z ludzi, jakich znała. – On ma skalpel. Prawdziwy skalpel, a nie kuchenny nóż. Ma środek odkażający i kleszcze. Jest chirurgiem i ma wszystko, co potrzeba, żeby wykonać ten zabieg prawidłowo. – Co prawda Howard cierpiał na zaawansowany artretyzm w rękach. Martwiła się tym od momentu, gdy przeszedł na emeryturę. – Jak na słabego człowieka, na dodatek bez spodni, jest pan wyjątkowo apodyktyczny. – Nie apodyktyczny, tylko praktyczny. – Słaby, ale uparty i nieznoszący sprzeciwu. Nie ma to nic wspólnego z byciem praktycznym. – Solaina pomyślała, że David jest bardzo silnym człowiekiem, także jeśli chodzi o moralność i zasady. – I przywiezie panu spodnie – podjęła. – Co jest akurat bardzo praktyczne. Więc nie ma pan wyjścia. Zaczekamy. Chyba że pan sobie wstanie i pójdzie, gdzie pan chce. – Przepraszam za kłopoty – powiedział David. – Za stłuczone szkło i pani lampę. I tego małego Buddę. Za to, że jestem starym zrzędą. Spojrzała na małą porcelanową lampkę nocną, która leżała teraz na dnie kosza na śmieci. I z żalem przeniosła wzrok na swojego Buddę. Wiedziała, że to tylko bibelot, ale i tak było jej smutno. Zabawne, teraz, kiedy straciła swojego Buddę, przypominała sobie, jak często przywoływał na jej twarz uśmiech. – To nie jest moja lampa, ja tylko wynajmuję ten domek – oznajmiła. – Ale przyjmuję
przeprosiny za lampę i za zrzędzenie. Tyle pan przeszedł, że chyba ma pan prawo marudzić. Czy mogę zadać panu jedno pytanie? Oparł głowę na poduszce, koc przykrywał go do pasa. Uśmiechnął się do niej szeroko, ale Solaina widziała jakieś zmartwienie w jego oczach. – Narobiłem pani tyle kłopotu, że ma pani prawo pytać mnie o wszystko. – Czy to znaczy, że na każde pytanie mi pan odpowie? – Dla pani, moja śliczna, jestem gotów. – Nie wiem, czy wolno mi w to uwierzyć. – Robiłem w życiu wiele rzeczy, byłem w wielu miejscach, i różne rzeczy mówiłem. Ale jedno jest pewne. Nigdy pani nie okłamię. Może nie spodoba się pani prawda, jaką pani ode mnie usłyszy, ale to zawsze będzie prawda. – Poruszył się ostrożnie, zsuwając się nieco niżej. – Więc jak to jest, zawsze jest pani taka nieufna, czy tylko ja wzbudzam w pani nieufność? – Tylko pan – odparła, starając się, by zabrzmiało to obojętnie. Nawet nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo miała się przed nim na baczności. – I to, moja śliczna, było kłamstwo. Nie potrafi pani kłamać, wie pani o tym. Te piękne oczy mówią mi wszystko. Chociaż muszę powiedzieć, że pani ostrożność jest w pełni usprawiedliwiona. Nie jest pani pierwszą osobą, która się mnie boi, i nie ostatnią. – A dlaczego ludzie się pana boją? – Czy to jest pytanie, które chciała mi pani zadać? Chciałbym wiedzieć, bo chyba znów zdrzemnę się na sekundę czy dwie. – Jedno z pytań – odparła, podchodząc do kącika kuchennego. Przyszła pora na kolejny antybiotyk, tyle że tym razem poda mu do popicia resztę swojego soku i sama będzie trzymać szklankę, ponieważ w domku zostały już tylko trzy szklanki. – Mam więcej pytań, ale to jest dobre na początek. – A ja myślałem, że zapyta mnie pani o mój stan cywilny. – Pytałabym, gdyby mnie to obchodziło. – Wyjęła dzbanek z małej lodówki. – Ale nie obchodzi, więc wracam do mojego pierwszego pytania. Dlaczego ludzie się pana boją? – Ja nie... Obejrzała się i zobaczyła, że ukrył uśmiech. Właściwie miło było mieć towarzystwo dla odmiany. Kogoś, kto uśmiecha się do niej z łóżka. Ile czasu minęło, odkąd jest sama, i dlaczego tak się stało? – Co pan nie? – spytała. – Nie jestem żonaty, zaręczony ani z nikim związany. Sceptycznie pokręciła głową. – To się nie zgadza z pana dokumentami – zażartowała. – Widziałam zdjęcie pańskiej żony i trójki dzieci. Bardzo miła rodzinka. I ma pan cocker-spaniela, ślicznego małego pieska. I śliczne dzieci. Jak się nazywają? Mówił pan w malignie, ale już zapomniałam. – Nie jestem aż tak nieprzytomny – zaśmiał się, zerkając na palec, na którym nosi się obrączkę. – Ale zastanowił się pan przez moment, czy jest pan żonaty, prawda? – Miło było tak się z nim przekomarzać. Miło i jakoś tak naturalnie.
– Dobrze, odpowiem, zanim przekona mnie pani, że jestem kompletnie obłąkany. Albo sam siebie o tym przekonam. – Zaśmiał się. – Ludzie boją się mnie, ponieważ jestem szczery i zazwyczaj trochę zbyt bezpośredni, niżby należało. Poza tym jestem uparty i nie zawsze przestrzegam zasad... – To więcej, niż chciałam wiedzieć – zauważyła, podnosząc rękę, by go powstrzymać. Usiadła na skraju łóżka. – Więc może weźmie pan tabletkę, a resztę już sobie wyobrażę. – Howard polecił jej zwiększyć mu dawkę. Podwoić, a nawet potroić, jeśli to możliwe. Sądząc z zachowania Davida, lekarstwo działało. – Mówiłem pani, że nie kłamię. – Więc ile ma pan lat? Trzydzieści pięć? – Trzydzieści sześć. – Dobrze. Ma pan trzydzieści sześć lat, w pańskim portfelu nie ma zdjęć żony ani dzieci. Ani cocker-spaniela. Ale według IMO jakiś czas temu wrócił pan do domu. Dlaczego mówiliby coś takiego, skoro nie poleciał pan do Toronto? – Ponieważ, jak sądzę, nie wiedzą tego. – Wciągnął powietrze. – Zmniejszali swój oddział w Kambodży. Chciałem zostać, a oni chcieli, żebym wyjechał. Więc wyjechałem, tylko nie z nimi, dlatego gdy zniknąłem, stracili orientację, co się ze mną dzieje. – Co pan takiego zrobił, że jest pan w takim stanie? – Znalazłem się w złym miejscu w niewłaściwym czasie. – To wszystko? Wzruszył ramionami. – Czasami ktoś kogoś napada. – I nie ma powodu do wszczynania alarmu. Czy to chce mi pan powiedzieć? – Podała mu drugi łyk soku owocowego. Odsunął jej rękę, więc sama go wypiła. – Jest pan mistrzem niedopowiedzeń. Albo uników. Sama nie wiem. – W tej chwili jestem wyłącznie mistrzem bólu żeber i ramienia. – Położył się i przykrył pod brodę. – Może zdrzemnę się, dopóki pani przyjaciel nie przyjedzie – powiedział i opuścił powieki. – I pan doktor zaśnie w ułamku sekundy – mruknęła, pochylając się nad nim tak nisko, że jego wargi musnęły jej ucho. – Bo inaczej będzie mi musiał powiedzieć całą prawdę o Davidzie Gentrym. Odwróciła się i poszła na werandę, by poczytać. Prawie przez godzinę obserwował ją, jak siedziała z książką. Patrzył jak zahipnotyzowany. To było idealne słowo na opisanie jego uczuć. Każdy jej ruch był tak wyważony, a przy tym tak wdzięczny – sposób, w jaki odwracała stronę, podnosiła szklankę, poprawiała słomkowy kapelusz, by osłonić oczy przed słońcem. Było na co patrzeć, a on był więcej niż zadowolony, że nie zdrzemnął się znowu. Teraz, kiedy jego umysł pracował już lepiej, przypomniał sobie, kiedy po raz pierwszy zobaczył Solainę. To było jakiś miesiąc wcześniej, w szpitalu w Chandelli. Tego dnia wyglądał dość niechlujnie, wpadł prosto z dżungli, by zbadać pacjenta. Miał szerokie szorty khaki, tygodniowy zarost, T-shirt z podartymi rękawami, zmierzwione włosy, które jakiś czas
nie widziały grzebienia... Gdyby go wtedy spotkała, nawet by na niego nie spojrzała. Ale ona nie miała pojęcia o jego wizycie. Jego przyjazdy do miasta były zawsze dyskretne, by nie zwracać zbytnio uwagi. Oczywiście, rząd Dharavaju wiedział o istnieniu jego małego szpitala, David posiadał licencję. Rząd był również dość szlachetny, by pomóc zdobyć wizę tym, którzy nielegalnie przekraczali granicę, by się leczyć. Wystarczyło kilka dolarów i dwa dni, by załatwić papiery. Mimo wszystko sam charakter jego szpitala wzbudzał kontrowersje, ponieważ David nie prowadził go w tradycyjny sposób. A także wbrew naturze IMO, które zawsze działało w granicach prawa. Na tym polegała istota jego problemu. Było tylu ludzi, którzy potrzebowali pomocy – ludzi bez dowodów tożsamości, bez domów, bez ojczyzny. IMO było łaskawe, ale wymagało od swoich pacjentów nazwisk, miejsca zamieszkania i narodowości. W Kambodży organizacja IMO opiekowała się ludźmi, którzy mogli podać te informacje. W Dharavaju David pomagał tym, którzy nie byli w stanie tego zrobić. Z tego powodu w IMO się go wyrzekli. Jego odejście było dla nich policzkiem. A fakt, że wkraczał na ich terytorium, by zabrać pacjenta do swego szpitala, uważali za obrazę. Od sześciu miesięcy na swoim, David był zadowolony z tego, co udało mu się zdziałać. Miał już oddział chirurgiczny, a także fizykoterapię. Więc nawet jeśli jego szpital nie był legalny w pełnym znaczeniu tego słowa, był dobrym szpitalem, takim, którego David szukał od początku swojej kariery zawodowej. Zawsze pragnął tylko jednego – zajmować się tym, co naprawdę jest ludziom potrzebne. I teraz to właśnie robił. Zasypiając, zamknął oczy, by przywołać ten pierwszy raz, kiedy ujrzał Solainę. Była wówczas w dwuczęściowym kostiumie w kolorze orchidei, włosy miała spięte na czubku głowy i bardzo delikatny makijaż, no i tamtego dnia także pachniała jaśminem. Minęła go szybkim krokiem, prowadząc grupę swoich pielęgniarek, a on zdążył poczuć woń jaśminu i od tamtej pory miał bzika na tym punkcie. Kobiety w jego” życiu przychodziły i odchodziły. Wystarczy zapytać jego żonę. Wchodziły jednymi drzwiami i wychodziły drugimi, tak że nawet nikt nie zauważył. W stałych związkach się dusił. Za to wspomnienie Solainy nie opuszczało go. Była marzeniem, o które błagał nocą. Ale żeby spotkać ją w taki sposób, w jaki ją teraz spotkał, dosłownie wpaść na jej samochód... Powstrzymał uśmiech. – Tak miało być, Davey – mruknął. – To przeznaczenie. Chociaż wypowiedział te słowa na głos, nie był wcale pewien, czy w nie wierzy. Od wielu tygodni myślał o spotkaniu z Solainą. Wiedział, kim była, a także, gdzie ją znaleźć. I chociaż dwukrotnie wpadał do szpitala w Chandelli po tamtym pierwszym razie, celowo trzymał się z dala od miejsc, gdzie mógłby natknąć się na nią. Dlaczego? – Bo jesteś tchórzem – wyjaśnił sam sobie, chociaż chodziło o coś więcej. Naprawdę przerażało go to, co taka kobieta jak Solaina może zrobić z mężczyzną. Z drugiej strony był też ciekaw i chętnie by tego doświadczył, ale ta ciekawość oznaczałaby katastrofę. Jego pierwsza katastrofa kosztowała go sześć lat: pięć lat małżeństwa i rok staczania się po równi pochyłej. Walki w sądzie, zdrady, a potem jeszcze zawalona praca i
kobieta za kobietą. Wyczołgał się z tego bagna poraniony i kulejący, aż w końcu znalazł swoje miejsce. Dobry, życzliwy człowiek o znakomitych medycznych kwalifikacjach pomógł mu wyjść znów na prostą, a potem wsadził go do samolotu do Kambodży. Teraz był szczęśliwy, urządzony i nie miał najmniejszego zamiaru znowu ryzykować. Z westchnieniem lekko pomasował obolałe żebra i patrzył, jak Solaina zakłada nogę na nogę. Ten drobny ruch rozproszył melancholię, która go ogarniała. Solaina miała na sobie krótkie spodnie, a jej nogi... Idealne, szczupłe, opalone. Najpiękniejsze, jakie widział. – Solaina – szepnął. – Dlaczego ty? Dlaczego teraz?
ROZDZIAŁ PIĄTY – Kiedy przyjechałeś? Upuściła książkę na podłogę. Powieść podobała jej się, jak wszystkie powieści tej autorki, pod koniec nawet się wzruszyła. Szczęśliwe zakończenia za każdym razem ją wzruszały, a tego dnia przyszło jej to wyjątkowo łatwo. Niewiele brakowało, by wpadła w melancholię. Nie tyle z powodu książki, co dlatego, że w jej życiu nigdy nie zdarzały się takie historie jak te w powieściach. Może tkwiła w niej nadal mała dziewczynka z dziecięcą wiarą, że każdy zasługuje na szczęśliwe zakończenie? Ale jej życie było zadowalające, a zatem nie skarżyła się, nawet jeśli wciąż miała jakieś tęsknoty. – Nie słyszałam cię. Wstała energicznie, by powitać Howarda. Był potężnym mężczyzną, z gęstą siwą czupryną i podobną brodą. Nazywała go wesołym świętym Mikołajem ze względu na jego fizyczne atrybuty i dlatego, że był faktycznie wesoły, a jego śmiech zawsze ją rozweselał. – Victoria nie chciała wchodzić do środka. Powiedziała, że skoro to wizyta domowa, ona skorzysta z plaży i zostawi wszystkie medyczne kłopoty na naszych barkach. Więc zanim przejdziemy do szczegółów, przyszedłem wziąć dla niej trochę soku, byle nie z durianem. – Jasne – odrzekła Solaina, wpadając w objęcia Howarda. – Tak się cieszę, że jesteś. – Jak się masz, moja droga? Nie widywaliśmy cię ostatnio tak często, jak byśmy chcieli. I przepraszam, że tak długo tu jechałem. Kręta droga jest przyjemna dla człowieka, który nie jeździ zbyt szybko, ale niestety, to potwornie powolny kurs. – Wybacz, że ściągnęłam was z wakacji, Howardzie. Nieważne, jak długo tutaj jechałeś, ważne, że jesteś. – Od czasu przejścia na emeryturę moje życie to nieustające wakacje, więc nie przejmuj się. Cieszę się, że mogę ci pomóc. A mówiąc między nami, nie sądzę, żeby mój tylek zniósł jeszcze jedną przejażdżkę na słoniu. Victorii bardzo podobały się nasze całodniowe wyprawy, ale powiedzmy sobie szczerze, że mnie trochę zmęczyło kołysanie się na grzbiecie słonia. – Zaśmiał się i pocałował Solainę po ojcowsku w czoło. – Więc gdzie się ukrywałaś, poza tym, że siedzisz w tej dziurze ze swoim pacjentem? – spytał cicho Howard. – Byłam zajęta w szpitalu, chciałam zakończyć wszystkie sprawy przed wyjazdem. – Więc myślisz o wyjeździe? Sądziłem, że już wybiłaś to sobie z głowy, choćby dlatego, że Victoria i ja nie poradzimy sobie bez ciebie. Solaina uśmiechnęła się. – Zostanę w Dharavaju jakiś czas, póki nie zdecyduję, którą pracę przyjąć. I wiesz, że przyjadę zobaczyć się z wami tak często, jak tylko będę mogła. – Już teraz rzadko cię widujemy, a mieszkamy obok, więc szybko o nas zapomnisz. Wyślesz nam kartkę na Boże Narodzenie, a potem wykreślisz nas z notesu. – Howard westchnął z przesadą. – Victoria bardzo się tym martwi. Nie będzie zadowolona, kiedy nas opuścisz. Solaina podała mu szklankę soku i wypchnęła go przez drzwi.
– Powiedz Victorii, żeby się dobrze bawiła na plaży i że jak tylko obejrzysz pacjenta, oboje do niej dołączymy. – Ty, moja droga, razem z moją kochaną żoną możecie się cieszyć piaskiem między palcami, ale ja zostanę na werandzie i doleję sobie odrobinę grogu do mojego soku. Może twój gość będzie już w dość dobrym stanie, żeby wypić ze mną łyka. To uśmierzyłoby te jego bóle. Solaina zerknęła na Davida. Śpi czy udaje? – Może mojego gościa już tutaj nie będzie, i sam wypijesz sobie cały sok z grogiem. Horward uniósł krzaczaste brwi i skrzywił się. – Moja droga, niektóre rzeczy smakują o wiele lepiej, jak sieje z kimś dzieli. Szkoda, że jeszcze tego nie doświadczyłaś, ale Victoria i ja wciąż nie tracimy nadziei. Jesteś niebrzydka, więc jakiś mężczyzna uzna w końcu, że się dla niego nadajesz. – Zerknął na Davida i uśmiech rozjaśnił mu twarz. – Chyba jest na odwrót, Howardzie. To ja muszę stwierdzić, że ktoś się dla mnie nadaje. – Solaina spojrzała kątem oka na Davida i ujrzała na jego twarzy szeroki uśmiech. Zanim otworzyła usta, by coś powiedzieć, Howard poklepał ją po policzku i potruchtał do swojej żony. – Więc przestań się tak uśmiechać – dodała, kiedy znalazł się poza zasięgiem jej głosu. – On ma rację. Jest pani niebrzydka – rzekł David. – To nie pańskie zmartwienie. – Odwróciła się, by pomachać do Victorii, która właśnie wbijała parasolkę w piasek. – Jest pani taka drażliwa? Czy może raczej niechętna? – Wie pan co? Chyba spróbuję wyjąć tę kulę z pańskiego ramienia własnymi paznokciami – warknęła, stojąc do niego tyłem. – Tylko najpierw je sobie naostrzę. – Proszę mi wierzyć, od kiedy panią spotkałem, marzyłem o tym. W moich marzeniach... Powoli odwróciła się do niego twarzą, ale David znów zamknął oczy. Westchnęła z ulgą. Czeka na nią kilka posad, on zaś ma wiele różnych rzeczy do zrobienia. Ścieżki ich życia biegną osobno. Poczuła jakiś ciężar na sercu. – W moich marzeniach, Solaino – mamrotał David, odpływając w sen. – Zawsze w moich marzeniach... – To David Gentry? – Howard Brumley zaśmiał się i podrapał w brodę. – Cała ta sytuacja z nim i IMO to doprawdy śliska sprawa. Tak ich zostawił... – Co masz na myśli, mówiąc, że ich zostawił? Wspomniał, że się z nimi nie zgadzał i odszedł, ale nie odniosłam wrażenia, że spalił za sobą mosty. – Siedzieli na werandzie, drzwi były zamknięte, więc David nie mógł ich słyszeć. – Powiedz mi, co wiesz. A zwłaszcza czy twoim zdaniem ktoś z IMO może mu mieć tak bardzo za złe, żeby dopuścić się czegoś takiego? – Pozwól, że zacznę od końca. David cieszył się tam ogólnym szacunkiem, więc nie wyobrażam sobie, żeby któremuś z nich wpadł do głowy ten szalony pomysł z pobiciem. Oczywiście, tworząc swój szpital, działał na nerwy niejednemu w IMO. Musieli ponownie
ocenić swoją misję i zrobić u siebie porządki. Tak przynajmniej słyszałem. – Zaśmiał się. – Zabawne, że się tu znalazł, co? A ty właśnie zaczynasz program szkoleń dla pielęgniarek, które mają pracować dla IMO. – Tylko dwa dni orientacji w regionie. Miejscowe choroby, owady, jadowite węże. Howard wciągnął powietrze, potem wypuścił je powoli. – Twój pacjent jest trochę podżegaczem. Kiedy opuścił IMO, stwierdził publicznie, że to zaogniony czyrak na czyimś tyłku. Nie podobało im się, kiedy dostało się to do prasy. – Ale nie mają mu za złe, że odszedł? – Moim zdaniem, mają. Ale nie sądzę, żeby go pobili. To była jedna z rzeczy, które tak bardzo lubiła u Howarda. Zawsze był optymistą, troskliwym humanistą. – Cóż, ktoś z jakiegoś powodu urządził go butem i bronią, a potem on rzucił się na maskę mojego samochodu. Od tej pory ja się nim zajmuję. A wiesz, jak się z tym czuję. – Chyba wiem. Ty jesteś młodą damą, która się nie angażuje. Jak to szlachetnie z twojej strony, że oszczędziłaś jakiemuś potrzebującemu młodemu człowiekowi swoich wdzięków. – Czy masz na myśli jakiegoś potrzebującego młodego człowieka, który zgodzi się zdezorganizować własne życie i pojechać za mną, gdziekolwiek zechcę się udać? – Myślę, że kiedy uzmysłowisz sobie swoje dziwactwo, będziesz w stanie coś z nim zrobić. – Dziwactwo? Jedynym dziwactwem w moim życiu byłoby związanie się z mężczyzną, który uważa, że mój styl życia jest tylko dziwactwem, a nie świadomym wyborem. – Ale protestujesz tak gwałtownie, że zaczynam podejrzewać, że myślisz tak jak ja, choć się do tego nie przyznasz. – Nie wszyscy mogą być tak szczęśliwi jak ty, Howardzie. Ty należysz do tych wybrańców losu, którzy mają wszystko. – Więc przyznajesz, że nie jesteś szczęśliwa? Uwielbiała go, ale tak się uparł, by przekonać ją o walorach pozostawania w związku z jakimś mężczyzną, że była tym już zmęczona. – No cóż, ten twój David to znakomity chirurg. A to, co robi tam, w tym nowym miejscu... – To znaczy gdzie? – przerwała mu. – W ładnym miasteczku o nazwie, Kantha. Założył tam mały szpital. Opiekują się głównie wieśniakami, ofiarami min. Rolnikami, zbieraczami ryżu, ludźmi, którzy wędrują z miejsca na miejsce w poszukiwaniu pracy. Ale ciebie to nie dotyczy, moja droga. Chociaż ty też wciąż się przemieszczasz, prawda? Wyraźnie nie zamierzał zakończyć tego tematu. Solaina postanowiła jednak nie grymasić. – Ale on słowem nie wspomniał o szpitalu. – Bo był naprawdę chory. A czy nie mówiłaś, że jego ulubionym tematem jest jakiś krzew? – Kiedy majaczy, mówi coś o jakimś krzewie. Ale są momenty, kiedy nie opowiada głupot, a mimo to o szpitalu nie wspomniał. – Oczywiście to nie jej interes, czym zajmuje się
David. Nie wolno jej się angażować, musi zachować obojętność. Tak w każdym razie podpowiadał jej rozum. Ale jakaś jej część pragnęła dowiedzieć się o nim jak najwięcej. W końcu nie codziennie przywozi do własnego łóżka obcego człowieka, choćby po to, by się nim zająć, zanim nadejdzie fachowa pomoc. – Cóż, to jednak nie jest całkowicie legalne. – A jednak ty wszystko wiesz. – Wiem mnóstwo rzeczy, moja droga. – Więc czy w twoim skarbcu wiedzy znajdują się jeszcze jakieś informacje na temat tego człowieka? – zapytała. – Twój przyjaciel, odchodząc z IMO, zabrał za sobą dwóch najlepszych lekarzy. – Howard położył palec na wargach, by wstrzymała się z kolejnym pytaniem, a potem podszedł do łóżka Davida. – Doktor Gentry, jak przypuszczam? – Tylko jeśli przywiózł pan kleszcze, bo jestem gotowy wyjąć sobie kulę z ramienia w jakikolwiek sposób. – Długie kleszcze, doktorze. I ładny, ostry skalpel, jeśli mam zrobić ładne cięcie. – Miło cię widzieć, Howardzie – powiedział David. – Wybacz, że nie uścisnę ci dłoni. – To wy się znacie? – wyrzuciła z siebie Solaina. – Dlaczego nic mi nie mówiłeś, Howard? – Mówiąc szczerze, nie wiedziałem, że to on. Nie nie miałem pojęcia, kogo tu masz, do chwili, kiedy nie przyszedłem po naam phonlamai dla Victorii. Muszę powiedzieć, że byłem trochę zaskoczony, ponieważ od pewnego czasu słuch po nim zaginął. – Ale nie powiedziałeś, że go znasz, kiedy podałam ci jego nazwisko. – A ty nie pytałaś, więc jesteśmy kwita. – Howard włożył gumowe rękawiczki i zaczął zdejmować bandaż z ramienia Davida. – Paskudna mała rana – mruknął. – No i wdała się infekcja. Jeszcze nie gangrena. – Wspominałam ci, że miał gorączkę. I majaczył, rozmawiał z drzewami i krzewami. – Tylko mówiłem o drzewach i krzewach – poprawił Solainę David, po czym zacisnął zęby, szykując się na atak bólu. Howard otwierał właśnie butelkę z alkoholem. – Będzie bolało jak diabli – oznajmił Howard. – Ale muszę się dostać do środka i porządnie oczyścić ranę, zanim zrobię cokolwiek innego. A tak będzie najszybciej. Solaina odwróciła się. Nawet odrobina alkoholu na maleńkiej ranie wyciskała z jej oczu łzy, więc nie chciała patrzeć na tak bolesny zabieg. – Nie, kochanie. Nie zamykaj oczu – rzekł Howard. – Jesteś pielęgniarką, a ja potrzebuję pomocy. – Wiesz, jaka ze mnie pielęgniarka – zaprotestowała. – Jesteś bardzo dobra, nawet jeśli się z tym nie zgodzisz. Jak dotąd świetnie się spisałaś przy Davidzie. Kiedy wczoraj opisywałaś mi jego stan, spodziewałem się znaleźć kogoś o krok czy dwa od śmierci. Oczyściłaś mu ranę i infekcja się nie rozwinęła, myślę też, że zadziałał antybiotyk.
Nawodniłaś go całkiem przyzwoicie bez pomocy kroplówki i nawet trochę go nakarmiłaś. Owinęłaś mu żebra, żeby nie przebiły płuc. Naprawdę dobra robota. Gdybyś kiedyś chciała wyjść zza biurka, byłabyś bardzo dobrą pielęgniarką. Żeby to udowodnić, będziesz teraz moimi rękami. Ja będę go trzymał, żeby się nie ruszał, a ty wyciągniesz kulę. – Uśmiechnął się. – To prosty zabieg, potrzeba tylko dwóch rąk, których ja już nie mam. – Chcesz, żebym ja wyjęła kulę? – Przerażona pokręciła głową. – Nie. Mowy nie ma. Nie będę go operować. – Więc spodziewasz się, że ja to zrobię? – Howard uniósł ręce. Nawet przez gumowe rękawiczki widać było spuchnięte kłykcie. – Więc jeśli nie oczekujesz, że David zrobi to sam... – Podał jej parę chirurgicznych rękawiczek, które natychmiast odrzuciła na bok. – To drobiazg, moja droga. Zbadasz ranę, a potem, kiedy znajdziesz kulę, chwycisz ją i wyciągniesz. – A jeśli jej nie znajdę? – Spróbujesz jeszcze raz. – Spuścił wzrok na Davida, marszcząc czoło. – Nie mam żadnych leków, ale czy kropelka whisky przygotuje cię na ten zabieg? – Więcej niż kropelka – odparł David. – Może dwie albo trzy. – Dobry człowiek zna wartość dobrego trunku. Czysta? – Czysta. Nie ma sensu udawać, że popijamy sobie towarzysko, skoro chcę tylko zabić ból. – Howard – rzuciła Solaina. – Przez większą część nocy i dnia on był w delirium. A ty proponujesz mu... – Znieczulenie. Wyłącznie ze względów medycznych. – Zaśmiał się serdecznie. – Chyba że chcesz, żeby cierpiał. Westchnęła zirytowana. Nie tak planowała zakończenie tych kłopotów. To Howard miał wykonać zabieg, a potem David miał wyjechać. A tymczasem teraz ona ma przeprowadzić operację, a David ma wypić alkohol, który unieruchomi go do rana. – Nie mogę tego zrobić – zaprotestowała ponownie, czując, że jest na straconej pozycji. Howard uparł się przy swoim, a pomysł, by zawieźć Davida do Chandelli na prześwietlenie i zabieg, jest niewykonalny. David jeszcze jest za słaby. Wzdychając głęboko, podeszła do umywalki umyć ręce. – Może jeszcze dasz mu cygaro – mruknęła minutę później, kiedy Howard otworzył butelkę whisky, ona zaś zajęła się alkoholem do czyszczenia rany. Kiedy poprzednio czyściła ranę Davida, używała nadtlenku wodoru. Alkohol był skuteczniejszy, ale też, delikatnie mówiąc, piekący. Ręce jej się trzęsły, żołądek podchodził do gardła. Pewnie w następnej kolejności zrobi jej się słabo. Zawsze robiło jej się słabo w podobnej sytuacji – kiedy miała za zadanie coś więcej, niż założenie opatrunku. Ale Howard nie podoła temu wyzwaniu, trzeba o tym pamiętać. Jak będzie tak marudzić, przypomni mu tylko o tym, co stracił, sprawiając mu wielką przykrość. Victoria powiedziała jej kiedyś, jak bardzo przygnębia go choroba. A Solaina za nic nie chciała przysparzać zmartwień Howardowi. – W ranie jest jeszcze ziemia i brud – zauważył Howard. – Pod kulą, dlatego musimy ją
usunąć. I nie wolno mu się potem ruszać z tego łóżka przez dwadzieścia cztery godziny. Jego stan jest stabilny, co nie znaczy, że pora wyrzucić go za drzwi. Potrzebuje lepszych antybiotyków, zanim cokolwiek z nim zrobimy, więc na razie najlepiej dla niego, żeby tu został i odpoczywał. – Podał Solainie kolejną parę rękawiczek. – Dziś jest wspaniały dzień na mały zabieg, nie sądzisz? Wciągnęła rękawiczki i spojrzała na ranę Davida. Rzeczywiście nie wyglądała gorzej niż wcześniej, a może nawet odrobinę lepiej, i nie była tak czerwona wokół brzegów. Zapewne nadtlenek wodoru i antybiotyk zadziałały. Howard ma jednak rację: kulę trzeba wyjąć. Nie, nie zemdleje, nie zrobi nic tak głupiego. Ale kiedy skończy ten zabieg, zdecydowanie się napije. – Co pan na to, Davidzie? – spytała, siadając na krześle obok łóżka, by znaleźć się na tym samym poziomie co jej pole operacyjne. – Żebym ja to zrobiła. – Nie była nawet w stanie wymówić słowa „operacja”. – To chyba ja powinienem spytać, co pani na to? – odparł, po czym wlał do gardła pierwszy kieliszek whisky. Potem wyciągnął do Howarda rękę z kieliszkiem po drugą porcję, która zniknęła niemal tak szybko jak pierwsza. – Już dawno nie piłem – mruknął dość bełkotliwym głosem. Solaina obejrzała się na Howarda i skinęła głową. Kiedy David wychylił duszkiem ostatnią porcję środka znieczulającego, zauważyła, że powieki mu opadają. – Teraz albo nigdy – szepnęła, po czym pokazała Howardowi, by przytrzymał klatkę piersiową Davida poduszką. – Przepraszam, Davidzie. Żałuję, że nie jest pan w lepszych rękach. – Powiedziawszy to, nalała alkohol do jego otwartej rany, potem nabrała głęboko powietrza i wstrzymała oddech, spodziewając się jakiejś reakcji. Ciałem Davida lekko wstrząsnęło kilka razy, otworzył oczy i patrzył na nią około minuty, zapewne do momentu, kiedy minął szok spowodowany alkoholem. Ale nie krzyknął, jak oczekiwała. To ją zdziwiło. Oczywiście jest bardzo silny, inaczej nie przeżyłby do tej pory. – Przepraszam – szepnęła. – Wolałabym nie musieć... – To teraz nieważne, co byś wolała – wtrącił Howard. – Ważna jest kula. Jeśli chodzi o ranę postrzałową, miał trochę szczęścia. Tkanka została minimalnie uszkodzona, to tylko powierzchowna rana. Normalnie nie doradzałbym takiego zabiegu, ale ponieważ on walczy z paskudną infekcją, musimy ją opanować. W tych okolicznościach najlepiej oczyścić ranę pod kulą, a więc pora ją wyjąć. – To wszystko? – spytała, szykując się do pracy. – Mam tylko wyjąć kulę? To całe moje zadanie? – Najpierw ją znajdź – wybełkotał David. – No właśnie – rzekł Howard. – Prosta operacja, zajmie najwyżej minutę albo dwie. – Zaśmiał się i uniósł whisky do ust. – Całe to gadanie trwa już dłużej. Solaina przygryzła wargę i pomyślała życzenie, kierując je do swojego małego czerwonoustego Buddy, po czym zabrała się do dzieła. Czy jej się to podoba, czy nie, musi być teraz pielęgniarką, a nie urzędniczką, która przesuwa papiery na biurku. – Od czego mam zacząć? – spytała.
– Od zbadania tkanki wokół rany – odparł David, po czym uśmiechnął się głupawo. – Zdaje się, że to nie ja jestem tutaj lekarzem. – Och, jest pan lekarzem – odparła, dotykając mięśnia wokół dziury, w której tkwiła kula. – Pijanym lekarzem. – Czy nie w tym celu piłem whisky? – Nie mogę operować gadającego pacjenta – oznajmiła, delikatnie naciskając mięsień palcami. – Masz dobre podejście do chorego. – David mówił już prawie całkiem niezrozumiale. Solaina podniosła wzrok na Howarda. – Co mam z nim zrobić? Nie chcę, żeby do mnie mówił i nie chcę, żeby na mnie patrzył. – Połóż mu poduszkę na twarzy – odparł Howard z uśmiechem. – To rozwiąże oba problemy. – A co mam zrobić z tobą? – burknęła. Rana była rzeczywiście nieduża, nie większa niż jej kciuk, o dość gładkich brzegach. Gdy kontynuowała badanie, trafiła na jakiś twardy przedmiot, nawet nie tak głęboko, by stwarzało to duży problem. Logika dyktowała jej następny krok. Ale kiedy wzięła do ręki pakunek ze sterylnymi szczypcami, spojrzała na Howarda, szukając u niego moralnego wsparcia. A on tylko skinął głową. No cóż, jest zdana na własne siły. Wziąwszy głęboki oddech, rozerwała pakunek, włożyła czyste rękawiczki, wyjęła szczypce i zajęła się raną. Przy pierwszej próbie David lekko zadrżał i mruknął pod nosem coś, czego nie zrozumiała. Ale nie plótł już bzdur. Zastanawiała się, czy w alkoholowym otępieniu był nadal dość przytomny, by z nią współpracować. Wreszcie chwyciła kulę szczypcami i ją wyjęła. Zabrało to niecałą minutę – zapewne najdłuższą w jej życiu. – Gotowe – oznajmiła z dumą. – Jest taka mała – stwierdziła, przyglądając się kuli, kiedy rzuciła ją na ręcznik leżący na stoliku obok łóżka. – Po prostu zabaweczka – powiedział Howard. – Tutaj używają większych kul do zabijania komarów. Moim zdaniem to było ostrzeżenie, a nie próba zabójstwa. – Tyle że mało nie umarł, niezależnie od wielkości kuli – zauważyła Solaina, czyszcząc ranę gazą namoczoną w alkoholu. – Dobrze się pan czuje, Davidzie? – spytała, kiedy Howard badał mu puls na nadgarstku. – On jest wspaniały – oznajmił Howard. – Chyba się kompletnie uchlał. Ale dobrze. Wyczyśćmy to i załóżmy mu opatrunek. Potem wypijemy trochę naam phonlamai z Victorią, a on niech sobie odeśpi popijawę. Moja biedna żona już za długo siedzi sama. – Howard wyjął z kieszeni butelkę z pigułkami i postawił ją na stoliku. – Wycyganiłem to po drodze w Chandelli. Są silniejsze niż te, które mu podałaś. Powstrzymają infekcję. – Potem przytrzymał Davida, kiedy Solaina wlała kolejną porcję alkoholu do rany, i zaśmiał się, słysząc zamroczony jęk. – Twój przyjaciel chyba kiepsko toleruje whisky. – Wziąwszy wszystko pod uwagę, myślę, że on to dobrze znosi – odparła z westchnieniem. O wiele lepiej niż ona, ponieważ gdy rana została opatrzona, a Howard poszedł na plażę do żony, Solaina usiadła na łóżku, by zmierzyć Davidowi puls i upewnić się, że rana nie
krwawi. Z tego momentu zapamiętała tylko to, że pusta poduszka obok niego wyglądała bardzo zachęcająco. – Tylko na chwilkę – powiedziała, kładąc na niej głowę. – Na minutkę...
ROZDZIAŁ SZÓSTY Gdy się obudziła, w domku panował półmrok, a w kąciku kuchennym paliło się przyćmione światło. Z początku nie była pewna, gdzie się znajduje. Wiedziała tylko, że jest bezpieczna, że jest jej dobrze i wygodnie. Było to tak miłe uczucie, że chciała je zatrzymać. Jeszcze minutkę, obiecała sobie, wtulając się w poduszkę. Jeszcze tylko minutkę... Kiedy wyciągnęła rękę, usłyszała obok siebie ciche stęknięcie. Jej ręka wylądowała na żebrach Davida! Natychmiast się odsunęła, w końcu oprzytomniała i zdała sobie sprawę, dlaczego czuła się tak dobrze, wygodnie i bezpiecznie. Leżała w łóżku z Davidem, przytulona do niego. On obejmował ją, a ona jego, jakby spali tak całe życie. Jak kochankowie... W jednej chwili usiadła prosto, ale David chwycił ją za rękę. – Nie odchodź – mruknął. – Na pewno mówisz tak wszystkim dziewczynom, „które wyjmują ci kule – odparła, usiłując uwolnić się z jego uścisku, nie sprawiając mu bólu. Nie było to łatwe, ponieważ trzymał ją mocno. – Tylko dziewczynie z moich snów. Oczywiście ona nie chce mnie zostawić, więc nie muszę o nic prosić. Gdy wreszcie zdołała się uwolnić, przesunęła się na skraj łóżka, po czym wstała i rozejrzała się. Na dworze zapadła ciemność. Kiedy spojrzała na zegar, okazało się, że wstaje świt. – Howard i Victoria pojechali na noc do hotelu. – Jak długo spałam? – spytała zdenerwowana. – Cały wieczór i większą część nocy. Nie chciałem ci przeszkadzać, ale chyba nie mogę już dłużej czekać. Rozumiesz, zew natury. Konieczność odwiedzenia pewnego przybytku. – Usiadł z trudem i spuścił nogi z łóżka. – Co prawda jestem odwodniony, więc potrzeba nie była taka pilna, ale Howard kazał mi wypić przerażającą ilość tego waszego naam phonlamai, zanim stąd wyszedł, i teraz... – A mnie to wszystko nie obudziło? – Chrapałaś jak piła łańcuchowa. – Ja nie chrapię – burknęła Solaina, idąc po omacku przez pokój, by zapalić światło. – Cóż, ktoś, z kim spałem minionej nocy, chrapał, a Howard i Victoria mogą to potwierdzić. – Przesunął się na brzeg łóżka. – Przypuszczam, że nie pomożesz mi wstać. Chyba nadal jestem trochę słaby, niezależnie od tego naam phonlamai. Och, jeśli byłem wczoraj wieczorem zbyt pijany, żeby to wyjąkać albo wybełkotać, dziękuję za to, co zrobiłaś. Howard powiedział, że masz awersję do takich sytuacji i że wyjęcie tej kuli wymagało od ciebie wielkiej odwagi. Tym bardziej jestem wdzięczny, Solaino. – Wyglądasz lepiej – powiedziała, bo nic innego nie przyszło jej do głowy. Owszem, czuła awersję, i wcale nie dlatego, że jest zbyt delikatna. Ale nie ma sensu ciągnąć tego tematu. Zresztą wołała, by sądził, że jest delikatna, a nie niekompetentna.
– I czuję się lepiej. Poczuję się jeszcze lepiej, jeśli pomożesz mi dojść do... Solaina podeszła do łóżka. – Proszę mnie objąć za szyję – powiedziała. – Już to robiłem – odparł. – Prawie całą noc cię obejmowałem. I bardzo mi się podobało. – Chcesz, żebym ci pomogła? – Zawsze jesteś taka zrzędliwa z samego rana? Wyobrażałem sobie o wiele milszy obraz. Nawet radosny. – A ty zawsze jesteś rano taki wesoły? – odparowała, szykując się, by pomóc mu wstać. Cieszyła się, że stan Davida tak się poprawił. To dobrze świadczyło o jego sile i determinacji. Oczywiście po tym, co Howard jej wyjawił, nie powinna być zaskoczona jego szybką rekonwalescencją. Problem w tym, co dalej? Z pewnością nie będzie potrzebował opieki pielęgniarskiej, o jakiej wstępnie myślała. To oznacza, że będzie musiała gdzieś go zawieźć – do szpitala, o którym mówił Howard, do przyjaciół... Potem powinna wrócić do Chandelli, do swojego własnego życia, i zamknąć ten rozdział. Zabawne, przed spotkaniem z Davidem żyła sama i była szczęśliwa. A teraz niemal z przerażeniem myślała o chwili, kiedy się rozstaną. – Jestem wesoły, kiedy budzę się obok niewiarygodnie pięknej kobiety. Och, i budzę się żywy. – Gdybym nie widziała, że jesteś chirurgiem, pomyślałabym, że jesteś komiwojażerem – mruknęła, podciągając go na nogi. – No a teraz proszę się na mnie oprzeć, casanowo, a ja pomogę ci przejść przez pokój. I znowu przekonała się, że David jest o wiele silniejszy, niż przypuszczała. To, co mogło być trudnym manewrem, okazało się dość prostym spacerem. Szli powoli, ale pewnie. David ostrożnie stawiał kroki na miękkim birmańskim dywanie. – Nie potrzebujesz tam pomocy, prawda? – spytała, kiedy chwycił się framugi drzwi i samodzielnie zrobił kilka kroków do łazienki. – Zależy, jaką pomoc proponujesz. Popatrzyła na niego z łobuzerskim uśmiechem. – Nie taką, na jaką liczysz. Przez moment wyobraziła sobie Davida zanurzonego w kąpieli z bąbelkami. Ona, oczywiście, leży z nim w wannie, z gąbką w ręce, gotowa umyć mu plecy. Już niemal czuła zapach mydła jaśminowego. Zamrugała powiekami i odsunęła od siebie ten obraz. – Umówmy się, że zawołam, gdybym potrzebował pomocy – dodał David i sam zamknął drzwi. Solaina wlepiła w nie wzrok i stała tak kilka sekund, zanim się odwróciła i poszła do kącika kuchennego zaparzyć herbatę i zastanowić się, co zrobi z Davidem. Albo bez niego. Oparł się o umywalkę, ledwo dysząc. Nie wyglądał na radosnego, kiedy spojrzał w lustro. Ale robił to dla Solainy. Gdy zniknie z jej życia, co nastąpi już wkrótce, nie chciałby, żeby go szukała. A jeśli będzie myślała, że on nadal jest w dość kiepskim stanie, na pewno tak zrobi. Więc musi ją przekonać, że jest silny i da sobie radę.
Uważał, że jest niezłym aktorem. Rano Solaina już tak się o niego nie martwiła. Oczywiście gdyby zobaczyła, jak teraz dyszy i z jakim trudem oddycha, i jakim kosztem dla jego żeber się to odbywa – przywiązałaby go do łóżka. Była świetną pielęgniarką, choć sama by tego nie przyznała. Poza tym musi mieć na względzie jej bezpieczeństwo. Gdyby z nią pozostał, mogłaby stać się celem ataku, a tego nie chciał. Spojrzał znów w lustro i pokręcił głową. – Niechlujny mięczak – mruknął. O ile pamiętał, cztery dni krążył ranny po dżungli. W czwartek rano przebiegł granicę, jak setki razy wcześniej. To miał być krótki wypad po pacjenta na obrzeża Qailin. Ranny w nogę, jak mu powiedziano. Zapewne czekała go amputacja. Kolejny biedny rolnik, który wszedł na jeden ze starych zardzewiałych drucianych zasieków rozciągniętych nisko nad ziemią. Nie pamiętał wszystkich szczegółów, ale też nie przypominał sobie nic wyjątkowego. Poza tym, pomyślał, dotykając zabandażowanych żeber. Najpierw ktoś ukradł im samochód – ich karetkę, ich dobrego dżipa, potem obrabowano ich schowek z zapasami i sprzętem medycznym i rozbito szybę w sali operacyjnej. To nie były bardzo agresywne działania, raczej ostrzeżenia, które najwyraźniej eskalowały aż do napadu na niego samego. Do tej pory nikt nie został poszkodowany, a tym razem skopano go niemal śmiertelnie. Uniósł rękę, by rozmasować prawe ramię. Przypadek? Już tak nie myślał. A zatem musi opuścić Solainę, zanim jej się coś stanie. Zwłaszcza że prowadzi kurs dla pielęgniarek z IMO, a on nie był jeszcze gotowy uznać, że IMO jest wolne od podejrzeń. Nie był też gotów, by ich oskarżyć. Pomyślał, że to wszystko nie ma sensu, i spryskał twarz wodą. Dlaczego tak go urządzili? Oni czy kto inny? Mycie i doprowadzenie się do porządku zajęło Davidowi niemal pół godziny. Kiedy z uśmiechem wziął maszynkę do golenia Solainy, zdał sobie sprawę, że zależy mu na tym, by tego ranka dobrze wyglądać. Już dawno mu na tym nie zależało, gdyż poza pracą nic się dla niego nie liczyło od momentu, gdy dostał drugą szansę od Howarda. I absolutnie nie mógł tego popsuć. Pomyślał o Solainie, przeciągając maszynką po zaroście. Westchnął tęsknie. Mogłoby być naprawdę miło. – Gotujesz coś? – spytał chwilę później, kiedy opadł na jedno z dwóch krzeseł przy stoliku wielkości szachownicy. – Nawet o tym nie marz – odrzekła ze śmiechem. – Poza tym w Dharavaju jest takie wspaniałe jedzenie, że nigdy nie gotuję. Ale potrafię parzyć świetną herbatę. Co ci podać? Śmietankę, cukier, cytrynę? Howard zostawił też nieco swojego grogu. – Tylko nie grog. Trochę cukru, dużo cytryny i lód. Powiedzmy, że Howard jest o wiele lepszy ode mnie, jeśli chodzi o alkohole. – Nie chcesz gorącej herbaty? Uśmiechnął się znacząco i puścił do niej oko. – Lubię różne gorące rzeczy. Kobiety, salsę... Herbata akurat do nich nie należy. – A mnie się wydawało, że twoim ulubionym napojem jest woda sodowa – zażartowała. – Przyszło mi to do głowy, kiedy chrapałeś.
– Ja nie chrapię – wtrącił. – To musiał być jakiś inny rozbójnik, którego przytargałaś do domu w środku nocy. Solaina roześmiała się. – Jesteś moim pierwszym... – Te słowa pragnie usłyszeć każdy mężczyzna. – Ochłoń, casanowo, bo złamiesz sobie kolejne żebro. – Warto zaryzykować, jeśli ty mnie opatrzysz. – Zdumiewające, co może zdziałać kąpiel, prawda? – Wyjęła tacę z lodem z zamrażarki. – Jesteś chory, słaby, a po chwili... – Wzruszyła ramionami. – Prawie jak każdy facet, z którym się umawiałam. – Przystojny? – Napalony, niezależnie od okoliczności. Usiadła naprzeciw niego i podała mu bananową babeczkę. – Uprzedzając twoje pytanie, nie, nie piekłam ich sama. Kupiłam je w Chandelli. We francuskiej piekarni tuż za rogiem ulicy, na której mieszkam. A skoro mowa o miejscu mojego zamieszkania, skąd znasz Howarda? – Może powinienem zadać ci to samo pytanie? – Jesteśmy sąsiadami. – A my przyjaciółmi, od dziesięciu lat. To on mnie ściągnął do tej części świata. Wykładał w Toronto, kiedy się spotkaliśmy. Potem coś mi nie wyszło – małżeństwo, praca – i Howard wyciągnął do mnie rękę, a potem wysłał mnie do Kambodży i IMO. To był jeden z tych ciemnych okresów w życiu, których lepiej często nie wspominać. – Uśmiechnął się. – Ale zawdzięczam Howardowi to, kim jestem dzisiaj. A teraz on czasami pracuje jako ochotnik w moim szpitalu. Nie operuje, oczywiście, ale jest świetnym lekarzem, i zawsze cieszymy się, kiedy Victoria puści go na parę dni. – Historia mojej znajomości z Howardem nie jest tak dramatyczna. Byliśmy sąsiadami, a on poprosił mnie, żebym poprowadziła kursy dla pielęgniarek z IMO. – Czy próbował cię kiedykolwiek zwerbować do pracy? Solaina gwałtownie potrząsnęła głową. – Zna mnie. Potrafię zawiązać bandaż, ale to wszystko, jeśli chodzi o moje praktyczne umiejętności. Dlatego uczę i administruję. – Czyżbym słyszał żal w twoim głosie? Że nie jesteś kliniczną pielęgniarką? – Nie. Przed laty dokonałam wyboru i dobrze mi z tym. – Ale wolałabyś robić co innego? – W tej chwili wolałabym leżeć na leżaku i czytać. – I mówisz, że to ja robię uniki. Jesteś dobrą pielęgniarką i wiesz o tym. Masz znakomity instynkt. – Proszę, nie ciągnijmy tego. – Solaina wypiła łyk herbaty. – Niedługo stąd wyjeżdżam, więc nie ma sensu mówić o moich instynktach i umiejętnościach. – Wyjeżdżasz? – Tak właśnie żyję, pracuję trochę w jakimś miejscu, a potem przenoszę się gdzie indziej.
Spędziłam tu dwa łata, to mój limit. – Niepokój tak cię goni? Dlatego wyjeżdżasz? Skinęła głową. – A ty? – Ja siedzę w jednym miejscu. Gdyby Howard nie przekonał mnie, że w Kambodży znajdę cel życia, siedziałbym w Toronto, łażąc po ulicach i szukając celu albo prowadząc praktykę rodzinną z moim tatą, dziadkiem i bratem. Jesteśmy jedną wielką szczęśliwą rodziną ortopedów. – Brzmi to sympatycznie. – W teorii. – Czyżbym słyszała jakiś żal w twoim głosie? – To nie żal. Raczej świadomość. – Tak, rodzinne sytuacje bywają trudne – skomentowała. – A twoje małżeństwo? – Ona mnie oszukiwała. Wychodząc za lekarza za mąż, myślała tylko o pieniądzach, ale nie podobało jej się, że spędzam tyle godzin poza domem, więc znalazła sobie kogoś, kto pracuje krócej. Oczywiście, ja niczego nie zauważyłem, bo nie było mnie w domu, a ona miała romans przez trzy z pięciu lat naszego małżeństwa, zanim ją przyłapałem. To było piekło. Myślałem, że jesteśmy szczęśliwi, a byłem tak zajęty robotą, że nie zorientowałem się, że to tylko złudzenie. – Nadal ją kochasz? David potrząsnął głową. – Gdybym ją kochał, zauważyłbym coś wcześniej. – Moi rodzice większość czasu spędzili osobno, ale pozostali sobie wierni. Mieliśmy mnóstwo problemów, ale zawsze mogliśmy liczyć na to, że rodzice są sobie oddani. – Nie tak łatwo być wiernym – rzucił oschle David. – Wystarczy kochać. To wszystko. – Jesteś optymistką. – Może. – Tyle że ta optymistka siedzi sama na pustkowiu. – Ponieważ dzięki temu jest szczęśliwa. – I smutna. – Żyję po swojemu, ale nie wciągam w to innych, niczego się od nich nie spodziewam, nie pozwalam, żeby mnie rozczarowali. Zanim przylepisz mi jakąś etykietkę albo spróbujesz zdiagnozować moją osobowość, odpowiem na twoje niezadane pytania. Żyłam sporo czasu zdominowana przez mężczyznę, który mówił mi, kim jestem, co powinnam robić, a czego nie. Teraz to się skończyło, a jeśli moje życie wydaje ci się dziwne, niech tak pozostanie. Ale już nikt nade mną nie stoi, nikt mnie nie ocenia. Kiedy dorastałam, nie marzyłam o tym, żeby zostać baleriną, pielęgniarką ani nauczycielką. Chciałam być sobą. Tyle było goryczy w jej głosie, że David z trudem się powstrzymał, by nie wstać i nie wziąć jej w ramiona. Potrzebowała tego, a on pragnął jej to dać. Ale w ten sposób nigdy jej nie opuści. – Jesteś dobrą pielęgniarką, Solaino. Nieważne, co o sobie myślisz. Spójrz tylko, co dla mnie zrobiłaś. – Podstawowe rzeczy. Zrobiłby to każdy, kto przeczytałby dobry podręcznik pierwszej
pomocy. – To twoje zdanie, ale ja uważam, że siebie nie doceniasz. – Znam swoje umiejętności. Jestem dobra w tym, co teraz robię. Mam wiedzę na temat pielęgniarstwa i zdolności administracyjne, ale praktykę zostawiam innym. Nie masz racji, twierdząc, że siebie nie doceniam. Jestem tylko realistką. – Westchnęła zirytowana. – Muszę się wykąpać. Siedź tutaj, zaczekaj, aż herbata ci wystygnie, zjedz jeszcze jedną babeczkę. Jak wrócę, pomyślimy, co dalej. Gdzie musisz jechać, dokąd mam cię zawieźć. Po tych słowach tak szybko zniknęła w łazience, że nie zdążył nic powiedzieć. – Jesteś dobra! – zawołał mimo wszystko. Chętnie zostałby z nią, żeby dodać jej pewności siebie, ale nie mógł tego zrobić. – Przyjemnej kąpieli, Solaino. – Fatalnie wyglądasz, mój przyjacielu – rzekł Matteo Carlini, pomagając Davidowi” wsiąść do starego dżipa. To był jedyny środek transportu, jakim dysponowali teraz w szpitalu Vista. – W porównaniu z czym? – mruknął David, wyciągając się na siedzeniu. – W porównaniu ze zwłokami, którym robiłem sekcję na studiach. Facet miał więcej koloru niż ty, a nie żył. – I pewnie czuł się lepiej niż ja. – Rozbolała go głowa. W zasadzie bolało go całe ciało. Nawet serce trochę go bolało. Zostawił Solainę w niezbyt miły sposób, ale nie był w stanie wymyślić nic innego. Ledwie wyszedł z jej domku, a już tego żałował. Co z kolei uświadomiło mu, że jednak dobrze zrobił. Wszystko, co go rozpraszało i odwracało jego uwagę od pracy, okazywało się zwykle katastrofalne w skutkach. A Solaina odrywała go od pracy. – Więc jeśli jest tak piękna, jak mówisz, to dlaczego opuściłeś jej łóżko? Jeszcze jedna noc i kto wie? – Doktor Matteo Carlini, romantyczny Włoch i chirurg, zaczął pracować z Davidem siedem lat temu. Zaprzyjaźnili się jeszcze podczas studiów, i tak już zostało. – Gdybyś nie zauważył, zdradzę ci, że nie jestem w pełni sprawny. Kolejna noc nic by nie zmieniła. – Kolejna noc zawsze coś zmienia, Davey, więc powiedz mi, co się stało. Martwiliśmy się. Wysłaliśmy ludzi, zaangażowaliśmy miejscową policję... – Wydostaliście mojego pacjenta? Tego, po którego pojechałem? – Kiedy nie wróciłeś po dwunastu godzinach, posłaliśmy po niego. Jest już po operacji, może wracać do domu. – Martwiłem się o niego. – Jasne, ale wiesz, że możesz na mnie liczyć. Tak jak ja na ciebie. – Matteo uśmiechnął się. – Chociaż jesteś w tej chwili w dosyć kiepskim stanie, co? Mimo to ogromnie się cieszę, że cię widzę. – Nie byłem pewien, czy mnie w ogóle zobaczysz. – Aż zjawił się twój anioł miłosierdzia. – Matteo pokręcił głową. – Niektórzy to mają szczęście. – Dużo mi przyszło z tego miłosierdzia.
– Tak szybko cię odrzuciła? To chyba twój rekord, co? – 7 Żaden rekord, bo niczego nie próbowałem. Ona nie jest taka. – Pokręcił głową. – Nie dotarłem nawet do punktu, w którym mogłaby mnie odrzucić. Na samym początku wysłała ostrzeżenie. – Zraniona dusza? – Czyż wszystkich nas to nie dotyczy? – odparł David. – Poza tym Solaina nie chce się wiązać. – To dla ciebie dobrze, bo nie wierzysz w małżeństwo. David zaśmiał się, a potem skrzywił. – To nie w małżeństwo nie wierzę. Raczej w ludzi. – Taa. Już to wszystko słyszałem. Jeżeli nie dostałeś jeszcze mocno po głowie, zaraz to nadrobię. Wiesz, że jestem beznadziejnym romantykiem. Jeśli tylko wpadnę na odpowiednią dziewczynę, natychmiast się ożenię. – Na Solainę nie wpadniesz. Wyjeżdża z Dharavaju, więc nie ma co spekulować. – To ci odpowiada, co? Zakochujesz się, a ona wyjeżdża, więc nic cię to nie kosztuje. David zamknął oczy. – Dlaczego ja wciąż się z tobą przyjaźnię? Matteo roześmiał się. – Żebym ci wbił trochę rozumu do głowy. Żebym ci mówił, że to ta jedna jedyna, kiedy ty nie chcesz tego przyznać. To jest ta jedna jedyna... David niemal widział Solainę leżącą w jaśminowej kąpieli. Ta fantazja miała złagodzić jego ból. – Masz rację co do jednego – westchnął. – Gdybym wierzył w małżeństwo, wybrałbym właśnie ją. Ale nie wierzę, więc nie ma o czym mówić. – Gadasz jak zakochany. Znam ten ton. Prawdę mówiąc, odkąd ujrzał Solainę w Chandelli kilka tygodni wcześniej, nie myślał o niczym innym. A teraz, gdy ją poznał, nadal nie myślał o niczym innym... – A skąd wziął się tam Howard? Dzwonił do mnie wczoraj, żeby poinformować, że nic ci nie jest, i żebym dziś po ciebie pojechał. Ale jak tam trafił? – Są sąsiadami. Ma ojcowski stosunek do Solainy. Chyba zdziwił się, kiedy znalazł mnie w jej łóżku nieprzytomnego. Och, będzie w Vista w przyszłym tygodniu. – Pomimo emerytury Howard często spędzał u nich czas. Nawet ze swoim artretyzmem był darem niebios dla szpitala. – Myślę, że on chce nas wyswatać, Solainę i mnie. – Zawsze to robił, prawda? Bawił się w swatkę. Czy wie, że Solaina jest kobietą twoich marzeń? Dżip wpadł w dziurę. David z bólu złapał się za żebra. – Mógłbyś zwolnić, żebym nie złamał kolejnej kości? – Ależ jesteś drażliwy. Jako twój osobisty lekarz muszę zapytać, czy jesteś drażliwy dlatego, że źle się czuje i z, czy dlatego, że... Jak to powiedzieć dyplomatycznie? Że zakochałeś się w pięknej damie i jesteś śmiertelnie przerażony, bo uważasz, że nie da się połączyć kariery ze szczęśliwym związkiem?
– Idź do diabła. Matteo zaśmiał się. – Przypuszczam, że to odpowiedź na moje pytania, co? Więc kiedy poznam tę diablicę, która skradła ci serce? – Nigdy. Nie chcę, żeby miała do czynienia z naszym szpitalem, a zresztą ona wkrótce wyjeżdża z Dharavaju... – I nawet nie pocałowałeś jej na pożegnanie? – Nawet nie próbowałem. – Niestety. David westchnął głęboko i zamknął oczy, z nadzieją, że będzie śnił o Solainie do końca podróży. Stała na tarasie i patrzyła na plażę. Nie zdziwiło jej zniknięcie Davida. Może była rozczarowana i zaniepokojona sposobem, w jaki zniknął. – On nie robi niczego głośno – skomentował to Howard. Przyjechali z Victorią rano, postanowiwszy, że zostaną tam jeszcze jeden dzień przed powrotem do Chandelli. – David jest tak skupiony na swojej pracy, że odrzuca wszystko inne. Zobaczyłem to, kiedy spotkałem go w Toronto. Jest oddany i pełen poświęcenia. Dobre połączenie, zwłaszcza przy takiej pracy, jaką wybrał. Ale niełatwy los. – Jest też przystojny – dodała Victoria rozmarzonym głosem. Leżała na leżaku w białym słomkowym kapeluszu z szerokim rondem, ubrana w pomarańczowożółty kwiecisty kaftan. Była piękną kobietą w nieokreślonym wieku, o porcelanowej cerze. Chociaż Solaina wiedziała, że Victoria zbliża się do sześćdziesiątki, oceniała ją po wyglądzie na znacznie młodszą. – Pamiętam, jak zobaczyłam go po raz pierwszy, przyszedł do naszego londyńskiego mieszkania na kolację. Howard nie zostawił nas samych ani na chwilę. – Śmiejąc się, wdzięcznie przesunęła kapelusz na tył głowy i posłała całusa mężowi. – Uroda nie rekompensuje złego zachowania – rzekła Solaina. – A znikając w ten sposób, zachował się nieuprzejmie. – On nie widzi nic poza pracą – bronił go Howard. – Czasami nie widzi nic poza tym, co chce widzieć. Dotyczy to również jego byłej żony. – Mówił mi o tym. – Myślę, że ją kochał, ale bardziej kochał medycynę, a ona znalazła sobie kogoś, dla kogo była najważniejsza. Potem się załamał, tak jak ja bym się załamał, gdybym odkrył, że moja kochana Victoria mnie oszukała. – Posłał żonie całusa. – Ale poza tym David jest skoncentrowany na ratowaniu świata. To naprawdę bardzo dobry człowiek. I mężczyzna, który dostał nauczkę, jeśli cię to interesuje. Solaina zignorowała ostatnią uwagę. Howard zawsze chciał ją uszczęśliwić. Zazwyczaj w odpowiedzi uśmiechała się cierpliwie, gryząc się w język. . – Więc czemu zwerbowałeś go do IMO? – Nie zwerbowałem, tylko przekonałem. Uznałem, że się do tego nadaje i ma talent do ciężkiej pracy. Nie czuł się dobrze w przychodni rodzinnej, a przede wszystkim potrzebował odmiany akurat w momencie, kiedy ja organizowałem oddział IMO w Kambodży. A dalej to już wiesz. – Howard się zaśmiał. – Sposób, w jaki na ciebie patrzył, kiedy ty nie patrzyłaś, i sposób, w jaki ty reagujesz na tak zwyczajną rzecz jak jego wyjazd... to moja droga bardzo dobrze wróży.
– Musisz mi wszystko dokładnie opowiedzieć – zawołała Victoria. – Każdy pikantny szczegół. – Odwróciła się do męża i przekrzywiła głowę, by wystawić twarz do słońca. Howard podszedł do niej, pochylił się i pocałował ją czule w policzek. Howard i Victoria mieli ze sobą kosz wypełniony wspaniałym jedzeniem – pieczywem i herbatnikami, owocami, kawiorem, ostrygami, serem, a do tego dobrym winem. Solaina nie piła wina, ponieważ miała wracać samochodem do Chandelli. Za to tak się najadła, że nie zmieściła już na deser czekoladowego trufla. Potem pożegnała parę przyjaciół, obiecując, że za kilka dni wpadnie do nich na kolację. Po odjeździe Howarda i Victorii Solaina pojechała do miejsca, gdzie znalazła Davida. Zatrzymała się i wysiadła, po czym powoli podeszła do krzaków, obok których leżał, pochyliła się i dotknęła ziemi. – Co takiego w tobie jest, Davidzie, co tak pociąga Howarda, co tak pociąga Victorię, a zwłaszcza mnie? Tak, był przystojny, a jej podobali się przystojni mężczyźni. Nigdy jednak nie kierowała się wyglądem. Poza tym był blondynem, a ona lubiła blondynów. Ale w końcu to nie jest ważne, skoro nie miała zamiaru się angażować. – Czy chodzi o twoją opinię, Davidzie? Fakt, że poświęciłeś życie ważnej sprawie? Czy że podniosłeś się i zacząłeś od nowa? Ona nie była w stanie tego zrobić po Jacobie. – To wszystko są doniosłe sprawy – dodała, prostując się i otrzepując ręce z ziemi. Ale kiedy myślała o Davidzie, myślała o... szczęściu. Tak, szczęściu. Niezależnie od tego, przez co razem przeszli, lubiła się nim opiekować, lubiła na niego patrzeć, kiedy spał. Lubiła rozmawiać z nim, nawet gdy majaczył. Czuła się z nim szczęśliwa. A teraz za nim tęskniła. – Dwa dni, a ty... Mało go nie przejechałaś, potem wzięłaś go do łóżka, a teraz zapominasz o swoich zasadach. O tym, że wybrałaś samotność. Wsiadła znów do samochodu, zawróciła i pojechała z powrotem. Tyle że minęła skręt do swojego domku i jechała na południe przez kolejne pół godziny, aż dotarła do zjazdu na drogę, która prowadziła do Kanthy. – I co zrobisz, jak już tam dotrzesz? – spytała samą siebie. Bo już nie będzie odwrotu. Więc albo wróci do szpitala, skończy swoją pracę i pojedzie w inne nowe miejsce. Albo odszuka Davida i zobaczy, co on robi w tej dżungli, dlatego że... Cóż, nie była pewna dlaczego. I może to był powód, by za nim jechać: żeby dowiedzieć się dlaczego. Wzięła głęboki oddech. Spojrzała przed siebie, potem obejrzała się, i wreszcie skręciła. Zapewne był to największy zakręt w jej życiu.
ROZDZIAŁ SIÓDMY Szpital Vista był niedużym budynkiem mieszczącym się w pewnej odległości od miasteczka Kantha. Przycupnął na niewysokim wzgórzu, z którego rozciągał się widok na plantację kauczuku. Nie rzucał się specjalnie w oczy, ani nie ukrywał. Znakomicie wtopił się w krajobraz – drewniany budynek żył w harmonii z naturą, z wielkimi rododendronami i prostymi jak strzała bambusami. W Kancie klimat był gorętszy i bardziej wilgotny niż w pozostałej części Dharavaju. David wolał chłodniejszy klimat Toronto, ale uwielbiał bogatą roślinność dżungli. Odpoczywając na frontowym ganku szpitala z nogami opartymi na stole i pijąc wodę sodową, zaśmiał się na myśl o swoim głupim gadaniu o drzewach i rododendronach. Dla Solainy to nie miało sensu, dla niego przeciwnie. Jego umysł, walcząc o zachowanie przytomności, skupiał się na rzeczach, które David znał i lubił. Teraz, patrząc na okolice Visty, uświadomił sobie, jak bardzo kocha to miejsce. Gdyby ktoś kazał mu spędzić tutaj resztę życia, nie skarżyłby się. Może tylko trochę na ten upał... – Zapuściłeś tu korzenie, co? – powiedział Matteo, stając za jego plecami. – Nawet nie wiesz jak bardzo, dopóki nie pomyślisz, że możesz już tego nie zobaczyć. – Śmiertelnie mnie przestraszyłeś, Davey. Po dwóch dniach doszły nas pogłoski, że zostałeś zabity. – Gdyby tak się stało, byłbyś świetnym szefem – rzekł Davidbez emocji. Jeszcze nie wrócił myślami do pracy. Wspominał Solainę, nie był gotowy na powrót do realnego świata. Jeszcze minuta albo dwie, a potem o niej zapomni. – Nadal w melancholijnym nastroju? – spytał Matteo. David potrząsnął głową. – Jestem tylko zmęczony i obolały. – Świetnie sobie poradziła z twoją ręką, sam lepiej bym tego nie zrobił. Rana jest czysta. Masz dobre wyniki, białe ciałka w normie. Uratowała ci życie. Jesteś w znakomitej formie po takiej traumie. Matteo zmienił mu opatrunek i prześwietlił żebra. Poza tym, że nadał był obolały, radził sobie faktycznie nieźle. – Wierzysz w przeznaczenie? – spytał. – Źle z tobą, co? – Dużo gorzej, niżbym chciał. Ale przejdzie mi. – Albo nie. – Ona ucieka. Wbiła sobie do głowy, że nie jest dość dobra, a ja myślę, że ucieka. Ja już mam to za sobą. – David rozejrzał się i złapał przyjaciela za rękę. – Chyba ciągle jestem nieprzytomny, skoro rozmawiam z tobą o takich sprawach. – A ja jestem wciąż romantykiem. Moje związki nie są może trwałe, ale w tej chwili są bardzo namiętne.
– Wierz mi, nam było do tego daleko. – Chociaż kiedy się obudził i znalazł ją w ramionach, poczuł coś, czego nie czuł już bardzo dawno. – Zepsułem jej krótkie wakacje, myślę, że od początku tego żałowała. Nie mam jej za złe. Siedziała sobie tam sama i czytała jakiś romans, a ja wtargnąłem w jej życie w mało romantyczny sposób. – Pytanie, czy ona chce romansu? – Ona chce ciszy i spokoju. – Czy wgniotłeś jej samochód, kiedy na niego wpadłeś? – spytał Matteo. – Może powinieneś tam wrócić i zadośćuczynić, jeśli to konieczne. Nie mówię o zadośćuczynieniu finansowym, raczej takim bardziej w stylu książki, którą czytała. – Może powinienem zająć się robotą papierkową, podczas gdy ty weźmiesz się do prawdziwej pracy. – Och, wraca groźny szef. Co mi zrobisz? Obniżysz mi pensję, jak jeszcze chwilę tu posiedzę? Powiedz mi, jak można odjąć coś z niczego? David roześmiał się. Matteo zawsze potrafił poprawić mu humor, kiedy tego potrzebował. Oczywiście płacono im kiepsko. Pieniądze, jakimi dysponował szpital, pochodziły z charytatywnych źródeł, ale najlepsze były stypendia. To nie zapewniało jednak życia na wysokim poziomie. Własny pokój, jedzenie i kieszonkowe – to było wszystko. Matteo wiedział o tym, przyjeżdżając do Kanthy. Tak samo David. I żaden z nich nie zamieniłby tej pracy na nic innego. – Przepraszam, że się o mnie martwiłeś – rzekł David. – Ja też się o siebie martwiłem. A teraz, kiedy nie mamy hummera, nie wiem, jak poradzimy sobie z transportem. – Ktoś chce nas stąd wykurzyć. Nie wiem, o co chodzi – stwierdził Matteo z troską. – Może to coś osobistego, choć nie sądzę, żebyśmy obrazili jakąś kobietę tak bardzo, żeby jej mąż się na nas mścił. Nie wydaje mi się też, żeby IMO było aż tak wrogo do nas nastawione. Jesteśmy po tej samej stronie. Po prostu inaczej pracujemy. Może są źli, że nas stracili. – Pomyślał przez moment, potem pokręcił głową. – Nie, to niemożliwe. Chyba że chcą doprowadzić do zamknięcia naszego szpitala, żeby odzyskać całą naszą trójkę: ciebie, mnie i Howarda. – Gdyby chcieli, żebym wrócił, nie strzelaliby do mnie. Kto tam teraz rządzi? Nie jestem na bieżąco. – Wzięli jakiegoś geniusza od zarządzania, nazywa się Leandre. On jest odpowiedzialny za zmiany. Zmiany, które spowodowały, że David, Howard i Matteo odeszli. Które dotyczyły przede wszystkim wyników i wydatków. Może takie podejście było konieczne. IMO rozrastało się i odpowiedzialność finansowa rosła. Jako dyrektor małego szpitala wiedział o tym. Ale wyniki nigdy nie powinny być ważniejsze od pacjenta, a kiedy IMO ogłosiło, że ogranicza operację w Kambodży z powodów finansowych, i że wkrótce zacznie oceniać pacjentów wedle potrzeb, wtedy zrozumiał, że czas odejść. Nie winił IMO za te zmiany. To duża międzynarodowa organizacja, a rozszerzanie działalności w świecie zapewne wymaga zmian. Ale osobiście był im przeciwny. Oddział w Kambodży potrzebował doświadczonych lekarzy, a plany IMO przewidywały wysłanie ich
gdzie indziej, jego na jakieś administracyjne stanowisko, Howarda na emeryturę, a Mattea nie wiadomo gdzie. Brzydko potraktowali ochotników, którzy tyle dla nich zrobili, więc zachował się – patrząc z perspektywy czasu – może zbyt gwałtownie, po czym odszedł. Jednak nie wierzył, by ich nowy guru mścił się na nim. – Nie poznałem go, nigdy o nim nie słyszałem. Jeśli to IMO stoi za sabotażem, mogą najwyżej udowodnić, że mają rację. A tu nie chodzi o czyjeś ego. – Jeśli nie IMO, to kto? David wzruszył jednym sprawnym ramieniem. – Przypadek, być może. Zbieg okoliczności. – Ale nie uciekniesz, co? – spytał Matteo i nagle spoważniał. – Teraz, kiedy cię zaatakowali? – Jestem jeszcze bardziej zdeterminowany, żeby zostać. Robimy dobrą robotę, nic mnie stąd nie ruszy. – Nawet piękna Solaina? David westchnął tęsknie. – Niestety, nawet ona, ale ona nie spróbuje. – Więc wracamy do tego, że się zadurzyłeś. – Matteo poklepał go po ramieniu. – Jesteś beznadziejny. – Cóż, choć raz się zgadzamy. – Więc co powiemy władzom o twojej ostatniej drobnej awanturze? – To samo co poprzednio. Nie wiemy kto, nie wiemy dlaczego. A kiedy miejscowy minister napisze raport, wyśle go razem z innymi z wielkim znakiem zapytania. – Ten musi leżeć na samym wierzchu – powiedział Matteo. – Wandalizm to jedno, ale to, co ci zrobili. – Jestem zmęczony. To były ciężkie dni. – Jako lekarz zalecam ci odpoczynek w łóżku. Samotny. – Pomógłbym ci w robocie, ale masz rację. – Mam rację? – Tym razem tak – odparł David i powlókł się do swojego pokoiku. – Gdzie ja jestem? – mruknęła Solaina, zatrzymując samochód, by się rozejrzeć, chociaż i tak niewiele jej to dało. – Tu gdzieś musi być Kantha. – Podeszła do tyłu samochodu, jakby to robiło jakąś różnicę. A jeśli zobaczy stąd Kanthę albo szpital Davida, to co? Szczerze mówiąc, nie wiedziała. – Cześć, David, właśnie byłam niedaleko, więc postanowiłam wpaść. – Nie uwierzyłby, gdyby znów był w delirium. – Oto rachunek za wgniecenie, które zrobiłeś, kiedy uderzyłeś w mój samochód. Nie, to głupie. Nie była nawet pewna, dlaczego szuka Davida. – Zdecyduj się – mruknęła znowu, zastanawiając się, czy gdyby uderzyła głową w samochód, wbiłaby sobie do niej trochę rozumu. Stała nad brzegiem rzeki Kantha i patrzyła na kościół Niepokalanego Poczęcia, okazały
budynek z pięknymi architektonicznymi detalami. Jakąś godzinę wcześniej miejscowy chłopak wskazał jej kierunek, mówiąc, że to najkrótsza droga do szpitala. Potem wyciągnął rękę, spodziewając się zapłaty. Solaina zapłaciła mu. Chłopak powiedział, że szpital jest na wzgórzu, że zobaczy go, gdy dostrzeże kościół. Ale tak się nie stało, oczywiście. Podjechała na kolejne wzniesienie, i jeszcze następne. Teraz, pięć wzniesień dalej, chciała już pogodzić się z myślą, że David Gentry to tylko wytwór jej zmęczonej wyobraźni, i że szpital o nazwie Vista w mieście Kantha w ogóle nie istnieje. – David, gdzie jesteś? Obróciła się powoli, przyglądając się okolicy. Jeśli nie znajdzie go tym razem, wróci do Chandelli i zapomni o minionym weekendzie. Co z oczu, to z serca. Rozejrzała się, ale niczego nie dostrzegła, a zatem wróciła do samochodu i już miała wsiąść i przyznać, że zrobiła błąd, przyjeżdżając tutaj, kiedy nagle coś wypatrzyła. Szpital faktycznie stał na wzgórzu, jak powiedział chłopiec, a równocześnie był dobrze schowany. Pół godziny później, pokonawszy kolejną wyboistą drogę, dotarła na miejsce. Na drzwiach wisiała tablica z nazwą Vista. Widok był spektakularny. Wysiadłszy z samochodu, przystanęła na moment, by objąć wzrokiem cały teren. Potem ruszyła do głównych drzwi, niepewna, co za nimi znajdzie, ani czego powinna się spodziewać. Jak się okazało znalazła mały, ale całkiem nowoczesny szpital, wyglądający tak, jak może wyglądać szpital na obrzeżach Kanthy. Czysty, porządny, w stylu lat pięćdziesiątych, co zrobiło na niej wrażenie. Oczekiwała chyba chaty w dżungli, ze słomianym dachem i bez drzwi. – W czym mogę pomóc? – spytała kobieta o miłej twarzy. – Przyjechałam zobaczyć się z Davidem Gentrym. – Doktor Gentry odpoczywa. Czy może być doktor Carlini? Solaina nie wyobrażała sobie, że jest tu więcej lekarzy, myślała, że David haruje sam po dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ale kiedy zobaczyła kolejne dwie osoby w zielonych chirurgicznych fartuchach, zdała sobie sprawę, że David jest tutaj tylko jednym z lekarzy. – Oczywiście, porozmawiam z doktorem Carlini – odparła. Przystojny Włoch pojawił się kilka minut później. – Matteo Carlini. – Uśmiechał się szeroko, serdecznie ściskając jej dłoń. – Co mogę dla pani zrobić? – Nazywam się Solaina... – Ta Solaina? – spytał, patrząc na nią z aprobatą. Skinęła głową, zerkając z zażenowaniem na swoje krótkie spodnie, po czym podniosła wzrok z uśmiechem. – Tak, ta Solaina, jeśli ma pan na myśli Davida. Solaina Leandre. Matteo gwizdnął. – No, tego nie spodziewałem się usłyszeć. – Przepraszam? – Proszę mi wierzyć, nie ma pani za co przepraszać. – Potrząsnął głową. – Przyprowadzę Davida. – Jeśli śpi, nie chciałabym przeszkadzać...
– Niech się pani nie martwi, już się obudził. Matteo ruszył korytarzem, zostawiając Solainę opartą o ścianę. Nie widziała sal dla pacjentów, ale potrafiła ocenić pracę personelu. Profesjonalnie wyglądali i profesjonalnie się zachowywali. Nie kręcili się, nie tracili czasu. David ma szczęście, że tu pracuje, pomyślała. – Co to znaczy, że ona tu jest? – wymamrotał David, nie otworzywszy jeszcze oczu. – Jest w poczekalni. Czeka! – Jest teraz w Chandelli. – Długie nogi, o których nie możesz przestać myśleć, najpiękniejsze włosy, jakie widziałem. Czarne oczy. Akcent trochę francuski albo z Haiti. Sam nie wiem. – Jest tutaj? – Obudź się. Ona cię szuka, szczęściarzu. – Czy powiedziała, czego chce? – Nie, ale za to powiedziała coś cholernie interesującego. – Mianowicie? – Swoje nazwisko. David zmarszczył czoło. – W Chandelli słyszałem tylko jej imię, a kiedy u niej byłem... – Zaczął podnosić się powoli, ale Matteo położył mu rękę na ramieniu. – Lepiej się nie ruszaj. – Co? – Powiem ci jej nazwisko. Powinieneś siedzieć. – No to mów. Matteo uśmiechnął się, po czym zrobił krok do tyłu. – Leandre. Nazywa się Solaina Leandre. David stęknął, schował twarz w dłoniach. – To przypadek, tak? – Jeśli będziesz to sobie powtarzał, może w to uwierzysz. – To przypadek – powtórzył David. Nagle wszystko mu się połączyło w jeden wyraźny obraz. – Powiedziałbym, że zakochałeś się w... Cóż, ona może być teraz twoim wrogiem, prawda? – zauważył Matteo. – Pięć minut. Potrzebuję pięciu minut, żeby spryskać twarz wodą i włożyć czystą koszulę... – Trzy minuty, potem ją tu przyprowadzę. Takiej kobiecie jak ona nie każe się czekać na korytarzu. Gdy tylko Matteo zamknął za sobą drzwi, David poczłapał do umywalki i spojrzał w lustro. Te same szramy i bruzdy, to samo zmęczenie. Teraz doszedł do tego niepokój z powodu jej wizyty. Niepokój z powodu jej nazwiska. Ale przede wszystkim z powodu uczuć, jakie w nim obudziła. Byłoby o wiele łatwiej, gdyby wróciła do swojego świata, i zostawiła go w spokoju. A z drugiej strony był bardzo zadowolony, że tego nie zrobiła. Jeszcze jedno spotkanie z Solainą jest warte wszystkiego. Ruszył do drzwi, zatrzymał się i wziął głęboki oddech. – Ona nie jest moim wrogiem – szepnął. Przynajmniej póki jej tego nie udowodni.
Nie jest wrogiem jego serca. I w tym tkwi kłopot. – Macie stąd piękny widok – powiedziała, patrząc na dolinę. Było już późno i delikatne róże i złocienie zmierzchu osiadały nad dżunglą. – Sympatyczne miejsce na szpital. – Odwróciła się do Davida, który wciąż stał w drzwiach. – Dlaczego tak zniknąłeś? – Musiałem tu wrócić. Patrząc na niego, pomyślała, że jest jakiś sztywny. Nie zdenerwowany, ale zdecydowanie zakłopotany. To nie był ten sam David, z którym spędziła dwa dni. W delirium był spokojny i czarujący. A teraz? Co się z nim stało? – To wszystko? Musiałeś wrócić? Myślę, że wypadało się pożegnać. Martwiłam się. – Brałaś kąpiel. Nie chciałem ci przeszkadzać. – Więc zadzwoniłeś po przyjaciela, żeby po ciebie przyjechał? – Howard zadzwonił, żeby powiadomić wszystkich, że jestem bezpieczny. To on poprosił Mattea, żeby po mnie przyjechał. A ja nie chciałem ci już zawadzać. Nie byłaś zachwycona moją obecnością, nie zaprzeczysz. – Nie byłam zachwycona, kiedy musiałam wyjąć ci kulę. A jeśli chodzi o mieszkanie u ranie, to z początku trochę mi to przeszkadzało. Ale potem mi przeszło i cieszyłam się, że mam towarzystwo. Chyba wypadało się pożegnać. – Znów spojrzała na dolinę. Popełniła głupstwo, przyjeżdżając tutaj. Wiedziała o tym, a teraz on dał jej to do zrozumienia. – Przepraszam, że zawracam ci głowę. – Schodząc z ganku, zastanawiała się, czy nie pobiec co sił do samochodu, by oszczędzić sobie dalszego poniżenia. Co sobie myślała, jadąc tutaj? Ceną za tę decyzję było potworne zażenowanie. Zasłużyła na to. Nie będą już przyjaciółmi z Davidem. Powinna była pozwolić mu odejść. Nie zdążyła zejść na dół, kiedy chwycił ją za rękę. – Nie spodziewałem się ciebie. – Pewnie nie, skoro nie podałeś mi adresu. – I tak mnie znalazłaś. – Tylko dlatego, że w gorączce mamrotałeś coś o Kancie. I Howard wspomniał o szpitalu. Niełatwo tu trafić. Pytałam ludzi w miasteczku, zabrało mi to parę godzin. – Mamy tutaj jeden cel... – Ofiary min. – To trochę delikatna sprawa, ponieważ przywozimy poszkodowanych zza granicy. Rząd Dharavaju jest nam bardzo wdzięczny, ale pozostaje faktem, że niektórzy z tych ludzi... większość z nich nie ma wiz, więc w zasadzie ich przemycamy przez granicę. – Zrobił przerwę, by wziąć oddech. – Muszę usiąść... Przytrzymując go, Solaina burknęła: – Powinieneś leżeć, obejmij mnie za szyję. Kiedy wchodzili z powrotem na ganek, miała wrażenie, że dźwiga potworny ciężar. David ledwie poruszał nogami. – Usiądź na krześle, a ja pójdę po Mattea. – Nie potrzebuję go. – David opadł ostrożnie ma drewniane krzesło. – Nic mi nie jest.
– Jesteś uparty jak osioł – prychnęła. – A ty nie? – Nie powinnam była tu przyjeżdżać – przyznała, podnosząc na niego wzrok. – Nigdy więcej nie powtórzę tego błędu. Ale jesteś mi winien wyjaśnienie. Byli tak blisko, ledwie kilka centymetrów od siebie, że czuła ciepło promieniujące z jego ciała. Cofnęła się. – Dlaczego mnie tak zostawiłeś? Żeby mnie zdenerwować? Chyba na to nie zasłużyłam. – Wyjeżdżasz z Dharavaju. Nie powinienem wplątywać cię w swoje kłopoty. – Kiepsko kłamiesz. – Widziała to w jego oczach, słyszała w jego głosie. – To jeden z powodów. Mówię szczerze. – A ten drugi powód? Prawdziwy? – Czuję coś do ciebie, Solaino. – Wziął głęboki oddech, po czym zmarszczył czoło. – Chciałaś prawdy. Wyobraziłem sobie ciebie w roli, w której nie powinienem cię stawiać, i której byś sobie nie życzyła. Więc wyjechałem, póki jeszcze byłem w stanie się kontrolować. Okazał się bardziej szczery, niż oczekiwała. – Przypuszczasz, że dopuściłabym cię tak blisko? – Być może. Przerażająca myśl, ale przeczuwała to od pierwszej chwili, gdy zaczął bredzić o drzewach. Całe szczęście, że jemu starczyło czujności za nich dwoje. – Więc uratowałeś mnie przed sobą? – Tak to wygląda, co? – Zaśmiał się. – Ja nie potrafię żyć w związku, a ty go nie chcesz. – Zakładasz, że jakiś związek między nami istnieje. – Od pierwszej chwili, gdy otworzyłem oczy i zobaczyłem cię, myślałem tylko o tym. Po powrocie tutaj nadal myślę tylko o tym. Ale nie mogę cię w to wciągać, więc wyjechałem. – I to wszystko? – Pokręciła głową. – Naprawdę nie powinnam była się tu zjawiać – mruknęła, odsuwając się od niego. – Więcej tego nie zrobię. – Właśnie odmówiono jej czegoś, przed czym broniła się z całej siły. To było upokarzające, czuła się zraniona i potwornie nieszczęśliwa, mimo że David miał rację. To idiotyczne, że tak się czuje, kiedy powinna mu dziękować. – Cieszę się, że masz się dobrze. – Wyciągnęła do niego rękę. – Nie sądzę, żebyśmy jeszcze się spotkali, więc żegnaj. Wziął jej rękę i przytrzymał. – Cieszę się, że wpadłaś – szepnął. – Nawet jeśli mam mieszane uczucia, chciałem cię znowu zobaczyć, niemal od chwili, kiedy cię opuściłem. I przepraszam, że tak to wyszło. Kiedy mówię, że nie mogę się z tobą związać, to prawda. Ale to nie znaczy, że bym nie chciał. Ponieważ tego tylko pragnę. I dlatego właśnie nie mogę, jeśli to ma sens. – Pochylił się i pocałował jej dłoń. – Więc wybaczysz mi, że cię zraniłem? Bo wolałbym złamać sobie kolejne żebro, niż cię zranić. Solaina zaczerpnęła głęboko powietrza. Ona wyjeżdża, David zostaje. Nie ma tu mowy o żadnym przeznaczeniu. – David, to... Wstał i wziął ją w ramiona. Zamknięta w jego objęciach, nie wiedząc, czy się poddać, czy uciekać, przeżyła szok, czując jego wargi. Nie dlatego, że pocałunek ją zaskoczył, tylko ponieważ nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo go pragnęła.
W końcu odsunęła na bok wszelkie obawy i uległa magii chwili. Objęła go za szyję i pogłaskała jasne, sięgające kołnierzyka włosy. A kiedy on jej dotykał, przechodził ją cudowny dreszcz. Po chwili David odsunął się od niej, i to dość gwałtownie. O wiele szybciej, niżby sobie życzyła. W gasnącym świetle dnia widziała, że żałował tego, co się właśnie stało. – To się nie liczy – powiedziała, unosząc rękę do ust. – Liczy się bardziej, niż myślisz – odparł. – Nie zmienimy się. – Zeszła z ganku i odwróciła się do niego. – Cieszę się, że czujesz się lepiej. I życzę ci wszystkiego dobrego. – Nie tak chciała to zakończyć, ale może tak jest lepiej. – Żegnaj, David. – Szybkim krokiem ruszyła do samochodu. Nie zamierzała wracać do swojego domku na plaży. Długa podróż do Chandelli pozwoli jej pogodzić się z tym, co się wydarzyło. Poza tym domek na plaży przypominałby jej o Davidzie. – Zaczekaj! – zawołał David, schodząc z ganku. Obejrzała się i w pierwszej chwili chciała mu pomóc, odprowadzić go do łóżka, gdzie powinien się znaleźć. Ale to jest szpital i nie brakowało tu lepiej wykwalifikowanych i zdecydowanie mniej zakłopotanych pomocników. Szła więc dalej do samochodu, a kiedy do niego dotarła, odwróciła głowę i zobaczyła, że David klęczy. – Cholera – mruknęła, wracając do niego. – Dlaczego wciąż mi to robisz? Pozwalasz trochę odejść, a potem każesz mi wrócić. – Ponieważ masz przedziwny zwyczaj znajdować się w niewłaściwym dla siebie miejscu we właściwym dla mnie czasie – odparł, kiedy pomagała mu wstać. – Albo dlatego, że ty masz osobliwy zwyczaj upadania w niewłaściwym dla mnie miejscu we właściwym dla siebie czasie. Oparł się na niej całym ciałem. – Nie krwawisz? – spytała. – Twoje ramię. – Nie sądzę. – A żebra? – W porządku. – Poczekaj tutaj, a ja zawołam kogoś do pomocy. Bo teraz nie pozwolę ci już iść. – Boisz się, że znów upadnę. – Więc oprzyj się na mnie. To tylko kilka kroków. Nie chciała znaleźć się znów tak blisko Davida, ale w końcu jest nadal jej pacjentem. Kiedy doprowadzi go do jego przyjaciela Mattea, koniec z tym. Na dobre!
ROZDZIAŁ ÓSMY – Więc oznajmiłem jej, że nie mogę się angażować, chociaż chciałbym, a potem ją pocałowałem. – Jestem zdziwiony, że ona dalej na ciebie czeka. Jest w poczekalni. Nie mogę ci obiecać, że długo zostanie po tej karuzeli emocjonalnej, jaką jej zafundowałeś. Myślę, że odjedzie, jak dowie się, że nic ci nie jest. – Matteo spojrzał na Davida leżącego na łóżku i potrząsnął sceptycznie głową. – To było najgorsze aktorstwo, jakie kiedykolwiek widziałem. – Co to ma znaczyć? – To znaczy, że specjalnie upadłeś na kolana. Wyglądałeś jak stulatek z podagrą. – Nie udawałem, czuję się jak stulatek z podagrą. – Ale pocałunek był w porządku. Chyba jej się podobało. – To ile dokładnie z tego widziałeś? Matteo zaśmiał się. – Zawsze uważałem, że to musi ci się przytrafić, ale nie masz w tym wiele wprawy, co? Założę się, że nie zapytałeś jej też o nazwisko. David usiadł, wstrzymując oddech z bólu. – I co z tego? – Jesteś żałosny. Jesteś tak szaleńczo zakochany w tej dziewczynie, że boisz się poznać prawdę o niej, boisz się z nią związać, boisz się pozwolić jej odejść... – Dobra, wystarczy. – Bardzo się cieszę, staruszku. Solaina nie jest kobietą, którą można ignorować. A jeśli zastanawiasz się, jak to wszystko ułożyć, sprawdź, czy ona jest związana z IMO. I co łączy ją z tym Leandre, który jest tam teraz szefem, jeśli to on stoi za aktami sabotażu. – No świetnie, mam powiedzieć: Kocham cię, ale nie mogę z tobą być, ponieważ jestem emocjonalnym wrakiem po moich poprzednich związkach. A przy okazji, czy ktoś z twojej rodziny nie próbuje mnie zabić? – Jeśli powiesz to w taki sposób, przegrasz. – Przyślij ją tutaj, dobrze? – warknął David. – I nie podglądaj nas tym razem! Pozwól, że będę się poniżał bez publiczności i późniejszych komentarzy. – Celem pocałunku, Davey, jest zatrzymać ją tutaj. Pamiętaj o tym. – Matteo śmiał się jeszcze za drzwiami, podczas gdy David bił się z myślami. Przecież ten pocałunek to przypadek, a sposób, w jaki go. zakończył, był może nieuprzejmy, ale najmądrzejszy, bo przede wszystkim w ogóle nie powinien był jej całować. – Głupiec ze mnie – mruknął. – Matteo mówi, że nic ci się nie stało. – Solaina weszła do jego pokoju i skrzyżowała ramiona na piersi. – Twierdzi, że to wyczerpanie, że twoje żebra są okej, a rana na ramieniu nie otworzyła się. Prosił, żebym została, dopóki nie zakończy badania. Podobno błagałeś go o to. David powściągnął uśmiech. Dobry stary Matteo. Niepoprawny romantyk. I wytrawny kłamca.
– Chciałem cię tylko raz jeszcze przeprosić i podziękować ci za pomoc. Matteo ma rację. To tylko wyczerpanie. – To nie było kłamstwo. Był zmęczony, a myśląc o tym, marzył, by znaleźć się w łóżku Solainy. – No to lecę. Muszę być rano w Chandelli. – Nadal stała w pobliżu drzwi. Nawet ich za sobą nie zamknęła. – Solaino, zostań tutaj. Na jedną noc. Wiem, że moje uczucia budzą w tobie obawy, mówiąc szczerze we mnie również. Ale proszę cię tylko o jedną noc. Poza tym jest już za późno, żebyś jechała tak daleko. Drogi nie są w nocy bezpieczne, zwłaszcza jeśli nie znasz okolicy. – Atmosfera w pokoju była tak gęsta, że niemal brakowało tlenu. – Możesz przenocować w pokoju gościnnym. – Nie mogę. Naprawdę muszę wracać. Dziękuję za zaproszenie, ale to się nie uda. Nie potrafię tego nazwać i nie chcę wiedzieć, co to jest. Ty też nie chcesz, dlatego dziś rano zniknąłeś z domku na plaży. – Wzruszyła ramionami. – Czasami lepiej jest uciec. – Przerażasz mnie – przyznał. – Kiedy odzyskałem przytomność tam na drodze i zobaczyłem cię... – Pokręcił głową. – Przerażasz mnie, ponieważ chcę wiedzieć o tobie wszystko. Kim jesteś, skąd pochodzisz, dlaczego jesteś taka, a nie inna. – Dlaczego? Po co? Opowiesz mi o sobie, ja opowiem ci o sobie, i dokąd nas to zaprowadzi? To nas nie zbliży do zrozumienia, co robimy. Gdyby chodziło tylko o seks, poradziłabym sobie z tym. Ale my posunęliśmy się za daleko, i dlatego to jest tym bardziej kuszące. Nie rozumiem tej pokusy, ponieważ nigdy nic mnie nie kusiło, dopóki nie spotkałam ciebie. Zawahała się w korytarzu za drzwiami. – Nie chcę tego rozumieć, ponieważ to pociąga za sobą rozmaite oczekiwania, a oczekiwania pociągają za sobą rozczarowanie. Naprawdę nie chcę więcej rozczarowań. Nie chcę, żeby ktoś czegoś ode mnie oczekiwał. Jeszcze dwa kroki i zniknie mu z oczu. A potem z jego życia. A kiedy zniknie, nigdy już nie wróci. – Ale dlaczego to musi prowadzić do rozczarowań? Czy tego spodziewasz się od związku? Uśmiechnęła się smutno. – Masz ten sam problem, co? Chcesz związku, ale nie możesz się związać, bo myślisz, że jak raz się sparzyłeś, to zawsze tak będzie. Czy to już nie jest rozczarowanie? – Nawet nie wiesz jakie. – Jesteśmy sobie obcy, i niech tak pozostanie. – Ale czy chcesz, żeby tak było? – spytał nie wiedząc czemu, poza tym, że gdzieś w głębi nie chciał, by rozstawali się w ten sposób. Poza pożądaniem było coś jeszcze, co go do niej przyciągało. – Spotkaliśmy się jako dwoje obcych ludzi i mamy się tak rozstać? Solaina zaśmiała się. – Wiesz, że na chwilę przed tym, zanim wypadłeś na drogę, wyobrażałem sobie mężczyznę, którego chciałabym spotkać. Wierz mi albo nie, to byłeś dokładnie ty. Przynajmniej jeśli chodzi o wygląd. Nie zastanawiałam się, jaki jeszcze powinien być, zresztą
nigdy właściwie dokładnie tego nie przemyślałam. Nie ma to sensu, ponieważ stale jestem w drodze. I teraz też ruszam w drogę. – Bo nie znalazłaś tego, czego szukałaś? – Bo nie szukałam. Powiedziałeś, że chcesz mnie poznać. Więc taka właśnie jestem. Oto ja, Solaina Leandre, zawsze w drodze do kolejnego celu. Po raz pierwszy wypowiedziała przy nim swoje nazwisko. Wstrzymał oddech. Ich związek oznaczałby same problemy, a tymczasem on praktycznie błagał ją, by została. – Jeden wieczór, Solaino, jeden wieczór, podczas którego ja nie będę pacjentem, a ty nie będziesz pielęgniarką. Możesz zostać z tamtej strony pokoju, blisko drzwi, żeby uciec, jak będziesz musiała, a ja zostanę tutaj z nadzieją, że nie uciekniesz. I będziemy rozmawiać. Spróbujemy odgadnąć, co możemy z tym zrobić... – Dlaczego, David? – Dlatego, że ty też to czujesz. Myślę, że starczy ci uczciwości, żeby to przyznać. Solaina zrobiła dwa kroki w stronę drzwi, ale wciąż pozostawała na korytarzu. – Wtedy na drodze powiedziałeś, że cieszysz się, że to ja cię znalazłam, że śniło ci się, że po ciebie przyjadę. I powiedziałeś moje imię. I że pachnę jaśminem, tak jak poprzednio. – W końcu przekroczyła próg. – Nie zwracałam na to uwagi, bo majaczyłeś, ale teraz pora, żebyś i ty był ze mną szczery. Znałeś mnie, zanim się spotkaliśmy? – Tak, ale nie spotkaliśmy się wcześniej. – Więc jak? – Widziałem cię raz w szpitalu. Prowadziłaś grupę pielęgniarek. Zatrzymałem się, żeby na ciebie popatrzeć. – I rozpoznałeś mnie w delirium? Doznałeś wstrząśnienia mózgu, byłeś odwodniony, miałeś poważną infekcję. Jakim cudem mnie pamiętałeś? Ponieważ serce nie zapomina. Takie proste wyjaśnienie, ale ona nie chciałaby go usłyszeć. – Przypuszczam, że mózg jest zdolny do różnych nieprawdopodobnych rzeczy. – Zapewne. Ale to taki dziwny zbieg okoliczności, prawda? Zbieg okoliczności – znowu to określenie... – Jesteś może krewną Bertranda Leandre? – spytał ni stąd, ni zowąd. – To mój ojciec. Czemu pytasz? – Zesztywniała. – Skoro jesteś w pewnym sensie związana z IMO, a on został szefem zarządu... – Co? – zdumiała się. Była naprawdę szczerze zaskoczona, nawet zszokowana. Czyżby tak dobrze udawała? – Twój ojciec został szefem IMO. Kilka tygodni temu... – Davey! – zawołał Matteo, wbiegając do pokoju. – Wiozą do nas sześciu ludzi. Wszyscy w kiepskim stanie. Przywożą ich międzynarodowe siły ratownicze, będą tu za jakieś dziesięć minut. David spuścił nogi z łóżka i zaczął wstawać. – Mowy nie ma, żebyś się tym zajął – rzekł Matteo. – Ale miałem nadzieję, że może zrobisz selekcję rannych.
– Czuję się dobrze – burknął David, podnosząc się z trudem. Natychmiast zakręciło mu się w głowie i złapał się zagłówka. Zanim upadł na materac, Solaina znalazła się u jego boku i podtrzymała go. – Nie możesz tam iść! – krzyknęła. – Brakuje nam personelu. Ktoś musi... – Nie obchodzi mnie, kto to zrobi – zawołał Matteo z korytarza – byle ktoś zszedł na dół za dwie minuty. – Po to tu jesteśmy. – David skrzywił się z bólu przy kolejnej próbie podniesienia się. – Niezależnie od tego, w jakim sami jesteśmy stanie. – Nie masz na to siły i wiesz o tym. Matteo też. – Dziękuję ci za troskę – powiedział cicho. Wsunął stopy w buty, nie wkładając skarpetek, po czym wsparł się o ścianę, by złapać oddech. Obejrzy tylko pacjentów, wyznaczy zadania. Może to robić, siedząc na krześle. – Pamiętasz, kiedy wymieniłem listę swoich cech, mówiłem, że jestem uparty... Nic mi nie jest, Solaino, a jak mi szczęście dopisze, za godzinę wrócę do łóżka. – Ciężko jest opiekować się pacjentem, który nie chce opieki. – Pocałowała go czule w policzek. – I niełatwo być pacjentem, kiedy pielęgniarka jest taka atrakcyjna. – Pocałował ją w usta. – Wszystko jest w porządku. – Zależy od punktu widzenia. To prawda. Był potwornie obolały, zaostrzył się tępy ból głowy, który towarzyszył mu od ataku. Ale da sobie radę, musi. – Po drugiej stronie jest pokój gościnny. Zaczekaj tam, a ja wpadnę potem do ciebie i dokończymy naszą rozmowę. – O moim ojcu i IMO. David skinął głową i odszedł, trzymając się ściany. – O tym i o innych sprawach. – Najchętniej porozmawiałby o sprawach, o jakich rozmawiają kochankowie. Ale oni nie są kochankami. Nie był nawet pewien, czy są przyjaciółmi. Odprowadzała wzrokiem Davida, który kuśtykał przy ścianie do recepcji, a kiedy zniknął jej z oczu, podniosła słuchawkę telefonu, który stał przy jego łóżku, i zamówiła rozmowę na koszt rozmówcy. Od roku nie zamieniła słowa ze swoim ojcem. – Bonjour, papa – powiedziała słabym głosem. – Solaina, kochanie, co za niespodzianka! – A ja założyłabym się, że nie – odparła, czując sztywność w karku. Przez lata była posłuszną córką, podczas gdy jej siostra zawsze się buntowała. Uważała, że będąc posłuszną, zasłuży na miłość i szacunek. Bertranda Leandre’a nie obchodziła miłość ani troska, tylko ślepe posłuszeństwo. Ale to Solange miała rację. – Powiedz mi o IMO, tato. – Nie ma o czym mówić. Potrzebowali dobrego dyrektora administracyjnego, a ponieważ ty jesteś z nimi luźno związana, pomyślałem, że to szansa, żebyśmy popracowali razem. Ze to
nas do siebie zbliży. No i już zbliżyło. – I nic mi nie powiedziałeś? – Wiedziałem, że dowiesz się we właściwym czasie. Szukali kogoś ze znanym nazwiskiem. Solaina zamknęła oczy. Zawsze jest tak samo. Przez całe jej życie, niezależnie od tego, dokąd pojechała, ojciec zawsze narzucał się jej w ten czy inny sposób. Proponował pieniądze albo konsultacje... Po prostu stawał w drzwiach i przejmował kontrolę. – Dlaczego? – szepnęła. – Dla ciebie, kochanie. Jak zawsze. Wiedziałem, że kończysz pracę w szpitalu. Oczywiście, że wie, chociaż mu nie powiedziała. – I pomyślałem, że pozycja administratora w IMO może oznaczać dla ciebie kolejny krok w karierze – ciągnął. – Da ci międzynarodowy prestiż. Wprowadzi cię w kręgi, gdzie może znajdziesz właściwego mężczyznę, ojca dla mojego wnuka. Pora zatroszczyć się o dziedzictwo. – Chodzi o twoje dziedzictwo? – prychnęła. – Przejmujesz organizację, z którą jestem związana, ponieważ chcesz mieć wnuka? – Dobry Boże, ten człowiek nawet tysiące mil od niej chce ją kontrolować. – Kochanie, siedzisz gdzieś na odludziu. Próbuję tylko wyciągnąć cię do ludzi, dla twojego własnego dobra. Bertrand Leandre zaśmiał się. Solaina widziała go, jakby stał obok. Był w swoim domu w Miami, siedział za swoim wielkim dziewiętnastowiecznym biurkiem, palił kubańskie cygaro i dumał nad swoimi inwestycjami. W jednej ręce trzymał brandy i zerkał na zdjęcie jej matki, Gabrielli. Taki miał zwyczaj, a on nigdy nie zmieniał swoich zwyczajów. – Co wiesz o Davidzie Gentrym? – zapytała, starając się ukryć złość. Złością nigdy nic nie zdołała uzyskać, a skoro David uważa, że za atakiem na niego stoi IMO, to mogłoby oznaczać, że jej ojciec jest za to odpowiedzialny. – Tylko tyle, że to głupiec. Dobry lekarz, ale potworny idealista. Opuścił IMO po zmianie ich polityki. Nie było mnie tu jeszcze, ale tak mi powiedziano. Czemu pytasz? – Ponieważ ktoś go atakuje. Pobito go tak, że mało nie umarł. A ja przypadkiem go znalazłam i opiekowałam się nim. – Nie zamierzała wspominać o szpitalu Davida. Ojciec zapewne już o nim wie. – Ty się nim opiekowałaś? Myślałem, że po tym paskudnym wypadku z Jacobem rzuciłaś to na dobre. – W tym paskudnym wypadku zginął człowiek – warknęła. – Zapomniałeś? Wniesiono przeciw mnie oskarżenie. Potem porzuciłam pielęgniarstwo, a naprawdę chciałam to robić. – Ale to nie oni wygrali sprawę, a ty wyszłaś na tym lepiej, rzuciłaś tę głupią pracę i zajęłaś się czymś, co bardziej pasuje do twoich kwalifikacji. – Pani Renner straciła męża, a jej syn ojca. – Ponieważ ona nie rozpoznała prostych symptomów. – Więc czy to ty szkodzisz Davidowi Gentry’emu? Czy nasłałeś kogoś na niego? – Masz na myśli tego Gentry’ego i to, co nazywa szpitalem?
A zatem wie. Nie była zaskoczona. Nie zdziwił jej też strach, który poczuła. – Czy to ty jesteś odpowiedzialny za akty wandalizmu i próbę zamachu na jego życie? – A myślisz, że to ja? – spytał bardziej rozbawiony, niż oburzony. Znała ten ton i nienawidziła go. – To możliwe, ale mam nadzieję, że to nieprawda. – Gentry nic mnie nie obchodzi. Publicznie źle wyrażał się o IMO, jego odejście zrodziło spekulacje i plotki, z powodu których kilku naszych sponsorów poważnie zastanawiało się, czy dalej nas wspierać. Inni się wycofali, czekają, jak z tego wyjdziemy. Jesteśmy w trudnej sytuacji. I moje zadanie jest trudne. Ale czy to powód, żeby mu szkodzić? Solaina zacisnęła powieki i pokręciła głową. Ojciec nie zaprzeczył. Ale Bertrand Leandre nigdy nie przyznałby się do swoich występków. – Zostaw go w spokoju, tato. Jeśli to ty, zostaw go w spokoju. – Coś cię z nim wiąże? Chyba stać cię na kogoś lepszego. Ojciec wybiera jej pracę oraz męża. Teraz przypomniała sobie, dlaczego się nie angażowała. Związek oznacza kontrolę, a ona miała dość kontroli. – Posłuchaj mnie, tato, ponieważ powiem to tylko raz. Nie chcę, nie, domagam się, żebyś przestał wtrącać się w sprawy Davida i jego szpitala. Zrozumiałeś mnie? – Ty się domagasz? Gdybyś była chłopcem, może byłbym z ciebie dumny. – Wszystko, co było dobre, umarło razem z mamą, tamtego dnia straciłam oboje rodziców. Gdybym była twoim synem, opuściłabym ze wstydu głowę. Ale ponieważ jestem córką, nawet tego nie muszę robić. – Tak mi dziękujesz za wszystko, co zrobiłem, za to, że załatwiłem ci kierownicze stanowisko w IMO? Solaina zamknęła oczy, rozdarta między chęcią trzaśnięcia słuchawką i wyrwania telefonu ze ściany. – Nie chcę tego. I nie przyjmę tej posady. – Ostatnią pracę przyjęłaś. – Co? – Tę w Chandelli. Chyba nie sądzisz, że spadła ci z nieba. – Ty to zaaranżowałeś? – Wszystkie prace zawdzięczasz mnie. I każda posada, jakiej zapragniesz, będzie twoja. Tego chyba oczekuje się od ojca, prawda? Żeby wspierał swoje dziecko. – Jaka ja byłam głupia. Sądziłam, że zdobyłam te stanowiska dzięki własnym zasługom. – Ale kiedy towarzyszy im nazwisko Leandre, prezentują się o wiele lepiej. Jeśli masz jakiś głupi pomysł, na przykład pozostanie w tym szpitalu w Kancie, sugeruję... – Tutaj potrzebują prawdziwych pielęgniarek. Nie takich jak ja. Nie musisz się martwić. – Ale jeśli twoje uczucia... – Nazywam się Leandre. Moje uczucia nigdy nie skłonią mnie do zejścia z obranej drogi. Odwiesiwszy słuchawkę, Solaina patrzyła przez chwilę na telefon ogłupiała, a potem przypomniała sobie o Davidzie. Czy ojciec usłyszał w jej głosie, że się zakochała? Czy to takie oczywiste, czy tylko zgadywał?
– Zgadywał – rzekła z nadzieją, ruszając do recepcji, by zobaczyć, jak radzi sobie David. Tak czy owak jest już za późno na jazdę do Chandelli, może więc przyda się do czegoś tutaj.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY – Jak często się to zdarza? – spytała młodego mężczyznę, który trzymał w ramionach dziecko. Dziewczynka miała trzy, najwyżej cztery lata. Była zbyt przerażona, żeby płakać. – Tyle ofiar naraz. Jak często się to zdarza? – Nie tak często jak dawniej. Ale podobne wypadki, kiedy pięć czy sześć osób zostaje rannych, są dość częste. Jest pani lekarzem? – spytał. Potrząsnęła głową. – Tylko gościem. Widziała zadrapania i otarcia na ręce dziewczynki. Nie byłyby poważne u dorosłego, ale takie dziecko śmiertelnie przestraszyły. – Co jej się stało? – Uszkodzenie naczynia obocznego. Dostała w ręce i nogi. Nic takiego, ale mina miała ze dwadzieścia lat i była zardzewiała. Trzeba ją obserwować. Może potrzebny będzie zastrzyk przeciwtężcowy. David zajmował się pacjentem, któremu groziła amputacja. Ofiarą miny był młody mężczyzna, pewnie nie więcej niż dwudziestoletni. Siedział w milczeniu, z rękami na kolanach i spuszczonym wzrokiem, kiedy David oceniał jego stan. Solaina obserwowała Davida przy pracy. Był pełen współczucia. Widziała więcej bólu na jego twarzy niż na obliczu młodego człowieka. Pracował skutecznie i sprawnie, zwłaszcza biorąc pod uwagę jego stan. Na kolejnym łóżku pielęgniarka podłączała starszego mężczyznę do kroplówki. Krzyczał i jęczał, kołysał się i ściskał owiniętą rękę. David kazał podać mu morfinę. – Możesz się zająć tą małą? – zapytał Solainę. – Nie! – krzyknęła w panice. – Ja nie... – Ależ tak. Potrafisz – odparł. – To proste. To tylko skaleczenie, a w razie czego ja tu jestem. – Ale David... David wrócił do swojego pacjenta, a mężczyzna podał dziewczynkę Solainie. – Na imię ma Pholla – ciągnął. – Jej ojciec jest w drodze, tylko przejdzie przez odprawę celną. – Szepnął coś do dziecka w ich języku. – Powiedziałem, żeby się nie bała, że się nią dobrze zaopiekujesz. – Potem odwrócił się i wyszedł, zostawiając Solainę z rannym dzieckiem. – Dam sobie radę – rzekła do Pholli. – To tylko kilka zadrapań. – Chciała wierzyć w te słowa, ale ręce jej się trzęsły, ponieważ przed laty tak samo mówiła do Jacoba Rennera. Przypadek Jacoba był naprawdę prosty. Ból głowy. Nawet niedoświadczona pielęgniarka dałaby sobie z tym radę. A kiedy zachorowała pielęgniarka z nocnej zmiany z oddziału ratunkowego, Solaina nie miała powodu sądzić, że sobie nie poradzi. Spojrzała na dziewczynkę i wzdrygnęła się. – Za kilka minut będzie po wszystkim – powiedziała, sadzając małą na łóżku.
Tamtej nocy na oddziale ratunkowym, kiedy zgłosił się Jacob, prosiła, by przysyłali jej tylko proste przypadki. Podczas pierwszej godziny prawie przekonała samą siebie, że czas spędzony za biurkiem nie wpłynął na jej umiejętności praktyczne. Pacjenci przychodzili, zajmowała się nimi i odsyłała ich do domu. Potem pojawił się Jacob. Był miłym mężczyzną, który skarżył się na napięciowy ból głowy. Ból dokuczał mu cały dzień, nic się nie zmieniało. Powiedział, że może powinien zmienić okulary. A może zjadł za dużo cukru. Cukier powoduje migrenę, a jego żona właśnie upiekła ciasteczka. Kiedy Solaina mu oznajmiła, że wszystko będzie dobrze, uwierzył jej. Uwierzyła także jego żona i dziesięcioletni syn. Zaufali komuś, kto dopiero skończył szkołę i pracował w administracji. I nie przyszło im do głowy, że tej nocy wrócą do domu bez Jacoba. Podała mu tabletkę ibuprofenu. Lekarze stwierdzili później, że i tak nie dałoby się go uratować, że nawet operacja nic by nie pomogła. Solaina poczuła chłód na samą myśl o tym. Nieważne, co mówili inni, by ją pocieszyć. Mężczyzna zmarł, ponieważ brakowało jej doświadczenia i nie rozpoznała symptomów. Tamtej nocy po raz ostatni miała bezpośredni kontakt z pacjentem. Aż do spotkania z Davidem, a teraz z Phollą. – No to zobaczmy, co możemy zrobić – powiedziała do dziewczynki, wkładając rękawiczki. – Potrzebujesz pomocy? – spytał David. Zerknęła na niego i pokręciła głową, zaciskając zęby. – To ty wyglądasz na kogoś, kto potrzebuje pomocy – zauważyła. – Powinieneś leżeć. Odsunęła koc, w który owinięta była Pholla i zobaczyła coś, na co nie była przygotowana. Dziewczynka wyglądała, jakby zaplątała się w drut kolczasty i próbowała się z niego wyzwolić. Na jej nogach były dziesiątki ran, niektóre głębokie, inne mniej. Jedne wymagały szwów, inne tylko porządnego oczyszczenia, a jedna... Solaina przyjrzała się bacznie skaleczeniu pod kostką. Było nieduże i nie krwawiło mocno, lecz ulokowało się na ścięgnie. Zbadała ranę palcem, wciągając nerwowo powietrze. To jest pilne. Dziecko może stracić stopę. – Matteo! – zawołała, chwytając rolkę bandażu ze stolika obok łóżka. Natychmiast zaczęła opatrywać ranę, by dziewczynka nie ruszała stopą i nie spowodowała więcej szkód. Matteo przybiegł natychmiast. David też przykuśtykał, by rzucić okiem, co się dzieje. – Puls jest tu słaby, stopa zimna, ale można ją uratować. Trzeba ją niezwłocznie operować – powiedziała. Potem odwróciła się i wybiegła, walcząc z nudnościami. Zatrzasnęła za sobą drzwi pokoju gościnnego i na środku padła na kolana, a potem usiadła. Nie płakała, nie myślała. Siedziała jak otępiała. Jak długo? Dość długo, by wypadek z Jacobem przewinął się przed jej oczami dziesiątki razy, a każdy moment był tak żywy, jakby działo się to w tej chwili. Nie mogła się od tego wyzwolić. Ale też nie chciała tego robić. Przypomnienie tamtych chwil było sprawiedliwą karą, która trzymała ją przez te wszystkie lata na właściwym miejscu. W momentach słabości, kiedy rozważała powrót do praktyki, owe wspomnienia nie pozwoliły jej karmić się złudzeniami.
– Wszyscy mamy za sobą przykre doświadczenia – rzekł David chwilę później, wchodząc do pokoju. Mówił tak łagodnie, że do bólu pragnęła, by nie przestawał. David jej ufa, a ona rozpaczliwie pragnie uwierzyć, że on ma rację. A jednak się mylił. – To część naszego zawodowego życia – ciągnął. – Doskonale zdiagnozowałaś tę małą, opatrzyłaś ją. Solaina milczała. Nie miała nic do powiedzenia, ponieważ kiedyś zabiła człowieka. – Chcesz o tym pogadać? – spytał, siadając obok niej. – Nie ma o czym. Nie jestem pielęgniarką. Nie powinieneś stawiać mnie w takiej sytuacji. Zajęłam się tobą, bo wtedy na drodze nie było nikogo innego. Ale tutaj są inni. Masz personel i nie powinieneś... – Atak paniki? – spytał, biorąc ją za rękę. Skinęła głową. David objął ją ramieniem. – Kiedy byłem studentem, przywieźli dziewczynkę, miała pięć albo sześć lat. Pobita przez ojczyma. Skierowano ją do mnie, więc zrobiłem prześwietlenie i badania laboratoryjne. Nastawiłem jej złamaną rękę, zabandażowałem i przekazałem ją odpowiednim władzom, które obiecały się nią zająć. Powiedzieli, że przeprowadzą śledztwo, a ja im uwierzyłem. W następnym tygodniu ta sama dziewczynka, ten sam ojczym. Nieodwracalne uszkodzenie mózgu. Tamtego dnia rzuciłem medycynę. Znalazłem sobie pracę w myjni samochodów, bo uznałem, że to dobre miejsce, żeby zastanowić się, co zrobić dalej z życiem. – Zaśmiał się. – Wytrzymałem tam pół dnia. Chcesz wiedzieć dlaczego? – Bo jesteś lekarzem – odparła sztywno Solaina. – Bo jestem lekarzem. Tak jak ty jesteś pielęgniarką. Każdy z nas przeżywa coś, co załamuje naszą wiarę w siebie. Nie wiem, co ci się przydarzyło, ale jesteś wciąż pielęgniarką. – Administratorką pielęgniarek. – Pielęgniarką. Inaczej w ogóle zmieniłabyś branżę. – Nie rozpoznałam symptomów tętniaka. Dałam choremu ibuprofen i powiedziałam, że lekarz za chwilę go zbada. Tętniak pękł, podczas gdy on czekał na lekarza. Zmarł, a ten durny ibuprofen mu nie pomógł. Wciąż mam koszmary i ataki paniki. Ręce mi się trzęsą. Jest mi niedobrze, kręci mi się w głowie. Wciąż widzę jego twarz. A teraz, kiedy przynieśli Phollę, też go zobaczyłam. Kiedy ciebie badałam, też go widziałam. – Ale nie poddajesz się, prawda? – Właściwie to nigdy nawet nie zaczęłam pracy jako pielęgniarka. Kiedy kończysz szkołę jako magister biznesu, uzyskujesz najwyższy stopień z pielęgniarstwa, nie dają ci basenu. Sadzają cię za biurkiem. – A te wszystkie dyplomy? – Długo studiowałam, przez długi czas bałam się konfrontacji ze światem. W rezultacie zostałam, jak to ja mówię, wykształconym głupkiem. Kiedy w szkole pielęgniarskiej zdałam sobie sprawę, że tego właśnie chciałam, nie miałam już szansy. W dniu, kiedy obroniłam doktorat, zostałam zasypana ofertami pracy. Poza praktyką studencką nie mam żadnej innej. Nie mam prawa zbliżać się do pacjenta. – Urwała i wzięła głęboki oddech, potem wypuściła powoli powietrze. – Przepraszam za tę scenę, ale nie powinno mnie tam być. Znam swoje możliwości. – I nie doceniasz się.
– Wszystkie dotychczasowe posady zawdzięczam ojcu, tak mi powiedział, kiedy do niego zadzwoniłam. Może ja też popracuję trochę w myjni samochodów, zobaczę, co sama dla siebie wymyślę, żeby nikt inny nie dokonywał za mnie wyboru. Och, mój ojciec powiedział też, że nie ma pojęcia o tym, co dzieje się w Viście. Przytuliła się do niego mocniej. Tak dobrze czuła się w jego objęciach, lepiej niż powinna. Może o to właśnie chodzi, by mieć do kogo się przytulić w trudnych chwilach? Ale może Davidowi chodzi o co innego. – Chcesz tu pracować? Fatalne godziny, marna pensja. Szef jest podobno dosyć miły. – Ujął jej twarz w dłonie. – I gwarantuje ci dodatkowe świadczenia w wolnym czasie. Solaina rozchyliła wargi, jakby to było całkiem naturalne. Jakby od zawsze byli kochankami, a ta chwila była podobna do wielu innych wspólnie spędzonych. Obiecała sobie, że to będzie tylko jeden krótki pocałunek, ale jeszcze nim David dotknął jej warg, tak bardzo go zapragnęła, że kompletnie straciła nad sobą kontrolę. Nie myślała, a nawet nie oddychała normalnie. Pragnęła kochać się z nim natychmiast, w tym pokoju. Nigdy żaden mężczyzna nie wzbudził w niej takiego pożądania. – Solaino – wyszeptał, wsuwając dłoń pod jej bluzkę. – Twoje ramię – szepnęła, pomagając mu. – Jesteś... – Moje ramię jest w porządku – odparł, rozpinając jej stanik. Zanim wzięła następny oddech, jej bielizna poszybowała w powietrze, a potem wylądowała przy drzwiach. – Co z twoim pacjentem? – zapytała. – Jest operowany – odparł. – A Pholla? – Matteo się nią zajął. A ty jesteś prawdziwą pielęgniarką, w każdym sensie tego słowa. Nawet teraz, kiedy zaczyna się jedna z najlepszych nocy twojego życia, myślisz o pacjentach. – Jedna z najlepszych nocy mojego życia? Wyznaczasz sobie wysokie standardy – zażartowała. David tymczasem mocował się ze swą koszulą. – Pozwolę ci to ocenić – rzekł, kiedy koszula wylądowała na jej biustonoszu. – A co z twoimi żebrami? – A co mi radzi moja pielęgniarka? Solaina pchnęła go lekko, po czym usiadła na nim, uważając, by nie dotykać jego klatki piersiowej. Potem spojrzała na niego z uśmiechem. – Czy pan doktor wyraża zgodę? – Wyrażam zgodę. Nie chcesz zgasić światła? Widziała go już nagiego, kiedy się nim opiekowała. Ale teraz chciała go widzieć jako kochanka. – Nie. – Przy Davidzie nabierała pewności siebie i nawet jeśli miało to trwać krótko, pragnęła zapamiętać każdy szczegół – jego i najlepszej nocy swojego życia. – Na podłodze i przy świetle. Nie jesteś konwencjonalną kobietą, Solaino. – Nie muszę. – Odsunęła go, by zdjąć mu spodnie. – Już nie. – Potem przez chwilę patrzyła na niego z podziwem, a on na nią. – Nigdy dotąd
nie kochałam się z blondynem – oznajmiła nieco zawstydzona, kiedy wstała, by zdjąć swoje spodnie, a później białe bawełniane majtki, które nosiła do pracy, a nie jakieś koronkowe cuda, które trzymała na dnie szuflady. Pocałowała go lekko tuż pod zabandażowanymi żebrami. – Powiedz mi, czy blondyni mają jakieś specjalne potrzeby? – Jedyną specjalną potrzebą tego blondyna jesteś ty. Czy mówiłem ci już, że jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką znam? – Tak, w delirium. – Teraz nie jestem w delirium, a ty nadal jesteś najpiękniejsza. – Pogłaskał ją po policzku. – Nie mogłem cię” zapomnieć, nie znałem cię, ale myślałem tylko o tobie. – To mnie przeraża. Pociągasz mnie i myślę, że ty czujesz to samo. – Mam ci pokazać, jak bardzo? Ze złamanymi żebrami i dziurą w ramieniu to się nie uda. – Chwycił ją w pasie i przyciągnął do siebie. – Ale znam pewne sztuczki. Nie kłamał, jego palce potrafiły czynić cuda, ale w pewnej chwili szepnął: – Nie mam zabezpieczenia. – Ja też – odparła. – W kieszeni mojej koszuli. – Taki byłeś pewny? – Modliłem się o to. Poczuła przyjemny dreszcz. Jego dotyk, zapach, wszystko, co go dotyczyło, wywoływało w niej dreszcz podniecenia. Tak bardzo go pragnęła, że była gotowa zapomnieć o zabezpieczeniu. Cieszyła się więc, że on się przygotował, a równocześnie trochę ją to zasmuciło. Bo w ten sposób robi się z tego randka. – Więc powiedz mi, co lubisz. – Położyła mu rękę na brzuchu. Marzyła o tym od pierwszej chwili, kiedy go ujrzała. Potem jej wargi powędrowały po jego nodze aż do palców stóp. – Twoje siniaki wyglądają lepiej... – Przestań oceniać szkody, ale nie przestawaj robić tego, co robisz. Roześmiała się. – Mówiłeś, zdaje się, że jestem pielęgniarką. – Zabijasz mnie. – Staram się, żeby to była twoja najlepsza noc. Najlepsza z najlepszych – dodała. Jeśli nie dla niego, to dla niej. Ponieważ to nie było przypadkowe spotkanie, a David nie był przypadkowym partnerem, z którym uprawia się seks na szpitalnej podłodze. Nie była gotowa przyznać, że to miłość, ale jeśli jej życie się odmieniło, ona też może się zmienić. – Jesteś gotowy? – zapytała. – Solaino! – Wiedziała, że to nie jęk bólu. Potem nie było już tak uroczo. Trudno zresztą o to na zimnej twardej podłodze w jasnym świetle lampy. Kiedy Solaina wstała, David znowu stęknął, lecz tym razem nie miało to nic wspólnego z rozkoszą. – Chyba zerwałem sobie chrząstkę żebrową – oznajmił, przewracając się na bok. Solaina westchnęła, zbierając swoje ubrania. Pod jednym względem oboje mieli rację – to była noc, której żadne z nich nie zapomni. – Chyba się nie mylisz – oświadczył Matteo, patrząc na zdjęcie rentgenowskie. –
Zerwana chrząstka żebrowa. – U człowieka chrząstka łączy żebra, a zerwanie jest bolesne. – Zalecam ci łóżko, ale chyba wiem, jak to się stało. – Zamknij się – warknął David, z trudem siadając na kozetce. Nie żałował tego, co przeżył z Solainą, ale był zły, że tak się to skończyło, bo chciał z nią porozmawiać, upewnić się, że ona wreszcie zacznie w siebie wierzyć. Pragnął ją zapewnić, że jest świetną pielęgniarką, że widział ją przy pracy, i że spisała się znakomicie. A zatem zbyt surowo się ocenia. I może dałby jej do zrozumienia, że mu na niej zależy. – Jak ci poszło z Solainą? – spytał wprost Matteo. – Nie wiem – przyznał David. – To skomplikowane, ona ma swoje zdanie. – A ty nie? – Jak powiedziałem, to skomplikowane. – Dziwactwa młodości, Davey. Dotąd się bawiłeś, ale dorosłeś, teraz jesteś gotowy. – Może. Ale ona nie chce się wiązać. Powtarzała mi to wiele razy, a ja wierzę, że ona wbrew swoim uczuciom odejdzie, i nie wiem, co z tym zrobić. – A zatem to jest skomplikowane. Ale jakie znaczenie mają drobne komplikacje w obliczu prawdziwej miłości? Tylko dodają jej smaku. Prawdziwa miłość? Tak, jeśli chodzi o niego. Co do Solainy nie był przekonany. – Aha, jeśli cię to interesuje, Solaina nie miała pojęcia, że jej ojciec jest związany z IMO. – Na pewno? David przytaknął. To był jedyny ruch, jaki jego obolałe ciało mogło wykonać bez problemu. – Dzwoniła do niego. Powiedział, że nic nie wie o atakach na nas – podjął, wstając. – Nie mam pewności, czy on mówi prawdę, ale ona tak. – Nie kłamałaby, żeby go chronić? – To najbardziej uczciwa osoba, jaką znam. – Zachwiał się i przystanął. – Potrzebuję jakiegoś cudownego leku. – Potrzebujesz rydwanu. – Matteo wskazał na staroświeckie drewniane krzesło na kółkach. Wysokie oparcie, twarde siedzenie, mało wygodne dla pasażera. 1 trzeba je pchać. Ale był to jedyny wózek inwalidzki w Viście. – Mogę iść sam – zaprotestował, kiedy Matteo próbował mu pomóc. – Taa, a jeśli wpadniesz na Solainę po drodze, wytrzymasz jeszcze jedną naderwaną chrząstkę albo coś gorszego? – Podjechał wózkiem do kozetki. – Dopóki nie wyzdrowiejesz, muszę zaostrzyć rygor. Bardzo bym tego nie chciał, ale ty powinieneś wiedzieć, do czego prowadzą złamane żebra w połączeniu z piękną kobietą. – Tak, wiem – burknął David, siadając ostrożnie na wózku. Tym razem odniósł wrażenie, jakby cala armia przemaszerowała mu po klatce piersiowej. Poprzednim razem, kiedy miał tylko złamane żebra, to było... pół armii. Więc Matteo nie musi go ostrzegać... Gdy jednak Matteo wiózł go do pokoju, na wargach Davida pojawił się lekki uśmiech. Ból w końcu minie, a wspomnienia pozostaną. Solaina stała pod prysznicem, dopóki ciepła woda nie zaczęła się ochładzać, a potem wytarła się i włożyła czysty chirurgiczny fartuch. Patrząc na siebie, zastanawiała się, dlaczego
wciąż udaje. Jeszcze niedawno, stojąc obok Pholli, udowodniła, że nie jest pielęgniarką. Więc może to koniec tego okresu w jej życiu? Wkrótce dobiegnie końca jej praca w Chandelli. Może pora spojrzeć w oczy faktom i zacząć coś zupełnie nowego. – Na przykład co? – zapytała samą siebie. David prosił ją, by została w Viście, i chociaż ją to kusiło, bała się komplikacji. Praca ma silny wpływ na życie osobiste. Znała to z rodzinnego domu. Jej matka była lekarką z zawodu i z powołania. To ukształtowało jej życie, jej opinie. Gdyby została, rozczarowałaby Davida swoimi zawodowymi umiejętnościami i w końcu odbiłoby się to na ich życiu osobistym. Nie zniosłaby tego, bez względu na to, co do niego czuła. Tego wieczoru, zamiast rozwiązać problemy, kochali się. A co się stanie, kiedy następnym razem David postawi ją w zawodowej sytuacji, w której nie chciałaby się znaleźć? Była pewna, że do tego dojdzie. Otuliła się kołdrą i patrzyła w sufit. – Nie wierzę, że to zrobiłaś – szepnęła do siebie, powstrzymując się, by nie dotknąć warg, ramion, piersi, wszystkich tych miejsc, których on dotykał. Kochała się z mężczyzną, którego znała ledwie parę dni. Ale ona się w nim zakochała, chociaż nie rozumiała dlaczego. Och, mogłaby zostać w Kancie, ale w głębi serca czuła, że nic by z tego nie wyszło. Zajęła się Phollą, ponieważ David na nią naciskał. On w nią wierzył, a ona go za to kochała. Ale ta wiara wynikała z miłości, a nie logiki. – A zatem wyjadę – szepnęła. Rano odejdzie, nie oglądając się za siebie. Bo gdyby się obejrzała i ujrzała choćby przebłysk tego, czego tak bardzo pragnęła, zaczęłaby żałować. Kiedy zapadała w sen, pod jej powiekami przepłynęła twarz Jacoba Rennera.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY – Solaina? – szepnął, siadając na skraju jej łóżka. Słyszała, jak wchodził, ale udawała, że śpi. Nie była w stanie spojrzeć mu w oczy. Znów by ją pocałował i prosił, by została, a jej postanowienie uleciałoby przez okno. – Solaino – powtórzył, tym razem kładąc delikatnie rękę na jej ramieniu. – Musimy porozmawiać. Nie ma o czym. Nie może spełnić jego oczekiwań. – Posłuchaj, nie będę udawał, że rozumiem twoje stosunki z ojcem ani to, przez co przeszłaś z Jacobem. – Uważasz, że mój ojciec stoi za atakami na szpital? – spytała, leżąc twarzą do ściany. – Naprawdę nie wiem. WIMO byli niezadowoleni, kiedy odszedłem. Solaina odwróciła się na plecy. – Ojciec chce, żebym przyjęła administracyjną posadę w IMO. Dlatego zasiadł w zarządzie. – Byłabyś na pewno bardzo dobra. – Nie o to chodzi. To nie mój wybór. Opieka nad Phollą też nie była moim wyborem. Całe życie inni podejmują za mnie decyzje, mówią mi, kim jestem i co mam robić. Nawet nie wiedziałam, że ojciec torował mi drogę. A ty jeszcze zmusiłeś mnie, żebym zaopiekowała się tą dziewczynką. – Ponieważ jesteś dobrą pielęgniarką. Jeden raz zdarzyło się nieszczęście, ale to nie powinno wpływać na całą twoją karierę. – David odsunął kołdrę i uniósł jej fartuch. Pocałował ją w pępek, po czym złapał się za klatkę piersiową. – Matteo miał rację. – Kazał ci leżeć w łóżku, samemu. – Coś w tym rodzaju. – To ci dobrze zrobi – oznajmiła, wstając. David po prostu jej nie rozumiał. Widział to, co chciał widzieć. To jest chyba najsmutniejsze. Na domiar złego ona rozpaczliwie pragnęła być taka, jaką ją postrzegał. – Powinieneś słuchać lekarza – dodała. Kiedy postawiła gołą stopę na podłodze, David położył się na jej poduszce. – Co ty robisz? – spytała. Zamierzał tam zostać, a ona tego chciała. Jeszcze jedna noc... – Szykujesz się, żeby zerwać kolejną chrząstkę? – Przeszło mi to przez myśl. Ale teraz, obawiam się, jestem tylko w połowie mężczyzną, który leżał na podłodze, a ta połowa wczołgała się do twojego łóżka, żeby tutaj spać. Z tobą, mam nadzieję. Już raz to robiliśmy i było dosyć miło. – Ale ja podobno chrapię. – Tak trudno mu się oprzeć. Gdyby była mądra, jechałaby już do Chandelli. Gdyby miała choć trochę rozumu, znalazłaby sobie inny pokój i zamknęła się, na klucz. Gdyby miała silną wolę, nie zbliżałaby się do tego łóżka. – Chrapałaś, ale seksownie – dodał z uśmiechem. – Powiedziałeś, że jak piła łańcuchowa. – Ale bardzo seksowna piła łańcuchowa. – Przesunął się do ściany i poklepał puste
miejsce obok siebie. – Wiesz, że nie powinniśmy tego robić. – Ale te oczy, ten diabelski uśmiech... No i zaczęli jej się bardzo podobać blondyni... – To, co zrobiliśmy, to... – Za dużo gadasz – wtrącił. – Chodź tu do mnie. – Poklepał znów materac. – Powoli, wszystko po kolei. Weszła do łóżka i przytuliła się do niego, oczywiście ostrożnie. Nawet jej najlżejszy ruch powodował u niego grymas bólu. – Tylko pamiętaj, że nie chrapię i nie złamię ci kolejnego żebra. – To może mnie pocałujesz? – Gdzie? – spytała. – Tam, gdzie nie boli. Pokazał na swój lewy łokieć, potem na swoje lewe ramię, potem na szyję i brodę. Kiedy pocałowała koniuszek jego ucha, westchnął głęboko, a ona wiedziała, że zasnął. Uśmiechnęła się i zamknęła oczy. Powoli, wszystko po kolei. Może on ma rację... – Jeszcze jeden dzień – mruknęła, odpływając w sen. – Kocham cię, ślicznotko – szepnął David. Czy naprawdę to powiedział, czy jej się zdawało? Nie była pewna, ale może tak jest lepiej. Jeszcze jedna minuta, powtarzała sobie. Niczego więcej nie chce, jeszcze tylko minuta, a potem wyjedzie, zanim on się obudzi. Trudno było jej nawet myśleć o tym, że go zostawi. Po raz nie wiadomo który zacisnęła powieki. Jeszcze tylko godzina, obiecała sobie stanowczo. Jeszcze godzina i wyruszy w długą drogę do Chandelli. Ale wtedy właśnie usłyszała ciężkie kroki w korytarzu i rozpaczliwy krzyk kogoś, kto walił w drzwi pokoju naprzeciwko. – Szpital się pali! – krzyczała kobieta. – Doktorze Gentry, szpital się pali! Dopiero po chwili te słowa dotarły do Solainy. Wyskoczyła z łóżka, David obudził się i próbował usiąść. – Pożar powiedziała. – Musimy się stad wydostać. David powoli przesuwał się na skraj łóżka, ale szło mu to tak niezdarnie, że musiała mu pomóc. Chwyciła go za rękę i pociągnęła, nie myśląc o jego ranach. – Włóż je. – Podała mu buty. – Wyjdźmy stąd. Natychmiast. Chodźmy na dwór, trzeba policzyć ludzi i kazać im zostać jak najdalej od budynku. Zapisać nazwiska – ciągnęła, podając mu swoją torbę. – Mam tam notes. Zapisz wszystkich pacjentów, którzy wyjdą na zewnątrz i niech sobie przyczepią karteczki z nazwiskiem do ubrania. Postaram się wydostać karty pacjentów, żebyś mógł je potem porównać i zobaczyć, czy nikogo nie brakuje. Pobiegła do drzwi, ale odwróciła się jeszcze, by upewnić się, że David idzie za nią. – Pomogę w ewakuacji pacjentów. Ty zajmij się sobą. Kocham cię, David. Chcę, żebyś to wiedział na wypadek... – Nie. – Tyle mogę zrobić, to potrafię. – Pogłaskała go po policzku, po czym zniknęła w tłumie na korytarzu, próbując przedostać się do wyjścia.
– Gdzie Davey? – krzyknął za nią Matteo. – Poszedł zająć się selekcją rannych. Ilu pacjentów musimy ewakuować? – Dwudziestu leżących, dziesięciu, którym trzeba pomóc i dwudziestu pięciu, którzy poradzą sobie sami. – Personel? – Większość mieszka poza głównym budynkiem. Ośmioro tutaj, zakładam, że oni pomagają, ale... – Zostań z leżącymi – przerwała mu Solaina. – A ja upewnię się, czy wyszła cała reszta. – Pali się w operacyjnej! – krzyknął jeszcze, spiesząc do drzwi. – Bądź ostrożna, Davey mnie zabije, jeśli jego ukochanej coś się stanie. Jego ukochanej... Powtarzała te słowa w myśli, biegnąc korytarzem na oddział leczenia ambulatoryjnego, mijając po drodze kilku pracowników szpitala, którzy wyprowadzali pacjentów. Chwyciła za rękę młodą pielęgniarkę. – Weź wszystkie karty pacjentów, jakie ci się uda znaleźć! – zawołała. – Nie ryzykuj, ale staraj się wynieść jak najwięcej. I zanieś je doktorowi Gentry’emu. – Ale ja muszę... – Musisz wziąć karty – powtórzyła Solaina – zanim ogień się rozprzestrzeni. Znajdź kogoś do pomocy, jeśli to konieczne. – Wypatrzyła starszego mężczyznę, który człapał korytarzem. – Mówi pan po angielsku? – zapytała go. – Tak – odparł, uśmiechając się z wahaniem. – Trochę. – Może pan nam pomóc? – Mogę pomóc. – Zabierz go ze sobą – powiedziała Solaina pielęgniarce. – Zbierz karty z pierwszego oddziału na wózek i niech on je wywiezie z budynku. Rozumiesz? Pielęgniarka i mężczyzna skinęli głowami, chociaż Solaina nie była przekonana, czy mężczyzna ją zrozumiał, po czym ruszyli w stronę pokoju pielęgniarek obok oddziału dla pacjentów najbardziej zagrożonego ogniem. – A pan – Solaina krzyknęła do kolejnej osoby – pójdzie na oddział pierwszej pomocy i weźmie tyle zapasów, ile pan da radę: tlen, maski, koce. Niech pan poprosi o pomoc pacjentów ambulatoryjnych. Młody mężczyzna przytaknął i pobiegł. Solaina stała przez moment, oceniając sytuację. W ciągu kilku minut ogień może dostać się do jakichś materiałów łatwopalnych, na przykład gazów medycznych. Dzięki Bogu sała operacyjna jest daleko od sal pacjentów. Zdążą więc uciec, a większość niezbędnego sprzętu zostanie chyba uratowana, nim ogień zajmie cały szpital. Kiedy dotarła na oddział ambulatoryjny, prawie nikogo już tam nie było. Kilka osób usiłowało pozbierać rozrzucone rzeczy osobiste, pewnie swoją jedyną własność. – Mówicie po angielsku? – spytała. – Ja tak – odparł jeden z mężczyzn. – Proszę im powiedzieć, że potrzebuję pomocy. Jeśli mogą chodzić, chcę, żeby pomogli
wydostać się z budynku tym, którzy nie chodzą. Pewna stara kobieta walczyła jak szalona, by zebrać swoje rzeczy w prześcieradło. Solaina patrzyła na nią z bólem serca, bo musiała jej powiedzieć, i wszystkim tym ludziom, żeby uciekali i ratowali życie. – Potrzebujemy wszystkich, którzy mogą pomóc. A ci, którzy nie mogą, niech wyjdą na dwór. I to natychmiast. Zauważyła, że temperatura w budynku rośnie. Czuła pot, którym przesiąkło jej ubranie, i zapach dymu na skórze. Przypomniały jej się gazy medyczne w sali operacyjnej – czy zdąży zabezpieczyć szpital przed eksplozją? – Niech pan im powie, żeby się pospieszyli – poinstruowała mężczyznę, który tłumaczył jej słowa. Sześć osób rzuciło swoje rzeczy na podłogę i pospieszyło do drzwi. Nawet stara kobieta wyszła za Solainą na korytarz. Nie został już nikt. Dzielni ludzie, pomyślała Sołaina, którzy nie zasługują na los, jaki ich tu przywiódł. Nic dziwnego, że David kocha swoją pracę. Dla takich ludzi warto wszystko poświęcić. Dobry Boże, nagle zrozumiała, co musi zrobić, jeśli wyjdzie z tego cało. Nagle wszystko stało się jasne. W holu Solainę i jej grupę powitała mała armia ludzi o kulach, kilku nawet czołgało się do wyjścia. Oni dadzą sobie radę, pomyślała. Powoli wydostaną się na zewnątrz, więc razem ze swoją grupką minęła ich, aż dotarła na oddział, gdzie potrzeby były największe. Leżało tam sześć osób, które trzeba uratować. Personel starał się jak mógł, wynosząc pacjentów albo wywożąc ich na łóżkach. Szło to wolno, a jednak, kiedy patrzyła na twarze tych, którzy czekali na swą kolej, zauważyła na nich spokój. Przyszło jej do głowy, że jej Budda miał w sobie ten sam spokój. Ci ludzie czekali na swoje przeznaczenie – ratunek albo śmierć. Było tam tyle dymu, że Solaina żałowała, że nie pomyślała o maskach. Ale czas uciekał. W ciągu kilku sekund jej pomocnicy przenieśli pozostałych leżących pacjentów na wózki albo nosze, i w końcu Solaina została sama. Za kilka minut ten oddział zniknie z powierzchni ziemi. Potem, za kolejnych kilka minut, zniknie cały szpital. – Co jeszcze, Matteo? – zawołała, kiedy przebiegał obok niej, popychając wózek z dwoma pacjentami. – Gdzie są jeszcze ludzie? – Oddziały są już puste – odkrzyknął: – Nie ma nikogo na chirurgii ani ratunkowym. Cały personel jest na dworze. Wychodź stąd, zrobiliśmy wszystko, co się dało. Nagłe niedaleko usłyszała pierwszy wybuch, tak silny, że rzuciło ją na ścianę. – Dobry Boże – szepnęła. Ktoś zrobił to Davidowi. Ta sama osoba, która omal go nie zabiła. Jej ojciec? Chciała paść na kolana i zawołać Davida, ale druga eksplozja nastąpiła tuż po pierwszej. Solaina rozejrzała się po oddziale, by sprawdzić, czy na pewno nikt tu nie został. Strach przed ogniem rodzi różne dziwne reakcje. Ludzie chowają się pod kołdry, za zasłony i do szaf. Z ulgą stwierdziła, że w pokoju jest pusto. – Uciekaj! – krzyknął do niej ktoś z holu. – Ogień wyszedł z chirurgii.
Kiedy to usłyszała, spojrzała najpierw na sufit, potem na ścianę. Zostało jeszcze trochę czasu. Zdąży pobiec na drugi oddział. Wybiegając z pokoju, chwyciła ręcznik z jednego z łóżek, oblała go wodą i przyłożyła go do ust i nosa. Potem pobiegła najszybciej jak umiała i szybko sprawdziła następny oddział. Pusty, dzięki Bogu. W odległym końcu sali dla leżących pacjentów, z której wyszła chwilę wcześniej, dojrzała ogień, który ogarnął drewniane drzwi i przesuwał się dalej po’ drewnianej podłodze holu. Znaczy to, że ma tylko kilka sekund, by się wydostać. Budynek miał drewnianą konstrukcję, zapewne z bambusa. Ogień pochłonie wszystko w ciągu kilku minut. Ale co z ostatnim oddziałem, ambulatoryjnym? Była tam, widziała, że wszyscy wyszli. Nie ma czasu tam wracać. Pora uciekać. W połowie drogi do drzwi usłyszała krzyk. – Davey mówi, że brakuje Pholli. Poznała głos Mattea, choć nie widziała go w gęstym dymie. Oddychanie przez mokry ręcznik stawało się coraz trudniejsze. A żar... – Solaina! – krzyczał. – Gdzie jesteś? – Który oddział? – zawołała, modląc się, by chodziło o ambulatoryjny, bo pozostałe oddziały zajął już ogień. – Tam, przenieście go tam! – wołał David, przekrzykując jęki i lamenty pacjentów. – I przykryjcie tych ludzi kocami. – Wskazał na trzy starsze kobiety leżące na ziemi. Były dwa dni po operacji, jedna po amputacji nogi, jedna z ciężkimi ranami od szrapnela w obu nogach, a trzecia straciła dwa palce. Jeśli nie znajdzie dla nich szybko jakiegoś lokum, mogą umrzeć z szoku czy innych komplikacji. – Potem zanieście je do jednego z domów personelu i niech ktoś z nimi zostanie. Ruszył do mężczyzny, który leżał na wózku. Jedyne światło pochodziło z ognia, ale David nie potrzebował światła, by widzieć, na czym polega problem. Mężczyzna nie mógł złapać oddechu, pewnie z paniki. David czułby się tak samo, gdyby miał na to czas. Powiedział kilka uspokajających słów po angielsku, potem ujął dłoń mężczyzny i zmierzył mu puls. – Wszystko dobrze – oznajmił, chowając rękę mężczyzny pod koc. – Okej. – Pokazał mu uniesiony do góry kciuk, międzynarodowy znak, a pacjent odpowiedział mu tym samym. Potem wskazał na bandaże Davida, a ten dopiero teraz zauważył, że nie włożył koszuli. – Okej? – spytał mężczyzna, szczerze zatroskany. David skinął głową, chociaż nic nie było w porządku. Solaina została w budynku, a on nie mógł jej pomóc. Zerknął na szpital i zaczerpnął nerwowo powietrza. Solaina i dziecko. Uda im się, musi się udać. – Okej – szepnął, przechodząc do kolejnego pacjenta, młodej kobiety, którą sam zoperował. Gdy pochylił się, by ją zbadać, ból w piersiach odebrał mu dech. Po kilku sekundach mógł wziąć kolejny oddech, ale nierówny. Właśnie zerwał sobie kolejną chrząstkę żebrową.
Przygryzając dolną wargę, przykucnął i odsunął koc, by obejrzeć nogę kobiety. – Jak pani się czuje? – Dobrze, doktorze – odparła płynną angielszczyzną. – Proszę się o mnie nie martwić. Zerknął znów na szpital. – Ktoś przeniesie panią za chwilę do innego budynku – rzekł. Ból rozdzierał mu piersi i serce. – Wychodź stamtąd, Solaina – modlił się na głos. – Powinna być w ambulatoryjnym! – krzyczał Matteo. – Jestem tu, wezmę ją, a ty uciekaj i pomóż Davidowi – odkrzyknęła Solaina, niepewna, czyjej głos jest dość silny, bo w płucach miała już pełno dymu. Trzydzieści sekund, powiedziała sobie. Tylko tyle jej zostało. – Pholla! – zawołała, wpadając na oddział. – Gdzie jesteś? Było tam sporo dymu, ale nie tak dużo jak w holu. – Pholla? – zawołała, po czym zaczęła kasłać. Dwadzieścia pięć sekund, dwadzieścia cztery... – Pholla, proszę, kochanie. – Dwadzieścia jeden, dwadzieścia... – Solaina zaglądała pod łóżka, odsunęła szafkę z lekami. Ani śladu dziewczynki. Dwanaście, jedenaście... Jej płuca nie wytrzymywały. Czas uciekał, dla dziewczynki też. – Pholla! – krzyknęła, po czym zgięła się wpół z kaszlu. – Kochanie... Dym tak już zgęstniał, że ledwie widziała własną rękę. Spojrzała na okno. Ale jeśli wybije szybę, przeciąg może wciągnąć ogień... Nie ma wyboru. Musi się stąd wydostać. Ale jeśli ona gdzieś jest... Trzy, dwie, jedna... Żeby przeżyć, musi ratować własne życie. – Solaina? Czy to David ją woła? – Pholla! – odezwała się po raz ostatni. Potworne uczucie, że porzuci dziecko, było trudniejsze do zniesienia niż żar, dym i brak tlenu. Solaina pobiegła na środek pokoju, zamknęła oczy i wyobraziła sobie, co widziała, kiedy weszła na oddział kilka minut wcześniej. Łóżka, szafka... To wszystko? Kosz na pościel do prania, w rogu na prawo od drzwi. Pobiegła tam natychmiast. Było za dużo dymu, by zaglądać do środka, więc włożyła ręce do kosza – i znalazła dziewczynkę między brudnymi ręcznikami i pościelą. Tuliła do siebie szmacianą lalkę. Solaina wstrzymała oddech, mierząc puls dziecka. Żyje! Wyciągnęła ją i przytuliła, po czym pognała do holu, zatrzymując się na ułamek sekundy, by zorientować się w sytuacji. Kiedy przypomniała sobie, gdzie są drzwi, pobiegła tam, po czym upadła na ziemię, kilka kroków dalej, wciąż z Phollą na rękach. Kiedy Matteo z kolegami odciągnęli je dalej, ogień szalał już w całym budynku. – Solaino – powiedział David, trzymając maskę tlenową przy jej twarzy. Boże, jak on pragnął wziąć ją w ramiona. To on powinien być tam w środku i kierować ewakuacją. – Nic mi nie jest. – Odsunęła maskę. – Jak Pholla? – Przeszła dziś piekło, ale jest w dobrej formie. Oddycha samodzielnie. Tylko jest przerażona.
– Próbują jeszcze coś uratować? David przeniósł wzrok na budynek. Przyjechała straż pożarna z Kanthy, ale przywieźli ze sobą wiadra, a nie węże. Biegali tam i z powrotem między szpitalem i pompą, która znajdowała się na dworze. Był to daremny trud. Płomienie lizały drewniany budynek jak łakome dzieci lody. – Nie – odparł. – Nic. – Tak mi przykro. – Ale wszyscy przeżyli. – Wszystko, jego nadzieje, marzenia, zostało pochłonięte przez ogień, ale kiedy myślał o Solainie i Pholli, o tym, że mogły się stamtąd nie wydostać, zdał sobie sprawę, jaką ważną częścią jego nadziei i marzeń stała się Solaina. Otarł łzy. – Tylko to się liczy. Przez kilka następnych minut żadne z nich nie powiedziało słowa. Patrzyli tylko, jak ochotnicy gaszą ogień. Kilku ludzi napełniało wiadra, inni nieśli je do mężczyzn, którzy teraz sięgnęli po szufle i rzucali ziemię na to inferno. Jedynym ich celem było teraz niedopuszczenie ognia do innych budynków. Szpital był już stracony. Wszyscy to widzieli. Ich przygnębienie było widoczne w przygarbionych plecach i smętnych minach. Tymczasem krzaki między szpitalem a pozostałymi budynkami także zajęły się ogniem. – Oni tego nie widzą – powiedziała Solaina, wskazując w tamtą stronę. – Co tam jest? – Magazyn, rzeczy potrzebne do rehabilitacji, z którymi wysyłamy pacjentów do domu, wózki i kule. Trzymamy tam też ich rzeczy osobiste. – Ja je uratuję. – Nie! – krzyknął i chwycił ją za rękę, ale się wyrwała. – Cholera – mruknął, idąc za nią. – Zostaw, to nieważne. Nie słuchała go. Chwyciła szpadel przyniesiony przez jednego z ochotników z Kanthy i zaczęła walić nim w płomienie. Widział ją z daleka, jak nabiera ziemię i zasypuje nią płomienie. Kilku ochotników dołączyło do niej i ugasili ogień. David wziął ją za rękę i trzymał z całej siły ze strachu, że znów gdzieś pobiegnie toczyć kolejną bitwę. – Co ty sobie myślisz? – Myślałam o rzeczach tych ludzi, o tym, jak wiele już stracili. Myślałam o wózkach i kulach, i o tym, jak będzie wyglądało bez nich ich życie. – Po chwili dodała: – I myślałam, że nie pozwolę, żeby mój ojciec to zniszczył. – Twój ojciec? – On to zrobił. Tak uważasz, prawda? Nie wiedział, co odpowiedzieć. To mógł być wypadek. Albo dzieło Bertranda Leandre’a. Taka była hipoteza Mattea, ale David nie był przekonany. Zapewne nie dojdą przyczyny pożaru, ponieważ lokalne służby kryminalne nie są zbyt wysokiej klasy. Jeśli nikt nie podłożył puszki z benzyną, uznają, że to był wypadek. – Nie wiem, Solaino. A nawet gdyby stał za tym twój ojciec, to nie twoja wina. Zresztą wszyscy są bezpieczni, a szpital możemy odbudować. – Tak mi przykro. – Zakasłała, a David ją przytulił.
– Wiem, ślicznotko. Ale nie masz z tym nic wspólnego. To nie twoja wina. – Jeśli to konieczne, będzie jej powtarzał te słowa do końca życia. Tej nocy, kiedy pomyślał, że może ją stracić, zdał sobie sprawę, że jeśli Solaina wyjdzie z płonącego budynku, on jej nie wypuści. Ale teraz nie pora na mówienie takich rzeczy. – Potrzebuję twojej pomocy – dodał. – Sam tego nie zrobię. Kilku miejscowych stawiło się w szpitalu, kiedy ogień został już ugaszony. Kobiety z dziećmi, starsi ludzie. Potem nie wiadomo skąd pojawiły się stoły z dzbankami wody i soków owocowych. Przed świtem, w zaszytym w dżungli szpitalu, wszyscy pracowali tak zgodnie, jakby często musieli razem gasić pożary. Nikt nie mówił tym ludziom, co mają robić. A oni pracowali chętnie, z własnej woli. Solaina ich podziwiała. Przyjęła filiżankę wody od starszej kobiety, potem podała ją Davidowi. Siedzieli przytuleni, patrząc, jak budynek szpitala ostatecznie pada. Wyglądało to niemal surrealistycznie. Teraz przyszła pora, by Solaina zajęła się tym, co robiła najlepiej. – Podzielę pacjentów zależnie od ich potrzeb – oznajmiła. – Niektórym trzeba znaleźć jakieś schronienie. Musimy zorganizować przewóz do szpitala w Chandelli. A w międzyczasie poleci ochotnikom, by przygotowali kwatery personelu dla chorych. – Zadzwonię do nich i zapytam, czy mogą przysłać transport. Może osoby, które nie wymagają bezwzględnie hospitalizacji, znajdą miejsce w domach mieszkańców Kanthy. Poproszę kogoś z twojego personelu, żeby popytał. – Jesteś dobrą pielęgniarką – powiedział David. – Dobrą administratorką. – To też. Ale również dobrą pielęgniarką. Zanim zaczniesz się kłócić, obejrzę chorych, póki mam jeszcze siły. – Powinieneś teraz odpocząć, niech Matteo się tym zajmie. – To zalecenia administratorki czy pielęgniarki? – Kobiety, której na tobie zależy. – Kobieta, której na mnie zależy, powinna widzieć, co należy do moich obowiązków. Skinęła głową. Ale czy mężczyzna, któremu na niej zależy, rozumie, co ona powinna robić? Musnęła jego wargi. – Uważaj na siebie.
ROZDZIAŁ JEDENASTY Victoria Brumley zawsze ładnie nakrywała do kolacji, a Solaina znała ten jej obyczaj. Tego jednak wieczoru Victoria przeszła samą siebie. Przygotowała dania kuchni francuskiej, zaczynając od soupe de piments d’espelettes, po której zaserwowała crepes aux poires. Wszystko to podała na swej najlepszej porcelanie. Solaina jednak ledwie tknęła jedzenie. Od tygodni niewiele mogła przełknąć. – On zamierza odbudować szpital – powiedział Howard, nalewając sobie trzeci kieliszek wina. – Wiem, że chciałby, żebyś z nim pracowała. Nie zmienił zdania. – Jestem zadowolona z nowej posady – odparła Solaina. Naprawdę lubiła swoją nową pracę w małym szpitalu na przedmieściach Chandelli. Miała głównie do czynienia z dziećmi. Robiła im zastrzyki, mierzyła temperaturę, rozdawała lizaki. No i baseny. Było to dla niej znakomite miejsce, gdzie mogła wylizać rany i czegoś się nauczyć. I odsunąć od siebie obraz Jacoba Rennera. – Cóż, moim zdaniem cała ta odbudowa to nonsens – stwierdziła Victoria, odsuwając butelkę wina od Howarda. – To zajmie wiele miesięcy. David zrobiłby lepiej, wracając do Toronto. Solaina zerknęła na nią ze zdumieniem. Victoria po raz pierwszy wypowiedziała się na temat związany z ich pracą. Zwykle zostawiała zagadnienia medyczne mężowi, a sama opowiadała o podróżach, kuchni i operze włoskiej. – David chce tu pracować – powiedziała Solaina. – To jego pasja. Pasja, którą zaczynała rozumieć. – Gdyby chodziło tylko o jego karierę – Victoria wstała od stołu po srebrny dzbanek do kawy – ale on wciąga w to innych. Spójrz na siebie. Minęły cztery miesiące, a ty wciąż przez niego cierpisz. – Ona jest w nim zakochana – stwierdził Howard. – Dlatego cierpi. Bo oskarża się o to nieszczęście. – Może to nieszczęście to na długą metę zbawienie. Solaina przenosiła wzrok z Howarda na Victorię i z powrotem. Zastanawiała się, czy nie powinna wyjść, zanim ich sprzeczka zamieni się w prawdziwą kłótnię. – Co masz na myśli? – wybuchnął Howard. – Dobrze wiesz. Przez te wszystkie lata, kiedy ty goniłeś za różnymi sprawami, ja siedziałam sama. Przez jakiś czas mi to nie przeszkadzało, bo podziwiałam twoją pracę. Byłam z . ciebie dumna. Ale potem lat mi przybywało, byłam coraz starsza i coraz bardziej samotna. Nigdy nie byłam w operze we Włoszech. Zawsze coś wypadało. Victoria postawiła serwis do kawy na stole i usiadła u szczytu stołu, naprzeciw swojego męża. Kiedy zdjęła kapelusz z szerokim rondem, była smutną, samotną starszą kobietą. I zgorzkniałą. – Zawsze myślałam, że na emeryturze będzie inaczej – podjęła Victoria. – Liczyłam na
to, że będziemy wreszcie mieli czas dla siebie. Ale myliłam się, oczywiście. Znalazłeś sobie IMO. A kiedy ich opuściłeś i już myślałam, że przyszła moja kolej, zacząłeś pomagać Davidowi. – Spojrzała na Solainę, jej wzrok złagodniał. – Widzisz, tak będzie dla ciebie lepiej. Nie będziesz musiała martwić się o męża, którego nigdy nie ma w domu. Zasługujesz na lepsze życie. – Lepsze życie! – krzyknął Howard. Solaina nigdy dotąd nie widziała, by stracił panowanie nad sobą. Poderwała się od stołu, gotową zostawić Brumleyów, żeby sami rozwiązali swoje problemy. – Lepsze życie! – odkrzyknęła Victoria. – Dałeś mi mnóstwo przedmiotów. Popatrz. – Wstała i rozłożyła ręce. – To są tylko przedmioty. Tyle od ciebie dostałam przez te wszystkie lata. Mimo to trwałam przy tobie, bo liczyłam, że w końcu będziemy mieć dla siebie czas, bo inaczej nigdy bym... – Urwała i usiadła. – Na pewno nie chcesz kawy przed wyjściem? – spytała Solainę. – A może brandy? – Co byś nigdy? – spytał Howard spokojniej. Ręce mu się trzęsły, poczerwieniał. Victoria zerknęła na niego. Solaina widziała jej lodowate spojrzenie. – Nie próbowałabym cię powstrzymać. – Dobry Boże! – jęknęła Solaina. – To ty? Victoria skromnie skinęła głową. – Nie zamierzałam nikogo skrzywdzić. Najpierw to miały być tylko ostrzeżenia, myślałam, że po nich David skończy z tym głupim szpitalem. Ale nie zrobił tego. Nigdy nie chciałam, żeby został pobity. Człowiekowi, którego zatrudniłam, spodobał się samochód Davida i postanowił go zdobyć. Dodam, że potem mu nie zapłaciłam. Ale zatrzymał mój pistolet. Szkoda. Howard podarował mi go, żebym broniła się przed wężami. Tak bardzo dbał o moje bezpieczeństwo, kiedy jego nie ma w domu. Howard sięgnął po kieliszek. – Bardzo tego wszystkiego żałuję – ciągnęła Victoria. Solaina zerknęła na Howarda, który siedział oniemiały. – A szpital? – spytała Solaina. – To też twoje dzieło? Spaliłaś szpital Davida? – Niechcący. Nieporozumienie z powodu nieznajomości języka. Poinstruowałam tego człowieka, żeby podpalił magazyn koło szpitala. Nigdy bym... – Opuściła głowę i zaczęła cicho płakać. – Nigdy bym nikomu nie zrobiła krzywdy. Chciałam tylko odzyskać męża. Przepraszam. – Victoria! – Howard otworzył usta, po czym upadł na podłogę. Solaina podbiegła do niego i zbadała mu puls na tętnicy szyjnej. Howard nie oddychał. – Dzwoń po karetkę. Zaczęła robić Howardowi sztuczne oddychanie. Bezskutecznie. Nacisnęła mu lekko klatkę piersiową, ale jego serce nie biło. Potem, przez dziesięć kolejnych minut robiła mu masaż serca na zmianę ze sztucznym oddychaniem, dopóki nie przyjechała pomoc i nie zabrali go do szpitala. Kiedy Solaina wychodziła za ratownikami, Victoria siedziała wciąż w jadalni, poprawiając serwetkę na kolanach i pijąc poobiednią kawę. Sama. – Przeżyje – powiedział David, wychodząc z intensywnej terapii. – Zaczyna lepiej oddychać. Chociaż będzie ciężko. W jego wieku... Będzie musiał przejść rehabilitację
kardiologiczną. Myślę, że musi w tym celu wrócić do Londynu. Solaina siedziała przy ścianie od dwunastu godzin. David był tam od sześciu godzin, głównie przy łóżku Howarda. – A potem? – spytała. – Co zrobi potem? David zdjął fartuch i wrzucił go do kosza, po czym usiadł na ławce obok Solainy. – Po kolei. Nie zamierzam wnosić oskarżenia. Wysłanie Victorii do więzienia niczemu nie służy. Tyle lat żyli razem, może uda im się coś zrobić, żeby spędzić wspólnie ten czas, który im został. – Urwał i uśmiechnął się smutno. – Mam taką nadzieję. – Cieszę się. – Solaina wsunęła rękę w jego dłoń. – Victoria jest teraz w swoim własnym świecie. Rozmawiałem przed chwilą z lekarzami, powiedzieli, że nie wróciła do przytomności, siedzi i patrzy. – Czeka na ukochanego. – Solaina położyła głowę na ramieniu Davida. Od chwili, gdy opuściła Vistę, często z nim rozmawiała. Gdy się żegnali, nie oponował, nie próbował jej przekonać, by została. Wyjaśniła, że musi złapać dystans i popracować sama, i prosiła, by za nią nie jechał. Trudno było jej odchodzić ze świadomością, jak bardzo jest mu potrzebna. Teraz widziała go po raz pierwszy od tamtej chwili. – Tęskniłam za tobą – szepnęła. – Bardzo. – Ja też. – Pocałował ją w czubek głowy. – I za zapachem jaśminu. Zacząłem sypiać z kostką jaśminowego mydła pod poduszką. Solaina roześmiała się. – A ja zasadziłam rododendron pod moim oknem. – Urwała. – Dzwoniłam do ojca. – I? – I nic. Cieszył się, że już nie jest podejrzany. Nadal chce, żebym przyjęła tę posadę w IMO. Albo żebym została szefową pielęgniarek w szpitalu w Brazylii. Nic się nie zmienił. – A ja tak – powiedział David. – Chociaż szpital musiał spłonąć, żeby do tego doszło. Przepraszam, że cię nie słuchałem, tylko upierałem się przy swoim. Powinienem cię słuchać i pomóc ci przełamać lęki. Przecież mówiłaś mi, że całe życie ktoś ci dyktował, co masz robić. – Ale ja na to pozwalałam. Znałam swoje słabe punkty i nie robiłam nic, żeby... naprawić swoje życie. Bo tak było łatwiej. Potem zobaczyłam tych ludzi w Viście... – Potrząsnęła głową. – Zawsze oskarżałam się o śmierć Jacoba Rennera i zawsze tłumaczyłam tym swoją bierność. Ukrywałam się, robiąc nie to, co naprawdę chciałam, byle znowu nie narazić się na zranienie. – A ja cię nie słuchałem. Tkwiłem w swoim małym świecie. Masz rację. Czasami tak jest łatwiej. – Tamtej nocy, kiedy wybuchł pożar, byłam w swoim żywiole. Robiłam to, co potrafię. Ale kiedy powiedziałeś, że mnie potrzebujesz, przeraziłam się, choć wiedziałam, że mnie kochasz i wszystko mi wybaczysz. Nasze życie i nasza praca są nierozłączne. Nie byłam pewna, czy zdołam spełnić twoje oczekiwania. Musiałam odnaleźć siebie, zanim będę mogła żyć z tobą w każdym sensie tego słowa. – A ja uważałem, że jestem fatalnym partnerem i nie chciałem cię skrzywdzić, i tak się tego bałem, że cię skrzywdziłem. Sam tego nie rozumiem.
– Chodzi o to, żeby dobrze słuchać – powiedziała. – Słuchać sercem, a także uszami. – Nawet najdoskonalsze związki są trudne. Howard pewnie nigdy nie słuchał Victorii. – Wszyscy mamy swoje wady. Ale ja powoli staję się dobrą pielęgniarką. Przez lata tylko jęczałam, ale nic nie robiłam. Teraz nad tym pracuję. – Myślę, że Howard to sprawdzi, pytał o ciebie. Bez przerwy powtarza, że uratowałaś mu życie. – Czy wspomniał o Victorii? David pokręcił głową. – Chyba jest jeszcze w szoku. Może nie zdaje sobie sprawy, co zrobiła, a może zdaje, i nie ma nic do powiedzenia. Ale kocha ją i pomoże jej przez to przejść. – To takie smutne, kochać tak bardzo i czuć się tak samotnym. Żal mi jej. Chciała tylko zatrzymać przy sobie ukochanego mężczyznę. – A ty? Co zrobisz, by zatrzymać przy sobie ukochanego? – Solaina odsunęła się w milczeniu. – Jestem pełen podziwu dla twoich starań. Ale musisz wiedzieć, że bez ciebie mało nie oszalałem. Życie jest krótkie. – Wiem. Ale potrzebuję jeszcze trochę czasu, zanim wrócę do Visty w roli pielęgniarki. – Nie masz nic przeciw noszeniu basenu? – Uwielbiam nosić basen. – I zmieniać pościel? – W tym jestem bardzo dobra. – I nie masz nic przeciw poślubieniu dyrektora szpitala? – Jeśli dyrektorowi szpitala nie przeszkadza, że jego żona nosi basen i zmienia pościel... – A zatem, dopóki nie wrócisz do domu, czy mogę czasami zakraść się do kwater pielęgniarek w twoim szpitalu? – Liczę na to. Ktoś musi zmiąć pościel, żebym mogła ćwiczyć naciąganie prześcieradła. Kocham cię od pierwszej chwili, kiedy zapytałeś mnie o drzewa. – Ale dotąd nie wiem, czy wolisz liściaste czy iglaste? – rzekł ze śmiechem. – Wolę to, pod którym będziemy się kochać. – Pocałowała go i położyła mu głowę na piersi. Koniec z ucieczkami. Po raz pierwszy w życiu ma wszystko, czego chce i potrzebuje. Na stoliku obok łóżka Howarda postawiła uśmiechniętego Buddę, którego David posklejał. To on przyniósł jej szczęście. A teraz, razem z nią i Davidem, pomoże Howardowi.